Carrie Vaughn
WAKACYJNE NOCE KITTY
Kitty Norville
3
Rozdział 1
Biegnie dla radości biegania, bo może biec; jej kroki się wydłużają, każdy sus to
pokonane kolejne cztery metry. Pysk ma otwarty, by smakować ostre mroźne powietrze.
Jest przełom miesiąca, rosnący księżyc maluje nocne niebo srebrem, rozświetla plamy
śniegu rozrzucone po lesie. To jeszcze nie całkiem pełnia - rzadka chwila, kiedy może być
wolna przed czasem - jej zwierzęca natura nie ma powodu trzymać jej w zamknięciu. Jest
sama, ale jest wolna, więc biegnie.
Zwietrzywszy trop, gwałtownie skręca ze ścieżki i truchta z nosem przy ziemi. Świeży
ślad zwierzyny.
Mnóstwo jej tutaj, w dziczy. Zapach płonie w zimowym powietrzu. Zaczyna tropić,
chwytając oddech rozdętymi nozdrzami, szukając spojrzeniem najdrobniejszego ruchu.
Głód ściska jej żołądek, gna ją dalej.
Od zapachu ślina napływa jej do pyska.
Przyzwyczaiła się do samotnych polowań. Musi uważać, nie wolno jej ryzykować.
Ledwie dotyka ziemi, gotowa skoczyć naprzód, gotowa pognać w jedną czy drugą stronę,
poruszając się bezszelestnie po leśnym poszyciu. Zapach - piżmo, sierść i ekskrementy -
jest coraz intensywniejszy, przeszywa mózg.
Wszystkie jej zmysły krzyczą. Już blisko, bliżej, podkrada się jak myśliwy...
Królik wyskakuje ze spróchniałego pnia porośniętego krzakami. A ona jest gotowa - nie
widząc go i nie słysząc, wie, że on tam jest, jego obecność wypełnia umysł łowcy W chwili
kiedy królik rzuca się do ucieczki, ona skacze, przygważdża go do ziemi i zatapia kły w jego
karku, zaciskając szczęki, rozrywa go. Królik nie zdążył pisnąć. Ona pije krew płynącą z
rozszarpanej szyi, pożera mięso, zanim krew ostygnie. Jego ciepło i życie wypełniają jej
brzuch, rozświetlają duszę, więc przerywa jatkę, by zawyć z radości zwycięstwa...
Drgnęłam, jakbym śniła o spadaniu, i nagle się zbudziłam. Gwałtownie odetchnęłam -
jeszcze się nie rozbudziłam, wciąż spadałam we śnie, i musiałam sobie powiedzieć, że
jestem bezpieczna, że nie uderzę za chwilę o ziemię. Zacisnęłam odruchowo dłonie, ale
nie chwyciłam prześcieradła ani poduszki.
Rozkruszyłam palcami garść zeszłorocznych suchych liści.
Usiadłam powoli, podrapałam się po głowie i przygładziłam splątane jasne włosy.
Czułam pod sobą twardą ziemię. Nie byłam w łóżku, nie byłam w domu, w którym
mieszkałam od dwóch miesięcy.
Leżałam w jamie wygrzebanej w ziemi, wyścielonej liśćmi i mchem, osłoniętej
zwisającymi gałęziami sosen. W lesie, w ocienionych miejscach, bielił się zmrożony śnieg.
Powietrze było zimne, ostre. Mój oddech zmieniał się w parę.
Byłam naga, w ustach czułam smak krwi.
Do diabła. Znów to zrobiłam.
Mnóstwo ludzi marzy o tym, by ich zdjęcie pojawiło się na okładkach czasopism. To
jeden z wyznaczników sławy, bogactwa albo przynajmniej pięciu minut chwały. I wielu
ludzi rzeczywiście znajduje swoje zdjęcie na okładkach czasopism. Pytanie tylko: Czy
jesteś na okładce magazynu mody, masz na sobie ciuch od najlepszego projektanta i
wyglądasz bajecznie? Czy jesteś na okładce „Time'a", rozczochrana i osłupiała, z
podpisem: „Czy to jest twarz potwora?" i „Czy ty jesteś w niebezpieczeństwie?"
Zgadnijcie, co mnie się trafiło.
Dom, który wynajmowałam - a właściwie chata, dwu-pokojowy domek letniskowy,
który łączyła ze światem gruntowa droga i telewizja satelitarna - był na tyle daleko od
miasta i głównej szosy, że nawet nie zawracałam sobie głowy ubieraniem się na drogę
powrotną. Zresztą i tak bym nie mogła: zapomniałam przygotować sobie ubranie. Bo i po
co miałabym to robić, skoro nie planowałam, że się przemienię i pójdę biegać? Nie
miałam wyjścia, musiałam wracać na golasa.
Czułam się lepiej, kiedy tak szłam naga; w mroźnym powietrzu dostałam gęsiej skórki.
Czułam się jakby czystsza. Bardziej wolna. Nie przejmowałam się - nie szłam ścieżką, a
tego lasu nie przecinały żadne szlaki turystyczne. Byłam pewna, że nikt mnie nie zobaczy
w tej oddalonej od cywilizacji i ukrytej w górach części Lasu Państwowego San Isabel w
południowym Kolorado.
Właśnie tego chciałam.
Chciałam oderwać się od wszystkiego. Minus był taki, że kiedy się oderwałam, coraz
mniej łączyło mnie ze światem ludzi. Nie miałam zbyt wielu powodów, żeby pozostawać
w ludzkim ciele. Gdybym się martwiła, że ktoś zobaczy mnie nago, pewnie w ogóle bym
się nie przemieniła. Pełnia księżyca nie jest jedyną porą, kiedy likantropy mogą zmieniać
postać; możemy się przemieniać, kiedy nam się podoba.
Słyszałam o wilkołakach, które zmieniały się w wilki, pędziły do lasu i nigdy nie wracały.
Nie chciałam, żeby mnie się coś takiego przydarzyło.
Ale to się stawało przerażająco łatwe: zmienić się w wilka i popędzić do lasu,
niezależnie od fazy księżyca.
Miałam pisać książkę. Po tym wszystkim, co się wydarzyło w moim życiu przez ostatnie
dwa lata – zaczęłam prowadzić własny program radiowy, przyznałam się na antenie do
wilkołactwa i przekonałam ludzi, żeby mi uwierzyli, zeznawałam przed komisją senacką i
wzbudziłam o wiele większe zainteresowanie mediów, niżbym chciała, choć przecież
powinnam była się tego spodziewać - miałam dość materiału na książkę, a przynajmniej
tak mi się wydawało. Wspomnienia czy coś w tym rodzaju. W każdym razie duże
wydawnictwo uznało, że mam dość materiału, i zaproponowało mi dość pieniędzy, żebym
mogła sobie zrobić wolne w radiu i poświęcić się pisaniu. Byłam celebrytką dnia i wszyscy
chcieliśmy spieniężyć moją sławę, dopóki trwała. Sprzedanie się brzmiało tak kusząco.
Skompilowałam ze dwanaście odcinków audycji Nocna Godzina - Największe Hity.
Można je było wyemitować beze mnie, żeby program nie schodził z anteny nawet pod
moją nieobecność. Miał utrzymać zainteresowanie słuchaczy, utrzymać moje nazwisko na
fali, a może nawet przyciągnąć nowych fanów.
Planowałam zrobić coś takiego jak ten gość z książki Walden
- odciąć się od
społeczeństwa, żeby móc skuteczniej myśleć. Uciec od napięć życia, uwolnić się i
spokojnie zastanawiać się nad głębokimi filozoficznymi kwestiami, które bez wątpienia
zajmą mi umysł, kiedy zacznę pisać swoje arcydzieło.
Problem w tym, że można uciec od społeczeństwa i nauczyć się być
samowystarczalnym, jak zalecał Thoreau. Wypiąć się na wyścig szczurów. Ale nie można
uciec od siebie, własnych wątpliwości czy własnego sumienia.
Nie wiedziałam nawet, jak zacząć tę książkę. Miałam całe sterty nabazgrolonych
notatek i ani jednej dokończonej strony. Na papierze wszystko brzmiało tak
niewiarygodnie. Ale serio, od czego miałam zacząć? Od „urodziłam się..." i szczegółowego
opisu dwudziestu lut absolutnie nieciekawego życia? Czy zacząć od ataku, który uczynił
mnie wilkołakiem? Tamta noc była strasznie skomplikowana i wydawała się bardzo
drastycznym początkiem czegoś, co ostatecznie miało być optymistyczną opowieścią.
Mam zacząć od przesłuchań w senacie? Ale w takim razie jak wyjaśnię cały ten pasztet,
przez który się tam znalazłam?
Rozbierałam się więc do naga, zmieniałam w wilka i ganiałam po lesie, żeby uniknąć
tego pytania. I choć z całych sił próbowałam się trzymać swojej ludzkiej natury, tak było
łatwiej.
Najbliższym skupiskiem ludzkim, które można by uznać za miasto, był Walsenburg
oddalony od mojej chaty o jakieś pięćdziesiąt kilometrów, i w zasadzie trudno byłoby o
nim dużo więcej powiedzieć. Miejsce praktycznie przestało się rozwijać już w latach
sześćdziesiątych. Główną ulicą była stanowa szosa biegnąca na przestrzał i tuż za
miastem łącząca się z międzystanówką. Wzdłuż niej stały staromodne ceglane budynki.
Wiele z nich miało jeszcze pierwotne szyldy rodzinnych przedsiębiorstw, sklepów
żelaznych, barów i tym podobnych przybytków. Niektóre okna i drzwi zabito deskami.
Pomnik stojący naprzeciwko budynku sądu okręgowego składał hołd górnikom, którzy
zasiedlili ten region. Od południowego zachodu widać było Spanish Peaks - bliźniacze
szczyty wznoszące się jakieś dwa tysiące metrów nad równiną. Wokół nich rozciągały się
ogromne połacie dzikiego, odludnego lasu.
Następnego popołudnia pojechałam do miasta, żeby spotkać się z moim prawnikiem,
Benem O'Farrellem, w barze przy autostradzie. Nie chciał się zapuszczać w dzicz Kolorado
dalej niż do Walsenburga.
Zauważyłam jego samochód zaparkowany przy drodze i stanęłam za nim. Ben zajął
boks niedaleko drzwi. Jadł już hamburgera i frytki. Ten facet nigdy się nie bawił w
ceremonie.
- Cześć. - Zajęłam miejsce naprzeciw.
Sięgnął po coś, co leżało na siedzeniu obok niego, i rzucił to na laminowany blat przed
moim nosem: stosik poczty adresowanej do mnie, przekazanej na jego ręce. Starałam się
przepuszczać przez niego tyle kontaktów, ile się dało. Podobało mi się, że służy mi jako
filtr. To była część planu „Walden". Było tam kilka czasopism, trochę nieokreślonych
kopert, wnioski o karty kredytowe. Zaczęłam je przeglądać.
- U mnie wszystko dobrze, dzięki. A co u ciebie? -rzuciłam cierpko.
Ben był po trzydziestce i nie przywiązywał wielkiej wagi do wyglądu. Zawsze sprawiał
wrażenie, jakby się golił poprzedniego dnia, a kasztanowate włosy miał wiecznie
rozczochrane. Nosił szarą marynarkę od garnituru, ale kołnierzyk koszuli miał rozpięty i
nigdzie nie było widać śladu krawata.
Widziałam, że zaciska zęby, choć udawał, że się uśmiecha.
- Owszem, jechałem do ciebie taki kawał, ale nie spodziewaj się, że będę miły.
- Nawet nie śmiałam o tym marzyć.
Zamówiłam u kelnerki napój gazowany i hamburgera, a tymczasem Ben położył na
stole aktówkę i wyciągnął z niej pliki dokumentów. Potrzebował mojego podpisu w
milionie różnych miejsc. Ale to miało swoje dobre strony: te wszystkie papiery oznaczały,
że jestem beneficjentką kilku hojnych, pozasądowych ugód, wiążących się z fiaskiem,
jakim okazała się moja wycieczka do Waszyngtonu zeszłej jesieni. Kto by pomyślał, że
bycie porwaną i wystawioną na pośmiewisko w telewizji może się okazać tak lukratywne?
Musiałam też podpisać zeznania w dwóch sprawach kryminalnych. Przyznaję, że to było
przyjemne.
- Dostajesz dwadzieścia procent - powiedziałam. -Powinieneś skakać z radości.
- Jeszcze ciągle nie zdecydowałem, czy reprezentowanie pierwszej na świecie celebrytki
wilkołaka jest tego warte. Dostajesz bardzo dziwne telefony, wiesz o tym?
- A jak myślisz, dlaczego podaję ludziom twój numer, a nie mój?
Odebrał ode mnie dokumenty, sprawdził je jeszcze raz, złożył razem i schował do
aktówki.
- Masz szczęście, że jestem takim miłym facetem.
- Mój bohater. - Oparłam podbródek na dłoniach i zatrzepotałam rzęsami. Jego
parsknięcie powiedziało mi, jak poważnie mnie traktuje. Uśmiechnęłam się szerzej.
- Jeszcze jedno - odezwał się, wciąż przekładając papiery w teczce i unikając patrzenia
na mnie. - Dzwonił twój wydawca. Chce wiedzieć, jak ci idzie z książką.
Formalnie miałam podpisaną umowę. Formalnie miałam termin. Nie powinnam musieć
się martwić o takie rzeczy, kiedy próbowałam udowodnić samej sobie, że jestem
samowystarczalna, żyjąc prostym życiem na łonie natury.
- Idzie, idzie, poszła - mruknęłam. Złożył dłonie na blacie.
- Jest chociaż połowa? Jedna czwarta?
Wbiłam wzrok w punkt na najdalszej ścianie i zacisnęłam usta.
- Powiedz mi, że chociaż zaczęłaś. Westchnęłam.
- Myślę o tym, naprawdę.
- Wiesz, że w twojej sytuacji rozsądnie byłoby wynająć ghostwritera. Albo przynajmniej
znaleźć współautora. Ludzie robią to bez przerwy.
- Nie. Robiłam specjalizację z angielskiego. Powinnam być w stanie sklecić kilka zdań.
- Kitty...
Zamknęłam oczy i uciszyłam go niecierpliwym gestem. Nie mówił mi niczego, czego
sama bym nie wiedziała.
- Popracuję nad nią. Chcę nad nią pracować. Sklecę coś, co będziesz mógł im pokazać,
żeby byli zadowoleni.
Wyraz jego twarzy nie do końca można było nazwać uśmiechem.
- Okej.
Wyprostowałam się i zaczęłam udawać, że nie rozmawialiśmy o książce, której nie
pisałam.
- Zrobiłeś coś z tą pindą?
Oderwał oczy od jedzenia i posłał mi wściekłe spojrzenie.
- Nie ma podstaw, żeby ją pozwać. Żadnego naruszenia praw autorskich, znaku
firmowego, nic.
- Przecież ona ukradła mi program!
Pinda. Nazywała siebie Ariel, Kapłanka Nocy, i jakieś trzy miesiące temu zaczęła
prowadzić radiową audycję o nadnaturalnych sprawach. Zupełnie jak ja. Kiedyś.
- Ukradła pomysł - powiedział spokojnie Ben. - I nic poza tym. To się zdarza bez
przerwy. Dobrze wiesz, że jeśli jakaś sieć puszcza serial medyczny, który jest hitem, w
następnym sezonie wszystkie sieci puszczają seriale medyczne, bo uważają, że widzowie
tego chcą. Nie da się pozwać za coś takiego. To musiało się stać wcześniej czy później.
- Ale ona jest okropna. Jej program to stek sensacyjnych bzdur!
- Więc rób to lepiej - odparł. - Wróć na antenę. Pobij ją w notowaniach. To jedyne, co
możesz zrobić.
- Nie mogę. Potrzebuję trochę wolnego. – Oklapłam i oparłam się o ściankę boksu.
Przez chwilę bełtał frytką keczup na talerzu.
- Z punktu widzenia słuchacza to wygląda jak rezygnacja.
Odwróciłam oczy. Porównywałam się do Thoreau, bo w jego wydaniu ucieczka do lasu
wydawała się taka szlachetna. Mimo wszystko była to ucieczka.
Ben mówił dalej.
- Im dłużej cię nie ma, tym bardziej wygląda na to, że ludzie z Waszyngtonu, chcący cię
udupić, wygrali.
- Masz rację - odparłam cicho. - Wiem, że masz rację. Ale po prostu nie przychodzi mi
do głowy nic, o czym mogłabym mówić.
- Więc na jakiej podstawie sądzisz, że zdołasz napisać książkę?
Ben stanowczo miał za dużo racji jak na jeden dzień. Nie odpowiedziałam, a on nie
naciskał.
Pozwolił mi zapłacić rachunek. Wyszliśmy na ulicę.
- Jedziesz prosto do Denver? - spytałam.
- Nie. Jadę do Farmington spotkać się z Cormakiem. Chce, żebym mu pomógł przy
robocie.
Robota. W przypadku Cormaca oznaczało to coś paskudnego. Polował na wilkołaki -
tylko te, które sprawiały kłopoty, jak mnie zapewniał - i od czasu do czasu trafił na boku
jakiegoś wampira. Tylko dlatego, że mógł.
Farmington w Nowym Meksyku leżało kolejne trzysta kilometrów na południowy
zachód stąd.
- Dla mnie przyjechałeś tylko do Walsenburga, ale dla Cormaca pojedziesz do
Farmington?
- Cormac to rodzina - odparł.
Wciąż nie miałam wszystkich danych na ten temat i często zadawałam sobie pytanie,
jak to się stało, że wplątałam się w znajomość z tymi dwoma. Poznałam Bena, kiedy
Cormac go do mnie skierował. I co mi odbiło, żeby przyjmować porady na temat
prawników od łowcy wilkołaków? Nie mogłam narzekać: obydwaj wyciągali mnie z
kłopotów przy niejednej okazji. Ben chyba nie miał żadnego moralnego dylematu w
związku z tym, że jego klientami są jednocześnie wilkołak i łowca. Ale czy prawnicy w
ogóle byli zdolni do moralnych dylematów?
- Uważaj na siebie - powiedziałam.
- Spokojnie - odparł z uśmiechem. - Ja tylko prowadzę samochód i wyciągam go z
aresztu za kaucją. To on lubi żyć niebezpiecznie.
Otworzył drzwiczki granatowego sedana, rzucił aktówkę na przedni fotel pasażera i
usiadł za kierownicą. Machając do mnie, odbił od krawężnika i wyjechał na szosę.
Wracając do chaty, zatrzymałam się w jeszcze mniejszym miasteczku o nazwie Clay,
populacji – trzysta dwadzieścia, wysokości - dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt pięć
metrów nad poziomem morza. Pyszniło się stacją benzynową ze sklepem
wielobranżowym na doczepkę, pensjonatem typu bed and breakfast, podrzędnym
sklepem ze sprzętem turystycznym, stuletnim kamiennym kościołem - i niczym więcej. W
wielobranżowym Clay Country Storę sprzedawali najlepsze domowe ciastka czekoladowe
po tej stronie Wielkiego Działu Wodnego. Nie mogłam się oprzeć pokusie.
Sznurek dzwonków wiszących na klamce zabrzęczał, kiedy weszłam. Facet za kasą
spojrzał na mnie, zmarszczył brwi i sięgnął pod ladę. Wyciągnął strzelbę. Nie mówiąc ani
słowa, wycelował we mnie.
Tak, miejscowi mnie znali. Dzięki Internetowi i całodobowym stacjom informacyjnym
nie mogłam być anonimowa nawet na takim zadupiu.
Uniosłam ręce i szłam dalej.
- Cześć, Joe. Chcę tylko mleko i ciastka i już mnie nie ma.
- Kitty? To ty? - Głowa kobiety wychynęła zza rzędu półek pełnych butelek oleju
samochodowego i skrobaczek do szyb. Była mniej więcej w wieku Joego, czyli po
pięćdziesiątce. Siwiejące włosy ściągnęła w kucyk, który wiecznie podskakiwał. I gdzie Joe
krzywo patrzył, tam jej oczy się rozjaśniały.
- Cześć, Alice - odparłam z uśmiechem.
- Joe, odłóż to, ile razy mam ci mówić?
- Nie mogę ryzykować - powiedział. Zignorowałam go. Niektórych bitew nie da się
wygrać. Za pierwszym razem, kiedy to zrobił - gdy weszłam do sklepu i rozpoznał mnie
jako wilkołaka z telewizji - byłam strasznie dumna, że nie spanikowałam. Stanęłam tylko z
podniesionymi rękami i spytałam: „Masz w tym srebrne kule?" Spojrzał na mnie, potem
na strzelbę i zmarszczył ze złością brwi. Kiedy przyszłam następnym razem, oświadczył:
„Dzisiaj mam srebrne".
Obeszłam półki do miejsca, gdzie była Alice i gdzie Joe i jego strzelba nie mogliby mnie
tak łatwo namierzyć.
- Przepraszam - powiedziała Alice. Ustawiała na półce puszki zupy. - Któregoś dnia mu
to schowam.
Gdybyś się zapowiedziała telefonicznie, wymyśliłabym mu coś do roboty, żeby się go
stąd pozbyć.
- Nie przejmuj się. Dopóki nie zrobię czegoś groźnego, nic mi nie będzie, prawda? - Nie
żebym była przyzwyczajona do tego, że ludzie patrzą na mnie, wesołą blondynkę przed
trzydziestką, i myślą: krwiożerczy wilkołak.
Przewróciła oczami.
- A co ty byś mogła zrobić groźnego? Przysięgam, ten facet żyje we własnym małym
świecie.
Tak, w świecie, w którym właściciele sklepów trzymają giwery pod ladą, a ich żony
ustawiają na kasie rządek uzdrawiających kryształów. Miała też krzyżyk przybity nad
drzwiami wejściowymi i więcej kryształów zawieszonych w oknach. Każde z nich miało
własne środki ochrony.
Nie odkryłam jeszcze, czy moje wilkołactwo naprawdę nie przeszkadza niektórym
ludziom, czy po prostu w to nie wierzą. Podejrzewałam, że tak właśnie jest z Alice. Tak jak
moja mama, traktowała to trochę jak dziwaczny klub, do którego wstąpiłam. Po pełni
księżyca zadawała mi pytania w rodzaju:
„Dobrze się bawiłaś, kochanie?"
Kiedy przez całe życie się w coś nie wierzy, trudno to potem przeskoczyć.
- Jakim cudem ciągle jesteście małżeństwem? Spojrzała na mnie z ukosa, uśmiechnęła
się cierpko i nie odpowiedziała. Ale oczy jej błyszczały. No dobra, nie miałam zamiaru
ciągnąć tematu.
Alice nabiła na kasę moje zakupy, a Joe dalej się gapił znad swojej strzelby. Musiałam
myśleć o sobie jako o ambasadorze dobrej woli - nie wykonywać żadnych gwałtownych
ruchów, nie rzucać drwiących uwag. Próbowałam mu pokazać, że chociaż jestem
potworem, to nie jestem... cóż, potworem.
Zapłaciłam i Alice podała mi brązową papierową torbę.
- Dzięki - powiedziałam.
- Nie ma za co. I dzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebować.
Moja nonszalancja miała swoje granice. Nie byłam w stanie odwrócić się plecami do
Joego i jego strzelby, więc podeszłam tyłem do drzwi, sięgnęłam za siebie, żeby je
otworzyć, i wymknęłam się na dwór przy akompaniamencie dzwonków.
Drzwi zamykały się za mną, kiedy usłyszałam głos Alice:
- Joe, na miłość boską, odłóż to wreszcie!
O tak, życie w małej górskiej społeczności. Nie ma nic piękniejszego.
Rozdział 2
Frontowa połowa mojej chaty mieściła salon i kuchnię, a sypialnia i łazienka
znajdowały się z tyłu. Obie części oddzielała tylko półścianka, dzięki czemu cały dom miał
dostęp do jedynego źródła ciepła: opalanego drewnem piecyka w salonie. Podgrzewacz
do wody działał na propan, wszystko inne było zasilane elektrycznością. Podtrzymywałam
ogień w piecyku, żeby zima nie weszła mi do domu. Na tej wysokości nie było zbyt dużo
śniegu, ale i tak było cholernie zimno, szczególnie w nocy.
W salonie znajdowało się także moje biurko, czy raczej niewielki stół, na którym leżał
laptop i kilka książek: słownik, zmiętolony egzemplarz dzieła Thoreau. Pod stolikiem
upchnęłam dwa pudła z kolejną porcją książek i zestawem płyt CD. Całe swoje dorosłe
życie pracowałam w radiu -musiałam mieć coś do psucia ciszy. Biurko stało pod dużym
oknem wychodzącym na werandę i polanę, na której stawiałam samochód. Dalej już tylko
las i brązowa ziemia wspinały się w górę po zboczu, ku błękitnemu niebu.
Spędziłam wiele godzin, siedząc przy biurku i gapiąc się za okno na ten widok.
Powinnam się przynajmniej wysilić i znaleźć jakieś miejsce z piękną górską panoramą,
która zajmowałaby mnie podczas długich okresów bezczynności.
Kiedy zapadł zmrok, pogłębiając kolor nieba do nasyconego odcienia granatu,
stopniowo przechodzącego w ciemność, wiedziałam, że zmarnowałam kolejny dzień i nie
napisałam ani jednego sensownego słowa.
Ale była sobota i miałam inne rozrywki. Bardzo późno, blisko północy, włączyłam radio.
Pora na Ariel, Kapłankę Nocy. Skuliłam się na kanapie z puchatą poduszką i piwem.
Strona główna internetowej witryny Ariel, Kapłanki Nocy była czarna, z malinowymi
literami i wielkim zdjęciem autorki. Ariel wydawała się dość młoda, może w moim wieku,
czyli około dwudziestu pięciu lat.
Miała bladą skórę, cerę gładką jak porcelanowa lalka, ufarbowane na czarno włosy
spływające bujnymi lokami na ramiona i plecy i obwiedzione czarną kredką błękitne oczy.
Tak błękitne, że to musiały być soczewki. Wyglądała, jakby siedziała w studiu radiowym,
ale z jakiegoś powodu stół przed nią był nakryty czerwonym aksamitem. Sugestywnie
udrapowana na tymże aksamicie, w czarnej, satynowej sukni odsłaniającej spory kawał
dekoltu, przechylała się do mikrofonu, jakby zamierzała go wylizać. Na szyi miała
pentagram na łańcuszku, srebrne anchy w uszach i kryształowy kolczyk w nosie. W
czterech rogach ekranu łopotały skrzydłami animowane nietoperze.
A gdyby tego jeszcze było mało, żeby doprowadzić mnie do szału, piosenką przewodnią
jej programu było Bela Lugosi's Dead zespołu Bauhaus.
Po kilku taktach na antenie pojawiała się gospodyni we własnej osobie. Jej głos był
niski i seksowny, każda femme fatale z filmu noir mogłaby jej pozazdrościć.
- Pozdrawiam was, moi towarzysze podróży po mroku. Pora odsunąć zasłonę między
światami.
Pozwólcie, żebym ja, Ariel, Kapłanka Nocy, była waszą przewodniczką, kiedy będziemy
badać sekrety, tajemnice i ciemne zakamarki tego, co nieznane.
Och, dajcież spokój.
- Wampiry - mówiła dalej, przeciągając słowo i wypowiadając je z udawanym brytyjskim
akcentem. - Czy są ofiarami choroby, jak chcieliby nas przekonać niektórzy tak zwani
eksperci? Czy może zostali wybrani, by służyć jako nieśmiertelni ambasadorzy przeszłości?
Czy ich nieśmiertelność jest tylko anomalią biologiczną, czy też mistycznym powołaniem?
Jest ze mną w studiu bardzo wyjątkowy gość.
Zgodził się opuścić swój azyl, by z nami dziś porozmawiać. Gustaf jest wampirycznym
mistrzem jednego z dużych amerykańskich miast. Prosiłby nie mówić którego, gdyż nie
chce się narażać na niebezpieczeństwo.
Przecież to oczywiste, że nie powie, które to miasto.
Wydęłam lekko wargi. Ja nigdy nie miałam w swoim programie wampirycznego mistrza.
Jeśli ten Gustaf rzeczywiście był mistrzem. I wampirem.
- Gustafie, dziękuję, że jesteś tu dziś z nami.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Gustaf miał niski, melodyjny głos. Sprawiał
wrażenie, jakby lada chwila miał wybuchnąć śmiechem z jakiegoś żartu, którym się nie
podzieli. Brzmiał bardzo tajemniczo.
- Hm, no jasne - zamruczała Ariel. - Powiedz, Gustafie, kiedy zostałeś wampirem?
- W roku 1438. To stało się w tej części Europy, którą dziś ludzie nazywają Holandią.
Bardzo dobry czas i doskonałe miejsce do życia. Handel, sztuka, muzyka... tyle się działo.
Byłem młodym człowiekiem, pełnym pomysłów na przyszłość, pełnym radości. Aż
spotkałem... ją.
Ach, ona. Standardowa mroczna dama, nieodzowna do nocnych sprawek. Była
cudowna, bardziej inteligentna i światowa niż jakakolwiek inna znana mu kobieta.
Bardziej genialna, bardziej atrakcyjna, bardziej wszystko. Zwaliła go z nóg, bla, bla, bla, i
oto on, sześćset lat później, a przez cały ten czas prowadzili ze sobą grę miłości i
nienawiści, żywcem zaczerpniętą z taniego romansidła.
Była to całkiem niezła opowieść, pełna grozy i suspensu. Siedząc sama w leśnej chacie,
przy piecyku na drewno, z wiatrem szumiącym między sosnami za oknem, powinnam się
trząść jak osika.
Chętnie nastraszyłabym Ariel na serio.
To podsunęło mi pomysł. Naprawdę fatalny pomysł.
Wzięłam komórkę ze stolika. Wybrałam numer, który denerwujący głos Ariel wyrył mi w
pamięci.
- Studio programu Ariel, Kapłanki Nocy - powiedział jakiś mężczyzna. Zwyczajny,
zupełnie nietajemniczy.
- Dobry wieczór - odparłam. Boże, to nie był sygnał zajętej linii. Rozmawiałam z kimś.
Czyżbym naprawdę miała trafić na antenę?
- Możesz mi powiedzieć, jak masz na imię i skąd dzwonisz?
Cholera, nie przemyślałam tego.
- Eee, tak, jestem... Sue. I dzwonię z... Albuquerque.
- I o czym chcesz mówić?
O czym to ja chciałam mówić? Miałam pustkę w mózgu. Czy to samo się działo, kiedy
ludzie dzwonili do mojego programu? Moja niewyparzona gęba przejęła inicjatywę.
- Chciałabym porozmawiać z Ariel o strachu - powiedziałam.
- Boisz się wampirów? - spytał mężczyzna.
- Pewnie.
- W porządku, w takim razie wyłącz radio, bardzo proszę, i poczekaj chwilę.
Dupa. Dwie dupy. Wyłączyłam radio.
Zamiast muzyczki puścili mi w słuchawce program Ariel, żebym niczego nie straciła.
Gustaf mówił o tym, jak to wampiryzm siłą rzeczy nobilituje dotkniętych nim ludzi.
- Wampir zaczyna się czuć pewnego rodzaju opiekunem ludzkości. Oczywiście my,
wampiry, jesteśmy potężniejszymi istotami. Ale od was, ludzi, zależy nasze przetrwanie.
Tak jak człowiek nauczył się, że nie może bez konsekwencji wycinać lasów deszczowych
czy niszczyć oceanów, tak też my nie możemy bezkarnie zdominować ludzi. Co z
pewnością bylibyśmy w stanie zrobić, gdybyśmy nie byli tak świadomi.
Więc ludzie byli tylko stadem zagrożonych małp? Czy Ink? Nie, wampiry nigdy nie
byłyby w stanie przejąć rządów nad światem, bo przy takim ego były stanowczo zbyt
zajęte własnymi tyłkami.
Wreszcie Ariel wygłosiła zdanie, na które czekałam:
- No dobrze, drodzy słuchacze, otwieram linię telefoniczną. Macie jakieś pytanie do
Gustafa, a może chcecie skomentować jego słowa? Oto wasza szansa.
Strasznie chciałam, żeby Ariel wpuściła mnie na antenę, ponieważ mogłabym wtedy
wyśmiać bzdury, które opowiadał ten facet. Ale przyjęła inną rozmowę. Przemówiła jakaś
rozpaczliwie pozbawiona godności kobieta.
- Och, Ariel, dziękuję ci, i bardzo dziękuję Gustafowi, że z nami porozmawiał. Nie masz
pojęcia, ile to dla mnie znaczy, słyszeć tak starą i mądrą istotę.
- No już, już, moja droga, cała przyjemność po mojej stronie - odparł łaskawie Gustaf.
- Nie rozumiem, dlaczego wy, wampiry, nie udzielacie się bardziej. Tyle widzieliście,
macie takie doświadczenie. Wiele moglibyśmy się od was nauczyć. I myślę, że świat byłby
lepszym miejscem, gdyby wampiry mogły nam przewodzić...
Ariel weszła jej w słowo.
- Więc mówisz, że twoim zdaniem wampiry byłyby dobrymi przywódcami świata?
- Oczywiście! Widziały, jak rodzą się i upadają narody. Lepiej niż ktokolwiek inny
wiedzą, co się sprawdza, a co nie. Byłyby najlepszymi monarchami.
Cudownie. Cholerna rojalistka. Och, ale bym nagadała tej kobiecie, gdyby to była moja
audycja... Ariel była irytująco dyplomatyczna.
- Słyszę, że wyznajesz tradycyjne wartości. I chyba rozumiem, dlaczego podobają ci się
wiecznie młode wampiry.
- Skoro świat byłby lepszy, gdyby one rządziły, to dlaczego tego nie robią? Dlaczego nie
przejmą władzy?
Gustaf roześmiał się, wyraźnie ubawiony w ten swój chłodny, protekcjonalny sposób.
- Och, oczywiście moglibyśmy, gdybyśmy chcieli. Ale chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak
nieśmiała jest większość z nas. Nie lubimy jaskrawych świateł jupiterów.
Byłabym się nabrała.
- Chciałabym przejść do następnej rozmowy. Cześć, Sue, jesteś na antenie - powiedziała
Ariel.
Sue... to ja. Rany, udało się. Znów byłam na antenie... w pewnym sensie. Ha. No więc...
- Cześć, Ariel. Wielkie dzięki, że przyjęłaś mój telefon. - Znałam tę gadkę. Wiedziałam,
co mówić, żeby wyjść na fankę. Słyszałam to setki razy z drugiej strony. -Gustafie, nie
wydaje mi się, żeby wszystkie wampiry były tak wrażliwe i miłosierne, jak sugerujesz. Czy
są przewodnikami chroniącymi lasy deszczowe, czy raczej pasterzami tuczącymi owce na
rzeź?
Gustaf sapał przez chwilę.
- Każdy wampir był kiedyś istotą ludzką. Najlepsi z nas nigdy nie zapomnieli o swoich
korzeniach.
Nawet jeśli musieli wysysać te korzenie do sucha...
- Ale gdyby najgorszym istotom ludzkim dać moc i nieśmiertelność wampira, co byśmy
mieli? Trzecią Rzeszę na wieki. Wiesz, dlaczego moim zdaniem wampiry nie przejęły
władzy nad światem?
Boże, ależ zadzierałam nosa. Nie cierpiałam, kiedy tacy ludzie dzwonili do mojego
programu. Cholerne alfy i omegi.
- Dlaczego? - spytała Ariel.
- Żeby nie psuć sobie image'u.
- Image'u? - powtórzyła Ariel. Była ubawiona, co mnie zdenerwowało.
- Właśnie tak. Ta poza, to muskanie piórek, te rozwlekłe historie o miłości i uwodzeniu,
kiedy prawda jest taka, że nasz Gustaf pewnie jest tylko jakimś zadurzonym dzieciakiem,
który został zrobiony w bambuko. Jeśli te wszystkie żałosne, podstępne gierki o
dominację, które mają miejsce w dowolnej grupie, trwają i narastają przez kilka wieków,
powstaje banda ludzi tak zajętych głaskaniem własnego ego i polerowaniem swojej
reputacji, że nigdy nie znajdą w sobie dość motywacji do przejęcia rządów nad światem.
Gustaf przemówi! wyniośle:
- Spotkałaś kiedyś wampira?
- Znam kilku - odparłam. - I są indywidualnościami, tak jak wszyscy inni. I pewnie to jest
prawdziwy powód, dla którego nie przejęli władzy nad światem. Nie mogą się dogadać w
żadnej sprawie. Czyż nie mam racji, Gustafie?
Wtrąciła się Ariel:
- Sue, mam wrażenie, że to wszystko trochę cię złości. Dlaczego?
Nie spodziewałam się tego pytania. Szczerze mówiąc, myślałam raczej, że teraz
przejdzie już do następnego rozmówcy. Ale nie, ona mnie sondowała, co zmuszało mnie
do decyzji: odpowiedzieć na jej pytanie czy je olać? Jak zrobić z niej idiotkę, żeby samej
na nią nie wyjść?
Nagle do mnie dotarło: nie cierpiałam być po tej stronie radia. Ale teraz już nie
mogłam się zatrzymać.
- Złości? Nie jestem zła. To nie jest złość, tylko sarkazm.
- Pytam serio - powiedziała Ariel, nie odpuszczając. -Nasza ostatnia rozmówczyni
praktycznie wielbi wampiry. Dlaczego ty jesteś na nie taka wściekła?
Bo siedzę w lesie i to jest wyłącznie moja wina. Bo gdzieś po drodze straciłam kontrolę
nad swoim życiem. Mam dość stereotypów - powiedziałam. - Nie podoba mi się, że tylu
ludzi się nimi kieruje.
- Ale nie boisz się wampirów. Twój gniew nie wynika ze strachu.
- Nie, nie wynika ze strachu - odparłam, zła na siebie za niepewność w głosie.
Doskonale wiedziałam, jak niebezpieczne potrafią być wampiry, szczególnie kiedy
natkniesz się na któregoś z nich sam na sam w ciemnym pokoju. Widziałam to na własne
oczy. Wręcz cuchnęły niebezpieczeństwem. A ona tu promowała jednego z nich jak
jakiegoś cholernego filantropa.
- Czego więc się boisz?
Przegranej. Bałam się przegranej. Ona miała program, a ja nie. Powinnam jej zadawać
trudne pytania.
Zamiast tego powiedziałam tylko:
- Niczego się nie boję. I rozłączyłam się.
Radio było wyłączone, więc w chacie zapanowała cisza. Kusiło mnie, żeby włączyć
odbiornik z powrotem i posłuchać, co Ariel powie o mojej nagłej rejteradzie, a także co
Gustaf ma jeszcze do powiedzenia na temat wrodzonej szlachetności wampirów. Rzadki
przypływ mądrości nie pozwolił mi tego zrobić. Ariel i Gustaf mogli się nawzajem zagadać
na śmierć.
Zamachnęłam się, żeby cisnąć telefonem, ale, o dziwo, powstrzymałam się. Byłam zbyt
zmęczona, żeby nim rzucać.
Ha. Kim ona była, żeby oskarżać mnie o to, że się boję? Była babką, która ma program
w radiu, ot co. Nie mogłam spać. Pławiłam się w samozadowoleniu z potężnego ciosu,
który zadałam konkurencji.
Hm, z potężnego ciosu czy zwykłego głupiego dowcipu? Byłam jak dzieciak, który rzuca
kamieniami w nawiedzony dom.
Ariel nawet się przeze mnie nie zająknęła. Następnym razem pójdzie mi lepiej.
Prawda była taka, że upadłam naprawdę nisko: anonimowe telefony, po których
przychodziły ataki bezsenności.
Biegać. Pozwól mi pobiegać.
Niepokój przerodził się w potrzebę. Wilczyca nie spała i nie chciała się uciszyć.
Chodźmy, chodźmy... Nie.
Ostatnim razem też tak było: nie mogłam spać, a nocny las wzywał. Wiedziałam, że
bieganie na czterech łapach przez parę godzin wykończy mnie do tego stopnia, że zasnę
jak kamień. No i obudziłam się goła w lesie, wściekła na siebie, że do tego dopuściłam. To
ja tu rządziłam, do cholery, a nie druga strona mojej natury.
Położyłam się w spodniach od dresu i koszulce na ramiączkach. Powietrze było suche
od żaru i przesiąknięte zapachem popiołu z piecyka. Nie było mi zimno, ale opatuliłam się
w koce, owijając się w nie po samą szyję. Naciągnęłam poduszkę na głowę. Musiałam
zasnąć. I może nawet udało mi się na minutę czy dwie. Może nawet śniłam, ale nie
pamiętałam o czym.
Pamiętałam tylko, że szamotałam się w wacie, usiłowałam wydrapać sobie drogę
spośród gąszczu włókien, bo coś było nie tak, jakiś zapach w powietrzu, nieokreślony
dźwięk, który nie miał racji bytu.
Powinnam słyszeć tylko wiatr w koronach drzew, od czasu do czasu trzask suchego
drewna w piecyku, ale do moich uszu dobiegło coś innego... szeleszczące liście, kroki.
Śniłam o skokach wilczycy, biegnącej po suchych liściach w lesie. Poluje i jest w tym
bardzo dobra.
Prawie włazi na królika, zanim ten rzuca się do ucieczki. Ma czas przebiec tylko krok,
zanim ona dopada go, gryzie, a królik wydaje śmiertelny krzyk... Krzyk królika był
strasznym, piskliwym, wykręcającym wnętrzności, przypominającym gwizd czajnika
skrzeczeniem; ten dźwięk nie miał prawa się wydobyć z tak uroczego, puchatego
stworzonka.
Poderwałam się z łomoczącym sercem, cała w nerwach.
Hałas trwał ledwie sekundę, potem zapanowała cisza. Dobiegł tuż spod moich drzwi.
Wstrzymałam oddech i nasłuchiwałam: wiatr wśród drzew, syk głowni w piecyku.
Odrzuciłam koce i wstałam z łóżka.
Stąpając boso, cicho po drewnianej podłodze, przeszłam do pokoju od frontu. Moje
serce nie chciało zwolnić. Może będziemy musiały uciekać, może będziemy musiały
walczyć. Zwinęłam palce, czując zaczątki pazurów. Gdybym musiała, mogłam się
przemienić w wilczycę. Mogłam walczyć.
Przez chwilę patrzyłam w okno, czekając na jakieś poruszenie, cień. Widziałam tylko
drzewa po drugiej stronie polany, ciemne kształty obrzeżone srebrnym światłem księżyca.
Zrobiłam powolny wdech, mając nadzieję, że wywącham niebezpieczeństwo, ale zapach
piecyka zdominował powietrze w pomieszczeniu.
Dotknęłam klamki u drzwi. Powinnam odwlec to do rana. Należało poczekać na światło
słońca, na bezpieczeństwo. Ale coś krzyknęło na mojej werandzie. Może mi się przyśniło.
Otworzyłam drzwi.
No i był tam, rozciągnięty przede mną. Uderzył mnie odór krwi i żółci. Śmierdział, jakby
został wypatroszony. Królik leżał jak długi, z głową odgiętą do tyłu, z futerkiem na gardle i
brzuchu - ciemnym, posklejanym i porwanym. Ale sądząc po zapachu, powinien leżeć w
kałuży krwi. W ogóle nie pachniał jak królik - czułam tylko flaki i śmierć.
Nos mnie swędział, nozdrza drżały. Ja - wilczyca -czułam krew, tę gęstą, z samego
wnętrza zwierzęcia, które umarło od głębokich ran. Wiedziałam, jaki to zapach, bo sama
zadawałam królikom takie rany.
Krew była tutaj, tyle że nie przy króliku.
Otworzyłam drzwi odrobinę szerzej i spojrzałam na nie.
Ktoś krwią namalował na nich krzyż.
Rozdział 3
Nie wróciłam do łóżka. Zamiast tego dorzuciłam kilka polan do piecyka, pogrzebałam w
ogniu, aż buchnęło gorącem, opatuliłam się kocem i zwinęłam w kłębek na kanapie. Nie
wiedziałam, co martwiło mnie bardziej: to, że ktoś wymalował mi krwią krzyż na drzwiach,
czy to, że nie miałam pojęcia, kto to zrobił. Po przedśmiertnym krzyku królika niczego nie
widziałam ani nie słyszałam. Nie poczułam nawet śladu zapachu miętówki. Co więcej, nie
pamiętałam, czy krzyk królika tylko mi się przyśnił, czy słyszałam go naprawdę. Czy był
rzeczywisty i przedarł się do mojego snu, czy wymyśliła go moja podświadomość.
Tak czy inaczej, wyglądało na to, że ktoś zabił królika, wysmarował krwią drzwi, a
potem zniknął. Gdy tylko zrobiło się jasno, zadzwoniłam na policję.
Dwie godziny później siedziałam po turecku na werandzie - na samym końcu, aby być
jak najdalej od truchła - i obserwowałam szeryfa okręgowego i jednego z jego zastępców,
którzy dokonywali oględzin drzwi, werandy, martwego królika i podjazdu. Szeryf Avery
Marks był mężczyzną w średnim wieku i wyglądał na zmęczonego. Miał przerzedzone
brązowe włosy, świeży mundur, a na nim wielką kurtkę z futrzanym kapturem. Jego
czynności polegały na staniu na werandzie i przyglądaniu się przez pięć minut drzwiom,
następnie na przykucnięciu przy króliku i wpatrywaniu się w niego przez kolejne pięć
minut, w końcu na staniu na ziemi z rękami na biodrach i patrzeniu na całokształt przez
około dziesięciu minut.
Jego zastępca, brodaty facet po trzydziestce, chodził wokół chaty i po polanie przed
nią, gapił się na ziemię, robił zdjęcia i pisał coś w notesie.
- Niczego pani nie słyszała? - spytał Marks po raz trzeci.
- Wydawało mi się, że usłyszałam pisk królika - odparłam. - Ale jeszcze spałam. Albo
byłam w półśnie. Dokładnie nie pamiętam.
- Mówi pani, że nie pamięta, czy coś słyszała? - Wydawał się sfrustrowany moimi
odpowiedziami i nie dziwiłam mu się.
- Wydawało mi się, że coś słyszałam.
- Która to była godzina, mniej więcej?
- Nie wiem. Nie patrzyłam na zegarek.
Pokiwał mądrze głową. Nie mam pojęcia, jaką informację mogła mu dać moja
odpowiedź.
- Na moje oko wygląda to na jakiś głupi kawał -stwierdził.
Kawał? Nie był śmieszny. Ani trochę.
- Czy ktoś stąd mógłby uznać coś takiego za śmieszne?
- Pani Norville, przykro mi o tym mówić, ale jest pani na tyle znana, że może pani być
obiektem tego rodzaju wybryków.
Doprawdy?
- W takim razie co ma pan zamiar z tym zrobić?
- Proszę mieć otwarte oczy. Jeśli zobaczy pani coś podejrzanego, kogoś, kto się tu kręci,
proszę dać mi znać.
- Ma pan zamiar zrobić cokolwiek?
Zmarszczył brwi i zmierzył mnie protekcjonalnym spojrzeniem, jakie eksperci rezerwują
dla nieoświeconych.
- Popytam w okolicy, posprawdzam parę rzeczy. To jest mała społeczność. Coś w końcu
wyjdzie na jaw. - Odwrócił się w stronę swojego sumiennego zastępcy. - Hej, Ted, tylko na
pewno zrób zdjęcia tych śladów opon. - Wskazywał na odciski wychodzące spod kół
mojego samochodu.
Facet nie napawał mnie nadzieją.
- Jak... jak mam to posprzątać? - spytałam. Chwała Bogu, że była zima. Smród nie stał
się jeszcze nieznośny i nie było much.
Wzruszył ramionami.
- Zmyć wężem? Pochować królika? Czułam się, jakbym gadała ze ścianą.
W domu zadzwoniła komórka; słyszałam ją z werandy.
- Przepraszam, powinnam odebrać.
- Proszę to zrobić. Dam pani znać, jak się czegoś dowiem.
Marks i jego zastępca ruszyli do samochodu, zostawiając mnie samą z tą jatką. Kiedy
zniknęli, poczułam dziwną ulgę.
Ominęłam królika, przeszłam przez drzwi, nie dotykając krwi, i wzięłam telefon.
Identyfikacja numeru wskazywała, że to mama. Jej cotygodniowy telefon. Mogła wybrać
bardziej odpowiedni moment. Ale, o dziwo, zdałam sobie nagle sprawę, że bardzo chcę ją
usłyszeć.
- Cześć - powiedziałam. Mój głos brzmiał płaczliwie. Mama pewnie pozna, że coś jest
nie tak.
- Cześć Kitty. Tu mama. Jak się masz?
Gdybym jej powiedziała, co się wydarzyło, byłaby przerażona. Potem upierałaby się,
żebym przyjechała pomieszkać z nią i tatą, gdzie byłabym bezpieczna. A przecież nie
mogłam tego zrobić. Miesiąc temu musiałam się tłumaczyć milion razy, dlaczego nie
przyjadę na Boże Narodzenie. Nie miałam wyboru: wataha z Denver mnie wygnała.
Gdybym wróciła, a oni by się o tym dowiedzieli, mogłabym mieć problem z ponownym
wyjazdem. Nie bez kłótni. Wielkiej walki. A mama ciągle mi truła.
- Mieszkamy w Aurorze - powiedziała. - Aurora to nie Denver, na pewno by zrozumieli.
Właściwie miała rację, Aurora to przedmieścia, ale w pojęciu watahy wszystko w
promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów liczyło się jako Denver.
Muszę się postarać, żeby rozmowa była krótka. Bez wielu kłamstw. Cholera.
- Bywało lepiej.
- Co się dzieje?
- Książka nie idzie mi tak dobrze, jak bym chciała. Zaczynam myśleć, że ten przyjazd
tutaj, ta ucieczka od wszystkiego, mogły być błędem.
- Jeśli potrzebujesz dachu nad głową, zawsze możesz zostać u nas, jak długo zechcesz.
Znowu się zaczyna.
- Nie, nie trzeba. Może po prostu mam zły dzień. Zły tydzień? Miesiąc?
- A jak tam inne sprawy? Jeździłaś na nartach?
Nie miałam absolutnie nic do powiedzenia. A przynajmniej nic, o czym mogłabym
rozmawiać, nie wpadając w histerię.
- Nie, właściwie nawet nie myślałam o nartach. Wszystko jest w porządku, naprawdę. A
co słychać u ciebie? Jak tam wszyscy?
Mama zaczęła powtarzać plotki. O wszystkich, włączając w to ją, tatę, moją starszą
siostrę Cheryl, jej męża i dwójkę ich dzieci, modelową rodzinę z przedmieścia. Tematy
dotyczyły polityki biurowej, osiągnięć w tenisie, pierwszych kroków, pierwszych słów, kto
gdzie poszedł na kolację, którzy z kuzynostwa wpakowali się w jakie kłopoty i kto z
ciotecznych babć i stryjecznych dziadków trafił do szpitala. Nigdy nie mogłam dojść do
końca, kto jest kim. Ale brzmiało to zwyczajnie, a mama wydawała się szczęśliwa, więc
mój strach trochę zbladł. Dzięki niej nie traciłam kontaktu z rzeczywistością, stąpałam po
ziemi. Może i wyemigrowałam do lasu, ale ciągle miałam rodzinę, a mama dzwoniła jak w
zegarku, co niedzielę.
Skończyła rozmowę, wymuszając na mnie obietnicę, że będę na siebie uważać i
zadzwonię, gdybym czegokolwiek potrzebowała. Obiecałam, jak co tydzień. Nieważne, w
jakich byłam tarapatach i co zostało wybebeszone na mojej werandzie - wszystko było jak
zwykle.
Po tej rozmowie poczułam się trochę bardziej na siłach, żeby poradzić sobie z sytuacją.
Zmyć, powiedział szeryf Marks. Poszłam po wiadro wody i szczotkę. I worek na śmieci.
Przez kilka następnych nocy w ogóle nie spałam. Nasłuchiwałam kroków, odgłosów
kolejnego zwierzęcia zarzynanego pod frontowymi drzwiami. Niepokój mnie dobijał.
Ludzka cywilizacja z dnia na dzień stawała się coraz mniej atrakcyjna. W ciągu dnia już
nawet nie próbowałam wypocić choćby kilku stron wspomnień. Nawet nie włączałam
komputera. Siedziałam na kanapie i gapiłam się przez okno na las. Mogłabym tam pójść i
już nigdy nie wrócić. To byłoby takie łatwe.
W środku kolejnej bezsennej nocy coś usłyszałam. Usiadłam z łomoczącym sercem,
zastanawiając się, co się dzieje i jak mam zareagować. Ale to nie były kroki na werandzie.
Nic nie krzyczało. Usłyszałam chrzęst żwiru, dźwięk pojazdu toczącego się po drodze
prowadzącej do chaty. Poczułam ucisk w gardle, miałam ochotę warknąć. Ktoś naruszał
moje terytorium.
Wstałam i wyjrzałam przez okno.
Na polanę wpadł jeep, o wiele za szybko; gdy hamował, lekko go zarzuciło.
Moje ramiona spięły się, palce podwinęły, chcąc się zmienić w pazury. Podeszłam do
drzwi, otworzyłam je na tyle szeroko, żeby móc stanąć w progu, i spojrzałam gniewnie.
Gdyby intruz rzucił mi wyzwanie, mogłam się z nim zmierzyć.
Ale znałam tego jeepa i mężczyznę wysiadającego z niego po stronie kierowcy. Był po
trzydziestce, z kasztanowatymi włosami i wąsem; miał na sobie skórzaną kurtkę, czarny T-
shirt i dżinsy, i rewolwer w kaburze przy pasku. Cormac, łowca wilkołaków. Nigdy nie
widziałam go tak spanikowanego. Nawet stąd mogłam dostrzec, że za szybko oddycha, i
czułam, że jest spocony jak mysz.
Opierając się o maskę, obszedł jeepa od przodu i krzyknął:
- Norville! - Odszedł kilka kroków od samochodu, gapiąc się na mnie wściekłym
wzrokiem... rzucając mi wyzwanie; wilczyca we mnie nie mogła tego spojrzenia odczytać
inaczej. Głos miał zachrypnięty. - Norville, chodź tutaj. Potrzebuję twojej pomocy. -
Wskazał jeepa, jakby to miało wszystko wyjaśnić.
Nie odezwałam się. Byłam zbyt osłupiała. I bardzo nieufna. Wyglądał, jakby chciał się
na mnie rzucić, zaatakować z dzikim wrzaskiem. Wiedziałam, że gdyby chciał, mógłby
mnie zabić. Nie ruszyłam się.
- Norville... Kitty, Jezu, co z tobą?
Pokręciłam głową. Trwałam w jakimś wilczym transie. To było tak dziwaczne, że nie
mogłam dojść do siebie. Spytałam podejrzliwie:
- Co ci się stało?
Cierpienie wykrzywiło jego twarz.
- Chodzi o Bena. Został pogryziony.
- Pogryziony? - Wiadomość walnęła mnie w brzuch i posłała dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
- Wilkołak - powiedział, wypluwając z siebie to słowo. - Został zarażony.
Rozdział 4
Podbiegłam do jeepa. Cormac poprowadził mnie do drzwiczek pasażera i otworzył je.
Ben siedział na fotelu, rozluźniony, z głową opadającą na bok... nieprzytomny. Jego
koszula po prawej stronie była zalana krwią. Materiał został rozdarty na ramieniu, a
skóra pod nim była poszarpana. Ślady zębów wskazywały, w którym miejscu wilk zacisnął
szczęki na jego barku. Obok widniała druga rana - jeszcze bardziej poszarpany kawał
mięsa wyrwany koło bicepsa - miejsce, w którym bestia zatopiła zęby i szarpnęła. Ślady
ugryzień były też widoczne na przedramieniu. Musiał osłaniać się ręką. Wszystkie rany
przestały krwawić, były zalepione zaschniętą krwią i zaczynały się tworzyć na nich grube,
czarne strupy.
Cormac ich nie opatrzył, a mimo to zaczynały się już goić.
Nie byłoby tak, gdyby ran nie zadał wilkołak. Gdyby Ben nie został zarażony
likantropią.
Zakryłam dłonią usta i po prostu się gapiłam, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę.
- Nie wiedziałem, co robić - powiedział Cormac. - Musisz mu pomóc.
Surrealistyczne mrowienie, wrzenie krwi w żyłach zaczęło zastępować odrętwienie.
- Zanieśmy go do domu.
Dotknęłam jego szyi - puls mu wariował, jakby biegł, a nie siedział bezwładnie na fotelu
przez pięć godzin jazdy. Musnęłam jego policzek. Skóra Bena płonęła od gorączki.
Spodziewałam się tego, bo sama przez to przeszłam. Śmierdział intensywnie, słono, jak
choroba i strach.
Poruszył głową, zacisnął powieki. Wydał z siebie dźwięk, półprzytomne stęknięcie,
odwrócił głowę w stronę mojej dłoni i głęboko odetchnął. Jego ciało zesztywniało, nagle
się prostując; przycisnął głowę do zagłówka i otworzył oczy.
- Nie. - Gwałtownie chwycił powietrze i zaczął walczyć, odpychając mnie od siebie,
rzucając się w panice. Zaczynał mieć wyostrzony węch. Pachniałam inaczej i jego zmysły
mówiły mu o niebezpieczeństwie.
Złapałam Bena za jedno ramię, Cormac za drugie, i wyciągnęliśmy go z jeepa.
Chwyciłam go pod pachę i próbowałam podeprzeć, ale on przeniósł ciężar ciała i szarpnął
się do tyłu, próbując uciec. Zaparłam się, podtrzymując go w pionie; jakimś cudem udało
mi się go nie puścić. Cormac trzymał go mocno i z zaciętą miną wlókł przyjaciela w stronę
chaty.
Ben miał otwarte oczy; z przerażeniem gapił się na cienie, wspomnienia wciąż targały
jego nerwy.
Wreszcie spojrzał prosto na Cormaca.
- Zabij mnie - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Powinieneś mnie zabić.
Cormac, podtrzymując Bena pod ramię, niemal dźwignął go z ziemi, kiedy wchodziliśmy
po schodkach na werandę.
- Cormac! - fuknął Ben twardym głosem, przypominającym warknięcie. - Zabij mnie.
W kółko to powtarzał.
Pchnęłam ramieniem uchylone drzwi.
- Do sypialni, tam, z tyłu.
Ben szamotał się słabiej; albo się zmęczył, albo znowu stracił przytomność. Weszliśmy
do sypialni i wciągnęliśmy go na łóżko.
Zaczął się wić i szlochać. Szloch przeszedł w krzyk, u potem urósł do regularnego
wrzasku. Jego ciało wyginało się w łuk i dygotało, dręczone atakiem. Przytrzymywałam go
za ramiona, leżąc na nim całym ciężarem ciała, a Cormac przygniatał jego nogi.
Przesunęłam dłonie, żeby przytrzymać go za głowę i sprawić, by na mnie spojrzał. Jego
twarz płonęła, była mokra od potu.
- Ben! Ćśś, spokojnie, spokojnie - mruczałam, próbując zachować zimną krew, mówić
kojącym tonem, ale sama miałam serce w gardle.
W końcu uchwyciłam jego spojrzenie. Otworzył szerzej oczy i spojrzał na mnie; nie
odwrócił wzroku. Wyciszył się.
- Ben, nic ci nie będzie. Wszystko w porządku. Uspokój się.
Powtarzałam te słowa automatycznie, bez wiary; nie wiem, dlaczego się spodziewałam,
że mu pomogą.
- Kitty. - Skrzywił się, wzdrygnął; wyglądał, jakby znów miał zacząć krzyczeć.
- Proszę cię, Ben, proszę, uspokój się.
Zamknął oczy, odwrócił głowę... i wreszcie się rozluźnił, jakby zalała go fala ukojenia.
Przestał się szamotać.
- Co się stało? - spytał Cormac.
Oddech Bena był płytki i szybki, a serce wciąż gnało jak szalone. Odgarnęłam mu z czoła
mokre, zlepione włosy i odwróciłam jego głowę z powrotem twarzą do mnie. Nie
zareagował na mój dotyk.
- Stracił przytomność - odparłam z westchnieniem. Cormac powoli rozluźnił uchwyt na
nogach Bena i usiadł na brzegu łóżka. Ben się nie ruszył, nawet nie drgnął. Wyglądał na
chorego, wypompowanego, był zbyt blady na tle szarej kołdry, włosy miał mokre, koszulę
zakrwawioną. Przywykłam widzieć go w roli skupionego, zdeterminowanego,
opanowanego prawnika. Kogoś zupełnie innego niż teraz. To ja zawsze wzywałam go na
pomoc.
Jak do tego doszło, do diabła?
Nie spytałam o to Cormaca, jeszcze nie. Łowca wilkołaków wyglądał na ogłuszonego,
kiedy gapił się na wyciągnięte ciało Bena. Przyciskał płasko dłonie do swoich ud. Mój
Boże, czy one się trzęsły?
Rozpięłam koszulę Bena i zdjęłam ją z niego, delikatnie odrywając materiał w
miejscach, gdzie zaschnięta krew przylepiła ją do skóry. Poziom adrenaliny spadał, a moje
członki stawały się wiotkie jak papierowe chusteczki. Łamiącym się głosem spytałam:
- O czym on mówił? Dlaczego chciał, żebyś go zabił? Cormac?
Mężczyzna przemówił cicho, dziwnym, monotonnym głosem wypranym z emocji.
- Umówiliśmy się. Kiedy byliśmy dzieciakami. To było głupie; zrobiliśmy tak tylko
dlatego, że coś takiego nie mogło się nigdy zdarzyć. Gdyby któryś z nas został ugryziony,
drugi miał go zabić. Rzecz w tym, że... - Cormac zaśmiał się gorzko. - Wiedziałem, że gdyby
to mnie się przytrafiło, Ben nie umiałby dotrzymać obietnicy. Nie martwiłem się, bo
wiedziałem, że sam mógłbym się bez problemu zastrzelić. Ale Ben... to było dla niego. Bo
on nie miałby dość ikry, żeby się samemu zabić. Gdyby to przydarzyło się jemu, ja miałem
się tym zająć. To ja jestem tym twardym. Jestem strzelcem. Ale nie mogłem tego zrobić.
Przyłożyłem mu strzelbę do głowy i nie mogłem. Zaczął wrzeszczeć na całe gardło, a ja
musiałem go ogłuszyć, żeby zmusić go do zostania w jeepie.
Widziałam tę scenę w wyobraźni: Cormac trzyma palec na spuście, napina go coraz
mocniej i mocniej, i w końcu odwraca się z grymasem na twarzy. Teraz też się krzywił.
Głos mi drżał, nawet kiedy szeptałam.
- Cieszę się, że go nie zastrzeliłeś.
- On nie.
- Ale będzie.
- Przywiozłem go do ciebie, bo pomyślałem, że jesteś wilkołakiem i dajesz sobie nieźle
radę. Gdyby on mógł być luki jak ty, to byłoby w porządku. Może z nim też będzie okej.
- Będzie okej, Cormac.
Ben bez koszuli wydawał się jeszcze bledszy, bardziej bezbronny. Połowa jego ramienia
była pogryziona, pokryła strupami. Jego klatka piersiowa poruszała się zbyt szybko, łapał
płytkie, gwałtowne wdechy.
- Powinniśmy to oczyścić - powiedziałam. - Będzie nieprzytomny jeszcze przez jakiś czas.
Może nawet parę dni.
- Skąd wiesz? - spytał Cormac.
- Tak było ze mną. Byłam chora przez wiele dni. Cormac... - Wstałam i podeszłam do
niego, wyciągając niepewnie ręce, bo wyglądał, jakby za chwilę miał pęknąć, eksplodować
albo roznieść pokój na strzępy.
Był sprężony jak kot, który szykuje się do skoku na mysz. W kaburze na pasku ciągle
miał rewolwer. Musiałam coś zrobić, żeby przestał patrzeć na Bena. Dotknęłam jego
ramienia. Gdy nie podskoczył, nie wzdrygnął się ani mnie nie uderzył, położyłam mu rękę
na ramieniu i ścisnęłam.
Nakrył moją dłoń swoją i też ją uścisnął, a potem wstał i wyszedł z pokoju, znikając we
frontowej części domu. Nie słyszałam otwierania drzwi wejściowych, więc nie wyszedł. Nie
miałam teraz czasu się o niego martwić.
Uzbrojona w namoczoną myjkę i suchy ręcznik, zmyłam krew. Wszystkie rany, ślady
zębów i rozdarcia skóry, zamknęły się. Wyglądały jak tygodniowe strupy, wysuszone, z
różowymi obwódkami. Jego skóra była śliska od potu; wytarłam go tak dobrze, jak się
dało. Po półgodzinie oddech Bena zwolnił i wydawało się, że zapadł w normalny sen. Szok
powoli ustępował. Wyglądało na to, że żadna rana nie jest zakażona. Likantropia nie
pozwalała mu chorować. Nie mógł umrzeć, a przynajmniej nie od kilku ugryzień.
Zdjęłam mu buty i przykryłam go zapasowym kocem. Jeszcze raz odgarnęłam włosy z
jego twarzy. Na razie nie mogłam zrobić nic więcej.
Znalazłam Cormaca w kuchni. Stał oparty o blat i gapił się za okno nad zlewem. Słońce
już wstało.
Linia drzew wyraźnie odcinała się od bladego nieba. Ale Cormac raczej nie podziwiał
widoków.
Zajęłam się ekspresem do kawy, hałasując bardziej niż potrzeba.
Tego wszystkiego było dla mnie za wiele. Cormac ukazał mi obraz siebie i Bena w
dzieciństwie, prowadzących rozmowy o wilkołakach, a dzieci nie zajmowały się takimi
sprawami. A przynajmniej nie na serio. Nie na poważnie. Zawsze podejrzewałam, że
Cormac balansuje na granicy choroby psychicznej, ale Ben myślał trzeźwo, był
prawnikiem. Zawsze mnie dziwiło, że przyjmuje mój świat - wilkołaki, wampiry, życie jak w
horrorze klasy B - tak z marszu, bez mrugnięcia okiem. Byłam mu za to wdzięczna, ale
jego reakcja mnie zastanawiała. Jak długo on żył w takim świecie? On i Cormac?
Cholera, nic nie wiedziałam o tych facetach.
Wcisnęłam guzik, zapaliła się lampka i ekspres zaczął wesoło bulgotać. Oparłam się
biodrem o szafki kuchenne i przyglądałam się Cormacowi, który wciąż się nie poruszył.
Minutę później zapach świeżej kawy uderzył mnie w nos.
- Jesteś głodny? - spytałam w końcu. - Mam trochę płatków, chyba. Kilka jajek, bekon.
- Nie.
- Spałeś w ogóle? Pokręcił głową.
- Nie sądzisz, że powinieneś?
Znowu pokręcił głową. Szkoda. Mój dzień byłby o wiele łatwiejszy, gdyby po prostu
padł na kanapie i spał przez najbliższych dwanaście godzin.
Kawa się zaparzyła. Nalałam do dwóch kubków i postawiłam jeden z nich na blacie
obok niego. Swój trzymałam w obu dłoniach, czując jego ciepło, ale nie pijąc. Za bardzo
bolał mnie żołądek, żebym mogła cokolwiek wypić.
Musiałam coś powiedzieć.
- Jak to się stało? Jak mogłeś pozwolić na... Jak to możliwe, że został pogryziony przez
wilkołaka?
Cormac odwrócił się od okna, założył ręce na piersi i zagapił się w przeciwną ścianę.
Dopiero teraz miałam okazję dobrze mu się przyjrzeć. Zmizerniał, był załamany i
wykończony; miał cienie pod oczami.
Nie golił się od wielu dni i miał już zaczątki brody do kompletu z wąsami. Zaschnięta
krew łuszczyła mu się na dłoniach, poplamiła koszulę. Śmierdział brudem, potem i krwią.
Potrzebował prysznica, ale wątpiłam, czy zdołam go na to namówić.
- Było ich dwóch - zaczął. - Wiedziałem, że było ich dwóch. Dlatego wezwałem Bena,
żeby mnie osłaniał. Ale to wszystko było popieprzone od samego początku. Zabijali stada
owiec, jednak nikt nigdy nie słyszał żadnego hałasu. Widziałem całe pole usłane zabitymi
owcami, wszystkie rozszarpano na kawałki, a pasterze siedzący w przyczepie kempingowej
trzydzieści metrów dalej niczego nie słyszeli.
Nawet ich psy niczego nie słyszały.
- Skąd wiesz, że to zrobiły wilkołaki?
- Bo do zabicia tego pierwszego wynajęła mnie rodzina. Oni mi powiedzieli.
Pokręciłam głową.
- Jak to?
- Rodzice, rodzice tego dzieciaka.
- Wilk był dzieckiem?
- Nie, miał dwadzieścia lat! To wszystko brzmi nie tak, jak powinno.
- Więc się uspokój. Zacznij od początku. - Przysunęłam kubek z kawą do twarzy i
zaczęłam wdychać aromatyczną parę. Również musiałam się uspokoić, jeśli oczekiwałam
tego od Cormaca. Był na skraju wybuchu.
- Wiedzieli, że zamienił się w wilka i zabija owce. Bali się, że zabierze się do łudzi. Nie
potrafili go opanować, więc wezwali mnie.
- Po prostu położyli na nim krzyk? To był ich syn, a oni chcieli jego śmierci?
- Tam jest inny świat. Pustynia, obrzeża ziemi Nawahów Kiedy zdarza się coś takiego,
oni widzą w tym zło. Czyste zło. Jedyne, co można zrobić, to je zabić. Widziałaś takie
rzeczy, wiesz, że mają rację.
Widziałam i wiedziałam. Tylko nie chciałam tego przyznać.
- I co się stało?
- Znałem jego terytorium, wiedziałem, jak go znaleźć, bo polował na żywy inwentarz.
Ale dotarłem tam i odkryłem, że są dwa tropy. Wilkołaki są bardzo silne, ale jeden nie
mógł wyrządzić aż tylu szkód.
Jego rodzina nie wiedziała, że jest ich dwóch.
- On i wilk, który go przemienił?
- Może. Nie wiem. Nie mieli pojęcia, kim jest ten drugi. Albo nie chcieli mi powiedzieć.
Wtedy wezwałem Bena. Ta robota była mocno podejrzana, powinienem był po prostu
stamtąd odejść. Zbyt wiele rzeczy nie pasowało, choćby z tym hałasem. Zanim dotarłem
na miejsce, ta dwójka zdążyła dokonać rzezi na trzech stadach. Ktoś powinien był
cokolwiek usłyszeć.
- Jak ich znalazłeś?
- Zostawiłem Bena przy jeepie, z bronią. Siedział na masce i pilnował, a ja poszedłem
podłożyć przynętę.
Niemal znów mu przerwałam. Przynętę? To tak polował na wilkołaki? Z przynętą? Ale
nie chciałam mu przeszkadzać, bo mógłby przerwać opowieść.
- Znalazłem ich od razu. A właściwie jednego. Nie powinno tak być, to okazało się zbyt
łatwe. I znów coś było nie tak, ponieważ wilk miał czerwone oczy. Widziałem mnóstwo
wilków, i dzikich, i likantropów, ale żaden nie miał czerwonych oczu. Jednak to coś... Jeśli
to nie był wilkołak, nie wiem, czym mógł być. Na pewno nie wyglądał na wilkołaka.
Wycelowałem do niego ze strzelby i nagle poczułem, że nie mogę się ruszyć. Nie mogłem
nawet oddychać. Już nieraz patrzyłem w oczy wilkołakom. Nigdy mnie tak nie
sparaliżowało. I zginąłbym, to coś na pewno rozerwałoby mi gardło, gdyby Ben właśnie w
tej chwili nie strzelił. Zupełnie jakby ktoś przekręcił wyłącznik, i nagle mogłem się ruszać. I
zobaczyłem Bena leżącego na masce jeepa, a na nim wilka. Nie wiem, czy strzelił i chybił,
czy ten drań po prostu był dla niego za szybki. Ale go dopadł. Ben nawet nie krzyknął.
Słońce zalało polanę przed domem, ale Cormac, odwrócony tyłem do okna, wciąż stał
w cieniu.
- I co zrobiłeś? - szepnęłam. Niemal nie śmiałam oddychać.
- Zastrzeliłem wilka. Miałem fart, taki strzał zdarza się raz na milion. Równie dobrze
mogłem trafić Bena.
