ANDRZEJ DRZEWIŃSKI
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI
ZABÓJCY SZATANA
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WROCŁAW 1989
Mężczyźni rozwinęli się w tyralierę i powstrzymując skaczące do przodu psy ruszyli
powoli w kierunku rozproszonych budynków. Kilku policjantów
skupionych wokół
furgonetki skończyło ładować karabiny. Gęsta para ich oddechów sprawiła, że Cleeve
przypomniał sobie o przenikliwym zimnie i zamknął okno.
Spojrzał na zegarek. Z pewnością siódma rano nie była tą porą dnia, kiedy czuł się
najlepiej. Usiadł za biurkiem kryjąc twarz w dłoniach, ale trzask otwieranych drzwi i głośny
okrzyk nie pozwoliły mu się skupić.
—
Mam nadzieję, że cię nie obudziłem? — mimo wczesnej pory Bob wyglądał świeżo
jak zawsze. — Koniec pracy biurowej, koniec siedzenia na prowincji. Jedziesz do Londynu
—
rzucił na biurko skórzaną teczkę. — Ale lepiej się nie ciesz, nie jedziesz na wycieczkę.
Szykuje się coś większego.
—
A więc z deszczu pod rynnę... — Cleeve otworzył teczkę.
W środku była tylko jedna, w połowie zapisana kartka.
— H
ej, przecież tu nic nie ma!
Bob wzruszył ramionami.
—
Sam wiem niewiele więcej. W jakiejś zapadłej wiosce, w Szkocji, zaczęły się dziać
dziwne rzeczy i centrala ściąga wolnych pracowników, żeby się tym zajęli.
— Co to znaczy „dziwne rzeczy”?
— Nie wiem. Po
dobno wszyscy mieszkańcy oszaleli. Były też jakieś zajścia z ekipą
filmową, która kręci w okolicy tej wsi.
—
Pewnie robili za bardzo rozebrane sceny i zgorszeni chłopi popędzili ich widłami.
Bob zerknął na zegarek i podniósł się z fotela.
—
Nie, to coś poważnego. Dowiesz się wszystkiego w centrali.
—
Zaraz, zaczekaj moment. Wiesz może, dlaczego zainteresował się tym właśnie
kontrwywiad? Przecież to sprawa policji.
—
Nie mam pojęcia. No to na razie, bardzo się spieszę... — Bob ruszył ku drzwiom. —
Pospies
z się, wyjeżdżasz przedpołudniowym.
Cleeve kiwnął głową.
—
A... a jak się ta dziura nazywa?
—
Mc'Nunns Forest. I uważaj, żebyś sam nie oszalał, jeśli się tam znajdziesz... — głos
Boba dobiegł już z korytarza.
Cleeve obejrzał z obu stron trzymaną w ręku kartkę, schował ją z powrotem do teczki i
odłożył na biurko. Przez chwilę przerzucał bezmyślnie papiery, ale szybko porzucił myśl o
ich uporządkowaniu przed wyjazdem. Zapalił papierosa i ruszył do okna.
Tyraliera mężczyzn znikała właśnie za linią zabudowań gospodarczych. Pewnie znowu
jakaś samotna staruszka wywołała alarm twierdząc, że widziała jak z lasu wychodzi
niedźwiedź albo dzik i grasuje na peryferiach miasteczka. Od kiedy nad pobliskim jeziorem
stworzono rezerwat, podobne alarmy nie należały do rzadkości.
Cleeve spojrzał na barometr.
—
O Boże — westchnął w duchu — czy można się dziwić, że ludzie wariują? Tak
niskie ciśnienie powinno usprawiedliwiać nawet najgorsze dziwactwa.
Przesunął ręką po swych coraz bardziej rzedniejących włosach.
—
Wezmę aspirynę — pomyślał i zrezygnowany opadł na fotel.
ROZDZIAŁ 1
Szli wąskim korytarzem. Brak okien i białe światło jarzeniówek drażniły Cleeva. Może
dlatego trochę nieuważnie słuchał sprawozdania Hubbarda.
—
Kiedy zbierali filmowców po okolicy, widok był raczej niecodzienny. Pokrwawieni,
pobici, zmęczeni do nie przytomności, a przede wszystkim przerażeni. Szpital w Hallford
miał pracy na kilka dni.
Cleeve zerknął na blondynkę stojącą przy automacie z kawą.
—
Był tam wtedy ktoś od nas?
— Nie —
Hubbard pokręcił rudą czupryną. — Wezwano mnie dopiero następnego dnia,
byłem tylko przy przesłuchaniach.
—
Ci z wioski przyznali się chociaż do czegoś?
— Praktycznie nie —
Hubbard zakręcił palcami. — Wspominają, że doszło do scysji,
ale nikt nie pamięta jej przebiegu, tak jakby działali w odurzeniu. Naturalnie zaprzeczają
wszystkiemu, nikogo nie bili, nic nie zniszczyli. Do tego niektórzy twierdzą, że to chyba sam
szatan ich wtedy opętał.
Zatrzymali się w migoczącym świetle zepsutej jarzeniówki. Z każdym rozbłyskiem na
najbliższych drzwiach widać było napis „Sala Projekcyjna”.
—
Rzeczywiście tak mocno bili?
—
Nie cackali się. Trudno jednak uwierzyć, że dokonali tego mieszkańcy wsi —
wpuszczając Cleeve'a do środka dodał — dopiero ten film...
Człowiek siedzący w fotelu odłożył fajkę i uniósł swoje rosłe ciało.
— Kopa lat —
powiedział i uścisnął oburącz dłoń Cleeve'a. — Jeff, twoja gęba nic się
nie zmieniła.
Goefrey wyjął wolną ręką papierosa i zanurzył jego koniec w płomieniu zapalniczki.
—
Twoja zaś coraz wyraźniej odzwierciedla łajdacki tryb życia — powiedział i
wydmuchał kółko dymu nad głowę Crewthera.
—
Czy muszą panowie tak kopcić? — wtrącił się Hubbard wymownie patrząc na
smużki dymu.
Zerknęli na niego, a później na siebie.
—
Nie wiesz przypadkiem, Jeff, o co chodzi temu człowiekowi z centrali? —
wymamrotał Crewther sięgając po chustkę.
—
Bardzo śmieszne — stwierdził Hubbard, siadając przy stoliku z klawiaturą. W sali
przygasło światło.
—
Jak wiadomo, Szkocja znajduje się na Wyspach Brytyjskich i podlega
zainteresowaniu naszeg
o urzędu, o co i panów bym prosił.
Cleeve z Crewtherem westchnęli unosząc głowy. Na wiszącym w rogu sali małym
ekranie ukazała się mapa Szkocji.
—
Mc'Nunns Forest liczy około stu mieszkańców i leży dwadzieścia kilometrów na
północny zachód od Hallford. Cztery dni temu ekipa z wytwórni Havisa kręciła tam jeden z
odcinków serialu.
Obraz zmienił się ukazując okolicę Hallford.
—
W czasie zdjęć filmowcy zostali brutalnie napadnięci i pobici przez wieśniaków. Do
tragedii nic doszło tylko dzięki temu, że nikt nie próbował się bronić. Niestety, obrażenia były
bardzo poważne.
Cleeve przechylił się do przodu.
—
Czy atakowano również policję?
— Nie —
Hubbard pstryknął przełącznikiem. — Ludzie z wioski wydawali się nawet
nie wiedzieć, za co byli zatrzymani. Ale proszę popatrzeć na kawałek taśmy, który został
nakręcony podczas ostatniego ujęcia. Widać na nim wystarczająco dużo.
Z umieszczonego w tylnej ścianie otworu trysnął snop światła. Stosunkowo nieliczne
smugi dymu świadczyły, że uruchomiona przez Hubbarda wentylacja działa bez zarzutu.
Na ekranie palił się ogień. Człowiek przywiązany do pnia płonął jak nasączony
benzyną, a z opadłej na pierś brody unosiły się snopy iskier. W tle widać było bryłę
wiejskiego kościoła. Stojąca przy pochylonym krzyżu grupa osób w ciemnych kapturach
obserwowała wleczoną ku drzewu kobietę. Według Cleeve'a była to Anetta Riedl, aktorka
znana z nowej wersji „Kaliguli”. Umazana czymś brunatnym szarpała się z całych sił. Nie
mogła jednak przeszkodzić oprawcy, który bez trudu przywiązał jej ręce do najniższych
gałęzi. Crewther roześmiał się, lecz zaraz umilkł. Mężczyzna na ekranie przestał krępować
dziewczynę. Obydwoje patrzyli poza kadr. Było to irytujące nienaturalne. Raptem w zasięg
kamery wskoczyło kilkanaście osób uzbrojonych w kije. Aktor ruszył w ich stronę. Cios
człowieka w ciemnej, postrzępionej marynarce zalał go krwią i rzucił na ziemię. Riedl
krzyczała zapewne z całych sił szeroko otwierając usta. Jej szamotanina była teraz znacznie
bardziej przekonywująca. Jeden z wieśniaków zbliżył się sztywnym krokiem do przywiązanej
dziewczyny i dobrze wymierzonym ciosem uderzył ją kijem w bok. Aktorka osunęła się
zemdlona, lecz grube sznury nie pozwoliły jej opaść na ziemię.
—
Miała trzy złamane żebra — szepnął Hubbard.
Obraz zadygotał i w zasięgu kamery pojawili się ludzie z obsługi. Widoczność
pogarszała się coraz bardziej, musiały gasnąć kolejne reflektory. Jedynie zrzucona na ziemię
kukła płonęła jasną plamą. Filmowcy wycofywali się między domy, a tłum metodycznie
postępował za nimi. Obraz rozbłysnął i zgasł.
Hubbard włączył oświetlenie.
—
To i tak mała próbka tego, co tam się działo. Pan Crewther ma kopię mojego raportu.
Crewther wyjął zgasłą fajkę spomiędzy zębów.
—
Widzieliście ich twarze — bardziej stwierdził, niż spytał..— To nie był atak
wściekłości, to było zimne okrucieństwo. Ale, na Boga, ono nie pasowało do nich. Ci ludzie,
to przecież zwykli wieśniacy.
Cleeve przeniósł wzrok na Hubbarda.
— Niech pan powie wreszcie w czym rzecz.
Hubbard pogładził podbródek.
— Objawy bezprzedmiotowej agre
sji u mieszkańców wioski mają związek z badaniami
socjopsychologicznymi prowadzonymi przed dziesięciu laty przez profesora Howarda
Wickliffa. Na ten trop wpadł nasz ekspert, doktor Garth ze „School for Social Research”.
Podejrzewa że ktoś musiał kontynuować badania i teraz eksperymentalnie sprawdzał wyniki.
— A ten Wickliff? —
Cleeve ściągnął z wargi resztki tytoniu.
—
Zapomniałem powiedzieć — Hubbard uniósł dłoń. — Wyjechał przed dziesięciu laty
do Stanów, na razie nic więcej nie wiemy.
Cleeve pokiwał głową.
— Teraz pan jest szefem —
Hubbard zerknął mu w twarz. — Ale wydaje się, że
najpierw trzeba ustalić, kto prowadzi tego typu badania.
Cleeve zajrzał do wnętrza paczki papierosów.
—
Ten Garth to ktoś z głową?
— Raczej tak.
—
To dobrze, niech więc sprawdza. My zajmiemy się Wickliffem — spojrzał na
Crewthera. Potem zmiął pustą paczkę i wrzucił do kosza.
Ruchem głowy Cleeve pozdrowił obecnych i zajął ostatni wolny fotel. Niewielki,
pozbawiony okien pokój był tak zadymiony, że mimo włączonej na maksimum wentylacji nie
można było powstrzymać się od mrużenia oczu.
—
Słucham panów — zaczął zdławionym głosem. — Mam nadzieję, że ostatni tydzień
przyniósł wreszcie konkretne rezultaty.
Crewther uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. Cleeve odwrócił głowę.
— Garth,
może pan zacznie...
Młody naukowiec rozprostował złożoną we czworo kartkę.
—
Zanalizowałem bardzo dokładnie wszystkie dostępne w archiwach opisy badań
prowadzonych przez profesora Wickliffa. Niestety dane są nadzwyczaj skąpe. Mój raport na
ten temat mieści się na kilku stronach.
Garth położył przed Cleevem cienką, plastikową teczkę.
—
Dużo więcej materiału dostarczył mi artykuł Wickliffa zamieszczony w jednym z
uniwersyteckich biuletynów. Z bibliografii wynika, że w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie
istniało aż czternaście prywatnych programów o profilu zbliżonym do badań Wickliffa, z
czego sześć finansowanych przez Północnoamerykańską Fundację Rozwoju Górnictwa.
— Co ma do tego górnictwo? —
wtrącił Cleeve.
Garth uśmiechnął się dyskretnie.
—
Oczywiście nic. Fundacja jest sponsorem wielu prestiżowych badań w celach
wyłącznie reklamowych. Ale dlaczego o tym mówię? Prawie dokładnie dziesięć lat temu
Wickliff nagle przerwał swoją pracę i, jak ustalił pan Hubbard, wyjechał do Stanów. W
niecały miesiąc później Fundacja wycofała się z finansowania wszelkich programów
naukowych dotyczących psychologii.
—
Rzeczywiście dziwna zbieżność. Co się stało z pozostałymi ośmioma programami?
—
Wszystkie zlikwidowano sześć lat temu, po wejściu w życie ustawy zakazującej
prowadzen
ia badań, których wyniki umożliwiałyby ingerencję w psychikę ludzką — Garth
przerwał na chwilę i również zapalił papierosa. — Ale to jeszcze nie wszystko. Razem z
panem Hubbardem ustaliliśmy, że Wickliff jest etatowym pracownikiem Fundacji...
—
Może z psychologa przekwalifikował się na górnika... — przerwał mu Crewther. —
Na to wskazywałyby również uzyskane przeze mnie informacje.
Wzrok Cleeve'a sprawił, że Crewther szybko stłumił uśmiech.
—
Jak tylko pan Garth przekazał mi swój raport — ciągnął — skontaktowałem się z
odpowiednią instancją amerykańską.
Szybko przerzucił leżące przed nim papiery.
—
I tak... Amerykanie twierdzą, że wspomniana ustawa jest w ich kraju ściśle
przestrzegana i nikt nie prowadzi tam badań o interesującym nas profilu. Wszystkie zespoły
naukowe fundacji są kontrolowane przez Amerykańską Radę Naukową, tak że jeśli Fundacja
realizuje jakiś tajny program, robi to poza granicami Stanów.
— Gdzie? —
spytał Cleeve.
Crewther wzruszył ramionami.
—
Jedynymi zagranicznymi filiami Fundacji są tak zwane Lotne Ekipy Geologiczne,
które sprawdzają możliwości ponownego uruchomienia starych kopalni w kilku państwach
południowoamerykańskich. Dowiedziałem się też, że Wickliff opuścił Stany Zjednoczone,
jednak w której jest ekipie i czy w ogóle znalazł się w jednej z nich, nie sposób określić.
—
Czy ma pan listę kopalni, którymi interesuje się Fundacja?
—
Tak. Jest w moim raporcie, choć uzyskanie jej od Amerykanów nie przyszło mi
łatwo...
Tym razem uśmiechnął się Cleeve.
—
Czy można ustalić, w jakim kraju przebywa Wickliff?
Crewther skrzywił się lekko.
—
Trzeba będzie pytać o to w ambasadach lub konsulatach wchodzących w rachubę
państw. Nie mógł wyjechać bez wizy, ale... uzyskanie jakichkolwiek informacji w tych
placówkach nie jest łatwe.
—
Proszę się jednak dowiedzieć. Oczywiście dyskretnie. To wszystko?
Crewther skinął głową.
— A pan?
Hubbard od razu podsunął teczkę z raportem.
—
Niestety nie zdobyłem pełnej listy dawnych współpracowników Wickliffa.
—
A lista płac? — przerwał mu Cleeve.
— Wickliff sam fina
nsował badania i osobiście płacił za wszystko. Tak że nie znamy
nawet liczebności jego zespołu. Sądząc z przybliżonej analizy środków, którymi mógł wtedy
rozporządzać, najprawdopodobniej zatrudniał od dwóch do czterech osób.
— Iloma nazwiskami pan dysponuje?
— Tylko dwoma. Shaffes i Riley. Byli jego
najbliższymi współpracownikami. Riley
zginął w wypadku samochodowym dwa lata temu. Miejsca pobytu Shaffesa nic udało mi się
jak dotąd ustalić. Wiem tylko, że żyje i nie opuścił naszego kraju.
Cleeve siedział nieruchomo przeglądając zawartość teczek.
—
Czy ktoś z panów ma coś jeszcze do dodania?
Nie słysząc żadnego głosu podniósł głowę i rozejrzał się po otaczających go twarzach.
—
No cóż, w takim razie dziękuję — uniósł się i zabrał raporty. — Następne spotkanie
dopiero po odnalezieniu Shaffesa i ustaleniu miejsca pobytu profesora Wickliffa.
W progu stanął na chwilę, jakby zastanawiając się, czy o czymś nie zapomniał, ale w
końcu zamknął drzwi i ruszył w stronę windy. Czekała go dużo mniej przyjemna rozmowa,
lecz
pocieszał się, że droga do siedziby rządu da mu czas na zebranie myśli.
Cleeve patrzył uważnie na ministra, lecz jego głowa coraz bardziej przechylała się w
drugą stronę. Nie miał do niej pretensji. Pończochy panny Scott, siedzącej w fotelu pod
ścianą, miały fascynujący połysk.
— Tak, panie majorze —
powiedział Westland starannie zaginając brzeg raportu. —
Zdaje pan sobie sprawę, jaką wagę do tego przywiązuje rząd?
Cleeve wyprostował się gwałtownie.
— Naturalnie —
odparł, łapiąc dyskretny uśmiech dziewczyny.
Westland
poprawiając się w fotelu skinął głową.
—
Gdyby wypadki miały się powtórzyć — minister zawiesił głos — i to w dużych
aglomeracjach, konsekwencje byłyby nieobliczalne. Dlatego na dzisiejszym posiedzeniu
rządu zdecydowano się udzielić panu wszelkich koniecznych uprawnień.
Cleeve odruchowo zerknął na dziewczynę.
—
Łącznie z pozwoleniem na akcję wojskową na terenie obcego państwa?
Palce Westlanda ponownie przejechały brzeg kartki.
—
Jesteście panowie pewni, że Fundacja kontynuuje ten program w Ameryce
Południowej? — spytał.
Cleeve sięgnął po papierosa, ale zaraz cofnął rękę przypominając sobie, że minister nie
pali.
—
Oficjalne badania finansowane przez Fundację zostały przerwane dokładnie w
miesiąc po przyjeździe Wickliffa do Stanów. Przyczyną mogło być jedno: zatrudnienie go
jako najlepszego specjalisty w tej dziedzinie i utajnienie
dalszych badań. Ponieważ takich
eksperymentów zabraniała wprowadzona później ustawa, trzeba było je przenieść poza teren
kraju.
—
Nie orientuje się pan jeszcze, które z państw wchodzi w rachubę?
Cleeve zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie, ale to kwestia godzin.
— Rozumiem —
Westland uniósł leżącą na biurku teczkę. — Wracając do pańskiego
pytania —
jeśli zajdzie konieczność, będziecie mogli użyć grupy wojskowej.
Rzucił sprawozdanie na stół.
—
Ale proszę pamiętać, bez względu na to, czy wypadki w Szkocji były pojedynczym
eksperymentem, czy też początkiem prowadzonej przeciwko naszemu państwu akcji, nigdy
więcej nie mogą się powtórzyć.
— Rozumiemy to panie ministrze. Dlatego
właśnie potrzebna nam była zgoda na
działanie grupy specjalnej.
Westland skinął głową.
—
Podobnie jak pan uważam, że Fundacja jest najpoważniejszym podejrzanym. Ale
możliwe, że mylicie się co do Wickliffa.
Spojrzał na dziewczynę ukazując szereg zębów zbyt prostych, aby były prawdziwe.
—
Panno Scott. Nasz drogi major z pewnością zastanawia się czemu zawdzięczamy
pani obecność. Myślę, że należy mu to wyjaśnić.
Dziewczyna dla przybrania wygodniejszej pozycji
założyła nogę na nogę.
—
Kiedy pan minister zlecił mi zebranie materiałów dotyczących Howarda Wickliffa,
postanowiłam sięgnąć do miejsc, które panowie mogli przeoczyć — wyjęła plastikową
kopertę. — Proszę to obejrzeć.
Cleeve przestał się uśmiechać.
Wyciągnął rękę i pod przezroczystą osłoną ujrzał gazetowy wycinek.
— Niech pan przeczyta —
zachęciła go.
15 sierpnia zmarł śmiercią tragiczną profesor psychologii Howard Wickliff. Pogrzeb
odbędzie się we wtorek, 19 sierpnia na cmentarzu św. Antoniego.
U dołu nekrologu widniał mały znak wieńca.
—
Co pan o tym sądzi? — spytał Westland mrużąc oczy.
Cleeve nie odpowiedział. Zwrócił się bezpośrednio do panny Scott.
— Z jakiej gazety to pochodzi?
—
Z małego prowincjonalnego tygodnika „Avila Week”. W tej miejscowości pracował
Wickliff przed dzie
sięciu laty.
—
Czy w jakiejkolwiek innej gazecie z tego okresu znalazła pani podobny nekrolog?
— Nie, tylko tutaj.
—
Sądzę, że kronik policyjnych i miejskiego rejestru zgonów również pani nie
sprawdziła.
Tym razem odpowiedział Westland najwyraźniej zirytowany dociekliwością Cleeve'a.
—
Panna Scott czekała z tą informacją na pana. Uważa pan, że nekrolog nie jest
autentyczny?
Cleeve włożył wycinek do aktówki.
— Nekrolog przypuszczalnie jest prawdziwy, natomiast
treść z tych czy innych
względów może być fałszywa. Sprawdzimy to.
— Dobrze —
twarze Westlanda i panny Scott były już znacznie spokojniejsze. — Niech
pan pamięta o znaczeniu całej sprawy.
Wizyta w ministerstwie zakończyła się w mniej oficjalnej atmosferze. Niewątpliwie
wpłynął na to również koniak z reprezentacyjnego zapasu ministra. Cleeve mógł stwierdzić,
że nie był to trunek najgorszego gatunku.
—
Obudź się wreszcie, Jeff, słyszysz mnie? — głos w słuchawce przechodził w coraz
wyższe rejestry.
—
Słyszę, słyszę, nie krzycz — Cleeve podciągnął wyżej kołdrę. W pokoju hotelowym
panował przenikliwy chłód.
— O
co ci chodzi w środku nocy? — spytał tłumiąc ziewnięcie.
—
Przepraszam, że przeszkadzam o takiej porze — Crewther sądząc po głosie był
świeży i wypoczęty. — Mam nadzieję, że mi wybaczycie...
— My
? Nie bądź bezczelny.
—
Chyba nic powiesz, że śpisz sam.
—
Owszem, śpię zupełnie sam! — Cleeve sięgnął po szklankę z niedopitą herbatą. —
To chciałeś usłyszeć?
—
Nie żartuj. Jak chcesz, dam ci numery kilku telefonów...
—
Daj mi spokój. Chcę wreszcie przespać choć jedną noc od zmroku do świtu. Mów
lepiej, czego się dowiedziałeś?
Crewther wymamrotał coś cicho nie mogąc się widocznie pogodzić z tym co słyszy.
— Wiem gdzie jest Wickliff —
powiedział wreszcie głośniej.
— Gdzie?
—
Uruchomiłem nasze wszystkie kontakty. Kosztowało to...
—
Słuchaj, jest środek nocy, a ja chcę spać. Albo mi powiesz, gdzie go znalazłeś, albo
to ja cię zaraz znajdę i stanie się coś strasznego.
—
Aleś ty nerwowy — Crewther najwyraźniej miał bardzo dużo czasu. — Właśnie
chciałem ci powiedzieć, że Wickliff jest w Boliwii.
— W Boliwii gdzie?
— Tego nie wiem. Najprawdopodobniej siedzi w obozie
górniczym należącym do
Fundacji. Obóz leży niedaleko takiego miasteczka na północy kraju... — Cleeve usłyszał
szelest kartek. —
Zaraz podam ci jego nazwę...
—
Mniejsza z tym. Masz coś jeszcze?
—
Nie, to już wszystko. Śpij spokojnie mnichu.
—
Cześć — Cleeve rzucił słuchawkę na widełki i przekręcił się na drugi bok.
—
Kto to był? — spytała leżąca obok dziewczyna.
—
Pomyłka. Śpij —szepnął.
—
Nie chcę już spać — panna Scott zarzuciła mu ręce na ramiona. — Mamy mało
czasu do rana, jeśli chcesz być punktualny.
Samochód Hubbar
da gwałtownie zahamował znacząc asfalt dwoma smugami startej
gumy.
O mało nie minął zjazdu do Alberts River. Klnąc cicho skręcił z głównej, szosy w
stronę domów widocznych za drzewami. Pierwsze zabudowania były typowymi
gospodarstwami rolnymi w dość kiepskim stanie. Dopiero dom stojący w głębi śliwkowego
ogrodu był tym, którego szukał. Zatrzymał się przed bramą, którą od wewnątrz spinała ciężka
kłódka. Następnie wdusił guzik. W głębi ogrodu rozległo się ujadanie i coś ciężkiego
przeda
rło się przez zarośla przybierając kształty wilczura.
—
Słucham pana — dobiegł Hubbarda głos skądś i z boku.
Oderwał wzrok od psiego pyska i dostrzegł człowieka. Stał na tle ogromnego słońca
opadającego na krańce wioski.
—
Pan sobie życzy? — mimo ponaglenia głos nadal był spokojny.
—
Dzień dobry — Hubbard objął palcami pręty bramy. — Szukam pana Keitha
Shaffesa. Podobno mie
szka, i w każdym razie mieszkał w tej okolicy.
Człowiek podszedł do psa i położył mu dłoń na łbie.
—
Rozumiem, że pan go nie zna.
Jak na gust Hubbarda mężczyzna uśmiechał się zbyt sztucznie.
— Nie —
odpowiedział. — Reprezentuję komisję parlamentarną. Pan Shaffes może być
przydatny do
wyjaśnienia pewnej sprawy sprzed kilku lat, już drugi dzień go szukam.
Hubbard zamilkł i skrzywił się. Zawsze gdy był zmęczony, mówił za dużo. Mężczyzna
za bramą wyjął klucz z kieszeni i przytrzymał kłódkę.
— Naturalnie — powie
dział śmiejąc się samymi ustami. — ... człowiek dziwaczeje na
starość. Proszę wejść. Jestem Shaffes.
Hubbard zdążył zreferować całą sprawę zanim weszli. Shaffes ruszył zaraz po napoje
zostawiając go w towarzystwie psa. Patrzyli na siebie aż do powrotu właściciela.
—
Od razu odpowiem na pana, jak myślę, podstawowe pytanie — z rozmachem nalał
soku do szklanki —
Ten nekrolog był falsyfikatem.
Jak aktor oceniający wrażenie wywołane swą grą rozkoszował się przez moment
widokiem miny Hubbarda. W końcu nachylił się i przesunął w jego stronę kieliszek ginu.
—
Mam nadzieję, że pan tym nie gardzi — mruknął, kontynuując zaraz normalnym
tonem. —
Kiedy Wickliff powiedział nam, to znaczy mnie i drugiemu asystentowi Riley'owi,
że kończy badania i od nowego roku rezygnuje z naszych usług, Walt wściekł się. Powiedział,
że wytnie staremu jakiś numer. No i dał do gazety ogłoszenie o śmierci Wickliffa. Było z tym
trochę śmiechu, ale profesor i tak wyjechał do Stanów, więc w gruncie rzeczy było mu
wszystko jedno.
Pies zerwał się z legowiska i truchtem zbiegł na trawnik.
— Rozumiem —
odezwał się Hubbard obracając w dłoni pusty kieliszek. — A badania?
Czy podana przeze mnie charakterystyka jest dokładna?
Shaffes zamruczał coś do siebie.
—
Tak, w zasadzie tak. Chodziło nam o zbadanie, czy w wyniku złamania tak zwanego
„hartu ducha” i naturalnych
więzi grupowych można przygotować dowolną grupę osób na
przyjęcie nowych odmiennych zasad postępowania. Chcieliśmy połączyć efekt
u
kierunkowujących bodźców zewnętrznych z działaniem pewnej substancji chemicznej.
— A zdarzenia w Mc'
Nunns Forest mogą mieć związek z waszymi badaniami?
—
Na podstawie pańskiego opisu przyznaję, że jest to możliwe. Dokładniej wypowiem
się po obejrzeniu w Londynie całej dokumentacji.
—
Zgadza się pan na wyjazd?
—
Tak, jestem ciekawy, czy ktoś kontynuował nasze badania — ściszając głos pochylił
się nad stolikiem. — chociaż szczerze mówiąc sądzę, że to Wickliff musiał w tym maczać
palce. Mimo że od czasu wyjazdu przestał w ogóle publikować.
—
My też tak uważamy — odparł Hubbard.
Shaffes patrzył na węszącego przy werandzie wilczura.
—
Ja i Riley od początku mieliśmy wątpliwości — zaczął nie odwracając nawet twarzy.
—
Nauka dla nauki nie istnieje. Wiadomo było, że w przypadku sukcesu pojawią się chętni
do wykorzysta
nia naszej metody dla ubezwłasnowalniania całych grup ludzkich, zamieniania
ich w fanatyków
oddanych każdej sprawie.
— Ale w Mc'Nunns Forest...
Shaffes spojrzał na Hubbarda.
—
Prawda, ludzie działali bez celu. Z tym, że ten kto przeprowadzał eksperyment,
prawdopodobnie
stosował jedynie środek chemiczny, nie mając możliwości przygotowania
mieszkańców. Gdyby ich wcześniej urobiono, z pewnością dałoby się wszystkich
wykorzystać do realizacji dowolnego celu. W Mc'Nunns Forest przypadek sprawił, że
obróciło to się w agresję przeciw filmowcom.
Krzywiąc twarz przechylił ją w stronę zachodzącego słońca.
—
Chciałbym wiedzieć czy to prawda. Jeśli tak — zmarszczył brwi — to kontynuator
naszych badań posunął się znacznie dalej.
Opuścił głowę i Hubbard nie wiedział; co ma odpowiedzieć. Czuł się zmieszany siedząc
na werandzie razem z tym człowiekiem.
ROZDZIAŁ 2
Crewther wyjął z ust ośliniony cybuch fajki.
— I co?
— Lecimy do Boliwii —
Cleeve zatrzymał się przed nim. — Mam potwierdzenie.
— Kiedy?
— Dzisiaj w nocy.
Ruszyli powoli wzdłuż korytarza. Crewther wystukiwał popiół do przenośnej
popielniczki.
—
Shaffes też jedzie?
—
Uparł się, że musi być tam razem z nami — Cleeve pokręcił w zamyśleniu głową. —
Z jednej strony jego pomoc jest nieoceniona —
jako jedyny może rozpoznać Wickliffa, jest
lepszym fachowcem w interesującej nas dziedzinie niż Garth, ale...
—
Ale ma już pięćdziesiąt osiem lat — wpadł mu w słowo Crewther — a w naszym
zawodzie to wiek więcej niż emerytalny.
Zatrzymali się przed drzwiami gabinetu Hubbarda.
—
Znam się trochę na medycynie — Cleeve położył rękę na klamce — tak że w razie
jakiś kłopotów będę mógł mu doraźnie pomóc. Ale upał i nagła zmiana klimatu mogą nam
zupełnie staruszka rozłożyć... Chodźmy.
Hubbard, Garth i Shaffes jednocześnie odwrócili głowy.
—
Dostaliśmy potwierdzenie? — spytał Hubbard.
— Tak. Wyruszamy wieczorem.
— Wieczorem? —
Shaffes wychylił się z fotela. — A paszporty? Wizy? Zdążycie to
panowie załatwić?
Cleeve, Hubbard i Crewther, a nawet Garth
uśmiechnęli się lekko. Hubbard otworzył
szufladę i wyjął z niej cztery małe książeczki z godłem państwowym na okładce. Potem
podsze
dł do sejfu.
—
Możemy zaczynać? — spytał.
Razem z Cleevem otworzyli pancerne drzwiczki
własnymi kluczami. Hubbard wyjął ze
środka zalakowaną kopertę, złamał pieczęcie i wysypał zawartość na blat biurka.
—
Czy ktoś chce się wycofać? — pytanie skierowane było do Gartha i Shaffesa. —
Przypominam panom, że to ostatnia okazja.
Naukowcy siedzieli nieporuszeni. Dopiero po chwili odezwał się Garth.
—
Wie pan, kiedy JennyPam usłyszała, że mam okazję zarobić dodatkowo trochę
pieniędzy, zaczęła zbierać katalogi firm zajmujących się sprzedażą domków nad morzem. Nie
mógłbym jej rozczarować.
—
W takim razie zapoznam wszystkich z czekającymi ich zadaniami. Pierwsza grupa w
składzie: Cleeve, Shaffes i Garth odlatuje dzisiaj bezpośrednio do Boliwii na pokładzie
samolotu n
ależącego do Brytyjskiego Czerwonego Krzyża. Dowódcą grupy, jak i szefem
całej akcji jest pan Goeffrey Cleeve i od tej pory wszyscy traktuje my jego polecenia jako
rozkazy. W Boliwii będziecie panowie działać jako pracownicy United Nations Fund For
Drug Abuse Control —
Hubbard położył na biurku trzy błękitne legitymacje.
—
To zaś przymocujecie panowie nad lewymi kieszeniami tropikalnych kurtek —
podał im plakietki z napisem UNFDAC i numerami ewidencyjnymi.
— ONZowskie brygady do niszczenia plantacji narkotyków? —
spytał Shaffes patrząc
na sw
oją plakietkę. — Oni działają jawnie?
—
Nie do niszczenia, tylko do wykrywania. Personel latający brygad używa plakietek,
gdyż zapewniają pierwszeństwo obsługi na lotniskach. Mam jeszcze trzy panelowe instrukcje
dla praco
wników UNFDAC, proszę się z nimi zapoznać.
Garth otworzył swoją na chybił trafił.
—
Liście koki, konopie indyjskie, odmiana złota i biała, sposoby odróżniania... Boże, to
są setki terminów, nie nauczę się ich w tak krótkim czasie.
—
Wystarczy, że opanuje pan żargon i będzie wiedział jakich tematów unikać w
rozmowach z obcymi.
—
Czy rzeczywiście jesteśmy na liście płac ONZ? — spytał Shaffes.
— Nie —
Hubbard zwrócił się w jego kierunku. — Ale też specjalistów od narkotyków
będziecie udawać tylko przed górnikami i mieszkańcami pobliskiej wioski.
—
A jeśli górnicy zechcą sprawdzić nas w centrali?
— UNFDAC nie udziela informacji o swoich pracownikach. Nikomu.
Shaffes skinął głową.
— Pierwsza grupa —
ciągnął dalej Hubbard — przesiądzie się w La Paz do samolotu
lokalnych linii, a w Ri
beralta do awionetki. Symulując awarię wyląduje w pobliżu obozu. Na
miejscu powinniście panowie zorientować się w miarę możliwości o charakterze
prowadzonych przez Amerykanów badań, stwierdzić, czy w obozie znajduje się profesor
Wickliff
i czy ma on jakiś związek z wydarzeniami w Szkocji. Jeśli tak, to należy go ściągnąć
do kraju...
Hubbard zlustrował otaczające go twarze.
—
Za wszelką cenę — dodał.
Nikt z obecnych nie poruszył się.
—
Druga grupa, a więc radiotelegrafista, specjalista mechanik i oficer łącznikowy czyli
pan Crewther, leci do Riberalta razem z pierwszą. Dopiero stamtąd dociera terenową
ciężarówką w pobliże obozu. Jej zadanie to utrzymywanie łączności z Londynem i grupą
pierwszą, a także umożliwienie ewakuacji.
— W ja
kiej odległości od obozu mamy się ukryć? — spytał Crewther.
—
Około trzydziestu pięciu kilometrów. Przyjmując, że na złej drodze ciężarówka
utrzyma prędkość czterdziestu kilometrów na godzinę, powinniście przybyć na wezwanie
nieco szybciej.
Crewther pokiwa
ł głową.
— A komandosi?
—
Grupę szturmową przetransportujemy do Peru w pobliże granicy z Boliwią. Stamtąd
komandosi już w mundurach i pełnym uzbrojeniu przejdą na piechotę granicę i najpóźniej w
przeciągu pięciu dni dołączą do grupy pana Crewthera.
— Ilu ludzi liczy grupa szturmowa? —
spytał Garth.
—
Sześciu. Będą uzbrojeni w uniwersalny karabin maszynowy, ręczny granatnik, sześć
pistoletów maszynowych
, granaty ogłuszające, granaty gazowe, świece dymne i naturalnie
maski przeciwgazowe.
— Ile osób jest w obozie górników? —
zainteresował się Shaffes.
