Morderstwo to nic trudnego

background image

AGATHA CHRISTIE

MORDERSTWO TO NIC TRUDNEGO

PRZEŁOŻYŁA GRAŻYNA WOYDA
TYTUŁ ORYGINAŁU: "MURDER IS EASY"

Rosalind i Susan,
pierwszym recenzentkom tej książki

I
TOWARZYSZ PODRÓŻY

Anglia!
Anglia po tylu latach!
Ale jak będę się w niej czuł?
Luke Fitzwilliam zadawał sobie to pytanie, schodząc
po trapie ze statku. Kołatało się ono w jego umyśle,
gdy czekał na odprawę celną. A kiedy w końcu
wsiadł do pociągu, wypłynęło nagle na pierwszy
plan.
Czuł się zupełnie inaczej, przyjeżdżając do kraju na
urlopy. Miał mnóstwo pieniędzy (przynajmniej na
początku), więc ochoczo je wydawał, odwiedzał
starych przyjaciół, spotykał się z kolegami, którzy
też przyjechali tu na wypoczynek po pobycie w
koloniach. Mówił sobie: To nie potrwa długo.

background image

Wkrótce wracam do pracy. Dlaczego nie miałbym się
zabawić!
Ale teraz nie zamierzał nigdzie wracać. Pożegnał już
na dobre upalne noce, oślepiające słońce, piękną
tropikalną roślinność i samotne wieczory, spędzane
na lekturze starych numerów "Timesa".
Wrócił do Anglii po zakończeniu zaszczytnej służby
dla kraju. Poza tym posiadał niewielki kapitał, mógł
się więc uważać za człowieka niezależnego
materialnie. Ale nie miał pojęcia, jak spędzić resztę
życia.
Anglia! Anglia w czerwcu. Szare niebo i silny,
przenikliwy wiatr. W taki dzień nie wydawała się
gościnnym krajem! A ci ludzie! Boże, co za ludzie!
Wszyscy mieli szare, zatroskane twarze... szare jak
niebo. I te okropne małe domki, wyrastające
wszędzie jak grzyby po deszczu, jak kurniki,
zaśmiecające cały krajobraz!
Luke Fitzwilliam z trudem oderwał wzrok od
migającego za oknem wagonu krajobrazu i zajął się
gazetami. "Times", "Daily Clarion" I "Punch".
Zaczął od "Daily Clarion", który poświęcony był w
całości wyścigom konnym w Epsom. Szkoda, że nie
przyjechałem wczoraj - pomyślał. Ostatni raz
widziałem gonitwę Derby, kiedy miałem
dziewiętnaście lat.
Obstawił wysoko pewnego konia i teraz chciał
sprawdzić, jak typuje jego szansę "Clarion". Znalazł
tylko lakoniczną notatkę: Mało prawdopodobne, by
wygrał któryś z koni takich jak Jujube II, Mark's

background image

Mile, Santony czy Jerry Boy. Na zwycięstwo nie ma
chyba szans...
Ale Luke'a nie interesował koń, który miał
najprawdopodobniej przegrać gonitwę. Rzucił okiem
na typowania. Na Jujube II stawiano zaledwie 40 do
l.
Luke zerknął na zegarek. Była za kwadrans czwarta.
No cóż - pomyślał. Już po wszystkim! Szkoda? że nie
postawiłem na Clarigolda, którego typowano jako
drugiego faworyta.
Potem rozłożył "Timesa" i zatopił się w lekturze
poważniejszych artykułów.
Nie trwało to jednak długo, ponieważ groźnie
wyglądający pułkownik, który siedział w
przeciwległym kącie przedziału, był tak zirytowany
tym, co właśnie przeczytał, że musiał się podzielić
swym oburzeniem z towarzyszem podróży. Dopiero
po półgodzinie znużyło go rozprawianie o "tej
cholernej komunistycznej propagandzie".
Wyczerpawszy temat pułkownik zasnął z otwartymi
ustami. Niebawem pociąg zwolnił, a potem się
zatrzymał. Luke wyjrzał przez okno i dostrzegł dużą,
opustoszałą stację z wieloma peronami. Zauważył
kiosk, na którym wisiał afisz z napisem: WYNIKI
GONITWY DERBY. Otworzył drzwi, wyskoczył na
peron i pobiegł w kierunku kiosku. Po chwili
wpatrywał się z szerokim uśmiechem w krótką
wiadomość z ostatniej chwili.

Wyniki Gonitwy Derby

background image

JUJUBE II
MAZEPPA
CLARIGOLD

Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Sto funtów do
roztrwonienia! Dobry, kochany Jujube II, którego
wszyscy znawcy wyścigów tak nonszalancko
zlekceważyli.
Złożył gazetę, odwrócił się i zobaczył pustkę. Podczas
gdy on upajał się zwycięstwem Jujube II, jego pociąg
niepostrzeżenie zniknął ze stacji.
- Kiedy, do licha, ten pociąg odjechał? - zagadnął
jakiegoś bagażowego.
- Jaki pociąg? - spytał bagażowy ze zdziwieniem. -
Od piętnastej czternaście na tej stacji nie zatrzymał
się żaden pociąg.
- Przecież stał tu przed chwilą. Właśnie z niego
wysiadłem. To ekspres mający bezpośrednie
połączenie z portem.
- Ten ekspres nie zatrzymuje się nigdzie w drodze do
Londynu - wyjaśnił bagażowy obcesowo.
- Ale zatrzymał się - zapewnił go Luke. - Przecież z
niego wysiadłem.
- Aż do Londynu nigdzie się nie zatrzymuje -
powtórzył bagażowy obojętnym tonem.
- Mówię panu, że się zatrzymał dokładnie przy tym
peronie, a ja z niego wysiadłem.
W obliczu tych faktów bagażowy zmienił front.
- Nie powinien był pan tego robić - powiedział z
wyrzutem. - On się tu nie zatrzymuje.

background image

- Ale zatrzymał się.
- Stanął pod semaforem, a nie "zatrzymał się na
stacji", jak pan to określił.
- Nie znam się na tych subtelnych różnicach tak
dobrze jak pan - oznajmił Luke. - Chodzi mi o to, co
mam teraz zrobić.
- Nie powinien był pan wysiadać - powtórzył z
uporem bagażowy, który nie był człowiekiem
przesadnie rozgarniętym.
- To prawda - przyznał Luke. - Ale co się stało, to się
stało. Chodzi mi tylko o to, co pan jako
doświadczony pracownik kolei radzi mi teraz zrobić.
- Pyta mnie pan, co najlepiej zrobić?
- Tak - odparł Luke - o to właśnie mi chodzi. Chyba
istnieją pociągi, które zatrzymują się tu zgodnie z
rozkładem?
- Niech pomyślę - powiedział bagażowy. - Najlepiej
niech pan wsiądzie do tego o szesnastej dwadzieścia
pięć.
- Jeśli ten o szesnastej dwadzieścia pięć jedzie do
Londynu - postanowił Luke - to właśnie do niego
wsiądę.
Uspokojony tą wiadomością zaczął się przechadzać
tam i z powrotem po peronie. Na dużej tablicy
informacyjnej przeczytał, że znajduje się w Fenny
Clayton, stacji węzłowej Wychwood-under-Ashe.
Wkrótce mały staroświecki parowóz powoli
wepchnął na stację pociąg składający się z jednego
wagonu i ciężko sapiąc ustawił go na bocznym torze.
Wysiadło z niego sześcioro czy siedmioro pasażerów,

background image

którzy przeszli po mostku na peron Luke'a. Ponury
bagażowy ożywił się nagle i zaczął popychać duży
wózek pełen paczek i koszy. Przyłączył się do niego
inny bagażowy, który przewoził pobrzękujące bańki
z mlekiem. Fenny Clayton ożyło.
W końcu na stację wtoczył się wyniośle pociąg do
Londynu. Wagony trzeciej klasy były zatłoczone, ale
w trzech wagonach klasy pierwszej siedziało niewiele
osób. Luke zaczął zaglądać do przedziałów. W
pierwszym, przeznaczonym dla palących, siedział z
cygarem w ustach jakiś mężczyzna o wyglądzie
wojskowego. Luke doszedł do wniosku, że ma już na
dziś dosyć angielskich pułkowników z Indii.
Następny przedział zajmowała elegancka młoda
kobieta o zmęczonej twarzy, najprawdopodobniej
guwernantka, z ruchliwym, mniej więcej trzyletnim
chłopcem. Luke szybko poszedł dalej. Drzwi
kolejnego przedziału były otwarte. Podróżowała w
nim tylko jakaś starsza pani. Przypomniała
Luke'owi jego ciotkę Mildred, która pozwoliła mu
hodować zaskrońca, kiedy miał dziesięć lat. Była
zdecydowanie dobrą ciotką. Luke wszedł do środka i
usiadł.
Po jakichś pięciu minutach ożywionego ruchu
furgonetek przewożących bańki z mlekiem, wózków
bagażowych i nerwowej krzątaniny pociąg powoli
wytoczył się ze stacji. Luke rozłożył gazetę i zajął się
lekturą wiadomości, mogących zainteresować
człowieka, który przeczytał już poranną prasę.

background image

Nie liczył na to, że uda mu się czytać długo. Miał
wiele ciotek, więc domyślał się, że towarzyszka
podróży nie będzie milczeć aż do Londynu.
Miał rację. Starsza pani przymknęła okno, zrzucając
swoją parasolkę, i zaczęła się rozwodzić nad zaletami
pociągu, którym właśnie jechali.
- Zaledwie godzina i dziesięć minut. To bardzo dobry
pociąg. Znacznie lepszy niż ten poranny, który jedzie
godzinę i czterdzieści minut. Oczywiście - ciągnęła -
niemal każdy podróżuje tym porannym. Kiedy bilety
są tańsze, to znaczy w weekendy i dni świąteczne,
tylko człowiek nierozsądny jedzie po południu.
Zamierzałam wyruszyć dziś rano, ale Puszek... mój
perski kot, gdzieś przepadł... jest bardzo piękny, a
ostatnio bolało go uszko... no i, oczywiście, nie
mogłam wyjść z domu, dopóki go nie znalazłam!
- Naturalnie - bąknął Luke, ostentacyjnie
opuszczając wzrok na gazetę. Ale na nic się to nie
zdało. Potok słów nie ustawał.
- Więc po prostu zrobiłam dobrą minę do złej gry i
wsiadłam do pociągu popołudniowego. No i okazało
się to błogosławieństwem, bo nie ma w nim takiego
okropnego tłoku... oczywiście to bez znaczenia, kiedy
podróżuje się pierwszą klasą. Ale zazwyczaj tego nie
robię. Uważam to za ekstrawagancję, zwłaszcza w
dzisiejszych czasach, kiedy podatki rosną,
dywidendy spadają, a służba ciągle domaga się
podwyżek... ale naprawdę byłam bardzo
zdenerwowana, bo, widzi pan, jadę w pewnej
niezwykle ważnej sprawie i po prostu chciałam w

background image

spokoju dokładnie przemyśleć, co mam powiedzieć...
- Luke z trudem stłumił uśmiech. - A kiedy w
przedziale jest pełno ludzi, ktoś może się okazać
nieuprzejmy... więc pomyślałam, że tym razem mogę
sobie pozwolić na taki wydatek... choć uważam, że
dzisiaj wszyscy trwonią pieniądze, a nikt nie myśli o
przyszłości. Szkoda, że zlikwidowano drugą klasę...
to było mimo wszystko trochę taniej. Rozumiem,
oczywiście - ciągnęła, przyglądając się opalonej
twarzy Luke'a - że wojskowi jadący na urlop muszą
podróżować pierwszą klasą. Zwłaszcza jeśli są
oficerami...
Luke wytrzymał przez chwilę badawcze spojrzenie
jej jasnych, błyszczących oczu. Ale od razu
skapitulował. Wiedział, że w końcu do tego dojdzie.
- Nie jestem wojskowym - wyjaśnił.
- Och, przepraszam. Nie zamierzałam... po prostu
przyszło mi do głowy... pan jest taki opalony... być
może jedzie pan ze Wschodu, by spędzić urlop w
kraju.
- Owszem, wracam do domu ze Wschodu -
powiedział Luke. - Ale nie na urlop. Jestem
policjantem - oznajmił krótko, chcąc zapobiec
dalszym dociekaniom.
- Pracuje pan w policji? To naprawdę niezwykle
interesujące. Syn mojej serdecznej przyjaciółki
wstąpił właśnie do palestyńskiej policji.
- Służyłem nad Zatoką Mayang - ponownie uciął
krótko Luke.

background image

- Och, mój Boże... bardzo ciekawe. To prawdziwy
zbieg okoliczności... chodzi mi o to, że pan wsiadł
akurat do tego przedziału. Bo, widzi pan, ta sprawa,
w związku z którą wybrałam się do Londynu... no
cóż, w istocie jadę do Scotland Yardu.
- Naprawdę? - spytał Luke.
Zastanawiał się, czy starsza pani zatrzyma się jak nie
nakręcony zegar, czy też będzie mówiła przez całą
drogę do Londynu. Ale w istocie niezbyt mu to
przeszkadzało, ponieważ uwielbiał swoją ciotkę
Mildred i pamiętał, że kiedyś dała mu pięć funtów.
Poza tym takie stare damy jak jego towarzyszka
podróży i ciotka Mildred miały w sobie coś
niezwykle miłego i typowo angielskiego. W Mayang
Straits nie spotykał takich kobiet. Kojarzyły mu się
ze śliwkowym puddingiem na Boże Narodzenie,
krykietem na wsi i płonącym kominkiem. Były
czymś, co człowiek docenia dopiero wtedy, gdy jest
na drugim końcu świata. Mogły też na dłuższą metę
być śmiertelnie nudne, ale Luke stanął na angielskiej
ziemi zaledwie przed trzema czy czterema
godzinami.
- Tak, zamierzałam wyruszyć dziś rano - szczebiotała
pogodnie starsza pani - ale potem, jak już panu
mówiłam, zaczęłam się okropnie niepokoić o Puszka.
Czy myśli pan, że zdążę na. czas? Scotland Yard nie
ma chyba sztywnych godzin urzędowania.
- Nie sądzę, żeby zamykali o czwartej - powiedział
Luke.

background image

- Oczywiście, że nie. Przecież w każdej chwili ktoś
może ich zawiadomić o jakimś poważnym
przestępstwie, prawda?
- No właśnie - przytaknął Luke.
Starsza pani przez chwilę siedziała w milczeniu. Była
wyraźnie zaniepokojona.
- Zawsze uważałam, że najlepiej od razu zaczynać od
najwyższego szczebla - powiedziała w końcu. - John
Reed, nasz posterunkowy w Wychwood, to bardzo
miły i niezwykle przyzwoity człowiek... ale mam
wrażenie, że... niezbyt się nadaje do prowadzenia
poważnych spraw. Zazwyczaj ma do czynienia z
ludźmi, którzy nadużyli alkoholu, przekroczyli
dozwoloną prędkość jazdy albo nie zapłacili podatku
za swojego psa... a być może nawet z
włamywaczami... Ale wydaje mi się... jestem niemal
pewna... że nie poradziłby sobie z morderstwem!
- Morderstwem? - powtórzył Luke, marszcząc brwi.
- Tak, morderstwem - potwierdziła starsza pani,
energicznie kiwając głową. - Widzę, że jest pan
zaskoczony. Początkowo też byłam zaskoczona. Po
prostu nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że
fantazjuję.
- Czy jest pani przekonana, że tak nie było? - spytał
Luke łagodnie.
- Och, tak. - Stanowczo kiwnęła głową. - Mogło tak
się zdarzyć za pierwszym razem, ale nie za drugim,
trzecim czy czwartym. Potem już się wie.
- Chce pani powiedzieć, że popełniono... hmm... kilka
morderstw? - spytał Luke.

background image

- Niestety tak - odparła spokojnym, łagodnym
głosem. - Dlatego właśnie doszłam do wniosku, że
najlepiej będzie pojechać wprost do Scotland Yardu.
Czy nie sądzi pan, że to najwłaściwsze rozwiązanie?
- No cóż, chyba tak - powiedział Luke, patrząc na nią
z zadumą.
- Uważam, że podjęła pani słuszną decyzję.
Tam będą wiedzieli, co z nią zrobić - pomyślał.
Pewnie co tydzień nachodzi ich kilka starszych pań,
które donoszą im o morderstwach popełnionych w
ich spokojnym miasteczku! Być może istnieje
specjalny wydział, zajmujący się takimi
przypadkami.
Oczami wyobraźni zobaczył podtatusiałego
nadinspektora policji albo przystojnego młodego
śledczego, który mówi uprzejmym, cichym głosem:
Dziękuję pani, jesteśmy pani wielce zobowiązani. A
teraz proszę wracać do domu, zostawić wszystko w
naszych rękach i więcej się już tym nie martwić.
Ten obraz wywołał uśmiech na jego twarzy.
Ciekawe skąd przychodzą im do głowy takie
pomysły? - rozmyślał. Pewnie prowadzą śmiertelnie
nudny tryb życia i skrycie tęsknią za prawdziwym
dramatem. Podobno niektóre starsze panie widzą w
każdym potencjalnego truciciela.
Z tych rozmyślań wyrwał go miły, łagodny głos.
- Wie pan, pamiętam, że kiedyś czytałam o... tak, to
chyba był proces Abercrombiego... zanim padło na
niego podejrzenie, zdążył otruć wiele osób... o czym
to ja mówiłam? Aha, tak, podobno miał dziwny

background image

błysk w oczach... osoba, na którą spojrzał w pewien
szczególny sposób, niebawem podupadała na
zdrowiu. Kiedy o tym czytałam, nie wierzyłam... ale
to prawda!
- Co takiego?
- Ten szczególny błysk w oczach...
Luke popatrzył na nią i zauważył, że lekko drży, a
jej rumiane policzki nieco pobladły.
- Po raz pierwszy zwróciłam na to uwagę w
przypadku Amy Gibbs... i ona umarła. Potem
Carter. I Tommy Pierce. A teraz... wczoraj...
spotkało to doktora Humbleby'ego, który jest takim
dobrym i poczciwym człowiekiem... Carter był
pijakiem, a Tommy Pierce nieznośnym
szczeniakiem, który znęcał się nad słabszymi
chłopcami, wykręcał im ręce i szczypał. Niezbyt
przejęłam się ich śmiercią, ale doktor Humbleby to
co innego. Trzeba go ratować. Ale gdybym
opowiedziała mu o wszystkim, z pewnością by mi nie
uwierzył! Wybuchnąłby śmiechem. John Reed też by
mi nie uwierzył. Ale w Scotland Yardzie będzie
inaczej. Bądź co bądź, dla nich zbrodnia to chleb
powszedni!... O Boże, lada chwila będziemy na
miejscu! - zawołała, wyglądając przez okno. Zaczęła
krzątać się nerwowo po przedziale, zbierając swoje
rzeczy. - Dziękuję... stokrotnie dziękuję - powiedziała
do Luke'a, który po raz drugi podniósł z podłogi jej
parasolkę. - Rozmowa z panem dodała mi otuchy...
Tak się cieszę, że pochwala pan moją decyzję.

background image

- Z pewnością w Scotland Yardzie udzielą pani
dobrej rady - oznajmił Luke łagodnie.
- Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna. -
Zaczęła szperać w torebce. - Moja wizytówka... o
Boże, mam tylko jedną... przecież muszę ją
zatrzymać dla Scotland Yardu...
- Ależ naturalnie...
- Nazywam się Pinkerton.
- Bardzo odpowiednie nazwisko - stwierdził Luke z
uśmiechem i widząc jej zdziwione spojrzenie, dodał
pospiesznie: - Ja nazywam się Luke Fitzwilliam. Czy
sprowadzić pani taksówkę? - spytał, kiedy pociąg
wjechał na stację.
- Och, nie, dziękuję. - Panna Pinkerton wydawała się
zaszokowana tym pomysłem. - Pojadę kolejką
podziemną. Dowiezie mnie do Trafalgar Square, a
dalej pójdę pieszo przez Whitehall.
- Życzę pani powodzenia - powiedział Luke. Panna
Pinkerton serdecznie uścisnęła jego dłoń.
- Był pan dla mnie bardzo miły. Wie pan,
początkowo myślałam, że pan mi nie uwierzy.
- No cóż - powiedział Luke, rumieniąc się. - Tyle
morderstw! Chyba trudno popełnić bezkarnie tak
wiele zbrodni, prawda?
Panna Pinkerton potrząsnęła głową.
- Ależ nie, mój drogi, tu pan się myli - oznajmiła z
przekonaniem. - Bardzo łatwo jest zabić człowieka...
pod warunkiem, że nikt pana o to nie podejrzewa. A
ten morderca jest ostatnią osobą, którą ktokolwiek
mógłby podejrzewać!

background image

- Tak czy owak, życzę powodzenia - powiedział Luke.
Panna Pinkerton zniknęła w tłumie, a Luke wyruszył
na poszukiwanie swego bagażu.
- Chyba jest trochę zbzikowana - rozmyślał. -
Chociaż nie, nie sądzę. Po prostu ma bujną
wyobraźnię. Mam nadzieję, że potraktują ją
uprzejmie. To taka miła staruszka.

II
NEKROLOG

Jimmy Lorrimer był jednym z najstarszych
przyjaciół Luke'a. Jak zwykle podczas pobytu w
Londynie, Luke zatrzymał się u niego. Jeszcze tego
samego dnia wieczorem wyruszyli razem do miasta
w poszukiwaniu rozrywek. Nazajutrz rano Luke'a
bolała głowa. Jimmy podał mu kawę i zadał pytanie,
na które przyjaciel nie odpowiedział, ponieważ po
raz drugi czytał niewielką, pozornie nieistotną
notatkę w porannej gazecie.
- Przepraszam, Jimmy - bąknął, wracając
gwałtownie do rzeczywistości.
- Co cię tak zaabsorbowało... czyżby sytuacja
polityczna? Luke uśmiechnął się szeroko.
- Nigdy w życiu! To dość dziwne... wiesz, ta urocza
staruszka, z którą wczoraj jechałem pociągiem,
wpadła pod samochód.
- Pewnie na przejściu dla pieszych - powiedział
Jimmy. - Skąd wiesz, że to ona?

background image

- Oczywiście mogę się mylić. Ale miała takie samo
nazwisko... Pinkerton. Przechodząc przez Whitehall
zginęła pod kołami jakiegoś samochodu, który w
ogóle się nie zatrzymał.
- Przykra sprawa - oznajmił Jimmy.
- Tak, biedna staruszka. Okropnie mi jej żal.
Przypomniała mi moją ciotkę Mildred.
- Kierowca tego samochodu będzie miał za swoje. Z
pewnością oskarżą go o zabójstwo. W dzisiejszych
czasach aż strach siadać za kierownicą.
- Czym teraz jeździsz?
- Fordem V 8. Mówię ci, stary...
Rozmowa zeszła na tematy wybitnie techniczne.
- Co ty, u licha, nucisz pod nosem? - spytał Jimmy,
zmieniając nagle temat.
- Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has married the
bumble bee - zanucił Luke. - To jakaś rymowanka,
którą pamiętam z dzieciństwa. Nie wiem, skąd mi
przyszła do głowy - powiedział przepraszająco.

W jakiś tydzień później Luke rzucił okiem na
pierwszą stronę "Timesa" i wydał okrzyk
zdziwienia.
- Niech mnie diabli! - zawołał.
- Co się stało? - spytał Jimmy Lorrimer, spoglądając
na niego badawczo.
Luke nie odpowiedział. Wpatrywał się w jakieś
wydrukowane w gazecie nazwisko.
Jimmy powtórzył pytanie.

background image

Luke podniósł głowę i spojrzał na swego przyjaciela.
Dziwny wyraz jego twarzy zaniepokoił Jimmy'ego.
- O co chodzi, Luke? Wyglądasz, jakbyś ujrzał
ducha.
Luke milczał przez parę minut. Wypuścił gazetę z
rąk i podszedł do okna, a potem wrócił na miejsce.
Jimmy obserwował go z rosnącym zdziwieniem.
Luke opadł na krzesło i pochylił się do przodu.
- Jimmy, przyjacielu, czy pamiętasz tę starszą panią,
z którą jechałem pociągiem do Londynu... w dniu
mojego przyjazdu do Anglii?
- Tę, która przypominała ci twoją ciotkę Mildred? A
potem wpadła pod samochód?
- Tak, o nią mi właśnie chodzi. Posłuchaj, Jimmy. Ta
staruszka dość chaotycznie mówiła o tym, że jedzie
do Scotland Yardu, by donieść im o licznych
zbrodniach. Twierdziła, że w jej miasteczku grasuje
jakiś morderca. W każdym razie tyle z tego
zrozumiałem. Podobno uśmiercił kilka osób.
- Nie mówiłeś mi, że była zbzikowana - powiedział
Jimmy.
- Bo nie uważałem jej za wariatkę.
- Och, posłuchaj, stary, seryjne morderstwo...
- Nie uważałem jej za wariatkę - powtórzył Luke
niecierpliwie. - Myślałem, że tak jak niektóre starsze
panie, dała się po prostu ponieść wyobraźni.
- No cóż, pewnie tak właśnie było. Ale myślę, że to
jakiś szaleńczy pomysł.
- Mniejsza o to, co sądzisz na ten temat, Jimmy.
Teraz ja mówię, rozumiesz?

background image

- Och, dobrze, już dobrze... jedź dalej.
- W swojej chaotycznej opowieści wymieniła kilka
nazwisk i była przerażona, bo twierdziła, że wie, kto
będzie następną ofiarą. - No i co? - spytał Jimmy
zachęcającym tonem.
- Czasami, z takiego czy innego błahego powodu, nie
możesz wyrzucić z pamięci jakiegoś nazwiska. Jedno
takie nazwisko utkwiło mi w głowie, ponieważ
skojarzyłem je z rymowanką, którą śpiewano mi w
dzieciństwie. Fiddle de dee, fiddle de dee, the fly has
married the bumble bee.
- Z pewnością jest niezwykle błyskotliwa, ale
właściwie jaki ma z tym wszystkim związek?
- Chodzi mi o to, że ten jegomość nazywał się
Humbleby... doktor Humbleby. Ta starsza pani
powiedziała, że doktor Humbleby będzie następną
ofiarą. Strasznie ją to niepokoiło, ponieważ uważała
go za "bardzo dobrego człowieka". To nazwisko
utkwiło mi w pamięci z powodu wspomnianej
rymowanki.
- No i co? - spytał Jimmy.
- Popatrz na to.
Luke podał mu gazetę, wskazując palcem notatkę w
rubryce nekrologów.

HUMBLEBY. 13 czerwca zmarł nagle w swym domu
w Sandgate, Wychwood-under-Ashe, dr med. JOHN
EDWARD HUMBLEBY, ukochany mąż JESSIE
ROSE HUMBLEBY. Pogrzeb odbędzie się w piątek.
Prosimy o nieskladanie kondolencji.

background image

- Teraz rozumiesz, Jimmy? Wszystko się zgadza:
nazwisko, miejscowość, zawód. Co o tym myślisz?
Jimmy zastanawiał się przez chwilę.
- Przypuszczam, że to niezwykły zbieg okoliczności -
odparł w końcu poważnie, lecz niezbyt
zdecydowanie.
- Naprawdę, Jimmy? Tylko zbieg okoliczności? -
Luke znów zaczął krążyć po pokoju.
- A cóż innego? - spytał Jimmy.
Luke gwałtownie się odwrócił.
- Przypuśćmy, że wszystko, co powiedziała ta urocza
staruszka, było prawdą! Przypuśćmy, że ta
fantastyczna historia jest prawdziwa!
- Och, daj spokój! To już lekka przesada! Takie
rzeczy się nie zdarzają.
- A co powiesz o przypadku Abercrombiego? Czyż
nie był podejrzany o wyprawienie na tamten świat
sporej gromadki ludzi?
- Większej, niż kiedykolwiek ujawniono - odparł
Jimmy. - Mój kolega miał kuzyna, który był
tamtejszym koronerem. Dzięki niemu poznałem
pewne szczegóły tej sprawy. Abercrombiego
przyłapano na tym, że nafaszerował miejscowego
weterynarza arszenikiem. Potem odkopano zwłoki
jego własnej żony i stwierdzono, że również ona
została otruta tym paskudztwem. Nie ma też
wątpliwości, że jego szwagier zszedł z tego świata w
ten sam sposób, a to bynajmniej nie wyczerpuje
długiej listy jego ofiar. Ten mój kolega powiedział

background image

mi, że według nieoficjalnych danych Abercrombie
wykończył co najmniej piętnaście osób. Piętnaście!
- No właśnie. Więc sam widzisz, że takie rzeczy
jednak się zdarzają!
- Owszem, ale niezbyt często.
- Skąd ta pewność? Mogą się zdarzać o wiele
częściej, niż przypuszczasz.
- Oto głos policjanta! Czy nie możesz zapomnieć, że
odszedłeś już ze służby i jesteś teraz prywatnym
człowiekiem na emeryturze?
- Policjant zawsze pozostaje policjantem - powiedział
Luke. - Posłuchaj, Jimmy, przypuśćmy, że zanim
Abercrombie zaczął bestialsko mordować, jakaś
miła, gadatliwa stara panna przejrzała jego zamiary
i natychmiast pobiegła donieść o tym odpowiednim
władzom. Czy sądzisz, że zostałaby wysłuchana?
Jimmy uśmiechnął się szeroko.
- Nigdy w życiu!
- No właśnie. Policjanci orzekliby z pewnością, że
brak jej piątej klepki. Dokładnie tak, jak ty to
określiłeś! Albo powiedzieliby, że ma zbyt bujną
wyobraźnię. Tak jak ja to uczyniłem! I obaj
popełnilibyśmy błąd.
- Jak więc twoim zdaniem wygląda sytuacja? - spytał
Lorrimer po chwili namysłu.
- Sprawa przedstawia się następująco. Usłyszałem
pewną niewiarygodną, lecz nie niemożliwą historię.
Śmierć doktora Humbleby'ego jest dowodem
potwierdzającym jej prawdziwość. Istnieje jeszcze
jedna ważna okoliczność. Panna Pinkerton jechała

background image

do Scotland Yardu, by zrelacjonować im swoją
wersję wydarzeń. Ale tam nie dotarła. Zginęła pod
kołami samochodu, który się nie zatrzymał.
- Przecież nie masz pewności, że tam nie dotarła -
zaoponował Jimmy. - Równie dobrze mogła zostać
przejechana po wizycie w Scotland Yardzie.
- Owszem, to możliwe... ale sądzę, że było inaczej.
- To tylko przypuszczenia. Rzecz sprowadza się do
tego, że ty wierzysz w tę melodramatyczną
historyjkę.
- Tego nie powiedziałem - mruknął Luke, energicznie
potrząsając głową. - Uważam tylko, że należałoby
przeprowadzić w tej sprawie dochodzenie.
- Innymi słowy, wybierasz się do Scotland Yardu.
- Nie, na to jest jeszcze za wcześnie. Jak sam
twierdzisz, śmierć tego doktora Humbleby'ego mogła
być tylko zwykłym zbiegiem okoliczności.
- Zatem co zamierzasz zrobić?
- Pojechać do tego miasteczka i trochę się tam
rozejrzeć.
- Czy mówisz poważnie, Luke? - spytał Jimmy,
bacznie mu się przyglądając.
- Najzupełniej.
- A jeśli to wszystko jest tylko urojeniem?
- Tak byłoby najlepiej.
- Oczywiście... - Jimmy zmarszczył czoło. - Ale ty
najwyraźniej
jesteś innego zdania, prawda?
- Drogi przyjacielu, nie mam jeszcze na ten temat
wyrobionej

background image

opinii.
- Czy opracowałeś już jakiś plan? - spytał Jimmy po
chwili namysłu. - Przecież nie możesz zjawić się
niespodziewanie w tym miasteczku bez żadnego
pretekstu.
- No, chyba masz rację.
- Nie ma żadnego "chyba". Czy zdajesz sobie
sprawę, jakie są prowincjonalne angielskie
miasteczka? Każdy obcy człowiek od razu rzuca się
w oczy!
- Będę musiał wymyślić jakiś kamuflaż - powiedział
Luke, uśmiechając się szeroko. - Co proponujesz?
Artysta? Chyba nie... nie potrafię rysować, nie
wspominając już o malowaniu.
- Możesz być artystą awangardowym - zasugerował
Jimmy. - Wtedy twoje umiejętności nie miałyby
większego znaczenia.
Ale Luke rozważał już dalsze możliwości.
- Pisarz? Czy literaci zatrzymują się w
prowincjonalnych zajazdach, by tam pisać? Chyba
tak. Może rybak... ale musiałbym się dowiedzieć, czy
jest tam w pobliżu jakaś rzeka. A może schorowany
człowiek, któremu zalecono wiejskie powietrze? Nie
wyglądam na takiego, a poza tym w dzisiejszych
czasach wszyscy rekonwalescenci jeżdżą do
sanatoriów. Mógłbym też szukać w okolicy jakiegoś
domu na sprzedaż. Nie, to nie jest zbyt dobry
pomysł. Do licha, Jimmy, trzeba wymyślić jakiś
wiarygodny pretekst. Po co zdrowy mężczyzna
pojawia się nagle w małym angielskim miasteczku?

background image

- Zaraz, zaraz... - powiedział Jimmy. - Podaj mi tę
gazetę. Tak właśnie myślałem! - zawołał triumfalnie,
zerknąwszy na pierwszą stronę. - Luke, przyjacielu,
wszystko ci załatwię. To drobiazg!
- O czym ty mówisz?
- Wychwood-under-Ashe... Wiedziałem, że z czymś
mi się ta nazwa kojarzy! - powiedział Jimmy z nie
skrywaną dumą. - Oczywiście! To właśnie ta
miejscowość!
- Czy masz przypadkiem jakiegoś kolegę, który zna
tamtejszego koronera?
- Tym razem nie. Ale mam coś lepszego, mój drogi.
Jak wiesz, natura szczodrze mnie obdarzyła licznymi
ciotkami i kuzynami, jako że mój ojciec miał
dwanaścioro rodzeństwa. A teraz posłuchaj: Jedna z
moich kuzynek mieszka w Wychwood-under-Ashe.
- Jimmy, jesteś nieoceniony.
- Czyż to nie szczęśliwy splot okoliczności? - spytał
skromnie Jimmy.
- Opowiedz mi o niej.
- Nazywa się Bridget Conway. Od dwóch lat jest
sekretarką lorda Whitfielda.
- Właściciela tych paskudnych sensacyjnych
tygodników?
- Zgadza się. Zresztą on sam też jest dość
paskudnym, nadętym bufonem! Urodził się w
Wychwood-under-Ashe, a ponieważ cechuje go ten
rodzaj snobizmu, który każe mu opowiadać na lewo i
prawo o swym niskim pochodzeniu i chwalić się, że
doszedł do wszystkiego o własnych siłach, wrócił do

background image

swojego miasteczka, kupił jedyny okazały dom w
okolicy (należący zresztą dawniej do rodziny
Bridget) i przerabia go na "prawdziwą rezydencję".
- I twoja kuzynka jest jego sekretarką?
- Była - odparł Jimmy posępnym tonem. - Teraz
awansowała! Została jego narzeczoną!
- Och! - zawołał Luke ze zdumieniem.
- On jest naprawdę dobrą partią - powiedział
Jimmy. - Siedzi na pieniądzach. Bridget przeżyła
kiedyś zawód miłosny i od tej pory nie wierzy w
prawdziwe uczucia. Mam nadzieję, że tym razem
wszystko dobrze się ułoży. Będzie go zapewne
traktować bardzo stanowczo, a on całkowicie jej się
podporządkuje.
- Ale jaki to ma związek ze mną?
- Pojedziesz tam i zamieszkasz u nich w domu jako
kuzyn Bridget - wyjaśnił szybko Jimmy. - Ona ma
ich tak wielu, że jeden więcej czy mniej nie zrobi
żadnej różnicy. Wszystko dokładnie z nią ustalę.
Zawsze byliśmy w dobrych stosunkach. Wracając do
celu twojej wizyty... będziesz badaczem czarnej
magii.
- Czarnej magii?
- Folklor, miejscowe przesądy i tym podobne rzeczy.
Wychwood-under-Ashe jest z tego dość znane. To
jedno z ostatnich miejsc, w którym odbył się sabat
czarownic. Palono je tam na stosie jeszcze w
ubiegłym stuleciu. A ty będziesz pisał książkę,
rozumiesz? Chcesz porównać obyczaje, panujące w
Mayang Straits, z dawnym angielskim folklorem...

background image

szukasz analogii i tak dalej... Znasz się na tego
rodzaju sprawach. Kręć się po okolicy z notatnikiem
w ręku i wypytuj najstarszych mieszkańców o
miejscowe przesądy i obyczaje. Oni są do tego
przyzwyczajeni. Kiedy się dowiedzą, że mieszkasz w
Ashe Manor, nabiorą do ciebie zaufania.
- Jak na to zareaguje lord Whitfield?
- Nie będzie stawiał przeszkód. Jest niezbyt
wykształcony i bardzo łatwowierny... wierzy nawet w
to, co czyta w swych własnych gazetach. Tak czy
owak, Bridget go przekona. Ona jest w porządku.
Mogę za nią ręczyć.
Luke wziął głęboki oddech.
- Jimmy, wszystko wydaje się takie proste. Jesteś
wspaniały. Jeśli naprawdę możesz to załatwić ze
swoją kuzynką...
- Ależ oczywiście. Zostaw to mnie.
- Jestem ci bezgranicznie wdzięczny.
- O jedno cię tylko proszę - powiedział Jimmy. - Jeśli
wytropisz tego maniakalnego mordercę, chciałbym
być świadkiem jego śmierci!... O co chodzi? - spytał
nagle.
- Przypomniałem sobie coś - odparł powoli Luke - co
powiedziała mi ta starsza pani z pociągu. Kiedy
napomknąłem, że trudno jest bezkarnie popełnić tyle
morderstw, odparła, że się mylę... że zabić człowieka
jest bardzo łatwo... - Wahał się przez chwilę, a potem
dodał: - Zastanawiam się, Jimmy, czy to prawda.
Zastanawiam się, czy...
- Czy co?

background image

- Czy naprawdę morderstwo to nic trudnego?

III
CZAROWNICA BEZ MIOTŁY

Luke wjechał na zalany słońcem szczyt wzgórza, u
którego stóp leżało małe prowincjonalne miasteczko
Wychwood-under-Ashe. Zatrzymał swój niedawno
kupiony używany samochód standard swallow i
wyłączył silnik.
Był ciepły, słoneczny, letni dzień. W dole rozciągało
się miasteczko nie zeszpecone przez nowoczesną
architekturę. Dziewicze i spokojne, składało się
głównie z długiej, dość rzadko zabudowanej ulicy,
która biegła pod sterczącym nad nią szczytem Ashe
Ridge.
Wydawało się jakieś odległe, wyizolowane i
zaskakująco spokojne. - Chyba postradałem zmysły -
mruknął Luke do siebie. - Cała ta historia jest
absurdalna.
Czy naprawdę przyjechał tu jedynie po to, by ścigać
mordercę, opierając się tylko na chaotycznej
opowieści jakiejś starszej pani i przypadkowym
nekrologu?
Takie rzeczy z pewnością się nie zdarzają - pomyślał,
potrząsając głową. A może jednak tak? Luke, mój
stary, wkrótce się przekonasz, czy jesteś skończonym
osłem, czy też twój policyjny węch prowadzi cię na
właściwy trop.

background image

Uruchomił silnik, wrzucił bieg i ostrożnie zjechał
krętą drogą do miasteczka.
Wychwood składało się przede wszystkim z jednej
głównej ulicy, przy której stały sklepy, niewielkie,
lecz wytworne domki z czasów króla Jerzego, z
pobielonymi schodkami i lśniącymi kołatkami, oraz
malownicze wille otoczone ogrodami. Nieco dalej
znajdowała się gospoda Pod Błazeńską Czapką. Za
nią Luke dostrzegł wiejskie błonia i staw, a nad
wszystkim dominował wyniosły budynek, który Luke
wziął początkowo za Ashe Manor, cel swej podróży.
Kiedy jednak podjechał bliżej, zauważył dużą tablicę
informującą, że mieści się tu muzeum oraz
biblioteka. Jeszcze dalej wznosiła się wielka, biała,
nowoczesna budowla, zupełnie nie pasująca
charakterem do otoczenia. Luke domyślił się, że jest
to szkoła i klub sportowy dla chłopców.
Zatrzymał się i spytał o drogę do Ashe Manor.
Poinformowano go, że do celu podróży ma jeszcze
jakieś pół mili i że z pewnością zauważy po prawej
stronie bramę wjazdową.
Luke ruszył w dalszą drogę. Bez trudu znalazł
bramę z kutego żelaza ozdobioną wyszukanymi,
nowoczesnymi wzorami. Wjeżdżając na teren
posiadłości, dostrzegł między drzewami czerwone
cegły. Kiedy skręcił na podjazd, jego zdumionym
oczom ukazała się przerażająco absurdalna
budowla.
Gdy przyglądał się temu niesamowitemu budynkowi,
słońce zaszło za chmurę, a on zdał sobie nagle

background image

sprawę, jak groźnie wygląda wzgórze Ashe Ridge.
Gwałtowny podmuch wiatru poruszył gałęziami
drzew. W tym momencie zza węgła domu wyszła
jakaś dziewczyna.
Kiedy silny powiew wiatru rozwiał jej ciemne włosy,
Luke przypomniał sobie obraz Nevinsona,
zatytułowany "Czarownica". Taka sama blada i
delikatna twarz, takie same rozwiane czarne włosy.
Wyobraził sobie tę dziewczynę lecącą na miotle w
kierunku księżyca...
- Zapewne pan Luke Fitzwilliam - powiedziała,
podchodząc do niego. - Nazywam się Bridget
Conway.
Luke uścisnął wyciągniętą dłoń młodej kobiety.
Teraz mógł jej się dokładniej przyjrzeć. Była
wysoką, szczupłą brunetką o ciemnych oczach. Miała
pociągłą twarz, subtelne rysy i ledwie widoczne dołki
w policzkach. Lekko ściągnięte brwi nadawały jej
ciemnym oczom ironiczny wyraz. Luke pomyślał, że
wygląda jak delikatna, ujmująco piękna kobieta ze
starej akwaforty.
W drodze do kraju myślał o angielskich kobietach i
oczami wyobraźni widział opalone, zarumienione
dziewczęta, głaszczące konia po szyi, pochylone nad
zachwaszczoną grządką, siedzące w fotelach z
rękami wyciągniętymi w kierunku płonących w
kominku drewnianych polan. To były miłe i
krzepiące wizje...

background image

Nie wiedział jeszcze, czy polubi Bridget Conway, ale
zdawał sobie sprawę, że te tajemnicze obrazy nagle
zamgliły się i rozpłynęły... straciły znaczenie i sens...
- Dzień dobry - powiedział. - Przepraszam, że się
państwu narzucam. Jimmy twierdził, że nie będziecie
mieli państwo nic przeciwko temu.
- Jest nam bardzo miło. - Uśmiechnęła się szeroko. -
Jimmy i ja zawsze byliśmy wobec siebie solidarni. A
skoro pisze pan książkę o folklorze, to te okolice
doskonale się do tego nadają. Usłyszy pan tu wiele
legend i pozna sporo malowniczych miejsc.
- Wspaniale - powiedział Luke.
Ruszyli w stronę domu. Luke raz jeszcze rzucił na
niego okiem. Miał przed sobą rezydencję w stylu
królowej Anny, ozdobioną przesadnie krzykliwymi
motywami dekoracyjnymi. Przypomniał sobie słowa
Jimmy'ego, który wspominał, że dom ten należał
niegdyś do rodziny Bridget. Pomyślał ze smutkiem,
że w tamtych czasach z pewnością nie miał tylu
bogatych ozdób. Zerknął ukradkiem na profil
Bridget, a potem na jej piękne, wąskie dłonie.
Doszedł do wniosku, że może mieć około dwudziestu
ośmiu lub dwudziestu dziewięciu lat i że sprawia
wrażenie osoby rozsądnej. Należała do kobiet, o
których wiedziało się tylko tyle, ile same postanowiły
ujawnić...
Dom był urządzony wygodnie i gustownie. Czuło się
w nim rękę pierwszorzędnego dekoratora wnętrz.
Bridget Conway zaprowadziła Luke'a do pokoju, w

background image

którym stało dużo półek z książkami i głębokie
fotele. Przy stoliku pod oknem siedziały dwie osoby.
- Gordonie - zaczęła Bridget - to jest Luke, mój
daleki kuzyn. Lord Whitfield był niski i łysiejący.
Miał okrągłą, prostoduszną twarz, wydęte usta i
wodniste, zielonkawe oczy. Niedbały wiejski strój
uwydatniał jego spory brzuch.
- Bardzo miło mi pana poznać - powitał uprzejmie
gościa. - Słyszałem, że wrócił pan niedawno ze
Wschodu. Interesująca część świata. Bridget mówiła
mi, że pisze pan książkę. Powiadają, że obecnie pisze
się zbyt dużo książek. Nie zgadzam się z tym...
uważam, że zawsze znajdzie się miejsce na dobrą
książkę.
- Moja ciotka, pani Anstruther - powiedziała
Bridget, a Luke uścisnął dłoń kobiety w średnim
wieku, która uśmiechnęła się do niego dość
bezmyślnie.
Luke zorientował się niebawem, że pani Anstruther
jest oddana duszą i ciałem ogrodnictwu. Nie mówiła
o niczym innym, a jej myśli nieustannie zaprzątały
rozważania o tym, czy miejsce, w którym zamierza
posadzić jakąś rzadko spotykaną roślinę, będzie dla
niej odpowiednie.
- Wiesz, Gordon - zaczęła pani Anstruther, kiedy
prezentacja dobiegła końca - doskonałe miejsce na
ogród skalny będzie tuż za ogrodem różanym, a tam,
gdzie strumyk przecina tę skarpę, możesz zrobić
cudowne oczko wodne.

background image

- Ustal to z Bridget - powiedział bez większego
zainteresowania lord Whitfield, rozpierając się
wygodnie w fotelu. - Ja uważam, że rośliny skalne są
bardzo drobne... ale to nie ma znaczenia.
- Być może nie są wystarczająco okazałe dla ciebie,
Gordon - oznajmiła Bridget, napełniając filiżankę
Luke'a herbatą.
- To prawda - przyznał łagodnie lord Whitfield. - Dla
mnie nie są warte pieniędzy, które się za nie płaci.
Kwiatki są tak drobne, że prawie ich nie widać... Ja
lubię pełne kwiatów oranżerie albo rabaty
okazałych, szkarłatnych pelargonii.
Pani Anstruther miała wyjątkowy dar trwania przy
swoim temacie bez względu na to, co mówili jej
rozmówcy.
- Jestem pewna, że te nowe skalne róże doskonale się
przyjmą w naszym klimacie - oznajmiła i skupiła
uwagę na przeglądanym katalogu.
Lord Whitfield rozparł się jeszcze wygodniej w
swym fotelu i popijając herbatę, taksował Luke'a
spojrzeniem.
- Więc pisze pan książki - mruknął.
Luke zamierzał udzielić gospodarzowi bliższych
wyjaśnień, ale zdał sobie sprawę, że on bynajmniej
tego od niego nie oczekuje.
- Często myślałem o tym - oznajmił lord Whitfield
wyniosłym tonem - żeby napisać książkę.
- Doprawdy? - spytał Luke.
- Zapewniam pana, że potrafiłbym to zrobić - odparł
lord Whitfield. - I byłaby to bardzo interesująca

background image

książka. Poznałem w życiu wielu ciekawych ludzi.
Problem polega na tym, że brak mi na to czasu.
Jestem niezwykle zapracowanym człowiekiem.
- Oczywiście. Mogę się tego domyślić.
- Nie uwierzyłby pan, ile mam na głowie - powiedział
lord Whitfield. - Osobiście angażuję się w każdy
numer mojego tygodnika. Uważam, że jestem
odpowiedzialny za kształtowanie opinii publicznej.
W przyszłym tygodniu miliony czytelników będą
myślały i odczuwały dokładnie to, co chciałem im
podsunąć. To bardzo poważna sprawa i wielka
odpowiedzialność. No cóż, nie mam nic przeciwko
odpowiedzialności. Nie boję się jej. Potrafię
postępować w sposób odpowiedzialny. - Wyprężył
pierś, próbując wciągnąć brzuch, a potem spojrzał
przyjaźnie na Luke'a.
- Jesteś wielkim człowiekiem, Gordon - powiedziała
Bridget Conway. - Napij się jeszcze herbaty.
- Tak, to prawda - potwierdził lord Whitfield. - Nie,
nie chcę już herbaty.
Potem, zstąpiwszy ze szczytu swego Olimpu na
poziom zwykłych śmiertelników, spytał uprzejmie
swego gościa:
- Czy zna pan kogoś w tych stronach?
Luke potrząsnął głową.
- Obiecałem, że odszukam tu kogoś... to przyjaciel
moich przyjaciół - powiedział Luke pod wpływem
nagłego impulsu, czując, że im szybciej przystąpi do
działania, tym lepiej. - Nazywa się Humbleby. Jest
lekarzem.

background image

- Och! - Lord Whitfield z trudem wyprostował się w
fotelu. - Doktor Humbleby? To fatalny zbieg
okoliczności.
- Dlaczego?
- Umarł jakiś tydzień temu - wyjaśnił lord Whitfield.
- O mój Boże - westchnął Luke. - Bardzo mi przykro.
- Nie sądzę, żeby pan go polubił - powiedział lord
Whitfield. - Był upartym, nieznośnym, starym
durniem.
- Co oznacza - wtrąciła Bridget - że nie podzielał
poglądów Gordona.
- Chodziło o naszą instalację wodną - oznajmił lord
Whitfield. - Zapewniam pana, panie Fitzwilliam, że
jestem zapalonym społecznikiem. Dobro tego
miasteczka leży mi na sercu. Tu się urodziłem. Tak,
urodziłem się właśnie w tym miasteczku...
Luke ze smutkiem zauważył, że porzucili temat
doktora Humble- by'ego i powrócili do spraw
dotyczących osoby lorda Whitfielda.
- Nie wstydzę się tego i wszystko mi jedno, czy ktoś o
tym wie - ciągnął lord. - Nie korzystałem w młodości
z żadnych przywilejów. Mój ojciec prowadził sklep z
butami... tak, zwykły sklep z butami. Kiedy byłem
chłopcem, pomagałem mu w tym sklepie.
Osiągnąłem wszystko o własnych siłach...
postanowiłem wydobyć się z dna... i osiągnąłem cel!
Wytrwałością, ciężką pracą i z Bożą pomocą...!
Dzięki temu jestem dzisiaj tym, kim jestem.

background image

Wyczerpująco przedstawiwszy Luke'owi szczegóły
swej drogi życiowej, lord Whitfield mówił dalej z
triumfem:
- Odniosłem sukces i przed nikim nie taję, jak do
tego doszedłem! Nie wstydzę się swych początków...
nie, sir... Wróciłem do miejsca swego urodzenia. Czy
wie pan, co stoi teraz na miejscu sklepu mojego ojca?
Wznosi się tam wspaniały budynek, który ja
ufundowałem... Szkoła, klub dla chłopców, wszystko
pierwszorzędnie wykończone i nowoczesne.
Zatrudniłem najlepszego architekta w kraju! Muszę
przyznać, że ten gmach przypomina mi raczej dom
poprawczy albo więzienie... ale wszyscy mówią, że
jest w porządku, więc chyba tak jest.
- Głowa do góry - powiedziała Bridget. - Ten dom
kazałeś odrestaurować według własnego gustu!
Lord Whitfield zachichotał z zadowoleniem.
- Tak, próbowali postawić na swoim! Chcieli
zachować pierwotny charakter tego budynku. Ale
nie zgodziłem się. Powiedziałem im, że to ja będę
mieszkał w tym domu, i chcę, by było widać
pieniądze, które w niego zainwestowałem. Kiedy
jeden architekt odmawiał wykonania tego, co mu
kazałem, zwalniałem go i brałem innego. Ostatni
doskonale zrozumiał moją koncepcję.
- Pomagał ci zaspokajać najgorsze wybryki twojej
wyobraźni - wtrąciła Bridget.
- Ona wolałaby, żeby wszystko zostało po staremu -
powiedział lord Whitfield, klepiąc ją po ramieniu. -
Nie warto żyć przeszłością, kochanie. Ci dawni

background image

budowniczowie z epoki króla Jerzego byli dość
ograniczeni. Nie chciałem mieszkać w pozbawionym
ozdób ceglanym domu. Zawsze marzyłem o zamku...
i teraz go mam! Wiem, że nie grzeszę zbyt
wyrafinowanym gustem, więc dałem carte blanche
dobrej firmie, zajmującej się dekoracją wnętrz.
Muszę przyznać, że zrobili to całkiem nieźle... choć
niektóre pomieszczenia są trochę bezbarwne.
- No cóż - zaczął Luke, nie znajdując odpowiednich
słów - to wspaniale wiedzieć, czego się chce.
- A ja zazwyczaj to osiągam - oznajmił lord,
chichocząc.
- Omal nie przegrałeś batalii o instalację wodną -
przypomniała mu Bridget.
- Och, o to ci chodzi! - zawołał lord Whitfield. -
Humbleby był głupcem. Ci starzejący się durnie są
uparci jak osły. Nie słuchają żadnych argumentów.
- Doktor Humbleby musiał być człowiekiem, który
nie ukrywał tego, co myśli, prawda? - spytał Luke. -
Przypuszczani, że narobił sobie przez to wielu
wrogów.
- Nie, tego bym nie powiedział - zaoponował lord
Whitfield, drapiąc się po nosie. - A co ty sądzisz,
Bridget?
- Zawsze miałam wrażenie, że doktor Humbleby
cieszy się ogólną sympatią - odparła Bridget. -
Widziałam go tylko raz, kiedy zwichnęłam sobie
kostkę, ale wydał mi się bardzo miłym człowiekiem.

background image

- Owszem, na ogół był dość lubiany - przyznał lord
Whitfield. - Choć znam jedną czy dwie osoby, które
miały z nim na pieńku. Zwykła głupota.
- Czy te osoby mieszkają w Wychwood? Lord
Whitfield kiwnął głową.
- W takich miasteczkach jak nasze dochodzi do wielu
konfliktów i sporów - powiedział.
- I ja tak sądzę - oznajmił Luke. Zastanawiał się
przez chwilę nad następnym krokiem, a potem
spytał: - Jakiego rodzaju ludzie zamieszkują te
okolice?
Pytanie było dość ogólnikowe, ale nie musiał długo
czekać na odpowiedź.
- Głównie relikty przeszłości - wyjaśniła Bridget. -
Córki pastorów, ich siostry i żony. Tak samo
wyglądają rodziny lekarzy. Na jednego mężczyznę
przypada tu około sześciu kobiet.
- Ale chyba są tu jacyś mężczyźni?
- Och, owszem, jest pan Abbot, radca prawny, młody
doktor Thomas, współpracownik doktora
Humbleby'ego, pan Wake, proboszcz i... kto jeszcze,
Gordon? Och! Pan Ellsworthy, który prowadzi sklep
z antykami i, moim zdaniem, jest trochę zbyt
uprzejmy, oraz major Horton ze swoimi buldogami.
- Moi przyjaciele wspominali, że mieszka tu też
pewna niezwykle czarująca, ale bardzo gadatliwa
staruszka - oznajmił Luke.
- To można by powiedzieć o połowie mieszkańców
naszego miasteczka! - zawołała Bridget ze śmiechem.
- Jakże ona się nazywa? O, już wiem, Pinkerton.

background image

- Naprawdę, nie ma pan szczęścia! - powiedział lord
Whitfield, chichocząc ochryple. - Ona również nie
żyje. Parę dni temu wpadła w Londynie pod
samochód. Zginęła na miejscu.
- Wygląda na to, że macie tu sporo zgonów -
zauważył Luke. Lord Whitfield natychmiast
spoważniał.
- Ależ skądże!... - zawołał nieco urażonym tonem. -
To jedno z najzdrowszych miejsc w Anglii. Nie licząc
nieszczęśliwych wypadków. W końcu mogą każdemu
się przytrafić.
- Prawdę mówiąc, Gordon - powiedziała Bridget
Conway po chwili namysłu - w ubiegłym roku
mieliśmy tu wiele zgonów. Bez przerwy były jakieś
pogrzeby.
- Nic podobnego, kochanie.
- Czy doktor Humbleby również zginął w wypadku?
- spytał Luke.
- Och, nie - odparł lord Whitfield, potrząsając głową.
- Humbleby zmarł na zakażenie krwi. Jak to lekarz.
Skaleczył się w palec zardzewiałym gwoździem, czy
coś takiego... nie zwrócił na to uwagi i dostał
zakażenia. Po trzech dniach już nie żył.
- Bywają tacy lekarze - oznajmiła Bridget. - I
oczywiście, jeśli o siebie nie dbają, często narażeni są
na różne infekcje. To było okropne. Jego żona
zupełnie się załamała.
- Nie ma sensu buntować się przeciwko woli
Opatrzności - powiedział lord Whitfield beztrosko.

background image

Ale czy rzeczywiście była to wola Opatrzności? -
spytał sam siebie Luke, przebierając się wieczorem w
smoking. Zakażenie krwi? Być może. Tak czy owak
była to bardzo niespodziewana śmierć.
W tym momencie przypomniały mu się słowa
Bridget Conway:
W ubiegłym roku mieliśmy tu wiele zgonów.