- I co potem?
- Drugi wilk, ten przede mną, krzyknął. Nie zawył, nie zaszczekał. Wrzasnął jak człowiek.
Jak kobieta.
Odwróciłem się, żeby go zabić, ale on już pędził. Strzeliłem do niego, ale uciekł.
- A ten trafiony?
- To był chłopak, którego miałem załatwić. Strzał strącił go z jeepa. Kiedy do niego
podbiegłem, umierał. Wpakowałem mu kulkę w głowę. Przemienił się z powrotem w
człowieka. Tak jak powinien.
Cormac postąpił słusznie. Chłodna, racjonalna część mojego umysłu wiedziała, że
wilkołak, który nad sobą nie panuje i zabija co popadnie, jest zbyt niebezpieczny, a
wymiar sprawiedliwości nie ma nad nim żadnej kontroli. No bo co można zrobić,
zadzwonić na policję i wsadzić go do więzienia? Co dziwne, ta racjonalna część mnie
miała w sobie trochę wilka, który doskonale wiedział, co robić, gdy ktoś z naszych za
bardzo narozrabiał. To było jedyne wyjście. Ale dla mojej ludzkiej natury, na
emocjonalnym poziomie, wciąż to było morderstwo. I nie potrafiłam pogodzić tych dwóch
punktów widzenia.
- A Ben?
- Przywiozłem go tutaj. Oto cała historia. - Powoli wciągnął powietrze i westchnął. - On
się do tego nie nadaje. Nigdy się nie nadawał.
- Więc dlaczego go w to wciągnąłeś? - Mój głos był zduszony od gniewu.
Cormac wreszcie na mnie spojrzał.
- Bo jest jedynym człowiekiem, któremu ufam. - Podszedł do drzwi sypialni, oparł się o
futrynę i zatopił nieobecne spojrzenie we wnętrzu pomieszczenia.
To nie była prawda, że ufał tylko Benowi. Gdyby tak było, nie przywiózłby go tutaj. Ale
nie powiedziałam tego.
Cormac wyprostował się i odwrócił w drzwiach.
- Mogę się przespać na kanapie?
- Proszę bardzo - odparłam, próbując się uśmiechnąć jak uprzejma gospodyni.
- Przyniosę sobie śpiwór z jeepa. - Podszedł do drzwi i otworzył je.
I zatrzymał się. Patrzył długo, trzymając klamkę i nie wykonując żadnego ruchu.
Na werandzie leżał kolejny martwy królik, wypatroszony jak ten pierwszy. Nie byłam
zaskoczona, kiedy spojrzałam na zewnętrzną stronę drzwi i znalazłam krzyż nasmarowany
krwią; świeża czerwień pokrywała zbrązowiałe kontury poprzedniego krzyża. Nie było go,
kiedy Cormac przyjechał tu z Benem.
Przyjechali niezbyt dawno, może godzinę temu. A zatem to się stało w ciągu ostatniej
godziny. Tym razem również niczego nie słyszałam. Oczywiście byłam trochę zajęta.
Jęknęłam.
- No nie, znowu. Cormac spojrzał na mnie.
- Znowu? Od kiedy na twojej werandzie składa się w ofierze zwierzęta?
Wyszłam na dwór, wąchając powietrze, patrząc na ziemię i szukając śladów stóp,
czegokolwiek, co wskazywałoby, że ktoś tu był, i pomogło wyjaśnić, jak to się stało. Ale
gdyby sądzić po dowodach, krew i flaki pojawiły się znikąd. Stanęłam na werandzie i
przyjrzałam się polanie, domowi, całemu otoczeniu, które nawet w porannym świetle
zaczęło się wydawać dziwnie złowrogie. Moja chata nie była już przytulna.
- Chciałam przeżyć Walden, a dostałam Martwe zło
- burknęłam. Stanęłam przodem do
Cormaca. – To drugi. Nie wiesz przypadkiem, co może znaczyć?
Ta scenka pozwoliła mu się w pewien sposób otrząsnąć z niedawnej traumy. Kiedy się
odezwał, w jego głosie brzmiała szczera fascynacja.
- Nie wiem. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że ktoś cię przeklął.
Tak, nawet nie chciało mi się liczyć, na ile sposobów Wróciłam do środka.
- Zadzwonię do szeryfa.
Wyszedł na werandę, ostrożnie obchodząc truchło królika, i powiedział:
- Poczekaj, aż schowam gdzieś broń.
Przeklęta. W tej chwili to słowo było za słabe, żeby opisać moje życie.
Musiałam wyjaśnić szeryfowi Marksowi obecność Cormaca.
- To przyjaciel. Przyjechał z wizytą - powiedziałam. Marks posłał mi domyślne
spojrzenie w stylu „nie obchodzi mnie, co ludzie robią w zaciszu swoich domów". Nie
pozostawiało wątpliwości, co według niego dzieje się w zaciszu mojego domu. Cormac
stał na werandzie, oparty o ścianę, i z dystansem obserwował działania policji. Ukrył swój
arsenał - trzy strzelby, cztery sztuki krótkiej broni różnych rozmiarów i kształtów, a także
zamykane na klucz pudło wielkości walizki, w którym było Bóg wie co - pod łóżkiem.
Moim łóżkiem.
Marks i zastępca Ted powtórzyli oględziny i znaleźli równie niewiele wskazówek, jak za
pierwszym razem.
- No więc, zrobię tak. Postawię tu zastępcę na obserwacji na dwie noce - powiedział
Marks, kiedy już skończył. -Zadzwonię też do znajomego z policji w Kolorado Springs. To
specjalista od satanizmu i sekciarskich obrzędów. Może będzie wiedział o jakiejś grupie,
która działa w okolicy.
- Gdyby to byli sataniści, to czy krzyż nie byłby do góry nogami albo coś w tym stylu?
Jego zniesmaczona mina stała się jeszcze bardziej zniesmaczona.
- Szeryfie, nie sądzi pan, że jestem celem przez to, kim jestem? - Powinnam raczej
powiedzieć „czym jestem".
- To możliwe. Będziemy musieli wziąć pod uwagę wszystkie fakty.
Nagle poczułam się jak czarny charakter. To był ten aspekt bycia ofiarą, który kazał
zadawać sobie pytanie, czym sobie na to zasłużyłam.
- Zaczniemy obserwację już dzisiaj w nocy. Życzę pani lepszego ranka. - Marks i Ted
podeszli do samochodu i odjechali, znów zostawiając mnie z jatką na werandzie.
Cormac kiwnął głową, wskazując odjeżdżający radiowóz.
- Małomiasteczkowy glina nie ma pojęcia o takich rzeczach.
- A ty masz?
- To magia krwi.
- No tak. Ale jakiego rodzaju? Kto to robi?
- A kogo ostatnio wkurzyłaś? - Miał tupet, żeby się do mnie uśmiechnąć.
Oparłam się o balustradę i westchnęłam.
- Nie mam pojęcia.
- Dojdziemy do tego. Masz łopatę i wąż ogrodowy? Zajmę się tym.
To już było coś.
- Dzięki.
Kiedy znów zajrzałam do Bena, zobaczyłam, że przekręcił się na bok i zwinął w kłębek,
szczelnie otulając kocem. Jego skóra nabierała koloru, a rany goiły się pod strupami.
Dotknęłam jego czoła: ciągle miał gorączkę. I nadal się trząsł.
W pokoju czuć było dziwny odór potu i choroby i własny zapach Bena, w którym
rozróżniałam woń jego ciuchów, wody po goleniu i pasty do zębów. I czegoś jeszcze. Jego
zapach się zmieniał, coś dzikiego i piżmowego zakradało się między zwykłe wonie
cywilizacji. Zawsze wyobrażałam sobie to jako sierść pod skórą - byt to zapach innego
likantropa, który był tutaj, w pokoju, wraz ze mną. Moje likantropiczne ja, moja wilczyca
ożywiła się, poruszyła pod moimi zmysłami, zaciekawiona. Chciała go ocenić: przyjaciel,
rywal, wróg, alfa, własne stado, cudze stado, kto?
Przyjaciel. Miałam nadzieję, że wciąż będzie przyjacielem, kiedy się obudzi.
Zmusiłam go, żeby napił się wody. Z pomocą Cormaca uniosłam jego barki,
podtrzymałam głowę i przystawiłam mu szklankę do ust. Wylało się tyle samo, ile wpadło
do środka, ale jego gardło się poruszyło - wypił trochę. Nie obudził się, ale zaczął się
wiercić, zaciskając powieki i jęcząc cicho.
Szeptałam kojąco, mając nadzieję, że nie wybije się ze snu. Musiał odpoczywać, dopóki
jego ciało nie wydobrzeje. Potem zmusiłam Cormaca, żeby coś zjadł. Nie chciał mi
powiedzieć, kiedy jadł ostatnio ani kiedy spał.
Być może parę dni temu. Usmażyłam jajka i bekon. Jeszcze nie spotkałam mięsożercy,
który mógłby się oprzeć jajkom i bekonowi. A Cormac z całą pewnością był mięsożercą.
Po śniadaniu rozwinął śpiwór na kanapie i położył się. Był jasny dzień, ale on ułożył się
na boku i zasnął natychmiast, oddychając głęboko i miarowo. Zazdrościłam mu tej
zdolności zasypiania gdziekolwiek i kiedykolwiek.
Usiadłam przy biurku, bo nie miałam innego miejsca do siedzenia, ale nie włączałam
komputera.
Zwiesiłam głowę i położyłam się na stole.
Pomyślałam, że więcej nie zniosę. Dotarłam do granicy. Jeśli kiedykolwiek przemiana w
wilka wydawała mi się dobrym pomysłem, to właśnie w tej chwili.
- Norville?
Zaskoczona, wyprostowałam się. Cormac jednak nie spał. Podparł się na łokciu.
- Dziękuję - powiedział.
Popatrzyłam mu w oczy. Zobaczyłam w nich potworne zmęczenie. Brak nadziei.
Powiedziałam mu wcześniej, że z Benem będzie okej, ale nie wiedziałam, czy w to
uwierzył.
- Nie ma sprawy. - Cóż innego mogłam powiedzieć?
Odwrócił się tyłem do mnie i zasnął.
Rozdział 5
Włączyłam komputer i zaczęłam pisać. Wszystko, co mi przyszło do głowy: o niemiłych
niespodziankach fundowanych znienacka przez życie, o wydarzeniach, które sprawiają, że
przyjaciele zjawiają się na twoim progu, błagając o pomoc, nawet kiedy czujesz, że życie
nieodwołalnie wyrwało się spod kontroli. Człowiek jakimś cudem robi, co musi. Pędzi
przed siebie i ma nadzieję, że będzie dobrze. Pisałam o tym, jak to jest znaleźć się pod
ścianą, i zrobiłam listę powodów, dla których musiałam pozostać człowiekiem. Czekolada,
jak zawsze, była na jednym z pierwszych miejsc. Siedziałam w kuchni i jadłam
czekoladowe ciastka, kiedy Cormac się obudził. Było już po zmroku.
Patrzyłam przez okno tam, gdzie nieopodal wylotu drogi stał samochód zastępcy Teda,
ukryty między drzewami. Zauważyłam go, kiedy włączył światło w szoferce, żeby zjeść
kanapkę.
Cormac usiadł, przetarł twarz i przeciągnął się, wyginając plecy do tyłu i unosząc ręce.
Coś chrupnęło.
- Na co patrzysz?
- Zobacz - powiedziałam. - To ci się spodoba. Przyszedł do kuchennej części, a ja
odsunęłam się na bok i zrobiłam mu miejsce, żeby mógł wyjrzeć przez okno.
Zastępca szeryfa wciąż miał zapalone światło, przez co jego samochód jarzył się jak
latarnia morska wśród drzew. Cormac prychnął drwiąco.
- Nikogo nie złapią, jeśli tak wygląda obserwacja w ich wydaniu.
Dopóki ten gliniarz tam siedzi, nikt nie zbliży się na odległość kilometra do mojego
domu, żeby rzucać jakąkolwiek klątwę. A w każdym razie nikt inteligentny.
- Przynajmniej rano nie będę miała króliczych flaków na całej werandzie.
- Jesteś wilkołakiem, myślałem, że lubisz takie rzeczy. Świeże mięso z dostawą prosto
pod drzwi. Może to tajemniczy wielbiciel.
- Dziękuję bardzo, ale wolę sama sobie wybierać padlinę.
- Będę pamiętał.
Założył ręce, oparł się o szafki i spojrzał na mnie. Zamrugałam, usiłując wymyślić
dowcipną odpowiedź. W końcu podsunęłam mu torbę, którą trzymałam w ręce.
- Ciasteczko? Pokręcił głową.
- Jak tam Ben?
- Śpi. A jak tam ty?
- Czuję się jak głupek. Ciągle myślę, co mogłem zrobić inaczej.
- To niepodobne do ciebie. Ty jesteś raczej typem faceta, który wali przed siebie z
opuszczoną głową, strzelając ze wszystkich luf. Rozpamiętywanie przeszłości nie jest w
twoim stylu.
- Nic o mnie nie wiesz.
Wzruszyłam ramionami, przyznając mu rację.
- Więc jak to z tobą jest? Ty wiesz wszystko o mojej mrocznej przeszłości. Ja nic nie
wiem o twojej.
- Próbujesz mnie podpuścić - powiedział i uśmiechnął się drwiąco.
- Nie możesz mieć mi za złe, że próbuję.
- Baw się w to w swojej audycji.
Auć. Gdybym tylko prowadziła jakąś audycję. Przyłapałam się na myśli, jak wielką
przysługę musiałabym wyświadczyć Cormacowi, żeby zgodził się udzielić mi wywiadu na
antenie, jeśli nie wystarczyło przyjęcie jego i Bena pod swój dach w czarnej godzinie.
Cormac odepchnął się od szafek.
- Masz tu łazienkę?
- Koło sypialni.
Odszedł, żeby jej poszukać. Minutę później usłyszałam szum prysznica. Przynajmniej
będzie czysty. Odszukałam swoją komórkę, wybrałam numer i wyszłam na dwór.
Powietrze było zimne i rześkie. W domu zrobiło się duszno. Usiadłam na werandzie i
oparłam się plecami o ścianę.
W słuchawce odezwał się kobiecy głos.
- Halo?
- Cześć, mamo.
- Kitty! Jaka miła niespodzianka. Wszystko w porządku?
- A dlaczego miałoby nie być?
- Bo nigdy nie dzwonisz, chyba że coś się stało. Westchnęłam. Miała rację.
- Ostatnie dwa dni były dość ciężkie.
- Och, przykro mi. Co się dzieje?
Mając na tapecie nadprogramowe przeobrażenie, zwierzęce ofiary na werandzie,
prawnika pogryzionego przez wilkołaka i łowcę koczującego w salonie, nie wiedziałam, od
czego zacząć. I czy w ogóle powinnam zaczynać.
- Mnóstwo rzeczy. To skomplikowane.
- Martwię się, że siedzisz tam całkiem sama. Jesteś pewna, że nie chcesz na trochę
przyjechać do domu? Miałaś taki zwariowany rok, że może dobrze by było, gdybyś przez
jakiś czas nie musiała się martwić o takie sprawy jak czynsz.
O dziwo, czynsz był akurat jedną z niewielu spraw, o które się nie martwiłam. I choć
powrót do rodziców, żeby mama mogła mnie trochę poniańczyć, wydawał się dobrym
pomysłem, nie wchodził w grę. Ale mama tego nie rozumiała.
- W tej chwili właściwie nie jestem sama - powiedziałam, starając się tchnąć w głos
trochę optymizmu. - Wpadło do mnie dwóch przyjaciół.
- O, to będzie ci weselej.
Gdybym się po prostu załamała i powiedziała mamie szczerą prawdę, nasze rozmowy
byłyby mniej surrealistyczne. Zadzwoniłam do niej, bo potrzebowałam usłyszeć przyjazny
głos; nie chciałam jej wtajemniczać w krwawe szczegóły.
- Tak, jasne. A co u ciebie? Jak tata i Cheryl?
Zrelacjonowała mi rodzinne sprawy od ostatniej rozmowy - w kółko to samo, ale
przynajmniej czyjeś życie było normalne - i skończyła, odbijając piłeczkę do mnie.
- Jak ci idzie pisanie?
- W porządku - odparłam wesoło. Jeśli będę udawać, że wszystko jest w porządku, to
może w końcu będzie. -Chyba przeszła mi blokada twórcza.
- Wrócisz niedługo do swojego programu? Ludzie ciągle mnie o to pytają.
Skrzywiłam się.
- Może. Właściwie o tym nie myślałam.
- Jesteśmy z ciebie tacy dumni, Kitty. Wielu ludzi jedynie marzy o tym, co ty osiągnęłaś.
Tak bardzo się cieszyliśmy, patrząc, jak odnosisz sukces.
Nie mogła rozdrapać moich ran skuteczniej, nawet gdyby się postarała. Odniosłam taki
sukces i właśnie spuszczałam go do kibla. Ale ona naprawdę była dumna i szczęśliwa. A
kiedyś się bałam, że będzie zszokowana tym, co robię.
Wzięłam głęboki wdech, żeby opanować głos. Załamanie w tej chwili nie przyniosłoby
nic dobrego.
- Dzięki, mamo. To wiele dla mnie znaczy.
- Kiedy wreszcie przyjedziesz nas odwiedzić?
- Nie wiem... Mamo, cudownie było z tobą pogadać, ule muszę już kończyć.
- Och, ale dopiero co zadzwoniłaś...
- Wiem, przepraszam. Ale mówiłam ci, że mam gości, prawda?
- Więc lepiej do nich wracaj. Miło było cię usłyszeć.
- Pozdrów ode mnie tatę.
- Pozdrowię. Kochamy cię.
- Ja was też.
Długo siedziałam na werandzie z telefonem na kolanach. Szukałam kogoś, na kim
mogłabym się oprzeć. Cormac i Ben zjawili się ze swoimi kłopotami i nie byłam pewna,
czy sobie z tym wszystkim poradzę. Wilki powinny trzymać się w watahach. Powinnam
mieć pomoc w takich chwilach. Ale nie miałam nikogo. Wróciłam do środka, do swojego
mleka i ciastek.
Prysznic w sypialni ucichł. Jakieś dziesięć minut później Cormac przyszedł do salonu z
mokrymi włosami zaczesanymi do tyłu. Ogolił się, zostawiając tylko wąsy, swój znak
firmowy. Zapinał pas z kaburą.
- Pójdę pomóc naszemu szeryfowi Rosco w obserwacji. Sam trochę zapoluję. - W jego
głosie było słychać pogardę. Nosiło go, ale też nie spodziewałam się, że spędzi w łóżku
kolejne dwanaście godzin.
- Uważaj na siebie.
Spojrzał na mnie, zabawnie unosząc brwi.
- Naprawdę? Westchnęłam bezsilnie.
- Nie chciałabym, żeby cię zastrzelił, jeśli cię weźmie za przestępcę.
- A kto mówi, że nim nie jestem? Skrzywiłam się i potarłam czoło.
- Jestem zbyt zmęczona, żeby się z tobą o to kłócić.
- Prześpij się - powiedział. - Zajmij kanapę.
- A gdzie ty będziesz spał?
- Na podłodze, jeśli uznam, że potrzebuję snu. Opiekowałaś się Benem przez cały dzień,
w nocy ja będę miał na niego oko. Zajmij kanapę.
Chata nie była zaprojektowana dla trzech osób, które ze sobą nie sypiały.
- Dobra. - Nie dosypiałam od paru dni i byłam zmęczona. Zanim podeszłam do kanapy,
odwróciłam się jeszcze do Cormaca.
- Jeśli Ben się obudzi, to mi powiedz, okej? Będzie skołowany, muszę z nim
porozmawiać.
- Obudzę cię. Nie martw się.
- Nie mogę przestać się martwić. Przykro mi.
- Idź spać, Norville. - Uniósł rękę, jakby chciał ją wyciągnąć w moją stronę; przez
moment sądziłam, że mnie dotknie. Przygotowałam się na to, moje serce przyspieszyło.
Co on wyprawiał? Ale odwrócił się i wyszedł z chaty, zanim cokolwiek się stało.
Usiadłam powoli na kanapie i otuliłam się kocem. Poduchy były wiekowe, o wiele za
bardzo wygniecione, żeby było na nich wygodnie. Ale to nie była podłoga, więc się
położyłam.
To był błąd, pomyślałam, zasypiając. Cormac i ja w tym samym domu - fatalny błąd.
Obudziłam się, kiedy łowca wkładał polano do piecyka. Nie czułam zimna. Sama pewnie
pozwoliłabym, żeby ogień wygasł. Niebo za oknem było jasne. Znów nastał ranek. Cormac
zaniknął drzwiczki pieca, usiadł na dywaniku i zapatrzył się na płomienie przez małą
kratkę z przodu.
Nie ruszył się i nie zauważył, że nie śpię i mu się przyglądam. Wciąż miał cienie pod
oczami, włosy wyschły mu w nieładzie. Zdjął kurtkę i buty, i pas z kaburą. Miał na sobie
czarny T-shirt i dżinsy. Jego ręce były blade, muskularne.
Nagle spojrzał na mnie i przyłapał mnie na tym, że się na niego gapię.
Opanowałam łaskotanie w żołądku i starałam się nie zareagować, zachować spokój.
- Rosco jeszcze tam jest? - spytałam.
- Tak. Zasnął koło drugiej nad ranem. Pewnie niedługo się obudzi i stąd wyniesie.
- A na werandzie nie ma martwych zwierząt?
- Nie.
Wtuliłam twarz w poduszkę i zachichotałam.
- Gdyby to nie dotyczyło mnie, byłoby cholernie zabawne.
- Coś znalazłem. - Wyciągnął rękę.
Najpierw na to spojrzałam, po czym ostrożnie otworzyłam dłoń, żeby wziąć przedmiot.
Był to krzyżyk z drutu kolczastego, pojedynczy drut zapętlony w odpowiedni kształt, mniej
więcej długości mojego palca. Stal była gładka, drut ostry. Nie stępiały czy zardzewiały, co
oznaczało, że nie leżał na dworze zbyt długo.
- Myślisz, że to od mojego ofiarnego fanklubu?
- Być może. Jeśli tak, pytanie brzmi, czy zostawili to celowo, czy tylko zgubili? Jeśli
celowo, to on coś znaczy. Powinien coś znaczyć.
- Co?
- Nie wiem.
Niemal czułam złą wolę, sączącą się z tego przedmiotu. A może po prostu kolce
wyglądały złowrogo.
- I co ja mam z tym zrobić?
- Doradzałbym znalezienie kogoś, kto ma kuźnię, by to stopił na żużel. Na wszelki
wypadek.
Uważał, że ta rzecz jest przeklęta, i przyniósł ją do mojego domu? Jęknęłam
sfrustrowana. Chciałam wyrzucić krzyżyk, ale zamiast tego położyłam go na podłodze.
- Dlaczego krzyż?
- Cała masa systemów magicznych zapożycza symbole z chrześcijaństwa. W tej części
kraju to może być sekta ewangelicka albo jakiś curandero.
- Curandero. Meksykański znachor, tak?
- Oni robią przeróżne rzeczy. Czasami przechodzą na stronę zła.
- Sporo wiesz o tych sprawach.
- Muszę wiedzieć jak najwięcej, to mi pomaga w pracy. Ludzie, którzy mnie zatrudniają,
są przekonani o istnieniu takich rzeczy. Muszą wierzyć w wilkołaki i czary, skoro w ogóle
mnie wzywają. Symbole mogą się różnić, rytuały bywają inne, ale oni wszyscy mają jedną
wspólną cechę: wierzą w to, co niewiarygodne.
Wiesz, o czym mówię. Jesteś jedną z nich. Należysz do wierzących.
- Ja wierzę tylko w to, czym sama jestem. Nic nie wiem o takich sprawach.
- Do diabła, ja też nic nie wiem. Ledwie liznąłem temat. Na świecie jest mnóstwo
dziwnego gówna.
Był wyjątkowo rozmowny. Nie wiedziałam, czy to przez stres, czy niewyspanie. A może
siedzenie w maleńkiej chacie przy piecu w zimny poranek sprawiało, że ludzie robili się
milsi.
- A jak się dowiedziałeś o tym dziwnym gównie? Bo ja pewnego ranka, zaraz po tym,
kiedy zostałam zaatakowana. Stała nade mną cała wataha i mówiła: „Witaj w rodzinie i
baw się dobrze". Ale kto powiedział tobie?
Uśmiechnął się, jednak ten uśmiech był blady i zimny
- Nie pamiętam, żeby ktokolwiek mi mówił, że wilkołaki istnieją naprawdę. Zawsze to
wiedziałem. Moja rodzina... Polujemy na likantropy od ponad stu lat. Ojciec mnie tego
nauczył.
- Ile miałeś lat, kiedy umarł? Spojrzał na mnie ostro.
- Kto ci powiedział, że nie żyje?
- Ben.
- Drań - mruknął Cormac.
- Nic więcej nie powiedział - rzuciłam pospiesznie. -Spytałam, jak się poznaliście i czy
zawsze miałeś takie marne poczucie humoru, a on powiedział, że masz prawo nie mieć
poczucia humoru. Spytałam o powód, więc mi go wyjaśnił.
Wpatrywał się we mnie i to mi się nie podobało. Wśród wilków spojrzenie w oczy było
wyzwaniem. Na myśl o wyzwaniu rzuconym przez Cormaca wilczyca we mnie zaczęła się
kulić ze strachu. Nie mogłam z nim walczyć. Odwróciłam oczy, szczelnie otulając się
kocem.
- Ciągle za dużo gadasz, wiesz? - powiedział.
- Wiem.
- Miałem szesnaście lat - zaczął w końcu. - Po śmierci taty wprowadziłem się do Bena i
jego rodziców. Jego mama była siostrą mojego ojca.
- Zatem Ben też wiedział. Znał historię rodziny.
- Trudno powiedzieć. Myślę, że ciocia Ellen najchętniej by o tym wszystkim zapomniała.
Jezu, co ja jej powiem?
- Nic - odparłam sucho. - Przynajmniej do chwili, kiedy pełnia księżyca wypadnie w Boże
Narodzenie i Ben będzie musiał się wytłumaczyć, dlaczego nie przyjeżdża do domu na
święta.
- Mówisz z doświadczenia.
- Tak. Skoro Ben nie wiedział od samego początku o polowaniach na wilkołaki, jak go w
to wciągnąłeś?
- Nie wciągnąłem go...
- Okej, więc jak go wprowadziłeś w temat?
Dlaczego chcesz wszystko o mnie wiedzieć? Jesteś interesujący. Cormac nic nie
odpowiedział, tylko znów zaczął się na mnie gapić trochę zbyt intensywnie.
- Możesz tak na mnie nie patrzeć? - powiedziałam. -To mnie denerwuje.
- Ale jesteś interesująca.
O rany. To ściskanie w żołądku nie oznaczało strachu. Nie tym razem.
Kiedyś pocałowałam Cormaca. To była podobna sytuacja. Siedzieliśmy i gadaliśmy, i
pozwoliłam, żeby chwilowy impuls przesłonił rozsądek. A on odwzajemnił pocałunek;
trwało to około sekundy. Potem wyszedł z pokoju, nazywając mnie potworem.
Zbyt wiele podobnych incydentów mogło wpędzić dziewczynę w kompleksy.
Tym razem nie uciekał.
Spuściłam nogi z kanapy i zsunęłam się na podłogę. Wylądowałam przed nim na
klęczkach tak blisko, że mogłam go złapać. A on wciąż nie uciekał. Szczerze mówiąc, nawet
nie drgnął, jakby czekał, aż do niego przyjdę. Jak to robiły wilki? Czy to nie chłopcy
powinni ganiać za dziewczynami? Ale on nie był wilkiem.
Nie zrozumiałby sygnałów.
Wilczyca przestawała się kulić, przezwyciężała niepokój. O tak, był straszny. O tak, był
twardy. To oznaczało, że mógł nas bronić. To jej wystarczało. To i fakt, że pachniał, jakby
mnie pragnął. Biły od niego ciepło i zapach potu, którego nawet nie było widać. Był
spięty, nieruchomy jak głaz. Wystarczyłby jeden mój dotyk, bym wyrwała go z tego
odrętwienia. Uniosłam rękę.
- Cz... czuję wasz zapach. - Głos był cichy i boleśnie zachrypnięty.
Podskoczyłam chyba na metr. Moje serce waliło jak młot pneumatyczny i byłam gotowa
do ucieczki. W drzwiach sypialni stał Ben, opierając się o ścianę. Wciąż był bez koszuli.
Miał bladą, mokrą od potu skórę i rozczochrane włosy. Patrzył spod półprzymkniętych
powiek i krzywił się zdezorientowany, jakby nie wiedział, gdzie jest.
- Wszystko czuję - powiedział, chrypiąc, jakby miał zapalenie oskrzeli. Dotknął czoła;
jego ręka drżała.
- Ben. - Podbiegłam do niego, chcąc wziąć go za ramię i zaprowadzić z powrotem do
łóżka. Nie był jeszcze zdrowy, nie powinien wstawać.
Ale ledwie go dotknęłam, szarpnął się do tyłu. Walnął o ścianę, twarz zesztywniała mu
z przerażenia.
- Nie, twój zapach... twój zapach jest zły... Instynktownie rozpoznał we mnie drugiego
wilkołaka, potencjalne zagrożenie.
Odwróciłam się, żeby zawołać Cormaca, ale on był już przy Benie i trzymał jego rękę,
próbując go unieruchomić.
- Nie, Ben. Jestem niegroźna. Wszystko w porządku. Weź głęboki oddech. Wszystko jest
okej. - Próbowałam przytrzymać jego twarz, zmusić, żeby mnie powąchał i rozpoznał mój
zapach jako przyjazny, ale odskoczył do tyłu. Przewróciłby się, gdyby Cormac go nie
podtrzymywał.
Znów stanęłam obok niego, chcąc pomóc zaciągnąć go do łóżka. Tym razem przechylił
głowę w moją stronę, mrużąc oczy, jakby próbował złapać ostrość. Jego wzrok też się
zmieniał.
- Kitty?
- Tak, to ja - powiedziałam z ulgą. Rozpoznał mnie. Zawisł na mnie, opierając głowę na
moim ramieniu, jakby chciał mnie objąć. Odnalazł moją dłoń i uścisnął ją mocno.
- Nie pamiętam, co się stało. Nic nie pamiętam - wymamrotał w moją koszulkę.
Ale pamiętał, że stało się coś, o czym powinien pamiętać. Jego wzburzenie w dużej
mierze wynikało pewnie ze stresu - z niepokoju, który brał się z wypierania traumy.
Trzymałam go przez chwilę, szepcząc nonsensowne, kojące słowa, aż przestał się trząść.
Cormac, sztywny i zażenowany, wciąż go podpierał, by utrzymał się w pionie.
- Chodź, Ben. Wracamy do łóżka.
Ben skinął głową, więc przełożyłam sobie jego rękę przez ramię. We dwoje
odprowadziliśmy go do łóżka. Padł na posłanie i zasnął niemal natychmiast. Wciąż
trzymał mnie za rękę. Poczekałam, aż miałam pewność, że zasnął. Gdy jego oddech stał
się głęboki i miarowy, delikatnie rozwarłam jego palce i wysunęłam dłoń.
Cormac, który stał w nogach łóżka, przeczesał włosy palcami i ciężko westchnął.
- To normalne?
Odsunęłam wilgotne strąki z twarzy Bena.
- Nie mam pojęcia, znam tylko to, przez co sama przechodziłam. Przespałam cały
proces. A przynajmniej nic więcej nie pamiętam. Ale ja byłam ranna o wiele poważniej niż
on. - Miałam poszarpane biodro i pół nogi obdarte ze skóry. Oczywiście nie miałam na
dowód żadnych blizn.
- Nie okłamuj mnie. Będzie z nim dobrze? W kółko mnie o to pytał.
- A czy ja wyglądam na wróżkę? Nie wiem.
- Jak to, nie wiesz?
Posłałam mu wściekłe spojrzenie, z moich oczu wyjrzała wilczyca. Rzuciłam wyzwanie i
nie obchodziło mnie, czy potrafił je odczytać.
- Z jego ciałem będzie w porządku. Fizycznie dochodzi do siebie. A psychicznie... to już
zależy od niego. Dopóki nie oprzytomnieje, dopóty nie dowiemy się, czy od tego zwariuje,
czy nie.
Cormac przetarł dłonią twarz i zaczął chodzić po pokoju. Cały drżał z napięcia;
wyłącznie siłą woli powstrzymywał się, żeby czegoś nie rozwalić.
- Ben jest twardy - powiedział w końcu. - Nie zwariuje od tego. Nic mu nie będzie. -
Wypowiedział te słowa jak jakąś mantrę. Jakby wierzył, że powtarzane wystarczająco
często muszą okazać się prawdą.
Wściekłość w moich oczach zmieniła się w litość. Szkoda, że nie potrafiłam go uspokoić.
Przekonać, że zrobił wszystko, co w jego mocy. Cormac nigdy nie był słaby. Założyłabym
się, że nigdy nie czuł się tak bezradny jak teraz. Może powinnam się martwić, czy i on nie
zwariuje.
Jeszcze bardziej.
Cormac wyszedł z pokoju i po chwili usłyszałam odgłos otwieranych i zamykanych
drzwi. Nie pobiegłam za nim - bałam się zostawiać Bena samego. Nasłuchiwałam, czy
uruchomi jeepa, ale nie zrobił tego. Cormac nie porzucał mnie z tym wszystkim. Może po
prostu musiał się przejść.
Przyniosłam laptop do sypialni i przyciągnęłam krzesło do łóżka. Pisałam, pilnując
Bena. Nikomu nie życzyłabym likantropii, a już na pewno nie przyjacielowi. Życie było
wystarczająco ciężkie bez konieczności radzenia sobie z czymś takim. A ludzie
zachowywali się w tej sytuacji w przeróżny sposób. Niektórym uderzały do głowy siła i
niemal całkowita niewrażliwość na obrażenia. Stawali się brutalami i rozkoszowali się
przemocą, do której byli zdolni. Osoby, które z natury były na granicy psychozy, popadały
w obłęd. Jeszcze jedno psychiczne obciążenie przepełniało miarę ich wytrzymałości.
Niektórzy stawali się pasywni, pozwalali, żeby nowa natura ich połknęła. A niektórzy
się adaptowali. Wprowadzali zmiany w swoim życiu i pozostawali sobą.
Żałowałam, że nie wiem o Benie dość, by zgadnąć, którą drogą pójdzie.
Zadzwoniła moja komórka i odebrałam telefon od szeryfa Marksa.
- Zastępca, którego wysłałem na patrol przy pani domu, nie widział ani śladu sprawcy –
poinformował mnie.
- A wie pan, że przez połowę nocy miał zapalone światło w kabinie? - odparłam.
Marks milczał długą chwilę. Uśmiechnęłam się szeroko, wyobrażając sobie jego minę.
- Porozmawiam z nim - powiedział w końcu. - Dzisiaj też spróbuję kogoś tam posłać.
Proszę dać znać, gdyby pani coś zauważyła.
- Oczywiście, szeryfie - przytaknęłam.
Mijały godziny, zapadł zmrok, a Cormac ciągle nie wracał. Postanowiłam, że nie będę
się martwić. Był dużym chłopcem, potrafił się o siebie zatroszczyć. A ja z pewnością nie
dałabym rady niańczyć i jego, i Bena.
Ben nie obudził się od tamtej chwili, kiedy padł na łóżko. Nie miałam pojęcia, jak długo
musiałby być w takim stanie, żebym miała powody do niepokoju. A kiedy już zacznę się
martwić, do kogo powinnam zadzwonić po pomoc? Do watahy wilkołaków, która
wykopała mnie z Denver? Do Centrum Biologii Paranaturalnej, rządowej jednostki
badawczej, która przechodziła reorganizację po zniknięciu poprzedniego dyrektora, o
czym, naturalnie, nic nie wiedziałam?
Tak długo gapiłam się w ekran laptopa, że zaczęłam przysypiać. Słowa zamazywały się i
choć twarde, kuchenne krzesło, na którym siedziałam, nie było szczególnie wygodne,
zdołałam się skulić i zwiesiłam głowę.
Wtedy odezwał się Ben.
- Cześć.
Nie wydawał się ani półprzytomny, ani spanikowany. Wciąż miał trochę szorstki głos,
ale była to chrypka kogoś, kto już wychodzi z przeziębienia. Leżał na łóżku i patrzył na
mnie. Jedną rękę trzymał na kocu, którym był przykryły, a palce ściskały jego brzeg.
Wstałam z krzesła, odstawiłam laptop i podeszłam do łóżka.
- Cześć - powiedziałam. - Jak się czujesz?
- Gównianie. Uśmiechnęłam się słabo.
- I słusznie. Miałeś gówniany tydzień.
Roześmiał się, potem zakaszlał. Omal nie zaczęłam podskakiwać i tańczyć. To był Ben.
Wrócił, nie oszalał.
- Jakoś dziwnie cię cieszy ten mój gówniany tydzień.
- Cieszę się, że się obudziłeś. Spałeś jak kłoda.
- Tak. - Oderwał ode mnie wzrok i zaczął oglądać ściany, sufit, przykrywający go koc.
Patrzył wszędzie tylko nie na mnie.
- Co pamiętasz? - spytałam.
Pokręcił głową, co mogło znaczyć, że albo nic nie pamiętał, albo nie zamierzał mi
powiedzieć. Obserwowałam go, pełna niepokoju i matczynych uczuć; miałam ochotę
jednocześnie otulić go kocem, pogłaskać po głowie, nakarmić i przynieść mu szklankę
wody. Chciałam, żeby się rozluźnił. Chciałam, żeby poczuł się lepiej, a nie miałam
najbledszego pojęcia, jak to osiągnąć. Więc tylko sterczałam nad nim, a w końcu
przysiadłam na łóżku. Niewiele brakowało, żebym zaczęła załamywać ręce.
Spytał głosem bez wyrazu:
- Dlaczego Cormac mnie tu przywiózł?
- Pomyślał, że będę mogła pomóc.
- Dlaczego mnie po prostu nie zastrzelił?
O ile wiedziałam, broń Cormaca wciąż była pod łóżkiem. Tym łóżkiem. Lepiej, żeby Ben
o tym nie wiedział. Ho jeśli Cormac się mylił i Ben jednak miałby dość odwagi, żeby się
zabić? Co musiałabym zrobić, żeby go powstrzymać? Nie mogłam pozwolić Benowi
umrzeć. Nie chciałam, żeby się poddał ani on, ani Cormac.
Przemówiłam cicho, sztywna ze zdenerwowania:
- Będziesz musiał jego zapytać.
- Gdzie on jest?
- Nie wiem. Wyszedł.
Jego spojrzenie znów skupiło się na mnie, nareszcie. Dostrzegłam w nim przebłysk
dawnego Bena.
- Jak długo byłem nieprzytomny?
- Dwa dni.
- I wy dwoje tkwiliście tu razem przez cały ten czas? -Zmarszczył czoło z namysłem. - I
jak się to sprawdza?
- Jeszcze mnie nie zabił.
- On cię nie zabije, Kitty. Wręcz przeciwnie, myślę, że raczej...
Wstałam gwałtownie.
- Jesteś głodny? Oczywiście że jesteś głodny, nie jadłeś od dwóch dni.
Na werandzie zadudniły kroki. Ben spojrzał w stronę frontowego pokoju w tej samej
chwili co ja, a jego dłoń zacisnęła się na kocu. Powoli przeszłam do salonu.
Drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich Cormac. W rękach trzymał strzelbę.
- Masz zamrażarkę, nie? - powiedział.
- Hę? - Zamrugałam, starając się umieścić jego pytanie w jakimś kontekście. Nie udało
mi się. - Tak. A co?
Wskazał kciukiem za siebie, na dwór. Podeszłam do drzwi i wyjrzałam. Na środku
polany, przed chatą, był martwy jeleń. Po prostu leżał bezwładnie, ze sztywnymi nogami i
wyprężonymi plecami. Nie miał rogów. Nie widziałam krwi, ale ją czułam. Jeszcze stygła.
Został zabity przed chwilą. Zaburczało mi w brzuchu, ale zignorowałam to siłą woli.
- To jest jeleń - powiedziałam głupio.
- Muszę go jeszcze oporządzić i podzielić mięso. Jest miejsce w zamrażarce?
- Ty go zabiłeś?
Spojrzał na mnie ze złością.
- Tak.
- Czy jest chociaż sezon łowiecki?
- A myślisz, że mnie to obchodzi?
- Zastrzeliłeś jelenia i... przywlokłeś go tutaj? Przyniosłeś? Dlaczego?
- Musiałem coś zastrzelić.
Zagapiłam się na niego. Ja też tak czasem miałam. Miałam tak raz w miesiącu, w noc
pełni księżyca.
- Musiałeś coś zastrzelić.
- Tak. - Wypowiedział to słowo jak wyzwanie.
I które z nas było potworem? Ja przynajmniej miałam wymówkę dla swojej żądzy krwi.
- Ben się obudził - powiedziałam. - I jest przytomny. Ben stał w drzwiach, przytrzymując
koc, którym okrył ramiona. Włosy miał rozczochrane, jego szczękę pokrywał zarost i
wyglądał na wykończonego, ale nie sprawiał wrażenia, jakby miał się zaraz przewrócić. On
i Cormac patrzyli przez chwilę na siebie, atmosfera w pokoju stała się gęsta. Nie
potrafiłam odczytać, co się między nimi dzieje. Poczułam nagłą chęć wyniesienia się stąd.
Wyobraziłam sobie, że dzwonię do własnej audycji: „Tak, cześć, jestem wilkołakiem i
utknęłam w leśnej chacie z drugim wilkołakiem i łowcą..."
- Hej - powiedział w końcu Cormac. - Jak się czujesz?
- Nie wiem - odparł Ben. - Po co ci ta strzelba?
- Byłem na polowaniu.
- I upolowałeś coś?
- Tak.
Mój głos był piskliwy od fałszywej wesołości.
- To może wyciąłbyś nam od razu kilka steków i zjedlibyśmy kolację.
- Taki miałem plan. Jeśli możesz zniżyć się do jedzenia mięsa, które wybrał ktoś inny -
dodał. - Ach, i znalazłem jeszcze jeden taki gadżet. - Rzucił coś w moją stronę.
Zaskoczona, wyciągnęłam rękę... ale rozmyśliłam się i zrobiłam krok w tył. I dobrze, bo
na podłodze zaklekotał kawałek kolczastego drutu. Był wygięty w kształt krzyża jak
poprzedni, który wciąż leżał koło piecyka. Kopnęłam ten nowy w kierunku pierwszego.
Ben ruszył w stronę drzwi wejściowych, stąpając powoli, jakby na nowo uczył się
chodzić. Cormac mógłby zmienić zdanie, pomyślałam z roztargnieniem. Trzymał strzelbę,
miał okazję zabić Bena. Wystarczyłoby, żeby ją uniósł i wypalił. Ben chyba tego nie
zauważał albo nie sądził, żeby coś mu groziło. Albo po prostu miał to w nosie. Cała jego
uwaga była skupiona na drzwiach i na tym, co znajdowało się za nimi. Cormac przepuścił
go i Ben wyszedł na werandę.
Poszłam za nim.
Zapatrzył się na jelenia. Po prostu wpatrywał się w niego, ściskając koc wokół siebie i
trzęsąc się, jakby mu było zimno, chociaż moim zdaniem mróz nie był aż tak ostry.
- Czuję go - powiedział. - Czułem aż z sypialni. I ładnie pachnie. Nie powinien, ale
pachnie.
Świeża krew rozlana na ziemi, gorąca i gęsta, sącząca się ze stygnącego mięsa i
chrupiących, pełnych szpiku kości - doskonale wiedziałam, o czym mówi. Ślinka by mi
ciekła, gdybym nie była taka zdenerwowana.
- To dlatego, że jesteś głodny - wyjaśniłam łagodnie.
- Mógłbym go zjeść od razu, prawda? Gdybym chciał, mógłbym go zjeść na surowo, ze
skórą i wszystkim...
- Wejdź do środka, Ben. Proszę cię. Cormac się tym zajmie.
Ben stał tak sprężony, tak sztywny, że bałam się go dotknąć, żeby nie pękł - dosłownie i
w przenośni. Mógłby się na mnie rzucić. Budziło się w nim coś zwierzęcego, czaiło się tuż
pod skórą.
Bardzo delikatnie dotknęłam jego ramienia.
- Chodź.
Wreszcie oderwał wzrok od jelenia. Odwrócił się i pozwolił zaprowadzić do środka.
Kilka godzin później Cormac układał kawałki zapakowanej dziczyzny w zamrażarce, a ja
zdejmowałam steki z grilla. Okazało się, że wszyscy obecni lubią krwiste. Kto by pomyślał.
Cormac skończył sprzątanie na zewnątrz i podszedł do kuchennego zlewu, żeby umyć
ręce.
- Jutro znajdę kogoś, kto się zajmie skórą. Resztę zakopałem...
- Nie chcę wiedzieć, co zrobiłeś z resztą - powiedziałam, unosząc rękę, żeby go uciszyć.
Wyjęłam talerze z szafki.
- No przestań, przecież widywałaś już takie rzeczy. Szczerze mówiąc, mogłaś mi pomóc.
- Tak naprawdę nie mam pojęcia o oporządzaniu jelenia. Zazwyczaj po prostu
rozrywam mięso zębami.
Ben siedział przy stole, gapiąc się tępo w blat. Cormac dał mu ciuchy na zmianę, ale on
wciąż owijał się w ten koc. Starałam się nie przejmować. Potrzebował czasu, żeby
przywyknąć, i tyle. Ale to, że nie brał udziału w naszych przekomarzaniach, było dziwne.
Stół - antyk z lakierowanego drewna, z dwoma prostymi krzesłami do kompletu - był
mały i ledwie wystarczał dla dwóch osób, a absolutnie nie pomieściłby trzech. Kiedy już
ułożyłam steki na talerzach, Cormac, nie ruszając się ze swojego miejsca przy szafce, wziął
swój i zaczął jeść na stojąco. Pozostałe dwa talerze zaniosłam na stół. Jeden, razem z
kompletem sztućców, podsunęłam Benowi. Wyrwany z zamyślenia, przeniósł wzrok na
jedzenie.
Żeby nad nim nie sterczeć, usiadłam przy swoim nakryciu. Ale nie mogłam się
powstrzymać i przyglądałam mu się uważnie.
Mięso wygląda inaczej, kiedy jest się wilkołakiem. Ja sama kiedyś nie byłam szczególnie
zapalonym mięsożercą. Należałam raczej do osób, które idą do restauracji ze stekami i
zamawiają sałatkę. Ale kiedy obudziłam się po ataku i spojrzałam na pierwszy stek, tak
krwisty, że różowy sok sączył się z całej powierzchni, chciałam go połknąć w całości.
Miałam ochotę to zrobić i zemdliło mnie na tę myśl. To było przedziwne, że jednocześnie
czułam głód i mdłości. O mało nie wybuchłam wtedy płaczem, bo dotarło do mnie, że
jestem inna aż do szpiku kości, a moje życie już nigdy nie będzie takie samo.
Co zrobi Ben?
Po chwili wziął nóż i widelec i spokojnie zaczął kroić mięso, spokojnie włożył kawałek
do ust, spokojnie przeżuł i przełknął. Jakby wszystko było w największym porządku.
Równie dobrze mogliśmy jeść zwykły posiłek. Troje normalnych ludzi jedzących
normalną kolację - gdyby nie wyprężające kręgosłup napięcie, które sprawiało, że cisza
była wręcz bolesna. Zgrzytanie noży o talerze działało mi na nerwy.
Ben zjadł pół steku i przerwał, opierając nóż i widelec o brzeg talerza. Wciąż patrząc w
dół, spytał:
- Ile mam czasu?
- Ile masz czasu na co? - spytałam, z premedytacją udając głupią.
Odpowiedział niemal szeptem:
- Ile zostało do pełni?
- Cztery dni - odparłam tak samo cicho.
- Niewiele.
- Nie.
- Nie dam rady - powiedział bez żadnych emocji. Po prostu stwierdził fakt.
Utrudniał całą sprawę. Nie wiem, czego innego się spodziewałam. Zaraził się
nieuleczalną chorobą, a nie wygrał los na loterii. Nadnaturalny świat nie był mu obcy.
Wchodził weń z całą świadomością.
Widział przemianę w wilkołaka - przynajmniej na filmie. Doskonale wiedział, co się z
nim stanie, kiedy wzejdzie księżyc w pełni.
- Wszyscy tak mówią. - Z mojego głosu przebijała frustracja. - Ale dasz radę. Jeśli ja
daję, to i ty dasz.
- Cormac? - Ben spojrzał na kuzyna.
- Nie - odparł łowca. - Nie zrobiłem tego wtedy i nie zrobię teraz. Norville ma rację, to
nie jest dobre rozwiązanie.
Ben patrzył na niego przez chwilę, aż w końcu powiedział:
- Przysięgam na Boga, że nigdy nie pomyślałem, że usłyszę coś takiego z twoich ust. -
Cormac odwrócił oczy, ale Ben mówił dalej: - Twój ojciec zrobiłby to bez zmrużenia oka.
Do diabła, a gdyby przeżył? Wiesz, że by się zastrzelił.
Mój mózg potknął się o tę rewelację i wyciągnął jak długi. Moje usta, jak zwykle,
wkroczyły tam, gdzie zawiodła inteligencja.
- Prr, zaraz. Cormac, twój ojciec. Twój ojciec został zabity przez wilkołaka? O to mu
chodzi?
Zaczęła się trzyosobowa bitwa na spojrzenia: Cormac patrzył ze złością na Bena, Ben
patrzył ze złością na Cormaca, a ja patrzyłam ze złością na jednego i drugiego. Nikt nic nie
mówił, dopóki nie odezwał się Cormac, głosem zimnym jak granit:
- Wiesz, gdzie są moje strzelby. Chcesz się zabić, załatw to sam.
Wyszedł z kuchni, a potem z chaty, w ciemność, trzaskając za sobą drzwiami. Ben gapił
się za nim. Miałam ochotę wrzeszczeć, bo ciągle nic nie mówił.
- Ben?
Znów zaczął jeść, metodycznie krojąc, żując, łykając i przez cały czas patrząc w talerz. Ja
z kolei straciłam apetyt. Odsunęłam talerz i pocieszyłam się myślą, że skoro Ben je, to
raczej się nie zabije. A przynajmniej jeszcze nie w tej chwili.
Po kolacji Ben wrócił do łóżka i znów zasnął. Nadal był chory i potrzebował czasu, żeby
wydobrzeć. A może po prostu unikał sytuacji. Nie zagłębiałam się w temat. Jako że
Cormaca wciąż nie było, położyłam się na kanapie. Zajmowanie się Benem mnie
wykończyło. Musiałam się przespać. A może po prostu unikałam sytuacji.
Miałam szczerą nadzieję, że Cormac nie poszedł zastrzelić kolejnego jelenia. Moja
zamrażarka by tego nie zniosła.
Śniła mi się krew.
Stałam na polanie, na skalistym wzgórzu wśród lasu. Poznałam to miejsce, było
niedaleko chaty. Kiedy spojrzałam w górę, z nieba padał deszcz krwi. Lała się na moją
twarz, spływała po policzkach, po szyi, sklejała mi sierść. Byłam pokryta sierścią, ale nie
potrafiłam stwierdzić, czy jestem wilkiem, czy człowiekiem. Jednym i drugim, i żadnym z
nich. Las śmierdział jak rzeźnia. Czerwone krzyże znaczyły pnie najbliższych drzew
Wymalowane krwią. Potem zaczął się wrzask, jakby darły się na mnie same drzewa: won,
won, won. Wynoś się. Uciekaj. Ale drzewa więziły mnie, poruszały się, żeby mnie
zatrzymać, okrążały, zamykały drogę. Też próbowałam na nie krzyczeć, ale głos zamarł mi
w gardle, a z nieba wciąż padała krew i moje serce tłukło się jak szalone.
Trwało to tylko sekundę, przynajmniej takie miałam wrażenie. Wydawało mi się, że
ledwie zamknęłam oczy, a już je otworzyłam. Ale pokój wypełniało wczesne słońce. Był
ranek, a przy kanapie klęczał Cormac.
- Norville?
Usiadłam szybko. Rozejrzałam się, szukając niebezpieczeństwa - krwi sączącej się ze
ścian.
Spodziewałam się usłyszeć wrzask. Moje serce biło za szybko. Cormac jednak wydawał
się spokojny. Nie zobaczyłam niczego niezwykłego.
- Jak długo tu jesteś? - spytałam trochę zdyszana.
- Właśnie wszedłem. Znalazłem coś, chyba powinnaś na to spojrzeć.
Skinęłam głową, odrzuciłam koce, włożyłam buty i kurtkę. Poszłam za nim.
Powietrze na zewnątrz było lodowate. Nie byłam pewna, czy to tylko kwestia
temperatury. Po swoim śnie spodziewałam się zobaczyć na werandzie kolejnego
wypatroszonego królika. Przewidywałam, że zobaczę krzyże na wszystkich drzewach.
Objęłam się ramionami i wlokłam się za Cormakiem po leśnym poszyciu.
Łowca zatrzymał się jakieś pięćdziesiąt kroków od chaty. Wskazał ziemię, ale dopiero
po chwili zauważyłam to, co chciał mi pokazać: kolejny krzyż z drutu kolczastego,
zagłębiony w ziemię, jakby ktoś go tu upuścił.
- I tu. - Cormac poprowadził mnie kolejne dziesięć kroków ścieżką równoległą do chaty.
Na ziemi leżał drugi krzyż. Nie czekając na dalsze wskazówki, szłam dalej i po chwili
szukania sama znalazłam następny.
Obejrzałam się na Cormaca, lekko spanikowana.
- Tworzą krąg wokół domu - wyjaśnił.
Kolczasty drut stał się czymś więcej niż symbolem. Talizmany dosłownie odgradzały
mnie od świata.
Tworzyły barierę strachu.
- Kto mógł to zrobić? - powiedziałam. - Dlaczego... dlaczego ktoś to robi?
- Nie wiem. Czujesz jakiś zapach? - spytał. Pokręciłam głową. Nie czułam niczego
niezwykłego, chociaż tyle.
- To dziwne, bo powinnam wyczuć trop tego, kto je zostawił. Ale to wygląda tak, jakby
krzyże po prostu pojawiły się tu znikąd. Czy to możliwe?
- Jeśli te talizmany są czymś więcej niż tylko straszakiem, to wszystko jest możliwe. Całą
noc pełniłem straż. Powinienem był coś zauważyć.
- Były tu wczoraj?
- Nie widziałem żadnego.
Kopnęłam ziemię i stłukłam sobie palec. Warknęłam z bólu.
- To mnie doprowadza do obłędu - mruknęłam.
- I pewnie o to chodzi - odparł Cormac.
- Ha. Jakbym sama nie potrafiła doprowadzić się do obłędu.
- Właśnie to robiłaś, zagrzebując się w tych lasach? Doprowadzałaś się do obłędu?
Trochę na to wyglądało. Ale nie musiałam się do tego przyznawać. Zaczęłam zbierać
krzyżyki, szukając kolejnych po okręgu. Chciałam znaleźć wszystkie, co do jednego.
- Kitty... - Jego głos brzmiał karcąco, jakby zamierzał mnie uraczyć jakąś perłą mądrości.
Oboje wiedzieliśmy, że zbieranie krzyży nic nie da. Dopóki się nie dowiemy, kto je
zostawia, będą się pojawiać następne.
- Trzeba zajrzeć do Bena - powiedziałam. - Po tym, co mówił wczoraj wieczorem, nie
powinien być sam. Albo możesz się przespać. Albo coś.
Zrozumiał aluzję. Po chwili wahania poszedł do chaty. Kiedy skończyłam, miałam
szesnaście krzyży z drutu kolczastego zawiniętych w skraj kurtki. Osiemnaście, kiedy
dodałam te dwa, które Cormac przyniósł do chaty. Znalazłam plastikową siatkę na
zakupy, wrzuciłam je wszystkie, zawiązałam torbę i zostawiłam na werandzie. Nie
chciałam ich mieć w domu.
Pomysł Cormaca, żeby je stopić, wydawał się rozsądny.
Kiedy wróciłam do środka, Cormac i Ben siedzieli naprzeciw siebie przy kuchennym
stole, milcząc jak dwa głazy. Cormac patrzył na Bena, a Ben nie patrzył na nic
konkretnego. Zaczęłam przygotowywać śniadanie, udając, że nic się nie dzieje, i starając
się nie zerkać przez ramię. Miałam wrażenie, że przerwałam kłótnię.
- Ktoś chce jajka? Płatki? Chyba mam trochę kiełbasy, która nie jest jeszcze zbyt
przeterminowana. Mrożonej dziczyzny? - Cisza. Mój apetyt nie był tak zdrowy, jak
powinien być. Zdecydowałam się na szklankę soku pomarańczowego. Wreszcie oparłam
się o szafkę i spytałam:
- Kto umarł?
I natychmiast tego pożałowałam. Ben spojrzał na mnie ostro, a Cormac skrzyżował ręce
na piersiach, wzdychając z niezadowoleniem. Nie potrafiłam nic wyczytać z tej mowy
ciała. Może gdybym zmusiła ich do mówienia, a potem zamknęła oczy i udała, że
prowadzę program, zdołałabym dojść, co jest nie tak.
- Pytam serio - powiedziałam głosem bez wyrazu. - Kto umarł?
Ben wstał.
- Idę wziąć prysznic. - Poszedł do sypialni. Został Cormac, który nie chciał na mnie
spojrzeć.
- Powiesz mi, co przegapiłam, czy wszyscy będziemy się omijać, nie gadając ze sobą
przez cały dzień?
- Kusi mnie, żeby powiedzieć, że to nie twoja sprawa.
- Jasne, właśnie dlatego przywiozłeś tu Bena. Bo to nie moja sprawa. Urocze. Co się
dzieje?
- Ben i ja wreszcie do czegoś doszliśmy.
- Do czego?
- Do kompromisu. Miałam ochotę warczeć.
- Powiesz mi wreszcie, dlaczego on ze mną nie gada, a ty na mnie nie patrzysz?
Uznał to za wyzwanie i spojrzał mi prosto w oczy. Gdybym nie opierała się o szafkę,
cofnęłabym się o krok, tyle gniewu i frustracji buchało z jego wzroku.
- Po pełni księżyca, jeśli ciągle będzie chciał, żebym to zrobił, zgodzę się - powiedział.
Potrzebowałam chwili, żeby to rozebrać i zrozumieć, o co chodzi. I dotarło do mnie. Ale
i tak musiałam wyartykułować to jasno i wyraźnie.
- Zastrzelisz go. Tak po prostu. To jedyny człowiek na świecie, któremu ufasz, i zabijesz
go.
- Jeśli będzie tego chciał.
- To nie fair. To za mało czasu, żeby się przystosował do tego, co się z nim stało. Po
pełni księżyca nie będzie szczęśliwszy niż teraz.
- A jak dużo czasu ty potrzebowałaś, żeby stać się zrównoważonym, zintegrowanym
wilkołakiem, jakim jesteś dzisiaj? - Jego słowa ociekały sarkazmem.
Założyłam ręce na piersi i wydęłam usta.
- Bardzo zabawne.
- Tak postanowiliśmy.
- Cóż, jesteście parą kretynów z kompleksem macho! Wstał.
- Czy nadal nie masz nic przeciwko temu, żebym się przespał na kanapie?
- Powinnam ci kazać spać na werandzie! Zignorował mnie, tak jak się spodziewałam.
Podszedł do kanapy, zdjął buty, położył się i naciągnął koc na głowę.
I to by było na tyle.
Poszłam do biurka i odpaliłam laptop. Otworzyłam nową stronę i napisałam: „Dziesięć
sposobów na pokonanie kretynizmu z kompleksem macho". Potem uświadomiłam sobie,
że większość problemów tego świata bierze się z kretynizmu z kompleksem macho i
gdybym umiała pokonać to zjawisko, zbawiłabym świat. Temat pomógł mi się całkiem
skutecznie wyładować, jako że Cormac i Ben nie pozwolili, abym nakrzyczała na nich
osobiście.
Ben wyszedł z łazienki godzinę później, lekko wilgotny, ubrany w dżinsy i szary T-shirt,
które musiał pożyczyć od Cormaca. Wyglądał w tych ciuchach jak James Dean. Może przez
grymas ledwie tłumionej furii, który miał na twarzy. Spodziewałam się komentarza na
temat tego, że siedzę przy biurku i pracuję.
Dawny Ben powiedziałby coś złośliwego, a jednocześnie dodającego otuchy.
Ten nowy tylko na mnie spojrzał, a potem ciężko opadł na kuchenne krzesło.
Obserwowałam go.
- Zjadłeś śniadanie, kiedy planowałeś z Cormakiem samobójstwo, czy mam ci coś
przygotować?
Jego głos był cichy.
- Spodziewałem się, że akurat ty wykażesz odrobinę współczucia.
- Niemożliwe. Jestem sentymentalna, pamiętasz? To ty jesteś zgorzkniałym cynikiem.
Tylko nie mogę uwierzyć, że poddajesz się bez walki.
- Ja już przegrałem.
Przeszłam do kuchni i usiadłam przy stole naprzeciw niego, na miejscu, gdzie przedtem
siedział Cormac. Zdominowałam go spojrzeniem. Zaczął się nerwowo wiercić i odwrócił
wzrok. Aha, wilcze instynkty zaczynały działać. Nie próbował odpowiedzieć wyzwaniem.
Bardzo dobrze.
- Z mojej strony wygląda to tak: mam trzy dni i noc pełni księżyca na przekonanie cię,
że życie wilkołaka jest lepsze niż brak życia.
- Kitty, tu nie chodzi o ciebie. To nie jest twoja sprawa.
- Powiedz to Cormacowi. To on mi cię podrzucił.
- Już go za to opieprzyłem.
- Naprawdę uważasz, że popełnił błąd, przywożąc cię tutaj?
Zacisnął usta.
- Tak sądzę. Powinien był załatwić sprawę w Shiprock. Ben zawsze stał przy mnie. Teraz,
kiedy przyszedł moment, żeby to on przyjął pomoc, rzucał mi ją w twarz. A tam, mam to
gdzieś.
- Wiesz co, Ben? Mylisz się. To jest moja sprawa. A wiesz dlaczego? - Spojrzał w sufit
cierpiętniczym wzrokiem. Nie szkodzi, pytanie i tak było wyłącznie retoryczne. - Bo cię
adoptuję. Należysz teraz do mojej watahy. To oznacza, że jesteś pod moją ochroną, a ja
nie zamierzam dopuścić, żebyś się zabił.
Zamrugał.
- O czym ty mówisz?
- Wilki żyją w watahach. Ty jesteś w mojej watasze. A ja jestem samicą alfa. To znaczy,
że musisz mnie słuchać.
- Albo co?
- Albo... albo bardzo się na ciebie wkurzę.
Myślał nad tym przez chwilę. A ja, spanikowana, zastanawiałam się, czy dam radę go
pokonać w walce, jeśli będę musiała poprzeć czynem swoją brawurę. On nie przyzwyczaił
się jeszcze do siły, którą zyskał jako wilkołak. Ciągle był chory, nadal dochodził do siebie.
A ja miałam doświadczenie w takich rzeczach. Problem w tym, że nie chciałam ustalać
swojej pozycji, walcząc z nim. Wolałam, żebyśmy mogli to załatwić słowami.
W końcu spytał:
- Dlaczego coś mi każe traktować cię poważnie?
- Bo wilk wewnątrz ciebie wie, co jest najlepsze. Zaufaj mi, Ben. Proszę.
- Myślałem, że nie masz watahy. Uśmiechnęłam się.
- Teraz już mam.
Rozdział 6
Chodź, ubierz się - powiedziałam, biorąc swoją kurtkę i torebkę.
- Dlaczego?
- Wychodzimy. Tylko cicho, nie obudź Cormaca. Poszedł do sypialni i wrócił z kurtką.
Miał ponurą minę, ale się nie sprzeciwiał. To mnie trochę przerażało. Czyżby naprawdę
kupił tę historyjkę z samicą alfa? Mnie się zdawało, że blefowałam.
- Dokąd jedziemy? - spytał wreszcie, kiedy byliśmy już w drodze.
- Do miasta, kupić coś do jedzenia. Zjadacie mi całe żarcie. - To nie był jedyny powód;
schowałam do samochodu siatkę z drucianymi krzyżami. Zamierzałam się ich pozbyć.
- Dlaczego muszę jechać z tobą?
- Bo wilkołak musi się nauczyć, jak funkcjonować w prawdziwym świecie. Z początku to
trochę przerażające. McDonald już nigdy nie będzie pachniał tak samo.
Zmarszczył nos i burknął z niesmakiem.
- A poza tym nie zamierzam zostawić cię samego, bo mógłbyś się zabić tylko po to, żeby
zrobić mi na złość.
- Zawarłem umowę z Cormakiem. Wytrzymam, aż będzie po pełni księżyca. Nie złamię
słowa.
Westchnęłam.
- I znowu to robisz. Wytrzymasz dla Cormaca, ale nie dla mnie. Myślę, że po prostu
mnie nie lubisz.
Milczał chwilę, zastanawiając się nad tym.
- Wiesz, że jesteś wariatką?
- To nie ja chcę, żeby mój najlepszy przyjaciel odstrzelił mi łeb!
Odwrócił się i zapatrzył za okno.
Przechodziłam przez to, przez co on przechodził teraz. Po ataku wilkołaka obudziłam
się w świecie, który wywrócił się do góry nogami, ale nie chciałam umrzeć. Nawet o tym
nie myślałam, nie licząc przelotnych, niepoważnych myśli, które przynosiła depresja.
Miałam życie i chciałam je zatrzymać, czy byłam wilkołakiem, czy nie. Co było nie tak z
Benem?
Wszystko było z nim w porządku. Miał prawo się bać, miał prawo chcieć tego uniknąć.
Tu chodziło o mnie. Ja byłam problemem. Ben wiedział, co go czeka, bo widział, co się ze
mną działo. Nie mogłam mieć mu tego za złe.
- Jestem wilkołakiem - powiedziałam. - Czy jestem taka straszna, że wolisz się zabić niż
być taki jak ja?
- Nie. - Spojrzał na mnie i w jego oczach zobaczyłam smutek. - Wcale nie jesteś
straszna. Jesteś... - Odwrócił się z powrotem do okna, nie kończąc zdania.
Jaka jestem? Niemal krzyknęłam na niego, żeby dokończył. Ale co by mi to dało?
Odpowiedź, której być może wcale nie chciałam usłyszeć. Nie jesteś straszna, jesteś...
skołowana.
Zaparkowałam na podjeździe sklepu Joego i Alice. Był środek dnia, ale byliśmy
jedynymi klientami. Drobne błogosławieństwa. Zdążyłam już wysiąść z samochodu, kiedy
Ben powiedział:
- Ja tu zaczekam. Położyłam dłonie na biodrach.
- To niweczy cały sens twojej wycieczki do miasta. Poza tym potrzebuję cię do
dźwigania zakupów.
Wysiadł z samochodu, garbiąc się w kurtce jak nadąsany nastolatek, z rękami w
kieszeniach. Ruszyłam przez nieutwardzony parking; Ben zrównał ze mną krok. Ale w
połowie drogi do drzwi zatrzymał się i spojrzał w górę, wystawiając nos na słaby wiatr.
Zmarszczył brwi, nieco zaniepokojony, trochę zaciekawiony.
Ja też czułam to wszystko i potrafiłam przefiltrować setki zapachów, które napotykałam
codziennie: rozlany olej, benzyna, asfalt, śmietnik, farba schnąca na szopie za rogiem,
czyjś pies spuszczony ze smyczy, zdziczały kot, ziemia i drzewa na skraju lasu. Zwykły
człowiek nie potrafiłby rozróżnić poszczególnych woni. Ben czuł to po raz pierwszy.
- Wszystko w porządku? - spytałam. Po chwili skinął głową. I nagle spytał:
- A czym ja ci pachnę?
Wzruszyłam ramionami. Nigdy wcześniej nie próbowałam tego opisać.
- Teraz? Pachniesz jak wilkołak. Jak człowiek z odrobiną zapachu sierści i dziczy.
Skinął głową, jakby brzmiało mu to znajomo - przecież on też czuł teraz mój zapach.
- A przedtem?
- Zawsze pachniałeś swoim trenczem. Wydał dźwięk, który był niemal śmiechem.
- A czym ja pachnę tobie? - spytałam. Przekrzywił głowę, sondując powietrze, smakując
je.
Wydawał się zdezorientowany, jakby nadal próbował określić własne odczucie.
- Bezpieczeństwem. Pachniesz bezpieczeństwem. Weszliśmy do środka.
Ben zawahał się w drzwiach, znów rozejrzał się dookoła, rozdymając nozdrza; na jego
twarzy malowała się niepewność, ale i ciekawość. Spojrzałam w głąb sklepu, mając
nadzieję zobaczyć Alice, ale też przygotowana na Joego i jego strzelbę.
Siedząca za ladą kobieta uniosła wzrok znad czasopisma. Uśmiechnęła się.
- Cześć, Kitty, co u ciebie?
- O, wszystko dobrze. Odwiedzili mnie przyjaciele. Alice, to jest Ben. Ben, Alice.
Alice uśmiechnęła się ciepło i wyciągnęła rękę na powitanie. Na krótką chwilę Benem
owładnął strach - dla wilka nie był to nieszkodliwy gest. Szczerze mówiąc, nieco
przypominał atak. Czekałam, jak zareaguje, i odetchnęłam z ulgą, kiedy się opanował i
uścisnął jej dłoń.
- Miło cię poznać - mruknął. Nie uśmiechał się, ale zachowywał się w miarę normalnie.
- Dajcie znać, gdybyście nie mogli czegoś znaleźć -powiedziała.
- Właściwie chciałam cię o coś zapytać. Znasz w okolicy jakiegoś kowala? Kogoś, kto ma
kuźnię i mógłby mi przetopić trochę metalu?
- Jasne. Jake Torres jest miejscowym kowalem, ma palenisko. A o jaki metal chodzi?
Trudno mi to było wyjaśnić tak, żeby samej nie wyjść przy tym na wariatkę. Ale przecież
byłam szurnięta, przynajmniej według Bena. Może powinnam się z tym pogodzić.
- Mam parę kawałków kolczastego drutu, które najchętniej całkowicie bym zniszczyła.
Myślisz, że mógłby to dla mnie zrobić?
Zmarszczyła czoło.
- Oj, pewnie tak. Jakie kawałki?
- Mam je w samochodzie. Pójdę po nie. Ben... -Wzięłam plastikowy koszyk ze stosiku
przy drzwiach. -
-Trzymaj. Znajdź jakieś jedzenie. Co ci tam wpadnie w oko.
Wziął koszyk, spojrzał na mnie ze zdziwieniem i ruszył między półki.
Z poczuciem, że wreszcie coś osiągam, pobiegłam do samochodu, wzięłam torbę z
krzyżami, wróciłam do sklepu i upuściłam ją na ladę przed Alice. Wylądowała z ciężkim,
metalicznym łupnięciem. Alice wyjęła jeden z krzyżyków i przyglądała mu się z mocno
zaniepokojoną miną. To z kolei wywołało niepokój we mnie.
- Coś jest nie tak - powiedziałam. - O co chodzi? Wyglądasz, jakbyś już to kiedyś
widziała.
Kręcąc głową, wrzuciła krzyż z powrotem do torby i szybko ją zawiązała.
- Och, no wiesz. Folklor, miejscowe przesądy. Krzyże mają służyć do ochrony.
- No cóż, ktoś rozrzuca je wokół mojej chaty i jakoś nie czuję się szczególnie chroniona.
Mój przyjaciel uważa, że to element klątwy. Jakby ktoś nie był zadowolony z mojej
obecności w okolicy.
Przestraszona Alice szeroko otworzyła oczy.
- Dziwna sprawa.
- Po prostu chcę się ich pozbyć. Przetopienie ich wydaje się najlepszym sposobem.
Myślisz, że wasz kowal się tego podejmie?
- Jake wpada tu raz w tygodniu. Ma być za dwa dni. Sama go zapytam - powiedziała z
niepewnym uśmiechem. Schowała torbę pod ladę. Teraz to już nie była moja sprawa.