—
Oficjalnie dwadzieścia pięć, ale podejrzewamy, że w rzeczywistości mają tam co
najmniej czterdziestu ludzi.
—
Sześciu żołnierzy na taką masę?
Garth nachylił się do Shaffesa.
— W tych sprawach lepiej zaufajmy fachowcom. Bardziej interesuje mnie, jak do akcji
zbrojnej przeciwko własnym obywatelom odniesie się rząd amerykański.
Hubbard odwrócił palcem jedną z leżących na stole plakietek i dopiero po dłuższej
chwili uniósł głowę.
—
Mamy nadzieję, że do takiej akcji nie dojdzie. Jednak, gdyby tak się zdarzyło,
musimy mieć w ręku dowody, że „górnicy” prowadzą nielegalne badania. Być może uda nam
się dojść do cichego porozumienia z kierownictwem Fundacji, a jeśli nie... Cóż, bronimy
bezpieczeństwa naszego kraju. Ale powtarzam, akcja zbrojna to absolutna ostateczność.
Hubbard trącił plakietkę ponownie.
—
Czy jeszcze jakieś pytania?
Odpowiedziało mu milczenie.
—
W takim razie idziemy pobrać sprzęt.
Wstali, powoli prostując zdrętwiałe nogi. Hubbard poprowadził ich przez plątaninę
ciemnych, ponurych korytarzy
. Wyszli z głównego budynku na głęboki betonowy podjazd.
Minęli dwie wojskowe ciężarówki zaparkowane pod bocznym wejściem i klnąc
siąpiący deszcz schronili się wreszcie w długim budynku z czerwonej, kruszącej się
miejsc
ami, cegły. Stojący za drzwiami sierżant ze znakami służb kwatermistrzowskich na
wypustkach munduru stanął na baczność.
—
Dzień dobry panom.
—
Cześć Andy — Hubbard skinął głową. — Wszystko gotowe?
—
Tak, proszę pana — sierżant rozsunął wewnętrzne drzwi i puścił ich przed sobą.
Weszli do tonącej w półmroku sali gimnastycznej. Przyrządy sportowe były jednak
usunięte, za to w rogu, pod przymocowanymi do ściany drabinkami, leżały wszystkie części
ich ekwipunku.
—
Chyba układał to pedant chory na nerwicę natręctw — szepnął Garth do Shaffesa. —
Wszystko w równych
odstępach, jak od przykładnicy...
Shaffes skinął głową.
—
Zauważył pan to? — wskazał na aparat przypominający skrzyżowanie lasera z
bazooką. — Będziemy się bić z Marsjanami?
— To mikrofon kierunkowy — po
wiedział stojący tuż za nim sierżant.
Obaj naukowcy odwrócili się jednocześnie.
—
Dysponując dwoma takimi mikrofonami i urządzeniem dekodującym, przy
bezwietrznej pogodzie można podsłuchać człowieka mówiącego szeptem nawet w otoczeniu
kibiców skandujących nazwę swojej drużyny.
—
Co jeszcze pan przygotował? — spytał Cleeve.
— Szerokopasmowe magnetofony, aparaty fotograficzne
o dużej rozdzielczości plus
komplet teleobiektywów, zestaw lornetek, noktowizory, wizjery podczerwone...
—
A łączność?
—
Oprócz pokładowej radiostacji samolotu pańska grupa będzie dysponować stacją
krótkofalową o tak zwanym błądzącym sygnale.
— Czym?
—
Po prostu wtrącił się Hubbard — częstotliwość nadawania będzie się automatycznie
zmieniała zgodnie z parametrami stacji odbiorczej Crewthera. W ten sposób nikt z obozu
górników nie będzie mógł podsłuchać naszych rozmów, ani ustalić skąd pochodzą.
—
A jeśli mają profesjonalny sprzęt nasłuchowy?
—
Nie sądzę, żeby mieli. Dla pewności trzeba będzie ograniczyć rozmowy. Kodowanie
byłoby zbyt uciążliwe. Oczywiście pan Crewther w seansach łączności ze mną będzie musiał
używać szyfru. Między Boliwią i Londynem może się znaleźć parę profesjonalnych stacji
nasłuchowych...
Cleeve skrzywił wargi w uśmiechu.
— Co jeszcze? —
zwrócił się do sierżanta.
—
Pluskwy i kusza do ich wystrzeliwania o zasięgu dwustu metrów. Rozrzut na
maksymalnej odległości może dojść do dwóch metrów. Oczywiście, jeśli nie ma wiatru...
— Pluskwy? —
zdziwił się Shaffes.
— Miniaturowe mikrofony z
nadajnikiem. Cały sprzęt mieści się w sześciu
aluminiowych walizkach —
sierżant wskazał na szereg połyskujących metalicznie
pojemników. —
Są całkowicie hermetyczne, tak że ani owady, ani wilgoć nie będą
pr
oblemem. Trzeba tylko pamiętać o dokładnym zamknięciu.
— Dalej jest sp
rzęt obozowy — wtrącił się Hubbard. — Śpiwory, konserwy, filtry do
wody pitnej, składane łóżka, maszynki gazowe, tropikalne ubrania...
—
Może pan nie wyjaśniać ich zastosowania — Crewther zapalił fajkę.
Kłąb dymu popłynął w kierunku Hubbarda, który zasłonił ręką załzawione oko i cofnął
się kilka kroków.
—
Może przejdziemy do broni. Jestem już piekielnie głodny.
Sierżant podszedł do osłoniętej drabinkami ściany.
— Oficjalnie zabieracie panowie tylko sztucer —
podniósł ogromną strzelbę z
optycznym celownikiem. —
To normalne wyposażenie ekip UNFDAC na wypadek
lądowania w dżungli. W zapasowym zbiorniku na benzynę w awionetce będzie ukryty
karabin wojskowy, a...
—
Właśnie, a broń osobista? — przerwał mu Cleeve.
— Pan dostanie M10 w specjalnej kaburze do mocowania na plecach —
sierżant podał
mu ciężki pistolet i paczkę magazynków.
—
Dziwnie wygląda — mruknął Garth.
— To pistolet maszynowy —
Crewther wziął broń do ręki Cleeve'a i nie wyjmując fajki
z ust złożył się mierząc w drzwi.
—
Taki mały?
—
Importujemy go ze Stanów. To typowa broń szturmowa na małej odległości —
Crewther zakręcił nim młynka. — Przy strzelaniu seriami nie jest zbyt celna, tym bardziej, że
stosunkowo silny odrzut uniemożliwia precyzyjne celowanie. Ale jak twierdzi producent,
liczba przeciwników nic ma w tym wypadku znaczenia. Jest paskudnie szybkostrzelny.
—
W razie czego będę się trzymał pleców pana Cleeve'a. Grunt, żeby nie znaleźć się
przed nim.
Crewther założył na krótką lufę zatrzaskowy tłumik i wcisnął magazynek w otwór
kolby.
—
Nie słychać, jak strzela? — spytał Shaffes.
—
Słychać, słychać. Tłumik łagodzi tylko ostrość dźwięków, jednym z jego zadań jest
też ukrycie ogni wylotowych w nocy.
Cleeve oglądał kaburę z szelkami.
—
System plecowy... Będę musiał cały czas chodzić w marynarce.
—
Ale za to, jeśli zamocuje go pan na wysokości nerek, nikt nie zwróci na niego uwagi.
Kaburę osłania wyprofilowane okrycie z grubej skóry, tak że nawet jeżeli ktoś poklepie pana
po pl
ecach nie powinien nic poczuć.
Cleeve wzruszył ramionami.
— Panowie —
sierżant zwrócił się do Gartha i Shaffesa — biorą broń osobistą?
— Ja nie — Garth po
trząsnął głową. — Nie znam się na tym.
—
A ja chętnie — Shaffes wyciągnął rękę po niewielki pistolet. — Będę się pewniej
czuł.
—
To sześciostrzałowy FG kaliber 9 mm. Lekki i bardzo prosty w obsłudze, nie sprawi
panu kłopotów.
—
Znam się trochę na tym — Shaffes wsunął pistolet za pasek spodni. — Trzy lata
służyłem w wojsku.
—
Oczywiście — sierżant uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie — ale lepiej nie
trzymać go za paskiem. Myślę, że nie dojdzie do ulicznych pojedynków.
Hubbard spojrzał na zegarek.
—
Kończmy, Andy. Mamy bardzo mało czasu.
Sierżant skinął głową.
—
To już ostatnie pozycje. Indywidualne środki obronne. Każdy z panów dostanie
sprężynową pałkę i latarkę...
—
Taka mała pałka? — Garth zwolnił sprężynę, która uruchomiła teleskopowy
mechanizm. —
Rozłożona nie ma nawet trzydziestu centymetrów i jest za lekka, żeby...
—
Nie radzę panu dotykać tej kulki na końcu — powiedział cicho Hubbard. — Grozi
panu porażenie prądem o napięciu czterech tysięcy woltów.
Garth cicho gwizdnął.
—
To śmierć?
—
Nie. Zbyt małe natężenie. Ale potężny szok i skurcze są gwarantowane.
—
Latarka też razi prądem?
—
Nie. Po zwolnieniu bezpiecznika i włączeniu żarówka oraz reflektor unoszą się na
zawiasach, a pneumatyczny mechanizm wyrzuca woreczek z piaskiem wraz z wszytym
ołowianym ciężarkiem. Człowiek ugodzony z odległości dwóch, trzech metrów, czuje się jak
po ciosie Muhammeda Ali.
—
Można tym zabić?
—
Raczej nie. Piasek rozkłada równomiernie siłę, tak że nie ma żadnych obrażeń
wewnętrznych, najwyżej mały siniak. Najlepiej mierzyć w tułów.
—
Czy można tym świecić?
—
Oczywiście. Po strzale żarówka wraca na swoje miejsce i ma pan znowu normalną
latarkę.
Shaffes pokręcił głową.
—
Czuję się jak James Bond. Dadzą nam panowie trochę czasu przed odlotem?
—
Tak. Proszę zawiadomić rodziny i załatwić ostatnie sprawy, tylko... niestety,
każdemu z panów przez ten czas będzie towarzyszył nasz człowiek.
—
Rozumiem. Chcę jedynie zabrać parę osobistych, drobiazgów.
Hubbard ponownie spojrzał na zegarek.
—
Obawiam się, że nie zdąży pan dotrzeć do swojego domu i wrócić.
Shaffes uśmiechnął się szeroko.
—
Jestem bardzo przewidujący. Wszystko złożyłem w przechowalni bagażu na dworcu.
Cleeve skłonił głowę z podziwem.
—
W takim razie spotkamy się za trzy godziny na Heathrow.
ROZDZIAŁ 3
—
To straszne od początku narzekać na upał, ale nie mogę powiedzieć, że czuję się
dobrze —
Garth zdjął przeciwsłoneczne okulary, powoli roztarł czerwone ślady u nasady nosa
i
założył je z powrotem.
—
Tutaj jest panu gorąco? — Cleeve oderwał na chwilę wzrok od przyrządów i spojrzał
na Gartha. —
W ciśnieniowej kabinie przy włączonej wentylacji? Niech pan poczeka, aż
wylądujemy.
Zerknął do tyłu.
—
A pan jak się czuje?
—
Nieźle — mruknął Shaffes. — Ale nie mogę sobie dać rady z tą mapą.
Przesuwający się daleko pod nimi monotonny, zielony krajobraz nie pozwalał na
rozpoznanie jakichkolwiek charakterystycznych punktów. Ledwie odróżnialne odcienie
zieleni nie były zaznaczone na mapie, a słabo widoczne z tej wysokości niewielkie pagórki,
wąwozy i urwiska nie różniły się niczym od siebie.
— Niech pan da z tym spokój —
Cleeve zajrzał do swojego notatnika. — Zaraz
powinniśmy być na miejscu.
—
Wylicza pan pozycję według żyra i zużycia paliwa? Wziął pan poprawkę na wiatr?
Cleeve skinął głową.
—
Przecież to piekielnie niedokładne — wtrącił się Garth. — A jeśli, źle panu ustawili
żyro? Jakie jest odchylenie między nim, a kompasem?
—
Ogromne. Trzysta sześćdziesiąt stopni.
—
O Boże... — poderwał się Garth, ale zaraz wściekły opadł na miejsce. — Ciekawe,
czy również będzie pan żartował, kiedy zabraknie nam paliwa i będziemy musieli skakać. Te
dwustusześćdziesięciokilowatowe silniki żłopią benzynę jak smoki.
— Skok nam nie grozi. Nie mamy spadochronów.
Shaffes i Garth spojrzeli po sobie.
—
Ale proszę się nie martwić, już widać górę.
Shaffes nachylił się usiłując dostrzec cokolwiek między przednimi fotelami i ramą
rozdzielającą szyby. W oddali rzeczywiście majaczył, samotny, całkowicie zalesiony szczyt.
— To na pewno ta góra? —
spytał.
— Jedyna w okolicy, Garth, niech pan przygotuje aparat
. Będę schodził.
Smukły nos samolotu obniżył się, a warkot silników ścichł wyraźnie. Garth wyjął aparat
z podróżnej torby i ukląkł w poprzek fotela.
— Po której stronie jest obóz?
—
Zaraz będzie po pańskiej.
Shaffes ziewnął starając się przetkać uszy bolące wraz ze zmianą wysokości. W
gęstwinie pod spodem można już było odróżnić poszczególne drzewa.
— Sto metrów... uwaga! —
powiedział Cleeve.
Ściągnął stery na siebie, a potem odepchnął w bok.
Dwusilnikowy Piper Navajo łagodnie położył się na skrzydło, spod którego nagle
wyskoczyły zabudowania górniczego obozu. Garth raz po raz przyciskał migawkę, a Cleeve
szarpał manetką gazu tak, żeby na dole było wyraźnie słychać przerywający silnik.
Zabudowania szybko znikły z tyłu, ustępując miejsca niebieskiej powierzchni jeziora. Zaraz i
ono się skończyło i pod samolotem ukazała się cieniutka nitka drogi.
— Nie jest zbyt prosta —
powiedział Shaffes. — Jakiego odcinka pan potrzebuje?
—
Długość lądowania z wysokości piętnastu metrów wynosi ponad pół kilometra.
Potrzebuję idealnie prostej drogi co najmniej tej długości. Nie zejdę niżej przy tych drzewach.
—
Może tam? — Shaffes wyciągnął rękę w kierunku kilkunastometrowej wysokości
urwiska.
Droga u jego stóp wydawała się prosta i jakby szersza. Cleeve przytaknął. Zdjął
panoramiczne, lotnicze okulary i lepiej usadowił się w fotelu.
—
Z powodu tego zbocza mogą być niespodzianki z wiatrem. Zapnijcie pasy.
—
Barkowe też? — spytał Shaffes.
—
Po to je zamontowano. Proszę zaciągnąć zaczepy.
Samolot zatoczył pełne koło, wszedł na oś drogi i zaczął się gwałtownie obniżać.
—
Nie za duża prędkość? — Garth skulił się na fotelu drugiego pilota.
Cleeve wypuścił podwozie, wyrównał nad środkiem drogi i lekko odepchnął stery.
Piper Navajo o ponad dwutonowym ciężarze twardo uderzył o ziemię. Odbił się, a potem
znowu dotknął podłoża. Cleeve poczuł, że pasy wrzynają mu się w ciało i zobaczył, jak przód
samolotu gwałtownie pochyla się w dół.
—
Schować głowy, kapotujemy! — krzyknął puszczając hamulce i ściągając stery.
Przód jednak powrócił do poprzedniej pozycji nad podziw łatwo, a samolot toczył się
dalej. Znowu, tym razem delikatniej, nacisnął pedały hamulców. Potworny pęd zaczął maleć,
lecz podskakująca na wybojach maszyna ciągle zbaczała to w jedną, to w drugą stronę,
zmuszając Cleeva do nieustannego manewrowania stopami. Wreszcie, widząc zbliżającą się
ścianę lasu, wyłączył silniki i zablokował koła. Ponownie rzuciło ich na pasy. Samolot
zboczył w lewo, obrócił się i z potwornym zgrzytem ryjąc skrzydłem o ziemię znieruchomiał.
Stali teraz tyłem do kierunku lądowania.
—
Zdaje się, że nie będziemy musieli udawać awarii — w zapadłej ciszy głos Shaffesa
zabrzmiał niespodziewanie głośno. — Dobrze, że już po wszystkim.
— Nie, to nie na moje nerwy —
Garth rozpiął pasy i przecisnął się w tył samolotu.
Otworzył drzwi rozkładając ich dolną część tworzącą schodki.
—
Hej, słyszę jakiś motor... Tu coś jedzie!
Cleeve odblokował i przesunął szybę. W momencie, kiedy z trudem wychylił się przez
wąskie okno, zza pobliskiego zakrętu wyskoczyła potężna, rozpędzona ciężarówka. Jej
kierowca,
kompletnie zaskoczony widokiem samolotu, nawet nie usiłował użyć hamulców.
Odruchowo
szarpnął jednak kierownicą, tak że stalowy zderzak zdruzgotał prawy silnik i
łamiąc skrzydło odepchnął samolot na przeciwległą stronę drogi. Samochód zaczepił o
poszarpaną ścianę urwiska i ciągnąc za sobą zdarty ze skrzyni bagażowej brezent, zatrzymał
się kilkadziesiąt metrów dalej.
—
Shaffes, żyje pan? — Cleeve rozcierał lekko stłuczony łuk brwiowy.
„Na szczęście zdjąłem wcześniej okulary” — pomyślał.
—
Wszystko w porządku — dobiegł go głos z tyłu. — Dobrze, że nie rozpięliśmy
jeszcze pasów.
— Co z Garthem?
—
Zdążył wyskoczyć przed zderzeniem. Leży w krzakach, ale rusza się. Nic mu nie
jest.
Powoli przecisnęli się do tyłu i wydostali na zewnątrz. Od strony ciężarówki nadbiegało
trzech mężczyzn.
—
Żyjecie? Nic się nie stało? — głos wysokiego Amerykanina nie był wyraźny.
Mówienie utrudniała mu zakrwawiona chustka, którą z całej siły przyciskał do nosa.
— W zasadzie nie —
Cleeve tłumiąc wściekłość wskazał na urwane skrzydło. —
Zapłacicie za to?
—
Też coś, a kto nam zapłaci za zerwany brezent i porysowany zderzak?! — odezwał
się ciemnoskóry Boliwijczyk, najprawdopodobniej kierowca.
Jego włosy, stanowczo zbyt jasne jak na rdzennych mieszkańców tego kraju,
wskazywa
ły, że któreś z rodziców nie miało nic przeciwko związkom z białymi. Drugi
Amerykanin w pomiętej i przepoconej czapce z długim daszkiem wskazał na błękitną
plakietkę gramolącego się z krzaków Gartha.
—
Patrz Mike, oni są z brygad antynarkotycznych.
—
Chłopcy, nie macie do sprzedania trochę trawki? — zwrócił się do Shaffesa. —
Zakurzyłbym sobie. A może coś mocniejszego...?
Zrobił ruch jakby niewidzialną strzykawką nakłuwał sobie żyłę. Cleeve zbliżył się do
Boliwijczyka.
—
Chyba domyślasz się, że ta droga nie jest autostradą, a twoja prędkość...
—
Być może to nie autostrada — przerwał mu kierowca — ale już na pewno nie
lotnisko. A w ogóle, co tu robicie?! —
chwycił Cleeva za klapy marynarki, uniósł lekko w
górę i odepchnął tak, że tamten wpadł z powrotem w otwarte drzwi samolotu. — Kto wam
kazał wsadzać nos w nie swoje sprawy?!
—
Przestań, Jaime! — krzyknął ostro człowiek nazwany Mikiem odrywając na chwilę
chustkę od nosa, tak że krew pociekła mu po brodzie.
Wytarł ją i ostrożnie manewrując mokrą chustką zwrócił się do Shaffesa.
—
Dlaczego tu wylądowaliście?
—
Mieliśmy awarię. Ale co to ma znaczyć?! — wzburzony Shaffes pomógł podnieść
się Cleeve'owi.
— Nic —
Amerykanin spojrzał na zegarek. — Spieszymy się. Możemy coś dla was
zrobić?
—
Wynoście się! — krzyknął Garth.
—
Chwileczkę — Cleeve otrzepywał spodnie. — Możemy skorzystać z waszego
nadajnika? Chyba macie coś takiego w okolicy. Nasz jest do niczego.
—
Nie wiem, czy to będzie możliwe. Podrzucić was do miasteczka?
—
Nie, jazda stąd! — wściekły, pokaleczony ostrymi kolcami Garth wyjął z kabiny
sztucer i zaczął mocować się z zamkiem.
Widząc to Jaime podbiegł do ciężarówki, wyszarpnął z szoferki myśliwski karabin
Browninga i złożył się błyskawicznie. Mike stanął na linii strzału.
—
Spokojnie panowie. Rozstańmy się w zgodzie.
Obydwaj Amerykanie wycofali się w kierunku samochodu. Po chwili ciężarówka wyjąc
na niskich biegach
ruszyła w dalszą drogę, a ciągnący się za nią brezent wzbijał tumany
kurzu.
—
Coś takiego... — Garth z trudem panował nad rozedrganymi rękami. — Co za
dranie.
— Niech pan nie narzeka —
mruknął Shaffes. — Sam zachował się pan jak...
—
Przestańcie — przerwał im Cleeve. — Do zmroki mamy niewiele czasu.
Wypakujemy nasze rzeczy.
Garth powoli się uspokajając otworzył tylny bagażniki
— Co zrobimy Z samolotem?
—
Zostawimy tutaj. W tym stanie nikt go nie ukradnie.
Shaffes wyniósł z kabiny podróżne torby. Z lekkim niepokojem popatrzył na sześć
metalowych walizek ustawionych przez Gartha w jednej linii.
—
Może szkoda, że zrezygnowaliśmy z propozycji podwiezienia — powiedział
niepewnie. — Jak daleko jest to miasteczko?
—
Jakieś dwa, trzy kilometry. Walizki trzeba spiąć paskami i nieść po dwie na
ramionach. Bagaż osobisty rozdzielimy między mnie i pana Gartha.
Shaffes westchnął smutno.
—
A może coś się uszkodziło i można zostawić trochę niepotrzebnego ciężaru? —
spytał z nadzieją w głosie.
—
Niestety, nie ma śladu żadnego wgniecenia, a wstrząsy nie są groźne dla tego sprzętu
—
odparł Cleeve i dodał — Do roboty.
Shaffes zatrzymał się po raz kolejny, kładąc walizki na ziemi i zamieniając je
miejscami. Nie miało to większego sensu. Ich kształt i ciężar były identyczne. Cleeve
mruknął z niechęcią i spojrzał na Gartha. W jego ciemnych okularach odbijała się fantazyjnie
rozszczepiona korona najbliższego drzewa. Pod nim stał pierwszy z domów. Nie był w
najlepszym stanie. Cegła z suszonej na słońcu gliny źle znosi ten klimat.
— To jadalne? —
spytał Shaffes wskazując ruchem głowy wiszące przy ścieżce
dyniowate owoce. Garth
pokręcił głową.
— Biegunka murowana.
Cleeve rozpiął guzik marynarki. Na jego koszuli mogli dojrzeć ciemne plamy wilgoci.
— Niewygodnie? —
Garth wskazał na ukrytą z tyłu kaburę. Cleeve poprawił szelki.
—
Ujdzie. Chodźmy szybciej, trzeba znaleźć wolny dom.
—
Sądzę — sapnął Shaffes zarzucając walizki — że w centrum budynki wyglądają
lepiej niż ta rudera.
— W centrum? —
Cleeve był wyraźnie rozbawiony. — Między sexrewią i bankiem?
Obydwaj z Garthem uśmiechnęli się półgębkiem. Shaffes nie odpowiedział, udając, że
obserwuje nadciągającą z zachodu samotną chmurę. Z dołu gładka, u góry kłębiasta i
postrzępiona, stanowiła w jakiś sposób replikę wzgórz otaczających miasteczko. Idąc po
spękanej powierzchni ulicy ciągnęli za sobą woal kurzu. Słońce świeciło tutaj jakby mocniej.
Po kilkudziesięciu metrach Shaffes sapnął radośniej widząc pierwszy murowany dom. Stał w
dawno wyschniętym ogrodzie, którego jedyny ślad stanowiły kikuty drzew. Obok pustej
studni leżały zżarte przez rdzę, nierozpoznawalne urządzenia. Shaffes chrząknął i wyciągnął
rękę. Dysząc przekręcili głowy. Na gliniastym gruncie ktoś wyrył niewielki rysunek.
Przedstawiał jaszczurkę o zakręconym ogonie i spiczastych zębach.
— Mamy i ludzi —
powiedział cicho Garth.
— Tak —
potwierdził Cleeve kładąc walizki. — Mamy.
Sekundę później i oni dojrzeli tego człowieka. Stał pośrodku ulicy z rękoma
splecionymi na plecach. Jego ubranie
złożone z prostych białych spodni i koszuli uzupełniał
kapelusz tego samego koloru.
—
Dzień dobry — krzyknął Cleeve i uniósł na moment głowę, jakby dopiero teraz
oślepiający blask słońca zaczął mu przeszkadzać.
Cz
łowiek milczał.
—
Jesteśmy ze zwiadu lotniczego pracującego przy ONZ. Mieliśmy wypadek.
Cleeve uczynił krok do przodu. Shaffes musiał przypomnieć sobie jakiś film, gdyż
wsadził dłoń do kieszeni i zacisnął ją na kanciastym przedmiocie.
—
Chcemy się tutaj zatrzymać, dopóki po nas nie przylecą — krzyknął Cleeve
ponownie stukając w plakietkę na marynarce.
— Czy pan rozumie po angielsku?! —
dodał po chwili.
— Tak —
odparł po dłuższej chwili. — Widzieliśmy wasz samolot.
—
To świetnie — Cleeve wskazał na walizki. — Gdzie można się zatrzymać?
Człowiek uśmiechnął się pod nosem i zanim zdążyli zareagować zrobił dwa kroki w
bok. Momentalnie zakryły go zarośla rosnące wzdłuż ogrodzenia posiadłości.
— Hej! —
krzyknął Cleeve, lecz jego wołanie pozostało bez odpowiedzi.
Chwycili bagaże. Obok miejsca, gdzie zniknął nieznajomy zaczynało się wąskie
przejście pomiędzy kolczastymi krzewami. Czekał tam na nich przesłaniany gałęziami
człowiek w białej koszuli.
—
Idźcie za mną — powiedział i odwracając się zniknął powtórnie.
Maszerowali szybko, nie zważając na ostre kolce, lecz i tak nie zdołali dogonić
tajemniczego przewodnika. Jedynym
śladem jego obecności były potrącane przezeń gałęzie.
Shaffes unikając ich uderzeń potykał się na pałąkowatych korzeniach, klnąc siarczyście za
każdym razem. Garth nie pozwalał mu jednak na postój. Celnymi pchnięciami walizki
przypomniał o konieczności marszu. Kiedy po pięciu minutach dotarli do identycznej jak
poprzednia
ulicy, przewodnika już tam nie było. Jedynie po lewe stronie dojrzeli jasny,
wyłożony białym kamieniem plac.
— Rynek? —
spytał Garth półgłosem.
Cleeve kiwnął głową.
— Idziemy jeden za drugim —
nakazał, lecz widząc błysk strachu w oczach Shaffesa
dodał — spokojnie, nic ma się czym denerwować.
—
Byleby oni rzeczywiście nie uprawiali gdzieś tutaj koki — szepnął Garth.
Cleeve odpowiedział mu uśmiechem.
Z bliska płyty placu prezentowały się znacznie gorzej. Były spękane i poprzesuwane
przez wciskającą się każdą szczeliną roślinność. Ale nie to zwracało największą uwagę. Pod
ścianami domów, na ławkach i przy centralnej kępie drzew stali ludzie, chyba wszyscy
mieszkańcy tego miasteczka. Jakby osłabieni upałem, nawet nie poruszyli się na ich widok.
Stukając butami o płyty, Cleeve poprowadził swoją dwójkę ku grupie mężczyzn stojących
pod koroną największego drzewa. Człowiek w białej koszuli stał tam również, paląc fajkę o
długim, wytartym przez palce cybuchu.
—
Jesteśmy z agendy ONZ — powiedział Cleeve głośno i powoli.
—
Oni wam wierzą — odpowiedział człowiek przytykając do główki fajki srebrzysty
przedmiot.
—
Jeśli tak, to gdzie moglibyśmy się zatrzymać? — Cleeve przyglądał się jego ruchom.
Nic było odpowiedzi i tylko oczy świadczyły, że usłyszał pytanie.
—
Czy jest tu jakiś wolny dom nadający się do zamieszkania?
— Nie —
człowiek wypuścił fajkę z ust. — Wszystkie domy wokół tego placu są
zamieszkałe, nie ma w nich miejsca.
— A dalsze?
—
Nie nadają się — odpowiedź była stanowcza.
Cleeve, a za nim Gart
h, rozejrzeli się wokół. Nad dachami drżało powietrze. Cleeve
wyciągnął palec w stronę starej bryły zamykającej wschodnią stronę rynku.
— A to?
Człowiek nawet nie odwrócił głowy, jakby pewien, co Cleeve ma na myśli.
—
To jest kościół. Możecie tam zamieszkać.
—
A nabożeństwa? — spytał Garth niepewnie.
—
Ksiądz Lope zmarł przed pięciu laty i od tego czasu nikt tam nie chodzi.
Cleeve miał dość rozmowy i schylił się po walizki.
—
A więc zatrzymamy się w kościele.
Każdy z mężczyzn pokiwał głową, tak jakby ktoś naraz pociągnął za niewidzialne
sznurki.
— Robert Jarabe —
odezwał się niespodziewanie człowiek z fajką, kiedy odeszli już o
parę metrów.
Cleeve odwrócił głowę.
— Jestem burmistrzem tego miasteczka —
powtórzył tamten.
—
Goeffrey Cleeve. Postaramy się nie sprawiać kłopotu.
Wszyscy obecni u
śmiechnęli się w bliźniaczym grymasie.
ROZDZIAŁ 4
Shaffes odłożył kupione jeszcze w La Paz gazety, zgasił gazową lampę i zapalił latarkę.
Ani konserwatywny El
Diario ani katolicka Presencia nie przyniosły nic, co mogłoby go
zainteresować, natomiast doniesienia o morderstwach, porwaniach i narastającej fali
przestępczości sprawiły, że poczuł się nagle nieswojo w mrocznym wnętrzu kościoła. Prawie
po omacku zszedł wąskimi, krętym schodkami z chóru i wydostał się na zewnątrz. Było dużo
chłodniej niż za dnia, ale brak nawet najmniejszego podmuchu wiatru ciągle dawał się we
znaki. Shaffes zapalił papierosa i ruszył w kierunku zardzewiałej, na pół wyrwanej furtki w
ogrodzeniu ciągnącym się od bocznej ściany kościoła. Przecisnął się przez wąskie przejście i
ruszył wolno żwirową alejką. Jednak już po chwili wyłaniające się z mroku nierówne rzędy
połamanych krzyży pozwoliły mu zorientować się, co to za miejsce. Zrobił krok do tyłu,
kiedy wzrok jego pad
ł na skuloną pod ścianą kościoła postać.
— Kto tam jest? —
zawołał trochę niepewnym głosem. — Mogę w czym pomóc?
W punktowym świetle latarki Shaffes dostrzegł, że by to młody, najwyżej szesnastoletni
chłopak klęczący przed wmurowanym w ścianę, osłoniętym brudną szybą wizerunkiem
jakiegoś świętego.
—
Modlisz się? — spytał.
C
hłopak wolno odwrócił głowę i mrużąc oczy starał się dostrzec twarz stojącego.
— Po co to robisz? Teraz, po ciemku?
—
Pan ma swojego papierosa, a ja mam Madonnę — szepnął chłopak ledwo
dosłyszalnie, tak że Shaffes odruchowo spytał:
— Co?
— Ona mnie uratuje. A pana nie...
— Uratuje! Przed czym?
Chłopak odwrócił z powrotem głowę i złożył ręce.
—
Słyszysz co mówię? — Shaffes czuł się coraz bardziej niepewnie.
Wobec braku reakcji chłopca z ulgą powitał odgłos kroków na placu przed kościołem.
Pospiesznie opuścił cmentarz i oświetlił objuczonych plecakami Cleeve'a i Gartha.
—
Dobrze, że jesteście — powiedział. — To już wszystko?
Wskazał na bagaże. Cleeve otarł pot i skinął głową.
—
Założył pan antenę?
—
Tak. Poszło bardzo łatwo.
—
Można wejść na sam szczyt wieży?
—
Żadne przejście nie jest zablokowane. Tylko pełno tam kurzu i ptasich odchodów...
aha, dzwon może się w każdej chwili zwalić, cały trzon podpory jest zbutwiały.
Garth machnął ręką. Postawił plecak i pociągnął kilka łyków z opiętej płótnem
manierki.
—
Oglądał pan moje zdjęcia? — spytał ocierając usta.
Shaffes
uśmiechnął się lekko.
— Potwornie zamazane, prawie nic na nich nie
widać.
—
Polaroidem nie można zrobić dobrych w takich warunkach...
— Niemniej obóz wid
ać, a raczej nie obóz, tylko wojskową fortecę. Ci pseudogórnicy
przygotowują się do wojny.
— Tak. Nuklearnej —
wtrącił się Cleeva. — Wejdźmy wreszcie do środka i
porozma
wiajmy poważnie. Musimy...
—
Zaraz. Jest jeszcze chłopak — przerwał mu Shaffes.
— Jaki
chłopak?
—
Tu, na cmentarzu. Modlił się jak go nakryłem, ale być może specjalnie tu węszy.
Cleeve
spojrzał na niego wymownie, ale posłusznie! wcisnął się za Shaffesem w wąską
furtkę. Przeszli po ciemku kilka kroków, potem Shaffes zapalił latarkę. Szeroki, kamienny
podest gr
obu, na którym klęczał chłopak, był pusty. Jednak kiedy podeszli bliżej, zauważyli
wyryty
w miękkim piaskowcu wizerunek wykręconej w konwulsjach jaszczurki.
— Jezioro jest fantastyczne —
powiedział Garth. — Shaffes będzie pluł sobie w brodę,
że nie poszedł z nami.
Stali na wzgórzu, w połowie drogi między miasteczkiem i obozem. Gdyby się
odwrócili, mogliby jeszcze
dojrzeć wieżę kościoła, sterczącą samotnie z puszczy.
— Niebieskie jak farba —
mruknął Cleeve.
Miał rację, lazurową taflę wody otaczały strome skały, które tylko w jednym miejscu
ustępowały miejsca wyschłemu korytu rzeki. Pośrodku jeziora widać było niewielką wyspę,
podobną do zielonego kopca.
—
Chodźmy — Cleeve ruszył w dół zbocza — mamy jeszcze kawałek drogi.
Brak ścieżki wskazywał, że mało kto tędy chodzi. Szli, plącząc się we włóknach długich
traw i zanim trafili na obozową drogę, słońce zdołało się podźwignąć nad horyzontem kilka
centymetrów. Baraki z falistej blachy o kolorze
aluminium stały równolegle do płotu, tworząc
trzy boki prostokąta. Czwarty uzupełniał ciężki, murowany blok, zapewne jeszcze pozostałość
budynku kopalni. Wbite co pięć metrów słupy przytrzymywały siatkę z drutu kolczastego.
Droga, którą szli, zmierzała prosto do ciężkiej, okutej żelazem bramy.
—
Co tam błyska? — spytał Garth i nieznacznie ruszył głową. — To nie lornetka?
Cleeve przytaknął.
—
Już od kilku minut nas obserwują.
Opuścili głowy. Sądząc po koleinach, utrwalonych w kiedyś rozmiękłym, a teraz
twardym jak skała gruncie, korzystające z tej drogi ciężarówki musiały przewozić znaczne
ciężary.
Selwa
z lewej strony nagle urwała się i ponownie ujrzeli jezioro. Z tego miejsca
wydawało się ciemnogranatowe. Tego samego koloru była płaska szopa wsparta tylną ścianą
o wał tamy. Wydawała się nie należeć do kompleksu obozu.
—
Idą — mruknął Garth. — Widać chcą nas przyjąć na udeptanej ziemi.
Skrzydła bramy rozchyliły się na boki i na ich spotkanie wyszedł szczupły mężczyzna.
— No tak —
powiedział cicho Cleeve na znak, że rozpoznaje Amerykanina.
Człowiek z plastrem na nosie podszedł bliżej i skłonił się.
— Witam panów —
zaczął, przesuwając do tyłu siatkowy kapelusz. — Dobrze, że was
zauważyłem.
Ruszył nosem jakby sprawdzając, czy jeszcze go boli.
— Pewnie chcec
ie skorzystać z naszego nadajnika?
Cleeve nachylił się.
—
Chyba należy nam się to, prawda?
Wysoki Mike przestąpił z nogi na nogę.
— Naturalnie —
uśmiechnął się. — Tylko jest taka sprawa, że nie chciałbym, abyście
wchodzili do obozu.
Cleeve przycisnął wierzch dłoni do czoła i westchnął.
