Erle Stanley
GARDNER
Sprawa szantażowanego męża
Tłumaczyła Anna Rojkowska
„KB”
PRZEDMOWA
Mój przyjaciel, dr Walter Camp, jest
wybitną postacią w dziedzinie medycyny
sądowej.
Jedną z jego największych zalet jest
spokojny, beznamiętny sposób, w jaki
podchodzi do zagadnień naukowych. Trudno
sobie wyobrazić, że dr Camp mógłby do tego
stopnia stracić głowę, by pójść owczym pędem
za opinią innych lub by na jego sąd wpłynęły
sprawy natury osobistej czy finansowej.
Walter Camp zdobył zarówno stopień
doktora medycyny, jak i filozofii, a jednak
pomimo sukcesów zawodowych i posiadania
umysłowości równie pozbawionej emocji (i
równie dokładnej) jak maszyna do liczenia,
pozostał serdeczny, przyjacielski i promieniuje
ludzkim ciepłem.
Doktor Camp jest jednym z
najwybitniejszych toksykologów w kraju.
Piastuje stanowisko profesora toksykologii i
farmacji na Uniwersytecie Illinois i
toksykologa koronera hrabstwa Cook, w
którym leży rojna metropolia - Chicago.
Przez kilka ostatnich lat był
sekretarzem Amerykańskiej Akademii Nauk
Sądowych. Nikt nie zgadnie, ile czasu, energii
i wysiłku poświęcił tej placówce, wspomagany
przez swą prywatną sekretarkę Polly Cline.
Pomimo osiągnięć dr Camp pozostał
skromny. Lubi pracować wspólnie z innymi,
przy czym zawsze minimalizuje własny wkład
w grupowy sukces.
Rzadko spotyka się takich ludzi, którzy
posiadają umiejętność doprowadzania spraw
do końca oraz stanowczość konieczną do
pracy w grupie i którzy potrafią koordynować
zadania wykonywane przez innych.
W tym roku dorocznemu zebraniu
Akademii Nauk Sądowych przewodzili: dr
Camp (sekretarz), profesor kryminalistyki na
Uniwersytecie North Western Fred Inbau
(przewodniczący) i szef wydziału medycyny
sądowej na Uniwersytecie Harvarda dr
Richard Ford (szef programowy). Uczestnicy
spotkania mogli się przekonać, że była to
jedna z najbardziej inspirujących sesji
poświęconych tak szerokiemu wachlarzowi
zagadnień. Stało się to możliwe głównie dzięki
temu, że współpraca trójki organizatorów
przebiegała gładko i była tak doskonale
skoordynowana i wydajna, iż wielu z nas nie
zdawało sobie sprawy, że zajęło im to tyle
godzin przygotowań, pracy i niemal
nieustannych konsultacji.
Doktor Camp przyczynił się do
rozwiązania wielu spektakularnych spraw, w
których ktoś mniej opanowany, mniej
obiektywny, czułby się zbity z tropu.
Przypomnę choćby sprawę Ragena, kiedy to
próbowano udowodnić, że zastrzelony
mężczyzna naprawdę zmarł w wyniku zatrucia
rtęcią. Albo sprawę gangstera oczekującego
egzekucji, który zdołał umknąć przeznaczeniu,
podobno dzięki śmiertelnej dawce strychniny.
Doktor Camp, będąc arbitrem w tych
sprawach, postępował w sposób przynoszący
zaszczyt najlepszym tradycjom nauk
sądowych. Nie pozwolił, by jego sąd
kształtowały
pogłoski,
naciski
zainteresowanych stron czy opinia publiczna.
Rozważał przedstawione zagadnienia jak
naukowiec i rozwiązał je jak naukowiec.
Dedykuję tę książkę mojemu
przyjacielowi Walterowi J. R. Campowi,
doktorowi medycyny i filozofii
Erie Stanley Gardner
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Stewart G. Bedford wszedł do swego
gabinetu, odwiesił kapelusz i zbliżył się do
ogromnego orzechowego biurka, które rok
temu dostał od żony na urodziny, i usiadł na
fotelu obrotowym.
Niezawodna i kompetentna osobista
sekretarka Elsa Griffin zostawiła na jego
biurku poranną gazetę. Złożyła ją tak, aby z
pierwszej strony uśmiechała się do niego
fotografia żony.
Była to świetna fotografia Anny Roann
Bedford, dobrze oddająca charakterystyczny
błysk w jej oczach i żywość usposobienia.
Stewart Bedford był niezwykle dumny
z żony. Dumny i zarazem przejęty, że w wieku
lat pięćdziesięciu dwóch zdołał poślubić
kobietę dwadzieścia lat od siebie młodszą i
uczynić ją promiennie szczęśliwą.
Bedford, mając bogactwo, cenne
kontakty zawodowe i wpływowych przyjaciół,
nie udzielał się zbytnio towarzysko. Jego
pierwsza żona nie żyła od dwunastu lat. Po jej
śmierci w kręgu znajomych zaczęto uważać go
za najlepszą partię, lecz jego swaty nie
interesowały. Zajmował się wyłącznie pracą,
odnosił coraz większe sukcesy finansowe, a
coraz wyższa pozycja w świecie biznesu
napełniała jego serce niemal taką samą dumą,
jaką mógłby odczuwać na widok sukcesów
syna, gdyby go miał.
I wtedy właśnie spotkał Annę Roann.
W jednej chwili całe dotychczasowe życie
przewróciło się do góry nogami. Po ognistych
zalotach nastąpił szybki ślub w Nevadzie.
Anna cieszyła się pozycją towarzyską,
którą osiągnęła poprzez małżeństwo, tak jak
dziecko cieszy się nową zabawką. Bedford
nadal zajmował się prowadzeniem interesów,
choć teraz przestało to być najważniejszą
cząstką jego życia. Chciał dać żonie wszystko,
czego tylko mogłaby pragnąć, a Anna
Roann pragnęła niejednej rzeczy. Jej
entuzjastyczna wdzięczność powodowała, że
stale czuł się jak kochający ojciec w Boże
Narodzenie.
Bedford siedział przy biurku i czytał
gazetę, kiedy do gabinetu wślizgnęła się Elsa
Griffin.
- Dzień dobry, Elso - powiedział. -
Dziękuję, że zwróciłaś moją uwagę na relację z
przyjęcia mojej żony.
Uśmiechnął się z wdzięcznością.
Dla Stewarta Elsa Griffin była
wygodna jak bonżurka i papucie. Pracowała u
niego od piętnastu lat, znała każdą jego
zachciankę i potrafiła czytać w myślach.
Bardzo, ale to bardzo ją lubił. Prawdę mówiąc,
po śmierci żony przeżyli nawet krótki romans.
Jej spokojna wyrozumiałość była dla niego
jedną z najważniejszych rzeczy w życiu.
Chciał się nawet z nią ożenić - naturalnie
zanim spotkał Annę Roann.
Bedford wiedział, że zachował się jak
głupiec, zakochując się bez reszty w Annie,
kobiecie, która dopiero skończyła trzydzieści
lat. Wiedział, że bardzo rani Elsę Griffin, ale
nie potrafił zapanować nad swoimi emocjami,
tak jak nie da się zatrzymać biegu strumienia
nad brzegiem urwiska. Ożenił się bez namysłu.
Elsa Griffin złożyła im gratulacje i
życzenia wszelkiego szczęścia i wkrótce
wróciła do roli osobistej sekretarki. Jeśli
cierpiała - a był pewien, że tak - nie dawała
tego po sobie poznać.
-
Pewien mężczyzna, chce się z
panem zobaczyć - powiedziała.
-
Kto? I czego chce?
-
Nazywa się Denham. Prosił,
żeby panu powiedzieć, że Binney Denham
chce się z panem zobaczyć i że, jeśli to
konieczne, poczeka.
-
Benny Denham? Nie znam
żadnego Benny’ego Denhama. Dlaczego chce
się ze mną spotkać? Odeślij go do któregoś z
kierowników, który...
- Nie Benny. Binney - przerwała mu. -
I mówi, że to sprawa osobista i że będzie
czekał, aż pan będzie wolny.
Bedford uczynił ręką gest odprawy.
Elsa potrząsnęła głową.
- Nie sądzę, żeby sobie poszedł. Uparł
się, że się z panem spotka.
- Nie mogę być na żądanie pierwszej
lepszej osoby, która przyjdzie i będzie nalegać
na spotkanie w sprawie osobistej - jęknął
Bedford.
- Wiem. Ale w Denhamie jest coś...
trudno mi to opisać... jest jakiś upór, który...
no cóż, trochę mnie przeraża.
- Jak to, przeraża?! - najeżył się
Denham.
- Nie, nie o to chodzi, że mi grozi. Po
prostu jest w nim niebywała, śmiertelna
cierpliwość. Odniosłam wrażenie, że
rzeczywiście lepiej by było, gdyby pan go
przyjął. Siedzi na krześle, spokojnie i bez
ruchu, a za każdym razem, kiedy na niego
spojrzę, wpatruje się we mnie tymi dziwnymi
oczyma. Wolałabym, żeby pan go przyjął.
- W porządku. Do diabła, zobaczmy,
czego chce i niech się stąd wynosi. Co to za
sprawa osobista? Może to stary kumpel ze
szkoły, który potrzebuje forsy?
- Nie, to nie to. Mam wrażenie, że to
coś ważnego.
- Dobrze - rzekł Bedford z uśmiechem.
- Ufam twojej intuicji. Załatwimy go, zanim
zabierzemy się za przegląd poczty. Poproś go.
Elsa wyszła z gabinetu i chwilę później
w drzwiach stanął Binney Denham. Ukłonił się
i uśmiechnął przepraszająco. Tylko oczy nie
miały przepraszającego wyrazu. Ich spojrzenie
było nieruchome i oceniające, jak gdyby gość
przybył w sprawie życia i śmierci.
- Cieszę się, że zechciał mnie pan
przyjąć - powiedział. - Obawiałem się, że
mogę mieć z tym kłopot. Delbert absolutnie
kazał mi się z panem spotkać, nawet gdybym
musiał długo czekać, a Delbert to człowiek,
któremu lepiej się nie sprzeciwiać.
W mózgu Bedforda zabrzęczał
dzwonek alarmowy.
- Proszę usiąść - powiedział. - Kto to,
do diabła, jest Delbert?
- Ktoś... jak by tu powiedzieć? Mój
znajomy.
-Wspólnik?
-
Nie, skądże. Nie jestem jego
wspólnikiem. Raczej kolegą.
-
W porządku. Proszę usiąść i
powiedzieć mi, co pana tu sprowadza. Mam
dzisiaj kilka spotkań w planie i muszę zająć się
ważną korespondencją.
-
Dziękuję, bardzo panu dziękuję.
Binney Denham przysunął się i usiadł
na brzeżku krzesła stojącego przy biurku. W
dłoniach miętosił kapelusz. Nie podał
Bedfordowi ręki na przywitanie.
-
O co chodzi? - przynaglił go
Bedford.
-
O inwestycję. Zdaje się, że
Delbertowi brakuje pieniędzy na
sfinansowanie jakiejś operacji. Potrzebuje
tylko dwudziestu tysięcy dolarów, które będzie
w stanie oddać po kilku...
-
Co jest, do cholery? -
wybuchnął Bedford. - Powiedział pan mojej
sekretarce, że chodzi o sprawę osobistą. Nie
znam pana, nie znam Delberta i nie mam
ochoty wkładać dwudziestu tysięcy dolarów w
cudze interesy. Jeśli to wszystko...
-
Pan mnie nie zrozumiał, sir -
zaprotestował człowieczek. - Widzi pan, to
dotyczy pańskiej żony.
Bedford zesztywniał z wściekłości, ale
dzwonek alarmowy w głowie zadzwonił tak
głośno, że zdobył się na ostrożność.
- W jaki sposób jej to dotyczy? - spytał.
- Widzi pan, to jest tak. Oczywiście,
rozumie pan, że jest zbyt na te rzeczy. Te
czasopisma... Wiem, że pan nimi gardzi, tak
samo jak ja. Nie czytam ich i pan zapewne też
nie. Ale nie da się zaprzeczyć, że istnieją i są
bardzo popularne.
-
Okay. Proszę to wreszcie z
siebie wykrztusić. O czym pan mówi?
-
Oczywiście... No cóż, musiałby
pan znać Delberta, żeby zrozumieć sytuację.
Delbert jest bardzo uparty. Kiedy czegoś chce,
musi tego dopiąć.
-
Dalej, człowieku - warknął
Bedford. - O co chodzi z moją żoną? Po co pan
o niej wspomniał?
- Naturalnie wspomniałem o niej,
ponieważ... eee, widzi pan, znam dobrze
Delberta i, choć nie mogę darować mu tego
pomysłu...
-
Jakiego pomysłu?
-
Na zdobycie pieniędzy.
-
Dobra, potrzebuje pieniędzy. I
co z tego?
-
Myślał, że pan je dostarczy.
-
A co z moją żoną? - spytał
Bedford, hamując się, by nie wyrzucić natręta
na zbity pysk.
-
Chodzi o jej przeszłość.
-
Co pan ma na mysi?
-
Dowody na jej kryminalną
przeszłość, odciski palców itd. - wyjaśnił
Denham cichym, przepraszającym głosem.
Zapadła głucha cisza. Robiąc interesy,
Bedford zbyt dobrze opanował umiejętność
zachowania kamiennej miny, aby teraz
pozwolić Denhamowi wyczytać coś ze swojej
twarzy. Przez głowę przebiegały mu
gorączkowe myśli. Co w końcu wiedział o
Annie Roann? Zawarła nieszczęśliwe
małżeństwo, o którym nie lubiła rozmawiać.
Przeżyła tragedię: samobójstwo męża. Na
szczęście był ubezpieczony. Po jego śmierci
młoda wdowa otrzymała odszkodowanie, co
pozwoliło jej utrzymać się przez jakiś czas.
Dwa lata podróżowała za granicą a potem
spotkała Stewarta Bedforda.
-
Proszę wyłożyć karty na stół -
odezwał się Bedford głosem, który jemu
samemu wydał się obcy. - Co to jest? Szantaż?
-
Szantaż! - wykrzyknął z
przerażeniem człowieczek.
- Dobre nieba, panie Bedford! Skądże!
Nawet Delbert by się do tego nie zniżył.
-
To co to jest, jak nie szantaż? -
spytał Bedford.
-
Chciałbym, aby pozwolił mi
pan wyjaśnić sprawę tej inwestycji. Myślę, że
zgodzi się pan, że jest to bardzo dobra
inwestycja i otrzyma pan swoje dwadzieścia
tysięcy w granicach... Delbert mówił o sześciu
miesiącach. Osobiście sądzę, że nie prędzej niż
za rok. Delbert to optymista.
-
A co z dowodami na karalność
mojej żony? - wycharczał Bedford.
-
O to właśnie chodzi - wyjaśnił
przepraszającym tonem Denham. - Widzi pan,
Delbert po prostu musi zdobyć te pieniądze.
Myślał, że pan mu pożyczy. Naturalnie, ma te
informacje i wie, że niektóre czasopisma płacą
za coś takiego grubą forsę. Rozmawiałem z
nim na ten temat. Jestem pewien, że w żadnym
wypadku nie zapłacą mu dwudziestu tysięcy,
ale Delbert jest przekonany, że zapłacą, jeśli
informacje będą udokumentowane i...
- A są udokumentowane?
-
Oczywiście, proszę pana.
Inaczej nawet bym o tym nie wspomniał.
-
Jak udokumentowane?
-
Mamy kartę ewidencyjną z
więzienia z fotografią i odciskami palców.
-
Proszę pokazać.
-
Wolałbym porozmawiać o
inwestycji, panie Bedford. Naprawdę nie
zamierzałem się do tego uciekać. Widzę
jednak, że jest pan bardzo niecierpliwy...
- Co z tymi dowodami? - nalegał
Bedford.
Człowieczek sięgnął do kieszeni i
wyjął szarą kopertę.
- Naprawdę nie chciałem tak tego
załatwiać - zaznaczył ze smutkiem i podał ją
rozmówcy.
Bedford otworzył kopertę i wyciągnął
ze środka kilka kartek papieru.
Albo było to najlepiej sfałszowane
zdjęcie, jakie kiedykolwiek widział, albo
rzeczywiście przedstawiało Annę Roann.
Zrobiono je przed kilku laty. W oczach miała
ten sam wyzywający, łobuzerski błysk, takie
samo lekkie nachylenie głowy, uśmiech. Pod
zdjęciem widniał przeklęty numer
ewidencyjny, a jeszcze niżej odciski palców i
numery pogwałconych paragrafów kodeksu
karnego.
Głos Denhama stale sączył się w uszy
Bedforda.
-
Te paragrafy kodeksu odnoszą
się do oszustwa ubezpieczeniowego. Mam
nadzieję, że nie ma mi pan za złe... Wiem, że
to pana intryguje. Mnie też ciekawiło, więc
sprawdziłem.
-
Co takiego zrobiła?
-
Miała ubezpieczenie na jakąś
biżuterię. Popełniła jeden błąd. Zastawiła ją w
lombardzie, zanim zgłosiła jej zaginięcie na
policji. Odebrała ubezpieczenie, a potem
policja znalazła biżuterię w lombardzie... W
takich wypadkach policja działa szybko.
-
I co dalej? - spytał Bedford. -
Została skazana czy dostała wyrok w
zawieszeniu? A może oskarżenie oddalono?
-
Na Boga, nie wiem! I nie sądzę,
żeby Delbert wiedział. To są materiały, które
od niego dostałem. Powiedział, że ma zamiar
sprzedać je temu czasopismu. Powiedziałem
mu, że uważam jego postępowanie za bardzo
głupie i że czasopismo na pewno nie zapłaci
mu tyle, ile potrzebuje na tę inwestycję, a poza
tym, szczerze panu przyznam, że nie podoba
mi się to wszystko. Nie lubię, kiedy
czasopisma grzebią w czyjejś przeszłości czy
kogoś oczerniają. Po prostu nie lubię tego.
-
Właśnie widzę - powiedział
Bedford ponuro. Siedział, trzymając przed
sobą fotostat dokumentu opisującego jego
żonę: wiek, wzrost, wagę, kolor oczu, typ
odcisków palców. Zatem tak wyglądał szantaż.
Znał go ze słyszenia, a teraz miał
okazję wypróbować na własnej skórze.
Ten człowiek, siedzący nieśmiało na brzeżku
krzesła i ściskający oburącz kapelusz, był
szantażystą, a on jego ofiarą.
Bedford dobrze wiedział, co należy
czynić w takich wypadkach. Powinien
wywalić gościa na zbity pysk, stłuc go na
kwaśne jabłko lub zgłosić sprawę na policji.
Powinien powiedzieć: „Rób, co chcesz.
Szantażyście nie zapłacę ani centa”. Mógł też
udawać, że się zgadza, zadzwonić na policję i
wyjaśnić sprawę oficerowi zajmującemu się
tego rodzaju przestępstwami. Ten na pewno
załatwiłby sprawę dyskretnie i bez rozgłosu.
Wiedział, jak by to dalej się potoczyło.
Policja dostarczyłaby mu znakowane
banknoty, które miałby wręczyć Denhamowi.
Następnie nastąpiłoby aresztowanie i żadne
szczegóły nie dostałyby się do wiadomości
publicznej.
Ale czy na pewno?
Przecież zostałby ten tajemniczy
Delbert... Delbert, będący najwyraźniej
pomysłodawcą całego przedsięwzięcia...