Łatwo poszło. Kamień spadł mi z serca.
- Dzięki, Alice. Byłoby świetnie.
Poszłam sprawdzić, jak radzi sobie Ben. Stał z wciąż pustym koszykiem przed regałem
zapełnionym puszkami zupy, chili i sosów do makaronu.
- Na nic nie mam ochoty - powiedział. - Myślę tylko o tej dziczyźnie w twojej
zamrażarce. To normalne?
Poklepałam go po ramieniu.
- Wiem, co masz na myśli.
Zaopatrzyliśmy się w podstawowe produkty - bekon, jajka, chleb i mleko. Ben dzielnie
nosił za mną koszyk, a Alice podsumowała zakupy i wyglądała radośniej niż zwykle.
Wróciliśmy do samochodu bez incydentu.
- No widzisz - zagaiłam, wyjeżdżając z powrotem na drogę. - To nie było takie trudne.
- Słyszałem bicie jej serca - odezwał się po kilku długich minutach jazdy Ben. - Czułem
jej krew. To dziwne.
Zwilżyłam wargi, bo zaschło mi w ustach. Wdychałam jego zapach, czułam przemianę
Bena w coś nie całkiem ludzkiego. Choć widziałam ślady pogryzień i rozumiałam, co się z
nim dzieje, tak naprawdę dopiero teraz to do mnie dotarło. BN był wilkołakiem. Co
prawda nie przeobrażał się jeszcze, był zakażony krócej niż tydzień. Ale był wilkołakiem.
- Przez to wyglądają jak zwierzyna - powiedziałam, zdając sobie sprawę, że mówię o
ludziach, zwykłych ludziach, takich jak Alice, w trzeciej osobie. Jakby byli czymś innym niż
BN i ja. - Jakby można było na nich polować. - Jakby można było posmakować ich krwi.
- Czy tak jest za każdym razem, kiedy kogoś spotykasz? - spytał.
- Przeważnie tak - odparłam cicho.
Nie odezwał się przez resztę drogi do domu.
Kiedy weszliśmy do chaty, Cormac już nie spał. Siedział przy stole i czyścił swój arsenał.
Gdy tylko drzwi się otworzyły, wstał i odwrócił się do nas. Gdybym go nie znała,
pomyślałabym, że jest spanikowany.
- Gdzie byliście? - spytał.
- Na zakupach? - rzuciłam niepewnie. Oboje z Benem dźwigaliśmy plastikowe siatki
pełne produktów spożywczych. - Pomożesz nam rozpakować?
Nie ruszył się.
- Nie mogliście zostawić kartki?
- Nie sądziłam, że się obudzisz przed naszym powrotem.
- Nie martw się - powiedział BN. - Opiekowała się mną.
- Czy ty w ogóle powinieneś wychodzić? - rzucił Cormac oskarżycielskim, niemal
matczynym tonem.
O mało nie naskoczyłam na niego i nie wypaliłam czegoś szczeniackiego w rodzaju „co
cię ugryzło?" Ale nagle zdałam sobie sprawę, że nigdy nie widziałam, żeby Cormac się o
kogoś martwił. Czy raczej martwił i to okazywał. Był potwornie zestresowany. To było
dość przerażające.
BN opadł na drugie krzesło przy kuchennym stole.
- Przeżyłem, nie?
Cormac spochmurniał i odwrócił wzrok, więc BN dodał:
- Nic mi nie jest, Cormac.
- Przynajmniej przez najbliższe trzy dni - mruknęłam, upychając jedzenie do lodówki.
Chowałam rzeczy z hałasem, demonstrując złość, jakby mogło mi to poprawić
samopoczucie. Tamci dwaj mnie ignorowali.
- Pomóc ci z tym? - BN wskazał olej i części broni porozkładane na stole. Cormac
przykrył blat papierowymi ręcznikami, więc nie mogłam się wściekać nawet o to, że mi go
zapaprał.
- Już skończyłem. - Zaczął zbierać bałagan, pakując wszystko do metalowej skrzyni.
BN przyglądał się temu przez chwilę i w końcu powiedział:
- Gdybyś mnie po prostu zastrzelił, nie musiałbyś się teraz tak męczyć.
- Nie dasz mi o tym zapomnieć, co?
- Mieliśmy umowę...
Cormac trzasnął pudłem o stół z takim hukiem, że zadzwoniło mi w uszach.
- Mieliśmy szesnaście lat, kiedy zawieraliśmy ten układ! Byliśmy dziećmi! Nie mieliśmy
o niczym pojęcia!
BN spuścił wzrok. Wyszłam z kuchni.
Oczywiście nie mogłam daleko zajść. Całe półtora metra do tak zwanego salonu. Ale ta
odległość pomogła mi nieznacznie ich ignorować. W chacie zapadła kompletna,
przytłaczająca cisza. Po chwili Cormac wyszedł na dwór, niosąc w rękach pudło i strzelby.
Usłyszałam, że pakuje wszystko do jeepa.
Niemal spodziewałam się usłyszeć, jak zapala silnik i odjeżdża na zawsze, zostawiając
mi Bena na głowie.
Ale nie zrobił tego. Może zamierzał tam spać, żeby uniknąć kolejnych kłótni, ale nie
odjechał. BN poszedł do sypialni. Usiadłam za biurkiem, przy komputerze. Udawałam, że
piszę, ale miałam ochotę rwać sobie włosy z głowy.
Cały rok spędziłam w radiowym studiu, mówiąc słuchaczom, jak uporać się ze
sprawami dotyczącymi ich nadnaturalnie skomplikowanych relacji z ludźmi. A teraz sama
nie mogłam sobie poradzić z problemem, który przede mną stanął.
BN wyszedł z sypialni dopiero na kolację. Znów steki z dziczyzny. Po posiłku przeciągnął
sobie krzesło do salonu, usiadł przy piecyku i patrzył przez kratkę na płonące głownie,
pogrążony w dziwnym odrętwieniu. Nie mogłam mu tego zabronić. Zachowywałam się tak
samo, kiedy mi się to przydarzyło.
Kiedy ciało się zmieniało, zmieniało się postrzeganie otoczenia, a świat zdawał się
zwalniać biegu. To poczucie oderwania trwało tygodniami. O mało nie zawaliłam
semestru. Gdyby nie fakt, że do końca studiów. Został mi tylko rok, może i poddałabym
się pokusie, żeby rzucić uczelnię i po prostu odejść.
Wejść w las i nigdy nie wrócić.
Cormac siedział w kuchni. Ciągle ze sobą nie rozmawiali.
Później, o odpowiedniej godzinie, włączyłam radio, lak, to znowu był ten dzień
tygodnia. Zwinęłam się na kanapie z komórką w dłoni.
BN spojrzał na radio i zmarszczył czoło. Nagle zmrużył oczy, kiedy zaczęła do niego
docierać prawda.
- Jaki dzisiaj dzień?
- Sobota - odparłam.
Wstał natychmiast, kręcąc głową.
- Nie, nie ma mowy, żebym tego słuchał. Nie będę patrzył, jak ty tego słuchasz. Idę
stąd. Dobranoc. -
Poszedł do sypialni i walnął się na łóżko.
Cormac przyszedł z kuchni, zerknął do sypialni i usiadł na drugim końcu kanapy.
- Co to będzie?
- Konkurencja - powiedziałam. Seksowny głos się przedstawił.
- Dobry wieczór, mówi do was Ariel, Kapłanka Nocy. Zapraszam na mój program. - I
znowu zabrzmiała Bela Lugosi's Dead. Co za pretensjonalna...
Mruknęłam pod adresem radia z maniacką drwiną w głosie:
- Powiedz nam, Ariel, o czym będziemy rozmawiać w tym tygodniu?
Ariel, via radio, odpowiedziała mi.
- Wszyscy słyszeliśmy o wilkołakach - zaczęła melodyjnie. - Widzieliśmy niezliczone
filmy. Mój brat jednego roku przebrał się na Halloween za Wolf Mana. Medialna uwaga
nie zostawiła wiele miejsca innym gatunkom. Lwom, tygrysom i niedźwiedziom. I wielu
innym odmianom zmiennokształtnych, których istnienie zostało udokumentowane. Kto
by pomyślał.
Cormac założył ręce na piersi i rozsiadł się wygodniej.
- Człowiek się zastanawia, czy ona ma ciało pasujące do tego głosu.
Nie miałam najmniejszego zamiaru mówić mu o stronie internetowej. Tylko spojrzałam
na niego ze złością. W następnej chwili natrętny głosik zaczął brzęczeć mi w jakimś
zakamarku mózgu. Brzęczeć, dręczyć, irytować, aż musiałam zapytać:
- A mój program? No wiesz, zanim zobaczyłeś mnie na własne oczy... Czy mój głos
kiedykolwiek... no wiesz, kazał ci się zastanawiać, czy mam pasujące do niego ciało?
Spojrzał na mnie lekko spłoszony.
- Ty jesteś trochę inna - powiedział w końcu.
O Boże, jestem maszkarą. Paskudną, produkującą szmirę maszkarą, i nikomu się nigdy
nie podobałam, ani razu w życiu. Objęłam poduszkę leżącą na kanapie i zaczęłam się
zamartwiać. Cormac przewrócił oczami.
Ariel wciąż mówiła.
- Jesteś likantropem, który przybiera inną postać niż powszechnie występujący wilk?
Zadzwoń do mnie, porozmawiamy.
Numer miałam już wprowadzony w opcję szybkiego wybierania. Wcisnęłam guzik i
czekałam. Cormac przyglądał mi się zdziwiony.
- Co ty wyprawiasz?
Zignorowałam go. Za pierwszym razem było zajęte, więc spróbowałam znowu. I znowu,
aż wreszcie:
- Halo, tu studio programu Ariel, Kapłanki Nocy. Jak ci na imię i skąd dzwonisz?
Tym razem wszystko miałam zaplanowane.
- Jestem Irenę z Tulsy - powiedziałam wesoło.
- I o czym chcesz mówić?
- Jestem jaguarołakiem. To bardzo rzadkie - odparłam. - Tak się cieszę, że Ariel o tym
mówi. Czuję się taka samotna. Bardzo chętnie bym o tym porozmawiała.
- W porządku, Irenę. Wyłącz radio i poczekaj, proszę. Wyłączyłam radio i przycisnęłam
telefon do ucha, radośnie stukając stopą o podłogę.
Cormac gapił się na mnie.
- To naprawdę żałosne.
- Zamknij się.
Drań miał czelność zabrać radio do sąsiedniego pomieszczenia. Postawił je na
kuchennym stole. Pochylił się i nasłuchiwał dobiegających z niego przyciszonych
dźwięków. Nie mógł mi dać spokoju?
Wysłuchałam trójki rozmówców: dzwoniący twierdzili, że są kolejno panterołakiem,
lisołakiem i wilkołakiem, który nie wierzył w istnienie innych likantropów niż wilki, bo
osobiście nigdy nikogo takiego nie spotkał. Gdyby zadzwonił do mojej audycji,
palnęłabym mu taką mówkę, że by go zatkało. Coś w rodzaju: „Okej, palancie, nauczymy
się kilku nowych słów. Powtarzaj za mną: narcystyczny..."
Ariel, w przeciwieństwie do mnie, była skandalicznie grzeczna.
- Marty, czy uważasz się za osobę o otwartym umyśle?
- No tak, chyba tak - odparł Marty.
- Dobrze, to świetnie - zamruczała. - Po wilkołaku należałoby się tego spodziewać.
Przecież jesteś tak głęboko związany z nadnaturalnym światem. Jestem pewna, że istnieje
wiele osób, których nie miałeś okazji spotkać osobiście. Na przykład papieża czy królową
brytyjską. Dlaczego więc nie potrafisz zaakceptować istnienia innego gatunku
zmiennokształtnych tylko dlatego, że nigdy żadnego nie spotkałeś?
Marty nie przemyślał sprawy. Zawsze można wyłapać ludzi, którzy wygłaszają opinie
niepoparte przemyśleniami.
- No wiesz wszystkie historie o wilkołakach. I filmy opowiadające tylko o nich. Jest Wplf
Man, a nie Pantera Man.
- A ludzie koty?
Hej, powiedziałbym to samo.
- To co innego – rzucił z rozdrażnieniem Marty – To było no wiesz zmyślone.
- Opowieści o zmiennokształtnych są popularne na całym świecie i mówią o
najróżniejszych rodzajach zwierząt. Zależnie od tego, jakie występują lokalnie. Chyba
musisz uznać, że w tych historiach może być ziarno prawdy.
- Ja nigdy nie słyszałem takich historii.
Rany, uwielbiałam, jak niektórzy potrafili sami pod sobą kopać dołki.
- Twoja kultura nie jest jedyna na świecie, Marty. Przechodzimy do następnej rozmowy
i witamy Irenę z Tulsy. Halo?
Moja kolej? Ja? Byłam na to gotowa. Spróbowałam mówić weselszym i wyższym głosem
niż ostatnio, bardziej jak słodka idiotka.
- Cześć, Ariel!
- Więc jesteś jaguarołakiem. Możesz mi powiedzieć, jak do tego doszło? Jaguary raczej
nie występują w Tulsie.
- Kiedy byłam na studiach, podczas wakacji pracowałam jako wolontariuszka w grupie
ekologów w brazylijskiej dżungli. Któregoś dnia wracałam do obozu trochę spóźniona, no
i... - Westchnęłam znacząco. - Zostałam zaatakowana.
Jak można nie współczuć komuś takiemu? O tak, nominujcie mnie do Oscara. Byłam
ciekawa, ile czasu zajmie Ariel wyłapanie oszustki.
- To niezwykła historia - powiedziała Ariel, wyraźnie pod wrażeniem. - I jak sobie
radzisz od tamtej pory?
- Mam lepsze i gorsze dni. Naprawdę mi ciężko, że nie mam z kim o tym porozmawiać.
O ile wiem, wszystkie inne jaguarołaki są w Brazylii.
- Nigdy nie myślałaś, żeby tam wrócić i poszukać kogoś, kto mógłby ci pomóc?
- Nigdy mi się to nie udało. - Jestem taka smutna, żałujcie mnie...
- Ależ, Irenę, jeśli się czegoś chce, zawsze znajdzie się sposób.
Może dlatego Ariel tak mnie denerwowała - przez to słoneczne podejście do życia w
stylu Polyanny.
Czasami coś się po prostu nie udawało.
- Chciałabym wziąć ślub przy pełni księżyca. Czy na to też znajdzie się sposób?
- Niekiedy trzeba trochę skorygować swoje marzenia, żeby były bardziej realistyczne.
- Łatwo ci mówić.
Uniknęła konfrontacji, na nowo przejmując kontrolę nad rozmową.
- Powiedz mi, dlaczego tak naprawdę nie wróciłaś do Brazylii.
- No wiesz - rzuciłam wesoło. - Musiałam wrócić do domu, skończyć szkołę, a potem
poznałam jednego gościa, rozumiesz, a potem z nim zerwałam, no i wiesz, jak to jest,
ciągle wyskakuje coś nowego i jakoś tak mi zeszło.
Ariel tego nie kupiła.
- Irenę, czy ty mnie wkręcasz?
Do licha, miała mnie. Ale to nie oznaczało, że musiałam się do tego przyznawać.
- Och, Ariel, dlaczego miałabym robić coś takiego?
- Ty mi powiedz.
- Dzwonienie do ciebie ze zmyśloną historyjką o jaguarołaku byłoby pewnie... no nie
wiem... przejawem urojeń wynikających z jakiejś choroby psychicznej? Rozpaczliwą próbą
zwrócenia na siebie uwagi?
- Też tak myślę - odparta Ariel. - Przechodzimy do następnego rozmówcy, Geralda...
Rozłączyłam się, zniesmaczona. Ciągle nie sprowokowałam jej do powiedzenia niczego
głupiego. To ja czułam się głupio, ale nieważne. Moja wewnętrzna dwulatka świetnie się
bawiła.
Cormac przyglądał mi się z kuchni, co tylko potęgowało moje niezadowolenie. Nie
potrzebowałam publiczności. A przynajmniej nie takiej, która siedzi tuż obok i wlepia we
mnie gały.
- Przyszło ci do głowy - zasugerował - że może ona tak naprawdę jest wampirem albo
czarownicą, tak jak ty jesteś wilkołakiem? I tylko się z tym nie ujawnia, tak jak ty kiedyś?
- To znaczy do chwili, kiedy ty mnie ujawniłeś? Wzruszył ramionami, jakby chciał
powiedzieć: „Kto, ja?"
- To zwykła kolekcjonerka tanich sensacji - wymamrotałam.
- Więc kim ty jesteś, do cholery?
- Przeszłością, najwyraźniej. - Odgarnęłam włosy do tyłu i westchnęłam.
Wstał, biorąc z blatu szafki kurtkę i strzelbę.
- Chcesz się nad sobą użalać, rób to sama.
- Ja nie... to nie jest... nie chcę, żebyś się nade mną użalał.
- No i dobrze. Bo nie mam zamiaru. Jeśli jesteś przeszłością, to wyłącznie twoja wina.
- Dokąd idziesz?
- Pełnić straż. Dam ci znać, gdy zobaczę jakieś wypatroszone króliki.
Łup, zatrzasnął za sobą drzwi, i tyle go widziałam.
Warknęłam sfrustrowana, złapałam koc i zawinęłam Kię w kokon na kanapie.
Nie byłam przeszłością. Naprawdę nie byłam. Jeszcze.
Rozdział 7
Obudziłam się przestraszona i usiadłam na kanapie. Niczego nie słyszałam, nie wyrwało
mnie ze snu nic konkretnego, ale czułam się tak, jakby ktoś trzasnął drzwiami albo strzelił
z broni palnej. Cormac.
Spał na krześle, które przyciągnął sobie do okna salonu. Pełnił straż, tak jak obiecał. Ale
nigdy bym się nie spodziewała, że w tym czasie zaśnie. To po prostu nie było w jego stylu.
Cokolwiek wyrwało mnie ze snu, jego nie ruszyło. Nawet chrapał lekko, siedząc z
pochyloną głową, tak że jego podbródek niemal dotykał piersi.
Niebo było szare. Dość jasne, więc słońce już wzeszło, ale zasnute chmurami, jakby miał
padać śnieg.
Czułam się trochę słaba i przymulona, co dowodziło, że się nie wyspałam.
- Cormac? - powiedziałam.
Wyprostował się natychmiast i położył dłoń na rewolwerze, który zostawił na moim
biurku. Dopiero kiedy się rozejrzał z napięciem, siedząc na samym brzegu krzesła, jakby
czekał na atak, odezwał się:
- Co się stało? - Nie patrzył na mnie; jego uwaga była skupiona na oknie i drzwiach.
- Coś mnie obudziło - wyjaśniłam.
- Nie chciałem zasnąć - powiedział. - Nie powinienem był zasypiać. - Trzymał rewolwer
jak dziecko ściska przytulankę. Nie podniósł go, ale nie wątpiłam, że mógłby wycelować i
strzelić w ułamku sekundy. Jego serce biło za szybko. Słyszałam je i wyczuwałam jego
niepokój. Spanie podczas warty nie było u niego czymś naturalnym. Jego strach podsycał
mój.
- Tam coś jest - szepnęłam.
- Słyszysz coś?
- Nie wiem. - Skupiłam się, próbując jeszcze raz przypomnieć sobie, co powiedziały mi
zmysły, co właściwie wyrwało mnie ze snu.
Czułam krew. To nie była nowa, świeża krew, tylko stara, zgniła, śmierdząca. I nie było
jej odrobinę - przypominało to rzeźnię. Mnóstwo krwi, która była wszędzie, jakby ktoś
wymalował nią ściany. Nie... nie...
Weź się w garść. Nie trać głowy.
- Czujesz coś? - spytałam łamiącym się głosem. Oczywiście że nie czuł. Nie tak jak ja. Jak
mógłby?
- Zakładam, że masz na myśli coś niezwykłego.
- Krew.
- Dobrze się czujesz? Podeszłam do drzwi. Wynoś się.
Przystanęłam z dłonią na klamce i zacisnęłam powieki. Nie było żadnego głosu. Niczego
nie słyszałam. Uchyliłam drzwi.
Zapach uderzył mnie jak fala. Nigdy nie czułam niczego takiego. Smród był obrzydliwy,
przytłaczający, jakby mnie atakował. Czy tak mogło cuchnąć zło?
- Tam coś jest - powiedziałam. I to coś mnie nienawidziło. Zostawiło te wszystkie znaki,
by mi pokazać, że mnie nienawidzi.
- Odsuń się. - Cormac z uniesionym pistoletem odsunął mnie od drzwi. - Zostań tu.
Posłuchałam go, trzymając zaciśnięte dłonie przy piersi. Otworzył drzwi odrobinę
szerzej. Ręka z pistoletem wychyliła się pierwsza, kiedy wyszedł na dwór, gotów strzelać
do czającego się niebezpieczeństwa.
Schowana za drzwiami obserwowałam go. Miał zawsze ten sam wyraz twarzy. Był
zimny, niewzruszony -taką maskę nosił w pracy. Nagle zamarł.
- Jezu Chryste - powiedział głosem, w którym pobrzmiewał niemal nabożny podziw. Nie
opuścił pistoletu.
Wyśliznęłam się za drzwi, stanęłam obok niego na werandzie i spojrzałam.
Wszędzie wokół polany przed domem na niskich gałęziach wisiały truchła. Oskórowane
- różowe i krwawe, połyskujące mięśniami i tłuszczem - martwe zwierzęta powieszone za
tylne nogi, tak że przednie łapy i głowy dyndały w powietrzu. Ich zęby - ostre zęby
mięsożerców -były obnażone, oczy bez powiek gapiły się w przestrzeń. Musiało ich być
chyba z tuzin. Bujały się lekko na linach jak duchy w świetle świtu.
Podeszłam do przodu, jakby miało mi to pomóc lepiej zobaczyć - jakbym w ogóle
chciała się im dokładnie przyjrzeć - i oparłam się o barierkę werandy. Zwierzęta wyglądały
obco i strasznie, więc w pierwszej chwili nie mogłam ich zidentyfikować. Cztery łapy,
proste i nagie ogony, smukłe ciała z okrągłymi klatkami piersiowymi i szczupłymi
biodrami. Głowy o wąskich pyskach i trójkątnych uszach.
To były psy. Jakieś psy. Psowate. Jak wilki.
Wydałam dźwięk przypominający szloch.
Musiałam się stąd wynieść, ale nie mogłam, jeszcze nie teraz. Należało pomóc Benowi
przetrwać pełnię.
Ściany zamykały się wokół mnie. A przecież nawet nie było tu ścian. Martwe oczy
wpatrywały się we mnie. Wynoś się.
- Kitty?
- Kto mnie aż tak nienawidzi? - Zaczęłam płakać. Napięcie, zmęczenie, niepewność - na
przestrzeni kilku dni całe moje życie się rozpadło, a ja nie wiedziałam, co z tym zrobić.
Tego wszystkiego po prostu było za wiele.
Zatoczyłam się do tyłu, byle dalej od tej jatki, i wpadłam na Cormaca. A potem oparłam
się o niego. Był blisko, a ja potrzebowałam ramienia, na którym mogłabym się wypłakać,
więc skorzystałam z jego. Płacząc i wycierając nos w jego koszulkę, pofolgowałam sobie,
czując potworne zażenowanie. Ale miałam to gdzieś.
Objął mnie. Trzymał mnie mocno, nie ściskając, jedną ręką głaszcząc moje włosy. Z
jakiegoś powodu to sprawiło, że zaczęłam płakać jeszcze mocniej.
Nie podobało mi się bycie alfą. Przez ostatnie dwa dni zgrywałam się na alfę. Ale teraz
Cormac chciał się mną opiekować, przynajmniej przez chwilę. Byłam mu za to bardzo
wdzięczna.
- Rozpracujemy to - powiedział cicho. - Pojutrze zabierzemy się do tej sprawy.
Pojutrze. Po pełni księżyca. Kiedy już dojdziemy do ładu z Benem. Trzymałam się go w
dalszym ciągu. Obejmując moje ramiona, poprowadził mnie do środka, zamknął drzwi i
położył pistolet na biurku. Nie odstępowałam od niego. Nie chciałam, żeby mnie puszczał,
a on domyślił się, o co mi chodzi. Staliśmy tak długo; ja lgnęłam do niego, on mnie
obejmował. Czułam się bezpiecznie, wierzyłam, że potrafi mnie obronić przed tym
koszmarem na dworze.
- Masz do mnie wielką cierpliwość - mruknęłam w jego T-shirt.
- Hm. Nie co dzień kobieta rzuca mi się w ramiona. Muszę to wykorzystać, dopóki
mogę.
- Wcale nie rzuciłam ci się w ramiona - odparłam płaczliwym tonem.
- Skoro tak mówisz.
Roześmiałam się wbrew sobie. Kiedy uniosłam głowę, zobaczyłam, że Cormac się
uśmiecha.
- Lepiej uważaj - powiedziałam. - Zaczynasz się robić miły. Jeszcze cię polubię.
Mogłabym go pocałować. Jeszcze kilka centymetrów bliżej - gdybym stanęła na palcach
- i mogłabym to zrobić, jego dłoń przesunęła się po moich plecach, rozpostarła się, jakby
był gotów mnie przytrzymać, jakby też chciał mnie pocałować. Ale nagle zabrał rękę.
Dotknął mojego policzka, otarł łzy. Wycofał się.
- Zaparzę kawy - powiedział i przeszliśmy do kuchni.
Poniekąd poczułam ulgę. Ale też byłam skołowana. Zamaskowałam to swoją zwykłą,
żałosną brawurą.
- No proszę, i znowu to robisz. Jesteś miły. Zignorował mnie. Cormac znów był sobą.
Omówiliśmy sytuację przy kuchennym stole, nad kubkami świeżej kawy.
- Ktokolwiek to robi, nie chce mnie zabić - powiedziałam.
- Ale to, co robi, jest nieźle pokręcone. I jest wymierzone w ciebie, i eskaluje.
- Co będzie dalej, jeśli tego nie posłucham?
- Nie posłuchasz? A co to mówi?
- Won. Wynoś się stąd. Ktoś nie chce, żebym tu była. Mogliby po prostu napisać liścik.
- Jeszcze nie próbowali cię zabić, ale to nie znaczy, że nie spróbują. Jeśli nie wyjedziesz i
będą wystarczająco zdesperowani.
- Czy to może być takie proste? Zwyczajnie chcą, żebym opuściła miasto?
- To prawdopodobnie oznacza, że to ktoś stąd - powiedział. - Nie powinno być trudno
namierzyć miejscowego, który uprawia tego rodzaju czary. Ach, urok małych miasteczek.
Wszyscy znają wszystkich. Musieliśmy się tylko dowiedzieć, którzy z nich byli szurnięci.
Oprócz, no wiecie, wszystkich.
Uśmiechnęłam się ponuro.
- Chyba zadzwonię do szeryfa. Niech on posprząta ten bałagan.
Szeryf Marks nie był uszczęśliwiony. Powiedziałabym nawet, że był bardzo
nieszczęśliwy. Obejrzał pobieżnie wiszące truchła, przybierając kamienną minę twardziela,
żeby udowodnić, że go to nie brzydzi ani specjalnie nie wzrusza.
Siedziałam na stopniach werandy i patrzyłam, jak bada polanę. Oględziny polegały na
staniu na niej, obracaniu się w kółko i mądrym kiwaniu głową. Tym razem nie przywiózł
nawet ze sobą zastępcy Rosco - znaczy Teda - żeby zrobił zdjęcia mojego samochodu.
Cormac stał nieopodal, opierając się o barierkę. Czając się.
Odważyłam się odezwać.
- Uważamy, że to może być ktoś z miejscowych, kto próbuje mnie stąd wypłoszyć.
Marks odwrócił się do mnie, marszcząc czoło.
- A skąd mogę wiedzieć, że to nie pani? Że nie robi mi pani jakiegoś głupiego dowcipu?
Spojrzałam na niego ze złością i oburzeniem.
- Stąd, że ja nie byłabym w stanie zrobić czegoś takiego.
- A on? - Wskazał głową Cormaca. - Mówił pan, że jak się pan nazywa?
- Nie mówiłem - odparł Cormac i nie przedstawił się. Marks podszedł do niego,
trzymając się pod boki.
- Mogę zobaczyć pański dokument tożsamości?
- Nie - powiedział Cormac. Jęknęłam pod nosem.
Ach tak? - Marks już całkowicie olał jatkę wokół nas.
- Jeśli pan nie planuje wypisać mi mandatu albo za coś mnie aresztować, nie muszę
panu niczego pokazywać - odparł Cormac.
Marks zaczynał się robić czerwony. Nie miałam wątpliwości, że zdoła coś wymyślić - na
przykład napaść na funkcjonariusza policji, utrudnianie śledztwa z zamiarem znieważenia
- żeby dorwać Cormaca tak po prostu, na złość.
Stanęłam między nimi, odwracając ich uwagę.
- Ehm, czy moglibyśmy wrócić do tych martwych zwierząt?
Marks powiedział:
- Jeśli mam rację, mogę was oskarżyć o wielokrotne znęcanie się nad zwierzętami.
- Mam zadzwonić do mojego prawnika? - Tego, który spał w chacie i wracał do zdrowia
po pogryzieniu przez wilkołaka. Przy czym stwierdzenie „wracał do zdrowia" było chyba
przesadnie optymistyczne.
- Ja tylko pokazuję pani drogę wyjścia, pani Norville. Daję szansę, żeby się przyznać.
- Nie zrobiłam tego.
- Ciągle szukam ukrytych kamer - powiedział, rozglądając się po drzewach.
- Och, niechże pan da spokój! Wycelował we mnie palec.
- Jeśli pani sądzi, że sława zapewnia pani bezkarność i pozwala robić, co pani chce, to
się pani myli.
Owszem, myliłam się, sądząc, że sytuacja nie może się już pogorszyć.
- Szeryfie, jestem nękana i jeśli pan nie zamierza mi pomóc, proszę mi to po prostu
powiedzieć, a znajdę kogoś, kto się tego podejmie.
- Życzę powodzenia. - Ruszył do samochodu.
- Do diabła, sam bym sobie lepiej poradził niż ten pajac - powiedział Cormac. - Ja
przynajmniej potrafię się przyznać, kiedy coś mnie przerasta.
Nawet nie próbował mówić cicho, żeby Marks go nie usłyszał. Nie, wręcz podniósł głos,
żeby do szeryfa na pewno dotarły jego słowa.
Marks odwrócił się ze wściekłym spojrzeniem.
- Coś ty powiedział?
Cormac szurał butem po werandzie, udając, że nie słyszy.
- Lepiej się pilnuj - ostrzegł Marks, wskazując go palcem. - Jeśli choćby bekniesz,
dopadnę cię.
Łowca wciąż stał leniwie oparty o barierkę, niewzruszony jak zwykle. Nie miał zamiaru
dać się sprowokować, ale nie byłam pewna, czy Marks o tym wiedział. Policjant ruszył w
stronę wozu.
- Szeryfie, a co ja mam z nimi zrobić? - Wskazałam psy. Niektóre z nich bujały się
łagodnie, gdy drzewa, do których były przywiązane, kiwały się na słabym wietrze. Worek
na śmieci czy pospiesznie wykopany dół nie wystarczyłyby, żeby to posprzątać.
- Niech pani zadzwoni do inspektora ochrony zwierząt - powiedział. Trzask zamykanych
drzwiczek samochodu rozległ się echem.
Gotowałam się ze złości, nie będąc w stanie wymyślić dość dobitnego słowa, którym
chciałam cisnąć w jego kierunku.
Usłyszałam odgłos kroków w domu i odwróciłam się. W drzwiach pojawił się Ben;
stanął tuż za progiem i wybałuszył oczy.
- Jasna dupa, co to jest?
- Klątwa - odparłam.
- No, chyba tak.
- Pewnie nikt nie pisze się na śniadanie - powiedział Cormac.
- Żartujesz? - rzuciłam. Uśmiechnął się. Boże, on naprawdę żartował.
- Idźcie do środka. Ja się tym zajmę.
- Jesteś pewien, że nie potrzebujesz pomocy? - spytał Hen.
- Jestem pewien.
Ben zawahał się, jakby nie był do końca przekonany. Pociągnęłam go za łokieć i
wprowadziłam do domu.
- Często ci się zdarzają takie rzeczy? - spytał. Zaczynało na to wyglądać.
- Nie wiem.
- To dlatego, że jesteś wilkołakiem, czy dlatego, że jesteś sobą?
To było doskonałe pytanie. I nie bardzo chciałam poznać odpowiedzi.
Kiedy później tego dnia zadzwonił mój telefon, o mało nie wrzasnęłam, bo hałas
przypominał drapanie paznokciami po tablicy. Mama.
Cormac jeszcze nie skończył swojego obrzydliwego zadania. Ben poszedł do łóżka. Nie
wiedziałam, czy śpi.
Skuliłam się na kanapie.
- Cześć, mamo.
- Cześć, Kitty. Dobrze się czujesz? Wydajesz się trochę przygnębiona.
Trochę przygnębiona. Ha.
- Czuję się mniej więcej tak samo jak ostatnim razem, kiedy rozmawiałyśmy. Mogłoby
być lepiej, ale się trzymam. Taki dziwny stan zawieszenia. - Zawieszenia. Nie powinnam
była tego mówić. Nie chciałam słyszeć o niczym, co miało związek z wiszeniem.
- Co się stało? Chciałabym ci jakoś pomóc. Powiedz, jeśli mogę coś zrobić...
- Dzięki, mamo. Właściwie nic mi nie przychodzi do głowy. Chyba że wiesz coś na temat
magii krwi.
Zastanawiała się przez dwie sekundy i nie potrafiłam zgadnąć, jaką ma minę.
- Nie, naprawdę nie wiem.
- Nie szkodzi.
- Kitty, powiedz mi prawdę. Wszystko dobrze? Oczy zaszły mi łzami. Nie rozkleję się
przy mamie.
Gdybym zaczęła płakać, nie mogłabym przestać, a wtedy naprawdę zaczęłaby się
martwić. I pewnie słusznie. Wzięłam głęboki oddech i nie pękłam.
- Będzie dobrze. - Jakoś... - Sprawy się tu trochę po-komplikowały, ale pracuję nad tym.
- Jesteś pewna, że nie mogę nic zrobić?
- Jestem pewna.
- Twoi przyjaciele są jeszcze z tobą? Pomagają ci?
- Tak, pomagają. - Prawdę mówiąc, gdyby Cormac nie był ze mną i nie zajął się psią
masakrą, pewnie uciekłabym z krzykiem i więcej nie wróciła.
- Dobrze. Cieszę się. Wiesz, że się o ciebie martwię.
- Wiem, mamo. I bardzo to doceniam. - I doceniałam. Dobrze mieć kogoś, kto się o
ciebie troszczy.
- No dobrze... ale proszę, zadzwoń, gdybyś czegokolwiek potrzebowała, a ja mogłabym
pomóc. I nie bój się wrócić do domu, jeśli będziesz musiała. To żaden wstyd.
- Dzięki, mamo. - Nie potrafiłam wymyślić nic innego do powiedzenia. Tylko... dzięki.
Rozdział 8
W końcu nadszedł ten dzień.
Według Almanachu rolniczego pełnia w styczniu była nazywana Wilczym Księżycem. To
była ta pora roku - najgłębsza zima - kiedy ludzie gromadzili się w domach, palili ogień,
aby się ogrzać, słuchali wycia głodnych wilków za oknami i modlili się o bezpieczeństwo.
Zimno wsączało się w ludzkie dusze i ciała, lęki się potęgowały. Lato i bezpieczne dni
wydawały się bardzo odległe.
Może bycie przeklętym to tylko stan umysłu.
Postanowiłam, że nie pozwolę Benowi umrzeć. Jeśli będę musiała związać go srebrnym
sznurem, żeby nie zrobił sobie krzywdy, zrobię to. Jeśli nadejdzie jutro i on wciąż będzie
chciał, żeby Cormac go zabił, to go powstrzymam. Jakimś cudem powstrzymam Cormaca.
Schowam mu broń, będę z nim walczyć – coś wymyślę.
Może zdołałabym powalić Cormaca w walce wręcz -byłam silniejsza, niż wyglądałam, i
może by o tym zapomniał. Ale gdyby Cormac miał broń, pewnie bym zginęła. Wtedy by
się przynajmniej przekonali, jak bardzo jestem przejęta tą sprawą.
Ale wybiegałam za daleko w przyszłość. Musiałam przebrnąć przez dziś, żeby móc się
martwić o jutro. Obudziłam się o świcie - wciąż na kanapie - ale długo leżałam skulona,
pragnąc, żeby już było po wszystkim. Wilczyca wiedziała, co to za dzień; czułam w
trzewiach, jak się wije, wierci, i wiedziałam, że to uczucie będzie narastać aż do wieczora,
kiedy zmieni się w kły i pazury, w stworzenie, które usiłuje wyrwać się z marnej ludzkiej
skorupy, aż nareszcie wybuchnie i wymusi przemianę. Ben w sypialni czuł to po raz
pierwszy. Nie będzie wiedział, co z tym zrobić. Będzie potrzebował pomocy, żeby sobie
poradzić.
Chciałam do niego zajrzeć, ale pokazał się pierwszy i poszedł do kuchni, gdzie siedział
już Cormac. Nie wiedziałam, czy łowca w ogóle się kładł. Leżałam nieruchomo, próbując
usłyszeć, co mówią, ale w chacie było cicho.
Wreszcie usiadłam i spojrzałam w stronę kuchni. Ben siedział na jednym krześle,
pochylony do przodu, z łokciami na kolanach, a Cormac zajmował drugie, patrząc na
kuzyna ponad stołem, z założonymi rękami. Mogli tak siedzieć godzinami, gapiąc się na
siebie.
Od dziecka byli najlepszymi przyjaciółmi, a teraz zastanawiali się, czy to ich ostatni
wspólny dzień. Czy Ben powiedział Cormacowi o potworze, który się w nim budził?
Musiałam to przerwać. Weszłam do kuchni i zaczęłam hałasować, wyciągając garnki i
trzaskając drzwiczkami szafek.
- Kto chce jajka? - Zmusiłam się do uśmiechu, ale w moim tonie było więcej napięcia niż
radości.
Nawet się nie odwrócili, nawet nie mrugnęli. Po dzisiejszej nocy przynajmniej to się
skończy. W taki czy inny sposób.
Usmażyłam bekon i jajka, o wiele więcej, niż potrzebowałam, ale w ten sposób miałam
czym zająć swoje myśli. Zapowiadał się długi, długi dzień.
Nie zauważyłam, kiedy ponura scenka rodzajowa przy stole wreszcie się ożywiła.
Usłyszałam jakiś dźwięk i odwróciwszy się, zobaczyłam, że Cormac wstał i poszedł dołożyć
polano do piecyka. Ben schylił głowę i gapił się w podłogę.
- Jedzenie gotowe.
Cormac wrócił do stołu i przyjął talerz. Jajka bardziej przypominały jajecznicę niż
sadzone. Miałam to gdzieś. Chciałam, żeby któryś wreszcie coś powiedział.
Cormac posłał mi blady, wymuszony uśmiech na podziękowanie. I tyle.
- Ben? - ponagliłam go ostrożnie. Pokręcił głową.
- Nie mogę jeść. Wczoraj mało co zjadłem, a ciągle mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję.
- Tak. Zwykle tak jest. Przywykniesz.
Spojrzał na mnie ze złością, niemal podwijając wargi, jakby chciał warczeć.
- Jak? Jak można do tego przywyknąć?
- Po prostu - odparłam równie ostro.
Zaczął wystukiwać nogą szybki, nerwowy rytm. Tak wyglądało śniadanie.
Nie wiem, jak mi się to udało, ale tego dnia poczyniłam przygotowania. Wzięłam
ubrania na zmianę.
Chciałam urządzić legowisko na noc, miejsce, w którym obudzimy się rano.
Zatrzymałam się obok Bena, wciąż rozłożonego na kuchennym krześle, napiętego jak
struna i marszczącego czoło.
- Idę na spacer. Chcesz iść ze mną? - spytałam łagodnie.
- To rozkaz? - Wypluł te słowa. Już teraz go bolało. Już teraz musiał to powstrzymywać.
Zapomniałam, jakie to uczucie, kiedy wszystko jest nowe; miałam cztery lata praktyki w
powstrzymywaniu tego, ignorowaniu. Zdążyłam w tym czasie przywyknąć.
Miałam ochotę złapać go za kołnierz i potrząsnąć nim... warknąć na niego. Zagryzłam
zęby i z trudem się opanowałam.
- Nie. Po prostu pomyślałam, że możesz mieć ochotę na spacer. Masz na zmianę
ubrania, które mogę zabrać? Jakiś dres, koszulkę, coś w tym stylu.
Spojrzał na mnie, mrużąc oczy, zastanawiając się nad moimi słowami, i nagle dotarło
do niego, co właściwie zamierzam robić na spacerze. Wykrzywił twarz, jakby
powstrzymywał krzyk albo szloch. Poczułam nagłe pragnienie, żeby go przytulić, ale nie
zrobiłam tego. Był tak spięty, że gdybym go dotknęła, mógłby wystrzelić pod sufit. Ja bym
wystrzeliła.
Wreszcie, nie mówiąc słowa, wziął torbę podróżną leżącą koło kanapy, pogrzebał w niej
chwilę i dał mi rzeczy. Byłam przy drzwiach, kiedy odezwał się Cormac.
- Jeśli potrzebujesz towarzystwa...
- Szczerze mówiąc, nie obraź się, ale nie chcę, żebyś wiedział, dokąd idę. Nie chcę się
jutro obudzić, patrząc w wylot twojej lufy.
- Myślisz, że zastrzeliłbym cię we śnie? Którekolwiek z was? - spytał ze złością.
Najwyraźniej go obraziłam.
Chciało mi się krzyczeć. Odwróciłam oczy.
- Nie wiem. Po prostu nie wiem.
- Gdybym naprawdę chciał to zrobić, wytropiłbym was. Wiesz, że potrafię.
Wyszłam. Byłam rozdarta, chcąc z jednej strony szybko wrócić, żeby Ben nie zrobił pod
moją nieobecność czegoś pochopnego, a z drugiej strony czując pragnienie odwlekania
powrotu z powodu sytuacji w domu.
Znalazłam swoje zwykłe legowisko i schowałam w nim rzeczy. A potem siedziałam w
nim długo, ukryta w jamie, rozkoszując się zapachem spokoju, jaki w niej panował.
Pachniała mną, futrem i ciepłem, i czułam się w niej bezpiecznie. Zastanawiałam się, jaka
będzie, kiedy ją zajmą dwie osoby.
Nagle zawstydziłam się, gdy dotarło do mnie, że bardzo chcę się o tym przekonać.
Cieszyłam się na to, że podczas dzisiejszej wędrówki będę miała przy sobie przyjaciela.
Boże, będę miała szczęście, jeśli po tej nocy Ben i Cormac będą jeszcze moimi
przyjaciółmi. Wczepiłam palce we włosy i zacisnęłam dłonie w pięści, jakbym chciała
wyrwać z głowy ten obłęd. Ben przechodził piekło; nie mogłam się z tego cieszyć i widzieć
w tym coś pozytywnego.
Spędziłam tam chyba godzinę, zanim zdecydowałam się wrócić do domu. Bałam się, co
zastanę po powrocie. Jak mi Bóg miły, jeśli Cormac czyści swoje giwery...
Nie czyścił. Siedział w kuchni, czytając mój egzemplarz dzieła Thoreau.
Musiał poczuć, że stoję i patrzę na niego, bo uniósł wzrok i spytał:
- Na co się tak gapisz? Wzruszyłam ramionami.
- Zaczynałam cię już podejrzewać, że nie umiesz czytać.
Ben, który leżał wyciągnięty na kanapie i udawał, że śpi, parsknął śmiechem.
Ach, nasz chłopak zachował poczucie humoru. Może była dla niego nadzieja.
- Jak się czujesz? - spytałam go łagodnie.
- Nie traktuj mnie protekcjonalnie.
- Ja nie... - Ale moje intencje i jego interpretacja to mogły być dwie zupełnie różne
rzeczy. Miałam ochotę kopnąć kanapę i go z niej zrzucić.
- Sprawiasz, że to jest o wiele trudniejsze, niż mogłoby być.
Usiadł gwałtownie. Myślałam, że się na mnie rzuci. Nawet cofnęłam się o krok. Prawie
na mnie krzyknął.
- A wiesz, jak mi to ułatwić? Chcesz mi powiedzieć, jak zrobić, żeby było łatwiej? Bo
bardzo chciałbym o tym posłuchać. Ciągle mówisz o przywykaniu, więc jeśli znasz jakieś
sztuczki, to jest bardzo odpowiedni moment, żeby się nimi podzielić!
Mocowaliśmy się spojrzeniami, oko w oko. Moja wilczyca myślała, że on zacznie bójkę
tu i teraz i chciała warczeć. Zamknęłam oczy i głęboko odetchnęłam, żeby ją poskromić.
Niech ludzka strona to załatwi. Po prostu musiałam mu powiedzieć, żeby się uspokoił.
Znów musiałam go potraktować protekcjonalnie.
Przerwał nam Cormac.
- Może powinienem zastrzelić was oboje i skrócić wam cierpienia.
Dlaczego zachciało mi się śmiać? Histerycznie, po wariacku, owszem. Ale jednak. Gdyby
ta sytuacja nie była taka poważna, można by ją uznać za komiczną.
- A kto mówi, że cierpimy? - spytałam, patrząc na Bena.
Coś zaiskrzyło. On też uznał to za zabawne. A przynajmniej tak uważała ludzka strona
jego natury. Odwrócił oczy, ale zanim to zrobił, zauważyłam cień uśmiechu na jego
wargach.
Wyciągnęłam sobie krzesło spod biurka i usiadłam. Przodem do laptopa, nie do Bena.
Zamierzałam poudawać, że pracuję.
- Brokuły - powiedziałam po chwili. Spojrzał na mnie. - Myślę o brokułach. I Bachu.
Skupiam się na rzeczach, które są tak dalekie od wilka, jak się da. Na wszystkim, co czyni
mnie człowiekiem i każe wilczycy odejść.
- I to działa?
- Zwykle. Czasami. Powinieneś zabrać Cormacowi książkę. Żeby zająć myśli.
- Nie mów mi, że to jedyna książka, jaką masz w domu. Obruszyłam się.
- Mówiłam ci, że robiłam specjalizację z angielskiego. Za kogo ty mnie masz?
Pogrzebałam w swoim pudle z książkami i kompaktami i dałam mu egzemplarz Jacka
Londona. Co prawdopodobnie nie było najlepszym wyborem, ale mówi się trudno. Ten
ignorant wyśmiał Virginię Woolf. Może myślał, że próbuję być zabawna.
Tego popołudnia udało mi się coś napisać. Nie byłam pewna, czy to nie bełkot. Nie
miałam cierpliwości, żeby przeczytać tekst od nowa. Jutro będzie więcej czasu.
Pisałam tak długo, że nie zauważyłam, kiedy na dworze zapadł zmrok.
- Kitty. - Słowo było ostre, pełne bólu.
Ben ściskał podłokietnik kanapy; materiał zaczął pękać pod jego dłonią. Z jego palców
wyrastały pazury. Gapił się na swoje dłonie, jakby były obce.
Podbiegłam i uklękłam przy nim. Położyłam dłonie na jego policzkach i odwróciłam
twarz, zmuszając go, żeby oderwał wzrok od tego strasznego widoku i spojrzał na mnie.
Szok i przerażenie rozszerzyły mu źrenice.
- To naprawdę boli - powiedział z szorstkim śmiechem.
- Wiem, wiem. - Uspokajałam go, odgarniałam mu włosy z twarzy, która zaczynała już
ociekać potem. - Ben, ufasz mi? Proszę, powiedz, że tak.
Skinął głową. Zacisnął powieki i skinął głową.
- Ufam ci.
- Zaopiekuję się tobą - zapewniłam. - Nie zostawię cię. Okej? Wszystko będzie dobrze.
Po prostu przetrwaj to, i wszystko będzie dobrze. Teraz wyjdziemy na dwór, okej?
Zsunął się z kanapy i padł w moje ramiona. Przycisnął twarz do mojego ramienia i
jęknął. Przez chwilę bałam się, że będzie mnie chciał objąć tymi rękami, z których
wyrastały pazury, ale nie - przyciągnął je do siebie i przybrał niemal pozycję płodową. Łzy
pociekły mi z oczu, szczypiąc w policzki. To było okropne.
Nie chciałam widzieć go w takim stanie.
- Co mogę zrobić? - Cormac stał nieopodal, zaciskając dłonie, i obserwował nas z
wyrazem twarzy, jakiego nigdy u niego nie widziałam. Bezradności?
- Nie wchodź nam w drogę - odparłam. - Zostań w domu i zamknij się na klucz.
- Cormac... - Głos Bena nie był już jego głosem. Szczęki miał zaciśnięte, sapał z wysiłku,
jego słowa były zduszone. - Patrz. Chcę, żebyś to widział. Kitty, on musi patrzeć.
Pomogłam mu wstać, obejmując go przez plecy i ciągnąc do góry.
- Ben, musisz wyjść ze mną na dwór. Wstań.
Jakimś cudem zwlókł się na nogi, mocno się na mnie wspierając.
Cormac ruszył w naszą stronę.
- Pozwól mi pomóc...
- Nie! - rzuciłam szorstko. Wręcz warknęłam. - Ma pazury, może cię pokaleczyć. Po
prostu zejdź nam z drogi.
Cormac odsunął się na bok i otworzył nam drzwi.
Las był srebrny i pełen czystych, głębokich cieni. Noc pełni księżyca, jasna i kusząca.
Zimne powietrze zelektryzowało mnie.
Czułam, jak ciało Bena faluje pod moją ręką, jakby jakieś oślizłe stworzenia przesuwały
się pod skórą.
Poczułabym mdłości, gdyby tak samo nie działo się z moim ciałem. Był sparaliżowany z
bólu; praktycznie zwlokłam go z werandy na polanę przed chatą. Nie wybieraliśmy się
nigdzie dalej. Pozwoliłam mu paść na ziemię, gdzie zwinął się na boku. Jego ręce
pokrywała gęsta szczecina.
Skorzystałam z chwili, kiedy się nie ruszał, żeby rozpiąć mu guzik i suwak spodni. Zajęło
mi to dużo czasu, moje ręce dygotały. Ale musiałam zdjąć mu ubranie, zanim się w nie
zapłacze. To by tylko spotęgowało jego ból i dezorientację.
Chwyciwszy jednocześnie dżinsy i majtki, pociągnęłam je w dół jak daleko się dało, po
czym złapałam brzeg koszulki i szarpnęłam do góry, siłą ściągając mu ją przez głowę.
- No już, Ben, pomóż mi trochę - wymamrotałam. Moja wilczyca szamotała się we mnie
– Już czas, już czas! - miała teraz watahę i wszyscy mieliśmy się przemienić razem, by
ruszyć na wędrówkę. Zamknęłam ją w sobie, opanowując wijącą się we mnie bestię.
Musiałam przeprowadzić przez to Bena. Jego całe ciało było pokryte futerkiem - niemal
widziałam, jak rośnie mu sierść.
Znów jęknął przez zaciśnięte zęby. Robił, co w jego mocy, żeby nie krzyczeć. Pomogłam
mu wyprostować ręce, żeby mógł zdjąć koszulkę.
Znów chwyciłam jego twarz. Kości rozciągały się pod moimi dłońmi.
- Ben, nie walcz z tym. Wiem, że chcesz, ale nie możesz tego powstrzymać, a im
bardziej się opierasz, tym jest gorzej. Popatrz na mnie! - Zacisnął powieki, ale otworzyły
się znów i utkwił we mnie spojrzenie. Jego oczy były bursztynowe. - Zostaw to. Musisz to
zostawić.
„To" oznaczało człowieczeństwo. Musiał zostawić ciało, które miał przez całe życie. To
nie było łatwe. Miał je od urodzenia. Ale znikało równie nieubłaganie, jak niebo
nieubłaganie czerniało nad nami i wschodził księżyc w pełni.
Wreszcie krzyk, który w nim narastał, się uwolnił. Wyrwany z głębi płuc wrzask
cierpienia rozległ się echem wokół nas, poszybował w niebo. Kiedy brakło mu tchu, wydał
z siebie skomlenie – wilcze skomlenie. Wyrwał mi się i padł naprzód, ściskając się za
brzuch, z piersią ciężko falującą przy każdym wdechu.
Zostałam przy nim. Usiadłam obok i objęłam go od tyłu, przyciskając twarz do pleców
pokrytych futrem. Trzymałam go najmocniej jak mogłam, żeby czuł moją obecność. Musiał
wiedzieć, że nie jest sam.
Mój przyjaciel T.J. trzymał mnie tak, kiedy miałam swój pierwszy raz. Inaczej pewnie
zwariowałabym ze strachu.
Przemienił się.
Jego plecy wygiął potężny skurcz, ale ja nie puszczałam. Potem jego kości przesunęły
się, rozciągnęły, stopniały i uformowały na nowo. Długo to trwało. Może za pierwszym
razem zawsze tak było. Ja sama nie pamiętałam. Miałam w pamięci tylko ogólną
panoramę wydarzeń i uczuć, kiedy to działo się ze mną, ale nie takie szczegóły. Wydawało
mi się, że ta chwila trwa wiecznie, i byłam tak wystraszona, że nawet nie mogłam płakać.
Bo co by było, gdyby się nie przemienił z powrotem?
W końcu ruch ustał, jęk ucichł. Leżałam, obejmując dużego, smukłego wilka, który
rozciągał się na ziemi, z trudem chwytając oddech i skomląc z każdym poruszeniem klatki
piersiowej, jakby był w agonii.
Ale nie umierał; był po prostu wykończony. Przeciągnęłam palcami po jego gęstym,
cudownym futrze. Było ciemnoszare, przyprószone rdzawym kolorem, który przechodził w
kremowy na nosie i brzuchu. Duże uszy leżały płasko na jego głowie, pysk miał długi i
gruby. Był wilgotny od potu - ludzkiego potu, który wsiąkł w wilczą sierść.
Musnęłam twarzą jego kark i szepnęłam z ustami przy jego uchu:
- Już jest dobrze, nic ci nie będzie. Teraz tylko odpoczywaj. Po prostu odpoczywaj. - Nic
nieznaczące słowa pociechy, wypowiadane przez łzy. Poruszył uszami, słysząc je, odwrócił
głowę i spojrzał na mnie.
Przysięgam, że zobaczyłam w tych oczach Bena. Patrzył na mnie, jakby chciał
powiedzieć: „Mówisz serio? To ma być dobrze?"
O mało się nie roześmiałam, ale śmiech ugrzązł mi w gardle i wyszedł ze mnie jako
szloch. Ben polizał mnie w podbródek; ten wilczy gest mówił: „Nie będę sprawiał
kłopotów, ufam ci, jestem w twoich rękach".
Teraz wreszcie przyszedł czas, żebym do niego dołączyła. Czułam, jak wilczyca przepala
mi każdy nerw. Zdjęłam koszulkę.
- Kitty.
Przestraszona obejrzałam się za siebie. Cormac stał oparty o balustradę werandy,
czarna sylwetka na tle światła z otwartych drzwi. Patrzył na to wszystko. Widział, czym
jest teraz Ben.
Nie widziałam go dość dobrze, żeby odczytać wyraz jego twarzy i odgadnąć, co myśli. I
nie wiem, czy chciałam.
- Opiekuj się nim - powiedział. Odpowiedziałam mu ochrypłym, zduszonym od łez,
łamiącym się głosem.
- Zaopiekuję się. Przyrzekam. A teraz idź do środka i zamknij się na klucz.
Poszedł. Zamknął drzwi. Wilk Bena i ja zostaliśmy w świetle księżyca. Pospiesznie
zdjęłam spodnie dresowe. Pozwoliłam, żeby to się stało szybko, żeby przypłynęło jak
woda - prześliznęłam się z jednej postaci w drugą. Obserwowałam Bena - uniósł swoją
wilczą głowę i patrzył na mnie - aż wzrok mi się zamazał i musiałam zamknąć oczy...
Otwiera oczy w świecie księżycowego światła.
Zapach drugiego wypełnia jej pierwszy oddech. Rozpoznaje go, zna go - został przyjęty
do watahy, co czyni ich rodziną, i będą biec razem, wolni tej nocy.
On leży wyciągnięty, nie porusza się, skomli cicho. Jest słaby, przestraszony. Ona
wygina się, przeciąga, skowyczy na niego - musi mu pokazać, że jest wolny, że to jest
dobre. On ciągle się nie porusza, więc podskubuje go, kłapiąc przy jego tylnych łapach i
biodrach - mówi mu, że ma wstawać, że musi to zrobić.
On wzdryga się, aż w końcu zrywa się na nogi, żeby uciec od jej zębów. Ogląda się na
nią z położonymi uszami i ogonem między nogami.
On jest tylko szczeniakiem, nowym, i ona będzie musiała nauczyć go wszystkiego.
Uderzając barkiem w jego bok, pogania go naprzód, zmusza do marszu. Kroki nowego
są niepewne - nigdy wcześniej nie chodził na czterech łapach, więc zaczyna powoli. Ona
biegnie naprzód, zawraca, znów go potrąca. Kiedy wchodzą w las, w jej terytorium, jego
kroki stają się pewniejsze. Zaczyna truchtać, z pochyloną głową, ze spuszczonym ogonem.
Ona cieszy się - mogłaby całą noc biegać wokół niego. Próbuje go zachęcić, żeby ją ścigał.
Próbuje sama gonić jego, ale on tylko patrzy na nią zdezorientowany. Musi go nauczyć,
jak się bawić, przypada do ziemi i skowyczy - w życiu nie chodzi tylko o pożywienie i
terytorium.
Pokazuje mu, jak się biega. I jak się poluje. Zabija królika i dzieli się z nim, uczy go
smaku krwi. Jedzenie jest naturalną czynnością. Nie musi mu pokazywać, jak pożerać
mięso i łamać kości w szczękach.
Młody robi to z zapałem, a potem zlizuje krew rozmazaną na jej pysku.
On zabije następnego, kolejnej nocy.
Biegną, a ona pokazuje mu ich terytorium. Ale on szybko się męczy - to jego pierwsza
noc na czterech łapach, ona to rozumie. Prowadzi go do domu, do miejsca, gdzie mogą
się ułożyć, skulić razem z podwiniętymi ogonami i schować nawzajem nosy w swoim
futrze, żeby zasnąć z zapachem stada i poczuciem bezpieczeństwa.
Od bardzo, bardzo dawna nie czuła się tak bezpieczna. Będzie trzymać swojego
towarzysza przy sobie, żeby zachować to poczucie. On należy do niej, a ona będzie się już
zawsze nim opiekować.
Rozdział 9
Rzecz w tym, że Ben był członkiem mojej watahy, jeszcze zanim to go spotkało.
Może i byłam sama, pędząc żywot samotnego wilka, ale miałam ludzi, do których
mogłam zadzwonić.
Ludzi, którzy pomogliby mi, gdybym pojawiła się na ich progu w środku nocy. Ben był w
czołówce tej listy. Owszem, był moim prawnikiem i w zasadzie płaciłam mu za to, żeby
stał przy mnie murem. Ale radził sobie z nadnaturalnym szaleństwem w moim życiu bez
zmrużenia oka i w moim pojęciu to wykraczało poza zawodowe obowiązki. Mógł się na
mnie wypiąć jako na klientkę w dowolnym momencie, ale tego nie zrobił. Mogłam na
niego liczyć i to czyniło go członkiem watahy.
Nie spałam dobrze i obudziłam się przed świtem. Byłam zdenerwowana - chciałam
mieć pewność, że obudzę się przed Benem. Musiałam się nim zaopiekować.
Kiedy wzeszło słońce, czuwałam nad nim. Zwinięta na boku, z głową opartą na zgiętej
ręce, leżałam tak blisko niego, że mogłam go dotknąć. Nawet we śnie jego czoło było
poznaczone bruzdami, spięte z niepokoju. Miał męczącą noc i dowody były wyryte na
jego twarzy. Z powrotem w ludzkiej postaci, leżał na plecach, z jedną ręką na brzuchu,
drugą zgiętą ku górze, z palcami zwiniętymi tuż przy barku. Założył stopę jednej nogi pod
kolanem drugiej.
Był przeciętnej budowy. Nie był pakerem, ale też nie był miękki; wyglądało to tak, jakby
w dzieciństwie był chudy jak szczapa i dopiero teraz zaczął nabierać ciała. Na mostku miał
ścieżkę włosów. Czupryna na jego głowie, wciąż wilgotna od potu, sterczała dziko
rozczochrana. Powstrzymałam chęć, żeby przeczesać ją palcami, przygładzić do tyłu. Nie
chciałam go wystraszyć.
Rany po ugryzieniach na jego ręce i barku wygoiły się już bez śladu, jakby nigdy ich nie
było.
Czekając, aż się obudzi, o mało sama się nie zdrzemnęłam. W końcu jego powolny,
spokojny oddech się zmienił. Jego płuca wypełniły się głęboko jak miechy. Oczy Bena
otworzyły się i całe ciało drgnęło, jakby wszystkie mięśnie spięły się jednocześnie.
Zachłysnął się powietrzem - urwany dźwięk przerażenia - i spróbował wstać, odczołgać
się, jakby mógł uciec od tego, co go wystraszyło. Kończyny nie uniosły go i nie ruszył się z
miejsca.
Rzuciłam się na niego i chwyciłam go za ramiona, przyciskając do ziemi. Musiałam
przygnieść go całym swoim ciężarem - to jego przeciętne ciało było silne.
- Ben! Uspokój się, wszystko w porządku, wszystko dobrze. Ben. Proszę cię, uspokój się.
Znieruchomiał dość szybko, ale nie przestawałam go uciszać, aż znów legł płasko na
plecach, z zamkniętymi oczami, sapiąc ciężko. Uklękłam przy nim, trzymając dłonie na
jego piersi i obserwując jego twarz, by widzieć jego reakcję.
Po chwili jego oddech zwolnił. Podniósł rękę do twarzy, zakrył oczy, przeciągnął dłonią
po czole.
- Pamiętam - powiedział zmęczonym, zduszonym głosem. - Pamiętam zapachy. Bieg.
Krew... - Głos mu się załamał.
- Ćśś. - Położyłam się obok niego, żeby móc przysunąć twarz do jego głowy, głaskać go
po włosach, wdychać jego zapach, pozwalać, by on poczuł mój i wiedział, że oznacza on
bezpieczeństwo. – Jesteśmy bezpieczni, Ben. Wszystko dobrze.
- Kitty... - Wypowiedział moje imię z desperacją, a potem przylgnął do mnie, kurczowo
ściskając moje przedramię i bark, boleśnie miętoląc skórę i mięśnie. Zniosłam to, tuląc go
do siebie jak najmocniej. Był taki ciepły w lodowatym, zimowym powietrzu; trzymanie
siebie nawzajem nas rozgrzewało.
Pocałowałam go na linii włosów, tuż przy uchu, i powiedziałam:
- Wróciłeś. Dwie ręce, dwie nogi, ludzka skóra. Czujesz to?
Skinął głową, co dało mi nadzieję, bo to oznaczało, że słuchał.
- Wilk odszedł i nie wróci przez miesiąc. Do tej chwili będziesz sobą. Już dobrze, już
dobrze - powtarzałam w kółko.
Rozluźnił się. Czułam, jak napięcie opuszcza go pod moim dotykiem. Ułożył się
wygodniej na ziemi, zamiast wyprężać się sztywno. Jego kurczowy uścisk na moim
ramieniu stopniowo słabł, aż zmienił się w zwykłe trzymanie, i nie przeszkadzało mi, że
nie puszcza. Nie chciałam, żeby to zrobił. Nie chciałam, żeby się wycofał i zamknął w
sobie, bo wtedy nie mogłabym z nim rozmawiać.
- Dwie ręce, dwie nogi - powiedział w końcu znużonym głosem. Potem odgarnął do tyłu
moje przepocone, splątane włosy, głaszcząc mnie po głowie, jak ja głaskałam jego. -
Przeciwstawne kciuki.
Zachichotałam, pochylając twarz do jego barku. Wrócił.
- Jak się czujesz? - spytałam. Ciągle mnie obejmował, jakby wciąż lgnął do mnie dla
poczucia bezpieczeństwa, a ja wtuliłam się w jego ramiona. Wilki dotykały się dla
wzajemnej pociechy. Oboje tego potrzebowaliśmy.
- Dziwnie. Połamany - odpowiedział po długiej chwili. - Ale zbieram się w sobie. Czuję,
jak kawałki się zrastają. - Przechyliłam głowę, próbując na niego spojrzeć. Zobaczyłam
żuchwę, krzywiznę policzka, pół oka. - Ale pamiętam... że było przyjemnie. To była
wolność, prawda? -Jego twarz skrzywił grymas. – Tego się nie spodziewałem.
- Tak - odparłam i pocałowałam najbliższą część jego ciała, czyli bark. Podparłam się na
łokciu, dotknęłam jego twarzy i obróciłam ją do siebie, zmuszając go, żeby na mnie
spojrzał. Przytrzymałam jego spojrzenie.
- Doskonale sobie radzisz, Ben. Wierzysz mi? - Będziesz żył. Nie zmusisz Cormaca, żeby
cię zastrzelił.
Skinął głową, a ja pocałowałam go w czoło. Chciałam, żeby czuł się bezpiecznie, żeby
czuł się chciany, żeby nie odszedł.
- Doskonale sobie radzisz - powtórzyłam cicho.
- To dlatego, że mam zdeterminowaną nauczycielkę -powiedział, uśmiechając się do
mnie blado.
Pocałowałam go w usta. Były tuż przede mną. To wydawało się takie naturalne.
Przestał się uśmiechać... i nagle mnie pocałował. I znowu, tym razem tak długo, że
zabrakło mi tchu. Potem oboje zamarliśmy na sekundę.
Moja skóra się zaróżowiła, całe ciało się rozgrzało - ono na pewno wiedziało, czego
chce. Zerknęłam w dół brzucha Bena... jego ciało też bez wątpienia wiedziało. Piwne oczy
Bena - zieleń, błoto, złoto, wszystko wymieszane razem - błysnęły, próbując utrzymać
moje spojrzenie. Odwróciłam wzrok, na tyle ludzka, żeby poczuć gorycz.
- Powinnam była wspomnieć, że likantropia robi z libido to samo, co dolanie benzyny
do ognia. No wiesz. Buch, ogień, zero kontroli.
Wciąż na mnie patrzył, nie mogłam już dłużej odwracać wzroku.
- Jestem pewien - powiedział z nieodgadnionym wyrazem twarzy - że nie ma to nic
wspólnego z faktem, że leżę tutaj nago z piękną kobietą, która też jest naga.
Mrugnęłam. I jeszcze raz. Być może nawet serce stanęło mi na moment.
- Czy ty mnie właśnie nazwałeś piękną?
Dotknął mojego policzka, potem szyi, posyłając elektryczne iskry po mojej skórze. W
końcu wsunął palce w moje włosy.
- Tak.
I koniec. Byłam ugotowana.
Przesunęłam się, przekładając jedną nogę przez jego brzuch i wślizgując się na niego, aż
go dosiadłam. Ale trzymałam się blisko, moje piersi na jego torsie, mój oddech na jego
policzku. Ramiona Bena obejmowały mnie mocno, ściskały, aż pocałowaliśmy się głęboko,
smakując się nawzajem, dzieląc się ciepłem. Dotykaliśmy się, ocieraliśmy twarzami.
Przesunęłam wargi wzdłuż jego żuchwy aż do ucha.
Oczy miałam zamknięte, mózg przestał działać. Prawie.
- Nie planowałam tego, naprawdę - mruknęłam. Odpowiedział mi głosem ociekającym
ironią:
- Rany, dzięki.
- Nie o to mi chodziło - powiedziałam z uśmiechem. - Czuję się, jakbym cię
wykorzystywała.
Wydał z siebie pomruk zadowolenia.
- Po prostu chcesz, żeby mi się spodobało bycie wilkołakiem. O to ci chodzi.
Odsunęłam się na chwilę.
- Nie musisz tego lubić. Wystarczy, żebyś to przetrwał. Jego spojrzenie skupiło się na
moich oczach.
- Dobrze.
Pocałowałam go i nie mogłam przestać, i aż drżałam z chęci przylgnięcia do niego
jeszcze mocniej; już i tak byliśmy do siebie przylepieni na całej długości ciał. Jedna jego
dłoń obejmowała moją szyję, druga znalazła drogę do pośladków i przytrzymała mnie
jeszcze mocniej. Jego dotyk palił w zimowym powietrzu.
Zdobył się na jeszcze jeden komentarz, wypowiedziany niskim, ochrypłym głosem:
- Kitty, tak dla informacji, możesz mnie wykorzystywać, kiedy tylko zechcesz.
Więc to zrobiłam.
Leżał skulony w moich ramionach, a ja rozkoszowałam się jego zapachem - potu, ciepła,
piżma. We wszystkie moje samotne poranki budziłam się niespokojna i niezadowolona.
Teraz, będąc z nim, znów miałam stado i czułam się pogodzona ze światem. To wszystko
przez likantropię, powiedziałam sobie. Nigdy nie przespałabym się z Benem, gdyby nie
likantropia. Nie żebym żałowała.
Ale fakt był faktem.
Słońce było już niemal nad drzewami. Choć miałam dziką ochotę zostać tu cały dzień,
musieliśmy wracać do świata.
- Chyba powinniśmy wrócić - powiedział w końcu Ben - zanim Cormac przyjdzie nas
szukać.
I wiedziałam, że łowca by to zrobił. Wytropiłby nas. Nie byłam całkiem pewna, co by się
stało, gdyby nas znalazł. Wykopałam rzeczy, które przygotowałam wczoraj, i podzieliłam
je między nas. Ubraliśmy się, nawzajem pomogliśmy sobie wstać i wyruszyliśmy do chaty.
W mojej watasze w Denver samiec alfa, Carl, miał zwyczaj sypiać z kim popadnie. Jeśli
likantropa robiła z libido to samo, co benzyna z ogniem, on to w pełni wykorzystywał.
Zmiana postaci była dla niego grą wstępną, a będąc przywódcą watahy, miał własny
harem. Na jego zawołanie każda z nas przewracała się na plecy i pokazywała mu brzuch
jak grzeczny, uległy wilk. Moja wilczyca to uwielbiała: atencję, czułość, seks. Przemoc -
werbalna, a czasem i nie tylko -którą obdzielał nas razem z czułością, nie miała znaczenia.
Przynajmniej do chwili, kiedy nie mogłam tego dłużej znieść. Carl wciąż był w Denver. To
dlatego nie mogłam wrócić.
Nie chciałam być do niego podobna. Jeśli już miałam przewodzić w naszej
dwuosobowej watasze, to nie chciałam być taką alfą. Nie chciałam bzykać się z Benem
tylko dlatego, że mogłam.
A może to się stało dlatego, bo on mi się podobał? Naprawdę go lubiłam. Ale czy
przespałabym się z nim, gdybyśmy nie leżeli nadzy w lesie i nie pachnieli jak wilki? Czy to
kiedykolwiek wchodziłoby w grę?
Czy to Ben obejmował mnie mocno i całował z pasją, czy jego wilk?
I czy to w ogóle miało znaczenie?
Te sprawy były o wiele prostsze dla wilczej strony mojej natury: Podoba ci się? Jest
goły? Jest chętny? To do dzieła! Tylko człowiek martwił się o ludzkie uczucia, które mogły
zostać zranione.
Szedł kilka kroków za mną - znów zachowanie uległego wilka. Zwiesił głowę i wyglądał
na zmęczonego, miał cienie pod oczami. Ale nie wydawał się wściekły, przestraszony czy
spięty – nie widziałam w nim żadnego z uczuć, których spodziewałabym się u świeżo
upieczonego wilkołaka. Przyłapał mnie na obserwowaniu go, więc się uśmiechnęłam, żeby
dodać mu otuchy. Odpowiedział uśmiechem.
- Co powiesz Cormacowi? - spytałam.
- Nie strzelaj? - Skrzywił się i pokręcił głową. - Ty miałeś rację, ja się myliłem? Nie wiem.
Jestem skołowany. Nie chcę umierać. Nigdy nie chciałem. Wiesz to, prawda?