—
Co, macie epidemię żółtaczki?
— Nie, nie —
Mike uniósł kapelusz i zaczął się nimi wachlować — Widzę, że muszę
wszystko powiedzieć.
Cleeve uśmiechnął się.
—
Chętnie pana wysłuchamy.
— Ten wczorajszy tran
sport nie był tak do końca legalny. To znaczy był... — jąkał się.
— Ale tu na pustkowiu
ludzie czasami... i wieźliśmy trochę alkoholu, a szef tego zabrania.
Jak wejdziecie do obozu, to zaczepi was i
wszystko się wyda.
Cleeve spojrzał na Gartha, lecz ten czubkiem buta podrzucał jakiś kamień. Ujął więc
plakietkę i podsunął pod nos Amerykanina.
—
Ale my musimy się z nimi skontaktować.
— Jasne —
Mike nałożył kapelusz z powrotem. — zdaję sobie sprawę.
— W tym baraku —
wskazał w kierunku jeziora — mamy agregat, a dzisiaj rano
zamonto
wałem tam nadajnik. Widzicie, że o was myślałem — powiedział i skrzywił się
boleśnie.
Kopnięty przez Gartha kamień uderzył go w kostkę.
— Przepraszam —
powiedział Garth, lecz takim tonem, że lepiej byłoby, żeby się nie
odzywał.
— No to jak? —
spytał tamten nachylony nad nogą. — Przecież wam wszystko jedno.
Cleeve patrzył przez moment takim wzrokiem, jakby Amerykanin był ze szkła.
— Fakt —
mruknął. — Nam jest wszystko jedno.
—
To świetnie — zamruczał Mike i ruszył w stronę jeziora — I tak za długo tu stoimy.
Kołysząc się jak maszt okrętu szedł szybko, najwyraźniej zapominając o trafionej
kamieniem nodze.
Gdy doszli do baraku, Garth skrzywił się z niesmakiem.
—
Co, śmierdzi? — zaśmiał się Mike. — Sami nie wiemy dlaczego. Chyba jakieś
uparte zwierzaki pr
zychodzą z puszczy i paskudzą tutaj.
— Zwierzaki? —
Cleeve patrzył, jak tamten otwiera kolejno trzy zamki.
— Tak, cholera wie, co to jest.
Kiedy jednak weszli do środka, wszelka dyskusja o zapachach stała się
bezprzedmiotowa. Tam po prostu nic było czym oddychać.
—
Boże, ale żar — wydyszał Garth cofając się do drzwi. — Ten dach powinien mieć
jakąś izolację.
Mike uśmiechnął się życzliwie i odwrócił do Cleeva. Ten zdjął już folię z nadajnika i
uruchom
ił agregat.
— Wszys
tko jest podłączone.
—
Widzę — Cleeve wyciągnął rękę. — Proszę podać kod i godziny nasłuchu.
Mike zdjął z gwoździa tabliczkę i położył ją na nadajniku. Potem stanął w wejściu obok
Gartha.
— Mike Jones —
przedstawił się. — Swoją drogą głupio wyszło wczoraj.
Sięgnął do kieszonki i wydobył płaską paczuszkę gumy.
—
Miętowa — zachęcił. — Gasi pragnienie.
To ostatnie przekonało Gartha. Rozwinął zielony płatek i wsunął do ust. Zastanawiał się
jeszcze, gdzie rzucić opakowanie, lecz Jones wybawił go z kłopotu.
— Puszcza zje wszystko —
powiedział, odrzucając swoje w zarośla. — Za kilka godzin
nie będzie śladu.
Cleeve musiał nawiązać łączność, gdyż mówił coś szybko do mikrofonu. Po chwili jego
głośne pytania przebiły; się nad jazgot papug.
— Dlaczego
ponad tydzień?! Oni chyba sami zajmują się handlem, jeśli tak traktują
przedstawicieli ONZ!
Mike trącił Gartha w ramię.
—
Muszę odejść na momencik. Poczekajcie — poprosił i charakterystycznym krokiem
podbiegł za ścianę baraku.
—
Mówił, że to zwierzęta — uśmiechnął się Garth i spojrzał w bok.
Na usypanej ze skał i ziemi naturalnej tamie siedział rząd ptaków o płaskich dziobach.
Kręcąc głowami patrzyły na niewidoczną stąd powierzchnię jeziora.
— Koniec —
rozległ się za plecami Gartha głos Cleeva i stukot słuchawek o blat.
Przygładzając zmierzwione włosy Cleeve wynurzył się z półmroku.
—
Zdziwiliby się, gdyby widzieli z kim rozmawiałem — powiedział szeptem. — Jakie
wrażenie?
Garth wypluł gumę.
— Mierne. W ogóle nie
słuchał, a teraz poszedł za barak.
— Aha —
stwierdził Cleeve i wyprostował się nienaturalnie, Jones wracał z puszczy.
— Jestem pewien —
dodał — że tam w obozie nagrali wszystko.
Podczas pożegnania na drodze, tak jak prosił Amerykanin, w części niewidocznej z
obozu, Cleeve
wytłumaczył mu, gdzie się zatrzymali. Jones nie był zaskoczony, dodał
jedynie, ni w pięć ni w dziewięć, że może podrzuci im jutro karton piwa.
Shaffes źle spał tej nocy, a przemykanie się tyłami domów w pełnym słońcu rozkleiło
go do reszty. Nie zdziwił się więc, gdy przechodząc przez płot nadział się na
kilkucentymetrowy
gwóźdź. Nie przejmując się tym podwinął podartą nogawkę, a potem
rozejrzał się po podwórku. Ogród i plac należały do dwupiętrowego domu o zabitych deskami
drzwiach i oknach. W przeciwieństwie do większości budynków, dach miał płaski, a ściany
urozmaicone drobnymi ornamentami. Częściowo odłamany gzyms leżał na ziemi. W kącie
podwórza, obro
śnięty pnączami, stał marmurowy postument. Ściskając paczkę pod pachą
Shaffes ruszył w jego stronę. Nie znalazł otworu, za to odkrył, że obtłuczony posążek daje się
unieść w górę, odsłaniając przy tym prostopadłościenną wnękę. Zbadał ją dłonią, a potem
włożył pakunek. Owinięty folią błyszczał w słońcu, dopóki Shaffes nie zasunął figurki.
Zadowolony
z efektu rozejrzał się wokół, zapamiętując dokładnie szczegóły otoczenia.
Zwrócił przy tym uwagę na niewielką studnię. Pośrodku kamiennego obramowania
zainstalowano
kołowrót, z którego zwisał gruby sznur. Starając się kroczyć po kamieniach
będących resztkami ścieżki, Shaffes podszedł i zajrzał do otworu. Studnia nie była głęboka i
wpadające ukośne promienie słoneczne oświetlały częściowo jej suche dno.
Z tyłu rozległ się stukot. Odwracając głowę Shaffes dojrzał małego osła, który nie
wiadomo jakim sposobem
dostał się na ogrodzony placyk. Shaffes usiadł na obramowaniu i
pogmerał dłonią w poszukiwaniu kamienia.
— No —
mruknął groźnie, gdy osioł zbliżył się na odległość kilku kroków.
Sierść miał skudloną i pozlepianą w strąki.
—
Zjeżdżaj! — krzyknął Shaffes i cisnął kamieniem.
Osioł jednak zamiast uciec, podskoczył i rzężąc rzucił się na przeciwnika z
odsłoniętymi zębami. Tracąc równowagę Shaffes obsunął się do studni i tylko refleks sprawił,
że chwycił za sznur. Klnąc zawisł na nim, obcasami jedynie opierając się o brzeg. Osioł
podszedł i zaczął obwąchiwać mu buty. Shaffes nie wytrzymał. Kopnął nogą, starając się
trafić zwierzę w nos. Nie dość jednak, że nie dosięgnął celu, to na dodatek potrącił kołowrót,
który
zaczął się odwijać ze znaczną prędkością. Wrzeszcząc zjechał do studni i twardo
uderzył w dno. Milknący tupot świadczył, że przegonił zwierzę, lecz była to mała pociecha.
Zadzierając głowę mógł się przekonać, że studnia wcale nie jest taka płytka jak sądził
poprzednio. Od
krawędzi dzieliły go co najmniej trzy metry. Krzyknął raz i drugi widząc
niemal, jak słowa ulatują w niebo. Bardziej zły niż przestraszony zaczął wypatrywać
wgłębień w ścianie. Niestety już pierwsza próba wspinaczki zakończyła się niepowodzeniem.
Z dwoma kamieniami w garści opadł na dno.
Ponownie krzyknął, lecz zaraz umilkł, gdyż usłyszał czyjś głos.
— Szatan, szatan.
Z bólem w karku patrzył w owal nieba, aż wreszcie dojrzał głowę chłopca, właściwie
jeszcze dziecka.
Zamachał rękoma. Głowa zniknęła i zaraz potem coś wpadło do studni.
Usko
czył przed kamieniem, który muskając jego ramię zarył w piasku. Shaffes krzyknął
ostrzegawczo
, lecz już następna bryła ukazała się na tle nieba i upadła obok jego nóg. Poczuł
mdlącą słabość płynącą od żołądka. Czując się tak krańcowo bezbronny miał ochotę
przykucnąć i zasłonić głowę rękoma. Nawet pistolet był bezużyteczny.
— Hej! —
krzyknął ktoś i Shaffes dojrzał twarz mężczyzny. — Kto tam jest?
Momentalnie przypomniał sobie ulicę na której widział tego człowieka po raz pierwszy.
— To ja, Shaffes, z samolotu —
powiedział rozprostowując zagięte aż do bólu palce. —
Proszę mnie wyciągnąć, burmistrzu.
Głowa Jarabe zniknęła.
—
Musi pan chwycić za sznur — usłyszał. — Wyciągniemy pana na kołowrocie.
Przypominając sobie teoretyczne wiadomości oplótł linę udami i mocno przyciskając ją
do twarzy, zaczął się unosić. Kołysanie, które rzucało go na ściany, nic potrafił w żaden
sposób opanować. Kiedy głową sięgnął poziom cembrowiny, dojrzał wąsatą, rozlaną twarz
drugie
go mężczyzny. Stał w rozpiętej koszuli przytrzymując kołowrót. Jarabe chwycił
Shaffesa za kołnierz i przeciągnął poza krawędź studni.
—
Dlaczego pan tam wchodził? — spytał.
Shaffes otrzepując zaciekle kurz wzruszył ramionami.
—
Głupota, jakiś osioł rzucił się na mnie.
— Bagual —
mruknął mężczyzna z wąsem.
Shaffes spojrzał na niego.
—
Tak się tutaj nazywa zdziczałe zwierzęta domowe — wyjaśnił burmistrz. — One
faktycznie są niebezpieczne.
— Niebezpieczne? —
prychnął Shaffes. — Niebezpieczny to był ten mały wariat, który
zrzucił mi na głowę kamienie.
Jakby cie
ń ironii przemknął przez twarz burmistrza.
—
To prawda, że Pedro nas zawołał, ale z kamieniami musi się pan mylić.
Shaffes pokazał rozdarcie na ramieniu.
— A to?
Obydwaj mężczyźni nachylili się.
—
Musiały mu się obsunąć spod ręki.
—
No chyba widziałem...
B
urmistrz pokiwał palcem.
—
Niech pan uważa na zwierzęta, puszcza jest blisko, a przez nią niejeden zwariował.
Shaffes rozwarł usta, lecz już nic nie powiedział. Jedynie schylił się i podwinął nogawki
teraz już dokumentnie zniszczonych spodni. Tęgi mężczyzna zaśmiał się gardłowo, mówiąc
coś szybko w niezrozumiałym dla niego dialekcie.
— Angelo zaprasza pana na obiad —
przetłumaczył burmistrz.
— Mnie?
—
Tak. Prowadzi sklep i mały bar jednocześnie.
Shaffes poczuł autentyczny głód i doszedł do wniosku, że nie ma sensu protestować.
Ruszyli w powrotną drogę.
O
tej porze dnia plac zajmowali ludzie i jaszczurki. Ci pierwsi przesuwali się pod
ścianami domów jakby ustępując zwierzętom kamieni do wygrzewania. Kiedy cała trójka
doszła do kilku stolików wystawionych bezpośrednio na chodnik, burmistrz gdzieś zniknął.
Shaffes dobrą chwilę rozglądał się wokół, lecz nigdzie nie mógł dostrzec jego
charakterystycznej sylwetki w białej koszuli.
— Chicha — powie
dział sklepikarz wciskając mu szklankę żółtopomarańczowego
napoju.
Ka
tegorycznym gestem osadził Shaffesa przy stoliku i postawił przed nim obłą miskę
pełną fasoli i kawałków mięsa zanurzonych w ostro pachnącym sosie. Shaffes podniósł
niepewnie łyżkę.
— Co to jest? —
spytał po chwili unosząc głowę.
Angelo poklepał się jednak tylko po brzuchu i odszedł.
— Poroto —
dobiegł czyjś głos zza pleców Shaffesa. — To znaczy fasola. Mięso jest z
aguti.
Mężczyzna siedzący przy następnym stoliku miał płaskie uszy, przylepione do nagiej
czaszki. Natomiast
imponujący zarost pokrywał jego klatkę piersiową.
—
To też niezłe — dodał unosząc trzymany w dłoni napój.
Shaffes podniósł łyżkę do ust i spróbował zachwalanej potrawy. Jedzenie było diabelnie
ostre.
— Dobrze pan zna angielski —
pochwalił nieznajomego, który rozparł się na krześle,
jakby s
zykował się da dłuższej rozmowy.
—
Angelo to wyjątek, u nas prawie każdy zna angielski — odstawił pustą szklankę. —
Pan z tego samolotu'
Shaffes kiwnął głową, gdyż usta miał zajęte fasolą.
—
Długo tu chyba nie będziecie?
— Dlaczego pan pyta?
— O... —
łysielec spędził muchy ze stołu. — Tak sobie.
Nagle zmienił ton.
— Niech pan powie, czy ta nowa droga —
klepnął się w lśniącą czaszkę — Carretera
Marginal de la Selva jest
już podciągnięta do La Paz?
Shaffes przełknął wyjątkowo twardy kawałek mięsa.
— Tak, jes
t już skończona.
Nieznajomy pokiwał głową.
—
Jestem kierowcą, a właściwie... — roześmiał się — byłem.
Widząc pytanie w oczach Shaffesa mówił dalej.
— Dopóki nie przyjech
ali Amerykanie jeździłem ciężarówką do miasta i na stację.
Teraz sami to robią, choć wciąż dostaję od nich forsę.
— Za co?
— Sam nie wiem —
wzruszył ramionami. — Co prawda moja ciężarówka już się
rozsypuje, ale powiedzieli że może im się jeszcze przydać. Obiecali zawiadomić mnie w razie
potrzeby.
— Naturalnie —
Shaffes uniósł szklankę w stronę kierowcy. — Na zdrowie!
Tamten pomachał bezradnie pustym szkłem, więc Shaffes wyjął monetę i zastukał w
blat. Na migi
wytłumaczył sklepikarzowi, że chce postawić wszystkim chichi. Tłuścioch z
nieukrywanym zadowoleniem przyjął zaproszenie. Stuknęli się na nowo napełnionymi
szklankami i
wypili do dna. Shaffes otarł usta. Żegnany przyjaznym pomrukiem ruszył w
stronę kościoła.
Gdy zaryglował wrota i dostał się na chór, zastał tam tylko Gartha. Wyjętym z zestawu
fotograficznego
pędzelkiem odkurzał fragment ściany.
— Gdzie Cleeve?
Zapytany nie przerywając swoich czynności pokazał palcem wejście na wieżę.
—
Gada z Crewtherem. Co robiłeś?
Shaffes bąknął zdawkowo.
—
Jadłem obiad, a ty co majstrujesz?
Garth łypnął okiem.
—
Był tu wmurowany krzyż konsekracyjny, jeden z dwunastu.
—
Tyle ich znalazłeś?
Nawet nie odwracając głowy Garth westchnął.
—
W każdym kościele jest ich dwanaście.
Skrzypnęły zawiasy i w drzwiach wieży stanął Cleeve.
—
Chodźcie — powiedział. — Coś wam pokażę.
Shaffes ruszył za nimi, z obrzydzeniem dotykając szczebli drabiny. Zbyt dobrze
pamiętał, co zostawiły na niej gołębie. Sapiąc wydostał się na platformę.
— Tam —
Cleeve wskazał mroczne cielsko puszczy. — Widzicie?
Trudno było nie zauważyć. Daleko, na jednym ze wzgórz, żarzył się punkcik ogniska.
— To obóz? —
spytał Shaffes.
— Nie —
Cleeve pokręcił głową. — Obóz jest za nami.
Miał rację, ognisko płonęło w bezludnej części puszczy.
ROZDZIAŁ 5
—
I co spodziewał się pan tam znaleźć? — spytał Garth mrużąc oczy boleśnie oślepione
dziennym
światłem.
Po wyjściu z kopalni obaj założyli ciemne okulary, ale wzrok przyzwyczajony do
mroku korytarzy, mimo to nie
chciał adaptować się do ostrego blasku poranka.
—
Znalazłem to, co chciałem znaleźć — mruknął Cleeve.
Złożył aparat, schował go do torby i usiadł na przewróconym wózku koło ocierającego
łzy Gartha.
—
Łaziliśmy po tych cholernych dziurach tylko po to, żeby zrobić zdjęcia?
Zdewastowane chodniki, nieczynnej windy i cały ten rdzewiejący złom jest aż tak ważny?
— T
ak. Stanowi dowód, że nikt nie interesuje się kopalnią.
G
arth rzucił sceptyczne spojrzenie.
—
A jeżeli Amerykanie pobrali małe próbki i badają w obozie? W takim przypadku nie
musieli pozostawić widocznych śladów.
—
Siedzą tu zbyt długo, żeby ograniczyć się tylko do próbek. Te zdjęcia są dowodem,
że wolfram nie interesuje ich zupełnie... Chodźmy, odpoczął pan?
Garth kręcąc głową podniósł się niezdarnie i powlókł za znikającym już między
drzewami Cleevem.
Szeroką, wysypaną tłuczniem drogą dotarli na wzgórze, z którego widać było
miasteczko.
— Panie Cleeve, nie tak szybko —
wysapał Garth. — Może trochę odpoczniemy... to
słońce...
Zdjął z głowy związaną na rogach chustkę i otarł nią twarz. Ignorując stojącego z
rękami w kieszeniach Cleeva opadł na trawę, starając się ukryć w nikłym cieniu krzaków.
—
Cholerne muchy, ależ ich tu jest...
—
Wybrał pan złe miejsce — twarzy Cleeva prawie nie było widać zza
smolistoczarnych szkieł okularów. Reszta ginęła w cieniu szerokiego, oklapłego ronda
kapelusza.
—
Coś tu strasznie cuchnie... Nie czuje pan? — Garth wiercił się odganiając
obsiadające go muchy.
—
O... wskazał ręką kierunek. — Widzi pan ten rój, chyba właśnie stamtąd...
Cleeve podszedł do niego. Potem starając się uchylać przed kolczastymi gałęziami
krzewów wszedł między drzewa.
—
Znalazł pan coś? — Garth wstał, ale zbita ściana roślinności nie pozwalała dostrzec
czegokolwiek.
Jedynie ogromne, głośno brzęczące muchy wskazywały, że ktoś zakłócił ich spokój.
—
Znalazłem, ale niech pan tu nie wchodzi. Zaraz wracam — dobiegł głos z mroku.
Po chwili z głębokiego cienia wynurzył się Cleeve.
—
Chodźmy — ruszył jeszcze szybszym krokiem niż poprzednio.
—
Co tam było?
—
Zwłoki.
—
Jakieś zwierzę?
—
Nie, człowiek. Indianin.
Garth zatrzymał się, ale zaraz dobiegł do Cleeve'a i spytał zdyszanym głosem.
—
Mamy go tak zostawić?
—
A co pan chce z nim zrobić? — Cleeve nawet nie odwrócił głowy. — Zawiadomimy
burmistrza.
—
Może jeszcze żył?
—
Nie. Ciało było w stanie rozkładu, ale...
—
Co ale? Co się stało?
—
Dziwne, wydawało mi się, że jeśli czyjekolwiek szczątki leżą w puszczy tak długo,
to powinny przy
ciągnąć jakieś zwierzęta. Tymczasem ten Indianin wydawał się; być
nienaruszony.
Zapadła cisza. Tuż przed miasteczkiem Cleeve zwolnił wreszcie, pozwalając Garthowi
przyjść do siebie. Idąc wolno przez puste ulice mijali zrujnowane domy, porośnięte
skołtunioną roślinnością gruzowiska i puste placyki zasłane szczątkami drewnianych
konstrukcji. Gdzieniegdzie
trafiała się nietknięta elewacja, a odłażąca miejscami z
przekrzywionych szyldów farba pozwalała jeszcze odczytać zachęcające do najrozmaitszych
rozrywek napisy.
—
Za czasów prosperity musiało to być spore miasto — wysapał Garth. — Ale teraz...
C
leeve skinął głową w nieokreślonym geście.
—
Gdzie się podziali mieszkańcy? Unikają nas, czy co?
—
Siedzą w domach. Wychodzenie w taki upał nie należy do miejscowych zwyczajów.
—
Mimo wszystko nic podoba mi się tutejsza atmosfera.
— Przesadza pan —
Cleeve wzruszył ramionami.
—
Już jesteście z powrotem? — nawet nie zauważyli jak nagle obok nich pojawił się
Shaffes. —
Myślałem, że wrócicie dopiero przed wieczorem.
—
Znaleźliśmy trupa! — wypalił Garth. — Musimy porozmawiać z burmistrzem.
—
Widziałem go dzisiaj. Zaprowadzę was — na Shaffesie wiadomość nie wywarła
większego wrażenia.
Skręcili w jedną z odbiegających od placu uliczek i stanęli przed małym, lecz dobrze
utrzymanym domem. Okute żelaznymi sztabami drzwi otworzyły się, zanim ktokolwiek
zdążył w nie zapukać.
— Witam panów —
burmistrz pospiesznie zapinał siatkową koszulę — Czym mogę
służyć?
—
Znaleźliśmy ludzkie zwłoki — powiedział Cleeve. — Niedaleko kopalni.
—
Proszę do środka. Napijecie się panowie herbaty?
—
Nie, nie. Dziękujemy za propozycję. Spieszy nam się trochę, chcemy spokojnie
obej
rzeć nasz rozbity samolot.
—
Szkoda. W każdym razie zapraszam, skorzystacie jak tylko będziecie mogli —
burmistrz
uśmiechnął się szeroko.
—
Znaleźliśmy trupa — powtórzył Garth. — Słyszy pan? Martwego Indianina.
—
Słyszę — burmistrz tym razem skrzywił się lekko.
—
Co zamierza pan zrobić?
— Nic. Wiecie panowie...
— Jak to nic?
—
To znaczy na pewno dam znać zwierzchnim władzom, ale... eeee... Całe miasto jest
otoczone puszczą... Różni stamtąd przychodzą. Niektórzy chorzy, inni... często bardzo dziwni
ludzie —
wzrok burmistrza błądził gdzieś w okolicach ich butów.
— Dlaczego dziwni? —
wtrącił się znów Garth.
—
No, jacyś jakby chorzy, zmienieni...
— Czy mieli usztywnione stawy? —
spytał nagle ożywiony Shaffes — szczególnie w
dłoniach, wie pan, czy trudno im było cokolwiek chwycić i musieli... Shaffes nagle umilkł i
wymuszenie kaszlnął kilka razy.
Wyciągniętą z kieszeni chustką zaczął wycierać nos.
—
Nie wiem. Ja... ja rzadko wychodzę z domu, bardzo przepraszam — burmistrz
dotknął drzwi. — Bardzo panów przepraszam, ale ważne sprawy czekają... Jestem trochę
zajęty.
Cofnęli się kilka kroków, a on zamknął drzwi i słychać było jak przesuwa stalowe rygle.
—
Czego się tak przestraszył? — Garth popatrzył na Cleeve'a lecz ten nie zwracał na
niego uwagi.
—
O co panu chodziło z tymi sztywnymi stawami? — spytał.
Sh
affes zmieszał się wyraźnie.
—
Głupie skojarzenie. Kiedyś czytałem o jakiejś chorobie puszczy, ale tamto działo się
chyba w Afryce, czy gdz
ie indziej. Nieważne...
—
Na czym ona polegała?
— Nie
wiem. Coś mi się pomyliło, to nie był zresztą artykuł w czasopiśmie naukowym,
tylko jakaś powieść. Nie pamiętam...
Shaffes złożył chustkę i ruszył w stronę białej płaszczyzny rynku.
Siedzieli w trójkę przy stoliku i sennym wzrokiem obserwowali pusty plac. Jedynie
Shaffes co chwila
przesuwał krzesło starając się lepiej schować w cieniu niewielkiej markizy.
—
Myśli pan, że lokal jest czynny? — spytał Garth.
Shaffes przestał się wachlować połami koszuli i wskazał głową na ciemny prostokąt
wejścia. Zanim zdążył otworzyć usta pojawił się właściciel baru rozwiewając wszelkie
wątpliwości.
—
Chcielibyśmy się czegoś napić — powiedział Cleeve.
Tęgi mężczyzna skinął głową i znikł zanim zdołali cokolwiek dodać.
— Co nam tu grozi? Chicha czy Tequilla? —
Garth przechylił się do Shaffesa.
Ten wzruszył tylko ramionami zajęty obserwacją małej dziewczynki bawiącej się przy
rogu najbliższego domu. Było to pierwsze tak małe dziecko, które zobaczyli w tym mieście.
—
Nie było się czego bać — powiedział Cleeve na widok niesionej przez Angela
butelki opatrzonej dobrze im znaną z reklam etykietą.
—
Jak ci się zdaje... przepraszam, jak się panu zdaje, czy to narodowy trunek? — Garth
wskazał palcem na sprawnie rozlewany do szklanek Bourbon z Kentucky.
Cleeve odgonił muchy znad swojej głowy.
—
Sądzę, że nasi znajomi z obozu wpadają tu czasem.
Podniósł szklankę i zbliżył ją do ust.
—
Na imię mi Jeff — powiedział. — Mówmy sobie „ty”.
— Allen —
Garth również uniósł trunek.
Shaffes uśmiechnął się przysuwając krzesło bliżej stolika.
— A ja m
am na imię Keith. Napijmy się wreszcie.
Whisky była dobrze schłodzona i miała przepisowe dwanaście stopni.
—
Do tej pory byliśmy chyba jedyną ekipą ONZ w której zwracano się do siebie per
„pan” — Shaffes za
grzechotał kostkami lodu.
Odwrócił się na krześle i poszukał wzrokiem dziewczynki. Niewielkie podwórko za
rogiem budynku było jednak puste.
—
Co robiłeś, gdy byliśmy w kopalni? — Garth rozlał następną kolejkę.
—
Zwiedzałem okolicę. Ci tutaj polowali chyba na mamuty.
— Na co?
—
Mamuty albo słonie — powtórzył Shaffes. — Wokół miasteczka jest pełno starych
pułapek.
Cleeve
spojrzał na niego z uwagą.
—
Doły z zaostrzonymi palami na dnie?
Shaffes przytaknął machając lekceważąco dłonią.
—
Z tym, że już od dawna nie są zamaskowane.
—
Przecież w tym kraju nie ma tak dużych zwierząt — wtrącił się Garth. — Może
łapali w nie pumy, albo świnie.
—
Nie, otwory i pale były za duże.
G
łośny krzyk przerażenia lub bólu sprawił, że obrócili się na krzesłach.
— To ta dziewczynka —
powiedział Shaffes.
Przewracając krzesła rzucili się biegiem w kierunku podwórka. Za rogiem, na ścieżce
wyłaniającej się z pomiędzy niedalekich drzew leżało zapłakane dziecko.
—
Co jej się stało? — spytał Garth.
Dziewczynka uniosła mokrą od łez twarz, spojrzała na mężczyzn, a potem za siebie. Nie
była ładnym dzieckiem, i paniczny strach widoczny w jej oczach tylko pogłębiał to wrażenie.
—
Może ją coś wystraszyło — powiedział cicho Shaffes.
Nie zdążyli jednak podejść bliżej. Z tyłu rozległ się tupot kroków. Rozsiewając woń
potu przebiegł obok nich sklepikarz. .Nie zadając dziecku jakichkolwiek pytań chwycił je i
uniósł na ręce.
—
Co się stało? — spytał Cleeve.
Angelo nawet nie zwol
nił. Mruknął tylko jakiś niezrozumiały wyraz i wskazał ręką na
puszczę. Odwrócili głowy. W migotliwym cieniu pod drzewami nie było widać niczego
niezwykłego.
Cleeve wynurzył głowę z zielonego listowia.
—
Stąd świetnie widać obóz, właźcie wreszcie!
Garth zamocował koniec drabinki i zerknął na Shaffesa.
—
To on zwleka, chyba mu ten burbon zaszkodził.
Shaffes spojrzał z wyrzutem.
—
Już idę — stwierdził głucho i chwytając szczebli zaczął się wspinać wzdłuż grubego
pnia.
— Nie obijaj aparatów! —
krzyknął za nim Garth. — Zdecentrujesz soczewki.
Siedząc na zbitej przez Cleeve'a ławeczce, mieli doskonały widok na całą okolicę. Po
prawej stronie, na prze
dłużeniu linii baraków widać było jezioro. Kiedyś jego odpływ
wyżłobił tu płytkie, lecz rozległe zagłębienie, wykorzystane teraz skwapliwie przez
Amerykanów jako miejsce pod obóz.
—
Co to właściwie za aparaty? — spytał Shaffes pomagając Garthowi montować
statyw.
—
Podobno znasz się na robieniu zdjęć — Cleeve| zerknął na niego.
Shaffes odwrócił się gwałtownie, o mało nie spadając z konara.
—
Znam się na klasycznych aparatach, nie na magnetycznych. One zresztą, o ile wiem,
mają gorszą rozdzielczość.
Cleeve załadował kasetkę dysku.
—
Aparaty z generacji „Mavici” były stosowane w sondach kosmicznych i naprawdę
mają wystarczającą rozdzielczość — kiwnął głową. — Będziesz robił zdjęcia budynku i ludzi,
którzy się przy nim kręcą.
Shaffes spojrzał na leżący gdzieś w odległości trzystu metrów ciemny kształt. Od
samego początku wzbudzał ich największe zainteresowanie.
—
Ciekawe, co tam trzymają — mruknął Garth.
—
Właśnie próbujemy się zorientować. — Cleeve uśmiechnął się pod nosem. — W
każdym razie nie sądzę, żeby to był silos jądrowy.
Garth zaciskając wargi nakręcił długi tubus.
—
Jaką dać ogniskową? — zapytał.
Shaffes przestał się wiercić i spojrzał z miną fachowca.
—
Myślę, że powyżej trzystu milimetrów nie ma sensu. Będą zbyt wyraźne drgania
powietrza.
—
Masz rację — Cleeve przesunął się nad ich głowami. — Wystarczy, że będzie
spłaszczenie głębi. Róbcie tylko szczegóły, najlepiej twarze. Panoramę sam zdejmę
szerokokątnym.
Efekt dalszych dwóch godzin pracy zawierał się w słowie: fiasko. Mieli naturalnie
zamiar przejrzeć dyski po powrocie do kościoła, ale z góry było wiadomo, że nie znajdą
rewelacji. Sfotografowali nie więcej jak pięć osób, a do budynku przy puszczy nawet nikt się
nie zbliżył.
— Wystarczy —
stwierdził Cleeve, kiedy tarcza słońca opadła na wzgórze. —
Moglibyśmy co najwyżej zrobić zdjęcia nocne.
— Ale chyba nic dzisiaj —
zajęczał Shaffes prostując obolałe plecy.
Spojrzeli na niego ze z
rozumieniem. Potem, w gęstniejącym już pod drzewami mroku,
ruszyli ku miasteczku. Nie chcąc przechodzić koło obozu, musieli obejść całe jezioro.
Dopiero wtedy docenili pomysł Cleeve'a, który oznaczył zawczasu drogę niewielkimi
szpilkami. Ich główki wydzielały w ciemnościach nieznaczne, czerwono światło.
Zapadła noc i puszcza momentalnie wypełniła się zwierzęcym wielogłosem.
Zadziwiająco ludzki, skrzeczący rechot odpowiedział jej ze strony jeziora. Udając, że to jest
im obojętne, maszerowali w milczeniu. Jednak każde trzaśnięcie gałęzi, każdy wrzask ptaka
wzmocniony rezonansem
podświadomych lęków sprawiał, że wciągali głowy w ramiona i szli
bliżej siebie. Słychać było tylko przyspieszone oddechy i szuranie stóp. Raptem spomiędzy
zarośli wypłynęły kołtuny mgły.
— Bagna —
powiedział Cleeve.
Byli w najdalej wysuniętej na zachód części jeziora. Przylegające tu moczary ciągnęły
się kilometrami i nawet za dnia nie widać było ich krańca. Srebrne w księżycowym świetle
zwoje mgły spływały leniwie w stronę jeziora. Shaffes zatrzymał się i chwycił Gartha za
ramię.
— Patrz —
wydusił.
Nad milczącą płaszczyzną bagien, pomiędzy rachitycznymi drzewami, mżyło jasne
światło. Garth nabrał głęboko powietrza. Nie trzeba było dużej wyobraźni, aby w bladym
płomieniu rozpoznać ludzką sylwetkę.
— Gaz —
mruknął Cleeve obracając się do tyłu. — To tylko gaz błotny.
Patrzyli na własne twarze, oświetlone, nie wiadomo czy płomieniem, czy światłem
księżyca, a potem ruszyli. Miarowo krocząc szli przez noc ku miasteczku.
O
dgłos walenia w drzwi kościoła powoli przedzierał się przez barierę snu, tak że
dopie
ro po dłuższej chwili Cleeve otworzył oczy. Niechętnie rozsunął zamek śpiwora,
podniósł się i ziewając zapiął szelki podtrzymujące kaburę pistoletu.
Uderzenia w drzwi powt
órzyły się. Cleeve założył marynarkę i chwiejnym z
niewyspania krokiem zszedł po ciemnych schodkach. W otwartej bramie stał Mike Jones. Na
widok Cleeva podniósł z ziemi tekturowe pudło i wszedł do środka.
—
Nie chciałem przeszkadzać, szczególnie o tak wczesnej porze — postawił karton na
jednej z niewielu jako tako stojących ławek. — Przywiozłem obiecane piwo.
—
Bardzo dziękuję, ale niepotrzebnie robił pan sobie kłopot...
—
Miałem po drodze. Jadę z transportem kawy do najbliższej stacji kolejowej.
Chciałbym tam dotrzeć przed zmrokiem, dlatego wyruszam tak wcześnie.
— Z transportem kawy?
—
Tak. Uprawiają ją w tej wiosce, czy raczej w miasteczku. Przejęliśmy dostawy od
miejscowych kierowców. Ich samochody to już stare pudła. Zbyt często psuły się na trasie.
Cleeve
mimo uporczywego ssania w żołądku, przełamał się i zapalił papierosa.
— Pali pan na czczo? —
Amerykanin skrzywił się z niesmakiem. — Okropność.
Cleeve rozciągnął wargi w uśmiechu.
—
Mówił pan, że odwozicie tutejszym kawę. To należy do normalnych obowiązków
górników?
—
Nie, skąd. Często jednak musimy przywozić sprzęt i w tamtą stronę jeździlibyśmy
pustymi samochodami. Zresztą tej kawy nie ma tak dużo — Jones spojrzał na zegarek. —
Muszę jechać. Przywieźć panom jakieś gazety! Niestety nie będą zbyt świeże...
— Nie, nie... —
powiedział odruchowo Cleeve i zrozumiał, że strzelił głupstwo —
siedzący tu przymusowo ludzie powinni się nudzić.
—
A może papierosy?
—
Chętnie, jeśli nie sprawi to panu kłopotu. Keith co prawda ma jeszcze karton, ale nie
wiadomo, jak długo będziemy tu czekać.
—
Oczywiście. Będę z powrotem jutro wieczorem — Jones ruszył w kierunku
zaparkowanej przed wejściem ciężarówki. — No to na razie...
Cleeve machnął ręką.
—
Jeszcze raz dziękuję za piwo.
Przez chwilę stał przecierając oczy, potem podniósł ciężkie pudło i wrócił na górę.
Garth gotował wodę na gazowym palniku, a Shaffes ziewając golił się, klęcząc przed
okrągłym oknem tuż nad podłogą chóru.
—
Mówił coś ciekawego? — Garth wsypał po łyżeczce herbaty do plastikowych
kubków.
—
Udawał dobrego wujka.
Cleeve
zerwał taśmę blokującą tekturowe wieko, wyjął i otworzył jedną z puszek.
—
No, no, więcej niż niezłe, chociaż ciepłe — powiedział pociągnąwszy spory łyk. —
Czy ta studnia, do której
wpadłeś, była wypełniona wodą?
— Hm? —
Shaffes o mało się nie zaciął.
