Teresa Sułowska-Bojarska
Codzienność (sierpień – wrzesień 1944)
Jest 30 września 1987 roku. Trzy dni wcześniej zebraliśmy się jak zwykle w kościele Świętego
Michała na mszy świętej, potem w Parku Dreszera, potem na Dworkowej. Za każdym razem nasza
grupa przerzedza się. Przyjdzie i taki dzień, kiedy nie stawi się nikt.
Czy tamto, co się wtedy STAWAŁO, może rozpłynąć się razem z nami? Liczby rocznic zmuszają
do porządkowania zblakłych notatek. Czas biegnie, znani i nieznani z imienia czy pseudonimu
wciąż próbują pisać. Każdy z zapisów jest inny. Wielekroć niszczyłam pokreślone kartki, nie
znajdując w słowach nic ze słonecznego sierpnia, z września o chłodnych nocach i upalnych
południach. Było nas wielu, nieśliśmy własny los, każdy inaczej w tym samym. Pamięć jątrzy
tamtymi dniami, każdą godziną, a słowa wydają się miałkie, nieprawdziwe. Jednakże przeżyło się i
chyba trzeba pozostawić ślad Tamtego, które nie może rozwiać się wraz z nami. Ufam, że przyjdzie
czas, a nasze relacje posłużą komuś do stworzenia wielkiego dzieła o powstaniu warszawskim.
9
Była więc przede wszystkim nadzieja i było oczekiwanie. Wejdą. Muszą wejść, niemożliwe, żeby
nie weszli. Ze szczytów wysokich bloków patrzyliśmy za Wisłę. Tam jednak, widać, myślano
inaczej. W rachubach i planach nie liczyły się nasze nadzieje, a nam obce były zawikłane węzły
politycznych dróg. Ufaliśmy, spełniając swój obowiązek.
Rok, pięć, dwadzieścia, trzydzieści lat i tak dalej od czasu, gdy w gromadzie osamotnionych,
ciężko chorych ludzi znalazłam się na półzgniłej słomie w stajni na Służewcu. Owa stajnia staje
przed oczami najwyraziściej ze wszystkich uprzednio przepełnionych faktami dni. Od niej zaczęła
się samotność. Nikt, kto nie leżał wtedy w stajni, nie może jej pojąć. Gorączka, majaki, zaduch,
zimno, wszy. Leżący patrzył samotnie w twarz swojego losu, o którym nic nie wiedział. Porał się
ze zdumieniem, z poczuciem własnej niepotrzebności, z zawodem, z obawą przed życiem, z bólem
fizycznym, na który nie było ratunku, z doznaniem pustki. Pustkę odczuwało się mocno, może
dlatego, że leżeliśmy ciasno upchani. Ranny obok rannej. Smród kału, moczu, ropy, wilgotnej
odzieży. Niemrawe pogwarki o jedzeniu i o naszych dowódcach.
Stopniowe znikanie z zasięgu wzroku służby sanitarnej. Nieliczni kusztykający ranni, którzy
próbowali temu lub owemu podsunąć naczynie zaimprowizowane jako basen czy kaczka. Głosy
Niemców. Zupa, którą przywozili w olbrzymim kotle, ich dobroduszna wyższość, gdy zachęcali do
jedzenia. Ich wstrętny rechot. Gdybyśmy nawet chcieli i mogli jeść, nie było w czym, jak, kto
podałby miskę, jeśli znalazłaby się jakimś cudem. Świadomość, że wciąż trzeba lękać się
samolotów, tym razem radzieckich. Znajdujemy się na terenie niemieckim, dlaczegóżby więc
te koszary nie miały zostać zbombardowane? Ktoś powiedział, że mają nas tutaj najpewniej
rozstrzelać. Ktoś inny zapewniał, że wywiozą nas do ukrytego w Warszawie krematorium.
Być może nawet Niemcy, choćby niektórzy, chcieli nam pomóc, bo w nieskończoność, stale od
nowa spisywali personalia. Podkreślali, wmawiali nawet rubrykę: „cywilny". Przekonywali, by
indagowany podawał, że znalazł się wśród rannych przypadkiem, że ani na chwilę nie myślał o
zostaniu żołnierzem. Większość kobiet, dziewcząt i lżej rannych, mogących poruszać się choć
trochę o własnych siłach ulegało, potwierdzało swoją „cywilność".
Patrzyliśmy na nich z nieukrywaną pogardą. Wciąż jeszcze trzeba było bronić już nie Sprawy jako
takiej, ale osobistej godności. Pozostało nam tylko jedno: poczucie solidarności i wierność
poległym kolegom. Nic poza tym. Dominowało przekonanie, że dzieje się coś sprzecznego z
logiką. Nie wolno przeżyć swojej grupy. Ich nie ma, co robię więc tutaj, w stajni na Służewcu, w
gromadzie obcych nawet z twarzy ludzi? Ci, którzy zniknęli, byli najważniejsi. Byli życiem, jakże
więc żyć bez życia? Jedynie przyznawanie się do nich mogło dać cień ulgi. Rubryka, powtarzana
uparcie, że zostało się ranną w akcji, jako żołnierz, wracała ich w pewien irracjonalny sposób,
dawała „twarz". Kto zeznawał inaczej, tracił ją bezpowrotnie. Rosło zdumienie. Ci odważni, dotąd
wspaniali ludzie za cenę, czego właściwie, wypierają się w naszej przytomności własnej
osobowości, odwagi, którą nam imponowali. Kłamią bezczelnie w imię czego, po co? Co ich
jeszcze czeka w życiu, z którego nic nie zostało?
Trudno jest pisać o Powstaniu, bo mieści się ono nie w kategorii faktów, jak zwykło się obecnie
sądzić, ale w dzie-
dzinie doznań i związków emocjonalnych. Dopiero po latach wiem, że w stajni służewieckiej
rozpoczęła się obcość, że wlecze się aż do dziś. Nieogarniony obszar obcości, jak morze, w którym
znalazł się samotny pływak, z góry skazany na przegraną. Choćby nie wiadomo jak wspaniale
pływał, nie ma szans. Jego sztuki nie mierzy się bowiem kryteriami umiejętności, sprawności, lecz
racjami sensu czy bezsensu prowadzonej akcji.
Czy rzeczywiście podobnie czują wszyscy żołnierze, którym los kazał przeżyć klęskę? Spotyka się
ich okazjonalnie i sporadycznie, najróżniejszych. Wielu wynosi się swymi dokonaniami wtedy,
wielu dekoruje pierś. Niezależnie czy mówią prawdę, koloryzują, czy wręcz kłamią, zazwyczaj
słowa ich budzą zdziwienie lub niesmak Niektórzy całkiem znośnie się urządzili, niektórzy
doczekali wysokich stanowisk i uznania, są i tacy, którzy piastują rządowe stanowiska. Są i tacy,
którzy opluwają tamte dni. Spotyka się chorobliwe oznaki oburzenia, krytyki, nagany. Jest i
milczenie, ucieczka od pamięci, wyrzekanie się sierpnia i września, jakby tych miesięcy wcale nie
było. Rejestratorzy, politolodzy, historycy, oceniacze z punktu widzenia układów i strategii,
najróżniejsi. A wszystko to nieprawda. Jedno słowo, urywek melodii, prawie nic, a rozmówcy
natychmiast wracają w przestrzeń doznań jedynych dla każdego z osobna, niepowtarzalnych.
Każda wersja o powstaniu musi więc być inna, bo poszczególny los był inny, inny zakres przeżyć,
bo nie ma takich samych ludzi.
I jeszcze jedno: najważniejsi dla każdego znikali. Wtedy, w stajni wiedziałam, że moi kochani
zginęli. Jakiekolwiek więc miało być życie, o ile będzie, nie znajdę w nim niepowtarzalnych
związków. Zostałam w obcym świecie, pozbawionym najcenniejszych wartości, o których
przyszłość nie ma pojęcia.
Gdy powiedziałam w domu, że najpewniej nikt z nas nie przeżyje powstania, że jeśli Rosjanie nie
wejdą szybko, akcja jest z góry przegrana, moja babcia uniosła się oburzeniem. Babcia wierzyła w
cuda, w sprawiedliwość dziejową i w bohaterstwo. A ja słyszałam opinie dowódców,
stenografowałam jedno z posiedzeń.
Nie mam pojęcia na jakiej ulicy i w lokalu jakiej szkoły zebrała się grupka pracowników różnych
komórek podziemnego sztabu, czekając na przydziały do Akcji. Była to przestronna klasa lekcyjna,
siedzieliśmy ciasno upchani w ławkach. Od tej chwili podlegamy innej władzy, mamy się zgłaszać
pod dane adresy i wypełniać rozkazy nieznanych szefów. Nie ukrywano, że perspektywy są złe.
Większość zgromadzonych składała się z ludzi w sile wieku, z mężczyzn mających wyższe
wykształcenie, zawód, rodziny. Byli to oficerowie rezerwy. Dziewcząt podobnych mnie naliczyłam
kilka.
Następnego dnia, a może jeszcze tego samego, po południu poznałam komendantkę Enę. Koniec
lipca, na-
13
rożny dom przy Polnej, za oknem rozciągało się Pole Mokotowskie pocięte działkowymi
ogródkami. Ścieżką przechadzała się Iza. Przed dwoma tygodniami wróciła z Pawiaka i straciła
wszelkie kontakty. Czekała na decyzję komendantki, której miałam przedstawić jej kandydaturę.
Ena siedziała na biedermaierowskiej kanapce, w fotelu, obok Haluta, ja na baczność meldowałam
się przepisowo, zaskoczona formą wojskowego drylu. Nie używano go w sztabowej grupie,
przeciwnie, dla wymogów konspiracji wymagano od łączniczek jak najbardziej cywilnego sposobu
bycia, ubierania się, składania raportów. Najbliższa rodzina nie miała prawa wiedzieć, że jesteśmy
zaangażowane, należało mieć dla niej wersję najbardziej prawdopodobną. Moja składała się z pracy
w kancelarii adwokata. Przynosiłam do domu pobory, a w lokalu, w którym szyfrowałam, było
sporo prawniczej literatury. Podczas przerw w pracy czytałam ją, zapoznając się z niektórymi
paragrafami i fachowymi terminami. Obecnie maska spadła. Można pożegnać bliskich, można
nawet powiedzieć w domu, że idzie się „na powstanie".
Oczywiście, że się cieszyłam. Dotychczas uwierała konspiracja, stałe udawanie, że te sprawy,
którymi żyją rówieśnicy, nic mnie nie obchodzą. Czy cieszyłam się również na śmierć, którą
przewidywało się najpewniej? Próbowałam o tym nie myśleć. Byłam głęboko wierząca i, zdawało
się wtedy, przygotowana wewnętrznie na wszystko.
Smak strachu poznałam dopiero, gdy po siedemnastej rozszalały się kule na ulicy Grażyny.
Siedziała nas w gmachu „Społem" ponad setka ludzi. Nie mieliśmy broni, to chłopcy walczyli i
umierali, nam pozostało czekać na wynik ich akcji i zależnie od tego podjąć obowiązki. Bezczynne
czekanie w centrum śmierci podniosło włosy na głowie. Słychać było wrzask Niemców, grzmot ich
salw, pojedyncze serie naszych.
W gmachu „Społem" powstanie zaskoczyło wielu urzędników. Niektórzy zwierzyli, że mają
przydziały do innych dzielnic miasta, niektórzy w ogóle nie zetknęli się z konspiracją.
Namawiałam koleżankę, znaną jeszcze ze szkoły, urzędniczkę „Społem", żeby przystąpiła do nas.
Wyminęła propozycję unikiem. Niepokoiła się o swoich, chciała za wszelką cenę wrócić do domu,
mieszkała w okolicy. Do dziś nie mam pojęcia, czy przeżyła powstanie, co się z nią stało.
Wieczorem, podczas wspólnej kolacji już jej nie spostrzegłam.
Było jeszcze zupełnie jasno, długo przed kolacją, gdy mój żołądek odmówił posłuszeństwa.
Zaczęłam wędrować do ubikacji. Nie mogłam opanować gastrycznych sensacji, skulona siedziałam
na klozecie, kule strzaskały szyby, rozdarły dyktę kabinek, szyły nad głową. O takich sprawach na
ogół powstańcy nie wspominają, nie zwierzają ich nawet w cztery oczy. A ja się bałam. Byłam
ogarnięta obłędnym strachem. Przerażała wrzawa potyczki, która toczyła się tuż na ulicy i
beznadziejne czekanie na rozwój wypadków, bierność, bezczynność.
Kiedy jednak wezwano na ochotnika dziewczyny, które przebiegną na drugą stronę ulicy, do
rannych, zgłosiłam się dopiero trzecia z kolei. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób mogłabym
pomóc. W torbie znajdowały się tylko dwa opatrunki osobiste, nic więcej, wiedziałam też, że nie
starczy mi sił, aby dźwignąć bez noszy dorosłego mężczyznę. Ulicę przeskoczyła komendantka
Ena, na jej znak pobiegnie Iza, dopiero potem w razie czego ja. Sta-
łyśmy z Izą w bramie, obok nas pobladły wartownik. Trzymał w dygoczących rękach karabin, nie
wiem jednak, czy miał do niego naboje. Widziałam, jak pociski tłuką kamienie tuż obok łydek Eny,
jak krew zabarwiła jej skarpety. Już. Skryła się pod przeciwległą bramą, odwróciła ku nam, dając
znak, aby czekać. Na jej czole także dostrzegłam krew. I wtedy przestałam się bać. Żołądek
uspokoił się, wiedziałam, że jeżeli komendantka każe skakać za sobą albo przebiegnę, albo trafią z
bunkra obok. Nic innego nie może się zdarzyć. Wszystko wydało się lepsze niż dotychczasowa
bezczynność.
Za chwilę chłopcy ukryci w krzakach przeciwległej willi zawołali, byśmy cofnęły się do wnętrza
budynku. Gestem pokazali nam, że jeden z rannych nie żyje, drugiego przeprowadzą, gdy pozwoli
na to sytuacja. Może w tym czasie zdobędą gmach szkoły przy Kazimierzowskiej, może bunkier,
marzyła Iza. Co do mnie, liczyłam tylko na zapadającą ciemność. Bunkier i szkoła pluły ciągłym
ogniem. Komendantka również teraz nie może wrócić, trafią ją niechybnie, celnie już wstrzelani w
ulicę. Od podwórza stoczył się po nasypie łącznik. Zaprowadziłam go do pokoju, w którym siedział
samotnie komendant Wojtek. Uchylając drzwi, zdążyłam dostrzec jego pochyloną nad biurkiem
sylwetkę. Pośrodku biurka czerniał pistolet.
Drobny zrazu deszczyk przeszedł w ulewę, podwórze wysypane szutrem tonęło w wodzie, zdawało
się, że słota przyciszyła grzechot kanonady. Odszukałam mojego szefa, porucznika Pasa. Trzeba
być w pobliżu, gotowa na każde zlecenie. On jednak niczego nie polecał, czynił wrażenie
stroskanego. Czas dłużył się, był już mrok Wróciła komendantka, dwaj żołnierze przyprowadzili
rannego.
Położyłyśmy go z Izą na ławie w jakiejś poczekalni, nieznana dotąd dziewczyna opatrzyła
przestrzał uda. Miał szczęście, wiązadła i nerwy były nieuszkodzone, on jednak narzekał trochę,
może pragnąc wzbudzić zainteresowanie, bo prawił nam również komplementy. Był to prymitywny
chłopak, „rodem z Pragi", ze swadą odgrażał się Niemcom, obiecując im pomstę za okaleczenie.
Udawał zucha i nucił trochę fałszywie „Hej chłopcy, bagnet na broń".
Zajęłyśmy się Eną. Miała „obcierkę" na prawym policzku, a na skroni i wokół oka mnóstwo
drobnych czarnych okruszyn, które wbiły się w skórę. Wyciągałyśmy i czyściły te czarne punkty
pincetką Izy, próbowałyśmy igłą, przemywałyśmy spirytusem, opatrzyłyśmy też obcierkę na łydce.
Wbiegł porucznik Ryś z awanturą. Tyle kobiet na parterze, a w stołówce nie ma komu roznosić
kolacji.
„Zaraz zejdziemy", powiedziała spokojnie Ena, „zaraz jak mnie opatrzą".
Ryś, mężczyzna około czterdziestki z początkiem
brzuszka, zawstydził się i począł emablować Enę, podziwiać
jej odwagę, prawić czułe słówka. Wydawał się obrzydliwy
w swoich umizgach, w łakomym oczekiwaniu na posiłek,
który mu podamy. Myślałam o nieznanym poległym.
Umarł, nie doczekawszy pomocy, myślałam też, że męż
czyźni zawsze są gotowi do uwodzenia kobiet i do jedzenia.
Tamowałam gniew. Wszystko co mogę w tej chwili zrobić
dla powstania, to podjąć funkcję kelnerki. Wkrótce uga
niałam się po wielkiej sali w suterenie gmachu, dźwigając
parujące półmiski i salaterki pełne gotowanego makaronu.
Panowie mieli tłuste wargi, pożerali olbrzymie Porcje
Czynili wrażenie, że pragną najeść się na zapas, poza
ewentualną śmierć. Dziwiłam się, gdyż także poczułam głód
mimo wszystko miałam apetyt, nie mogłam się doczekać, kiedy skończą, kiedy będziemy mogły
także poczuć smak klusek kraszonych skwarkami. Potem, siedząc nad talerzem, prawą ręką
podnosiłam łyżkę do ust, lewą ściskałam w kieszeni różaniec, próbując równocześnie modlić się.
Dziwiła obfitość jedzenia. Pierwszy raz od bardzo dawna mogę napełnić żołądek przywykły do
systematycznego postu.
Podszedł porucznik Pas. Oznajmił, że mam wyznaczoną wartę od godziny dwudziestej czwartej do
trzeciej rano. Otrzymałam stanowisko w podwórzowej bramie, trzeba nasłuchiwać, w razie
jakiegokolwiek szmeru alarmować. On sam będzie wartował przy płocie ogradzającym obszerne
podwórze. Jeśli gwizdnie, mam biec do komendanta, budzić, potem ewentualnie budzić
wszystkich. Deszcz padał, mglistą ciemność różowiła łuna, nozdrza łaskotała woń prochu, uszy
grzechot dalekich i bliskich salw. Przesuwałam paciorki różańca, odbiegając niebacznie myślą do
bliskich, którzy... Każda kula skierowana była w młodszego brata, gdzieś w okolicach lotniska, w
siostrę na Kolonii Staszica, w kolegów i przyjaciół na Grochowie, na Żoliborzu, w Śródmieściu, w
każdym miejscu miasta. Kogo nie zobaczę już, z kim się spotkam? Uwierało wspomnienie
odsuniętego od progu Ojca, z którym właściwie nie było jak się pożegnać, sylwetka Matki tkwiąca
samotnie na skraju placu Zbawiciela, Jej dłoń czyniąca w powietrzu znak krzyża.
Co się zdarzy za chwilę? Czy to krople szeleszczą, czy ludzkie stopy? Zamieram, nasłuchując. Ktoś
skrada się na palcach, jest za płotem po lewej, nikt tam nie pilnuje. Przeskoczy i co wtedy? Czy już
trzeba dać znak porucznikowi? Jego sylwetka przesuwa się cieniem po przeciwległej stronie
obszernego placu, słyszę prawie chlupot
wody pod krokami. Widać on nie słyszy, tylko ja, ode mnie wszystko zależy.
„Kto idzie?"
Głos mam drewniany, staram się mówić cicho, lecz stanowczo.
„Łączniczka z Pragi, do komendanta Wojtka".
Na wezwanie o hasło pada prawidłowa odpowiedź: „Warszawa - Wolność". Drobna, ociekająca
deszczem dziewczyna dygocze z zimna i napięcia. Prowadzę ją korytarzem, pukam. Komendant
nie śpi. Biurowa lampa przysłonięta gazetą, uważne, smutne oczy. Kiwa dłonią, bym wprowadziła
przybyłą. Cofam się za próg, zamykam drzwi, wracam na posterunek. Niebo jakby się przeczyściło,
jest wyraźne od łuny, strzałów jakby trochę mniej. Zimno. Płaszcz przenika wilgoć, twarz mokra
od deszczu, lśni nasyp węgla. Jakie wieści przyniosła łączniczka z Pragi? Może już do niej
wchodzą, może już tam są, a jutro wjadą mostami z hukiem armat, z grzechotem gąsienic czołgów,
jutro pokonamy Niemców, odbierzemy im broń, ogarniemy ich. Pójdziemy noga w nogę z
nieznanymi, jakąś drogą, wspólną tym razem, ku wolności. Mogę jej sama nie zobaczyć, zostać
gdzieś na szlaku, ale to nic. Oni wejdą i potem, potem stanie się Polska. Jaka?
O trzeciej zmieniła mnie Iza, któryś z oficerów zastąpił Pasa. Położyłam się w biurowym pokoju
pod stołem. Może jego blat ochroni od bezpośredniego zetknięcia się z kulą? Pod głowę torba pełna
ręcznika, zmiany bielizny, mydła, szczotki do zębów, notatnika. Niewielki zapas „żelaznej porcji":
kawałek czerstwego chleba, margaryna, skrawek przydziałowej kiełbasy, kostki cukru. Jeszcze
opatrunek osobisty, paczuszka waty, gaza, bandaż.
Z pierwszej drzemki wyłonił się cień niepokoju. Odepchnęłam zatrzymującego mnie Ojca. Może
On już nie żyje? A potem mocny, twardy sen. Zdawało się, że nie zdążyłam zasnąć, a już poderwał
mnie ruch. Pomieszczenie było prawie puste, u drzwi tłoczyli się ludzie, szamotali z torbami,
plecakami, wybiegali. Prędzej, prędzej. Dołączyłam połamana, zmarznięta, porucznik Pas chwycił
mnie za rękę, coś mówił, co? Czarny beret na głowie porucznika Hipa, on sam zaganiał sztabowe
stadko, otaczał żołnierzami, krzyczał, że mamy skakać po pryzmie węgla przez płot na równoległą
do Grażyny ulicę, szybko, za moment będą tu Niemcy.
„Spieszcie się, spróbujemy ich powstrzymać, śpieszcie!"
Ktoś mnie podsadził, skoczyłam, stłukłam kolano, poprawiłam przekrzywioną torbę. Hip wołał, że
dziewczyny i starsi nieuzbrojeni mają natychmiast rozejść się do domów, wojsko cofa się w
kierunku Wilanowa, kobiety do domów. Jak, którędy, po co? Tak więc wygląda nasze powstanie?
Tak samo jak tamte, listopadowe, styczniowe, o których uczyło się, czytało, układało poematy?
Porucznik Pas zaciągnął mnie do starego Niebory. Przy Nieborze stał Grad, chyba jego podwładny
sprzed akcji, widziałam go w biurze na Żulińskiego. Wojsko z komendantem, z Eną i jej łączniczką
Izą, Pas, Ryś, inni oficerowie odbiegali. Niebora sapał, dyszał, Grad wlókł mnie za rękę,
wpadliśmy w jakieś podwórko. Tutaj będzie bezpiecznie, u mojej ciotki, tu znajdziemy schronienie,
tylko do niczego nie wolno się przyznawać, tłumaczył w przerwach między oddechami Niebora.
Ciotka na pięterku drewniaka okazała się tak stara jak świat. Maleńka starowinka w czerni, w
koronce na białych
włosach, z twarzą jak zeschłe jabłko witała wylewnie Nieborę. Kruchą rączką głaskała jego rękaw,
nazywała Mięciem, dziwiła się niespodziewanej i tak wczesnej wizycie. On sam mówił coś o
powrocie z podróży, o zaskoczeniu rozruchem na mieście, przedstawił mnie jako gońca swojego
biura. Staruszka nakryła stół, zastawiła go przysmakami, z kredensu wyciągnęła karafkę z nalewką.
„Dereniówka, własnej roboty, Mięciu".
Słoik z kiszonymi ogórkami, grzybki w occie, płatki wędliny, okruch masła, pieczywo. Częstowała
herbatą „Clar", znalazł się nawet i cukier. Siedzieliśmy nad białym obrusem, panowie jedli,
chwalili, potem spokojni i syci zbierali się do snu. Zaprowadzono mnie do pokoiku, drewnianej
klitki bez okna, wypełnionej łóżkiem i stołkiem. Tu mogę odpocząć po podróży. Odpocząć? Po
czym, teraz, kiedy wszystko się rozstrzyga? Nasłuchiwałam, ale na dole było już cicho. Wojsko
odeszło, Niemcy nie wchodzili, nawet detonacji nie było. Tylko daleki, głuchy, jednostajny warkot
motorów. Puławską ciągną czołgi. Muszę się stąd wyrwać, muszę ich dogonić, cokolwiek będzie,
chcę być z wojskiem, pomyślałam, i zapadłam w sen. Poduszka i po-włoczka kołdry były sztywne
od krochmalu, pachniały czystością.
Zbudziłam się późnym popołudniem. Dzień szarzał, padał deszcz. Jest 2 sierpnia, wczoraj
wybuchło powstanie, co ja tu robię? Panowie zajadali przy stole następne przysmaki staruszki, w
tym czasie dołączył do nich ktoś trzeci. Wędrowiec z worem pełnym ziemniaków, taszczył je spod
Piaseczna dla sparaliżowanej matki, którą zostawił na Woli. Borykał się z myślami, tłumacząc, że
musi iść zaraz, bo matka pozostała bez żadnej opieki, nikt nie poda jej nawet
wody. Żaden z tych trzech ludzi nie myślał o powstaniu. Nie wierzyli, by na mieście działo się
jeszcze cokolwiek. „Przegraliśmy", szepnął do mnie Niebora.
„Nie przegraliśmy", warknęłam, odsuwając talerz i dziękując ciotce. Chyba pierwszy raz, wtedy
właśnie, dotknęła mnie samotność.
Niezadługo znów rozgrzechotały się detonacje, chrzęst gąsienic czołgów stał się bliższy,
pojedyncze salwy, to chyba nasi. Przychodzili mieszkańcy tego domu i innych, sąsiednich,
wbiegali przerażeni, wieści, które przynosili, budziły grozę. Czuło się jednak, wiedziało, że akcja
powstańcza nie zamarła, że coś wciąż się dzieje, że TO trwa.
Nazajutrz zostawiłam gościnny dom ciotki Niebory przy ulicy Olesińskiej. Przez okno jadalnego
pokoju dostrzegłam przemykające pod ścianami sylwetki powstańców. Na ramionach mieli opaski
takie same jak moja, schowana w torbie. A więc nie odeszli na Wilanów, są. Podziękowałam
staruszce, pożegnałam wciąż pożywiających się i popijających panów i w towarzystwie mężczyzny
z workiem ziemniaków ruszyłam na spotkanie swoich. Mój towarzysz miał zamiar wypytać
żołnierzy o względnie bezpieczną drogę na Wolę, ja musiałam zameldować się do służby. Gdzie?
Kiedy opuściliśmy bramę, było chyba około szesnastej. Trzeci dzień sierpnia wstał podeszczowo,
na liściach mokotowskich drzew lśniły krople, ulica wydawała się jak po kąpieli. W jej głębi, od
strony Puławskiej, krzyk. Biegnie tłum kobiet, oczy w słup, wytrzeszczone, usta otwarte.
„Mordują, wszystkich mordują!"
Jakoby Niemcy zgonili ludzi do piwnic, przez okienka ciskają granaty, palą żywcem wszystkich
mężczyzn,
kobiety, dzieci, starców. Za chwilę będą tutaj, gdzie został Niebora, Grad, stara ciotka, gdzie
zabłąkani przybysze z innych dzielnic kulą się i drżą ze strachu. Uśmiecham się do towarzysza z
workiem na plecach, próbuję dodać mu otuchy, idę przodem. Ten człowiek ma już chyba ze
trzydzieści pięć lat, ale jest skołowany i słucha mnie chętnie. Abym tylko przeprowadziła go
zdrowo i cało, bo musi do matki, musi zanieść jej kartofle. Wtedy wydawał się maleńki, nieważny
ze swymi cywilnymi troskami. Cóż, choćby nawet czyjaś matka, choćby sparaliżowana, głodna,
samotna, kto wie, czy nie na spalenie, jak ci z Olesińskiej. Rzecz toczy się przecież o
najważniejsze. I ja zostawiłam rodziców, babcię, wszyscyśmy kogoś zostawili. Może przyjdzie
nam polec i tamtym, porzuconym, byleby...
Dopiero teraz, po upływie dziesiątków lat, wiem, że samotny wędrowiec z workiem na plecach
wypełniał bez reszty najgłębszą wartość człowieczeństwa. On właśnie okazał się bohaterem, gdy
parł z uporem w piekło, aby mimo wszystko, wbrew wszystkiemu dotrzeć do kresu męki,
towarzyszyć w niej bezradnej, unieruchomionej matce. Jego ziemniaki, jego słuszność przetrwały
wszystkie późniejsze zdarzenia, przemiany, ideologie. Dreptał, dyszał, drobny, niewielki,
przytłoczony swoim ciężarem. Skąd czerpał siły?
Skręciliśmy. Zaułek, wille w kwietnych ogródkach, zasłonięte storami okna. Łomot. Dudni po
bruku, huczy, zbliża się. U wylotu ukazał się masyw czołgu. Nurknęliśmy pod dzikie wino
wplecione w malowaną siatkę, wcisnęliśmy twarze w piach, nakryci liśćmi. Żeby nie dojrzeli wora,
duży, wydyma się pod wątłymi gałązkami. Muszą go zauważyć i koniec. Żelazny kolos parł ku
nam, przez zieloną
szparę widziałam gąsienicę, była tuż przy twarzy. Zatrzymał się. Szwargot, wstrząs.
Salwa armatki zgasiła słońce, piarg, deszcz kamyków
o
asfalt, w oczach igiełki, nic nie widzę, chyba ogłuchłam.
I
jeszcze raz, i jeszcze. Uchylam powieki, widzę, że przeci
wległa ściana domku jest naga, zmiotło z niej wszystkie liś
cie, żałośnie zwisają, plączą się nagie sznurki gałązek. Może
nie zajrzą w dół, ku nam, pod gąsienice, które cuchną sma
rami i śmiercią. Buty żołdaków, porządne, wyświecone,
jeszcze mały krok któregoś z nich i... Stoją, patrzą chyba
w wąską gardziel uliczki, buty cofają się, trzask czegoś, pew
no klapy maszyny. Czołg rusza.
Leżymy, tając oddech, ustami dotykam ziemi, a potem, nie wiadomo kiedy, rozgarniam ostrożnie
winorośl. Wszędzie odłamki szkła. Dach przeciwległej willi zmieciony, czerwienią się stłuczone
dachówki, całe piętro znikło, tuman ceglanego kurzu wiruje w słońcu. Mieszkańcy chyba uciekli
stąd wcześniej, nikogo, wymarły świat. Pociągam za rękaw towarzysza. Wyczołguje się z trudem,
pomagam mu załadować na plecy jego wór. Biegnę przodem, tuż przy siatce, tej szczęśliwej dla
nas, z tyłu słyszę chrapliwy oddech. Nie nadąża. Zatrzymać się, poczekać, on zostaje. Złapią go,
wskaże mnie natychmiast, dopę-dzą czołgiem. Musimy razem, jest mu ciężko, on boi się bardziej
niż ja, ma tak dużo tych ziemniaków. Targamy je więc teraz wspólnie. Łapie ustami powietrze,
przypomina rybę. Mam ochotę krzyczeć, wymyślać mu, zmusić do porzucenia jego brzemienia.
Milczę. Przypominam sobie o opasce schowanej w kieszeni. Jeżeli ją zdjęłam, jakim prawem mogę
wydawać polecenia cywilnemu człowiekowi? Wszak wykazał więcej odwagi niż ja, żołnierz.
Pole Mokotowskie, łęty, zieleń, kartofle kwitną fioletowo i biało, rumienią się pomidory, sterczy
dumnie chyra zwichrzonej marchwianej naci. Znaleźliśmy się na terenach przyległych do alei
Niepodległości, przemykamy nie wiadomo dokąd. Jak osy kule przecięły powietrze przed nami, za
nami, obok. Widzą nas, są zaopatrzeni w lornetki, mają jak na dłoni, strzelają z karabinów
maszynowych. Padamy w bruzdy, worek taskamy w trzeciej, nad włosami smugi pocisków. Trzeba
się cofnąć. Wracamy. Nagi trup, odarty ze wszystkiego, gołe stopy, sine, pięty w błocie. Odwracam
twarz. Nie chcę patrzeć na coś, co było głową młodego mężczyzny. Niemiec czy nasz? Pewno
nasz. Utytłani w wilgotnej ziemi błąkamy się najpierw w bruzdach, potem wśród lilipucich uliczek.
Wszystkie podobne są do siebie, chyba byliśmy już i tu, i tu.
Znowu Pole Mokotowskie, znów obstrzał, zawracamy. Przesieka szerokiego skweru, drzewa,
środkiem szersza aleja przegrodzona spiętrzonymi ławkami, gałęziami, kanapą o połamanych
nogach.
„Stój. Kto idzie? Zbliżyć się dla podania hasła!"
Wyrywam z kieszeni zgniecioną opaskę, macham nią, krzyczę, że jestem z wojska, łączniczka,
wracam do oddziału, zostawili mnie bez broni, mieli wyjść z Warszawy, muszę do swoich.
„Nie wyszliśmy". Chłopak szczerzy zęby, wychyla głowę spoza barykady, rozsuwa gałęzie,
wskazując wąski przełaz, pomaga mi się wcisnąć, maca worek, kopie go, zawiedziony zawartością.
„Myślałem, że niesiecie nam granaty".
„Ja muszę do matki, na Wolę", mamie człowieczek, prochowiec ma umazany ziemią, włosy jak
strzecha.
„Kolego, tu walczący Mokotów, trzeba się bić, nie czas na sentymenty!"
„Sparaliżowana, sama, mów, którędy, jak iść?"
Śmiejemy się już we czwórkę, ja i trzej powstańcy, zuchowaci, jeden ma ramię na temblaku
skombinowanym z kolorowej apaszki. Krew ciemnieje na bandażu, widać przecieka. Wyciągam z
torby swój opatrunek, rozdzieramy opakowanie. Ani wiem kiedy zdarłam z rany sztywną, cuchnącą
gazę, opatrzyłam przestrzał, nawet nie pisnął. Zapytał tylko, czy nie mam więcej bandaży.
Pokazałam torbę, rozłożyłam bezradnie ręce. Szybka wymiana zdań, wskazują kierunek, słyszę, że
znajdujemy się w wolnym kraju. Część odeszła, oni jednak zostali, biją się, Komenda Placu
znajduje się przy Malczewskiego. „Tam się zgłoś, poznasz, warta przed bramą". Wciągam opaskę
na ramię, poprawiam włosy, machamy sobie dłońmi na pożegnanie, cześć, czołem.
Olśnienie. Ledwie parę kroków i wolność. Biało-czer-wone płótna wieją dumnie z każdego prawie
okna, dziewczyny w opaskach dźwigają kocioł, ciężko im, czerwone, roześmiane, objaśniają
życzliwie, jak iść do Komendy. Oddziałek chłopców maszeruje gęsiego, „sznurem" przy siatce,
jeden za drugim. Skąd wzięli furażerki, kiedy zdążyli tak się wystroić, opaski noszą na prawym
ramieniu. Spiesznie przekładam swoją. Wartownik, jakby kij połknął, furtka. Pyta surowo o hasło.
Znowu tłumaczę, że nie znam aktualnego, odpowiada surowym marsem. Nadbiega służbowy,
prowadzi, jakieś schody w górę, w dół. Każe iść w dół. Piwnica, tyle że wymieciona. Wpycha do
niej mnie i tego z ziemniakami, znajduje się miejsce i dla jego ciężaru.
Jesteśmy podejrzani. Przyszliśmy od strony zajętej przez Niemców, władze będą nas badać, pytać,
mamy
czekać. Próbuję przeciwstawiać się, wyjaśniać, ale chłopak kiwa głową, on spełnia tylko polecenia.
Każdy, kto się pokaże od Pola Mokotowskiego, musi być poddany przesłuchaniu, wróg czuwa,
zdarzyły się już wypadki, że Niemcy przysyłali swoich przebierańców.
Trzask zamykanych drzwi. Półmrok. Targana bezsilnym gniewem rozglądam się, okienko jest
małe, wysoko. W kącie na cementowej posadzce siedzi niemiecki żołnierz. Jest młody, blady, ma
oczy pobielałe ze strachu. Szwargoce do nas, wskazuje miejsce obok siebie. Odwracam się
plecami, wściekła, czekam nie wiadomo na co. Mój towarzysz pada obok Niemca, oddycha
głęboko, z dłonią na swoim worku. Mija czas. Długi, krótki? Zagląda inny wartownik, chwytam go
za ramiona, pytam o porucznika Pasa. Nie zna, nie słyszał, tyle się działo przez trzy dni. Pomóż,
jak przesłać wiadomość, pytaj kolegów albo puść mnie. Milczy, znika. Wchodzą dwie dziewczyny,
wnoszą garnek z zupą. Troskliwie karmią jeńca, oglądają się na nas, szepcą i proponują posiłek.
Zaraz umyją miskę. Nie chcę jeść w tej piwnicy pospołu z jeńcem, chcę do swoich. Opowiadam im
o wszystkich przeprawach wędrówki, o Olesińskiej, staruszce, Nie-borze. W otwartych jeszcze
drzwiach miga znajoma twarz. To lekarz, był ze sztabem, właściwie zgłosił się do akcji, gdy Ena
przyprowadziła rannego z drugiej strony ulicy Grażyny, on go opatrywał razem z tą sanitariuszką.
Odpycham wartownika, chwytam za ramię mijającego piwnicę.
„Doktorze, pan mnie przecież zna!"
Cień przypomnienia, uśmiech. Oczywiście, komendant Wojtek i inni mają kwaterę przy
Lenartowicza 13. Wystarczy przebiec kawałek Krasickiego, dwa kroki. A co
tam, pod Niemcami? Nie powiem mu przecież, że na Olesińskiej, na Dworkowej, Belgijskiej palą
ludzi. Pamiętam, że mówił, pochodzi stąd, z Mokotowa, nie zdążył na swój punkt i dlatego zgłosił
się do nas. Ma tutaj zapewnię rodzinę, przerazi się, zrobi jakieś głupstwo. A nie pomoże nic i
nikomu, gdyby można pomóc, chłopcy byliby już na Olesińskiej i gdzie indziej, widać nie dają
rady przedrzeć się aż tam. Zamelduję tylko komendantowi, nikomu więcej. Doktor robi mi
przejście, wartownik krzyczy za mną, każe wracać, grozi. Dziewczyny od zupy tłumaczą mu, niech
się nie wygłupia. Czy nie ma oczu, widać od razu, że jestem z wojska.
Biegnę, lecę środkiem ulicy. Wszędzie ludzie w opaskach, gwar, ruch, słońce zachodzi, niebo
różowe od blasków załamanych w oknach, może od pożarów, na parapecie drze się radio. Pudło
stoi na widoku, jak kiedyś, dawno, przed całym wiekiem. Kobiety rozparte na parapetach patrzą
ciekawie na powstańców, za nimi głowy dzieci, ktoś prowadzi rannego, podpiera troskliwie,
przemykają łącznicy, wszędzie jest Polska.
Porucznik Pas stoi na rogu Lenartowicza i Krasickiego, rozmawia z Eną, obok zielona peleryna
Izy. Zwalniam, w gardle wysycha, kroki sztywne, łupię obcasami, melduję swoje przybycie. Gdzie
Niebora, gdzie Grad? Wyjaśniam, że nie chcieli iść, zostali u ciotki. „Chodź..."
Znowu wartownik, wyświeżony, elegancki, już wiem, że na dzisiaj obowiązuje hasło „Wawer",
odzew: „Warszawa", schodki, głęboki mrok korytarzyka, chodnik, szklane drzwi, dywan, na
ścianach rozpięte jelenie rogi.
„Panie komendancie, melduję posłusznie swoje przybycie z ulicy Olesińskiej".
Wojtek wstaje, uśmiecha się, gładzi moje ramię. Odpowiadam coraz ciszej na zadawane pytania.
Nie, pusto, ani Niemców z załogą, ani naszych, po drodze tylko czołgi patrolują. Tak, na
Belgijskiej po parzystej, Dworkowa, część Olesińskiej. Nie widziałam, słyszałam. Tak, krzyki,
płacz, dym, smród, odgłos rozrywających się granatów, no i to, co mówili uciekinierzy. Spocznij.
Komendant stoi milcząc, oczy jak przepaść. Obie ręce na moich ramionach, ciepłe, mocne. Chwali,
że doszłam, cieszy się, że znów jesteśmy razem, że nie dałam się złapać. Melduję jeszcze o
barykadzie, ci trzej czekają na wsparcie, jest jeden ranny. Na znak komendanta łącznik wybiega. W
pokoju jest teraz dużo ludzi, każdy coś miłego, jestem pierwsza z pozostawionych, umieścić ją w
rozkazie dziennym, przydzielić kwaterę.
„Ze mną, panie komendancie, to moja łączniczka, potrzebuję najmniej trzech. Muszę rozwieźć
zaopatrzenie, nakarmić załogę, to moja dziewczyna, z przydziału", mówi Pas.
Dom przy Pilickiej 24, biała bajkowa willa, stół, przy stole gromada w opaskach, broń na biurku,
pod oknem, piją wino, drą się:
„...nikt się nie dowie, czy było dobrze nam, czy źle".
Urocza, gościnna pani ma włosy gładko ściągnięte z czoła, upięte w węzeł, częstuje kanapkami z
wędzoną słoniną, z masłem, z pomidorami.
„To moja łączniczka, pierwsza przyszła z tamtych terenów", znowu chwali się Pas.
Każą pić wino, niech żyje, górą nasze dziewczyny, damy im bobu, hurrra! Pieśń rozbija ciszę
wieczoru. Ciemno, pachnie maciejka, parują wonią róże skroplone rosą.
„Jutro będzie pogoda", stwierdza Pas. Opowiada, jak wczoraj rano przedarli się za Park Dreszera.
Batalion K z pułkownikiem Grzymałą odszedł w kierunku Wilanowa, zamierzali dotrzeć do Lasów
Chojnowskich, reszta została pod dowództwem pułkownika Daniela. Pierwszy atak na gmach
szkoły przy ulicy Woronicza załamał się. Padło wielu, Niemcy napierali, sytuacja wydawała się
beznadziejna. Dopiero po zmroku Daniel wezwał ochotników. Stanęła wśród nich cała komenda,
wszyscy „starsi panowie", Pas także. Wraz z batalionem „Bałtyk" i grupką WSOP-u wymietli
bastion szkoły. Gdyby nie to, nic nie uratowałoby skrawka Mokotowa. Szkoda tylko, że nie udało
się wziąć do niewoli całej załogi z Woronicza. Zdążyli się w większości wycofać do budynku przy
Puławskiej. Zostawili jednak sporo zapasów żywności, trochę broni, amunicji i rowery. Jesteśmy
prawie bogaci, a jeżeli wrócą ci z „Karpat", mamy sporo szans.
Tymczasem trzeba werbować ochotników, na Moko-towłe znajduje się sporo tych, którzy nie
dotarli do macierzystych oddziałów. Musimy organizować pomocnicze służby, szczególnie
zaopatrzenie, w ogóle całe kwatermistrzostwo. Naczelny kwatermistrz Sław stawił się wprawdzie,
lecz jest ciężko chory. A głodny żołnierz przegrywa wojnę, mówił jeszcze Napoleon. Pas patrzy w
niebo i znów wyraża nadzieję na pogodę.
Wchodzimy w mrok, przed domkiem czeka dwu-kółka zaprzężona w białego konia. Jedziemy do
własnej, uruchomionej dziś piekarni po chleb. Piekarz zgłosił się sam, otworzył dla powstania
zakamuflowany skład mąki, pewno ukradzionej Niemcom. W piwnicy odnajdujemy stygnący piec,
ludzie wyjmują na szuflach pachnące,
parzące dłonie bochenki, ż w nosie wierci, ślina napływa do ust.
„Jeden dla nas, po bochenku na dwie osoby", mówi Pas. Już go przełamałam, koła turkoczą, w
jednej ręce trzymam lejce, w drugiej tę pyszność, która niczym nie przypomina kartkowego
„brukowca". Cudownie. Zajeżdżamy do kwater, dźwigamy papierowe worki z pieczywem, do
bochnów wyciągają się ręce, płyną ku nam wdzięczne uśmiechy. Liczymy głowy, liczymy chleb,
musi starczyć dla wszystkich. Na końcu zatrzymujemy się na Krasickiego przy kwaterze dziewcząt.
Ciasno, ruchliwie. Kuzynka z dawnego świata, przed wojną spędzałyśmy wspólne wakacje, ty
tutaj, trzymamy się, górą rodzina, niech żyje wolna Polska.
Jest druga w nocy, walę się na dywan w domku pani Milewskiej, to właśnie miła pani z węzłem
włosów upiętych nad karkiem, nasza gospodyni. Pas otrzymuje służbówkę przy kuchni, z łóżkiem i
pościelą. Mam go obudzić o czwartej, czyli za dwie godziny. Czy sama się obudzę? Nogi jak
kłody, w głowie szum, serce podłazi do gardła, a w oczach wciąż łopoczące na wietrze biało-
czerwone flagi, orły rozpościerają skrzydła, jestem na Mokotowie, w wolnym kraju, u swoich. Nie
złapie mnie żołnierz z czołgu, nie spalą w piwnicy, czy człowiek z ziemniakami powędrował
uparcie na Wolę? Ktoś mówił, że tam toczą się ostre walki, kto? Niemcy spalili ludzi na
Olesińskiej, nie na Woli, którędy on tam przejdzie, na pewno przejdzie, zasypiam.
Jakbym miała budzik wmontowany w czaszkę. Trzeźwa siadam, na stole cyka zegarek, jest za pięć
minut czwarta. Skradam się na palcach między śpiącymi pokotem, mijam kuchnię, uchylam drzwi
do służbówki. Porucznik śpi
na płask, w ubraniu, tylko buty zdjął. Dotykam ramienia, nic. Poruczniku... Ani mowy, by go
obudzić. Szarpię.
„Co, jak, Niemcy?"
„Według rozkazu, czwarta".
Przygładza włosy, trze dłonią niegoloną brodę, kuli się, ranek jest chłodny. Flagi zwiędły, wilgotne
płachty zwisają miękko, ni śladu wczorajszego wiatru, róże przy siatkach ogródków skrzą się
kroplami nieobeschłej rosy.
Uliczka odbija odgłos naszych kroków. Na placówce chłopcy niechętnie stają w szeregu. Przyszli
bić się, nie ich sprawą jest kopanie ziemniaków czy zbiór pomidorów. Dajcie broń, pokażemy, na
co nas stać.
„Baczność, pluton za mną marsz".
Pas zostawia mnie z nimi, dokądś śpieszy. Prowadzę według kierunku, jaki przekazał. W
wyznaczonym domu pobieramy motyki i worki. Przy ostatniej barykadzie podaję na wezwanie
aktualne hasło. Wykradamy się na pole od strony Dworca Południowego. Pusto, rozległość,
skowronek dzwoni pod jaśniejącym niebem, uniósł się wysoko, nie widać go. Chłopaki chyba
nigdy w życiu nie widzieli kopania. Biorę od któregoś motykę, pokazuję, fiiit... kulka prawie
musnęła włosy. Padnij. Zaczęli iść na czworakach, niełatwo w takiej pozycji. Ale już mają nas na
celowniku, szyją seriami, szczęściem przenosi. Kryć głowy, plackiem. Pracujemy, pot cieknie po
czołach, ze strachu czy ze zmęczenia, dwóch przyległo w bruździe, nic ich nie ruszy. Spieszyć,
śpieszyć, do cholery, Niemcy mogą wysłać patrol, wybiją nas, a trzeba dać żołnierzom śniadanie,
tym przy barykadach. Nikt już nie protestuje, nie warczy, ot, służba, jak przypadnie, w razie czego
koledzy chyba wyskoczą, osłonią.
Rosną kupki jarzyn, pomidorów, osobno ziemniaki, czyste, wyślizgane. Rozcieram w palcach
grudkę ziemi, wącham, pachnie ostro ziołami, sobą, życiem. Biały koń z wózkiem wpada między
nas, salwa, długa seria. Ładujemy, śpiesząc, zdobycz, ktoś odgryza się z kabeka, tylko jeden ma
broń. Koń w galopie, kopacze biegną, dyszą, zjeżdżamy z pola. W kuchni gromada kobiet, ściągają
nasze skarby, wołają, że mało. Gubię gdzieś żołnierzy, sama jako furman jadę do następnej kuchni
i do następnej. Wyprzęgam konia, wycieram trawą jego boki, znajduję garstkę owsa. Chłopak,
któremu kazano być stajennym, boi się konia, nie miał z nimi do czynienia. Śmiech, ty łamago,
patrz, poklep, cześć.