IV
LUKE PRZYSTĘPUJE DO DZIAŁANIA

Luke przemyślał uważnie plan swej kampanii.
Schodząc nazajutrz rano na śniadanie, był już gotów
przystąpić do jego realizacji.
Ciotka-ogrodniczka była nieobecna. Lord Whitfield
jadł nereczki i pił kawę, a Bridget Conway, która
skończyła już posiłek, wyglądała przez okno.
Luke, powitawszy gospodarzy, usiadł przy stole i
nałożył sobie na talerz sporą porcję jajek na bekonie.
- Muszę zabrać się do pracy - oznajmił. - Niełatwo
jest nakłonić ludzi do mówienia. Wie pan, co mam
na myśli... nie chodzi mi o ludzi takich jak pan czy...
eee... Bridget. - W samą porę przypomniał sobie, że
nie powinien zwracać się do niej "panno Conway". -
Powiedzielibyście mi wszystko, co wiecie... ale
problem polega na tym, że nie znacie się na
sprawach, które mnie interesują, to znaczy na
miejscowych przesądach. Nie uwierzyłby pan chyba,
jak wiele zabobonów nadal jeszcze pokutuje w
odległych zakątkach świata. Znam małe miasteczko

background image

w hrabstwie Devon. Tamtejszy proboszcz musiał
usunąć z terenów przykościelnych kilka starych
granitowych menhirów. Gdy tylko umarł któryś z
mieszkańców, pozostali obchodzili je wkoło w jakiejś
starodawnej rytualnej procesji. To zadziwiające, że
pogańskie obrządki są tak trwałe.
- Zapewne ma pan rację - powiedział lord Whitfield.
- Ludziom brakuje wykształcenia. Czy wspominałem
już panu, że ufundowałem tu wspaniałą bibliotekę?
Przedtem był tam stary dwór... kupiłem go za
bezcen, a teraz mieści się w nim jedna z najlepszych
bibliotek...
Luke, widząc, że lord Whitfield zamierza nadal
koncentrować się wyłącznie na swych osiągnięciach,
postanowił zmienić temat.
- Znakomicie - powiedział serdecznie. - Dobra
robota. Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, jak
głęboko zakorzeniona jest ludzka ignorancja. A ja
właśnie tego szukam. Interesują mnie dawne
obyczaje, opowieści starych kobiet, ślady pogańskich
obrządków, takich jak... - Tu zacytował niemal
dosłownie stronicę z pewnej rozprawy naukowej,
którą przeczytał przed przyjazdem do Wychwood. -
Największą nadzieję pokładam w rytuałach
związanych ze śmiercią - zakończył. - Najtrwalsze są
obrządki i zwyczaje pogrzebowe. Poza tym, z takiego
czy innego powodu, wieśniacy lubią rozmawiać o
śmierci.
- I uwielbiają pogrzeby - wtrąciła Bridget.

background image

- Chyba od tego właśnie zacznę - kontynuował Luke.
- Gdybym zdobył listę ostatnio zmarłych w tej
parafii osób, a następnie porozmawiał z ich
krewnymi, z pewnością natrafiłbym niebawem na
ślady tego, czego szukam. Od kogo mógłbym uzyskać
takie dane... od proboszcza?
- Dla pana Wake'a niewątpliwie byłoby to bardzo
interesujące - powiedziała Bridget. - Jest miłym
staruszkiem i po trosze zbieraczem starożytności.
Sądzę, że mógłby ci dostarczyć wielu informacji.
Luke odczuł przelotny niepokój, ale pomyślał z
nadzieją, że pastor nie okaże się na tyle biegłym
znawcą starożytności, by go rozszyfrować.
- To świetnie. Czy wiecie, kto zmarł tu w ubiegłym
roku? - spytał.
- Niech pomyślę - mruknęła Bridget. - Oczywiście,
Carter. Był właścicielem Siedmiu Gwiazd,
obskurnego małego baru nad rzeką.
- Zapijaczony prostak - stwierdził lord Whitfield. -
Jeden z tych gburowatych socjalistów. Niewielka
strata.
- I pani Rose, praczka - ciągnęła Bridget. - I mały
Tommy Pierce... muszę przyznać, że był wstrętnym
chłopcem. Och, i ta dziewczyna, Amy Jak-jej-tam.
Kiedy wymawiała to imię, ton jej głosu nieznacznie
się zmienił.
- Amy? - spytał Luke.
- Amy Gibbs. Pracowała u nas jako pokojówka, a
potem przeniosła się do panny Waynflete. W sprawie
jej śmierci policja prowadziła dochodzenie.

background image

- Dlaczego?
- Bo ta głupia dziewczyna pomyliła po ciemku
buteleczki - oznajmił lord Whitfield.
- Wypiła farbę do kapeluszy sądząc, że to syrop na
kaszel - wyjaśniła Bridget.
- Cóż za tragiczna pomyłka - powiedział Luke,
marszcząc czoło.
- Podejrzewano, że zrobiła to umyślnie - oznajmiła
Bridget. - Pokłóciła się z jakimś młodzieńcem.
Nastała chwila milczenia. Luke wyczuł
instynktownie nagłe napięcie, które zapanowało w
pokoju.
Amy Gibbs? - pomyślał. Tak, to było jedno z
nazwisk, które wymieniła panna Pinkerton.
Pamiętał, że wspomniała również o małym chłopcu
imieniem Tommy, o którym, podobnie jak Bridget,
miała wyraźnie niepochlebną opinię. Był niemal
przekonany, że słyszał też od niej nazwisko Carter.
- Takie rozmowy budzą we mnie pewien niesmak...
czuję się tak, jakbym przeszukiwał cmentarze -
powiedział, wstając od stołu. - Obrzędy ślubne
bywają równie interesujące, ale znacznie trudniej
wpleść je do konwersacji.
- Mogę to sobie wyobrazić - oznajmiła Bridget,
wykrzywiając usta w lekkim grymasie.
- Zaklęcia i rzucanie uroków to kolejna ciekawa
kwestia - ciągnął Luke, udając nagłe
zainteresowanie. - Można się z nimi często zetknąć
wśród ludzi starej daty. Czy krążą tu jakieś pogłoski
na ten temat?

background image

Lord Whitfield pokręcił głową.
- Jeśli nawet krążą, to do nas nie docierają... -
wyjaśniła Bridget Conway.
- To oczywiste - wtrącił natychmiast Luke. - Będę
musiał porozmawiać o tym z przedstawicielami
niższych sfer. Zacznę od wizyty na plebanii i
zobaczę, czego się tam dowiem. Potem odwiedzę
Siedem Gwiazd, czy tak brzmi nazwa tego baru? A
ten nieznośny? Czy pozostawił jakichś pogrążonych
w smutku krewnych?
- Pani Pierce prowadzi sklepik z tytoniem i gazetami
na High Street.
- To szczęśliwy zbieg okoliczności. No cóż, na mnie
już czas.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę z tobą -
oznajmiła Bridget, odchodząc od okna.
- Ależ... bardzo proszę.
Powiedział to możliwie jak najserdeczniej, ale nie był
pewien, czy nie dostrzegła jego wahania.
Łatwiej byłoby mu rozmawiać ze starym,
rozmiłowanym w starożytnościach proboszczem bez
inteligentnego i bystrego świadka.
Trudno - pomyślał. Muszę grać swoją rolę w sposób
przekonujący.
- Czy możesz chwilę poczekać, Luke? - poprosiła
Bridget. - Zmienię tylko buty.
Luke, słysząc, z jaką łatwością wymówiła jego imię,
poczuł przypływ sympatii. W końcu jak miała go
nazywać? Skoro przystała na plan Jimmy'ego i
zgodziła się grać rolę jego kuzynki, nie mogła mówić

background image

do niego "panie Fitzwilliam". Nagle przyszła mu do
głowy niepokojąca myśl: Co ona o tym wszystkim
sądzi?
Sam był zdziwiony, że wcześniej nie wzbudziło to
jego niepokoju. Kuzynka Jimmy'ego była dla niego
tylko postacią abstrakcyjną. W ogóle o niej nie
myślał. Przyjął po prostu za dobrą monetę
zapewnienia swego przyjaciela, że "Bridget jest w
porządku".
Wyobrażał ją sobie jako drobną, jasnowłosą
sekretarkę, na tyle przebiegłą, by usidlić bogatego
mężczyznę.
Tymczasem Bridget okazała się bystrą kobietą o
przenikliwej inteligencji i silnej osobowości. A on nie
miał pojęcia, co ona o nim sądzi. Doszedł do
wniosku, że jest osobą, którą niełatwo wywieść w
pole.
- Już jestem gotowa.
Podeszła do niego tak cicho, że nie usłyszał jej
kroków. Nie miała ani kapelusza, ani woalki. Kiedy
wyszli z domu, nagły podmuch wiatru rozwiał jej
długie ciemne włosy.
- Muszę ci wskazać drogę - powiedziała z
uśmiechem.
- To miło z twojej strony - odparł uprzejmie,
zastanawiając się, czy w jej uśmiechu nie dostrzegł
przypadkiem przebłysku lekkiej ironii.
- Cóż za okropieństwo! - zawołał z żalem, patrząc na
okazałą rezydencję. - Czy nikt nie potrafił go
powstrzymać?

background image

- Dom Anglika jest jego twierdzą - odparła Bridget. -
Gordon traktuje to powiedzenie dosłownie! Jest
zachwycony swoim zanikiem!
Luke zdał sobie sprawę, że jego uwaga była niezbyt
fortunna, ale nie był już w stanie jej cofnąć, więc
dodał:
- To twój rodzinny dom, prawda? Czy ty również
jesteś "zachwycona" jego obecnym wyglądem?
Spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem.
- Przykro mi, że muszę zniszczyć twoją dramatyczną
wizję - mruknęła - ale prawdę mówiąc, wyjechałam
stąd mając dwa i pół roku, więc trudno ode mnie
wymagać, bym traktowała ten budynek jako
rodzinne gniazdo. Nawet nie pamiętam, jak dawniej
wyglądał.
- Masz rację - przyznał Luke. - Przepraszam, że
przemawiam do ciebie jak bohater filmowy.
Bridget roześmiała się głośno.
- Prawda rzadko bywa romantyczna.
Usłyszał w jej głosie ton goryczy, który zbił go z
tropu. Zaczerwienił się z zażenowania, a potem zdał
sobie sprawę, że gorycz nie była skierowana pod jego
adresem, lecz stanowiła cząstkę osobowości tej
kobiety. Doszedł do wniosku, że postąpi
najrozsądniej, zachowując milczenie. Bridget
Conway wydawała mu się osobą zagadkową...
Po pięciu minutach dotarli do kościoła i sąsiadującej
z nim plebanii. Zastali pastora w jego gabinecie.
Alfred Wake był niskim, przygarbionym
staruszkiem o łagodnych niebieskich oczach. Powitał

background image

ich bardzo uprzejmie, choć widać było, że jest trochę
zaskoczony ich wizytą.
- Pan Fitzwilliam zatrzymał się u nas w Ashe Manor
- powiedziała Bridget - i chciałby zasięgnąć rady ojca
w związku z książką, którą pisze.
Pastor spojrzał pytająco na Luke'a, który
natychmiast przystąpił do wyjaśnień.
Był bardzo zdenerwowany. Po pierwsze dlatego, że
wiedza pastora na temat folkloru, zabobonów,
obrzędów i obyczajów z pewnością znacznie
przewyższała jego wiadomości nabyte w czasie
pobieżnej lektury przypadkowego zestawu książek.
Po drugie zaś dlatego, że stojąca obok niego Bridget
Conway przysłuchiwała się jego wypowiedziom.
Luke odkrył z ulgą, że pastor szczególnie interesuje
się zabytkami starorzymskimi. Sam przyznał, że wie
bardzo niewiele na temat średniowiecznego folkloru i
czarnej magii. Wspomniał o istnieniu pewnych
obiektów związanych z historią Wychwood.
Zaproponował Luke'owi wspólną wyprawę na
wzgórze, na którym podobno odbywały się niegdyś
sabaty czarownic, ale przeprosił, że sam nie jest w
stanie służyć mu bliższymi szczegółami.
Luke odczuł ulgę, ale udał lekkie rozczarowanie, a
potem zaczął wypytywać o przesądy związane z
łożem śmierci.
- Jestem chyba ostatnią osobą, która wiedziałaby
cokolwiek na ten temat - odparł pastor, potrząsając
głową. - Moi parafianie dbają o to, by nie docierały

background image

do mnie żadne wieści związane z pogańskimi
tradycjami.
- To zrozumiałe.
- Ale niewątpliwie pokutują u nas jeszcze liczne
zabobony. Społeczność wiejska jest bardzo zacofana.
- Poprosiłem pannę Conway o wykaz niedawno
zmarłych osób. Sądziłem, że w ten sposób do czegoś
dojdę. Może zechciałby ojciec uzupełnić ten wykaz,
abym mógł się doszukać pewnych prawidłowości.
- Tak, oczywiście, to da się zrobić. Mógłby panu w
tym pomóc nasz kościelny, Giles. To poczciwy
człowiek, ale niestety zupełnie głuchy. Niech
pomyślę. Było sporo... tak, wiele... poprzedziła je
zdradliwa wiosna i doszło do nich po surowej zimie,
a potem nastąpiły liczne wypadki... prawdziwe
pasmo nieszczęść.
- Niekiedy - powiedział Luke - seria nieszczęśliwych
wypadków wiąże się z obecnością jakiejś określonej
osoby.
- Tak, tak. Weźmy na przykład przypadek Jonasza.
Ale nie sądzę, by przebywali tu jacyś obcy ludzie...
nikt, że tak powiem, kto w jakiś sposób by się
wyróżniał, a ja z całą pewnością nie słyszałem
żadnych pogłosek na ten temat... ale jak
wspomniałem, być może nie dotarły one do mnie z
wiadomych względów. Niech się zastanowię...
całkiem niedawno umarł doktor Humbleby i biedna
Lavinia Pinkerton... Doktor Humbleby był
wspaniałym człowiekiem...

background image

- Pan Fitzwilliam zna jego przyjaciół - wtrąciła
Bridget.
- Naprawdę? To bardzo smutna historia. Wszyscy
boleśnie odczują jego stratę. Miał wielu przyjaciół.
- Ale zapewne miał też wrogów - powiedział Luke. -
Powtarzam tylko to, co usłyszałem od moich
znajomych - dodał pospiesznie.
Pan Wake westchnął.
- Był człowiekiem, który mówił, co myśli... i
powiedzmy sobie szczerze, nie zawsze wyrażał się
zbyt taktownie... - Potrząsnął głową. - To działa
ludziom na nerwy. Ale ubodzy bardzo go kochali.
- Jeden z najbardziej przykrych aspektów śmierci
polega moim zdaniem na tym - zaczął Luke
obojętnym tonem - że zawsze przynosi ona komuś
korzyść... mam na myśli nie tylko spadek.
- Tak, rozumiem, o co panu chodzi - przyznał pastor,
kiwając głową z zadumą. - Czytamy w nekrologach
wyrazy ubolewania z powodu czyjejś śmierci, ale
niestety bardzo rzadko bywają one szczere. Nie
można zaprzeczyć, że śmierć doktora Humbleby'ego
znacznie umocniła pozycję jego wspólnika, doktora
Thomasa.
- W jaki sposób?
- Thomas z pewnością jest bardzo zdolnym
lekarzem... Humbleby niejednokrotnie o tym mówił,
ale Thomasowi niezbyt dobrze się tu wiodło. Myślę,
że pozostawał w cieniu doktora Humbleby, który był
człowiekiem o wyraźnym magnetyzmie. W
zestawieniu z nim Thomas wydawał się postacią dość

background image

bezbarwną. Nie wywierał żadnego wrażenia na
swych pacjentach. Sądzę, że go to niepokoiło... stawał
się coraz bardziej nerwowy i zamknięty w sobie.
Prawdę mówiąc, już teraz zauważyłem zadziwiającą
zmianę. Jest spokojniejszy i bardziej opanowany.
Chyba odzyskał pewność siebie. O ile mi wiadomo,
nie zawsze zgadzali się z doktorem Humblebym.
Thomas był gorącym zwolennikiem nowoczesnych
metod leczenia, a Humbleby upierał się przy
tradycyjnej medycynie. Nieraz dochodziło między
nimi do konfliktów dotyczących zarówno tego
tematu, jak i spraw rodzinnych... ale jeśli o to chodzi,
nie powinienem plotkować...
- Myślę, że pan Fitzwilliam chętnie posłuchałby tych
plotek! - wtrąciła Bridget.
Luke rzucił jej przelotne, pełne niepokoju
spojrzenie. Pan Wake z powątpiewaniem pokręcił
głową, a potem zaczął mówić, uśmiechając się z
lekką dezaprobatą:
- Niestety, nauczyliśmy się za bardzo interesować
sprawami naszych bliźnich. Rose Humbleby jest
bardzo ładną dziewczyną. Nic więc dziwnego, że
Geoffrey Thomas stracił dla niej głowę. A punkt
widzenia doktora Humbleby'ego był również
zrozumiały. Uważał, że jego córka jest jeszcze młoda,
a mieszkając tu, na prowincji, nie ma wielu szans, by
poznać innych mężczyzn.
- Był przeciwny temu związkowi? - spytał Luke.
- Zdecydowanie. Uważał, że oboje są jeszcze za
młodzi. A młodych ludzi, oczywiście, oburzają takie

background image

stwierdzenia! Stosunki między Thomasem a
doktorem Humblebym wyraźnie się ochłodziły.
Muszę jednak przyznać, że doktor Thomas był
głęboko wstrząśnięty niespodziewaną śmiercią swego
wspólnika.
- Lord Whitfield powiedział mi, że to było zakażenie
krwi.
- Tak... po prostu małe zadraśnięcie, w które wdała
się śmiertelna infekcja. Lekarze w trakcie
wykonywania swego zawodu narażeni są na poważne
ryzyko, panie Fitzwilliam.
- To prawda - przyznał Luke.
- Ale zbyt daleko odbiegłem od tematu - powiedział
pastor. - Zdaje się, że jestem starym plotkarzem.
Rozmawialiśmy o reliktach pogańskich obyczajów
związanych ze śmiercią i o niedawno zmarłych
ludziach. Znalazła się wśród nich Lavinia Pinkerton,
która była jedną z naszych najbardziej gorliwych
parafianek. I ta nieszczęsna dziewczyna, Amy
Gibbs... jej przypadek może dostarczyć panu
pewnych elementów z dziedziny pańskich
zainteresowań, panie Fitzwilliam. Podejrzewano, jak
zapewne pan już wie, że mogło to być samobójstwo,
a z tym rodzajem śmierci wiążą się dość niesamowite
rytuały. Mieszka tu ciotka tej dziewczyny. Nie
uważam jej za kobietę zbyt szacowną i wiem, że nie
była przesadnie przywiązana do swej siostrzenicy,
ale jest osobą niezwykle gadatliwą.
- To cenna informacja - powiedział Luke.

background image

- I jeszcze Tommy Pierce... kiedyś należał do chóru
kościelnego... śpiewał wspaniałym, niemal anielskim
falsetem... ale nie miał zbyt anielskiego charakteru.
W końcu musieliśmy go wykluczyć, ponieważ miał
zły wpływ na swych kolegów. Biedny chłopak...
Przypuszczam, że mało kto go lubił. Zwolniono go z
poczty, gdzie załatwiliśmy mu posadę posłańca.
Później przez jakiś czas zatrudniony był w kancelarii
pana Abbota, ale bardzo szybko go stamtąd
wyrzucono... podobno szperał w jakichś poufnych
dokumentach. Potem krótko pracował w Ashe
Manor jako pomocnik ogrodnika, ale lord Whitfield
odprawił go za impertynenckie zachowanie. Było mi
przykro ze względu na jego matkę... to porządna,
ciężko pracująca kobieta. Panna Waynflete bardzo
życzliwie załatwiła mu dorywcze zajęcie przy myciu
okien. Lord Whitfield początkowo protestował, ale
potem nieoczekiwanie się zgodził... w gruncie rzeczy
jego decyzja okazała się niefortunna.
- Dlaczego?
- Ponieważ chłopiec zginął właśnie przy tej pracy.
Mył górne okna w bibliotece, mieszczącej się w
starym dworze i zaczął błaznować... tańczyć na
parapecie czy coś w tym rodzaju... stracił równowagę
albo też zakręciło mu się w głowie i spadł. Przykra
sprawa! Zmarł w kilka godzin po przewiezieniu do
szpitala, nie odzyskawszy przytomności.
- Czy ktoś widział jego upadek? - spytał Luke z
ciekawością.

background image

- Nie. Mył okna od strony ogrodu, nie od frontu.
Podobno leżał tam przez jakieś pół godziny, zanim
go znaleziono.
- Kto go znalazł?
- Panna Pinkerton. To ta kobieta, która jak przed
chwilą wspominałem, przed paru dniami zginęła
tragicznie w wypadku drogowym. Biedactwo, była
do głębi wstrząśnięta. To przykre przeżycie!
Pozwolono jej wziąć z ogrodu jakieś sadzonki i
znalazła tam nieprzytomnego chłopca.
- To musiał być dla niej straszny wstrząs -
powiedział Luke z zadumą. I dodał w duchu: O wiele
większy, niż się ojcu wydaje.
- Śmierć młodego człowieka zawsze jest bardzo
smutna - stwierdził starzec, potrząsając głową. -
Wady Tommy'ego mogły przede wszystkim wynikać
z jego popędliwego charakteru.
- Był wstrętnym małym brutalem - powiedziała
Bridget. - I ojciec dobrze o tym wie. Ciągle znęcał się
nad kotami, zabłąkanymi szczeniętami i dokuczał
innym chłopcom.
- Wiem... wiem. - Pan Wake ze smutkiem pokręcił
głową. - Ale, droga panno Conway, okrucieństwo
często nie jest cechą wrodzoną, lecz skutkiem
powolnego rozwoju wyobraźni. Mając do czynienia z
dorosłym człowiekiem o mentalności dziecka,
dochodzimy nieraz do wniosku, iż człowiek ten nie
zdaje sobie sprawy z własnej przebiegłości i
szaleńczej brutalności. Jestem przekonany, że w
dzisiejszych czasach większość przypadków

background image

bezsensownej brutalności i okrucieństwa bierze się z
braku dojrzałości. Trzeba się wyzbyć dziecinnych
odruchów... - Pastor potrząsnął głową i rozłożył ręce.
- Tak, to prawda - przyznała Bridget ochrypłym
głosem. - Wiem, co ojciec ma na myśli. Człowiek
zachowujący się jak dziecko jest najbardziej
przerażającym zjawiskiem na świecie...
Luke spojrzał na nią z ciekawością. Był przekonany,
że Bridget ma na myśli jakąś konkretną osobę. Choć
jednak lord Whitfield pod pewnymi względami
przypominał dziecko, nie wydawało mu się, by
mówiła właśnie o nim. Lord Whitfield bywał trochę
śmieszny, ale z pewnością nie był przerażający.
Luke Fitzwilliam bardzo chciał wiedzieć, kogo miała
na myśli Bridget.

V
WIZYTA U PANNY WAYNFLETE

- Niech się zastanowię... - mruknął pan Wake, a po
chwili wymienił cicho kilka kolejnych nazwisk: -
Biedna pani Rose, stary Bell, dziecko państwa Elkin i
Harry Carter, ale oni nie należeli do mojej parafii.
Pani Rose i Carter byli protestantami. W czasie tych
marcowych mrozów odszedł od nas biedny stary Ben
Stanbury... miał dziewięćdziesiąt dwa lata.
- A Amy Gibbs umarła w kwietniu - powiedziała
Bridget.
- Tak, biedactwo... to straszna pomyłka.

background image

Luke zerknął na Bridget, ale ona, widząc jego
spojrzenie, szybko spuściła wzrok.
Jest tu coś, czego nie rozumiem - pomyślał z lekkim
niepokojem. Coś, co ma związek z tą Amy Gibbs.
- Kim była Amy Gibbs? - spytał Bridget, kiedy
wyszli już z ple- banii.
- Amy była jedną z najbardziej nieudolnych
pokojówek, jakie kiedykolwiek widziałam - odparła
po dłuższej chwili, a Luke wyczuł w jej głosie nutkę
zażenowania.
- Za to właśnie została zwolniona z pracy?
- Nie. Wałęsała się gdzieś z jakimś młodym
mężczyzną i bardzo późno wracała do domu. Gordon
ma niezwykle staroświeckie poglądy na moralność.
Uważa, że grzech popełnia się dopiero po godzinie
jedenastej, ale wówczas jest to rozpasanie. Więc
wypowiedział jej pracę, a ona w dodatku zachowała
się wobec niego arogancko!
- Czy była ładna? - spytał Luke.
- Bardzo ładna.
- To ta, która przez pomyłkę wypiła farbę do
kapeluszy zamiast syropu na kaszel?
- Owszem.
- Głupia sprawa, prawda?
- Bardzo głupia.
- A czy ona była głupia?
- Nie, była dość bystrą dziewczyną.
Luke zerknął ukradkien na Bridget. Był zupełnie
zdezorientowany. Odpowiadała na jego pytania
obojętnie, nie okazując najmniejszego

background image

zainteresowania. Ale Luke czuł, że coś przed nim
ukrywa.
W tym momencie Bridget zatrzymała się, by
porozmawiać z jakimś wysokim panem, który
uchylił przed nią kapelusza w serdecznym geście
powitania.
- To jest mój kuzyn, pan Fitzwilliam, który
zatrzymał się u nas w Ashe Manor - przedstawiła
Luke'a po krótkiej wymianie zdań z nieznajomym. -
Przyjechał tu pisać książkę. A to pan Abbot.
Luke spojrzał na pana Abbota z pewnym
zaciekawieniem. Wiedział, że jest on radcą
prawnym, u którego pracował Tommy Pierce.
Luke miał nieuzasadnione uprzedzenie do
prawników, chyba dlatego, że z ich szeregów
wywodziło się tak wielu polityków. Irytowała go
również ich zawodowa powściągliwość. Jednakże
pan Abbot nie przypominał typowego
przedstawiciela palestry. Nie był ani chudy, ani
skromny, ani małomówny. Był zażywnym,
rumianym mężczyzną o serdecznym sposobie bycia.
W kącikach jego oczu rysowały się drobne
zmarszczki. Miał bardzo przenikliwy wzrok.
- Pisze pan książkę, tak? Powieść?
- Pan Fitzwilliam interesuje się folklorem - wyjaśniła
Bridget.
- Trafił pan we właściwe miejsce - oznajmił prawnik.
- To niezwykle ciekawe okolice.
- Już mnie o tym przekonywano - powiedział Luke. -
Przypuszczam, że mógłby pan mi pomóc. Z

background image

pewnością natknął się pan na jakieś stare
dokumenty... lub słyszał pan o interesujących
obyczajach, które przetrwały do dnia dzisiejszego.
- No cóż, nie mam o tym pojęcia, ale może... być
może...
- Czy wielu mieszkańców wierzy w duchy? - spytał
Luke.
- Na ten temat nie mogę nic powiedzieć... naprawdę
nic.
- Nie ma tu domów, w których straszy?
- Nie... przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
- Istnieje pewien przesąd dotyczący dzieci - oznajmił
Luke. - Jeśli mały chłopiec umrze nagłą śmiercią, to
jego duch straszy po nocach. Ciekawe, że ten
zabobon nie dotyczy małych dziewczynek...
- Bardzo ciekawe - przyznał pan Abbot. - Nigdy
przedtem o tym nie słyszałem.
Słowa prawnika bynajmniej Luke'a nie zdziwiły,
ponieważ wymyślił tę historyjkę na poczekaniu.
- Zdaje się, że ten chłopiec... Tommy Jakiś-tam
pracował kiedyś w pańskiej kancelarii. Podobno
niektórzy ludzie podejrzewają, że jego duch może
straszyć po nocach.
Czerwona twarz pana Abbota przybrała barwę
purpury.
- Tommy Pierce? Leniwy, wścibski i bezczelny
smarkacz.
- Podobno duchy są złośliwe. Ludzie uczciwi,
postępujący zgodnie z prawem, rzadko nawiedzają
świat, z którego odeszli.

background image

- Kto go widział... cóż to za historia?
- Takie rzeczy są trudno uchwytne - oznajmił Luke. -
Ludzi niełatwo nakłonić do mówienia na ten temat.
- Tak, chyba tak.
Luke zręcznie zmienił temat.
- Właściwą osobą jest z pewnością miejscowy lekarz.
Może dużo wiedzieć o reliktach tutejszych
obrządków. Różnego rodzaju przesądy i czary...
napój miłosny i Bóg wie, co tam jeszcze.
- Powinien pan poznać Thomasa. To porządny,
postępowy człowiek. Zupełnie niepodobny do
biednego starego doktora Humbleby'ego.
- Który podobno był reakcjonistą, prawda?
- Uparty jak osioł... zagorzały konserwatysta
najgorszego gatunku.
- Doszło między panami do ostrej sprzeczki na temat
systemu wodociągów, prawda? - spytała Bridget.
Twarz Abbota znów pokrył jaskrawoczerwony
rumieniec.
- Humbleby był śmiertelnym wrogiem postępu -
wybuchnął. - Występował przeciwko naszemu
planowi! Wypowiadał się w sposób niezwykle
grubiański. Nie liczył się ze słowami. Za pewne
rzeczy, które mi powiedział, mógłbym wytoczyć mu
oficjalny proces.
- Ale prawnicy nigdy nie wstępują na drogę sądową,
prawda? - mruknęła Bridget. - Są na to za mądrzy.
Abbot wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Fala
jego gniewu odpłynęła równie szybko, jak
przypłynęła.

background image

- Trafnie to pani ujęła, panno Bridget! Jest pani
bliska prawdy. Pracując w tym zawodzie za dużo
wiemy o prawie, cha, cha, cha. No cóż, muszę już iść.
Jeśli dojdzie pan do wniosku, że mogę panu w czymś
pomóc, proszę do mnie zatelefonować, panie... eee...
- Fitzwilliam - powiedział Luke. - Dziękuję,
zadzwonię.
- Już wiem, na czym polega twoja metoda działania -
oznajmiła Bridget, kiedy ruszyli w dalszą drogę. -
Wygłaszasz własne zdanie i prowokujesz rozmówcę
do reakcji.
- Moje metody - zaczął Luke - są nieco podstępne.
- Zauważyłam to.
Luke poczuł się trochę nieswojo i nie bardzo
wiedział, co powiedzieć.
- Jeśli chcesz usłyszeć coś więcej na temat Amy
Gibbs - oznajmiła Bridget, wybawiając go z opresji -
mogę cię zaprowadzić do kogoś kompetentnego.
- To znaczy?
- Do panny Waynflete. Amy pracowała u niej po
odejściu z Ashe Manor. Tam umarła.
- Och, rozumiem! - zawołał zaskoczony. - No cóż...
bardzo dziękuję.
- Ona mieszka niedaleko stąd. Ruszyli przez wiejskie
błonia.
- To jest Wych Hall - wyjaśniła Bridget, wskazując
ruchem głowy okazały budynek w stylu króla
Jerzego, na który Luke zwrócił uwagę już
poprzedniego dnia. - Teraz mieści się tam biblioteka.

background image

Z rezydencją sąsiadował mały dworek, który
rozmiarami przypominał raczej domek dla lalek.
Jego schodki były pedantycznie czyste, kołatka
lśniąca, a zasłony w oknach oślepiająco białe.
Bridget pchnęła furtkę i ruszyła w kierunku
schodów.
W tym momencie otworzyły się drzwi frontowe i
stanęła w nich szczupła starsza pani.
Luke pomyślał, że wygląda na typową
prowincjonalną starą pannę. Miała na sobie prosty
tweedowy kostium i popielatą jedwabną bluzkę, do
której przypięta była broszka z górskiego kryształu.
Jej kształtną głowę zdobił skromny filcowy kapelusz.
Twarz nieznajomej budziła sympatię, a w jej oczach,
ukrytych za pince-nez, malowała się inteligencja.
Luke odniósł wrażenie, że ta kobieta przygląda się
światu z życzliwym zainteresowaniem.
- Dzień dobry, panno Waynflete - powiedziała
Bridget. - To jest pan Fitzwilliam. - Luke ukłonił się.
- Pisze książkę... na temat wiejskich obrządków
pogrzebowych i innych makabrycznych obyczajów.
- Och, mój Boże - westchnęła panna Waynflete. - To
bardzo interesujące. - Uśmiechnęła się do niego
promiennie.
Przypominała mu pannę Pinkerton.
- Myślę - zaczęła Bridget, a Luke znowu wyczuł w jej
głosie dziwny, pełen rezerwy ton - że mogłaby pani
opowiedzieć mu coś o Amy.
- Och - szepnęła panna Waynflete. - O Amy? Ach,
tak. O Amy Gibbs.

background image

Na jej twarzy odbiło się zaskoczenie. Przez chwilę
patrzyła badawczo na Luke'a, a potem, jakby
podjąwszy decyzję, cofnęła się do przedpokoju.
- Proszę wejść - powiedziała. - Pójdę do miasta
później. Ależ nie, nie - zawołała, kiedy Luke
zaprotestował. - Nie mam nic pilnego do załatwienia.
Po prostu wybierałam się na małe zakupy.
W niewielkim, przytulnym salonie unosił się lekki
zapach suszonej lawendy. Na obudowie kominka
stało kilka porcelanowych figurek pasterzy i
pasterek. Na ścianie wisiały oprawne akwarele, dwa
sztychy i trzy gobeliny. Spośród licznych fotografii
niektóre z pewnością przedstawiały siostrzeńców i
siostrzenice pani domu. Pokój wypełniały stylowe
meble: biurko w stylu chippendale, kilka stolików z
drewna atłasowego oraz brzydka i dość niewygodna
wiktoriańska kanapa.
- Sama nie palę - oznajmiła panna Waynflete,
wskazując gościom krzesła - więc nie mam w domu
papierosów, ale jeśli chcecie państwo zapalić, proszę
się nie krępować.
Luke nie skorzystał z propozycji, natomiast Bridget
natychmiast na nią przystała.
Panna Waynflete, siedząc sztywno w fotelu z
rzeźbionymi poręczami, przez chwilę przyglądała się
badawczo swemu gościowi, a potem nagle spuściła
wzrok. Luke najwyraźniej wzbudził jej zaufanie.
- Chciałby pan dowiedzieć się czegoś o tej
nieszczęsnej dziewczynie? - spytała. - Cała ta sprawa

background image

była okropnie smutna i przysporzyła mi wielu
zmartwień. To była tragiczna pomyłka.
- Czy nie wchodziło w grę... samobójstwo? - spytał
Luke.
- Nie, nie - zaprzeczyła panna Waynflete, potrząsając
głową. - Ani przez chwilę w to nie wierzyłam. Amy
absolutnie nie była tego typu dziewczyną.
- A jaka była? - spytał Luke. - Chciałbym poznać
pani zdanie na jej temat.
- No cóż, nie była bynajmniej dobrą służącą. Ale w
dzisiejszych czasach człowiek dziękuje Bogu, jeśli w
ogóle zdobędzie jakąś pomoc domową. Bardzo
niedbale wykonywała swoją pracę i ciągłe chciała
mieć wychodne. To zrozumiałe, bo była młoda, a
obecnie dziewczęta takie właśnie są. Chyba nie zdają
sobie sprawy, że za ich czas płaci pracodawca.
Luke ze zrozumieniem pokiwał głową, a panna
Waynflete mówiła dalej.
- Była dość pewna siebie, a ja niezbyt lubię
dziewczęta tego rodzaju, ale skoro już nie żyje, nie
zamierzam więcej o tym mówić. To byłoby nie po
chrześcijańsku... choć w istocie nie uważam tego za
logiczny powód do przemilczania prawdy.
Luke ponownie kiwnął głową. Zdał sobie sprawę, że
panna Waynflete rozumuje bardziej logicznie i
precyzyjnie niż panna Pinkerton.
- Uwielbiała być podziwiana - ciągnęła panna
Waynflete - i poświęcała sobie wiele uwagi. Pan
Ellsworthy, właściciel niedawno otwartego sklepu z
antykami, to prawdziwy dżentelmen. Jest z

background image

zamiłowania akwarelistą i naszkicował parę jej
portretów... ale obawiam się, że to jej przewróciło w
głowie. Często kłóciła się ze swoim narzeczonym,
Jimem Harveyem, który pracuje w warsztacie
samochodowym jako mechanik. Był w niej bardzo
zakochany. - Panna Waynflete zawahała się, a potem
mówiła dalej. - Nigdy nie zapomnę tej przerażającej
nocy. Amy niedobrze się czuła. Dokuczał jej przykry
kaszel i jakieś inne dolegliwości. Ale dziewczęta
chodzą teraz w tych tandetnych, jedwabnych
pończochach i w pantoflach na tekturowych
podeszwach, więc muszą się przeziębiać. Amy po
południu poszła do lekarza.
- Do doktora Humbleby'ego czy doktora Thomasa? -
spytał szybko Luke.
- Do doktora Thomasa. Przyniosła do domu
buteleczkę syropu na kaszel, którą jej dał. Był to
chyba jakiś nieszkodliwy wywar z ziół. Położyła się
do łóżka dość wcześnie. Mniej więcej o pierwszej w
nocy usłyszałam hałas... niesamowity, jakby
zduszony krzyk. Wstałam i podeszłam do drzwi jej
pokoju, ale były zamknięte od wewnątrz na klucz.
Zaczęłam wołać, ale nie odpowiadała. Przybiegła
kucharka i obie byłyśmy okropnie zaniepokojone.
Później zeszłyśmy do drzwi frontowych i na szczęście
zauważyłyśmy naszego posterunkowego, Reeda,
który właśnie odbywał nocny obchód, więc
wezwałyśmy go na pomoc. Okrążył dom, a potem
wdrapał się na dach przybudówki. Okno w pokoju
Amy było uchylone, więc bez większego trudu dostał

background image

się do środka i otworzył drzwi. Biedaczka... to było
straszne. Nie można było już nic dla niej zrobić, a w
kilka godzin później umarła w szpitalu.
- I co to było... farba do kapeluszy?
- Tak. Powiedzieli, że to kwas szczawiowy, trucizna.
Obie butelki były mniej więcej tej samej wielkości.
Syrop stał na umywalce, a farba do kapeluszy obok
łóżka Amy. Musiała w ciemności wziąć niewłaściwą
buteleczkę i położyć ją w zasięgu ręki na wypadek,
gdyby gorzej się poczuła. Taką teorię wysunięto w
czasie dochodzenia.
Panna Waynflete zamilkła. Obrzuciła Luke'a
inteligentnym spojrzeniem, a on miał wrażenie, że
dostrzega w jej oczach jakiś szczególny wyraz. Czuł
instynktownie, że panna Waynflete pominęła pewne
fakty, ale z jakiegoś powodu chce, by on się tego
domyślił.
Zapadło długie, dość kłopotliwe milczenie. Luke czuł
się jak aktor, który zapomniał swoją kwestię.
- Więc myśli pani, że to nie było samobójstwo? -
spytał niepewnie.
- Oczywiście, że nie - odparła bezzwłocznie panna
Waynflete. - Gdyby postanowiła ze sobą skończyć,
kupiłaby jakąś lepszą truciznę. Tę starą buteleczkę
farby musiała mieć od dawna. Tak czy owak, jak już
panu mówiłam, nie była tego typu dziewczyną.
- Więc co pani o tym sądzi? - spytał Luke.
- Uważam, że był to nieszczęśliwy wypadek -
oznajmiła panna Waynflete.
Zacisnęła usta i spojrzała na niego z powagą.

background image

Luke zastanawiał się gorączkowo, co ma powiedzieć,
ale w tym momencie ich uwagę przyciągnęło
drapanie w drzwi, któremu towarzyszyło żałosne
miauczenie.
Panna Waynflete zerwała się z miejsca, by otworzyć
drzwi. Do pokoju wszedł wspaniały perski kot.
Zatrzymał się, popatrzył z dezaprobatą na gości, a
potem wskoczył na poręcz fotela, w którym siedziała
panna Waynflete.
- Och, Puszku! - przemówiła do niego pieszczotliwie
panna Waynflete. - Gdzie mój kotek był przez cały
ranek?
Luke przypomniał sobie, że słyszał niedawno o
perskim kocie imieniem Puszek.
- Jest bardzo piękny - stwierdził. - Czy ma go pani od
dawna?
- Och, nie - powiedziała panna Waynflete,
potrząsając głową. - Należał do mojej serdecznej
przyjaciółki, panny Pinkerton, która zginęła pod
kołami jednego z tych okropnych samochodów. Nie
mogłam dopuścić do tego, żeby Puszek trafił do
obcych ludzi. Lavinia byłaby niepocieszona. Ona go
wprost uwielbiała... jest cudowny, prawda?
Luke patrzył z zachwytem na kota.
- Proszę tylko uważać na jego uszy - powiedziała
panna Waynflete. - Ostatnio trochę go bolą.
Luke ostrożnie pogłaskał zwierzątko.
- Musimy już iść - oznajmiła Bridget, wstając z
krzesła.

background image

- Myślę - powiedziała panna Waynflete, ściskając
dłoń Luke'a - że niebawem znów się zobaczymy.
- Mam nadzieję... jestem tego pewny - odparł Luke
pogodnie. Wydawało mu się, że panna Waynflete jest
zakłopotana i nieco zawiedziona. Zerknęła pytająco
na Bridget. Luke wyczuł, że między tymi kobietami
istnieje jakaś nić porozumienia, do którego on nie
został dopuszczony. Lekko go to zirytowało, ale
przyrzekł sobie, że niebawem dotrze do sedna tej
sprawy.
Panna Waynflete wyszła razem z nimi. Luke stał
przez minutę na schodach, patrząc z przyjemnością
na dziewicze wiejskie błonia i staw.
- Widzę, że te okolice nie zostały zeszpecone
nowoczesną zabudową - oświadczył.
Panna Waynflete rozpromieniła się.
- Tak, to prawda - przyznała z zapałem. - Wszystko
wygląda dokładnie tak samo jak w czasach mojego
dzieciństwa. Mieszkaliśmy wtedy we dworze. Ale
posiadłość przeszła w ręce mojego brata, który nie
chciał tu pozostać. Prawdę mówiąc, nie było go na to
stać, więc dwór wystawiono na sprzedaż. Jakiś
budowniczy złożył ofertę i, jak sądzę, zamierzał go
zmodernizować. Na szczęście wmieszał się do tego
lord Whitfield, kupił posiadłość i w ten sposób ją
ocalił. Przekształcił dom w bibliotekę i muzeum,
praktycznie nic w nim nie zmieniając. Dwa razy w
tygodniu pełnię tam funkcję bibliotekarki...
oczywiście nieodpłatnie... Muszę przyznać, że z
wielką przyjemnością bywam w tym starym domu i

background image

cieszę się, że nie popadnie w ruinę. To naprawdę
wspaniałe miejsce na muzeum. Któregoś dnia
powinien pan je zwiedzić, panie Fitzwilliam. Jest w
nim sporo ciekawych regionalnych eksponatów.
- Chętnie skorzystam z zaproszenia, panno
Waynflete.
- Lord Whitfield zrobił wiele dobrego dla Wychwood
- oznajmiła panna Waynflete. - Niestety są tu ludzie,
którzy nie potrafią tego docenić.
Zacisnęła mocno usta. Luke dyskretnie o nic już nie
pytał, tylko jeszcze raz się pożegnał.
- Czy chcesz kontynuować swe poszukiwania, czy też
wrócimy do domu brzegiem rzeki? - spytała Bridget,
kiedy znaleźli się już za furtką. - To bardzo
przyjemny spacer.
Luke nie namyślał się ani chwili. Nie miał ochoty na
dalsze badania w towarzystwie Bridget Conway.
- Proszę bardzo, chodźmy drogą nad rzeką -
powiedział. Skręcili w główną ulicę. Na jednym z
ostatnich domów wisiał szyld z wytłaczanym złotymi,
ozdobnymi literami napisem: "Starożytności". Luke
zatrzymał się i zajrzał przez okno do przytulnego
wnętrza.
- Widzę tam ładny stary półmisek - zauważył. - W
sam raz dla mojej ciotki. Ciekawe, ile kosztuje.
- Czy chcesz, żebyśmy weszli i zapytali?
- Nie masz nic przeciwko temu? Lubię szperać w
sklepach z antykami. Czasem można trafić na jakąś
dobrą okazję.

background image

- Nie sądzę, by tutaj ci się to udało - oznajmiła
Bridget. - Muszę przyznać, że Ellsworthy doskonale
zna wartość swoich rzeczy.
Drzwi sklepu były otwarte. Przedsionek, zastawiony
krzesłami, kanapami oraz kredensami, na których
umieszczono porcelanowe i cynowe naczynia,
prowadził do dwóch pokoi wypełnionych po brzegi
antycznymi przedmiotami.
Luke wszedł do jednego z nich i wziął do rąk
półmisek. W tym momencie z głębi pomieszczenia
wynurzył się jakiś mężczyzna, który siedział
poprzednio przy biurku z drewna orzechowego w
stylu epoki królowej Anny.
- Ach, nasza droga panna Conway... Jak miło panią
widzieć.
- Dzień dobry, panie Ellsworthy.
Pan Ellsworthy był afektowanym młodym dandysem
o pociągłej, bladej twarzy, wąskich ustach i
czarnych, długich włosach artysty. Miał na sobie
ubranie w odcieniach rdzawego brązu i poruszał się
tanecznym krokiem.
Kiedy Luke został mu przedstawiony, pan
Ellsworthy natychmiast poświęcił mu całą uwagę.
- Autentyczny staroangielski półmisek. Wspaniały,
prawda? Uwielbiam swoje drobiazgi i nie znoszę ich
sprzedawać. Zawsze marzyłem, żeby mieszkać na
wsi i prowadzić mały sklep. Wychwood to cudowne
miejsce... ma szczególną atmosferę, jeśli wie pan, co
mam na myśli.
- Dusza artysty - mruknęła Bridget.

background image

Ellsworthy odwrócił się do niej, machając swymi
długimi, bladymi dłońmi.
- Niech pani nie używa tego okropnego określenia,
panno Conway. Nie... nie, błagam. Proszę mi nie
mówić, że pozuję na artystę... nie mógłbym tego
znieść. Przecież pani wie, że nie handluję ręcznie
tkanym tweedem ani kutymi cynowymi dzbanami.
Jestem tylko kupcem, po prostu kupcem.
- Ale w istocie jest pan artystą, czyż nie? - spytał
Luke. - Chodzi mi o to, że maluje pan akwarele,
prawda?
- Kto panu o tym powiedział? - zawołał pan
Ellsworthy, splatając dłonie. - Wie pan, to
miasteczko jest naprawdę zdumiewające... nie można
tu niczego utrzymać w tajemnicy! To właśnie w nim
lubię... tak bardzo nie przystaje do tego nieludzkiego
zwyczaju: "Nie wtrącaj się do moich spraw, a ja nie
będę wtrącał się do twoich", który obowiązuje w
Londynie! Plotki, złośliwości i skandale są
zachwycające, o ile zachowuje się do nich właściwy
dystans!
Luke poprzestał na odpowiedzi na pytanie pana
Ellsworthy'ego, nie komentując dalszej części jego
wypowiedzi.
- Panna Waynflete powiedziała nam, że naszkicował
pan kilka portretów pewnej dziewczyny... Amy
Gibbs.
- Och, Amy - powtórzył pan Ellsworthy. Zrobił krok
do tyłu i zaczął bawić się kuflem do piwa. Potem

background image

ostrożnie go odstawił i powiedział: - Doprawdy? Ach
tak, to możliwe.
Wydawał się lekko wytrącony z równowagi.
- Była ładną dziewczyną - stwierdziła Bridget.
- Och, tak pani sądzi? - spytał pan Ellsworthy,
odzyskawszy pewność siebie. - Uważam, że miała
bardzo pospolitą urodę. Skoro interesuje pana stara
porcelana, to mam parę przepięknych ptaszków...
urocze bibeloty.
Luke nie okazał większego zainteresowania
ptaszkami i spytał o cenę półmiska.
Ellsworthy wymienił sumę.
- Dziękuję - powiedział Luke - ale mimo wszystko
chyba go pana nie pozbawię.
- Ilekroć czegoś nie sprzedam - zaczął Ellsworthy -
robi mi się lżej na sercu. To nierozsądne z mojej
strony, prawda? Proszę posłuchać, opuszczę panu
gwineę. Widzę, że się panu spodobał, a to zmienia
sytuację. A poza tym przecież to jest w końcu sklep!
- Nie, dziękuję - powiedział Luke.
Pan Ellsworthy odprowadził ich do drzwi i pomachał
im na pożegnanie. Luke'owi nie podobały się jego
dłonie. Miał wrażenie, że są nie tylko blade, lecz
lekko zielonkawe.
- To paskudny człowiek - zauważył, kiedy znaleźli się
poza zasięgiem słuchu pana Ellsworthy.
- Paskudna mentalność i paskudny sposób bycia -
przytaknęła Bridget.
- Po co właściwie tu przyjechał?

background image

- Chyba interesuje się czarną magią. Nie mam na
myśli czarnych mszy, ale inne tego rodzaju sprawy.
Nasze strony przyciągają takich ludzi.
- Mój Boże! - zawołał nagle Luke. - Chyba takiego
właśnie człowieka potrzebuję. Powinienem był z nim
o tym porozmawiać.
- Tak sądzisz? - spytała Bridget. - On sporo na ten
temat wie.
- Odwiedzę go kiedy indziej.
Bridget nie odpowiedziała. Byli już za miastem.
Skręcili w ścieżkę, która doprowadziła ich nad brzeg
rzeki.
Dostrzegli tam jakiegoś niskiego mężczyznę o krótko
przystrzyżonych wąsach i wyłupiastych oczach.
Obok niego biegły trzy buldogi, na które
pokrzykiwał ochrypłym głosem:
- Nero, do nogi! Nelly, zostaw to! Mówię ci, zostaw
to! Augustus... AUGUSTUS, powiedziałem...
Urwał i uchylił kapelusza przed Bridget. Spojrzał na
Luke'a z wyraźną ciekawością, a potem poszedł dalej
i znów zaczął karcić swoje psy.
- Major Horton i jego buldogi - zacytował Luke.
- Zgadza się.
- Czyżbyśmy dzisiejszego ranka spotkali prawie
wszystkich godnych uwagi mieszkańców
Wychwood?
- Niemal wszystkich.
- Czuję się jak intruz - powiedział Luke. - Myślę, że
każdy obcy człowiek w angielskim prowincjonalnym
miasteczku musi od razu rzucać się w oczy - dodał

background image

posępnie, przypominając sobie słowa Jimmy'ego
Lorrimera.
- Major Horton nie potrafi dobrze ukryć swojej
ciekawości - powiedziała Bridget. - Prawdę mówiąc,
bezczelnie się na ciebie gapił.
- Jest typem mężczyzny, po którym od razu widać, że
był majorem - oznajmił Luke z przekąsem.
- Czy moglibyśmy posiedzieć chwilę nad rzeką? -
spytała nagle Bridget. - Mamy dużo czasu.
Usiedli na zwalonym drzewie.
- Owszem, major Horton jest typowym oficerem i
ma koszarowe maniery. Nie uwierzyłbyś, że jeszcze
przed rokiem był największym pantoflarzem w
okolicy!
- Jak to, ten człowiek?
- Owszem. Jego żona była najwstrętniejszą kobietą,
jaką kiedykolwiek znałam. Miała pieniądze i
nieustannie podkreślała ten fakt publicznie.
- Biedaczysko... mam na myśli Hortona.
- Traktował ją bardzo dobrze... jak oficer i
dżentelmen. Osobiście dziwię się, że nie chwycił za
siekierę.
- Rozumiem, że nie cieszyła się sympatią.
- Nikt jej nie lubił. Obrażała Gordona, a mnie
traktowała protekcjonalnie. Gdziekolwiek się
pojawiła, budziła ogólną niechęć.
- Ale, jak się domyślam, w końcu zabrała ją
miłosierna Opatrzność.
- Tak, mniej więcej przed rokiem. Ostry nieżyt
żołądka. Zamieniła życie swego męża, doktora

background image

Thomsona i dwóch pielęgniarek w istne piekło, ale w
końcu umarła. Buldogi od razu odzyskały chęć do
życia.
- Mądre zwierzęta!
Zapadło milczenie. Bridget bezmyślnie zrywała
długie źdźbła trawy, a Luke, mrużąc oczy, patrzył
niewidzącym wzrokiem na przeciwległy brzeg rzeki.
Znów ogarnęły go wątpliwości. Zastanawiał się, czy
nie padł ofiarą własnej wyobraźni. Czy nie popełnia
błędu, krążąc po okolicy i widząc w każdej
napotkanej osobie potencjalnego mordercę? To
przecież podłe i nieetyczne.
Niech to wszystko diabli porwą - pomyślał. Zbyt
długo byłem policjantem!
Z zamyślenia wyrwał go gwałtownie wyraźny,
chłodny głos Bridget.
- Panie Fitzwilliam, po co właściwie pan tu
przyjechał?

