Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Teresa Jadwiga Papi
Brzask
Opowieść z dziejów Bułgarii
Warszawa 2012
Spis treści
CZĘŚĆ I
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
CZĘŚĆ II
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ZAKOŃCZENIE
Przypisy
Kolofon
ROZDZIAŁ I
Maj uśmiechał się już do ziemi, przybycie swoje ciepłym powiewem
wiatru zapowiadał. Ptaszęta świergotały o nim wesoło, a drzewa
wystroiły się w świeże liście na przyjęcie tego króla miesięcy,
jednakże szczyty gór Rodope, u których podnóża wznosiło się miasto
Perusztyca, świeciły jeszcze śniegiem; błyszczący ten płaszcz, niby
brylantami usiany, podnosił wspaniałość krajobrazu.
Stoki gór maiły się już wesoło, a doliny szumiały młodym zbożem;
za tymi łanami, obiecującymi ludziom chleb, ciągnęły się ogromne
obszary ziemi z krzewami róż, pokrytymi pączkami; uroczo musiała
ta dolina wyglądać, gdy gorące promienie słońca pączki w kwiat
zamieniły, a poranna rosa osypała młode róże błyszczącymi
kroplami.
W pobliżu tej doliny pięknej, strzeżonej przez wyniosły łańcuch
gór, stał dom drewniany, trzciną kryty, z niewielkimi oknami,
piętrowy, z tak zwanym sejwanem, czyli gankiem, gdzie na ziemi
ubitej stały ławy i stół, a wysunięty dach domu, wsparty na słupach,
sejwan otaczających, rzucał cień na ów ganek.
Przed domem roztaczał się obszerny dziedziniec, otoczony
plecionym płotem, po prawej i lewej stronie wznosiły się różne
większe i mniejsze budynki, z których jedne na mieszkania ludziom
służyły, inne zwierząt domowych były schronieniem; za tymi
budynkami, z tyłu domu, rozciągał się sad płotem otoczony, z którego
dochodził gwar głosów dziecinnych i kobiecych, wzbijając się
chwilami do tonów bardzo wysokich, chwilami cichł raptownie.
W jednym z okien domu, otwartym na oścież, na dziedziniec
wychodzącym, widać było młodą dziewczynę, najwyżej lat piętnaście
liczącą, w stroju bułgarskim. Płowe jej włosy splecione były
w warkocze, wstążkami błękitnymi wystrojone; koszulę śnieżnej
białości zdobił na piersiach i ramionach haft bogaty, czarnymi
i czerwonymi nićmi wyszyty; spódnicę miała na sobie z wełnianego
samodziału, suto nafałdowaną, fartuszek wzorzysty, ozdobiony
frędzla, pas z klamrą świecącą ściskał jej kibić smukłą, szczupłą
i zgrabną. Chłopka, czy panienka ze dworu, trudno było orzec od
razu: strój jej był chłopski, ręce białe. Odpoczywała w danej chwili.
Podparłszy jasną główkę na dłoni, ciemne, kolorem wody morskie
przypominające oczy, pełne zadumy utkwiła w gościniec do furty
dziedzińca wiodący, a który wił się w kierunku gór, i śpiewała
półgłosem bułgarską piosenkę:
Żęła Mara żółte proso,
A jechały młode panny,
I paniczyk jeden młody
W te do Mary mówi słowa:
– Ach, żąć choćby na wyścigi,
Jeśli ciebie ja prześcignę,
Dasz mi swój naszyjnik złoty:
Jeśli zaś ty mnie prześcigniesz,
Ja ci dam bystrego konia.
Naraz dziewczyna przerwała piosenkę i przechyliwszy się przez
okno, zawołała:
– Cyriak!
Na dziedziniec, furtą od gościńca, wszedł właśnie wieśniak
bułgarski, w koszuli wyszywanej na piersiach, w spodniach
płóciennych, zawiązanych pod kolanami rzemieniem, w czarnym
kontuszu, białym pasem przepasanym, za którym na lewym boku
błyszczał nóż; bosy był, na głowie miał, tak zwaną, czubarę, czapkę
barankową, pod ramieniem niósł torbę skórzaną.
Usłyszawszy wołanie: „Cyriak”, przystanął, obejrzał się, zdjął
czapkę i tam kroki zwrócił.
– Przyniosłem ci list, Zosiu! – rzekł, przystąpiwszy do okna.
– Daj! – odparła dziewczyna i rękę wyciągnęła, a gdy rajas
1
podał
jej list, obejrzała najpierw kopertę, potem zapytała:
– Skąd żeś wiedział, że to od Jerzego? Chłop uśmiechnął się,
wstrząsnął głową.
– Nie taki głupi Cyriak, jak się wydaje – odparł – od dziesięciu lat
noszę listy na pocztę i z poczty przynoszę; żadne z was tak równo nie
pisze, jak Jerzy, będzie z niego uczony człowiek.
Zofia nie obraziła się wcale poufałością Cyriaka, toć wypiastował
ją niemal na swoich rękach, służył jeszcze u jej dziada.
– W kuchni czeka na ciebie obiad – rzekła – kazałam schować, idź
posilić się, pewno głodny jesteś.
– Pewno – przytwierdził rajas, skłonił głową dziewczęciu, czubarę
nałożył na głowę i ku gankowi postąpił. Zofia tymczasem do
przyległej izby pośpieszyła.
– Mamo! Mateczko! – zawołała, wpadłszy do obszernego pokoju,
który zwał się po bułgarsku „prust”; prócz ław kilku, wielkiego stołu,
stojącego w pośrodku, i wielkiej szafy pod ścianą, oraz komina, na
którym palił się właśnie ogień, nic więcej tutaj nie było.