Co było potem? Mieszają się dni, mieszają godziny. Odnalazło się kilka pozostawionych
uprzednio dziewczyn. 4 sierpnia oficerowie Wojtka ruszyli na ochotnika zdobywać dom przy
Puławskiej, w którym schroniły się niedobitki z bastionu przy Woronicza.
To było jednak po południu, a rano rozstrzelali mi rower. Byliśmy dumni z naszych stalowych
rumaków, stanowiły namacalny dowód opanowania placówki wroga. Znak „być albo nie być",
odejść z Mokotowa i z powstania albo przetrwać, rozłożyć się obozem w sercu dzielnicy. Rowery
rozdzielono między tych, którzy musieli przemieszczać się szybko po terenie. Zrazu jazda
wychodziła mi słabo, ileż lat nie siedziałam na siodełku, w dodatku ten był ciężki, przeznaczony
dla mężczyzny. Nazwałam go Max i nawet to imię wypisane na kartce przywiązałam do ramy. I
zaraz podczas przejazdu na drugą stronę Puławskiej trafiła go seria. Wykopyrtnęłam się,
rozkrwawiłam kolano, ciągnęłam po „kocich łbach" pokrzywione żelastwo. Jedno z kół skręciło się
w ósemkę, szprychy wyrwane z obręczy dzio-
bały opony, rama jak paragraf. Przerażenie. Jak tłumaczyć, co teraz, odpowiadam za wojskowy
sprzęt. Zawlokłam rower pod murek, położyłam na płytach chodnika. Dopiero następnego dnia
umocniono nim barykadę przy rogu Malczewskiego i Puławskiej. Do wieczora snułam się niby
noc. Gdybym jechała uważniej albo przeprowadziła rower pod niską barykadą, a nie gnała pełna
zachwytu w słońce... Tyle lat marzyło się o własnym rowerze, a kiedy mi go dano, nie służył
więcej nad godzinę. Kiedy więc Pas odmówił mi uczestnictwa w wyprawie na zdobywanie domu
razem ze wszystkimi, tliło się we mnie poczucie winy. Dlatego mnie nie wzięli, uważają, że
sprawię im kłopot, jeśli nie stać mnie nawet na dopatrzenie sprzętu. Próbowałam ich gonić,
doścignęłam przy Naruszewicza, ale komendantka Ena ostro machnęła ręką, wskazując drogę
powrotną. Maleli, szli tyralierą, widziałam, jak się schylali, przemykając coraz bliżej bryły, w
której zaszyli się Niemcy.
Siedziałam na schodkach willi przy Lenartowicza 13. Ciepło, na rabatach kwitły rdzawo nasturcje,
jakieś inne kwiaty, jakby zwykły letni przedwieczerz. Skądś przybłąkał się do mnie pies, wyżeł
brodaty, gładziłam jego łeb, skarżąc się brązowym, łzawym ślepiom, nazywałam go Cezar. W
głębi, w pokoju przy tarasie, panowie, którzy nie poszli, dyskutowali. Dobiegały tylko urywki
zdań.
„... Wejdą... nie wejdą... wszyscy na Sybir... nie, na Berlin... Wilno, Lwów... nas jest za wielu,
jesteśmy armią... sojusznicy... wejdą..."
Zjawiły się dwie dziewczyny, przysłano je do pomocy w kuchni, mają gotować dla kwaterujących
tu mężczyzn. Przyniosły kawał mięsa, natychmiast ukradłam spory kęs dla Cezara. Pożarł. Nie
miały pojęcia, jak się gotuje czy
smaży mięso, jak makaron, którego worek przytargały. Właścicielka domu, pani Barowa z naganą
pokiwała głową. Nie kryła zgorszenia. Jak wy będziecie prowadzić własne domy, co to za młodzież
teraz, bez pojęcia, wojsko im w głowie, a nie znają istotnego powołania kobiety. Dziewczęta
obruszały się, brzydziły krwistych ochłapów, które trzeba było obierać z błon, pot osiadał im na
czołach, zaciskały zęby. Rada, że nie padło na mnie, przyglądałam się im ciekawie. Nigdy w życiu
nie dotykałam „tego", również brzydziłam się krwi, samego jej zapachu. Przed wojną byłam za
mała, w czasie wojny nie jadało się mięsa, a jeżeli, to bardzo rzadko. Potem Ninka, która wzdragała
się najbardziej, została ranna. Nigdy jej już nie zobaczyłam, podobno spłonęła żywcem w szpitalu.
Druga, której imienia nie pamiętam, także poległa, nie wiem jednak w jakich okolicznościach.
Oficerowie wrócili o zmroku obarczeni łupami i szczęśliwi. Przekrzykiwali się w opowiadaniu, jak
zdobyli dom, jak podłożyli ogień i szli za cofającymi się po schodach w górę, gnając ich aż na dach
i wreszcie biorąc do niewoli. Zwycięzcy przytachali wielką szynkę, puszki konserw i smalcu.
Dostałam od Pasa pudełko „mączki Nestla", nie wiedziałam, czy się obrazić, czy cieszyć. Nosiłam
tę mączkę długo w torbie, została z naszymi rzeczami na Ikara. Dom przy Puławskiej pozostał do
końca w naszych rękach.
Pierwszy raz w życiu piłam tego wieczoru alkohol, było głupio, to przecież śliwowica, delicje... Co
powiedziałby na to ojciec, co matka, głupstwo, wszyscy wołają „na zdrowie", śpiewają
„Szwoleżerów", „Brygadę", inne pieśni... Nie gniewają się, że z makaronu zrobiła się bryja,
dziewczyny rzuciły kluski na zimną wodę, można to było
kroić łyżką, istna glina, mięso przypalone, suche jak podeszwa, drobiazg, nauczycie się jeszcze,
dziewczyny, nie od razu Kraków...
Nocą szliśmy z Pasem do kwatery chorego kwatermistrza Sława. Czekałam w przedpokoju
czyjegoś mieszkania, gapiąc się na obrazki rozmieszczone na ścianie, na drewniany wieszak.
Głowa opadała, chciało się spać. Podrywałam ją, nasłuchując szmeru głosów zza drzwi. Na krześle,
naprzeciw siedział wysoki, chudy mężczyzna, ćmił papierosy. Drzwi się otworzyły, czekający pan
zerwał się z miejsca, łupnął obcasami:
„Melduję posłusznie, rotmistrz Jurand prosi o przyjęcie do służby!".
Pas cofnął się znów za drzwi, przywołał ochotnika, znowu ciągnęło się czekanie. Wracaliśmy we
trójkę, gwiazdy rozsypały się po niebie, cisza, jakby nie było wojny. Jurand otrzymał locum z
innymi panami przy Lenartowicza. Zajmowali przestronny pokój obok tarasu, spali pokotem na
podłodze, nie wszyscy mieli sienniki. My z Pasem i z Cezarem udaliśmy się do pani Milewskiej.
Od świtu następnego dnia Jurand przejął nadzór piekarni. Mieściła się tuż, przy Wejnerta. Wypiek
odbywał się nocami, więc Jurand drzemał w ciągu dnia we względnym spokoju. Wydawał się coraz
chudszy i coraz dłuższy. Wkrótce objawiła się skądś jego żona razem z trzynastoletnim chłopcem,
synem, który przybrał pseudonim chyba Miś. Został łącznikiem. Żona Juranda nie należała do
powstania, obijała się po kątach, rozpaczając, wróżyła rychły zgon synkowi i mężowi, namawiała
ich do wyjścia z miasta. Po wojnie spotkałam Misia w Łodzi, w zatłoczonym tramwaju.
Umówiliśmy się na wspominki, ale do nich nie
doszło. Wkrótce dowiedziałam się, że postradał zmysły i znalazł się w zakładzie dla obłąkanych w
szpitalu w Ko-chanówku. Rannego Juranda Niemcy zastrzelili w szpitalu, gdy opanowali nasz
Obóz. O Jurandowej nic nie wiem.
Następnego dnia, chyba 5 sierpnia, po bieganiu od czwartej rano do wieczora z poleceniami
zemdlałam przy kolacji. Był upał, skończyła mi się wata, no i tak... Komendantka Ena zorientowała
się, o co chodzi, i przydzieliła Pasowi drugą łączniczkę, Bietę. Właśnie Bieta, Ewa i jeszcze jakieś
dziewczyny dobrnęły do nas z Dolnego Mokotowa. Siedziały tam w piwnicy, wciąż czekając na
powstanie, potem okrążone, przerażone i głodne. Kiedy chłopcy zajęli część Chełmskiej,
wyprowadzili zgłodniałe i zagubione.
Późnym wieczorem łącznik przyniósł nam zlecenie, abyśmy oboje z Pasem przenieśli się z kwaterą
na Lenarto-wicza. Wojtek pragnie mieć nas wszystkich pod ręką, w jednym miejscu. Szybko
zebraliśmy nasze manele i czule żegnani przez panią Milewską ulokowaliśmy się pod wskazanym
adresem. Pas otrzymał niewielki pokoik na piętrze, my z Bietą obok, duży, w rodzaju
„salonowego", pełen stylowych mebli. Gospodyni, pani Barowa, od pierwszej chwili skrzywiła się
na psa. Zadepcze jej podłogi, kto słyszał trzymać takie bydlę w domu. Przysięgłam, że będę
sprzątać po Cezarze i po wszystkich mieszkańcach. „Najwyższy czas", odparła sucho. „Chodzicie,
kurzycie, mieszkanie się niszczy. W ogóle jutro poproszę państwa o wyjęcie okiennych ram z
szybami. Mogą wypaść od podmuchów pocisków. Jak zostanę na zimę w mieszkaniu bez szyb?"
Pomyślałam, że do zimy daleko, kto wie zresztą, kto z nas jej doczeka, zapewne nie willa pani
Barowej. Jeszcze raz złożyłam wszystkie uroczyste przysięgi. Cezar wkroczył
z nami na górę. Wkrótce rozwalony na tapczanie Pasa przyglądał się z uwagą naszej trójce. Ja w
foteliku, na poręczy Bieta, Pas przy biurku. Poszperał w swoim plecaku, rozłożył na skrawku
papieru pyszne, pachnące nieziemsko kabanosy. Wyczarował skądś niewielką butelkę z ciemnym
płynem, metalowe kieliszki, nalał.
„W ręce mojej pierwszej łączniczki, na osiedliny", wsunął mi w palce naczyńko i ułomek
kabanosa.
„W ręce mojej drugiej łączniczki, witaj na służbie, Bieto..."
Trunek sparzył przełyk, nie ośmieliłam się odmówić. Bieta z humorem opowiadała o głodzie i
strachu, które przeżyła z koleżankami. Położyłyśmy się potem na szerokim małżeńskim łożu w
naszym pokoju, przytuliły do siebie spokojne i uśmiechnięte. Nie spostrzegłam, kiedy na posłaniu
znalazł się i Cezar. Skulił się w naszych nogach i właściwie nie przeszkadzał.
Odtąd zrywałyśmy się o czwartej czy nawet trzeciej rano na zmianę. Jedna z nas mogła spać nawet
do siódmej trzydzieści, schodzić jak królowa na śniadanie. Przynosili je łącznicy, zwykle po
dwóch, konew zbożowej kawy, kromki wydzielanego chleba, sztuczny miód. W pokoju przy
tarasie panowie uprzątali sienniki, składali je w wysoki „nasyp", golili się na wyścigi, chlapali w
łazience. Zasiadaliśmy przy owalnym stole, my, dziewczyny, na kanapie, panowie na krzesłach.
Czasami zaglądał Wojtek, wtedy jedzący zrywali się do pozycji baczność, gorliwie rozpoczynając
obowiązkowy meldunek. Wojtek uspokajał nas, kiwając ręką, próbując chleba, przysiadał gdzie
bądź. Nie znosił ostentacji i wojskowego drylu. Po posiłku rozbiegaliśmy się, każdy do swoich
zajęć, tylko jedna z nas musiała sprzątnąć stół i po-
zmywać. Starałam się wyręczać w tym Bietę, bo przy okazji chwytałam możliwość nakarmienia
Cezara. Dzieliłam z nim własne, skromne porcje, czasami zwyczajnie podkradałam co się dało
innym. Nie męczyły mnie wyrzuty sumienia. Pies był uroczy, nie odstępował mnie.
Nasz teren rozszerzał się. Kopaliśmy ziemniaki, zbieraliśmy jarzyny, marchew, pietruszkę,
pomidory, także przy alei Niepodległości i po drugiej stronie Puławskiej, i przy Wielickiej, aż pod
Ksawerów. Przywykliśmy do leżącej pozycji podczas pracy, przywykliśmy do stałego obstrzału.
Nauczyliśmy się wyczekiwać chwili, gdy dało się unieść lub choćby wysunąć wyżej głowę. Pociski
najczęściej przenosiły. Pracy było coraz więcej, ludzie gromadnie ściągali do wojska, a wszystkich
trzeba było nakarmić.
Wkrótce skończyło się wysypianie niedyżurującej, obie z Bietą musiałyśmy zrywać się razem,
upadałyśmy ze zmęczenia. Dołączyła trzecia łączniczka, przybyła także z Dolnego Mokotowa
Gena, koleżanka z klasy mojej młodszej siostry. Roznosiła ją energia, potrzeba nadrobienia
zmarnowanego na czekaniu czasu. Stale chciało się spać. Nabrałam umiejętności zasypiania w
każdej nieomal pozycji i w każdej chwili, choćby na dziesięć, piętnaście minut. Bywało przecież,
że pracowało się całą noc i cały dzień. Powstańczy tabor liczył już kilka koni, w tym cztery czy
pięć wspaniałych „anglików", zdobytych na służewieckich wyścigach. Krowy i konie postawiono
przy Krasickiego, na placyku pomiędzy Tylicką a Krasickiego w czerwonym nieo-tynkowanym
domku, którego właściciel nie dokończył budować.
Obiekt ten posiadał jednak wspaniałe, przestrzenne piwnice, nawet pobielone. W nich urządziło się
boksy dla
koni. Najbardziej lubiłam poczciwego deresza, Barrego. Nigdy się nie płoszył, nie buntował,
zdawało się, że nie obchodzą go kule. Był posłuszny, ufny, łatwy w prowadzeniu. Może dlatego
celny cios dopadł go tak łatwo.
Biegł śmiało, prąc ku przodowi szeroką piersią, bez trudu ciągnąc naładowany wóz. Koła w
grubych oponach toczyły się lekko. Barry upadł na bok, pękł dyszel. Umierał zdumiony, szybko,
jego lśniące oko łzawiło, zachodziło mgłą. Próbowałam podtrzymać opadający łeb, przywarłam do
ciepłego boku konia. Serie szły teraz ciągłe.
Urwany szczek Cezara i jego szaleńcza ucieczka, gdzieś w kierunku Ksawerowa.
„Cezar, wołałam, Cezar, wróć, wróć, to nic, to tylko strzelają".
Ale Cezar nie wrócił. Nigdy i nigdzie już go nie spotkałam. Skryta za leżącym Barrym, osłoniona
nim jak tarczą, bezradnie myślałam, w jaki sposób dostarczyć na punkty żywność. Jak w ogóle
wydostać się z deszczu kuł. Rozdarte nimi worki pryskały, dopiero co mozolnie zbierane ziemniaki
sypały się na ulicę. Tam czekają. W kuchni przy Pilickiej, w kuchni przy Puławskiej, przy
Czeczota, wszędzie. Z pomidorów zostanie miazga, wojsko nie otrzyma obiadu, co robić, jak
zawlec Barrego na placyk przed staj-jnią. Wypełzłam zza konia, czołgałam się, wyprzedziłam
ostrzeliwany wóz, jeszcze trochę, jeszcze parę ruchów dłońmi, stopami, byle za barykadę. Chłopcy
spoza niej widzą, co się dzieje. Już. Pognałam do Komendy Placu meldować, co się zdarzyło,
starać się o pomoc. Ktoś stwierdził, że mięso konia nie może się zmarnować, trzeba koniecznie
wysłać pluton z linami, ściągnąć wszystko, drugi pluton osłoni salwą, upozoruje się atak. Ataku
jednak nie trzeba
było pozorować, bo Niemcy również polowali na ładunek i martwego Barrego. W szalonej
kanonadzie samochodowy zdobyczny łazik zawlókł poległe zwierzę i wóz przed stajnię. Sporą
część zbiorów uratowało się, rozwiozłam z niewielkim opóźnieniem zaopatrzenie innym koniem.
Owszem, jadłam mięsną zupę, podobno wyjątkowo smaczną i sytną. Łykałam łzy razem z końskim
mięsem, wciąż czując prawie namacalnie spocony, chłodniejący w dłoniach koński łeb.
Rozwoziłam spóźniony obiad, machinalnie rozglądając się, szukając wzrokiem Cezara. Może skrył
się gdzieś, w jakimś kącie, może czeka przy jednej z placówek, gdzie zwykłam bywać. Mimo uszu
puszczałam wymówki chłopaków o piecuchowaniu i wygodnym życiu ludzi z kwatermistrzostwa.
Nie chciało się próbować tłumaczeń, nie chciało się wymieniać imienia Barrego, który tak im
smakował.
Było już ciemno, gdy rozniosła się wiadomość, że żandarmeria wykryła szpiegów. Ktoś daje z
okna sygnały Niemcom. Uzbrojeni żandarmi wpadali na kwatery, przetrząsali mieszkania,
legitymowali mieszkańców. Znajdowało się wśród nich wielu uchodźców, którzy nie mieli żadnych
dokumentów. Niektórych zabierano na przebadanie. Zrobiła się atmosfera napięta, pełna
podejrzliwych niedomówień. Nie wiem, czy schwycono szpiega, czy alarm okazał się fałszywy.
Tej nocy chłopcy atakowali Dworkową. Zalegli na skarpie i wielu już tam zostało.
Niedziela, 6 sierpnia. Cała załoga Mokotowa jak na dłoni. Stoimy szeregami na placu przed kaplicą
w szpitalu sióstr Elżbietanek. Kościół zajmuje komenda sztabu, wyżsi oficerowie, szarże, ważne
cywilne osoby. My, czwórkami, pośrodku i w sieni, reszta pod ulewą słońca, tylko niektórych
szczęśliwców osłaniają liście orzechowych, kasztanowych drzew, akacji i jesionów. Na chórze
zakonnice, ich śpiew, na chórze ciężej ranni, kilka inwalidzkich wózków, tacy, którzy kusztykają,
obwiązani bandażami. Przy ołtarzu ksiądz Zieją, nasz kapelan. Spod niepokalanej bieli komży i
mszalnego ornatu wyglądają chłopskie spodnie w prążki i pomarszczone, zakurzone cholewy
długich butów. Ołtarz w bieli i czerwieni róż. Jeżeli nadlecą, nikt stąd nie wyjdzie żywy,
zdruzgoczą nas w ciągu paru minut. Śmierć? Umrzemy razem, rozśpiewani wołaniem do Boga. Nie
potrwa długo, więc i boleć będzie krótko, może wcale, potem już tylko jasność. Jaśniejsza nawet
niż ten dzień bez chmurki, niż prześwietlone niebo, niebieskie, bez kresu.
„Przekroczyliśmy próg wolności", mówi ksiądz Jan Zieją. Czuje się zapach, smak tych słów.
Jestem lekka, nie posiadam wagi, w ogóle nie mam chyba ciała, jestem samym uduchowieniem.
Zdania o gotowości na śmierć, o Chrystusowym żołnierstwie, takim samym, jak tych spod
Żółkiewskiego -rycerza Maryi Panny, jak innych, którzy śpią w mogiłach. Ci z września i ci z
listopada, my będziemy sierpniowi. Gromadny głęboki oddech, gdy celebrans unosi dłoń i woła ku
szeregom, że wszyscy, dosłownie wszyscy otrzymujemy odpuszczenie win w godzinie śmierci.
Pełna absolucja. Jakbyśmy tą wielką grupą, całym wojskiem Mokotowa, całą jego załogą odbyli
sakrament pokuty. Wszystko jest nam odpuszczone, trzeba tylko wierzyć i mocno, mocno żałować
za popełnione grzechy. „Panie, bądź miłościw mnie grzesznemu, mnie grzesznej". Ponad tysiąc rąk
bije się trzykrotnie w piersi. Wpatrujemy się zachłannie w uniesiony wysoko krążek Hostii. Oto
żywe Ciało Jezusa. Przychodzi dziś do wszystkich bez wyjątku. Nie ma praktykujących i
niepraktykujących, brak niewierzących, ateistów, sceptyków. Brak obojętnych.
Widzę łysą głowę majora Redy, i on, i on, jakże to dziwne, w skupieniu, prawie w ekstazie idzie
przyjąć Komunię. Widzę pułkownika Daniela, wraca wolno, wyrzeźbiona natchnieniem twarz. Oto
major Zryw i Zenon, i Ryś, ten cynik, nawet ten... Niosą ku ołtarzowi na noszach chorego majora
Sława, kwatermistrza, który w takim stadium choroby stawił się na miejscu postoju w godzinie
„W". Musi być ciężki, bo chłopakom aż żyły nabrzmiały na skroniach, na odsłoniętych do łokci
ramionach, na garściach zaciśniętych u trzymadeł.
Idzie do Komunii krotochwilny Gruby, sądziłam, że on nie myśli o Bogu, i komendant Wojtek,
Ena, wszyscy oficerowie, sztab, żołnierze, jak wypadnie, kto bliżej, jak leci, bez różnicy stopni.
Księża, nie wiem skąd wzięło się ich kilku, rozdają Boży Chleb. Przyjmujemy Go stojąc, brak
miejsca na klękanie. Jesteśmy gotowi, jesteśmy w pełni gotowi, nic złego nie ma do nas dostępu.
Śmierć? Kto się jej lęka, wcześniej czy później zabiera każdego. Czy może być piękniejszy
moment, czy kiedykolwiek ktokolwiek z nas może być bardziej godny, lepiej przygotowany na
spotkanie z Bogiem niż teraz, w tej chwili? Jesteśmy czyści, nosimy opaski, znak podobny do tego,
który niegdyś przypinali do piersi krzyżowcy, my te opaski. Nasza przepustka do nieba. Niech
sobie przylecą, niech ciskają swoje bomby. Wolni od strachu, staliśmy się heroldami Niepodległej,
skrzydlaci. Prawie czekamy chwili, gdy przyjdzie zajrzeć w Oblicze Najwyższego, zdać Mu
meldunek. Wypełniliśmy swoją powinność, trzeba było iść, jesteśmy. I znowu słychać słowa
kaznodziei o dniu Przemienienia Pańskiego, o spełnieniu ofiary. „Boże coś Polskę" grzmi z każdej
piersi pełnej łomotu serca półprzytomnych ze szczęścia, głośno, jak najgłośniej.
Ktoś przeciska się między szeregami, odsuwa brutalnie prawie stojących. Doktor Wiesław,
naczelny szpitala, za nim długa, barczysta sylwetka pułkownika profesora doktora Lotha. O co
chodzi, wszak i oni przed chwilą przyjmowali Komunię, nawet i doktor Loth, o którym tyle
anegdot, on także. Lekarze stoją już przy balaskach, zlecając rozejść się, rozbiec najszybciej jak
można. Natychmiast. Tłumaczą w urwanych zdaniach Danielowi, że gdyby co, jedna miazga. Tu
jest szpital, ranni, a widać same mundury, opaski, pełno żołnierzy na otwartym placu podwórza,
non-
sens. Nasz rejon skończy zryw powstańczy w jednej chwili dzięki tej pułkowej uroczystości.
No, więc co... Cóż, że zginiemy, po to wszak przyszliśmy, zgromadzili się na powstanie. Jeżeli
Bogu taki właśnie koniec akcji zdrowych i rannych jest miły, jeżeli w ten tylko sposób możemy
zdobyć wolność, jesteśmy gotowi. Możemy pozostać tu, przed kościołem, martwi. Jednak
oficerowie przytakują racjom lekarzy. Podają komendy, omiatają nas, zgarniają „w tył zwrot".
„Każdy do swoich zajęć, rozejść się, szybko, szybko".
Pociemniało w oczach. Więc nic? Tyle uniesienia, żarliwej gotowości i nic. Ani bomb, ani ataku,
ani śmierci. Biegnę z grupą kopaczy w kierunku Wielickiej, macham dłonią chłopakom siedzącym
przy ostatniej u przedpola barykadzie. Przypadamy znowu do bruzd. Piach, sucho, wydzieramy
kartofle z ziemi. Dzisiaj znowu spóźni się zupa, czy zdołamy wykopać dosyć, czy starczy?
Jesteśmy widoczni jak na dłoni, jak na scenie. Naszą osłoną są tylko zielone łęty, krzaki,
marchwiana nać. Bzz, bzzz. Kilka niemrawych serii. Niemcom jakoś nie chce się celnie strzelać.
Dlaczego? Czyżby wiedzieli, że dzisiaj każdy i każda niczego się nie lęka? Gdyby w tej chwili,
teraz, już tylko prosto do nieba.
Po latach wciąż jeszcze błąkają się w pamięci słowa kapelana, że my podobnie jak ojcowie w
czternastym roku, gdy Kadrówka maszerowała z Oleandrów ku wolności...
A po południu, tej samej niedzieli święta Przemienienia Pańskiego zeszli się na terenie
mokotowskiego Obozu pogorzelcy z Belgijskiej, Dworkowej, z Olesińskiej.
Młoda, rudawa, twarz w oparzelinach, na policzkach brud rozmazany łzami. Milczy, spogląda
wrogo. Doktor
pułkownik Loth, Gruby, Marian, Pas, pani Milewska dwoją się i troją, wyszukując kwater dla
uciekinierów. Dyrektor szpitala dla cywilnej ludności doktor Radwan upycha rannych i
poparzonych na Tynieckiej. Radwan jest olbrzymim mężczyzną z chyrą siwych włosów nad
czołem, podobno z pochodzenia Żyd, podobno nosi znane w naukach medycznych nazwisko.
Przypomina biblijnego proroka. Załatwiam z nim kilka najkonieczniejszych formalności i głodna,
zakurzona zjawiam się przy Pilickiej. Na ganku spotyka mnie wzburzony profesor Loth. Wywija
mi nad głową laską, krzyczy. Gdzie się włóczę, byłam potrzebna, nie było kogo posłać z nową
partią uchodźców na Grażyny. Ani jednej łączniczki, gzicie się po kątach z chłopakami, nigdy
żadnej nie ma. Prostuję się, zamarła z oburzenia melduję, że jestem łączniczką porucznika Pasa i
wypełniam tylko jego zlecenia.
„W dupie mam twego porucznika, banda gówniarzy!", drze się Loth.
Patrzę mu chłodno w oczy, prawie go nienawidzę. On na Pasa, na nasze wojsko, a przecież
widziałam go dzisiaj także przed ołtarzem.
„Melduję, że jestem wojskową łączniczką, i nie mogę słuchać szkalowań armii. Melduję, że słowa
pana pułkownika przedstawię w raporcie".
Trzaskam obcasami, robię sprawne w tył zwrot, choć ledwie trzymam się na nogach. Odchodzę
szybko, z trudem hamując łzy. Za ogrodzeniem, gdy już mnie nie widzi, biegnę. Pośpiesznie
opowiadam całe zajście Pasowi, melduję się u komendantki, plotę o zbrukanej godności munduru--
opaski, twierdząc uparcie, że oczekuję przeprosin ważnego człowieka. Ena słucha chaotycznego
meldunku, uśmiecha się i nagle wtyka mi do ust czekoladkę. Wspaniała. Skąd to
wzięła, kiedy jadłam czekoladę, przed wojną, może nigdy, może tylko kiedyś mi się śniło?
Do późna rozprowadzam po przeróżnych mieszkaniach zbiedzonych, zastraszonych ludzi z
tobołkami na plecach. Wszyscy wydają się jednakowi, podobni do poparzonej rudej dziewczyny z
Olesińskiej. Wrodzy. Z niechęcią machają ręką na próby pociechy, tłumaczeń, odżegnują się od
„naszego powstania". „Dlaczegoście to zrobili, co z nami będzie, jesteście grupą szaleńców!"
Spotykam wśród zbiegłych Dziunię. Dwa dni przed akcją gościła mnie w swoim domu na
Łowickiej, przekazywała paczki z granatami, jej młodszy brat, Jureczek śmigał na rowerze,
rozwożąc wezwania na miejsce postoju. Jurek nie żyje. Matka Dziuni także. Córce udało się skryć
w krzewach bzu, za siatką. Widziała stamtąd wszystko, co oni z mamą, z Jurkiem... Długo płonęła
potem biała willa, pełna rodzinnych pamiątek, starych mebli, palił się, skwiercząc, olejny portret
pana domu, pułkownika Wojska Polskiego, osadzonego w oflagu. Dziunia dygocze, zęby szczękają
o szkło szklanki, gdy pije podawane krople. Nie nadaje się już do żadnej akcji, do niczego się nie
nadaje, a tak niedawno imponowała mi swoją postawą. Trudno pojąć. Wszystko zdarzyło się
jednego dnia. Rano dostąpiliśmy odpuszczenia grzechów, uniesieni czuliśmy się heroldami Dobrej
Nowiny, wkrótce potem złoczyńcami, którzy sprowadzają na bezbronnych najgłębszy dramat.
„Łączniczka, doskonale, właśnie potrzebna nam do łączenia!"
Chłopcy z kwatery przy Naruszewicza bluzgają bezwstydem, gdy przynoszę rozkaz dla ich
dowódcy. Krew zalewa policzki, czoło, rumienię się chyba pod włosami. Nie
w pełni rozumiem, co oni chcą wyrazić, czuję, że jakieś świństwo. Jakby mnie kto oblał pomyjami.
Smarkaty podchorąży odbiera kartkę, spocznij, odpowiedzi nie będzie, wykonam. Nie powiem mu
przecież, że obrazili mnie jego podkomendni, nie potrafię. Wracając przez Krasickiego, mijam
objętą, zlepioną prawie parę. Smutno. Jednego dnia, jednej niedzieli, zda się przetartej z chmur ze
zła.
Nocą Niemcy podeszli do alei, sforsowali ją. Łomot kanonady, tupot licznych kroków, odwody
biegną do akcji. Pas zerwał nas z łóżek, polecił zejść na parter, włożyć obuwie. Drzemałyśmy w
holu, w pełnym umundurowaniu, przytulone z Bietą, milczące, jedna przed drugą udając sen.
Wejdą czy nie? Może ich zatrzymają, odrzucą. Zaraz tu będą, pogwałcą, zadźgają, nasza śmierć
będzie straszna. Skończymy jak ci, którzy nie zdążyli uciec z Olesińskiej, zmienimy się w kupę
rozkładającego się, cuchnącego mięsa. Za chwilę poznam granicę nieśmiertelności, dojdę kresu,
poznając pierwej poniżenie, świństwo, rechot. Więc taki los czeka Bietę, Genę, mnie, każdą?
Dlaczego nie urodziłam się chłopakiem?
„Idziemy", Pas dotknął ramienia. Zatrzymali ich przy Wiśniowej i jeszcze gdzieś. Odparli.
„Idziemy po jarzyny. Powinno być spokojnie, Niemcy także chyba są zmęczeni, wykrwawieni".
Chyba wtedy dołączyła do nas czwarta łączniczka, mieszkanka dzielnicy, szara jak mysz Mary.
Mimo zwiększonej liczby wciąż byłyśmy zmęczone, zabiegane, stale chciało się spać. Miałyśmy
odparzone stopy, obuwie spadało z nich, bolał, uwierał każdy mięsień. Brygada kartoflana
zapuszczała się coraz dalej od ostatnich barykad. Nierzadko trafialiśmy na brygady kartoflane
niemieckie. Cofaliśmy się,
czasami cofali się oni. Częściej my. Ochrona była słaba, dysponowaliśmy jednym ręcznym
karabinkiem i dwoma granatami Czarnego Wojtusia. Posiadał tylko jeden magazynek „pestek".
Wystarczy na odskok, potem pozostanie bezbronny, obciążony martwym żelastwem. Czarny
Wojtuś pilnował czule swojej maszynki, nawet potrzymać jej przez chwilę nie pozwalał. Podobno
potem, w kanałach oszalał i któryś z kolegów musiał go zastrzelić. Dotąd nikt nie zna jego
nazwiska. Na tablicy poległych pułku „Baszta" figuruje tylko jego pseudonim i data: 27 września
1944 r.
8 sierpnia z Pasem i Marianem wyruszyliśmy na Olesińską po Nieborę i Grada. Oficerowie
dowiedzieli się skądś, że obaj żyją i tkwią w jakiejś piwnicy. Niemcy zrobiwszy swoje, cofnęli się.
Ulica należała częściowo do nas. Szliśmy „ciągiem", który zapewniał większe bezpieczeństwo
podczas indywidualnego obstrzału. Za mną Pas, za Pasem Marian. Minęliśmy barykadę, żołnierze
ostrzegli, że łatwo spotkać Niemców, wstrzymaliśmy kroki. Marian uspokoił ich.
„Nam nic złego nie może się stać".
Ulice ciche, jakby nigdy nie mieszkali tu ludzie. Wiedzieliśmy jednak, że są, że czyjeś oczy śledzą
nas z dziur piwnicznych, zza porwanych siatek ogrodzeń. Mieliśmy blisko, ale drogi nie dało się
mierzyć metrami. Przesuwaliśmy się przez dziury, odchyliliśmy dzikie wino. Poznałam miejsce,
gdzie leżałam z człowiekiem wędrującym na Wolę. Oto willa o zmiecionym dachu, nikt nie
uprzątnął z jezdni potrzaskanych dachówek Płot, furtka wyrwana z zawiasów, wisi jak kalekie
ramię, drewniane schody. Siedzą przy stole? Siedzą.
Stół jest pusty, serweta szara od kurzu, w słoiku resztka korniszonów, papier po kostce margaryny,
brudne
talerze. Nie ma ciotki. Niebora chwyta w ramiona porucznika Mariana: „Wiedziałem, wiedziałem,
że o mnie nie zapomnisz!" Nieogolony, broda w siwych sztywnych kłakach. Nazywa Mariana
Kaziem. Grad, niemrawy, rozlazły twierdzi, że namawiał Nieborę, aby iść do nas, on wolał
cierpliwie czekać, aż ktoś się po nich zgłosi. Co ci dwaj będą robić, do niczego się nie nadają.
Niebora jest strzępem starego, przerażonego człowieka, a Grad ni to, ni sio. Nie pytamy o ciotkę, a
oni także unikają tego tematu. Niebora odzyskuje nieco swady, już woła, że czuje się żołnierzem i
śpieszy ku swoim.
Szybko opuszczamy domek Świst kulki, Niebora czepia się Mariana, ciągnie do tyłu. Mrugam
porozumiewawczo do Pasa, ale on kładzie palec na ustach. W Obozie, gdy dobrnęliśmy, opowiada,
że przed akq'ą Niebora sporo pomagał konspiracji. Jest praktyczny, inteligentny i w gruncie rzeczy
odważny. W jego wieku nie każdemu przyszło do głowy wybrać się do akcji, rówieśnicy woleli
opuścić miasto. Specjalnie przyjechał z letniska do Warszawy. Milknę, ale wiem swoje. Czy
pójdzie pracować do piekarni z rotmistrzem Jurandem, czy zajmie się bezdomnymi i zapewni im
dach nad głową, strawę, opiekę? To właśnie robią starsi ludzie, to należy do porucznika Mariana,
który objął funkcję Delegata dla Cywilnej Ludności na terenie Obozu.
Marian właśnie przyniósł do pani Milewskiej kilkumiesięcznego chłopczyka znalezionego w
opuszczonym domu. Obok dziecka w kocyku leżał węzełek z pieluszkami i kaftanikami małego.
Pani Milewska popłakała się nad niemowlakiem. Nagrzała wody, kąpała dziecko w cynowej
wanience, pod jej instrukcję układałam pieluchy, kręciłam
waciki. W tym czasie Marian wędrował od domu do domu, szukając dla dziecka mleka i kogoś, kto
zechce się zająć żywym znaleziskiem. Pani Milewska nie mogła, pracowała bez reszty z doktorami
Lothem i Radwanem w Komitecie Opieki Cywilnej, organizowała mnóstwo wciąż nowych spraw,
nigdy nie było jej na miejscu. Znajdek przetrwał na Pilickiej do wieczora pod pieczą
wydelegowanej do tego tymczasowo Mary. Profesor Radwan zdecydował wreszcie, że weźmie
malucha do swego szpitala, są w nim fachowe pielęgniarki, a może, może znajdą się rodzice?
Przy okazji przeprowadzania Niebory z Gradem i potem, przy dziecku, dostrzegłam dopiero
Mariana. Wcześniej był jakby niewidoczny. Raz spostrzegłam, jak biegł, niosąc ostrożnie butelkę
pełną mleka, kiedyś spotkałam go w kaplicy sióstr Urszulanek przy Puławskiej, gdy przyjmował
Komunię Świętą. Urszulanki prowadziły jedną z największych kuchni, w związku z tym bywałam
u nich kilka razy dziennie. Starałam się wpadać rano, by wymodlić się o szóstej podczas codziennej
mszy. W domku, opisanym przez Sienkiewicza w pierwszej części „Pana Wołodyjow-skiego",
prócz zakonnic i właścicielki posesji pani Zofii Potockiej, mieszkał stale kapelan zgromadzenia,
poważny prałat, profesor UW, ksiądz Władysław Karasiewicz.
Jak to było z Marianem? Chyba zachorował, miał nagły krwotok. Zrazu leżał w dużym „męskim"
pokoju na parterze. Kulił swoje długie ciało na wąskiej salonikowej kanapce krytej rypsem bordo.
Polecono mi przygotowywać dla chorego tatarskie befsztyki. Okropnie brzydziłam się surowego
mięsa i klęłam w duchu Mariana i jego wrzód żołądka, czy może raka, bo i o tym szeptano. Zaraza
z chorobami. Nie dość, że kwatermistrz Sław stawił się na akcję
w rozsypce, teraz ten. Tłum interesantów zgłaszał się na Lenartowicza do Komisarza Cywilnego,
ludzie przetwierali się, ustawiali w ogonku, pani Barowa biadała o podłogi, kazała zamiatać.
Biedny Jurand narzucał na głowę poduszkę, nie mógł odespać przepracowanej nocy, budził go lada
szelest, a co dopiero biadolenia przybyszów. Wreszcie komendant Wojtek zlecił udostępnić
Marianowi dziew-czyński pokój na piętrze. Odtąd musiałyśmy z Bietą sypiać na podłodze w holu.
Byłam zła, Bieta chyba jeszcze bardziej. Żal pokoju, gdzie można było chwilę odetchnąć, na
moment oddychać samotnością, wyciągnąć się wygodnie. Nie było rady. Zniosłyśmy nasze torby a
Marian zajął górę. Pani Barowa szalała, goniła nas ze szczotką i szufelką, każąc co chwila zamiatać
każdy schodek. Ci ludzie nanoszą tyle piachu. Na domiar złego, podczas choroby i
unieruchomienia Mariana, z rozkazu Wojtka musiałam częściowo „obiegać" również sprawy
Mariana. Po powrocie z pola na śniadanie byłam do jego dyspozycji, w godzinach poobia-dowych
meldowałam się u Pasa. Gniew o pokój, mielenie surowego, krwistego mięsa, trzeba było
codziennie kręcić je po kawałku przez maszynkę, myć ją, podwójna bieganina, padałam z nóg.
I nagle Marian okazał się urzekający. Wcześniej już spostrzegłam, że cieszy się szczególnym
szacunkiem i zaufaniem komendanta i reszty panów. Sam pułkownik Daniel fatygował się do
Mariana osobiście, wszyscy okazywali mu swoje względy. Był to człowiek o wyjątkowej
skromności, prostocie bycia, peszyła go każda pochwała, lękał się prawie wyróżnień. Mówiono o
nim wiele. O jego codziennej Komunii Świętej, o tym, że wyszukuje głodne dzieci i wykłóca się
dla nich w intendenturze o przydziały, żebrze
pośród stałych mieszkańców dzielnicy, że woli sam zanieść amunicję na pierwszą linię, niż posłać
z nią łącznika, aby nikogo, w miarę możliwości, nie narazić. Podobno miał zwyczaj nie schylać się
podczas obstrzału, szedł prosty, z natury wyższy od innych, wystawiony na cel. Twierdził, że
Niemcy nie mogą go trafić, ludzie zaś szeptali: „jego się kule nie imają".
Któregoś ranka Niemcy zaskoczyli mnie na polu przy Wielickiej. Najpierw spostrzegłam, że pali
się samotna chałupa, serie biegły w moją stronę, po chwili mignął jeden, drugi wrogi mundur.
Dałam znak leżącym w bruzdach kopaczom: kryj się. Pobiegłam na drugą stronę ulicy, gdzie z inną
grupą pracowników był Adam. Został od niedawna pomocnikiem Pasa, rozprowadzał ludzi do
pracy, podobno był kiedyś urzędnikiem. Nie przypominał urzędnika, Pas twierdził, że Adam
potrzebuje opieki. Zjawił się u nas z niewielką grupką uratowanych z mokotowskiego więzienia.
Według jego słów rozstrzelano tam bardzo wielu aresztowanych, kilku szczęśliwcom udało się
zbiec, dotrzeć do naszego Obozu. Adam i jego kolega Czesław byli z pochodzenia Żydami.
Włączono ich do kompanii wartowniczej.
„Adam, Adam, uciekajcie, Niemcy", krzyczałam, biegnąc.
Przestrzeń między ścigającymi mnie Niemcami a mną była spora. Widząc, że ludzie rozbiegają się,
nurknęłam za krzak głogu, wyjrzałam, skosem przecięłam jakąś piaszczystą lachę, już byłam na
działce, z której uciekali ludzie Adama.
„Szybko, szybko, rozbiec się!"
Za nami płonęła szopa pełna siana. Szkoda, mieliśmy je nocą zwieźć dla koni. Nasi wpadli w
wysoki „koński ząb". Ruszyłam ile tchu w kierunku barykady przy Naruszewi-cza. Niemcy biegli
za mną, krzyczeli halt, halt, strzały niecelne. Prowadziłam ich na cel chłopaków, gruchnęli zza
barykady. Czyjaś dłoń wskazała mi przełaz, ale skręciłam w łącznikowy rów. Leciałam ku
Puławskiej, do następnej barykady, ostrzec żołnierzy. Kto wie, może podchodzą i tam, może
puszczą czołgi. Kilka par rąk chwyciło mnie, wciągnęło za nasyp. Piach w zębach, we włosach, w
oczach. Wcisnęli granat, wskazali zawleczkę, w razie czego wal, ale jak będą tuż.
Siedziałam przyczajona, podniecona. Niemcy cofnęli się ku płonącej szopie. „Jakby cię złapali,
dziewczyno, giem-za", szepnął żołnierz i splunął. Przesunął dłonią po spoconej twarzy, otarł sobie
czoło, potem pogłaskał mnie po ramieniu. Oczy miał czerwone, białka pocięte krwawymi żyłkami.
Dopiero wtedy zlękłam się naprawdę. Minęła dłuższa chwila, nim wyszłam zza barykady.
Opanować się, nie wiadomo, co będzie za moment, oni tam są, trzeba uprzedzić w obozie, że chyba
atak Czas był najwyższy, bo od Puławskiej, od Dworca Południowego załomotał czołg.
„Leć do komendy placu, melduj. Potrzebujemy butelek, a najlepiej piąta. Nie wiem, czy damy rady
zatrzymać łobuza".
Gnałam, dziw, że nie trafili mnie, kule pac, pac obok, kule od szopy, chyba i z czołgu. Po drodze
spotkałam biegnący ze wsparciem pluton. Widać Adam dotarł pierwszy, zrobił alarm. Uspokojona,
zwolniłam, skręciłam w Lenar-towicza. Po trzy stopnie na górę, do łazienki, twarz pod kran. Z
pokoju, który stał się kancelarią Komisarza od Spraw Cywilnych, wyjrzał Marian. Co się stało?
Rozbe-
czałam się. Nie wiem dlaczego, nie mogłam zahamować łez, same ciekły. Dygotałam, było mi
wstyd, że się trzęsę. Gładził mnie po starganych włosach, uspokajał, tłumaczył, że już dobrze, nic
się nie stało... Wydukałam, że mogę umrzeć, choćby natychmiast, byle nie dostać im się żywa w
łapy. Nie chcę zostać zgwałcona, boję się, okropnie boję.
Mariana nie dziwiło nic. Nie gorszył się, nie karcił, wręcz mówił, że rozumie. Cisza i coś o
godności człowieka. Na człowieka spada jedynie to, co może udźwignąć. Nawet gwałt można
przeżyć z godnością, bo tej nic nie jest w stanie odebrać. Żołnierstwo zaś jest sprawą nie opaski,
broni i munduru, Żołnierstwo obowiązuje każdego, jako gotowość oddania wszystkiego dla
wyższej, cudzej potrzeby. On sam, Marian, idąc na Akcję, przyrzekł w kościele, że będzie starał się
służyć w powstaniu bez dotykania broni. Że jego służba będzie służbą potrzebującym, spełnianiem
tego, co trzeba, tak długo, jak uda się nie zabijać.
„To wygodnictwo!", oburzyłam się. „Rodzaj krycia swego sumienia przed najtrudniejszym!"
Marian na to, że strzelać może każdy, chce prawie każdy, lecz organizować, służyć, ułatwiać;
chętnych do tego jest mało. W boju zaś potrzebne jest zawsze zaplecze, dobrze zorganizowane.
Praca zwyczajna, cywilna, nieefektowna. Bez niej żołnierze krótko utrzymają się na stanowiskach,
na wysuniętych placówkach. A starcy, dzieci? Wojna uderza wpierw w najsłabszych, ich rani
najboleśniej. Uspokajałam się powoli, próbowałam argumentować, wręcz zapytałam, czy gdyby
Niemcy wpadli tutaj, on by nie strzelał?
„Przypuszczalnie nie miałbym z czego. Jeżeli padliby ci, którzy mają broń, i starczyłoby jej dla
mnie, oczywiście, zrobiłbym z niej właściwy użytek. Jest to jednak dyskusja
akademicka. Do chwycenia broni zawsze znajdzie się więcej kandydatów, niż jest możliwości.
Proszę, chroń się od myśli o zabijaniu".
„Przecież jest wojna! Wojna o być lub nie być"!
„Chroń się od nienawiści. Nic nie paczy tak człowieka jak właśnie nienawiść", uciął dyskusję.
Zjawił się Pas, potem komendant Wojtek, kazał szkicować na kartce, jak było, oznaczać czas.
Kiedy podpalono chałupę, kiedy stóg, którędy biegłam, kiedy weszły do akcji czołgi. Wojtek
troskał się o zniszczone siano, Marian marszczył swoje siwe brwi. Dzieciom potrzebne mleko, nie
będzie czym paść krów, przyjdzie wybić je do ostatniej, co wtedy? Wojtek wzruszył ramionami,
Marian trzymał w dłoni różaniec, długo patrzył na przyczepiony doń medalik z wizerunkiem Matki
Bożej. „Wszystko w ręku Boga", skwitował sprawę. Obecni spoważnieli, nikt jednak nie
zakwestionował jego zdania.
Skończyło się na komplementach w moją stronę, Wojtek podkreślił, że słusznie zrobiłam,
prowadząc Niemców pod cel żołnierzy za barykadą, padło kilku wrogów, szczęściem z naszej
strony nie ma nawet rannych. Marian popatrzył mi głęboko w oczy. Pomyślałam, a chyba on także,
o zabitych Niemcach, którzy zostali na polu. Zrobiło mi się głupio i nie wiem dlaczego,
odmówiłam za nich w myśli „Wieczny odpoczynek".
Od tego dnia zaczęła się pogłębiać moja przyjaźń z Marianem. Chyba zaraz potem posłał mnie do
ojców na Czeczota. Tamtejsi karmelici obiecali mu zbiór pism świętej Teresy z Avila.
Przydygowałam chyba ze sześć książek oprawionych w rodzaj czerwonawego płótna. Jeden tom
przechowuję do dziś. Odnalazłam książkę zimą w 1945 wśród
gruzów przy ulicy Ikara. Była wilgotna, ubrudzona błotem, przysypana śniegiem. Z reszty zostały
strzępy. Dopiero obecnie zdolna jestem pojąć wczytywanie się Mariana w rozmyślania filozofki-
zakonnicy. Wtedy wydawało się to dziwactwem, prawie gorszyło, jak zresztą większość zachowań
porucznika Mariana.