Delbert, który chciał sprzedać swe informacje
jednemu z tych czasopism, które wyrastały jak
grzyby po deszczu i których istnienie zależało
od wygrzebywania i rozpowszechniania
sensacyjnych faktów o bliźnich.
Wszystko sprowadzało się do tego, czy
dokumenty były autentyczne, czy nie.
Jeśli były autentyczne, Bedford znalazł
się w pułapce. Jeśli nie, zachodził wypadek
fałszerstwa.
-
Potrzebuję czasu, by się
zastanowić - powiedział w końcu Bedford.
-
Ile czasu? - spytał Binney
Denham. Po raz pierwszy w jego głosie
pojawiła się twarda nutka. Bedford,
zaskoczony, podniósł na niego wzrok, ale
zobaczył tylko drobnego mężczyznę nieśmiało
przycupniętego na skraju krzesła i miętolącego
w rękach kapelusz.
-
Przede wszystkim chciałbym
sprawdzić fakty.
- Och, ma pan na myśli tę inwestycję? -
spytał Denham z wyraźną nadzieją w głosie.
- Do diabła z inwestycją! Obydwaj
wiemy, co jest grane. Teraz wynoś się pan i
daj mi pomyśleć.
- Ale chciałbym panu powiedzieć o
tym interesie, który mamy na oku - upierał się
Denham. - Deibert jest pewien, że spłacimy
każdy cent pożyczki od pana. Teraz chodzi o
to, że na początek musimy mieć kapitał
operacyjny, a to...
- Wiem, wiem - przerwał Bedford. -
Muszę to przemyśleć.
Binney Denham zerwał się na równe
nogi.
- Przepraszam, że przyszedłem bez
umówienia, panie Bedford. Wiem przecież,
jaki pan jest zajęty, a ja zabrałem panu dużo
cennego czasu. Już mnie nie ma.
- Chwileczkę. Jak mam się z panem
skontaktować?
Binney Denham odwrócił się w
drzwiach.
- Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu,
to ja się z panem skontaktuję. I oczywiście
muszę pomówić z Delbertem. Do widzenia
panu. - Mówiąc to, uchylił drzwi i wymknął
się z gabinetu.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wieczorem obiad jedli tylko we dwoje.
Anna Roann Bedford sama podawała koktajle
na srebrnej tacy, którą otrzymali w prezencie
ślubnym.
Gdy żona zniknęła na chwilę w pokoju
kredensowym, Stewart Bedford, z uczuciem,
że popełnia podłość, wsunął tacę pod kanapę.
Po obiedzie, w czasie którego na
próżno starał się ukryć napięcie, zabrał tacę na
górę do pracowni. Tam przymocował kawałek
kartonu do brzegów tacy taśmą klejącą, aby
zabezpieczyć odciśnięte linie papilarne żony, a
tacę schował do tekturowego pudła, w którym
ostatnio przysłano mu koszule ze sklepu.
Anna Roann zdziwiła się, kiedy
zobaczyła męża wychodzącego nazajutrz do
pracy z pudłem pod pachą, ale wyjaśnił jej -
mając nadzieję, że zabrzmi to naturalnie - że
nie odpowiada mu kolor koszul i chce je
wymienić. Elsa Griffin owinie pudło papierem
i wyśle do sklepu.
Przez chwilę Bedfordowi wydawało
się, że w oczach żony mignęła nieufność, ale
nic nie powiedziała i na pożegnanie
pocałowała go tak czule jak zwykle.
Bezpiecznie ukryty w gabinecie,
Bedford przystąpił do czynności, o których nie
miał bladego pojęcia. W sklepie z artykułami
dla plastyków zaopatrzył się wcześniej w
węgiel rysunkowy i pędzelek z wielbłądziej
sierści. Teraz starł koniec sztyftu węgla na
proszek i posypał nim dno tacy. Z satysfakcją
zauważył, że na powierzchni pokazało się
kilka czytelnych odcisków.
Teraz powinien porównać je z liniami
papilarnymi na karcie ewidencyjnej
otrzymanej od pokornego człowieczka, który
prosił go o dwadzieścia tysięcy dolarów
„pożyczki”.
Był tak zaabsorbowany, że nie słyszał,
jak do gabinetu weszła Elsa Griffin.
Dopiero gdy zajrzała mu przez ramię,
poderwał się i powiedział ze złością:
- Mówiłem, że nie chcę, aby mi
przeszkadzano.
-
Wiem - odparła spokojnie - ale
myślałam, że mogłabym pomóc.
-
Niestety, nie możesz.
-
Policja robi to w ten sposób, że
przykłada do odcisków palców przezroczystą
taśmę klejącą. Gdy się jąodrywa, proszek
przykleja się do taśmy i utrwala wzór.
Następnie można taśmę nakleić na kawałek
papieru i spokojnie badać linie papilarne,
mając pewność, że się ich nie zniszczy.
Stewart Bedford odwrócił się do niej w
fotelu obrotowym.
-
Słuchaj no - powiedział. - Ile z
tego wiesz i o czym mówisz?
-
Może pan nie pamięta, że kiedy
wczoraj rozmawiał pan z Denhamem, nie
wyłączył pan swojego interkomu.
- Niemożliwe!
Sekretarka pokiwała głową.
-
Nie miałem o tym pojęcia.
Jestem prawie pewien, że go wyłączyłem.
-
A jednak nie.
- W porządku. Przynieś taśmę.
Spróbujemy.
- Mam ją przy sobie. Nożyczki też.
Zręcznie przycięła odpowiednie
kawałki taśmy, położyła je na spodzie tacy,
przygładziła, pilnując, by się dobrze
przykleiły, a następnie oderwała. Teraz mogli
dokładnie zbadać odciski palców, linia po linii
i pętla po pętli.
- Widzę, że nie jest ci to obce -
zauważył Bedford.
Roześmiała się.
- Może mi pan wierzyć lub nie, ale
skończyłam korespondencyjny kurs dla
detektywów-amatorów.
-
Po co?
-
Pojęcia nie mam - wyznała
lekko. - Chciałam się czymś zająć, a zawsze
fascynował mnie zawód detektywa.
Pomyślałam, że może ten kurs wyostrzy moją
spostrzegawczość.
Bedford czule poklepał japo ramieniu.
- No cóż, jeśli jesteś w tym taka dobra,
weź krzesło i usiądź. Masz tu szkło
powiększające. Zobaczymy, co tu mamy.
Okazało się, że nauka nie poszła w las.
Elsa Griffin bardzo sprawnie odszukała punkty
podobieństwa. W ciągu kwadransa Stewart
Bedford z przerażeniem zdał sobie sprawę, że
nie ma w tej sprawie najmniejszych
wątpliwości. Linie papilarne na karcie
ewidencyjnej dokładnie odpowiadały czterem
wyraźnym odciskom pozostawionym na
srebrnej tacy.
- Skoro i tak o wszystkim wiesz, Elso -
powiedział - to może coś mi poradzisz?
Elsa potrząsnęła głową.
- Ten problem musi pan sam
rozwiązać. Jeśli raz zacznie pan płacić, nigdy
się to nie skończy.
- A jeśli nie zapłacę?
Wzruszyła ramionami.
Bedford spojrzał na zniekształcone
odbicie swej zmartwionej twarzy w tacy.
Wiedział, co by to znaczyło dla jego żony,
gdyby sprawa kiedykolwiek się wydała.
Była radosna, pełna życia, szczęśliwa.
Bedford zdawał sobie sprawę, co by się stało,
gdyby jeden z tych brukowców zamieścił
wzmiankę ojej przeszłości, historię nie
przebierającej w środkach dziewczyny, która
postanowiła wzmocnić swą pozycję na rynku
matrymonialnym posagiem zdobytym za
pomocą oszustwa na towarzystwie
ubezpieczeniowym.
Nie miał wyboru - musiał zrobić
wszystko, by nic się nie wydało.
Wyobraził sobie lodowate wyrazy
współczucia, formalne deklaracje niewiary w
to, co publikują „oszczercze pisma”.
Niektórzy zechcą pokazać Annie, jacy
są miłosierni. Inni natychmiast, z celowym
okrucieństwem, zerwą znajomość.
Obręcz będzie się coraz mocniej
zaciskać. Trzeba będzie rozgłosić, że Anna
przeżyła załamanie psychiczne... Wyjedzie za
granicę. Nigdy nie wróci - a przynajmniej nie
tak, jak chciałaby wrócić.
Wydawało się, że Elsa Griffin czyta w
jego myślach.
- Mógłby pan - powiedziała - udawać,
że się pan zgadza, żeby zyskać na czasie. To
dałoby nam możliwość dowiedzenia się czegoś
o tym człowieku. W końcu musi mieć jakiś
słaby punkt. Pamiętam, że czytałam kiedyś
kryminał o kimś, kto miał podobny problem...
- I co? - ponaglił ją Bedford.
- Oczywiście, to tylko książka.
- Nie szkodzi.
-
Ten mężczyzna nie mógł sobie
pozwolić na wyrzucenie szantażysty za drzwi.
Nie mógł też dopuścić, by jego tajemnica stała
się własnością publiczną. Ale to był bardzo
sprytny facet... Oczywiście to wszystko fikcja.
Właściwie było ich dwóch, zupełnie jak w tym
wypadku.
-
No dalej! I co zrobił?
- Zabił jednego szantażystę i tak
spreparował dowody, że wskazywały na to, że
sprawcąjest ten drugi. Przerażony szantażysta
próbował wszystko wyjaśnić, opowiadając
prawdziwą historię, ale sędzia go wyśmiał i
skazał na krzesło elektryczne.
- Zbyt wydumane - rzekł Bedford.-
Możliwe tylko w książce.
- Wiem - przyznała Elsa. - Oczywiście,
że to fikcja, ale podana była tak przekonująco,
że... że wszystko wydawało się jak najbardziej
możliwe. Zapamiętałam tę intrygę - Bedford
ze zdumieniem spojrzał na sekretarkę. Nigdy
nie podejrzewał u niej takich cech charakteru.
- Nie wiedziałem, że jesteś taka
krwiożercza, Elso.
-
Ale to tylko książka!
-
Ale dobrze ją zapamiętałaś! Jak
to się stało, że zainteresowałaś się tym kursem
dla detektywów?
-
Zawsze czytałam relacje z
prawdziwych procesów. Zamieszczająje
niektóre czasopisma.
- Lubisz to?
- Uwielbiam.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
-
Pozwalają zająć czymś umysł.
-
W szybkim tempie uczę się
nowych rzeczy o ludziach - powiedział, stale
się jej przyglądając.
-
W końcu dziewczyna musi się
czymś zająć, jak zostaje całkiem sama -
odparła zaczepnie.
Szybko odwrócił wzrok. Podszedł do
biurka i schował tacę do pudełka po koszulach.
-
Teraz będziemy musieli
poczekać, Elso - powiedział. - Jeśli Denham
będzie próbował skontaktować się
telefonicznie lub osobiście, próbuj go spławić.
Ale gdyby nalegał, połącz go ze mną.
Porozmawiam z nim.
-
A co z tym? - spytała,
wskazując odciski palców na przezroczystej
taśmie.
-
Zniszcz je. Nie wyrzucaj po
prostu do kosza. Potnij na małe kawałeczki i
spal.
Elsa kiwnęła głową i wyszła z
gabinetu.
Przez cały dzień Denham nie dał znaku
życia. Brak wiadomości od niego zaczął w
końcu działać Bedfordowi na nerwy. Po
południu dwa razy wzywał Elsę.
- Denham się kontaktował?
Potrząsnęła głową.
- Nie spławiaj go, jak przyjdzie. Kiedy
zadzwoni, połącz mnie z nim. Jeśli przyjdzie
osobiście, wprowadź go od razu. Nie mogę
wytrzymać tego napięcia. Wolę od razu
dowiedzieć się, co jest grane.
-
Nie chce pan zatrudnić
prywatnych detektywów? Mogliby go śledzić,
jak będzie wychodził z biura...
-
Absolutnie! - zaprotestował
Bedford. - Śledziliby go i mogliby odkryć, co
on wie. A wtedy szantażowaliby mnie i on, i
oni. Lepiej załatwmy to sami. Oczywiście,
zawsze jest jeszcze możliwość, że ten gość
mówił prawdę i rzeczywiście chodzi tylko o
pożyczkę. Może ten jego wspólnik, Delbert, to
jakiś wariat, który potrzebuje kapitału i w ten
sposób chce go zdobyć. Może naprawdę waha
się między sprzedaniem informacji czasopismu
a uzyskaniem pożyczki ode mnie. Jeśli
Denham zadzwoni, Elso, połącz mnie
natychmiast. Chcę zawrzeć tę transakcję,
zanim któryś z nich nawiąże kontakt z gazetą.
To byłoby zbyt niebezpieczne!
-
W porządku - przyrzekła. -
Przełączę do pana rozmowę natychmiast, jak
tylko zadzwoni.
Ale Binney Denham nie zadzwonił i
Bedford, idąc do domu, czuł się jak skazaniec,
którego ułaskawienie spoczywa w rękach
gubernatora. Każda minuta składała się z
sześćdziesięciu sekund dręczącej niepewności.
Anna Roann przywitała go w długiej
sukni z głębokim dekoltem, z haftowaną
zapinką w kształcie żabki, a na włosach miała
zrobione pasemka. Najwyraźniej dopiero co
wróciła od fryzjera.
Stewart Bedford miał nadzieję na
następny obiad tete-a-tete, ze świecami i
koktajlami, ale żona przypomniała mu, że
zaprosili przyjaciół i powinien przebrać się w
strój wieczorowy.
Bedford zabrał kartonowe pudło do
swojego pokoju, wyciągnął tacę i, nie
zauważony, odniósł ją do pokoju
kredensowego.
Obiad był bardzo udany. Anna była w
świetnej formie i Bedford z satysfakcją
zauważył zdumione spojrzenia mężczyzn,
którzy dawno już przestali się spodziewać, że
jakaś kobieta zwróci na niego uwagę. Teraz
przyglądali się mu, jakby chcieli
dojrzeć w nim tę cechę, którą
najwyraźniej przeoczyli. Zazdrość i podziw w
ich wzroku sprawiały, że czuł się znacznie
młodszy niż w rzeczywistości. Złapał się na
tym, że prostuje plecy, wciąga brzuch i
obrzuca ich dumnym spojrzeniem.
Ten świat nie był w końcu taki zły. Na
wszystkie kłopoty znajdzie się przecież jakaś
rada. Nigdy nie jest tak źle, jak się
człowiekowi wydaje.
I wtedy właśnie zadzwonił telefon.
Kamerdyner powiedział, że dzwoni jakiś pan
D. w ważnej sprawie.
Bedford
postanowił
okazać
stanowczość.
- Powiedz mu, że w tej chwili nie mogę
podejść do aparatu. Niech zadzwoni do mnie
jutro do biura albo zostawi numer, pod którym
mógłbym się z nim skontaktować za godzinę
lub dwie.
Kamerdyner skinął głową i odszedł.
Przez chwilę Bedford czuł się tak, jakby
postawił na swoim. Pokazał tym cholernym
szantażystom, że nie będzie skakał tak, jak oni
mu zagrają. Po chwili kamerdyner wrócił.
-
Przepraszam, sir - powiedział. -
Pan D. mówi, że ma dla pana ogromnie ważną
wiadomość. Prosił, żebym przekazał, że jego
partner wymyka się spod kontroli. Zadzwoni
jeszcze raz za dwadzieścia minut. Więcej nie
może dla pana zrobić.
-
To dobrze - odparł Bedford,
starając się utrzymać kamienną twarz, choć
nagle wpadł w panikę. - Kiedy zadzwoni,
podejdę do telefonu.
Nie zdawał sobie sprawy, jak często
przez następny nie kończący się kwadrans
zerkał na zegarek, dopóki nie napotkał
badawczego spojrzenia Anny. Przeklął się za
to, że nie potrafi ukryć napięcia. Powinien był
od razu odebrać telefon.
Na szczęście żaden z gości niczego nie
zauważył. Tylko żona obserwowała go tym
swoim jakby nieobecnym spojrzeniem, które
przybierała, gdy próbowała czegoś dociec.
Dokładnie dwadzieścia minut po
pierwszym telefonie w drzwiach ukazał się
kamerdyner. Złapał spojrzenie Bedforda i
skinął głową. Bedford, starając się, żeby
wypadło to jak najbardziej swobodnie, wstał i
podchodząc do drzwi rzekł:
-
Okay, Harvey, odbiorę ten
telefon w gabinecie. Odwieś słuchawkę, jak
tylko będę na linii.
-
Dobrze, proszę pana - odparł
służący.
Bedford przeprosił gości, szybko
wbiegł po schodach, zamknął drzwi i podniósł
słuchawkę.
-
Słucham. Mówi Bedford.
-
Ogromnie mi przykro, że
musiałem panu zakłócić dzisiaj spokój, ale
wydawało mi się, że wolałby pan wiedzieć -
usłyszał przepraszający głos Denhama. -
Widzi pan, Delbert rozmawiał z kimś, kto ma
znajomości w jednej z tych gazet i wydaje się,
że nie będzie miał żadnych trudności...
-
Z kim rozmawiał?
-
Nie wiem, naprawdę. To był
ktoś, kto zna to pismo. Podobno dobrze płacą
za to, co publikują.
-
Bzdury! - przerwał Bedford. -
Żaden szmatławiec nie zapłaci mu tyle
pieniędzy za tak marny materiał. Poza tym,
jeśli to opublikują, pozwę ich do sądu za
oszczerstwo.
-
Wiem o tym, proszę pana.
Szkoda, że nie może pan porozmawiać z
Delbertem. Może by przemówił mu pan do
rozsądku. Mnie się to nie udało. Jutro z
samego rana idzie do redakcji. Jestem
przekonany, że kiedy zobaczą, czym
dysponuje, spławią go jakąś marną sumką. Tak
czy inaczej, wolałem, żeby pan wiedział.
-
Słuchaj - odparł Bedford. -
Zachowujmy się rozsądnie. Niech Delbert nie
kontaktuje się z tym czasopismem. Powiedz
mu, żeby skontaktował się ze mną.
- Och, Delbert tego nie zrobi. Bardzo
się pana boi.
- Boi się mnie?
-
Naturalnie. Właśnie dlatego
pomyślałem... wydawało mi się, że pan to
zrozumie. Uważałem, że powinniśmy panu
powiedzieć. Że należy się to panu choćby ze
względu na pana pozycję. To ja wymyśliłem,
żeby się do pana zwrócić. Delbert chciał po
prostu sprzedać to, co wie. Mówi, że przy
załatwianiu interesu w ten sposób istnieją
pewne niedogodności... na przykład mógłby
go pan zwabić w pułapkę. Chce sprzedać
gazecie prawdziwe informacje i zgarnąć forsę.
Próbował powstrzymać mnie przed pójściem
do pana. Twierdzi, że najprawdopodobniej
zastawi pan na nas pułapkę.
-
Słuchaj - przekonywał Bedford.
- Delbert to głupiec. Nie będzie mi dyktował,
co mam robić, a czego nie.
-
Tak, sir.
- Nie pozwolę się zastraszyć.
-
Tak, sir.
-
Wiem też, że wasze informacje
są nieprawdziwe. Coś mi tu śmierdzi.
-
Przykro mi, że tak pan uważa,
bo Delbert...
