Harrison Kathryn Pocałunek(1)

background image

Kathryn Harrison


POCAŁUNEK

Przełożył Mariusz Ferek

DOM WYDAWNICZY REBIS
POZNAŃ 1998

Ukochanej
1942-1985

Jesteśmy, my wszyscy, kształtowani i na nowo urabiani przez tych, którzy
nas pokochali, i chociaż miłość ta może przeminąć, pozostajemy ich dziełem
- dziełem, którego pewnie wcale nie rozpoznają i które nigdy nie odpowiada
w pełni ich intencjom.

- François Mauriac, Le Deseert de l'amour (1925)

Spotykamy się na lotniskach, Spotykamy się w miastach, w których nigdy
dotąd nie byliśmy. Tam, gdzie nikt nas nie rozpoznaje.
Jedno z nas przylatuje samolotem, drugie przyjeżdża samochodem i
wyruszamy w tym czy innym kierunku. Okolice, do których się udajemy, są
coraz mniej realne. - Skamieniały Las, Monument Valley, Wielki Kanion - tak
surowe, tak piękne i martwe niczym powierzchnie odległych planet ukazane na
zdjęciach satelitarnych. Pozbawione powietrza, rozpalone, nieludzkie.
W takich właśnie miejscach ojciec ujmuje w dłonie moją twarz. Odchyla ją,
całuje przymknięte powieki, szyję. Jego palce błądzą we włosach na karku.
Na powiekach czuję gorący oddech.
Bywa, że się kłócimy, bywa, że płaczemy. Szosa przed i za nami ciągnie
się zawsze bez końca, dlatego może się wydawać, że znaleźliśmy się poza
czasem i miejscem. Jedziemy do Muir Woods w północnej Kalifornii. Spowita w
błękitną mgłę droga ginie nam z oczu. Jedziemy Natchez Trace w głębinę
zielonego lata Missisipi. Drzewa dźwigają liście wielkości mojej głowy;
płatki koloru kości słoniowej płyną ku ziemi i zakrywają nasze ślady.
Z dala od rodziny i głównego nurtu czasu, z dala od pracy i szkoły;
stoimy oparci o stromą, czerwoną skałę tysiąc stóp nad ziemią; klęczymy w
pieczarze, w której przed dwoma tysiącami lat mieszkali ludzie; przyglądamy
się, jak jaskinie Karolsbadu wypluwają w purpurowy zmierzch strumienie
tysięcy nietoperzy - wszystkie te nigdzie i nigdy są naszym jedynym domem.

Wychowują mnie rodzice matki. Mieszkam w ich domu do ukończenia
siedemnastego roku życia. Tutaj nigdy nie wypowiada się imienia mojego
ojca, nie uznaje jego istnienia.
- Gdzie twój tata? - pytają dzieci.
- Nie wiem - odpowiadam.
- Czemu? - dociekają. Na to pytanie również nie potrafię odpowiedzieć.
Rodzice rozwodzą się, kiedy mam sześć miesięcy. Zostaję z matką i jej
rodzicami; ojciec odchodzi.
Jest brakiem obecności, czymś w rodzaju dziury wyciętej przez babkę w
rodzinnej fotografii. Ona nie pozbywa się całego zdjęcia z wizerunkiem
osoby, której nie cierpi, lecz wycina niegodziwca niedbale i w pośpiechu,

background image

używając nożyczek do paznokci.
Siedzę w nogach jej łóżka i przyglądam się, jak redaguje rodzinne albumy.
Bierze się do tego z ponurą determinacją, której nie można wytłumaczyć
niczym innym, tylko walką, jaką prowadzi z moją matką. Często zdarza się,
że wycina tylko głowy, pozostawiając anonimowe korpusy jako świadectwo jej
niezadowolenia i braku litości. Gdy dokonuje cenzury, nikt nie jest
bezpieczny - z albumów usuwa też niezbyt udane wizerunki samej siebie.
Kilka zdjęć mojego ojca matka trzyma w ukryciu. Czasem, gdy ją o to
poproszę, pozwala mi popatrzeć na jedno z nich. Na każdej fotografii ojciec
jest maleńką figurką w garniturze i okularach; nawet jeśli w kadrze nie
znalazł się nikt poza nim, i tak nigdy nie jest w centrum ani na pierwszym
planie; sprawia wrażenie przypadkowego widza. Nie mogę dostrzec wyraźnie
jego rysów.

Zamknięte drzwi sypialni moich dziadków są widoczne już od wejścia do
domu. Kiedy zjawia się jakiś młody człowiek, aby zabrać matkę na randkę,
kiedy babka słyszy, że matka wita się z nim i idzie po płaszcz, zaczyna
krzyczeć z pokoju. Babka ma prawdziwy talent do krzyczenia. Jej wrzaski nie
są ludzkie. Przedzierają się niczym niszcząca siła przez materię
codziennego życia - życia, które jeszcze kilka chwil wcześniej otaczało w
hallu niczego nie podejrzewającego młodzieńca, i naraz zjawia się tu
wszystko, co mroczne, ponure i barbarzyńskie: zwierzęta z łapami w
potrzasku, operacje z czasów pozbawionych dobrodziejstwa narkozy, wrzask
oparzonego dziecka, wołanie dziewczyny gwałconej w lesie, zawodzenie
wilkołaka, który czując jej zapach, znajduje ją i syci się tym, co dla
niego zostało.
Mam cztery lata i gdy słyszę krzyk babki, osuwam się na kolana i pełznę w
bezpieczne miejsce. Pod stół albo, jeśli daję radę zabrnąć tak daleko, do
płóciennej szafy lub drewnianej skrzyni.

Matka bez przerwy śpi. Póki mieszka z nami w domu swoich rodziców, śpi,
kiedy tylko może. Sypia codziennie bardzo długo. Wstaje na śniadanie, ona
zaś budzi się sześć, siedem godzin później. Gdy śpi, staję przy jej łóżku.
Obudź się. Obudź. Ta myśl rozbrzmiewa mi w głowie nadzwyczaj głośno.
Wydaje mi się, że matka musi wstać, że nie może pozostać nieczuła na moje
prośby. Błagam ją tak żarliwie, tak żarliwie jej pragnę. Nie pojmuję,
dlaczego ucieka w sen, w nim szuka ukojenia, w nim znajduje schronienie.
Wiem jedno: nie mogę jej na to pozwolić.
Oczy ma zamknięte, ukryte pod atłasową maseczką. Jej twarz jest płaska i
biała, maska płaska i czarna: to mnie przeraża. Sen zmienia tę twarz w
maskę, w maskę pod maską. Matka oddycha płytko, jakby umierała, jakby już
nigdy nie miała się obudzić.
Idę do łazienki, odkręcam kran. Spuszczam wodę w toalecie, chwytam za
szczotkę i energicznie odkładam ją na półkę, upuszczam but, zamykam z
trzaskiem drzwi. Staram się, jak mogę, obudzić matkę, ale na wszelki
wypadek uciekam się do środków, których nie można uznać za celowy atak na
fortecę jej snu. Bo jak długo nie chce wrócić do przytomności, tak długo
nie może dostrzec, że jestem, tak długo więc nie istnieję. Kiedy tak stoję
i przyglądam się, jak śpi, czuję, że za mną świat się rozstępuje, jakby
otwierała się przepaść. Wiem, że nie mogę się cofnąć od łóżka nawet o cal,
w przeciwnym razie runę w dół.
Jeśli starcza mi odwagi, wyciągam dłoń i delikatnie dotykam gładkiej,

background image

połyskliwej powierzchni czarnej maski. Wygląda niestosownie, niemal
perwersyjnie, otoczona czarną koronkową falbanką, jak bielizna, którą matka
wkładała na randkę. Od kilku godzin, odkąd nie śpię, słyszę ptaki; ich
krzyki brzmią przenikliwie, bezlitośnie.
Jeśli uda mi się ją zbudzić, nie odzywa się. Chodzi sztywno tam i z
powrotem po pokoju, jakby była wściekła, patrzy dziko, a na jej twarzy
maluje się wyraz zdziwienia. Robię się jeszcze mniejsza, wycofuję do kąta
przy drzwiach, często jednak zdaje się wcale mnie tam nie dostrzegać. Z
paczki pozostawionej na sekretarzyku wyciąga papierosa i staje przed
francuskimi drzwiami, które wychodzą na ogród. Paląc, patrzy gdzieś w dal,
odwrócona do mnie plecami. Światło przenika przez szkło i sprawia, że jej
sylwetka rysuje się wyraźnie pod cienką, białą koszulą. Dym unosi się z jej
ust, dłoni. Unosi się powoli, wije, kołysze niczym melodia grana na flecie
przez zaklinacza węży.
Kiedy wreszcie na mnie patrzy, jej oczy przypominają dwa puste
zwierciadła. Nie mogę odnaleźć w nich siebie.

Chociaż spotyka się z innymi mężczyznami, a nawet przyjmuje od nich
pierścionki zaręczynowe, nadal kocha się romantycznie w moim ojcu, acz na
odległość. Tak intensywnie koncentruje wzrok na tym nieobecnym,
niewidzialnym mężczyźnie, że mnie, dziecku, wydaje się, że rzeczywiście
widuję go w domu dziadków. Przyjrzawszy się dokładnie maleńkim figurkom w
ciemnym garniturze, zwykle o zmroku dostrzegam widmo podobnego mężczyzny,
które stoi w cieniach salonu albo sunie korytarzem w stronę sypialni.
- Jak on wygląda? - pyta przyjaciółka rodziny, kobieta, która miewa
przebłyski jasnowidzenia i której okulary kołyszą się na łańcuszku z
błękitnymi szklanymi paciorkami, gdy się nade mną pochyla. - Powiedz mi -
mówi, zachęcona do działania doniesieniem babki, że widziałam ducha.
- Nie ma twarzy - szepczę.
- Anioł stróż! - woła na to.
- W garniturze? - dziwi się babka. - Anioły z pewnością nie noszą
garniturów!
Przeraża mnie ten duch. Nie mówi, nie gestykuluje. Nigdy za mną nie
podąża, kiedy wybiegam z ciemnych pokoi, w których go niby widuję. Ale
prowokuje mnie milczeniem, sposobem, w jaki zdaje się na mnie patrzeć.
Dorastam w obawie przed mrokiem. W nocy potrzebne mi światło, filiżanka
ovaltine, śpiew dziadka, ustawicznie powtarzane magiczne "K-K-K-Katie" i
talizman składający się z jedenastu pluszowych miśków rozwieszonych na
ścianie przy moim łóżku. Mimo wszystko budzę się z krzykiem.
Może rzeczywiście ojciec przebywa tu duchem: przebywa w naszym domu,
czeka, spaceruje sobie w salonie między stołami i krzesłami, których nigdy
nie używamy. Czuję jego obecność. Jego druga żona powie mi po latach, że
wzięła za męża człowieka, który ciągle ogląda się przez ramię na moją matkę
i na mnie.
- Kiedy wyszłam za twojego ojca - oświadczy - od razu wiedziałam, że on
zawsze będzie w niej zakochany. Że twoja matka jest nieodłączną cząstką
osoby, w której się zakochałam.

"Człowiek w służbie Boga". Tak ktoś określa mojego ojca. Nie pamiętam
kto. Na pewno nie moja matka. Jestem dzieckiem, dla którego słowa te znaczą
tyle, że ojciec ma pewne nadzwyczajne, magiczne właściwości i że jest
dobry, lepszy od innych ludzi.

background image

Śle długie listy do matki. Czasem, złożone wewnątrz, są liściki do mnie.
Ojciec opisuje w nich swoją pracę duchownego. Zabiera grupę młodych
chrześcijan do slumsów, gdzie pomagają urządzać mieszkania. Malują ściany
na biało, przynoszą koce, jedzenie i zabawki dzieciom, które ich nie mają.
Ojciec twierdzi, że ja prawdopodobnie mam wszystko, czego dziecko może
pragnąć. Wyraża nadzieję, że zdarzy się okazja, abym mogła poznać biednych
ludzi, bo jakże w przeciwnym razie miałabym się nauczyć wdzięczności?
List, napisany dwa dni po moich piątych urodzinach, zawiera pytanie, czy
dobrze się bawiłam. Czy było przyjęcie? Tamtego dnia ojciec przebywał w
domu ludzi, którzy nie mają dość pieniędzy, aby świętować urodziny. Spotkał
tam chłopca o wyglądzie aniołka, bardzo inteligentnego, który jednak miał
zeza. Ojciec próbuje się dowiedzieć, co można zrobić, aby skorygować tę
wadę.
Zawstydzona, że nie cierpię mężnie w slumsach i że widzę wszystko
zupełnie normalnie, eksperymentalnie zaczynam zezować.
- To ci już tak zostanie, jeśli nie przestaniesz - ostrzega mnie babka.
Dodaje, że jeżeli gwałtownie zmieni się kierunek wiatru, kiedy będę to
robiła, zez zostanie mi na zawsze, a wtedy równie dobrze mogłabym oślepnąć.
Święto Dziękczynienia przychodzi nam spędzić w budujący sposób. W biurze
pomocy społecznej matka dowiaduje się o pewnej rodzinie, która chętnie
zgodzi się nas przyjąć w charakterze gości i pozwoli przygotować dla siebie
posiłek. Odwiedzamy dom, w którym kilkoro dzieci dzieli pokój wielkości
połowy mojego. Kiedy zbyt szybko dodaję mąkę do sosu i rozsypuję na podłogę
mieloną gałkę muszkatułową, matka nie złości się na mnie tak bardzo, jak by
to uczyniła w naszym domu. Nie krzyczy i nie wyrywa mi niczego z rąk.
Potrawy, które przyrządzamy, znikają w ciszy. Dzieci jedzą szybko i
łapczywie. Coś mnie ściska za gardło. Wiem, odczuwam to całą sobą, że
motywem tej wizyty nie jest wielkoduszność, tylko pragnienie mojego ojca,
abym potrafiła docenić to, za co powinnam być wdzięczna.

Nie pamiętam, abym pisała do ojca, ale na pewno pisałam, bo kiedy umrze
moja matka, między różnymi papierami znajdę listy od niego, a w nich
spostrzeżenie, że bardzo ładnie uczę się kaligrafować i składać litery.
Jeden wyblakły ołówkowy autograf z 20 lutego, w którym kończyłam trzy
lata, zawiera podziękowanie za wysłanie walentynkowego serduszka z
dedykacją "Tacie". Nigdy nie miałam pewności, że nasza córka cokolwiek o
mnie wie. Ale wie, prawda? Czy jest możliwe, abym spotkał się z nią choć na
kilka godzin?

Mam sześć lat, kiedy matka się wyprowadza. Ja zostaję. Nie ma jej, ale
pokój po niej pozostaje taki, jaki był. Podnoszę narzutę i widzę świeże
prześcieradła na jej łóżku. W szafie wiszą sukienki, których nie lubiła
dość, by je ze sobą zabrać. Sukienki we wszystkich kolorach: czerwone,
niebieskie, różowe, zielone. Staję pośród nich. Schylam się pod jedną i
pozwalam, by otoczyła mnie niczym żółty namiot, namiot w kolorze słońca,
pachnący kwiatami. Przysuwam twarz do gładkiego materiału, sto razy
ładniejszego niż jakikolwiek inny przedmiot w tym domu. Jeśli taka sukienka
nie była warta, by ją zabrać, to czyż ja mogłam mieć nadzieję, że mnie
zabierze?
Zaglądam do szuflad i widzę, gdzie trzyma koszule nocne. Ostrożnie
układam się na jej łóżku z głową na poduszce. Kiedy się podnoszę, wygładzam
prześcieradła i narzutę. Muszę mieć pewność, że kiedy wróci, nie dowie się,

background image

że tutaj byłam.
Przeprowadza się do mieszkania gdzieś w sąsiedztwie. Chce uciec przed
drapieżnością mojej babki, dlatego nie mówi nam, na której ulicy mieszka,
ani nie podaje numeru telefonu. Widuje się ze mną często, ale przychodzi i
odchodzi według własnego widzimisię. Nie chce, aby ją niepokoić dziecięcymi
dolegliwościami: gorączką, koszmarami, wypadaniem zębów. To pierwsza od
rozwodu próba rozpoczęcia samodzielnego życia, które wydaje się jej
zupełnie niemożliwe, póki nie uwolni się od macierzyństwa.

Korespondencja między mną a ojcem ustaje, póki nie zaczynam nauki w
pierwszej klasie college'u. Po raz pierwszy w życiu mam inny adres niż
reszta mojej rodziny. Kiedy jestem w szkole, tylko naczelnik poczty może
wiedzieć, kto nadsyła listy i jak często.
Listy od ojca są beznamiętne, suche, bez wyobraźni. Niewiele mówią o nim
samym. Przeważa w nich nużąca teoria wychowania i estetyki. Podobnie jak
listy, które nadsyłał, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, zawierają głównie
pouczenia. Gdy je czytam, stojąc na zewnątrz małego pomieszczenia poczty w
przewiewnym korytarzu, trawi mnie zniechęcenie. Czy to możliwe, aby ktoś
rzeczywiście myślał w taki sposób? Jest erudytą czy może, jak powiedziałaby
moja babka, "potwornym nudziarzem"?
Biorąc przykład z ojca, piszę ostrożne, oszczędne odpowiedzi, najpierw w
zarysie, potem dokonuję poprawek, w końcu ostateczną wersję składam na trzy
i zaklejam w nieskazitelnie białej kopercie.

Matka i ojciec poznali się w foyer teatru. Przedstawił ich sobie wspólny
przyjaciel. Oboje mieli po siedemnaście lat i byli zupełnie niewinni.
Wiedza o rodzicach działa na mnie tak przemożnie, tak że ja również tracę
dziewictwo jako siedemnastolatka. Pozbywam się go, jakby już w dniu moich
narodzin sprawa była całkowicie przesądzona; partnerem jest chłopiec,
którego doświadczenie dorównuje mojemu.
To, co nastąpiło po wieczornym przedstawieniu, podczas którego doszło do
spotkania moich rodziców, nie było niczym niezwykłym: zadurzenie, czułe
spotkania, ciąża, pospieszne małżeństwo, narodziny dziecka, a potem rozwód
- a wszystko rozgrywało się w domu rodziców mojej matki. Rodzina ojca
mieszkała z dala od szkoły z internatem, w której się uczył. Kiedy moi
rodzice zostali rodzicami, sami byli jeszcze dziećmi bez pieniędzy i
wykształcenia.
"Lubi czytać i chodzić na koncerty. Ma nadzieję, że pewnego dnia zostanie
aktorką dramatyczną" - widnieje napis pod zdjęciem matki w jej kronice
szkolnej.
Wiele lat po jej śmierci wycinam odpowiednią stronę, która, oprawiona,
wisi teraz w mojej pracowni. Czasami zdejmuję ramkę i trzymam ją w
dłoniach. Przyglądam się dokładnie fotografii i słowom, które znam na
pamięć.
Jak na osiemnastoletnią dziewczynę wydaje się niepokojąco spokojna i
poważna. Jakże wiele uwagi musiała poświęcić sukience i włosom,
perfekcyjnie wyregulowanym brwiom nad piwnymi oczami. Są niebezpieczne, te
oczy ze zdjęcia, dwie otchłanie smutku, w które mogę wpaść i utonąć. Wyraz
twarzy matki zdradza ten sam rodzaj obawy i bezradności, który kojarzy mi
się z sierotami i uciekinierami, ludźmi pozbawionymi wszystkiego. Jej usta
są małe, wyraziste, dziewicze, wargi zaciśnięte, by nie budzić pożądania.
Górna warga układa się w łuk Kupida z taką wyrazistością, że od samego

background image

patrzenia mój wzrok staje się zamazany, nieostry.
Czy znam matkę lepiej niż jej dawna przyjaciółka szkolna J. M., która
przepowiadała jej przyszłość? "Będzie studiować literaturę, język francuski
oraz dramat" - napisała J. M. To wszystko w pewnym sensie się sprawdziło,
chociaż matka realizowała cele na własną rękę i nawet nie poszła do
college'u.
W obliczu niewyobrażalnych obowiązków, ojciec - mówiono mi, że dziadek
wołał: "Z czego będziesz je utrzymywał?! Myślisz, że to może się udać?!" -
podjął pracę jako sprzedawca encyklopedii.
W bibliotece dziadków na najwyższej półce stoi rząd czerwono-zielonych
tomów encyklopedii Brytannica. Na okładce pierwszego tomu suplementu
widnieje rok 1962, następny po moich urodzinach.
Ile to razy, będąc jeszcze dzieckiem, zdejmowałam jedną z tych ciężkich
ksiąg, aby przygotować wypracowanie szkolne albo po prostu zaspokoić
ciekawość? Ile to razy trzymałam w rękach którąś, nie wiedząc, kto sprzedał
je moim dziadkom? Bawełniany dżin. G. Mendel. Główne produkty eksportowe
Chin. Taniec pyłkowy pszczół.

Matka i babka mówią płynnie po francusku. Moja matka z tak nienagannym
akcentem, że dziwią się temu nawet paryżanie. "Niemożliwe" - mówią. - "Na
pewno mieszkałaś we Francji jako dziecko". Ja, chociaż rozpoczynam naukę w
wieku dwóch lat, długo nie czynię żadnych postępów. Oprócz przyswojenia
sobie kilka słów, la table, le croyon, tych, które brzmią podobnie jak w
angielskim. Testy na inteligencję potwierdzają podejrzenie matki, że brak
postępów należy przypisać bardziej mojemu uporowi niż brakowi talentu.
Postanawia mnie złamać. Chcę czy nie, muszę poznać ów język konfliktów.
Matka i babka używają go do wzajemnych potyczek bądź posługują się nim, by
sekretnie niszczyć wspólnych wrogów.
W każdy weekend matka ćwiczy ze mną, korzystając z tekturowych kart jako
pomocy. Stara się mnie przekupić, grozi mi, pochlebia. Bezskutecznie. Już
przy najkrótszej galijskiej sylabie wyłączam się, wcale nie celowo, lecz
najzupełniej bezwiednie. Zamykam się głęboko w sobie, dokąd głosy dobiegają
jakby z oddali, jakby matka wołała w głąb studni, lecz nie jestem w stanie
odpowiedzieć. Gniew, a zwłaszcza gniew matki, czyni mnie niemową;
milczeniem doprowadzam ją do wściekłości. Pewnego razu rzuca karty i uderza
mnie w twarz.
W drugiej klasie, po pięciu latach niepowodzeń, przygotowuję się do testu
z francuskiego w taki sposób, w jaki nigdy wcześniej mi się nie zdarzyło.
Mamy nauczyć się kolorów. Czerwony = rouge. Żółty = jaune. Zielony = vert.
Spisuję wszystkie odpowiedzi na kawałku papieru, a następnie chowam je go w
rękawie. Podczas testu dostajemy rysunek klauna trzymającego kiść balonów.
W każdym z nich jest słowo oznaczające jakiś kolor. Balony musimy właściwie
pokolorować.
Kiedy okazuje się, że osiągnęłam doskonały wynik, matkę ogarnia szaleńcza
radość. Ściska mnie i całuje, kupuje prezenty; i chociaż mam dopiero siedem
lat, bardzo dobrze pojmuję, jak obciążający jest mój sukces - że miłość
matki (jak miłość jej matki do niej) zależy od tego, czy się poddam.
Zaakceptuje mnie, dojrzy, zwróci uwagę, jeśli stanę się dzieckiem, które
potrafi ją zadowolić.
- Wiedziałam, że potrafisz! Wiedziałam, że dasz sobie radę. Jeśli tylko
spróbujesz! - mówi.
Wyrywam się z jej ramion, szlochając.

background image

- Nie potrafię! - krzyczę. - Zrobiłam to dzięki temu! - Wyciągam w jej
stronę papier z nieporadnym tłumaczeniem.
- Ty... Ty... - wypluwa, tak wściekła, że nie jest w stanie wysłowić się
w żadnym języku.
Następnego dnia zabiera mnie do nauczycielki. Kiedy się przyznaję, matka
zaciska dłoń na moim karku. Potem odwozi mnie do domu, do dziadków. Na
podjeździe otwiera od wewnątrz drzwi pasażera.
- Wysiadaj - rzuca. Posłusznie wychodzę z samochodu, ona zaś natychmiast
odjeżdża.
Tamtego dnia wpadam w chorobę, której nikt nie potrafi zdiagnozować ani
wyleczyć. Wszystko zaczyna się od kłopotów z żołądkiem. Trwa tygodniami,
póki nie podsłucham, jak pediatra mówi babce, że będę musiała iść do
szpitala, bo jestem bardzo odwodniona. Wówczas dolegliwości przechodzą mi
tak nagle, jak się rozpoczęły.
Wracam do szkoły nie tylko szczuplejsza, ale nawet pozornie mniejsza,
blada, z krótko przystrzyżonymi włosami, aby łatwiej je było pielęgnować
podczas choroby.
- Ojej, przecież to nie to samo dziecko! - woła nauczycielka, dyrektor i
wszyscy, którzy mnie widzą.
- Jest innym dzieckiem! Co to za dziecko?! - słyszę dziesięć albo więcej
razy.
Jestem inna. Uczę się francuskiego. Zawsze bez przyjemności, z jaką
zajmuję się pozostałymi przedmiotami, ale uczę się na tyle dobrze, że
potrafię przeczytać francuską powieść. Zdarza się, choć bardzo rzadko, że
śnię po francusku. Wtedy budzę się rano chora, wymiotuję.

Czy sukcesy ojca kosztują go tak samo wiele jak moje kosztują mnie? Jest
jednym z tych ludzi, którzy oderwali się od swoich korzeni wystarczająco
daleko, aby starzy znajomi albo stawiali go za przykład, albo odnosili się
do niego z pogardą. Ilu jego starych przyjaciół i krewnych - członków
społeczności, z której pochodzi - pojmuje to, co ja odkryję: że siłą
napędową jego działania był gniew?

To w ogrodzie, między rabatą z różami a rzędem owocowych drzewek, dziadek
powiedział ojcu, że pomiędzy nim a matką wszystko skończone, że ojciec może
zapomnieć o nazywaniu jej swoją żoną. Sprawa była prosta. Jeśli odejdzie
bez przyczyniania naszej rodzinie dalszych kłopotów, będzie mógł się uważać
za człowieka wolnego: ugoda rozwodowa nie będzie zawierała pod jego adresem
żadnych dodatkowych roszczeń.
Dziadek jasno dał do zrozumienia, że niczego się od niego nie oczekuje.
Ani łożenia na dziecko, ani odwiedzin.
Dziadkowie sądzili, że są w stanie położyć temu kres, usunąć skutki
niefortunnego błędu mojej matki. Rzecz jasna było dziecko, efekt jej
młodzieńczego buntu, próby sprzeciwienia się rodzicom, zwłaszcza pragnieniu
jej matki, aby nią kierować. Wprawdzie należało wziąć mnie pod uwagę, lecz
byłam tylko kosztem, który godzili się ponieść. W każdym razie ojciec
musiał odejść.
Wyczerpana kampanią swej matki, zmierzającą do usunięcia męża z jej
życia, kampanią sprytnie skoncentrowaną na jedynej ekstrawagancji, jaką
dopuszczały zasady jej wychowania, matka uległa obawie, że z moim ojcem
będzie zawsze uboga. Ubóstwo było czymś, co babka, sama wychowana przez
ojca posiadającego fortunę, mogła uważać za położenie rozpaczliwe, niemal

background image

fatalne.
Żona kaznodziei! Słyszę pogardę, z jaką babka wypowiada te słowa.
Najpierwotniejsza dyrektywa, którą mnie i matce wpajali jej żydowscy
rodzice, głosiła, że mamy się kształtować w opozycji do dzieci z naszego
otoczenia. Urodzeni w Londynie dziadek i babka mieszkali wszędzie. Zawsze
uważali Amerykę za kraj wygody, higieny i bezpieczeństwa, gdzie dzieci
"ciągnięto za uszy", a nie "wychowywano". Co natchnęło matkę, by w
przypływie buntu wybrać mojego ojca, a z nim jego niemieckich przodków,
część indiańskiej krwi babki; nie jednego, lecz dwóch dziadków misjonarzy;
rozbite małżeństwo rodziców, by nie wspominać o bardzo skromnych warunkach,
w których przyszło im żyć. Dla mojej matki musiał być kimś wyjątkowym, nie
do odrzucenia, tak samo jak dla jej rodziców - nie do przyjęcia.
Ojciec, człowiek o nieszczególnym pochodzeniu, musiał mieć dla nich
respekt za ich uprawnioną europejską łaskawość, dobrobyt i namacalną
historię, ucieleśnioną w antykach, których nie nabyli, tylko otrzymali w
spadku. Chociaż sama powinnam wrosnąć w tę powłokę uprawomocnienia, nadal
boję się dziadków. O ileż bardziej musieli przerażać mojego ojca, wówczas
dziewiętnastoletniego młodzieńca, który przebywał z dala od domu, a
pieniądze na ostatni rok nauki w doskonałej szkole przygotowującej do
college'u nie bez trudu zebrał jego ojciec jako rodzaj rekompensaty.
Ojciec mojego ojca był uwodzicielem. Często opuszczał żonę i dziecko,
goniąc za innymi kobietami. Zwieńczenie kariery syna w szkole średniej -
dyplom ze znakomitej szkoły przygotowawczej, dający szansę na lepszy
college - miało być formą zadośćuczynienia za wcześniejsze zaniedbania.
Jednocześnie mój ojciec zyskał szansę spotkania matki i odmiany swojego
życia. Ale z pewnością w sposób niezgodny z nadziejami jego ojca.

Mam dwadzieścia lat. Wiodę życie wygnańca. Ciągle przebywam na jakimś
lotnisku, wlokę się za ojcem przez pomieszczenia wyłożone poplamionymi
dywanami albo wyblakłym linoleum. Ściany wokół nas ostrzegają przed
nielegalnym przewozem. Strzałki wskazują punkty odbioru bagażu i postoje
taksówek. Wszędzie są małe, niebieskie tabliczki z międzynarodowymi
symbolami oznaczającymi bufet, pomoc medyczną, toalety.
Zmęczeni, znudzeni podróżni, którzy nas otaczają, zgięci w tłocznych
plastikowych krzesłach, trawią nasze długie pożegnania tak samo jak treść
czasopism i podłe jedzenie.
Czy jesteśmy do siebie tak podobni, by rozpoznawali w nas ojca i córkę?
Czy siedzimy zbyt blisko siebie? Czy trzymając dłoń na moim ramieniu,
ojciec zdradza swoje intencje? A my? Dlaczego tulimy się do siebie tak,
jakby nasze rozstanie było nieodwołalne niczym śmierć?
Ludzie wpatrują się w nas bez żenady, bezpośrednio, obserwują nasze gesty
i słowa niczym program na ekranie telewizora, który stoi w poczekalni.
Czasem w sklepiku na lotnisku ojciec kupuje pocztówki, duże, z różami i
koronkami oraz do kompletu różowe koperty. Przyglądam się, jak na nich
pisze, nakleja znaczki i wreszcie je wysyła, zatem nasze spotkania nie
przerywają ich nieustannego napływu na mój adres.

Dorastając niewiele wiem o życiu ojca. Ma nową żonę i inną córkę. Tam,
gdzie mieszka, pada śnieg. Dokucza mu katar sienny. Ma ogromnego psa,
malemuta, który kiedyś pożarł kota. Jest doktorem, ale nie lekarzem - ma
tytuł doktora filozofii. Źródłem tego rodzaju szczegółowych informacji jest
matka. Sporadycznie pisane listy przestają nadchodzić, więc pozostają

background image

jeszcze tylko dwie wizyty, podczas których mam okazję przyjrzeć mu się
osobiście.
Przyjeżdża latem, kiedy mam pięć lat. On, matka i ja idziemy razem na
plażę. Ojciec w koszuli z długim rękawem i płóciennych butach wychodzi
naprzeciw morskiej pianie. Idzie w głąb, a odwraca się dopiero wówczas, gdy
fala przelewa się już nad jego ramionami. Przyglądam się, jak zmierza po
piasku do naszego parasola. W butach mu chlupocze, koszula przykleja się do
ciała, z rękawów kapie. Siada na jednym z naszych rozkładanych krzesełek, a
woda spływa strumyczkami po aluminiowych nóżkach. Rozkłada ręcznik na swych
białych kolanach. Najbardziej niepokoi mnie jedno: sposób, w jaki fascynuje
moją matkę. Kiedy składają sprzęt plażowy i idą w stronę samochodu, jestem
przekonana, że gdybym za nimi nie poszła, nawet nie zauważyliby mojej
nieobecności.
Bierze ze sobą duży aparat fotograficzny i pewnego popołudnia ustawia
mnie przed obiektywem. Na zdjęciach, które robi, mam sukienkę ze
ściągaczami w pasie i przy rękawach. Pamiętam tę sukienkę także dlatego, że
nieprzyjemnie cisnęła mnie w ramiona. We wspomnieniach nie dostrzegam
różnicy między tą niewygodą a uściskiem jego dłoni o dużych palcach, kiedy
ustawiał mnie w pozie według niego najodpowiedniejszej.
Gdy wraca, mam lat dziesięć. Teraz idziemy we trójkę do muzeum sztuki i
na targ warzywny. W muzeum matka i ojciec trzymają się za ręce, ja podążam
dobre kilka metrów za nimi. Wszyscy pocimy się, przesuwamy leniwie
bezwietrznymi galeriami. W pewnym momencie kładę swoje rozgrzane dłonie na
chłodnej stopie dużego marmurowego posągu Wenus, a mój ojciec obraca się na
pięcie i gani mnie.
- Czy nikt cię nie nauczył, że w muzeum nie należy dotykać żadnych
przedmiotów? - pyta i patrzy z dezaprobatą najpierw na moją matkę, potem na
mnie.
Przy lunchu na targu warzywnym moje krzesełko stoi zbyt blisko krawędzi
stołu. Czuję, że nie mogę oddychać. Podniesienie z ziemi srebrnych
sztućców, które w zdenerwowaniu upuszczam, zajmuje mi sporo czasu.
Wyczuwam, że ojciec spogląda na mnie nieco zaintrygowany - oto jego dziecko
- jednocześnie z odrobiną zadowolenia. Znowu jestem, jak zawsze od dnia
narodzin, nieruchomym kompromisem prywatności moich rodziców.

Dziesięć lat później - dziesięć lat od dnia, kiedy ze swojego punktu
obserwacyjnego pod stołem spojrzałam na jego czarne buty - wszystko się
zmieniło. Ojciec przysyła mi kasety magnetofonowe z nagraniami swojego
głosu, ja odtwarzam je w samochodzie. Jadę do centrum handlowego położonego
kilka mil od uniwersyteckiej poczty, blokuję drzwi i paznokciem rozcinam
taśmę, którą jest sklejone małe, białe pudełko.
Męski głos wypełnia wnętrze samochodu. Wznosi się, opada, przybiera ton
prośby, łamie się. "Dziewczynko" - woła do mnie. - "Och, dziewczynko. Moja
dziewczynko". Jestem w samochodzie sama. Chowam twarz w dłonie i słucham.
Stałam się jego niewolnicą w nie mniejszym stopniu niż byłam nią wobec
swojej matki.
Odtwarzam taśmę ciągle od początku, cofam ją bez ustanku. Mogę słuchać
ojca, ile razy przyjdzie mi ochota, słuchać, że mnie pragnie.
Ten głos jest czymś, co chcę zachować na zawsze, i zarazem czymś, czego,
kiedy już będzie po wszystkim, nie pozwolę sobie słuchać. Jak listy od
niego i jak fotografie, kasety będą zamknięte w kufrze, co przywróci mu -
wszelkim oznakom jego istnienia - pierwotny charakter związków ze mną:

background image

utraconego ojca.