Choćby podczas ataku bombowców. Dom dygoce, szyby rozpryskują się na chodniku, obecni kryją
się w piwnicy i po rowach, liczą porykiwania „krowy", bacznie odmierzają czas do wybuchu. Po
następnym może nas już nie być. Porucznik Marian zatopiony w fotelu nie unosi głowy znad
książki, trudno go zostawić samego, więc kulę się przy progu. On zaś odczytuje niektóre zdania
głośno, komentuje je. Zrazu dla przekory wobec reszty, następnie z poczuciem specyficznej
satysfakcji zostawałam z nim w pokoju na piętrze, słuchając z trudem czytanych ustępów, próbując
nawet dyskusji w związku z komentarzami. Wynurzenia świętej myślicielki w drżącym, wątłym jak
skorupka domku, świadomość wiszącej nad nami śmierci i spokój. Melodyjny głos oficera, słowa o
Bogu, obecnym zawsze, również teraz i powoli rosnące przekonanie, że jesteśmy z Nim zespoleni.
Nie trzeba się bać. Odbiegało poczucie lęku, kolana, które przed chwilą przypominały galaretę,
twardniały, człowiek stawał się normalny, trzeźwy. Trudno nawet po latach ująć te doznania w
słowa. Spoglądam w tamten czas trochę jak na scenę przedziwnej, teatralnej sztuki. Na piętrze
tylko my dwoje wśród rozbitych szyb i szkła obrazów, wśród książek o złoconych brzegach w
wytwornej oprawie bordo, u progu końca świata.
Uciszało się zwykle w południe. Niemcy pilnowali własnej obiadowej pory. Z wyżyn duchowości
Mariana
zbiegałam do holu. Czekały tam szpadle, motyki, worki. Szliśmy z Pasem po ochotników -
cywilnych i wojskowych, wstępowaliśmy na placówkę, gdzie czekali uzbrojeni konwojenci -
„osłona". Leżąc w bruździe i wypatrując zbliżających się może wrogów, rozważałam dalej filozofię
świętej Teresy i to wszystko, co mówił Marian. Bywało, że opowiadał sprawy zwyczajne, zwykle
jednak ubarwione specyficznym kolorytem. O tym, gdy na siwym koniu, w ułańskim czako
wjeżdżał na czele plutonu do swojej rodzinnej wsi. Długa, lipowa aleja, w bramie z bukietem
kuzynka pianistka rzuca mu na łęk rozkwitłe, pachnące bzy. On zaś, piękniejszy niż żołnierz na
obrazie Kossaka, jedzie stępa wysypanym żwirem podjazdem przed bielony pałac. Kuzynka w jego
ramionach, łzy wzruszenia, łzy spotkania, spod jej palców w salonie na klawiszach fortepianu
staccato, mazurki Szopena. Jak w starym romansie, jak w powieści Rodziewiczówny. Wreszcie
zaręczyny, panna wyrusza do Włoch, aby tam uzupełnić wykształcenie muzyczne. Powrót, ślub,
młoda para przechodzi pod dachem skrzyżowanych szabel... Ułuda ustępuje miejsca
rzeczywistości.
„Nie mogliśmy się zrozumieć", wyznaje porucznik Marian. „Nie powinienem był się żenić.
Pragnąłem wszak życia w kontemplacji, miałem wstąpić do klasztoru. Sądziłem, że przez
małżeństwo ułatwię jej naukę, wyprowadzę ku samodzielności, o której marzyła. Ona pragnęła
jednak być ze mną, zatrzymać mnie jak najbliżej. Należało pracować, dbać o byt i dobrobyt
rodziny, stałem się mężem i ojcem. Chciałbym umrzeć".
A ja myślę, że umrze na pewno, wkrótce, jeśli nie od kuli, nie od odłamka, to nowotwór dojątrzy,
dobrnie do sedna życia, by je zgasić. Wszak pożera go i trawi, powala
cierpieniem, na które nie ma rady. Słucham więc opowiadań o jego dzieciach, córce mężatce, która
jest żołnierzem gdzieś w powstaniu, synu, z którym nie mógł znaleźć wspólnego języka. Wtrąca
mimochodem, że ów syn, Wacek, znajduje się aktualnie w Oświęcimiu. Na mój przerażony wyraz
twarzy odpowiada uśmiechem. Jest spokojny, Wacek wróci żywy i cały, mężny, nie trzeba się
niepokoić, chłopak dojrzeje w obozie. Trudno dyskutować z Marianem, jego przesłanki są
irracjonalne. Skąd czerpie swoją wiedzę? Stało się bowiem dokładnie, jak zapowiadał, syn przeżył
piekło i podobno współcześnie wiedzie mu się nieźle. Ponoć ożenił się z dziewczyną z Mokotowa,
nie wiem, z którą. Ta dziewczyna znała i uwielbiała Mariana, jak wszyscy.
Najczęściej jednak porucznik biegnie myślą ku swojej najmłodszej, Jadzi. Właśnie przez harcerską
pocztę otrzymał od niej list. Trzynastolatka uwija się wokół harcerskiej poczty na terenie
Śródmieścia-Południe. Marian puszy się córką, opowiada o jej odwadze, przedsiębiorczości, o tym
jaka jest zaradna, operatywna, najdzielniejsza z rodzeństwa.
Szczególnie zdziwienie ogarnia, gdy dotykając swego lekko garbatego nosa, oświadcza, że od
wielu lat ćwiczy dyscyplinę boksu. Eteryczny, uduchowiony, zatopiony w kontemplacji nad
filozofią świętej Teresy i Tomasza z Akwinu i... boks? Ależ tak. To jest sport kształtujący odwagę i
wewnętrzną dyscyplinę. Wciąż nie rozumiem, podobnie jak żona Mariana i wielu przyjaciół. Do
dziś jednak, mimo odruchowych oporów, śledzę na telewizyjnym ekranie zmagania zawodników.
Kiedy walka staje się brutalna, przywołuję z pamięci głos Mariana, urokliwe słowa, że chodzi
wszak o to, by nie dopuścić do serca uczucia nie-
nawiści, potrzeby odwetu, by zdobyć się na utrzymanie w ryzach własnych emocji, ambicji
pokonania przeciwnika za wszelką cenę, żądzę zwycięstwa. Trzeba pozbawić się w zmaganiach
morderczej pasji.
„Gra musi być w każdym calu rycerska, rozumiesz? O to właśnie na ringu najtrudniej, o wiele
trudniej niż walczyć pięściami, całym sobą".
Dotąd nie pojmuję, jak ten człowiek potrafił łączyć zanurzenie w Bogu z okrucieństwem świata,
otaczającym zwłaszcza wtedy ze wszystkich stron.
Haluta i Iza wędrują do Śródmieścia. „Pani komendantko, a ja, przecież zgłosiłam się wcześniej".
Ena milczy chwilę, cień uśmiechu, „Wiem, planowałam wysłać ciebie z Haluta. Nie zgodził się
porucznik Pas. Jest twoim szefem, on ma tu pierwszy głos".
Bezskuteczne błaganie Pasa. W żadnym wypadku. Nie, bo nie. Obie dziewczyny szykują się, pełne
dumy. One pierwsze dotrą do Naczelnej Komendy, przetrą szlak. Na Czerniaków kanałem, potem
górą, do Zakładu dla Głuchoniemych, dalej już prosto. Musi być nawiązana stała, systematyczna
łączność. Ze Śródmieścia dotarła już tamtejsza łączniczka, była w komendzie, teraz kolej na nas.
Kto może, ekwipuje wędrowniczki. Latarki, gumowe kalosze, grube rękawice. Wtykamy im listy
do rodziny.
„Iza, może uda ci się wpaść do moich, na Piusa. Przynieś, proszę, dla mnie buty, nie mam w czym
chodzić. Jedne pantofle nie obciążą cię aż tak mocno. Haluta, dla mnie sweter, robi się czasem
chłodno, wpadnij na Wspólną".
Próśb jest więcej niż możliwości idących w nieznane dziewczyn. Odprowadzam obie do włazu
przy Wiktorskiej. Spotykam tam przypadkowo pana Kryńskiego, ojca mojej przyjaciółki, jedynej
chyba przyjaciółki, młodej plastyczki. Pan Kryński promienieje dumą. Irena, piętnastoletni Jurek są
w wojsku. Jurek tutaj, w „Baszcie", Irena na Czerniako-wie. Jest łączniczką. Okazuje się, że raz
była już na Mokotowie, ojciec osobiście pomagał jej wyjść z kanałowej dziury. Tryskała pewnością
siebie, była pełna dobrych myśli, skarżyła się jedynie na obtarte stopy. Pan Kryński, kierując
przychodzącymi z innych dzielnic łącznikami, wciąż czeka na następne spotkanie z córką.
Po wyzwoleniu, podczas pierwszej wizyty w zburzonej Warszawie dowiedziałam się, że Irena
została zamordowana 24 września przy Wilanowskiej 1. Jurek - rozstrzelany na Dworkowej. Pan
Kryński poległ w straszliwej wędrówce kanałami, nocą z 26 na 27 września. Zwłok Jurka i jego
ojca nie odnaleziono lub nie zidentyfikowano. Irena leży na cmentarzu wojskowym na Woli.
Iza i Haluta miały wrócić 15 sierpnia. Nigdy już u nas nikt ich nie widział. Ogłoszono, że
przypuszczalnie poległy. Wiele lat później okazało się, że w drodze powrotnej, przed
opuszczeniem Czerniakowa, zostały zagarnięte z grupą cywilnej ludności. Wylądowały w Austrii u
bauera, potem w oddziałach generała Mączka.
Dzień 15 sierpnia, święto żołnierza. Zapowiadano uroczysty apel, gromadną mszę świętą w
kościele pod wezwaniem Świętego Michała, wieczornicę. Jak zwykle zerwałyśmy się o świcie i
ruszyły do swoich zajęć. Święto nie święto, należy dostarczyć produkty do kuchni, tym bardziej
obfite, smaczniejsze niż zwykle. Pół godziny wy-
rwane na mszę świętą w kaplicy Urszulanek. Częstują śniadaniem, połykam je w locie, nie ma na
nic czasu. W kołowrocie biegu tam i ówdzie zapominam o apelu, o obowiązkowych
uroczystościach. W jakiejś popołudniowej chwili wzywają mnie do meldunku u Eny. Reprymenda,
nagana. Wyłamuję się z ogólnych praw, za wiele sobie poczynam, porosłam w piórka. Nadchodzi
Pas, próbuje mnie bronić, zasłaniać wydanymi przez siebie poleceniami. Ena uważnie przygląda się
jego butom. Są zakurzone, w niektórych miejscach zasklepiło się, przywarło błoto.
„Łączniczka ma obowiązek dbać o potrzeby szefa. Łączniczka nie zadbała o obuwie porucznika.
Udzielam nagany".
Prężę się, milcząc, Pas znowu próbuje mnie ratować. W rezultacie otrzymuję rozkaz
wyczyszczenia butów wszystkich czternastu panów stojących na kwaterze przy Lenartowicza 13.
Tak jest. Magazynier wydziela mi pudełko pasty, jakieś szmaty, pani Barowa wtyka szczotkę.
Hamując gniew i wstyd, zabieram się do pracy nocą. Olbrzymie, męskie buty, wszystkie w
zasklepionym błocie, chyba w ogóle nie starczy czasu na choćby krótki sen. Panowie mają
niewyraźne miny. Każdy z osobna proponuje pomoc, nikt się nie dowie, to będzie nasza tajemnica.
Zacinam wargi, przeczę gestem głowy i morduję się nad cholewami, nad przyszwami, patykiem
wyskrobuję spod podeszew brud. Siedzę na ganeczku, pani Barowa zastrzegła, że mam zamieść
nawet schodki, ona sobie nie życzy dodatkowego nieporządku. Ma go i tak za wiele, tyle ludzi.
Ramiona drętwieją z wysiłku, łzy pieką pod powiekami, gdyby teraz nadleciały sztukasy, byłabym
zwolniona. Ale tym razem sztukasy zachowują się, jakby ich wcale nie
było. W myśli obrzucam Enę stekiem przekleństw. Wiem, że nie chodziło jej o buty, lecz o to, że
brakowało mnie na gromadnej uroczystości w świątyni i na organizowanej przy Krasickiego
akademii. Nie znoszę „spędów", nie znoszę „ostentacji", przemów, oratorstwa. Zresztą naprawdę
nie miałam czasu. Czuję się skrzywdzona. Myślę z satysfakcją, że akademię i tak przerwał obstrzał
z „krów", że zebrani musieli się rozbiec, kryć po dziurach. Czyszczenie skończyłam za kwadrans
czwarta. Trzeba było doprowadzić do porządku schodki, wytrzepać ścierki, umyć szczotkę, do-
szorować zasmolone ręce. I do roboty, na pole. Przy śniadaniu panowie zjawili się ogoleni,
wyświeżeni, wszyscy w wyświeconych do połysku butach. Kto mógł podsuwał mi ukradkiem jakiś
smakołyk. Cukierek, ułomek kabanosa, mikroskopijne pachnące mydełko, flakonik perfum.
Przyjmowałam w milczeniu, obok mego nakrycia urósł pagórek podarków. Nie było komentarzy.
Przeszliśmy nad tą sprawą do porządku dziennego.
Marian został mianowany oficerem łącznikowym między Mokotowem a Sadybą. Z własnej woli
zrezygnował z funkcji Komisarza od Spraw Cywilnych. Właśnie poczuł się lepiej, potrzebował
ruchu, wypróbowania siebie samego w czynnej akcji. Polecono mu wybrać sobie trzy łączniczki.
Natychmiast zgłosiłam się do tego patrolu. Kandydatki trzeba było dobrać z uwagą, miały to być
osoby odpowiedzialne, zdecydowane na każdą okoliczność, ewentualnie znające obce języki.
Każdej oznajmiano niebezpieczeństwo, wzmożone przez charakter podjętej ewentualnie funkcji.
Konieczność w razie czego podjęcia natychmiastowej decyzji, konieczność samodzielnego
działania.
Mieliśmy kursować z reguły po polu „niczyim", znajdować najdogodniejsze przejścia do
przeprowadzania oddziałów żołnierskich, wypatrywać najmocniej przez wroga obsadzone punkty.
Daną drogę należało poznać tak, by móc ją przebyć w ciemności, nawet z zawiązanymi oczami.
Pas był oburzony, mój akces do patrolu uznał nieomal za zdradę stanu. Zbrzydło mi jednak bez
reszty leżenie w nieskończoność na kartoflanym polu, monotonna krzątanina wokół wyżywienia
Obozu, chociaż i przy tym również można było oberwać. Marzyły się bohaterskie czyny, przez
wielką literę pisane, trochę przygody, coś, co zapierałoby dech w piersi. Pragnęłam także móc
słuchać Mariana, tego co mówił, jak myślał. Zajęcia przy zaopatrzeniu mogły obyć się bez
intelektualnych rozważań. Marian odchodzi z Lenartowicza, nie będzie można choćby dotknąć jego
zamysłu kontemplacji o zagadnieniach życia i śmierci, odniesionych zawsze i zawsze jedynie do
Boga. Zdawało się to niczym oczyszczające źródło.
Nominacja Mariana wypadła tuż po nasilonym obstrzale naszych uliczek. Ryczące „krowy"
dokonały spustoszenia. Z Marianem i z Pasem wyciągaliśmy ludzi okrutnie poparzonych, z piwnic
i z parterów. Najczęściej były to resztki po człowieku lub coś skomlącego, krwawego.
Wyszarpująca się z ramion kilkuletnia dziewczynka, zawodząca „mama, mama". Nie mogłam jej
utrzymać. Jej matka została w płonącym wnętrzu, nie sposób było już do niej dotrzeć. Oszalałe
oczy dziecka, pięści bijące mnie w twarz, w piersi. Ktoś rzucił mi się na pomoc, bo dziewczynka
wyrwała się i biegła w ogień. Zatrzymaliśmy ją w ostatnim
momencie.
Tego dnia poległ Mały, który w rzeczywistości był bardzo wysokim mężczyzną, poległ niziutki
Długi, poległ Inżynier. Ręce opadały, ból przenikał barki, rączki noszy wysuwały się prawie z
dłoni. Włosy kleiły się do czoła, piach, cegła, szkło trzeszczało pod stopami, podeszwy spalone
żarem. Drzewa przy Krasickiego w jednej chwili utraciły krzaczaste korony, sterczały nagimi
konarami, wbrew prawom upalnego lata. Po ulicy, wśród osypisk turlały się niedojrzałe owoce
włoskich orzechów. Jeszcze wczoraj rozłupywałyśmy je, wygrzebując ze środka słod-kawy,
niedojrzały miąższ, smarując palce żółtawym sokiem, którego nic nie chciało zmyć, nawet pumeks.
Wszystko było pomieszane, nierealne, zmęczenie także.
Siedemnastego, osiemnastego, trudno ustalić, Marian wysłał nas trzy z zaleceniem znalezienia
kwatery na przedpolach terenu. Postanowiono, że będziemy stacjonować aż tam, aby łącznik z
rozkazem dostarczył go o danej godzinie, a my będziemy mogli wyruszyć natychmiast.
Otrzymałyśmy trzy adresy do ewentualnego wyboru. Inia, Ula i ja szłyśmy obarczone torbami,
wyfasowanymi dopiero co szarymi jesionkami, zdobytymi w jakimś magazynie, który ubierał
niemieckie dziewczyny służące w lotniczym pułku. Cieszyłyśmy się z tych płaszczy, zwierzając
sobie, że chyba żadna z nas nigdy nie miała podobnie pięknego. Tymczasem jednak było w nich
gorąco i ciężko. Obudziła się w nas kobieca próżność, same sobie wydawałyśmy się piękne i
gotowe byłyśmy trochę pocierpieć w imię niespodziewanej elegancji. Schodziłyśmy szeregiem ze
skarpy przy Królikami, jesionki parzyły nam plecy. Byle się nie przewrócić, nie musieć czołgać, bo
na pewno wtedy się ubrudzą.
Obejrzałyśmy dwie zapluskwione nory na dolnym odcinku Idzikowskiego. Pokazywała nam jedno
z mieszkań jakaś wściekła starucha. Nie kryła niechęci do nas, do powstania i do przyszłych
lokatorów. Stwierdziłyśmy, że Niemcy osadzeni w klasztorze na Sadybie czy Służewcu będą nas
mieli jak na dłoni. Wyjrzałam na balkon, natychmiast coś plasnęło o ścianę. To mieszkanie było na
nic. Następne, na parterze, w chałupince ledwie trzymającej się podłoża na wprost prawie Fortów,
zajmowanych przez B3, nie nadawało się także.
Pod obstrzałem wdrapałyśmy się znowu na skarpę, skręciły w lewo. Ulica Ikara 3. Przyjęła nas
tęga, jasnowłosa, uśmiechnięta pani Rena. Tu było cudownie. Pamięć o domu przy Ikara i o jego
mieszkańcach utkwiła w życiu i tak zostanie chyba do końca dni.
Pani Rena zaprosiła nas do kuchni, gdzie smażyła gruszki z własnego ogródka. Jakby nic się nie
działo w mieś • cię, przepasana fartuchem stała nad rozgrzaną płytą z drewnianą łyżką w ręku. W
garnkach perkotały owoce w syropie. W piecyku „dochodziła" szarlotka. Jedenastoletnia Hania z
nieco starszą dziewczynką bawiły się lalkami na tarasie. Mąż i ojciec, kapitan rezerwy pracował w
tym czasie w Komendzie Placu. Rodzina oczekiwała jego powrotu lada chwila. Gościnna pani
Rena zaprowadziła nas na piętro. Pokazała dwa prześliczne pokoje, obok łazienkę obudowaną
lśniącymi kafelkami. Łazienka może być do naszej wyłącznej dyspozycji, gdyż na parterze
właściciele posiadają drugą. Przed powstaniem pokoje były wynajmowane, na wakacje jednak
lokatorzy wyjechali na wieś, nikomu więc nasza obecność nie sprawi kłopotu. Wybrałyśmy pokój
dla porucznika Mariana z biurkiem do
pracy i szerokim tapczanem, z fotelem zapraszającym do odpoczynku. Drugi pokój wyposażony
był w rozkładane „leże", podwójne, trzeba jeszcze postarać się o siennik dla jednej z nas. O pościel
nie musimy się troszczyć, „mam jej masę", zapewniła gospodyni. Bez trudu znalazłam siennik w
opuszczonym domu, pod siódemką. Ułożyłyśmy go pod ścianą, powlokły pościel, rozpakowały
torby, byłyśmy urządzone.
W tym czasie upiekła się szarlotka, objawił się pan domu. A więc herbatka z pachnącym, świeżym
ciastem, przy owalnym, może okrągłym stole, miękkie fotele, w oknach, o dziwo oszklonych,
sztywne, czyste firanki. Kapitan w mokotowskim mundurze - drelichowym kombinezonie,
gwiazdki lśnią na naramiennikach, córeczka Hania na jego kolanach, wychowanka pani Reny
zaprasza, częstuje, pani Rena z okazji „tak uroczystej wizyty" zaparza prawdziwą herbatę, nalewa
wrzątek do cienkich filiżanek z porcelany.
Patrzymy na nią oniemiałe. Jest najzwyczajniej w świecie wesoła, ładna, z jasnymi włosami,
olbrzymimi oczami koloru nasyconego nieba, pełna uroku, sypiąca dowcipami. Jakbyśmy
zanurzyły się w oazie spokoju, w kąpieli ciepła, bezpieczeństwa. Jakby nie istniały dni
szaleństwem ryczących „krów", pocisków kolejowego działa, zwanego „grubą Bertą", ani
samolotów ukazujących się znienacka nad dachami, siejących śmierć.
Wróciłyśmy do Obozu jak na skrzydłach. Byłam „szefem patrolu", a więc zameldowałam
komendantce co i jak. Kwatera czeka, możemy przenieść się choćby natychmiast. Sprawa została
jednak odłożona na potem, może do następnego dnia.
Właśnie wybuchła „afera z Węgrami". Obóz trząsł się od plotek. Węgrzy stacjonujący w okolicach
Warszawy przysłali wiadomość, że pragną przyłączyć się czynnie do naszego powstania. Jest to
duża artyleryjska jednostka. Jak duża, sto, dwieście, tysiąc armat, gruby kaliber, średni,
przeciwlotniczy? Wieści olbrzymiały. Podobno wysłano już do Węgrów łącznika, podobno
wysłano ludzi do Śródmieścia, do generała Montera, podobno... W każdym razie w tej chwili mam
poprowadzić komendanta Wojtka do willi należącej do byłego ministra Grodzickiego. Kiedyś miał
on jakoby dyplomatyczną funkcję w Budapeszcie, znał osobiście króla i księcia Michała, znał
stosunki węgierskie. Wojtek, Marian i Niebora już na mnie czekali. Pan Grodzicki mieszkał w
kremowym domku przy ulicy Zawrat, po prawo od Królikami. Była to pańska posiadłość, otoczona
sporym ogrodem, prawie parkiem. Przed gankiem wylegiwał się zwykle ulubieniec ministra,
bernardyn Bartek. Starałam się podrzucać mu przy okazji smakowite kąski, z daleka więc machał
ku mnie ogonem.
„Prowadź tak, żeby nikomu włos z głowy nie spadł", przykazała Ena.
Po drodze dołączył do nas jeszcze Niebora. Źle znosiłam obecność tego człowieka. Szedł na końcu
szeregu, sapał, dyszał, miał trudności z wejściem do łącznikowego rowu, którym musieliśmy
przejść kawałek wzdłuż Puławskiej do rogu Naruszewicza. Trzeba było prawie wyciągać go z
niego, a potem przepychać nieledwie przez Puławską, bo jezdnia pozostawała pod stałym
obstrzałem. Od miasta chroniła nieco niska barykada, od Dworca Południowego i okien domów
przy Dworkowej nie było żadnej osłony. Za furtką przy wejściu do Królikami narzekał na zarośla
i „rzepy", które przyczepiły mu się do spodni. Wojtek uspokajał Nieborę, zapewniał, że łącznikowi
trzeba ufać, prowadzę ich możliwie najbezpieczniejszą drogą. Dziwiła łagodność i widoczna
troskliwość, jaką „panowie" otaczali starego Nieborę. Modliłam się w duchu, licząc, że może
zrezygnuje z wyprawy, przeczeka przy barykadzie na Naruszewicza albo może w ogóle odczepi się
od nas i zostanie u ministra Grodzickiego. Nic z tego. Wlókł się z nami do końca i z powrotem.
Polecono mi czekać na koniec konferencji w holu lub na tarasie z Bartkiem. Spostrzegłam, że pies
schudł i ze-smutniał. Minister mocno się kłopotał jego żywieniem. Głaskałam olbrzymi łeb na
kolanach, w kościółku przy Zakładzie dla Nieuleczalnie Chorych zadźwięczał cienko dzwonek.
Stare kobiety chore na raka sunęły wolno do kaplicy, między nimi kilka mundurów-
kombinezonów. Pożałowałam w duchu Mariana, że musi rozmawiać o Węgrach na górze, pewno
wolałby znaleźć się na wieczornym nabożeństwie.
Wróciliśmy o zmroku, przesuwając się z uwagą obok pola minowego. Bałam się zboczyć. W
gruncie rzeczy podejrzewałam jednak, że min wcale na tym odcinku nie ma, że specjalnie rozgłasza
się takie wieści, aby Niemcy nie odważyli się podjechać zbyt blisko czołgami. Chłopcy zapewne
snuli własną legendę, która im samym tworzyła rodzaj pozorów większego bezpieczeństwa. W dwa
czy trzy dni potem wlazłam nocą na to pole i jakoś nic się nie zdarzyło. Może dlatego, że
naprowadzali mnie na drogę szeptanymi wskazówkami?
Do willi pana Grodzickiego chodziłam jeszcze następnego dnia, sama. Zaniosłam kartkę i
odebrałam pistolet,
siódemkę, dla Wojtka. Boże, jakaż byłam dumna, niosąc broń zatkniętą nonszalancko za pasek,
zupełnie na wierzchu. Na chwilę poczułam się prawdziwym żołnierzem. Dziewczęta nie miały
broni, nie starczało jej dla bojowych oddziałów, a tu maszeruję przez Obóz z czymś takim. Nie
było prawie chłopca, który się za mną nie obejrzał, nie salutował, nie powiedział miłego słówka.
Poprawiłam furażerkę, warkocz przerzuciłam przez lewe ramię, puszyłam się jak paw. Krótko.
Komendant odebrał pistolet, podziękował i tyle było szczęścia.
Z przenosinami na Ikara trochę się odwlokło. Oddziały, które przeszły 2 sierpnia do Lasów
Chojnow-skich, przebijały się przez Wilanów na Sadybę. Poległ pułkownik Grzymała, z trudem
obsadzono Powsińską i przyległe uliczki, przede wszystkim zaś Fort. Jak zawsze tkwiłam na polu,
zwoziłam ziemniaki, dźwigałam, coraz trudniej było o „męską siłę". Nowi ochotnicy nie zgłaszali
się, cywile zaś zaszyli się w piwnicach, odmawiali w milczeniu pomocy. Gnębił lęk. Może Marian
zrezygnował ze mnie jako z łączniczki, może nie jest pewien, czy sprostam zadaniu. Uspokajało
jedynie, że Ula i Inia także trwały na kwaterze dziewcząt, podobnie zdezorientowane. Tymczasem
zatrudniano je w szwalni. Szyły tam ze zdobycznych materiałów, a zwłaszcza ze spadochronowego
jedwabiu, męskie koszule i dziewczęce sportowe bluzki.
Otrzymałam taką, ale koleżanki chyba śpieszyły się zbytnio z pracą, bo rękawy ciągnęły pod
pachami, kołnierzyk przypominał chomąto a sam materiał nie był przewiewny. Człowiek pocił się
w tym stroju jak mysz. Schowałyśmy nasze wspaniałe bluzki, umawiając się włożyć je po
zwycięstwie „na defiladę". Może to już wkrótce,
może w rocznicę wybuchu wojny, pierwszego września? Jeżeli teraz Węgrzy przyjdą z pomocą,
jeżeli ich działa hukną niespodziewanie do Niemców, ci ze Śródmieścia przebiją się do nas.
Usłyszawszy grzmot salw Rosjanie, którzy są tak blisko, zbiorą siły, dołączą i...
„Chyba pójdziesz do Zalesia, do Węgrów", rzuciła w przelocie Ena. Zamarłam z wrażenia. Mnie
właśnie ma spotkać taki zaszczyt? Może wyślą nas z Marianem? Ena kazała się przygotować.
Spakowałam podręczne drobiazgi do uszytej naprędce przez Ule torebki, którą można było
zawiesić na tasiemce na szyi, pod bluzką.
Nie wiem, co zaszło, podejrzewam, że zadziałał Pas. Do Zalesia poszła z szefem Informacji
Jabłonka i jeszcze ktoś. Jabłonka nigdy nie wróciła, ten drugi łącznik, który prowadził, po powrocie
oznajmił, że padła od kuli wyborowego strzelca przy Królewskiej Drodze. Nie mogli jej nawet
pogrzebać.
A jednak widziałam Węgrów. Wjechali z Puławskiej na polną drogę Ksawerowa, gdzie właśnie
kopaliśmy ziemniaki. Żółta, aż jaskrawa bryczka zaprzężona we wspaniałe kasztany z
fryzowanymi grzywami, na sprężynowym siedzeniu trzech oficerów, na koźle furman w mundurze,
na stopniu bryki jeden z naszych podchorążych. Zatrzymali się przy nas, podchorąży rozmawiał z
przybyszami po francusku, prosił bym wskazała, którędy najbezpieczniej przejechać.
Zaproponowałam, że się dołączę, ale nie skorzystano z moich usług. Kiedy chłopcy rozsuwali
barykadę, aby zrobić wolny przejazd, odniosłam wrażenie, że węgierscy oficerowie są pijani.
Obstrzał wzmógł się, goście położyli się prawie w swojej żółtej bryczce, ten z przedniej ławeczki
nakrył głowę dłońmi. Tylko podchorąży nawet się nie
uchylił. „Odważniacy", kolega zza barykady zrobił oko. Patrzyliśmy długo za nimi w perspektywę
ulicy Krasickiego. We wszystkich oknach głowy, każdy chciał ich zobaczyć, kobiety machały ku
nim, coś wołały. Radość, nadzieja, prawie pewność, że teraz to już krótko... Nie wiem, kiedy
opuścili nasz teren, trzeba było rozwieźć transport, potem ganiał mnie Marian po całym Obozie.
Wieczorem przenieśliśmy się na Ikara.
Zamierzaliśmy wsunąć się do domu po cichu, było już późno, nie chcieliśmy przeszkadzać
gospodarzom. Oni jednak czekali na nas, widać Marian uprzedził ich przez którąś z dziewczyn.
Umyliśmy ręce w łazience i już mała Hania pukała do drzwi: „Mamusia prosi na kolację".
Marian golił się w ppśpiechu, my wąchałyśmy przygotowane dla nas pachnące mydło,
dotykałyśmy wykrochmalonych ręczników, powleczonej, sztywnej pościeli. Zeszliśmy
wyczyszczeni i zaniemówili. Stół nakryty niepokalanie białym obrusem zdobionym pracowicie
ręcznymi mereżkami. Cienkie porcelanowe talerze, platery. Na salaterce z delikatnym błękitnym
paskiem ziemniaki suto kraszone skwarkami z cebulą, w białych faskach pokryte śmietanowym
kożuszkiem zsiadłe mleko. Marian dał mi znak, zawróciłam na pięcie, skoczyłam na górę.
Wyciągnęłam z jego plecaka niewielką, płaską butelkę, prawie pełną, kabanosy, którymi obdarował
mnie Pas, kostkę sztucznego miodu, pół bochenka chleba. Było to całe nasze bogactwo, tak zwany
„suchy prowiant" na czarną godzinę. Kto w takim dniu i przy takim przyjęciu zastanawiałby się nad
tą ewentualnością.
Był to niezapomniany wieczór. Pani Rena objaśniła cud zsiadłego mleka. Na dole, przy
Idzikowskiego mieszka
jeszcze rodzina posiadająca krowę. Od czasu do czasu tęga pani przekrada się do tych ludzi, by
kupić mleko dla Hani. Dzisiaj jednak gości u siebie żołnierzy, to są nasze osiedlmy, oby nam się
wszystkim szczęśliwie działo przy Ikara 3.
Strasznie długo gadało się tego wieczoru, chyba do późnej nocy. Marian zapadł wygodnie w
poduszkach fotela, naprzeciw, na bliźniaczym pan domu, pani na kanapie, my we trzy na dywanie.
Długie nogi porucznika wyciągnięte na pokój, u ich stóp zwinięta w kłębek Beba, długowłosa ruda
jamniczka, ulubienica pani, otulonej szalem. Snuły się opowieści o jakichś świętach Wielkiej Nocy
na Wileńszczyźnie. Bryczka wysłana po gościa podskakuje na wybojach, za płotem w
przydrożnych zagrodach kwitną czeremchy, a płowowłose dzieci wylęgają na piaszczystą drogę i
gapią się w zadumie nad przybyszem z dalekiego kraju. Długa lipowa aleja, kuta w żelazie brama,
gromada psów obiega konie, naszczekuje, łasi się. Ostrożnie, ostrożnie, boć to baby rosną pod
pierzynami. Właśnie, baby, lekkie jak puch, aby tylko stąpać na palcach, jej Bożeczku mój, byle
wstrząs zaszkodzi, a... W spiżarni na misie kopy kraszonych jajek, kiełbasy pachnące jałowcem,
wędzone szynki, balerony. Ślina cieknie nam do ust, robi się błogo, jakby już każda próbowała tych
pyszności, jakby na wyciągnięcie ręki, tuż. Marian opisuje mazurki orzechowe, lukrowane,
czekoladowe, z migdałami i bez, zdobne w wymyślne zawijasy, stroiki z marcepanu. Załamujemy
się, gdy dochodzi do pieczonego prosiaka z jajkiem w pysku, ubranego rutą, baziami, czym
jeszcze? Dyń, dyń, to ksiądz proboszcz przyjechał święcić stół. A ze świtem ze strzałami z batów,
w okrzykach i radości kawalkada wyrusza opętany szmat drogi do kościoła na rezurekcję.
„Chrystus zmar-
twychwstan jest", nuci Marian. Patrzę, po policzkach Uli ściekają łzy, oczy błyszczą jak w
gorączce.
„Wiesz", szepce mi do ucha, „mój chłopiec został złapany. Wysłano go na roboty. To się zdarzyło
przy końcu czerwca, koło Szpitalnej. Chodziłam na Skaryszewską, wychylał się z okna, wysoko,
mało słyszałam, ale na pewno przyrzekał, że wróci".
Pocieszam ją, nie trzeba się martwić. Kto wie, może on tam bezpieczniejszy niż my. Jak przyrzekł,
dotrzyma. Po zwycięstwie sprawimy wam wesele.
„Nie chcę, nie mogę zginąć. Co on zrobi, gdy przyjedzie, a po mnie ani śladu".
„Ja też jestem zaręczona", zwierza się Inia. „Jacek walczy tutaj, na Mokotowie. Chcieliśmy wziąć
ślub".
Ślub, teraz? Policzki palą nas z emocji.
„Brakuje mi dwóch miesięcy do skończenia dwudziestu jeden lat. Byliśmy u proboszcza u
Świętego Michała. Zażądał pozwolenia rodziców. Twierdzi, że jestem niepełnoletnia, że nie wolno
mu bez podpisu ojca i matki. Nie wiem, czy zgodzi się tylko na podpis mamy, bo przecież tatuś
poległ we wrześniu. Pisałam, posłałam list przez łączniczkę, która szła kanałami do Śródmieścia.
Przyrzekła, że zajdzie do mamy osobiście, opowie dokładnie co i jak, że to pismo konieczne.
Mama lubi Jacka, on prawie co dzień u nas bywał, wie o wszystkim. Jak myślisz, chyba podpisze?"
Inia jest pełna nadziei. Zgodzą się, nie ma obawy, w razie czego, gdyby ksiądz jakieś opory,
poprosimy komendanta Wojtka, żeby... Marian nadstawił ucha, przerwał nasze szepty. Co tam
Wojtek, on sam zastąpi jej ojca, poprowadzi do ołtarza. Niech żyje Inia, niech żyje Jacek, odda mu
ją oficjalnie, pannę młodą w ręce pana młodego.
Ślub Ini staje się centralnym zagadnieniem wieczoru. Pani Rena z tajemniczą miną kiwa na Ule,
znikają. Nie mija wiele czasu, a ukazują się, niosąc we dwie rozpostarte coś zwiewnego jak mgła,
białego jak obłok
„To welon, w którym występowałam w sztuce, Tadeusz, jaka to była sztuka?", pyta męża. Oboje
nie mogą sobie przypomnieć tytułu. Mniejsza z tym, kwituje pani Rena.
„Sama upnę ci welon, Iniu. Mam jeszcze gdzieś, w kufrze, białą ślubną suknię. Jutro poszukamy na
strychu, śliczna, zobaczysz, z falbanami". Inia chwyta mgiełkę welonu, unosi, kładzie na włosach.
„Co robisz!", Ula wyrywa jej welon. Nie wolno mierzyć, to podobno przynosi nieszczęście. Inia
wyciąga zabawnie usta w ryjek, marszczy swój krótki nosek. Nos ma nieładny, za to włosy jak
żadna, warkocze do ziemi. Musi je podwiązywać, bo przeszkadzają. Głowę nosi wysoko, na
sztywnej szyi, ciężar włosów przechyla ją nieco w tył. Przypomina małą Japonkę, jakby dźwigała
naturalne „rusztowanie", chociaż to japońskie pewno jest cięższe niż włosy Ini.
Rozeszliśmy się spać chyba po trzeciej, rozmarzone, wsłuchane jeszcze w melodię głosu Mariana.
Na zakończenie zaintonował ułańskie piosenki, wtórowałyśmy refrenami. W pewnej chwili
zapukano do okna. Ściszenie, chwila grozy. Ale to było dwóch żołnierzy z ostatniej placówki przy
Puławskiej.
„Co tutaj tak głośno, niebezpiecznie, och, przepraszam, panie poruczniku"...
„Chodźcie, chodźcie, może znajdzie się jeszcze co dobrego dla was". Pani Rena zaprosiła do stołu,
chłopcy nie dali się prosić. Spałaszowali szybko co się dało, znikli. Za
moment, gdy byliśmy już zupełnie cicho, przekazując sobie „dobranoc", zjawili się następni.
„Co tak głośno?" Marian roześmiał się szczerze. „Jesteście spóźnieni, nic już nie ma do jedzenia.
Przekażcie kolegom"...
„Dranie, wszystko pożarli, a nam nie przynieśli nawet spróbować", wyrwało się młodszemu.
Sprężyste baczność i wzajemne dobrej nocy. Zasnęłam mocno, w poczuciu bezpieczeństwa, jakby
Niemcy byli daleko, jakby ich wcale nie było.
„Wstawaj, szósta godzina", Ula targała za ramię. Uprzątnęłyśmy w pośpiechu pokój, złożyły
pościel, Inia poszła budzić Mariana. Marudził, udawał, że nie sposób doprowadzić go do
przytomności, gdy zajrzałyśmy, niespokojne, spostrzegłam, że zerka spod oka, ciekaw naszych
reakcji.
„Przecież pan porucznik dawno nie śpi", wypaliła Ula.
Za chwilę pogwizdywał w łazience. Nasmarowałyśmy resztki chleba sztucznym miodem, popiły
chłodną herbatą „Clar", przesłodzoną. Mieliśmy tego cukru na Mokotowie nieprzebrane bogactwo,
to jedno, czego nam nie żałowano. Gotowi do drogi, schodziliśmy gęsiego. Niemcy chyba spali
jeszcze, ani jednej kulki, zwyczajny słoneczny rześki ranek. Przy Forcie wartownik spytał o hasło,
odkrzyknęliśmy odzew. Marian prowadził, ja zamykałam szereg. W lewo przez kładkę chwiejną
pod stopami, przerzuconą nad bagnem. W Forcie wartownik ostrzegał, że bagno głębokie, gdyby
co, można w nim nawet utonąć. Następnie rozciągnęły się przed nami trzciny, widłaki, tatarak, aż
zakręciło w nosie od zapachu wody, ziemi, zie-
leni. Obudził się strzelec wyborowy, chyba niepewny swojej sztuki. Marian nie uchylił się, zawołał
by przyśpieszyć. Było pięknie.
Brnęliśmy na przełaj, czasem trzeba przypaść twarzą do mokrej trawy, rzadko. Dotarliśmy do
Królewskiej Drogi, czyli alei Sobieskiego. Stare, potężne drzewa trwały jak na warcie. Pod ich
konarami sunęły kiedyś królewskie poczty, obecnie spotkać można okute stalą pancerki, czołgi, co
jeszcze? Wiedziałyśmy, że przeskok na drugą stronę nie jest bezpieczny. Oni mieli wgląd z góry,
ze szczytu klasztoru na Służewcu, można też było spotkać ich zaczajonych w krzewach w rowie po
przeciwległej, za nasypem. Należało przyczaić się, rozejrzeć, wyczuć sytuację i ryzykować.
Znajdowaliśmy się na „ziemi niczyjej".
Marian przebiegł, skinął, by iść jego śladem. Inia, seria w pustą przestrzeń, Ula, trzasnęło za jej
nogami, ja trach, trach. Zdawało się, że byliśmy tymczasem bezpieczni. Chałupka, jak z bajki o
Czerwonym Kapturku, maciupka, krzywa, pod strzechą. Zapukaliśmy. O dziwo, domek okazał się
zamieszkały. Ojciec, matka, gromada dzieciaków śpiących w zwalistym łożu pod kraciastą
pierzyną, jakaś starowina. Ci ludzie wciąż jeszcze mieszkali, siedzieli, siłą nawyku, hodowali drób
i króliki, zabiegając wokół swoich małych, zwykłych spraw.
„Jak będziecie wracać, damy wam trochę jajków, pieniądze macie?"
Mieliśmy, nad podziw dużo, żadne nie przypuszczało, że pieniądze jeszcze gdzieś u kogoś
stanowią jakąkolwiek wartość, że można zwyczajnie „kupić". Każdy wziął ze sobą pewną sumę na
powstanie, dotąd nie było okazji nic wydać. Nawet szewc żelował buty darmo. Pożegnaliśmy
gospodarzy i ruszyli dalej, pokrzepieni chłodnym, o niezapomnianym smaku chlebowym kwasem.
Każdy krok zbliżał do masywu klasztornych zabudowań niemieckiego bastionu. Stamtąd chyba
wstrzeliwały się w nasz teren „krowy", wyborowi, stamtąd obserwator kierował ogniem. Tego
gmachu nigdy nie uda się zdobyć. Zboczyliśmy w lewo, przekradali przez wysokie trzciny, nie
było nas widać. Musieliśmy dobrnąć do Powsińskiej od strony kościoła. Stanowił on jakoby
naturalną granicę między Czerniakowską a Powsińską. Tam zamierzaliśmy wstąpić na mszę
świętą, a potem biec już do sztabu Sadyby. Czy istnieje jeszcze ów sztab? Mieliśmy się właśnie o
tym przekonać. Inia krzywiła się na nabożeństwo, dopiero teraz wyszło na jaw, że nie była zbytnio
pobożna ani praktykująca.
Kościół wyrósł przed nami, otoczony połupanym murem, masywny, budzący zaufanie potęgą
budowli. Była to barokowa świątynia, pełna złoceń, suto rzeźbionych szat świętych, z mnóstwem
pyzatych, tłustych aniołków grających na fletach. Pierwszy raz tam właśnie spotkałam ołtarz
usytuowany jakoby po środku prezbiterium. Można było obejść go wkoło, skryć się za nim lub pod
nim. Przed ołtarzem od nawy jama. Z posadzki odsunięto czy wyrąbano płyty, chyba otworzono
jakieś piwniczne drzwi, bo w dół zbiegały stromo kamienne, wąskie schody do podziemi.
Zeszliśmy. Wśród grubych murów kryli się ludzie, kwaterował oddział wojska, wszędzie stały
trumny, nowsze i zmurszałe, niektóre z otwartym wiekiem. Z wnętrza-patrzyły nagie pożółkłe
czaszki, walały się resztki piszczeli. Było prawie cicho, zebrani porozumiewali się stłumionym
głosem, ze względu na Najświętszy Sakrament, który również zniesiony był do podziemi i
umieszczony w prowizo-
rycznym tabernakulum. Żołnierze skupiali się w jednym kącie, obok trumny zasłużonego kanonika.
Tutaj chichotali, kuksali się i żuli coś, co pewnie było ich śniadaniem. Nasze wejście wzbudziło
ogólną sensację. Okazało się, że jesteśmy pierwszym patrolem, który przybył .tu z Górnego
Mokotowa w pełnym umundurowaniu, z opaskami na prawym ramieniu, w wojskowej gali.
„Bałyście się, dziewczyny? Macie broń? Jak się szło, co po drodze".
Szacunek dla nas urósł, gdy dowiedzieli się, że nie mamy ani kawałka broni, a będziemy ich
odwiedzać każdego dnia, przyprowadzać posiłki, obracać, jeśli zajdzie potrzeba kilkakrotnie w
ciągu doby.
Dlaczego tylko w czwórkę? Trzeba dokładnie poznać drogę, odszukać możliwie dogodne przejścia,
należy przy tym strzec tajemnicy tych przejść. Mimo czujności wciąż jeszcze niemieccy szpiedzy
przenikają na nasze tereny. Jeśli zginie którekolwiek z nas, zostanie reszta, kogoś się dobierze na
zastępstwo i poinstruuje. Jeżeli postrzelą, unieruchomią któreś, nie wolno nam zatrzymywać się,
udzielać pomocy. Naszym obowiązkiem jest wyjść, dotrzeć i wrócić z potrzebną wiadomością.
Dowiedzieliśmy się, że Sadyba od poprzedniego dnia dopiero znajduje się w rękach powstańców.
Nocą dobrnęli „ci z lasu", niestety mają poważne straty. Czeka się na następną grupę. W
pierwszych dniach Niemcy wyparli naszych, trochę załogi kryło się w piwnicach i schronach
ogrodowych przy willach mikroskopijnych uliczek. W całkowitej konspiracji przytaił się tu
dowodzący odcinkiem lekarz o pseudonimie Jaszczur. Ludzie wylęgają, wracają do oddziałów,
obejmują placówki. Teren jest rozległy, otwarty,
brakuje wciąż odpowiedniej i uzbrojonej załogi. Czekają na wojsko z Mokotowa, jeśli nie
przyprowadzimy go szybko, a Niemcy ruszą zdecydowanie, nie utrzymają się tu długo. Dzień,
może dwa.
Marian oznajmił, że nasza obecność świadczy chyba o tym, że dowództwo powzięło już stanowcze
plany co do Sadyby. Czekamy na Rosjan, trzeba utworzyć mocną obsadę na brzegach Wisły, w
ogóle perspektywy są dobre, tymczasem jednak nie trzeba za wiele mówić. Wiedziałyśmy, że myśli
o planowanej pomocy Węgrów, ale nie puściłyśmy pary z ust. Korzystając ze wskazówek
chłopaków, skradaliśmy się Powsińską i jej poboczami ku Fortowi. Usytuowany był nieco w prawo
i tam obok mieściła się komenda, czyli Jaszczur. Marian udał się do niego, my zaś rozbiegłyśmy
się po terenie, dziwiąc się jego „cywilności", mieszkańcom, którzy wciąż zajmowali swoje wille
nie schodząc do piwnic, zabiegani wokół powszedniego dnia.
Zajrzałam do Fortu. Olbrzymia hala podziemna, pod nawisem betonu zamaskowanego trawą,
wysuszoną przez słońce, żółtą. W hali rulony tektury, grubego papieru, na tych rulonach jak na
siennikach leżeli odpoczywając powstańcy. Tu koncentrowało się bytowanie wojska, było też
sporo dziewczyn. Wszyscy prawie bez broni, przemarznięci od tych lochów. W piwnicznym forcie
odczuwało się chłodną wilgoć. Odzież naszych kolegów była zniszczona, trzeba dostarczyć im
kombinezony, trochę swetrów, w ogóle coś ciepłego. Dziewczyny wydały się znudzone
bezczynnością, pochmurne, zgnębione. Nie mają co robić, teren mały, obecnie walk prawie
żadnych. Czekanie, pełne grozy.