Zwolniłam kroku, aż zrównaliśmy się ze sobą. Ot, dwójka bosych, zwariowanych
miłośników natury na porannym spacerze w środku zimy. Nie było mi zimno; ciągle
czułam na skórze jego dotyk.
- Przez chwilę byłeś dosyć zdeterminowany.
- Byłem wystraszony - powiedział. Po chwili dodał: -To się robi łatwiejsze? Mniej
zagmatwane?
Rzadziej się słyszy ten drugi głos w głowie, który mówi ci, co masz robić?
Musiałam pokręcić głową.
- Nie. Po prostu robi się zagmatwane w inny sposób.
I nagle, niemal niespodziewanie, drzewa przerzedziły się i polana z chatą otworzyła się
przed nami.
Słońce oświetlało werandę. Stał na niej Cormac, oparty o barierkę. Strzelba leżała
oparta obok niego. Gotowa i wyczekująca.
Zatrzymałam się, a Ben stanął obok mnie. Instynkt kazał mi uciekać, ale Cormac już nas
zobaczył. Nie ruszył się, tylko patrzył na nas, czekając, co zrobimy.
Cormac miał mnóstwo okazji, żeby mnie zastrzelić, i nie zrobił tego jak do tej pory. Nie
sądziłam, żeby miał to zrobić teraz. Miałam taką nadzieję. Ruszyłam do chaty jak gdyby
nigdy nic. Ben poszedł za mną, powoli, zostając w tyle. Cormac obserwował jego, nie
mnie.
- Dzień dobry - powiedziałam, machając niepewnie, kiedy znalazłam się na tyle blisko,
że mógł mnie usłyszeć. Starałam się mówić wesołym tonem, ale w moim głosie
pobrzmiewała nieufność.
- No i?
Wchodząc po schodkach, założyłam ręce na piersi i w dalszym ciągu prowadziłam
kampanię wymuszonej wesołości.
- Hm, mamy ładny dzień, świeci słoneczko i wszystko jest w porządku.
Ben dotarł już do schodków. Spojrzenie Cormaca było wyzywające, ale przecież nie
zdawał sobie z tego sprawy. Ben zawahał się - niemal widziałam, jak zaczyna się kurczyć,
przybierając bardziej defensywną postawę.
- Ben? - powiedziałam. Przeniósł spojrzenie na mnie; udało mi się przerwać
konfrontację.
- Wszystko dobrze? - spytał go Cormac. Po chwili Ben odparł:
- Tak. Doskonale. - Wydawał się raczej zrezygnowany niż przekonany.
- Zatem koniec gadania o tym, żeby cię zastrzelić.
- Tak.
Nie wiedziałam, czego oczekiwał Cormac. Może przez całą noc nakręcał się, żeby zabić
własnego kuzyna z zimną krwią, i teraz nie do końca wierzył, że Ben się wycofał. Wyraz
jego twarzy był neutralny i jak zwykle nieodgadniony.
- Jak było? - spytał.
Ben schylił głowę, żeby ukryć uśmiech.
- Trudno to wyjaśnić.
- Wyglądasz, jakbyś się całkiem dobrze bawił - ciągnął Cormac.
- Może się i bawiłem. - Ben spojrzał na łowcę. Rzeczywiście wyglądał całkiem nieźle,
zważywszy na okoliczności. Był zmęczony, ale spokojny. Nie świrował, jak mógł się
spodziewać Cormac. Wyglądał lepiej niż kiedykolwiek od dnia, kiedy został tu
przywieziony.
Ja z kolei czułam, że jestem czerwona jak wóz strażacki. Tak, Kitty człowiek wróciła.
Wilczyca nigdy się nie rumieniła.
Cormac gapił się, jakby chciał przejrzeć Bena na wylot, prześwietlić go rentgenowskim
wzrokiem. Należał do ludzi, którzy nie cierpieli tracić kontroli i nie wiedzieć wszystkiego.
Ben odbył podróż do miejsca, w które Cormac nie mógł pójść. Chciał wiedzieć, co działo
się z jego kuzynem przez ostatnich dwanaście godzin, i tyle. Ale Ben nie mógł mu
powiedzieć. Nie potrafiłby tego wytłumaczyć, nawet ja bym nie potrafiła. Ta rzeczywistość
należała do wilczycy, była nieludzka, niemożliwa do ujęcia w słowa.
Ben przygarbił się pod naciskiem tego spojrzenia. Ze zwieszonymi ramionami wszedł do
chaty i zatrzasnął drzwi, zostawiając Cormaca i mnie na werandzie.
Chciałam powiedzieć łowcy, żeby dał Benowi spokój. Nie mógłby tego zrozumieć,
choćby gapił się na kuzyna w nieskończoność. Zanim zdążyłam wymyślić, w jaki sposób
mu to oznajmić, żeby się na mnie nie wściekał, odezwał się pierwszy.
- Miałaś rację, że zmieni zdanie. Naprawdę nie byłem pewien, czy to nastąpi. Ale ty
wiedziałaś.
Tak naprawdę tylko miałam nadzieję. Ale nie wyprowadzałam Cormaca z błędu.
- Sama przez to przechodziłam. Byłam pewna, że poczuje się inaczej.
- Wiedziałaś, że spodoba mu się bycie wilkiem.
- To nie jest trafne określenie.
- Co tam zaszło?
Musiał się domyślić. Jeśli nie on, to jego wyobraźnia. Nie wiedziałam, dlaczego chciał,
żebym mu to powiedziała prosto w twarz.
- Nie twoja sprawa.
Odwróciłam się, żeby wejść do środka.
- Kitty... - Chwycił mnie za nadgarstek.
Zamachnęłam się na niego, ale znieruchomiałam, zanim uderzyłam. To był odruch - ta
ręka odwiedziona do tyłu, z palcami zgiętymi jak pazury. Zauważył mój gest; staliśmy tak
przez sekundę jak na stop-klatce. W jego spojrzeniu było mnóstwo niewypowiedzianych
pytań.
Przywiózł tutaj Bena, żebym mogła mu pomóc i utrzymała go przy życiu. Nie żebym się
z nim spiknęła. Żadne z nas się tego nie spodziewało. A teraz Cormac wyglądał na
zranionego, w jego rysach widziałam cierpienie. Ale jeśli chciał, żeby sprawy między nami
potoczyły się inaczej, to dlaczego po prostu tego nie okazał i nic nie powiedział? Miał
swoją szansę. Dałam mu mnóstwo szans. Nie mogłam się teraz cofnąć.
- Cormac, przepraszam. - Uwolniłam się z jego uścisku i weszłam do domu.
Mój zwykły rytuał po pełni księżyca: wracałam do domu, brałam prysznic i
wczołgiwałam się do łóżka, żeby przespać jeszcze dwie godzinki w trochę bardziej
komfortowych warunkach. Potem wstawałam i piłam kawę. Nie jadłam śniadania, bo nie
byłam głodna. Wilczyca zwykle najadała się w nocy do syta.
Ben zdążył już włączyć ekspres. Zapach kawy wypełniał dom i musiałam przyznać, że był
cudowny. Kojący, jakbym mogła zwinąć się w kłębek na kanapie i zapomnieć o facetach w
moim domu. Nie chciałam zostawiać ich nawet na chwilę, żeby wziąć prysznic. Jakbym
ciągle się bała, że Cormac może jeszcze wziąć Bena na muszkę. Łatwo było zapomnieć, że
łowca przywiózł tu kuzyna właśnie dlatego, że nie chciał go zastrzelić.
Byłam zbyt nakręcona, żeby spać. Już i tak pozwoliłam sobie na dłuższą drzemkę z
Benem w lesie. Ten facet wywrócił mi do góry nogami cały rozkład dnia. Chociaż jak się
tak nad tym zastanowić, właściwie miałam ochotę położyć się do łóżka... z nim.
Poszłam do kuchni i napełniłam kubek kawą. Ben, siedzący przy stole z własnym
kubkiem, nie odezwał się słowem. Ale cokolwiek by powiedział, na pewno bym na niego
naskoczyła. Nie chciałam tego robić. Posłałam mu uśmiech, który, miałam nadzieję,
wyglądał uspokajająco.
Cormac dołączył do nas po minucie; najpierw usłyszałam odgłos otwieranych i
zamykanych drzwiczek jeepa. Nie miał ze sobą strzelby, więc domyśliłam się, że schował
ją do samochodu. I dobrze. Usiadł naprzeciw Bena. Ja oparłam się o szafkę.
I znów sterczeliśmy w kuchni, wbijając złe spojrzenia w blaty i nic nie mówiąc.
Nie znosiłam przeciągającej się ciszy. Pewnie wzięło mi się to z pracy w radiu.
- No dobra, dzieciaki. Jakieś pytania? Już po problemie?
- Nie wiem, czy posunąłbym się aż tak daleko. - Ben zaśmiał się cicho. Rozłożył ręce
bezradnym gestem. - Co mam teraz robić? Jeśli naprawdę mam z tym żyć, co mam robić?
- Jesteś prawnikiem - odparłam. - Wracaj i... prawni-kuj. Co byś robił, gdyby to się nie
stało?
- To nie jest takie proste - stwierdził. - To nie może być takie proste.
Oczywiście miał rację.
- Przeżywaj jeden dzień naraz, Ben. Niektóre dni są łatwiejsze niż inne. Ale po prostu
musisz sam z tym dojść do ładu.
Nachmurzył się.
- Nie traktuj mnie, jakbym był jakąś ofermą z twojej audycji.
To zabolało jak kopniak w brzuch. Ludzie dzwoniący do mojej audycji nie byli
ofermami, tylko słuchaczami. Moimi fanami. Chciałam ich bronić. Ale owszem, miewali
problemy. A gość taki jak Ben? On nie miewał problemów. On był twardzielem.
- Więc przestań się zachowywać jak oferma - powiedziałam.
- Niezły tekst z ust kogoś, kto uciekł do lasu z podwiniętym ogonem...
Zrobiłam krok w jego stronę, z zębami wyszczerzonymi w milczącym warknięciu i
zaciśniętymi pięściami. Szarpnął się do tyłu w panice, aż podskoczyły przednie nogi jego
krzesła. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie - wyzywałam go, żeby stawił mi czoło.
Wyzywałam go, żeby powiedział, co myśli.
Spuścił wzrok. Po chwili wczepił dłonie we włosy i oparł łokcie na stole.
- Co się ze mną dzieje, do diabła? - mruknął. Odwróciłam się. Wiedziałam, co się z nim
dzieje, ale jak miałam mu to wszystko wyjaśnić? Całkiem nowy zestaw mowy ciała i emocji
- ja żyłam z tym już od lat. Dla mnie to było oczywiste.
- No dobra, oboje mnie lekko przerażacie - powiedział Cormac, unosząc ręce, jakby się
poddawał. Wstał. -Idę się przejść.
- Cormac. - Ben sięgnął przez stół, zatrzymując go na chwilę. Scena znów
znieruchomiała, aż Ben zaczerpnął powietrza i wykrztusił: - Przepraszam. Wybacz, że cię
tym obarczyłem.
Łowca odwrócił wzrok, jego twarz zesztywniała i ściągnęła się w maskę, której nie
umiałam odczytać.
Pod tą fasadą było uczucie, a on rozpaczliwie starał się je ukryć.
- Nie - powiedział. - Ja cię w to wpakowałem. To ja przepraszam.
I tak jak wiele razy w ciągu ostatnich dni, wyszedł. Poszedł się przejść. W taki sposób
radził sobie z przeciągającym się, niezręcznym milczeniem.
Ręka Bena wciąż leżała na stole. Westchnął, niemal opierając czoło o blat.
- Wiedziałem, że to zrobi. Widziałem, że będzie się obwiniał.
Podeszłam do niego, tym razem powoli, spokojnie. Spojrzał na mnie z ukosa, nieufnie,
ale nie drgnął.
Dotknęłam jego ramienia, położyłam na nim dłoń. Choć raz nic nie powiedziałam, ale
uśmiechnęłam się, kiedy wtulił się w mój dotyk.
O cudzie, Ben mnie posłuchał. Zabrał się do pracy. Pożyczył mój telefon, żeby odsłuchać
pocztę głosową, skorzystał z mojego komputera i łącza internetowego, żeby sprawdzić e-
maile, odpowiedział na kilka wiadomości od spanikowanych klientów. Prowadził własną
praktykę, na tyle małą, żeby radzić sobie z nią w pojedynkę, ale na tyle prężną, żeby
zarabiać na życie w zgodzie ze swoją niezależną naturą.
Najwidoczniej uznał, że skoro ma żyć, powinien wrócić do pracy. Wilkołaki też musiały
płacić czynsz. A przynajmniej ich ludzka połowa.
Na kolację znów jedliśmy dziczyznę. Takie żarcie nigdy się nie nudziło, chociaż
zaczynałam już myśleć, że powinnam zainwestować w grilla, żeby nie musieć upychać
steków na ruszt w piecu. Cormac jadł oparty o szafki. Ben i ja siedzieliśmy przy stole.
Posiłek wydawał się niemal normalny. Nikt się na nikogo nie gapił, nikt nie prosił, żeby go
zastrzelić, a Cormac schował broń. Rozmawialiśmy o moim prześladowcy - Jak długo to
trwa? - spytał Ben.
- Jakieś dziesięć dni. Pierwszy incydent wydarzył się tuż przed waszym przyjazdem -
odparłam. - Okej, więc ktokolwiek się na mnie uwziął, wie, czym jestem. Dlaczego nic się
nie wydarzyło wczoraj w nocy? Dlaczego nie zrobili nic mojej wilczej połowie?
- Bo się boją - stwierdził Ben. - Podczas pełni jesteś najsilniejsza. Nie będą chcieli stawić
ci czoła w takiej chwili.
- On ma rację - powiedział Cormac. - Pełnia to najgorsza noc na polowanie na wilkołaki.
Lepiej poczekać do następnego ranka i dopaść je, kiedy odsypiają. - Uśmiechnął się.
Nawet Ben pokręcił głową na te słowa.
- Właśnie stałeś się o niebo bardziej odrażający.
- Ja? Ja się nie zmieniłem ani odrobinę. - Cormac posłał Benowi twarde spojrzenie.
Nie zamierzałam pozwolić, żeby rozwijali ten temat.
- Nie zasadzili się na mnie dziś rano. Bali się na tyle, że w nocy siedzieli w domach, ale
nie wiedzieli, że mogą po mnie przyjść, kiedy nastanie dzień.
- Nie wiedzą, co robią. - Ben spojrzał na Cormaca, szukając potwierdzenia.
Łowca w zamyśleniu zaczął klepać płazem noża do steków w dłoń.
- Gdyby chcieli cię zabić, wystarczyłby snajper przy drodze. Nawet zastępca Rosco dałby
radę to zrobić. Oni chcą cię tylko stąd wykurzyć.
- Ale kim są ci „oni"? Czy on, czy ona, czy ono? -spytałam.
Ben dalej bawił się w burzę mózgów.
- Ktoś, kto nie chce cię zabić i nie wie, co robi.
- Amatorzy - dodał Cormac. - Amatorzy praktykujący popieprzoną magię krwi. To się
jeszcze odwróci i ugryzie kogoś w dupę.
- Helou? - Podniosłam rękę. - Jak na razie to gryzie w dupę mnie.
- Ale ciągle tu jesteś. Zaklęcie, które usiłuje rzucić na ciebie twój fanklub, najwyraźniej
nie działa. Nie da się praktykować takiej magii, która wymaga oskórowanych psów na
drzewach, nie płacąc za to jakiejś ceny. Niedługo będą musieli się poddać albo przejść do
czegoś gorszego. Wolałbym nie widzieć, jak daleko to może zajść.
- Masz jakichś informatorów, którzy mogą coś o tym wiedzieć? - spytał Ben.
- Być może. Zadzwonię w jedno miejsce. - Wyciągnął komórkę z torby podróżnej i
wyszedł na dwór.
A ja chciałam tylko, żeby skończyło się torturowanie małych zwierząt przed moim
domem, pragnęłam dokończyć książkę i żeby z Benem było wszystko w porządku.
Mogłam być na bieżąco przynajmniej z jednym z tych punktów.
- Jak się czujesz?
Zastanowił się chwilę i wzruszył ramionami.
- Chyba dobrze. W ogóle niewiele czuję. Ale to jest o wiele lepsze niż wczoraj.
- To świetnie - powiedziałam niezmiernie zadowolona.
Ben i ja myliśmy naczynia, kiedy wrócił Cormac. Nie podzielił się z nami tym, jak poszła
rozmowa, a my nie pytaliśmy. Skoro sam nie mówił, pytanie nie mogło go skłonić do
mówienia.
Było dziwne, jak bardzo się przyzwyczajałam, że mam go pod ręką. Może nasza trójka
miała jeszcze szansę osiągnąć stan równowagi. Układu, w którym Ben nie straciłby
najlepszego przyjaciela, ja nie zostałabym pozbawiona swojej nowej watahy, a Cormac
nadal miałby ludzi, dzięki którym czułby się potrzebny na świecie. A może to były tylko
marzenia ściętej głowy.
Później zastałam Bena przy zmienianiu pościeli na łóżku. Znalazł czysty komplet w
szafie i zdejmował ten, w którym pocił się, rzucał i kotłował przez ostatni tydzień.
- Pomyślałem, że ci je przygotuję - wyjaśnił, kiedy oparłam się o futrynę w drzwiach. –
Już wystarczająco długo zajmowałem łóżko.
Sytuacja zapowiadała się bardziej niezręcznie, niż się spodziewałam. Tego wieczoru nie
byliśmy już wilkami, a likantropia nie podsycała żadnych ogni. A przynajmniej żadnych,
do których się przyznawaliśmy.
- A gdzie ty będziesz spał? - spytałam. Odpowiedział Cormac.
- Na kanapie. Ja się kimnę na podłodze.
- Ja mogę spać na podłodze - powiedział Ben. Cormac wyciągał już śpiwór i rozkładał go
przy biurku. - Możemy ciągnąć słomki.
- Ja też będę ciągnąć słomki?
- Nie - odparli chórem.
Rany, co za dżentelmeni. Uśmiechnęłam się drwiąco. Na kanapie wylądował Ben. Z
Cormakiem trudno było się kłócić.
W końcu zgasły światła i w domu zrobiło się cicho.
Poprzedniej nocy nie spałam ani chwili. Leżąc z powrotem we własnym łóżku,
powinnam zasnąć jak kłoda. Ale gapiłam się tylko w ciemny sufit i zastanawiałam,
dlaczego nie mogę spać. Uznałam, że mam za dużo problemów na głowie.
Nagle deski podłogi na progu sypialni cicho zaskrzypiały. Podparłam się na łokciu.
Postać wchodząca powoli do pokoju była w cieniu, widziałam zaledwie sylwetkę.
Wciągnęłam powietrze przez nos i poczułam... To był Ben.
- Nie mogę spać - szepnął. Podszedł do łóżka, garbiąc się lekko; gdybym go nie znała,
pomyślałabym, że jest zażenowany. - Ciągle jestem niespokojny. To... dziwne uczucie. Być
samemu. I zastanawiałem się, czy nie mógłbym... wiesz z tobą... - Wskazał łóżko, cały
spięty, i odwrócił wzrok.
Był nowym wilkiem. Szczeniakiem. Dzieciakiem, który ma koszmary. Ja przeżywałam to
samo.
Odwinęłam koce i przesunęłam się na brzeg łóżka.
Z westchnieniem położył się obok mnie i zwinął na boku, a ja przykryłam nas oboje.
Objęłam go, on przytulił się do mnie, i to było wszystko. Zasnął w kilka minut, jego pierś
zaczęła wznosić się i opadać miarowo. Był wykończony, ale potrzebował poczuć się
bezpiecznie, żeby móc zasnąć.
Boże dopomóż temu, kto czuł się bezpiecznie, gdy ja się nim opiekowałam. Ledwie
potrafiłam zadbać o siebie. Ale co innego mogłam zrobić? Trzymając go w objęciach,
ułożyłam się do snu. Starałam się nie martwić.
Kiedy już odpływałam w półsen, dostrzegłam kolejny cień w drzwiach. Zajrzał na chwilę
i odszedł. W następnej chwili usłyszałam otwieranie i zamykanie drzwi wejściowych, i
słabo, jak brzęczenie muchy w umykającym śnie, warkot zapalanego silnika jeepa i chrzęst
opon na żwirowym podjeździe.
Odjechał, pomyślało moje „ja" we śnie. I nic nie mogłam na to poradzić.
Rozdział 10
- Nie ma go - powiedział Ben, przechylając się nad kuchennym zlewem i wyglądając
przez okno na polanę, gdzie nie było już jeepa Cormaca.
Łowca zabrał swój śpiwór, torbę i strzelby. Po tygodniu dzielenia z nim przestrzeni dom
wydawał się pusty bez jego osoby i jego rzeczy. Spakował wszystko i odjechał w środku
nocy. Często znikał właśnie w taki sposób.
Ale tym razem ten drań zostawił mnie z tą całą klątwą. Musiałam sama rozwiązać tę
sprawę. Liczyłam na jego pomoc.
- Dlaczego? - spytał Ben.
- Ty go znasz lepiej niż ja. Wiesz, jaki jest. - Usiadłam przy stole ze stopami na krześle,
obejmując kolana. - Miał gdzieś być? Może pojechał spotkać się z tym informatorem w
sprawie magii krwi.
Ben pokręcił głową.
- Troje to tłok. Zawsze tak myślał. I dlatego wyjechał.
- Ale... - I nie potrafiłam wymyślić ciągu dalszego zdania. Jeśli Cormac czuł się piątym
kołem u wozu, powinien był coś wspomnieć. Powinien był ze mną porozmawiać. Dlaczego
nigdy nie mógł powiedzieć niczego wprost? - Powinniśmy za nim pojechać? Zadzwonić? -
Miałam jego numer w komórce.
Wprowadziłam go od razu, kiedy go dostałam, krótko po tym, jak się poznaliśmy. Był
jedną z tych osób, do których dzwoni się w sytuacji awaryjnej.
Ben znów pokręcił głową.
- Gdyby chciał, żebyśmy się z nim skontaktowali, zostawiłby liścik.
- To nie jest kwestia tego, czego on chce, tylko tego co jest dla niego dobre. Nie zrobi
chyba czegoś szalonego, nie będzie próbował zrobić sobie krzywdy, co?
Ben uniósł brew, przybierając ironiczny wyraz twarzy.
- Bardziej niż zwykle? Miał rację.
- Więc jaki mamy plan? - spytałam. - Cormac zostawił nas z tą klątwą. Najchętniej
pozwoliłabym klątwie wygrać i wyniosła się stąd.
Ben wciąż patrzył w las. Wydawał się spokojny, chociaż trochę smutny.
- Tylko jeden dzień. Daj mi jeszcze dzień, żebym się pozbierał. Nie wydaje mi się, żebym
był już gotów stawić czoło cywilizacji.
Nie mogłam się z tym nie zgodzić. Chciałam mu dać tyle czasu, ile tylko bym mogła.
- Nie ma sprawy.
Tak zaczął się nasz pierwszy dzień bez Cormaca.
Pracowałam przy komputerze. Próbowałam wypocić współczesny Walden, ale nie
dorastałam do ideałów Thoreau. Tak naprawdę problem polegał na tym, że nie miałam
akwenu. Przecież to był staw Walden. Do skutecznej kontemplacji potrzebowałam dużego
zbiornika wodnego.
Ale ciekawe, co by zrobił Thoreau, gdyby zjawił się u niego przyjaciel pogryziony przez
wilkołaka i błagał go o pomoc? To kazało mi się zastanowić, czy Thoreau nie miał
przypadkiem jakiegoś bardziej tajemniczego powodu, żeby zdecydować się na samotne
życie w lesie, i tylko ubrał to wszystko w całą tę retorykę o prostym życiu wyłącznie dla
przykrywki. Wilkołaki nie należały raczej do ogólnie akceptowanego kanonu
amerykańskiej literatury. A zatem co by zrobił Thoreau?
Nalepka na zderzaku CBZT wymagałaby zbyt wielu wyjaśnień. A poza tym Thoreau
pewnie palnąłby biedakowi wykład, jak to jego rozpustny styl życia doprowadził go do
takiej sytuacji.
Nie byłam Thoreau. Nigdy nie zamierzałam nim zostać. Olać to. Napisałam wiele stron
o rozkoszach masowej konsumpcji oferowanej przez współczesną cywilizację. O
wszystkich powodach, żeby właśnie nie uciekać do lasu i nie pozbawiać się paru
podstawowych życiowych przyjemności.
Tego wieczoru, nie mówiąc na ten temat ani słowa, Ben i ja razem położyliśmy się do
łóżka i przytuliliśmy pod kocami dla ciepła. Żadnego całowania się, żadnego seksu, nawet
marnego całusa – tak było dobrze. Byliśmy watahą i potrzebowaliśmy być razem.
Powinniśmy byli wyjechać tego dnia.
Coś się stało i mnie obudziło. Ledwie to poczułam, gdy przecinało powietrze,
przebiegając obok chaty, tworząc własny, słaby wiatr. Drapieżnik, który mnie tropił.
Nie. To było moje miejsce. Moje terytorium. Nie musiałam się na to godzić. Nie
zamierzałam uciec i pozwolić mu wygrać. Po prostu nie.
Wymknęłam się z łóżka i ruszyłam, tupiąc, na werandę, w ciemność bez księżyca,
gwiazd, niczego.
- Kitty? - odezwał się Ben z sypialni.
Oparłam się o barierkę i powąchałam powietrze. Drzewa, wzgórza i coś. Coś złego. Nie
widziałam niczego w lesie, ale to było tam. Cokolwiek mnie nienawidziło, znajdowało się
w pobliżu.
- Wyłaź! - wrzasnęłam. Wybiegłam na polanę, obracając się, szukając, i wciąż niczego
nie widziałam. - Chcę cię zobaczyć! Pokaż się, tchórzu!
To było głupie. Ten, kto rzucił klątwę na to miejsce, na pewno się nie ujawni. Gdyby
chciał stanąć ze mną twarzą w twarz, nie zakradałby się na moją werandę, żeby patroszyć
króliki. Krzykiem i miotaniem się mogłam go tylko spłoszyć.
Ale uczucie nie mijało. Ten ciężar i wrażenie, że to coś nie tylko mnie obserwuje. To
mnie schwytało w pułapkę. Oznaczyło moje terytorium jako własne i teraz chciało mnie
zadusić, zamiast pozwolić mi uciec.
Może to nie była klątwa. Może chodziło o coś innego. Cormac powiedział, że to może
eskalować, zmienić w coś gorszego, ale w co?
Coś błysnęło - jakby oczy, określając kształt w ciemności.
Przywidzenie. Tak naprawdę niczego tam nie było. Ale weszłam między drzewa,
stąpając lekko. Myślałam o wilczych łapach, o poduszkach stóp ledwie dotykających
ziemi, poruszających się płynnie jak powietrze. Mój krok się wydłużył. Mogłam biec
godzinami, nie tracąc tchu.
- Kitty! - Ben zbiegł, hałasując, po schodkach werandy, ale się nie odwróciłam. Jeśli coś
tam było i polowało na mnie, zamierzałam to znaleźć.
Tam, ruch. Ten sam cień, duży, ale nisko przy ziemi. Przyczajony. Mój puls przyspieszył,
rozgrzał ciało. Właśnie to powinnam była robić przez cały czas: odwracać sytuację,
polować na myśliwego. Wbrew intuicji zwolniłam, czekając, co to zrobi; dawałam mu
szansę skoczyć w jedną lub drugą stronę. Gdyby się ruszyło, wystarczyło tylko rzucić się na
to i przygwoździć łapami.
Dwoje czerwonych oczu, płonących wściekłością, chwyciło mnie. Ich spojrzenie utkwiło
we mnie i poczułam, że nie mogę się ruszyć.
Miałam dobry wzrok - wilcze oczy. Ale nie potrafiłam określić postaci, do której
należały ślepia. Nawet kiedy się zbliżyła, widziałam tylko cień. Usłyszałam cichy dźwięk,
jakby warkot, tak niski, że ziemia pode mną zawibrowała.
Wszystkie instynkty wrzeszczały, żeby biec. Uciekać. To nie było w porządku, nie było
rzeczywiste. Ale nie mogłam się ruszyć. Coś chwyciło mnie za rękę i szarpnęło od tyłu.
Utrzymałam się na nogach, ale świat tak pływał mi przed oczami, że równie dobrze
mogłabym wywijać kozła w powietrzu.
- Kitty!
Moje zmysły znów zaczęły działać i poczułam zapach przyjaciela. Watahy. Bena.
- Widziałeś to? - spytałam, z trudem chwytając powietrze w płuca i czepiając się jego
ręki.
- Nie, nic. Wybiegłaś z domu jak w jakimś transie.
A on pobiegł za mną, gnany zaufaniem i lojalnością. Przylgnęłam do niego. Wciąż
rozglądałam się dookoła, przypatrując się drzewom, przestrzeniom między nimi, szukając
czerwonych oczu i cienia. Widziałam szkielety gałęzi, nieostre na tle zachmurzonego
nieba, ziemię wznoszącą się wraz ze zboczem wzgórza, placki śniegu.
Nasze oddechy kondensowały się na mrozie, który zmieniał je w szybko niknące
chmurki. Nic innego się nie poruszało. Mogliśmy być jedynymi żywymi istotami w okolicy.
Zadrżałam. Kiedy przestałam biec, zimno uderzyło mnie jak ściana, zmrażając mi skórę od
palców stóp po czubek głowy. Miałam na sobie tylko dres i T-shirt, wyszłam boso.
Ben buchał ciepłem; opatuliłam się w niego. Był cwany - wziął kurtkę. Staliśmy tak,
trzymając się w objęciach.
- O co chodzi? - spytał. - Co widziałaś?
- Oczy - odparłam drżącym głosem. - Widziałam oczy.
- Coś tu jest? Co?
- Nie wiem - jęknęłam płaczliwie. Co gorsza, nie wiedziałam, co by się stało, gdyby Ben
po mnie nie przyszedł. Gdyby nie wyrwał mnie spod władzy spojrzenia tej istoty.
Zmieniłam to w proste stwierdzenie faktu. - Przyszedłeś za mną.
- Nie chciałem być sam.
Uściskałam go mocno, wciąż roztrzęsiona, nie mogąc wydobyć słowa. Otoczywszy go
ramieniem, pchnęłam Bena naprzód i ruszyłam w stronę chaty.
- Chodźmy.
Przebiegłam o wiele większą odległość, niż sądziłam. Śledziłam ten cień najwyżej parę
minut. Ale do chaty były prawie dwa kilometry. Nie zauważyłam upływu czasu. Teraz
kierowaliśmy się zapachem dymu z pieca.
- To miało czerwone oczy - powiedziałam, ale dopiero kiedy widziałam światło z okien.
- Jak to coś, co widział Cormac - zauważył Ben. Tak. Dokładnie tak.
Miarka się przebrała. To była wojna. Nie potrzebowałam pomocy Cormaca, żeby ją
wygrać. Byłam mądrą dziewczynką. Na pewno to rozpracuję.
Tego dnia zapolowałam na to. Szukałam tropów, zapachu. Poszłam własnymi śladami,
ścieżką, którą wydeptałam wczoraj w lesie. Zapuszczałam się na prawo i lewo od niej. To
musiało gdzieś być, musiało zostawić jakiś znak.
Żaden z moich wrogów nigdy tutaj nie zostawił tropu. Dlaczego teraz miałby zacząć?
Szłam wiele kilometrów, straciłam poczucie czasu. I znów Ben przyszedł do mnie,
wołając moje imię i prawdopodobnie idąc za moim zapachem, nawet jeśli nie zdawał
sobie sprawy, że to robi. Kiedy wreszcie mnie dogonił, spytał:
- No i co?
Musiałam powiedzieć, że nic, i to nie miało żadnego sensu. Powinnam była coś znaleźć.
- Domyślam się, że nie wyjeżdżamy jutro - zagaił.
- Nie, muszę dojść, o co w tym chodzi. I dojdę. To mnie nie pokona. - Wciąż
przepatrywałam las; wzrok mi się zamazywał, tak intensywnie gapiłam się na drzewa.
Każde z nich mogło coś ukrywać.
- Jest już po dwunastej - powiedział Ben. - Wróć i przynajmniej coś zjedz.
Przygotowałem lunch.
- Niech zgadnę, dziczyzna.
Uśmiechnął się po staremu, nieco ironicznie. Ile czasu upłynęło, odkąd ostatni raz
widziałam ten uśmiech?
- Nie. Kanapki. Uwierzyłabyś, że Cormac zabrał większość mięsa ze sobą?
Tak. Tak, uwierzyłabym.
- Używa go jako przynęty, prawda?
- Naprawdę chcesz znać odpowiedź?
- Nie, nie chcę.
Podczas lunchu pracowałam. Zalogowałam się do Internetu i szukałam wszystkiego, co
przychodziło mi na myśl w związku ze sprawą: krzyży z drutu kolczastego, krwawych
klątw, ofiar ze zwierząt.
Czerwonych oczu. Czerwonookich potworów - bo przy czerwonych oczach wyskoczyła
mi cała masa stron medycznych i porad dotyczących fotografii. Znalazłam wiele portali,
które zahaczały o te tematy.
Wiele osób wytwarzało biżuterię, która miała wyglądać jak drut kolczasty, ale daleko
jej było do złowrogiego wyglądu oryginału. Wiele stron przechwalało się wiedzą, ale
niewiele można było uznać za choć trochę wiarygodne.
Jak zwykle ludzie, którzy naprawdę znali się na takich sprawach, nie gadali o tym, a już
na pewno nie prowadzili na ten temat błoga. Ale znalazłam jedną rzecz. Było mało
prawdopodobne, że naprawdę na coś trafiłam, ale rzecz była warta uwagi. W sieci
dostępny był katalog elektronicznych kart Biblioteki Publicznej z Walsenburga.
Jedyne trzy tytuły na temat okultyzmu były wypożyczone.
Zadzwoniłam do biblioteki. Odebrała jakaś kobieta.
- Dzień dobry - powiedziałam wesoło. - Interesuje mnie kilka książek, które macie, ale z
katalogu wynika, że są wypożyczone.
- Jeśli ktoś je wypożyczył ponad dwa tygodnie temu, mogę zażądać zwrotu...
- Nie, nie trzeba. Tak naprawdę to zastanawiałam się, czy nie mogłaby mi pani
powiedzieć, kto je wypożyczył.
Z jej głosu natychmiast powiało chłodem.
- Przykro mi, ale nie mogę pani udzielić takiej informacji.
Nie powinnam była o to pytać. W zasadzie jej odpowiedź mnie nie zaskoczyła. Mimo to
spróbowałam ponownie.
- Nawet drobnej wskazówki?
- Niestety. Mam poprosić o ich zwrot?
- Nie, dziękuję. Nie trzeba. - Rozłączyłam się. Nie obchodziły mnie książki. Chciałam
wiedzieć, kto w okolicy czyta o okultyzmie. Jaki amator mógł się stać odrobinę za dobry w
te klocki.
Znów spaliśmy przytuleni do siebie, poszukując w swoich ramionach najprostszej
pociechy. Czy raczej Ben spał, a ja próbowałam, spędzając więcej czasu na gapieniu się w
sufit i czekaniu na chwilę napięcia, strachu i na pewność, że coś nieznanego i
przerażającego jest na dworze i mnie prześladuje. To uczucie zmieniło się od czasu, kiedy
wszystko polegało tylko na martwych królikach na werandzie. Nowa siła nie chciała
jedynie mojego odejścia... chciała mojej śmierci. Kazała mi myśleć, że nie mogę zrobić nic,
tylko znieruchomieć i czekać, aż uderzy.
Od wielu dni niczego nie zarżnięto na mojej werandzie. Krzyże z drutu kolczastego
zniknęły. Czy to oznaczało, że klątwy już nie ma, czy może przeobraziła się ona w coś
innego?
Czekałam, ale nic nie wydarzyło się tej nocy. Wśród zimowych sosen szeptał wiatr, i to
wszystko.
Miałam wrażenie, że nie wytrzymam tego nasłuchiwania i czekania.
Następnego ranka Ben rąbał drewno do piecyka. Odzyskiwał siły, szukał sobie zajęć. Był
coraz bliżej normalności. Patrzyłam na niego przez okno, siedząc za biurkiem. Umiał
używać siekiery, machał nią gładko i bez wysiłku, szybko łupiąc polana i układając stos
obok werandy. Z jakiegoś powodu mnie to zaskoczyło, jakbym zakładała, że prawnik nie
może znać się na fizycznej robocie. Uświadomiłam sobie, że wiem o jego przeszłości
równie mało, co o przeszłości Cormaca. Ben z całą pewnością swego czasu nałupał sporo
polan.
Przerywał często, żeby się rozejrzeć, odwrócić nos na wiatr; pewnie czuł całą gamę
zapachów, o których wcześniej nie miał pojęcia. Potrzebował czasu, żeby dojść z nimi do
ładu.
W pewnej chwili zatrzymał się i zesztywniał. Dosłownie widziałam, jak spinają mu się
ramiona. Spojrzał w stronę drogi. Odłożył siekierę przy stercie drewna i zaczął się cofać do
drzwi.
Wyszłam mu na spotkanie; moje nerwy były rozedrgane jak struny. To coś, co na nas
polowało...
- Ktoś jedzie - powiedział i w tej samej chwili samochód szeryfa wyjechał z drogi na
polanę. Stojąc ramię przy ramieniu, patrzyliśmy, jak auto się powoli zatrzymuje.
Ciało Bena zdawało się dygotać z niepokoju. Gapił się na Marksa, wysiadającego z
samochodu. Dotknęłam jego ramienia.
- Uspokój się.
Ben skrzywił się i przechylił głowę ze skołowaną miną.
- Dlaczego mam ochotę na niego warczeć? Uśmiechnęłam się i poklepałam go po
ramieniu.
- Bo narusza nasze terytorium i nie pachnie jak miły człowiek. Po prostu staraj się
zachowywać normalnie.
Pokręcił głową.
- To jakiś obłęd.
- Co u pana, szeryfie? - zawołałam przyjaźnie.
- Nic dobrego, pani Norville. Mam problem. Ścisnęło mnie w żołądku. Dlaczego
pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, brzmiała: „Co zrobił Cormac?"
- Przykro mi to słyszeć. Mogę w czymś pomóc?
- Mam nadzieję. - Zatrzymał się u stóp werandy i porządnie, nie spiesząc się, przyjrzał
się Benowi.
Niemal widziałam, jak jego mały móżdżek odfajkowuje pozycje oficjalnego policyjnego
rysopisu: włosy, wzrost, budowa, rasa i pozycja na skali nieszkodliwy/podejrzany. Ben
założył ręce na piersi i wytrzymywał jego spojrzenie.
- A to kto? - spytał wreszcie Marks.
- Ben. Przyjaciel.
Marks uśmiechnął się złośliwie.
- Kolejny? Z iloma przyjaciółmi pani tu mieszka? W tej chwili to ja miałam ochotę na
niego warczeć.
- Powiedział pan, że mogę w czymś pomóc? Szeryf wskazał kciukiem przez ramię na
swój samochód.
- Miałaby pani coś przeciwko małej przejażdżce ze mną?
Miałam coś przeciwko. Miałam bardzo wiele przeciwko.
- A po co? Chyba mnie pan nie aresztuje...
- Och, nie - odparł Marks. - Jeszcze nie.
- To może pojadę za panem swoim samochodem? -zasugerowałam, podziwiając
opanowanie we własnym głosie. Coś było bardzo nie w porządku. Chodziło o Cormaca. To
musiało jego dotyczyć. Ale nie zamierzałam wymieniać imienia łowcy, dopóki Marks tego
nie zrobi.
Ale szeryf patrzył na mnie twardo. Jakby to mnie chciał dopaść. Nie miał pojęcia, co
jego spojrzenie robi z wilczycą. Musiałam odwrócić wzrok. Impuls „walcz lub uciekaj" był
bardzo silny.
- No nie wiem. Nie chciałbym, żeby pani uciekła -wahał się Marks.
Na Boga, co się mogło stać?
- Nie ucieknę. Tu są wszystkie moje rzeczy. I dlaczego pan się martwi, że ucieknę?
- Zobaczy pani. Ruszajmy. Proszę wziąć swój samochód, ale będę miał na panią oko.
- Oczywiście. - Poszłam po kluczyki i plecak.
- Mogę jechać z tobą? - spytał Ben. Rozluźniłam się trochę. Dobrze by było mieć
przyjaciela u boku.
- Jasne. Jesteś moim prawnikiem. A mam obrzydliwe przeczucie, że mogę potrzebować
prawnika.
Jechałam za Marksem, żeby nie pomyślał sobie przypadkiem, że uciekam. Trzymałam
się tak blisko jak się dało bez wjechania mu w tyłek. Widziałam przez jego tylną szybę, jak
co pięć sekund zerka w lusterko.
Ben zmarszczył brwi.
- Chodzi o wilkołaka. Coś się stało i on uważa, że to sprawka wilkołaka.
- Tak. Może po prostu próbuje się odegrać za te wszystkie sytuacje, kiedy dzwoniłam
do niego w sprawie martwych królików. Może to jakiś kawał. Trafię do pierwszego reality
show z wilkołakami. To by dopiero była kupa śmiechu, co? - mruknęłam.
Po kilku kilometrach skręciliśmy z szosy na szeroką gruntową drogę, a potem
wjechaliśmy na podjazd. Rzeźbiony drewniany znak, umieszczony na słupku przed
ogrodzeniem z kolczastego drutu, informował, że to Ranczo Bakera. Około czterystu
metrów dalej Marks stanął na poboczu za jakimś pick-upem, a ja zatrzymałam się za nim.
Sucha, pożółkła trawa zachrzęściła pod oponami.
O zniszczony przez żywioły słupek ogrodzenia opierał się starszy mężczyzna ubrany w
dżinsową kurtkę i spodnie; na nogach miał kowbojskie buty. Marks podszedł do niego i
ucisnęli sobie ręce.
Mężczyzna spojrzał na nas, wciąż siedzących w samochodzie. Spodziewałam się
zobaczyć zaciętą podejrzliwość, jaką widziałam na twarzy szeryfa. On jednak patrzył na
nas z ciekawością.
Wysiadłam z samochodu i podeszłam do nich. Ben szedł za mną.
Marks dokonał prezentacji.
- Pani Norville, to jest Chad Baker. Chad, Kitty Norville.
- Miło panią poznać, pani Norville. - Baker wyciągnął rękę i uścisnęliśmy sobie dłonie.
- Proszę mi mówić Kitty. To jest Ben O’Farrell. - Kolejne uściski. Wreszcie spojrzałam na
szeryfa, czekając, żeby mi powiedział, dlaczego tu jesteśmy.
- Może pójdziemy wszyscy zerknąć, w czym problem, dobrze? - spytał z uśmiechem i
spojrzał na pole po drugiej stronie ogrodzenia.
Baker zsunął drucianą pętlę ze szczytu najbliższego słupka, odczepiając górną część
ogrodzenia. Naprężony i giętki pręt sam się zwinął, dzięki czemu mogliśmy bez większego
wysiłku przejść nad niżej zawieszonym drutem.
Poszliśmy przez pole, a następnie wspięliśmy się na szczyt wzniesienia górującego nad
dolinką, której nie było widać z drogi. Marks i Baker stanęli z boku, pozwalając nam
patrzeć.
Przede mną leżało sześć martwych krów. I żeby tylko martwych. Były wypatroszone,
porwane na strzępy, miały wydarte gardła, z ich brzuchów wywalały się flaki, języki wisiały
z pysków. Trawa i ziemia wokół nich zmieniły się w lepkie błoto, tyle krwi wylało się ze
zwierząt. Wyglądało na to, że nie miały czasu uciekać. Wszystkie padły tam, gdzie stały.
Powietrze cuchnęło gnijącym mięsem, krwią i odchodami.
Jeden wilkołak nie mógłby tego zrobić. Potrzeba by było całej watahy.
Albo czegoś czającego się w ciemności, patrzącego czerwonymi oczami.
Zechce mi pani powiedzieć, co tu się stało? - powiedział Marks tonem, który sugerował,
że on wie już dokładnie, co się stało.
Przełknęłam ślinę. Cóż ja mogłam powiedzieć? Co chciał ode mnie usłyszeć?
- Hm... wygląda na to, że zabito kilka krów.
- Chyba raczej zmasakrowano - poprawił mnie Marks.
Wyraz twarzy Chada Bakera się nie zmienił. Zakładałam, że krowy należały do niego.
Przyjmował to bardzo spokojnie.
- Co ja mam panu powiedzieć, szeryfie? Co ja niby wiem według pana? - Mówiłam
spokojnie, nie mogąc się zdobyć na słuszny sarkazm. Myślę, że pani wie dokładnie, co ja
myślę.
- Pana zdaniem potrafię czytać w myślach? – Tylko udawałam głupią, z ostrożności. Bo
miał rację, wiedziałam, co myśli: byłam Kitty, słynnym wilkołakiem, który wprowadził się
na jego teren, i oto, co się stało. Powiedziałam mu. - Pan uważa, że ja to zrobiłam.
- No więc? - spytał.
- Zapewniam pana, że żadnym sposobem, w żadnej postaci czy formie nie jestem
zdolna do czegoś takiego.
Żaden pojedynczy wilk, likantropiczny czy też jakiś inny, nie jest do tego zdolny.
- To samo mu powiedziałem - wtrącił Baker, błyskając uśmiechem. Natychmiast go
pokochałam.
- Dziękuję - odparłam. - Nie wydaje mi się, żebym sama potrafiła powalić choćby jedną
krowę, a co dopiero całe stado.
- Ale coś to zrobiło - oświecił nas Marks.
- Nie znaleźliśmy żadnych śladów - wyjaśnił Baker. -Moje psy niczego nie słyszały, a
podnoszą jazgot na najmniejszy hałas. Zupełnie jakby ktoś rzucił się na te krowy z nieba.
- Wilkołak to nie jest normalny wilk - upierał się Marks, nie chcąc mi odpuścić. - Bóg
jeden wie, do czego jesteście zdolni.
Wzięłam głęboki oddech, tłumiąc mdłości wywołane smrodem śmierci - nawet wilczyca
nie mogła znieść tej rzezi. Przefiltrowałam znajome zapachy, szukając tego jednego,
którego bałam się znaleźć: piżmowej wilczo-ludzkiej mieszanki, która oznaczałaby, że były
tu wilkołaki.
Nie wyczułam go.
- To nie były wilkołaki - mruknęłam. Najdziwniejsze jednak, że nie czułam niczego poza
tym, czego się spodziewałam. Żadnego drapieżnika, żadnego intruza. Niczego, co nie
byłoby tu przedtem. Ani śladu tego, co odwiedziło to miejsce. Zupełnie jak wokół mojej
chaty, kiedy goniłam za intruzem. Jak powiedział Baker, wyglądało to tak, jakby na krowy
coś spadło z nieba.
- Kitty. - Niski i pełen napięcia głos Bena drapał jak papier ścierny.
Gapił się na scenę przed nami z ewidentnym głodem. I obrzydzeniem, bo jego dwie
strony, wilk i człowiek, przepychały się, czyje emocje powinien czuć. Niewykluczone, że
jego wilk patrzył na to jak na ucztę i usiłował wyjść na powierzchnię. Zapach krwi - tak
zawiesisty w powietrzu - był jak zaproszenie, a Ben nie był przyzwyczajony do radzenia
sobie z czymś takim. Zacisnął pięści. Pot perlił się na linii jego włosów. Przegrywał walkę.
Chwyciłam go za ramię i odwróciłam.
Zaciskał powieki, oddychał szybko.
- Nie wymiękaj, okej? - szepnęłam. - Nie myśl o krwi, skup się na czymś innym. Trzymaj
wilka zamkniętego w sobie, niech leży skulony i nieszkodliwy.
Zaczął się odwracać, chciał się obejrzeć przez ramię na jatkę. Położyłam mu dłoń na
policzku i zmusiłam, żeby znów spojrzał na mnie. Przytrzymałam twarz Bena i
przyciągnęłam jego głowę bliżej swojej. Dotknęliśmy się czołami i mówiłam do niego, aż
poczułam, że kiwa głową, i miałam pewność, że mnie usłyszał.
Jego oddech zwolnił, napięcie częściowo zelżało. Dopiero wtedy go puściłam.
- Przejdź się, jeśli musisz - zaproponowałam. - Wróć do samochodu i nie myśl o tym,
okej?
- Okej - odparł. Nie podnosząc głowy, ruszył w stronę samochodu, przygarbiony i
nieszczęśliwy.
- Słaby żołądek? - spytał Baker.
- Coś w tym rodzaju. Powinnam jeszcze coś zobaczyć? Czy możemy wracać do
samochodów?
Przeleźliśmy z powrotem przez ogrodzenie i Baker umieścił na miejscu pętlę z drutu.
Ben stał oparty o maskę mojego auta, z założonymi rękami i pochyloną głową.
Żałowałam, że Marks mnie nie ostrzegł, bo ja mogłabym wtedy ustrzec przed tym Bena.
Nie był gotów, żeby stawiać czoło takim sytuacjom.
- Mamy spory problem z wyjaśnieniem, co się tu stało, pani Norville. Wilkołaki jednak
to bardzo interesująca hipoteza - powiedział Marks.
- Tak, ale błędna - odparłam. - Ja tego nie zrobiłam. I nie wiem, co to zrobiło. - Nie
powiedziałam mu o tym czymś, co widziałam przed chatą. Co wydawało mi się, że
widziałam. Jaki byłby sens, skoro nie potrafiłam tego opisać?
Marks najwyraźniej mi nie wierzył. Równie dobrze mógł trzymać w garści kajdanki.
Wyraz twarzy Bakera był irytująco neutralny. Jakby facet najchętniej zostawił to w rękach
szeryfa i wrócił na swoje ranczo. Zachodnia rezerwa posunięta do maksimum.
- Niech pan posłucha - zaczęłam, coraz bardziej zdenerwowana. - Łatwo udowodnić, że
to nie ja. Niech pan tu ściągnie kogoś, kto pobierze próbki, znajdzie ślady zębów i trochę
śliny, przeprowadzi testy. Dam wam próbkę do porównania...
- Nie musisz tego robić - powiedział Ben, unosząc głowę. - Najpierw niech się postara o
nakaz.
Marks spojrzał na niego.
- Mówił pan, że kim pan jest?
- Benjamin O'Farrell. Adwokat.
Szeryfowi nie spodobała się ta odpowiedź. Zmarszczył brwi.
- No proszę.
Interwencja Bena uspokoiła mnie. Miał rację: nie musiałam się bronić. Nie mieli
żadnych dowodów.
- Nie myślał pan, żeby przepytać zielone ludziki? Słyszałam, że UFO ma już na koncie
takie sprawki. - Te krowy mogło zabić cokolwiek.
- To nie jest żart. Chodzi o źródło utrzymania tego człowieka. - Marks skinął głową w
stronę Bakera.
- Nie żartuję. Możemy już jechać?
Z ponurą miną podszedł do swojego auta.
- Nawet nie myślcie o wyjeździe z miasta. Żadne z was. Niech ci będzie. Otworzyłam
drzwiczki samochodu i zaczęłam wsiadać.
- Jeśli pani znajdzie wyjaśnienie, co tu się stało, da mi pani znać? - zawołał za mną
Baker.
Skinęłam głową. W tej chwili mój jedyny pomysł był taki, że całe to miasteczko jest
przeklęte.
Kiedy tylko wyjechałam z podjazdu prowadzącego na ranczo Bakera, Ben spytał:
- Masz telefon?
- Jest w plecaku. - Wskazałam podłogę przed tylnym siedzeniem.
Ben odnalazł telefon i wybrał numer. Musiał się dodzwonić na pocztę głosową.
- Cormac, to ja. Zabito tu trochę bydła. Pasuje do sposobu działania zabójcy tych stad
w Shiprock. Twój samotny wilk mógł się jakimś cudem dostać w te strony. Nie wiem, gdzie
cię wcięło, ale może lepiej by było, gdybyś wrócił.
Opuścił komórkę i wyłączył ją. Tylko na niego zerknęłam, chociaż miałam ochotę gapić
się dłużej.
Musiałam jednak prowadzić.
- Samotny wilk - powiedziałam. - Ten, którego nie zdołał zabić w Nowym Meksyku? –
Przypomniałam sobie, co mówił o zagryzionych owcach. I że były dwa wilkołaki, ale on
zastrzelił tylko jednego. – Dlaczego nie powiedziałeś niczego przy tamtych?
- Bo nie mogłem. - Jego głos był zduszony, niemal wściekły. - Ten zapach mnie uderzył
i... i już nie ja byłem w swojej głowie. Było coś innego. Nie mogłem mówić, nie mogłem
nawet myśleć.
Odpłynął ze mnie cały gniew.
- To wilk. Niektóre zapachy, czasem smaki albo strach, albo złość, to wszystko go
wzmacnia.
Wywołuje. Wtedy trzeba się bardziej wysilać, żeby utrzymać go w ryzach. Gdybym
wiedziała, co zobaczymy, ostrzegłabym cię. Albo nie wzięła ze sobą.
- Nienawidzę tego - rzucił, patrząc ze złością za boczne okno. - Nienawidzę tracić
kontroli w taki sposób.
To był Ben, który stawał na salach sądowych i beształ sędziów, gromił wzrokiem
policjantów, nie bał się konfrontacji. Pewnie nie mógł znieść myśli, że teraz rządzi coś, co
w nim mieszka. Wyciągnęłam rękę, odnalazłam jego dłoń i uścisnęłam ją. Spodziewałam
się, że ją zabierze, ale nie zrobił tego. Odwzajemnił mój uścisk i dalej gapił się za okno.
Wróciliśmy do chaty, ale nie weszłam do środka. Poszłam w las, między drzewa, w
kierunku, w którym biegłam poprzedniej nocy, goniąc to coś. Ten koszmar. Gdybym przed
chwilą nie widziała wymordowanego stada, może zdołałabym sobie nawet wmówić, że
ten cień był wytworem mojej wyobraźni.
Ben niechętnie poszedł za mną.
- Dokąd idziesz?
- Muszę się dowiedzieć, co zabiło te krowy.
- Oczyścić swoje imię?
Nie chodziło o to. Marks nie mógł udowodnić, że to ja zrobiłam, choć bardzo tego
chciał. Miałam jednak przeczucie, że sprawy tylko się pogorszą, jeśli się nie postawię i
czegoś nie zrobię. Byłam zmęczona czekaniem, martwieniem się i dygotaniem w
ciemności. To mogło wystarczyć samotnej wilczycy, ale teraz musiałam chronić watahę.
Ucieczka nie wchodziła w grę, bo co by było, gdyby to coś poszło za mną?
- Myślisz, że to ta istota, którą widziałaś przedwczoraj w nocy? - spytał Ben.
- Ciągle nie jestem pewna, czy cokolwiek widziałam.
- I myślisz, że na to samo polował Cormac.
- A jeśli to przyszło tu za nim? - Cokolwiek tu było, tropy miały dwa dni. Były
trudniejsze do znalezienia, a poza tym już wtedy nic nie znalazłam. Ale jeśli to była ta
sama istota, miałam już drugi punkt kontaktu. Ruszyłam na przełaj, jak leciałby ptak albo
biegł wilk, w kierunku rancza Bakera. - Rozejrzę się. Zbadam teren między chatą a
ranczem. Ty powinieneś zostać tutaj.
- Nie. Nie wyłączysz mnie z tego. Pójdę z tobą. Pomogę.
- Ben...
- Nie chcę więcej słyszeć żadnych bzdur o alfie. Po prostu pozwól mi pomóc, proszę.
Mogłam się rozgniewać i obstawać przy swoim dla zasady. Tak zrobiłaby alfa. Alfy nie
pozwalały nowym wilkom kłócić się ze sobą. Ale byliśmy tylko we dwoje. Nie musiałam
niczego udowadniać. Może faktycznie lepiej było zostać razem.
- Szukaj wszystkiego, co wyda ci się dziwne. Wszelkich znaków, wszelkich wrażeń.
- Wszystkiego, co pachnie jak to bydło - powiedział cicho.
- Tak.
Zaczęliśmy oboje tropić. Pozwoliłam, żeby zmysły wilczycy częściowo przesączyły się do
mojego ludzkiego „ja". Zapach, dźwięk, wrażenia - najdrobniejszy ruch wiewiórki nabrał
głębokiego znaczenia, przyglądałam się bystro każdej szeleszczącej gałązce. Dzień nie był
dobrą porą na takie zajęcie. Zbyt wiele rzeczy mnie rozpraszało. To, co dokonało tej rzezi,
dokonało jej w nocy. To był nocny rodzaj zła.
Obserwowałam Bena, obawiając się, że może wypuścić zbyt dużo wilka, stracić kontrolę
i przeobrazić się. Przez większość czasu był zamyślony, rozglądał się, jakby świat był dla
niego nowy albo jakby budził się ze snu. Miał rację, że chciał iść ze mną. Bycie tutaj,
uczenie się patrzenia na nowo na świat było dla niego lepsze niż sterczenie w domu.
Okrążyliśmy wzgórze na skraju rancza Bakera, z którego widać było jego ziemię.
Koparka opuszczała ostatnie krowie truchło na ciężarówkę, która miała je wywieźć.
Nie znaleźliśmy ani śladu tego stworzenia i jakoś mnie to nie zaskoczyło. Zawróciliśmy i
poszliśmy do domu.
Tego popołudnia znów weszłam do Internetu, żeby szukać niezwykłych portali i forów,
na których mogły być jakiekolwiek interesujące mnie dane - albo, w najgorszym wypadku,
plotki i anegdoty.
Szukałam informacji o okaleczeniach bydła, szczególnie w południowo-zachodnich
stanach. Oczywiście trafiłam na mnóstwo stron ufologicznych. Było to dość wkurzające.
Starałam się tłumić w sobie odruchowy sceptycyzm, jako że ostatnio musiałam zmienić
wiele własnych przekonań. Na przykład na temat istnienia wilkołaków. Ale jakoś nie
chciało mi się wierzyć, że przerastająca nas o głowę pozaziemska inteligencja miałaby
przylecieć na Ziemię, żeby wybebeszyć parę krów.
Coś jednak znalazłam. Nie byli to kosmici ani wilkołaki. Na kilku stronach ludzie mówili
o swego rodzaju nawiedzeniach. Nie przez zmarłych, ale przez zło, które zostawiało za
sobą śmierć i zniszczenie.
Opowieści pochodziły od plemion rdzennych Amerykanów południowego zachodu, w
szczególności Nawahów i Zuni. Mówiły o czarownikach rzucających klątwy, które zabijały
całe rodziny, niszczyły środki utrzymania, prześladowały społeczności. I o zwierzołakach:
czarownikach, którzy mieli moc przemieniania się w zwierzęta. Jak likantropy. Zwierzołaki
miały czerwone oczy.
Nikt nie chciał mówić o nich zbyt szczegółowo. Wiedząc za dużo, można było ściągnąć
na siebie podejrzenie. W niektórych rejonach ludziom wybaczano zabicie kogoś, kto był
podejrzewany o zwierzołactwo. I znów podobnie było z likantropami.
Musiałam bronić się przed sceptycyzmem. Wiedziałam z doświadczenia, że oskarżenia
o bycie złem wcielonym wynikały raczej z lęków oskarżyciela niż z rzeczywistej natury
oskarżonego.
To, co zaatakowało Bena w Nowym Meksyku, było wilkołakiem, po prostu. Sam Ben był
tego dowodem. Ale było ich dwóch.
Zaczęłam wyciągać od Bena wszystko, co wie.
- Niewiele - stwierdził. - Cormac przyjął zlecenie na wilkołaka, ale pojechał tam i znalazł
ślady dwóch. Zadzwonił więc po mnie. Widziałem niektóre zabite przez nie owce. Były
rozprute na całej długości, jak te krowy dzisiaj. - Umilkł, zamknął oczy i wziął głęboki
wdech. Wspomnienie wywołało reakcję, sprowokowało wilka do nadstawienia uszu. Ben
wziął się w garść i mówił dalej. - Widziałem to tylko przez moment, tuż zanim zostałem
zaatakowany. To był wilk, tak wyglądał. Coś było nie tak, bo Cormac pozwalał, żeby to
szło prosto na niego. Mógł oddać strzał z dziesięciu kroków. Zacząłem krzyczeć, a potem...
– Pokręcił głową. Potem został zaatakowany i było po wszystkim. Patrzył na łowcę, a sam
się nie pilnował.
- Cormac powiedział, że go uratowałeś. Wystrzeliłeś i to wyrwało go z odrętwienia.
- Nie wiem. Nie pamiętam tego zbyt wyraźnie. Wszystko jest możliwe. Wiem tylko, że
tam zaszło coś dziwnego.
- A teraz to przeniosło się tutaj. W tej chwili naprawdę nienawidzę swojego życia.
- Witaj w klubie - powiedział i po chwili zamyślenia dodał: - Wychowałem się na ranczu,
gdzie hodowano bydło. Martwe zwierzęta to poważna sprawa. Każda krowa jest częścią
dochodu ranczera. To nie byle co. Marks będzie polował na tę istotę, aż wyjaśni sprawę.
- No cóż, dopóki poluje na mnie, do niczego nie dojdzie. - Marks nie wiedział o Benie i
wolałam, żeby tak zostało. Nikt nie musiał o nim wiedzieć.
- Podejrzewasz, że to ma jakiś związek z tym, co działo się tutaj? Z tymi zabitymi
królikami i psami?
Pokręciłam głową.
- Tamto było zorganizowaną akcją. Mordem rytualnym. A dzisiaj widzieliśmy zwykłą
rzeź. – Jakbyśmy tu potrzebowali kolejnej klątwy.
Niemal chciałam, żeby te sprawy były powiązane, bo wtedy mielibyśmy do rozwiązania
tylko jeden problem.
Tej nocy leżeliśmy rozciągnięci na łóżku jak dwa psy przed kominkiem. Ben ułożył głowę
na moim brzuchu, wtulając ją w zagłębienie utworzone przez moje zgięte nogi.
Trzymałam go za jedną rękę, a drugą dłoń położyłam na jego coraz bardziej kudłatej
głowie. Nie patrzyliśmy na siebie, gapiliśmy się tylko w przestrzeń, niegotowi, by zasnąć.
Wciąż był wstrząśnięty dzisiejszą przygodą. Nie czuł się całkiem wygodnie we własnej
skórze. Znałam to uczucie. Pozwoliłam mu mówić, ile chciał.
- To jest jak pasożyt - próbował wyjaśnić. - Jakby coś było we mnie i chciało tylko
wyssać ze mnie życie i wyleźć z mojej pustej skóry.
Doprawdy, uroczy obrazek.
- Ja nigdy nie widziałam tego w ten sposób. Dla mnie to zawsze było jak drugi głos
kogoś, kto patrzy na wszystko przez moje ramię i zawsze ma własne zdanie. Jak zły
świerszczyk z Pinokia.
Roześmiał się.
- Świerszczyk z pazurami. Podoba mi się.
- Wbija się w twoją skórę jak kociak tymi swoimi igłowatymi ząbkami. - Zachichotałam.
Głupie obrazki były lepsze niż przerażające.
Ben się skrzywił.
- Uch, kociaki to naprawdę wcielone zło. Zawsze chcesz zobaczyć coś zabawnego,
wrzucić takiego malca komuś za koszulę i patrzeć, jak ten ktoś się wije, próbując uniknąć
podrapania, a jednocześnie nie skrzywdzić kotka.
Teraz ja się skrzywiłam. Niemal czułam małe pazurki drapiące mnie po brzuchu.
- Mówisz, jakbyś to kiedyś zrobił.
- Albo ktoś zrobił to mnie.
Nie mogłam się powstrzymać. Znów zachichotałam, bo wyobraziłam to sobie: on i
Cormac jako dzieci, dwaj kuzyni wygłupiający się na rodzinnym zjeździe, i doskonale
wiedziałam, kto wrzuciłby komu kociaka za koszulę. Ech, ludzie.
Ben spojrzał na mnie z kwaśnym uśmiechem. W jego głosie słychać było zamyślenie.
- Chyba nie dotrwałbym do dzisiaj bez ciebie. Cormac dobrze zrobił, przywożąc mnie
tutaj.
- Miło z twojej strony, że wreszcie to przyznajesz.
- Kiedy to zdarzyło się tobie, przechodziłaś przez wszystko sama czy ktoś ci pomagał?
- Hm, miałam całą watahę. Z tuzin innych wilkołaków. Połowa chciała pomóc, połowa
bała się, że stanę się konkurencją. Ale wśród nich był ktoś szczególny. T.J. się mną
opiekował. Kiedy przeobrażałam się po raz pierwszy, to on mnie trzymał. Starałam się
zrobić to samo dla ciebie. Ale T.J... on był wyjątkowy.
Jego podejście przeważnie było bardzo w stylu zen. Mówił mi, żebym nie postrzegała
wilczycy jako wroga, ale nauczyła się wykorzystywać jej siłę. Bierzesz wszystkie mocne
strony w siebie i stajesz się czymś więcej niż tylko sumą części składowych. - Jak zawsze,
łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić. Ale wciąż słyszałam głos T.J.-a, mówiący mi o tym.
Przypominający mi.
- Gdzie on teraz jest?
Właśnie miałam sobie pogratulować, że mówiłam o T.J.-u przez całą minutę i się nie
rozpłakałam. Zaczęłam niemal szeptać, żeby głos mi się nie łamał, bo to ja miałam być tą
silną.
- Nie żyje. Wyzwałam samca alfa naszej watahy i T.J. rzucił się, żeby mnie wesprzeć.
Przegraliśmy. Zginął, broniąc mnie. Dlatego musiałam opuścić Denver.
- Słyszałem, że to się często zdarza w watahach wilkołaków.
- Może. Nie wiem. Na świecie jest wiele różnych watah.
- Ja najchętniej ograniczyłbym naszą do dwóch osób. Ciebie i mnie.
- Boisz się odrobiny zdrowej konkurencji? - rzuciłam cierpko.
- Oczywiście. Bardzo bym nie chciał z kimś się tobą dzielić.
- A może bardzo byś nie chciał musieć walczyć, żeby mieć mnie dla siebie?
Przekręcił się na bok i spojrzał na mnie. Również popatrzyłam na niego.
- Wiesz co, chyba bym to zrobił. Gdybym musiał. -Żartobliwa nuta zniknęła z jego głosu.
Moje ciało zalał żar. Nagle nie byliśmy już dwojgiem przyjaciół, tulących się do siebie
dla poczucia bezpieczeństwa. On był samcem, ja samicą i iskrzyło między nami. Ciężar
jego głowy leżącej na mnie wywoływał fale ciepła, przenikające mnie do głębi.
- To mówisz ty... to znaczy, ty człowiek? Czy wilk? -spytałam.
Po chwili wahania odparł:
- To jedno i to samo. Prawda? Bezradnie skinęłam głową.
Znów się poruszył - podparł na łokciu i zawisł nade mną. Niepewnie dotknął gumki
moich spodni dresowych. Nic nie powiedziałam. Wręcz przeciwnie, założyłam ręce pod
głowę, żeby mnie nie kusiło, by go powstrzymać.
Podciągnął mi koszulkę do góry i zsunął spodnie, odsłaniając nagą skórę brzucha.
Zaczął ją całować, przesuwając usta od jednego boku do drugiego, delikatnie i starannie,
jakby chciał mieć pewność, że dotknął każdego miejsca. Ciepło zalewało moją skórę w
każdym punkcie, który całował. Zsunął spodnie jeszcze niżej, by móc całować łuk biodra;
używał języka, smakował mnie. Moje serce biło mocno, oddech stał się głęboki.
Zamknęłam oczy i zaczęłam się wiercić z rozkoszy.
Ledwie mogłam się opanować, żeby nie złapać go, nie zedrzeć z niego ciuchów i nie
przyciągnąć go do siebie. To on zaczął, więc pozwoliłam mu działać, rozkoszując się
skoncentrowaną intensywnością jego pieszczot.
Nie przestawał, aż zachłysnęłam się powietrzem, gdy przeszył mnie nagły, zmysłowy
prąd, który wystraszył nawet mnie samą.
Dopiero wtedy złapałam go i zdarłam z niego ciuchy.
Po tej nocy zachowywaliśmy się, jakbyśmy przeżywali miesiąc miodowy. Zaczynaliśmy
od mycia garów, a kończyliśmy, całując się nad zlewem, obściskując się rękami mokrymi
od mydlin. Łóżko dostało w kość. Kanapa dostała w kość. Podłoga dostała w kość.
Kuchenny stół – po jednej próbie uznaliśmy, że nie jest dość stabilny, żeby dawać mu w
kość.
Ja dostałam w kość. Byłam wręcz obolała.
To odwracało naszą uwagę od problemów, od klątwy, od rzezi, od gróźb, które na stałe
zagościły w moich snach.
Ben dawał mi znacznie lepsze powody do bezsenności niż czekanie, aż spadnie na nas
nieszczęście.
Potem zaczął się odzywać ten dręczący głosik w moim mózgu, który wciąż mi powtarzał,
że to nie Ben, lecz wilk w nim jest inspiratorem heroicznej namiętności. Ben nie byłby
tutaj, gdyby nie był wilkołakiem.
Okoliczności skojarzyły nas ze sobą, ale ja byłam romantyczką i chciałam być
zakochana.
Żadne z nas nie poruszyło tego tematu.
W ciągu następnych kilku dni zaatakowano j eszcze dwa stada bydła. W sumie
dwanaście krów zostało zaszlachtowanych i rozerwanych na kawałki. Za każdym razem
Marks dzwonił do mnie i wypytywał, gdzie byłam poprzedniej nocy, co robiłam i czy mam
świadków, którzy mogą to potwierdzić. Właściwie nie miałam, jako że Ben i ja
stanowiliśmy nawzajem swoje jedyne alibi. Za każdym razem szliśmy we dwoje zbadać
teren, szukając czegoś niezwykłego i nienaturalnego. Czegoś, co zmieniało świat w
mroczne miejsce i patrzyło czerwonymi oczami. Nas jednak unikało.
Próbowałam dodzwonić się do Cormaca, i to nieraz. Za każdym razem od razu
odzywała się poczta głosowa, więc albo był poza zasięgiem, albo miał wyłączony telefon.
Nie miał nawet nagranej wiadomości, gadał tylko automatyczny głos. Starałam się nie
martwić. Cormacowi nic nie było, potrafił się o siebie zatroszczyć.
Kiedy Marks zadzwonił po raz drugi, oskarżyłam go o uprzedzenia rasowe - bo jedyną
podstawą jego podejrzeń był fakt, że byłam jedynym znanym mu likantropem w tym
regionie. Odpowiedział mi, że wystąpił o nakaz pobrania próbki mojego DNA.
Kiedy skończyłam rozmowę, zobaczyłam Bena siedzącego na kanapie, dotykającego
czoła, jakby go bolało, i powoli kręcącego głową.
Ben i ja siedzieliśmy na kanapie, rozebrani, przytuleni pod kocem, pławiąc się w cieple
piecyka i pijąc poranną kawę. Nie rozmawialiśmy wiele, zadowalając się prostymi
zwierzęcymi przyjemnościami.
Łaskotanie gdzieś w głębi mózgu zakłóciło tę sielankę. Uniosłam głowę, poczułam, że ją
przekrzywiam jak pies nadstawiający uszu. I - tak - usłyszałam coś bardzo cichego. Szelest
liści. Kroki.
Ben zesztywniał obok mnie.
- Co się dzieje?
- Ktoś jest na dworze. Zaczekaj tu. Ześliznęłam się z kanapy i przemknęłam do sypialni,
żeby narzucić na siebie dżinsy i sweter.
To nie mógł być mój szalony, patroszący psy mistrz klątw ani to czerwonookie coś.
Nigdy nie słyszałam, żeby ktokolwiek chodził w taki sposób wokół chaty. Może to był
zagubiony turysta. Mogłabym go skierować z powrotem na drogę i byłoby po sprawie.
Niestety, moje życie nigdy nie było takie proste i przerażenie gniotło mi pierś.
Żałowałam, że nie ma tu Cormaca z jego strzelbami.
Zeszłam po schodkach werandy i rozejrzałam się. Uniosłam podbródek i odetchnęłam
głęboko. Nie poczułam niczego niezwykłego, ale to nic nie znaczyło. Ktokolwiek to był,
mógł po prostu się znaleźć w niewłaściwym miejscu.