-
Jeden moment - przerwał mu
Bedford. - Nie tak szybko. Powiedziałem, że
wiem, jak sytuacja wygląda, ale postanowiłem,
że wolę zrobić to, czego ode mnie oczekujecie,
niż mieć z tego powodu kłopoty. Jasne?
-
O tak, proszę pana. Jak
najbardziej. Kiedy powiem o tym Delbertowi,
na pewno zmieni zdanie... a przynajmniej taką
mam nadzieję. On oczywiście uważa, że jest
pan zbyt sprytny. Boi się, że zastawi pan na
nas pułapkę.
-
Do licha z pułapką! W
interesach jestem uczciwy. Zapamiętaj to
sobie. Dotrzymuję słowa. Nie będzie żadnej
pułapki. Pilnuj Delberta i zadzwoń do mnie
jutro do pracy, żeby wszystko ustalić.
-
Obawiam się, że trzeba to
zrobić dzisiaj.
-
Dzisiaj! To niemożliwe!
-
Trudno. Jeśli tak pan to
traktuje...
-
Chwileczkę! - krzyknął
Bedford. - Proszę się nie rozłączać! Mówię
tylko, że dziś nie da się tego przygotować.
-
No cóż, nie wiem, czy uda mi
się zapanować nad Delbertem.
-
Mogę wam dać czek.
-
Na Boga, tylko nie czek!
Delbert nie chciałby nawet o tym słyszeć.
Uważałby, że to próba złapania go w pułapkę.
Musi być gotówka, to znaczy takie pieniądze,
których źródła nie da się wyśledzić. Delbert
jest bardzo podejrzliwy, panie Bedford, i
uważa pana za sprytnego biznesmena.
-
Przestańmy bawić się w
podchody i zajmijmy się interesami. Jutro rano
pójdę do banku i wyciągnę pieniądze.
Możecie...
-
Bardzo przepraszam. Delbert
powiedział, że nic z tego. Nie mówmy więcej
o tej sprawie.
-
Czekaj, czekaj! Chwileczkę! -
krzyczał Bedford. Na drugim końcu linii
słyszał szmer rozmowy: błagający głos
Denhama i, raz czy dwa, burkliwy głos innego
mężczyzny, a potem znowu przepraszający
głos Denhama. Nie mógł rozróżnić słów, tylko
ton głosu.
Po chwili Denham powrócił do
telefonu.
-
Powiem panu, panie Bedford,
co pan zrobi. To chyba najlepsze wyjście.
Jutro z rana, jak tylko otworzą bank, pójdzie
pan i wyciągnie dwadzieścia tysięcy dolarów
w czekach podróżnych. Każdy ma być na sto
dolarów. Zabierze pan te czeki do biura.
Bardzo mi przykro, że przerwałem przyjemny
wieczór. Wiem, że nie powinniśmy tego robić,
ale Delbert jest bardzo niecierpliwy i okropnie
podejrzliwy. Widzi pan, ten interes, który ma
na oku, bardzo dużo dla niego znaczy...
Musiałby pan go znać, żeby to zrozumieć. Ja
robię, co mogę, a to stawia mnie w bardzo
krępującej sytuacji. Przepraszam za ten
telefon.
-
Nie ma za co - powiedział
machinalnie Bedford. - Słuchaj, Denham.
Pilnuj tego Delberta, kimkolwiek on jest, żeby
się nie wygłupił. Jutro dostaniecie pieniądze.
Uważaj na niego. Najlepiej nie zostawiaj go
samego.
—
Dobrze, proszę pana.
—
Możesz być z nim całą noc? Nie
spuszczaj go z oczu. Nie chcę, żeby mu coś
głupiego wpadło do głowy.
—
Spróbuję. - Binney Denham
rozłączył się.
Ciągle trzymając słuchawkę, sięgnął po
chusteczkę, żeby wytrzeć z czoła zimny pot, i
wtedy usłyszał, jak ktoś delikatnie odłożył
słuchawkę drugiego aparatu.
Sparaliżował go strach. Bezskutecznie
starał się sobie przypomnieć, czy słyszał, jak
kamerdyner odkłada słuchawkę, zanim zaczęła
się rozmowa z Denhamem. Czy to możliwe,
żeby ktoś podsłuchiwał? Jeśli tak, to kto?
A swoją drogą od jak dawna jest u nich
ten kamerdyner? Zatrudniła go Anna Roann.
Co o nim wiedziała? Czy to możliwe, żeby
szantażystą był ktoś z domu?
Kto to był, ten Delbert? Skąd pewność,
że ktoś taki w ogóle istnieje? A może za tym
wszystkim stoi tylko Denham?
Z nagłym zdecydowaniem otworzył
szufladę komody, wyjął rewolwer kalibru 38 i
wrzucił go do neseseru. Do diabła, jeśli ci
szantażyści chcą być brutalni, potrafi im
odpłacić tym samym.
Otworzył drzwi gabinetu i cicho
przemknął po schodach. Nagle zatrzymał się
jak wryty: w pokoju kredensowym zobaczył
żonę. Znalazła srebrną tacę i teraz oglądała
pod światło jej spód.
Nie umył jej i na tacy pozostały
niewyraźne odciski palców pokryte pyłem
węglowym i matowe ślady w miejscach, gdzie
do błyszczącej lustrzanej powierzchni
przylepiona była taśma klejąca.
ROZDZIAŁ TRZECI
Podpisując się dwieście razy na
czekach podróżnych opiewających na
dwadzieścia tysięcy dolarów, Stewart G.
Bedford z trudem hamował złość.
Pracownik banku, próbując zabawić
Bedforda, pogłębił tylko jego rozdrażnienie.
-
Jedzie pan dla przyjemności czy
w interesach, panie Bedford?
-
Ani jedno, ani drugie.
-
Naprawdę?
-
Naprawdę.
Bedford podpisywał czeki w zaciętym
milczeniu. Po chwili zdał sobie jednak sprawę,
że swoim zachowaniem pobudza tylko
ciekawość urzędnika, więc dodał:
-
Lubię mieć trochę rezerwowej
gotówki pod ręką, a przynajmniej coś, co w
każdej chwili można wymienić na gotówkę.
-
Rozumiem - powiedział
urzędnik i więcej się nie odzywał.
Bedford zabrał czeki i wyszedł z
banku. Dlaczego, do cholery, nie mogli wziąć
tej sumy w banknotach dziesięcio - i
dwudziestodolarowych, tak jak robili to
porywacze na filmach? Dobrze mu tak, po co
zadawał się z szajką szantażystów?
Bedford wszedł do swojego gabinetu i
zobaczył czekającą na niego Elsę Griffin.
Bedford uniósł pytająco brwi.
- Czeka na pana pan Denham i jakaś
dziewczyna - powiedziała.
-
Dziewczyna? Skinęła głową.
-
Jego dziewczyna?
- Trudno powiedzieć. Wygląda nieźle.
-
To znaczy jak?
-
Blondynka, ładna cera, piękne
nogi, zaokrąglona tam gdzie trzeba, wyraziste
oczy, kropla perfum. Na intelektualistkę nie
wygląda. To wszystko.
- Naprawdę wszystko?
-
Naprawdę.
-
Dobrze, niech wejdą - polecił
Bedford.- Zostawię intcrkom włączony, żebyś
mogła słuchać.
- Czy chce pan, żebym... coś zrobiła?
Potrząsnął głową.
- Nie możemy zrobić nic innego, jak
dać im pieniądze. Elsa Griffin wyszła i po
chwili zjawił się Binney Denham z blondynką.
- Dzień dobry, panie Bedford, dzień
dobry. Chciałbym panu przedstawić Geraldine
Corning.
Blondynka zamrugała oczami i
powiedziała uwodzicielskim, niskim głosem:
-
W skrócie Geny.
-
Zrobimy tak - rzekł Denham -
że pan pojedzie z Gerry.
-
Co to znaczy, że mam z nią
jechać?
-
To znaczy, że pojedzie pan ze
mną - wyjaśniła Geny.
-
Słuchajcie no - zezłościł się
Bedford - wprawdzie jestem gotów... -
Przerwał, widząc dziwny błysk w oczach
Denhama.
-
Delbert tak kazał - powiedział
Denham. - Opracował plan w szczegółach,
panie Bedford. Miałem niemało kłopotów z
Delbertem... a nawet bardzo dużo kłopotów.
Nie sądzę, żeby zgodził się na te wszystkie
zmiany.
-
Dobrze - warknął Bedford. -
Jedźmy.
-
Ma pan czeki?
-
Są w neseserze.
- Doskonale! Świetnie! Mówiłem
Delbertowi, że na pana można liczyć. Ale on
się boi, a kiedy człowiek się boi, zachowuje się
nierozsądnie. Zgadza się pan ze mną?
-
Skąd mam wiedzieć - odparł
Bedford ponuro.
-
Racja. Skąd by pan mógł
wiedzieć? Przepraszam, że zadałem panu takie
pytanie. Mówiłem o Delbercie, To dziwny
facet.
Geny uśmiechnęła się.
-
Lepiej chodźmy - powiedziała.
-
Dokąd jedziemy?
-
Gerry panu powie. Zjadę z
wami windą, jeśli pan nie ma nic przeciwko
temu, a potem się rozdzielimy. Jestem pewien,
że wszystko będzie okay.
Bedford zawahał się.
-
Jest mi bardzo przykro -
powiedział Denham - że zmuszam pana do
tego. I tak miał pan dość kłopotów.
Chciałbym, żeby pan wiedział, że cały czas
byłem temu przeciwny, wierzę pańskiemu
słowu. Ale Delbert jest inny. Nie zrozumie się
go, jeśli się go nie zna. Delbert jest strasznie
podejrzliwy. Widzi pan, on się boi. Uważa
pana za sprytnego biznesmena i obawia się, że
mógł się pan skontaktować z kimś, kto
narobiłby nam kłopotów. Delbert chce po
prostu sprzedać to, co ma, gazecie. Mówi, że
to jest zupełnie legalne i nikt nie może...
-
Na Boga, przestańmy grać
komedię - wybuchnął Bedford. - Zapłacę.
Mam dla was pieniądze. A teraz chodźmy
stąd.
Gerry podeszła do niego i poufale
wsunęła mu rękę pod ramię.
- Słyszałeś, co powiedział, Binney?
Chce już iść.
Bedford skierował się do drzwi
wychodzących do sekretariatu.
-
Nie tędy - zaprotestował
przepraszającym tonem Binney. - Mamy wyjść
prosto na korytarz, koło windy.
- Muszę powiadomić sekretarkę, że
wychodzę - uparł się Bedford. - Musi
wiedzieć, że mnie nie będzie.
Binney zakaszlał.
-
Przykro mi, proszę pana.
Delbertowi szczególnie na tym zależało.
-
Ale słuchaj - zaprotestował
Bedford.
-
Lepiej będzie tak, jak
zaproponowałem. Tak jak chce Delbert.
Bedford pozwolił Geraldinie Corning
podprowadzić się do drzwi. Binney Denham
otworzył je, wszyscy wyszli na korytarz i
zjechali windą na parter.
-
Proszę za mną - powiedział
Binney i poprowadził ich do nowego żółtego
samochodu zaparkowanego przy krawężniku
dokładnie naprzeciw wejścia do budynku.
-
Nie boisz się kobiet-
kierowców? - spytała Geraldine.
- A jak ci idzie? - spytał Bedford. -
Prowadzenie samochodu?
- Tak.
- Nie najlepiej.
-
To ja poprowadzę.
-
Zgoda.
- A gdzie jest Denham?
- Binney nie jedzie z nami. Już się z
nim nie spotkamy. Teraz pojedzie za nami
tylko kawałek.
Bedford usiadł za kierownicą.
Blondynka zgrabnie wsunęła się na
sąsiednie siedzenie. Mężczyzna musiał
przyznać, że była całkiem niezła: zaokrąglona
tam gdzie trzeba, niezłe oczy, cera, nogi i strój.
Nie mógł się tylko zdecydować, czy
rzeczywiście jest głupia, czy tylko udaje.
- Bye, bye, Binney - powiedziała.
Denham ukłonił się, posłał im uśmiech
i jeszcze raz się ukłonił.
-
Miłej podróży - zawołał, gdy
Bedford zapalił.
-
Gdzie jedziemy?
-
Prosto przed siebie -
powiedziała blondynka. Kątem oka Bedford
zauważył postać Elsy Griffin stojącej na
chodniku. Dzięki interkomowi wiedziała, co
zrobią, i zdołała wyjść przed budynek, zanim
opuścili biuro. W ręku miała notes i ołówek.
Domyślił się, że spisała numer rejestracyjny
samochodu, którym odjechał.
Zdołał się powstrzymać, żeby na nianie
spojrzeć, i ruszył, włączając się w sznur
samochodów.
- Posłuchaj - powiedział Bedford -
chciałbym wiedzieć, w co się pakuję.
-
Chyba się mnie nie boisz?
-
Chcę wiedzieć, w co się pakuję.
-
Masz robić to, co ci każę, a nie
będzie żadnych kłopotów.
-
Nie załatwiam tak interesów.
- To wracamy do biura i możesz
zapomnieć o całej sprawie.
Bedford przemyślał jej słowa i nie
zawrócił.
Blondynka zaczęła wiercić się na
siedzeniu, starając się jak najwygodniej
usadowić. W końcu podciągnęła kolana do
góry i oparła stopy na siedzeniu, nie próbując
nawet zasłonić nóg.
- Słuchaj - zagadnęła - jak już musimy
być razem, moglibyśmy się zaprzyjaźnić.
Byłoby nam łatwiej.
Bedford nie odezwał się. Skrzywiła się
i powiedziała:
- Chciałam tylko stworzyć miłą
atmosferę.
Po chwili usiadła prosto, naciągnęła
spódnicę na kolana i zauważyła:
- Okay, jak chcesz, możesz być
nieprzystępny. Niech pan skręci w lewo na
najbliższym
skrzyżowaniu,
panie
Naburmuszony.
Skręcił w lewo.
- Skręć w prawo, na autostradę, i jedź
na północ.
Bedford wjechał na autostradę i
instynktownie sprawdził poziom benzyny. Bak
był pełny. Przygotował się na dłuższą jazdę.
- Teraz w prawo, zjedź z autostrady na
najbliższym skrzyżowaniu.
Bedford
wypełnił
polecenie.
Blondynka znowu podciągnęła nogi i położyła
mu rękę na ramieniu.
Bedford zdał sobie sprawę, że
dziewczyna uważnie obserwuje przez tylną
szybę jadące za nimi samochody.
Spojrzał w lusterko wsteczne.
Z autostrady, zachowując cały czas
przyzwoitą odległość, zjechał za nimi jeden
samochód.
- Teraz w prawo - poleciła Geraldine.
Przez ułamek sekundy Bedford widział
kierowcę drugiego samochodu. Był to Binney
Denhąm.
Geraldine coraz to kazała mu zmieniać
kierunek jazdy. Tamten samochód cały czas się
ich trzymał, czasem dalej, czasem bliżej, aż w
końcu Denham - przekonawszy się, że nikt ich
nie śledzi - zniknął.
- Teraz jedziemy prosto - rzekła
Geraldine Corning. - Powiem ci, gdzie się
zatrzymamy.
Wyjeżdżali z Wiltshire. Trzymając się
jej wskazówek, Bedford skręcił na północ.
- Zwolnij - poleciła dziewczyna.
Bedford posłusznie zwolnił.
- Teraz wybierz jakiś dobry motel.
Odjechaliśmy wystarczająco daleko.
Akurat po lewej mieli motel, ale był tak
nędzny, że Bedford się nie zatrzymał. Pół mili
dalej zobaczyli następny. Nazywał się
Staylonger.
-
Co powiesz na ten?
-
Może być. Wjedź na podjazd.
Mamy wynająć segment i czekać.
- Jak mam nas zameldować? - spytał.
Wzruszyła ramionami.
-
Mam się tobą zająć do czasu
załatwienia całej sprawy. Binney uważał, że
będziesz się mniej denerwował, jeśli będę
dotrzymywać ci towarzystwa.
-
Jestem żonaty - zaprotestował
Bedford. - Nie mam zamiaru dać się przy okazji
złapać w pułapkę.
-
Jak chcesz. Tak czy inaczej,
musimy tu poczekać. Nie ma żadnej pułapki.
Rób, jak nakazuje ci sumienie.
Bedford wszedł do motelu. Na jego
widok właściciel błysnął w uśmiechu złotym
zębem. Nie zadawał żadnych pytań.
Bedford wpisał się w księdze hotelowej
jako S.G. Wilfred i podał adres w San Diego.
Opowiedział też na poczekaniu wymyśloną
bajeczkę.
-
Umówiliśmy się tu z
przyjaciółmi z San Diego, ale przyjechaliśmy
trochę za wcześnie. Czy macie podwójny
segment?
-
Pewnie, że mamy - odparł
właściciel. - Mamy wszystko, czego możecie
potrzebować.
-
Właśnie
potrzebujemy
podwójnego segmentu.
-
Jeśli pan weźmie podwójny
segment, będzie pan musiał zapłacić za całość.
Jeśli weźmie pan pojedynczy, zarezerwuję ten
drugi do godziny szóstej i, jak pańscy
przyjaciele przyjadą, to za niego zapłacą.
-
Nie, ja płacę za wszystko.
- To wyniesie dwadzieścia osiem
dolarów.
Usłyszawszy cenę, Bedford chciał
zaprotestować, ale przypomniał sobie
blondynkę w samochodzie i pomyślał, że lepiej
nic nie mówić. Wyłożył dwadzieścia osiem
dolarów na ladę i otrzymał dwa klucze.
- To te dwa domki na samym końcu,
rozdzielone podwójnym garażem. Numer
piętnaście i szesnaście. W środku są drzwi
łączące oba numery.
Bedford podziękował, wrócił do
samochodu i zaparkował go w garażu.
- I co teraz? - spytał Gerry.
- Chyba musimy poczekać - odparła.
Bedford otworzył drzwi jednego z
domków i przepuścił przodem Geraldine.
W środku było całkiem przyjemnie:
podwójne łóżko, mała kuchenka, lodówka i
drzwi prowadzące do sąsiedniego domku,
wyglądającego zupełnie tak samo. W każdym
segmencie była też toaleta i wykładany
kafelkami prysznic.
- Chcesz, żebym dotrzymała ci
towarzystwa? - spytała Geraldine.
-
To twój pokój - powiedział
Bedford - a to mój. Spojrzała na niego niemal z
wyrzutem.
-
Masz czeki podróżne? Bedford
skinął głową.
- Lepiej zacznij je podpisywać -
poradziła dziewczyna, wskazując dłonią stół.
Bedford otworzył neseser i już sięgał
po czeki, kiedy jego wzrok padł na rewolwer.
Zupełnie o nim zapomniał. Pospiesznie
przekręcił neseser tak, żeby Geraldine nie
widziała zawartości, i wyjął plik czeków.
Usiadł przy stole i zaczął je
podpisywać.
Dziewczyna zdjęła żakiet, badawczo
przyjrzała się sobie w lustrze, dokładnie
obejrzała nogi, wyrównała pończochy.
- Chyba się trochę odświeżę - rzuciła
Bedfordowi przez ramię.
Przeszła do drugiego segmentu.
Bedford usłyszał, jak puściła wodę. Potem
dobiegł go dźwięk otwierania i zamykania
szuflady, a chwilę później skrzypnięcie
frontowych drzwi.
Nagle ogarnęły go podejrzenia. Odłożył
pióro i wszedł do drugiego segmentu.