Mówię matce, że chcę wysłać ojcu podarunek, coś wykonanego własnoręcznie.
Z pewnością zależy mi na tym, by mam nadzieję wymazać albo chociaż
złagodzić fatalne wrażenie, jakie na nim wywarłam podczas ostatniego
spotkania, kiedy upomniał mnie w galerii rzeźb.
- Co powiesz o jednym ze swoich obrazów? - sugeruje. W środy po szkole
chodzę na dodatkowe zajęcia plastyczne.
- W porządku - zgadzam się.
Na zdjęciach uczę się tradycyjnej techniki malowania farbami olejnymi.
Kopiuję istniejące obrazy, często zamieszczone w kalendarzach albo wydarte
z kart okolicznościowych. Dla ojca wybieram reprodukcję przedstawiającą
czerwoną stodołę, żółte pole i stogi siana. Kiedy siedzieliśmy po
przeciwnych stronach stolika na targu warzywnym, ojciec opowiadał, że
jeżdżąc między dwoma kościołami, w których służy, mija zagrody farmerów.
Drzwi do stodoły są otwarte, ale nie widać, co jest wewnątrz, jedynie
czarne cienie. Ołówkiem szkicuję na płótnie zarysy obrazu i przez kolejne
kilka tygodni maluję żółte siano, czerwony dach stodoły i ściany. Rozwiana
na wietrze grzywa kłusującego konia, która z początku wydaje mi się trudna
do namalowania, udaje się znakomicie, a właśnie pozornie łatwa część
zadania sprawia mi największą trudność. Nie potrafię namalować czarnego,
prostokątnego cienia w obrębie otwartych drzwi. Wygląda na równy, tymczasem
jest rozchwiany po obu stronach.
Muszę dokonać poprawek. Miesiącami pracuję nad drzwiami, starając się
osiągnąć doskonałość. W pewnym momencie nauczycielka próbuje odebrać mi
płótno, ale jej nie pozwalam. Z każdym tygodniem cień jest coraz większy i
większy, a jego zarysy wcale nie stają się bardziej równe. Nic nie pomaga
taśma maskująca ani równa krawędź. Kiedy się wreszcie poddaję, dostrzegam,
że usiłując nadać cieniowi doskonały kształt, powiększyłam go do tego
stopnia, że otwór drzwiowy wypełnia niemal całą stodołę. Siadając przed
sztalugą, od razu wpadałam w mroczny kwadrat niepewności, którego granice
usiłowałam określić ciągle od nowa, nigdy nie ustanowiwszy ich właściwie.
- Nie, tego nie możesz mu wysłać! - powiada moja matka na widok dzieła. -
Do licha, co się z tym stało?
- Nie wiem - mówię. - Nie wiem.
Nie jest w stanie powstrzymać się od śmiechu, bo obraz wygląda bardzo
zabawnie. Ja nie potrafię powstrzymać się od płaczu.

Przynosi ze swojego mieszkania magnetofon i ustawia go na moim łóżku.
Jestem już dość dorosła, aby sama pisać. Skończyłam może dwanaście lat,
lecz aby przesłać wiadomość mojemu ojcu, zamiast z papieru i ołówka mam
skorzystać z taśmy magnetofonowej. Obiecała mu, że to zrobię. Poucza mnie,
że jeśli będę gotowa, mogę nadusić kwadratowy przycisk.
W końcu nudzi ją mój brak zdecydowania. Wychodzi z pokoju. Ruszam za nią.
Nie chcę zostać zupełnie sama przy ciężkim, czarnym pudle ze srebrnymi
gałkami. Patrząc na nie, widzę czarny kufer z błyszczącymi stalowymi
okuciami w rodzaju tych, w których cyrkowy magik zamyka dziewczynę, nim
przepiłuje ją na pół.
Chwytam matkę za rękaw, czym wzbudzam jej gniew. Obie bez końca
próbujemy
skłonić mnie do powiedzenia czegoś w stronę mikrofonu na końcu czarnego
przewodu. Nic nie pomaga. Ani groźby, ani obietnice.

background image

Moje usta jakże są niechętne do współpracy. Podczas nauki pływania same
otwierają się pod powierzchnią wody i wtedy się dławię. Przy magnetofonie
zamykają się, unieruchamiają mi język, nie dopuszczają, by wydobyło się z
nich choćby jedno słowo.
Pewnego dnia usłyszę zdanie, zdanie magiczne, które sprawi, że zginą
przeszkody i wszystko stanie się łatwe. Ale nim do tego dojdzie, nie powiem
nic.

Mam dwadzieścia lat, kiedy to się zaczyna, a zaczyna się od wizyty. Potem
matka i ja spieramy się, która z nas wpadła na pomysł, aby go zaprosić. Ona
mówi, że ja. Ja myślę jednak, że ona.
Minęło dziesięć lat, odkąd go widziałam. Jeśli matka ma rację - jeśli
pomysł zaproszenia ojca do nas był mój - można to wytłumaczyć ogromną
ciekawością poznania niemal obcego rodzica, mojej drugiej części,
pragnieniem wystarczająco silnym, aby przełamać niechęć wywołaną jego
listami. Może podejrzewam albo mam nadzieję, że za tą ideologiczną
górnolotnością kryje się namiętność. Że owa zasłona jest czasem wręcz
niezbędna; niektóre fascynujące stwory należy przechowywać w tej klatce
wewnątrz klatki ze słów.
Rodzice spotykali się potajemnie przez lata. W odległych miastach
rozmawiali o tym, że nowa żona, inne dzieci nie przeszkodzą im uciec,
pobrać się, spróbować od początku. Lecz ich plany zawsze pozostały tylko
planami. Matka i ojciec byli ze sobą nie dłużej niż dwa lata, w małżeństwie
zaś niespełna rok. Rozwiedli się przed pierwszą rocznicą moich urodzin.
Jeśli podejrzewam, że zbliżająca się wizyta jest jednak pomysłem matki, to
dlatego, że po pierwsze nie pamiętam, bym ją sugerowała, a po drugie, ona
już nazbyt długo go nie widziała - zbyt wiele czasu upłynęło od chwili, gdy
ostatni raz samotnie wyruszyła na tajemnicze wakacje.
Może prawdziwa jest moja późniejsza konkluzja: matka wykorzystuje jego
zainteresowania mną i moje nim, aby usprawiedliwić własne plany nawiązania
ponownego kontaktu. Jeśli rzeczywiście o to chodzi, jakże gorzko przyjdzie
jej pożałować tego podstępu.

Spotkanie ma się odbyć podczas wiosennej przerwy w zajęciach na pierwszym
roku college'u, akurat dwa tygodnie po moich dwudziestych urodzinach,
przypadających w czasie sesji egzaminacyjnej.
- Nie ma co - powiada mój chłopak, żegnając się ze mną na parkingu przed
domem akademickim. - Nie będzie łatwo.
- Tak sądzisz? - pytam. Do tej pory świadomie nie zastanawiałam się nad
tym. Nad perspektywą spotkania ojca po raz pierwszy od dziesięciu lat,
zaledwie po raz trzeci w całym moim życiu. Jak zawsze miałam dużo materiału
do opanowania i w ciągu ostatnich tygodni do późna przesiadywałam w
bibliotece.
- Żartujesz sobie? - mówi, na co wzruszam ramionami i uciekam wzrokiem w
bok, czyli wykonuję jeden z wielu moich wymijających gestów.
Akurat ten chłopak jest ode mnie starszy, kończy w tym roku studia.
Uważam, że jest bardzo miły, a cecha ta pozwala mu zająć wyjątkową pozycję
w krótkiej historii moich chłopców. Był jeszcze dzieckiem, kiedy zmarł mu
ojciec; nie ma ojczyma. Pozbawiony ojcowskiej opieki przez całe swoje
życie, wie coś, do czego ja nie jestem w stanie się przyznać: że pewna
tęsknota w moim życiu musi się koncentrować na owym braku w kolekcji
rodzinnych portretów. Przecież nie mogę poświęcić wszystkiego mojej matce.

background image

Jazda do domu trwa siedem godzin. Po drodze ciągle od nowa słucham tego
samego albumu Rolling Stonesów. Mechanizm odtwarzacza automatycznie
przewija taśmę, tworząc dźwiękową pętlę. Uporczywe rytmy wypełniają milę za
milą szarej autostrady i nie pozwalają na dłużej zatopić się w myślach,
które przemykają się, ślizgają, ulatują niczym wyrzucone plastikowe
kubeczki i papierki po cukierkach na wietrznych nabrzeżach.

Sypialnia mojej babki: siedzimy we dwie w nogach wielkiego łóżka
dziadków. Mam sześć, może siedem lat. Babka przed chwilą wzięła kąpiel. Ma
na sobie halkę i właśnie wciąga jedną ze swych staromodnych pończoch
powyżej kolana i przypina ją do podwiązki. Jak na kobietę po
sześćdziesiątce ma nadal wcale zgrabne nogi, świeżą oliwkową skórę - gładką
i błyszczącą, rzepki małe i ponętne jak włoskie orzechy, aż chce się ich
dotknąć. Na co dzień używa perfum Chanel No 5 i wkłada sznur pereł, który
dostała w prezencie od swojego ojca na siedemnaste urodziny.
- Połaskocz mnie po karku - mówi, a ja posłusznie muskam ją lekko palcami
w miejscu, gdzie kończą się jej ufarbowane na czarno włosy.
- Wiesz - mówię - kocham cię najbardziej na świecie. Kocham cię bardziej
niż mamę.
Babka zdejmuje moją dłoń ze swego karku.
- Nieprawda - odpowiada. - Mylisz się.
Milczę, bo zawstydziła mnie odmową przyjęcia tego, co jej ofiarowałam.
- Najbardziej kochasz swoją mamę. Tak to już jest ułożone na tym świecie,
a ty nie powinnaś być wyjątkiem.
Stwierdzenie babki nie odpowiada prawdzie, wynika raczej z nakazu
rozsądku. Z pewnością szczerze pragnie, abym ją kochała najbardziej -
pragnie być pierwszą miłością każdego - ale akurat w tym okresie wiele jej
sprzeczek z moją matką dotyczy kwestii, czy jedna albo druga swym
zachowaniem nie uraża moich uczuć. Ponieważ matka wyprowadziła się
niedawno, być może inspirując ów przypływ uwielbienia, babka wystrzega się
wypowiedzenia jakiejkolwiek wywrotowej uwagi, którą mogłabym powtórzyć.
Przyglądam się, jak wciąga i zapina drugą pończochę. Tego popołudnia
zaczynam się uczyć mądrości zachowywania uczuć dla siebie, dostaję lekcję,
którą w okresie mojego dzieciństwa wielokrotnie wzmacniają wrogie,
skomplikowane i zmienne kobiece alianse, tak częste, że w końcu mój talent
stosowania uników dorównuje umiejętnościom mojej matki. Ona może śpi w
masce, ale ja, kiedy już jestem nastolatką, mam wewnątrz własną maskę,
skrywam w niej swoje serce.
Upomniana przez babkę, siedząc w milczeniu przy jej boku, zaczynam naukę
definiowania tego, co naprawdę czuję wobec matki - złość pełną rozpaczy i
obaw za to, że mnie opuściła, złość, która dotknęła mnie astmą i wysypką -
jako miłość.
A co z matką, jakże skłonną do posługiwania się tym słowem w jakimś
liściku do mnie, nie zawierającym nic poza całusami i pustymi "ochami"? Jej
wściekłość na mnie jest dzika i niepohamowana, wybucha z siłą, która dziwi
ją tak samo jak mnie. Pewnego razu, jeszcze zanim się wyprowadzi, wchodzę
jej w drogę. Akurat wybiera się na randkę. Już jest spóźniona, a ja ją
drażnię. Stojąc razem z nią przed lustrem, sięgam po jedną z jej szminek,
wówczas ona odwraca się do mnie ze szczotką. Ciosy spadają na mnie
wszędzie. Ściąga mnie na dół po schodach, uderza, gdzie tylko zdoła
sięgnąć... w plecy, nogi, głowę. U podnóża schodów wybucham płaczem, z
początku dlatego, że jestem wstrząśnięta i przestraszona, ale potem, kiedy

background image

zaalarmowani moim krzykiem nadbiegają dziadkowie, płaczę, aby wpędzić moją
matkę w kłopoty, płaczę głośniej i dłużej, uczę się potęgi zemsty.

Naszyjniki. Pierścionki. Ubrania. Książki. Przenośne radio stereofoniczne
i obiektywy do aparatu fotograficznego. Wieczne pióro, w którym pisał w
college'u. Brzytwa jego dziadka i rzemień do jej ostrzenia w oryginalnym
cynowym pojemniku z ornamentami na brzegach. Diament, który do kogoś
należał, ale nie mogę sobie przypomnieć do kogo.
Niektóre spośród tych prezentów po prostu porozdaję, inne zastawię w
lombardzie i zaraz po wyjściu na zewnątrz podrę wszystkie pokwitowania.
Pamiątki rodowe zwrócę, zapakowane starannie w pudełka. Wyślę je pocztą
jako paczki wartościowe, nie dodając do adresu ani jednej litery. Należą do
jego dzieci. Nie do mnie, tylko do dzieci, które wychował. Do córek, które
nadal będą jego, kiedy my już nie będziemy ze sobą rozmawiać.

Prezenty bożonarodzeniowe. Prezenty urodzinowe. Prezenty na Wielkanoc, na
walentynki, na Halloween. Wszystkie zapakowane w bardzo ładny papier.
Uważam, aby go nie porozdzierać. Wstążek nie przecinam, rozwiązuje je.
Ledwie celebrujący tę czy inną okazję, to czy inne święto pójdą spać, z
pojemników na śmieci wyciągam kolorowe papiery i kokardy. Wygładzam je i z
powrotem owijam w nie pudełka. W taki sposób zachowuję świadectwa miłości
mojej matki albo, trafniej, tego, co ona nazywa miłością. Podarunki od niej
zwykle dostarczają mi wskazówek, w jaki sposób mogłabym wkraść się w jej
łaski. Jeżeli na przykład daje mi sukienkę w rozmiarze sześć, wiem, że
powinnam się dostosować, zmienić figurę i pożegnać się z rozmiarem
dziesięć. Potrafię uczynić z siebie istotę, którą, jak sobie wyobraża,
mogłaby pokochać, przynajmniej kiedy stoi w sklepie i kupuje sukienkę.
Miną lata, nim sobie uświadomię, że zachowując tego rodzaju świadectwa,
jednocześnie dokumentuję inny uczuciowy proces, nie miłość, tylko
wściekłość, bo zawsze otrzymuję wskazówki pod postacią prezentów i
ostatecznie je odrzucam. Pod bożonarodzeniowym drzewkiem wydaję stosowne
odgłosy radości, ale później w samotności, gdy w domu panuje już mrok,
odwracam swoją reakcję, odrzucam podarunki, pakując je z powrotem, jakbym
ich nigdy nie otwierała.
Można tę dwoistą wizję dostrzec w innych obszarach mojego życia.
Niechętny stosunek do jedzenia jest typowym przykładem w sferze moich
związków z matką. Czy mając piętnaście lat, przestaję jeść dlatego, że
chodzi mi o zapewnienie sobie jej szczerego, acz niechętnego podziwu? Czy
może po prostu chcę stawać się coraz mniejsza i mniejsza, póki nie zniknę,
stając się prawdziwą córką mojej matki - tą, której nie widzi? Albo czy
jestem na nią tak wściekła za ciągłe uwagi pod moim adresem na temat wagi,
że postanawiam nie dać jej w przyszłości żadnego pretekstu do wypowiedzenia
choćby jednego słowa na temat mojej wagi i rozmiaru ubrań. "Chcesz mieć
szczupłą córkę?" - pamiętam, że tak myślałam. "To będziesz ją miała. Ja
zdecyduję, co to znaczy, nie ty". Nie interesuje mnie sugerowane sto
dwadzieścia funtów, ale dziewięćdziesiąt pięć. I nie rozmiar sześć, tylko
dwa.
Szkoda, że nie rozumiałam, na czym polega triumf niejedzenia; gdybym była
w stanie rozpoznać swoją ekscytację jako wynikającą z zemsty, próby
odcięcia się od matki, ze sposobu, w jaki się mnie wypiera, kiedy godzinami
stoję przy jej łóżku, a ona leży z zamkniętymi oczami i twarzą przysłoniętą
maską.

background image

Być może początek anoreksji jest odpowiedzią na dążenie do spełnienia
matczynego ideału; choroba trwa, bo chcę wymazać siebie samą. Kieruje mną
też głębsza, bardziej zdradziecka i trwała pokusa pozbycia się matki.
Wymaganiom anoreksji da się sprostać, wymaganiom matki - nie; zatem
zamieniam matkę na chorobę wraz z całym systemem pokuty i wyrzeczeń, w
którym jest przewidziana osobna nagroda. I matki są w nim całkowicie
zbyteczne.

Przyjęcie nad basenem w domu z dziedzińcem i czerwonymi dachówkami. Dom
należy do architekta, z którym matka się spotyka. Jest w nim siedem
sypialni, z czego sześć nie używanych. Przebieramy się w tej, która została
nazwana "pokojem błękitnym". W bladoniebieskiej, kobiecej przestrzeni stoi
wielkie łoże z baldachimem.
Niczym bokserzy matka i ja wycofujemy się w przeciwległe kąty sypialni.
Matka jak zwykle nie znosi pokazywać się nago. Jeśli może, przebiera się w
ciemności. Przyglądam się, jak wciąga pod sukienkę kostium kąpielowy.
Pragnę, by spojrzała na mnie, na moje ciało. Nic nie sprawia mi większej
przyjemności niż rozbieranie się, właśnie teraz, kiedy jestem chuda.
Codziennie wiele razy zdejmuję ubranie i staję na wadze. W publicznych
toaletach czekam, póki nie zostanę sama. Podciągam bluzkę i podziwiam w
lustrze sterczące żebra. Wystarcza mi widok samej siebie, bym się
zachwyciła, by z podniecenia zadrżały mi ręce. Zdumiewa mnie ciało, które
stworzyłam. Choć nikt inny go nie podziwia, nie uważam tego za nadmiar
krytycyzmu, tylko za wyraz prostego faktu, że moje kryteria oceny są zbyt
osobliwe, aby brali je pod uwagę zwykli ludzie. Ponieważ nie mam chłopca,
nie ma kto narzekać, że nie pozostawiłam nic miękkiego, czym mógłby
ucieszyć wzrok i dłonie. Sama jestem swoim kochankiem. Wieczorami kładę się
naga do łóżka i dotykam się w ciemności, aż w końcu znam na pamięć mapę
swego niedosytu.
Poznaję oszałamiający zachwyt morzenia się głodem. Moc rezygnacji ze
wszystkiego. Siłą woli staję się elfem, który żyje powietrzem, wodą,
niewinnością.

Właściwie to nie tylko jedzenia się wyrzekam, nie tylko wszelkich chęci,
wszelkich żądz. Przede wszystkim płci. Głodzę się, aby matce odebrać moją
seksualność - nie ot tak po prostu sprawiając, aby zniknęły mi piersi i
biodra, lecz żeby wyschła krew. Jednego na pewno nie może ścierpieć w
związku z tym, że jestem chuda: nie krwawię. Nie mogę zajść w ciążę, nie
mogę zatem znaleźć się w niebezpieczeństwie, w jakim znalazła się kiedyś
moja matka, tracąc nagle cześć.
W dodatku jest wściekła musiała przecież choć raz usłyszeć przesłanie
mojego dzieciństwa i okresu dorastania, słowa, które powtarzała mi babka:
"Nie popełnij błędu matki". Jakże ona musi mnie nienawidzić. W szkole mam
dobre oceny i ostentacyjnie unikam chłopców. Na pewno sama siebie
przekonuje, że to, iż wejdę na drogę występku i ona przyłapie mnie na
gorącym uczynku, jest przynajmniej możliwe. Kiedy odkrywa, że straciłam
okres, zaczyna mnie ciągać po lekarzach. Jest przy mnie w pokoju porad, a
nawet w sali badań. Ginekolog przepisuje hormony, specjalista od
akupunktury wkręca mi w uda igły.

Przed rozpoczęciem nauki w college'u raz jeszcze razem odwiedzamy gabinet
ginekologa. Matka chce mnie wyposażyć w kapturek, ów ciągle zawodny środek

background image

antykoncepcyjny. Tylko że żadnego nie można dla mnie dobrać.
- To niemożliwe bez przerwania hymenu - powiada lekarz po wstępnym
badaniu. - Przecież pani nie chce tego robić, prawda?
Matka stoi pod oknem. Waha się. Ja podpieram się na łokciach.
- Chcę - mówi.
Mężczyzna posługuje się wieloma zielonymi plastikowymi penisami o coraz
większych rozmiarach. Kiedy wyjmuje cały ich komplet spod pokrywy
chirurgicznej tacy z nierdzewnej stali, nie dowierzam własnym oczom. Ta
zieleń nie przypomina żadnej barwy, która występowałaby w naturze. W takim
kolorze są pojemniki na odpady chirurgiczne, wymiociny i rozmaite groźne
instrumenty, które kojarzą mi się z chorobą i śmiercią. Wsuwa je kolejno,
zacząwszy od najmniejszego, który nie jest większy od jego małego palca.
Wszystkie od drugiego po ostatni wyjmuje ubrudzone krwią. Dokonuje
defloracji na oczach mojej matki. Jest położnikiem, człowiekiem, który był
przy moim porodzie. Czy właśnie dlatego sądzi, że nie ma sprawy, że
wszystko jest w porządku?
Leżę na stole, na kolanach mam papierowe prześcieradło, dłonie na oczach.

Naprawa autostrady i objazdy sprawiają, że podróż z college'u do domu
trwa jeszcze dłużej niż zwykle. U matki jestem akurat w porze obiadowej.
Zasiadamy do czegoś francuskiego i bardzo ambitnego, czemu musiała
poświęcić całe popołudnie pracy. Ale i tak podczas posiłku zostawiamy
telewizor włączony, raczej próbujemy niż jemy to, co przygotowała.
- Odbierz - mówi matka za każdym razem, kiedy dzwoni telefon. Trochę mnie
to dziwi - zwykle zachowuje dyskrecję, gdy w grę wchodzi jej prywatne życie
- kiedy jednak o wpół do dziewiątej telefon odzywa się znowu, nareszcie
pojmuję. To on, ojciec, chce nam podać numer swojego lotu. Jego głos,
którego nie słyszałam od dziesięciu lat, wydaje się dziwnie wysoki.
Później, z czasem, uświadomię sobie, że nie zawsze brzmi w taki sposób, ale
wznosi się i opada w harmonii z emocjami. Jednakże tej nocy rozmawiamy
tylko tyle, ile potrzeba, żeby uzgodnić niezbędne szczegóły.
- Będę miał na sobie brązowy garnitur - mówi.
- Okay - odpowiadam.
- Do zobaczenia - dodaje, posługując się słowami, które wydają się
zwyczajne, lecz zarazem niezwykłe z tego względu, że nigdy nie słyszałam
ich z jego ust, z ust człowieka, którego w innych okolicznościach
widywałabym codziennie przez wszystkie lata mojego życia.
- Okay - rzucam na koniec. - Dobrze. - Ma przylecieć nazajutrz o drugiej
po południu.
Ta wizyta burzy cały dotychczasowy porządek. Znika gdzieś wieloletni
towarzysz mojej matki; nie wiem, dokąd wybywa. Może wraca do żony, z którą
był w separacji, a z którą nie potrafił się rozwieść. Dziadkowie tylko raz
przyjmą nas na obiedzie i raz przyjdą do matki na herbatę. W planach na
resztę weekendu w ogóle nie są uwzględnieni. Nie bardzo wiem, czy uważać to
za afront, wyraz litości czy tylko wynik praktycznej oceny, na co stać
wspólnie nas wszystkich.
Matka i ja idziemy do łóżek, w których spędzamy osobno bezsenną noc.
Ponieważ nasze sypialnie dzieli zaledwie wąski korytarz, słyszymy, ja każda
z nas wzdycha i porusza się pod prześcieradłami. W pewnym momencie matka
wstaje. Słyszę, jak otwiera i zamyka szufladę w swojej łazience.

Moja sypialnia u matki jest pierwszą, jaką urządziła specjalnie dla mnie.

background image

Umeblowała ją latem tego roku, w którym skończyłam szkołę średnią. Ponieważ
przeprowadzałam się z domu dziadków do college'u, nie była mi już
potrzebna. Pokój jest nowoczesny. Jasne barwy pokrycia japońskiego materaca
wydają się ostrym dźwiękiem na tle stonowanych wariacji beżu w pozostałych
pokojach. Kołdrę zdobi kwiecisty wzór w niespokojne, jaskrawe goździki,
które odbijają się niczym echo w żaluzjach okiennych. Do środka wpadają
pasma porannego światła i układają się w ciepłe plamy na kremowym dywanie.
Róż i krem stapiają się w kolor, który kojarzy mi się z podrażnionymi
powiekami, z morzem wylanych łez.
Na ścianie wisi reprodukcja akwareli Jeana-Michela Folona, malowidła
przedstawiającego pojedyncze krzesło, które stoi na wzniesieniu w zagajniku
bezlistnych drzew. Krzesło dorównuje wielkością drzewom i ulega przemianie;
z drewnianego oparcia wyrastają konary i gałęzie. Albo staje się w pełni
krzesłem, albo powraca do kształtu drzewa. Sama wybrałam tę reprodukcję. Z
pewnością dlatego, że w tym obrazie znajduję odbicie istoty mojego
pragnienia przemiany w coś, czym nie jestem, i że owo dążenie, ucieleśnione
w krześle - niemym i nieruchomym - jakże jest przy tym znajome. Mimo jego
piękna, patrzę na nie bez przyjemności. Różowa poświata za wzgórzem jest
zbyt nikła, by sugerować nadzieję: nie sposób oglądnąć, czy to wschód
słońca, zachód czy odblask zbliżającego się pożaru.
Reprodukcja dwakroć odbija się w dużych lustrach wiszących na drzwiach
garderoby, a cały pokój lśni optymizmem, który ma się nijak do uczuć, jakie
żywimy z matką względem siebie. Ponieważ większą część wakacji szkolnych
spędzam u dziadków, tutaj przebywam jedynie w trakcie krótkich wizyt.

Zgadzamy się, że na lotnisko musimy wyjechać o pierwszej, ale ja jestem
gotowa do drogi na długo przed południem. Nie ma w tym absolutnie nic
niezwykłego, że przygotowałam się tak wcześnie. Z zasady jestem zbyt
wcześnie. Na obiad do restauracji docieram zwykle dobrą godzinę przed
umówionym terminem i muszę spacerować po sąsiednich ulicach albo czekać w
sąsiednich sklepach, póki nie pokażę się punktualna niemal do bólu. Nic na
to nie mogę poradzić. Jest to zapewne reakcja na ustawiczne spóźnialstwo
mojej matki, na to, że byłam ostatnim dzieckiem, które odbierano ze szkoły,
obozu, kościoła, przyjęć urodzinowych, wizyt u dentysty, lekcji tańca.
Zawsze zapłakana, zawsze przekonana, że tym razem w ogóle nie przyjdzie,
zostawi mnie na wieki z dentystą albo rosyjską nauczycielką baletu, która
metrowym kijkiem biła mnie pod kolanami. Kiedy matka wyprowadziła się od
dziadków, zobowiązała się, że przynajmniej w połowie koniecznych przypadków
będzie mnie zawozić i przywozić; tak oto zdarzało się, że w holach i foyer,
na wilgotnych kamiennych ławach albo winylowych kanapach poczekalni
powtarzałam w myślach numer telefonu dziadków i adres, pod jaki policja
powinna mnie odstawić.
Spóźnialstwo jest u mojej matki skłonnością tak mocno zaawansowaną, że
wykracza poza granice wszelkiej przyzwoitości. Staje się przyczyną utraty
pracy, miłości, niepotrzebnych sesji u psychoterapeuty, poza tym sugeruje,
że matka żyje we własnym domu, osobliwym wymiarze czasu. Spóźniając się -
nieważne, jak to tam zwał - matka jest niezawodna, dlatego na rodzinne
spotkania babka z przyzwyczajenia każe jej przychodzić przynajmniej dwie
godziny wcześniej, a mimo to matka wpada na ostatnią chwilę. Niemal się
spóźnia. Nie jestem tak praktyczna jak babka; nigdy nie mogę się do tego
przyzwyczaić.

background image

O 12.45 pukam do drzwi sypialni. Matka wyszła już z wanny, układa włosy,
ale jeszcze nie zrobiła sobie makijażu. Nie ma na sobie nic prócz
biustonosza i majteczek. Porozrzucane bluzki i spódnice zakrywają wszystkie
powierzchnie zwykle idealnie wysprzątanego pokoju.
Buty wypadają z szafy, jakby je zatrzymano podczas próby ucieczki. Siedzę
w fotelu na biegunach i obserwuję rozwój wypadków.
- Dobrze ci w tym - uspokajam matkę po każdej zmianie kreacji, ale ona
przegląda się w lustrze i kolejny raz wszystko z siebie zdziera. - Proszę -
mówię. - Jest pierwsza. - Potem, po kilku następnych przymiarkach rzucam: -
Pierwsza piętnaście.
- Jedź - odpowiada. - Ja nie mogę. Nie jestem gotowa. - Siada na łóżku,
nadal rozebrana. Chowa twarz w dłonie.
- Sama? - pytam. - Nie chcę.
- Będziesz musiała. Albo też się spóźnisz.
- Po prostu wrzuć coś na siebie - błagam. - Proszę. Poprowadzę, a ty
możesz dokończyć makijaż w samochodzie.
- Nie. - Jedź już.
Wyruszam o pierwszej trzydzieści. Drętwieję ze strachu, ale nie wiem, czy
z powodu spotkania sam na sam z ojcem, czy dlatego, że się spóźnię. Mknę
autostradą. W moich żyłach płynie szeroki strumień adrenaliny. Denerwuję
się tak bardzo, aż bolą mnie plecy.
Zatrzymuję samochód i biegnę przez terminal od parkingu do wyjścia.
Ciężko dyszę. Mężczyzna w jasnobrązowym garniturze - nie w brązowym -
prostuje się powoli przy fontannie, odwraca i zatrzymuje na mnie wzrok.
Rozpoznajemy się natychmiast. Niedawno wymieniliśmy aktualne fotografie,
ale chodzi jeszcze o coś innego: jesteśmy do siebie podobni.
Zbliżając się do mnie, ojciec ociera mokre usta wierzchem wolnej dłoni. W
drugiej trzyma czarny, z wyglądu ciężki futerał - aparat fotograficzny,
wyjaśnia.
- Spóźniłaś się - powiada. Chociaż samolot również przyleciał po czasie,
na ziemi jest już od kilku minut.
- Wiem - mówię. - Przepraszam. Ale na drodze...
Kłamię, aby usprawiedliwić matkę, jeszcze nagą w biustonoszu i wałkach na
głowie. Mogłabym ją zdradzić, wyjaśnić, ile ta wizyta dla niej znaczy.
Choćby tyle, że miała szaleńczy ranek przed lustrem. Nie czynię tego.
Chronię ją. Nauczyła mnie tego na własnym przykładzie, na przykładzie
maski, zastrzeżonego numeru telefonu. Nie mogę sobie przypomnieć chwili,
kiedy nie byłam świadoma kruchości matki. To przecież część mojego
przekonania o jej nadzwyczajnej wartości. Tak samo wiem, że tylko najlepsze
filiżanki łatwo pękają.
W terminalu wyprowadza mnie z tłumu pasażerów witających członków swoich
rodzin i przyjaciół. Znajduje wolne miejsce przy jednym z ogromnych okien,
które wychodzą na płytę lotniska.
- Nie ruszaj się - prosi. - Pozwól mi na siebie popatrzeć.
Ojciec przygląda mi się tak, jak do tej pory jeszcze nikt mi się nie
przyglądał. Pożera mnie oczami - oczami, które, jak się w przyszłości
zorientuję, zwykle są podbiegnięte krwią w taki właśnie sposób. Prawie
czuję ich dotyk. Ojciec chwyta mnie za ręce. Ujmuje każdą z osobna,
odwraca, wpatruje się w dłonie. W rzeczywistości wcale ich nie całuje,
tylko to jego spojrzenie urzeka.
- Ojej! - mówi. - Obróć się! - Czuję jego wzrok, czuję, jak przesuwa się
po moim karku, plecach aż do stóp. - Boże - wzdycha, kiedy znowu jestem

background image

zwrócona do niego twarzą. - O Boże. - Oczy, szkliste od łez, utkwił w moich
oczach. - Twoje włosy... - odzywa się znowu. - Są... są dłuższe niż sobie
wyobrażałem. Niż mógłbym sobie wyobrazić. Na zdjęciu, które przysłałaś,
sięgają ramion.
Kiwam głową. Nie odzywam się. Jego oczy pozbawiają mnie słów, zdają się
wysysać powietrze z moich ust, tak że z trudem oddycham.
Mój ojciec widzi dziewczynę o włosach blond, które sięgają nie tylko do
pasa, nie tylko do bioder; sięgają do miejsca, w którym opuszkami palców
dotykałaby swoich ud, gdyby nie krzyżowała rąk na piersi. Nie jestem już
bardzo chuda - w szkole nauczyłam się jeść - ale - jak gdyby peszyło mnie
to, że dałam się przyłapać na posiadaniu ciała - ukrywam tyle, ile się
tylko da.
W milczeniu idziemy odebrać bagaż i czekamy tam, gdzie metalowe płyty
taśmociągu kolejno znikają jedna pod drugą, a tymczasem strumień walizek
mija zakręt. Ojciec sięga po swoje rzeczy i w milczeniu opuszczamy
terminal.
Na zewnątrz chwyta mnie za rękę. Czuję, że drżą mu palce.
- Masz coś przeciwko temu? - pyta.
- Ależ skąd - odpowiadam. Nie cofam dłoni.
- Nie jest brązowy - stwierdzam, gdy wsiadamy do samochodu. Mam na myśli
jego garnitur.
- Ależ jest - mówi.
- A nie ma żółtawego odcienia albo khaki?
- Jest brązowy.
Podróż z lotniska do domu przebiega przeważnie w ciszy. Nie potrafię
zaproponować tematu do rozmowy i jednocześnie nie mam odwagi zrobić tego,
na co mam największą ochotę, to znaczy uciec w muzykę. Ojciec obserwuje
mnie, odwrócony bokiem na siedzeniu. Jego spojrzenie powstrzymuje mnie
przed sięgnięciem do pokrętła odtwarzacza stereo. W czasie jazdy popełniam
błędy, jakie nie zdarzają mi się w normalnych okolicznościach. Moje dłonie,
zwilgotniałe ze zdenerwowania, ślizgają się na kole kierownicy. Przecinamy
skrzyżowanie, kiedy sprzęgło ucieka mi spod stopy, silnik gaśnie i
wstrzymuje ruch w rzędzie samochodów.
Matka jest w ubraniu, które przygotowała sobie ostatniego wieczoru, w
czarnych spodniach i swetrze z kremowego kaszmiru, uwydatniającego ciemne,
błyszczące włosy. Jest rozradowana, może aż za bardzo - jak na mój gust
śmieje się nieco zbyt przenikliwie. Na piersi ma mały, cudowny medal -
promienie światła wychodzące z otwartych dłoni Świętej Dziewicy. Rodzice
obejmują się na krótką chwilę, niemal wstydliwie. Całują się w zamknięte
usta. Ich nienaturalnie wysunięte wargi układają się w małpi grymas.

Bardzo się staramy, aby nam się to udało, to, czyli nas troje razem.
Siedzimy w salonie i pijemy mrożoną herbatę.
- Nareszcie - stwierdza ktoś - rodzina. - W odniesieniu do nas
odniesienie to - kto je wypowiada? moja matka? ojciec? ja? - z zamierzenia
ma ironiczny wydźwięk, ale ból, jaki sprawia, bo oznacza przyznanie się do
niepowodzenia, jest tak intensywny, że potem długo nikt się nie odzywa.
Matka ucieka do kuchni. Wraca z półmiskiem pełnym serów, warzyw i małych
sandwiczy. Słowa układa równie uważnie jak jedzenie.
Gapimy się na siebie zafascynowani. W ciągu paru chwil lata obserwacji
rozpadają się na minuty. Katalogujemy podobieństwa, różnice. Kim jestem? Od
szyi w dół repliką matki, ale głowa przypomina głowę ojca. Kształt szczęki

background image

jest echem zarysu jego szczęki, podobnie kości policzkowe, uszy, brwi.
Niebywałe, ojciec i ja, kiedy mówimy, robimy dokładnie to samo z rękoma. A
przecież nigdy nie obserwowałam jego gestów ani nie miałam okazji się ich
nauczyć.
Przyglądam się i przysłuchuję, jak rodzice rozpoczynają kłótnię. Nie są w
stanie zrekonstruować roku, pory roku ani nawet tygodnia, nie wdając się
przy tym w spór. Nieważne, o czym rozmawiają - o dniu ślubu, moich
narodzinach - zawsze sprawiają wrażenie, jakby żyli w dwóch różnych,
odizolowanych, nie powiązanych rzeczywistościach, nie dopuszczając żadnych
kompromisów, bez próby znalezienia płaszczyzny porozumienia. Kiedy usiłuję
stworzyć w wyobraźni obraz ich zalotów, muszę składać go po kawałku; choć
bardzo się staram, aby poszczególne fragmenty do siebie pasowały, i tak
zawsze otrzymuję coś w rodzaju niekompletnego kolażu - niektóre elementy są
zbyt duże, inne zbyt małe, a wielu w ogóle brakuje.