VI
FARBA DO KAPELUSZY

Luke zapalał właśnie papierosa. Niespodziewane
pytanie Bridget na chwilę go sparaliżowało. W końcu
zapałka wypaliła się i sparzyła go w palce.
- Psiakrew! - zaklął, upuszczając zapałkę i
energicznie potrząsając dłonią. - Przepraszam.
Zaskoczyłaś mnie w dość niemiły sposób. -
Uśmiechnął się posępnie.
- Doprawdy?

background image

- Owszem - westchnął. - No cóż, myślę, że każdy
naprawdę inteligentny człowiek musiał mnie
przejrzeć na wylot! Ani przez chwilę nie wierzyłaś
chyba w tę historyjkę o książce na temat folkloru,
prawda?
- Przestałam w nią wierzyć, kiedy cię poznałam.
- A więc wierzyłaś w nią przedtem?
- Owszem.
- Tak czy owak nie był to zbyt dobry kamuflaż -
stwierdził Luke krytycznie. - Chodzi mi o to, że
każdy może pisać książkę, ale mój przyjazd i
udawanie twojego kuzyna... to chyba musiało ci się
wydać podejrzane.
Bridget potrząsnęła głową.
- Nie. Miałam pewne wytłumaczenie... to znaczy,
przypuszczałam, że je mam. Sądziłam, że jesteś w
trudnej sytuacji materialnej, podobnie jak wielu
przyjaciół Jimmy'ego i moich. Pomyślałam więc, że
Jimmy wpadł na ten pomysł z kuzynem, żeby ocalić
twoją dumę.
- Ale kiedy przyjechałem, natychmiast dostrzegłaś
oznaki mojego bogactwa, więc odrzuciłaś to
wytłumaczenie, prawda?
- Och, nie - zaprotestowała Bridget z lekkim
uśmiechem. - To nie było to. Po prostu nie pasowałeś
do tej roli.
- Nie wydawałem ci się na tyle rozgarnięty, by pisać
książkę? Nie oszczędzaj moich uczuć. Wolałbym
znać prawdę.

background image

- Mógłbyś pisać książkę, ale nie taką książkę. Dawne
przesądy... grzebanie w przeszłości... to do ciebie nie
pasuje! Nie jesteś człowiekiem, dla którego
przeszłość ma duże znaczenie... ani, być może, nawet
przyszłość... liczy się tylko chwila obecna.
- Hmm, rozumiem. - Luke skrzywił się. - Niech to
wszystko diabli wezmą! Od samego początku budzisz
we mnie niepokój! Robisz wrażenie kobiety
piekielnie inteligentnej.
- Bardzo mi przykro - powiedziała Bridget. - A czego
się spodziewałeś?
- No cóż, prawdę mówiąc w ogóle się nad tym nie
zastanawiałem.
- Myślałeś, że jestem niezbyt mądrą kobietą, ale na
tyle rozsądną, by wykorzystać okazję i wyjść za
swojego szefa?
Luke odchrząknął, zażenowany. Bridget spojrzała
na niego z chłodnym rozbawieniem.
- Dokładnie rozumiem. Wszystko w porządku. Nie
mam ci tego za złe.
Luke postanowił rozmawiać z nią szczerze.
- No cóż, być może mój obraz niezbyt odbiegał od
tego wizerunku. Ale nie zastanawiałem się na tym.
- Tak, to w twoim stylu - powiedziała Bridget z
namysłem. - Jesteś człowiekiem, który wyciąga
wnioski dopiero wtedy, gdy pozna już sytuację.
Luke stracił pewność siebie.
- Och, bez wątpienia kiepsko odegrałem swoją rolę!
Czy lord Whitfield również mnie rozszyfrował?

background image

- Ależ skąd. Gdybyś mu powiedział, że przyjechałeś
tu badać obyczaje owadów wodnych, bo chcesz
napisać o nich rozprawę naukową, Gordon nie
miałby żadnych wątpliwości. Jest zachwycająco
łatwowierny.
- Mimo wszystko nie byłem zbyt przekonujący! Nie
grałem swojej roli konsekwentnie.
- Bo ja ci w tym przeszkadzałam - stwierdziła
Bridget. - Zauważyłam to. Byłam tym dość
rozbawiona.
- Och, z pewnością! Inteligentne kobiety zazwyczaj
są bezlitośnie okrutne.
- Trzeba czerpać z życia doczesnego tyle
przyjemności, ile tylko się da - bąknęła Bridget. -
Jaki jest prawdziwy cel pańskiej wizyty w
Wychwood, panie Fitzwilliam? - spytała po chwili
milczenia.
Zatoczywszy pełne koło, powrócili do pierwotnego
pytania. Luke dobrze wiedział, że musi do tego dojść.
W ciągu kilku ostatnich sekund próbował podjąć
decyzję. Podniósł głowę i napotkał przenikliwie
badawczy wzrok Bridget, która patrzyła na niego ze
spokojem i opanowaniem. Dostrzegł w jej oczach
wyraz powagi, której nie spodziewał się ujrzeć.
- Chyba lepiej zrobię - zaczął z namysłem - jeśli
przestanę cię okłamywać.
- Znacznie lepiej.
- Ale prawda jest skomplikowana... Posłuchaj, czy
wyrobiłaś sobie jakieś zdanie... chodzi mi o to, czy

background image

zastanawiałaś się nad prawdziwą przyczyną mojego
przyjazdu?
Bridget przytaknęła ruchem głowy.
- I co ci przyszło na myśl? Chciałbym to wiedzieć. To
może mi ułatwić zadanie.
- Podejrzewałam, że przyjechałeś tu w związku ze
śmiercią Amy Gibbs - odparła cicho.
- No właśnie! Zauważyłem to... wyczułem... ilekroć
padało jej nazwisko! Wiedziałem, że coś się za tym
kryje. Więc uważasz, że zjawiłem się tu w związku z
tą sprawą?
- A czy tak nie jest?
- Owszem... w pewnym sensie.
Zamilkł, marszcząc brwi. Bridget siedziała
nieruchomo obok niego, nie odzywając się ani
słowem. Nie chciała zakłócać toku jego myśli. Luke
podjął w końcu decyzję.
- Pewnie przyjechałem tu niepotrzebnie. Ale skłoniło
mnie do tego dość absurdalnie melodramatyczne
podejrzenie. Amy Gibbs jest częścią tej sprawy.
Chciałem odkryć prawdziwą przyczynę jej śmierci.
- Tak właśnie przypuszczałam.
- Ale, do diabła... dlaczego tak przypuszczałaś? Czy
w jej śmierci było coś, co wzbudziło twoje
zainteresowanie?
- Od samego początku uważałam, że coś jest nie w
porządku - odparła Bridget. - Dlatego właśnie
zaprowadziłam cię do panny Waynflete.
- Dlaczego?
- Ponieważ ona podziela moje zdanie.

background image

- Och. - Luke przypomniał sobie tę wizytę. Teraz
dopiero zrozumiał niejasne sugestie, które
przekazywała mu inteligentna stara panna. -
Podziela twoje zdanie... że jest w tym coś...
dziwnego?
Bridget kiwnęła głową.
- Ale właściwie co?
- Przede wszystkim farba do kapeluszy.
- Co masz na myśli?
- No cóż, kapelusze farbowano mniej więcej przed
dwudziestu laty... przez jakiś czas kobieta nosiła
różowy słomkowy kapelusz, potem kupowała
buteleczkę farby i zmieniała jego kolor na
ciemnoniebieski, a następnie wylewała na niego
zawartość innej buteleczki i kapelusz stawał się
czarny! Ale teraz kapelusze są tanie, więc kiedy
wychodzą z mody, po prostu się je wyrzuca.
- I robią to nawet dziewczęta wywodzące się ze sfery
Amy Gibbs?
- Prędzej ja ufarbowałabym kapelusz niż ona!
Ludzie przestali oszczędzać. Ale jest jeszcze jedna
sprawa. To była czerwona farba.
- I co z tego?
- A Amy Gibbs miała rude włosy... po prostu ryże
jak marchewka!
- Chcesz powiedzieć, że to do siebie nie pasuje?
Bridget kiwnęła potakująco głową.
- Rudowłosa kobieta nie włożyłaby purpurowego
kapelusza. To są rzeczy, których żaden mężczyzna
nie rozumie, ale...

background image

- To prawda... żaden mężczyzna tego nie rozumie -
przerwał jej Luke. - To się zgadza... wszystko się
zgadza.
- Jimmy ma kilku przyjaciół w Scotland Yardzie -
oznajmiła Bridget. - Nie jesteś chyba...
- Nie, nie jestem etatowym inspektorem policji -
wyjaśnił pospiesznie - ani sławnym prywatnym
detektywem, mieszkającym na Baker Street i tak
dalej. Tak jak powiedział ci Jimmy, jestem
emerytowanym policjantem, który wrócił ze służby
na Wschodzie. Zająłem się tą sprawą w wyniku
pewnego niezwykłego spotkania, do którego doszło w
pociągu do Londynu.
Zrelacjonował jej pokrótce treść swojej rozmowy z
panną Pinkerton i późniejsze wydarzenia, które
sprowadziły go do Wychwood.
- Teraz sama rozumiesz - zakończył. - To czysta
fantazja! Szukam tu tajemniczego mordercy...
najprawdopodobniej jakiegoś znanego i
szanowanego obywatela Wychwood. Jeśli panna
Pinkerton, ty i panna Jak-jej-tam macie rację,
właśnie ten człowiek zabił Amy Gibbs.
- Rozumiem - powiedziała Bridget.
- Morderca mógł chyba w jakiś sposób dostać się do
domu, prawda?
- Tak sądzę - odparła z namysłem Bridget. - Reed,
nasz posterunkowy, dotarł do otwartego okna jej
pokoju, wdrapując się na dach przybudówki. Nie
było to łatwe, ale sprawny mężczyzna nie miałby z
tym większych trudności.

background image

- A co twoim zdaniem zrobił, kiedy znalazł się już w
pokoju?
- Zamienił buteleczkę z syropem na tę z farbą do
kapeluszy.
- Spodziewając się, że Amy zrobi dokładnie to, co
zrobiła... obudzi się, wypije truciznę, a potem
wszyscy zgodnie stwierdzą, że pomyliła butelki lub
popełniła samobójstwo?
- Tak.
- Czy w czasie dochodzenia nie dostrzeżono żadnych
podejrzanych okoliczności?
- Nie.
- Pewnie prowadzili je mężczyźni. Nie zwrócili uwagi
na kolor farby?
- Nie.
- Ale tobie przyszło to do głowy?
- Owszem.
- I pannie Waynflete również? Czy rozmawiałyście
na ten temat?
- Och, nie... nie w tym sensie, jaki ty masz na myśli.
To znaczy nie omawiałyśmy tego szczegółowo. Nie
mam pojęcia, do czego doszła ta staruszka, ale
wydawała mi się coraz bardziej zaniepokojona. Jak
wiesz, jest kobietą inteligentną i wykształconą. W
przeciwieństwie do większości tutejszych
mieszkańców potrafi logicznie myśleć.
- Odniosłem wrażenie, że panna Pinkerton była dość
ograniczona - powiedział Luke. - Dlatego właśnie jej
opowieść wydawała mi się od początku
nieprawdopodobna.

background image

- Zawsze uważałam ją za dość bystrą - oznajmiła
Bridget. - Te chaotycznie paplające staruszki są na
ogół bardzo spostrzegawcze. Mówiłeś, że wymieniła
jeszcze inne osoby.
- Owszem - odparł Luke, kiwając głową. - Tommy
Pierce... od razu zapamiętałem nazwisko tego
chłopca. Jestem pewien, że wspomniała również o
Carterze.
- Carter, Tommy Pierce, Amy Gibbs, doktor
Humbleby - wyliczyła z zadumą Bridget. - Jak sam
mówisz, to aż zbyt fantastyczne, żeby mogło być
prawdą! Kto, u licha, pragnąłby śmierci tych ludzi?
Byli tak różni!
- Nie domyślasz się, z jakiego powodu ktoś chciałby
się pozbyć Amy Gibbs? - spytał Luke.
Bridget potrząsnęła głową.
- Nie mam pojęcia.
- A co z tym Carterem? Jak umarł?
- Wpadł do rzeki i utonął. Pewnej mglistej nocy
wracał pijany do domu. Przyjęto za rzecz oczywistą,
że stracił równowagę, kiedy przechodził przez
kładkę, która ma poręcz tylko z jednej strony.
- Ale ktoś mógł go popchnąć?
- Owszem.
- A ktoś inny mógł zepchnąć tego nieznośnego
Tommy'ego z parapetu, kiedy mył okno?
- I tym razem się zgadzam.
- Więc cała sprawa sprowadza się do tego, że nie jest
zbyt trudno wysłać na tamten świat trzy osoby, nie
wzbudzając niczyich podejrzeń.

background image

- Panna Pinkerton miała pewne podejrzenia -
zauważyła z naciskiem Bridget.
- To prawda, niech ją Bóg błogosławi. Nie przyszło
jej do głowy, że podchodzi do tej sprawy zbyt
melodramatycznie lub ma zbyt bujną wyobraźnię.
- Często mówiła mi, że na świecie roi się od
nikczemnych ludzi.
- A ty zapewne uśmiechałaś się pobłażliwie? - Iz
wyższością!
- Dobry policjant musi czasem wierzyć w to, co
wydaje mu się niemożliwe.
Bridget kiwnęła głową.
- Chyba nie ma sensu pytać cię, czy kogoś
podejrzewasz? Czy nie znasz w Wychwood osoby,
która przyprawia cię o gęsią skórkę, albo ma
niesamowicie jasne oczy... lub wybucha chichotem
szaleńca?
- Wszyscy, których tu poznałam, wydają mi się
ludźmi rozsądnymi, uczciwymi i zupełnie zwykłymi.
- Tego się obawiałem - oznajmił Luke.
- Czy myślisz, że ten człowiek jest zdecydowanie
obłąkany? - spytała Bridget.
- Och, chyba tak. Ale to bardzo przebiegły szaleniec.
Ostatnia osoba, jaka przyszłaby ci do głowy...
najprawdopodobniej filar społeczeństwa... na
przykład jak dyrektor banku.
- Pan Jones? Nie wyobrażam sobie, by mógł popełnić
te wszystkie morderstwa.
- Zatem jest zapewne człowiekiem, którego szukamy.

background image

- To może być każdy - powiedziała Bridget. -
Rzeźnik, piekarz, właściciel sklepu spożywczego,
jakiś farmer, robotnik drogowy czy roznosiciel
mleka.
- Tak, to prawda, ale sądzę, że wybór jest nieco
bardziej ograniczony.
- Dlaczego?
- Panna Pinkerton opowiadała mi o błysku w jego
oczach, kiedy mierzył wzrokiem swą kolejną ofiarę.
Na podstawie jej relacji odniosłem wrażenie...
zaznaczam, jedynie wrażenie... że ten człowiek
wywodzi się co najmniej z jej klasy społecznej.
Oczywiście mogę się mylić.
- Zapewne masz rację! Takie niuanse są trudno
uchwytne, ale mogą mieć wielkie znaczenie.
- Wiesz - zaczął Luke - cieszę się, że wyznałem ci całą
prawdę.
- To ci ułatwi odgrywanie swojej roli. A ja chyba
mogę ci pomóc.
- Twoja pomoc będzie bezcenna. Czy naprawdę
zamierzasz rozwikłać tę zagadkę?
- Oczywiście.
- A co z lordem Whitfieldem? - spytał Luke z
zakłopotaniem. - Czy sądzisz, że...?
- Ależ nic mu o tym nie powiemy! - zawołała Bridget.
- Myślisz, że nie uwierzyłby w tę historię?
- Och, uwierzyłby! Gordon uwierzyłby we wszystko!
Byłby tak podniecony, że wezwałby tu z pół tuzina
swych najbystrzejszych młodych pracowników i

background image

kazał im wszcząć energiczne śledztwo! Po prostu
byłby zachwycony!
- To wyklucza jego udział - przyznał Luke.
- Tak, niestety musimy pozbawić go tej
przyjemności.
Luke spojrzał na nią. Chciał coś powiedzieć, ale
zmienił zdanie.
Zerknął na zegarek.
- Tak - zaczęła Bridget - powinniśmy wracać do
domu.
Wstała. Nagle oboje poczuli się skrępowani, jakby
nie wypowiedziane przez Luke'a słowa zawisły
ciężko w powietrzu.
Wracali do domu w milczeniu.

VII
LISTA PODEJRZANYCH

Luke siedział w swojej sypialni. Podczas lunchu pani
Anstruther wypytywała go o kwiaty, które hodował
w swoim ogrodzie w Mayang Straits. Następnie
poinformowała go, jakie ich gatunki dobrze się tam
rozwijają. Wysłuchał też kolejnej tyrady lorda
Whitfielda pod tytułem: "Pogadanki o Samym
Sobie, Skierowane do Młodych Mężczyzn". Teraz,
dzięki Bogu, był już sam.
Wziął kartkę papieru i wypisał na niej listę nazwisk.
Wyglądała ona następująco:

Dr Thomas

background image

Pan Abbot
Major Norton
Pan Ellsworthy
Pan Wake
Pan Jones
Narzeczony Amy
Rzeźnik, piekarz, wytwórca lichtarzy, itd.

Potem wziął drugą kartkę i zatytułował ją: OFIARY.
Pod spodem napisał:

Amy Gibbs: Otruta
Tommy Pierce: Wypchnięty przez okno
Harry Carter: Zrzucony z kładki (pijany? Odurzony
jakimiś środkami?)
Dr Humbleby: Zakażenie krwi
Panna Pinkerton: Przejechana przez samochód

Potem dopisał:

Pani Rose?
Stary Ben?

Po chwili wahania zanotował jeszcze jedno
nazwisko:

Pani Horton?

Przejrzał uważnie swoje notatki, wypalił papierosa, a
potem znów chwycił za ołówek.

background image

Dr Thomas: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
W przypadku doktora Humbleby istnieje wyraźny
motyw. Przyczyną jego śmierci było fachowe
zakażenie bakteriami. Amy Gibbs odwiedziła
doktora Thomasa po południu w dniu swej śmierci.
(Czy coś ich łączyło? Szantaż?) Tommy Pierce? Nic
nie wiadomo o jakichś związkach. (Czy Tommy
wiedział o znajomości doktora Thomasa z Amy
Gibbs?) Harry Carter? Nic nie wiadomo o jakichś
związkach. Czy doktor Thomas opuszczał
Wychwood w dniu wyjazdu panny Pinkerton do
Londynu?

Westchnął i rozpoczął nowy akapit:

Pan Abbot: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
(Uważam tego prawnika za zdecydowanie
podejrzanego. Może to uprzedzenie.) Jego
osobowość, jowialność, wylewny sposób bycia, itd.
budziłyby podejrzenia czytelnika powieści
kryminalnych - podejrzenia zawsze padają na ludzi
prostodusznych i towarzyskich. Sprzeciw: to nie jest
powieść, lecz realne życie. Motyw: w przypadku
doktora Hum bleby'ego. Ich stosunki cechowała
wyraźna wrogość. H. lekceważył Abbota.
Wystarczający motyw dla szaleńca. Panna Pinkerton
mogła dostrzec antagonizm między nimi. Tommy
Pierce? Grzebał w dokumentach Abbota. Czy
znalazł coś, o czym nie powinien był wiedzieć? Harry

background image

Carter? Brak wyraźnych związków. Amy Gibbs?
Nic nie wiadomo o jakichś związkach. Farba do
kapeluszy pasuje do staroświeckiej mentalności
Abbota. Czy Abbot przebywał poza miasteczkiem w
dniu śmierci panny Pinkerton?
Major Horton: Poszlaki świadczące przeciwko
niemu. Nic nie wiadomo o jego związkach z Amy
Gibbs, Tommym Pierce'em ani Car terem. Co w
sprawie pani Horton? Wydaje się, że przyczyną jej
śmierci mogło być otrucie arszenikiem. Jeśli tak
bylo, to pozostałe morderstwa mogly być tego
skutkiem - szantaż? Notabene - Thomas był jej
lekarzem. (Znów podejrzenie pada na Thomasa.)
Pan Ellsworthy: Poszlaki świadczące przeciwko
niemu.
Wstrętny typ - zajmuje się czarną magią. Może mieć
usposobienie żądnego krwi mordercy. Związki z
Amy Gibbs. Czy łączyło go coś z Tommym
Pierce'em? Z Car terem? Nie wiadomo. A
Humbleby? Mógł rozszyfrować stan psychiki
Ellsworthy'ego. Panna Pinkerton? Czy Ellsworthy
wyjeżdżał z Wychwood w dniu jej śmierci?
Pan Wake: Poszlaki świadczące przeciwko niemu.
Mało prawdopodobne. Może mania religijna?
Poczucie posłannictwa, skłaniające do zabijania?
Świątobliwi starzy duchowni mogą być podejrzani w
książkach, ale (jak poprzednio) to jest realne życie.
Uwaga. Carter, Tommy i Amy mieli zdecydowanie
wstrętne charaktery. Może uważał, że należy usunąć
ich z tego świata w Imię Boże?

background image

Pan Jones. Brak danych.
Narzeczony Amy.
Zapewne miał motyw, by zamordować Amy, ale
wydaje się to nieprawdopodobne z zasadniczych
powodów.
Inni?
Chyba nie wchodzą w rachubę.

Luke przeczytał swoje zapiski. Potem potrząsnął
głową.
- To absurdalne! - mruknął. - Euklides znacznie
lepiej formułował swoje teorie.
Podarł notatki i spalił je.
To nie będzie łatwe zadanie - powiedział do siebie.

VIII
DOKTOR THOMAS

Doktor Thomas, siedząc wygodnie w fotelu,
przesunął długą, delikatną dłonią po swych gęstych
jasnych włosach. Był młodym mężczyzną o
zwodniczej powierzchowności. Choć już po
trzydziestce, sprawiał wrażenie dwudziesto-, a może
nawet nastolatka. Bujne, dość niesforne włosy, lekko
zdziwiony wyraz twarzy i różowobiała cera
nadawały mu nieodparcie chłopięcy wygląd. Choć
pozornie wydawał się niedojrzały, postawiona przez
niego diagnoza, dotycząca reumatyzmu w kolanie
Luke'a, była zgodna z rozpoznaniem wybitnego
specjalisty z Harley Street.

background image

- Dziękuję - powiedział Luke. - Cóż, skoro uważa
pan, że pomogą mi diatermie, kamień spadł mi z
serca. Nie chciałbym zostać w moim wieku kaleką.
- Och, nie sądzę, żeby to panu groziło, panie
Fitzwilliam - oznajmił doktor Thomas z chłopięcym
uśmiechem.
- Rozwiał pan moje obawy - powiedział Luke. -
Myślałem o wizycie u jakiegoś specjalisty... ale teraz
z pewnością nie ma już takiej potrzeby.
- Jeśli miałoby to pana uspokoić... - odparł doktor
Thomas, ponownie się uśmiechając. - Bądź co bądź
dobrze jest znać opinię specjalisty.
- Nie, nie, mam do pana pełne zaufanie.
- Szczerze mówiąc, to dość prosty przypadek. Jeśli
zastosuje się pan do moich zaleceń, to z całą
pewnością dolegliwości w kolanie ustaną.
- Ogromnie podniósł mnie pan na duchu, doktorze.
Wyobrażałem sobie, że dostanę artretyzmu, który
niebawem całkowicie mnie pokręci i unieruchomi.
Doktor Thomas potrząsnął głową i uśmiechnął się
pobłażliwie.
- Ludzie bardzo boją się takich rzeczy - dodał
pospiesznie Luke.
- Chyba pan to zauważył? Często myślę, że lekarz
musi czuć się jak "cudowny uzdrowiciel"... jak ktoś
w rodzaju czarodzieja.
- Przyczynia się do tego w dużym stopniu zaufanie
pacjentów.
- Wiem. Uwaga "tak powiedział doktor", zawsze
wygłaszana jest jakby z pewną czcią.

background image

- Gdyby tylko nasi pacjenci wiedzieli! - zażartował
doktor Thomas, wzruszając ramionami, a po chwili
spytał: - Pisze pan książkę na temat czarnej magii,
prawda, panie Fitzwilliam?
- Skąd pan o tym wie? - zawołał Luke z nieco
przesadnym zdziwieniem.
Doktor Thomas wyglądał na rozbawionego.
- Och, drogi panie, w takim prowincjonalnym
miasteczku jak to wiadomości rozchodzą się
błyskawicznie. Niewiele mamy tu tematów do
rozmowy.
- Te wiadomości są zapewne po drodze
wyolbrzymiane. Może nagle dowie się pan, że
wywołuję miejscowe duchy i rywalizuję z Wróżką z
Endor.
- Dziwne, że pan to mówi.
- Dlaczego?
- No cóż, krążą pogłoski, że wywołał pan ducha
Tommy'ego Pierce'a.
- Pierce? Pierce? Czy to ten chłopiec, który wypadł z
okna?
- Tak.
- Ciekaw jestem, jak... ależ oczywiście...
rozmawiałem z tutejszym radcą prawnym... jak on
się nazywa... Abbot.
- Tak, cała historia zaczęła się właśnie od niego.
- Nie twierdzi pan chyba, że nawróciłem tego
nieugiętego radcę prawnego na wiarę w duchy?
- Więc wierzy pan w duchy?

background image

- Pański ton, doktorze, sugeruje, że pan w nie nie
wierzy. Nie, nie powiedziałbym, że faktycznie
"wierzę w duchy "...ujmując to z grubsza. Poznałem
jednak niezwykłe zjawiska związane z
niespodziewaną lub nagłą śmiercią. Ale bardziej
interesują mnie rozmaite przesądy dotyczące
gwałtownych zgonów... na przykład taki, że
zamordowany człowiek nie może spokojnie spocząć
w swym grobie. Albo ten, że jeśli zabójca dotknie
zamordowanej przez siebie ofiary, to tryska z niej
krew. Zastanawiam się, jakie są ich źródła.
- Tak, to bardzo ciekawe - przyznał Thomas. - Ale
nie sądzę, żeby obecnie wiele osób to pamiętało.
- Więcej, niż mógłby pan się spodziewać. Oczywiście
nie przypuszczam, żeby popełniono tu wiele
morderstw... trudno więc to ocenić.
Luke uśmiechnął się i spojrzał z pozorną
obojętnością na swego rozmówcę. Doktor Thomas
nie wydawał się jednak zaniepokojony i odwzajemnił
jego uśmiech.
- Myślę, że nie popełniono tu morderstwa od... och,
od wielu lat... z pewnością nie było to za moich
czasów.
- Tak, to spokojne miejsce. Nie sprzyja zbrodni.
Chyba że ktoś wypchnął małego Tommy'ego przez
okno. - Luke zachichotał, a doktor Thomas znów
uśmiechnął się z chłopięcym rozbawieniem.
- Wiele osób miało ochotę skręcić mu kark -
powiedział. - Ale nie sądzę, żeby ktoś posunął się do
tego, by wypchnąć go przez okno.

background image

- Podobno był wstrętnym chłopcem. Ktoś mógł
uważać pozbycie się go za swój obywatelski
obowiązek.
- Szkoda, że nie można częściej stosować tej teorii w
praktyce.
- Zawsze uważałem, że morderstwo mogłoby być
dobrodziejstwem dla społeczności - oznajmił Luke. -
Na przykład klubowego nudziarza powinno się
wykończyć zatrutym koniakiem. Istnieją stare
panny, wyrzucające z siebie potok oszczerstw i
roznoszące na językach swoje najlepsze przyjaciółki.
Albo przeciwni postępowi zatwardziali
konserwatyści. Gdyby zostali bezboleśnie usunięci z
tego świata, mogłoby to mieć zbawienny wpływ na
życie społeczeństwa!
Doktor Thomas uśmiechnął się szeroko.
- Czy istotnie jest pan zwolennikiem zbrodni na dużą
skalę?
- Raczej rozsądnej eliminacji - odparł Luke. - Chyba
przyzna pan, że byłoby to zbawienne?
- Och, niewątpliwie.
- Ach, ale nie mówi pan tego poważnie - zauważył
Luke. - A ja tak. Nie szanuję ludzkiego życia tak jak
przeciętny Anglik. Każdy, kto stoi na drodze
postępu, powinien zostać wyeliminowany... taki
właśnie jest mój punkt widzenia!
- No dobrze, ale kto miałby wydawać sąd o ludzkiej
przydatności czy nieprzydatności? - spytał doktor
Thomas, przesuwając dłonią po swych krótkich
jasnych włosach.

background image

- W tym cała trudność.
- Katolicy uznaliby komunistycznego agitatora za
człowieka nie zasługującego na to, aby żyć...
komunistyczny agitator skazałby na karę śmierci
duchownego jako rzecznika przesądów, lekarz
pozbawiłby życia chorego pacjenta, pacyfista
potępiłby żołnierza i tak dalej.
- Sędzią musiałby zostać jakiś uczony człowiek -
oznajmił Luke. - Ktoś bezstronny, ale posiadający
niezwykle wyrafinowany umysł... na przykład jakiś
lekarz. A propos, sądzę, że byłby pan wspaniałym
sędzią, doktorze.
- Decydującym o przydatności do życia?
- Owszem.
Doktor Thomas potrząsnął głową.
- Moja praca polega na uzdrawianiu chorych.
Przyznaję, że w większości przypadków jest to
żmudne zajęcie.
- Spróbujmy rozważyć... - zaczął Luke. - No, weźmy
na przykład przypadek niedawno zmarłego
Harry'ego Cartera...
- Cartera? - powtórzył doktor Thomas. - Chodzi
panu o właściciela baru Siedem Gwiazd?
- Tak, o niego. Nigdy go osobiście nie poznałem, ale
moja kuzynka, panna Conway, opowiadała mi o nim.
Zdaje się, że był to naprawdę skończony łajdak.
- No cóż - zaczął doktor Thomas - lubił wypić.
Maltretował żonę, znęcał się nad córką. Ten
grubiański awanturnik był skłócony z większością
tutejszych mieszkańców.

background image

- Czy w istocie świat stał się bez niego lepszy?
- Przyznaję, że można by tak to ująć.
- Przypuśćmy, że nie wpadł do rzeki z własnej winy,
lecz ktoś go zepchnął z kładki... Czyż ta osoba nie
działałaby w imię dobra publicznego?
- Czy metody, których jest pan zwolennikiem...
stosował pan w praktyce, będąc w... Mayang Straits?
- spytał doktor Thomas.
Luke roześmiał się.
- Och, nie, w moim przypadku to tylko teoria, nie
praktyka.
- Nie sądzę, żeby był pan ulepiony z tej samej gliny
co mordercy.
- Dlaczego nie? - spytał Luke. - Wystarczająco
szczerze przedstawiłem panu swoje poglądy.
- No właśnie. Zbyt szczerze.
- Czy chodzi panu o to, że gdybym istotnie należał do
ludzi, którzy wymierzają sprawiedliwość z
pominięciem sądu, nie ujawniałbym tak otwarcie
swych poglądów?
- Tak, to miałem na myśli.
- Nawet gdybym był fanatykiem, pragnącym głosić
swoje przekonania!
- Nawet w takim wypadku powstrzymałby pana od
tego instynkt samozachowawczy.
- Bo tak naprawdę, szukając mordercy, należy się
rozglądać za sympatycznym, łagodnym człowiekiem,
który nie skrzywdziłby nawet muchy?

background image

- Być może w tym stwierdzeniu jest nieco przesady -
oznajmił doktor Thomas - ale niezbyt odbiega ono od
prawdy.
- Proszę mi powiedzieć... - zaczął nagle Luke. - Czy
kiedykolwiek spotkał pan człowieka, którego
podejrzewałby pan o mordercze instynkty?
- Cóż za niezwykłe pytanie - odparł doktor Thomas
ostrym tonem.
- Naprawdę? Przecież każdy lekarz musi mieć do
czynienia z różnymi dziwakami. Potrafi chyba
rozpoznać objawy... na przykład... morderczej
obsesji... we wczesnym stadium, zanim stanie się ona
naprawdę widoczna.
- Widzę, że wyobraża pan sobie obsesyjnego
mordercę w taki sam sposób jak większość
dyletantów - mruknął doktor z rozdrażnieniem. -
Jako człowieka, który wpada w szał i biega z pianą
na ustach i z nożem w ręku. Zapewniani pana, że
stwierdzenie u pacjenta tego rodzaju obsesji bywa
najtrudniejszą rzeczą na świecie. Pozornie może on
wyglądać jak każdy z nas, jak ktoś, kogo łatwo
zastraszyć... ktoś, kto będzie panu opowiadał, że ma
wrogów. Nic więcej. Spokojny, nieszkodliwy typ.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Obsesyjnemu mordercy wydaje się
często, że zabija w samoobronie. Ale naturalnie
wielu zabójców to przeciętni, zdrowi psychicznie
ludzie, tacy jak pan czy ja.

background image

- Doktorze, pan mnie przeraża! A co będzie, jeśli
dowie się pan, że mam na swym koncie pięć lub sześć
nie wykrytych morderstw?
Doktor Thomas uśmiechnął się.
- Nie wydaje mi się to prawdopodobne, panie
Fitzwilliam.
- Naprawdę? Więc zrewanżuję się panu tym samym.
Ja również nie wierzę, by miał pan na swym koncie
pięć czy sześć morderstw.
- Nie bierze pan pod uwagę moich zawodowych
pomyłek - powiedział doktor Thomas pogodnie.
Obaj wybuchnęli śmiechem. Luke wstał i zaczął się
żegnać.
- Przepraszam, że zająłem panu tyle czasu -
powiedział.
- Och, nie mam zbyt wiele pracy. Wychwood to
bardzo zdrowa miejscowość. To prawdziwa
przyjemność porozmawiać z kimś z wielkiego świata.
- Zastanawiałem się... - zaczął Luke i urwał.
- Słucham?
- Panna Conway, wysyłając mnie do pana,
powiedziała mi, że jest pan bardzo... no cóż...
wspaniałym fachowcem. Czy nie wydaje się panu, że
nie ma tu perspektyw dla zdolnego lekarza?
- Och, praktyka ogólna to dobry początek. Zdobywa
się cenne doświadczenie.
- Ale nie zamierza pan przez całe życie stać na
bocznym torze? Pański zmarły wspólnik, doktor
Humbleby, który podobno nie miał większych

background image

ambicji... był zadowolony ze swej praktyki w
Wychwood. Mieszkał tu chyba od wielu lat, prawda?
- Właściwie przez całe życie.
- Słyszałem, że był mądrym człowiekiem, ale miał
nieco staroświeckie poglądy.
- Niekiedy bywał trudny... - odparł doktor Thomas. -
Z wielką nieufnością odnosił się do wszelkich
innowacji, ale był dobrym przykładem lekarza starej
szkoły.
- Podobno osierocił bardzo ładną córkę - powiedział
Luke i spostrzegł, że jego podchwytliwa uwaga
wywołała rumieniec na bladoróżowej twarzy
doktora.
- Och... eee... owszem - wyjąkał Thomas.
Luke spojrzał na niego życzliwie. Cieszyła go
perspektywa wykreślenia nazwiska doktora
Thomasa z listy podejrzanych.
- Skoro rozmawiamy o przestępstwach, a pana to
interesuje, mogę panu pożyczyć niezłą książkę na ten
temat - zaproponował Thomas. - Przekład z
niemieckiego. "Kompleks niższości a zbrodnia"
Kreuzhammera.
- Dziękuję - powiedział Luke.
Doktor Thomas przesunął palcem po grzbietach
książek i wyciągnął wspomniane dzieło.
- Proszę. Niektóre koncepcje autora są dość
zaskakujące... ale, rzecz jasna, to tylko teoria.
Niezwykle ciekawy jest na przykład rozdział
poświęcony młodości Menzhelda, którego nazywano
Rzeźnikiem z Frankfurtu. Albo ustęp opisujący

background image

morderstwa popełnione przez młodą niańkę, Annę
Hełm.
- Zanim władze wpadły na jej trop, zamordowała
chyba z tuzin swych podopiecznych - wtrącił Luke.
Doktor Thomas kiwnął głową.
- Tak. Miała niezwykle ujmującą osobowość...
bardzo lubiła dzieci i najwyraźniej autentycznie
przeżywała śmierć każdego z nich. Ludzka psychika
jest zdumiewająca.
- Zdumiewające jest to, że tym ludziom tak długo
udawało się mordować bezkarnie - powiedział Luke,
stojąc już w drzwiach.
- Właściwie... niezbyt zdumiewające - oznajmił
doktor Thomas, podążając za wychodzącym. - To
jest dosyć proste.
- Co?
- Bezkarne morderstwo - odparł Thomas z
ujmującym, chłopięcym uśmiechem. - Trzeba tylko
zachować ostrożność! A przebiegły człowiek szalenie
uważa, żeby nie zrobić fałszywego kroku. Wszystko
sprowadza się do tego. - Uśmiechnął się i wszedł do
domu.
Luke stał, wpatrując się w schody.
W uśmiechu doktora Thomasa dostrzegł cień
wyniosłej pobłażliwości. Podczas ich dyskusji miał
wrażenie, że on, w pełni dojrzały mężczyzna,
rozmawia z naiwnym młodym człowiekiem.
Teraz poczuł, że role się odwróciły. Doktor Thomas
uśmiechnął się jak dorosły mężczyzna, rozbawiony
bystrością dziecka.

background image

IX
ROZMOWA Z PANIĄ PIERCE

W małym sklepie na High Street Luke kupił pudełko
papierosów i ostatni numer tygodnika "Good
Cheer", który przynosił lordowi Whitfieldowi sporą
część jego pokaźnych dochodów. Przejrzał tabelę
wyników rozgrywek piłkarskich i mruknął z
niezadowoleniem, widząc, jak niewiele brakowało,
by wygrał sto dwadzieścia funtów. Pani Pierce
natychmiast zaczęła go pocieszać, wspominając o
podobnych niepowodzeniach swojego męża.
Nawiązawszy w ten sposób życzliwy kontakt, mógł
bez przeszkód kontynuować rozmowę.
- Mój mąż bardzo się interesuje piłką nożną -
oznajmiła pani Pierce. - Zawsze przegląda
wiadomości sportowe jako pierwsze. I, jak mówię,
przeżył wiele rozczarowań, ale przecież nie każdy
może wygrywać. Stale mu to powtarzam i tłumaczę,
że nie da się pokonać pecha.
Luke skwapliwie przyznał jej słuszność, a potem
wygłosił głęboką myśl, że kłopoty zawsze chodzą
parami.
- Ach, tak, to prawda, sir, dobrze o tym wiem -
westchnęła pani Pierce. - A kiedy kobieta ma męża i
siedmioro dzieci... z których dwoje pochowała... to
można powiedzieć, że dobrze wie, co to kłopot.
- Chyba tak... niewątpliwie - przyznał Luke. - Więc
pochowała pani dwoje dzieci?

background image

- Jedno nie dalej niż miesiąc temu - wyjaśniła pani
Pierce z czymś w rodzaju melancholijnej satysfakcji.
- Mój Boże, to bardzo smutne.
- Nie tylko smutne. To był po prostu wstrząs... tak
właśnie, prawdziwy wstrząs! Kiedy mnie o tym
zawiadomili, zrobiło mi się słabo. Nie przyszło mi
nawet do głowy, że coś takiego może przytrafić się
Tommy'emu, bo nawet jeśli chłopak przysparza
człowiekowi kłopotów, wcale nie myśli się o jego
śmierci. I moja mała Emma Jane, która była takim
słodkim dzieckiem. "Nie uchowa się". Tak mówiono.
"Jest za dobra, żeby żyć". I to była prawda, sir. Pan
Bóg wie swoje.
Luke przyznał jej rację i próbował przeskoczyć z
tematu świętej Emmy Jane na mniej świętego
Tommy'ego.
- Więc pani syn zmarł niedawno? - spytał. - Czy to
był wypadek?
- Tak, sir. Mył szyby w starym dworze, w którym
mieści się teraz biblioteka, musiał stracić równowagę
i wypadł z okna.
Pani Pierce zaczęła rozwodzić się nad szczegółami
tego nieszczęśliwego wypadku.
- Czy nie mówiono, że ktoś widział - zaczął Luke
obojętnie - jak pani syn tańczył na parapecie?
Pani Pierce stwierdziła, że chłopcy muszą psocić i że
major, który jest nerwowym człowiekiem, omal nie
zemdlał.
- Major Horton?

background image

- Owszem, sir, ten dżentelmen z buldogami. Po tym
wypadku wspomniał, że widział, jak nasz Tommy
zachowywał się bardzo nierozważnie... to, oczywiście,
dowodzi, że jeśli nagle coś go przestraszyło, mógł
wypaść z okna. Roznosiła go energia i to było jego
nieszczęście. Muszę przyznać, że był dla mnie
wielkim utrapieniem - zakończyła - ale to właśnie ta
jego żywiołowość... nic innego... W gruncie rzeczy nie
był złym chłopcem.
- Nie, z pewnością nie, ale czasami, rozumie pani,
pani Pierce, poważni ludzie w średnim wieku nie
pamiętają, że kiedyś sami byli młodzi.
Pani Pierce westchnęła.
- Mówi pan szczerą prawdę, sir. Mam nadzieję, że
pewni ludzie, dżentelmeni, których nazwiska
mogłabym wymienić, ale tego nie zrobię, zrozumieją,
że zbyt surowo osądzali tego chłopca... wszystko
tylko dlatego, że był taki żywiołowy.
- Czy płatał figle swym pracodawcom? - spytał Luke
z pobłażliwym uśmiechem.
- Robił to tylko dla żartu, sir - odparła natychmiast
pani Pierce. - Tommy świetnie małpował innych.
Zrywaliśmy boki ze śmiechu, kiedy chodził
drobnymi kroczkami, udając pana Ellsworthy'ego ze
sklepu z antykami albo przedrzeźniał pana Hobbsa z
komitetu parafialnego. Kiedy naśladował jego
lordowską mość na terenie jego rezydencji, a dwaj
pomocnicy ogrodnika pękali ze śmiechu, nagle cicho
nadszedł lord Whitfield i z miejsca Tommy'ego
wyrzucił. No, oczywiście, można się było tego

background image

spodziewać, i postąpił słusznie. Ale potem nie żywił
już urazy do Tommy'ego i pomógł mu znaleźć inną
posadę.
- Ale nie wszyscy byli tak wspaniałomyślni jak on,
prawda? - spytał Luke.
- Nie, sir. Nie wymienię nazwisk. Nikomu nie
przyszedłby do głowy pan Abbot, który jest taki
miły, dla każdego ma dobre słowo i bardzo lubi
żartować.
- Czy Tommy czymś mu się naraził?
- Jestem pewna, że chłopak nie zamierzał zrobić nic
złego... A poza tym uważam, że jeśli ktoś nie chce, by
zaglądano do jego prywatnych papierów, nie
powinien zostawiać ich na wierzchu.
- Racja - przyznał Luke. - Prywatne dokumenty w
kancelarii prawniczej powinny leżeć w sejfie.
- To prawda, sir. Tak właśnie uważam, a pan Pierce
przyznaje mi słuszność. Tommy niewiele z nich
wyczytał.
- Co to było... testament? - spytał Luke.
Obawiał się nie bez racji, że bezpośrednie pytanie
dotyczące tego dokumentu może zahamować potok
wymowy pani Pierce. Ale kobieta odpowiedziała bez
chwili namysłu:
- Och, nie, sir, nic podobnego. To nie było nic
ważnego. Po prostu prywatny list od jakiejś pani, ale
Tommy nawet nie zauważył jej podpisu. Wiele
hałasu o nic.
- Pan Abbot musi być bardzo drażliwy - powiedział
Luke.

background image

- No cóż, na to wygląda, sir. Chociaż, jak mówię,
miło się z nim rozmawia... zawsze zażartuje albo
powie coś wesołego. Ale to prawda. Słyszałam, że jest
trudnym człowiekiem, zwłaszcza jeśli ktoś się z nim
nie zgadza. On i doktor Humbleby byli ze sobą na
noże. Okropnie się pokłócili tuż przed śmiercią
biednego doktora. Potem pan Abbot miał chyba
wyrzuty sumienia. Bądź co bądź padły przykre
słowa, a on nie mógł już ich cofnąć.
- Tak, to prawda - mruknął Luke, z powagą kiwając
głową. - Dziwny zbieg okoliczności. Pokłócił się z
doktorem Humbleby i doktor Humbleby nie żyje...
wyrzucił pani syna z pracy i chłopiec umarł! Sądzę,
że dwa takie zdarzenia skłonią pana Abbota do
powściągnięcia w przyszłości swego języka.
- To samo było z Harrym Carterem, właścicielem
baru Siedem Gwiazd - powiedziała pani Pierce. -
Doszło między nimi do ostrej sprzeczki, a w tydzień
później Carter utonął. Ale nie można o to oskarżać
Abbota. Cała wina leży po stronie Cartera. Poszedł
pijany do domu pana Abbota i na całe gardło
wykrzykiwał ordynarne słowa. Biedna pani Carter
miała z nim krzyż pański i trzeba przyznać, że
śmierć męża jest dla niej prawdziwym
błogosławieństwem.
- Zostawił córkę, prawda?
- Ach - westchnęła pani Pierce. - Nie lubię plotkować.
To oświadczenie było niespodziewane, ale
obiecujące. Luke wytężył słuch i czekał.

background image

- To tylko zwykłe gadanie. Lucy Carter jest ładną
dziewczyną i gdyby nie różnica pochodzenia, chyba
nikt by na to nie zwrócił uwagi. Ale tak było i
wszyscy o tym plotkowali... zwłaszcza po tym, jak
Carter poszedł prosto do jego domu, wrzeszcząc i
przeklinając.
Ta chaotyczna wypowiedź skierowała Luke'a na
nowy trop.
- Pan Abbot wygląda na mężczyznę, który potrafi
docenić dziewczęcą urodę - zauważył.
- Tacy już są mężczyźni - stwierdziła pani Pierce. -
Nic takiego nie mają na myśli... po prostu
mimochodem rzucą jakieś słówko, ale ludzie to tylko
ludzie i w rezultacie zwraca się na to uwagę. To
normalne w takim spokojnym miasteczku jak nasze.
- To zachwycająca okolica - powiedział Luke. - Tak
świetnie zachowana.
- Tak właśnie mówią artyści, ale osobiście uważam,
że jesteśmy trochę zacofani. Nic się tu nie buduje. A
na przykład w Ashevale postawili sporo nowych
domów... niektóre mają zielone dachy, a w oknach
witraże.
Luke lekko się wzdrygnął.
- Macie tu wspaniałą nową szkołę - pochwalił.
- Mówią, że to piękny budynek - powiedziała pani
Pierce bez większego entuzjazmu. - Oczywiście jego
lordowska mość wiele zrobił dla naszego miasteczka.
Wszyscy doskonale wiemy, że ma dobre zamiary.

background image

- Czyżby pani nie sądziła, że jego wysiłki zostały
uwieńczone powodzeniem? - spytał Luke z
rozbawieniem.
- No cóż, sir, on nie pochodzi z prawdziwej szlachty
tak jak panna Waynflete czy panna Conway. Ojciec
lorda Whitfielda prowadził sklep z butami zaledwie
o kilka domów stąd. Moja matka doskonale pamięta,
że Gordon Ragg był sprzedawcą w tym sklepie.
Teraz jest lordem i bardzo bogatym człowiekiem, ale
to nie to samo, prawda, sir?
- Chyba nie - przyznał Luke.
- Proszę mi wybaczyć, że o tym wspomniałam, sir -
powiedziała pani Pierce. - Naturalnie wiem, że
zatrzymał się pan w rezydencji lorda i pisze pan
książkę. Ale jest pan kuzynem panny Bridget, a to
całkiem inna sprawa. Cieszymy się, że znów będzie
panią na Ashe Manor.
- Jestem tego pewien - oznajmił Luke.
Z nagłym pośpiechem zapłacił za papierosy i gazetę,
a potem wyszedł ze sklepu.
Do diabła, nie powinienem się w to osobiście
angażować! - pomyślał ze złością. Jestem tu po to, by
wytropić przestępcę. Co mnie obchodzi, za kogo
wyjdzie ta czarnowłosa czarownica? Przecież ona nie
ma z tą sprawą nic wspólnego...
Szedł wolno ulicą. Z trudem odsunął od siebie myśli
o Bridget.
"A zatem - powiedział do siebie. - Abbot. - Poszlaki
świadczące przeciwko niemu. Wykryłem jego
powiązania z trzema ofiarami. Pokłócił się z

background image

doktorem Humblebym, z Carterem i z Tommym
Pierce'em... i wszyscy trzej nie żyją. Co go łączyło z
Amy Gibbs? Jaki prywatny list widział ten piekielny
chłopak? Czy znał nazwisko nadawcy? Mógł się do
tego nie przyznać swojej matce. Ale przyjmijmy, że
to zrobił. Przypuśćmy, iż Abbot uważał, że trzeba
zaniknąć mu usta. To możliwe! Tak to można
określić. Możliwe! Ale to za mało!"
Przyspieszył kroku, rozglądając się wokół z nagłym
rozdrażnieniem.
To przeklęte miasteczko działa mi na nerwy -
pomyślał. Jest takie pogodne, spokojne i dziewicze, a
przez cały czas ciąży nad nim piętno obłąkańczych
morderstw. A może to ja zwariowałem? Czy Lavinia
Pinkerton była szalona? Ostatecznie wszystko to
mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności... tak,
śmierć doktora Humbleby'ego i cała reszta...
Obejrzał się i nagle ogarnęło go silne poczucie
nierzeczywistości.
- Takie rzeczy się nie zdarzają... - mruknął.
Kiedy spojrzał na długą, pofałdowaną linię wzgórza
Ashe Ridge, to poczucie nierealności natychmiast
zniknęło. Ashe Ridge istniało naprawdę... było
świadkiem wielu niesamowitych rzeczy: czarów,
okrucieństwa, krwawych zbrodni i grzesznych
obrzędów...
Nagle zobaczył dwie osoby spacerujące po zboczu
wzgórza. Bez trudu rozpoznał w nich Bridget i
Ellsworthy'ego. Młody mężczyzna, pochylając się
lekko w stronę Bridget, gestykulował swymi

background image

dziwnymi rękami. Wyglądali jak dwie postacie ze
snu. Luke miał wrażenie, że miękkimi, kocimi
susami bezgłośnie przeskakują z jednej kępy darni
na drugą. Wiatr rozwiewał czarne włosy Bridget.
Luke znów poczuł, że przyciąga go do niej jakaś
magiczna siła.
- Jestem po prostu zaczarowany - powiedział do
siebie. Stał nieruchomo, czując dziwne odrętwienie.
Kto zdejmie ze mnie ten urok? - pomyślał ze
smutkiem. Chyba nikt.