Zameldowałam się, spełniając instrukcję Eny, tutejszej komendantce Karze. Wydała się prawie
niemłoda,
chyba sporo starsza od Eny, nieduża, i jak inne zagubiona. Ucieszyło ją, że możemy wyprowadzić
stąd na Mokotów grupę dziewcząt. U nas odczuwa się ich brak, tu trwają bezczynnie. Są potrzebne
w szwalni, w pralni, kuchni, w szpitalach, sanitariuszki zaś przy oddziałach. Nam już prawie nogi
odpadają ze zmęczenia, ganiamy jak opętane, przydzielają nas do kilku oficerów, rano tu, po
południu gdzie indziej, a one kisną w forcie.
Zbliża się do mnie wysoka, ciemna koleżanka, natarczywie pyta o Mokotów, zwłaszcza o
„starszych panów". Może znasz mego ojca, miał być u was, nosi pseudonim Gruby? Wybucham
śmiechem. Jakże, Gruby objął po Marianie funkcję Komisarza od Spraw Cywilnych, jest z nami od
początku razem z synem, kilkunastolatkiem. Chłopak jest jego łącznikiem. Basia rzuca mi się w
ramiona, nie ociera łez, nie kryje wzruszenia. Biegnie do komendantki Kary, błagając, by włączyła
ją do patrolu dziewczyn, które zaprowadzimy do Obozu.
„O nie", sprzeciwia się Kara. „Jesteś potrzebna tutaj. Mamy niewiele wyszkolonych sanitariuszek,
ty jesteś przecież pielęgniarką po ukończonej szkole".
Za nic nie pozbędzie się takiej siły. Po chwili namysłu wyraża zgodę na odwiedziny Basi u ojca,
ma jednak nazajutrz wrócić z nami i zameldować się u niej. Odchodzimy z Basią na bok.
Dowiaduję się od niej, że znalazła się na Sadybie przypadkiem. Jej miejsce postoju było na Gro-
chowie. Po zmieceniu powstańczego ruchu na Pradze udało się im, kilkunastu chłopcom i trzem
dziewczynom, dotrzeć na brzeg Wisły. Zajął się nimi przypadkowo spotkany oficer, nauczyciel z
zawodu, Max. Zorganizował przeprawę przez rzekę. W jej trakcie jedna z dziewcząt
i jeden z chłopców utonęli. Reszta jest tu, kwaterują w domku, na samym skraju terenu.
Słucham, nie wierząc uszom. Padają znajome chyba z innego świata pseudonimy, imiona sprzed
godziny „W". Janka, Norbert, Dik. Serce wyrywa się do nich, biec, zobaczyć, przywitać. Nie
sposób. Czas zameldować się u Mariana. Co do minuty zbiegamy się we trzy na komendzie.
Jaszczur wychodzi właśnie z Marianem, wita nas i wyraża zgodę na odesłanie patrolu dziewcząt.
Marian odbiera od niego kartkę z meldunkiem. Gdyby co, zatrzega nam, mamy przejść, nie wolno
się zatrzymywać, ratować. Mamy iść dalej. Padnie następna, postępować podobnie, kto dotrze do
komendy w Obozie, to dotrze, kartka musi znaleźć się w rękach pułkownika Daniela. Rozkaz budzi
w nas mieszane uczucia, wiedziałyśmy o jego charakterze, ale tak otwarcie nigdy go nie
precyzowano. Wstępujemy jeszcze do lokalu, w którym mieści się harcerska poczta. Ula przejmuje
torbę pełną listów, zda ją w mokotowskiej stanicy harcerzy. Żegnamy Jaszczura, jeszcze tylko
zabrać wyznaczony patrol.
No i zaczyna się awantura. W tym czasie komendantka Kara zmieniła zdanie. Jej obowiązkiem jest
dbać o bezpieczeństwo podkomendnych, nie odda nam swoich panien. Wyprawa na Mokotów, jej
zdaniem, jest zbyt niebezpieczna, nie ma żadnej pewności, że dotrzemy, pozbawione jesteśmy
jakiejkolwiek ochrony. Zdążyła już zebrać informacje o sporej śmiertelności dziewcząt na
Mokotowie. Jest z zawodu nauczycielką, wychowawczynią, pedagogiem. Odpowiada za każdą z
podopiecznych.
Los okaże, czy jej decyzja jest słuszna. Już pchnęła łączniczkę do Jaszczura, aby oznajmić mu co i
jak. Słucha-
liśmy jej tyrady zdumione, prawie zgorszone. Zerkałyśmy ku grupce, która miała do nas dołączyć.
A może to one? Może obleciał je strach i ubłagały panią Karę, żeby zostać? Marian próbował
przekonywać oponentkę, jego racje odbijały się jak od muru. Po długich przetargach udzieliła tylko
zgody na to, aby Basia odwiedziła ojca. Jutro musi stawić się na Sadybie, jutro do godziny
osiemnastej, no, osiemnastej trzydzieści. Bez odwołania, jej rozkaz obowiązuje. Przyszłość okaże
co dalej.
Ruszyliśmy milcząc, każde samotnie borykało się z myślami. Nikomu nie było do zwierzeń. Nie
chciałyśmy też przy Basi głośno oceniać jej komendantki. Marian wyciągał długie nogi, za nim Ula
z torbą pełną poczty, Basia, Inia i ja.
Trudno zapomnieć tę drogę. Aleją Sobieskiego wędrowały czołgi. Pełzały w stronę miasta,
zawracały, pełzały do Wilanowa. I wciąż od nowa, tam i z powrotem. Jakby czekały na nas. Od
czasu do czasu czołg albo pancerka stawały. Trwały nieruchomo z lufą wcelowaną w szosę. Padał
okolicznościowy strzał, gdzieś przed siebie. Rozprys-ki, leżenie płasko w ostrej, wysuszonej na
wiór trawie. Od służewieckiego cmentarza artyleryjski obstrzał. Może już idą tyralierą?
Niepodobna unieść głowy, spojrzeć, przekonać się. Zapewne z Fortu Dąbrowskiego śledzą nas
figurki w hełmach przypominających garnki.
Leżymy między pozycjami, jesteśmy w potrzasku. Czekanie dłuży się, nerwy napięte, łomot serca.
Stalowy potwór ruszył naprzód. Głęboki oddech i skok. Marian jest już po drugiej stronie. Ula,
szykuj się. Czołg wrócił. Stoi. Czas wlecze się, wlecze. Grzechot gąsienic, Ula, już. Jeszcze Basia,
jeszcze Inia, a teraz... teraz ja. Czy oni tam leżą dotąd?
Może odeszli, śpieszyli przecież, kartka powinna możliwie szybko znaleźć się na miejscu. Skaczę.
Są. Czołgamy się wolno, chyba coraz wolniej, mamy podrapane twarze, szyje, coś łaskocze w
uchu. Słońce zaszło.
Kiedy dotarliśmy do Fortu, okazało się, że kładka nad bagnem jest uszkodzona. W pobliżu leżał
ranny. Jakiś nieartykułowany okrzyk. Należy go opatrzyć, najlepiej ściągnąć, jak, przez te bagna?
W Forcie chłopcy stracili swoją sanitariuszkę. Jej ciało złożyli w celi jednej z kazamat. Wybiegła
po trafionego, podobno zwinęła się jak w locie tuż prawie za wyjściem. Tym razem doborowy
strzelec mierzył celnie. Koledzy zastanawiali się, jak zebrać tego, który krzyczy. Jego krzyk był nie
do wytrzymania. Nie mają fachowej pomocy, po dziewczynie została jej torba z sanitariami, ale...
„Która z was?", pyta Marian.
Milcząc patrzymy na Ule. Ma wszakże skończoną szkołę pielęgniarską, dobrą szkołę, tę na
Koszykowej. Przed dwoma miesiącami otrzymała dyplom. Zgłasza się Basia. Jeżeli udało jej się
dotrzeć z Grochowa na Sadybę, przepłynąć Wisłę, widać opatrzność nad nią czuwa. Dotąd nie
miała właściwie okazji zrobić cokolwiek dla powstania. Tyle że była, że jeszcze jest. Marian nie
może, nie powinien jej odmówić. I Marian godzi się. Jeżeli Basia nie dojdzie, w następnej kolejce
spróbuje Ula. My z Inią w razie czego wyciągniemy supełki. Basia jednak doszła i wróciła cało.
Przywlokła chłopaka, była bardzo silna. Pospiesznie, fachowo opatrzyła go. Nie na wiele to się
przydało. Żołnierz dostał w płuca, krew wciąż przesiąkała bandaże, charkot nasilał się, przerywał,
znów nasilał. Ranny zmarł w Forcie, otoczony kolegami. Ktoś opłukał Basi ręce, Ula, która jej
pomagała, także miała zakrwawione, i Marian. Siedziałam
w kącie, nie wiadomo czemu osłabła, rozmazana wewnętrznie, ogłupiała. Ruszyliśmy pod górę,
dysząc ze zmęczenia i napięcia, wśród krzaków przemykaliśmy w kierunku domu.
„Coś się u nas stało", wykrzyknęła zdumiona Inią. Spojrzałyśmy na śliczny dom w ogrodzie.
Piętro, nasze piętro ziało żywą ceglaną dziurą. To był pokój Mariana. Nasz pokój musi być również
uszkodzony. Co z gospodarzami? Pani Rena z Hanią i Zosią powitały nas w furtce. „Wszystko się
poplątało, chodźcie, chodźcie, jakie szczęście, że was jeszcze nie było, dopiero od godziny tak
wygląda". Koniec naszego komfortu, pomyślało się. Marian z Ula zostali, by zbierać, o ile się da,
klamoty. Pani Rena stwierdziła, że ulokuje nas na parterze, w salonie przylegającym do jadalni, z
wyjściem na taras. Przejęłam kartkę i pobiegłam z Inią i Basia do Obozu. „Najpierw do pułkownika
Daniela", wołał Marian, „niech Inią zaprowadzi Basie do ojca". Inią skrzywiła się. Spieszno jej
było na placówkę Jacka, niepokoiła się o niego, nie wiedziała też dokładnie, gdzie ma szukać
kwatery Grubego. Wytłumaczyłam jej, jak umiałam. Inią nie kryła zdenerwowania, zwłaszcza że
pani Rena opowiadała o trwającym tutaj cały dzień ogniu. Atak na Obóz jakoby nie ustawał, widać
jednak chłopcy poradzili sobie dobrze, skoro nie ma jeszcze Niemców i tylko trochę dom ucierpiał.
Nie robiła wrażenia zgnębionej, jak zwykle tryskała humorem. Dopóki istnieje parter i ma się choć
trochę do jedzenia, wszystko wydaje się szczęśliwe.
Biegłyśmy z Inią i z Basią, coraz bardziej niecierpliwą, niespokojną o ojca. Jeżeli Obóz zostawał
pod obstrzałem przez cały dzień, kto wie, co mogło się zdarzyć, kogo nie zastaniemy już? Inia
zbuntowała się, nie będzie prowadzić Basi na Lenartowicza, musi przekonać się co z jej
chłopakiem. Kiwa nam dłonią przy Naruszewicza, pędzi ku alei. Nie mam wyjścia, muszę zboczyć
na kwaterę „panów" i zaprowadzić Basie na samo miejsce. Grubego zastajemy na leżaku, w
ogródku. Nie wierzy oczom, chwyta córkę w ramiona, jest w euforii. Zostawiam ich i lecę na
komendę. Wartownik, jakby na mnie czekał, nie pyta nawet o hasło. W przedpokoju willi natykam
się niespodziewanie na Pasa. Ciągnie mnie za rękaw wprost przed „wysokie oblicze". Prędzej,
prędzej, jesteś potrzebna. Mamrocę o meldunku z Sadyby, pewna, że zarzucą mnie wyrzutami o
spóźnienie. Pułkownik przegląda pobieżnie treść podanej kartki, odkłada ją, patrzy na mnie długo,
uporczywie. Sprężona pod bacznym wzrokiem martwieję ze strachu. Na pewno wycofa mnie z
patrolu, wyznaczy karę...
„O tym, co my tu teraz, tajemnica. Pamiętaj, jak tajemnica spowiedzi. Nikomu ani pół słowa".
„Tak jest".
„Znasz gmach przy Czerniakowskiej 137?"
„Tak jest. Od 1937. Podczas wojny zdawałam w nim tajną maturę".
Pułkownik Daniel każe mi siadać przy swoim biurku, podsuwa arkusz kancelaryjnego papieru w
kratkę, ekierkę, ołówek, sam tkwi nade mną stojąc, stoi i Pas, jeszcze jakiś oficer, chyba major
Zryw. Mam wykonać w przybliżonej skali plan budynku wraz ze skrzydłami. Zaznaczyć każde
wyjście, pomieszczenie, schody, klatki schodowe, mur, siatkę... Tam nie ma siatki, same mury z
cegły malowanej na szaro.
Kołowrót myśli. Chcą zdobywać Nazaret, moją szkołę. Jeżeli teraz obsadzają dom Niemcy,
przedsięwzięcie jest niewykonalne. Ten gmach jest nie do zdobycia. Może ich nie ma, nie było do
samej godziny „W". W maju kwaterowali jeszcze Węgrzy, ale pamiętam, jak opuszczali dom.
Zniszczyli mocno pomieszczenia. Jeśli obecnie sytuacja się zmieniła?
Możliwie w przybliżonej skali... Nie mam pojęcia, kiedyś wszystko tam wydawało się duże,
ogromne. Sala teatralna, refektarz, korytarze szkolnego skrzydła, schody paradne od głównego
wejścia, kaplica, a właściwie cały kościół, chórek, tyle klas, schowków na pomoce szkolne.
„Nie wiem prawie nic o piwnicach", szepczę. „Byłyśmy tam jedynie raz, podczas próbnego alarmu,
wiosną w 1939".
„Rysuj wszystko, co wiesz. Dokładnie, zaznacz zwłaszcza wejścia, przejścia, balkony".
„Jest tylko rozległy taras, na czwartaku przy Arce..." Dwa ogródki, ogród zakonnic owocowo-
warzywny. Nie wolno było do niego wchodzić, należał do klauzury. Boisko, składziki, lamusy
podwórkowe, chlewnia, magazyny.
Przed wojną klasy mieściły się w szkolnym skrzydle. Przylegało do Nowosieleckiej. Paradne
wejście było od Czerniakowskiej, przez skwerek. Zaraz, przychodnie uczennice wchodziły od
Nowosieleckiej, dołem do szatni obok sali gimnastycznej. Po wrześniu szkolne skrzydło zajęli
bezdomni z RGO. Pozostawiono nam dwa szerokie korytarze od strony Czerniakowskiej. Na
pierwszym piętrze mieściły się salony-rozmównice, na drugim starsze klasy i pracownia krawiecka.
Obok klas była biblioteka z dojściem na kościelny chór. Można nim było obejść całą świątynię i
wejść za klauzurę, ale co tam? Skrzydło internackie po prawej od kościoła, czteropiętrowe z
drewnianą nadbudówką. Zakonne po lewej.
„Rysuj dojście do tego gmachu od nas, od dołu".
Chyba od Hołówki? Musi być stamtąd wejście do gospodarczych zabudowań. Przecież w marcu w
1943 wywoziłam stamtąd jakieś paczki. Ale wyjeżdżałam dorożką na ulicę Czerniakowską, jak jest
z tyłu? Ogród, oczywiście rozległy ogród przytykał do końca Hołówki i prawie do tyłów
łazienkowskiego parku. r Tam w rogu była furtka, zawsze zamknięta, furtka prawie niewidoczna,
wmurowana, na róg Nowosieleckiej i... tyły przedwojennych koszar DAK-u, do końca zasiedlone
przez jednostki niemieckie. Tę furtkę muszą mieć w celu. Zaznaczam ją wyraźnie, obrysowuję
podwójną kreską.
To wydaje się ważne, teren ogrodu zakrzewiony, porzeczki, agrest, krzaki malin, jabłonie, wiśnie.
Metraż?
Nie mam pojęcia o wielkości ogrodu. Był duży, pocięty wygracowanymi ścieżkami.
Podglądałyśmy z okien zakonnice spacerujące po nich, pracujące nad grządkami. Ogród łączy się z
boiskiem szkolnym, dzieli go tylko mur. W murze jest także furtka, po lewej, kierując się od tyłu.
Na pewno zamknięta, zawsze była zamknięta. Drzwi na ulicę z sali teatralnej, nie na ulicę w
obejście. Sala mieści się pod kościołem, tak, posiada scenę, na przeciwległej ścianie zakamarek z
rozdzielnikiem świateł, z rekwizytami. Z sali wychodzi się na podest, schody, po lewej drzwi do
klauzury, co jednak tam? Chyba kuchnie, spiżarnie. Winda, można strzelać przez wylot windy,
schody internackie.
„Jakie schody? Kamienne, drewniane, kręte, proste?" Proste z półpiętrówkami podestów,
drewniane, parkiet, można było przejrzeć się w nim. Klatki na piętrach szerokie z kolumnami,
chyba trzy, dwie kolumny? Oczywiście, każdy mógł skryć się za taką, można spoza nich strzelać.
Kreślę, pocę się. Daniel przyspiesza, krytykuje, wciąż czegoś mu brak. Myślę, że i tak dom jest nie
do zdobycia. W mgnieniach pamięci przesuwają się szkolne obrazki, sznur umundurowanych
pensjonarek, surowa siostra wychowawczyni, milczenie, rygor, gwar rekreacji. To wszystko
unicestwi powstanie, serce się kroi, ale to wszystko musi zginąć. Kochany szary dom, przytułek
wolności podczas okupacji, schronienie dla mnóstwa dziewcząt żydowskiego pochodzenia. A
zakonnice? Może większość opuściła na lato miasto. Ile ich tam mogło zostać, które? Odrysowuję
każdy zakamarek, jakże ich wiele, służyły kiedyś do schowania się, przeczekania krytycznej chwili,
zniknięcia sprzed bacznego spojrzenia zakonnicy, służyły zwierzeniom, szeptom, głupstwom,
przechowaniu zakaża-
nych skarbów. Każde z tych miejsc może okazać się pułapką, jakże jest ważne, najważniejsze.
Daniel odbiera mi plan, zajmuje swój fotel przy biurku, przy nim stoi major Zryw, jeszcze ktoś,
rotmistrz Garda? Odmeldowujemy się.
„Chodź, musisz być głodna po całym dniu".
Rzeczywiście, jestem okrutnie głodna, wszak cały dzień od świtu nic się nie jadło. Pas prowadzi
mnie do Urszulanek, one na pewno coś znajdą „na ząb". Po drodze dowiaduję się o śmierci
kolegów. Poległ brat łączniczki Joo, straciła także ojca, dopiero co pochowano ich obu na
cmentarzyku przy Wiktorskiej. Poległa Elka. Najważniejsza wiadomość to przybycie ze
Śródmieścia komendanta, naznaczonego na nowego dowódcę Obwodu, teraz już z Sadybą i pewno
z Czerniakowem.
Jakiego komendanta, mamy przecież Daniela? Już nie. Generał Monter wyznaczył na szefa całości
pułkownika Karola. Nikt nic o nim właściwie nie wie, nikt go nie zna. Przyszedł kanałami z
łącznikiem czy z dwoma. Daniel ma dowodzić tylko pułkiem „Baszta". Zżymam się, wkrótce
zżymać się będą wszyscy.
Tymczasem jednak siostra Imelda stawia przede mną talerz pełen pysznej pomidorowej zupy.
Nawet z ryżem. Skąd wzięły ryż? Dwie siostry stoją nade mną, pilnują, czy mam dość, litują się
zmęczeniu, chwalą za wyprawę na Sadybę, cieszą się, że jestem. W ich pojęciu graniczy to z
cudem. Nie sposób wytłumaczyć, że praktycznie nic nadzwyczajnego się nie działo.
Wchodzą jacyś zapóźnieni żołnierze. Są głodni, ale przede wszystkim rozżaleni. Odgrażają się, nie
przyjmą jakiegoś pułkownika Karola, ani myślą go słuchać. Pułkownik Daniel uratował Mokotów,
dał sobie radę w najtrudniejszych chwilach, nawiązał kontakt z Węgrami, jest już łączność z
Sadybą, jutro obsadzą ją kompanie z „Baszty". Daniel ściągnął z Lasów Kabackich batalion
„Karpaty". Jeżeli dobrnął niecały batalion, zjawi się niechybnie reszta. Przynieśli zdobyczną i
zrzutową broń. Daniel planuje przebicie do Śródmieścia i na Kabaty, przez Wilanów.
Kto im powiedział? Nikt, oni wiedzą, potrafią patrzeć, wnioskować.
Kiedy wracałam na kwaterę, w Obozie szumiało jak w ulu. Ludzie nie szli spać, oddziały były
podminowane, ogólne rozgoryczenie. Zjawienie się Karola zbiegło się w dniu bardzo ciężkim,
ataki były zewsząd, od Dworkowej, od alei, obstrzał artyleryjski, samolotowy. Czego chce od nas
ważniak z Komendy, przepędzimy, wymieniali zdania żołnierze zajęci grzebaniem poległych, na
placówkach, przy barykadach.
Zabłądziłam. Zerwał się obstrzał, kluczyłam, była ciemna noc. Wtedy właśnie wlazłam na sławne
„pole minowe". Jakoś wyprowadzono mnie wskazówkami, jak iść. Na Dcara Ula szara od kurzu
kończyła trzepanie naszych eleganckich płaszczy. Inia kręciła się niespokojnie. Wróciła niewiele
przede mną. Ula nie kryła rozżalenia. Zostawiłyśmy ją z taką robotą na tyle czasu, wszystko spadło
na nią i porucznika. Marian mył się w łazience na parterze. Ta na piętrze nie istniała.
Okazało się, że Marian z gospodarzami i z Ula zdy-gował z góry nasz tapczan. Wytrzepany,
odczyszczony stał w saloniku. Siennik leżał na podłodze. Któreś postarało się
o drugi. Było nas wszakże czworo. Wręczyłam porucznikowi kartkę. Była już podpisana przez
nowego pułkownika, Karola. Więc znowu o tym Karolu, o proteście, o plotkach, że ma być
formowany nowy sztab. Marian przyjął rewelację spokojnie. Nie wolno poddawać pod sąd decyzji
zwierzchników. Naszą sprawą jest służba i tylko służba. Rano mamy ruszać na Sadybę. Najpóźniej
o siódmej. Czy Basia dołączy do nas w drodze powrotnej?
Zjawiła się kwadrans przed szóstą. Milcząca, chmurna, nie miała ochoty rozważać swojej decyzji.
Dziwiłyśmy się jej w duchu. Przecież Gruby bez trudu załatwiłby dla córki przeniesienie, wszystko
odbyłoby się formalnie. Pominęłyśmy więc drażniący ją temat i prosiły, by opowiadała
o przeprawie
przez
Wisłę. Ale i to nie było dla niej miłe.
Stracili wszakże podczas tej przeprawy dwoje bliskich.
Basia zwierzyła, że wciąż nie może pozbyć się z pamięci
krzyku tonącej koleżanki i przyjaciółki, Marysi. Ona sama
też tonęła. Uratował ją podchorąży Staszek, wyciągnął za
warkocz. Zapraszała, by odwiedzić całą grupę na kwaterze,
na pewno bardzo się ucieszą, zwłaszcza Janka.
Janka, wspaniała Janka, z którą roznosiło się wiadomości o planowanych aresztowaniach.
Wpadałyśmy do mieszkań, w których przy niedzieli świętowały rodziny
i rzucały im na barki niełatwą wiadomość. Raz trafiłyśmy
pod podany mylnie adres. O mały włos, a schwytałby nas
granatowy policjant. Walił z pistoletu, wychylony przez po
ręcz schodów, a my dwie zbiegałyśmy w dół, nieprzytomne
ze strachu. Norbert, sympatia mojej młodszej siostry, weso
ły Dik, syn dozorcy z ulicy Kruczej, zawsze roześmiany.
Zdawało się, że nie ma w nim nic poza radością. Wkrótce
ich zobaczę, powitam.
Gnieździli się w wyłupanej pociskami willi. Za kominem przy karabinie maszynowym na zmianę
tkwili chłopcy. Oddałam Jance swój sweter, wyfasowany, zdobyczny. Oni tu czuwali nocami i
dygotali z chłodu. Swój mizerny dobytek stracili w Wiśle. Staszek, mocny, spokojny, pogodny.
Spostrzegłam zachwycone nim spojrzenie Janki. To dobrze. Myślałam, że ona nigdy nie otrząśnie
się po nagłej śmierci Leszka, w czerwcu. Organizowałyśmy we dwie wykradzenie jego zwłok z
trupiarni przy Oczki, ubierałyśmy go, potem targałyśmy pełne krwi ubranie przez pół miasta, by
oddać je oszalałemu z bólu ojcu. I okazało się, że on wcale nie chciał ani skórzanej kurtki, ani
długich butów Leszka. Buty i kurtkę wziął Norbert. Teraz paradował w nich, kurtkę niestety stracił.
Nie pamiętam, kiedy właściwie uderzyły w nas z całą siłą miotacze pocisków, które nazywaliśmy
„krowami". Trudno ustalić datę. O „krowach" trzeba jednak pisać osobno, poświęcić im trochę
miejsca. Najpierw pięć, sześć wizgów, a w chwilę później świst czegoś wielkiego jak smok. Woń
spalenizny, tuman, zniszczenie. Ludzie wybiegali nago, odarci z odzieży, czarni jak Murzyni.
Zabici samym podmuchem, o spalonych ciałach, w których często nie było nawet oczu. Jeśli były,
to wytrzeszczone, białe, przeraźliwe. Bełkot spalonych na miazgę ust, twarze rozwarte w krzyku,
którego się nie słyszy, pełne ogłuszenie.
Po „krowach" zjawiały się sztukasy. Po trzy, nisko. Niewiele trzeba było czekać na grzechot
czołgów. Obóz roił się wtedy, bałagan, ratowanie, wywlekanie z piwnic,
z pierwszego piętra. Zapalające pociski trafiały prawie z reguły w parter, a nawet w okienka
piwnic. Jak to się działo, skąd oni wiedzieli, jak ustawiali namiar? Uderzały w największe
skupiska, siały nie tylko śmierć, ale przede wszystkim okrutny ból, kalectwo, długie konanie.
W szpitalu ludzkie kukły zawieszone na bandażach, na czymś w rodzaju ażurowych hamaków.
Brak spirytusu, brak oleju, brak czegokolwiek, by ulżyć żywej męce. Beznadzieja.
„Co będzie, panie komendancie, nie mamy żadnych możliwości przeciw »krowom«, co z nami
będzie?"
Wojtek krzywi wargi w półuśmiechu, nie odpowiada. Co tu można w ogóle odpowiedzieć? Wie
tyle samo, co niecierpliwa łączniczka.
Chyba jakoś wtedy, w drugiej połowie sierpnia trafiło w kwaterę dziewcząt przy Krasickiego. Nie
lubiłam tej olbrzymiej kwatery, gdzie co rano dziewczyny gromadzono na apelu, na modlitwie,
rozsyłano stamtąd na całodzienną pracę, gromadzono znowu wieczorem na apel, wysłuchanie pra-
sówki BIP-u, modlitwę. Prawie tam nie bywałam, wciąż zagoniona, mieszkałam osobno, niektóre z
koleżanek miały chyba za złe mnie, Uli, Ini, że korzystamy z większej swobody.
Niemcy wcelowali bezbłędnie. Właśnie składałam Wojtkowi raport po kolejnym powrocie z
Sadyby, gdy wpadł dławiący się własnym oddechem łącznik. Ena przybladła i natychmiast gdzieś
zniknęła. Na razie trudno było dowiedzieć się, co zaszło, wszędzie panował huk, „krowy"
porykiwały co chwila. Wojtek ogłosił, że przy Krasickiego pracują już saperzy, akcją kieruje Ena
razem z przybyłą niedawno na Mokotów z ulicy Chocimskiej naczelną komendantką całości
kobiet, Jadwigą. Mamy czekać na miejscu, przy Puławskiej 128, być może nadejdą dla nas
polecenia.
Niechybnie trzeba będzie ściągać z placówek dodatkową pomoc sanitarną, może dźwigać ranne.
Siedziało się w kącie piwnicy, w milczeniu, niepokój kotłował w piersi. Na zewnątrz weszły do
akcji sztukasy, pracowicie pozbywały się ładunku bomb. Ile to trwało?
Wróciła Ena, brudna, z pokrwawionymi dłońmi, ale spokojna. Poległa tylko Maria, kiedy się do
niej dokopano, już nie żyła. To była starsza, dyplomowana pielęgniarka. Grupa będących na
Krasickiego dziewczyn, niewielka zresztą, zdążyła wycofać się wybitym w piwnicy drugim
wyjściem do ogródków, skryć w rowach. Tego dnia zginęła jeszcze druga Maria, maszynistka,
której nosiłam do przepisania swoje wiersze. Miałam w oczach szybki bieg jej palców na
klawiaturze maszyny, jej uśmiech, pełen życzliwej przyjaźni, jej doświadczone, cenne uwagi,
pierwszą krytykę utworów. Poległ także szewc, ten który opowiadał, gdy czekało się na naprawę
butów, jak kiedyś maszerował z Pierwszą Kadrową z Oleandrów. Podśpiewywał „O mój
rozmarynie" i wzdychał nad dziurawą podeszwą, zafrasowany, czym, jak ją załatać.
Jakże to jest? Człowiek dopiero był, rozmawiał, planował, obiecywał załatwić to i tamto, a nie
zostaje po nim śladu. Nie wszystkich bowiem udało się odgrzebać. Częściej nasyp stawał się
masowym grobem, po którym beznadziejnie błądziły ocalałe rodziny, które, bywało, nas właśnie
obciążały odpowiedzialnością za swoją nagłą żałobę.
Następna wyprawa na Sadybę, ponowne odwiedziny kwatery Janki. Staszek obwieszony
granatami, katas-
troficzny nastrój Norberta, znałam go jakże innym, pełnym swady, wymagającym od siebie i
innych. Rozprawy nad tym, czy Basia powinna była usłuchać polecenia komendantki Kary, czy nie
słuszniej było zatrzymać ją u nas, w Obozie, blisko ojca i brata. Przecież brakuje nam
sanitariuszek. Na Sadybie, według zdania większości, czeka tylko śmierć, innej możliwości nie ma.
Tym razem pobyt na Sadybie trwał krótko, Marian pośpieszał, przepowiadał niełatwą drogę
powrotną. Kiedy dociągaliśmy do Dcara, zawisły nad nami sztukasy. Skuleni, przeczekaliśmy atak.
Popatrzyłam, ogłuszona, zdawało się, że ziemia uciekła spod stóp. Znad budynku Schroniska przy
Królikami znikła wieżyczka, dach wkląsł, wszędzie tam był tuman. Prześcigaliśmy się uliczką
Zawrat.
„Czekać", rzucił Marian, wpychając nas w otwarte drzwi garażu przy willi ministra. Stałyśmy z Ula
zdezorientowane. Na co czekać, tam potrzeba.pomocy. Wyjrzałam, Marian pędził środkiem
Zawraru. Na samym środku czerniała mała, skulona, z głową przy asfalcie Inia. Dostała?
Marian poderwał ją, już biegli oboje ku nam. Dopiero potem, grubo później zrozumiałyśmy, że
naszą koleżankę sparaliżował strach.
Siwa głowa Mariana na ułomku dachu płonącego szpitalika, ciężar wynoszonych i
wyprowadzanych staruszek, w ramionach ból, wiadra wychlustujące cenny płyn, pojemniki z
piachem o ileż więcej ważą od wiader, wyrywanie ludzi spod nasypu, siłą, ich pisk, wręcz nie
człowieczy i nie zwierzęcy. Nad nami skrzydlate ważki, nie słyszymy w upiornym pośpiechu ich
salw, widać tylko odpryski w cemencie, w cegłach, w murach, kto zważałby na to. Kto żyw
przyłączał się do ratunku, nie było kiedy
spostrzec kto, mignęła twarz i zgrabna sylwetka dziewczyny o dziwacznym pseudonimie Andrzej z
uniesionym jak do ciosu łomem. Łóżka, sprzęty, poduchy, koce, bieliznę, co wpadło w ręce
wyrzucaliśmy z pożogi, byle dalej, nie patrząc gdzie czy na kogo.
Podczas szaleńczej pracy i pośpiechu ratowania nikt nie myślał, czy narażamy się słusznie. Pod
smugami pocisków z samolotów, przy kanonadzie od służewieckiego klasztoru nie było jak
zastanowić się, że przecież chronimy życie, które i tak ma się urwać, bardzo szybko. Ci ludzie
konali tutaj powoli, w bólu, w nieuchronnym cierpieniu, zżerani jadowitą paszczęką raka. Wtedy
nie myślało się kategoriami racji, każda racja była wolnością lub jej brakiem i ta wolność należała
się każdemu, dla każdego warto było ryzykować. Działanie wyprzedzało rozumowanie, wybory,
nie znaliśmy wahań, nawet na strach brakowało czasami pory. Jakże byliśmy dumni, szczęśliwi i
brudni, ileż radości sprawiał każdy wyniesiony, czy wyniesiona, nawet każda uchroniona kołdra
czy poducha, czy koszula. Puszyliśmy się sami przed sobą w głębi serca świadomością własnej
przydatności, tym, że zdążyliśmy mimo wszystko, zdążyliśmy dobiec na czas. Tkwiło się w
centrum potrzeby i starało tej potrzebie sprostać. Nie znaliśmy jeszcze późniejszych życiowych
krętych ścieżek, półkłamstewek, ćwierćprawdek, przemilczeń.
Potem, po wszystkim, przez dziesiątki lat mocno, żarliwie pragnęło się w coś uwierzyć bez reszty,
odnaleźć poczucie potrzeby działania.
Tylko jedna chora kobieta zginęła pod gruzami i podobno jedna osoba ze służby szpitalno-
zakładowej. Po kilku dniach w powstańczym Biuletynie ukazało się podziękowanie kapelana
zakładu dla tych, którzy ratowali pod-
opiecznych. Jedna drugiej czytałyśmy głośno ów tekst, pisany drobnym druczkiem, i
odnajdywałyśmy w nim swoją, tylko do nas kierowaną treść. Gdy Zakład został wyniesiony, gdy
chore rozlokowane w przyszpitalnym obejściu, myliśmy się w willi ministra Grodzickiego. On sam
wydał się wychudły, zmieniony, postarzały. Rozejrzałam się machinalnie. Gdzie jest Bartek, skrył
się gdzieś, przerażony detonacjami?
„Wybłagałem jednego z żołnierzy, aby go zastrzelił. Nie było czym go żywić, chwiał się na łapach
z głodu. Kochani chłopcy, pomogli mi go pochować pod jarzębiną, o pod tą. Lubił w jej cieniu
odpoczywać. Żaden z pomocników nie napomknął nawet, żeby oddać Bartka do kotła, dodał po
chwili. Okazali się delikatni... Wiem, że zachowałem się aspołecznie, ale to przecież był Bartek".
Skryliśmy się w milczeniu. Ula otarła oczy z łez, a może tylko z brudu. Wiedzieliśmy już wtedy, że
były minister ma szczególne powody do trosk. Nie tylko z racji Bartka. Jego żona, Niemka z
urodzenia, od paru dni siedziała w areszcie, w Obozie. Komendant służby bezpieczeństwa,
nazywanej skrótem „Ł.B.", Miron, nie podlegał w praktyce nikomu. Argumenty pułkownika
Daniela szły na marne. Miron nie chciał słuchać, że podczas okupacji dzięki niemieckim papierom
pani Grodzickiej w jej domu ukrywali się Polacy żydowskiego pochodzenia, działała jakiś czas
nasza radiostacja, do samej godziny „W" pracował powielacz, stale istniał radiowy nasłuch. Mąż
pani Reny, za to, że przyniósł odzieżową paczkę dla pani Grodzickiej, naraził się na wielkie
przykrości. Cała komenda zaangażowała się w obronę tej kobiety, jak dotąd na próżno. A teraz
ministrowi zabrakło ukochanego Bartka.
Szpital sióstr Elżbietanek, położony między Krasickiego a Tyniecką, ratowało się dwukrotnie. Po
raz pierwszy chyba 24 sierpnia, drugi raz, i to było o wiele gorsze, 29. Wywlekało się obłożnie
rannych dosłownie z ognia, ciskało się ich, nie bacząc na jęki, na trawnik, wracało po następnych.
Ściana dymu i ognia, czad. Kaszel, swój i niesionego. Kto usłyszał, kto miał wolną chwilę, kto
znalazł się w pobliżu; biegło się, wpadało w wir sporu o życie. W górę po schodach, piętro, drugie,
trzecie. Ogień tu i tu. Ściągało się z łóżka owiniętą w bandaże kukłę, dygowało przewieszoną przez
ramiona, jak przedmiot, przekleństwem odpowiadało się na obelgi, obelgą na przekleństwo. Aby
dalej od piekła. Warkot samolotów, zda się można dotknąć ich skrzydeł znaczonych hakami
swastyki. Terkot karabinowych serii, niosący padali razem z niesionymi, ich trzeba było teraz
wynosić, kogo pierwej?
„Do operacyjnej, na górę!"
Leciało się do operacyjnej, ściągało ze stołu kogoś z rozpłatanym ciałem, narzędzia brzękały o
posadzkę, białe fartuchy, które nie były już białe.
Następny nawrót. Czyjaś dłoń szarpie za kombinezon. Na kamiennej podłodze parteru tułub w
gipsie. Dziewczyna. Błaga, skomli, modli się:
„Koleżanko, wynieś mnie, wynieś, chłopcy zabiorą mnie na placówkę, chcę do nich, boję się, tak
strasznie się boję!"
Wyrywam brutalnie z jej rąk swój mundur, odpycham chwytliwe palce. Tłumaczę w popłochu, że
nie sposób, biegnę na górę, tam jest ogień, palą się żywi ludzie. Leżysz na parterze, nic się jeszcze
nie dzieje. Odbiegając, już z daleka rzucam jej zapewnienie, że wyniosę, tylko tego z góry i wrócę
po nią, przysięgam, czekaj spokojnie. A kiedy już się uporałam z tamtym, gdy umościłam go w
rogu ogródka, nawet w cieniu, i wracam, by dotrzymać słowa, ani parteru, ani dziewczyny w gipsie
nie ma. Nie ma korytarza, tych, którzy obok, nic nie ma. Sam gruz, góra nasypu. Próbujemy z
kimś, z kim, odgarniać rękami cegły, one jednak zeskorupiły się, spoiły w skałę. Nie mam pojęcia,
kiedy padła ta bomba, grzebiąc pełen ludzi korytarz i piętro nad nim i jeszcze piętro, które paliło
się. Łom nie pomoże, co dopiero nasze pokaleczone, poparzone dłonie.
„Nasz Magister, nasz Magister ranny!"
Leci się w kierunku wołania, niesie z kolegą przelewające się, tryskające świeżą krwią ciało.
Układamy Magistra na wózku zaprzężonym w białego konia, naszego siwka od chleba. Skąd on się
wziął, dziękczynna myśl i spostrzeżenie, że uratowany, umoszczony wygodnie na siedzeniu,
podtrzymywany Magister umarł. Zdjąć go, zwalić, czy
zostawić? Zwalić, wóz przyda się komu innemu. Trup poległego leży, przypomina łachman, strzęp
materiału, ciśnięty w kurz.
Mnóstwo ludzi padło wtedy 29 u Elżbietanek, trudno zliczyć. Lekarz, dwie zakonne siostry,
kuzynka Biety, Basia, siostra operacyjna, Sapieżanka, można ich mnożyć.
Potem, w chwili oddechu dźwigaliśmy z Marianem leżących na trawnikach, czarnych od
spalenizny, do czyichś piwniczek, do domków pełnych porażonych strachem, niechętnych
piwnicznych ludzi. U nas ciasno, brak miejsca, zabierzcie jego, ją, jakim prawem! Nasz krzyk, ich
wymysły, użeranie się, wstyd za tych „dorosłych", którym my, smarkaci, często musieliśmy
urągać, by w jakiś sposób ochronić rannych, przekonać, zapewnić namiastkę bezpieczeństwa,
namiastkę opieki. Targi, targi... Raz musiałam zagrozić granatem. No właśnie, podchorąży Tur
ofiarował mi trzonkowy granat. Nosiłam go zatknięty za pasek, szczyciłam się nim, a teraz
musiałam straszyć, trzymając za rączkę, straszyć Polaków, których mieliśmy bronić, dla których...
Szliśmy z Marianem noga za nogą, oczadziali, stu-manieni, półprzytomni. Trudno poznać ulicę
Malczewskiego, Krasickiego, Tyniecką. Domki, okolone ogródkami wille ziały czerwoną cegłą.
Ściany, których nie było, ukazywały pokoje i ich intymność. Rozbebeszone posłania, czyjąś halkę
na poręczy krzesła, rozwartą szafę pełną sukien. Stylowe meble pokryte kurzem, okaleczone,
kulawe jak ludzie. W jednym z domów tryskała woda z rozbitego kranu. Płukaliśmy pod
strumieniem pokryte skorupą sadzy i żwiru ręce, myliśmy twarze. Marian powiedział,
wyprostowując się:
„To wszystko nic. Będzie gorzej, o wiele gorzej".
Przeczenie. Co on plecie, czy może być gorzej niż dziś? Co jeszcze ma się wydarzyć nad to, na co
patrzyliśmy, co braliśmy w ramiona, nad to, co musieliśmy wysłuchać, wydźwigać, nie wydźwigać,
utracić nieodwołalnie. Przecież nie zdążyłam dotrzymać słowa, ta dziewczyna czekała, czekała do
końca, przysięgłam jej.
„Zobaczysz. Modlę się, by tego nie oglądać, by nie musieć patrzeć. Może mnie Bóg wysłucha, ale
ty... wiem, że zobaczysz".
Na chwiejnych nogach schodziliśmy po drabinie do piwnicy, koło bramy, gdzie mieściło się
stanowisko komendanta WSOP-u, Wojtka. Zastaliśmy już Enę, Juranda, Dandę, chyba wszystkich?
Czy kogoś z naszej grupy brakowało? Chyba nie, są wszyscy. Oddech ulgi. Wojtek poklepał mnie
po ramieniu.
„Wszystko w porządku?"
„Melduję posłusznie, panie komendancie, tak jest".
O dziwo, mały gest Wojtka, otucha wróciła.
Ten poniedziałek, 29 sierpnia nie miał chyba końca. Przepełniony nieszczęściem, grozą, wrosły
ciężarem w ramiona, żądający coraz większego trudu, upalny, rozjarzony słońcem. Narada trwała
w komendzie. My z Inią za drzwiami. To już za drzwiami Daniela, nie na Puławskiej. Wzywają
nas. Uważne spojrzenie z Ini na mnie, ze mnie na Inie. Która zna niemiecki, pada pytanie.
Markotnieję. Inia wysuwa się pół kroku. Zostaje wybrana. Pójdzie z komendantką Jadwigą i
jeszcze z kimś do Zalesia. Przenikną niemieckie pozycje, udając cywilne uciekinierki, muszą
dotrzeć do sztabu artyleryjskiego pułku Węgrów. Mają wrócić, muszą wrócić zdrowe, od ich
szczęśliwego powrotu zależy może los wszystkich. Los nie tylko nas, z Mokotowa, kto wie czy nie
całej akcji. Jeżeli Starówka przebije się do Śródmieścia, Śródmieście do nas, połączymy się jeszcze
z Czerniakowem, Sadyba walczy, więc, rozumiesz, Inia? Ta kuli lekko ramiona, nie potrafi stanąć
teraz w pozycji baczność, zwyczajnie potakuje głową. Tylko my z Marianem i Ula znamy lęki Ini,
wiemy jak paraliżuje ją przerażenie, silniejsze nad wolę pragnienia, poczucie obowiązku. Inni nie
dostrzegają, nie przychodzi im do głowy, że można odczuwać rzeczywistość aż tak. Żegnamy się w
pośpiechu, nieomal pobieżnie. Ula zostaje odkomenderowana do służby w szpitalu. Jakim, gdzie?
Nie było kiedy się dopytać , bo ranni poutykani w różnych miejscach. Tym bardziej brak
sanitariuszek. Te, które przeżyły, trzeba dzielić. Ula skończyła pielęgniarską szkołę, jest fachową
siłą, powinna robić to, co potrafi najlepiej.
Tego samego poniedziałku Marian, Pas i ja mamy udać się na Sadybę. Nie znam celu wyprawy na
noc, nie wypada pytać. Wojtek gładzi mi szorstkie, zesupłane włosy na głowie. Jego prześliczne,
nasycone ciemnym błękitem oczy, okolone aż zbyt długimi cieniami rzęs, są pełne uśmiechu,
ciepła.
„Bądź zdrów", mówi i dodaje z przekornym figlikiem w twarzy: „czy masz przynajmniej ciepłe
majtki?"
Zalewa mnie purpura, dosięga chyba szczytu głowy, pod włosami. Bąkam jakieś głupie przeczenie,
a on poleca Enie dostarczyć mi natychmiast tę część bielizny.
„Kiedyś przekonasz się, jakie to ważne dla kobiety i wspomnisz mnie życzliwie. Bóg prowadź".
Najpierw idziemy jednak na Ikara. Tam panowie padają jak kłody na podłogę i zasypiają
natychmiast. Kieruję się do łazienki. Co za szczęście, że mamy jeszcze wodę w kranach, to chyba
już ostatnie dni. Brakuje wprawdzie ciepłej, w chłodnej równie dobrze można pozbyć się woni
spalenizny, kurzu, brudu. Bez wyrzutów sumienia używam szamponu pani domu, pachnącego
mydła, nawet wody kolońskiej. Rozczesuję, chwilami wycinam kołtuny z warkocza. Odświeżona,
odurzona zapachem czystości, w zmienionej bieliźnie staję się znowu normalnym człowiekiem.
Starczy czasu, aby choć na pół godziny wyciągnąć się na tapczanie, rozrzucić szeroko ramiona, nie
ma Uli, nie ma Ini, tyle miejsca dla mnie jednej.
Potem jemy kolację z panią Reną, jej mężem, Hanią i Zosią. Ziemniaki w mundurkach, szczypta
soli, tej należy już oszczędzać, odrobina margaryny, nieśmiertelny sztuczny miód.
W ciemności schodzimy zroszoną skarpą. Cicho, nikt nie strzela, nikt nas nie obserwuje, zresztą
jesteśmy chyba niewidzialni. Przemierzamy bagniste łąki, przechodzimy jakby „cywilnie", bez
pośpiechu Królewską Drogę. Nie ma czołgów ani pancernych wozów, nad nami rozgwieżdżone
niebo, jakby chore na świetlistą ospę. Zapach ziół, wody, życia.
Do kościoła Bernardynów u zbiegu Powsińskiej dochodzimy spacerkiem. Podajemy wartownikowi
hasło. Placówka jest podniecona, oczekuje frontalnego ataku, słyszeli, co się działo na Mokotowie.
Czuwają. Ulica Powsińska cicha, długa, wymarła. Ludzie po piwnicach, ogołocone z szyb okna
parterów zieją oddechem ludzkiego wnętrza, zapachami kuchni, odzieży, zmęczonej krzątaniny. W
ko-
mendzie Marian i Pas konferują z Jaszczurem, z porucznikiem Januszem. Czekam na koniec
narady na schodkach do piwnicy.
Nieco niżej, w nikłym świetle ogarka ktoś szybko pisze na kartce rozłożonej na książce opartej na
kolanie. Tak właśnie poznałam poetę, późniejszego bliskiego przyjaciela, Bogdana Ostromęckiego.
Utarczka słowna. Nie mogłam pojąć, że zdrowy, młody mężczyzna siedzi z ogryzkiem ołówka i
świstkiem papieru, gryzmoląc wiersz. Na barykadach, tu na Sadybie potrzebne są każde ręce. Nie
czas na poezję i sentymentalne strofy.
„Nie żałować róż, gdy płoną lasy", odpowiada mi z nutą sarkazmu.
„Może tylko to, wiersze właśnie przetrwają nasz czas i w rezultacie okażą się najtrwalsze?"
Wzruszam ramionami. Nie chcę i nie mogę przyjąć jego argumentów, nie wolno ich nawet głośno
wypowiadać, defetyzm. Jakaś kobieta wskazuje mi przewiany chłodem nocnym pokój na parterze.