Ojciec fotografuje matkę i mnie. Jako znakomity fotograf amator, posiada
kilka wielkoobrazkowych aparatów i osobiście wywołuje swoje prace w ciemni,
którą urządził u siebie na terenie parafii. Przyglądam się, jak analizuje
poszczególne ujęcia i robi zdjęcia matce, ona zaś przygląda się
identycznemu procesowi z moim udziałem. Chociaż nikt na głos nie liczy, mam
wrażenie, że bardzo się stara wykonać każdej z nas jednakową liczbę
fotografii.
- A może teraz obie razem? - pyta nagle, więc matka i ja siadamy obok
siebie przed kominkiem.
To nasze ostatnie wspólne fotografie. Później okaże się, że zostały
prześwietlone; ojciec nigdy nie zrobi właściwych odbitek, dlatego mam
jedynie próbne egzemplarze. Mamy na nich pochylone głowy i nie dotykamy
się. Z tyłu, nad sztucznymi polanami, między naszymi ramionami widać gazowe
płomienie. Na jednym z ujęć wydaje się, że płoną nasze ubrania, a wyraz
cierpienia na twarzach wcale nie jest uśmiechem, jak byśmy pragnęły, tylko
pierwszym grymasem bólu. Jak gdyby ojciec uchwycił moment, kiedy nagle
uświadomiłyśmy sobie, że zaczął nas trawić ogień.

Przez większą część tygodnia zwiedzamy muzea, ogrody botaniczne i inne
turystyczne atrakcje. Ciągnie nas do tych miejsc cichego wypatrywania i
wyczerpujących, bezładnych wędrówek, ponieważ gapiąc się na siebie w niemym
zdumieniu, w mniejszym stopniu wydajemy się i czujemy dziwolągami. Jak się
okazuje, czas spędzony z dziadkami zamiast wzmagać napięcie, jest momentem
wytchnienia, rozproszeniem uwagi. Kilka godzin trwa miła, ostrożna rozmowa
o polityce, uprawianiu ogrodu i książkach, które wszyscy przeczytaliśmy.

W domu matki opóźniamy udanie się na spoczynek możliwie najdłużej.
Próbujemy czerpać wrażenia z każdej chwili. Ojca fascynuje wszystko, co
robię - obieram pomarańczę, sznuruję buty, wylewam wodę z konewki na suchą
ziemię w domowych roślinach. Rano wstaję, aby wyszorować zęby, on podąża za
mną do łazienki. Opiera się o framugę drzwi i przygląda się, jak z tuby
wyciskam pastę. Jego badanie ekscytuje mnie i zarazem wyczerpuje. Jak
wytłumaczyć, że wszyscy uważają mnie za osobę tak interesującą?
- Zawsze używasz tej marki? - pyta. - Cresta?
Potakuję. Zauważamy głośno, że moje zęby w kształcie i kolorze są takie
same.
- Zawsze nosisz bransoletki? - pyta.

background image

- Nie - odpowiadam.
Teraz on potakuje.
Też mnie urzeka. Właściwie nie wiedziałam wcześniej, jaki jest mój
ojciec, a objawienie okazuje się z natury kuszące. Zjawia się także
fascynacja podobieństwem, tym, że przypominamy siebie w sposób, który
wykracza poza fizyczne analogie.
- Chodzisz jak twój ojciec - mawiała do mnie matka, kiedy byłam młodsza.
- Spostrzegłam to, jak tylko stanęłaś i postawiłaś jedną nogę przed drugą.
- Nie rozumiem - odpowiadałam. - W jaki sposób?
- Nie potrafię tego wyjaśnić - mawiała.
I nawet nie próbowała. Czasem mówiła tęsknie, ale zwykle nie był to
komplement. Wiele z cech tego rodzaju babka i matka zdają się traktować
jako obcy element - na przykład zamiłowanie do książek albo beznadziejny
brak zainteresowania modą i tym, co one uważają za przyjemności: robienie
manikiuru, pielęgnowanie twarzy, wychodzenie na podwieczorek do
herbaciarni. Czyniły za to odpowiedzialną drugą, rogatą połowę moich genów.
Zdumiewa mnie odkrycie, że osąd, który poprzednio wydawał mi się
powierzchowny, okazuje się bardzo trafny. Ojciec nie tylko jest ze mną
spokrewniony, on wydaje się znajomy jak ja sama sobie. Teraz skłonność do
uporu, marszowy chód i sposób, w jaki marszczę brwi - wszystkie tego
rodzaju szczegóły - nie są świadectwem oddalenia, lecz przynależności.

"Piękny jest ten, kto czyni pięknie". Dziadek powtarzał te słowa przez
całe moje życie, kiedy więc robiłam coś złego, od razu wiedziałam, że
jestem paskudna.
W dniu moich urodzin dziadek miał siedemdziesiąt jeden lat. Jako małe
dziecko często znajdowałam się pod jego opieką. Wysoki, niezwykle
energiczny mężczyzna, uprawiał ogród, pływał, odwoził mnie do szkoły i
pomagał w odrabianiu lekcji.
To właśnie dziadek nauczył mnie jeździć na rowerze. W kieszeni koszuli
trzymał karteczki i na niby wypisywał mandaty, kiedy zbyt szybko jechałam
na podjazd albo wpadłam na rabatę. Aby z powrotem wkraść się w jego łaski,
za karę musiałam wykonać jakieś zadanie. Tej gry w niby-przestępstwa i
niby-kary nigdy nie miałam dosyć.
Byłam chłopczycą; dziadka nie odstępowałam, plątałam mu się pod nogami
tak często, że moje pierwsze przezwisko brzmiało "Cień" jak w tytule Ja i
mój... Gwizdał fragmenty z wodewilów, ilekroć słyszał, że nadchodzę.
Ponieważ w domu nikt nie miał więcej cierpliwości niż on, w porze
zasypiania matka i babka oddawały mnie pod jego opiekę i czasem musiał
śpiewać nawet kilka godzin, póki nie zasnęłam.
Przyjaźń ta trwała ku naszej obopólnej radości...
- Och, dzięki tobie zachowuje młodość! Zachowuje młodość! - powiadali
jego pomarszczeni przyjaciele, szczypiąc mnie lekko w ucho albo policzek.
Ale nagle wszystko się zmieniło, kiedy weszłam w okres dojrzewania.
- Teraz jesteś na to zbyt duża - mawiał dziadek i spychał mnie z kolan.
Gdy mnie obejmował, nie dopuszczał, aby nasze ciała się dotykały. Dotyczyło
to zwłaszcza moich piersi i bioder. Domyślam się, że coś podobnego musiało
się przydarzyć mojej matce, gdy skończyła dwanaście albo trzynaście lat;
jej ciało zaczęło wysyłać sygnały świadczące o nabywaniu seksualności i
dlatego stało się niedotykalne. I że to odrzucenie na granicy dzielącej
dzieciństwo i kobiecość musiało jej sprawiać przykrość tak samo jak mnie.
Urodzony w 1890 roku dziadek wyznawał iście wiktoriańskie zasady.

background image

Dorastał w domach, w których nawet zaokrąglone stołowe nogi nie wyglądały
nigdy spod obrusu. Z pewnością był przewrażliwiony, gdy w grę wchodziło to,
co nazwałby naszą zwierzęcą naturą. Babka potrafi drwić z jego pruderii, bo
wiktoriański mores jest dla niej niczym język, którym umie się posługiwać,
lecz woli tego nie robić. Wypowiada lekceważące aluzje odnoszące się do
konsekwentnych objawów niewinności dziadka, a kiedy on wyłącza telewizor,
ponieważ reklama środków higieny intymnej dla kobiet przerwała mu oglądanie
wiadomości, ze wstrętem odrzuca czasopismo, które do tej pory przeglądała.
- Dobry Boże! - woła. - Zamierzasz odejść z tego świata w przekonaniu, że
sprowadził cię nań bocian!
Cokolwiek pociąga mnie w ojcu, musi choć częściowo znajdować wyjaśnienie
w ogromnej różnicy, z jaką on i dziadek odnoszą się do mojej kobiecości.
Jako pięcioletnie albo dziesięcioletnie dziecko, najszczęśliwsze przy boku
dziadka, który na przykład szczepił drzewko owocowe albo przybijał
poprzeczkę do karmnika, nie byłam w stanie ściągnąć na siebie uwagi ojca. W
czasie dwóch poprzednich krótkich wizyt spoglądał na mnie tylko przelotnie,
gdy podążał wzrokiem za moją matką. Za to teraz, kiedy jestem dorosła, moje
paznokcie nie są już nierówne i czarne od ogrodowej ziemi, włosy nie są
krótko przystrzyżone, tylko długie, i zaokrągliły się dawniej płaskie
piersi - oczy ojca nieruchomieją na mnie. Kiedy odrywa wzrok, robi to
najwyraźniej niechętnie. Taki rodzaj zaślepienia musi otumaniać, zwłaszcza
dziewczynę wyćwiczoną w skromności, nauczoną, że cnota skłania bardziej do
przypisywania sobie brzydoty niż urody.

Pewnego popołudnia po powrocie z galerii głęboko zasypiam, siedząc obok
ojca na kanapie. Mija godzina, dwie, sama nie wiem, moja głowa niczym
główka niemowlęcia spoczywa w krzywiźnie jego stawu łokciowego. Podrywam
się przestraszona.
- Przepraszam! - rzucam. - Byłam bardzo zmęczona.
- Och, nie! - powiada ojciec. - Proszę, nie usprawiedliwiaj się! Ja wcale
tego nie żałuję. - Patrzy na mnie swoimi wygłodniałymi oczyma. - Ramię mi
zdrętwiało - ciągnie. - Musiałem iść do toalety, ale nie śmiałem się
poruszyć. Gdyby to zależało ode mnie, siedziałbym i trzymał cię bez
przerwy, nigdy bym cię nie obudził. Nie wolno mi było ciebie trzymać -
dodaje. - Wcale. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek było inaczej. Postępowali
ściśle według planu, który był święty i absolutny. Nie tolerowali żadnych
wyjątków. Karmili cię, zmieniali pieluchy, odkładali do łóżeczka. Jeśli
płakałaś, nikt nie miał prawa cię podnieść. - Chodziło mu o niańkę, matkę i
babkę. - Nie pozwolili mi nawet się z tobą pożegnać. - Ujmuje mnie pod
brodę i odwraca twarzą do siebie.
Matka go obserwuje. W pewnym momencie otwiera usta, jakby chciała coś
powiedzieć, ale zaraz je zamyka. Kiedy ojciec mówi, łzy wypełniają
żłobienia kurzych łapek w kącikach jego oczu. Nie tyle spływają, ile
wpadają w błyszczącą sieć linii pokrywających jego twarz, wyżłobionych
przez słońce, śmiech i smutek. Dotychczas jeszcze nigdy nie widziałam, aby
mężczyzna płakał.

Oczy mojego ojca: jakie są? Doskonale znam ich barwę - jest taka sama jak
u mnie albo u matki. Tylko płoną inaczej niż wszystkie inne oczy, które
widziałam i wcześniej, i później. Płoną jak oczy proroka, szaleńca,
kochanka. Zawsze błyszczące, nabiegłe krwią, zawsze w absolutnym skupieniu
zwrócone w moją stronę. Inteligentne, radosne, połyskujące, nawiedzone,

background image

roziskrzone, urzekające.
Tego jeszcze nie wiem, nie dopuszczam tej myśli, ale czuję to: ojciec,
jakże spokojny, jakże intensywnie we mnie wpatrzony, zaczyna powoływać mnie
do istnienia. Ofiarowuje mi mnie samą. W jego oczach odbija się życie,
którego nie mogłam dojrzeć w uparcie zamkniętych oczach matki. Patrzę na
niego, podczas gdy on patrzy na mnie, i w jednej chwili zakochuję się
rozpaczliwie i bez pamięci. Tej miłości nie sposób oddzielić od
przejmującego poczucia straty. Gdziekolwiek jestem sama - w sypialni, w
łazience - płaczę, czasem osuwam się nawet na kolana. Jak sobie poradzić z
tą nową rozpaczą? Jakże tak może być, że mam dwadzieścia lat, dorosłam bez
ojca, a teraz nagle spotykam go, gdy jest za późno, gdy dzieciństwo
bezpowrotnie przeminęło?

Ostatniej nocy, którą spędza z nami ojciec, budzę się po dwóch godzinach
snu. Siadam na łóżku i sięgam po zegarek leżący na nocnym stoliku. Za
dziesięć trzecia. W gardle coś mnie drapie, jakby zaczynało się
przeziębienie. Schodzę po szklankę soku pomarańczowego. Poruszam się
ostrożnie, aby nie zakłócić ojcu snu w jego pokoju. Gruby dywan na schodach
tłumi odgłos moich kroków. Kiedy mijam otwarte drzwi gabinetu, widzę, że
rozkładana sofa jest pusta, ojca na niej nie ma. Zapalam światło w salonie,
aby się upewnić, czy nie śpi na kanapie, ale teraz już wiem, gdzie jest: w
łóżku mojej matki.
Wracam do schodów i siadam na stopniu, aby wszystko spokojnie rozważyć -
ich niewierność wobec jego obecnej żony i ufnego partnera matki. Czy
rodzice uważają łączące ich więzi za absolutnie pierwotne, nie podlegające
dyktatowi zasad, którymi kieruje się większość przeciętnych ludzi? Może są
przekonani, że dopóki sypiają tylko z sobą, to zachowują wierność, a
dopiero inne romanse oznaczają zdradę. Sama i samotna po drugiej stronie
drzwi do sypialni mojej matki odczuwam zazdrość. Odkrywam, że na myśl o
rodzicach odbywających stosunek seksualny reaguję z nadmierną wrażliwością.
Fascynuje mnie to i zarazem odpycha.
Kiedy zapalam światło w kuchni, na blacie dostrzegam karalucha. Nie
zabijam go. Delikatnie, nie zbliżając się zanadto, umieszczam nad nim
odwróconą szklankę i pozostawiam problem do rozwiązania matce. Nie cierpię
insektów, a karaluchów zawsze bałam się szczególnie.
Kiedy piję sok, widzę, że owad krąży pod szkłem, unosząc się od czasu do
czasu na tylnych odnóżach, aby dotknąć czystej i gładkiej powierzchni
zapory przednimi nóżkami i długimi czółkami. Przyglądam się, jak
niespokojnie szuka przerwy, maleńkiej rysy, zagłębienia w szkle, słowem
nadziei na wspinaczkę, wydostanie się, ucieczkę. Ale w szkle nie ma
niczego, co mogłoby spełnić tę rolę.
Następnego dnia, kiedy matka bierze prysznic, ojciec opowiada o
wydarzeniach ostatniej nocy.
- Słyszałem cię - powiada. - Słyszałem, jak schodziłaś po schodach. -
Pochyla się dyskretnie nad kuchennym stołem. - Zrobiłem to, bo musiałem -
mówi. - Poprosiła mnie.
Nic nie odpowiadam, ale oboje wiemy, o czym mowa.
Nie opisuje ich aktu miłosnego jako czegoś świętego, co byłoby zgodne z
moimi wyobrażeniami, lecz jako niosący pociechę uczynek. Odpowiada na
pytanie, którego w ogóle nie wypowiadam.
- Nie zrobiłem tego dlatego, że chciałem - dodaje.
Upokorzona ze względu na matkę i wstrząśnięta, że zdradził ją właśnie w

background image

taki sposób, nie patrzę na niego, tylko na talerz.

Kiedy nadchodzi czas odwiezienia ojca na lotnisko, matka znowu nie może
się ruszyć. Boli ją głowa.
Jest przybita i zniechęcona. Ta wizyta, jak wszystkie poprzednie,
przekonała ją, że straciła lata na nieodpowiednich mężczyzn, na
nieodpowiednie życie.
- Odwieź go - mówi. Zdaje się, że i tak bardziej zależy mu na twoim
towarzystwie.
Jak podczas poprzedniej rozmowy o wyjeździe na lotnisko w odpowiednim
czasie, kołyszę się w tym samym fotelu na biegunach, ona zaś siedzi na
łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach. Patrzę na nią i nie jestem w stanie
wymyślić słów, które mogłabym przerzucić nad przepaścią pomiędzy nami.
- W porządku - rzucam w końcu i całuję ją w policzek pod przymkniętymi
powiekami. - Pojadę sama. Możesz zostać.
Kiedy oświadczam ojcu, że matka nie jedzie, uśmiecha się.
- Och znakomicie - mówi. - Cieszę się, że będę cię miał dla siebie
odrobinę dłużej. - Podnosi bagaże.
- Może powinieneś pójść na górę i pożegnać się - odpowiadam, zdumiona
jego bezdusznością, sposobem, w jaki zdaje się traktować jej uczucia, skoro
wystarczyło tak niewiele jak jedno jego spojrzenie, aby śmiertelnie ją
urazić.

Na lotnisku odkłada aparat fotograficzny, bo chce mnie objąć oburącz.
- Kocham cię - oświadcza. - Boże, kocham. Raz cię straciłem, lecz teraz
mam cię z powrotem i już nigdy nie pozwolę ci odejść. - Wypowiada te słowa
i mocno mnie trzyma, bardzo mocno.
Jakże on jest prawdziwy i rzeczywisty. Ojciec. Mój ojciec. Słowo stało
się ciałem.
- Nie wiesz, jak bardzo cierpiałem, kiedy kazali mi odejść. Nie jesteś w
stanie sobie wyobrazić, co czułem, tracąc ciebie. - Ujmuje moją twarz w
dłonie i całuje mnie w czoło, w oczy. - Jak to się stało, że moja córka
jest tak piękna? - mruczy. - Kiedy na ciebie patrzę, zastanawiam się, czy
ja przypadkiem również nie jestem przystojny.
Ojciec wie, że dobrze wygląda. Ma nadwagę, muszę się wysilać, żeby go
otoczyć ramionami, ale jego rysy - mocno zarysowana szczęka, wysoko
położone kości policzkowe i długi nos - wyglądają wystarczająco dobrze, aby
zrekompensować ów naddatek. Uśmiecham się, ale nie odwzajemniam
komplementu, do czego próbuje mnie sprowokować. Patrzymy na siebie. Każde z
nas w twarzy drugiego szuka siebie.
- Co się teraz zdarzy? - pytam i wymieniamy obietnice, że wkrótce znowu
będziemy razem. - Może latem - sugeruję. - Nie - odpowiada. - Wcześniej.
Znacznie wcześniej.
Trzymając mnie pod brodę, przyciąga moją twarz do swojej. Dotyka ustami
moich ust. Sztywnieję.
Widziałam to już wcześniej: ojców całujących swoje córki w usta.
Przyjaciel mojego ojca przez lata całował córkę w ten sposób, a ja się temu
przyglądałam, nie mogąc oderwać oczu, poruszona tym widokiem. W mojej
rodzinie takie pocałunki uważane są za tak samo wulgarne jak publiczne
spluwanie albo nieumycie rąk po skorzystaniu z toalety. Takie zachowanie
moja babka uznałaby za świadectwo braku odpowiedniego wychowania.
Potrafiłaby usprawiedliwić tego rodzaju pocałunki, gdyby chodziło o osobę

background image

wychowaną w jakiejś egzotycznej, zacofanej kulturze, nigdy zaś o
przyzwoitego Amerykanina.
Przez system nagłaśniający obsługa lotniska po raz ostatni wzywa
pasażerów do zajęcia miejsc w samolocie. Kiedy próbuję się odsunąć, czując
opór dłoni z tyłu mojej głowy - jakże mocno ojciec trzyma mnie przy sobie -
pocałunek się zmienia. Już nie jest niewinny, już nie stykają się zamknięte
wargi.
Ojciec wsuwa język głęboko w moje usta: wilgotny, natrętny, badawczy,
następnie wstrzemięźliwy. Podnosi futerał z aparatem i uśmiechając się
pogodnie, dołącza do ostatnich pasażerów znikających w samolocie.
Ja długo stoję z dłonią przy ustach, gdy tymczasem ocierają się o mnie
obcy ludzie? Samolot zaczyna kołować, zanim się poruszam. Przez grubą taflę
szkła przyglądam się, jak startuje, potężną siłą ciągu unosi prosto w
chmury swój ciężki, lśniący brzuch.
Przeraża mnie ten pocałunek. Jest czymś złym, a jego niestosowność
przesądza o tym, że musi pozostać tajemnicą.

W przyszłości będę myślała o tym pocałunku jako o czymś w rodzaju
przeobrażającego mnie ukłucia, na przykład skorpiona, po którym jad zaczyna
się przemieszczać z ust do mózgu. Pocałunek stanowi moment, w którym
zaczynam, powoli, lecz nieuchronnie, zapadać w sen, stopniowo tracić wolę,
drętwieć. Ojciec zaaplikował mi narkotyk, aby mógł się mną sycić. Abym może
sama tego pragnęła.

Trasa z domu mojej matki do szkoły bynajmniej nie obfituje w wizualne
atrakcje. Wygląda jak prosta ścieżka przecinająca płaską, jałową krainę.
Autostrada jest tak stara, że asfalt przybrał odcień wyblakłej szarości.
Pęknięcia giną pod czarnymi nitkami smoły. To droga, na której nie widzę
"znikającego punktu" - nawet kiedy nie jest gorąco. Miraż wody mieni się na
jej końcu.
W samochodzie rozbrzmiewa muzyka z albumu Rolling Stonesów, ciągle od
początku i tak samo głośno jak poprzednio. Poza tym wszystko jest teraz
inne za sprawą pocałunku. Moje myśli obsesyjnie do niego wracają, lecz
nigdy się na nim nie zatrzymują.
Jeden pocałunek. Krótki, pozornie dyskretny, izolowany w czasie moment. A
mimo to, paradoksalnie, pocałunek stał się olbrzymi. Jest jak potężna,
błyszcząca ściana pomiędzy mną i wszystkim wokoło, powierzchnia bez żadnej
rysy, bez żadnej wskazówki, która by ułatwiła zrozumienie. Na wskroś i za
nią widzę życie, które dawniej wiodłam, ale w jakiś niepojęty sposób
pocałunek mnie od niego odseparował.
Nie potrafię się pozbyć wizji karalucha, którego uwięziłam pod szklanką.
Widzę, jak krąży dookoła najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej.

W szkole o oznaczonej godzinie studenci, których nazwisko rozpoczyna się
na tę samą literę co moje, mają się zapisywać na zajęcia. Nie robię tego.
Potem przypada dodatkowy termin, na koniec zaś termin ostateczny, z którym
jest już związana konieczność wniesienia specjalnej opłaty karnej.
Opuszczam oba.
Trzy młode kobiety, z którymi mieszkam, nieustannie wchodzą i wychodzą,
kręcą się w kółko, zapisują na wykłady, kupują książki, nawiązują kontakty
z dawnymi przyjaciółmi, poprawiają oceny z egzaminów i prac semestralnych.
Siedzę w saloniku na krześle z żelaznym winylowym obiciem i nie robię

background image

nic, czym powinnam się zajmować jako studentka.
- Co się z tobą dzieje? - pytają mnie koleżanki z akademika. - Stało się
coś złego? - Bywało, że już wcześniej zachowywałam się dość osobliwie, z
całą pewnością, ale nie zdarzyło się, bym po prostu siedziała bezczynnie.
Moje ekscesy, historycznie rzecz ujmując, można określić jako różnorodne
formy wydatkowania energii.
- Nic mi nie jest - zapewniam je. - Wszystko jest w jak najlepszym
porządku.
W końcu przestają zadawać pytania. Zielone krzesło przy ścianie jest
miejscem, gdzie spędzam większą część dwóch tygodni, noce i dnie. Śpię
wyprostowana, trzymając się za podkurczone kolana. W ciągu dnia na udach
mam rozłożoną książkę. Jeśli ktoś tędy przechodzi - teraz, kiedy urządziłam
sobie bliżej nieokreślone, nieruchome czuwanie, nikt nie jest skłonny
zawitać tu na dłużej - udaję, choć nie zawsze, że czytam.
Kiedy mija tydzień od terminu ostatniej rejestracji, otrzymuję list z
biura nadzoru studiów. Mam się stawić na spotkanie. Zostanie omówiona moja
sytuacja.
- Co się dzieje? - ciągle pyta mój chłopak, wyrażający swój niepokój
bardziej stanowczo niż koleżanki, z którymi mieszkam. - Co się wydarzyło
podczas wakacji?
Opowiadam o zewnętrznej stronie wizyty. Rekonstruuję ją aż do pamiętnego
pocałunku. Mówię o tym, jak się czuję skrzywdzona, bo utraciłam coś, czego
nie sposób odzyskać: dwadzieścia lat bez ojca, którego, jak się okazało,
kocham i który zdaje się tę miłość odwzajemniać.
Mój chłopak stracił ojca, dlatego zdaje się być nie tylko współczującym
słuchaczem; nie tylko rozumie, ale cierpi wspólnie ze mną, a to mnie
zachęca, aby powiedzieć mu to, czego nie powiedziałam nikomu innemu.
- Coś dziwnego wydarzyło się na lotnisku - mówię. Siedzimy w jego
samochodzie, zaparkowanym na podjeździe małego domku, który wynajmuje poza
kampusem. - Przynajmniej tak sobie myślę. A może to wcale nie było dziwne -
kończę z nadzieją.
- Co? - pyta.
- Hm, to było tak: ojciec żegnał się ze mną. Oboje się żegnaliśmy na
lotnisku. I wtedy... wiesz... Kiedy mnie całował, coś jakby, no, wsunął mi
język do ust. Uważasz, że to dziwne?
- Do jasnej cholery, chyba żartujesz! - krzyczy. - Nie, nie wierzę! Tak,
oczywiście: to jest dziwne! Jest! Jest złe! Powiedziałaś matce?
Potrząsam głową. Chowam twarz w dłonie.
Oburzenie mojego chłopaka zachęca mnie do zachowywania jeszcze większej
tajemnicy. Uświadamiam sobie, że prawdą jest to, co czułam w samochodzie,
wracając do szkoły - że ten pocałunek odseparował mnie od wszystkiego. To
nie zarozumiałość ani żadna tam dramatyczna nadinterpretacja. Jeśli zaś
chodzi o matkę, akurat ona jest ostatnią osobą, której powiedziałabym o
pocałunku. Najprawdopodobniej zareagowałaby histerycznie albo wręcz
gwałtownie. Pewnie zadbałaby o to, abym go już nigdy więcej nie zobaczyła.
A ja przecież nie mogę się z nim nie spotykać. Gdy wtedy odwrócił się i
odszedł, moje obawy związane z pocałunkiem rozwiały się, w momencie, w
którym przyszła mi do głowy pierwsza myśl: kiedy? Kiedy go znowu zobaczę?
Kiedy będziemy razem? Dzwoni codziennie - dzwonek telefonu natychmiast
podrywa mnie z zielonego krzesła, choć nie są w stanie tego uczynić ani
zapisy, ani wykłady, ani też moje przyjaciółki - i ciągle od nowa stawiamy
sobie identyczne pytanie: kiedy?

background image

Odsłaniam twarz.
- Pomyliłam się - mówię mojemu chłopcu. - Za bardzo wszystko
wyolbrzymiłam. Źle opisałam. Właściwie to tak nie było. Może zrobił to
przez przypadek. - Po troszeczku, odrobinka po odrobince pracuję nad
zatarciem prawdy.
Zaniepokojony bardzo mi w tym pomaga. Razem zapominamy o moim zwierzeniu,
chociaż ściśle rzecz ujmując, ja pracuję nad zapomnieniem tego, co ojciec
zrobił. To tak samo łatwe, jak łatwe może być wyparcie się. Nie myśl o tym,
mówię sobie, i nie myślę, ale to zdaje się wymagać ogromnej siły woli.

Brakuje mi zapału do wszystkiego. Jestem w jakimś szoku; świadczy o tym
zimne, nieprzyjemne odrętwienie - odczucie, które poznałam przed kilku
laty, gdy jechałam na rowerze i potrącił mnie samochód. Ułożenie ciała na
zielonym krześle, kolana przyciągnięte do piersi; odpowiadanie na pytania
innych tylko w myślach, bo nie jestem w stanie nadać brzmienia słowom,
które słyszę w głowie - takie symptomy miałam także wtedy, gdy leżałam na
ulicy i nawet do sanitariusza nie mogłam się odezwać. Tylko że teraz
przyczyna wstrząsu jest inna; zaczynam się jej dopatrywać w jednoczesnym
odnalezieniu i utracie ojca; jestem rozżalona, ponieważ zaprzepaściliśmy
wszystkie tamte lata, ponieważ to niesprawiedliwe, że wraca do mnie, gdy
jest za późno, bo już całkowicie dojrzałam. Nie pozwalam sobie sądzić, że
choćby część moich uczuć jest reakcją na pocałunek. W ciągu tych dwóch
tygodni, skulona na zielonym krześle i przykryta starym, niebieskim pledem,
sama staję się jedną z osób, której za nic nie opowiedziałabym o ojcu,
który wsuwa mi język do ust.

Istnieje pewne rozwiązanie proponowane studentom, którzy nagle odkrywają,
że nie chcą być studentami. Nie mówi się o porzuceniu studiów, lecz o ich
przerwaniu. Jeśli zdążę się zapisać na zajęcia przed upływem pełnego roku
akademickiego, mogę dokonać immatrykulacji bez potrzeby ponownego starania
się o przyjęcie.
- Dlaczego chcesz to zrobić? - pyta mnie prawnik z biura nadzoru studiów.
Rozmawialiśmy już wcześniej, kiedy pod koniec pierwszego semestru na
pierwszym roku w wyniku błędu komputera zaginęły wszystkie moje oceny. Jako
studentka z zewnątrz, nie miałam pojęcia, że razem ze zwykłą korespondencją
nie otrzymuję różowej kartki ze stopniami - nie mogło mi brakować czegoś, o
czym w ogóle nie wiedziałam - i byłam wstrząśnięta, kiedy mój przypadek
został określony jako "bardzo niepokojący". Przecież nie dlatego, że
opuściłam zaledwie jeden albo dwa wykłady. Chodziło o to, że podczas całego
pierwszego semestru w ogóle nie odnotowano ani jednej mojej oceny. Jako
prymuska w szkole średniej, dziecko, które regularnie dostawało torsji ze
zdenerwowania przed egzaminem z łaciny, ambitna studentka, która w
pierwszym tygodniu po przybyciu do college'u specjalnie zwróciła się do
dziekana, aby zgodził się na niezwykle duże obciążenie zajęciami, musiałam
się rozpłakać. Spędziłam godzinę w tym samym biurze, nim błąd komputerowy
został wychwycony i poproszono wykładowców o podanie moich ocen.
- Mam pewne problemy rodzinne - powiadam. - Muszę wszystko przemyśleć.
Potrzebuję trochę czasu. - Zapewne sobie przypomniał, jak trudno było
zatamować tamte pierwsze łzy, bo szybko zakończył wywiad.
- Tak, tak, naturalnie - rzuca pospiesznie. - Wypełnię tylko papiery.
Uniwersytet zwraca mi czesne oraz opłaty za utrzymanie po potrąceniu sumy
należnej za dwa stracone tygodnie. Już nie jestem w szeregach studentów i

background image

nie mogę zostać w akademiku. I choć jestem bliska paraliżu, muszę się
wyprowadzić.

Odzyskane pieniądze przeznaczam na wynajęcie pokoju w suterenie, izby z
małym oknem, umieszczonym jakby na siłę pod niskim sufitem, i rurami
kanalizacyjnymi, splątanymi niczym wnętrzności nad moją głową. Rury pocą
się i ociekają, wypełniając ciemną przestrzeń macicznym ciepłem. Suterena,
labirynt zawilgoconych, wyłożonych linoleum pomieszczeń, jest częścią
starego majątku, zajętego obecnie na kampus. Znajduje się w pobliżu
budynków, w których mieszczą się instytucje służące wszystkim studentom:
księgarń, banku, poczty. Za oknami stopy poruszają się to żywo, to wolno.
Z mojego pokoju w ogóle nie widać nieba. Niczego nie mogę dostrzec przez
drzewa rosnące na tylnym dziedzińcu. Właśnie na wiosnę insekty atakują dęby
w kampusie; a jajeczka ciem wypełniają srebrzyste, połyskujące mieszki,
które zwisają z gałęzi za moimi oknami. Zabłąkane pasma jedwabiu skręcają
się na wietrze. Przyglądam się im, siedząc na brzegu łóżka.
Ojciec w dalszym ciągu dzwoni do mnie każdego dnia. Dzwoni z biura,
odczekawszy, aż reszta personelu rozejdzie się do domów. Za każdym razem
rozmawiamy po kilka godzin: tym zalotom sprzyja paradoksalna intymność
telefonicznego kontaktu, zachęta, by powiedzieć cokolwiek, by zdobyć się na
odwagę, na większą namiętność, beztroskę. Chyba nie byłoby nas na to stać,
gdybyśmy się spotykali twarzą w twarz. Rozmawiamy o miłości, posługując się
słowami, jakimi zazwyczaj posługuje się większość ludzi; ale ojciec i ja
mamy coś bardziej absorbującego niż samą miłość: Ją. Przedmiot miłości.
Moją matkę. Jego żonę.
Zamykamy się w granicach wzajemnego współczucia, które mogą odczuwać
jedynie dwie osoby odtrącone przez tę samą kobietę. Trzymamy się razem
dzięki niej, przez nasze niewolnicze oddanie i przez złośliwość - dzięki
osobie, której nie zdołaliśmy ani poznać, ani posiąść. Jest bardziej
fascynująca niż my oboje, bo zawsze się nam wymyka. Jest tajemnicza,
podczas gdy my - jedynie zbyt chętni, by się obnażyć.

Za pomocą słów ojciec i ja otwieramy organy miłości. Orientujemy się,
skąd płynie nasza krew, jak szybko, jak bardzo gęsta i czerwona. Fascynuje
nas umiejętność przyjmowania bólu. To także kochamy: nasze cierpienie,
udrękę ludzi o nie odwzajemnionych uczuciach. Gdybyśmy nie lubili cierpieć,
nie wiedzielibyśmy, kim albo czym jesteśmy. On przez całe swoje życie i ja
przez połowę mojego myśleliśmy o sobie jako o tych, którzy kochają kobietę
niezdolną do odpłacenia miłością za naszą miłość.

Ojciec szkaluje matkę i jej rodziców. Bronię ich, choć mnie także
przysporzyli cierpień. Czuję ulgę, gdy słyszę, że moja młoda, piękna matka,
którą z zazdrością podziwia grupa moich przyjaciół, jest narcyzem. Że jest
samolubna i okrutna, jak okrutni i samolubni mogą być tylko ludzie słabi,
bo okrucieństwo to wszystko, co posiada, by zachować poczucie
bezpieczeństwa.
Ojciec demaskuje zgubny trójkąt składający się z babki, matki i mnie.
Powiada, że bronię matki przed babką; że z kolei ona biernie mnie
chroni, oferując dystans w wymiarze jednego pokolenia; i że babka
manipuluje nami dwiema, rozgrywając niepewność córki przeciwko niepewności
wnuczki.
Rozbraja mnie, identyfikując ów trójkąt, chociaż sam weń wkracza, niszczy

background image

go i tworzy nowy, złożony z matki, ojca i mnie. Ojciec zajmuje miejsce
babki - jeden despota wkracza na miejsce drugiego.
Zdumiona jego szczerością, wnikliwością ocen, nie dostrzegam tego, czego
nie chce widzieć - że ojciec sam jest egoistą i narcyzem, że jest
niebezpieczny.
Kiedy mówi, siedzi w swoim nieoświetlonym biurze i trzyma stopy na
biurku. Opisuje mi tę sytuację. Ja leżę skulona na łóżku, także w
ciemnościach. W trakcie tych wielogodzinnych rozmów w mroku odtwarzamy
dwudziestoletnią historię, nawzajem wpadamy sobie w słowo, aby potwierdzać
ciągłe jedno i to samo: nasze rozstanie jest nie do zniesienia.
Przyznajemy, że moc naszych uczuć zdumiewa nas, a nawet przeraża - jakże
mimo wszystko możemy wytrzymać z dala od siebie przez tak długi okres?
Jego głos rozbrzmiewa w ciemności. Pierwszy raz doświadcza czegoś
takiego, wyznaje mi. Kościołowi, żonie, dzieciom nie poświęca więcej uwagi
niż ja pozostałej części mojego życia. Odpycha to wszystko od siebie
dokładnie w tym samym momencie, w którym ja odsuwam się od rodziny,
przyjaciół, chłopaka; nie chodzę na randki, nie odpowiadam na telefony ani
na pukanie do drzwi. Rozumie, dlaczego przerwałam studia. A nawet odnosi
się do tego z aprobatą. Obawia się tylko, że dlatego dziadkowie będą
przeciwko niemu, przeciwko nam; że będą się starali, aby nie zeszły się
nasze drogi.
- Ale stawiamy temu czoło - mówi. - Wszyscy będą musieli wreszcie
zrozumieć, że teraz ja jestem twoją szkołą. Mnie musisz się nauczyć.
Pragnienie mojego ojca, abym dowiedziała się o nim wszystkiego, bardzo
mnie ekscytuje. Nie może być inaczej, skoro jestem dzieckiem ojca, który
zniknął, i matki tak zimnej, tak skrytej, że opuszczając mnie, nie dała mi
żadnej szansy nawiązania ze sobą kontaktu.
- Muszę się z tobą zobaczyć - mówi co wieczór przez telefon. - Muszę
wymyślić jakiś sposób. Nie mogę dłużej czekać.
Potem, pewnej nocy, dzwoni i informuje mnie, że ma już bilet na samolot.
Wspólnota kościelna pokryje koszt jego wyprawy na uniwersytet. Ojciec
spotka się tam z jakimś profesorem religii. Pieniądze na podróż pochodzą z
funduszu na ustawiczne kształcenie pastora. Będzie ze mną już za dwa
tygodnie.