X
ROSE HUMBLEBY

Słysząc za plecami cichy szmer gwałtownie się
odwrócił i ujrzał niezwykle piękną dziewczynę o
bujnych kasztanowych lokach i dość nieśmiałym
spojrzeniu ciemnoniebieskich oczu.
- Pan Fitzwilliam, prawda? - spytała, rumieniąc się z
zażenowania.
- Owszem. Ja...
- Nazywam się Rose Humbleby. Bridget mówiła mi,
że... ma pan przyjaciół, którzy znali mojego ojca.
Opalona twarz Luke'a nieco poczerwieniała.
- To było dawno temu - powiedział niepewnie. -
Oni... eee... znali go jeszcze jako młodego człowieka...
zanim się ożenił.
- Och, rozumiem.
Rose Humbleby wydawała się rozczarowana.
- Pisze pan książkę, prawda? - spytała po chwili.

background image

- Owszem. To znaczy zbieram do niej materiały. O
tutejszych przesądach.
- Rozumiem. To brzmi niezwykle interesująco.
- Najprawdopodobniej okaże się okropnie nudna -
powiedział Luke.
- Och, nie, z pewnością będzie ciekawa. Luke
uśmiechnął się do niej. Szczęściarz z tego Thomasa! -
pomyślał.
- Istnieją ludzie, którzy potrafią najbardziej
pasjonujący temat ująć w sposób nieznośnie nudny.
Obawiam się, że do nich należę.
- Och, ale dlaczego?
- Nie mam pojęcia. Ale coraz bardziej jestem o tym
przekonany.
- A może jest pan jednym z tych, którzy nudne
tematy opisują w sposób niezwykle pasjonujący! -
pocieszyła go Rose Humbleby.
- To miły komplement - powiedział Luke. - Dziękuję
pani.
- Czy wierzy pan w... przesądy i tego rodzaju rzeczy!
- spytała dziewczyna z uśmiechem.
- To trudne pytanie. Jedno nie pociąga za sobą
drugiego. Można interesować się rzeczami, w które
się nie wierzy.
- Tak, chyba tak - przyznała dziewczyna z
powątpiewaniem.
- Czy pani jest przesądna?
- Nnnie... raczej nie. Ale uważam, że wszystko
przychodzi falami.
- Falami?

background image

- Są fale szczęścia i nieszczęścia. To znaczy, mam
wrażenie, że Wychwood ostatnio prześladuje... zły
los. Umiera mój ojciec, pannę Pinkerton przejeżdża
samochód, a ten chłopiec wypada przez okno. Ja...
zaczynam nienawidzić tego miasteczka... czuję, że
muszę stąd wyjechać! - wykrztusiła.
- Więc takie są pani odczucia? - spytał Luke, patrząc
na nią z zadumą.
- Och! Wiem, że to niemądre. To chyba przez tę
nagłą śmierć mojego biednego taty... to stało się tak
niespodziewanie. - Zadrżała. - Potem panna
Pinkerton. Mówiła, że... - Zawahała się.
- Co mówiła? Uważam, że była czarującą starszą
panią... bardzo podobną do mojej kochanej ciotki.
- Och, więc pan ją znał? - Twarz Rose rozjaśnił
uśmiech. - Bardzo ją lubiłam, a ona była niezwykle
oddana mojemu ojcu. Ale czasami zastanawiałam
się, czy nie jest przypadkiem... jakby to określić...
nawiedzona.
- Dlaczego?
- Bo... to takie niesamowite... ona się naprawdę bała,
że mojego ojca spotka coś złego. Nawet mnie
ostrzegała. Zwłaszcza przed nieszczęśliwymi
wypadkami. A tego dnia... tuż przed wyjazdem do ,
Londynu... zachowywała się bardzo dziwnie... była
zupełnie roztrzęsiona. Wydaje mi się, panie
Fitzwilliam, że należała do osób posiadających dar
jasnowidzenia. Wiedziała, że spotka ją coś złego.
Musiała też wiedzieć, że coś przytrafi się mojemu
ojcu. Takie rzeczy są wręcz przerażające!

background image

Zrobiła krok w jego kierunku.
- Niekiedy człowiek potrafi przewidzieć przyszłość -
powiedział Luke. - Nie ma w tym nic
nadprzyrodzonego.
- Tak, myślę, że to istotnie rzecz całkiem naturalna...
po prostu dar, którego większość ludzi nie posiada.
Ale mimo wszystko to... mnie niepokoi...
- Nie powinna się pani niepokoić - powiedział Luke
łagodnie. - Proszę pamiętać, że ma to pani już za
sobą. Nie wolno cofać się w przeszłość. Trzeba żyć
przyszłością.
- Wiem. Ale jest jeszcze coś... - Rose zawahała się. -
Coś... co ma związek z pańską kuzynką.
- Moją kuzynką? Bridget?
- Tak. Panna Pinkerton niepokoiła się o nią. Ciągle
mnie wypytywała... Przypuszczam, że o nią również
się bała.
Luke odwrócił się gwałtownie i spojrzał na zbocze
wzgórza. Ogarnął go niezrozumiały lęk. Bridget była
sama z tym mężczyzną, którego dłonie miały
chorobliwie zielonkawy odcień rozkładającego się
ciała! Wyobraźnia - pomyślał. To tylko wyobraźnia!
Przecież Ellsworthy jest jedynie nieszkodliwym
dyletantem, który bawi się w sklepikarza.
- Czy pan lubi pana Ellsworthy'ego? - spytała Rose,
jakby czytając w jego myślach.
- Zdecydowanie nie.
- Wie pan, Geoffrey, to znaczy doktor Thomas też za
nim nie przepada.
- A pani?

background image

- Och... uważam, że jest okropny. - Podeszła jeszcze
bliżej. - W miasteczku dużo się o nim mówi. Podobno
uczestniczył w jakichś dziwnych obrzędach na Łące
Czarownic. Z tej okazji przyjechało tu z Londynu
wielu jego znajomych... Wyglądali bardzo osobliwie.
A Tommy Pierce pełnił rolę kogoś w rodzaju akolity.
- Tommy Pierce? - zawołał Luke.
- Tak. Miał na sobie komżę i czerwoną sutannę.
- Kiedy to się odbyło?
- Och, jakiś czas temu... chyba w marcu.
- Tommy Pierce był najwyraźniej zamieszany we
wszystko, co kiedykolwiek działo się w tym
miasteczku.
- Był okropnie wścibski - powiedziała Rose. - Zawsze
musiał o wszystkim wiedzieć.
- I w końcu pewnie wiedział już za dużo -
podsumował Luke posępnie.
Rose przyjęła te słowa za dobrą monetę.
- Był dość wstrętnym chłopcem. Lubił zabijać osy i
dokuczać psom.
- Trudno opłakiwać śmierć takiego nieznośnego
dzieciaka!
- No, chyba tak. Jednak dla jego matki był to
okropny wstrząs.
- Zostało jej na pociechę jeszcze pięcioro dzieci. Ta
kobieta ma prawdziwy dar wymowy.
- Jest bardzo gadatliwa, prawda?
- Wystarczyło, że kupiłem u niej papierosy, a już
miałem wrażenie, że dokładnie znam przeszłość
wszystkich mieszkańców Wychwood!

background image

- To jest właśnie najgorsze w takich miasteczkach.
Wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich.
- Och, nie - zaprotestował Luke. Rose spojrzała na
niego pytająco.
- Nikt nie zna całej prawdy o drugim człowieku -
oświadczył Luke z naciskiem.
Rose spoważniała. Wstrząsnął nią mimowolny
dreszcz.
- Tak - powiedziała z namysłem. - Myślę, że to
prawda.
- Nawet ci najbliżsi i najbardziej ukochani - dodał
Luke.
- Nawet... - Przerwała. - Och, chyba ma pan rację,
ale proszę nie mówić takich przerażających rzeczy,
panie Fitzwilliam.
- To naprawdę panią przeraża?
Wolno pokiwała głową. Potem gwałtownie się
odwróciła.
- Muszę już iść. Jeśli... nie będzie pan miał nic
lepszego do roboty, to znaczy, jeśli będzie pan mógł,
proszę nas odwiedzić. Mama chciałaby się z panem
zobaczyć, ponieważ zna pan przyjaciół taty sprzed
lat.
Oddaliła się wolnym krokiem. Głowę miała lekko
pochyloną, jakby pod ciężarem niepokoju lub
zakłopotania.
Luke stał nieruchomo, patrząc za nią. Poczuł nagle,
że powinien otoczyć tę dziewczynę opieką i chronić
ją.

background image

Przed czym? Zadając sobie to pytanie, potrząsnął
głową. Był zły sam na siebie. To prawda, że Rose
Humbleby niedawno straciła ojca, ale przecież ma
matkę i jest zaręczona z niezwykle atrakcyjnym
młodym mężczyzną, który wspaniale nadaje się na
jej opiekuna. Dlaczego więc ja, Luke Fitzwilliam,
miałbym się o nią martwić?
Znów ten mój sentymentalizm - pomyślał. Mit
opiekuńczego mężczyzny, który rozkwitł w epoce
wiktoriańskiej, rozwijał się w czasach króla
Edwarda i nadal w nas pokutuje na przekór temu, co
drogi lord Whitfield nazwałby pośpiechem i stylem
współczesnego życia!
Tak czy owak - powiedział do siebie, idąc w kierunku
majaczącego w oddali wzgórza Ashe Ridge - lubię tę
dziewczynę. Jest o wiele za dobra dla Thomasa...
powściągliwego pyszałka.
Przypomniał sobie wyniośle pobłażliwy uśmiech,
jakim obdarzył go doktor, kiedy żegnali się na progu
jego domu.
Z tych nieco irytujących medytacji wyrwał go odgłos
kroków. Podniósł głowę i zobaczył przed sobą pana
Ellsworthy'ego, który właśnie schodził ścieżką ze
wzgórza. Patrzył uważnie pod nogi i uśmiechał się do
siebie. Wyraz jego twarzy zrobił na Luke'u
nieprzyjemne wrażenie. Ellsworthy nie szedł, lecz
pląsał - jak człowiek, który tańczy w rytm
rozbrzmiewającej w jego umyśle jakiejś satanicznej,
skocznej melodii. Jego usta wykrzywiał niesamowity,
tajemniczy grymas.

background image

Luke przystanął. Ellsworthy, który był już tuż przed
nim, podniósł wzrok. Zanim rozpoznał Luke'a,
patrzył na niego przez chwilę swymi złośliwymi,
rozbieganymi oczami. Potem jego zachowanie
gwałtownie się zmieniło. Jeszcze przed minutą
przypominał tańczącego satyra, a teraz przeobraził
się w nieco zniewieściałego małomiasteczkowego
eleganta.
- Och, pan Fitzwilliam, dzień dobry.
- Dzień dobry - odparł Luke. - Podziwiał pan uroki
przyrody?
Pan Ellsworthy uniósł swą wąską, bladą dłoń w
geście odżegnywania się.
- Ależ skąd... och, na miły Bóg, nie. Nie cierpię
przyrody. Przypomina mi pospolitą, pozbawioną
wyobraźni ulicznicę. Zawsze uważałem, że nie można
korzystać z życia, dopóki nie zepchnie się przyrody
na dalszy plan.
- A jak zamierza pan to zrobić?
- Są na to różne sposoby! - oznajmił pan Ellsworthy.
- W takim uroczym, prowincjonalnym miasteczku
jak Wychwood można znaleźć wiele rozkosznych
rozrywek, o ile posiada się odrobinę fantazji. Ja
rozkoszuję się życiem, panie Fitzwilliam.
- Ja również - powiedział Luke.
- Mens sana in corpore sano - zacytował pan
Ellsworthy lekko ironicznym tonem. - Jestem
pewien, że to powiedzenie do pana pasuje.
- Bywają gorsze rzeczy - stwierdził Luke.

background image

- Drogi panie! Zdrowie jest niewiarygodnym
nudziarstwem. Tylko człowiek szalony, cudownie
zwariowany, zdemoralizowany i lekko pomylony
dostrzega nowe, wspaniałe aspekty życia.
- W krzywym zwierciadle - mruknął Luke.
- Ach, bardzo dobre... świetne... całkiem dowcipne
porównanie! Ale wie pan, w tym coś jest. To
interesujący punkt widzenia. Nie powinienem jednak
pana zatrzymywać. Zażywa pan ruchu... trzeba
zażywać ruchu... to zgodne z duchem czasu!
- Istotnie - przyznał Luke i, lekko skinąwszy głową,
ruszył w swoją stronę.
Zaczynam mieć cholernie wybujałą wyobraźnię -
pomyślał. Ten jegomość jest po prostu skończonym
osłem.
Ale pod wpływem jakiegoś nieokreślonego niepokoju
przyspieszył kroku. Zastanawiał się, czy triumfalny
uśmiech Ellsworthy'ego był tylko wytworem jego
własnej wyobraźni. Dlaczego na jego widok wyraz
twarzy tego człowieka tak bardzo się zmienił?
Bridget! - pomyślał z nagłym niepokojem. Czy nic jej
się nie stało? Przecież razem poszli na wzgórze, a
teraz on wracał sam.
Przyspieszył kroku. Kiedy rozmawiał z Rose
Humbleby, wyszło właśnie słońce. Teraz znów się
schowało. Niebo pokryły groźne chmury, którym
towarzyszyły gwałtowne, nieregularne podmuchy
wiatru. Luke miał wrażenie, że przeniósł się z
normalnego, codziennego życia do jakiegoś

background image

dziwnego, zaczarowanego świata, którego istnienie
wyczuwał od chwili przyjazdu do Wychwood.
Skręcił i znalazł się na skraju łąki, zwanej Łąką
Czarownic. Według tradycji właśnie tutaj w noc
Walpurgi i w dniu Hallowe'en zbierały się
czarownice.
Nagle poczuł ulgę. Na zboczu wzgórza dostrzegł
Bridget; siedziała oparta plecami o skałę,
zakrywając twarz dłońmi.
Ruszył szybko w jej kierunku, zwinnie przeskakując
kępę soczystej, zielonej darni.
- Bridget! - zawołał.
Powoli uniosła głowę. Zaniepokoił go wyraz jej
twarzy. Wyglądała tak, jakby właśnie wróciła z
jakiegoś odległego świata i z trudem
przystosowywała się do rzeczywistości.
- Posłuchaj... czy... wszystko w porządku? - wyjąkał
Luke. Minęła minuta lub dwie, zanim odpowiedziała
- jakby jeszcze niezupełnie powróciła z tego
odległego świata. Luke miał wrażenie, że jego słowa
musiały przebyć długą drogę, by do niej dotrzeć.
- Oczywiście - odparła. - Dlaczego miałoby być
inaczej? - Jej głos zabrzmiał ostro, niemal wrogo.
Luke uśmiechnął się szeroko.
- Czy ja wiem? Nagle zacząłem się o ciebie niepokoić.
- Dlaczego?
- Głównie, jak sądzę, z powodu melodramatycznej
atmosfery, która mnie tutaj otacza. Ona sprawia, że
widzę wszystko w zupełnie innych proporcjach.
Kiedy tylko tracę cię z oczu na parę godzin,

background image

podejrzewam, że znajdę twoje zakrwawione ciało w
jakimś przydrożnym rowie. Tak napisano by w
sztuce lub w książce.
- Autorzy nigdy nie uśmiercają swych bohaterek -
zaoponowała Bridget.
- Tak, ale... - W samą porę przerwał.
- Co chciałeś powiedzieć?
- Nic ważnego.
Dziękował Bogu, że nie dokończył zdania. Nie można
przecież powiedzieć atrakcyjnej młodej kobiecie:
"Ale ty nie jesteś bohaterką".
- Bohaterki są porywane - ciągnęła Bridget -
wtrącane do więzienia, zatruwane gazem albo
zatapiane w piwnicach. Zawsze grozi im
niebezpieczeństwo, ale nigdy nie giną.
- Ani nie znikają - dodał Luke. - Więc to jest Łąka
Czarownic? - spytał po chwili.
- Tak.
- Brakuje ci tylko miotły - szepnął, spoglądając na
nią.
- Dziękuję. Pan Ellsworthy powiedział dokładnie to
samo.
- Przed chwilą go spotkałem - oznajmił Luke.
- Rozmawiałeś z nim?
- Owszem. Myślę, że usiłował mnie zirytować.
- Czy mu się to udało?
- Stosował dość dziecinne metody. - Luke zawahał
się, a potem nagle dodał: - To dziwny typ. Czasem
można by pomyśleć, że brak mu piątej klepki...

background image

później człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie
kryje się za tym coś więcej.
Bridget spojrzała na niego.
- Ty też to wyczułeś?
- Więc podzielasz moje zdanie?
- Owszem.
Luke czekał w milczeniu.
- Jest w nim coś... dziwnego - powiedziała w końcu
Bridget. - Zastanawiałam się... Ostatniej nocy
leżałam w łóżku, rozmyślając. O całej tej sprawie.
Przyszło mi do głowy, że jeśli mordercą jest któryś z
mieszkańców Wychwood, powinnam wiedzieć, kim
on jest! Przecież mieszkam tu od wielu lat. Myślałam
i myślałam, aż w końcu doszłam do wniosku, że ten
morderca, o ile w ogóle istnieje, musi być
człowiekiem obłąkanym.
- Czy nie sądzisz, że morderca może być równie
zdrowy psychicznie jak ty czy ja? - spytał Luke,
przypominając sobie słowa doktora Thomasa.
- Nie morderca tego rodzaju. Moim zdaniem ten
morderca musi być szaleńcem. I ten wniosek
zaprowadził mnie prosto do Ellsworthy'ego. Ze
wszystkich mieszkańców naszego miasteczka tylko
on jeden jest zdecydowanym dziwakiem. Nie możesz
temu zaprzeczyć!
- Istnieje wiele osób jego pokroju: dyletanci, pozerzy,
którzy zazwyczaj są zupełnie nieszkodliwi -
powiedział Luke bez przekonania.
- Owszem, ale w jego przypadku jest jeszcze coś
więcej. Ma takie odrażające dłonie...

background image

- Zauważyłaś to? Ja również!
- Nie są białe, lecz... zielonkawe.
- Istotnie sprawiają takie wrażenie. Ale mimo
wszystko nie można oskarżać człowieka o
morderstwo na podstawie koloru jego skóry.
- Och, oczywiście. Potrzebujemy dowodów.
- Dowody! - mruknął Luke. - Tego nam właśnie
brakuje. Ten człowiek jest zbyt ostrożny. Ostrożny
morderca! Ostrożny szaleniec!
- Starałam się pomóc - powiedziała Bridget.
- Chodzi ci o Ellsworthy'ego?
- Tak. Sądziłam, że prędzej uda się dobrać do niego
mnie niż tobie. Zrobiłam już pierwszy krok.
- Opowiadaj.
- No cóż, zdaje się, że należy do czegoś w rodzaju
kliki... nielicznej grupy złożonej z jego wstrętnych
przyjaciół. Od czasu do czasu przyjeżdżają tu i
urządzają jakieś obrzędy. ,
- Masz na myśli jakieś ohydne orgie?
- Nie mam pojęcia czy ohydne, ale są to z pewnością
orgie. W istocie wszystko to wydaje się bardzo
niemądre i dziecinne.
- Pewnie oddają cześć szatanowi i odbywają
obsceniczne tańce.
- Coś w tym rodzaju. Najwyraźniej to ich podnieca.
- Mogę coś wnieść do tej sprawy - oznajmił Luke. -
Tommy Pierce uczestniczył w jednym z tych
obrzędów. Grał rolę akolity. Miał na sobie czerwoną
sutannę.
- Więc wiedział o tym?

background image

- Owszem. I to może tłumaczyć przyczynę jego
śmierci.
- Myślisz, że się wygadał?
- Tak. Mógł też próbować szantażu.
- Wiem, że to wszystko brzmi fantastycznie, ale w
przypadku Ellsworthy'ego nie można niczego
wykluczyć.
- Tak, zgadzam się. Tam gdzie on wchodzi w grę,
wszystko jest możliwe.
- Wiemy, że miał powiązania z dwiema ofiarami -
powiedziała Bridget. - Z Tommym Pierce'em i Amy
Gibbs.
- A co z właścicielem baru i doktorem Humblebym?
- Na razie nic.
- Zgadzam się co do Cartera, ale potrafię sobie
wyobrazić motyw zabójstwa doktora Humbleby.
Będąc lekarzem mógł zauważyć, że Ellsworthy jest
psychicznie niezrównoważony.
- Tak, to możliwe. Bridget roześmiała się.
- Dziś rano nieźle wykonałam swoje zadanie. Jestem
chyba niezłym psychologiem. Kiedy mu
opowiedziałam, że moją praprababkę oskarżono o
uprawianie czarnej magii i omal nie spalono jej na
stosie, moje akcje poszły w górę. Mam wrażenie, że
podczas następnego zjazdu Wyznawców Szatana
zostanę zaproszona do wzięcia udziału w orgiach.
- Bridget, na litość boską, bądź ostrożna! - zawołał
Luke. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Przed chwilą spotkałem córkę doktora
Humbleby'ego. Rozmawialiśmy o pannie Pinkerton.

background image

Ta dziewczyna powiedziała mi, że panna Pinkerton
bardzo się o ciebie niepokoiła.
Bridget, która właśnie podnosiła się z ziemi, nagle
znieruchomiała.
- O czym ty mówisz? Panna Pinkerton... niepokoiła
się... o mnie?
- Tak twierdzi Rose Humbleby.
- I ona ci to powiedziała?
- Owszem.
- Co jeszcze mówiła?
- Nic więcej.
- Jesteś tego pewien?
- Absolutnie.
- Rozumiem - powiedziała Bridget po chwili.
- Panna Pinkerton niepokoiła się o doktora
Humbleby'ego i doktor umarł. Teraz słyszę, że
martwiła się również o ciebie...
Bridget wybuchnęła śmiechem. Wyprostowała się i
tak energicznie potrząsnęła głową, że jej długie
czarne włosy zawirowały w powietrzu.
- Nie martw się - powiedziała. - Szatan dba o
podopiecznych.

XI
ŻYCIE RODZINNE MAJORA HORTONA

Luke usiadł wygodniej w fotelu naprzeciw dyrektora
banku.
- No cóż, to wygląda zadowalająco - powiedział. -
Przepraszam, że zająłem panu czas.

background image

Pan Jones machnął lekceważąco ręką. Na jego
ogorzałej, pulchnej twarzy malowała się radość.
- Ależ skąd, panie Fitzwilliam. Jak pan wie, to
bardzo spokojna miejscowość. Okazja do rozmowy z
przybyszem z wielkiego świata zawsze sprawia nam
przyjemność.
- To urzekająca okolica - powiedział Luke. - Aż roi
się tu od przesądów.
Pan Jones westchnął, a potem stwierdził, że upłynie
dużo czasu, zanim wiedza wykorzeni zabobony.
Luke wyraził opinię, że w dzisiejszych czasach
przecenia się oświatę, co lekko oburzyło pana
Jonesa.
- Lord Whitfield - powiedział bankier - jest naszym
hojnym dobroczyńcą. Zdaje sobie sprawę, że będąc
chłopcem nie miał możliwości zdobycia
wykształcenia, i postanowił stworzyć dzisiejszej
młodzieży lepsze warunki do nauki.
- Brak wykształcenia nie przeszk6dził mu jednak w
zdobyciu wielkiej fortuny - oświadczył Luke.
- Nie. Musiał mieć do tego ogromny talent.
- Albo szczęście - dodał Luke. Pan Jones wydawał się
wstrząśnięty.
- Jedynie szczęście się liczy - powiedział Luke. -
Weźmy na przykład takiego mordercę. Dlaczego
udaje mu się ujść bezkarnie? Czy decyduje o tym
jego intelekt? Czy też po prostu zwykłe szczęście?
Pan Jones zgodził się, że raczej jest to sprawa
szczęścia.

background image

- A taki Carter - ciągnął Luke - właściciel tutejszego
baru. Najprawdopodobniej upijał się sześć razy w
tygodniu, ale pewnej nocy spadł z kładki do rzeki.
Tu z kolei można mówić o braku szczęścia.
- Ale dla niektórych to szczęście - powiedział
dyrektor banku.
- Kogo ma pan na myśli?
- Jego żonę i córkę.
- Ach, tak, oczywiście.
Zapukano do drzwi i do gabinetu wszedł urzędnik
bankowy z jakimiś dokumentami. Luke złożył dwa
wzory podpisów i otrzymał książeczkę czekową.
- Cieszę się, że wszystko zostało pomyślnie
załatwione - powiedział, wstając z fotela. -
Poszczęściło mi się w tegorocznych derbach. A panu?
Pan Jones odparł z uśmiechem, że nie gra na
wyścigach. Dodał, że jego żona ma na ten temat
zdecydowane poglądy.
- Więc zapewne nie pojechał pan do Epsom?
- Oczywiście, że nie.
- Czy któryś z mieszkańców Wychwood tam był?
- Owszem, major Horton. Jest wielkim amatorem
wyścigów konnych. Również pan Abbot zazwyczaj
tego dnia robi sobie wolne. Ale i tak nie postawił na
zwycięzcę.
- Chyba niewiele osób to zrobiło - powiedział Luke, a
potem pożegnał się i opuścił gabinet.
Wyszedł z banku i zapalił papierosa. Poza koncepcją
o "najmniej prawdopodobnym człowieku" nie
widział powodów do pozostawienia nazwiska pana

background image

Jonesa na swojej liście podejrzanych. Jego sondujące
pytania nie wywołały u dyrektora banku żadnej
interesującej reakcji. Trudno było go sobie
wyobrazić w roli mordercy. Poza tym w dniu
wyścigów nie opuszczał miasteczka. Jednakże wizyta
u niego nie była stratą czasu, ponieważ Luke uzyskał
dwie istotne informacje. Zarówno major Horton, jak
i radca prawny Abbot przebywali poza Wychwood w
dniu wyścigów w Epsom. Zatem któryś z nich mógł
być w Londynie, kiedy pannę Pinkerton przejechał
samochód.
Choć Luke nie podejrzewał już Thomasa, chciał
mieć pewność, że tego właśnie dnia doktor wypełniał
swoje zawodowe obowiązki i nie opuszczał
Wychwood. Postanowił to sprawdzić.
Teraz pan Ellsworthy. Czy w dniu derbów
przebywał w Wychwood? Jeśli tak, to jego udział w
morderstwach wydawał się mniej prawdopodobny.
Choć skądinąd śmierć panny Pinkerton, tak jak
przypuszczano, mogła być po prostu nieszczęśliwym
wypadkiem.
Ale Luke odrzucił tę koncepcję. Ta śmierć zbyt
pasowała do całej układanki.
Wsiadł do samochodu, który zaparkował przed
bankiem, i pojechał do warsztatu Pipwella,
położonego na drugim końcu High Street.
Chciał zasięgnąć rady w sprawie kilku drobnych
usterek w silniku. Przystojny młody, piegowaty
mechanik wysłuchał go ze zrozumieniem. Podnieśli

background image

maskę samochodu i zagłębili się w szczegółach
technicznych.
- Jim, chodź tu natychmiast! - zawołał jakiś głos.
Piegowaty mechanik wykonał polecenie.
- Więc to jest Jim Harvey - pomyślał Luke. - No tak.
Jim Harvey, narzeczony Amy Gibbs.
Mechanik wrócił niebawem, przeprosił Luke'a i obaj
powrócili do rozmowy o silniku. Luke zgodził się
zostawić samochód w warsztacie.
- Czy powiodło się panu w tegorocznych derbach? -
spytał zdawkowo, żegnając się z Harveyem.
- Nie, sir. Postawiłem na Clarigolda.
- Niewiele osób obstawiło Jujubę II, prawda?
- Tak, istotnie, sir. Chyba żadna gazeta go nie
typowała. Luke pokiwał głową.
- Gra na wyścigach jest ryzykowną zabawą. Czy
widział pan kiedyś gonitwę derby na własne oczy?
- Nie, sir, i bardzo tego żałuję. W tym roku
poprosiłem o wolny dzień. Mogłem kupić ulgowy
bilet do Epsom, ale szef nie chciał nawet o tym
słyszeć. Faktem jest, że brak nam rąk do pracy, a
tego dnia mieliśmy sporo roboty.
Luke kiwnął głową i wyszedł z warsztatu.
Jim Harvey został wykreślony z jego listy. Luke
doszedł do wniosku, że ten sympatyczny chłopak nie
był tajemniczym mordercą ani nie przejechał Lavinii
Pinkerton.
Ruszył brzegiem rzeki w kierunku domu. Tak jak
poprzednio, spotkał tu majora Hortona z psami.
Major jak zwykle histerycznie pokrzykiwał:

background image

- Augustus... Nelly... NELLY, do nogi! Nero... Nero...
NERO! - Spojrzał na Luke'a swymi wyłupiastymi
oczami i zagadnął: - Przepraszam. Pan Fitzwilliam,
prawda?
- Tak.
- Nazywam się Horton... major Horton. Pewnie
spotkamy się jutro w rezydencji lorda Whitfielda.
Rozgrywki tenisowe. Panna Conway była uprzejma
mnie zaprosić. Jest pańską kuzynką, prawda?
- Owszem.
- Tak myślałem. Wie pan, miło widzieć tu jakąś
nową twarz. Ich rozmowę przerwała nagła szarża
trzech buldogów na jakiegoś białego kundla.
- Augustus... Nero! Chodźcie tu... słyszycie, do nogi!
Kiedy w końcu psy niechętnie wykonały rozkaz,
major Horton powrócił do przerwanej rozmowy.
Luke poklepywał Nelly, która spoglądała na niego
czule.
- Miła suczka, prawda? - powiedział major. - Lubię
buldogi. Zawsze takie miałem. Wolę tę rasę niż
jakąkolwiek inną. Mieszkam niedaleko stąd, więc
może wstąpi pan na drinka.
Luke przyjął zaproszenie i wyruszyli razem w
kierunku domu majora. Po drodze major rozprawiał
na temat psów oraz przewagi jego ulubionych
buldogów nad wszystkimi innymi rasami.
Opowiedział o zdobytych przez Nelly nagrodach, o
haniebnym zachowaniu sędziego, który przyznał
Augustusowi ocenę zaledwie bardzo dobrą, i o
sukcesach Nera na wystawie psów.

background image

Kiedy skończył, mijali właśnie bramę. Major
otworzył drzwi frontowe, które nie były zamknięte
na klucz, i obaj weszli do domu. Gospodarz
wprowadził Luke'a do niewielkiego, przesiąkniętego
zapachem psów pokoju, który wypełniały rzędy
półek z książkami, a potem zajął się
przygotowywaniem drinków. Luke rozejrzał się
dookoła. Dostrzegł fotografie psów, egzemplarze
"Field" oraz "Country Life" i parę wytartych foteli.
Na szafkach z książkami ustawione były srebrne
puchary. Nad kominkiem wisiał jeden olejny obraz.
- Moja żona - powiedział major, podnosząc wzrok
znad syfonu i podążając za spojrzeniem Luke'a. -
Była wspaniałą kobietą. Z jej twarzy emanuje silna
osobowość, prawda?
- Tak, istotnie - przyznał Luke, patrząc na portret
zmarłej pani Horton.
Miała na sobie różową atłasową suknię, a w ręku
trzymała bukiecik konwalii. Jej ciemne włosy
rozdzielał pośrodku głowy równy przedziałek, a
mocno zaciśnięte usta dowodziły silnego charakteru.
W zimnych szarych oczach czaił się gniew.
- Była wspaniałą kobietą - powtórzył major, podając
swemu gościowi szklankę. - Zmarła przed rokiem.
Od tej pory nie jestem już tym samym człowiekiem.
- Naprawdę? - spytał Luke, nie bardzo wiedząc, co
powiedzieć.
- Proszę usiąść. - Major wskazał jeden ze skórzanych
foteli.

background image

Sam zasiadł w drugim i sącząc whisky z wodą
sodową, mówił dalej:
- Tak, od tej pory nie jestem już tym samym
człowiekiem.
- Musi jej panu brakować - powiedział Luke.
- Mężczyźnie potrzebna jest żona, która trzymałaby
go w ryzach - oznajmił major, potrząsając posępnie
głową. - W przeciwnym razie staje się leniwy... Traci
poczucie dyscypliny.
- Ale przecież...
- Drogi chłopcze, wiem, o czym mówię. Nie twierdzę,
że początki małżeństwa nie są dla mężczyzny trudne.
Są bardzo trudne. Człowiek ma wszystkiego dość i
czuje się ubezwłasnowolniony. Ale potem się
przyzwyczaja. To sprawa dyscypliny.
Luke pomyślał, że życie małżeńskie majora Hortona
musiało bardziej przypominać kampanię wojenną
niż błogą rodzinną sielankę.
- Kobiety - monologował major - to dziwne istoty.
Niekiedy wydaje się, że trudno im dogodzić. Ale na
Jowisza, prowadzą mężczyznę do celu.
Luke zachował pełne szacunku milczenie.
- Jest pan żonaty? - spytał major.
- Nie.
- No cóż, dojrzeje pan do tego. I proszę zapamiętać,
drogi chłopcze, że nie ma to jak małżeństwo.
- Pochlebna opinia o stanie małżeńskim zawsze
dodaje otuchy - oznajmił Luke. - Zwłaszcza że w
dzisiejszych czasach rozwody są na porządku
dziennym.

background image

- Phi! - parsknął major. - Młodzi ludzie
przyprawiają mnie o mdłości. Brak im wytrwałości i
odporności. Łatwo się poddają. Żadnego hartu
ducha!
Luke miał wielką ochotę spytać majora, do czego
potrzebny jest ten wyjątkowy hart ducha, ale w
ostatniej chwili się powstrzymał.
- Proszę mi wierzyć - ciągnął major - że Lydia była
kobietą jedną na tysiąc... na tysiąc! Cieszyła się tu
powszechnym szacunkiem i poważaniem.
- Tak?
- Nie znosiła niedorzecznej gadaniny. Potrafiła
wzrokiem sparaliżować człowieka. Niektóre z tych
niedoświadczonych dziewcząt, uważających się za
służące, wyobrażają sobie, że będziemy cierpliwie
tolerować ich bezczelność. Lydia szybko się z nimi
rozprawiała! Czy wie pan, że w ciągu roku
przewinęło się przez nasz dom piętnaście kucharek i
pokojówek. Piętnaście!
Luke nie uważał, by świadczyło to dobrze o pani
domu, ale ponieważ jego gospodarz najwyraźniej był
odmiennego zdania, wymamrotał tylko jakąś
zdawkową uwagę.
- Jeśli się nie nadawały, wyrzucała je na zbitą twarz.
- Czy było to regułą? - spytał Luke.
- No cóż, oczywiście niektóre odchodziły z własnej
woli. Mała strata, jak zwykła mawiać Lydia w takich
przypadkach!
- Wspaniałe podejście - powiedział Luke - ale czy nie
wynikały z tego niekiedy kłopoty?

background image

- Och! Nie miałem nic przeciwko temu, żeby zakasać
rękawy i zabrać się do roboty - oznajmił major
Horton. - Nieźle gotuję i potrafię rozpalić pod
kuchnią jedną zapałką. Nigdy nie lubiłem zmywać,
ale naczynia musiały być czyste... tego nie da się
uniknąć.
Luke przyznał majorowi słuszność, a potem spytał
go, czy pani Horton była dobrą gospodynią.
- Nie należę do mężczyzn, którzy pozwalają swym
żonom się obsługiwać - powiedział major Horton. -
Ale tak czy owak Lydia była zbyt delikatną kobietą,
by wykonywać jakiekolwiek prace domowe.
- Więc nie dopisywało jej zdrowie? Major Horton
potrząsnął głową.
- Miała wspaniały charakter. Nie poddawała się. Ileż
ta kobieta wycierpiała! I do tego żadnego
współczucia ze strony lekarzy. To gruboskórni
brutale. Znają się jedynie na zwykłym fizycznym
cierpieniu. Kiedy mają do czynienia z jakimś
niecodziennym przypadkiem, przeważnie tracą
głowę. Na przykład taki Humbleby. Wszyscy uważali
go za dobrego lekarza.
- Pan się z tym nie zgadza?
- Ten człowiek był kompletnym ignorantem. Nic nie
wiedział na temat odkryć współczesnej medycyny.
Wątpię, by kiedykolwiek słyszał o nerwicy! Umiał
rozpoznać odrę, świnkę i złożyć złamane kości. I nic
więcej. W końcu doszło między nami do sprzeczki.
W przypadku Lydii nie potrafił postawić właściwej
diagnozy. Wygarnąłem mu wszystko prosto z mostu,

background image

a to mu się nie spodobało. Uważał, że go obraziłem, i
od razu się wycofał. Powiedział, że mogę znaleźć
sobie innego lekarza. Wtedy wybrałem doktora
Thomasa.
- Czy bardziej państwu odpowiadał?
- Jest znacznie inteligentniejszy. Gdyby istniała
jakakolwiek szansa wyciągnięcia Lydii z tej ostatniej
choroby, doktor Thomas bez wątpienia by to zrobił.
Faktem jest, że czuła się już lepiej, ale jej stan nagle
się pogorszył.
- Czy to była bolesna dolegliwość?
- Hmm, tak. To był nieżyt żołądka. Ostre bóle,
mdłości i Bóg wie, co tam jeszcze. Jakże ta biedaczka
cierpiała! Była po prostu męczennicą. A po domu
kręciły się dwie pielęgniarki, które nie okazywały jej
cienia współczucia! "Pacjentka to" albo "pacjentka
tamto". - Major potrząsnął głową i opróżnił swoją
szklankę. - Nie znoszę pielęgniarek! Są takie pewne
siebie. Lydia twierdziła, że ją trują. To oczywiście
nie była prawda... po prostu wytwór wyobraźni
chorej osoby. Doktor Thomas powiedział, że zdarza
się to bardzo często. Ale te pielęgniarki wyraźnie jej
nie lubiły. To jest właśnie najgorsze w kobietach, że
nienawidzą przedstawicielek własnej płci.
- Pani Horton - zaczął Luke, czując, że wyraża się
niezfęcznie, ale nie wiedząc, jak ująć to lepiej - miała
chyba w Wychwood wielu oddanych przyjaciół?
- Mieszkańcy naszego miasteczka zachowywali się
bardzo życzliwie - przyznał major z nutką niechęci w
głosie. - Whitfield przysyłał winogrona i brzoskwinie

background image

z własnej oranżerii. A te stare pleciugi, Honoria
Waynflete i Lavinia Pinkerton, przychodziły, by
dotrzymać jej towarzystwa.
- Czy panna Pinkerton często odwiedzała chorą?
- Owszem. To typowa stara panna, ale życzliwa
istota! Bardzo niepokoiła się o Lydię. Stale
wypytywała, co jada i jakie zażywa leki. Miała dobre
intencje, ale, jak ja to określam, robiła dużo
zamieszania.
Luke kiwnął głową ze zrozumieniem.
- Nie znoszę zamieszania - powiedział njajor. - Za
dużo tu kobiet. Trudno znaleźć partnera do golfa.
- A ten młody człowiek ze sklepu z antykami? -
spytał Luke.
- Nie gra w golfa - parsknął major. - Jest zbyt
zniewieściały.
- Od dawna mieszka w Wychwood?
- Mniej więcej od dwóch lat. Wstrętny jegomość. Nie
cierpię tych długowłosych wymoczków. Dziwne, ale
Lydia nawet dość go lubiła. W sprawach
dotyczących mężczyzn nie można polegać na zdaniu
kobiet. Mają słabość do dziwnych typów. Lydia
uparła się nawet, żeby zażywać jakąś miksturę,
którą jej przyniósł. Jakieś paskudztwo w
szkarłatnym szklanym słoju, ozdobionym znakami
Zodiaku! Rzekomo były to zioła, które zebrano przy
pełni księżyca. Istne błazeństwo, ale kobiety naiwnie
wierzą w takie brednie... Cha! cha! cha!
- A jakim człowiekiem jest miejscowy radca prawny,
pan Abbot? - spytał Luke, zdając sobie sprawę, że

background image

dość niespodziewanie zmienia temat, i licząc na to, że
major Horton tego nie zauważy. - Czy jest dobrym
prawnikiem? Muszę zasięgnąć porady w pewnej
sprawie, więc pomyślałem, że mógłbym pójść z tym
do niego.
- Podobno jest bystry - powiedział major Horton. -
Nie wiem. Prawdę mówiąc, doszło między nami do
sprzeczki. Tuż przed śmiercią Lydii przyszedł do
nas, żeby sporządzić jej testament, i od tej pory go
nie widziałem. Moim zdaniem to skończony łajdak.
Ale oczywiście - dodał - to nie umniejsza jego
zdolności jako prawnika.
- Oczywiście - przyznał Luke. - Wygląda na to, że
jest dość kłótliwy. Słyszałem, że poróżnił się z
wieloma osobami.
- Kłopot w tym, że jest piekielnie drażliwy -
powiedział major Horton. - Uważa się za Boga
Wszechmogącego i sądzi, że każdy, kto jest
odmiennego zdania niż on, dopuszcza się obrazy
majestatu. Słyszał pan o jego sprzeczce z doktorem
Humblebym?
- Więc między nimi też doszło do kłótni?
- Do ostrej wymiany zdań. Mnie to wcale nie
zaskoczyło. Humbleby był uparty jak osioł!
- Jego śmierć była smutnym wydarzeniem.
- Doktora Humbleby? Owszem, chyba tak. Typowe
niedbalstwo. Zakażenie krwi jest piekielnie
niebezpieczne. Każdą ranę należy przemyć jodyną...
przynajmniej ja tak robię! Zwykła przezorność.

background image

Humbleby, który w końcu był lekarzem, zlekceważył
swoje skaleczenie. To najlepszy dowód.
Luke nie bardzo wiedział, czego to ma dowodzić, ale
pominął tę uwagę milczeniem. Zerknął na zegarek i
wstał z fotela.
- Czyżby zbliżała się pora lunchu? - spytał major
Horton. - Rzeczywiście. No cóż, miło się z panem
rozmawiało. Dobrze mi zrobiło spotkanie z
człowiekiem, który widział kawał świata. Musimy
jeszcze kiedyś sobie pogawędzić. Gdzie pan odbywał
służbę? Mayang Straits? Nigdy tam nie byłem.
Doszły mnie słuchy, że pisze pan książkę. O
przesądach i tak dalej.
- Owszem... ja...
Ale major Horton nie dał sobie przerwać.
- Mogę panu opowiedzieć wiele niezwykle ciekawych
historii. Kiedy byłem w Indiach, drogi chłopcze...
Przez jakieś dziesięć minut Luke musiał cierpliwie
wysłuchiwać banalnych opowieści majora o
sztuczkach fakirów.
Kiedy w końcu wyszedł na świeże powietrze i
usłyszał za sobą głos majora przywołującego swoje
buldogi, zaczął się zastanawiać nad zagadkami życia
małżeńskiego. Major Horton zdawał się szczerze
boleć nad stratą żony, która, jak wynikało ze
wszystkich opowieści (nie wyłączając jego własnej
relacji), musiała przypominać tygrysa ludojada.
Nagle zadał sobie pytanie, czy nie był to po prostu
niezwykle zręczny bluff.

background image

XII
POTYCZKA

Popołudniowym rozgrywkom tenisowym na
szczęście towarzyszyła piękna pogoda. Lord
Whitfield, któremu dopisywał niezwykle dobry
humor, grał rolę gospodarza z wielką radością.
Często odwoływał się do swego skromnego
pochodzenia. Zawodników było ośmioro: lord
Whitfield, Bridget, Luke, Rose Humbleby, pan
Abbot, doktor Thomas, major Horton i
rozchichotana córka dyrektora banku, Hetty Jones.
W drugim z kolei secie Luke wystąpił w parze z
Bridget przeciwko lordowi Whitfieldowi i Rose
Humbleby. Rose była dobrą tenisistką. Miała silny
forhend i brała udział w okręgowych zawodach
hrabstwa. Choć próbowała nadrobić nieudane akcje
lorda Whitfielda, Bridget i Luke, choć żadne z nich
nie było szczególnie dobrym graczem, okazali się
godnymi przeciwnikami. Przy równowadze trzy do
trzech w gemach, olśniewające smecze Luke'a
przyniosły im przewagę pięć do trzech.
Wtedy Luke zauważył, że lord Whitfield traci
panowanie nad sobą. Zakwestionował linię,
twierdząc, mimo sprzeciwu Rose, że serwis był
autowy, a potem zademonstrował cały wachlarz
zachowań rozwścieczonego dziecka. Gdy doszło do
piłki setowej, Bridget trafiła w siatkę, a później
zrobiła podwójny błąd serwisowy. Równowaga.
Następna piłka, po returnie przeciwników, uderzyła

background image

w środkową linię kortu, a Luke, przygotowując się
do jej odebrania, wpadł na swoją partnerkę. Potem
Bridget znów popełniła podwójny błąd serwisowy i
przegrali gema.
- Przepraszam, straciłam formę - usprawiedliwiła się
Bridget. Wydawało się to zgodne z prawdą. Zagrania
Bridget były nieprecyzyjne, jakby nie potrafiła
dobrze rozegrać piłki. Set zakończył się wynikiem
osiem do sześciu dla lorda Whitfielda i jego
partnerki.
Przez chwilę omawiano skład następnego seta.
Ostatecznie ustalono, że Rose zagra z panem
Abbotem przeciwko doktorowi Thomasowi i pannie
Jones.
Lord Whitfield usiadł wygodnie i otarł pot z czoła,
błogo się uśmiechając. Odzyskał już dobry humor.
Zaczął opowiadać majorowi Hortonowi o serii
artykułów na temat kultury fizycznej w Wielkiej
Brytanii, zamieszczonych w jednym z jego
tygodników.
- Pokaż mi ogród warzywny - poprosił Luke,
zwracając się do Bridget.
- Dlaczego właśnie ogród warzywny?
- Uwielbiam kapustę.
- Nie wystarczy zielony groszek?
- Może być.
Opuścili kort tenisowy i weszli do otoczonego murem
warzywnika, który zdawał się leniwie wygrzewać w
promieniach słońca. Tego sobotniego popołudnia nie
było w nim ogrodników.

background image

- Oto twój groszek - oznajmiła Bridget.
- Dlaczego, u diabła, oddałaś im tego seta? - spytał
Luke, nie zwracając uwagi na cel przechadzki.
Bridget uniosła ze zdziwieniem brwi.
- Przepraszam. Straciłam formę. Gram nierówno.
- Ale nie do tego stopnia! Na te twoje podwójne błędy
serwisowe nie nabrałoby się nawet dziecko! I te
nieprecyzyjne zagrania... pół mili za linią autową!
- To wina moich kiepskich umiejętności - wyjaśniła
spokojnie. - Gdybym grała trochę lepiej, może moje
podania byłyby celniejsze! Ale i tak, ilekroć
próbowałam posłać piłkę na aut, zawsze trafiałam w
linię i cały mój wysiłek szedł na marne.
- Och, więc się przyznajesz?
- Oczywiście, mój drogi Watsonie.
- A motyw?
- Chyba równie oczywisty. Gordon nie lubi
przegrywać.
- A co ze mną? Przypuśćmy, że lubię wygrywać.
- Ależ, mój drogi, to nie jest aż tak ważne.
- Czy nie mogłabyś wyrazić się nieco jaśniej?
- Bardzo proszę. Nie wolno się narażać pracodawcy.
A moim pracodawcą jest Gordon, a nie ty.
Luke wziął głęboki oddech, a potem wybuchnął:
- Co chcesz osiągnąć, wychodząc za tego
niedorzecznego, małostkowego człowieczka?
Dlaczego to robisz?
- Ponieważ jako jego sekretarka zarabiam sześć
funtów tygodniowo, a jako jego żona dostanę sto
tysięcy tytułem dożywotniej renty, kasetkę pełną

background image

pereł i brylantów, pokaźne kieszonkowe oraz
rozmaite dodatkowe dochody, wynikające ze stanu
małżeńskiego!
- Ale będziesz miała nieco inne obowiązki!
- Czy wszystko w życiu musimy traktować w sposób
melodramatyczny? - spytała chłodno. - Jeśli
wyobrażasz sobie, że Gordon będzie pantoflarzem,
możesz od razu o tym zapomnieć! Gordon, jak chyba
zauważyłeś, zachowuje się jak mały, niedojrzały
chłopiec. Niepotrzebna mu żona, lecz matka.
Niestety, jego matka umarła, kiedy miał cztery lata.
Chce mieć pod ręką kogoś bliskiego, przed kim
mógłby się chełpić swoimi osiągnięciami... kogoś, kto
przywracałby mu wiarę w siebie i cierpliwie
wysłuchiwał nie kończących się Opowieści Lorda
Whitfielda o Sobie Samym!
- Co za gorzki realizm!
- Nie wierzę w bajki, jeśli to masz na myśli! - odcięła
się Bridget. - Jestem młodą, dość inteligentną i
przystojną kobietą, ale nie mam pieniędzy. Chcę
uczciwie zarabiać na życie. Moje obowiązki jako
żony Gordona niewiele będą odbiegać od moich
obowiązków jako jego sekretarki. Myślę, że po roku
nie będzie nawet pamiętał, żeby pocałować mnie na
dobranoc. Jedyna różnica polega na wynagrodzeniu.
Spojrzeli na siebie. Oboje byli bladzi z wściekłości.
- No, mów coś - syknęła Bridget. - Ma pan dość
staroświeckie poglądy, prawda, panie Fitzwilliam?
Lepiej wyciągnij z zanadrza te stare, wyświechtane

background image

frazesy i powiedz, że sprzedaję się za pieniądze... To
zawsze dobrze brzmi!
- Jesteś wyrachowaną małą diablicą! - wybuchnął
Luke.
- To lepsze niż być niepoczytalną idiotką!
- Doprawdy?
- Owszem. Wiem coś o tym.
- O czym wiesz? - spytał Luke drwiącym tonem.
- Wiem, co to znaczy kochać mężczyznę! Czy znasz
Johnniego Cornisha? Przez trzy lata spotykałam się
z tym czarującym człowiekiem. Byłam w nim bez
pamięci zakochana... uwielbiałam go aż do bólu! A
on porzucił mnie i ożenił się z pulchną wdową, która
miała prowincjonalny akcent, trzy podbródki i
trzydzieści tysięcy funtów rocznego dochodu! Nie
sądzisz, że tego rodzaju przeżycie może wyleczyć z
romantycznych uczuć?
Luke odwrócił głowę i westchnął.
- Może - przyznał.
- Tak też się stało...
Oboje zamilkli.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie miałeś
najmniejszego prawa tak się do mnie odzywać -
powiedziała niepewnie Bridget, przerywając w
końcu kłopotliwą ciszę. - Mieszkasz w domu
Gordona i to było w cholernie złym guście!
- Czy nie jest to przypadkiem również jakiś frazes? -
spytał uprzejmie Luke, odzyskawszy panowanie nad
sobą.

background image

- Tak czy owak, to prawda! - odparła Bridge,
rumieniąc się.
- Nie. Miałem wszelkie prawo, by...
- Nic podobnego!
Luke spojrzał na nią. Twarz miał tak bladą, jakby
odczuwał jakiś fizyczny ból.
- Mam prawo. Mam prawo troszczyć się o ciebie. Co
to przed chwilą powiedziałaś? Mam prawo uwielbiać
cię aż do bólu!
- Ty... - zaczęła Bridget, robiąc krok do tyłu.
- Owszem. Dziwne, prawda? To powinno cię szczerze
rozbawić! Przyjechałem tu, by załatwić pewną
sprawę, a ty wyszłaś nagle zza rogu tego domu i... nie
wiem jak to określić... rzuciłaś na mnie urok! Tak
właśnie się czuję. Wspomniałaś przed chwilą o
bajkach. Zostałem uwikłany w bajeczną historię!
Oczarowałaś mnie. Mam wrażenie, że gdybyś
wskazała mnie palcem i powiedziała: "Zamień się w
żabę", podskakiwałbym z wybałuszonymi oczami. -
Podszedł do niej bliżej. - Kocham cię do szaleństwa,
Bridget Conway. A skoro tak bardzo cię kocham, nie
możesz oczekiwać, że ucieszy mnie twoje małżeństwo
z jakimś brzuchatym, nadętym lordem, który traci
panowanie nad sobą, kiedy nie wygrywa w tenisa.
- Więc co twoim zdaniem powinnam zrobić?
- Wyjść za mnie! Ale niewątpliwie ta propozycja
wywoła tylko wybuch śmiechu.
- Śmiech jest zbyt hałaśliwy.

background image

- Właśnie. No cóż, wszystko jasne. Wracamy na
kort? Może tym razem znajdziesz mi partnera, który
potrafi walczyć!
- Ty naprawdę... - powiedziała Bridget słodkim
głosem - przejmujesz się przegraną nie mniej niż
Gordon!
Luke chwycił ją nagle za ramię.
- Masz piekielnie ostry język, Bridget.
- Niezależnie od tego, jak silnym uczuciem mnie
darzysz, Luke, obawiam się, że niezbyt mnie lubisz!
- Chyba wcale cię nie lubię.
- Po powrocie do domu zamierzałeś się ożenić i
ustabilizować, prawda? - spytała Bridget, patrząc na
niego uważnie.
- Owszem.
- Ale nie z kimś takim jak ja?
- Ktoś taki jak ty nawet nie przyszedł mi do głowy.
- Tak... z pewnością. Wiem, jaki typ kobiet ci się
podoba. Dokładnie wiem.
- Jesteś bardzo inteligentna, moja droga.
- Ładna dziewczyna... typowa Angielka... miłująca
ojczyznę i dobra dla psów... Najprawdopodobniej
wyobrażałeś ją sobie w tweedowej spódnicy,
przysuwającą polano do kominka noskiem
pantofelka.
- Ten wizerunek wydaje mi się niezwykle
pociągający.
- Jestem tego pewna. Wracamy na kort? Możesz
zagrać w parze z Rose Humbleby. Jest tak dobrą

background image

tenisistką, że wasze zwycięstwo jest niemal
przesądzone.
- Jako człowiek staroświecki pozwalam ci mieć
ostatnie słowo. Znów nastała chwila milczenia. Luke
powoli zdjął ręce z jej ramion. Stali naprzeciw siebie
czując, że nie wszystko zostało do końca
powiedziane.
Potem Bridget gwałtownie się odwróciła i ruszyła w
kierunku kortu. Kolejny set właśnie dobiegł końca.
Rose nie chciała uczestniczyć w następnym deblu.
- Przecież brałam udział w dwóch kolejnych setach.
- Jestem zmęczona. Nie chcę już grać. Ty z panem
Fitzwilliamem wystąpcie przeciwko pannie Jones i
majorowi Hortonowi - nalegała Bridget.
Ale Rose nie ustąpiła i ostatecznie ustalono męski
skład obu drużyn. Potem podano podwieczorek.
Lord Whitfield rozmawiał z doktorem Thomasem,
opisując mu szczegółowo i z dużą dozą
zarozumialstwa swoją niedawną wizytę w
laboratorium doświadczalnym Wellermana Kreitza.
- Chciałem się dowiedzieć, w jakim kierunku
zmierzają najnowsze odkrycia naukowe - wyjaśniał z
przejęciem. - Odpowiadam za to, co drukuje się w
moich gazetach. Budzi to mój wielki entuzjazm. To
era nauki. Szerokie rzesze społeczeństwa powinny
mieć łatwy dostęp do wiedzy.
- Niezbyt gruntowna wiedza może się okazać bardzo
niebezpieczna - oświadczył doktor Thomas, lekko
wzruszając ramionami.