Coś odezwało się wśród drzew: niskie, odbijające się echem pohukiwanie. Sowa
absolutnie nie pasowała do światła poranka. Nie widziałam jej, ale ogarnęło mnie
wrażenie, że coś mnie obserwuje.
Intensywnie nasłuchując, wpatrując się w drzewa, zaczęłam obchodzić dom. Nagle
usłyszałam chrzęst suchych liści. Dobiegł ze zbocza wzgórza od strony drogi.
Teraz, kiedy wiedziałam, gdzie patrzeć, zobaczyłam go. Niskiego mężczyznę, na oko koło
czterdziestki, prawdopodobnie Latynosa, z okrągłą twarzą opaloną na rdzawy kolor i
kurzymi łapkami w kącikach oczu. Długie czarne włosy związał w koński ogon. Był ubrany
w grubą, płócienną kurtkę w wojskowym stylu, dżinsy i kowbojki. Chodził między
drzewami z rękami na biodrach, jakby przemierzał posiadłość, którą zamierzał kupić.
To było moje terytorium. Podeszłam do niego, specjalnie hałasując, aż na mnie
spojrzał. Nie wydawał się zaskoczony moją obecnością.
Patrzyłam na niego gniewnie.
- Mogę panu w czymś pomóc?
Zerknął na mnie bez śladu zaskoczenia czy niepokoju.
- Tu coś było... - Wskazał na ziemię, kreśląc ręką półkole wokół siebie. - Wszędzie
dookoła domu. Teraz jest już trochę niewyraźne. Ale zupełnie jakby ktoś próbował
zbudować ogrodzenie czy coś podobnego.
Wskazał na prawo, tam, gdzie na ziemi parę dni temu leżał krąg z drucianych krzyży.
- I przelano tu dużo krwi. Przeróżnej. To miejsce jest dość paskudne z duchowego
punktu widzenia.
Wytrzeszczyłam oczy. Może nawet opadła mi szczęka.
- Kim pan jest? - udało mi się spytać, nie piszcząc ze strachu.
- Przepraszam. Jestem Tony. Tony Rivera. Cormac poprosił mnie, żebym tu przyjechał i
się rozejrzał.
Dopiero teraz znalazłem czas.
Sytuacja stała się jednocześnie bardziej jasna i bardziej zagmatwana. Skąd ten gość
znał Cormaca?
- Mówił, że do kogoś dzwonił, ale nie wspomniał o tobie ani słowem.
- To cię dziwi? On tu jest?
- Nie. - Chociaż zapewne kiedy dzwonił, spodziewał się, że jeszcze będzie.
- Ty pewnie jesteś Kitty. - Podszedł do mnie powoli, ale nie bezpośrednio, jakby trochę
z ukosa, zbaczając odrobinę w bok i rozglądając się dookoła, po ziemi i drzewach. Patrzył
wszędzie, tylko nie prosto w moje oczy.
Mówił po wilczemu. A przynajmniej używał wilczej mowy ciała. Zostawiał mi przestrzeń
i pozwalał dobrze się sobie przyjrzeć. To zachowanie zaskoczyło mnie; natychmiast zrobił
na mnie dobre wrażenie.
Uniosłam podbródek, odetchnęłam głęboko - nie był likantropem. Pachniał absolutnie
po ludzku, zwyczajnie i trochę ziemiście, jakby spędzał dużo czasu na dworze.
- Cześć - przywitałam się. Kiedy wreszcie stanął przede mną, mogłam się przyjaźnie
uśmiechnąć.
Zanim zorientowałam się, że w ogóle mówię, zapytałam: - Jak się tego nauczyłeś?
- Jestem uważny. Jaki więc macie tutaj problem?
- Jesteś szamanem?
- Coś w tym rodzaju. Wskazałam przez ramię.
- Chcesz wejść? Napijemy się kawy i pogadamy.
- Jasne, dzięki.
Ben, bystry chłopak, był już ubrany i czekał w drzwiach, kiedy Tony i ja dotarliśmy do
chaty. Tony zobaczył go i pomachał.
- Cześć, Ben. Cormac mówił, że tu jesteś. Ben otworzył szeroko oczy.
- Tony? - Latynos tylko się uśmiechnął, a Ben pokręcił głową. - Powinienem był się
domyślić.
- Ach, więc wygląda na to, że się znacie - powiedziałam.
- Jest moim prawnikiem - odparł Tony.
Świat jest mały i tak dalej. Spojrzałam na Bena. Wzruszył ramionami.
- Cóż, chyba jestem prawnikiem każdego. Cormac nie mówił, że to do ciebie zadzwonił.
Tony zerknął na mnie z wesołymi iskrami w oczach.
- Cormac lubi tajemnice, nie?
- Idę zaparzyć kawy. - Weszłam do domu.
Kiedy wróciłam z kubkiem dla Tony'ego, zobaczyłam, że on i Ben przyglądają się sobie.
Ben kulił się pod uważnym spojrzeniem gościa, pochylał głowę i garbił się, aż musiałam
stłumić chęć skoczenia między tych dwóch, żeby go bronić.
- Kiedy to się stało? - spytał Tony.
To. Likantropia. Tony potrafił ją rozpoznać, wyłącznie patrząc.
- Jakieś dwa tygodnie temu. Byłem na robocie z Cor-makiem.
- Przykro mi. Kiepska sprawa. - Wskazał mnie palcem. - Więc ty nie... to nie ty go
zaraziłaś?
- Myślisz, że Cormac puściłby mnie żywą, gdybym to zrobiła?
Zapadło niezręczne milczenie. Tony wziął kubek, który mu podałam, ale nie pił.
Nie przyjechał w sprawie wilkołaków ani w sprawie Bena. Łowca wezwał go tu w
związku z klątwą.
- Cormac pomyślał, że może będziesz wiedział, co się tutaj dzieje. On sam uważał, że to
jakiś rodzaj klątwy.
- Tak, opowiedział mi trochę. Masz jeszcze coś z tych rzeczy? Krzyże albo zwierzęta?
Pokręciłam głową, starając się nie mieć wyrzutów, że pozbyłam się torby z krzyżami.
- Wielka szkoda - odparł. - Być może mógłbym was doprowadzić prosto do osoby, która
to robi.
- No cóż, spróbuj żyć z tuzinem oskórowanych psów wiszących przed domem.
- Też racja. Macie jakieś podejrzenia co do sprawcy?
- Uznaliśmy, że to musi być ktoś miejscowy, kto chce, żebym się wyniosła. Cormac
uważa, że ten ktoś nie wie, co robi. Urządził tu niezłą jatkę, ale to nie zadziałało. W
każdym razie nie za bardzo – burknęłam cicho.
- Naprawdę potrafisz powiedzieć, kto jest odpowiedzialny, patrząc tylko na jego dzieło?
- spytał Ben.
Tony wzruszył ramionami.
- Nieraz. Czasami zostają duchowe odciski palców. Nawet jeśli dwie osoby rzucają to
samo zaklęcie, każda z nich zostawia na nim własny ślad. Własną osobowość. Jeśli to ktoś
miejscowy, może wystarczyć zwykła przejażdżka po okolicy i poszukanie tego samego
znaku. Jeśli ktoś próbuje rzucić na ciebie klątwę, to można przypuszczać, że na własny
dom rzucił zaklęcie ochronne.
- Zaklęcie, powiadasz - mruknęłam. Nie mogłam się powstrzymać. - Hm.
- Nie wierzysz? - spytał Tony.
- Popatrz na mnie, przecież widzisz, czym jestem. Ostatnio muszę wierzyć praktycznie
we wszystko. Co nie znaczy, że przychodzi mi to łatwo. Magia wydaje się niezłą zabawą,
kiedy jest się dzieckiem, dopóki człowiek nie zda sobie sprawy, jak bardzo wszystko
komplikuje. Bo wiesz co? Magia jest bez sensu.
Rzucanie wokół mojego domu garści krzyżyków z drutu kolczastego, mających mnie
wystraszyć na śmierć, jest pozbawione logiki. - Coraz bardziej podnosiłam głos. Sytuacja
sprawiała, że byłam nieprawdopodobnie drażliwa.
- Jednak ma sens, bo znalezienie wokół domu garści plastikowych Myszek Miki pewnie
nie wystraszyłoby cię aż tak bardzo, prawda? - powiedział Tony, uśmiechając się
półgębkiem, aż pomarszczyła mu się brązowa twarz.
Odpowiedziałam uśmiechem.
- No nie wiem. To by dopiero było pokręcone. Zawsze uważałam, że Myszka Miki jest
dość koszmarna.
- Tony. - Ben pochylił się do przodu na kuchennym krześle i oparł łokcie o kolana. Nagle
przyszedł mu do głowy pewien pomysł. - Potrafisz rozpoznać typ magii, patrząc na to czy
też wyczuwając. Nie wiem, nieważne. Tu się dzieje jeszcze coś innego. Prawdopodobnie
niezwiązanego z tym, co się dzieje wokół domu, ale kto wie. Mógłbyś na to zerknąć, skoro
już tu jesteś?
- A co to jest? - spytał Tony.
- Paskudna sprawa.
Próbowałam uchwycić spojrzenie Bena, spytać go milcząco, co on wyprawia. Mówił o
okaleczeniach bydła, o drugim wilkołaku, którego on i Cormac wytropili w Nowym
Meksyku. Czy naprawdę sądził, że Tony będzie umiał coś o nim powiedzieć?
Tony zmarszczył brwi z namysłem.
- A twoim zdaniem co to jest?
- Wolałbym nie mówić. Lepiej, żebyś się nie sugerował moimi pomysłami.
- Jasne. Chętnie.
Ben popatrzył na mnie.
- Co ty na to? Gdzie był ten ostatni raz? Gdzieś przy drodze okręgowej?
Marks właściwie mi tego nie powiedział. Zachowywał się tak, jakby zakładał, że i tak o
wszystkim wiem. Ale z grubsza określił kierunek.
- A co on tam znajdzie według ciebie?
- Po prostu jestem ciekaw - odparł Ben. - Ciągle powtarzasz, że to nie jest wilkołak.
Chciałbym usłyszeć, co Tony ma do powiedzenia na ten temat.
Westchnęłam marudnie i poszłam po kluczyki do samochodu.
- Ben, będziesz musiał się nauczyć ufać swojemu nosowi. - Spojrzałam na Tony'ego. - To
nie jest wilkołak.
- Teraz jestem zaciekawiony - powiedział.
- Cokolwiek to jest, chcę wiedzieć, żeby nie podeszło nas znienacka jak ostatnim razem
- wyjaśnił Ben.
Te słowa brzmiały tak, jakby spodziewał się następnego razu. Dlaczego mnie to nie
zdziwiło?
Rozdział 11
Droga okręgowa odchodziła od stanowej szosy kilka kilometrów za miastem. Miała dwa
wąskie, asfaltowe pasy, praktycznie bez pobocza. Po obu stronach rozciągały się pożółkłe
pastwiska ogrodzone drutem kolczastym. Rozglądaliśmy się uważnie, szukając przez okna
samochodu oznak czegoś niezwykłego, jakiegokolwiek śladu zakłócenia ciągłości
wiejskiego krajobrazu.
Tony dostrzegł to pierwszy i wskazał palcem.
- Tam.
Zwolniłam i wjechałam na trawę obok drogi. Po lewej, na szczycie trawiastego stoku,
ktoś zaparkował koparkę. Zwyczajna maszyna wydawała się dziwnie złowroga, czając się
tu samotnie. Operatora nigdzie nie było widać. Może poszedł na lunch.
We troje przecięliśmy drogę i ostrożnie przeszliśmy przez ogrodzenie z drutu
kolczastego. Idąc w stronę koparki - i tego, do czego ją tu ściągnięto - czułam się tak jak
ostatnim razem, kiedy Marks przyprowadził nas, żebyśmy obejrzeli wymordowane stado.
Nieubłagany marsz w stronę nienazwanego koszmaru. Nie chciałam zobaczyć, co jest za
stokiem. A jednak szłam dalej.
Wreszcie dotarliśmy na szczyt i spojrzeliśmy na to, co leżało w dole.
Koparka skończyła już robotę. Kupa świeżo poruszonej ziemi przykrywała zasypany dół
wielkości mniej więcej sześć na sześć metrów. Dowody zostały pochowane i usunięte z
widoku.
Ale widziałam, gdzie leżało martwe bydło: place zgniecionej trawy, ciemne plamy krwi
na ziemi.
Każdy by się zorientował, że coś się tu stało.
Tony stał z założonymi rękami, przyglądając się scenie ze zmarszczonym czołem.
- Tego nie zrobiły wilkołaki.
- Skąd w ogóle wiesz, co się stało? - spytał Ben.
- Coś tu umarło - stwierdził rzeczowo Ben. - Paskudna sprawa, jak powiedziałeś. Ale jest
jeszcze coś. Zło. Nie czujesz go?
- Nie wiem. A co powinienem czuć? Wiedziałam, o czym mówi Tony. Wilkołaki nie były
złe z natury. Bywały przeróżne. Były indywidualnościami, wykazującymi różne zachowania
i intencje.
Ale to - jakiś wyziew unosił się z samej ziemi, wsączał pod moją skórę, jeżył włoski na
rękach. Miałam poczucie, jakby coś obserwowało mnie spomiędzy drzew, ale rozglądałam
się i wąchałam powietrze, i niczego nie czułam.
- Zło - powtórzyłam jak echo. - Powinieneś czuć zło. Coś, co chce tylko niszczyć.
Ben odpowiedział przez zaciśnięte zęby:
- Czuję pełzanie pod skórą od dnia, kiedy ten sukinsyn mnie ugryzł. Jak mam to
rozróżnić, do cholery?
Czuł krew, a to pobudziło jego wilka, jakby ktoś dźgnął kijem gniazdo szerszeni. Ale on
tego nie rozpoznawał. Nie potrafił oddzielić własnego głodu od zła, które przesycało
ziemię w tym miejscu. Barki i ręce miał spięte, jakby przygotowywał się do walki. Na jego
twarzy malowało się przerażenie, ale nie potrafiłam stwierdzić, czy grozą napawała go
scena przed nami, czy to, co było w jego wnętrzu.
Podeszłam do niego. Nie patrzyłam mu w oczy, ale chwyciłam go za rękę i oparłam
twarz na jego ramieniu.
- Cierpliwości, Ben. Cierpliwości.
Obrócił się lekko, potarł policzkiem czubek mojej głowy i myślałam, że może coś powie.
Sądziłam, że będzie to ze mną omawiał, aż wreszcie coś z tego zrozumie. Ale on tylko
oderwał się ode mnie gwałtownie i ruszył z powrotem w stronę drogi.
Tony popatrzył za nim.
- Jak on tak naprawdę to znosi?
- Och, doskonale - odparłam lekkim tonem. - I to jest najbardziej przerażające.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jaki byłby Ben, gdyby znosił to źle.
Ręka w rękę ruszyliśmy za Benem. Próbowałam jakoś zaszufladkować Tony'ego,
obserwowałam go kątem oka. Mimo niesamowitej atmosfery panującej w okolicy, mimo
że spędził przedpołudnie z parą wilkołaków, w ogóle nie wyglądał na spiętego. Głowę
trzymał wysoko, rozglądał się po drzewach, szczytach wzgórz, po niebie, obserwując
wszystko, na wypadek gdyby trafiło się coś interesującego. Nie denerwowałam go i to
było pocieszające.
- Czy Ben powiedział ci, gdzie widział to wcześniej? -spytał Tony.
- Kiedy wykonywał zlecenie w Nowym Meksyku -odparłam. - Wtedy to coś zaskoczyło
jego i Cormaca.
Byli przekonani, że chodzi o dwa wilkołaki, ale dowody się nie zgadzały.
- Zatem jeden wilkołak i jedno dziwne coś? To zawęża możliwości.
Nie mogłam się powstrzymać i roześmiałam się. Tony odpowiedział uśmiechem.
- Jeszcze jedno pytanie. Cormac powiedział, że się tu ze mną spotka. Co się stało?
Na to już było trochę trudniej odpowiedzieć, bo sama nie byłam pewna. Atmosfera
zgęstniała. Potem wszystko się pokręciło, zrobiło się jakoś dziwnie. Kiedy już tylko
gapiliśmy się na siebie z wściekłością albo, dla odmiany, nie mogliśmy sobie spojrzeć w
oczy, coś musiało pęknąć.
Nie zdawałam sobie sprawy, że moje wahanie przeciągnęło się w długą chwilę ciszy,
dopóki Tony nie odpowiedział za mnie:
- Ach... ty i Cormac, a potem ty i Ben...
- Nigdy nie było mnie i Cormaca - wyjaśniłam.
- Ach. Okej.
Nie wydawał się przekonany, a ja nie miałam zamiaru na ten temat dyskutować. Dama
ta zbyt wiele przyrzeka
, itepe.
Na poboczu, tuż za moim wozem, zaparkował drugi samochód. Rozpoznałam go:
widywałam go przez ostatni tydzień trochę za często. Radiowóz szeryfa. Marks, z
założonymi rękami, stał oparty o maskę swojego auta i piorunował wzorkiem Bena, który
opierał się o bagażnik mojego auta i odwzajemniał spojrzenie.
- Kto to jest? - spytał Tony, kiedy zbliżaliśmy się już do ogrodzenia z drutu kolczastego.
Marks odwrócił głowę, żeby móc nas obserwować. Wyraz jego twarzy był jeszcze bardziej
ponury i podejrzliwy niż zwykle.
- Szeryf Avery Marks. Tutejszy niezłomny obrońca prawdy, sprawiedliwości i
amerykańskich wartości.
- Hm, jeden z tych.
- Norville - zawołał Marks. Odpuścił sobie „pani". Wiedziałam, że teraz już naprawdę
mam kłopoty. - Mogę spytać, dlaczego łazisz bezprawnie po ziemi Lena Forda? Przyszłaś
posprzątać bałagan?
Nie potrafiłam wymyślić odpowiedzi, która z miejsca nie zaprowadziłaby mnie do
aresztu. Gdyby zjawił się tu pięć minut później, nie zobaczyłby nas i nie byłoby żadnego
problemu. Miał doskonałe wyczucie czasu.
Trochę zbyt doskonałe.
- Śledził mnie pan? - spytałam. Zmarszczka na jego czole pogłębiła się, choć wcześniej
nie wydawało mi się to możliwe.
- Mam prawo prowadzić obserwację podejrzanej. Ben wyprostował się, odpychając się
od samochodu.
- Pańska obserwacja za bardzo przypomina nękanie, szeryfie.
- Pozwiesz mnie?
Ben tylko uniósł brew. Marks nie rozpoznał miny pod tytułem „możemy się przekonać",
ale ja odczytałam ją bezbłędnie. Och, zaraz zrobi się paskudnie.
W tym momencie wtrącił się Tony; przepchnął się przede mnie i stanął przed szeryfem,
jakby przerywał bójkę.
- Dzień dobry. Szeryf Marks? Jestem Tony Rivera. Obawiam się, że to moja wina.
Poprosiłem Kitty, żeby mnie oprowadziła. Powiedziała, że dzieją się tu dziwne rzeczy i
chciałem to sprawdzić.
Wyciągnął rękę w ewidentnym geście pokoju, ale Marks nie spieszył się, żeby ją przyjąć.
W końcu jednak uścisnęli sobie dłonie. Trzymali je przez długą chwilę, czekając, który
skrzywi się pierwszy – taki mały mecz w stylu macho. Wreszcie puścili. Tony zrobił dziwną
minę i potrzebowałam długiej chwili, żeby ją rozpoznać.
Marszczył brwi. Przez cały ranek nie zmarszczył ich ani razu.
Spojrzał na mnie.
- To on. A w każdym razie jeden z nich.
- Jeden z nich? - spytałam zdezorientowana i niemal w tym samym momencie Marks
spytał:
- Jeden z których?
Nagle otworzyłam szeroko oczy, bo zrozumiałam, o czym mówi Tony: o tym, czego
przyjechał tu szukać. Klątwy w moim domu. To była sprawka Marksa.
- Pan? - Przeciągnęłam to słowo oskarżycielsko i spojrzałam na szeryfa z oburzeniem.
Nie wyglądał na gościa, który wieszałby na drzewach oskórowane psy. Spodziewałabym
się raczej, że po prostu mnie zastrzeli. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że mógłby
cokolwiek wiedzieć o magii, nawet jeśli jego wiedza zmierzałaby w niewłaściwym
kierunku. Był taki... tępy.
- Ludzie, o czym wy mówicie, do cholery?
- Nikt panu nie powiedział, że jeśli rzuca się klątwę, lepiej zrobić to jak należy, bo
inaczej wróci i da panu po łapach? - spytał Tony.
Gdyby Rivera się mylił i Marks nie miałby z tym nic wspólnego, spodziewałabym się
zaprzeczeń. A także tych jego nadętych póz, w których był taki dobry, może nawet gróźb.
Ale furia mężczyzny na chwilę zelżała, pozostawiając po sobie zwiotczałą, osłupiałą twarz.
Zaprzeczenie przyszło za późno i było zbyt mizerne.
- Nie wiem, o czym pan mówi - zaprzeczył cicho. Tony zignorował go; spoglądał to na
mnie, to na Bena.
- Pamiętacie, jak wam mówiłem o duchowych odciskach palców? Dusza każdego
człowieka ma własny posmak, który ciągnie się za nią, przesyca wszystko, czego dotknęła.
Ślady tego gościa są wszędzie wokół waszego domu.
- Wezwałam go kilka razy, żeby przeprowadził śledztwo. Może to dlatego -
zastanawiałam się.
- Nie. Ślad jest zbyt silny - odparł Tony. - Czuć w nim złą wolę.
Marks jakby obudził się z odrętwienia. Znów się najeżył, a jego twarz pomarszczyła
wściekłość.
- Oskarża mnie pan, że podrzuciłem króliki na jej werandę, i o całą resztę tego
tałatajstwa? Co za bzdura. Nie wierzę w te wszystkie czary-mary.
- Ale uznaje pan fakt, że jestem wilkołakiem - powiedziałam. - Potworem, który jest
zdolny do czegoś takiego jak rzeź stada bydła. Albo w prawo, albo w lewo, szeryfie. Nie może
pan wierzyć w jedno, a nie wierzyć w drugie. -Sama nauczyłam się tego dość szybko.
- Okej, nie będę mówił, że w to nie wierzę. Ktoś zrobił coś koło twojego domu, nie
mogę zaprzeczyć. Ale nie mam pojęcia o żadnym rzucaniu klątw!
- Może tylko wypełniał pan wskazówki - zasugerował Tony.
I znów ta tępa mina, kiedy wymyślał linię obrony.
- To się wszystko kupy nie trzyma.
- Szeryfie, nie lubi mnie pan. Nie krył pan tego. Nie podoba się panu, czym jestem, nie
uśmiecha się panu, że jestem w pańskim mieście. Może nie tylko panu. I może pan nie
jest za to odpowiedzialny, ale założę się, że popiera pan sprawcę.
Cała nasza trójka - Tony, Ben i ja - otoczyła go, niemal przyparła do samochodu. Nie
zdziwiłabym się, gdyby Marks sięgnął po broń. Muszę mu oddać sprawiedliwość - nie
zrobił tego. Ale wyglądał na przerażonego. Niemal sparaliżowanego, jakby spodziewał się,
że się na niego rzucimy.
- Nie zrobiłam nikomu krzywdy - powiedziałam. -Nie zabiłam tego bydła. Nie zasługuję
na rzeczy, które mnie spotkały, i po prostu chcę, żeby to się skończyło. Nic więcej.
Zacisnął wargi, jego twarz stwardniała. Widziałam, że nic z niego nie wyciągniemy. W
swoim tępym umyśle nakreślił jakąś nieprzekraczalną linię. Ja stałam po jednej stronie,
on po drugiej, i z tego powodu nigdy nie mogliśmy dojść do porozumienia. Najprościej by
było, gdybym się spakowała i wyjechała.
Tony wyciągnął rękę. Ruszał się błyskawicznie. Marks i ja tak twardo patrzyliśmy sobie
w oczy, że nawet nie zauważyłam tego ruchu, dopóki Latynos nie chwycił szeryfa za
kołnierz. Marks ledwie zdążył drgnąć, kiedy Tony wyciągnął coś zawieszonego na
konopnym sznurku na jego szyi, co mężczyzna chował pod koszulą.
Tony położył wisiorek płasko na dłoni, żebyśmy mogli zobaczyć: krzemienny grot strzały
przywiązany do sznurka.
- Talizman Zuni - wyjaśnił Rivera. - Ochrona przed wilkołakami. On wie wszystko o tej
magii. Czy to dlatego miałam ochotę warczeć na Marksa za każdym razem, kiedy go
widziałam?
Szeryf wyrwał grot Tony'emu i zamknął go w dłoni. Zrobił krok w tył, aż wpadł na maskę
swojego auta. Jego zbroja opadła; teraz był już tylko niepewny.
- To nie był mój pomysł - odezwał się w końcu. Powietrze wokół nas stało się jakby
lżejsze. Wreszcie powiedział coś, co brzmiało jak prawda.
- A czyj? Nie szukam zemsty, Marks. Chcę tylko wiedzieć dlaczego.
- Chcieliśmy, żebyś wyjechała. Jesteśmy spokojną społecznością. Nie chcieliśmy żadnych
kłopotów.
- Nie zamierzałam ich sprawiać! Chciałam tylko mieć święty spokój.
- Ale narobiłaś kłopotów. To są kłopoty. - Wskazał koparkę na drugim końcu pastwiska.
Zaczęłam krzyczeć. Nie chciałam. Samo tak wyszło.
- Patroszyłeś mi króliki na ganku, zanim zginęły te krowy! Założyłeś, że coś zrobię,
zanim cokolwiek się stało! Słyszałeś, co on powiedział o klątwie, że wróci i da ci po
łapach. Sam to na siebie ściągnąłeś! A potem miałeś tupet udawać, że prowadzisz
śledztwo, od początku wiedząc, kto to zrobił...
- Kitty, może trochę spokojniej - powiedział miękko Ben. Musiałam być nieźle
rozwścieczona, skoro musiał mnie uspokajać. Plecy i ramiona miałam napięte jak struny.
Kiedy Marks znów się odezwał, jego głos był już inny, zmęczony i pokonany.
- My... my wiedzieliśmy, że to nie działa, jak trzeba. Powinnaś była po prostu wyjechać,
po cichu, bez słowa. Chcieliśmy, żeby to się odbyło spokojnie.
- Ale zawaliliście na całej linii, co? - rzuciłam.
- A możesz mieć nam za złe, że próbowaliśmy? - spytał szorstko.
- O tak. Helou, oczywiście że mam wam to za złe.
- Wszyscy wiedzieliśmy, czym jesteś! Jakimś... jakimś potworem! Nie chcemy tego w
naszym mieście! Nikt by nie chciał!
- Wiesz co, to chyba nie ja tu jestem potworem. Na szczęście wtrącił się Tony.
- Szeryfie, chyba będę umiał pomóc posprzątać ten bałagan. Możemy zdjąć klątwę i
usunąć jej konsekwencje. - Wskazał kciukiem za siebie, w stronę miejsca rzezi. - Ale
osoba, która to zaplanowała, która rzuciła zaklęcie, musi wyrazić zgodę.
Skinął głową.
- Dobrze. Okej. To Alice. Ona wszystko zaplanowała.
- Alice? - Szczęka mi opadła z osłupienia. - Ale ona zawsze była dla mnie taka miła.
Dlaczego...
- Bo jest miła dla każdego, przynajmniej w osobistych kontaktach - odparł Marks. - Nie
potrafiłaby być wredna prosto w twarz, choćbyś przystawiła jej lufę do głowy.
Tony spojrzał na mnie.
- Powinniśmy więc porozmawiać z Alice?
Ciągle nie mogłam w to uwierzyć. Słodka, przyjazna kobiecina. Alice, która trzymała
uzdrawiające kryształy na kasie i wieszała talizmany przynoszące szczęście na drzwiach.
Ale z drugiej strony, może faktycznie znała się na rzucaniu klątw.
- No dobrze. Jedziemy. - Zwróciłam się do Marksa. -Chcesz jechać z nami? Poprzeć nas?
- Wszyscy zaangażowani powinni być obecni, żeby skutecznie przełamać czar -
powiedział Tony. We wszystkim, co robił, czuło się autorytet, który umocnił łagodnym
głosem i błyskawiczną akcją zdemaskowania amuletu Marksa. Szeryf musiał się poddać;
grot strzały leżał teraz odsłonięty na jego mundurowej koszuli.
Mężczyzna zawahał się, ale w końcu rzucił szorstko:
- Spotkamy się na miejscu. - Odwrócił się i szarpnięciem otworzył drzwiczki samochodu.
Ryknął odpalanym silnikiem i ledwie dał nam czas, żebyśmy zeszli mu z drogi, kiedy
gwałtownie ruszył na wstecznym i zawrócił, strzelając żwirem spod opon.
- Nie mogę w to uwierzyć - powiedziałam tak dla zasady.
- Naprawdę nie wyglądała na taką - dodał Ben.
- Właśnie przed takimi trzeba się najbardziej pilnować - podsumował Tony. - Naprawdę zła
bruja
to zawsze drobna staruszka z twojej ulicy. Ta, która dokarmia koty na ganku.
- Każda dzielnica ma kogoś takiego - rzuciłam.
- To daje do myślenia, co nie? - Tony wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Z westchnieniem pomaszerowałam do samochodu od strony kierowcy.
- Jedźmy tam i miejmy to z głowy.
Marks był już w sklepie wielobranżowym, kiedy zajechaliśmy na parking. Co oznaczało,
że miał czas ją ostrzec, przygotować i uzgodnić z nią wersje. To mnie wkurzyło. Całe
miasteczko było przeciwko mnie, ale najgorsze było to, że nie powinnam być zaskoczona.
Ja byłam potworem, oni tłumem z pochodniami i widłami i nic nie mogło tego zmienić.
Ludzka natura jest, jaka jest.
Tym razem przynajmniej miałam wsparcie.
Ale nie czekałam na Bena i Tony'ego. Chciałam rozwalić ten ich minisabat bez chwili
zwłoki. Kiedy Ben i Tony wysiadali z samochodu, podeszłam wściekłym krokiem do drzwi
sklepu. Otworzyłam je z hukiem. I oczywiście Marks i Alice naradzali się, oparci o ladę
przy kasie. Spojrzeli na mnie z przestrachem, chociaż powinni byli się mnie spodziewać.
Joe, stojący obok Alice, szybko schylił się po swoją strzelbę. Należało zachować dystans,
ale nie myślałam zbyt jasno.
Podeszłam prosto do nich, pokonując odległość kilkoma długimi krokami, i musiałam
mieć śmierć w oczach, bo oboje się skulili. To mnie zainspirowało: a niech myślą, że chcę
im przegryźć gardła.
Trzasnęłam dłonią o ladę, aż podskoczyli; w tej samej chwili Joe odbezpieczył i uniósł
strzelbę, trzymając lufę ledwie kilka centymetrów od mojej czaszki. Czułam jej zapach,
zimny i oleisty.
Dzwonek na drzwiach zabrzęczał, kiedy znów się otworzyły.
- Kitty! - zawołał Ben, ale w tym samym momencie Tony powiedział:
- Nie, czekaj. - Wyobraziłam sobie, że szaman przytrzymuje go, żeby nie pobiegł mi na
pomoc. Nie mogłam na nich spojrzeć. Obchodziła mnie tylko Alice.
- Więc jak? - spytałam z fałszywą wesołością. - Naprawdę dałaś te krzyże Jake'owi do
przetopienia czy zatrzymałaś je, żeby móc na nowo podrzucić pod mój dom?
Przerażona Alice patrzyła na mnie z wybałuszonymi oczami. Niemal dygotała, a z jej
skóry bił zapach potu wyciśniętego przez strach. Wyglądała jak zwierzyna. Jak królik
przytrzymany wzrokiem przez wilka. Och, co za cudowne uczucie. To ja miałam moc, ja
byłam tą złą. Gdybym choć uniosła palec, pewnie zaczęłaby wrzeszczeć.
Nagle uklękła. Powoli zniknęła za ladą, a kiedy znów wstała, trzymała torbę z krzyżami,
którą jej dałam. Zadzwoniły, gdy położyła je na ladzie.
To była jedna z tych chwil, kiedy wolałabym nie mieć racji.
- Niech cię szlag, Alice. Lubiłam cię! Dlaczego musiałaś się okazać taką suką?
Jej nadmiernie uprzejma natura, która nie potrafiła być wredna w bezpośrednim
kontakcie, przejęła dowodzenie.
- Nie ma potrzeby się tak złościć - powiedziała, przybierając minę skrzywdzonej
niewinności.
Ale ja jeszcze nie skończyłam.
- Jeśli nienawidzisz mnie aż tak, żeby zabijać przez to małe zwierzęta, to nie wykręcaj
kota ogonem i nie udawaj, że jesteś dla mnie miła. Szczerze mówiąc, wolę Joego, który
celuje we mnie ze strzelby. Z nim przynajmniej wiem, na czym stoję!
Joe zamrugał na mnie znad lufy, jakby nie był w stanie przetworzyć tego dość
dwuznacznego komplementu.
- Joe, może jednak to odłóż - zasugerował Marks. Mężczyzna usłuchał i powoli opuścił
broń.
- Nie nienawidzę cię - wyjaśniła łagodnie Alice. - Ja tylko nie chcę, żebyś tu mieszkała. -
Jej zaciśnięte usta ułożyły się w niemal przepraszający grymas.
Nawet nie wiedziałam, od czego zacząć. Może chciała, żebym ją zrozumiała. Może
chciała, żeby było mi jej żal. Ale mój gniew buchnął jeszcze gorętszym płomieniem.
Musiałam przerwać na chwilę, wziąć głęboki oddech i przywołać radosne, wegetariańskie
myśli, żeby naprawdę się na nią nie wyszczerzyć. Czy to ja mówiłam Benowi, że utrzymanie
wilka w ryzach wymaga ćwiczeń? W tej chwili ćwiczyłam na całego.
- Nie będziesz mi mówić, gdzie mam mieszkać - wykrztusiłam wreszcie. - Dotarło?
Odwróciła oczy.
W tej chwili wkroczył Tony, niwelując napięcie samą swoją obecnością.
- Wiesz, gdzie popełniłaś błąd, prawda? - Mówił do Alice.
- Kim jesteś? - spytała.
- Tony. Wiesz, gdzie popełniłaś błąd?
Pokręciła z wahaniem głową, nadal wyglądając jak zamroczony królik.
- Ten krzyż na drzwiach - ciągnął Tony, wskazując drzwi, nad którymi Alice powiesiła
krucyfiks. – Ta bariera z krzyży. Miary zamknąć drogę złu, tak? Utrzymać zło w zamknięciu,
nie pozwolić mu wkroczyć na wasz teren. -Poczekał, aż skinęła na potwierdzenie. - Kitty
nie jest zła. Znam ją ledwie pół dnia i wiem, że nie jest zła.
Powiedział „zła", a ja prawie usłyszałam „niebezpieczna". Jakby powiedział: „Nie jest
niebezpieczna. Jest nieszkodliwa". Poczułam niewyjaśnioną chęć sprzeciwienia mu się, ale
Tony mówił dalej:
- Być może ma w swojej naturze niebezpieczeństwo i mrok, ale wszyscy je mamy. To nie
jest zło. Zło ciągnie do ciemności, dąży do zadawania bólu innym.
Obejrzałam się na Bena, żeby się upewnić, czy usłyszał. To właśnie próbowałam mu
powiedzieć.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się blado. Tak, zrozumiał.
- Czy to prawda, co powiedział szeryf Marks? Nasze czary spowodowały to, co dzieje się
z bydłem?
- Wasze czary były wołaniem do zła. Być może je tu ściągnęliście. Tak.
Starła łzy, które pociekły nagle z jej czerwieniejących oczu.
- Tak mi przykro. Myślałam, że wiem, co robię. Byłam pewna, że wiem. Muszę to
naprawić. Jak mam to zrobić?
- Przeprosiny to zawsze dobry początek - podsunął Tony.
Alice spojrzała na mnie i przez moment naprawdę było mi jej żal. Było jasne, że czuje
się fatalnie. Kiedy uświadomiła sobie konsekwencje tego, co zrobiła, była potwornie
zgnębiona. Nie chciałam się już na nią złościć. Słowa „oj, nie ma sprawy, byle tylko więcej
tego nie robiła", miałam już na końcu języka.
Ale wilczyca we mnie poruszyła się, zirytowana. I miała rację. Alice nie mogła się z tego
tak łatwo wykręcić. Czekałam na przeprosiny.
- Wybacz, Ki y - powiedziała. - Przepraszam za wszystkie przykrości. I słusznie, ty...
- Dziękuję - powiedziałam tylko.
- Chyba umiem pomóc posprzątać ten bałagan - powiedział Tony. - Znam pewien
rytuał, który zniweczy klątwę. Załagodzi urazy, choć po części. Pomożecie mi wszyscy?
Spojrzał na każdego z nas i wszyscy skinęli głową. Nawet Joe.
- Świetnie - powiedział. - Bądźcie w chacie Kitty o zmroku, około piątej. Zajmiemy się
tym. A... i zabieram to. Dzięki. - Uśmiechając się przyjaźnie, wziął z lady torbę z krzyżami.
Wyszliśmy ze sklepu; Tony zamykał pochód, wyglądając, jakby zaganiał owce. Albo
pilnował, żebym nie została i nie zrobiła czegoś głupiego. Kilka minut później siedzieliśmy
już w samochodzie i byliśmy w drodze.
- Cormac chciał, żebym je przetopiła - powiedziałam, wskazując ruchem głowy krzyże na
kolanach Tony'ego.
- To by też zadziałało, ale ja bym je tylko potrzymał pod bieżącą wodą.
- Chcesz powiedzieć, że to wystarczy? - Pokręciłam głową. Im więcej się
dowiadywałam...
- Jestem ciekaw, skąd Alice nauczyła się tej magii -ciągnął Tony. - Czy wychowała się w
jakiejś tradycji, na przykład uzdrowicieli czy czarowników, czy tylko wzięła te zaklęcia z
jakiejś książki. To właśnie jest problem z wami, białymi. Czytacie coś w książce i wydaje
wam się, że to rozumiecie. Ale tego rodzaju magia... trzeba nią żyć, żeby ją znać.
Skojarzyło mi się to z nauką języka: nauczenie się go tak naprawdę wymaga życia nim,
rozmawiania z ludźmi, którzy znają go od urodzenia, dorastania z nim całkowitego
zanurzenia. Powtarzanie słówek ze słownika w liceum nie wystarczy.
- Mogę cię zapewnić, że wszystko, co wiem o sprawach nadnaturalnych, przeżyłam
osobiście. - Co nie oznaczało, że rozumiem z tego cokolwiek.
Tony się roześmiał.
- Wierzę ci.
- Naprawdę sądzisz, że to, co zrobili, spowodowało tę rzeź bydła? - spytał Ben z tylnego
siedzenia. – A co ze stworzeniem, które widzieliśmy w Nowym Meksyku?
- Może to, co zrobiła Alice i jej pomagierzy, ściągnęło je tutaj - odparł Tony.
- A nie przylazło za Cormakiem? - spytałam. Zapadło ponure milczenie. Bo to miało
sens. Było ich dwóch. Cormac zabił jednego, a drugi przyszedł za nim, szukając zemsty.
Tyle że Cormaca już tu nie było.
Stworzenie więc wpadło w szał i zaczęło zabijać jak przedtem.
Jeśli tak było, to oczyszczający rytuał Tony'ego nie mógł pomóc. Potrzebowaliśmy
Cormaca. Choćby tylko po to, żeby go ostrzec.
Rozdział 12
Zmierzch zapadał nad lasem, bezchmurny i mroźny. Niebo przybrało piękny, ciemny
odcień najdroższych szafirów. Pierwsze gwiazdy zabłysły na nim jak diamenty. Czysty,
organiczny zapach sosnowego lasu przesycał wszystko.
Ben i ja siedzieliśmy na werandzie i czekaliśmy, patrząc na przygotowania czynione
przez Tony'ego.
Swojego pick-upa, którego zaparkował wcześniej u wylotu szlaku turystycznego kilka
kilometrów dalej przy drodze, przestawił na mój podjazd jeszcze po południu. Teraz wyjął
z paki pudło z akcesoriami i zabrał się do pracy. Najpierw oparł miotłę o barierkę, potem
poustawiał wokół całej werandy i polany niezapalone świeczki wotywne. Chodząc wokół
polany i zwracając się w stronę czterech kierunków świata, wyciągał coś ze skórzanej
sakiewki i rzucał w powietrze. Z jego dłoni wyfruwał jakiś pył, a w moje nozdrza uderzył
zapach domowego jedzenia z dobrze zaopatrzonej kuchni. Suszone zioła. Szałwia,
oregano. Poczułam się lepiej.
- Myślisz, że to zadziała? - spytał Ben.
- Nauczyłam się, że trzeba mieć otwarty umysł. Widziałam już kiedyś, jak coś takiego
zadziałało. Więc owszem. Myślę, że zadziała.
- Ty już wyglądasz lepiej.
Poczułam, że uśmiech rozjaśnia mi twarz.
- Cóż mogę powiedzieć? Facet budzi zaufanie.
- Wiesz, że w niektórych regionach tradycja każe płacić curandero w srebrze?
Zamrugałam i zmarszczyłam brwi, nagle zaniepokojona. Czy ironia losu w moim życiu
nie ma żadnych granic?
- No cóż, to się fatalnie składa. Ale on przecież wie, że staram się trzymać srebro jak
najdalej od siebie, jeśli tylko mam na to wpływ.
Ben, szczerząc się wesoło, oparł się o ścianę.
- Może przyjmie czek.
Rozkoszowałam się chwilą spokoju. Ben odzyskiwał poczucie humoru.
Na drodze zamruczał silnik samochodu, opony zachrzęściły na podjeździe
prowadzącym na polanę. Radiowóz Marksa, niczym blady duch w półmroku, wjechał w
nasze pole widzenia i zaparkował koło pick-upa Tony'ego.
Wstałam nieufnie. Ben też się podniósł. Ogarnęło mnie to samo wrażenie
nadciągającego nieszczęścia i naruszenia terytorium jak za każdym razem, kiedy Marks tu
przyjeżdżał. Teraz to rozumiałam: powodem była złość, którą ze sobą przywoził, jego
udział w klątwie. Ale tym razem poczułam jeszcze, jakby stał między nami mur, tworzący
barierę obronną. Tym razem miałam ochronę.
Szeryf Marks, Alice i Joe wysiedli z samochodu, a Tony wyszedł im na spotkanie.
Uścisnęli mu dłoń, jakby przyjechali na jakąś proszoną kolację.
- Szeryfie, Joe, poproszę was, żebyście zostawili broń w samochodzie - powiedział Tony.
- Jeszcze czego - odparł Marks, jak należało się spodziewać.
- To ma być zawarcie pokoju. Jeśli będziecie uzbrojeni, to poniekąd zaprzeczy całej idei.
Wiele wymagał, mówiąc takim ludziom, że nie mogą wziąć broni. Akcja mogła się w tej
chwili zatrzymać z piskiem opon.
- Proszę was - poparła go Alice. - Ja naprawdę chcę, żeby się udało. Chcę to zrobić jak
należy.
Posłuchali jej i Tony zaprowadził ich na polanę.
- Wszyscy gotowi, żeby zacząć? - spytał. Nie doczekał się entuzjastycznego
potwierdzenia, ale też nikt nie powiedział nie. Tony zaczął chodzić dookoła polany i
zapalać świeczki. Rozbłysły złotymi kręgami światła - plamy ciepła wśród nocy. Straciłam
moje nocne widzenie; teraz nie dostrzegałam niczego poza polaną.
- Ustawcie się w krąg. Rozlano tu krew w złej intencji. Trzeba za to zadośćuczynić.
Wszyscy zrobili, o co prosił, i spojrzeli na mnie. Wahałam się. Oni musieli
zadośćuczynić, a ja, jako strona skrzywdzona, miałam moc wybaczyć im albo nie. To
dawało mi kontrolę nad rytuałem Tony'ego.
Ale nikomu nic by z tego nie przyszło, gdybym poskąpiła im tego wybaczenia na złość.
W miarę jak rytuał nabierał kształtu, widziałam coraz wyraźniej, że chodziło w nim nie
tyle o magię, co o umożliwienie pojednania. Zgromadzenie nas wszystkich w jednym
miejscu, skłonnych do obgadania sprawy. Sam przebieg był równie ważny jak rezultat.
Zeszłam z werandy na polanę. Ben poszedł za mną.
Spoglądaliśmy na siebie nerwowo, bo nikt oprócz Tony-'ego nie wiedział, co będzie
dalej. Alice wydawała się smutna, ale pogodzona z losem; na jej czole rysowała się
głęboka zmarszczka, oczy patrzyły w przestrzeń. Mina Marksa była inna, podejrzliwa.
Wciąż oglądał się przez ramię. Joe przyjmował wszystko ze stoickim spokojem, jak zawsze.
Tony stanął za moimi plecami. Drgnęłam przestraszona, bo go nie słyszałam. Byłam
zbyt pochłonięta dziwną atmosferą, która zapanowała na polanie - niezwykłym
poczuciem zawieszenia, ponadczasowości, jakby powietrze wokół nas zamarzło.
- Przepraszam - powiedział z uśmiechem i wręczył mi coś. Ciasno związany pęczek
jakiejś suszonej rośliny, długości mniej więcej mojej dłoni i grubości kciuka. Pachniała
szałwią. Tony podszedł do wszystkich po kolei, aż każdy dostał swój pęczek.
Zakładałam, że powie nam, co z nimi zrobić. Starałam się nie czuć zbyt głupio, tak po
prostu stojąc z wiechciem ziół w garści. Alice ścisnęła swój w obu dłoniach, przytuliła do
piersi, blisko serca, i zamknęła oczy.
Tony wziął miotłę i zaczął zamiatać ziemię przed werandą. Powoli obszedł w ten
sposób krąg, zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
Zahukała sowa. To nie było spokojne hukanie od niechcenia, niski, głuchy szept, jaki
usłyszałam, kiedy Tony po raz pierwszy zbliżał się do chaty. Ten zew był pospieszny,
naglący - nie było słychać skrzydeł, ale w następnej chwili sowa zahukała z dachu domu,
nad miejscem, gdzie stal Tony. Wciąż nie widziałam ptaka. Albo dobrze się schował w
cieniu, albo moje oczy nie działały jak trzeba.
Tony rozejrzał się dookoła, jakby czegoś szukał.
Coś było nie tak. Przysięgłabym, że niczego nie usłyszałam ani nie poczułam żadnego
zapachu, ale być może woń świeczek i ziół maskowała wszystko inne. Mimo to po moich
plecach wspiął się nazbyt znajomy dreszcz. Poczucie, że zbliża się intruz, a moje
terytorium zostało naruszone. To było gdzieś tam. Spięta tak bardzo, że niemal się
trzęsłam, patrzyłam w ciemność, próbowałam dostrzec cokolwiek między drzewami, poza
kręgiem świec.
- Co to jest? - szepnął Ben. Zaczął iść; oboje oddaliliśmy się od pozostałych i stanęliśmy
plecami do siebie, rozglądając się, gotowi stawić czoło niebezpieczeństwu. Nawet nie
zauważyłam, kiedy to się stało, bo wszystko nastąpiło tak gładko, instynktownie, bez
porozumienia. Nasza wataha, choć tak mała, ustawiła się w krąg w obliczu czającego się
niebezpieczeństwa.
To mnie doprowadzało do szału. Znów czułam się jak w te poranki, kiedy znajdowałam
króliki i psy. Jeśli coś chciało mnie dopaść, to dlaczego nie mogło się pokazać, pozwolić,
żebym podjęła z nim walkę?
Ben chwycił moją rękę i ruchem głowy wskazał miejsce na północ od kręgu. Niebo było
już prawie czarne, drzewa ginęły w ciemności.
Spojrzały na mnie czerwone oczy. Jak rozżarzone węgle, mniej więcej na wysokości
głowy sporego wilka. To nie było przywidzenie.
- Czy to właśnie widziałeś w Nowym Meksyku? -szepnęłam.
- Wtedy nie przyjrzałem się temu dobrze. - Jego głos drżał odrobinę.
Pozostali spojrzeli w miejsce, w które my się wpatrywaliśmy.
- Jezu... - To chyba był Joe.
- Niech nikt się nie rusza - nakazał Tony. Jego spokój nie był już tak niezłomny.
- To nie jest wilk - stwierdziłam. - Nie pachnie jak wilk.
- Cuchnie śmiercią - powiedział Ben i miał rację. Węgle zgasły na moment; to było
mrugnięcie. Te oczy na nas mrugnęły.
- O Boże... - powiedziała Alice głosem piskliwym jak u małej dziewczynki.
- Alice, nie ruszaj się, proszę - ostrzegł Tony. - Nie uciekaj!
Za późno. Zaczęła się cofać, szurając niezdarnie stopami po ziemi. Nagle odwróciła się,
po wariacku unosząc ręce, i pognała przed siebie. Nie do samochodów, nie do domu,
gdzie mogłaby znaleźć bezpieczne schronienie. Popędziła na oślep w ciemność, kierowana
wyłącznie paniką.
Właśnie tego chciał potwór.
- Nie! - krzyknął Tony.
- Joe, leć po strzelbę! - krzyknął Marks. Wilk wystrzelił z ciemności jak rakieta.
Moje zmysły zgłupiały. To nie był wilk. Nie pachniał jak trzeba, nie wyglądał jak trzeba,
nic w nim nie było jak trzeba. Ale miał cztery nogi, długi pysk, smukłe ciało z prostym
ogonem wystawionym do tyłu jak ster. Jego sierść lśniła, czarna jak węgiel, a oczy pałały
czerwienią. Wściekłością.
Rzuciłam się na niego.
Pędził prosto na Alice; pobudzony jej przerażeniem wybrał ją na zwierzynę. Ruch
sprowokował go do akcji. Znałam to uczucie. Nie zastanawiałam się nad tym - wiedziałam
tylko, że potrafię się przeciwstawić potworowi skuteczniej niż Alice.
Wpadłam na niego z boku, chwytając go przez pierś, oplatając ramionami, ściągając na
dół. Nie byłam człowiekiem - miałam w sobie coś, co pozwalało mi się poruszać szybciej,
niż kiedykolwiek bym podejrzewała, co czyniło mnie silniejszą, niż powinnam być. Moja
wilczyca była godnym przeciwnikiem dla tego czegoś.
Ale dziwaczność tej istoty przytłoczyła mnie. Ledwie jej dotknęłam, odrętwienie
dopadło moje kończyny, wlało się do całego ciała. Miałam ochotę zwinąć się w kłębek,
przybrać pozycję płodową i wrzeszczeć, aż świat znów wróci do normy. Wszystko dookoła
zrobiło się szare.
Zaczęliśmy tarzać się po ziemi. Czarny wilk charczał i szamotał się, próbując ugryźć
ciężar, który przygniótł go tak niespodziewanie. Szczęki zamknęły się na moim ramieniu,
ścisnęły, kły wbiły się w skórę. Ale lepiej ja niż Alice. Byłam już likantropem. Mogłam to
wziąć na siebie.
Zachłysnęłam się, a moja wilczyca zaczęła się wić, warcząc z bólu i gniewu. I znów
wszystko było nie tak - atak nie dotknął tylko powierzchni mojego ciała, ale zakradł się w
nie, próbując mnie wyżreć od środka. Nigdy nie czułam czegoś podobnego. Coś
prześliznęło się pod moją skórą -wilczyca chciała przemiany, mogła walczyć skuteczniej
jako wilk, chciała się wydostać, żeby móc się bronić.
Pazury. Potrzebowałam pazurów, żeby rozdzierać. Ale nie mogłam się ruszyć.
Spodziewałam się, że moje dłonie zesztywnieją, ramiona zaczną się przeobrażać.
Chciałam poczuć, że moje paznokcie robią się grube, twarde jak noże, przebiją się przez
skórę potwora. Ale nie poczułam.
Zwykle opierałam się wilczycy, trzymałam ją krótko. Ale tym razem, kiedy chciałam ją
poczuć, kiedy chciałam, żeby wyrwała się na wolność i mnie uratowała, nic się nie stało.
Sparaliżowało mnie osłupienie. I strach, kiedy potwór mnie chwycił.
- Kitty! - krzyknął Ben.
Modliłam się, żeby się nie zbliżał. Nie chciałam go tutaj. Nie chciałam, żeby musiał tak
walczyć.
W panice uderzyłam ręką, jakbym miała pazury. Moje paznokcie przeczesały szorstkie,
tłuste, ohydne furto, nie czyniąc szkody. Stworzenie przewróciło mnie na plecy i
grzmotnęło mną o podłoże; wydało odgłos, który brzmiał niemal jak śmiech. Moja głowa
uderzyła o ziemię, aż zobaczyłam gwiazdy. Wilk przygwoździł mnie, przyciskając grubymi
łapami moją pierś, wbijając pazury. Jego oddech cuchnął padliną i chorobą. Zarazą i
śmiercią. Rzucałam się w czysto zwierzęcej panice, wierzgałam, aż uniosłam ręce,
chwyciłam go za gardło i zaczęłam pchać. Złaź... złaź ze mnie, do cholery...
Jego szczęki otworzyły się nad moją szyją, owiał mnie cuchnący oddech. Miękłam,
opuszczały mnie siły.
- Kitty, odsuń się!
Kopnęłam go w żebra i łapy wilka zsunęły się ze mnie. Wykręciłam się, żeby wyśliznąć
się spod jego ciężaru, natychmiast wypełniając polecenie tego głosu, bo należał do
człowieka, który już wcześniej mnie ratował. Cormac. Najszybciej jak mogłam odturlałam
się od czarnego wilka.
W tej samej chwili rozległ się strzał, potem drugi, i jeszcze jeden. Padały blisko,
grzmiały mi w uszach, wstrząsały moim mózgiem.
Wilk krzyknął... ludzkim głosem. Zbyt ludzkim. Głosem kobiety w bólu.
Istota leżała nieruchomo obok mnie. Przysięgam, że widziałam drobinki kurzu
opadające w miejscu, gdzie walczyłyśmy.
W ogóle nie mogłam myśleć. Czułam się, jakbym siedziała zamknięta w ciemności i
nagle drzwi więzienia wyleciały w powietrze, a moje ciało przepłynęło przez wyrwę. Teraz
wilczyca chciała uciekać.
Na kolanach, zgięta wpół, ściskałam żołądek i próbowałam przywrócić własne ciało do
normalnej postaci.
Zmusić je, by pozostało ludzkie. Skóra, nie sierść. Chciałam dłoni i palców, nie łap i
pazurów. Utrzymać ją na miejscu, za rozdzielającą nas linią. Proszę, proszę...
Wilczyca odczołgała się do swojego legowiska, warcząc przez cały czas, nie wierząc, że
niebezpieczeństwo minęło, nie dowierzając, że dam radę się nami zaopiekować. Proszę...
Wzięłam głęboki oddech i moje ciało przestało się przeobrażać. Rozprostowałam
dłonie, które znów były dłońmi.
- Nie podchodźcie. Zostawcie jej miejsce. Jeszcze może się przeobrazić. - Głos Cormaca.
Nie otwierałam oczu, klęczałam skulona jeszcze przez chwilę, wykorzystując enklawę
spokoju i ciszy, którą dla mnie stworzył. Miałam ochotę mu powiedzieć: „Chcę, żebyś się
mną opiekował. Pragnę, żebyś był wilkiem i moją alfą".
- Już dobrze - powiedziałam, choć mój głos był słaby i niepewny. Uniosłam wzrok.
Cormac stał kilka kroków ode mnie i wyglądał jak siedem nieszczęść; jego żuchwę
pokrywał kilkudniowy zarost. Trzymał strzelbę w obu dłoniach, gotów strzelić jeszcze raz,
gdyby musiał. Jego spojrzenie na sekundę przesunęło się z ciała potwora na mnie. Jego
wzrok był badawczy i pytający. „Nic ci nie jest?" Spróbowałam spojrzeniem wyrazić
wdzięczność. Nic, dzięki tobie. Uśmiechnęłam się.
- Wróciłeś.
- Odsłuchałem wasze wiadomości.
- Czy to ten drugi wilk, którego tropiłeś?
- Tak.
Ben stanął koło mnie, tak blisko, że mógł mnie dotknąć, ale powstrzymał się; jego ciało
drżało z niepokoju. Wydawało się, że potrzebuje otuchy równie mocno jak ja. Kiedy
sięgnęłam ku niemu, chwycił moją dłoń i ukląkł przy mnie.
- Nic ci nie jest? - spytał.
- Zagoi się. - Bolało mnie całe ciało, ból przeszywał wszystkie członki. Nie wiedziałam,
jak bardzo poharatał mnie wilk; musiałabym pójść w jakieś jaśniejsze miejsce i zbadać
rany.
- Ten wilk - powiedział Cormac. - Nie przeobraża się z powrotem.
Kiedy wilkołak umierał w wilczej postaci, jego ciało przybierało ludzką formę - wracało
do stanu pierwotnego. Cormac wpakował w tego tutaj przynajmniej trzy kule i
wiedziałam, że użył srebrnych.
Istota leżała w wielkiej kałuży krwi. Musiała być martwa. Nawet tak wyglądała:
bezwładne matowe futro zamiast lśniącego, sprężonego stworzenia.
Ale nie przeobrażała się. Nigdy nie pachniała jak wilkołak.
Podkradłam się bliżej. Wszystko było nie tak, czułam ciarki na skórze. Miałam ochotę
wejść do domu i zamknąć drzwi na klucz. Ale musiałam wiedzieć.
- Kitty, nie... - powiedział Cromac.
Dotknęłam szyi wilka. Była zimna i dziwnie miękka pod moją dłonią. Jego pierś była
roztrzaskana, rany na grzbiecie zlewały się ze sobą we krwi. Kule Cormaca sięgnęły celu.
Przeciągnęłam dłonią po jego boku.
Futro. To było tylko futro.
Odgięłam jego głowę do tyłu i sierść ze skórą oddzieliła się. Uniosła, jakby to był
płaszcz. Odciągnęłam ją całą i odsunęłam na bok. To była ufarbowana wilcza skóra, nic
więcej.
Przede mną leżała młoda kobieta, naga, wyciągnięta na boku, z ranami wylotowymi,
które przebiły pierś. Miała gładkie, czarne włosy, które leżały splątane wokół niej,
sklejone krwią. Choć szpeciła ją krew i rany, jej ciało było młode, smukłe i silne.
- Co jest, do diabła - mruknął Ben za nas wszystkich.
- Dios - powiedział Tony.
Stał po drugiej stronie polany, z Marksem, Joem i Alice. Złapali ją, zanim odbiegła zbyt
daleko. Joe podtrzymywał ją w pasie, bo wyglądała, jakby miała się osunąć na kolana.
Marks zdążył przynieść swój pistolet z samochodu i stał przed nimi, jakby chciał ich
chronić.
Tony ruszył w naszą stronę, kompletnie osłupiały. Kiedy dotarł do ciała, ukląkł i
wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć włosów kobiety. Ale cofnął ją i przeżegnał.
- Dios - powiedział znów. - Słyszałem o tym, ale nie sądziłem, że to kiedykolwiek
zobaczę.
- Ona nie jest likantropem - powiedziałam.
- Nie. Jest zwierzołakiem.
Czytałam te opowieści, ale nie wiedziałam, czy w nie wierzę. Wszystko zaczynało się od
opowieści. Nawet widząc dowód leżący przede mną, nie chciałam uwierzyć.
Nagle, jakby w spóźnionej odpowiedzi na prawie dotyk Tony'ego, poruszyła się. Jej
głowa przechyliła się odrobinę, usta zacisnęły, jakby chciała mówić, oczy przesunęły się
pod zamkniętymi powiekami. Coś w niej wciąż żyło -coś przetrwało w tej zmasakrowanej
piersi.
- Boże drogi, ona... - Nie dokończyłam zdania. Strzelba Cormaca znów wypaliła,
eksplodując mi w uszach jak grom.
Niemal w tym samym ułamku sekundy twarz kobiety zniknęła.
Odruchowo poderwałam rękę, żeby się zasłonić. Rzuciłam się do tyłu, ale nie dość
szybko, żeby uniknąć krwi i kawałków ciała, które rozprysnęły się z jej głowy na moje
dżinsy, ramię - wszędzie. Tony, stojący naprzeciw mnie, poleciał do tyłu dokładnie tak
samo, ochraniając twarz ramieniem, z ciuchami zachlapanymi krwią. Spojrzałam na
kobietę pod wilczą skórą. Pół jej głowy, tam, gdzie trafiła kula Cormaca, zmieniło się w
poszarpaną miazgę.
Teraz już nic się nie poruszało, nie licząc krwi kapiącej z rany.
Cormac patrzył na nią znad strzelby, z palcem napiętym na spuście, jakby ciągle się
spodziewał, że kobieta zerwie się i zaatakuje. Był gotów na kolejny ruch. Nie potrafiłam
powiedzieć, co zszokowało mnie w nim bardziej: brak wahania, kiedy ją dobił, czy brak
emocji w jego oczach.
Szarpnęły mną mdłości, ale przycisnęłam twarz do przedramienia i udało mi się nie
zwymiotować.
Marks wycelował pistolet w Cormaca i ruszył z groźną miną w jego stronę.
Łowca wciąż trzymał palec na cynglu. Mógł strzelić w ułamku sekundy. Szeryf musiał to
wiedzieć. Na pewno nie był tak głupi, żeby wdawać się w strzelaninę z myśliwym. Ale
jakoś nie zdziwiłoby mnie, gdyby i tak to zrobił.
- Opuśćcie broń, obaj! - krzyknęłam. W uszach jeszcze mi dzwoniło od wystrzału.
Wszystkie dźwięki były przytłumione.
Cormac usłuchał mnie, powoli opuścił lufę. Marks nie. Ale rozluźnił się na tyle, żeby
oderwać wzrok od Cormaca i spojrzeć na ciało kobiety.
- Kim ona jest? - spytał.
- A skąd ja mam wiedzieć? - odparł szorstko Cormac.
- Może warto sprawdzić rejestr osób zaginionych w Shiprock - zasugerował Ben. Znów
wziął mnie za rękę, a ja oparłam się o niego.
- Ale wiedziałeś, że ona tu będzie - powiedział Marks do łowcy wilkołaków.
- Tak, tropiłem to.
- Będę musiał cię aresztować. Formalność, rozumiesz. - Ale wyraz jego twarzy mówił:
„Mam cię".
Zaciśnięte wargi uśmiechały się nieznacznie.
To chyba był żart. Cormac uratował mi życie. A potem... nie chciałam o tym myśleć. O
wyrazie jego twarzy, o głowie kobiety zmieniającej się w krwawy wulkan. Ale Marks nie
lubił żadnego z nas. Ja go nie obchodziłam - miał tu martwą kobietę i jej zabójcę
stojącego z ciągle dymiącą strzelbą.
Cormac skierował zimne spojrzenie, nieodgadnione i niepokojące, na szeryfa. Ben obok
mnie zesztywniał. On też nie wiedział, co zrobi jego kuzyn. Jak tak dalej pójdzie, to
sprowokuje Marksa i sprawa źle się skończy. Cormac sam w tej chwili przypominał trochę
zwierzę i Marks na pewno nie miał zamiaru czekać, aż ono na niego naskoczy.
Łowca objął lewą dłonią lufę strzelby i opuścił broń do boku.
- Poniekąd się tego spodziewałem.
Teraz szeryf podszedł do niego bez wahania. Wciąż mierzył do niego z pistoletu.
Miałam ochotę dać mu w gębę. Marks wyciągnął rękę; Cormac oddał mu strzelbę.
Funkcjonariusz schował pistolet do kabury, wziął strzelbę pod pachę i wyjął kajdanki.
Cormac poradził sobie z nimi, jakby robił to już wcześniej.
- Nic nie mów, dopóki nie dojadę - powiedział Ben.
- Tak, znam tę polkę. - Z kajdankami na rękach, bez sprzeciwów poszedł za Marksem do
radiowozu.
- Joe, Alice, pilnujcie ciała. Nie pozwólcie nikomu niczego dotykać, póki nie zjawi się
koroner. I niech nikt nie wyjeżdża, dopóki nie odbiorę od was zeznań - nakazał Marks.
Tamci dwoje tulili się do siebie.
Krótkimi spojrzeniami dali mu znać, że słyszeli, ale nie ruszyli się.
Czułam się, jakbym wylądowała w nieudanym odcinku jakiegoś popularnego serialu
policyjnego.
Trup, nieprawdopodobne okoliczności, przesadnie dramatyczne aktorstwo.
- Chcesz wejść do domu i się umyć? - spytał Ben.
Pomyślałam, że chyba powinnam. Czułam się jak przepuszczona przez niszczarkę.
- Tak. Nie powinieneś jechać z Cormakiem?
Ben obejrzał się za tamtymi dwoma, zaciskając usta.
- Kiedy tylko będę miał pewność, że tobie nic nie jest. Pomógł mi wstać. Ramiona
miałam sztywne, przód mojej koszulki pokrywała krew. Kolejny zniszczony T-shirt.
Tony wycofał się, stał z boku z założonymi rękami. Wszystkie świeczki zgasły. Nawet nie
zauważyłam, jak ciemno zrobiło się na polanie.
- Ta istota cię poraniła - powiedział. - Jesteś przeklęta. Oboje jesteście przeklęci. -
Wskazał głową w stronę Cormaca.
- Czyli nic nowego - odparłam. - Masz jakieś rady?
- Mieszanie się w los ma swoje granice. Czasami trzeba po prostu pozwolić, żeby
sprawy pobiegły własnym trybem.
Ludzie wygłaszali tego typu mądrości, kiedy nie mieli pojęcia, co robić dalej.
- Dzięki - mruknęłam.
- Ty chyba nic nie pojmujesz z tej magii. Nie rozumiesz, jakiego rodzaju wymiany trzeba
dokonać, żeby stać się zwierzołakiem. To jest straszne. To ma być zbyt straszne, żeby choć
o tym pomyśleć. Ale ona to najwyraźniej zrobiła. Poświęciła kogoś z własnej rodziny, by
uprawiać magię krwi. - Trzymał się sztywno, z całej jego postawy biła zgroza.
- Ja już jestem wilkołakiem - wyjaśniłam - więc w co mnie zmienią te ugryzienia?
Tony wzruszył ramionami.
- Bóg jeden wie. Ale powiem ci, że to jeszcze nie koniec.
Cóż, nie będzie zapłaty w srebrze. Nie byłam taka głupia, żeby go pytać, jak bardzo
może być gorzej.
Ruszyłam do chaty, krzywiąc się. Musiałam oprzeć się na Benie, bo miałam wrażenie, że
całe moje ciało jest ze szkła i zaraz pęknie na drobne kawałki.
Słowa Joego zaskoczyły mnie, bo tak rzadko się odzywał.
- Nie do wiary, że nic ci nie jest. Myślałem, że nie żyjesz. Po czymś takim powinnaś być
martwa.
- I byłabym, gdybym nie była wilkołakiem. - Ciągle nie wiedziałam, jak poważne są rany.
Cały przód mojego ubrania był ciemny i błyszczący od krwi.
I figa z rytuału pojednania. Sytuacja przeniosła się na nowy poziom surrealizmu i grozy.
Może powinnam była po prostu wyjechać z miasta. Wtedy to wszystko by się nie
wydarzyło. Nie chciałam, żeby wszyscy odeszli stąd z takim przekonaniem.
- Chcecie wejść do domu na kawę? A może mam gdzieś herbatę. - Albo butelkę whisky.
Joe i Alice spojrzeli po sobie. Alice skinęła głową i podeszli oboje.
- Ty też - powiedziałam do Tony'ego. - Jeśli zniesiesz przebywanie w pobliżu kogoś, kto
jest tak przeklęty jak ja.
Tony wahał się długo i myślałam już, że odmówi. Bo jestem tak skażona, że nie jest w
stanie być blisko mnie, choć wcześniej tego samego dnia twierdził, że „nie jestem zła". Nie
mogłam uwierzyć, że to ciągle ten sam dzień.
- Ja mam herbatę - powiedział w końcu. - Powinna pomóc. Dobrze jest się jej napić,
kiedy człowiek się najadł strachu.
Na pewno nie mogła zaszkodzić. Miałam nadzieję.
- Okej - powiedziałam, więc poszedł do swojego pick-upa.
Joe i Alice zostali w kuchni. Ben zabrał mnie do łazienki.
- Jezu, spójrz na siebie - powiedział, kiedy zapalił światło.
Jęknęłam cicho. Nie chciałam patrzeć. Odwróciłam się od lustra.
- Nie powinniśmy cię zabrać do szpitala?
- Nie, będzie dobrze. Miewałam gorsze rany. - Odważne słowa.
Musieliśmy rozciąć koszulkę i stanik. Na piersi i barkach widniało kilkanaście dziur, tam,
gdzie zwierzołak raz po raz wbijał pazury. Prawe ramię było w strzępach. Tutaj kobieta
wgryzła się i szarpała; na ciele widać było liczne rozcięcia i ślady zębów. Stanęłam nad
umywalką, a Ben umył mnie gąbką.
Twarz i włosy też miałam ochlapane krwią. Musiałabym stać pod prysznicem przez
tydzień, żeby się domyć.
- Powinienem był coś zrobić - mruknął Ben. - Powinienem był pomóc.
- Cieszę się, że tego nie zrobiłeś. Oboje byśmy tak wyglądali. Ta istota... Byłam jak
sparaliżowana. Nie mogłam się ruszyć, nie mogłam nic zrobić. Tak jak opowiadał Cormac.
- Tak jak te krowy. Nie mogły uciekać, nie mogły walczyć. Zagryzła je bez wysiłku.
- Kiedy zacznie się przyspieszone gojenie?
- Już powinno się zacząć. - Wszystkie rany wciąż krwawiły i bolały jak cholera.
Pokręcił w zamyśleniu głową, ocierając świeżą krew.
- Masz apteczkę? Chyba będziemy musieli trochę to zabandażować. Masz jakieś
ubranie?
- Zdaje się, że w szafie jest koszula z długim rękawem. Powinnam dać radę ją włożyć
bez krzyków. - Wciąż stałam oparta o umywalkę i bałam się ruszyć, bo wiedziałam, że
będzie bolało.
Ben przyglądał mi się przez chwilę i nawet miał czelność się uśmiechnąć.
- Jak na kogoś, kto twierdzi, że nie lubi pakować się w kłopoty, masz do tego wyjątkowy
talent. - Pocałował mnie w usta i poszedł po potrzebne rzeczy. Poczułam się lepiej. Do
licha, to wyglądało niemal tak, jakby zostało przeze mnie zaplanowane. Ben radził sobie
świetnie, kiedy musiał się martwić o kogoś innego. Będę musiała o tym pamiętać.
Wrócił z flanelową koszulą, ale wysłałam go po coś innego. Nie zachwycała mnie myśl o
kawałkach flaneli przysychających do strupów.
Kiedy przyszliśmy z powrotem do kuchni, Alice, Joe i Tony gawędzili w najlepsze. Jeśli
nie radośnie, to przynajmniej przyjaźnie. Jakby mieli z tego wyjść jako przyjaciele. Tony
nalewał do kubków gorącą wodę z czajnika. Jego herbatka była aromatyczna, ciepła,
kojąca - tak jak obiecał. Zidentyfikowałam rumianek pomieszany z zapachami, których nie
rozpoznawałam.
- Po prostu nie wyglądasz na osobę, która praktykowałaby składanie ofiar ze zwierząt –
powiedział Tony.
- No bo... nie jestem. To były zwierzęta zabite na drodze, pozbierane przez Joego i
Avery'ego.
Dodaliśmy krwi od rzeźnika, żeby wyglądały świeżo. Właściwie ja tylko urządziłam to
tak, żeby nikt nie widział i nie słyszał, jak wszystko podrzucają.
Co za wredna... Zanim zdążyłam powiedzieć coś złośliwego, odezwał się Tony.
- To wiele wyjaśnia. Czar nie zadziałał, Kitty nie wyjechała, bo nie byliście gotowi sami
złożyć ofiary, rozlać krwi. Nie byliście gotowi wziąć tego na siebie, żeby otrzymać to, czego
chcieliście.
Alice odparła cicho:
- Nie tak jak ta dziewczyna.
Po chwili milczenia wykorzystałam okazję, żeby dołączyć do kółka wzajemnej adoracji.