W izbie tej wieczorem zbierała się zwykle przy ognisku cała
rodzina.
Ściany były zielone, ławy i stół proste, niepoliturowane nawet; tuż
przy ognisku siedziała niewiasta, lat średnich, po bułgarsku ubrana
w chustce na głowie, kręciła w ręku wrzeciono i szarą nić snuła.
Szare jej oczy miały wyraz cichego smutku; musiała dużo w życiu
przeboleć, cierpienia stały wypisane hieroglifami na jej twarzy,
z pewnością niegdyś pięknej, dziś pobladłej i zmarszczkami
porysowanej; hieroglify te nie dla każdego były wszakże zrozumiale.
Zofia, przybiegłszy do matki, siadła tuż obok i pokazując jej list,
rzekła z uśmiechem:
– Od Jerzego, do ciebie pisze.
Na te słowa smutne oczy kobiety ożywiły się, odrzuciła wrzeciono.
– Przeczytaj! – rzekła głosem wzruszonym. Zofia rozerwała
kopertę.
Droga matko – poczęła czytać zwolna i wyraźnie – za pięć dni
ucałuję twoje ręce i ojca, uściskam braci, siostry, szwagrów
i dziatwę; postanowiłem tegoroczne święta Wielkanocne spędzić
w domu... Zofia zapraszała mnie wprawdzie na zbiór róż, ale do
tego dnia jeszcze daleko; kto wie, gdzie będę wówczas, w świecie
się coś zrywa, coś waży – teraz przyjadę, bo teraz mogę, a potem,
gdzieindziej losy mogą mnie zagnać... Dużo, dużo ciekawych rzeczy
wam opowiem, o których pisać niełatwo, przygotujcie przeto uszy do
słuchania, a serca do wzruszeń... Przygotujcie też miejsc dwa, nie
sam przyjadę, lecz z druhem moim, którego tutaj poznałem.
Przyjmijcie go serdecznie, bo to nasz pobratymiec: Słowianin, jak
i my, a przy tym sierota... Straszna zawierucha wydarła mu
rodziców, brata starszego i gniazdo rodzinne zburzyła; gdyby nie
stary sługa, który potajemnie uniósł go do lasu, a potem odwiózł do
stryja, kto wie, czy i on nie byłby zginął w tej burzy... Pewien jestem,
matko, iż przyjaciela mego, jak syna, powitasz serdecznie, a siostry
moje, jak brata... Powiedziałem mu, że dom mój rodzinny jego
domem się stanie.
Wtem Zofia przerwała czytanie: w przyległej izbie rozległy się
czyjeś kroki, drzwi się rozwarły, wbiegło kilkoro dzieci starszych
i młodszych, maleńkich, słowem różnego wieku; wszystkie
w bułgarskich koszulach haftowanych, za nimi powolnym krokiem
dążyły dwie młode jeszcze, dorodne niewiasty.
Zwyczajem, w wielu domach bułgarskich obchodzonym,
zachowywanym z dawnych czasów, w domu Piotra Downara, ojca
Zofii, mieszkało kilka rodzin razem: Downarowie mieli trzech synów
dorosłych, z tych dwóch już było żonatych. Sawa i Andrzej
wprowadzili swoje niewiasty pod dach ojca i razem z nimi pracowali
na jednym kawałku ziemi, jednym chlebem się żywili. Tak było
oszczędniej... Monika i Janina, ich żony, matce pomagały chleb piec,
trzody doglądać; miały też dosyć roboty z dziatwą, jaką niebo obie
hojnie obdarzyło: jedna czworo już hodowała, druga pięcioro. Zofia
miała oddane pod swoją opiekę pole różane i młodsze rodzeństwo:
dwunastoletnią siostrę Rozalkę, oraz dwóch braci, Tomka i Marka,
młodszych od Rozalki. W pracy tej pomagała jej Lolka, siostra jej
i rówieśnica, były bowiem bliźniętami, lecz Zofia, zdrowsza,
silniejsza, wzrostem o wiele wyższa, od lat najmłodszych za starszą
uważaną była.
– Cieszcie się, Jerzy za dni parę przyjeżdża – rzekła Zofia do
wchodzących.
Dzieci plasnęły w ręce z radości.
– Stryjek! – zawołały jedne.
– Juruś! – dodały drugie, głośno swoją radość objawiając.
Wtem na progu izby stanęło dziewczę jasnowłose, o wielkich,
błękitnych oczach, pełnych wesela, z uśmiechem figlarnym na ustach
– jasne, pogodne, rzekłbyś promyczek słoneczny – była to Lolka.
– Czego się tak cieszycie?... – zapytała, zbliżając się do skupionych
przy Zofii.
– Jerzy przyjeżdża do domu na święta – odparła Rozalka,
czarnooka dziewczyna, ruchami chłopca przypominająca – trzeba
dużo pisanek przygotować, aby było czym go obrzucić w Wielki
Czwartek – dodała – zaraz po wieczerzy zabiorę się do roboty.
Lolka się roześmiała.
– Rozalka ma zamiar pisanki przygotować, słyszycie, siostry?... –
rzekła.
Dziewczyna się zaczerwieniła.
– I czegóż się śmiejesz? – zapytała z urazą.
– Śmieję się zawczasu z twoich pisanek – odparł za Lolkę Tomko,
podobny do Rozalki, jak dwie krople wody, czarnowłosy jak ona,
o czarnych oczach i ciemnej cerze chłopak – nasadzisz kilka kleksów,
narysujesz kilka koszlawych kresek, ot, i będą pisanki! – dodał.