background image

- Naszym celem jest właśnie gruntowna wiedza -
powiedział lord Whitfield. - Nauka nastawiona na...
- Wiedzę z probówki - dokończyła Bridget
poważnym tonem.
- Ta wizyta zrobiła na mnie ogromne wrażenie -
oznajmił lord Whitfield. - Oczywiście oprowadzał
mnie sam Wellerman. Błagałem go, żeby zajął się
tym jakiś jego podwładny, ale on nie ustąpił.
- To oczywiste - wtrącił Luke.
Lordowi Whitfieldowi najwyraźniej sprawiło to
przyjemność.
- Wyjaśnił mi wszystko w sposób klarowny: zasady
hodowli bakterii, wytwarzania surowicy i tak dalej.
Zgodził się sam napisać pierwszy artykuł z tego
cyklu.
- Podobno eksperymentują na świnkach morskich -
mruknęła pani Anstruther. - To takie okrutne, choć
oczywiście nie tak okropne jak doświadczenia na
psach czy kotach.
- Ludzi, którzy wykorzystują psy, powinno się
rozstrzelać - warknął major Horton ochrypłym
głosem.
- Naprawdę przypuszczam, Horton - powiedział pan
Abbot - że wyżej cenisz życie psa niż człowieka.
- Bezwarunkowo! - odparł major. - Psy nie napadają
na człowieka tak jak ludzie. Nigdy nie spotka cię z
ich strony nic przykrego.
- Najwyżej przykre ukąszenie w nogę - powiedział
Abbot. - Co, Horton?

background image

- Psy doskonale się znają na ludzkim charakterze -
stwierdził major Horton.
- W ubiegłym tygodniu jeden z twoich bydlaków
omal mnie nie ugryzł w łydkę. Co na to powiesz,
Horton?
- To samo, co powiedziałem przed chwilą!
- Może zagralibyśmy jeszcze w tenisa? - przerwała
im taktownie Bridget.
Rozegrano parę setów. Potem Rose Humbleby
zaczęła się żegnać.
- Odprowadzę panią do domu - zaproponował Luke.
- I poniosę pani rzeczy. Nie przyjechała pani
samochodem, prawda?
- Nie, ale to bardzo blisko.
- Z przyjemnością się przejdę.
Nie powiedział nic więcej, tylko wziął od niej rakietę
i tenisówki. Szli dróżką, nie odzywając się do siebie.
Potem Rose poruszyła parę błahych tematów. Luke
udzielił jej dość lakonicznych odpowiedzi, ale
dziewczyna zdawała się nie zwracać na to uwagi.
Kiedy skręcili w bramę jej domu, Luke się
rozchmurzył.
- Teraz poczułem się lepiej - oznajmił.
- A przedtem czuł się pan źle?
- Proszę nie udawać, że pani tego nie zauważyła.
Rozproszyła pani mój posępny nastrój. Odnoszę
dziwne wrażenie, jakbym wyszedł z ponurej
ciemności na światło słoneczne.
- Bo to prawda. Kiedy wyruszaliśmy z rezydencji,
chmura zasłoniła słońce, a teraz się przesunęła.

background image

- Więc zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i
metaforycznym. No, no, mimo wszystko świat jest
miłym miejscem.
- Oczywiście.
- Panno Humbleby, czy mogę być bezczelny?
- Z pewnością to się panu nie uda.
- Och, nie byłbym tego taki pewien. Chciałem
powiedzieć, że uważam doktora Thomasa za
wielkiego szczęściarza.
Rose zarumieniła się lekko.
- Więc słyszał pan? - spytała z uśmiechem.
- Czyżby miało to być tajemnicą? W takim razie
przepraszam.
- Och! W tym miasteczku niczego nie da się
zachować w tajemnicy - powiedziała Rose ze
smutkiem.
- Zatem to prawda, że jesteście zaręczeni?
Rose kiwnęła głową.
- Tylko nie ogłosiliśmy tego jeszcze oficjalnie. Wie
pan, ojciec był przeciwny naszemu związkowi i
wydaje mi się... no cóż... niezbyt stosowne, by tuż po
jego śmierci rozgłaszać to na wszystkie strony.
- Więc pani ojciec nie aprobował waszego związku?
- Może to zbyt mocne słowo, ale chyba do tego się to
sprowadzało.
- Uważał, że jest pani zbyt młoda? - spytał Luke
łagodnym tonem.
- Tak właśnie twierdził.
- Ale pani zdaniem był jeszcze jakiś inny powód,
prawda? - spytał Luke dociekliwie.

background image

Rose pochyliła głowę.
- Tak... niestety, w gruncie rzeczy ojciec nie lubił
Geoffreya.
- Czy byli do siebie wrogo nastawieni?
- Czasami takie miałam wrażenie... Mój kochany
ojciec niezbyt łatwo nawiązywał przyjazne kontakty.
- A ja myślę, że bardzo panią kochał i nie chciał pani
stracić.
Rose przyznała mu rację.
- Czy był jakiś poważniejszy powód? - spytał Luke. -
Czy stanowczo nie chciał, żeby wyszła pani za
Thomasa?
- Tak. Widzi pan, tata był zupełnie inny niż
Geoffrey. W pewnych sprawach dochodziło między
nimi do konfliktów, które Geoffrey naprawdę
cierpliwie znosił i łagodził. Ale czując jego niechęć
stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i
nieśmiały, więc tata nie mógł go lepiej poznać.
- Niełatwo zwalczyć uprzedzenia - powiedział Luke.
- To było zupełnie bezsensowne!
- Pani ojciec nie wyjawił żadnych przyczyn takiego
stanu rzeczy?
- Och, nie. Nie mógł! To znaczy, nie mógł nic
powiedzieć przeciwko Geoffrey'owi poza tym, że go
nie lubi.
- Nie lubię pana, ale nie mogę wyjawić powodu.
- No właśnie.
- Niczego nie można mu zarzucić? Chodzi mi o to,
czy pani narzeczony pije albo gra na wyścigach?

background image

- Och, nie. Geoffrey chyba nawet nie wie, jaki koń
wygrał derby.
- To dziwne - powiedział Luke. - Mógłbym przysiąc,
że widziałem doktora Thomasa w Epsom w dniu
wyścigów.
Przez moment zastanawiał się z niepokojem, czy
wcześniej nie wspomniał, iż właśnie tego dnia
przyjechał do Anglii. Ale Rose niczego nie
podejrzewając, natychmiast odpowiedziała:
- Wydawało się panu, że widział pan Geoffreya na
derbach? Och, nie. Nie mógł wtedy wyjechać z
jednego prostego powodu. Niemal cały dzień spędził
w Ashewold, odbierając bardzo skomplikowany
poród.
- Cóż za pamięć!
Rose roześmiała się.
- Zapamiętałam to, bo powiedział mi, że nadali
dziecku przydomek Jujube!
Luke pokiwał głową z roztargnieniem.
- Tak czy owak - ciągnęła Rose - Geoffrey nigdy nie
chodzi na wyścigi konne. Umarłby tam z nudów.
Czy... wstąpi pan do nas? - spytała innym tonem. -
Myślę, że moja matka chciałaby pana poznać.
- Jeśli jest pani tego pewna...
Rose wprowadziła gościa do pokoju, który w
zapadającym zmroku wyglądał dość ponuro. Luke
dostrzegł w fotelu skuloną sylwetkę kobiety.
- Mamo, to jest pan Fitzwilliam.
Pani Humbleby zerwała się z fotela i podała gościowi
rękę. Rose cicho wyszła z pokoju.

background image

- Miło mi pana poznać, panie Fitzwilliam. Rose
mówiła mi, że ma pan przyjaciół, którzy znali przed
laty mojego męża.
- Tak, proszę pani. - Nie miał ochoty okłamywać tej
niedawno owdowiałej kobiety, ale nie widział innego
wyjścia.
- Szkoda, że go pan nie poznał - powiedziała pani
Humbleby. - Był wspaniałym człowiekiem i
świetnym lekarzem. Wielu pacjentów, których
przypadki uznano za beznadziejne, wyleczył dzięki
sile swego charakteru.
- Sporo o nim słyszałem - oznajmił Luke łagodnie. -
Wiem, że ludzie mają o nim bardzo pochlebne
zdanie.
Niezbyt wyraźnie widział twarz pani Humbleby.
Mówiła monotonnym głosem, ale ta pozorna apatia
uwypuklała chyba jeszcze bardziej jej tłumione
uczucia.
- Świat jest okropnie nikczemny, panie Fitzwilliam -
powiedziała niespodziewanie. - Czy wie pan o tym?
Luke był lekko zaskoczony.
- Tak... być może.
- Ale czy zdaje pan sobie z tego sprawę? - nalegała. -
To bardzo ważne. Otacza nas podłość... Trzeba być
przygotowanym, by z nią walczyć! John był gotów
na wszystko. On wiedział. Stał po stronie
sprawiedliwości!
- Nie mam co do tego żadnych wątpliwości -
powiedział Luke łagodnie.

background image

- Wiedział, że w naszym miasteczku nie brak
podłości - oznajmiła pani Humbleby. - Wiedział, że...
- Nagle wybuchnęła płaczem.
- Tak mi przykro... - wymamrotał Luke.
Pani Humbleby odzyskała panowanie nad sobą
równie szybko, jak przedtem je straciła.
- Niech pan mi wybaczy - powiedziała. Podała mu
rękę na pożegnanie. - Proszę nas odwiedzać. Rose
sprawi to dużą przyjemność. Bardzo pana polubiła.
- Ja ją również. Dawno nie widziałem tak ładnej
dziewczyny jak pani córka.
- Jest dla mnie bardzo dobra.
- Doktor Thomas to wielki szczęściarz.
- Owszem. - Pani Humbleby opuściła rękę. Jej głos
znów stał się monotonny. - Sama nie wiem... to
wszystko jest takie trudne.
Kiedy Luke wychodził, pani Humbleby stała w
półmroku, nerwowo splatając i rozplatając palce.
Idąc w kierunku domu roztrząsał w myślach
szczegóły ostatnich rozmów.
Doktora Thomasa nie było w Wychwood przez
większą część dnia, w którym odbyły się wyścigi.
Wyjechał samochodem. Wychwood było oddalone od
Londynu o trzydzieści pięć mil. Rzekomo odbierał
jakiś skomplikowany poród. Czy można mu wierzyć
na słowo? Przypuszczalnie da się to sprawdzić...
Potem powrócił myślami do pani Humbleby.
Zastanawiał się, co miała na myśli, mówiąc z takim
naciskiem: "Otacza nas podłość..."?

background image

Czy była po prostu zdenerwowana i wstrząśnięta
śmiercią swego męża? Czy też miała jakiś inny
powód?
Może o czymś wiedziała? O czymś, o czym wiedział
przed śmiercią doktor Humbleby?
Muszę to zbadać - postanowił. Koniecznie.
Stanowczo odsunął od siebie myśli o potyczce
słownej, do której doszło między nim a Bridget.

XIII
ROZMOWA Z PANNĄ WAYNFLETE

Następnego ranka Luke podjął decyzję. Doszedł do
wniosku, że nie dowie się niczego więcej prowadząc
śledztwo dotychczasową metodą. Uznał, że prędzej
czy później będzie zmuszony zagrać w otwarte karty.
Czuł, że nadszedł czas, by odrzucić kamuflaż,
przestać grać rolę pisarza i przyznać się, że
przyjechał do Wychwood w określonym celu.
Zgodnie z tym planem postanowił odwiedzić Honorię
Waynflete. Nie tylko dlatego, że dyskrecja oraz
pewna przenikliwość sądów starszej pani wywarły
na nim korzystne wrażenie, lecz również dlatego, że
podejrzewał, iż może ona posiadać jakieś potrzebne
mu informacje. Wierzył, że powiedziała mu
wszystko, co wie. Teraz chciał ją nakłonić do
wyjawienia mu tego, czego się domyśla. Sądził, że
domysły panny Waynflete mogą być bliskie prawdy.
Poszedł do niej zaraz po nabożeństwie.

background image

Panna Waynflete przyjęła go uprzejmie, nie
okazując zdziwienia jego wizytą. Kiedy usiadła obok
niego, splatając wypielęgnowane, smukłe dłonie i
spoglądając na niego uważnie bystrymi oczami,
niełatwo mu było wyjawić cel swojej wizyty.
- Pewnie pani odgadła, panno Waynflete - powiedział
wreszcie - że powodem mojego przyjazdu do
Wychwood nie jest w gruncie rzeczy pisanie książki
o tutejszych obyczajach?
Panna Waynflete skinęła głową i słuchała dalej.
Luke nie zamierzał opowiadać jej całej historii.
Panna Waynflete była zapewne osobą dyskretną,
takie przynajmniej odniósł wrażenie, ale
podejrzewał, że jak każda stara panna, ulegnie w
końcu pokusie i przekaże te pasjonujące nowiny
paru zaufanym przyjaciółkom. W związku z tym
postanowił obrać drogę pośrednią.
- Przyjechałem tu, żeby zbadać okoliczności śmierci
tej biednej dziewczyny, Amy Gibbs.
- To znaczy, że przysłała pana policja? - spytała
panna Waynflete.
- Ależ skąd, nie jestem policjantem w cywilu -
powiedział, a potem dodał żartobliwie: - Jestem
prywatnym detektywem, postacią znaną z wielu
powieści kryminalnych.
- Rozumiem. A zatem sprowadziła tu pana Bridget
Conway?
Luke wahał się przez chwilę. Potem postanowił
puścić to pytanie mimo uszu. Trudno byłoby mu
wytłumaczyć swoją obecność w Wychwood, nie

background image

opowiadając szczegółowo całej historii związanej z
panną Pinkerton.
- Bridget jest bardzo przedsiębiorczą kobietą! -
ciągnęła panna Waynflete z nutką podziwu w głosie.
- Gdyby pozostawiono to w moich rękach, nie
zaufałabym chyba własnemu osądowi... chodzi mi o
to, że jeśli człowiek nie jest absolutnie czegoś pewien,
niezwykle mu trudno wybrać odpowiednią linię
postępowania.
- Ale przecież pani jest pewna, prawda?
- Bynajmniej, panie Fitzwilliam - odparła panna
Waynflete poważnie. - W takich sprawach nigdy nie
ma się absolutnej pewności! Przecież to wszystko
może być wytworem fantazji. Kiedy ktoś mieszka
sam i nie ma się kogo poradzić ani z kim
porozmawiać, może z łatwością popaść w nastrój
melodramatyczny i wyobrazić sobie coś, co nie jest
oparte na faktach.
Luke chętnie zgodził się z jej zdaniem, przyznając, że
jest ono bezspornie słuszne.
- Ale w głębi duszy jest pani pewna? - spytał cicho.
Panna Waynflete nadal nie była zdecydowana.
- Mam nadzieję, że nie chce mnie pan pociągnąć za
język? - spytała podejrzliwie.
- Chciałaby pani, żebym wyraził się w sposób
bardziej zrozumiały? - spytał z uśmiechem. - Dobrze.
Czy nie sądzi pani, że Amy Gibbs została
zamordowana?
Honoria Waynflete wzdrygnęła się na to brutalne
określenie.

background image

- Nie podoba mi się jej śmierć. Wcale mi się nie
podoba. Moim zdaniem wersja oficjalna jest
zupełnie nieprzekonująca.
- Więc nie uważa pani jej śmierci za naturalną? -
wypytywał Luke cierpliwie.
- Nie.
- Nie wierzy pani, że to był nieszczęśliwy wypadek?
- Wydaje mi się to zupełnie nieprawdopodobne.
Istnieje tyle...
- Czy mogła popełnić samobójstwo? - przerwał jej
Luke.
- Wykluczone.
- Więc jednak - powiedział Luke łagodnie - uważa
pani, że to było morderstwo?
Panna Waynflete zawahała się, a potem
odchrząknęła i najwyraźniej podjęła śmiałą decyzję.
- Tak - oznajmiła. - Tak uważam!
- W porządku. Teraz możemy przejść do szczegółów.
- Nie mam jednak żadnego dowodu, na którym
mogłabym oprzeć to przekonanie - wyjaśniła panna
Waynflete z niepokojem. - To jest jedynie domysł!
- No właśnie. Ale to poufna rozmowa. Rozważamy
więc nasze opinie i domysły. Oboje podejrzewamy,
że Amy Gibbs została zamordowana. Kto naszym
zdaniem mógł to zrobić?
Panna Waynflete potrząsnęła głową. Wydawała się
bardzo zaniepokojona.
- Kto miał powody, żeby ją zabić? - spytał Luke,
patrząc na nią uważnie.

background image

- O ile wiem, posprzeczała się ze swoim narzeczonym
z warsztatu samochodowego, Jimem Harveyem... To
niezwykle solidny i poważny młody człowiek -
powiedziała powoli. - Czyta się w gazetach o
młodych mężczyznach, którzy zabijają swoje
ukochane, i o innych podobnych okropnościach, ale
nie wierzę, by Jim mógł zrobić coś takiego.
Luke kiwnął głową.
- Poza tym - ciągnęła - nie wierzę, że zrobiłby to w
taki sposób: wdrapał się na dach, wszedł przez okno
do jej pokoju i zamienił buteleczki. Chcę powiedzieć,
że nie wygląda to na...
Panna Waynflete zawahała się, ale Luke przyszedł
jej z pomocą.
- ...zemstę rozgniewanego kochanka? Zgadzam się.
Moim zdaniem, Jima Harveya należy od razu
wykreślić z listy podejrzanych. Oboje jesteśmy
zgodni co do tego, że Amy została zamordowana.
Zabił ją ktoś, kto chciał jej się pozbyć i zaplanował tę
zbrodnię starannie, tak by wyglądała na
nieszczęśliwy wypadek. Czy domyśla się pani, kto to
mógł być?
- Nie, nie mam najmniejszego pojęcia! - odparła
panna Waynflete.
- Na pewno?
- Tak, z całą pewnością.
Luke spojrzał na nią z zadumą. Miał wrażenie, że to
kategoryczne zaprzeczenie nie było całkiem szczere.
- Nie wie pani, kto mógł mieć motyw? - spytał.
- Nie.

background image

Ta odpowiedź zabrzmiała bardziej stanowczo.
- Czy Amy pracowała w wielu domach w
Wychwood?
- Zanim przeniosła się do lorda Whitfielda, przez rok
służyła u państwa Hortonów.
Luke szybko podsumował wyniki rozmowy.
- A więc sytuacja wygląda następująco: Ktoś chciał
się pozbyć tej dziewczyny. Na podstawie ustalonych
faktów można założyć, że - po pierwsze - mordercą
był mężczyzna, i to mężczyzna o dość staroświeckich
poglądach, czego dowodzi farba do kapeluszy, a - po
drugie - musiał być na tyle sprawny, by wdrapać się
na dach przybudówki. Czy zgadza się pani z tymi
argumentami?
- Bezwzględnie - odparła panna Waynflete.
- Pozwoli pani, że sam podejmę taką próbę?
- Ależ naturalnie. Uważam, że to świetny pomysł.
Wyprowadziła go bocznymi drzwiami na podwórze.
Luke bez większych trudności wdrapał się na dach
przybudówki. Następnie z łatwością uchylił okno i
wślizgnął się do sypialni dziewczyny. W kilka minut
później stał już z powrotem na ścieżce, obok panny
Waynflete, wycierając dłonie chusteczką do nosa.
- W rzeczywistości to łatwiejsze, niż się wydaje -
powiedział. - Wystarczy trochę siły. Czy nie
znaleziono żadnych śladów na parapecie lub na
zewnątrz budynku?
Panna Waynflete potrząsnęła głową.
- Chyba nie. Ale posterunkowy wszedł na górę tą
samą drogą.

background image

- Zatem, jeśli policjanci znaleźli jakieś ślady, mogli
uznać, że to on je zostawił. Ależ oni działają na
korzyść przestępcy!
Panna Waynflete wprowadziła go z powrotem do
domu.
- Czy Amy Gibbs miała twardy sen? - spytał.
- Szalenie trudno było ją rano obudzić - odparła
kwaśno panna Waynflete. - Czasami musiałam długo
wołać i pukać do jej drzwi, zanim się odezwała. Ale z
drugiej strony, panie Fitzwilliam, istnieje
powiedzenie, że nikt nie jest tak głuchy jak ten, który
nie chce słyszeć!
- To prawda - przyznał Luke. - No dobrze, panno
Waynflete, doszliśmy do kwestii motywu. Zacznijmy
od najbardziej oczywistego: czy sądzi pani, że coś
łączyło Ellsworthy'ego z tą dziewczyną? - I dodał
pospiesznie: - Chodzi mi tylko o pani zdanie.
Wyłącznie o pani opinię.
- Skoro pyta pan o moją opinię, odpowiadam
twierdząco.
Luke kiwnął głową.
- Czy pani zdaniem Amy mogła posunąć się do
szantażu?
- Jeśli ponownie mam wyrazić swoją opinię, to
powiem, że to całkiem możliwe.
- Może przypadkiem wie pani, czy Amy tuż przed
śmiercią miała większą sumę pieniędzy?
Panna Waynflete zastanawiała się przez chwilę.
- Nie sądzę. Gdyby zgromadziła jakąś większą sumę,
zapewne bym o tym wiedziała.

background image

- A czy w ostatnim okresie życia nie była nadmiernie
rozrzutna?
- Chyba nie.
- To przemawia przeciwko koncepcji szantażu.
Ofiara szantażu zazwyczaj przynajmniej raz płaci
okup, zanim posunie się do ostateczności. Ale istnieje
inna teoria. Dziewczyna mogła coś wiedzieć.
- Co takiego?
- Mogła mieć jakieś informacje, zagrażające
reputacji któregoś z mieszkańców Wychwood.
Rozważmy pewien czysto hipotetyczny przypadek.
Amy pracowała w wielu tutejszych domach.
Przypuśćmy, że odkryła coś, co mogło zniszczyć
karierę zawodową komuś takiemu jak na przykład...
pan Abbot.
- Pan Abbot?
- Albo może zauważyła jakieś zaniedbanie ze strony
doktora Thomasa - dodał Luke pospiesznie.
- Ale przecież... - zaczęła panna Waynflete i nagle
przerwała.
- Wspominała pani, że kiedy pani Horton umarła,
Amy Gibbs pracowała tam jako pokojówka -
powiedział Luke.
- Czy mógłby pan mi wyjaśnić, panie Fitzwilliam,
dlaczego miesza pan do tej sprawy Hortonów? -
spytała panna Waynflete po chwili milczenia. - Pani
Horton zmarła ponad rok temu.
- Zgadza się, a Amy w tym czasie tam pracowała.
- Rozumiem. Ale co Hortonowie mają z tym
wspólnego?

background image

- Nie wiem. Po prostu głośno się zastanawiam.
Przyczyną zgonu pani Horton był ostry nieżyt
żołądka, prawda?
- Tak.
- Czy jej śmierć była dużym zaskoczeniem?
- Dla mnie tak - odparła powoli panna Waynflete. -
Jej stan znacznie się poprawił i wyglądało na to, że
jest na najlepszej drodze do całkowitego
wyzdrowienia. Potem nastąpił nagły nawrót choroby
i umarła.
- Czy doktor Thomas był zaskoczony tym faktem?
- Nie wiem. Chyba tak.
- A jak zareagowały na to pielęgniarki?
- Z własnego doświadczenia wiem - powiedziała
panna Waynflete - że pielęgniarek nigdy nie dziwi
pogorszenie stanu pacjenta! Dziwi je jedynie jego
powrót do zdrowia.
- Ale panią jej śmierć zaskoczyła?
- Tak. Odwiedziłam ją zaledwie dzień wcześniej.
Wyglądała znacznie lepiej. Wesoło gawędziła i
wydawała się pełna otuchy.
- Co sądziła o swojej chorobie?
- Skarżyła się, że pielęgniarki ją trują. Odprawiła
jedną, ale jej zdaniem te dwie, które zostały, nie były
lepsze!
- Przypuszczam, że pani nie przywiązywała do jej
słów większej wagi?
- Nie, myślałam, że wynika to z choroby. Pani
Horton była bardzo podejrzliwą kobietą i... może to
zabrzmi niezbyt życzliwie... zawsze chciała być

background image

ośrodkiem zainteresowania. Uważała, że żaden
lekarz nigdy nie potrafi rozpoznać jej przypadku.
Zawsze twierdziła, że cierpi na jakąś skomplikowaną
dolegliwość... albo że ktoś "usiłuje wyprawić ją na
tamten świat".
- Nie podejrzewała o to swego męża? - spytał Luke,
siląc się na obojętny ton.
- Och, nie, nawet jej to nie przyszło do głowy! -
Panna Waynflete wahała się przez chwilę, a potem
spytała cicho: - A pan uważa to za możliwe?
- Znane są przypadki, w których mężowie popełniali
takie czyny i uchodziło im to płazem - powiedział
Luke powoli. - Z tego, co słyszałem, wynika, że pani
Horton była kobietą, której chętnie pozbyłby się
niejeden mężczyzna! Domyślam się, że major
odziedziczył po niej sporo pieniędzy.
- Owszem.
- Co pani o tym sądzi, panno Waynflete?
- Chodzi panu o moją opinię?
- Tak, tylko o pani opinię.
- Moim zdaniem, major Horton był bardzo
przywiązany do swej żony i nigdy by się do tego nie
posunął - powiedziała panna Waynflete spokojnie.
Luke zerknął na nią i dostrzegł w jej łagodnych
bursztynowych oczach wyraz stanowczości.
- No cóż - powiedział. - Chyba ma pani rację. Gdyby
było inaczej, najprawdopodobniej wiedziałaby pani
o tym.
Panna Waynflete zdobyła się na uśmiech.

background image

- Nie sądzi pan, że my, kobiety, jesteśmy bardzo
spostrzegawcze?
- Niezwykle. Czy myśli pani, że panna Pinkerton
podzieliłaby pani zdanie?
- Chyba nigdy nie słyszałam, by Lavinia wygłaszała
jakieś opinie.
- Co sądziła o Amy Gibbs?
Panna Waynflete lekko zmarszczyła czoło, jakby nad
czymś głęboko się zastanawiając.
- Trudno powiedzieć. Lavinia miała bardzo osobliwą
koncepcję.
- Jaką?
- Uważała, że w Wychwood dzieje się coś dziwnego.
- Czy podejrzewała na przykład, że ktoś wypchnął
Tommy'ego Pierce'a z okna?
Panna Waynflete spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Skąd pan to wie, panie Fitzwilliam?
- Od niej. Nie ujęła tego tak dokładnie, ale nakreśliła
mi ogólny obraz sytuacji.
Panna Waynflete wychyliła się do przodu, a jej
twarz poróżowiała z podniecenia.
- Kiedy to było, panie Fitzwilliam?
- W dniu jej śmierci - odparł Luke spokojnie. -
Jechaliśmy razem do Londynu.
- Co właściwie panu powiedziała?
- Że w Wychwood umarło zbyt wiele osób.
Wymieniła Amy Gibbs, Tommy'ego Pierce'a i
Cartera. Wspomniała też, że następną ofiarą będzie
doktor Humbleby.
Panna Waynflete powoli pokiwała głową.

background image

- Czy powiedziała panu, kto ponosi za to
odpowiedzialność?
- Jakiś mężczyzna z dziwnym błyskiem w oczach -
wyjaśnił Luke posępnie. - Według niej, takiego
spojrzenia nie można zapomnieć. Dostrzegła ten
błysk, kiedy rozmawiał z doktorem Humblebym.
Dlatego właśnie uważała, że to doktor będzie
następną jego ofiarą.
- I był - wyszeptała panna Waynflete. - Mój Boże.
Mój Boże. Opadła na oparcie fotela. W jej oczach
malował się smutek.
- Kim jest ten mężczyzna? - spytał Luke. - Panno
Waynflete, pani to wie, pani musi wiedzieć!
- Nie. Nie powiedziała mi.
- Ale może się pani domyślać - nalegał Luke. - Z
pewnością pani wie, kogo podejrzewała.
Panna Waynflete niechętnie przytaknęła.
- Więc proszę mi powiedzieć.
- Nigdy w życiu! - zaprotestowała, energicznie
potrząsając głową. - Żąda pan ode mnie rzeczy
wielce niestosownej! Prosi pan, żebym odgadła, kogo
mogła... niech pan zauważy - mogła... mieć na myśli
moja nieżyjąca przyjaciółka. Nie wolno mi na tej
podstawie nikogo oskarżać!
- Nie chodzi o oskarżenie, tylko o przypuszczenie.
Ale panna Waynflete okazała się nieoczekiwanie
stanowcza.
- Nie mam nic do powiedzenia... - oznajmiła. -
Lavinia nic mi nie mówiła. Przypuszczam, że coś
podejrzewała, ale przecież mogę się mylić.

background image

Wprowadziłabym pana w błąd, z czego mogłyby
wyniknąć poważne konsekwencje. Postąpiłabym
bardzo nikczemnie i nieodpowiedzialnie,
wymieniając jakieś nazwisko. Przecież mogę się
mylić! Zresztą, najprawdopodobniej tak właśnie
jest!
Zacisnęła mocno usta i spojrzała na Luke'a z
nieugiętą determinacją.
Luke potrafił pogodzić się z porażką.
Zdawał sobie sprawę, że nie pokona oporów panny
Waynflete, mających swe źródło w jej
bezkompromisowej uczciwości.
Pogodziwszy się więc z niepowodzeniem, wstał, by się
pożegnać. Zamierzał powrócić jeszcze do tego
tematu, ale nie chciał jej o tym uprzedzać.
- Powinna pani postępować zgodnie ze swym
sumieniem - powiedział. - Dziękuję za pomoc.
Kiedy panna Waynflete odprowadzała go do drzwi,
wydawała się nieco mniej pewna siebie.
- Chyba nie sądzi pan, że... - zaczęła, ale potem
zmieniła zdanie.
- Gdybym mogła panu jeszcze w czymś pomóc,
proszę dać mi znać.
- Dobrze. Nie powtórzy pani treści naszej rozmowy,
prawda?
- Oczywiście, że nie. Nikomu nie pisnę ani słowa.
Luke miał nadzieję, że mówi prawdę.
- Proszę pozdrowić ode mnie Bridget - dodała panna
Waynflete.

background image

- To bardzo ładna dziewczyna, prawda? I
inteligentna. Mam nadzieję, że będzie szczęśliwa. -
Mam na myśli jej małżeństwo z lordem Whitfieldem.
Między nimi jest taka duża różnica wieku.
- Tak, to prawda.
Panna Waynflete westchnęła.
- Czy wie pan, że kiedyś byłam z nim zaręczona? -
spytała niespodziewanie.
Luke popatrzył na nią ze zdziwieniem. Panna
Waynflete pokiwała głową i uśmiechnęła się ponuro.
- Dawno temu. Był niezwykle obiecującym chłopcem.
Pomogłam mu zdobyć wykształcenie. Byłam bardzo
dumna z jego postępów. Podziwiałam upór, z którym
dążył do sukcesu. - Znowu westchnęła. - Oczywiście,
moja rodzina była zbulwersowana. W tamtych
czasach podziały klasowe były bardzo wyraźne. -
Zawahała się, a później dodała: - Śledziłam jego
karierę z wielkim zainteresowaniem. Uważam, że
moja rodzina nie miała racji.
Uśmiechnęła się, a potem skinęła Luke'owi głową na
pożegnanie i weszła do domu.
Luke próbował zebrać myśli. Uważał dotąd pannę
Waynflete za zdecydowanie "starą" kobietę. Teraz
zdał sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie ma
jeszcze sześćdziesięciu lat. Lord Whitfield musiał
mieć dobrze po pięćdziesiątce. Mogła więc być od
niego starsza najwyżej o rok lub dwa.
A teraz lord zamierzał ożenić się z Bridget.
Dwudziestoośmioletnią Bridget. Z Bridget, która jest
młoda i pełna życia...

background image

- Och, niech to diabli wezmą! - zaklął pod nosem. -
Nie wolno mi o tym myśleć. Praca. Muszę się zabrać
do roboty.

XIV
MEDYTACJE LUKE'A

Ciotka Amy Gibbs, pani Church, była zdecydowanie
niesympatyczna. Jej spiczasty nos, rozbiegane oczy i
przesadna gadatliwość napawały Luke'a wstrętem.
Zachowywał się wobec niej dość obcesowo, co dało w
efekcie nadspodziewanie pomyślne rezultaty.
- Ma pani - zaczął - odpowiadać na moje pytania
najlepiej, jak pani potrafi. Jeśli cokolwiek pani zatai
lub zafałszuje, konsekwencje mogą okazać się dla
pani nadzwyczaj poważne.
- Dobrze, sir. Rozumiem. Proszę mi wierzyć, że
najchętniej powiem panu wszystko, co wiem. Nigdy
nie miałam do czynienia z policją...
- I nie chciałaby pani tego, prawda? - dokończył
Luke. - No cóż, jeśli postąpi pani tak, jak
powiedziałem, na pewno do tego nie dojdzie. Chcę się
dowiedzieć wszystkiego o pani zmarłej siostrzenicy:
jakich miała przyjaciół, ile pieniędzy, czy mówiła
coś, co pani wydało się niezwykłe. Zaczniemy od jej
znajomych. Kim byli?
Pani Church łypnęła na niego przebiegle.
- Chodzi panu o mężczyzn, sir?
- Czy miała jakieś przyjaciółki?

background image

- No cóż, chyba nie. Nie ma o czym mówić, sir.
Oczywiście, pracowała z jakimiś dziewczynami, ale
nie utrzymywała z nimi bliższych kontaktów.
Rozumie pan...
- Wolała mężczyzn. Proszę mówić dalej. Niech mi
pani o nich opowie.
- Spotykała się z Jimem Harveyem, mechanikiem z
warsztatu samochodowego, sir. To miły,
ustatkowany chłopak. Często jej powtarzałam, że nie
mogła lepiej trafić.
- A inni? - przerwał jej Luke. Znów spojrzała na
niego przebiegle.
- Pewnie chodzi panu o tego dżentelmena, który
prowadzi sklep z osobliwościami? Szczerze panu
powiem, że to mi się nie podobało! Jestem uczciwą
kobietą i nie pochwalam flirtów! Ale z tymi
dzisiejszymi dziewczętami nie warto nawet gadać.
Chodzą własnymi ścieżkami. A potem często tego
żałują.
- Czy Amy żałowała? - spytał krótko Luke.
- Nie, sir, nie sądzę.
- W dniu swojej śmierci poszła po poradę do doktora
Thomasa. Czy to przypadkiem nie było tego
powodem?
- Nie, sir, jestem tego prawie pewna. Och!
Przysięgam! Amy poczuła się niedobrze, ale miała po
prostu dokuczliwy kaszel i katar. Jestem pewna, że
to nie było to, co pan sugeruje, sir.
- Wierzę pani na słowo. Jak daleko zaszły sprawy
między nią a panem Ellsworthym?

background image

Pani Church zerknęła na niego z ukosa.
- Nie jestem w stanie powiedzieć tego dokładnie, sir.
Amy nigdy mi się nie zwierzała.
- Ale zaszły dość daleko? - spytał Luke szorstko.
- Ten dżentelmen nie cieszy się tu dobrą opinią, sir -
oznajmiła pani Church słodkim głosem. - Takie tam
sprawy. Ci jego przyjaciele, którzy przyjeżdżają tu z
Londynu, i wiele dziwnych wydarzeń. Chodzą na
Łąkę Czarownic w samym środku nocy.
- Czy Amy brała w tym udział?
- Poszła chyba tylko jeden raz, sir. Nie wróciła na
noc do domu, a jego lordowska mość, u którego
wtedy pracowała, dowiedział się o tym i ostro zwrócił
jej uwagę. Ona nie pozostała mu dłużna, więc
wypowiedział jej posadę, czego zresztą należało się
spodziewać.
- Czy opowiadała pani o tym, co dzieje się w
miejscach, w których pracuje?
Pani Church potrząsnęła głową.
- Niewiele, sir. Bardziej interesowała się własnymi
sprawami.
- Przez jakiś czas była u państwa Hortonów,
prawda?
- Prawie przez rok, sir.
- Dlaczego od nich odeszła?
- Po prostu dla pieniędzy. Zwolniło się miejsce w
rezydencji lorda Whitfielda, a zarobki były tam
wyższe.
Luke pokiwał głową.

background image

- Czy pracowała u Hortonów wtedy, gdy umarła
pani Horton? - spytał.
- Owszem, sir. Okropnie narzekała, że w domu są
dwie pielęgniarki, przez które ma mnóstwo
dodatkowej pracy... musi nosić tace i tak dalej.
- Nigdy nie pracowała u pana Abbota, tego
prawnika?
- Nie, sir. Pan Abbot ma na swoje usługi lokaja i
żonę. Kiedyś Amy poszła do jego biura, ale nie wiem
po co.
Luke zachował w pamięci ten drobny szczegół
uważając, że może on okazać się istotny. Uznał, że
pani Church najwyraźniej nie wie już nic więcej o tej
sprawie, więc zmienił temat.
- Czy przyjaźniła się z jakimiś innymi
dżentelmenami z miasteczka?
- Z nikim, o kim warto by wspominać.
- Proszę posłuchać, pani Church. Niech pani nie
zapomina, że chcę znać całą prawdę.
- To nie był żaden dżentelmen, sir, daleko mu do
tego. Poniżała się i wygarnęłam jej to prosto w oczy.
- Czy może pani wyrażać się jaśniej, pani Church?
- Słyszał pan o barze Siedem Gwiazd, sir? To marna
gospoda, a jej właściciel, Harry Carter, ten wulgarny
prostak, był prawie przez cały czas podpity.
- Amy była jego przyjaciółką?
- Raz czy dwa poszła z nim na spacer. Nie sądzę,
żeby łączyło ich coś więcej. Naprawdę, sir.
Luke w zadumie pokiwał głową, a potem ponownie
zmienił temat.

background image

- Czy znała pani Tommy'ego Pierce'a?
- Co? Syna pani Pierce? Oczywiście. Stale psocił.
- Często widywał Amy?
- Och, nie, sir. Gdyby chciał wypróbować na niej
jakąś swoją sztuczkę, zaraz dałaby mu po nosie.
- Czy była zadowolona z pracy u panny Waynflete?
- Trochę się tam nudziła, sir, a pensja nie była
wysoka. Ale po tym, jak ją odprawiono z Ashe
Manor, trudno było znaleźć jakieś dobre miejsce.
- Przecież chyba mogła stąd wyjechać, prawda?
- Do Londynu?
- Albo jakiejś innej części kraju. Pani Church
potrząsnęła głową.
- Amy nie chciała opuszczać Wychwood... -
powiedziała, cedząc słowa - nie w tych
okolicznościach.
- Jakie okoliczności ma pani na myśli?
- Chodziło o Jima i tego dżentelmena ze sklepu z
antykami.
Luke pokiwał głową z zadumą.
- Panna Waynflete jest bardzo miłą kobietą -
ciągnęła pani Church - ale przywiązuje za dużą wagę
do swoich sreber i mosiądzu. Wymaga, żeby
wszystko było odkurzone, a materace odwrócone.
Amy nie zniosłaby tego zawracania głowy, gdyby nie
zabawiała się dobrze w inny sposób.
- Mogę to sobie wyobrazić - powiedział Luke zimno.
Doszedł do wniosku, że nie ma już więcej pytań. Był
przekonany, że wyciągnął z pani Church wszystko,
co wiedziała. Postanowił przypuścić ostatni atak.

background image

- Chyba domyśla się pani, jaki jest powód tych
wszystkich pytań. Okoliczności śmierci Amy wydają
się dość tajemnicze. Nie jesteśmy całkiem pewni, czy
był to nieszczęśliwy wypadek. A w takim razie zdaje
sobie pani sprawę, co to musiało być.
- Morderstwo! - zawołała pani Church z nagłym
podnieceniem.
- No właśnie. Przypuśćmy, że pani siostrzenica
została zamordowana. Kto, pani zdaniem, może być
odpowiedzialny za jej śmierć?
Pani Church wytarła ręce w fartuch.
- Czy osoba, która naprowadzi policję na właściwy
trop, dostanie jakąś nagrodę? - spytała dociekliwie.
- To możliwe - odparł Luke.
- Nie chciałabym mówić niczego z całą pewnością -
powiedziała pani Church, oblizując się na myśl o
pieniądzach - ale ten dżentelmen ze sklepu z
antykami wygląda podejrzanie. Chyba pamięta pan
sprawę Castora, sir... jak odkryli kawałki ciała tej
biedaczki poprzybijane do ścian w jego nadmorskim
domku, a potem znaleźli zwłoki pięciu czy sześciu
innych dziewcząt, które zabił w taki sam sposób.
Może ten pan Ellsworthy jest człowiekiem tego
rodzaju?
- Taka jest pani sugestia?
- No cóż, mogło tak być, sir, prawda?
Luke przyznał jej rację, a potem spytał:
- Czy Ellsworthy wyjeżdżał z miasteczka po
południu w dniu derbów? To niezwykle istotny
szczegół.

background image

Pani Church wytrzeszczyła oczy.
- W dniu wyścigów derby?
- Tak. W środę, przed dwoma tygodniami.
Potrząsnęła głową.
- Tego nie wiem. Zazwyczaj w środy bywa poza
domem. Przeważnie jeździ do Londynu. W środy
sklepy zamyka się w południe.
- Aha - mruknął Luke. - W południe.
Pożegnał się z panią Church, ignorując jej aluzje na
temat pieniężnej rekompensaty za stracony przez nią
cenny czas. Czuł do niej głęboką niechęć. Choć
rozmowa z nią w zasadzie niczego nie wyjaśniła do
końca, dostarczyła mu kilku drobnych, lecz
sugestywnych szczegółów.
Zaczął dokładnie przetrząsać w myślach wszystko,
czego się już dowiedział.
Sprawa nadal sprowadzała się do tych czterech osób.
Thomas, Abbot, Horton i Ellsworthy. Stanowisko
panny Waynflete zdawało się to potwierdzać.
Nie chciała ujawnić nazwiska domniemanego
mordercy. To z pewnością oznaczało, musiało
oznaczać, że tą osobą był ktoś cieszący się w
Wychwood poważaniem, ktoś, komu przypadkowa
insynuacja mogłaby zdecydowanie zaszkodzić.
Tłumaczyło to również determinację, z jaką panna
Pinkerton postanowiła przekazać swoje podejrzenia
Scotland Yardowi. Lokalna policja wyśmiałaby jej
domysły.
Nie chodziło o rzeźnika, piekarza czy wytwórcę
lichtarzy. Nie chodziło również o zwykłego

background image

mechanika samochodowego. Tą osobą był ktoś, kto
wydawał się niezdolny do morderstwa, więc
oskarżenie go byłoby niezwykle poważną sprawą.
Luke miał czterech potencjalnych kandydatów.
Musiał jeszcze raz rozważyć poszlaki przeciw
każdemu z nich i wyciągnąć wnioski.
Zastanawiały go opory panny Waynflete. Wydawała
mu się osobą sumienną i skrupulatną. Sądziła, że
wie, kogo podejrzewała panna Pinkerton, ale
podkreśliła z naciskiem, że są to tylko jej domysły i
że może się mylić.
Kogo panna Waynflete miała na myśli?
Bała się, że jej oskarżenie mogłoby skrzywdzić
niewinnego człowieka. Zatem obiektem jej podejrzeń
musiał być mężczyzna na wysokim stanowisku,
cieszący się sympatią i szacunkiem mieszkańców
miasteczka.
Luke doszedł do wniosku, że to automatycznie
wyklucza Ellsworthy'ego. Na dobrą sprawę był w
Wychwood człowiekiem obcym i miał złą opinię.
Luke sądził, że gdyby panna Waynflete
podejrzewała Ellsworthy'ego, bez wahania
wymieniłaby jego nazwisko.
Zatem, rozpatrując sprawę z punktu widzenia panny
Waynflete, należy wykreślić Ellsworthy'ego z listy
podejrzanych.
Luke zabrał się do pozostałych. Uważał, że może
również wyeliminować majora Hortona. Panna
Waynflete stanowczo odrzuciła sugestię, że Horton
mógł otruć swoją żonę. Gdyby podejrzewała go o

background image

dalsze zbrodnie, chyba nie byłaby tak bardzo
przekonana o jego niewinności w sprawie śmierci
pani Horton.
Pozostali więc doktor Thomas oraz pan Abbot. Obaj
spełniali niezbędne wymagania. Mieli wysoką
pozycję zawodową i nigdy nie dali powodu do plotek.
Cieszyli się ogólną sympatią i byli znani ze swej
uczciwości oraz rzetelności.
Luke zaczął rozważać tę sprawę z innego punktu
widzenia. Zastanawiał się, czy on sam wykluczyłby
Ellsworthy'ego i Hortona. Natychmiast przecząco
pokręcił głową. To nie było takie proste. Panna
Pinkerton dobrze wiedziała, kim jest ten człowiek.
Dowiodła tego, po pierwsze - jej śmierć, a po drugie -
śmierć doktora Humbleby. Ale nie zdradziła jego
nazwiska pannie Waynflete. Zatem, choć panna
Waynflete przypuszcza, że wie, kto to jest, może się
mylić. Często jesteśmy przekonani, że wiemy, co
myślą inni ludzie, ale niekiedy okazuje się, że po
prostu nie mieliśmy racji i popełniliśmy potworny
błąd!
W dalszym ciągu miał więc czterech kandydatów.
Panna Pinkerton nie żyła, więc nie mogła już mu
pomóc. Musiał sam ocenić poszlaki i rozważyć
wszystkie możliwości.
Zaczął od Ellsworthy'ego, ponieważ na pierwszy rzut
oka właśnie on wydawał się najbardziej
odpowiednim kandydatem. Był niezbyt
zrównoważony psychicznie i mógł mieć spaczoną
osobowość psychopatycznego zabójcy.

background image

Zabierzmy się do tego w ten sposób - powiedział
Luke do siebie. Potraktujmy każdego z nich po kolei
jako podejrzanego. Na przykład Ellsworthy.
Załóżmy, że jest mordercą! Na razie przyjmijmy, że
wiem to z całą pewnością. Teraz rozważmy ofiary w
porządku chronologicznym. Po pierwsze, pani
Horton. Trudno powiedzieć, jaki motyw mógł go
skłonić do wyprawienia jej na tamten świat. Ale miał
sposobność. Horton wspominał, że jego żona
zażywała jakąś miksturę, którą dostała od
Ellsworthy'ego. W ten sposób mógł przemycić na
przykład arszenik. Pytanie brzmi: po co?
Z kolei Amy Gibbs. Dlaczego Ellsworthy
zamordował Amy Gibbs? Powód jest oczywisty -
była niewygodna! Może groziła mu procesem o
niedotrzymanie obietnicy małżeństwa? Albo
uczestniczyła w orgii o północy? Czy odgrażała się,
że o tym rozpowie? Lord Whitfieid ma w Wychwood
spore wpływy, a zdaniem Bridget jest człowiekiem o
nieugiętych zasadach moralnych. Mógł wystąpić
przeciwko Ellsworthy'emu, gdyby ten dopuścił się
jakichś nieprzyzwoitych wybryków. A więc... żegnaj
Amy. Ale sadystyczny morderca wybrałby chyba
inną metodę.
Kto następny... Carter? Dlaczego Carter? Mało
prawdopodobne, żeby wiedział o nocnych orgiach.
Chyba że powiedziała mu Amy? Czy jego ładna
córka była w to zamieszana? Czy Ellsworthy zaczął
się do niej zalecać? Muszę się przyjrzeć Lucy Carter.
Może jej ojciec po prostu obraził Ellsworthy'ego, a

background image

on, jako człowiek zniewieściały i nadpobudliwy,
poczuł się urażony. Jeśli popełnił już jedną czy dwie
zbrodnie, mógł stać się na tyle nieczuły, by
zaplanować morderstwo z bardzo błahego powodu.
Tommy Pierce. Dlaczego Ellsworthy zabił
Tommy'ego Pierce'a? To proste. Tommy brał udział
w jakimś nocnym obrządku. Zagroził, że o tym
rozpowie. Może się wygadał. Trzeba było zamknąć
mu usta.
Doktor Humbleby. Dlaczego Ellsworthy zamordował
doktora Humbleby'ego? To najłatwiejsze pytanie ze
wszystkich! Humbleby, będąc lekarzem, zauważył,
że Ellsworthy jest niezbyt zrównoważony
psychicznie. Najprawdopodobniej zamierzał
przedsięwziąć w tej sprawie jakieś kroki. Więc jego
los został przesądzony. Istnieje jednak pewien
szkopuł. W jaki sposób Ellsworthy mógł
doprowadzić do tego, że Humbleby umarł na
zakażenie krwi? A może przyczyną jego śmierci było
coś innego? Czy zainfekowany palec to zbieg
okoliczności?
W końcu panna Pinkerton. W środę sklep został
zamknięty w południe. Tego dnia Ellsworthy mógł
pojechać do Londynu. Ciekaw jestem, czy ma
samochód. Nie widziałem go za kierownicą, ale to
niczego nie dowodzi. Zdawał sobie sprawę, że panna
Pinkerton go podejrzewa, więc postanowił
udaremnić jej złożenie zeznań w Scotland Yardzie.
Poza tym może jest już tam notowany.

background image

Oto poszlaki świadczące przeciwko Ellsworthy'emu!
A co przemawia na jego korzyść? No cóż, po
pierwsze, z pewnością nie jest on człowiekiem,
którego - według odczucia panny Wanflete -
podejrzewała panna Pinkerton. Po drugie, kiedy o
tym mówiła, w mojej wyobraźni powstał niewyraźny
obraz mężczyzny, ale zupełnie nie pasował on do
Ellsworthy'ego. Na podstawie jej słów odniosłem
wrażenie, że jest to człowiek zupełnie normalny,
którego nikt nie mógłby nawet podejrzewać. A
Ellsworthy należy do ludzi, budzących podejrzenia.
Nie, do mojego wizerunku bardziej pasuje człowiek
taki jak... doktor Thomas.
No właśnie, Thomas. Co z Thomasem? Po rozmowie
z nim wykreśliłem go z listy podejrzanych. To miły,
skromny człowiek. Ale rzecz w tym, że ten morderca
- o ile całe moje rozumowanie nie jest błędne - jest
właśnie człowiekiem miłym i skromnym. Ostatnią
osobą, którą można by podejrzewać o popełnienie
zbrodni! A tak właśnie jest w przypadku Thomasa.
Raz jeszcze wszystko rozważmy. Dlaczego doktor
Thomas zamordował Amy Gibbs? W istocie wydaje
się to wielce nieprawdopodobne! Ale właśnie tego
dnia Amy poszła do niego, a on dał jej tę buteleczkę
syropu na kaszel. Przypuśćmy, że zawierała ona
kwas szczawiowy. To byłoby bardzo proste i
pomysłowe posunięcie! Ciekaw jestem, którego z
nich wezwano, kiedy stwierdzono, że Amy została
otruta - doktora Humbleby'ego czy Thomasa? Jeśli
Thomasa, to mógł on przynieść ze sobą jakąś starą

background image

buteleczkę z farbą do kapeluszy, postawić ją
niepostrzeżenie na stoliku, a potem bezczelnie zabrać
obie buteleczki do analizy! Coś w tym stylu. Trzeba
było tylko zachować zimną krew!
Tommy Pierce? Nie widzę motywu. Motyw - na tym
właśnie polega kłopot z doktorem Thomasem. Nie
przychodzi mi na myśl żaden, nawet żaden szaleńczy
motyw! Podobnie w przypadku Cartera. Dlaczego
doktor Thomas chciałby pozbyć się Cartera? Można
tylko zakładać, że Amy, Tommy i oberżysta wiedzieli
o doktorze Thoma- sie coś, co niebezpiecznie było
wiedzieć. Ach! Przyjmijmy, że wiązało się to ze
śmiercią pani Horton. Doktor Thomas był jej
lekarzem. Jej stan nagle się pogorszył i umarła. Z
łatwością mógł to zaaranżować. Należy pamiętać, że
Amy Gibbs pracowała tam w tym czasie. Mogła coś
zobaczyć albo usłyszeć. To tłumaczyłoby jej śmierć.
Tommy Pierce - jak wiadomo z miarodajnego źródła
- był wyjątkowo wścibskim chłopcem. Mógł się
czegoś dowiedzieć. A co z Carterem? Amy Gibbs
mogła go w coś wtajemniczyć. On wygadał się po
pijanemu, więc Thomas postanowił jego również
uciszyć. Oczywiście, to tylko czyste domysły. Ale co
innego można zrobić?
Kolej na doktora Humbleby'ego. Ach! Nareszcie
mamy do czynienia z morderstwem, które z
łatwością można uzasadnić. Wystarczający motyw i
doskonała sposobność! Nikt poza doktorem
Thomasem nie byłby w stanie wywołać u doktora
Humbleby'ego zakażenia krwi! Mógł infekować

background image

skaleczone miejsce za każdym razem, kiedy zmieniał
mu opatrunek! Żałuję, że nie można powiązać go w
równie łatwy sposób z pozostałymi ofiarami.
Panna Pinkerton? Jej przypadek jest trudniejszy, ale
istnieje jeden niezbity fakt. Przez większą część dnia
doktor Thomas przebywał poza Wychwood.
Utrzymuje, że odbierał poród. Możliwe. Ale prawdą
jest, że wyjechał z Wychwood samochodem.
Czy coś pominąłem? Tak, jest jeszcze jedna sprawa.
Uśmiech, jakim mnie obdarzył, kiedy przed paroma
dniami wychodziłem z jego domu. Był to pełen
wyższości, pobłażliwy uśmiech człowieka, który
właśnie wyprowadził mnie w pole i zdaje sobie z tego
sprawę.
Luke westchnął, a potem potrząsnął głową i powrócił
do swych rozważań.
Abbot? To także odpowiedni kandydat. Normalny,
dobrze sytuowany i szanowany, po prostu ostatni
człowiek, którego i tak dalej, i tak dalej. Jest również
próżny i pewny siebie. Mordercy zazwyczaj tacy
właśnie są! Cechuje ich arogancja i zarozumialstwo!
Zawsze uważają, że uda im się uniknąć kary. Amy
Gibbs poszła kiedyś do jego kancelarii. Po co?
Dlaczego chciała się z nim widzieć? Żeby zasięgnąć
porady prawnej? Dlaczego? A może chodziło o
sprawę osobistą? Należy pamiętać o "liście od jakiejś
pani", który zauważył Tommy. Czy nadawczynią
była Amy Gibbs? Czy też jego autorką była pani
Horton, a Amy Gibbs go przechwyciła? Jaka inna
kobieta mogła napisać do pana Abbota o sprawach

background image

na tyle osobistych, że stracił on panowanie nad sobą,
kiedy Tommy przypadkiem zobaczył ten list? Co
jeszcze należy rozważyć w związku z Amy Gibbs?
Farba do kapeluszy? Tak, jest w staroświeckim
stylu. Kiedy w grę wchodzą kobiety, mężczyźni
pokroju Abbota zachowują się zwykle dość
staroświecko. Grają rolę podstarzałych donżuanów!
Tommy Pierce? To jasne, że zginął z powodu tego
listu. Ale to znaczy również, że ten list musiał być
niezwykle obciążający! Carter? Abbot zalecał się do
córki Cartera i nie chciał dopuścić do skandalu. A
podły, głupkowaty łotr Carter miał czelność mu
grozić! Jemu, któremu uszły już bezkarnie dwa
przebiegłe morderstwa! A więc, trzeba wykończyć
pana Cartera! Ciemna noc i mocne pchnięcie. Ta
zbrodnia wydaje się aż nazbyt prosta.
Czy poznałem mentalność Abbota? Chyba tak. Ta
staruszka mówiąc o nim miała nieprzyjemny błysk w
oczach. Mogła go o niejedno podejrzewać... Poza tym
sprzeczka z doktorem Humblebym. Humbleby
ośmielił się przeciwstawić Abbotowi, inteligentnemu
radcy prawnemu i mordercy. Stary osioł... nie miał
najmniejszego pojęcia, co go czeka! "Zasługuje na
śmierć! Odważył się potraktować mnie w sposób
obcesowy!"
A potem... co było potem? Odwrócił się i napotkał
wzrok Lavinii Pinkerton. Jego niepewne spojrzenie
dowodziło poczucia winy. On, który szczycił się
nieposzlakowaną uczciwością, najwyraźniej
wzbudził jej podejrzania. Panna Pinkerton odkryła

background image

jego tajemnicę... Wiedziała, co zrobił... Tak, ale nie
miała dowodów. Przypuśćmy jednak, że zamierzała
je zdobyć... Przypuśćmy, że zaczęła mówić...
Przypuśćmy, że... Abbot jest dość przenikliwym
znawcą ludzkich charakterów. Domyślił się, jaki
będzie jej następny ruch. Jeśli pojedzie do Scotland
Yardu i zrelacjonuje im swoją wersję wydarzeń,
mogą jej uwierzyć i wszcząć dochodzenie. Trzeba się
więc zdecydować na desperacki krok. Czy Abbot ma
własny samochód, czy też wynajął jakiś pojazd w
Londynie? W każdym razie nie było go w Wychwood
w dniu derbów...
Luke znowu się zawahał. Tak bardzo zagłębił się w
szczegóły tej sprawy, że trudno mu było przejść do
rozważań na temat kolejnego podejrzanego. Musiał
odczekać chwilę, by móc wyobrazić sobie majora
Hortona w roli potencjalnego mordercy.
Zacznijmy od tego, że Horton zamordował swoją
żonę! Miał wystarczający powód i sporo zyskał na jej
śmierci. Żeby osiągnąć cel, musiał udawać niezwykle
oddanego męża. Udaje go nadal. Ale czy czasami
trochę nie przesadza?
No dobrze, jedno morderstwo załatwione. Kto
następny? Amy Gibbs. Tak, to całkiem wiarygodne.
Amy tam pracowała. Mogła coś zauważyć. Mogła
widzieć, jak major podaje żonie kubek
wzmacniającego bulionu albo kleik, a dopiero
później zdać sobie sprawę ze znaczenia tego faktu.
Farba do kapeluszy mogła przyjść majorowi do
głowy w sposób zupełnie naturalny, ponieważ jest

background image

stuprocentowym mężczyzną, który nie zna się na
damskich kaprysach.
Przypadek Amy Gibbs wyjaśniony.
Pijany Carter? Takie same motywy jak poprzednio.
Amy coś mu powiedziała. Kolejne łatwe morderstwo.
Tommy Pierce. Trzeba wziąć pod uwagę jego
wścibską naturę. Czyżby ten list w kancelarii Abbota
napisała pani Horton, skarżąc się, że mąż próbuje ją
otruć? To szalony pomysł, ale przecież mogło tak
być. Tak czy owak, major zdawał sobie sprawę z
zagrożenia, jakie stwarza Tommy, więc chłopiec
podzielił los Amy i Cartera. Wszystko proste i jasne.
Czy łatwo jest zabić człowieka? Mój Boże, bardzo
łatwo.
Teraz doszliśmy do sprawy trudniejszej. Humbleby!
Motyw? Bardzo niejasny. Początkowo to on leczył
panią Horton. Czyżby odkrył przyczynę choroby, a
Horton przekonał swoją żonę, że należy zmienić go
na młodszego, mniej podejrzliwego lekarza? A jeśli
tak, to co sprawiło, że Humbleby był niebezpieczny
po upływie tak długiego czasu? To trudne pytanie.
Niełatwo też powiązać z Hortonem przyczynę jego
zgonu... Zakażenie krwi...
Panna Pinkerton? Całkiem prawdopodobne. Horton
ma samochód, który widziałem na własne oczy. Tego
dnia nie było go w Wychwood... podobno pojechał na
derby. Owszem, to możliwe. Czy Horton jest
wyrachowanym mordercą? Chciałbym to wiedzieć...
Luke spojrzał przed siebie i w zamyśleniu
zmarszczył brwi.

background image

To jeden z nich... Nie sądzę, by zrobił to Ellsworthy,
ale tego nie wykluczam! On jest najlepszym
kandydatem! Thomas nie wchodziłby w rachubę,
gdyby nie przyczyna zgonu doktora Humbleby. To
zakażenie krwi wyraźnie wskazuje na mordercę,
znającego się na medycynie! Może Abbot? Poszlaki
przeciwko niemu nie są przekonujące, ale jestem w
stanie wyobrazić go sobie w tej roli... Tak, pasuje do
niej bardziej niż inni. A może Horton? Latami
tyranizowany przez swoją żonę, cierpiał na
kompleks niższości... tak, to możliwe! Ale panna
Waynflete tak nie uważa, a jest osobą rozsądną i
dobrze zna zarówno to miasteczko, jak i jego
mieszkańców...
Kogo podejrzewa? Abbota czy Thomasa? To musi
być któryś z nich... Jeśli przyprę ją do muru, pytając
wprost: "Który z nich jest mordercą?", może uda mi
się z niej to wyciągnąć.
Ale ona może się mylić. Nie ma sposobu
sprawdzenia, czy ma rację... tak jak było w
przypadku panny Pinkerton. Potrzebuję dowodów.
Gdyby doszło do jeszcze jednego wypadku... tylko
jednego, wiedziałbym...
Urwał z dreszczem przerażenia.
- Mój Boże - wyszeptał. - Przecież domagam się
jeszcze jednego morderstwa...