- Wydawałam w twoim sklepie tyle forsy, a ty mimo to nie chciałaś mnie mieć w
pobliżu?
Jej twarz zmarszczyła się, jakby Alice miała się znów rozpłakać, i pożałowałam swojej
uszczypliwości. Przecież ona naprawdę nie wiedziała, co robi.
- Och, Kitty, ja się po prostu bałam. Wszyscy się baliśmy. Człowiek słyszy różne historie i
myśli sobie najgorsze. Chcieliśmy tylko, żeby miasto było bezpieczne, chyba nas
rozumiesz.
- No więc... w ostatnie dwie pełnie księżyca. Zauważyliście cokolwiek niezwykłego?
Odczuliście w jakiś sposób, że w okolicy mieszka wilkołak? - Praworządny wilkołak, który
bardzo, bardzo się starał nie sprawiać kłopotów.
- Nie. Ja niczego nie zauważyłam.
- Dlatego że spędziliśmy całą noc zamknięci w domu na klucz, przy zapalonych
światłach – powiedział Joe.
- A w inne dni, kiedy nie było pełni księżyca, a ja się przeobrażałam? Wtedy również
niczego nie zauważyliście, prawda?
Oboje spojrzeli na mnie.
- Zamieniasz się w wilka też w inne dni? - spytała Alice.
Nawet Ben spojrzał na mnie ostro. Nie powinnam się przeobrażać, kiedy nie ma pełni.
Wiedział, że nie powinnam. I ja chciałam być dla niego wzorem?
- Kiedy tylko mam ochotę.
- Nie wiedziałam o tym - odparła cicho Alice. Tony, który stał oparty o szafki,
wyprostował się.
- Hej, Alice, nie chciałabyś mi w czymś pomóc?
- W czym?
- Ta istota na dworze zostawiła po sobie mnóstwo złej energii. Nie ma powodu,
żebyśmy nie mogli spróbować trochę oczyścić to miejsce, nawet jeśli sprawy nie potoczyły
się tak, jak planowaliśmy.
- Ale koroner... nie powinniśmy poczekać, aż...
- To mu w niczym nie przeszkodzi. Nie będziemy niczego dotykać.
Rozchmurzyła się. Tony dal jej szansę zadośćuczynienia i przyjęła ją z radością.
- W porządku.
Wyszli oboje z chaty; Tony posłał mi uśmiech od drzwi. Joe pracowicie płukał kubki.
Ruszyłam w jego stronę.
- Nie przejmuj się tym, mogę to sama zrobić. Ben się sprzeciwił.
- Nie, siadaj i zacznij zdrowieć. - Wycelował we mnie palec, więc ostrożnie osunęłam się
na kuchenne krzesło. Zabawne, nie zauważyłam, że jest mi słabo, dopóki nie usiadłam i
kuchnia nie przestała się trząść.
Ben postawił przede mną kubek czegoś parującego i poszedł pomóc Joemu. Ściskając
kubek w obu dłoniach i siorbiąc ostrożnie, patrzyłam, jak Joe i Ben myją przybory do
kawy i herbaty, stojąc ramię w ramię przy zlewie. Joe, który nie wpuszczał mnie,
wilkołaka, do swojego sklepu inaczej niż na muszce strzelby, stał obok innego wilkołaka i
nawet o tym nie wiedział.
W ciągu pół godziny zjawiło się wsparcie szeryfa Marksa, składające się z furgonetki
koronera i kilku zastępców, którzy mieli odebrać od nas zeznania. Kiedy tamci zajmowali
się swoją robotą, Tony i Alice chodzili wokół polany, wymachując dymiącymi pęczkami
roślin - pewnego rodzaju kadzidła. Czegoś, co miało błogosławić albo oczyścić. Nie
wiedziałam, czy zadziała. W każdym razie Alice z pewnością czuła się lepiej. Przynajmniej
dla kogoś zadziałało.
Kiedy gliniarze odebrali już zeznania od wszystkich obecnych, jeden z zastępców
szeryfa odwiózł Alice i Joego do domu. Po nich zaczął się zbierać Tony. Zanim wyjechał,
odszukał mnie. Siedziałam na schodkach werandy i obserwowałam całe zamieszanie.
Usiadł obok.
- Masz. Weź to. - Sięgnął do szyi i wyciągnął coś spod koszuli: mały, skórzany woreczek
na długim sznurku. Zanim zdążyłam się odchylić, zaskoczona, przełożył mi sznurek przez
głowę i zawiesił woreczek na mojej szyi. - Chroniło mnie przez lata. Teraz może ochroni
ciebie.
Położyłam dłoń na woreczku; był tak mały, że mieścił się w garści, brązowa skóra była
miękka. Wypełniono go czymś chrzęszczącym i włóknistym. Pewnie suszonymi ziołami.
- Może? - spytałam.
Wzruszył ramionami, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie.
- Robię, co mogę.
- Hm. Dzięki, że się starasz.
- Gdybym wcześniej wiedział, że mamy do czynienia z czymś takim, może byłbym w
stanie zrobić więcej. - Wskazał głową ciało, które ludzie koronera ładowali na nosze na
kółkach. Technicy dochodzeniowi owinęli wilczą skórę w plastikowy worek i nieśli do
samochodu.
- Co radziłbyś mi robić dalej? - spytałam.
- Niech to się tutaj skończy. Nie zadawaj więcej pytań. Nie szukaj kolejnych kłopotów.
Ukryłam uśmiech. Doskonała rada, z pewnością. Ale nie byłam już taka pewna, czy
właściwa. Miałam o wiele za dużo pytań, a sprawa wcale się nie skończyła, bo Cormac
wciąż siedział w radiowozie Marksa, zakuty w kajdanki.
- Ben powiedział mi o srebrze. Zwykle tego nie trzymam, ale pewnie moglibyśmy ci
zapłacić kulami Cormaca. - Łowcę mogłam spłacić później. Na pewno by zrozumiał.
- To na koszt firmy - odparł. Po czym równie bez zamieszania, jak się zjawił, zniknął we
wnętrzu swojego pick-upa i już go nie było.
Wreszcie, kiedy ekipa koronera i zastępcy, a także szeryf z Cormakiem na tylnym
siedzeniu odjechali, polana zrobiła się nagle pusta i cicha. Ben i ja staliśmy na werandzie,
obserwując, jak chaos powoli się uspokaja. Dla nas noc się jeszcze nie skończyła;
musieliśmy wsiąść do mojego samochodu i pojechać po Cormaca.
- Nie wiem, czy dam radę to zrobić - powiedział Ben, patrząc za odjeżdżającymi
samochodami.
- Co zrobić?
- Siedzieć tam i kłócić się z tymi pajacami. Boję się, że... coś się stanie. Stracę
panowanie nad sobą. No wiesz.
- Robiłeś to już wcześniej, prawda? - Obaj zachowywali się, jakby to był standard. Co
było lekko przerażające.
- Traciłem panowanie? Jasne. - Uśmiechnął się blado. - Czy chodzi ci o reprezentowanie
Cormaca?
Ciągle powtarzasz, że ty i ja jesteśmy watahą i musimy się sobą opiekować. Czuję, że
Cormac jest częścią mojej watahy. Muszę go chronić. Wilcza strona zrobiłaby wszystko,
żeby go chronić. - Rozciągnął palce, jakby już czuł gniew i rosnącą determinację.
Dotknęłam jego ręki, żeby pomóc mu wrócić do siebie. Zaśmiał się nerwowo.
- Pojadę z tobą - powiedziałam. Odwrócił oczy i skinął głową.
- Miałem taką nadzieję.
Mnie nawet nie przyszło do głowy, że mogłabym nie jechać.
Prawda była taka, że na myśl o tym, iż miałby mnie tu zostawić, a ja miałabym zostać
sama po tym wszystkim, robiło mi się niedobrze. To uczucie, plus słabość od walki i ran,
sprawiały, że miałam ochotę wymiotować. Wcale nie czułam się dobrze i nie zamierzałam
siedzieć tu i czekać, aż przyjdzie do mnie kolejna klątwa.
Rozdział 13
Wzięliśmy mój samochód i po czterdziestu minutach zajechaliśmy pod biuro szeryfa i
okręgowy areszt w Walsenburgu. Marks zdążył już wprowadzić Cormaca do rejestru
aresztowanych i łowca siedział zamknięty w celi na tyłach, niewidoczny z głównej salki.
Szeryf spojrzał na nas ze złością znad biurka recepcji.
- Już poprosił o adwokata. Zechcesz tu przyjść, żebyśmy mogli odebrać od niego
zeznanie?
Ben był spięty. Znałam go już wystarczająco dobrze, by to poznać bez dotykania go.
- Nic ci nie będzie - powiedziałam. - Tylko oddychaj powoli i myśl o opanowaniu.
Zachowaj spokój.
- Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
- Fakt. - Starałam się, żeby mój uśmiech dodał mu otuchy.
Wyprostował ramiona i ruszył przed siebie, jak człowiek przygotowujący się do bitwy.
Widywałam już, jak ustawiał policjantów do pionu. Widziałam, jak stawiał czoło komisji
senackiej i odpierał jej ataki. Miał wtedy spojrzenie jastrzębia, zacięte, dzikie spojrzenie
myśliwego, napawające mnie ufnością, bo zawsze był po mojej stronie.
Jastrząb zniknął. Powinnam była go zobaczyć, ale go nie było. Ben wyglądał, jakby
został osaczony. Patrzyłam za nim, wykręcając palce. A potem mogłam już tylko siedzieć w
poczekalni na twardym, plastikowym krześle i przeglądać gazety sprzed miesiąca. Miałam
ochotę chodzić po ścianach. Biuro szeryfa było czyste, nie jakoś przesadnie stare czy
zniszczone. Ale śmierdziało potem i zmęczeniem. To nie było dobre miejsce. Ludzie
trafiali tutaj, kiedy stoczyli się na samo dno albo byli tego bliscy.
Moje rany wciąż swędziały. Powinny się już prawie całkiem wygoić. Przeklęta,
powiedział Tony. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo polegam na przyspieszonym
zdrowieniu. Ale gdybym nie miała tej zdolności, nie rzucałabym się na atakujące wilki.
Patrzyłam na zegar. Parę godzin później, po północy, Ben wrócił do poczekalni. Był
blady, wręcz zielonkawy, włosy miał mokre od potu. Wyglądał, jakby przebiegł maraton, a
nie gadał z glinami.
Wstałam i wyszłam mu na spotkanie.
Jego zapach był piżmowy, zwierzęcy, jakby wilk wydostawał się na powierzchnię.
Wzięłam go za rękę.
- Panuj nad sobą, Ben. Weź głęboki oddech. Zrobił tak i wypuścił powietrze z drżeniem.
- Nie wiem, co Cormac zrobił wcześniej, ale Marks miał na niego haki. Już dzwonił do
prokuratora. Chcą wnieść zarzuty. Sześcioro świadków widziało, jak Cormac ratuje ci
życie, a mimo to chcą wnieść zarzuty. Nie wyznaczą kaucji aż do rozprawy, która odbędzie
się jutro. A ja tylko siedziałem tam i gapiłem się na nich.
- A jak to zwykle wygląda? Z twojej opowieści wynika, że nie jest to dla was normalna
kolej rzeczy.
- Zazwyczaj mam mnóstwo dowodów, że Cormac miał dobry powód, by zrobić to, co
zrobił, i nikt nawet nie wnosi zarzutów. Ale tym razem mamy problemy. Ktoś stąd chce
sobie wyrobić nazwisko.
- Marks?
- Marks i George Espinoza, bardzo gorliwy prokurator, który prawdopodobnie nie miał
w rękach niczego poważniejszego niż wtargnięcie na cudzy teren. - Mówił szorstkim
tonem.
- No i? - Musiało być jakieś „no i".
- Ona już była umierająca, kiedy ją zabił. To było użycie przesadnej siły, nawet jak na
Cormaca. Tego argumentu użyje Espinoza.
Dzielenie włosa na czworo. Cormac zrobił, co musiał - byłam w stanie przekonać o tym
samą siebie.
Momenty kulminacyjne setek horrorów mówiły, że postąpił właściwie.
Ale jak spojrzy na to sędzia?
- A jak tam Cormac?
- Stoicki. Przecież to Cormac. Ach, jest jeszcze coś. Zidentyfikowali ciało tego
zwierzołaka. To Miriam Wilson. Bliźniacza siostra Johna Wilsona, wilkołaka, którego
zastrzelił Cormac. Tego, który mnie dopadł.
Trzy miesiące temu zgłoszono jej zaginięcie.
Jakbyśmy potrzebowali, żeby sytuacja jeszcze bardziej się skomplikowała. Próbowałam
sobie wyobrazić, jak to może wyglądać, kiedy brat i siostra stają się tym, czym byli ci
dwoje i zaczynają siać zniszczenie.
- Rodzeństwo? Wilkołak i zwierzołak. Jak do tego doszło?
- Chciałbym wiedzieć.
- I rodzina zgłosiła jej zaginięcie na policję, ale wynajęła Cormaca, żeby zabił brata?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiadomo, czy zaginięcie zgłosiła rodzina. Domyślam się, że nie nasłali na nią
Cormaca, bo nie była wilkołakiem. Nie wiemy, czy wiedzieli, czym była. Niczego nie
wiemy. Chryste, będę musiał kupić sobie garnitur. Wszystkie ciuchy zostawiłem w
samochodzie w Farmington. Nie mogę pójść do sądu bez garnituru. - W tej chwili pod
płaszczem miał koszulkę i dżinsy, tak ubierał się przez ostatni tydzień.
- Rano pojedziemy do sklepu. Masz tu jeszcze coś do załatwienia czy możemy stąd
jechać? – Chciałam go zabrać z tego miejsca pełnego nieszczęśliwych zapachów i
atmosfery konfrontacji.
- Tak, jedźmy.
To był początek bardzo długiej nocy. Ben, siedząc przy moim laptopie, spędził długie
godziny na szukaniu w internetowych bibliotekach prawniczych precedensów i
argumentów, dzięki którym mógłby wyciągnąć Cormaca. Sporządził wiele notatek!
Patrzyłam na niego, leżąc na kanapie i zastanawiając się, jak mogłabym pomóc. Z każdą
minutą był coraz bardziej pobudzony.
- Ben, chodź do łóżka. Prześpij się.
- Nie mogę. Za dużo roboty. Wszystko zostawiłem w samochodzie, mam za dużo
książek do przejrzenia, muszę to nadrobić. - Wpatrywał się w ekran coraz bardziej
gorączkowym wzrokiem.
- Niewiele będziesz mógł dla niego zrobić, jeśli zaśniesz na sali sądowej.
Zdjął dłonie z klawiatury i pochylił głowę. Widać było po nim zmęczenie. Kiedy
przyszedł na kanapę, usiadłam, zrobiłam dla niego miejsce i wzięłam go w objęcia. Moje
ciało nareszcie zdrowiało, ale wciąż było obolałe. Nie narzekałam. Potrzebował, żebym go
pocieszyła, choćbym nie wiem jak pragnęła, żeby ktoś pocieszył mnie. Długo tak
siedzieliśmy, z jego głową na moim ramieniu, aż napięcie zaczęło z niego uchodzić.
Rozebrałam go z ciuchów, położyłam do łóżka i trzymałam skulonego w ramionach, aż
wreszcie zasnął. Nawet wtedy nie rozluźnił się do końca.
Następnego ranka pojechaliśmy kupić garnitur. W Walsenburgu nie mogliśmy znaleźć
niczego eleganckiego, co jeszcze bardziej zdeprymowało Bena. Ale jakoś daliśmy radę.
Przebrał się w samochodzie, w drodze do Sądu Okręgowego w Huerfano, gdzie miała
się odbyć pierwsza rozprawa Cormaca. Garnitur nie całkiem na niego pasował, nie nadał
mu tak cwaniackiego wyglądu, jak by chciał. Przeczesałam mu włosy palcami, poprawiłam
krawat, przygładziłam klapy Jakbym go odprawiała na bal maturalny.
Ben wyglądał, jakbym wysyłała go na egzekucję. Wciąż był sztywny, miał spięte
ramiona; przypominał zdenerwowanego wilka ze zjeżoną sierścią na karku.
- Poradzisz sobie?
- Tak. Tak, jasne. To tylko formalność. Sędzia przejrzy jego oświadczenie, zeznania
świadków i wyda orzeczenie. Nic więcej.
Wszedł do budynku sam, żeby spotkać się z Cormakiem przed rozprawą. Ruszyłam
prosto do Sali sądowej. W innych okolicznościach pewnie podziwiałabym stuletni gmach
z szarego kamienia, zwieńczony prostą, dekoracyjną wieżyczką. W tamtych czasach
budowali tak, żeby budynek przetrwał wieki.
Nie wiedziałam, czego się spodziewać - może jakiegoś teatralnego, pełnego ludzi
wnętrza, jak w telewizyjnych dramatach sądowych. Ale sala byt niemal pusta. Marks stał z
boku. Dwóch mężczyzn w biznesowych garniturach cicho rozmawiało. Jarzeniówki rzucały
ostre światło. Panowała tu atmosfera tępej biurokracji. Usiadłam w pierwszym rzędzie po
stronie oskarżonego. To doświadczenie pewnie byłoby kształcące, gdybym nie niepokoiła
się tak bardzo o Bena i Cormaca.
Bez żadnych wstępów dwóch woźnych wprowadziło łowcę do sali. Pozwolono mu się
ogolić, przez co wyglądał trochę mniej psychotycznie niż wczoraj wieczorem. Był to punkt
na jego korzyść i prawdopodobnie część strategii. Jednak widząc go w pomarańczowym
kombinezonie więźnia, z krótkimi rękawami, workowatym i nietwarzowym, przeżyłam
szok. Ogarnęły mnie fatalne przeczucia.
Ben wszedł za nim i stanęli razem za jednym z podiów na wprost ławy sędziego.
Obserwowałam wszystko trochę jak we śnie. Sędzia Heller, kobieta w średnim wieku, z
kasztanowymi włosami spiętymi w kok i zasadniczą miną, weszła do sali i zajęła miejsce.
Ben i Cormac nadal stali. Po drugiej stronie jeden z mężczyzn w garniturach, zaskakująco
młody - mniej więcej w wieku Bena i Cormaca - zaczął przekładać papiery na swoim
biurku. George Espinoza, prokurator. Miał schludny garnitur, włosy przylizane do tyłu i
wyraz twarzy żmii. Facet z misją. Nic dziwnego, że Ben się martwił.
Prokurator odczytał fakty - i tylko fakty, Wysoki Sądzie. Czas i miejsce aresztowania
Cormaca, charakter popełnionego czynu, prawdopodobną przyczynę. Zarzut:
morderstwo. I to nie byłe jakie morderstwo, ale pierwszego stopnia. Brzmiało poważnie.
O wiele za poważnie.
- Oskarżony wyjawił, że tropił ofiarę - wyjaśniał Espinoza. - Ścigał ją od dłuższego czasu
z zamiarem pozbawienia jej życia. Widziano go w okolicy Shiprock w Nowym Meksyku, w
rodzinnym mieście ofiary, kilkakrotnie w ciągu ostatniego miesiąca. Czekał na powrót
ofiary. To jasno dowodzi jego premedytacji, a czyn kwalifikuje jako morderstwo
pierwszego stopnia.
Cormac naprawdę ją tropił. Rzeczywiście chciał ją zabić. To wszystko sprawiało, że cała
sprawa wyglądała dość ponuro. Cieszyłam się, że nie jestem adwokatem.
To nie był dramat telewizyjny. Nikt nie krzyczał, nie walił pięścią w stół, nikt nie wpadł
w ostatniej chwili z kluczową informacją, która oczyszczałaby oskarżonego czy wbijała
ostatni gwóźdź do jego trumny.
Wszyscy wypowiadali się tak analitycznie i spokojnie, że równie dobrze mogli wykładać
teorię ekonomii.
Przez to trudno było się skupić na słowach. Odezwała się sędzia:
- Pan Espinoza wniósł o zatrzymanie pana Bennetta... - Cormac Bennett. Nigdy nie
słyszałam jego nazwiska. Nawet ten drobny szczegół pogłębiał poczucie nierzeczywistości.
Zupełnie jakby Cormac powinien być ponad czymś tak przyziemnym jak nazwisko - ...bez
możliwości zwolnienia za kaucją, argumentując to jego powiązaniami i swoim
przekonaniem, iż zachodzi ryzyko ucieczki.
- Wysoki Sądzie - sprzeciwił się Ben - mój klient miał do czynienia z wymiarem
sprawiedliwości w kilku okręgach i zawsze wykazywał chęć współpracy. Ani razu nie
wzbudził podejrzeń, że w jego przypadku zachodzi takie ryzyko.
- Być może jego związek z Górską Brygadą Patriotów nie był do tej pory uważany za
problem. Jednak doświadczenie i opinia tego sądu są takie, że w przypadku członków
tego typu prawicowych, paramilitarnych organizacji ryzyko ucieczki jest wysokie.
I znów świat ustawił się pod innym kątem, stając się jeszcze bardziej nierzeczywisty,
jeśli było to możliwe. Słyszałam o Górskiej Brygadzie Patriotów. Była to jedna z bojówek
prawicowych fanatyków, którzy ganiali z bronią i przepowiadali upadek rządu. Kiedy
akurat czegoś nie wysadzali.
To jakoś zupełnie mi nie pasowało do Cormaca. Nie do Cormaca, którego znałam. No,
nie licząc tego ganiania z bronią. Liczba faktów z przeszłości, o których nie wiedziałam,
zaczynała być frustrująca.
Wahanie Bena, zanim odpowiedział, doprowadzało mnie do rozpaczy. Wahanie
oznaczało niepewność. Oznaczało słabą pozycję. Może nawet winę. Co kazało mi się
zastanowić, gdzie Cormac nauczył się używać broni, gdzie stał się takim świetnym
strzelcem.
- Wysoki Sądzie - powiedział wreszcie Ben - związek pana Bennetta z tą grupą skończył
się ponad dziesięć lat temu. Nigdy nie uważano tego za problem, ponieważ nie miało to
związku ze sprawą.
- Panie O'Farrell, przychylam się do prośby prokuratora, by zatrzymać pana Bennetta
bez możliwości zwolnienia za kaucją.
- Wysoki Sądzie, chciałbym złożyć protest. Wysoki Sąd ma jego kartotekę. Nigdy nie
uciekł po wyjściu za kaucją.
- A nie wydaje się panu dziwny sam fakt, że pański klient był aresztowany tak często i
musiał wnosić kaucję? Nie nudzi się panu reprezentowanie go na rozprawach?
- Szczerze mówiąc, to nie jest sprawa Wysokiego Sądu.
- Ostrożnie, panie O’Farrell.
- Wysoki Sądzie, chciałbym wystąpić o oddalenie zarzutów postawionych mojemu
klientowi. Atak Miriam Wilson był bardzo brutalny, zachodziło zagrożenie życia wielu
osób. Podjęta przez Katherine Norville próba powstrzymania jej bez użycia broni
skończyła się dla niej poważnymi obrażeniami. Mój klient miał pełne prawo użyć
przeciwko Miriam Wilson broni z zamiarem pozbawienia życia, zgodnie z paragrafem
osiemnastym, punkt pierwszy, podpunkt siedemset czwarty Kodeksu karnego Stanu
Kolorado.
Espinoza przypuścił kontratak.
- Przepis dający prawo posłużenia się bronią z zamiarem pozbawienia życia w
przypadku obrony koniecznej nie ma tutaj zastosowania. Wręcz przeciwnie, oskarżony z
rozmysłem zasadził się na ofiarę. - To nie było tak. O mało nie wstałam i czegoś nie
powiedziałam. Musiałam ugryźć się w język. Prokurator mówił dalej. - Wysoki Sądzie,
ofiara była dwudziestoletnią kobietą, ważącą pięćdziesiąt cztery kilogramy. Jej zdolność
do zadawania śmiertelnych ran gołymi rękami jest mocno wątpliwa. Co więcej, dowody
wskazują, iż podczas incydentu wykazywała objawy poważnych zaburzeń psychicznych. -
Zerknął w notatki. - Miała na sobie wilczą skórę i świadkowie sugerują, iż wierzyła, że jest
wilkiem. Trudno uwierzyć, że w takim stanie psychicznym i dysponując takimi atrybutami
fizycznymi, stanowiła dla kogokolwiek zagrożenie. Szczególnie kiedy miała już w klatce
piersiowej trzy rany postrzałowe. Ofiara była unieszkodliwiona, kiedy oskarżony oddał
ostatni, zabójczy strzał. W tej chwili skończyła się obrona konieczna i doszło do
morderstwa.
I ani słowo z tego wywodu nie było nieprawdą. Rzeczywiście miała na sobie wilczą
skórę. Sugestia, że ta skóra naprawdę zmieniała ją w wilka, w tym otoczeniu zabrzmiałaby
absurdalnie. I może naprawdę była śmiertelnie ranna. Może nie rzuciłaby się na nas
dzięki swojej zwierzołackiej magii. Ale Cormac tego nie wiedział.
Ben znów odbił piłeczkę.
- Biorąc pod uwagę, że ocena stanu psychicznego ofiary nie jest możliwa, chciałbym
przedstawić dowód i precedens świadczący, że tego rodzaju choroba umysłowa w
rzeczywistości czyniła ją niebezpieczną dla otoczenia, nawet gdy była już ranna.
Heller zadała pytanie.
- Jak poważne są obrażenia świadka, który był zaangażowany w fizyczną konfrontację z
ofiarą?
Chwila ciszy przygniotła salę sądową. Czy moje obrażenia były poważne? Wcale. Już
nie. Miałam kilka strupów, pod którymi goiły się najgłębsze rany, i kilka różowych blizn.
Jeszcze dwa dni i nawet to zniknie.
Ale gdybym nie była likantropem, leżałabym w szpitalu. Gdybym nie była wilkołakiem,
moglibyśmy powiedzieć: „Popatrzcie, oto przed czym uratował nas Cormac. Oto dlaczego
nie powinien siedzieć w areszcie". Ale nie mogliśmy.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Heller indagowała dalej:
- Czy pani Nonrville w ogóle została zbadana przez lekarza po tej konfrontacji?
- Nie, Wysoki Sądzie - odparł cicho Ben. Powinnam była pozwolić, żeby mnie zabrał do
szpitala. Chciał mnie tam zawieźć. Mogliśmy chociaż zrobić zdjęcia tych ran.
Ale żadne z nas nie myślało wtedy, że będziemy o tym dyskutować w sądzie. Nie
podejrzewaliśmy, że będziemy potrzebować dowodów.
- A może brutalność ataku ofiary została przesadzona?
Powinnam była pozwolić, żeby Miriam Wilson mnie zabiła. Wtedy Cormac byłby wolny.
To by wszystkim bardzo ułatwiło życie. Ależ ze mnie defetystka.
Głos Bena się zmienił, obniżył, stał się spięty od gniewu.
- Wysoki Sądzie, ma pani zeznania świadków. W tamtej chwili wszyscy bali się o życie
pani Norville. Taką scenę zobaczył mój klient i tylko to powinno być brane pod uwagę.
Sprawa podlega dyskusji wyłącznie dlatego, że szeryf Marks żywi do niego urazę. A ten
sąd jest uprzedzony. - Huknął pięścią w stół. Siedząc za nim, widziałam, że jego oddech
przyspiesza, a żebra rozdymają się pod tanią marynarką.
Heller pokręciła głową, przygotowując się do zamknięcia rozprawy.
- Nie zamierzam oddalić zarzutów na podstawie przedstawionych przez pana
dowodów, panie O'Farrell.
Ben, wciągając z sykiem powietrze, niemal zgiął się wpół nad stołem, pochylając głowę.
Znałam tę pozę - robiłam to samo, kiedy wilczyca walczyła we mnie, była blisko
powierzchni i próbowała się wyrwać na wolność.
Wstałam szybko; pochyliwszy się naprzód tak daleko, jak mogłam, położyłam Benowi
dłoń na plecach. Były twarde jak deska, sztywne z bólu. Cormac chwycił go za ramię
obiema rękami. Proszę, nie tutaj, błagałam w duchu. Poczuj mój dotyk, pozostań
człowiekiem, nie daj się. Próbowałam zobaczyć jego dłonie - zwykle to one przemieniały
się pierwsze. Pazury - miał pazury czy palce?
- Panie O’Farrell, dobrze się pan czuje? - Sędzia Heller zmarszczyła brwi, zaniepokojona.
Wszyscy w sali rozpraw gapili się na nas. Nie obchodziło mnie to. Wciąż trzymałam
dłonie przyciśnięte do jego pleców, mając nadzieję, że zareaguje. Oboje z Cormakiem
obserwowaliśmy go uważnie i czekaliśmy.
Wreszcie się wyprostował. Niemal skrzypiąc, jakby musiał układać każdy kręg na
miejscu. Twarz miał bladą, a szyję spoconą.
- Nic mi nie jest - powiedział, choć jego głos wciąż przypominał warczenie. -
Przepraszam za to zakłócenie. Już w porządku. - Przygładził garnitur i otrząsnął się z
ataku. Cormac i ja powoli usiedliśmy na miejscach.
Moje serce pędziło jak szalone. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że niewiele
brakowało. Nie powinien tego robić, nie powinien być zmuszony w swoim stanie znosić
stresu na sali sądowej. Był tylko szczeniakiem.
Heller wróciła do rzeczy.
- Obie strony powinny się skonsultować w celu ustalenia terminu wstępnej rozprawy,
podczas której oskarżony ustosunkuje się do postawionych zarzutów.
I nagle, niemal nie wiadomo kiedy, bez żadnego zamieszania, było po wszystkim. A
łowca nie wychodził z nami. Został zatrzymany bez możliwości wniesienia kaucji.
W sali zrobił się ruch. Woźni podeszli, żeby odprowadzić Cormaca, który obejrzał się na
mnie przez ramię.
- Pilnuj go. Nie spuszczaj go z oka - powiedział cicho. Szybko skinęłam głową i
patrzyłam, jak go odprowadzają. On też wiedział, jak niewiele brakowało.
Marks patrzył na nas ze złością z drugiego końca sali, ale nie pisał się na konfrontację.
Espinoza podszedł do Bena, który wciąż wyglądał, jakby miał za chwilę zemdleć.
Słyszałam, jak łomocze mu serce. Byłam gotowa zerwać się i stanąć u jego boku na
najmniejszą wskazówkę, że potrzebuje pomocy i sam nie da rady. Ale trzymał się jakoś.
Nie wyglądał dobrze, ale stał prosto, oddychał.
Nie polubiłam George'a Espinozy, chociaż wiedziałam, że to nie fair. Nie znałam go,
nigdy z nim nie rozmawiałam. Ale postrzegałam go jako zagrożenie. Atakował moich.
Moją watahę. Ciągle miałam ochotę stanąć między nim a Benem i zacząć warczeć.
Musiałam jednak trzymać się z boku i pozwolić, żeby sprawy toczyły się beze mnie.
Rozmawiali cicho. Ben dużo kiwał głową. Woźny wygonił ich z sali, żeby zrobić miejsce
dla następnej rozprawy. Powlokłam się za nimi, próbując podsłuchiwać. Usłyszałam parę
zdań: „Niech mi pan da tydzień" i „Negocjacje w sprawie ugody".
Podeszłam do Bena dopiero wtedy, gdy Espinoza wyszedł z poczekalni przed salą. Stał
sztywno, przyciskając do piersi tekturową teczkę, która zastępowała mu aktówkę.
Napięcie było przejawem gniewu, który próbował pohamować. Był przyzwyczajony
wyładowywać złość na sali rozpraw. Używał jej do wzmocnienia swoich argumentów.
Teraz wilk mu na to nie pozwolił.
Położyłam dłoń na jego ramieniu.
- Chodźmy stąd.
Pozwolił wyprowadzić się z budynku, opierając się na mnie, aż wyszliśmy na dwór.
Na zewnątrz, w słońcu, wreszcie byłam w stanie go zapytać:
- Jak blisko było tam, w sali? Jak blisko do przemiany? Pokręcił głową w zamyśleniu.
- Nie wiem. Czułem, że jeśli chociażby odetchnę nie tak, rozpęta się piekło. Czułem, jak
napiera od spodu na moją skórę. Po prostu nie wiem. - Zamknął oczy i wziął głęboki,
drżący oddech. - Przegrywam.
- Nie, nieprawda. Dobrze sobie radzisz, opanowałeś się.
- Nie to mam na myśli - odparł. - Nie chodzi o mnie. Mówię o sprawie.
- Nie może być aż tak źle. Prawda? - To on był prawnikiem. Kimże byłam ja, żeby mu
mówić, jak jest?
- Gdy każdy racjonalnie myślący człowiek spojrzy na dowody, dojdzie do dokładnie
takich samych wniosków, jakie przedstawił Espinoza. Jeśli stanę przed sądem i powiem:
„Nie, ona nie tylko nosiła wilczą skórę, ale naprawdę stała się wilkiem", wyjdę na wariata.
Jeśli przyjdzie do oceny wiarygodności zeznań kilkorga naocznych świadków, którzy stali
w ciemności i byli przerażeni na śmierć, i do rozpatrzenia twardych faktów z raportu
koronera, to będzie po sprawie. A poza tym była unieszkodliwiona, kiedy Cormac ją zabił.
W tamtym momencie nikogo nie bronił.
- Nie wiedzieliśmy tego, nie mieliśmy pewności. Marks tam był, dlaczego on im nie
powie? Jest gliną.
Czy jego zeznania nie będą się bardziej liczyć?
- On podpisuje się pod wersją Espinozy. Jakżeby inaczej.
- To nie fair. Po tym wszystkim, co mi zrobił, mógłby się przynajmniej wstawić za
Cormakiem.
- Ale on już tam, na miejscu, uznał, że ona nie była aż tak niebezpieczna i że Cormac
przesadził. Raport koronera jest bardziej wiarygodny niż zwierzołaki, więc tego się będzie
trzymał. I taka wersja obroni się przed sądem. Nie historie o duchach.
Miałam ochotę potrząsnąć Benem. Powiedzieć mu, żeby obudził się z tego transu i
odzyskał pewność siebie. Musiał uratować Cormaca, a nie zrobi tego, jeśli będzie mówił
takie rzeczy.
- Nie powinien był oddawać ostatniego strzału - powiedział Ben. - To był błąd.
- Wiem.
I właśnie to był temat, który omijaliśmy do tej pory. Cormac tym razem posunął się za
daleko w swojej gorliwości. I nic, co powiemy czy zrobimy, nie zdoła wymazać tego faktu.
Przeszliśmy jeszcze kilka kroków i zmieniłam temat.
- Dlaczego sędzia nie chciała wyznaczyć kaucji? Ben spochmurniał.
- Espinoza nie chce ryzykować, że Cormac ucieknie. Heller ma rację, ci pokręceni
bojówkarze są znani z unikania stawiennictwa w sądzie. Oboje po prostu patrzą na fakty,
które im pasują, a nie na te, które są istotne. Być może na jej osąd wpływa jakaś historia
z przeszłości.
To wywołało całkiem nowy zestaw pytań. Byliśmy już przy samochodzie.
- O co chodzi z tą całą Górską Brygadą Patriotów? Ben wsiadł do samochodu, zupełnie
jakby mnie nie usłyszał. Nie patrzył na mnie. Zdążyłam zapalić silnik, zanim wreszcie
powiedział:
- Nie odpowiem ci na to pytanie.
- Dlaczego nie? Wiesz, że ci goście to praktycznie neonaziści?
- Nie zaprzeczę.
W żaden sposób nie mogłam tego pogodzić z Cormakiem.
- No i?
- No i nie sądzę, żeby ta grupa w ogóle jeszcze istniała. Tylko jakiś gość w piwnicy
prowadzi stronę internetową.
- Skąd wiesz? Co wy w ogóle macie z tym wspólnego? - Mój głos zrobił się piskliwy.
- Nie muszę ci niczego wyjaśniać.
To mnie autentycznie wkurzyło.
- Och, doprawdy?
Spojrzał na mnie ze złością, a ja się zjeżyłam. Jeszcze tego nam było trzeba. Kłótni.
Straszenia sierści. Zawodów w sikaniu. Nie chciałam nakręcać jego wilka jeszcze bardziej.
Wrzuciłam bieg i wyjechałam z parkingu.
Ruch samochodu i jazda szosą z powrotem do chaty uspokoiły nas. Ben nie chciał mi
tego wyjaśnić i pewnie miał do tego prawo. Ale ja miałam inne drogi zdobywania
informacji. W tej chwili jednak mieliśmy mnóstwo innych problemów na głowie.
Kilka kolejnych kilometrów pastwisk śmignęło za oknem, kiedy Ben powiedział:
- Chcę wynająć pokój w hotelu w Walsenburgu, żeby być bliżej sądu.
Spakowaliśmy się tego wieczoru i rano znaleźliśmy miejsce, by rozbić tymczasowy obóz.
Następnego dnia Ben zaczął pracować nad sprawą. Polegało to głównie na rozmowach
z ludźmi, łażeniu po różnych miejscach, telefonowaniu. Pojechał do Alice, Joego, Tony'ego
i szeryfa Marksa.
Wszyscy byli świadkami obrony. Zaproponowałam, że będę jeździć z nim, ale nie chciał.
Powiedział, że tą sprawą musi się zająć adwokat Cormaca, a moja obecność
skomplikowałaby sytuację i przypomniała im o ich uprzedzeniach. Może i miał rację.
Cormac powiedział mi, że mam nie spuszczać Bena z oka. Ale nie pilnowałam go.
Poza tym chciałam przeprowadzić własne dochodzenie.
W bibliotece publicznej mieszczącej się kilka przecznic od budynku sądu był dostęp do
Internetu. Siadłam przy jednym z terminali i zaczęłam szukać. Po półgodzinie zabrałam
swoje notatki do czytelni.
- Macie egzemplarze „Denver Post" z tych dat?
Miła bibliotekarka włączyła mi przeglądarkę do mikrofilmów i zabrałam się do roboty.
Potrzebowałam około trzech godzin, żeby odtworzyć całą historię.
Jakieś piętnaście lat temu grupa ranczerów z Gór Skalistych zaczęła protestować
przeciwko nowym ograniczeniom i podwyższeniu opłat za wypas bydła na państwowej
ziemi. Miliony hektarów na całym Zachodzie były własnością rządu i ranczerom
zapewniono możliwość korzystania z pastwisk. Dla wielu ludzi państwowe znaczyło
wspólne i wszystko, co ograniczało im dostęp do tych terenów, naruszało ich prawa
obywatelskie. Niektórzy postąpili zgodnie z nakazami rozsądku: zaczęli lobbować w
Kongresie, składali skargi, wnosili sprawy do sądu. A inni utworzyli bojówki. Zaczęli
gromadzić broń i przygotowywać się do obalenia rządu, co uważali za nieuniknione.
W kilku artykułach pojawił się David O’Farrell. Był to ojciec Bena, który w tamtym czasie
miał ranczo niedaleko Loveland. Kilka razy został aresztowany pod zarzutem nielegalnego
posiadania broni i znalazł się na pierwszym miejscu listy ludzi podejrzewanych o
przywództwo Górskiej Brygady Patriotów, jednej z paramilitarnych grup, które gromadziły
się i trenowały, chcąc siłą bronić swoich praw do korzystania z rządowej ziemi. Na
początku lat dziewięćdziesiątych niemal bez przerwy dochodziło do konfrontacji z
miejscowymi stróżami prawa - z wyjątkiem kilku przypadków, kiedy miejscowi
funkcjonariusze okazywali się członkami bojówki.
Osiem lat temu, po długotrwałej obserwacji FBI i starannie przygotowanym procesie,
ojciec Bena został skazany za pogwałcenie licznych przepisów dotyczących posiadania
broni i za antyrządowe spiski. Wciąż siedział wwiezieniu.
Nazwisko Cormaca Bennetta nie pojawiło się w żadnym z artykułów i odsyłaczy
związanych z Górską Brygadą Patriotów. Nigdy nie był aresztowany ani podejrzewany o
jakiekolwiek przestępstwa popełnione przez członków grupy. Młody Cormac nie ściągał
na siebie takiej uwagi jak przywódcy bojówki. Nie był uważany za zagrożenie. Ale związek
był jasny jak na dłoni, szczególnie że był siostrzeńcem Davida O’Farrella.
Znalazłam inny artykuł, datowany kilka lat wcześniej niż te o akcjach Górskiej Brygady
Patriotów. Była w nim mowa o Cormacu. Dotyczył tajemniczej śmierci Douglasa Bennetta.
Z raportu koronera wynikało, że czterdziesto-ośmioletni mężczyzna został zmasakrowany
przez jakieś zwierzę, być może niedźwiedzia albo bardzo dużego psa. Policjanci z kolei
twierdzili, że został zamordowany przez szaleńca.
Szesnastoletni syn Douglasa, Cormac, był świadkiem ataku i zastrzelił napastnika.
Policja miała jak najbardziej ludzkie ciało z kulką Cormaca w głowie i ze strzępami ciała
Douglasa między zębami. Uznano, że strzał został oddany w obronie własnej. Cormac nie
został o nic oskarżony i zamieszkał z rodziną swojej ciotki, klanem O'Farrellów. Jego
matka zginęła w wypadku samochodowym, kiedy miał pięć lat.
Sprzeczność między raportem koronera a zeznaniami świadków była jak deja vu.
Cormac przeżył już taką sytuację. Zabił pierwszego wilkołaka, kiedy miał szesnaście lat.
Nie wiedziałam nawet, co o tym myśleć. Kiedyś spytałam Cormaca, jak został łowcą
wilkołaków i wampirów, gdzie się tego nauczył.
Powiedział, że to była rodzinna tradycja. Co mogło wyjaśniać, dlaczego Douglas został
zagryziony na śmierć i dlaczego Cormac był tego świadkiem: Douglas go trenował.
Byłam ciekawa, co sądziłaby o tym jego matka, gdyby jeszcze żyła.
Wydrukowałam ten artykuł i z tuzin innych. Kiedy skończyłam, była już pora kolacji.
Zadzwoniłam do pokoju hotelowego, ale nikt nie odebrał. To oznaczało, że Ben albo
jeszcze nie wrócił i „prawnikował" - na co miałam nadzieję - albo siedział i rozczulał się
nad sobą. Zaryzykowałam i kupiłam na kolację pizzę i piwo.
Kiedy wróciłam do pokoju, Ben już tam był. Wyglądało na to, że robił i jedno, i drugie:
mój laptop był włączony i podpięty do gniazdka telefonicznego, a stół i połowa łóżka były
zasłane papierami. Ale Ben siedział w fotelu, gapiąc się w ścianę. Nie potrafiłam nawet
powiedzieć, czy myśli. Znów popadł w odrętwienie.
Podskoczył, kiedy drzwi się otworzyły, i ścisnął poręcze fotela. Rozchylił lekko usta,
jakby chciał warknąć. Uspokoił się niemal natychmiast, oklapł i odwrócił wzrok. Spięty?
Tylko odrobinę.
- Głodny? - Próbowałam przybrać nonszalancki ton.
- Nie bardzo.
- Kiedy ostatnio jadłeś? - Tylko pokręcił głową. - Musisz coś jeść.
- Jasne, mamo. - Posłał mi błyskawiczne spojrzenie, na wpół oskarżycielskie, na wpół
przepraszające.
Musiałam zgromić go wzrokiem. Nie podobała mi się ta etykietka. Nie podobało mi się,
że jestem zmuszona do zachowania, którym sobie na nią zasłużyłam.
Oczyścił miejsce na stole, żebym mogła położyć pizzę.
Wyciągnęłam z torby plik wydruków i położyłam je między nami. Ten o ojcu Cormaca
był na górze. Środek strony zajmowało ziarniste, czarno-białe zdjęcie mężczyzny. Był
chudy i ogorzały, miał krótko ścięte włosy, których linia cofała się nad czołem. Na tej
niepozowanej fotce uśmiechał się do czegoś po lewej stronie od aparatu i miał ciemne
okulary.
Ben patrzył na wydruk przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wydawało mi
się, że znam go dość dobrze, ale tej miny nie potrafiłam odczytać. Patrzył jakby z
niedowierzaniem. Nagle jego usta drgnęły w uśmiechu.
- Zapomniałem o tym zdjęciu - powiedział w końcu. - Dobrze na nim wygląda. Wujek
Doug. – Pokręcił głową i spojrzał na mnie. - Pracowicie spędziłaś dzień.
- Tak. Zdumiewające, jak wiele faktów z twojej rodzinnej historii jest w gazetach.
Zaczął przeglądać artykuły.
- Bardzo pracowicie.
- Po prostu pamiętaj o tym, kiedy znowu będziesz chciał mieć przede mną tajemnice.
- Po co zadałaś sobie tyle trudu?
- Chciałam mieć pewność, że ty i Cormac jesteście przyzwoitymi facetami. Muszę
przyznać, że macie dość paskudną przeszłość. Kiedy mówisz, że nie ma ona znaczenia,
naprawdę chcę ci wierzyć.
- Nie wiem, czy to jest najlepszy pomysł. Może lepiej by ci było samej. Zwiewaj z Dodge,
póki nie dostałaś po łapach.
Byliśmy watahą. Musiałam dotrwać do końca.
- Jednak zostanę.
- Nie widziałem ojca od ponad dziesięciu lat. Potwornie się pożarliśmy przez tę całą
Brygadę Patriotów. Miałem dwadzieścia lat, jako pierwszy w rodzinie poszedłem do
college'u i byłem strasznie nadęty. Byłem wykształcony. - Wypowiedział to słowo,
podkreślając je z sarkazmem. – Wiedziałem wszystko i wyrzygałem to w twarz mojemu
biednemu, nieoświeconemu ojcu. A on miał gębę pełną prawicowej, popieprzonej
retoryki... Odszedłem. Cormac jeszcze tam mieszkał, pomagał na ranczu. I tylko dlatego
zaplątał się między tych palantów. Przez mojego ojca. Kiedy ja odszedłem, on też. Ciągle
nie wiem, czy przekonało go coś, co powiedziałem, czy po prostu za bardzo przywykliśmy
do pilnowania się nawzajem. Już wtedy byliśmy poniekąd drużyną. Ojciec zadzwonił do
mnie tuż przed tym ostatnim procesem. Właśnie zostałem adwokatem. Chciał, żebym go
reprezentował. Jego jedyny syn, własna krew, odwrócił się od niego. Najzabawniejsze
jednak było to, że chciałem go przekonać, iż był w błędzie. Nie było żadnego rządowego
spisku, żeby go dopaść, a ja go nie sprzedałem. Ale wszystko, od podsłuchów FBI po moją
zdradę, w jego pojęciu potwierdziło jego urojenia. Odpłynął za daleko, żeby móc wrócić.
- Nie poszedłeś go odwiedzić. Nawet nie rozmawiałeś z nim - powiedziałam. - Może
chciałbyś? Może myślisz, że powinieneś?
Pokręcił głową.
- Odciąłem się od niego raz na zawsze. Wszystkim nam będzie lepiej, jeśli tak zostanie.
Cormac i ja zawsze wiedzieliśmy, że jakieś wydarzenia z przeszłości w końcu się na nim
zemszczą. Nie sądziłem, że właśnie to. - Rzucił wydruki z powrotem na stół.
- A gdzie jest twoja mama?
- Rozwiodła się z ojcem po trzydziestu latach małżeństwa, sprzedała ranczo, żeby
spłacić jego prawników, i teraz pracuje jako kelnerka w Longmont. Oto cała historia mojej
wstrętnej, popapranej rodziny. - Pokręcił głową w zamyśleniu. - Wiesz, co mnie zawsze
wkurzało? Ojciec i ja niewiele się od siebie różnimy. To kwestia pochodzenia, tej całej
niezależnej, wiejskiej kultury. Pamiętam, jak mu mówiłem: jasne, obal rząd, oddaj
ludziom ziemię. Świetnie. Ale nie zrobisz tego kupą dynamitu i mową nienawiści.
Poszedłem na studia prawnicze. Myślałem, że rozpracuję system od wewnątrz, wykoszę
ich co do jednego. - Uśmiechnął się smutno. - Może obaj się myliliśmy.
Miałam ochotę go uściskać i uspokoić głupimi, kojącymi słowami. Znów matczyne
odruchy. Wyglądał na kompletnie załamanego. Zamiast tego uniosłam do góry siatkę z
zakupami.
- Kupiłam piwo.
- Moja bohaterka - powiedział z uśmiechem. Zasiedliśmy do pizzy i piwa.
- Nad czym pracowałeś?
- Nad precedensami - odparł. - Człowiek się spodziewa, że w stanie, gdzie połowa
ludności wozi giwery w samochodowych schowkach, coś takiego powinno się już zdarzyć.
Na litość boską, mamy prawo w stylu „rób, co chcesz". Nie znalazłem jednak przypadku,
żeby ktoś zastrzelił coś, myśląc, że to dzikie zwierzę, które potem okazało się człowiekiem.
- Nie licząc wilkołaka, który zagryzł ojca Cormaca.
- Co wcale nie pomoże Cormacowi, jeśli prokurator wykopie tę sprawę, więc byłbym
bardzo wdzięczny, gdybyś nie ściągała na to niczyjej uwagi. Sędziowie robią się nerwowi,
kiedy dziwne historie wciąż przytrafiają się tej samej osobie.
Przekręciłam niewidzialny klucz w kąciku ust.
- Buzia na kłódkę.
Spojrzał na mnie z lekkim powątpiewaniem. Chciałam się kłócić, ale zdałam sobie
sprawę, że tak naprawdę nie mogę. Zamilkliśmy na chwilę, jedząc i pijąc. Ben wpatrywał
się w monitor komputera, jakby spodziewał się po nim cudu.
- Jak ci minęła reszta dnia? - spytałam, niezbyt przekonana, czy w ogóle chcę to
wiedzieć.
- Chyba całkiem nieźle - odparł, ale głos miał niepewny i wciąż wyglądał na
wykończonego zamiast na pełnego optymizmu. - Tony zostanie, żeby złożyć zeznanie,
Alice jest nastawiona wręcz entuzjastycznie.
Chyba myśli, że jest ci winna przysługę. Ale wiesz co? Ciągle natykam się na ten sam
problem.
- Jaki problem? Ja go nie widzę. Naoczni świadkowie, tego ci potrzeba, i to masz.
Zgadza się? – Miałam wrażenie, że zaraz zasypie mnie informacjami o jakichś prawniczych
kruczkach.
- Dlaczego w ogóle tam byliśmy? - spytał.
Nie wiedziałam, czy potrafiłabym to jeszcze wyjaśnić. Miałam wrażenie, że wszystko
wydarzyło się tak dawno temu.
- Zamierzaliśmy zdjąć klątwę Alice. Tony powiedział, że zna odpowiedni rytuał.
- Magia. Czary - rzucił szorstko Ben. - I jak chcesz przekonać system prawny, że to
wszystko jest rzeczywiste, że kiedy Tony i Alice mówią o odprawianiu czarów, mówią
poważnie i to wszystko jest prawda, a oni nie są wariatami? Obawiam się, że Espinoza
wykorzysta to, żeby podważyć ich zeznania.
Powie: oczywiście, grupka ludzi, którzy zbierają się w lesie o zmroku, palą świeczki i
kadzidełka z pewnością jest w stanie wymyślić historyjkę, że ta kobieta naprawdę
zmieniła się w wilka. Oczywiście, według nich nawet z przestrzeloną piersią i umierająca
stanowiła zagrożenie, bo była zwierzołakiem.
Powie, że są równie obłąkani jak sama Miriam, a ich zeznania są podejrzane.
Wykręcał kota ogonem, manipulował faktami. Jak prawnik. Jak Espinoza. Ben starał się
przemyśleć wszystkie punkty widzenia, ale żaden nie wydawał się korzystny dla nas.
- Nie możesz więc wykorzystać ich zeznań.
- Och, wykorzystam je i będę miał nadzieję, że na coś się przydadzą. Może się mylę i
Espinoza ich nie podważy.
Wszystko wyglądało coraz bardziej ponuro. Chwytaliśmy się brzytwy.
- A co z Marksem? Był do mnie uprzedzony od samego początku. To właśnie dlatego
byliśmy w chacie, kiedy Miriam zaatakowała. Nie możesz tego wykorzystać, żeby z kolei
podważyć jego zeznania?
- Jeśli chcesz pozwać Alice i szeryfa Marksa za nękanie, to jestem jak najbardziej za.
Myślę, że miałabyś duże szanse wygrać. Nie trzeba nawet wspominać o magii, by
udowodnić, że wieszanie martwych psów na czyimś podwórku jest nękaniem. Ale to jest
inna sprawa. Z pewnością o tym wspomnę, ale sędzia może uznać, że pozew przeciwko
Marksowi nie ma nic wspólnego ze śmiercią Miriam Wilson.
Pizza wystygła, a ja straciłam apetyt. Ben też nie jadł.
- Sprawa wygląda na ustawioną - powiedziałam. - To nie fair.
- Witaj w krainie amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. - Uniósł piwo, jakby
wznosił toast.
- Cynik - rzuciłam nadąsana.
- Prawnik - sprostował, szczerząc zęby.
- Ben. Pij piwo.
Następnego ranka poszłam do szeryfa Marksa. Benowi powiedziałam, że idę się przejść
do spożywczego po pączki.
Podeszłam do biurka w recepcji ostrożnie, jakby tam była bomba. Zwróciłam się do
siedzącej za nim kobiety w cywilnym ubraniu:
- Dzień dobry, czy jest szeryf Marks? Mogłabym z nim porozmawiać?
- Tak, chyba jest. Jest pani umówiona?
- Nie - odparłam, krzywiąc się. Byłam przygotowana na to, że Marks nie zechce się ze
mną widzieć. Ale musiałam spróbować.
Recepcjonistka zmarszczyła ze smutkiem brwi, a ja starałam się na nią nie rozzłościć.
- W takim razie obawiam się, że nie będzie mógł pani przyjąć. Jest bardzo zajęty...
W porządku, Kelly. - Marks stał w korytarzyku z boku pomieszczenia, na granicy zasięgu
wzroku. Na jego twarzy malowała się rezerwa, celowa neutralność, jakby przez cały czas
spodziewał się mojej wizyty i nic przeciwko niej nie miał. Znał swoją pozycję, a ja nie
mogłam jej zachwiać. - Porozmawiam z nią. Przyślij ją do mnie.
Odwrócił się i ruszył korytarzem, zapewne do swojego gabinetu.
- Proszę wejść - powiedziała recepcjonistka. Posłuchałam jej.
Marks zniknął za drzwiami w połowie korytarza; weszłam za nim do doskonale
przeciętnego i zabałaganionego gabinetu. Pod ścianą stało biurko z komputerem. Były też
skrzynka na pocztę, z której wylewały się papierzyska i teczki, i regały, też zawalone
dokumentami; na ścianie wisiały dyplomy i plakietki, i wielka mapa okręgu Huerfano.
Różne miejsca były oznaczone kolorowymi pinezkami; czerwona sterczała w punkcie, w
którym, o ile dobrze się orientowałam, znajdowała się moja chata.
Marks usiadł przy biurku i wskazał ręką kilka prostych, plastikowych krzeseł pod
przeciwległą ścianą.
- Dzięki - powiedziałam, siadając. - Nie sądziłam, że zechcesz ze mną porozmawiać.
Wzruszył ramionami, przybierając pozę przyjaznego, małomiasteczkowego gliny.
- Cóż, wydaje mi się, że przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić.
- Wiesz, co możesz jeszcze dla mnie zrobić? Wypuścić Cormaca.
- Widziałaś kartotekę tego gościa? Wiesz, co on zrobił? Powinien trafić za kratki wiele
lat temu.
- Gdyby trafił, ja bym nie żyła, podobnie jak ty i cztery inne osoby. - Wytrzymałam jego
gniewny wzrok. - On mi uratował życie, szeryfie. W tej chwili tylko to mnie obchodzi.
Jego spojrzenie było nieustępliwe.
- Ten człowiek jest zabójcą. Tak, ale...
- Nie możesz zaprzeczyć, że uratował mi życie.
- Ta dziewczyna nie mogła nikomu wyrządzić poważniej krzywdy - powiedział, wydając z
siebie sapnięcie, które brzmiało niemal jak śmiech.
- Nie widziałeś, co mi zrobiła?
- Miałaś kilka skaleczeń - odparł.
Nagle dotarło do mnie, że może i nie widział. Było ciemno; sama nie wiedziałam, jak
jest źle, dopóki nie weszłam do domu i nie przekonałam się, że bardzo krwawię. Marks
mógł tego po prostu nie widzieć.
Znów zaczęłam sobie pluć w brodę, że nie zrobiłam zdjęć.
- Więc nie wierzysz - podjęłam znowu - że naprawdę zmieniła się w wilka. Kupujesz
wersję „wariatki w wilczej skórze". - Odpowiedział mi zimnym spojrzeniem, które mówiło
samo za siebie. - Jak możesz wierzyć w wilkołaki, a negować istnienie zwierzołaków? Jak
możesz wierzyć w magię na tyle, by przekląć mój dom, ale nie dość, by uznać, czym ona
była? Po prostu chcesz zamknąć Cormaca dlatego, że możesz, nie udzielając mu
dobrodziejstwa wątpliwości!
- Pani Norville, chyba skończyliśmy.
- Ależ z ciebie hipokryta. Sam złamałeś prawo, wierząc, że chronisz ludzi, kiedy robiłeś
mi te wszystkie rzeczy. Otóż Cormac zrobił to samo.
Marks pochylił się do przodu, trzymając dłoń na biurku, wciąż patrząc kamiennym
wzrokiem. Nic nie mogło ruszyć tego faceta, kiedy przybierał swoją słynną pozę.
- On zastrzelił z zimną krwią ranną, umierającą kobietę. I o to jest oskarżony. Żegnam,
pani Norville. - Wskazał drzwi.
Patrzyłam na niego wściekle, niewiele brakowało, żebym zaczęła warczeć, a on nie
potrafił odczytać tej groźby. Widział tylko rozgniewaną, nieudolną kobietę. I może tylko
tym byłam.
Wyszłam, z ulgą czmychając z jego terytorium.
Wróciłam do hotelu, gdzie Ben przywitał mnie pytaniem:
- A gdzie pączki?
Zapomniałam. Szlag. Wzruszyłam ramionami.
- Nie dostałam. Zgubiłam się.
- W Walsenburgu? - Było jasne, że mi nie wierzy. Uśmiechnęłam się słodko.
Później poszliśmy do aresztu okręgowego, aby odwiedzić Cormaca. Nie miałam okazji z
nim porozmawiać ani po ataku, ani przed czy po rozprawie. To było frustrujące, siedzieć
półtora metra od niego na sali sądowej i nie móc mu nic powiedzieć.
Miałam nadzieję, że Marks wyjdzie nam na spotkanie. Liczyłam, że zrozumie, jak bardzo
zbłądził, i przyjdzie to naprawić, wypuszczając Cormaca. I to wszystko wreszcie się
skończy. Marzenia ściętej głowy.
Nie było go w areszcie, a Cormac wciąż siedział zamknięty.
- Czy Marks z tobą rozmawiał? - spytałam Bena. -Może zmienił zdanie w tej sprawie?
- Żartujesz? Nawet nie odbiera ode mnie telefonów. To by było na tyle, jeśli chodzi o
skutki mojej wspaniałej przemowy i bajkowy, disnejowski happy end.
Mimo to Ben miał plan.
- Muszę pojechać do Nowego Meksyku. Porozmawiać z ludźmi, którzy znali Miriam
Wilson. Dowiem się, czy wiedzieli, czym była, i czy zabiła kogoś tam u siebie. Espinoza nie
będzie się musiał napracować, by udowodnić, że Cormac jest niebezpiecznym
człowiekiem. Zatem ja będę musiał udowodnić, że nie miał innego wyjścia, jak ją zabić.
- Bo nie miał - powiedziałam. - Prawda?
- Właśnie to muszę udowodnić.
Zastępca szeryfa wpuścił nas do rozmównicy bez okien, podobnej do tysięcy innych
rozmównic w komisariatach i aresztach całego kraju. Założę się, że we wszystkich panował
ten sam zapach: kurzu i starej kawy. A także napiętych nerwów. Ben przemycił mnie,
twierdząc, że jestem jego asystentką.
Wreszcie zastępca przyprowadził łowcę.
Ben i Cormac usiedli naprzeciw siebie. Ja schowałam się w kącie. Jednocześnie chciałam
i nie chciałam tutaj być. Nie mogłam patrzeć na Cormaca w takim stanie. I nie wiedziałam,
na czym właściwie ten stan polega. Obiektywnie rzecz biorąc, wyglądał tak samo jak
zawsze: wyluzowany, pozornie nieprzejęty tym, co się dzieje wokół niego, jakby szedł
przez świat, nie będąc jego częścią. Ale w tym pomarańczowym kombinezonie wyglądał
jakoś... nie tak.
Ben miał kartkę i długopis; był gotów robić notatki.
- Muszę wiedzieć dokładnie, co się działo podczas twojej nieobecności. Między nocą,
kiedy wyjechałeś z chaty, a wieczorem, kiedy zjawiłeś się i zastrzeliłeś Miriam.
- Już ci mówiłem.
- Powiedz mi jeszcze raz.
- Wsiadłem do jeepa i całą noc jechałem do Shiprock. Zatrzymałem się na parkingu,
żeby się trochę przespać. Wróciłem w tamto miejsce, gdzie poszliśmy podłożyć przynętę. -
To znaczy tam, gdzie Ben został zaatakowany. - Spędziłem sporo czasu, po prostu się
rozglądając. Naprawdę nie sądziłem, że opuściła okolicę. To było jej terytorium.
- Tyle że ona nie była likantropem. Nie miała terytorium.
- Jasne, teraz to wiemy.
- Mów dalej.
- Porozmawiałem z rodziną wilkołaka. Z tymi Wilsonami, którzy mnie wynajęli.
Próbowałem się dowiedzieć czegoś więcej o tym drugim. Nie chcieli nic powiedzieć. Nie
wierzyli, kiedy im powiedziałem, że po okolicy biega drugi. Podziękowali mi za uwolnienie
ich syna od klątwy, i tyle. Koniec pieśni. Nic nie słyszałem o Miriam. Nie wiedziałem, że
byli spokrewnieni.
Nie zamierzałam się wtrącać, ale się wtrąciłam.
- Zastrzeliłeś tego chłopaka i nikt ci nie powiedział złego słowa. Tam nikt cię nie zawlókł
przed sąd pod zarzutem morderstwa.
- Bo nikt tego nie zgłosił. Nie było żadnych świadków. Tam ciała po prostu znikają.
To było po prostu dziwaczne. Ale nigdy nie rozumiałam „zawodu" Cormaca.
- Nie wspomnieli o córce? - spytał Ben. - Ani razu?
- Ani razu. Szukałem tego jeszcze przez kilka dni. Potem odsłuchałem waszą
wiadomość.
- Nie sprawdzałeś telefonu?
- Przez większość czasu byłem na pustkowiu. Nie miałem zasięgu. Wróciłem, jak tylko ją
odsłuchałem. Nie sądzę, żeby Miriam przyszła tu za nami. Jak mogłaby to zrobić?
- Słyszałeś, co powiedział Tony. Była wiedźmą. Mogło jej to zająć parę dni, ale nas
znalazła.
Wreszcie Cormac spytał:
- Ben, jakie jest prawdopodobieństwo, że mnie za to wsadzą?
O’Farrell pokręcił głową.
- Nie wiem. Najważniejszy świadek cię nie lubi. Espinoza to młody, ostry prokurator,
który chciałby mieć na koncie wyrok skazujący za morderstwo pierwszego stopnia.
Niewiele działa na naszą korzyść.
- Mamy mnóstwo świadków - wtrąciłam.
- A Espinoza zrobi, co w jego mocy, żeby ich skompromitować.
- Coś wymyślisz - powiedział Cormac. - Zawsze ci się udaje.
Ramiona Bena przygięły się pod ciężarem zaufania Cormaca.
- Tak, zobaczymy, jak to będzie - odparł cicho. Cormac przerwał niezręczne milczenie:
- A wracając do tego, co się stało na rozprawie... powinienem się martwić? Sprostasz
temu?
Przez chwilę przyglądali się sobie badawczo.
- Jeśli chcesz kogoś innego...
- Ufam ci - powiedział Cormac. - Kto inny zrozumie to gówno?
Ben na niego nie patrzył.
- Tak. Poradzę sobie. Jakoś. To, że nie wyciągnąłem cię za kaucją, było drobną porażką,
ale wyjdziesz z tego.
Jego głos nie brzmiał zbyt pewnie, ale Cormac skinął głową, jakby był tego pewny.
Potem skrzywił się kwaśno i mruknął:
- Nie do wiary, że dokopali się tego gówna z Brygadą.
- No właśnie, do cholery - naskoczyłam na niego. -O co w tym chodzi? Ci goście to
szaleńcy. To po prostu nie jest w twoim stylu.
- A co ty możesz o tym wiedzieć? - spytał Cormac. Zanim zdążyłam się odgryźć, Ben
wyjaśnił:
- Cały wczorajszy dzień spędziła w bibliotece i wygrzebała wszystkie artykuły z „Denver
Post" dotyczące Brygady. Zna całą historię.
- Za dużo gadasz, a ty jesteś cholernie wścibska -mruknął Cormac.
- Znalazłam też artykuł o twoim ojcu - dodałam niemal skruszona, bo kiedy ujął to w
taki sposób, faktycznie mogło się wydawać, że szukam informacji za ich plecami. Ale co
innego miałam zrobić, kiedy nikt nie chciał mi nic powiedzieć? - Naprawdę mi przykro,
Cormac, z powodu tego, co go spotkało.
Machnął na mnie ręką.
- To było dawno temu.
- A teraz ona wie już wszystko o naszej mrocznej, tajemniczej przeszłości - skwitował
Ben.
- Cholera, a tak lubiłem być tajemniczy.
- Nie nabijaj się ze mnie - upomniałam go. - Brygada. Zacznij gadać.
- Hm. Chcesz wiedzieć, dlaczego spędziłem parę lat, ganiając z bandą uzbrojonych,
niedoszłych skinów?
- Cóż, tak. I nie wymiguj się, bo będę tu siedzieć, aż... aż...
- Aż co?
Aż mnie przekonasz, że nie jesteś wariatem. Odwróciłam oczy.
Wreszcie zaczął mówić, niemal życzliwym tonem.
- Pracowałem na ranczu wujka, ojca Bena. On się w to zaangażował, a ja podczepiłem
się pod niego.
Byłem dzieciakiem, miałem chyba dziewiętnaście lat. Nie wiedziałem, że to złe. Ci
goście... Ciągle nie mogłem się pozbierać po stracie ojca i pomyślałem, że może od nich
się czegoś nauczę. Ale oni się bawili. Nie żyli w prawdziwym świecie. Nie widzieli rzeczy,
które widziałem ja. Odszedłem. Wyjechałem z rancza. Dwa lata spędziłem w wojsku.
Nigdy nie obejrzałem się za siebie.
Proste jak drut. Zdawałam sobie sprawę, jak łatwo jest się zaplątać w coś takiego, kiedy
zaczyna działać psychologia stada. Był dzieckiem. Po prostu popełnił błąd. Kupiłam to.
- Dlaczego tak cię to martwi? - spytał po długiej chwili, widząc moje wahanie.
Właściwie nie wiedziałam. Po tym jak zobaczyłam, do czego zdolny jest Cormac, wydało
mi się dziwne, że mógł się zadawać, choćby nawet przejściowo, z takimi wiejskimi,
prymitywnymi świrami.
- Ciągle dowiaduję się o tobie rzeczy, przez które wydajesz mi się jeszcze bardziej
przerażający.
Miałam problem ze swoimi uczuciami. Z jednej strony czułam dla niego sympatię, z
drugiej – strach przed nim.
Spojrzał mi w oczy tak twardo, tak badawczo, jakby to była moja wina, że nigdy nam
nie wyszło. Które z nas nie było w stanie zaakceptować faktu, że między nami nigdy nic
nie było? Które z naszej trójki? Ben ciągle rzucał jakieś aluzje. Wiedział. A teraz byliśmy
Ben i ja, z Cormakiem na zewnątrz, i wszyscy troje siedzieliśmy zamknięci w tym pokoju.
Uciekł, i to nie była moja wina. Przerażał mnie, i to być może była moja wina.
W końcu czar prysł. Cormac opuścił wzrok.
- Normalnie mnie rozwala, że to ty jesteś cholernym wilkołakiem, a mówisz, że ja
jestem przerażający.
- To jak kamień-papier-nożyce - odparłam. - Srebrna kula przebija wilkołaka, a to ty
masz srebro.
- A gliniarz przebija srebrną kulę. Kumam. - I miał rację. To wszystko niemal miało sens.
Cormac zwrócił się do Bena. - Więc jaki jest plan?
- Pojadę do Shiprock i spróbuję się dowiedzieć możliwie dużo o Miriam Wilson. Musi
być ktoś, kto zechce zeznać, że była niebezpieczna i twój strzał był usprawiedliwiony.
Ustalimy strategię, kiedy wrócę.
- Czy Espinoza wspominał już coś o ugodzie?
- Tak. Powiedziałem mu, że nie chcę o tym rozmawiać, dopóki nie będę miał w ręku
wszystkich kart. Rozprawa jest w środę. Wtedy będzie wiadomo: wóz albo przewóz.
Cormac skinął głową, więc musiał to uznać za dobry plan.
- Uważaj na siebie.
- Tak.
Ben zapukał w drzwi i zastępca przyszedł zabrać łowcę do celi.
- Szlag mnie trafia - powiedział Ben, kiedy Cormaca już nie było. - Autentycznie szlag
mnie trafia.
Nigdy nie dotarliśmy aż do wstępnej rozprawy. Mam ochotę coś rozedrzeć.
Wzięłam go pod rękę i uścisnęłam, żeby dodać mu otuchy.
- Chodźmy stąd.
Ledwie wyszliśmy na dwór, na poranne słońce, trafiliśmy w zasadzkę. Oczywiście nie
taką prawdziwą - była to tylko Alice, która czaiła się na parkingu i widząc nas, ruszyła w
naszą stronę po kursie kolizyjnym. Moje serce i tak przyspieszyło, bo zobaczyłam tylko
kogoś, kto na wpół biegł, na wpół truchtał w moją stronę. Zatrzymałam się, barki mi się
spięły i tylko siła woli pozwoliła mi się uśmiechnąć.
Ben chwycił mnie za rękę i obnażył zęby.
- Spokojnie - szepnęłam do niego, żeby się opanował. - Wszystko w porządku. To tylko
Alice.
Znieruchomiał, kiedy dotarło do niego, co się właśnie stało. Jego rysy zmieniły się; nie
rozluźnił się do końca, ale też nie wyglądał już, jakby miał się na kogoś rzucić.
Dziwne, jak powoli szło mi przyzwyczajanie się do tego nowego Bena. Bo był nowym
Benem – trochę innym, mniej zrównoważonym, nieco bardziej podatnym na paranoję.
Jakby zdrowiał po jakimś urazie głowy. Bo może i tak było. Może my wszyscy, którzy
zostaliśmy zarażeni likantropią, zostaliśmy porządnie trzaśnięci w łeb.
- Kitty! Kitty, cześć. Tak się cieszę, że cię złapałam. -Uśmiechnęła się, ale sztywno, jak
człowiek zwykle uśmiecha się w niezręcznych towarzyskich sytuacjach.
- Cześć, Alice.
- Właśnie byłam w biurze szeryfa, żeby złożyć kolejne zeznanie. Pomyślałam, że to
może pomóc twojemu przyjacielowi. Nawet Joe złożył drugie zeznanie. Powiedzieliśmy, że
gdyby on się nie zjawił... to nie wiem, co by się stało.
Ja wiedziałam, a przynajmniej się domyślałam. Ale nie warto było jej tego opisywać.
- Dzięki, Alice. To na pewno nie zaszkodzi.
Już chciałam się pożegnać i stąd wynieść, zanim powiem coś niegrzecznego, ale ona
jeszcze nie skończyła.
- Chciałam ci coś dać. Myślałam o tym, co powiedział Tony, że być może wszyscy ciągle
jesteśmy w niebezpieczeństwie. To niewiele, ale chcę pomóc. - Wysunęła rękę, dłonią do
góry. - Tony pewnie ma rację, może i przeważnie nie wiem, co robię. Ale to jest
podarunek z serca i jestem przekonana, że coś znaczy.
