David Ferring Konrad 02 Zrodzony z cienia

background image

David Ferring

Zrodzony z cienia

Część druga trylogii

Konrad

background image

* * *

Konrad zostaje zakuty w zbroję Chaosu. Demoniczny artefakt zmienia go powoli

w potwora, podobnego do tych, z którymi przyszło mu walczyć. Jedyną nadzieją na
ocalenia wydają się być krasnoludy i ich pradawna sztuka…

* * *

background image

Spis treści

Rozdział pierwszy ............................................................................................ 4

Rozdział drugi ............................................................................................... 18

Rozdział trzeci ............................................................................................... 28

Rozdział czwarty ........................................................................................... 40

Rozdział piąty ................................................................................................ 52

Rozdział szósty .............................................................................................. 67

Rozdział siódmy ............................................................................................ 79

Rozdział ósmy ............................................................................................... 91

Rozdział dziewiąty ......................................................................................... 96

Rozdział dziesiąty ........................................................................................ 115

Rozdział jedenasty ....................................................................................... 129

Rozdział dwunasty ....................................................................................... 141

Rozdział trzynasty ....................................................................................... 155

Rozdział czternasty ...................................................................................... 168

Rozdział piętnasty ....................................................................................... 182

background image

Rozdział pierwszy

Sigmar stał, niczym samotna skała, pośród zielonego morza goblinich łbów.

Wywijał ogromnym bojowym młotem. Każdy cios rozgniatał na krwawą miazgę kolejną
głowę. Ale gobliny wciąż nadchodziły - tylko po to, by paść ofiarą świętego oręża
krasnoludów.

Krasnoludy nazwały ten legendarny młot Ghalmarazem - Rozbijaczem Czaszek.

Tamtego dnia w pełni dowiódł prawdziwości swego imienia. Raz za razem opadał w dół
- przy każdym uderzeniu ginął kolejny z obrzydliwych wrogów.

Przeznaczenie chciało, aby dzień ten okazał się punktem zwrotnym historii,

dniem, w którym Sigmar, wódz Unberogenów, przywódca ośmiu zjednoczonych ludzkich
plemion, stanie się znany jako Młot na Gobliny - Sigmar Młotodzierżca. W dniu tym
położono podwaliny pod mury Imperium. Był to też dzień, w którym gobliny, orki i
wszyscy ich bezbożni sojusznicy zostali wypędzeni ze znanego świata.

Gobliny były odwiecznymi wrogami krasnoludów. Rasy te długo i zaciekle

walczyły o panowanie nad ziemiami położonymi między Morzem Szponów a Górami
Krańca Świata. Wydawało się, że gobliny, dzięki liczebnej przewadze, zatriumfują. Po
wiekach walk krasnoludy zostały zepchnięte do swojej górskiej ojczyzny. Wycofywały się
przez Przełęcz Czarnego Ognia - odwrót miało osłaniać kilkuset walecznych ochotników.
Wydawało się, że ta decyzja jest ostatnią nadzieją narodu krasnoludów, choć tylna straż
żadnej nadziei na ocalenie mieć nie mogła. Przeznaczeniem ariergardy było umrzeć,
składając życie w ofierze dla ratowania reszty ludu.

Ale armie goblinów nie zmiażdżyły stawiających im czoło bohaterów - zamiast

tego same zostały unicestwione. Zablokowane pomiędzy krasnoludami a ich nowymi
sprzymierzeńcami - młodą rasą znaną jako ludzie - zielone potwory zostały
zmasakrowane, ich poskręcane dala zasiały cala przełęcz cuchnącym dywanem ciał, ich
cuchnąca krew na zawsze splamiła okoliczne skały.

To właśnie Sigmar poprowadził swoje oddziały do zwycięskiej walki przeciwko

wspólnemu wrogowi. Gdy nacierał przez zwarte szeregi goblinów, jego potężny młot

background image

zbierał krwawe żniwo…

* * *

Ostrze broni zataczało szerokie łuki. Po każdym ciosie padała następna ofiara,

wijąc się w męczarniach. Mózgi wypływały ze zdruzgotanych, zielonych czaszek…

Czuł się niezwyciężony. Nowa siła wypełniała jego ciało, duch nasycał się jakąś

ogromną mocą, która wydawała się zawsze w nim tkwić, choć objawiła się dopiero
teraz.

Gobliny wrzeszczały z bólu i usiłowały umknąć przed razami bezlitosnego topora.

Bały się nie tylko ostrza. Próbowały również uciec przed gwałtowną ulewą światła, które
nagle rozjaśniło ich podziemne leże - zasłaniały oczy przed błyskiem gromu,
wypełniającego ich mroczne królestwo.

Konrad rozchylił wargi, wyszczerzając zęby w dzikim grymasie. Czuł

przepływającą przez ciało żądze krwi, taką samą, jaka rozpalała jego prymitywnych
pradziadów. Czuł także, że nie jest sam. Niezliczone pokolenia przodków przynaglały,
zmuszały do walki - stał się już tylko widzem czynionej przez siebie masakry. Miał
wrażenie, jakby jego własne ramiona należały do kogo innego, a toporem kierowała
obca siła.

To była jego noc, a zabijanie piekielnych goblinów - jego misja. Zadawał ciosy

odruchowo. Całe ciało stało się maszyną zniszczenia, wyzutą z jakichkolwiek myśli.
Potrzebował jedynie wyczucia i szybkich reakcji.

Zwłoki niezliczonych wrogów leżały porozrzucane na podłodze starożytnej

świątyni krasnoludów, a ich krew płynęła obfitą strugą. Jak w rzeźni.

I nagle okazało się, że zabrakło przeciwników. Leżeli zmasakrowani - martwi lub

umierający. Wszyscy, którym udało się przeżyć, wymknęli się w mrok. Konrad wreszcie
przestał zabijać. Pozwolił rannym cierpieć, dał śmierci możliwość ogarnięcia ich dusz.
Niech umierają powoli, czując ból.

Dysząc ciężko, oparł się na toporzysku i spojrzał na uczynioną przez siebie jatkę.

Grymas morderczej furii przemienił się w pełen zadowolenia uśmiech. Otarł lepką
posokę, pokrywającą twarz. Nie była to jego krew, a martwi nie będą jej już
potrzebowali.

background image

Powoli wychodził z morderczego transu. Spojrzał na źródło światła, które,

rozjaśniając w pewnym momencie jaskinie, ocaliło mu życie. Stało się to akurat wtedy,
gdy pośród sprzyjających goblinom ciemności podziemnego świata począł tracić siły.

Zdawał sobie sprawę, że owa przemiana nocy w dzień musiała być dziełem Anvili.

Kurz w dalszym ciągu unosił się z kamieni, które spadły ze sklepienia, po raz pierwszy
od tysiącleci wpuszczając światło do świątyni.

Konrad ruszył w stronę cierpiącego Wilka.
Konrad, Wilk i Anvila przybyli w te góry w poszukiwaniu zaginionej świątyni

krasnoludów, gdzie miała spoczywać ukryta fortuna w złocie i kosztownościach. Zamiast
tego znaleźli twierdzę goblinów - czy raczej to gobliny ich znalazły.

Rozdzielili się na czas poszukiwań. Wilk został schwytany i właśnie miano go

złożyć w ofierze, gdy pojawił się Konrad. Teraz Wilk wisiał, powieszony za przeguby,
nagi, pokryty krwią - własną, ludzką - czerwoną, a nie zieloną.

Konrad, idąc w kierunku towarzysza, uświadomił sobie nagle, że Wilk wygląda

jakoś inaczej. Jego ciało było jakby zniekształcone, a kończyny - zdeformowane. Być
może dlatego, że wciąż zwijał się z bólu, ale jego wytatuowana twarz również wyglądała
niezwykle, zupełnie jakby miał wykręconą szczękę. I chociaż skórę pokrywała mu
skorupa krwi, przebijał spod niej gęsty, zbity zarost. Wilk przypominał pierwotne
zwierzę. Konrad czuł, że sam też staje się podobną istotą…

Wilk spoglądał dziwnie, jakby nie poznawał Konrada i w dalszym ciągu obawiał

się, że będzie torturowany, a w końcu złożony w ofierze.

- Czy nie słyszałeś, co ci rozkazałem? - zdołał zapytać słabym głosem. - Miałeś

zabić mnie, a nie jego - splunął w stronę ciała czarownika-kapłana goblinów.
Zabarwiona krwią ślina wylądowała na pokrytej rytualnymi szramami zielonej twarzy.

Wilk wydał ten rozkaz, gdy Konrad wszedł do ukrytej jaskini, i gdy zobaczyli się z

oddali w świetle płonącej pochodni. Konrad wykorzystał jedyną pozostała mu strzałę,
aby zastrzelić szamana goblinów, torturującego bezbronną ludzką ofiarę.

- Nie można mieć zaufania do łuku, to chłopska broń - odpowiedział Konrad,

powtarzając opinię wyrażoną przez Wilka w dniu ich pierwszego spotkania.

Oparł pokryty krwią młot o ścianę i sięgnął po nóż. A potem zatrzymał się,

background image

patrząc na broń, którą gromił wrogów. Przecież używał topora, a nie młota. Dlaczego
więc pomyślał, że odstawia młot?

W głowie wciąż dudniły mu odgłosy walki i koszmarne wrzaski nieprzyjaciół.

Słyszał też łoskot eksplozji i dudnienie spadających skał. Przesunął dłonią po twarzy,
ścierając zalewający oczy strumyk krwi. To była jego własna krew. Raniono go
kilkakrotnie i krwawił obficie z ran, ale właściwie tego nie zauważał. Takie obrażenia
zdawały mu się niczym.

Za pomocą krisa przeciął liny, którymi przywiązano Wilka do ściany świątyni. Gdy

pękło ostatnie włókno sznura, ostrze noża rozsypało się na kawałki. Tę broń o falistej
klindze Konrad posiadał przez połowę życia - wielokrotnie ocaliła go od śmierci. Spojrzał
na kościaną rękojeść, a potem upuścił ją na ziemię.

- Sądziłem, że masz zamiar poderżnąć sobie gardło, zanim cię wezmą do niewoli -

powiedział. Wilk kiedyś przysiągł, że nie da się wziąć żywcem.

Gdy ściągał przyjaciela na ziemię, Wilk skrzywił się, odsłaniając szpiczaste zęby.
- Postanowiłem raczej poderżnąć parę ich gardeł - wychrypiał.
Chwilę później usłyszeli zbliżający się odgłos ciężkich kroków. Spojrzeli na drugi

koniec jaskini - w stronę ciemnych tuneli, do których umknęły ocalałe stwory.

Konrad jedną ręką podtrzymywał Wilka, a drugą sięgnął po zakrwawiony topór.

Stali z Anvilą ramię przy ramieniu, czekając aż wrogowie wyłonią się z czarnych
korytarzy.

Stąpanie zbliżało się, stawało coraz groźniejsze, dudniąc echem w złowieszczej

ciszy. Musiała się tam znajdować cała armia goblinów - tym razem wędrowcy nie mieli
żadnych szans.

- Gdzie są te wszystkie skarby? - spytała Anvila.
Kobieta-krasnolud stała w wyjściu z jednego z tuneli i rozglądała się po nagich

ścianach wysoko sklepionej świątyni, nie zwracając uwagi na martwe i umierające
gobliny.

Wreszcie zapadła cisza. Ustały jęki umierających. Wszystkie zielone bestie nie

żyły - albo były zbyt słabe, by prosić o pomoc. Zresztą wkrótce również i te
dogorywające staną się martwe.

background image

Konrad spojrzał na leżącego, nieprzytomnego Wilka. Jego rany w końcu się

zagoją i o tej przygodzie będą przypominać jedynie nowe szramy.

Zmiany, które Konrad zaobserwował w Wilku, musiały wynikać z doznanych

cierpień. Albo też zmysły samego Konrada uległy zaburzeniu pod wpływem bitewnego
szału. Jak inaczej bowiem można wytłumaczyć złudzenie, że walczył młotem, a nie
toporem?

Obserwował mroczne tunele, obawiając się, że hordy obrzydliwych goblinów lada

chwila powrócą. Światło trzymało je na dystans, ale jak prędko przezwyciężą strach, jak
prędko uświadomią sobie ilu naprawdę jest wrogów?

Gdy Konrad zagłębił się w podziemny labirynt, poszukując Wilka i tych, którzy go

pojmali, Anvila pozostała na powierzchni. Przy pomocy swych technicznych umiejętności
sprowadziła w mroki podziemi światło dnia. Jasność.

- Krasnoludy oświetlały swoje świątynie układem soczewek, przenoszących z

powierzchni ziemi światło słoneczne - wyjaśniła Anvila - Na górze znalazłam soczewkę,
ale była zasypana tonami skał. Wysadziłam je prochem.

- Mówiłem ci, że ona jest sprytna - mruknął Wilk, który na chwilę odzyskał

świadomość, po czym stracił przytomność.

Konrad zazdrościł mu stanu nieświadomości - sam marzył o śnie. Ale nie wolno

mu odpoczywać, póki nie wydostaną się ze świątyni. Obserwował, jak Anvila bada
otoczenie. Nie mogła przecież poszukiwać skarbu, na który liczył Wilk. Jeżeli w ogóle
kiedyś były tu jakieś pozostawione przez krasnoludy kosztowności, dawno już zostały
znalezione przez gobliny.

Anvila oglądała kamienie i rzeźby, badała kolumny przy wejściach do korytarzy

odchodzących ze środkowej części świątyni. Przesuwała palcem po śladach niektórych
runów, próbując odczytać, co napisali przed wiekami jej praojcowie.

Komnata musiała być wykuta w litej skale, a jej podłogę i ściany wyłożono

potężnymi, kamiennymi blokami. Dolna część pomieszczenia była okrągła, zaś ściany
wyginały się łukowato ku górze, tworząc potężną kopułę o ponad trzydziestometrowej
wysokości.

- Kiedyś była tu świątynia krasnoludów - oświadczyła po powrocie Anvila - a teraz

background image

gobliny odprawiają w niej swe ohydne rytuały. Musieliście je zastać w trakcie
odprawiania jakiejś ceremonii, związanej z ostatnim dniem wiosny - uklękła przy Wilku i
popatrzyła na miejsce, do którego był przywiązany.

- Czy jutro jest pierwszy dzień lata? - zapytał łagodnie Konrad.
Właśnie podczas pierwszego dnia lata odmieniło się jego życie.
Dokładnie pięć lat temu jego rodzinna wieś została całkowicie zniszczona. Konrad

był jedynym, który ocalał.

Potrząsnął głową i zacisnął mocno powieki, starając się odgonić napływające

wspomnienia - przede wszystkim wyobrażenia o tym, co musiało dziać się wtedy z
Elyssą.

Krew, która oblepiała kończyny i tors Konrada, obrzydliwie śmierdziała. Teraz,

kiedy Anvila była już przy Wilku, Konrad mógł w ruinach świątyni poszukać wody do
umycia się.

W ostatnich latach zabił wiele goblinów, ale żaden z nich nie był tak odmieniony,

jak te napotkane tutaj. Życie pod ziemią musiało przyczynić się do zmiany ich wyglądu,
uczynić je mniejszymi i bardziej zgarbionymi, sprawić, że ich skóra stała się bledsza, a
oczy większe.

W przeciwieństwie do wielu zwierzołaków, których krew paliła jak kwas, posoka

goblinów była stosunkowo niegroźna, ale należało jak najszybciej pozbyć się jej śladów
z poranionego ciała.

Konrad nie znalazł wody w obrębie świątyni, ale za to odszukał miecz, zagubiony

w czasie walki. Odwracając się w stronę Wilka i Anvili, spojrzał do góry, na wielki
szklany krąg, wbudowany w kamienną ścianę. Wyglądał jakby składał się z pierścieni o
różnych wymiarach i grubości.

Już odwracał głowę, gdy dostrzegł w soczewce jakiś ruch. Patrzył dalej,

obserwując, jak widoczny w niej kształt staje się coraz wyraźniejszy. Wreszcie ujrzał
jeźdźca, człowieka na wierzchowcu, człowieka, którego nie mógł nie rozpoznać -
wojownik ze spiżu!

Konrad nie wierzył własnym oczom. Minęło pięć lat od dnia, w którym razem z

Elyssą widzieli, jak rycerz ze spiżu przejeżdża przez ich skazaną na zagładę wioskę -

background image

milcząca postać, sprawiająca wrażenie jakiejś nadnaturalnej istoty.

A gdy w dniu spotkania z Wilkiem, Konrad opisał mu jeźdźca, który zjawił się w

przededniu zniszczenia wioski, ten odpowiedział, że jest to jego brat, brat bliźniak…

Konrad wciąż dokładnie pamiętał słowa Wilka: „On jest bardziej niż martwy…”
Od tej pory Wilk nie wspominał już swojego brata i Konrad nie myślał więcej o

wojowniku ze spiżu. Nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze go spotka.

Czy jeździec rzeczywiście wrócił, aby znów zakłócić spokój jego duszy - czy też

był tylko iluzją?

- Anvilo! - wrzasnął Konrad, wskazując na szklany krąg. - Czy ty też go widzisz?
- Tak! - odkrzyknęła.
- Co to takiego?
- Odległy obraz, odbity i powiększony przez soczewki. Jedna z powierzchni

musiała zostać uszkodzona i, dzięki jakiemuś fenomenowi przekazuje nam ten widok.

- Czy jest rzeczywisty?
- Tak. Zapewne znajduje się w odległości kilku mil, u stóp góry.
Ale w chwili, gdy wypowiadała te słowa, widmowy obraz rozpłynął się we mgle

soczewek, po czym zniknął.

Konrad jeszcze przez jakiś czas wpatrywał się w szklany krąg, chociaż nic już nie

było na nim widać, a potem odwrócił się i pospieszył do miejsca, w którym znajdowali
się Anvila i Wilk.

- Muszę iść za nim - oznajmił.
Kobieta-krasnolud spojrzała na niego, ale nie odezwała się ani słowem.
- Muszę iść. Takie jest moje przeznaczenie…
Anvila wzruszyła ramionami.
- Skoro tak uważasz - idź!
- A co z Wilkiem? Możesz się nim zaopiekować, pomóc mu się stąd wydostać?
- Oczywiście.
- A co z goblinami?
- Jestem krasnoludka. A to jest królestwo moich przodków. Wiem, jak sobie

radzić z goblinami.

background image

Konrad spojrzał na Wilka, którego oczy otwierały się powoli. Ból i cierpienie, które

wciąż odczuwał, odbijały się w ich lodowatym błękicie. Utkwił wzrok w twarzy Konrada.
Oblizał wargi i otworzył usta.

- Chaos - szepnął. Wziął płytki oddech, a potem powtórzył, ale tym razem

głośniej: - Chaos! - ostrzegł przyjaciela.

A potem zamknął powoli oczy i ponownie pogrążył się w nieświadomości, jakby te

dwa słowa do cna go wyczerpały.

„Chaos…”
Było to określenie, które Konrad słyszał wielokrotnie, które często wymawiano na

ziemiach pogranicza, którego sam używał, ale które każdy rozumiał inaczej. Bez względu
jednak na to, co naprawdę znaczyło, słowo to spowodowało, że Konrad poczuł zimny
dreszcz, przebiegający po plecach.

Wilk znałby znaczenie tego terminu. Ale Wilk nie mógł odpowiedzieć na żadne

pytanie.

Konrad chciał również dowiedzieć się paru rzeczy o bliźniaku towarzysza: co się z

nim stało, w jaki sposób związał się z siłami ciemności. Odwrócił się do Anvili. Jak
zwykle nie zareagowała i nie odezwała się ani słowem.

- Muszę iść - oznajmił.
- Już mówiłam. Jeżeli musisz - idź!
Konrad skinął głową i ruszył wolno, kierując się w stronę korytarza, którym Anvila

weszła do świątyni. Niechętnie porzucał towarzyszy, ale krasnoludka była pewna, że
zdoła bezpiecznie wyprowadzić rannego człowieka z legowiska goblinów, a potem z gór.

Wilk był drugim co do ważności człowiekiem w życiu Konrada, kimś, kto zmienił

wiejskiego chłopaka w wojownika. Ale najważniejsza była Elyssa. Jego pierwsza,
prawdziwa miłość, dzięki której zdobył osobowość, a nawet własne imię. Minęło już pięć
lat od chwili, gdy została zamordowana, starta z powierzchni ziemi.

Pięć lat bez jednego dnia.
A teraz rycerz ze spiżu znajdował się w pobliżu, akurat w piątą rocznicę dnia, w

którym Konrad i Elyssa go zobaczyli.

Wilk często powtarzał, że nie ma czegoś takiego jak przypadek - wszystko jest

background image

przeznaczeniem. I Konrad nauczył się wierzyć, że jest to istotnie prawda.

Musi odszukać jeźdźca. Dopiero wtedy będzie mógł odnaleźć własną osobowość i

odkryć tajemnicę swojego życia.

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Anvile i Wilka, Konrad odwrócił się i wszedł do

ciemnego tunelu, który miał wyprowadzić go na powierzchnie.

Korytarz był zbyt wąski, aby posługiwać się w nim toporem, wydobył więc miecz.

Zapomniawszy, że stracił nóż, sięgnął po niego lewą ręką. Wypatrując lśnienia wrogich,
czerwonych oczu, które ostrzegłoby go przed oczekującymi w zasadzce,
zniekształconymi wrogami, wkroczył w ciemność.

* * *

Zamrugał, oślepiony nagłym światłem. Słońce stało w zenicie, płonąc żywym

ogniem na bezchmurnym niebie. W zimie Kislev mógł być najchłodniejszym miejscem na
ziemi, ale w lecie wydawał się najgorętszym.

Zrobił kilka głębokich oddechów, napełniając płuca czystym powietrzem i

uwalniając nozdrza od przyprawiającego o mdłości gobliniego smrodu podziemnego
labiryntu. Skórę i ubranie wciąż miał poplamione zieloną krwią, której nie pozbędzie się
tak łatwo, jak odoru z płuc.

Zrzucając większą część zabrudzonej odzieży, przypomniał sobie, kiedy po raz

ostatni był pokryty taką ilością wrażej posoki. Był to ten sam dzień, kiedy zniszczono
wioskę. Wtedy, dla bezpieczeństwa, przebrał się, zakładając skórę, zerwaną z zabitego
zwierzołaka. Potem przyłączył się do szalonych napastników.

Splunął, próbując pozbyć się z ust smaku śmierci. Postanowił nie myśleć o

przeszłości, ale to było trudne.

Wkrótce odnalazł wielką soczewkę, niegdyś oświetlającą podziemną świątynię

krasnoludów. Była okrągła i miała przynajmniej pięć metrów średnicy. Szlifowana jak
drogocenny kamień, spoczywała zagłębiona w zboczu góry. Anvila wysadziła skały, które
od wieków przysypywały wielką taflę szkła. Teraz soczewka była w wielu miejscach
popękana i pokruszona.

Kilku fragmentów brakowało i te zmiany musiały spowodować ów miraż, który

ukazał mu wojownika ze spiżu. Odległy obraz, uchwycony przez jedną z brakujących

background image

płaszczyzn, został przekazany do soczewki na powierzchni i za pośrednictwem systemu
mniejszych zwierciadeł do znajdującej się w dole jaskini.

Konrad podszedł do skraju urwiska i spojrzał w dół, starając się dostrzec

położony poniżej teren. Chociaż jednak wychylał się na całą długość ramion, niżej
znajdujące się szczyty przesłaniały widok. Z tak dużej odległości nie był w stanie
określić, gdzie przebywał jeździec ze spiżu, i w którym kierunku podążał.

Tylko po odszukaniu właściwego odłamka soczewki mógł mieć szansę ustalenia,

gdzie znajduje się rycerz. Fragment ten musiał istnieć, ponieważ dzięki niemu zobaczył
obraz. Gdyby go odszukał, spojrzałby przez niego, jak przez okular lunety, i być może
zobaczyłby cel poszukiwań.

Eksplozja prochu użytego przez Anvile skruszyła skałę na tak wiele odłamków, że

Konrad uświadomił sobie, iż jego poszukiwania niemal z góry skazane są na
niepowodzenie. Ale musiał spróbować.

Prawie godzinę wspinał się po głazach, grzebał wśród pyłu i gruzu, wypatrując

kawałka szkła, ustawionego w odpowiednim miejscu lub zaklinowanego tak, że widać
byłoby przezeń położony w dole teren. Odnalazł wiele fragmentów soczewki, lśniących w
słońcu jak drogocenne klejnoty, ale żaden z nich nie był tym, którego poszukiwał.

Wreszcie musiał przyznać się do porażki. A tymczasem, z każdą mijającą minutą,

wojownik ze spiżu oddalał się coraz bardziej.

Konrad tym razem wyszedł na powierzchnię inną szczeliną, ale natychmiast

zorientował się w terenie i skierował kroki w stronę dolnej części zbocza. Spojrzał na
południe, na szlak, którym wspinał się z Anvilą. Rozpoznał znajome miejsca, a potem
popatrzył na mroczniejące pękniecie w skale, przez które wszedł do twierdzy goblinów.

Przez chwilę miał ochotę wrócić i pomóc Anvili w opiece nad Wilkiem, ale

uświadomił sobie, że nie ma tam nic do roboty. Nie potrzebowali jego wsparcia. Wyszedł
na powierzchnię, aby odnaleźć wojownika ze spiżu i to było teraz jego najważniejszym
zadaniem.

Tym samym niebezpiecznym szlakiem, którym szedł na górę, teraz zaczął

podążać w dół zbocza. Schodzenie wcale nie było łatwiejsze od wspinaczki, pod
pewnymi względami sprawiało nawet więcej trudności. Wtedy nie obawiał się o siebie,

background image

ponieważ za wszelką cenę starał się odnaleźć Wilka - myślał tylko o ocaleniu towarzysza.

Wtedy przez cały czas widział przed sobą szczyt. Wracając - tylko przepaść.

Długo by spadał…

W końcu dotarł do miejsca, gdzie tuż przed świtem Anvila i Wilk wpadli w

zasadzkę. Nie różniło się niczym od pozostałych odcinków tego trudnego szlaku, jeżeli
nie liczyć zmasakrowanych goblinich trupów. Zdążyli zabić całkiem sporo wrogów, zanim
Wilk został wzięty do niewoli, a Anvila wpadła w szczelinę. Wśród zwłok leżała również
Północ - koń Wilka.

Między zapasami, które biały ogier wniósł na strome zbocze, Konrad znalazł

bukłak z wodą. Zwilżył gardło. Pozwolił też, by woda spływała mu po twarzy, zmywając
większą część zaschniętej krwi. Wytarł usta grzbietem dłoni. Potem zabrał się za
wybieranie potrzebnego prowiantu.

Nie zabrał go zbyt wiele. Wilk i Anvila również będą potrzebowali jedzenia i wody.

W jukach koni pozostawionych dalej, u stóp góry, znajdowało się więcej zapasów -
oczywiście pod warunkiem, że nie znalazła ich jakaś banda goblinów albo innych istot
zamieszkujących tę skalistą krainę.

Konrad wciąż czuł zmęczenie, ale nie zatrzymał się na długo. Musiał ruszać dalej.

Podążył w dół poszarpanego zbocza, zbierając po drodze przedmioty, które poprzednio
odrzucił, gdyż spowalniały wspinaczkę - futrzane nogawice, fragmenty zbroi. Wreszcie
dotarł do miejsca, w którym spędził poprzednią noc.

Wszystko wyglądało tak samo jak w chwili, gdy dostrzegł, co przydarzyło się jego

towarzyszom i rzucił się im na pomoc. Konie wciąż były uwiązane, ale Konrad zbliżał się
do nich ostrożnie, z mieczem w dłoni. Bacznie obserwował skały i głazy. Jednak nigdzie
nie zauważył wrogów.

Umył się i dopiero potem zabrał się za bandażowanie ran. Od czasu kiedy niemal

utracił w walce prawą rękę, każda rana na niej goiła się o wiele szybciej niż reszta ciała.
Przed paroma laty został ciężko ranny i wydawało się, że trzeba będzie ramię
amputować. Jednak pewien elf, dysponujący uzdrowicielskimi mocami, opatrzył ranę i
ocalił rękę.

Po zabandażowaniu wszystkich obrażeń, i po szybkim zjedzeniu posiłku, Konrad

background image

osiodłał konia. Zaczął się zastanawiać, w którym kierunku powinien się udać. Nie miał
jednak specjalnego wyboru. Musiał kontynuować wędrówkę w dół zbocza. Szlak poniżej
obozowiska nie był już tak stromy ani tak zdradziecki, ale nie można go było nazwać
łatwym. Kiedy przemierzali tę część drogi, musieli prowadzić wierzchowce. Owinęli im
też kopyta szmatami, w celu stłumienia odgłosu uderzania podków o kamienie. Poruszali
się jedynie nocą, w obawie przed wykryciem.

Teraz jednak to Konrad był ścigającym. Szlak w świetle dnia wyglądał równie

paskudnie jak w nocy. Ale wojownik nie miał czasu, by prowadzić konia za wodze. Teraz
najbardziej liczyła się szybkość. Musiał ryzykować, że zwierze potknie się i złamie nogę.
Ale jeżeli nie będzie się spieszyć, rycerz ze spiżu zdoła uciec.

Po wydostaniu się z gór będzie musiał podjąć ostateczną decyzje, w którym

kierunku powinien pojechać. Wciąż obserwował położony w dole teren, wypatrując
jeźdźca. Ale nikogo - ani niczego - nie zauważył. Podobnie było poprzednim razem - gdy
przemierzali te drogę, nie dostrzegli najmniejszej oznaki bytności wrogich hord, od
których przecież aż roiło się w tej części Kislevu. Już sam fakt braku wrogów powinien
wzbudzić ich podejrzenia, ale trójka wędrowcowi była wdzięczna bogom za każdą
przebytą w spokoju milę.

Konrad, który wychowywał się w Lesie Cieni, gdzie wróg czaił się za każdym

drzewem, wciąż nie mógł przyzwyczaić się do i otwartych przestrzeni gór. Na równinach
widział wszystko w odległości wielu mil. Gdyby w pobliżu znajdowali się jakieś
zwierzołaki, zapewne zauważyłby je, zanim one by go spostrzegli. Bez przerwy bacznie
obserwował okolice, ale to nie napastników wypatrywał. Liczył się tylko brat Wilka.

Wkrótce uświadomił sobie, w którą stronę powinien podążyć. Musiał jechać

jedyną istniejącą drogą.

Pięć lat temu, wraz z Elyssą, po raz pierwszy ujrzał wojownika ze spiżu. A

następnego dnia armia zwierzołaków zniszczyła wioskę i wyrżnęła wszystkich jej
mieszkańców. Konrad ocalał jedynie dzięki temu, że opuścił dolinę przed rozpoczęciem
ataku.

A jutro znowu nadejdzie pierwszy dzień lata, święty dzień Sigmara. Czy historia

się powtórzy? Czy dlatego znalazł się tu tajemniczy jeździec, zwiastun śmierci i

background image

zniszczenia?

Konrad obawiał się, że tak właśnie się stanie. Jeździec ze spiżu był tym, który

wytycza szlak, zwiadowcą prowadzącym hordy ciemności do wyznaczonego celu.

Północny Kislev był pustynnym i niegościnnym miejscem. Obszar, wokół Przełęczy

Belyevorota pozostawał słabo zamieszkany. Znajdowało się tu kilka niewielkich faktorii,
parę małych, samotnych wiosek i fortów. Jedynym liczniej zamieszkanych miejsc była
kopalnia - i to ona prawdopodobnie stanowiła obiekt ataku napastników.

Konrad popędził konia, kierując się z powrotem do miejsca, w którym żył niemal

pięć lat. Tyle czasu bowiem wraz z Wilkiem bronili kopalni złota przed najazdami z
północy, dowodząc oddziałem najtwardszych najemników, jacy kiedykolwiek działali na
przygranicznych ziemiach. W ciągu dwóch ostatnich lat udało im się odepchnąć
napastników. Nie ograniczali się do obrony, przenieśli też działania wojenne na tereny
przeciwnika.

A potem nastąpiło oblężenie Praag. Najeźdźcy walczyli wprawdzie zaciekle i z

pogardą dla śmierci, ale napad ten sprawiał wrażenie pojedynczego, odosobnionego.
Jakby miał odwrócić uwagę Kislevitów od czegoś ważniejszego…

Konrad nie miał na to dowodu, jeszcze nie miał. Przepełniała go za to żarliwa

nadzieja, że się myli, choć w głębi duszy zdawał sobie sprawę ze słuszności swoich
podejrzeń.

Jechał szybko, wracając tym samym szlakiem, którym wraz z dwoma

towarzyszami podążał zaledwie kilka dni temu. Dawał kordowi odpoczywać tylko tyle,
żeby nie padł, a potem znów poganiał zwierzę. Prowadził wyścig z czasem, lecz zachód
słońca nastąpił o wiele za wcześnie, jak na jego potrzeby. Ciemność nie wpłynęła jednak
na prędkość jazdy Konrada. Pędził przez noc, aż wreszcie ani on, ani jego wierzchowiec
nie byli w stanie podążać dalej.

Był to długi, bardzo długi dzień. Wydawał mu się znacznie dłuższy od dnia, kiedy

ocknął się przed świtem i ujrzał niebezpieczeństwo, z którym za chwilę mieli spotkać się
Wilk i Anvila. A potem nastąpiła bitwa z goblinami, w której jego topór ściął łby
dziesiątkom bestii.

Pogrążając się we śnie, Konrad rozmyślał o jeźdźcu ze spiżu. Czy rzeczywiście go

background image

widział? A może było to złudzenie, wywołane bitewną gorączką, podobnie jak
przekonanie, że walczył młotem? „Ale przecież Anvila również widziała zakutą w zbroję
postać” - uświadomił sobie w chwili, gdy zmęczenie wzięło wreszcie górę i zaczął
zasypiać.

Śniło mu się, że zabija gobliny, które próbowały uniemożliwić mu dotarcie do

rycerza ze spiżu. A wśród zniekształconych stworów znajdowała się dowodząca nimi
Elyssą. Rozkazywała zabić Konrada…

Ocknął się gwałtownie, zlany potem, usiłując dłonią chwycić nie istniejący już

kris. Usiadł, patrząc na gwiazdy i dwa księżyce. Dopiero po pewnym czasie położył się
znowu i zapadł w kolejny niespokojny sen.

O świcie siedział już w siodle, galopując po równinie, przez pustkę i ciszę, jakby

był jedyną istotą na całym świecie.

Pięć lat temu bezbronna wioska uległa kompletnemu zniszczeniu. Przecież to

nieprawdopodobne, by powtórzyły się wydarzenia które miały miejsce tak dawno w
odległym Ostlandzie. Kopalnia była silnie ufortyfikowana i strzegli jej zahartowani w
bojach, czujni żołnierze, którzy w niezliczonych potyczkach i walkach zwyciężali
barbarzyńskie hordy z północnych Pustkowi. Obu tych sytuacji nie można było
porównywać.

Bez względu na to, ilu najeźdźców ginęło, zawsze znajdował się następni, gotowi

zająć ich miejsce. Jednak w czasie ostatnich dwóch lat nie wydawali się już tak liczni.
Czyżby zbierali siły, przygotowując wielką inwazję?

Jednak w konfrontacji z zawodowymi żołnierzami sama liczebność napastników

nie wystarczała. W przeciwnym razie już dawno spustoszyliby Kislev. Zresztą raz udało
im się dokonać podobnej sztuki. Dwa wieki temu opanowali cały kraj, ale zostali
wyparci, gdy car Kislevu zawarł sojusz z cesarzem Imperium. Zjednoczonej armie dwóch
narodów odrzuciły napastnika, zmuszając go do odwrotu w granice mrocznego
królestwa.

Jedynym motywem kierującym nieprzyjaciółmi wydawała się być żądza zabijania,

jakby tylko owo barbarzyńskie uczucie uzasadniało ich istnienie. Pragnienie krwi
zaspokajali zadając śmierć, zadając śmierć komukolwiek. Często odnosiło się wrażenie,

background image

że mordowali się nawzajem z taką samą ochotą, z jaką zabijali ludzi zagradzających im
drogę do serca Kislevu i dalej, do Imperium.

Jednak w dniu, w którym zniszczona została wioska Konrada, zwierzołaki

zjednoczyły się w swej barbarzyńskiej misji. Gdyby dzisiaj również połączyły siły,
odsunęły na bok waśnie i spory, ludzie żyjący w okolicach kopalni byliby skazani na
zagładę.

Gdy więc Konrad dostrzegł słup czarnego dymu, unoszący się daleko na

horyzoncie, wiedział już, że przybywa za późno.

Rozdział drugi

Konrad pędził dalej i dalej, jeszcze gwałtowniej bodąc konia ostrogami, aż

wreszcie wyczerpany wierzchowiec padł, zrzucając człowieka na ziemię. Zwierzę leżało,
z sierścią pokrytą krwią i potem i dyszało ciężko, tocząc pianę z pyska. Jego tylne nogi
kopały gwałtownie, jakby próbował galopować dalej. A potem wszelkie ruchy ustały.
Koń był martwy.

Konrad zatrzymał się jedynie po to, aby podnieść miecz, hełm i tarczę, a potem

pobiegł dalej, zmuszając obolałe mięśnie do wielkiego wysiłku.

Znajdował się już w odległości zaledwie dwóch, trzech mil od kopalni, czuł zapach

dymu, widział płomienie. Chociaż biegł pod wiatr, niczego nie słyszał. Żadnych odgłosów
walki, uderzeń stali o stal, bojowych okrzyków wojowników… Ani przedśmiertnych
wrzasków.

Kopalnia położona była w górzystej okolicy, choć przecież znajdowała się w

odległości wielu mil od łańcucha szczytów, wyznaczającego granice Starego Świata, a
biegnącego od Kislevu na dalekiej północy do Złych Ziem na południu. Miasteczko
kopalniane leżało w dolinie, pomiędzy trzema piętrzącymi się, stromymi turniami,
połączonymi solidnymi liniami fortyfikacji. Posiadało idealną pozycję i strategiczną i
obronną. W innym wypadku nigdy nie przetrwałoby tak długo i nie stałoby się centrum
handlowym całego regionu.

Na każdej z trzech turni wzniesiono wieże strażnicze, z których obserwowano

położone niżej równiny. Teraz wszystkie trzy wieże stały w ogniu, pożerane przez języki

background image

czerwonych płomieni. Dym wzbijał się spiralami z każdego szczytu, wyglądał jednak
niepozornie w porównaniu z gęstymi, czarnymi kłębami unoszącymi się z obronnej
osady.

Konrad przypomniał sobie pożar, który napastnicy rozniecili, atakując jego

rodzinną wieś. Podłożyli ogień pod świątynie Sigmara, składając w ofierze swym
ciemnym bogom wszystkich, którzy się w niej modlili. Ale najlepiej zapamiętał nie
płonącą świątynię, lecz ogień, który strawił dwór - i jego mieszkańców…

Pędził wtedy w stronę szczytu wzgórza w nadziei, że znajdzie tam Elyssę. Żywą.

Zamiast tego ujrzał najstraszliwszy widok, na jaki natknął się w czasie tej koszmarnej
próby. Pomimo wszystkich mordów, których był świadkiem podczas ataku, pomimo
widoku ohydnych stworów, które napadły na wieś, najbardziej w jego pamięci zapisał
się obraz człowieka kroczącego bez szwanku przez płonące piekło, niegdyś będące
dworem. Obraz człowieka, którego nazwał Czaszkolicym.

Wbrew swemu wyglądowi, nie mógł być istotą ludzką. Jak inne parodie życia,

szalejące po wiosce, był on jedynie człekokształtny.

Konrad zdołał wówczas zabić z łuku wielu napastników. Każdy, którego trafił,

umierał. Ale nie Czaszkolicy. Czarna strzała wbiła się głęboko w jego pierś, ale wyrwał ją
bez trudu. Nie popłynęła krew nie było też śladu rany.

Nienaturalnie chudy Czaszkolicy był pierwszą spotkaną przez Konrada istotą

niewrażliwą na śmiertelne rany. W ciągu następnych pięciu lat zetknął się z wieloma
nieprawdopodobnymi bestiami, które nie chciały umierać, o ile nie zostały zabite na
tuzin rozmaitych sposobów.

Uśmiercanie goblinów przychodziło bez trudu, ale przecież zaliczały się one do

pośledniejszego rodzaju stworzeń zamieszkujących nieludzkie królestwa. Stanowiły część
Starego Świata - jak krasnoludy, jak ludzie. Nie były odrażającym pomiotem Północnych
Pustkowi, Pustkowi Chaosu…

Stamtąd właśnie wywodziły się wszystkie stwory znane pod nazwą zwierzoludzi.

Nic naturalnego nie mogło tam istnieć, zupełnie jakby pustkowia były całkiem innym
światem. Były to krainy, gdzie rodziło się jedynie zło.

Stwory, z którymi Konrad stykał się w młodości, były zdegenerowanymi istotami,

background image

potomkami tych, które przed dwoma wiekami najechały Imperium. Gdy agresja została
odparta, ocalałe stwory uciekły w gęste lasy. Były słabe i wolne, łatwe do zabicia -
oczywiście w porównaniu z tymi, z którymi Konrad miał do czynienia od chwili przybycia
na kislevskie pogranicze.

Niemal każdy zwierzołak wyglądał inaczej i każdego trzeba było likwidować w

odmienny sposób. Czaszkolicy przeżył trafienie strzałą w serce - albo w miejsce, gdzie u
człowieka powinno się ono znajdować. Ale niektóre istoty z pustkowi miały po kilka serc
i każde z nich należało zniszczyć. Inne potwory sprawiały wrażenie, że w ogóle nie
posiadają tego organu…

Rana, która dla człowieka mogła okazać się śmiertelna, dla niektórych z tych

piekielnych bestii była zaledwie draśnięciem. Odcięte w walce kończyny potrafiły żyć
własnym życiem - odrąbana noga przekształcała się w groźnego węża, ręka trzymająca
broń - w kolejnego wroga. Niektóre z potworów mogły nawet rozmyślnie dzielić się na
dwoje - dwugłowy wróg stawał się dwoma jednogłowymi.

Konrada nigdy nie dręczyły senne koszmary, ponieważ bez względu na to, co

mogła stworzyć jego wyobraźnia, w życiu codziennym miał do czynienia z o wiele
gorszymi wrogami.

Aby zachować siły, przestał biec na złamanie karku i teraz podążał długimi,

swobodnymi susami. Wkrótce poczuł piekielny żar. Patrząc na płomienie, zastanawiał
się, co poza trupami znajdzie za objętą ogniem palisadą.

Poczuł odór palącego się ciała, ludzkiego ciała. Zwolnił na chwilę. Pomyślał - na

co właściwie liczy? Nie mógł już nikogo ocalić - spóźnił się. Jedynymi żywymi istotami
były zwierzołaki - jeżeli takie potwory można nazwać istotami żywymi.

Nie miał żadnego rozsądnego powodu, aby podążać dalej, ale nie była to kwestia

rozsądku. Podobnie jak wioska, w której się wychował, okolice kopalni stały się jego
domem. Był u siebie, a najeźdźcy - nie.

* * *

Odnalazł pierwsze zwłoki - zwierzołaków, zabitych strzałami obrońców. Im bliżej

podchodził do umocnień, tym więcej ciał leżało na ziemi, skąpanych we własnej krwi.
Było południe i napastnicy leżeli od wielu godzin, ale Konrad zwolnił kroku, ostrożnie

background image

posuwając się wśród trupów. Dobrze znał taktykę najpodstępniejszych wrogów rodzaju
ludzkiego. Większość stworów była bezmózga, często dosłownie, ale inne mogły udawać
trupy w nadziei na zaskoczenie nieostrożnej ofiary.

Dla niektórych z tych piekielnych istot samo słowo „śmierć” nie miało znaczenia.

W przeszłości zabijał bestie, które po chwili wstawały znowu, jak wypoczęci po drzemce
ludzie.

Sam fakt przechodzenia obok nich żywej istoty mógł wywołać odruchową reakcję

potworów, skłaniając do ostatniego, wściekłego ataku. Były w stanie wyczuć ciepłą,
czerwoną krew człowieka, chociaż płyn, który płynął w ich żyłach nawet wówczas, kiedy
były potwornym odpowiednikiem żyjących istot, mógł mieć temperaturę krwi
jaszczurki… I dowolną barwę.

Kształty tych, między którymi przechodził, były jak zawsze obrzydliwymi

parodiami postaci zwierzęcych i ludzkich, owadzich gadzich i ptasich, połączonych ze
sobą w przypadkowy sposób. Trudno było sobie wyobrazić, jakim sposobem stwory te
mogły egzystować, nic więc dziwnego, że tak trudno było je pokonać.

Te jednak zostały zabite salwami strzał, wypuszczonych zza wału obronnego.

Podobnie, jak pięć lat temu, gdy Konrad sam był w stanie zabić kilku napastników…

Odsunął te myśl. Przeszłość odeszła, równie martwa jak zabite wtedy potwory.

Musiał skupić się na chwili obecnej - i na przeżyciu jej.

Ostrożnie przechodził między ciałami, wpatrując się w to, co się przed nim

znajdowało. Zamrugał, gdy gryzący dym dostał mu się do oczu. Uniósł tarczę, osłaniając
twarz przed straszliwym żarem. W prawej ręce dzierżył ciężki topór, zaś miecz nadal
trzymał w pochwie.

Trzy szczyty były połączone solidną palisadą, trzykrotnie wyższą od człowieka.

Przed nią znajdował się głęboki rów, poprzedzony od przedpola zaostrzonymi kołkami,
sterczącymi pod ostrym kątem. Do przełamania tych linii obronnych potrzebna była
pełna determinacji armia - a zwierzołaki stanowiły taką właśnie armię.

Tworzące palisadę pnie drzew płonęły, jednak główna brama wciąż była

dokładnie zamknięta i zabarykadowana podniesionym mostem zwodzonym. Najeźdźcy
nie wdarli się więc tą drogą.

background image

Przez rów, ponad palami, do wnętrza samej fortecy prowadziła grobla - grobla z

ciał…

W przeszłości Konrad często obserwował, jak zwierzołaki atakowały gromadami,

nie przejmując się tym, ile z nich zginie. Liczyły, że przynajmniej kilku przetrwa
wystarczająco długo, by zabić choć jednego człowieka. Dziesięciu poległych, dwudziestu
czy stu - taka liczba nie miała żadnego wpływu na ich walkę. Nie biły się dla siebie, nie
posiadały żadnego instynktu samozachowawczego i dlatego były tak niebezpieczne.

A tutaj wiele setek tych oszalałych istot musiało się poświęcić, ułożyć własne ciała

jedno na drugim tak ciasno, że same się podusiły, ale umożliwiły towarzyszom
przerwanie zewnętrznego pierścienia obrony.

Konrad próbował wspiąć się na palisadę, aby ominąć tę obrzydliwą drogę, ale

szalejący ogień zmusił go do odwrotu. Jedynym sposobem było przejście po tym samym
moście z ciał, przez który poprowadzono szturm. Zaczął wspinać się po śliskim zboczu,
jego nogi zapadały się, gdy stąpał po nieludzkich kończynach i torsach. Koszmarne
twarze rozgniatał butami, oblepionymi cuchnącym śluzem.

Dotarł już prawie do szczytu, gdy pokryta łuskami dłoń wyłoniła się z góry ciał i

chwyciła go za kostkę. Zareagował natychmiast. Ostrze topora spadło, przecinając
zdeformowaną rękę wroga. Ale odrąbana dłoń zacisnęła się jeszcze mocniej. Musiał
oderwać ją żeleźcem topora. Upadła na stos ciał, spazmatycznie zaciskając zakończone
pazurami palce. Odrzucił ją kopniakiem i skoczył do przodu.

Znalazł się na szczycie palisady. Próbował przebić wzrokiem dym i cokolwiek

zobaczyć. Jako świadek ataku na swoją wioskę widział wiele przerażających obrazów, a
podczas pięciu lat spędzonych na pograniczu napatrzył się na jeszcze gorsze rzeczy - ale
w miarę jak wnętrze fortecy stawało się widoczne, coraz wyraźniej czuł, że żołądek
podchodzi mu do gardła. Zachwiał się, miał zawroty głowy. Zamknął oczy,
powstrzymując wzbierające wymioty. Rozpaczliwie próbował zaczerpnąć świeżego
powietrza. Ale go nie znalazł. Atmosfera była przesycona smrodem rzezi, odorem
palących się ciał i rozlanej krwi.

Wszystkie drabiny spłonęły, więc Konrad musiał zeskoczył do środka. Przerzucił

tarczę przez ramię, wydobył miecz i ruszył na pobojowisko.

background image

Każdy metr kwadratowy ziemi był splamiony krwią, na każdym leżało ciało -

ludzkie lub nieludzkie. A jeżeli nie całe ciało, to jego porąbane części. Śmierć nie
oznaczała dla pokonanych spokoju…

Zamordowani, okaleczeni i zmasakrowani znajdowali się wszędzie - przybici do

ścian, wiszący na słupach, przygwożdżeni bronią do ziemi. Porozrywani na strzępy,
nadjedzeni, zachłostani na śmierć, podpaleni. I mieli szczęście ci, którzy zginęli na
samym początku walki.

Niektórzy zostali uduszeni własnymi jelitami, inni zadławieni wnętrznościami.

Odcięte głowy, wyrwane kończyny, wydłubane oczy, odrąbane palce, twarze odarte ze
skóry… lista barbarzyńskich okaleczeń zdawała się nie mieć końca.

Wiele odciętych członków zostało specjalnie poukładanych, jakby dla jakiegoś

makabrycznego żartu. Głowę krasnoluda umieszczono na brzuchu kobiety, wtykając
szyją w otwór, w którym kiedyś znajdowały się wnętrzności. Odcięte nogi górnika
zastąpiono rękami dziecka. Z piersi najemnika sterczała stopa. Innemu w rozcięte gardło
powtykano gałki oczne, tworząc jakby naszyjnik z gigantycznych pereł. Każde następne
ciało zostało zbezczeszczone w ohydniejszy sposób od poprzedniego. To było coś więcej
niż rzeź, więcej niż zemsta czy efekt zwykłej żądzy krwi - to było zło, absolutne i
całkowite.

„Kwintesencja Chaosu” - uświadomił sobie Konrad.
Żołnierze, którzy bronili kopalni, skazańcy wydobywający rudę, pilnujący ich

strażnicy, krasnoludy-inżynierowie, mieszkające tu kobiety, ich dzieci… martwi, wszyscy
martwi.

Mimo tortur, jakim poddano ich ciała, Konrad rozpoznał wielu najemników.

Pochodzili z każdego zakątka Starego Świata, a nawet z jeszcze odleglejszych krain.
Żołnierze fortuny, którzy zginęli setki, tysiące mil od domu - i którzy nigdy nie sięgną
fortun, o których marzyli.

Mieszkańcy Kislevu, broniący swojej ziemi ojczystej, wojownicy z każdej

prowincji, z każdego miasta Imperium, z estalijskich królestw i Bretonii, z tileańskich
miast-państw i Księstw Granicznych, z mitycznych krajów za oceanem, z Arabii i
Południowych Krain, Kitaju i Nipponu - wszyscy oni tworzyli elitarny oddział Wilka. Stali

background image

się sojusznikami, walczącymi z tym samym wrogiem. Bili się razem, a teraz zginęli
razem. Większość umarła wolno, w koszmarnych cierpieniach.

Konrad przygryzł dolną wargę i poczuł wypełniający usta ciepły, miedziany smak

krwi. Zacisnął dłonie na rękojeściach topora i miecza. Chciał walczyć, zabijać, rzucić się
w bój, dać upust wściekłości i gniewowi, walcząc ze znienawidzonym wrogiem - ale nie
było z kim walczyć ani kogo zabijać.

Poza szalejącym ogniem wszystko wokoło było nieruchome. Począł przycichać

nawet huk ognia, nie mogącego wyżywić się zwęglonym drewnem. Wokół ciał unosiły
się muchy, pijąc krew. Kilka wron i sępów krążyło wysoko czekając, aby Konrad odszedł.
Szczur wychylił się z ruin stajni, ale szybko umknął z powrotem. Wkrótce pojawią się na
ucztę wilki i inne drapieżniki, przywabione zapachem krwi.

Na każdego martwego człowieka przypadało kilka ohydnych, nieludzkich trupów.

Jak w czasie ataku na wioskę Konrada, i tym razem zwierzołaki odłożyły na bok spory i
zjednoczyły się w celu wspólnego ataku. Konrad nie wiedział czy, tak jak w poprzednich
wypadkach, po odniesieniu zwycięstwa zwrócili się przeciwko sobie - i nawet go to nie
obchodziło.

Ciała zwierzołaki były takie same, jak tych, z którymi wiele razy walczył i które

zabijał - zmutowanych stworów, przypełzłych z Północnych Pustkowi. Koszmarnych
istot, które nie miały prawa żyć, które, by przetrwać, kradły ludzkie istnienia, ponieważ
same nie miały żadnej formy życia.

Stworzenia pokryte futrem i piórami, z kolcami i łuskami, o kłach i pazurach,

dziobach i szponach, skrzydlate i z ogonem; których kończyny stanowiły broń, a ciała
były bądź jaskrawo, bądź maskująco ubarwione; o odwróconych twarzach albo zupełnie
bez twarzy; których oczy tkwiły na szypułkach lub w ogóle nie posiadały źrenic; takie,
które potrafiły sparaliżować człowieka swym pozornym urokiem.

Konrad już je widział i zabijał wszystkie.
Ale były także inne, o zdecydowanie subtelniejszych mutacjach, takie, które

niemal mogły udawać ludzi. I czasami to robiły, ponieważ kiedyś rzeczywiście były
ludźmi…

Jak zwierzołaki zdawały się pretendować do osiągnięcia poziomu ludzkiego, tak

background image

samo niektórzy ludzie zapragnęli stać się zwierzętami. Woleli czcić mrocznych bogów i
przemienić się w istoty, które były czymś o wiele gorszym od człowieka. Wśród
poległych leżało wielu takich ludzkich zaprzańców, z pozoru człowieczego wyglądu, a tak
naprawdę kryjących efekt mutacji pod szczelnymi zbrojami.

Konrad szedł między trupami, trzymając broń w pogotowiu, pragnąc, by choć

jeden z wrogów dał znak życia i w ten sposób pomógł mu uwolnić się choć trochę od
szarpiącej nim furii. Ale nie było nikogo żywego. Nawet ścierwojady trzymały się z dala,
czekając aż wojownik opuści strefę śmierci.

Nagle uświadomił sobie, że drugi raz udało mu się przeżyć taki atak. I tym razem

nie było go na miejscu w momencie, gdy zaczynała się walka. Znowu ocalał.

Wioska została starta z powierzchni ziemi. Gdy powrócił po kilku dniach, w

niczym nie przypominała miejsca, gdzie żyli ludzie. Wszystkie budynki zniknęły, znać
było jedynie zarysy fundamentów. Jeżeli taki sam kataklizm miał również dosięgnąć
kopalni, powinien odejść stąd, póki może. Ale najpierw musiał jeszcze coś uczynić - coś,
o czym usiłował nie myśleć od chwili, gdy ujrzał pierwszy ślad dymu na horyzoncie.

Wejście do szybu sprawiało wrażenie zasypanego. Potężne drewniane podpory

zostały wyrwane, a na ich miejscu widniała wielka sterta kamieni oraz zmasakrowane
ciała - ludzi i zwierzołaki. Każdy budynek w obrębie palisady został splądrowany. Zwłoki
zwisały ze wszystkich okien, piętrzyły się w każdym wejściu. Większość drewnianych
konstrukcji została spalona albo w inny sposób zniszczona. Na miejscu gospody widniały
jedynie zwęglone belki i poczerniałe kości.

W tej chwili Konrada interesowały tylko dwa miejsce - galeria nad koszarami

najemników i pokój, w którym mieszkała Krysten. Unikał spoglądania w tym kierunku
tak długo, jak potrafił, alt w końcu skierował wzrok w stronę nieregularnej konstrukcji,
sterczącej ze zbocza najbardziej stromej turni.

Chociaż dym buchał z większości okien, środkowa część górne go piętra

wydawała się nienaruszona. Konrad niemal żałował, że cały budynek nie zamienił się w
pył i popiół. Wtedy przynajmniej nie musiałby się wspinać po wąskich schodach, aby
ujrzeć to, co wiedział, że tam zastanie.

Powoli, niechętnie, ruszył w stronę koszar.

background image

Hol był zasłany ciałami. Schody spływały czerwoną krwią i wielokolorową posoką.
Wewnątrz było znacznie ciemniej, pomieszczenia wypełniał gryzący dym. Konrad

zdjął hełm. Zostawił go, wraz z toporem i tarczą, przy wejściu, a potem zaczął iść
między szczątkami mebli a leżącymi belkami, odsuwając na bok zwłoki. Nie zwracając
uwagi czy są trupami ludzi, czy nie, odrzucał je kopniakami albo odsuwał mieczem.
Zmasakrowane ciała były dla niego już tylko surowym mięsem. To, co stanowiło istotę
ich człowieczeństwa, dawno uleciało, a dusze przyjęli bogowie.

Poznawał prawie wszystkich poległych, a przynajmniej tych, którzy jeszcze dawali

się rozpoznać. Byli to żołnierze, którymi dowodził, i którym ufał, dziewczyny, które znał,
i z którymi się kochał.

Nigdzie jednak nie dostrzegał małej postaci o falistych blond włosach, chociaż im

dalej wędrował przez to miejsce rzezi, tym bardziej było prawdopodobne, że ją znajdzie.

Każdy następny krok przychodził z coraz większym trudem, serce łomotało

szybciej niż w czasie biegu w stronę płonącej górniczej osady. Wcześniej udało mu się
pohamować mdłości, teraz jednak nie był w stanie powstrzymać kłębiących się w nim
emocji. Cały smutek skupił się w jednej łzie, która spłynęła po lewym policzku.

Kilka dni temu poczuł na wargach słone łzy Krysten, gdy pochylił się nad śpiącą

przyjaciółką, aby pocałować ją na pożegnanie. Oboje wiedzieli, że nigdy się już nie
zobaczą i dlatego udawała, że śpi. Zdradziły ją jednak łzy.

Wtedy, wyruszając z Wilkiem i Anvilą na poszukiwanie zaginionej świątyni

krasnoludów i ukrytych w niej skarbów, myślał, że nie wróci. Świątynię znaleźli, ale nic
poza tym. Opuścił Krysten tak samo, jak ją znalazł - samotną. Dawała sobie nieźle radę,
zanim Konrad pojawił się w jej życiu i uważał, że tak będzie i teraz. Nikt jednak nie był
w stanie przeżyć tak niezwykłego ataku połączonych hord przeklętników.

Opłakiwał nie tylko Krysten. Pamięć o Elyssie zawsze tkwiła w nim mocno, a

teraz, w tej sytuacji, wspomnienie o niej ponownie owładnęło jego myślami.

Również została zabita przez zwierzołaki, zamordowana w czasie napaści na

wioskę. I, podobnie jak w przypadku Krysten, Konrad opuścił ją, pozostawił, by umarła…

Nie miał pewności czy Krysten zginęła, ale śmierć Elyssy widział - zdawał sobie

sprawę, że zginie, chociaż nie wiedział kiedy, ani jak.

background image

Ale również przewidywał, że Elyssa spowoduje jego śmierć - i pod tym względem

się mylił. Ona umarła, a on w dalszym ciągu żył.