XV
NIESTOSOWNE ZACHOWANIE SZOFERA

background image

Luke, pijąc piwo w barze Siedem Gwiazd, czuł się
nieco skrępowany. Każdy jego nawet najmniejszy
ruch śledziło sześć par zamglonych oczu, a gdy tylko
wszedł, ucichły wszelkie rozmowy. Wygłosił kilka
ogólnikowych uwag, dotyczących plonów, pogody
czy zakładów piłkarskich, ale na żadną nikt z
obecnych nie zareagował.
Pozostało md odgrywanie roli szarmanckiego
mężczyzny. Trafnie ocenił, że ładną, rumianą,
ciemnowłosą barmanką jest panna Lucy Carter.
Jego komplementy spotkały się z życzliwym
przyjęciem. Panna Carter, chichocząc, zawołała:
- Niech pan przestanie! Z pewnością pan tak nie
myśli! To tylko gadanie! - i dorzuciła jeszcze kilka
tego rodzaju wykrzykników. Ale robiła to
najwyraźniej odruchowo.
Widząc, że dalszy pobyt w barze nie przyniesie mu
żadnych korzyści, Luke dopił piwo i wyszedł. Ruszył
ścieżką w kierunku miejsca, w którym przez rzekę
przerzucono kładkę. Kiedy stał, patrząc na nią,
usłyszał za plecami drżący męski głos:
- To tu, proszę pana, tu właśnie wpadł Harry.
Luke odwrócił głowę i zobaczył jednego z
niedawnych gości baru, który w sposób wyjątkowo
obojętny odniósł się do kwestii plonów, pogody i
zakładów piłkarskich. Teraz najwyraźniej zamierzał
wprowadzić Luke'a w szczegóły tego makabrycznego
wypadku.
- Wpadł w muł - wyjaśnił stary wieśniak. - Prosto w
błoto i ugrzązł w nim głową w dół.

background image

- To dziwne, że spadł właśnie w tym miejscu -
powiedział Luke.
- Był pijany - wyjaśnił stary ze zrozumieniem.
- Tak, ale przecież musiał wielokrotnie tędy
przechodzić po pijanemu.
- Prawie co wieczór. Harry zawsze był podpity.
- Może ktoś go popchnął - zasugerował Luke
obojętnie.
- Mogło tak być - przyznał wieśniak. - Ale nie mam
pojęcia, kto by to zrobił.
- Chyba miał paru wrogów. Podobno kiedy był
pijany, zachowywał się ordynarnie, prawda?
- Aż przyjemnie było słuchać, jak przeklinał! Nie
przebierał w słowach. Ale przecież nikt nie
popchnąłby pijanego.
Luke nie oponował. Z pewnością wykorzystanie
przewagi nad odurzonym alkoholem człowiekiem
uchodziło za niezwykle niehonorowy postępek.
Wieśniak wydawał się dość zgorszony takim
pomysłem.
- No cóż - powiedział Luke wymijająco - to smutna
historia.
- Nie dla jego żony - oświadczył nieznajomy. - Myślę,
że ona i Lucy nie mają powodu do smutku.
- Może są ludzie, których jego śmierć ucieszyła?"
Staruszek nie miał na ten temat sprecyzowanego
zdania.
- Być może - powiedział. - Ale Harry nikomu nie
szkodził. Tym epitafium ku czci świętej pamięci pana
Cartera zakończyli rozmowę i rozstali się.

background image

Luke ruszył w kierunku starego dworu. Biura
biblioteki zajmowały dwa pokoje od frontu. Poszedł
na tył budynku, gdzie mieściło się muzeum.
Przesuwał się od gablotki do gablotki, oglądając
niezbyt fascynujące eksponaty. Trochę wyrobów
garncarskich i monet z epoki rzymskiej. Kilka
ciekawostek z Południowego Pacyfiku, malajskie
nakrycia głowy. Rozmaite posążki hinduskich
bożków, które podarował major Horton, statuetka
grubego Buddy o złośliwym wyrazie twarzy i
wątpliwej autentyczności egipskie paciorki.
Luke wrócił do hallu. Nie było tu żywej duszy.
Wszedł cicho po schodach. Na górze mieścił się skład
czasopism i gazet oraz pokój wypełniony książkami
historycznymi.
Wszedł na następne piętro. Tu znajdowały się - jak
to określił w myślach - rupieciarnie. Wypchane,
pogryzione przez mole ptaki, sterty podartych
czasopism, przestarzałe powieści i książki dla dzieci.
Luke zbliżył się do okna. Doszedł do wniosku, że
właśnie tu musiał siedzieć Tommy Pierce. Zapewne
pogwizdywał sobie wesoło, a od czasu do czasu, kiedy
usłyszał czyjeś zbliżające się kroki, przecierał
energicznie szyby.
Ktoś musiał wejść do pokoju. Tommy wychylił się do
połowy na zewnątrz i, chcąc zademonstrować swą
gorliwość, z zapałem polerował szybę. Wtedy ten
ktoś zbliżył się do chłopca i, coś do niego mówiąc,
mocno go popchnął.

background image

Luke odwrócił się. Zbiegł na dół i przez parę minut
stał w hallu. Nikt nie zauważył jego obecności w
budynku. Nikt nie widział, jak wchodził na górę.
- Każdy mógł to zrobić! - powiedział do siebie. - To
najłatwiejsza rzecz na świecie!
Usłyszał odgłos kroków zbliżających się od strony
biblioteki. Ponieważ nie miał nic na sumieniu, nie
widział powodu, by się ukrywać. W przeciwnym
razie z łatwością mógłby po prostu cofnąć się w głąb
sali muzealnej!
Z biblioteki wyszła panna Waynflete z kilkoma
książkami pod pachą. Wkładała rękawiczki.
Wydawała się pełna radości i energii. Kiedy go
dostrzegła, rozpromieniła się i zawołała:
- Och, pan Fitzwilliam, czyżby zwiedzał pan nasze
muzeum? Niestety nie ma tam zbyt wielu ciekawych
rzeczy. Lord Whitfield obiecuje, że zdobędzie dla nas
kilka interesujących eksponatów.
- Naprawdę?
- Owszem, jakieś współczesne wynalazki. Takie,
jakie mają w Muzeum Techniki w Londynie.
Proponuje modele samolotu i parowozu oraz jakieś
preparaty chemiczne.
- Być może dodadzą blasku waszym salom
wystawowym.
- Tak, moim zdaniem muzeum nie powinno
zajmować się wyłącznie przeszłością.
- Chyba nie.
- Obiecał również jakieś eksponaty związane z
żywieniem, kaloriami i witaminami... wszelkie tego

background image

rodzaju rzeczy. Lord Whitfield jest zapalonym
entuzjastą Kampanii na Rzecz Zdrowia.
- Wspominał o tym któregoś wieczora.
- To obecnie bardzo modny temat, prawda? Kiedy
lord Whitfield opowiadał mi o swojej wizycie w
Instytucie Wellermana, gdzie pokazano mu hodowle
zarazków i bakterii, po prostu przeszył mnie dreszcz.
Mówił też o komarach, śpiączce afrykańskiej i o
jakimś pasożycie wątroby, ale to było dla mnie zbyt
trudne.
- Zapewne było też zbyt trudne dla lorda Whitfielda
- powiedział Luke pogodnie. - Założę się, że wszystko
pokręcił! Pani ma o wiele bardziej przenikliwy
umysł niż on, panno Waynflete.
- To uprzejme z pana strony, panie Fitzwilliam, ale
obawiam się, że kobiety nie potrafią myśleć tak
wnikliwie jak mężczyźni - odparta spokojnie panna
Waynflete.
Luke stłumił chęć skrytykowania sposobu myślenia
lorda Whitfielda.
- Zajrzałem do muzeum - zaczął, zmieniając temat -
a potem poszedłem na górę, żeby obejrzeć to okno.
- To, z którego Tommy... - Panna Waynflete
zadrżała. - To naprawdę przerażające.
- Owszem, istotnie bardzo nieprzyjemna sprawa.
Spędziłem mniej więcej godzinę w towarzystwie
ciotki Amy, pani Church... niezbyt sympatyczna
kobieta!
- O, tak!

background image

- W rozmowie z nią musiałem być dość stanowczy -
powiedział Luke. - Ona chyba uważa mnie za kogoś
w rodzaju superpolicjanta.
Zamilkł, widząc nagłą zmianę w wyrazie twarzy
panny Waynflete.
- Och, panie Fitzwilliam, czy sądzi pan, że to było
rozsądne?
- Sam nie wiem - odparł Luke. - Myślę, że to było po
prostu nieuniknione. Mój kamuflaż stawał się coraz
bardziej przejrzysty. Nie mogę dalej się nim
posługiwać. Musiałem zadawać pytania, zmierzające
do sedna sprawy.
Panna Waynflete potrząsnęła głową. Na jej twarzy
nadal malował się niepokój.
- Widzi pan, w takim miasteczku jak to wiadomości
rozchodzą się błyskawicznie.
- To znaczy, że kiedy będę szedł ulicą, wszyscy
zawołają: "O, idzie ten detektyw"? Nie sądzę, żeby
to miało teraz naprawdę istotne znaczenie. Zresztą,
w ten sposób mogę więcej osiągnąć.
- Nie to miałam na myśli. - Pannie Waynflete
zabrakło tchu. - Chodzi mi o to, że on się dowie. I
zda sobie sprawę, że jest pan na jego tropie.
- Chyba tak - przyznał Luke z namysłem.
- Czy pan nie rozumie, że to jest okropnie
niebezpieczne? Potwornie!
- Myśli pani, że... - Luke pojął w końcu, o co jej
chodzi - morderca dobierze się do mnie?
- Tak.

background image

- Dziwne - mruknął Luke. - Nie przyszło mi to do
głowy! Chyba jednak ma pani rację. No cóż, to
byłaby najlepsza rzecz, jaka może się wydarzyć.
- Pan nie zdaje sobie sprawy - powiedziała panna
Waynflete z przejęciem - że to niezwykle przebiegły
mężczyzna. A w dodatku bardzo ostrożny! Proszę
pamiętać, że ma spore doświadczenie... być może
nawet większe, niż nam się wydaje.
- Tak, oczywiście - odparł Luke z zadumą. - To
całkiem prawdopodobne.
- Och, to wszystko mi się nie podoba! - zawołała
panna Waynflete. - Jestem naprawdę zaniepokojona!
- Proszę się nie martwić - powiedział Luke łagodnie. -
Zapewniam panią, że będę miał się na baczności.
Ograniczyłem listę podejrzanych. W każdym razie
wydaje mi się, że wiem, kto może być mordercą...
Panna Waynflete spojrzała na niego przenikliwym
wzrokiem. Luke podszedł do niej bliżej i zniżył głos
do szeptu.
- Panno Waynflete, co by pani odpowiedziała,
gdybym spytał, którego z dwóch mężczyzn uważa
pani za bardziej odpowiedniego kandydata: doktora
Thomasa czy pana Abbota?
- Och... - jęknęła panna Waynflete, cofając się i
kładąc dłoń na piersi. Kiedy podniosła wzrok, Luke
dostrzegł w jej oczach intrygujący wyraz:
zniecierpliwienia i czegoś jeszcze, czego nie był w
stanie określić. - Nic nie powiem... - oznajmiła.
Odwróciła się gwałtownie, wydając jakiś dziwny
dźwięk, jakby westchnienie połączone z łkaniem.

background image

- Idzie pani do domu? - spytał Luke z rezygnacją w
głosie.
- Nie, chcę zanieść te książki pani Humbleby.
Mieszka po drodze do rezydencji. Możemy kawałek
pójść razem.
- Z przyjemnością - powiedział Luke.
Zeszli po schodach i skręcili w ścieżkę biegnącą
skrajem wiejskich błoni.
Luke obejrzał się, by rzucić okiem na zarys
majestatycznego budynku, z którego przed chwilą
wyszli.
- Za czasów pani ojca musiał to być wspaniały dom -
zauważył. Panna Waynflete westchnęła.
- Tak, byliśmy tu bardzo szczęśliwi. Dziękuję Bogu,
że nie został zdewastowany. Zrujnowano już bardzo
dużo starych domów.
- Wiem. To smutne.
- A nowe nie są bynajmniej tak solidnie budowane.
- Wątpię, by wytrzymały próbę czasu.
- No, oczywiście, te nowe - powiedziała panna
Waynflete - sprawiają znacznie mniej kłopotu. Nie
trzeba wkładać w nie tak dużo pracy ani szorować
tych wielkich, przestronnych korytarzy.
Luke przyznał jej rację.
Kiedy dotarli do furtki domu doktora
Humbleby'ego, panna Waynflete zawahała się, a
potem powiedziała:
- Jest taki piękny wieczór. Jeśli nie ma pan nic
przeciwko temu, pójdę z panem jeszcze kawałek.
Uwielbiam świeże powietrze.

background image

Luke, choć był nieco zaskoczony, odparł uprzejmie,
że jej towarzystwo sprawi mu prawdziwą
przyjemność. Ten wieczór nie wydawał mu się
bynajmniej piękny. Silny wiatr szarpał ze złością
liście drzew. Luke miał wrażenie, że lada chwila
nadciągnie burza.
Jednakże panna Waynflete, która podążała obok
niego, przytrzymując ręką kapelusz, i mówiła z
trudem łapiąc oddech, wydawała się bardzo
zadowolona ze spaceru.
Szli boczną ścieżką, ponieważ była to najkrótsza
droga wiodąca od domu doktora Humbleby'ego do
jednej z tylnych bram rezydencji, która różniła się
od pozostałych, kutych w żelazie bram. Jej piękne
kolumny wieńczyły dwa ogromne, różowe, rzeźbione
ananasy. Luke nie mógł zrozumieć, dlaczego
wybrano właśnie te ozdoby! Domyślał się jednak, że
dla lorda Whitfielda ananasy były symbolem
elegancji i dobrego smaku.
Kiedy zbliżali się do bramy, dotarły do nich
podniesione, gniewne głosy. W chwilę później ujrzeli
lorda Whitfielda, stojącego twarzą w twarz z jakimś
młodym mężczyzną w uniformie szofera.
- Wyrzucam cię z pracy! - wrzeszczał lord Whitfield.
- Słyszysz? Jesteś zwolniony!
- Niech pan mi daruje, milordzie... tylko ten jeden
raz.
- Nie, nie daruję! Wziąłeś mój samochód. Mój
samochód, a w dodatku piłeś... tak, piłeś, nie
zaprzeczaj! Powiedziałem wyraźnie, że są trzy

background image

rzeczy, których nie będę tolerował na terenie mojej
posiadłości: pijaństwa, rozpusty i zuchwalstwa.
Szofer nie był pijany, ale alkohol osłabił widocznie
jego panowanie nad sobą, gdyż nagle zmienił ton.
- Nie będziesz tolerował tego, nie będziesz tolerował
tamtego, ty stary draniu! Twoja posiadłość! Wszyscy
dobrze wiedzą, że twój ojciec prowadził tu sklep z
butami! Konamy ze śmiechu widząc, jak kroczysz
dumnie niby napuszony paw! Kim ty właściwie
jesteś? Nie jesteś lepszy niż ja... ot, czym jesteś.
Lord Whitfield posiniał ze złości.
- Jak śmiesz odzywać się do mnie w taki sposób?
Jakim prawem?
Młody mężczyzna podszedł do niego bliżej.
- Gdybyś nie był taką wstrętną, nadętą, małą świnią,
zdzieliłbym cię w szczękę... tak, walnąłbym cię.
Lord Whitfield zrobił pospiesznie krok do tyłu,
potknął się o korzeń i usiadł na ziemi.
- Wynoś się stąd - powiedział szorstko Luke,
podchodząc do szofera.
Młody mężczyzna odzyskał panowanie nad sobą.
Wydawał się przerażony.
- Przepraszam, sir. Nie wiem, co mnie opętało.
- Moim zdaniem wypiłeś o kilka kieliszków za dużo -
powiedział Luke, podnosząc lorda Whitfielda.
- Ja... przepraszam pana, milordzie - wyjąkał szofer.
- Pożałujesz tego, Rivers - warknął lord Whitfield,
drżącym z gniewu głosem.
Mężczyzna wahał się przez chwilę, a potem powoli
odszedł, powłócząc nogami.

background image

- Cóż za bezczelność! - wybuchnął lord Whitfield. -
Odzywać się do mnie w taki sposób. Do mnie! Temu
człowiekowi przytrafi się coś bardzo złego! Żadnego
szacunku... nie zna swojego miejsca. Kiedy pomyślę,
co robię dla tych ludzi... zapewniam im dobre
zarobki, wszelkie wygody i emerytury. I spotyka
mnie taka niewdzięczność... podła niewdzięczność...
Zachłysnął się z podniecenia, a potem zauważył
pannę Waynflete, która stała w pobliżu, nie
odzywając się ani słowem.
- To ty, Honorio? Jest mi niezmiernie przykro, że
byłaś świadkiem tej haniebnej sceny. Język tego
człowieka...
- Niestety, zupełnie nie był sobą - powiedziała panna
Waynflete, wyraźnie zgorszona zajściem.
- Bo był pijany... po prostu pijany!
- Tylko lekko podchmielony - wtrącił Luke.
- Czy wiecie, co zrobił? - Lord Whitfield wodził
wzrokiem po ich twarzach. - Wziął mój samochód...
mój samochód! Nie przypuszczał, że wrócę tak
prędko. Bridget zawiozła mnie do Lyne swoim
sportowym wozem. A ten typ miał czelność zabrać
jakąś dziewczynę... chyba Lucy Carter, na
przejażdżkę moim samochodem!
- Postąpił nadzwyczaj niestosownie - powiedziała
panna Waynflete.
Lord Whitfield wydawał się trochę pocieszony.
- No właśnie, prawda?
- Z pewnością będzie tego żałował.
- Moja w tym głowa!

background image

- Został zwolniony z pracy - zauważyła panna
Waynflete.
- On źle skończy - oznajmił lord Whitfield,
potrząsając głową i wypinając dumnie pierś. - Wstąp
do nas na kieliszek sherry, Honorio.
- Dziękuję, ale muszę zanieść te książki pani
Humbleby. Dobranoc, panie Fitzwilliam. Teraz już
nic panu nie grozi!
Skinęła głową z uśmiechem i oddaliła się żwawym
krokiem. Tak bardzo przypominała niańkę,
odprowadzającą dziecko na zabawę, że Luke'owi
przyszła nagle do głowy myśl, która zaparła mu dech
w piersiach. Zastanawiał się, czy to możliwe, że
panna Waynflete towarzyszyła mu wyłącznie po to,
by go chronić? Ten pomysł wydawał mu się
absurdalny, ale...
Z tych rozważań wyrwał go głos lorda Whitfielda.
- Honoria Waynflete jest niezwykle utalentowaną
kobietą.
- Na to wygląda.
Lord Whitfield skierował się w stronę domu.
Poruszał się dość sztywno, delikatnie rozcierając
dłonią pośladki. Nagle zachichotał.
- Kiedyś, przed laty byłem zaręczony z Honoria. Była
ładna i nie taka chuda jak teraz. Dziś myśl o tym
wydaje mi się zabawna. Jej rodzina należała do
miejscowej arystokracji.
- Tak?
Lord Whitfield zamyślił się.

background image

- Pułkownik Waynflete rządził całym miasteczkiem.
Wszyscy musieli mu się nisko kłaniać. Był
człowiekiem starej daty, dumnym jak wszyscy diabli.
- Znów zachichotał. - Kiedy Honoria oznajmiła, że
zamierza za mnie wyjść, doszło do okropnej
awantury! Uważała się za osobę postępową.
Opowiadała się za zniesieniem różnic klasowych.
Była bardzo rozgarniętą dziewczyną.
- A rodzice kazali jej z panem zerwać? Lord
Whitfield podrapał się po nosie.
- No cóż... niezupełnie. Prawdę mówiąc, doszło
między nami do drobnej sprzeczki. Chodziło ojej
przeklętego ptaszka... przeraźliwie ćwierkającego
kanarka. Nie znosiłem go. Przykra sprawa...
skręciłem mu kark. Ale nie warto dłużej rozwodzić
się na ten temat. Zapomnijmy o tym. - Otrząsnął się
jak człowiek, który wyrzuca z pamięci nieprzyjemne
wspomnienia. - Niech pan nie sądzi, że ona
kiedykolwiek mi wybaczyła - powiedział łamiącym
się głosem. - No cóż, być może nie ma w tym nic
dziwnego...
- Przypuszczam, że jednak panu wybaczyła -
pocieszył go Luke.
Lord Whitfield wyraźnie się rozpromienił.
- Naprawdę? Cieszy mnie to. Wie pan, darzę
Honorię dużym szacunkiem. Jest utalentowaną
kobietą i w dodatku prawdziwą damą! To się liczy,
nawet w dzisiejszych czasach. Wspaniale prowadzi
naszą bibliotekę. - Podniósł wzrok i ton jego głosu
nagle się zmienił. - Witaj! - zawołał. - Witaj, Bridget.

background image

XVI
ANANAS

Kiedy Bridget zbliżała się do nich, Luke poczuł
wewnętrzne napięcie.
Od dnia rozgrywek tenisowych nie zamienił z nią ani
słowa na osobności. Zgodnie unikali się nawzajem.
Luke zerknął na nią ukradkiem.
Wydawała się irytująco spokojna, opanowana i
obojętna.
- Zaczęłam się już zastanawiać, dlaczego tak długo
nie wracasz, Gordon - powiedziała beztrosko.
- Musiałem zrobić małe porządki! - odburknął lord
Whitfield. - Ten typ, Rivers, ośmielił się wziąć rollsa
dzisiaj po południu.
- Cóż za straszna obraza majestatu - mruknęła
Bridget.
- Nie powinnaś sobie z tego żartować, Bridget.
Sprawa jest poważna. On zabrał na przejażdżkę
jakąś dziewczynę.
- Nie sądzę, by samotna przejażdżka sprawiła mu
przyjemność!
Lord Whitfield wyprostował się.
- Na terenie mojej posiadłości ja ustalam zasady
moralne.
- Zabranie dziewczyny na przejażdżkę nie jest
przecież czynem niemoralnym.
- Owszem, jest, jeśli w grę wchodzi mój samochód.

background image

- To, oczywiście, coś gorszego niż niemoralność!
Graniczy wręcz ze świętokradztwem. Ale nie możesz
całkowicie wyeliminować spraw seksu, Gordon.
Mamy dziś pełnię księżyca i noc świętojańską.
- Na Jowisza, naprawdę? - zawołał Luke.
- Zdaje się, że to cię zainteresowało - powiedziała
Bridget, patrząc na niego.
- Owszem.
Bridget odwróciła się z powrotem do lorda
Whitfielda.
- Do gospody Pod Błazeńską Czapką przyjechały
trzy niezwykłe osoby. Numer jeden - mężczyzna w
okularach, szortach i rozkosznej jedwabnej koszuli
koloru suszonej śliwki! Numer dwa - kobieta z
kompletnie wyskubanymi brwiami, w sandałach i
kusej sukience z falbankami, obwieszona sznurami
sztucznych egipskich paciorków. Numer trzy -
grubas w ubraniu koloru lawendy i takich samych
butach. Podejrzewam, że są przyjaciółmi naszego
pana Ellsworthy'ego! Autor kroniki towarzyskiej
doniósłby: "Krąży pogłoska, że dzisiejszej nocy
odbędzie się rozpustna zabawa na Łące Czarownic".
- Nie dopuszczę do tego! - zawołał lord Whitfield,
siniejąc ze złości.
- Nie możesz temu zapobiec, kochanie. Łąka
Czarownic jest własnością publiczną.
- Nie życzę sobie, żeby odbywały się tu te bezbożne
rytuały! Skomentuję to w "Scandals". - Milczał
przez chwilę, a potem dodał: - Przypomnij mi,

background image

żebym to zanotował i nakłonił Siddely'ego do
napisania artykułu. Muszę jutro pojechać do miasta.
- Kampania lorda Whitfielda przeciwko czarnej
magii - powiedziała Bridget ironicznie. - W małym
prowincjonalnym miasteczku nadal pokutują relikty
średniowiecznych zabobonów.
Lord Whitfield spojrzał na nią ze zdumieniem, a
potem odwrócił się i wszedł do domu.
- Powinnaś lepiej wypełniać swoje obowiązki,
Bridget! - zażartował Luke.
- Co masz na myśli?
- Szkoda byłoby, żebyś straciła swoją posadę! Nie
masz jeszcze w ręku tych stu tysięcy. Dotyczy to
również brylantów i pereł. Na twoim miejscu
darowałbym sobie te sarkastyczne uwagi aż do
wesela.
Spojrzała na niego chłodno.
- Jesteś taki troskliwy, Luke. To miło z twojej strony,
że tak bardzo przejmujesz się moją przyszłością!
- Życzliwość i rozwaga zawsze były moją mocną
stroną.
- Nie zauważyłam tego.
- Nie? Zaskakujesz mnie.
- Co dzisiaj robiłeś? - spytała Bridget, zrywając liść z
jakiegoś krzaka.
- Wykonywałem zwykłe obowiązki detektywa.
- Czy do czegoś doszedłeś?
- Tak i nie, jak mawiają politycy. Á propos, czy masz
w domu jakieś narzędzia?
- Chyba tak. Jakiego rodzaju?

background image

- Och, jakieś małe i poręczne. Czy mógłbym je
zobaczyć?
Po dziesięciu minutach Luke miał już w kieszeni
wybrane przez siebie narzędzia.
- To mi wystarczy - powiedział.
- Czy zamierzasz włamać się do czyjegoś domu?
- Być może.
- Jesteś strasznie tajemniczy.
- No cóż, przecież sytuacja aż jeży się od trudności.
Znalazłem się w okropnym położeniu. Sądzę, że po
naszej drobnej utarczce w sobotę powinienem się
stąd wynieść.
- Owszem, gdybyś chciał zachować się jak
dżentelmeni
- Jednakże przeświadczenie, że trafiłem na świeży
trop maniakalnego mordercy, zmusza mnie do
pozostania. Jeśli przyszedł ci do głowy jakiś
przekonujący powód, dla którego miałbym opuścić
wasz dom i zamieszkać w gospodzie Pod Błazeńską
Czapką, to na litość boską, wyrzuć to z siebie.
Bridget potrząsnęła głową.
- To niemożliwe. Przecież jesteś moim kuzynem i tak
dalej. Poza tym w gospodzie są tylko trzy gościnne
pokoje, które zajmują obecnie przyjaciele pana
Ellsworthy'ego.
- Zatem jestem zmuszony zostać tutaj, nawet jeśli
sprawi ci to przykrość.
Bridget uśmiechnęła się do niego słodko.
- Bynajmniej. Lubię towarzystwo adorujących mnie
mężczyzn.

background image

- To był... - zaczął Luke - cios poniżej pasa.
Uwielbiam w tobie to, Bridget, że nie masz w sobie
cienia życzliwości. No, dobrze. Odrzucony adorator
pójdzie teraz przebrać się do kolacji.
Wieczór upłynął w spokoju. Luke zaskarbił sobie
jeszcze większe uznanie lorda Whitfielda, słuchając z
pozornym zainteresowaniem jego powtarzających się
co dzień tyrad.
- Długo was nie było - powiedziała Bridget, kiedy
weszli do salonu.
- Lord Whitfield mówił tak ciekawie, że czas upłynął
nam błyskawicznie - wyjaśnił Luke. - Opowiadał mi
o początkach swojej pierwszej gazety.
- Te małe drzewka owocowe w doniczkach są po
prostu cudowne - oznajmiła pani Anstruther. -
Powinieneś posadzić je wzdłuż tarasu, Gordon.
Od tego momentu rozmowa potoczyła się zwykłym
torem. Luke opuścił towarzystwo dość wcześnie. Nie
położył się jednak do łóżka. Miał inne plany. Kiedy
wybiła dwunasta, zszedł bezszelestnie po schodach,
minął bibliotekę i przez okno wydostał się na
zewnątrz.
Nadal wiał porywisty wiatr, a jego gwałtowne
podmuchy przeplatały się z krótkimi okresami ciszy.
Pędzące po niebie chmury co chwila przesłaniały
księżyc, więc ziemia na przemian tonęła w ciemności
lub w jasnej poświacie.
Luke szedł do mieszkania pana Ellsworthy'ego
okrężną drogą. Widział szansę przeprowadzenia
drobnego dochodzenia. Był pewny, że ten szczególny

background image

wieczór Ellsworthy spędza poza domem w
towarzystwie swych przyjaciół. Z pewnością
postanowili uczcić noc świętojańską jakąś uroczystą
ceremonią. Miał więc okazję, by przeszukać jego
mieszkanie.
Przeskoczył przez dwa murowane ogrodzenia, dotarł
na tyły budynku i wyjął z kieszeni odpowiednie
narzędzia. Znalazł okno kuchenne, które udało mu
się wyważyć. W kilka minut później odsunął
zapadkę, otworzył okno i wślizgnął się do środka.
Miał w kieszeni latarkę. Zapalał ją na sekundę tylko
wtedy, kiedy musiał oświetlić sobie drogę, by nie
wpaść na jakiś mebel.
Po piętnastu minutach przekonał się, że dom jest
pusty. Z uśmiechem zadowolenia przystąpił do
realizacji swego przedsięwzięcia.
Przeszukał dokładnie wszystkie dostępne zakątki
mieszkania. W zamkniętej na klucz szufladzie
natrafił na ukryte pod kilkoma niewinnymi
akwarelami artystyczne szkice, na których widok
uniósł brwi i gwizdnął. Korespondencja pana
Ellsworthy'ego nie wniosła do sprawy nic nowego.
Dokonał jednak ciekawego odkrycia na półce z
książkami.
Znalazł trzy drobne, lecz interesujące przedmioty.
Pierwszym z nich był notesik, w którym na dwa dni
przed śmiercią chłopca ktoś nabazgrał ołówkiem:
"Załatwić sprawę z Tommym Pierce'em". Drugim -
naszkicowany pastelami portret Amy Gibbs, na
której twarzy widniał wściekle czerwony krzyż.

background image

Trzecim - buteleczka syropu na kaszel. Żaden z nich
nie był rozstrzygającym dowodem, ale wszystkie
razem wydawały się interesujące.
Odkładając przedmioty na miejsce, Luke nagle
zesztywniał i zgasił latarkę.
Usłyszał zgrzyt przekręcanego w zamku klucza.
Podszedł do uchylonych drzwi pokoju i wyjrzał na
korytarz. Miał nadzieję, że Ellsworthy pójdzie prosto
na górę.
Boczne drzwi otworzyły się i do domu wszedł
Ellsworthy, zapalając po drodze światło w
korytarzu.
Kiedy Luke dostrzegł jego twarz, wstrzymał
gwałtownie oddech.
Ellsworthy zmienił się nie do poznania. Z pianą na
ustach i dziwnym wyrazem obłędnej radości na
twarzy przemierzał korytarz drobnymi, tanecznymi
kroczkami.
Luke'a najbardziej zaszokował widok jego rąk,
pokrytych ciemnoczerwonymi plamami,
przypominającymi barwą zaschniętą krew...
Ellsworthy zniknął na schodach. Zaraz potem na
korytarzu zgasło światło.
Luke odczekał chwilę, a potem ostrożnie wymknął
się do kuchni i wyślizgnął przez okno na zewnątrz.
Spojrzał na dom, który tonął w ciemności i ciszy.
- Mój Boże - szepnął, biorąc głęboki oddech - ten
człowiek jest kompletnie obłąkany! Ciekawe, co
robił? Przysiągłbym, że miał krew na rękach!

background image

Obszedł miasteczko i ruszył w kierunku Ashe
Manor. Kiedy skręcał w boczną ścieżkę, usłyszał
nagle szelest liści i gwałtownie się odwrócił.
- Kto tam?
Zza drzewa wynurzyła się jakaś wysoka postać
otulona ciemnym płaszczem. Wyglądała tak
niesamowicie, że Luke'owi z przerażenia zamarło
serce. Po chwili rozpoznał osłoniętą kapturem
pociągłą, bladą twarz.
- Bridget? Ale mnie przestraszyłaś!
- Gdzie byłeś? - spytała ostro. - Widziałam, jak
wychodziłeś z domu.
- I śledziłaś mnie?
- Nie. Byłeś zbyt daleko. Czekałam, aż będziesz
wracał.
- Postąpiłaś cholernie nierozsądnie - burknął Luke.
- Gdzie byłeś? - powtórzyła z irytacją.
- Zrobiłem nalot na dom pana Ellsworthy'ego! -
wyjaśnił wesoło. Bridget wstrzymała oddech.
- Czy... coś znalazłeś?
- Sam nie wiem. Dowiedziałem się nieco więcej o tym
świntuchu, o jego zamiłowaniu do pornografii i tak
dalej. Poza tym wpadły mi w ręce trzy przedmioty,
które mogą być interesujące.
Bridget z uwagą wysłuchała szczegółowej opowieści
Luke'a o wynikach jego poszukiwań.
- Mimo wszystko to nie są zbyt przekonujące dowody
- zakończył. - Posłuchaj, Bridget, kiedy zamierzałem
już wyjść, wrócił Ellsworthy. Zapewniam cię, że ten
człowiek jest kompletnie obłąkany!

background image

- Naprawdę tak uważasz?
- Widziałem jego twarz... tego nie da się opisać! Bóg
jeden wie, co on robił! Był w stanie obłędnego,
delirycznego podniecenia. I miał poplamione ręce.
Przysiągłbym, że to była krew.
Bridget zadrżała.
- To przerażające... - wyszeptała.
- Nie powinnaś była sama wychodzić z domu -
powiedział Luke z gniewem. - To czyste szaleństwo.
Przecież ktoś mógł roztrzaskać ci głowę.
Bridget roześmiała się niepewnie.
- Ciebie to również dotyczy, mój drogi.
- Ja potrafię o siebie zadbać.
- Ja też jestem w tym dobra. Niełatwo zrobić mi
krzywdę. Zerwał się silny, porywisty wiatr.
- Zdejmij ten kaptur - zażądał nagle Luke.
- Po co?
Luke gwałtownym ruchem zdarł z niej płaszcz.
Wiatr rozwiał jej włosy. Patrzyła na niego, z trudem
łapiąc oddech.
- Bezwzględnie brak ci miotły, Bridget - powiedział. -
Takie właśnie odniosłem wrażenie, kiedy ujrzałem
cię po raz pierwszy. - Przyglądał jej się przez chwilę,
a potem dodał: - Jesteś okrutną diablicą.
Z głębokim westchnieniem zniecierpliwienia rzucił
płaszcz w jej kierunku.
- Włóż go. Wracamy do domu.
- Zaczekaj...
- Dlaczego? Podeszła do niego bliżej.

background image

- Ponieważ mam ci coś do powiedzenia - zaczęła
urywanym szeptem. - Dlatego właśnie czekałam na
ciebie tutaj... a nie w rezydencji. Chciałam ci to
powiedzieć teraz... zanim wejdziemy do środka... na
teren posiadłości Gordona...
- Słucham?
Wydała z siebie krótki, szyderczy śmiech.
- Och, to całkiem proste. Wygrałeś, Luke. To
wszystko!
- Co masz na myśli? - spytał ostro.
- Nie zamierzam już zostać lady Whitfield.
- Naprawdę? - spytał, podchodząc do niej bliżej.
- Owszem, Luke.
- Wyjdziesz za mnie?
- Tak.
- Ciekaw jestem, dlaczego?
- Sama nie wiem. Mówisz mi takie okropne rzeczy...
a ja chyba to lubię...
Wziął ją w ramiona i pocałował.
- Ten świat jest kompletnie zwariowany!
- Czy jesteś szczęśliwy, Luke?
- Nieszczególnie.
- Czy sądzisz, że kiedykolwiek będziesz ze mną
szczęśliwy?
- Nie mam pojęcia. Ale zaryzykuję.
- Tak... czuję to samo... Luke wziął ją pod rękę.
- Zachowujemy się dość dziwnie, kochanie. Chodź.
Może rano odzyskamy rozum.

background image

- Tak... niezbadane są koleje losu... - Spojrzała pod
nogi i zatrzymała się gwałtownie. - Luke... Luke... co
to jest...?
Księżyc właśnie wyłonił się zza chmury. Luke dojrzał
obok drżącej stopy Bridget jakiś niewyraźny kształt.
Z okrzykiem zdumienia wysunął rękę spod ramienia
Bridget i przyklęknął. Potem spojrzał na kolumnę
bramy. Ananas zniknął.
Podniósł się szybko. Bridget stała nieruchomo,
przyciskając dłonie do ust.
- To szofer... Rivers - powiedział Luke. - Nie żyje...
- Ta okropna, kamienna rzeźba była od pewnego
czasu obluzowana. .. pewnie wiatr zwalił ją na niego.
Luke potrząsnął głową.
- To nie wiatr... Och! To miało wyglądać na kolejny
nieszczęśliwy wypadek! Ale to tylko pozory. To znów
ten morderca...
- Nie... nie, Luke.
- Zapewniam cię, że to on. W lepkiej papce na jego
potylicy wyczułem ziarenka piasku. A przecież tu w
pobliżu nie ma piasku. Mówię ci, Bridget... ktoś
zaczaił się na niego obok tej bramy i zdzielił w głowę,
kiedy koło niego przechodził w drodze do swojego
domku. Potem położył ciało na ziemi i zepchnął na
nie tego kamiennego ananasa.
- Luke... masz krew na rękach... - wyjąkała Bridget
słabym głosem.
- Ktoś inny też miał krew na rękach - powiedział
Luke posępnie. - Wiesz, co dziś po południu przyszło
mi do głowy... że gdyby popełniono jeszcze jedną

background image

zbrodnię, z pewnością wiedzielibyśmy, kto jest
mordercą. I wiemy! Ellsworthy! Cały wieczór spędził
poza domem, a kiedy wrócił, pląsał i podrygiwał jak
opętany.... miał ręce poplamione krwią... i wyraz
twarzy maniakalnego mordercy...
Bridget opuściła wzrok i zadrżała.
- Biedny Rivers... - wyszeptała.
- Tak, biedny - przytaknął Luke ze współczuciem. -
Miał cholernego pecha. Ale na tym koniec, Bridget!
Teraz wszystko już wiemy i dopadniemy go!
Zauważył, że Bridget nagle się zachwiała, więc
podbiegł do niej, by ją podtrzymać.
- Luke, jestem przerażona... - wyjąkała dziecinnym
głosem.
- Już po wszystkim, kochanie - uspokajał ją Luke. -
Już po wszystkim...
- Bądź dla mnie dobry... proszę. Tyle razy mnie w
życiu zraniono.
- Raniliśmy się nawzajem, ale to się już nigdy nie
powtórzy.

XVII
ROZMOWA Z LORDEM WHITFIELDEM

- To niezwykłe - powiedział doktor Thomas,
spoglądając na Luke'a, który siedział po drugiej
stronie biurka w jego gabinecie lekarskim. -
Naprawdę niezwykłe! Mówi pan poważnie, panie
Fitzwilliam?

background image

- Najzupełniej. Z całym przekonaniem twierdzę, że
Ellsworthy jest niebezpiecznym szaleńcem.
- Nie zwracałem szczególnej uwagi na tego
człowieka. Muszę jednak przyznać, że nie jest on
chyba całkiem zdrowy psychicznie.
- Osobiście określiłbym to znacznie dosadniej -
oświadczył Luke ponuro.
- Naprawdę wierzy pan, że ten Rivers został
zamordowany?
- Tak. Czy zauważył pan w ranie ziarenka piasku?
Doktor Thomas kiwnął potakująco głową.
- Kiedy powiedział mi pan o swoim spostrzeżeniu,
obejrzałem ją bardzo dokładnie. Muszę przyznać, że
miał pan rację.
- To wyraźnie dowodzi, że wypadek został
upozorowany, a ten człowiek zginął od uderzenia
woreczkiem z piaskiem... albo przynajmniej został
nim ogłuszony.
- Niekoniecznie.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
Doktor Thomas usiadł wygodniej i splótł dłonie.
- Przypuśćmy, że w ciągu dnia Rivers leżał na jakimś
piaszczystym skrawku ziemi, których jest sporo w
tych stronach. To by tłumaczyło obecność ziarenek
piasku w jego włosach.
- Człowieku, zapewniam pana, że został
zamordowany!
- Pańskie zapewnienia jeszcze niczego nie dowodzą -
odparł doktor Thomas oschle.

background image

- Pan chyba nie wierzy w ani jedno moje słowo -
powiedział Luke, z trudem opanowując
rozdrażnienie.
- Musi pan przyznać, panie Fitzwilliam, że to dość
nieprawdopodobna historia - odparł doktor Thomas
z pobłażliwym uśmiechem. - Utrzymuje pan, że
Ellsworthy zamordował pokojówkę, małego chłopca,
pijanego oberżystę, mojego wspólnika, a teraz tego
Riversa.
- A pan w to nie wierzy?
Doktor Thomas wzruszył ramionami.
- Wiem co nieco na temat przypadku doktora
Humbleby'ego. Moim zdaniem to absolutnie
wykluczone, żeby Ellsworthy mógł spowodować jego
śmierć, a pan nie ma żadnych przekonujących
dowodów, że to zrobił.
- Nie mam pojęcia, jak zdołał tego dokonać -
przyznał Luke - ale to wszystko pasuje do relacji
panny Pinkerton.
- Twierdzi pan również, że Ellsworthy podążył za nią
do Londynu i przejechał ją samochodem. I tym
razem nie ma pan na to ani cienia dowodu! No cóż,
cała ta sprawa wydaje się po prostu fantazją!
- Skoro już wiem, jak wygląda sytuacja, muszę
zdobyć dowody - powiedział Luke ostro. - Jutro jadę
do Londynu na spotkanie z moim starym
przyjacielem. Dwa dni temu przeczytałem w gazecie,
że został mianowany zastępcą komisarza policji.
Dobrze mnie zna, więc wysłucha uważnie tego, co

background image

mam mu do powiedzenia. Jestem pewny, że zarządzi
w tej sprawie drobiazgowe śledztwo.
Doktor Thomas z zadumą pogładził się po brodzie.
- No, dobrze... to niewątpliwie wiele wyjaśni. Jeśli się
okaże, że popełnił pan błąd...
- Więc pan stanowczo nie wierzy w ani jedno moje
słowo?
- W seryjne morderstwa? - Doktor Thomas uniósł
brwi. - Szczerze mówiąc, panie Fitzwilliam, nie
wierzę. Cała ta sprawa jest zbyt fantastyczna.
- Fantastyczna? Być może. Ale musi pan przyznać,
że trzyma się kupy. O ile się przyjmie, że wersja
panny Pinkerton jest zgodna z prawdą.
Doktor Thomas potrząsnął głową i znów lekko się
uśmiechnął.
- Gdyby pan znał te stare panny tak dobrze jak ja... -
mruknął. Luke wstał, starając się zapanować nad
irytacją.
- Tak czy owak, pańskie nazwisko pasuje do pana -
powiedział. - Jest pan niewątpliwie niewiernym
Tomaszem!
- Niech pan mi dostarczy kilku dowodów, przyjacielu
- odparł Thomas z rozbawieniem. - To wszystko, o co
proszę. Nie akceptuję rozwlekłej, melodramatycznej
historyjki, opartej na domysłach jakiejś starszej
pani.
- Domysły starszych pań niejednokrotnie się
sprawdzały. Moja ciotka Mildred była wprost
niesamowita! Czy ma pan jakieś ciotki, doktorze?
- Nie.

background image

- To wielki błąd! - powiedział Luke. - Każdy człowiek
powinien mieć ciotki. Są przykładem triumfu sfery
domysłów nad logiką. Ciotki często wiedzą, że pan A.
jest oszustem, ponieważ przypomina im pewnego
nieuczciwego lokaja, który kiedyś u nich służył. Inni,
rozsądni ludzie twierdzą, że taki zacny człowiek jak
pan A. nie może być oszustem. Ale te starsze panie
zawsze mają rację.
Doktor Thomas znów uśmiechnął się pobłażliwie.
- Czy nie rozumie pan, że jestem policjantem, a nie
kompletnym amatorem? - spytał Luke z rosnącym
rozdrażnieniem.
- W Mayang Straits! - mruknął doktor Thomas z
uśmiechem.
- Zbrodnia jest zbrodnią, nawet w Mayang Straits.
- Ależ oczywiście.
Luke opuścił gabinet doktora Thomasa, z trudem
tłumiąc gniew.
- No, jak ci poszło? - spytała Bridget, kiedy do niej
podszedł.
- Nie uwierzył mi - odparł Luke. - Ale po namyśle
dochodzę do wniosku, że nie jest to bynajmniej
zaskakujące. To fantastyczna historia bez żadnych
dowodów. Doktor Thomas zdecydowanie nie jest
typem człowieka, który wierzy w nieprawdopodobne
historie!
- Czy ktokolwiek inny ci uwierzy?
- Pewnie nie, ale kiedy jutro spotkam się ze starym
Billym Bonesem, sprawa ruszy z miejsca. Sprawdzą

background image

naszego długowłosego przyjaciela Ellsworthy'ego i w
końcu do czegoś dojdą.
- Czy nie przedwcześnie odkrywamy nasze karty? -
spytała Bridget z zadumą.
- Zostaliśmy do tego zmuszeni. Nie możemy... po
prostu nie wolno nam dopuścić do kolejnych
morderstw.
Bridget zadrżała.
- Na miłość boską, Luke, bądź ostrożny.
- Przez cały czas zachowuję ostrożność. Nie
spaceruję w pobliżu bram ozdobionych kamiennymi
ananasami, unikam po zmroku samotnych spacerów
po lesie, uważam, co jem i co piję. Znam się na tym.
- Okropna jest świadomość, że ktoś zamierza cię
zabić.
- Byleby tylko nie zamierzał zabić ciebie, kochanie.
- Być może zagraża to również mnie.
- Nie sądzę. Ale nie chcę ryzykować! Czuwam nad
tobą jak staroświecki anioł stróż.
- Czy nie powinniśmy zawiadomić tutejszej policji?
Luke zastanawiał się przez chwilę.
- Nie. Myślę, że lepiej zwrócić się wprost do Scotland
Yardu.
- Tak właśnie uważała panna Pinkerton - mruknęła
Bridget.
- Owszem, ale ja będę się miał na baczności.
- Wiem, co jutro zrobię - oznajmiła Bridget. -
Zmuszę Gordona, żeby poszedł coś kupić w sklepie
tej kanalii.

background image

- Żeby się w ten sposób upewnić, że nasz kochany
pan Ellsworthy nie czatuje na mnie na schodach
Whitehall?
- O to mi właśnie chodzi.
- A w sprawie Whitfielda... - zaczął Luke z
zakłopotaniem.
- Odłóżmy to do twojego powrotu z Londynu -
odparła pospiesznie Bridget. - Wtedy wszystko
załatwimy.
- Czy myślisz, że bardzo się przejmie?
- No cóż... - Bridget przez chwilę rozważała w
myślach tę kwestię. - Będzie rozdrażniony.
- Rozdrażniony? Na Boga! Czy to nie jest zbyt
łagodne określenie?
- Nie. Widzisz, Gordon nie lubi być rozdrażniony. To
wyprowadza go z równowagi!
- Czuję się w całej tej sprawie dość niezręcznie -
wyznał Luke.
To uczucie dominowało w jego umyśle, kiedy tego
wieczora przygotowywał się do wysłuchania po raz
dwudziesty opowieści lorda Whitfielda o samym
sobie. Musiał przyznać, że ukradzenie narzeczonej
człowiekowi, który gości go w swym domu, jest
łajdactwem. Nadal jednak uważał, że taki
pompatyczny, napuszony błazen jak lord Whitfield
nie powinien nawet marzyć o Bridget!
Tak bardzo jednak dręczyły go wyrzuty sumienia, że
słuchał wynurzeń lorda Whitfielda ze szczególną
uwagą i w rezultacie zrobił na swym gospodarzu
niezwykle korzystne wrażenie.

background image

Lord Whitfield był tego wieczora w wyśmienitym
nastroju. Śmierć byłego szofera wcale go nie
przygnębiła, a nawet poprawiła mu humor.
- Mówiłem, że ten człowiek źle skończy - oznajmił
triumfalnie, unosząc kieliszek porto do światła i
patrząc przez szkło przymrużonymi oczami. - Czy
nie powiedziałem tak wczoraj wieczorem?
- Owszem, istotnie, sir.
- I miałem rację! To zdumiewające, jak często mam
rację!
- To musi być dla pana wspaniałe uczucie -
powiedział Luke.
- Miałem naprawdę cudowne życie... tak cudowne!
Moja droga była usłana różami. Zawsze głęboko
wierzyłem w Opatrzność. Na tym polega cała
tajemnica, Fitzwilliam.
- Tak?
- Jestem człowiekiem religijnym. Wierzę w dobro,
zło i w wiekuistą sprawiedliwość. Nie ma
najmniejszej wątpliwości, Fitzwilliam, że istnieje coś
takiego jak sprawiedliwość boska!
- Ja również wierzę w sprawiedliwość - powiedział
Luke.
Lord Whitfield, jak zwykle, nie był zainteresowany
tym, w co wierzą inni.
- Postępuj uczciwie wobec swego Stwórcy, a Stwórca
będzie postępował uczciwie wobec ciebie! Zawsze
byłem przyzwoitym człowiekiem. Dawałem
pieniądze na cele dobroczynne i uczciwie dorobiłem
się swego majątku. Wszystko osiągnąłem własnymi

background image

siłami! Zapewne pamięta pan, że kiedy biblijni
patriarchowie zaczynali dobrze prosperować, ich
trzody się powiększały, a ich wrogów dosięgała kara!
- Tak, istotnie - przyznał Luke z trudem tłumiąc
ziewnięcie.
- To nadzwyczajne... i godne uwagi - powiedział lord
Whitfield - że wrogów przyzwoitego człowieka
dosięga zły los! Na przykład wczoraj. Ten typ mi
ubliża... nawet posuwa się tak daleko, by podnieść na
mnie rękę. I co się dzieje? Gdzie jest dzisiaj? -
Przerwał na chwilę swoją tyradę, a potem
uroczystym tonem sam odpowiedział na swoje
pytanie: - Nie żyje! Dosięgną! go gniew boży!
- To chyba niewspółmiernie wysoka kara za kilka
nierozważnych słów, które wypowiedział wypiwszy o
jedną szklankę za dużo - powiedział Luke, z trudem
unosząc powieki.
Lord Whitfield potrząsnął głową.
- Zawsze tak się dzieje! Kara jest szybka i okrutna.
Moje twierdzenie oparte jest na źródłach. Jak pan
zapewne pamięta, niedźwiedzie pożarły dzieci, które
wyśmiewały się z proroka Elizeusza. Taki jest
naturalny porządek rzeczy.
- Zawsze uważałem, że i ta kara była
niewspółmiernie wysoka.
- Nie, nie. Patrzy pan na to ze złego punktu widzenia.
Elizeusz był wielkim i świętym człowiekiem. Nikt nie
miał prawa z niego drwić i żyć dalej! Ja to
rozumiem, bo znam to z własnego doświadczenia!
Luke spojrzał na niego ze zdziwieniem.

background image

- Początkowo nie mogłem w to uwierzyć - powiedział
lord Whitfield półgłosem. - Ale działo się tak za
każdym razem! Moi wrogowie i oszczercy zostali
pognębieni i wytępieni.
- Wytępieni?
Lord Whitfield kiwnął głową i wypił łyk porto.
- Jeden po drugim. Weźmy na przykład tego
chłopca. Natknąłem się na niego w moim ogrodzie...
wówczas u mnie pracował. Czy wie pan, co on robił?
Przedrzeźniał mnie... MNIE! Wyśmiewał się ze
mnie! Kroczył dumnie jak paw tam i z powrotem na
oczach zgromadzonych gapiów. Kpił ze mnie na
terenie mojej własnej posiadłości! Wie pan, co mu się
przydarzyło? W niecałe dziesięć dni później wypadł
z okna i zginął na miejscu! Potem ten łotr, Carter...
pijak i oszczerca. Przyszedł tu kiedyś i zaczął mnie
lżyć. Co się z nim stało? W tydzień później już nie
żył. Utonął w rzecznym mule. Później ta
pokojówka... Odszczekiwała mi się podniesionym
głosem. Wkrótce spotkała ją zasłużona kara. Przez
pomyłkę wypiła truciznę! Mógłbym przytoczyć panu
znacznie więcej takich przykładów. Humbleby
ośmielił mi się sprzeciwić w sprawie systemu
nawadniania. Umarł na zakażenie krwi. Och, to
ciągnie się od wielu lat... na przykład pani Horton
zachowywała się wobec mnie obraźliwie i niebawem
zeszła z tego świata. - Przerwał i wychyliwszy się do
przodu, podał swemu gościowi karafkę z porto. - Tak
- mruknął. - Wszyscy nie żyją. To zdumiewające,
prawda?

background image

Luke spojrzał na niego uważnie. Nagle przyszło mu
do głowy potworne, niewiarygodne podejrzenie!
Ujrzał w zupełnie nowym świetle tego niskiego,
tłustego mężczyznę, który siedział u szczytu stołu i
patrzył na niego z triumfalnym uśmiechem.
Przez umysł Luke'a przemknęły chaotyczne
wspomnienia. Przypomniał sobie słowa majora
Hortona: "Lord Whitfield zachował się bardzo
życzliwie. Przysłał winogrona i brzoskwinie z
własnej oranżerii". To właśnie miłosierny lord
Whitfield zlitował się nad Tommym Pierce'em i
pozwolił go zatrudnić przy myciu okien w bibliotece.
To lord Whitfield, na krótko przed śmiercią doktora
Humbleby'ego, odwiedził Instytut Wellermana
Kreutza, zajmujący się wytwarzaniem surowicy i
hodowlą bakterii. Wszystko wskazuje na jednego
człowieka, którego on jak skończony głupiec nawet
nie podejrzewał...
Na twarzy lorda Whitfielda nadal malował się
radosny, niczym nie zmącony uśmiech.
- Oni wszyscy umierają - oznajmił, kiwając znacząco
głową.