Przed jego przyjazdem jadę do domu, aby wytłumaczyć się, dlaczego
zrezygnowałam ze szkoły. Dziadkowie domyślają się: od chwili, gdy na
horyzoncie pojawił się ojciec, zaczynam niewłaściwie kierować swoim życiem.
- Porzuciłaś szkołę! - protestują. - Jak mogłaś?! Dlaczego?
- Nie porzuciłam szkoły, tylko przerwałam naukę - poprawiam ich, ale oni
nie dostrzegają różnicy.
Czyżby dziadkowie nie akceptowali powtórnych odwiedzin ojca, bo
podejrzewają, że okaże się mściwy? Boją się, że w końcu stał się na tyle
silny, by osiągnąć cel? Odzyskać albo zniszczyć wszystko, co do niego
należało?
- Nawet go nie znasz! - wrzeszczy babka, rozwścieczona wiadomością, że
znowu chcę się z nim spotkać. - Właściwie nigdy nie był dla ciebie ojcem! -
rzuca.
- Właśnie dlatego przeżyłam wstrząs. Dlatego muszę z nim pobyć. Dlatego
potrzebuję przerwy. Powinnam go lepiej poznać, dowiedzieć się, kim jest.
Nie mogę odpowiedzieć na pytania dziadków dotyczące nagłych oznak mojego
przywiązania do ojca, gotowości pokochania osoby, której nawet nie znam. Na

background image

to pytanie sobie samej nie potrafię odpowiedzieć.
- Przysięgam, wrócę do szkoły we wrześniu - mówię i zapewniam babkę, że
jeśli wrócę na uniwersytet z doskonałymi ocenami i zapiszę się na
maksymalną liczbę zajęć, mimo wszystko mam szansę skończyć studia w
pierwotnie planowanym terminie. - Czy ja kiedykolwiek nie dotrzymałam
obietnicy?
Dziadek kręci głową z takim samym brakiem przekonania, jaki rezerwuje dla
finansowych operacji mojej matki. Przygląda się papierowi, na którym
spisałam rozkład obowiązkowych zajęć, jakby oglądał jeden z jej
bezwartościowych weksli.
- Zdaje się - powiada - że już to zrobiłaś, prawda? Wcale mnie nie pytasz
o zdanie, a już na pewno nie o pozwolenie.
- Przykro mi - odpowiadam. - Bardzo mi przykro. Ale wrócę. Obiecuję.
Zaciska usta w wyrazie dezaprobaty, kiwa głową, nic więcej nie mówi.
Powiększa się dystans, który dzieli jego ciało od mojego.

- Dlaczego nie wyrzucisz tej okropnej rzeczy? - pyta mnie matka, mając na
myśli mój ulubiony czarny sweter. Haft strzępi się i gagatowe paciorki
spadają na kuchenny blat. Gawędzimy sobie, parząc herbatę na kuchence. Kiwa
głową, kiedy jej oświadczam, że kocham ojca z niepojętą siłą, której nie
jestem w stanie się oprzeć. Przybita po jego wizycie naprawdę lepiej od
dziadków rozumie moje pragnienie ponownego spotkania się z nim;
przynajmniej na razie.
- Ależ tak! Tak! - powiada, kiedy ją informuję o jego przyjeździe.
Dochodzimy do porozumienia, że ona jeszcze raz weźmie we wszystkim
udział, że ojciec i ja przyjedziemy ze szkoły do jej domu.
Matka patrzy na mnie.
- Twój ojciec jest jedynym mężczyzną, na którym mi naprawdę zależało -
mówi.
Oczywiście już to słyszałam, ale następne wyznanie jest dla mnie
nowością.
- Wiesz, tak naprawdę nigdy nie sprawiało mi przyjemności przebywanie z
żadnym innym mężczyzną - oświadcza. - To znaczy w łóżku. - Kładzie mi dłoń
na ramieniu; tak ją zaciska, że czuję napór każdego palca z osobna. - Mam
na myśli uprawianie seksu - dodaje, potem zabiera dłoń i krzyżuje ręce na
piersiach.
Nie odzywam się. Jestem zażenowana, odwracam wzrok.
Stoję tak blisko, że czuję ciepło bijące od jej ciała, oddech, który
porusza lekko meszek na moim ramieniu. Jeszcze nie wiem, co oznaczają dla
mnie te rewelacje. Przebiega po mnie zimny dreszcz, co przypisuję
zdumieniu. Nigdy równie chętnie nie dzieliła się ze mną tak osobistymi
przeżyciami.
Dlaczego mi o tym mówisz? - myślę, dziwiąc się w milczeniu. Dlaczego?
Jeszcze nie wiem, że my, ja i ojciec, zaczniemy to wykorzystywać.

Przygotowując się do odwiedzin ojca, sprzątam pokój w suterenie i
pożyczam od przyjaciółki śpiwór. Jeżeli się obawiam, że nie spodoba mu się
miejsce, w którym mieszkam, to niepotrzebnie. Kiedy tutaj dociera, nie
widzi niczego. Nie widzi niczego prócz mnie.
- Jesteś moja - powiada, trzymając mnie drżącymi, gorącymi dłońmi. -
Należysz do mnie.
Nie może się pohamować, by mnie nie dotykać, by się we mnie nie

background image

wpatrywać, nie sięgać po moją dłoń, rękaw, włosy. W restauracjach stygnie
mu jedzenie, kiedy patrzy na mnie natarczywie, a jego dłoń mocno ściska
moją. Łzy zbierają się za soczewkami jego okularów i spływają cicho po
policzkach. Przekonują mnie, że prawdą jest to, w co chcę wierzyć: jego
miłość jest szczera.
Wieczorem oddaję mu swoje łóżko. Sama układam się w śpiworze rozłożonym
obok na podłodze.
- Nie może ci być wygodnie - mówi, ale nie sugeruje, byśmy się zamienili
miejscami. - Chodź tu - proponuje w zamian, uderzając lekko w powierzchnię
koca. - Starczy miejsca dla nas obojga. - Pamiętam o pocałunku, dlatego się
waham. Nie jestem jeszcze gotowa, by znowu walczyć o usunięcie czegoś z
pamięci.
Czyżby nie wspominał o naszym rozstaniu na lotnisku, bo zdaje sobie
sprawę z mojego zakłopotania tym, co się zdarzyło? Nie myślę o pocałunku
jako o czymś, co on zrobił, lecz jako o czymś, co "się zdarzyło". Udało mi
się odseparować go od czynu; sprowadziłam pocałunek do fizycznej
przypadłości, może odruchu, czegoś w rodzaju napadu kaszlu. Jeśli pocałunek
był nie poddającym się ludzkiej kontroli przypadkiem, to miłość, którą ma
dla mnie ojciec, nie jest skażona. I nie musze odwracać się od tego, czego
pragnę.
Mimo wszystko nie jestem spokojna. O pocałunku myślę bez ustanku. Ilekroć
mam ochotę porozmawiać o nim z ojcem, okazuje się, że nie jestem w stanie
otworzyć ust. Nie obawiam się, że powie coś, czego nie chcę usłyszeć. Rzecz
w tym, że zwodzę samą siebie i czasem już nie wiem, czy w ogóle do czegoś
doszło. Zadaję sobie pytanie, czy wszystkiego nie wymyśliłam, tworząc
nasyconą emocjami fantazję, inspirowaną nazbyt wielkim pragnieniem bycia
podziwianą i kochaną.
- Chodź tu - powtarza.
Zostaję na poprzednim miejscu, na podłodze przy jego stopach, zamknięta
na suwak w śpiworze, złapana w potrzask strachu i zarazem tęsknoty.
- Proszę - mówi. - Pragnę cię objąć. Nie chcesz, abym to zrobił? Pomyśl,
ile już lat straciliśmy, pozbawieni swojego towarzystwa. Po co tracić
więcej?
Chcę, by mnie obejmował. Chcę zbyt mocno, by trzymać się na dystans. Ale
kiedy wreszcie znajduję się obok niego, zasypiam, nim otaczają mnie jego
ramiona. Śpię na pościeli i w śpiworze, a rano, nim się budzi, wstaję i
biorę kąpiel.

Ojciec zaczyna robić zdjęcia. Powiada, że musi sobie zrekompensować to,
co nazywa brakiem wyobraźni. Zawsze podróżuje z aparatem fotograficznym,
ponieważ bez jego pomocy nie umiałby potem odtworzyć widoku miejsc, w
których przebywał. Utrzymuje, że nie potrafi zrekompensować w głowie
obrazów, że myśli tylko słowami, tekstem nie ożywionym żadnym zmysłowym
doznaniem, to znaczy jego wspomnieniem. Próbując zrozumieć, o co mu chodzi,
przypominam sobie, że kiedyś chciałam sprawdzić coś w encyklopedii
Britannica. Pamiętam spostrzeżenie, że jej strony są bardzo
klaustrofobiczne, wiele z nich nie zawiera żadnych ilustracji, od krawędzi
do krawędzi wypełniają ją czarne litery, a wąskość marginesów nie zachęca
czytelnika do przeniesienia się w świat wyobraźni. Czy to możliwe, aby coś
podobnego działo się w głowie mojego ojca? Aby odbywał się tam nieustanny
pochód artykulacji? I nie było choćby twarzy, kwiatu, izby, w której
niegdyś spał, nie było zapachu potu ani deszczu, smaku pomarańczy, wina i

background image

krwi, jedynie słowa, słowa, słowa?

Droga między uniwersytetem a domem matki obfituje w malownicze widoki:
punkty obserwacyjne, rozpadliny, formacje skalne, wyżłobione rzecznymi
prądami parowy, sękate, wiekowe korzenie, które trzymają się mocno wielkich
skał, i klify nad odległą, niespokojną wodą. Nie spieszymy się, poznajemy
każdy zakątek, tworząc wzorzec, który będziemy powtarzać w ciągu następnych
lat: ojciec i ja przy skraju drogi niby podziwiamy jakiś widok wart trudów
podróży, lecz w rzeczywistości jesteśmy całkowicie zaabsorbowani sobą.
- Siadaj tutaj - powiada, ustawiając mnie do obiektywu.
- Chcesz, abym się uśmiechnęła? - pytam.
Patrzy znad aparatu.
- Po prostu bądź sobą - powiada.
Nic nie mówię, wtedy wyciąga dłoń, dotyka mojego policzka.
- Czy wiesz, jaka naprawdę jesteś? - pyta. - Skądże znowu, przecież masz
dopiero dwadzieścia lat. - Cofa się i podnosi aparat. - Będę musiał pokazać
ci, jaka jesteś - oświadcza - za pomocą tego. - Migawka trzaska bez
ustanku.
Ojciec robi setki zdjęć. Powiada, że są mu potrzebne, bo kiedy nie ma
mnie przed oczami, to wówczas dzieje się tak, jakbym w ogóle nie istniała.
Nie może wyobrazić sobie mojej twarzy.
Od matki, która nie chce mnie widzieć, do ojca, który twierdzi, że
istnieję tylko wtedy, gdy mnie widzi. Zdaje się, że uważam to za rodzaj
awansu egzystencjalnego. Z pewnością, skoro już teraz mam wrażenie, że moje
życie zależy od tego, czy ojciec mnie widzi.

Miałam jedenaście lat, kiedy perska kotka babki wydała na świat kocięta.
Było ich pięć. Wszystkie płci żeńskiej, białe, doskonałe. Babka obiecała
podarować mi jedno, to, które sobie wybiorę.
- Tylko ich nie dotykaj - przestrzegła mnie. - Poczekaj, niech no trochę
podrosną. Niech przejrzą na oczy.
Codziennie klękałam przy skrzynce, gdzie leżały ze swoją matką.
Podnosiłam je kolejno, ujmowałam w dłonie każde ciałko niczym mleko i
trzymałam tak blisko, że pod swoimi ustami czułam ciepły oddech maleństwa,
bicie serca. Kocia główka ze sklejonymi powiekami kiwała się bezradnie,
uderzała w mój policzek, w brodę.
Zrobiłam to pewnego dnia po szkole. Nie wiem dlaczego. Wiem tylko, że nie
potrafiłam się powstrzymać. Nie mogłam znieść widoku wiecznie zaspanych
pyszczków, maleńkich oczu, które nigdy się na mnie nie otwierały. Przez
tydzień, może nawet dłużej, miałam w rękach pulsujące, ślepe życie. Czułam,
że coś mnie chwyta za serce. Czułam się tak, jakbym umierała.
Wzięłam jednego kotka na kolana i kciukami ostrożnie odsunęłam powieki,
rozdzielając jedną delikatną membranę od drugiej. Serce tłukło mi w piersi,
pociłam się ze strachu, ale spokojnie dokończyłam gwałtu. Kociak nie wydał
z siebie żadnego dźwięku, nie walczył;. Można by pomyśleć, że w ogóle mu
nie zadałam bólu.
Uniosłam go, aby przyjrzeć się jego oczom, które okazały się
zaczerwienione, wodniste, znowu zamknięte przed światem. Główka kiwała mu
się bezradnie tak samo jak poprzednio.
Choć raz mi się nie powiodło, to i tak nie oszczędziłam pozostałych
czterech kociąt. Nie potrafiłam się powstrzymać. Skończyłam zajęcie,
szlochając, a futerko wokół oczu wszystkich kociąt także było wilgotne.

background image

Maleństwa wyglądały na wyczerpane i zbolałe, podobnie jak ja. Wtuliły się w
ciepły brzuch matki i zasnęły.
Nie minął dzień, a opuchły im zamknięte oczy, na nowo zaklejone
powiekami, których brzegi były czerwone przy białym futerku. Podniosłam
jedno i próbowałam usunąć żółtą skorupę, która utworzyła się w kąciku
jednego oka. Nagle wystrzelił w górę robak ropy, a ja, zaskoczona,
wypuściłam maleństwo z rąk.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że postąpiłam źle, najgorzej w całym swoim
życiu, zbyt okropnie, by się do tego przyznać. I chociaż powiedziałam
babce, że chyba coś niedobrego dzieje się z oczami kociąt, nie zdradziłam
jej co. Wspomniałam tylko, że wydają się dziwne. Ale przy tym wyraźnie
zadrżał mi głos.
- Co się z tobą dzieje? - zapytała.
- Nic - odparłam. - Boli mnie gardło - skłamałam.
Weterynarz przez tydzień trzymał u siebie kotkę i kocięta. Po powrocie
ich oczy były otwarte i czyste, jasnobłękitne - wyrażały wyniosłą pogardę
albo obojętność. Pociągnęłam za sznurek rozwinięty na podłodze, a one za
nim pobiegły.
- Wydawało mi się, że chcesz jedno - powiedziała babka, kiedy kocięta
podrosły na tyle, aby je sprzedać.
- Nie chcę - odparłam.
- Dlaczego?
- Po prostu nie chcę. Zmieniłam zdanie.
Kiedy jedziemy do domu mojej matki, na tylnym siedzeniu samochodu pełno
sprzętu fotograficznego - ojciec i ja kłócimy się po raz pierwszy. Nasza
sprzeczka, jak to bywa w wypadku większości zakochanych, rozpoczyna się od
nieporozumienia równie absurdalnego jak zaskakującego. Na rogu pewnej
uliczki, przy małym bistro, gdzie zjedliśmy obiad, spieramy się o cenę
szamponu. Ojciec utrzymuje, że podczas jego pierwszej wizyty wydałam
trzydzieści dolarów na butelkę szamponu.
- Niemożliwe! - oburzam się. - Chyba żartujesz! Też coś, trzydzieści
dolarów?
- Obserwowałem cię dokładnie.
- Pewnie chodziło o trzy dolary. Kiedy to było? Gdzie?
- Widziałem, jak podawałaś pieniądze kasjerce.
- Posłuchaj - mówię, dostrzegając zmianę w charakterze rozmowy: od
trywialnej do śmiertelnie poważnej. - Przez całe moje życie nigdy nie
wydałam na szampon więcej niż cztery dolary, pod warunkiem, że była to
bardzo duża butelka.
- Ależ wydałaś - powiada. Ma zarumienioną twarz. - Widziałem.
- Przestań. Nawet matka nie wydałaby tyle pieniędzy na szampon. Nie
przypuszczam, żeby to było w ogóle możliwe.
Ciągniemy temat, zasadniczy i zarazem absurdalny, aż w końcu jesteśmy
zbyt zmęczeni, by kontynuować. Żaden argument go nie przekonuje, że mówię
prawdę. A przecież jako dwudziestolatka w dalszym ciągu buntuję się
przeciwko ekstrawagancjom matki. Noszę swetry ze sklepów z używaną odzieżą,
spodnie z wojskowych nadwyżek, a kiedy kupuję szampon, ostentacyjnie wydaję
dolara pięćdziesiąt na tubę prellu, podczas gdy moja matka płaci dziesięć
za fiolkę klorany albo po pięć za pół uncji rzadkiego kosmetyku
wygładzającego skórę. Po dwudziestu latach od chwili, gdy został poniżony
przez moją rodzinę, latach spędzonych na gorączkowym doskonaleniu się - dwa
tytuły magistra i jeden doktora na doskonałych uniwersytetach, a do tego

background image

szybkie wspinanie się po stopniach hierarchii własnego Kościoła - ojciec
nadal jest uszczypliwy. Karze mnie za skłonność do marnowania pieniędzy,
którą zamiast matce przypisuje mnie. Kiedy się w końcu poddaję, to nie
tylko dlatego, że nasza kłótnia nie ma sensu i nie da się rozstrzygnąć.
- W porządku - ustępuję. - Masz rację.
Wydaje mi się, że ostatecznie mogę w ten sposób odpokutować za to, że
zawstydzają go ludzie, którzy mnie wychowali. Bo mimo wszystko doskonale
wiem, że babka i matka potrafią sprawić, że człowiek czuje się słaby i
bezbronny.

Ojciec opowiada, że jego święcenia zostały przełożone ze względu na
obowiązkowe badania psychoanalityczne. Nie jestem wystarczająco
zainteresowana tymi zwierzeniami, powinnam być bardziej. Chcę, aby mój
ojciec był doskonały. Podaje mi kilka szczegółów. W jednym z małych
miasteczek, gdzie służył jako wędrowny pastor - w czasach, które mi
opisuje, miałam dziesięć lat i właśnie wtedy postanowiłam namalować dla
niego stodołę - przebił pięścią ścianę kościoła.
Nawet jego własna inteligencja jest wrogiem, z którym musi się borykać -
w takim samym stopniu rujnują go liczne talenty, jak i niepowodzenia.
Umysłem, który finansuje swoją bystrością i elastycznością, mógł bez trudu
przechytrzyć większość psychiatrów. Z pewnością nie potrzebował wiele
czasu, by zauważyć, jakie zachowania i które opinie powinien prezentować
duchowny, które zaś lepiej zachować dla siebie. Jeśli w jego przypadku
terapia okazała się skuteczna, to dlatego, że w jej trakcie nauczył się,
jak kreować pożądany wizerunek pastora, nawet jeśli - jak mi wyznaje - ma z
Kościołem wiele nie rozwiązanych problemów.
Mimo konfliktów mój ojciec tak bardzo potrzebował jakiegoś sukcesu
mierzonego zwykłą miarą - by udowodnić dziadkom, że źle postąpili, surowo
go odprawiając - że ogromnym wysiłkiem woli i z nie słabnącym gniewem
dokonał wszystkiego, co sobie zamierzył. Jego rana jest równie głęboka jak
moja, nasz gniew - skierowany przeciwko tej samej osobie.
Oboje nie dostrzegamy jednego. Żadne z nas nie wie, jak bardzo jesteśmy
rozgniewani. Może dlatego, że nie mogę się przyznać do tego gniewu, skoro
nie dostrzegam, co ojciec skrywa przed sobą. A on, znakomicie wyćwiczony w
oszukiwaniu siebie, odwzajemnia się tym samym.
Wszystkie emocje, które nas dotyczą, nazywamy miłością.

Do domu matki przyjeżdżamy późno. Od razu odkrywamy, że z trudem
osiągnięta, niepewna równowaga naszej trójki, naszej "małej rodzinki", już
nie istnieje.
Ojciec nie robi już jednakowej liczby zdjęć mnie i matce. Już go na to
nie stać. W dodatku nie tylko obiektyw aparatu kieruje się w jedną stronę.
W domu matki ojciec i ja, dwoje gości, porzucamy ją, jeszcze niedawno
przedmiot naszego poświęcenia, i zwracamy się ku sobie. Wszystko, co
podczas poprzedniej wizyty sprawiało nam mniejszą lub większą przyjemność -
wycieczki do galerii, aby popatrzeć na sztukę; wycieczki do ogrodów, aby
popatrzeć na rośliny; do restauracji, aby popatrzeć na siebie - stało się
krępujące, i to dosłownie. Potrącamy się, depczemy sobie po palcach,
potykamy się o donice.
Obecność ojca zaburza harmonijny spokój w salonie matki, gdzie przedmioty
są starannie dobrane, tak samo poustawiane, powierzchnie zaś nieskazitelnie
równe i czyste, gdzie obowiązuje protokół, na mocy którego emocje pozostają

background image

zawoalowane, a pozycje przybiera się skromne. Nawet kiedy się nie odzywa,
zachowując powagę, jego ciężkie, białe ciało przekazuje jakiś zmysłowy
smutek. Jakby ciężar był zjawiskiem bardziej duchowej niż fizycznej natury.
Ojciec ma grube jak u chłopca ramiona, ale tusza nie pozbawia go seksapilu,
tylko czyni go typem bardziej androginicznym, przydając męskości elementu
kobiecego. Jego kończyny są duże i mocne, ale mięśnie obrośnięte tłuszczem,
który ukrywa ich siłę. Nie cierpi na znaczną nadwagę - w garniturze wydaje
się raczej duży niż otyły - masywną, męską pierś widać pod cienkim
materiałem koszuli; ten widok niepokoi. Ma duże, piękne dłonie, jakich nie
spotyka się często u mężczyzn, wszystkie palce proste, silne,
wypielęgnowane. Mięsiste stopy także są wypieszczone, kształtnie uformowane
paznokcie gładko opiłowane. Żartujemy, że jego stopy są znacznie ładniejsze
niż moje czy matki.
Dla kobiet pokroju matki albo mnie, wrażliwych na społeczne normy
określające wzory piękna i płci, jego ciało i całkowicie beztroski sposób,
w jaki je traktuje, są tak samo obrazoburcze i niepokojące jak jego
skłonność do płaczu. Wszystko w jego wyglądzie wskazuje na zaspokojone
pragnienia, zagojone rany. W przeciwieństwie do mojego ciała, zawsze
wyciszonego, którego pragnienia i bóle nie miały żadnego znaczenia, jego -
jakże białe, jakże leniwe - jednocześnie fascynuje mnie i odstręcza. Ciągle
powracam spojrzeniem do ciemnych punktów jego brodawek. Bardzo się różnią
od wysuszonych monet moich kolegów, ich twardych torsów, chudych brzuchów.
Podczas posiłków, kiedy wgryza się w posmarowaną masłem kromkę chleba, je
banana albo nawet coś tak mało opornego jak jogurt, słyszę odgłos
stykających się zębów. Spotykają się z cichym szczękiem, a ja drżę na ten
dźwięk, który zdradza siłę jego łaknienia i przypomina o moich
pragnieniach. O życiu z ukrytą, tłumioną żądzą.

Kiedy tym razem wracam do domu matki po odwiezieniu go na lotnisko -
żadnych pocałunków, tylko gorączkowy, niezgrabny uścisk - zastaję ją
spacerującą w salonie dookoła białej sofy.
- Coś niedobrego dzieje się z nami wszystkimi - powiada. - Czuję to.
Siadam na sofie, wyczerpana, ze śladami łez na policzkach.
- Niby co takiego? - pytam, zdradzając niecierpliwość, niechęć, by mnie
zmuszono do obrony siebie albo jego.
- Wiesz - mówi - on nie jest normalny. Twój ojciec nie jest normalnym
człowiekiem.
- Nie jest? - dziwię się. - Nie rozumiem.
Nie mam ochoty na tę rozmowę. Nie mam ochoty na rozmowę z nikim oprócz
ojca, a matka jest wściekła, trudno nie zauważyć. Wygląda tak, jakby
szykowała się do skoku, panowała nad każdą cząstką siebie poza ciemnymi,
rozbieganymi oczami.
- A tak w ogóle - dodaję - to kto jest normalny? - Znacznie później tą
ripostą posłuży się wobec mnie ojciec.
- Nie wiem. Po prostu jestem zaniepokojona. Jesteście... jesteście sobą
zafascynowani... to coś w rodzaju fiksacji. Rozumiem to w twoim wypadku,
wychowywałaś się bez ojca. Nie dziwi mnie, że on ciebie hipnotyzuje.
Zresztą, nikogo by nie dziwiło. Ale on... - Matka przerywa i odwraca się. -
Wiesz - mówi z naciskiem - to wcale nie dotyczy ciebie. To dotyczy mnie.
"To", wiem od razu - nie istnieje nic bardziej zrozumiałego niż owo
zwykłe niejasne słówko - oznacza miłość, którą wyraża zachowanie ojca,
drżące dłonie i gorące spojrzenia. Wszystko, co dostrzegła i co ją

background image

zaniepokoiło. Jakże niestosowne i pozbawione umiaru.
Nie może być normalne to, że kocha mnie tak bez reszty, oto co słyszę z
jej ust. Dowiaduję się, że matka nie tylko mnie nie kocha ani nie podziwia,
ale na dodatek tak zinterpretuje miłość mojego ojca, że uczyni ją swoją
własną.
Krzyżuje ramiona i spogląda na mnie. Uciekam spojrzeniem w bok. Nie chcę
jej podpowiadać, jakiego rodzaju sprytnymi pociągnięciami można mnie
pozbawić twardego gruntu pod nogami. Pragnąc zagarnąć dla siebie całe
oddanie ojca, popycha mnie ku niemu, chce tego czy nie. Bo jeśli ona mnie
nie kocha, to aby nie runąć w otchłań nie kochanych, muszę trwać przy nim.
- Nie dostrzegasz tego? - nalega. - Nie rozumiesz, że mam rację?
Nie odpowiadam. Nie, nie rozumiem. I nie zrozumiem.

Upłyną lata od śmierci matki, nim się przekonam, że miała racje.
Przeczytam listy, które ojciec do niej wysyłał, kiedy miała osiemnaście,
dziewiętnaście, dwadzieścia lat - siedemdziesiąt sześć, przechowywanych w
pudełku po butach Charlesa Jourdana. Ostatni z nich, napisany 22
października 1970, zawiera słowo "kochanie" w każdym zdaniu prócz jednego.
Przeczytałam je raz, potem jeszcze raz od początku. Jak wszystkie dzieci
zawsze będę zainteresowana zalotami swoich rodziców. W korespondencji,
którą ojciec prowadził z matką, najbardziej zafascynuje mnie nie staromodna
"inność", nie fakt, że należeli do świata, który różni się od mojego, lecz
absolutna poufałość. Przeczytam te listy tak, jak oni czytali: jakby
zostały skierowane do mnie. Listy są pisane tym samym językiem, językiem
pożądania i posiadania. Zawierają identyczne fragmenty poematów i piosenek.
Będę płakała, czytając listy, które ojciec pisał do matki, bo znalazłam w
nich wszystko. Jest w nich wszystko, co - bardzo chciałam w to wierzyć -
miało należeć do mnie i tylko do mnie, a w rzeczywistości, jak stwierdziła,
było jej.
W suterenie wiodę życie niemrawe i wyczerpujące. Projekty badań,
które opisuję w zarysach dziadkom, są czystym wymysłem. Chodzi o
to, abym mogła mieszkać w kampusie i wydawać ich pieniądze na
czynsz. Czas bez zajęć szkolnych wypełnia mi ojciec. Myślę tylko o
nim, o nikim, o niczym więcej.
Jest kwiecień. Jest maj. Dni upływają, jeden podobny do
drugiego. Są ważne tylko wówczas, gdy liczę, kiedy ostatnio
byliśmy ze sobą albo ile czasu pozostało do ponownego spotkania. I
jego, i mnie satysfakcjonuje wyłącznie jedno: całkowite posiadanie
tego drugiego. Ojciec zupełnie nie dba o to, czy nie przyczynił
się do przerwania przeze mnie nauki, czy nie pozbawił mnie
przyjaciół; cieszy go każda oznaka niewolniczego przywiązania z
mojej strony. z kolei ja nigdy nie przejmuję się jego pracą,
rodziną czy pieniędzmi, które wydaje na rachunki telefoniczne i
bilety lotnicze zamiast na ubrania dla swoich dzieci.
Rozpoczęłam osobliwy rozdział mojego życia. Czas nie jest w nim
rzeczywisty, nie pasuje ani do życia, które wiodłam jako dziecko,
ani do tego, które kieruję jako kobieta, albo który niczym droga
prowadzi mnie od jednego do drugiego.

Nosisz imię świętych i królowych - powiedziała pewnego razu
matka, kiedy byłam jeszcze taka mała, że nie odróżniałam aureoli
od korony. Jeszcze nie byłyśmy katoliczkami. Należałyśmy do

background image

Pierwszego Kościoła Chrystusowego, wspólnoty scjentystów. Nad moim
łóżkiem wisiała tabliczka ze słowami Mary Baker Eddy: "Matko Ojcze
Boże, z oddaniem szukam Cię. Po drodze świetlistej, która ku Tobie
wiedzie, biegnę albo idę - wedle woli Twej".
Krótka modlitwa, którą odmawiałam przed zaśnięciem, przerażała
mnie. Nie chciałam szybko umierać. Za każdym razem, kiedy mi się
zdawało, że atak astmy może mnie zabić, jeśli akurat nie myślałam
o matce, to myślałam o śmierci i Bogu. Tak powstała moja pierwsza
trójca: Matka, Śmierć, Bóg.
Do dnia moich narodzin wszystko, co ocalało z żydostwa moich
dziadków, sprowadzało się do rozróżnienia, co jest "czyste", co
"nieczyste", co "wybrane", a co "nie wybrane". Matka nigdy nie
chodziła do świątyni. Wydaje mi się, że uznała wiarę swoich
przodków za staroświecką i nudną, pozbawioną zwłaszcza blasku
ukrzyżowania. Spuścizna judaizmu była stara i zwietrzała jak
zakrzepła krew, podczas gdy krew Chrystusa płynęła żywo każdej
niedzieli.
Może pozostała bym odporna na chwytliwe doktryny pani Eddy,
gdybym jako sześciolatka nie uległa wypadkowi, który sprawił, że
znalazłam się u biegłej terapeutki scjentystycznej albo
uzdrowicielki. Ponieważ matka już się wtedy od nas wyprowadziła,
rano dziadek zawoził mnie do szkoły. Pewnego dnia podróż do szkoły
została dramatycznie przerwana, gdy zawiodły hamulce starego
lincolna.
Przyciskając bezużyteczny pedał, dziadek skręcił z drogi,
pragnąc uniknąć zderzenia z tyłem samochodu jadącego przed nami.
Zjechaliśmy z niskiego nasypu, nabraliśmy prędkości, przecięliśmy
rów i trafiliśmy w drzewo. Przy uderzeniu otworzyły się drzwiczki
od schowka na rękawiczki. Nie byłam przypięta pasem, więc
wyleciałam do przodu, skaleczyłam brodę o mechanizm zamka, a w
dodatku pękła mi szczęka.
Dziadkowi nic się nie stało. Wyciągnął mnie ze zniszczonego,
dymiącego samochodu i przycisnął złożoną chusteczkę do mojej
twarzy. Krew płynęła mi z ust i brody. Zaczęłam płakać, ale
bardziej ze strachu niż z bólu. Borykałam się z prowizorycznym
opatrunkiem, kiedy całkowicie przypadkowo dostrzegła nas moja
matka. Akurat jechała do kancelarii adwokackiej, gdzie pracowała
jako sekretarka, i zjechała na pobocze. Zmaterializowała się tak
nagle, wręcz magicznie, i tak zwinnie wyskoczyła z niebieskiego
samochodu, jakby była aniołem. Wrażenie pogłębiała sukienka, którą
nosiła tego ranka, z obcisłą górą i szerokim, purpurowym dołem z
wyszytymi nutami. Ilekroć miała ją na sobie, nie mogłam się
powstrzymać przed dotknięciem materiału spódnicy. Nuty pobudzały
moją wyobraźnię, wydawały się tajemnicze, a jeśli matka mi
pozwoliła, wodziłam palcem po wypukłych, jak gdyby stanowiły kod
całkowicie inny od muzycznego, na przykład alfabet Braille'a albo
Morse'a, i oznaczały wiadomość, której nie potrafiłam na czas
rozszyfrować.
Matka okazała się niezwykle cierpliwa i delikatna, kiedy
pomagała mi wsiąść do swojego samochodu. Zostawiłyśmy dziadka,
który miał poczekać na pomoc drogową, i pojechałyśmy do
najbliższego centrum pomocy medycznej, gdzie prześwietlono mnie i

background image

przygotowano do założenia szwów. Jasne światło niemal mnie
zmuszało do zamknięcia oczu, tymczasem kawałek jednorazowego
niebieskiego płótna z otworem wyciętym na brodę otulał mnie niczym
całun, zasłaniając widok matki. Trzymałam ją mocno za rękę, może
nazbyt mocno, bo po chwili uwolniła się i odłożyła moją dłoń na
poręcz. Powiedziała, że musi zadzwonić i wyjaśnić, dlaczego nie
pokazała się w pracy.
Starałam się być odważna, lecz kiedy usłyszałam, że odchodzi,
stukając obcasami, opanował mnie zwierzęcy strach. Wierzgając i
pomagając sobie paznokciami, próbowałam za nią pobiec. Rozumiałam
tylko jedno: znowu mnie zostawiła, tylko tym razem z obcymi
ludźmi. Aby mnie powstrzymać, musieli się mną zająć równocześnie
oboje - lekarz i pielęgniarka. W końcu im się udało. Dostałam
środek na uspokojenie, rana została zaszyta, a ja, pogrążona we
śnie, zabrana wreszcie do domu. Tego samego dnia po południu
obudziłam się z krzykiem, ogarnięta tą samą paniką, którą lek
przerwał, ale od której mnie nie uwolnił. Matka, szybko wyczerpana
moim nieustannym płaczem i obejmowaniem ją za szyję, czepianiem
się nóg, rąk - czego tylko pozwoliła dotknąć - zabrała mnie do
terapeutki, której nazwisko wybrała na chybił trafił z listy
zamieszczonej na ostatniej stronie czasopisma scjentystów "The
Christian Science Journal".
Terapeutka była siwowłosą kobietą w wełnianym supełkowym
swetrze, którego dotykałam, kiedy się nade mną modliła. Położyłam
głowę na jej udach, ona zaś trzymała jedną dłoń na moim czole,
drugą - nad sercem. Pod nimi - pamiętam je jako chłodne,
opanowane, a nawet wstrzemięźliwe w gestach - poczułam, że strach
mnie opuszcza. A potem poczułam się, jak gdyby nagle w czaszkę
trafił mnie potężny cios objawienia i wypełnił strumień piekącego
światła. Tamta obca kobieta tajemniczo i nieoczekiwanie pozwoliła
mi zetknąć się z doświadczeniem, którego nie mogę określić inaczej
jak zachwyt. Czułam się odseparowana od swego ciała i ziemskich
spraw. Wydawałam się sobie nie bardziej cielesna niż drżenie
powietrza nad ogniskiem. Nie potrafiłam znaleźć słów na opisanie
tego, co się wydarzyło - nigdy ich nie znajdę - i w zdumieniu
przestałam płakać. Matka odetchnęła z ulgą; ja natomiast,
sześcioletnia dziewczynka, poznałam pewną niebezpieczną prawdę,
niebezpieczną zwłaszcza dla kogoś tak młodego i spragnionego
miłości. Zauważyłam, że transcendencja jest możliwa: że duch może
pokonać materię i dlatego ja mogę pokonać wszelkie przeszkody,
które nie pozwalają matce mnie kochać. Że potrafię pokonać siebie.