—
Można byłoby spuścić na sznurku kilka puszek, żeby się ochłodziły.
Shaffes wytarł twarz ręcznikiem i rzucił go na brudną podłogę.
—
Lepiej zobaczcie, co się dzieje na placu.
G
arth przykręcił płomień palnika i podszedł do okna.
—
Chyba zebrali się, żeby zobaczyć ciężarówkę, albo pogadać z Jonesem.
—
Może, tylko ciężarówka już odjechała. A tam? Widzi pan tego człowieka?
G
arth schylił się i przetarł rękawem zakurzoną szybę.
— Co on robi?
— Wymiotuje. Oho, jest i burmistrz.
Zaciekawiony Cleeve kucnął między nimi, przyłożył do oczu lornetkę.
Niewielki tłum na przeciwległym krańcu placu otaczał słaniającego się na nogach
mężczyznę. Ten podtrzymywany przez burmistrza i jakąś kobietę, mówił coś pokazując
najbardziej zniszczoną przez puszczę część miasta.
—
Mogę zobaczyć? — Garth wyciągnął rękę po lornetkę.
— On jest chyba chory, albo ranny — powi
edział Cleeve. — Niech pan weźmie
apteczkę. Pójdziemy tam.
Garth chwycił brezentową torbę z małym znaczkiem czerwonego krzyża i razem z
Shaffesem zbiegł na dół. Zdążyli jeszcze zauważyć jak Cleeve otwiera jedną z metalowych
walizek.
Trudno powiedzieć, czy stało się to na ich widok, ale właśnie w chwili, kiedy dotarli do
grupy osób zebranych na rogu placu, dwóch wysokich mężczyzn odprowadzało chorego w
boczną uliczkę. Zdołali zauważyć tylko jego sinobladą skórę i drżenie całego ciała.
Trzymający go ludzie z trudem posuwali się naprzód.
—
Czy coś się stało? Możemy w czym pomóc? — spytał Garth.
—
Dziękujemy, ale już wszystko w porządku... — powiedział burmistrz.
W tym momencie nadbiegł Cleeve. Kucnął i zawiązał ciągnącą się za butem sznurówkę.
—
Może jednak moglibyśmy...
—
Nie, naprawdę nic się nie stało. Wdzięczni jesteśmy za gotowość... — burmistrz
ściszonym głosem zaczął coś tłumaczyć grubej, ubranej na czarno kobiecie.
—
O co właściwie chodzi? — spytał Shaffes kierowcę, którego rozpoznał w tłumie.
Tamten wzruszył ramionami.
— Vincente zawsze ma pecha —
powiedział uspokajająco, lecz widać było, że jest
podekscytowany. — Prze
straszył się czegoś, może ktoś go napadł... Nie wiem dokładnie.
Przyszedłem tuż przed wami.
—
A kto mógłby nam wyjaśnić?
Kierowca zmieszał się lekko.
— Nie pytajcie —
powiedział. — Po co denerwować ludzi. Przyjdźcie do mnie
wieczorem, to porozmawiamy.
Mieszkam tuż koło torreiro, gdzie wypala się kawę. Łatwo
trafić.
Shaffes skinął głową.
—
Chodźmy — mruknął Cleeve.
—
Zostańmy jeszcze. Może się czegoś dowiemy — Garth rozglądał się wkoło.
—
Chodźmy! — powiedział sucho Cleeve.
G
arth zamierzał zaoponować, ale przypomniał sobie zdanie wypowiedziane przez
Hubbarda przed odlotem, więc tylko zasalutował dyskretnie i ruszył w kierunku kościoła.
Cleeve spiorunował go wzrokiem, kiwnął na Shaffesa i zmuszając obydwu do przyspieszenia
kroku
wprowadził ich z powrotem do mrocznego wnętrza kościoła. Prawie wbiegli na chór.
—
Skąd ten pośpiech? — wysapał Shaffes.
—
Zostawiłem pluskwę na placu — Cleeve wyjął mały odbiornik i magnetofon.
—
Nie znajdą jej?
—
Nie powinni. Wsunąłem ją w jakąś dziurę zawiązując but.
Cleeve włożył kasetę, zatrzasnął pojemnik i wcisnął klawisz zapisu. Potem włączył
odbiornik.
— ... zw
ołałbym kilku chłopaków i można byłoby zobaczyć — krzyczał ktoś. — Mamy
tu siedzieć, aż nas zupełnie ogarną?!
—
Nie pleć głupstw, Narciso — tym razem głos należał do kobiety. — Dopadną cię i
skończysz jak Silvestre, albo ten głupi Vincente...
—
A co takiego stało się z Silvestre? — Cleeve rozpoznał w mówiącym burmistrza. —
W końcu nic mu nie jest.
—
Tak, nic mu nie jest... Ale normalny już nie będzie.
— Nie wygaduj bzdur, Rosalina.
—
Panu się dobrze śmiać, pan z nim nie mieszka. A ja go znam od dziecka, już dawniej
często chorował, a teraz gorączka go nie opuszcza. Już się teraz boję wejść do niego w nocy...
— A co ty robisz z nim w nocy, stara? —
głos był cichy i niewyraźny, widocznie
mówiący stał w pewnym oddaleniu od mikrofonu. — Przecież Silvestre mógłby być twoim
wnukiem.
—
Cicho rozpustniku! Tobie tylko to na myśli. Jak jest chory, to w nocy zamykam mu
okna. Wieczorem jest go
rąco, a nad ranem zimno.
—
I czym cię straszy? Budzi się za każdym razem?
—
Nie wiem Święta Panienko, nie wiem — krzyknęła kobieta. — Jak wchodzę, on się
nie rusza, ale obojętnie o jakiej porze by to nie było, ma otwarte oczy... — przerwał jej czyjś
śmiech — wodzi nimi za mną. Żeby się ruszył, choć drgnął, albo coś powiedział... A on nic,
tylko patrzy... jak trup.
Zapadła cisza.
—
Rosalina ma rację — powiedział ktoś cicho. — Osaczą nas wszystkich i rozszarpią.
Nie ma przed tym obrony.
— Bzdury! — krzy
knął burmistrz. — Dlaczego Amerykanom nic się nie dzieje?
— Kto wie, kto wie?
—
A tych trzech nowych? Łażą w dzień i w nocy, mieszkają sami w pustym kościele i
nic!
—
Jeszcze się doczekają. Zobaczy pan. Już stąd nigdy nie odjadą...
Podniósł się gwar, nad którym z trudem zapanował burmistrz.
—
Ludzie, dajcie spokój! Może się mylimy, może wszystko da się wytłumaczyć?
—
Wytłumaczyć? A dziecko Lorenca? A co zobaczył Vincente, że ledwie żyje ze
strachu?
G
war narastał znowu, tak że trudno było rozróżnić poszczególne słowa. Jednocześnie
jednak wszystkie odgłosy poczęły cichnąć i zanikać.
G
arth skoczył do okna.
—
Odchodzą, kłócą się i gestykulują, ale burmistrz odciąga wszystkich w głąb ulicy.
—
Chyba chce ich usunąć sprzed naszych oczu — mruknął Shaffes.
G
łośnik umilkł zupełnie. Cleeve wyłączył magnetofon i przewinął taśmę.
—
Cóż, to chyba wszystko — zapalił papierosa i usiadł nieruchomo w oparach dymu.
G
arth i Shaffes patrzyli na niego ale on, unikając ich wzroku, wstał szybko.
—
Pójdę po pluskwę — powiedział.
ROZDZIAŁ 6
Pochyła, betonowa płaszczyzna zajmowała ponad połowę powierzchni małego placyku
przylegającego do ocienionej rzadkimi drzewami plantacji kawy.
— To tutaj? —
spytał Garth.
Cleeve skinął głową. Podeszli do ogrodzenia otaczającego jedyny nie zrujnowany dom
w okolicy. Na ich widok podniosły się dwa psy i w kompletnej ciszy podbiegły do metalowej
siatki.
— Co za ohydne kundle —
mruknął Shaffes. — Dobre pieski, dobre — powiedział
stojąc przy furtce, ale odskoczył zaraz, gdy psy, ciągle nie wydając żadnego dźwięku, oparły
na niej łapy.
— Co jest z nimi, do cholery? Dlaczego nie
szczekają?
—
Chyba są tresowane — Cleeve przyjrzał im się bliżej. — Niech pan nie podchodzi,
musimy...
Przerwał mu trzask otwieranych drzwi. Łysy kierowca przeszedł przez ogród i otworzył
furtkę.
— Witajcie panowie, pr
oszę. Herbata już się parzy...
Prawie wbiegli do jasnego, dobrze utrzymanego
wnętrza małego domku, lecz psy na
widok pana straciły wszelkie zainteresowanie przybyłymi i na nowo ułożyły się w gęstej
trawie.
—
Mieszka pan sam na uboczu, a wszyscy skupili się w okolicy placu przed kościołem
—
powiedział Garth. — Nie lubi pan towarzystwa?
Kierowca uśmiechnął się i wskazał im krzesła.
— Nie jestem sam. Mieszkam z ojcem —
ustawił przed każdym filiżankę z ciemnym,
parującym płynem. — Dawniej odchodziły stąd transporty i była to najruchliwsza część
miasta. Ale od kiedy to wszystko s
ię zaczęło, ludzie skupili się w centrum.
Wzruszył ramionami.
— Mnie tam jest wszystko jedno, mam pieski i
strzelbę — wskazał na ogromną
dubel
tówkę wiszącą na ścianie.
—
Czego właściwie boją się mieszkańcy? — spytał Garth.
Kierowca wolno mieszał swoją herbatę.
—
Oni boją się Indian...
— Indian?!
—
Tak, chyba tak. Wie pan, to dziwne miejsce. Jesteśmy prawie zupełnie odcięci od
świata, otoczeni puszczą .. — W tych warunkach łatwo stracić kontrolę nad sobą.
— Ale... —
Garth chciał przerwać, kierowca jednak podniósł rękę na znak, że jeszcze
nie skończył.
—
Ludzie mówią, że w okolicznych lasach żyje plemię, któremu ciągle udaje się
uniknąć kontaktu z białymi.
Garth i Shaffes uśmiechnęli się, ale tamten znowu podniósł dłoń.
—
Otóż mają oni podobno zwyczaj odprawiać jakieś stare obrzędy, które pochodzą
jeszcze sprzed czasów hisz
pańskich, a nawet sprzed podboju tych terenów przez Inków. W
ten sposób wiążą się z duchami nocy. Kogo jednak duchy odrzucą, kto nie dość gorliwie
spełnia ofiary, ten zapada na potworną chorobę, która w ohydny sposób zmienia go fizycznie
i każe mu rozszarpywać każdego napotkanego człowieka. Jeśli napadniętemu uda się uciec,
le
cz opętany przez duchy zdołał go zranić, wtedy ranny sam zamienia się w monstrum.
—
I ludzie w to wierzą?
Kierowca
wypił kilka łyków trzymając filiżankę obiema rękami.
—
Pan tu stale nie mieszka. Nie miał pan całe życie pod bokiem puszczy ukrywającej
przemytników, bandytów
i dzikie zwierzęta. Ja wiem, że jak się żyje w wielkim mieście ma w
pokoju radio, telewizor i telefon, a za oknem sklepy, banki, biura i wielu policjantów, to
trudno w coś takiego uwierzyć, ale...
Kierowca podniósł się i podszedł do schodów wiodących na piętro.
— Padre! —
zawołał — Padre, pokaż panom hiszpański list.
Przez chwilę nasłuchiwał, ale na górze było cicho.
—
Pewnie już śpi — odwrócił się do siedzących Anglików. — Ojciec ma
dziewięćdziesiąt lat.
Podszedł do kredensu i z ogromnej szuflady wyjął starą, skórzaną teczkę.
—
List napisano po łacinie w siedemnastym wieku. Ojciec znalazł go jeszcze przed
wojną, a ksiądz, który się nim wtedy opiekował, przetłumaczył pismo na hiszpański.
Kierowca usiadł z powrotem i otworzył teczkę. Wydostał z niej pożółkły, poplamiony
pergamin i wymiętą, złożoną we czworo kartkę papieru.
— Burmistrz, który zbiera stare
pamiątki, chciał dać ojcu pięćset pesos za ten list. Ale
ojciec nie sprzedał. Przeczytam go panom.
—
Tylko od razu po angielsku, jeżeli nie sprawi to panu kłopotu — powiedział Garth.
Tamten skinął głową.
Do brata Augusto Joaqina, sekretarza osobistego biskupa Ferrary pozdrowienia —
kierowca czytał wolno, przerywając na dłużej, gdy nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa.
Ucieszył mnie Twój ostatni list, drogi Augusto, w którym donosisz, że biskup, oby dobry
Bóg natchnął go zdrowiem, czuje się już dobrze i wstaje z łoża, aby msze odprawiać.
Przepraszam, że odpisuję dopiero teraz, po powrocie do misji Santa Elena, ale brat Ignacio
korzy
stając z opieki dowódcy pewnej wyprawy dogonił mnie z pismem dopiero w selwie, a
stamtąd jak wiesz, odpowiedzi wysłać nie mogłem. Co do mojego zadania, wyniki jego są nad
wyraz marne, a to dlatego, że mając związane ręce obowiązującą mnie tajemnicą nie mogę
rozpytywać wprost i dużo czasu zajmuje mi delikatne badanie świadków. Z prawdziwą
przykrością donoszę, że dotąd znalazłem jednego tylko szlachcica, który na własne oczy
widz
iał członków owego plemienia, które w konszachty z diabłem się wdaje. Pozwól bracie, że
streszczę ci jego historię.
Otóż Don Nikolas de Luca brał udział w wyprawie Don Felipe Castero, która trzy lata
temu w trzynastu Hiszpanów
i stu Indian wyruszyła z Santa Elena kierując się na południe, a
później na zachód. Złota nie znaleźli w ogóle, srebra zaś bardzo mało, tak że wielce już
zniechęceni dotarli do miejsca, gdzie, jak wieść niesie, wspomniane plemię zamieszkuje.
Ozdób złotych okoliczna ludność nie miała, za to rumem i winem zachęcona opowiadała, że
da
lej na zachód dużo srebra znaleźć można. Don Felipe ruszać w tamtym kierunku nakazał,
ale część jego ludzi, do których i Don Nikolas należał, zdrożonych dotychczasowymi
przejściami na natychmiastowy powrót nastawało. Dzień cały na kłótniach wzajemnych
zeszedł i trwałyby one dalej, gdyby wódz jakiś, wcześniej świecidełkami obdarowany, nie
przyszedł i nie ostrzegł przed czcicielami Złego, którzy to w nocy od zachodu uderzyć mogli.
Za
radą ojca Gerardo, Don Felipe na koń siadać kazał i z siłą całą pierwszy na poszukiwania
się udał. Ciemno już było, kiedy na wzgórzu nieopodal zauważono jak pomalowane na czarno
postacie
, Boga się nie bojąc, obrzędy odprawiają. Indianie towarzyszący Hiszpanom w takie
przerażenie popadli, że przemocą ich z ziemi podnieść nie było można. Co widząc, w
trzynastu jeźdźców tylko, Don Felipe na tamtych uderzył i w dwa pacierze rozproszył, cielce
obalając, wioskę paląc, a napotkanych, do owego plemienia należących, do nogi wyciął.
Niestety nazajutrz rano
, kiedy wyprawa wyruszyć miała w dalszą drogę, z krzaków
wypadł nagle ohydny potwór do człowieka jednak bardziej podobny niż do zwierzęcia i rzucił
się na młodego Don Luciana, kuzyna dowódcy. Ten dwakroć wypalił z pistoletów, a następnie
ciął rapierem. Na nic to się zdało i dopiero Don Felipe zastrzelił monstrum przykładając mu
lufę muszkietu do głowy. Śmiertelnie ranny Don Luciano zwalił się z konia i skonał wieczorem
w strasznych męczarniach. Wydarzenie to odnowiło waśnie i spory, tak że następnego dnia
Don Niko
las ruszył z powrotem do Santa Elena z dwoma towarzyszami, którzy jednak zmarli
w drodze zapadłszy na błotną gorączkę.
Tak kończy się opowieść jedynego naocznego świadka, którego udało mi się znaleźć.
Jak zapewne wiesz drogi bracie, o wyprawie Don
Felipe do dziś nie ma wieści i trudno
przypuszczać, żeby kiedyś jeszcze takowe dotarły.
W samej misji Santa E
lena na temat wyklętego plemienia mówi się mało, a ludzie,
którzy, jak twierdzą, powtarzają relacje naocznych świadków, nic bliższego o owych
świadkach nie wiedzą.
Widząc taki stan rzeczy, udałem się we wspomniane strony osobiście, ale ani monstrów,
ani śladów po nich nie nalazłem. Natomiast okoliczni Indianie święcie w nie wierzą i u
każdego prawie kupić lub dostać można amulety z części ciał jaszczurek, które według ich
słów przed potworami chronią.
I tyle pragnę Ci donieść, proszę odpisz jak najspieszniej, a ja życzę by Pan Bóg
zachował Cię w zdrowiu, aż do mojego powrotu.
Ojciec Rodrigo
Kierowca odłożył kartkę i kilkoma łykami opróżnił stojącą przed nim filiżankę. Cleeve
zapalił papierosa i długo bawił się puszczając kółka z dymu.
—
Pan wierzy w tę relację? — spytał wreszcie.
—
W jej autentyczność? Tak.
— Nie chodzi mi o to, czy jest prawdziwa, ale czy wierz
y pan w tę legendę?
Kierowca przetarł chustka spocone czoło.
—
Wie pan, coś może w tym być, ale żeby zaraz wariować ze strachu jak wszyscy...
—
Sądzi pan, że strach mieszkańców miasta jest uzasadniony?
—
Na pewno mają podstawy, żeby się bać. Ale też wiele w tym przesady. Mnie
osobiście nie spotkało nic, czego nie mógł bym jakoś wytłumaczyć, ale jeśli wierzyć innym...
włosy stają dęba na głowie.
Kierowca wstał i podszedł do ściany.
—
Co tam, ja się ich nie boję — zdjął ze ściany dubeltówkę, złamał ją i wyjął ładunki
—
Widzą panowie te naboje? Za blisko nic podejdą — obojętnie, szatan, czy Indianie.
Siedzący roześmieli się.
—
No cóż, to miło z pana strony, że tyle nam pan wyjaśnił. I dziękujemy za herbatę,
była świetna.
—
Dalej nie możemy — powiedział Garth i z ulgą opuścił tubę aparatu.
Cleeve nie zdziwił się. Mikrofony kierunkowe, mimo wielu zalet, przy pełzaniu są
bardzo niewygodne. Nie
zrażony sapaniem Gartha, przewrócił się na plecy i zsunął torbę. Po
rozpięciu zamka mógł nałożyć słuchawki na uszy.
— No —
trącił wiercącą się koło jego twarzy nogę naukowca. — Celuj tym w okno.
W najbliższym baraku, leżącym nie dalej jak dziesięć metrów za ogrodzeniem,
okienni
ce były uchylone. Przez lornetkę mogli dostrzec w środku kilka osób. Sądząc po
ustawionym obok maszcie antenowym mieszkało tam kierownictwo.
Garth rozsunął suchą trawę i zlizując pot z górnej wargi wysunął mikrofon. W tym
samym momencie Cleeve
doznał wrażenia, że pękają mu bębenki. Ustawiony na maksimum
wzmacniacz sprawił, że słuchawki ryknęły całą mocą. Przekręcił gałkę do minimum i
zamykając oczy ustawił rozsądny poziom. Dopiero wtedy rozpoznał ludzkie głosy. Chwilę ich
nasłuchiwał, a potem szarpnął Gartha ponownie.
—
Przestań tym ruszać, do cholery — syknął.
Ga
rth musiał się zmobilizować, gdyż dźwięk przestał uciekać, a dudniący pogłos
zmniejszył się. Cleeve strząsnął mrówkę z klawisza i wdusił go do oporu.
—
Czy łącznik z Wiednia wie co wiezie? — spytał czyjś głos.
—
Nie, chyba nie myślisz, że ktoś przy zdrowych zmysłach przewoziłby rdzeń
plutonowy w zwykłej walizce — odpowiedział drugi mężczyzna, a Cleeve drgnął tak mocno,
że słuchawki o mało nie spadły mu na ziemię.
Złapał je i przycisnął oburącz do głowy.
—
I tak pójdzie do cementu, więc nawet nie zdąży się rozchorować — włączyła się do
rozmowy trzecia osoba. Rechot dudnił Cleevowi w uszach.
—
O której przyjadą czołgi? — pierwszy głos był wyraźnie niedoinformowany.
—
O zmierzchu, zaraz przed inwazją — coś zaskrzypiało. — Panowie, jesteście jak
dzieci. Czy zawsze musicie
łapać te bzdury na głównym nadajniku obozu?
Cleeve uniósł oczy, lecz spoza trawy widać było tylko plecy Gartha.
— Szefie, to ostatni odcinek —
zaskrzeczał ktoś fatalną angielszczyzną — Zaraz
załatwią tego podwójnego agenta.
Cleeve nabożnym gestem zsunął słuchawki z głowy. Chwilę patrzył na własne dłonie.
— A niech to diabli —
powiedział w końcu i roześmiał się cicho.
Dopie
ro wtedy dostrzegł, że Garth cofa się w jego stronę.
—
Zmywamy się stąd — usłyszał przestraszony głos. — Dwóch facetów z karabinami
idzie wzdłuż płotu.
Cleeve wyłączył magnetofon i uniósł się na łokciu. Dwóch mężczyzn przechodziło nie
dalej niż trzydzieści metrów od ich stanowiska. Choć mieli tylko jeden karabin, postanowił
posłuchać rady. Trzymając torbę w jednej dłoni, drugą pchnął Gartha.
—
Niżej — syknął, gdyż tamten zaczął się czołgać w pozycji dalekiej od ideału.
Garth rozpłaszczył się i po minucie wpełznął pod niskie krzewy na skraju puszczy.
Cleeve odebrał mu mikrofon i pomógł wstać.
—
Co widać, Jeff? — wysapał Garth opierając się o drzewo.
Cleeve wystawił głowę. Strażnicy stali obok ich poprzedniej kryjówki. Jaime, którego
poznali zaraz po lądowaniu, systematycznie uderzał kijem w druty ogrodzenia.
— Popatrz —
Garth chrząknął. — Widzisz co się tam dzieje?
Cleeve oderwał wzrok od małpiej twarzy Metysa i zerknął na obóz. Do budynku przy
puszczy wchodziło pięciu mężczyzn, dwóch w białych fartuchach, dwóch z torbami
monterskimi na ramieniu. Ostatni pchał przed sobą duży, zamknięty na głucho metalowy
pojemnik.
— Ciekawe —
mruknął Cleeve, gdy zamknęły się drzwi, lecz zaraz podskoczył
nerwowo. W zaro
ślach na łące musiało egzystować spore mrowisko.
Shaffes
leżał na materacu tuż przy oknie z witrażem. W chustce na jego twarzy
powsta
wał rytmicznie raz dołek, raz wzgórek.
— Zostaw —
odezwał się Cleeve do Gartha unosząc wzrok znad smarowanej maścią
łydki.
Garth zrobił zakłopotaną minę i wsunął z powrotem antenę, mimo że najwyraźniej miał
zamiar wetknąć ją Shaffesowi do ust. Okręcił się i spojrzał przez jedno z przetartych miejsc
na zakurzonej szybie.
—
Jaszczurki już się pochowały — stwierdził i wrócił do pozycji, w jakiej spędził
ostatnie pół godziny.
Trzymając się za palce u stóp patrzył jak Cleeve naciera kolejne ukąszenia.
— A ludzie? —
usłyszał pytanie.
—
Słońce prawie zaszło, a tu w nocy nikt nie chodzi.
Gestem magika wyciągnął grzebień i zaczesał nim włosy.
— Boli? —
spytał.
Cleeve łypnął tylko okiem, a potem wyszarpnął kolejną mrówczą żuchwę.
— Crewther ma gorzej —
sapnął. — Siedzi pośrodku moczarów i nawet nosa spod
siatki nie wychyla.
— Ale za to nikogo nie znajdzie —
odezwał się niespodziewanie Shaffes i ściągnął
chustkę z twarzy.
Nie wiadomo było czy spał, czy tylko udawał. Przekręcił się na bok.
— Patrzcie —
stuknął palcem w szybę. — Tam coś się dzieje.
Garth spojrzał przez ramię a potem przeszedł do małego okna u wejścia na wieżę.
Kiedy wysuwał głowę, posypały mu się na szyję okruchy rdzy.
—
Ale ze mnie dureń — usłyszeli niewyraźny głos. — To wcale nie słońce.
Cleeve zastygł z maścią na palcu.
— O co chodzi?
Garth ponownie ukazał się w całości i otrzepał włosy.
—
Całe miasteczko wyszło na plac. Chyba coś się pali w pobliżu jeziora.
Cleeve wytarł ręce i zakręcając tubę podszedł do okna.
—
Pożar?
Zarówno Garth jak i Shaffes pokręcili głowami.
— Raczej reflektor. S
ilne, białe światło — wyjaśnił Garth.
Shaffes wyszczerzył zęby.
—
Ktoś robi alarm przeciwlotniczy — zachichotał i ledwie zdążył złapać lornetkę.
Cleeve wieszał na ramieniu pasek wizjera podczerwieni.
— Sprawdzimy to —
powiedział i raz jeszcze obrócił się do Shaffesa — Weź pistolet.
Gdy wyszli przed kościół, zwrócili uwagę na plac. Kamienie, którymi był wyłożony,
nigdy nie wydawały się tak jasne. Nad dachami, jak wycięte z kartonu, tkwiły kontury
wzgórz. To za nimi było ukryte źródło tej niesamowitej poświaty napełniającej fluorescencją
całą okolicę.
—
Tam są sami mężczyźni — Shaffes kręcił okularem lornetki. — Nic nie mówią, tylko
patrzą.
Podmuch wiatru, nio
sący kwaśny zapach drzew, przetoczył się nad kościołem i
przemknął przez plac.
—
Chyba się zdecydowali — powiedział Shaffes. — Tak, do diabła, oni tam idą.
— Powoli za nimi —
zadecydował Cleeve i zaraz syknął. — Pod ścianą, nie środkiem.
Shaffes wzruszył ramionami, lecz posłusznie skręcił w cień. W żadnym z mijanych
okien nie paliło się światło, lecz niemożliwe było, aby kobiety i dzieci już spały. Cleeve nie
był pewien, ale zdawało mu się, że dostrzega za szybami blade kontury twarzy zwróconych w
tę stronę, gdzie znikał pochód mężczyzn. Z odległości kilkunastu metrów widać było, iż nikt
nie niesie broni. Trzymali
się blisko siebie i prędzej można byłoby powiedzieć, że coś ich
pcha, niż że to oni sami z własnej woli idą ku światłu.
— Stajemy —
powiedział Cleeve szeptem. — Idą ścieżką na bagna, my pójdziemy
prosto przez wzgórze.
Shaffes wyjętym z kieszeni pistoletem zakręcił niezdarnie młynka.
— Dlaczego? —
spytał, lecz Cleeve i Garth ruszyli już ku następnej przecznicy.
Po piętnastu minutach drogi zatrzymali się dla nabrania oddechu.
—
Nie trzeba tyle palić — zaśmiał się Garth.
Shaffes przytaknął. Zgięty, z rękoma opartymi o kolana stał jak długodystansowiec po
biegu i próbował dojrzeć ludzi. Wydawało mu się, że dostrzega szereg ciemnych sylwetek
idących przez przełęcz między wzgórzami, lecz równie dobrze mogła to być gra świateł czy
wyobraźni. Ścieżka na bagna była stąd za daleko.
— Patrzcie —
wysapał Garth.
Spojrzeli za ruchem jego głowy. Pomiędzy widmowymi dachami domów paliło się
tylko jedno światło.
— Kierowca —
stwierdził Cleeve. — Przynajmniej on jeden nie ulega panice.
— Tak — Garth
wciągnął ze świstem powietrze. — Pewnie znów odkrył jakiś
dokument.
Raptem zorientowali się, że w otoczeniu zachodzi jakaś zmiana. Kontury spływających
wzdłuż zbocza cieni zaczęły się zlewać z mrokiem.
— Cholera —
syknął Cleeve. — To się kończy.
Przerzucił wizjer na plecy i ruszył pod górę.
— Dogonicie mnie —
dodał jeszcze półgłosem.
Shaffes
rozprostował plecy. W ciemnościach błysnął płomień latarki. Zatoczył krąg i
spoczął na jego butach.
—
Zabrałem na wszelki wypadek — powiedział Garth i zakaszlał. — Chodźmy,
denerwuję się.
Cleeve'
a nie zauważyli na szczycie wzgórza. To on ich spostrzegł i zatrzymał.
— Po wszystkim — sze
pnął i wycelował korpusem wizjera w dół. — Ci z miasteczka
już tam są.
Na wzgórzu, obok atramentowej powierzchni jeziora, jarzył się czerwony punkt. W
lornetce nabierał kształtu wydłużonej plamy. Wokół poruszały się ludzkie sylwetki.
— Co to jest? —
Garth znów zakaszlał.
Cleeve zrobił parę kroków, jakby sprawdzając spadek zbocza.
—
Ciepły popiół z ogniska — odparł.
— I
stąd taka łuna? — Shaffes był pełen wątpliwości.
— O nie —
zaprzeczył Cleeve. — Może to nasi znajomi bawili się halogenówkami,
zresztą, czy ja wiem?
Shaffes zatarł dłonie.
— Schodzimy? —
spytał.
— Tak — Cleeve
zapiął guzik marynarki. — Tam może być ciekawie.
Schodzenie po stromym zboczu zabrało im więcej czasu niż droga z miasteczka. Mimo
to, po kilkunastu minutach podeszli
wystarczająco blisko, aby rozróżnić twarze ludzi
stojących obok wygasłego ogniska. Lecz nie one były najciekawsze. Uwagę zwracał głęboki
jar wcinający się w zbocze. Parokrotnie do tej pory obchodzili jezioro, ale nigdy nie zwrócili
na niego uwagi. Teraz pa
trzyli pod swoje nogi na jasne ściany i dyszeli zaskoczeni. W głębi
ja
ru, u końca wyłożonej czarnymi płytami ścieżki widać było w jaskini pogańską świątynię.
Dyskutujący na plaży mężczyźni co chwila kierowali spojrzenia ku jej wnętrzu.
— Niech to diabli —
powiedział Shaffes i zrobił krok do przodu.
Uderzony jego stopą kamień spadł kilka metrów niżej, na czarne płyty, odbił się i
ugrzązł w popiele. Mówiący dotąd coś cicho burmistrz opuścił ręce i zadarł głowę. Inni
uczynili to samo.
— Co robimy? —
spytał Garth ściskając mocniej latarkę.
Cleeve oderwał wzrok od Shaffesa i rozpiął marynarkę.
—
Zejdziemy do środka.
Śledzeni dziesiątkiem par oczu zsunęli się na brzeg jeziora, gdzie Cleeve przyklęknął
nad ciepłą plamą popiołu. Ludzie zbici w ciasną grupę śledzili jego ruchy. Nad głowami wiła
się przezroczysta para oddechów.
— To nie drewno —
stwierdził i uniósł się otrzepując dłonie z popiołu.
Metalowe pudełko z próbką podał Shaffesowi.
—
Zajmiesz się tym później — dodał, idąc ku niewielkiej grocie wykutej w skale na
końcu jaru.
Tłum został na miejscu. Garth i Shaffes sprawdzili to dokładnie oglądając się
kilkakrotnie za siebie. Kiedy weszli pod skalny okap, oga
rnął ich cierpki zapach mrocznego
wnętrza. Promienie księżyca nie docierały tutaj i dopiero światło latarki natrafiło pośrodku
sali na obły, kamienny kształt. Ołtarz był pokryty, miejsce przy miejscu, zasuszonymi
skórami jaszczurek. Shaffes wyjął pistolet i stuknął kolbą w czaszkę małej mumii. Pękła z
cichym skrzypnięciem.
— Nie niszcz — szep
nął Garth, a potem głęboko wciągnął powietrze.
Latarka Cleeva oświetlała najdalszą skalną ścianę. Jej gładką powierzchnię zdobił
znajomy kształt jaszczurki. Krawędzie głęboko wyrytych w kamieniu konturów były w dolnej
części rysunku wygładzone jak szkło. Tylko jeden materiał szlifierski ma taką cierpliwość —
ludzkie palce.
W ciszy wyszli z groty. Na wąskiej plaży zastali tylko wdeptane w piasek plamy
popiołu.
Słońce świeciło mocno jak na tak wczesną porę dnia. Okrężną drogą, starając się
trzymać w cieniu rzadkich w tym miejscu drzew, schodzili w dół, w kierunku obozu. Idący z
tyłu Garth potykał się co chwilę usiłując poprawić beznadziejnie splątane szelki i pasy
ekwipunku. Tam, gdzie dotykały ciała, pocił się obficie. Shaffes mimo zbliżającej się
sześćdziesiątki palił w marszu papierosa i nie widać było, żeby dokuczało mu cokolwiek. Był
dzisiaj w dobrej formie.
—
Może zatrzymamy się na chwilę? — wysapał Garth.
—
Jeszcze kawałek. Musimy zejść ze wzgórza bo... Uwaga! — Cleeve zręcznie
uskoczył za najbliższe drzewo. Shaffes zatrzymał się gwałtownie, tak że Garth wpadł na
niego popychając jednocześnie do przodu. Było jednak za późno, żeby zrobić cokolwiek. Z
naprzeci
wka wspinał się pod górę Jarabe, zauważył ich, ale wbrew temu, czego można było
oczeki
wać, nie okazał zdziwienia. Zatrzymał się tuż przed Shaffesem. Długo, w milczeniu
oglądał ich wyposażenie. Wzrok jego prześlizgiwał się po magnetofonach, aparatach,
dalmierzach i teleobiektywach
. Wreszcie podniósł głowę i popatrzył na opartego o drzewo
Cleeva.
—
Wiem, od początku wiedziałem, że nie przybyliście tu przypadkowo — powiedział
w podnieceniu. — Macie d
o spełnienia misję.
—
Ależ skąd — przerwał mu Garth. — Te aparaty to normalne wyposażenie ekip ONZ.
Burmistrz spojrzał na trzymaną przez niego ogromną tubę kierunkowego mikrofonu.
—
Już dawniej domyślałem się, że wysłał was rząd — ciągnął niespeszony. — Tylko
dla niepoznaki wybrali cudzoziemców. Ale wy wszystko wyja
śnicie, pomożecie...
— O co panu chodzi? —
spytał Cleeve.
—
Musicie obronić nas przed tymi potworami — burmistrz prawie krzyczał. — Niech
rząd przyśle tu wojsko!
— Jakimi potworami?
—
Przecież wiecie, musicie wiedzieć. W tych lasach — zatoczył ręką koło — żyją
Indianie. To szatan, sam szat
an musiał ich opętać. Te półzwierzęta, osaczają nas coraz
bardziej... Panowie, tu się dzieją straszne rzeczy!
Cleeve
patrzył spokojnie w twarz burmistrza.
—
Wokół jest pełno trupów, co chwila ktoś się na nie natyka. Przecież sami
widzieliście. W nocy coś strasznego przemyka ulicami... Panowie, musicie coś zrobić, to nie
są moje wymysły, już Hiszpanie podejrzewali...
—
Proszę się uspokoić. Co się panu stało?
—
Na Boga, nie widzicie co się wokół dzieje? Dawniej myślałem, że to sztuczki band
guagueros, ale kiedyś zrobiliśmy obławę i ... i spotkaliśmy ich! Wielu ludzi choruje do dzisiaj.
Panie Cleeve, czy widział pan człowieka tak przerażonego, że szok może nie minąć już
nigdy?!
—
Czy ktoś został zabity?
— Nie wiem... nic, nikt, ale to tylko kwestia czasu! Trupy Indian znajdujemy jednak
często. Panowie, zróbcie coś, bo nadejdą takie chwile, że... — burmistrz schował twarz w
dłoniach. — Ratujcie nas, nie pozwólcie...
Bezwiednie, ciągle z ukrytą twarzą, usiadł przy ścieżce kładąc głowę na kolanach.
Mamrotał coś do siebie coraz ciszej.
Cleeve spoglądał na niego przez chwilę, potem dał znak ręką. Omijając burmistrza,
powoli ruszyli dalej, Garth idący na końcu, raz po raz oglądał się za siebie.
—
Co o tym myślicie? — spytał wreszcie.
— W tym stanie psychicznym nic powinien przyspo
rzyć nam kłopotów. Miejmy
nadzieję, że później nie rozpowie wszystkim o tym co zobaczył — stwierdził Cleeve.
— Nie chodzi mi o nas, tylko o...
— Popatrzcie lepiej tam! —
przerwał mu Cleeve.
Zwrócili głowy we wskazanym kierunku.
Wokół kamienia ofiarnego ukrytego w szczelinie świątyni klęczeli lub siedzieli ludzie.