XVIII
KONFERENCJA W LONDYNIE

Sir William Ossington, którego serdeczni koledzy z
dawnych lat nazywali Billy Bones*, spojrzał z
niedowierzaniem na swojego przyjaciela.

background image

- Czy nie dość miałeś zbrodni w Mayang? - spytał z
niedowierzaniem. - Czy wróciłeś do domu, żeby
wykonywać za nas robotę?
- W Mayang nie zdarzały się seryjne zbrodnie -
oznajmił Luke. - Teraz mam do czynienia z
człowiekiem, który popełnił co najmniej sześć
morderstw, a nikt go nawet nie podejrzewa!
Sir William westchnął.
- To się zdarza. Czy mordował swoje żony?
- Nie, nie jest tego typu człowiekiem. Nie uważa się
jeszcze za Boga, ale niebawem to nastąpi.
- Szaleniec?
- Och, bezsprzecznie.
- Ach! Ale zapewne nie został oficjalnie uznany za
człowieka obłąkanego. A to, jak wiesz, stanowi
różnicę.
- Jestem pewien, że zdaje sobie sprawę z charakteru
swoich czynów i z możliwych konsekwencji -
oznajmił Luke.
- No właśnie - przyznał Billy Bones.
- No cóż, nie zagłębiajmy się w zawiłości
proceduralne. Nie doszliśmy jeszcze do tego etapu. I
być może nigdy nam się to nie uda. Chcę od ciebie,
przyjacielu, tylko kilku faktów. W dniu derbów,
między piątą a szóstą po południu doszło do
ulicznego wypadku. Samochód przejechał na
Whitehall pewną starszą panią i nie zatrzymał się.
Nazywała się Lavinia Pinkerton. Chcę, żebyś
wygrzebał wszystkie możliwe szczegóły dotyczące tej
sprawy.

background image

- Mogę je dla ciebie zaraz zdobyć - obiecał sir
William z westchnieniem. - Dwadzieścia minut
powinno mi na to wystarczyć.
Dotrzymał słowa. W niespełna dwadzieścia minut
później Luke rozmawiał z oficerem policji
prowadzącym tę sprawę.
- Owszem, sir, pamiętam szczegóły. Większość z nich
spisałem na tej kartce. - Luke uważnie przeczytał
jego notatki. - Wszczęto dochodzenie. Koronerem
był pan Satcherverell. Wina kierowcy samochodu
nie ulega wątpliwości.
- Czy udało wam się go znaleźć?
- Nie, sir.
- Jakiej marki był ten samochód?
- Prawie na pewno duży rolls, którego prowadził
szofer. Wszyscy świadkowie zajścia są co do tego
jednomyślni. Większość ludzi wie, jak wygląda rolls.
- Nie macie numerów rejestracyjnych?
- Nie, niestety nikt nie zwrócił na nie uwagi. Ktoś
nam podał numer FZX 4498, ale to nie był właściwy
numer. Jakaś kobieta zauważyła go i wspomniała o
tym innej kobiecie, która z kolei przekazała go mnie.
Nie wiem, czy ta druga kobieta błędnie go zapisała,
ale tak czy owak nie był to właściwy numer.
- Skąd pan o tym wie? - spytał Luke ostro.
Młody oficer uśmiechnął się szeroko.
- FZX 4498 to numer samochodu lorda Whitfielda.
W owym czasie stał zaparkowany przed Boomington
House, a szofer jadł podwieczorek. Ma doskonałe
alibi. Co do niego nie mamy żadnych wątpliwości, a

background image

samochód odjechał sprzed budynku dopiero o 6.30,
kiedy jego lordowska mość stamtąd wyszedł.
- Rozumiem - powiedział Luke.
- Niestety, stało się to, co zwykle, sir - rzekł oficer z
westchnieniem. - Połowa świadków zniknęła, zanim
komisarz zdążył dotrzeć na miejsce wypadku i
zebrać szczegółowe informacje.
Sir William kiwnął potakująco głową.
- Przypuszczamy, że musiał to być podobny numer i
że zaczynał się prawdopodobnie od dwóch czwórek.
Robiliśmy, co w naszej mocy, ale nie trafiliśmy na
trop żadnego samochodu. Wszyscy właściciele
samochodów o podobnych numerach mieli
przekonujące alibi.
Sir William spojrzał na Luke'a pytającym
wzrokiem. Luke potrząsnął głową.
- Dziękuję, Bonner, to wszystko - powiedział sir
William. Kiedy oficer wyszedł z pokoju, Billy Bones
znów spojrzał pytająco na Luke'a.
- O co tu chodzi, Fitz?
Luke westchnął.
- Wszystko się zgadza. Lavinia Pinkerton
przyjechała do Londynu, żeby opowiedzieć bystrym
pracownikom Scotland Yardu o perfidnym
mordercy. Nie wiem, czybyście jej wysłuchali...
pewnie nie...
- Moglibyśmy to zrobić - odparł sir William. - Wiele
informacji dociera do nas w taki właśnie sposób.
Nigdy nie lekceważymy pogłosek ani plotek.

background image

- Tak też zapewne rozumował morderca. Nie chciał
ryzykować, więc zabił Lavinię Pinkerton. I choć
jakaś kobieta była na tyle spostrzegawcza, by
zapamiętać numer jego samochodu, nikt jej nie
uwierzył.
Billy Bones podskoczył na swym krześle.
- Nie myślisz chyba...
- Owszem, myślę. Założę się, o co zechcesz, że to lord
Whitfield ją przejechał. Nie mam pojęcia, jak tego
dokonał. Szofer jadł podwieczorek. Lord musiał więc
wymknąć się z budynku, zabierając ze sobą jego
czapkę. Ale zrobił to, Billy!
- Niemożliwe!
- Owszem, możliwe. O ile mi wiadomo, lord
Whitfield popełnił co najmniej siedem morderstw, a
może znacznie więcej.
- Niemożliwe - powtórzył sir William.
- Mój drogi, on niemal chełpił się tym przede mną
wczoraj wieczorem!
- Więc jest szalony?
- Owszem, ale to przebiegły typ. Musicie zachować
ostrożność. Nie może się dowiedzieć, że go
podejrzewamy.
- Nie do wiary... - mruknął Billy Bones.
- Ale to prawda! - zawołał Luke, kładąc dłoń na
ramieniu przyjaciela. - Posłuchaj, Billy, stary druhu,
musimy wreszcie się do tego zabrać. Oto fakty.
Odbyli długą i wyczerpującą rozmowę.
Nazajutrz wczesnym rankiem Luke wrócił do
Wychwood. Mógł przyjechać poprzedniego

background image

wieczora, ale w zaistniałych okolicznościach nie
chciał spędzać nocy pod dachem lorda Whitfielda i
korzystać z jego gościnności.
Jadąc przez Wychwood zatrzymał się przed domem
panny Waynflete. Pokojówka, która otworzyła mu
drzwi, spojrzała na niego ze zdumieniem. Potem
wprowadziła go do małej jadalni, w której panna
Waynflete siedziała przy śniadaniu.
Lekko zdziwiona, wstała od stołu, by go powitać.
- Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze -
powiedział Luke, nie tracąc czasu.
Obejrzał się za siebie. Pokojówka wyszła z pokoju,
zamykając za sobą drzwi.
- Chciałbym o coś panią spytać, panno Waynflete. To
sprawa dość osobista, ale myślę, że wybaczy mi pani.
- Proszę pytać, o co pan tylko zechce. Z pewnością
ma pan ku temu powody.
- Dziękuję... - Zawahał się. - Chciałbym wiedzieć,
dlaczego przed laty zerwała pani zaręczyny z lordem
Whitfieldem?
Panna Waynflete nie spodziewała się takiego
pytania. Zaczerwieniła się i przyłożyła dłoń do piersi.
- Czy on coś panu mówił?
- Wspominał o jakimś ptaku - odparł Luke -
któremu skręcono kark...
- Tak powiedział? - spytała ze zdumieniem. - Więc
przyznał się? To nadzwyczajne!
- Niech mi pani o tym opowie.
- Dobrze. Ale proszę, żeby pan nigdy nie rozmawiał o
tym z nim... z Gordonem. To należy już do

background image

przeszłości... wszystko przeminęło i poszło w
niepamięć... nie chciałabym tego odgrzebywać -
spojrzała na niego błagalnie.
Luke kiwnął potakująco głową.
- Chcę tylko zaspokoić własną ciekawość -
powiedział. - Nikomu nie powtórzę naszej rozmowy.
- Dziękuję. - Panna Waynflete odzyskała panowanie
nad sobą, a jej głos nabrał pewności. - To było tak.
Miałam małego kanarka, którego uwielbiałam i... po
prostu byłam zwariowana na jego punkcie, tak jak
bywają dziewczęta na punkcie swoich ukochanych
zwierzątek. Teraz zdaję sobie sprawę, że musiało to
być irytujące dla młodego mężczyzny.
- Owszem - przytaknął Luke, kiedy panna Waynflete
na chwilę przerwała.
- Gordon był zazdrosny o tego kanarka. Któregoś
dnia powiedział rozdrażniony: "Wydaje mi się, że
wolisz tego ptaka ode mnie". A ja, dość nierozsądnie,
ale takie były dziewczęta w tamtych czasach,
roześmiałam się i trzymając kanarka na palcu,
odparłam mniej więcej tak: "Oczywiście, mały
ptaszku, że kocham cię bardziej niż tego dużego
głuptasa! Naturalnie, że tak!" Wtedy... och, to było
przerażające... Gordon wyrwał mi kanarka z ręki i
skręcił mu kark! Przeżyłam straszny szok i nigdy
tego nie zapomnę!
Panna Waynflete wyraźnie pobladła.
- I dlatego zerwała pani zaręczyny? - spytał Luke.
- Tak. Straciłam do niego serce. Widzi pan, panie
Fitzwilliam... - Zawahała się. - Nie chodziło o sam

background image

uczynek... mógł to zrobić w ataku zazdrości i gniewu,
ale odniosłam wtedy wrażenie, że sprawiło mu to
przyjemność... i to mnie tak okropnie przeraziło!
- Już wtedy... - mruknął Luke. - Już w tamtych
czasach...
Panna Waynflete położyła dłoń na jego ramieniu.
- Panie Fitzwilliam...
Dostrzegł w jej oczach przerażenie i powagę.
- To lord Whitfield popełnił te wszystkie
morderstwa! - powiedział. - Pani od początku o tym
wiedziała, prawda?.
Potrząsnęła energicznie głową.
- Nie miałam o tym pojęcia! Gdybym była pewna,
to... powiedziałabym o tym otwarcie... nie, to były
obawy...
- A mimo to nie skierowała mnie pani na właściwy
trop.
Splotła dłonie w geście wyrażającym bezradność.
- Jak mogłam? Jak? Przecież kiedyś go kochałam...
- Tak - powiedział Luke łagodnie. - Rozumiem.
Odwróciła się, poszperała w swojej torebce i wyjęła z
niej małą, obrębioną koronką chusteczkę do nosa,
którą przycisnęła do oczu. Po chwili spojrzała na
niego dumnym, opanowanym wzrokiem.
- Bardzo się cieszę - zaczęła - że Bridget zerwała
zaręczyny. Zamierza wyjść za pana, prawda?
- Owszem.
- To znacznie lepszy wybór - powiedziała panna
Waynflete z pewną emfazą.

background image

Luke nie był w stanie powstrzymać się od uśmiechu.
Na twarzy starszej pani pojawił się wyraz powagi i
niepokoju. Pochyliła się do przodu i znów położyła
mu dłoń na ramieniu.
- Bądźcie ostrożni - poprosiła. - Obydwoje musicie
zachować ostrożność.
- Chodzi pani o... lorda Whitfielda?
- Tak. Lepiej byłoby mu o niczym nie wspominać.
Luke zmarszczył czoło.
- Nie sądzę, by któreś z nas chciało zachować to
przed nim w tajemnicy.
- Och! Jakie to ma znaczenie? Czy pan nie zdaje
sobie sprawy, że on jest obłąkany... szalony. Nie
pogodzi się z tym... ani na chwilę! Gdyby coś jej się
stało...
- Nic jej się nie stanie!
- Tak, wiem, ale proszę pamiętać, że pan nie jest dla
niego godnym przeciwnikiem! On jest przerażająco
przebiegły! Niech pan ją stąd natychmiast zabiera...
w tym jedyna nadzieja. Niech pan zmusi ją do
wyjazdu za granicę! Najlepiej wyjedźcie oboje!
- Wystarczy, jeśli ona wyjedzie - rzekł Luke wolno. -
Ja muszę tu zostać.
- Obawiałam się, że pan to powie. Ale w każdym
razie niech pan ją zmusi do wyjazdu. Natychmiast!
- Myślę, że ma pani rację.
- Wiem, że mam rację! Niech pan ją stąd zabiera...
zanim będzie za późno.

XIX

background image

ZERWANE ZARĘCZYNY

Bridget usłyszała, jak Luke zajeżdża pod dom.
Wyszła na schody, by go powitać.
- Powiedziałam mu - oznajmiła bez żadnych
wstępów.
- Co? - spytał Luke zaskoczony.
Jego konsternacja była tak wyraźna, że Bridget od
razu ją dostrzegła.
- Luke... o co chodzi? Wydajesz się przygnębiony.
- Przecież postanowiliśmy zaczekać z tym do mojego
powrotu - powiedział, cedząc słowa.
- Wiem, ale doszłam do wniosku, że lepiej to mieć za
sobą. On robił plany, związane z naszym ślubem... z
miodowym miesiącem i tak dalej! Po prostu
musiałam mu to powiedzieć! - Po chwili dodała z
lekkim wyrzutem w głosie: - Tego wymagała zwykła
przyzwoitość.
- Z twojego punktu widzenia, owszem - przyznał
Luke. - Och, tak, rozumiem to.
- Myślę, że z każdego punktu widzenia!
- Niekiedy trudno jest pozwolić sobie na uczciwość! -
rzekł powoli.
- Luke, o co ci chodzi?
- Nie mogę ci tego powiedzieć tu i teraz. - Machnął
ręką ze zniecierpliwieniem. - Jak przyjął to
Whitfield?
- Nadzwyczaj dobrze - odparła Bridget. - Naprawdę
wspaniale. Czułam się zawstydzona. Myślę, Luke, że
nie doceniałam Gordona... tylko dlatego, że jest dość

background image

napuszony i niekiedy próżny. Sądzę, że jest... no
cóż... wielkim małym człowiekiem!
- Owszem, możliwe, że jest wielkim człowiekiem -
przyznał Luke, kiwając głową - ale jego wielkość ma
inny wymiar, niż przypuszczaliśmy. Posłuchaj,
Bridget, musisz się stąd jak najszybciej wynieść.
- Naturalnie, spakuję swoje rzeczy i jeszcze dzisiaj
opuszczę ten dom. Odwieź mnie do Londynu. Myślę,
że nie możemy się oboje zatrzymać w gospodzie Pod
Błazeńską Czapką, nawet jeśli goście Ellsworthy'ego
już wyjechali.
- Lepiej jedź do Londynu - powiedział Luke,
potrząsając głową. - Niebawem wszystko ci wyjaśnię.
Tymczasem ja zobaczę się z Whitfieldem.
- To dobry pomysł. Cała ta sprawa wydaje się dość
przykra, prawda? Czuję się jak cyniczna łowczyni
posagów.
Luke uśmiechnął się do niej.
- To był uczciwy interes. Postąpiłaś wobec niego
lojalnie. Tak czy owak, nie ma co biadać nad
rozlanym mlekiem! Teraz pójdę się zobaczyć z
Whitfieldem.
Lord Whitfield przechadzał się tam i z powrotem po
salonie. Był pozornie spokojny, a nawet lekko się
uśmiechał. Ale Luke zauważył na jego skroni
pulsującą żyłkę.
- Och! To pan, panie Fitzwilliam.
- Skłamałbym mówiąc, że żałuję tego, co zrobiłem -
oświadczył Luke. - Byłaby to zwykła hipokryzja.
Przyznaję, że z pańskiego punktu widzenia

background image

zachowałem się niewłaściwie i niewiele mam na
swoją obronę. Takie rzeczy się zdarzają.
Lord Whitfield znów zaczął krążyć po pokoju.
- No właśnie... właśnie! - Machnął ręką.
- Oboje z Bridget potraktowaliśmy pana w sposób
haniebny. Ale tak to już jest! Pokochaliśmy się i nic
na to nie można poradzić. Możemy jedynie wyjawić
panu prawdę i zniknąć.
Lord Whitfield przystanął. Patrzył na Luke'a swymi
wyblakłymi, wyłupiastymi oczami.
- Tak - przyznał - nie możecie na to już nic poradzić!
W jego głosie pobrzmiewał jakiś dziwny ton.
Spoglądał na Luke'a i potrząsał głową jakby ze
współczuciem.
- Co pan ma na myśli? - spytał ostro Luke.
- Nie możecie już nic zrobić! - powtórzył lord
Whitfield. - Już za późno!
Luke zrobił krok w jego kierunku.
- Proszę mi powiedzieć, o co panu chodzi.
- Niech pan o to spyta Honorię Waynflete - rzekł
niespodziewanie lord Whitfield. - Ona to rozumie.
Wie, co się dzieje. Kiedyś mi o tym powiedziała!
- Co ona rozumie?
- Że zło nie uchodzi bezkarnie - wyjaśnił lord
Whitfield. - Musi istnieć sprawiedliwość! Żal mi
Bridget, ponieważ bardzo ją lubię. W pewien sposób
żal mi was obojga!
- Czy pan nam grozi? - spytał Luke. Whitfield
wydawał się autentycznie wstrząśnięty.

background image

- Nie, nie, drogi chłopcze. W tej sprawie nie czuję do
was urazy! Kiedy uczyniłem Bridget zaszczyt,
wybierając ją na swoją żonę, przyjęła na siebie
pewne zobowiązania. Teraz je odrzuca, ale w życiu
nie można niczego cofnąć. Jeśli łamie się prawo,
trzeba ponieść karę...
- Chce pan powiedzieć, że coś jej grozi? - spytał
Luke, zaciskając pięści. - Niech pan mnie dobrze
zrozumie, Whitfield, nic jej się nie stanie... ani mnie!
Jeśli spróbuje pan nam coś zrobić, jest pan
skończony. Radzę panu uważać! Wiem o panu
wystarczająco dużo!
- To nie ma nic wspólnego ze mną - odparł lord
Whitfield. - Ja jestem tylko narzędziem w rękach
Siły Wyższej. Wszystko dzieje się z Jej wyroku!
- Widzę, że pan w to wierzy - powiedział Luke.
- Bo to prawda! Każdy, kto zwróci się przeciwko
mnie, ponosi karę. Nie wyłączając pana i Bridget.
- Myli się pan - zaoponował Luke. - Szczęśliwa passa,
choćby trwała najdłużej, kiedyś się kończy. A pańska
skończy się już niebawem.
- Drogi młody człowieku - zaczął lord Whitfield
łagodnie - nie zdaje pan sobie sprawy, do kogo pan
mówi. Mnie nie może spotkać nic złego!
- Doprawdy? Zobaczymy. Radzę panu uważać,
Whitfield. Mięśnie twarzy lorda Whitfielda lekko
zadrgały, a ton jego głosu się zmienił.
- Byłem bardzo cierpliwy - powiedział. - Niech pan
nie przeciąga struny. Proszę stąd wyjść.

background image

- Już idę - warknął Luke. - Możliwie jak najszybciej.
Ale niech pan pamięta, że pana ostrzegałem.
Odwrócił się na pięcie i pospiesznie wyszedł z salonu.
Pobiegł na górę do pokoju Bridget, która wraz z
pokojówką pakowała swoje rzeczy.
- Kiedy będziesz gotowa?
- Za dziesięć minut.
Spojrzała na Luke'a, a on dostrzegł w jej wzroku
pytanie, którego nie mogła wyrazić słowami ze
względu na obecność pokojówki. Kiwnął nieznacznie
głową.
Poszedł do swojego pokoju i szybko się spakował.
Kiedy wrócił po dziesięciu minutach, Bridget była
gotowa do wyjścia.
- Możemy już jechać?
- Oczywiście.
Na schodach spotkali idącego na górę lokaja.
- Przyszła panna Waynflete, żeby się z panią
zobaczyć.
- Panna Waynflete? Gdzie ona jest?
- W salonie z jego lordowską mością.
Bridget poszła wprost do salonu, a Luke podążył tuż
za nią. Lord Whitfield stał przy oknie i rozmawiał z
panną Waynflete. Trzymał w ręku nóż z długim,
cienkim ostrzem.
- Perfekcyjna robota - mówił. - Jeden z moich
młodych pracowników przywiózł mi go z Maroka,
dokąd został wysłany jako specjalny korespondent.
To nóż mauretański. - Z uwielbieniem przesunął
palcem po ostrzu. - Cóż za wspaniałe wykonanie!

background image

- Na miłość boską, Gordon, odłóż go! - zawołała
panna Waynflete. Lord Whitfield uśmiechnął się i
umieścił nóż wśród leżącej na stoliku kolekcji broni.
- Lubię go dotykać - rzekł łagodnie.
Panna Waynflete straciła swe zwykłe opanowanie.
Była blada i zdenerwowana.
- Ach, jesteś, moja droga - powitała Bridget.
Lord Whitfield zachichotał.
- Tak, oto i Bridget. Naciesz się nią, Honorio. Nie
zabawi tu długo.
- Co to znaczy? - spytała ostro panna Waynflete.
- To znaczy, że wyjeżdża do Londynu. - Spojrzał po
kolei na wszystkich obecnych. - Mam dla ciebie
pewną wiadomość, Honorio - powiedział. - Bridget
postanowiła nie wychodzić za mnie. Woli
Fitzwilliama. Życie jest dziwne. No cóż, zostawiam
was, żebyście mogli sobie porozmawiać.
Wyszedł z pokoju, pobrzękując bilonem w
kieszeniach.
- Mój Boże... - wyszeptała panna Waynflete. - Mój
Boże... Rozpacz w jej głosie była tak wy raźna,-że
Bridget poczuła się zaskoczona.
- Przepraszam. Naprawdę okropnie mi przykro -
powiedziała z niepokojem.
- On jest rozwścieczony... mój Boże, to straszne. Co
my teraz zrobimy?
Bridget spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Zrobimy? Co ma pani na myśli?

background image

- Nie powinniście byli mu o tym mówić! - jęknęła
panna Waynflete, obrzucając oboje pełnym wyrzutu
spojrzeniem.
- Nonsens! - zawołała Bridget. - A cóż innego
mogliśmy zrobić?
- Nie powinniście byli mówić mu o tym teraz. Trzeba
było zaczekać, aż znajdziecie się daleko stąd.
- To kwestia zapatrywań - odparła sucho Bridget. -
Osobiście uważam, że niemiłe sprawy należy mieć
jak najszybciej za sobą.
- Och, moja droga, gdyby tylko o to chodziło...
Zawahała się. Potem spojrzała pytająco na Luke'a.
Luke potrząsnął głową i powiedział bezgłośnie:
,,Jeszcze nie teraz".
- Rozumiem - bąknęła panna Waynflete.
- Czy chciała się pani ze mną zobaczyć w jakiejś
szczególnej sprawie, panno Waynflete? - spytała
Bridget z lekkim rozdrażnieniem.
- No... owszem. W istocie przyszłam ci zaproponować
krótki pobyt w moim domu. Pomyślałam, że... eee...
pozostanie tutaj byłoby dla ciebie krępujące i że, być
może, potrzeba ci kilku dni na... eee... gruntowne
rozważenie twoich planów.
- Dziękuję, panno Waynflete, to bardzo uprzejme z
pani strony.
- U mnie byłabyś zupełnie bezpieczna i...
- Bezpieczna? - przerwała jej Bridget.
- Spokojna... - wyjaśniła pospiesznie panna
Waynflete lekko podnieconym głosem - to miałam na
myśli... całkiem spokojna. Nie mam oczywiście

background image

takich luksusów jak tutaj, ale gorąca woda jest
naprawdę gorąca, a moja służąca Emily zupełnie
dobrze gotuje.
- Och, jestem pewna, że wszystko byłoby wspaniale,
panno Waynflete - odparła Bridget machinalnie.
- Ale oczywiście wyjazd do Londynu to o wiele lepszy
pomysł...
- Trochę niefortunnie się składa, że moja ciotka
wyruszyła dzisiaj wcześnie rano na wystawę
kwiatów. Nie miałam jeszcze okazji powiedzieć jej,
co się wydarzyło. Zostawię jej list z wiadomością, że
pojechałam do mieszkania.
- Wybierasz się do mieszkania twojej ciotki w
Londynie?
- Tak. Nikogo w nim nie ma. A posiłki mogę jadać w
mieście.
- Będziesz sama w tym mieszkaniu? O Boże, nie
powinnaś tego robić. Nie zostawaj tam sama.
- Przecież nikt mnie nie zje - powiedziała Bridget z
irytacją. - Poza tym moja ciotka jutro wraca.
Panna Waynflete z niepokojem potrząsnęła głową.
- Lepiej zatrzymaj się w jakimś hotelu - zasugerował
Luke.
- Dlaczego? - spytała Bridget, gwałtownie
odwracając się do niego. - Co się z wami dzieje?
Dlaczego traktujecie mnie jak niedorozwinięte
dziecko?
- Ależ skąd, kochanie - zaprotestowała panna
Waynflete. - Po prostu chcemy, żebyś była ostrożna!

background image

- Ale dlaczego? Dlaczego? O co w tym wszystkim
chodzi?
- Posłuchaj, Bridget - zaczął Luke. - Chciałbym z
tobą porozmawiać. Ale nie tutaj. Pojedźmy w jakieś
ustronne miejsce. - Spojrzał na pannę Waynflete. -
Czy możemy wpaść do pani za jakąś godzinę? Jest
wiele spraw, o których chciałbym pani powiedzieć.
- Bardzo proszę. Będę tam na was czekała.
Luke położył dłoń na ramieniu Bridget. Skinieniem
głowy podziękował pannie Waynflete.
- Bagaże zabierzemy później. Chodź.
Poprowadził ją przez hali do wyjścia. Otworzył
drzwi samochodu. Bridget wsiadła. Luke uruchomił
silnik i ruszył gwałtownie podjazdem. Kiedy minęli
żelazną bramę, odetchnął z ulgą.
- Dzięki Bogu bezpiecznie cię stąd wywiozłem -
powiedział.
- Czy ty zupełnie oszalałeś, Luke? Co znaczą te
wszystkie tajemnice?
- No cóż, trudno jest zdemaskować mordercę, kiedy
przebywa się pod jego dachem! - oznajmił Luke
posępnie.

XX
TKWIMY W TYM OBOJE

Bridget przez chwilę siedziała nieruchomo obok
niego.
- Gordon? - spytała.
Luke kiwnął potakująco głową.

background image

- Gordon? Gordon... mordercą? Mordercą? W życiu
nie słyszałam czegoś równie absurdalnego.
- Tak uważasz?
- Owszem. Przecież Gordon nie skrzywdziłby nawet
muchy.
- Może to i prawda - przyznał Luke ponuro. - Sam
nie wiem. Ale z całą pewnością zabił kanarka, a ja
jestem prawie pewien, że zamordował również kilka
osób.
- Mój drogi, ja po prostu nie mogę w to uwierzyć!
- Wiem - powiedział Luke. - To istotnie wydaje się
niewiarygodne. Zacząłem go podejrzewać dopiero
przedwczoraj wieczorem.
- Ależ ja go doskonale znam! - zaprotestowała
Bridget. - Wiem, jaki on jest! W gruncie rzeczy to
bardzo łagodny człowiek... napuszony, zgoda, ale w
sumie raczej śmieszny.
Luke potrząsnął głową.
- Będziesz musiała zmienić zdanie na jego temat,
Bridget.
- Nic z tego, Luke. Ja po prostu w to nie wierzę! Skąd
przyszedł ci do głowy tak absurdalny pomysł?
Przecież jeszcze przed dwoma dniami byłeś zupełnie
pewny, że to Ellsworthy.
Luke lekko się skrzywił.
- Wiem. Wiem. Pewnie sądzisz, że jutro zacznę
podejrzewać Thomasa, a pojutrze będę przekonany,
że to sprawka Hortona! Nie zmieniani zdania aż tak
często. Rozumiem, że ta wiadomość tobą
wstrząsnęła. Jeśli jednak przyjrzysz się temu nieco

background image

bliżej, zobaczysz, że wszystkie elementy świetnie do
siebie pasują. Nic dziwnego, że panna Pinkerton bała
się pójść do lokalnych władz. Wiedziała, że zrobiłaby
z siebie pośmiewisko! Pokładała nadzieję jedynie w
Scotland Yardzie.
- Ale jakie motywy mógłby mieć Gordon? Och, to
takie idiotyczne!
- Wiem. Ale czy nie zdajesz sobie sprawy, że Gordon
Whitfield jest okropnym megalomanem?
- On chce uchodzić za wspaniałego i ważnego
człowieka. To wynika ze zwykłego kompleksu
niższości!
- Możliwe, że właśnie to jest źródłem całego
nieszczęścia. Sam już nie wiem. Ale zastanów się
tylko przez chwilę, Bridget. Pamiętasz, jakich
szyderczych zwrotów sama wobec niego używałaś...
obraza majestatu i tak dalej. Czy nie rozumiesz, że
jego egocentryzm przekracza wszelkie granice? A w
dodatku to maniak religijny! Moja droga, on jest
kompletnie obłąkany!
Bridget zastanawiała się przez chwilę.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jakie masz na to
dowody, Luke?
- No cóż, świadczą o tym jego własne słowa.
Przedwczoraj wieczorem oświadczył mi jasno i
wyraźnie, że każdy, kto mu się w jakikolwiek sposób
sprzeciwi, zawsze umiera.
- Mów dalej.
- Nie potrafię ci tego dokładnie wyjaśnić, ale chodzi
mi o sposób, w jaki o tym mówił. Był spokojny,

background image

zadowolony z siebie i... jakby to ująć... uważał to za
zupełnie normalne! Siedział w fotelu i uśmiechał się
do siebie... To było niesamowite i dość przerażające,
Bridget!
- Mów dalej.
- No cóż, potem zaczął wyliczać osoby, które zeszły z
tego świata, ponieważ ściągnęły na siebie jego gniew!
Posłuchaj, Bridget, on wymienił panią Horton, Amy
Gibbs, Tommy'ego Pierce'a, Harry'ego Cartera,
doktora Humbleby'ego i tego szofera, Riversa.
Bridget pobladła, najwyraźniej wstrząśnięta jego
słowami.
- Czy wymienił właśnie te osoby?
- Tak. Właśnie te osoby! Czy teraz mi wierzysz?
- Mój Boże, chyba mnie przekonałeś... Jakie miał
motywy?
- Bardzo trywialne... i to właśnie jest takie
przerażające. Pani Horton zrobiła mu afront,
Tommy Pierce naśladował go na oczach
rozbawionych ogrodników, Harry Carter obrzucił
obelgami, Amy Gibbs zachowała się wobec niego
arogancko, Humbleby miał czelność publicznie
zakwestionować jego zdanie, Rivers groził mu w
mojej obecności, a panna Waynflete...
Bridget ukryła twarz w dłoniach.
- To straszne... Okropne... -wymamrotała.
- Wiem. Istnieją jeszcze pewne dodatkowe dowody.
Samochodem, który przejechał w Londynie pannę
Pinkerton, był rolls royce o takich samych numerach

background image

rejestracyjnych, jakie ma samochód lorda
Whitfielda.
- To zdecydowanie przesądza sprawę - powiedziała
Bridget powoli.
- Tak. W Scotland Yardzie uważają, że kobieta,
która przekazała im ten numer, popełniła błąd. Ale
ona się nie pomyliła!
- Mogę to zrozumieć - przyznała Bridget. - Kiedy w
grę wchodzi taki zamożny i wpływowy człowiek jak
lord Whitfield, muszą, oczywiście, uwierzyć w jego
wersję wydarzeń!
- Owszem. Relację panny Pinkerton uznaliby za
niewiarygodną.
- Parę razy powiedziała mi dość dziwne rzeczy -
powiedziała Bridget w zamyśleniu. - Jakby mnie
przed czymś ostrzegała... Wtedy nie rozumiałam, do
czego ona zmierza... Teraz już wiem!
- Wszystko się zgadza - stwierdził Luke. - Tak
zawsze bywa. Początkowo mówi się, tak jak ty
powiedziałaś: "Niemożliwe!", a potem, kiedy już
pogodzisz się z tą myślą, wszystko zaczyna do siebie
pasować! Winogrona, które lord Whitfield posłał
pani Horton, a ona podejrzewała, że trują ją
pielęgniarki! Wizyta w Instytucie Wellermana
Kreutza... musiał zdobyć jakieś bakterie, którymi
zainfekował ranę doktora Humbleby'ego.
- Nie rozumiem, jak zdołał tego dokonać.
- Ja również, ale istnieje związek między tymi
wydarzeniami. Nie da się temu zaprzeczyć.

background image

- Nie... Jak twierdzisz, te elementy do siebie pasują.
Oczywiście, mógł robić rzeczy, na które nie
odważyliby się inni ludzie! Chodzi mi o to, że był
poza wszelkimi podejrzeniami!
- Myślę, że podejrzewała go panna Waynflete.
Wspomniała o jego wizycie w instytucie.
Napomknęła o tym mimochodem, mając
najprawdopodobniej nadzieję, że wyciągnę z tego
właściwy wniosek.
- Więc wiedziała o tym od samego początku?
- Żywiła bardzo silne podejrzenia. Powstrzymywało
ją chyba to, że była w nim kiedyś zakochana.
Bridget kiwnęła głową.
- Tak, to wiele tłumaczy. Gordon mówił mi, że kiedyś
byli zaręczeni.
- Po prostu nie chciała uwierzyć, że to może być on.
Ale coraz bardziej utwierdzała się w tym
przekonaniu. Próbowała dawać mi to do
zrozumienia, ale nie mogła wystąpić przeciwko
niemu otwarcie! Kobiety to dziwne istoty! Myślę, że
w jakiś sposób nadal jej na nim zależy...
- Mimo że ją porzucił?
- To ona porzuciła jego. To dość nieprzyjemna
historia. Opowiem ci ją.
Luke zrelacjonował jej ten przykry epizod. Bridget
patrzyła na niego zdumiona.
- Powiedziała ci, że Gordon tak postąpił?
- Owszem. Już wtedy nie mógł być całkiem
normalny!

background image

- Już wtedy... - wyjąkała Bridget, drżąc na całym
ciele. - Tyle lat temu...
- Może nigdy nie dowiemy się o innych jego ofiarach!
Dopiero ta seria zgonów, do których doszło w
krótkich odstępach czasu, ściągnęła na niego uwagę!
Może był tak upojony powodzeniem, że stał się
nieostrożny!
Bridget pokiwała głową. Przez parę minut
rozmyślała w milczeniu, a potem spytała
niespodziewanie:
- Powtórz mi dokładnie słowa panny Pinkerton... co
mówiła wtedy w pociągu? Od czego zaczęła?
Luke cofnął się myślami do tej rozmowy.
- Powiedziała, że jedzie do Scotland Yardu,
wspominała o waszym posterunkowym, którego
uważała za miłego człowieka, ale nie nadającego się
do prowadzenia śledztwa w sprawie o morderstwo.
- Czy wtedy użyła tego słowa po raz pierwszy?
- Tak.
- Mów dalej.
- Następnie powiedziała: "Widzę, że jest pan
zaskoczony. Początkowo też byłam zaskoczona. Po
prostu nie mogłam w to uwierzyć. Myślałam, że
fantazjuję".
- Co mówiła potem?
- Spytałem, czy jest absolutnie przekonana, że
istotnie nie fantazjuje, a ona odparła spokojnie:
"Och, nie! Mogło tak się zdarzyć za pierwszym
razem, ale nie za drugim, trzecim czy czwartym.
Potem już się wie".

background image

- Zdumiewające - skomentowała Bridget.
- Pocieszyłem ją mówiąc, że podjęła słuszną decyzję,
ale jej nie uwierzyłem!
- Rozumiem. Łatwo być mądrym po fakcie! Ja też
traktowałam tę biedaczkę ze współczuciem i
wyższością! Jak dalej potoczyła się wasza rozmowa?
- Niech pomyślę... aha! wspomniała o sprawie
Abercrombiego... wiesz, tego truciciela z Walii. Nie
wierzyła, że patrzył na swoje przyszłe ofiary w jakiś
szczególny sposób. Ale dodała, że teraz już wierzy,
bo widziała coś takiego na własne oczy.
- Powtórz mi dokładnie jej słowa. Luke zastanawiał
się, marszcząc brwi.
- Powiedziała tym swoim miłym głosem: "Kiedy o
tym czytałam, nie wierzyłam... ale to prawda!"
Wtedy spytałem: "Co takiego?" A ona odparła:
"Ten szczególny błysk w oczach..." Na Boga,
Bridget, sposób, w jaki to powiedziała, absolutnie
mną wstrząsnął! Jej spokojny głos i wyraz twarzy...
wyglądała jak ktoś, kto naprawdę widział coś zbyt
przerażającego, by to wyrazić słowami!
- Mów dalej, Luke. Opowiedz mi wszystko.
- Potem wyliczyła ofiary... Amy Gibbs, Cartera i
Tommy'ego Pierce'a. Wspomniała, że Tommy był
nieznośnym szczeniakiem, a Carter pijakiem.
Później dodała: "A teraz... wczoraj... spotkało to
doktora Humbleby'ego, który jest takim dobrym i
poczciwym człowiekiem". Następnie stwierdziła, że
gdyby powiedziała o tym doktorowi Humbleby'emu,
to z pewnością by jej nie uwierzył i wyśmiałby ją.

background image

Bridget głęboko westchnęła.
- Rozumiem - mruknęła. - Teraz to do mnie dotarło.
- Co, Bridget? - spytał Luke, przyglądając jej się
uważnie. - O czym myślisz?
- O czymś, co kiedyś powiedziała mi pani Humbleby.
Zastanawiałam się... och, mniejsza o to, mów dalej.
Jak zakończyła się ta rozmowa?
Luke przytoczył dokładnie słowa panny Pinkerton,
które wywarły na nim tak duże wrażenie, że nie mógł
ich zapomnieć.
- Na mój argument, że chyba trudno jest popełnić
bezkarnie tak wiele zbrodni, odparła: "Ależ nie, mój
drogi, tu pan się myli. Bardzo łatwo jest zabić
człowieka... pod warunkiem, że nikt pana o to nie
podejrzewa. A ten morderca jest ostatnią osobą,
którą ktokolwiek mógłby podejrzewać!"
Zamilkł.
- Łatwo jest zabić człowieka? - powtórzyła Bridget
drżącym głosem. - Przerażająco łatwo... to prawda!
Nic dziwnego, że te słowa zapadły ci tak głęboko w
pamięć, Luke. Ja będę je pamiętać do końca życia!
Człowiek taki jak Gordon Whitfield... och!
Oczywiście, że to łatwe.
- Ale nie tak łatwo będzie mu to udowodnić -
zauważył Luke.
- Tak sądzisz? Wydaje mi się, że mogę w tym pomóc.
- Bridget, zabraniam ci...
- Nie możesz. Nie wolno siedzieć z założonymi
rękami i grać na zwłokę. Jestem w to zamieszana,

background image

Luke. Przyznaję, że to trochę niebezpieczne zadanie,
ale muszę do końca odegrać swoją rolę.
- Bridget...
- Wplątałam się w tę historię, Luke! Przyjmę więc
zaproszenie panny Waynflete i zostanę w
Wychwood.
- Kochanie, błagam cię...
- Doskonale zdaję sobie sprawę, że to jest
niebezpieczne dla nas obojga. Ale tkwimy w tym,
Luke... tkwimy w tym oboje!

XXI
OCH, DLACZEGO SPACERUJESZ PO POLACH
W RĘKAWICZKACH?

Zaciszne wnętrze domu panny Waynflete podziałało
na nich kojąco po chwilach napięcia, które przeżyli
w samochodzie.
Panna Waynflete była trochę zdziwiona, że Bridget
chce mimo wszystko u niej zostać, ale szybko
zapewniła, że w pełni podtrzymuje zaproszenie.
- Skoro jest pani tak uprzejma, panno Waynflete -
powiedział Luke - uważam to rozwiązanie za
najlepsze. - Ja zatrzymałem się w gospodzie Pod
Błazeńską Czapką, będę więc miał ją na oku. Bądź
co bądź, nie należy zapominać o tym, co się
wydarzyło w Londynie.
- Ma pan na myśli Lavinię Pinkerton? - spytała
panna Waynflete.

background image

- Tak. Można by przypuszczać, że w centrum
wielkiego miasta człowiek jest zupełnie bezpieczny.
- Chodzi panu o to - zaczęła panna Waynflete - że
bezpieczeństwo człowieka zależy przede wszystkim
od tego, czy ktoś nie dybie na jego życie?
- No, właśnie. Dożyliśmy takich czasów.
Panna Waynflete z zadumą pokiwała głową.
- Od jak dawna pani wie, że Gordon jest mordercą,
panno Waynflete? - spytała Bridget.
Panna Waynflete westchnęła.
- To trudne pytanie, moja droga. Myślę, że w głębi
duszy byłam zupełnie pewna już od dłuższego
czasu... Ale robiłam, co mogłam, żeby o tym nie
myśleć! Nie chciałam w to uwierzyć, więc udawałam
sama przed sobą, że moje podejrzenia są nikczemne i
absurdalne.
- Czy nigdy nie obawiała się pani o... własne życie? -
spytał Luke.
Panna Waynflete przez chwilę rozważała w myślach
jego pytanie.
- Czy chodzi panu o to, że gdyby Gordon wyczuł, iż
zaczęłam coś podejrzewać, znalazłby jakiś sposób, by
się mnie pozbyć?
- Tak.
- Oczywiście, brałam pod uwagę taką ewentualność...
- wyznała panna Waynflete spokojnie. - Starałam się
zachować ostrożność. Nie sądzę jednak, żeby Gordon
mógł dostrzec we mnie prawdziwe zagrożenie.
- Dlaczego?
Panna Waynflete lekko się zarumieniła.

background image

- Nie przypuszczam, by Gordonowi przyszło
kiedykolwiek na myśl, że mogłabym... ściągnąć na
niego jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
- Czy posunęła się pani do tego, żeby go ostrzec? -
spytał Luke szorstko.
- Owszem. To znaczy, dałam mu do zrozumienia, iż
dziwi mnie to, że każdy, kto mu się narazi, niebawem
ginie w jakimś nieszczęśliwym wypadku.
- Jak na to zareagował? - spytała Bridget.
Na twarzy panny Waynflete pojawił się wyraz troski.
- Nie tak, jak się spodziewałam. Wydawał mi się... to
naprawdę zadziwiające!... zadowolony... Spytał:
"Więc zwróciłaś na to uwagę?" I... napuszył się
dumnie jak paw.
- To jasne, że jest obłąkany! - zawołał Luke.
- Tak, istotnie - przyznała skwapliwie panna
Waynflete. - Po prostu nie ma innego
wytłumaczenia. Nie odpowiada za swoje czyny. -
Położyła dłoń na ramieniu Luke'a. - Nie powieszą go,
prawda, panie Fitzwilliam?
- Nie, nie. Przypuszczam, że poślą go do zakładu dla
umysłowo chorych w Broadmoor.
Panna Waynflete westchnęła z ulgą i wygodniej
usiadła w fotelu.
- Bardzo mnie to cieszy. - Jej wzrok spoczął na
Bridget, która wpatrywała się w dywan, z zadumą
marszcząc brwi.
- Ale mamy przed sobą jeszcze długą drogę -
powiedział Luke. -Zawiadomiłem już odpowiednie
władze i mogę powiedzieć tylko tyle, że Scotland

background image

Yard potraktuje tę sprawę poważnie. Musicie sobie
jednak uprzytomnić, że nie mamy wystarczających
dowodów.
- Zdobędziemy je - oznajmiła Bridget.
Panna Waynflete podniosła na nią wzrok. Luke
dostrzegł w jej oczach błysk, który przypominał mu
kogoś lub coś, co niedawno widział. Wytężył pamięć,
ale nie udało mu się tego z niczym skojarzyć.
- Jesteś bardzo pewna siebie, moja droga -
powiedziała panna Waynflete z powątpiewaniem. -
No cóż, być może masz rację.
- Posłuchaj, Bridget, pojadę teraz do rezydencji po
twoje rzeczy - rzekł Luke.
- Jadę z tobą - odparła spiesznie Bridget.
- Wolałbym, żebyś została tutaj.
- Ale ja wolę pojechać.
- Przestań odgrywać wobec mnie rolę troskliwej
matki, Bridget! - warknął Luke ze złością. - Nie
życzę sobie, żebyś mnie ochraniała.
- Uważam, Bridget, że wszystko będzie dobrze...
przecież pojedzie samochodem, a w dodatku jest
biały dzień - powiedziała półgłosem panna
Waynflete.
- Czuję się jak idiotka. Ta historia działa mi na
nerwy - wyszeptała Bridget, uśmiechając się z
zażenowaniem.
- Któregoś wieczora panna Waynflete odprowadziła
mnie aż do samego domu - przypomniał sobie Luke.
- No, panno Waynflete, niech się pani przyzna, że
chciała pani mnie chronić! Tak było, prawda?

background image

Panna Waynflete potwierdziła jego sugestię
uśmiechem.
- No cóż, panie Fitzwilliam, pan jeszcze niczego nie
podejrzewał! Groziło panu niebezpieczeństwo,
ponieważ Gordon mógł już się zorientować, że
przyjechał pan tutaj jedynie po to, by zbadać tę
sprawę. A na tej odludnej dróżce mogło się panu coś
przytrafić!
- No dobrze, ale teraz zdaję już sobie sprawę z
niebezpieczeństwa - oświadczył Luke posępnie. -
Zapewniam panią, że nie dam się zaskoczyć.
- Niech pan nie zapomina, że on jest niezwykle
przebiegły. - Znacznie sprytniejszy, niż się panu
zdaje! To bardzo pomysłowy człowiek.
- Dziękuję, że mnie pani ostrzegła.
- Mężczyźni są odważni - westchnęła panna
Waynflete - ale znacznie łatwiej ich oszukać niż
kobiety.
- To prawda - przyznała Bridget.
- Panno Waynflete, czy istotnie uważa pani, że coś mi
zagraża? Czy sądzi pani, że lord Whitfield naprawdę
dybie na moje życie?
- Myślę - odparła panna Waynflete po chwili
wahania - że niebezpieczeństwo grozi przede
wszystkim Bridget. To ona zerwała zaręczyny, a to
jest dla niego największą zniewagą! Przypuszczam,
że dopiero kiedy rozprawi się z Bridget, skieruje
uwagę na pana. Ale bez wątpienia do niej zabierze
się w pierwszej kolejności.

background image

- Bardzo bym chciał, Bridget, żebyś wyjechała za
granicę... i to teraz... natychmiast.
Bridget mocno zacisnęła usta.
- Nie pojadę.
Panna Waynflete westchnęła.
- Jesteś odważną kobietą, Bridget. Podziwiam cię.
- Na moim miejscu postąpiłaby pani tak samo.
- No cóż, niewykluczone.
- Oboje w tym tkwimy, Luke i ja - oznajmiła Bridget
stanowczo. Odprowadziła Luke'a do drzwi.
- Zatelefonuję do ciebie z gospody, kiedy już
bezpiecznie wydostanę się z jaskini tego lwa -
powiedział Luke.
- Dobrze.
- Kochanie, nie denerwuj się! Nawet najdoskonalsi
mordercy muszą mieć czas na gruntowne
przemyślenie swoich planów! Wydaje mi się, że
przez parę dni nic nam nie grozi. Dzisiaj przyjeżdża
z Londynu inspektor Battle. Kiedy tylko tutaj się
zjawi, Whitfield będzie pod obserwacją.
- Zatem skoro wszystko jest pod kontrolą, możemy
zakończyć ten melodramat.
- Bridget, kochanie, proszę cię, nie rób żadnych
nierozważnych kroków! - powiedział Luke poważnie,
kładąc jej dłoń na ramieniu.
- Ciebie też to dotyczy, mój drogi.
Uścisnął jej ramię, a potem wskoczył do samochodu i
odjechał. Bridget wróciła do salonu.
- Moja droga, twój pokój nie jest jeszcze całkiem
gotowy - rzekła panna Waynflete z typowym dla

background image

starych panien zdenerwowaniem takim drobiazgiem.
- Emily właśnie sprawdza, czy czegoś nie brakuje.
Wiesz co? Przygotuję ci filiżankę pysznej herbaty!
Dobrze ci zrobi po tych burzliwych wydarzeniach.
- To bardzo uprzejme z pani strony, panno
Waynflete, ale dziękuję.
Bridget miała ochotę na mocny koktajl z dużą ilością
ginu, ale doszła do słusznego wniosku, że nie należy
liczyć na ten rodzaj pokrzepiającego napoju. Nie
znosiła herbaty, ponieważ zazwyczaj cierpiała po
niej na niestrawność. Jednakże panna Waynflete
zdecydowała, że herbata jest właśnie tym, czego
najbardziej potrzebuje jej młody gość. Wybiegła do
kuchni, a po pięciu minutach wróciła z tacą, na
której stały dwie delikatnie zdobione filiżanki z
drezdeńskiej porcelany, wypełnione aromatycznym,
parującym napojem.
- Oryginalny Lapsang Souchong - oznajmiła z dumą.
Bridget, która nie lubiła chińskiej herbaty jeszcze
bardziej niż indyjskiej, uśmiechnęła się blado.
W tym momencie w drzwiach pojawiła się Emily,
niewyrośnięta i niezdarna pokojówka panny
Waynflete.
- Proszę pani - powiedziała - czy miała pani na myśli
te poszewki z falbankami?
Panna Waynflete pospiesznie wyszła z pokoju, a
Bridget skorzystała z okazji i wylała swoją herbatę
za okno. Omal nie poparzyła przy tym wrzątkiem
kocura, który wylegiwał się na grządce.

background image

Puszek, przyjąwszy łaskawie jej przeprosiny,
wskoczył na parapet, a potem wdrapał się jej na
ramiona i zaczął czule mruczeć.
- Jesteś bardzo piękny! - powiedziała Bridget,
głaszcząc go po grzbiecie.
Puszek wygiął grzbiet w łuk, mrucząc ze zdwojoną
energią.
- Dobry kotek - szepnęła Bridget, drapiąc go za
uszami.
- Mój Boże - zawołała panna Waynflete, wchodząc
do pokoju. - Puszek najwyraźniej cię polubił. Z
reguły zachowuje się z rezerwą! Tylko uważaj na
jego uszko. Ostatnio bardzo go bolało i nadal mu
dokucza.
Ale było już za późno. Bridget pociągnęła go
niechcący za chore ucho. Kocur prychnął na nią i
odszedł majestatycznym krokiem, jakby
demonstrując swą urażoną godność.
- Och, mój Boże, czy cię podrapał? - zawołała panna
Waynflete.
- To nic poważnego - odparła Bridget, ssąc ukośne
zadraśnięcie na grzbiecie dłoni.
- Może przemyć ci rankę jodyną?
- Och, nie trzeba, wszystko w porządku. Nie warto
zawracać sobie tym głowy.
Panna Waynflete wydawała się zawiedziona.
Bridget, czując, że zachowała się niezbyt uprzejmie,
spytała pospiesznie:
- Ciekawe, jak długo Luke tam będzie?

background image

- Nie martw się, kochanie. Jestem pewna, że pan
Fitzwilliam potrafi o siebie zadbać.
- Och, Luke jest bardzo twardym mężczyzną!
W tym momencie zadzwonił telefon. Bridget szybko
do niego podeszła. Usłyszała w słuchawce głos
Luke'a.
- Halo? To ty, Bridget? Jestem już w gospodzie. Czy
mogę przywieźć twoje rzeczy po lunchu? Pojawił się
tu Battle... wiesz, o kim mówię...?
- Ten inspektor ze Scotland Yardu?
- Tak. Chce natychmiast ze mną porozmawiać.
- W porządku. Kiedy przywieziesz moje bagaże,
opowiesz mi, co on o tym wszystkim sądzi.
- Dobrze. Tymczasem, kochanie.
- Do zobaczenia.
Bridget odłożyła słuchawkę i powtórzyła pannie
Waynflete treść rozmowy. Potem szeroko ziewnęła.
Po pełnym wyczerpujących emocji poranku ogarnęło
ją nagłe znużenie.
Panna Waynflete zwróciła na to uwagę.
- Widzę, że jesteś zmęczona, moja droga! Może się
położysz... nie, lepiej nie robić tego tuż przed
lunchem. Wybieram się teraz do pewnej kobiety, by
zanieść jej trochę starych ubrań. Mieszka w chatce
niedaleko stąd... to bardzo przyjemny spacer przez
pola. Czy miałabyś ochotę dotrzymać mi
towarzystwa? Zdążymy wrócić na lunch.
Bridget chętnie się zgodziła.

background image

Wyszły z domu tylnymi drzwiami. Panna Waynflete
miała na głowie słomkowy kapelusz i, ku
rozbawieniu Bridget, włożyła rękawiczki.
Można by pomyśleć, że wybieramy się na Bond
Street! - myślała.
Po drodze panna Waynflete gawędziła wesoło o
rozmaitych sprawach związanych z życiem w
małym, prowincjonalnym miasteczku. Przeszły przez
pola, przecięły wyboisty gościniec, a potem skręciły
na ścieżkę wiodącą przez zapuszczony zagajnik.
Dzień był dość upalny, więc spacer w cieniu drzew
sprawił Bridget przyjemność.
Panna Waynflete zaproponowała, żeby usiadły i
chwilę odpoczęły.
- Ten dzisiejszy upał jest naprawdę uciążliwy, nie
sądzisz? Chyba nadciąga burza!
Bridget sennym głosem przyznała jej słuszność.
Leżała na plecach z na wpół przymkniętymi oczami,
a po jej głowie błąkały się słowa wiersza.