Codziennie za Wielkim Kanionem słońce wschodzi i zachodzi, za
każdym razem wypełniając przestrzeń cieniami w kolorze krwi. Na
drodze jesteśmy wolni, a mimo wszystko jest to wolność zbyt
wyczerpująca, aby ją podtrzymywać. Nigdzie nie ma miejsca na
rozpalenie ognia ani odpoczynek i chociaż na razie tego nie
zauważamy, usuwamy ze świadomości, zawsze będzie nam towarzyszyła
wiedza, że prawdą jest to, co czuliśmy podczas pierwszego tygodnia
spędzonego razem: straciliśmy siebie. Straciliśmy moje
dzieciństwo, jego ojcostwo i dwadzieścia lat miłości, a tych strat
nie da się już odrobić. Uciekamy przed tą prawdą, ale przecież nie

background image

możemy uciekać bez końca.
Po miesiącach wymiany listów i rozmów przez telefon - dokładnie
po trzy razy dziennie - z których wszystkie zawierały obietnice
oddania i prośby o wzajemność, ojciec przygotował mnie na to,
czego ode mnie żąda.
- Nie wiem, czy chcę - mówię. - Chyba nie mogę. - Zęby mi
dzwonią w nagrzanym samochodzie.
Kiedy wreszcie wydobywa to z siebie, zapada zmierzch. Kanion
tonie w mroku. Kanion jest rzeką krwi, bo gdy ojciec wypowiada
słowa, których się obawiałam - "Pragnę się z tobą kochać" - Bogu
pęka serce, łamie się. Przeze mnie.
- Kocham cię - powiada ojciec. - Pragnę.
- I ja ciebie pragnę - szepczę. Błagam, nie każ mi tym płacić -
proszę bez słów.
- Czego się boisz? - pyta.
Obawiam się, że dam mu wszystko, o co tylko mnie poprosi.
Wcześniej czy później.
- Piekła - odpowiadam i wcale nie żartuję.
Śmieje się, aby dać mi do zrozumienia, że jestem dziecinna,
naiwna. W tym śmiechu lata studiów technologicznych stanęły
naprzeciw mojej ignorancji w kwestii, czym jest Bóg i Jego gniew.
- Istnieją zasady, które mają zastosowania do większości ludzi -
powiada ojciec - ale są ludzie, których owe zasady nie dotyczą.
Ludzie...
- Skąd możemy wiedzieć, że ty... że my jesteśmy wyjątkami?
- Po prostu wiem - stwierdza. - Będziesz musiała mi zaufać.

Ojciec i ja spieramy się o naturę miłości i formy, w jakich się
ona wyraża. Nasze rozmowy niczym akademickie referaty rozpoczynają
się od mdłych teorii, łacińskich i greckich słów z
technologicznych wykładów, od agape i caritas, nie eros. Lecz
nagle stają się osobiste. Jakże ma się dłużej opierać temu, co do
mnie czuje? Przecież takim uczynił go Bóg.
- Bóg mi ciebie dał - powiada.
Kiedy dochodzi w nim do głosu kaznodzieja, tracę chęć do obrony.
Słowa, które może innych poderwałyby do biegu, mnie zatrzymują jak
w potrzasku.
"Bóg mi ciebie dał". Czy on w to wierzy? Przekonuje mnie, że
tak, że należę do niego zgodnie ze świętym prawem, jestem jego, by
mógł ze mną uczynić, co zechce. Nie przychodzi mi do głowy, że to
wprowadzenie o woli Bożej jest najłagodniejszym, najmniej
niepokojącym sposobem uwolnienia nas obojga od poczucia winy.
Nigdy nie kwestionuję jego rozsądku, chociaż w pewnym momencie
przyszłości łatwiej przyjdzie mi uznać go za szaleńca niż dojść do
wniosku, że okazał się przenikliwy w ocenie mojego charakteru i
moich słabości, wiedząc, jakim językiem się posługiwać, jaką pętlę
ze słów zacisnąć mi wokół szyi.
W latach, które nastąpiły po wypadku samochodowym, a jeszcze
bardziej po klęsce na teście z francuskiego, postanowiłam powrócić
do tego, z czym zetknęłam się na kolanach uzdrowicielki. Przyszło
mi do głowy, że odnajdę to w szkółce niedzielnej. Byłam jedynym
dzieckiem przy laminowanym stole, które wykonało zadanie z

background image

poprzedniego tygodnia, które specjalną niebieską kredą zaznaczyło
swoją Biblię w białej winylowej okładce i przeczytało odpowiedni
fragment z Klucza do Pism Mary Baker Eddy. Pozostałe dzieci,
wystrojone w przypinane krawaty i pastelowe szarfy, siadały
niedbale, drzemały, podczas gdy ja siedziałam prosto. Ledwie
nauczycielka kończyła zadawać pytanie, a moja dłoń w białej
bawełnianej rękawiczce, ciasno zapinanej w nadgarstku, szybko
wędrowała do góry. Czasem dostrzegałam, że nauczycielka patrzy na
mnie z czymś, co nawet wówczas wydawało mi się konsternacją.
Ociężałość innych dzieci, niewłaściwe odpowiedzi płynące beztrosko
z ust ubrudzonych jedzoną w pośpiechu zimną owsianką były
najwidoczniej tym, czego się spodziewała. Natomiast niepokoiła ją
żarliwość, z jaką recytowałam poszczególne wersety, czujna postawa
na krawędzi czerwonego plastikowego krzesełka dla przedszkolaka.
Płaszczyzna wiary była jedyna, na której miałam szansę
przyciągnąć uwagi matki. Ponieważ matka nie przebywała ze mną w
ciągu tygodnia, dzięki czemu nie musiała reagować na moje co
bardziej odrażające potrzeby, i ponieważ zawsze wolała lepsze
kąski, dbałość o mój duchowy rozwój należała do niej. W niedzielę
po kościele chodziłyśmy na patio pewnej restauracji, gdzie
siadałyśmy na giętych metalowych krzesłach i jedząc sandwicze
poprzebijane wykałaczkami, przeglądałyśmy lekcję ze szkółki.
Kelnerzy flirtowali z matką, mężczyźni z sąsiednich stolików
uśmiechali się do niej. Zerkali na jej lewą rękę i nie widzieli
obrączki. Tak samo jak ja zdawali się tęsknić za moją matką -
która dla mnie już wtedy ucieleśniała piękno młodości, jej lśniące
włosy i gładkie policzki świadczyły o witalności obcej moim
dziadkom, potrafiła zrobić mostek i gwiazdę, miała piętnaście par
butów na wysokich obcasach, każdą w innym kolorze - która wydawała
się jeszcze bardziej godna pożądania ze względu na swą
niedostępność.
Niecierpliwiłam się coraz bardziej. Klucz do Pism nie pomagał.
Aby po raz drugi doświadczyć ekstatycznego uniesienia, które na
chwilę uczyniło mnie atrakcyjnym dzieckiem i które stało się moim
udziałem po przeżyciu cierpienia, zaczęłam w sekrecie umartwiać
swoje ciało. W warsztacie dziadka ścisnęłam palce w szczękach
imadła. Kiedy babcia przyniosła do domu deser lodowy firmy
Baskin-Robbins i usunęła suchy lód, którym był obłożony,
posłużyłam się szczypcami do sałaty, aby wydobyć z kosza na śmieci
małe, dymiące kawałki. W zamkniętej łazience na piętrze
przyłożyłam język do powierzchni suchego lodu i zostawiłam na nim
trochę skóry. W lustrze ujrzałam krew płynącą z ust tą samą
magiczną stróżką, która kiedyś sprawiła, że moja matka wyłoniła
się z ogromnego świata dorosłych i ulicznego ruchu, by się przy
mnie znaleźć. Dzięki tego rodzaju transformacjom, możliwym poprzez
wiarę, stałabym się warta jej miłości. Albo inaczej: leżąc na
kolanach uzdrowicielki, dzięki wierze nie cierpiałabym bardziej z
powodu opuszczenia mnie przez matkę niż z powodu bólu szczęki.
Zatem spojrzałam na język w lustrze, poczułam smak krwi i
poćwiczyłam trochę, żeby nie bolało.

Matka przeszła na katolicyzm, gdy miałam dziesięć lat, a ja

background image

poszłam za jej przykładem. Szukałam jej nawet wówczas, kiedy ona
szukała czegoś, czego nie odnalazła u scjentystów. Do Pierwszej
Komunii przygotowywał mnie ksiądz o nazwisku Gołąb. Choć nosił
trafne nazwisko, ojciec Gołąb bynajmniej nie był ucieleśnieniem
Ducha Świętego: palił jak smok, a jego twarz nad białą koloratką
miała całkowicie ziemski, optymistyczny wyraz. Powtarzając stare
błędy, zresztą dość podobne do tych, które popełniałam przy nauce
francuskiego, frustrowałam księdza i złościłam matkę, odpowiadając
konsekwentnie źle na to samo pytanie.
- Co takiego staje się ciałem i krwią Chrystusa? - chciał
wiedzieć ojciec Gołąb.
- Chleb i woda - odpowiadałam za każdym razem, zastępując święty
pokarm dziękczynienia więzienną strawą. W końcu pozostaje to jedno
pytanie spośród pięćdziesięciu, z którymi nie mogłam sobie
poradzić. Wówczas daje mi spokój. Niemniej powiada: - Bardzo
przykry błąd. - Patrzy na mnie i na matkę przez welon
papierosowego dymu. - Mam nadzieję, że to nic nie znaczy.
Na Boże Narodzenie dostałam komplet z Żywotów świętych. Dwa tomy
świętych mężczyzn. Przeczytałam je raz i odłożyłam do szuflady.
Natomiast historie świętych kobiet, także w dwóch tomach,
starannie studiowałam i nawet z nimi spałam. W książkach
zamieszczono kolorowe ryciny, zaadaptowane dzieła mistrzów.
Oślepiona Lucyna. Okaleczona Agata. Małgorzata ściśnięta na śmierć
pod drzwiami ze stosem kamieni. Perpetua i Felicja poturbowane
przez dzikie bestie.
I Dympna, patronka cierpiących na choroby psychiczne. Dympna
była córką owdowiałego króla iryjskiego, który chciał ją poślubić.
Uciekła, lecz ją ścigał. Nie chciała się zgodzić, więc obciął jej
głowę.

Ojciec jest błyskotliwym teologiem. Tylko arogancja mogła go
takim uczynić. Jego wiara składa się z odpowiedzi, nie z
wątpliwości. Spotkanie ze mną ojciec charakteryzuje jako pierwszy
kryzys swej wiary: we mnie znalazł stworzenie bardziej godne
wielbienia niż Stwórca. Przeraził się, gdy poczuł, że mnie kocha
bardziej niż Boga. Herezja ta nie utrzymała się zbyt długo, bo Bóg
oświadczył ojcu, że mu się objawia za moim pośrednictwem.
- Bóg to uczynił? - pytam. - Skąd wiesz? - Kiedy mówię,
zasłaniam twarz, nie patrzę na niego, nie mogę. Jestem
oszołomiona, bliska omdlenia. Gdyby powiedział coś o seksie, nie
bałabym się do tego stopnia. Jak on może twierdzić, że ma takiego
sprzymierzeńca? A jeśli może, to jak mam się bronić? Jego Bóg musi
być inny, bardziej potężny od mojego, który umarł w Kanionie.

Kiedy tym razem wracamy do domu, on do swojego i ja do swojego,
jest mi lekko na duszy. Dzięki telefonom, listom i taśmom stale
się upewniam, że ojciec jest tak samo mój na odległość, jak i
wówczas, gdy zjawia się osobiście. Jednocześnie unikam
komplikacji. Nie muszę odpierać jego fizycznych awansów ani
zaprzeczeń, że na nie reaguję. W swoim mieszkaniu nie przyjmuję
gości i rzadko je opuszczam. Przerwawszy naukę w szkole, straciłam
kontakt z przyjaciółmi: odsunęłam się od nich, więc oni odsunęli

background image

się ode mnie. Chociaż mój związek z ojcem nie został skonsumowany,
jest przecież zauważalnie nienaturalny. Kiedy przebywamy ze sobą,
bledniemy, wystarczy chwila, a już jesteśmy oblani rumieńcem, drżą
nam dłonie i bez widocznego powodu płaczemy. Odkąd ojciec
stopniowo opanowuje moją duszę i ciało, ukrywam się w moim
podziemnym pokoju. Kiedy zdarza się, że przez okna dostrzegam nogi
albo słyszę kroki w długim korytarzu prowadzącym do mieszkania,
nie odpowiadam na dzwonek. Na czworakach wchodzę między łóżko a
ścianę i czekam, póki intruz nie odejdzie. Czasem tam zasypiam,
skulona, obejmując kolana rękoma.
Jak długo będę utrzymywała kontakt z ojcem, nie ważne, gdzie
zamieszkam, zawsze będę w pokoju podobnym do tego - ciasnym,
niewygodnym. Obojętnie, na którym piętrze, podłoga będzie zalana
przygaszonym, mętnym światłem.
Podejmuję kilka prób ucieczki z sutereny, lecz bez powodzenia.
Symbolicznie spędzam jedną, czasem dwie noce z moim chłopcem,
potem wracam, a telefon dzwoni znowu.
- Gdzie byłaś?! - rzuca ojciec niemal histerycznie, gniewnie
prycha.
- Poza domem - odpowiadam.
- U niego?
- Tak, u niego.
Kłótnie o mojego chłopaka nie są szczere, bo rozmawiamy głównie
o tym, czy jest mnie wart, nie o tym, czy ojciec jest o niego
zazdrosny. I chociaż nie mówię tego ojcu - nie dam mu tej
satysfakcji ani nie zrezygnuję z pozorów niezależności - związek z
moim chłopcem nie przetrwał gwałtownego wtargnięcia ojca w moje
życie. Za kilka miesięcy mój chłopak odejdzie. W zasadzie nie
dojdzie do zerwania. Dopuścimy jedynie do tego, aby podjął pracę w
odległym mieście, i zostaniemy parą na odległość. Oddalenie w
przestrzeni stanie się wygodnym wytłumaczeniem wyobcowania, które
w dalszym ciągu odczuwamy jako długotrwałą konsekwencje tamtego
pocałunku.
Poza moim chłopcem spotykam się jedynie z najbliższą
przyjaciółką; nie rozmawiam z nią o ojcu. Zmiany, jakie we mnie
zaszły w ciągu ostatnich miesięcy, są tak głębokie - chyba żadna z
nas nie chce przyznać jak bardzo - tak niepokojące, że zwykle
znajdujemy temat odmienny od tego, co mi się przydarzyło. Zaczynam
się dowiadywać, co znaczy słowo "niewypowiedziany".

Mimo wszystko póki żyjemy, póty wyrażamy siebie. Posługując się
słowami bądź obywając się bez nich. Istnieją opowieści o
szaleńcach, o ludziach nawiedzonych: pismo na powierzchni ich ciał
zdaje się wskazywać na cierpienie, jakie tkwi wewnątrz. W którymś
z minionych stuleci przypadek półpaśca bywał przyczyną
egzorcyzmów.
Skóra na mojej szyi pokrywa się pęcherzykami wielkości
zapałczanych główek. Tworzą skupiska po dwadzieścia albo więcej i
otwierają się, tworząc bolesne owrzodzenia. Nim mija tydzień,
"wykwity" - jak to określa lekarz - rozprzestrzeniają się na
ramiona, plecy, dekolt i prawą rękę aż po sam koniec kciuka.
Infekcja postępuje wzdłuż szlaków nerwowych biegnących od siódmego

background image

kręgu szyjnego, gdzie zagnieździł się i do tej pory czekał w
uśpieniu herpes zoster, wirus ospy wietrznej, którym się zaraziłam
w wieku pięciu lat.
Ciało ma zdumiewającą pamięć, zdarzenia są zapisane w naszych
kościach, nerwach, krwi. Na ospę zachorowałam latem, zaraz po
wyjeździe ojca, który właśnie wtedy złożył nam pierwszą wizytę.
- Dlaczego to się uaktywniło akurat teraz? - pytam lekarza
podczas drugiego spotkania. - Czemu teraz, po piętnastu latach?
- Stres - rzuca. - Fizyczny i psychiczny stres. - Unosi znacząco
brwi. - Co się wydarzyło w pani życiu? - pyta.
- Och - odpowiadam - nic takiego. - Mówię, że wyprowadzam się z
mieszkania, latem zamierzam podróżować, a jesienią wracam do
college'u.
- Ma pani niedowagę - oświadcza - Czy prawidłowo się pani
odżywia, przyjmuje witaminy?
- O tak, naturalnie.
- A co ze snem? Dobrze pani sypia?
- Nie narzekam.
Marszczy czoło. Wie na pewno, że kłamię. Nie mogę zgiąć szyi.
Prawe ramię mam tak słabe, że nie nadaje się do użytku, a palców
prawej dłoni, tej, którą piszę i jem - dłoni woli i celu - nie
jestem w stanie zamknąć wokół ołówka, łyżki ani zacisnąć w pięść.
Ból półpaśca jest gorszy niż wszystko, czego kiedykolwiek
doświadczyłam. Tak okropny, że ubieranie się zajmuje mi godzinę,
co pewien czas płaczę z bólu.
Nie istnieje środek na półpasiec, nie w 1981 roku; kuracji,
która powstrzymuje rozwój wirusa, jeszcze nie opracowano. Mój
przypadek z konieczności ma typowy przebieg. Lekarz aplikuje mi
kolejny zastrzyk kortyzonu, przepisuje najnowsze leki i kompresy,
które mają pomóc wysuszyć wypryski, nim popękają i staną się
potencjalnym siedliskiem bakterii.
- Może powinnaś odłożyć podróż - powiada matka, kiedy się
spotykamy. Mam rękę na temblaku, wokół szyi specjalny kołnierz.
Ojciec i ja zaplanowaliśmy spotkanie w mieście, w którym on się
urodził. Bilet lotniczy kupiłam już dawno, zanim zachorowałam.
- Nie - mówię. - Muszę wyjechać. - I wyjeżdżam.
Bardzo się boję być z ojcem i zarazem nie mogę się z nim nie
zobaczyć. Potrzeba ujrzenia go jest silniejsza ode mnie. Mogę się
jej opierać nie bardziej niż w sytuacji, gdy zstąpiwszy z dachu w
powietrze, przypomniałabym sobie, oczywiście zbyt późno, o prawie
ciążenia.
Ojciec obiecał, że podczas tej wizyty pokaże mi dom swoich
dziadków, w którym mieszkał jako chłopiec, misjonarski dom o
murach grubych na trzy stopy. Zjemy obiad w miejscu, gdzie
zamawiał whisky; będziemy przejeżdżać obok jego szkoły
elementarnej i spacerować wokół kampusu przy uniwersytecie, na
który uczęszczał już po rozwodzie z matką. Innymi słowy,
odnajdziemy okruchy życia, jakie wiódł w czasach, gdy był w moim
wieku albo młodszy. Jego ojciec nadal mieszka w tym mieście, przy
okazji poznam więc drugiego dziadka.
- Potem - powiedział ojciec - pojedziemy do mojej matki. Poznasz
dwoje dziadków. Zobaczysz, skąd pochodzisz... skąd się wywodzi

background image

druga połowa ciebie.
Półpasiec nie przechodzi, kiedy wyjeżdżam, ale za to już od
tygodnia nie pojawiają się żadne nowe pęcherzyki, a większość
starych pozmieniało się w strupy. Mogę lekko odwrócić głowę.
Chociaż prawą rękę mam zbyt słabą, aby dźwignąć plecak, to
chwilami jestem w stanie posługiwać się palcami.
- Wystarczająco długo, aby zapisać widokówkę - zapewniam matkę,
poruszając nimi.
Na lotnisku żegnamy się zwykłym, oficjalnym pocałunkiem. Czuję
dotyk suchych ust na czole, nikły zapach perfum Guerlaina.

- Czemu nie mielibyśmy się przejechać z tatą? - pyta mnie
ojciec.
Zrobiliśmy wszystko, co do tej pory zapowiedział, a teraz, po
pracy mieliśmy spotkać się z jego ojcem. Przypominam sobie, że na
parkingu przed biurem dziadka ojciec powiedział mi trzy rzeczy na
jego temat. Po pierwsze, w czasach swojej młodości był bardzo
przystojnym mężczyzną, posiadał taki seksualny urok, że nieznajome
kobiety podążały za nim ulicą. Chodząc za nim i obserwując, jak
kobiety wodzą oczami, mój ojciec wpadł kiedyś na parkometr i
zwalił się z nóg. Po drugie, przed laty na własnym podwórzu
dziadek zastrzelił człowieka - jakiegoś podglądacza, który gapił
się na jego żonę. I po trzecie, wolno umiera na raka prostaty, bo
nie zgodził się na naświetlania, terapię hormonalną, chemioterapię
i na koniec usunięcie jąder. W ten właśnie sposób ojciec patrzy na
swojego ojca i identycznie pojmuje własną męskość, na którą składa
się mityczny urok, gwałtowna seksualna zazdrość, śmiertelna
seksualna próżność. Ale niestety ja tego nie rozumiem w taki
sposób; owe historyjki wydają mi się nieco staroświeckie, najwyżej
tak niebezpieczne jak wielki biały łowca, który już dawno temu
ostatecznie pożegnał się ze swoją strzelbą. Nie odnoszę wrażenia,
aby miały ze mną cokolwiek wspólnego.
W istocie dziadek wydaje się staruszkiem potulnym i
dobrodusznym. Nie dostrzegam w nim tych groźnych cech, o których
mówił ojciec. Nie podnosi głosu, nie przechwala się, ale w końcu
jest już starszy, ma całkiem siwe włosy i sztywno się porusza. W
samochodzie, kiedy ojciec nie może tego zauważyć, jego dłoń omija
dźwignię zmiany biegów i zmierza do mojego uda.
- Ho, ho, ho - powiada. - Przy tobie zaczynam bardzo żałować, że
nie jestem jakieś trzydzieści lat młodszy. Gdyby to było możliwe,
znalazłabyś się w nie lada kłopotach.
Nie mam odwagi na niego spojrzeć ani wymownie się od niego
odwrócić, więc po prostu patrzę na wprost przez szybę samochodu.
Kiedy następnym razem musi zmienić biegi, zabiera dłoń z mojej
nogi.
Dom dziadka jest niewielki. Chodnik przed bramą popękał.
Korzenie starych drzew wypchnęły ku górze duże kawałki płyt.
Wewnątrz jest jego była żona - czwarta albo trzecia, nie jestem w
stanie rozstrzygnąć. Wygląda na to, że dwa z czterech czy pięciu
małżeństw zawarł z matką ojca. Eksżona dziadka jest dużą, rumianą
kobietą po sześćdziesiątce, typu "baranina przebrana za owieczkę",
jakby ją określiła moja babka. Nosi wysoko upięte loki, a jej

background image

rozłożyste biodra okrywa opięta, czarna spódnica. Nadal mieszka z
dziadkiem w jednym domu; wynosi na zewnątrz tacę z mrożoną
herbatą. Dziadek zabiera nas do szklarni, gdzie prowadzi uprawę
orchidei. Mała szklana konstrukcja jest wypełniona kolorami, jak
gdyby wszystkie barwy tego nudnego, szarego miasta zostały
zamknięte w pulsującej barwami skrzyni. Dziadek jest czarodziejem,
mistrzem w tej dziedzinie, a jego uśmiech podpowiada mi, że
doskonale o tym wie. Idę za nim i przyglądam się, jak jego dłonie
delikatnie odwracają do mnie piękny kwiat. Czy wówczas pamiętam o
lingwistycznym związku między orchideami a męskimi genitaliami?
Czy powtarzam w myślach słowo "orchidektomia" i definiuję je jako
termin chirurgiczny oznaczający usunięcie jąder? Jestem
przeświadczona, że tak.
- Spodobał ci się? - pyta ojciec w samochodzie, kiedy wracamy do
motelu.
- Lubię kwiaty - odpowiadam.
- Pytam o niego, o twojego dziadka.
Odwracam się na siedzeniu i patrzę na ojca.
- Przystawiał się do mnie - mówię i opisuję okoliczności. Ojciec
nie zdradza ani zdziwienia, ani dezaprobaty. - Może to dziedziczne
- sugeruje. - Nie sądzisz? - Wzdraga się, a ja zaczynam się śmiać
w przypływie czarnego humoru.
Jemy coś w barze kawowym. W motelu - nieforemnej zabudowie wokół
zakurzonego podwórza - dzielimy bliźniacze łóżka, zestawione razem
i przykryte tą samą narzutą. W półśnie pozwalam ojcu całować się
tak, jak on tego chce, i w odpowiedzi sama go całuje.
Budzę się w spokojny poranek, jakby nagle poderwały mnie głośne
dźwięki alarmu. Serce tłucze mi w piersi, kiedy przypominam sobie
żar tych pocałunków. Nie czuje się winna, jestem raczej zagubiona.
W zmieszaniu rozglądam się po ponurym pokoju. Przez moment nie
bardzo wiem, gdzie jestem. W sąsiednim łóżku śpi ojciec. Kiedy
oddycha, powietrze lekko świszcze mu w nosie.
Biorę prysznic. Siadam na podłodze w kabinie i przez godzinę
albo dłużej pozwalam, by spływała na mnie gorąca woda. Serce nadal
bije mi szybciej. Przyglądam się wodzie, która toczy się do kratki
ściekowej otoczonej żółtą pianą.

W stanie Nowy Meksyk jest biała pustynia. Jej piękno podlega
ustawicznym zmianom. To ciągnące się bez końca koryta czegoś
białego, co wygląda jak śnieg, ale parzy w palce. Noc w noc wiatr
przesuwa tę biel, kształtuje z niej olbrzymie wydmy i zaspy, tak
więc między zmierzchem a świtem zmienia się całe oblicze ziemi.
Gdyby komuś się zdarzyło tu zasnąć, obudziłby się w miejscu,
którego nigdy wcześniej nie widział.
Jedziemy tam, bo ojciec chce mnie sfotografować na tle pustyni.
Ustawia aparat, ja tymczasem klękam w piasku. Ciekawe, mimo
silnego wiatru, miejsce wydaje się bezwietrzne. Wzdycham i ziewam,
jakby mi brakowało tlenu. Powierzchnia wokół moich kolan ściele
się jak płótno. Niczego bardziej nie pragnę, niż zamknąć oczy.
Po wywołaniu filmu zdjęcia przedstawiają tylko dziewczynę w
okolicy pozbawionej horyzontu, nie sposób odróżnić ziemię od
nieba, brakuje jakichkolwiek punktów orientacyjnych. Na jednym ze

background image

zdjęć widać samochód z opuszczonym dachem, długi, czerwony
kabriolet mojego ojca.
- Okropny jak dla kaznodziei - przyznaję, oglądając odbitki. -
Taki samochód musi budzić złe skojarzenia.
Wyjmuje mu fotografie z dłoni. Uważnie przyglądam się
dziewczynie. Ma odwrócony wzrok, długie blond włosy, które
zasłaniają jej usta. W takim miejscu jak to, wolna jest czy
stracona? Zdjęcia nie sugerują odpowiedzi.

Od dziecka uczy się nas nazywać Kościół matką. Ojciec, wychowany
przez babkę misjonarkę, gdy tymczasem jego matka pracowała jako
sekretarka, musiał słyszeć o tej analogii, będąc jeszcze
dzieckiem. Jego babka (która miała ponad sześć stóp wzrostu i
której imponująca postura wpływała łagodząco na wszelkie spory, w
które bez opamiętania wdawał się jej drobny i kłótliwy mąż) oddała
go Bogu. Ponieważ opiekowała się nim, z pewnością sądziła, że ma
prawo nim rozporządzać, i tak oto zanim życie ojca zaczęło należeć
do niego, wróciła do Kościoła.
Babka ojca powiedziała mu, że kiedy dorośnie, zostanie
kaznodzieją. Ta kobieta miała nad nim tak wielką władzę, że jej
śmierć wcale nie uwolniła go od tych dążeń. W końcu babce
zawdzięczał wszystko. Lecz nie może znieść braku swobody, poczucia
kastracji z powodu sutanny, którą zmuszony jest nosić (nazywa ją
spódniczką); za to buntuje się przeciwko matkom: mojej matce i
matce mojej matki, która odebrała mu żonę i dziecko; przeciwko
samemu kościołowi, którego ścianę niegdyś przebił pięścią; i
oczywiście przeciwko własnej matce, z którą, jak się zdaje, bez
przerwy walczy o nawet najbardziej trywialne drobiazgi.
Ojciec i ja musimy pokonać wiele mil, poświęcić parę dni, abym
mogła poznać jego matkę, czyli moją drugą babkę. Obecnie ma ona
już trzeciego albo czwartego męża. (Kolejny raz gmatwa mi rachunki
jej dwukrotne małżeństwo z ojcem mojego ojca.) Mieszkają poza
miastem w niewielkim skupisku domów położonym na wzgórzu, gdzie
wieje wiatr tak silny, że na moich oczach porywa wycieraczkę spod
frontowych drzwi i niesie ją na podwórze. Przez rozsuwane szklane
drzwi widzę, jak upada, wzbijając tumany kurzu.
Babka nie jest osobą o łagodnym usposobieniu, ale przecież
ojciec wcale nie sugerował, że tego mam się spodziewać.
- Jak się ma twoja rodzina? - pyta ostrożnie, oddzielając swoją
krew od mojej.
Podczas obiadu jesteśmy skrępowani. Najczęściej odzywa się
ojciec. Kiedy przeżuwa i milknie, jego ojczym opowiada dowcipy, z
których każdy następny jest bardziej obraźliwy od poprzedniego.
Pochyla się nad talerzem.
- Dlaczego Żydzi wędrowali czterdzieści lat przez pustynię? -
pyta, trzymając widelec w jednej pięści, nóż w drugiej.
- Nie wiem - odpowiadam. - Dlaczego?
- Bo któryś zgubił miedziaka! - Wybucha śmiechem, a ja
zastanawiam się, czy nie upatrzył sobie mnie i mojej rodziny na
przedmiot ataku. W końcu jednak zahacza o wszystkie wyznania i
rasy.
Po deserze siedzimy sztywno w salonie, każde z nas na osobnym

background image

krześle, kanapa pozostaje pusta. Oglądamy w telewizji jakieś
kryminalne widowisko, potem idziemy spać. Wiatr jęczy i gwiżdże w
zakamarkach domu. Powstaje dziki, przenikliwy dźwięk. Kiedy ojciec
wchodzi po cichu do pokoju gościnnego, nadal czuwam. Odchyla
nakrycie. Robię mu miejsce, oczekując, że położy się i przytuli
mnie, pragnąc przeprosić za słowa ojczyma, które, jak wiem, wcale
mu się nie podobały. Żal mi go, bo wyobrażam sobie, że jest mu
wstyd. Ale ojciec nie kładzie się przy mnie.
Podnosi skraj mojej koszuli nocnej. Nie odzywa się i ja także
się nie odzywam. Nie próbuję powstrzymać jego dłoni. Pod koszulą
nie mam bielizny, on zaś rozchyla moje nogi i pomiędzy nie wsuwa
rozedrgany język.
W domu swojej matki! W domu swojej matki! Wciąż od nowa
powtarzam w myślach te słowa, pewna, że okoliczności tego
zbliżenia nie mogą być bez znaczenia, choć ja ich nie ogarniam.
To, co robi, nie wydaje się ani dobre, ani złe; powoduje tak
doskonały rozdział umysłu od ciała, że zupełnie nie wiem, co
czuję. Po drugiej stronie głębokiej przepaści moje ciało reaguje
niezależnie od umysłu. Serce, gdzieś pomiędzy jednym a drugim,
bije jak szalone.
Nie odzywamy się nawet jednym słowem. Cała scena rozgrywa się w
milczeniu, jak gdyby była elementem mrocznych majaków, skutkiem
gorączki albo działania narkotyku.
W domu swojej matki.
Musiał to zrobić w domu swojej matki. Potrzebował siły, która
dawała mu jej obecność, i musiał tę siłę przezwyciężyć.

Z Algeciras w Hiszpanii do Kopenhagi - trzydzieści siedem
godzin. Z Kopenhagi do Mediolanu - dwadzieścia dziewięć. Z
Mediolanu do Monako, dalej do Paryża i Monachium - pięćdziesiąt
trzy. Mam bilet, który pozwala na jazdę pociągiem bez żadnych
ograniczeń. Podróżowanie jest jak narkotyk, uciekanie nieodparcie
wciąga.
W Europie wydaję jeszcze więcej pieniędzy z sumy wybłaganej od
dziadków, pragnących teraz pchnąć mnie jakąkolwiek drogą, byle
tylko dalej od ojca, który, jak wyczuwają, coraz wyraźniej jawi
się w moim życiu i staje się coraz bardziej niebezpieczny.
Nieprawda, że tu czy tam, siedząc sobie bezpiecznie w przedziale
pociągu, specjalnie analizuję moje życie w domu. Ono się
zwyczajnie samo rozwija niczym kwiat na jednym ze wzgórz, które
mijamy, niczym fabuła na kolejowych stronach książki albo na
ekranie. Ojciec znajduje się dalej niż małe krowy i samochody,
które szybko mijam. Pociąg jednostajnym dudnieniem kołysze mnie do
snu lub grzechocze tak, że się budzę.
Nie korzystam ze schronisk młodzieżowych, jeśli nie muszę.
Wymieniam tylko tyle pieniędzy, ile potrzebuję, aby zapłacić za
prysznic w dworcowej łaźni i jakiś posiłek w barze. Ekonomiczność
takiego postępowania wydaje mi się bezpieczna - jakże niewiele
potrzebuję na utrzymanie - a jaka ulga, jeśli znajduję pretekst,
by uniknąć rutynowej szarpaniny po przybyciu na miejsce:
wystawania w kolejce do informacji turystycznej, szukania noclegu,
brnięcia na miejsce z ciężkim bagażem, męczących wypraw do miejsc

background image

wartych obejrzenia i do muzeów.
W pociągach nigdy nie wydaję pieniędzy na opłatę dodatkową za
kuszetkę. Zwyczajnie umieszczam bagaż na górnej półce i zwijam się
w kłębek na siedzeniu przy oknie. W gorące dni podnoszę szybę i
pozwalam, by wiało do środka; gwałtowny pęd suchego powietrza
wyciska mi z oczu łzy. Nocą, kiedy przejeżdżamy przez miasta, za
oknami przesuwają się oświetlone izby należące do nieznajomych
rodzin, prostokąty żółtego światła z ludźmi wokół stołów.
Czasami popełniam błąd. Albo źle odczytuję drukowany drobnym
pismem rozkład jazdy Thomasa Cooka, sam w sobie często
niedokładny, i pociąg nagle kończy trasę w jakimś miasteczku, albo
wsiadam do niewłaściwego wagonu. Wówczas przednie wagony zmierzają
do celu, ja z przykrością odkrywam, że zostałam w tylnym, który
już dalej nie pojedzie.
Kilka razy przyjeżdżam na miejsce za późno, aby znaleźć nocleg,
i muszę nocować w poczekalni. Zdarza się, że kiedy zamykają
dworzec o drugiej w nocy, musze spędzić resztę nocy pod gołym
niebem. Na zakurzonym placu, w chłodzie, staję się przedmiotem
zainteresowania miejscowych włóczęgów. Jeśli narażam się na
niebezpieczeństwo, to nic o tym nie wiem albo wcale mnie to nie
obchodzi.
Wyobrażam sobie warianty życia odmienne od tego, które czeka
mnie po powrocie. Przyjmuję założenie, że nie wracam. Ciągle
słyszy się opowieść o młodych kobietach, które po prostu nigdy nie
wracają do domu.
Z ojcem rozmawiam kilka razy. Dzwonię ze stacji na jego koszt,
znacznie rzadziej niż obiecywałam. Za każdym razem, kiedy podnosi
słuchawkę, jest podekscytowany, potem wściekły, w końcu zaś staje
się płaczliwy.
- Następnym razem zadzwoń prędzej - powiada. - Nie każ mi czekać
tak długo.
- W porządku - odpowiadam. - Nie będę. - Ale nie dotrzymuję
słowa.
- Nie pozwól, abym czuł się samotny - mówi. - Nie zostawiaj mnie
samego z moją miłością.
Czy dostrzegam, że tymi słowami wyraża historię mojego życia z
matką: Nie pozostawiaj mnie samej z moją miłością? Czy na chwilę
milknę? W każdym razie wiem, co czuje człowiek, którego się błaga.