Była to najprawdopodobniej część mieszkańców miasteczka. Złożone dłonie kilku z nich
pozwalały domyślać się celu zebrania.
Shaffes siedział na ziemi, oparty o pień drzewa i ssał źdźbło trawy. Przed nim leżała
zrobiona na podstawie zd
jęć mapa obozu.
—
No, ile tam metrów zapisać?
C
leeve stojący obok nawet nie odjął oczu od dalmierza.
— Poczekaj —
powiedział. — Jeszcze kreska nic znikła.
Shaffes na
powrót wsadził trawę do ust i spojrzał przez rozparzone słońcem gałęzie.
Między barakami obozu stała znajoma ciężarówka. Nawet z tej odległości można było
dostrzec ślady zderzenia. Odbity od szyby refleks światła raził go w oczy. Cleeve
wyprostował się.
—
Pisz, odległość do lewego rogu baraku — dwieście trzy metry dwadzieścia
centymetrów.
Shaffes wypluł trawę.
—
Odległość dwieście trzy metry, dwadzieścia — powtórzył i postawił kilka znaków na
mapie.
Cleeve przytaknął rozmasowując ślady po okularze. Następnie uniósł wzrok na
przeciwległe zbocze, leżące ponad obozem.
— Garth powinien
być za jakiś kwadrans.
Shaffes masując plecy podniósł się i wyprostował.
—
Może być później — pomachał arkuszem mapy. — Sam musiał nanosić odległości.
—
Słusznie — Cleeve jakby ze zdziwieniem przyznał mu rację. — W takim razie
wypróbujmy naszą kuszę.
Kilkoma ruchami odkręcił dalmierz z gałęzi i wsunął do futerału. Podniósł z trawy
manierkę i pociągnął kilku głębokich łyków. Pustą obrócił do góry dnem i strząsnął krople na
trawę.
—
Przecież masz jeszcze swoją — zdziwił się, widząc wściekły wzrok Shaffesa.
—
To była moja — odparł ten głucho i kopnął nogą drugi, pusty pojemnik. — Swoją
wypiłeś po przyjściu.
Cleeve zerknął na Shaffesa, lecz szybko odwrócił głowę i schylił się po kuszę.
—
Chodźmy, chciałeś zobaczyć jak to działa — wskazał palcem — weź torbę z
mikrofonami.
Shaffes
z niedowierzaniem pokręcił głową, lecz wykonał polecenie.
W drodze do niewielki
ej polanki, torując drogę pomiędzy lianami, Cleeve wymachiwał
kuszą jak maczetą.
—
To będą dobre cele — powiedział odcinając nożem wiszące na skraju lasu
gruszkowate owoce.
Dwa ustawił we wgłębieniu dużego głazu, a trzeci przeciął wpół.
— Masz —
podał jeden z kawałków Shaffesowi. — To gasi pragnienie.
Shaffes obwąchał owoc z niedowierzaniem.
—
Alen mówił, że to trujące.
—
Trujące? — Cleeve zaśmiał się pryskając sokiem. — Gdzie tam. To guayaba, chyba
cała Ameryka Południowa ją je.
Najpierw językiem, później zębami Shaffes spróbował miąższu.
— No, no —
mlasnął. — Niezłe.
Cleeve
przymknął oczy i wytarł pałce w trawę.
—
W porządku. Teraz zobaczymy jak działa nasza pukawka.
Rozpiął zamek i wyciągnął przedmiot, na pierwszy rzut oka przypominający granatnik.
Była to metalowa rura z przymocowaną kolbą i kabłąkiem spustu. W środku, mierząc od
strony wylotu tkwiła otoczona pierścieniem sprężyny właściwa lufa.
Na jej przedłużeniu, z końca kuszy wystawała wąska rura zakończona gumową
nasadką. Cleeve rozłożył umieszczony za kolbą podnóżek i oparł kuszę o ziemię.
—
Ściskasz sprężynę? — spytał Shaffes, trzymając w dłoni jeden z pocisków.
Cleeve skinął głową i kładąc stopę na występie silnym pchnięciem wcisnął dolną rurę.
—
To działa na sprężone powietrze? — Shaffes podał mu pocisk.
— Nie tylko —
Cleeve załadował broń — W czasie strzału środkowa lufa skacze do
przodu, co znacznie z
większa prędkość wylotową. Nie sądzisz chyba, że mikrofonami
podsłuchowymi strzela się po paraboli.
Shaffes pomacał ostry koniec.
— Fakt —
stwierdził. — Przecież to ma się wbijać w ściany baraków.
Cleeve przytakując nakręcił celownik.
—
Tu nawet dalmierz nie będzie potrzebny — stwierdził i podrzucił kuszę do ramienia.
Dźwięk przypominający wystrzał korka z butelki szampana o mgnienie oka wyprzedził
stukot o kamień. Podeszli do celu. Przestrzelony na wylot owoc guayaby leżał na boku. Za
nim, wbity w skałę tkwił gwóźdź mikrofonu. Shaffes wyrwał go lekkim szarpnięciem i
obejrzał stępiony koniec.
— Nie ma co — m
ruknął. — W blachę wejdzie jak w masło.
Strząsnął resztki miąższu i zerknął na Cleeva.
—
Schowaj to. Wyrzuci się do jeziora — stwierdził ten i jednym pchnięciem nogi
ścisnął sprężynę.
—
Celuj na zbieg, bez żadnych poprawek.
Wrócili na to samo m
iejsce. Nieudolnie naśladując Cleeva Shaffes stanął w rozkroku.
— Jeff —
powiedział opuszczając kuszę. — Lornetka jest obluzowana.
Cleeve podrapał się za uchem.
—
Gdyby była przymocowana na amen, to po strzale miałbyś oko w środku głowy.
— Aha —
uśmiechnął się Shaffes. — Taka amortyzacja?
— Tak —
odparł Cleeve i nagiął lufę kuszy ku ziemi. — Cicho.
Chwilę wyławiali płynące zza drzew dźwięki, a potem nie patrząc na siebie pobiegli w
stronę obozu. Skacząc nad zwalonymi pniami przedarli się przez gałęzie i wkrótce ujrzeli
scenę jak z Hyde Parku. W środku grupki ludzi stał Garth i gestykulując mówił coś nerwowo.
Lecz bynajmniej nie prz
emawiał. Z kredowo bladą twarzą zaciskał palce na paskach torby.
—
Nie macie prawa mnie rewidować! — krzyczał. — Jestem z agendy ONZ i pracuję
przy rządzie waszego państwa. Nic was nie obchodzi, co tu robię.
Któryś z Metysów chwycił za futerał dalmierza, lecz Garth oswobodził się
szarpnięciem. Cleeve uniósł kuszę i celując nią na wysokość brzucha zadał pytanie.
— Jakim prawem go zaczepiacie?
Momentalnie uwaga wszystkich przeniosła się na niego. Metys z kapeluszem na głowie
pot
rząsnął trzymanym w ręku kijem.
—
Ten człowiek obserwował nasz obóz — powiedział złą angielszczyzną, którą Cleeve
już raz słyszał. — Ma aparat. Odda film, to wypuścimy.
— Gówno mam, a nie aparat! —
parsknął Garth i odwrócił się do Cleeve'a. — Oni
biorą, no... lornetkę za aparat.
Cleeve przesunął wzrok o parę centymetrów.
—
Słyszycie, on nie ma żadnego aparatu.
Metys machnął pogardliwie dłonią.
—
To czemu, hijos de la chingada, kręcicie się tutaj?
Garth nie zaczepiany przez nikogo, wysunął się spomiędzy Metysów i stanął obok
Cleeve'a.
—
Bo chcemy wiedzieć, czy nie robicie pasty bazy z liści koki — warknął i nerwowym
ruchem wyciągnął plakietkę z napisem UNFDAC — Od tego jesteśmy.
Zza pleców tamtych wysunął się Jaime.
—
Nie kłamcie, tu nigdzie w pobliżu nie rosną krzewy koki.
—
Skończmy dyskusję — Cleeve uczynił ruch, jakby chciał się odwrócić.
Mrużąc oczy Jaime za kołysał się w miejscu, a potem podszedł w ich stronę. Poczuli
słodką woń alkoholu.
—
Ty nie bądź taki cwany — wycedził Metys, a gdy Cleeve uniósł lufę kuszy, parsknął
pogardliwie. — Nic zrobisz tego.
—
Zgadza się, cuate — wysyczał Cleeve rzucając bron Shaffesowi. — Nie zrobię tego.
Jaime widział w życiu z pewnością nie jedno, lecz chyba jeszcze nigdy tak
błyskawicznego uderzenia. Szok sprawił, że nawet nie jęknął. Spojrzał jedynie na swoje
bezradnie rozrzucone ręce i zwalił się w trawę.
— Idziemy —
rzucił sucho Cleeve i odprowadzani milczeniem pogrążyli się w puszczy.
Dopiero tam, w cieniu drzew zaczęło działać zdenerwowanie. Otarli twarze i z żalem
zerknęli na puste manierki.
—
Żeby to szlag trafił — powiedział Cleeve kręcąc głową. — Musiałeś na nich wleźć?
Garth przykucnął i wzruszył bezradnie ramionami.
—
I tak się domyślali.
—
Domyślali, a teraz wiedzą.
— Ten typ dochodzi do siebie —
mruknął Shaffes obserwujący przez lornetkę miejsce
zajścia.
—
Właśnie — Cleeve uderzył pięścią w dłoń. — Nie wytrzymałem, a tamci z
pewnością wiedzą, że ludzie z ONZ nie mają takich odruchów.
— Wickliff! —
powiedział raptem Shaffes.
— Co mówisz? —
Cleeve odwrócił niechętnie głowę.
—
Widzę Wickliffa — powtórzył chrapliwie. — Howarda Wickliffa, tego, którego
szukamy.
Cleeve zerwał mu lornetkę z szyi.
— Gdzie?
— Przy tym budynku obok puszczy.
Lornetka zatoczyła kółko i znieruchomiała.
— Który to?
—
Ten w białym fartuchu.
— No tak —
powiedział Cleeve po chwili. — To by się zgadzało.
ROZDZIAŁ 7
Garth przystawił bliżej gazową lampę uważając, żeby nie poruszyć chwiejnego,
składanego stolika.
—
No, już prawie gotowe — powiedział rzucając ołówek. — Moja część roboty
skończona.
Z mrok
u wyłonił się Cleeve. Odstawił trzymaną w ręce puszkę piwa i nachylił się nad
kalką.
—
Nieźle — stwierdził. — Trzeba jeszcze wyznaczyć kąty i punkty ostrzału, a potem
przerysować na małe kawałeczki kalki.
—
Nakładki na mapę? To nie jest zbyt dokładne.
— Za
to wygodniejsze, niż chodzenie z dużymi, szeleszczącymi arkuszami. Poza tym
jak oświetlić w nocy taką płachtę siedząc tuż pod obozem, tak żeby tamci nie zauważyli?
—
A jak oświetlić mapę? Ten sam problem.
—
Niezupełnie. Małe kawałki kalki przykleimy na mapę tak, że odnaleźć je będzie
można na dotyk. Do oświetlenia takiego skrawka wystarczy ledwie mżąca latarka z
wymontowaną lustrzanką.
Garth wzruszył ramionami i podniósł się odstępując miejsce przy stoliku Cleevowi.
—
Zostało jeszcze trochę piwa?
Cleeve pokiwał głową.
—
Stoi pod tym małym okienkiem. Tylko nie podepcz Shaffesa. On gdzieś tam rozłożył
swój śpiwór.
Garth prawie po omacku ruszył w kierunku ściany. Po chwili rozległ się łoskot
spadających puszek i stłumione przekleństwa.
—
Co tak hałasujecie? — głos Shaffesa przerwało ziewanie. — Jeszcze nie śpicie?
Słychać było jak Garth na powrót ustawia puszki.
— Która godzina? —
spytał Shaffes. — Zdaje się, że...
—
Jeff? Chodź tutaj — przerwał mu Garth. — Szybko.
—
Co się stało?
—
Szybko! Chodźcie obydwaj!
Cleeve powoli, szurając nogami, zbliżył się do malutkiego okienka.
—
Światło! Zgaście światło!
W głosie Gartha było coś takiego, że wolno wygrzebujący się ze śpiwora Shaffes
skoczył nagle do stolika i zakręcił zawór lampy. Po chwili stanął za ich plecami.
—
Tam coś się rusza... — Garth starał się opanować drżenie rąk. — Na cmentarzu,
widziałem... — odkaszlnął kilka razy.
Ogromna tarcza księżyca w pełni oświetlała cmentarz, niczym wojskowy reflektor z
niebi
eskosrebrnym filtrem. Pochylone i połamane krzyże, porośnięte chaszczami groby były
doskonale widoczne, poza partią cienia pod przeciwległym murem. Z tego cienia właśnie,
kiedy Shaffes miał już rzucić jakąś uwagę pod adresem nerwów Gartha, wychyliła się
ni
ewielka postać. Stanęła pochylona nisko na jednym z grobów, nie wiadomo — rozglądając
się czy węsząc, potem nagle skoczyła w tył. Mignęła jeszcze przez moment na szczycie muru
i znikła.
Shaffes głośno przełknął ślinę.
—
Widzieliście to samo co ja? — powiedział cicho przez ściśnięte szczęki.
—
Czy to był człowiek? — spytał szeptem Garth.
— Spokojnie... —
Cleeve wycofał się po omacku spod okna. — Musimy zejść na dół i
zobaczyć czy zostawił ślady.
—
Mamy pójść tam teraz? Po ciemku? — Garth zasłonił oczy przed światłem zapalonej
przez Cleeve'a latarki.
—
Widzieliście? — Shaffes wyjął z kieszeni pistolet. — Był cały powykręcany i...
jakoś tak się trząsł.
—
Może ze strachu przed nami? — Cleeve ruszył w kierunku schodów. — Idziecie?
—
Nie ma z czego żartować — Garth chwycił i zarepetował sztucer. — To nie był
zwykły człowiek! To był ten zmieniony Indianin.
Cleeve odwrócił się i podszedł powoli do Gartha. Wyjął mu z rąk sztucer, otworzył
komorę zamkową i wyrzucił ładunek. Potem oddał broń z powrotem i cofnął się tak, żeby
Shaffes znalazł się również w polu jego widzenia.
— Nie wprowadzajcie naboi do lufy —
powiedział suchym głosem. — Zawsze
zdążycie zarepetować, to nie western. Schodzimy na dół jeden za drugim, potem zachowując
odpowiedn
ie odległości wchodzimy na cmentarz. Zachowywać się cicho i spokojnie. Ostatni
obserwuje
wszystko z tyłu.
—
Do cholery, nie widziałeś tej postaci na własne oczy? — prawie krzyknął Garth. —
To przez takich ludzi
jak ty, nigdy nie można zająć się poważnie sprawą, która wykracza poza
t
ok tak zwanego naukowego myślenia! To tacy jak ty są zmorą wszystkich zjazdów
poświęconych jakimkolwiek fenomenom...
— Idziemy! — przerwa
ł mu Cleeve. — I, na litość boską, nie strzelajcie do wszystkiego
co się rusza.
Cleeve i Shaffes znikli
w wąskim wykroju przejścia klatki schodowej. Garth stał chwilę
dysząc, potem rozejrzał się po mrocznym wnętrzu kościoła i ruszył szybko za nimi.
Na zewnątrz było dużo jaśniej. Przecisnęli się przez wąską furtkę i starając się
zachować odstępy ruszyli wolno w kierunku muru.
—
To gdzieś tutaj — szepnął Cleeve.
—
Chyba trochę dalej — Shaffes oświetlił latarką jakieś wykroty za linią ostatnich
grobów.
Cleeve pokręcił głową.
—
Gdzie on stał? To był jakiś pagórek albo postument.
Cleeve zbliżył się do wąskiego, porośniętego krzakami nasypu.
—
Tutaj. Roślinność jest zadeptana.
Garth starając się nie machać za bardzo sztucerem włożył do ust papierosa i zapalił go
jedną ręką. Nagle znieruchomiał, potem kucnął zbliżając zapałkę do ziemi.
— Jeff
, Keith, chodźcie...
Kiedy zbliżyli się, zapalił kolejną zapałkę.
—
Znalazłem chyba odcisk stopy.
Shaffes klęknął trzymając latarkę w wyciągniętej ręce.
—
Masz jeszcze jakieś wątpliwości? — Garth nie mógł w ciemnościach dostrzec twarzy
Cleeva. — Chyba nie zaprz
eczysz, że takich śladów nie zostawił normalny człowiek.
Cleeve długo nie odpowiadał.
—
Co o tym myślisz, Keith? — spytał wreszcie.
Shaffes podniósł głowę.
—
Sądząc po odcisku, stopa musiała być... eee... potwornie zniekształcona — wydusił
niepewnie. —
A to są chyba ślady pazurów.
— Wid
zę, nie o to mi chodzi.
Shaffes wzruszył ramionami.
—
Nie bardzo wierzę w tych Indian, ale... Nie wiem co o tym myśleć.
Przez dłuższą chwilę słychać było tylko ich przyspieszone oddechy.
—
Nie da się ukryć, że krąży tu coś dziwnego — Cleeve również zapalił papierosa. —
Ciągle jednak wolałbym znaleźć jakieś racjonalne rozwiązanie.
—
A jeśli ten... ta istota to wynik jakichś eksperymentów?
—
Właśnie.
—
Powiedzmy, że Amerykanie na tym skupili swoje wysiłki żeby... — Shaffes
najwyraźniej nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa. — Albo jest to efekt uboczny ich
metody...
— Tak —
zgodził się Cleeve. — Przypuśćmy, że swoje prace prowadzą w tym dużym
budynku w obozie. Dlaczego
tam? Może wcześniej robili to gdzie indziej i bardzo już
zmienione ofiary eksperymentów zbieg
ły, wzbudzając przerażenie tutejszej ludności.
Amerykanie nie chcąc do puścić do powtórzenia się historii przenieśli wszystko do
zamkniętych pomieszczeń, gdzie łatwo jest wszystko kontrolować.
—
Bardzo możliwe.
—
W takim razie przy zakładaniu podsłuchu musimy szczególną uwagę skupić na tym
budynku.
— Zaraz —
wtrącił się Garth. — A co zrobimy teraz? Żeby się przed nimi
zabezpieczyć?
—
Allen ma rację — Shaffes kiwnął głową. — Powinniśmy chyba wymontować
karabin z samolotu.
—
I wziąć druty, kable, akumulator... Zrobimy pułapki. Musimy działać jak najszybciej.
Cleeve zaciągnął się i powolutku wypuścił dym.
— Dobrze —
powiedział. — Możemy iść od razu, ale ktoś powinien zostać przy
sprzęcie.
Shaffes i Garth spojrzeli po sobie.
—
Nie możemy iść wszyscy? Walizki zabezpieczymy petardami, eksplodują przy
poruszeniu.
Cleeve
zastanawiał się chwilę, wreszcie skinął głową.
—
W takim razie chodźmy.
Samolot stał tam, gdzie go zostawili, obłym nosem schowany w gęstej roślinności z
boku drogi, z otwartymi drzwiami i okolony
m poszarpaną blachą otworem po urwanym
skrzydle. Cleeve wcisnął się do środka i włączył oświetlenie kabiny. Poza pokrywającym
wszystko kurzem i śladami bytności drobnych zwierząt nic się nie zmieniło. Z małego
schowka wydobył skrzynkę z narzędziami.
Tymcza
sem Garth wyjął z tylnego bagażnika brezentowy pokrowiec z wielkim napisem
UNFDAC i rozłożył go na ziemi. Razem z Shaffesem zaczęli wymontowywać wszystkie
łatwo dostępne kable i druty z konstrukcji płatowca.
C
leeve miał dużo trudniejsze zadanie. Potrzaskane dźwigary mocujące skrzydła
uniemożliwiały dostanie się do głównego zbiornika normalną drogą. Zmagając się z
zapieczonymi śrubami zdemontował fragment podłogi i zdjął pokrywę chłodnicy smaru.
Usłyszał odgłos spadających kropel, jednocześnie poczuł charakterystyczny zapach.
— Uwaga! —
krzyknął. — Nie zapalajcie papierosów, cieknie benzyna. Zaraz wszystko
będzie nią przesiąknięte.
Shaffes wsadził głowę do kabiny.
—
Może w czymś pomóc?
—
Nie, dam sobie radę.
Cleeve ostrożnie zdjął zabezpieczające uszczelki, odkręcił uchwyty i wsunął dłoń w
powstałą wolną przestrzeń. Przesunął palcami po śliskim pokryciu zbiornika, wymacał
awaryjny spust i szarpnął za przymocowany do niego kabel. Struga paliwa chlusnęła mu na
rękę wypełniając całą kabinę drażniącym zapachem. Wstrzymując oddech wyjął ze zbiornika
ciężki pakiet, otrząsnął i rozerwał okrywający go plastikowy worek. Szybko złożył wszystkie
części karabinu, zarzucił na ramię podwójne ładownice z magazynkami i wyskoczył na
zewnątrz.
—
Wszystko w porządku? — spytał Garth.
— Tak — Cleeve spojr
zał na brezentową płachtę z rozłożonymi na niej kablami,
reflektorami i całą masą drobnych, metalowych części. — A wy macie już wszystko!
Shaffes skinął głową.
—
Mamy, nie bawiliśmy się w odkręcanie tylko cięliśmy jak leci. Jest jednak jeden
problem. Jak przenieść akumulator do kościoła.
Cleeve dotknął nogą kanciastej, ciemnej bryły i nacisnął lekko. Nawet nie drgnęła.
— Trudno, zmontujem
y coś w rodzaju noszy i weźmiemy we trójkę.
—
A może taczki — zaproponował Garth. — Kółko wymontujemy z podwozia.
—
Za dużo roboty — Cleeve cofnął się do kabiny. — To się w sam raz nadaje.
Wyniósł wymontowany przedtem segment podłogowy i zdarł z niego wykładzinę.
— Akurat cztery uc
hwyty. Ten z przodu będzie trzymał dwa, pozostali po jednym. Przy
zmianach co kilkaset metrów nie powinniśmy się zbytnio zmęczyć.
Garth skrzywił się i powoli zebrał poukładane części do dwóch toreb. Potem z trudem
ustawili akumulator na zaimprowizowanych noszach.
—
Uwaga! Ktoś idzie! — Cleeve błyskawicznie wrzucił karabin z powrotem do kabiny.
Garth chciał to samo zrobić ze sztucerem, ale w ostatniej chwili uświadomił sobie, że
taka broń jest całkiem na miejscu w nocy, w środku puszczy. Nadchodzący też miał strzelbę.
Po zupełnie łysej czaszce i poprzedzających go psach poznali kierowcę, który pokazywał im
hiszpański list.
— Dobry wieczór panom —
powiedział. — A właściwie dzień dobry, ranek już blisko.
Szykujecie się do odlotu?
Roześmieli się. Shaffes wskazał na oderwane skrzydło.
—
Zgadza się. Przywiążemy je sznurówkami i zaraz startujemy. Ale pan, widzę, też nie
może zasnąć.
Kierowca skinął głową.
—
Pieski są ciągle czymś zaniepokojone. Wyszedłem się rozejrzeć.
—
Myśli pan, że coś tu grasuje? Jakieś zwierzęta?
Kierowca wzruszył ramionami.
—
Trudno powiedzieć. Mogą być zwierzęta bo nie dalej jak zeszłej nocy widziałem
jaguara —
usiadł w drzwiach samolotu i wyciągnął paczkę papierosów.
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować pociągnął nosem i schował paczkę z powrotem.
—
A może w okolicy kręcą się guagueros...
— Kto?
—
Poszukiwacze starożytności bez licencji. Czasem są gorsi od bandytów. Wracacie
panowie do miasteczka?
— Tak
—
Pójdę z wami. Pomogę to nieść — wskazał na akumulator. — I w ogóle... w
czwórkę, z pieskami będzie bezpieczniej.
—
Dziękujemy panu — powiedział Cleeve.
Kierowca wstał i uśmiechnął się. — Proszę nie zapomnieć zabrać karabinu do tych
magazynków —
dotknął ładownic na ramieniu Cleeva, a kiedy ten spojrzał zdziwiony, dodał
— Ja doskonale wid
zę w ciemności.
Dwa psy obwąchujące dotąd pobliskie zarośla zbliżyły się do nóg swojego pana.
—
Ta duża płachta z czarnym napisem, to brezent?
— Tak.
Kierowca schylił się i pomacał materiał.
— Bardzo jest panom potrzebna?
—
Nie, niech pan ją weźmie — powiedział Cleeve.
—
Chciałbym kupić...
—
Proszę ją wziąć, nam się już na nic nie przyda. Służy do przykrywania samolotu na
dłuższych postojach, ale ten wrak pójdzie już do kasacji.
—
Wyremontowałem swoją ciężarówkę i potrzebuj plandeki — kierowca złożył szybko
ogromny pokrowiec
i ścisnął go własnym paskiem. — Tu na miejscu nie dostanie się niczego
takiego.
—
Znowu zacznie pan wozie kawę?
—
Nie. Wyjeżdżam stąd.
We czwórkę podnieśli segment z akumulatorem i ruszyli w kierunku majaczącej w
oddali wieży kościoła. Poprzednio nie zwrócili uwagi, że noc ustępowała powoli i zrobiło się
szaro.
—
A więc i na pana atmosfera w tym miasteczku musi źle wpływać, skoro chce pan
wyjechać — Garth powrócił do przerwanej rozmowy.
—
Gdzie tam. Po prostu potwornie się nudzę. Uzbierałem trochę pieniędzy i chciałbym
otworzyć własny interes, gdzieś w bardziej cywilizowanych stronach. Ach panowie, żyć w
mieście i mieć kina, telewizję, masę dziewczyn, móc chodzić na mecze i na wyścigi... Dla
was to pewnie nic nie znaczy, bo macie to zawsze, ale dla mnie... Od czasu przybycia
Amerykanów zarabiam dwa razy tyle co
dawniej. To straszne mieć tyle pieniędzy i nie móc
ich wyd
ać.
—
A chciałby pan zarobić jeszcze więcej?
Kierowca spojrzał badawczo na Cleeva.
— Czemu nie —
powiedział po chwili.
—
W takim razie może się do pana zgłoszę.
Dłuższy czas szli w milczeniu. Poranny chłód sprzyjał szybkiemu marszowi nawet z
obciążeniem, tak że niezbyt zmęczeni dotarli do pierwszych zabudowań. Niedaleko
wyłożonego białymi płytami placu napotykali grupę osób skupionych wokół czegoś, co leżało
na ziemi.
—
Zatrzymajcie się — szepnął Cleeve.
P
ostawili akumulator na ziemi i podeszli do stojących najbliżej. Niewielki tłum stał w
kompletnym milczeniu. Kierowca powoli przepych
ał się w kierunku centrum koła
utworzo
nego przez ludzi torując drogę pozostałym. Nagle zatrzymał się i ręką pokazał coś
Cleevowi.
—
Nie podchodźcie bliżej — Cleeve spojrzał na Gartha i Shaffesa. — Tam leżą zwłoki.
Zmasakrowane.
—
Indianin czy biały? — szepnął Shaffes wspinając się na palce.
—
Biały, chyba z miasteczka. Jest strasznie poszarpany.
Garth cofnął się odruchowo.
—
Ma na sobie ślady pazurów?
—
Tak. Musiał go dopaść jaguar.
—
Jaguar w środku miasta? — Garth, mimo że otoczony ludźmi, zaczął się nerwowo
rozglądać. —To niemożliwe, zabiło go coś innego.
— Pan Cleeve ma
rację — przerwał mu kierowca. — To był jaguar. Mówiłem, że kręci
się jakiś po okolicy Zresztą w puszczy ich pełno.
Jakiś chłopak spojrzał na niego prawie z nienawiścią
—
To nie był jaguar, Juana dopadli ci Indianie! — krzyknął.
— Bzdury.
— Indianie, Indianie, potwory... —
rozkrzyczał się milczący dotąd tłum.
Niski, siwy
mężczyzna przyskoczył do Cleeva i szarpnął jego karabin.
—
Macie broń, wybierzemy się w puszczę, my ich nagonimy, a wy wystrzelacie...
—
Zamknij się! — wrzasnęła jakaś kobieta. — Nic można ich gniewać! Siedźmy
spokojnie, to może zostawią nas w spokoju.
Tłum zawtórował jej okrzykami.
—
A wy wynoście się stąd! Może to przez was zginął Juan. To wy kręcicie się po
lasach. Zabierajcie swoje strzelby i uciekajcie!
Tłum stawał się coraz groźniejszy.
—
Wycofujemy się — mruknął Cleeve.
Starając się nie zwracać uwagi na okrzyki ludzi opuścili największe zbiegowisko.
Ostrożnie podnieśli akumulator i szybkim krokiem ruszyli w kierunku kościoła. Nikt ich nie
gonił. Kierowca pomógł wnieść ciężar na chór i zapalił papierosa.
— Coraz bardziej jestem zadowolony ze swojej decyzji —
stwierdził.
—
Mówi pan o wyjeździe.
Kierowca skinął głową.
—
Już zupełnie mi się tu nie podoba... Do widzenia panom, pójdę zobaczyć co z ojcem.
—
Dziękujemy za pomoc.
Po chwili jego kroki zadudniły w wąskiej klatce, usłyszeli jak gwizdnął na psy, a potem
dobiegł ich trzask zamykanej bramy.
—
Słuchaj, Jeff, co miałeś na myśli mówiąc, że dasz mu zarobić? — Shaffes stanął
obok i również zapalił papierosa.
—
Powiedział, że ma sprawną ciężarówkę. Gdyby nasza uległa zniszczeniu, nie
zostaniemy na lodzie. Poradzicie sobie sami?
—
Z czym? Z pułapkami? Tak. Ty wychodzisz?
—
Rozejrzę się po mieście, żebyśmy w razie czego nie byli zaskoczeni.
— Nie przesadzasz? —
skrzywił się Shaffes.
— Dmucham na zimne. Rutyna —
Cleeve zbiegł śladami kierowcy.
Brama trzasnęła po raz drugi.
Kiedy wrócił po dwóch godzinach, przed kościołem czekał Garth.
—
Idź za mną i rób to co ja — powiedział.
—
Zamieniliście tę ruderę w twierdzę?
—
Nie śmiej się głupio, tylko patrz uważnie pod nogi. Tu jest pełno kolców.
Powoli podeszli do schodów i zaczęli wspinać się w górę.
—
Uwaga! Piąty schodek, drut na wysokości kostek.
—
Cholera, prawie bym się przewrócił.
—
Oprócz tego zostałbyś oślepiony lotniczym reflektorem. Jest podłączony do drutu.
Jeżeli ten kto się przewróci zdoła wstać i osłaniając oczy ręką będzie wchodził dalej, natknie
się na następny drut, tym razem na wysokości szyi.
—
Nieźle. A jeżeli to będzie karzeł i przejdzie pod spodem?
Garth odwrócił się i spojrzał na Cleeva.
—
Wyżej jest kabel przeciągnięty na wysokości kolan. Szarpnięcie powoduje, że na
wchodzącego opada metalowa siatka podłączona do prądu.
—
Boże, żebym tylko nie musiał chodzić tędy w nocy, kiedy jestem zaspany. Może
będę nocował na dole.
—
Tam są podpiłowane deski, kałuże smaru i w każdej chwili może ci spaść ławka na
głowę.
— Majsterkowicze...
Dotarli wreszcie na gór
ę, gdzie Cleeve z ulgą opadł na swój śpiwór.
—
Było coś ciekawego na zewnątrz? — spytał Shaffes.
—
Jeżeli planują cokolwiek przeciwko nam, to po cichu. Ulice są puste — Cleeve
wsunął się do śpiwora i zakrył twarz kurtką. — Macie czas do wieczora — usłyszeli jego
stłumiony głos. — Radzę odpocząć.
Podchodzili pod obóz w zupełnych ciemnościach. Biały krąg księżyca zdążył już się
wśliznąć za ścianę lasu.
—
Stać! — powiedział Cleeve.
Światło latarki zamżyło w jego dłoniach. Położył mapę na ziemi. Ślad wilgoci, który
został na palcach, wytarł o spodnie.
— Tak —
mruknął wodząc po nakładce. — To nasz kamień.
Shaffes i Garth spojrzeli na biały głaz zaznaczony na mapie jako punkt odniesienia.
Cleeve wyjął kuszę i nałożył noktowizor. Do obozowego płotu było nie dalej jak pięćdziesiąt
metrów. Za nim widoczne były metalowe ściany baraków.
—
Poziom trzydzieści stopni od naroża, pion dwadzieścia od podstawy słupa —
przeczytał Garth.
Cleeve znał dane strzelania prawie na pamięć. Pchnięta nogą kusza wydała cichy pisk.
Noc żyła różnymi dźwiękami, tak że i ten można było do nich zaliczyć. Przyłożył kolbę do
ramienia. Z
jednego z okien, mimo późnej godziny, biła jasna łuna, będąca w rzeczywistości
odblaskiem
małej lampki. Punkty pomiarowe zbliżyły się do wartości podanych przez Gartha.
Pociągnął za spust. Miniaturowy mikrofon z sykiem poszybował w ciemność. Cleeve chwilę
nadsłuchiwał, potem odsunął hermetyczną komorę, wsunął następny pocisk i ponownie złożył
się do strzału.
—
Poziom pięćdziesiąt od naroża, pion trzydzieści od podstawy.
Kolejny trzpień zniknął wśród niewyraźnych kształtów obozu. Garth śledził jego lot, a
p
otem podał mapę wraz i. latarką Shaffesowi.
—
Masz, będziesz czytał — wyszeptał i usunął się w bok.
Wstydził się swojej reakcji mając wrażenie, że Shaffes domyśla się jego
nieuzasadnionego lęku. Mimo to nie chciał, aby mapa drżała mu w dłoniach. Rozejrzał się po
okolicy. Obóz spał, tylko czasami dobiegały niewyraźne odgłosy muzyki jakiejś nocnej
radiostacji. Ciekaw był, czy ten ktoś słuchający radia, bał się tak jak on. Chyba nie, miał
wokół siebie ściany, światło żarówki i głos spikera, a on miał tylko ciemność.
— Idziemy —
Shaffes trącił go w ramię. — Nie śpij.
Ruszył za nimi po uginającej się trawie. Zaciskając zęby starał się przeniknąć zasłonę
własnej podświadomości. Za jedną myślą uspokajającą przychodziły trzy następne, bardziej
mroczne. Nie zauważył nawet, kiedy poprzedzający znowu się zatrzymali. Zamyślony wpadł
na Cleeva. Jąkając przeproszenia uciekł w mrok.
Naprowadzany chrapliwym szeptem Shaffesa, Jeff
szpikował obóz dalszą porcją
miniaturowych mikrofonów. Garth pr
óbował .je liczyć, ale gdzieś przy piątym stracił rachubę.
Czując się jak po jeździe kolejką w lunaparku, przyklęknął z dłońmi opartymi o trawę. Coś
uderzyło w jego nogę. Macając ręką odkrył, że cały czas niesie przy boku torbę z
nadajnikiem. Po akcji zama
skują go na skraju puszczy, a ten wzmocni sygnały płynące od
mikrofonów
i prześle je do kościoła. Tam będą mogli wszystko nagrać. Myśląc o tym,
rozważając moc nadajników i ich zasięg, uspokoił się.
— Gotowe —
stwierdził Cleeve składając kuszę. — To będzie sto razy lepsze od
mikrofonu kierunkowego.
— Tak —
Garth przełknął ślinę. — Nie trzeba będzie podchodzić pod sam obóz.
Chwycił podaną przez Cleeve manierkę i przechylił do ust. Dopiero palący smak w
gardle poinformował go, że to alkohol. Zaskoczony zaczął kaszleć i parskać. Cleeve chwycił
go wpół, ucinając kaszel dłonią. Plecy Gartha uspokoiły się po chwili i Cleeve odsłonił jego
zaczerwienioną twarz.
— Przepraszam —
otarł usta i uśmiechnął się blado. — Myślałem, że to woda.
—
Chyba nie słyszeli — Shaffes zaszeptał teatralnie stojąc na pobliskim kamieniu.
Cleeve machnął ręką.
—
W porządku. Mogłem go uprzedzić, co biorę dla rozgrzewki.
Zaśmiali się cicho. Garth podniósł manierkę, lecz połowa zdążyła się wylać. Cleeve z
Shaffesem nie pogardzili
tą resztą. Potem, wyraźnie pewniejszym krokiem, ruszyli ku
stanowisku, skąd parę dni wcześniej fotografowali obóz. Chwilę krążyli pod zbitym
poszyciem drzew starając się nic używać latarek, aż w końcu znaleźli drabinkę. Cleeve
gwizdnął zawadiacko i chwytając torbę z nadajnikiem wskoczył na szczeble. Konary, liście i
pień zlały się z niewyraźną sylwetką. Po paru minutach dobiegło ich ciche przekleństwo.
Obijając się o gałęzie, na ziemię spadła pusta torba. Shaffes odskoczył i z dezaprobatą
spojrzał na schodzącego Cleeva. Ten jeszcze ze dwa metry od ziemi puścił się drabinki i
miękko zeskoczył.