Pośrodku pokoju, w biustonoszu,
majtkach i rajstopach, stała Geraldine,
pochylona nad otwartą walizką.
Odwróciła się niespiesznie.
-
Już wszystko podpisałeś? Tak
szybko? - spytała zdziwiona.
-
Nie - odparł Bedford gniewnie. -
Usłyszałem, że otwierasz drzwi. Przyszło mi
do głowy, że chcesz uciec.
Zaśmiała się.
- Wyciągałam walizkę z bagażnika.
Wcale nie zamierzam cię zostawić. Lepiej
wracaj podpisywać czeki, mogą być wkrótce
potrzebne.
Dziewczyna nie była zmieszana ani nie
zachowywała się prowokująco. Stała tylko,
przypatrując mu się uważnie. Bedford,
złapawszy się na tym, że z przyjemnością
przygląda się jej figurze, odwrócił się i poszedł
do swojego pokoju. Po raz drugi tego dnia
musiał złożyć dwieście podpisów. Gdy
skończył, podszedł do drzwi łączących oba
pokoje i spytał:
- Wszyscy ubrani?
- Wchodź, wchodź, nie bądź taki
sztywniak - zawołała Geraldine.
Teraz ubrana była w obcisłą
gabardynową spódnicę, podkreślającą jej
kształty, miękki różowy sweterek, opięty na
pokaźnych piersiach, i drogi szeroki pas
otaczający jej wąską talię.
- Masz je? - spytała.
Bedford wręczył jej czeki.
Geraldine dokładnie sprawdziła, czy
każdy czek jest prawidłowo podpisany,
spojrzała na zegarek i rzekła:
- Idę na chwilę do samochodu. Zostań
tutaj.
Wyszła, zamykając drzwi z zewnątrz.
Bedford szybko wyjął notes, wyrwał z niego
kartkę i napisał na niej numer zastrzeżonego
telefonu, stojącego na biurku Elsy Griffin. Pod
spodem dodał: „Proszę zadzwonić pod ten
numer i powiedzieć, że jestem w motelu
Staylonger”. Zawinął kartkę w banknot
dwudziestodolarowy i włożył go do kieszonki
kamizelki. Potem zaczął przeglądać walizkę
Geraldine, z nadzieją, że dowie się czegoś o
właścicielce.
Walizka i podręczna torba były
zupełnie nowe. Na skórze widniały złote
inicjały „GC”. Nie było żadnych innych
znaków szczególnych.
Bedford usłyszał kroki na drewnianych
schodach prowadzących do domku i odskoczył
od bagażu. Po chwili dziewczyna otworzyła
drzwi.
-
Mam butelkę. Co powiesz na
drinka? - spytała.
-
Dla mnie za wcześnie.
Zapaliła papierosa, przeciągnęła się
leniwie i usiadła na łóżku.
-
Będziemy musieli trochę
poczekać - wytłumaczyła.
-
Na co?
-
Żeby się upewnić, że wszystko
w porządku. Nie bądź taki niecierpliwy.
Bedford wrócił do swego pokoju i
usiadł w fotelu, który okazał się niezbyt
wygodny. Minuty ciągnęły się w
nieskończoność. W końcu wstał i poszedł do
sąsiedniego segmentu. Geraldine siedziała
wyciągnięta w fotelu, drugi fotel służył jej za
podnóżek. Krótka spódniczka odsłaniała
bardzo atrakcyjne nogi.
-
Nie mogę siedzieć cały dzień,
nic nie robiąc - powiedział ze złością.
-
Chyba nie chcesz się teraz
wycofać, prawda?
-
Oczywiście, inaczej nie
posunąłbym się tak daleko. Ale są granice.
Niektórych rzeczy nie zamierzam tolerować.
-
Bez nerwów, ponuraku. Bądź
ludzki. Musimy tu jeszcze trochę posiedzieć.
Potrafisz grać w karty?
- Trochę.
-
Co powiesz na remibrydża?
-
W porządku. Jaka stawka?
-
Jaka chcesz.
Bedford wahał się przez chwilę,
wreszcie ustalił centa za każdy punkt.
Po godzinie stracił około dwudziestu
siedmiu dolarów. Przerwał rozdawanie kart i
rzekł:
-
Na Boga, przestańmy bawić się
w ciuciubabkę. Kiedy się stąd wydostanę?
-
Po południu, kiedy zamkną
wszystkie banki.
-
Tego już za wiele - zawołał.
-
Musisz się z tym pogodzić.
Rozluźnij się i zachowuj po ludzku. W końcu
jestem takim samym człowiekiem jak ty.
I tak już nie masz swoich pieniędzy.
Teraz masz wszystko do stracenia i nic do
zyskania. Usiądź i się zrelaksuj. Zdejmij
płaszcz. Zdejmij buty. Chcesz drinka?
Podeszła do lodówki, otworzyła
zamrażalnik i wyjęła kostki lodu.
-
Okay - poddał się Bedford. - A
co masz?
-
Szkocką z lodem albo z wodą.
-
Dla mnie z lodem.
-
Już lepiej - powiedziała. -
Mogłabym cię polubić, gdybyś nie był takim
zrzędą. Wiele osób chciałoby być ze mną na
twoim miejscu. Moglibyśmy dobrze się bawić,
gdybyś przestał zgrzytać zębami. Znasz jakieś
dowcipy?
-
Teraz nie wydają się śmieszne.
Geraldine otworzyła nie napoczętą
butelkę szkockiej i nalała hojnie do
szklaneczek.
- Za ciebie, duży chłopcze -
powiedziała, patrząc na niego nad szklanki.
- Za zbrodnię - odparł Bedford.
- Tak lepiej.
- Wiesz, jesteś całkiem atrakcyjną
dziewczyną. Masz niezłą figurę.
- Widziałam, jak mi się przyglądałeś.
-
Nie wydawałaś się bardzo
zakłopotana brakiem... eee niekompletnym
strojem.
-
Nie ty pierwszy oglądałeś mnie
w takim stanie.
-
Czym się zajmujesz? - spytał
Bedford. - To znaczy, zawodowo?
-
Głównie postępuję według
wskazówek - odparła z uśmiechem.
-
Czyich wskazówek?
-
To zależy.
-
Znasz faceta nazwiskiem
Delbert?
-
Słyszałam o nim.
-
Co to za gość?
-
Wiem tylko tyle, ile powiedział
mi Binney. Zdaje się, że to świr, ale sprytny
świr. Nerwus.
-
A Binney a znasz?
-
Pewnie.
-
Jaki on jest?
-
Dość miły.
-
Wybierzmy jakiś temat, na
który moglibyśmy porozmawiać. Co robiłaś,
zanim spotkałaś tego typa?
-
Rozwodziłam małżeństwa.
-
Zawodowo?
-
Tak. Szłam z facetem do hotelu,
rozbierałam się i czekałam, aż nas nakryją.
- Myślałem, że tego się już nie
praktykuje.
-
Nie w tym stanie.
-
A gdzie to było? - Gdzie
indziej.
-
Nie jesteś bardzo rozmowna.
- Porozmawiajmy o tobie -
zaproponowała. - Opowiedz mi o swojej
firmie.
-
To dosyć skomplikowane.
Ziewnęła.
-
Za wszelką cenę chcesz być
cnotliwy, co nie?
-
Jestem żonaty.
-
Pograjmy jeszcze w karty.
Grali w karty, dopóki Geraldine nie
postanowiła się zdrzemnąć. Gdy zaczęła
rozpinać zamek spódnicy, Bedford podszedł
do drzwi prowadzących do jego części.
-
Zostań. Muszę być pewna, że
nie wyjdziesz.
-
Chcesz zamknąć drzwi? - Są
zamknięte.
-
Naprawdę?
- Pewnie - przyznała z nonszalancją. -
Mam klucze.
Zamknęłam je z zewnątrz, kiedy
wyszłam do samochodu. Nie sądziłeś chyba,
że jestem aż tak głupia?
- Nie wiedziałem.
- Nigdy nie sypiasz po południu?
- Nie.
- Okay. Chyba będziemy musieli jakoś
to znieść. To co, karty czy jeszcze raz drinka?
A może i jedno, i drugie?
- Nie masz gazety?
- Masz mnie. Nie sądzili, że oprócz
mnie będziesz potrzebował jeszcze czegoś,
żeby się nie nudzić. Co oznacza, że są rzeczy,
których nawet oni nie potrafią przewidzieć.
- Zaśmiała się.
Bedford udał się do swojego pokoju i
usiadł. Dziewczyna przyszła za nim. Po chwili
z braku jakiegokolwiek zajęcia Bedford zaczął
robić się znużony i senny. Wyciągnął się na
łóżku. Zapadł w lekką drzemkę.
Po kilku minutach ocknął się. W
powietrzu czuł zapach perfum. Blondynka w
luźnej, półprzezroczystej kreacji stała nad nim,
trzymając w ręku kawałek papieru.
Bedford gwałtownie przyszedł do
siebie.
-
Co się stało? - spytał.
-
Otrzymaliśmy wiadomość.
Pojawiły się komplikacje. Będziemy musieli
tu jeszcze poczekać.
- Jak długo?
- Nie powiedzieli.
- Musimy coś zjeść.
- Pomyśleli o tym. Na kolację możemy
wyjechać. Ja wybiorę miejsce. Cały czas masz
być ze mną. Żadnych telefonów. Jeśli chcesz
przypudrować nos, zrób to, zanim wyruszymy.
W razie jakiegoś oszustwa tracisz pieniądze, a
Delbert idzie do redakcji gazety. Miałam ci to
wszystko przekazać. Masz się mnie słuchać.
Oni chcieli, żebyś się nie denerwował i był
zadowolony. Myśleli, że ja wystarczę, żeby cię
zabawić, ale powiedziałam im, że ciebie nie
łatwo zabawiać, więc zgodzili się, żebyśmy
wyszli do knajpy. Ale żadnych telefonów.
- Jak się z nimi skontaktowałaś? -
spytał.
Uśmiechnęła się.
- Przez gołębie pocztowe. Trzymam je
za stanikiem. Nie zauważyłeś?
- W porządku. Chodźmy coś zjeść.
Gdy usiadła koło niego w
samochodzie, ze zdziwieniem zauważył, że
traktuje ją jak kompana. Dziewczyna
podciągnęła pod siebie nogi, tak że jej prawe
kolano dotknęło jego uda. Splecione ręce
oparła mu na ramieniu.
-
Cześć przystojniaku -
powiedziała.
-
Cześć, piękna - odparł.
-
To już lepiej - zauważyła z
uśmiechem.
Bedford skręcił na autostradę biegnącą
brzegiem morza. Jechali powoli, trzymając się
zewnętrznego pasa.
-
Musisz być już głodna - rzekł.
-
Dziękuję.
Uniósł pytająco brwi.
-
Za to, że traktujesz mnie jak
człowieka - wyjaśniła. - W końcu nim jestem.
-
Jak to się stało, że zajęłaś się tą
robotą? - spytał nagle.
-
Zależy, co rozumiesz przez „tę
robotę”.
Zapadło milczenie. Bedford wymyślił
dwa czy trzy możliwe wyjaśnienia, ale w
końcu zdecydował się żadnego z nich nie
wymieniać. Po chwili dziewczyna
powiedziała:
-
Jak się jest pasywnym, to chyba
po prostu niektóre rzeczy same do nas
przychodzą. Jeśli raz pozwolisz, żeby wypadki
tobą kierowały, ich strumień staje się coraz
szybszy i coraz trudniej jest zawrócić i płynąć
pod prąd. No patrz, chyba zaczynam
filozofować, tego byś się po mnie nie
spodziewał.
-
Nie wiem, czego mam się po
tobie spodziewać.
-
Czego tylko chcesz. Nie
zaaresztują cię za to. Bedford zamyślił się.
-
Po co pozwalać, żeby unosił nas
strumień? - spytał.
-Na początku nie zdajesz sobie sprawy,
że w ogóle jest jakiś prąd. A jak już się
zorientujesz, to wolisz to, niż nic nie robić. Do
diabła, nie zamierzam prowadzić dyskusji
filozoficznych o pustym żołądku.
- W tej knajpie serwują wspaniałe
steki.
Zaczął hamować, ale nagle się
rozmyślił. Spojrzał na dziewczynę i zobaczył,
że przygląda mu się częściowo z
rozbawieniem, a częściowo z pogardą.
- Pewnie cię tu znają, co?
- Bywam tutaj.
-
Jeden rzut oka na mnie i twoja
reputacja legnie w gruzach, o to chodzi?
-
Nie, nie o to - zaprotestował
gorąco. - Sama powinnaś o tym wiedzieć. Ale
w tych okolicznościach nie zamierzam
zostawiać za sobą zbyt wielu śladów. W końcu
nie wiem, przeciwko komu czy czemu jestem.
-
Na pewno nie przeciwko mnie -
skwitowała. - I pamiętaj, że to ja mam wybrać
restaurację. Ty zapłacisz.
Pojechali dalej. Po kilku milach,
wskazując mijaną właśnie karczmę,
dziewczyna zawołała:
- Zatrzymaj się tu!
W sali jadalnej wybrali zatoczkę
wychodzącą na wodę. Powietrze było
balsamiczne, słone od oceanu, słońce grzało.
Zamówili grube steki z cebulką, chleb
czosnkowy i piwo Guinnessa. Na deser brandy
i likier benedyktynkę. Bedford zapłacił
czekiem.
- A to dla ciebie - powiedział
kelnerowi, wręczając mu złożony
dwudziestodolarowy banknot z karteczką w
środku.
Odstawił krzesło i przypilnował, by
Geraldine była już odwrócona w kierunku
drzwi, zanim kelner rozwinie banknot.
Wiedział, że niemądrze postąpił, narażając
dwadzieścia tysięcy dolarów, ale dzięki temu
miał wrażenie, że przechytrzył wrogów.
Pożałował swej pochopnej akcji,
dopiero kiedy jechali z powrotem autostradą. I
tak nie pomoże, a może wszystko zepsuć.
Rozsądek mówił mu, że jego
prześladowcy nie pójdą ze swojąhistoriądo
gazety, w każdym razie nie teraz, kiedy trafiła
im się taka ofiara boża, którą można naciąć na
dwadzieścia tysięcy za jednym zamachem.
Im więcej o tym myślał, tym bardziej
był przekonany, że Delbert nie istnieje. Cały
gang składał się z Binneya Denhama i
blondynki.
Czy to możliwe, że sympatyczna
blondynka jest mózgiem gangu? Zaczął ją już
traktować jak kompana. Wolał uważać ją za
grzeczną dziewczynkę, która dostała się jakoś
pod wpływ Binneya, niebezpiecznego typa,
wyglądającego, jakby wiecznie przepraszał za
to, że żyje.
Bedford i dziewczyna milczeli, ale było
to milczenie przyjaciół.
- Dobry z ciebie gość, jak już się ciebie
pozna - powiedziała mu. - Na początku ranisz
kobiecą próżność. Chyba niektórzy żonaci
mężczyźni są właśnie tacy, zajęci tylko własną
żoną.
- Dziękuję. Jak się ciebie pozna, też się
okazuje, że równa z ciebie dziewczyna. -
Długo jesteś żonaty?
- Prawie dwa lata.
-
Szczęśliwie?
-
Aha.
-
W ten interes wdepnąłeś przez
nią, prawda?
-
Jeśli nie masz nic przeciwko
temu, wolałbym o tym nie mówić.
-
Okay. Chyba już powinniśmy
wracać.
-
Dadzą ci znać, kiedy będzie po
wszystkim?
-
Aha. Spieniężenie dwustu
czeków podróżnych zabiera czas. Szczególnie
jeśli chce się wszystko załatwić jak trzeba.
-
A do tego czasu masz mnie
trzymać z boku, o to chodzi? Zamrugała
oczami.
-
Mniej więcej - przyznała.
-
Dlaczego nie zajął się tym sam
Binney?
-
Sądzili, że do niego mogłoby ci
braknąć cierpliwości.
-
Mówisz „oni”?
- Och, ta moja niewyparzona gęba!
Porozmawiajmy o polityce albo seksie, albo
statystyce handlowej, albo o czymkolwiek, w
czym byśmy się zgadzali.
- Uważasz, że byś się zgadzała z moimi
poglądami politycznymi?
-
Pewnie, jestem tolerancyjna.
Wiesz co?
-
Co?
-
Mam ochotę na drinka.
- Możemy zatrzymać się w jednej z
przydrożnych knajpek - zasugerował Bedford.
Potrząsnęła głową.
-
Mogłoby im się to nie podobać.
Wróćmy do motelu. Mam nie spuszczać cię z
oczu, a muszę przypudrować sobie nos. Jak to
się stało, że wdepnąłeś w ten pasztet?
-
Nie mówmy o tym.
-
Okay. Wracajmy. Z tobą było
pewnie tak jak ze mną. Po prostu najpierw
splot wypadków, potem ktoś ci mówi, co masz
zrobić, a ty zaczynasz go słuchać. Tak było ze
mną. Ale kiedyś trzeba zacząć walczyć z
prądem. Najlepiej, jak tylko pierwszy raz
poczujesz, że cię pcha. Nie powinnam ci tego
mówić. Nie należy to do mojej pracy.
Wszystko dlatego, że taki przyzwoity z ciebie
gość. Myślę, że zawsze grałeś fair. A popatrz
na mnie. Zawsze wybierałam najłatwiejszą
drogę. Wydaje mi się, że nie mam dość
odwagi, by stawić czoło rzeczywistości.
Przez chwilę jechali w milczeniu. W
końcu dziewczyna powiedziała:
- Jest tylko jedno wyjście.
- Dla kogo?
-
Dla nas obojga. Zapomniałam
już, jak porządny może być porządny gość.
-
O jakim wyjściu mówiłaś?
Ale ona tylko potrząsnęła głową i
więcej się nie odezwała.
Przysunęła się bliżej i przytuliła do
jego ramienia. Bedford, gorączkowo szukający
wyjścia z sytuacji, odprężył się. Pomyślał, że
był głupcem, oddając się we władzę Binneya
Denhama i tajemniczego indywiduum
nazwiskiem Delbert. Tamci mieli jego
pieniądze. Teraz na pewno będą unikali
rozgłosu. Może będą fair w stosunku do niego,
ponieważ będą liczyli na dalsze dochody.
Bedford zdawał sobie sprawę, że musi
coś z tym zrobić. Wiedział, że teraz przez jakiś
czas zostawią go w spokoju, co da mu
możliwość obmyślenia jakiejś obrony.
Podjechali pod motel. Właściciel
wyjrzał przez drzwi, żeby przekonać się, kto
przybył, najwyraźniej rozpoznał samochód,
pomachał do nich i się wycofał.
Bedford wjechał do garażu. Geraldine
Corning, która miała wszystkie klucze,
otworzyła drzwi i razem weszli do segmentu.
Dziewczyna wyciągnęła butelkę szkockiej i
karty. Nagle wybuchnęła śmiechem i
wyrzuciła karty do kosza na śmieci.
- Spróbujmy bez tego. Nigdy w życiu
tak się nie nudziłam. Co za okropny sposób na
zarabianie pieniędzy.
Z lodówki wyjęła lód, nałożyła po kilka
kostek do dwóch szklaneczek i nalała
alkoholu. Dopełniła każdą szklankę wodą z
kranu i zamieszała łyżeczką.
- Za zbrodnię! - powiedziała, gdy trącili
się szklankami.
W milczeniu popijali drinki.