Stoi w nim żelazne łóżko z obwisłą siatką, nagą, bez koca, bez siennika. Kulę się na metalowej
siatce, owijam paradnym zdobycznym płaszczem, nie ma jak zastanawiać się, że go zniszczę czy
pogniotę. Jest bardzo zimno. Drzemię i budzę się, dygocząc z chłodu. W wiadrze obmywam oczy
jak kot, pijemy gorzką kawę-lurę, chyba na Sadybie brakuje cukru, dlaczego? Pas wyjmuje z
plecaka suchary, zawsze potrafi pamiętać, zapobiegać, przewidział i brak śniadania.
Znowu narada u Jaszczura, jestem tymczasem wolna. Odwiedzam kwaterę Basi, Janki, Norberta.
Dziewczęta są niespokojne, wszyscy tu podnieceni. Niemcy ruszą frontalnie lada chwila. Dziwią
się, że nie przyprowadziliśmy odwodów. Po co więc przyszliśmy? Nie mam pojęcia,
to sprawa komendy. Czy utrzymają placówkę? Twierdzą, że broni mają niewiele, najgorzej z
amunicją. To, co żołnierze przynieśli z lasu, wykruszyło się, rusznikarze nie nadążają z naprawą
uszkodzeń, ludzi mało, posiłki, potrzeba im na gwałt posiłków.
„Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś", szepcze na pożegnanie Janka. Nie poznaję jej, gdyby kto
inny, ale ona, dla której nie było dotąd sytuacji bez wyjścia?
Marian i Pas znają sytuację. Wracamy w samo południe, słońce pali i właśnie zaczyna się. Biją w
Sadybę z nieba i z ziemi. Smugi serii tną drogę przed nami, za nami, trzeba kluczyć, czołgać się,
przesmykiwać przez dziury wycięte w siatkach, całować ziemię, czekając, czekając, że już...
W kościele przydzielają nam sporą grupę rannych. Dzielimy ją, każde z nas poprowadzi swoją
partię. Droga staje się coraz trudniejsza, ranni opadają z sił, przysiadają, nie bacząc na to, co się
dzieje, trzeba ich siłą podrywać, zmuszać do czołgania, zerwania się, przyspieszenia marszu,
zależnie od danej sytuacji. Mokradła, chlupot, bełkot, sapanie wody.
Jesteśmy widoczni. Od Dworkowej, od Służewca, nad nami sztukasy. Nie wolno odpoczywać. My
troje jeszcze tego dnia musimy odbyć drogę powrotną ku Sadybie, czeka nas prowadzenie ku niej
posiłków. Za plecami walka staje się z minuty na minutę bardziej zawzięta. Poganiamy swoich,
podpieram słaniającego się chłopaka, ględzę mu o szpitalu, pościeli, lekarzach, odpocznie, siły mu
wrócą. Wszystko nieprawda. Wiem, że szpital spłonął, jest częściowo zburzony, że dla chorych
brak miejsc, że dla prowadzonych teraz trzeba nam będzie znowu użerać się z cywilami, błądzić po
piwnicach. Ich mieszkańcy nie chcą
lokatorów, takich z których brak jakiegokolwiek pożytku. Nie pójdą po wodę, nie pomyszkują
wśród opuszczonych mieszkań w poszukiwaniu żywności. To im trzeba będzie przynieść jedzenie,
karmić, może opatrywać cuchnące rany, a gdy umrą, resztki sił marnować na kopanie dla nich
dołów na groby. Na groby również coraz mniej miejsca, wysila się mózg, aby przypomnieć sobie o
jakimś niezabrukowanym podwórku, ogródku, gdzie można jeszcze chować poległych.
Nie dochodząc Królewskiej Drogi, spotykamy się trzema grupami. Przysiadamy zdyszani w nikłej
zasłonie ściany po zwalonej, zmiecionej chałupie czy szopie? Obok, na pryzmie wyschłego
obornika, leży zabity. Przy nim sanitariuszka, tęga, pyzata, pot kropli się jej na skroniach. Niżej, na
wiórowatej trawie ranny w pośladek. Żołnierz leży na brzuchu, spodnie ściągnięte, po krwawej,
poszarpanej pupie chodzą błyszczące muchy. Dziewczyna siedząca obok, z ręką na temblaku,
nawet już ich nie odgania. Machinalnie rzuca jakieś słowa uspokojeń w odpowiedzi na skargi
rannego kolegi.
Patrzymy na zabitego. Prawie dziecko. Czuwająca przy nim objaśnia, że to syn doktora
Ruszkowskiego, siedemnastoletni Jurek. Nie widać krwi, kulka doborowego strzelca przebiła
skroń. Długie rzęsy zmarłego rzucają cień na szczupłe policzki, wydłużony nos. Wargi bezkrwiste,
miękkie, układają się w dziecinny półuśmiech. Jakby doznał nieoczekiwanego odpoczynku. Marian
klęka nad nim, wyjmuje z kieszeni swój różaniec, oplata białymi ziarenkami dłonie, jeszcze
podatne ułożeniu jak do pacierza. Znajduję krzaczki kwitnącego krwawnika, kładę mu na piersi.
Może tak właśnie wyglądał święty Jerzy, gdy poległ w zmaganiu ze smokiem?
Usiłujemy namówić dziewczyny, aby szły z nami i z tym żyjącym rannym. On bardzo cierpi, na
Mokotowie otrzyma pomoc. Jakoś go poniesiemy. Bronią się, nie pójdą. Koledzy wrócili po
szpadle, muszą pochować Jurka, zresztą nikt nie ma sił nieść tamtego, brak noszy. On też nie chce
się stąd ruszyć, musi doczekać powrotu kolegów, nie rozłączy się z przyjaciółmi, zabiorą go.
Dokąd, mam ochotę pytać. Za nami trwa atak, może to są ostatnie chwile Sadyby, może koledzy
już nie żyją. Marian daje mi znak. Mam milczeć. Nic nie skruszy determinacji tych trojga, a my
ciągniemy ze sobą transport, który musimy doprowadzić na miejsce. Jęczą, narzekają, klną, ale
dojdą, im jeszcze starczy sił.
Patrzę z niepokojem na wielkie muchy, które roją się w miazdze okaleczenia leżącego na brzuchu.
Gangrena, nieuchronna gangrena, o ile ten człowiek szybko nie otrzyma fachowej pomocy. I ta
dziewczyna ranna w rękę, nie wiemy jak wygląda uraz, ale widzimy, że krew przesiąkła opatrunek,
także przyciąga muchy. Nie mamy bandaży, w niczym nie możemy im pomóc. Odchodzimy ze
świadomością, że cała trójka skazana jest na los spokojnego już Jurka. Mam go dotąd w oczach,
smukły kształt wyciągnięty na kupie krowiego nawozu, w bieli kwitnących krwawników, z
różańcem w palcach. I dziewczynę, trwającą nieruchomo obok, i słyszę jęk rannego w pośladek,
słyszę milczenie jego opiekunki.
Gdy dobijamy Fortu, wartownik błaga o przysłanie im piąta. Idą czołgi, słychać je, ciągną
Puławską ku naszym barykadom, może ku Fortowi. Marian każe mi lecieć przodem, sam z Pasem i
grupą zostaje w cieniu drzew Królikami. Biegnę. Łomot maszyn za plecami, kilka salw, cudem
niecelnych. Dogonią i złapią mnie żywą. Serce w gardle,
duszę się, aby do barykady, pod nią nie podejdą, za ostrożni, liczą się z minami. Chłopaki spoza
niej dają znaki do pośpiechu. Ich usta rozwarte krzykiem, nie słyszę głosów ani słów, rozumiem o
co chodzi. Prędzej, prędzej. Coś przelatuje od ich strony koło mnie, z tyłu huk, butelka, może
celnie, koło stóp rozprysła kuł. Turlam się ku swoim przez nasyp barykady, łykam piach z trawą,
wygrzebuję się po drugiej stronie. Za mną wciąż tępy trzask ciskanych granatów i butelek. Może
trafili, może...
Mam chyba skrzydła, chyba nie dotykam nogami ziemi, aby do komendy, nie wezmą ani ich, ani
mnie żywych, nie wezmą, za nic. Oni muszą dostać zaraz, już, piąta, inaczej puszczą Niemców.
Czołgi wlezą na teren obozu, nie, nie wlezą, oni tam jeszcze mają butelki.
Do dziś nie potrafię przejść spokojnie nawet przed stojącym, ale w rozruchu warczącym
samochodem. Chłód przelatuje plecy, nogi robią się drętwe. Ludzie nie mogą tego zrozumieć,
zresztą, jak tłumaczyć. „Histeryczka", słyszę i nie komentuję. Niech będzie, że histeryczka.
Przewróciłam się, rozdarłam nogawkę kombinezonu, otrząsam się jak pies, od szybkości nóg tyle
zależy. Nie dostrzegam obstrzału, dopiero wzmożony huk, echo huku, drganie ziemi. Czyżby trafili
w Fort?
Melduję oficerowi dyżurnemu w sztabie, że czołgi, Niemcy, że piat. Dyszę, oparta plecami o
ścianę, potem, gdy oficer znika za drzwiami, siadam na trotuarze, wyciągam nogi, nic już mnie nie
obchodzi, przedrą się, nie przedrą, trudno. Czy ogarnęli Mariana, Pasa, tych rannych? Jak przez
mgłę widzę wybiegających, uzbrojonych, taszczą coś dużego, długiego, piat, wyrzutnia
zapalających butelek? Zatrzymają, na pewno zatrzymają i Niemcy cofną się.
Nie wiem kiedy zjawił się Marian. Gdzieś zgubił Pasa, rozdzielili transport. Czekanie.
Lokowaniem przybyszów ktoś się zajmuje, kto? Dyżurny oficer zbiera oddziały, poprowadzimy je
na pomoc Sadybie. Jeszcze chwila. Piję z podanego kubka ciepłą, pełną piasku wodę, poprawiam
kombinezon, nie ma czym zeszyć rozdarcia, jestem gotowa do marszu. Teraz obstrzał z klasztoru
na Służewcu, działo kolejowe śle olbrzymie, tłuste pociski, szczęściem przeważnie niewypały.
Ryją ziemię, leżą, przypominając rozdęte, śnięte ryby. Saperzy podejmą je, rozbroją, ich wnętrze
posłuży produkcji domorosłych granatów. Na Malczewskiego stoją już chłopcy, odliczają, w prawo
zwrot. Jest Pas, żyje, chwała Bogu, są i jego ranni. Utykają, wloką się, doszli. Mijamy się,
posyłając w przejściu pozdrowienia.
To wszystko poniedziałek i wtorek. Nie pamiętam, ale chyba wtedy natknęliśmy się na ciała
tamtych dwóch dziewczyn, Jurka, który leżał w tej samej pozycji i zastrzelonego, ugodzonego
pierwej w pośladek. Leżał skurczony, w pozycji noworodka, sanitariuszki jak porzucone tobołki.
Nikt nie miał kiedy ich pochować, nie było komu, wracałam potem ze sznurem następnych
rannych.
Sadyba padła l czy ostatecznie i nieodwołalnie 2 września. Podobno padła także Starówka. Do
akademii z okazji rocznicy wybuchu wojny nie doszło, nie było gdzie ani jak tego organizować,
choć przedtem snuło się wiele propozycji. Ściągały niedobitki Sadyby, atak niemiecki przerzucił
się na Siekę, rąbano Chełmską i przyległe do niej uliczki. Mówiono, że zdobyto i stracono klasztor
Nazaretanek, moją szkołę, której plan nie tak dawno rysowałam.
A jednak jeszcze raz udaliśmy się z Marianem na Sadybę. Szliśmy nocą, obok zabitego przez
samoloty Fortu, gdzie nikt nie pytał już o hasło. Królewska Droga pusta, bezpieczna, przed nami
wszędzie Niemcy. Jakoby na Sadybie nie wygnano i nie zmasakrowano natychmiast całej ludności.
Zginęli tylko żołnierze. Poległ Norbert i ranny Dik, potem, dużo później, po wojnie, Janka
opowiedziała mi, że Staszek bronił się do końca, miał najpierw zastrzelić tylko ją, nie zdobył się na
to, włożył lufę w usta i padł na jej kolana z roztrzaskaną głową.
Mieliśmy z Marianem przyprowadzić do Obozu pana Mariana Rapackiego, znanego spółdzielczego
działacza, który jakoby był jeszcze w swoim mieszkaniu przy ulicy Morszyńskiej. Ten człowiek
oddał ważne usługi fachowe we wrześniu 1939, podobno tylko on zna miejsca ukrytych na
Mokotowie magazynów. Jego obecność jest nieodzowna, musimy go choćby wykraść i
przyprowadzić do komendy.
Tym razem ominęliśmy z daleka kościół Bernardynów. Leżąc na brzuchach, wolniutko
posuwaliśmy się podmokłym podłożem ku krańcowi Powsińskiej. Czy trafimy na tę Morszyńską,
która to? Nie wolno użyć latarki, ani mowy o pytaniu kogokolwiek, bo ktokolwiek to Niemcy. Nie
wolno nam dostać się w ich ręce, Marian Rapacki musi do rana być na Mokotowie. Dziwaczne
uczucie, leźć w łapy wroga, wprost przemykać się, przeczołgiwać, kryć, zatrzymywać oddech,
udawać, że nas nie ma. Głosy, równy rytm marszu jakiegoś oddziału, cienie rosną, nękają zimnym
strachem.
Chyba tu? Marian puka prawie niedosłyszalnie do drzwi. Raz, drugi. Szept ust przywartych do
otworu zamka. Proszę otworzyć, łącznicy z Mokotowa. Czekanie. Kroki Niemców. Drzwi uchylają
się, już jesteśmy w ciepłym mroku, ludzkie przyśpieszone oddechy.
„Skąd, po co, nas jutro wypędzają, ze świtem, odejdźcie!"
Kobieta w szlafroku utyka mocno, zapala na podłodze ogarek świecy, osłania go dłońmi, patrzy ku
nam z dołu oczyma przerażenia. Starszy mężczyzna w pidżamie siedzi sztywno przy stole, ręce
podpierają dużą głowę. Marian mówi do niego, przekazuje rozkaz komendy.
„Nie pozwolę", szepcze hamując histeryczny krzyk żona. „On nigdzie nie pójdzie. Jest stary, chory
na serce.
Wyjdziemy razem pod konwojem Niemców, podobno w Pruszkowie zorganizowali przejściowy
obóz. Ja jestem kaleką, on ma ponad sześćdziesiąt lat, nas nie wywiozą do obozu, mamy w kraju
wielu przyjaciół, zwolnią i gdzieś się przytulimy".
„To jest polecenie komendy". „Marian nie podlega komendzie. Dość narażał się we wrześniu,
prowadził aprowizację oblężonej Warszawy, musiał się potem ukrywać. Działał w RGO,
pożytecznie, skutecznie pomagał prezydentowi Starzyńskiemu, dajcie nam spokój!"
„Pan pójdzie z nami, prawda?" Jak miękko, serdecznie brzmi pytanie Mariana, pytanie, które jest
właściwie stwierdzeniem faktu.
„Gdzie jest moja jesionka, kochanie, i daj na zmianę koszulę, ręcznik.."
Pani Rapacka staje w drzwiach, ręce rozkrzyżowane. Nie puści, po jej trupie, mąż zostanie przy
niej. Scena niesamowita. Marian klęczy przed kobietą w szlafroku. Dwa palce uniesione w geście
przysięgi. I Marian przysięga. Na swoje życie. Jeżeli panu Rapackiemu miałoby się zdarzyć coś
przykrego, niechże on zapłaci za to własnym życiem. Tak mi Panie Boże dopomóż.
Szloch, dwoje starych ludzi oplata się ramionami. Marian Rapacki delikatnie odsuwa żonę.
„Zgaś tę świecę, kochanie, mogliby dostrzec w trakcie naszego wychodzenia. Nie bój się,
będziemy się szukać przez Czerwony Krzyż. Odnajdziemy. Ufaj rni, ja muszę z nimi iść, bądź
zdrowa"...
Niełatwo starszemu panu dążyć z nami w leżącej pozycji, unosić steraną głowę nad szkliwem wody
skrytym pod łodygami tataraku, traw, trzciny. To jest około siedmiu
kilometrów, czy on wytrzyma, czy nie zasłabnie nam po drodze, może żona zaopatrzyła go w
krople na serce, w jakieś pigułki na wzmocnienie? Marian Rapacki towarzyszy nam dzielnie, nie
skarży się, nie mówi o lęku, poddaje się bez dyskusji zaleceniom, które mogą nas ochronić przed
wykryciem.
Jesteśmy poza terenem Sadyby, na ziemi niczyjej, jesteśmy za Królewską Drogą, mijamy wymarły
Fort, skradamy się u stromego zbocza Królikami, drapiemy w górę. Ciężki oddech starszego pana,
żeby już, żeby już dojść. Resztę nocy spędza u nas, na Ikara. Odstępujemy mu szeroki tapczan. Ula
w szpitalu, tulimy się we dwie z Geną na sienniku, obok nas Marian. Spełniliśmy rozkaz, Marian
Rapacki zje z nami śniadanie na Tynieckiej, a potem dostawimy go do pułkownika Daniela czy
Karola, nie wiem.
Trudno zasnąć, mimo zmęczenia, a może dlatego, że zmęczenie było aż takie, napięcie aż takie.
Słyszę wciąż żarliwe błaganie żony działacza Mariana Rapackiego, starej, kulawej, bezbronnej,
pozostawionej samotnie na ulicy Morszyńskiej. Za dwie, trzy godziny w grupie innych
mieszkańców dzielnicy wypędzą ją pod konwojem, na jaki los? Czy tych dwoje starych,
kochających się ludzi spotka się jeszcze? Czy byliśmy świadkami pożegnania na śmierć?
Ją zapewne zastrzelą, do niczego się nie nadaje, będzie zawadą w każdym transporcie. Czy Marian
Rapacki, idąc z nami, zdawał sobie z tego sprawę? Bo ona trapiła się jedynie o męża. Ale on? Śpi.
Oddycha spokojnie, miarowo, rzadkie, siwe włosy odcinają się na mocnej, rozumnej głowie. Nie
umiem określić szacunku, jaki dla niego czułam.
Węgrzy nie przyjdą z pomocą. Na polecenie swoich władz artyleryjska jednostka opuściła Zalesię.
Skończył się czas rozmów przez Londyn z Komendą Główną w Śródmieściu, gorączkowe
wysyłanie kanałami łączników. Układy trwały zbyt długo. Dowództwo węgierskie postawiło
warunek: uderzą na Niemców, z którymi dotąd współpracują, wbrew sobie, aby ratować naród. Nie
mieli innego wyjścia, nasze powstanie otworzyło przed nimi szansę. Jeżeli naczelna komenda
Armii Krajowej zapewni im, że z chwilą zwycięstwa i wyzwolenia armie sojusznicze potraktują
węgierskie jednostki jako sprzymierzeńców, są gotowi natychmiast obrócić lufy armat przeciw
Niemcom. Bez gwarancji muszą iść dalej za dotychczasowym, jakże tragicznym również w ich
pojęciu wyborem. Ani generał Bór, ani Monter nie uznali, że mogą zapewnić Węgrom gwarancje.
Nie posiadali ich nawet dla nas. Nie znaliśmy własnego jutra, tam za Wisłą wciąż nic się nie działo.
Co z Jadwigą, co z Inią? Zatrzymały się jeszcze dzień dłużej w Zalesiu. Porucznik Jadwiga musi
komuni-
kować się z wzywanym do powrotu na Mokotów pułkownikiem Przegonią. Przegonią przed
godziną „W" wyznaczony był na dowódcę naszego Obwodu. Akcja zastała go z całym sztabem w
gmachu przy Chocimskiej. Z tej grupy w pierwszym tygodniu sierpnia dotarła do nas tylko
Jadwiga. Przegonią i jego sztab okrężną drogą, w roli cywilnych uchodźców wyszli z miasta,
przycupnęli w południowych okolicach Warszawy. Czy Jadwiga sprowadzi, czy zdoła nakłonić
pułkownika do powrotu? Jak nazwać jego pobyt w Zalesiu? W myśli błąka się haniebne słowo:
dezercja.
Czekałyśmy na powrót Ini. Ena trzyma w palcach kartełuszek listu adresowanego do niej. Matka
udzieliła błogosławieństwa na ślub, prosi komendantkę, by w tym dniu, w tej jedynej, świętej
chwili zastąpiła ją przy boku panny młodej. Jacek szaleje ze szczęścia, jego niecierpliwość wzrasta.
Pani Rena dopasowała „na oko" ślubną suknię, rozłożyła ją na stole, można podziwiać to cudo z
daleka, nie dotykać, możesz mieć brudny palec, ostrożnie.
Marian ze mną i z Jackiem u proboszcza. Ksiądz z uwagą czytał list matki Ini, wolno,
kaligraficznie wpisywał do grubej księgi datę jej urodzenia, imiona rodziców, datę chrztu świętego,
to samo o Jacku. Udzieli sakramentu małżeństwa bez względu na godzinę, choćby nocą, niech
tylko narzeczona zjawi się na miejscu. Inia jednak nie zjawia się. Łącznik, który przyniósł hiobową
wieść o wyjściu Węgrów, twierdził, że widział je zdrowe i całe, że porucznik Jadwiga do ostatniej
chwili próbowała wstrzymać węgierskiego pułkownika, przekonać go, by nie słuchał nadesłanych
poleceń zwierzchników. Widział je obie jeszcze po odejściu baterii. Jadwiga nie mogła pójść za
śladem wyboru Przegoni, niemożliwe.
Dzień, drugi i nic. Nigdy już nikt z nas nie zobaczył naczelnej komendantki WSK na Obwód ani jej
przypadkowej łączniczki Ini o warkoczach długich do ziemi. W lipcu 1945 roku ekipa Czerwonego
Krzyża znalazła ich zwłoki na bagnach w pobliżu wylotu Pilota Idzikowskiego. Tak niewiele drogi
zostało im jeszcze do Królikami. Nie sposób też było określić, jak poległy, od celnego strzału,
okrutnie zamordowane? Leżały w mokradle ponad jedenaście miesięcy.
Chłopiec Ini, Jacek poległ w pierwszych dniach września, podczas walk o Sielce. Szczęściem do
końca nie wiedział, co zdarzyło się jego dziewczynie.
Teraz skierowano nasz patrol, czyli Mariana i mnie do łączności z Sielcami. Walka o Dolny
Mokotów przybierała na sile. Rejon ulicy Chełmskiej i jego obrońca, rotmistrz Garda. Próbował
odbijać dom po domu, tracił i zyskiwał, odgryzał się, własną szaleńczą, wręcz straceńczą odwagą
pociągając podkomendnych. Skok przez skrzyżowanie Chełmskiej, Belwederskiej i Drogi
Królewskiej niełatwy. Uszkodzona barykada, ogień ciągły, żołnierze rugają, że pochylamy się za
mało, czołgać się, jesteście widoczni. Meldujemy się u Gardy w piwnicy przy Stępińskiej chyba.
Rotmistrz jest ranny. Leży na żelaznym łóżku podparty poduchami, rękaw brudnym bandażu,
rozchylona na piersi koszula także nie kryje opatrunku. Czekamy, dużo tu ludzi, każdy do Gardy,
obok łóżka krótkofalówka, która właśnie odmówiła posłuszeństwa. Rotmistrz ma chyba wysoką
temperaturę, oczy przekrwione, prawie błędne.
„Co mi tam wasze meldunki! Odwody, przyprowadźcie odwody, zaraz nas tu roz..."
Garda krzyczy, jest chyba i ogłuszony, widać, że nasze słowa nie docierają, może dlatego tak
głośno, a może to my
ogłuchliśmy od kanonady. Przerzuca wzrokiem wręczoną przez Mariana kartkę. Krótki namysł.
Mamy iść do szpitala przy Chełmskiej, wyprowadzić stamtąd do Obozu kogo się da, kto utrzyma
się na nogach. Niemcy metodycznie co pół godziny bombardują szpitalny obiekt, mamy ratować
ludzi i możliwie najszybciej sprowadzić posiłki.
To, co zastajemy na Chełmskiej, ogarnia grozą. Utkani jak śledzie, głowa przy głowie, prawie jedni
na drugich, na ziemi, jęczą, skowyczą, charczą, wyją, konają. Sanitariuszki nie mogą dotrzeć nawet
tam, gdzie jeszcze możliwa jest pomoc. Nie ma jak przejść, aby nie podeptać konających. Zdążyły
opróżnić piętra, jedno ze skrzydeł zrąbane. Zostało pod gruzami wielu, nikt ich nie odkopuje, nie
ma komu, nie ma czym, samoloty są stale, jedne, pozbywszy się ładunku, nikną, zastępują je inne,
piloci wychylają się z kabin, ciach, ciach po nielicznych próbujących ratować.
Do wędrówki z nami nadaje się praktycznie niewiele ponad dziesięć osób. Reszta jest
unieruchomiona, niektórzy, którzy mogliby spróbować, nie chcą. Zakrywają ramieniem oczy,
mruczą, że tu im dobrze, na zewnątrz trafi ich niechybnie, drugi raz wyrok nie ominie, a tak, może
jakoś, jak Bóg da, przeżyją. Paraliżuje ich strach.
Spotykam koleżankę z klasy, celującą maturzystkę, Lidkę Owsianą. Mizerna, wychudła, mówi z
trudem, słowami jakby wyrwanymi siłą z ust. Przystąpiła do powstania w połowie sierpnia,
przedtem była w konspiracji. Nie podejrzewałam jej o to, przecież wybierała się wstąpić do
zakonu. Kiedy liczą się każde ręce, podjęła pracę wokół chorych. Delikatnie próbuję ją przekonać,
że u nas, w Obozie też ich nie brakuje, że się przyda. Pomogę jej, weźmiemy kogokolwiek na
nosze, poniesiemy, uratujemy człowieka.
„Chociaż jednego, Lidka, tutaj widzisz sama. Garda będzie musiał wycofać się, wpadną do szpitala,
wiesz przecież co oni z rannymi, z personelem, czytałaś Biuletyn, wiesz na pewno". Lidka
odmawia. Mieszka w pobliżu z babcią, nie zostawi babci, nie opuści rannych. Ojca Lidki
odnaleziono z przestrzeloną czaszką w katyńskim lesie, od początku wojny była z babcią, staruszka
cierpi na niedowład, Lidka dzieli swój czas między babcię a rannych. „Nic gorszego od śmierci nie
może nas spotkać", mówi schrypniętym nie-swoim głosem.
Może, och, Lidka, może spotkać cię coś stokroć gorszego, myślę, ale nie wypowiem tego głośno,
ona i tak rozumie, tyle że nie chce wiedzieć. Jest załamana, pełna spokojnej rezygnacji. Dotykam
wargami jej brudnego policzka, odchodzimy z grupką chętnych do marszu pod górę, pod dachem
ognistym nad głowami, obok, z tyłu, z przodu.
Doprowadziliśmy ich do kościoła Świętego Michała, przekazali pod opiekę proboszcza.
Meldujemy w komendzie sytuację na Sielcach. W trakcie meldunku nasłuchujemy ryku sztukasów.
Mijają nas, huk wielokrotny.
„Trafili w szpital na Chełmskiej", stwierdza pułkownik Daniel. Nie myli się. Następna bomba,
tuman, wszystko dygocze. Trafili w dom na rogu Malczewskiego i Puławskiej. „Moja kompania!",
woła porucznik Judym. Wezwano go właśnie do Daniela, czekał na rozkaz, a tam... Pułkownik
gestem pozwala mu biec, zobaczyć, kto, kogo da się uratować.
Tej kwatery już nie ma. Bomba przebiła się do piwnic. „Oni tam wszyscy byli, kazałem im czekać
w piwnicy, oni tam są, kopać, kopać". Głos Judyma, który przedziera się przez hałas, nie jest chyba
głosem człowieka. Są na miejscu saperzy, zjawili się błyskawicznie, pojedynczy ochotnicy-
-kopacze, ja z Marianem, prędzej, śpieszyć się, śpieszyć, bo się zaduszą. Tam, gdzie wznosił się
kilkupiętrowy gmach, nieustępliwa góra zwalisk. Nic nie jest w stanie jej ruszyć. Porucznik Judym
szarpie pojedyncze cegły, ułomki bloków, mocuje się z żelazną sztabą.
„Oni żyją, muszą żyć, te piwnice są tak budowane, przetrwały na pewno, dlaczego nie kopiecie!"
Padło od serii z samolotu dwóch, trzech ratujących? Wracaliśmy mimo to, próbowaliśmy borykać
się z twardym oporem materii. Wróciliśmy jeszcze nocą. Bez rezultatu.
Masowy grób kompanii porucznika Judyma otwarto przy pomocy maszyn wiosną następnego roku
podczas odgruzowywania Warszawy. Dotarto do zmumifikowanych zwłok żołnierzy. Wszyscy
zmarli na skutek uduszenia, ich porucznik miał słuszność, to była mocna piwnica. Jak długo trwało
umieranie w beznadziejnym czekaniu na pomoc?
Co było potem? Działo się tyle, że trudno uszeregować kolejność zdarzeń. Od kogoś dowiedziałam
się, że Lidka poległa wkrótce po rozstaniu z nami, podczas słyszanego u Daniela wybuchu. Polegli
ci, którzy leżeli w tłoku, na podłodze.
Pułkownik Waligóra zorganizował grupę dywersyjną. Wybrał doborową kadrę. Jej zadaniem
spadać znienacka na Sadybę, opróżnioną całkowicie z mieszkańców, pełną wojska. Ile było
wypadów partyzanckich Waligóry? Chyba kilka. Przerwano je, straty przewyższały korzyści.
Prawda, był jeszcze Niemiec na przedpolu. Skomlał zwierzęco, słowa „Mein Gott", słowa: „Mutti,
Mutti", my za barykadą, jego koledzy cofnęli się. Marian wybiega na pole, skok ku wrogowi,
dźwiga go, zarzuca na ramiona, wraca wysoki, widoczny, zdany na kule. Jakim cudem go omijają?
Bo są, lecą jedna za drugą stąd i stamtąd. Pomagamy mu, dźwigamy nawet tego, którego przyniósł,
żołnierze patrzą chmurnie. Jasna głowa chłopaka we wrogim mundurze na kolanach Mariana. Jego
delikatna dłoń na czole Niemca,
szept pieszczotliwy „cicho, cicho, mój mały". Niemiec milknie, ma zogromniałe, zrazu przerażone,
za moment uspokojone oczy, coś jak uśmiech, splamione krwią włosy, głowa opada, skonał.
„Poruczniku, tylu naszych, a pan, jeszcze go mamy grzebać!" „Nie trzeba, dajcie szpadel, mogę
sam".
Wyjmuje z kieszeni niemieckiego żołnierza jego dokumenty, jakieś fotografie, rodzinna grupa przy
stole w o-grodzie, dwoje starszych ludzi, kobieta, mężczyzna, młoda dziewczyna w mundurze
organizacji kobiecej, może siostra, może narzeczona i on, roześmiany, smukły, piękny, żywy.
Jeszcze przełamać rozpoznawczą blaszkę i można go pochować. Ktoś pomaga Marianowi, ktoś
inny woła wciąż z zawziętym pytaniem:
„Niemca, Niemca, dlaczego pan Niemca?"
„Umarł człowiek", odpowiada ściszonym głosem porucznik Marian i kopie dół. Kopie, choć sam
słania się na nogach, wiem, że chwycił go atak bólu, coraz częściej wraca ów atak, zwykle nocami,
teraz w dzień, podczas wysiłku, który jest ponad siły. Jeszcze jeden pagórek, Marian kłopo-cze się
o drzewo na krzyżyk. I znowu pomoc, tym razem dwóch żołnierzy podsuwa zbite gwoździem, skąd
wzięli, deseczki? Marian swym wyraźnym, pochyłym charakterem pisma kreśli imię, nazwisko,
datę urodzenia i datę śmierci niemieckiego żołnierza. Nie słychać protestów, przy barykadzie jest
cicho, zamilkł obstrzał. Pora południa, pora obiadowej przerwy przeciwników.
Chyba podczas jednego z wypadów Waligóry na Sadybę nasze władze zorganizowały konny
konwój, którego zadaniem było dotrzeć do kolonii pod Wilanowem i przywieźć do Obozu zboże na
chleb. Wóz za wozem
zjeżdżał cwałem od skarpy ulicą Pilota Idzikowskiego, wpadł na Królewską Drogę. Jakim cudem
dotarł na wyznaczone miejsce? Niemieccy koloniści otrzymali porcje batów, osobiście naładowali
zbożem furmanki, konwój wrócił bez szwanku na Mokotów. Nikt ich nie atakował. Pani Rena,
słysząc hałas, sądziła, że to niemieckie czołgi, zeszła z dziećmi do piwnicy. Potem przeniosły się
do ogródka, tam wydawało się bezpieczniej. Nie, nie byłam z tym konwojem. Wojtek wyłączył z
wyprawy obecność dziewcząt. Długo miałam do niego o to skryty żal. Marian i Pas prześcigali się
w opowiadaniach.
Młode, dopiero skoszone żyto zładowano obok bramy przy Puławskiej 128. W bramie ustawiono
zaimprowizowaną młockarnię. Widzę prawie warczący zdobyczny samochód, pas transmisyjny
przeciągnięty od jego motoru do maszyny, skąd ją wyciągnęli, chyba z Wielickiej, cywilni
mężczyźni podawali snopy, ziarno ze specyficznym chrzęstem sypało się do papierowych worów,
ziarno, dużo ziarna, znowu mieliśmy chleb. Pyszny, lepszy niż dotąd, biały, pachnący. Niewiele go,
ale był. Piekarnię uruchomiono w podziemiach wieży przy Królikami.
7 września przypadały imieniny pani Reny. Poprzedniego dnia wieczorem Marian umówił się ze
mną i z Ula, która, jeśli nie miała dyżuru w szpitalu, sypiała na Ikara. Pójdziemy nocą na pole
zabitego ogrodnika po kwiaty dla solenizantki. Pole kwietne rozlewało się szeroko, od skarpy
Królikami, nieledwie dotykało ogrodzenia pałacyku sienkiewiczowskiego, gdzie Urszulanki wciąż
prowadziły
żołnierską kuchnię. Wiadomo było, że pośród krzewów różanych stale jeszcze leżą zwłoki
właściciela i jego żony. Niemcy zastrzelili ich w pierwszych godzinach powstania. Nie było jak ich
ściągnąć i pochować, również nocą podobne przedsięwzięcie zdawało się ryzykowne.
Zdecydowaliśmy jednogłośnie podjąć ryzyko mniejsze, gdyż tylko zebranie kwiatów.
Wyobrażaliśmy sobie radość naszej uroczej gospodyni, która zresztą szczególnie lubiła róże.
Wysmyknęliśmy się z domu po trzeciej, jeszcze ciemną nocą. Było chłodno, lecz cicho. Minąwszy
Królikar-nię, idąc od nas po prawej, weszliśmy na otwartą przestrzeń. Trzeba już się czołgać,
przesuwać bezszelestnie, wolno, pośród masy kolczastych krzewów. Kwiaty przeważnie spalił żar
sierpniowego słońca, niełatwo w mroku rozeznać, które uchowały swoją urodę, które zaś utraciły
soki, zmatowiały. Dotykało się koron, gładziło płatki. Wybieraliśmy, wybrzydzali, ścinali możliwie
długie gałązki świeżych, operlonych rosą, wspaniałych. Największy kłopot sprawiał dobór
kolorów, nie sposób ich rozróżnić, nawet pod przecierającym się świtem niebem. Ręce podrapane
do krwi, co tam ręce, także szyje i plecy, ale humor, energia dopisywały. Bawiło, że pośród tego,
co się dzieje, tkwimy naprzeciw obstrzału z Dworkowej w zwyczajnym, cywilnym celu, spragnieni
kwiatów.
Marianowi udało się podciągnąć ze składziku pani Reny sekator, nie spostrzegła jego braku. Z
zazdrością obserwowałyśmy, jak zręcznie się nim posługuje. Nam musiały wystarczyć nożyczki,
zwłaszcza Uli były tępe, niby krawieckie. Każdy chrzęst kwiatów i przystanek. Ktoś idzie,
Niemcy? Tuliłyśmy się do ziemi, odczekiwały i znowu chwytały między ostrza zdrewniałe łodygi.
Trzask i wyglądanie strzału. Nic.
Rozjaśniło się, wstał biały dzień. Powrót okazał się trudniejszy niż pierwsza droga po „złote runo".
Wszyscy troje taszczyliśmy pokaźne bukiety. Wolno, najwolniej, zdobycz uniesiona wyżej, jako
samoczynna tarcza. Poprzedniego dnia wysmażyłam okolicznościowy wiersz, teraz, podczas
niełatwego powrotu powtarzałam go sobie, marudząc wewnętrznie, że to i owo można i powinno
się wyrazić inaczej. Czy zdążę nanieść poprawkę na każdym z trzech egzemplarzy, bo o nauczeniu
się od nowa w innej wersji nie mogło być mowy? Wiersz opiewał atmosferę domu przy Ikara 3,
jego ciepło, poczucie bezpieczeństwa w czasie, który wisiał nad nami grozą, zapowiadał przyszły
dzień imienin w wolnej ojczyźnie, w tym samym składzie nad obowiązkowym imieninowym
tortem.
Seria, za nią następna, śpieszyć się, nie wolno tkwić tutaj, bo nie wrócimy w ogóle. Dobrnęliśmy
do poharatanych murów grodzących teren Królikami i biegiem. Zawrat, Idzikowskiego, jeszcze
dziura w siatce przy szpitaliku w domu sióstr Niepokalanek, jesteśmy na miejscu. Obeszliśmy dom,
wsunęli się przez nasz taras, zebrali pościel. Kolejno zajmowaliśmy łazienkę, doprowadzali nasz
wygląd do porządku. Chyba wtedy nie było już w kranach wody? Pani Rena dźwigała ją z podnóża
skarpy, każdego dnia, w dwóch wiadrach, narażona bardziej przy tym zajęciu z upływem każdej
doby. Gdy nie wracaliśmy zbyt późno i mieliśmy jeszcze choć trochę sił, aby przynieść wodę,
robiliśmy to oczywiście, ale najczęściej zastawaliśmy w domu już przy-dygowane pełne kubły.
We włosach kolce, trawa, psie rzepy, ogólna rozmaitość. Przyczesać się, ugładzić, ubrać możliwie
inaczej, w co? No właśnie, mamy wszak bluzki szyte ze spadochronów,
przechowywane na okazję oczekiwanej z utęsknieniem defilady w wolnej Warszawie. Po złożeniu
życzeń wskoczymy znów w kombinezony, przez tę chwilę nasze „stroje" nie zdążą się zabrudzić.
Ustawieni rzędem wywołaliśmy panią Renę, w szlafroku, wprost z łóżka, zdziwioną interesem
tak wczesnej porze. Wyrecytowaliśmy unisono mój nieu-
daczny wiersz i dosłownie zasypaliśmy solenizantkę róża
mi. Marian podarował w naszym imieniu kostkę miodu
chyba ze trzy szklanki mąki. Pani Rena rozbeczała się
i zaprosiła na piernik. Upiecze go z tego miodu i mąki, bę
dzie czekać, obojętnie, o której godzinie wrócimy. Uroczys
tość składania życzeń odbywała się w wąskim przedpokoju,
trwała krótko. Jeszcze na moment powrót do pokoju, aby
przebrać się w mundur i szybko, szybko do Obozu.
Śniadanie odbywało się wspólnie, przy Tynieckiej, gdzie Marian otrzymał swoje biuro. Urzędował
w nim od wczoraj, piastując funkcję naczelnego kwatermistrza. Patrol łączniczy zmarł śmiercią
naturalną, w razie potrzeby można go w każdej chwili powołać. Po zgonie Sława w szpitalu
komenda powierzyła kwatermistrzostwo Marianowi. Mocno był tym zaszczytem skłopotany.
Właśnie chyba przy tym śniadaniu, w dzień imienin pani Reny Wojtek odczytał „de publicis"
wzmiankę w Biuletynie, wyrażającą podziękowania księdza dla ekipy ochotniczej, która wynosiła
chore staruszki ze schroniska przy Królikami. Składano nam gratulacje, puchliśmy z dumy. Tak
rzadko zdarzały się obecnie powody do wspólnej radości.
Mimo awansu porucznika Mariana i jego „kwatermistrzostwa" kilkakrotnie wyprawialiśmy się we
dwójkę na Dolny Mokotów. Toczyły się tam zażarte walki. Po zagładzie szpitala przy Chełmskiej
istniało coraz mniej naszych
placówek Coraz trudniej też było do nich dobrnąć. Przechodziliśmy przez czyjeś piwnice, ludne,
duszne. Mieszkańcy piwnicznych nor nie żałowali nam uszczypliwych, często wręcz obraźliwych
słów. Obarczano nas odpowiedzialnością za nieszczęście, które dotknęło wielu. Coraz smutniej,
coraz ciężej, nikt nie dotykał z pietyzmem naszych biało-czerwonych opasek. Gdy płonął lub padał
dom, brakowało cywilnych ochotników do pomocy przy ratunku. Nasze szeregi przerzedzały się z
każdym dniem, odczuwaliśmy braki w ludziach na wielu stanowiskach. Na stale ogłaszany zaciąg
do wojska odpowiadało milczenie. Już nie było chętnych.
Brakowało nam szczególnie dziewcząt. Poległa nieładna Nina, zaginęła gdzieś śpiesząca z
rozkazem kędzierzawa Nela, zdumiewało, że nagle nie ma między nami tej i tej. Między koleżanki
także poczęło wkradać się zniechęcenie. Nie każda biegła ochoczo na wytyczone stanowisko.
Spoglądaliśmy wszyscy w niebo, wciąż i wciąż czekając pomocy. Czy są wiadomości od dowódcy
Armii Radzieckiej? Wiedzieliśmy, że wysłano za Wisłę łączników, i to kilkakrotnie, kogo, kiedy,
należało do tajemnic sztabowych. Przyjdą, może dziś, jutro, muszą przyjść. Niepodobna, by
patrzyli stamtąd, z tak bliska na to, jak giniemy skazani nieledwie na ich oczach wraz ze stolicą na
zagładę.
Niosłam grupie Withala taśmę amunicyjną do cekae-mu, trochę pocisków w torbie. Trzymali się
ostatkiem sił na skrzyżowaniu Chełmskiej z Belwederską, w domu bodajże pod numerem 42,
należącym rejestracyjnie do Chełmskiej. Środkiem skrzyżowania aż pod ścianę wykopany dość
głęboki rów. U Withala piekło. On sam, czy może jego zastępca, zrugał mnie za znikomą ilość
doniesionych „skarbów". Obsada - większość rannych, w bandażach spla-mionych krwią, w
twarzach napięcie, zmęczenie, bruzdy czarne, kiedy oni się myli, kiedy spali?
„Posiłki, przekaż, czekamy posiłków, uzbrojonych po zęby. Nie wytrwamy godziny, jeżeli..."
Wracałam w coraz gorętszym, chyba ciągłym ogniu. Marsz w pierwszą stronę zabrał około
kwadransa, w powrotną trwał dłużej. Czołganie po zboczu, przyleganie, nieruchomienie, udawanie
zabitej. Po lewej kule ścinały główki róż na znajomym polu, podmuchy zmiatały krzewy,
kombinezon szarpały jakieś druty. Dwukrotnie natknęłam się na będące już w rozkładzie zwłoki
chyba łączników. Im
nie dopisało szczęście. Słońce rozjarzone, niebo bezchmurne, wyiskrzone, oczy przesłania
czerwona mgła. W ustach zasycha ze strachu, ze zmęczenia? Poganiała jednak świadomość, że
trzeba natychmiast przekazać, przedstawić sytuację, w jakiej znajduje się grupa Withala.
Kiedy dobrnęłam do dwóch chyba potężnych bloków po lewej stronie Puławskiej, przysiadłam w
chłodzie klatki schodowej. Ktoś podał kubek z odrobiną wody. Nie wiadomo skąd zjawił się
Marian. Osobiście prowadził kilku żołnierzy na pomoc Reducie Withala. Miał im pokazać zejście
możliwie bezpieczne, potem powędrują sami. Pożegnał się z grupą, zameldowałam, co tam się
dzieje, trzeba wyżebrać silniejszą pomoc. Gdy rozmawialiśmy, nagle zatrząsł się cały świat. Nie
zauważyliśmy, by nadlatywały sztukasy, ten huk to również nie kolejowe działo i nie „kufry".
Czerń, dym, pył dochodziły ku nam z daleka. Nie bacząc na ewentualny nalot, pobiegliśmy
schodami w górę. Dom był wielopiętrowy, pięć, może nawet sześć pięter? Przez strych
wdrapaliśmy się na dach. Znowu zakołysała się ziemia. Gdy tuman począł opadać, ujrzeliśmy za
dymną powłoką, że most Poniatowskiego wybrzusza się w swojej środkowej partii. Wyglądał jak
olbrzymie zwierzę, które wygina grzbiet. Środkowe przęsła jedno, dwa, runęły w rzekę.
„Wysadzili Kierbedzia i Poniatowszczaka! Przecież byłem jednym z budowniczych tego mostu",
dodał ściszonym głosem Marian.
Staliśmy w milczeniu porażeni widokiem. Hamowałam łzy. Jak film przesuwały się wspomnienia
przedwojennych spacerów przez most do Parku Skaryszewskie-go, wojenne lęki, gdyż tam właśnie
Niemcy czyhali ła-
pankami, wygarniali ludzi z tramwajów, ujrzałam chwilę z lipcowego popołudnia, gdy w Parku pod
płaczącą wierzbą, za ławką w krzewach jaśminu, zakopywałam swoje wiersze. Czy odnajdę je
kiedykolwiek? Zadumę przerwał spokojny już głos Mariana:
„Możemy teraz spodziewać się ofensywy Rosjan. Sforsują Wisłę. Musieli dojść do przedmieść
Pragi, skoro Niemcy wysadzili mosty. Pewno cofnęli się". Zdziwiło, że tak szybko przeszedł do
porządku, a nawet do pełnej wiary nadziei. Widomy dotychczas, wciąż aktualny w każdej chwili
kontakt z drugim brzegiem rzeki został na naszych oczach unicestwiony. O ileż trudniejsze stanie
się forsowanie Wisły. Stały obstrzał był cały czas, prawda, lokowano tam doborowych strzelców.
Czy rosyjskiej i towarzyszącej jej polskiej armii starczy sił?
Po zniszczeniu przęseł wzmocniono niechybnie obstawę wiaduktu. Tak samo przy moście
Kierbedzia. Marian nie chciał rozważać tej sprawy. Posłał mnie do komendy. Mam zawiadomić o
położeniu Reduty Withala, opowiedzieć też dokładnie o tym, co widzieliśmy przed chwilą.
Naszkicować w razie potrzeby stopień zniszczenia przęseł. Dzięki temu nie będzie trzeba wysyłać
człowieka na szczyt tego dachu, nikogo nie narazi się bez potrzeby.
Słychać już warkot nadlatujących bombowców. Zaraz się zacznie. Zbiegliśmy po schodach, udało
się jakoś przeskoczyć Puławską, przywrzeć za barykadą i rowem łącznikowym ku celowi. Spadły
pierwsze ciosy. Na nas? Nie, tym razem na Powiśle.
Po powrocie z przypadkowych obserwacji wysadzanych mostów odważyłam się ostatni raz
skorzystać z „mojej" wanny. Od paru już dni byliśmy pozbawieni wody.
Obiegając nawet kurczący się teren, dotkliwie odczuwałam swój brud. Któregoś wieczoru zapadła
decyzja. Wiadomo było, że mieszkańcy dużych bloków praktycznie koncentrują życie w
piwnicach. Wiele mieszkań stało opuszczonych, w Biuletynie ukazywały się nawet ostrzeżenia
przed okradaniem tych mieszkań, zapowiadano za te czyny sankcje. Zaryzykowałam odnalezienie
miejsca posiadającego wodę, gdzie mogłabym w jakiś sposób doprowadzić się do porządku.
Skradając się po schodach, dobrnęłam na najwyższe piętro. Klatka schodowa, drzwi, jedne, drugie.
Nacisnęłam klamkę, ustąpiła. Przedpokój, otwarte, pozbawione szyb oszklone wejście do saloniku
czy jadalnego. Z przedpokoju wchodziło się do łazienki, w łazience zaś wanna prawie do pełna
napełniona wodą. Na wieszaku czyjeś mało i dawno używane ręczniki. Bez namysłu ściągnęłam z
siebie wszystko i zanurzyłam w chłodzie, w rozkoszy. Znalazło się nawet mydło. Nie odczuwałam
wyrzutów sumienia. Z instytucji łazienki, widać było, nikt nie korzystał. Czy właściciele lokalu
polegli, zbiegli, może są w innej dzielnicy, może skuleni wyczekują swego losu w którejś z
piwnicznych pieczar? Umyłam się szybko, woda zmieniła kolor, zbiegłam na dół.