— Gotowe —
stwierdził. — Dostał ktoś?
Shaffes pokręcił głową.
—
Nie, ale tyle brakowało — pokazał rozwierając na kilka milimetrów kciuk i palec
wskazujący.
Cleeve skierował światło na włosy i ubranie. Wszystko miał pokryte miękką, brudzącą
pajęczyną.
—
To głupi pomysł, wchodzić tam w nocy — zaśmiał się pokazując umazane żywicą
palce.
Przytaknęli i spojrzeli za siebie. Coś niewielkiego, lecz panicznie przerażonego
przedzierało się z szelestem przez krzaki. Mrok krył zarówno ofiarę jak i napastnika.
— Jaguar? —
Shaffes obejrzał się nerwowo.
— Nie —
Cleeve trącił palcem lufę jego pistoletu. — Schowaj to. Nie ten kaliber —
dodał, kładąc dłoń na pasku sztucera.
Wypatrując czerwonych plamek ruszyli w powrotną drogę wokół jeziora. Dopiero teraz,
o tej porze nocy mogli
w pełni docenić bogactwo puszczy. Świsty, burczenia, spłoszone
posapywania unosiły się wokół tworząc jedyne w swoim rodzaju brzmienie. W krzakach, w
koronach drzew i w norach coś chodziło, pełzało, trzeszczało goniąc się i zjadając. Wszystko
przesączone ciężkim zapachem wilgotnej gleby. Życie i rozkład sąsiadowało ze sobą co krok.
Garth czuł to tak głęboko, że nawet gdyby chciał, nie potrafiłby ująć słowami. Z na wpół
zamkniętymi oczami szedł coraz wolniej. Dopiero niespodziewany plusk i szybkie zmarszczki
fal płynące po wodzie wyrwały go z rozmyślań. Opuścił latarkę.
Stał zanurzony do połowy łydek w czarnej cieczy pokrytej gronami pęcherzy. Skierował
światło przed siebie. Nie było nikogo, jedynie oślizły łeb zwalonego pnia miarowo wychylał
się ponad powierzchnię.
—
O Boże — szepnął. — Bagna. Zgubiłem ich.
Wokół było pusto, ani śladu Cleeve'a czy Shaffesa.
Uniósł ręce do twarzy. Pamiętał jak szli wzdłuż jeziora. To niemożliwe, żeby nie
zauwa
żyli, kiedy się od nich odłączył. Szedł ostatni, jak zwykle, żeby pilnować tego łamagę,
Shaffesa.
— Cholerny dziad —
załkał i wykrzywił twarz do płaczu.
Było znacznie ciszej niż w puszczy. Wszędzie ciemność, nawet gwiazd nie było widać.
Nie miał pojęcia, gdzie jest jezioro, gdzie obóz. Zacisnął zęby na dłoni.
— Tylko spokojnie, spokojnie —
wyszeptał i pchnięty impulsem zrobił krok do przodu.
Potem jeszcze jeden. Przy każdym ruchu ze zmąconego mułu unosił się ostry,
szczypiący zapach. Krąg światła wydobył z mroku kilka dużych liści. Pływały po opalizującej
powierzchni objuczone gromadą białych robaków. Zrobił parę kroków w bok i raptem zastygł
jak manekin. Z ciemności dobiegł wyraźnie miarowy plusk i oddech. Oddech skradającego
się stworzenia.
— Jeff! —
krzyknął i rzucił się do ucieczki.
Był pewien, że to coś ruszyło za nim. Machając rękami, grzęznąc w błocie, biegł przed
siebie wielkimi krokami
. Stwór za nim mógł być wszystkim: jaguarem, strażnikiem obozu, a
nawet tym potwornym, powyk
ręcanym monstrum z cmentarza.
Potknął się na zatopionym korzeniu i upadł rozbryzgując zastałą wodę. Odór
fermentacji wyrzucił go na powierzchnię. Łapczywie chwytając powietrze spojrzał za siebie.
Cisza i bezruch. Dygotał rozumiejąc, że jego wróg również mógł się zatrzymać i czeka teraz
na dalszą reakcję. Nagle Garth poczuł pustkę w dłoni. Nachylił się lecz uderzając twarzą w
kożuch zawiesiny, szybko zrozumiał, że latarka jest stracona. Sięgnął ręką i wyjął drugą, a
zarazem ostatnią broń, elektryczną pałkę. Pokonując drżenie rąk rozłożył ją, ale nie wdusił
przycisku.
— Woda —
załkał opuszczając broń. — Wszędzie woda.
Pałka była praktycznie bezużyteczna. Tu na bagnach, tak samo poraziłaby Gartha, jak i
jego przeciwnika.
Przetarł oczy nasiąkniętym jak gąbka mankietem koszuli. Teraz, bez latarki
kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zdawało mu się, że dostrzega z lewej strony
zarys drzew. Wyprostował się gwałtownie uwalniając pęcherzyki gazu. W tym samym
momencie dobiegły go dwa krótkie plaśnięcia, jakby ktoś policzkował wodę. Nie sądził, że
tak łatwo wpadnie w panikę, ale to co ostatnio słyszał o opętanych przez szatana...
Przerażenie odebrało mu oddech. Ślizgając się na grząskim mule skoczył do przodu. Wpadł
na następny korzeń, lecz tym razem zachował równowagę. Mokre ubranie kleiło się do ciała
ciążąc jak skorupa. Uda owiał chłód, znak, że poziom bagna opada. Dno stawało się mniej
muliste. Raptem na jego drodze wyrosło drzewo. Nieludzki charchot za plecami przyspieszał
reakcję Gartha. Kierując się bardziej instynktem niż wzrokiem chwycił za najniższą gałąź i
podciągnął ciało. Nic zważając na cieknące z ubrania strugi wody, wspinał się tak wysoko jak
było to możliwe. Potem usiadł w rozwidleniu cienkich gałęzi i spojrzał pod nogi. Do pnia
świszcząc i sycząc chrapliwie coś się zbliżało. Aby powstrzymać malaryczny dygot, chwycił
za kołyszący się pień drzewa, lecz nie na wiele to się zdało. Gwałtowny wstrząs rzucił go na
gałęzie rozgniatając wargi. Poczuł słony, zmieszany z drzewnym pyłem, smak krwi. Nieznany
dręczyciel chciał go zrzucić w dół. Zacisnął mimowolnie dłoń na wciąż trzymanej w ręku
pałce. Dopiero kiedy spadała, wytrącona następnym wstrząsem, zrozumiał, że zdążył
uruchomić kondensator. Pałka z pluskiem wpadła do wody, tuż obok prześladowcy.
Zwielokrotniony impuls
elektryczny musiał być niewyobrażalnie silny. Stwór zawył
nieludzkim głosem i jak kamień zwalił się w błoto. Fontanny mułu wyrzucane jego
chaotycznymi ruchami
uderzyły o drzewo. Garth zrozumiał, że nie ma ani chwili do stracenia.
Licząc na to, że kondensator zdążył już się naładować, zjechał wzdłuż pnia i zeskoczył w
bagno. Jedynie
lekkie mrowienie świadczyło o obecności pałki. Omijając tarzającą się w
szoku postać ruszył w kierunku puszczy. Jęki towarzyszyły mu do samych drzew.
Nie był pewien, ale wydawało mu się, że rozpoznaje okolicę. Za drzewami widać było
wolną przestrzeń, mogło to świadczyć o obecności jeziora. Ocierając twarz z błota ruszył w
tamtą stronę i nawet nie zszedł ze ścieżki, kiedy dojrzał przed sobą promień latarki. Pierwszy
rozpoznał Gartha Shaffes świecąc mu wprost w oczy.
—
Do diabła! — powiedział na cały głos. — Jak ty wyglądasz?
Garth roześmiał się tak mocno, że aż zabolały go szczęki.
—
Cześć — powiedział osłaniając twarz. — Trochę się zgubiłem.
Następnie ugięły się pod nim kolana i gdyby nie Cleeve, pewnie upadłby na piasek.
—
Źle się czujesz? — spytał.
Garth pokręcił głową.
—
Nie, to tylko zmęczenie.
Ostrożnie kładąc drżące stopy stanął między nimi. Jaśniejszy pasek nieba na wschodzie
świadczył, że muszą się spieszyć, jeśli chcą zdążyć przed świtem. Ale sądząc po tempie,
jakim ruszyli, nie zależało im na tym specjalnie.
Cleeve kończył ustawiać magnetofony i odpowiadając nawet nie odwrócił głowy.
—
Zgadza się, ktoś cię gonił, ale nie wymagaj, abym był jasnowidzem.
Garth siedzący na stopniach klatki schodowej przyciągnął karabin do siebie.
—
Mógł to być strażnik z obozu — wyszeptał. — Albo uciekinier od nich, to nawet
chyba bardziej.
Cleeve zaczął wsuwać kasety w kieszenie magnetofonów.
—
Czemu jesteś taki pewien, że to nie było zwierzę? — spytał.
Karabin zatoczył krótki łuk i Garth zajrzał do lufy.
— Nie —
odparł z przekonaniem. — To niemożliwe, głos był zbyt ludzki.
Pokręcił głową i z trzaskiem wsunął magazynek.
—
Mój Boże, ten ktoś mógł się naprawdę utopić.
Cleeve nie
wypuszczając kasety z ręki odwrócił się do niego.
— Trudno powiedzi
eć, raczej nie — zrobił dwa kroki. — A tym nie majstruj, denerwuje
mnie.
Wyjął karabin z rąk Gartha, odłączył magazynek i rzucił wszystko na posłanie Shaffesa.
Garth podciągnął kolana pod brodę.
—
Mam nadzieję, że nie znajdą latarki i pałki — powiedział.
Cleeve zaprzeczył.
—
Nie martw się. Jak wpadły do bagna, to nikt ich nie znajdzie.
Uniósł walizkę i rzucił w stronę Gartha małe pudełko.
— Nasmaruj sobie nogi.
Garth spojrzał na etykietę i wzdrygnął się.
—
Dużo było pijawek?
Cleeve uśmiechnął się szeroko.
—
Jak Keith sypnął solą, odpadło co najmniej pół kilograma.
Podwinięte nogawki Gartha odsłoniły zaczerwienione ślady, przypominające drobne,
kąśliwi pocałunki. Ich obrączki sięgały aż ud.
— Przynajmniej nie grozi ci epilepsja —
powiedział Cleeve, potem przyłożył palce do
ust. —
No, zaczynamy podsłuchiwać.
Magnetofony ruszyły jednocześnie nagrywając od tej pory wszystko, co miało zostać
powiedziane w obozie, a
w każdym razie w pobliżu mikrofonów. Cleeve siadł na
rozkładanym krześle i nasunął słuchawki. Rękę położył na przełączniku. Garth oparł głowę o
ścianę, lecz nawet nie zdążył przymknąć oczu, kiedy zadudniły kroki. Zaraz potem rozległ się
wrzask i przekleństwa. Trzymając dłoń przy czole Shaffes wtoczył się na chór.
—
Nic nie słyszycie?! —jęknął masując czerwoną pręgę. — O mało mi łba nie obcięło.
Garth splótł ręce na brzuchu.
—
Trudno cię nie słyszeć — stwierdził.
Shaffes zamachał obydwoma rękami na raz.
— Nie to —
zawołał i pociągnął Cleeva na sznur słuchawek. — Naprawdę nie
słyszycie, co się dzieje na placu?
Cleeve zamrugał nieprzytomnie oczami i spojrzał na Gartha.
— Czego on chce?
Shaffes aż podskoczył.
—
To ten sklepikarz Angelo poszedł zbierać owoce do puszczy i podobno coś go
napadło. Widziałem jak wracał pokrwawiony, miał chyba złamaną rękę.
Garth podszedł do okienka i wychylił się na zewnątrz.
— No i co? —
Cleeve odłożył słuchawki.
— Jak to co?! —
Shaffes uniósł głos. — Oni zupełnie zbzikowali, chcą go wypędzić z
miasta. Ten
zwariowany burmistrz bredzi coś o legendzie.
— Matko Boska! —
usłyszeli głos Gartha. — Oni go ukamienują.
Spojrzeli za siebie. Twarz Gartha była blada. Zza jego pleców, przez otwarte okno
wpadał zwielokrotniony głos tłumu.
—
No i co się gapicie, trzeba coś zrobić! — krzyknął i wybiegł na środek
pomieszczenia.
Chwilę szukał czegoś wzrokiem, a potem runął w czeluść klatki schodowej.
— Druty! —
ryknął Shaffes, krzywiąc się przy tym boleśnie.
Nie wiadomo, czy okrzyk pomógł, czy też Garth miał po prostu szczęście. W każdym
razie z tupotem przebiegł przez nawę i trzasnął bramą.
— Co tak stoisz! —
wrzasnął Cleeve jakby mało było hałasu. — Przyprowadź go.
Chcesz, żeby narozrabiał?
Shaffes otworzył na moment usta, lecz w końcu ruszył za Garthem.
— Nic nie róbcie! — d
opadł go przy wyjściu okrzyk Cleeva.
Osłaniając oczy dojrzał biegnącego Gartha i puścił się jego śladem. Wiatr słał mu na
spotkanie strzępy wrzasków. Ktoś krzyczał cienkim, proszącym głosem. Shaffes wpadł w
cień drzew i stanął ciężko dysząc. Obok jak skamieniały, oburącz trzymając się pnia, stał
Garth. Sądząc z wyglądu, nie był w stanie uczynić czegokolwiek.
—
Jeff każe ci wracać — wysapał Shaffes.
— Niech mi da spokój —
usłyszał cichą odpowiedź.
Shaffes chrząknął.
—
Nie widzisz, że oni powariowali?
— Widz
ę — odparł Garth z taką goryczą, że i Shaffes musiał podążyć za jego
wzrokiem.
Plac spowijała cisza. Tłum odwrócony do nich plecami w milczeniu śledził skręconą
pod murem postać. Ślady krwi będące odbiciami rąk, twarzy i pleców pokryły tynk wysypką
plam. O
bok leżał przewrócony kosz. Owoce przemieszały się z kamieniami. Umęczony
człowiek zajęczał pokazując rozbite usta. Z wysiłkiem pokonując ciężar otyłego ciała
sklepikarz wstał na równe nogi. Tłum nawet nie drgnął. Człowiek wyciągnął rękę lecz zaraz
skrzywi
ł się boleśnie, jakby palce napotkały niewidzialny mur. Wczepił je we włosy i zgięty
wpół, pobiegł w głąb ulicy ku puszczy. Tłum jakby westchnął i momentalnie rozpadł się.
Ludzie pat
rząc pod nogi, unikając wzajemnych spojrzeń, uciekli do domów. Shaffes
pot
rząsnął Garthem.
—
Chodźmy, nic nie zrobimy.
Ten z wysiłkiem rozplótł ręce obejmujące pień.
—
A co do tej pory zrobiliśmy?
Nagły krzyk wybawił Shaffesa z odpowiedzi.
—
Pamiętajcie, każdego musimy przegnać! — zadudnił głos ze środka pozostałej na
placu kilkuosobowej grupy. —
Każdy napadnięty przez złych jest stracony.
Garth uniósł się na palcach, jakby koniecznie chciał dojrzeć mówcę, ale nie musiał tego
robić. Wysoka postać burmistrza była doskonale widoczna. Równie dobrze musieli ją widzieć
stojący w progach domów mieszkańcy.
—
Nie wolno być litościwym. Inaczej szatan przeniknie pomiędzy nas.
Burmistrz zamilkł i zgarbił się. Z otaczającej go grupki mężczyzn odrywała się jedna
sylwetka po drugiej, tak że wkrótce został sam. Garth pozwolił oderwać się od pnia i
poprowadzić w stronę kościoła. Szedł zgarbiony, w jakiś sposób przypominając sylwetkę
burmistrza, który wciąż stał na pustym, rozpalonym słońcem placu. Dopiero kiedy pochłonęło
ich wnętrze budowli i noga za nogą weszli na chór, napięte nerwy Gartha nie wytrzymały.
— Jeff! —
krzyknął. — Dlaczego nic nie robimy?!
Cleeve miał słuchawki na uszach lecz gestykulacja Gartha wyjaśniała wszystko.
—
Widziałem z okna — powiedział i odwiesił kabłąk na poręcz. — Nie podoba mi się
to, tak jak tobie, ale nic nam nie
wolno robić.
— Dlaczego? Dlatego,
że musimy zdobyć jakieś zafajdane opisy doświadczeń?
C
leeve chwilę masował uszy zanim odpowiedział.
— Tak.
Właśnie dlatego, a także dlatego, że nie ma sposobu, aby im pomóc. Co?
Pójdziesz w puszczę i będziesz strzelał do tych, którzy uciekli Amerykanom, czy może
będziesz tłumaczył ludziom, że wierzą w bzdury?
Garth odwrócił się plecami i oparł dłonie na balustradzie. Cleeve czekał przez moment
na dalsze słowa, lecz kiedy nie padły, ponownie nałożył słuchawki. Garth obrócił się właśnie
wtedy.
—
Słuchaj ich, podsłuchuj! — krzyknął niespodziewanie i skoczył ku magnetofonom.
Shaffes chciał go powstrzymać, ale odrzucony mocnym pchnięciem upadł na posłanie.
Jego jęk zlał się z grzechotom leżącej tam broni. Cleeve zerwał się na równe nogi lecz Garth
nie miał zamiaru niszczyć magnetofonów. Jedynie z furią wduszał klawisze głośników.
—
Żarcie dają coraz gorsze... ciśnienie spada... a ta ruda mówi wtedy do mnie... nie
sądzę, aby ten związek miał aż takie własności ulatniające... podaj do cholery — głosy
wpadały, zlewały się tworząc obłędny korowód dźwięków.
Garth uniósł oczy sponad tego chaosu i syknął.
—
Słuchajcie i niech wam bokiem wyjdzie.
Potem, już powoli, z opuszczoną głową poszedł do wejścia na wieżę. Gdy Cleeve
wyłączył głośniki, usłyszeli jeszcze miarowy jęk szczebli i kroki na podeście. Potem i to
umilkło.
— Co mu jest? —
spytał Shaffes, zerkając przy tym na plecy w poszukiwaniu siniaków.
Cleeve uniósł wargi w smutnym uśmiechu.
— Ni
e bądź głupi.
ROZDZIAŁ 8
Kompletna cisza panująca w miasteczku powodowała, że Garth z trudem opanowywał
senność. Cleeve drzemał w składanym krześle nie czując nawet, że słuchawki osunęły mu się
na szyję. Shaffes, którego zadaniem była zmiana kaset, wydawał się uśpiony monotonnym
szumem pracujących magnetofonów. Potworny upał panujący mi zewnątrz docierał do
chronionego grubymi murami
wnętrza tylko pośrednio, ale i tak suche powietrze wypełnione
zapachem gnijącego drewna, kurzu i ptasich odchodów drażniło w gardle. Garth uniósł
opadające powieki!
—
Nie śpisz? — Shaffes również otworzył oczy.
Garth zaprzeczył ruchem głowy.
— Masz papierosa?
—
Są w torbie pod oknem.
Shaffes podniósł się ociężale i szurając nogami zbliżył się do okna.
—
Mam już dość — mruknął Garth.
—
Dość? Czego?
— Tych Indian, potworów, atmosfery w tym zabitym deskami miejscu... wszystkiego...
Shaffes zerknął na niego znad zapalonego papierosa.
—
Pomyśl o gratyfikacji — powiedział niewyraźnie.
—
Co mi z pieniędzy, jak zostanę przez coś zżarty?
—
Żona dostanie i będzie cię miło wspominać.
—
Daj mi spokój z żoną. — Garth opuścił twarz między dłonie. — Chcę wrócić cało do
Londynu.
Shaffes schylił się przykładając prawie twarz do szyby.
—
Coś jedzie.
Garth również usłyszał cichy warkot ciężarówki.
— Widzisz ich? To Amerykanie?
—
Tak, chyba tak. Ale... Jasna cholera! Oni są uzbrojeni.
Shaffes odskoczył od okna i zaczął szarpać ramię Cleeva. Tamten skrzywił się powoli
unosząc głowę.
—
Spałem? — spytał przecierając oczy.
—
Zaraz będziemy tu mieli kupę uzbrojonych Metysów .
Cleeve chwiejąc się na nogach, podszedł do okna. Z zaparkowanej tuż przy cmentarnej
bramie ciężarówki wyskakiwali uzbrojeni w myśliwskie strzelby mężczyźni.
—
Zachowują się dość spokojnie — powiedział Cleeve. — To chyba nie najazd.
—
W takim razie po co im broń?
—
Zobaczymy. Zejdę tam, może chcą porozmawiać?
—
A jeśli odkryli nasze mikrofony?! — Garth chwycił i odbezpieczył latarkę Shaffesa.
— Spokojnie.
Czekajcie na mój znak i pod żadnym pozorem nie schodźcie na dół.
Cleeve
włożył marynarkę żeby zakryć szelki i przytrzymywaną przez nie kaburę. Potem
wolno, omijając druty zszedł na dół. W na pół otwartej bramie kościoła stało dwóch
Amerykanów. Cleeve nie widział ich dotąd. Poznał natomiast Boliwijczyka o wyjątkowo
jasnych
włosach, wyróżniającego się ze sporej grupy Metysów za ich plecami. Jaime też go
poznał i patrzył teraz Cleevowi prosto w twarz, uśmiechając się lekko. Nie był to przyjemny
uśmiech.
—
Witam panów. Czym mogę służyć? — powiedział Cleeve.
Biali, a za nimi kilku M
etysów, wsunęli się do wnętrza kościoła.
—
Przyszliśmy zasięgnąć fachowej porady — zaczął jeden z Amerykanów. — W końcu
mamy przecież przed sobą specjalistę od narkotyków. Prawda?
— I
do tego potrzeba wam tylu ludzi z bronią?
—
Oni zawsze z nami chodzą — Amerykanin przesunął palcami po swoich czarnych
wąsach. — Chciałbym zadać kilka pytań.
—
Słucham.
— Ile jest odmian krzewów koki?
— Dwie — Cleeve
gorączkowo usiłował przypomnieć sobie przeczytane w
informatorze wiadomości. — Erythroxylon z dużą zawartością alkaloidów i Erythroxylon
novogranatensis.
— To podstawowe odmiany, a mi chodzi o wszystkie. Ile ich jest?
—
Kilkanaście.
—
A nie dwieście pięćdziesiąt?
— Co to? Egzamin? —
Cleeve spojrzał Amerykaninowi w oczy, ale tamten nie cofnął
wzroku.
—
Za ile można tu, w Boliwii, kupić kilogram pasty bazy, czyli siarczanu kokainy?
—
Zależy gdzie i kiedy pan kupuje — odpowiedział dyplomatycznie Cleeve.
—
Chodzi mi o średnią cenę, tak mniej więcej.
Od pięciuset dolarów do tysiąca — strzelił Cleeve.
—
To znaczy, że człowiek, który chciał nam sprzedać kilogram za dwa tysiące sześćset
chciał nas oszukać?
—
Tak, ale handel czymś takim jest zakazany i...
— Co to jest „cato”? —
przerwał mu Amerykanin.
—
A co znaczą te pytania?
—
Tylko tyle, że jak agenta ONZ do spraw narkotyków wie pan o nich zastanawiająco
mało.
— To nie
pańska sprawa — Cleeve był coraz bardziej zdenerwowany.
—
Owszem, moja. Skontaktowaliśmy się z centralą UNFDAC. Co prawda nie
udostępnili nam żadnych materiałów dotyczących swoich ekip, ale powiedzieli, że przyślą
helikopter
, aby sprawdzić, czy ktoś się pod nich nie podszywa.
—
Pan kłamie...
— Nie —
ciągnął Amerykanin — i radzę wam wynosić się stąd!
— Mam takie samo prawo przebywania w tym miejscu jak pan —
powiedział Cleeve
siląc się na spokój.
— Doprawdy?
Jeśli nie przestaniecie węszyć...
Amerykanin nic zdołał dokończyć. Z tyłu wysunął się Jaime i krzyknął:
— Dla jakiej szmaty pracujecie, pismaki?!
—
Nie jesteśmy dziennikarzami...
— A kim? —
Metys podniósł do góry trzymane w ręku sznury zakończone kulistymi
ciężarkami i zakręcił nimi w powietrzu.
—
Brać go, chłopcy!
Cleeve
rozpoznał groźną w tych stronach broń boleadoras, ale zanim zdołał cokolwiek
zrobić, sznur oplótł mu nogi nie pozwalając się ruszyć.
Jaime
skoczył w jego kierunku, wyprowadzając cios prawą pięścią. Cleeve uchylił się i
przewrócił na brzuch podcinając przeciwnika. Błyskawicznie wyjął i odbezpieczył M10.
— Padnij! —
ryknął Amerykanin rozpoznając broń.
Jaime chwycił rękę Cleeva. Dłuższą chwilę szamotali się leżąc, wreszcie Cleeve
uderzając obiema nogami zrzucił go z siebie. Szybko odwrócił się w kierunku nadbiegającej
pomocy i pociągnął za spust. Tamci w pełnym pędzie runęli na podłogę tak, że seria pocisków
przeleciała nad nimi rozłupując kilka desek w lewym skrzydle bramy.
— Garth, Shaffes! Uwaga! —
Cleeve czołgał się w kierunku najbliższego konfesjonału.
Słyszał jak leżący w okolicy bramy ludzie repetują broń. Podniósł szybko pistolet i
posłał w ich kierunku drugą serię. Potem, korzystając z krótkiej chwili, gdy tamci opuścili
głowy rozplątał krępujące go sznury i skoczył kryjąc się za konfesjonałem.
Shaffes czekał na górze wychylony przez barierkę chóru. Dopiero kiedy usłyszał
strzały, chwycił sztucer i stanął u wylotu krętych schodów, ale salwa, a potem szybkie,
pojedyncze detonacje uniemożliwiały usłyszenie czegokolwiek. Głośny łoskot
przewracającego się na klatce schodowej ciała i nagły błysk lotniczego reflektora powiedziały
mu, że ktoś chce wejść na górę. Shaffes strzelił w tamtym kierunku, z dołu jednak
odpowiedział mu huk i brzęk tłuczonego reflektora. Wtedy odskoczył w bok, żeby nie być
widocznym w jasnym prostokącie wejścia i zaczął strzelać na oślep, przez cienkie deski klatki
schodowej.
Garth
widząc czołgającego się Cleeva podpełzł do pozostawionego przez niego
wojskowego karabinu i z trudem
mocując się z opornym żelastwem zamontował łukowy
magazynek. Skoczył z powrotem do barierki, odciągnął suwadło i wychylił się na drugą
stronę. Nagły łoskot tłuczonego szkła za plecami sprawił jednak, że opadł na zwinięte
materace. Metysi stojący na placu, żeby pomóc kolegom wewnątrz, zaczęli ostrzeliwać
okrągłe okno frontowej elewacji. Wysokoenergetyczne pociski z myśliwskich Browningów
masakrowały okiennice, odrywając z nich ogromne kawały drewna. W jednej chwili podłoga
pokryła się odłamkami szkła i cegieł.
— Odpowiedz im, Garth! —
Shaffes dusząc się w pyle i odbitego od ścian tynku
usiłował przekrzyczeć kanonadę. — Strzelaj, są odsłonięci!
Garth starając się trzymać głowę jak najniżej podszedł do rozrywanego pociskami okna.
Bał się wyjrzeć, a z miejsca w; którym stał nie mógł dostrzec nikogo. Z tyłu jednak znowu
rozległ się brzęk spadających szyb. Tym razem ktoś usiłował dostać się do środka przez okna
w lewej
ścianie. Garth doskoczył ponownie do barierki, oparł o nią lufę i szarpnął za spust.
Karabin nagle ożył, w potwornym huku starał się wyrwać mu z ręki i jak najgorszy wróg
kopał z całej siły w ramię. Seria pocisków ryjąc głębokie bruzdy w ścianach, wyjąc
rykoszetami i rozry
wając na występach murów napełniała cały kościół gęstym pyłem i
kurzem. Garth patrzył przerażony jak z lufy, zamka, ze wszystkich otworów i szczelin
karabinu wydobywa się dym. Odruchowo zamykając oczy jeszcze raz przycisnął spust.
Głowy w rozbitych oknach znikły, a postacie, które wcześniej zdążyły skoczyć do środka
rozbiegły się po całym kościele w poszukiwaniu kryjówki. Jakiś Metys ogłuszony hukiem, z
zalepionymi pyłem oczami, krążył w kółko po prezbiterium szukając wyjścia. Garth sięgnął
po nowy magazynek. W chwili kiedy go
zakładał zauważył jak eksploduje jeden z
magnetofonów, potem drugi, a ciężka, metalowa walizka unosi się nagle w górę.
—
Uważajcie! — dobiegł go głos Cleeva. — Strzelają w górę na oślep przez podłogę
chóru!
Shaffes
rzucił się w kierunku walizek, ale zawadził nogą o nadajnik i upadł. Nie
zwracając uwagi na rozdarte spodnie dotarł do nich wreszcie na czworakach. Wyłamując
prawie
metalowe zamki otworzył kilka wyrzucając zawartość na podłogę. Po dłuższej chwili
dopiero
natrafił na płaskie, tekturowe pudło. Podpełzł do barierki i starając się nie wychylać
zaczął rzucać na dół petardy. Huk eksplozji zlał się z trzaskiem wyłamywanej bramy. Z tyłu
ciężarówki, która w nią wjechała, zeskoczyło kilku Metysów i rzuciło się w kierunku pozycji
Cleeva. Desperacki szturm załamał się jednak, kiedy wpadli między powiązane drutami
ławki. Kilka podciągniętych do góry na sznurach ciężkich desek opadło na nich wzbijając
nowe tumany kurzu.
—
Wycofujemy się, wycofujemy! — ryczał jeden z Amerykanów.
Metysi ślizgając się w kałużach smaru, ogłuszani przez eksplozje petard, uciekali
bezładnie pod ogniem karabinu Gartha.
— Nie zamykaj oczu, idioto! Celuj! —
krzyczał Shaffes. — Strzelasz za wysoko!
Ciężarówka wyjąc i kłapiąc przestrzelonymi przez Cleeva oponami ruszyła na zewnątrz
ciągnąc za sobą fragment konstrukcji bramy. Metysi i Amerykanie wskakiwali do niej w
biegu, ciągnąc za ręce, kołnierze i włosy swoich co bardziej oszołomionych kolegów. Garth
podbiegł do małego okienka w bocznej ścianie i oddał długą serię w kierunku cmentarnego
muru.
—
Nie strzelać! — krzyknął Cleeve. — Wstrzymać ogień!
Garth wychylił się ostrożnie przez okno, ale zauważył już tylko znikającą w bocznej
ulicy dymiącą ciężarówkę, Cofnął się i założył nowy magazynek. Zapadła cisza powodowała
bolesne dzwonienie w uszach. Dysząc ciężko minął otępiałego Shaffesa, który siedział pod
barierką ze wzrokiem wbitym w podłogę i zszedł na dół.
—
Co się stało? — wymamrotał. — Jeff, co się stało?
Stojący obok posiekanego przez kule konfesjonału
Cleeve spojrzał niezbyt przytomnie.
— Oni pojechali, tak? —
Garth chciał powiedzieć coś jeszcze ale nie mógł
powstrzymać ataku kaszlu.
Cleeve zdjął tłumik ze swojego M10, potem założył go z powrotem.
—
Shaffes żyje? — spytał.
— Tak — Garth dopiero te
raz spostrzegł, że ocieka potem i nie może ustać na nogach.
Oparł się o jakiś filar i osunął na ziemię.
— Jeff, tam na górze jest wszystko rozbite, okno,
podłoga, schody... Dwa magnetofony
są... i walizka, Keith wyrzucił sprzęt...
Cleeve otarł mokrą twarz rozcierając na niej brud w długie szare pasma.
— Panowie! Panowie, nie strzelajcie! —
usłyszeli głos z zewnątrz.
— To ja —
do środka wsunął się ostrożnie łysy kierowca, ściskając oburącz przenośną
apteczkę.
—
Słyszałem wszystko i przybiegłem pomóc. Czy jest ktoś ranny?
— Chyba nie —
Cleeve znowu zdjął i założył tłumik.
Kierowca patrzył przerażony na rozorane pociskami ściany, potrzaskane ławki i rozbite
okna. Przyłożył do ust chusteczkę, a rękawem wycierał co chwilę załzawione oczy. Wirujący
w powietrzu ku
rz i pył, rozjarzony wpadającym przez wszystkie otwory, ostrym, słonecznym
światłem oślepiał uniemożliwiając dokładniejszą obserwację. Kierowca potykając się o
rozrzucone wszędzie łuski, paczki naboi i tuleje petard wybiegł na świeże powietrze.
— Do chole
ry, przecież nie możemy teraz siedzieć spokojnie i tylko podsłuchiwać —
pieklił się Shaffes. — Powinniśmy wezwać Crewthera i dać wycisk tym łajdakom.
Cleeve
odsunął słuchawkę z jednego ucha.
— Co?
— Zaatakujemy obóz!
—
Uspokój się — Cleeve włożył słuchawki i przełączył odbiornik na inny kanał.
—
Posłuchaj mnie...
— Dajcie mi spokój obydwaj —
przerwał Cleeve. — Tam teraz wrze jak w ulu.
Nare
szcie mam szansę dowiedzieć się czegoś konkretnego, a wy wrzeszczycie jak opętani.
Garth podszedł do rozbitego okna i spojrzał na tonący w mroku plac.
—
Nasz szef zamierza chyba czekać, aż tamci znowu tu przyjdą i tym razem nas
wykończą — powiedział.
—
Właśnie — zgodził się Shaffes. — Albo zaraz spacyfikujemy obóz, albo będzie po
nas.
— Bzdury — Garth odwr
ócił się od okna — tak czy owak będzie po nas. Jedyna szansa
to natychmiastowy powrót do Anglii.
—
Nie po to tu przyjechaliśmy...
— Cisza? —
krzyknął Cleeve. — Złapałem ważną rozmowę.
Nachylił się i włączył głośnik odbiornika.
—
Nie Turner, już nie — rozległ się cichy, chrapliwy głos. — Połączyłem się
bezpośrednio z L.A. Przewodniczący Rady Nadzorczej podziela moje zdanie.
— To nie ma nic do rzeczy —
drugi głos brzmiał mniej wyraźnie. Najprawdopodobniej
mówiący był bardziej oddalony od mikrofonu.
— Owszem,
ma. Miller był przy rozmowie i może potwierdzić. Stary chce, żebyśmy
zwinęli interes. Wściekł się, kiedy usłyszał o tej awanturze.
—
Delikatne określenie, mało nas nie rozstrzelali. To nie był mój pomysł, a poza tym
mieliśmy ich tylko postraszyć i zmusić do odejścia — dopiero teraz Cleeve rozpoznał w
mówiącym wąsatego Amerykanina, który dowodził grupą Metysów.
— Tymczasem to oni was wystraszyli —
odezwał sic pierwszy głos. — Trudno. Wiemy
przynajmniej, że to nie dziennikarze.
—
Jasne, że nie. Mieli karabiny maszynowe i rzucali w nas granatami. Cud, że nikt nie
został zabity... Słuchaj Buckner, nie rób takiej miny, bo mnie szlag trafi. Trzeba było iść z
nami i samemu nastawiać głowy.
—
W porządku, nie przejmuj się. Powiedz mi lepiej, kim oni są według ciebie?
— Funkcjonariuszami FBI.
— Z angielskim akcentem?
—
To dla zmylenia. Przecież mówiłem ci, że w UNFDAC pracuje wielu Anglików.
—
Dobrze, przypuśćmy, że jest jak mówisz...
— To fachowcy —
drugi głos był teraz wyraźniejszy; albo Turner zbliżył się do
mikrofo
nu, albo mówił coraz głośniej. — Jestem przekonany, że węszą dla FBI, nawet jako
najemnicy, jeśli, jak sądzisz, ta szacowna organizacja boi się wypuszczać własnych agentów
poza swój teren działania.
—
W porządku. Jak myślisz, czy oni zorientowali się, że obiektem eksperymentu są
mieszkańcy miasteczka?
Shaffes i Garth doskoczyli
do głośnika.
— Nie wiem —
odparł Turner. — Bardziej męczy mnie pytanie, dlaczego ten kretyn
Wickliff nie pozwolił przerwać eksperymentu w momencie przybycia tych obcych.
— Wickliff t
wierdzi, że nie można naruszyć ciągłości urabiania psychicznego
mieszkańców tej dziury. Poza tym nie powinni się zorientować, że ktoś celowo straszy
tubylców
, zresztą nawet gdyby się zorientowali i tak by im to nic nie dało. Przecież metoda
Wickliffa nie polega
wyłącznie na straszeniu... Nie przerywaj mi, wiem co chcesz
powiedzieć, ale w końcu zastosowano tylko chwyty, które przybysze mogli zinterpretować
realnie. Są tu tak krótko, że mogli widzieć jedynie porozrzucane przez nas zwłoki Indian,
świątynię, kilka rysunków jaszczurek, dziwne światła i zapachy. Nie powinni odgadnąć, że to
my podsycamy
ty bzdurną, hiszpańską legendę.