– Zobaczymy – rzekła dziewczyna – będą ładniejsze z pewnością
od Loiki pisanek, która tylko siebie stroić umie.
Przybycie Piotra Downara ze starszymi synami położyło koniec
waśni.
Piotr był to mężczyzna barczysty, wysoki, o twarzy serdecznej, na
której malowały się wielka dobroć i wielka siła ducha; włosy miał
nieco szpakowate, wąsy czarne; siwe jego oczy śmiały się szczerze
i mówić się zdawały każdemu: „nie bójcie się mnie!”, podłużna
bruzda na czole: „strzeżcie się!”.
Czarny jego żupan z prostego sukna był wykrojony, haft koszuli
był córek roboty, płótno żony.
Młodszy jego syn Andrzej zupełnie podobnie do ojca był ubrany
i wielce twarzą podobny: obaj stroje bułgarskie mieli na sobie.
Starszy Sawa różnił się od nich nieco.
Jasnowłosy, biały, o błękitnych oczach, miał w sobie coś
miękkiego, leniwego; strój jego był mieszany: zamiast czubary
trzymał w ręku grecki fez, zamiast żupana czarnego miał na sobie
błękitny kaftan srebrnym sznurkiem wyszyty, w którym, jak to
mówią, do twarzy mu było.
Najstarszy z rodziny, trzy lata był jedynakiem, matka go kochała,
pieściła, stąd owa miękkość i leniwość do duszy jego się wkradły,
a także zamiłowanie do strojów i zbytków.
Gdy po trzech latach co rok nowe dzieciątko zsyłać poczęło niebo
Downarowej, nie miała już czasu pierwszych pieścić, więc wyrosły
jędrne i życia pełne; jedna Lolka różniła się od nich, bo też przyszła
na świat taka wątła, że wszyscy ją pieścili i dogadzali jej.
Rzuciwszy czapki na stół, przybyli rozsiedli się na ławach.
– Wieczerza gotowa? – zapytał Piotr.
– Każ stół nakryć! – rozkazała Downarowa, zwracając się do
Rozalki.
Dziewczyna poszła ku drzwiom.
– Spiesz się z powrotem, bo list czytać będę! – zawołała na nią
Zofia.
Rozalka w jednej chwili znikła za drzwiami i wnet wróciła
z Cyrjakiem, który przyniósł talerze, noże i łyżki.
Rozalka szepnęła do starego rajasa.
– Będziemy cichuteńko stół nakrywali.
I krzątali się w istocie tak cicho, że ich prawie słychać nie było.
Zofia spokojnie czytała list od Jerzego, a wszyscy skupieni wkoło niej,
siedząc lub stojąc, słuchali uważnie, wzruszeni radośnie: jednym oczy
śmiały się na myśl wesołych świąt, drugim łzami błyszczały.
Przyjaciel Jerzego w starszych obudził współczucie, tylko twarz
Sawy wrażeń żadnych nie wyrażała; ten musiał być więcej głodnym
od innych, bo często na stół spoglądał; lecz chociaż Cyriak postawił
już pełną miskę kukurydzy, od której para aromatyczna się
rozchodziła po izbie, Downarowa nie wzywała męża i dzieci na
wieczerzę, czekając końca listu.
Mój kolega zabawi przez całe święta u nas – pisał dalej Jerzy – uczy
się po bułgarsku, aby móc rozmawiać z Lolką; zna z mego
opowiadania wszystkie trzy moje siostry: ponieważ wie, że Zofia
dotrzymuje mi zawsze towarzystwa, przeto powiedział, iż on Lolki
będzie towarzyszem, Rozalce zaś przywiezie ze swoich stron
malowanego rycerza, bo słyszał ode mnie o jej żalach, że chłopcem
nie jest i hajdukiem zostać nie może.
Wesołe zakończenie listu osuszyło łzy z oczu starszych, a na usta
uśmiech wywołało. Rozalka stała zaczerwieniona, gdyż wszystkie
spojrzenia na nią były zwrócone, lecz śmiała się także, ojciec,
patrząc na nią, myślał:
– Co prawda, lepiej by się stało, gdyby ona chłopcem się była
urodziła, a Sawa dziewczyną! Lecz siadajmy do stołu! – dokończył
głośno swoją myśl – kukurydza wystygnie.
I cała rodzina skupiła się koło stołu.
Matki same nie jadły, tylko małe karmiły. Zofia biegała koło stołu
i patrzyła, czy komu nie brak czego; dopiero, gdy wszyscy głód
zaspokoili, o sobie pomyślała. Po chwili Piotr podniósł w górę dłonią
siwą swoją czuprynę, co było znakiem dobrego humoru, i rzekł:
– Żeby mi do czwartku dom jak szkło był czysty, słyszycie,
kobiety?... Chłopcy przyjadą pewno we czwartek, w Wielki Piątek nie
godzi się być w podróży.
– Wstanę jutro równo ze świtem i służbę obudzę. Obcy ma
przybyć, trzeba dom piękniej niż kiedykolwiek przystroić, tak
gościnność nakazuje – odparła Maria Downarowa.
– Ja kur pilnować będę, aby zebrać świeże jaja na Wielkanoc –
rzekła Rozalka.
– A ty co robić będziesz? – zapytał Andrzej Lolkę – pewno białych
rączek nie powalasz ani farbą, ani pyłem.
Lolka zarumieniła się, lecz nie straciła fantazji.