„Moja" wanna stanowiła tajemnicę. Nikomu się nie zwierzyłam. Nie obchodziło mnie zwiedzanie
pokojów czy grzebanie w poniechanych szafach. Nie mam pojęcia, jak wyglądał dalszy rozkład
mieszkania. Każdego przedwie-czoru, gdy uspokajało się nieco i był czas, wchodziłam do wody.
Powierzchnię jej pokrywał coraz grubszy kożuch kurzu. Pod kożuchem woda coraz ciemniejsza, to
mój brud. Nieważne, byle pozbyć się go aktualnie, choćby nie w pełni,
odświeżyć. Wracało poczucie osobowości, wracał humor, jakimś cudem krzepła nadwątlona
nadzieja.
Tego, ostatniego dnia, kąpiel trwała chwilę. Ledwie zdążyłam zanurzyć się w wodzie, znów
zawarczały samoloty. Wyskoczyłam. Na mokre ciało naciągnęłam w wyścigowym tempie bieliznę,
kombinezon zapinałam, zbiegając po schodach. Ostatnie piętro i poręcz, po której zjechało się
uczniowskim stylem, byle znaleźć zaciszne miejsce. Nie chodziło o samą śmierć, ale stracić życie
w powstaniu w wannie, na nagusa? Niepodobna. Byłoby w takim zgonie coś groteskowego, wręcz
nieprzystojnego. Zdążyłam wturlać się do rowu, gdy dom padł. Już nie miałam swojej wanny.
Którejś nocy, jeszcze przed dramatem mostów, poszliśmy z Pasem do placówki zwanej Pudełkiem.
Nie wiem, co Pas miał do załatwienia, polecił mi sobie towarzyszyć. Nie znaliśmy dokładnie
bezpiecznej drogi, wystawiliśmy się obserwatorowi. Pac, pac, leciały świetlne pociski. Wyglądały
jak duże świętojańskie robaczki. Padliśmy na przydróżek, na brzuchach dobrnęli do Pudełka.
Kazano mi czekać na wynik rozmowy przed domem, będę być może potrzebna. Siedziałam na
ławce, trochę zmęczona, patrząc na cienie krzewów w ogródku. Obok mnie czuwał wartownik.
Pachniało jesienią, cierpką wonią ostatnich astrów. Wartownik zagadnął. Oznajmił, że nosi
pseudonim Cezar, darzy szczególną sympatią rzymskiego wodza i właśnie dlatego... Pochodzi spod
Lwowa, wojnę spędził w Warszawie. Nie ma żadnych wiadomości o rodzinie, niepokoi się o
bliskich. Patrzyliśmy w ciemne niebo, biegnąc myślami ku rodzinie.
Nagle granat stropu nieba rozjarzył świetlisty żyrandol, za nim drugi, trzeci. „Idą ku nam! Idzie
pomoc, to
Sowieci!", szepnął Cezar. A po chwili z nutą strapienia w głosie:
„Jak ja się im pokażę bez skarpet? Żołnierz z bosymi piętami, kompromitacja armii".
Odruchowo spojrzałam na jego stopy. Istotnie, miał na nich tylko sfatygowane kamaszki,
wystawały z nich strzępy onucy. „Żadnej szmaty na zmianę, nawet nie ma gdzie poszperać, kogo
poprosić, jesteśmy na uboczu", poskarżył się żołnierz. Obiecałam, że popytam w Obozie.
Wiadomo, że pani Błyskawica stale organizuje jakieś łachy dla chłopaków. Spróbuję zadziałać,
jeśli otrzymam skarpety, wpadnę nazajutrz. Cezar ucieszył się, lecz trochę wątpił w moją dobrą
wolę.
„Albo zabraknie ci czasu, albo zapomnisz, albo nie będzie ci się chciało taskać aż tutaj".
Umówiliśmy się, że weźmie jutro ochotniczo wartę, na pewno jeśli otrzymam coś dla niego,
przyjdę.
Udało się, dostałam aż dwie pary, wprawdzie cerowanych, ale znośnych męskich skarpet,
podkolanówek. Wędrowałam z podarunkiem z góry ciesząc się radością chłopaka. Przydadzą mu
się podkolanówki, noce są coraz chłodniejsze. Tym razem dobrnęłam do Pudełka bezpiecznie,
wcześniej rozpoznanymi rowami. Na warcie stał nieznany żołnierz. Spytałam o Cezara. Wskazał
mi dłonią drzwi. W holu na podłodze leżał martwy, jeszcze ciepły.
„To się stało przed chwilą, może dziesięć minut? Widocznie wychylił się, wyglądał, czy jak? Oni
mają doskonałe lornetki, potrafią mierzyć".
W świetle migocącego płomyka zobaczyłam jasną czuprynę poległego. Zdjęto mu z nóg stare
kamasze, zapewne były potrzebne żyjącemu koledze, który nie ma
nawet takich. Z nogawek wyzierały brudne stopy, obok walały się szmaty onuc. Wręczyłam
któremuś z kolegów Cezara przyniesione skarpety, zmówiłam „wieczny odpoczynek".
Na niebie, tym razem księżycowym, znowu wisiały żyrandole. Zza Wisły dobiegał głuchy grzmot
salw. Sowieckie wojska atakują, nie powitasz ich Cezarze w wymarzonych skarpetkach.
Przemieniłam się znowu w łączniczkę kwatermistrzostwa, odsyłana w miarę potrzeby do
dyspozycji Pasa lub Mariana. Kręcenia się po Obozie nie ubywało, może nawet przybyło, tyle że na
mniejszej przestrzeni. W naszej grupie zaopatrzenia pracowała na stałe Gena, ochotniczka Mary,
czasami Żuła. Była to duża, mocna dziewczyna, której chyba nie imało się zmęczenie. Słyszałam,
że jest rodzoną bratanicą pisarza Wańkowicza. W duchu wszystkie zazdrościłyśmy jej koligacji, na
równi z posiadanymi przez nią siłami. Zwłaszcza ja spoglądałam na nią z mimowolnym
szacunkiem. Szczególnie lubiłam Wańkowicza jako pisarza i tak niedawno, zdawało się, z
rozpalonymi policzkami pochłaniałam „Na tropach Smętka".
Biuro Mariana przy Tynieckiej 24. Biuro Pasa, w którym beznadziejnie ogłaszał zaciąg oddziałów
pomocniczych do zbierania jarzyn i ziemniaków, jako ekipę odgru-zowaczy i ratowników,
ulokowaliśmy przy Puławskiej 138. Było to sklepowe pomieszczenie, wielkie okno witryny
zasłoniło się szafami, miały chronić przed kulą czy odłamkiem. Chętni zgłaszali się coraz rzadziej.
Rozrzewniła kiedyś mocno wiekowa pani, dostojna, kulturalna, gotowa podjąć każdą pracę.
Niełatwo było wyperswadować jej ów zamiar, sama wymagała opieki.
Na przedpolach trwał stały obstrzał. Coraz częściej ekipy pracownicze natykały się na podobne
niemieckie. Im również brakowało chyba żywności. Każda z takich wypraw na pole odbywała się
pod ochroną przynajmniej jednej uzbrojonej drużyny. Najczęściej nasi żołnierze zaopatrzeni byli w
trzonkowe granaty.
Na placyku przy Krasickiego, nieledwie na wprost Lenartowicza stał ceglany, w surowym stanie
dom, w którego podziemiach trzymaliśmy krowy i konie. Czerwień ścian widoczna była z daleka.
Krowy szły pod nóż jedna za drugą, mimo protestów Mariana zatroskanego o potrzeby małych
dzieci. Wśród koni, których liczba także malała, stały wciąż cztery wspaniałe, pełnej krwi, zdobyte
z pierwszego na drugi sierpnia podczas akcji na wyścigach. Nasi kawale-rzyści chronili ich los
troskliwie, ze szkodą dla innych zwierząt. Zastrzegali, że póki żyją, nie dopuszczą, aby
przeznaczono je na mięso.
Któregoś przedwieczoru, gdy wracałam od Mariana, mając zlecenie zameldować się u Pasa przy
Pilickiej, gdzie czekał na mnie z doktorami Lothem i Radwanem, zaskoczył mnie niespodziewany
widok. Przed prowizoryczną stajnią ukazał się niewielki padok o małej średnicy, na nim ustawione
przeszkody zbudowane z ławek i drągów. Teraz galopowali po tym padoku na swych wspaniałych
rumakach rotmistrz Jurand, porucznik Jastrzębiec i rotmistrz Jeżycki, dowódca resztek
zgrupowania „Jeleń". Konie były pod siodłami, ułani jechali brawurowo, raz za razem brali
przeszkody.
Stacjonata, okser, cudowność. Zagapiona, nie mogłam oderwać się od tego widoku. Zgubiłam się w
czasie, nie było powstania, bomb, śmierci. Jakbym znalazła się znowu w koszarach
kawaleryjskiego pułku, przed wiekami, gdy wuj Janusz musztrował mnie i dręczył na końskim
grzbiecie, kształcąc wzorowy dosiad i postawę. Ostatnie refleksy słońca malowały wszystko
czerwonawą barwą. Może to było słońce, a może resztki łuny dogasających pożarów na Dolnym
Mokotowie. Moment stał się jedyny w swej urodzie i spokoju. W uszach snuły się nagle
zapamiętane melodie i słowa o ułanach, którzy pukają w okienko, ułanach -- malowanych
dzieciach. Czas nie istniał.
Zauważył mnie rotmistrz Jurand, chwila namysłu i już luzak wyprowadza czwartego,
skarogniadego rumaka pod siodłem.
„Siadaj!".
Przeskoczyłam ogrodzenie, nie wiem kiedy znalazłam się na koniu. Czułam go pod sobą drżącego
z radości, miałam pod dłonią szorstką grzywę, w lewej rzemienne wodze. Rozbawieni panowie
wzięli mnie w środek, dali rozkaz: równać, pokrzykiwali jak chłopcy. Zaśmiewali się, gdy mój koń
wysuwał się nieco ku przodowi, gdy nie umiałam zachować linii albo gdy ściągnięty zostawał
odrobinę z tyłu. Pognaliśmy szaleńczym galopem, okrążyli padok, zwolnili. „Skacz",
zakomenderował Jeżycki. Skuliłam ramiona, zacięłam zęby. Nie wiem jakim cudem udało się
wziąć niską wprawdzie, ale przeszkodę. Jechałam tuż za Jurandem. Czułam się uskrzydlona. Udało
się, nie spadłam, za mną Jastrzębiec, cudownie.
„Nogi ci się rozłażą, luz i pchaj konia do skoku", napominał Jeżycki. Zeskoczył, podszedł do mnie,
podciąg-
nął i ciaśniej popręg. Jeszcze raz, jeszcze wolta, pół wolty, ósemka i ostatni skok przez dwie
spiętrzone ławki. Łomot kopyt, ale ławka zakołysała się tylko, nie spadła.
Dość, musiałam opuścić padok. Pamiętna wskazówek wuja kawalerzysty zsunęłam się po męsku
„rybką", przyłożyłam palce do furażerki, trochę się przekrzywiła i znowu żal odejść. Zabawę
przerwał granatnik, zwierzęta spłoszyły się, oficerowie prowadzali je teraz stępem, uspokajali
głosem, klepaniem spoconych szyj. Pogrzebałam w kieszeni, znalazłam niestety tylko trzy kostki
cukru. Obdarowałam „mojego" wierzchowca, tamte dostały po okruchu, powlokłam się na Pilicką
otumaniona niespodziewaną przygodą.
A tam awantura. Pierwszy raz oberwało mi się ostro od Pasa. Był pewien, że mnie trafili, leżę
gdzieś nieżywa lub ranna. Okazałam karygodny brak subordynacji. Wina była ewidentna, w
pozycji służbowej wysłuchałam reprymendy, kara nie mogła mnie ominąć. Mimo wszystko nie
martwiłam się ani chwili. Pół nocy, a właściwie godzin wyznaczonych na sen, majaczyły się konie,
ułani, defilady, pławienie, galopy.
Po śniadaniu wezwano mnie przed oblicze Wojtka. Czasami zajmował jeszcze dawną kwaterę przy
Lenartowi-cza 13, jak wypadło, nocował przy Puławskiej 128, w piwnicach domu ZUS-u.
Zameldowałam się przepisowo, Ena i Wojtek przyjęli meldunek stojąc, wszystko odbywało się w
majestacie wojskowego reżimu. Za Wojtkiem zakurzona palma, za Eną głęboki klubowy fotel. Ena
zażądała dokładnego sprawozdania z przyczyn spóźnienia i niedopełnienia obowiązków.
„Melduję posłusznie, jeździłam konno przy stajni".
„Kto udostępnił ci konia?" Wojtek jak zwykłe pytał rzeczowo. Milczenie. Sprawa przybierała
poważny obrót. Niepodobna wymienić któregokolwiek z oficerów. „Melduję posłusznie, zdarzyła
się nagła okazja, z której skorzystałam".
Ena usiadła, schyliła głowę, kryjąc twarz. Trudno jej było utrzymać powagę. Utrzymał ją do końca
Wojtek. Wyznaczył za karę dwie godziny „stójki" pod karabinem. Mam stać na Lenartowicza pod
jego kwaterą. Ponieważ dla takich jak ja brak jednak karabinów, które są konieczne na placówkach,
ciężar broni zastąpią cegły. Będę trzymała po dwie w opuszczonych przy szwach rękach.
Zrobiłam przepisowy w tył zwrot i udałam się na poszukiwanie cegieł. Leżało ich wszędzie bez
liku, wystarczyło wziąć z pobliskiego zwaliska po niedawnym domostwie. Wybrałam solidne, dość
ciężkie, nie miałam zamiaru markować. Dziwaczne były te godziny „stójki" pod zerwaną siatką,
przy uliczce, którą stale ktoś przebiegał. Spoglądano na mnie z wyrazem zdumienia, częściej z
niekry-tym współczuciem. Dzień stawał się upalny, w miarę płynących kwadransów cegły ciążyły
bardziej, ich kanty uwierały dłonie, pot spływał po plecach. Starałam się zachować sztywną
postawę, nie drgnąć, zachować „martwy" wyraz twarzy. Minął mnie szybkim marszem rotmistrz
Jurand, spuścił powieki, wpadł do kwatery Wojtka, wybiegł. W przelocie wsunął mi do kieszonki
kombinezona czekoladkę. Skąd ją wziął, chyba lotnicza, ze zrzutów. Ślina zwilżyła usta, kusiło
pożreć smakołyk, trwałam wyprężona, tylko nogi dziwnie zmiękły.
Po upływie niedługiej chwili zjawił się rotmistrz Jeżycki. Zatupał po wyszczerbionych schodkach
ganku,
wybiegł z powrotem jeszcze szybciej niż Jurand. Zatrzymał się przy mnie, poszperał za pazuchą,
uśmiechnął i... przypiął do kombinezonu srebrnego oficerskiego orzełka. Oczy zaszkliły
niebezpiecznie, mrugałam powiekami, aby tylko głupie łzy nie spadły, aby je jakoś powstrzymać.
Jastrzębiec próbował chyba również interwencji, również czymś obdarował. Po jakimś czasie
nadciągnął warkot. Sztu-kasy zapikowały prawie nad głową. Trzask spadających bardzo blisko
bomb, twarz Wojtka w witrynie okna pozbawionego szyb: „Koniec kary, zbiegaj do piwnicy, kryj
się!"
Cisnęłam cegły, za chwilę przywarłam do rozdygotanej ściany piwniczki. Domek trząsł się w
dreszczach, kurz zatykał nos i usta. Czekało się na moment przerwy, odlecą po nowy transport,
wtedy biec, ratować tych, których dosięgły, odkopywać.
Jednopiętrowe wille nie tworzyły góry osypisk, stosunkowo łatwo udawało się wyciągnąć pół
zduszonych, zszokowanych, potłuczonych ludzi. Już. Biegniemy w kierunku Wielickiej. Trafili w
piekarnię. Odrzucało się, odgarniało cegły, kikuty framug, deski, szczęściem pomieszczenie miało
wybite w piwnicy drugie wyjście na ogródek. Wywlekliśmy chyba z podchorążym Itu rannego
piekarza, jeszcze kogoś. „Mój syn, mój synek", jęczał piekarz. Ale czternastoletni Sokół, jego syn i
pomocnik, nie żył. Odłamek dopadł go w ogródku, nie zdążył biedak dotrzeć do wykopanego rowu.
Chyba w dwa, może w trzy dni potem próbowaliśmy dojść w rejon obrony Chełmskiej i
Stępińskiej. Nieśliśmy zapalające butelki. Bezskuteczna próba. Dowiedziałam się, że rotmistrz
Jeżycki poległ. Otrzymał serię w brzuch, do końca osłaniał erkaemem odwrót podkomendnych,
wystrzelał taśmę, potem walił z pistoletu. Ostatni pocisk przeznaczył dla siebie.
Wieczorem w piwnicznej hali przy Puławskiej 128 odbyła się niezapomniana gawęda. Prowadził ją
profesor, pułkownik doktor Loth. Rozsiadł się na niskim zydlu wsparł głowę o krzywą laskę, z
którą się nie rozstawał, i opowiadał o obronie Warszawy we wrześniu w 1939. Bezapelacyjnie
twierdził, że tamten czas wojowania wspomina jako wiele cięższy od naszej akcji. Mówił barwnie,
obrazowo o swojej pracy. Najpierw w Szpitalu Wojskowym, o ewakuacji tej placówki, tragicznym,
wręcz dramatycznym przebiegu wynoszenia i przewożenia ciężko rannych. Lokowano ich w
budynkach Uniwersytetu imienia J. Pił-sudskiego, na Krakowskim. W na prędce przystosowanych
salach trzeba było operować. Zdarzały się nawet zabiegi neurochirurgiczne, dokonywane przez
profesora, jeszcze chyba wtedy nie profesora, Jerzego Choróbskiego. Pułkownik Loth wspominał
przekleństwa operatora, zwyczajne, jak niegdyś w czasie pokoju, gdy nie baczył na obecność
instrumentariuszek czy obserwujących zabieg studentek. Należało śpieszyć się z zabiegami, naloty
bombowe, zwłaszcza pamiętnego 25 września, szły dywanowo, bez przerwy. Jakim cudem mimo
to udawało się wyciągać pacjentów z, obiektywnie rzecz biorąc, beznadziejnych stanów? Potem
ciągnęła się opowieść o dramatycznych chwilach kapitulacji.
„Nie daj Bóg, bym miał kiedykolwiek dożyć czegoś takiego", kończył ściszonym głosem. Jedna z
łączniczek, chyba Danda, ośmieliła się zaprotestować. „Dożyć kapitulacji, dlaczego, panie
profesorze? Skoro Niemcy wysadzili w powietrze mosty, wyzwolenie jest blisko. Wejdą Rosjanie,
pójdziemy w szeregach, wspólnie z kościuszkowcami na Berlin. Wojna się kończy, kończy
pomyślnie dla nas. Jeszcze dwa, może trzy dni".
Profesor Loth, wbrew znanej mu autorytatywności, nie zbeształ oponentki i nie przerwał jej
wywodu. Uśmiechnął się z melancholią, wzruszył ramionami. „Pod czyją komendą chcesz iść na
Berlin, rosyjską, generała Berlinga, czy naszego generała Bora?".
„Czy to aż tak istotne? Ważne, by iść i dojść", upierała się Danda. Milczenie. Długa chwila
milczenia. Zdawało się, że profesor odbiegł daleko myślami. Wstał, już wychodząc, z jedną nogą
na szczeblu drabinki wiodącej do bramy powiedział:
„Obyś miała słuszność. Dobranoc".
Na drugi dzień zginął razem z żoną i córką w swojej willi przy rogu Wejnerta i Pilickiej. Gdy
rozeszła się ta wiadomość, że trafiło tym razem tam, kto żyw biegł na ratunek. Odrzucaliśmy cegły,
saperzy podważali większe gruzy łomami. Niełatwo było dostać się do piwnicy. Pamiętam róże
kwitnące jeszcze, osypane, pamiętam poszarzałe grządki owocujących wciąż bujnie poziomek,
upał, obstrzał od alei Niepodległości, samoloty nad głowami, ich serie. Musieliśmy przerwać pracę,
dwie osoby spośród ratowników padły, nie wiem kto. Z pomocą dla nich było za późno, brakowało
noszy i opatrunków. Umierali tak szybko.
Kiedy nocą ludzie wrócili na Wejnerta, było już za późno. Zginęli tam wszyscy w piwnicy, razem z
wieloletnią, bliską jak rodzina gosposią. Nie wiem, czy profesor Loth zmarł na skutek uduszenia,
czy cios runął od razu śmiertelny. Trudno było pytać.
Ten zgon przytłoczył nas. Zdawało się, że jeszcze słychać niski, stłumiony głos, twierdzący jakoby
tamten wrzesień, sprzed pięciu lat był o wiele cięższy dla mieszkańców i obrońców niż nasz.
Rozumiało się, że prowadząc taką
właśnie gawędę, profesor pragnął pokrzepić nas, wspomóc otuchą, wpoić przekonanie, że nie jest
jeszcze najgorzej, bywało trudniej, a on przetrwał wciąż czynny, energiczny i potrzebny. Groźny
profesor pamiętnego wieczoru wydał się zebranym inny, łagodniejszy, pełen spokoju i pogody.
Niektórzy dziwili się, nie poznawali. Całe miasto wiedziało, że studenci i nawet lekarze drżeli
przed przysłowiowymi już atakami gniewu, zarzutów, nagan. Jedno co zyskał na pewno, nie dożyje
po raz drugi dramatu kapitulacji. Co stanie się z nami?
8 września na skutek rozmów przedstawicieli Czerwonego Krzyża, delegatów naszych władz z
delegatami Niemców przerwano na krótki czas ogień. Podczas chwilowego zawieszenia broni
ludność cywilna mogła opuścić walczące miasto. Z tej łaski skorzystało niewielu. Od nas wyszła
część sióstr Urszulanek. Ich wspaniała kuchnia nie istniała już. Jedna z zakonnic, siostra Zdzisława
była ciężko ranna 29 sierpnia podczas ewakuacji rannych ze szpitala. Sienkiewiczówkę opuściły
nie wszystkie mieszkanki. Te, które pozostały, przytuliły się w piwnicy czy w zabudowaniach
obejścia, opiekując się ranną siostrą Zdzisławą. Nie wiem, już mnie tam nie posyłano.
Szpital dla ludności cywilnej i całą opiekę medyczną nad mieszkańcami Mokotowa objął po
Lothcie doktor profesor Radwan. W tym okresie poczęły się nocą zjawiać nad nami „terkotki".
Były to radzieckie dwupłatowce, leciały bardzo nisko i rzucały pakunki dla nas bez spadochronów,
w skrzynkach. Komendantka Ena wezwała ochotniczki do nocnego czuwania w Parku Dreszera.
Pas wystarał się skądś
o płaskie latarki. Gdy „terkotki" zjawiały się nagle, nie wiadomo jak, płynęły nad głowami niby
ogromne ćmy, buczące charakterystycznie, przyciskało się włącznik światła. Zasobnik łupał o
ziemię. Te samoloty zdawały się nieuchwytne dla nieprzyjaciela. Natychmiast po dokonanym
zrzucie nikły, zrywała się strzelanina. Od alei nieprzerwany ciąg świetlnych smug. Wyglądało to
groźnie, ale pięknie.
Od Dworkowej terkot maszynowych karabinów. Biegło się, ciągnęło podarunek, wpadało czasem z
nim do rowu. Żałowaliśmy, że przysłana broń podczas upadku często ulegała uszkodzeniu. Szkoda,
że taśmy z amunicją do niej padały w osobnych zasobnikach na inny teren. Do nieznanych nam
pistoletów maszynowych nie mieliśmy pasującej amunicji. Zdarzało się, że w zasobniku
znajdowaliśmy naczynia pełne gorącej, kraszonej słoniną kaszy.
Wśród dziewcząt największą radość budziły materiały sanitarne, bywało już sterylne. Coraz
dotkliwiej odczuwało się brak bandaży, waty, ligniny, gazy. Rany owijaliśmy papierowymi
wstążkopodobnymi bandażami. Dla większości stało się jasne, że nawet niegroźna rana bywała
nieuchronnym wyrokiem zgonu. Zgorzel i gangrena, nie wiem, czym to się różni, zbierały hojne
żniwo. Piwniczne szpitale nie mieściły pacjentów. Ula wracała z dyżurów blada i coraz
smutniejsza. Z dnia na dzień rosła groza.
Podczas zbierania radzieckich darów dziewczęta padały jak jaskółki ustrzelone w locie. Najpierw
leżało się długo na plecach na chłodnej ziemi Parku. Jednocześnie pstrykały światełka, gasły, znów
się zapalały na ułamek sekundy. Wzmagała się strzelanina, podrywało się, biegło w kierunku, gdzie
łupnął zasobnik, wracało, dysząc pod ciężarem.
Marian krzywił się, gdy według kolejności dołączałam do grona „leżących". Jego noce zwykle
mijały bezsennie. Nękały go coraz częstsze i dotkliwsze bóle w brzuchu. Prosił o zdobycie środków
znieczulających. Ich także brakowało. Skończyły się przydziały papierosów a jeśli nie skończyły,
stały coraz rzadsze. Ula, Gena, ja dokonywałyśmy przeróżnych kombinacji, aby zdobyć dla
Mariana choć trochę tytoniu i bibułki. Gniewało, że nasze przydziały, które z reguły oddawałyśmy
Pasowi i Marianowi, ten ostatni potrafił hojnym gestem podarować spragnionemu palaczowi na
placówce. Nocą skarżył się, błagał o tytoń. Jego szeroki gest doprowadzał nas czasem do pasji.
Kiedyś zjawił się na Ikara boso, jedynie w skarpetach. Oddał buty oberwańcowi tkwiącemu na
barykadzie. Na delikatne upomnienie roześmiał się:
„Nie pozwolicie przecież, córeczki, żeby wasz szef spacerował bez butów. Wymyślicie coś dla
mnie, a tamtemu biedakowi kto co podaruje?"
Na taki argument trudno znaleźć ripostę. Wybła-gałyśmy oczywiście sznurowane półbuciki u
kogoś z cywilów, nadawały się raczej do salonu niż do wędrówek po żarzącym się popielisku. W
każdym razie były. Ale wkrótce Marian ofiarował komuś sweter i zapasową koszulę. Noce stawały
się coraz chłodniejsze, każda sztuka odzieży nabierała wagi. Porucznik Marian coraz mniej sypiał.
Pojękiwał, przewracał się z boku na bok, wreszcie, widząc, że nie śpię także, opowiadał. Może
słowami próbował odegnać trawiące go cierpienie. Wspominał zamordowanego w Oświęcimiu
ojca Maksymiliana Kolbe. Zwierzył się, że był członkiem Rycerstwa Niepokalanej, pokazał
medalik. Od tylu lat tęsknił za życiem w klasztorze, za kontemplacją.
Innym razem wspominał swoje prace przy różnych budowach, mówił wiele o tej przy wznoszeniu
Poniatowszczaka.
„Już go nie będę wznosił od nowa, nie ja", twierdził. Zaprzeczałam, przekonywałam, na próżno.
„Chciałbym umrzeć. Chwilami cierpienie przerasta moje siły. Modlę się, liczę, że mnie Bóg
wysłucha". Myślałam, że porucznik Marian zżerany jest przez wewnętrzny nowotwór, nie
ośmieliłam się swojej myśli wyrazić głośno. t Zagadałam o marnym pożywieniu, braku
odpowiedniej diety. Zapewniłam, że gdy się wszystko skończy, wywalczymy wreszcie wolność,
lekarze doprowadzą go do formy. W mroku błysnęły uważne, dociekliwe oczy:
„Nie my wywalczymy wolność. Niestety, nie my". Udałam, że nie rozumiem, nie dosłyszałam.
„Przyjdą kiedyś Rosjanie i oni właśnie..."
„Przyjdą, oczywiście, może już dzisiaj", zacietrzewiłam się.
„Da Bóg, żebyś miała słuszność, obawiam się jednak, że nie doczekamy, a wtedy... Czy zresztą
będzie to wolność?"
Coś plasnęło o parkiet, tuż obok mojego posłania. Wyciągnęłam ramię, sparzyłam palce. Po chwili
podniosłam gorący pocisk karabinowy. Zdziwiona podrzuciłam go na dłoni. Parę centymetrów w
lewo, a byłoby po mnie.
„Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi", skwitował Marian.
Tamta noc z 15 na 16 września upłynęła całkowicie bezsennie. Zdrzemnęłam się z wieczora, ale
przebudził mnie ruch obok. Marian klęczał na sienniku i modlił się, poruszając bezgłośnie
wargami. Dostrzegł, że nie śpię, poprosił: „Módl się ze mną, błagaj dla mnie o śmierć". Udałam, że
nie słyszę, jeszcze się w pełni nie ocknęłam.
Nastawał: „Jedyne, co jeszcze może mnie spotkać dobrego, to śmierć. Bardzo cierpię fizycznie,
słabnę, w ogóle lękam się doczekać tego, co przed nami. Zgon jest dla mnie szczególną łaską,
zrozum, módl się ze mną, prośba dwojga znaczy więcej niż błaganie jednego, zainteresowanego".
Przeniknięta strachem, uklękłam. Niejednokrotnie byłam świadkiem proroczych słów porucznika.
Tak było z Inią, o którą szczególnie się lękał, której okazywał tyle ciepła, tłumacząc na uboczu, że
widzi nad nią coś okrutnego, do czego wcale nie jest przygotowana. Kiedy nie wróciła, nie miał
wątpliwości, że jej koniec był straszny. Próbowaliśmy go przekonywać, twierdząc, że pod
doświadczonym okiem porucznika Jadwigi nic nie mogło się Ini przydarzyć. Warunki zwyczajnie
uniemożliwiły tym dwóm powrót, może są zdrowe w Zalesiu? A jednak, po miesiącach okazało
się, że nie my, a właśnie Marian miał słuszność. Klęczałam na swoim sienniku i wspólnie
odmawialiśmy różaniec, wszystkie bolesne tajemnice, prosiliśmy Bożą Matkę o rychły zgon dla
Mariana.
Nazajutrz, tamtej soboty wstaliśmy wcześnie. Porucznik ogolił się starannie, skropił nawet mundur
wyfa-sowaną jeszcze przez Ule kolońską wodą lawendową. Do twarzy było mu w nowej, zdobytej
przez nas popielatej koszuli, z wiśniowym krawatem.
„Pan porucznik idzie chyba na bal?", powitała go z uśmiechem pani Rena. „Tymczasem do
kościoła, a potem, co los przyniesie", odparł z powagą. Serdecznie ucałował ręce naszej gospodyni.
Cały czas podczas mszy świętej klęczał. Uniesiona ku obrazowi sucha twarz, prześwietlona
nieuchwytnym świat-
l łem ascezy. Nabożeństwo skończyło się, tego dnia było na
l mszy sporo żołnierzy, wszyscy wyszli, on wciąż klęczał, czy
l zapomniał, że czas do pracy?
Dzień był słoneczny, mimo chłodnej nocy zanosiło się na upał. Pragnąc dorównać elegancji szefa
wystroiłam
l się także. Kombinezon był wyszargany, podarty, włożyłam odebraną lotniczce-Niemce spódnicę
„solejkę", świeżą bieliznę i ciemny żakieto-sweter, który sprawił mi wiele radości. Całości
dopełniały nowe podkolanówki w kratę. W sztabowej stołówce na Tynieckiej zebrałam moc
komplementów, podchorąży Itu ofiarował mi liliowy aster.
Przełknęłam wodnistą kawę z mikroskopijną pajdką przydziałowego chleba. Drobna utarczka
między Pasem i Marianem, któremu mam załatwiać przesłania. Sprawę rozstrzygnął Wojtek.
Pójdziemy z Marianem w kierunku Dolnego Mokotowa, trzeba zbadać sytuację, jest niejasna,
oczekiwany stamtąd łącznik nie dotarł. Niemcy opanowali już Sielce, systematycznie parli w górę,
zajmując dom po domu. Czasem udawało się, na krótko, odbić placówkę, zdarzało się to już coraz
rzadziej.
Gdy schodziliśmy z Marianem po schodach, zawarczały sztukasy. Stanęliśmy w bramie, trzeba
przeczekać nalot. Dom zakołysał, nie zdążyliśmy usłyszeć huku. Widzieliśmy nawzajem
poruszające się wargi, słowa nie dochodziły, ogłuchliśmy. Następne bomby i następne, sztukasy
odleciały po nowy ładunek. Wyjrzeliśmy z bramy. Na miejscu stanowiska przy Puławskiej 128 nie
ma nic, nawet młócącego niedawno wraku samochodu. Traciliśmy oddech w biegu, prędzej,
prędzej. Wojtek, komendant Wojtek, łomotało serce. Ktoś szybszy od nas pomagał wyczołgiwać
się przez zapasowe wyjście z piwnicy
komuś w mundurze. Ukazywali się kolejno, siwi od pyłu, otumanieni, zszokowani. Pomogłam
wyleźć Grubemu, był potłuczony. Odprowadziłam go z trudem na bok, usadziłam na resztkach
wypalonej trawy, otarłam usmoloną twarz.
„Wojtek został na górze. Kazał nam zbiegać, czekał, aż zejdziemy. Jest tam z panem Marianem
Rapackim".
Zostawiłam Grubego, rzuciłam się ku niewielkiemu osypisku. To tylko brama, spadło na nią trochę
cegieł, tylko brama. Duża gromada ludzi uwijała się, odrzucając gruz. Szary od kurzu Jurand stał
najwyżej, pracował jak szalony. Tam została jeszcze Danda, ratujcie Dandę! Ktoś dorzucił, że pan
Rapacki właśnie schodził, Wojtek podtrzymywał go, i wtedy...
Ręce mdlały, lecz pomocników przybywało. Dojrzałam komendanta ponad piersi wyciągniętego ze
zwału. Jeszcze tylko nogi. Szepnął komuś: „Zostawcie, szukać Rapackiego i Dandy". Nie
uchwyciliśmy momentu, gdy zawisły nad nami samoloty. Ocknęłam się, odrzucona podmuchem w
sporej odległości od... Wydawało się, że są tuż nad głową, dojrzałam skupioną maskę twarzy
strzelca, wychylonego z lotniczej kabiny. Siał szybkimi seriami.
Nie wiem jak długo, przylgnęłam twarzą do asfaltu. Kiedy się podniosłam... Coś, co dopiero było
uwijającym się w robocie Małym II, czyjaś stopa w pantoflu na obcasie, takie miała chyba żona
Kruka, tułów Jastrzębca, rozszarpane resztki, kogóż to, chyba Stef, rotmistrz Jurand ze zwisającą
na włóknie nogą, kałuże krwi, woń spalin.
Tuman opadł. Przyległy dom, olbrzymi gmach oznaczony chyba numerem 126 nie istniał. Żelazne
szyny żelbetonowej konstrukcji sterczały jak szydła, koląc czyste,
obojętne niebo. Jęki, krzyk, skomlenie. Kogoś dźwigałam, kogoś kładłam na nosze, dziewczyny
uginały się, taszcząc skrwawionego, bez przytomności już Juranda. Ktoś rzucił zdanie, że bomby
pogrzebały także mieszczący się blisko posterunek żandarmerii, poległa tam śliczna łączniczka
Imogena. O odkopaniu Wojtka, pana Rapackiego, Dandy nie było co marzyć. Potrzebne były do
tego dźwigi, maszyny. Zadanie przerosło pragnienia i możliwości.
Nie minęło nad pół godziny, następny nalot. Padły wieżowce przy Puławskiej, te, z których
obserwowaliśmy z Marianem wysadzanie mostów. Jeszcze jakieś bloki, odkopywanie trupów,
piwnica, do której pocisk się nie przebił i dlaczego tam właśnie tobołki ludzkie, jak wory
nieszczelnie napełnione sieczką na podłodze, na pryczach, wszyscy martwi. Mały żółty piesek
wyczołgał się skądś, skomlał. Próbowaliśmy wyprowadzić go, lecz podkuliwszy ogon, przytulił się
do jednego z ciał. Nie pomogło działanie siłą, warczał, oganiał się od nas, został. W ratunkowej
akcji natknęliśmy się na kapelana, księdza Marka. Był jak inni pokryty kurzem, nawet jego
aplikowany na sutannie czerwony krzyż zmienił kolor. Nieco później dowiedziałam się, że po
godzinie czy dwóch poległ.
Informacje o „pożal się Boże magazynach" amunicji, zniszczonej rusznikarni i jej naczelnym
kierowniku-specja-liście, o składzie makaronu przy Lenartowicza, o zburzonej jeszcze jednej
kuchni. Rozkaz przeniesienia lokalu kwatermistrzostwa do półzwalonej willi przy Ursynowskiej
24. Jakoby bomby nie trafiają powtórnie w to samo miejsce, może tam uda się rozejrzeć w sytuacji,
podjąć dalszą pracę. Brak wody, brak pożywienia, czuwający przy barykadach od wczoraj nie mieli
nic w ustach. Wszystko zostało zdezor-
ganizowane, każdy prawie zajęty wokół ratowania tych i tego, co da się jeszcze ocalić. Kartoflana
bruzda, w której, udając zabitą, przeczekiwałam nalot. Lotnik krążył prawie nad głową, trzask,
trzask. Nie drgnąć, skamienieć, niechaj uwierzy, że już mnie zabił, odleci? Odleciał.
Prostowałam się odrętwiała, strząsnęłam piach i wróciłam po wiadro pełne zupy, które zdążyłam
postawić na chodniku. Niosłam je do barykady przy Naruszewicza u wylotu Krasickiego. Tam
chłopaki bronili się przeciw atakowi czołgów, odgryzali zajadle, jak w transie. Trzeba koniecznie
dostarczyć im posiłek, kożuch osiadły na zupie jakoś się zdejmie, można jeść nawet z piaskiem,
tyle że trochę trzeszczy w zębach.
Nie wiem, kiedy udało się wpaść na obecną kwaterę Pasa, znowu u gościnnej pani Milewskiej, przy
Pilickiej. Rozczesywała mi cierpliwie skołtunione, zlepione włosy. Może obciąć? Ani mowy, już
zaraz, pocierp trochę. Napoiła kompotem z weków, pocieszała. Łzy ciekły same, znacząc ściegi na
brudnych policzkach. Otumanienie. Wojtek Nurski, nasz komendant, niepodobna uwierzyć,
dopiero co wyznaczał mi zadanie, nie ma go? Udusił się czy litościwy odłamek zabił go bez
cierpień?
Dręcząca myśl o panu Rapackim. Marian przysiągł, że on wróci do żony, Marian, czy on już wie?
Danda, tak niespokojna stale o młodszych braci walczących na Starówce, wypytująca kogo się da,
czy na pewno załoga przedostała się do Śródmieścia, czy wielu, jakie straty. Odpowiedź otrzyma
na tamtym świecie, już ją otrzymała.
Wszedł Pas. Usiadł ciężko przy stole, pisał coś spiesznie, obliczał, kreślił. Odwrócił się ku mnie,
kazał biec z tymi gryzmołami do Mariana na Ursynowską. „To jest cały
nasz stan posiadania, wszystkie dobra materialne, którymi dysponujemy". Wyszłam na ulicę.
Zapadał wieczór, wrześniowy, wczesny. Niebo spokojne, zamarli strzelcy-obserwa-torzy. Szłam
przez zrujnowany, ogołocony z liści teren. Powietrze oczyściło się, tyle że w gardle wciąż drapie,
suche wargi.
Nowe „biuro" Mariana mieściło się w domku, z którego ocalał jeden przestronny pokój. Schodki,
korytarzyk tylko częściowo osłonięty strzępem dachu czy sufitu, dalej pustka i następne
zabudowanie, wysokie. Z korytarzyka w lewo wejście bez drzwi do tego pokoju. Pani Wisła,
szyfrantka pułkownika Daniela, stukała na maszynie, wpadali i wypadali oficerowie, łącznicy,
masę ludzi, prawie tłok. Marian w przeciwległym rogu pomieszczenia za biurkiem pełnym
zapisanych kartek. Wręczyłam mu tę od Pasa, podniósł przekrwione oczy: „Kto jeszcze poległ,
prócz Wojtka i Dandy?" Prawie szeptem wymieniłam na pierwszym miejscu nazwisko pana
Rapackiego. „No tak, nie dotrzymałem słowa, czas i na mnie. Kto jeszcze?" Mówiłam, niby litanię,
przypominałam sobie imiona. „Jurand! Niepodobna, chyba się mylisz, rozmawiałem z nim, szukał
Dandy". Tak, i Jurand, stracił nogę, całą, prawie od biodra. Marian przygarbił się. Wiedzieliśmy
oboje, co oznacza u nas strata nogi. Może lepiej. Jurand, który kochał konie, który i tutaj
zorganizował padok, skoki, galopy... I Jastrzębiec, także ułan, i... Moi wszyscy ułani z pamiętnej
eskapady są już po tamtej strome.
Ula zmęczona, załamana siedzi w poręczowym fotelu o trzech nogach. Fotel podpiera ściana. Na
ramionach Uli zarzucony szary, paradny płaszcz, policzek splamiony smugą brudu, włosy
potargane. Wstała z trudem, poszłyś-
my obok, gdzie przy zwalonej ścianie położono ciało piętnastoletniej Krysty, łączniczki
pułkownika Daniela. Padła w dużym bloku, przy Puławskiej, gdy wróciła tam po zapomnianą przez
Daniela teczkę. Szczęściem tuż przy wejściu. Pułkownik natychmiast zorganizował ekipę
ratunkową. Krysta zginęła jednak, chyba od podmuchu. Leżała teraz przykryta prześcieradłem.
Odchyliłyśmy. Niezmieniona, prawie uśmiechnięta.
O tej dziewczynie krążyły wśród nas nieledwie legendy. Jakoby jej ojciec w trzydziestym
dziewiątym okazał się członkiem piątej kolumny. A był zawodowym oficerem, nie wiem piechoty,
artylerii? Gdy oficjalnie obwołał się Niemcem i przywdział czarny esesmański mundur,
jedynaczka, dziecko jeszcze wtedy, zbiegła z domu, z Bydgoszczy. Zgłosiła się do któregoś z
byłych „przyjaciół" ojca, do oficera, który był już członkiem podziemnego sztabu. Władze
okupacyjne rozwiesiły plakaty, ogłoszono nagrodę za wskazanie miejsca kryjówki dziewczyny.
Przez wszystkie lata okupacji ukrywała się pod różnymi nazwiskami, uczyła się na kompletach na
koszt Organizacji, pełniła przy tym funkcje łączniczki. Na powstanie otrzymała przydział do
Daniela.
Pułkownika mocno dotknęła ta śmierć. „Nie upilnowałem, nie upilnowałem dziecka, mówiłem,
żeby nie szła po teczkę, wyrwała się, co powiem jej matce, jak spojrzę tej kobiecie w oczy?"
Zarządził: dla Krysty muszą znaleźć się deski na trumnę. O trumny było już bardzo trudno,
podobnie jak i o miejsca dla poległych. Pomodliłyśmy się chwilę z Ula przy zmarłej, wróciłyśmy
do pokoju.
„Poczekaj, zaraz pójdziesz do Pasa z wiadomością. Niech staje na głowie, musi zorganizować nocą
ekipę ko-
paczy. Na rano ma być posiłek dla żołnierzy, bo padną z głodu. Nie obchodzi mnie, skąd weźmie
ludzi, czekaj, napiszę".
Ula znów siedzi w swoim kulawym fotelu.
„Już nie mogę. Chciałabym, żeby to wszystko skończyło się tak, siak, obojętne. Nie mam sił, nie
mogę patrzeć na śmierć, już łatwiej samej..."
Niemrawo próbowałam pocieszać. Nigdy jeszcze nie widziałam Uli w podobnym stanie. To nie
tylko fizyczne zmęczenie, praca nad siły, ona rzeczywiście już nie może. Zbierało mi się na płacz.
Kiedy odezwały się samoloty, zebrani w pokoju rzucili się ku wyjściu. Popłoch, nikt nie patrzy, kto
pierwszy, panika. Porwana masą ludzi, sama półprzytomna byłam już przy framudze. Samolotów
nadleciało dużo, bardzo dużo, przez miejsce po oknie widać klucz za kluczem, w szyku, jakieś inne
niż znajome sztu-kasy. To są radzieckie bombowce. Zjawili się, są, niosą pomoc. Przeciw armadzie
wyfrunęły myśliwce niemieckie. Śledziłam bitwę powietrzną. Ludzie wciąż wybiegali przez otwór
po drzwiach. Łomot spadających blisko, na nas, bomb. Radzieckie maszyny pozbywają się ładunku
byle gdzie, nie mogą obciążone bronić się i walczyć z myśliwcami. Gejzery ziemi wznoszą się jak
skrzydła. Marian kładzie mi dłoń na ramieniu, ciężką, mocną:
„Przeczekaj, przepuść innych. Oni boją się bardziej". Obejrzałam się ku niemu, uśmiechnęłam, już
spokojna. Spostrzegłam, że tuż za nim stoi Ula, przy tej resztce ściany, zdążyła ubrać się w płaszcz.
Koniec. Coś poderwało mnie do góry. Odzyskałam przytomność na kupce cegieł. Rozejrzałam się,
pomacałam po nogach, rękach. Nic, w porządku.
„Poruczniku Marianie, Ula!" Nie było ich. Drapałam się po umykających spod nóg i rak cegłach,
wspinałam się na czworakach, odrzucałam te cegły, wciąż ich wzywałam. Nic nie mogło się
zdarzyć, to padła działowa ścianka, tylko podmuch, który widać mnie wyszarpnął, a ich wtłoczył,
śpieszyć się, trzeba śpieszyć. „Marianie, Ula". I wtedy jakaś siła odrzuciła mnie, w dół, coś jak
sparzenie w nogę.
Zbudziłam się z twarzą na asfalcie, na środku chyba Ursynowskiej, daleko od ogródkowego
wejścia do tego pokoju, do ganku. Przed oczyma na ziemi porzucony pistolet Walter P-38,
dziewiątka, szczyt marzeń powstańczych. Machinalnie ujęłam kolbę, schowałam do kieszeni
żakietu. Spróbowałam się podnieść, wrócić tam, po Mariana i Ule. Było trudno, dlaczego?
Dostrzegłam, że wysoka ściana z tyłu domu i ta, pod którą leżała poległa Krysta, obok samotnej,
opuszczonej willi, wszystko pokryło pamiętny pokój wyznaczony na punkt kwatermistrzostwa.
Tam przed chwilą działało biuro, tam jest Marian, bo gdzie, nie widać go z zewnątrz. Nie mogłam
wstać, szarpałam się na zwalisku.
Znowu coś stoczyło mnie niżej, jak przedmiot, odrzuciło z jezdni, znalazłam się na trawie w Parku
Dreszera, na jego skraju? Skąd tam, jak? Wyciągnęły się ku mnie czyjeś ramiona, ręce wciągnęły
do łącznikowego rowu, przydusiłam inne ciało, jeszcze czyjeś. Każdy szukał tu widać schronienia,
w tym rowie, nad nami gwizdały odłamki, deszcz żelaza. Pod niebem wciąż toczyła się powietrzna
bitwa. Nie mogłam jej już zobaczyć, nie mogłam oddychać, dusiłam się.
Potem, kiedyś, wyciągnięto mnie z rowu. Porucznik Ludwik. Pochylił się, z uwagą przyglądał się
mojej nodze,
ramieniu, głowie. Własnym opatrunkiem zawinął ranę, otarł krew z głowy. Zatrzymał biegnących
w panice żołnierzy, wydał im rozkaz: mają odnieść ranną na ulicę Pilicką 24. Kwateruje tam
chirurg, doktor Radwan. Zajmie się tobą lepiej niż to możliwe w szpitalu, no, jest na miejscu Pas.
Mówiłam Ludwikowi o Marianie i Uli, „zostali chyba, może są gdzieś w pobliżu, w innym rowie,
trzeba ich szukać, ja muszę..." Ludwik zapewnił, że dopilnuje poszukiwań. Nic już nie muszę,
wołał ludzi, znikł.