Elyssa i Krysten, Krysten i Elyssa. Pod tak wieloma względami stanowiły swoje

absolutne przeciwieństwo. Czy dlatego właśnie Kislevitka go pociągała? Bo była tak
całkowicie inna, bo nawet nie przypominała Elyssy? Elyssa była wysoką, ciemnowłosą
kobietą, Krysten - drobną blondynką. „A jednak teraz są takie same” - uświadomił sobie.
- „Obie nie żyją.”

Odsunął na bok zakrwawioną zasłonę i wszedł do pokoju Krysten. Na sienniku

leżały zwłoki żółtoskórego zwierzołaka, którego kocia twarz wykrzywiona była w
grymasie bólu. Na środku jego pokrytej sierścią piersi sterczała rękojeść wbitego noża.

Konrad stał bez ruchu, wodząc wzrokiem po zdemolowanym pokoju. Nie było ani

śladu dziewczyny - żywej czy martwej. Rozpoznał nóż. Był to sztylet, który wygrał w
karty i ofiarował Krysten, aby miała się czym bronić. Najwyraźniej spełnił zadanie.
Wszystko wskazywało na to, że zdołała uciec, ale jak daleko?

Wszedł w głąb pokoju i szturchnął leżącego stwora klingą, przecinając zimne

ciało. Cofnął ostrze i wytarł je o futro zwierzołaka. Potem, nie chcąc, aby trup choć
chwilę dłużej bezcześcił łoże Krysten, przechylił siennik, zrzucając ciało na podłogę.

Konrad znał każdy cal małego pokoju i wiedział, że nie było w nim miejsca, w

którym dziewczyna mogłaby się ukryć. Pochylił się i podniósł maleńkie figurki, które
trzymała na półce nad łóżkiem, oraz garść ozdób i drobiazgów - jej jedyne skarby. Półka
została oderwana i rozbita, zabrał więc i zatrzymał te pamiątki po Krysten. Miał
wrażenie, że wszystko, co po niej zostało, zamknął w swojej lewej dłoni.

Prostując się, zauważył lustro - kolejny jego podarunek. Kiedy je dawał, było już

pęknięte, teraz zaś wisiało przekrzywione, jeszcze bardziej rozbite i zniszczone.

Spojrzał w popękane szkło i przypomniał sobie inne lustro. Lustro Elyssy, w

którym po raz pierwszy zobaczył swoje odbicie i w którym zdawało mu się, że dostrzega
spoglądającą na niego inną twarz - twarz jego samego, ale nie takim jaki był, lecz jakim
mógłby zostać…

Lustro wisiało tak przekrzywione, że Konrad nie widział swojego odbicia i wcale

nie pragnął je zobaczyć. Jego myśli opanowała przeszłość, ale nagle dostrzegł w

background image

popękanym szkle jakiś ruch - i błysk światła na ostrzu!

Odskoczył, rzucił się na ziemię, a nóż wbił się w drewnianą ścianę, tuż nad jego

głową. Gdyby poruszył się ułamek sekundy później, klinga utkwiłaby w jego gardle.

Natychmiast wypadł przez drzwi, ścigając swego niedoszłego zabójcę. Wydał

okrzyk bojowy, pędząc za skuloną postacią, która mknęła po zacienionej galerii.
Potknęła się wreszcie o rozrąbane ciało i upadła. Próbowała odczołgać się dalej, ale
drogę jej ucieczki blokowały inne zwłoki.

- Giń! - warknął Konrad, unosząc miecz.
- Nie! - wrzasnął przeciwnik. - Nie! Jestem człowiekiem. Jestem człowiekiem!

Rozdział trzeci

- Myślałem, że jesteś jednym z nich, panie. Widziałem, jak wspinałeś się tu, na

górę, i pomyślałem, że mam jedyną szansę zemszczenia się za wszystko, co zrobili,
prawda?

Konrad wyciągnął człowieka, który go zaatakował, na dwór, żeby dobrze mu się

przyjrzeć. Stali teraz w zaułku, gdzie znajdowało się stosunkowo niewiele zwłok i gdzie
smród śmierci nie był tak straszliwy.

Był jednym z górników i chyba jedynym człowiekiem, któremu udało się przeżyć

atak. Miał metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, ale byłby wyższy, gdyby go nie przygarbiły
lata spędzone pod ziemią. Jego niewielka głowa zdawała się być tak głęboko wciśnięta
w ramiona, jakby w ogóle nie miał karku. Zestarzał się przedwcześnie, miał gęste włosy
na kończynach i torsie, a te, które rosły na głowie i brodzie, były siwe. Nawet jego skóra
sprawiała wrażenie szarej od kurzu, który wżerał się w nią pod ziemią. Przez cały czas
nerwowo kręcił głową, jakby obawiał się, że napastnicy lada chwila powrócą.

- Dlaczego żyjesz? - spytał Konrad. Nie dowierzając siwowłosemu górnikowi,

trzymał miecz w pogotowiu.

- Ukryłem się, co nie? - zerknął na miecz. - Słowo daję, panie. Myślałem, że jest

pan jedną z tych bestii.

Zmarszczył długi nos, podnosząc lewą rękę, żeby się podrapać po głowie. Konrad

zauważył, że górnik zamiast prawej dłoni ma kikut. Musiał ją utracić przed wieloma laty

background image

- albo w wypadku, albo za karę.

Wszyscy górnicy byli skazańcami, wysłanymi tu do odbycia wyroku. Niemal

zawsze był to wyrok dożywotni, niewielu bowiem udawało się przeżyć pracę w kopalni.
Nigdy nie zakuwano ich w łańcuchy, ponieważ nie mieli dokąd uciec. Za kopalnią
rozpościerały się setki mil dziczy pełnej zwierzołaków. Więźniowie mogli, bez
specjalnego wysiłku, zbiec z osady, ale niełatwo było uciec przed tym, co znajdowało się
poza jej granicami.

Konrad patrzył na widniejący wokół obraz zniszczenia. Na trupy. Wciąż szukał

Krysten, mając jednocześnie nadzieję, że jej nie znajdzie. Ciemne oczy górnika podążały
za jego spojrzeniem.

Konrad odwrócił wzrok, a potem zerknął na swoją lewą dłoń, Wciąż zaciskał

pięść, wciąż trzymał w niej bezwartościowe pamiątki po Krysten, które podniósł w chwili,
gdy rzucono w niego nożem. Wbił sztych miecza w ziemię, wydłubał płytki otwór, a
potem wrzucił do niego drobiazgi i zasypał je.

- Co się wydarzyło? - zapytał.
- Świtało i szykowaliśmy się, żeby wejść do szybu, panie, gdy zaatakowały nas

zwierzołaki. Były ich setki. Tysiące. Nie sposób było ich zatrzymać. Nigdy niczego
takiego nie widziałem, no nie? I mam nadzieję, że nie zobaczę. Strażnicy nic nie mogli
zrobić. Jak powiedziałem, było ich zbyt wiele. To było straszne. Straszne.

Górnik zmarszczył nos i zadygotał, opowiadając swoją historię.
- Przedostały się przez palisadę, było ich coraz więcej, wrzeszczały i wyły.

Zabijały każdego, kto próbował je zatrzymać. Inni górnicy wzięli broń zabitych
strażników, ale wkrótce oni też już nie żyli. Nie mogłem wiele zdziałać bez ręki, prawda?
- podniósł kikut.

- Jakoś dałeś sobie radę z nożem, którym we mnie rzuciłeś - zauważył Konrad,

zastanawiając się, jak niewiele brakowało, by zginął, by został zabity, nie mając nawet
możliwości obrony. Jego oko, które ostrzegało go przed niebezpieczeństwem, widząc,
co może się w przyszłości zdarzyć, znowu go zawiodło.

Z biegiem lat Konrad coraz mniej polegał na wizjach przyszłości, dostarczanych

przez lewe oko. Nie potrzebował żadnych ostrzeżeń przed niebezpieczeństwem. Tu, w

background image

Kislevie, zawsze było niebezpiecznie - nie obawiano się tylko zasadzek, ponieważ na
tych pustkowiach było niewiele miejsc, w których mógł się ukryć napastnik.

Stał się również żołnierzem, wyćwiczonym wojownikiem, i jego umiejętności

bojowe wystarczały, by zwyciężyć każdego, kto by go zaatakował. Nie musiał już
widzieć, co przeciwnik robi ułamek sekundy wcześniej. Wyćwiczone reakcje i odruchy
wystarczały, aby dać sobie rade ze wszystkim, co pogańskie hordy mogły rzucić
przeciwko ludziom.

- Jestem dobry z nożem, prawda? Zawsze byłem - górnik uśmiechnął się,

odsłaniając poplamione zęby.

Konrad zastanowił się, za co skazano tego mężczyznę i dlaczego stracił dłoń.

Najprawdopodobniej był rzezimieszkiem z któregoś z miast Kislevu.

- Mów dalej - ponaglił Konrad.
- Niewiele mogłem zrobić - wzruszył ramionami. - Albo się ukryć, albo dać zabić.

Wielu innych wpadło na ten sam pomysł, panie. Ale niewiele im to dało, co nie?
Znaleziono ich i zamordowano - pociągnął nosem, spoglądając na scenę rzezi. -
Zamordowano albo jeszcze gorzej. Ja wcisnąłem się pod kilka trupów. W ten sposób
ocalałem - spojrzał na ślady krwi, które plamiły jego poszarpaną bluzę.

- Leżałem bez ruchu przez wiele godzin - mówił dalej. - A potem zobaczyłem

pana i pomyślałem, że jest pan jednym z nich. Czułem się paskudnie z powodu tego, co
zrobiłem - chowałem się, kiedy wszystkich innych zabijano… I dlatego ruszyłem za
panem. I to byłoby tyle, panie - wzruszył ramionami i dokładnie przyjrzał się Konradowi.
- Jak to się stało, że pan nie zginął?

Konrad popatrzył na górnika - nie miał pewności, czy wierzy w jego opowieść. W

każdym razie żył i tylko to się liczyło.

Nie wiedział czy górnik rozpoznał go, czy nie. Właściwie nie było ku temu

żadnych powodów. Dla Konrada wszyscy przymusowi robotnicy wyglądali tak samo.
Zapewne dla górnika wszyscy najemnicy byli identyczni.

- Byłem na patrolu - odpowiedział Konrad. - Gdy ujrzałem dym, wróciłem - nie

było potrzeby wyjawiania prawdy, proste kłamstwo powinno wystarczyć. - Jak się
nazywasz?

background image

- Nazywam?
- Tak.
- Heinler, panie.
Odpowiedział po króciutkim wahaniu. Konrad pomyślał, że pewnie to kolejne

kłamstwo. Obaj wiedzieli, że nie powinni sobie ufać. Jego nowy towarzysz był skazanym
przestępcą, ale jedyna różnica między nim a wieloma najemnikami, którzy strzegli
kopalni, polegała na tym, że dał się złapać.

- A ja nazywam się Konrad. Wygląda na to, że jesteśmy jedynymi ludźmi w

promieniu setek mil. Nie ma potrzeby, żebyś zwracał się do mnie „panie”.

- Przepraszam, panie. Kiedy jest się więźniem tak długo jak ja, każdy inny jest

„panem”.

- Zobaczmy, czy uda nam się znaleźć trochę wody, Heinlerze, i może coś do

jedzenia.

Przeszukali osadę, ale studnia była zanieczyszczona, pełna zwłok, a wszystkie

zapasy ze składu kwatermistrza skradziono. Konie ze stajni zniknęły, cała broń została
zabrana, podobnie jak zgromadzona ruda złota. Nigdy dotąd taka zdobycz nie
interesowała napastników. Za każdym razem, gdy atakowali konwój, ich jedynym celem
było zabijanie, nigdy rabunek.

Konrad dotarł do wysuniętej najdalej na południe turni, a za nim podążał Heinler.

Wspięli się po stopniach wykutych w skale, do miejsca, gdzie w dalszym ciągu dymiły
szczątki wieży strażniczej i leżały spalone ciała.

- Skierowali się w tamtą stronę? - zapytał Konrad, a Heinler skinął głową.
Na horyzoncie nie było śladu napastników. A więc podążali w kierunku Praag.

Konrad zdał sobie sprawę, że wraz z Heinlerem znaleźli się między obcą armią a krajem,
skąd wyłoniły się piekielne hordy. Czy była to powtórka wielkiej inwazji sprzed dwóch
wieków, tak samo jak atak na kopalnię był powtórką zniszczenia rodzinnej wioski
Konrada?

- Czaszkolicy - powiedział Konrad.
- Co?
- Czy widziałeś wśród tych stworów wysokiego człowieka? Łysego, bardzo

background image

chudego? Mógł być jednym z dowódców.

- Eeee…
- Poznałbyś go, ponieważ zupełnie nie przypomina pozostałych. Wygląda jak

człowiek, zapewne nie ma broni. I może bez szwanku chodzić wśród płomieni. Widziałeś
go?

- Tak! Tak! Widziałem, widziałem!
Konrad spojrzał na Heinlera, nie wiedząc czy mu wierzyć. Górnik potwierdził zbyt

gorliwie.

- Bardzo wysoki, bardzo chudy, łysy i wyglądał jak człowiek! - zawołał Heinler. -

Przysięgam, że to był on!

Konrad zdał sobie sprawę, że podał zbyt wiele informacji i Heinler po prostu

powtarza jego słowa. Nie robiło to jednak żadnej różnicy, ponieważ Konrad chciał
uwierzyć.

Wczoraj rycerz ze spiżu, dzisiaj Czaszkolicy.
Odwrócił się, znowu spoglądając na południe, w stronę Imperium, w stronę

Ostlandu i doliny, w której się wychował.

- Wydawał rozkazy, prawda? - mówił dalej Heinler. - Był jednym z tych, którzy

przerwali zabijanie i kazali pozostałych ludzi wziąć do niewoli.

- Do niewoli? - zapytał Konrad, odwracając się gwałtownie. Schwycił Heinlera za

bluzę i przyciągnął do siebie. - Wzięli jeńców?

- Tak - Heinler odsunął się. - Mówię uczciwie, panie!
- Kogo? Jak wielu? Po co?
Górnik potrząsnął gwałtownie głową.
- Nie wiem. Dużo.
- Mężczyzn? Kobiety?
- Tak. Mężczyzn. Kobiety. Jednych i drugich. Chyba każdego, kto jeszcze żył i nie

był ciężko ranny.

Konrad puścił go.
Nie było sensu pytać o Krysten, dowiadywać się, czy ją widział. Na pewno

odpowiedziałby twierdząco, domyślając się, że taką odpowiedź Konrad chciałby usłyszeć.

background image

Heinler jednak z własnej woli przekazał mu informację o jeńcach. Nie miał pojęcia, że
Konrad szukał jednej, konkretnej osoby. W obrębie wypalonej palisady nigdzie nie było
śladu Krysten, co mogło jedynie oznaczać, że zwierzołaki ją zabrały.

Konrad chciał wierzyć, że dziewczyna jeszcze żyje, i że on ma szansę odkupić

swoją winę. Jeśli jednak żyła, to nie na długo. Stwory jedynie opóźniły jej śmierć,
zachowały przy życiu dla jakichś swych ohydnych celów.

- Czeka nas długi spacer, Heinlerze - oznajmił.
- Co?
- Chyba że wolisz tu zostać.
Heinler spojrzał na leżące w dole ciała i zmarszczył nos.
- Dokąd idziemy? - zapytał.
Konrad wskazał na południe.
- Tam, gdzie oni - odparł.
Zabrali swoją broń z pokoju Krysten, ale nie mogli nic więcej wziąć, ponieważ

wszystko, co mogłoby im się przydać, zostało zagrabione.

Nóż Heinlera wyglądał jakby został własnoręcznie wykonany przez górnika.

Rękojeść stanowił byle jak obrobiony kawałek drewna, ostrze wyklepano z kawałka
metalu. Była to jednak broń - prymitywna, ale broń - niemal zdołała zabić Konrada.

Sztylet Krysten był wąski, ale o kwadratowym przekroju ostrza - bardzo dobry do

przebijania grubych skór. Początkowo należał do jednego z najemników Wilka,
milczącego wojownika, który nie zdradził ani swojego nazwiska, ani skąd pochodzi. Był
na patrolu z czterema innymi żołnierzami - żaden nie wrócił. Właśnie Konrad znalazł to,
co z nich zostało - cztery ludzkie ciała, a obok trupy tuzina zniekształconych
napastników, którzy urządzili zasadzkę. Ale po milczącym najemniku nie było nawet
śladu, nic poza sztyletem, który leżał na ziemi kilka metrów od miejsca rzezi. Jego
zakrwawiony czubek wskazywał na północ.

Ponieważ Konrad miał swój własny nóż, który tak dobrze mu służył przez wiele

lat, oddał ten sztylet Krysten. A teraz znowu trzymał go w ręku.

Razem z Heinlerem wyszli południową bramą, całkowicie zniszczoną przez

zwycięzców. Opuszczona palisada bardzo szybko ulegała zniszczeniu. Niektóre elementy

background image

umocnień rozpadły się w czasie, gdy Konrad znajdował się w osadzie. Działo się tak nie
tylko dlatego, że płomienie strawiły większą część drewna. Belki sprawiały wrażenie
jakby były całkowicie spróchniałe, jakby postarzały się o wiek w ciągu kilku godzin. Cała
osada wyglądała, jakby była nie zamieszkana i zapomniana od niezliczonych lat.
Wkrótce wszystko, co zostało wykonane ludzką ręką, rozpadnie się w pył i będzie
rozwiane przez wiatr.

Słońce wisiało już niżej, ale paliło niemal tak straszliwie jak w południe. Konrad

zawsze sądził, że obchodzi go tylko jedna dziewczyna. A teraz to się zmieniło - Krysten
stanowiła najważniejszy cel jego życia.

Na horyzoncie nie było widać najeźdźców, ale nie potrzebowali doświadczonego

tropiciela, aby podążać ich śladem. Znaki przemarszu były łatwo widoczne. Co jakiś czas
natykali się na zniekształcone zwłoki jakiegoś zwierzołaka, zmarłego z ran odniesionych
w czasie szturmu na osadę. Wiele ciał wyglądało jakby życie uciekło z nich wiele dni, a
nawet miesięcy, temu - opuchnięte, rozkładające się, oblepione rojami much i
pełzającego robactwa.

Konrad miał wrażenie, że armia z Północy specjalnie zostawia ślady swojego

przemarszu, wyrzucając niepotrzebne łupy, zarysowując pnie drzew piastami kół - jakby
wytyczała szlak dla pościgu. Ogromną połać terenu pokrywały dziesiątki śladów kół,
niezliczone odciski stóp, kopyt, łap. Rzeczywiście, musiały tędy przejść tysiące tych
przeklętych istot. Tropy mówiły też, że prędkość kolumny była ograniczana przez
najwolniejszych członków grupy.

Mimo bliskości armii, Konrad wciąż miał to samo uczucie, co rano - że jest sam na

całym świecie. Wprawdzie Heinler znajdował się tuż obok, ale wojownik czuł, że obaj są
wędrowcami, którzy jedynie przypadkowo idą tym samym szlakiem. Nie byli
sojusznikami - łączył ich tylko fakt, że obaj są ludźmi.

Konrad maszerował równym tempem, a Heinler dotrzymywał mu kroku. Górnik

rzeczywiście musiał być twardzielem. Miał tylko jedną rękę, a musiał nią wykonywać tyle
samo pracy, co inni skazańcy dwiema. Szedł na bosaka, stopy mu krwawiły i kulał lekko.
Podobnie było z Konradem - jego buty nadawały się tylko do konnej jazdy. Nigdy tak
długo nie poruszał się w nich na piechotę, ale próbował nie zwracać uwagi na odciski i

background image

ból mięśni. Dopóki nieprzyjaciel szedł, on musiał robić to samo. Podążając uparcie
naprzód, zmniejszali odległość dzielącą ich od wroga. Przed wieczorem widzieli już na
horyzoncie kurz wzbijany przez wrogą armię.

Po tak wielu godzinach marszu napastnicy będą musieli się zatrzymać. Choć

może, skoro nie są ludźmi, nie potrzebują wypoczynku?

Odległość między nimi wciąż się zmniejszała. Jak okiem sięgnąć, od jednego do

drugiego krańca horyzontu okolica była pełna ciemnych postaci. Dopiero po chwili
Konrad uświadomił sobie, że wojsko dzieli się na grupy. Część piekielnej hordy podążała
w lewo, część w prawo, a reszta szła dalej, wprost na południe. Przypuszczał, że
rozdzielają siły, aby uderzyć w kilku różnych miejscach.

Kraj posiadał trzy gęsto zamieszkane rejony: wokół Praag, Erengardu i stolicy -

Kislevu. Zwierzołaki i ich sojusznicy wkrótce przekonałyby się, że fortyfikacje tych miast
są o wiele silniejsze niż umocnienia kopalni, a obrońcy liczniejsi. Być może więc ich
zamiarem było zaatakowanie mniejszych miast i wiosek, w celu szerzenia leku i paniki w
całym kraju.

Albo te maszerujące przed nimi bandy banitów były jedynie strażą przednią

przerażającej zarazy, która dopiero miała nadejść - dziesiątków tysięcy wrogich
stworów, czekających na zew ataku…

W chwili obecnej Konrad chciał jednak tylko ustalić, który z oddziałów zabrał ze

sobą Krysten.

Po kilku minutach zauważył, że zatrzymały się te legiony, które maszerowały

pośrodku. Pomiędzy trzema głównymi grupami istniały przynajmniej milowe odstępy, a
więc było mało prawdopodobne, że rozdzieliły się jedynie w celu rozbicia obozów. Tak
jak podejrzewał, zwierzołaki musiały podzielić swoje pułki, szykując się do marszu w
trzech różnych kierunkach. A teraz, jak wszystkie inne wojska, rozpaliły ogniska i
zaczynały przygotowania do noclegu.

Po raz pierwszy od wielu godzin Konrad pozwolił sobie na odpoczynek. Usiadł

wolno, dając wytchnienie obrzmiałym kostkom nóg, obolałym łydkom i udom,
zmasakrowanym stopom. Heinler, dysząc ciężko, osunął się obok niego na ziemię. Krew
sączyła się z jego stóp. Konrad nawet nie chciał myśleć o zdjęciu butów. Czuł, że stopy

background image

ma mokre i lepkie. Przy każdym kroku słyszał chlupanie potu w butach.

- Poczekamy, aż zrobi się ciemno - powiedział. - A potem ruszymy dalej.
- I?
Górnik w dalszym ciągu nie wiedział, dlaczego Konrad podąża za piekielną hordą,

chociaż musiał się już czegoś domyślać. Jego uwagi nie mogła umknąć reakcja Konrada
na wiadomość, że napastnicy nie zabili wszystkich w osadzie, że wzięli jeńców. Poszedł
jednak za Konradem bez zadawania pytań. Aż do tej chwili żaden z nich się nie odezwał.
Nie było o czym rozmawiać.

- I wtedy zobaczymy, czy mają jakąś niepotrzebną żywność i wodę - wyjaśnił

Konrad.

W drodze ze zniszczonej kopami można było znaleźć mnóstwo i jednego, i

drugiego - jeżeli wiedziało się, gdzie szukać, a Konrad wiedział. Nie sposób zapomnieć
umiejętności zdobywania pożywienia. Ale nie chciał się zatrzymywać, aby nie tracić
bezcennych minut. Jedzenie i picie miały niewielkie znaczenie w porównaniu z tym, co
musiał zrobić. Najważniejsza była misja, którą musi wypełnić.

Na razie zamierzał zbadać dokładnie każde obozowisko, aby odnaleźć to, czego

szukał.

Usiadł, obserwując zachodzące słońce. Z niecierpliwością oczekiwał nocy.
Nie chciał brać ze sobą Heinlera. Górnik nie był wojownikiem, nie wiedział, jak

poruszać się w ciemności, aby być niewidzialnym, nie potrafił zaatakować z zasadzki
strażników i zabić ich po cichu, nie znał subtelnej sztuki przekradania się przez
nieprzyjacielski obóz i podrzynania gardeł tak, aby nie zbudzić śpiącego obok wroga.

Heinler zasnął. Konrad zostawił go samego i ruszył przez ciemną noc. Świeciły

jedynie gwiazdy. Brakowało jeszcze kilku godzin do chwili, gdy Mannslieb zaleje okolice
swym zimnym blaskiem. Morrslieb może wzejść wcześniej, ale mniejszy księżyc
dostarczy mniej światła.

Zostawiwszy hełm oraz tarcze, Konrad zacisnął topór w prawej, a miecz w lewej

dłoni i ruszył ostrożnie w stronę migoczących płomieni ogniska, położonego na
zachodnim krańcu obozu wroga. Próbował nie myśleć, co właśnie może pożerać
barbarzyńska armia. Posuwając się uważnie naprzód, przypominał sobie, jak jego

background image

rodzinna wieś przeszła na jedną noc we władanie zwierzołaki, i jak to samo musiało się
dziać w wielu innych częściach świata. Dzień był dla ludzi, ale po zapadnięciu mroku te
same ziemie znajdowały się w mocy zdeformowanych mieszkańców lasu.

Teraz jednak godzina nie miała znaczenia. To, że wrogowie byli stworami

ciemności, nie oznaczało, że są stworzeniami nocnymi. Dzikusów było wystarczająco
wielu, aby mogli podjąć wypad o dowolnej porze, nie musieli kryć się w mroku. Uważali
północ Kislevu za swój teren - a teraz wszystko wskazywało na to, że mają zamiar
opanować resztę kraju. A potem sięgnąć dalej…

Noc wypełniały hałasy i dziwne zapachy. Armia była na wpół zwierzęca, na wpół

ludzka, więc dźwięki i zapachy, wydobywające się z obozowisk, były mieszaniną
pochodzącą z obu tych światów. Rozlegały się śmiechy i wrzaski - nieludzkie śmiechy i
ludzkie wrzaski.

Nawet latem noce w Kislevie są chłodne. Konrad dawno się do nich przyzwyczaił,

ale nagle przebiegł go dreszcz. Uświadomił sobie, że właśnie owe krzyki spowodowały
lodowate ukłucie, które przeszyło go od szyi po palce stóp. Przypomniał sobie ofiary
masakry w osadzie górniczej. One również musiały krzyczeć, długo i głośno, pod
wpływem okropnego bólu - o ile nie obcięto im wcześniej języków albo nie rozerwano
gardeł.

Konrad przysiągł sobie, że dzisiejszej nocy zostanie wymierzona choć cząstka

sprawiedliwości za ohydne tortury, zadane ludziom w kopalni. Wczoraj zabijał tuzinami
gobliny, a teraz nadchodziła kolej na zwierzołaki. Atak będzie mniej widowiskowy od
wczorajszego, ale nie mniej skuteczny.

Żałował, że nie ma już swojego krisa, którym wiele lat temu zabił pierwszego

zwierzołaka. Ocalił wówczas życie Elyssie. Może teraz jego nowa broń dopomoże w ten
sam sposób Krysten.

Przysuwał się coraz bardziej do położonego na zachodzie ogniska. Zacznie tutaj,

a potem będzie się posuwał między wrogimi od działami aż do chwili, gdy znajdzie
pojmaną dziewczynę. Albo do chwili, gdy nieprzyjaciel dopadnie jego.

Byli tak pewni siebie albo może tak głupi, że nie wystawili żadnych straży. Konrad

bardzo wolno podszedł jeszcze bliżej, a potem przykucnął, by móc obserwować

background image

najbliższą grupę. Pół tuzina groteskowych istot siedziało wokół ognia. W migoczącym
świetle wyglądały jeszcze obrzydliwiej niż za dnia. Blask płomieni tańczył migotliwie na
ich zdeformowanych ciałach.

Niektóre stwory chwilami wyglądały zupełnie jak ludzie, dopóki światło ognia nie

ujawniło ich koszmarnych, zwierzęcych cech, sprawiających, że potwory wyglądały na
coś gorszego od zwierząt. A potem światło zmieniało się, kryjąc w mroku ohydę
jednych, a wydobywając obrzydliwie sparodiowane człowieczeństwo innych.

Konrad patrzył, niemal sparaliżowany tym koszmarem. Najstraszliwszy był fakt,

że w swoim zachowaniu tak niewiele różnili się od oddziału najemników, którym
dowodził. Podawali sobie po kolei dzban piwa, śmieli się, zapewne z jakiegoś
wulgarnego dowcipu, rozmawiali w swoim pogańskim języku, niewątpliwie
przechwalając się wyczynami z porannej rzezi. Nawet śpiewali ochrypłymi, zupełnie
niemuzykalnymi głosami.

Konrad nienawidził ich, pogardzał zwierzołakami. Zaprzysiągł sobie, że wszystkie

umrą i w ten sposób rozpocznie się jego zemsta.

Wstał wolno, zrobił kilka oddechów i rozprostował ramiona, przygotowując się do

osobistego odwetu. Uniósł miecz i topór - i zamarł, widząc

Odwrócił się gwałtownie w lewo, uświadamiając sobie, że z tej właśnie strony

pojawi się niebezpieczeństwo. Cofnął się głębiej w mrok. W tej samej chwili ujrzał
wyłaniającą się z ciemności bladą postać, kierującą się w stronę ognia. Ludzką postać -
wysoką, szczupłą i całkowicie pozbawioną włosów.

Czaszkolicy!
Kompletnie oszołomiony Konrad przyglądał się, nie mogąc wykonać żadnego

ruchu. Postać przeszła bezpośrednio przed nim, w odległości kilku metrów. Musi działać
natychmiast albo straci dogodną sytuację. Otrząsnął się z krępujących,
wyimaginowanych więzów ł skoczył na znienawidzonego wroga.

Odruchowo posłużył się mieczem - była to broń o wiele precyzyjniejsza od topora

o podwójnym żeleźcu. A lewa ręka Konrada była równie silna i dokładna jak prawa.

Sztych miecza wbił się w grzbiet Czaszkolicego, trafiając między żebra, poniżej

lewej łopatki, tam gdzie znajdowało się - albo powinno znajdować - serce. Trysnęła

background image

krew i Konrad natychmiast pojął, że się pomylił. Takiej ilości krwi nie było, gdy kiedyś
jego strzała odnalazła serce Czaszkolicego.

Wyszarpnął klingę, a wysoka postać upadła na ziemię. Po krótkich,

spazmatycznych drgawkach, znieruchomiała zupełnie. Konrad zabijał wystarczająco
często, aby wiedzieć, kiedy jego ofiara nie żyje. Rozejrzał się szybko wokoło, poszukując
następnego przeciwnika.

Konrad kopnięciem przewrócił trupa na wznak. Już wiedział, że to nie mógł być

Czaszkolicy - stwór umarł zbyt łatwo. Pomimo mroku jedno szybkie spojrzenie
potwierdziło jego podejrzenia. Był to po prostu zwykły zwierzołak. Wysoki, chudy, blady
i łysy - łysy, ponieważ włosy nie mogą rosnąć na kości. Na jego głowie nie było ani
skóry, ani ciała.

A potem Konrad usłyszał nowy dźwięk - obrócił się na pięcie i odskoczył, gdy z

ciemności runęła na niego bezkształtna masa. Uniósł topór i miecz, najszybciej jak
potrafił, ale nie dość szybko. Stwór przewrócił go, zamachnął się siekierą, celując w
odsłonięte gardło, upadł na niego… i stoczył się na ziemię.

Konrad poczuł na twarzy wilgoć. Krew. Ale nie własną. Spojrzał na zwierzołaka.

W mroku nie widział go dokładnie - jedynie, że był wielki, ciemny… i martwy.

Z ciemności wyłoniła się następna postać.
- Pomyślałem, że może będziesz potrzebował pomocy, no nie? - wyszeptał

znajomy głos.

Konrad wstał i wytarł rękawem krew z twarzy, patrząc jak Heinler odzyskuje swój

nóż. Nie doceniał tego człowieka. Jako górnik posiadał przecież niemal doskonałą
umiejętność widzenia w ciemności, najwyraźniej też dysponował innymi
umiejętnościami. Nieprzypadkowo przeżył atak na kopalnię, gdy tymczasem inni zostali
zabici lub pojmani.

Konrad spojrzał w stronę ogniska i siedzącej wokół niego grupy nieludzi. Nie

spostrzegli, co wydarzyło się w odległości zaledwie kilkunastu metrów.

Podobnie jak blada postać, którą pomyłkowo uznał za Czaszkolicego, drugi

napastnik również pojawił się nie od strony ogniska. Chwilowo żądza krwi Konrada
została zaspokojona. Nie musiał zabijać i podejmować zbytecznego ryzyka - jeszcze nie.

background image

- Czy zechcesz mi powiedzieć, czego naprawdę szukasz? - odezwał się Heinler.
Konrad wyjaśnił w czym rzecz.
- No to poszukajmy jej, dobra? - zaproponował górnik.
- Chcesz tego? - spytał Konrad, podając mu miecz. W tej sytuacji lepiej było

podzielić się bronią.

Heinler wsunął nóż za pas i przyjął miecz. Konrad w dalszym ciągu trzymał topór

w prawej ręce, a w lewą wziął sztylet. Dyskusja była zbyteczna. Heinler od razu
zrozumiał, co do niego należy, i po raz pierwszy Konrad zaczął się na serio zastanawiać,
kim naprawdę był jego towarzysz i czym się poprzednio zajmował. Na razie nie zwracał
jednak specjalnej uwagi na górnika ani na nic innego. Chciał znaleźć oddział, który
schwytał Krysten. Wędrowali ostrożnie w mroku, kierując się w stront płomieni
następnego ogniska i osłaniali nawzajem, zbliżając do celu.

I nagle ciszę przerwał wrzask Heinlera:
- Uważaj!
Konrad odwrócił się natychmiast, ale było już za późno. Poczuł straszliwy cios w

skroń. Udało mu się zrobić jeden krok w stronę niewidocznego napastnika, zaczął unosić
ciężki topór, ale w końcu runął na ziemię i ogarnęła go ciemność.

Rozdział czwarty

Konrad uchylił z trudem ciężkie powieki i jego oczom ukazał się błyszczący

wysoko na niebie Morrslieb.

Głowę miał odciągniętą w tył, szyje ściśniętą powrozem, ręce spętane na plecach.

Stał nagi przy drzewie, przywiązany do pnia. Znajdował się w tak samo beznadziejnej
sytuacji, jak przed dwoma dniami Wilk - a może w jeszcze bardziej beznadziejnej, bo
znikąd nie mógł się spodziewać pomocy.

Bał się spojrzeć w dół, wlepiał więc wzrok w nieregularny kształt tarczy księżyca.

Straszliwe odgłosy atakujące uszy mówiły mu o tym, co się wokół dzieje więcej, niż
potrzebował wiedzieć.

W odróżnieniu od Mannslieba, mniejszy księżyc, Morrslieb, nawet kiedy stał w

pełni, światła dawał niewiele. A było to światło dziwne, niemal pozbawione blasku.

background image

Zupełnie jakby Morrslieb był księżycem cieniem rzucającym mrok na świat, wokół
którego krąży, odciągającym zeń wszelką jasność, zamiast mu ją dawać.

Wpatrując się w księżyc, Konrad usiłował pozbierać myśli i oszacować odniesione

rany. Jego szyja i przeguby były przywiązane do drzewa mocno zaciśniętymi powrozami.
Czaszkę rozsadzał nadal pulsujący ból, efekt uderzenia, jakie otrzymał, i w ogóle cały
był obolały, jakby bito go, kiedy stracił przytomność, a potem wleczono po ziemi.
Otworzyło się kilka ran odniesionych podczas szturmu na warownię goblinów. Od stóp
do głów zbroczony był zakrzepłą krwią.

Na razie żył jeszcze, ale wszystko wskazywało na to, że pisana jest mu śmierć w

męczarniach.

Oderwał wreszcie oczy od księżyca, rozejrzał się szybko dookoła i jeszcze szybciej

zacisnął mocno powieki. Nie chciał, by ci, którzy go pojmali, zorientowali się, że odzyskał
przytomność, a poza tym wolał nie patrzeć na sceny rozgrywające się na oblanej
księżycową poświatą polanie.

Łatwiej było jednak zamknąć oczy, niż wyrzucić z myśli te mrożące krew w żyłach

widoki. Pośrodku kępy drzew wznosił się mały ołtarz. Jego centrum zajmowała postać w
zarzuconej na pancerz czerwono-czarnej tunice, zbrojna w potężny topór i trzymająca
tarcze ze znajomym Konradowi emblematem. Konrad nie raz widział już ten symbol na
sztandarach powiewających nad legionami zwierzołaków: symbol w kształcie litery X
przeciętej przez środek poziomą kreską i podkreślonej u podstawy.

Pod zdobnym hełmem z brązu nie widać było jednak twarzy, panował tam mrok.

Pusty pancerz siedział w fotelu. Nie, nie w fotelu, lecz na rzeźbionym tronie - bowiem
zbroja wyobrażała zdegenerowanego boga, którego czcił ten klan wyrzutków. U jego
stóp piętrzył się stos kości i czaszek. Ludzkich czaszek.

Dorzucono doń niedawno świeże ludzkie głowy…
Wokół ołtarza stali pokornie zdeprawowani akolici upojeni widokiem płynącej

obficie krwi ofiar, które złożyli właśnie swemu krwiożerczemu panu.

Konrad widział to wszystko tylko przez krótką chwile. Widział również ofiary. A

teraz słyszał je, jak cierpią niewypowiedziane męki. Wrzeszczeli torturowani, a ich
wrzaski zdawały się dalej unosić w powietrzu, kiedy w końcu umierali z krzykiem na

background image

ustach..

Zaryzykował jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie, wypatrując Heinlera. Nie

dostrzegł go jednak. Heinler nie stał przywiązany do innego drzewa, jego trup nie
spoczywał na kupie bezgłowych zwłok jego głowa nie leżała na ofiarnym stosie u stóp
odrażającego bóstwa.

Sunąc wzrokiem po barbarzyńskiej świątyni, Konrad rozpoznał ostatnią ofiarę.

Człowiek ten nazywał się Hralvan i był najemnikiem z Norska, chyba najsilniejszym z
ludzi wojowników, jakiego Konrad znał. Zwykł dla żartu okaleczać własne ciało,
przykładać sobie płonącą pochodnię do kończyn, by zademonstrować swą niewrażliwość
na ból.

Ale po tej niewrażliwości pozostało tylko wspomnienie. Hralvan był potężnie

zbudowany i mierzył siedem stóp wzrostu. Teraz nie miał nóg i ćwiartowany żywcem
płakał jak chłostane dziecko tyle że to nie łzy, lecz krew płynęła mu z oczu.

A te niewysłowione męki zadawały jego potężnemu ciału dwie najpiękniejsze

kobiety, jakie Konrad w życiu widział. Z tym, że nie mogły to już być kobiety; obie miały
długie, rozwidlone na końcach ogony.

Nie licząc najeżonych kolcami metalowych obręczy na szyjach i szerokich

kościanych kolczyków w płatkach uszu, były zupełnie nagie. Nogi miały długie, smukłe i
zbryzgane krwią. W miarę jak z udręczonej ofiary uchodziło życie, ich skóra pokrywała
się coraz obficiej czerwienią. Uśmiechnięte tańczyły wokół Hralvana, zlizując krople
czerwieni z ostrzy, którymi tak zapamiętale wywijały. Noże, podobnie jak ich właścicielki,
były smukłe i sprężyste.

Konrad nie był w stanie stwierdzić, ilu wyznawców otacza ołtarz, bo większość z

nich stała w mroku; słyszał jednak, jak wyrykują swój zdeprawowany entuzjazm i
rytualne psalmy.

I nagle zaległa kompletna cisza: ucichły krzyki, ucichły jęki, ucichły śpiewy i

modlitwy.

Konrad domyślał się dlaczego. Hralvan wyzionął wreszcie ducha. Jedna z

dziewczyn trzymała w górze jego odciętą od tułowia głowę, z której otwartych ust
ściekał strumyczek krwi. Po chwili głowa olbrzymiego Norskańczyka wylądowała na

background image

ofiarnym stosie u stóp opancerzonego idola.

Nie było już kogo zabijać, nie było kogo torturować na śmierć - z jednym

wyjątkiem…

Konrad zacisnął mocno powieki w nadziei, że uznają go za wciąż nieprzytomnego,

w nadziei, że zrobi to jakąś różnicę, jeśli nawet rzeczywiście tak się stanie.

Cisza przeciągała się, ale wyczuwał, że dwie diabelskie tancerki suną lekkim

krokiem w jego stronę. Zatrzymały się przy nim i twarz owionęły mu ich ciepłe oddechy.
Po chwili wodziły już dłońmi po jego ciele. Palce miały lepkie, wilgotne od krwi.
Potrafiłby udawać dalej nieprzytomnego, nawet gdyby zaczęły go kaleczyć; ale nie był w
stanie zignorować ich upiornie zmysłowych zalotów.

Otworzył oczy i przytrzymując się pnia skrępowanymi rękami, poderwał

błyskawicznie obie nogi. Chybił. Krwawe panny odskoczyły z chichotem, a jego omal nie
udusił powróz zadzierzgnięty na szyi.

Przemknęło mu przez myśl, że byłby to o wiele mniej bolesny i szybszy sposób

zejścia z tego świata. Ale zanim zdążył wprowadzić ją w czyn, jedna z nagich dziewcząt
obiegła pień i uwolniła mi szyje. W chwile później wolne miał również ręce - ale tylko na
moment.

Piękne oprawczynie chwyciły za kawałki powroza zwisają mu z nadgarstków.

Pomimo że ich twarze przypominały krwawi maski, a długie włosy ociekały posoką, były
obie hipnotycznie pociągające. Wydawały się podobne do siebie jak dwie krople wody
nie sposób było ich odróżnić.

Konrad natarł na tę po prawej, ale odskoczyła zwinnie. Jej nóż przeciął ze

świstem powietrze i ugodził Konrada w przedramię. Stęknął z zaskoczenia i bólu. Kiedy
wyciekająca z rany krew zaczęła skapywać na ziemię, czciciele wydali ekstatyczne
westchnień i podjęli rytualne śpiewy na cześć ostatniej ofiary biorącej udział w ich
obscenicznej ceremonii.

Dziewczyna potrząsnęła tryumfalnie nożem, po czym przytknęła sobie ostrze do

języka, zlizując zeń krew Konrada. Język, podobnie jak ogon, miała rozwidlony.

Konrad szarpnął lewą ręką, by przyciągnąć do siebie drugą kapłankę. Ta puściła

powróz, a on stracił równowagę i runął na wznak. Ziemia była jak błoto po rzęsistej

background image

ulewie. Ale to deszcz krwi tak ją rozmiękczył.

Obie dziewczyny dopadły go niczym bliźniacze czerwone błyskawice i z jego

gardła popłynęły dwa strumyczki krwi. Podźwignął się na nogi, a nagie kobiety zaczęły
pląsać wokół niego, doskakując na przemian, zadając pchnięcie lśniącym nożem,
odskakuj; i znowu doskakując.

Szybkie były, nieludzko szybkie. Kobiety prawdopodobnie chętniej wybierano na

oprawców, bo były subtelniejsze od mężczyzn delikatniejsze, nie zabijały tak szybko, z
niepotrzebną siłą. Ich ofiary umierały powoli, kropla po kropli wykrwawiały się na
śmierć.

Wkrótce Konrad był już tak samo okrwawiony jak one, ale to jego własna krew

czerwieniła mu skórę. Ból, jaki cierpiał, był powierzchowny i wiedział, że nie będzie
musiał znosić go długo. Na razie oprawczynie tylko się z nim bawiły. Kiedy wezmą się
poważnie do pracy, będzie po nim.

Musi przejąć inicjatywę, póki jeszcze czas. Ale żeby wyrównać szanse, potrzebuje

jakiejś broni. Pomyślał o zbroi na ołtarzu i o potężnym toporze w zakutej w żelazną
rękawicę garści. Ta myśl wystarczyła, by wyzwolić w nim impuls.

Drogę do postaci na tronie blokowała mu jedna z ogoniastych dziewcząt. Kiedy

na nią runął, odskoczyła zwinnie, tak jak się tego spodziewał. Nie oglądając się na nią
pobiegł dalej w kierunku ołtarza, zdzierając sobie po drodze kawałki powroza z
przegubów.

Nie zwracał do tej pory większej uwagi na czcicieli otaczających diaboliczną

świątynię. Zajmował go głównie drapieżny duet, i a tamtych i tak ledwie było widać w
mroku.

Teraz drogę do upragnionej broni zastąpiła mu niespodziewanie grupa

widmowych postaci, które sprawnie utworzyły kordon wokół miejsca składania ofiar.
Rąbnął pięścią w jakąś ocienioną twarz usłyszał chrzęst miażdżonej kości. Postać runęła
na ziemię pozostawiając po sobie wyłom w kordonie.

Konrad miał już w niego zanurkować, kiedy na ramię spadła mu dłoń w rękawicy.

Szarpnął się, wyrwał, odwrócił na pięcie i w mdłej poświacie księżyca dostrzegł błysk
broni. Tamten dobywał miecza. Niewiele myśląc Konrad wykręcił mu dłoń ściskającą

background image

rękojeść i sam wyszarpnął miecz z pochwy. Rękojeść miała kształt zwiniętego węża.
Konrad uniósł miecz nad głowę i pomknął z powrotem w kierunku bliźniaczych
oprawczyń. Nagle wąż ożył, rozwinął się i wbił mu zęby w nasadę dłoni.

Konrad wrzasnął z bólu, wypuścił miecz z ręki i zaczął machinalnie rozcierać dwa

nakłucia na przegubie.

Wokół panowała kompletna cisza i bezruch. Ustało rytmiczne zawodzenie,

wszyscy wlepiali wzrok w Konrada. Diabelska para stała za nim, reszta czcicieli otaczała
kręgiem trzy nagie, zbroczone krwią postaci.

Ten, któremu Konrad odebrał miecz, wystąpił naprzód. To samo uczyniła inna

ciemna postać, która schyliła się po upuszczony miecz i wręczyła go właścicielowi.
Rękojeść znowu była tylko rękojeścią, zwinięty ciasno wąż znowu zastygł w bezruchu.

Konrad spojrzał na pierwszą ciemną postać ledwie widoczną w mrokach nocy.

Zauważył tarczę. Widniał na niej ten sam runiczny symbol, co na tarczy z ołtarza, ale nie
tylko. I ten drugi herb Konrad rozpoznał.

- Kastring! - wykrztusił.
Postać, która wsuwając miecz do pochwy odwracała się, teraz zamarła. Patrzyła

przez chwilę na Konrada, a potem zbliżyła się do niego powoli.

- Już dawno nikt mnie tak nie nazwał - powiedział mężczyzna.
Chociaż stał bardzo blisko, Konrad nie widział jego twarzy, bo ocieniał ją hełm.
- Kastring - powtórzył.
- Tak pragnąłem przyglądać się jak umierasz. - Mężczyźni westchnął. - Ale chyba

powinniśmy porozmawiać. Ostatnią ofiarę złożyć jednak trzeba. - Rzucił władczo kilka
słów w jakimś pogańskim języku.

Konrad nie zrozumiał, co powiedział, ale wyczuł za sobą poruszenie. Obrócił się

na pięcie w samą porę, by zobaczyć jeszcze, jak jedna z tancerek śmierci machnięciem
długiego noża ścina głów swojej towarzyszce. Bezgłowy trup stał jeszcze kilka sekund
bluzgając krwią z szyi, a potem osunął się w błoto.

Bliźniaczka podniosła skrwawioną głowę za włosy i zakręciła nią młynka,

opryskując kaskadami krwi wszystkich widzów wyrażających zwierzęcym rykiem swój
entuzjazm.

background image

Konrad przeniósł wzrok na mężczyznę, który wydał poleceni Ponad jego

ramieniem widział postać siedzącą na ołtarzu. Pewności nie miał, bo świeża krew
zalewała mu oczy, ale przez chwilę wydało mu się, że zbroja nie jest pusta, że z hełmu
patrzy na niego czyjaś skryta w cieniu twarz…

- Chcesz się odświeżyć? - spytał Kastring, który najwyraźniej przewodził tej

grupie pogan.

* * *

Rodowe nazwisko Elyssy brzmiało Kastring. To dlatego Konrad rozpoznał herb na

tarczy. Ale którym Kastringiem był ten mężczyzna?

Nie mógł to być ojciec Elyssy, Wilhelm Kastring, bo tamten zginął wraz z córką.

To pewnie któryś z jej trzech braci. Byli od niej starsi; odeszli z doliny przed
zniszczeniem przez zwierzołaki wioski i dworu. I teraz jeden z Kastringów przewodzi
bandzie takich bestii.

Elyssa rzadko opowiadała o swojej rodzinie i Konrad bezskutecznie usiłował sobie

teraz przypomnieć imiona jej braci. W końcu dał za wygraną. Co za różnica, który to z
nich, pomyślał.

Rozpalono ognisko, na szczęście z drewna i chrustu, nie z ludzkich ciał. Konrad

siedział przy ogniu i dygotał. Był osłabiony z upływu krwi i kompletnie wyczerpany
wypadkami ostatnich kilku dni. Jego ciało pokrywała pajęczyna bolesnych ran i
zadraśnięć.

- Mawiają, że znając czyjeś nazwisko, zyskujesz nad tą osobą władze - zagaił

Kastring, siadając kilka stóp od Konrada. Nie spojrzał na niego, patrzył w płomienie. -
Sam fakt, że jeszcze żyjesz, dowodzi, śmiem powiedzieć, że w powiedzeniu tym może
być coś z prawdy. Ale ja, pytając o imię ciebie, nic bym nie zyskał.

Konrad przyglądał się uważnie mężczyźnie. Często widywał braci Elyssy, ale to

było wiele lat temu. Którymkolwiek z nich był ten, bardzo się od tamtego czasu zmienił.
Nie miał warg, co spowodowało, że wyglądał tak, jakby się wciąż uśmiechał, a z głowy
wyrastała mu para zakrzywionych rogów. Jednak nawet w blasku ogniska trudno było
odróżnić rysy twarzy Kastringa, stwierdzić, gdzie kończą się jego długie, ciemne włosy, a
zaczyna gęste, ciemne futro, które nosił na zbroi. Zresztą Konrad wolał nie widzieć,

background image

jakim jeszcze przemianom uległ ten człowiek - jeśli w ogóle można go jeszcze było
nazywać człowiekiem… Zbliżyła się do nich jakaś postać. Szczupła, prężna kobieta.
Konrad rozpoznał w niej oprawczynię, która przeżyła. Trzymała srebrną tacę z
wysadzaną drogimi kamieniami karafką i dwoma kielichami tej samej roboty. Kastring
zagadał coś do niej. Postawiła tacę na ziemi i napełniła kielichy jakąś czerwoną cieczą.
Podniosła znowu tacę i podsunęła mu ją. Kastring machnął niecierpliwie ręką, znowu
powiedział coś w jakimś niezrozumiałym języku, i dziewczyna odwróciła się z tacą do
Konrada.

- Z przykrością przyznaję, że ona nie zna się zupełnie na etykiecie - powiedział

Kastring. - Bierz, bierz - dorzucił, widząc wahanie na twarzy Konrada. Zachichotał
ponuro. - To nie to, co myślisz, zapewniam cię. To wino, czerwone wino.

Konrad wziął kielich z tacy, powąchał, posmakował i uspokojony jednym haustem

wychylił zawartość.

Dopiero wtedy obserwujący go bacznie Kastring sięgnął po swój kielich i znowu

zagadał do dziewczyny. Postawiła tacę na ziemi i oddaliła się.

- Zamierzałem wznieść toast za twoje zdrowie, ale ośmielę się zauważyć, że w

zaistniałych okolicznościach byłby to, skromnie mówiąc, nietakt.

Zakręcił kielichem, wciągnął w nozdrza zapach, po czym przystawił sobie kielich

do zębów - dolne zachodziły mu na górne - i odchylił w tył głowę. Ponieważ nie miał
warg, cześć czerwonego płynu pociekła mu po brodzie. Otarł kropelki koronkową
chusteczką.

- Nie krępuj się, dolej sobie. - Wskazał na tacę.
Konrad napełnił kielich po raz drugi, potem jeszcze raz.
- Był ktoś ze mną - odezwał się - kiedy zostałem pojmany. Co się z nim stało?
Kastring wzruszył ramionami i burknął coś niezrozumiałego w obcym języku.

Zwracał się pewnie do ogromnej postaci stojące kilka jardów za Konradem, postaci z
dziobem, pazurami u rąk i szponami u nóg. Postać odpowiedziała przeciągłym, głośnym
beknięciem. Kastring znowu wzruszył ramionami, pociągnął łyczek wina, przetrzymał je
chwilę na języku, przełknął i starł z brody kropelki.

Konrad nie widział wśród zabitych ciała Krysten, ale wolał nie pytać o jej los. Był

background image

przekonany, że i tak nie powiedziano by mii prawdy, a poza tym w okolicy grasowało
wiele innych kohort mutantów, które mogły ją pojmać.

- Skąd mnie znasz? - spytał w końcu Kastring.
Konrad wychodził zawsze z założenia, że prawdy należy w miarę możliwości

unikać.

- Jestem z Ferlangen - odparł.
- Ferlangen! Tej nazwy również od lat nie słyszałem. Z twoje go akcentu wnoszę,

że pochodzisz z tych samych stron Ostlandu, co ja. Mieszkałem kiedyś w pewnej zabitej
dechami wiosce niedaleko Ferlangen i nie raz nieźle się w tym mieście zabawiłem.
Często polowaliśmy z Ottem Kreishmierem. Wiesz może, co tam u niego?

- Nie żyje.
Kastring uniósł kielich w milczącym salucie, ale Konrad nie wypił. Kreishmier

skazał go na śmierć za nielegalne upolowanie królika, a potem został zabity przez Wilka
w pojedynku. Tak właśnie poznali się z Wilkiem.

- Dawno wywędrowałeś z Ferlangen?
- Pięć lat temu - odparł Konrad. - A ty?
Kastring milczał przez kilka sekund i Konrad myślał już, że nie doczeka się

odpowiedzi, toteż zaskoczyło go, kiedy tamten w końcu się odezwał:

- Chyba dawniej. Dokładnie sobie nie przypominam. Ale czyż czas nie jest tylko

łańcuchem skuwającym nasze życie? Odszedłem stamtąd, bo chciałem zobaczyć świat,
wielkie miasta, inne krainy. No i zobaczyłem. Potem popadłem w złe towarzystwo i…

Gdyby mógł się uśmiechać, prawdopodobnie by to zrobił. Nie mógł jednak,

pociągnął więc tylko kolejny łyk wina i znowu otarł sobie brodę. Był gładko wygolony,
nawet nie próbował osłonić brodą ust. Trudno było stwierdzić, czy wargi mu zgniły i
odpadły, czy też sam celowo się okaleczył.

- No, ale opowiedz mi coś więcej o Ferlangen - podjął. - Co z Marleną, siostrą

Otta? Ona, dufam, żyje jeszcze?

- Żyła.
- Sporo wesołych chwil ze sobą spędziliśmy. Przez długi czas łączyła nas zażyła

przyjaźń. Nasze rodziny o mało się poprzez nas nie połączyły, ale mnie nie uśmiechało

background image

się jakoś wiązać na stałe. Podsunąłem więc myśl, żeby Otto poślubił moją siostrę. Nie
wiesz czasem, czy się w końcu pobrali? Przyznaję, że jestem na bakier z listowną
korespondencją. A sytuacja, w jakiej się obecnie znajduję sprawiła, że chcąc nie chcąc
straciłem kontakt z domem - Kastring wzruszył ramionami i sięgnął po karafkę z winem.

Konrad przewiercał go wprost wzrokiem.
- To od ciebie wyszedł pomysł wydania za mąż Elyssy?
- Owszem - Kastring opuścił kielich, nie popijając z niego. - Znasz moją siostrę?
- Obiło mi się o uszy to imię - odparł szybko Konrad. - Ale chyba się nie pobrali.

Otto zginął, zanim doszło co do czego. Wypadek na polowaniu.

- Jaka szkoda. Elyssa zasłużyła sobie na małżeństwo z tym spasionym bydlakiem.

- Kastring dotknął policzka. Szpeciła go stara blizna biegnąca od lewego oka do szczęki.
Zauważył już, jak bacznie przygląda mu się Konrad.

- Moja pierwsza rana odniesiona w walce - zaśmiał się. - Prezent od siostrzyczki.

Otto i Marlena byli ze sobą bardzo blisko, pomyślałem więc, że czemu ja i Elyssa nie
mielibyśmy nawiązać tego rodzaju intymnych stosunków. - Pokręcił głową, upił łyk wina,
otarł usta. - Ale ona była innego zdania. - Znowu się roześmiał, lecz w tym śmiechu nie
było ani krzty wesołości.

Elyssa nie wspomniała Konradowi słowem, że napastował któryś z braci; ale ona

w ogóle mało co mu mówiła.

- Skoro Otto nie żyje - podjął Kastring - to Marlena jest baronową. Chyba

wypadałoby odwiedzić stare śmiecie, kiedy już zawitamy do Imperium. Nie miałbym nic
przeciwko odnowieni znajomości z Marlena.

- Do Imperium? - spytał cicho Konrad. - Wybieracie się do Imperium? - Od

jakiegoś już czasu podejrzewał, że potępieńcze armie zamierzają przekroczyć granicę,
ale łudził się jeszcze, że jest w błędzie

- Z króciutką wizytą - przytaknął Kastring. - Puścić z dymem parę miast,

splądrować parę wiosek, wyciąć w pień mieszkańców. - Tym razem nie było wątpliwości,
że się uśmiecha; resztki warg w kącika ust powędrowały mu w górę. - Za łatwo im się
ostatnio żyje i za długo już to trwa. Zmiękli jak przejrzały owoc gotów do zerwania.

Konrad zadrżał. Wiedział, co może czekać bezbronnych mieszczan ze strony

background image

zwierzołaków, tych zahartowanych w walce wojowników północy, i ich szalonych
sprzymierzeńców. Zacisnął dłoń na kielichu.

- Wy… wy łotry! Wy morderczy barbarzyńcy! Wy… ! - Potną snął głową, zbrakło

mu słów.

- Komplementów nigdy za wiele. - Kastring pociągnął łyczek wina. - Może nawet

wpadnę do siostrzyczki. Na pewno się ucieszy. - Dostrzegł błysk w oczach Konrada. -
Daj spokój, nie bądź taki staroświecki. Ona chyba nie jest nawet moją rodzoną siostrą.

- Jak to?
Kastring ziewnął i oparł się o pień powalonego drzewa.
- No, całkiem pewien to nie jestem. Ojciec nigdy tego ni przyznał, ale według

mnie z Elyssa sprawa jest bardzo niejasna Matka zmarła wkrótce po jej urodzeniu, ale ja
nie jestem wcale przekonany, że to rzeczywiście ona wydała Elysse na świat, ani że to
ojciec ją spłodził. Podejrzewam jedno z rodziców o spłatani drugiemu jakiegoś, że tak
powiem, figla. Niewykluczone, że z wzajemnością.