—
Mogli widzieć przerażonych ludzi.
—
Ale nie zobaczyli tego, co ich nastraszyło.
—
Mylisz się. Kilku strażników parę dni temu wpadło na idiotyczny pomysł zagrania na
nerwach tych Anglików
, czy kim oni są. Namówili Leviego, żeby pokazał im się na
cmentarzu, w kompletnym przebraniu wampira.
Garth słysząc to usiadł na podłodze. Włożył papierosa do ust, ale zapomniał go zapalić.
—
Zresztą to i tak nie ma znaczenia, skoro musimy uciekać — kontynuował Turner. —
Szkoda, że nie zdążymy wypróbować preparatu Wickliffa.
—
Nie żałuj, preparat jest do niczego. Cały eksperyment to tylko próba. Przecież przede
wszystkim chodziło nam o opracowanie metody psychicznego urabiania, nad preparatem
popracujemy później.
—
Ależ Buckner, ci ludzie już są urobieni, nie możemy zostać jeszcze kilka dni i
sprawdzić...
— Nie! W nocy i rano demontujemy wszystkie
urządzenia. Najpóźniej jutro w południe
musimy b
yć w drodze.
— Ale...
—
Nie ma co dyskutować na ten temat, Turner. Wydaj odpowiednie rozkazy i pakuj się
szybko. Nie chcę mieć jutro na karku senackiej komisji.
Rozległ się łoskot odsuwanego krzesła i trzask zamykanych drzwi. Cleeve wyłączył
głośnik.
— Co
innego będziesz miał jutro na karku — mruknął.
—
Dowiedzieliśmy się ciekawych rzeczy — powiedział Shaffes.
Zapalił zapałkę i przysunął ją do twarzy Gartha. Ten zapomniał co zrobił przed chwilą i
włożył do ust następnego papierosa.
—
Którego mam ci zapalić? — spytał Shaffes. — A może obydwa?
Garth wściekły rzucił papierosy na ziemię.
—
Co zamierzasz zrobić, Jeff?
Cleeve podniósł głowę i zdjął słuchawki.
—
Keith, ty sprawdzałeś radiostację i antenę. Są w porządku?
— Tak.
—
Dobrze. Nawiążę łączność z Crowtherem. Jutro o świcie zajmiemy obóz.
—
Słusznie. Od razu tak mówiłem — powiedział Shaffes.
—
Chyba żartujesz — Garth zastąpił Cleevowi drogę.
—
Nie, mówię poważnie.
—
Jeff, przecież wiemy już wszystko. Co jeszcze chcesz zdobyć?
Cleeve spojrzał na zegarek.
—
Później ci wytłumaczę.
— Powiedz teraz!
—
Chyba pamiętasz jakie mamy zadanie. Punkt pierwszy: nie dopuścić do powtórzenia
się wydarzeń, które miały miejsce w szkockiej wiosce. Punkt drugi: dowiedzieć się jaki
związek miał z nimi Wickliff i sprawdzić czego dotyczą jego badania. I punkt trzeci: jeśli to
będzie możliwe, wrócić z Wickliffem lub z jego dokumentacją, albo z jednym i drugim. Czy
muszę jeszcze tłumaczyć, że jeśli nie zaatakujemy jutro, to nie wypełnimy żadnego z tych
punktów?
Cleeve zniecierpl
iwiony odsunął Gartha i zaczął się wspinać na wieżę.
—
Nie ma się czego bać — mruknął Shaffes. — Ludzie Crewthera odwalą za nas
brudną robotę.
Garth nie zareagował. Krążył, chodząc od ściany do ściany dopóki nie wrócił Cleeve.
— I co? —
spytał, kiedy tamten otrzepywał marynarkę.
—
Komandosi są w drodze. Będą mniej więcej za godzinę.
— Nie masz zbyt zadowolonej miny —
wtrącił się Shaffes.
—
Niestety, Crewther podsłuchał rozmowę z lotniskiem prowadzoną przez załogę
przelatującego w pobliżu transportowca typu Galaxy. Nawigator twierdził, że odkrył na
radarze pogodowym bardzo duże skupisko chmur, przesuwające się w naszym kierunku.
—
Będzie padać deszcz?
—
Deszcz? Z rozmowy wynikało, że możemy się spodziewać potopu.
—
Dalej chcesz przeprowadzić jutro akcję?
—
Tak. Na pogodę nic nie poradzimy — Cleeve zamyślił się przez chwilę. — Trudno,
pakujcie się.
Shaffes zatrzasnął walizkę i wciąż klęcząc na podłodze wsunął papierosa do ust.
Wyglądało, że w tym tempie upora się ze swoim zapasem jeszcze dziś.
—
Daj odpalić — powiedział niewyraźnie do Gartha.
Przytknął rozżarzoną końcówkę do swojego papierosa i zaciągnął się mocno.
—
Dużo masz jeszcze roboty? — spytał.
Garth wsunął na ślepo niedopałek między wargi.
—
Trochę.
Shaffes wstał i zerkając na zegarek podszedł do Cleeve'a. Ten z ołówkiem w zębach
wpatrywał się w mapkę obozu.
—
Zejdę na dół — powiedział. — Jak nadejdzie Crewther, to przynajmniej nie rozbije
łba o to pobojowisko.
Cleeve
łypnął okiem i uniósł przegub do oczu.
—
Będzie najwcześniej za pół godziny — stwierdził nie wypuszczając ołówka z zębów.
Shaffes otarł czoło rękawem.
—
Duszno tutaj. Zejdę teraz, zdążę wypalić papierosa.
Cleeve
uniósł obydwie dłonie.
— Rób jak chcesz.
Ostrożnie stawiając nogi na podziurawionych kulami stopniach Shaffes zszedł na dół.
Blas
k z chóru rozlewał się po sklepieniu migotliwym światłem. Pod nogami chrupało szkło i
wciąż śmierdziało kordytem. Minął rozwaloną bramę i stanął na placu. Duszne powietrze
sprawiało, że z każdą minutą było mu coraz trudniej oddychać. Odrzucił niedopałek i zerkając
na jasny owal wybitego witraża ruszył w kierunku ściany najbliższego domu. Księżyc nisko
wiszący nad dachami rzucał słabe światło w tunelu ulicy. Shaffes miał do przebycia nie
więcej niż sto metrów, lecz zgięty pod ciężarem nocy nie potrafił iść szybko. Wybite szyby,
pourywane szyldy i wiejąca zewsząd pustka przyprawiały go o nieprzyjemne kłucie w sercu.
Ale doszedł w końcu do znajomej willi i dysząc otarł twarz. Nic miał pojęcia, czy to nerwy,
czy też zapowiadana zmiana pogody. Między ścianą budynku i płotem była półmetrowa
szczelina. To tędy musiał wejść na podwórko ten zwariowany osioł. Idąc jego śladem, Shaffes
wciągnął brzuch i prześlizgnął się na drugą stronę. Tam ominął rozpadające się fragmenty
gzymsu i dojrzał oświetlony księżycowym światłem prostokąt podwórza. Odszukał wzrokiem
obtłuczony posążek i zaklął. Miejsce pod postumentem nie było puste. Klęczał tam nie znany
mu mężczyzna. Jego gołe plecy pokrywała jakaś paskudna wysypka. Shaffes mruknął coś
bezgłośnie, wyjął pistolet, ale został na miejscu. Stało to się za sprawą przedmiotu jaki
mężczyzna uniósł nad swoją głowę. Był to krótki bicz. Jego rzemienie uderzyły ostro.
Mężczyzna skurczył się, lecz uderzył raz jeszcze. Shaffes zrozumiał pochodzenie wysypki.
—
Co tu się dzieje do cholery?! — krzyknął.
Mężczyzna podskoczył jak na sprężynie ukazując rozognione oczy. Potem przechylił
się i nagłym gestem uniósł rozczapierzone palce.
— Fuera! —
wrzasnął. — Fuera diablo!
Obserwując ze zgrozą mimikę mężczyzny, Shaffes zacisnął dłoń na pistolecie. Usta
człowieka wykonywały drobne, nieskoordynowane ruchy. Wyciągnął znów dłonie i
zachrypiał.
—
Kim jesteś?
Shaffes miał dość. Szczękając nerwowo zębami uniósł broń. Tamten nie czekał.
Skomląc okręcił się wokół, a potem jednym susem dopadł ogrodzenia. Wskoczył na
sztachety.
—
Zły, zły! — krzyknął i zniknął.
Shaffes nasłuchiwał milknących odgłosów ucieczki, a później oparł się o postument.
Zawsze bał się wariatów, a człowiek który tu klęczał, już dawno musiał utracić granicę
normalności. Odłożył pistolet i zaczął wycierać dłonie w chustkę. Było to bez sensu, jako że
materiał był tak samo wilgotny jak jego czoło. Poczekał, aż przestanie mu dzwonić w uszach i
pchnął figurkę. Owinięty w folię pakiet był na miejscu. Shaffes uniósł twarz do księżyca,
jakby dziękując opatrzności i wsunął zawiniątko pod koszulę. Jego kroki szybko zastukały na
kamieniach. Chciał zdążyć przed przyjściem Crewthera, a także chciał się pozbyć natrętnego
uczucia, że czyjeś oczy obserwują go z okien domu. Drapiąc plecy wysunął się na ulicę i
pobiegł w stronę kościoła.
Ciężko łapiąc powietrze dopadł rynku i dla przywrócenia normalnego oddechu stanął
przy murze. Łagodne światło księżyca uspokajało, więc dopiero po chwili doszedł go odgłos
rytmicznych uderzeń. Zmarszczył brwi rozpoznając stukot wbijanych gwoździ. Pochylony, z
ręką wsuniętą do kieszeni zrobił kilka kroków. Nikły promyk światła zaprowadził go na
miejsce, gdzie chudy człowiek z maczetą na plecach zabijał deskami okna swego domu. Tak
był zajęty pracą, że nawet nie zauważył Shaffesa. Lecz w jego ruchach było coś
nienormalnego. Ciosy
padały z taką gwałtownością jakby zależało od nich czyjeś życie.
Shaffes z rozwartymi
ustami wycofał się w głąb placu, czując, że wystarczy tylko chwila,
żeby i jemu udzieliła się panująca wokół histeria.
—
Ostrożnie, tu trzeba podnieść nogę — usłyszeli głos Shaffesa. — Tak, teraz uwaga
na głowę, o, dalej już nic nie ma... Może pan iść spokojnie.
Potężna sylwetka Crewthera wypełniła całkowicie wąskie przejście u szczytu klatki
schodowej. Cleeve
uśmiechnął się na jego widok.
— Nareszcie koniec twojego obijania —
powiedział. — Mam nadzieję, że kierowany
wyrzutami sumienia sam odwalisz ostatnią część roboty.
—
Chcesz powiedzieć, że siedzenie w tych krzakach było przyjemne? Od czasu jak
przeżyłem nalot myśliwców bombardujących w Gujanie sądziłem, że już nic co lata nie jest w
stanie mnie przestraszyć. Niestety, nie wziąłem pod uwagę komarów — Crewther podszedł
do barierki ograniczającej chór i oświetlił wnętrze kościoła silną latarką.
—
Niezłą przeprawę mieliście — mruknął.
— Powinien pan jutro ich za to... —
zaczął Shaffes, ale nie dokończył napotykając
wzrok Gartha.
— Masz wszystko? —
spytał Cleeve.
Crewther skinął głową. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i rozdał obecnym
płaskie pakieciki zabezpieczone dokładnie zaklejonymi plastikowymi workami.
—
To paszporty i bilety lotnicze. Opuścimy ten kraj jako turyści. Broń i sprzęt zostaną
zniszczone gdzieś w puszczy, a wasze zdjęcia, taśmy magnetofonowe i ewentualnie zdobytą
dokumentację przewiezie kurier dyplomatyczny.
Crewther wyjął i nabił fajkę.
—
Ależ spadło ciśnienie — powiedział. — Mogę zrobić sobie trochę kawy?
Wskazał na gazową maszynkę.
—
Czuję, że zaraz zasnę na stojąco.
Cleeve podał mu zapałki.
—
Jeśli nie zrobi ci to różnicy, napijemy się później. Chciałbym porozmawiać z twoim
specjalistą od łączności.
—
Dobrze, zaraz cię zaprowadzę. Masz już gotowy plan ataku na obóz?
—
Powiedzmy, że mam dopiero plan ramowy. Muszę ustalić parę rzeczy z dowódcą
komandosów i... Słuchaj Crewther, mówisz dobrze po hiszpańsku?
— Tak.
—
A potrafisz naśladować boliwijski akcent?
—
Myślę, że tak, to nic trudnego.
Cleeve uśmiechnął się lekko.
—
Chodzi mi o takie naśladowanie, żeby nawet miejscowi nie zdołali się zorientować.
— Wiesz... —
Crewther zapalił fajkę. — Wszystko zależy od warunków i od tego, czy
będą mnie podejrzewać już wcześniej, czy też będą pewni, że jestem prawdziwym
Boliwijczykiem. Jeśli ktoś jest z góry o tym przekonany nie tropi pomniejszych potknięć
mówiącego...
—
W porządku. To trochę ułatwia sprawę — Cleeve rozłożył mapę. — Popatrz, tu
będzie czekała dodatkowa ciężarówka, tak na wszelki wypadek.
—
Aha, to ten łysy kierowca, o którym wspomniałeś?
— Tak.
Shaffes i Garth również nachylił się nad mapą.
— A gdzie jest nasz samochód? —
spytał Shaffes.
— Tu, na skraju miasta —
powiedział Crewther. — Ale nad ranem przesuniemy go
bliżej obozu. Tak, Jeff?
Cleeve skinął głową.
—
Przyszło mi na myśl, że nasi ludzie chyba za bardzo będą się rzucać w oczy, gdyby
zauważył ich ktoś postronny...
—
Myślisz, że rozpozna narodowość żołnierzy po rodzaju broni?
— Nie, raczej nie. Ale komandosi powinni
zrezygnować z tradycyjnego uczerniania
twarzy i pomalować je w nieregularne, zielonobrązowe plamy na wzór amerykański.
—
Mhm. Jest to jakiś pomysł — Crewther majstrował przy swojej fajce. — Mogliby też
zrezygnować z siatek na hełmach i okryć je brezentowymi opinkami w barwach ochronnych,
tak jak Amerykanie.
—
Masz coś takiego ze sobą?
Crewther wzruszył ramionami.
—
Można będzie zaimprowizować. Brezent jest — spojrzał na zegarek. — Chodźmy.
Jeśli chcesz ustalić przed świtem dokładny plan, musimy się pospieszyć. A panowie —
zwrócił się do Gartha i Shaffesa — moglibyście przespać się parę godzin.
—
Nie sądzę, żeby zasnął — powiedział cicho Garth.
—
Radzę jednak spróbować. Jutrzejsza noc upłynie nam w drodze.
Cleeve złożył mapę i ruszył na dół za Crowtherem. Wyszli na pusty plac, tonący w
kompletnych
ciemnościach.
— Rany boskie, co za pogoda —
szepnął Crewther.— Czuję się jakbym miał pełno
waty w głowie.
—
Fakt, czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Barometr leci na łeb na szyję.
Starali się iść szybko. W panującej wokół idealnej ciszy każdy krok odbijał się głośnym
echem. Nie było słychać ani buczenia owadów ani innych, zwykłych odgłosów nocy.
—
Słuchaj, czy ten łącznościowiec potrafi wejść na falę Amerykanów i podać przez
radio...
— Czekaj —
Crewther zatrzymał się i odwrócił. — Słyszysz?
— Co?
—
Ktoś wyszedł z kościoła.
—
Gdzie? Nie widzę.
—
Teraz znikł za rogiem domu.
Dłuższą chwilę patrzyli w tamtym kierunku.
—
Musiało ci się wydawać...
—
Nie. Jestem pewien, że coś widziałem.
Cleeve machnął ręką.
—
Może to ktoś z naszych wyszedł na chwilę. Spytamy po powrocie.
Crewther spojrzał na Cleeva, ale nie dostrzegł wyrazu jego twarzy. Wolno ruszyli w
dalszą drogę.
ROZDZIAŁ 9
Buckner oparł dłonie o słup ogrodzenia i spojrzał ponad drzewa. Niebo na wschodzie
było jaśniejsze zwiastując nadchodzący świt. Ryk pracującego na wysokich obrotach silnika
skierował jego uwagę na wyjeżdżającą za bramę kolejną ciężarówkę. Nie przygotowani do
pospiesznej
ewakuacji musieli załadowywać wozy ponad normę. Ustawiali je na drodze poza
obozem, był to pomysł Turnera. W sumie słuszny, im mniej sprzętu na terenie obozu, tym
mniejszy bałagan.
— Panie Buckner —
rozległ się głos Jonesa. — Słyszał pan co mówią w radiu?
Buckner przetarł oczy i lekko się uśmiechnął. Lubił tego wiecznie zaaferowanego
zaopatrzeniowca.
—
O strzałach w La Paz.
Jones strzepnął swój siatkowy kapelusz.
—
Tak, i o odwołaniu wszystkich wojskowych z urlopów. Podobno są też kłopoty z
komunikacją lotniczą.
Buckner przestał przyglądać się niebu i uśmiechnął się raz jeszcze.
—
Nie martw się i lepiej pogoń ludzi do roboty. To tylko niezależna radiostacja. Oni
zawsze mówią różne rzeczy.
— F
akt, ale inni milczą, albo są cholerne zakłócenia.
Grupka Metysów leżała przy ścianie baraku i leniwie ssała źdźbła trawy. Buckner
popatrzył w tamtą stronę.
—
Trzeba ich pogonić, nie za to im płacimy.
Jones wciągnął głowę w ramiona.
—
To ciśnienie. Spada jak cholera.
—
Będzie deszcz?
—
Pewnie tak, ale przez te zakłócenia nie można złapać prognozy.
Buckner ponownie przetarł oczy.
—
Wilson poszedł wysadzić świątynię?
—
Tak, wziął dwójkę naszych.
— To dobrze —
Buckner zatarł dłonie. — Chodź, pogonimy tych pasożytów.
Przez najbliższe pół godziny faktycznie udało im się przyspieszyć prace. Turner zdjął
połowę strażników, którzy i tak zasypiali przy bramie, dzięki czemu demontowano i
załadowano główny agregat. Jedyny kłopot był z Wickliffem, który uparł się, że nie wyjdzie
ze swego baraku
dopóki nie opracuje wniosków. Twierdził, że musi to zrobić tutaj, na
miejscu.
Kiedy Buckner przekonywał go po raz trzeci o konieczności natychmiastowego oddania
papierów, do laboratorium
wpadł Turner. Nie bacząc na dobre wychowanie chwycił za
dzbanek Wickliffa i pijąc jednym tchem opróżnił go do dna.
—
No tak, dorobiliśmy się — Stwierdził ocierając wąsy.
Buckner zerknął przez okno na ciężkie chmury sunące zza puszczy.
— O czym mówisz?
—
Niejaki pułkownik Neri dokonał dziś w nocy zamachu stanu. Wszędzie straszny
burdel.
Zza ściany baraku słychać było głośne okrzyki, przeplatane hiszpańskimi
przekleństwami.
—
Kto to podał, rządowa radiostacja?
— Tak.
Dali krótkie oświadczenie. Teraz komentują niezależni. Zakłócenia, to zdaje się
robota francuskiego
systemu zagłuszania.
—
Skąd wiesz?
—
Niezależni mówili o tym. Pewnie wykorzystano go dla utrudnienia łączności
oddziałom prorządowym.
Wyszli na dwór. Teraz, przy zachmurzonym niebie b
yło tu jeszcze posępniej niż w
nocy.
—
Czemu oni tak wrzeszczą?! — krzyknął Buckner do otoczonego Metysami Sigela.
Niski szatyn o szczurzej twarzy ruszył ku niemu rozgarniając tłum rękami.
—
Podniecają się zamachem i chcieliby już być w domach.
—
To w czym problem? Jak szybciej będą pracować, to szybciej tam będziemy.
Sigel wykrzywił twarz w cynicznym uśmiechu.
—
Tak, tylko że boją się teraz jechać. Mówią, że w czasie zamachów różne bandy
włóczą się po kraju.
—
Przecież mamy broń — syknął Turner.
—
Ale według nich można również natrafić na jakąś jednostkę wojskową.
— Wojsko —
żachnął się Turner. — Czołgów się boją, czy co?
—
Tak, señor, oni mogą mieć czołgi — odpowiedział niespodziewanie Capio,
najstarszy z Metysów.
Turner zrobił tak głupią minę, że Sigel nie mógł się powstrzymać od chichotu. Buckner
zerknął na nich i ciężko westchnął. W powietrzu wisiała taka niemoc, że najchętniej
machnąłby na wszystko ręką i poszedł spać.
— Powiedz im —
odwrócił ciężko głowę do Capio — że dostaną za jazdę do stolicy
dodatkowe miesięczne wynagrodzenie.
Szmery Metysów ucichły jak nożem uciął.
—
Tylko niech się spieszą z załadunkiem, bo niedługo będziemy mieli ulewę.
Tubylcy powoli, ale już z nowymi siłami rozeszli się po obozie. Jones i Sigel ruszyli za
nimi chcąc wykorzystać chwilowy zapał...
—
Właśnie skończyłem. — Powiedział niespodziewanie Wickliff stając w drzwiach
baraku z dzbankiem w ręku. — Czy coś się stało?
Turner udając, że obserwuje latające wśród drzew papugi, nawet nie drgnął.
— Musimy
jak najszybciej dostać się do La Paz — wyjaśnił Buckner. — Póki jest
jeszcze bałagan.
Wickliff zerknął podejrzliwie na Turnera, a potem, tuląc dzbanek do siebie, ruszył w
kierunku zbiornika ze słodką wodą. Buckner odprowadzał go wzrokiem i dlatego zdziwił się
widząc, że Wickliff nagle staje i omal nie wypuszcza naczynia z rąk. W następnej chwili
ujrzał biegnącego Metysa.
— Panie Buckner —
sapał machając kapeluszem. — Armia, armia przyszła!
Wytrzeszczając oczy dostrzegł dwie wojskowe bluzy.
—
Mówiliśmy, że to teren prywatny, ale oni nie słuchali — Metys tłumaczył się
jękliwie. — Pytali tylko o magazyn broni.
Dopiero teraz Buckner zrozumiał, gdzie kieruje się dwójka żołnierzy. Klnąc soczyście
rzucił się w stronę murowanego budynku rozpychając po drodze zagapionych Metysów.
Zresztą Amerykanie byli nie lepsi. Sigel stał na ciężarówce i przyglądał się tępym wzrokiem,
jakby nie wierzył w to, co widzi.
—
Kto wam pozwolił wejść na nasz teren? — ryknął Buckner i zahamował, z trudem
łapiąc równowagę.
Dziesięć centymetrów od jego brzucha tkwił wylot karabinu. Palce żołnierza mocno
obej
mowały kolbę. Buckner z niemą wściekłością dostrzegł, że oficer zatrzymuje się przed
wejściem do magazynu. Mieli tam prawie całą broń.
— Zajmuj
emy budynek w imieniu kapitana Galeano reprezentującego na tym terenie
pułkownika Neri — powiedział z dumą oficer, kładąc dłoń na kaburze.
Buckner spojrzał na karabin, sponad którego patrzyły czujne oczy.
—
Jesteśmy w tym kraju na mocy umowy z rządem...
—
Na mocy umowy z obalonym reżimem — przerwał sucho Boliwijczyk. — To już nie
ma znaczenia. Dopóki nie zadeklarujecie się na piśmie po stronie pułkownika Neri, nikt nie
ma prawa opuścić obozu.
Buckner zrobił krok do przodu, lecz lufa uniosła się na wysokość jego torsu. Żołnierz
uśmiechnął się tak, iż nie można było mieć wątpliwości co zrobi przy następnym kroku.
—
Oszaleliście — stwierdził Buckner i odszukał wzrokiem Turnera. — Co z
łącznością?
Turner wzruszył ramionami i charakterystycznym gestem uderzył dłonią o dłoń.
—
Nie słychać nawet rządowej rozgłośni.
—
Zakłócenia to wasza robota? — Buckner odwrócił się do oficera, który mocując się z
drzwiami sprawdzał, czy są zamknięte.
—
Na tego typu pytania nie będę odpowiadał — odparł i wyciągnął dłoń. — Proszę o
klucze.
Buckner pomyślał, że dostanie zaraz zawału. Nie zważając na mrowienie palców
wyszarpnął klucz i cisnął pod nogi Boliwijczyka.
—
Chcę rozmawiać z waszym przełożonym — powiedział z naciskiem.
Oficer schylił się, a potem oparł o futrynę.
— Kapitan Galeano stacjonuje w miasteczku i nie
sądzę, aby miał czas rozmawiać z
wami. Ale jeszcze dziś wieczorem powinna tu przybyć nasza jednostka. Sądzę, że z
pułkownikiem Gomezem dojdziecie do porozumienia.
Buckner czując niesmak w ustach splunął na piasek i rozcierając ślad nogą odwrócił się.
—
Jeśli to możliwe — usłyszał tym razem przymilny głos oficera. — To proszę
przynieść dla mnie i szeregowca coś do jedzenia. Od doby nic nie mieliśmy w ustach.
— Naturalnie —
Buckner wykrzywił się w obleśnym uśmiechu. — Cała przyjemność
po naszej stronie.
Zdawało mi się, że żołnierz spojrzał na niego z ironią, lecz nie miał czasu zastanawiać
się nad tym.
— Turner, Sigel —
syknął. — Idziemy.
Przeszli przez plac obozowy i weszli do baraku, przed którym stała wciąż
niezdemontowana antena odbiorcza.
— Ale gówno... —
jęknął Turner opadając na biurko. — Najpierw te sukinsyny z FBI,
teraz to.
Sigel wyjrzał przez okno.
—
Stoją tam i nic nie robią — powiedział wściekłym szeptem. — Jakby cyrk
przyjechał.
Buckner z wysiłkiem oderwał czoło od framugi.
— Ile mamy teraz broni?
— Bez tej w magazynie? —
spytał Sigel, lecz spiorunowany wzrokiem Turnera
odpowiedział rzeczowo. — Cztery karabiny są u strażników.
Buckner skinął głową.
—
Dobrze, mam pomysł.
Turner obejrzał pod światło pustą butelkę po wodzie.
—
Chcesz ich kropnąć z daleka?
— Nie — ton Buck
nera świadczył, co sądzi o tym pomyśle. — Powietrze jest tak
wilgotne, że byłoby słychać strzały w miasteczku. Trzeba ich wziąć przez zaskoczenie, i
potem prysnąć zanim przyjedzie jednostka. Głowę dam, że zanim się połapią, dawno
będziemy za granicą.
—
A nie lepiej przeczekać? Chłopcy z FBI też będą mieli problemy.
—
Nie, kazano nam zniknąć, to znikniemy.
Sigel oparł się plecami o okno.
— Co proponujesz?
— Ty —
Buckner wskazał na Turnera — wyjdziesz za obóz ze strażnikami, tymi co
mają broń. Weźmiecie jedną ze stojących na drodze ciężarówek. Trochę ją rozładujcie. Ja
powiem oficerowi, że zaraz wraca do obozu pełnomocnik Fundacji i tylko on ma prawo
podpisać zobowiązanie. Podjedziecie tyłem, możliwie jak najbliżej magazynu, a jak podejdę i
odrzucę plandekę, wyskoczycie przykładając im lufy do łbów. Nie powinni pisnąć.
Mina Turnera świadczyła, że nie uważa planu za genialny, lecz akurat nie ma nic
lepszego do zaoferowania. Sigel
podrapał się po swoich zapadniętych policzkach.
—
A może lepiej do tego żarcia, co chcą, dosypać im czegoś? — Buckner z Turnerem
rzucili jednakowe spojrzenia.
—
Ty chyba razem z Metysami słuchałeś tej powieści szpiegowskiej w radiu?
Policzki Sigela stały się jeszcze bardziej zapadnięte. Odwrócił twarz do okna i zaraz
głośno zaklął. Odwrócili się. Na dworze stała jednolita ściana deszczu.
—
Jeśli któryś z tych śmierdzieli schowa się do baraku to osobiście łeb mu rozwalę —
wysyczał Buckner. — Mają stać i odwracać uwagę żołnierzy, dopóki nie przyjedziecie.
Odpowiedział mu wściekły jazgot kropel deszczu walących o metalowy dach.
Deszcz padał w takim tempie, że glina, dotąd twarda jak kamień, momentalnie
przeistoczyła się w tłustą maź. Wokół zbierały się brunatnożółte kałuże, woda łączyła niebo z
ziemią nieprzerwanym potokiem. Jedynie fakt, że deszcz okazał się ciepły, a nawet w jakimś
stopniu od
świeżający mógł pocieszać przemokniętych ludzi. Nie mniej odgłos nadjeżdżającej
ciężarówki został powitany szmerem radości. Jedynie stojący przy murze Boliwijczycy zostali
obojętni. Sztywno wyprostowani, chronili ciała pod niewielkim występem dachu. Ciężarówka
jechała wolno, buksując na zakrętach.
—
Pan Smith zaraz wszystko wyjaśni! — krzyknął Buckner starając się, aby jego głos
wypadł jak najnaturalniej.
Oficer skinął głową i z uwagą obserwował jadący u jego stronę samochód.
Bombardujące brezent krople wydawały odgłos dorównujący głośnością pracy silnika.
Buckner
uśmiechnął się pod nosem. Wydawało mu się, że przez zalewaną deszczem szybę
kabiny dostrzega porozumiewawczy grymas kierowcy.
— Panie Smith! —
krzyknął idąc wzdłuż skrzyni ładunkowej — Ci panowie już
czekają.
Zapadając się po kostki w mazi szarpnął plandekę w górę. Cztery sylwetki w
maskujących strojach opadły na ziemię i z czterech pistoletów rzygnął strumień pocisków.
Wyrzucone z sykiem fontanny błota opryskały zgromadzony tłum. Nim Buckner dostał
potężny cios w tył głowy, zdołał dostrzec na wozie pięć skrępowanych postaci. Crewther
zrzucił kurtkę armii boliwijskiej i wyciągnął automat. Towarzyszący mu mechanik odpiął
mapnik i złapał rzucony z wnętrza wozu pistolet maszynowy.
—
Ręce, w górę, razem! — czwórka opiętych w battledressy postaci zagarniała ludzi w
jedno miejsce.
Dowódca oddziału, porucznik Leslie, ominął ogłuszonego kierowcę i z dwójką
komandosów pobiegł w stronę baraków. Nie mogło tam być więcej jak dziesięć osób. Obok
masztu radiowego stał szczurzy osobnik z nożem w dłoni.
—
Rzuć to! — wrzasnął Leslie. Sigel upuścił broń i zadarł ręce do góry.
— Tam! —
Leslie pokazał lufą. — Dołącz do nich.
Osłaniając twarz kołnierzem Sigel pobiegł we wskazanym kierunku. Zaraz potem łoskot
granatów ogłuszających wyrzucił z okien fontanny szkła. Leslie obejrzał się na narożny
barak. Zgodnie z planem Crewther rozkładał podnóżek ciężkiego karabinu. Jego seria szybko
przeko
nała grupkę Metysów, że najbezpieczniejszym miejscem jest zbiegowisko koło
ciężarówki. Ludzie trzymani w szachu przez dwójkę Crewthera stali ciasno jeden przy drugim
i w takim tłoku nawet ktoś najbardziej przedsiębiorczy byłby bezradny.
— Spokojnie! —
ryknął mechanik stając w rozkroku na dachu szoferki. — W deszczu
źle celuję...
Z automatu opartego o
jego zgięte ramię wyleciał kolisty rój pocisków. Ludzie deptali
się wzajemnie schodząc im z drogi. Deszcz zalewał oczy zwiększając dezorientację.
Kolejna fala eksplozji
wstrząsnęła placem i wróciła odbita od drzew. Leslie był pewien,
że przez najbliższych kilkanaście minut każdy, kto był w baraku, nie będzie pamiętał nawet
własnego imienia. Szok pourazowy przy granatach ogłuszających jest krótki, lecz intensywny.
Kil
ku Amerykanów, których nie zdążyli zagarnąć, krążyło po placu ogłupiałych, niezdolnych
do jakiejkolwiek reak
cji. Dołączono ich do ludzi wyrzuconych z pomieszczeń i po trzech
minutach od
rozpoczęcia akcji obóz był zajęty. Leslie wysunął ze szlufki na ramieniu palec
rakietnicy.
Zerwał nasadkę i skierował go pionowo w górę. Plan Cleeve'a powiódł się w
całości.
ROZDZIAŁ 10
—
Losy uciekinierów, którzy schronili się na terenie ambasad, nie są znane, nic jednak
nie potwierdza
pogłosek o złamaniu zasady eksterytorialności przez któregokolwiek z
walczących ugrupowań. Według ostatnich doniesień wydaje się jednak, że plan taki istniał, a
jego autorem
był Rudolf Schenker, legendarny terrorysta, pozostający podobno na usługach
sztabu operacyjnego
pułkownika Neri.
Zza wzgórza, ledwie widoczna w strugach deszczu, ukazała się rakieta sygnalizacyjna.
Cleeve włączył wycieraczki i przysunął twarz do szyby.
—
Otrzymaliśmy właśnie informacje, że wojskom rozłamowym po kilkugodzinnym
oblężeniu udało się opanować obóz wojskowy Fort Chimena. Na południu kraju...
—
W porządku. Może pan przestać — Cleeve odsunął brezent odgradzający szoferkę
od skrzyni ciężarówki. — Obóz jest opanowany.
Specjalista od łączności z ekipy Crewthera opadł z ulgą na fotel.
—
Ależ boli mnie gardło. Jeszcze chwila, a straciłbym głos. — wychrypiał. —
Wyłączyć też zagłuszanie?
—
Tak. I proszę zabezpieczyć radiostację. Jedziemy.
Cleeve
włączył starter. Silnik od razu zaskoczył. Dziesięć kół zabuksowało lekko,
rozbryzgując gęste błoto, ale napęd na wszystkie trzy osie sprawił, że ciężarówka bez trudu
wjechała na wzgórze. Sunąc wolno z powodu ograniczonej widoczności minęli rząd
amerykańskich samochodów i przez otwartą, podwójną bramę wjechali do obozu.
Shaffes wyskoczył pierwszy i podbiegł do grupy jeńców. Za nim wyszli Cleeve i Garth.
— Crewther, macie wszystkich! —
krzyknął Cleeve.
Crewther chwycił za klapy najbliższego Amerykanina.
— Ilu jest ludzi w obozie?!
—
Pięćdziesięciu sześciu proszę pana. Dwudziestu naszych, a reszta to obywatele tego
kraju.
Crewther przesunął wzrokiem po zbitej gromadzie ludzi.
—
Brakuje trzech, gdzie są?
—
W pobliżu świątyni. Mają ją zdemontować, a jak nie starczy czasu, wysadzić.
— Poruczniku! —
krzyknął Crewther.
Leslie doskoczył do rozmawiających.
—
Proszę natychmiast kogoś po nich wysłać.
—
Sierżancie! —porucznik strząsnął krople gromadzące się na okapie hełmu. — Wiecie
gdzie jest świątynia?
—
Tak, sir. Widziałem na mapie.
—
Sprowadźcie stamtąd trzech ludzi. Pospieszcie się!
Żołnierz mimo ciągle gęstniejącego deszczu i hamującego ruchy błota ruszył biegiem w
kierunku bramy. Shaffes
ciągle lustrował twarze jeńców. Cleeve nie zwracając na niego
uwagi podszedł do Turnera.
—
Gdzie trzymacie dokumentację? — spytał.
Tamten odwrócił głowę i nic nie powiedział.
—
No, słucham?
Po twarzy Turnera spływały strumyczki wody, zmoczone, gęste włosy zbiły się
ukazując prawdziwy kształt czaszki. Cleeve skinął na najbliższego żołnierza.
— Gdzie jest dokumentacja? —
spytał tamten nawet nie podnosząc automatu.
— Tam, tam, tam! —
krzyknął Turner wskazując na ostatni barak. — I dajcie mi
spokój! Mam dość wszystkiego — dokończył już ciszej.
— Nie tylko ty —
wyrwało się Cleeve'owi. — Garth, Shaffes! Chodźcie!
W tym właśnie momencie Shaffes wyszarpnął z kieszeni pistolet. Cleeve poszedł za
jego wzrokiem. Gdzieś w środku tłumu podniósł się z ziemi, niewidoczny dotychczas,
profesor Wickliff. Trzymając się obiema rękami za głowę, co było charakterystycznym
gestem ofiar granatów ogłuszających, zaczął przeciskać się w kierunku Turnera. Nagle
znieruchomiał. Na widok Shaffesa twarz jego skurczyła się w grymasie strachu. Roztrącając
ludzi rzucił się do tyłu. Shaffes zarepetował pistolet i zrobił kilka kroków w bok, żeby mieć
wolne pole ostrzału.