Podała mi wisiorek - spiczasty kryształ, mniej więcej długości mojego kciuka. Jego tępy
koniec był owinięty paciorkami, maleńkimi koralikami z błyszczącego szkła i
polerowanego drewna, ułożonymi we wzór i mocno przywiązanymi do kryształu. Przez
pętlę z szydełkowego sznureczka, wplecionego między koraliki, przeciągnięty był rzemyk,
który pozwalał nosić wisiorek na szyi. Było to małe dzieło sztuki.
Rozbłysło jak słońce w wiosennym lesie, kiedy odwróciłam go do światła.
- Zwykle używam srebrnego drutu, żeby nanizać koraliki - powiedziała. - Ale cóż, tym
razem tego nie zrobiłam. Użyłam jedwabnej przędzy.
To było tak miłe, że o tym pomyślała, że pewnie bym się rozpłakała, gdyby jej
życzliwość nie przyszła grubo poniewczasie.
Czy wierzyłam, że naprawdę zadziała? Ten talizman wykonany przez Alice, która rzuciła
na mnie straszliwą klątwę - i zrobiła to tak nieskutecznie, tak bez ikry, że nic z niej nie
wyszło? Czy tamto też było z serca? Czy jej ufałam?
W tej chwili udawanie, że ufam, nic mnie nie kosztowało.
- Jest piękny - powiedziałam. - Dziękuję.
Stała przede mną rozpromieniona, więc ją uściskałam, bo wiedziałam, że dzięki temu
poczuje się lepiej. Potem założyłam wisiorek na szyję, bo to też, byłam pewna, poprawi
jej samopoczucie.
Poszła do swojego samochodu, machając na pożegnanie.
- Trudno się zorientować, gdzie ustalić granicę, co? -powiedział Ben. - Między tym, w co
się wierzy, a w co nie wierzy. Co jest skuteczne, a co nie.
Westchnęłam potakująco.
- Ale ona ma rację. Jeśli to dar z serca, musi coś znaczyć.
Rozdział 14
Wyruszyliśmy rankiem. Mieliśmy pięć dni do rozprawy, podczas której Cormac usłyszy
zarzuty. Ben musiał znaleźć dowody świadczące na jego korzyść, dzięki którym sprawa
mogłaby zostać oddalona.
Pogoda była po naszej stronie; miałam wrażenie, że wreszcie coś nam choć odrobinę
sprzyja. Nie musiałam się zbytnio namęczyć, żeby namówić Bena, by pozwolił mi jechać ze
sobą. Nie wiedziałam, czy zdołam mu pomóc w wyszukiwaniu informacji, których
potrzebował do ułożenia linii obrony, ale nie tego argumentu użyłam.
Musiałam być przy Benie, żeby pomóc mu zachować jasność umysłu.
- Wilcza Przełęcz - powiedział, kiedy minęliśmy znak na szosie, na szczycie góry. Do
Nowego Meksyku zostało nam jeszcze parę godzin jazdy. - Czy tylko ja uważam, że to
zabawne?
- Tak - odparłam, nie odrywając oczu od drogi. Zbyt wiele tablic reklamujących lokalne
motele i sklepy z pamiątkami prezentowało kudłate, wyjące wilki. Kurort narciarski Wilcza
Przełęcz kręcił biznes na całego.
Pozwoliłam mu prowadzić przez ten kawałek drogi. Tuż za szczytem góry, na zjeździe do
następnej doliny i w stronę skrzyżowania z autostradą prowadzącą do Nowego Meksyku,
zgrabny sportowy wozik z nartami na bagażniku ryknął za nami, dodał gazu i wyprzedził
nas, omal nie zajeżdżając nam drogi, kiedy wracał na prawy pas. Najwidoczniej chciał w
ten sposób wyrazić niezadowolenie, że uparcie jechaliśmy raptem dziesięć kilometrów
szybciej, niż pozwalało ograniczenie.
Ben ścisnął kierownicę sztywnymi palcami i obnażył zęby w bezgłośnym warknięciu. W
jego oczach przez chwilę czaiło się coś zwierzęcego.
- Ben? - przemówiłam łagodnie, nie chcąc go przestraszyć. Nie chcąc przestraszyć wilka,
którego adrenalina wywołała tuż pod powierzchnię.
- Wszystko dobrze - odparł. Jego oddech był chrapliwy, a ciało wciąż bardziej spięte, niż
tłumaczyłby to stres jazdy po górskich drogach. - Ile dni?
- Ile dni?
- Do pełni - wyjaśnił.
- Szesnaście - powiedziałam. Pilnowanie dat stało się moją drugą naturą.
- Myślałem, że mniej. Mam wrażenie, że mniej. Znałam to uczucie. Wilk chciał się
wyrwać na wolność i dawał ci znaki.
- Lepiej o tym nie myśleć.
- Jak możesz o tym nie myśleć? - Głos mu się łamał.
- Chcesz się zatrzymać, żebym cię zmieniła? Szybko pokręcił głową.
- Prowadzenie zajmuje mi głowę czym innym.
- Tylko nie pozwalaj się prowokować tym palantom, okej?
Usadowił się głębiej w fotelu i wyprostował ręce, próbując się zrelaksować. Po jakichś
piętnastu kilometrach powiedział:
- Na studiach zacząłem palić. To mi pomogło, było sposobem na przetrwanie. Czujesz,
że zaraz zwariujesz, więc wychodzisz na dwór na papierosa. Wszystko zatrzymuje się na
parę minut i człowiek może wrócić do roboty trochę spokojniejszy. Ale rzucanie to jest
dopiero przewalone. Bo choć wmawiasz sobie, że już nie potrzebujesz pomocy, ciało nie
jest o tym przekonane. Uwolnienie się od fajek zajęło mi dwa lata. Czuję się teraz tak
samo -ciągnął. - Chcę się zamienić w wilka, tak jak chciałem zapalić. To nie ma żadnego
sensu.
- Jakby cokolwiek z tego miało sens - mruknęłam. -Nie musisz czekać z przemianą aż do
pełni. Wilk o tym wie. I zawsze próbuje się wydostać.
Obserwując go, niemal widziałam, jak jego analityczny umysł próbuje to poukładać;
kombinował jak prawnik prowadzący sprawę. Oczy miał zmrużone, twarz pomarszczoną
od namysłu.
W końcu spytał szorstko:
- A w czym objawia się rzekoma siła, która z tego wynika?
Mogłam rzucić jakąś uszczypliwą uwagę, ale i tak mieliśmy zszarpane nerwy.
Potrzebował poważnej odpowiedzi.
- W zdecydowaniu. Czasami pomaga, kiedy widzisz czarno-biały świat, w którym każdy
jest albo drapieżnikiem, albo zwierzyną. Nie pozwalasz, żeby niuanse zakłócały twoje
myśli.
- To cyniczne.
- Wiem. I dlatego tego nie cierpię.
- Wiesz, w czym problem? Wszyscy widzimy tę sprawę - to, co robią Cormacowi - jako
czarno-białą. Ale my widzimy białe jako białe, a Espinoza widzi białe jako czarne. Mówię
do rzeczy?
- Chodzi ci o to, że gdybyśmy widzieli wszystko szare, moglibyśmy dojść do
kompromisu?
- Właśnie. - Stukał palcami w kierownicę, pogrążając się w myślach.
Kiedy wyjechaliśmy z gór, zaczął padać śnieg.
Północny Nowy Meksyk był ponury, wystawiony na działanie wiatru i upstrzony białymi
plackami po śnieżycy. Topole przy rzece były szare i bezlistne. Miało się wrażenie, że
wszystkie kolory zostały zmyte z tego krajobrazu - nagiej pustyni obrzeżonej zwietrzałymi
skałami i płasko-wzgórzami.
Nie mieliśmy wiele na początek - nazwisko kobiety i raport o jej zaginięciu.
Zajechaliśmy do Shiprock w porę, żeby zajrzeć jeszcze na komisariat policji plemiennej.
Shiprock leżało na terenie Rezerwatu Nawahów. Imiennik miasta, poszarpany
wulkaniczny monolit wznoszący się prawie sześćset metrów nad pustynią, był widoczny
na południu jak olbrzymi drogowskaz.
Ben rozmawiał z sierżantem pełniącym służbę w recepcji, a ja czekałam z tyłu,
przyglądając im się z ciekawością.
- Szukam informacji na temat Miriam Wilson. - Pokazał zdjęcie z biura koronera.
Straszne, koszmarne zdjęcie, bo połowa twarzy była zmielona na miazgę, ale druga
połowa zachowała rozpoznawalne rysy. Jej policzki były okrągłe, duże oczy zamknięte. -
Trzy miesiące temu zgłoszono jej zaginięcie. Nie wiem, czy biuro szeryfa okręgu Huerfano
zawiadomiło was, że została zabita w Kolorado.
- Tak, dostaliśmy informację - powiedział mężczyzna za biurkiem, sierżant Tsosie
według plakietki z nazwiskiem.
Miat krótkie, czarne włosy, brązową skórę, ciemne oczy i ostry profil.
- Nie wydaje się pan zbyt przejęty.
- Nikt nie będzie za nią tęsknił.
- Czy zawiadomiono jej rodzinę? - dopytywał się Ben. - Koroner nie dostał żadnych
instrukcji, co zrobić z jej ciałem.
- I raczej nie dostanie. Nikt się o nią nie upomni, niech mi pan wierzy.
- Kto w takim razie zgłosił jej zaginięcie? Rodzice, którzy nie chcą wiedzieć, co się stało z
ich dzieckiem, zwykle tego nie robią.
- To nie jest normalna rodzina - odparł Tsosie niemal z uśmiechem.
- A gdybym poszedł z nimi porozmawiać?
- Życzę powodzenia. Z Wilsonami nie można dojść do ładu.
Policjant wyglądał na zdenerwowanego. Wciąż rozglądał się dookoła - zerkał przez
ramię, w stronę drzwi, jakby się spodziewał, że ktoś zaraz go zbeszta.
- Chce pan rady? Niech pan o nią więcej nie pyta. To była zła kobieta. Całą rodzinę
lepiej omijać z daleka. Jeśli pan będzie dalej grzebał, nie spodoba się panu to, co pan
wygrzebie, gwarantuję.
- Zła kobieta - powtórzył Ben. - Powiedziałby pan to przed sądem?
Policjant szybko pokręcił głową; widziałam na jego twarzy strach.
- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
Ben pochylił się do przodu i niemal warknął:
- Jestem obrońcą człowieka, który ją zastrzelił. Muszę wykazać, że to było
usprawiedliwione zabójstwo, a pan musi mi w tym pomóc.
Tsosie zacisnął na chwilę usta; wahał się. W końcu podjął decyzję. Widziałam to po
jego minie.
- Proszę chwilę zaczekać.
Podszedł do szafki na akta stojącej pod ścianą pokoju. Otworzy! górną szufladę,
przejrzał jakieś teczki, wyciągnął jedną z nich i przez chwilę przyglądał się pierwszej
kartce. W końcu przyniósł całą teczkę i otworzył ją przed Benem.
- Niech pan to weźmie - powiedział. - Może pan zabrać wszystko. I proszę podziękować
od nas pańskiemu klientowi.
- Tak zrobię - obiecał Ben, tracąc na chwilę oddech. -Dzięki. Ale wie pan co, jemu
naprawdę by pomogło, gdybym dostał zeznanie. Po prostu podpisane zeznanie.
- Nie wiem, czy sędzia w ogóle wziąłby pod uwagę to, co mam o niej do powiedzenia.
- Wszystko może pomóc.
Otrzymał zeznanie. Jeden akapit, dość ogólnikowy, ale spisany na firmowym papierze
departamentu policji i opatrzony podpisem. Zawsze był to jakiś początek.
Tsosie patrzył, jak wychodzimy, z niepokojącą przenikliwością w oczach.
- O co tam właściwie chodziło? - spytałam, kiedy wróciliśmy do samochodu. Tym razem
ja prowadziłam, a Ben studiował zawartość teczki.
- Właśnie byliśmy świadkami, co się dzieje, kiedy policja chce się kogoś pozbyć, czy to
wsadzając go za kratki, czy też pakując kulkę w głowę, ale nie ma żadnego prawa zrobić
tego własnoręcznie. Miriam porządnie tu kogoś wkurzyła, ale z jakiegoś powodu, czy to z
braku dowodów, czy niezgłoszenia przestępstwa, nie mogli jej tknąć. I sierżant Tsosie
wyraził swoją wdzięczność, że ktoś zdołał to zrobić.
- Dlaczego więc nie chce zeznawać w obronie Cormaca?
- Jeśli nie mają przeciw niej żadnych dowodów, to on jest tylko rozgoryczonym gliną,
psioczącym na miejscową kobietę, której nikt nie lubił.
- A co takiego zrobiła?
- Pytanie za milion dolarów. - Odwrócił kartkę i przeczytał zawartość. - Wygląda na to,
że kilka razy była aresztowana. Pijaństwo i awantury, zakłócanie spokoju, wandalizm.
Typowe wykroczenia młodocianych. Ot, dzieciak, który zszedł na złą drogę. Nic
niezwykłego. Ale tu coś jest. - Odsunął kilka kartek na bok i przeczytał spisany na
maszynie raport. - Trochę rodzinnej historii. Jej starsza siostra, Joan, zmarła jakieś trzy
miesiące temu.
- Jak?
- Na zapalenie płuc. Z przyczyn naturalnych. Miała ledwie dwadzieścia trzy lata.
- Dlaczego to się znalazło w policyjnej kartotece?
- Ktoś uznał, że informacja jest istotna. To się zdarzyło tuż przed zgłoszeniem zaginięcia
Miriam. Może przez to sfiksowała. I jest akt zgonu jej brata Johna. Dwie rany postrzałowe.
Nie przeprowadzono śledztwa.
- Czy to nie wydaje ci się dziwne?
- Wygląda na to, że z powodu jego śmierci też nikt nie płakał. Musiała z nich być niezła
parka. O, jest:
Lawrence Wilson, dziadek. To on zgłosił zaginięcie.
- Tylko dziadek. A jej rodzice? Co powiedzieli? Przez chwilę studiował teczkę.
- Tu jest adres. Warto by było do nich wpaść. Możemy to zrobić jutro. Teraz
dowiedzmy się, czy odholowali mój samochód.
Ben zostawił swoje auto na parkingu motelu w Farmington, jakieś pięćdziesiąt
kilometrów od Shiprock; on i Cormac zatrzymali się tam na czas swojej pechowej
ekspedycji myśliwskiej. Po dwóch tygodniach sedan wciąż sterczał na parkingu,
niezauważony. Było to jedno z tych miejsc, które mogłyby powoli zapaść się pod ziemię i
nikt nie pomyślałby nawet, żeby wpadać w panikę. Motel należał do ogólnokrajowej sieci,
ale to nie mogło usunąć patyny wieku i zmęczenia, która go pokrywała. Która pokrywała
cały region.
- Zobaczmy, czy są rozbite szyby i brakuje radia - powiedział z bladym uśmiechem.
Nie były. Laptop i reszta rzeczy leżały zamknięte w bagażniku. Ale opony były pocięte.
Wszystkie cztery koła siedziały na felgach.
Ben patrzył na nie długą chwilę.
- Nie będę narzekał. Absolutnie nie mam zamiaru narzekać. To jest do naprawienia.
Musiałam się zgodzić. Jeśli coś jest do naprawienia, człowiek nie narzeka.
Wziął swoje rzeczy i poszedł wynająć dla nas pokój.
Ściany budynku nie potrafiły nas oddzielić od dziwnej atmosfery okolicy. Czułam się
tak, jakbym słyszała wycie, które było tylko w mojej głowie. W powietrzu nie niósł się
żaden prawdziwy dźwięk.
Ben siedział do późna, na nowo zapoznając się z zawartością swojej aktówki i laptopa.
Znów szukał czegoś w sieci, znów robił notatki. Chciałam, żeby przyszedł do łóżka.
Pragnęłam, żeby mnie przytulił. Nagle przypomniałam sobie, że jest sobota, i włączyłam
radio z budzikiem przy łóżku.
- Słuchacie Ariel, Kapłanki Nocy.
Jakbym potrzebowała wpędzać się w jeszcze większego doła. Położyłam się na łóżku i
zapatrzyłam w sufit. Ben spojrzał na mnie ponuro.
- Musisz tego słuchać?
- Tak - odparłam obcesowo. Nie dyskutował więcej. Ariel nudziła w najlepsze.
- Przejdźmy do następnej rozmowy. Mam na linii Trish. Próbuje zdecydować, czy
powiedzieć matce, że dwa lata temu została zarażona likantropią i stała się wilkołakiem.
Problem w tym, że matka ma terminalne stadium raka. Trish, witaj.
O dziwo, nagle zrozumiałam, co ludzi przyciąga do takich programów i dlaczego
słuchają mojej audycji.
Zawsze gdzieś był ktoś, kto miał większe problemy. Można było na chwilę zapomnieć o
swoich. Albo cieszyć się potajemnie: całe szczęście, że to nie ja.
- Cześć, Ariel. - Trish płakała. Jej głos był zduszony i zachrypnięty.
- Porozmawiajmy o tym, Trish. Powiedz mi, dlaczego uważasz, że nie powinnaś
powiedzieć matce, co się stało.
- A po co? To ją tylko zmartwi. Nie chcę jej denerwować. Jeśli to prawda, że nie zostało
jej wiele życia, nie chcę, żeby przeżyła ten czas, gniewając się na mnie. Albo się mnie
bojąc. A kiedy już jej nie będzie... to przestanie mieć znaczenie. To nie ma znaczenia.
- A teraz wyjaśnij, dlaczego myślisz, że powinnaś jej powiedzieć?
Trish wzięła drżący oddech.
- Bo jest moją matką. Wydaje mi się... czasami mam wrażenie, że ona już wie, że coś
jest nie tak.
Podejrzewa, że coś się ze mną stało. A jeśli to jednak ma znaczenie? Jeśli jest jakieś
życie po życiu? Wtedy będzie wiedziała. Umrze, jej dusza będzie gdzieś tam, dowie się
wszystkiego i będzie rozczarowana, że jej nie powiedziałam, tylko zachowałam to przed
nią w tajemnicy.
- Nawet jeśli wiesz, że teraz ją to zmartwi.
- Tak czy inaczej, przegrywam.
- Czy masz w rodzinie jeszcze kogoś, z kim mogłabyś porozmawiać? Kto mógłby pomóc
ci zdecydować, co będzie dla niej lepsze?
- Nie, nie. Nie mam nikogo. Jestem jedynaczką, rodzice są rozwiedzeni, mama od lat nie
rozmawiała z ojcem. Tylko ja się nią opiekuję. Nigdy w życiu nie czułam się taka samotna.
- Była na granicy załamania.
Zdumiewało mnie, że w ogóle może mówić tak składnie.
- Jaki był twój pierwszy odruch? Zanim w ogóle zaczęłaś zastanawiać się nad tą decyzją,
co chciałaś zrobić?
- Chciałam jej powiedzieć. Bo widzisz... wszyscy zawsze gadają o tym, że powinno się
wszystko sobie wyjaśnić, zanim będzie za późno. Ale ona jest taka chora, Ariel.
Powiedzenie jej czegoś takiego nie będzie żadnym wyjaśnianiem, to przysporzy jej
męczarni. Łatwiej jest milczeć. Staram się, żeby ten czas był dla niej jak najmniej bolesny,
jak najszczęśliwszy. Moje problemy i uczucia są nieważne.
- Ależ są ważne, inaczej byś do mnie nie zadzwoniła.
- Może i tak.
- To bardzo chwalebne, że chcesz odsunąć swoje uczucia na bok dla dobra matki –
podsumowała Ariel. - Nie jesteś jednak przekonana, czy to właściwa droga, prawda?
- Nie. Zawsze rozmawiałam z mamą o wszystkim. I nie będę jej już miała. Nie chcę
stawiać temu czoła. - Wreszcie głos jej się załamał. Byłam przy niej całym sercem. Niemal
sama się rozpłakałam.
Ariel mówiła łagodnie, ale stanowczo.
- Trish, jeśli oczekujesz ode mnie tego, że powiem ci, co zrobić, albo że dam ci
pozwolenie na wybranie którejś drogi, nie zrobię tego. To jest straszna sytuacja. Mogę ci
powiedzieć tylko tyle: posłuchaj swojego serca. Znasz swoją mamę lepiej niż ktokolwiek
inny. Powinnaś pomyśleć o tym, czego ona by chciała.
Nie zamierzałam robić tego tym razem. Byłam zbyt zmęczona, żeby zdobyć się na
podstępy. Ale zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu telefonu.
Ben to zauważył.
- Co ty robisz, do diabła?
- Ćśś - syknęłam na niego.
Przedarłam się przez kilka nieudanych połączeń i w końcu się dodzwoniłam.
Wyjaśniłam, dlaczego dzwonię - chciałam skomentować sytuację Trish. I niemal
bezwiednie podałam mu własne imię: Kitty.
Facet nic nie powiedział. Dlaczego miałby zareagować? Nie byłam jedyną osobą na
świecie, która nosiła to imię. Nie miał żadnego powodu podejrzewać, że radiowa rywalka
Ariel zadzwoni do jej audycji.
Tym razem nie byłam wściekła. Nie byłam sfrustrowana, nie chciałam się wyżyć.
Naprawdę miałam coś do powiedzenia.
Ben patrzył na mnie takim wzrokiem, jakby oglądał katastrofę kolejową w telewizji.
Ściszyłam radio, ale on przysunął je do siebie i słuchał z odbiornikiem przy uchu.
Zaczęłam chodzić po pokoju, ignorując go.
Rozmowa z Trish dobiegła końca. Ariel odezwała się do mnie.
- Witaj. Dlaczego przyłączyłaś się do mnie tego wieczoru?
- Cześć. Chciałam tylko przekazać Trish, że powinna powiedzieć o wszystkim matce.
- Dlaczego tak uważasz?
Żałowałam, że to nie ja tu rządzę. Żałowałam, że Trish nie zadzwoniła do mojej audycji,
żebym mogła jej to powiedzieć bezpośrednio. Wiedziałabym wtedy, że słyszy. Po raz
pierwszy od wielu tygodni naprawdę żałowałam, że nie prowadzę programu.
- Bo ja powiedziałam mojej matce, że jestem wilkołakiem, i to była dobra decyzja. Nie
miałam zamiaru tego robić. Jakoś mi się wymknęło. Ale kiedy już się przyznałam, chciała
wiedzieć, dlaczego nie powiedziałam jej wcześniej. I miała rację; powinnam była wierzyć w
nią, wiedzieć, że sobie z tym poradzi.
Była zmartwiona, oczywiście. Ale to ciągle moja mama. Nadal chce mnie wspierać, a
może to robić tylko wtedy, kiedy wie, co się dzieje w moim życiu. Na dłuższą metę
oznaczało to, że mogę przestać wymyślać głupie wymówki, gdzie się podziałam w noc
pełni księżyca.
- Jak dawno temu jej powiedziałaś?
Musiałam się chwilę zastanowić.
- Jakiś rok temu.
- I masz z nią dobre stosunki?
- Tak, chyba tak. Zwykle rozmawiamy przynajmniej raz w tygodniu. - Szczerze mówiąc,
powinnam do niej zadzwonić. Chyba powinnam jej powiedzieć, co się tak naprawdę
dzieje w moim życiu. - Może to zabrzmi banalnie, ale jeśli Trish nie powie swojej mamie,
zawsze będzie tego żałować. Jeśli powie jej teraz, mają jeszcze szansę to przegadać. Jeśli
tego nie zrobi, będzie o tym mówić nagrobkowi swojej matki przez resztę życia, mając
nadzieję na odpowiedź, która nie nadejdzie.
Po mojej wypowiedzi nastąpiła wyjątkowo długa pauza. Radiowców szkoli się, by
unikali ciszy i wypełniali ją za wszelką cenę. A mimo to Ariel pozwoliła, by upłynęło może
pięć sekund bez słowa.
Nagle odezwała się bez tej swojego zmysłowej, cukierkowej pozy:
- Zaraz. Powiedziałaś, że masz na imię Kitty. Zgadza się?
Do diabła. Przyłapała mnie. Teraz najlepiej byłoby się rozłączyć.
- Eee, tak - powiedziałam tylko.
- I jesteś wilkołakiem.
- Tak. Zgadza się.
- To nie jest przypadek, prawda? Nie mogą istnieć dwa wilkołaki o imieniu Kitty. To by
było... niewiarygodne.
- Tak. Byłoby.
- Jesteś Kitty Norville. Dlaczego dzwonisz do mojej audycji?
- Och, no wiesz. Siedzę w domu w sobotni wieczór, trochę się nudzę...
- Ale słuchasz mojego programu. To naprawdę super. Hę?
- Tak?
- Żartujesz? Zainspirowałaś mnie.
- Naprawdę?
- Oczywiście! Tak twardo stąpasz po ziemi, tak łatwo się z tobą rozmawia. Zmieniłaś
sposób, w jaki ludzie rozmawiają o nadnaturalnych sprawach. Natchnęłaś mnie do tego,
żebym spróbowała coś na tym zbudować. Jak myślisz, dlaczego zaczęłam tworzyć ten
program?
- Eee... żeby mi zabrać część rynku?
- Och, nie! - wykrzyknęła przerażona. - Chciałam rozwinąć to, co ty zrobiłaś. Dodać
kolejny głos, sprawić, żeby krytykom było trudniej nas zakrzyczeć. A teraz dzwonisz do
mnie. Po prostu nie wiem, co powiedzieć.
Ja też nie wiedziałam. I pomyśleć, że chciałam ją pozwać, a ona mówiła jak moja
największa fanka.
Mogłabym się rozpłakać.
- Cóż, dzięki.
- Dlaczego więc siedzisz znudzona w domu i nie prowadzisz Nocnej Godziny?
- Powiedzmy, że miałam kilka trudnych miesięcy. Znów się zawahała, tym razem tylko
chwileczkę.
W końcu spytała niemal nieśmiało:
- Chcesz o tym porozmawiać?
Porozmawiać? Na antenie? Ale musiałam przyznać, że była niezła. Znała się na tych
rzeczach; umiała sprawić, by dzwoniący czuł się, jakby był z nią sam na sam i gawędził nad
filiżanką herbaty. Może i mogłabym chwilę pogadać.
Spojrzałam na Bena, który wciąż słuchał ściszonego radia. Wyglądał, jakby z trudem
powstrzymywał szeroki uśmiech.
- Dwa tygodnie temu mój przyjaciel został zaatakowany i zarażony likantropią.
Zajmowałam się nim i było ciężko. Drugi przyjaciel właśnie został aresztowany za coś, co
zrobił, żeby ratować mi życie. Jest oskarżony o ciężkie przestępstwo. Sprawa jest
skomplikowana. A poza tym to jest jak ostatnia kropla przepełniająca kielich. Choćby
człowiek szczerze chciał postąpić właściwie, dostaje po łbie. Najłatwiej jest po prostu
odpaść. Poddać się.
- Ależ, wcale nie. Życie czasem bywa trudne, ale nie ucieka się tak po prostu.
- Tylko że we mnie jest to coś, ta wilcza strona, i ona chce jedynie uciekać. Naprawdę
muszę z tym walczyć.
- Ale zawsze wygrywałaś tę walkę. Słucham twojego programu. To właśnie jedna z
najlepszych rzeczy w twojej audycji: zawsze mówisz ludziom, że mają być silni, i oni cię
słuchają. Ty ich rozumiesz.
- Przeważnie walę przed siebie zupełnie po omacku.
- Ale zaszłaś bardzo daleko, prawda?
Czyżby zmysłowa Ariel właśnie palnęła mi mówkę motywacyjną? I czy to działało?
Byłam trochę zaskoczona, że ta osoba, której wcale nie znam, tak dzielnie mi kibicuje.
Może zapomniałam, że ktokolwiek trzyma za mnie kciuki.
Uśmiechnęłam się wbrew sobie.
- Zatem mówisz, że mam dalej walić naprzód.
- Czy nie to zawsze powtarzasz ludziom?
- Tak - mruknęłam niechętnie. Nie ma to, jak podstawić komuś lustro albo zagiąć go
jego słowami. - Chyba masz rację. Muszę walić naprzód. Nigdy nie sądziłam, że to
powiem, Ariel, ale dzięki. Dzięki, że ze mną porozmawiałaś.
- Ale ja właściwie nic nie powiedziałam.
- Może po prostu potrzebowałam kogoś, kto mnie wysłucha. - Kogoś, kto nie był ode
mnie zależny, kto beze mnie by się załamał. - Pozwolę ci już wrócić do twojej audycji.
- Kitty, naprawdę się o ciebie martwię - powiedziała Ariel.
- To może zadzwonię do ciebie za parę tygodni i dam ci znać, jak się mają sprawy? Albo
ty zadzwoń do mnie.
- Jesteśmy umówione. Trzymaj się, Kitty. Rozłączyłam się i usiadłam na brzegu łóżka.
Czułam na sobie wzrok Bena, ale sama nie chciałam na niego patrzeć. Nie miałam ochoty
stawiać czoła jemu i złośliwym uwagom, które zapewne miał w zanadrzu. Ale pokój był za
mały, żebyśmy mogli unikać się zbyt długo. Spojrzałam mu w oczy.
- Naprawdę powinnaś wrócić do swojego programu -skwitował. - Im szybciej, tym
lepiej. Jesteś w tym zbyt dobra, żeby tego nie robić.
Zachciało mi się płakać. Nie mogłam powiedzieć - ani Ariel, ani jemu, ani nikomu - że za
bardzo się boję wrócić. Obawiałam się, że nie dam rady tego ciągnąć. Wolałam odejść, niż
ponieść porażkę.
Powoli podeszłam do niego, kręcąc biodrami i prowokacyjnie patrząc. Potrzebowałam
zająć głowę czymś innym. Usiadłam mu okrakiem na kolanach, przygważdżając do krzesła,
i pocałowałam go.
Całowałam długo i powoli, aż objął mnie mocno, a jego ramiona dały mi poczucie
bezpieczeństwa.
- Chodź do łóżka, Ben - szepnęłam, a on skinął głową i znów mnie pocałował.
Rano udaliśmy się z wizytą do Wilsonów.
Rodzina mieszkała na zachód od Shiprock, na płaskiej równinie porośniętej pustynną,
karłowatą roślinnością. W policyjnym raporcie były wskazówki. Skręciliśmy z szosy na
zakurzony trakt udający drogę. Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy dom. Rozwalające się
ogrodzenia ze słupków i bali otaczały zagrodę, w której nic nie trzymano. Budynek
mieszkalny był parterowy, zbudowany z tarcic, ciasny i przysadzisty. Wydawał się zbyt
mały, by służyć za garaż, a co dopiero za dom dla rodziny. Obok niego stały dwa wiekowe,
rdzewiejące pick-upy.
Zaparkowaliśmy na drodze i ruszyliśmy ścieżką, byle jak wytyczoną kamieniami, do
frontowych drzwi.
- Gdyby nie chodziło o Cormaca, nie robiłbym tego. Oddałbym tę sprawę - powiedział
Ben. – Muszę tam wejść i poprosić tych ludzi, żeby pomogli mi bronić człowieka, który
zabił ich córkę. Kiedyś takie rzeczy mnie nie ruszały, ale teraz mam tylko ochotę warczeć i
rozerwać coś na strzępy.
Nie mogłam zdobyć się na zdawkową i uspokajającą odpowiedź, bo czułam to samo.
Włosy zjeżyły mi się na głowie.
- To miejsce jest jakieś dziwne.
Dotarliśmy do byle jakich, zbitych z desek drzwi. Ben przez chwilę się na nie gapił, więc
wreszcie ja zapukałam. Wziął głęboki oddech, zamknął oczy i rozwarł je wtedy, kiedy
otworzyły się drzwi.
Spojrzała na nas młoda, może osiemnastoletnia kobieta.
- A wy kto? - Z tego pytania i z jej postawy - drzwi uchyliła zalewie na kilkanaście
centymetrów – biła podejrzliwość. Może nawet paranoja.
- Nazywam się Ben O'Farrell. Próbuję uzyskać informacje na temat Miriam Wilson.
Jesteś jej siostrą?
Oczywiście że tak. Widziałam Miriam tylko umierającą i martwą, ale obie miały takie
same okrągłe twarze, duże oczy i proste, czarne włosy.
Dziewczyna zerknęła ukradkiem przez ramię do wnętrza domu i powiedziała:
- Nie ma jej. Od dawna. Nie mam nic do powiedzenia na ten temat.
Ben i ja spojrzeliśmy po sobie. Czy wiedziała, że jej siostra nie żyje? Przecież ktoś
musiał jej powiedzieć, kiedy tutejsza policja dostała informację.
- Jak ci na imię? - spytałam. Pokręciła głową.
- Nie chcę wam podawać mojego imienia.
Imiona mają moc, trele-morele. No dobra. Nie będziemy się pieścić.
- Miriam nie żyje - poinformowałam ją. - Została zabita niedaleko Walsenburga w
Kolorado. Staramy się dowiedzieć o niej jak najwięcej, żebyśmy mogli wyjaśnić, co się
stało.
Na jej twarzy zagościło na moment jakieś uczucie. Nie takie, jakiego się spodziewałam -
żal czy smutek, czy też rezygnacja człowieka, który dowiaduje się prawdy po miesiącach
niepewności. Nie, dziewczyna zamknęła oczy i odprężenie zmiękczyło jej rysy. Zupełnie
jakby poczuła ulgę.
- Lepiej zrobicie, jak dacie sobie z tym spokój - odparła. - Lepiej o tym zapomnijcie.
Niech to się na tym skończy. - To samo powiedział Tony i Tsosie.
- Nie możemy tego zrobić - wyjaśniłam. - To się jeszcze nie skończyło. Nie chcesz
wiedzieć, co się stało?
- Nie. - Zaczęła zamykać drzwi.
- Czy jest w domu ktoś, kto zechciałby z nami porozmawiać? Czy są twoi rodzice?
- Nie bardzo mówią po angielsku - odparła. Wygodna wymówka.
- A mogłabyś tłumaczyć? - poprosił Ben.
- Nie będą mówić. Moja siostra... moja starsza siostra zmarła, zanim zniknęła Miriam,
brat zginął dwa tygodnie temu. Ciężko to przeżyliśmy i staramy się żyć dalej. Muszę już
iść.
Ben wyciągnął rękę, żeby przytrzymać drzwi.
- A ile z tych nieszczęść sami ściągnęli na siebie? Wynajęli mojego klienta, żeby zabił
twojego brata. Zrobił to, a Miriam poszła za nim. Teraz on siedzi w więzieniu i wiesz tak
samo dobrze jak ja, że na to nie zasłużył. (U Mv się wszystko zaczęło?
Była zdezorientowana, osaczona, patrzyła na IUIN w panice; nie mogła zamknąć nam
drzwi przed nosem i nie mogła mówić.
- Proszę cię - nie ustępowałam. – Porozmawiaj z nami.
Wydawało się, że słowa walczą w niej z koniecznością milczenia, jakby jednocześnie
chciała i nie chciała mówić. Wreszcie słowa wygrały.
- Joan została zamordowana. Nieważne, co kto mówi, została zabita. Ale im więcej
mówimy o tych sprawach, tym większe ryzyko, że ściągniemy na siebie kolejne klątwy.
Człowiek czasem dochodzi do punktu, kiedy jedna klątwa więcej nie robi różnicy.
- Louise, z kim rozmawiasz? - dobiegł ze środka męski głos. Pewnie ojca, który nie
bardzo mówił po angielsku. Akurat.
- Z nikim! - odkrzyknęła przez ramię.
Drzwi otworzyły się na oścież, ukazując niskiego mężczyznę ze skórą spaloną słońcem
pustyni; mierzył do nas ze strzelby.
Ciekawe, czy wiedział, że kule powinny być srebrne.
- Moja córka ma rację. - Zaprezentował bardzo przyzwoitą angielszczyznę. - Mamy dość.
Wynoście się, i to już, zanim przyniesiecie ze sobą jeszcze więcej zła.
Wydawało mi się, że to nie my roznosimy zło. My je tylko ciągle znajdowaliśmy. Miałam
jednak dość rozsądku, żeby nic nie powiedzieć. Zabawne, jak naładowana strzelba potrafi
zamknąć człowiekowi gębę.
- No cóż. Dzięki, że poświęciliście nam czas - powiedziałam. Wzięłam Bena pod rękę i
odciągnęłam go od drzwi. Powoli cofaliśmy się ścieżką, aż drzwi domu się zatrzasnęły.
Mięśnie Bena były sprężone, twarde, niemal jak z drewna - jakby chciał się na coś
rzucić.
- Nie daj się, Ben - szepnęłam.
- Co za banda kłamców.
- Jesteś zaskoczony? W tej rodzinie przyszli na świat John i Miriam Wilsonowie. Dwa
potwory.
- Okej, ale ty jesteś żywym dowodem, a wręcz oparłaś całą swoją karierę na
przekonaniu, że bycie potworem nie czyni kogoś... nie czyni kogoś...
- Potworem - dokończyłam, uśmiechając się krzywo. - Popieprzona rodzina to
popieprzona rodzina, czy w grę wchodzą wilkołaki, czy też nie.
- Można by pomyśleć, że sam na to wpadnę.
- Wiesz co, mam dość tego, że ludzie celują we mnie ze strzelby.
- To była śrutówka, a nie strzelba.
Z jakiegoś powodu zupełnie nie robiło mi to różnicy.
Wróciliśmy do samochodu i wyjechaliśmy na drogę. Nie rozmawialiśmy. Zamknęły się
kolejne drzwi, dosłownie i w przenośni. Rozwiała się kolejna szansa na wsparcie obrony
Cormaca.
- Kitty, czekaj, patrz. - Ben wskazał postać biegnącą w naszą stronę od chaty Wilsonów.
Drobna na tle krajobrazu, wyglądała jakby uciekała przed czymś straszliwym. Była to
Louise; jej czarne włosy powiewały na pustynnym wietrze.
Wcisnęłam hamulec i czekałam, aż nas dogoni. Nie widziałam, by coś za nią biegło, ale
nie byłam pewna.
Zaczęłam rozpinać pas, żeby wysiąść, ale Ben powiedział:
- Czekaj. Może trzeba będzie szybko odjechać. Pewnie miał rację. Zostawiłam zapalony
silnik, a Ben wysiadł i czekał na nią przy aucie. Dogoniła nas prędzej, niż się spodziewałam
- była szybka, a my nie odjechaliśmy daleko. Dom wciąż był widoczny. Spodziewałam się,
że lada moment pojawi się jej ojciec ze swoją śrutówką.
Zahamowała z poślizgiem i oparła się o bagażnik samochodu. Ciemne, dzikie oczy miała
szeroko otwarte. Wyglądała na zbyt zdyszaną, by wydobyć słowo, ale rzuciła pospiesznie:
- Wpuśćcie mnie. Porozmawiam z wami, ale musimy jechać.
Ben odchylił fotel, żeby mogła usiąść z tyłu, i sam zajął swoje miejsce.
- Jedź, szybko - zarządziła Louise. Ruszyłam, zanim Ben zdążył zamknąć drzwi.
Spojrzałam na nią we wstecznym lusterku. Siedziała na samym brzegu kanapy, jej
dłonie ciągnęły materiał dżinsów. Miała rozbiegane oczy. Rozglądała się dookoła, przez
boczne szyby, przez ramię do tyłu, pochylała się, by zobaczyć, co jest z przodu. Jakby się
bała, że coś może nas gonić. Wyglądała jak ktoś, kto wiecznie się tego obawia.
- Zawsze wskakujesz do samochodów obcych ludzi i każesz im jechać? - spytałam. -
Skąd wiesz, że nie jesteśmy psychopatycznymi mordercami?
Jej wzrok na moment spoczął na mnie.
- Potrafię rozpoznać psychopatycznego mordercę, kiedy takiego widzę.
- Takiego jak Miriam?
- Tak.
- Miriam była zwierzołakiem.
- Yee naaldlooshii
Tak.
- Co jeszcze możesz nam powiedzieć?
- Nie tutaj. Porozmawiamy w bezpiecznym miejscu.
- Jesteśmy w samochodzie jadącym sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę - rzuciłam
zirytowana. - Co może nas dopaść?
W jej spojrzeniu dostrzegłam politowanie dla mojej ignorancji.
- Nigdy nie wiadomo, co może podsłuchiwać. Czekać. I Chciałam się roześmiać, ale nie
mogłam.
- Skoro nie jesteśmy bezpieczni podczas jazdy, to dokąd chcesz jechać?
- Niedaleko jest jedno miejsce. Powiem ci, jak masz jechać. Na szosie skręć w prawo.
Jej wskazówki wyprowadziły nas z Shiprock, potem zjechaliśmy z autostrady.
Obawiałam się o zawieszenie samochodu. Wiele kilometrów od szosy gruntowa droga
prowadziła w dół stoku na dno wąwozu - takie jary i suche łożyska rzek przecinają całą
pustynie. Nigdy nie znalazłabym tej rozpadliny wśród wzgórz, gdyby mnie tu nie
poprowadzono. Była doskonale ukryta.
Przed nami, blisko końca wąwozu, stała chata z bali uszczelnionych gliną. Była
ośmiokątna, niemal okrągła, z lekko skośnym dachem - wyglądała na bardzo starą.
Wszyscy wysiedliśmy z samochodu i Louise pobiegła przed nami.
- Ten hogan
należał do mojej rodziny wiele lat temu, w dawnych czasach. Wszyscy o
nim zapomnieli. Ale ja go odnalazłam. Ochroni nas.
- Ochroni nas przed czym? - Wydawało mi się to oczywistym pytaniem.
Spojrzała na mnie przez ramię. Odpowiedział mi Ben.
- Jeśli musisz pytać, to widocznie nie uważałaś.
- Staram się tylko podtrzymać rozmowę.
Wziął mnie za rękę i uścisnął; szybko puścił ją i szedł dalej. Krótki dotyk dodający
otuchy. Weszliśmy w scenę z innego świata, obrazek z przewodnika turystycznego czy
może ilustrację z podręcznika antropologii: pustynia, zimny wiatr, okrągła chata, która
mogła tu stać od dziesięcioleci.
Spojrzałam w górę, spodziewając się sępów. Zobaczyłam tylko czyste, błękitne niebo.
Louise odsunęła na bok wyblakły koc służący za drzwi i zaprosiła nas do środka tym
swoim skupionym spojrzeniem.
Hogan był ciemny, bez okien, jedynie z dziurą w dachu; przez nią wpadał skośny słup
słońca. Mój likantropiczny wzrok szybko się przystosował. Izba była niemal całkiem pusta.
W jej tylnej części, lekko po prawej, na klepisku leżał rozpostarty koc. Pod ścianą obok
niego stało kilka pieńków, była też sterta drewna na opał. Wnętrze z całą pewnością nie
służyło do mieszkania. To był azyl. Czułam, że ściany otulają mnie, i miałam
przeświadczenie, że choć w drzwiach wisi tylko koc, nic nie może tu wejść. Żadne klątwy,
żadna nienawiść. Ogarnął mnie cudowny spokój.
Nawet Louise wydawała się teraz spokojna, pewna bezpieczeństwa, jakie zapewniał
hogan. Uklękła na środku izby i potarła zapałkę, żeby podpalić przygotowane ognisko.
Podpałka zajęła się, błysnęła pomarańczowo i płomienie zaczęły łaskotać polana.
Powietrze pachniało sadzą i popiołem, wieloma dawnymi ogniskami, które wypaliły się
doszczętnie. Dym zaczął ulatywać przez dziurę w stropie.
Pokazała nam, gdzie usiąść - na ziemi, na prawo od koca.
Sama spoczęła na kocu. Przed nią, na ziemi, widniał obraz z piasku
.
Ukazywał skomplikowaną, mocno stylizowaną scenę. Kolory były barwami ziemi - brąz,
żółcień, biel, czerwień i czerń - a jednak były niezwykle żywe. W świetle ognia postacie
zdawały się poruszać.
W każdym z czterech rogów widniał ptak z rozpostartymi skrzydłami. Szponiaste łapy
kierował do środka, w stronę koła, które stanowiło centrum obrazu. W środku koła stała
postać, kobieta: czarne włosy spływały z jej prostokątnej głowy, w obu dłoniach trzymała
strzały. Zygzakowate białe linie – może błyskawice - wznosiły się od jej stóp. Oczy i usta
były maleńkimi kreseczkami, jak myślniki, przez co twarz zdawała się pozbawiona wyrazu,
uśpiona. Obraz był okolony z trzech stron tęczowymi pasami, które kończyły się kępkami
czegoś, co wyglądało na pióra. Czwarta, otwarta strona zwrócona była do drzwi.
Całość była symboliczna, ale symbole były dla mnie niezrozumiałe, nie licząc jednego:
ciemnowłosa kobieta w centrum, bardzo potężna, uzbrojona do bitwy.
Louise wzięła plastikowe naczynie - stare pudełko po margarynie. Wyjęła z niego
szczyptę białego, miałkiego piasku czy innej drobno zmielonej substancji i zaczęła go
sypać na obraz. Nie miałam pojęcia, jakim cudem uzyskuje tak proste linie. Dodała
błyskawice wyskakujące z koła, pomiędzy szybującymi orłami.
- Powiedzcie mi, jak zginęła Miriam.
Ben spojrzał na mnie. To ja byłam gadułą. Ale nie miałam wielkiej ochoty opowiadać
tej historii.
- Zaatakowała mnie. Nasz przyjaciel ją zastrzelił.
- Przyjaciel. Ten sam człowiek, który zabił Johna.
- Twojego brata. Wilkołaka.
- John i Miriam byli bliźniętami - wyjaśniła. - Było im przeznaczone zginąć z ręki tego
samego człowieka. Wszystko stało się tak szybko. Nie spodziewałam się, że to pójdzie tak
szybko.
- Co się stało, Louise? Jak to się zaczęło?
- John pojechał do pracy w Phoenix - powiedziała, wciąż tworząc nowe elementy
obrazu. – Kiedy wrócił, był inny. Pewnie wtedy się to stało. Wtedy zmienił się w potwora.
Nie chciał rozmawiać z nikim oprócz Miriam. Znikali razem, czasem na wiele dni. Potem
umarła Joan. Potem John. A potem Miriam. - Jej głos nie zadrżał ani razu, wyraz twarzy
się nie zmienił. Już od wielu tygodni przeżywała to w głowie wciąż od nowa. - Ja
wiedziałam - ciągnęła. - Ja wiedziałam, że to Miriam zabiła Joan. Ta magia, to zło żyło w
tej ziemi od początku świata. Moja rodzina była jego częścią, z obu stron. Nauczyłam się,
czego mogłam, ale nie miałam nikogo, kto nauczyłby mnie dobrej drogi. Drogi harmonii.
Dawne tradycje umarły. Ojciec wierzył, że skoro John przywiózł nowe zło z zewnątrz, to
człowiek z zewnątrz powinien je powstrzymać. Znał kogoś, kto wiedział o łowcy wilków,
waszym przyjacielu. Łowca przyjechał i wykonał swoją robotę. Ale to nie powstrzymało
zła. To je tylko wzmocniło.
Migotliwe światło płomieni sprawiało, że figury na obrazie falowały i poruszały się.
Zamrugałam i wzdrygnęłam się, poderwana zwierzęcym odruchem ucieczki. Oczy zaszły mi
łzami. Przesunęłam się tak, by moje ramię dotykało ręki Bena. Również był roztrzęsiony i
podenerwowany. Jak ja. Louise dostrzegła mój ruch i zrozumiała, dlaczego Ben i ja
wpatrujemy się w obraz na ziemi.
- To jest dla Joan. Ona nie umarła; została zamordowana. Nie ma kto jej pomóc znaleźć
drogi do innego świata. Nikt o to nie dba. Nie wiem, jak tego dokonać, ale muszę
spróbować jej pomóc chociaż tym, co umiem.
To odruch serca, powiedziałaby Alice. Musi się w pewnym sensie liczyć.
- Ciągle tu jest. Nie przeszła na drugą stronę. Może ona z wami porozmawia. Może
powie wam, co się stało.
- Skąd będziemy wiedzieli? - spytałam. - Po czym poznamy, że do nas mówi?
- Czy to ma sens, jeśli nie może zeznawać ani podpisać zeznania? - mruknął Ben.
Trąciłam go łokciem w bok.
- Joan? - Louise usiadła u szczytu obrazu, z rękami na kolanach, wpatrując się
niewidzącym wzrokiem w rysunek czy w światło, czy we własne wizje. Miała głos małej
dziewczynki wołającej w ciemności. - Jestem tutaj.
Nagle wypowiedziała zdanie w języku Nawaho. Każda sylaba brzmiała wyraźnie i
melodyjnie.
Ogień zgasł niespodziewanie, zostały tylko żarzące się węgle. Ben zesztywniał;
odszukałam po omacku jego dłoń i chwyciłam ją. Odpowiedział uściskiem.
Spodziewałam się, że nagły strach poderwie wilczycę. Każde poczucie zagrożenia
zawsze ją podrywało, budziło jej instynkt, wywoływało w niej chęć walki. Spodziewałam
się, że teraz się odezwie, ale tak się nie stało. To miejsce, to niezwykłe wrażenie
zawieszenia w czasie jakimś cudem ją uspokajało. Spała, chociaż mój mózg pracował jak
szalony. Miałam dziwaczne poczucie oderwania od własnego ciała, jakbym tak naprawdę
nie była w tym miejscu. Jakbym nie czuła już ziemi pod sobą.
- Opowiada mi historię, którą mam wam przekazać -odezwała się Louise po dłuższej
chwili. – Mogę wam powiedzieć tak, jak ona mówi to mnie.
Louise otoczyło halo błękitnego światła, jakby wokół niej tańczyły ładunki statyczne.
Nie, była podświetlona od tyłu. Światło dobiegało zza dziewczyny. Miałam wielką ochotę
obejść ją i zajrzeć, co jest za jej plecami, ale siedziałam na tyłku.
- Byłam na dworze i naprawiałam ogrodzenie, które przewrócił wiatr. Miriam przyszła
do mnie.
Zawołała moje imię. Obejrzałam się, a ona stała tuż za mną. Trzymała w dłoni pył i
dmuchnęła mi nim w twarz. Wiedziałam, co to jest, każdy by wiedział: trupi proszek.
Przeklęła mnie. Zabiła mnie, ale nikt nie miał się o tym dowiedzieć. Rozchorowałam się.
Doktorzy mieli na to nazwę, określali to jako chorobę, próbowali mnie uleczyć... ale nie
mogli tego zrobić, bo to były czary. Miriam stanęła przy moim łóżku w nocy, mojej
ostatniej nocy, i powiedziała mi, co zrobi: wytnie moje serce, zabierze krew i poleje nią
wilczą skórę. Weźmie moją duszę i użyje jej mocy dla siebie. Widziałam to. Widziałam, jak
wycina mi serce, jak trzyma je w garści, ociekające krwią, i pomyślałam: to jest moje serce,
dlaczego je widzę? Powinno być schowane. Moje serce powinno być schowane,
bezpieczne, ale ona mi je zabrała.
Zachłysnęłam się, zakrztusiłam, nagle czując własne serce. To nie byłam ja, tylko ona.
Powiedziałam sobie, że to przecież jedynie opowieść.
Louise pokręciła głową i kiedy znów się odezwała, mówiła już własnym głosem.
- Joan umarła na zapalenie płuc, tak powiedzieli doktorzy. Ale to Miriam ją zabiła, ona
zabrała jej serce.
Znalazłam duszę Joan płaczącą na pustyni, szukającą serca. Ale pomogę jej je znaleźć.
Pomogę ci, Joan. Wyciągnęła rękę, jakby miała chwycić czyjąś dłoń, ale przed nią nie było
nikogo. Aura jasności wokół niej zanikła, został tylko punkt światła, który trzymała w
dłoni. Zamknęła go w pięści, zanim zobaczyłam więcej. Równie dobrze mogło mi się tylko
wydawać, że cokolwiek widziałam.
Sekunda oszołomienia i kolejny uskok czasu zmienił wygląd całej izby: ogień znowu
płonął, jakby nigdy nie zgasł. Louise trzymała dłoń nad obrazem, jakby właśnie upuściła
na miejsce ostatnie kolorowe ziarenko.
Nic się nie wydarzyło. Byłam pewna, że nic się nie wydarzyło. Tyle że Ben wciąż trzymał
moją dłoń w kurczowym uścisku. Jego dłoń była zimna, a twarz blada. Przełknął ślinę.
Louise spojrzała na nas błyszczącymi oczami.
- Podpiszę wam zeznanie. Ona chce, żebym to zrobiła, żebym wam powiedziała, co
wiem. Żebym opowiedziała jej historię.
Przeciągnęła ręką po obrazie, zamazując rysunek, mieszając kolory, kręcąc je w kółko,
aż na ziemi leżał tylko galaktyczny wir ciemnego piasku i nic więcej. Pojedyncze ziarna
kwarcu migotały w świetle jak gwiazdy.
Usiadła prosto, zamknęła oczy i westchnęła.
- Chodźmy.
Zasypaliśmy ogień piaskiem. Louise schowała swoje rzeczy - zapałki, pojemniczki z
kolorowym piaskiem - do kuferka pod tylną ścianą. Coś też z niego wyjęła, ale ukryła to w
zaciśniętej dłoni, więc nie mogłam zobaczyć, co to jest.
Odsunęła koc w drzwiach i wyprowadziła nas z hoganu. Zatrzymała się, by jeszcze raz
obrzucić wzrokiem wnętrze, jakby czegoś szukała. Albo na coś czekała. W końcu
wyśliznęła się na zewnątrz i opuściła koc.
Kiedy znów wyszliśmy na słońce, mieliśmy wrażenie, jakbyśmy wkroczyli do innej
rzeczywistości; świat był zalany zbyt jasnym blaskiem słońca, ćwierkały ptaki, a rześki
wiatr pachniał kurzem i szałwią.
Przecież w takim miejscu nikt nie mógł nikogo zabić.
- Spiszę zeznanie - powiedział Ben.
Louise skinęła głową. Uśmiechnął się do niej blado na podziękowanie i poszedł do
samochodu. Ręce miał głęboko wciśnięte w kieszenie, ramiona przygarbione dla ochrony
przed zimnym wiatrem, którego nie było. Ja też się trzęsłam. Objęłam się rękami, broniąc
przed zimnem, które pochodziło raczej z wnętrza niż z otoczenia.
Czekałyśmy z Louise w połowie drogi między hoganem i samochodem. Miała splątane
włosy, przez co wyglądała na zmęczoną i starszą niż wtedy, gdy wyruszyliśmy spod jej
domu. Rozglądała się dookoła, przyglądała się niebu, ziemi, dalekim drzewom, mrużyła
oczy w słońcu. Przez chwilę przypominała mi wilka chwytającego zapachy.
- Wiedziałaś, co się tam wydarzy? - spytałam w końcu. - Rozmawiała już z tobą
wcześniej?
Pokręciła głową.
- Nie wiedziałam, czy to się uda przy obcych. Większość ludzi, gdybym powiedziała, że
Joan do mnie mówi, wyśmiałaby mnie. Albo litowałaby się nade mną. Nie wierzyliby, że
to prawda. Ale wy wierzycie.
Myślę, że dlatego przyszła.
- Mnie też zdarzało się rozmawiać ze zmarłymi.
- Niektórzy ludzie nie są gotowi odejść, kiedy umierają.
Z trudem przełknęłam kluchę w gardle.
- Tak.
- Boję się... boję się, że Miriam może wrócić. Przez cały czas była pełna gniewu.
Obawiam się, że to ją mogło zatrzymać na tym świecie.
Ta przeklęta chata w górach miała być nawiedzona już zawsze. Nie chciałam tam
wracać, żeby się przekonać, czy duch Miriam plącze się wokół niej. Niech ktoś inny się z
tym szarpie.
- Kiedy umierała, był tam pewien człowiek, curandero - wyjaśniłam. - Obawiał się tego
samego. Zrobił coś... nie wiem dokładnie co. Myślę, że to miało ją powstrzymać przed
powrotem.
- Może więc będzie dobrze. - Posłała mi uśmiech, jednocześnie dzielny i pozbawiony
nadziei.
Ben zawołał nas do samochodu. Używając maski jako stołu, spisał dyktowaną przez
Louise szczerą opowieść o wszystkich wydarzeniach. Podpisała ją we wskazanym przez
niego miejscu. Wydawało się niedorzeczne pokładać nadzieję w czymś tak mizernym.
Chwytaliśmy się brzytwy. Kiedy Louise złożyła podpis, Ben schował aktówkę do
samochodu.
- Podwieźć cię do domu? - spytałam.
- Nie, dzięki. Nie spieszy mi się z powrotem. Spacer dobrze mi zrobi.
Miała ze dwadzieścia kilometrów do przejścia, ale nie nalegałam. Rozumiałam potrzebę
„spacerowania" aż do totalnego zmęczenia.
Wyjęła coś z kieszeni, trzymając to w zaciśniętej pięści. Patrzyła w ziemię.
- Mam coś dla was. Te wasze pytania o Miriam, to, czym była i czego szukacie... to
wszystko jest niebezpieczne. Powinniście wyjechać, wrócić do siebie i zapomnieć o tym
wszystkim. Ale wiem, że tak nie zrobicie, więc będziecie tego potrzebować.
Otworzyła dłoń i pokazała nam dwa groty strzał, uwiązane na rzemykach.
Wzięłam je od niej. Były ciepłe od ściskania w dłoni. Musiała wyczuć moje wahanie, bo
pociągnęła za rzemyk wiszący na jej szyi. Pod kołnierzykiem koszuli krył się taki sam
amulet.
- Jak myślicie, dlaczego ja z całego rodzeństwa jestem jeszcze żywa?
Miała trochę racji.
- Dziękuję - powiedziałam.
Uśmiechnęła się. Wydawała się spokojniejsza. Mniej wystraszona. Czasami w rytuałach
nie chodziło o magię, tylko o to, by ludziom było łatwiej radzić sobie z wydarzeniami.
Radzić sobie z życiem. Ruszyła przed siebie, oddalając się od drogi i kierując się na
porośniętą krzakami pustynię między tym miejscem a miastem. Nie obejrzała się.
Dałam jeden amulet Benowi. Kiedy siedzieliśmy już w samochodzie, otworzyłam
schowek i wyjęłam dwa przedmioty: skórzaną sakiewkę, którą dał mi Tony, i kryształowy
talizman od Alice. Ułożyłam je rzędem na desce rozdzielczej nad kierownicą, dodałam do
kolekcji grot od Louise i przyglądałam się temu w zamyśleniu. Ben patrzył na mnie.
- Czy to czyni cię superbronioną, najbezpieczniejszą osobą na świecie?
Zmarszczyłam brwi.
- Obawiam się, że one mogą się nawzajem znosić. Jak czerwone, zielone i niebieskie
światła tworzą białe.
- Który wybierasz?
- Miejscowy kolor. Założę się, że Louise wie, o czym mówi. - Wzięłam grot strzały,
założyłam rzemyk na szyję, a pozostałe dwa amulety wsadziłam do schowka. Ben założył
swój grot. No to byliśmy chronieni.
Odjechaliśmy. Ben siedział ze swoją aktówką na kolanach, a głowę oparł na dłoni. Miał
sfrustrowaną minę.
- Czy jej zeznanie pomoże? - spytałam. Wzruszył ramionami.
- Może sąd w nie uwierzy, a może nie. Gdyby chcieć na to spojrzeć rzeczowo, jest
oficjalny akt zgonu, stwierdzający, że Joan Wilson zmarła na zapalenie płuc. Louise jest
jedyną osobą, która twierdzi, że zabiła ją Miriam. Pogłoski i historie o duchach. Nie wiem,
w tej chwili biorę wszystko, co mi wpadnie w ręce. -Przez kilka minut telepaliśmy się w
milczeniu, aż wreszcie dodał: - Widywałem już dysfunkcjonalne rodziny, ale ta z
pewnością jest jedną z lepszych.
Parsknęłam śmiechem.
- Doprawdy. Dokąd teraz?
- Do dziadka. Lawrence'a Wilsona. Zobaczymy, co on ma do powiedzenia o Miriam.
Tylko jemu chciało się jej szukać.
- Sądząc po reszcie Wilsonów, trochę się boję przekonać, jaki on jest.
- Co ty powiesz?
Słońce przechyliło się daleko na zachodnią stronę, z pustyni dmuchał zimny wiatr.
Zbliżaliśmy się do skrzyżowania z szosą. Musieliśmy wybrać, w którym kierunku skręcić.
Coś mi przyszło do głowy.
- Nie chciałbyś poczekać z tymi odwiedzinami do jutra?
- Jeśli małomiasteczkowe plotki działają tutaj tak samo, jak wszędzie indziej, to pewnie
już usłyszał, że ktoś chce z nim rozmawiać. Będzie mógł zaszyć się w jakiejś dziurze.
- Tak, prawda. Ale słońce już prawie zachodzi. Nazwij mnie tchórzem, ale nie chcę być
na dworze po zmroku. Nie tutaj.
Myślał przez chwilę, zaciskając usta i patrząc na pustynny krajobraz uciekający za
oknem.
- Zatem wracamy do hotelu.
Skręciłam na wschód, z powrotem do Farmington.
Rozdział 15
- Nie, mamo, teraz jestem w Nowym Meksyku.
Po powrocie do hotelu znalazłam na poczcie głosowej wiadomość od mamy. Jak zwykle
nie był to najlepszy moment.
- Co robisz w Nowym Meksyku?
Próbuję wytropić martwą morderczynię, nie mając żadnych dowodów ani świadków?
- Szukam pewnych informacji. Będziemy tu tylko przez dwa dni.
- My?
Cholera. Z tego się nie wyłgam.
- Tak. Jestem z przyjacielem.
- Och. Z kimś, kogo znam? - Mówiła wesołym tonem. Próbowała mnie pociągnąć za
język.
Pomyślałam o wszystkich niewinnych kłamstwach i półprawdach, które mogłabym jej
wcisnąć. Potem przypomniałam sobie wczorajszą rozmowę z Ariel. Bądź szczera. Powiedz
prawdę.
- Tylko ze słyszenia. To Ben O’Farrell. Pomagam mu w dochodzeniu. - Wiedziałam, że to
ją zaniepokoi.
Wiedziałam, że to ją sprowokuje do dalszych pytań. Zero informacji jest lepsze niż zbyt
mało informacji. Nie powinnam była w ogóle nic jej mówić.
- No cóż, uważaj na siebie, okej? - Odpuściła. Tak po prostu. Jakby naprawdę ufała, że
umiem o siebie zadbać.
- Będę uważać.
Dalej rozmowa wyglądała mniej więcej jak zwykle. Nie licząc faktu, że obok mnie
siedział Ben i uśmiechał się znacząco.
- Mam nadzieję, że nie zamierzasz mnie zaprosić do domu, żebym poznał twoją
rodzinę.
Uśmiechnęłam się do niego słodko.
- A chcesz poznać moją rodzinę?
Nie odpowiedział. Pokręcił tylko głową z taką miną, jakby lada moment miał
wybuchnąć śmiechem.
- To brzmi tak cholernie normalnie.
Tak, brzmiało normalnie. A my nie byliśmy normalni. To gmatwało sprawę.
Miesiąc miodowy się skończył. Tej nocy Ben i ja leżeliśmy w łóżku, trzymając się w
objęciach, ale byliśmy jak dwoje ludzi śpiących razem ze strachu przed ciemnością. Ben
szarpał się od czasu do czasu, jakby walczył z kimś przez sen. Szeptałam do niego,
głaskałam go po włosach, próbując uspokoić. Zbliżał się nów i napięcie zaczynało rosnąć,
a wilk zaczynał rzucać się na pręty klatki. Zapomniałam już, jak trudno było mu się oprzeć,
kiedy to wszystko było świeże. Miałam ponad cztery lata praktyki w trzymaniu wilczycy
pod kontrolą. Dla niego to było nowe. Szukał u mnie pomocy, co było całkowicie
zrozumiałe. Ale ja przez większość czasu czułam się jak cienki bolek.
Na przykład to miejsce. Ta magia. Rodzina, która uznała, że w porządku jest wynajęcie
płatnego zabójcy, by zastrzelił ich syna, i udawanie, że ich córka nie istniała. Rodzina tak
przesiąknięta magią, że wszyscy jej członkowie śmiertelnie bali się siebie nawzajem. Nie
rozumiałam tego.
Jadąc następnego dnia do Shiprock, myśleliśmy na głos.
- Jaka jest kolejność wypadków? - zaczęłam. - John wraca z Phoenix i jest inny. Jest
wilkołakiem. Wiemy, jak to czasem może namieszać komuś w głowie. Potem umiera
najstarsza córka, Joan. Następnie znika Miriam. Wynajmują Cormaca, żeby upolował
Johna.
- Wygląda na to, że powrót Johna z Phoenix jako wilkołaka był zapalnikiem. Wszystko
inne stało się potem - wtrącił Ben.
- Jak to określił Tony? Czarownik musi złożyć ofiarę, żeby stać się zwierzołakiem.
Miriam przeklęła Joan, zabiła ją i stała się zwierzołakiem.
- Ale dlaczego? Po co chciała to zrobić? I dlaczego akurat w tej chwili?
- Chciała, żeby John miał watahę - odparłam cicho. Nie chciała, żeby jej brat był sam.
Była w tym jakaś pokręcona logika. Wiedziałam, jak trudno jest być samemu.
- Dlaczego po prostu nie pozwoliła mu się ugryźć? -spytał Ben.
Zastanawiałam się nad tym przez chwilę. Niektórzy ludzie chcieli być likantropami.
Szukali wilkołaków, dawali się pogryźć. Dlaczego Miriam nie chciała tego załatwić w ten
sposób?
- Chodziło o kontrolę - zgadywałam. - Chciała móc to kontrolować. Prawdopodobnie
widziała, jaki to ma wpływ na Johna. Pragnęła mocy bez słabości.
Ben zmarszczył twarz w zamyśleniu.
- I tu zaczęły się ich rządy terroru. Boże, to się niemal trzyma kupy. Ale wciąż nie
potrafimy udowodnić, że była niebezpieczna. Potrzebujemy dowodu, że zabiła siostrę.
Nikt jakoś nie chce uznać, że to zrobiła. Może się boją, że Miriam się na nich zemści.
Przeklnie ich, zabije...
- Ale ona nie żyje. Teraz już nic nie może zrobić.
- Obawiam się, że w pojęciu niektórych ludzi śmierć niczego nie zmienia.
Duchy zostawały na ziemi. Złe duchy wciąż siały zło. Jeśli oni wszyscy - Louise, jej
rodzina, Tony, inni - w to wierzyli, nie mogłam tego podważać.
Najbliższa rodzina Miriam może i nie mieszkała w pięknej posiadłości, ale przynajmniej
miała dom, kawałek ziemi, pozory normalności.
Lawrence mieszkał w ruderze, nie wyolbrzymiając. Spróchniałe deski powiązano ze
sobą, tworząc ściany, a na nie położono - jak się wydawało - bez żadnego umocowania
zardzewiałą blachę służącą za dach. Wyglądało, jakby mieszkał tak od lat, bo jego
rezydencja właściwie składała się z kilku szop dobudowywanych na przestrzeni lat, kiedy
naszła go chęć powiększenia lokum. Spłacheć pustyni dookoła domu był zawalony
najróżniejszymi gratami, w tym kilkoma samochodami czy raczej obiektami, które kiedyś
nimi były. To odosobnione miejsce leżało przy gruntowej drodze, za wzgórzem, i było
niewidoczne z miasta.
Pozostawało pytanie: czy mieszkał tak, bo musiał, czy też z wyboru?
- Czarno to widzę - powiedział Ben, gapiąc się na ruderę.
- Miejmy to z głowy. - Wysiadłam z samochodu, a Ben powoli poszedł w moje ślady.
Bałam się zastukać do drzwi, bo odniosłam wrażenie, że mocniejszy oddech mógłby je
wyważyć.
Spróbowałam jednak, bardzo delikatnie pukając. Ściany się zatrzęsły, ale nic się nie
połamało.
Nikt nie otworzył, co właściwie nas nie zaskoczyło. Miejsce nie wyglądało na jedno z
tych, gdzie ludzie otwierają szeroko drzwi i witają cię uściskami. Spodziewałam się raczej
grzechotników i kojotów wyjących w oddali.
Zastukałam jeszcze raz i odczekałam kolejną minutę.
- No i?
- Nikogo nie ma? - Ben wzruszył ramionami. - Może wrócimy później.
Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na czekanie. Nie mieliśmy też zbyt wielkiego wyboru. Co
mieliśmy robić - jeździć po całym mieście, pytając przypadkowych ludzi, gdzie znajdziemy
Lawrence'a?
Odwróciliśmy się już, żeby odejść, kiedy odezwał się do nas mężczyzna, oparty o
najdalszy narożnik budynku.
- Czego chcecie? - Mówił z akcentem, jakby angielski nie był jego ojczystym językiem.
Był niższy ode mnie, przysadzisty, ale bez nadwagi. Wydawał się stary, zwietrzały jak
kamień, szorstki i osmagany wiatrem. Jego włosy zwisały splecione w długi, siwy warkocz.
- Czego chcecie? - powtórzył, wypowiadając słowa szybko i z rezerwą.
- Czy pan Lawrence Wilson? Dziadek Miriam Wilson? - spytał Ben.
Nie odpowiedział, ale Ben zachował spokój, gotów czekać.
- Tak - odparł w końcu starzec. Z jakiegoś powodu to słowo zabrzmiało niemal
wstrząsająco.
- Nie wiem, czy policja panu powiedziała... Miriam została zabita.
Skinął głową. Wyraz jego twarzy się nie zmienił.
- Wiem.
- Staramy się dowiedzieć, co robiła przed śmiercią. Czyżby Lawrence uśmiechnął się
ledwie dostrzegalnie?
- A co według was robiła?
- Myślę, że zabiła swoją starszą siostrę.
Minął nas i otworzył drzwi. Nie były zamknięte na klucz, na zasuwkę, na nic. Po prostu
się otworzyły.
- Macie dowód? - spytał.
- Wciąż go szukamy.
- I w tym celu przyszliście tutaj?
- Zgłosił pan jej zaginięcie. Wygląda na to, że reszta rodziny najchętniej by o niej
zapomniała. Ale nie pan. Dlaczego?
Lawrence stał w drzwiach, ściskając ich krawędź. Myślałam, że może je zatrzaśnie, kiedy
już zabije nas wzrokiem. Ale on stał nieruchomo, obrzucając nas twardym spojrzeniem
ciemnych oczu.
- Gdybym ją znalazł pierwszy, mógłbym jej pomóc. Mógłbym ją powstrzymać. Dlatego
zgłosiłem, że zaginęła.
- Ale nigdzie się nie pojawiła. Nie znalazł jej pan.
- Nie chciała być znaleziona.
Wszedł do środka, ale zostawił otwarte drzwi. Jak zaproszenie.
Spojrzeliśmy po sobie. Ben wzruszył ramionami. Weszłam za Lawrence'em do wnętrza
przypominającego jaskinię. Wyczułam, że Ben idzie za mną.
Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Podłogę stanowiła ziemia. Dom nie był solidny.
Deski rozlazły się i wypaczyły, tak że słońce zaglądało przez szczeliny, a w promieniach
światła widać było unoszące się drobinki kurzu. W tym dziwnym, przytłumionym blasku
ledwie widziałam wystrój chaty: wiązki suszonych roślin powieszone za łodygi. Może
szałwia, liście yukki i inne, których nie rozpoznawałam. Na przeciwległej ścianie wisiały
futra. Zwierzęce skóry. Głowy bez oczu i wyszczerzone, puste pyski: jasna sierść kojota,
wielkie niedźwiedzie futro przykrywające większość ściany, smukła, beżowa, kocia skóra
górskiego lwa. I skóra wielkiego psowatego, pokryta gęstą, czarną sierścią. Wilk. Po
jednym zwierzęciu z każdego rodzaju. Jego kolekcja.
Nie wyczuwałam zapachu. A w każdym razie nie czułam tego, czego się spodziewałam.
Powinnam czuć futro, wysuszoną skórę, zioła, duchotę. Ale czułam tylko śmierć. Jej smród
maskował wszystko. I nie bił ze skór czy z pomieszczenia. Pochodził od Lawrence'a.
Miałam ochotę uciekać z krzykiem.
- Pan też nim jest - powiedziałam. - Zwierzołakiem. Pan ją tego nauczył.