Wracam do szkoły zgodnie z obietnicą złożoną dziadkom. Na
ostatnim roku college'u mieszkam poza kampusem, w domu, który
dzielę z czterema koleżankami. Umowa najmu na okres od września do
czerwca przewiduje, że mieszkania nie będzie zajmowało więcej niż
cztery osoby; formalnie rzecz ujmując, jedna z nas nie istnieje. W
umowie najmu nie ma mojego nazwiska; a dom, otwarty na
niespodziewane wizyty pośrednika w handlu nieruchomościami, ma
tylko cztery sypialnie i cztery łóżka, z których żadne do mnie nie
należy. Sypiam albo na kanapie, albo na podłodze. Kilka razy w
chłodny poranek weekendu zdarza się, że w samej tylko koszuli
nocnej muszę wymknąć się bocznymi drzwiami na podwórze i czekać w
zaroślach, póki podejrzliwy agent nie sprawdzi domu lub nie pokaże
go potencjalnym nabywcom. Mieszkamy w niezwykle miłej okolicy,

background image

wśród liściastych drzew, a sam dom może być symbolem komfortu i
normalności charakterystycznej dla amerykańskiej klasy średniej.
Pewnie dlatego nie mogę znaleźć w nim miejsca dla siebie.

Wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki duże wieczne pióro
marki Mont Blanc. Ojciec najbardziej ceni przedmioty w kształcie
fallusa. Odsuwa na bok nietknięte talerze z jedzeniem i kładzie na
stole jedną ze swoich wizytówek. Wręcza mi pióro, które jest
jeszcze nagrzane od jego ciała.
- Narysuj dwa przecinające się kręgi - powiada. - Jeden będzie
reprezentował ciebie, drugi mnie. Obszar wspólny unaoczni nam, jak
blisko siebie powinniśmy twoim zdaniem żyć. W jakim stopniu łączy
nas porozumienie. - Prostuje się i krzyżuje ręce na piersi.
Sięgam po pióro. Powstaje ósemka podobna do tych, jakie
kreśliłam, będąc dzieckiem, nim nauczyłam się je pisać bez
odrywania ołówka od kartki: dwa zachodzące na siebie koła o
niewielkiej części wspólnej. Ojciec potakuje, bierze pióro. W jego
wykonaniu dwa kręgi wyglądają jak jeden, lecz narysowany dwa razy
- linie niemal na siebie zachodzą.
Patrzę na te rysunki, a moje serce zaczyna nagle bić z jakąś
szaleńczą natarczywością. Zatem prawdą jest to, co powiedziałam.
Sądziłam, że dramatyzuję, ale on pragnie wszystkiego, całego
mojego życia. Chce mi zostawić zaledwie cienką jak bańka mydlana
powierzchnię na granicy. Może skórę na karku, zgrubienie na
pięcie.

Obawiam się, że zaniepokoi cię to stwierdzenie - czytam w
postscriptum jednego z listów - ale zmarnowałem całe pudełko
kopert, zastępując twój adres moim, a mój twoim.
Nie jestem zaniepokojona tym tak, jak powinnam. Nie dostrzegam,
że destrukcja jego wewnętrznych granic z pewnością zniszczy moje
własne. Nie wzdragam się też, jak będę to robić po latach, gdy
czytam epistoły adresowane do Beatrice - takie pieszczotliwe imię
wymyślił dla mnie ojciec - którą błaga, by pokierowała nim podczas
wędrówki przez mroczne kręgi jego duszy. Podobnie ukochana Dantego
w Boskiej Komedii odkrywała przed poetą to, czego on sam długo nie
był w stanie dostrzec. Ojciec - wynika z treści listów - znajduje
w sobie "pustkę", "duchową pustynię" i "czarne dziury", które
jedynie moja miłość może wypełnić.
Blisko czterdzieści lat - napisał - pracowałem, aby stworzyć
człowieka, którym się stałem. Lecz nie wiem, kto albo co kryje się
za moimi wszystkimi osiągnięciami. Jesteś nadzieją, że wreszcie
odkryję siebie. Przebiegam wzrokiem po tych słowach, lecz ich nie
pojmuję. Nie pozwalam sobie uświadomić, że ojciec przyznaje się do
braku tożsamości.
Dzwoni trzy razy dziennie.
- Jak się mam? - pyta, kiedy podniosę słuchawkę. Mówi tak, bo
podobno jego samopoczucie zależy przede wszystkim od tego, jak
bardzo go kocham. Beze mnie jego życie pozbawione jest znaczenia,
celu, przyjemności.
Czy jako dziecko przerażałam matkę w taki sam sposób, w jaki
przeraża mnie teraz ojciec? Kiedy stałam przy jej łóżku, czekając,

background image

aż się obudzi i pozwoli mi się odnaleźć, miała tyle lat, ile ja
mam teraz. Kiedy więc odbieram jej ojca, dowiaduje się, co to
znaczy być nią: być młodą i bezbronną, musieć chronić się przed
drapieżną miłością, która mogłaby ją strawić, pozbawić siebie.

W samochodzie ojciec przemawia, używając próśb i gróźb.
Przyznałam się, że nadal wymieniam korespondencję z dawnym
chłopcem, którego dzieli teraz ode mnie dwa tysiące mil. Im
większa ogarnia złość, im głośniej krzyczy, tym głębiej zapadam w
milczenie. Nie chodzi o strategię postępowania, raczej o impuls
zakodowany już dawno jako reakcja na gniew matki, na przykład
podczas ćwiczeń z francuskiego. Słyszę ostry ton i zapadam w
odrętwienie. Jakbym się w środku kurczyła, a moja istota stawała
się niedostępnym rdzeniem, ukrytym głęboko pod powierzchnią ciała.
Układam w głowie odpowiedzi na oskarżenia, ale nawet nie mogę
poruszyć ustami. Migają milowe słupki; poruszam się po nużącej
trajektorii drogi i jego gniewu, nie widać końca ani jednego, ani
drugiego.
- Czy to możliwe, że nie dostrzegasz, jak bardzo jestem ci
oddany? Mówisz, że przeszkadzam ci w studiach, ale nie widzisz,
jakiego strasznego spustoszenia dokonałaś w moim sercu! Tylko ty
się dla mnie liczysz!
Ciągle wracamy do "przejawów miłości". Ojciec musi posiadać mnie
fizycznie, bo tylko to zapewnia go o moim poświęceniu. Nic innego
nie wystarczy. Czy bez takiego zapewnienia przestanie mnie kochać?
Nie pytam.
Całe to spotkanie zdaje się ociekać łzami. Płaczemy oboje.
Trudno mi znieść wyczerpanie nerwowe, które towarzyszy opieraniu
się jego pożądaniu.

Kiedy się poddaję, odczuwam prawie ulgę. Podobnie jak ktoś, kto
trzyma się krawędzi przepaści resztkami sił i w końcu otwiera
dłonie. Po udręce oporu, kiedy od dawna było wiadomo, że upadek
jest nieuchronny, runięcie jest rodzajem spełnienia. Skaczę, nie
wiedząc, jak szybko spadnę, jak głęboko, jak mocno uderzę o dno.
Pięć, dziesięć, piętnaście lat później będę pamiętała jedynie
to, że ojciec się rozbierał, i wstrząs, jaki przeżyłam,
odkrywając, że nie jest obrzezany. Wychowana w żydowskim
otoczeniu, nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Chcę czy nie, to
mi się wydaje obce, nieczyste.
Widzę go nagiego i w tej samej chwili zapadam w głęboki sen.
Osiągam stan, którego zapowiedzią był narkotyczny pocałunek na
lotnisku. W nadchodzących latach nie będę w stanie przypomnieć
sobie ani jednej sytuacji, gdy byłam z ojcem w łóżku. Zachowam
jakieś łączne, uogólnione wspomnienie. Będę wiedziała, że on
zawsze był na górze i że ja zawsze leżałam spokojnie, tak
spokojnie, jakbym rzeczywiście spadła z dużej wysokości.
Zapamiętam takie szczegóły, jak kolor dywanu w którymś z pokoi
hotelowych albo gatunek drzewa rosnącego za oknem. Że ojciec
zawsze miał na nogach skarpetki, a ja - co tylko mogłam.
Zapamiętam każdy szczegół z nim związany. Wystarczy, że zamknę
oczy, a zobaczę, jak układały się włosy na grzbietach jego dłoni,

background image

myszkę na policzku, linie zmarszczek - każdą z osobna - w kącikach
oczu. Lecz nie będę w stanie przypomnieć sobie żadnych wrażeń. Nie
ważne, ile włożę wysiłku, by powrócić do przeszłości, bo i tak
przy każdej próbie odepchnę od siebie to, co zawsze będzie mi się
wydawało niemożliwe.

Zasypiam. Uciekam w puszystą ospałość dni. Korzystam z
selektywnego samo znieczulenia, które pozwala mi się otwierać na
niektóre sprawy, zamykać na inne. Pojawiają się narkotyki, pojawia
się alkohol, jest jedzenie, zbyt dużo albo zbyt mało. Chcę tym
pokonać zmysły. Wcześniej czy później robię użytek z tego
wszystkiego i może jeszcze z czegoś, o czym nadal nie wiem.
Reakcją na nieznośne pożądanie jest sen. Nauczyłam się tego od
matki. Trudno określić, kiedy śpię naprawdę. Dzwoni do mnie
ojciec. Podnoszę słuchawkę, odpowiadam i po kilku minutach rozmowy
mimowolnie zasypiam. Nie panuje nad tym, lecz mimo wszystko
doprowadzam go do wściekłości. Czy może być bardziej radykalny
unik? Kiedy wracam do przytomności, często nawet po godzinie od
chwili, gdy w złości odłożył słuchawkę, telefon nadal buczy mi
prosto do ucha. Żadna strategia, aby to kontrolować, nie przynosi
pożądanego skutku. Mówię sobie, że zdołam wytrzymać przez czas
rozmowy. Przy pierwszej oznace zmęczenia przygryzam końce palców
albo skórę na grzbiecie dłoni. Czarna kawa, No-Doz, amfetamina -
nic nie powstrzymuje snu. Jak zauroczona osuwam się na podłogę.
Dziewczyny, z którymi mieszkam, obchodzą mnie dookoła albo
przechodzą nad moim ciałem, skulonym wokół aparatu. Jeśli muszą
zadzwonić, wyjmują mi słuchawkę z ręki.
Śpię nie dlatego, że przeżywam szok z powodu żądzy, jaką
przejawia mój ojciec - w każdym razie nie szok w sensie czegoś
nagłego i zaskakującego. Od samego początku wiedziałam, czego ode
mnie chce. Mimo wszystko jestem tak samo wstrząśnięta jak wtedy,
kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy. Odwrócił się wówczas od
fontanny; miał wilgotne usta, kapała z nich woda. Zatem tak, śpię,
bo jestem wstrząśnięta i boję się. Chcę uniknąć rozważań o
niegodziwości tego, co robimy - czynu, który mnie określa, który
wyjaśnia, kim jestem, ponieważ zawiera się w nim cały mój ból,
złość i pragnienie przeszłości; jest w nim także przyszłość.
Najbardziej przeraża mnie złość. Śpię, by uciec przed złością.
Nie na ojca - na matkę. By uniknąć furii do tego stopnia
niszczącej, że z ochotą odebrałabym matce krótkotrwałą miłość,
której kiedyś zaznała, ponieważ tak niechętnie i tak długo nie
chciała mnie kochać choć trochę.
Jestem wściekła także na siebie. Na dobrą dziewczynę, która
zawiodła, na szczupłą, spokojną prymuskę, wolną od pragnień,
dziewczynę, która będzie poprawiała wygląd i dokonywała na sobie
alchemicznych eksperymentów, byle tylko zyskać miłość matki.
Zawiodła, więc muszę ją zniszczyć. Zastąpić ją córką tak złą, by
czyniła rzeczy nie do opisania.
Jednocześnie mogę rzecz jasna uczynić z siebie ofiarę miłosnych
żądań ojca. Jednym czynem zniszczyć starego mistrza i zacząć
służyć nowemu.
Tylko nie chcę o tym rozmyślać.

background image

Wolę spać.

Nigdy wcześniej nie byłyśmy ze sobą bliżej, ja i matka.
Zbliża mnie do niej poczucie winy. Odwiedzam ją, kiedy tylko
mogę. Dowiaduję się wówczas, że między zdrajcą a zdradzanym
istnieje niemal intymna więź. Dzięki ojcu wreszcie zaczęłam
przenikać matkę, zdzierać z niej maski, które nas dzielą. Zbliżam
się do niej, by oszacować stopień jej podejrzliwości, ona
podchodzi, żeby zbadać, czego się sama obawia.
Kiedy u niej jestem, tłucze mi serce, drżą dłonie. Wystarczy
zapach perfum, złociste pasemko włosów, otarcie się o siebie
naszych ciał w jej maleńkiej kuchni, ciał oddzielonych zaledwie
grubością nocnych koszul - którykolwiek z tych drobiazgów - by
robiło mi się słabo.
Matka i ja jesteśmy delikatne, uprzejme, obchodzimy się ze sobą
tak ostrożnie, jak ostrożnie powinni się traktować wrogowie. Nie
rozmawiamy o nim, tylko obserwujemy się ponad stołem. Dziobię
jedzenie, które mi przygotowała, jakbym się obawiała, że może mnie
otruć. Cokolwiek przełknę, zaraz wymiotuję.

W trakcie jednej z wizyt w domu spotykam się wreszcie z tym, na
co czekałam: oskarża mnie. Muszę z nią iść do gabinetu psychiatry,
do małego, brązowego pokoju, gdzie zwykle rozmawia o swojej matce.
Chociaż nie informuje mnie o programie sesji - "tylko
porozmawiamy" - z pewnością podejrzewam, w jakim kierunku rozwinie
się ta rozmowa, bo ubrana jestem w coś tak nietypowego, że jeszcze
teraz się dziwię. Chodzi o sukienkę, którą sobie kupiłam, a potem
ukryłam w szafie u dziadków, nie wyciągając jej nawet z torby. Tak
krótką, że nie mogę się pochylić, nie odsłaniając majteczek. Ciało
opina mi bladopurpurowy materiał z elastycznego weluru. Na
spotkanie z psychiatrą dodatkowo wkładam buty na wysokim obcasie.
Kiedy matka odbiera mnie od dziadków, nie mówi nic, tylko
szeroko otwiera oczy; rumieni się, jakby ją ktoś uderzył. Po raz
pierwszy widzi mnie w czymś, co nie jest długie, czarne i
workowate.
Wystarcza, że wchodzę do gabinetu, siadam na kanapie w kolorze
kawy, a od razu wyczuwam, że los matki jest przesądzony.
Dostrzegam to w przygaszonym brązie ścian, w spoconych dłoniach
psychiatry, nawet w jego niezwykle wąskim, pstrym krawacie. Nigdy
ostatecznie nie uwolni się od swojej matki; zawsze już będzie
słyszała krzyki dobiegające zza drzwi sypialni. Babka trzyma ją w
śmiertelnym uścisku. Czyżby dlatego, że moja matka nie jest tak
bezlitosna jak ja?
Przechodzi do rzeczy bez żadnych wstępów.
- Moim zdaniem utrzymują stosunki seksualne - oświadcza.
Lekarz odwraca się do mnie, unosi brwi. Zaczynam kłamać. Kłamię
jak z nut, jak nigdy wcześniej tego nie robiłam i nigdy później
robić nie będę. Tak w ogóle jestem kiepskim kłamczuchem, lecz tego
popołudnia, w stroju, który mam na sobie, wszystko udaje się
znakomicie.
- Cóż, pozornie to rzeczywiście nie wygląda najlepiej -
powiadam. - Wiem, dlaczego się martwi. Rzecz w tym... bo... -

background image

jąkam się. - Do tej pory nie znałam ojca. A teraz pewnie
przechodzę etap typowy dla wszystkich małych dziewczynek, tylko że
znacznie później niż większość z nich. - Robię przerwy w
odpowiednich momentach. Daję tak dobre przedstawienie, że aż się
boję sama siebie. Czyżby moja osobowość była taka bezkształtna, że
wystarczy włożyć jakąś sukienkę, aby nadać jej odpowiedni
charakter? Czy ta dziewczyna, bezwstydna, bez żenady podkreślająca
płeć, odziana w czerwień - której nie potrafię sobie wyobrazić
choćby jako przyjaciółki - jest częścią mnie? - Ona ma rację -
mówię, kiwając głową. - Kocham go, ale przecież... ten... ja
nigdy... bym... bym tego nie zrobiła.
Lekarz patrzy na mnie i choć siedzę przed nim w wulgarnej
sukience, wierzy mi. Wiem, że mi wierzy. Wierzy mi matka. Ojciec
jest mój, nie jej. Zatem osiągnęłam to, na czym mi zależało, na
czym myślałam, że mi zależy. Matka została sama. Odebrałam jej
męża, a teraz jej jedynego sprzymierzeńca, jedyną osobę, z którą
może dzielić się zmartwieniami i tajemnicami.
Co do mnie, cóż, zaczyna mnie przygniatać ciężar zadawania ran
osobie, którą kocham najbardziej. Gdy widzę jej twarz, jak
obserwuje moje wystąpienie, dostrzegam agonię nadziei, której
resztki skrywała, wówczas nie tylko moje serce, lecz całe ciało
pulsuje współczuciem.
W domu szybko ściągam sukienkę. Biegnę podjazdem do posesji
dziadków i wyrzucam strój do śmieci. Potem wychodzę na zewnątrz z
nożyczkami. Staję w mroku i tnę materiał na drobne kawałki. Głowę
mam pochyloną nad śmietnikiem. Wydaje mi się, że będę płakać, ale
nie, pojękuję tylko. Gdybym nie wiedziała, że ten odgłos wydobywa
się z moich ust - gdybym na przykład przebywała w budynku, a on
dobiegał do mnie z mroku - pomyślałabym, że to jakieś zwierzę
zdycha na drodze.

Studencka poradnia zdrowia oferuje dziesięć godzin darmowej
terapii. Psycholog, do którego zostałam przydzielona, jest młody i
szczery. Ma krótko przystrzyżone włosy, jakby po to, by
zaprezentować swoją łysą głowę możliwie najuczciwiej. Skóra przy
jego oczach marszczy się w linie, które jednakowo kojarzą się z
płaczem i śmiechem.
- Taa... - powiada w pewnym momencie podczas mojej drugiej
wizyty. Kładzie mi na kolanach opakowanie jednorazowych
chusteczek. Rozumiem, że coś nie jest w porządku. Ale naprawdę nie
będę mógł ci pomóc, jeśli nie zaczniesz mówić.
Kiwam głową, łzy kapią mi z twarzy na szyję.
- Cóż - dodaje - dobrze, że wróciłaś. Ale może chciałabyś
odczekać jeszcze kilka tygodni? Może będzie lepiej, kiedy wrócisz
w przeświadczeniu, że jednak możesz mówić.
Kiwam głową. Nie wracam więcej.
Jakże mam powiedzieć to, co powinnam, temu przyzwoitemu młodemu
człowiekowi z przyzwoicie ostrzyżonymi włosami, z optymistyczną
muszką, widzącemu świat w jasnych barwach przez rogowe okulary.

Spędzamy noce w motelach nie tylko obskurnych, ile
przygnębiających. Obskurność ma swój styl i szyk, których tym

background image

miejscom brak, pokojom, gdzie wiszą zasłony skrojone z tego samego
pomarańczowego materiału co narzuta na łóżko; tynk sufitu ma
fakturę niczym wiejski ser. Farba na ścianach przy otworach
wentylacyjnych jest szara, układa się we wzór, który zdradza, w
jakim kierunku porusza się powietrze zanieczyszczone dymem dawno
zgaszonych papierosów.
Jedziemy do Lake Havasu blisko zachodniej granicy Arizony, dokąd
przeniesiono prawdziwy londyński most i zrekonstruowano go nad
sztucznym strumieniem płynącym przez pustynię. Od spodu widać, że
na kamieniach wypisano liczby; wskazują porządek, w jakim budowlę
zdemontowano, a potem na nowo złożono. Po obu stronach
historycznego przejścia, które prowadzi teraz znikąd donikąd, stoi
kopia maleńkiej osoby z czasów Tudorów. Sprzedaje się tutaj
przekąski i karty pocztowe flagą Wielkiej Brytanii.
Spacerujemy tam i z powrotem po wybrukowanym moście. Pustynne
słońce parzy nas w głowy.
- I nie ma mgły - powiada ojciec i wybucha śmiechem. To
histeria, nie radość. Dla mnie, wychowanej w tradycji Anglii
wiktoriańskiej, gdzie codziennie o czwartej zasiadano do herbaty,
rozebranie londyńskiego mostu, przeniesienie i odbudowanie go na
pustyni Mojave jest logicznym końcem świata.
Później, przy obiedzie, kłócimy się. Znowu chodzi o to, że
ojciec chce mną kierować. Spieramy się o każdy rodzaj swobody,
jaki przejawiam w wyglądzie, w nastroju, w myśleniu. Spieramy się
o moje ubrania: czy może wyglądać spod nich skrawek nagiego ciała,
który on uważa za swoją wyłączną własność. Czy "Raj utracony" jest
najwybitniejszym dziełem, jaki kiedykolwiek napisano i czy aby
mogło zostać ukończone, warto było pozbawić wolności córki
niewidomego poety. Spieramy się o niechęć do sporu, jaką
przejawiam, czy moje milczenie oznacza wrogą strategię. Czy może
jest objawem zmęczenia i ciągłej konsternacji.
Ojciec pochyla się nad stolikiem. Ma twarz takiego samego
kształtu jak ja, tylko znacznie szerszą, na pierwszy rzut oka
szerszą niż u innych mężczyzn. Z bliska wydaje się nieregularna.
- Jesteś - powiada, o wiele za głośno jak na restaurację -
dziwką jak twoja matka.
Wszyscy, którzy to słyszą, podnoszą wzrok znad talerzy, aby
przyjrzeć się mężczyźnie, który wyraża się z takim przekonaniem.
Ojciec trzyma w dłoni nóż. Odkłada go na stół. Czuje, że ze wstydu
płoną mi policzki. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie wybiec na
zewnątrz. Ale taki gest pozostałby jedynie gestem. Nie mam
pieniędzy. Ojciec goniłby mnie po mieście aż do zielonych brzegów
martwego jeziora. Oczywiście zacząłby płakać, wtedy i ja bym się
rozpłakała. Tego rodzaju sceny wzajemnych oskarżeń i przeprosin
kosztują nas bardzo wiele energii i do niczego nie prowadzą.
Chowam twarz w dłonie; odgradzam ją od spojrzeń wszystkich
ludzi, którzy sądzą, że patrzą na dziwkę.

Łzy mojego ojca. Podobnie jak oczy, z których spływają,
zmieniają wszystko. Jego płacz przekonuje mnie, że nie panuje nad
tym, co robi, i nad tym, czego się ode mnie domaga. Zdaje się
postępować mimowolnie, tak samo jak moja matka, czego akurat w jej

background image

wypadku zupełnie nie dostrzegam. Zawsze, choć prawdopodobnie
niesłusznie, wyposażałam ją w silną wolę, której mnie i ojcu teraz
brakuje. Czyżby dlatego, że jest niezdolna do płaczu? Matka zawsze
potrafiła powstrzymać łzy, z suchymi oczami przeżyć wszelkie
nieszczęścia.
Nie umiem sobie radzić z cierpieniem, dlatego łzy ojca
wystarczają, by wszystko usprawiedliwić. Nie mieć mu za złe
rekwizytów agresji - pistoletów, śrutówek, aparatów
fotograficznych, samochodów, wiecznych piór - i szlochu, gdy
mierzy z nich w życie, we mnie, i sposobu, w jaki łzy spływają po
jego policzkach, kiedy jest nade mną. Tak, te łzy zdobywają mu
przebaczenie.

Niewidoczna uległość wobec ojca niweczy ostatnie lato, które
matka, dziadkowie i ja spędzamy razem nad morzem. Nie istnieje
prywatność w naszym zaniedbanym domku, który wynajmowaliśmy na
okres wakacji przez wszystkie lata mojego życia. Aby zadzwonić do
ojca, muszę skorzystać z automatu telefonicznego w pobliskim
parku. W zawilgoconej budce robię się mała, tak mała, że już
mniejsza być nie potrafię. Przydeptuję papierową chusteczkę,
piasek na słuchawce trze o mój policzek, a połączenie jest
kiepskie i ciągle słychać jakieś trzaski. Wszystko zdaje się
istnieć tylko po to, by mnie dręczyć, kiedy spoglądam nerwowo
przez porysowaną, zatłuszczoną szybę, wypatrując, czy dziadek nie
schodzi ze wzgórza albo czy matka nie wypatruje mnie przez okno
domku.
- Nie mogę tego znieść - powiada ojciec. - Nie dam rady. Muszę
cię zobaczyć.
Nic go nie satysfakcjonuje, ani telefon nocą, ani dwie rozmowy
telefoniczne w dzień. Coraz trudniej wymknąć się ukradkiem przy
każdej okazji, każdego popołudnia. Nikt nic nie mówi, ale wszyscy
dobrze wiedzą, dokąd idę. Wiedzą, że gdybym dzwoniła do mojego
chłopca, nie musiałabym się wymykać.
Za każdym razem, kiedy samotnie wracam po załatwieniu swojej
sprawy, wszyscy przyglądają mi się w ciszy. Stare drewniane drzwi
zamykają się za mną z westchnieniem. Dziadek wyłącza pilotem fonię
telewizora, przerywając odbiór wiadomości, stwarzając mi okazję do
wypowiedzenia kilku słów wyjaśnień. Babka odkłada magazyn
ilustrowany, a matka przestaje zajmować się paznokciami i wsuwa
mały pędzelek do buteleczki z lakierem.
Czasami rzucam jakąś uwagę, z reguły bardzo błahą.
- Zbliża się przypływ - mówię. Albo, wróciwszy do domu dłuższą
drogą, obok targu lub piekarni, przynoszę torbę pieczywa na
śniadanie. Przechodzę przez miniaturę salonu, starannie odwracając
głowę, by nie nawiązać z nikim kontaktu wzrokowego. Dziadek
przywraca telewizji dźwięk, babcia sięga po magazyn, matka znowu
bierze się do paznokci. W kuchni spokojnie otwieram pojemnik na
chleb i umieszczam w nim zakupy.
Miałam piętnaście lat, kiedy w tej samej żółtej kuchni
wysadziłam stary piekarnik gazowy. Babcia sprawdzając, czy pali
się stały płomyk, odkręciła kurek i zajrzała do środka: brak. Jak
zwykle ogień należało zapalić ręcznie. Zakręciła kurek, lecz nie

background image

do końca. Gaz wydostawał się przez dysze do wnętrza piekarnika,
ale myśmy tego nie czuli.
- Podpal, dobrze? - powiedziała kilka minut później, kierując
wezwanie do którejś z nas, bo obie z matką wróciłyśmy właśnie z
plaży i szperałyśmy w kredensie. Wzięłam pudełko zapałek z miejsca
pomiędzy solniczką a pieprzniczką na półce nad piekarnikiem.
Uwielbiałam używać dużych kuchennych zapałek. Otworzyłam nieco
drzwiczki, pochyliłam się i niedbałym gestem nastolatki potarłam
zapałkę o podeszwę sandała. Drzwiczki otworzyły się nagle na całą
szerokość, uderzając mnie w golenie, pokrywki palników solidarnie
podskoczyły. Powstał potężny pęd powietrza. Mogło się zdawać, że
jęknął cały dom. Pomieszczenie wypełniło się płomieniami.
Nikt się nie odezwał. Babka, matka i ja odwróciłyśmy się do
środka i zarazem do siebie, jakbyśmy brały udział w jakimś
egzotycznym obrzędzie. Chwytałyśmy oddech, odpowiadając domowi
echem. Między nami rozwinęła się ognista sieć. Języki ognia
polizały wszystko: zasłony, nasze ubrania, włosy. W soczewkach
okularów babci zobaczyłam płomienie. Potem zniknęły i już było po
wszystkim. Padłyśmy sobie w ramiona, szlochając ze strachu,
śmiejąc się z radości. Kiedy się rozdzieliłyśmy i przyjrzałyśmy
sobie, okazało się, że tylko ja - bo stałam najbliżej piekarnika -
straciłam rzęsy, brwi, włosy na nogach i rękach, część włosów na
głowie. Miałam na sobie cieniutką warstwę popiołu, która opadła ze
mnie, kiedy się tylko poruszyłam.
- O Boże - powtarzałyśmy. - O Boże.
Do drzwi podszedł dziadek.
- Co się stało? - zapytał. Na litość boską co się tutaj stało?
Nie odpowiedziałyśmy. Śmiałyśmy się, płakały, dotykały nawzajem
swoich twarzy.

Matka i ja spacerujemy wzdłuż falochronu, który wychodzi w
morze. Kształtem przypomina linię rzęs. Stara poręcz jest
miejscami tak zardzewiała, że kruszy się pod naszymi dłońmi i
pozostawia na nich zabrudzenia przypominające plamy krwi.
Wpatrujemy się w wodę i prawie się do siebie nie odzywamy,
dokładnie odosobnione w naszej udręce, zdrajczyni i zdradzona.
Piasek trzeszczy i wzdycha pod podeszwami butów. Wieje silny
wiatr, twarze mamy wilgotne od wodnego pyłu. Wolno poruszamy się
wąską ścieżką. nie podnosimy stóp, tylko przesuwamy je niczym
starsze kobiety. Wokoło biała piana przykrywa spękaną
powierzchnię.
- Spójrz, jaka silna jest woda - mówi w końcu matka. - Któregoś
dnia wymyje i strąci wszystkie te kamienie.
Boję się stać z matką na falochronie. Wyobrażam sobie, że
potykam się i spadam, ulegam bezwładności własnego ciała,
pragnieniu ucieczki w nieświadomość, uwolnienia się od uczuć. Bo
zbyt wiele odczuwam - zawsze odczuwałam - a przecież nie mogę żyć
ciągle ze złamanym sercem, tak samo jak nie mogę bez przerwy żyć w
znieczuleniu. Gdybym zginęła, runąwszy z falochronu, jako ostatni
poczułabym zapach gnijących na plaży wodorostów. Jako ostatnią
ujrzałabym twarz matki, białą, płaską, gładką niczym tarcza
zegarka ustawionego na godzinę mojej śmierci.

background image


Przez całe lato nigdy nie jest mi dostatecznie ciepło; słońce
nie ma do mnie w pełni dostępu. Wypływam daleko w morze, chodzę na
niebezpieczne plaże, gdzie nie ma ratowników. Wypływam przy złej
pogodzie, gdy deszcz skwierczy i syczy na piasku, wypływam o
zmierzchu, gdy światło gaśnie i skrzy się na powierzchni morza.
Płynę pod wodą z zamkniętymi oczami, wykonuję tyle uderzeń, ile
zdołam. Podczas odpływu wodorosty plączą się wokół moich nóg,
muszle i kamyki poruszają się z napływem i odpływem wody. Hałasują
tak, jakby schodziło się kilkaset zębów, żując coś i miażdżąc.
Pewnego wieczoru płynę do jednej z boi, które wyznaczają granice
rezerwatu należącego do instytutu oceanograficznego, trzy czwarte
mili od brzegu. Dotarłszy do celu, próbuję uchwycić się oblepionej
algami dużej, rozkołysanej metalowej piłki, lecz zupełnie nie mam
się czego przytrzymać. Fale są wysokie, przysłaniają połyskujące
na brzegu światła miasteczka.
Największe niebezpieczeństwo pływania w ciemności polega na tym,
że przez pewien czas możesz sobie spokojnie płynąć, a potem zostać
obróconym przez falę i kierować się w stronę otwartego morza,
wcale o tym nie wiedząc. Po powrocie na brzeg jestem
przemarznięta. Ranię sobie nogę na skałach i rafie, ale w ogóle
nie czuję bólu. Tak bardzo mi zimno, że nawet po godzinach
spędzonych w gorącej kąpieli w dalszym ciągu szczękam zębami.
Nocą w moim pokoju odkręcam rączkę staromodnej maszynki do
golenia należącej do dziadka. Spod pokrywki z nierdzewnej stali
wyjmuję nożyk. Przesuwam ostrzem po ramieniu, gdzie ślady mogłyby
pozostać nie zauważone. Wcale nie pragnę się ukarać. Chodzi o ból,
który można opanować, krwawienie dające się zatamować.
Nie unikam żadnej okazji, aby mnie znowu oskarżyła - jesteśmy
same, ja i ona - lecz matka nie wykorzystuje żadnej z nich.
Wzajemnie się obserwujemy.

Nie wyjeżdżam na studia magisterskie. Przenoszę się do Nowego
Jorku. Naiwnie sobie wyobrażam, że każdy pisarz musi odwiedzić to
miasto.
Za mieszkanie płacę miesięcznie pięćset dolarów czynszu. Tyle
wynosi moja część. Dzielę je z dwiema kobietami. Jest położone na
Brooklińskich wzgórzach przy Henry Street i byłoby ciasne nawet
dla jednej z nas. W pokoju z tyłu postanawiamy dobudować
antresolę. Chcemy tam zmieścić nasze łóżka, aby w pokoju od frontu
uzyskać więcej przestrzeni użytkowej. Nie mam szczęścia, bo
przypada mi miejsce na górze. Sufit jest tak nisko nad łóżkiem, że
nie mogę usiąść, by poczytać, a inaczej nie potrafię zasnąć.
Powiedziałam rodzinie, że przenoszę się na wschód, aby zostać
pisarką. Tylko od czego mam zacząć? Moje oszczędności i dwa
tysiące dolarów, które dostałam od dziadków, wydają mi się sumą
śmiesznie małą na podbój świata. Chodzę codziennie do biblioteki
publicznej i robię notatki albo sporządzam fiszki. Pracuję nad
postmodernistyczną powieścią. Nie bardzo wiem, do czego dąży mój
bohater, wyznawca egzystencjalizmu, ani czemu się przeciwstawia.
Centralny problem powieści to osamotnienie i dezorientacja.
Towarzyszką bohatera jest małpa - niewątpliwie dlatego, że spośród

background image

wszystkich stworzeń małpy najbardziej przypominają człowieka, choć
nie potrafią mówić. Ponieważ ojcu skutecznie udało się odgrodzić
mnie od reszty świata i już nie potrafię sobie wyobrazić przyjaźni
między ludźmi.
Długość poszczególnych dni wyznacza moja rozpacz. Zaczynam
odbywać długie i wyczerpujące spacery donikąd. Po prostu mijam
przecznicę za przecznicą w Brooklynie albo przechodzę mostem na
Manhattan. Obok obskurnego salonu piękności w Chinatown niski
człowieczek z długimi, czarnymi wąsami chce mi dać trzysta dolarów
za moje włosy. Ujmuję je w dłonie.
- Nie - mówię.
- Okay - powiada - pięćset.
Potrząsam głową. Nawet się nie zatrzymuje. Trzymam grube pasmo
włosów tak mocno, że pocą mi się dłonie.
Codziennie spędzam kilka godzin, siedząc na ławce przy alejce i
patrząc na mosty łączące brzegi East River. Czasem odwracam się do
domów z tyłu, zastanawiając się, w którym z nich mieszka Norman
Mailer, jeśli mieszka w nim nadal, i czy to właśnie tutaj dźgnął
nożem swoją żonę, jeśli była jego żoną. Albo może tylko machnął
nożem w jej stronę, kimkolwiek była.
Tylko jedno wprowadza ład do każdej upływającej doby: telefony i
listy od ojca. Wszystkie zawierają niezmiennie to samo. Kocha
mnie, odosobnienie jest torturą. Czasem czekam na nadejście listu,
a kiedy go dostaję, uświadamiam sobie, że nie mogę otworzyć
koperty, aby odczytać treść.
Oddałem Ci ciało i krew, oddałem duszę. Bije w Tobie moje serce.
Mam do ciebie takie samo prawo jak każdy inny, takie samo jakie Ty
masz...
Wcześnie rano, późno w nocy, w domu, w bibliotece: słowa mego
ojca, słowa miłości - tego, co nazywa miłością - podtrzymują efekt
narkotyczny w każdym układzie, w każdych okolicznościach. Wiele
lat później wrócę do tych listów, osiemset trzydzieści dziewięć
stron przechowywanych w zamykanej komodzie. Zdecydowana nareszcie
się z nimi uporać zapakuję je do walizki i samolotem przewiozę do
odległego miasta. W pokoju hotelowym zamówię spory dzbanek kawy,
połknę trzy tabletki No-Doz i porozkładam listy na łóżku, biurku i
toaletce. Kiedy już je uporządkuję chronologicznie miesiącami, ze
zdziwieniem zauważę, że kiedyś wiele z nich odłożyłam podczas
pierwszego czytania, wsunęłam z powrotem do koperty, dochodząc
najdalej do drugiej z pięciu albo więcej stron.
Wypije całą kawę, otworzę okno, by wpuścić do środka chłodne,
świeże powietrze, a potem skulę się na podłodze i będę spała pięć
godzin. Kiedy się obudzę, pokój będzie wyziębiony, wiatr zdąży
porozrzucać kartki, których nie mogę czytać. Wrócę do domu, wioząc
je z powrotem, upchnięte byle jak w walizce. Po raz kolejny nie
dotrą do mnie słowa: Jesteś całym moim życiem, ja musze być dla
ciebie tym samym... Zarzucasz mi, że jestem strażnikiem
uwięzionym; warto, byś poznała definicję wolności... Prosisz mnie,
abym był twoim ojcem. Cóż znaczy być ojcem?