Och, dlaczego spacerujesz po polach w
rękawiczkach,
Och, gruba blond kobieto, której nikt nie kocha?

To do niej nie pasuje! Przecież panna Waynflete
wcale nie jest gruba - pomyślała Bridget, a potem
wniosła do wiersza odpowiednie poprawki.

Och, dlaczego spacerujesz po polach w
rękawiczkach,

background image

Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha?

- Jesteś bardzo senna, kochanie, prawda? - spytała
panna Waynflete, przerywając jej rozmyślania.
Wypowiedziała te słowa swoim zwykłym, łagodnym
tonem, ale było w nim coś, co sprawiło, że Bridget
nagle otworzyła oczy. Panna Waynflete pochylała się
nad nią.
- Jesteś bardzo senna, prawda? - spytała znowu,
oblizując wargi i patrząc na nią przejmującym
wzrokiem.
Tym razem Bridget pojęła znaczenie jej słów. Kiedy
nagle dotarło to do jej świadomości, poczuła głęboką
pogardę dla własnej tępoty!
Podejrzewała prawdę, ale było to tylko mgliste
podejrzenie. Zamierzała sprawdzić jego słuszność
spokojnie i dyskretnie. Ani przez moment nie
przeczuwała, że może grozić jej jakieś
niebezpieczeństwo. Wydawało jej się, że doskonale
maskuje swe podejrzenia. Nie przyszło jej nawet do
głowy, że atak może nastąpić tak szybko.
Zrozumiała, że zachowała się jak skończona idiotka!
- Herbata... - pomyślała. - Na pewno coś w niej było.
Ona nie wie, że jej nie wypiłam. To moja jedyna
szansa! Muszę udawać! Ciekawe, co to było za
paskudztwo. Trucizna? Czy tylko środek nasenny?
Ona myśli, że jestem śpiąca... to oczywiste.
Ponownie zamknęła oczy.

background image

- Tak... okropnie... - odparła, mając nadzieję, że jej
głos zabrzmi naprawdę sennie. - To dziwne! Nie
pamiętam, żebym kiedykolwiek była taka śpiąca.
Panna Waynflete lekko kiwnęła głową.
Bridget obserwowała ją spod przymrużonych
powiek.
Tak czy owak - pomyślała - nie może się ze mną
mierzyć! Jestem silną młodą kobietą, a ona tylko
chudą słabą staruszką. Ale muszę nakłonić ją do
mówienia... sprowokować do zwierzeń!
Twarz panny Waynflete wykrzywił chytry, niemal
nieludzki uśmiech.
Ona przypomina kozę - pomyślała Bridget. O Boże!
Jakże ona jest podobna do kozy! To zwierzę zawsze
było symbolem zła! Teraz już rozumiem, dlaczego!
Miałam rację... moje fantastyczne podejrzenia
okazały się słuszne! Nawet w piekle nie ma większego
zła niż we wzgardzonej kobiecie... Od tego się
wszystko zaczęło...
- Nie wiem, co się ze mną dzieje... - powiedziała
cicho. Tym razem w jej głosie zabrzmiała wyraźna
nutka lęku. - Czuję się bardzo dziwnie... Okropnie
kręci mi się w głowie!
Panna Waynflete rozejrzała się nerwowo.
Znajdowały się na zupełnym odludziu. Miasteczko
leżało zbyt daleko, by ktoś mógł usłyszeć krzyki. W
pobliżu nie było żadnych domów ani willi. Zaczęła
grzebać w swojej paczce, która rzekomo zawierała
starą odzież. Kiedy rozdarła papier, Bridget
dostrzegła kątem oka jakąś wełnianą część

background image

garderoby. Panna Waynflete znów sięgnęła do
zawiniątka dłońmi w rękawiczkach.

Och, dlaczego spacerujesz po polach w
rękawiczkach?

No właśnie... dlaczego? - pomyślała Bridget.
Dlaczego w rękawiczkach? Ależ to jasne jak słońce!
Wszystko świetnie zaplanowała!
Panna Waynflete ostrożnie wyciągnęła z zawiniątka
nóż, uważając, by nie zetrzeć z niego śladów, które
zostawił lord Whitfield, kiedy tego ranka bawił się
nim w swym salonie w Ashe Manor.
Mauretański nóż ze spiczastym ostrzem.
Bridget poczuła, że robi jej się słabo. Postanowiła
grać na zwłokę... zmusić tę kobietę do zwierzeń...
chudą, siwą kobietę, której nikt nie kochał. Doszła
do wniosku, że nie powinno to być zbyt trudne,
ponieważ panna Waynflete z pewnością odczuwa
nieprzepartą potrzebę mówienia, a jedyną osobą, z
którą może porozmawiać, jest ktoś taki jak Bridget...
ktoś, kto ma niebawem na zawsze zamilknąć.
- Co to za... nóż? - spytała omdlewającym głosem.
Panna Waynflete wybuchnęła przerażającym,
stłumionym, niemal nieludzkim śmiechem.
- Jest przeznaczony dla ciebie, Bridget - powiedziała.
- Dla ciebie! Od dawna cię nienawidziłam.
- Dlatego że miałam wyjść za Gordona Whitfielda? -
spytała Bridget.
Panna Waynflete kiwnęła głową.

background image

- Jesteś bardzo bystra! Twoja śmierć będzie
koronnym dowodem przeciwko niemu. Znajdą twoje
zwłoki z poderżniętym gardłem i nóż z odciskami
jego palców! Dlatego właśnie poprosiłam dziś rano,
żeby mi go pokazał! Kiedy byliście na górze,
zawinęłam nóż w chusteczkę do nosa i schowałam do
torebki. To takie proste! Prawdę mówiąc, wszystko
poszło mi gładko. Wprost nie mogłam w to uwierzyć.
- To dlatego że... jest pani... tak bardzo przebiegła... -
wyjąkała Bridget stłumionym głosem osoby
oszołomionej środkiem nasennym.
Panna Waynflete znów wybuchnęła przerażającym
śmiechem.
- Tak, już w młodości odznaczałam się nieprzeciętną
inteligencją! -oświadczyła z zatrważającą dumą w
głosie. - Ale nie pozwalano mi nic robić... Musiałam
bezczynnie siedzieć w domu. Potem pojawił się w
moim życiu Gordon, syn prostego szewca, ale
wiedziałam, że to chłopak z aspiracjami. Nie miałam
wątpliwości, że daleko zajdzie. A on mnie porzucił...
mnie! Wszystko przez tę idiotyczną historię z
kanarkiem.
Wykonała w powietrzu dziwny, gwałtowny ruch.
Bridget znów poczuła, że robi jej się niedobrze.
- Gordon Ragg ośmielił się porzucić mnie, córkę
pułkownika Waynflete'a! Poprzysięgłam mu zemstę!
Myślałam o tym co noc... Potem mojej rodzinie
zaczęło się powodzić coraz gorzej. Trzeba było
sprzedać dom. A on go kupił! Poniżył mnie,
proponując posadę w moim dawnym rodzinnym

background image

domu. Jakże ja go wtedy nienawidziłam! Ale nigdy
nie okazywałam swoich uczuć. Nauczono nas tego w
młodości... to niezwykle cenna umiejętność. Uważam,
że dobre wychowanie robi swoje.
Milczała przez dłuższą chwilę. Bridget uważnie na
nią patrzyła, bojąc się oddychać, żeby nie przerwać
potoku jej słów.
- Przez cały czas rozmyślałam... - ciągnęła panna
Waynflete. - Początkowo chciałam go po prostu
zabić. Znalazłam w bibliotece książki z zakresu
kryminologii. Ta lektura później nieraz mi się
przydała. Na przykład, drzwi do pokoju Amy
Gibbs... kiedy już zamieniłam buteleczki przy jej
łóżku, przekręciłam klucz w zamku od zewnątrz za
pomocą obcążków. Jakże ta dziewczyna obrzydliwie
chrapała!... Zaraz, zaraz... na czym skończyłam? -
powiedziała po chwili przerwy.
Bridget miała pewien niezwykły dar, który tak
oczarował lorda Whitfielda; była bardzo
wdzięcznym słuchaczem. Honoria Waynflete jest nie
tylko maniakalną morderczynią, lecz również osobą
pragnącą mówić o sobie. A ona potrafiła sobie radzić
z tego rodzaju ludźmi. Powiedziała więc
zachęcająco:
- Że początkowo chciała pani go zabić...
- Tak, ale ta koncepcja mnie nie zadowalała... była
zbyt prostacka... chciałam wymyślić coś lepszego niż
zwykłe morderstwo. I wtedy wpadłam na ten
pomysł. Po prostu przyszedł mi on niespodziewanie
do głowy. Uznałam, że Gordon musi ponieść

background image

konsekwencje wielu zbrodni, których nie popełni. Że
oskarżą go, a potem powieszą za moje morderstwa!
Ale byłoby jeszcze lepiej, gdyby uznano go za
szaleńca i zamknięto w zakładzie dla obłąkanych na
całe życie...
Zaczęła przeraźliwie chichotać. Miała nienaturalnie
rozszerzone źrenice.
- Jak ci mówiłam, przeczytałam wiele książek z
zakresu kryminologii. Starannie wybierałam swoje
ofiary. Początkowo moje morderstwa nie wzbudzały
niczyich podejrzeń. Wiesz - zniżyła głos - zabijanie
sprawiało mi przyjemność... Ta niesympatyczna
kobieta, Lydia Horton, lekceważyła mnie... pewnego
razu powiedziała o mnie: "Ta stara panna".
Ucieszyła mnie wiadomość, że Gordon się z nią
pokłócił. Pomyślałam, że mogę upiec dwie pieczenie
przy jednym ogniu! Zabawnie było siedzieć przy
łóżku chorej i ukradkiem wsypywać arszenik do jej
herbaty, a potem, po wyjściu z pokoju, mówić
pielęgniarce, że pani Horton narzekała na gorzki
smak winogron, które dostała od lorda Whitfielda!
Wielka szkoda, że ta głupia kobieta nigdy nikomu
tego nie powtórzyła. Potem przyszła kolej na innych!
Kiedy tylko usłyszałam, że Gordon żywi do kogoś
urazę, natychmiast aranżowałam jakiś nieszczęśliwy
wypadek! Cóż z niego za niewiarygodny głupiec!
Wmówiłam mu, że ma w sobie coś wyjątkowego! Że
każdy, kto wystąpi przeciwko niemu, ponosi
zasłużoną karę. Z łatwością w to uwierzył. Biedny,

background image

kochany Gordon, uwierzyłby we wszystko. Jest taki
naiwny!
Bridget przypomniała sobie swoje własne pełne
ironii słowa, które wypowiedziała w obecności
Luke'a: "Gordon! On uwierzyłby we wszystko!"
Czuła, że musi nakłonić pannę Waynflete do
dalszych zwierzeń. A to nie było trudne! Będąc przez
wiele lat sekretarką, łagodnie zachęcała swoich
pracodawców do osobistych wynurzeń. A ta kobieta
odczuwała nieprzepartą potrzebę mówienia o sobie i
chełpienia się swoją inteligencją.
- Ale jak to się pani udało? - spytała półgłosem. - Nie
potrafię tego zrozumieć.
- Och, to było bardzo proste! To sprawa organizacji!
Kiedy Amy została odprawiona z rezydencji,
natychmiast zatrudniłam ją u siebie. Pomysł z farbą
do kapeluszy uważam za niezwykle sprytny, a drzwi
zamknięte na klucz od wewnątrz zapewniły mi
bezpieczeństwo. Oczywiście, niczego nie
ryzykowałam, bo nie miałam żadnego motywu, a bez
tego nie można nikogo podejrzewać o morderstwo. Z
Carterem też poszło łatwo... zataczał się we mgle, a
ja dogoniłam go na kładce i mocno popchnęłam.
Jestem bardzo silna.
Przerwała i znów przerażająco zachichotała.
- Cala ta historia była świetną zabawą! Nigdy nie
zapomnę wyrazu twarzy Tommy'ego w chwili, gdy
spychałam go z parapetu. Nie miał najmniejszego
pojęcia, że... - Pochyliła się nad Bridget i powiedziała
cicho, jakby powierzając jej swoją największą

background image

tajemnicę: -Wiesz, ludzie są naprawdę strasznie
głupi. Nigdy przedtem nie zdawałam sobie z tego
sprawy.
- Za to pani jest... wyjątkowo inteligentną kobietą -
oznajmiła Bridget bardzo słabym głosem.
- Tak, istotnie... chyba masz rację.
- A doktor Humbleby... Jego przypadek musiał być
znacznie trudniejszy, prawda?
- Owszem. To cud, że mi się udało. Oczywiście,
mogło się nie udać. Ale Gordon trąbił na lewo i
prawo o swojej wizycie w Instytucie Wellermana
Kreutza, więc postanowiłam doprowadzić do tego,
żeby ludzie nie zapomnieli o tej wizycie, a potem
skojarzyli ją ze śmiercią doktora Humbleby'ego. Z
chorego ucha Puszka wydzielała się ropa.
Skaleczyłam doktora w rękę czubkiem nożyczek.
Potem, udając, że jestem tym strasznie przejęta,
zaczęłam uporczywie nalegać, żeby pozwolił mi
przemyć i opatrzyć ranę. Doktor nie zdawał sobie
sprawy, że opatrunek został wcześniej zainfekowany
wydzieliną z ucha kota. Oczywiście, mogło nic z tego
nie wyjść... to było niepewne przedsięwzięcie. Kiedy
bakterie zrobiły swoje, bardzo się ucieszyłam...
zwłaszcza że Puszek należał przedtem do Lavinii
Pinkerton. - Zasępiła się nagle. - Lavinia Pinkerton!
Ona jedna się domyślała... To ona znalazła wtedy
Tommy'ego. A potem, kiedy doszło do sprzeczki
między Gordonem a doktorem Humblebym,
zobaczyła, jak patrzę na doktora. Dałam się
zaskoczyć. Zastanawiałam się, jak mam to zrobić... A

background image

ona zrozumiała! Gdy odwróciłam głowę,
zauważyłam, że bacznie mnie obserwuje i...
zdradziłam się. Zdałam sobie sprawę, że ona wie.
Oczywiście, nie mogła mi niczego udowodnić. Byłam
tego pewna. Ale mimo wszystko obawiałam się, że
ktoś może jej uwierzyć. Bałam się, że mogą jej
uwierzyć w Scotland Yardzie. Byłam przekonana, że
właśnie tam się wybiera, więc wsiadłam do tego
samego pociągu, a potem zaczęłam ją śledzić. To
było bardzo łatwe. Kiedy przechodziła przez
Whitehall, musiała się zatrzymać na wysepce dla
pieszych. Stanęłam tuż za nią, ale mnie nie widziała.
Gdy nadjeżdżał jakiś duży samochód, mocno ją
popchnęłam. A jestem bardzo silna! Wpadła wprost
pod koła. Powiedziałam stojącej obok mnie kobiecie,
że zauważyłam numer rejestracyjny tego
samochodu, i podałam jej numer rollsa Gordona.
Miałam nadzieję, że przekaże te dane policji.
Szczęśliwym trafem samochód się nie zatrzymał.
Pewnie szofer wybrał się na przejażdżkę bez wiedzy
swego pracodawcy. Tak, miałam szczęście. Zawsze je
mam. A ta awantura z Riversem, do której doszło
przed paru dniami w obecności Luke'a
Fitzwilliama... Nieźle się ubawiłam, naprowadzając
go na fałszywy trop! Dziwiło mnie tylko, że tak
trudno było skierować jego podejrzenia na Gordona.
Ale po śmierci Riversa musiało do tego dojść.
Musiało to do niego w końcu dotrzeć! A teraz... no
cóż, to będzie wspaniałe zakończenie całej sprawy.
Wstała i podeszła do Bridget.

background image

- Gordon mnie porzucił! - powiedziała cicho. -
Zamierzał ożenić się z tobą. Spotkało mnie
rozczarowanie, które odbiło się na całym moim
życiu. Nie miałam nic... zupełnie nic...

Och, chuda, siwa kobieto, której nikt nie kocha...

Z obłąkańczym uśmiechem pochyliła się nad
Bridget... Błysnął nóż...
Bridget zerwała się na równe nogi. Jak tygrys rzuciła
się na przeciwniczkę. Pchnęła ją do tyłu i mocno
zacisnęła dłoń na jej prawym nadgarstku.
Zaskoczona Honoria Waynflete upadła na plecy,
zanim zdążyła zadać cios. Ale po chwili zaczęła
zażarcie walczyć. Zasób ich sił był nieporównywalny.
Młoda, zdrowa i wysportowana Bridget miała mocne
mięśnie, a Honoria Waynflete była kobietą szczupłą i
wątłą.
Bridget nie wzięła jednak pod uwagę jednej
okoliczności. Honoria Waynflete była obłąkana. I
właśnie szaleństwo dodawało jej sił. Walczyła jak
lew. Potrafiła wykrzesać z siebie więcej energii niż
Bridget ze swych mięśni. Bridget usiłowała wyrwać
jej nóż z ręki, ale ona trzymała go kurczowo.
Potem, stopniowo, obłąkana kobieta zaczęła
zyskiwać przewagę.
- Luke!... Ratunku!... Pomocy! - rozpaczliwie wołała
Bridget.
Nie miała jednak nadziei, że ktoś przyjdzie jej z
pomocą. Były same. Same na odludziu. Z

background image

najwyższym wysiłkiem wykręciła przeciwniczce rękę
i w końcu usłyszała odgłos upadającego na ziemię
noża.
Honoria Waynflete chwyciła Bridget oburącz za
gardło i zaczęła ją dusić, wyciskając z niej życie.
Bridget wydała z siebie ostatni, zdławiony okrzyk...

XXII
ROZMOWA Z PANIĄ HUMBLEBY

Inspektor Battle zrobił na Luke'u korzystne
wrażenie. Był poważny i spokojny. Miał szeroką,
rumianą twarz i sumiaste wąsy. Na pierwszy rzut
oka nie wydawał się szczególnie bystry, ale baczny
obserwator, widząc jego przenikliwe spojrzenie, nie
dałby się zwieść pozorom.
Luke był bacznym obserwatorem. Miał już wcześniej
do czynienia z ludźmi tego rodzaju. Wiedział, że
można im zaufać i że zawsze osiągają wyznaczony
cel. Był bardzo zadowolony, że prowadzenie tej
sprawy powierzono właśnie temu człowiekowi.
- Dziwię się, że przysłano tu kogoś na tak wysokim
stanowisku -powiedział, kiedy zostali sami.
Inspektor Battle uśmiechnął się szeroko.
- Ta sprawa może okazać się bardzo poważna, panie
Fitzwilliam. - Kiedy w grę wchodzi ktoś taki jak lord
Whitfield, nie chcielibyśmy popełnić błędu.
- Rozumiem. Czy przyjechał pan sam?

background image

- Nie. Towarzyszy mi detektyw w stopniu sierżanta.
Teraz jest w barze Siedem Gwiazd. Jego zadanie
polega na śledzeniu jego lordowskiej mości.
- Rozumiem.
- Czy pana zdaniem nie ma najmniejszej
wątpliwości? Jest pan pewien, że to właśnie on? -
spytał Battle.
- Fakty wyraźnie dowodzą, że nie ma innej
możliwości. Czy mam je panu przedstawić?
- Dziękuję, przekazał mi je sir William.
- Co pan o tym sądzi? Chyba wydaje się panu
absolutnie nieprawdopodobne, że człowiek o tak
wysokiej pozycji społecznej jak lord Whitfield może
być maniakalnym mordercą?
- Niewiele jest rzeczy, które wydają mi się
nieprawdopodobne -odparł inspektor Battle. - Tam
gdzie mamy do czynienia ze zbrodnią, wszystko jest
możliwe. Zawsze to powtarzam. Gdyby powiedział
mi pan, że jakaś miła stara panna, arcybiskup czy
uczennica jest niebezpiecznym przestępcą, nie
wykluczyłbym tego przed dokładnym zbadaniem
sprawy.
- Skoro sir William przekazał panu najważniejsze
fakty, opowiem panu tylko o tym, co wydarzyło się
dziś rano - zaproponował Luke.
Zrelacjonował pokrótce przebieg swej rozmowy z
lordem Whitfieldem. Inspektor Battle słuchał go z
dużym zainteresowaniem.

background image

- Mówi pan, że bawił się nożem - powiedział. - Czy
zrobił coś szczególnego, panie Fitzwilliam? Czy nim
groził?
- Otwarcie nie. Tylko w dość nieprzyjemny sposób
badał palcami jego ostrze, z jakąś, rzekłbym,
estetyczną rozkoszą, a to mi się nie podobało. Myślę,
że panna Waynflete miała takie samo odczucie.
- Czy to ta pani, która zna lorda Whitfielda od
dziecka i miała za niego wyjść?
- Zgadza się.
- Sądzę, że może pan się nie martwić o tę młodą
damę, panie Fitzwilliam - powiedział inspektor
Battle. - Dam jej kogoś do ochrony. A w dodatku
Jackson śledzi jego lordowską mość, więc nie
powinno jej grozić żadne niebezpieczeństwo.
- Uspokoił mnie pan - odetchnął Luke. Inspektor ze
zrozumieniem pokiwał głową.
- Wiem, że jest pan w trudnej sytuacji, panie
Fitzwilliam. Że niepokoi się pan o pannę Conway...
Szczerze mówiąc, nie spodziewam się, że będzie to
łatwa sprawa. Lord Whitfield niewątpliwie jest
niezwykle przebiegłym człowiekiem.
Najprawdopodobniej powstrzyma się na jakiś czas
od dalszych kroków. Chyba że osiągnął już ostatnie
stadium.
- Co pan nazywa "ostatnim stadium"?
- Stan, w którym pod wpływem wybujałego
egotyzmu przestępca zaczyna sądzić, że nic mu nie
grozi! Uważa siebie za geniusza, a wszystkich innych

background image

za kompletnych durniów! Wtedy, oczywiście, mamy
go już w garści!
Luke pokiwał głową i wstał.
- No cóż - powiedział. - Życzę powodzenia. Proszę
dać mi znać, gdybym mógł w czymś pomóc.
- Oczywiście.
- Czy nic panu nie przychodzi do głowy?
Battle zastanawiał się chwilę.
- Nie, na razie nic. Chcę się trochę rozejrzeć po
okolicy. Może zamienimy parę słów wieczorem,
dobrze?
- Zgoda.
- Wtedy będę lepiej wiedział, na czym stoimy.
Luke czuł się podniesiony na duchu i uspokojony.
Wiele osób odnosiło takie samo wrażenie po
spotkaniu z inspektorem Battle.
Zerknął na zegarek. Zaczął się zastanawiać, czy nie
powinien pojechać do Bridget jeszcze przed
lunchem.
Doszedł jednak do wniosku, że lepiej będzie, jeśli
tego nie zrobi. Panna Waynflete mogłaby uważać
zaproszenie go na posiłek za swój obowiązek, a to
wprowadziłoby zamieszanie w jej gospodarstwie.
Wiedział z własnego doświadczenia z ciotkami, że
kobiety w średnim wieku są przeczulone na punkcie
drobiazgów, związanych z prowadzeniem domu.
Ciekawe, czy panna Waynflete jest czyjąś ciotką? -
pomyślał. Być może.
Wyszedł z gospody. Jakaś kobieta w czerni
przystanęła gwałtownie na jego widok.

background image

- Dzień dobry, panie Fitzwilliam.
- Dzień dobry, pani Humbleby - odparł, ściskając jej
wyciągniętą dłoń.
- Myślałam, że już pan wyjechał.
- Nie, tylko się przeprowadziłem. Mieszkam teraz w
tej gospodzie.
- A Bridget? Słyszałam, że opuściła Ashe Manor.
- Owszem, to prawda.
Pani Humbleby głęboko westchnęła.
- Bardzo się cieszę, że tak szybko wyjechała z
Wychwood.
- Och, ona nadal jest tutaj. Ściśle rzecz biorąc,
zatrzymała się u panny Waynflete.
Pani Humbleby zrobiła krok do tyłu. Luke'a
zaskoczyło malujące się na jej twarzy przerażenie.
- U Honorii Waynflete? Och, ale dlaczego?
- Panna Waynflete bardzo uprzejmie zaprosiła ją do
siebie na kilka dni.
Panią Humbleby wstrząsnął lekki dreszcz. Podeszła
bliżej i położyła Luke'owi dłoń na ramieniu.
- Panie Fitzwilliam, wiem, że nie mam prawa nic
mówić. Przeżyłam ostatnio wiele bolesnych i ciężkich
chwil, więc... być może... straciłam zdrowy rozsądek!
Moje odczucia mogą być po prostu tylko urojeniami.
- Jakie odczucia? - spytał Luke łagodnie.
- Przeświadczenie o istnieniu zła!
Spojrzała na niego nieśmiało. Widząc jednak, że z
powagą skinął głową i nie zamierza kwestionować jej
wypowiedzi, dodała:

background image

- Tyle nikczemności... ta myśl mnie prześladuje... tyle
niegodziwości w Wychwood. A wszystko to za
sprawą tej kobiety. Jestem tego pewna!
- Jakiej kobiety? - spytał Luke, nie rozumiejąc, o
kogo jej chodzi.
- Jestem przekonana, że Honoria Waynflete jest
bardzo złą kobietą! - wyjaśniła pani Humbleby. -
Och, widzę, że pan mi nie wierzy! Lavinii Pinkerton
też nikt nie uwierzył. Ale obie miałyśmy takie
odczucia. Przypuszczam, że ona wiedziała więcej niż
ja... Proszę pamiętać, panie Fitzwilliam, że
nieszczęśliwa kobieta jest zdolna do strasznych
czynów.
- Może i tak - przyznał Luke cicho.
- Pan mi nie wierzy? - spytała pospiesznie pani
Humbleby. - No cóż, dlaczego miałby pan wierzyć?
Ale nie jestem w stanie zapomnieć tego dnia, kiedy
John wrócił od niej z zabandażowaną ręką.
Zbagatelizował całą sprawę, mówiąc, że to tylko
zadraśnięcie. - Odwróciła się, zamierzając odejść. -
Do widzenia. Proszę zapomnieć, co panu mówiłam.
Ostatnio nie najlepiej się czuję.
Luke zaczął się zastanawiać, dlaczego pani
Humbleby nazwała Honorię Waynflete złą kobietą.
Czyżby doktor Humbleby przyjaźnił się z Honorią
Waynflete, a jego żona była o nią zazdrosna?
Co ona powiedziała? Że "Lavinii Pinkerton też nikt
nie uwierzył". Zatem Lavinia Pinkerton musiała
zwierzyć się pani Humbleby ze swoich podejrzeń.

background image

Nagle przypomniał sobie wagon kolejowy i
zaniepokojoną twarz miłej starszej pani. Znów
usłyszał jej poważny głos: "Ten szczególny błysk w
oczach..." Kiedy to mówiła, zmienił się wyraz jej
własnej twarzy... jakby bardzo wyraźnie coś
zobaczyła. Przez chwilę wyglądała zupełnie inaczej...
rozchyliła usta, obnażając zęby, i patrzyła na niego
jakimś dziwnym, niemal nieludzkim wzrokiem.
Widziałem u kogoś dokładnie takie samo
spojrzenie... ten sam błysk w oczach... Całkiem
niedawno... ale kiedy? - pomyślał. Dziś rano! Ależ
oczywiście! Przecież panna Waynflete tak właśnie
patrzyła na Bridget w salonie lorda Whitfielda.
Nagle przypomniał sobie, że kiedy przed wielu laty
ciotka Mildred powiedziała: "Wiesz, mój drogi, ona
wygląda jak idiotka!", jej inteligentna, miła twarz
przybrała wyraz bezdennej tępoty...
Lavinia Pinkerton wspominała o błysku w oczach
jakiegoś mężczyzny... nie, jakiejś osoby - pomyślał.
Czy to możliwe, że na ułamek sekundy jej żywa
wyobraźnia odtworzyła ten obraz... spojrzenie
mordercy patrzącego na swoją następną ofiarę...?
Pod wpływem nagłego impulsu ruszył szybkim
krokiem w kierunku domu panny Waynflete.
W głowie kłębiły mu się uporczywe myśli:
Nie mężczyzna... przecież nie wspomniała ani
słowem o mężczyźnie... to ty założyłeś, że to jest
mężczyzna, bo wydawało ci się to oczywiste, ale ona
tego nie powiedziała... O Boże, czyja kompletnie
zwariowałem? Moje podejrzenia są

background image

nieprawdopodobne... z całą pewnością to
niemożliwe... absurdalne... Ale muszę dotrzeć do
Bridget i sprawdzić, czy nic jej się nie stało... Te
dziwne, jasnobursztynowe oczy. Och, jestem
obłąkany! Musiałem oszaleć! Przecież to Whitfield
jest przestępcą! Z całą pewnością. Na dobrą sprawę
sam się do tego przyznał!
Pamięć uparcie podsuwała mu obraz twarzy panny
Pinkerton, odgrywającej rolę okropnej, na wpół
obłąkanej kobiety.
Drzwi otworzyła mu służąca.
- Panna Conway gdzieś wyszła - wyjaśniła,
zaskoczona jego gwałtownym wtargnięciem. - Tak
mi powiedziała panna Waynflete. Sprawdzę, czy
pani jest w domu.
Luke przecisnął się obok niej i wpadł do salonu.
Emily pobiegła na górę. Po chwili wróciła, ciężko
dysząc.
- Mojej pani też nie ma w domu. Luke chwycił ją za
ramię.
- Dokąd poszły? Którędy?
Emily patrzyła na niego z szeroko otwartymi ustami.
- Musiały wyjść tylnymi drzwiami, bo gdyby wyszły
frontowymi, zobaczyłabym je przez kuchenne okno.
Luke przebiegł przez niewielki ogród i wypadł na
drogę. Natknął się tam na jakiegoś mężczyznę,
przycinającego żywopłot. Podszedł i zagadnął go, z
trudem powstrzymując drżenie głosu.

background image

- Dwie kobiety? - odparł nieznajomy bez pośpiechu. -
Owszem. Kilka minut temu. Jadłem właśnie obiad w
cieniu żywopłotu. Chyba mnie nie zauważyły.
- W którą stronę poszły?
Choć starał się rozpaczliwie, żeby jego głos brzmiał
normalnie, nieznajomy spojrzał na niego ze
zdziwieniem i odparł:
- Przez pola... W tym kierunku. Ale nie mam pojęcia,
dokąd poszły dalej.
Luke podziękował mu i puścił się biegiem. Coraz
silniej czuł, że musi się spieszyć.
Muszę je koniecznie dogonić! - pomyślał. Chyba
kompletnie oszalałem. Najprawdopodobniej wybrały
się na miły, przyjacielski spacer. Coś jednak każe mi
je ścigać. Przebiegł przez pola i przystanął na
wiejskiej ścieżce, nie wiedząc, co robić dalej.
I wtedy usłyszał z daleka słabe, lecz wyraźne
wołanie.
- Luke! Ratunku! - I jeszcze raz: - Luke...
Bez chwili namysłu wbiegł do lasu i pognał w
kierunku, z którego dobiegł krzyk. Teraz dotarły do
niego inne dźwięki... odgłosy szamotaniny, szybkie
oddechy, a potem jakiś cichy, zduszony jęk.
Zdążył w samą porę. Oderwał dłonie obłąkanej
kobiety od gardła ofiary. Choć panna Waynflete z
pianą na ustach szamotała się i przeklinała, trzymał
ją mocno. W końcu kobietą wstrząsnął konwulsyjny
dreszcz i zesztywniała w jego uścisku.

XXIII

background image

NOWY POCZĄTEK

- Ja tego nie rozumiem - rzekł lord Whitfield. - Po
prostu nie rozumiem.
Starał się zachować godność, ale pod pozorami
pompatyczności można było dostrzec żałosne
zakłopotanie. Nie mógł uwierzyć w sensacyjne
nowiny, które właśnie mu przekazywano.
- Sprawa wygląda tak, lordzie Whitfield - tłumaczył
cierpliwie Battle. - Zacznijmy od tego, że w tej
rodzinie zdarzały się przypadki obłędu. Odkryliśmy
to dopiero teraz. Często tak się dzieje w tych starych
rodach. Ona ma do tego skłonności dziedziczne. Poza
tym jest bardzo ambitną kobietą, którą spotkały
niepowodzenia. Najpierw runęła w gruzy jej kariera
zawodowa, a potem przeżyła zawód miłosny. -
Odchrząknął. - Domyślam się, że to pan ją porzucił?
- Nie lubię określenia "porzucił" - oświadczył lord
Whitfield kategorycznie.
- Czy to pan zerwał zaręczyny? - poprawił się
inspektor Battle.
- No cóż... owszem.
- Powiedz nam dlaczego, Gordon - poprosiła Bridget.
Lord Whitfield lekko się zaczerwienił.
- No dobrze, skoro muszę. Honoria miała kanarka,
którego uwielbiała. Miał zwyczaj brać cukier z jej
ust. Pewnego dnia mocno ją dziobnął. Honoria
rozzłościła się, złapała go i... skręciła mu kark! Po
tym incydencie moje uczucia do niej nagle osłabły.

background image

Powiedziałem jej, że uważam nasz związek za
pomyłkę popełnioną przez obie strony.
- Od tego wszystko się zaczęło! - orzekł Battle,
kiwając głową. - Tak jak powiedziała pannie
Conway, skupiła całą swą uwagę i bezsporną
inteligencję na jednym celu.
- Chciała, żeby uznano mnie za mordercę? - zawołał
lord Whitfield z niedowierzaniem. - To
niewiarygodne.
- Ale to prawda - powiedziała Bridget. - Przecież sam
się dziwiłeś, że każdy, kto zrobił ci przykrość,
natychmiast ginął w jakichś tajemniczych
okolicznościach.
- Istniały po temu powody.
- Powodem była Honoria Waynflete - oznajmiła
Bridget. - Wbij sobie wreszcie do głowy, że to nie
ręka Opatrzności wypchnęła Tommy'ego Pierce'a z
okna i wykończyła wszystkich pozostałych. Zrobiła
to Honoria.
- Wydaje mi się to wprost niewiarygodne - powtórzył
lord Whitfield, potrząsając głową.
- Twierdzi pan, że dziś rano przekazano panu
telefonicznie jakąś wiadomość, czy tak? - spytał
Battle.
- Owszem, około dwunastej. Poproszono mnie, bym
natychmiast udał się do pobliskiego lasku Shaw
Wood, ponieważ ty, Bridget, chcesz mi coś
powiedzieć. Miałem nie brać samochodu, tylko pójść
piechotą.
Battle pokiwał głową.

background image

- No właśnie. To byłby koniec. Znaleziono by; pannę
Conway z poderżniętym gardłem, a obok niej
należący do pana nóż z odciskami pańskich palców!
Potem ktoś zaświadczyłby, że widział pana wtedy w
pobliżu miejsca zbrodni! A pan nie miałby żadnego
wytłumaczenia. Każdy sąd przysięgłych na świecie
uznałby pana za winnego.
- Mnie? - zawołał lord Whitfield z zaskoczeniem i
niepokojem. - Kto by uwierzył, że ja mogłem zrobić
coś podobnego?
- Ja nie uwierzyłam - powiedziała cicho Bridget.
Lord Whitfield spojrzał na nią chłodno, a potem
kategorycznie oświadczył:
- Biorąc pod uwagę moją reputację i pozycję
społeczną w hrabstwie jestem przekonany, że nikt,
ani przez ułamek sekundy, nie uwierzyłby w tak
absurdalny zarzut.
Wyszedł z godnością, zamykając za sobą drzwi.
- Nigdy nie zrozumie, że naprawdę groziło mu
niebezpieczeństwo! - rzekł Luke, a potem spytał: -
Bridget, jak to się stało, że zaczęłaś podejrzewać
pannę Waynflete?
- Kiedy powiedziałeś mi, że Gordon jest mordercą,
nie mogłam w to uwierzyć! Znam go bardzo dobrze.
Przez dwa lata byłam jego sekretarką! Poznałam go
na wylot! Zdaję sobie sprawę, że jest napuszonym,
małostkowym egotykiem, ale wiem też, że jest
życzliwym człowiekiem o gołębim sercu. Nie zabiłby
nawet osy. Ta historia z kanarkiem panny Waynflete
była zwykłym kłamstwem. Gordon nie mógł go

background image

zabić. Kiedyś powiedział mi, że to on ją porzucił. Ty
uporczywie twierdziłeś, że było odwrotnie. No cóż,
mogło tak się zdarzyć! Być może duma nie pozwoliła
mu się przyznać, że to ona z nim zerwała. Ale ta
historia z kanarkiem... to bzdura! Gordon tego nie
zrobił! On nawet nie poluje, ponieważ widok krwi
przyprawia go o mdłości. Więc doszłam do wniosku,
że ta część historii jest nieprawdziwa. A skoro tak, to
panna Waynflete musiała skłamać. Kiedy się o tym
pomyśli, było to niezwykle zadziwiające kłamstwo!
Nagle zaczęłam się zastanawiać, czy nie kłamała
również w innych sprawach. Nietrudno zauważyć, że
jest bardzo ambitną kobietą, więc porzucenie jej
przez narzeczonego musiało strasznie zranić jej
dumę. To ją najprawdopodobniej rozwścieczyło i
obudziło w niej nienawiść do Gordona. Uczucie to
spotęgowało się jeszcze bardziej, kiedy wrócił tu po
latach jako bogaty człowiek sukcesu. Powiedziałam
sobie: "Tak", ona zapewne chętnie obciążyłaby go
odpowiedzialnością za jakąś zbrodnię". Wtedy
zaczęły mi się kłębić w głowie różne dziwne
koncepcje. Wychodząc z założenia, że wszystko, co
ona mówi, jest kłamstwem, nagle zrozumiałam, że
taka kobieta z łatwością mogła zrobić z mężczyzny
głupca! Ten pomysł wydał mi się dość dziwaczny,
więc pomyślałam: "To niewiarygodne, ale
przypuśćmy, iż to ona zamordowała tych ludzi, a
potem wmówiła Gordonowi, że spotkała ich kara
boska!" Wiedziałam, że mogłaby mu to wmówić bez
żadnych trudności. Jak wam mówiłam, Gordon

background image

uwierzyłby we wszystko! Potem zadałam sobie
pytanie: "Czy ona mogła popełnić te zbrodnie?"
Odpowiedź była twierdząca. Doszłam do wniosku, że
mogła zrzucić pijanego mężczyznę z kładki i
wypchnąć chłopca z okna, a Amy Gibbs umarła w jej
domu. Co do pani Horton... kiedy chorowała,
Honoria Waynflete często ją odwiedzała. Przypadek
doktora Humbleby'ego sprawił mi więcej trudności.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Puszek cierpi na
wirusowe zapalenie ucha ani że panna Waynflete
założyła doktorowi na rękę opatrunek, który
wcześniej zainfekowała wydzieliną z ucha kota.
Przypadek panny Pinkerton był jeszcze trudniejszy,
ponieważ nie mogłam sobie wyobrazić panny
Waynflete przebranej w uniform szofera i
prowadzącej rollsa. Potem nagle doznałam
olśnienia... przypadek panny Pinkerton był
najprostszy ze wszystkich! Panna Waynflete po
prostu pchnęła ją z tyłu, co w tłumie ludzi zapewne
nie sprawiło jej większych trudności. Samochód nie
zatrzymał się, więc wykorzystała okazję i
powiedziała jakiejś kobiecie, że zauważyła jego
numer rejestracyjny, a potem podała jej numer
rollsa lorda Whitfielda. Miałam w głowie kompletny
chaos. Ale skoro byłam absolutnie pewna, że Gordon
nie popełnił tych morderstw, to kto tego dokonał?
Odpowiedź wydawała się zupełnie oczywista. Ktoś,
kto nienawidzi Gordona! A kto go nienawidzi?
Honoria Waynflete. Wtedy przypomniałam sobie, że
panna Pinkerton, mówiąc o mordercy, wyraźnie

background image

sugerowała, że to mężczyzna. To obaliło moją
wspaniałą teorię, bo gdyby panna Pinkerton miała
rację, nie zostałaby zabita... Więc poprosiłam cię, byś
dokładnie przytoczył słowa panny Pinkerton, i
stwierdziłam, że ani razu nie użyła słowa mężczyzna.
Wtedy doszłam do wniosku, że jestem na właściwym
tropie! Postanowiłam przyjąć zaproszenie panny
Waynflete i podjąć próbę odkrycia prawdy.
- Nic mi o tym nie mówiąc? - spytał Luke z gniewem.
- Kochanie, byłeś tak bardzo przekonany o
słuszności swoich podejrzeń... a moja koncepcja była
mglista i budziła wątpliwości! Nie przyszło mi nawet
do głowy, że grozi mi jakieś niebezpieczeństwo.
Sądziłam, że mam mnóstwo czasu... - Wstrząsnął nią
dreszcz przerażenia. - Och, Luke, to było straszne...
Jej oczy... I ten przeraźliwy, nieludzki śmiech...
- Zdążyłem w ostatniej chwili - powiedział Luke
drżącym głosem. - Odwrócił się do inspektora Battle.
- Jak ona się teraz czuje?
- Dostała kompletnego pomieszania zmysłów - odparł
Battle. - Tak już z nimi jest. Tacy ludzie nie mogą
znieść szoku, jakim jest dla nich świadomość, że
okazali się mniej sprytni, niż sądzili.
- No cóż, kiepski ze mnie policjant! - przyznał Luke
ponuro. - Ani przez chwilę nie podejrzewałem
Honorii Waynflete. Był pan lepszy, Battle.
- Może tak, a może nie. Pamięta pan zapewne, jak
powiedziałem, że kiedy mamy do czynienia ze
zbrodnią, wszystko jest możliwe. Wydaje mi się, że
jako przykład podałem wtedy starą pannę.

background image

- Wymienił pan również arcybiskupa i uczennicę!
Czy mam rozumieć, że uważał pan ich wszystkich za
potencjalnych morderców?
Battle uśmiechnął się szeroko.
- Chodziło mi o to, że każdy może być przestępcą.
- Z wyjątkiem Gordona - zauważyła Bridget. - Luke,
chodźmy go poszukać!
Lord Whitfield siedział w swoim gabinecie,
zaabsorbowany robieniem notatek.
- Gordon - zaczęła Bridget łagodnym, cichym
głosem. - Czy teraz, kiedy wiesz już o wszystkim,
zechcesz nam wybaczyć?
Lord Whitfield spojrzał na nią życzliwie.
- Ależ naturalnie, moja droga. Zdaję sobie sprawę,
że będąc zapracowanym człowiekiem, bardzo cię
zaniedbywałem. Rzecz w tym, że... jak mądrze
napisał to Kipling: "Ten podróżuje najszybciej, kto
podróżuje sam. Moja droga życiowa jest drogą
samotnika". - Rozprostował ramiona. - Dźwigam na
swych barkach ogromny ciężar odpowiedzialności. I
muszę dźwigać go sam. Nie mam nikogo do
towarzystwa, nikt nie może mi w tym ulżyć. Muszę
iść przez życie w samotności... aż do końca drogi.
- Jesteś wspaniałomyślny, mój drogi! - zawołała
Bridget.
Lord Whitfield zmarszczył czoło.
- To nie jest kwestia wspaniałomyślności.
Zapomnijmy o tych głupstwach. Jestem człowiekiem
bardzo zajętym.
- Wiem o tym.

background image

- Zabieram się natychmiast do przygotowania serii
artykułów "Zbrodnie popełnione przez kobiety na
przestrzeni stuleci".
Bridget spojrzała na niego z podziwem.
- Gordon, to świetny pomysł.
Lord Whitfield dumnie wypiął pierś.
- Proszę wiec teraz zostawić mnie samego. Nie wolno
mi przeszkadzać. Mam mnóstwo pracy.
Luke i Bridget wyszli na palcach z pokoju.
- On jest rzeczywiście wspaniałomyślny - powiedziała
Bridget.
- Bridget, coś mi się zdaje, że ty naprawdę kochałaś
tego człowieka!
- Wiesz, Luke, chyba tak.
Luke wyjrzał przez okno.
- Cieszę się, że stąd wyjeżdżamy. Nie lubię tego
miejsca. Jest tu dużo nikczemności, jak
powiedziałaby pani Humbleby. Nie podoba mi się ta
wisząca nad miasteczkiem góra.
- Skoro wspomniałeś o Ashe Ridge, co z panem
Ellsworthym? Luke roześmiał się z lekkim
zażenowaniem.
- Chodzi ci o tę krew na jego rękach?
- Owszem.
- Podobno składali w ofierze jakiegoś białego koguta!
- To obrzydliwe!
- Myślę, że pana Ellsworthy'ego spotka coś
przykrego. Battle zamierza sprawić mu małą
niespodziankę.

background image

- Poczciwy major Horton nawet nie próbował zabić
swojej żony, pan Abbot, jak sądzę, otrzymał
kompromitujący list od jakiejś kobiety, a doktor
Thomas jest po prostu miłym, skromnym, młodym
lekarzem - oznajmiła Bridget.
- Jest zarozumiałym osłem!
- Mówisz tak, bo zazdrościsz mu, że żeni się z Rose
Humbleby.
- Ona jest dla niego o wiele za dobra.
- Mam wrażenie, że wolałbyś ją ode mnie!
- Kochanie, czy ty przypadkiem nie mówisz od
rzeczy?
- Nie, bynajmniej. - Milczała przez chwilę, a potem
spytała: - Luke, czy ty mnie lubisz?
Zrobił krok w jej kierunku, ale ona powstrzymała go
gestem.
- Użyłam słowa lubisz, Luke, a nie kochasz.
- Och, rozumiem... Tak, lubię cię, Bridget, ale
również cię kocham.
- Ja ciebie też lubię, Luke... - wyznała Bridget.
Wymienili nieśmiałe uśmiechy jak dzieci, które
zaprzyjaźniły się na zabawie.
- Lubić to coś znacznie więcej niż kochać -
powiedziała Bridget. - To uczucie wytrzymuje próbę
czasu. Chciałabym, żeby to, co jest między nami,
trwało wiecznie, Luke. Nie chcę, żebyśmy pobrali się
wyłącznie z miłości, a potem mieli siebie nawzajem
dosyć i pragnęli poślubić kogoś innego.

background image

- Och, najdroższa, wiem, czego chcesz. Ja również.
Nasze uczucia nigdy nie wygasną, ponieważ są
oparte na realnych podstawach.
- Czy tak jest istotnie, Luke?
- Oczywiście, kochanie. Myślę, że właśnie dlatego
bałem się w tobie zakochać.
- Ja również się tego bałam.
- A teraz?
- Już nie.
- Dość długo ocieraliśmy się o śmierć. Ale już po
wszystkim! Teraz zaczniemy żyć...
* Postać krwawego pirata z "Wyspy skarbów" R. L.
Stevensona (przyp. red.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Nadinspektor Battle 04 Morderstwo to nic trudnego
1939 Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Christie Agatha Morderstwo to nic trudnego
Agatha Christie Morderstwo to nic trudnego
Agatha Christie Morderstwo to nic trudnego
Agatha Christie Morderstwo to nic trudnego
Agatha Christie Morderstwo to nic trudnego
Odejście tupolewem na drugi krąg to naprawdę nic trudnego Nasz Dziennik, 2011 01 24
byc tolerancyjnym, Być tolerancyjnym - czy to jest trudne
PAZNOKCIEE, Zdobienie paznokci - nic trudnego

więcej podobnych podstron