Konrad milczał. Elyssa o niczym takim nie wspominała, ale z drugiej strony, po co

miałaby to robić. Może nawet nie wiedziała, Matka mogła nie być jej matką, Wilhelm
Kastring mógł nie być je ojcem, kto wie, czy którekolwiek z tej dwójki było jej rodzicem?
Wyglądało na to, że pochodzenie dziewczyny owiane jest taką sapią mgiełką tajemnicy
jak jego…

Ciekaw był, czy Kastring słyszał coś o jego nie znanej przeszłości. Mieszkali w tej

samej wiosce. Ojciec Kastringa był dziedzicem we dworze i powinien wiedzieć o
wszystkim, co się tam działo. Ale skoro Kastring nie zna nawet prawdy o swej siostrze,
to mało prawdopodobne, żeby wiedział coś o korzeniach bezimiennego sieroty.

Na ziemi obok Kastringa leżała jego tarcza ozdobiona talizmanicznym

emblematem mrocznego bóstwa, któremu oddawał cześć, oraz rodowym herbem. Nie
był to jedyny symbol, jaki Konrad zapamiętał z rodzimej wioski. Przed oczyma stał mu
wciąż znak wytłoczony na łuku i strzałach, które dostał od Elyssy, na broni, którą
znalazła podobno w zapomnianym loszku w dworze Kastringów.

Kołczan z jakiejś dziwnej, falistej skóry, dziesięć strzał i łuk. Wszystko smolisto

czarne, wszystko opatrzone tym samym złotym symbolem: pięścią w kolczej rękawicy

background image

między grotami skrzyżowanych strzał. Ostatnia z tych strzał przeszyła serce
Czaszkolicemu, a kiedy nieludzka istota wyciągnęła ją sobie spokojnie z piersi, nie
pojawiła się na niej nawet kropla krwi. Ale Czaszkolicy rozpoznał chyba ten złoty symbol,
tak samo jak Wilk, który zobaczywszy go na czarnym kołczanie, kazał się natychmiast
zaprowadzić do zmiecionej z powierzchni ziemi wioski…

Czyżby ta broń należała do prawdziwego ojca Elyssy?
- Raz w Ferlangen - zaczął Konrad - widziałem inny herb rodowy. Czarno-złoty.

Dwie skrzyżowane strzały i pięść w kolczej rękawicy między grotami. Mówi ci to coś?

Kastring nie odpowiedział od razu.
- Znajomo mi to brzmi - odezwał się po chwili zastanowienia.
- Był wytłoczony na łuku, na strzałach i na kołczanie.
- Tak - Kastring przymknął oczy i przesunął dłonią po czole. - Elf? Czyżby miało to

jakiś związek z elfem? Przyznaję, że nic innego nie przychodzi mi do głowy.

Konrad wpatrzył się w płomienie, usiłując się skoncentrować, ale wyczerpanie i

osłabienie nie pozwalały mu skupić myśli.

Elyssa dała mu łuk i strzały, i nadała imię. Wcześniej nie miał żadnego. A teraz jej

brat, a przynajmniej osoba, którą bierze za jej brata, ostentacyjnie nie interesuje się
jego imieniem.

- Powiedziałeś, że znajomość imion daje władze - zwrócił się do Kastringa. -

Dlaczego nie chcesz poznać mojego?

Odpowiedzi Kastringa zawsze padały z opóźnieniem, ale teraz zwłoka trwała

blisko minutę i Konrad zaczynał już podejrzewać, że tamtego zmorzył sen.

- Bo i tak niedługo już będziesz je nosił - wycedził w końcu Kastring. - Nie

doczekasz świtu.

Konrad rozejrzał się niespokojnie.
- Praktycznie rzecz biorąc już jesteś martwy - dorzucił Kastring. - Nie trzeba było

zabierać mi miecza.

Konrad uniósł prawą rękę do ognia i obejrzał bliźniacze nakłucia na przegubie.

Prawą dłoń miał zdrętwiałą, lewą i obie stopę również. Był zmęczony, bardzo zmęczony,
to wszystko. Zmęczony, przemarznięty i poraniony.

background image

Nadgarstek nawet mu nie napuchł. Wynikało z tego, że wąż - jeśli w ogóle był to

wąż - nie wstrzyknął mu w ciało trującego jadu. Ból odczuł tylko w chwili ukąszenia.
Prawdopodobnie była to jakaś magiczna sztuczka, wzrokowy omam. Nie było żadnego
gada, żadne zęby nie wbiły mu się w ciało, żaden jad nie dostał się do żył…

Przed chwilą Konrad marzył tylko o spoczynku, ale teraz ani myślał zamknąć oczu

i odpłynąć w sen.

Rozdział piąty

Konrad usiadł gwałtownie, krzywiąc się z bólu. Słońce paliło straszliwie. Gardło

miał wysuszone, wargi popękane, pokrywała go warstwa zaschniętej krwi. Węgle
ogniska jeszcze się żarzyły. W ogólnym bezruchu wyróżniały się tylko tańczące smugi
szarego dymu. Wszyscy gdzieś poszli.

Na podstawie wysokości słońca ustalił, że od świtu minęły przynajmniej trzy

godziny. Rzadko kiedy spał tak długo, ale przecież w tym względzie miał jeszcze wiele
do odrobienia. Chociaż nie czuł się już tak straszliwie wyczerpany, miał wrażenie, że
gdyby znalazł trochę cienia, bez trudu mógłby zamknąć oczy i przespać resztę dnia.

Odsunął tę pokusę i spojrzał na przegub dłoni. Ślady po kłach węża zabliźniły się,

podobnie jak rany na ramieniu, zadane nożem nieludzkiej dziewczyny. Elf, który
uratował Konradowi rękę, najwyraźniej dziś ocalił mu również życie.

Zgodnie z tym, co powiedział Kastring, Konrad powinien umrzeć. Dlatego

najeźdźcy go zostawili - uznali, że jest martwy. Ocaliło go jedynie oddziaływanie
potężnego eliksiru uzdrawiającego.

Wstał i poszedł, by zbadać obóz stworów. Na pierwszy rzut oka trudno było

stwierdzić, że w ogóle tu przebywały. Zniknęły nawet bezgłowe zwłoki ludzi złożonych w
ofierze. Krew wsiąkła w ziemię i została wypalona przez słońce. Gleba wyglądała na
bardzo wysuszoną. Konrad ukląkł, żeby jej dotknąć. Nic nie poczuł, była równie
pozbawiona życia jak piasek. Znajdujące się w pobliżu kępy trawy i roślin zbrązowiały,
zwiędły, kruszyły się pod dotykiem dłoni. Okoliczne drzewa pokrywała zgnilizna i
śmierdzące porosty. Rozkładały się tak samo jak te w Lesie Cieni, gdy zamieszkały w
nim zwierzołaki.

background image

Wszystko, czego tknęli się najeźdźcy, ulegało zniszczeniu, nawet ziemia, po której

stąpali.

Konrad przesunął palcami po ustach, przypominając sobie kielich, z którego pił, a

także wygląd warg Kastringa. Zaczął się zastanawiać, dlaczego jego własne usta są tak
bardzo spieczone.

Tłumaczył sobie, że to wynik braku wody i straszliwego pragnienia. Zawsze

następnego dnia po winie bardzo chciało mu się pić, ale przecież tym razem suszyło go
zanim spróbował trunku.

- Okazuje się, że rzeczywiście jesteś tak twardy, na jakiego wyglądasz.
Konrad odwrócił się gwałtownie.
W odległości kilku metrów znajdował się Kastring. Siedział na wierzchowcu, który

kiedyś musiał być koniem. Jego skórę pokrywały czerwone i czarne plamy, boki chronił
pancerz, zamiast kopyt miał łapy z pazurami, z pyska sterczały kły jak u psa, a ze
środka czaszki sterczał pojedynczy, spiralny róg.

Kastring wyglądał równie groteskowo - w świetle dnia nie sprawiał już tak

przerażającego wrażenia. Rogi na jego głowie były jakby częścią hełmu, a dolna część
twarzy z wyszczerzonymi w uśmiechu zębami przypominała maskę. Włosy zwisały mu
do pasa. Był odziany w czarne futro i lśniącą, spiżową zbroję, spod której wyglądał
kaftan z czerwonej skóry. U biodra wisiał mu miecz z wężową, rękojeścią, zaś do siodła
miał przytroczoną tarczę z dwoma herbami

Konrad cofnął się.
- Nie bój się - powiedział Kastring. - Zapewniam, że nie mam zamiaru cię zabić.

Nie teraz. Po prostu pragnę ci zaproponować, abyś przyłączył się do naszej ekspedycji.

- A jeżeli odmówię?..
- Nie masz takiej możliwości. Moja prośba ma charakter rozkazu. Powinieneś być

martwy, ale nie jesteś - i to mnie intryguje. Przyłączysz się do nas. Będziesz mnie bawił
opowieściami o Ferlangen. Muszę się przyznać, że ubiegłej nocy byłem zmęczony, a
więc rozmowa ze mną mogła się wydawać niezbyt porywająca Racz mi to wybaczyć. W
przyszłości poświęcimy wiele godzin na konwersację, do chwili…

- Do chwili?

background image

- Kiedy umrzesz. Wszystkie rzeczy mają swój koniec, nawet życie. Szczególnie

życie. Jesteśmy zrodzeni, aby umrzeć. Fakt, że nie wiemy kiedy nastąpi ostateczny
koniec, czyni nasze życie tak ciekawy. Jestem pewien, że się z tym zgadzasz? A
obiecuje, że twoje życie będzie wyjątkowo interesujące.

Konrad wyczuł za sobą czyjąś obecność. Odwrócił się. Stała tam pozostała przy

życiu tancerka śmierci. Już ubrana, miała na sobie sandały i krótką, luźną szatę. Obmyła
się z krwi. Włosy, które odgarnęła do tyłu i związała na karku, wciąż miały barwę krwi,
podobnie oczy i drapieżne zęby.

Na czole miała wyrysowany ten sam symbol, który widniał na tarczy Kastringa. W

jej ciele wycięto ukośny krzyż z dwiema poprzeczkami, pozostawiając wyraźną,
purpurową szramę. Kobieta zdawała się o wiele chudsza i już nie tak uwodzicielska, jak
w upiornym świetle księżyca, ale wcale nie stała się przez to mniej przeradzająca.
Kolczasta obroża wciąż opasywała jej gardło, ale teraz nosiła również naszyjnik, do
którego umocowała swój nóż. Naszyjnik sprawiał wrażenie wykonanego z kości, kości
ludzkich palców.

- Nie sądzę, żebyście byli sobie oficjalnie przedstawieni - rzekł Kastring. - To

Jedwab. A może Satyna. Nigdy nie potrafiłem ich odróżnić. To bez znaczenia. Podobnie
jak ja, nie musi znać twego imienia. Nie mówi staroświatowym, ale nauczysz się robić
wszystko, co ci rozkaże. Od tej pory nigdy nie będziecie od siebie dalej niż o metr. Może
jeszcze bliżej. Zapewniam cię, że potrafi być bardzo miłą towarzyszką. A potem,
pewnego dnia, może wkrótce, a może nie, zginiesz z jej ręki.

Kastring zwrócił się do dziewczyny, która kiwała poważnie głową. Przez cały czas

nie spuszczała wzroku z Konrada, przyglądając się jego nagiemu ciału. Gdy wódz
skończył mówić, uniosła klingę noża, pocałowała ją i posłała Konradowi ten pocałunek.
Wzdrygnął się, patrząc na jej wargi i przypominając sobie rozdwojony język, którym
ubiegłej nocy oblizywała jego krew.

- Wydaje mi się, że cię lubi - zauważył Kastring.
Konrad nie odezwał się. „To nie ja umrę” - obiecał sobie w duchu. - „Najpierw

moją dręczycielkę spotka śmierć. Albo ją, albo Kastringa…”

- Imperium, Ostland, Ferlangen! - zawołał Kastring, szarpiąc wodze wierzchowca.

background image

- Ukochany kraj rodzinny oczekuje na nasz powrót! - koń stanął dęba, zaczął harcować,
a potem ruszył galopem na południowy zachód.

- Mogę dostać coś do picia? - Konrad zwrócił się do strażniczki. - Coś do jedzenia?

Jakieś ubranie?

Zobaczył, jak jej ogon zadrgał. Rzuciła kilka gardłowych sylab i wskazała

kierunek, w którym podążył Kastring. Nie ruszył się z miejsca, przyglądając się jej
twardo. Dziewczyna wyciągnęła nóż i przyszykowała go do rzutu. Była zbyt daleko, aby
zdołał dosięgnąć ją zanim ciśnie sztyletem, ale zbyt blisko, żeby mogła chybić.

Konrad odwrócił się i poszedł za jeźdźcem. Tancerka śmierci ruszyła jego śladem.

* * *

Przybył do Kislevu z Imperium, prowadząc jucznego konia Wilka. A teraz szedł z

powrotem, tym razem z podążającym za nim krok w krok morderczym cieniem.

Podróż na południe trwała o wiele dłużej - cały czas poruszali się pieszo, zamiast

pokonać część drogi łodzią. Zatrzymywały ich też bezustanne bitwy, rabunki wsi,
składanie ofiar z jeńców…

Konrad widział niewiele z tych wydarzeń i miał ograniczony kontakt z pułkiem

Kastringa. Ci żołnierze nie przypominali regularnej armii - spełniającej rozkazy,
maszerującej razem. Samorzutnie dzielili się na mniejsze oddziały, wybierali własne
szlaki, a potem łączyli znowu, aby przeprowadzić atak lub dokonać masakry.

Pozwolono mu ubrać się w odzież zabraną ofiarom. Szybko jednak stawała się

poszarpana i pocięta, gdy nie rozumiał rozkazów Jedwabiu albo nie spełniał ich z
należytą gorliwością. Całe ciało miał pokryte małymi kłutymi rankami, jakby został
pogryziony przez owady.

Istniała niewielka szansa ucieczki, a jeszcze mniejsza - powodzenia takiej

ucieczki. Jedwab nie odstępowała go ani na chwilę. Oprócz niej czuwali jeszcze
wojownicy Kastringa i zwierzołaki, każdy ogarnięty żądzą zabijania, pragnący ofiar, które
mógłby złożyć swemu ohydnemu władcy. Trudno było odgadnąć liczbę członków bandy
Kastringa. Zmieniała się ona nieustannie - zwiększała, gdy przyjmowano nowych
członków z rejonów, przez które przeszli, i zmniejszała po każdym zbrojnym starciu.

Czasami wędrowali nocą, kiedy indziej ich przemarsze miały miejsce w dzień.

background image

Często szli i dniem, i nocą, a potem zatrzymywali się na dłuższy czas. Dlaczego - Konrad
nie potrafił zrozumieć. Nigdy nie pytał, a nikt mu niczego nie wyjaśniał.

Wieźli niewiele zapasów. Nie mieli wozów taborowych, chociaż w oddziale był

jeden rydwan. Zawsze pilnowano go niezwykle starannie i Konrad domyślił się, że jest w
nim przewożona święta spiżowa zbroja, która wieńczyła ołtarz.

Wojownicy musieli zdobywać żywność, najczęściej w niszczonych farmach.

Większość zdobywców wędrowała pieszo, co oznaczało, że mogli nieść niewiele
pakunków. Niektórzy jechali na koniach, które zaczynały ulegać takim samym mutacjom
jak ich właściciele. Jeźdźcy stanowili elitarny oddział - byli prawdziwymi wojownikami,
wyposażonymi w doskonałą broń i zbroje.

Dziwnie nie pasowali do reszty zwierzołaków. Bardziej przypominali karnych

rycerzy niż opętanych żądzą walki dzikusów. Posiadali swój własny, spaczony kodeks
rycerski i sprawiali wrażenie ludzi, których jedynym przeznaczeniem jest staczanie walk.
Swoje wybrane bóstwo czcili, przelewając krew na polu bitwy - własną lub pokonanych
wrogów. Z drugiej jednak strony zdarzało się coś zupełnie odmiennego, gdy mniejszy
księżyc znajdował się w pełni. Wtedy zabijani byli bezbronni jeńcy, których rytualnie
torturowano i w koszmarny sposób mordowano, aby zaspokoić obrzydliwe wymogi
kultów Chaosu.

Całkowitym przeciwieństwem rycerzy byli brutalni człekokształtni, odziani w

szmaty i uzbrojeni w to, co udało im się ukraść. Pomiędzy tymi dwoma krańcowymi
rodzajami żołnierzy znajdowała się większość renegatów Kastringa, istot, które nie były
ani ludźmi, ani potworami, lecz koszmarnymi połączeniami jednych i drugich.

Z takimi właśnie Konrad najczęściej walczył na granicy. Walczył z nimi i zabijał.

Monstra, których kończyny stawały się bronią; posiadające dodatkowe oczy, uszy lub
usta; których twarze znajdowały się na torsach; będące częściowo owadami i mające
szczypce zamiast rąk; będące na poły ptakami o wielkich skrzydłach na grzbiecie;
będące po części gadami o ciele pokrytym łuskami. A także inne istoty o zwierzęcych
łbach na ludzkich tułowiach lub ludzkich głowach na zwierzęcych korpusach.

Ich ciała były najczęściej czerwono-czame, czyli odznaczały się barwami krwi i

śmierci. Sierść, pióra, płetwy i skorupy posiadały paski lub cętki w odcieniach tych

background image

dwóch kolorów. Wiele z tych stworzeń miało całkowicie białe oczy, bez śladu źrenic.
Wydawały się ślepe, ale przecież widziały.

I wszystkie były zjednoczone pod tym samym symbolem, który widniał na ich

sztandarach, tym samym herbem, który znajdował się na tarczy Kastringa, piętnem
wyciętym na czole Jedwabiu - występnym znakiem Khorne’a, boga krwi…

Khorne, jedna z czterech wielkich potęg Chaosu.
Runiczny symbol był znakiem śmierci, jakby piekielnym podpisem samego Łowcy

Dusz.

Jedwab zaświadczała swoje poddaństwo mrocznemu władcy runicznym piętnem

wyciętym na czole. Inne stwory nosiły podobne symbole. Wiele miało rogi powykręcane
na kształt skomplikowanego krzyża Khorne’a.

Wierni czcili Khorne’a rzezią, walką na polu bitwy, krwawymi ofiarami. Każdą

śmierć zadawano dla większej chwały Khorne’a - ale nie tylko wrogowie mogli być
zabijani. Gdy niezbędna była śmierć, mógł ją ponieść jeden z wyznawców - na przykład
jak wtedy, gdy Jedwab zabiła Satynę.

Dla wyznawców Khorne’a każdy był potencjalną ofiarą. Nie istnieli przyjaciele,

sojusznicy - jedynie przyszłe ofiary. Z każdym mijającym dniem wydawało się coraz
bardziej prawdopodobne, że Konrad stanie się następnym krwawym dowodem hołdu.

Ale do tego momentu każdy następny dzień, który udało mu się przetrwać, był

kolejnym zwycięstwem.

Mijały dni, tygodnie, miesiące… aż wreszcie straszliwe pułki przekroczyły granicę

Kislevu z Imperium i kolejne mile ich przemarszu znaczone zostały śmiercią następnych
niewinnych istot - albo sojuszników.

Konrad złapał samego siebie na tym, że modli się, aby najeźdźcy znaleźli

wystarczająco dużo ofiar. Niech mordują kogoś innego, kogokolwiek, aby tylko on
przeżył jeszcze jeden dzień. Musiał przetrwać, aby zabić zarówno Jedwab, jak i
Kastringa. Początkowo zależało mu tylko na tym, to stanowiło najważniejszy cel, który
trzymał go przy życiu i pozwalał uczynić następny krok.

Krysten zapadła się gdzieś w ciemne otchłanie jego pamięci. Już zaczynał

zapominać o dziewczynie. Znał ją niecały rok i teraz, za każdym razem, gdy usiłował ją

background image

sobie wyobrazić, widział obraz Elyssy. Nie chciał pamiętać Krysten, ponieważ czuł, że ją
zdradził. Gdyby nie odszedł z Wilkiem i Anvilą, może żyłaby w dalszym ciągu. Ale teraz
niewątpliwie była już martwa. Najlepsze dla niej by było, gdyby zginęła w czasie
szturmu - uniknęłaby tortur, upokorzenia i straszliwej śmierci przed ołtarzem bóstwa.

Nigdy nie czuł bezpośredniego zagrożenia. Zupełnie, jakby rzeź ł przemoc,

których był świadkiem, nie miały z nim nic wspólnego, jakby obserwował wszystko z
oddali - obojętny widz rozgrywających się wokół niego wydarzeń. Nawet kary, którym
go poddawano, zdawały się mieć bardzo niewiele wspólnego z nim samym. Ciało mogło
odczuwać ból, ale jego umysł znajdował się gdzieś indziej. Miał wrażenie, że po prostu
przypadkiem podróżuje w tym samym kierunku, co wojsko Khorne’a. Podążali tym
samym szlakiem i tylko to ich łączyło.

Konrad zdawał sobie sprawę, że taki stan rzeczy może nie potrwać długo, że coś

musi się zdarzyć - że coś na pewno się zdarzy. Poczucie realności powróci, gdy on sam
stanie twarzą w twarz ze śmiercią, obiecaną przez Kastringa. Albo nagle obudzi się z
transu w jakiś inny sposób. Nie mógł jednak wyobrazić sobie, co mogło spowodować
takie przebudzenie.

Nie wiedział, dlaczego Kastring zachowuje go przy życiu. Wydawał się czerpać

makabryczną przyjemność z długotrwałej męczarni Konrada. Może, gdy dotrą do
Ferlangen, zostanie stracony w miejscu, które tamten uważał za swoje rodzinne miasto.
Wiedział przecież, że Konrad jest żołnierzem, ale pragnął, aby zginął jak zwierzę - pod
toporem rzeźnika.

- Jesteś weteranem wielu bitew - zauważył pewnego wieczoru, siedząc

naprzeciwko Konrada i jego ogoniastej strażniczki.

Dziewczyna rzucała Konradowi resztki pożywienia. Ręce miał związane za plecami

i musiał jeść wprost z ziemi. Była to łagodna tortura, ale Kastring i krwawa panna
doskonale się tym bawili.

- Spowodowałeś wiele śmierci - mówił dalej Kastring - i dlatego twoja własna

śmierć ma o wiele większe znaczenie niż kogoś, kto sam nie odbierał życia, nie
przelewał krwi. Jesteś zbyt cenny, aby złożyć cię w ofierze bez ważnej przyczyny. Sądzę,
że zachowam cię w zapasie, dla uczczenia jakiejś szczególnej okazji.

background image

Obserwował, jak Jedwab wylewa na ziemię strumyk wody, a Konrad łapczywie ją

chłepcze. Potem odezwał się do dziewczyny i nagle jej stopa wcisnęła głowę Konrada w
błoto, a sztylet dotknął jego gardła.

- A może nie - dodał Kastring. Kilka sekund później wydał następny rozkaz i

Jedwab uwolniła więźnia.

Kastring rozkoszował się upokorzeniem Konrada, wojownika zamienionego w

niewolnika, nad którym sprawowała władzę kobieta. Konrad czuł jedynie nienawiść,
która nasilała się z każdym mijającym dniem. Zimną, wyrachowaną nienawiść, nie zaś
gwałtowny, wywołany odruchem wybuch.

Jedwab i Satyna były dla niego zbyt silnymi przeciwniczkami tamtej pierwszej

nocy, kiedy był słaby i wyczerpany. Teraz zwyciężyłby obie, ale pozostała tylko jedna.

Wiedział, że mógłby zabić dziewczynę, mógłby nawet zabić Kastringa, ale często

zastanawiał się, czy warto tego dokonać za cenę własnego życia. Wtedy dochodził do
wniosku, że ma zbyt wiele do zrobienia w życiu, że ostateczna zemsta nad wrogami nie
jest warta jego własnej śmierci. Ale tylko dopóki wie, że przetrwa następną noc. I
dopóki wciąż oczekuje na chwilę, o której wiedział, że musi nadejść.

Niekiedy kilka nocy mijało bez składania ofiar i podczas takiej przerwy zwiększała

się liczba jeńców. A kiedy kolejny raz nadchodził czas tortur, przywiązywano go za szyję
i przeguby, by jeszcze raz stał się jedynym uwięzionym, któremu dane było doczekać
świtu.

Tylko wtedy był pozostawiany sam - Jedwab odchodziła, aby odegrać swoją rolę

w obrzydliwej ceremonii. Ostatecznie wracała do niego, naga i pokryta krwią,
podniecona bólem, przerażeniem i śmiercią, którą zadawała ofiarom. Wbrew swemu
wyglądowi, o wiele bardziej przypominała zwierzę niż człowieka. Ogon i rozdwojony
język stanowiły właściwe odzwierciedlenie jej prawdziwej natury.

- A może powinieneś się do nas przyłączyć - zaproponował Kastring przy innej

okazji. Był w dobrym humorze po zniszczeniu niewielkiego garnizonu strażników dróg. -
Zawsze chętnie przyjmujemy dobrych ludzi. Chociaż, oczywiście, wcale nie musisz być
człowiekiem, ani nawet dobrym…

Pomysł był odrażający, ale Konrad udawał, że zastanawia się nad propozycją, a

background image

jednocześnie obserwował siedzącego po drugiej stronie ogniska Kastringa. Może dzięki
temu zdoła przeżyć nieco dłużej?

- Co musiałbym zrobić? - zapytał.
- Zabić. Co już czyniłeś, jak sądzę. Ale teraz zabiłbyś w świętym imieniu Khorne’a.

Wiem, że jesteś najemnikiem. Dlatego byłeś w Kislevie. Zabijałeś dla pieniędzy. Jaki w
tym sens? Czy nie wolałbyś zabijać w świętej sprawie, dla chwały największego z
bogów?

Nieprawdą było, że Konrad zabijał dla pieniędzy. W czasie, gdy pracował z

Wilkiem, nie otrzymywał właściwie żadnej zapłaty i nie ona stanowiła motywację jego
działania. Zabijanie miało swój cel, ponieważ chroniło ludność północnego pogranicza
przed inwazją stworzeń z mroźnych pustkowi, z królestwa Chaosu…

A teraz znajdował się właśnie wśród tych istot. Przebywając między nimi, żyjąc,

gdy tak wielu umarło - czuł się jak zdrajca.

Poganie przerwali pierwszą linię obrony ludzi, przedzierając się przez setki mil na

ich terytorium. A jednak trudno było to nazwać inwazją. Najeźdźcy Kastringa przetarli
ognisty szlak w głąb Ostlandii, najbliższej prowincji Imperium. Dzikusy nie próbowały
ukryć swojej obecności i w rezultacie kierowano przeciwko nim coraz większe siły.

Początkowo Konrad zastanawiał się, czy jest to część jakiegoś większego planu -

podkomendni Kastringa tworzyli zasłonę dymną, odciągając oddziały imperialne,
podczas gdy trzon legionów mroku przygotowywał się do najazdu gdzie indziej, do
uderzenia na większe miasta. A jednak taki pomysł byłby chyba zbyt skomplikowany, jak
na te prymitywne istoty. Kastring sprawiał wrażenie sprytnego i wyrachowanego, ale
niewiele różnił się od stworów, którymi dowodził. Pragnął jedynie krwi, zabijania i
niszczenia.

Tak właśnie utrzymywał swoją władzę - dostarczając podwładnym wrogów i

ofiary. Im więcej oddziałów wychodziło przeciwko niemu w pole, tym więcej było okazji
do rzezi i tym więcej jeńców można było przeznaczyć na ofiary.

- Kogo mam zabić? - zapytał Konrad, z góry znając odpowiedź.
- Sądzę, że mamy kilku odpowiednich więźniów - odparł Kastring. - Może

zechcesz ich sobie obejrzeć i wybrać tego, którego chciałbyś ofiarować naszemu

background image

wielkiemu panu i władcy.

Kastring miał racje. Konrad zabijał wiele, wiele razy. Ale nigdy nie mordował.

Wydawało mu się jednak, że teraz nie ma wyboru. Jeżeli nie odbierze życia człowiekowi,
wtedy sam stanie się ofiarą. Nawet jeżeli odmówi, nie zdoła ocalić tego jeńca. Ofiara
umrze mimo wszystko. Konrad musiał zabić. Ale mógł zabić szybko, dając miłosierne
wybawienie natychmiastowej śmierci, zamiast długotrwałego cierpienia podczas tortur.

- Mają zamiar nas zabić, panie? - zapytała mała postać, przy wiązana tuż obok.
Był to chłopak w wieku około piętnastu lat. Został przyprowadzony razem z

innymi jeńcami, milicjantami, z położonego nieopodal miasta. Pozostałych
odprowadzono gdzie indziej, jego zaś odłączono od grupy i umieszczono razem z
Konradem. Ubranie chłopca było poplamione krwią, twarz miał brudną i posiniaczoną,
pokrytą śladami łez.

- Nie - skłamał Konrad. - Gdyby chcieli to zrobić, już by s tak stało.
- Co się z nami stanie?
- Nie wiem - skłamał ponownie.
Jedwab kucnęła bezpośrednio przed więźniami. Uśmiechała się, mrucząc

niemelodyjnie pod nosem i postukując ostrzem noża o kościany naszyjnik.

- Skąd pochodzicie, panie? Dlaczego zostaliście schwytani?
Konrad nic nie odpowiedział. Chciał uniknąć jakiejkolwiek formy znajomości,

ponieważ ze spojrzenia czerwonych oczu dziewczyny domyślił się, że chłopak został
wybrany jako ten, którego powinien złożyć w ofierze.

- Chcą nas zabić, panie. Wiem o tym!
- Nie - powtórzył Konrad, starając się dodać mu otuchy. - Schwytali mnie dawno

temu, a wciąż żyję.

- Ona chce nas zabić - stwierdził chłopak, przyciszając głos do szeptu. - Widzę to.
Jedwab spojrzała na nich, on jednak wbił wzrok w ziemię, starając się nie patrzeć

jej w oczy.

- Jest jednym z tych „mutantów”? - wymówił to słowo tak, jakby po raz pierwszy

ośmielił się go użyć.

Konrad zdał sobie sprawę, że młodzieniec wie o wiele więcej niż on wiedział w

background image

tym samym wieku. Nie słyszał o mutantach, dopóki nie opuścił rodzinnej doliny.

Mutanci Chaosu. Źródło ich deformacji znajdowało się w skażonych regionach na

północ od Kislevu.

- Nie chce umierać, panie.
- Ani ja - odparł łagodnie Konrad, pamiętając, że ceną jego własnego życia jest,

najprawdopodobniej, śmierć chłopaka.

Spojrzał w ciemne niebo, rozświetlone jedynie gwiazdami. Mannslieb wzejdzie

dopiero za kilka godzin. Mniejszy księżyc był o wiele bardziej nieprzewidywalny, zarówno
pod względem faz, jak i godzin pojawiają się na niebie, ale wszystko wskazywało na to,
że dzisiejszej nocy Morrslieb będzie w pełni.

Przerażony chłopiec bez przerwy mówił, zadawał pytania, a Konrad odpowiadał

lakonicznie. Tymczasem Jedwab obserwowała niebo i czekała, aż wreszcie nieregularny
kształt księżyca uniesie się nad horyzontem. Wtedy cisze rozerwał koszmarny wrzask,
długi, zawodzący krzyk najstraszliwszego cierpienia.

Zgromadzone zwierzołaki, mutanci i wojownicy Khorne’a powitali pojawienie się

Morrslieba, składając pierwszą ofiarę.

Chłopak jęknął, a Jedwab się roześmiała. Pozbawiona partnerki, nie zawsze była

główną oprawczynią, chociaż mało który wieczór śmierci obywał się bez jej udziału w
krwawej orgii.

Z miejsca, w którym znajdował się Konrad, nie można było dostrzec ołtarza. Od

pierwszej nocy umieszczano wojownika poza strefą śmierci, ale zawsze wystarczająco
blisko, by słyszał wrzaski mordowanych.

Tej nocy znajdował się na skraju obozu najeźdźców, na samej krawędzi

zarośniętego stoku, opadającego w stronę doliny. Słyszał rozlegający się poniżej, odległy
szum wody. Gdy zaczęła się krwawa ceremonia, mógł skupić uwagę na odgłosach rzeki,
a nie na krzykach męki.

Wrzaski dobiegały z oddali, z ofiarnego miejsca. Jęczeć też zaczął siedzący obok

chłopak.

- Przestań! - krzyknął Konrad, odwracając się do sąsiada. - Zamknij się! Posłuchaj

mnie!

background image

Chłopiec umilkł, wpatrując się w niego rozszerzonymi ze strachu oczyma. W tej

chwili bardziej obawiał się Konrada niż oczekującego go losu.

- Nic ci się nie stanie. Nic się nam nie stanie. Dlatego ze mną jesteś. Dlatego

odłączyli cię od innych. Nie złożę cię w ofierze. Nie zabili mnie. Nie zabiją też ciebie.

Chłopak spojrzał na niego i rysy jego twarzy stwardniały.
- Jesteś jednym z nich! - rzucił oskarżycielskim tonem i splunął Konradowi w

twarz. A potem się odwrócił.

„Przynajmniej będzie cicho” - pomyślał Konrad. Ale wciąż nie mógł zapomnieć

słów chłopaka: „Jesteś jednym z nich…”

Na swój sposób chyba miał rację. Konrad przebywał wśród dzikusów od wielu lat,

a z tą armią szedł od wielu tygodni. Gdyby zmuszono go do zabicia chłopca,
rzeczywiście stałby się „jednym z nich” - albo niemal jednym z nich.

Przecież Kastring zaproponował mu, aby przeszedł na strony Khorne’a. Czy

zabicie ofiary przed ołtarzem jest równoznaczne z ceremonią inicjacji? Czy bez względu
na motywy, intencje, mord okaże się pierwszym etapem jego upadku w przepaść
zwierzęcej mutacji? Kastring był kiedyś człowiekiem. W jaki sposób zaczął się, zmieniać?
Czy stało się to na Pustkowiach Chaosu, czy też mutacje mogły dokonywać się
wszędzie?

Czy złożenie ofiary przed ołtarzem oznacza uznanie Khorne’a za własne bóstwo?

Jeżeli tak, życie Konrada przestanie być już jego własnością - będzie zgubiony na
zawsze. A nie tylko jego życie było zagrożone. Gdyby przyłączył się do tego
barbarzyńskiego plemienia, Khorne zdobyłyby również prawo do jego nieśmiertelnej
duszy.

Żałował, że nie dysponuje większą wiedzą. Nigdy nie był religijny. W Imperium i

Kislevie modlono się do wielu bogów, ale on nie miał kontaktu ani z ich wyznawcami, ani
rytuałami. Najwięcej wiedział o Sigmarze Młotodzierżcy, również czczonym jako bóstwo.
Wilk był członkiem kultu Sigmara i zawsze przed wyruszeniem do walki zanosił modły do
założyciela Imperium.

Jedwab wstała i Konrad uświadomił sobie nagle, że panuje cisza. Umarła ostatnia

ofiara.

background image

Ostatnia, poza jedną. Albo dwiema…
Dziewczyna zrzuciła sandały, pozwoliła też opaść na ziemię szacie, zdjęła

naszyjnik wykonany z kości ludzkich palców, rozpuściła czerwone jak krew włosy i
potrząsnęła głową, rozrzucając je na ramionach. Wypowiedziała kilka słów. Konrad
rozpoznał polecenie. Mówiła mu, żeby wstał, ale nie zrobił tego. Podskoczyła do niego,
przykładając ostrze do gardła. Klinga noża skaleczyła mu skórę. Powtórzyła rozkaz.

Wiedział, że go nie zabije, ale doskonale potrafiła zadawać męczarnie. Kilkoma

szybkimi i precyzyjnymi pociągnięciami ostrza mogła spowodować straszliwe cierpienia.
Ale zamiast zajmować się Konradem, odwróciła się w stronę chłopca, uderzając go
sztychem w ramię. Krzyknął z bólu. Gestem kazała mu wstać. Posłuchał. Szybko
porozcinała jego odzież i teraz stał nagi, z rękami wciąż związanymi na plecach.

Spojrzała na Konrada, a potem wolno przeciągnęła czubkiem ostrza po piersi

chłopaka, na ukos od prawej strony do lewej. Wrzasnął, a z rany zaczęła spływać krew.
Powtórzyła tę czynność, tym razem od lewej do prawej, nie spuszczając czerwonych
oczu z Konrada. Uświadomił sobie, że wycina w ciele chłopca znak Khorne’a i będzie
robić to do chwili, gdy Konrad okaże posłuszeństwo. Poddał się i wstał. Ale Jedwab nie
przerwała tortur. Dwoma gwałtownymi cieciami - jednym w lewo, drugim w prawo -
uzupełniła wzór. Tors ofiary lśnił od krwi.

Chłopak zakołysał się, jakby miał za chwilę zemdleć, ale udało mu się zachować

równowagę. Przestał krzyczeć i tylko łkał. Nie był poważnie ranny. Jedwab nie chciała
go zabić. Jeszcze nie teraz.

Zbliżyła się do Konrada. Jej nóż błysnął. Skrzywił się, gdy za karę rozcięła mu

policzek. Klinga migotała dalej i po kilku sekundach również i on był nagi. Warknęła
rozkaz i Konrad zaczął powoli iść w stronę ołtarza. Popchnęła chłopca, który również
ruszył w tę stronę. Wyznawcy oczekiwali - czarne sylwetki okrążające pancerz, będący
symbolem Khorne’a. Jedna z postaci wysunęła się do przodu.

- Ogromnie się cieszę, że przyjąłeś nasze zaproszenie - odezwał się Kastring. -

Czy to nasz gość?

Chłopak stał nieruchomo, oszołomiony, wbijając oczy w ołtarz, patrząc na czaszki

i niedawno obcięte głowy, leżące u stóp zakutej w spiż postaci.

background image

- Mam zamiar cię zabić, Kastring - syknął Konrad.
- Chyba nie rozumiesz sytuacji - odparł rycerz. - Jedyną osobą, jaką zabijesz, jest

ten młody dżentelmen. Nie sądzę też, że jest to najwłaściwsza pora, aby mi grozić. Tutaj
ja grożę. I, jak ci już obiecałem, to ty zginiesz. Kiedyś.

Jedwab rozciął wieży Konrada. Kastring podał wojowników sztylet. Gdy Konrad

ujął rękojeść broni, poczuł czubek noża Jedwabiu, dotykający podstawy jego czaszki.
Gdy Kastring cofnął się o krok, to samo zrobiła Jedwab.

Konrad i chłopiec pozostali sami na środku przestrzeni przed ołtarzem. Ziemia

pod ich stopami była mokra od krwi. Chłopiec odwrócił się i spojrzał na nóż oraz na
twarz Konrada.

- Wiedziałem, że jesteś jednym z nich - rzekł bardzo cicho i opuścił głowę.
Konrad chciał odrzucić oskarżenie, powiedzieć, że zabije go szybko, podczas gdy

wszyscy inni zadawaliby mu śmierć w powolny i straszliwy sposób. Ale nie było sensu.
Robił to przecież nie dla dobra chłopaka, ale dla uratowania własnego życia.

Bałwochwalcy zaintonowali ponurą pieśń.
- Zrób to! - rozkazał Kastring głosem zagłuszającym świętokradcze pienia.
Konrad spojrzał ku przemawiającemu i rozluźnił dłoń, zaciśniętą na rękojeści

noża, sprawdzając jego wyważenie i próbując wyczuć, jak będzie się zachowywał, lecąc
przez noc - w gardło Kastringa.

Zanim jednak wykonał swój zamysł, nóż został nagle wytrącony z jego dłoni.

Jedwab bez słowa rzuciła się na niego i odtrąciła ramieniem na bok. Konrad stracił
równowagę i runął w błoto. Natychmiast przetoczył się na bok, przekonany, że
dziewczyna zaraz rzuci się do ataku. Ale jej celem był młody Ostlandczyk…

Jej ostrze wbiło się w pierś chłopaka, a krzyk, który wyrwał się z jego ust, był

straszliwy, długi i przeszywający. Upadł, a Jedwab pochyliła się nad nim, rozcinając
głęboko jego tors. Po kilku sekundach wyprostowała się gwałtownie. W jednej dłoni
trzymała nóż, a w drugiej kawałek ludzkiego ciała. Było to serce chłopca.

Jeszcze bijące serce!
Rozległ się pochwalny ryk wyznawców Khorne’a. Dziewczyna z szacunkiem

położyła krwawą ofiarę u stóp spiżowej postaci.

background image

Konrad nie mógł odnaleźć sztyletu. Wstał i natychmiast dojrzał ciemną postać

zmierzającą w jego stronę. Usłyszał dźwięk miecza, dobywanego z naoliwionej pochwy.
Wiedział, że jest to miecz z wężem owiniętym wokół rękojeści.

Cofał się powoli. Zerknął szybko przez ramię, wypatrując kolejnego potencjalnego

zabójcy. Kiedy chwilę później spojrzał przed siebie, zobaczył smukłą postać
odgradzającą go od Kastringa. Była to Jedwab. Stała odwrócona w stronę swojego
przywódcy, grożąc mu trzymanym w dłoni zakrwawionym ostrzem. Kastring zatrzymał
się i powiedział coś w pogańskim języku. Jedwab nie odpowiedziała, ale również nie
odsunęła się na bok.

- Wyraźnie cię lubi - oznajmił Kastring. A potem zmusił się do pogardliwego

śmiechu, schował miecz i zawrócił.

Jedwab spojrzała na Konrada i ich oczy spotkały się. Z jakiegoś, sobie tylko

znanego powodu zabiła chłopca, a potem obroniła go przed gniewem Kastringa. Ale
również ocaliła życie Kastringa, wytrącając sztylet z ręki Konrada. Nie miał pojęcia,
dlaczego zmąciła przebieg ceremonii, chroniąc go przed Kastringiem. Bez względu na
kierujące nią motywy, jej czyn niewątpliwie zapowiadał zagładę ich obojga.

Ciemne kształty rozpłynęły się w mroku, pozostawiając ich samych, samych z

ciałem młodego Ostlandczyka i zwłokami wszystkich innych ofiar, złożonych w krwawej
ofierze przed ołtarzem Khorne’a.

Gdy patrzyli na siebie, Konrad nagle uświadomił sobie, kim kiedyś musiała być -

człowiekiem.

I wiedział również, że to jest moment, na który czekał. Był to czas jego

przebudzenia.

Konrad odszedł, za nim ruszyła Jedwab. Była o krok z tyłu, gdy dotarł do cypla

nad rzeką. Odwrócił się w chwili, gdy dziewczyna uniosła nóż, i stał w bezruchu, gdy
wbijała czubek ostrza w pień drzewa. Klinga zalśniła, dygocąc. Mannslieb zaczął wznosić
się na niebie - srebrny okruch nad horyzontem - rzucając jaskrawe światło, o wiele
silniejsze niż mętna poświata Morrslieba. Rzeka płynęła głęboko w dole. Konrad
dostrzegł też inny błysk w głębi doliny. Było to odbicie księżycowego światła na metalu.

I wreszcie uświadomił sobie, co musi zrobić.

background image

Dziewczyna przytuliła się do niego mocno, unosząc twarz ku jego twarzy. Bez

względu na wszystko, nienawidził jej bezgranicznie, ale przypomniał sobie, co myślał,
gdy po raz pierwszy zobaczył ją i Satynę - że były najpiękniejszymi kobietami, jakie
widział w życiu.

Do tej pory zawsze stawiał opór pokusom jej ciała, bez względu na to, jakim

torturom poddawała go za karę. Ale z powodu dzisiejszej nocy był jej winien ten ostatni
hołd, złożony jej utraconemu człowieczeństwu, jej zapomnianej kobiecości.

Z zaskoczeniem poczuł, że jej ciało jest ciepłe i miękkie. Próbował nie zwracać

uwagi na krew pokrywającą skórę, na drapieżne oczy, na rozdwojony język i ogon.
Osunął się na ziemię, pozwalając jej przyjąć dominującą pozycję, jakby w dalszym ciągu
godził się ze swą niewolniczą rolą.

Okazywała swoją zwierzęcość w najmniejszym, on zaś w największym stopniu.

Gdy krzyknęła, nie był to lubieżny wrzask jakiegoś mutanta, ale wołanie kobiety,
doprowadzonej do szczytu namiętności. To on stękał jak zwierzę, kierowane najbardziej
prymitywnymi instynktami.

W taki sposób tworzono życie, takie było nie znane pochodzenie Konrada, w taki

sposób sama Jedwab zaczęła swoją prawdziwą egzystencję, zanim jej ciało zostało
skażone Chaosem, jej dusza skradziona i spaczona.

Konrad wyciągnął do niej ręce, po raz pierwszy pozwolił, aby wargi dziewczyny

dotknęły jego ust. One również były tak cieple i miękkie. Pocałowali się - i był to
pocałunek śmierci.

Jedwab westchnęła, gdy wbił jej sztylet w plecy, sięgając ostrzem głęboko, aż do

serca. Ich spojrzenia spotkały się po raz ostatni. Oczy dziewczyny były pełne łez.
Odchyliła się do tyłu, uśmiechnęła i umarła z taką łatwością, jakby w dalszym ciągu była
człowiekiem.

Konrad chwycił ją, gdy padała, a potem wysunął spod jej ciała, Wydobył ostrze i

spojrzał w dół, w dolinę, wypatrując widzianego przed paroma minutami błysku światła
księżycowego na zbroi.

Zbroi ze spiżu…

Rozdział szósty

background image

Konrad biegł na złamanie karku, poza krawędź urwiska, w ciemność, ściskając w

dłoni sztylet. Wreszcie uciekał swoim barbarzyńskim strażnikom, ale co ważniejsze,
podążał za tajemniczym rycerzem ze spiżu.

Dlatego właśnie tak długo pozostał z klanem Kastringa. Przypominało to niemal

jego dawne widzenie, ale tym razem był całkowicie nieświadomy na czym polega istota
jego wizji, ponieważ dostrzegł wydarzenie bardzo oddalone w czasie.

W dole nie widział już żadnego znaku obecności jeźdźca, ale wynikało to z

panujących warunków. Światło nie rozjaśniało tutaj mroku tak dobrze, jak na szczycie
zbocza, a poza tym zbyt wiele drzew przesłaniało widok.

Zabił Jedwab. Umarła w chwili, gdy odzyskała istotę swego człowieczeństwa.

Konrad żałował jedynie, że nie zdołał zgładzić Kastringa. Chociaż uwolnił się od swojego
czerwonego cienia, nie miał czasu, aby szukać pomsty na dowódcy banitów. O wiele
ważniejsze było odnalezienie spiżowej postaci widzianej na dnie doliny, dotarcie do niej,
zanim znajdzie się poza jego zasięgiem.

Pośliznął się, potknął i potoczył dalej, uderzając o jedno z drzew rosnących na

zboczu doliny. Nie zwracając uwagi na ból, niemal natychmiast zerwał się z powrotem
na nogi i znów popędził, ale ponownie zderzył się z młodym drzewem, zagradzającym
mu drogę. Złamało się, a Konrad kontynuował szaleńczy bieg w dół. Znów stracił
równowagę i potknął się, ale tym razem nie było pnia, który zatrzymałby jego upadek.
Toczył się więc i toczył - aż przeleciał nad krawędzią urwiska.

Gdy spadał, widział pędzący mu na spotkanie skalisty grunt. Ale w dole

znajdowała się również wąska rzeczka - trafił w jej chłodne wody, o włos mijając ostrą,
kamienną iglicę. Zniknął pod po wierzchnią nurtu, a potem wypłynął z powrotem. Przez
kilka sekund utrzymywał się w pozycji pionowej. Zachłysnął się lodowatą wodą.
Dopłynął do brzegu i wydźwignął na pełną otoczaków plażę.

Siedział tam kilka chwil, odzyskując oddech i oglądając własne skaleczenia,

zadrapania i siniaki. W dalszym ciągu zaciskał w ręku sztylet. Było to prawie dokładne
powtórzenie sytuacji, kiedy wpadł do rzeki uciekając ze swojej wioski - trzymał wtedy w
ręku kris. Teraz miał jednak tylko nóż.

W jaki sposób może stawić czoło spiżowemu jeźdźcowi, uzbrojony jedynie w

background image

sztylet? W tej chwili jednak nie zawracał sobie głowy takimi rzeczami. Najpierw należało
odnaleźć tajemniczą postać,

Pięć lat temu wymknął się armii zwierzołaków, teraz udało mu się uciec

mniejszemu oddziałowi najeźdźców. Kiedy pomyślał o tym, usłyszał wysoko nad sobą
odgłosy pościgu…

Pędzili jego śladem, wywrzaskując okrzyki bojowe ze zwierzęcą wściekłością. Te

dzikie odgłosy przeszywały nocne powietrze, tak jak broń, którą mieli ze sobą, cięłaby
ciało Konrada, gdyby go odnaleźli.

Rozejrzał się wokoło, próbując wzrokiem przebić ciemności. Dostrzegł migotanie

światła z lewej strony i ruszył w tym kierunku. Pobiegł wzdłuż brzegu rzeki, ścigając
postać, którą po raz pierwszy ujrzał pięć lat temu. Kierował się w górę strumienia,
przeskakując, sięgające wody ciemne korzenie. Miał kilka minut przewagi nad
nieprzyjaciółmi, którzy o wiele ostrożniej od niego schodzili po zboczu. Część
prześladowców spróbuje odnaleźć inną drogę do rzeki i zablokować oba wyjścia z doliny.
Zanim zostanie osaczony, musi odnaleźć cel swoich poszukiwań.

Konrad pędził przez noc, wytężając wszystkie siły. Czuł twardy grunt pod nogami,

smakował językiem zimne powietrze, słyszał płynącą obok rzekę, obserwował krętą
dolinę, chwytał nozdrzami ostry odór tropiących go zwierzoludzi - i widział, widział

Jego dodatkowa świadomość nie ostrzegała go przed kłopotami, nic mu

bezpośrednio nie zagrażało. Być może widzenie przyszłości zawodziło go po raz kolejny.

Nagle zatrzymał się gwałtownie i ukrył za pniem szerokiego drzewa - daleko

przed sobą dostrzegł błysk księżycowego światła, odbitego od metalu. Ostrożnie wyjrzał
zza drzewa. W odległości stu metrów stał koń, całkowicie okryty spiżowym pancerzem.
Ale nie było żadnego śladu jeźdźca.

Konrad wspiął się wyżej na zbocze i, ukrywając się między drzewami, szedł

równolegle do rzeki, zmniejszając odległość dzielącą go od wierzchowca. Poruszał się
wolno i cicho. Wydawało mu się, że minęła cała wieczność, zanim znalazł się powyżej
zwierzęcia.

Nie miał wątpliwości, że jest to ten sam wierzchowiec, którego po raz pierwszy

widział ponad pięć lat temu. Rozpoznał ozdobną zbroję, w którą był zakuty od łba do

background image

kopyt. Nie było widać ani centymetra końskiej skóry. Łeb miał okryty skomplikowanej
konstrukcji nagłówkiem, z którego sterczały dwa rogi. Jak Konrad sobie przypominał,
takie same rogi znajdowały się na hełmie rycerza. Tarcza ciągle tkwiła przytroczona do
opancerzonego boku konia, a obok pionowo sterczała długa kopia, umocowana do
tylnego łęku siodła. Nawet skóra rzemieni i siodła wyglądała, jakby ufarbowano ją na
kolor spiżu.

Jeździec zsiadł z konia, co oznaczało, że nie mógł już wykorzystać swej przewagi.

Obciążony zbroją, nie był w stanie zbyt szybko się poruszać. Gdyby Konradowi udało się
go zaskoczyć, mógłby wbić mu sztylet w gardło, wsuwając ostrze w szczelinę między
hełmem a obojczykiem.

Ale nie zależało mu na zabiciu spiżowego wojownika. Na dobrą sprawę nie

wiedział, czego naprawdę od niego chce. Wybadać go, zadać parę pytań? Czy
rzeczywiście był bratem Wilka?

Ale właściwie, gdzie on się teraz znajduje?
Nie mógł odejść daleko. Konrad rozglądał się, przebiegając wzrokiem pogrążoną

w ciemności dolinę. Zauważył, że w wyglądzie konia jest coś dziwnego. Nie poruszał się,
stał dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej Konrad go zobaczył. Znajdował się metr od
brzegu rzeki i sprawiał wrażenie statuy, konnego posągu wielkiego wodza. Konrad
widywał czasem podobne przedstawienia w wielkich miastach. Z tą tylko różnicą, że w
tym posągu brakowało jeźdźca. Pomyślał, że pancerny koń przypomina ołtarz Khorne’a -
pusty, pozbawiony wnętrza pancerz.

W innych okolicznościach Konrad obserwowałby konia i czekał, aż pojawi się

rycerz, ale w tej chwili najważniejszy był czas. Wojownicy Kastringa mogli zjawić się w
każdej chwili. Konrad spojrzał z siebie na zbocze pagórka i wydało mu się, że dostrzega
ciemną sylwetkę stojącą na występie skalnym, z którego on sam niedawno strzegł
spiżowego wojownika. Na podstawie szybkiej obserwacji doszedł do wniosku, że
znajduje się obecnie dokładnie w tym samym miejscu, w którym dostrzegł błysk
odbitego światła Mannslieba. Najwidoczniej widział wówczas samego konia, a nie
jeźdźca.

Może wpadł do rzeki? Może koń go zrzucił albo spieszony rycerz potknął się i

background image

stoczył do wody. Przytłoczony ciężarem zbroi nie mógł się podnieść i utonął.

Konrad ruszył w dół zbocza, kierując się w stronę konia. I nagle, przy jednym z

drzew rosnących nad samą wodą, zobaczył zbroję. Hełm i rękawice, napierśnik i
naplecznik, fartuch i taszki, naramienniki i opachy, nabiodrki i nakolanki, nagolenice i
trzewiki, pas rycerski i miecz w pochwie - wszystko leżało na ziemi. Wyglądało to tak,
jakby cały pancerz został pozostawiony, porzucony. Ale gdzie był rycerz? Czy zdjął
ciężkie wyposażenie przed snem albo kąpielą?

Konrad podszedł ostrożnie i uklęknął, aby zbadać spiż. Popatrzył na konia. Wilk

powiedział, że rumak jest bliźniakiem Północy, jego własnego wierzchowca, a Konrad
wiedział, że biały koń był zabójcą. Ale to zwierzę w dalszym ciągu stało w absolutnym
bezruchu.

Konrad usłyszał dźwięk, daleki okrzyk. Wstał gwałtownie i cofnął się o kilka

kroków. Jeżeli wołał właściciel pancerza, to pozbawiony zbroi i oręża był właściwie
bezbronny. Konrad poczuł się pewniej. A potem, w odpowiedzi, rozległ się drugi krzyk -
wtedy Konrad uświadomił sobie, że to jego prześladowcy się nawołują. Kilka
krwiożerczych bestii znajdowało się w odległości kilkuset metrów i podążało w jego
stronę.

Spojrzał na miecz, wyciągnął po niego rękę, a potem zatrzymał się, przyglądając

zbroi. W czasie ataku na wioskę przebrał się w skórę zdartą ze zwierzołaka. „Pancerz
będzie czymś więcej niż przebraniem” - pomyślał.

Upuścił sztylet i zaczął zakładać zbroję. Powinien mieć spodnią odzież, która

chroniłaby skórę przed otarciami o metal, ale musiał sobie bez niej poradzić. Był
przecież nagi. Dziwne, ale pancerz nie był zimny. Być może dlatego, że nocne powietrze
wyziębiło ciało Konrada.

Zazwyczaj nałożenie pełnej zbroi było bardzo trudne. Trzeba było pomocy w

uniesieniu pancerza oraz przy zapinaniu rzemyków i sprzączek, ale Konrad spieszył się i
być może dzięki temu dopasowanie elementów zdawało się przychodzić bez trudu.
Napierśnik i naplecznik były połączone, tworząc kirys, zaopatrzony w fartuch i taszki.
Zarówno osłony rąk, jak i nóg również zostały połączone w całość, łatwo więc było je
nałożyć i przymocować.

background image

Zapiął na biodrach pas z mieczem, umocował na szyi obojczyk, nałożył rękawice.

Podobnie jak wszystkie inne części zbroi, były idealnie dopasowane. Ponieważ schylanie
się w kompletnym opancerzeniu mogło sprawiać trudności, Konrad umieścił wcześniej
rogaty hełm na głazie. Teraz go podniósł.

W czasie lat spędzonych na pograniczu zazwyczaj walczył w jakiejś zbroi, ale

nigdy w pełnej płytowej. Uważał je za zbyt ciężkie i zanadto ograniczające ruchy. Jednak
spiżowy pancerz sprawiał zupełnie inne wrażenie. Był wygodny i jakby pozbawiony
ciężaru.

Nie miał czasu zastanawiać się nad tym, ponieważ tuż obok rozległo się wycie.

Odwrócił się w samą porę, aby ujrzeć dwie potężne postaci pędzące wzdłuż brzegu
rzeki. Byli to psiogłowi degeneraci z oddziału Kastringa. Światło księżyca połyskiwało na
ich broni.

Konrad nałożył hełm, opuścił zasłonę i zaczął dobywać miecza. A potem spojrzał

na konia. Zauważył, że przy wierzchowcu znajduje się pochyła skała, po której może
wspiąć się na siodło. Udało mu się jednak tylko wdrapać na głaz i opuścić na koński
grzbiet, gdy zaatakował go pierwszy ze zwierzoludzi.

Cios miecza trafił go w rękę, a siła uderzenia wgięła blachę, niemal wysadzając

go z siodła. Wsunął zaopatrzone w ostrogi trzewiki w strzemiona, schwycił wodze i w tej
samej chwili koń się poruszył. Stanął dęba i uderzając spiżowymi podkowami przewrócił
atakującego zwierzołaka, po czym wdeptał ohydnego stwora w ziemię.

Konrad już był pewien, że to bliźniak wierzchowca Wilka.
Drugi dzikus wskoczył na tę samą skałę, po której Konrad wsiadł na konia, i rzucił

się na jeźdźca. Konrad zdążył jednak wyciągnąć broń. Jego ramię stanowiło jedność z
mieczem. Ostrze błysnęło w powietrzu i psia głowa została odcięta od humanoidalnego
tułowia.

Wojownik poczuł nagłe uderzenie gorąca, zupełnie jakby wychylił kielich

estalijskiego likworu. Ale nie był to jedynie ciepły smak na jeżyku i w gardle. Żar objął
całe ciało Konrada, promień jąć do najdalszych jego zakamarków. Najemnik odniósł
wrażenie, że źródłem gorąca jest prawa ręka, ta dzierżąca miecz.

Był rad, że zabił wroga - ta śmierć musiała być przyczyną owego dziwnego stanu.

background image

Znowu czuł ogień w żyłach, podniecenie bitewne. Wydawało mu się, że minęło wiele
czasu od momentu, gdy ostatni raz trzymał miecz, dosiadał konia, walczył. Spojrzał
przez wizjer w zasłonie twarzy, pragnąc odnaleźć następnych wrogów, których trzeba
zabić. Wkrótce ich zobaczył.

Koń zareagował, zanim Konrad dotknął wodzy i ruchem ciała wydał mu

polecenie. Zawrócił i ruszył cwałem, kierując się w górę rzeki, gdzie, w świetle rzucanym
przez Mannslieba, pojawiły się zwierzołaki.

W ciągu kilku minut Konrad wytoczył tyle samo krwi, ile przelano podczas

składania ofiar Khorne’owi - a poległych było jeszcze więcej.

Jego miecz przecinał noc, rąbiąc i kłując, a spiż ostrza spływał krwią, zamieniając

przeciwników w trupy.