Geraldine zzuła buty, czubkami palców
przejechała po pończosze, z wyraźną
przyjemnością przyjrzała się swojej nodze,
przeciągnęła się, ziewnęła, skosztowała drinka
i powiedziała:
- Jestem senna.
Stopą zaczepioną o szczebel przysunęła
do siebie krzesło, oparła o nie nogi i rozsiadła
się wygodnie.
-
Wiesz - powiedziała - zdarza
się, że dziewczyna staje na rozdrożu, ale nic na
to nie wskazuje, a ona nie zdaje sobie sprawy z
nadciągającego kryzysu.
-
To znaczy?
-
Jak zwracają się do ciebie
przyjaciele?
-
Mam na imię Stewart.
- O cholera, co za imię. Mówią do
ciebie Stef?
- Aha.
- W porządku, będę mówiła do ciebie
Stef. Stef, czegoś się od ciebie nauczyłam.
- Czego?
- Nauczyłam się, że nigdzie się nie
zajdzie w życiu, jeśli będzie się pozwalało
innym sobą kierować. Albo zawrócę, albo
mnie wyrzuci na brzeg. Jestem znużona tym,
że inni kierują moim życiem. Opowiedz mi o
swojej żonie.
Bedford wyciągnął się na łóżku,
podkładając dwie poduszki pod głowę.
-
Nie mówmy o niej - poprosił.
-
To znaczy, że nie chcesz
rozmawiać o niej właśnie ze mną?
- Niezupełnie.
-
Chcę tylko wiedzieć -
powiedziała Geraldine nieco tęsknym tonem -
jaka musi być kobieta, żeby mężczyzna kochał
ją tak jak ty.
-
Jest wspaniała - odparł Bedford.
-
Do diabła, to wiem! Nie trać
czasu na takie rzeczy. Chcę wiedzieć, jaki jest
jej stosunek do życia... i chciałabym wiedzieć,
co Binney ma na nią.
-
Dlaczego cię to interesuje?
-
Nie wiem - przyznała. -
Myślałam, że może mogłabym jej pomóc. -
Oparła głowę o zagłówek fotela i przeraźliwie
ziewnęła. - Ojej, jaka jestem śpiąca!
Milczeli. Bedford złożył głowę na
poduszki i rozmyślał o żonie. Czuł, że
powinien powiedzieć coś o niej Geraldine, na
przykład o tym, jaka jest pełna życia, jaką ma
osobowość, o tym, że umie żartować tak, by
nigdy nikogo nie urazić.
Bedford usłyszał ciche westchnienie i
spojrzał na Geraldine. Spała. On sam czuł się
dziwnie senny. Minęło całe nerwowe napięcie,
co - biorąc pod uwagę okoliczności - było
raczej niezwykłe. Oczy same się zamykały,
otworzył je z wysiłkiem i przez chwilę widział
podwójnie. Z trudem zmusił wzrok do
normalnego widzenia.
Siadając, poczuł nagły zawrót głowy.
Opadł z powrotem na poduszki. Domyślił się,
że w drinku był środek nasenny. Teraz już
było za późno, by temu zaradzić. Bez
przekonania postanowił zmusić się do wstania
z łóżka, ale zabrakło mu energii. Poddał się
wszechogarniającemu uczuciu senności.
Wydawało mu się, że słyszy głosy.
Ktoś mówił coś szeptem, coś na jego temat.
Wiedział, że dotyczy to jakichś jego
obowiązków w prawdziwym życiu. Chciał
obudzić się, żeby zająć się tymi obowiązkami,
ale dawka środka nasennego była zbyt duża i
ponownie ogarnął go świat ciszy.
Usłyszał zapuszczanie silnika, potem
strzeliło z gaźnika. Znowu próbował obudzić
się z letargu, ale na próżno.
Po długim czasie, który wydawał się
wiecznością, Bedford zaczął odzyskiwać
przytomność. Wiedział, że leży na łóżku w
motelu. Powinien wstać. W pokoju była
dziewczyna. To ona przyprawiła drink
środkiem nasennym. Myślał o tym, nie
otwierając oczu, przez jakieś dziesięć minut
czy kwadrans. Potem znowu zapadł w
drzemkę i znowu się ocknął. Jak tylko
przyszedł do siebie, próbował kontynuować
rozmyślanie. Nie tylko do jego drinku dodano
środek nasenny, do jej także. Pamiętał, że
gdzieś wyjeżdżali. Butelka została w pokoju.
Ktoś musiał wejść i pod ich nieobecność
wsypać proszek do butelki whisky. Geraldine
to miła dziewczyna. Najpierw jej nienawidził,
ale przekonał się, że nie była zła. Lubiła go.
Nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby zaczął
się do niej przystawiać. A nawet miała mu za
złe, że tego nie zrobił. Uraziło to jej próżność.
Dlatego zaczęła myśleć o jego żonie. Chciała
wiedzieć, jaka jest Anna Roann.
Na myśl o Annie Roann gwałtownie
otworzył oczy.
Za oknem zapadł już zmrok i w pokoju
było całkiem ciemno, tylko przez otwarte
drzwi wpadało światło z przyległego
segmentu. Słaba poświata z sąsiedniego
pokoju raziła go w oczy. Zaczął się podnosić,
kiedy poczuł, że do lewego rękawa płaszcza
ma przypiętą kartkę. Odwrócił się, tak żeby na
kartkę padało światło, i przeczytał: „Wszystko
w porządku, możesz już wracać do domu.
Całusy, Geny”.
Bedford z trudem usiadł.
Podszedł do oświetlonych drzwi
sąsiedniego segmentu. Jego oczy powoli
przyzwyczajały się do światła padającego z
wnętrza pokoju. Zaczął wołać: - Wszyscy
ubrani? - ale zrezygnował w połowie. W
końcu, gdyby Geraldine zależało, zamknęłaby
drzwi. Promieniowała ciepłem i Bedford z
przyjemnością o niej myślał. Przypomniał
sobie, jak poprzednim razem wszedł przez te
drzwi i zastał ją niemal nagą. Naprawdę miała
piękną figurę. Otwarciejąpodziwiał, a ona
przyglądała mu się z wyrazem rozbawionej
tolerancji. Nie sięgnęła po suknię ani się nie
odwróciła.
Bedford wkroczył do pokoju.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mu się w
oczy, był mężczyzna, leżący bokiem na
podłodze w kałuży krwi. Krew zaczęła
przesiąkać dywan, tworząc szklistą plamę, od
której odbijało się światło nocnej lampki i
padało czerwoną poświatą na ścianę.
Binney Denham był zupełnie martwy.
Jednak nawet po śmierci nie stracił
przepraszającego wyrazu twarzy. Wyglądał,
jakby protestował przeciwko konieczności
zabrudzenia
spłowiałego
dywanu
krwiąwypływającąz jego klatki piersiowej.
ROZDZTAŁ CZWARTY
Stewart Bedford wpadł w panikę.
Pędem wrócił do swojego pokoju, złapał
kapelusz, szybko otworzył neseser. Rewolwer
zniknął.
Włożył kapelusz na głowę, porwał
neseser i zamknął drzwi do sąsiedniego
pokoju. Znalazł się w ciemnościach
rozświetlanych tylko regularnymi czerwonymi
błyskami.
Bedford odsunął zasłonę i wyjrzał
przez okno. Zobaczył duży migający czerwony
neon: „Motel Staylonger”. Pod spodem stałym
karmazynowym światłem płonął mniejszy
napis: „wolne pokoje”.
Bedford nacisnął klamkę i aż
wzdrygnął się na myśl, że Geraldine
zapomniała otworzyć drzwi z zewnątrz. Na
szczęście nie były zamknięte, gałka łatwo się
przekręciła.
Bedford wyjrzał na oświetlony
dziedziniec. Motel zbudowany był na planie
ogromnej litery U. Nad drzwiami do każdego
segmentu i do garażu paliło się światło, co
dawało wrażenie głębi.
Bedford zajrzał do garażu między
wynajętymi przez siebie segmentami. Garaż
był pusty. Żółty samochód zniknął.
Stewart Bedford zdał sobie nagle
sprawę, że musi dojść do miejsca, gdzie
mógłby złapać taksówkę, a nie ma odwagi
przejść przez oświetlony dziedziniec. Przy
końcu motelu, tuż koło ulicy, znajdowało się
biuro. Właściciel na pewno go zobaczy i może
go zaczepić i zacząć zadawać pytania.
Bedford zamknął drzwi segmentu
numer 15 i ścieżką wzdłuż budynku szybko
doszedł do ogrodzenia. W tym miejscu nie
było siatki, tylko drut kolczasty. Bedford
przerzucił neseser na drugą stronę i spróbował
przecisnąć się między drutami. Niestety, były
mocno naciągnięte. Bedford, zdenerwowany,
myślał, że już się bezpiecznie przedarł, kiedy
zahaczył kolanem o drut i poczuł, że lekko
rozdarł nogawkę.
W końcu znalazł się po drugiej stronie i
ruszył na przełaj po polu. Światło neonu
hotelowego wystarczało, by omijać największe
wądoły.
Wyszedł na jakąś boczną drogę
biegnącą w kierunku autostrady, którą w obie
strony ciągnęły sznury samochodów.
Bedford szybko podążył w tamtą
stronę.
Nagle jeden z samochodów jadących
autostradą zwolnił i skręcił w boczną drogę.
Na Bedforda padło jasne światło reflektorów.
Przez chwilę walczył z paniką, chciał zawrócić
i uciekać. Zdał sobie jednak sprawę, że
wyglądałoby to nader podejrzanie i kierowca
mógłby zgłosić jego dziwne zachowanie na
policji. A policja na pewno wysłałaby w teren
samochód patrolowy. Bedford dumnie
podniósł głowę, wyprostował się i wolno
ruszył poboczem w kierunku samochodu.
Starał się sprawiać wrażenie człowieka
idącego w jakimś ważnym celu,
zaabsorbowanego swą misją biznesmena z
teczką idącego na spotkanie w jakimś
pobliskim zakładzie.
Światło reflektorów coraz bardziej go
oślepiało. Samochód zjechał na bok i
zatrzymał się tuż przed Bedfordem. Usłyszał
odgłos otwieranych drzwi.
- Stef! Och, Stef! - dobiegły go
histeryczne okrzyki Elsy Griffin.
Elsa odchodziła od zmysłów ze
zmartwienia. Na dźwięk jej głosu poczuł tak
ogromną ulgę, że nie zauważył, że po raz
pierwszy od ponad pięciu lat zwróciła się do
niego zdrobnieniem imienia.
-
Wsiadaj, wsiadaj - zawołała i
Stewart Bedford wsunął się na przednie
siedzenie.
-
Co się stało? - spytała.
-
Nie wiem. Właściwie mnóstwo.
Obawiam się, że wpadliśmy w kłopoty. Skąd
się tu wzięłaś?
-
Dostałam twoją wiadomość.
Zadzwonił ktoś, kto przed-
stawił się jako kelner i powiedział, że
jakiś mężczyzna zostawił wiadomość
zawiniętą w dwadzieścia dolarów...
-
Tak, tak - przerwał jej. - Co
zrobiłaś?
-
Pojechałam do motelu i
wynajęłam segment. Podałam fałszywe
nazwisko i adres. Przestawiłam cyfry w
numerze rejestracyjnym auta, ale recepcjonista
tego nie zauważył. Wpadł mi w oko żółty
samochód - już zdążyłam sprawdzić jego
numer. Pochodzi z wypożyczalni.
- I co zrobiłaś?
-
Siedziałam w pokoju i miałam
wszystko pod obserwacją. Oczywiście, nie
mogłam usadowić się w drzwiach i wlepiać
wzroku w twój segment, ale otworzyłam
drzwi, a sama usiadłam w głębi, tak że jeśli
ktoś szedł do twojego segmentu lub z niego
wracał, na pewno bym go zobaczyła. Tak samo
samochód. Byłam gotowa, by natychmiast za
nim pojechać.
-
No i co? Co się działo?
-
Około półtorej godziny temu
żółty samochód opuścił teren motelu.
- A ty co zrobiłaś?
- Wskoczyłam do swojego auta i
pojechałam za nim. Oczywiście, nie za blisko,
ale na tyle, żeby dogonić go na autostradzie.
Przejechałam kilka mil, zanim ośmieliłam się
zbliżyć na tyle, by przyjrzeć się pasażerom. W
środku była tylko ta blondynka. Wróciłam i
zaparkowałam samochód. I wierz mi,
przeżyłam okropną godzinę. Nie wiedziałam,
co się z tobą dzieje. Chciałam pójść do ciebie,
ale się bałam. Odkryłam, że wyglądając przez
okno łazienki, mogę obserwować drzwi
twojego garażu i przylegających doń dwóch
segmentów. Stałam w łazience i gapiłam się
przez okno. I wreszcie zobaczyłam ciebie, jak
skręcasz za motel. Pomyślałam, że pewnie
chcesz dojść do ulicy, chowając się za
budynkami. Kiedy nie zjawiłeś się, przyszło mi
do głowy, że musiałeś przejść przez
ogrodzenie, więc wsiadłam w samochód,
przyjechałam tutaj i znalazłam cię.
- Wpadliśmy w niezły pasztet, Elso -
powiedział Bedford.
- W segmencie jest trup.
- Kto? - Binney Denham.
- Jak to się stało?
- Został zastrzelony. Możemy mieć
kłopoty. Kiedy zadzwonił do mnie wczoraj
wieczorem, włożyłem rewolwer do neseseru.
Miałem go przy sobie.
- Tego właśnie się obawiałam.
-
Czekaj, nie tak szybko. Ja go
nie zabiłem. Nie wiem, jak to się stało.
Spałem. Dziewczyna dała mi drinka z
proszkiem nasennym - choć nie sądzę, że to
ona go wsypała. Ktoś musiał wejść do pokoju i
wsypać proszek do butelki whisky. A ona z
niej nalała.
-
Na szczęście - powiedziała Elsa
- Peny Mason, ten prawnik, czeka na nas w
biurze.
- Niemożliwe! - zawołał ze
zdumieniem. Pokiwała głową.
-
Jak tego dokonałaś?
-
Miałam
przeczucie.
Wiedziałam, że coś jest nie tak. Zadzwoniłam
do Masona zaraz po tym, jak wyjechałeś z
biura, i powiedziałam mu, że masz kłopoty, że
ja nie mogę z nim o tym rozmawiać, ale
chciałabym wiedzieć, jak się z nim
skontaktować w razie pilnej potrzeby w dzień
lub w nocy. Pracował już dla ciebie, więc,
oczywiście, traktuje cię jak stałego klienta i...
dał mi swój numer. Zadzwoniłam do niego
jakąś godzinę temu, jak tylko wróciłam z
pościgu za blondynką. Miałam przeczucie, że
coś się stało. Prosiłam, żeby czekał w biurze
na telefon ode mnie. Powiedziałam, że może ci
wysłać rachunek na dowolną kwotę, ale chcę,
aby czekał w biurze.
Stewart Bedford poklepał Elsę po
ramieniu.
- Jak zawsze, sekretarka doskonała!
Jedźmy do biura Masona.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Było już po dziesiątej. Perry Mason,
słynny adwokat, czekał w swoim biurze. Della
Street, jego zaufana sekretarka, siedziała w
fotelu naprzeciw szefa.
Mason spojrzał na zegarek i
powiedział:
-
Czekamy do jedenastej, a potem
idziemy do domu.
-
Rozmawiałeś z sekretarką
Stewarta G. Bedforda?
-
Tak.
-
Rozumiem, że to bardzo ważna
sprawa?
-
Powiedziała, że mogę zażądać
każdej sumy, że pan Bedford musi się ze mną
dzisiaj zobaczyć, ale że, zanim go
przyprowadzi, musi się z nim najpierw
skontaktować.
-
To dziwne.
-
Owszem.
-
Ożenił się dwa lata temu,
prawda?
- Tak mi się wydaje.
- Znasz jego sekretarkę?
- Spotkałem ją trzy czy cztery razy.
Niezła dziewczyna. Lojalna, spokojna,
opanowana, sprawna. Czekaj, Delio, słyszę
kroki.
Ktoś zapukał delikatnie w grube drzwi
prowadzące z korytarza do gabinetu. Della
podeszła otworzyć.
Do gabinetu wkroczyli Elsa Griffin i
Stewart Bedford.
- Dzięki Bogu jeszcze pan jest! -
zawołała Elsa. - Przyjechaliśmy tu tak szybko,
jak tylko się dało.
-
Co się stało, panie Bedford? -
spytał Mason, podając mu rękę. - Chyba
państwo znają moją sekretarkę, Delię Street.
No, to o co chodzi?
-
Chyba nie ma się czym martwić
- powiedział Bedford, usilnie starając się, by
zabrzmiało to wesoło.
-
Chyba jest - zaprzeczyła Elsa. -
Mogą dojść do pana Bedforda poprzez czeki
podróżne.
Mason wskazał krzesła.
-
Może by państwo usiedli i
opowiedzieli wszystko od początku?
-
Zawarłem transakcję handlową
z mężczyzną, którego znam pod nazwiskiem
Binney Denham. Możliwe, że to nie jest jego
prawdziwe nazwisko. Obawiam się, że dziś
wieczorem dał się zamordować w motelu.
-
Czy policja wie o tym?
-
Jeszcze nie.
-
Mówi pan, że został
zamordowany?
-
Tak.
-
Skąd pan wie?
-
Widział ciało - wtrąciła Elsa
Griffin.
-
Zawiadomił pan kogoś?
Bedford potrząsnął głową.
-
Pomyśleliśmy, że lepiej
najpierw spotkać się z panem.
-
Czego dotyczyła ta transakcja?
-
To sprawa prywatna - wyjaśnił
Bedford.
-
Czego dotyczyła ta transakcja? -
powtórzył Mason.
-
Mówię panu, że to sprawa
prywatna. Teraz, kiedy Denham nie żyje, nie
ma potrzebny, żeby ktokolwiek...
-
Czego dotyczyła ta transakcja? -
powtórzył trzeci raz Mason.
-
To szantaż - wyjawiła Elsa.
-
Tak myślałem - powiedział
Mason ponuro. - Proszę opowiedzieć tę
historię i nic nie ukrywać. Muszę wiedzieć
wszystko.
- Niech pan mu opowie - rzekła Elsa
Griffin - albo ja to zrobię.
Bedford zmarszczył brwi, przez chwilę
się namyślał i potem opowiedział wszystko, od
początku. Wyjął nawet kartę ewidencyjną z
policyjnym zdjęciem żony i opisem odcisków
palców.
- Zostawili mi to - wyjaśnił, podając
dokumenty Masonowi.
Mason przejrzał je i spytał:
- To pańska żona?
Bedford skinął głową.
-
Oczywiście poznaje pan
zdjęcie, ale nie może mieć pan pewności co do
odcisków palców - powiedział Mason. -
Równie dobrze mogą być cudze.
-
Nie, to jej odciski - odparł
Bedford.
-
Skąd pan wie?
Bedford opowiedział mu o tym, jak
zdjęli odciski palców ze srebrnej tacy.
-
Będzie pan musiał zgłosić
morderstwo policji - rzekł Mason.
-
A co się stanie, jeśli tego nie
zrobię?
-
Będzie pan w poważnych
kłopotach. Pani Griffin, niech pani pójdzie do
najbliższej budki, zadzwoni na policję, ale
niech się pani nie przedstawia. Proszę im
powiedzieć, że w segmencie numer szesnaście
w hotelu Staylonger jest ciało zamordowanego
człowieka.