– Będę szyła stroje dla Zofii, dla siebie, dla matuchny i dla dzieci,
będę przygotowywała pisanki... Bodajby mi czasu nie zbrakło na to
wszystko!...
– Dośpisz ty swoje, nie ma strachu! – rzekł Sawa. Andrzej się
roześmiał.
– Wam obojgu nie można zarzucić, abyście zbyt rano się zrywali –
odparł.
– Zdaje się wam, że to nic ustroić wszystkie dziewczęta na święta
– ujęła się za siostrą Zofia – każda z nas musi mieć świeże wstążki
w warkoczach, błyszczące paciorki na szyi, bieluchną koszulę na
sobie. Po bułgarsku, jak zwykle, wystąpimy, mimo obcego, który ma
odwiedzić nasz dom.
– Nie pozwoliłbym inaczej – odezwał się Piotr – niech ci zaniedbują
obyczaj narodowy, których Turcy nie gniotą, nam przeszłość winna
stać ciągle na pamięci, każdy drobiazg z tej przeszłości, jak klejnot
starannie przechowywać powinniśmy, najmniejszą pamiątkę czcić
i kochać; od kołyski powinniśmy wdrażać w serca dzieci miłość do
wszystkiego, co swoje, ojczyste, otaczać je pamiątkami przeszłości.
– Tak! Tak! – odpowiedzieli wszyscy starsi głośno i dzieci za nimi:
– Tak, tak!
Jeden Sawa milczał, spuścił oczy i kręcił gałki z chleba.
– Czas o spoczynku pomyśleć, jutro dzień roboczy – rzekła
Downarowa.
– Prawda! – potwierdził jej słowa Piotr i pierwszy powstał, nad
głowami dzieci i wnuków krzyż nakreślił, po czym zwrócił się do swej
sypialni. Andrzej i Sawa, Janina i Monika z dziećmi na piętro
podążyli, gdzie mieściły się ich izby; Maria z córka rai do przyległej
komory, gdzie tak zwane „prycze” zastępowały im łóżka. Były to
deski drewniane, podniesione w głowie, na deskach sienniki leżały,
poduszki i kołdry wełniane.
Wnet cisza zaległa skromny domek, lecz o świcie równo ze
świergotem ptactwa głosy dzieci i starszych obiły się o ściany izb.
Przez cały poniedziałek, wtorek i środę, prócz Lolki i starej
Serafiny, kucharki, cala płeć żeńska myła, prała, szorowała dopóty,
dopóki domek wewnątrz i zewnątrz nie wybielał i nie wystroił się, jak
panna młoda do ślubu. Tymczasem Serafina wędziła kiełbasy i szynki,
oraz ciasto piekła, a Lolka, zamknięta samotnie w jednej z izb
gościnnych, coś w tajemnicy przygotowywała.
Nareszcie nadszedł Wielki Czwartek; zebrawszy się na obiad
w izbie, cała rodzina pozostała tam do wieczora, oczekując miłych
gości. Rozalki tylko brakło. Lolka staranniej jeszcze niż zwykle
ubrana, w świeżych wstążkach we włosach i w świeżej koszuli, co
chwila przez okno wyglądała. Piotr z żoną o synu nieobecnym
rozmawiali i liczyli, ile lat brakuje mu jeszcze do skończenia
uniwersytetu; radzili, gdzie stale osiądzie.
– Był tutaj wczoraj Frankowski, pytał mnie, czy prawdą jest, że
Jerzy ma w Wiedniu starać się o stałą posadę przy jednym
z tamtejszych szpitali? – mówiła Downarowa – nie pojmuję, kto tę
plotkę rozsiał.
– Cóżeś mu odpowiedziała? – tonem widocznie rozdrażnionym
zapytał Piotr.
– Że jeszcze z tobą o tym nie mówiłam. Downar ruszył ramionami.
– Nie przypuszczasz chyba, żebym chciał go w Wiedniu umieścić –
rzekł – wśród swoich powinien pracować, tutaj siać światło i zdrowie;
nie po tom łożył na niego, aby obcym służył.
– Ma słuszność ojciec. Jerzy, gdy dyplom lekarza uzyska, powinien
wrócić na stałe do Bułgarii – wmieszał się do rozmowy Andrzej.
– Daleko tutaj zajedzie – mruknął Sawa – całe życie będzie biedę
klepał.
– Majątek nie jest głównym celem życia człowieka – rzekł Piotr.
– Naszym głównym celem jest Bułgaria – dodał Andrzej.
Sawa ruszył ramionami.
– Bułgaria wiecznie wam namyśli – odparł z goryczą – Bułgarii już
nie ma! Turek gnębi coraz bardziej; trzeba nam przesiedlić się do
Austrii, aby z synów naszych mahometanie nie wyrośli.
– Jeśli synowie twoi tak będą myśleć, jak ty, sturczą ich
z pewnością nasi wrogowie – odparł Andrzej.
Coraz ostrzejsze rzucali sobie słowa, Downarowa starała się
łagodzić zdania Sawy, w lepszym świetle przedstawić je ojcu i bratu.
Monika i Janina, zajęte pieszczeniem dzieci, Lolka wyglądała
przez okno, niewiele słyszały z tej rozmowy, lecz Zofia jednego
wyrazu nie straciła, a ile razy odzywał się Andrzej, piękne jej oczy
błyszczały jak czarne brylanty i patrzyły z miłością na brata, ile razy
Sawa głos zabierał, głęboki smutek malował się w jej źrenicach
i pierś westchnieniem podnosiła.
Wtem drzwi się rozwarły i wbiegła w wesołych podskokach
Rozalka, w palcach coś czerwonego trzymała i ręką nad głową
trzęsła.