Konrad miał wrażenie, że jest zupełnie niewrażliwy na ciosy. Każde odebrane

wrogowi życie dodawało mu energii. Z każdą przelaną kroplą krwi czuł coraz większy
przypływ sił.

Koń zdawał się dokładnie wiedzieć, co ma robić - Konrad wcale nie musiał nim

kierować, ani nie musiał myśleć, jak zabijać - było to coś zupełnie oczywistego i
naturalnego.

Wyznawcy Khorne’a atakowali go mieczami i pałkami, włóczniami i maczugami,

ale zawsze spotykał ich ten sam los. Umierali.

Spiżowa zbroja przyjmowała każdy cios, który omijał tarcze, ale żadnemu z

mutantów nie udało się zadać ponownego uderzenia Wszyscy padali przeszyci sztychem
miecza albo z kończynami odciętymi szybkim ostrzem. Kończyli życie, wykrwawiając się
na śmierć tak samo jak składane przez nich ofiary.

Nadchodzili z obu krańców doliny. Nie baczyli na los swoich towarzyszy, żaden się

nie wycofał. Atakowali z szaleńczym zapałem, podnieceni przelaną krwią. Dno doliny
zasłane było ich ohydnymi ciałami, trupy innych zostały uniesione skłębionymi nurtami
rzeki.

Ostatni cios i Konrad pchnął mieczem w czoło kosmatego potwora - czoło, na

którym znajdowało się trzecie oko. To była jego ostatnia ofiara. Stwór upadł na ziemię,
kopiąc i wijąc się w drgawkach, aż wreszcie skonał.

background image

Zapadła cisza. Zupełna cisza. Nie było krzyków, wrzasków ani jęków rannych. Nie

było rannych.

Pomiot Chaosu ginął tuzinami, stanowiły one jednak drobniutką część hord, z

którymi Konrad dotarł aż tak daleko - z Kislevu do imperium. Wszyscy zabici stawali do
walki pieszo. Żaden z nich lnie należał do elitarnej kawalerii, do siejących postrach
rycerzy.

I żaden z nich nie był Kastringiem.
Konrad ruszył na poszukiwanie znienawidzonego przeciwnika.

* * *

Kastring musiał domyślić się, że wszyscy wysłani w pościg za Konradem nie żyją.

Niewątpliwie słyszał odgłosy walki - brzęk broni i straszliwe, przedśmiertne wrzaski,
odbijające się ponurym echem od zboczy górskich. Może nawet oglądał bitwę ze
swojego punktu obserwacyjnego.

Aby dostać się na wzgórze, Konrad musiał pokonać długą drogę przez wylot

doliny. Nawet po tak uciążliwej trasie wierzchowiec był w stanie wnieść go po bardzo
stromym zboczu. Najemnik przypomniał sobie Północ, a także fakt, że koń Wilka okazał
się jedynym zwierzęciem zdolnym wspiąć się po urwistej ścieżce aż do zaginionej
świątyni krasnoludów.

Noc dobiegała końca, gdy Konrad dotarł na szczyt urwiska. Morrslieb już zaszedł,

a Mannslieb wkrótce stanie się niewidoczny w promieniach słońca. Na wschodzie niebo
jaśniało, zapowiadając nadejście świtu. Najeźdźcy opuścili obóz w wielkim pośpiechu.
Nie mieli nawet czasu pozbyć się bezgłowych trupów swoich ofiar. Jeden z martwych w
dalszym ciągu miał głowę - był to chłopak zabity przez Jedwab. W jego piersi, w miejscu
skąd dziewczyna wydarła serce, ziała dziura ze sterczącymi, połamanymi żebrami. Ale,
podobnie jak inni, wyglądał jakby nie żył już od wielu tygodni, a nie paru godzin.

Nawet w słabym świetle brzasku Konrad spostrzegł, że teren, na którym

biwakowały dzikusy, jest całkowicie pozbawiony życia. Wszystko zaczynało już gnić i
rozkładać się. Drzewa wkrótce zaczną przypominać poczerniałe, jakby opalone ogniem,
skamieliny, a ziemia będzie wyglądać jakby zasypano ją tonami soli, a nie zroszono
krwią niewinnych ofiar. W tym miejscu nigdy już nic nie wyrośnie. Chaos owładnął

background image

kolejnym kawałkiem Imperium.

Ale dlaczego potwory odeszły w tak wielkim pośpiechu? Czyżby aż tak bardzo

przelękły się Konrada? To było jedyne wytłumaczenie. Nie zdawały sobie jednak sprawy,
że uciekają przed swoim zbiegłym niewolnikiem. Przypuszczały, że jest spiżowym
wojownikiem.

Konrad nigdy dotąd nie stoczył takiej bitwy. Chociaż zdarzyło mu się zabić więcej

przeciwników wtedy, gdy walczył z goblinami w ich obrzydliwej, podziemnej kryjówce,
bitwa z wojownikami Khorne’a trwała zdecydowanie dłużej. Wielu wrogów było
berserkerami, bez żadnych umiejętności bojowych, ale wśród mutantów znajdowało się
przynajmniej tyle samo doświadczonych weteranów.

Powinien być zmęczony, ale czuł, że pozostaje w pełni sił. Przez wiele tygodni

trzymano go w niewoli, nie karmiono do syta, czuł się przygnębiony i pełen niepokoju. A
jednak teraz był całkowicie sprawny i czujny, nie odczuwał nawet głodu czy pragnienia.

Spojrzał na ziemię, wypatrując tropów. Dostrzegł mnóstwo śladów kopyt

prowadzących w różnych kierunkach, wiedział jednak, że Kastring udał się tam, dokąd
podążył rydwan z ołtarzem Khorne’a. Wyżłobione kołami bruzdy skierowane były na
zachód, jeszcze głębiej w serce Imperium. Konrad ruszył w tę samą stronę, odwracając
się plecami do wstającego słońca.

Wydało mu się, że upłynęło zaledwie kilka minut, gdy w oddali dostrzegł postacie

trzech jeźdźców. Stali, zagradzając mu dalszą drogę. Podejrzewał, że stanowią tylną
straż, która miała nawiązać z nim walkę, by umożliwić ucieczkę rydwanu ze świętym
ładunkiem.

Każdy z jeźdźców dosiadał ogromnego zwierzęcia, istoty, która albo sama niegdyś

była koniem, albo byli nim jej przodkowie. Teraz wierzchowce miały rogate łby i
uzbrojone w pazury łapy, a pokrywające je łuski i zbroje tworzyły całość. To samo
dotyczyło jeźdźców. Byli odziani w czarno-czerwone, narzucone na ramiona futra, które
w niezauważalny sposób stawały się ciałem, zaś spiżowe zbroje łączyły się z metalowymi
kośćmi. Jeźdźcy stojący na flankach mieli na głowach zamknięte hełmy ze
skomplikowanymi ozdobami nawiązującymi do symbolu Khorne’a, zaś między nimi
siedział na rumaku posępny i zadumany Kastring.

background image

W odległości pięćdziesięciu metrów od mrocznych rycerzy Konrad zatrzymał

konia. Nałożył tarczę na lewe ramię, ujmując uchwyt pancerną rękawicą, i dobył miecza.
Nie oczyścił go z krwi, ale na spiżu nie pozostał najmniejszy ślad posoki, a metal lśnił w
szkarłatnym blasku świtu.

- Kim jesteś? - zapytał Kastring.
Poprzednio nie chciał znać imienia swego więźnia, więc Konrad miał zamiar

odpowiedzieć, że nie ma żadnego. Ale zachował milczenie.

- Czego chcesz? - zapytał Kastring. - Któremu bogu służysz? Dlaczego z nami

walczysz?

Gdy Konrad milczał w dalszym ciągu, Kastring wydobył miecz z wężową

rękojeścią. Jeździec z lewej uzbrojony był w topór na długiej rękojeści, zaś rycerz z
prawej w morgenstern - kolczastą kulę na łańcuchu.

I gdy Kastring machnął mieczem, dając znak do szarży, właśnie ta dwójka runęła

do ataku.

Zanim Konrad zdołał pokierować wierzchowcem, koń sam skoczył do przodu i

zaczął galopować w stronę wojowników Chaosu. Konrad wjechał pomiędzy nich,
blokując tarczą cios topora. Łańcuch morgensterna zaczepił o jelec jego miecza, więc
mocnym szarpnięciem wyrwał przeciwnikowi broń. Trójka walczących w niecałą sekundę
przemknęła obok siebie. Kastring nie ruszył się, choć Konrad myślał, że dowódca włączy
się do starcia. Ten jednak stał nieruchomo i obserwował.

Wierzchowiec Konrada zawrócił - to samo nakazali swoim zwierzętom obaj

wojownicy Chaosu. Z grzmotem kopyt popędzili w jego stronę. Jeden w dalszym ciągu
uzbrojony był w topór, drugi wydobył miecz. Tym razem zwolnili, i to samo zrobił
Konrad. Zaatakowali go z obu stron, ale nie próbował uciekać. Zasłonił się tarczą przed
ciosem topora, a mieczem przed mieczem drugiego wroga.

Klinga Konrada w fajerwerku iskier zablokowała głownię broni przeciwnika.

Miecze zderzyły się ponownie. A potem jeszcze raz. Przy następnym ciosie Konrad w
ostatniej chwili odchylił się do tyłu i wraża klinga przemknęła tuż obok. Pchnął sztychem
- ostrze wbiło się w szczelinę między napierśnikiem a naplecznikiem kirysu, przeszywając
na wylot wojownika Chaosu. Gdy Konrad wyszarpnął miecz, jego wróg pochylił się do

background image

przodu, a potem osunął na ziemię.

Teraz mógł zająć się drugim wojownikiem. Przyjął jeszcze jeden cios na tarcze, a

potem opuścił zasłonę. Ramie rycerza wzniesione było do ponownego uderzenia, więc
Konrad po prostu zadał pchniecie, trafiając w gardło tuż pod krawędzią hełmu.
Przesunął klingę w lewo, potem w prawo. Hełm, razem z głową wojownika upadł na
ziemie.

Reszta ciała jeźdźca pozostała w siodle i przez chwile Konrad myślał, że walka

jeszcze się nie zakończyła. Już nieraz walczył z rzekomo martwymi przeciwnikami. Ale
po chwili topór, a potem tarcza wypadły z rąk rycerza i bezgłowe ciało runęło wreszcie
na ziemie.

Konrad zobaczył, że Kastring sięga po kopie, której zębaty grot ozdobiony był

rozmaitymi talizmanami, zbielałymi kośćmi i kosmykami włosów. Konrad schował miecz i
też wyjął z tulei kopie.

Jechali kłusem ku sobie, wolno opuszczając groty. Potem konie przeszły w galop.

Znad górnej krawędzi tarczy Konrad spoglądał wzdłuż drzewca kopii, widząc jak
zmniejsza się odległość między nim a wrogiem.

Chwile później było już po wszystkim. Spiżowa tarcza Konrada odbiła grot, gdy

tymczasem jego kopia wbiła się w pierś Kastringa, przeszywając go na wylot, jak owce
nadzianą na rożen. Potem Kastring ześliznął się z drzewca i upadł na ziemie. Konrad
podjechał i spojrzał na pokonanego.

- Kim jesteś? - wychrypiał Kastring, patrząc na niego przenikliwie. Krew pieniła

mu się na wargach i płynęła z rany ziejącej w piersi.

Wciąż był wyzywający, dumny i arogancki. Dla niego przecież śmierć w niczym

nie różniła się od zwycięstwa. Żył, aby walczyć i tak właśnie postanowił umrzeć -
składając swą krew w ostatniej ofierze dla Khorne’a. Konrad żałował, że nie może
upokorzyć Kastringa, zadając mu hańbiącą śmierć.

Milczał, obserwując jak Kastring sięga po miecz dłonią poruszającą się z męczącą

powolnością. Zanim jednak palce dotknęły rękojeści, ręka opadła bezwładnie. Był
martwy.

Konrad nie poczuł triumfu, który powinien ogarnąć go po zwycięstwie. Jak

background image

wówczas, gdy zabijał mutantów, ogarnęła go fala ciepła, ale to było wszystko.

Umieścił na swoich miejscach tarczę i kopię, a potem sięgnął do hełmu, by

podnieść zasłonę. Ani drgnęła. Najwyraźniej musiała się zaciąć. Pchnął ją z całej siły, ale
znowu bez skutku. Kantem opancerzonej dłoni uderzył w dolną krawędź osłony. Na
próżno.

Zdał sobie sprawę, że musi użyć więcej siły. Głowica rękojeści miecza powinna

nadać się w sam raz. Schwycił za nią i spróbował wyciągnąć broń z pochwy. Nic z tego.
Być może włożył go nieprawidłowo, krzywo i dlatego klinga się zaklinowała. Schwycił
rękojeść oburącz i szarpnął tak mocno jak potrafił, ale nie był w stanie uwolnić ostrza.

Jeszcze raz spróbował podnieść zasłonę, ale nic z tego nie wyszło. A kiedy chciał

zdjąć cały hełm, mocowania nie dały się otworzyć.

Doszedł do wniosku, że jego poczynania będą bardziej skuteczne, gdy zejdzie z

konia. Spróbował podnieść się z siodła, ale poczuł, że to również jest niemożliwe.

Mógł odrobinę poruszyć nogą, ale sama zbroja ani drgnęła. Wyglądało to tak,

jakby jego pancerz stał się częścią zbroi wierzchowca.

Człowiek, koń i zbroja były jedną całością.

* * *

Był spiżowym jeźdźcem.
Był spiżem, był koniem, był człowiekiem.
Koń przenosił go tam, gdzie było trzeba, zbroja zaś dostarczała wszelkiego

niezbędnego pokarmu. Pancerz odżywiał się odbieranym życiem, po czym siły witalne
przekazywał Konradowi.

Jego zadaniem było odnajdywanie egzystencji, niezbędnych do nakarmienia

pancerza, konia i jego samego. Odnajdywał je i odbierał im życie.

Był więźniem spiżowej zbroi, ale zbroja i wierzchowiec potrzebowały go, aby

zadawał śmierć niezbędną dla ich istnienia. W takich chwilach miecz dawał wydobyć się
z pochwy, dzięki czemu Konrad mógł spełnić swoje zadanie.

Mimo wszystko posiadał jednak jakiś margines niezależności. Nie musiał zabijać,

odbierać życia. Ale gdyby tego nie czynił, pancerz karmiłby się jego własnym życiem,
wysysając kolejną część jego człowieczeństwa. Czuł, jak spiż staje się częścią niego

background image

samego, a on częścią spiżu. To właśnie stało się z koniem - zwierzę i pancerz były
jednym.

Taki los zapewne spotkał poprzedniego posiadacza zbroi. Pancerz ostatecznie

wyssał go do końca, a potem ułożył się kusząco, oczekując na następną ofiarę, która go
na siebie założy.

Był spiżowym jeźdźcem.

Rozdział siódmy

Spiżowy rycerz jechał przed siebie, zabijając za każdym razem, i gdy musiał,

ponieważ tylko tak mógł utrzymać się przy życiu.

Był jednak wojownikiem i zabijał jedynie w walce. W świecie wojen i bitew, w

kraju armii i żołnierzy, ofiar nigdy nie brakowało.

Wielu żołnierzy padło od jego miecza, wiele zwierzołaków zginęło od ciosu kopii.
Byli także inni, którzy oddali mu swoje życie. Ludzie, nie należący do żadnych

zorganizowanych sił zbrojnych, zwierzokształtne stwory, które uważały go jedynie za
kolejnego wroga, którego należy zabić. Zamiast tego sami ginęli.

Żadnej z tych śmierci nie planował ani się nad nią nie zastanawiał. Po prostu

spełniał swoje zadanie. Był idealną machiną do zadawania śmierci.

Widział nieprzyjaciela. Walczył z nieprzyjacielem. A potem nieprzyjaciel ginął.
Jeździec był niezwyciężony, odporny na ciosy. Każde zwycięstwo zapewniało mu

dalszą siłę do prowadzenia krucjaty przeciwko życiu - ludzkiemu i nieludzkiemu.

Mijały dni, niezliczone dni i noce, a z każdą chwilą - mile przebytej drogi.
Spiżowy rycerz podążał dalej.

* * *

Miał świadomość tkwiącego gdzieś w głębi bólu.
Nie był to prawdziwy ból, ponieważ maszyny są odporne na doznania odczuwane

przez żywe istoty. Ale przeżywał odmiennego rodzaju cierpienie, oznaczające, że
więżąca go skorupa postanowiła, że znowu nadeszła pora zabijania.

Musiał uczynić to szybko, w przeciwnym bowiem razie utraci część samego siebie.

Gdy nie będzie innego źródła pokarmu, Konrad zastąpi następną ofiarę - z tym, że jego

background image

śmierć trwać będzie wieczność.

Musi zrzucić z siebie ten ciężar. Musi zabić.
Za wąskim wizjerem zasłony hełmu rozmazywała się ciemność. Oznaczało to

rozpoczęcie kolejnego okresu jasności, czasu, w którym ludzie i nieludzie wędrują po
świecie, czasu walki, zabijania i śmierci.

A tam, przed nim, stała następna ofiara…
Często tak się działo - nie musiał poszukiwać przeciwników, ponieważ to oni jego

szukali, aby rzucić wyzwanie.

Nie poświęcał zbytniej uwagi stojącej przed nim srebrnej postaci, nie słuchał jej

słów. W końcu wszystkie one były takie same.

Tym razem jednak sytuacja była nieco odmienna. Choć przeciwnik miał na sobie

rycerską zbroję, stanął do walki pieszo. Znajdował się na polanie, między dwoma
rzędami drzew, trzymał w jednym ręku miecz, w drugim dużą, owalną tarczę. Spiżowy
wojownik również wydobył miecz. Jego koń ruszył kłusem, potem przyspieszył, zbliżając
się do nowego wroga.

Ale w połowie drogi zwierzę nagle szarpnęło się i zwolniło. Nigdy dotąd tak się nie

zachowywało, najwyraźniej coś było nie w porządku. Koń wkrótce ponownie nabrał
prędkości, chociaż wydawało się, że jego nogi poruszają się w nieskoordynowany
sposób. Jeźdźcem szarpnęło, gdy rumak zatoczył się do przodu. Rycerz schwycił mocno
wodze, starając się kierować wierzchowcem pochyleniami ciała i nóg. Nigdy dotąd nie
musiał tego robić.

Opancerzona postać stała, nie zmieniając pozycji. Ani nie uniosła miecza, aby

atakować, ani tarczy, by się bronić.

Koń wraz z Jeźdźcem zbliżyli się jeszcze bardziej, ale rumak znowu tracił

prędkość, a każda z jego nóg wydawała się poruszać niezależnie od innych. Rumak
ciągle skręcał w bok i dopiero po ostrych rozkazach Konrada przyjmował właściwy
kierunek.

Pojedynczy cios powinien wystarczyć, by powalić nieruchomą postać, więc

wojownik uniósł miecz - a właściwie spróbował to uczynić…

Ramię odmówiło posłuszeństwa. Czuł, jak mięśnie się napinają, ale blachy, w

background image

które zakuta była ręka, nawet nie drgnęły. Były całkowicie unieruchomione. I nagle koń
przewrócił się, a jeździec został wyrzucony z siodła.

Upadł bezwładnie u stóp pieszego rycerza. Nie był w stanie poruszyć głową i jego

pole widzenia ograniczało się jedynie do wąskiego wycinka, w którym znajdował się
tylko fragment nieba i leżący w odległości kilku metrów koń.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że został oddzielony od zwierzęcia. Po raz

pierwszy od… nie mógł sobie przypomnieć, od jak dawna.

W ogóle bardzo niewiele mógł sobie przypomnieć. Odnosił wrażenie, że on, koń i

ich zbroje stanowiły całość przez całe życie. Bardzo słabo uświadamiał sobie poprzednie
istnienie, fakt, że kiedyś wiódł niezależne życie. Nie był w stanie przypomnieć sobie
żadnego szczegółu z przeszłości.

Dostrzegł ruch wokół siebie i nieruchomego konia. Kilka małych, ale barczystych

postaci oglądało jego i zwierze. Ludzie, tacy sami jak on sam… niegdyś. Nie, uświadomił
sobie pod wpływem odległych wspomnień - krasnoludy. Te istoty były krasnoludami.
Czterema krasnoludami.

Słyszał ich podniecone głosy i basowy śmiech, gdy gratulowały sobie zdobyczy.

Mówiły niezrozumiale, aż nagle poznał jedno słowo, a potem następne. Rozmawiały w
swoim języku i dlatego początkowo niczego nie pojmował. Ale przypomniał sobie - albo
niemal przypomniał - że kiedyś trochę znał krasnoludzki.

- Czy nie zdarzyło się dokładnie tak, jak przepowiedziałem? - oznajmił inny głos.
Tym razem zrozumiał wszystko. Był to głos człowieka wypowiadającego słowa w

jeżyku, który kiedyś był jego własnym. Nie widział jednak mówiącego.

- Wszyscy moi współcześni nie chcą oderwać się od swoich bibliotek, wyjść na

prawdziwy świat. Wystarcza im powtarzanie tego, co czyniono od wieków. Czy jest w
tym jakaś przyszłość? Ha! Przyszłość! Oni są przeszłością, a przyszłością jest właśnie to.
Ja jestem przyszłością!

Przemawiający człowiek pojawił się wreszcie w jego polu widzenia. Nosił zbroje.
- Pomóżcie mi zdjąć ten błazeński strój - polecił, a dwa krasnoludy pomogły mu

uwolnić się od srebrnego pancerza.

Zbroja była na niego zdecydowanie za duża i wyraźnie zwiększała jego rozmiary.

background image

Był zaledwie średniego wzrostu, choć w otoczeniu czterech krasnoludów sprawiał
wrażenie o wiele wyższego. Miał przetykane siwizną czarne włosy sięgające niemal do
pasa i tej samej długości brodę.

Krasnoludy również miały długie brody i włosy, ale rude, nie czarne. Członkowie

tej rasy przypominali spłaszczone wersje człowieka: ich ciała były krępe, kończyny oraz
palce - grube i krótkie, nosy - spłaszczone, a oczy - głęboko osadzone. Mieli na sobie
grubą odzież z mnóstwem pasów i rzemieni, na których wisiała broń i narzędzia.

Człowiek, który był ich przywódcą, spojrzał na powalonego rycerza. Jeździec w

odpowiedzi mógł jedynie bezsilnie patrzeć. Żałował, że jego zbroja nie daje się zdjąć
równie łatwo jak pancerz zwycięzcy. Spiż więził go w sobie, niczym w lochu. Konrad był
zamknięty w najmniejszym możliwym więzieniu, dokładnie dopasowanym do kształtu
jego ciała. Nie mógł się poruszyć nawet na milimetr.

- A teraz zobaczmy, co jest w środku - rzekł człowiek i odwrócił się w stronę

konia.

- Jest pan pewien, że to bezpieczne, szefie? - zapytał jeden z krasnoludów.
- Bezpieczne? A cóż jest bezpieczne? Jeżeli chcesz być bezpieczny, zmień zajęcie.

Wszystko jest ryzykiem i dlatego musimy ryzykować wszystkim.

- Dotarliśmy już tak daleko, Ustnarze - odezwał się inny krasnolud. - Już nie

możemy się cofnąć.

- Tak - zgodził się trzeci. - Czymże jest dla nas jeszcze jedna odrobinka

spaczenia? - zaśmiał się i podszedł do zakutego w zbroję konia, dokładniej naciągając
grube rękawice i sięgając po wiszący na pasku łom.

Czwarty wziął młot oraz dłuto i również podszedł do zwierzęcia. Zaczęli zmagać

się ze spiżem, starając się podważyć pancerne płyty. Pozostali dwaj przyłączyli się do
pracy.

Jeździec mógł tylko obserwować, jak zdejmują spiż ze zwierzęcia. Początkowo nie

widział zbyt dobrze, ponieważ krasnoludy zasłaniały konia. Wreszcie odsunęły się na bok
i dojrzał to, na czym jeździł.

To był szkielet. Z konia nie pozostało nic, poza zbielałymi kośćmi. Szkielet,

wystawiony na światło słoneczne, w niecałą minutę rozpadł się, rozsypując w pył.

background image

- Ile mamy czasu, zanim coś takiego nam się przytrafi? - zapytał ten, który

nazywał się Ustnar.

- Im szybciej przytrafi się tobie - oznajmił inny krasnolud - tym lepiej!
Ustnar z gniewem uniósł młot, a potem dał upust złości, kopiąc resztki kości.

Spod jego buta wzbiła się chmura białego pyłu.

- Przypuszczam, że w taki sposób wszyscy skończymy - burknął. - Tyle że mnie

się specjalnie nie spieszy.

- Z jeźdźcem będzie to samo - rzekł człowiek. - Zdejmijcie zbroję z kości, zbierzcie

moją aparaturę, a potem będziemy mogli załadować wszystko na wóz i wynieść się stąd.

Jeden z krasnoludów podszedł do jeźdźca, ukląkł i wsunął koniec dłuta pod

krawędź hełmu. „Tak właśnie zabija się rycerza w zbroi” - przypomniał sobie Konrad,
sam często tak robił. Dłuto czy sztylet, rezultat będzie taki sam. Umrze.

Znowu próbował się poruszyć, odezwać, dać jakiś znak, że ciągle żyje uwięziony

w spiżu. Ale co z tego? Nawet jeżeli dowiedzą się, że nie jest martwy, i tak go zabiją.

Krasnolud uniósł młot, aby uderzyć w dłuto - i zatrzymał się. Opuścił narzędzie i

pochylił nad wizjerem, spoglądając w oczy najemnika, uwięzionego wewnątrz hełmu.
Zmarszczył czoło i wyjął dłuto spod hełmu.

- Hej, szefie. Chyba powinien pan tu zerknąć.
- Na co?
- Przypuszczam, że on jeszcze żyje. Widzę jego oczy.
Pochyliła się nad nim kolejna głowa, tym razem ludzka. Człowiek miał gęstą

brodę, jak u krasnoluda, ale jego nos był orli, a nie spłaszczony. Blade oczy popatrzyły
w głąb hełmu.

- Chyba masz rację - oznajmił człowiek po kilku sekundach.
- Dajcie zobaczyć.
Krępy Ustnar odsunął na bok drugiego krasnoluda i pochylił się nad leżącym.
- Nic nie widzę.
- Oczy - powiedział człowiek. - Tam są oczy. Jeżeli mnie rozumiesz, zamknij oczy.
Najemnik przymknął powieki.
- Otwórz.

background image

Spełnił polecenie.
- To niczego nie dowodzi - stwierdził Ustnar. – Cokolwiek znajduje się tam w

środku nie jest żywe. Jest stworem Chaosu. Powinniśmy go zniszczyć.

- W tej chwili nie może nam nic zrobić - rzekł człowiek. - Zastanawiam się, czy

moglibyśmy go stąd zabrać?

- Nie, szefie! Musimy zachować ostrożność! Zabij tego stwora!
Ustnar wzniósł młot, ale człowiek odepchnął go i dalej patrzył w wizjer.
- Ciekawe - powiedział, jakby myślał na głos. - Bardzo ciekawe. Tak. Chyba

zabiorę ten okaz - uśmiechnął się z satysfakcją. - Cóż za wyzwanie! Połóżcie to na wóz.

- Szefie! - zaprotestował Ustnar.
- Zrób, co każę!
- Czy zbroja go nie rozpuści, zanim uda się nam dotrzeć do Middenheimu? -

zapytał krasnolud, który pierwszy zobaczył oczy wewnątrz hełmu.

- Nie przypuszczam. Znajduje się obecnie w stanie spoczynku. Bez względu na

sytuację, w jakiej jest ten nieszczęśnik, nie pogorszy się ona do chwili przybycia na
miejsce. Chyba że umrze wcześniej.

- Nie możemy zabierać zarazy Chaosu do Middenheimu - zaprotestował Ustnar.
- Dlaczego?
- Eee… Złapią nas. Nie uda się nam wyminąć straży.
- Ustnarze, obaj wiemy, że wy, krasnoludy, możecie wchodzić i wychodzić z

miasta, kiedy zechcecie. Jeżeli nie masz ochoty pokazać mi swoich tajnych tuneli, to
przynajmniej możesz przenieść mój nowy okaz.

- W następnym tygodniu mamy Karnawał, szefie - zauważył szybko inny

krasnolud.

- A jaki to ma związek? - zapytał człowiek.
- Festiwal przypada w tym roku na jesieni, szefie. Już za kilka dni. Przyjadą

tysiące ludzi. Z łatwością przemycimy tę rzecz w tłumie. Jeżeli zechcemy, będziemy
mogli udawać, że jest już przebrany na maskaradę.

Człowiek z namysłem skinął głową, a potem, gdy podjął decyzję, powtórzył ten

gest energiczniej.

background image

- Przyprowadźcie wóz. Rozmontujcie cały mój sprzęt - pochylił się i z odległości

kilku centymetrów spojrzał w wizjer. – Minutę temu mrugnąłeś, choć może nie miało to
żadnego znaczenia. Postanowiłem jednak spróbować cię stąd wydobyć. Ale zapewniam
cię, że wcale nie kieruję się altruizmem. Kieruję się własnymi motywami wiążącymi się z
moim planem. Rozumiesz?

Jeździec zamknął i otworzył oczy.

* * *

Wciąż tkwił uwięziony w spiżowej zbroi, pod tym względem nic się nie zmieniło.

Przez kilka dni i nocy leżał na dnie wozu, zupełnie nie mogąc się poruszyć. I czuł ból.

Nie był to ból, który znosił od tak dawna, ale cierpienie wynikające ze

świadomości zranienia, subtelnego pożerania przez zamykającą go zbroję. Spiż może
istotnie stał się martwym metalem, ale teraz, uwięziony w nim, cierpiał prawdziwe
katusze. Jego skóra płonęła w każdym miejscu, które stykało się z metalem, czyli
wszędzie. Kontakt był całkowity i dlatego całe ciało miał ogarnięte ogniem. Nie było
oswobodzenia od tych tortur, ponieważ zbroja całkowicie go unieruchamiała, nie
pozwalała poruszyć ani jednym mięśniem, nie pozwalała nawet krzyknąć.

Nie miał chwili przerwy nawet na sen. Nie mógł spać, cierpienie nie pozwalało

zasnąć. Nie mógł też liczyć na całkowite ugaśnięcie palącego ognia, ponieważ ci, którzy
wzięli go ze sobą, najwyraźniej postanowili utrzymać go przy życiu. Wciąż tkwił w tym
samym więzieniu, chociaż zmienił się strażnik - a rezultaty były nieskończenie gorsze.

Płonął wiecznym, piekielnym ogniem.
A jednocześnie, gorejąc wewnątrz zbroi, drżał i dygotał. Był to jedyny ruch, który

mógł wykonać.

Było światło i była ciemność, dni i noce, okresy, gdy wóz się poruszał i okresy,

gdy stał. Słychać było głosy człowieka i krasnoludów. Chcąc zachować zdrowe zmysły,
próbował skupić się na tym, co mówią, ale prawie natychmiast jego uwagę odwracało
cierpienie ogarniające całe ciało i duszę.

Po minięciu długiego wieku podnieśli go i posadzili na koźle wozu, tuż obok

krasnoluda, który pierwszy zauważył jego oczy. Dwóch innych krasnoludów śmiało się i
żartowało, kiedy zginali najemnika w biodrach i kolanach, aby doprowadzić do pozycji

background image

siedzącej. Jeden się nie śmiał.

- To się nie uda, szefie.
- Nie zwracaj na niego uwagi - oznajmił siedzący obok krasnolud - Jest szczęśliwy

tylko kiedy narzeka. Dać mu kiesę złota, kufel piwa, piękną pannę, a Ustnar wciąż
będzie najnieszczęśliwszym sukinsynem po tej stronie Gór Krańca Świata!

Najemnik jechał na wozie razem z krasnoludem, a pozostała czwórka

towarzyszyła im konno. Przez ostatnie stulecia widział jedynie niebo. A teraz siedział,
aby odbyć ostatni odcinek drogi do Middenheimu.

Przed sobą dostrzegał piętrzącą się skalną iglicę, na której wzniesiono drugie pod

względem wielkości miasto Imperium - i zastanawiał się, skąd wie, że jest to drugie pod
względem wielkości miasto, skąd wiedział o Imperium? Przypomniał sobie, że dawno,
całe życie temu, ktoś opowiadał mu o Middenheimie, ktoś, kto odwiedził Miasto Białego
Wilka. Wilk. Wilk? Brzmiało to znajomo, ale co ma wilk do…

Szczyt wznosił się wysoko ponad otaczającymi go lasami i nawet przez łzy, które

wiecznie paliły mu oczy, mógł dostrzec odległe budynki wykute w nieprzyjaznej skale.
Daleko przed nimi droga wiła się i zakręcała, podążając w stronę piętrzącego się w górę
miasta, biegła po kamiennych mostach, po ozdobnym wiadukcie.

- Myśmy to wszystko zbudowali - oznajmił krasnolud. - No, właściwie nie my, ale

nasi przodkowie. Moi przodkowie. Żadnemu człowiekowi nie udało się zbudować czegoś,
co przetrwałoby tak długo, prawda? Ludzie uważają, że odkryli to miejsce. I to też
prawda, no nie? Góra została nazwana Fauschlag - „Cios Pięści”, chociaż, oczywiście, my
mamy na nią swoją własną nazwę. Nie nudzę cię, co? Jeżeli tak, po prostu mi powiedz,
żebym się zamknął - odwrócił się z uśmiechem, a potem jego uśmiech zmienił się w
grymas.

- Mam nadzieję, że Litzenreich wie, co robi - mówił dalej przyciszonym głosem. -

Bo w przeciwnym razie wszyscy wylądujemy po uszy w gównie. I nie tylko my, jak
sądzę. Żałuję, że wspomniałem o karnawale, ale inaczej namówiłby nas, żebyśmy
przenieśli cię do miasta inną drogą. Słyszałeś o karnawale w Middenheimie? Na pewno
słyszałeś, wszyscy na świecie wiedzą o karnawale!

- Czy ty nigdy nie przestajesz mówić, Varsung? - zapytał Ustnar. - Jeżeli już tam

background image

nie umarł, zagadasz go na śmierć.

- Bardzo przyjemnie prowadzić kulturalną rozmowę z kimś, kto nie narzeka.
Ustnar powrócił na swoje miejsce za wozem, gdzie jechały pozostałe krasnoludy.

Człowiek o nazwisku Litzenreich podążał z przodu, zaś Varsung powoził i wciąż mówił do
milczącej, zakutej w zbroję postaci;

Dwa konie ciągnęły wóz w stronę miasta po długim, wijącym się wiadukcie. Ruch

na drodze był ożywiony, jechały wozy, karety, ludzie podążali na piechotę oraz
wierzchem. W miarę zbliżania się do bramy, tempo stawało się coraz wolniejsze, aż
wreszcie wszyscy stanęli Strażnicy sprawdzali wszystkich pragnących wejść do
Middenheimu.

Wreszcie Litzenreich dotarł na czoło kolejki. Varsung zatrzymał wóz tuż za nim, w

cieniu wysokich murów miejskich. Przy bramie stało dwóch strażników. Jeden z nich
przepuszczał przybyszów przez potężne wrota. Drugi leniwie spojrzał na wóz, wbił wzrok
w opancerzoną postać siedzącą obok woźnicy, a potem spojrzał na jeźdźców
otaczających pojazd.

- Skąd jesteście? - zapytał.
- Z Middenheimu. Jestem Litzenreich. Ci tam są moimi pracownikami.
Strażnik skinął głową.
- Poznaję was wszystkich - powiedział. - Poza tym w dziwnym ubranku. Kto to

taki? Dlaczego się ukrywa?

- Kto? - spytała Litzenreich.
- On. Ten w zbroi.
- Poza tobą nie ma tu nikogo w zbroi.
Strażnik sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Zamknął na chwilę oczy, po czym

je otworzył. Potrząsnął gwałtownie głową i popatrzył na spiżową postać.

- Za długo byłem na służbie - mruknął. Dał całej grupie znak, żeby jechać dalej.

Znaleźli się w Mieście Białego Wilka.

- Niezły numer, szefie - zauważył Varsung.
- Nic wielkiego - odparł człowiek. - Mam nadzieję, że nikt z Cechu nie zobaczy, co

tu mamy. Skręć, gdy tylko znajdziesz spokojny zaułek, a potem będziemy mogli schować

background image

mojego gościa.

- Wreszcie w domu - rzekł Ustnar. - Będę szczęśliwy, kiedy zejdę z tego

cholernego konia. Nie przypuszczałem, że się nam uda.

- Nigdy nie przypuszczasz - odparł Varsung. - Czasem myślę, że byłbyś

szczęśliwszy, gdybyśmy nie wrócili.

- Uważaj, ty mały…
- Mały!? Do kogo mówisz, konusie?
- Przestańcie się kłócić - rozkazał Litzenreich. - Mamy robotę. To dopiero

początek.

Skręcili w wąskie przejście i tam się zatrzymali. Więzień zbroi poczuł, jak

przenoszą go na tył pojazdu, a potem zapanowała ciemność. Wóz zaczął jechać dalej,
grzechocząc na bruku żelaznymi obręczami kół. Po jakimś czasie ruch ustał. Podniesiono
go i zabrano z wozu. W dalszym ciągu było ciemno, w dalszym ciągu osłaniano go,
ukrywano przed ludźmi z Middenheimu.

Słyszał odgłos butów na stopniach, przekleństwa i sprzeczki, otwieranie i

zamykanie drzwi, echo kroków w korytarzach i na schodach, znowu zamykające się i
otwierające drzwi, aż wreszcie zapanowała cisza. Cisza, a potem ujrzał światło, wąski
pasek blasku przenikający do wnętrza hełmu. Leżał na plecach, patrząc na odległy,
brudny sufit.

Nadal spopielał go ogień, choć jeszcze się opierał płomieniom, które zdawały się

obejmować zarówno jego ciało, jak i duszę. Mimo to wciąż drżał, zmrożony nieziemskim
lodem, trzymającym go w bezlitosnym uścisku.

Pochyliła się nad nim jakaś twarz. Litzenreich. Zajrzał przez wizjer.
- Mrugnij oczami.
Zrobił, co mu kazano. Otwarcie i zamknięcie powiek było jedynym ruchem, który

mógł wykonać.

- No i co, szefie?
- Nie wiem. Jest za ciemno. Podaj mi lampę i lustro.
Odbite jasne światło wpadło do wnętrza hełmu - zamrugał. Mrugał ciągle, aby

dać znać temu człowiekowi, że wciąż znajduje się w środku, wciąż żyje, wciąż jest

background image

więźniem. Wydało mu się, że dojrzał w lustrze odbicie własnych oczu i widok ten coś mu
przypomniał. Próbował uchwycić to wspomnienie, było jednak zbyt ulotne i zniknęło.

- Tak. On tu jest.
- Chciał pan powiedzieć, szefie, że to tu jest - Ustnar pochylił się nad hełmem. -

A jeżeli uda nam się to wyciągnąć, co zrobimy dalej? Będziemy musieli to zabić. Równie
dobrze możemy zrobić tak teraz, szefie, i oszczędzić sobie wielu kłopotów.

- Trzeba będzie użyć bardzo dużo spaczenia - oznajmił Litzenreich, nie zwracając

uwagi na krasnoluda. Obydwaj zniknęli z pola widzenia najemnika. - Będę potrzebował
wszystkiego, co przywieźliśmy.

- Wszystkiego, szefie?
- Nie martw się, Ustnarze - rzekł Varsung. - Zawsze możemy dostać więcej od

naszych stałych dostawców.

Pozostałe krasnoludy roześmiały się. Poza Ustnarem.
- Do roboty - rozkazał Litzenreich. - Do roboty!
Leżący wojownik słyszał, jak człowiek i cztery krasnoludy krzątają się po

komnacie, słyszał odgłos ostrzonego metalu, poczuł zapach dymu z rozpalonego ognia.
Słuchał, jak rozmawiają ze sobą przyciszonymi głosami, jakby obawiali się, iż może ich
podsłuchać. Próbował skupić się na wszystkim, co się dzieje, aby odwrócić uwagę od
rozrywających go na strzępy wiecznych cierpień.

W miarę jak upływał czas, zdawał sobie sprawę, że niektóre jego zmysły wciąż

jeszcze funkcjonują. Nie uświadamiał sobie tego aż do tej pory. Widział, słyszał i czuł
zapachy. Zbroja nie była w stanie całkowicie go zniszczyć. I mógł myśleć.

Kilka słów zostało wypowiedzianych po krasnoludzku - zastanawiał się dlaczego je

zrozumiał. W przeszłości znał krasnoludy, a zwłaszcza jednego. Ale kogo? Co w lustrach
było tak ważnego? Niemal widział odbicie samego siebie w szklanej tafli trzymanej nad
wizjerem.

Samego siebie?
- Jak już wcześniej powiedziałem, mam zamiar uwolnić cię z tej zbroi Chaosu, w

której zostałeś uwięziony - powiedział Litzenreich, spoglądając na najemnika.

Chaos? Kolejne słowo, które wydawało mu się znajome, ale znaczenia którego nie

background image

pojmował.

- Gdyby był jakiś sposób podania ci środka przeciwbólowego, aby ulżyć twym

nieuniknionym mękom, chętnie bym to zrobił. Ale to chyba niemożliwe. Powinienem cię
ostrzec, że ten eksperyment przysporzy więcej bólu tobie niż mnie - uśmiechnął się i
wyprostował. - Zaczynajmy.

Do nozdrzy wojownika dotarł dziwny odór, zapach, którego nie mógł rozpoznać.

Widział cienie na suficie, zarysy osób poruszających się wokół. Usłyszał zgrzyt, gdy coś
przysuwano do miejsca, w którym leżał. Odniósł wrażenie, że nieco się ściemniło. W
jakiś sposób go okrążano, ale wszystko znajdowało się poza jego ograniczonym polem
widzenia.

Słyszał narastający hałas. Zobaczył wielkie, lśniące urządzenie opuszczane z

łukowatego stropu. Wyglądało, jak jakiś wykonany z metalu owad. Było podwieszone na
szeregu łańcuchów i lin, a z jego dolnej krawędzi wystawały najrozmaitsze dźwignie.
Podobne były do metalowych szponów. Zatrzymały się kilka centymetrów nad jego
ciałem.

Krasnoludy zaczęły wsuwać jakieś pręty w bok dziwnego urządzenia i przy ich

pomocy poruszały sztucznymi pazurami. Dźwignie zginały się w nierównym rytmie, zaś
szpony zwierały i rozwierały jak palce ręki. Przedmiot przypominał ośmionogiego pająka,
zawieszonego na pajęczynie łańcuchów.

Gdy wszystko już wydawało się działać zgodnie z oczekiwaniami, rozległ się

grzechot łańcuchów, a stalowy pająk przesunął się w bok i zniknął.

Najemnik słyszał, jak Litzenreich wydaje krasnoludom polecenia i po chwili pająk

powrócił na dawne miejsce. W każdym metalowym szponie lśnił instrument - były tam
młot i piła, dłuto i nóż, szczypce i śrubokręt oraz dwa urządzenia, których nie rozpoznał.
Płonęły żarem, ale w samym środku każdego z nich znajdował się punkt absolutnej
czerni, całkowitej ciemności, która zdawała się pochłaniać z najbliższego otoczenia całe
światło.

Chcieli otworzyć go przy pomocy tych instrumentów. Nie, nie jego - spiżowy

pancerz.

Ale przecież to on był spiżowym pancerzem…

background image

Patrzył z przerażeniem, jak pająk opuszcza się jeszcze niżej, a jego metalowe

ramiona poruszają się, kierując trzymane narzędzia w stronę więżącego go pancerza.
Wydawały się wgryzać w metal, w jego ciało, odrywając spiż, zdzierając z niego skórę.

Sądził, że wcześniej odczuwał ból. Był on jednak niczym w porównaniu z tym,

którego doświadczał obecnie. Ogarnęło go cierpienie absolutne, wysublimowana esencja
udręki. Mógł jedynie zamknąć oczy, aby nie widzieć wykonywanej na nim wiwisekcji. Ale
nawet zamknąwszy mocno oczy pełne zatrutych łez, widział lśnienie mechanicznego
owada wdzierającego się w głąb jego ciała.

Po raz pierwszy od wielu wieków udało mu się wydać dźwięk, krzyk

najstraszliwszego bólu.

I usłyszał, jak odległy głos mówi: - On nie żyje, szefie.

Rozdział ósmy

Wyzwolił się od zbroi. Co więcej, wyzwolił się od własnego ciała…
Czuł, że się unosi.
Ale kim był?
Czym był?
Czymś więcej niż ciałem, ponieważ właśnie porzucił część siebie samego.
Jego istota ulatywała z fizycznej formy. Nie miał oczu, ale mógł widzieć. I to, co

ujrzał, było nim samym - ludzkim kształtem w pancerzu.

Zdawał się unosić pod sufitem. Metalowy pająk powinien przesłaniać mu widok, a

jednak mógł patrzeć przez niego, choć nie miał oczu.

Kilka kawałków spiżu zostało oderwanych, odsłaniając znajdujące się pod nimi

ciało… Albo to, co było jego ciałem.

W dole leżały pozbawione życia zwłoki. Niemal całkowicie pokrywał je pancerz,

ale mógł widzieć poprzez spiż, widzieć wychudzoną postać.

Była pokryta czerwoną pajęczyną. Pod przezroczystą skórą widniały arterie.
Postać była otoczona metalową tarczą, za którą kryło się czterech krasnoludów i

człowiek. Ten ostatni był odziany w srebrną zbroję, krasnoludy zaś miały nałożone
hełmy i rękawice z metalowej plecionki.

background image

Krasnoludy poruszały dźwigniami, sterującymi szponami pająka, w których tkwiły

przyrządy. Krasnoludy mogły obserwować wykonywane przez siebie czynności jedynie
pośrednio, spoglądając w system luster wysuniętych poza metalową przegrodę.

Jarzące się urządzenia z czarnymi punktami w dalszym ciągu zdejmowały spiżowe

płyty z jego ciała.

Ale ciało to nie żyło. On nie żył. Już nie czuł bólu. Nie czuł niczego, ponieważ nie

odbierał fizycznych bodźców.

Ale jego zmysły nie były już tylko fizyczne. Nie ograniczało go to, co mogło

odczuwać ludzkie ciało.

Ciało było martwe, ale nie on sam. Był czymś więcej, o wiele więcej niż tylko

ciałem.

Jego istota przetrwała, to ona stanowiła podstawę istnienia. Istniała jeszcze

zanim przyszedł na świat i została uwięziona w chwili narodzin - tak jak jego fizyczne
ciało zostało uwięzione w spiżowym pancerzu.

Teraz ciało było wolne, chociaż nastąpiło to zbyt późno. Uwolnienie zabiło jego

śmiertelne wcielenie.

Ale także oswobodziło duszę.
Spojrzał w dół na coś, co od tak dawna było jego częścią, na ciało i kości, dzięki

którym zamieszkiwał w materialnym świecie. Porzucił je bez żalu, z równą łatwością, jak
kiedyś zrzucał niepotrzebne ubranie.

Nie było już żadnego połączenia między ludzką formą, którą zamieszkiwał, a

prawdziwą formą bytu.

Uniósł się wyżej, bez trudu przedostając się przez łukowate sklepienie, jeszcze

wyżej, przez skałę, przez stojące na niej budynki, przez sufity, mansardy i krokwie, wzbił
się w powietrze, wyżej i wyżej.

W dole leżało Middenheim, miasto wykute w zboczu góry. Przypominało fortecę

dla lalek. Drogi i wioski, rzeki i lasy, rozpościerały się pod nim jak żywa mapa.

Daleko poniżej widział setki, tysiące drobnych ruszających się punkcików. To byli

ludzie, tacy sami jak on kiedyś, za życia.

I, jak kiedyś, nie miały żadnego znaczenia.

background image

Gdy wyrwał się z ciała, uwolniona została również jego pamięć. Przypomniał

sobie. Przypomniał sobie Wilka.

To właśnie Wilk powiedział o Middenheimie. Teraz w jego pamięci pojawił się

również krasnolud, który nauczył go walczyć toporem oraz podstaw języka własnej rasy.

I przypomniał sobie Krysten. Właśnie dlatego ścigał wrogie armie, które

zniszczyły kopalnię i zgładziły prawie wszystkich mieszkańców osady. Poszukiwał
dziewczyny.

Z tej wysokości, dzięki odzyskanym i wyostrzonym zmysłom, mógłby bez trudu

odnaleźć Krysten - jeżeli jeszcze żyła.

Ale po co? Miał wspomnienia o dziewczynie, ale nie były one jego

wspomnieniami. Posiadał teraz inną, prawdziwą pamięć Duchowego Świata.

I tu teraz było jego miejsce.
Wreszcie, uwolniony z ziemskich więzów, zaczął wznosić się coraz szybciej i

szybciej.

Obserwował, jak krajobrazy zmniejszają się i oddalają coraz bardziej, zobaczył

pod sobą całe Imperium. Mógł nawet odnaleźć spustoszone miejsce po wsi, w której
spędził większą część życia. Ale nie miało to żadnego znaczenia - już nie miało.

Ujrzał Kislev i jego północne granice oznaczone nienaturalnymi połączeniami

barw tam, gdzie zaczynały się Pustkowia Chaosu.

Morze Szponów, Morze Środkowe, Wielki Ocean Zachodni, Morze Południowe,

błękit, który z trzech stron zamykał zieleń i brąz lądów Starego Świata. Widział to
wszystko, a nawet więcej, w tym również ziemie, które nie były umieszczone na żadnej
mapie lub były umieszczone niewłaściwie przez kartografów, opierających się jedynie na
opowieściach podróżników.

Szybował wyżej i wyżej, ponad najbardziej odległymi z odległych krajów, ponad

baśniowymi kontynentami, wyspami, które nigdy nie zostały nazwane, nigdy nie zostały
odkryte, ponad nieznanymi morzami i zaginionymi oceanami.

Były niczym. Cały świat, cała ta cudowna kula była jedynie ziarnkiem piasku.
Wzniósł się nad planetę i dwa maleńkie księżyce - pyłki krążące wokół ziarnka

piasku.

background image

Mknął dalej niż wisiało słońce, które było niczym więcej jak iskrą rodzącą

płomień.

Dalej, szybciej, wyżej, obok dalszych nic nie znaczących punktów światła, innych

niesłychanie małych i niezliczonych słońc.

Do serca wszechświata - i jeszcze dalej, poza wszystkie odległości, poza cały

czas, aż miliard gwiazd stanie się jednością. A potem on sam wyblaknie i również
zniknie.

Był sam w absolutnej pustce. Zagubiony w wiecznej samotności.
W całkowitej ciemności, bez żadnego punktu odniesienia. Pozwolił sobie na

wieczne unoszenie, dryfowanie po nieskończonym, widmowym kosmosie.

Ale odkrył, że nie może istnieć absolutna nicość. Poza wiecznością, dalej niż

nieskończoność, czuł jak nieubłaganie przyciąga go jego własny gatunek, jego
prawdziwy początek.

Do oceanu umysłów, morza dusz…
Błysk światła zbliżający się coraz bardziej, ogromniejący, rozrastający się,

rozsypujący na oddzielne gwiazdy. Kolejna galaktyka. Wszechświat martwych.

Ale to nie gwiazdy. To były duchy, prawdziwa istota istnienia.
Tutaj mieszkały istoty bez istnienia.
Przypomniał sobie, że bywał tu już wcześniej. Wiele razy, niezliczoną ilość razy.
Okresy uwięzienia w materialnym ciele były niczym w porównaniu z czasami,

kiedy zamieszkiwał w wymiarze bez materii, wieczności bez końca.

A jednak nie było to miejsce pokoju, wypoczynku. Pokój i stan spoczynku były

niemożliwe. Mogły oznaczać jedynie entropię i absolutny rozkład, całkowitą nieobecność
- brak wszystkiego.

I nie mogło być absolutnej pustki. Poza nicością zawsze było coś jeszcze.
Jak w fizycznym życiu, w którym został uwięziony, również tutaj istniały konflikt i

walka. Niektóre duchy łatwo było zwyciężyć i zniszczyć, inne tworzyły sojusze, by
pokonać swoich nieprzyjaciół, a działając w ten sposób przyczyniały się do powstawania
nowych wrogów.

Nieboskłon kołysał się i wrzał, zawsze niespokojny. Istnieli tu zwycięzcy i

background image

przegrani, niemal jak nieistnienie było odbiciem materialnego świata, gdzie życie
trzymało, jako zakładników, tak wiele duchów.

Podobieństwa poszukiwały się i łączyły w większe całości, potężne i

przeciwstawne siły o niezwykłej mocy. Każda z nich była całkowicie wrogo nastawiona
do wszystkich innych tego rodzaju skupisk.

Nie należał do żadnej z tych większych istot, a jednak nie był już całkowicie

niezależny. Jedynie z jedności pochodziła siła niezbędna do zwyciężania negatywnych
mocy.

Uświadomił sobie, że jest przyciągany przez jedną z mniejszych podstawowych

form. Czując, jak ciepło uroku zwiększa się w miarę zbliżania się do źródła mocy, pędził
w stronę centrum swojego pożądania.

I zatrzymał się!
A potem nagle zaczął się cofać, był odciągany wbrew własnej woli, odrywany od

swojego prawdziwego przeznaczenia. Walczył i zmagał się, ale bez skutku. Powoli, ale
nieubłaganie wleczony był przez nieskończoność tam, skąd przybył.

Prędkość zwiększała się, przyspieszał coraz bardziej i w mgnieniu nie istniejącego

oka istota, która była jego spełnieniem, zniknęła.

Był odrywany z jeszcze większym pośpiechem niż wcześniej podążał poza granice

wszechświata. Leciał przez puste szczeliny przestrzennej matrycy.

Była to prędkość bez odległości, bez ograniczenia czasowego, bez iluminacji.
Aż nagle - pojawiło się światło. Migoczące gwiazdy popędziły ku niemu, ogarnęły

go, pociągnęły ku sobie z jeszcze większą prędkością.

W końcu zauważył, że kieruje się prosto ku jednej gwieździe, jednemu światu. I

wtedy uświadomił sobie straszliwą prawdę, o której starał się nie myśleć…

Widział świat, w którym tak niedawno żył.
Odszedł na eony, na nieskończoność - nawet w kosmicznych kategoriach - na

odległość i czas, gdzie galaktyki umarły i urodziły się znowu.

Pamiętał, pamiętał wszystko. Swoje życie i śmierć. I wszystko, co wydarzyło się

pomiędzy tymi punktami granicznymi.

Więziła go spiżowa zbroja, a potem zginął w cierpieniach.

background image

Cierpienie…
Materialne życie oznaczało cierpienie. Od narodzin do śmierci istniał jedynie ból i

cierpienie.

Przypomniał sobie. Było to zaledwie kilka lat życia - zaledwie chwila, jeżeli

mierzyć te sprawy we właściwej skali - a jednak ich trwanie zdawało się być wieczne.

Pamiętał. Urodził się w wiosce położonej wśród lasów, tam wyrastał, uczył się

posługiwania łukiem - swą pierwszą bronią. A potem napad na wieś. Odszedł wcześniej i
dzięki temu uniknął śmierci, ale Evane została. Gdy powrócił, wszystko było zniszczone
przez gobliny. Odnalazł swoją pierwszą miłość albo raczej to, co z niej zostało.
Napastnicy zabrali głowę odciętą od jej tułowia.

Pamiętał. Pamiętał.
Pędził w dół, przyciągany przez niewidzialną linę życia, którą tak bardzo chciał

przeciąć, ale której sile nie mógł się sprzeciwić.

Z powrotem, z powrotem, coraz dalej od wolności, z powrotem do więzienia ciała.
I, jak nowo narodzony w chwili przyjścia na świat, krzyknął zarówno z

wyzwaniem, jak i poczuciem klęski.

Rozdział dziewiąty

Konrad wrzasnął.
- Ach! - odezwał się czyjś głos.
Otworzył oczy i natychmiast zorientował się, że z jego wzrokiem coś jest nie w

porządku. Mógł patrzeć, ale wszystko wydawało się nieco odmienione, chociaż nie był
pewien na czym polegała ta zmiana. Pochylała się nad nim jakaś postać. Był to
Litzenreich, widział go wyraźnie.

- Miałem właśnie ogłosić, że eksperyment się powiódł, chociaż, niestety, jego

obiekt zmarł - rzekł Litzenreich. - Wygląda na to, że muszę zmienić opinię.

Wciąż znajdowali się w pomieszczeniu, w którym krasnoludy zaczęły zdejmować

spiżową zbroję. Z wielkim wysiłkiem Konrad spojrzał w dół, uświadamiając sobie, że to
pierwszy ruch, który od tak dawna jest w stanie wykonać. Pancerz zniknął, ale gdy
najemnik zobaczył siebie, jęknął.

background image

Ciało miał do tego stopnia wychudzone, że właściwie nie przypominało jego

własnego - niewiele różniło się od szkieletu obciągniętego skórą. Czy rzeczywiście skórą?
Tors i kończyny były tak czerwone, że sprawiały wrażenie jakby razem z pancerzem
odarto je do żywego mięsa. Otworzył usta, żeby się odezwać, ale nie był w stanie
wymówić ani słowa. Jego wargi zdawały się być sparaliżowane.

- Bardzo cierpiałeś - powiedział Litzenreich. - Albo raczej bardzo byś cierpiał,

gdybym ci nie podał uśmierzającego ból naparu, widząc, że wciąż jeszcze żyjesz. Nie
próbuj mówić ani się poruszać. Będzie na to jeszcze dużo czasu. Twoje ciało musi się
odnowić, a ty powinieneś odzyskać siły. Nadejdzie pora na rozmowy.

Konrad zdawał sobie sprawę, że krasnoludy poruszają się po zaciemnionej

komnacie, rozmontowując sprzęt - słyszał dźwięk rozłączanych metalowych części… W
górze widział przypominające pająka urządzenie, którego szpony zdjęły z niego spiżowe
blachy.

Mogło minąć zaledwie kilka krótkich chwil, a jednak wydawało mu się, że opuścił

ziemie na całą wieczność.

Ale czas był czymś względnym. Można go było rozciągać i ściskać, zniekształcać i

zmieniać. W okresie jego podróży w nieskończoność, tutaj, w świecie ludzi, eon wydawał
się być zaledwie sekundą.

Znowu tkwił w swoim ciele, chociaż przypuszczał, że gdy był uwięziony w zbroi

nie było ono jego własnością. Niedawne metafizyczne przeżycia już zaczynały
przypominać sen. Rzeczywistość była tutaj, a wszystko, co działo się wówczas, gdy był
nieprzytomny, stanowiło jedynie ułudę, w której jego umęczony umysł szukał ucieczki
od cierpień ciała.

Nieprzytomny? A może rzeczywiście umarł na kilka sekund. Czy jego serce się

zatrzymało - i znowu zaczęło bić?

Próbował się skupić, zapisać w myśli wszystko, co mógł sobie przypomnieć z tej

epickiej, nadnaturalnej podróży. Będzie musiał porozmawiać o tym później z kimś, kto
zdoła zinterpretować jego wspomnienia…

Był jednak pewien, że to, co ostatnio zapisało się w jego pamięci, nigdy się nie

zatrze. Najwidoczniej przypominał sobie wcześniejsze formy istnienia. A jednak jego

background image

wspomnienia były pogmatwane, nie w pełni dokładne. Wydawało mu się bowiem, że
jednak miał rodziców. Rodziców, których znał.