— Stój! —
ryknął Cleeve.
Skoczył w jego kierunku, ale Shaffes zdążył złożyć się i strzelić, a potem sam rzucił
pistolet w najbliższą kałużę. Trafiony w pełnym biegu Wickliff uderzył z ogromną siłą w
ścianę baraku, a potem osunął się w dół znacząc ją długim pasmem krwi.
—
Coś ty zrobił! — krzyknął Cleeve.
—
Uciekał...
—
Przecież by nie uciekł! Co to ma znaczyć?
—
Nie wiem. Uciekał.
Cleeve d
yszał wściekłością.
— Jeszcze pogadamy. Zobaczysz... Zobaczysz co to
znaczy łamać rozkazy. A teraz
jazda po dokumentację. Przejrzeć i posegregować. Garth, idź za nim.
Garth i jakby skruszo
ny Shaffes powlekli się we wskazanym przez Turnera kierunku.
— Poruczniku, niech pan zobaczy co z nim jest.
Deszcz siekł ciągle z niesłabnącą siłą. Cleeve czuł, że jest cały przemoknięty i coraz
bardziej boli go głowa. Przyłożył rękę do czoła. Crewther zbliżył się od tyłu.
—
Chyba nam coś nie wyszło — mruknął. — Co mu przyszło do głowy?
Cleeve spojrzał na niego, lecz nie odpowiedział. Kilku Metysów obserwujących zajście
zaczęło szeptać między sobą.
— Panowie! —
odezwał się nagle jeden z nich. — Nie strzelajcie! Jesteśmy
Boliwijczykami i zawsze
popieraliśmy pułkownika Neri.
—
Zamknij mordę — warknął stojący obok Sigel. — Nie widzisz, że to wcale nie
wasza armia?!
— Panowie! My nie mamy z nimi nic wspólnego —
Metys wskazał na Sigela. —
Zostaliśmy wynajęci...
—
Zamknij się!
—
... a oni trzymają z rządem. To znaczy z obalonym...
—
Milczeć! — krzyknął któryś z komandosów.
Szmery w tłumie ustały. Szum ulewy nasilał się z każdą chwilą. Deszcz był tak gęsty,
że nie można było nawet dostrzec odległej zaledwie o kilkaset metrów naturalnej tamy
odgradzającej jezioro od dawnego koryta rzeki, w którym stał obóz. Gdzieś z boku pojawiła
się postać porucznika dźwigającego bezwładne ciało.
— I co? —
spytał Cleeve.
—
Żyje. Trzeba go położyć w suchym miejscu.
Crewther otworzył drzwi baraku. Wspólnymi siłami ułożyli Wickliffa na podłodze
magazynu.
—
Skoczę po apteczkę — powiedział Crewther.
— Nie trzeba, jest tutaj —
Cleeve zdjął z półki i otworzył dużą torbę oznaczoną
czerwonym krzyżem.
—
Dostał w lewy bok, ale bardzo nisko — powiedział porucznik.
Rozciął bagnetem koszulę leżącego i odsłonił ranę.
—
Kula przeszła na wylot. Ciekawe, czy rana jest czysta. Chodzi mi o wewnętrzne
organy.
—
Nie wsadzę mu tam palca, mam brudne ręce. — Cleeve oblał bok Wickliffa
środkiem dezynfekującym. — Ale w tym miejscu nie ma chyba nic ważnego.
—
Tak, wyliże się z tego. Popatrz na kolor krwi — wtrącił się Crewther. — Ale zrób
mu zastrzyk przeciwtężcowy, błoto zanieczyściło brzegi rany.
Cleeve skinął głową. Szybko zrobił kilka zastrzyków, a potem założył opatrunek.
Wickliff jęczał i mamrotał coś niewyraźnie. Kiedy podnieśli mu głowę i ułożyli na zwiniętym
kocu otworzył oczy.
—
Przecież, przecież... — starał się podnieść rękę do czoła.
Mówił coś lecz słowa zlewały się w niezrozumiały bełkot.
—
Słucham? — Cleeve pochylił się.
—
Wickliff... Wickliff nie żyje.
— No, ni
e jest tak źle — roześmiał się Crewther. — Zapewniam pana, że najdalej za
miesiąc opuści pan szpital.
Leżący spojrzał na niego półprzytomnie.
— Ja... —
nie mógł złapać oddechu. — Ja jestem...
—
Spokojnie, proszę się nie denerwować, panie Wickliff.
— Ja jestem Keith Shaffes —
wykrztusił wreszcie ranny. — Kiedy dowiedziałem się,
że profesor Wickliff zginął w płonącym laboratorium, wyjechałem do Stanów...
Cleeve i Crewther pochylili się nad leżącym.
—
Już dawniej miałem taki zamiar, ale kiedy usłyszałem o jego śmierci...podszyłem się
pod niego, było mi łatwiej... Z miejsca dostałem tę pracę w Fundacji — głowa leżącego
opadła z powrotem na poduszkę z koca.
Cleeve zaklął.
—
Kim jest w związku z tym facet, który przyjechał z nami? Do cholery, czułem, że
jest
w nim coś dziwnego, ale...
Porucznik skoczył do drzwi.
—
Sprowadźcie natychmiast naszych naukowców! Szybko!
—
Ładnie wyglądamy — Crewther wyjął fajkę, ale zaraz schował ją z powrotem. —
Czy to pan jest autorem tych zajść w szkockiej wiosce?
Ranny spojrzał na niego półprzytomnie. Potem zaprzeczył ruchem głowy.
—
Więc kto? Pan nie, a Wickliff nie żyje.
—
Mówiłem, że... byłem o tym przekonany. Ale to przecież Wickliff strzelał do mnie.
Cleeve opadł na podłogę. Chciał coś powiedzieć, ale otworzyły się drzwi i wszedł
Garth.
— Gdzie ten drugi? —
spytał porucznik.
—
Shaffes? Wziął najważniejszą część dokumentacji i poszedł. Mówił, że chce to panu
pokazać — Garth zbliżył się do Cleeva. — Nie ma go tutaj?
—
Można się było tego spodziewać — powiedział Crewther. — To nie był Shaffes
tylko Wickliff —
zwrócił się do Gartha. — Ile minut temu opuścił pana?
—
Garth potrząsnął głową.
—
Kto mógł przypuszczać...
—
Kiedy od pana wyszedł?!
—
Nie wiem. Jakieś piętnaście, dwadzieścia minut temu.
—
Ma pan łączność z wysłanym żołnierzem? — Crewther spojrzał na porucznika. —
On jeden ma przewagę czasu nad Shaffesem... tfu, Wickliffem. Musi pójść do miasteczka.
Porucznik sięgnął po krótkofalówkę. Po chwili usłyszeli zniekształcony przez mały
głośnik, zasapany głos.
—
Sierżant Dowson na linii.
—
Sierżancie, poprzednie zadanie jest nieaktualne, idźcie do miasteczka i ukryjcie się
przy głównej, przelotowej drodze. Przejmijcie człowieka z naszej grupy, który
najprawdopodobniej będzie starał się uciec tamtędy z dokumentacją.
— Tak jest.
Lesie odłożył krótkofalówkę.
—
A jeżeli pójdzie przez las? — spytał. — Albo przez trzęsawiska wokół jeziora?
Cleeve wzruszył ramionami.
—
Musiałby przedzierać się przez dżunglę. Chyba jest na to za stary.
—
Ale nie był za stary, żeby wyprowadzić nas w pole — wtrącił Crewther. —
Rozumiesz coś w jego machinacji?
—
Owszem, teraz się domyślam. Trochę za późno.
—
Wiesz po co pozorował własną śmierć?
Cleeve zapalił papierosa.
—
Najprawdopodobniej bał się coraz większego zainteresowania swoimi badaniami.
Chciał się ukryć i zatrzeć za sobą ślady. Po wyjeździe nie mającego o niczym pojęcia
Shaffesa, razem z drugim asystentem Rileyem w tajemnicy kontynuowali badania.
—
Przecież, skoro program nie istniał oficjalnie, nic mieli żadnych dotacji.
—
Tajemnica była ważniejsza. Godząc się na dotacje Wickliff musiałby zgodzić się
również na konieczność pisania sprawozdań, kontrole, komisje finansowe i cały aparat z tym
związany. Dlatego też pozbawiony dopływu większych sum opracował przede wszystkim
swój środek psychotropowy, który później dla próby zastosował w Szkocji.
—
Ale jak trafił do nas?
—
Hubbard go znalazł. Wickliff wiedział, że w jego sprawie musi być prowadzone
śledztwo, liczył się też z możliwością, że odpowiednie służby dotrą w końcu do niego.
Dlatego też nie podał Hubbardowi pierwszego lepszego nazwiska, tylko przedstawił się jako
Shaffes. Chciał być jak najbliżej śledztwa, sądził bowiem, i słusznie, że sami poprosimy go o
współpracę jako jednego po śmierci Rileya fachowca tej branży w kraju.
— A wyjazd tutaj?
—
Już na zebraniu w ośrodku kontrwywiadu dowiedział się, że ktoś w Boliwii prowadzi
prace o podobnym profilu. I to ktoś z pieniędzmi, a więc mogący opracować skuteczną
metodę urabiania psychicznego, której mu brakowało. Domyślał się, że opisująca ją
dokumentacja
będzie jednym z naszych celów i zgłosił się na ochotnika.
—
To tylko domysły. Zresztą bardziej interesuje mnie...
Pytanie Crewthera przerwał brzęczyk krótkofalówki. Porucznik Leslie włączył odbiór.
—
Tu sierżant Dowson, sir — rozległ się stłumiony głos. — Jestem w miasteczku.
Niestety, ulice są puste. Doszedłem aż do placu przed kościołem. Nie zauważyłem żadnego
śladu ściganej osoby...
—
Mówcie głośniej sierżancie — odezwał się porucznik. — Bardzo źle was słychać.
—
Niestety nie mogę, sir. Mam na twarzy maskę przeciwgazową.
—
Maskę? Dlaczego?
—
Teren wokół zasłany jest wprost trupami ptaków, jaszczurek i owadów.
—
Co jeszcze zauważyliście?
—
Na głównym placu widać ślady eksplozji, jego powierzchnia pokryta jest jakąś
substancją. Pod jedną ze ścian stoi bateryjny magnetofon włączony na cały regulator. O ile
dobrze zrozumiałem, głos z taśmy oskarża Amerykanów o szarganie wszystkich świętości i
budzenie
złych sił, a sam obóz przedstawia jako siedlisko szatana.
Leslie spojrzał pytająco na Cleeve'a.
— Niech w
eźmie próbkę tej substancji, magnetofon i niech wraca.
Porucznik powtórzył rozkaz do mikrofonu.
—
Zbierajcie się panowie, idziemy.
—
Myślisz, że to sprawa Wickliffa? — spytał Crewther.
—
A czyja? Zostawił na placu bombę z czasowym zapalnikiem i pracujący magnetofon.
To swoje przesłanie nagrał na samym końcu taśmy tak, że przez ściśle określony czas
przewijała się w ciszy. Cholerny cwaniak.
—
Co chciał przez to osiągnąć?
— Nie wiem —
Cleeve zatrzymał się w progu — Ale wiem, gdzie teraz jest. Ponieważ
nie ucieka przez miasteczko
, musiał pójść na wzgórze, gdzie czeka ten łysy kierowca.
Cleeve odrzucił niedopałek i podnosząc kołnierz zanurzył się w ścianie deszczu.
—
Już go mamy! — wycedził.
Kolebiąc się na boki i rozrzucając pióropusze wody półciężarówka Crewthera wspinała
się na wzgórze. Głębokie wcięcia dużych i grubych kół ratowały ją przed zsuwaniem.
Trzymając się pałąka ramy Cleeve patrzył ponad plandeką. Wiedział, że Wickliff nie miał
w
iększego wyprzedzenia, jak kwadrans. Z boku gotującą się w deszczu powierzchnię jeziora
zakrył skraj puszczy. Drzewa straciły w ulewie kolory. Wszystko było mdłe i sine, jak za
matową szybą.
— Jest! —
krzyknął Leslie i na wpół wysunął się z kabiny. Cleeve również dostrzegł
zbliżającego się w ich stronę człowieka. Biegł wolno, dokonując cudów dla zachowania
równowagi.
— To nie Wickliff —
Cleeve osłonił oczy. — To nasz łysielec.
— Panie Cleeve! —
machał energicznie ręką zatrzymując ciężarówkę. — Jest tu pan
Cleeve?
Jeff zeskoczył na pobocze. Kierowca oparł się o maskę wozu i przetarł dłonią swoją
nagą czaszkę.
—
Przybiegł — wysapał w końcu. — Ale nie Amerykanin, tylko pana kumpel.
Wydobył spod pachy mokry i pozlepiany plik kartek. Cleeve przytrzymał mu rękę.
— Tak, mój kumpel —
potwierdził i unosząc kartki uśmiechnął się do Crewthera. —
Gdzie on jest.
Łysy chwycił się oburącz za głowę.
—
Jak przyleciał, zbaraniałem, ale miałem moją strzelbę, więc kazałem mu się położyć.
Ale to wariat, rozrzucił papiery i wskoczył do ciężarówki — kierowca miał łzy w oczach. —
Innego bym kropnął, a w tej sytuacji nie wiedziałem co zrobić. Mówił pan przecież, że
najważniejsze są papiery.
Leslie wkładał kartki do plastikowej torby.
—
Dobrze, że Shaffes notował wszystko ołówkiem — mruknął.
Cleeve pociągnął kierowcę za sobą i prawie wrzucił na skrzynię.
—
Pojechał prosto, tą drogą? — wskazał palcem i zaraz chwycił się burty, gdyż
Crewther ostro ruszył do przodu.
Leżąc na brzuchu kierowca przytaknął.
— Panie Cleeve —
wystękał. — Ten Shaffes to sprytny człowiek, naprawdę sprytny.
Ciężarówka wjechała na odcinek wysypany tłuczniem i wyraźnie zwiększyła szybkość.
Gdzieś z prawej nadleciał zduszony grzmot i Leslie odwrócił się do Cleeve'a. Ten skinął
głową.
— To ta trójka Amerykanów.
Samochód
wierzgnął dwa razy i stanął. Byli na szczycie wzgórza. Crewther nie
zdejmując rąk z kierownicy wymownie spojrzał przed siebie. Na przeciwległe zbocze, już za
domami miasteczka, wspinała się ciężarówka. Jej jasna plama była doskonale widoczna nawet
przy tej pogodzie
. Cleeve przewinął się pod plandeką i trzymając ramy uniósł lornetkę do
oczu.
— To on? —
Leslie wysunął się na deszcz.
Cleeve opuścił lornetkę.
— Nie rozumiem —
powiedział. — Na co on liczy? Przecież jego ciężarówka to grat.
Leslie przyłożył dłoń do okapu hełmu.
—
Ma nie więcej jak dziesięć minut przewagi. Za pół godziny będziemy go mieli —
stwierdził fachowym okiem.
Chcieli wejść do wozu, lecz powstrzymał ich gest Crewthera. W dole na prawo od nich
wyłoniło się z puszczy dwóch mężczyzn. Dopiero po chwili zauważyli trzeciego, którego
tamci dwaj ciągnęli za sobą.
— To Amerykanie —
stwierdził porucznik przecierając szkła. — Ktoś ich nieźle
urządził.
Rozpaczliwe wołania i chaotyczny bieg kazały przypuszczać, że tamci są porządnie
wystraszeni. Niesione
ciało sunęło bezwładnymi dłońmi po glinie. Słaniając się wbiegli na
drogę.
— Ci z miasteczka zwariowali —
wychrypiał pierwszy z Amerykanów. — Musicie
zawrócić do obozu, oni zaraz przetną wam drogę.
Najwyraźniej brali ich za swych kolegów z obozu, choć wydawało się to niemożliwe.
Przestali nawet
podtrzymywać rannego, który opadł bezwładnie w błoto. Spod rozerwanego
policzka płynęła zmywana deszczem krew. Oka w ogóle nie było widać zza opuchlizny.
Nikt się nie odezwał, nie zareagował w żaden sposób. W końcu Amerykanie schylili się
po jęczącego kolegę i położyli na platformie. Cleeve nie pozwolił im tam wejść.
—
Dokładnie — chwycił mężczyznę za koszulę. — Co się stało?
Człowiek obejrzał się za siebie i uniósł rękę. Ze strzaskanego zegarka została sama
koperta.
—
Nadeszli, kiedy już mieliśmy odpalać — pokazał puszczę. — Wilson krzyczał, żeby
nie schodzili do
świątyni, ale byli jak głusi.
Amerykanin wytarł krople wody płynące po twarzy.
—
Wtedy detonowały ładunki, chyba nikomu nic się nie stało, ale tamtym zupełnie
odbiło. Rzucali kamieniami i Wilson zsunął się ze zbocza. Uciekliśmy.
Cleeve pomógł mu wejść na skrzynię i podszedł do szoferki.
—
Już chyba wiecie, na co ten sukinsyn liczył — stwierdził kiwając głową.
Leslie odpowiedział ściągnięciem brwi.
— Ciekawym
preparatem bawił się Wickliff.
Crewther oderwał czoło od kierownicy.
— Gonimy, czy wracamy?
Cleeve podniósł lornetkę do oczu.
—
Problem z głowy — mruknął po chwili z wściekłością. — Następni dołączają do
zabawy.
Na niebie, poprzedzany tłumionym warkotem, ukazał się helikopter. Leciał prosto w ich
stronę.
— To ci z UNFDAC —
Cleeve pokazał na Amerykanów. — Przecież ich wezwali.
Leslie strzyknął śliną.
—
Będą kłopoty, tam musi być policja.
— Tam jest policja —
stwierdził głucho Cleeve. — Widzę hełmy.
Raptem za
szła zaskakująca zmiana. Wirując łopatami helikopter pokazał im brzuch i
ostro zawrócił w stronę ciężarówki Wickliffa. Przypadli do lornetek.
— A to co znowu? —
zdziwił się Leslie.
Chwilę przyglądali się jak śmigłowiec ściga Wickliffa. Nagle ciszę przerwał śmiech
Cleeve'a.
—
To ten drań — poklepał po łysinie wysuniętą spod brezentu głowę kierowcy. —
Przypatrzcie się plandece.
Dopiero teraz dostrzegli, że zabrany z samolotu brezent opinający wóz Wickliffa ma
wielkie czarne litery UNFDAC. Helikopter osiadł przed nim na szczycie wzgórza. Przez
lornetki widać było kilka sylwetek wyskakujących na drogę.
—
Sądzę, że już się nim zajmą — stwierdził Crewther. — Właź do wozu, wracamy.
Cleeve poczekał, aż samochód zawróci i wskoczył na stopień szoferki.
—
Zwiał im w puszczę — powiedział wypuszczając lornetkę. — Nic tu po nas.
Ciężarówka sunęła w dół wzgórza jak torpeda i Crewther miał wielkie trudności
usiłując ją zatrzymać. Ale musiał zahamować. Machając dłonią biegł w ich stronę człowiek w
oliwkowym hełmie. Przy każdym kroku bagnet i ładownice podskakiwały mu na udach. W
zdjętej opince hełmu sierżant Dowson niósł małe zawiniątko. Trzymał je wyraźnie z dala od
siebie. Wyhamowali jedynie
na tyle, aby zdążył wskoczyć na tył wozu.
Ciężarówka zatrzymała się przed barakiem.
—
To ja już będę szedł — kierowca spojrzał na ostro siekący deszcz i przykrył
pozbawioną włosów głowę kapeluszem.
— Jeszcze moment —
Cleeve wyjął z wewnętrznej kieszeni cienką, podłużną
książeczkę.
Nabazgrał na jednej z kartek kilka cyfr, wyrwał ją i podał kierowcy.
—
Muszę jeszcze odzyskać swoją maszynę — powiedział tamten.
Potem zerknął na czek i cicho gwizdnął.
—
Chociaż właściwie już nie muszę — roześmiał się.
—
To jest także za zachowanie dyskrecji.
—
Oczywiście, może pan na mnie liczyć. Dziękuję — kierowca wyśliznął się z
szoferki, machnął na pożegnanie ręką i pobiegł w kierunku lasu.
Garth popatrzył na Cleeva.
—
Będziemy odbijać Wickliffa?
— Po co?
—
Przecież on wszystko o nas powie, policja boliwijska...
—
Bez przesady. Musiałby zgłupieć, żeby mówić prawdę — Cleeve wytarł zaparowaną
przednią szybę. — Wickliff wie, że gdyby przyznał się do działalności w obcym wywiadzie
grozi mu kara śmierci, a jeśli przyzna się, na przykład, do przemytu narkotyków, czy czegoś
takiego
... W tym kraju są łagodne przepisy pod tym względem. Posiedzi trochę i wyjdzie.
—
A jeżeli policja zorientuje się w tym wszystkim? Przecież słyszałeś o śladach w
miasteczku.
Cleeve uśmiechnął się lekko.
—
Nieobecny jest zawsze winny. Nic prostszego jak zwalić winę na Amerykanów. To
co zna
jdą w obozie, będzie świadczyć na jego korzyść.
—
Więc nic dla niego nie zrobimy?
Cleeve
wzruszył ramionami.
—
W wypadku Wickliffa nasza pomoc ograniczałaby się do zamiany więzienia
boliwijskiego na angielskie.
Zresztą wypowiadanie wojny temu krajowi nie leży w moich
kompetencjach. A policja przecież reprezentuje rząd. Poza tym wykonaliśmy nasze zadanie.
Mamy
dokumentację, próbkę substancji uaktywniającej, wszystko zostało wyjaśnione i nie
sądzę, aby w przyszłości mogły gdzieś powtórzyć się wypadki znane nam z Mc'Nunns Forest.
Chodź — trzeba powiedzieć Amerykanom, żeby zwijali się stąd. Nie chciałbym, żeby wpadli
i zaczęli zeznawać..
Cleeve wyskoczył z szoferki, podniósł kołnierz i ruszył do Turnera. Tamten jednak nie
zwrócił uwagi na niego. Z niezwykłym skupieniem patrzył w kierunku wejścia do obozu.
Cleeve odwrócił się w tamtą stronę.
—
Brama! Zamknąć bramę! — krzyknął.
Dwóch komandosów i jakiś Amerykanin skoczyli wykonać rozkaz. Ciężkie, drewniane
ramy z rozpiętym na nich drutem kolczastym zamknęły się tuż przed czołem gęstego tłumu
mieszkańców miasteczka. Żołnierze i cywil cofali się powoli.
—
Cholera, i co teraz będzie? — zaniepokoił się Crewther.
—
Nic. Ogrodzenie jest silne, a my mamy broń — Cleeve podszedł do porucznika. —
Proszę zebrać swoich ludzi i powiedzieć jeńcom, że mogą wynosić się z obozu. Jak
najszybciej!
— Uwaga! —
krzyknął ktoś z tyłu.
Skupiony pod płotem tłum naparł tak mocno, że dwa najbliższe bramy słupy
przewróciły się, rwąc wiążące je druty. Z powstałego kłębowiska ciał wyskoczyło kilku
mężczyzn i rzuciło się do przodu. Cleeve widział dokładnie, jak jeden z komandosów
przewróciwszy kilku ludzi wraca szybkim biegiem między baraki. Drugi, zaskoczony od tyłu,
kopnął napastnika w goleń, a potem z półobrotu zadał mu straszliwy cios w splot słoneczny.
Tamten po
woli podniósł ręce i ruszył znowu w kierunku żołnierza.
—
To niemożliwe! — wyrwało się Crewtherowi.
— Stój! —
komandos podniósł swój pistolet.
Czerwieniejąca coraz bardziej twarz napastnika wskazywała że nie mógł odzyskać
oddechu. Ale
szedł dalej.
— Stój! —
mimo ciągłego szumu deszczu słychać było trzask odwodzonego zamka.
— Stój!
Znowu żadnej reakcji. Krótka seria oddana z odległości jednego metra rzuciła wreszcie
przeciwnika na ziemię. Z powodu maskującego makijażu nie można było dostrzec wyrazu
twarzy żołnierza. Cleeve spostrzegł jednak, że tamten nie może oderwać wzroku od ciągle
poruszającego się ciała, usiłującego wstać z ziemi i znów iść do przodu.
Dużo gorzej poszło Amerykaninowi. Jakiś czarnowłosy, krępy mężczyzna chwycił go
od
tyłu za gardło i w kompletnej ciszy wbijał w nie palce. Crewther podbiegł w tamtą stronę.
Nie potrafił jednak rozewrzeć chwytu. Szybko wyjął z kieszeni pistolet i z całej siły uderzył
napastnika
kolbą w głowę. Potem drugi raz, jeszcze mocniej. Twarz Amerykanina stawała się
sina. Crewther
odbezpieczył pistolet i przytknął lufę do skroni napastnika. Potem odwrócił
wzrok i pociągnął za spust. Razem z żołnierzem odciągnęli krztuszącą się ofiarę między
baraki. Tymczasem tłum zdążył się uporządkować i ruszył ławą ku środkowi obozu.
—
To opętani! — rozległo się z grupy Boliwijczyków.
—
Zatrzymajcie się! — krzyknął Cleeve przykładając do ust zwinięte dłonie. — Jeśli
natychmiast nie opuścicie tego terenu, otworzymy ogień!
Odległość między linią ludzi i pierwszymi barakami szybko malała.
—
Stać! Ostrzegam po raz ostatni, zaraz otworzymy ogień!
Poza chlupotem wody i pluskiem błota pod nogami idących panowała kompletna cisza.
— Uwaga rkm! Seria ostrzegawcza.
Żołnierz na dachu ustawił swój karabin pochylając lufę lekko w dół. Potem ułożył
taśmę z nabojami.
— Ognia!
Ostry jazgot wystrzałów zlał się z gwizdem pocisków przelatujących tuż nad głowami
ludzi. Nie wywołało to żadnej reakcji.
—
Cholera, przecież nie pozabijamy wszystkich! — krzyknął Crewther.
Cleeve spojrzał na niego.
— W nogi. Strzelaj w nogi —
powiedział do żołnierza.
Karabin zaszczekał krótkimi seriami. Kilka osób upadło, ale następne nieprzerwanie
parły naprzód.
—
Stratują nas! — krzyknął jakiś Metys. —Święta Panienko, stratują.
Kilku ludzi zaczęło się cofać. Jeden z komandosów podniósł wyżej swój pistolet
maszynowy. Oparł kolbę o ramię i wycelował dokładnie. Rozległ się huk pojedynczego
strzału. Idący na przedzie smagły chłopak upadł trafiony w udo. Zanim jednak ogarnęła go
reszta,
podniósł się i zataczając ruszył dalej.
— Zginiemy wszyscy! —
ryknął ktoś z tyłu.
Metysi i Amerykanie zaczęli uciekać w stronę jeziora.
— Co robimy? —
spytał Crewther.
—
Nie mam pojęcia. Nie wiem, czy żołnierze zdecydują się na strzelanie wprost do
takiej liczby ludzi — Cleeve dostr
zegł wahanie na twarzach komandosów.
—
A może użyć granatów ogłuszających?
— Na wolnej przestrzeni? —
wtrącił się Leslie. — Nie będzie zbyt dużego efektu.
—
Musimy ich skupić razem. I to szybko.
— Dowson! —
krzyknął Cleeve. — Widzicie te beczki?
— Tak jest. To chyba olej i benzyna.
—
Weźcie granatnik i przygotujcie się. Terence, Davies, do samochodów! Zatoczycie
koło i wykonacie manewr oskrzydlający. Reszta do mnie!
Dwie ciężarówki ruszyły w bok wyrzucając fontanny błota. Żołnierz z rkm zeskoczył z
dach
u i razem z drugim zaczął przygotowywać ładunki ogłuszające. Samochody zawróciły
pod płotem i teraz koło przy kole, warcząc silnikami na niskich biegach jechały powoli
mierząc w bok tłumu.
—
Dowson, już!
Gruba rura granatnika zadrgała w rękach sierżanta. Pocisk z ładunkiem burzącym
eksplodował dokładnie w środku stosu metalowych beczek. Głośny wybuch, a potem
szalejące morze płomieni zagrodziło tłumowi drogę w lewo i w tył. Z prawej strony, po
skosie
, nadjeżdżały ciężarówki przypierając ludzi do ścian baraków. Jedyna wolna, wąska
droga wiodła między ścianami z falistej blachy wprost na Cleeve'a i jego grupę.
— Granaty, uwaga... —
Cleeve zasłonił uszy obiema rękami. — Teraz!
Dwaj komandosi rzucili swoje ładunki. Niezwykle silne eksplozje targnęły powietrzem.
Nacierający ludzie padali, kotłowali się krępując sobie nawzajem ruchy, tarzali się w błocie
usiłując jednak przeć naprzód. Kolejne granaty eksplodowały tuż nad tym kłębowiskiem.
—
Wydaje się, że jeszcze moment i sytuacja będzie opanowana — powiedział
porucznik. —
Szok jednak nie potrwa długo. Dobrze byłoby przystąpić do ewakuacji.
— Tak, ale...
—
Amerykanie wracają! — krzyknął Crewther.
—
Już po strachu, czemu nie mieliby wracać — mruknął Garth starając się ukryć
szczękanie zębów.
— Patrz! — Cleeve odwróc
ił się dopiero teraz i zamarł na chwilę.
Tuż za pędzącymi w największym popłochu sylwetkami wznosiła się kilkumetrowa fala
brudnej, błotnistej wody.
—
Tama puściła! — krzyknął. — Pod ściany! Kryć się za barakami.
Żołnierze wykonali rozkaz błyskawicznie. Specjalista od łączności z ekipy Crewthera
przewrócił się jednak, a Garth wpadł na niego. Leżąc na ziemi zauważył jeszcze, jak ściana
wody wali się na uciekających. Potem wtulił twarz w miękki grunt. Potworna fala przewaliła
się nad nim, a szybki denny prąd pociągnął go w przeciwną stronę. Oszołomiony zaczął
pracować rękami i nogami. Wreszcie dusząc się wypłynął na powierzchnię. Zaraz jednak
poczuł bolesne uderzenie w kolana. Poziom wody obniżył się do kostek, potem znowu
podniósł, sięgając w zależności od miejsca do kolan lub do pasa. Garth przetarł piekące oczy i
wstał podciągając się na przewróconej skrzyni. Widział, jak ostry nurt niesie kilku Metysów
wprost na kotłujący się w płytkiej wodzie tłum tubylców.
— Wyco
fywać się! — ryczał Cleeve. — Wszyscy do samochodów!
Garth ruszył w kierunku ciężarówki Crewthera, ale ostry ból w nodze zmusił go do
opadnięcia na czworaki. Jeden z żołnierzy i jakiś Amerykanin chwycili go za ramiona i z
trudem wepchnęli na tył wozu.
— Ni
e idźcie tam! — krzyczał Cleeve do grupy Metysów. — Tamte ciężarówki nie
zapalą, były pod wodą.
Jacyś ludzie potykając się i przytrzymując wzajemnie uciekali w kierunku zupełnie już
rozbitej bramy. Crew
ther skoczył za kierownicę, włączył starter i ruszył ostro, starając się
wymanewrować zagrażających im znowu tubylców z miasteczka. Garth chwycił za kołnierz
kogoś rozpaczliwie uczepionego burty samochodu. Gdzieś z boku dwie ciężarówki zderzyły
się z łoskotem, ale zaraz odskoczyły od siebie wyjąc na wstecznych biegach. Daleko z tyłu
zagdakał pistolet maszynowy, Terenowa ciężarówka, buksując wszystkimi kołami, minęła
bramę.
—
Są wszyscy? — wykrztusił Cleeve.
Mechanik, który do tej pory nie
zdjął kurtki boliwijskiej armii, obejrzał się do tyłu.
— Tak, chyba tak.
Tam biegnie jeszcze jeden żołnierz. Jak zwolnisz, zaraz tu będzie.
Crewther lekko nacisnął hamulec.
Kiedy wyjechali na wzgórze, deszcz przestał padać. Chmury uniosły się wyżej,
ukazując w pełni szerokie rozlewisko biegnące wzdłuż starego koryta rzeki. W płynącej
wodzie, u stóp wzgórza, przesuwały się sylwetki tubylców przesłaniane dymem z płonących
beczek. Zarówno komandosi, jak i uczepieni burt Amerykanie przyglądali się temu z
fascynacją.
— No —
Leslie uderzył jednego z nich automatem po dłoni. — Złazić.
Opadli na ziemię i przeskakując płynący drogą potok brudnej wody stanęli na poboczu.
Z dołu dobiegło kilka kolejnych eksplozji.
—
Podpalają magazyn — stwierdził Crewther i pomógł Cleevowi wejść na maskę. —
To im chyba na razie wystarcza.
Wyjąc silnikami ciężarówki Amerykanów forsowały wzgórze. Kilku Metysów biegło za
nimi z krzykiem, choć nikt ich już nie ścigał. Tłum w obozie zajęty był zrywaniem blach,
demolowaniem pomieszczeń i zajadłym rozbijaniem porzuconych samochodów. Pale
ogrodzeni
a już dawno zostały wyrwane i ciągnąc za sobą girlandy drutu spływały z wodą.
Cleeve potarł nie ogolony podbródek.
—
Powiedz, co będzie z tymi ludźmi? — spytał cicho Crewthera, lecz ten nie usłyszał
pytania.
— Widzisz? —
trącił Cleeve'a. — Śmigłowiec jest pusty.
Odwrócił głowę. Przez szkła lornetki rzeczywiście nikogo nie było widać. Ciężarówka i
helikopter stały opuszczone tak jak przed godziną.
—
Chyba wciąż za nim gonią...
— Kto wie? — Clee
ve uśmiechnął się. —To naprawdę sprytny człowiek.
Mijały ich kolejne ciężarówki. Mignęła obandażowana głowa Bucknera i niemiłosiernie
wysmarowany błotem Sigel. Jedynie Jones pomachał im ręką.
—
Mają dość — usłyszeli głos porucznika.
Stał przy masce, zaczepiwszy dłoń i automat. Był wyraźnie zadowolony z siebie.
— Jak z Shaffesem? —
spytał Cleeve.
Leslie zadarł głową.
—
Wyżyje — wyszczerzył zęby i dodał — ale zwiewają
Crewther postukał palcem w lornetkę.
— Popatrz.
Twarz Cleeva ściągnęło zaskoczenie. Ciężarówka Wickliffa zawróciła koło helikoptera
i zaczęła zjeżdżać w ich stronę.
— To on?
— Nie —
Crewther pociągnął nosem i kichnął. — Bez przesady. To nasz łysielec.
Widać nie mógł sobie darować straty.
Uśmiechnęli się, lecz Crewther ponownie schował twarz w rękawie.
— Na zdrowie —
powiedział Cleeve.
Kiwnął głową.
— Chyba je
dnak będzie katar.
— Niekoniecznie —
Cleeve uniósł dłoń.
Nad puszczą wyjrzała zza chmur tarcza słońca. Momentalnie wszystko ożyło
rozbłyskując kolorami i refleksami kropel wody.
— Zobaczysz —
Cleeve powąchał wyciągniętą z kurtki paczkę papierosów i cisnął ją w
błoto — Za godzinę ziemia wyschnie.
Wziął papierosa od Crewthera, ale nie włożył go do ust.
—
Do diabła — szepnął nagle, kładąc dłonie na dachu ciężarówki.
Crewther zaciągnął się dymem i dopiero wtedy spojrzał za jego wzrokiem. Papieros
zawisł mu między wargami.
Widoczna stąd tafla jeziora zdążyła już znacznie opaść. Spod wody, przy wysepce,
wyłoniły się kamienne bloki. Płaski dach budowli przecinał gigantyczny grzebień
przedstawiający stylizowaną jaszczurkę. Zielone ściany oblepione płaskorzeźbami zwierząt
ociekały wodą.
—
Coś takiego — wyszeptał Crewther mrużąc oczy od słońca. — Więc jednak była...
Cleeve spojrzał nieprzytomnym wzrokiem.
—
Nie znam się dokładnie — powiedział. — Ale nie przypominam sobie podobnej
architektury.
Już widać było grube słupy kolumnady, z których spoglądały na nich twarze dziwnych
maszkar. Mimo słońca oczodoły i usta pozostawały ciemne, kryjąc jakąś zamierzchłą
tajemnicę.
—
Panowie turyści! — ryknął Leslie. — Jedziemy!
Crewther zeskoczył rozchlapując błoto i wsunął się za kierownicę. Dał Cleevowi czas
na zejście, a potem dwukrotnie zatrąbił. Cleeve uśmiechnął się odruchowo i przechodząc na
tył ciężarówki ciężko skoczył na burtę. Wóz ruszył.
Jeff patrzył na rozświetloną słońcem bryłę świątyni i miał wrażenie, że kończy się coś,
co na dobrą sprawę jeszcze się nie zaczęło. Widzieli jakieś cienie, usłyszeli parę szeptów,
drobnych, niepewnych wiadomości jakby z innego świata.
— Niesamowite —
zdążył jeszcze powiedzieć, zanim błękitna plama jeziora skryła się
za drzewami.