– Jajko wielkanocne! – krzyknęła.
Tomko i Marko, którzy, siedząc pod stołem, chwytali jednym
uchem zdania ojca i braci starszych, drugim szczebiotowi dzieci się
przysłuchiwali, wysunąwszy się na czworakach z ukrycia, do siostry
przybiegli.
– Daj! Daj! – wołali.
– Nie trzeba – rzekł Piotr – jajko wielkanocne – nie zabawka...
Połóż je przed obrazem Chrystusa, jako godło zmartwychwstania.
– Pierwej potrę wszystkich po twarzy, jak obyczaj każe – odparła
dziewczynka i przybiegłszy do ojca, pociągnęła mu po policzku
malowanym jajkiem, przyśpiewując:
Czerwen! Czerwen! Welikden!
Zelen! Zelen! Gergowden!
Ido godina sas zdrowie.
Z tą śpiewką przebiegła od ojca do matki, potem do rodzeństwa,
każdemu różowiąc policzki. Śmieli się wszyscy, starsi i młodsi
i melodię oraz słowa powtarzali:
Czerwen! czerwen! Welikden!
Zelen! zelen! Gergowden.
I powstał taki hałas w izbie, iż zagłuszył turkot wózka, który
właśnie przed dom zajechał.
Dwóch mężczyzn młodych wysiadło, obaj w płaszczach i czapkach
studenckich, z małymi tłomokami w ręku, skierowali się ku gankowi.
Jeden z nich brunet o czarnych oczach i smagłej cerze, był Jerzym
Downarem; drugi blondyn zwał się Juliusz Konar.
– Po Pradze drewniany ten domek dziwne na ciebie musi wywierać
wrażenie – rzekł Jerzy.
– Dziwne, nie przeczę, bo niezwykłe – odparł Juliusz – lecz
zarazem bardzo, bardzo przyjemne... Tak tutaj czysto, taka
wesołość bucha z tych okien!
– Śmieją się z czegoś, słyszę też słowa pieśni: „Czerwen, czerwen,
Welikden!”.
– Ręczę, że w tej chwili malowanym jajkiem trą sobie twarze. – Na
cóż to? – zapytał zdziwiony Juliusz.
– Obyczaj narodowy. Lud nasz wierzy, iż potarcie malowanym
jajkiem w Wielki Czwartek daje zdrowie na rok cały, twarz świeżym
rumieńcem zabarwia.
Weszli właśnie do sieni, zrzucili tutaj płaszcze z ramion, tłumoczki
złożyli na ziemi i z czapkami w ręku weszli do izby oświetlonej
płonącym na kominie ogniem.
– Jerzy! – wyrwało się z kilku ust, echem radości bijąc o ściany
pokoju.
– Stryjek! – zawtórowały dziecinne głosy. Jerzy znalazł się
niebawem w objęciach matki, która łzami radości skropiła jego
głowę, po czym z kolei ucałował ręce ojca, następnie braci, siostry
oraz innych członków rodziny uścisnął.
Wzruszony i smutny zarazem Juliusz przypatrywał się tej scenie.
W jego pamięci mgła, którą czas zasłonił przeszłość, usuwała się
zwolna i widział własnych rodziców, jakby w dali stojących, i zdawało
mu się, że także wyciągają do niego ramiona; było mu słodko z tym
widzeniem i tęskno jednocześnie. Lecz Jerzy przypomniał sobie
przyjaciela.
– Druh mój serdeczny – rzekł, poprowadziwszy go do rodziców.
Downar podał obie ręce gościowi i obie dłonie uścisnął mu mocno.
– Bądź pozdrowiony, pobratymcze! – odezwał się głosem
wzruszonym – niech dom mój i rodzina moja nastąpią ci własną
strzechę i swoich.
Juliusz pochylił się do jego ramienia z pocałunkiem.
– Na to serdeczne powitanie naszym serdecznym: „Bóg zapłać”
odpowiem – odparł.
Z kolei inni członkowie rodziny Piotra zbliżyli się do młodego, aby
mu rękę podać.
– Jak brata was witam – rzekła doń Zofia serdecznie.
– Więc rodzinę znalazłem – odparł Juliusz, całując ją w rękę – Jerzy
od dawna nazywa mnie już bratem, teraz siostrę spotkałem.
– A we mnie masz matkę, pamiętaj o tym – dodała Downarowa –
wiem, że sierotą jesteś.
Słowa te ostatecznie wzruszyły Juliusza, siwe jego oczy łzami
zabłysły, chciał coś rzec, gdy wtem lekki stuk się rozległ, a potem
zaraz głośniejszy o wiele wykrzyknik:
– Olele mole! Oznaczający u Bułgarów żal.
To Rozalka tak skarżyła się: upuściła jajko i rozbiło się, a z oczu
dziewczęcia potoczyły się łzy.
– Olele mole! – powtarzała, schyliwszy się po jajko.
– Co się stało? – zapytał Juliusz, nie rozumiejąc całego zdarzenia.
Jerzy uśmiechnął się.
– Nic ważnego – rzekł do przyjaciela – siostra moja Rozalka stłukła
wielkanocne jajko. Pewno w spiżarni nie braknie u mamy świeżych –
zwrócił się do dziewczynki z tymi słowy – otrzyj łzy, wstyd płakać
o taką drobnostkę. Umalujesz jutro i rysunkiem ozdobisz inne jajko.
– To było tylko ufarbowane! – odezwał się Tomko. Rozalka oczy
otarła, lecz nie odzyskała wesołości.