Ci, którzy mieli zanieść pod wskazany adres, natychmiast cisnęli mną o ziemię, uciekli. Leżałam na
wznak, patrząc na kikuty gałęzi młodych drzew, na niebo już bez samolotów, różowe po zachodzie
albo od pożarów, przezroczyste. Zimno, dlaczego zrobiło się tak zimno? Dygotałam w dreszczach.
Spostrzegłam, że z nogi tryska krew. Chyba tętnica? Automatyczne przypomnienie wiadomości z
kursu pierwszej pomocy. Niemrawo, drętwiejącymi palcami rozpięłam pasek, zaciągnęłam go nad
kolanem, ręce coraz słabsze, nie utrzymam, może wziąć koniec paska w zęby? Poczułam w ustach
smak skóry, zwarłam szczęki, ciągnąć, ciągnąć, ile się da, nie puścić, bo skrwawię się w tym Parku
idiotycznie, a tam Marian, kazał mi czekać. Biały, prześwietlony różowością obłok łagodnie płynął
niebem jak żaglówka po czystej wodzie. Chyba umrę, dobrze, że nic nie boli, więc to tak się
umiera? Czy znaleźli tamtych, pewnie tak, musieli. Mariana wszak nie imają się kule, zawsze go
omijały, przy nim było najbezpieczniej. Nagle przypomniałam sobie przysięgę złożoną pani
Rapackiej i to, że nocą modliliśmy się razem o śmierć dla niego. Już nie byłam pewna pomyślnego
rezultatu poszukiwań.
Coraz zimniej, w głowie mętlik, ciemniało, czy to już zapada noc? Czyjaś nieznajoma twarz nad
moją twarzą, ktoś szarpie za ramię, żyjesz? Ktoś mnie dźwiga, sapie, dyszy, ból. Koń, nasz siwy
koń z dwukółką, ten sam, którym rozwoziłam pieczywo, który wtedy nie musiał powieźć Magistra.
Obcy, nigdy niewidziany podchorąży wpycha mnie na wózek. Pot spływa mi po czole, już trochę
widzę, więc nie ma nocy. Chłopak chyba niewysoki, zmęczony. Bardzo już boli, głowa leci na
ramię wybawcy. Dostrzegam, że skarpeta, którą pyszniłam się rano, nowa, skarpeta w kratę
porwana w strzępy, wystaje z niej żywe mięso. Czyje? Płaczę. Straciłam moje piękne
podkolanówki. Chłopak podpiera mi plecy ramieniem, drugą ręką potrząsa wodzami, siwy koń
kłusuje, każdy podskok bryczuszki przenika dojmującym bólem w głowie, w nodze, wszędzie.
„Martw się o nogę, nie o skarpety. Żeby ci tylko nogi nie odjęli", szepcze wybawca i pyta, dokąd
mnie zawieźć. Jeżeli do szpitala, musi zawrócić w kierunku Bałuckiego. Nie, za nic do szpitala, na
Pilicką, do pani Milewskiej, do doktora Radwana, do Pasa. Chłopak szarpie lejce, pogania siwka,
nie zważa na błaganie, żeby wolniej, bo boli, och, jak boli. Przyśpiew mijającej nas kuli, następny,
następny. Stoimy? Ktoś pomaga nieznajomemu zdjąć mnie z bryczki, dźwigają do jadalni, pani
Milewska szykuje miednicę z wodą, jest doktor Radwan.
„Był taki zamęt, że nie mogłem dojść do szpitala, masz szczęście, że mnie zastałaś", mruczy i
marszczy krzaczaste brwi profesor, oglądając moją nogę. Nie wiem, czy ktoś pożegnał,
podziękował chłopakowi, ja na pewno nie.
Zaczęło się piekło. Doktor Radwan pincetką wyciągał mi z nogi okruchy węgla, kamyki, pasemka
trawy, nawet
owoce ostu. Leżałam na brzuchu, słuchając komentarzy. Bieta trzymała mi rękę, musiałam ją
zaciskać, bo w pewnej chwili poprosiła: „rozluźnij palce, zdruzgoczesz mi dłoń". Starałam się nie
krzyczeć, chwilami rzęziłam tylko, chwilami pytałam, czy jeszcze długo. Trwało w
nieskończoność. Profesor półszeptem naradzał się z panią Milewska. Dobiegło zdanie: chyba nie
uda się uratować nogi, tyle brudu, mięśnie wyrwane, naga kość.
„W żadnym wypadku! Nie godzę się, jestem przytomna, nie macie prawa, skoro jestem przytomna
i nie wyrażam zgody. Wolę śmierć niż kalectwo!"
Cicho, cicho, przyjdzie porucznik Pas, coś doradzi, może zdobędzie szczepionkę przeciwtężcową,
on jest zaradny, cicho, nikt ci jeszcze nic nie ucina, uspokajała Bieta. Jak długo wlókł się pierwszy
opatrunek prowadzony systematycznie, powoli? Czasami zdaje się, że trwa do dziś. Po dziesiątkach
minionych lat budzę się nocą, wyrwana ze snu zwierzęcym bólem. Albo nie budzę się, zaciskam
palce na rogu poduszki, gryzę do krwi wargi, aby nie krzyczeć, wytrwać, przeczekać w milczeniu.
Rano znajduję poszarpaną powłoczkę, posiniaczone od własnych paznokci wnętrze dłoni.
Kiedy skończyło się i położono mnie na wznak, układając na zrolowanym kocu obandażowaną
kukłę nogi, zęby szczękały o brzeg podanej szklanki z płynem. Wciąż pytałam o Mariana i o Ule.
Nie umiano mi nic powiedzieć, nikt nic nie wiedział. Noc. Cierpienie ulokowało się w łydce, w
stopie, w kolanie, w głowie, wszędzie. Byłam kłębkiem, kwintesencją bólu. Nie wiem, o której
przez taras wsunął się Pas. Przyklęknął obok mojego tapczanu. Pytał szeptem o obrażenia.
Westchnął z nietajoną ulgą: „Bogu dzięki,
mogło być gorzej. Oznajmiono mi, że nie żyjesz". Odczułam rodzaj pretensji. Jakim prawem
określił to, co przechodzę, jako rzecz małej wagi! Nie chciałam jednak skarżyć się, że boli, że
cierpię ponad wytrzymałość. Najważniejszy wydawał się los Mariana i Uli. Długo nie mogłam
doczekać się informacji. Nalegałam. Wreszcie Pas bąknął coś o wewnętrznych obrażeniach,
doznali ich oboje. To chyba dobrze, ucieszyłam się. „Nie powiedziałbym. Sprawa wygląda
poważnie", westchnął, pogładził mnie delikatnie po twarzy. Zauważył, że mam obcięty warkocz.
Dlaczego, jak mogłaś! Odparłam, że doktor Radwan musiał opatrzyć mi głowę, coś tam zeszyć,
chyba skórę. Włosów nie dało się rozczesać. Gniew rósł. Bardziej martwi się o warkocz niż o to, że
jestem ranna, że nie mogę pełnić służby, że cierpię.
Następnego dnia dopiero, około południa czy po południu usłyszałam ściszoną rozmowę Pasa z
panią Milew-ską. Mówili o pogrzebie Mariana, Uli i Krysty. W nocy, kiedy Pas przyszedł, wrócił
właśnie z poszukiwań. To on ich znalazł, a teraz właśnie wrócił z pogrzebu.
„Błagam, mówcie prawdę, jak poległ?" Kopano długo, bo przyległy zwalony dom stanowił górę.
Marian stał w pozycji baczność przylepiony do tamtej framugi, z dłonią w kieszeni, palce
zaciśnięte na drewnianym krzyżu. To ja wyprosiłam u sióstr Urszulanek dla niego ten krzyż.
Marudził, że gdy oddał poległemu Jurkowi swój różaniec, nie ma nawet małego krzyżyka, a potem,
gdy został kwatermistrzem, krzyż musiał wisieć na ścianie. Gdy przenosiłyśmy jego rzeczy z
Tynieckiej na Ursynowską, osobiście zdjęłam go ze ściany i włożyłam do kieszeni płaszcza
Mariana, a potem nie zdążyłam już go zawiesić. Ten krzyż
mam do dzisiaj, właściwie przekazałam go córce, jako najcenniejszy widomy znak, że tamto
wszystko zdarzyło się naprawdę.
Ula siedziała w kucki, przyciśnięta zwałem. Zadusiła się. Ich pogrzeb był ostatnim wojskowym
pogrzebem na Mokotowie. Daniel zarządził, że wszyscy muszą otrzymać trumny, każdy ma być
złożony w osobnym grobie. Była prawdziwa honorowa salwa, ze słowem pożegnalnym
pułkownika Daniela i księdza Ziei. Ule, Krystę i Mariana pochowano na cmentarzyku przy ulicy
Wiktorskiej. Mimo białego dnia, pogody i walk nic nie przeszkodziło obrządkowi, nic nie
rozgoniło uczestników uroczystości. A była ich pokaźna liczba. Porucznika Mariana znali chyba
wszyscy, znał cały Mokotów, żołnierze i cywilni, zwłaszcza cywilni, zwłaszcza matki małych
dzieci. Za życia niektórzy na jego widok pukali się znacząco w czoło, teraz, gdy poległ, kto mógł
urywał się nawet z placówki, aby na chwilę, aby Go pożegnać.
Pozostał potem tylko strach i pozostało cierpienie. W urywkach świadomości przypominałam
sobie, że oni polegli. Dlaczego przeżyłam? Po co? Czułam żal do losu, czy do Boga, że każe mi
żyć, cierpieć, doznać poczucia nieodwołalnego braku, doznać poczucia, że opuściłam patrol.
Stanowiliśmy jeden patrol. Wyłamałam z szeregu, nie chciałam wyłamać, to stało się nie wiem jak,
lecz wyłamałam, leżałam w pozycji horyzontalnej, wydawało się, że sufit wolno opada na mnie,
zaraz przygniecie, potem opadnie piętro domu przy Pilickiej, potem dach.
Odwiedzano mnie. Przyszedł sam pułkownik Daniel. Zjawił się o dwóch laskach potłuczony
Gruby. Rozsiadł się na bidermaierowskiej kanapce i ganił, pewno
żartując, że lenię się, leżę, zamiast biegać z meldunkami. Łzy pociekły, rzeczywiście czułam się
zbędnym ciężarem, teraz właśnie, gdy było nas mało, coraz mniej, gdy każdy był potrzebny.
Wpadała potężna Żuła, która w całości przejęła moje obowiązki. Pas nie omieszkał jej pochwalić:
„Jedną ręką zarzuca na plecy worek ważący dziesięć kilogramów. To się nazywa łączniczka". A ja
w bek. Miał słuszność, cóż ja, moje możliwości były żadne przy takiej Żuli.
Twarz Biety przytulona do mojej poduszki, jej wymizerowanie: „Och, jaka jestem zmęczona, nóg
nie czuję". Ja czułam swoją nogę. Niby żywą, wżerającą się paszczą istotę. Poważna mina doktora
Radwana: „Jeżeli nie dostanie szczepionki, nic jej nie uratuje. Uważam, że trzeba możliwie szybko
amputować nogę. Wyżej kolana".
„Nie godzę się, nie mam zamiaru żyć bez nogi, odmawiam, jestem przytomna, nie macie prawa!"
Usiłowania zachowania przytomności. Nie wolno jej stracić, nawet na moment. Doszło do tego, że
bałam się drzemać, mrugałam powiekami, żeby widzieli, nie śpię, czuwam, wciąż wiem o
wszystkim, co się dzieje wkoło. Pas znikał, wracał, znów nie było go długo. Za wyniesione jeszcze
dawniej z domu, zaoszczędzone dolary udało mu się kupić szczepionkę. U kogo, za ile, gdzie ją
wytrzasnął, nigdy się nie dowiedziałam. Zastrzyk. Znów dyskusja o amputacji. Utarczka między
Pasem i doktorem. Jeżeli się nie godzi, nie wolno nam. Naszym obowiązkiem jest uszanować wolę
rannej. To ona ma żyć bez nogi, ewentualnie żyć, bp...
„Jeśli przeznaczone jej przetrwać, przeżyje i tak. Kto z nas ma choćby cień szansy? Dajmy jej
spokój. Umrze. Trudno, jej wola się liczy".
Niemcy nie dawali spokoju. Naloty gęstniały. Pani Milewska, jacyś obcy, którzy zjawili się w
domu, wszyscy uciekali do ogrodu, albo kryli się w piwniczce. Leżałam sama w przepełnionym
detonacjami pokoju, w świście, huku, drżeniu podłogi, osypana wapnem z sufitu. Czekałam na
śmierć. Lęk. Zwierzęcy, bezrozumny lęk bezbronnej istoty, która nijak nie może się ratować.
Dopiero wtedy pojęłam, co musieli przeżywać ci, którzy nie brali czynnego udziału w akcji, ci z
piwnic, cywilni, stłoczeni w zaduchu, modlący się, jęczący, przeklinający, zdani na przypadek.
Nigdy przedtem ani nigdy już potem nie bałam się do tego stopnia.
Trudno odnaleźć słowa, by oddać skalę poczucia bezrozumnego strachu, który mnie przenikał.
Było żal, była świadomość, że jestem zbędnym ciężarem, obowiązkiem dla tych, którzy i tak mają
nadmiar zobowiązań. Nikt przecież nie miał i nie mógł tracić na mnie czasu. A tracili. Nocami
przysiadał obok Pas. Szeptał o tym, co będzie po zwycięstwie. Nie wierzyłam już w zwycięstwo,
wiedziałam że jego słowa nie mają pokrycia. Oboje czekamy już tylko na to, co stanie się gorsze,
wiele gorsze. Słowa Pasa mają być kamuflażem, rodzajem lekarstwa na moje lęki, które
przeczuwał. Nie chciałam fałszu, wolałam najgorszą prawdę od nieszczerych, choć płynących z
dobrej, z najlepszej woli pocieszeń. Bałam się, bałam i tylko bałam. Nigdy jednak nie
powiedziałam o tym Pasowi. Miałam tyle czasu na myślenie. I tyle było do przemyślenia. Nie
potrafiłam. Ból przesłaniał wszystko, ból i strach.
Przeciągły, narastający warkot. Tym razem na pewno nie sztukasy. Coś olbrzymiego, potężnego,
coś, czego dotąd nie poznaliśmy. Zaraz zginiemy, szepnęłam w pustkę.
Obecni byli już w ogródku. Krzyk. Chóralny okrzyk uniesienia. Lecą. Desant, desant, nasza
Brygada Spadochronowa, Brygada przybyła do nas z Anglii! Entuzjazm dobiegł i mnie, rozbudził z
półletargu rezygnacji. Moment i głosy przerażenia, zestrzelą ich, wszystkich zestrzelą. Nie, to nie
desant, zasobniki, wielki zrzut, zasobniki na kolorowych spadochronach, pomoc, nadeszła pomoc.
Wielki zrzut.
Niemcy oszaleli. Ich salwy pruły ze wszystkich stron. Biło kolejowe działo, „Gruba Berta",
karabiny maszynowe, atak od alei Niepodległości, atak od Południa, atak od Dworkowej, z
zajętego już przez nich Dolnego Mokotowa. Ekipy wybiegały podjąć dary, kosiły je salwy,
odłamki, rozpryski bomb. Wolno, majestatycznie liberatory odpłynęły. U nas trwało piekło.
Tego dnia, 18 września śmierć kosiła jak przodujący żniwiarz. Większość zaopatrzonych obficie
zasobników, pełnych broni, odzieży, amunicji, środków opatrunkowych, narzędzi operacyjnych,
spadło na tereny wroga. Naszych terenów było już tak niewiele. Na przedpolach toczyły się walki o
każdy zasobnik. Po entuzjazmie pierwszego uniesienia przyszła apatia. Wyliczano imiona rannych
i poległych, zastanawiano się, ile wspaniałych maszyn dosięgły ciosy niemieckiej artylerii
przeciwlotniczej, ile zwaliło ich myśliwców, ile dopłynęło do baz. Był to pierwszy tak liczny i
zarazem ostatni wielki zrzut, który niósł spóźnioną pomoc umierającemu miastu. Zostało czekanie.
Radio, może nie radio, podano wiadomość, że na Czerniakowie i Żoliborzu znajdują się już
nieliczne oddziały ochotników-koś-ciuszkowców. Z masowymi stratami przedarli się przez Wisłę,
nie dano im na przeprawę artyleryjskiej osłony. Obecnie utrzymują kontakt z drugim brzegiem.
Praga
zajęta jest przez armię rosyjską, wyzwolona. Sowieci mają stamtąd kierować swoje salwy armatnie
na Niemców. Czy podejmą trud kościuszkowców, czy przybędą za nimi na ten brzeg, kiedy?
Pani Milewska podtykała mi swoje kompoty. Gena biadała nade mną, zgnębiona, czyniła sobie
wyrzuty bez żadnego sensu. Błagałam ją, by wpadła na Ikara, powiadomiła, co zaszło, panią Renę,
a przy okazji przyniosła moją torbę. Miałam w niej portfel z trochą pieniędzy, dokumenty osobiste,
fotografię darowaną od Mariana, tym cenniejszą, że z dedykacją. Gena chyba się wykręcała,
wreszcie przyniosła torbę, czegoś zapomniała, na nalegania odparła brutalnie:
„Nie rozumiesz, wszystko zmienia się z dnia na dzień. Żeby tam dotrzeć trzeba wiele czasu i
odwagi. Może jutro będą na Dcara Niemcy".
Zamurowało mnie. Nie chciałam już niczego, przestałam pytać. Któregoś dnia doktor Radwan,
stale napominający, że prawie nic nie jem, przyniósł kromkę słodkawej bułki posmarowanej chyba
gęsim smalcem. Miałam wysoką temperaturę, bułka rosła w ustach, nie mogłam jej przełknąć.
Doktorowi zrobiło się przykro.
„Odmówiłem sobie, choć jestem głodny, częstuję, a ty gardzisz!"
Nie gardzę, kochany profesorze, nie mogę, naprawdę. Podchorąży Itu przyniósł kawałek koniny na
rosół dla mnie.
„Musisz jeść, traktuj to jak lekarstwo, musisz".
Zlękłam się, że zabili któregoś z folblutów do konnej jazdy, spytałam oględnie. Jakby zawstydzony
odparł, że te cztery wspaniałe rumaki wygnali ze stajni w kierunku niemieckich pozycji. Nie mogli
inaczej, pamięć o poległych ułanach chroniła wciąż śliczne konie. Musieli je uratować. Wiele lat
później, w którejś z powstaniowych kronik filmowych zobaczyłam te konie pędzące w czarnej
chmurze dymu w rozjaśnioną blaskami ciemność. Te same, nasze zdobyczne na Służewcu,
kochane. Ktoś za tę decyzję stanął pewnie do raportu, może kogoś zdegradowano. W tym okresie
liczył się każdy kawałek mięsa, panował powszechny głód.
Nasze konie ocalały. Wróciły do Niemców, a ci na pewno ich nie zjedli. Były zbyt piękne i zbyt
cenne.
Nikt nie wypełzał już na przedpola po jarzyny. Nie było zresztą przedpoli. Niemcy panoszyli się
wszędzie. Ostrożnie dzielono resztki kaszy, makaronu, nawet zabrakło przysłowiowego sztucznego
miodu. Dotkliwie odczuwało się brak wody. Godzinami oblizywało się suche wargi. Nie
domagałam się pić. Weki pani Milewskiej skończyły się. Każde dojście do studni stawało się
czyjąś śmiercią. A jednak każdej nocy Pas przynosił pełne wiadro. Pilnował czasu moich
opatrunków, osobiście gotował wodę i narzędzia, okrutne pincety doktora. Żyłam. Wbrew sobie
wciąż żyłam, z poczuciem winy wobec poległych i wobec otoczenia.
Niedziela, 24 września, wstała słoneczna, ale podobno chłodna. Od świtu wzmogły się ataki.
Narastały z godzi-
ny na godzinę. Około południa Pas wziął mnie na ręce i po-dźwigał krętymi schodkami do piwnicy.
Rozłożono mi tam leżak, podparto mnie poduszkami. Obok przysiedli pani Milewska, doktor,
Bieta, Gena, jeszcze ktoś. Siedział z nami, o dziwo, Pas. Skąd ma aż tyle czasu, teraz, gdy zabrakło
Wojtka, Mariana, tylu innych osób? Dom drżał. Dziwiła ich obecność, nagle mają czas, nikt
nigdzie nie biegnie. Co się dzieje, czyżby walka uniemożliwiała jakiekolwiek poruszanie się?
Zapewne właśnie teraz giną ludzie, czy nikt ich nie ratuje, obojętne wojskowych czy cywilnych?
Podłoga piwnicy, ściany, wszystko zdawało się być w ruchu. W pewnej chwili Pas zaczął nucić
„Pierwszą Brygadę". Coraz głośniej. Obecni podchwycili słowa i melodię. Rytm marsza
towarzyszył dygotom domku. Po „Brygadzie" śpiewaliśmy „Białe róże", potem już inne piosenki,
jedna wypływała z drugiej: „Rozmaryn", „Ułani pod okienkiem", „Czerwony pas", „Jak dobrze
nam zdobywać góry", „Otwarte okna". Padały bomby, pociski z nieba i z ziemi, a my śpiewaliśmy
jak w transie, porwani melodią pieśni legionowej, żołnierskiej, harcerskiej. Nikt nie myślał, co
może stać się w każdej chwili. Nikt już się nie bał. Nawet ja straciłam nieustające dotąd poczucie
strachu. Niech się dzieje, co ma się dziać, my śpiewamy, wszystko jedno. Zrobiło się prawie
wesoło.
Wbiegł kilkunastoletni łącznik, poszeptał z Pasem, wyszli obaj. Niezadługo wysunęły się z piwnicy
Gena i Bieta, potem doktor. Zostałyśmy we dwie z panią Milewska. Już nie śpiewałyśmy. Niemcy
musieli podejść bardzo blisko.
„Poczekaj", powiedziała pani Milewska, „pójdę na górę, na wszelki wypadek spakuję parę
drobiazgów, może się jeszcze przydadzą". Leżałam sama. Pas zatupał po
schodach. Za nim pani Milewska. Drżącymi dłońmi upychała jeszcze coś w plecaku, niosła go
przed sobą. Porucznik przysunął do mego leżaka ogrodowy stołek, milczał chwilę, a potem:
„Słuchaj uważnie. Wycofujemy się za Park Dreszera. Większość załogi już właściwie odeszła.
Padła szkoła przy Woronicza, ONI będą tu zaraz. Masz odpowiedzieć szybko i szczerze. Nie
gwarantuję, że dojdziemy cało, nie wiem, czy nam się uda. Ja muszę próbować, rozkaz, ale ty
wybieraj. Chcesz, wezmę cię ze sobą. Jeżeli zdecydujesz się zostać tutaj, możesz powiedzieć
Niemcom, że jesteś cywilną ranną. Nie wiem, jak to przyjmą. Może się uratujesz, może nie.
Wybieraj. Za Parkiem montujemy obronę. Idę na pierwszą linię. Tam zresztą wszystko jest linią".
Mgnienie myśli o losie rannych, który gotowali im Niemcy. Wspomnienie o koleżance, leżącej w
sąsiedniej willi. Czy ona została? Pas nie wiedział. Brakło czasu, by sprawdzić, zresztą nie ma
żadnej możliwości, by organizować transport nas dwóch. Decyduj.
„Proszę, niech mnie pan stąd zabierze. Pani Milewska wychodzi", szepnęłam.
Przytaknął, wybiegł. Po krótkim czasie wyniósł mnie na parter. Byli tu ludzie, chyba cywilni.
Wyjęli z futryny drzwi, umościli mnie na nich. Pani Milewska z plecakiem przytroczonym już
prawidłowo ucałowała mnie w czoło, nakreśliła na nim krzyżyk. Usiadła na fotelu.
„Nie idzie pani?" „Jeszcze chwilę, muszę pożegnać się z domem a wy w drogę".
Niosący, przeskakując wądoły, jamy po wybuchach, karczowiska, nie zważali na wstrząsy, na moje
cierpienie. Padali na ziemię, rzucali mnie na nią, podrywali i znowu
biegli. Ciężki oddech Pasa. Korzenie drzew w górę, w jamach nikły ich ogołocone korony. To jest
chyba Krasickiego, kiedyś trasa pełna urody, obsadzona włoskimi orzechami, które jadło się ze
smakiem, choć jeszcze niedojrzałe. Skrzyżowanie z Malczewskiego, nie do poznania. Krajobraz
pustynny. Park Dreszera jak widmo po kataklizmie. Smugi świetlnych pocisków towarzyszyły
naszemu biegowi. Ksiądz Zieją wychynął z jakiejś piwnicy czy ziemianki pełnej rannych.
Przyklęknął, dał absolucję. Cmentarzyk przy Wiktorskiej, zwłoki wyszarpnięte spod ziemi, w
rozkładzie. Przystanek przy zadeptanej, prawie zrównanej mogiłce, już pozbawionej krzyża. „Tu
leży Marian", powiadamia Pas. Unoszą mnie, nie zdążyłam zapamiętać. Ból, ból.
Gromada oficerów w piwnicy, kładą mnie na łóżko. Pułkownik Karol krzyczy na Pasa. W żadnym
wypadku, nie ma tu miejsca dla rannych. Pas tłumaczy: „To przecież Klamerka, Dzidzia". Zabrać
natychmiast, nie obchodzi mnie dokąd, nie będziemy rozważać niczyich zasług, już. Jest Bieta. Ona
właśnie przypomina sobie o kuzynce. Mieszka obok, umieści się mnie w jej piwnicy. To
Francuzka, przyjmie na pewno, nawet gdyby nie było miejsca, przyjmie. Jacyś inni już noszowi,
żołnierze. Joo, Bieta znoszą mnie do cywilnej nory. Piwniczka graniczy ze szpitalem wojskowym.
Pas odchodzi. Podobno pułkownik Daniel organizuje ochotniczą grupę, która ma odbić Szkołę przy
Woronicza. „Może wrócę", rzuca od progu. Zostaję wśród obcych.
Nocą przyniesiono na kwaterę, czyją, rannego pułkownika Daniela. Bastion Woronicza jest znowu
nasz. Oblężony, będzie się bronił do końca. Gdy winszowałam Pasowi udanego ataku, był bardzo
smutny.
„Zgubiła się, Gena. Zapomniałem na Pilickiej płaszcza, uparła się, poszła wbrew memu poleceniu.
Muszę iść, szukać. Jeżeli poległa przez mój głupi płaszcz, mam ją na sumieniu. Może boi się
przemykać z powrotem, może leży gdzieś i czeka pomocy".
Nie zatrzymywałam go. Gena była najmłodsza z nas, sama czułam się czemuś winna. Gdybym nie
zaabsorbowała Pasa transportem mnie na Bałuckiego, gdybym zgodziła się zostać na Pilickiej, nie
zapomniałby płaszcza. W tym czasie Gena leżała ciężko ranna wśród przypadkowo spotkanych.
Zdarto z niej kombinezon, wszystko, co świadczyło o przynależności do wojska. Poszukiwania
Geny nie dały rezultatu.
Następnego dnia, 25 września, w poniedziałek Bieta dołączyła do pierwszej grupy cofającej się
kanałami do Śródmieścia.
„Daj jej swoją latarkę, ma jeszcze niezłą baterię, latarka w kanałach jest konieczna", polecił Pas.
„A pan, poruczniku, nie idzie pan z nami? Jest w tej grupie Gruby, ci z BIP-u". „Bądź zdrowa i żyj.
Odprowadzę cię do włazu. Moje miejsce jest tu. Walka trwa. Zresztą, muszę czekać na Genę",
dodał z uśmiechem. „Może mimo wszystko wróci?"
27 września 1988 roku. Jeszcze jedna rocznica końca wolności. Kto przy życiu stawi się u
Świętego Michała, potem w Pdrku Dreszera, potem na Dworkowej. Nie mogę dołączyć, obecnie
związana kalectwem. Rokrocznie jest nas mniej. Przyjdzie i taki dzień, gdy nie stawi się nikt. Może
nasze dzieci, nielicznie, może trochę wnuków? Oby. Nocą
znów stanęło mi w oczach TAMTO, ów wieczór i noc, i dzień, który nastał. Zły dzień.
Bałuckiego 14, podwórko, klitka piwniczna, jedna z wielu przyległych do mrocznego korytarza.
Pod prawą ścianą od wejścia tapczan-wyro, na którym sypiała stara Francuzka. Obok niej jeszcze
dwie kobiety i mały, czarny ratler Bijou. Na przestrzeni kroku od tego wyra wąska kozetka, na
której położono mnie. Kto udostępnił mi to królewskie spanie, sam przenosząc się na beton? Na
betonowej posadzce koczowało wielu ludzi. Dwóch, trzech niemłodych już mężczyzn, kobiety z
małymi dziećmi. Naprzeciw kozetki tliła się kuchnia „westfalka". Stale coś na niej grzano,
podsycano płomyk papierami, najczęściej przestarzałą prasą. A po lewej, w ścianie wybita w murze
dziura, przez którą utrzymywało się łączność z przyległą kamienicą, właściwie z piwnicą tego
domu.
W piwnicy ulokowano w ostatnich dniach powstańczy szpital. Przez tę dziurę stale ktoś przełaził
ku drzwiom, najczęściej depcząc po leżących i siedzących. Wojskowi i cywilni. Nade mną w
grubym murze okienko bez szyby. Całe popołudnie 26 słychać było nie tylko odgłos bitwy o
utrzymanie resztek Mokotowa, chyba tych właśnie dwóch domów. Kroki, bardzo wiele powolnych
kroków. Sznur ludzi wędrował do kanałów. Czasem jakaś komenda, krzyk sprzeciwu, wykłócanie
się.
Już nie bombardowano. Niemcy byli widać za blisko. Nieustanna palba karabinów maszynowych,
pewno ich, i nasza coraz rzadsza odpowiedź. Wieczorem, o półmroku,
wniesiono z korytarza umierającego mężczyznę. Był to cywil, raniło go, gdy stał w kolejce po
wodę. Gdzieś była jakoby w podwórzu działająca studnia i stale ktoś przy niej obrywał. Woda była
niezbędna do karmienia chorych, rannych, dzieci, do opatrunków.
Obecni w piwnicy ścieśnili się jeszcze bardziej. Mężczyzna jęczał: „O Jezu, o Jezu, Matko Boża".
Podobno ktoś wcześniej go opatrzył, zawiązał rany. Żaden lekarz nie przyszedł, czasem któraś z
kobiet przesuwała mu wilgotną szmatkę po wargach. Ktoś orzekł, że obrażenia są beznadziejne,
brzuch, kręgosłup, płuca. Nie warto szukać wojskowego lekarza, zgon tego człowieka jest kwestią
godziny, może nieco, dłużej. On jednak umierał w nieskończoność. Trzy, pięć godzin? Z
upływającym czasem jego krzyk przeszedł w stękanie, w rzężenie, potem w rytmiczny charkot. Już
nikt do niego nie podchodził. Nikt nie wiedział również kim jest, w jakim wieku, skąd. Nie miał
przy sobie żadnych dokumentów, tylko wiadro, także przestrzelone. Wiadra z nim nie
przyniesiono. Nie nadawało się do niczego.
Duszno. Czułam, że cuchną moje rany, cuchną stłoczeni ludzie i ten konający. Piesek Bijou znowu
skoczył na mój koc. Energicznie wkopywał się, szukając nogi. To było bolesne. On po prostu
męczył się z głodu, poczuł mięso, chciał jeść. Prosiłam jego panią, tę starszą Francuzkę, żeby go
trzymała na rękach. Skarciła mnie. Upieściła Bijou, całowała mordkę, pocieszała.
„Jak można nie lubić takiego maleństwa, biedaczka!" mówiła po francusku. Próbowałam
tłumaczyć. Kocham psy ale boję się Bijou, jego skok na chorą nogę potęguje ból, boję się, że
piesek będzie pożerał mnie za życia. W piwnicy rozgorzała kłótnia. Jedni twierdzili, że najlepiej
zarżnąć Bijou
i zjeść, bo wszyscy są głodni. Inni stawali w obronie życia zwierzęcia. Ja także. Francuzka płakała.
Wołała, że piwnica należy do niej, do jej mieszkania na piętrze. Przyjęła każdego, kto prosił, a
goszczący u niej chcą uczynić krzywdę jej kochaniu.
Potem wzięła się do kręcenia włosów na papiloty. Siedziała na tapczanie, z uwagą patrzyła w
owalne, oprawne w srebro lusterko i pasmo po paśmie zawijała w gazetę. Używała do tego wody.
Troszkę, w kubku. Ludzie znowu zaczęli sarkać. Woda potrzebna jest dla dzieci, do picia, o,
choćby dla tej rannej, wskazali na mnie. Nie chciałam. Bijou, korzystając z zajęcia swojej pani,
znowu zaatakował moją nogę, już prawie wsunął się pod koc.
„Weźcie go, weźcie!"
Ktoś go zdjął. Umierający charczał, każdy oddech to charkot. Wszyscy czekali, kiedy ucichnie.
Ktoś odmawiał głośno litanię. Wszedł Pas. Francuzka zlitowała się nad nim, musiał być bardzo
zmęczony. Usunęła się, zrobiła miejsce obok siebie na tapczanie. Teraz on pilnował pieska.
Trzymał go w dłoniach, gładził, wspomniał o jakimś swoim rodzinnym psie, foksterierze. Umilkł i
nagle zaczął mówić do mnie czy dla mnie wiersz Norwida.
„Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą ludzie przez uszanowanie, tęskno mi Panie... Do
kraju... kołodziejów"...
Dalej nie pamiętam. Wpadł do piwnicy major Zryw. Krzyknął na Pasa:
„Wy tu leżycie, poruczniku, a na górze każdy człowiek potrzebny do obrony!" Pas zerwał się,
zameldował, że właśnie wrócił z góry, że go stamtąd odesłano, ale jest gotów i już idzie. Zniknął za
Zrywem. Za oknem narastała wrzawa
tłoczących się do kolejki kanałowej, trzask broni. Czekało się, że zaraz wpadną Niemcy i tamci nie
zdążą zejść do włazu.
Nagle zjawiła się Ena. Była w kombinezonie, w furażerce z orzełkiem, w opasce, zdawała się
prawie czysta. Stanęła przy mojej kozetce, uśmiechnęła się, zapytała, jak się czuję. Zdziwiło, że
ona jeszcze jest, bo komenda opuściła Mokotów. Odparła, że zostaje, nigdzie się nie wybiera. Tutaj
leży sporo rannych dziewcząt, „czy myślisz, że mogłabym je zostawić?" A potem mówiła, że
przecież w konspiracji, a zwłaszcza podczas powstania, byliśmy wszyscy przygotowani na śmierć.
Nie jest straszna, każdy się z nią liczył, trzeba teraz spokojnie czekać, z godnością. Poskarżyłam się
na Bijou. Drżę ze strachu przed bólem zadawanym przez pieska. Bardziej lękam się tego niż strzału
Niemca. Dlaczego Bijou uwziął się na mnie, przecież kocham psy?
A potem zapytałam, czy człowiek na podłodze jeszcze żyje. Od dłuższej chwili nie słyszało się
jego charko-tu. Ena pochyliła się nad nim. Tak, żyje, musi tu być z nami.
„Trzymaj się, Dzidka-Klamerka, trzymaj się do końca".
Zasalutowała i wysunęła się przez dziurę w murze. Szła do innych dziewczyn. Patrzyłam za nią,
spostrzegłam, że wokół dziury szczerzy się czerwona, żywa cegła. Było chyba jakieś światło? Nie
wiem, świeca czy karbidówka. Wrócił Pas. Już nie potrzebują go na górze. Salwa zamilkła. Toczą
się pertraktacje w sprawie kapitulacji. Chwilowe zawieszenie broni. Wsunął mi w palce szypułki
pachnących liliowych groszków. Skąd je wziął? Tajemnica, położył palce na swoich wargach.
Powąchaj, nie będziesz czuła tego
wszystkiego. Pocałowałam płatki kwiatów. Były miękkie, kruche. Rzeczywiście, mając je przy
twarzy, nie czuło się smrodu piwnicy. Chyba przysnęłam? Pas obudził mnie. Tej nocy nie wolno
spać. Każda chwila jest ważna, nie wolno jej tracić na sen. Niezależnie od tego, czy umrzemy,
Polska będzie, kiedyś na pewno będzie i to jest najważniejsze. Teraz sprowadzi księdza, należy się
wyspowiadać.
Ranny umarł. Pas długo klęczał przy nim, chyba się modlił. A potem poprosił któregoś z
mężczyzn, żeby pomogli wynieść nieżywego. Zrobi się więcej miejsca, tłumaczył opornym.
Ociągając się, podnieśli go. Wzięli każdy za jedną nogę, Pas pod ramiona. Wywlekli. Słyszałam
ich ciężkie kroki na piwnicznym korytarzu. Ci dwaj wrócili zaraz. Położyli ciało na podwórku,
podobno tam jest wykopana jama i już dwóch w niej leży, ten będzie trzeci. Pas nie wracał, ludzie
drzemali, była noc. Ogieniek pod kuchnią ledwie się żarzył. Karbidówka, to jednak była kar-
bidówka, pykała. Francuzka w papilotach chrapała głośno.
Pas przyniósł materiały wełnopodobne. W jodełkę szaroczarną. Jednym okrył mnie, drugi zwinął w
rolkę, przytroczył do swego plecaka. Z uwagą pakował ten plecak. Włożył do niego butelkę
spirytusu, rozdają, powiedział, podobną wsunął do mojej torby. To może okazać się skarbem,
mruknął, i oba pakunki, plecak, torbę postawił przy mojej kozetce. Potem kazał mi oddać sobie
akowską legitymację, opaskę, orzełka. Broniłam się. Odparł surowo, że to jest rozkaz. Sam
przebrał się z kombinezonu w swoje ubranie koloru khaki, włożył czyste skarpety, cerowane przeze
mnie. Ładnie przy nich wyglądały spodnie pumpy. Były już teraz mocno zniszczone i brudne.
„Co pan robi, poruczniku?"
Odparł, że zaraz odbędzie się kapitulacja. Trzeba cały nasz wojskowy sprzęt zakopać. Kiedyś
odnajdziemy, co ukryte. Niemcy wezmą na pierwszy cel wojskowych, tak postępowali dotąd w
innych dzielnicach, nie należy ufać żadnym, nawet podpisywanym deklaracjom. Nie, to nie wstyd,
nie hańba, mogę chyba zaufać mu, on bierze ten rozkaz na własne sumienie. Czy nie wierzę jego
poczuciu honoru? Nie wiadomo zresztą, czym zakończą się rokowania o kapitulacji, wszystko jest
w zawieszeniu. Musimy pozbyć się na razie wojskowych emblematów.
Wysłuchałam tyrady z mieszanymi uczuciami. Na wszelki wypadek skryłam pod koc i pod ten
dopiero przyniesiony materiał trzonkowy granat, który kiedyś dał mi podchorąży Tur. Pas o nim
zapomniał. W torbie pod bielizną miałam także waltera P-38. Dotąd nie przyznałam się nikomu do
posiadania znaleziska. Miał pełen magazynek. Pas zabrał, co się dało, wyszedł, aby poszukać
bezpiecznej kryjówki. Obecni chyba niczego nie zauważyli. Spali, chrapali, może nie chcieli
dostrzec?
Wstał świt. Znowu zagrała palba. Jeszcze słychać
kroki wchodzących do kanału. Coraz rzadsze, jakby cichsze.
Wrócili we dwóch, Pas i ksiądz Zieją. Ksiądz nie nosił już
opaski, na ramionach tylko fioletowa stuła. Był jak dawniej
w długich butach, jak zawsze w spodniach w prążki, w ku
sej marynarce. Najpierw spowiadał mnie, potem klęczał
przy nim Pas, zatkałam uszy. Po Pasie klękały kobiety i ci
mężczyźni, których twarzy nie znałam. Kapelan pobło
gosławił obecnych, wszystkim udzielił rozgrzeszenia „w go
dzinie śmierci". ,
Zrobiło się całkiem jasno. Musiał być dzień, dziewiąta, może później. Brzękło poruszone przez
kogoś próżne
wiadro. Ludzie patrzyli na Pasa. „Trzeba przynieść wody", powiedziała jedna z kobiet.
Przytaknęłam. Bardzo chciało się pić.
„Zaraz przyniosę", powiedział porucznik. Usiadł przy mnie na kozetce. Milczał. Poważnie spojrzał
mi w oczy, objął pod plecy, trochę uniósł.
„Teraz musimy się pożegnać", szepnął. Zdziwienie.
„Przecież chyba nie rozstaniemy się? Wezmą nas do niewoli, dlaczego mamy się żegnać?"
„Zdarzyć się może różnie. Obawiam się, że nas rozdzielą. Nie mamy wpływu na ich decyzje. Ty
jesteś ranna, ja zdrowy. Jesteś kobietą, kobiety na pewno chyba oddzielą od mężczyzn. Pożegnaj
się ze mną. Być może, nie mam racji, obawiam się jednak, nie pożyjemy długo. Oboje". Pocałował
mnie w czoło, potem w oczy.
Wciąż nie mogłam pojąć, nie chciałam. Pocałowałam go w policzek, jakoś w przelocie, na
odczepne. Poczułam, że jest spocony, chyba nie mył się od wielu dni, nieogolony. Pas podniósł się,
ujął rączkę wiadra, obejrzał, wyszedł na piwniczny korytarz. Minęła krótka chwila. Nagle zerwała
się burzliwa, bardzo burzliwa palba. Dom zadygotał. Coś działo się na zewnątrz, co? Ludzie skulili
się jakoś, zmaleli. Spoglądali w okienko, zbierali swoje manatki. Wyraźnie gotowali się do wyjścia,
nie wiem do czego, dokąd chcieli iść. Bijou znowu skoczył na moją nogę. Nie próbowałam go
zgarnąć. Wpadła do piwnicy nieznana mi łączniczka.
„Bronić się, będziemy się bronić, do końca! Tu zginiemy! Nie poddamy się"! Dostrzegła mój
uważny wzrok. Rzuciła na posłanie angielski granat „gamoń".
„Kiedy wejdą, wyciągnij zawleczkę, o tak, i ciskaj. Chyba wolisz polec, niż żeby cię zastrzelili
leżącą, a pewno przed tym zgwałcili?"
Szybko pokazała, jak obchodzić się z granatem. Nie znałam tego typu, podobno były najlepsze,
niezawodne. Kiwnęłam głową, już wiem. W pomieszczeniu podniósł się harmider. Ludzie
wygrażali pięściami. Kobiety chciały bić dziewczynę, szarpały nią. W tej chwili wpadł major
Zryw:
„Bronimy się i tu padniemy!"
Zakotłowało. Kobiety objęły majora za kolana, któraś całowała go w stopę. Klęczały. Jedna
podniosła do góry niemowlę. Druga wyciągnęła naprzód może dwuletniego malca.
„Panie majorze, litości! Litości nad naszymi dziećmi! Chcemy żyć, chcemy, żeby one żyły. Nie
bijcie się już, kapi-tulujcie! Tutaj są sami cywilni, tyle dzieci, tyle dzieci, ranni, starcy, majorze!"
To już nie był krzyk, to skowyt. Otoczyły Zrywa ciasno, tłoczyły, nie mógł się ruszyć. Coś mieniło
mu się w wyrazie twarzy. Przygarbił się. Długo patrzył na chłopczyka, wziął od matki na ręce jej
niemowlę. Milczenie. A potem, schyliwszy głowę, półszeptem:
„Poddajemy się". I do mnie: „Oddaj granat".
Oddałam. Zryw był wysoki, w progu musiał się schylić, aby nie zaczepić głową o pułap drzwi. Za
nim wysunęła się łączniczka. Cisza. Czekanie. Nic. Na dworze umilkła strzelanina. Pas nie wracał.
Piwniczni ludzie, spakowani, przysiedli na tobołkach. Siedzieli jak w poczekalni, w ogonku, nie
kłócąc się o pierwsze miejsce, nieruchomi.
A Ileś rrraus! dobiegło z końca korytarza. Rzucili się wychodzić. W pośpiechu. Francuzka
przytuliła swego pieska, miała ze sobą tylko sporą torbę z kosmetykami. Bardzo krótko trwało
opuszczanie piwnicy. Zostałam sama. Zrobiło się dużo miejsca, pusto, piwniczka rozrosła się.
Leżałam na kozetce, czekałam na Pasa. Nie przychodził. Nagle przez dziurę w murze wpełzł Itu.
Zbliżył się do mnie, pochylił, szeptał w pośpiechu. Idzie z wojskiem, które dotąd zostało na
Mokotowie, do niewoli. Wszyscy ustawiają się na ulicy, chce się ze mną pożegnać. Spytałam, co z
Pasem, czy jest wśród powstańców w szeregu. Poszedł wszak po wodę i nie wrócił. Został tu jego
plecak, wszystkie rzeczy, pieniądze, dokumenty. Itu zakłopotał się. Obiecał, że postara się
dowiedzieć, sprawdzi. Znów byłam sama. Niedługo. Itu wrócił, biegł korytarzem.
„Jest ranny, już odniesiono go do szpitala, tego obok. Kilkudziesięciu próbowało przedrzeć się
Puławską, górą, nie chcieli iść do niewoli. Biegł pierwszy, dostał serię zaraz przy bramie".
„Jest ciężko ranny?"
„Chyba tak. Nie, nie mogę przenieść cię teraz do szpitala. Ostatnia chwila, żeby dołączyć, już nas
wyprowadzają, konwój, rozumiesz? Żegnaj!"
Przez okienko dochodziły kroki. Liczne, bezgłośne. Wypędzani szli w milczeniu. Cisza, pusta,
nabrzmiała grozą. Na betonie rozwłóczone szmaty, garnuszki, plama krwi po tym umarłym cywilu.
Nic. Jakbym leżała w wymarłym świecie. Zaczęłam się bać. Tej pustki. Ostatnie dni były tak pełne
ludzkiego gwaru, ruchu, smrodu, tłoku, a teraz tylko odrapane ściany piwniczki i tyle miejsca.
Chyba już odeszli?
Huk. Echo odbijało się od murów korytarza. Następny łomot, bliższy. Niemiecki charkot. Rzucają
granaty do piwnic. Idą korytarzem i rzucają granaty, na wszelki wypadek. Nie znałam długości
podziemnych przejść, słyszałam miarowe zbliżanie się, coraz bliższe łomoty. To już nie była myśl,
ale coś w rodzaju zwierzęcej reakcji. Nie wiem jakim cudem sturlałam się z kozetki na beton.
Chwyciłam w zęby troki od plecaka Pasa. Pełzałam ku dziurze w ścianie. Bolało, było trudno, ale
pełzałam.
Huk. Ciemność. Ocknęłam się na jakimś tapczanie, pochylała się nade mną sanitariuszka, nasza.
„Żyjesz, jednak żyjesz, to dobrze, wypij to".
Przełknęłam. Oznajmiła, że znajduję się obok, w wojskowym szpitalu piwnicznym. Słyszały
ciskane przez Niemców granaty, odczekały, zajrzały przez dziurę. Znalazły mnie przy niej,
nieprzytomną, z plecakiem w zębach. Musiały mi te zęby podważać scyzorykiem czy pilnikiem.
Przeciągnęły i wpisały na listę rannych. Byłam dość znana, często na różnych placówkach, nie
miały kłopotu z imieniem. Nie wiedziały zrazu, czy jestem żywa, czy już
zabita, próbowały cucić, docuciły. Musiała palnąć mnie w głowę cegła z rozbitej granatem ściany.
Wyjmowały mi z włosów gruz. Głowa bolała, szumiało w niej, a w ogóle to obojętność, otępienie.
Poprosiłam, żeby spróbowały raz jeszcze wejść do piwniczki, tam została moja torba, materiał do
przykrycia, wszystkie rzeczy, kenkarta, przedpowstaniowe zaświadczenie o pracy. Jedna z
dziewcząt podkradła się do dziury, wetknęła w nią głowę. Pusto, nikogo nie ma. Za chwilę
przyniosła nienaruszoną torbę, tyle że osypaną gruzem. Wszędzie już pełno było Niemców, na
schodach, w podwórzu, na ulicy. Nasi odeszli do niewoli, wcześniej wyprowadzono dokądś
ludność cywilną. Pozostał tylko szpital wojskowy, pełen rannych i trochę personelu. Gdzieś w tym
szpitalu leżał Pas.
Ciepły promień słońca położył mi się na czole. W o-kienku nad tapczanem brakło szyby, przecinała
je tylko krata, rzadko stykające się pręty. W pomieszczeniu znajdowało się teraz parę osób. Kilka
dziewcząt w kombinezonach, w opaskach Czerwonego Krzyża, drzemało oparte o oblazły z wapna
mur. Naprzeciw chłopak z ręką na temblaku, z głową obwiązaną brudnym, nasiąkłym krwią
bandażem.