Chciałby mieć szansę głębszego zanurzenia się w warstwy pamięci, ponieważ

mógł teraz dotrzeć dalej niż kiedykolwiek. Gdyby mógł więcej sobie przypomnieć, dałoby
mu to ważną wskazówkę na temat jego tajemniczej przeszłości.

I nagle zdał sobie sprawę, że wspomnienia już nie były zapisem jego przeszłości,

ale dotyczyły kogoś zupełnie innego. W okresie gdy Konrad nie miał rodziców, ta inna
osoba ich miała. Jego wczesne lata były pod wieloma względami niezwykle podobne do
tych, które sobie wyobraził - na przykład sposób, w jaki napadnięto i zniszczono wioskę.
Z tą tylko różnicą, że tak chyba starto z powierzchni ziemi sąsiednią wioskę. A także, że
napastnikami były gobliny, a nie horda zmutowanych zwierzoludzi.

I w czasie napadu zginęła nie Elyssa, ale ktoś o imieniu Evane.
Imię to mocno utkwiło w jego pamięci. Nigdy dotąd go nie słyszał i nie wiedział,

do kogo mogło należeć. Dlaczego wydawało się odgrywać tak ważną role w jego
wspomnieniach? Albo wspomnieniach kogoś innego…

- Dobrze się tobą zaopiekuje - mówił dalej Litzenreich. - Po trudach, jakie sobie

zadałem, żal by cię było teraz utracić.

Przesunął palcami po długiej brodzie, z satysfakcją kiwając głową. Choć w jego

niechlujnie ułożonej brodzie widać było pasma siwizny, miał chyba zaledwie około
czterdziestu lat. Konrad domyślał się, że Litzenreich jest czarownikiem. Tylko mag mógł
go uwolnić z wiezienia, jakim stała się zbroja. Zaiste, jedynie mag był w stanie
zwyciężyć spiżowego wojownika.

Konrad znajdował się obecnie w jego królestwie, podziemnym schronieniu

wykutym w trzewiach góry, głęboko pod zamieszkaną częścią Middenheimu. Czego
Litzenreich od niego chciał? Na pewno będzie musiał zapłacić odpowiednią cenę za
swoją wolność. Mag oczekiwał nagrody. Konrad zdawał sobie sprawę, że nie chodzi tu o
pieniądze. Z całą pewnością Litzenreich oczekiwał innego rodzaju zapłaty. Ceny
wyznaczane przez czarodziejów zawsze były określane w innej walucie niż zwykła,
brzęcząca moneta.

Uciekł przed Kastringiem, by zostać uwięzionym w spiżowej zbroi. Czy znowu

background image

zmienił jedną niewolę na drugą? Mógł być pewien tylko tego, że w tej chwili jest
całkowicie bezradny - może z powodu osłabienia albo pod wpływem lekarstwa
podanego mu przez Litzenreicha

- Przede wszystkim - oświadczył Litzenreich - muszę przenieść cię z mojej

pracowni. - Wezwał dwa krasnoludy. - Zabierzcie go do ostatniego pokoju we
wschodnim korytarzu. Bądźcie bardzo ostrożni.

- Cokolwiek rozkażesz, szefie - oznajmił Varsung.
Razem z drugim krasnoludem położyli Konrada na stole zaopatrzonym w kółka,

po czym powieźli go niskimi i wąskimi korytarzami. Litzenreich szedł przodem, aż
wreszcie otworzył drzwi na końcu najniższego i najwęższego tunelu. Varsung wszedł do
środka i zapalił lampę, wiszącą na haku, wbitym w skalną ścianę małego pokoiku.
Konrad został wwieziony do środka i umieszczony na leżącym na podłodze sienniku.

- Sprowadź Gertraut i Rite - rozkazał Litzenreich i drugi krasnolud odszedł. - Zapal

ogień - dodał po chwili i Varsung podszedł do kominka, by spełnić polecenie.

- Tu jest zimno - oznajmił czarownik - a ty musisz leżeć bez przykrycia. Tylko w

ten sposób twoje rany będą się goiły. Wymagasz stałej opieki. Ktoś będzie przy tobie
cały czas i wezwie mnie, jeżeli okaże się to niezbędne.

Do pokoju weszły dwie kobiety. Obie były szczupłe i jasnowłose. Gdy Litzenreich

udzielał im poleceń, uważnie przyglądały się Konradowi. Mag tłumaczył im coś cicho i
dlatego Konrad nie dosłyszał ani słowa. Potem czarodziej jeszcze raz spojrzał na
chorego i wyszedł. Varsung skinął Konradowi głową, podniósł kciuk w starym
krasnoludzkim geście pomyślności i podążył za Litzenreichem. Drzwi zostały zaryglowane
od zewnątrz.

Konrad powrócił do dawnego ciała, ale był bezradny jak nowo narodzone dziecko

- i tak też go traktowano. Nie mógł zajmować się sobą i dlatego Gertraut i Rita wszystko
robiły za niego.

Czas mijał bardzo wolno. Głęboko pod ziemią nie miał świadomości mijających

godzin i dni. Zmieniały się tylko jego opiekunki. Słyszał wtedy odsuwanie ciężkiego
rygla, otwieranie drzwi, a potem dziewczyny się zastępowały. Jeżeli któraś potrzebowała
pomocy koleżanki, wzywała ją, pociągając za sznur, który uruchamiał umieszczony na

background image

korytarzu dzwonek.

Karmiły go, myły, podawały leki uśmierzające ból. Dziwne, ale w miarę jak skóra

odrastała na ciele, cierpienia się zwiększały. Odnosił wrażenie, że skóra staje się nową
klatką, taką samą, jaką dawniej była spiżowa zbroja. Z tą tylko różnicą, że jest zbyt
mała na jego ciało.

Początkowo nie mógł się poruszać. Dziewczyny, zmieniając się, za każdym razem

układały go na sienniku w innej pozycji. Wychodząca zabierała ze sobą koc, na którym
leżał - zaplamiony krwią, płynącą z otwartych ran. W miarę jak odzyskiwał siły, a kości
przestawały mu sterczeć przez skórę, uważał, aby nie poruszać się samodzielnie. Nie
chciał, aby Litzenreich wiedział, że wraca do zdrowia.

Konrad dokonał jednego ważnego odkrycia, związanego z funkcjonowaniem

własnych zmysłów. Szybko zorientował się, że z jego oczami coś jest nie w porządku.

Mylił się jednak. Było zupełnie na odwrót. Teraz miał idealny wzrok. Do tej pory

każde jego oko widziało nieco inaczej. Lewe posiadało umiejętność widzenia przyszłości.
Mogło ostrzegać przed niebezpieczeństwem, dostrzegając przyszłe zdarzenia.
Właściwość ta stawała się coraz bardziej nieprzewidywalna i przypadkowa, aż w końcu
była raczej utrudnieniem niż pomocą.

A teraz już jej nie było. Czy miał na to dowód? A czy może istnieć dowód

utracenia jakiejś umiejętności? A jednak był pewien, że już nie potrafi przewidywać
niebezpieczeństwa.

Kiedy zniknęła? W czasie uwięzienia w zbroi miał wrażenie, że pozostał mu

jedynie wzrok. Być może nawet i on został mu odebrany. Albo utracił dar w momencie
zdejmowania spiżu. Albo w czasie wyzwolenia z ciała…

Bez względu na to, kiedy i jak się to stało, Konrad był zadowolony. Od chwili, gdy

zdał sobie sprawę, że inni nie potrafią przewidzieć niebezpieczeństwa tak jak on, czuł się
niepewnie. Nikt inny nie posiadł takich umiejętności. Dlaczego właśnie on otrzymał dar,
który pod pewnymi względami przypominał mutację. A większość mutacji wiązała się ze
zwierzołakami. Stwory te były zdeformowane i złe, zaś jego własny talent wydawał mu
się podobnie skażony…

Od tej chwili musi liczyć jedynie na swoje pięć zwykłych zmysłów oraz na

background image

umiejętności, które nabył w życiu. Postanowił, że przy pierwszej sposobności skorzysta z
nich, aby zrealizować swój cel. Uciec.

Nie miał pojęcia, co czarownik dla niego szykuje, ale wcale nie miał ochoty się

tego dowiadywać. Litzenreich odwiedzał go od czasu do czasu, tak samo jak Varsung.
Próbowali wywołać u niego jakąś reakcję, ale bez skutku. Konrad nawet nie przyznawał
się, że ponownie jest w stanie mówić. Po prostu leżał nieruchomy i milczący.

Mógł jedynie rozmyślać. Najczęściej zastanawiał się nad przeszłością - i jego

własną, i tą tajemniczą, zapisaną w fałszywych wspomnieniach…

* * *

Potrzebował jedynie ułamka sekundy. Wiedział, że musi być czujny, ponieważ

odpowiednia chwila nastąpi - i w końcu tak się stało.

Najlepiej byłoby spróbować uciec, gdy zamieniały się Gertraut z Ritą, ale wtedy

nigdy nie były same. Jeden z krasnoludów zawsze im towarzyszył, pilnując drzwi.

Usłyszał dźwięk odsuwania rygla, chociaż Gertraut zaledwie godzinę wcześniej

zaczęła dyżur. Wszedł Varsung. Za każdym razem, gdy pojawiał się on lub Litzenreich,
jeden z pozostałych krasnoludów zawsze stał na zewnątrz, w korytarzu. Tym razem
tunel był pusty. Była to jedynie połowiczna szansa, ale dla Konrada aż nadto
wystarczająca. Varsung stał odwrócony tyłem do niego i rozmawiał z Gertraut.

Konrad usiadł szybko, odwrócił się i chwycił za rękojeść miecza krasnoluda. Gdy

tylko ją ujął, kopnął obydwiema nogami, odrzucając Varsunga na bok. A potem zerwał
się, wyskoczył za drzwi i skręcił w korytarz. Ale, nie wiadomo dlaczego, nogi ugięły się
pod nim i upadł na ziemię.

- Cieszę się, że już możesz się ruszać - oznajmił stojący w odległości kilku metrów

Litzenreich.

Konrad w dalszym ciągu trzymał miecz Varsunga, ale nie stawiał oporu, gdy

krasnolud wyjmował mu go z dłoni. Zdał sobie sprawę, że został wyprowadzony w pole.
Wiedzieli, że nie jest aż tak słaby. Okazało się jednak, że jest o wiele bardziej
wyczerpany niż sam przypuszczał. Wstał wolno, czując jak kreci mu się w głowie.

- Czego ode mnie chcesz? - zapytał.
- Czego ode mnie chcesz? - powtórzył czarownik. - Tylko tyle? To wszystko? Nic

background image

innego nie masz mi do powiedzenia? Na przykład: „Dziękuję, że mnie uratowałeś?”
Słowo wdzięczności. Czy kiedyś je słyszałeś? Czy istnieją tam, skąd pochodzisz?

Konrad oparł się o ścianę i powoli skinął głową.
- Jak się nazywasz? - zapytał Litzenreich.
- Konrad.
- Skąd jesteś?
- Z wioski położonej w odległości kilku dni drogi stąd, ale przez pięć lat byłem w

Kislevie.

- Zabierzcie go z powrotem do środka - rozkazał Litzenreich.
Varsung i Gertraut pomogli Konradowi wejść do pokoju i posadzili go na sienniku.

Gertraut nalała do kubka wody.

- Nie macie jakiegoś piwa? - zapytał Konrad. - Mam dosyć wody.
- Sądzę, że właśnie wydobrzał, szefie - powiedział z uśmiechem Varsung.
- Na to wygląda - Litzenreich wszedł do pokoju. - Zostawcie nas. I przynieście mu

trochę piwa.

Krasnolud i dziewczyna wyszli. Drzwi zostały zamknięte, ale rygla nie zasunięto.

Litzenreich, jako mag, nie potrzebował rygli, aby dalej więzić Konrada. Czarownik usiadł
na jedynym krześle. Zaczęli na siebie patrzeć. Konrad w końcu odwrócił wzrok, nie chcąc
zostać zahipnotyzowany.

- Dziękuje - odezwał się wreszcie, chcąc przerwać ciszę.
I, jakby to był umówiony sygnał, wróciła Gertraut, podała Konradowi kufel pełen

piwa i wyszła.

- Czego od ciebie chcę? - odezwał się Litzenreich, powtarzając wcześniejsze

pytanie Konrada. - Niczego.

Konrad wpatrywał się w niego uważnie. Był bardziej podejrzliwy niż kiedykolwiek.

Czarodziej musiał czegoś chcieć. Otarł usta grzbietem dłoni.

- Niczego?
- Kiedy ostatecznie wyzdrowiejesz, będziesz mógł swobodnie odejść.
- Swobodnie? Dlaczego więc, skoro jestem wolny, drzwi zawsze były zamknięte?
- Nie chciałem, żeby stała ci się jakaś krzywda. Tylko o to chodziło. Co się stało,

background image

gdy przed paroma minutami stąd wypadłeś? Przewróciłeś się. Jeszcze nie odzyskałeś siły
do tego stopnia, aby móc odejść. Gdy tak się stanie, proszę bardzo.

- Mogę normalnie odejść?
- Tak, chociaż ten pomysł może się okazać nie najlepszy.
- Dlaczego?
- Dobrzy obywatele Middenheimu zapewne niezbyt miło potraktują nagiego

mężczyznę spacerującego po ulicach. Straż aresztuje cię, a zapewniam, że ich gościnna
jest o wiele mniej sympatyczna niż moja.

- Mógłbyś mi dać lub pożyczyć jakieś ubranie.
- Nie sądzę. Chyba już dość dla ciebie zrobiłem, nie uważasz? Przecież nie jesteś

żebrakiem i nie będziesz prosił mnie o nic więcej. Poza tym mam pewność, że nie jesteś
złodziejem i nie okradłbyś mnie, zwłaszcza po tych wydatkach, które poniosłem, aby cię
ocalić.

- Czy chcesz, żebym ci zwrócił koszty?
- Wcale nie. Jak sądzę, nie masz środków finansowych.
- Nie chcesz pieniędzy, ale czegoś innego. Czego?
Litzenreich wzruszył ramionami.
- Jeszcze nie mam pewności. Jeszcze nie. Ale wiem, że jesteś honorowym

człowiekiem. Wyświadczyłem ci wielką przysługę - przynajmniej tak mi się wydaje. Nie
miałeś chyba ochoty pozostawać w tej spiżowej zbroi, prawda?

Konrad skinął głową. Przypuszczał, że mag już wie, czego chce w zamian, ale nie

było sensu domagać się od niego odpowiedzi, której najwyraźniej nie miał ochoty
udzielić.

- W jaki sposób wysadziłeś mnie z siodła spiżowego konia i wydobyłeś ze zbroi?
- Dwa pytania, ale niemal ta sama odpowiedź - Litzenreich wstał. - Czuję jednak,

że musisz odpocząć po niedawnym wysiłku. Omówimy tę sprawę nieco później. A
tymczasem - czy jest coś, czego byś pragnął?

Konrad zastanawiał się przez chwile, zanim odpowiedział:
- Może książkę? Nudzi mnie bezczynność. Chciałbym coś poczytać.
Czarownik uniósł brew. Najwyraźniej fakt, że Konrad umie czytać, wywarł na nim

background image

wrażenie.

- Jakiego rodzaju książkę? Poezję? Coś naukowego? Geografia? Filozofia?

Historia?

- Historia.
- Wybiorę ci coś z biblioteki - Litzenreich wyszedł z pokoju i zamknął drzwi. Ale

nie zasunął rygla. Po raz pierwszy Konrad był sam.

Po jakimś czasie wszedł Varsung. Niósł trochę ubrań, a także trzy książki.
- Dziękuję - rzekł Konrad. - dziękuję za…
- Za co? - krasnolud zmarszczył brwi.
- Za zauważenie, że żyję.
- Ach, tak! Kiedy tylko zobaczyłem twoje oczy, wiedziałem, że tam jest coś

żywego - potarł plecy w miejscu, gdzie kopnął go Konrad i skrzywił się - Niemal żałuję,
że zauważyłem.

Krasnolud wiele ryzykował, pozwalając Konradowi odebrać sobie miecz. Nie

wiedział przecież, czy nie zostanie nadziany na własne ostrze.

Varsung spostrzegł, że Konrad spogląda na rękojeść miecza. Uśmiechnął się.

Dobył broń prawą ręką, a potem wbił ostrze w lewą dłoń! Ale gdy tylko sztych dotknął
skóry, cała klinga rozsypała się jak stłuczone szkło.

- Chciałbym, żeby Litzenreich był zbrojmistrzem wszystkich moich przeciwników! -

roześmiał się.

A więc nie było żadnego ryzyka. Czarownik przygotował ten miecz, aby schwytać

Konrada w pułapkę. Powinien był się domyślić - krasnoludy zazwyczaj używają toporów.

- Moje oczy - odezwał się Konrad, przypomniawszy sobie nagle. - Jakiego są

koloru?

Varsung spojrzał na niego podejrzliwie.
- To żaden podstęp - zapewnił go Konrad. - Chce wiedzieć, jakiego koloru są

moje oczy.

Krasnolud wziął lampę i przysunął się bliżej. Skierował światło na twarz Konrada i

po kolei przyjrzał się każdemu oku.

- Są… różne - powiedział. - Początkowo robią wrażenie takich samych, zielonych.

background image

Ale lewe jest bardziej żółte, niemal złote.

Konrad skinął głową. Widział obydwoma we właściwy sposób, ale jednak nie były

identyczne. W dalszym ciągu miały inną barwę.

- Muszę iść - oznajmił Varsung. - Jeżeli będziesz czegoś potrzebował, po prostu

otwórz drzwi i krzyknij.

Konrad obserwował jak wychodzi, a potem wziął do ręki trzy książki i odczytał

tytuły wytłoczone na skórzanych oprawach. Tytuł jednej brzmiał: „Podzielone
Imperium”, drugiej: „Lata Rozpaczy: Wampirza Cesarzowa”. Trzecia nazywała się po
prostu „Sigmar”.

Wybrał trzeci tom i bliżej przysunął lampę. Jedną z niewielu książek dostępnych

na pograniczu był obszarpany egzemplarz innej biografii Sigmara Młotodzierżcy. Konrad
czytał ją kilkakrotnie, chociaż brakowało w niej wielu kartek.

Otworzył książkę na jednej z pierwszych stron, a potem zaczął wracać do

początku sagi. Ale gdy jego oczy leniwie przebiegały po linijkach, jednym z pierwszych
słów, jakie zauważył, było znajome imię.

Brzmiało ono Evane…

* * *

Konrad czytał o tym, o czym dotąd nie miał pojęcia.
Wiedział, że Sigmar urodził się dwa i pół tysiąca lat temu. Był synem Tafala,

wodza plemienia Unberogenów. Żył w ufortyfikowanej wiosce na południowym skraju
Wielkiego Lasu.

Nie zdawał sobie natomiast do tej pory sprawy z tego, że w pobliżu znajdowała

się jeszcze jedna wieś. Jej przywódca, a nazywał się Quant, był wasalem Tafala i
właśnie on nauczył Sigmara posługiwania się łukiem. Quant miał syna o imieniu Errol, a
także córkę, Evanę. Trójka dzieci dorastała wspólnie w wielkiej przyjaźni i, w miarę
upływu lat, Sigmar i Evane stali się sobie jeszcze bardziej bliscy. Postanowiono, że
pobiorą się, gdy oboje osiągną odpowiedni wiek. Ale wtedy właśnie gobliny zaatakowały
wieś Quanta…

Sigmar pierwszy dotarł do wioski, ponieważ będąc na polowaniu dostrzegł

złowróżbny słup dymu. Cała osada została splądrowana i zniszczona, a wszyscy jej

background image

mieszkańcy wymordowani. Odnalazł ciało Evane, ale obrzydliwi napastnicy zabrali jej
głowę jako koszmarne trofeum.

Konrad uświadomił sobie, że to ponure wydarzenie miało zasadniczy wpływ na

dalsze życie Sigmara. Dlatego właśnie stał się tak zaprzysięgłym wrogiem zielonych hord
i poświęcił się ich zniszczeniu. Prowadził jednoosobową wojnę z tymi monstrami, a z
czasem stworzył armię, która przyrzekła bogom zwyciężyć gobliny i wypędzić je ze
znanego świata.

Konrad nie słyszał o Evane do chwili swojej dziwnej wizji, kiedy to zdawał się

powracać z nieskończonej podróży przez wszechświat. Ale dlaczego miałby śnić o
osobie, której nie znał? Musiał gdzieś usłyszeć jej imię, może od gawędziarza, który
pewnej nocy na kislevskiej granicy opowiadał tę słynną historię. Może dlatego we śnie
pomylił legendę o Sigmarze z wydarzeniami własnego życia. Atak na rodzinną wieś, w
czasie którego zginęła Elyssa, był przecież bardzo podobny. Jednak on nie odnalazł
bezgłowych zwłok Elyssy.

Pomyślał o Krysten, która na pewno już nie żyła. Życie na pograniczu było

krótkie. Utracił tam tak wielu dobrych ludzi, tak wielu przyjaciół. Próbował sobie
wmówić, że Krysten nie różniła się niczym od towarzyszy walki - dzięki temu
wytłumaczeniu jej utrata mogła być łatwiejsza do zniesienia - ale wiedział, że to
nieprawda.

Konrad czytał dalej, próbując zatracić się w epickiej opowieści o Sigmarze.

Doprowadziwszy do sojuszu swoich człowieczych legionów z krasnoludami, odwiecznymi
wrogami goblinów, Sigmar ostatecznie zwyciężył zielonoskóre hordy w bitwie na
Przełęczy Czarnego Ognia. Tam właśnie Sigmar zdobył swój przydomek -
„Młotodzierżca” - niszcząc mnóstwo ohydnych istot swym legendarnym młotem
bojowym, Ghalmarazem.

Pod pewnymi względami, jak uświadomił sobie Konrad, jego własne życie

przypominało losy Sigmara. Evane i Elyssa zostały zamordowane przez gobliny lub
zwierzołaki. Obie były ofiarami nasilenia wrogich działań nieludzkich sił. Sigmar żył w
jednym z najgwałtowniejszych okresów w historii znanego świata, a w chwili obecnej
kończyła się kolejna era względnego spokoju. Po raz pierwszy od dwóch wieków najazd

background image

zagrażał samemu Imperium. Jego granice już zostały naruszone przez przeklętą bandę
Kastringa, a przecież musiało wyruszyć wiele takich drapieżnych oddziałów związanych z
kultami Chaosu.

Chaos. Jeszcze raz nastąpił czas Chaosu.
Podobnie jak Sigmar, Konrad stał się wojownikiem, walczącym przeciwko hordom

zniszczenia i, jak Sigmar, stoczył bitwę z goblinami, kiedy zapuścił się do ich
podziemnych leży, aby ratować Wilka. Ale, by wywrzeć zemstę na zielonej hordzie,
zamiast bojowego młota używał topora o podwójnym żeleźcu.

„Ale Sigmar - pomyślał posępnie - nigdy nie został schwytany przez szalonego

maga ani uwięziony pod ufortyfikowanym miastem”.

Konrad zamknął oczy i zaczął wspominać. Używał topora, ponieważ upuścił

miecz, wystrzeliwując strzałę w szamana goblinów. Topór okazał się bronią lepiej
przystosowaną do tego rodzaju walki - przy każdym zamachu odrąbywał łby i ramiona
nieprzyjaciół. Gdy uderzał, jedna z plugawych istot umierała z wrzaskiem, a wtedy
potężny topór czynił następny zamach, wyrąbując szlak zniszczenia wśród
znienawidzonych wrogów.

A jednak wówczas wydawało mu się, że walczy młotem…
Wyrzucił to z pamięci uznając, że lepiej zapomnieć o czymś, czego nie można

wytłumaczyć, ale coś w symbolice owego wydarzenia niełatwo dawało się usunąć ze
wspomnień. Przypomniał sobie, że w czasie bitwy był ogarnięty szałem, jakby jego
działaniami kierowała jakaś nieznana moc. Za każdym razem, gdy walczył, instynkt
wojownika zdawał się przejmować władzę nad ciałem. Często odnosił wrażenie, że
myślenie jest zbędne, a walka nie wymaga żadnego wysiłku intelektualnego. Gdyby miał
czas zastanawiać się, co powinien zrobić, analizować wszystkie pełne szaleńczego ryzyka
działania, zbyt często by się wahał - a wahanie oznaczałoby kieskę. Fortuna sprzyja
odważnym.

Ale w czasie podziemnej bitwy zdarzyło się coś innego. W tym, co zdominowało

jego poczynania, było coś więcej niż tylko zwykłe odruchy i umiejętności – pojawiło się
uczucie, że nie sam walczy przeciwko goblinom. Wtedy wyobrażał sobie, że kierują nim
nieznani przodkowie, cały widmowy legion, niknący w przeszłości gdzieś w zaraniu

background image

dziejów.

Przypominało to uczucie, którego doświadczył w czasie lotu między gwiazdami,

kiedy był przyciągany do niewyobrażalnie świetlistej istoty, do której w jakiś sposób
należał.

Krysten zawsze fascynowały sny. Twierdziła, że są drogą, którą ludzie docierają

do świata duchów. Gdy ludzie śpią, ich dusze mogą swobodnie wędrować, a sny są
przygodami duszy i mogą być objaśnione przez jasnowidzów. Konrad nie podzielał jej
przekonań i zawsze pokpiwał z tej głębokiej wiary dziewczyny.

A teraz wątpił. Nigdy przedtem nie doświadczał podobnych wizji, jak wówczas

gdy zdjęto zeń spiżową zbroje. W przeciwieństwie do innych snów, nie miały one
związku z czymkolwiek, co przeżył na jawie i nigdy już nie powróciły.

* * *

Następnego ranka Litzenreich zapytał:
- W jaki sposób znalazłeś się w spiżowej zbroi?
Byli w pomieszczeniu, w którym Konrad spędził tak wiele czasu, powracając do

zdrowia. Teraz, gdy nie musiał już udawać, spacerował po pokoju tam i z powrotem.

Krótko wyjaśnił, co się stało. Był jeńcem bandy mutantów Kastringa, uciekł,

znalazł zbroję, nałożył ją, aby się bronić przed bezlitosnym pościgiem. To, co powiedział,
było prawdą, ale nie wyjawiało wszystkiego.

Przemilczał, że pierwszy raz widział spiżowego rycerza pięć lat wcześniej, gdy

wojownik ten wjechał do jego wioski; zataił, iż zobaczył odbicie jeźdźca za
pośrednictwem soczewek w dawnej świątyni krasnoludów. Nie powiedział też, że ścigał
tajemniczego jeźdźca. Nie powiedział także, że ostatecznie uciekł od wyznawcy
Khorne’a, gdy tylko dojrzał błysk światła księżyca odbijający się w spiżu.

Czarownik skinął głową.
- Jak już powiedziałem, nie mogłeś przebywać w pancerzu zbyt długo, ponieważ

nie pozostałoby wtedy z ciebie nic poza kośćmi, tak jak stało się to z twoim koniem.
Zresztą, z twojego poprzednika nie ocalały nawet kości. Zbroja musiała go wchłonąć
całkowicie. Spiż żywi się życiem - życiem tych, których zabija, lub życiem istoty
przebywającej wewnątrz zbroi.

background image

- Ale co… co to było?
- Twór Chaosu - odparł Litzenreich po prostu, jakby odpowiedź była czymś

oczywistym. - A cóż by innego? Już słyszałem o tym stworze. Włóczył się przez wiele lat
po znanym świecie. Gdy doniesiono, że jest niedaleko Middenheimu, wysłano kilku
Rycerzy-Panter, aby zbadali sprawę. Dowiedziałem się, że nigdy nie wrócili i
pomyślałem, że problem jest wart mojego zainteresowania.

- Dlaczego?
Litzenreich popatrzył na niego spod przymrużonych powiek, niemal jakby nie

zrozumiał pytania.

- Dlaczego? Dlaczego! Bo tam był!
Pięć lat temu Konrad dowiedział się od Wilka, że spiżowy rycerz jest jego bratem

bliźniakiem. Ale jak dawno temu jego brat stał się tajemniczym jeźdźcem? Czy on
pierwszy nosił tę zbroję? Jak wielu innych było uwięzionych w spiżu?

Prawdopodobnie w zbroi tej przebywało wielu wojowników. Konrad był po prostu

ostatnim. I nieprzypadkowo ją znalazł. Był prawie pewien, że pancerz oczekiwał na
niego, zupełnie jakby byli dla siebie przeznaczeni, jakby los zaplanował jego
przeobrażenie w spiżowego rycerza…

- Wydawało się, że wojownik jest niezwyciężony - rzekł Konrad. - Jak go

powstrzymałeś?

Uświadomił sobie, że mówi o rycerzu, jakby był on kimś - albo czymś - innym, nie

mającym z nim nic wspólnego. Ale była to prawda. Rycerz był spiżową zbroją, a Konrad
tylko znajdował się w jej wnętrzu. Był jak sługa, który wykonuje polecenia swojego
pana.

- Najlepiej walczyć ze stworem Chaosu - odparł Litzenreich - za pośrednictwem

Chaosu.

Konrad czekał, aby czarownik mówił dalej.
- Spaczeń - Litzenreich wypowiedział to słowo niczym zaklęcie. - Spaczeń -

powtórzył, akcentując skinieniem głowy, jakby te dwie sylaby były odpowiedzią na
wszystko.

- Właśnie działanie spaczenia prowadzi do mutacji - wyjaśnił. - Bez spaczenia nie

background image

byłoby zwierzołaków. Spiż był zbroją Chaosu, wykonaną przy pomocy spaczenia.
Środkiem do walki ze spaczeniem jest sam spaczeń. Podobieństwa się odpychają,
dokładnie tak samo, jak dwa magnesy.

Konrad czekał dalej, w nadziei, że pozostałe wyjaśnienia będą miały więcej

sensu. Fakt, że nic z nich nie rozumie, musiał być widoczny, ponieważ Litzenreich dodał:

- Zostałem więc następnym, który rzucił wyzwanie jeźdźcowi Chaosu. Zwabiłem

to między szpaler drzew, na których zawiesiłem kawałki spaczenia. Były one tak
rozmieszczone, aby powodować rezonans i potęgować… - przerwał i spojrzał na
Konrada, który zauważył, że mag określił spiżową postać jako „to”, a nie „ty”, a potem
mówił dalej. - Spaczeń na drzewach zniwelował działanie spaczenia w zbroi. Był
jedynym czynnikiem podtrzymującym dalsze funkcjonowanie konia, więc wierzchowiec
upadł. A ponieważ nie byliście jeszcze do końca zespoleni, zostałeś wysadzony z siodła.
Rozumiesz?

- Tak - odpadł Konrad i powiedział niemal prawdę.
- Gdy Varsung przekonał się, że nie zostałeś całkowicie pożarty przez zbroję,

postanowiłem spróbować zdjąć ją z ciebie. Nie wdając się w techniczne szczegóły,
powiem jedynie, że jeszcze raz zastosowałem spaczeń i jeszcze raz odniosłem sukces.

- Byłem uwięziony w zbroi Chaosu - rzekł wolno Konrad. Wcale mu się nie

podobało, w jakim kierunku zmierzają jego myśli. - Czy to musi oznaczać, że zostałem
skażony Chaosem?

- Tak - przyznał Litzenreich - ale działała na ciebie nie tylko zbroja. Również i ten

spaczeń, który był niezbędny, aby cię uwolnić.

- Powinieneś pozwolić mi umrzeć.
- Umrzeć? - najwyraźniej zdezorientowany Litzenreich zamrugał gwałtownie. -

Dlaczego?

- Ponieważ jestem zły.
Czarownik podrapał się w głowę.
- Czym jest zło? - zaakcentował to słowo, jakby pochodziło z obcego języka, i nie

był pewny jego wymowy.

- Północne hordy, mutanci, zwierzołaki, Chaos! Zło - Konrad wypluł ostatni wyraz,

background image

jakby był trucizną. I rzeczywiście nią był, trucizną swobodnie płynącą jego żyłami,
powodującą skażenie całego ciała.

Znał zło. Walczył z nim od pięciu lat, broniąc kopalni i próbując powstrzymać siły

ciemności na granicach Kislevu.

- Zapewniani cię, że Chaos i zło nie są synonimami - rzekł Litzenreich. - Zło jest

dziełem ludzi i nieludzi, a Chaos po prostu istnieje i nie jest ani dobry, ani zły. Jedynie
sposób, w jaki na nas wpływa, powoduje, że interpretujemy go jako „dobry” lub „zły”.

Konrad nie odezwał się, nawet nie zareagował. Przestał chodzić po pokoju.

Zastanawiał się nad tym, co dzieje się teraz z nim samym.

- Czy woda jest dobra albo zła? - spytał Litzenreich. - Ani taka, ani taka. Ona po

prostu jest. Jeżeli ją pijemy, aby ugasić pragnienie, możemy powiedzieć, że jest dobra.
Jeżeli ktoś w niej utonie, moglibyśmy stwierdzić, że jest zła - chyba że ten, kto w niej
utonął, jest naszym wrogiem. Ale słowa „dobry” i „zły” nie mają znaczenia absolutnego.
Ogień jest dobry, jeżeli grzeje nas w zimie, ale zły, gdy niszczy nasze domy. Ogień nie
jest dobry i ogień nie jest zły. Nie jest ani taki, ani taki. Albo jest taki i taki.

Konrad przyglądał się swoim dłoniom, wypatrując na nich śladów włosów albo

początków przemiany paznokci w pazury. Litzenreich nie mógł go oszukać mądrymi
słowami. Został zarażony Chaosem i w jego ciele musiały zacząć zachodzić jakieś
zmiany, chociaż nie mógł jeszcze dostrzec oznak mutacji. Gdziekolwiek patrzył,
dostrzegał jedynie nową skórę. Nową skórę, pokrytą starymi bliznami.

- Pracowałem ze spaczeniem od lat - tłumaczył Litzenreich. - Gdy zostanie

przedestylowany, jest właściwie nieszkodliwy. Chyba że ktoś go połknie! - roześmiał się.
- Ale nawet wtedy prawdopodobieństwo mutacji jest bardzo niewielkie. Gdy znajdę
wystarczająco dużo przydatnych do doświadczeń okazów, mam zamiar ustalić, do
jakiego stopnia niewielkie. Myślę tu o pewnej konkretnej grupie - uśmiechnął się
chytrze. - O czym to ja mówiłem? Aha, o spaczeniu. Tak, w stanie sproszkowanym jest
nieszkodliwy. Przyznam, że niekiedy musiałem go stosować w stanie surowym, ale
zawsze podejmowałem niezbędne środki ostrożności. Jestem takim samym człowiekiem
jak ty, Konradzie.

- Jesteś czarownikiem.

background image

- Czarownicy również są ludźmi, chociaż osobiście wole się uważać za człowieka

nauki - Litzenreich wstał. - Przejdźmy do mojej głównej sali badawczej - podszedł do
drzwi, przywołując Konrada gestem, by za nim podążył.

Szli wąskimi korytarzami, wykutymi we wnętrzu góry, aż dotarli do miejsca, w

którym Konrada wydobyto ze zbroi. Pośrodku sali stała grupa kobiet rozpuszczających
rozmaite proszki w pojemnikach z płynem. Potem przelewały roztwór do szklanych
butelek różnej wielkości. W oddalonym kącie dwóch krasnoludów zajmowało się
maleńkimi kawałkami metalu. Konrad poznał w jednym z pracujących Ustnara, który
przyglądał mu się kilka sekund, aż wreszcie powrócił do pracy wymagającej precyzji.

- W moim odczuciu - powiedział Litzenreich - określenie „czarownik” jest

pejoratywne, szczególnie w Middenheimie. Od chwili zalegalizowania tej sztuki stała się
ona coraz bardziej zacofana i ograniczona. W dziedzinie magii nie odnotowuje się
obecnie żadnego postępu. Cech czarodziejów pilnuje tego bardzo czujnie. Nikomu nie
pozwalają na doświadczenia z nowymi odkryciami. Istnieje tak wiele przepisów i
nakazów. Nasi poprzednicy osiągali o wiele więcej, działając w tajemnicy - rozejrzał się
po jaskini. - Tak jak ja.

Konrad również rozglądał się wokoło i wreszcie jego spojrzenie padło na

metalowe urządzenie zwisające z sufitu. Wtedy wyobrażał je sobie jako pająka, którego
pazury obdzierają z niego spiżową zbroję. Litzenreich mówił dalej, chociaż słuchacz nie
bardzo zwracał uwagę na jego wypowiedź. Konrad zajęły był przyglądaniem się drzwiom
i poszukiwaniem jakiejś broni. Nie dawał się zahipnotyzować słowom maga. W dalszym
ciągu miał zamiar jak najszybciej stąd uciec.

- Jedynym powodem zalegalizowania magii - kontynuował Litzenreich - było jej

militarne zastosowanie. Ale czary to coś więcej niż tylko wynajdywanie nowych broni i
nowych sposobów obrony. Ale spróbuj znaleźć fundusze na badania podstawowe, a sam
się przekonasz, że to niemożliwe. A jednak właśnie tam dokona się największy postęp.
Wiesz, że sam muszę finansować wszystkie swoje doświadczenia? A także ukrywać się
pod Middenheimem w nadziei, że kolegium magii nie zorientuje się, co naprawdę robię.
Jednocześnie muszę tu przebywać ze względu na bibliotekę cechu i najrozmaitsze
drobiazgi, których potrzebuję z uniwersytetu. Rozumiesz?

background image

- Eee… tak - przyznał Konrad.
Wiedział bardzo mało o magii i zawsze z podejrzliwością traktował takie

nienaturalne moce. Na pograniczu Wilk nie chciał zatrudniać czarodziejów zajmujących
się magią wojenną. Był bardzo staroświecki i nie wierzył w żadne nowości - na przykład
w proch strzelniczy. „Nigdy nie ufaj czarodziejom” - powtarzał często. - „Mamią cię,
oszukują, i nawet się w tym nie zorientujesz. Dopóki nie będzie za późno”.

Konrad jednak miał powód, aby być wdzięczny magii. Jego ramie zostało przecież

uleczone magią elfów. Prawdopodobnie ten sam czar ochronił go przed jadem miecza z
wężową rękojeścią. Z opowieści Litzenreicha na temat spaczenia Konrad dowiedział się,
że właśnie magia uwolniła go od zbroi. Powinien dowiedzieć się o tym więcej, chociaż
może nie w tej chwili.

- Zawsze byłeś magiem? - zapytał, chcąc skłonić Litzenreicha, aby mówił dalej.
- Oczywiście. Magia była moim powołaniem. Wszyscy moi przodkowie to

czarodzieje. Krążyły pogłoski, że byli pokątnymi magami, chociaż nigdy o tym w gronie
rodzinnym nie wspominaliśmy. Zasadniczo jestem elementalistą, z poważnym dodatkiem
alchemii, ale próbuję sił w każdej z dyscyplin. Dlaczego miałoby się je rozdzielać?
Kuchmistrz może przygotować wiele potraw, nie ogranicza się do jednego dania - wolno
pokręcił głową. - Z lękiem myślę o przyszłości. Akademie zadowalają się
dyplomowaniem sprytnych młodych czarodziejów, których wcale nie interesuje
starożytna sztuka. Myślą jedynie o pieniądzach, o posiadaniu drogich domów,
eleganckich powozów… oraz drogich, eleganckich kobiet.

- Co się stało ze spiżową zbroją?
- Co? A, została stopiona. Potrzebny był mi ekstrakt spaczenia. Wiele go zużyłem,

żeby zatrzymać spiżowego rycerza i wyciągnąć cię ze zbroi. Chodzi mi zarówno o
spaczeń surowy, jak i sproszkowany. Moje zapasy wymagają uzupełnienia, co nie jest
łatwe, ponieważ zakazane jest nawet posiadanie spaczenia.

- Czym jest spaczeń? - spytał Konrad, zobaczywszy już wszystko, co chciał.
- Na ten temat toczy się wiele dyskusji. Jak się powszechnie uważa, jest

substancją pochodzącą nie z tego świata. Niektórzy mówią, że Morrslieb jest cały ze
spaczenia, ale jak można coś takiego udowodnić? Nikt tam nigdy nie był, żeby się

background image

przekonać. A jeżeli był, nie wrócił, aby o tym opowiedzieć…

Konrad spojrzał na Litzenreicha i zobaczył, że mag się uśmiecha.
- Są jednak prostsze sposoby uzyskania spaczenia. Na przykład można go znaleźć

na Pustkowiach Chaosu. Jak wspomniałem, aktualna teoria głosi, że to spaczeń tworzy
owe pustkowia i jest odpowiedzialny za wszystkie mutacje, które się tam pienią. To
fascynujący kamień, a ja dopiero zacząłem badać jego zastosowania. I, oczywiście, ze
względu na posiadany potencjał mocy uważa się go za rzecz niebezpieczną, a więc jego
posiadanie jest zakazane. Ale co z tego? - Litzenreich wzruszył ramionami i ciągnął dalej.
- Magia była kiedyś nielegalna, a teraz jest legalna. Spaczeń jest nielegalny, ale może
kiedyś też stanie się legalny. Obecnie nie może być używany, chyba że w służbie
cesarskiej, cokolwiek to znaczy. Prawo stosuje się jedynie po to, aby przynosiło korzyść
prawodawcom. Jeżeli istnieje prawo, które czegoś zakazuje, zawsze zadaje sobie
pytanie: „Kto je uchwalił?” Nigdy nie myl prawa ze sprawiedliwością, to zupełnie
odrębne sprawy.

Chwilę milczał.
- Słyszałeś o Bogach Prawości? - zapytał ponownie. - Teolodzy uważają, że oni

również są tworami Chaosu. Moim zdaniem, Prawo i Chaos używane są w tym samym
celu - aby płodzić ignorancję i rozpacz, a także utrzymać przewagę brutalnej siły nad
rozsądkiem i oświeceniem. Prawa są narzucane przez naszych władców, aby przy ich
pomocy mogli utrzymywać swoją władzę. Dlatego właśnie próbuję nie zwracać uwagi na
przepisy kolegium magicznego.

Mówiąc te słowa czarodziej wolno szedł wokół jaskini, rejestrując wzrokiem

wszystko, co się w niej działo. Wreszcie zatrzymał się i spojrzał na Konrada.

- Twoje uwolnienie kosztowało mnie mnóstwo spaczenia - oznajmił.
- Już to powiedziałeś.
- Potrzebuję go więcej, aby kontynuować badania.
Konrad już wiedział, co zaraz usłyszy.
- Chce, żebyś dostarczył mi więcej spaczenia - oświadczył Litzenreich.
- Skąd mam go wziąć?
- Może o nich słyszałeś. Nazywają ich skavenami…

background image

Rozdział dziesiąty

Konrad istotnie słyszał o skavenach.
To właśnie trzech szczuroludzi uniemożliwiło mu ucieczkę z rodzinnej doliny w

dniu, gdy została zaatakowana przez drapieżne hordy. Zmusili go, aby zawrócił,
przyłączył się do szturmu na wioskę oraz był świadkiem straszliwych okrucieństw armii
zwierzołaków i ich sojuszników. Być może dlatego nienawidził skavenów bardziej niż
jakichkolwiek innych stworów Chaosu. A może dlatego, że były tak podobne do ludzi, a
jednak tak odmienne. Podczas lat spędzonych na pograniczu spotkał bardzo niewielu
skavenów. Za każdym razem, gdy tak się stało, ginęli.

Konrad w dalszym ciągu nie ufał Litzenreichowi i przedstawionym przez niego

motywom działania. Zawsze najlepiej było nie ufać nikomu, a Konrad pamiętał, jak Wilk
ostrzegał go przed czarownikami. Jeżeli Litzenreich chciał rewanżu za pomoc, której mu
udzielił, i pozwoli Konradowi spłacić dług, wtedy taka umowa była do przyjęcia. Nie miał
jednak ochoty stać się wiecznym dłużnikiem magika. Czy ceną życia miała być
dożywotnia niewola?

Krasnoludy i ludzie pracujący dla czarownika nie sprawiali jednak wrażenia

niewolników. Krasnoludy trudno było nawet nazwać sługami, ponieważ, chociaż
zwracały się do niego „szefie”, często sprzeczały się z magiem, jak równy z równym.
Konrad nie orientował się, ilu ludzi pracowało dla Litzenreicha, ale krasnoludów było
przynajmniej sześciu. Podziemnych komnat strzegło, lekko licząc, dwunastu ludzi, kilka
kobiet spełniało rozmaite pomocnicze czynności, a wszystkich karmił kucharz-halfling.

Czarownik stworzył pokaźną organizację i musiał mieć jakieś sposoby jej

finansowania. Konrad podejrzewał, że uzyskuje środki z handlu spaczeniem. Skoro ten
towar był nielegalny, niewątpliwie można było na nim zarobić spore pieniądze.
Litzenreich twierdził, że potrzebuje spaczenia do badań, ale Konrad doskonale zdawał
sobie sprawę, że może chodzić o coś więcej.

Nie ulegało wątpliwości, że Litzenreich uratował mu życie, a Konrad nie należał

do ludzi, którzy gotowi byli oszukiwać swoich wierzycieli. Tak więc ten jeden raz spełni
życzenie maga. Zachęcała go do tego również wiadomość, że jego wrogami będą

background image

skaveni, dzięki czemu pojawi się sposobność zabicia kilku obrzydliwych szczuroludzi.

- Masz - oznajmił Varsung, podając Konradowi miecz w pochwie. - Nie martw się,

on nie jest taki jak ten, który odebrałeś mi tydzień temu!

Tydzień. Tylko tyle to trwało? Pomimo normalnego rytmu snu, nie widząc

wschodów i zachodów słońca, wciąż nie mógł zorientować się w upływie czasu. Nie
pozwalano mu wyjść na powierzchnię, obawiając się zapewne, że skorzysta z okazji i
ucieknie. Chociaż już nie zamykano drzwi, Konrad w dalszym ciągu był więźniem. Nie
znał układu podziemnych posiadłości Litzenreicha. Istniało tak wiele poziomów komnat,
tak wiele tuneli. Do tego dochodziły dziesiątki drzwi do sforsowania. Ale Konrad
postanowił już, że nie odejdzie, dopóki nie spłaci długu.

Wciąż badał własne ciało, starając się dostrzec jakieś oznaki zaczynających się

przeobrażeń - świadectwa, że zgrubienia skóry przekształcają się w łuski, dowodów na
zamianę stóp w kopyta, a włosów w futro, wyrastania błon między palcami. Ale niczego
takiego nie odkrył.

Wiedział, że dotknięcie broni mutanta niekoniecznie prowadzi do mutacji. Ale bez

względu na to, jak małe było ryzyko, najlepiej było go unikać i dlatego nigdy nie brano
tego rodzaju trofeów. A przecież przez niezliczone dni, tygodnie, był uwięziony wewnątrz
spiżowych blach i niemal stał się częścią zbroi.

A jeżeli spaczeń był tak nieszkodliwy, jak twierdził Litzenreich, to dlaczego w

czasie zdejmowania spiżu z Konrada mag nosił ochronny pancerz? Dlaczego krasnoludy
miały założone rękawice, a wszyscy znajdowali się za zasłoną, obserwując swoje
czynności za pośrednictwem luster?

Konrad rozumiał wyjaśnienia Litzenreicha na temat Chaosu, ale i nie był pewien,

czy powinien mu wierzyć. Ludzie używali słowa „Chaos”, aby wyjaśnić wszelkiego
rodzaju niedające się wytłumaczyć zjawiska. Jeżeli Północne Pustkowia były rejonem
stanowiącym królestwo Chaosu i rodziły się tam mutanty, nic dziwnego, że, ze względu
na naturę istot, które płodzi, Chaos był uważany za zły.

Jak inaczej można było określić wraże legiony, które żywiły się ludzkim mięsem i

piły ciepłą krew, które żyły tylko po to, aby walczyć i grabić, mordować i niszczyć, które
nie były ani zwierzętami, ani ludźmi, ale czymś o wiele gorszym… Jak inaczej można

background image

było je określić, jeśli nie terminem „złe”?

Konrada nie obchodziło, co było tym „prawem”, lub „sprawiedliwością”,

walczącym z wrogimi siłami. Znajdował się po tej stronie i pod tym sztandarem będzie
walczył oraz - gdy zajdzie taka potrzeba - zginie. Jeżeli wrogami Litzenreicha byli
skaveni, to w takim razie Konrad był sojusznikiem czarodzieja.

Większość czasu poświęcał na odzyskanie siły i sprawności mięśni. Litzenreich

zaproponował mu wiele lektur - Konrad nigdy nie sądził, że istnieje aż tyle książek.
Czytał je z początku łapczywie, ale ich atrakcyjność wkrótce minęła. Wciąż nie czuł się w
dobrej formie, ale pragnął działania i mag wreszcie oświadczył, że nadeszła odpowiednia
pora.

Konrad dokładnie obejrzał klingę miecza. Była to wspaniała broń wykonana przez

mistrza. Sprawdził jej ostrość i giętkość, potem wyważenie, wypróbował kilka cięć i
sztychów. Ciężar miecza w dłoni przepełniał go wspaniałym uczuciem. Wsunął broń z
powrotem do naoliwionej pochwy. Przysiągł, że gdy następnym razem jej dobędzie,
klinga zakosztuje skaveńskiej krwi.

Razem z czterema krasnoludami przygotowywał się do wyprawy w kierunku

głęboko ukrytego serca góry Middenheim. Mieli mu towarzyszyć ci sami krasnoludzcy
wojownicy, którzy pomagali Litzenreichowi w poszukiwaniach spiżowego jeźdźca, a
potem w zdjęciu pancerza z ciała Konrada. Varsung, Joukelm, Hjornur… i dowodzący
całą grupą - Ustnar.

Varsung powiedział Konradowi, że to krasnoludy przeprowadzały takie wyprawy.

Strażnicy-ludzie znajdowali się tu, aby chronić posiadłości Litzenreicha przed wrogami.
Wydawało się, że ma ich i wielu, zarówno w Middenheimie, jak i pod nim. Skaveni
potrafili wyczuć spaczeń, a wtedy próbowaliby odebrać go czarownikowi - który
najprawdopodobniej im go ukradł. Dlatego właśnie trzymał swoje zapasy w różnych
miejscach pod miastem, wyjmując go z wyłożonych ołowiem skrzyń tylko wtedy, gdy był
mu potrzebny. Litzenreich posiadał inne źródła dostaw spaczenia. Substancję tę często
przemycano do Imperium, ale było to bardzo ryzykowne i przedsięwzięcie.
Niebezpieczeństwo polegało nie tylko na możliwości mutacji. Karą za handel spaczeniem
była śmierć, oczywiście zakładając, że skaveni jako pierwsi nie odnajdą przemytników.

background image

W porównaniu z wymierzaną przez nich karą egzekucja wydawała się bardzo łagodnym
zabiegiem. Te czynniki powodowały, że cena spaczenia plasowała się grubo ponad ceną
złota i dlatego właśnie i mag wolał nie płacić przemytnikom.

Konrad czuł się dziwnie, nosząc zbroję, ale przynajmniej wiedział, że w razie

potrzeby będzie mógł ją zdjąć. Skóra i metal pancerza były czarne, co pomagało
maskować się w tunelach. Miał na sobie hełm bez zasłony i napierśnik, a poza tym jego
tors i ramiona chronione były długim kaftanem kolczym. Nosił też grube rękawice i
okrągłą tarczę bez żadnych znaków. Poza mieczem uzbrojony był również w puginał
zawieszony u biodra.

Wszystkie krasnoludy niosły topory oraz sztylety, a ich uzbrojeniem ochronnym

były kolczugi, półpancerze i skórzane tarcze, takie same jak Konrada. Middenheim został
wzniesiony przez ich przodków, którzy wkopali się w górę, znaną jako Fauschlag.
Krasnoludy, jak to krasnoludy, drążyły wciąż nowe tunele. Cała przestrzeń pod miastem
i daleko wokoło stała się labiryntem korytarzy. Litzenreich zamieszkał w jednej z jego
części.

Labirynt krasnoludów znajdował się pod plątaniną tuneli, które ludzie sporządzili

dla własnych celów - piwnic, kanałów, dróg ucieczki dla hrabiego i miejskich notabli,
tajnych skarbców bogaczy i krypt grzebalnych.

W dawnych czasach cały znany świat połączony był tunelami krasnoludów,

przebiegały one między wszystkimi miejscami ich zamieszkania. Pół wieku przed
założeniem Imperium Artur, wódz Teutogenów, zaangażował krasnoludy i rozpoczął
budowę ufortyfikowanego miasta. Później Artur został pokonany w pojedynku przez
wodza Unberogenów, a osiem walczących ze sobą ludzkich plemion zostało ostatecznie
połączonych przez zwycięzcę - Sigmara.

W związku ze stosunkowo niedawnym założeniem Middenheimu wydawało się

mało prawdopodobne, aby krasnoludy połączyły miasto ze swoją podziemną siecią. Nie
zdradziłyby tej informacji żadnemu człowiekowi, podobnie jak zachowywały w tajemnicy
swoje ukryte wejścia do miasta.

Wydawało się jednak, że Middenheim był częścią innego systemu korytarzy,

łączących każdą część Starego Świata. Wiele z tych tuneli było budowanych przez

background image

krasnoludy, ale potem zostały przez kogoś przejęte i rozbudowane. Niewielu ludzi znało
mroczne istoty, które obecnie zamieszkiwały pod niemal każdym miastem w Imperium,
a być może na całym świecie. Te groźne stwory zwały się skavenami.

Litzenreich opowiedział Konradowi o wiele więcej o szczuropodobnych istotach.

Podejrzewał, i była to powszechna opinia, że są to krzyżówki ludzi i szczurów, a ich
mutacja została spowodowana przez spaczeń. Jednak, w przeciwieństwie do większości
mutantów, skaveni byli mądrzy. Posiadali spryt swoich zwierzęcych protoplastów i
inteligencję ludzkich przodków. Byli jak nowa rasa, taka sama jak ludzie, elfy i
krasnoludy.

Posiadali swoje własne przeklęte miasto, Skavenblight, podobno ukryte w głębi

moczarów Tilei. Kiedyś było to ludzkie miasto, teraz jednak legło w ruinie. Rozległa sieć
nor skavenów sprawiała, że nigdzie nie można było czuć się bezpiecznie. Początkowo
mieszkały pod opuszczonymi miastami, ale dążyły do tego, aby wszystkie pozostałe
osiedla ludzkie znalazły się w stanie upadku i mogły służyć ich celom. A do tego
potrzebowały coraz więcej spaczenia.

- A więc, odbierając spaczeń skavenom - oświadczył Litzenreich - pomagam

zachować Middenheim.

Konrad nie był pewien, kogo mag próbuje przekonać - jego czy siebie. Miał

pewność, że Litzenreich nie był lojalny wobec miasta. Ale Konrad nie potrzebował, aby
go przekonywano. Był szczęśliwy mogąc zrobić coś, co zaszkodzi skavenom, chociaż nie
wiedział tak do końca, po co jest potrzebny do tego zadania. Nawet gdyby go tu nie
było, krasnoludy zapuściłyby się głęboko do podziemnego świata w poszukiwaniu
bezcennego spaczenia. Ale dodatkowa broń zawsze się przydawała, a czarownik
wiedział, że Konrad jest zawodowym żołnierzem.

Właśnie od krasnoluda Konrad nauczył się umiejętności walki w tunelach.

Krasnolud był na pograniczu jego nauczycielem walki na topory i przysięgał, że tego
rodzaju broń jest najporęczniejsza pod ziemią. W tak ograniczonych przestrzeniach
dwuręcznym toporem można było z morderczym skutkiem zadawać ciosy na lewo i
prawo, wymierzać pchnięcia do przodu, a hakiem wieńczącym żeleźce chwytać wroga,
po czym rozcinać go na pół.

background image

Konrad wolał jednak miecz. W wąskim przejściu samotny człowiek mógł stawić

czoło tuzinowi nieprzyjaciół, ponieważ tylko jeden z nich mógł w tym samym czasie
atakować. Często samotny wojownik miał przewagę nad tuzinem, ponieważ pierwszy
przeciwnik mógł być popchnięty do przodu przez tych, którzy znajdowali się za nim -
popchnięty na spotkanie śmierci. Trudno było walczyć, jeżeli nie było miejsca na
taktyczny odwrót, na to, by cofnąć się i uniknąć ciosu.

Tunele stanowiły naturalne środowisko krasnoludów. Korytarze idealnie

przystosowano właśnie do ich wzrostu. Lepiej również od ludzi widziały w ciemności.
Konrad pomyślał, że skaveni trochę przypominają pod tym względem krasnoludy. Nigdy
dotąd nie zastanawiał się nad tymi podobieństwami. Być może dlatego właśnie
krasnoludy tak bardzo nienawidziły skavenów. Ale krasnoludy nienawidziły prawie
wszystkich stworzeń - od elfów po gobliny…

Jedyną rasą przez nich tolerowaną byli ludzie. Ich sojusz sięgał czasów Sigmara,

a teraz Konrad kontynuował te wojskowe tradycje. Zadaniem małej wyprawy było
odnalezienie skavenów mieszkających pod Middenheimem i odebranie im spaczenia.
Według Varsunga, krasnoludy przeprowadzały już podobne akcje i zdobywały duże ilości
tej substancji. Skaveni nie spodziewali się, że zostaną zaatakowani na swoim terytorium
i początkowo łatwo było ich zwyciężać. Ale w miarę upływu czasu rajdy na posiadłości
szczuroludzi stawały się coraz bardziej niebezpieczne i mniej opłacalne. Ich leża, gdzie
trzymały spaczeń, były coraz lepiej ukrywane i bronione.

Obecny plan zakładał przeprowadzenie szybkiego rajdu, zabranie takiej ilości

spaczenia, jaką da się unieść, a potem wykonanie błyskawicznego odwrotu. Miał to być
nagły, zaskakujący atak i dlatego wyruszało ich tylko pięciu.

Konrad nie potrzebował pouczeń, jak ma walczyć. Robił to przez pięć lat

spędzonych w Kislevie. Ale w jaki sposób odnajdą spaczeń?

- Czego mam szukać? - zapytał.
- Krasnoludy wiedzą - odparł Litzenreich i w związku z tym Konrad zadał to samo

pytanie Varsungowi.

Dowiedział się, że spaczeń występuje w dwóch postaciach. Podejrzewano, że jego

pochodzenie jest pozaziemskie. Większość znajdowanych kawałków miała rozmiary

background image

pięści. Był to surowy spaczeń, który występował w czarnym, a nawet ciemniejszym od
czarnego kolorze. Sprawiał wrażenie, że jego czerń jest głębsza niż absolutny mrok -
wydawało się, że pochłania światło.

Konrad uświadomił sobie, że była to substancja, przy pomocy której wydobyto go

ze spiżowej zbroi - pamiętał czerń w środkowych częściach instrumentów, którymi
operowały krasnoludy. Surowego spaczenia nie dawało się zobaczyć ludzkim okiem ze
względu na sposób, w jaki wsysał światło. Jego krawędzie można było określić jedynie
dotykiem.