– Aż dwadzieścia ufarbowałam; nie braknie na święta, tylko że zła
wróżba, to gorzej! – rzekła do Lolki – ja mam być przyczyną złego...
– Więc rozbicie jajka wielkanocnego wróży Bułgarom
nieszczęście? – zapytał Juliusz – czy wierzycie w tę przepowiednię?
Lolka zarumieniła się.
– Gdy mnie kto pyta, czy wierzę, odpowiadam: „Wiem, że to
przesąd” – odrzekła nieśmiało – lecz gdy w Wielki Czwartek widzę
stłuczone jaja wielkanocne, mimo woli doznaję niepokoju i nie lubię
o tym wspominać. Wyznaję szczerzę, iż żal mi Rozalki, że nie
chciałabym być na jej miejscu.
– Więc nie będę wspominał więcej o tej niefortunnej przygodzie, za
to niech mnie pani oznajmi ze zwyczajami tutejszymi – rzekł Juliusz. –
Jakże Wielki Piątek obchodzić będziemy?
– Naocznie się pan o tym przekona, gdyż w obrzędach naszych
jako brat Zofii i Andrzeja będziesz musiał wziąć udział – odparła
weselszym już głosem Lolka.
– Dziękuję za zaproszenie – odrzekł Juliusz. Siedli właśnie wszyscy
wokół komina, więc Lolka powiodła tam gościa.
– Co tutaj słychać, na czym płynie wam życie? – pytał Jerzy.
– Jak zawsze – odparła Janina – my, niewiasty, co dzień jeść, jak
zwykle, gotujemy dla wszystkich, co dzień izby sprzątamy i dzieci
wychowujemy; dziewczęta róże pielęgnują, stroją się i piosenki nucą;
mężczyźni nad rolą i przy winnicy karki schylają, dziatwa we dnie
bawi się w ogrodzie, w nocy głośno chrapie...
– I nic więcej nie czynicie? – rzekł Jerzy, a wyrazista jego twarz
zasępiła się nieco.
– Cóż chcesz, żebyśmy czynili, może spiski knuli, może komitety
tajne tworzyli? – odezwał się z przekąsem Sawa – małoż ofiar
pochłonął rok 1857?... Ty nie pamiętasz wojewody Filipa, ale ja go
pamiętam: do zamożniejszych się liczył i do szczęśliwszych; był
zdrów, krzepki, rodzinę miał, majątek miał, poszło wszystko, on sam
marnie zginął.
Jerzy zmarszczył czoło.
– Nie zginął marnie ani on, ani jego dwustu towarzyszy – odparł
z siłą – pamięć tych bohaterów żyje w sercach Bułgarów,
męczeństwo ich nie dozwoli zasnąć sercom naszym.
Tomko przysunął się do Jerzego, czarne oczy jego gorzały.
– Kto to był wojewoda Filip? – szepnął mu do ucha – nic o nim nie
słyszałem.
– Wojewoda Filip był zacny Bułgar – odrzekł głośno Jerzy –
postanowił on wypędzić z ziemi naszej wrogów krzyża, zebrał
dwustu zuchów, przeszedł Dunaj i pod Werohówką stoczył bój
zwycięski z Turkami; lecz potem nadciągnęła taka moc muzułmanów,
iż go pobili, wymordowali cały jego oddział, a wojewodę powiesili.
Tomko zacisnął zęby.
– Jak zostanę hajdukiem, zbiorę i ja zuchów dzielnych i wojnę
Turkom wypowiem – wykrzyknął.
– Pójdę z tobą, będę rannych twoich żołnierzy opatrywała – rzekła
Rozalka.
Sawa powstał i przechadzać się począł niecierpliwie po pokoju,
Zofia miejsce jego zajęła.
– Nie tylko o chlebie i o zabawie myślimy, bądź spokojny! – mówiła
do Jerzego, położywszy dłoń jego na swoim ramieniu – całą jesień
i zimę schodziły się tutaj już o dziewiątej rano dzieci rajasów,
uczyłam je czytać, pisać, katechizmu i historii.
– A gdybyś widział, jak gorliwie się uczą! – rzekł Piotr.
Downarowa uśmiechnęła się tylko.
– Przy tylu zajęciach domowych znalazłaś czas na to! – mówił
Jerzy, patrząc z miłością na siostrę.
– Nie ja jedna potrafiłam to uczynić – odparła Zofia – nie
przeceniaj mojej zasługi; w pracy nad dziećmi rajasów miałam
dzielną pomocnicę w Lolce. Dzięki jej dziatwa tutejsza śpiewa
chórem mnóstwo piosenek! Musisz je wkrótce usłyszeć...
– Nie tylko pieśni uczy, ale i zajęć praktycznych – mówiła Zofia –
dziewczęta uczy szyć, chłopców pleść koszyki. Janina pomaga mi
w leczeniu chorych, mama w przyrządzaniu lekarstw, ojciec i Andrzej
w nawracaniu grzeszników. Zapraszamy co niedziela na gawędę
sąsiadów i o tym i o owym rozprawiamy z nimi; czy ziarna, jakie
w tych pogawędkach siejemy, zawsze padają na urodzajną ziemię, za
to ci nie ręczę, lecz ufam w Bogu, że nie wszystkie padają na drogę,
gdzie drapieżne ptactwo pożarłoby je, lub na twardą opokę: niejedno
owoc wyda. Żyjemy, krzątamy się, robimy, co w mocy naszej, ufając,
że siejbie naszej Bóg pobłogosławi.
Jerzy poweselał widocznie.