-
Lepiej zrobię to sam. Mason
potrząsnął głową.
-
Chcę, żeby zgłosiła im to
kobieta.
-
Dlaczego?
-
Bo i tak się dowiedzą że była
tam dziewczyna.
-
A co my zrobimy? - spytał
Bedford. Mason spojrzał na zegarek i rzekł:
- Muszę wyciągnąć z łóżka i skłonić do
pracy Paula Drake z Detektywistycznej
Agencji Drake’a. Nie mogę go za bardzo
wtajemniczać w tę sprawę, nie odważę się mu
wszystkiego powiedzieć. A propos, jaki był
numer tego samo chodu?
- To samochód z wypożyczalni...
- Proszę o numer.
Elsa Griffin podała numer rejestracyjny
samochodu: CYX 221.
Mason zadzwonił na zastrzeżony
numer agencji Drake’a. Po drugiej stronie
odezwał się zaspany głos Paula.
- Paul, mam zadanie, którym będziesz
musiał zająć się osobiście - powiedział Mason.
- Boże! - zaprotestował Drakę - czy ty
nigdy nie sypiasz?
- W hotelu Staylonger policja właśnie
znajduje ciało.
Chcę wiedzieć o tej sprawie wszystko,
co się da.
-
Co masz na myśli, mówiąc, że
znajduje?
-
Właśnie to. Czas teraźniejszy.
-
Znowu jakiś pasztet - jęknął
Drakę. - Dlaczego nie możesz ułatwić mi raz
zadania i poczekać, aż czas zmieni się na
przeszły?
-
Ponieważ liczy się każda
minuta. Podaję ci numer rejestracyjny
samochodu. Prawdopodobnie pochodzi z
wypożyczalni. Chcę wiedzieć, gdzie terazjest,
kto go wypożyczył, a jeśli już został oddany,
to o której godzinie go zwrócono. I jeszcze
coś. Chcę, żebyś wysłał jednego ze swoich
ludzi, tylko takiego, żeby nikt nie poznał, że to
detektyw, najlepiej kobietę. Niech wypożyczy
ten samochód tak szybko, jak tylko będzie to
możliwe.
- I co ma z nim zrobić?
- Niech pojedzie gdzieś, gdzie mój
człowiek mógłby go dokładnie obejrzeć i
zbadać ślady, czy są jakieś włosy, plamy krwi,
broni, odciski palców.
- I potem co?
-
Potem niech z samego rana
załaduje wóz torfem, pojemnikami z liściówką
i mrożonym mięsem.
-
Innymi słowy - podsumował
Drake - chcesz zniszczyć wszystkie ślady,
jakiekolwiek mogłyby się zachować.
-
Nic takiego! Do głowy by mi to
nie przyszło. Przede wszystkim po tym, jak
samochodem zajmie się mój specjalista, nie
będzie już żadnych śladów, które można
byłoby zatrzeć.
Drakę przez chwilę przeżuwał słowa
Masona.
-
Czy fałszowanie śladów to nie
jest przestępstwo?
-
Przecież ślady zabezpieczy
kryminolog.
-
A
co
zrobimy
z
kryminologiem?
-
Jeśli zechce, może przekazać
wszystko policji. W ten sposób dowiemy się
wszystkiego pierwsi. W przeciwnym wypadku
policja będzie wiedziała wszystko, co da się
odczytać z samochodu, a my dowiemy się tego
dopiero w sądzie, kiedy prokurator powoła
kryminologa na świadka.
-
To po co ten torf, liściówka i
mrożone mięso?
-
Żeby żaden kryminolog nie
przedstawił próbek gleby, krwi i włosów i nie
próbował nam wmówić, że wie, skąd
pochodzą.
Drakę jęknął.
-
Okay - zgodził się w końcu z
rezygnacją. - Znowu się zaczyna. Kto ma być
tym twoim specjalistą?
-
Jak zdobędziesz samochód,
spróbuj złapać doktora Leroya Shelby’ego..
-
Chcesz, żebym go wtajemniczył
w sprawę?
-
Chcę, żeby znalazł wszystkie
ślady pozostawione w samochodzie.
-
W porządku. Zajmę się tym.
-
Pamiętaj, że jesteśmy tylko o
krok przed policją, może nawet o pół kroku -
przypomniał mu Mason. - Do rana na pewno
będą mieli numer tego samochodu. Jeśli
trzeba, wyciągnij doktora Shelby’ego z łóżka.
Chcę, żeby dokładnie usunął wszystkie ślady z
samochodu.
-
Spytają Shelby’ego, kto zlecił
mu to zadanie.
-
Pewnie. I ty tu wchodzisz.
-
Dadzą mi popalić!
-
No i co z tego?
-
A ja co im powiem?
-
Że ja ci to zleciłem.
-
Naprawdę mogę im to
powiedzieć? - w głosie Drake’a czuć było
wyraźną ulgę.
- Naprawdę - przytaknął Mason. - Ale
teraz już zabierz się za robotę.
Mason odłożył słuchawkę i powiedział
Bedfordowi: - Niech pan idzie do domu i
spróbuje przekonać żonę, że był pan na
spotkaniu zarządu czy konferencji. Potrafi pan
to zrobić tak, żeby niczego nie podejrzewała?
-
Jeśli już poszła spać, to chyba
tak. Kiedy jest śpiąca, nie dopytuje się za
bardzo.
-
No to ma pan szczęście -
zauważył sucho Mason. - Niech pan rano
będzie pod telefonem. Jeśli ktoś będzie
zadawał panu jakiekolwiek pytania, proszę
odesłać go do mnie. Pewnie zjawi się ktoś, kto
będzie pytał o te czeki podróżne. Proszę
powiedzieć, że zrobił pan interes, że nie może
pan o tym dyskutować i proszę odesłać go do
mnie.
Bedford skinął głową.
-
Potrafi pan zrobić to, o co
proszę?
-
Potrafię - rzekł Bedford i dodał:
- Inna sprawa, czy mi się to upiecze.
Bedford wyszedł z biura. Elsa Griffin
ruszyła za nim, ale Mason zatrzymał ją.
-
Proszę dać mu kilka minut
przewagi - poprosił.
-
Co mam zrobić po tym, jak
poinformuję policję o ciele?
-
Przez jakiś czas niech się pani
nie nawija im pod rękę.
-
Mogłabym tu wrócić?
-
Po co?
-
Chciałabym wiedzieć, jak się
sprawa rozwija. Chcę być w pierwszym
szeregu. Pan przecież będzie tu czekał na
wiadomości, prawda?
Mason skinął głową.
- Nie będę przeszkadzać, a mogłabym
pomóc choćby przy telefonowaniu.
-
Dobrze - zgodził się Mason. -
Wie pani, co powiedzieć policji?
-
Tylko o zwłokach.
- Dokładnie.
-
Naturalnie będą chcieli
wiedzieć, kto dzwoni.
-
Niech się pani tym nie
przejmuje. Proszę powiedzieć im tylko o ciele.
Proszę nie pozwolić sobie przerwać. Jeśli będą
chcieli zadać pytanie, proszę mówić dalej.
Zaczną słuchać, jak usłyszą o ciele. Kiedy
tylko pani im o tym powie, proszę odłożyć
słuchawkę.
-
Czy to nie jest wbrew prawu?
-
Jakiemu prawu?
-
Dotyczącemu
zatajania
dowodów?
-
Jakich dowodów?
-
Jeśli... jeśli ktoś znajduje ciało i
ukrywa się... zamiast zgłosić się na policji... i
zataja swoje nazwisko...
-
Czy pani nazwisko pomoże im
znaleźć ciało? Przecież powie im pani, gdzie
ono jest. To właśnie powinno ich interesować.
Ciało. Niech pani nie zdradza im swojej
tożsamości. Proszę tylko zapamiętać dokładny
czas rozmowy.
-
Dlaczego
mam
ukryć
nazwisko?
-
Bo to mogłoby panią obciążyć.
W związku z tym nikomu nie musi pani tego
mówić, nawet w sądzie.
-
W porządku, postąpię zgodnie z
instrukcjami.
-
Tak będzie najlepiej - przyznał
Mason.
Elsa Griffin wyszła z biura, zamykając
za sobą drzwi. Della Street spojrzała na szefa.
- Podejrzewam, że przydałaby nam się
filiżanka kawy? - rzekła.
- Kawa, pączki, cheeseburgery i
chrupki ziemniaczane - powiedział Mason i
wzdrygnął się. - Co za koszmarna mieszanka
na noc.
Della uśmiechnęła się.
- Teraz wiemy, jak czuje się Paul
Drake. Sytuacja się odwróciła. Zazwyczaj to
my idziemy do restauracji na stek, a Paul
siedzi w biurze i żywi się hamburgerami.
- I połyka wodorowęglan sodu - dodał
Mason.
-
Tak jest, i wodorowęglan sodu -
przyznała Della. - Zadzwonię do baru z
zamówieniem.
-
Wyciągnij termos z biblioteki,
Delio - poradził Mason. - Niech naleją do
pełna kawy. Może będziemy musieli siedzieć
całą noc.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
O godzinie pierwszej w nocy Paul
Drakę zapukał w umówiony sposób do drzwi
gabinetu Masona.
Della Street wpuściła go do środka.
Drakę podszedł do dużego miękkiego
fotela dla klientów i ulokował się w nim w
ulubiony sposób, opierając się o jedną poręcz i
przerzucając nogi przez drugą.
-
Teraz będę siedział w biurze,
Perry - powiedział. - Wysłałem ludzi, żeby
pracowali nad tą sprawą. Pomyślałem, że
chciałbyś mieć pierwsze doniesienia.
-
Mów - zachęcił go Mason.
-
Najpierw o ofierze. Nazywa się
Binney Denham. Nikt nie wie, czym się
zajmował. Miał skrytkę sejfową w banku
otwartym dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Wynajmował ją wspólnie z facetem
nazwiskiem Henry Elston. Wczoraj za
piętnaście dziesiąta ten Elston pojawił się w
banku i poszedł do skrytki. Miał ze sobą
aktówkę. Nikt nie wie, czy coś wkładał, czy
wyjmował. Teraz policja zaplombowała
skrytkę. Z samego rana otworzy ją komornik
skarbowy. Założę się, że okaże się pusta.
Mason skinął głową.
- Poza tym nic nie wiadomo. Denham
nie miał konta, nie zostawił po sobie żadnego
śladu w świecie biznesu, a jednak żył na
niezłym poziomie, wydawał dosyć dużo
pieniędzy, zawsze płacił gotówką. Rano
policja sprawdzi, czy składał zeznania
podatkowe. Jeśli chodzi o samochód, był
wynajęty w agencji. Próbowałem dobrać się do
niego, ale policja już miała numer. Zdążyli go
przechwycić.
- Kto go wynajął?
- Nieokreślonego wyglądu osoba z
prawem jazdy wystawionym w Oklahomie.
Dane z prawa jazdy znajdowały się na umowie
wynajmu. Policja już je sprawdziła, ale nic się
nie dowiedziała. Nazwisko i adres fałszywe.
- To była kobieta czy mężczyzna?
- Nie rzucający się w oczy mężczyzna.
Nikt go nie pamięta.
-
Co jeszcze?
-
W motelu policja dowiedziała
się ciekawych rzeczy. Okazuje się, że facet z
laleczką wynajął dwa segmenty. Facet mówił,
że oczekuje pary przyjaciół. Te dwa segmenty
łączyły się drzwiami. Facet wynajął pokoje, a
dziewczyna siedziała w samochodzie.
Właściciel nie widział jej dobrze, ale wydaje
mu się, że to była blondynka z piękną figurą.
Miała w sobie coś takiego, że od razu było
widać, że to kosztowna lala. Facet wyglądał na
trochę przestraszonego. Prawdopodobnie
biznesmen. Mamy jego dokładny rysopis.
- Mów.
- Pięćdziesiąt-pięćdziesiąt cztery lata.
Szary garnitur. Pięć stóp dziewięć cali
wzrostu. Waży około dziewięćdziesięciu
pięciu kilogramów. Szare oczy. Długi prosty
nos. Usta dosyć szerokie i stanowczy
podbródek. Miał szary kapelusz. Bujne włosy,
ciemne, tylko trochę posiwiałe na skroniach.
Elsa Griffin rzuciła Masonowi
przerażone spojrzenie. Opis był nadzwyczaj
dokładny.
Mason zachował kamienną twarz.
-
Coś jeszcze, Paul? - spytał
prawnik.
-
Tak. Numer dwunasty wynajęła
dziewczyna. Dosyć atrakcyjna, ciemna,
szczupła, spokojna, w wieku trzydziestu-
trzydziestu pięciu lat.
- No i?
- Zameldowała się, poszła do swojego
segmentu, wyszła. Teraz jej nie ma. Nie
wróciła.
-
Co ona ma z tym wspólnego? -
spytał Mason.
-
Ona jest w porządku, ale
właściciel motelu powiedział, że złapał inną
kobietę w jej pokoju. Ta miała około
trzydziestu lat, może trzydziestu dwóch.
Świetna babka, ze wspaniałą
figurą, długonoga, o królewskim
wyglądzie. Ciemne włosy, szare oczy. Weszła
do pokoju tamtej pierwszej. Właściciel złapał
ją, jak wychodziła. Nie była zameldowana i
zainteresował się, co tam robiła. Powiedziała,
że miała się spotkać z koleżanką, ale jej nie
było, drzwi zastała otwarte, więc weszła,
usiadła i czekała prawie godzinę.
-
Przyjechała samochodem?
-
To właśnie jest podejrzane.
Musiała zaparkować przecznicę lub dwie dalej.
Przyszła piechotą, najbliższy przystanek
autobusu jest o pół mili, a dziewczyna była
bardzo elegancka - wysokie obcasy i w ogóle.
- I weszła do segmentu dwunastego?
-
Tak, to jedyna podejrzana
okoliczność, którą zauważył właściciel. Było
koło ósmej. Kobieta z dwunastki wynajęła
segment jakieś dwie godziny wcześniej i
wyjechała. Właściciel uwierzył tej kobiecie,
która wychodziła z jej pokoju, i w ogóle by o
niej nie myślał, tylko że policja kazała mu
przypomnieć sobie wszystko, co choć trochę
odstawało od normy, więc przypomniał sobie
właśnie to. Policja nie przywiązuje do tego
wagi. Przynajmniej na razie. Ten facet
przypomniał sobie też, że widział, jak żółty
samochód wyjeżdżał gdzieś koło ósmej.
Wydaje mu się, choć nie jest pewien, że
prowadziła blondynka i że w środku nikogo
więcej nie było. To naprowadziło policję na
myśl, że mogła wyjechać przed strzelaniną.
Nie są pewni, kiedy nastąpił strzał.
-
Zatem był strzał?
-
Tak, z rewolweru kaliber
trzydzieści osiem. Facet dostał w plecy. Kula
przeszyła serce. Zgon na miejscu.
-
Skąd wiedzą, że wypalono w
plecy? - spytał Mason. - Nie było jeszcze
autopsji.
-
Znaleźli kulę. Przeszła przez
ciało na wylot, ale zatrzymała się na płaszczu.
Kula wytoczyła się, kiedy ruszyli ciało. To
zdarza się częściej, niż mógłbyś przypuszczać.
W naboju jest akurat tyle prochu, aby przebić
ciało, ale jeśli kula napotka dodatkowo opór
ubrania, nie jest w stanie pokonać tej
przeszkody i zostaje zatrzymana. - Zatem mają
kulę?
- Owszem.
- W jakim jest stanie, Paul? Mocno
spłaszczona czy...
- Nie, z tego, co wiem, jest w niezłym
stanie. Policja uważa, że ma wystarczająco
cech szczególnych, aby mogli zidentyfikować
rewolwer, z którego została wystrzelona. Teraz
puść mnie, Peny. Policja wymyśliła, że
blondynka wyjechała, ponieważ pokazał się
tam ten Denham i zaczął się kłócić z jej
facetem. Ten gość zameldował się jako S.G.
Wilfred i podał adres w San Diego. Adres
fikcyjny, nazwisko zresztą też.
- I co dalej?
-
Policja doszła do wniosku, że
jeśli pobili się o dziewczynę i ten facet,
mówmy na niego Wilfred, załatwił tego
drugiego, a potem został bez samochodu, to
mógł próbować wymknąć się od tyłu. Zaczęli
szukać śladów i znaleźli miejsce, gdzie
przedzierał się przez ogrodzenie z drutu
kolczastego i podarł ubranie. Policja ma kilka
nitek z jego ubrania - znaleźli je na drucie.
Niezła robota. Twój przyjaciel, porucznik
Tragg, kierował akcją i, jak tylko zobaczył
ślady prowadzące do ogrodzenia, wyjął szkło
powiększające. No i oczywiście znalazł te
nitki.
-
A co powiesz o śladach stóp?
- Zrobili odlewy. Ślady prowadziły
przez ogrodzenie, potem biegły polem aż do
bocznej drogi. Podejrzewają, że ten facet
przypuszczalnie poszedł na piechotę do
autostrady, a tam złapał okazję do miasta.
Policja nada w gazetach komunikaty, że
poszukuje ludzi, którzy widzieli i będąpotrafili
opisać autostopowicza.
-
Rozumiem - odparł Mason. -
Coś jeszcze, Paul?
-
Chodzi o ten samochód. Został
oddany do agencji. Zajechała nim młoda
kobieta, wysiadła i ruszyła do biura, ale po
drodze zniknęła. Oczywiście, wiesz, jak to się
dzieje.
Osoba wynajmująca samochód
zostawia pięćdziesiąt dolarów kaucji. Nikogo
nie interesują samochody, które są zwracane.
Odebranie kaucji leży w interesie tego, kto
pożycza. Opłata za wynajem i przebieg
liczonajest za cały dzień i rzadko kiedy osiąga
pięćdziesiąt dolarów.
- Mówisz, że policja zajęła się
samochodem?
-
Tak jest. Teraz badają odciski
palców. Podobno mają niezły zestaw.
Oczywiście, badają też odciski palców w
segmencie piętnastym i szesnastym.
-
No cóż - odparł Mason. - Będą
pewnie mieli coś konkretnego.
-
Do diabła, już mają coś
konkretnego! Jedyna rzecz, której im brakuje,
to facet pasujący do tych odcisków. Ale nie
bój się, Perry, będą go mieli.
- Kiedy?
Drakę opuścił powieki i rozpatrywał
problem.
- Pięćdziesiąt procent, że przed
dziesiątą rano. Prawie na pewno przed piątą po
południu.
- Co teraz planujesz? - spytał Mason.
-
W biurze mam leżankę. Trochę
się zdrzemnę. Okolica roi się od moich ludzi.
Będą węszyć gdzie się da.
-
W porządku. Jeśli coś się
zdarzy, daj mi znać.
-
Gdzie będziesz?
-
Tutaj.
- W tej sprawie musisz mieć cholernie
ważnego klienta.
- Nie spekuluj, tylko dostarczaj mi
informacji.
- Dzięki za wskazówkę - powiedział
Drake i wyszedł z biura.
Mason spojrzał na Elsę Griffin.
-
Najwyraźniej - rzekł - nikt
jeszcze nie powziął żadnych podejrzeń co do
pani.
-
Opis osoby wynajmującej
segment dwunasty był bardzo dokładny.
-
Chce pani wrócić? - spytał
Mason.
Na twarzy kobiety odbiło się
przerażenie.
-
Mam wracać? Po co?