Tracę apetyt. Mam kaszel. Codziennie towarzyszą mi obsesyjne
myśli: czy zobaczyć się z ojcem, kiedy się z nim zobaczyć, kiedy

background image

nie. Jak bardziej prozaiczne uzależnienia - od alkoholu, od
heroiny - moje uzależnienie od ojca odebrało mi resztę życia. Nie
czerpię żadnej przyjemności z zaspokajania tej skłonności, lecz
mimo wszystko nie potrafię dojrzeć niczego poza nią, poza nim,
choćby nawet siebie.
Spędzam wiele czasu w okolicznych butikach, przymierzam ubrania,
których nie zamierzam kupić. Przyglądam się swojemu odbiciu w
lustrach. Zawsze mnie ciągnęło do lustra, nie z próżności, ale dla
nabrania otuchy. Chcę zobaczyć, czy tam jestem. Nie potrafię się
oprzeć niczemu, co ma właściwości zwierciadła - kałużom, oknom
sklepowym, powierzchniom czajnika.
Ten zwyczaj pozostał mi z dzieciństwa. Ma związek z maseczką,
którą matka zakładała do snu. Aby uwierzyć w siebie, przechodziłam
od jej łóżka do lustra w drzwiach szafy. Stałam tam długo przed
swoim odbiciem, aby się tylko upewnić, że istnieję naprawdę, nie
jestem żadnym złudzeniem optycznym, fantomem, który może się
rozproszyć niczym para wychodząca spod zasłonki, gdy matka
nareszcie wstała i brała prysznic.
Nawet teraz nie patrzę w sklepach na ubranie, tylko nad nimi, na
swą bladą twarz. Teraz już sama nie wiem, kim albo czym jestem -
jeśli w ogóle jestem - niezależnie od ojca.

Zatrzymuje się w hotelu położonym w odległości niedługiego
spaceru od mojego mieszkania. Rezerwacji dokonuję przez telefon i
nie wyciągam żadnych wniosków z tego, że pokoje są wynajmowane
tylko na okresy tygodniowe. Po przybyciu na miejsce ojciec jest
zaskoczony warunkami. Ja również się dziwię, ale jest między nami
różnica: uważam to za okropnie zabawne, że znalazł się w hotelu
korzystającym z dotacji publicznych, że w tych warunkach mnie
posiądzie. Odnoszę wrażenie, że we własnej opowieści znalazłam się
wreszcie w nieprzyzwoitym miejscu, tu, gdzie jest moje miejsce.
Kiedy zastanawiam się nad wrażliwością ojca, uderza mnie, że nie
stać go na to, w każdym razie moralnie.
Na podłodze hotelowej recepcji leży czerwona wykładzina, jakby
ktoś zawczasu pomyślał o możliwości zachowania w sekrecie
ewentualnego rozlewu krwi. Ściany są białe (albo takie były),
mężczyzna za kontuarem jest czarny i ma złote zęby. Na górze tętni
życie wszelkiego autoramentu: opojów, robactwa, ćpunów. Siadam na
łóżku ojca, sprawdziwszy wcześniej prześcieradła, które są w
istocie czyste. Kiedy ściągam narzutę, unoszą się spod niej opary
cloroxu.
Ojciec chce mi zrobić zdjęcia. Mam występować nago. Nie są to
akty, jak je określa ojciec. Określenie "akt" kojarzy się ze
sztuką, a zdjęcia, które on mi robi, mają tę właściwość co
fotografie dokumentujące anomalie medyczne.
- Pokażę ci, kim jesteś - powiedział po zrobieniu pierwszych
zdjęć. Na ostatnich fotografiach moja twarz wyraża brak chęci do
życia, pustkę. Coś podobnego zobaczę po latach na wystawie zdjęć
przedstawiających żołnierzy rannych podczas wojny domowej.
Obnażeni, stojący o kulach albo wsparci plecami o ścianę, weterani
odsłaniają owe miejsca, którędy pociski wtargnęły do ich ciała i,
czasem, którędy je opuściły.

background image

Ojciec zawiesza drut między jedną ścianą a drugą, linkę do
suszenia wilgotnych polaroidowych odbitek. Siedzę na łóżku i
śmieję się. W dalszym ciągu bawi mnie jego reakcja na hotel. Nie
potrafię się opanować. Chyba histeryzuję, bo jednocześnie płaczę.
- Chodzi o to, że... - próbuję z siebie wykrztusić, ale nic z
tego. Może ojciec śmieje się tylko wtedy, gdy chce się zaadaptować
do sytuacji, którą inni ludzie uważają za zabawną. Kiedy to robi,
wydaje z siebie niezbyt adekwatne dźwięki. Nie brzmią właściwie,
tak samo jak mowa osób głuchych nie brzmi nigdy jak mowa ludzi
słyszących.

Kapituluję właśnie w tym pokoju, kilka dni później. W porządku,
mówię sobie, spróbuję. Ojciec zaproponował, że przez rok będzie
mnie utrzymywał, abym mogła pisać. Będę mieszkała w jego domu i
korzystała z biura przy jego kościele. Przecież poza nim nie mam
nikogo, do kogo mogłabym się udać. Ojciec staje między mną a
resztą mego życia, rodziną, przyjaciółmi, których kiedyś miałam.
Podobnie jak cały nasz romans, wszystko w tych planach wydaje
się złe i nieuchronne. Od samego początku musieliśmy się spotykać
w pokojach takich jak ten, w pokojach dla narkomanów i
prostytutek, ludzi egzystujących poza marginesem społeczeństwa.
Czy ojciec rzeczywiście wierzy, że może zabrać mnie do swojego
domu i swoich dzieci, które widziałam zaledwie w paru dość
niezręcznych sytuacjach? Że we dwoje jesteśmy w stanie mieszkać
pośród innych ludzi? Nie stawiam tych pytań. Nie mam życia i woli
innej niż jego.

Jadę na zachód. Po drodze nie zatrzymuje się na nocleg. Na pewno
się mylę, ale odnoszę wrażenie, że droga jest nieustannie
wilgotna, słońce bez przerwy świeci mi w oczy, wiatr i inne siły
natury sprzysięgły się przeciwko mnie.
O trzeciej nad ranem w pobliżu kompleksu uniwersytetu Oral
Roberts w Tulsie wyrasta przede mną czterystustopowa figura z
kartonu, Jezus w purpurowym płaszczu i koronie, błyszczący
nadprzyrodzonym światłem. Mijają mnie ciężarówki, rycząc w ciemną
noc.
Ile czasu upływa, od kiedy jadłam i spałam? Chyba mam
przywidzenia. Boję się bardziej, niż jestem w stanie się przed
sobą przyznać.
Dziesięć mil za billboardem Jezusa pali się trawa i nikt nie
próbuje jej gasić. Zjeżdżam na pobocze i wysiadam. Grunt dookoła
mnie jest czarny. Pożar rozprzestrzenia się. Trzydzieści jardów od
miejsca, w którym stoję, zaczyna się pas ognia. Opieram się na
masce, aby obserwować postępy żywiołu.
Trąbią na mnie kierowcy ciężarówek. Wykrzykują nieprzyzwoite
uwagi.
Kiedy przestaję widzieć płomienie, wracam do samochodu, doganiam
je, zatrzymuję się i znowu wysiadam. Powtarzam to kilkakrotnie aż
do świtu. Do chwili, gdy słońce podnosi się znad horyzontu i
sprawia, że wąski pas płomieni przestaje być widoczny.

Nowy dywan na podłodze przykrytej linoleum i reprodukcja jednego

background image

z moich ulubionych obrazów nie mogą ukryć tego, że w domu ojca mam
sypiać i ubierać się pozbawiona prywatności, w pokoju oddzielonym
od kuchni jedynie ażurowymi drzwiami. Poza tym tylko tędy prowadzi
droga na podwórze, gdzie bawią się dzieci.
Jak się okazuje, zajmuję tutaj pozycję kogoś w rodzaju młodej
ciotki albo starszego dziecka, kogoś przygarniętego na pewien
czas, aby zdobył orientację albo pieniądze, coś niezbędnego do
podjęcia samodzielnego życia. W każdym razie ostatecznie ojciec w
ten właśnie sposób wyjaśnia domownikom przyjęcia mnie pod swój
dach. Dom duchownego wydaje się doskonałym archetypem rodziny z
klasy średniej, od samego początku zdaje się zapowiadać sytuacje
komediowe. Żona ojca ma twarz typowej matki z ekranu telewizora,
kobiety miłej, zapracowanej i nieco szalonej. A jednak jej uśmiech
nie przysłania faktu, że boi się tak samo jak ja. Toleruje mnie i
moją obecność, ponieważ podobnie jak ja ulega ojcu. Chyba uważa,
że znalazłam się w sytuacji, która pomoże mi zachować
chrześcijańskie zasady i zapewni przyzwoite prowadzenie się. W
pewnym momencie robi aluzje do rozwiązłego życia w college'u,
które rzekomo wiodłam. Uświadamiam sobie, że ojciec przedstawił
mnie jako dziewczynę, która zeszła na złą drogę z powodu
nadmiernej pobłażliwości dziadków i matki.
W tym domu mogę się z bliska przyjrzeć rodzinie, za jaką zawsze
tęskniłam: rodzice są małżeństwem, ojciec ma odpowiedzialną i
godną szacunku pracę, matka wychowuje dzieci, robi zakupy, gotuje,
sprząta i uczy w szkółce niedzielnej. W święta wszyscy chodzą do
kościoła; dzieci biorą udział w rozgrywkach baseballowych Małej
Ligi i należą do drużyn skautowych, ze szkoły wracają do domu,
odrabiają lekcje, wypełniają codzienne obowiązki i ćwiczą grę na
fortepianie. Doprawdy piękny obrazek. Ale jak mam nie kwestionować
tego, co w innym przypadku uznałabym za szczęście, siedząc przy
stole obok ojca i wiedząc, co nas łączy?

Z początku wszystko - także moja nieoczekiwana wizyta w kościele
- przebiega niepokojąco gładko. Potwierdza absolutne panowanie
ojca nad swoją rodziną i personelem. Nawet młodsze dzieci,
przecież zazwyczaj gadatliwe, nie zdradzają ani jednym słowem, że
jestem ich przyrodnią siostrą z rozwiązanego, całkowicie
nieudanego związku. Po nabożeństwie o jedenastej w nielicznym
nieformalnym zgromadzeniu przy drzwiach ludzie powtarzają opinię,
że żona ojca bardzo młodo wygląda. Czy to możliwe, że ma taką
dorosłą córkę? Pod wpływem jednej z tych uwag żona ojca zerka na
mnie, po czym obie uciekamy wzrokiem w bok.
- Naprawdę tak myślą? - pytam potem z wahaniem. Ojciec i ja
jesteśmy w biurze kościoła; siedzę w dużym skórzanym fotelu, z
którego dawniej ojciec do mnie dzwonił, kiedy wszyscy pracownicy
rozeszli się do domów.
- Sądzą, że jesteś naszą najstarszą córką - odpowiada.
- Myślisz o sobie i swojej żonie? Córką z tego samego
małżeństwa, z którego pochodzą pozostałe twoje dzieci?
- Tak.
Kiwam głową i już nic nie mówię. Ale jestem zdziwiona i czuję
się dotknięta. Zbyt łatwo przeszłość poszła w zapomnienie. Matka i

background image

dziadkowie, dwadzieścia minionych lat - całe moje życie do
momentu, gdy znowu w nie wkroczył. Jakby ktoś wyciął to wszystko
ze zdjęć, pozostawiając jeszcze mniej niż nożyczki do paznokci
mojej babki.
- Biskup i rada znają prawdę - mówi; chyba potrafi czytać w
moich myślach. - Ale nikt nie sądzi, że istnieje powód, by to
obwieszczać całej wspólnocie.
- Rozumiem. - Spoglądam na blat biurka: nieskazitelnie czysta
suszka; uporządkowane stosy korespondencji, buteleczka z
atramentem i wiązka wiecznych piór. Przeraża prostota i ład
kłamstwa - jak w jego protekcjonalnym kazaniu, będącym wyrazem
niezachwianej wiary, w żadnym razie wątpliwości czy cierpienia.

Fizyczne kontakty z ojcem sprawiają, że coraz intensywniej
odczuwam, że za każdym razem odbiera mi cząstkę życia; za każdym
razem pozostaje mnie odrobinę mniej.
Jedziemy do kościoła, do miejsca, gdzie tak długo czekał, by móc
to wreszcie zrobić. Otwiera małe biuro, w którym pozwoli mi teraz
pracować, i bierze mnie w posiadanie na podłodze przy biurku. Idąc
za jego przykładem, narzucam temu aktowi religijny kontekst i
koncentruję się na umartwianiu ciała. Mówię sobie, że mu się
oddaję, aby się zbrukać, potem zaś, dzięki pokrętnej i karkołomnej
chrześcijańskiej logice, która wynosi poniżonych, zostanę
oczyszczona. Zostanę oczyszczona, wystarczy, że uczynię to
chętnie, wierząc w najwyższą dobroć Boga, który czasem realizuje
swoje zamiary w sposób zaskakujący i nawet odstręczający, a to
posługując się żebrakami i trędowatymi, a to ojcem świętej Dympny.
Jakżeby Dympna mogła zostać męczennicą, gdyby nie było jej ojca?
Jakżeby inaczej mogła zasłużyć na uwielbienie?
Żar naszych pierwszych pocałunków wygasł już dawno na
autostradach; ciężar ojca zdusił namiętność, którą kiedyś
odczuwałam; udręka codziennych kontaktów doprowadziła mnie do
takiego stanu, że jestem coraz bardziej bezwolna, coraz bardziej
milcząca, pozbawiona życia. Kłócimy się.
- Nie mogę ścierpieć, że mnie jedynie tolerujesz! - krzyczy
ojciec, a ja chowam twarz w dłoniach, zasłaniam oczy. - Masz
pojęcie, co przeżywam?! Jak sądzisz, co ja czuję?!

Jestem chora. coraz bardziej dokucza mi kaszel. Któregoś ranka
okazuje się, że dostałam wysokiej gorączki i nie mam dość siły,
żeby samodzielnie usiąść na łóżku. Żona ojca musi mi pomóc się
ubrać.
Zapalenie płuc. Wiadomość o chorobie przyjmuję z ulgą i pewną
dozą zainteresowania. Proszę, proszę, niechże to będzie choroba
śmiertelna - modlę się w myślach. Lub przynajmniej na tyle
poważna, aby mój los został przekazany w ręce kompetentnych,
bezstronnych zawodowców.
- Jestem pewny, że wszystko będzie dobrze - powiada lekarz.
Prosi ojca, aby na chwilę opuścił pokój. Ojciec wszedł ze mną do
gabinetu, przyglądał się, jak lekarz opukuje mi plecy, i stał
między nami, kiedy zostałam poproszona o zdjęcie biustonosza. - Za
chwilę znowu będziecie razem - dodaje medyk.

background image

- Czy muszę iść do szpitala? - pytam.
- Nie - odpowiada. Patrzy na mnie. Łzy mi kapią na papierowe
kimono.
Zdjęcia rentgenowskie płuc wiszą za jego głową. Błyszczą moje
wąskie kości, otoczone przejrzystą cielesną powłoką, serce jest
trójkątnym cieniem między wypuszczającymi korzenie oskrzelami.
- Czy istnieje coś, o czym chciałabyś mi powiedzieć? - pyta
lekarz.
Potrząsam głową.
Mężczyzna wzdycha.
- W porządku - powiada. - W takim razie może następnym razem
odwiedziłabyś mnie sama - sugeruje. - Może czułabyś się znacznie
lepiej, gdyby ojciec nie musiał cię przywozić.
Na nic się zdają moje długie modlitwy o pogorszenie stanu
zdrowia. Zdecydowanie odmawiam jedzenia i zwracam antybiotyki, ale
mimo wszystko dochodzę do siebie. Dwa razy dziennie musze położyć
się na brzuchu i trzymać głowę możliwie blisko podłogi. Żona ojca
oklepuje mi plecy, a ja krztuszę się i wypluwam flegmę do miski.
Ten zdawałoby się anachroniczny element procesu rekonwalescencji
kojarzy mi się gruźlicą z Dickensowskimi slumsami. Jednocześnie
może uchodzić za rodzaj kary, zwłaszcza że pochodzi z rąk żony
ojca. Podczas zabiegu fantazjuje niczym małe dziecko. Wyobrażam
sobie własny pogrzeb, na którym ojciec i matka rozdzierająco
szlochają.

Zachorowała też moja matka. Tylko że jej kuracja jest
najnowocześniejsza z możliwych, tak nowoczesna, że wydaje się
wręcz futurystyczna. Pewnego razu czyta gazetę, bezwiednie
trzymając dłoń poniżej szyi. Pochyla się nad stołem w kuchni,
przeglądając stronę poświęconą sztuce. Wtedy w lewej piersi
odkrywa guz, niewielki, wyraźnie wyczuwalny i twardy. Guz zostaje
usunięty i określony jako złośliwy. Jednocześnie lekarze pobierają
tkankę z bezpośredniego sąsiedztwa, w sumie wycinek wielkości
kurzego jaja.
Nie mówi mi o tym, póki sprawa nie jest załatwiona. Póki nie
polecę do niej w odwiedziny. Akurat znowu przebywa w szpitalu,
przechodząc terapię pooperacyjną. Odchyla koszulę, aby mi pokazać
pierś. Ułożenie jej dłoni wokół zszytego cięcia kojarzy mi się ze
znajomym wizerunkiem Chrystusa ukazującego swe krwawiące serce.
Sina blizna ma związek z radioaktywnym implantem, którego
zadanie polega na unieszkodliwieniu pojedynczych komórek rakowych.
Implanty nazywamy "sputnikami", bo wyglądają jak sondy kosmiczne.
Dwie długie i grube igły z nierdzewnej stali giną pod białą skórą
wokół sutka, a ich końce wyposażone są w maleńkie, bardzo złożone
urządzenia.
Wszyscy boją się dotykać sputników. Nie tylko ja i matka, ale
także personel szpitalny. Specjalnie zamykany pojemnik na zewnątrz
łazienki przy jej pokoju oznaczono napisem: NIEBEZPIECZNE ODPADY.
ODDZIAŁ MEDYCYNY JĄDROWEJ, a młodsze pielęgniarki nie będą chciały
wchodzić do środka, obawiając się, że radioaktywne
zanieczyszczenia pozbawią je płodności. Obchodzą szerokim łukiem
drzwi do tego pokoju.

background image

- Czy to boli? - pytam.
- Nie bardzo - odpowiada, przechylając zagadkowo głowę na jedną
stronę. Patrzy mi w oczy, jakby mnie pytała, jak dalece martwię
się jej cierpieniem.

Nie potrafię się doliczyć dni ani tygodni, ani nawet miesięcy.
Nie różnią się od siebie, a wszystkie są stracone, więc wcale nie
zapomniane, bo ich po prostu nie przeżywam.
Czytam dużo książek, mijam wiele przecznic, piszę kilka
opowiadań, następnie je przerabiam. Codziennie tonę. Nie czuję nic
poza krótkimi spazmami płaczu, po których twarz mam wilgotną,
jakbym rzeczywiście tylko na jedną chwilę wynurzyła się spod
powierzchni chłodnego i ciemnego jeziora.
Samoznieczulenie odbywa się może bezwolnie, ale nie jest ani
łatwe, ani nie przebiega leniwie. Po raz pierwszy w życiu dostaję
ciężkiej bulimii, przyjmuje i zwracam pokarm, którego jedzenie
pomaga mi zabić czas. Nie jestem w stanie pojąć natury tego
zjawiska, bolesnej parodii głodu i jego zaspokajania czymś, co
wywołuje uczucie mdłości, tajemniczego rytuału apetytu i
uzależnienia. Nigdy nie smakuję tego, co jem. Czasem nawet nie
wiem, co przełykam, póki tego nie zwrócę.

Myślę o odwiedzeniu biskupa, ale obawiam się, że mogę pozbawić
ojca pracy. Czy nie dosyć zła wyrządziłam jego rodzinie? O żonę
ojca się nie martwię. Ona mimo wszystko dobrze wie, co się dzieje.
Pozwala mu na to. Według słów ojca prosi jedynie o to, ażeby
wykazał dość rozsądku, oszczędzając jej wszelkich świadectw
romansu z własną córką. Obie jesteśmy siebie warte. Obie nie mamy
dość siły, aby odmówić jego nieprawdopodobnym żądaniom. Lecz co z
ich dziećmi? Pokochałam ich najstarszą córkę, która zdaje się
kochać mnie zupełnie szczerze, choć moja obecność w jej domu
kosztuje ją bardzo wiele. Pozbawiona pozycji najstarszego dziecka
zaczyna spędzać coraz więcej czasu w szkole. Waży więcej ode mnie
i ma dość duże muskuły.
- Mogłabym cię zbić - powiada, napinając bicepsy tuż pod moim
nosem, abym mogła im się dokładnie przyjrzeć. - Wierz mi, bez
problemu dałabym rade przerobić twój wygląd.
- Bezwzględnie - przyznaję. Wolałabym, żeby podbiła mi oczy i
rozbiła nos, ale w końcu po tym pokazie brawury słyszę salwę
śmiechu i na policzku czuję pocałunek. Czy ona wie, dlaczego
zaczynam płakać, gdy mnie obejmuje? Jak bardzo pragnę być na jej
miejscu, żeby to przeciwko mnie grzeszono, abym ja nie grzeszyła?
Jednocześnie zazdrosna i zbulwersowana, dostrzega moje ciężkie
położenie, chociaż go nie identyfikuje. Jest kilka lat młodsza,
ale to ona trzyma mnie w ramionach. Może myśli, że oszczędziłam
jej swojego losu.

Kiedy moja przyrodnia siostra i ja spotykamy się ponownie,
jesteśmy w środku innego miasta, wiele mil od tamtego miejsca,
wiele lat od tamtych czasów. Wysyła list za listem do mojego
wydawcy, aż w końcu decyduję się odpowiedzieć. Mam wobec niej
pewien dług, którego nie jestem w stanie spłacić. Wiem jednak, że

background image

byłoby niegrzecznie i tchórzliwie unikać spotkania z nią.
Umawiamy się przez telefon, co niezbyt gładko nam wychodzi. W
końcu spotykamy się na stacji kolejowej w pewnym miasteczku, które
leży gdzieś pomiędzy naszymi domami. Idziemy do restauracji w
pobliskim centrum handlowym. Mamy zaledwie dwie godziny, aby
nadrobić dziesięć lat.
- Przykro mi - mówię. - Istnieje coś, czego ci nigdy osobiście
nie powiedziałam.
- W porządku - odpowiada. - Tak jak ja.
Jest w ciąży z drugim mężem. Przyniosłam jej torbę ubrań, które
przestały mi być potrzebne, a mogą się przydać kobiecie w okresie
macierzyństwa. Dowiaduję się, że odeszła z domu rodziców, gdy
miała osiemnaście lat, tak jak zapowiedziała. Jej pierwszy mąż był
żołnierzem wyszkolonym do walki wręcz, niestety wykorzystywał
swoje szczególne umiejętności przeciwko niej. Uciekła od niego i z
konieczności wróciła na krótko do domu rodziców. Zabrała ze sobą
kota, z którym sypiała, jeśli zdołała zamknąć się przed mężem w
sypialni.
Tymczasem ojciec opuścił Kościół; część czasu poświęcał na
hodowlę psów obronnych. Te psy zagryzły kota jego córki.
- Biedne maleństwo przedostało się do klatki, a wtedy one go tam
rozszarpały - opowiada mi przyrodnia siostra. Nie roni łez, tylko
lekko drwiąco się uśmiecha.
- Och, Boże - mówię. Ale tylko tyle. Ironia przechodzi nie
zauważona, jeśli to jest właśnie ironia.
Podobne restauracje można znaleźć w każdym centrum handlowym, w
każdym mieście. Okna wychodzą do wewnątrz, nie na zewnątrz, na
podłodze kafle, pośrodku misa z roślinami i fontanna otoczona
ławami, pod świetlikami ludzie w swobodnych pozach. Po drugiej
stronie przejścia na Sunglass Hut, Foot Locker, sklep z biżuterią
- miejsca tak typowe, że w ogóle nie kojarzą się ze specyficznym
miejscem i czasem. Na ich widok można odnieść wrażenie, że nagle
ulotnił się cały kontekst życia; wydaje mi się, że mogłabym
znajdować się gdziekolwiek, w dowolnym momencie ostatnich
dwudziestu lat, że mogłabym przebywać w miejscu, z którego
uciekłam. Pocę się ze strachu. Czuję, że pot występuje mi pod
koszulą i tuż przy cebulkach włosów.
- Musimy iść - rzucam niespodziewanie, wstaję, chwytam za
torebkę. - Spóźnimy się na pociąg.
Podnosi się moja przyrodnia siostra.
- Okay - mówi. Najwidoczniej uważa, że ta nagła decyzja o
wyjściu jest wynikiem mojej nerwowej natury.
Jadąc z powrotem, dochodzę do przekonania, że prośba o spotkanie
i wszystkie jej beznamiętne pytania są częścią pewnego spisku. Że
bardzo się starała być miła i wyrozumiała, bo weszła w
porozumienie z ojcem, a kiedy jadłam sandwicza z indykiem, którego
zwróciłam w pociągu, on mordował mojego męża i porywał dzieci.
Czyż mogło go satysfakcjonować coś innego poza zniszczeniem
całego mojego życia, które zbudowałam niezależnie od niego, poza
pozbawieniem mnie potomstwa? Czy kiedykolwiek godził się na mniej
niż wszystko?
Z pociągu dzwonię pod swój numer. Nikt nie podnosi słuchawki.

background image

Zaczynam płakać, skulona na siedzeniu przed telefonem, z twarzą
opartą na kolanach.
- O co chodzi? - pyta jakaś kobieta. - W czym mogłabym pomóc?
Potrząsam głową. Nie jestem w stanie na nią spojrzeć. W jaki
sposób powiedzieć komuś obcemu, że dawno temu znalazłam się w
niełasce? Że zabrnęłam w ciemny las i bardzo się boję, że już
nigdy nie będę bezpieczna?
Kiedy wreszcie docieram do domu, okazuje się, że nic się nie
stało. Ani mężowi, ani dzieciom. Oddycham z ulgą. Płaczę. Muszę
ich wszystkich dotknąć. Nie mogę się powstrzymać. Choć dzieci
nigdy nie widziały swojego dziadka, a on też ich nie widział, one
także czymś płacą, ponieważ ostatecznie ich matka nosi w sobie
skazę. Nawet z daleka mój ojciec egzekwuje należność.
- Co się dzieje? - pyta mąż. - Co się stało?
- Nic - odpowiadam. - Próbowałam się dodzwonić. Nikt nie
podnosił słuchawki.
- Och - powiada. - Chyba wybraliśmy się na spacer.
Patrzymy na siebie, mój mąż i ja, wymieniamy znaczące
spojrzenia, ale nie wspominamy słowem o tym, że płakałam. W naszym
związku stworzyliśmy miejsce dla mojego ojca i na to, co się
wydarzyło między nim i mną. To zamknięte miejsce, psychiczny
odpowiednik wysokiej półki w kredensie, której prawie nie sposób
sięgnąć.
Dzieci dotykają mojej twarzy, włosów. Całują mnie. Dla nich
jestem doskonała i piękna.
Uczymy się oczekiwać od rodziców bezwarunkowej miłości, myślę
jednak, że jest to raczej dar, który otrzymujemy od dzieci. One
kochają nas bezwarunkowo, nie ważne, kim i jacy jesteśmy.

Jakby dom mojego ojca był czymś w rodzaju poprawczaka - na pewno
w jakimś stopniu nim jest; zapamiętam okres spędzony z ojcem jako
wypełniony bolesnymi lekcjami - podczas wakacji spędzanych z matką
i jej rodzicami wszyscy są dla mnie uprzejmi i bezprzykładnie
delikatni. Jakbyśmy się umówili, nie wspominamy o ojcu ani słowem;
udajemy, że nie istnieje. Lecz użalamy się nade mną, nad straconym
dzieckiem, dzieckiem porwanym przez straconego ojca. Przy każdej
okazji ekstrawagancko szlochamy: kiedy na ekranie telewizyjnym
ktoś na niby umiera, kiedy czytamy w gazecie o jakimś odległym
wypadku. Płaczemy nad drobiazgami: rozlanym mlekiem, przebitą
oponą, rozbitym radiem.

Po Bożym Narodzeniu matka i ja bez żadnego entuzjazmu robimy
zakupy. Idziemy na przyjęcie sylwestrowe, którego gospodarzem ma
być jej przyjaciel. Na tę okazję matka kupuje mi sukienkę;
wybieram ją w drogim butiku Laury Ashley. Stojąc w sklepie i
czując na sobie jej spojrzenie, jestem jak dziecko: rozkazuję
swojemu ciału poddać się temu procesowi z możliwie największą
godnością, tymczasem sama skrywam się pod powierzchnią, kurczę do
rozmiarów odpornej na atak drobiny, której już się nie da
ekshumować. Tak samo toleruję mojego ojca. Co tam ciało, wmawiam
sobie, ciało nic nie znaczy. Ty nie jesteś ciałem, tylko sercem,
duszą. One są twoje i nikt nie może ci ich odebrać.

background image

Sukienka kosztuje majątek i drugi raz jej nie włożę. Powstała z
pięknego materiału, połyskującej, lekko niebieskiej kraty, lecz
nie podoba mi się płytki dekolt, dopasowany stan, długie rękawy,
szeroka szarfa i biała bawełniana haleczka, która powinna wystawać
kilka cali poniżej brzegu. W czarnych lakierkach i białych
koronkowych rajstopach, z włosami blond sięgającymi całą stopę
poniżej przyczepionej z tyłu kokardy wyglądam tak, jak sobie tego
życzy matka, niczym skromna, śliczna laleczka, niezdolna do
grzechów, jakie mam na sumieniu.
Dla siebie matka kupuje czarną aksamitną sukienkę z głębokim
dekoltem, po czym ruchomymi schodami zjeżdżamy do garażu.
- Pozwól, że poniosę także twoje rzeczy - mówię, wyciągając
wolną rękę.
Nikłe promienie zimowego słońca padają na jej bladą twarz. Matka
nie wygląda najlepiej.
- Nic ci nie jest? - pytam.
- Czuję się zmęczona - powiada. - Po prostu zmęczona. - Tylko
tak jakoś kuli ramiona i pochyla głowę, że mnie to niepokoi. Nie
myślę o guzie wyciętym przed rokiem. Nie myślę o raku, ale
wewnątrz czuję skurcz. Serce trzepocze mi w piersi. Kiedy w
przyszłości będę wspominać matkę, ten moment na ruchomych schodach
zakwalifikuję jako chwilę, w której zaczęłam pojmować, że ją
stracę. Bladość, upiorna przezroczystość jej twarzy zapowiada, że
dokona się to, czego się zawsze bałam; szepcze, że zniknie
kobieta, którą tropiłam przez całe swoje życie.

Kiedy się przygotowujemy na przyjęcie, matka podpowiada, jaki
makijaż mam sobie zrobić, a ja jestem jej posłuszna.
- Użyj trochę różu - mówi. - Obiecaj, że kiedy nie będziesz
opalona, zawsze sięgniesz po róż.
- W porządku - zgadzam się.
Na przyjęciu bawią się ludzie, których nigdy wcześniej nie
widziałam. Zebraliśmy się w pięknym szklanym domu z widokiem na
miasto. Towarzysz matki jest z nami. Zbyt dużo pije, natomiast my
wcale nie pijemy, jak zwykle zresztą, kiedy jesteśmy we troje.
Siedzimy nad dziwnie spóźnionym posiłkiem złożonym z ziemniaków,
wieprzowej kiełbasy i rozmaitych pâtés, nad plastrami egzotycznego
mięsa krwawiącego na białą porcelanę. Nasza gospodyni, rodem z
Austrii, zwraca na siebie uwagę, stukając łyżeczką w kieliszek do
szampana. Obwieszcza, że w jej rodzinnym miasteczku uważa się za
złowróżbne zjedzenie w sylwestra czegoś co ma skrzydła bądź
płetwy. Chodzi o to, by w nadchodzącym roku szczęście nie uleciało
ani nie odpłynęło.
Matka podnosi na widelcu krążek kiełbasy, jakby chciała spełnić
toast.
- Zatem - powiada - chyba jesteśmy bezpieczne.
Zegar wskazuje północ. Uroczyście się całujemy.

Następnym razem widzę matkę w szpitalu; są tam oboje: ona i
dziadek.
- Co się stało? - pytam znad herbaty, siedząc przy kuchennym
stoliku dziadków.

background image

- Och - powiada babka - twoja matka przechodzi badania, a
dziadek złamał nogę, zaczepiwszy o ten przeklęty wąż ogrodowy. -
Pokazuje przez okno w stronę sadzawki.
Na zewnątrz, na podłodze werandy przy zwiniętym wężu dostrzegam
żółtawą plamę. Tam dziadek zwymiotował w szoku spowodowanym
wypadkiem. Przyglądam się śladowi blisko minutę, może dłużej,
potem idę po szczotkę, aby usunąć to, czego nie spłukali
sanitariusze.
Dziadek dobrze znosi operację kości udowej. Jego
dziewięćdziesięciotrzyletnią kość lekarze łączą za pomocą czterech
długich, nierdzewnych gwoździ. Tylko że potem wdaje się gangrena
od odleżyny na stopie i w rezultacie starannie złożoną nogę trzeba
amputować. Tę operacje również znosi względnie dobrze. Silne serce
skazuje go na kilkumiesięczny pobyt w szpitalu i domach opieki,
gdzie najpierw przestaje dobrze funkcjonować jego żołądek,
następnie woreczek żółciowy, a potem chyba już wszystko.
Badanie tomograficzne tłumaczy, dlaczego moją matkę boli krzyż.
Jest pęknięty. Kręgi zaczynają się kruszyć, zaatakowane przez
komórki rakowe po przerzutach z chorej piersi. Promienie
rentgenowskie ujawniły, że uporczywy kaszel nie ustąpi, bo płuca
są przerośnięte rakiem, tak samo wątroba. Badanie gazometryczne
krwi wyjaśnia, dlaczego matka bez przerwy czuła się zmęczona: we
krwi brakowało tlenu.