Skaveni potrafili również dokonywać transmutacji spaczenia, przerabiając surową

substancję w rafinat, proszek znany pod nazwą szarego spaczenia. Ten zaś
wykorzystywały gigantyczne szczury na rozmaite sposoby. Mogły go spożywać, aby
dodał im siły, albo wypijać w eliksirze przed przystąpieniem do walki, aby podniósł
umiejętności bojowe. Stosowano go w broni, magii i obrządkach kultowych. Spaczeń i
skaveni byli nieodłączni - a Konrad wraz z krasnoludami miał go im ukraść…

Szary spaczeń nie stanowił niebezpieczeństwa dla ludzi albo tak przynajmniej

twierdzono. Ale choć Konrad słyszał już tę opinię wiele razy, wciąż nie był pewien, czy
może w nią wierzyć. Ufał tylko mieczowi, który otrzymał od Varsunga. Gdy myślał o
czekającej go bitwie, słyszał jak serce mu łomocze, a krew tętni w żyłach. Jeszcze raz
czuł się w pełni żywy.

Cała piątka sprawdziła sobie nawzajem czarne zbroje, upewniając się, że

wszystkie rzemienie i sprzączki trzymają dobrze i mocno. W każdej tarczy zamontowano
lampę oliwną, umieszczoną w zagłębieniu ze skórzanych warstw, aby ochronić ją
podczas walki. Częściowo osłonięte, nie rzucały zbyt wiele światła, rozsiewając jedynie
niesamowitą poświatę.

Konrad zauważył, że Ustnar go obserwuje.
- Mam nadzieje, że byłeś tego wart - odezwał się krasnolud, wieszając na plecach

podwójny topór.

Znajdowali się na najniższym z poziomów posiadłości Litzenreicha, jaki do tej

pory Konrad zdołał odwiedzić. Mag się nie pojawił. Poza Konradem i czterema
krasnoludami było tu tylko dwóch wartowników, stojących przy ciężkich drewnianych

background image

drzwiach na końcu korytarza. Sam tunel był o wiele niższy i węższy od innych, i człowiek
musiał się schylić, aby nie uderzyć głową w nierówno ociosane sklepienie.

Obaj strażnicy wyciągnęli kliny spod drzwi, otworzyli je gwałtownie, odskoczyli do

tyłu i stanęli tuż obok siebie, kierując groty halabard w mrok. Światło latarni wydobyło z
ciemności jedynie dalszy ciąg tunelu. Ciągnął się prosto, ginąc w ciemności tam, gdzie
nie sięgał już blask lamp. Żołnierze odsunęli się na bok.

Varsung pierwszy przeszedł przez drzwi, Konrad był drugi.

* * *

Czas mijał wolno i Konrad stopniowo czuł coraz większe napięcie. Jego zmysły

były wyostrzone do ostateczności. Wydobył miecz, aby czymś zająć lepką od potu prawą
dłoń. Miał wrażenie, że schodzą do środka świata, wędrując labiryntem korytarzy, bez
końca opadających spiralą w dół. Niekiedy trafiali na wykute stopnie, niekiedy zaś
musieli opuszczać się niemal pionowymi, skalnymi rynnami.

Varsung prowadził, nie wahając się ani chwili, mimo że ciągle mijali rozmaite

skrzyżowania i odgałęzienia. Konrad wkrótce uświadomił sobie, że w razie konieczności
sam nigdy nie znalazłby drogi powrotnej. Gdyby wszystkie krasnoludy zginęły, jego
również spotkałby ten sam los.

Większość tuneli była wykuta w skale. Ich ściany wciąż były pokryte dawnymi

śladami narzędzi zapomnianych kopaczy. Niekiedy widać było również runiczne znaki
imion wycięte w skale. Inne przejścia robiły wrażenie naturalnych szczelin, niewielkich
pieczar. Dawni górnicy wykorzystali owe pęknięcia w litej skale, jako elementy własnego
dzieła.

Niekiedy trafiali również na osuwiska, w wyniku których korytarze były częściowo

zasypane. Zawsze jednak było dosyć miejsca, by się przecisnąć, ponieważ wcześniejsi
użytkownicy, przechodząc tedy, usunęli większość przeszkód. Nie sposób było ustalić,
kiedy droga została oczyszczona - czy miało to miejsce rok temu, sto lat czy tysiąc.

Tu i ówdzie sklepienia wybrzuszyły się, jakby napierał na nie cały ciężar góry.

Nawet krasnoludy musiały zginać się wpół, przechodząc przez takie odcinki. Gdzie
indziej wypiętrzony był spąg albo ściany zbliżyły się do siebie - zawsze jednak było dość
miejsca, aby się przecisnąć.

background image

Pod nogami leżały nie tylko głazy, kamienie i kurz. Były tam również kości - może

równie stare jak same tunele, a może znalazły się tu niedawno, ogryzione do czysta
przez drapieżniki, których Konrad spodziewał się za każdym zakrętem.

Potem sztolnie zaczęły się zmieniać. Różnice były bardzo subtelne i początkowo

Konrad prawie ich nie zauważył. Stopniowo jednak zaczął sobie zdawać sprawę, że
korytarze nie są już tak równe i dobrze wykończone, nie tak regularne. Te tunele
musiały być wykonane przez skaveny.

Przez całą drogę ani on, ani jego towarzysze nie odezwali się słowem. Nie było o

czym mówić. Wszyscy wiedzieli, co trzeba zrobić, a poza tym zdawali sobie sprawę, że
każdy dźwięk niósł się daleko po pustych sztolniach, dudniąc coraz bardziej
potężniejącym echem. Taki hałas mógł ostrzec skaveny o ich obecności, podobnie jak
odbite w skale światło ich ślepych latami.

Szli dalej, głębiej, coraz bardziej w dół.
Przez cały czas trzymali się w tym samym szyku. Mieli niewiele okazji na zmiany

miejsca i żadnego powodu, aby to robić. Varsung był przewodnikiem, a Konrad szedł
drugi. Bezpośrednio za nim posuwał się Ustnar, pozostałe dwa krasnoludy zamykały
kolumnę.

Nagle Varsung zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Po raz pierwszy popatrzył na

Ustnara. Miejsce, w którym się znajdowali, wydawało się niczym nie różnić od innych
mijanych do tej pory korytarzy, ale najwyraźniej krasnoludy rozpoznały tę część tunelu.
Konrad obejrzał się przez ramię i zauważył, że Ustnar kiwa głową. Popatrzył więc znowu
na Varsunga, a ten dał mu znak ręką, żeby szedł dalej. Spełnił polecenie, a po kilku
sekundach obejrzał się znowu. Pozostałej trójki nie było nigdzie widać. Konrad i Varsung
zostali sami. Przez chwilę zastanawiał się, gdzie poszli towarzysze. Czy czekali, aby
sprawdzić, co się stanie, czy ruszyli inną drogą? Grupka była tak nieliczna, że ten podział
wydał mu się błędem.

Oblizał suche wargi i grzbietem dłoni otarł pot z czoła. Serce biło mu szybciej niż

kiedykolwiek, a wszystkie mięśnie miał napięte, gotowe do działania. Wiedział, że
wkrótce coś musi się zdarzyć. Czuł, że chyba eksploduje, jeżeli wzbierające w nim
napięcie nie znajdzie zaraz ujścia.

background image

Kilka minut później Varsung zatrzymał się znowu. Wyprzedzał Konrada o jakieś

dwa kroki, więc najemnik również znieruchomiał, zastanawiając się, co się dzieje. Tunel
był bardzo wąski, więc Varsung całkowicie zasłaniał Konradowi widok. Zerknął przez
ramię, wypatrując błysku światła. Nic nie zobaczył.

Nagle zauważył, że krasnolud powoli przechyla się do tyłu, padając na ziemię. W

jego gardle tkwił bełt wystrzelony z kuszy…

Konrad od razu zorientował się, że Varsung nie żyje. Bez chwili wahania skoczył

do przodu, odrzucił tarczę i schwycił krasnoluda, podnosząc go z ziemi. Ciało było
zazwyczaj o wiele lepszą osłoną od tarczy. Podtrzymywał wyprostowane zwłoki lewą
dłonią i ramieniem, pochylając się jednocześnie, aby móc obserwować przestrzeń,
oświetloną lampą Varsunga.

Nic nie było widać, poza krótkim odcinkiem wąskiego, krętego korytarza. Czuł

pokusę, by rozbić lampę, która, jak latarnia morska, zdradzała jego obecność. Ale bez
jej światła byłby ślepy - tymczasem skaveni nadal mogliby go widzieć.

Usłyszał przed sobą przypominający westchnienie dźwięk i uderzenie, po którym

ciało krasnoluda drgnęło gwałtownie. Domyślił się, że był to kolejny bełt.

Jak teraz powinien postąpić? Mógłby się wycofywać, osłaniając się zwłokami, ale

zdawał sobie sprawę, że nie zdoła uciec. Zaszedł za daleko i nie wiedział, w jaki sposób
znaleźć drogę powrotną. Nawet gdyby usiłował biec, porzucając ciało, sytuacja nie
uległaby zmianie - po prostu jeszcze szybciej by się zgubił. Również pozostanie w
miejscu nie miało sensu. Był w sytuacji bez wyjścia. Bez względu na to czy się wycofa,
czy zostanie w miejscu, z całą pewnością zginie. Pozostawało więc tylko jedno
rozwiązanie, rozwiązanie wojownika - iść naprzód.

Nie mógł dalej nieść Varsunga. Nie byłoby problemu, gdyby za pomocą zwłok

chciał chronić swe plecy, jednak okazały się za ciężkie, aby nieść je przed sobą jak
puklerz. Sięgnął więc do tyłu, podniósł tarcze z palącą się ciągle latarnią, przeciągnął ją
do i dopiero wtedy puścił Varsunga.

Tarcza osłaniała go całkowicie, gdy zginał się wpół. Schwycił topór krasnoluda i

wsunął go za pas. A potem bardzo wolno, ostrożnie ruszył do przodu, co kilka sekund
zerkając nad krawędzią osłony. Jeden bełt odbił się od puklerza, ale następny chybił

background image

jego ucha zaledwie o centymetr.

Sądząc po czasie, jaki zajmowało przeciwnikom napięcie i załadowanie kuszy,

przed nim znajdował się tylko jeden strzelec, a korytarz był zbyt wąski, aby zmieścił się
w nim ktoś poza kusznikiem. Może więc Konrad zdoła go zlikwidować, zanim wróg
podniesie alarm. Odliczywszy sekundy między strzałami wiedział, że może przebiec kilka
metrów, nie narażając się, że zatrzyma go bełt wystrzelony z kuszy. Poczekał, aż
następny pocisk trafi w tarczę, a potem zerwał się i rzucił do przodu.

Usłyszał głosy, nieludzkie głosy skavenów, a potem kroki wielu stóp dudniące

echem po korytarzu. Całe stado pędziło w jego stronę. Strzelec mógł go powstrzymać,
ale wszystko wskazywało na to, że pozostali mają straszną ochotę dopaść go pierwsi.

Konradowi bardzo to odpowiadało. Zatrzymał się, chowając za tarczą,

znieruchomiał i czekał na nadejście szczuroludzi. A potem skoczył i uderzeniem tarczy
odrzucił pierwszego skavena na bok. Lampa rozbiła się, oblewając oliwą futro stwora,
które natychmiast zajęło się ogniem. Wył obrzydliwie, płonąc żywcem, ale teraz tunel
był oświetlony jak nigdy dotąd.

Drugi stwór nadział się wprost na miecz.
- To za Varsunga! - zawołał Konrad i splunął w paskudną, wykrzywioną twarz.
Wrzaski obydwu skavenów połączyły się w koszmarny duet śmierci. Wcześniejsza

przysięga Konrada została spełniona - dobycie miecza oznaczało przelanie skaveńskiej
krwi.

Sekundę potem gardło następnego skavena zostało przecięte jednym ciosem

miecza. Zabulgotał umierając, a krew zapieniła się na jego ustach i chlusnęła z szyi.
Najemnik wyszarpnął klingę, a potem wbił ją w pierś następnego stwora. Gorąca krew
wytrysnęła, oblewając całego skavena. Konrad roześmiał się triumfalnie. Czterech
załatwionych, a setka jeszcze przed nim!

Miecz Konrada wypruł bebechy piątemu szczuroczłekowi, który upadł z wyciem,

gdy tymczasem klinga ścięła głowę następnemu gigantycznemu gryzoniowi. Ciała leżały
przed najemnikiem, jak kosmaty wał. Skaveni mieli broń i Konrad czuł zadawane mu
rany, ale nie miało to prawie żadnego znaczenia. Odniesione obrażenia nie wystarczały,
by go spowolnić. Zazwyczaj zaczynał sobie zdawać z nich sprawę dopiero po walce.

background image

Szedł po zwłokach wrogów, depcząc martwych i umierających, odbijając ciosy

tarczą i zadając śmierć mieczem. Byli robactwem, a on niszczycielem robactwa. Ich
istnienia były niczym - zabijał ich, jakby rozgniatał insekty. Nie musiał myśleć, jego
działania były zupełnie automatyczne.

Nagle gdzieś zniknęli i miał przed sobą wolną drogę.
Płomienie trawiące gigantycznego szczura zagasły, ale sztolnia nie była całkowicie

ciemna. Rozjaśniał ją blask, widmowa, zielona poświata, która musiała pochodzić z
samego gniazda skavenów.

Konrad zatrzymał się dysząc ciężko i otarł z twarzy obrzydliwą krew. Potem ruszył

wolno przed siebie. Po jakimś czasie korytarz się rozszerzył. Sklepienie uniosło się wyżej,
spąg obniżył i nagle Konrad znalazł się na galerii usytuowanej nad ogromną jamą,
przypominającą scenę z piekła. Poziom, na którym się znalazł, wydawał się być
oświetlony wieńcem czerwonych światełek. Nagle uświadomił sobie, że każda para
światełek to czerwone oczy skavenów. Stwory obserwowały go, ustawione wokół ścian
podziemnego amfiteatru. Wysoko w górze, z kopulastego sklepienia, zwisały stalaktyty
przypominające ostrza śmiercionośnej broni.

Nie było odwrotu. Tu właśnie stoczy swoją walkę. Oparł się na zakrwawionym

mieczu, łapiąc oddech, i spojrzał na wszystkich nieprzyjaciół. Wokół znajdowały się setki
szczuroludzi ubranych w rozmaite kawałki zbroi i uzbrojonych w zębate noże, miecze i
włócznie. Ich ciemne stroje były ozdobione runami, futra miały na sobie znaki klanów.
Te same symbole widniały na postrzępionych sztandarach trzymanych przez chorążych.

Zauważył, że skaveni nie byli jedynymi istotami w obszernej jaskini. Daleko w

dole ujrzał również ludzi - albo stwory, które niegdyś były ludźmi. Ci niewolnicy
skavenów krzątali się wśród pełnych żaru, wielkich palenisk, wykonując jakąś ciężką
prace.

Tunel oświetlały migoczące odbicia zielonych płomieni. Panował ogłuszający

hałas i straszliwe gorąco. Trudno było dojrzeć, co się dzieje, z powodu gęstych chmur
duszącego dymu, towarzyszących zachodzącym w dole procesom. Całe miejsce
wyglądało jak dziwaczne i stokrotnie powiększone połączenie laboratorium alchemika z
kuźnią - prawdziwa pracownia demona.

background image

Tu właśnie surowy spaczeń przechodził destylacje. Proces ten był tak

niebezpieczny, że skaveni przy tej trudnej operacji wykorzystywali niewolników. Konrad
zauważył jednak, że nie wszyscy niewolnicy byli ludźmi. Wśród pracujących znajdowała
się również pewna liczba skavenów.

Rozglądając się wokoło, Konrad przypomniał sobie, kiedy po raz ostatni

znajdował się w takim podziemiu. Wtedy również miał przeciwko sobie setki
nieprzyjaciół, ale teraz stosunek sił był jeszcze bardziej niekorzystny. Topór Varsunga
był marnym zamiennikiem potężnej broni o dwóch ostrzach, dzięki której urządził rzeź
troglodyckim goblinom.

Gdy spoglądał na rozpościerającą się przed nim scenę, wydało mu się, że czas

stanął w miejscu, ale teraz te zastygłe jak lód sekundy rozpuściły się i znowu nadeszła
pora walki - i śmierci. Konrad wiedział, że niewątpliwie będzie to i jego śmierć, ale
nastąpi ona dopiero wtedy, gdy zgładzi jeszcze kilku wrogów…

* * *

Ujrzał postać w zbroi, która szybkim krokiem szła w jego stronę po kamiennej

półce, na której się znajdował. Zbliżający się nieprzyjaciel był uzbrojony w miecz i
tarczę. Konrad zorientował się, że jest to człowiek. Zasłonił się tarczą i uniósł miecz.
Klingi zderzyły się, ale odgłos ten zagubił się w dobiegającej z dołu kakofonii dźwięków.
Rozpoczęli walkę.

Tajemniczy wojownik był równorzędnym przeciwnikiem dla Konrada. Tego

samego wzrostu i wagi, dysponował taką samą siłą, identycznym uzbrojeniem, zaś jego
technika walki była bardzo podobna. Każdy cios Konrada spotykał się z odpowiednią
reakcją - albo był blokowany uniesioną tarczą, albo parowany klingą miecza. Również
Konrad potrafił przewidzieć każdy ruch przeciwnika i odeprzeć atak.

Nigdy dotąd nie pojedynkował się z takim przeciwnikiem. Od nosił wrażenie, że

obaj znają te same szermiercze techniki, mają mistrzowsko opanowane identyczne
rozwiązania taktyczne, zupełnie jakby byli szkoleni przez tego samego nauczyciela. Gdy
ich miecze zderzyły się z brzękiem, klingi ześliznęły po sobie, a rękojeści zetknęły,
Konrad znalazł się twarzą w twarz z nieprzyjacielem. W mroku nie widział dokładnie
ocienionych przez hełm rysów twarzy przeciwnika - jedynie to, że jedno oko mężczyzny

background image

miało inną barwę niż drugie.

Lewe zielone, prawe złote. Miał wrażenie, że spogląda w lustro…
I w tej samej chwili uświadomił sobie, że walczy z samym sobą, ze swoim

własnym obrazem!

W jakiś sposób skavenom udało się stworzyć jego dopplegangera. Dlatego

właśnie każdy jego cios spotykał się z paradą i odpowiedzią - ponieważ on i jego
sobowtór znajdowali się w stanie idealnej równowagi. Pojedynek mógł trwać wiecznie.
Nie byli jednak lustrzanymi odbiciami, ponieważ jego przeciwnik trzymał miecz w
prawej, a tarczę w lewej ręce. Niewiele znaczący szczegół - Konrad był oburęcznym
szermierzem.

Mógł walczyć sam ze sobą, dopóki nie pokonałoby go zmęczenie. Jego bliźniak

był niewątpliwie mocniejszy - jego energii nie pomniejszyło uwięzienie w spiżowej zbroi.
Nie mógł więc zwyciężyć dzięki sile, bo miał jej mniej, ani dzięki umiejętnościom,
ponieważ posiadali je w takim samym stopniu. Mógł zwyciężyć robiąc jedynie coś, czego
nie robił nigdy dotąd, stosując całkowicie odmienną taktykę. Innej szansy nie było…

- Kim jesteś? - zapytał. Znał odpowiedź, ale potrzebował czasu, choćby trochę.
Ale nic nie zyskał. Przeciwnik nie dał mu szansy na wypoczynek. Gdy Konrad

parował ciosy, jak wyćwiczony szermierz, albo walił na odlew, niczym barbarzyński
wojownik, przez cały czas zastanawiał się, jakiej nie stosowanej dotąd taktyki powinien
użyć. Nauczył się tak wiele, był szkolony przez tak wielu mistrzów. Co byłoby do tego
stopnia sprzeczne z całą jego dotychczasową wiedzą, że przekroczyłoby wszelkie
oczekiwania przeciwnika? Nadeszła już najwyższa pora, aby coś wymyślić - ale nic nie
przychodziło mu do głowy… zupełnie nic.

Machnął lewą ręką, wypuszczając z dłoni uchwyt tarczy i odrzucił ją. Ruch ten

zdezorientował przeciwnika, który przez chwile patrzył, jak puklerz znika w mroku. A
wtedy Konrad odrzucił również miecz.

Przeciwnik znieruchomiał. Jego tarcza i miecz nawet nie drgnęły, gdy Konrad

kopnął go prawą nogą w brzuch i pozbawił równowagi. Sobowtór zamachał rękami,
chcąc utrzymać się na nogach. W chwilę później Konrad wyrżnął go bykiem w pierś.
Pseudobliźniak upadł i Konrad natychmiast rzucił się na niego, ukląkł z puginałem w

background image

dłoni i wbił go głęboko w szyję dopplegangera.

Powinna była trysnąć krew. Zamiast niej z rany wypełzły robaki…
Walczył z trupem. Ale martwy może umrzeć ponownie. Przeciwnik znieruchomiał i

jedynie setki białych, wijących się larw wypełzało z rany ziejącej w jego szyi.

Nagle dwaj ogromni skaveńscy wojownicy schwycili Konrada od tyłu i

szarpnięciem postawili go na nogi. Wytrącono mu sztylet, zdarto hełm, wyciągnięto zza
pasa topór Varsunga. Kopał trzymających go szczuroludzi po łydkach i próbował się im
wyszarpnąć. Aż poczuł na gardle zimne, stalowe ostrze, trzymane przez trzeciego
wojownika. Konrad odchylił się do tyłu, nie chcąc dopuścić by czubek klingi wbił mu się
w ciało. Natychmiast rozpoznał broń. Był to sztylet, który podarował Krysten. - Poddaj
się… - syknął jakiś głos. Wydal mu się znajomy. Istota trzymająca nóż kryła się w cieniu
i Konrad mógł dostrzec jedynie jej niewyraźne zarysy, ale wydawało mu się, że poznaje
rozmiary i postać. - …Konradzie… Jej futro było szare, trzymała sztylet w lewej łapie,
ponieważ nie miała prawej. To był Heinler.

Rozdział jedenasty

Gdy Konrad po raz pierwszy spotkał go w kopalni, Heinler wydawał się być

człowiekiem. Kiedy teraz przypomniał sobie jego wygląd, był gotów stwierdzić, że jego
rysy miały w sobie coś szczurzego, ale obecnie był prawdziwym skavenem -
gigantycznym szczurem, który chodzi jak człowiek. Wówczas musiał zmienić swój
wygląd lub też użyć magii, aby wmówić Konradowi, że jest człowiekiem. Czar iluzji był
najprostszym rozwiązaniem, ponieważ Heinler był jednym z najpotężniejszych skavenów
- Szarym Prorokiem.

Konrad poznał dokładnie te stwory dzięki informacjom Litzenreicha. Mag dbał,

aby wiedzieć jak najwięcej o swoich wrogach. Szarzy Prorocy byli skavenami
potrafiącymi przerabiać spaczeń, dzięki któremu zwiększali swą moc. Byli wielkimi
magami, bezpośrednimi sługami Trzynastu Władców Rozkładu.

Owych Trzynastu było najwyższymi kapłanami i przywódcami potwornych

szczurów. Wielu było samodzielnymi władcami, zarządzającymi głównymi centrami
skaveńskiej plagi, ich podziemnymi miastami zepsucia. Inni trzymali się bardziej na

background image

uboczu, byli najdoskonalszymi czarownikami i ekspertami od spraw Chaosu. Trzynaste i
najzaszczytniejsze miejsce w tej hierarchii najwyższego dowodzenia zastrzeżone było dla
króla królów - Rogatego Szczura, jednego z najpotężniejszych bóstw w panteonie
Chaosu. Rogaty Szczur był bliskim sojusznikiem innego spośród najpotężniejszych
władców Chaosu: Nurgle’a, boga zarazy i rozkładu.

Heinler wysyczał rozkaz do dwóch krzepkich skavenów, trzymających Konrada.

Pociągnięto go długim mrocznym korytarzem do śmierdzącej jaskini. Na szyję założono
metalową obrożę, umocowaną łańcuchem do skalistej ściany. Zupełnie jakby był dzikim
zwierzęciem, które schwytali i umieścili na uwięzi. Jakby to nie oni, a on był bestią.

Dwa szczury wojownicy byli wyżsi od Konrada. Mieli brązową sierść, osłoniętą

skórzanymi zbrojami i kolczugami. Uzbrojeni byli w krótkie miecze o zębatych klingach.
Trzymali je w pogotowiu. Obydwaj byli weteranami, a ich kończyny i brzydkie pyski
pokrywały stare szramy. Jednemu brakowało oka - pusty oczodół zakrył srebrną
monetą, drugi miał wyszarpane uszy. Na ich czołach wypalony został ten sam znak -
koło, w którym cztery linie, wybiegające z obwodu, spotykały się w środku, tworząc
odwrócone „Y” z czwartym promieniem, sięgającym do najniższego punktu koła.

W jaskini było bardzo niewiele światła, ponieważ skaveni nie potrzebowali latarni

ani świec, ale Konrad mógł dostrzec, że nie są tu sami. W krypcie widniało więcej
zakutych w łańcuchy postaci. Żadna z nich się nie poruszała. Ludzie i nieludzie, wszyscy
byli martwi, ich zwłoki rozkładały się i rozsypywały w proch albo zmieniały w wysuszone
mumie, szkielety czy zwykłe stosy kości…

Pomieszczenie cuchnęło zgnilizną i rozkładem. Konrad poczuł, jak smród dławi go

w gardle, niemal zwymiotował.

W półmroku Konrad zobaczył, jak Heinler wyszczerza zęby w grymasie, który

mógł być skaveńskim uśmiechem. Miał na sobie czarną, atłasową szatę, spiętą pod szyją
złotą broszą w kształcie rogatego szczura, skaveńskiego bóstwa. Odrzucony do tyłu
kaptur odsłaniał purpurową podszewkę.

- Gdy przybrałem ludzką postać - rzekł - żałowałem, że nie mogę mieć twoich

oczu - syczący głos był teraz całkowicie odmienny od tego, którego używał udając
górnika-katorżnika - ale człowieka. Czubkiem sztyletu dotknął najpierw lewej, a potem

background image

prawej dolnej powieki Konrada.

- A teraz mogę.
Konrad gwałtownie rzucił się do tyłu i kopnął prawą nogą, próbując zmiażdżyć

klatkę piersiową Szarego Proroka. Ale Heinler odskoczył, a łańcuch przyciągnął Konrada
z powrotem do ściany. Dwaj strażnicy rzucili się na niego, okładając rękojeściami
mieczy. Konrad bronił się, trafiając jednego stwora w szczękę, ale bez skutku. Został
obalony na ziemię gradem ciosów. Mógł jedynie leżeć, próbując chronić głowę przed
uderzeniami.

- Nie, nie - krzyczeli na niego, świszczącymi głosami, parodiami ludzkiej mowy. -

Przestań, przestań!

Heinler wydał rozkaz i obaj skaveni się cofnęli.
- To był żart - powiedział Heinler. - Zapewne. Nauczyłem się tego rodzaju

poczucia humoru wśród ludzi.

Postukał rękojeścią sztyletu w ścianę. Konrad zastanawiał się, dlaczego Szary

Prorok zatrzymał tę broń.

- Nie wystawiaj ich na próbę - ostrzegł Heinler. - To moi osobiści strażnicy, ale

jeżeli ich sprowokujesz, mogą ulec pokusie. Czują twój zapach i chcą się dowiedzieć, jak
smakujesz…

- Mój zapach - udało się wykrztusić Konradowi.
Czemu miałby pachnieć inaczej niż inni ludzie? A nie wątpił, że wojownicy

skavenów już próbowali ludzkiego mięsa. Przypominali stworzenia, z których się
rozwinęli. Szczury pożerały każdego rodzaju mięso - żywe i martwe, świeże i zepsute.

- Czują zapach spaczenia - wyjaśnił Heinler.
Na zewnątrz jaskini rozległ się okrzyk i gdy Heinler odwrócił się, przez

prymitywnie wykute wejście wbiegł jeszcze jeden skaven. Przybysz był mniejszy, łaciaty,
bez zbroi i broni. Konrad zauważył, że ma dwa ogony. Skaveni byli wyjątkowo odporni
na mutacje wywołane spaczeniem, ale też mogli podlegać najrozmaitszym fizycznym
zmianom. Dwuogoniasty gryzoń skłonił się przed Heinlerem, a potem zaczął coś bardzo
szybko mówić. Zanim skończył, Heinler odwrócił się i pobiegł do wyjścia. Dwaj strażnicy
chcieli ruszyć jego śladem, ale Heinler wykrzyknął rozkaz i jeden ze skaveńskich

background image

wojowników pozostał.

Strażnik stał w wejściu i patrzył w głąb sztolni. Po chwili powrócił do siedzącego

jeńca. Konrad usiłował odchylić się do tyłu, ale jego plecy już opierały się o cuchnącą
skałę. Zdeformowany pysk przysunął się bliżej i najemnika owionął obrzydliwy oddech
skavena. Zauważył, że dwa przednie kły stwora zostały zastąpione metalowymi
szpikulcami. Długi język skavena wysunął się i przesunął po jednej z ran na policzku
Konrada, zlizując krew.

Strażnik się cofnął.
- Dobrze, dobrze - wysyczał, spoglądając z góry swym jedynym okiem. - My być

przyjaciele, przyjaciele - wydał straszliwy, kaszlący dźwięk, który chyba był śmiechem.

Konrad potarł policzek dłonią, ścierając lepką ślinę. Miał nadzieję, że Heinler

wkrótce powróci z mroku. Co go skłoniło do tak szybkiego odejścia? Sądząc z
nieludzkich wrzasków, rozlegających się w oddali, musiała zaistnieć jakaś niezwykła
sytuacja.

W czasie bitwy ze szczuroludźmi w tunelu Konrad odniósł rany, chociaż niezbyt

poważne. Był poobijany, a całe ciało miał w siniakach. Jeden czy dwa mocne ciosy
przecięły kolczugę, a prawe ramię krwawiło w miejscu, w którym metalowe ogniwka
zostały rozerwane i przebiły umieszczony pod spodem ochronny, skórzany kaftan. Bolała
go ręka. Założył ją za plecy i pociągnął wbijającą się w ciało kolczugę. Miał nadzieję, że
jednooki szczuroczłek nie zauważy jego obrażeń, ale prawie natychmiast uświadomił
sobie, że skaven wie o jego ranach, nawet nie widząc krwi.

Konrad wciąż dotykał twarzy, przypominając sobie szorstkie dotknięcie

skaveńskiego języka. Zbadał palcami okolice oczu, zastanawiając się nad słowami
Heinlera.

Lewe oko nie ostrzegło go przed grożącym niebezpieczeństwem. Nie wiedział, że

Varsung i on za chwilę zostaną zaatakowani. Mógł to być doskonały przykład
nieobliczalności jego kapryśnego talentu, który opuszczał go w najważniejszych
sytuacjach, ale Konrad zdawał sobie sprawę, że fakt ten ma o wiele większe znaczenie.
Stanowił jeszcze jedno potwierdzenie, że dar przewidywania opuścił go na zawsze.

Bez przerwy obserwował strażnika. Spróbowawszy jego krwi, był o wiele bardziej

background image

groźny od całej reszty swego plemienia. Konrad wiedział, że nie ma żadnej możliwości
ucieczki i aby obronić się przed tym drapieżnikiem musi przez cały czas pozostać czujny.
Język strażnika wysunął się spomiędzy spiczastych zębów i oblizał wargi.

- Smakować dobrze, dobrze - zapewnił Konrada skaven, mówiąc prędko w

staroświatowym. - Później więcej, więcej.

Konrad zasłonił ranę na twarzy lewą dłonią i starał się nie zwracać uwagi na

strażnika.

„Spaczeń” - pomyślał. Skaven czuł spaczeń, którego Litzenreich używał, aby

wydobyć Konrada ze spiżowej zbroi.

Siedział na zimnym, wilgotnym kamieniu, otoczony zwłokami i kośćmi,

obserwowany przez głodnego, gigantycznego gryzonia, stojącego w odległości dwóch
kroków. Przywoływał w myślach wydarzenia, które sprowadziły go tutaj - i wcale nie
podobał mu się ani tok jego rozumowania, ani wypływające z niego wnioski.

* * *

Heinler powrócił wreszcie w towarzystwie drugiego strażnika. Konrad wstał,

przygotowany na wszystko.

- Litzenreich! - warknął skaven.
Konrad milczał, starając się nie zdradzić żadną reakcją.
- Zastanawiałem się, co cię tu sprowadziło, a teraz już chyba wiem. Skradziono

kilka funtów spaczenia, zarówno surowego, jak i rafinowanego. Wszystko wskazuje na
to, że zabrały go krasnoludy, ale musiały pracować na zlecenie Litzenreicha. A ty
odwróciłeś naszą uwagę.

Konrad w dalszym ciągu się nie odzywał, ale słowa Szarego Proroka potwierdzały

jego własne przypuszczenia. Litzenreich wysłał go tu, zdając sobie doskonale sprawę, że
skaveni wykryją spaczeń, który wchłonęło jego ciało. Wiedział, że Konrad zostanie
schwytany i zabity - albo spotka go jeszcze gorszy los. Maga nie obchodziło to, co stanie
się z najemnikiem czy nawet Varsungiem. Obaj byli spisani na straty. Ich jedynym
zadaniem było odwrócić uwagę szczuroludzi, aby trzy pozostałe krasnoludy mogły
ukraść spaczeń.

- Litzenreich kiedyś mnie bawił - mówił dalej Heinler. - Sam pomysł, żeby

background image

człowiek pracował ze spaczeniem! Może czułem do niego zbyt wiele sympatii, uważając
go za kolegę po fachu. I zapłaciłem za to. Nie będę już dłużej go tolerował. Musi
umrzeć!

Heinler przytknął człowiekowi sztylet do gardła i przez moment wojownik

przypuszczał, że nadeszła chwila jego śmierci.

- Mogę ci pomóc - oznajmił szybko. Gdy poruszył szczęką, czuł, jak czubek

sztyletu wpija mu się w ciało.

- Pomóc mi? - powtórzył Heinler i rozkaszlał się w skaveńskim odpowiedniku

śmiechu. Opuścił jednak nóż.

- Tak - potwierdził szybko Konrad i otarł z brody kropelki krwi.
Myślał przede wszystkim o ocaleniu własnego życia. Nie był nic winien

Litzenreichowi. Czarownika zupełnie nie obchodził los Konrada. Był dla niego ofiarą,
ceną zapłaconą za zdobyty spaczeń.

- Nigdy nie dowierzaj człowiekowi - szepnął Heinler. - To pierwsza zasada, której

uczą się młodzi skaveni.

Spojrzał najpierw w zielone, a potem w złote oko Konrada i wojownik

przypomniał sobie groźbę wydarcia oczu - a także sobowtóra, który był lustrzanym
odbiciem niego samego. Jego bliźniaczy przeciwnik musiał być zatem dziełem Heinlera.
Ale czy Szaremu Prorokowi udało się stworzyć sobowtóra, czy też Konrad znajdował się
wówczas pod wpływem czaru skavena i tylko wydawało mu się, że walczy?

- Z kim się pojedynkowałem? - spytał. - Czy to byłem ja? Ja sam? Czy tylko…

tylko próbowałem walczyć z własnym cieniem?

Heinler spoglądał na niego przez kilka sekund i Konrad zastanawiał się, czy

skaven w ogóle zechce odpowiedzieć. W końcu jednak Szary Prorok się odezwał:

- To byłeś ty, Konradzie. Albo prawie ty. Coś więcej niż odbicie, mniej niż kopia.

Gdybym wiedział, że przyjdziesz, mógłbym urządzić ciekawy bój, może nawet trwający
w nieskończoność pojedynek..

- Ale? - Konrad potrząsnął głową. Miał tyle pytań, że nie wiedział, od którego

zacząć, a jednocześnie nie był pewien, czy skaveński czarownik zechce cokolwiek
wytłumaczyć.

background image

Westchnienie Heinlera było niemal ludzkim dźwiękiem.
- Destyluję spaczeń - rzekł. - To moje zadanie. Zorganizowałem proces tak, że

cały system może niemal funkcjonować bez mojego udziału. Co oznacza, że muszę mieć
jakieś dodatkowe zadanie, którym powinienem się zająć. Dla własnej przyjemności
podjąłem się doświadczeń nad reinkarnacją - popatrzył na otaczające Konrada ciała i
szkielety. - To miejsce pod Middenheimem jest doskonałe. Wkrótce znowu rozpocznę
rekrutację - podniósł głowę, jakby był w stanie zobaczyć niebo, znajdujące się wysoko
nad miastem. - Mieliśmy tu kilka lat temu trochę kłopotów, ale produkcja znowu zaczęła
się zwiększać i moja rozrywka staje się dla mnie czymś coraz ważniejszym.

Konrad wiedział, że ludzie pracujący w tym piekle są martwi. Destylacja spaczenia

musiała być do tego stopnia niebezpieczna, że przetrwać mogły tylko ożywione zwłoki.
Stwór, z którym walczył Konrad, również był zombiem, życiem bez życia, któremu tylko
nadano wygląd wojownika.

Heinler jednak wspominał, że zjawienie się Konrada było dla niego zaskoczeniem,

a jednocześnie miał przygotowanego do walki sobowtóra.

- Czy jesteś pod wpływem czaru Litzenreicha? - zapytał Szary Prorok i zabrzmiało

to tak, jakby zadawał pytanie sam sobie. - Kim jesteś, Konradzie?

Ich spojrzenia się spotkały. Konrad nie odzywał się przez kilka sekund, bo nie

bardzo wiedział, jaką ma dać odpowiedź. Ale nie odwrócił wzroku.

- Dlaczego zrobiłeś stwora na moje podobieństwo? - zapytał.
- Przypadek.
„Nie ma czegoś takiego, jak przypadek” - Wilk powtarzał to wielokrotnie i Konrad

był skłonny mu wierzyć. Zbiegi okoliczności nie istnieją. Wszystko stanowi cześć
większego, niezrozumiałego wzoru.

- Przekształcałem życie - mówił Heinler - biorąc ożywieńców i nadając im wygląd

kogoś innego. Jeden z nich przypadkowo okazał się podobny do ciebie. Zanim się
rozstaliśmy, wziąłem nieco twojej krwi i ciała. To wystarczyło, aby stworzyć twojego
sobowtóra. Prawdę mówiąc, udał mi się doskonale.

Krew, ciało. Gdy Konrad odzyskał przytomność jako jeniec Kastringa, czuł, że

utracił dużo krwi.

background image

- Oczy ci się nie udały - rzekł. - Były zamienione miejscami.
- Być może, albo to twoje oczy są ustawione niewłaściwie.
Aby odwrócić uwagę Heinlera od tego tematu, Konrad stwierdził:
- Musiałeś wiedzieć, że to ja jestem w tunelu. Dlatego wysłałeś sobowtóra, aby ze

mną walczył.

- Stworzyłem podobieństwo człowieka-wojownika. Chciałem się zorientować, jak

mu się uda walka z drugim człowiekiem. A tym człowiekiem okazałeś się ty, Konradzie.
Przypadek - powtórzył Heinler.

Konrad w dalszym ciągu nie wierzył w przypadki. Szczurzy czarodziej musiał

kłamać, zapewne wszystko, co powiedział było kłamstwem. Długi rękaw szaty Heinlera
zakrywał kikut jego prawej łapy. Skoro był tak wielkim magiem i potrafił tworzyć
imitacje życia, dlaczego nie odtworzył brakującej kończyny?

Szary Prorok odezwał się po kolei do każdego z dwóch skaveńskich wojowników.

Odpowiedział mu, a potem bezuchy szczuroczłek wyszedł z jaskini. Przy boku swojego
pana pozostał jednooki strażnik.

- Nie wiem, co mam z tobą zrobić, Konradzie - rzekł Heinler. - Czuję, że… - nie

skończył zdania. Pokręcił tylko głową i był to ruch, który wydawał się zupełnie nie
pasować do jego tak bardzo nieludzkiego wyglądu.

Konrad czekał w nadziei, że dalsze słowa skavena rzucą jakieś światło na

tajemnicę, którą było jego życie.

- Co robiłeś w kopalni? - zapytał wreszcie. - Chciałeś mnie zabić.
- Chodzi ci o nóż, którym cisnąłem? Gdybym chciał twojej śmierci, już byś nie żył

- spojrzał na sztylet i rzucił go w górę. Nóż wirował w powietrzu, ale skaven złapał go
bez trudu lewą łapą. - dobrze się nim posługuje, prawda? - rzekł głosem niewolnika z
kislevickiej kopalni. - Byłem górnikiem. Przez jeden dzień. Dopóki nie spowiłem wież
strażniczych czarną mgłą, dzięki czemu napastnicy mogli zaatakować niezauważeni.

- Dlaczego przyłączyłeś się do mnie, gdy poszedłem za zwierzołakami?
Heinler się nie odezwał.
- Spełniałeś rozkazy Czaszkolicego?
Szary Prorok w dalszym ciągu nie odpowiadał, ale w wyrazie jego twarzy było coś

background image

dziwnego. Może wątpliwości? Czy możliwe, aby nie znał odpowiedzi? Być może wiedział
równie niewiele jak Konrad. Heinler długą chwile wpatrywał się w niego, ale Konrad nie
odwrócił wzroku. Bez zmrużenia spoglądał w czerwone oczy skavena.

- Dlaczego mnie nie zabiłeś? - zapytał. - Ty mnie uderzyłeś, prawda? Zawołałeś,

żeby mnie ostrzec, odwróciłem się, a wtedy mnie ogłuszyłeś.

Szary Prorok milczał długo, zanim się odezwał.
- Wziąłem twoją krew. Wziąłem twoje ciało - powtórzył z naciskiem. - To było

wszystko, czego chciałem. Tym razem zabiorę więcej, o wiele więcej.

Odwrócił się i wyszedł z jaskini. Konrad pozostał sam z gigantycznym szczurzym

wojownikiem.

* * *

Czas mijał. Otoczenie i sytuacja przypominały Konradowi pobyt w celi

Litzenreicha. Kryjówka maga znajdowała się jednak w odległości kilku mil w poziomie i
pionie, a poza tym było kilka innych zasadniczych różnic. Przykuto go, siedział w
ciemności, musiał leżeć na twardej skale i nie dostawał nic do jedzenia. Udawało mu się
zwilżać język i gardło, zlizując wilgoć sączącą się po ścianach.

Nie zamykano drzwi, ponieważ ich nie było. Zamiast tego, w pobliżu zawsze

znajdował strażnik. Często był to jeden z dwóch pierwszych szczurzych wojowników,
którym w myślach nadał przezwiska Bezuchy i Srebrne Oko. Jeżeli pilnował go ktoś inny,
na pewno należał do tego samego klanu i był napiętnowany tym samym okrągłym
znakiem. Nie widział ani razu żadnego śladu szarego skavena. Konrad wykrzykiwał
wielokrotnie jego imię, w nadziei, że wartownicy zawołają swojego przywódcę, ale bez
skutku. Być może Szary Prorok nawet nie miał na imię Heinler, a jedynie wymyślił je na
czas, gdy przybrał ludzką postać.

Zaczął zbierać leżące w pobliżu kości. Mnóstwo poniewierało się naokoło i nie

musiał wyciągać ich ze szkieletów. Rozbijał kości, uderzając jednymi o drugie, albo
pocierał je o ścianę, aż zaczęły mieć ostre czubki i krawędzie. Większość wykorzystał do
dłubania w ścianie, zupełnie jakby miał nadzieję, że uda mu się wykopać tunel. Skaveni
wyglądali na bardzo rozbawionych i często widział, jak kilku z nich stoi w wejściu,
śmiejąc się swoim kaszlącym śmiechem. Nie przejęli się nawet wtedy, gdy próbował

background image

rozerwać metalową obrożę na szyi albo wydłubać mocowanie łańcucha ze ściany.
Wkrótce przestał zajmować się obrożą, ponieważ udało mu się uszkodzić jedynie własną
szyję.

Złamał kilka piszczeli, ale trzpień w dalszym ciągu mocno tkwił w murze.

Znajdował się w tym miejscu od wieków i musiały być do niego przykute setki więźniów,
którzy ostatecznie umarli w tej jaskini. Kiedy nie zajmował się wyłamywaniem twardego
metalu ze ściany albo drapaniem w skałę, przygotowywał sobie kilka zaostrzonych kości,
które mogłyby posłużyć jako broń, gdyby któryś ze szczuroludzi znalazł się w
odpowiedniej odległości. Rzadko zbliżali się na tyle, aby sięgnął ich gołymi rękami.

W ciągłej ciemności, nie był w stanie określić, jak długo jest już przykuty. Spał

kilkakrotnie, ale nigdy dość długo, by mieć poczucie upływu czasu.

Myślał o Heinlerze i ich pierwszym spotkaniu w kopalni. To przez Heinlera stał się

jeńcem bandy Kastringa. Kastring był bratem Elyssy, z którą widział po raz pierwszy
spiżowego jeźdźca. A potem sam Konrad został spiżowym wojownikiem, a Litzenreich
wyzwolił go ze zbroi. A teraz znalazł się w niewoli Heinlera, który znał Litzenreicha.

Wszystkie te zdarzenia zdawały się łączyć ze sobą, każdy pojedynczy epizod

przypominał ogniwa jednego łańcucha - niewidzialnego łańcucha, który trzymał na
uwięzi nieświadomego swojej niewoli Konrada. Mógł jedynie rozmyślać o sytuacji, w
której umieścił go niewidzialny pan losu i próbować ustalić, gdzie jest jego miejsce w
jakimś wielkim wzorze. Nie mógł znaleźć rozwiązania, ponieważ gdyby w dalszym ciągu
pozostał zapomnianym więźniem skavenów, jego rola w tym większym planie musiałaby
się zakończyć. Był zagubiony pod powierzchnią świata, na którym rozgrywały się
prawdziwe wydarzenia. A on umrze i zgnije, jak wszyscy poprzedni lokatorzy tej
cuchnącej jaskini.

Gdy jak zawsze oparł się o wilgotną skalną ścianę, spoglądając przez mrok w

stronę nieco jaśniejszego wejścia, nagle wydało mu się, że usłyszał jakiś głos za
plecami. Ale za sobą miał tylko skałę, więc doszedł do wniosku, że ma halucynacje. Z
głodu mąciło mu się w głowie.

Niemal już zaczął mieć nadzieję, iż Heinler powróci, by spełnić swoją groźbę i

zabierze więcej jego krwi oraz ciała. Byłaby to o wiele szybsza śmierć, chociaż

background image

Konradowi niezbyt podobała się myśl o ożywionym sobowtórze, działającym dalej po
jego własnej śmierci.

A potem znowu usłyszał ten hałas, odległe echo, zdające się wydobywać z samej

skały. Oparł się znowu o ścianę, przyciskając ucho do nierównej powierzchni. Był to
odgłos przypominający uderzenia młota o dłuto, zupełnie jakby ktoś drążył tunel. W
pobliżu musiały znajdować się dalsze jaskinie, gdzie trzymano innych więźniów.
Zapewne któryś z nich uderzał o ścianę kamieniem albo kawałkiem kości, tak samo jak
robił to Konrad. Było to jedyne możliwe wytłumaczenie.

Konrad wstał i wyszedł na środek jaskini tak daleko, jak pozwalał łańcuch

umocowany do obroży na szyi. Starał się poruszać możliwie jak najwięcej, mimo że
zdawał sobie sprawę, iż traci przez to siły. Jednak wszelkiego rodzaju działania
pozwalały mu utrzymać zmysły w pełnej sprawności i regularnie ćwiczyć mięśnie.
Przeszedł dwa metry w lewo, a potem dwa metry w prawo, tak daleko, jak pozwalała
smycz. Przez cały czas widział obserwujące go czerwone oczy Bezuchego.

Nagle Konrad został ciśnięty pod drugą ścianę, tuż obok wejścia. Leżał na

plecach, patrząc na niski strop. Jaskinię wypełniały kłęby czarnego dymu. Najemnik nie
pojmował, co się dzieje.

Pojawił się nad nim krępy kształt. Wydawało mu się, że poznaje tę postać, ale na

razie nie mógł jej zidentyfikować. Widział poruszające się usta, ale nie słyszał słów.
Smolisty dym utrudniał widzenie. Wydawało mu się, że ogłuchł. Przybysz pomógł mu
podnieść się na nogi. Krasnolud, to był krasnolud.

Czuł zawroty głowy, widział, że krasnolud porusza wargami i ponownie potrząsnął

głową. Kolejna krepa i brodata postać wyłoniła się z poszarpanej dziury. Eksplozja
urwała koniec łańcucha, którym był przytwierdzony, ale również ogłuszyła go na jakiś
czas.

- Varsung? - wrzasnął głos. Poznał podtrzymującego go krasnoluda. Był to

Ustnar.

- Nie żyje - szepnął. - Nie żyje! - krzyknął.
Drugi krasnolud zamknął na chwile oczy, potrząsnął głową, a potem powiedział:
- Wynośmy się stąd!

background image

Zanim jednak Konrad i dwa krasnoludy zdołali uciec przez wysadzony otwór, do

jaskini wpadła grupa skavenów.

Ustnar skoczył do przodu, wymachując toporem. Jego ciosy odrąbywały kosmate

kończyny, zwalały na ziemię pocięte i wrzeszczące gryzonie. Konrad włączył się do walki,
wymachując łańcuchem jak biczem. Jego koniec owinął się wokół górnej kończyny
jednego ze szczuroludzi i Konrad przyciągnął go do siebie. To był Bezuchy.

Zębata klinga skavena zatoczyła łuk, zmierzając w stronę Konrada, który pochylił

się, unikając ciosu. Jednocześnie schwycił jedną z kości rozrzuconych na ziemi i wbił ją
głęboko w pysk gryzonia.

Stwór upadł, upuszczając broń. Konrad podniósł następną kość, jedną z tych,

które zaostrzył, i pchnął nią w pierś skavena. Z wijącego się ciała trysnęła cuchnąca
krew, ale Konrad wbijał w stwora kolejne odłamki kości, przybijając go nimi do ziemi.
Mimo to skaven drgał i szarpał się dalej, jakby nie chcąc pogodzić się z faktem, że jest
już martwy.

- Chodź! - wrzasnął głos. Był to Hjornur, drugi z krasnoludów.
Ustnar zajęty był zabijaniem skavenów. Cała jaskinia pełna była trupów. Ustnar

wyglądał tak, jakby zamiast wycofać się, wolałby zapuścić się dalej w głąb korytarzy,
odszukać innych wrogów i kontynuować rzeź. Konrad znał to uczucie.

Hjornur skinął na Konrada, który zwinął łańcuch i wpełzł do tunelu, popychany

przez krasnoluda. Zobaczył przed sobą następną postać, oświetloną blaskiem latami.
Gdy gestem nakazała mu pośpiech, poznał Joukelma. Spełnił polecenie i, tak szybko jak
potrafił, podążył za krasnoludem, który odwrócił się i ruszył korytarzem. Konrad usłyszał
za sobą jakieś dźwięki. Hjomur i Ustnar przybliżali się, ale nie zwracał na nich uwagi.
Starał się ze wszystkich sił dotrzymać kroku niewyraźnej postaci krasnoluda
przeciskającego się wąskim tunelem.

Rozległ się nagły, grzmiący huk i podmuch powietrza cisnął go do przodu. Krew

pociekła mu z obu nozdrzy, spowiła go kolejna chmura duszącego kurzu, zmuszając do
kaszlu. Ponownie ogłuszony, uświadomił sobie, że krasnoludy, przy pomocy kolejnej
porcji prochu, zawaliły za sobą korytarz, aby uniemożliwić pościg.

Konrad podążał przez mrok, ale każdy krok prowadził go wyżej, tam, skąd nie

background image

wiadomo ile dni temu przybył, z powrotem do Middenheimu, do podziemnej pracowni
Litzenreicha.

Rozdział dwunasty

- Dziękuje, że po mnie przyszliście - odezwał się Konrad.
- Nie przyszliśmy po ciebie - odparł Joukelm.
- Przyszliśmy po Varsunga - stwierdził Hjomur.
Konrad już się tego domyślił, ale nie rzekł nic więcej. Nawet wypowiedzenie tych

pięciu słów było zbyt wielkim wysiłkiem. Wypił jeszcze trochę wody. Obciążone sprzętem
górniczym, bronią i prochem krasnoludy nie zabierały ze sobą żadnych luksusów.

Po długiej i meczącej wędrówce dotarli wreszcie do labiryntu pod Middenheimem.

Konrad był tak wyczerpany, że kilkakrotnie wydawało mu się, iż nie będzie w stanie
zrobić następnego kroku, ale krasnoludy, ciągnąc go lub niosąc, pomogły mu przebrnąć
najgorsze przeszkody. Wyglądało to tak, jakby uważały, że muszą dostarczyć go z
powrotem, bo w przeciwnym razie cały ich wysiłek pójdzie na marne. Był spocony,
brudny i pokrwawiony, całe jego ciało pokrywały rany, zadrapania i siniaki, ale żył. Był
wolny i to pozwalało mu znosić ból i zmęczenie.

Rozebrał się do naga i obmył świeże rany, spłukał z siebie zakrzepłą krew, kurz i

pot. Na szyi w dalszym ciągu miał metalową obrożę z zardzewiałym łańcuchem, którym
przykuto go do ściany. Konrad przypomniał sobie czarne ogniwa, zawieszone na szyi
Wilka. Jego towarzysz wyjaśnił, że były częścią łańcucha, na którym go kiedyś trzymano.
Zachował je, aby pamiętać, jak straszne było więzienie. I by jednocześnie przypominały,
że lepiej jest umrzeć, niż ponownie dać się wziąć do niewoli. Ale Konrad nie potrzebował
takiego mementa, więc Joukelm kilkoma uderzeniami młota w dłuto zdjął mu z szyi
żelazną obręcz.

- Jak to się stało? - zainteresował się wreszcie Ustnar.
- W mgnieniu oka było po wszystkim - odparł Konrad, dokładnie wiedząc, o co

chodzi krasnoludowi. - Bełt z kuszy. Varsung nawet nie wiedział, co go trafiło. Nie czuł
bólu. Umarł natychmiast, a ja zabiłem jego zabójcę.

Ostatnia cześć zdania była nieprawdą, chociaż Konrad wybił w tunelu tylu

background image

skavenów, że mógł się wśród nich znaleźć i tamten kusznik. Ustnar wbił w niego wzrok,
a Konrad wytrzymał jego spojrzenie.

- Tak się to stało - potwierdził.
Ustnar skinął głową i zagłębił się w mrok jaskini. Konrad i dwa pozostałe

krasnoludy przyglądali się, jak odchodzi.

- Varsung był jego bratem - wyjaśnił Joukelm.
- Ale nie dlatego wróciliśmy - dodał Hjomur. - Wróciliśmy, bo Varsung był naszym

towarzyszem.

Konrad wypił jeszcze trochę wody i zaczął żuć kawałek suchego chleba. Pomyślał,

że powrót zabrał im sporo czasu - albo może tak mu się tylko wydawało. Po grabieży
spaczenia skaveny miały się na baczności, krasnoludy musiały więc odnaleźć inną drogę
do szczurzego gniazda, a nawet wykuć w skale nowy tunel.

Był pewien, że Litzenreich nie ma nic wspólnego z odsieczą. Mag wysłał Konrada i

tego, kto miał mu towarzyszyć, na śmierć. Varsung miał pecha, że na niego wypadło. A
może Litzenreich sam zaproponował, żeby Varsung towarzyszył Konradowi, podczas gdy
trzej pozostali mieli podążyć inną drogą?

Konrad przypomniał sobie o celu wyprawy do królestwa skavenów i zapytał:
- Zdobyliście spaczeń?
- Tak - odparł Joukelm.
- Po co?
- Po co? - powtórzył Joukelm.
- Po co to zrobiliście? Dlaczego pracujecie dla Litzenreicha?
- Pracujemy z nim, nie dla niego - odparł Hjornur.
- Ale nazywacie go szefem.
- Tylko żeby mu sprawić przyjemność - stwierdził Joukelm.
- Ale przecież on wydaje wam rozkazy. Jest szefem. Jemu, nie wam, potrzebny

jest spaczeń - Konrad spojrzał na towarzyszy.

- Jesteśmy sojusznikami - wyjaśnił Hjornur. - Zdobywamy spaczeń, a Litzenreich

go wykorzystuje.

- Nie, wykorzystuje was.

background image

- Być może. Ale liczy się skutek.
- A śmierć Varsunga? Czy nie jest tego wynikiem?
- Nie - wtrącił Joukelm. - Nikt nie żyje wiecznie.
- Varsung nie miał na to specjalnej szansy, prawda? - rzekł Konrad.
- Zawsze są jakieś straty.
Teraz, gdy odzyskiwał siły, zaczynał czuć irytację z powodu stosunku

krasnoludów do Litzenreicha. Czyżby nie były świadome, że mag manipuluje nimi dla
jakichś swoich wątpliwych celów?

- Litzenreich chciał, aby skaveni wiedzieli, że tam jestem. Potrafiły wyczuć

spaczeń, przy pomocy którego wydostaliście mnie ze zbroi. Varsung i ja odwracaliśmy
ich uwagę, żebyście wy mogli go skraść. I dlatego zginął Varsung. Nie chcieliście tego,
prawda? Dlatego wróciliście, w nadziei, że będzie żył.

- Liczyliśmy na to - wzruszył ramionami Joukelm. - Ale…
- Toczymy wojnę - rzekł Hjornur. - Tak samo, jak ty w Kislevie - krasnolud musiał

słyszeć od Litzenreicha o latach, które Konrad spędził na granicy. - Broniłeś kopalni
złota, co oznaczało walkę ze zwierzołakami. Każdy, którego zabiłeś, zmniejszył odrobinę
napór Chaosu, choć może nie takimi motywami się wóczas kierowałeś. A my tutaj
jesteśmy częścią tej samej wojny.

Konrad wpatrywał się w rozmówców, nie wierząc własnym uszom. Czy mag rzucił

na nich czar?

Reakcja Joukelma i Hjornura była całkowicie odmienna od tej, której oczekiwał.

Krasnoludy znano z zapalczywości i sądził, że wpadną we wściekłość, gdy dowiedzą się,
że Litzenreich z rozmysłem użył Varsunga jako przynęty. Ustnar, oczywiście, wydawał
się przygnębiony śmiercią brata, ale na tym się skończyło. Pozostała dwójka sprawiała
wrażenie całkowicie obojętnych, zupełnie jakby zachowanie czarownika było
usprawiedliwione.

Wcale nie zdziwiły ich rewelacje Konrada, że zapach spaczenia ostrzegł skavenów

o ich nadejściu. Nagle zrozumiał, że powód był oczywisty - krasnoludy wiedziały.
Wiedziały wszystko o spaczeniu i jego działaniu, a także, że skaveni mogą poczuć
zapach przesyconego spaczeniem Konrada.

background image

A co z Ustnarem? Czy również zdawał sobie sprawę, że plan Litzenreicha może

spowodować śmierć jego brata? Na pewno tak, podobnie jak Varsung…

Jedynym członkiem wyprawy, nieświadomym tych wszystkich; faktów, był sam

Konrad.

Czy zawsze będzie dotknięty tym przekleństwem? A może skażenie ustąpi wraz z

upływem lat? Musiał zapytać Litzenreicha. Miał nadzieje, że już nigdy nie spotka się ze
skavenami, ale skoro potrafiły poczuć jego zapach, będą go poszukiwały z powodu
spaczenia, którego tak bardzo pożądały.