-
Bedford opowiedział o pani
pomocy przy zdejmowaniu odcisków palców
ze srebrnej tacy. Czy chciałaby pani pojechać
do motelu, do swojego segmentu? Właściciel
zapewne wyjrzy, żeby sprawdzić, kto
przyjechał. Może pani go trochę nabujać.
Potem pójdzie pani do siebie i zdejmie odciski
palców z klamek, gałek na drzwiach szafy i z
każdego miejsca, w którym mogłyby być
zostawione. Utrwali je pani na taśmie i
przyniesie do mnie.
-
A jeśli właściciel będzie miał
jakieś podejrzenia? Jeśli sprawdzi numer
mojego samochodu? Jak się wpisywałam do
księgi, przestawiłam cyfry.
- To ryzyko, które musimy podjąć.
Potrząsnęła głową.
-
Nie byłoby to w porządku
wobec pana Bedforda. Gdyby ktoś mnie tam
rozpoznał, zaprowadziłoby go to prosto do
niego.
-
Już i tak prowadzi do niego
wystarczająco dużo śladów. Paul Drakę miał
rację. Pięćdziesiąt procent, że dotrą do niego
przed dziesiątą rano. A na pewno będą go
mieli przed piątą po południu. Zostawił ślad w
postaci dwustu czeków podróżnych, a Binney
Denham podejmował pieniądze na te czeki.
Policja zacznie sprawdzać, co robił Denham w
ciągu dnia i trafi do miejsc, gdzie pobierał
pieniądze. A to zaprowadzi ich wprost do
Bedforda. Rozpoznają go po odciskach
palców.
-
I co potem?
-
Potem - odparł Mason -
staniemy przez oskarżeniem o morderstwo.
Sprawa trafi do sądu.
- I co dalej?
-
Będą musieli udowodnić ponad
wszelką wątpliwość jego winę. Czy pani
myśli, że zabił Denhama?
-
Nie! - zaprotestowała z
uczuciem.
-
W porządku. Opowie swoją
historyjkę. Ma tę kartkę przypiętą do rękawa,
tę którą znalazł, kiedy się obudził.
-
A jak wytłumaczy to, że nie
zgłosił znalezienia ciała?
-
Ależ zgłosił. Pani zgłosiła. On
pani polecił zadzwonić na policję. Zrobił, co
mógł, żeby ułatwić policji zajęcie się sprawą,
tylko próbował trzymać się z dala. Była to
pożałowania godna próba uniknięcia rozgłosu,
ponieważ miał do czynienia z szantażystą.
Przez chwilę myślała nad słowami
Masona, i w końcu rzekła:
-
Panu Bedfordowi się to nie
spodoba.
-
Co mu się w tym nie spodoba?
-
Konieczność wytłumaczenia
policji, po co tam pojechał.
-
Nic nie musi wyjaśniać. Może
nie otwierać ust. Ja zajmę się wyjaśnieniami.
-
Obawiam się, że to mu się też
nie spodoba.
-
Zanim sprawa się skończy,
będzie musiał znieść dużo rzeczy, które mu się
nie będą podobały - odparł niecierpliwie
Mason. - Osobom podejrzanym o morderstwo
rzadko kiedy podoba się to, co robi policja,
próbując dotrzeć do prawdy.
-
A więc on zostanie oskarżony o
morderstwo?
-
Może pani podać jakikolwiek
wiarygodny powód, czemu miałoby być
inaczej?
-
Myśli pan, że to coś da, jeśli
pojadę do hotelu i zdejmę odciski palców?
-
Musimy spróbować. Z tego, co
mówi Drakę, wnioskuję, że z niczym tam pani
nie łączą. Właściciel motelu będzie się starał,
żeby goście nie byli niepokojeni. Będzie
próbował ograniczyć działania policji do
segmentów piętnaście i szesnaście. Pani napije
się paru drinków i wyleje parę kropli alkoholu
na apaszkę, tak żeby rzuciło się w oczy, że
pani piła. Proszę jechać do hotelu, jakby nigdy
nic. Jeśli właściciel podejdzie i opowie o tej
kobiecie, która weszła do pani pokoju, proszę
mu powiedzieć, że nic się nie stało, że to była
przyjaciółka, która przyszła panią odwiedzić,
że to pani jej poleciła wejść i się rozgościć,
gdyby pani nie zastała, i że pani poszła na
spotkanie z kimś, kogo pani bardzo lubi i że w
związku z tym nie stawiła się pani na
spotkanie z przyjaciółką. Chciałbym zdobyć
odciski palców osoby, która była w pani
segmencie, ale przede wszystkim chciałbym,
żeby pani starła wszystkie swoje odciski. Jak
skończy pani zdejmować odciski palców,
proszę wszystko wkoło zmyć mydłem i ciepłą
wodą. Proszę się pozbyć wszystkiego, co
mogłoby okazać się obciążające.
-
Dlaczego?
-
Ponieważ jeśli tego nie
zrobimy, a policja dojdzie do wniosku, że
warto przyjrzeć się kobiecie z numeru
dwunastego i zacznie szukać jej odcisków,
obciąży to panią. Poza tym, nie rozumie pani,
że będzie wyglądać podejrzanie, jeśli pani nie
wróci na noc? Właściciel na pewno zgłosi to
jako jeszcze jedną podejrzaną okoliczność.
-
Okay. Jadę. Skąd mam wziąć
zestaw do zdejmowania odcisków palców?
Mason uśmiechnął się szeroko.
-
Mamy tu jeden na wszelki
wypadek. Pani wie, jak to się robi. Bedford
mówił, że zdjęła pani odciski palców z tacy.
-
Oczywiście, że wiem. Może mi
pan nie wierzyć, ale zrobiłam
korespondencyjny kurs detektywistyczny. No,
to już jadę.
-
Jeśli cokolwiek się stanie,
wszystko jedno co - ostrzegł ją Mason - proszę
dzwonić do agencji Drake’a. Będę z nim w
stałym kontakcie. Jeśli ktoś próbowałby panią
o cokolwiek wypytywać, niech pani nie mówi
ani słowa.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
O siódmej rano Paul Drakę był w
biurze Masona.
-
Co wiesz o tym Binneyu
Denhamie, Peny? - spytał detektyw.
-
A co ty o nim wiesz?
-
Tylko to, co wie policja. Ale
zaczyna się klarować.
-
No?
-
Miał tę skrytkę sejfową razem z
Elstonem. Elston poszedł do banku, a teraz
policja nie może go znaleźć. Tego należałoby
się spodziewać. Policja znalazła mieszkanie
Denhama. Zbyt szykowne jak na faceta, który
podobno mieszkał sam.
-
Dlaczego mówisz „podobno”?
-
Policja podejrzewa, że ktoś z
nim jednak mieszkał.
-
Co znaleźli?
-
Czterdzieści tysięcy dolarów w
gotówce pod dywanem. Jeden róg dywanu był
tak często podnoszony, że to od razu rzuciło
się w oczy. Pod spodem podłoga wyłożona
była studolarowymi banknotami.
-
Co z podatkiem dochodowym? -
spytał Mason.
-
Jeszcze się za to nie zabrali. Z
samego rana zwrócą się o pomoc do chłopców
z urzędu skarbowego.
-
Nieźle - zauważył Mason.
-
Prawda? - zgodził się Paul.
-
Co jeszcze wiesz?
-
Policja wysunęła teorię, że
Binney Denham zajmował się szantażem i
wykończyła go jedna z ofiar. Ten facet z
dziewczyną to mogła być właśnie ofiara
szantażu. Policja nic jeszcze o nich nie wie.
Mówią o nich pan X i panna Y. Przypuśćmy,
że pan X jest dobrze znanym, bogatym
człowiekiem interesów, a panna Y rozrywką
na weekend. A może kandydatką na miejsce
pani X. Przypuśćmy, że cała sprawa była na
razie utrzymywana w tajemnicy i że
dowiedział się o tym Binney Denham. Binney
wpada złożyć swoje uszanowanie i zgarnąć
forsę, ale zamiast tego dostaje kulę w plecy.
-
Ciekawe - przyznał Mason. -
Jak Binney Denham mógł się o tym
dowiedzieć?
-
Binney
Denham
miał
czterdzieści tysięcy dolców pod dywanem. Nie
dostaje się takich datków w gotówce, jeśli nie
potrafi się zbierać informacji.
-
Ciekawe! - powtórzył Mason.
-
Lepiej trzymaj się od tego z dala
- ostrzegł Drakę.
-
O czym mówisz? - spytał
prawnik.
-
Masz klienta. Nie pytałem, kto
to jest, ale przyjmuję możliwość, że pan X.
- Nie trać czasu na zgadywanki, Paul.
-
Jeśli reprezentujesz pana X, to
miejmy nadzieję, że nie zostawił za sobą zbyt
wielu śladów. Na tej sprawie można się
sparzyć.
-
Wiem - odparł Mason. - Chcesz
kawy, Paul?
-
Nie zaszkodziłoby.
Della nalała detektywowi filiżankę
kawy. Drakę spróbował i skrzywił się.
-
Co jest? - zainteresował się
Mason.
-
Fuj! Z termosu! Założę się, że
została zrobiona koło północy.
-
Mylisz się - wytknęła mu Della.
- Dolałam nowej po trzeciej rano.
-
To z powodu mojego żołądka -
narzekał Drakę. - Mam nalot na języku i
uczucie, że zamiast żołądka dźwigam słoik z
politurą. To pewnie wynik żywienia się kawą,
hamburgerami i wodorowęglanem sodu.
-
Czy ktoś słyszał strzał? - spytał
Mason.
-
Zbyt wiele osób. Niektórzy
twierdzą, że słyszeli strzał o ósmej piętnaście,
inni o ósmej czterdzieści pięć, inni o dziewiątej
trzydzieści. Może po autopsji policja będzie
mogła powiedzieć więcej na ten temat.
Problem polega na tym, że motel leży przy
autostradzie, tuż przed zakrętem i lekkim
wzniesieniem. Ciężarówki zwalniająprzed
zakrętem i wielu z nich strzela gaźnik. Ludzie
nie zwracają już na to uwagi, bo za często się
zdarza.
Drakę wysączył ostatnie krople kawy.
- Idę zjeść jajka na szynce - powiedział.
- Idziecie ze mną?
Mason pokręcił głową.
-
Jeszcze trochę tu posiedzimy,
Paul - odparł.
-
Do licha! Pan X musi być
milionerem! - zawołał Paul.
-
Mówisz to w żartach czy na
poważnie? - spytał Mason.
- W żartach - powiedział Paul i wstał z
fotela.
Dwadzieścia minut później Elsa Griffin
zapukała do drzwi gabinetu Masona. Kiedy
Della Street otworzyła drzwi, ukradkiem
wślizgnęła się do środka.
-
Wygląda pani jak piękna
kobieta-szpieg, która właśnie wykradła
łatwowiernemu generałowi tajemnicę
najnowszej broni atomowej.
-
Spisałam się na medal! -
pochwaliła się.
-
Dobrze! - powiedział Mason. -
Proszę wszystko opowiedzieć.
-
Kiedy
tam
dotarłam,
zamieszanie już się skończyło. W garażu był
samochód policyjny i kilku policjantów w
segmentach piętnaście i szesnaście.
Przypuszczalnie szukali odcisków palców.
-
Co pani zrobiła?
-
Podjechałam do dwunastki,
zaparkowałam samochód i włączyłam światło.
Poczekałam trochę, żeby się przekonać, czy
ktoś się mną zainteresuje. Nie chciałam, żeby
mnie złapał przy zdejmowaniu odcisków
palców.
- I co się zdarzyło?
- Przyszedł właściciel i zapukał do
drzwi. Przyglądał mi się uważnie. Pewnie pod
maską spokojnej kobiety doszukiwał się
skłonności do szaleństw.
- Co pani zrobiła?
- Wyprostowałam jego poglądy na ten
temat. Powiedziałam, że przyjechałam na zjazd
szkoły, że mieliśmy dużą imprezę i że teraz
mam zamiar zdrzemnąć się, a potem wsiadam
w samochód i wracam do pracy.
- A on coś mówił?
- Nie o morderstwie. Powiedział, że
miał trochę kłopotów, ale nie zdradził ich
charakteru, a potem wspomniał, że w moim
pokoju była jakaś kobieta. Powiedziałam, że
wszystko w porządku, że to była koleżanka ze
szkoły, z którą miałam się spotkać, i że sama
jej poradziłam, żeby weszła i zaczekała na
mnie. Powiedziałam, że celowo zostawiłam
otwarte drzwi.
-
Nic nie podejrzewał?
-
Nie. Powiedział, że miał kłopoty
i próbował sprawdzić, czy nie zdarzyło się nic
niezwykłego, że przypomniał sobie tę kobietę i
był ciekaw, czy z nią wszystko było w
porządku.
-
Mówił, o której to było
godzinie?
-
Nie wiedział dokładnie, ale
podejrzewam, że musiała tam wejść wtedy,
kiedy ja uganiałam się za blondynką.
Musiałam przejechać niezły kawałek, zanim
udało mi się wrócić.
-
W samochodzie na pewno była
blondynka?
- Tak, nazywa się Geraldine Coming.
-A co z odciskami? - spytał Mason.
-
Mam całe mnóstwo. Obawiam
się, że większość z nich to moje, ale może
kilka należy do niej. Dobrych zebrałam
dwadzieścia pięć czy coś koło tego. Każdą z
kart z odciskami ponumerowałam i zrobiłam
dodatkowo w notesie spis numerów z
informacją, skąd każdy odcisk został zdjęty.
-
Zatarła pani wszystkie ślady za
sobą?
- Zmyłam wszystko dokładnie wodą z
mydłem, a potem wypolerowałam suchym
ręcznikiem.
-
Lepiej niech pani zostawi swoje
odciski palców, żeby ludzie Drake’a mogli
panią wyodrębnić. Miejmy nadzieję, że
niektóre z tych odcisków należą do tej intruzki.
Nie wie pani, kto to mógł być?
-
Nie mam pojęcia. Po prostu
tego nie rozumiem. Po co ktoś miałby
interesować się moim segmentem?
-
Może to była pomyłka? -
zasugerował Mason.
-
Panie Mason, czy nie
przypuszcza pan, że ci... szantażyści nabrali
podejrzeń, kiedy się pokazałam? Może
obserwowali otoczenie? Poznaliby mnie,
gdyby mnie zobaczyli.
-
Nie
będę
ryzykował
zgadywania, dopóki nie zdobędę więcej
informacji. Proszę iść do biura Drake’a,
zostawić swoje odciski i przyniesione karty i
powiedzieć Drake’owi, żeby jego ludzie
przejrzeli to, co pani przyniosła, odrzucili pani
odciski, a resztę mi dali.
-
A ja co mam robić?
- Byłoby doskonale, gdyby nie poszła
pani do biura.
-
Ale pan Bedford będzie mnie
potrzebował. Właśnie dzisiaj ma...
-
Dzisiaj policja przyjdzie do
biura i zacznie zadawać pytania. Niech się pani
nie zdziwi, jeśli przyprowadzą ze sobą
właściciela motelu Staylonger.
-
Po co mieliby go brać?
-
Żeby dokonał identyfikacji.
Skomplikowałoby to co nieco sprawy, gdyby
zastał panią w sekretariacie przy biurku i
rozpoznał w pani kobietę z numeru dwanaście.
-
Wyobrażam sobie! - przeraziła
się Elsa.
-
Proszę zadzwonić do pana
Bedforda i wszystko mu wyjaśnić - poradził
Mason. - Niech pani nie mówi, że wróciła pani
do motelu i zebrała odciski palców. Proszę po
prostu powiedzieć, że nie spała pani prawie
całą noc i że ja uważam za absolutnie
niewskazane, aby była pani dziś w biurze.
Proszę uprzedzić pana Bedforda, że
najprawdopodobniej jeszcze przed południem
będzie miał oficjalnych gości i że, jeśli będą
go pytać o czeki podróżne, niech powie, że
chodzi o interes i że nie chce tego
komentować. Jeśli okaże się, że na podstawie
odcisków palców chcą go zidentyfikować jako
mężczyznę, który prowadził wynajęty
samochód i był w motelu, albo jeśli przyjdzie z
nimi właściciel motelu i go rozpozna, niech
pan Bedford nie mówi ani słowa. Niech pani
zastępczyni zadzwoni do mnie i do biura
Drake’a w chwili, kiedy ktokolwiek z policji
zjawi się w biurze. Może to pani zrobić?
Elsa Griffm spojrzała Masonowi w
oczy i powiedziała:
-
Panie Mason, niech mnie pan
dobrze zrozumie. Zrobię wszystko... absolutnie
wszystko, żeby zapewnić człowiekowi, u
którego pracuję, szczęście i bezpieczeństwo.
-
Jestem tego pewien - odparł
Mason - i widzę w tym niebezpieczeństwo.
-
Co pan ma na myśli?
-
Był szantażowany. Policja
mogłaby pomyśleć, że pani poświęcenie dla
szefa skłoniło panią do zlikwidowania
szantażysty.
-
Och, tego bym nie zrobiła! -
zawołała szybko.
-
Może nie, ale chodzi o to, by
przekonać o tym policję.
-
Panie Mason - powiedziała z
wahaniem - nie sądzi pan, że Denhama zabił
wspólnik? Wspominał mężczyznę nazwiskiem
Delbert. To ten Delbert miał być taki uparty.
-
Niewykluczone.
-
Jestem niemal pewna, że tak
było.
-
Dlaczego? - spytał Mason,
rzucając jej badawcze spojrzenie.
-
Widzi
pan,
zawsze
interesowałam się wykrywaniem zbrodni.
Często czytam czasopisma, w których drukują
sprawozdania z prawdziwych procesów.
Właśnie w takim czasopiśmie znalazłam
ogłoszenie o korespondencyjnym kursie
detektywistycznym.
-
Tak? - powiedział Mason,
rzucając spojrzenie Delii.
-
Wydaje się, że jak gang się
dobrze obłowi, to wspólnicy przeważnie nie
chcą się dzielić. Jeśli jest ich trzech, a jeden z
nich zginie, to dzielą się na pół. Jeśli jest ich
dwóch i jeden zginie, to ten drugi bierze
wszystko.
-
Chwileczkę - przerwał Mason. -
Tego nie przeczytała pani w żadnym
czasopiśmie. To motyw typowy dla literatury -
słuchowisk radiowych, filmów w kinie i
telewizji. Niektórzy pisarze stosują motyw
gangu likwidującego się wzajemnie, żeby nie
dzielić się zdobyczą. Często spotyka się ten
motyw w komiksach. Gdzie to pani czytała? W
jakim piśmie?
-
Nie pamiętam - przyznała. -
Kiedy teraz o tym myślę, to rzeczywiście
wydaje mi się, że to było w komiksie. Widzi
pan, lubię kryminały. Czytam pisma, oglądam
filmy na ten temat... można powiedzieć, że
jestem wielbicielką kryminałów.
-
Problem w tym - wyjaśnił
Mason - że policja nie zamierza oskarżyć
wspólnika. Oskarżą Stewarta Bedforda. Tak
myślę.
-
Rozumiem.
Tylko
się
zastanawiałam nad tym, czy sprytny obrońca
nie mógłby podrzucić jakichś dowodów, które
by wskazywały na to, że mordercą jest
Delbert, ten wspólnik Denhama. To
pomogłoby panu Bedfordowi, prawda?
-
Sprytny prawnik nie podrzuca
fałszywych dowodów.