– Teraz wam powiem, z jakim projektem przyjechałem tutaj –
rzekł, zwracając się tym razem do rodziców. – Jadąc do was,
wstąpiłem do Ruszczuku i odwiedziłem stryja.
– Jeśli z przyjacielem twoim odwiedziłeś go, musi być zdziwiony
różnicą tych dwóch domów, które poznał na ziemi bułgarskiej –
mruknął Piotr.
– Różnicę natychmiast spostrzegłem, gdy przestąpiłem próg tego
pokoju – odparł Juliusz – niemniej wszakże podoba mi się tutaj. Pan
Jordan Downar, żona jego i starsza córka, to ludzie wielce uprzejmi
i bardzo inteligentni; spędziłem tam parę godzin przyjemnych, lecz
tutaj nowość nęci, a miłość grzeje serce. Dom pana Jordana Downara
niczym się nie różni od domów, w których bywałem w Pradze
Czeskiej. Przestąpiwszy jego próg, nie mogłem orzec stanowczo, do
kogo wszedłem: do mieszkania Francuza, Anglika, Polaka, czy
Niemca. Tutaj wszystko mówi, że to dom bułgarski.
W siwych oczach Piotra zaświeciło zadowolenie – Słodszego słowa
powiedzieć mi nie mogłeś! – odparł głosem wzruszonym.
I wyciągnąwszy do gościa rękę, uścisnął mu dłoń serdecznie.
– Dlatego Turcy gnębią nas podatkami i prześladują na każdym
kroku – mruknął znowu Sawa – dlatego utrudniają nam każdy krok,
my do niczego nigdy nie dojdziemy.
Piotr udał, że nie słyszy syna.
– Cóż tam słychać u stryja, dawno nie pisał, radbym coś
dowiedzieć się o nim – rzekł do Jerzego.
– Stryj, jak zawsze, jest w łaskach u Sefera paszy, oraz innych
dostojników tureckich – odparł Jerzy – bywa u nich na kawie,
odwiedziny ich przyjmuje, jednakże mniej czarno, niż dawniej,
zapatruje się na naszą przyszłość; stryjenka nauką dzieci młodszych
zajęta; Helena i Stanko pojadą do Wiednia na przyszły rok, aby
kształcić się wyżej. Stanko prawnikiem chce zostać, Helena skończyć
pensję prywatną. Stryjenka mówiła mi, abym mamę nakłonił, żeby do
nich Rozalkę na naukę przysłała, uczyłaby się z Olgą, potem z nią
razem pojechałyby na pensję. Olga ma jechać, gdy Helena wróci do
domu.
– Odejdzie nas, zapomni, odwyknie od nas! – szepnęła Maria – co
jej po wyższej nauce?
– Co jej po nauce? – powtórzył z oburzeniem Jerzy – ależ nam
kobiet światłych brak.
– Domu stryja nie bałbym się dla Rozalki, tam wszyscy rozsądnie
myślą – rzekł Sawa.
Jerzy zbył milczeniem jego słowa.
– Pozwól, matko, jechać do stryja – poczęła prosić nieśmiało
Rozalka – poznam Ruszczuk, ludzi więcej, jam ciekawa świata.
– Do zbytków nawykniesz, źle ci potem będzie w domu – odparła
Downarowa.
– Nie nawyknę, zobaczysz. Dom własny nadto kocham – prosiła
dalej dziewczyna – jak ptaszę, rozwinę skrzydła, polecę i wrócę do
gniazda.
– Pogadamy o tym w innej chwili – odezwał się Piotr – projekt nie
do odrzucenia bez namysłu. Jerzy rozumne zdanie wypowiedział:
„nam kobiet światłych brak”, poprawię go jednak i powiem: „nam
ludzi światłych brak”, boć i mężczyzn również. Spieraliśmy się dziś
trochę o ciebie; byli tacy, którzy dowodzili, iż powinieneś osiąść
w Wiedniu, lub Odessie, gdy dyplom lekarza otrzymasz...
– Ani w Wiedniu, ani w Odessie – przerwał ojcu Jerzy – czy
w Ruszczuku, czy w Petraszczycy, czy w Szumli, Gabrowie, tego
jeszcze powiedzieć nie potrafię; to wiem tylko, że w Bułgarii.
Zofia i Piotr uśmiechnęli się do niego.
– Marzyłam, że w Wiedniu, że będę cię odwiedzała – rzekła Lolka.
– Zamieszkasz ze mną, siostrzyczko, w Klisurze, prowadzić mi
będziesz gospodarstwo! – odparł Jerzy.
– Czemu nie ja? – zapytała Zofia.
– Boś ty tutaj potrzebna!
– Mówiłeś, że stryj mniej czarno zapatruje się na przyszłość
naszą? – zagadnął syna Downar.
– Tak mi się zdaje – odparł Jerzy. – Wieczora jednego zebrało się
u niego sporo osób; zawiązała się rozmowa ożywiona. Ktoś
powiedział, że Bułgarzy marzą znowu o wojnie z Turkami, na to stryj
odezwał się: „Kto wie, czy obecna chwila nie jest stosowniejszą od
wielu dawniejszych: Serbia kipi, Czarnogórze gotowe za broń
chwycić, Grecja oczekuje tylko pomyślnej sposobności, by Turkom
zęby pokazać; Hercegowina i Bośnia nie pozostaną z pewnością
bezczynnie, gdy bratnia walka zadzwoni; Kreta marzy o zrzuceniu
jarzma, a w Carogrodzie domowe swary zaprzątają umysły; tron
sułtana Hamida lada dzień obalonym zostanie; w takich
okolicznościach, kto wie, czy nie powiodłoby się nam!”.