Chociaż Konrad cieszył się z odzyskanej wolności, nie podobał mu się jednak

sposób, w jaki został wykorzystany przez Litzenreicha. Mag wykorzystał również
krasnoludy. Wiedziały o tym, a jednak pozostały lojalne. Wszystko to nie miało sensu,
ale Konrad był przyzwyczajony do klęski logiki w obliczu bezsensu.

* * *

Po przespaniu niezliczonej liczby godzin i zjedzeniu pierwszego normalnego

posiłku Konrad został poprowadzony przez labirynt tuneli na wyższy poziom. Wracał z
krasnoludami do miejsca, w którym przebywał czarownik. Strażnicy przepuścili ich i cała
czwórka weszła do centralnej komnaty. Litzenreich zajmował się składaniem jakiegoś
dziwnego urządzenia z miedzi. Ledwie na nich spojrzał.

- Potrzymaj to - odezwał się do Joukelma i krasnolud pospieszył, by spełnić

polecenie.

Konrad podszedł i stanął przed magiem. Litzenreich musiał przecież wiedzieć o

schwytaniu go przez skavenów, ale nawet gdy skończył swoje zajęcie, nie zwracał uwagi
na Konrada. Nie zainteresował się też krasnoludami. Nawet jeżeli nie wiedział o ich
powtórnej misji, musiał zauważyć, że przez jakiś czas byli nieobecni. Zachowywał się
jednak tak, jakby nic się nie zdarzyło.

Gdy Konrad był zakuty w łańcuchy, często zajmował się wymyślaniem rozmaitych

wyrafinowanych sposobów zabicia Litzenereicha. Teraz jednak sam pomysł takiej zemsty
wydawał się być czymś pustym. W szale bitwy, gdy krew jest rozpalona, zemsta stanowi
idealną motywację, impuls do działania. Jeżeli towarzysz zostaje zabity albo ciężko
ranny, wojownik stara się odnaleźć i zabić tego, kto jest za to odpowiedzialny.

background image

Myśl o zemście pomogła Konradowi przetrwać, ale teraz płomienie gniewu

wygasły i już nie czuł takiej wrogości do maga. Być może był to wpływ krasnoludów,
spokoju, z jakim traktowały to wydarzenie. Konrad nie był w stanie z zimną krwią szukać
pomsty. Przeszłość minęła i została zamknięta. Zaś on znajdował się i na wolności i to
było najważniejsze. Nic, co zrobiłby Litzenreichowi, w żadnym stopniu nie zmieniłoby
sytuacji. Zabicie maga nie uchroniłoby go przed dalszymi zagrożeniami, ale nie miał
zamiaru prowadzić jakichkolwiek dalszych interesów z Litzenreichem.

Zamierzał odejść stąd w ciągu godziny. Przede wszystkim potrzebował nowego

ubrania, broni, konia i pieniędzy. Powiedział o tym magowi, gdy tylko wyszedł z nim z
centralnej komnaty, pozostawiając krasnoludom ukończenie skomplikowanej plątaniny
miedzianych rurek, które sprawiały wrażenie modelu systemu tuneli, przez które tak
niedawno wędrowali.

- Pieniądze? - rzekł czarownik. - Pieniądze? - zmarszczył czoło, jakby usłyszał

zupełnie nieznane słowo. Nie mam pieniędzy - próbował wyminąć Konrada, ale ten dalej
zagradzał mu drogę. - Możesz sobie iść, gdziekolwiek zechcesz.

- Zbroja, ubrania, hełm, tarcza, miecz i koń - powtórzył Konrad.
- Nie jestem ci nic winien.
- Próbowałeś mnie zabić.
- Nieprawda.
- Wysłałeś mnie do tuneli skavenów, wiedząc, że wyczują spaczeń.
- Tak.
- Próbowałeś mnie zabić - powtórzył Konrad.
- Nie i nie rozumiem, dlaczego narzekasz. Przecież żyjesz. Na twoim miejscu

raczej bym się nie uskarżał.

- Żyję tylko dlatego, że uratowały mnie krasnoludy. Ale nie przyszły po mnie, a po

Varsunga, który zginał.

- Tak przypuszczałem.
- Wiesz, że był bratem Ustnara?
- Wszystkie krasnoludy są braćmi.
- Jego prawdziwym bratem.

background image

- I co z tego?
Litzenreich ocalił mu życie i omal nie spowodował jego śmierci. Jedno

równoważyło drugie. Początkowo mag chciał, aby Konrad zapłacił mu za wyzwolenie ze
zbroi, przynosząc spaczeń - i pod tym względem był w dalszym ciągu jego dłużnikiem,
pomimo roli, jaką odegrał w wyprawie do kryjówki skavenów.

- Odejdę, gdy tylko zapłacisz tyle, ile mi się należy za przyniesienie spaczenia -

oświadczył.

- Ale przecież nic nie przyniosłeś. Wtedy nie wróciłeś.
- Ale wróciłem teraz. A gdybym nie poszedł, gdyby Varsung nie zginął, tamci trzej

nie zdobyliby spaczenia.

- Niekoniecznie - odparł Litzenreich i ponownie usiłował go wyminąć.
Konrad po raz pierwszy dotknął czarownika, opierając dłoń o jego pierś.
- Nie sądzę, by grożenie mi było rozsądnym posunięciem z twojej strony - rzekł

Litzenreich.

I Konrad przypomniał sobie, z kim ma do czynienia. Z magiem.
Nawet bez broni byłby w stanie zabić Litzenreicha w niecałą sekundę. A martwy

czarodziej nie może rzucić zaklęcia. Konrad opuścił rękę, zastanawiając się, jak szybko
Litzenreich zdołałby stworzyć osłonę. Czyjego reakcja byłaby szybsza od refleksu
wyszkolonego wojownika? Czy mag zdążyłby przed śmiercią rzucić jakiś zabójczy czar?

- Wcale nie musisz odchodzić - oznajmił Litzenreich - Mogę ci tutaj dać wszystko,

czego potrzebujesz.

- Ha! Proponujesz mi pracę? Może chcesz, żebym wrócił i pozwolił skavenom

ponownie wyczuć mój zapach, aby krasnoludy mogły zabrać jeszcze więcej spaczenia?
Może jestem żołnierzem, który żyje z miecza, Litzenreich, ale nie głupcem. Odchodzę,
zanim skaveni tu dotrą.

- Zanim skaveni tu dotrą? - powtórzył mag i po raz pierwszy spojrzał na Konrada,

a nie obok niego. - Co chcesz przez to powiedzieć?

- Wybierają się po ciebie. Mają już dość kradzieży spaczenia. Mają zamiar cię

zabić.

- To tylko twoje domysły - Litzenreich nie pytał, ale stwierdzał fakt.

background image

- Wiedzą, kim jesteś, Litzenreich, i zapewne wiedzą, gdzie jesteś. Chcą cię zabić,

a ja nie zamierzam być tu, kiedy się zjawią.

Po raz pierwszy na twarzy czarownika pojawiło się zmieszanie. Jak gdyby nigdy

nie brał pod uwagę możliwości, że skaveni podejmą przeciwko niemu jakieś działania.
Jakby wierzył, że zdoła ich okradać bez końca, a oni nie uczynią nic, by mu w tym
przeszkodzić.

- To twoje domysły? - tym razem w jego głosie zabrzmiały pytanie i niepewność.
- Nie. Powiedział mi Heinler.
- A kim jest ów Heinler?
- Ich przywódcą. Szarym Prorokiem.
Litzenreich spojrzał na niego z wyraźnym niedowierzaniem.
- Powiedział ci to Szary Prorok? Nie bądź śmieszny.
Konrad wzruszył ramionami.
- Chyba cię nie lubi, Litzenreich. Oznajmił, że zapłacił już za to, co dla niego

zrobiłeś. A teraz, kiedy twoje krasnoludy wróciły na dół, znów zabiły kilku skavenów i
wysadziły tunel. Heinler, jak sądzę, będzie jeszcze mniej przychylnie do ciebie
nastawiony.

- Naprawdę rozmawiał z tobą Szary Prorok?
Konrad skinął głową.
- Może robić różne rzeczy. Jest jednym z ich czarowników, takim jak ty.
- Nikt nie jest taki, jak ja! - Litzenreich stał nieruchomo kilka sekund, wpatrując

się w przestrzeń, a potem podniósł nagle prawą rękę. - Nie ma łapy?

- Tak. Znasz go?
- Gaxar. Znałem go pod tym imieniem, gdy odciąłem mu łapę. A więc wrócił?
- Odciąłeś mu łapę? Czarami?
- Nie… - Litzenreich zamilkł na chwilę, jakby próbując przypomnieć sobie

odpowiednie słowo - …mieczem.

- Jeżeli jest czarownikiem - Konrad poruszył temat, który wcześniej tak bardzo go

intrygował - to dlaczego nie zrobił nic ze swoją ręką? To znaczy, łapą. Może ożywiać
zmarłych, dlaczego więc nie ożywił brakującej łapy?

background image

- Jest takie stare porzekadło: „Magiku, ulecz się sam”. Paradoksalne, ale tego, co

czarodzieje mogą zrobić dla innych, często nie są w stanie uczynić dla samych siebie -
Litzenreich wolno pokręcił głową, jakby zastanawiał się nad tą tajemnicą. - Mówiłeś, że
ożywia martwych?

Konrad zrelacjonował mu, co widział w gnieździe skavenów i co Heinler - albo

raczej Gaxar, jeżeli było to jego prawdziwe imię - opowiedział mu o swojej
nekromantycznej sztuce.

- Znowu tworzy sobowtóry? - rzekł Litzenreich, słysząc o pojedynku, który Konrad

stoczył ze swoim dubletem. Stał nieruchomo i nie mrugając zupełnie oczami wpatrywał
się w Konrada.

Ale Konrad nie o tym chciał rozmawiać. Uświadomił sobie, że próby przekonania

czarownika są tylko stratą czasu. Nie dostanie od Litzenreicha niczego. Będzie musiał
sam wziąć potrzebne mu rzeczy. W wartowni powinna być broń, jakaś zbroja i odzież na
zmianę, a także coś na tyle cennego, aby można to było sprzedać lub wymienić na konia
po dotarciu na powierzchnię Middenheimu.

Odwrócił się plecami do czarodzieja. Zupełnie nie orientował się w układzie tuneli.

Mógł jedynie badać poszczególne korytarze do chwili, gdy znajdzie to, czego potrzebuje.
Wkrótce drogę zagrodziły mu solidne, drewniane drzwi. Odsunął rygle i ruszył prosto,
ale w dalszej części tunelu nie było żadnych pomieszczeń. Dostrzegł jedynie kolejną
furtę.

Gdy dotarł do niej, ujrzał, że nie ma zamka ani rygli, ale przekonał się, że została

zabezpieczona o wiele solidniej. Nie mógł wydostać się z posiadłości Litzenreicha, dopóki
czarodziej mu na to nie pozwoli Odwrócił się i ruszył z powrotem. Zostawił pierwsze
drzwi otwarte i widział, że mag w dalszym ciągu stoi w końcu korytarza, oświetlony
blaskiem lampy, umieszczonej na znajdującym się obok niego kinkiecie.

I nagle, w momencie gdy znalazł się w drzwiach, usłyszał za sobą głośną

detonację. Przypominała odgłos gromu. Odwrócił się w samą porę, aby zobaczyć
błyskawicę…

Ciężka, drewniana furta na końcu tunelu rozsypała się na tysiące drzazg. Trafiło

go kilka odłamków, a gwałtowny rozbłysk oślepił. Wiedział, jak brzmi i pachnie wybuch

background image

prochu, ale tym razem przyczyna eksplozji była inna. To nie fizyczna siła z taką
łatwością zniszczyła potężną przegrodę.

Odruchowo zasłonił oczy rękami, a kolczuga i skórzana zbroja, które wciąż miał

na sobie, uchroniły go przed ostrymi drzazgami. Kiedy mrugał, zaczynając odzyskiwać
wzrok po oślepieniu gwałtownym rozbłyskiem, dostrzegł w kurzu i dymie niewyraźny
zarys jakiejś istoty. Pokryta była futrem i trzymała miecz. Skaven!

Choć był wciąż na wpół oszołomiony, zaatakował, uzbrojony jedynie w oręż

swoich prymitywnych przodków - ręce i nogi. Stwór nie spodziewał się, że przeciwnik
może być tak blisko, więc Konrad miał przewagę wynikającą z zaskoczenia. Rzucił się do
przodu, stosując metody walki, których nauczyli go na pograniczu mistrzowie ze
Wschodu. Kantem dłoni uderzył w kark napastnika.

Stwór upadł i but Konrada opadł gwałtownie w dół, miażdżąc mu gardło. Podniósł

miecz swojej ofiary i zauważył, że nie jest to zębata klinga, jaką zazwyczaj posługiwali
się skaveni. Spostrzegł również, że napastnik ma pod futrem zbroję…

W tej samej chwili pojawił się w tunelu następny przeciwnik. Miecze zderzyły się i

gdy oczy Konrada w pełni odzyskały zdolność widzenia, zorientował się, że nie walczy ze
skavenem. Był to człowiek, który na zbroję i hełm miał zarzuconą wilczą skórę. Konrad
wiedział, że nie może to być prawdziwy człowiek, lecz zapewne jeden z ożywieńców
Gaxara. Gdy jednak przeciwnik upadł śmiertelnie ranny, z jego rany wyciekła czerwona
krew, a nie robaki.

„Wilcze futro” - pomyślał nagle Konrad, skrzyżowawszy broń z następnym

napastnikiem. A Middenheim jest Miastem Białego Wilka. Uświadomił sobie, że muszą to
być miejscowi żołnierze. Już nie atakował tak zapamiętale, starając się jedynie bronić.
Nie chciał żadnych kłopotów z miejskimi władzami. W końcu miał zamiar wydostać się z
posiadłości Litzenreicha właśnie przez Middenheim. Ale po zabiciu dwóch tutejszych
żołnierzy raczej nie mógł się spodziewać przychylności władz.

- Litzenreich! - wrzasnął głos zza pleców przeciwnika Konrada. - Jesteś

aresztowany za nielegalne używanie spaczenia! Każ swoim ludziom się poddać!

Słownik Konrada nie zawierał zwrotu „poddać się”. Byłby szalony, oddając miecz

po zabiciu dwóch towarzyszy swojego obecnego przeciwnika. W wielu przypadkach

background image

poddanie oznaczało natychmiastową egzekucję. Poza tym zostałby uznany za sojusznika
Litzenreicha, a karą za posługiwanie się spaczeniem była śmierć.

Usłyszał za sobą odgłos szybkich kroków i natychmiast rozpoznał ich rytm. Tylko

krasnoludy biegały w taki sposób. Chwilę później przyłączył się do niego Ustnar.
Niezadowolony, że Konrad wyraźnie oszczędza przeciwnika, przecisnął się do przodu.
Jego topór dwukrotnie zatoczył łuk i żołnierz upadł z nogami obciętymi poniżej kolan.

Pojawili się także Joukelm i Hjornur. Cała trójka, nacierając w głąb korytarza

ścieżką, wycinaną w szeregach napastników, przeszła się po rannym żołnierzu.
Krasnoludy były urodzonymi mistrzami wojny w tunelach. Konrad spojrzał na
wojownika, wijącego się i wrzeszczącego z bólu. Mógł jedynie możliwie szybko skrócić
jego męki. Była to pierwsza lekcja, udzielona mu przez Wilka, gdy najemnik dobił
drwala, który z zasadzki napadł na Konrada w stajni w Ferlangen. Oparł sztych miecza o
gardło żołnierza, a potem nacisnął z całej siły. Wojownik szarpnął się i krzyknął po raz
ostatni, a potem znieruchomiał i umilkł, gdy dwa strumienie krwi wytrysnęły z jego ust i
gardła, łącząc się z czerwoną strugą, płynącą z obciętych kończyn.

Konrad cofnął się, poszukując Litzenreicha. Znalazł go w centralnej komnacie.

Całe pomieszczenie przypominało piekło i przez chwilę Konrad zastanawiał się, w jaki
sposób napastnicy mogli dotrzeć tutaj tak szybko. Dopiero po chwili domyślił się, że jest
to dzieło samego czarownika. Litzenreich stał w niezagrożonej części jaskini, a wokół
niego szalały płomienie. Niszczył wszelkie dowody swojej działalności, wszystkie księgi i
notatki, całe wyposażenie, mechanizmy i aparaturę.

Konrad musiał się wycofać z łukowatego przejścia, odepchnięty bijącym z

wnętrza pracowni żarem, ale mag stał nietknięty wśród dokonywanego przez siebie
spustoszenia. Mógł użyć swej mocy w celu odparcia napadu, wolał jednak zatrzeć
wszelkie ślady tajnej działalności, prowadzonej w kryjówce pod miastem. Konrad
doskonale wiedział, że działając w ten sposób mag się nie uratuje. Sam fakt zniszczenia
dokumentacji prowadzonych prac był wystarczającym dowodem. Litzenreicha czekała
kara śmierci - podobnie jak Konrada.

Czarownik wyszedł spokojnie ze stworzonego przez siebie piekła i spostrzegł

przyglądającego mu się Konrada.

background image

- Nie mogę wykorzystać owoców mego geniuszu - oznajmił beznamiętnie. -

Wyniki moich wieloletnich badań należą tylko do mnie! A ja wciąż posiadam to, co
najważniejsze - postukał się palcem w czoło.

Czterej wartownicy przecisnęli się obok nich, aby dołączyć do walki.
- Wracajcie na stanowiska! - rozkazał Litzenreich. - Spróbuję przedrzeć się inną

drogą!

- Przynajmniej to nie skaveni - zauważył Konrad.
- Mam wrażenie, że wolałbym skavenów - odparł mag. - Widziałeś, jak rozpadły

się drzwi? Ci tak zwani czarownicy z Middenheimu boją się stawić mi czoło i dlatego
wysyłają najemników, oddziały straży miejskiej.

Konrad uświadomił sobie, że mają niewielkie szanse, skoro całe miasto-forteca,

wojsko i czarownicy zawarli przeciw nim przymierze,

- A co z twoją magią? - zapytał Konrad.
- Moi rywale połączyli siły, aby ograniczyć moją moc. Wyczuwam ich

przeciwdziałanie. Mam wrażenie, jakby postawili przegrodę między mną a
Middenheimem. Nie mogę rzucić żadnego czaru przeciwko intruzom.

- A więc możemy tylko walczyć.
- Walczyć? O nie, nie. Może powinienem spróbować im wyjaśnić, opowiedzieć o

skavenach, ostrzec, że wszystko się powtarza.

Konrad przestał go słuchać. Takie rozwiązanie zmusiłoby go do poddania się, co

oznaczało zamianę jednej formy uwięzienia na drugą. Musiał uciec, a domyślał się, że
krasnoludy znają tajne wyjścia z Middenheimu.

- Skaveni! - rzekł. - Otóż to! Jesteśmy wzięci w dwa ognie. Musimy straż miejską

naprowadzić na skavenów i zmusić, aby zaczęli walczyć ze sobą, nie z nami.

- W jaki sposób?
Skaveni byli tajemniczą rasą i niewielu ludzi wiedziało o ich istnieniu. Być może

nawet hrabia Middenheimu nie zdawał sobie sprawy, że pod jego włościami znajduje się
terytorium wroga. Wstrętne istoty, kryjące się w najgłębszym mroku, stanowiły o wiele
większe zagrożenie niż Litzenreich. Konrad musiał w jakiś sposób zwrócić uwagę
dowódców sił zbrojnych miasta na to niebezpieczeństwo. Garnizon rzuci wszystkie siły

background image

do walki z gigantycznymi szczurami - a tymczasem on dyskretnie się ulotni.

Trzeba było naprowadzić middenheimskie oddziały na skavenów. Gniazdo gryzoni

było za daleko i żołnierze nie mieliby ochoty ścigać Litzenreicha i jego ludzi w panującym
na dole mroku. Gdyby jednak dowiedzieli się o istnieniu podziemnego miasta skavenów,
do zniszczenia zagrożenia zostałaby wysłana cała armia.

- Heinler… to znaczy Gaxar… mówił coś o nowych rekrutach - przypomniał sobie.

- Miał na myśli zwłoki. Skaveni mają zamiar wkrótce po nie przyjść. Gdzie mogą je
znaleźć?

- Morrspark - rzekł Litzenreich. - Katakumby.
- A więc tam pójdziemy - stwierdził Konrad. - I żołnierze muszą pójść za nami.

Rozumiesz?

- Może nie jestem wojownikiem - oznajmił Litzenreich - ale to nie oznacza, że

jestem głupcem.

* * *

Middenheim nie mógł się już dalej rozbudowywać. Jego granicami były krawędzie

góry. Płaskowyż miał nie więcej niż mile kwadratową powierzchni, co oznaczało, że
ziemia była na wagę złota. Było zbyt mało miejsca dla żyjących, a prawie wcale dla
umarłych. Biedacy po prostu zrzucali zwłoki krewnych z Urwiska Westchnień. Ci, którzy
mieli dla nich więcej szacunku - i pieniądze - płacili za kremacje lub pochowanie ciał u
stóp góry. Jedynie najbogatszych stać było na miejsce w kryptach pod Morrspark.

Było to miejsce, w którym klan krasnoludów drążących granit dotarł do

powierzchni. Morrspark stanowił najstarszą cześć miasta, od której rozchodziło się
więcej sztolni niż z jakiegokolwiek innego miejsca w Middenheimie. W miarę upływu lat
wiele korytarzy uległo zawaleniu i w rezultacie powierzchnia dostępna do pochówków
stała się jeszcze bardziej ograniczona, a cena za miejsce odpowiednio wzrosła.

Pogrzeby odbywały się na powierzchni - dopiero potem zwłoki znoszono w głąb -

ale dostęp do cmentarza był możliwy nie tylko od strony naziemnej.

Krasnoludy Litzenreicha wiedziały, w jaki sposób dotrzeć tam przez walący się

labirynt tuneli - długi i krety szlak, gdzie wędrówka wiązała się z przechodzeniem przez
niektóre odcinki ścieków miejskich. Miejskie oddziały zostały zatrzymane na jakiś czas, a

background image

potem pozwolono im podążyć za obrońcami - w taki jednak sposób, aby nie domyślili
się, że są rozmyślnie prowadzeni.

Joukelm i Ustnar szli na czele grupy uciekinierów składającej się z jeszcze

jednego krasnoluda, kilku strażników, kobiet - wśród których były również Gertraut i Rita
- kucharza, a także czarownika i Konrada. Najemnik wciąż nie mógł się zorientować, ilu
krasnoludów pracowało dla maga, ponieważ niektórzy musieli zostać z Hjornurem i
pozostałymi strażnikami, aby opóźniać pościg. Oddziały z Middenheimu naciskały. Z
oddali dobiegały odgłosy walki, dudniące echem w plątaninie tuneli - szczęk uderzającej
o siebie broni, krzyki rannych i umierających.

Joukelm i Ustnar zatrzymali grupę w korytarzu, czekając aż przyłączą się do nich

ostatni z obrońców. Pościg musiał znaleźć się w katakumbach zaledwie kilka sekund po
nich, aby zobaczyć kradnących trupy skavenów - jeżeli ci w ogóle tam będą…

Konrad chciał uciec z Middenheimu i wciąż miał taką szansę. Ale jeżeli przed

ucieczką mógł zabić kilku skavenów, nie wahał się ani chwili.

Pojawiła się reszta uciekinierów. Pozostało ich bardzo niewielu - trzech ludzi i

jeden krasnolud. Nie był to Hjomur. Odgłosy pościgu rozbrzmiewały coraz bliżej.
Refleksy światła latarń pojawiły się przy następnym zakręcie tunelu i Konrad obawiał się,
że hieny cmentarne zastały spłoszone całym tym hałasem. Ale jednak były!

Konrad wpadł do jaskini umarłych i zobaczył w oddali kilku skavenów. Wyjmowali

świeże zwłoki z kamiennych trumien, wpuszczonych w zagłębienia wykute w skale.
Szczuroludzie zamarli, przygwożdżeni nagłym rozbłyskiem latarni.

Wszelkie rozkazy były zbędne. Strażnicy i krasnoludy rzucili się do przodu, gdy

tymczasem skaveni cisnęli trupy i usiłowali wymknąć się tunelem, przez który tu weszli.

- Zwierzołaki! - wrzasnął Konrad, przypuszczając, że słowo „skaven” może

strażnikom nic nie mówić - Rozejm! W imię Ulryka! Rozejm!

Middenheim było miastem Ulryka, Miastem Białego Wilka, i dlatego żołnierze mieli

wilcze skóry narzucone na zbroje. Pierwszy wojownik wyłonił się z korytarza, gotów do
zadania ciosu Konradowi, który stał z opuszczoną klingą. Za żołnierzem pojawił się
oficer. Popatrzył za plecy Konrada, na bandę zwierzołaków, bezczeszczących święte
miejsca pod jego miastem.

background image

- Naprzód! - rozkazał kapitan, a jego żołnierze wypadli z tunelu, rzucając się do

bitwy ze szczuroludźmi, włączając się do walki u boku krasnoludów i ludzi Litzenreicha,
już toczących bój z pasożytniczą sforą. - Zostańcie tu - ostrzegł, spoglądając zarówno na
Litzenreicha, jak i na Konrada.

Szybko dołączył do swoich podwładnych. Kilku żołnierzy zostało, okrążając

czarownika i Konrada. Najemnik mógłby im umknąć, zabijając kilku, ale nie miałoby to
sensu. Zresztą i tak nie miał dokąd uciekać.

Ze sztolni wyłonił się niski, tęgi mężczyzna. Nie miał na sobie munduru, ale nosił

ciemną odzież ozdobioną runicznymi symbolami. W ręku trzymał rzeźbioną, drewnianą
laskę, zakończoną złotym kółkiem. Konrad podejrzewał, że jest to czarownik, trzymający
różdżkę. Przybysz stanął i popatrzył na Litzenreicha, który odpowiedział mu spojrzeniem.

Tymczasem wybito do nogi wszystkich skavenów. Było ich stosunkowo niewielu i

likwidacja przebiegła szybko. Gdy masakra dobiegła końca, grupa Litzenreicha oddała
broń żołnierzom z Middenheimu.

- Miecz - odezwał się rozkazującym tonem kapitan, wróciwszy do Konrada. Był w

mniej więcej tym samym wieku co on, a na jego gładko wygolonym lewym policzku
widniała pojedyncza, elegancka szrama. Była to blizna po pojedynku, którą chlubił się,
jakby była medalem za męstwo. Najprawdopodobniej nigdy dotąd nie walczył z
prawdziwym wrogiem. Nawet teraz na jego mundurze nie było śladu skaveńskiej krwi,
zaś klinga jego miecza nie była zbroczona ich posoką.

Konrad spotykał już takich jak on. Stopnie oficerskie kupowały im rodziny. Ich

arogancja i brak doświadczenia często powodowały większe straty niż mogłoby to
wynikać z działań nieprzyjaciela. Możliwość utracenia miecza była dla takiego oficera
ważniejsza niż śmierć żołnierza, do którego należała broń.

- Potrzebuję go - odparł Konrad z przesadnie wiejską wymową, ale nie podniósł

broni. - Te stwory nazywają się skaveni, a tunele pod Middenheimem są ich pełne.
Przedłużcie rozejm, a zaprowadzimy was do ich kryjówki i będziecie mogli ich zniszczyć.
Uwięźcie nas, a wtedy skaveni zniszczą miasto.

- To prawda - rzekł Litzenreich, zwracając się do middenheimskiego maga.
- Rzeczywiście, prawda - powtórzył mag, patrząc na kapitana. Przysunął się do

background image

Litzenreicha i zaczęli rozmawiać.

- Chcę mówić z waszym dowódcą - powiedział Konrad, nie zadając sobie nawet

trudu, aby spojrzeć na kapitana. - Musimy działać natychmiast. Jeden czy dwóch
skavenów mogło uciec i powiadomić resztę swojej hordy.

- Wiem o skavenach - odparł kapitan, pohamowując gniew.
Spojrzał na nekropolie, na porozrzucane w oddali zwłoki ludzi i nieludzi. Przywołał

gońca.

- Krasnoludy znają najszybszą drogę na powierzchnię - zauważył Konrad.
Z wyraźną niechęcią oficer wyraził zgodę i Ustnar poprowadził chorążego z

powrotem do tunelu. Towarzyszyli im dwaj żołnierze, których zadaniem było pilnowanie
krasnoluda.

- Bez względu na to, co się stanie - odezwał się kapitan do Konrada przyciszonym

głosem - gdy rozejm dobiegnie końca, będziesz trupem. Ten miecz należy do mojego
pułku.

Konrad spojrzał na broń, którą trzymał w dłoni. Nie miał do niej pochwy, która

pozostała przy ciele zabitego przez niego pierwszego żołnierza.

- Nie - odparł. - Należy do mnie.

Rozdział trzynasty

Dowództwo wojsk Middenheimu wysłało na wyprawę do podziemi tylu żołnierzy,

ilu mogło - cześć garnizonu, członków straży, grupę najemników, pewną liczbę
zakonnych rycerzy Białego Wilka, a także paru Rycerzy-Panter. Nawet bez swoich koni ci
elitarni jeźdźcy bardzo chcieli wziąć udział w obronie rodzinnego miasta.

Grupa Litzenreicha szła na czele długiej kolumny. Krasnoludy przewodziły. Na

nich spadł cały ciężar prowadzenia akcji i one miały ponieść największe straty,
osłaniając middenheimskich wojowników w czasie pierwszej fazy ataku.

Konrad chciał wymknąć się w czasie drogi na dół. Dokonał więcej niż trzeba i

miasto mogło już bez niego zająć się skavenami. Był pewien, że Litzenreich miałby
ochotę uniknąć uczestnictwa w działaniach wojskowych. Jeden z krasnoludów mógł ich
bezpiecznie przeprowadzić przez plątaninę tuneli i wyprowadzić na powierzchnię góry.

background image

Ale wyglądało na to, że mag chciał zbadać lochy skavenów w nadziei, że zdoła
dowiedzieć się, w jaki sposób surowy spaczeń destylowany jest na szary proszek.

Aby zapobiec dezercji członków grupy Litzenreicha, za każdym z nich szedł

miejski żołnierz. Kapitan wybrał sobie miejsce za Konradem, który wcale się tym nie
przejął. Gdyby miał ochotę, bez trudu wymknąłby się aroganckiemu oficerowi. Ale nie
było dokąd iść i dlatego schodził prowadzącą spiralnie w dół sztolnią. Już niemal się do
tego przyzwyczaił. Przed nim szły jedynie krasnoludy i ich strażnicy, Litzenreich
znajdował się bezpośrednio za kapitanem.

Konrad nie zmartwił się groźbą kapitana, chociaż zadowolony był z ostrzeżenia.

Wyjawienie zamiarów było ze strony kapitana głupotą, podobnie jak głupie były same
jego zamiary. Konrad walczył, zabił jednego z ludzi kapitana i zabrał mu miecz. I co z
tego? Zabił również drugiego middenheimskiego żołnierza i skrócił cierpienia trzeciego,
okaleczonego przez Ustnara. Wszystko to zdarzyło się podczas walki, a jednak kapitan
chyba uważał, że popełnione zostało morderstwo. Dlaczego potraktował to aż tak
osobiście?

Jeden z ludzi kapitana musiał zabić Hjornura. Krasnolud ocalił Konradowi życie,

ale najemnik nie czuł potrzeby odszukania i zgładzenia zabójcy Hjornura. Pamiętał, co
niedawno myślał o zemście. W czasie bitwy wojownik mógł polować na tego, kto zadał
śmiertelny cios towarzyszowi. Ale nie wówczas, gdy walka dobiegła końca - być może
dlatego, że przeciwnicy rzadko kiedy tak szybko stawali się sojusznikami.

Ostrożnie schodząc stromo opadającym tunelem, Konrad zdał sobie sprawę, że

być może wkrótce nadarzy się okazja dokonania zemsty. Nigdy nie wyruszyłby na te
wyprawę, aby szukać Gaxara, ale istniała możliwość, że wkrótce znowu znajdą się blisko
siebie. W takiej sytuacji zrobi wszystko, aby zemścić się na Szarym Proroku.

Przypomniał sobie, co Litzenreich powiedział mu na temat różnicy między

sprawiedliwością a prawem. Być może tego właśnie szukał - nie odwetu, lecz
sprawiedliwości. Gaxar był odpowiedzialny nie tylko za trzymanie go w ciemnym,
wilgotnym lochu. Ten zdradziecki nieczłowiek również ogłuszył Konrada, oddając go w
ten sposób w niewolę Kastringa.

Konrad chciał nie tylko zabić Gaxara - przedtem pragnął go przesłuchać. Im

background image

dłużej o tym myślał, z tym większą niecierpliwością oczekiwał na kolejne spotkanie z
szarym skavenem. Miał nadzieję, że nie wszystkie gryzonie uciekły. Musiały zdawać
sobie sprawę, że wysłano przeciwko nim karną ekspedycję. Czy staną do walki, czy też
podwiną ogony i uciekną w najgłębsze tunele mrocznego królestwa?

Konrad wiedział, że jeżeli nie znajdą skavenów, rozejm z middenheimskimi

żołnierzami natychmiast wygaśnie. Dopiero wtedy będzie musiał się martwić grożącą mu
śmiercią. Na razie wyrok uległ zawieszeniu. Kapitan nie pchnie go w plecy. Najwyraźniej
uważał się za rycerza, dla którego honor był równie ważny jak samo życie. Widać było,
że nigdy nie służył na pograniczu. Nie spełni swojej groźby, dopóki bitwa pod ziemią nie
dobiegnie końca. Przy pewnej dozie szczęścia zostanie zabity przez skavenów, a jeżeli ta
doza szczęścia będzie nieco większa, Konrad zdoła uniknąć podobnego losu.

Nowy miecz zatknął za pas. Musiał bardzo uważać, aby pokonując najtrudniejsze

fragmenty drogi, nie skaleczyć się o nagie ostrze. Wciąż był ubrany w tę samą skórzaną
zbroję i kolczugę, jak na pierwszej podziemnej wyprawie, ale nie miał hełmu i tarczy.
Posiadał jedynie miecz - elegancką broń o ozdobnym jelcu i wygrawerowanym na
gardzie symbolu wilczej głowy. Na płazach głowni widniały dziwne hieroglify -
najprawdopodobniej dewiza pułku, zapisana w starodawnym języku. Może brzmiała:
„Lepsza śmierć niż hańba”. Konrad uśmiechnął się na te myśl, ponieważ nie miał
żadnych innych powodów do radości

Ogarnęło go pragnienie, by wrócił dar widzenia przyszłości Był wprawdzie

kapryśny, ale zawsze lepszy niż nic. W wąskim i ciemnym tunelu, idąc między dwoma
middenheimskimi żołnierzami, nie było co oglądać zwykłym wzrokiem.

* * *

Na samym czele szedł Joukelm, ale nie on zginął jako pierwszy. Wrzaski rozległy

się z tyłu, odbijając się potężniejącym echem o ściany wąskich sztolni.

Skaveni wiedzieli, że ich włości zostały najechane i zareagowali w odpowiedni

sposób, obsadzając zewnętrzną linie obrony oddziałami samobójców. Kryli się w
bocznych korytarzach, by wypaść z nich, zabijając i raniąc wielu ludzi, zanim zostali
zlikwidowani.

Przygotowali również pułapki. Pozwolili przez nie przejść pierwszej grupie, ale

background image

potem podłoga komory zapadła się gwałtownie i kilkunastu żołnierzy wpadło do jamy,
pełnej zaostrzonych pali. Inne ofiary szczuroludzi zginęły pod tonami skał zawalonego
chodnika. Wojsko z Middenheimu, pod komendą krasnoludów, w ciągu kilku minut
zdołało nad jamą przerzucić most i zlikwidować zawał. Przednia straż zatrzymała się,
czekając na dołączenie reszty oddziału, i wtedy została zaatakowana.

Joukelm stał na czele kolumny i tym razem nadeszła jego kolej, by zginąć. Został

zabity w taki sam sposób, jak Varsung - bełtem wystrzelonym z kuszy. Większość ze
stojących przed Konradem pochyliła się, szukając osłony. Następnym, który zginął, był
żołnierz stojący bezpośrednio przed Konradem. Bełt trafił go w oko z taką siłą, że grot
przebił tył czaszki i hełm.

Głowa Konrada była następna w kolejności. Zrobił krok do przodu i pochylił się,

podnosząc z ziemi tarczę, upuszczoną przez zabitego żołnierza. Przypuszczał, że nie
spodoba się to kapitanowi, ale martwy nie potrzebował już tarczy ozdobionej symbolem
białego wilka. Konrad doszedł do wniosku, że poznaje oświetlony migoczącą latarnią
fragment podziemnego labiryntu. Wprawdzie wszystkie wyrąbane w granicie tunele
wyglądały identycznie, ten jednak przypominał miejsce, w którym zginął Varsung. Jeżeli
się nie mylił, wielka, centralna jaskinia powinna być już blisko. Wytężył wzrok,
wypatrując niesamowitej, migoczącej poświaty, wydobywającej się z pieców do
destylacji spaczenia.

- Ustnar!
- Co?
- Jesteśmy prawie na miejscu?
- Tak.
- Po następnej strzale biegniemy.
- Dobra.
Kolejny bełt syknął obok Konrada. Korytarz lekko zakręcał, więc pocisk

roztrzaskał się o skalną płaszczyznę. Gdyby tunel był prosty, następną ofiarą kusznika
stałby się kapitan.

- Naprzód! - wrzasnął Konrad, rzucając się do przodu za Ustnarem, dwoma

krasnoludami, których imion nie znał, i trzema middenheimskimi żołnierzami. Wkrótce

background image

zostało już tylko dwóch middenheimczyków, ponieważ trzeci zginął od bełtu
wystrzelonego przez ukrytego kusznika.

Poprzednim razem po strzałach kusznika Konrad został zaatakowany przez stado

skavenów i teraz również spodziewał się usłyszeć tupot pędzącej zgrai. Zamiast tego
nagle rozbłysło światło. Znaleźli się na otwartej przestrzeni - a czekali na nich wszyscy
skaveni…

Konrad się pomylił. Był to inny tunel - zamiast wyjść na galerię, znaleźli się na

dolnym poziomie ogromnej centralnej jaskini.

Zanim Konrad dotarł do końca korytarza, pozostali dwaj żołnierze i jeden z

krasnoludów już nie żyli. Ustnar i drugi krasnolud, wymachując toporami, bronili się
przed szaleńczo atakującymi skavenami. Konrad pchnął mieczem jednego szczuroczłeka.
Na ziemi leżało już kilka trupów gryzoni, ale żywych wciąż było dużo, o wiele za dużo.
Ponownie pchnął sztychem i kolejny skaven zginął z przeszytym sercem. Potem u boku
Konrada pojawił się kapitan, zabijając swojego pierwszego wroga. Być może nie był
wcale tak niedoświadczony, jak przypuszczał Konrad.

Litzenreich wyszedł z tunelu. Był nie uzbrojony i Ustnar natychmiast stanął przed

magiem, osłaniając go własnym ciałem. Jednemu skavenowi udało się go wyminąć, po
czym rzucił się na czarodzieja. Litzenreich wyciągnął prawą rękę, jakby zadawał
pchniecie mieczem. Mimo że nawet nie dotknął skavena, szczuroczłek nagle
znieruchomiał, skamieniały w pozycji przygotowania do pchnięcia włócznią. W następnej
chwili topór Ustnara zdjął mu głowę z ramion.

Z wylotu tunelu wysypywali się następni middenheimczycy. Większość

atakujących przebyła pułapki i zasadzki i zaczęła teraz spychać brązową hordę. Konrad
zauważył jednak, że skaveni zbyt chętnie ustępują pola, świadomie prowokując ludzi, by
ich ścigali. Zwolnił kroku i popatrzył wokoło, zastanawiając się, gdzie może być Gaxar i
w jaki sposób do niego dotrzeć.

Ogromna jaskinia przypominała wielką, pogańską świątynię, w której środku stał

monstrualny metalowy mechanizm Gaxara - podobizna złego boga, plującego ogniem i
dymem. Brakowało jednak akolitów, ożywieńczych niewolników kultu spaczenia,
odprawiających obrządki przy tym gigantycznym ołtarzu. Ustawiony na kamiennym

background image

podwyższeniu idol nie przyjmował ofiar w milczeniu. Potężne, zazębiające się koła i
połączone dźwignie, którymi był ozdobiony, przez cały czas poruszały się, wściekle
wirując, przesuwając się w górę i w dół, do przodu i do tyłu, tam i z powrotem.

Gdy Konrad był uwięziony w sąsiedniej jaskini, przyzwyczaił się do nieustannego

łoskotu. Teraz jednak hałas był o wiele słabszy, żar nie palił tak bardzo, blask nie
oślepiał, a tryby i drążki nie poruszały się tak szybko. Bóstwo zdawało się zapadać w
sen. Najwidoczniej, wiedząc, że nastąpi szturm, musiano zawiesić prace w tej piekielnej
kuźni.

I nagle zaatakowali martwi.
Ożywieńcy, którzy byli niewolnikami skavenów, nagle stali się oddziałem

bojowym. Było ich tak wielu, że nie potrzebowali broni. Wyłonili się z przeciwległych
tuneli, otoczeni brzęczącymi, tłustymi muchami, i powoli kuśtykali do przodu, spychając
napastników samą swoją masą. Większość ożywieńców łatwo dawała się zniszczyć, ale
na ich miejsce zawsze pojawiali się nowi. Konrad miał nadzieję, że wśród żywych trupów
nie zobaczy samego siebie, ale w poruszanym nekromantyczną mocą legionie nie było
jego sobowtóra.

Nie tylko ożywieni ludzie destylowali spaczeń dla swoich szczuropodobnych

panów. Skaveni zamienili w niewolników również wielu swoich pobratymców, którzy
teraz przyłączyli się do walki przeciwko napastnikom. Byli nie tylko uzbrojeni w
najprzeróżniejszą broń, ale również przykuci do siebie łańcuchami. Stanowili oddziały
samobójców - ich zagłada była równie nieuchronna jak zniszczenie ożywieńców. Widząc
ich żelazne obroże i zardzewiałe łańcuchy, Konrad nie był w stanie powstrzymać myśli o
swej własnej niewoli. Byli takimi samymi więźniami jak on, ale świadomość tego faktu
nie powstrzymywała go przed ich zabijaniem.

Skaveńscy niewolnicy ginęli, dołączając do rozpadających się zombie,

spróchniałych szkieletów, gnijących trupów, rozkładających się ghouli i
zabalsamowanych mumii. Jedni i drudzy padali na ziemię, tworząc wał, który zagradzał
drogę middenheimskim wojownikom i ograniczał im swobodę ruchów.

I wtedy pułapka się zatrzasnęła. Z góry sypnęło gradem strzał. Wielu ludzi

zginęło, zanim uniesiono tarcze, tworząc z nich dach.

background image

Nie był on jednak w stanie ustrzec wojowników przed następną, straszliwą bronią

skavenów. Z któregoś z górnych poziomów trysnął język żółtego ognia, oblewając
strumieniem płonącej lawy stłoczonych w dole wojowników. Tarcze i zbroje topiły się w
żarze. Ponad połowa żołnierzy zginęła niemal natychmiast, spalona w swoich
pancernych skorupach. Inni umierali dłużej, płonąc żywcem wśród koszmarnych
krzyków.

Middenheimczycy podnieśli tarcze, tak jak ich uczono. Konrad nie zrobił tego i

uratował życie. Płynny ogień nie spłynął po nim i udało mu się uniknąć płomieni.

Większość skutych łańcuchami skavenów i ożywieńców również stała się ofiarami

ognistej kuli. Niektórzy zaczęli płonąć, inni rozsypywali się od żaru. Część zombie
zachowała swą parodię życia i paląc się maszerowała wśród ogólnego chaosu, jakby
przyciągana przez mdlący smród zwęglonych ludzkich ciał. Nie były w stanie wydobyć
głosu i nie czuły bólu, a więc nie mogły ani nie musiały krzyczeć.

Litzenreich spojrzał w stronę skavenów obsługujących ognistą broń. Widać było

tylko dwóch, stojących na górnej galerii. Jeden miał umocowaną na plecach drewnianą
beczkę, a drugi trzymał jakieś mosiężne urządzenie przypominające bogato zdobioną
trąbę. Celował nią w dół, szykując się do odegrania następnej bezgłośnej solówki
płomiennej śmierci.

Mag uniósł obie ręce, kierując je w stronę skalistej półki. Z czubków jego palców

strzeliła błyskawica. W chwilę później śmiercionośna baryłka eksplodowała, oblewając
obu skavenów płonącą cieczą. Paląc się jak pochodnie, runęli w otchłań. Na jej dno
upadły jedynie ich zwęglone kości.

Litzenreich zatoczył się do tyłu. Konrad pomyślał, że został ranny, ale czarodziej

tylko oparł się o ścianę jaskini, jakby odpoczywając po ogromnym wysiłku.

Straszliwy żar miotacza ognia skavenów spowodował, że twarz Konrada była

poparzona i pokryta pęcherzami, a głownia miecza rozgrzała się do czerwoności. Gorąco
ogarnęło również rękojeść, paląc nawet przez rękawicę - musiał odrzucić broń. Poszukał
wzrokiem następnej, a potem wyjął miecz z garści trupa.

Były to zwłoki kapitana. Przypadła mu w udziale śmierć, w której niewiele było

chwały. Brzuch miał rozpruty, a jego wnętrzności zmieszały się z bebechami

background image

wypatroszonego skavena. Leżeli, spleceni w upiornym uścisku, jak perwersyjni
kochankowie.

- Dziękuję - rzekł Konrad.
Miecz był taki sam jak poprzedni i Konrad tak samo niszczył nim następnych

ożywieńców. Z nowej głowni spadały robaki i różne padlinożerne owady. Trupi zaduch
mieszał się z odorem palonych ciał, tworząc szatański, zmuszający do wymiotów
zapachy.

Konrad spostrzegł, że Litzenreich odzyskał siły i przedziera się przez martwą

hordę. Jeszcze trzymające się na nogach ożywione zwłoki wydawały się od niego
odsuwać. Towarzyszył mu Ustnar, którego topór spadał na nielicznych ocalałych
skaveńskich niewolników. Mag wpatrywał się w dziwaczne urządzenie, w którym
destylowano spaczeń. Wyglądało jak powiększenie któregoś z jego własnych,
skomplikowanych aparatów.

Z tunelu już przestały wyłaniać się dalsze oddziały wojsk Middenheimu. Czyżby

ocaleli jedynie ci, którzy znajdowali się tutaj? A może posiłki kryły się w korytarzach?
Gdzie są skaveni? Nawet łucznicy, którzy mieli tak łatwy cel, oddali tylko jedną salwę.
Konrad rozejrzał się wokoło. Nigdzie w pobliżu nie było ani jednego szczuroczłeka.
Wycofali się w tym krótkim momencie, który upłynął między wypuszczeniem pocisków z
łuków a wystrzeleniem z ognistej broni. I już nie wrócili.

Skaveni nie mogli już uciec. Na pewno przygotowywali kolejny podstęp. Konrad

czuł się niepewnie. Dalsze niszczenie ożywieńców nie miało sensu. Chciał wspiąć się na
górę, ale ściany były zbyt strome. W którymś z korytarzy na dole jaskini musiały być
stopnie prowadzące w górę. Rozpoczął poszukiwania.

Trzecie łukowato sklepione przejście prowadziło do wykutych w skale spiralnych

schodów. Zaczął wspinać się po nich ostrożnie. Wciąż nie było najmniejszego śladu
obecności skavenów. Ale nawet jeżeli nie byli w stanie go zobaczyć, mogli wyczuć jego
zapach.

Dotarł na następny poziom, zatrzymał się, nasłuchiwał chwilę, potem znowu

wszedł wyżej i powtórzył całą operację. Na czwartym poziomie wydało mu się, że
znalazł się na wysokości tunelu, którym za pierwszym razem wszedł do legowiska

background image

skavenów. Gdyby idąc wzdłuż skalnej półki, udało mu się obejść całą jaskinię, powinien
odnaleźć zarówno wejście, jak i tunel, którym powleczono go w dół.

Udało mu się, ale zanim do tego doszło, spotkał Srebrne Oko. Popatrzyli na siebie

- po raz pierwszy Konrad widział wielkiego skavena w tak dobrym oświetleniu. Teraz
dopiero zorientował się, że w jego oczodole tkwi nie srebrna moneta, ale coś, co
zdawało poruszać się jak rtęć - kawałek spaczenia. Język Srebrnego Oka wysunął się zza
metalowych kłów i oblizał pokryte bliznami policzki.

Konrad zadrżał, przypominając sobie jego szorstki dotyk. Ciął mieczem.

Szczuroczłek podniósł tarczę, metal zadzwonił o metal. Konrad ze zdumieniem spojrzał
na widniejący na puklerzu znak.

Tarcza miała kształt wydłużonego trójkąta, była czarna ze złotym herbem.

Rysunek na niej przedstawiał pięść w pancernej rękawicy, umieszczoną pomiędzy
skrzyżowanymi strzałami. Ten sam herb, który znajdował się na łuku i strzałach
otrzymanych od Elyssy!

Jego zaskoczenie było tak całkowite, że zadany przez Srebrne Oko nagły cios

mieczem niemal go wypatroszył. Sztych zębatej głowni przeciął kolczugę oraz skórzany
kaftan i Konrad poczuł krew płynącą z rozciętej skóry. Zamachnął się mieczem, podniósł
tarczę i zaczął walczyć. Był lepszym, szybszym i zręczniejszym wojownikiem. Skaven
przewyższał go jedynie ciężarem, ale Konrad mógł wykorzystać to na swoją korzyść. Był
przekonany, że wygra ten pojedynek i zabije Srebrne Oko. Ale, podobnie jak w
przypadku Gaxara, nie chciał go zabijać - jeszcze nie.

Chciał go przesłuchać, zapytać, skąd wziął te tarcze. Była poobijana, zardzewiała,

wykonana z metalu, a nie z warstw twardej skóry. Znać było, że używano jej w wielu
walkach. Skaveni byli rabusiami i swoje zbroje montowali z rozmaitych skórzanych oraz
metalowych elementów, wynajdywanych na pobojowiskach i zabieranych trupom.
Zapewne Srebrne Oko w ten sam sposób zdobył swoją tarczę. Mógł ją także ukraść. Ale
gdzie i komu?

Konrad tylko się bronił i stwór wykorzystywał swoją przewagę, spychając go do

tyłu. Na razie nie było szans na rozmowę. Należeli do odmiennych ras i Srebrne Oko
znał zaledwie kilka ludzkich słów. Konrad musiał mieć jako tłumacza szarego skavena.

background image

Mógł jedynie liczyć na to, że uda mu się schwytać obu i zmusić do udzielenia odpowiedzi
na pytania. Ale nawet jeżeli zdołałby ich złapać, to czy powiedzieliby prawdę?

Sytuacja była beznadziejna. Równie dobrze mógł zabić Srebrne Oko.

Przynajmniej zabierze tarczę jako łup.

Za plecami Srebrnego Oka rozległ się głos innego skavena. Przeciwnik naciskał

Konrada coraz mocniej, zadawał pchnięcie za pchnięciem, opierał czarno-złotą tarczę o
puklerz człowieka, spychając go ku krawędzi skalnej półki. Kątem oka Konrad dostrzegł
postać, pojawiającą się na szczycie kamiennych schodów. To był Litzenreich.

Niewidoczny skaven zawołał jeszcze raz i Srebrne Oko warknął coś w odpowiedzi.

Za nim znajdował się tunel - był szerszy niż inne, ale tak samo ciemny. W mroku dał się
dostrzec ruch. Z cienia wyłonił się drugi skaven, zbliżając się coraz bardziej. Gaxar.

Szary Prorok nie był sam. Obok niego posuwał się człowiek - zgarbiona, naga i

blada postać. Gaxar dzierżył w ręku łańcuch, założony na szyję ludzkiej istoty, zupełnie
jakby trzymał na smyczy psa.

Konrad przysiągł sobie, że jeniec długo nie pozostanie w niewoli. Dwaj skaveni

umrą, a więzień zostanie oswobodzony.

Przybył Litzenreich, stanął kilka kroków od Konrada i spojrzał na Gaxara.

Skaveński czarodziej nie odwrócił wzroku.

Wydarzenia te odwróciły na chwilę uwagę Konrada i wtedy Srebrne Oko uderzył.

Wojownik cofnął się, aby uniknąć ciecia, ale w tej samej chwili skaven cofnął miecz i
zamachnął się tarczą. Zaskoczony Konrad został trafiony w ramie i odrzucony do tyłu.
Zachwiał się, rozkładając ramiona, aby utrzymać równowagę, nie wiedząc, jak daleko
jest do skraju przepaści.

Podtrzymała go silna dłoń. Stał za nim Ustnar.
- Mamy iść, szefie? - zapytał Litzenreicha.
Gaxar i jego więzień zniknęli już w mroku. Teraz Srebrne Oko ruszył ich śladem.

Konrad szarpnął się w tę samą stronę.

- Nie - powstrzymał go Litzenreich.
Konrad stanął, niezadowolony, że pozwalają Gaxarowi uciec. Ale znajdował się

przed nimi nie zbadany labirynt tuneli, a Konrad nie miał pojęcia, jak wiele stworów się

background image

w nim kryje. Nie posiadał też latarni, był ranny. Gdyby poszedł dalej, zapłaciłby za ten
krok życiem. A była to zbyt wysoka cena za zemstę - czy nawet za sprawiedliwość.

- Dokąd? - zapytał.
- Altdorf - odparł Litzenreich, a potem zwrócił się do Ustnara. - Czy jest ktoś

jeszcze?

- Nikt z naszych - rzekł krasnolud.
Konrad odwrócił się, podszedł do krawędzi i spojrzał na dno wielkiej jamy.

Przypominała masowy grób, pełen martwych i powtórnie martwych ludzi, skavenów i
ożywieńców Gaxara. W dole pozostało nie więcej niż kilkunastu middenheimskich
żołnierzy.

- Dlaczego do Altdorfu? - zapytał.
- Bo tam mieszka cesarz - wyjaśnił Litzenreich.
Konrad czekał na ciąg dalszy.
- Widziałeś, kto to był? - dodał mag, gestem ręki wskazując kierunek, w którym

uciekł skaven.

- Gaxar - odparł Konrad.
- Nie, nie chodzi mi o skavena, tylko o człowieka, którego ze sobą prowadził. To

był cesarz…

* * *

Konrad spojrzał w górę, na niebo. Było szare i pokryte ciężkimi, ciemnymi

chmurami. Deszcz wisiał w powietrzu, podmuchy zimnego wiatru wdzierały się przez
dziury w odzieży, ale dla Konrada był to piękny dzień.

Po raz pierwszy od niezliczonych tygodni znalazł się na powierzchni ziemi.

Pierwszy raz jego wzrok nie zatrzymał się na granitowej ścianie. I po raz pierwszy od
jeszcze dłuższego czasu był wolny. Wyzwolony z labiryntu tuneli pod Fauschlag, ze
spiżowej zbroi, od ś dowodzonej przez Kastringa bandy czcicieli Khorne’a.

Rozłożył ręce, a potem podskoczył najwyżej jak potrafił. Długo i głośno

wykrzykiwał swoją wdzięczność, będącą mieszaniną niczym nie skrępowanej radości i
zwykłego, ludzkiego szczęścia.

Obejrzał się na Middenheim, który zdawał się wyrastać prosto ze skalistej turni.

background image

Uświadomił sobie, że nigdy dotąd nie widział tego miasta. Przez wizjer w spiżowej
zasłonie dojrzał przelotnie mury obronne i kilka ulic, ale potem okryto go i zaniesiono do
podziemi. I zaledwie minutę temu wciąż jeszcze znajdował się pod ziemią.

Wyszedł z jaskini, ziejącej w skalistym zboczu w odległości mniej więcej trzech

mil od Miasta Białego Wilka. Jeszcze parę minut temu biegł na spotkanie powiększającej
się plamki dziennego światła, widniejącej u wylotu tunelu. Biegł coraz szybciej, nie chcąc
pozostawać więźniem podziemi ani sekundy dłużej niż było to konieczne.

Słysząc za sobą odgłos kroków, odwrócił się i patrzył, jak Litzenreich i Ustnar

wychodzą na zewnątrz i wspinają się kilka metrów na równy grunt. Krasnolud
przeprowadził ich szeregiem tuneli, daleko od podziemnego pola bitwy. Większość
middenheimskich wojsk została zmasakrowana, ale chyba wykonały one swoje zadanie.
Skaveni zostali wypędzeni z mrocznego królestwa - przynajmniej na jakiś czas.

Konrada interesował tylko jeden skaven - Srebrne Oko, który miał tarczę

opatrzoną tajemniczym herbem, od dawna fascynującym Konrada. Minęło ponad
dziesięć lat od chwili, gdy Elyssa wręczyła mu czarny łuk, dziesięć strzał i kołczan z
karbowanej skóry. Dar był nagrodą za ocalenie jej przed zwierzołakiem, pierwszym tego
rodzaju stworem, którego zabił. W ciągu następnych lat zniszczył niezliczoną liczbę
mutantów o najrozmaitszych rozmiarach i wyglądzie. Teraz już wiedział, że wszyscy byli
sługami Chaosu.

Tarcza ze złotym herbem była jedyną rzeczą łączącą Konrada z przeszłością, z

życiem w rodzinnej wiosce. Nawet gdyby nie zdołał się dowiedzieć niczego o tarczy,
musiał ją mieć. Nie mogła dłużej znajdować się w łapach skavena.

W czasie długiego i męczącego wychodzenia z miasta skavenów nie było

możliwości prowadzenia rozmowy, dlatego dopiero teraz Konrad powiedział:

- To nie był cesarz.
- Nie on sam - odparł Litzenreich, opierając się o skalistą ścianę i dysząc ciężko -

ale niewątpliwie jego sobowtór. Gaxar potrafi ożywiać zwłoki i może im również
nadawać inny wygląd.

Konrad doskonale o tym wiedział, wszak musiał walczyć ze swoim bliźniakiem

stworzonym przez Gaxara. Ale sobowtór cesarza? Trudno mu było w to uwierzyć,

background image

chociaż Gaxar musiał uważać swojego więźnia za bardzo ważnego. Nie zabrał ze sobą
żadnego z pozostałych wskrzeszeńców, a więc być może Litzenreich mówił prawdę.

- Widziałem cesarza, gdy byłem w Altdorfie - dodał mag.
- Powiedziałeś, że musi kierować się do Altdorfu. Ale dlaczego? To stolica

Imperium, tam mieszka cesarz. Ale…

- Przychodzi mi do głowy tylko jeden powód, dla którego skaveni stworzyli replikę

cesarza. Po to, aby zastąpić go sobowtórem - tworem Chaosu. Już kiedyś tego
próbowali.

Dopiero po chwili Konrad pojął potworność teorii Litzenreicha. Wreszcie skinął

głową. Plan sprawiał wrażenie wyjątkowo podstępnego i sprytnego, dokładnie
odpowiadającego taktyce, jaką mogliby zastosować skaveni.

- Jak daleko jest do Altdorfu? - zapytał.
- Mniej więcej trzysta mil - po raz pierwszy odezwał się Ustnar. Czy rzeczywiście

mogła istnieć podziemna droga, sięgająca aż do następnego miasta gryzoni pod
Altdorfem? Czy właśnie tam w ostatniej chwili skierował się Gaxar?