Okienko musiało wychodzić chyba na ulicę Bałuc-kiego. Grzechotały gąsienice czołgów, słychać
było niemieckie słowa. Spostrzegłam, że drzwi są zamknięte. Któraś z sanitariuszek zauważyła, że
jestem znowu przytomna. Wstała, zaczerpnęła z wiadra wody do kubka, przytknęła mi do warg.
Piłam długo. Poprawiła materiał, miałam na sobie teraz dwa, widać jeden zdjęła z plecaka Pasa.
Mimo to drżałam z zimna.
W piwniczce był jeszcze jeden młody mężczyzna. Poznałam w nim lekarza, doktora Dominika.
Dwa dni temu sprowadził go do mnie Pas, aby zmienił mi opatrunek.
„Zegnali tu cały sanitariat i tego rannego. Tamci, leżący na górze zostali bez pomocy", objaśniła
sanitariuszka. Druga, oparta w kucki o ścianę drżała, szepcząc bez sensu, w przestrzeń: „boję się,
boję, boję".
Byłam zdrewniała, nie czułam już lęku. Chciałam pytać o Pasa, wiedziałam jednak, że nic mi nie
mogą donieść, skoro siedzą zamknięte od dawna. Od kiedy, która może być godzina? Chyba już po
południu. Może szeptały między sobą, może domyśliłam się, ale tapczan, który zajmowałam, służył
dotąd dziewczętom i lekarzowi do odpoczynku w krótkich przerwach w trakcie pracy. Musieli mieć
tej pracy sporo, wszak nasi całą noc bronili włazu, trzymali tę resztę wolnego miejsca aż do
momentu kapitulacji, iluż oberwało z tej czujki? Czułam się tak słaba, że nawet nie nękały wyrzuty
sumienia wobec wybawców, którym zabrałam tapczan. Głowa dokuczała, była ciężka, cudza,
kołowało w niej, brudny, umazany węglem piwniczny sufit opadał, już, już przydusi, potem
podnosił się, jakby nie posiadał wagi, znowu zbliżał się, zbliżał, był nisko.
Coś ciężkiego, warczącego głośno przejechało pod okienkiem. W piwniczce zgasło światło, po
przejeździe słońce zajrzało ponownie, nieśmiały promyk. Chłopak spod ściany zerwał się. Zdrową
nogą wskoczył na moje leże, ręką uczepił się krat.
„Puśćcie mnie, puśćcie!"
Dziewczyny frunęły spod swoich ścian, chwyciły go za pasek, próbowały ściągnąć. Oderwał się od
kraty, wyciągnął z kieszeni visa, machał nim.
„Mam jeszcze trzy pestki! Nie zdałem broni. Trzy pestki to trzech Niemców. Zastrzelę ich, nie
mogę znieść! Chcę umrzeć!"
Do akcji włączył się doktor Dominik. Podciął nogę rannego, ten zwalił się na mnie, dziki ból.
Lekarz chwycił chłopaka za kołnierz. Prask, prask, wymierzył mu dwa policzki.
„Durniu, chcesz umierać, zdychaj! Strzelać nie pozwolę! W tym domu są sami ranni. Oni chcą żyć.
Proszę!" wyrwał mu ze szlufek pasek, wetknął w zdrową rękę: „Powieś się, choćby na tych kratach.
To ci wolno. Strzelać nie będziesz!"
Chłopak sflaczał. Jakby utracił wszystkie siły, ta resztka, która w nim tliła, rozwiała się, nawet
zabrakło nienawiści do charkoczących za oknem Niemców. Powlókł się na poprzednie miejsce,
przysiadł, oparł plecami o mur. Miał twarz zbryzganą zaschniętą krwią, bielszą chyba od bielonej
ściany. Usta jak kreska, ciemne sińce pod oczyma. Ręka na temblaku, widać wskutek wysiłku
przesiąkła teraz krwią. Jedna z sanitariuszek chciała go opatrzyć, ale Dominik zabronił:
„Niech zdycha, przecież tego właśnie chce", warknął. Dziewczyna spojrzała zdumiona, ale nie
ośmieliła się działać. Krew zresztą wkrótce zakrzepła od nowa. Czas wlókł się.
Wszedł niemiecki oficer. Wydał jakieś polecenia Dominikowi. I zaraz zrobił się ruch. Dziewczyny
najpierw wyprowadziły rannego desperata. Znikły. Słyszałam tupot kroków po schodach. Potem
schodzenie, bardzo wolne, ciężkie, znów tupot, znowu schodzenie. Trwało. Nie wiem, czy ktoś
powiedział, czy domyśliłam się, że Niemcy każą przenosić rannych. Wszystkich spod czternastki.
Znów byłam sama. Już nie czułam lęku. Rozleniwienie, otępiałość. Czekałam, kiedy wejdą mnie
zastrzelić. Zamiast NICH zjawiły się dwie dziewczyny. Prosiły, żeby usiąść, zrobiły „stołeczek" z
rąk, musiałam na nim umieścić się, obejmując sanitariuszki za szyje. Mdliło, głowa opadała. Noga
spuszczona pierwszy raz w dół użądliła żywym bólem. Mocnym. Wyniosły mnie po schodkach na
podwórze. Słońce oślepiło. Zobaczyłam lufę karabinu maszynowego, kierował swój czarny wylot
wprost w nas, w bramę, z której wychodziłyśmy. Karabin stał na trójnogu. Obok kilku w
porządnych mundurach. Jedli jabłka, pili piwo. Ich twarze nie przypominały ludzkich. Maski. Oczy
uważne, śledziły nas bacznie, każdą z trzech. Niosąca szepnęła, że jej ciężko. Od dwóch dni nic nie
jadła.
„Oprzyj się chociaż trochę na jednej nodze, bo puszczę, a wtedy ONI..."
Spróbowałam postawić zdrową nogę, lewą, na ziemi. Miałam na niej cudzy pantofel, za duży,
spadał. Poczułam mdłości, o mały włos zwymiotowałabym na lśniące oficerki Niemca.
Dziewczyna szybko wetknęła mi w usta własną chustkę od nosa. Brudną. Potem, gdy minęłyśmy
karabin i jego załogę, nie brzydząc się, cisnęła szmatkę gdzieś w bok Drapałyśmy się po schodach.
Dyszały, chwiały się. Byłam którąś kolejno ranną, którą miały doprowadzić na trzecie piętro
wyznaczonej przez wrogów kamienicy przy Bałuc-kiego 16. Dom okazał się cały, nieuszkodzony.
Pełen pokoi. Leżeli w nich na podłodze żołnierze. Parkiet, nieco zadeptany, ale parkiet. Prawie
żadnych mebli. Przypomniałam sobie, że jeden z Niemców przy karabinie rozpierał się w
wyściełanym klubie. Może ściągnął ten sprzęt właśnie z danego mieszkania?
Podsunięto mi poduszkę bez powłoczki, w czerwonej wsypie. Oparto ją o plecak Pasa, o moją
torbę. Spostrzegłam obok etażerkę, na półkach było kilka zakurzonych książek. Przy etażerce, z
drugiej strony leżała Andrzej-Basia. Pamiętałam ją z akcji ratowania Schroniska przy Królikami,
wynosiłyśmy wspólnie jedną z podopiecznych. Potem straciłam ją z oczu.
Ona też jest ranna, kiedy? Była od nas starsza, podobno już mężatka i wdowa. Wdową została dwa
miesiące przed powstaniem. Jej małżeństwo trwało cztery miesiące. Opowiedziała, że to się stało
przy podejmowaniu wielkiego zrzutu, 18 września. Dostała w miednicę. Leżała u rodziny czy u
przyjaciół na Puławskiej pod 130. Po naszym wycofaniu się na Bałuckiego została zupełnie sama,
bo ci znajomi uciekli. Nocą z 25 na 26 znalazł ją przypadkowo Pas. Wtedy, gdy wybrał się na
poszukiwanie Geny.
Nie mówił mi, że zamiast Geny przywiózł Andrzeja--Basię. Przypadkiem zajrzał do jej klitki,
znalazł... Gdzieś zdobył siwego konia z dwukółką. Boże, jak ten siwek wciąż splata się z moim
życiem, mignęło w myśli. Najpierw jeździłam nim, wożąc chleb, trzeciego, gdy wróciłam z Olesiń-
skiej, potem przy rannym, umierającym Magistrze, przy ziemniakach, kiedy sama dostałam, znalazł
się jak na zawołanie, i teraz Andrzej, właśnie z tym siwkiem. No tak, gdy Pas wrócił bez Geny,
przytaskał paczkę, kobiety gotowały jakieś mięso, kazały mi jeść. Pas własnoręcznie wpychał mi w
usta kawałki mięsa, posiłek rósł w gardle. To widać było z tego konika, odkryłam teraz.
„Gdyby nie porucznik Pas, dawno rozstrzelaliby mnie w tamtej piwnicy. Wszystkich spotkanych
pojedynczo rozwalają", mówiła Andrzej. Czuła się nieźle, mówiła, mówiła.
Niemcy wydali rozkaz, aby cały powstańczy szpital umieścić na drugim i trzecim piętrze tej
kamienicy. Jest tu jedna pani, mieszkanka domu, z córką, trzynastoletnią Danusią, ranną w rękę. Ta
osoba sporo pomaga przy rannych, ma w swoim mieszkaniu trochę żywności. Czasem daje
suchara, bywa, że ze smalcem. Sanitariuszki zamknięte są razem z doktorem, chyba na parterze czy
na pierwszym piętrze. Opieki żadnej, tyle że która z lżej rannych pomoże. Pod grozą rozstrzału
Niemcy skonfiskowali baseny, butelki, kaczki. Nie wolno podać choremu. Praktycznie nie ma kto,
chyba że zaryzykuje matka Danusi. Ona jednak drży o dziewczynkę, nie można się dziwić, chce
uratować córeczkę.
Nie wiadomo, co z nami będzie. Andrzej narzekała na głód. Nie czułam go, może miałam
gorączkę. Słowa Andrzeja-Basi dobiegały jakby z daleka. Prócz nas w pokoju byli sami chłopcy,
unieruchomieni, wszyscy leżący. Czasem zaglądała ta pani, matka Danusi. Zaraz wychodziła. Aha,
była jeszcze, właściwie kręciła się ciszkiem z pokoju do pokoju kulawa dziewczyna, ranna w nogę,
ale trochę na chodzie.
Ciemniało. Przez wybite okno wiatr wniósł smugę dymu, żar. Palił się dom naprzeciwko, po
drugiej stronie ulicy. Płonął żywym ogniem. Słychać, jak trzeszczały wiązadła dachu, sypnęło
iskrami. W pokoju zrobiło się nagle gorąco. Poczułam, że ściana, o którą oparty był plecak, zieje
ciepłem. Widać Niemcy podpalili także przyległy dom. Na posłanie Andrzeja, potem na moje
spadły żagwie. Andrzej odrzuciła przez okno. Niektórzy z rannych powlekli się ku temu oknu i
wyrzucali płonące drewna. Padały już wciąż na nasze posłania.
Zrobiło się straszno. Cisza, huk ognia. Skądś dobiegał rechot Niemców. Podłoga była już
częściowo wypalona, bo chłopcy wyrzucali te żagwie, które padały na leżących. Inne przygasały
albo nie przygasały.
„Słuchaj, oni nas tu spalą żywcem. Ja nie chcę!" krzyknęła Andrzej. „Nie mamy na to żadnej rady",
mruknęłam. Wciąż nie czułam lęku. Jeszcze jedna płonąca belka i jeszcze jedna. Do akcji włączyła
się matka Danusi, sama Danusia i ta ranna w nogę dziewczyna. Wybiegała do innych pokoi, tam
działo się to samo, wracała, wybiegała.
„Ja wyskoczę przez okno. Wolę skakać z trzeciego piętra, roztrzaskać się, niż spłonąć żywa",
powiedziała Andrzej. Podczołgała się do parapetu. Ale nie miała sił, aby usiąść, wdrapać się wyżej.
Ja nie próbowałam. Gdy tylko uniosłam głowę, chwytały torsje. Spróbowałam się modlić, to także
wychodziło niemrawo. Nie wiem kiedy i jakim cudem, ale ten pożar nas nie ogarnął. Tylko parkiet
był wypalony, żar dusił, dym, czad, kaszleliśmy.
Nie było nic do picia. Ranni głośno odmawiali litanię do Matki Bożej i „Pod Twoją Obronę", i
jeszcze coś. Nie miałam sił mówić z nimi. Chwilami niektóre słowa powtarzałam w myśli.
Urywkowo. Zrobiła się noc. Warkot. Nadleciały radzieckie samoloty, chyba dużo. Ogień przygasł,
może gasili teraz sami Niemcy w obawie, że tamci na nich i na nas zrzucą ładunek bomb.
Uspokoiło się. Przez wybite okno świeciła łuna. Weszły dwie osoby. Chyba mężczyzna i kobieta w
fartuchu, w czepku dyplomowanej pielęgniarki na głowie. Właściwie to już pani, nie dziewczyna,
dużo starsza od nas. Nieśli kosz. Powiedzieli, że dowództwo niemieckie zleciło rannym oddać całą
posiadaną broń. Jeżeli u kogo-
kolwiek znajdą, szpital pójdzie pod rozstrzał. Przesuwali się między posłaniami. Ranni, klnąc
rzucali do kosza granaty, pistolety. Rzuciłam swój granat od Tura, był w torbie na wierzchu. Minęli
mnie, opuścili pokój. Zapomniałam o pistolecie, leżał na dnie torby zawinięty w koszulę.
Naprawdę zapomniałam, nie było jak wołać, oni odeszli już daleko.
Chyba późną nocą przyniesiono nam zupę. Białą, mąka rozmieszana z wodą, bardzo słodka. To się
nie nadawało do jedzenia, ale niektórzy jedli. Oddałam menażkę Pasa, dotąd przytroczoną do
plecaka, Andrzejowi, dorzuciłam łyżkę. Zjadła wszystko, tyle że nie było czym umyć menażki.
Wciąż nie mieliśmy wody. Za podanie rannemu choćby ćwierć kubka podobno groziła śmierć.
Danusia skulona na sienniku przytarganym przez matkę skuczała jak szczenię. Matka pocieszała ją,
płakała.
„Nie ma wody. Danusiu, dziecinko, zrozum, nie ma wody".
Drzemałam, budziłam się. O jakiejś godzinie zdałam sobie sprawę, że nad moim posłaniem
pochyla się Pas. Dotknęłam go. Był. A więc nie jest z nim tak źle, jak mówiono. Znalazł mnie,
odszukał pośród leżących i jest. Pogładziłam go po rękawie kurtki koloru khaki.
„Będziemy już razem? Może zabierze mnie Pan na dół, do siebie?"
Położył znacząco palec na ustach. Czekałam, co powie. On zaś, że jeszcze nie czas. Przyjdzie czas,
zjawi się po mnie, na pewno. Chyba mu wierzę. Teraz musi odejść. Mam być spokojna i czekać.
Przysięga mi, że przyjdzie. Już go nie było. Jakim sposobem dotarł tu, na trzecie piętro, znalazł,
dlaczego odszedł tak szybko, dlaczego
kładł palec na ustach? Szeptał czy mówił głośno? Dlaczego nikt z rannych nie zwrócił na niego
uwagi, nie pytał, co na dole, na innych piętrach. Dlaczego, jak udało mu się umknąć czujnej
uwadze Niemców...
Chyba około siódmej rano wbiegła starsza sanitariuszka, ta sama, która odbierała broń.
Wykrzyknęła, że mamy być gotowi. Spakować co najpotrzebniejsze, co kto ma. Zaraz będą
wywozić nas do niewoli czy do wojskowych szpitali. Opuszczamy Mokotów.
Był ranek 29 września. Zrobił się ruch. Podbiegła do nas matka Danusi. Wyszeptała gorączkowo,
że jest w posiadaniu sporej ilości biżuterii i zegarków. Lęka się brać to wszystko sama. Weźmy,
przewieziemy na sobie część jej bogactwa, oddamy jej potem. Mogą odbierać, rewidować, rannych
może nie będą sprawdzać. Wcisnęła mi na palec złotą obrączkę, pierścionek, zegarek na przegub
ramienia. Nie wiem, złoty czy zwyczajny. Pierwszy raz w życiu miałam przy sobie zegarek.
Chodził. Wskazywał godzinę ósmą czterdzieści pięć. Andrzej wzięła od matki Danusi broszkę z
brylantami osadzonymi w platynie. Niezwykle cenna, według słów tej pani. Zapięła ją pod bluzką,
do kieszeni włożyła kilka pierścionków, na rękę bransoletkę i także zegarek.
Przekręciłam się z trudem na bok. Przejrzałam plecak Pasa. Próbowałam zrolować jego materiał,
pomogła mi mat-
ka Danusi, przytroczyłam jeszcze menażkę. Ołówkiem znalezionym w kieszonce plecaka
napisałam na również znalezionej tam kartce kilka słów. Posyłam jego rzeczy, jest wszak bez
niczego. Kiedy zajrzała kulejąca dziewczyna, ubłagałam ją, żeby zeszła piętro niżej, odszukała
porucznika Pasa i oddała mu jego własność. Teraz można było już się trochę poruszać, wszyscy
szykowali się do wyjazdu, podobno już kogoś wynoszono. Wiedziałam, że w pugilaresie Pasa były
pieniądze, rodzinne fotografie, kilka dolarów. Mężczyzn mogą umieścić w osobnym szpitalu, musi
mieć przy sobie co najkonieczniejsze.
Przejrzałam i swoją torbę. Miałam w saszetce kilka setek, pięćset złotych, czyli „górala",
legitymację, grzebień, ręcznik. I wtedy przypadkiem znalazłam pistolet. Nie było już komu go
oddać. Ukryłam broń najgłębiej jak mogłam, w skarpetce zawiniętej w koszulę. Będzie co ma być.
Proszona dziewczyna zrazu odmawiała, ale w końcu dała się ubłagać. Dźwignęła plecak, wyszła.
Ogień za oknem zgasł. Tylko żar trwał ciągle. Ciepło, dymnie. Chciało się siusiu, ale nie było ani w
co, ani jak. Tylu chłopaków w pokoju i tylko my z Andrzejem leżące dziewczyny. Matka Danusi
wyszła zbierać co się da z własnego mieszkania. Po niewielkiej chwili kulejąca koleżanka wróciła.
Rzuciła mi plecak Pasa przy twarzy.
„Ten porucznik umarł nad ranem, jeszcze było ciemno".
„Jak to, umarł? Niemożliwe. Widziałam go, rozmawiałam, był tutaj, bliżej stał niż ty".
„Kiedy mówię, że umarł, to umarł. Zniesiono go na podwórko przy Bałuckiego 14. Tam jest
wykopany dół, leży w tym dole już trzech. Właśnie go zakopują".
Trzech? No tak, wieczorem 27 było dwóch, potem Pas zaniósł tam tego, co skonał w naszej
piwnicy, a teraz dokładają jego, pomyślało się. I nic. Żadnych uczuć. Jak drewno.
Znów wbiegła pielęgniarka:
„Jesteście gotowi? Zaraz rozniesiemy coś na śniadanie. Nie wiadomo, kiedy i gdzie dostaniecie
jeść. Niemcy pozwolili posilić was przed drogą".
Zaczęłam rozwiązywać troki plecaka Pasa. Postanowiłam go zabrać, przełożyć do niego własne
rzeczy z torby. Wyjęłam maszynkę do golenia, pędzel, żyletki. Kto chce? Wyciągnęło się kilka rąk.
Chętnych było więcej niż możliwości obdarowania.
„Kto chce koszulę, kalesony, skarpety?" Rozdawałam te męskie akcesoria, ludzie kłócili się,
odpychali, wyrywali, każdy chciał.
„Kto chce sweter?" „Głupia, sweter zatrzymaj dla siebie, co z tego, że za duży. Tam, gdzie nas
wiozą, może być zimno, nic nie masz", tłumaczyła podenerwowana Andrzej. Ale nie chciałam
swetra Pasa. Był męski, robiony „ryżem" przez pracowite dłonie żony albo córki, Żenki, która była
dokładnie w moim wieku. Uważałam, że powinien otrzymać go któryś z rannych. Nie wiem, kto go
porwał. Zatrzymałam menażkę, pustą manierkę, przybory do jedzenia. I portfel. Za te pieniądze
pochowam kiedyś porucznika Pasa na prawdziwym cmentarzu, w prawdziwej trumnie. A
fotografie i to, co zostanie z pieniędzy, oddam rodzinie, jeżeli ją znajdę, jeżeli żyje. Zatrzymałam
też jego opatrunek osobisty. Własnego nie miałam, a przecież trzeba będzie zmienić to, co na ranie,
która cuchnie niemożliwie. Czy matka Danusi pomoże mi w tym? Oddałam jedną butlę ze
spirytusem, drugą, tę którą wsunął mi do torby Pas, zosta-
wiłam sobie. Chyba tak było sprawiedliwie. Spirytus może okazać się bezcenną walutą. Potem
zaczęło się czekanie.
Znowu mącznokleista, słodka zupa. Nie do przełknięcia. Dodano tym razem po pół kubeczka
wody. Nigdy w życiu nie smakowała mi tak woda. Mogłabym wypić chyba wiadro. Ale nie było
więcej.
W pokoju rósł gwar. Poruszający się ranni wyglądali przez okno. Podobno na dole, przy
Bałuckiego ustawiały się chłopskie furmanki. Miały nas gdzieś przetransportować.
Najpierw kazano schodzić tym, którzy mogli się ruszać. Śpieszyli się, tłoczyli, większość
mężczyzn. Kobiety przeznaczono na później. Czas biegł, nie wiem, jak długo leżałyśmy. Chyba
zeszło do godziny siedemnastej? Może dalej.
Zapomniałam, że mam na ręku zegarek. Matka Danusi nie opuszczała nas. Nie, to nie była
troskliwość, ona pilnowała swoich precjozów, które powierzyła w nasze ręce. Była pilna w tym
dozorze. Tłumaczyła niezgrabnie, że złoto i te drobiazgi nie są tylko jej własnością. W przeważnej
części należą do wspólnika jubilera-zegarmistrza. Przed powstaniem prowadzili razem interesy,
musi oddać co jego. Danusia cieszyła się, że opuszczamy Mokotów. Lękła się bardzo pożarów,
które wciąż gdzieś wybuchały.
Wreszcie zniesiono i nas. Teraz z paradą, na prawdziwych noszach. Robili to niemieccy żołnierze.
My dwie z Andrzejem zostałyśmy na sam koniec. Andrzej niecierpliwiła się. A jeżeli o nas
zapomną, ani chybi dostaniemy kulkę w głowę. Nikt się nie będzie cackał. Nie zapomniano.
Położono nas na wozie, w dechach, na wiązce słomy. Chłopina - furman patrzył krzywo, ruszał
wąsami.
„I na co wam to było, głupie! Że chłopaki, jak to chłopaki, ale żeby panienki! Że też wam ojciec
dupy nie
sprał, po pysku nie wytrzaskał, nimeście poszły. Tera te pludry każą was wozić, kunie męczyć,
psiekrwie jedne!"
Czy psiekrwie odnosiło się do Niemców, czy do nas? Nigdy się nie dowiedziałam.
Sznur furmanek trwał w bezruchu. Niektóre z wozów były dwukonne, większość jednokonek.
Wozy - gnojowice, jeszcze zachowały charakterystyczny zapach, wysłane półzgniłą słomą. Niemcy
chodzili wzdłuż nich. Zaglądali w twarze rannych, naradzali się, szwargotali. Chyba czekano na
coś, czy na kogoś.
Patrzyłam w bure niebo. Nagle zobaczyłam nad sobą kogoś we wrogim mundurze. Oficer. Zdjął
czapkę z „gapą", przesunął dłonią po krótko ostrzyżonej, posrebrzonej siwizną czuprynie. Rysy
pocięte bruzdami, oczy dociekliwe, cień życzliwości, coś jak błysk współczucia w spojrzeniu.
Zagdakał. Andrzej miała przymknięte powieki, udawała śpiącą. Odpowiedziałam po francusku, że
nie rozumiem go. Wtedy on pięknym, paryskim akcentem zaczął pytać. Ile mam lat, gdzie rodzice,
ile rodzeństwa, gdzie są. Ma córkę w moim wieku, czynną aktywnie w dziewczęcej młodzieżowej
organizacji. „Nie jestem hitlerowcem", szepnął. Uśmiechnęłam się. Gdzie znaleźć słowa dla takiej
deklaracji? Miał wszakże na sobie ten mundur, dowodził zapewne naszym konwojem. „Co pani
będzie robić po dojściu do zdrowia, kiedy was wyleczymy?" Spojrzałam mu twardo w oczy.
Szukałam w skołatanej głowie odpowiedzi. Francuskie słowa umykały, szukałam ich, myliły się
formy gramatyczne.
„Jeżeli będziecie tu jeszcze, wrócę do konspiracji".
Czekałam na kulę. Nosił przy pasie kaburę z ciężkim pistoletem, niechże go ujmie, niech się to raz
stanie.
Spojrzałam w niebo, dym palących się domów pogłębiał zapadający wieczór. Cisza. Kiedy
zerknęłam ku Niemcowi zdziwiona, że nic się nie dzieje, nie było go. Odszedł?
Zwyczajnie odszedł? „Coś ty narobiła, tak nie wolno, teraz zastrzelą nas obie!", upominała
Andrzej. Po jej policzkach toczyły się łzy. „Zgubiłaś nas, może wszystkich!".
Nadjechał motocyklista, z przyczepą, minął konwój, zawrócił. Mignęła sylwetka oficera. Gdzieś na
początku szeregu furmanki ruszyły. Żelazne obręcze kół łomotały po bruku. Wtedy przybiegł
zdyszany żołnierz. Z uwagą przyglądał się leżącym rannym, sprawdzał wóz po wozie. Znalazł nas.
Rzucił nam na posłanie dwa czerwone, lśniące świeżością jabłka. Jakieś zdanie po niemiecku,
znikł. Andrzej chwyciła jabłko, przytuliła do twarzy, pocałowała je.
„To był ordynans tego oficera. Jego dowódca kazał nam dać te jabłka".
Żarłocznie zatopiła zęby w miąższu owocu. Zapach. Jakbyśmy nagle znalazły się w sadzie, pod
drzewami, na których zwisają takie duże, świeże, kolorowe. Zdziwiło. Nie wiedziałam, że Andrzej-
Basia zna niemiecki. Wtedy udawała sen, a teraz je. Dlaczego je? Czy wolno, czy nie ubliża to
godności żołnierza, zwyczajnie chrupać, przyjąć, pogryźć? On się zlitował, wróg się nami
„wzruszył". Andrzej wcisnęła mi w dłonie owoc. Chrzęst jej zębów, usta robią się wilgotne, ślina
wzbiera, och, jak bardzo chce się pić, jeść, połykać, gryźć.
„Idiotka, masz się czym przejmować. Trzeba żyć, musimy żyć, a jabłka nie są niemieckie, ale
nasze, zrabowane przez nich!"
Ugryzłam. To było chyba najwspanialsze jabłko w życiu. Nigdy przedtem ani potem nie
smakowało tak, jak ono.
Łykałam coś pachnącego, pełnego soku, słońca, powietrza. Wstydziłam się, że to robię, ale zjadłam
nawet ogryzek.
Nasz furman ruszył. Szkapina truchtała niezdarnie. Zatrzęsło, zabolało. Wjechaliśmy na Puławską.
Po obu stronach furmanek Niemcy na motorach. „Konwój", wydęła wargi Andrzej. Wywożą nas z
honorami. Zerknęłam w lewo, Brama. Tak zwana Baszta, zbryzgana ciosami kuł. Ogrody, potem
zraniony pociskiem, półzgruzowany kościół Świętego Michała. Tu miał się odbyć ślub Ini. Przy
kościele stromy zjazd w Dolną. Teraz można by przebiec w dół spokojnie, nie ma obstrzału, nie
strzelają. Znów ogrody. Zubożała zieleń, niezebrane, półzgniłe pomidory czerwienią się jeszcze
gdzie niegdzie. Po prawej? Pusta, milcząca Ursynowska. Nie dojrzę stąd miejsca, w którym
STAŁO się z Marianem, z Ula, ze mną. Park Dreszera zryty, przeorany wojną, rozjechany
czołgami. Rowy, w których przeczekiwało się nalot, drzewa wyszarpnięte z ziemi, krzyczą ku
niebu, chwytają je w zakrzywione szpony korzeni. Odyńca, tutaj pytałam, czy przybyła z lotniska
grupa nie wie czego o młodszym bracie. Ale to byli chłopcy z PAL-u. Rozjechana, ugładzona
barykada przy Malczewskiego. Nikt jej nie strzeże, tylko tramwajowy wagon przewrócony na bok,
wielekroć ranny szczerzy ku Niemcom na motorach swoje czarne dno pełne zardzewiałych kółek.
Nasyp. Tu zostały zwłoki zasypanej kompanii porucznika Judyma. On sam chyba poszedł do
niewoli, wciąż z pamięcią, że tylko on, dowódca został wtedy wezwany na odprawę i dlatego nie
ma go z jego żołnierzami. Po lewej ugodzone pociskiem resztki pałacyku, w którym Urszulanki
prowadziły stołówkę. Może błądzi tam jeszcze echo kroków sienkiewiczowskiej zakochanej
Krzysi
Drohojowskiej, zatupocze po cegłach energiczna Baśka, westchnie Ketling, rozlegnie się gromki
głos pana Zagłoby.
Przy zerwanej siatce tkwi na złamanej łodydze rozkwitła georginia. A obok czerwone cegły po
domach, dwóch, trzech? Stamtąd ściągnięto nieżywą już Krystę, stamtąd oglądaliśmy śmierć
Mostu. Puławska 128, wbity w chmurę żelazobetonowy sztych. Pod tym jest Wojtek, Danda, pan
Rapacki, który nie wrócił do żony. Zrąbany bastion szkoły przy Woronicza. Cisza, cisza, tylko
warkot motocykli, turkot obręczy kół po zrytej jezdni, ból w nodze, w głowie, w całym ciele.
Kartoflane pole, pośrodku ocalała jabłoń, nieco krzywa. Pod nią oparty o pień Pas zwykł czynić
notatki, ćmił z uwagą, oszczędnie, resztkę papierosa.
Znowu rozjechana barykada, po lewej niski murek, połupany, przy ogrodach Królikami. Hasło,
odzew, nie ma warty. Tędy biegło się, biegło na zdrowych, mocnych nogach. Nie dojrzę stąd Ikara
ani domku pani Reny. Potem już nic, tylko Niemcy i my. Zdumiewają wytrysłe nagle drzewa, złocą
się liśćmi, czerwienią, ozdobione jagodami jarzębiny. Tam, w Obozie, jeszcze w sierpniu, w pełni
słonecznego września podmuchy rozebrały gałęzie do naga.
Wszystko już zostało w tyle. Kordon jakby zagęścił się. Prócz motocyklistów ukazują przy wozach
żołnierze na rowerach. Prawie przy każdej furmance mundury, garnki hełmów, odpasione gęby, złe
oczy. Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Zasnęłam? Plac pełen ludzi, tobołów, krzyku, skomlenia,
wymysłów, obelg. Gwizd pociągu. Miga czyjaś znajoma twarz. Wozy przedzierają się przez tłok,
świst bata, skręcamy. Znowu postój. Długie czekanie, na co. Zaczyna padać deszcz. Chwytam w
usta krople.
Ruszamy. Luźno, już nie ma tłoku, nie ma ludzi, są za to barakodomki, przez okna wyglądają
niemieckie kobiety. Uliczka jest wąska. Niemki rzucają ku nam jakieś, chyba plugawe wyrazy. I
nagle ogromna przestrzeń terenu wyścigów na Służewcu. Roi się od mundurów. Mundury targują
się ze sobą o coś. O nas? Wreszcie wnoszą ładunek po ładunku, z wozów do stajni. To właściwie
nie są stajnie, coś w rodzaju dachu podpartego słupami, wzdłuż słupów cementowe czy kamienne
żłoby, opatrzone żelaznymi kółkami do uwiazu koni. Nie ma koni, jesteśmy my. Pod żłobami
chudziutka słoma. Kładą nas na niej pokotem, ciasno, jedno przy drugim.
Znalazła się matka Danusi i sama Danusia. Ta pani otula córeczkę, troskliwie przygląda się nam,
bada nieznacznie dłonią, czy mamy to, co nam dała do przewiezienia? Pośrodku, przez całą
długość stajni wymiecione przejście. Wjeżdża w nie gniady koń, ciągnie kuchnię polową. Woń
grochówki. Żołnierz w białym przybrudzonym fartuchu sięga chochlą w głąb gara. Rozlewa
zawartość kotła w podstawiane naczynia. Ktoś je widać przechował, nie wszyscy mają. Nie
rozdzielono nas, są i sanitariuszki, roznoszą menażki, miski, skorupy.
Szafarz przy kuchni śmieje się gromko: „guten apetit", czy coś w tym rodzaju. Nie mogę jeść
grochówki, chyba mam gorączkę. Jest jeszcze kawa. Zbożowa, wodnista i niesłodka, przestudzona.
Można otrzymać pełen kubek.
W tej stajni oblazły mnie wszy. Zrazu nie wiedziałam, co swędzi, dlaczego. Dopiero potem. Były
wszędzie, gryzły wszystkich. Noc. Wilgoć przenikała odzież, lepiła się do ciała. Rozpadał się na
dobre deszcz. Rano lało. Woda podpływała w głąb pomieszczenia, przesiąkała słomę. Chyba
znowu był koń i niemiecki żołnierz z połową kuchnią? A może to dopiero w porze obiadowej?
Zrobił się ruch. Nie wiedziałyśmy, czemu. Sanitariuszki nagle spłoszone, skupiły się, szeptały zbite
w przejściu, wyglądały jak stadko kuropatw. Podniecona matka Danusi przysiadła prawie na nas,
niby między mną i Andrzejem. Przyjechali chłopi z Pyr, tłumaczyła. Przywieźli dla nas żywność,
kiełbasę, pieczywo, dużo. Niemcy skonfiskowali. Ci chłopi wracają, można się z nimi zabrać,
oczywiście za opłatą. Niemcy patrzą przez palce, jakby chcieli, aby nas było mniej, dużo mniej.
Kto może się ruszać, powinien uciekać. Jakoby obóz rannych ma przejąć zgrupowanie eses. Ona to
wie od jednego oficera. Toczą się jakieś targi o nas. Esesowcy chcą nas rozstrzelać, w każdym
razie ciężko rannych, unieruchomionych. Gdy przyjdzie komisja, będzie pytać. Trzeba twierdzić,
koniecznie trzeba, że się jest osobą cywilną. Żołnierze dostaną kulkę. Dlatego sanitariuszki i
lekarze muszą natychmiast uciekać, chłopi ich wywiozą.
„Wehrmacht patrzy przez palce", powiadam, „udaje, że nic się nie dzieje".
Andrzej słucha z uwagą. Mamy oddać biżuterię, tak? Tak, właśnie tak, ale nie tylko o to...
„Wy macie jeszcze pieniądze, widziałam", pokazuje na mnie. „Przecież nie będę płacić chłopu
złotym pierścionkiem. Biżuteria nie jest cała moja, a zresztą... Przedpowstaniowe młynarki są
ważne, wszędzie poza Warszawą można za nie coś kupić, gdybyś mi dała, co masz"...
Wręczam matce Danusi jej zegarek, obrączkę, pierścionek. Andrzej szpera po kieszeniach, wtyka
jej w ręce błyskotki.
Ja nie mam żadnych pieniędzy", mówi Andrzej. „Jeśli wedle pani słów one znaczą, przecież ich
pani nie zabierze koleżance?"
Ta pani wydaje się zmieszana. Odwracając w bok oczy mówi, że najpewniej nas rozstrzelają. Jej
Danusia ma trzynaście łat. Matka musi ratować chore dziecko, zapewnić mu jakiś byt na najbliższe
dni. Po wojnie będzie nas szukać, znajdzie, jeśli przetrwamy, odda wszystko, ale teraz...
Wygrzebuję swoje banknoty, setki i „górale", drapieżne palce chwytają. Nie masz więcej?
Widziałam, w portfelu zabitego oficera, masz dolary. Nie mam. Nie mogę rozporządzać tym, co
należało do Pasa. Jeżeli nas nie rozwalą, jeżeli tylko będzie można, wrócę do Warszawy, na
Mokotów, znajdę go i pochowam na cmentarzu. A jeśli nawet coś z tej sumy zostanie, trzeba
odszukać wdowę i córkę, Żenkę, oddać.
Ale matka Danusi nie chce pojąć. Nie wierzy, że mamy szansę przeżyć. Cuchną nam rany, tak czy
siak, jeśli nie Niemcy, zabije nas gangrena. Nie ma przed nami jutra, a jej Danusia...
„Nie mogę", ucinam sprawę. „Oddałam pani, co należało do mnie. Wszystko".
Znowu zrobiło się cicho. Danusia z matką odjechały. Robi się puściej. Przerzedziło się także wśród
rannych. Kto zdołał zwlec się ze słomy, znikł. Zniknęły też sanitariuszki. Nawet i Małgorzatka, o
której śpiewało się piosenkę. Zimno. Ani śladu lekarza.
Na drugi dzień przyszła komisja. Grupa niemieckich oficerów z tłumaczem. Zatrzymywali się przy
każdym z leżących, pilnie spisywali personalia. Imię, nazwisko, wiek, zawód, adres. Czy się jest
cywilnym, czy wojskowym,
gdzie, w jakich okolicznościach ranny, ranna. Może brało się udział? Kłamiesz, kłamiesz.
Oznajmiono, że cywilni będą zaraz przewiezieni do szpitali. Otrzymają lepsze warunki, lekarską
pomoc. Taka była kapitulacyjna umowa, oni są żołnierzami, dotrzymują umów.
Żołnierze poczęli wynosić ludzi. Zdumienie. Koledzy, których się znało, podziwiało ich odwagę, o
których czynach przekazywano sobie wieści, teraz twierdzili, że skąd, oni przypadkiem, byli
właśnie u cioci, wujka, u babci w tej dzielnicy, nigdy, raniło ich przy studni, zasypało w piwnicy.
Coraz puściej, coraz zimniej. Już nie przywożono grochówki w polowej kuchni. Zrobiło się nas
bardzo mało. Nie więcej nad trzydzieści parę osób. Tylko my dwie z Andrzejem dziewczyny,
reszta chłopcy, przeważnie nieprzytomni. Niech się dzieje co chce. Uparcie powtarzałyśmy
następnej komisji i następnej. Byłyśmy i jesteśmy żołnierzami.
Jeszcze jeden dzień. Pod wieczór wynoszono resztę. Znalazłam się z kolegami w towarowym
wagonie, tuż przy zasuwanych drzwiach. To był ostatni wagon składu. Deszcz ustał, słońce
zapaliło się niespodziewanie czerwienią zachodu, chmury przetarte. Niemcy biegali wzdłuż
pociągu. Był chyba długi. I nagle żołnierz wywlókł mnie z wagonu, porwał na ręce. Zdążyłam
chwycić w zęby plecak. Opierałam się, odpychałam go, krzycząc, niech zostawi, muszę być z
kolegami. Niemiec nie słuchał. Biegł, dyszał, pot płynął mu spod hełmu. Uderzyłam go płaską
dłonią w pyzatą gębę. Przygarnął mnie ciaśniej, unieruchomił ręce. Zawołał, tchnąć cebulą:
„Głupia, głupia, rozwałka"! Wetknął mnie do jakiegoś innego wagonu, bardziej na przedzie. To był
wagon bez dachu.
„Andrzej! Tam została Basia, moja koleżanka, Basia!"
Zawrócił. Nie minęło wiele, a przytargał Andrzeja. Gwizd lokomotywy. Już w ruchu spadł na nas
tobół pełen pościeli. „Na!"
Jechaliśmy. Noc. Pociąg dygotał, trząsł po szynach. Ciasno, ciemno, głowa przy głowie. Na niebie
nagle księżyc, krągły, świetlisty.
„Bliżej, dopuść bliżej i granatami w nich!"
To krzyczał leżący w tyle, za nami. Chyba nieprzytomny.
„Poznaję go po głosie, to Heniek Milewski. Znosiłam go z barykady przy Alejach i Różanej, dostał
w głowę, siedemnastego, na dzień przed tym, kiedy i mnie się oberwało".
Jest więc nas troje, pomyślałam, kim są ci, z którymi jedziemy? O dniu przekonałam się i
przeraziłam. To były staruszki ze schroniska, te same ludzkie strzępy, które kiedyś po powrocie z
Sadyby wynosiłyśmy z ognia, Andrzej i ja, pod komendą Mariana. Przetrwały, przeżyły, może nie
wszystkie, ale to są one. Teraz dzielą z nami wspólny los.
Życie płata czasem niespodzianki, powraca do chwil, do ludzi. Któż by przypuszczał wtedy, pod
ogniem i bombami sztukasów, w pożodze, przez którą należało się przedrzeć, dotrzeć, wynieść, że
tak oto się spotkamy. Tylko jedna ranna, chyba cywilna, prócz nas obu i tego krzyczącego o
granatach chłopaka, a reszta to starowiny. Miałam naprzeciw tę rozpłakaną, obcą młodą kobietę
czy dziewczynę. Wołała pomocy, skarżyła się na chłód, jęczała, narzekała.
Przy udziale Andrzeja rozplatałyśmy tobół, którym obdarował nas niemiecki żołnierz. Czyjeś
kołdry, chyba trzy, powłoki, poduszki, prześcieradła. Andrzej cisnęła
płaczącej różową atłasową kołdrę w powłoczce ozdobionej koronkami. Przycichła na krótko. „O
Boże, o Boże, o Jezu miłosierny".
Skowyt staruszek, skowyt tej kobiety, komendy wydawane przez Heńka. Słońce chłodne, dalekie.
Pociąg stanął. Ktoś biegł wzdłuż składu, wołał po polsku, że Pruszków nie jest w stanie przyjąć
transportu obłożnie chorych. Głosy, wiele głosów, przetargi, narady. Znów czyjeś kroki, ktoś
wspina się ku nam po drabince na wagonie. Nad skrajem lory głowa mężczyzny:
„Jestem katolickim kapłanem. Czy potrzeba wam pomocy?" „Tak", wołam odruchowo, szybciej
niż świadome rozumowanie. Błagamy o basen, o jakieś naczynie. Grozi nam gangrena!
Przybysz jest zdumiony, zgorszony.
„Tylko tyle?"
Dziwi się, czeka moment i znika. Andrzej napomina mnie. Jak mogłam, księdzu chodziło o
spowiedź, o sakramenty. Odparłam, że byłyśmy u spowiedzi, Heniek jest nieprzytomny, chore zaś
na raka, wyjące z bólu, konające i tak nie są w stanie się spowiadać. Zresztą one miały stałego
kapelana, na pewno w sierpniu korzystały z jego duchownej opieki, w schronisku, może także i
później. Z czego mają się spowiadać, kiedy mogły zgrzeszyć, ich cierpienie było chyba dostateczną
pokutą. A naczynie jest konieczne. Jeżeli zaczną się odleżyny, to matka Danusi będzie miała
słuszność.
Pociąg drgnął. Szarpnięcie wagonów wyzwoliło gromadny jęk.
„Matuchno, Jezusie Nazareński, ratunku, boli, boli".
Obłoki pociemniały, zmieniły się w chmury, zawisłe ciężko, prawie nad nami. Deszcz. Ciągły,
miarowy, jedno-
stajny, prawdziwie jesienny. Znowu postój. I nagle, nad lorą popiersie niemieckiego żołnierza.
Ręka wznosi się, coś ciska. Granat? Między mnie i Andrzeja spadł dzbanek. Fajansowy, z uchem, z
napisem: „półtora litra". Ksiądz, którego nadzieje zawiodłam, spełnił prośbę, jakimś cudem
dostarczył naczynie. Podawaliśmy je sobie z rąk do rąk, ulga, potem napełnione wracało do mnie.
Znajdowałam się przy ścianie wagonu, w deskach podłogi szpara. Wylewało się przez nią
zawartość, szło składnie, pomagał dziubek dzbanka, między umykające spodem podkłady, struga
za strugą.
Postój w Grodzisku, znów tupoty, narady, głosy. Jazda. Dygot rozklekotanych kół. Mijamy stację
w Łodzi, słyszymy wyraźnie wołanie kolejarzy Litzmanstadt. I dalej, wciąż jedziemy dalej. Dokąd?
O zmroku, po dobie podróży długie stanie w Posen. A potem chyba zwrot, chyba się cofamy.
„Wiozą nas do Oświęcimia", stwierdza drewnianym głosem Andrzej. „Spalą nas żywcem czy
najpierw zaniosą do gazu? Chyba raczej na żywo, nie będzie im się chciało robić z nami ceregieli".
Noc. Pływamy w kałużach deszczu, który nie chce ustać. Nie ma księżyca, nie ma gwiazd.
Następny ranek. Znowu Litzmanstadt. A potem jazda, długa, dygot, trzęsienie. Znowu Grodzisk.
Nad wieczorem stanęliśmy w Milanówku. Trzask otwieranych lor. Z głośnika niezrozumiały
niemiecki bełkot. Kolejarze z hałasem rozwalają drzwi. Podmuch powietrza, deszcz ustał. I jeszcze
raz megafon, teraz łamaną polszczyzną. Transport ma być wyładowany w ciągu godziny. Kogo
mieszkańcy Milanówka nie wyjmą, pojedzie nach Auschwitz. Trzask, chrobot w głośniku, cisza.
Spoglądamy ku sobie z Andrzejem. Mówi w przestrzeń:
„Leżymy w ostatnim wagonie. Spostrzegłam, jak mnie niósł ten żołnierz w Warszawie, wtedy.
Masz tutaj kogo znajomego?" Nie mam, ona także nie.
Z daleka słychać wielokrotny tupot stóp. Dźwiganie, oddechy, ludzie śpieszą, na peronie
wyładowani. W perspektywie otwartych drzwi widzę betonowy peron i to, co się na nim dzieje,
układa. Leżą na kamieniu, byle jak. Ratownicy uwijają się, czas mija, ucieka. Do nas nikt nie
podchodzi. Nie podejdzie. Mieszkańcy Milanówka szukają przede wszystkim bliskich, rodziny,
znajomych. Nie chcę na to patrzeć, zamykam oczy. Nie trzeba zazdrościć życia, po co.
Nagle czuję, że coś się dzieje. Przez uchylone powieki widzę, że Andrzej podparta na łokciu
podnosi prawe ramię, robi charakterystyczny znak, gest, który kiedyś mówił wiele. W otworze
wagonu rozczochrana głowa. Już widzę chłopaka wspartego o kulach. Odpowiedź tym samym
znakiem, zgiętym w ramieniu łokciem. Człowiek znika. Nie mija wiele, a zjawiają się, młodzi,
kilku. Ten o kulach dyryguje. Przybysze wywlekają najpierw Andrzeja, potem mnie. Wołamy, że
jeszcze Heniek, Heniek Milewski, żołnierz ranny w głowę. Więc w ostatniej chyba minucie,
dosłownie, prawie w ruchu zdążyli wyciągnąć Heńka.
Przedtem, chyba w trakcie, kiedy oni nas, jacyś, widać znajomi wywlekli tę skarżącą się,
krzykliwą, której dałyśmy kołdrę. Otoczyli ją, głaskali, pocieszali, ktoś nawet obmywał jej twarz.
Gwizd, przeciągły, skrzypliwy, groźny. Kłęby pary, lokomotywa w ruchu. Pociąg odjechał.
Nowotworowe staruszki odpłynęły w tumanach pociągowego dymu w ostatnią drogę. Nikt nie
zdążył ich wynieść.
Wybawcy okazali się kolegami. Jakimś cudem przeżyli zajęcie przez Niemców Starówki. Podobnie
jak my teraz na peronie, leżeli, tyle że na Starym Rynku. Od pierwszych dni września kurują się,
niektórzy już się wyleczyli w podwarszawskich miejscowościach. Teraz ratują innych.
Słuchałyśmy ich urywkowych relacji, rozciągnięte na płytach peronu dworca w Milanówku.
Wieczór był chłodny, podeszczowy. Ludzie zbierali rannych, pustoszało. Był dzień 3 października
1944 roku. Tam właśnie, na peronie, dowiedziałam się o kapitulacji Śródmieścia.