Maria Downarowa wzrokiem niespokojnym obiegła dzieci i wnuki
stół otaczające.
Przeżyła ona straszne chwile w latach dziecinnych: ojciec jej
zginął na palu, matka w więzieniu, siostrę jej starszą sułtan do
niewoli zabrał; po tych stratach bolesnych został w jej sercu lęk,
który budził się na każde wspomnienie walki z Turkami.
Jerzy spostrzegł, jakie wrażenie wywarły jego słowa na matce,
więc przystąpił do niej, ujął obie jej ręce i pocałował.
– Odpowiedz mi, matko, na jedno pytanie – rzekł – czy ty pragniesz
byśmy szczęśliwi byli, my, dzieci twoje?
– Czyż was nie kocham? – odparła zdziwiona.
– O, kochać można różnie! – rzekł jej Jerzy – kochamy dla siebie,
egoistycznie; kochamy, bo nam z tym dobrze, bo ten ktoś nam
potrzebny i kochamy z całym zaparciem siebie, z pragnieniem, by
tylko ten ktoś był szczęśliwy, kochamy kogoś, jego dobro, jego
szczęście, ale nie siebie w nim!
– Matki kochają z całym poświęceniem się i ojcowie również!
Przekonasz się może z czasem o tym, Jerzy – odparła ze smutnym
uśmiechem.
Jerzy spojrzał na matkę z wielką miłością.
– Więc mi pozwalasz, matko, zawsze czynić to, co mi szczęście
zapewnić będzie mogło? – zapytał.
– Pozwolę – odparła uroczystym głosem Downarowa, i Jerzy uczuł,
że ręka jej, którą trzymał jeszcze w swej dłoni, zadrżała lekko.
– I mnie? – zapytała Zofia, uklęknąwszy u nóg matki.
– Żadnemu z was drogi do szczęścia nie zagrodzę – odparła,
całując córkę w czoło – zagrodzę tylko do występku, do błota, do
nieszczęścia.
– A mnie pozwalasz mamo obrać sobie drogę, jaką zechcę? –
zapytała Lolka.
– A mnie? A mnie? – pytać naraz zaczęły inne dzieci.
– Szczęście wasze, to cel mego życia! – odparła Downarowa.
– Więc ja na zimę, na karnawał pojadę do Ruszczuku, do stryja –
rzekła Lolka.
– A ja z Olgą uczyć się będę! – dodała Rozalka.
– Mnie mama zawiezie do Wiednia i do szkoły wojskowej odda –
wołał Tomko – chcę uczyć się na rycerza, zostanę potem ułanem,
hajducy wodzem mnie obiorą i Turków wypędzę!
Hałas powstał w sali, poważna rozmowa ucichła, Juliusz i Jerzy
śmieli się.
– Cicho! – krzyknął naraz Piotr – pan Konar pomyśli, że do domu
wariatów przyjechał... Pięknego nabierze wyobrażenia u nas
o Bułgarach!... Powie, że panują u nas dzikie obyczaje.
Dziatwa ucichła i spojrzała niespokojnie na gościa, ale on wcale na
przestraszonego nie wyglądał; przyciągnął do siebie najbliżej
stojącego Tomka i ucałował go serdecznie.
– Mnie tutaj coraz cieplej, coraz serdeczniej! – rzekł – przeszło od
lat dwunastu nie grzałem się przy ognisku rodzinnym.
– Opowiedz nam pan co o sobie! – prosiła Loika.
– Kiedyś może – odparł poważnie Juliusz – dziś tutaj wszyscy
weseli, moja powieść bardzo smutna.
Oczy jego tęskno spojrzały, na czole zarysowała się zmarszczka
podłużna, dziewczęta spojrzały na niego ze współczuciem.
– Jerzy napisał nam trochę o panu – rzekła Zofia – pomiędzy
wierszami doczytałam resztę.
– Gadamy, gadamy, a jeść nie dajemy – rzekł Piotr wesoło –
słowiański obyczaj nakazywał umyć gościowi najpierw nogi, potem go
nakarmić, napoić, potem posłanie wygodne mu przygotować, a my nic
z tego dotychczas nie zrobiliśmy!...
– Myśmy ducha brata Juliusza nakarmili! – rzekła Zofia.
– My – chrześcijanie dajemy pierwszeństwo duszy nad ciałem –
pomogła jej Janowa.
– Dobrze, dobrze – przerwał jej ojciec – wiem, co duszy potrzeba,
wiem jednak, że ciało się bez pokarmu nie obejdzie; „w zdrowym
ciele zdrowa dusza mieszka”- pamiętać o tym każdy winien. Zofio,
pomyśl o wieczerzy!
Niebawem weszły kobiety obładowane przysmakami domowej
roboty, konfiturami, owocami suszonymi i różnymi potrawami.
Później niż zwykle rozeszli się wszyscy tego dnia na spoczynek.
ISBN (ePUB): 978-83-7884-373-2
ISBN (MOBI): 978-83-7884-374-0
Wydanie elektroniczne 2012
Na okładce wykorzystano fragment obrazu „Girl with pomegranates” Eugene
ʼa de Blaasa (1843–
1932).
WYDAWCA
Inpingo Sp. z o.o.
ul. Niedźwiedzia 29B
02-737 Warszawa
Opracowanie redakcyjne i edycja publikacji: zespół Inpingo
Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej
Inpingo
.
Niniejsze wydanie książki zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki na E-
booki”. Utwór poddano modernizacji pisowni i opracowaniu edytorskiemu, by uczynić jego tekst
przyjaznym dla współczesnego czytelnika.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.