- Proponuję, abyśmy wędrowali wspólnie - rzekł Litzenreich. - Możemy wzajemnie

sobie pomóc.

Konradowi niezbyt podobał się pomysł towarzyszenia magowi. Teraz, kiedy

uzyskał wolność, chciał być całkowicie niezależny. Już wcześniej postanowił, że nie
będzie miał nic wspólnego z Litzenreichem. Nie zdarzyło się nic takiego, co wpłynęłoby
na zmianę tej decyzji.

- Nie chcę iść do Altdorfu.
- Chcesz. Dlatego pytałeś, jak jest daleko.
Zastanawiał się, co myśli czarodziej na temat motywów jego wyprawy do

Altdorfu. Zemsta…?

Konrad wzruszył ramionami.
- Nigdy tam nie byłem - doszedł do wniosku, że nie powie Litzenreichowi o herbie

ze strzałami i pancerną pięścią. - A dlaczego ty chcesz tam iść?

- Muszę zacząć moje badania w jakimś innym miejscu. Mieszkałem już kiedyś w

Altdorfie, dobrze nadaje się do moich celów. O ile wiem, pod tym miastem również żyją

background image

skaveni. Będę miał świeże źródło spaczenia. A że nie sądzę, aby było szczególnie
korzystne, gdyby cesarz został marionetką skavenów, może uda mi się zniweczyć spisek
Gaxara…

Konrad zdał sobie sprawę, że może to być jedyny sposób na odnalezienie Szarego

Proroka. A tam, gdzie znajduje się Gaxar, będzie też Srebrne Oko - a także tajemnicza
tarcza.

- W którą stronę idziemy? - zapytał.
- Na południowy zachód - odparł Litzenreich i wskazał kierunek gestem ręki.
- Trzysta mil? Jak się tam dostaniemy? Nie mamy ani koni, ani pieniędzy.
- Zapomniałeś o mojej profesji, Konradzie - rzekł Litzenreich. - Krasnolud,

wojownik, czarodziej. Tworzymy wspaniały zespół. Zgadzacie się ze mną?

- Tak, szefie - oświadczył krasnolud.
Wojownik skinął głową, ale powtórzył jedynie pierwszą połowę wypowiedzi

krasnoluda.

Rozdział czternasty

Droga między Middenheimem a Altdorfem była jedną z najważniejszych arterii

komunikacyjnych w Imperium. Podróżowali nią dyliżansem. Konrad nigdy dotąd nie
jechał takim wehikułem, a ponieważ dyliżans był dobrze resorowany, najemnik
początkowo cierpiał na nudności. Pod koniec pierwszego dnia podróży zdążył jednak
przyzwyczaić się do kołyszącego ruchu.

Co wieczór razem z Litzenreichem i Ustnarem jadali obiady w zajazdach, w

których dyliżans zatrzymywał się na noc. Raczyli się najlepszymi potrawami, a potem
wędrowali do miękkich łóżek. Po pierwszej bezsennej nocy Konrad wolał spać na
podłodze. Rankiem zjadali śniadanie, by potem znowu zająć miejsca w pojeździe i
rozpocząć następny etap podróży do stolicy.

Czarownik okazał się pożytecznym towarzyszem podróży, potrafiącym zadbać o

wszystkie szczegóły. Wyglądało na to, że pasażerowie powinni byli płacić za okazaną
gościnność - posiłków i noclegów nie wliczano w cenę przejazdu. Litzenreich nie płacił za
nic, nawet za dyliżans, ale dzięki swoim magicznym talentom umiał przekonać

background image

wszystkich, że to zrobił.

W podobny sposób zdobył również świeże ubrania dla całej trójki i Konrad mógł

wreszcie wyrzucić swoją poplamioną odzież. Miał ją na sobie od momentu, gdy po raz
pierwszy zapuścił się w tunele prowadzące do gniazda skavenów. Przyjemnie było
wykąpać się i przebrać w coś czystego. Jego rany i oparzenia goiły się stopniowo, zaś na
prawej ręce proces ten postępował szybciej.

Doskonale teraz rozumiał, dlaczego czarodziej nie potrzebuje pieniędzy, skoro nie

ponosząc żadnych kosztów mógł zdobyć wszystko, czego potrzebował. Wszystko, prócz
spaczenia…

W czasie długich dni podróży Konrad znowu zaczął zastanawiać się nad celem

swojej wizyty w Altdorfie. Ponieważ rozmyślania na ten temat były jedynym jego
zajęciem, miał coraz większe wątpliwości co do sensu tej podróży. Nawet jeżeli Gaxar i
Srebrne Oko rzeczywiście udali się do stolicy Imperium, w jaki sposób zdoła odnaleźć
skavenów i tajemniczą tarczę? Gdyby nawet udało mu się schwytać i przesłuchać obu
szczuroludzi, zapewne nie zdradziliby mu, co wiedzą o puklerzu.

Czy rzeczywiście tarcza aż tak bardzo go obchodziła? Przecież był to tylko stary

kawał metalu. Miał dla niego znaczenie jedynie umieszczony na niej złoty herb, który
przypominał przeszłość, życie przed opuszczeniem wioski. Z tego wczesnego okresu
pragnął zachować w pamięci jedynie dziewczynę o imieniu Elyssa. A do tego nie była mu
potrzebna zardzewiała i poszczerbiona tarcza. Elyssa na zawsze pozostanie w jego
pamięci.

Skąd pochodziła broń, którą mu dała? Dlaczego miał ją - a raczej niektóre jej

elementy - Wilhelm Kastring? Łuk, kołczan i strzały zostały Konradowi przekazane chyba
na przechowanie. Ktoś jeszcze musiał otrzymać tarcze. Konrad uświadomił sobie, że
muszą istnieć inne fragmenty uzbrojenia, ozdobione tym samym wzorem. Powinien być
miecz w pochwie, sztylet i pas, wykonany z takiej samej karbowanej skóry jak kołczan.
A może jeszcze hełm i napierśnik albo nawet kompletna zbroja?

Strzały, które otrzymał od Elyssy, nie przypominały zwykłych pocisków, jakie

zwyczajny łucznik zabrałby na wojnę. Były idealne, dokładnie takie same i każda
stanowiła dzieło mistrza. Należały do kogoś bogatego i znaczącego. Choćby fakt, iż dwie

background image

skrzyżowane strzały były częścią heraldycznej kompozycji dowodził, jak ważną rzeczą
było dla właściciela łucznictwo, chociaż pancerna rękawica, uzupełniająca znak, na
pewno nie należała do wyposażenia łucznika. Tę sprzeczność można było tłumaczyć
jedynie faktem, że herb należał do jakiegoś księcia lub wodza i nosili go wszyscy
pozostający w jego otoczeniu.

Ale Konrad wiedział, że tarcza, łuk i strzały należą do jednego kompletu i kiedyś

miały tego samego właściciela. Uczucie to nie było tak zdecydowane, jak wówczas,
kiedy widział, i zapewne nie było sposobu, aby się upewnić co do jego prawdziwości.
Ale gdy po raz pierwszy ujrzał tarczę, odniósł wrażenie, że i ona należy do kompletu.
Próbował utwierdzać się w tym przekonaniu, chociaż w miarę upływu czasu tracił
początkową pewność.

Zrozumiał, że dar widzenia przyszłości utracił na zawsze. Być może to spaczeń

pozbawił go dodatkowego zmysłu. Uwalniając go ze spiżowego pancerza, substancja ta
ograniczyła jego widzenie do normalnego, typowo ludzkiego. Teraz wiedział już o tym
na pewno, ale nie czuł żalu. W przyszłości będzie musiał posługiwać się pięcioma
normalnymi zmysłami, jak każdy inny człowiek. Albo jak większość ludzi…

Pozwolił Wilkowi wyrzucić czarny kołczan, cisnąć go w popioły dworu, w którym

żyła - i umarła - Elyssa. Wilk prawdopodobnie znał ten znak, ale, z jakiegoś powodu,
Konrad nigdy nie zadawał mu pytań na ten temat. Ani też nigdy nie pytał go o
spiżowego jeźdźca. Obydwie sprawy wydawały się teraz tak bardzo ważne, choć swego
czasu sprawiały wrażenie nic nie znaczących. Należały do przeszłości Konrada, o której
tak bardzo chciał zapomnieć - a jednak nagle jeszcze raz stały się częścią jego życia.

Co się stało z Wilkiem? Czy porzucił pogranicze i wrócił do Imperium? Altdorf był

jego rodzinnym miastem i być może powrócił do stolicy. Ale pewnie tylko na krótko -
wszak Wilka szybko zaczynało nudzić nieróbstwo i natychmiast podążał tam, gdzie
można było znaleźć walkę i niebezpieczeństwo. Po zniszczeniu kopalni zwierzołaki
skierowały się na północ. W porównaniu z ilością wojsk, jakie mógł wystawić Kislev,
napastników było stosunkowo niewielu. Ale od tej pory z Północnych Pustkowi mogło
nadciągnąć ich o wiele więcej. Banda Kastringa przeniknęła daleko w głąb Imperium, a
przecież nie tylko ona przekroczyła granicę. Może Wilk znowu walczył na pograniczu?

background image

Nie miał żadnej szansy na odzyskanie kołczanu, który Wilk tak lekceważąco

odrzucił na bok. Łuk pękł wiele lat temu, wszystkie strzały zostały wystrzelone. Ostatnia
trafiła w pierś Czaszkolicego, a ten wyciągnął ją i złamał. Ale dopiero wtedy,
przypomniał sobie Konrad, gdy łysy nieczłowiek obejrzał herb.

Czaszkolicy stał w wejściu płonącego domu Kastringa, a pięć lat później Konrad

napotkał jednego z braci Kastringów. Kiedy zapytał go o herb ze strzałami i pięścią,
Kastring odparł, że jego zdaniem ma on coś wspólnego z elfami. Ale równie dobrze mógł
kłamać.

Bez względu na to, czy pierwszym posiadaczem był elf, czy człowiek, tarcza nie

powinna dłużej pozostawać w łapach skavena. Należy się jemu, chociaż Konrad zdawał
sobie sprawę, że ma niewielkie szanse na jej odzyskanie. Zwłaszcza teraz, po ostatnich
spotkaniach z wielkimi gryzoniami. Zabił tylu szczuroludzi, że mógł uznać stare
porachunki za wyrównane.

Czy Litzenreich mówił poważnie, twierdząc, że ma zamiar powstrzymać skavenów

przed zamienieniem cesarza na sobowtóra? Konrad zdecydowanie popierał ten zamiar,
ale z całą pewnością wystarczyłoby jedynie przekazać ostrzeżenie ochronie imperatora.
Wyglądało na to, że mag planował osobiście pokrzyżować plany swojego dawnego
wroga, Gaxara.

Konrad wciąż nie był w pełni przekonany, że żałosna postać, którą widział w

podziemnym królestwie skavenów, była istotnie sobowtórem cesarza. Gaxar, stosując
krew i ciało Konrada w nekromantycznej recepturze, stworzył z czyichś zwłok jego
replikę. Czy w przypadku cesarza uzyskanie tych składników byłoby równie proste?
Konrad mógł jedynie wierzyć Litzenreichowi na słowo, że takie są właśnie plany Gaxara.
A przecież czarodziej tak sam nie zasługiwał na zaufanie jak Szary Prorok.

Historie, które opowiadał podróżnym w dyliżansie, były całkowitym kłamstwem,

ale im bardziej niewiarygodnie brzmiały, tym bardziej w nie wierzono. Konrad prawie się
nie odzywał w czasie jazdy, a udział Ustnara w najrozmaitszych rozmowach był jeszcze
mniejszy.

Kilka mil za Middenheimem Litzenreich stanął przed nadjeżdżającym dyliżansem i

zatrzymał pojazd. Woźnica, dwaj strażnicy i pięciu pasażerów w żaden sposób nie

background image

skomentowali tego wydarzenia. Nawet ci dwaj, którzy musieli opuścić swoje miejsca
wewnątrz pojazdu i jechać na dachu dyliżansu, nie zgłaszali żadnych sprzeciwów.
Najwyraźniej czarownik usunął cały ten epizod z ich umysłów, podobnie jak był w stanie
przekonać wszystkich właścicieli zajazdów, że zapłacił za każdy nocleg.

Obserwując talent Litzenreicha, Konrad zastanawiał się, czy on też został

ubezwłasnowolniony przez maga. Czy Litzenreich go zahipnotyzował? Czy dlatego jechał
do Altdorfu? W takim razie, czego mag od niego chciał? Konrad postanowił, że gdy tylko
dotrą do stolicy, ucieknie od Litzenreicha. Nie było sensu robić tego w tej chwili, gdy byli
już tak blisko celu. A jeżeli nie zdoła się uwolnić, będzie to dowodem, że naprawdę jest
pod wpływem zaklęcia Litzenreicha. Zastanawiał się jednak, czy sam fakt, że jest w
stanie analizować ten problem oznacza, że jednak nie jest…

Wkrótce się przekona. Spędzali tę noc w zajeździe „Pod Siedmioma Szprychami”,

który był ostatnim przystankiem na drodze do stolicy. Teraz, gdy podróż prawie dobiegła
końca, woźnica i obaj strażnicy wyglądali na bardziej rozluźnionych. Dyliżans jechał z
jednego końca Wielkiego Księstwa Middenlandu na drugi, po regularnie patrolowanych
drogach, ale nawet centrum Imperium nie było wolne od drapieżników Chaosu.

Stolicą Imperium Sigmara był Reikdorf, który później przemianowano na Altdorf.

W czasie dwóch i pół tysiąca lat, które minęły od tej pory, ośrodek władz centralnych
przenosił się kilkakrotnie. Lokalizacja stolicy zależała od równowagi sił i politycznych
powiązań rozmaitych państw tworzących Imperium. Teraz jednak Altdorf po raz kolejny
stał się jego stolicą. Gdy dyliżans pokonał ostatni zakręt drogi i wyjechał z lasu
Darkwald, miasto po raz pierwszy pojawiło się przed oczami Konrada.

Miasto, otoczone potężnymi, białymi murami o wierzchołkach pokrytych

czerwonymi dachówkami, zostało wzniesione na wyspach, położonych w widłach rzek
Reik i Talabek. Reik był żeglowny aż do Marienburga i Morza Szponów, więc port
altdorfski zapełniały zarówno morskie jednostki, jak i rzeczne barki. Ale ich wysokie
maszty ze zwiniętymi żaglami wydawały się maleńkie w porównaniu z dwoma
dominującymi nad miastem budynkami, dwoma najwspanialszymi gmachami w całym
znanym świecie - Pałacem Cesarskim i katedrą Sigmara.

Gdy dyliżans minął północną bramę i wjechał do miasta, Konrad bez przerwy

background image

gapił się na budynki i ludzi na ulicach. Z wyjątkiem widzianego przelotnie Middenheimu,
największym miastem, jakie znał do tej pory, był Praag, który jednak nawet nie umywał
się do Altdorfu. Największe miasto Imperium było miejscem pełnym niewysłowionych
cudów.

Pojazd zatrzymał się i Konrad wyskoczył z niego jako pierwszy. Gdy stanął na

ziemi, spojrzał na bruk pod swoimi stopami. Zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście
pod stolicą ludzi rozciąga się inne miasto - położona głęboko pod ziemią kryjówka
skavenów. A potem zauważył, że centralny plac jest pusty. Albo niemal pusty - dyliżans
został otoczony pierścieniem żołnierzy. Większość stanowili halabardnicy, ubrani w
czerwone czapki, długie kurty koloru ochry, czerwone nogawice i brązowe buty. Trzymali
broń poziomo, zwróconą grotami w stronę dyliżansu - a także Konrada, Litzenreicha i
Ustnara.

W obrębie murów miejskich nikt poza wojskowymi nie miał prawa nosić broni,

której ostrze przekraczałoby określoną długość, i dlatego Konrad zawinął swój miecz w
płaszcz. Teraz jednak schwycił za rękojeść i odrzucił osłaniający broń materiał. Nie miał
już tarczy, którą zostawił w czasie wychodzenia z labiryntu skavenów. Ustnar ściskał w
dłoniach rękojeść topora. Konrad zerknął na Litzenreicha, oczekując, że wykorzysta swą
moc, by zmienić układ sił na nieco bardziej korzystny. Czarodziej jednak tylko przyjrzał
się szykowi żołnierzy, zwracając szczególną uwagę na dwie postacie, które nie miały na
sobie mundurów. Altdorf dysponował swoimi własnymi magami. Litzenreich wzruszył
ramionami. Ustnar zrozumiał ten znak i opuścił broń.

Halabardnicy ruszyli do przodu, zacieśniając pierścień wokół dyliżansu. Konrad

wiedział, że sytuacja jest beznadziejna, chociaż nigdy dotąd świadomość tego faktu nie
powstrzymywała go od działania.

- To o nich nam chodzi - usłyszał głos. - Nie o ciebie.
Konrad odwrócił się i spojrzał na żołnierza, który się odezwał. Był to sierżant -

mocno zbudowany mężczyzna w spiżowym hełmie z pióropuszem koloru kobaltu,
szkarłatnym mundurze i wypolerowanym spiżowym półpancerzu. Na napierśniku miał
wygrawerowany rysunek komety o dwóch ogonach, jeden ze znaków Sigmara. Miecz
wisiał mu u biodra. Wśród tak wielu zbrojnych nie musiał wydobywać broni.

background image

Konrad zastanawiał się chwilę, ilu altdorfskich żołnierzy zdołałby zabić, zanim by

go pokonali, ale jednak opuścił klingę.

* * *

Wiadomość z Middenheimu mogła dotrzeć do Altdorfu przed podróżnymi w różny

sposób. Władze Miasta Białego Wilka mogły wysłać kurierów do sąsiednich miast albo
przekazać informację o zbiegach, wykorzystując sieć imperialnych wież semaforowych.
Sygnały musiały zostać rozesłane do wszystkich miast i miasteczek, ponieważ trudno
było przewidzieć, w którym kierunku udał się Litzenreich. Czarodziej
najprawdopodobniej został rozpoznany w jednym z zajazdów, z którego dano znać do
stolicy.

Ci, którzy ocaleli z ataku na kryjówkę skavenów, nie mogąc odnaleźć ciała

Litzenreicha, zorientowali się, że mag uciekł. Z Middenheimu wysłano więc polecenie,
aby aresztować go razem z towarzyszącymi mu krasnoludami, o których wiadomo było,
że pomagały czarodziejowi w doświadczeniach ze spaczeniem. Nie było nakazu
zatrzymania Konrada, ponieważ nikt w Middenheimie nie miał pojęcia o jego istnieniu.
Przynajmniej nikt z żyjących.

Litzenreicha i Ustnara zakuto w kajdany, załadowano na wóz i odwieziono.

Sierżant i dwaj żołnierze odprowadzili Konrada z Konigplatzu i powiedli dalej przez
zatłoczone ulice. Kiedy ponownie zawinął miecz, pozwolono mu go nieść. Nie był
jeńcem, ale miał wrażenie, że nie jest również wolnym człowiekiem. Konrad bardzo
uważał, aby nie maszerować równo, noga w nogę, ze swoją eskortą.

Zastanawiał się, dokąd go prowadzą, ale postanowił nie pytać. Na razie podziwiał

znajdujące się na wprost niego dwa największe budynki miasta. Nawet oglądane
osobno, byłyby imponujące. Razem zaś stanowiły coś absolutnie wspaniałego i choć
miały całkowicie odmienny kształt i konstrukcje, to mimo wszystko doskonale się
uzupełniały.

Katedra Sigmara umieszczona była po lewej stronie. Jej gigantyczna, centralna

kopuła lśniła złoceniami w promieniach wczesnego, zimowego słońca. Tuż obok
znajdował się Pałac Cesarski, góra wzniesiona z granitowych bloków przywiezionych z
Przełęczy Czarnego Ognia, miejsca największego triumfu Sigmara. Wierzchołki obu

background image

budowli wznosiły się dokładnie na tej samej wysokości, dzięki czemu żaden z nich nie
dominował nad drugim.

Altdorf był miastem Sigmara i w całej stolicy widać było oznaki składanego mu

hołdu. Wieża pałacu zwieńczona była wielką repliką Ghalmaraza, wielkiego młota
bojowego, który należał do nieśmiertelnego bohatera. Potężną kopułę cerkwi ozdabiał
wzór, składający się z ośmioramiennych gwiazd, symboli ośmiu ludzkich plemion
zjednoczonych przez Sigmara.

Gdy Konrada wprowadzono przez bramę w budynku, który stanowił część murów

obronnych, na dziedziniec, długi cień pałacu zasłonił wiszące nisko nad horyzontem
słońce. W końcu weszli do wartowni, gdzie kilku żołnierzy siedziało przy ogniu palącym
się na kominku. Rozmawiali i śmiali się, nie zwracając specjalnej uwagi na Konrada i
jego eskortę. Dwaj żołnierze towarzyszący sierżantowi zdjęli zbroje i przyłączyli się do
towarzyszy.

- Siadaj - polecił sierżant, zajmując miejsce za grubo ciosanym stołem. Zdjął

hełm i położył go na blacie. Był siwowłosym weteranem, a szramy na jego twarzy były
prawdziwymi bliznami po ranach odniesionych w bitwach.

- Obejrzyjmy sobie dokładnie twój miecz.
Konrad usiadł naprzeciwko niego, położył broń na stole i odwinął ją. Sierżant

przyjrzał się dokładnie wilczej głowie wygrawerowanej na gardzie.

- Tamci dwaj - oznajmił - złamali cesarskie prawo. A ty, jak widzę, złamałeś

prawo middenheimskie. Wygląda na to, że ukradłeś miecz.

Było oczywiste, że rozpoznał broń middenheimskiego pułku, a cesarskie prawo, o

którym wspominał, musiało dotyczyć posługiwania się spaczeniem. Być może sierżant
nie wiedział dokładnie, na czym polega przestępstwo Litzenreicha. Może nawet nigdy nie
słyszał o spaczeniu. W końcu Konrad dopiero niedawno dowiedział się o jego istnieniu.

- Kupiłem go od krasnoluda - wyjaśnił - tego, którego aresztowaliście. Czy on i

jego towarzysz są niebezpiecznymi zbrodniarzami? Złamali cesarskie prawo? Miałem
wrażenie, że jest w nich coś podejrzanego. Z moim poprzednim mieczem uciekł
zwierzołak. Zaklinował mi się w jego czaszce.

Sierżant wolno pokiwał głową. Był wyraźnie rozbawiony.

background image

- Powiadają, że posiadanie to dziewięć dziesiątych prawa. W związku z tym

posiadanie ukradzionej broni jest w dziewięciu dziesiątych równie złe jak jej kradzież.

- To middenheimski miecz. Powiedziałeś, że obejmuje go prawo Middenheimu.

Jaki ma to związek z Altdorfem?

- Lubimy sprawiać przyjemność naszym sojusznikom. Zwrócimy im miecz, ale

pozostaje pytanie, czy zwrócimy im również ciebie?

- Po co? Kupiłem go od krasnoluda, możecie go zapytać.
Konrad nie miał wątpliwości, że tego nie zrobią. Gdziekolwiek znajdował się

Ustnar i Litzenreich, na pewno będą im zadawać o wiele ważniejsze pytania. Altdorf
słynął z doskonałości swojego systemu prawnego. W czasie przesłuchań obaj więźniowie
będą torturowani mniej niż gdziekolwiek indziej w Imperium. Będą też mieli proces,
zanim zostaną straceni.

Nie oczekiwał, że sierżant uwierzy w jego opowieść o mieczu, ale najważniejsze,

aby nie podejrzewał, że jest jakiś związek między nim a Litzenreichem. W Altdorfie
wiedziano jedynie, że podróżowali tym samym dyliżansem.

- Świadectwo przestępcy nie ma żadnego znaczenia - odparł sierżant. - A jeżeli

odeślę miecz, będzie tyle wyjaśnień, tyle papierkowej roboty.

- W takim razie niech go pan nie odsyła.
- Nie, powinienem to zrobić. Jeżeli w Middenheimie znaleźliby miecz cesarskiej

gwardii, mam nadzieję, że również by go odesłali. Gdybym cię oddał razem z mieczem,
sam byś odpowiedział na ich pytania. Mam wrażenie, że byłby to najrozsądniejszy
sposób. Co o tym sądzisz?

Konrad nic nie powiedział. Gdyby odesłano go do Middenheimu, nawet pod

zbrojną eskortą, bez wątpienia zdołałby uciec jeszcze przed dotarciem do miasta. Ale nie
miał ochoty na opuszczenie Altdorfu, przynajmniej na razie.

Sierżant przypatrywał mu się dziwnie i uśmiechał bez przerwy. Wyglądał, jakby

nie traktował tego przesłuchania zbyt poważnie, ale Konrad nie rozumiał żartu.

- Gdyby - dodał po chwili sierżant - miecz znalazł się w posiadaniu, powiedzmy,

cesarskiego gwardzisty, taki człowiek byłby absolutnie poza jakimkolwiek podejrzeniem.

Konrad wreszcie pojął, o co chodzi, ale w dalszym ciągu nie odzywał się słowem.

background image

- Robota porządna, dobre godziny - sierżant z trzaskiem położył na stole złotą

koronę - godziwa płaca.

- Cesarska gwardia? - zapytał Konrad, spoglądając na nienaganny mundur

żołnierza: wypolerowany spiż, hełm z pióropuszem, guziki z masy perłowej, ozdobna
plecionka, skomplikowane odznaki.

- Nie wiem, czy mam ochotę być malowanym żołnierzykiem. Maszerować na

defiladach, stać w budce wartowniczej, wymachiwać sztandarem, a nie mieczem,
zawsze być wymuskany i wyglansowany, jak jakaś ozdóbka.

- Nie jesteśmy malowanymi żołnierzami, Konradzie! Jesteśmy najlepszymi

wojownikami w Imperium, jesteśmy lojalną strażą przyboczną cesarza!

Konrad popatrzył na niego, zastanawiając się, skąd sierżant zna jego imię.
- Byłem ubiegłej zimy w Praag - otrzymał nieoczekiwaną odpowiedź. - Pamiętasz

mnie chyba. Mam na imię Taungar.

Konrad kiwnął głową. Oczywiście, że pamiętał Praag. Jak mógłby zapomnieć

oblężenie? Ale nie musiał pamiętać altdorfskiego sierżanta, chociaż Taungar go poznał.

- Bez względu na to, dlaczego tu przybyłeś - rzekł Taungar - najlepiej zrobisz

zaciągając się do gwardii. To najlepsza szansa dla każdego wojownika. I mówię o
prawdziwym wojowniku - nie do defilowania i parad. Wiem, że jesteś człowiekiem,
jakiego potrzebujemy.

- Albo?
Taungar wzruszył ramionami i popatrzył na miecz ze znakiem wilka.
- Czy dostane inny miecz?
- Ustaliliśmy, że strażnicy najlepiej spełniają swoją role, gdy są uzbrojeni -

Taungar sięgnął za siebie i zdjął z kołka pas z przywieszonym mieczem w pochwie.
Położył go na stole, obok middenheimskiego miecza i złotej monety.

Konrad zacisnął w dłoni rękojeść z białej kości i wydobył klingę z naoliwionej

pochwy. Na gardzie widniał znak cesarskiej korony. Popatrzył na koronę na mieczu, na
złotą koronę na stole i lewą dłonią wziął pieniądz.

- Przyjąłeś cesarską zapłatę, Konradzie. Teraz musisz złożyć przysięgę wierności.

Wstań.

background image

Konrad podniósł się i powtórzył rotę, zaklinając się na Sigmara, że będzie

posłusznie i lojalnie służyć cesarzowi, a jeżeli trzeba będzie, odda życie w służbie
Imperium.

- Witaj - rzekł Taungar, wyciągając rękę.
Konrad przełożył miecz do lewej dłoni i wyciągnął prawą. Obaj mężczyźni

uścisnęli się za przeguby.

Konradowi przychodziły do głowy najrozmaitsze pytania, ale ich nie zadał.

Wkrótce sam będzie w stanie dowiedzieć się wszystkiego, co go interesowało. Jeżeli zaś
chodzi o pozostałe kwestie, to nie zamierzał przebywać tu aż tak długo, aby poznać
odpowiedzi.

* * *

Konradowi obcięto włosy, tak że nie wystawały już spod hełmu. Musiał się

również ogolić - po raz pierwszy od opuszczenia Kislevu - ponieważ tylko oficerom
pozwalano na noszenie bród. Następnie wydano mu mundur. Każdy żołnierz otrzymywał
taki sam, bez względu na to, czy był surowym rekrutem, czy starszym oficerem. Różniły
się tylko kolorem długiego pióropusza na hełmie. Im wyższa ranga, tym ciemniejszy
odcień niebieskiego - od akwamaryny po indygo.

Konrad nie musiał stać na posterunku. Taungar miał dosyć podwładnych do

pełnienia służby wartowniczej. Ale nawet żołnierze z posterunków honorowych musieli
nauczyć się czegoś więcej niż tylko musztry paradnej oraz stania nieruchomo jak posągi.
Konrad został zatrudniony jako instruktor szermierki. Nie oznaczało to wcale, że zdołał
uniknąć swojej porcji ubierania się w paradny mundur czy też czyszczenia pancerza, tak
aby w polerowanym spiżu mógł ujrzeć swoją pokrytą szramami twarz. Przypominał sobie
wtedy chwilę, kiedy po raz pierwszy zobaczył swe oblicze w lustrze Elyssy.

Prawie już przywykł do noszenia czystej odzieży, do stukotu obcasów na

marmurowych posadzkach pałacu. Świadomość, że jest się jednym z wielu, że wypełnia
się te same zadania, świadomość podporządkowania się ustalonemu rozkładowi zajęć, w
którym wiadomo było, kiedy nastąpi pora posiłku, odpoczynku czy snu - bardzo
podnosiła na duchu. Nie trzeba było myśleć, ponieważ wszystko było rozplanowane -
należało wyłącznie wykonywać polecenia.

background image

Nawet jego zajęcia instruktorskie miały swój określony rozkład, chociaż Konrad

usiłował je urozmaicać, wprowadzając nieoczekiwane elementy. Był to jedyny okres, gdy
pełniąc służbę nie miał na sobie munduru, podobnie jak szkoleni przez niego żołnierze.
Ćwiczeniom fechtunku towarzyszyły kurz i pot, a mundury musiały pozostawać zawsze
czyste.

Konrad szkolił nie tylko żołnierzy, ale i sam się doskonalił w sztuce walki. W

czasie służby na pograniczu zapoznał się z wieloma rodzajami broni, ale cesarska
zbrojownia dostarczała tak rozmaitego uzbrojenie, że można było nauczyć się nowych
technik i sposobów walki.

Kilkakrotnie Konrad był wysyłany do pałacu, aby pełnić służbę, jako członek

warty honorowej, w czasie zwijania i rozwijania cesarskich sztandarów o zmierzchu i o
świcie. Z bastionów o wysokości siedemdziesięciu metrów widać było wyraźnie całe
miasto - drogi, porty, rzeki, kanał do Weissbruck, okoliczne lasy, sąsiednie wsie, odległe
góry. Z wyżej położonego punktu obserwacyjnego - na wieży - widok był jeszcze
bardziej rozległy i dlatego zawsze ustawiano tam wypatrywaczy.

Wnętrza budynku sprawiały równie wielkie wrażenie jak monumentalne mury

oglądane z zewnątrz. Sale były przestronne, drzwi ogromne, schody i korytarze szersze
niż drogi, sufity znajdowały się wyżej niż dachy zwykłych budynków. Sprawiało to
wrażenie jakby pałac został zbudowany dla gigantów.

Posągi wszystkich poprzednich cesarzy były trzy razy większe od człowieka.

Olbrzymie postacie stały wzdłuż pierwszego westybulu od schodów, przy głównym
wejściu. Dalsze komnaty były poświecone kolejnym władcom. Historia ich panowania
została przedstawiona na obrazach ilustrujących każde istotne wydarzenie i tworzących
fryz biegnący naokoło całego pokoju. Ponad obrazami znajdowały się bogato haftowane
gobeliny ukazujące cesarza w chwilach triumfu, podczas koronacji, jako wielkiego
wojownika, polującego na najstraszliwsze stwory, odnoszącego słynne zwycięstwa.
Konrad dowiedział się jednak z ksiąg Litzenreicha, że większość tych wspaniałych dzieł
więcej zawdzięczała wybujałej wyobraźni artystów niż faktom opisanym w kronikach
historycznych.

Każdy westybul zawierał podobiznę któregoś z cesarzy - zwyciężającego hordy

background image

zwierzołaki, staczającego pojedynki ze straszliwymi wrogami. Zawierał też najrozmaitsze
trofea ze wszystkich stron Imperium, a nawet z całego znanego - i nie znanego - świata:
złote ozdoby i drogocenne klejnoty, dziwaczne zwierzęta, niezwykłą broń, pamiątki z
czasów zapomnianych wojen i wypraw. Wiele z tych przedmiotów przez wieki uległo
zniszczeniu i nie dawało się już rozpoznać. Z niektórych pozostały zaledwie kupki pyłu,
ale w dalszym ciągu, ze względu na wiek, otaczano je czcią.

W centrum każdej komnaty na prostym, kamiennym cokole spoczywały

oświetlone naturalnym światłem, padającym z okrągłych witraży w suficie, pozostałości
po cesarzach. Były to trumny ze zwykłych metali i złota, z granitu i marmuru. Trafiały
się nawet szklane sarkofagi, w których widać było pozłacane szkielety. Wiele
piedestałów stało pustych, ponieważ były poświęcone cesarzom, którzy panowali, gdy
stolica nie znajdowała się w Altdorfie i zostali pochowani gdzie indziej. Ostatni cokół
również był pusty, ponieważ nikt nie znał miejsca spoczynku Sigmara. Zgodnie z
legendą, gdy dni założyciela Imperium dobiegały końca, odjechał ku włościom
krasnoludów, aby oddać Ghalmaraza jego poprzednim właścicielom. Żaden człowiek już
więcej nie oglądał Młotodzierżcy.

Jedyna znana pamiątka z czasów panowania Sigmara była umieszczona na

honorowym miejscu - spoczywała na czarnej, pluszowej poduszce. Była to wykonana z
kości słoniowej rękojeść sztyletu, który władca miał przy sobie w czasie bitwy na
Przełęczy Czarnego Ognia. W ciągu tysiącleci głownia noża zmieniła się w rdzawy pył.

Przy każdej kolumnie, w dzień i w nocy, stali żołnierze z cesarskiej gwardii. Byli

nie tylko strażą osobistą cesarza, ale - dosłownie - strażnikami każdego cesarskiego
ciała. Konrad rzadko kiedy widywał w pałacu kogoś poza strażnikami. Budynek był tak
wielki, że mogła się w nim ukryć cała armia. Jedynie z rzadka dostrzegał ubranego w
liberie sługę zajętego jakimiś obowiązkami.

Jednym z powodów panującej w pałacu ciszy i pustki mogła być nieobecność

cesarza. Dopiero po tygodniu Konrad się o tym dowiedział. Cesarz, razem ze świtą i
większością straży, odbywał oficjalną wizytę w Talabheimie. Popłynął na imperialnym
jachcie, odbywając około trzystumilową podróż w górę rzeki Talabec.

Konrad zastanawiał się, czy Gaxar nie dowiedział się o tym i zamiast udać się do

background image

Altdorfu, nie podążył podziemną drogą skavenów do położonego na północnym-
wschodzie miasta-państwa.

Dwanaście dni minęło od przybycia Konrada do stolicy. W tym czasie dokonał

bardzo wiele. Ale w kalendarzu prawniczym dwanaście dni jest bardzo krótkim okresem i
wiedział, że Litzenreich i Ustnar wciąż tkwią w celi pod miejskimi koszarami.

Zostali aresztowani za złamanie cesarskiego prawa, ale zatrzymania dokonała

miejska milicja. Armia Altdorfu i cesarska gwardia były odrębnymi jednostkami bardzo
zazdrośnie strzegącymi swoich prerogatyw. Stała armia Altdorfu zasadniczo była
rekrutowana spośród obywateli samej stolicy, chociaż mieszkańcy okolicznych
miejscowości w Reiklandzie również mieli prawo zaciągać się na służbę. Z kolei żołnierze
gwardii cesarskiej pochodzili ze wszystkich prowincji i państw-miast Imperium, nie
wyłączając samego Altdorfu.

Ponieważ Litzenreich i Ustnar byli oskarżeni o złamanie cesarskiego prawa, zostali

zaaresztowani przez cesarskie wojsko. Dlatego właśnie Taungar i kilku jego ludzi
znajdowali się wśród żołnierzy oczekujących na przybycie dyliżansu. Uciekinierzy z
Middenheimu zostali jednak zabrani do aresztu przez miejską milicje.

Po ustaleniu miejsca, w którym trzymani byli więźniowie, nadeszła pora, aby ich

stamtąd wydostać. Był im to winien. Gdyby chodziło tylko o Litzenreicha, mógłby
pozostawić go swojemu losowi, ponieważ uważał, że zrobił dla czarodzieja
wystarczająco dużo. Jednak Ustnar i trzy inne krasnoludy uwolniły go z jaskini
skavenów. Tamci trzej już nie żyli, ale Konrad mógł obecnie spłacić swój dług temu,
który ocalał.

Zapadał zmierzch, gdy Konrad zszedł ze służby i wyszedł przez główną bramę

fortu. Strażnicy przyglądali mu się spokojnie, sądząc, że ma przepustkę. Skierował się na
północ szerokim mostem, wzdłuż którego stały pomalowane posągi wojowników, bogów
i mitycznych stworów. Podążył w stronę koszar armii Altdorfu. Dni stawały się coraz
krótsze, w miarę jak zima dawała się coraz bardziej we znaki, i był zadowolony z ciepła,
które dostarczał mu długi płaszcz.

Zniknął w ciemnym i wąskim zaułku. Tam zdjął z głowy spiżowy hełm. Kilka

sekund później wyszedł z powrotem, a na jego hełmie widniał purpurowy pióropusz.

background image

Konrad stał się oficerem gwardii cesarskiej.

Rozdział piętnasty

Pierwszy strażnik spojrzał leniwie, gdy Konrad wchodząc na dziedziniec minął go

bez słowa i skierował się prosto do wartowni, która, jak wiedział, znajdowała się na
wprost.

- Chce się widzieć z dowódcą straży - oznajmił żołnierzowi stojącemu przy

wejściu.

- Oficer! - wrzasnął wartownik. - Obcy przy bramie!
Kilka sekund później w drzwiach pojawił się oficer zapinający pas z mieczem.

Spojrzał na Konrada i natychmiast wyprostował się, strzelił obcasami i zasalutował
energicznie. Konrad oddał honory, ale bardziej niedbałym gestem. Gwardia cesarska
zawsze uważała się za coś lepszego od armii Altdorfu, ale chociaż Konrad był w obecnej
chwili równy stopniem z dowódcą warty, nie dysponował tu żadną władzą.

- Cóż mogę dla pana zrobić? - spytał oficer. - Czyżby gwardii cesarskiej skończyła

się pasta do butów?

- Mam tu nakaz - oznajmił Konrad, wydobywając pergamin zza pazuchy kurtki. -

Na jego podstawie mam zostać dopuszczony do jednego z waszych więźniów.
Krasnoluda, którego trzymacie tu w areszcie.

Rozwinął zapieczętowany pergamin sprawiający wrażenie bardzo oficjalnego. Miał

nadzieję, że oficer nie potrafi czytać, ponieważ był to kwatermistrzowski inwentarz
zbrojowni cesarskiego garnizonu.

- Macie takiego więźnia? - zapytał.
Oficer udawał przez chwilę, że studiuje dokument, a potem skinął głową.
- Tak, ale o co chodzi?
- O zupełnie inną sprawę, nie tę, z powodu której został aresztowany.

Przypuszcza się, że ukradł miecz w jednym z middenheimskich pułków.

- Słyszałem o tym mieczu.
Oficer przyglądał się Konradowi, który doskonale zdawał sobie sprawę, że bez

brody i w gwardyjskim mundurze musi wyglądać zupełnie inaczej niż w chwili

background image

aresztowania Litzenreicha. Brody pozwalano nosić jedynie cesarskim oficerom, ale nie
było to obowiązkowe. Wiadomość o ukradzionym mieczu musiała dotrzeć z gwardii do
armii. Oba rodzaje wojsk rywalizowały ze sobą, ale poszczególni żołnierze
niejednokrotnie się przyjaźnili.

- Musimy dopilnować, aby miecz został zwrócony.
- Oczywiście - przytaknął oficer.
- Mam obowiązek przesłuchać więźnia, aby się dowiedzieć, w jaki sposób broń

znalazła się w jego posiadaniu.

- Można to załatwić.
- Doskonale. Pozostawiam panu sporządzenie pełnego zapisu przesłuchania wraz

z kopiami dla mnie i władz w Middenheimie. Musi pan również zadbać o wszystkie inne
szczegóły, skompletowanie dokumentów i przekazanie miecza do Middenheimu,
oczywiście za pokwitowaniem. Czy wszystko jasne?

- Ess…
- Wie pan, jak się sprawy mają. Im coś wydaje się prostsze, tym bardziej okazuje

się skomplikowane.

Oficer spojrzał w górę, jakby szukając natchnienia w niebie.
- Ile to potrwa? - zapytał.
- Niedługo - stwierdził Konrad, uderzając obciągniętą w rękawicę prawą pięścią w

lewą dłoń.

Oficer uśmiechnął się.
- Będę musiał panu towarzyszyć. To mój obowiązek.
- Oczywiście.
- I nie chciałbym, żeby miał jakieś ślady po tej wizycie.
Poprowadził Konrada do budynku z cegły, wziął wielki pęk kluczy i zawołał

jeszcze jednego strażnika, aby im towarzyszył.

Żołnierz niósł latarnię w jednej ręce, a klucze w drugiej. Prowadził ich przez

kolejne wąskie korytarze, których ceglane ściany po jakimś czasie ustąpiły kamiennym.
Przeszli przez kilka ciężkich, solidnych drzwi, które za nimi zamykano. Przy każdych stał
strażnik.

background image

Układ drzwi przypominał Konradowi kryjówkę Litzenreicha. Znowu był głęboko

pod powierzchnią ziemi. Ale tym razem tunele były szerokie i wysokie, a wykute w skale
schody zostały wydeptane przez niezliczone pokolenia strażników. Także cel wędrówki
nie znajdował się w odległości wielu mil, ale tuż za zakrętem.

Wiedział, że nie zdoła przedostać się z powrotem przez te drzwi i straże, ale nie

miał zamiaru wracać tą samą drogą. Żołnierz otwierał zamki po kolei, a oficer szedł za
Konradem. Mijali wiele przejść - zamykających tunele i prowadzących do zakratowanych
cel. Wszystko wskazywało na to, że najważniejsi więźniowie trzymani byli na najniższym
poziomie - na co Konrad bardzo liczył.

Żołnierz przekręcił klucz w zamku kolejnych drzwi, otworzył je - i wypadł przez

nie wartownik, który stał z drugiej strony. Konrad dobył miecza, usłyszał, że oficer robi
to samo. Strażnik ukląkł przy zwłokach i Konrad również się nad nimi pochylił. Na ciele
nie było żadnego śladu po broni. Zwłoki były jeszcze ciepłe, śmierć nastąpiła nie tak
dawno temu.

- Czy oni są tutaj? - zapytał Konrad.
- Te dwoje drzwi na końcu.
Konrad zagłębił się w mrok, za nim podążył oficer. Dalszą część tunelu zamykały

kolejne ciężkie odrzwia, przed nimi jednak, po obu stronach korytarza, widniały jeszcze
inne. Wszystkie były zamknięte i zaryglowane. Zerknął przez zakratowane okienko
pierwszych drzwi i odezwał się tak cicho, aby oficer nie mógł rozróżnić słów.

- Litzenreich? - szepnął. - Ustnar?
Z żadnej celi nie padła odpowiedź.
- Klucze! - zawołał oficer. - Otworzyć drzwi! - żołnierz spełnił polecenie. - Do

środka!

Strażnik wydobył miecz i trzymając latarnię przed sobą wszedł do pierwszej celi.

Za nim podążyli Konrad i oficer. Pomieszczenie było puste. Cela naprzeciwko również.

- Nie mogli wydostać się tamtędy - powiedział Konrad, wskazując w stronę trupa.

- Musieli uciec tędy - klingą miecza wskazał drzwi zamykające korytarz.

- W jaki sposób wyszli z cel? - zapytał przyciszonym głosem oficer. - Jak zabili

tego żołnierza?

background image

- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Ale niech pan każe otworzyć tamte drzwi,

zanim będą mieli dość czasu, żeby uciec.

- Nie możemy iść tamtędy.
- Dlaczego?
- Drzwi są zamknięte. Nie mamy klucza. Od kiedy tu służę, nigdy ich nie

otwierano.

Jak dotąd, podziemne wiezienie było dokładnie takie, jak Konrad się spodziewał.

Dowiedział się o wszystkim od jednego z cesarskich gwardzistów, który poznał plan
lochów od nadzorcy. Konrad miał zamiar dotrzeć aż tutaj, pozbyć się eskorty, wydobyć
Ustnara i Litzenreicha z cel, a potem polecić czarodziejowi otworzyć ostatnie drzwi.
Wyglądało jednak na to, że Litzenreich sam się uwolnił przy pomocy magii. Usunął
zaklęcie, które czarownicy z Altdorfu rzucili, aby uczynić cele odporne na magię
zamkniętych w nich więźniów.

Konrad pchnął ciężkie drzwi, które, według oficera, nigdy nie były otwierane.

Uchyliły się, zgrzytając zardzewiałymi zawiasami. Były o wiele grubsze od innych, a ich
stare drewno połączone było solidnymi pasami metalu. Popatrzył na oficera, który skinął
głową i wziął latarnię od strażnika.

- Idziemy dalej - oznajmił oficer. - Sprowadź tylu ludzi, ilu zdołasz i tak szybko,

jak możesz. Przekaż polecenie, aby zablokowano wszystkie wyjścia ze ścieków.

Żołnierz odwrócił się i pobiegł z powrotem. Jego klucze pobrzękiwały, gdy znikał

w ciemności. Konrad popatrzył przed siebie. Tunel biegł dalej, widoczny do miejsca,
gdzie sięgało migoczące światło latami. Był węższy i bardziej stromy od poprzednich
korytarzy.

- Gdzieś tam jest podziemna rzeka - wyjaśnił oficer z Altdorfu. - Spływają do niej

rynsztoki i ścieki. Potem wpada do Reiku, ale już poza murami miasta.

Konrad wiedział o tym - zaplanował, że podziemny ściek będzie ich drogą

ucieczki. Czy czarownik i krasnolud skierowali się w tę stronę? Musieli tak zrobić, nie
mieli przecież innej drogi.

Oficer wszedł do tunelu, a za nim ruszył Konrad. Było wilgotno, zimno i odnosiło

się wrażenie, że panujący tu mrok pochłania światło lampy. Poruszali się ostrożnie, a w

background image

otaczającej ich ciszy każdy krok rozlegał się echem. Po jakimś czasie Konrad zauważył,
że już nie schodzą w dół. Tunel zaczął biec poziomo. Na twarzy poczuł powiew
powietrza. Gdzieś przed nimi musiało się znajdować wyjście na zewnątrz.

Poczuł nie tylko przewiew, ale dostrzegł również odległy błysk światła i usłyszał

jakiś dźwięk…

Konrad spodziewał się usłyszeć szum wody pędzącej po skałach ukrytej pod

miastem rzeki. Ale ten odgłos nie był żadnym naturalnym dźwiękiem. Konrad zadrżał,
ale nie z zimna.

Oficer zatrzymał się i zerknął do tyłu.
- Co to takiego? - wyszeptał.
Konrad wzruszył ramionami. Zdjął rękawice i zatknął je za pas.
- To mi się nie podoba - dodał oficer. - Może powinniśmy poczekać na posiłki?
Konrad nic nie odpowiedział, a gdy usiłował przecisnąć się obok oficera, ten

znowu ruszył przodem. W miarę, jak posuwali się dalej, światło stawało się coraz
jaskrawsze, a hałasy głośniejsze. Był to jakiś zwierzęcy dźwięk, przypominający płacz
wielu setek dzieci łkających i krzyczących z głodu.

Ale Konrad wiedział, że te odgłosy nie były wydawane przez ludzi. Czuł suchość w

ustach, jego ciało zlane było potem, a rękojeść miecza tkwiła w mokrej dłoni.

Oficer zatrzymał się nagle i Konrad nieomal na niego wpadł. Dowódca patrzył

wprost przed siebie, na jaskinię, która się przed nimi ukazała. Konrad również stanął,
spoglądając na niezwykły obraz roztaczający się przed ich oczami. Krypta obwieszona
była iskrzącymi się fosforescencją stalaktytami, których widmowy blask oświetlał całą
ohydną scenę.

- Konrad! - wysyczał znajomy głos. - Czekaliśmy na ciebie.
Litzenreich i Ustnar leżeli na ziemi. Byli nadzy i ukrzyżowani. Ich dłonie i kostki

nóg przybite były gwoździami do skały.

Ale nie były to ich jedyne rany. Po umęczonych ciałach jeńców spływały

czerwone strumyczki sączące się z niezliczonych skaleczeń. Zakneblowano ich, aby nie
mogli krzyczeć.

Konrad zorientował się, że pozostawiono między nimi wolne miejsce - dla niego.

background image

Obok leżały na kamieniu gotowe do użycia, potężne gwoździe.

Wokół leżących postaci kłębiło się mnóstwo nagich, humanoidalnych istot -

małych, bezpłciowych i bezwłosych. Niemal przypominały dzieci, których płacz - jak
wydawało się Konradowi - słyszał. Ale pod żadnym innym względem nie były do dzieci
podobne.

Wokoło znajdowały się dziesiątki karłów o wielkich, zniekształconych głowach,

ogromnych, różowych oczach i ciałach białych jak u robaków. Byli jakąś odmianą
troglodyckich zwierzoludzi o długich jeżykach, ostrych kłach, napęczniałych cielskach i
krótkich ogonach. Ich skóra pokryta była łuskami, a na końcu każdej kończyny
znajdowały się trzy szpony. Przepychali się i tłoczyli, gorączkowo pragnąc napić się krwi
z ran czarownika i kransoluda. To właśnie te monstra wydawały owe okropne
zawodzenia, wycia pełne pożądania żywego ciała.

Krwawiące rany ofiar wydawały się być śladami ukąszeń troglodytów. Stwory

zaczęły już kanibalską ucztę.

Był tu też Srebrne Oko. Stał blisko Gaxara, trzymając przed sobą tarczę z

tajemniczym złotym herbem. Wysunął język, a Konrad przypomniał sobie pocałunek
skavena, gdy gryzoń zlizywał jego krew.

Znajdowały się tu również jakieś inne stwory, ale Konrad nie widział ich

dokładnie. Stały na wysokiej, skalnej półce z drugiej strony jaskini, jak widzowie
czekający na przedstawienie.

Konrad dostrzegł to wszystko w niecałą sekundę - tę samą sekundę, w której

przerzucił miecz do lewej dłoni, a prawą sięgnął do kabury ukrytej pod płaszczem.
Wydobył nową broń, wycelował i wystrzelił.

Była to jednoręczna kusza o precyzyjnie wykonanym mechanizmie, składającym

się z mosiężnych kółek i stalowych trybów. Piętnastocentymetrowy bełt tkwił już na
miejscu, cięciwa z drutu była naciągnięta. Konrad ćwiczył z tą bronią przez ostatni
tydzień.

Gaxar mógł być Szarym Prorokiem, ale nie miał wystarczająco szybkiego refleksu,

aby się uratować. Pocisk trafił go w prawe oko, odrzucając do tyłu. Próbował
wyszarpnąć bełt prawą ręką - ale przecież nie miał prawej dłoni. Bez najmniejszego

background image

dźwięku przewrócił się i zastygł w bezruchu.

Rozległ się straszliwy wrzask, ryk do tego stopnia mrożący krew w żyłach, że

Konrad na chwilę zamarł. Krzyczał Srebrne Oko, zrozpaczony po śmierci swego pana.
Szczuroczłek rzucił się w stronę Konrada, ale oficer z Altdorfu zastąpił mu drogę. Ich
miecze zaczęły o siebie uderzać. Konrad odrzucił kuszę i skoczył do przodu, tnąc
mieczem pierwszego z atakujących, karłowatych drapieżników. Odcięta głowa stwora
wrzeszczała, lecąc przez kryptę.

Konrad zabijał blade obrzydlistwa rojące się w jaskini. Skakały na niego ze skał,

usiłując wbić mu pazury w twarz. Inne chwytały go za nogi, szarpiąc ciało i próbując
przewrócić swoją masą. Odrzucał je kopniakami, odrywał od siebie, ciął i uderzał
sztychem, rozdeptywał. Dźwięki, przy akompaniamencie których umierały, były jeszcze
gorsze od odgłosów ich uczty.

Dotarł do Litzenreicha i pochylił się, wyrywając mu knebel z ust. W czasie, gdy

był tym zajęty, kilku skarłowaciałych mutantów skoczyło na niego i omal nie stracił
równowagi. Przy tej ilości wrogów, gdyby znalazł się na ziemi, nie miałby najmniejszej
szansy.

- Magia! - wrzasnął - Czar!
- Uwolnij mi rękę - poprosił słabym głosem czarownik.
Konrad odrzucił sprawiający mu ból ciężar. Jego miecz zawirował. Kilka

zniekształconych głów odpadło, rozbryzgując naokoło krew. Znowu pochylił się, na
próżno usiłując wyciągnąć palcami gwóźdź z prawej dłoni maga.

- Ręka, pociągnij rękę.
Konrad spełnił polecenie, i choć na ćwieku pozostały fragmenty kości oraz

skrwawionego ciała, dłoń maga odzyskała swobodę ruchów. Czarownik krzyknął,
podniósł gwałtownie prawą rękę, a jego wrzask obniżył tonację, przemieniając się w
zaklęcie. Z zakrwawionego wskazującego palca strzeliła błyskawica.

Inkantacji odpowiedział szaleńczy wrzask, gdy pierwszy z dręczycieli przemienił

się w ognistą kulę. Potem zaczął płonąć następny, potem jeszcze jeden, aż całą jaskinię
wypełnił odór spalonego mięsa.

Konrad przeszedł teraz do Ustnara, zabijając po drodze następnych

background image

przygarbionych troglodytów. Wsunął klingę pod główkę ćwieka, tkwiącego w przegubie
krasnoluda, oparł sztych o ziemię i podważył gwóźdź. Ustnar wyciągnął uwolnioną rękę,
schwycił jednego z napastników za gardło i zgniótł mu grdykę. Tymczasem Konrad
wyrywał gwóźdź z jego drugiej dłoni.

Obrzydliwych stworów było coraz mniej, ale mimo wszystko atakowały z taką

samą szaleńczą wściekłością. W czasie, gdy Konrad oswobadzał drugą nogę Ustnara,
Litzenreich samodzielnie zdołał się uwolnić i wstać. Miecz Konrada pękł na pół, w
momencie, gdy ostami ćwiek wyłaził ze skały.

Rozejrzał się wokoło. Oficer z Altdoru leżał, wygląd jego skulonego ciała

świadczył, że nie żyje. Nie było widać Srebrnego Oka ani Gaxara. Skaven musiał uciec,
zabierając ciało pana Postacie na skalnej półce również zniknęły. Wszyscy pigmejscy
mutanci albo już nie żyli, albo stawali się ofiarami ognistej zemsty Litzenreicha i teraz
umierali w płomieniach, wypełniając powietrze odorem spalonych ciał. Konrad,
Litzenreich i Ustnar stali, spoglądając na siebie. Krew ciekła z ich ran. Byli sami wśród
śmierci i zniszczenia. Jedynymi dźwiękami były ich ciężkie oddechy i dziecięce kwilenie
śmiertelnie rannych bestii.

Aż nagle rozległ się jeszcze inny odgłos. Dobiegał z głębi jednego z tuneli

prowadzących do krypty. Konrad rozpoznał go bez trudu - były to bojowe okrzyki
wojowników Chaosu. Te zwierzołaki nie są karłowate ani bezbronne, a przybędą w takiej
liczbie, że nie da się ich policzyć.

- Rzeka! - rozkazał Konrad. - To nasza jedyna szansa wydostania się stąd!
Podbiegli do brzegu. Rzeka wydawała się niczym nie różnić od innych, a jej

pokryta pianą woda pędziła korytem wyżłobionym w skale i znikała w niskim otworze na
skraju krypty.

- Nienawidzę wody! - oznajmił Ustnar. A potem do niej wskoczył.
Zniknął pod powierzchnią i pojawił się po kilku sekundach w połowie drogi do

ściany krypty. Litzenreich zdawał się wahać, Konrad szturchnął go więc ramieniem.
Czarownik wpadł do wody, a potem jego podskakująca na falach głowa zniknęła w głębi
tunelu.

Konrad odrzucił hełm, zerwał płaszcz i ściągnął półpancerz, zrzucił kopniakiem

background image

jeden but, ale na pozbycie się drugiego nie starczyło już czasu. Dostrzegł w jednym z
korytarzy błysk czerwonych oczu, potem pojawiła się następna para, a za nią kolejna.
Nadeszła pora. Wskoczył do rzeki i nie wynurzał się, pozwalając, aby nurt niósł go ku
tunelowi.

Na chwilę przed zniknięciem w otworze Konrad uniósł głowę nad powierzchnię i

rozejrzał się. Na skalnej półce w dalszym ciągu znajdowały się dwie postacie. Teraz
mógł je dokładnie zobaczyć.

Jedną z nich był Czaszkolicy.
Tym razem nie mógł się mylić. Mimo upływu pięciu lat pamiętał go, jakby to było

wczoraj. To samo chude ciało, ta sama łysa głowa, która zdawała się nie mieć ciała na
kościach.

U jego boku stał ktoś, kogo Konrad również nie widział pięć lat, ktoś, kogo także

nigdy nie mógłby zapomnieć, chociaż z zupełnie innego powodu. Była obecnie starsza,
ale poznał ją natychmiast.

Na krótką chwilę ich oczy się spotkały. Jego - zielone i złote, jej - czarne jak

węgiel.

Elyssa…

background image


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
David Ferring Konrad 02 Zrodzony z cienia
Ferring David Trylogia Konrad 02 Zrodzony z cienia
David Ferring Konrad 03 Ostrze
David Ferring Konrad 01 Konrad
David Ferring Konrad 01 Konrad
David Ferring Konrad 03 Ostrze
David Ferring Cykl Konrad (2) Zrodzony z cienia
Ferring David Trylogia Konrad 01 Konrad
Ferring David Trylogia Konrad 03 Ostrze
Ferring David Trylogia Konrad t 1 Konrad
Ferring David Trylogia Konrad 01 Konrad
Brin David Cykl Wspomaganie 02 Gwiezdny przypływ
Eddings David & Leigh Belgarath 02 Czas Niedoli
David L Robbins Endworld 02 Thief River Falls Run
Peter David Modern Arthur 02 One Knight Only
Alison Roberts [St David s Medical Centre 02] A Perfect Result [MMED 941] (v0 9) (docx)
Robbins David Cień zagłady 02 Rozkaz zabić Arlę
Eddings David 02 Belgarth 2 Czas Niedoli

więcej podobnych podstron