Stał w odległym końcu izby, która wyglądała na pomieszczenie użytkowe: na stole
leżała kuchenka turystyczna i utensylia kuchenne. Lawrence zapalił dwie świece, które ani
trochę nie rozjaśniły wnętrza.
- Nie - odparł. - Sama się nauczyła. Podglądała. Byłem nieostrożny. Pozwoliłem jej się
nauczyć.
- Nie mógł jej pan powstrzymać? - spytał Ben.
- A wyście mogli? Nie tylko wy na nią polowaliście.
- Skoro pan wiedział, czym była, skoro ją pan tego nauczył, to miał pan moc, żeby ją
powstrzymać. I nie zrobił pan tego. - Głos Bena nabierał mocy wraz z jego gniewem.
- Nie jestem wam winien żadnych wyjaśnień. - Podszedł do stojącej na podłodze
drewnianej skrzyni, w której mogły być kiedyś przewożone owoce czy warzywa z importu,
i wygrzebał z niej puszkę. Zaczął ją otwierać staromodnym, przypominającym pazur
otwieraczem.
Ciemne, zagięte pazury na wilczej skórze na ścianie były nietknięte.
- Owszem, jest pan winien - odparł Ben. - Człowiek może pójść do więzienia, jeśli nie
przedstawię sądowi dowodów na to, czym była i co zrobiła.
Lawrence spojrzał na nas zimno.
- Człowiek, który zabił mojego wnuka? Człowiek, który zabił Miriam?
Niesamowitość tego miejsca tłumiła mój gniew. Czułam się dziwnie spokojna.
- Zabił ją, żeby ratować mi życie.
Lawrence był zajęty zapalaniem kuchenki i przelewaniem zupy z puszki do garnka.
- Ma pani szczęście, że ma przyjaciela, który za panią zabija.
Ha. Kiedyś miałam przyjaciela, który za mnie zginął, a teraz takiego, który za mnie
zabijał. Dlaczego nie czułam się szczęśliwa?
- Do niczego nie dochodzimy. On nam nic nie powie - syknął Ben, odwracając się
plecami do Lawrence'a.
- A co chcecie wiedzieć? - spytał Lawrence i Ben drgnął; zdawało mu się, że mówił
ledwie słyszalnym szeptem. - Że była zła? Że ja jestem zły? Spodziewacie się, że powiem
wszystko, co wiem, w ramach jakiegoś zadośćuczynienia? Co się stało, to się nie odstanie.
Nic nie zmieni. Nic tego nie naprawi. Zmarli nie wrócą.
- Nie byłabym taka pewna - mruknęłam.
- Nie mam dla was żadnego dowodu. Mogę wam powiedzieć, że Miriam zabiła Joan, ale
policja tego nie odnotowała. Lekarze mówią, że to była naturalna śmierć, nie czarna
magia. Troje moich wnuków nie żyje, ale nie znajdziecie tu nikogo, kto przyzna, że
kiedykolwiek żyli. Tak to jest być czarownikiem w tych stronach.
- Po co więc się tym zajmować, jeśli się przez to znika? - Jeśli przez to człowiek musi
mieszkać w odizolowanym, dziwnym miejscu.
- Nigdy się tak nie zaczyna. Ale granica między znachorem a czarownikiem, między
curandero a brujo, jest bardzo cienka. Magia pochodzi z tego samego miejsca.
Niebezpieczeństwo niosą zaklęcia, które ciągną cię w jedną albo drugą stronę. Miriam
zobaczyła, czym stał się jej brat, i zapragnęła tego samego.
Przywdziewanie skóry wilka, smakowanie krwi... to ciągnie człowieka w stronę
ciemności. Ty to rozumiesz. Oboje rozumiecie. Żyjecie w ciemności z powodu tego, czym
jesteście.
Rzeczywiście, rozumiałam i nienawidziłam tego. Wilczyca podnosiła uszy na każdą
wzmiankę o krwi. Ben stał obok mnie bez ruchu, patrząc. Jego oczy nie należały do niego -
nie do końca. Pływało w nich coś wilczego. Musiałam go stąd wyciągnąć, ale chciałam
wiedzieć więcej.
- Dlaczego zabiła Joan?
- Bo miała siostrę na zbyciu? Nie wiem. Nikt cię nie ostrzegał, że zadawanie zbyt wielu
pytań nie jest mile widziane w tych stronach?
- Kogo pan zabił w zamian za swoje moce? Ukrył uśmiech, pochylając głowę.
- Duża rodzina to bardzo przydatna rzecz dla czarownika.
Żołądek podszedł mi do gardła; czułam, że zaraz zwymiotuję. Wzięłam Bena za ramię i
ścisnęłam zbyt mocno.
- Tutaj ciała znikają - mówił dalej Lawrence. - Idziesz na pustynię, ciało wysycha i ginie
pod piaskiem w jeden dzień. Po miesiącu zostają tylko kości. Mówiliście komukolwiek, że
się tu wybieracie?
- Chodźmy. - Wykręciłam rękę Bena i wyprowadziłam go stamtąd. Drzwi szopy
Lawrence'a zamknęły się za nami po cichu.
Kiedy znalazłam się znów na powietrzu, poczułam radosny, pijany zawrót głowy -
byłam wolna.
Niemal biegłam do samochodu.
Ben gotował się ze złości. Dosłownie buchał wściekłością. Miał przygarbione ramiona i
zaciśnięte pięści. Idąc, kopał piach na drodze.
- On wie, ale nigdy nie zaciągniemy go do sądu. Wie, że Cormac wyświadczył światu
przysługę, pakując jej kulkę w głowę. Do diabła, ten gość prawdopodobnie sam powinien
dostać kulkę.
- Uspokój się. Coś wymyślimy. Mamy jeszcze inne tropy. - Chociaż się kończą. Starałam
się myśleć pozytywnie.
Zatrzymałam się kilka kroków od samochodu. Coś było nie tak. Dźwięk połaskotał mnie
w gardle.
Zaczęłam warczeć.
- Kitty. - Ben był spięty. Przysunął się do mnie, tak że nasze ramiona się dotykały.
Staliśmy bok przy boku, chronieni. Ale przed czym?
Na dach mojego samochodu wskoczyła puma.
Wyprzedził nas łukiem w kilku susach i wskoczył na dach bez najmniejszego wysiłku, tak
szybko, że nie zauważyłam, jak się zbliżał. A może po prostu potrafił się przemknąć koło
nas niezauważony. Zwierzę było wielkie, potężne, miało grube łapy i klinowaty pysk.
Siedziało, wysokie i wyprostowane, z ogonem owiniętym wokół łap, i wyglądało zupełnie
jak domowy kot obserwujący swoje królestwo. Jego płowa sierść była krótka i gładka,
ciemne paski okalały oczy. Czerwone oczy błyszczały jak granaty.
Jak postać ze slapstickowej komedii obejrzałam się na szopę i znów popatrzyłam na
górskiego lwa. Tak, drzwi chaty stały otworem.
- Kitty... - mruknął Ben, biorąc mnie za rękę.
- Mówisz do mnie czy do niego
?
- Bardzo śmieszne.
Zaczęliśmy się cofać. Puma zeskoczyła z samochodu i skradała się za nami z pochyloną
głową, strzelając ogonem jak biczem.
Czerwone oczy błysnęły.
Musiałam wymyślić jakiś plan. Powinnam coś zrobić. Nie mogłam tak po prostu
pozwolić, żeby to coś zahipnotyzowało mnie swoim strasznym spojrzeniem. Chciałam
tylko krzyczeć. Ale rozpoznawałam to paraliżujące przerażenie, od którego drętwiały mi
kończyny. Czułam je, kiedy zaatakowała mnie Miriam.
Musiałam się jakimś cudem wyrwać spod władzy czarownika.
- Ben, ucieknę na lewo - szepnęłam. - Spróbuję go odciągnąć, a ty pędź do samochodu i
zadzwoń po pomoc.
- Chciałem powiedzieć to samo, tyle że ja odciągam, a ty dzwonisz.
- Nie, ja mogę z nim walczyć, jeśli będę musiała. Dam mu radę.
- Tak jak dałaś radę Miriam? Szczegóły...
Oboje mówiliśmy szybko, bez tchu, na granicy paniki. Zastanawiałam się, jak Ben radzi
sobie ze swoim wilkiem. Wciąż trzymałam go za rękę, która była sztywna z napięcia, ale
nie zaczęły mu rosnąć pazury.
Puma znów zrobiła kilka kroków i otworzyła paszczę, ukazując grube, żółte ostre jak
gwoździe zęby. Wydała odgłos, który był na wpół warczeniem, na wpół pomrukiem;
haratał uszy i wibrował pod czaszką. Ben i ja wciąż się cofaliśmy, aż pośliznęłam się na
żwirze. Uścisk jego ręki utrzymał mnie na nogach.
Potwór przypadł do ziemi i napiął mięśnie, przygotowując się do ataku.
- On skacze, my się rozdzielamy - mruknęłam. Ben skinął głową.
Ale zamiast skoczyć, kot znieruchomiał; patrzył na nas, mrugając czerwonymi ślepiami.
Pochylił głowę. Nagle jego całe ciało osunęło się, jakby uszło z niego powietrze. Pysk się
pomarszczył, oczy zgasły. Spod ciała lwa wyłoniła się ludzka ręka i ściągnęła płową skórę,
odsłaniając nagiego mężczyznę kucającego na ziemi. Przez jego ramię zwisał długi, siwy
warkocz.
Lawrence Wilson spojrzał na nas i się uśmiechnął.
- Louise dopadła was pierwsza. Macie szczęście. Wielkie szczęście.
Dotknęłam piersi, wyczuwając pod koszulką twardy kształt grotu strzały. Podziałało. To
cholerstwo podziałało.
- Wynośmy się stąd - mruknęłam do Bena.
Powoli i ostrożnie okrążyliśmy starca. Wstał, obserwując nas, ale nie wykonał już
żadnego ruchu w naszą stronę. Szybko wsiedliśmy do samochodu.
Opony strzeliły żwirem, tak mi się spieszyło, żeby stąd odjechać. Lawrence patrzył za
nami, stojąc na poboczu drogi. Miałam wrażenie, że przytrzymuje mój wzrok we
wstecznym lusterku, dopóki nie zniknęliśmy mu z oczu. Skóra górskiego lwa zwisała
bezwładnie z jego ręki.
Kiedy byliśmy już za wzgórzem, poza zasięgiem jego wzroku, zerknęłam ukradkiem na
Bena. Siedział wyprostowany w fotelu, zapatrzony przed siebie, z twarzą bez wyrazu.
- Wszystko w porządku? Po chwili skinął głową.
- Tak, chyba tak.
Wyjechaliśmy z gruntowej drogi na asfalt.
- To dobrze.
Nim dojechaliśmy do motelu, zapadł wieczór. Niebo zrobiło się granatowe, a po
parkingu hulał zimny wiatr. Zalatywał czymś wysuszonym i dzikim. I złym. Jakby coś nas
szukało i chciało nam zrobić krzywdę.
To mogła być paranoja. Albo nie.
Mieliśmy policyjne raporty, akty zgonu, sprawozdania koronera. Mieliśmy zeznania i
kilka artykułów z gazet. Opowieści o zbrodniach, które być może zostały popełnione, o
złej reputacji pewnej rodziny i o ludziach, którzy chcieli, żeby wreszcie ucichły plotki i
minął strach. Nie mieliśmy twardych dowodów, że Miriam była czymkolwiek innym niż
tylko chorą psychicznie młodą kobietą ani że Cormac musiał ją zabić, bo nie miał wyboru.
Wysiedliśmy z samochodu. Ben zatrzasnął drzwiczki i zatrzymał się. Nagle oparł się o
maskę i kopnął w oponę. A potem zrobił to jeszcze raz.
- Możesz przestać kopać mój samochód? - spytałam.
Wciąż trzymając ręce na masce, pochylił się do przodu, ciężko dysząc. Gniew brał nad
nim górę, co oznaczało, że opanowywał go wilk.
- Wszystko w porządku?
Gdyby zaczął się przeobrażać, nie wiedziałam, co bym zrobiła. Nie miał doświadczenia
w trzymaniu wilka w ryzach, kiedy wszystko dookoła podjudzało go i nie dawało zasnąć.
Kiedy stworzenie w nim chciało tylko uciekać.
- Ben?
Odwrócił głowę i spojrzał na mnie przez ramię. Pocił się mimo chłodu. Aż trząsł się z
napięcia. Bałam się, że jeśli go dotknę, wyskoczy ze skóry.
- To miejsce źle na mnie działa. Nie cierpię go. Normalnie nienawidzę.
Tak jak ja nienawidziłam pewnego szlaku turystycznego, na którym utknęłam w noc
pełni księżyca jakieś cztery i pół roku temu.
- Ben, nie daj się.
- Przestaniesz mi to wreszcie powtarzać? To nie pomaga.
Wszystko, co mogłabym w tej chwili powiedzieć, brzmiałoby protekcjonalnie.
- Wiem, że to trudne, ale będzie łatwiej. Mnie już jest łatwiej.
- Nie wierzę ci.
- Popatrz na mnie. Jeśli ja wytrzymałam tak długo, ty też możesz.
Wyprostował się, odepchnął od samochodu i zaczął chodzić w tę i z powrotem.
Chodzenie było wilczym, nerwowym zachowaniem zwierzęcia w klatce. Chciałam go
chwycić i zatrzymać.
- Nie. Nie wydaje mi się - odparł. - Jesteś silniejsza ode mnie.
- Jak możesz tak mówić? - O mało się nie roześmiałam.
- Bo jesteś. To ty pukasz do drzwi, to ty nie dajesz mi zrezygnować. Ja nawet nie
potrafię opanować dłoni, żeby się nie trzęsły. Nie mogę jasno myśleć. Gdyby nie ty, już
bym się zastrzelił. Cormac nie musiałby tego robić.
Jeszcze nie pękł. Byłam z niego taka dumna, bo przetrwał pełnię księżyca i się nie
załamał. Ale ciągle mógł. Nawet za wiele lat.
- Nie widziałeś mnie tuż po tym, jak zostałam zaatakowana - wyznałam. - Byłam taka
sama jak ty teraz.
Patrząc na pustynię, nie na mnie, powiedział:
- Zasługujesz na coś lepszego niż tkwienie z takim gościem jak ja. - Mówił tak cicho, że
ledwie go słyszałam.
Te słowa przepełniał ból. Wykręcający wnętrzności, rozdzierający ból. Jakby pękało mu
serce. Byliśmy watahą, więc jego cierpienie stało się moim cierpieniem. Chyba
wiedziałam, co go powoduje: chciał, żebyśmy zostali razem, a nie sądził, że to możliwe.
Nie wierzył, że z nim zostanę.
Musiałam zażartować... nie chciałam, żeby zrobiło się zbyt poważnie. Nie mogłam
stawić czoła temu, co się działo. Nie potrafiłam nawet wyartykułować, co się dzieje; to
były tylko przeczucia. Przeczucia i serce.
Wiedziałam, że jeśli nie zażartuję, to się rozpłaczę. Głos mi się łamał.
- Jesteś pewien, że nie jest odwrotnie? Może to ty zasługujesz na coś lepszego niż taka
laska jak ja?
- Mogłabyś mieć każdego, kogo zechcesz - odparł.
Odwrócił się do mnie. Wreszcie na mnie spojrzał.
Nie uważałam się za dobrą partię. Nie czułam, że mam aż taką moc.
- Tak, dlatego przeważnie byłam sama od ostatniego roku studiów.
- Jesteś młoda. Masz mnóstwo czasu.
- Ty też raczej nie stoisz nad grobem.
- Czasami tak się czuję. Po trzydziestce człowiek zaczyna się oglądać za siebie i dociera
do niego, że nic ze sobą nie zrobił. Chciałam mu powiedzieć, że jest wspaniałym
człowiekiem. Że nie powinien niczego żałować. Ale znałam go zaledwie od roku. Dopiero
zaczynałam rozumieć bagaż, który dźwigał.
Zanim zdążyłam powiedzieć cokolwiek, on szedł już do motelu, zostawiając mnie samą.
Ben pracował do późna; siedział przy maleńkim stole w pokoju, gapiąc się w laptop,
robiąc notatki, przerzucając kartki i na nich pisząc. Jego praca dotarła aż w nogi łóżka.
Leżałam pod kołdrą i starałam się nie przeszkadzać.
Nawet nie udawałam, że śpię. Pozwalałam mu pracować, zamiast próbować go
wciągnąć do łóżka, chociaż tego chciałam. Chciałam na niego wskoczyć i zmusić go, żeby
się wyluzował. Chciałam, żeby zapomniał o pracy, przynajmniej na chwilę. Chciałam, żeby
uwierzył, że jest wart zachodu.
Przejrzałam kilka kartek, które upadły w moim zasięgu. Jedną z nich była fotografia
ciała Miriam zrobiona przez koronera. Zaczęłam się jej przyglądać, próbując zrozumieć,
kim była. Co działo się w jej głowie i sprawiało, że zabicie siostry i stanie się
zmiennokształtną uznała za dobry pomysł? Jaka była w dzieciństwie? Próbowałam sobie
wyobrazić czworo rodzeństwa w lepszych czasach: trzy siostry i brata kopiących piłkę albo
bawiących się w berka na zakurzonym podwórku domu, do którego pojechaliśmy.
Próbowałam sobie wyobrazić małą Louise, zanim stała się wystraszona i zdesperowana,
jak śmieje się z młodszą Miriam. Małe dziewczynki z czarnymi warkoczykami. To mogłam
sobie wyobrazić, ale nie potrafiłam zrozumieć, co doprowadziło je do tego, czym były
dzisiaj.
Co doprowadzało nas wszystkich do miejsca, w którym się znajdowaliśmy?
Ben wyprostował się na krześle i westchnął ciężko. Włosy mu sterczały od
nieustannego przeczesywania palcami. Miał rozpiętą koszulę, podwinięte rękawy i nie
wyglądało na to, żeby roboty ubywało.
Wstał od stołu i ruszył przez pokój. W pierwszej chwili myślałam, że idzie do łazienki.
Ale on podszedł do drzwi.
Usiadłam.
- Ben?
Otworzył drzwi i wyszedł z pokoju. Wyskoczyłam z łóżka, naciągnęłam spodnie od dresu
i wbiłam stopy w adidasy.
- Ben! - krzyknęłam za nim w korytarzu.
Nie odwrócił się, więc poszłam za nim. Wyszedł na dwór. Wypadłam za nim na parking
w samą porę, by zobaczyć, jak ściąga koszulę i rzuca ją za siebie. Szedł dalej, gdy minął
parking, przez zaśmieconą, pustą parcelę, kierując się na pustynię, która była za nią.
Zamierzał się przeobrazić. Jego wilk wygrał.
Byliśmy zbyt blisko miasta. Nie mogłam na to pozwolić.
- Ben! - Ruszyłam biegiem.
Był tak skupiony na ścieżce przed sobą, na tym, co działo się w jego wnętrzu, że nie
zauważył, jak za nim pędzę. Nie był jeszcze wyczulony na instynktowne wrażenia, na
dźwięki i zapachy, które zniekształcają powietrze wokół i mówią ci, że coś jest nie tak.
Rzuciłam się na niego.
Nie wiedziałam, czy pokonam go w walce wręcz. Był silniejszy ode mnie, ale nie miał
wprawy. Miałam nadzieję, że spanikuje i znieruchomieje. Więc skoczyłam, celując w górną
połowę jego pleców, i przewróciłam go zapaśniczym chwytem.
Pewnie nie był to najmądrzejszy sposób na poradzenie sobie z tą sytuacją.
Kiedy już byliśmy na ziemi, usiadłam na nim, przygważdżając go do podłoża; chciałam
przemówić mu do rozsądku. Nie zdążyłam wydobyć z siebie słowa, bo zawarczał na mnie -
było to prawdziwe, wyrwane z głębi płuc wilcze warczenie przez wyszczerzone zęby. Jego
kości prześlizgiwały się pod skórą... przeobrażał się.
- Ben, proszę cię, nie rób tego. Posłuchaj mnie, posłuchaj...
Musiałam przytrzymać go na ziemi. Teraz to była już wilcza sprawa i tak poradziłaby
sobie z nią wilczyca. Przycisnąć go do ziemi, utrzymać się na górze, pokazać mu, kto tu
rządzi.
O wiele bardziej wolałam obgadać sprawy z Benem człowiekiem. Z prawdziwym Benem.
Ale nie mogłam nie uznawać, że to też jest Ben, a wszystkie stresy ostatnich dwóch
tygodni wylazły na powierzchnię, wreszcie znalazły wyraz i przejęły władzę. W głębi duszy
wcale mu się nie dziwiłam.
Krzycząc z bólu i frustracji, szamotał się pode mną, jego ciało prężyło się i wiło. Nie
mogłam go utrzymać. Prawie mi się udało, ale nagle uwolnił jedną rękę i zamachnął się.
Uderzył i wilcze pazury rozharatały mi twarz. Jęknęłam, bardziej z szoku niż bólu.
Wyrwał się. Wraz z tym ruchem przemiana dokonała się do reszty, jego plecy wygięły
się w łuk, sierść rozprzestrzeniła się na skórze, tylne nogi odrzuciły kopnięciem spodnie.
- Ben! - Mój krzyk zakończył się warknięciem.
To była dopiero jego druga przemiana. Stanął na drżących łapach. Otrząsnął się, jakby
futro nie całkiem dobrze na nim leżało. Obejrzał się na mnie i nagle oklapł, podwijając
ogon między nogi, kładąc uszy płasko na głowie. Pokaz podporządkowania. Trzymałam się
za policzek śliski od krwi. Rozcięcie było głębokie. Jego wilk przepraszał.
Stałam jak sparaliżowana. Wilczyca chciała się na niego rzucić. Walka z nim wezwała ją,
a ona chciała biec. Chciała połączyć się z watahą. A ja byłam wściekła. Złość gotowała się
we mnie, wręcz kipiałam. Ona była alfą i chciała to udowodnić.
Pobiegł. Wilk nie był taki głupi, żeby tu sterczeć i czekać, co zrobię. Powinnam po
prostu pozwolić mu uciec. Ale nie mogłam. Musiałam go chronić.
Starłam krew z twarzy, wytarłam ręce o spodnie i pognałam za nim.
Rozdział 16
Potrafiłam biegać szybciej i dłużej niż ktoś, kto nie był likantropem. Ale nie mogłam
liczyć na to, że nadążę za likantropem w wilczej postaci. Mogłam go tylko tropić, mając
nadzieję, że on wie, iż za nim idę, i może pomyśli o tym, by zwolnić. Na szczęście instynkt
dobrze go prowadził: dalej od miasta, na otwartą pustynię.
Nocne niebo było czyste, powietrze rześkie, ale nie było księżyca. Świat byl ciemny.
Wypuść mnie, daj mi wyjść, ja lepiej widzę po ciemku.
Nie. Czułam zwierzynę - zające, przepiórki. Ben też ją czuł i to sprawiło, że poruszał się
wolniej.
Zauważyłam go przed sobą, biegnącego truchtem, z opuszczoną głową, otwartym
pyskiem i wywieszonym językiem.
Musiał być zmęczony. Przestraszony. Jego ruchy nie były pewne. Trucht wilka powinien
być pełen gracji, rozkołysany, zdolny pokonać całe kilometry bez wysiłku. Ale on wlókł
nogi po ziemi, miał zwieszony ogon. Nie był do tego przyzwyczajony - na szczęście dla
mnie.
- Ben!
Znieruchomiał, uniósł głowę, nadstawił uszu. Potem odwrócił się i znów pobiegł przed
siebie.
Oparłam się o kolana, odzyskałam oddech i popędziłam za nim.
Biegliśmy tak chyba przez pół nocy. Nie zmierzał w żadne konkretne miejsce. Gdybym
go nie goniła, może zatrzymałby się i spróbował zapolować - szczerze wątpiłam, czy
zdołałby coś złapać w swoim obecnym stanie. Ale on po prostu uciekał, a ja po prostu go
ścigałam. Twarz długo mi krwawiła; ocierałam krew i nie myślałam o tym. Zauważyłam, że
nie dotykałam policzka od dłuższego czasu, dopiero kiedy zaczął swędzieć - utworzyły się
na nim strupy i rany zaczęły się goić. Jedyne, co czułam, to płuca pracujące ponad siły.
Straciłam go z oczu, ale jego zapach - piżmo i strach -wytyczał mi wyraźny szlak. Dopóki
oddychałam, mogłam go odnaleźć.
Znów pojawił mi się przed oczami, kiedy zwolnił. Wtedy przestałam go śledzić. Zamiast
tego ruszyłam na skos od jego ścieżki. Jakbym przestała w ogóle zwracać uwagę. Jakbym
chciała zawrócić.
Zatoczyłam pętlę, obserwując go kątem oka.
Tak jak miałam nadzieję, zmiana mojego zachowania zwróciła jego uwagę. Teraz
musiałam mu już tylko powiedzieć, że jestem przyjacielem. Niemal żałowałam, że się nie
przeobraziłam, bo wtedy miałabym odpowiednie gardło, by to wyartykułować. Ale
robiłam, co mogłam. Poruszałam się powoli, tak wyluzowanym krokiem, na jaki mnie było
stać, z opuszczonymi rękami, ze spuszczonym wzrokiem.
Jakbym wyszła na spacer.
Obserwował mnie z nadstawionymi uszami, zaciekawiony. Szłam dalej, nie zbliżając się
do niego i nie wykonując żadnych groźnych ruchów. Liczyłam na to, że czuje mój zapach...
znajomy i bezpieczny. Chodź do domu, Ben. Proszę cię.
Ruszył truchtem równolegle do mojej ścieżki. Przeszłam jeszcze kilka kroków, potem
kucnęłam i spojrzałam na niego. Zaczął swobodnie zataczać wokół mnie kręgi, nie patrząc
w moją stronę; udawał, że mnie tu nie ma. Ale jego koła były coraz mniejsze, co
oznaczało, że się zbliżał. A ja się nie ruszałam; nawet nie oglądałam się na niego, gdy był
za moimi plecami.
W końcu się zatrzymał. Był po mojej prawej. Patrzyliśmy na siebie. To nie było
wyzwanie. Zwiesił głowę i ogon. Żadne z nas się nie jeżyło. Świadomym wysiłkiem
rozluźniałam ręce i barki. Pytaliśmy się nawzajem: No i? Co dalej?
Wydał z siebie cichutki, cieniutki pisk. Ot, zagubiony, zmęczony oddech, który
zaświszczał w gardle.
Podeszłam bliżej na czworakach, żałując, że nie mam ogona, którym mogłabym mu
powiedzieć, że jest okej, że się nim zaopiekuję.
- Już dobrze, Ben. Wszystko będzie dobrze. - Powtarzałam mu to już od dwóch tygodni.
Nie wiedziałam, dlaczego miałby mi teraz uwierzyć. Wyciągnął się do przodu, nisko przy
ziemi, i polizał mnie w podbródek. Pozwoliłam mu na to, zamykając oczy i dotykając jego
barku. Jego sierść była gorąca, żebra wciąż wzdymały się po długim, męczącym biegu.
Przycisnęłam twarz do jego szyi i odetchnęłam głęboko.
Wtulił się we mnie, skomląc cicho z każdym oddechem. A ja powtarzałam tylko, że już
jest dobrze. Wilk położył się, zwinął obok mnie na ziemi... Będę I musiała go nauczyć, jak
znaleźć bezpieczne miejsce do spania. Ale pewnie uważał, że układając się przy mnie, jest
wystarczająco bezpieczny. Szybko zasnął. Śnił, popiskiwał przez sen, kilka razy wierzgnął
łapami. Gonił króliki. Wciąż biegł. Podjęłam się zadania opieki nad nim, dbania o niego,
więc czuwałam pod miliardem gwiazd, które zataczały łuk ł na niebie czarnym jak aksamit.
Bardziej czarnym i bardziej rozgwieżdżonym, niż widziałam kiedykolwiek w życiu,
ponieważ nie było tu świateł miasta, które zmyłyby gwiazdy z nieba. Wszystkie komunały
o przytłaczającym ogromie wszechświata, o pokorze, jaką czuje się wobec nieba i gwiazd,
w tej chwili wydawały się prawdziwe. My dwoje mogliśmy być sami na świecie.
Noc była lodowata, ale przy mnie leżał ciepły kłąb futra, więc zimno nie bardzo mi
dokuczało.
Schowałam dłonie w jego sierści i patrzyłam na gwiazdy. Rozkoszowałam się chwilą
spokoju i miałam nadzieję, że potrwa dłużej niż ta noc.
Nuciłam dla zabicia czasu, coś powolnego i klasycznego. Ben powoli wracał do ludzkiej
postaci. Ta przemiana była niemal łagodna w porównaniu z odwrotnym procesem. Tam
wilk wyrywał się z ludzkiej skóry. Ale teraz wilk zdawał się odpływać, zanikać, kończyny
rosły, włos rzedniał, aż została naga skóra. Zdążył już nadejść świt, niebo zyskało
bladoniebieski kolor. Zaśpiewał ptak serią wysokich, płynnych nutek - pięknych i zupełnie
niepasujących do tej zimnej pustyni. Nawet w tym wymarłym miejscu coś żyło i miało się
dobrze.
Skóra Bena była szara jak kamień w świetle wczesnego poranka. Siedząc tuż przy nim,
trzymałam dłoń na jego ramieniu, osłaniałam go. Wyczułam chwilę, kiedy się zbudził: jego
bark drgnął. Zwinął się w kłębek i ułożył głowę wygodniej na moich kolanach, co kazało mi
się uśmiechnąć. Bawiłam się kosmykiem jego włosów, odgarniałam go z czoła. Był teraz
naprawdę uroczy.
Otworzył oczy.
- O Boże. - Zacisnął z powrotem powieki.
- Dzień dobry, słoneczko - mruknęłam.
Potarł dłonią twarz, poruszył się na ziemi, czując niewygodę.
- Co się stało?
- A co pamiętasz?
Zastanawiał się przez chwilę, marszcząc brwi.
- Wstałem. Myślałem, że idę do łazienki... ale szedłem dalej, co?
Uśmiechnęłam się cierpko i odgarnęłam wilgotne włosy z jego twarzy. Zdziwiło mnie, że
pamiętał tak niewiele. Ja zwykle potrafiłam odtworzyć wszystko do chwili przemiany,
nawet jeśli nie pamiętałam, co było potem. Ale on zupełnie tego nie kontrolował.
- Tak. Na szczęście dotarłeś poza parking, zanim się przeobraziłeś.
Znów jęknął i usiadł. Dotknął moich spodni i koszulki, które były pomazane krwią.
Podobnie jak moje włosy, w których krew zaschła w chrupiące strąki. Wolałam nie
wiedzieć, jak wyglądam.
- Krwawisz - powiedział. - Jesteś ranna.
- Już nie. Wszystko się zagoiło.
- Ja to zrobiłem? - Skinęłam głową. - Boże, przepraszam.
- Później mi to wynagrodzisz. Zabierzesz mnie na dobry stek.
Zastanawiał się chwilę z zaciśniętymi ustami.
- Nigdy nie byliśmy na prawdziwej randce, co?
Nie pomyślałam o tym. Zeszliśmy się ze sobą przypadkiem. Ale już w to nie wierzyłam,
nie w tej chwili, bo coś wciąż mnie do niego ciągnęło. Coś kazało mi ciągle na niego
patrzeć. Nie mogłam się odwrócić.
Wzruszyłam ramionami.
- Tradycyjne podrywanie byłoby bez sensu.
- Dlaczego w ogóle za mną poszłaś? - Przekrzywił głowę, żeby spojrzeć na horyzont. –
Dlaczego zostałaś?
Dotknęłam jego twarzy. Nie mogłam go nie dotykać. Przytrzymałam go, zmusiłam, żeby
na mnie spojrzał i zobaczył mój uśmiech. To była jedna z tych sytuacji, która zwykłemu
człowiekowi wydawałaby się zbyt dziwna, by w ogóle o niej pomyśleć. Siedzieliśmy na
środku pustyni, ja w piżamie, on nagi. Ale dla mnie nie było to zaskakujące. Siedzenie
przy nim i trzymanie go w objęciach było jak najbardziej w porządku.
- Boisz się, że to tylko przez likantropię. Że nie byłoby mnie tu, gdybyśmy oboje nie byli
wilkołakami.
Ale powinieneś wiedzieć, że nie poszłabym za każdym. Nie opiekowałabym się byle
jakim nowym wilkołakiem, który stanąłby na moim progu. Nie siedziałabym przez całą
noc na pustyni z byle kim.
Oparł o mnie głowę.
- Nie mówisz tego tylko dlatego, żebym poczuł się lepiej?
- No nie wiem. A lepiej ci? - Burknął niezdecydowanie. - Ben, jesteś nagi. Nie potrafię
okłamać gołego faceta.
Wziął moją dłoń, która leżała na jego udzie. Zaczął się jej przyglądać, głaszcząc kciukiem
jej wierzch.
- Skoro nie możesz kłamać, to teraz powinienem cię zapytać o wszystko. Wszystko, co
chcę wiedzieć.
To jest moja szansa.
Tego typu rozmowy świeże pary odbywają rankiem po seksie. Byłam pewna, że nie
mam przed nim sekretów... na litość boską, był moim adwokatem. Ale takie rozmowy
były także sprawdzianem. Odparłam niespokojnie:
- Jasne.
- Czy ty i Cormac kiedykolwiek byliście razem? -Wzruszył lekko ramionami.
- Nie. Parę razy było blisko. On za każdym razem uciekał.
Ben skinął głową, jakby go to nie dziwiło. Jakby to było normalne u Cormaca.
- A gdybym ja się nie napatoczył, w końcu byście się zeszli?
To były pytania, które bałam się sobie zadać.
- Nie wiem. Ben, dlaczego musisz to wiedzieć?
- Obawiam się, że wszystko mu spieprzyłem. Znowu. Ale teraz to jest jedno wielkie „co
by było gdyby", prawda? Nie sposób powiedzieć, co by się mogło zdarzyć.
Nie. Absolutnie nie sposób. Takie „co by było gdyby" chodzą za nami przez całe życie.
Co by było, gdybym nie była na tamtym szlaku podczas pełni księżyca. Co by było,
gdybym nie poznała Cormaca. Co by było, gdyby nie przywiózł Bena do mnie, tylko go
zastrzelił. Co by było, gdybym zaprosiła go do siebie tamtej nocy...
Ale miałam przy sobie Bena, nie „co by było gdyby". I musiałam się tego trzymać.
- Niczego nie spieprzyłeś. Cormac nigdy nie miał dość odwagi, żeby mi cokolwiek na ten
temat powiedzieć.
- Ironia losu. To on zawsze był twardzielem.
Ben był twardy na własny sposób. Uśmiechnęłam się ciepło.
- A jak jest z tobą? Jesteś ze mną, bo chcesz, czy dlatego, że jesteś ofiarą okoliczności?
Pocałował mnie łagodnie; przycisnął ciepłe wargi do moich ust. Ujął moją twarz w
dłonie i przytrzymał przez chwilę. I poczułam się przy nim bezpieczna.
Wstałam, rozcierając zdrętwiałe nogi, i pociągnęłam go za rękę.
- Chodź. Czeka nas długi marsz, a ty nie masz ciuchów.
Zakrył oczy i jęknął.
- Zawsze tak jest, co? Jak nie urok, to sraczka. Wstał powoli i poszliśmy z powrotem,
obejmując się.
W pobliżu motelu odnaleźliśmy jego rzeczy, i całe szczęście. Potem odkryliśmy, że
oboje zostawiliśmy klucze w pokoju.
Jak nie urok, to sraczka.
Rozdział 17
Całe przedpołudnie zajmowaliśmy się wymianą opon w samochodzie Bena. Potem
chciał coś załatwić. Poprosił mnie, żebym pojechała z nim, więc się zgodziłam. On
prowadził, a ja nawet nie pytałam, dokąd jedziemy i co planuje, aż trafiliśmy na jeszcze
jedną gruntową drogę, która wyprowadziła nas całe kilometry w pustynię. Zatrzymaliśmy
się na dnie arroyo, suchego strumienia porośniętego wysokimi krzakami. Było tu więcej
roślin, niż się spodziewałam. I mnóstwo kryjówek.
Na takim terenie ranczerzy często wypasali owce i lubiły tu grasować wilki.
Nigdy tu nie byłam, ale rozpoznałam miejsce. Nie musiał mówić, gdzie jesteśmy.
Zatrzymał samochód, wyłączył silnik i zapatrzył się w krajobraz. Ściskał kierownicę jak koło
ratunkowe.
- Czy to się tutaj stało? - spytałam.
- Tam, za tym wzniesieniem. Cormac wjechał jeepem na jakąś polanę. Nie bardzo ją
rozpoznaję w świetle dziennym.
Nie miałam pojęcia, co sobie myślał i dlaczego chciał tu przyjechać. Może zamierzał
zatoczyć pełne koło, by zamknąć tę historię. Albo coś w tym stylu. Psychologia dla mas.
- Wysiądziemy? - zaproponowałam.
- Nie - odparł, powoli kręcąc głową. - Chciałem to tylko zobaczyć. Sprawdzić, czy mogę
patrzeć na to miejsce.
- I nie zacząć świrować?
- Tak, coś w tym rodzaju. Byłem ciekaw, czy będzie tutaj coś więcej. Czy to poczuję.
- I czujesz? Zacisnął wargi.
- Chyba po prostu chcę jechać do domu. - Przekręcił kluczyk i wrzucił bieg.
- Ja nigdy nie wróciłam do miejsca, w którym to mnie spotkało - powiedziałam w
drodze powrotnej do miasta. -Po prostu nigdy nie widziałam w tym sensu.
- To dlatego, że poszłaś naprzód.
- Czy ja wiem? To chyba zależy od tego, co się nazwie pójściem naprzód. Czasami mam
wrażenie, że biegam w kółko.
- Chcesz tam wrócić? Pojadę z tobą, jeśli chcesz zobaczyć to miejsce.
Zastanowiłam się nad tym. Odtwarzałam tę scenę w głowie setki, tysiące razy od tamtej
nocy.
Zrozumiałam, że nie chcę zobaczyć tego miejsca, i to nie dlatego, że go unikam, czy
dlatego, że się boję.
Ben miał rację. Od tamtej nocy zaszłam bardzo daleko.
- Nie, nie trzeba.
Przed wyruszeniem z powrotem do Kolorado zjedliśmy lunch w miejscowym barze.
Mieliśmy jechać konwojem, dwoma samochodami. Trochę się martwiłam, że Ben może
skorzystać z okazji i przejechać przez barierkę nad urwiskiem albo wjechać w auto z
naprzeciwka; może ciągle żałował, że Cormac go nie zastrzelił.
Ale wyglądało na to, że czuje się w porządku. Był zdo-łowany, ale nie pokonany. W
ciągu ostatniego tygodnia w jego oczach znów pojawiło się trochę życia. Nawet jeśli
wyjeżdżaliśmy z Nowego Meksyku z opowiastkami, bez twardych dowodów. Z zeznaniami,
ale bez świadków. Nie mieliśmy nic, co uchroniłoby Cormaca przed rozprawą.
Ben siedział oklapnięty po swojej stronie boksu, opierając się o stół. Głowę wsparł na
dłoni.
- Wszyscy, których zastrzelił... wszystko, co zastrzelił... zasłużyło na taki los. Muszę w to
wierzyć. I muszę przekonać do tego sąd.
Gdybyśmy mieli przychylnego sędziego, trochę mniej zaciętego prokuratora i chociaż
jednego świadka z Shiprock, który chciałby zeznawać, to pewnie byłoby po sprawie.
Lawrence nazwał nas szczęściarzami i może nimi byliśmy, ale nie do końca.
Ostatecznie wszystko sprowadzało się do jednego: Cormac zastrzelił ranną kobietę na
oczach miejscowego szeryfa i nic, co mieliśmy do powiedzenia, nie mogło tego zmienić. A
na moją opinię o Cormacu z pewnością wpłynął fakt, że kiedy się poznaliśmy, przyszedł
mnie zabić.
- Ben, Cormac nie jest czysty. Oboje to wiemy.
- Przez pół życia opiekowaliśmy się sobą nawzajem. Coś takiego pewnie zaślepia
człowieka. Wiem, że zabijał ludzi. Rzecz w tym, że jeśli wrzuci się ciało do szybu kopalni
wystarczająco daleko od przodka, to nikt go nigdy nie znajdzie. I nikt nie szukał ludzi,
których zabił.
Lawrence powiedział to samo o ciałach na pustyni. Każde miejsce ma swoją czarną
dziurę, w której ludzie znikają, by już nigdy się nie odnaleźć. To czyniło ze świata mroczne
i nieprzyjazne miejsce.
- Tak samo wataha załatwiała te sprawy - zauważyłam. - T.J. wylądował w jakimś
kopalnianym szybie. Rozwala mnie to.
- Mnie też. - Patrzył w przestrzeń, pewnie przeglądając w myślach wszystko, co wiedział,
o czym rozmawialiśmy, każdy fakt i skrawek dowodu, szukając czegoś, co przegapił. Chciał,
żeby ten jeden fragment wskoczył na miejsce i wszystko poukładał. Przyniesiono
rachunek; wzięłam go, bo Ben zdawał się niczego nie zauważać. Właśnie miałam zapłacić,
kiedy nagle, ni z tego, ni z owego, powiedział:
- Powinienem to rzucić.
- Co rzucić?
- Adwokaturę. To zbyt skomplikowane. Powinienem być ranczerem jak mój ojciec.
Krowy i preria.
- To by cię uszczęśliwiło?
- Nie mam pojęcia.
- Nie rezygnuj. Będzie lepiej.
Na jego twarz powoli wypłynął uśmiech.
- Nie zrezygnuję, jeśli ty nie zrezygnujesz.
- Z czego? - Teraz tylko udawałam idiotkę.
- Ze swojej audycji.
Nie zrezygnowałam. Po prostu zrobiłam sobie przerwę. Dlaczego ludzie tego nie
rozumieli? Bo moje zachowanie wyglądało na rezygnację. Jeśli nie czyniłam planów, żeby
wrócić, to oznaczało, że odeszłam.
- A dlaczego nie? - spytałam z czystej przekory - Mają teraz Ariel, Kapłankę Nocy. Ona
da sobie radę.
- Jest miejsce dla was obu. Uwielbiasz swój program, Kitty. Jesteś w tym dobra.
Teraz oboje opieraliśmy się o stół; byliśmy w zasięgu swoich rąk, niemal dotykając się
stopami pod blatem. Ta bliskość wyczyniała ze mną dziwne rzeczy. Budziła przyjemne
ciepełko w moich wnętrznościach. Wywoływała idiotyczny uśmiech na mojej twarzy.
Coraz trudniej mi było wyobrazić sobie, że mogłabym nie mieć Bena u boku.
Przygryzłam wargę, myśląc przez chwilę. Uśmiechnęłam się promiennie i
zaryzykowałam:
- Lepiej uważaj. Jak będziesz mi ciągle mówił takie miłe rzeczy, to jeszcze się w tobie
zakocham.
Nie zawahał się ani sekundy:
- Jesteś śliczna, mądra, zabawna, świetna w łóżku... Kopnęłam go pod stołem...
delikatnie.
- Pochlebca.
- Zrobię wszystko, bylebyś była przy mnie, kiedy zacznę tracić kontrolę.
Dotknęłam jego dłoni, tej leżącej płasko na stole. Oplotłam ją palcami. Odpowiedział
uciskiem, niemal desperackim. Wciąż był przerażony. Coraz lepiej to ukrywał, był teraz
znacznie bardziej opanowany. Ale wciąż się bał, przynajmniej odrobinę.
- Oczywiście że pójdę. Jesteśmy watahą.
Skinął głową, podniósł moją dłoń i przyciągnął do ust. Pocałował palce. Potem bez
słowa wziął czek, wysunął się z boksu i poszedł do kontuaru, żeby zapłacić.
Zdezorientowana poszłam za nim.
Następnego dnia, w Walsenburgu, Espinoza spóźnił się na spotkanie. To było ostatnie
zebranie przed rozprawą. Ostatnia szansa na przekonanie go, żeby wycofał zarzuty
przeciw Cormacowi. Ben się ogolił, ostrzygł i wyglądał tak szykownie, jak nigdy. Tym
razem miał na sobie swój najlepszy garnitur. Nawet ja włożyłam eleganckie spodnie i
bluzkę i wysoko spięłam włosy. Chodził w tę i z powrotem wzdłuż ściany z oknem w sali
konferencyjnej w budynku sądu. Powoli, równymi krokami. To nie było wściekłe,
desperackie dreptanie wilka, tylko nerwy. Trzymał długopis i stukał nim o drugą dłoń.
Zerkał w okno, kiedy je mijał.
Siedziałam na krześle pod ścianą i obserwowałam go. Był przystojnym, kompetentnym,
inteligentnym, zdeterminowanym człowiekiem. Ale to wszystko nie wystarczało, żeby
pomóc Cormacowi.
Drzwi otworzyły się i młody prokurator wpadł do środka jak generał w czasie wojny.
- Panie O’Farrell, przepraszam, że musiał pan czekać. - Spojrzał na mnie pytająco.
Ben doskonale ogarniał sytuację.
- Nic nie szkodzi. To jest Kitty Norville, pomaga mi przy sprawie.
Espinoza skinął głową; jego uśmiech przypominał raczej grymas.
- Niesławna i nieranna Kitty Norville.
- Szybko goją mi się rany.
- Najwyraźniej bardzo szybko.
- Fakt.
- Tym gorzej dla pana Bennetta. Gdyby pani wylądowała w szpitalu, być może miałby
szanse.
Co za ohydny, bezczelny, arogancki, zasrany...
- Takie uwagi są doprawdy nie na miejscu - powiedział Ben niczym wcielenie
spokojnego profesjonalizmu.
- Oczywiście. Przepraszam, pani Norville. Mój uśmiech był pełen sztuczności.
- Jeśli pan pozwoli, chciałbym przejść do rzeczy - za- j sugerował Ben, wręczając
Espinozie raport.
Ben wyjaśnił szczegóły dokumentu, przekładając na formalny, prawniczy język
wszystko, czego dowiedzieliśmy się w Shiprock. Jakimś cudem między wtedy i teraz,
między naszą nocą na pustyni i powrotem, udało mu się skompilować nasze przygody w
opowieść, która brzmiała sucho, wiarygodnie i nawet logicznie. Powiedział, że według
miejscowej policji Miriam miała na koncie akty przemocy, jej młodsza siostra Louise
wierzyła, że ofiara zabiła ich starszą siostrę Joan, jej dziadek, Lawrence, groził nam -
mówiąc I krótko, historia rodziny i charakter Miriam sugerują, iż była zdolna do przemocy
i morderstwa, i całkiem rozsądnie i jest zakładać, że jej motywy i zamiary - wobec mnie i
pozostałych świadków zdarzenia - były jak najgorsze. Cormac natomiast nie miał innego
wyjścia, jak ją powstrzymać.
Espinoza zdawał się nad tym wszystkim zastanawiać. Przestudiował raport, stukając
długopisem w podbródek, i z powagą kiwał głową. W końcu powiedział:
- A co z faktem, że nie miała przy sobie żadnej broni prócz własnych rąk? Czy naga
kobieta w wilczej skórze naprawdę jest taka groźna?
Tutaj scenariusz Bena rozłaził się w szwach. Nie mieliśmy dowodów na to, że nie była
tylko nagą kobietą w wilczej skórze.
- Ma pan cztery podpisane zeznania świadków - odparł Ben - którzy zaklinają się, że
Miriam z pewnością kogoś by zabiła. Kolejne dwa zeznania z Shiprock. Wszyscy ci ludzie
twierdzą, że była kimś więcej niż kobietą w kostiumie wilka.
- Cztery osoby, których percepcję wypadków wypaczył strach i ciemność. To sprawia, że
ich zeznania stają się trochę niewiarygodne.
Zrozumiałam, że testują się nawzajem. Ćwiczą argumenty, których użyją przeciwko
sobie w sądzie. To był sparing, podczas którego chcieli sprawdzić, czy naprawdę mają
szansę pobić tego drugiego. Espinoza postukał w kartki.
- To są pogłoski. Nie ma pan nic.
- Mam wystarczająco dużo, żeby obudzić uzasadnione wątpliwości przysięgłych. Nigdy
nie dostanie pan orzeczenia morderstwa pierwszego stopnia.
- Żadna z tych informacji nie jest zweryfikowana. Zaapeluję o odrzucenie pana
dowodów. Jak powiedziałem, nie ma pan nic i dostanę wyrok skazujący. Użycie przez
pańskiego klienta nadmiernej siły niweczy wszelką prawną ochronę, jaką mógłby mieć.
Ben odwrócił się i założył ręce na piersi. Było już po dyskusji. Czekałam na warknięcie,
charkot, jakiś znak, że wilk się przebija na powierzchnię. Miał lekko przygarbione barki,
jakby się jeżył. I tyle. - Panie O’Farrell, wiem, że to niewiele warte, ale panu wierzę -
powiedział Espinoza współczującym tonem. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to
fałszywa sympatia; przygotowywał się do targów, próbując zmiękczyć Bena. - Wierzę w to.
W tę historię o zwierzołaku, we wszystko. Wychowałem się w tamtych okolicach,
widziałem rzeczy, które wydają się niewiarygodne w świetle dnia. Ale wie pan, jak to jest
w sądzie. Żaden sędzia nie pozwoli panu stanąć przed sobą i powiedzieć, że ona była
zwierzołakiem, a tylko w ten sposób mógłby pan usprawiedliwić to, co zrobił pan
Bennett.
Ben odwrócił się do niego.
- Skoro pan wierzy, sprawa nie musi trafić na salę sądową. Sędzia nie musi się tym
zajmować. Niech pan wycofa zarzuty. Zna pan prawdę, wie pan, że jego czyn był
usprawiedliwiony. Niech pan wycofa zarzuty.
Espinoza już kręcił głową. Strach ścisnął mi żołądek.
- Szeryf Marks obstaje przy swoim zeznaniu. Jeśli ja nie będę oskarżał, znajdzie kogoś,
kto to zrobi.
- Marks groził mojemu klientowi - kontratakował Ben. - Jest nieobiektywnym
świadkiem.
- O tym decyduje sędzia - odparł Espinoza, nie pozostawiając nam wątpliwości, jakiej
decyzji się spodziewa. - Jeśli świadkowie z obu stron zostaną zdyskredytowani,
pozostanie raport koronera. – Z którego wynikało, że Cormac postrzelił kobietę w plecy, a
potem dobił ją, i kiedy już umierała.
- Więc chyba jest po sprawie - podsumował krótko Ben.
- Nie. - Espinoza wyciągnął jakąś kartkę i podał ją przez stół. Ben zaczął czytać,
jednocześnie słuchając wyjaśnień prokuratora. - Mogę zaproponować ugodę. Propozycja
jest bardzo wspaniałomyślna i myślę, że w tych okolicznościach stanowi dla nas obu
najlepsze wyjście.
Espinozie się nie spieszyło. Usiadł wygodniej i dał Benowi mnóstwo czasu na
zapoznanie się z dokumentem. Ben przeczytał go chyba z dziesięć razy. Słyszałam
brzęczenie elektrycznego zegara na ścianie.
- Jakieś pytania? - spytał w końcu prokurator. Ben odłożył kartkę.
- Ma pan rację. Propozycja jest wspaniałomyślna. Muszę ją omówić z moim klientem.
- Oczywiście. Do zobaczenia, panie O’Farrell, pani Norville. - Zebrał swoje rzeczy i
wyszedł.
Odczekałam jeszcze minutę. Ben się nie ruszył.
- Ben? Wszystko dobrze?
Postukał dłonią w blat, po czym przycisnął do niego pięść. Jakby chciał wbić kostki
palców w drewno.
- Próbuję zrozumieć, gdzie popełniłem błąd. Ciągle próbuję to zrozumieć.
Według mnie nie popełnił żadnego błędu. Czasami człowiek robi wszystko jak należy, a
i tak przegrywa.
Poszliśmy do aresztu odwiedzić Cormaca.
Wszyscy troje siedzieliśmy w małym pokoju bez okien, na twardych plastikowych
krzesłach, wokół twardego plastikowego stołu, tonącym w świetle jarzeniówek,
przesyconym zapachem starej kawy i zmęczonych ciał. Ben miał otwartą aktówkę, papiery
leżały porozkładane przed nami - wszystko, co znaleźliśmy w Nowym Meksyku, i to, co
przedłożył nam Espinoza. Cormac przeczytał każdy dokument.
- Prokurator złagodzi zarzut do zwykłego zabójstwa w zamian za przyznanie się do
winy. Dwa do sześciu lat, maksymalnie. Inaczej pozostanie zarzut morderstwa pierwszego
stopnia i odbędzie się proces.
Dożywocie, jeśli uznają cię za winnego. - Ben wyjaśnił wszystko i zakończył, rozkładając
dłonie na stole, jakby dołączał siebie jako kolejny dowód.
Cisza przeciągała się w nieskończoność. Nikt na nikogo nie patrzył. Gapiliśmy się na
kartki, ale wszystkie mówiły to samo.
W końcu odezwał się Cormac.
- Pójdziemy na ugodę.
Ben natychmiast się sprzeciwił.
- Nie, musimy walczyć. Ława przysięgłych przyjmie nasz punkt widzenia. Nie zrobiłeś
niczego złego.
Uratowałeś wszystkich, którzy tam byli. Nie pozwolimy im, żeby cię skazali.
Cormac wziął głęboki oddech i pokręcił głową.
- Espinoza ma rację. Wszyscy wiemy, jak sprawa będzie przebiegała w sądzie. Może i
wszyscy chętnie siedzą i gawędzą o zwierzołakach i całej reszcie, ale to nie pomoże na sali
sądowej. Prawo jeszcze do tego nie dorosło.
- Zmusimy je, żeby dorosło. Sami ustanowimy precedens...
Cormac wciąż kręcił głową.
- Moja przeszłość wreszcie mnie dopadła. Wiedzieliśmy, że to nastąpi wcześniej czy
później. W ten sposób wsadzą mnie na parę lat, a potem wyjdę i będę czysty, jakoś sobie
poradzę. Jeśli ten gość przypnie mi łatkę mordercy, będę siedział dziesiątki lat. Zbyt
często ryzykowałem. Wiele razy stawiałem wszystko na jedną kartę i nie mogę myśleć, że
tym razem wygram. Trzeba ograniczyć straty.
- Zastanów się nad tym, to jest wyrok za ciężkie przestępstwo w twojej kartotece. Nie...
- Poradzę sobie, Ben.
- Nie pozwolę ci.
- To mój wybór. Zwolnię cię i sam pójdę na ugodę.
Ben pochylił głowę; siedział niemal zgięty wpół. Dłonie zacisnął w pięści. Gniew prawie
wywołał wilka na powierzchnię. Spodziewałam się, że z jego palców wyrosną pazury. Nie
wiedziałam, co zrobimy, jeśli Ben się tutaj przeobrazi. Jak to wyjaśnimy glinom. Jak nad
nim zapanujemy.
Ben wyprostował się i wypuścił powietrze, które wstrzymywał.
- Nie myśl, że musisz odbyć jakąś pokutę za to, co mnie spotkało.
- Tu nie chodzi o ciebie. Gdybym nie oddał ostatniego strzału... - Pokręcił głową. - Po
prostu pasuję po złym rozdaniu. Odpuść.
- Czuję, że cię zawiodłem.
- Zrobiłeś, co w twojej mocy. Obaj zrobiliśmy.
Ben pozbierał papiery i upchnął je do teczki, nie przejmując się, czy się pomną albo
podrą. Nie wiedziałam, co zrobić lub powiedzieć; kipiałam wewnętrznie, pragnąc znaleźć
słowa, które by nas zjednoczyły, które by wszystko uprościły. Marzenia ściętej głowy.
- Rozprawa jest za godzinę - odezwał się Ben. - Przyznasz się do winy. Sędzia jeszcze raz
rozpatrzy sprawę i ogłosi wyrok. Mamy słowo Espinozy, maksymalnie sześć lat. Jeśli
spróbują jakichś sztuczek, złożymy skargę i przeniesiemy się pod inną jurysdykcję. Przyjdą
po ciebie za kilka minut. Jest coś jeszcze?
O czymś zapomniałem? Czegoś potrzebujesz? - Patrzył na kuzyna z błaganiem w oczach.
Chciał zrobić znacznie więcej.
- Dzięki, Ben. Za wszystko.
- Niczego nie zrobiłem. Cormac wzruszył ramionami.
- Owszem, zrobiłeś. Mogę porozmawiać z Kitty przez chwilkę? Zanim wrócą ci debile.
- Tak. Jasne. - Ben pozbierał rzeczy, nie podnosząc wzroku, posłał mi krótkie spojrzenie
i ruszył do drzwi. Zostaliśmy we dwoje; Cormac siedział przy stole w swoim
pomarańczowym wdzianku, z założonymi rękami, marszcząc czoło. Wyraz jego twarzy się
nie zmienił. Wciąż wydawał się pozbawiony emocji i zdeterminowany. Choć czemu miała
teraz służyć ta poza, nie potrafiłam zgadnąć.
Objęłam kolana, opierając pięty na brzegu krzesła i starałam się nie rozpłakać. Nie
udało mi się.
- Co się stało? - spytał Cormac. Pytanie zabrzmiało dziwnie w jego ustach. Czy to nie
było oczywiste?
Przyznawał się jednak w ten sposób do emocji. Zauważył. Obserwował mnie na tyle
uważnie, by zauważyć, i ten fakt jakoś mnie ucieszył.
I co z tego.
- To nie fair - powiedziałam. - Nie zasługujesz na to. Uśmiechnął się.
- Może nie zasłużyłem na to tym razem. Ale nie jestem bohaterem. Przecież wiesz.
- Nie wyobrażam sobie, jak to będzie, nie móc wezwać cię na pomoc. - Otarłam łzy
wnętrzem dłoni. - Cormac, gdyby wszystko wyszło chociaż trochę inaczej, gdyby między
nami jakoś się ułożyło...
Ale nie byłam w stanie nawet o tym myśleć, więc nie dokończyłam zdania.
- Zaopiekujesz się Benem? - poprosił. - Pilnuj, żeby nie pakował się w kłopoty.
Pospiesznie skinęłam głową. Oczywiście że będę się nim opiekować. Cormac powoli
odsunął krzesło i wstał. Również się podniosłam, niezgrabnie rozplątując nogi. Nie
mieliśmy wiele czasu. W każdej sekundzie gliniarze mogli otworzyć drzwi i go zabrać.
Patrzyliśmy na siebie, zwróceni ku sobie. Nie odezwaliśmy się słowem. Ujął moją twarz
w dłonie i pocałował mnie w czoło, przeciągając tę chwilę. Kiedy odetchnęłam,
zrozumiałam. Zapach moich włosów.
Coś, co będzie mógł pamiętać.
Nie potrafiłam powstrzymać łez. Chciałam go objąć i do niego przylgnąć. Pragnęłam
trzymać Cormaca dość mocno, żeby go uratować.
Lekko musnął moje policzki kciukami, ocierając łzy, i odwrócił się w chwili, kiedy
otworzyły się drzwi i weszli zastępcy szeryfa z kajdankami.
Ben i ja czekaliśmy w korytarzu, ramię przy ramieniu, patrząc, jak odprowadzają
Cormaca za róg, aż zniknął nam z oczu. Łowca nie obejrzał się. Wzięłam Bena pod ramię,
a on uścisnął mi dłoń.
Straciliśmy członka watahy.
Epilog
Musiałam przyznać, że pojawienie się znowu w radiowym studiu było jak powrót do
domu albo spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem. Myślałam, że będę
przerażona. Spodziewałam się, że w momencie, kiedy zapali się napis „Na żywo",
sparaliżuje mnie strach. Odkryłam jednak, że nie mogę się tego doczekać. Miałam tyle do
opowiedzenia.
Program nadawaliśmy z Pueblo, tak daleko na północ, jak odważyłam się pojechać.
Spakowałam swoje manatki w Clay i opuściłam chatę na zawsze. Nadeszła pora, by wrócić
do cywilizacji. Miałam mnóstwo roboty do nadgonienia. Nawet Thoreau nie siedział nad
stawem Walden w nieskończoność.
Trzymałam słuchawkę przy uchu, ale przestałam zwracać uwagę na głos na linii. Byłam
zbyt zajęta cieszeniem się tym ciemnawym studiem, kontemplowaniem atmosfery,
widoków i zapachów, dźwięków jazzu puszczanego właśnie w programie muzycznym.
- ...nie przyjmuj tym razem zbyt wielu rozmów, daj sobie czas na odzyskanie wprawy. -
Matt, pierwszy dźwiękowiec audycji z Denver, mówił do mnie przez telefon. Zagrzewał
mnie do walki czy coś w tym stylu.
- Tak, okej - odpowiedziałam z roztargnieniem.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Tak. - Nie zabrzmiało to przekonująco. Matt westchnął teatralnie.
- Mówiłem, że nie powinnaś przyjmować zbyt wielu f telefonów, żeby cię nie
przytłoczyły. Powinnaś poświęcić większość czasu na swój wywiad.
Na dzisiejszy wieczór zaplanowałam telefoniczny wywiad z doktor Elizabeth
Shumacher, nową szefową Centrum Biologii Paranaturalnej, które podlegało teraz
Krajowemu Instytutowi Alergologii i Chorób Zakaźnych. Bardzo mi się spodobała: była
inteligentna, elokwentna i znacznie bardziej rozmowna niż poprzedni dyrektor Centrum.
W przyszłym tygodniu miało być jeszcze lepiej: namówiłam Tony'ego i Alice, żeby zdali
relację z wydarzeń w Clay. Mieli wyjawić, gdzie każde z nich nauczyło się uprawianego
przez siebie rodzaju magii, a ja miałam opowiedzieć własne historie o duchach.
Nie znalazłam jeszcze nikogo, kto zechciałby mówić na antenie o zwierzołakach.
Zamierzałam po prostu pleść na ten temat, ile wlezie, w nadziei, że ktoś zadzwoni z jakąś
dobrą opowieścią.
Tak, Nocna Godzina wróciła, jak za starych dobrych czasów.
A Matt ciągle gadał. Powinnam chyba częściej zabierać głos.
Przerwałam mu.
- A może przyjmę wiele rozmów i pozwolę, żeby doktor Shumacher sobie z nimi
radziła? Ja będę tylko sędziować.
Umilkł na sekundę, po czym odpowiedział:
- Nie wiem, czy to taki dobry pomysł.
- Przestań się martwić, Matt. Poradzę sobie. Wiesz, że jak zrobi się naprawdę źle,
zawsze mogę puścić dżingiel stacji.
- Ja się po prostu boję, że któregoś pięknego dnia puścisz dżingiel i więcej nie wrócisz.
- Daj spokój, zawsze wracam.
- No dobra, skoro jesteś gotowa, to oddaję cię w ręce lokalnej ekipy.
- Damy radę.
W tej chwili do studia wszedł Ben. Uśmiechnęłam się do niego promiennie i
pomachałam mu.
Odpowiedział mi zmęczonym uśmiechem i usiadł na krześle pod ścianą.
- Mogę zostać na linii i ci pomóc, jeśli uważasz...
- Matt, poradzimy sobie. Jeśli będziemy cię potrzebować, zadzwonimy.
- Okej. Skoro jesteś pewna.
- Jestem pewna. Dziękuję, Matt.
- Pogadamy później. Rozłączyliśmy się i zajęłam się Benem.
Właśnie wrócił z Cańon City, gdzie odwiedzał Cormaca, który przez najbliższe cztery
lata miał rezydować w Stanowym Zakładzie Karnym Kolorado. Na samą myśl o tym
ściskało mnie w żołądku. Ale mogło być znacznie gorzej, powtarzaliśmy to sobie do
upadłego. Mogło być gorzej. W ten sposób wyjdzie ani się obejrzymy. Niedługo znów go
zobaczymy.
Musiałam się tylko pilnować, żeby do tej chwili nie pakować się w kłopoty.
Ben wyglądał na wykończonego. Jego włosy były posklejane w strąki, co oznaczało, że
czochrał je godzinami. Nerwowy nawyk. Potem zauważyłam, że ma pod pachą gruby plik
kartek spiętych gumką.
Był to rękopis książki. Mojej książki.
Skończyłam ją. I dałam mu do czytania. Teraz nie byłam pewna, czy chcę z nim
rozmawiać. Nie chciałam wiedzieć.
Owszem, chciałam.
- No więc?
- No więc, radzi sobie całkiem nieźle. Mówi, że żarcie śmierdzi, ale czego się można
spodziewać?
Podobno nadrabia zaległości w czytaniu. - I rzeczywiście, Cormac, drań jeden, poprosił
mnie o listę lektur, bo wiecznie narzekałam, że nikt już nie czyta książek. - Zastanawiam
się, czy ta przerwa nie zrobi mu dobrze. Gadam bez sensu, co?
Zrobiło mi się głupio, że tak naprawdę pytałam o książkę. Uśmiechnęłam się do niego
ze zrozumieniem.
- Nie, wcale nie. Chcesz, żeby znalazł sobie coś innego w życiu, żeby zarzucił polowania.
- Wszystko w pewnym sensie wygląda na znak, że powinien to zrobić, nie sądzisz?
- A co by mógł robić, jeśli nie będzie polował?
- Nie wiem. Wychował się na ranczu, jak ja. Jego ojciec miał sklep ze sprzętem
myśliwskim, prowadził łowieckie wyprawy, takie tam. Cormac pracował z nim. Tak, chyba
rzeczywiście myślę, że jeśli spędzi trochę czasu bez strzelby w ręce, może wpadnie na
pomysł, że mógłby się przekwalifikować.
Byłam rozdarta; z jednej strony chciałam przyznać mu rację, a z drugiej wyśmiać ten
pomysł jako totalną bzdurę. Chciałam tylko, żeby Cormac wyszedł. Chciałam, żeby był.
Nawet mając przy sobie Bena, nawet po tym wszystkim, co się stało i co stworzyło tę więź
między nami, w głębi duszy wciąż zadawałam sobie pytanie: co by było gdyby. Gdyby
Cormac nie uciekł, gdyby między nami zaiskrzyło...
- Już za nim tęsknię - przyznał Ben. - Dzwoni mój telefon, a ja ciągle mam nadzieję, że
zobaczę na wyświetlaczu jego numer. Chociaż wiem, że to niemożliwe.
- Tak. Wiesz, co powiedział na końcu naszego ostatniego spotkania w Walsenburgu? -
Ben uniósł pytająco brew. - Poprosił mnie, żebym się tobą opiekowała. Żebym cię
chroniła przed kłopotami.
- Doprawdy? - odparł Ben z uśmiechem. - Mnie polecił to samo w stosunku do ciebie.
Być może się zarumieniłam. Odwróciłam oczy. To wyglądało, jakby Cormac przydzielił
nam misję, żebyśmy o nim nie myśleli.
- Czyżby miał aż tak mało wiary, że sami potrafimy się o siebie zatroszczyć? - spytałam.
- A dziwisz mu się? Nie, bynajmniej.
- Będzie taki sam, jak już wyjdzie?
- Nie wiem. Spotykały go już gorsze rzeczy. Ale kto wie? Czy ja jestem taki sam? Ty
jesteś taka sama? Czasem się zastanawiam, jaka byłaś przed likantropią i czy w ogóle
byśmy na siebie spojrzeli. Podejrzewam, że on częściowo będzie taki sam, częściowo inny.
Po prostu musimy poczekać i przekonać się, co zostanie po staremu, a co nie.
Skojarzyło mi się to ze ściąganiem opatrunków po operacji, w nadziei, że się udała. W
nadziei, że nie jest gorzej. To była rzecz, nad którą nie miałam kontroli.
- A jak ty sobie radziłeś? - Chodziło mi o to, jak radził sobie jego wilk.
- Trzymałem się w kupie. Ale nie cierpię smrodu tego miejsca.
No pewnie. Nawet nie chciałam myśleć, jak zalatuje więzienie.
- Dobrze. A co myślisz o tym? - Wskazałam rękopis na jego kolanach.
Przekartkował w zamyśleniu górną połowę stron, nie ściągając gumki. Rzucił kilka
zdawkowych uwag, które mogły oznaczać i pozytywną, i negatywną opinię. Mój niepokój
wzrósł. Jeśli moje pisanie było do bani, to nie wiedziałam, czy zdołam zacząć od początku.
- Muszę przyznać, że najbardziej podoba mi się rozdział pod tytułem Dziesięć sposobów
na pokonanie kretynizmu z kompleksem macho. - Nie potrafiłam stwierdzić, czy żartuje, czy
też nie. A jeśli tak, to czy żartuje ze mnie.
Poczułam się jak ośmiolatka błagająca o pochwałę.
- Ale co myślisz o całości? Podobała ci się? Nadaje się do czegoś? Powinnam dać sobie z
tym spokój i zostać księgową?
Roześmiał się i pokręcił głową. W końcu porzucił żartobliwą pozę.
- Jest dobra. Nie tego się spodziewałem... ale jest dobra. Myślę, że będzie się
sprzedawać jak świeże bułki.
Również myślałam, że ta książka będzie inna. Wydawca prosił mnie o wspomnienia, o
opis moich doświadczeń z przeszłości. Rozpisałam się raczej o teraźniejszości, a także
trochę o przyszłości.
- Dzięki... znaczy, dzięki, że ją przeczytałeś. Naprawdę potrzebowałam, żebyś ją
przeczytał, jako że ty i Cormac też się w niej znaleźliście, przynajmniej po trosze.
- Tak, właśnie tego się nie spodziewałem. Ale aluzje są subtelne. Nie użyłaś naszych
nazwisk, ale wszystko tu jest. Nie wiem, jakim cudem udało ci się wydobyć jakieś
przesłanie, jakiś optymizm z tego całego pasztetu.
- Nie wiesz, że jestem idealistką?
- Boże, zlituj się nad nami.
Producentka, młoda kobieta z nocnej obsady stacji, zajrzała przez drzwi i powiedziała:
- Kitty, masz minutę. Mamy na linii doktor Shumacher.
- Dzięki - rzuciłam; producentka zniknęła. Zwróciłam się do Bena. - Zostaniesz i
posłuchasz?
- Jasne, jeśli nie masz nic przeciwko.
Nie miałam. Cieszyłam się, że jest przy mnie. Znalazłam słuchawki, poprawiłam
mikrofon, sprawdziłam monitor, przygotowałam sobie ściągawkę. Nie zamierzam
posłuchać Matta; chciałam przyjąć tyle rozmów, na ile będę miała ochotę. Bo jak przyszło
co do czego, okazało się, że wszyscy mieli rację: uwielbiałam to. I tęskniłam za tym.
Zapalił się napis „Na żywo", włączono przewodni motyw: gitarowe akordy
rozpoczynające Bad Moon Rising Creedence Clearwater Revival. Zabrzmiały jak chóry
anielskie. I znowu byłam tylko ja i mikrofon.
Znów razem. I zaczynamy...
- Dobry wieczór każdemu z osobna i wszystkim razem. Jestem Kitty Norville i mam dla
was nowy odcinek Nocnej Godziny, audycji, która nie boi się ciemności ani stworzeń,
które w niej żyją...
***
Notes
[
Henry David Thoreau, Walden, czyli życie w lesie. Thoreau opisuje w książce 2 lata, 2 miesiące i 2 dni, jakie spędził
nad stawem Walden w zupełnej dziczy. Książka stała się sztandarowym manifestem krytyków cywilizacji i postępu
(przyp. tłum.)
[
Kultowy horror w reżyserii Sama Raimiego, opowiadający o nastolatkach, którzy podczas weekendu w leśnej
chacie budzą mordercze demony (przyp. tłum.)
[
Z języka Nawahów, dosłownie „w tym chodzi na czworakach"; ludowa nazwa czarownika zwanego po angielsku
skinwalker, czyli chodzący w skórze". Tłumaczka na potrzeby przekładu użyła spolszczonego „zwierzolak", co nie
jest do końca poprawną nazwą, jednak w języku polskim nie występuje precyzyjny odpowiednik słowa skinwalker
(przyp. tłum.)
[
Indianie Nawaho, jak również inne plemiona południowego zachodu USA, praktykują sztukę sypania obrazów z
piasku; mają one znaczenie rytualne, symboliczne, są uważane za żywe istoty, które należy traktować z
największym szacunkiem(przyp. tłum.)