Oboje powoli umierają, a kiedy do tego dochodzi, wracam do nich
i do babki.
Spędzam teraz dwa tygodnie w domu ojca, następne dwa tygodnie w
domu matki, na przemian - tyle czasu jestem w stanie wytrzymać w
każdym z tych miejsc i znieść cierpienie, które się z tym wiąże. W
domu dziadków babka i ja śpimy w tym samym pokoju. Zajmuję
bliźniacze łóżko dziadka przysunięte do jej łóżka. Między
poduszkami trzymamy telefon, na wypadek, gdyby w nocy ktoś
zadzwonił z jednego albo drugiego szpitala; leżąc w mroku,
uświadamiam sobie, że od lat wobec nikogo nie czułam takiej
bliskości.
Codziennie w porze podwieczorku odwiedzamy dziadka. Zanosimy mu
herbatę w termosie i dwa ciastka w plastikowej torebce. Przez
ponad czterdzieści lat o tej samej porze babka z dziadkiem
zasiadali do herbaty. I oczywiście zamierza to robić do ostatniego
dnia jego życia.
Wieczorem spotykamy się z matką. Oglądamy telewizję. Odbiornik
stoi na przykręconej do ściany półce powyżej naszych głów.
Śledzimy losy bohaterów oper mydlanych, takich jak Dallas albo
Dynastia, widowisk, w których ludzie często krzyczą lub szlochają,
a moja matka i ja płaczemy wraz z nimi. Babka nie płacze na jawie,
ale pewnej nocy słyszę, że płacze przez sen. To dziwny dźwięk,
cichutkie "aaa-aaa-aaa", jakie wydają z siebie szczeniaki albo
niemowlęta, gdy szukają piersi matki. W każdym razie to jest
płacz. Jej twarz jest wilgotna, łzy wypływają spod przymkniętych
powiek. Czasem nawet przerywa, aby coś powiedzieć.
- Och, nie, nie, nie - przez sen wypowiada słowa, które
interpretuję jako modlitwę, bo przypominają mi refren, który

background image

ciągle rozbrzmiewa w mych myślach.

- Jeśli fantazjuję na temat własnej śmierci, jeśli ją sobie
wyobrażam, czy to oznacza, że mam skłonności samobójcze?
- Jak często?
- No cóż, na pewno kilka razy w ciągu godziny.
Lekarz krzywi się, przeciera oczy. Kiedy mu tłumaczę, że ojca i
mnie łączy "ten, tego, mmm, związek nie bardzo, mmm, platoniczny",
nie zdradza obrzydzenia, wyłącznie znużenie.
- Mhm - powiada, biorąc głęboki oddech. - Rozumiem - dodaje.
Jego westchnienie sugeruje, że domyślał się tego już wcześniej.
- Czy to nie okropne? - pytam po chwili milczenia.
- Nie jest pan wstrząśnięty? - chcę wiedzieć przy innej okazji.
Lecz on nie odpowiada. Nie wypytuje o moralność, jedynie o
odczucia i funkcje organizmu.
Trafiłam do niego, ponieważ obawiam się o swoje życie. Bo ojciec
przechowuje w domu rewolwer i nauczył mnie, jak się nim
posługiwać. Na razie nie odważyłam się na nic więcej, tylko go
załadowałam; powsuwałam naboje do odpowiednich komór i
zatrzasnęłam bębenek. Zauważyłam broń w dłoni, ale potem
ostatecznie odłożyłam do osobnych szuflad i broń, i naboje.
- Chcesz umrzeć? - pyta lekarz.
Nie potrafię sobie wyobrazić dalszego życia. Nie jestem w stanie
myśleć o życiu bez matki. Wiem, że śmierć dziadka wywoła we mnie
żal, ale odejście matki jest czymś nazbyt ważkim, nazbyt
nieprawdopodobnym, bym w ogóle brała je pod uwagę.
- To przez was! - wyje któregoś razu; język jej się rozwiązał po
przyjęciu morfiny. - Odbieracie mi życie, ty i twój ojciec!
Nie! - myślę. Nie tylko tobie. Nam! Nam wszystkim! Nigdy
wyłącznie tobie.

Czasami jest przekonana, że umrze właśnie tej nocy. Wtedy
zostaję w szpitalu. Siadam na krześle przy łóżku albo staję obok.
Przyglądam się jej i małej butli, z której zieloną, poskręcaną
rurką płynie do nosa tlen. Pewnego razu matka chwyta mnie za rękę.
Ma zamknięte oczy, szuka jej po omacku, wypowiada moje imię.
- Jesteś tu? - pyta.
- Tak - odpowiadam.
- Zawsze tu jesteś, prawda?
Jej głos brzmi ciszej od szeptu. Powstał z tchnienia niczym głos
ducha.
- Tak - potwierdzam. Nawet kiedy jestem z nim, stoję tu przy
twoim łóżku. Zwłaszcza wtedy.
- Wiesz co - mówi. - Kiedy umrę, będziesz na mnie bardzo zła. -
Potem nie mówi już nic więcej.
Ściskam jej palce, lekko nimi potrząsam. W tych słowach jest
prawda, którą dostrzegam, lecz nie rozumiem ich istoty. Chyba masz
rację, myślę. Ale upłynie sporo czasu, zanim do nich wrócę. Wiele
lat po jej śmierci mój gniew ostygnie na tyle, że będę w stanie go
dotknąć.
Lekarz przepisuje mi lek antydepresyjny, który mam zażywać
codziennie przed zaśnięciem. Powiedziałam mu, że jestem przerażona

background image

własną lekkomyślnością, skłonnością do samodestrukcji. W domu
babki, w biurku, z którego korzystałam, gdy chodziłam do szkoły,
jest dwanaście kapsułek seconalu. Wszystkie są stare, a ich
czerwone żelatynowe osłonki kleją się do siebie. Zaczęłam je
zbierać, kiedy miałam czternaście lat. Podkradałam je z apteczki
po jednej albo po dwie. Jednakże tuzin kapsułek nie na wiele się
zda. Dawniej miałam ich czterdzieści, potem jedną zgubiłam.
Pewnego razu o północy podjęłam próbę, przyjmując w sumie
dwadzieścia siedem sztuk, które popiłam szklaneczką whisky, lecz
to było wszystko, co zdołałam przełknąć, zanim zaczęłam
wymiotować. Nawet nie zemdlałam.
- Jesteś trochę zbyt blada - zauważyła babka następnego ranka.
- Chyba coś mnie bierze - oświadczyłam.
- Co się stało z twoim okiem?
- Nie mam pojęcia. Musiałam na nim spać. - Moje prawe oko było
czerwone w prawym kąciku, bo kiedy miałam torsje, pękła w nim
jakaś żyłka. Obserwując babkę, jak mi się przygląda, doszłam do
wniosku, że nie podejrzewa, co się wydarzyło w mojej łazience
przed kilkoma godzinami.

Kiedy lekarz pyta, czy chcę umrzeć, odpowiadam, że martwię się o
siebie, ale nie wspominam o pigułkach nasennych, ponieważ za
bardzo jest mi wstyd. Nie zrozumiem tego uczucia, póki nie upłyną
lata, póki nie uświadomię sobie, że bardziej przeklęta od
samodestrukcji jest moja skłonność do dyskrecji, doskonała
umiejętność ukrywania niemal wszystkiego, co mam w sercu - realna
groźba, że ja też mogę skończyć jako kobieta zamknięta we własnym
potrzasku jak matka. Połknęłam tabletki, ponieważ z każdej strony
szczelnie otaczała mnie mgła rozpaczy. Nie widziałam niczego, co
było na zewnątrz. Chociaż wówczas minął rok od naszej wizyty u
ginekologa, który założył mi kapturek, łącze te dwa wydarzenia.
Wydaje mi się, że połknęłam seconal, aby moje ciało umarło wraz z
całą resztą, którą uśmiercono tamtego dnia: dziewczęcą
niewinnością, nadzieją, wreszcie z wiarą, że można być bezpiecznym
wszędzie i z każdym.

Lek, który lekarz mi przepisuje, Desyrel, paradoksalnie czyni
życie możliwym, ale zarazem - w granicach mojej świadomości - nie
do zniesienia.
- Moje życie - oświadczam ojcu - jest do niczego. Mówię
poważnie, do niczego.
- Posłuchaj - powiada. Siedzimy przy stoliku na parkingu
niedaleko drogi, w miejscu, gdzie kierowcy ciężarówek zatrzymują
się na kilka godzin snu.
Jeśli chodzi o seks, to cóż, nie musimy tego robić. Dzięki niemu
możemy wyrazić, że oboje jesteśmy sobie oddani. Skoro tobie to nie
odpowiada, pewnie znajdziemy inny sposób.
Lecz cóż innego może tak dobrze odpowiadać naszym potrzebom jak
to nałogowe, pozbawione radości połączenie, posługiwanie się
zmysłami do uzewnętrzniania naszych pragnień? Pod tym względem
wcale się nie różnimy od innych ludzi. Moje ciało pod nim,
wygłodzone, bez życia, jakże wymownie wyraża to, czego ja nie

background image

mogę: jestem głodna, jestem martwa. Martwa, bo kolejna wobec
matki, i martwa dla niego. Martwa w reakcji na to, że posługuje
się swym dużym ciałem, aby odgrodzić mnie od świata.
Jedna za drugą przejeżdżają ciężarówki. Podmuchy powietrza
porywają pasma moich włosów, unoszą je między nasze twarze.
Nie chcę abstynencji, chcę wyzwolenia.
- Posłuchaj - mówię. - A jeśli pewnego dnia zapragnę mieć męża,
dzieci, rodzinę jak inni ludzie? Być kochana jak inni.
- Jacy ludzie? - pyta.
- Inni. Ludzie, którzy różnią się od ciebie i ode mnie. -
Spoglądam na niego. - Po prostu normalni.
- Kto jest normalny? Normalność jest matematyczną abstrakcją.
Nie przystaje ani do ludzkiej osobowości, ani do więzi, które
ludzi łączą.
- Przecież dobrze wiesz, o co mi chodzi! I wiesz, że się
starałam. Dałam ci wszystko, o co poprosiłeś. Czuję się taka
samotna na tym świecie, chociaż nie twierdzę, że takie były twoje
intencje. Nie pozwolisz mi nikogo mieć, nikogo oprócz ciebie. Ty
jednak masz innych. Masz rodzinę.
- Nie możesz się spodziewać, że opuszczę dzieci - powiada
ojciec.
- Nie, pewnie, że nie. Wcale tego nie chcę. Ale co ze mną? Ja
też jestem twoim dzieckiem.
Ojciec patrzy na mnie.
- W twoim wypadku jest już za późno.
- O czym mówisz?
- Mówię, że popełniłaś błąd. - Pochyla się. - Przecież
rozmawialiśmy o tym. Że nasze błędy są trwałe. Że nie możemy
odwołać naszych postępków.
- Tak - odpowiadam. - Wiem.
- Zatem - powiada, składając ręce. - Uczyniłaś, co uczyniłaś, a
uczyniłaś to ze mną. Teraz już nie będziesz mogła mieć nikogo
więcej, bo nie zdołasz dochować naszej tajemnicy. Komuś o tym
powiesz, nieważne komu, a on ledwie się dowie, od razu cię
zostawi.
Widzę ojca. Słyszę słowa, które wypowiada. I jak bardzo w nie
wierzę, tak bardzo go nienawidzę.

- To niezgodne z zasadami - mówi siostra.
- Wiem - przyznaję.
- Po prostu tego nie robimy. - Idzie szybko, porusza się
energicznie w ruchomych płaszczyznach bieli: białej sukience,
białym rozpinanym swetrze, białych nylonowych rajstopach, białych
butach.
- Z kim powinnam rozmawiać, aby otrzymać zezwolenie?
- Proszę poczekać - rzuca i zostawia mnie za drzwiami
przeszklonego biura.
Po kilku beznamiętnych próbach przebłagania szpitalnych
administratorów, gdy odsyłano mnie od jednego parawanu do
drugiego, w końcu udaje mi się dostać do kostnicy. Zgody
udzielono, bo stosownie do treści dokumentów, ciało dziadka
zostanie zabrane ze szpitala prosto do krematorium, nie będę więc

background image

już miała innej okazji, aby je zobaczyć. "Ale - jak zaznacza
mężczyzna, który zapisuje moje dane - robimy wyjątek, absolutny
wyjątek".
Dziadek leży w lodówce, w osobnej szufladzie. Dłonie zaciśnięte
w pięści trzyma pod brodą, jakby tak się ułożył dopiero wtedy, gdy
się znalazł w tym bardzo chłodnym pomieszczeniu. Usta ma otwarte,
jakby protestował przeciwko przejmującemu chłodowi.
Spodziewam się, że powinien mnie przerażać widok zwłok, do
których z taką determinacją starałam się dotrzeć, ale gdzież tam.
Twarz i dłonie pod prześcieradłem są także znajome, że czuję
przypływ wzruszenia. Siostra zostawia mnie z dziadkiem,
stwierdzając, że wróci za jakiś czas. Klękam obok. Składam głowę
na jego piersi jak kiedyś, gdy byłam mała. Dotykam brwi, policzka,
siwej szczeciny.
Widzę te same co dawniej jasnoniebieskie oczy; źrenice wydają
się zamglone, jak gdyby znowu zaciągnięte kataraktą, którą
usunięto przed laty. Długo wpatruję się w te oczy. Ich widok
zdumiewa mnie i uczy, dlaczego zamyka je przedsiębiorca
pogrzebowy.
Chociaż kokietowałam śmierć, kpiłam z niej, nieodpowiedzialnie
igrałam z życiem, właściwie nie wierzyłam, że jestem śmiertelna,
póki nie usiadłam obok zimnego ciała dziadka, nie dotknęłam, nie
powąchałam i nie objęłam go. przez cały czas właśnie brak wiary
sprawiał, że byłam lekkomyślna. Godzina spędzona z dziadkiem, na
klęczkach przy długiej szufladzie, zmienia moje życie. Otrzeźwia
mnie pocałunek, który składam na jego sztywnym policzku, pomaga mi
wrócić do przytomności, inaczej niż tamten usypiający pocałunek
ojca na lotnisku. Przechodzę przemianę. Od człowieka, który sądzi,
że może sobie pozwolić na trwonienie czasu, do osoby, która wie,
że choćby miała żyć wiele, wiele lat, będzie to zawsze za krótko.
- Nic pani nie jest? - pyta siostra. Właśnie wróciła i wsuwa z
powrotem szufladę.
Nowa wiedza sprawia, że drżą mi ręce. Wytrzeszczam oczy.
- Zapytałam, czy nic pani nie jest - powtarza.
- Och - odpowiadam - nie, dziękuję.

Na nabożeństwie poświęconym pamięci dziadka rabin wymienia
kolejno wszystkich jego przodków. Każe zgromadzonym stać, gdy
wzywa nas, byśmy wiedli godne życie. Przypomina o zapaleniu
lampek, bo nabożeństwo odbywa się akurat tuż po święcie Chanuka.
Mamy pielęgnować pamięć o moim dziadku, który zmarł podczas Święta
Świateł, iść naprzód promienni i sprawiać, aby nasze życie toczyło
się po jasnych drogach, nie mrocznych.
Sentymentalnie brzmią te słowa. Wypowiada je obcy człowiek, ale
i tak mnie wzruszają. Jeśli żałobnicy widzą, że jestem
wstrząśnięta, gdy rozmyślam, że moja obecność na pogrzebie jest
hańbiąca, jeśli dostrzegają gorące łzy na moich policzkach, gdy
pojmuję, jak mroczne stało się moje życie - cóż, pewnie tłumaczą
te łzy jako wyraz smutku, uczucia znacznie prostszego niż to,
które mnie ogarnia.
- Co robisz? - pyta babka, kiedy dzień później zastaje mnie przy
kuchennym stole. Wszędzie wokół mnie leżą papiery. Przeglądam

background image

teczki, których nie otwierałam od lat.
- Przygotowuję podania na studia - powiadam.
Patrzy na mnie.
- Naprawdę? - mówi. Siada na krześle po przeciwnej stronie
stołu. - Dokąd? - dodaje po chwili.
Wymieniam miasta, gdzie szkoły są zlokalizowane, wszystkie z
dala od domu ojca. Kiwa głową.
- Zrobić ci herbaty? - proponuje.
Napełnia czajnik wodą. Żadna z nas nie ubiera w słowa tego, co
się dzieje. Że podnoszę te kawałeczki mojego życia, które
upuściłam przed laty. Nie możemy wyrazić tego, czego na razie nie
wiemy: że śmierć dziadka rozpoczęła proces mojego wyzwolenia i że
zakończy go śmierć matki.

- Słuchaj - powiedział ojciec w samochodzie - kiedy odjechaliśmy
z parkingu dla ciężarówek - istnieje tylko jedna osoba, która
mogłaby dać ci dość siły, byś mnie opuściła.
I chociaż przejechaliśmy zaledwie około mili, znowu zjechał i
zatrzymał samochód na poboczu. Zdjął okulary i oparł się czołem o
kierownicę. Spojrzałam na niego.
- Ty? - zapytałam w końcu.
- Tak - odrzekł.

Kiedy byłam małym dzieckiem, matka siadała przy toaletce i
szczotkowała mi włosy. Toaletka przy każdym boku miała osobne
lustro i kiedy odwracałam głowę w prawo albo w lewo, widziałam nas
obie zwielokrotnione bez końca. W tej przestrzeni nieskończoności
dostrzegałam przesłanie o nieskończoności w wymiarze czasu:
nieważne, czy patrzyłam w przeszłość czy w przyszłość, zawsze
widziałam siebie stojącą tak posłusznie jak to tylko możliwe pod
ruchliwymi dłońmi matki. Ja o ona, złączone więzami, które zawsze
nas określały, próbami uczynienia ze mnie dziecka zasługującego na
jej podziw i miłość.
Wiele koszmarów, w których występuje matka, dotyczy włosów. Ona
mi je obcina, farbuje na rudo albo czarno, zamyka mnie w wieży
wybudowanej z łazienkowych kafli, gdzie ściany są zbyt śliskie,
aby się po nich wspiąć. Jak w wypadku Roszpunki moje włosy są tak
długie, że to nie może być bez znaczenia. Zawsze bardzo mi
zależało na tym, by mieć nadmiar włosów, dzięki czemu mogłam
wskazać granicę, powiedzieć matce, że dla jej satysfakcji pozwolę
zmienić tylko tyle siebie i ani odrobinę więcej.
Przez lata włosy symbolizowały mnie, to, jak bardzo różnię się
od matki: długie kontra krótkie, blondynka kontra brunetka.
Pochłaniała mnie troska o nie, odcinanie nożyczkami do paznokci
rozdwojonych końców. Im dłuższe rosły, tym więcej szczotkowania
potrzebowały, zwłaszcza od czasu, gdy już nie chciałam ich splatać
w warkocz ani spinać.
- Są zbyt długie - narzeka matka, a wtedy muszę zapuszczać je
dalej i nigdy nie są odpowiedniej długości, by mnie zadowolić.
Ojciec jest tak samo oddany moim włosom jak ja. Przez kilka
ostatnich lat on mi je podcina. Nie ma zaufania do innych. Boi
się, że ktoś nie poprzestanie na minimum, więc spędza całe godziny

background image

na kolanach i posługuje się nożyczkami w absolutnym skupieniu.
Lecz przez ostatnie miesiące życia matki jej pragnienia
przedkładam ponad ojca i swoje. Jeśli życzy sobie różowych
chusteczek higienicznych, nie białych, posłusznie wychodzę i
kupuję je. Przynoszę jedzenie z odległych restauracji, wazelinę w
tubce, nie w słoiczku, francuskie czasopisma, szwajcarską
czekoladę. Spełniam każdą jej zachciankę. Wymyślamy sprawy,,
których załatwienie pochłania sporo czasu, pozwala mi okazać chęć
sprawienia jej przyjemności i zarazem oszczędza nam swojego
towarzystwa.
Fryzjer ściąga mi włosy gumką i obcina je, tak jak go proszę,
tuż powyżej. W szpitalu kładę na łóżko odcięty koński ogon, długi
na dwadzieścia trzy cale. Matka dotyka go.
- Tak - powiada - najwyższy czas.
Ścięcie włosów i wręczenie ich matce jest czynem dość złożonym i
ma pokłady znaczeń. Są sprawy, o których muszę matce powiedzieć,
nim umrze, nim mnie opuści; przemawiam wiec ciałem, które mi dała,
które nosiła w sobie.
Oczywiście jest w tym miłość i gniew: wroga kapitulacja. Swoje
włosy poświęcam matczynej wizji córki, reliktowi dziewczyny, która
żyła, aby ją zadowolić, i która już żyć nie będzie, bo bez matki
żyć nie może. Jeśli nie czekam, aż matka będzie martwa, aby złożyć
włosy w trumnie, to dlatego, że nie chcę stracić ostatniej okazji
zyskania jej aprobaty. Zaznaczenia, że nadal bardzo mi na tym
zależy - wystarczająco, by w końcu oddać jej tę cząstkę siebie,
którą zawsze starałam się zachować poza jej zasięgiem.
- Odwróć się - powiada, kiedy staję w nogach łóżka, a ona wciska
niewielki guzik, który sprawia, że unosi się podgłówek. - No tak -
mówi, gdy znowu jestem zwrócona do niej twarzą. - Oto się
zjawiłaś. Od lat nikt, kto na ciebie patrzył, nie widział nic poza
włosami. - Pokazuje na koński ogon. - Zamierzasz go zachować? -
pyta.
- Po co? - mówię, ona zaś wzrusza ramionami.
Kończy się na tym, że go wyrzucam. Połyskująca masa ginie w
jednym ze szpitalnych pojemników na śmieci.
Długie włosy są niezaprzeczalnym symbolem seksualności. Były
ochroną mojej kobiecości, kiedy zrezygnowałam z piersi i okresu.
Ścinając włosy, chciałam zakomunikować matce, że to samo zrobiłam
z życiem seksualnym. Pozbywając się ich, składam obietnice, że
kiedy umrze, związek łączący jej córkę i męża nie będzie już
trwał.
Jakże jestem zdziwiona, kiedy po latach odwiedzam belgijskie
Geel i tam w kościele Świętej Dympny oglądam fragment ołtarza.
Rzeźba Jana van Wavre z początku szesnastego wieku przedstawia
ojca Dympny, który obcina córce włosy, długie pasmo w kolorze
blond, takie same jak moje, jeśli tylko rzeźba choć trochę
przystaje do rzeczywistości. Z tym, że ja swojemu ojcu nie
pozwalałam mieć ani włosów, ani mojego życia.
- Och! - mówi ojciec, kiedy mnie widzi po postrzyżynach. - Mój
Boże - dodaje. - Dobry Boże. - Bardziej ubolewa nad tymi włosami
niż nad wiadomością, że zostałam przyjęta na studia, że za kilka
miesięcy wyjeżdżam.

background image

- Jak mogłaś mi je odebrać! - krzyczy.

Rak kości należy do najbardziej bolesnych spośród nowotworów,
lecz przynosi także osobliwe ukojenie. Kości matki w ciągu
ostatnich tygodni jej życia ulegają tak daleko posuniętej
destrukcji, że miejscami niemal się rozpuszczają. Wówczas do
krwiobiegu dostaje się wapń - dosyć wapnia, aby uśmierzyć ból i
sprawić, że podawanie morfiny staje się zbędne. Procesy chemiczne
śmierci uwalniają ją od fizycznego cierpienia i obaw. Każdego dnia
śpi coraz dłużej i głębiej, aż w końcu zapada w śpiączkę. Ma
zamknięte oczy i już nie reaguje na głosy wokół siebie.
Patrzę na nią i od razu sobie przypominam, że kiedy miałam pięć
lat i ona spała, zdjęłam jej maskę. Delikatnie, starając się jej
nie obudzić, przesunęłam maskę na czoło, a potem, ponieważ nie
mogłam znieść widoku zamkniętych oczu... tego, że matka ma ciągle
zamknięte oczy i wcale na mnie nie patrzy - próbowałam zrobić to
samo z jej powiekami. Bardzo delikatnie uniosłam jedną z nich.
Natychmiast się obudziła, zła.
- Ja... ja... - szepnęłam, cofając się. - Chciałam do ciebie.
- Już nigdy więcej tego nie rób! - rzuca. - Nie dotykaj mnie!
Po tym zdarzeniu zamykała drzwi, ilekroć zamierzała się położyć.
Przez wiele miesięcy o tym pamiętała, ale zdarzyło się pewnego
dnia, że zapomniała. Rano, kiedy poruszyłam gałką, drzwi się
otworzyły. Wtedy wróciłam na swoje dawne miejsce przy łóżku.
Stałam cichutko, nie dotykałam jej, tylko czekałam. Czekałam,
czekałam.

- Proszę tu poczekać - powiada przedsiębiorca pogrzebowy. - Za
momencik ją wystawimy.
Kiedy wraca, ma na sobie marynarkę, jak gdyby moje spotkanie z
ciałem matki wymagało pewnej oprawy. Idę za nim do głównego
pomieszczenia, które przypomina bibliotekę. Stoi tu duży fotel, a
na półkach, nie do wiary, encyklopedia Britannica, rząd tomów
oprawionych w czerwoną imitację skóry, takich samych jak te, które
ojciec sprzedał kiedyś moim dziadkom. Nad trumną wiszą różowe
żarówki. Takich zwykle używała matka, bo sądziła, że dodają jej
urody.
Czekam przy drzwiach, póki przedsiębiorca nie wyjdzie. By do
niej podejść, czekam, aż będę sama. Jakże jest mała w trumnie,
którą dla niej wybrałam. Leży głęboko wewnątrz. Aby pogładzić ją
po włosach, szorstkich i nagle posiwiałych, muszę daleko wyciągnąć
rękę. Policzki ma zimne, suche, pokryte różem. Zamknięte oczy i
usta. Kiedy się pochylam, czuję zapach płynu używanego do
balsamowania.
Dotykam piersi, ramion, szyi; całuje czoło, koniuszki palców;
przykładam ciepły policzek do chłodnej twarzy; a kiedy to robię,
coś przede mną ustępuje: tamta ściana, śliska, niewidzialna, nie
do sforsowania. Cokolwiek mnie dzieliło od życia, od życia, które
wiodłam, zanim spotkałam ojca - szczątki tego, co powstało w
jednej chwili przez tamten pocałunek - naraz obraca się w ruinę.
Spazmatycznie wzdycham i ściskam palce matki.
- Och, Boże, przepraszam, przepraszam - mówię. - Mój Boże, Boże,

background image

to koniec, po wszystkim.
Sięgam pod dolną część wieka trumny, szukam zasuwki, ale jej nie
znajduje. Wsuwam rękę możliwie najdalej, nad kolanami, nad
brzegiem białej sukienki. Pragnę dotykiem poznać całą postać,
pragnę wziąć w dłonie stopy.
Nie mogę matki objąć; jest zbyt ciężka, by ją podnieść, materiał
sukienki zbyt śliski. Płacze. Łzy kapią na jej twarz i włosy,
dłonie rozplatają się, wypuszczają krucyfiks i prostują się wzdłuż
boków.
Zostaję z ciałem matki przez godzinę, może dłużej. Stoję przy
trumnie, póki się nie zmęczę, potem przysuwam krzesło i siadam.
Kiedy wychodzę na zewnątrz, jadę do domu babki po to tylko, by za
chwilę z powrotem wsiąść do samochodu i wrócić do domu
pogrzebowego. Pytam przedsiębiorcę, czy byłby tak uprzejmy i
zechciał jeszcze raz wystawić ciało mojej matki w głównej sali.
- Znowu? - upewnia się, najwyraźniej zniecierpliwiony.
Kiwam głową.
- Proszę - mówię. Jeszcze raz, ostatni, musze stanąć przy niej,
dotknąć jej włosów, policzka. Jeszcze tylko raz musze się upewnić,
że to prawda: czar prysł, wyzwoliła mnie jej śmierć.

Na pogrzebie ojciec pomaga dźwigać trumnę. On także wie, że to
koniec. Spogląda na mnie i widzi, że już do niego nie należę. Może
wyczytać w moich oczach, których spojrzenie beznamiętnie
wytrzymuje jego wzrok, że jego oczy już nie wydają mi się namiętne
ani nawet tajemnicze, jedynie nabiegłe krwią, zmęczone.
Przysłaniają je zmrużone powieki, kiedy na mnie patrzy, a ja
patrzę na niego, i pojmuję, że wie.
O dziwo, ta świadomość nie prowokuje łez ani jego, ani moich.
Czy bez matki w charakterze świadka nie jestem w stanie go
oczarować? To jedno z wielu pytań, których nigdy ojcu nie stawiam,
które się nasuwa po tym, jak ze sobą zrywamy, nagle i ostatecznie.
Podczas rozmowy telefonicznej. A wówczas żadne z nas nie płacze, o
nic nie prosi, nie wypowiada słowa "kocham".
- Czyżby miałby to być wybór w rodzaju "wszystko albo nic"? -
pytam. Dlaczego akurat ja miałabym wyrazić to, co jak wiem, jest
prawdą: nie możemy zacząć od początku, musimy się pożegnać.
Nieporadnie staram się zmniejszyć nasze udręki, uciekając się do
sarkazmu. - Nie miałbyś ochoty dla odmiany spróbować czegoś
bardziej konwencjonalnego? Rozumiesz, od czasu do czasu telefon,
kartka na urodziny?
- Czyżbyś mnie jeszcze nie znała? - odpowiada ojciec głosem tak
spokojnym i lodowatym, jakiego u niego jeszcze nie słyszałam. -
Nie znasz odpowiedzi?
- Owszem - mówię - znam.
Czego innego nauczyły mnie ostatnie lata, jak nie tego, że
ojciec nie bierze nawet odrobiny mniej niż całą mnie?
- Co wybierasz? - odzywa się po długiej chwili milczenia.
- Nic - brzmi moja odpowiedź. - Wiesz przecież, że muszę wybrać
nic.
Jego żona pakuje rzeczy, które zostawiłam w jego domu, a babka
płaci, by do mnie wróciły.

background image

- Dzięki Bogu - mówi, kiedy proszę ją o pieniądze.
Użycza głosu słowom, które nadal dźwięczą mi w uszach: "Dzięki
Bogu, wreszcie jest po wszystkim".

Po długim okresie modlitw o uwolnienie - błagania losu o
wybawienie, bo bez interwencji losu sama nie potrafiłabym tego
dokonać - nie spodziewam się, że nasze rozstanie będzie bolesne.
Lecz utrata ojca będzie mnie martwić; będzie mnie ranić i już
nigdy nie przestanie. Nie ucieknę od tego, jak nie ucieknę od
miłości do matki i wyrzutów sumienia, że tak bardzo ją
skrzywdziłam.
Utrata ojca prześladuje mnie tak samo jak w odległej
przeszłości, kiedy widziałam mężczyznę bez twarzy, który chodzi po
korytarzach naszego domu. Gdzieś w świecie jest ojciec, którego
nie mogę poznać. Dawniej był obcy, bo nieobecny, a teraz, gdy go
poznałam i on poznał mnie, reszta mojego życia zależy od tego, czy
będziemy od siebie dość daleko.

Po modlitwie nad grobem ojciec i ja stoimy w milczeniu przy
trumnie wiszącej nad otwartym, mrocznym dołem chwilę przed
opuszczeniem. Kwatera ma podwójne dno. Babka wykupiła ją z myślą,
że pewnego dnia na górze spoczną jej szczątki.
Ale po latach, gdy babka umiera, lekceważę jej życzenie, aby
zostać pochowaną w tym samym grobie. Polecam poddać jej ciało
kremacji i sama rozsypuję prochy. Nie pozwolę jej spocząć na wieki
nad moją matką. Nie pozostawię matki na wieczność pod tym
ciężarem.

Na płycie nagrobnej znajduje się tylko imię matki, jej nazwisko,
data urodzenia oraz śmierci. Kiedy płyta jest gotowa, od razu robi
mi się przykro, że nie dodałam słowa "Ukochana".
W dniu, kiedy zamówiłam tablicę, dzień po śmierci matki,
usiadłam obok babki w biurze przedsiębiorstwa pogrzebowego i
przejrzałam ciężką księgę ze zdjęciami rozmaitych wzorów. Wybrałam
granit na brązie i starannie dobrałam typ liternictwa. Ale
pozostawiłam puste miejsce pod datami, bo tamtego popołudnia
wydało mi się, że nie zasłużyłam na użycie jedynego słowa, które
mogło być tam wyryte. Słowa prawdziwego.
"Ukochana".

Nie prowadzę dziennika snów, ale 7 lutego 1995 roku przyśniło mi
się coś tak niezwykłego, że tego dnia zaznaczam datę w kalendarzu,
pisząc "Matka". Nie musze zapisywać, co się w tym śnie dzieje.
Wiem, że zawsze będę pamiętała wszystko bardzo dokładnie.
Matka odnajduje mnie w kuchni. Jest jeden z zimowych poranków.
Właśnie przygotowuję śniadanie dla mojej rodziny. Na górze wszyscy
jeszcze śpią. Wzdrygam się, kiedy podnoszę wzrok znad stolnicy i
widzę ją. Boje się. Wszystkie sny, w których występuje matka, są
koszmarami. Ale tym razem wydaje się przyjazna, niemal pełna
entuzjazmu. Światło, które przenika przez szklane drzwi i pada na
nią, jest doskonale czyste i białe - to odbite od śniegu promienie
słońca. Ma na sobie dopasowany, granatowy kostium, starannie

background image

skrojony z materiału tak ładnego i lśniącego, że aż bije w oczy.
Dziwię się, że przychodzi do mnie wiele lat po śmierci, i
jednocześnie fascynuje mnie każdy szczegół jej obecności. Klapy
kostiumu - jakże są doskonałe! Chcę ich dotknąć, dotknąć jej, ale
nie chcę, żeby zniknęła. Pragnę pokazać jej moje dzieci, ale boję
się ryzykować wyjścia z kuchni albo spłoszenia jej głośnym
wołaniem.
Mimo wszystko duch nie znika, świeci zupełnie realnie. Mam
rozdwojoną świadomość, która czasem występuje w snach, i w tym
śnie dokonuję spostrzeżenia, że duch matki naprawdę jest ze mną,
że nie byłabym w stanie sfabrykować ludzkiej obecności wyłącznie z
tęsknoty.
- Och, mamo - mówię w końcu, ale nie ośmielam się jej dotknąć -
jesteś taka piękna i masz na sobie najpiękniejsze ubranie. -
Wzrusza ramionami na ten komplement, jakby nie obchodził jej
własny wygląd i jakby w ogóle nie dbała o tego rodzaju sprawy. A
ja wiem, że obie myślimy tylko o jednym: jak to było na końcu, gdy
rak wykradł jej młodość, urodę, zakpił sobie z próżności.
Nie dzieje się nic szczególnego, ale i tak wszystko wychodzi na
jaw. Matka i ja przyglądamy się sobie uważnie. Zaglądamy sobie w
oczy głębiej niż kiedykolwiek w życiu. Nie spieszymy się. Nasze
twarze dzieli zaledwie kilka cali. Nie poruszamy się, nie mrugamy.
Kiedy patrzymy, wyraża się wszystko, co kiedykolwiek czułyśmy,
lecz czego nigdy żadna z nas nie wypowiedziała. Jej młodość,
egoizm i brak szczęścia; moja młodość, mój egoizm i brak
szczęścia. Nasza samotność. Wzajemne zdrady.
W tym śnie czuję, że ona mnie wreszcie poznaje i ja odwzajemniam
jej się tym samym. Czuję, że przestajemy mieć nadzieję na inną
córkę, na inną matkę.

Podziękowania
Mam dług wdzięczności wobec Amandy Urban i Kate Mediny za ich
niezłomną wiarę i wsparcie, wobec Janet Gibbs za to, że zechciała
słuchać, i Dawn Drzal, że zgodziła się czytać, wobec Jill Simonsen
za jej przyjaźń i wobec Colina za wszystko.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harrison Kathryn Pocałunek
Harrison Kathryn Tysiąc drzewek pomarańczowych
Harrison Kathryn Jej portret Pocałunek
Harrison Kathryn poCALUnek
Harrison Kathryn Pocalunek
Harrison Kathryn Tysiac drzewek pomaranczowych (01 03)
Harrison Kathryn Pocałunek
Kathryn Harrison Pocałunek(1)
M. Harris - materializm kulturowy, SOCJOLOgia, Antropologia
Kobus J Niebiańskie konie pocą się krwią(1)
Dick i Harris FPGA 00814644
Charlaine Harris Grobowy zmysł
List do chrzescijanskiego S Harris id 269645
Harris - Założenia metodologiczne, Polonistyka, IV rok
Harris Joanne Jeżynowe wino
Rafinacja ołowiu metodą ługową (metoda Harrisa), Metalurgia
harris

więcej podobnych podstron