-
Och! Chyba za dużo czytam na
temat zbrodni. Ten temat mnie po prostu
fascynuje. No cóż, to ja już się zbieram.
-
Niech pani idzie do domu i
zadzwoni do pracy, że jest pani chora. Proszę
nie zapomnieć wstąpić do biura Paula Drake’a
i zostawić odciski palców.
-
Nie zapomnę - przyrzekła.
Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Paul
popatrzył na Delię i powiedział:
- Ależ ta dziewczyna ma pomysły!
-
A ma, ma.
-
Jeśli ma naprawdę ochotę
podrzucić fałszywe dowody przeciwko temu
Delbertowi - ciągnął Mason - albo przeciwko
komukolwiek innemu, to lepiej niech
będzie ostrożna. Dobry policjant ma nosa i
wyczuje fałszywe dowody na odległość.
-
Najgorsze, że jeśli Elsa coś
podrzuciła i policja to wykryła, naturalnie
będzie przekonana, że to twoja robota.
-
Cóż, ryzyko zawodowe.
Chodźmy coś zjeść, Delio.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Zanim Mason i Della Street wrócili ze
śniadania, Sid Carson, specjalista od
daktyloskopii współpracujący z Paulem
Drakiem, skończył pracę nad odciskami
przyniesionymi przez Elsę Griffin i czekał na
Masona w biurze.
-
Prawie wszystkie odciski -
powiedział - są Elsy Griffin. Ale mamy cztery
pozostawione przez kogoś innego.
-
Które to?
-
Są tu, w tej kopercie. Numery
czternaście, szesnaście, dziewięć i dwanaście.
-
W porządku - powiedział
Mason. - Zachowam je na przyszłość.
Pozostałe należą wyłącznie do panny Griffin?
-
Tak jest. Zostawiła swoje
odciski w biurze i porównaliśmy je. Tylko te
cztery nie należą do niej.
-
A co możesz o nich
powiedzieć?
-
Niewiele. Mógł pozostawić je
poprzedni gość. Co nieco zależy od
wilgotności, od tego, jak dokładnie się sprząta,
kiedy ostatnio pokój był wynajmowany i tak
dalej. Od wilgotności powietrza zależy żywot
pozostawionego odcisku.
-
A jakie są te odciski? Dobre?
-
Bardzo dobre. Naprawdę.
-
Były jakieś informacje na temat
tego, skąd pochodzą?
-
Tak. Ta dziewczyna zrobiła
niezłą robotę. Zdjęła odciski, przeniosła je na
karty, na odwrocie kart napisała, skąd je
wzięła. Dwa są z lustra. Dwa ze szklanej gałki
drzwi szafy. Zrobiła nawet rysunek gałki.
Gałka nie jest okrągła, tylko wieloboczna,
żeby ręka się nie ślizgała przy przekręcaniu.
-
Dzięki, Carson. Wpadnę do
ciebie, jak będę miał coś więcej - powiedział
Mason.
-
Okay - rzucił Carson na
odchodne.
Mason przez chwilę przyglądał się
odciskom palców widocznym pod
przezroczystą taśmą. - I co? - spytała Della.
-
Nie jestem specjalistą Delio,
ale... - ustawił tak szkło powiększające, aby
uzyskać jak najwyraźniejszy obraz.
-
Ale co? - ponagliła go Della.
-
Do diabła! Ten odcisk palca już
widziałem!
-
Jak to, widziałeś go?
-
Pamiętam ten specyficzny
układ... - Głos Masona zamarł.
Della podeszła i spojrzała mu przez
ramię.
-
Delio! - zawołał nagle adwokat.
Della aż podskoczyła.
-
Co? - spytała.
- Wyciągnij kartę ewidencyjną ze
zdjęciami i odciskami palców żony Bedforda.
Della pobiegła do półki i wyjęła kartę,
którą Bedford zostawił u Masona i którą
posłużyli się szantażyści, by udokumentować
swe rewelacje.
-
Dobry Boże! - zawołała Della. -
Przecież nie mogło tam być pani Bedford!
-
Skąd wiesz? Pamiętaj, co mówił
jej mąż o tym telefonie od Binneya, który
odebrał w domu w trakcie przyjęcia. Chciał
porozmawiać bez świadków, więc poszedł do
pracowni i poprosił kamerdynera, żeby
odwiesił słuchawkę, jak tylko odbierze telefon
na górze. Przypuśćmy, że wzbudziło to
podejrzenia pani Bedford. Przypuśćmy, że
posłała po coś kamerdynera i powiedziała, że
sama przypilnuje tego telefonu. Przypuśćmy,
że podsłuchała rozmowę...
-
Chcesz powiedzieć... że o
wszystkim się dowiedziała?
-
Bądźmy realistami. Kiedy
oszukała to towarzystwo ubezpieczeniowe?
-
Kilka lat temu, przed
pierwszym małżeństwem - odparła Della
Street.
-
Właśnie. Potem wyszła za mąż,
jej mąż popełnił samobójstwo, a ona dostała
pieniądze z jego polisy. Po kilku latach
poślubiła Bedforda i po następnych paru latach
pojawili się szantażyści. A kiedy policja
przeszukała mieszkanie Binneya Denhama,
okazało się, że podłoga wyścielona jest
nowiutkimi studolarówkami.
-
Chcesz powiedzieć, że ją też
szantażowali?
-
Dlaczego nie? Przyjrzyjmy się
tym odciskom. Jeśli wiedziała, że Binney
zamierza udać się do jej męża... W
podbramkowej sytuacji kobieta może stać się
bardzo niebezpieczna.
-
Ale Bedford mówił, że
przedsięwzięli wszelkie środki ostrożności,
żeby ich nie śledzono. Pamiętasz, jak nam
mówił, że krążyli wkoło i że za nimi jechał
Binney, a potem Bedford sam wybrał motel?
- Wiem o tym, ale co nam szkodzi
porównać odciski. Ten już na pewno
widziałem.
Mason wziął szkło powiększające i
dokładnie zbadał odciski palców widniejące
pod fotografiami policyjnymi na dokumencie i
na kartach przyniesionych przez Elsę Griffin.
Cicho zagwizdał.
-
Trafiłeś na coś?
-
Spójrz - powiedział Mason.
- Nie potrafiłabym zinterpretować
odcisków, nawet gdybym się rok uczyła -
zaprotestowała Della.
- Te na pewno potrafisz. Przyjrzyj się
temu odciskowi na karcie. I porównaj go z tym
tutaj. Widzisz ten ostry łuk? Policz, ile jest linii
do pierwszego wyraźnego rozgałęzienia, a
potem spójrz na to miejsce, gdzie linie
układają się...
- Wielkie nieba! Są takie same! Mason
skinął głową.
-
To znaczy, że pani Bedford
śledziła...
-
Kogo? - spytał Mason.
-
Męża z blondynką.
Prawnik potrząsnął głową.
-
Na pewno nie, biorąc pod
uwagę te ich środki ostrożności. Ponadto,
gdyby śledziła męża i tę dziewczynę,
wiedziałaby, które segmenty wynajęli, i
poszłaby prosto tam.
-
To kogo śledziła?
-
Może Binneya Denhama?
-
Chcesz powiedzieć, że Denham
pojechał do motelu po pieniądze?
-
Możliwe.
-
To po co wchodziła do pokoju
Elsy Griffin? Skąd by wiedziała, że Elsa też
tam była?
-
Tego nie wiem. Zadzwoń do
biura Paula Drake’a, Delio. Niech śledzą panią
Bedford. Przekonamy się, co będzie dziś robić.
-
A potem?
Mason zastanawiał się przez chwilę ze
zmarszczonymi brwiami.
- Jeśli mam z nią pomówić, lepiej
będzie, jeśli to zrobię, zanim policja dobierze
się do jej męża.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Kobieta, która podjechała niskim
zagranicznym samochodem sportowym do
stacji benzynowej, pasowała sylwetką do
swego auta. Była szczupła i bardzo zgrabna.
Uśmiechnęła się do pracownika stacji i
powiedziała: „Do pełna”. Otworzyła drzwi i,
przytrzymując spódnicę, żeby nie odsłaniała
jej długich nóg, wysiadła z samochodu.
Szybko poprawiła spódnicę i
powiedziała:
- Przy okazji proszę sprawdzić poziom
oleju i wody.
Odwróciła się. Tuż za nią stał wysoki,
szczupły, ale barczysty mężczyzna.
Zaniepokoiła go jego twarz, jakby wykuta z
granitu. Obejrzała się ponownie.
- Dzień dobry, pani Bedford. Nazywam
się Peny Mason - przedstawił się nieznajomy.
- Pan jest tym prawnikiem?
Potwierdził skinieniem głowy.
- Miło mi pana poznać. Słyszałam o
panu od męża. Wygląda na to, że pan mnie
zna, ale nie przypominam sobie, byśmy się
kiedykolwiek spotkali.
- Nie spotkaliśmy się. To jest pierwszy
raz. Moglibyśmy przez chwilę porozmawiać?
Jej spojrzenie momentalnie stało się
ostrożne i zimne.
-
O czym? - spytała.
-
Zajmie nam to tylko pięć minut
- powiedział, spoglądając znacząco w kierunku
pracownika stacji, który, choć wlepiał wzrok
w końcówkę węża z dystrybutora, pilnie
nadstawiał ucha.
Zawahała się lekko, ale w końcu się
zgodziła. Ruszyła w kierunku kompresora,
gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać.
- A więc, o czym chce pan ze mną
rozmawiać.
- O motelu Staylonger, w którym była
pani wczoraj wieczorem.
Szare oczy przybrały lekko kpiący
wyraz. Nie dała po sobie poznać, że słowa
Masona trafiły w czułe miejsce.
- Nie byłam wczoraj w żadnym motelu,
panie Mason, ale jeśli pan chce, chętnie o tym
porozmawiam. Staylonger. Zdaje mi się, że
znam tę nazwę. Czy może mnie pan oświecić,
gdzie on się znajduje?
- Tam, gdzie pani była wczoraj
wieczorem.
- Pana upór może mnie zdenerwować.
Mason wyjął z kieszeni kartkę papieru i
rzekł:
- To jest odcisk serdecznego palca pani
prawej ręki. Zostawiła go pani na szklanej
gałce drzwi szafy. Może przypomni pani sobie
tę gałkę, pani Bedford. Była dosyć ozdobna,
wielokątna, co z jednej strony niewątpliwie
ułatwia przekręcanie jej, a z drugiej
gwarantuje pozostawienie dobrych odcisków
palców.
Kobieta z namysłem przyglądała się
prawnikowi.
-
A skąd pan wie, że to mój
odcisk?
-
Porównałem go.
-
Z czym?
-
Z kartą ewidencyjną z policji.
Pani Bedford na moment odwróciła
wzrok.
-
Mogę się dowiedzieć, jaki jest
cel tych pytań? Czemu bawi się pan ze mną w
kotka i myszkę? Znając pana reputację,
przyjmuję, że nie chodzi o pospolity szantaż?
-
W popołudniowym wydaniu
gazet znajdzie się informacja o morderstwie
popełnionym w motelu Staylonger. Naturalnie,
policja interesuje się wszystkim, co się tam
zdarzyło, a co choć trochę odbiega od normy.
-
A skąd pana zainteresowanie? -
spytała chłodno pani Bedford.
-
Reprezentuję klienta, który
chwilowo woli zachować anonimowość.
-
Rozumiem. I być może pana
klient chciałby mnie wmieszać w morderstwo?
-
Może.
-
W tym wypadku powinnam
kontaktować się z moim prawnikiem, a nie
jego... czyjej.
-
Jak pani woli. Jednakże w tym
wypadku nie byłaby to pierwsza w kolejności
pani rozmowa.
-
Z kim byłaby pierwsza?
-
Z policją.
- Mechanik już kończy sprawdzać mój
samochód. Kilkaset metrów stąd jest hotel. Na
półpiętrze jest pokój do prowadzenie
korespondencji, w którym przeważnie nikogo
nie ma. Pojadę tam. Jak pan chce, może pan
jechać za mną.
- Dobrze - zgodził się Mason. - Ale
proszę nie próbować żadnych sztuczek z tym
sportowym samochodem. Udałoby się pani
mnie zgubić, ale ten manewr mógłby okazać
się zbyt kosztowny.
Pani Bedford spojrzała mu prosto w
oczy.
- Jeśli tak się zdarzy, że mnie pan lepiej
pozna, panie Mason - rzekła - to się pan
przekona, że nie uciekam się do tanich
chwytów. Kiedy walczę, to walczę, ale kiedy
daję słowo, to go dotrzymuję. Oczywiście,
zakładam, że pana samochód jest w stanie
jechać z przeciętną szybkością i policjant z
drogówki nie będzie musiał popychać pana na
skrzyżowaniach.
Nie czekając na odpowiedź, odwróciła
się, podeszła podpisać czek za benzynę,
wsiadła do samochodu i ruszyła.
Mason jechał za nią, zaparkował przed
hotelem, wjechał na półpiętro i dołączył do
pani Bedford.
Pani Bedford każdym szczegółem
podkreślała swą szczupłą sylwetkę. Nosiła
długie kolczyki i miała długą cygarniczkę z
rzeźbionej kości słoniowej, co podkreślało
smukłość palców, w których trzymała
papierosa.
Pani Bedford spojrzała z uśmiechem na
Masona, który usadowił się na krześle obok.
-
Całą
drogę starałam się
wymyślić coś, co powstrzymałoby pana od
zadawania mi pytań - przyznała - ale nic nie
wymyśliłam. Nic wiem, czy blefował pan na
temat moich odcisków palców i tych
dokumentów z policji. Czego pan chce?
-
Chcę dowiedzieć się czegoś na
temat biżuterii i tego towarzystwa
ubezpieczeniowego.
Pani Bedford głęboko zaciągnęła się
papierosem, powoli wypuściła dym i nagle się
poddała.
- W porządku - powiedziała. - W tym
czasie nazywałam się Anna Duncan. Zawsze
nienawidziłam przeciętności. Chciałam się
wyróżniać. Musiałam iść do pracy, ale nic
miałam żadnego zawodu. Jedyne, co mogłam
robić, to najzwyklejsza harówka biurowa.
Spróbowałam, ale nie odpowiadało mi.
Wyglądałam zbyt dobrze, żeby mężczyzn, dla
których pracowałam, zadowalało to, że
wypełniam zwykłe obowiązki biurowe, co
było zresztą jedyną rzeczą, za jaką byli gotowi
mi płacić. Niemal wszystko, co
odziedziczyłam po śmierci matki, to trochę
biżuterii. Biżuteria była stara i cenna, i
ubezpieczona na dużą kwotę.
Chciałam się odpowiednio ubrać i
obracać w towarzystwie, żeby zostać
zauważoną. Gotowa byłam zaryzykować.
Pomyślałam, że jeśli będę spotykać się z
ludźmi z odpowiedniego środowiska, mogę
liczyć najaśniejsząprzyszłość. Przerażała mnie
perspektywa
monotonnego
życia
wypełnionego pisaniem listów cały długi dzień
i ukradkową randką z szefem, który
nieodmiennie okłamuje żonę, mówiąc, że ma
pilną pracę w biurze.
- I co pani zrobiła?
- Bardzo niezgrabnie, po amatorsku
zabrałam się za tę sprawę. Zamiast iść do
dobrej firmy, która by wyceniła biżuterię i
zaproponowała odpowiedni kontrakt, poszłam
do lombardu.
- I?
- Sądziłam, że jeśli dostanę jakieś
pieniądze w formie pożyczki, to później ją
spłacę i odzyskam biżuterię. Myślałam, że uda
mi się zainwestować pieniądze w jakiś
dochodowy interes. Mieszkałam wtedy ze
skąpą i w dodatku ciekawską ciotką. Nie
powinnam tak o niej mówić, już nie żyje.
Chodzi o to, że musiałam jakoś wyjaśnić utratę
biżuterii, więc stworzyłam pozory kradzieży, a
biżuterię zaniosłam do lombardu.
-
A ciotka zgłosiła kradzież na
policji?
-
Na tym się właśnie potknęłam.
-
Pani miała w planach wizytę na
policji?! - Ależ skąd!
-
To co się stało?
- Nie byłam przygotowana na tyle
kłopotliwych pytań.
Biżuteria była ubezpieczona i ciotka
nalegała, żebym upomniała się o
odszkodowanie. Wzięła formularz, wypełniła
go i dała mi do podpisania. Policja zbadała
całą sprawę, tak samo towarzystwo
ubezpieczeniowe. W końcu wypłacono mi
sumę, na którą była ubezpieczona biżuteria.
Nie chciałam tych pieniędzy, ale musiałam je
wziąć, żeby podtrzymać pozory. Nie wydałam
z tego ani grosza.
Potem powiedziałam ciotce bajkę o
tym, że chcę odwiedzić przyjaciół. Wzięłam
pieniądze z lombardu, kupiłam trochę ciuchów
i pojechałam do Phoenix w Arizonie. To znane
miejsce wypoczynku zimowego. Wybrałam
hotel odpowiedniej klasy, aby mieć pewność
spotkania ludzi z lepszego towarzystwa.
- I co się zdarzyło? - spytał Mason.
-
Policja znalazła biżuterię w
lombardzie. Najpierw myśleli, że zastawił ją
złodziej. A potem dostali rysopis osoby, która
zastawiła klejnoty, i ich olśniło. To było
straszne!
-
Wierzę.
-
W tym czasie spotkałam bardzo
szacownego dżentelmena, prawnika, wdowca.
Nie wiem, czy kiedykolwiek zwróciłby na
mnie uwagę, gdyby nie kłopoty, w jakie
wpadłam. Był adwokatem, a ja zwróciłam się
do niego o pomoc. Najpierw był chłodny i
sceptyczny, ale jak usłyszał moją wersję
wypadków, poczuł współczucie. Zainteresował
się mną, pomógł mi wybrnąć z tego całego
bigosu, przedstawiał ludziom.
Przeżyłam trzy najwspanialsze
miesiące w życiu. Byłam lubiana w
towarzystwie. Przekonałam się, że prawdą jest,
że jak cię widzą, tak cię piszą.
Zakochał się we mnie. Ja go nie
kochałam, ale był bogaty. I potrzebował mnie.
Brakowało mu pewności siebie, zawsze był
zbyt ostrożny. Poślubiłam go, próbowałam
ośmielić, żeby porzucił zbytnią ostrożność i
czasem zdecydował się na ryzyko. Nie bardzo
mi się udało. Poszedł za moją radą,
zaryzykował, ale znalazł się w krytycznej
sytuacji, cienka skorupka pewności siebie
pękła, powróciły stare obawy. Nie wytrzymał
tego i popełnił samobójstwo. Najgorsze, że w
końcu okazało się, że zwyciężył! Wiadomości
o sukcesie jego przedsięwzięcia przyszły
godzinę po śmiertelnym strzale. Czułam się
strasznie. Powinnam była być wtedy razem z
nim. W czasie, gdy to się stało, siedziałam u
kosmetyczki. Zabił się w chwili zwątpienia.
Taki już był. Po jego śmierci doktor
powiedział mi, że cierpiał na depresję
maniakalną. Podobno był książkowym
przykładem. Powiedział, że właściwie
przedłużyłam jego życie, dając mu poczucie
stabilności. Podobno w chwilach głębokiego
zniechęcenia tacy ludzie odczuwają przymus
samobójczy. Przychodzi to na nich
niespodziewanie.
Mąż zostawił mi spadek i dostałam
pieniądze z jego polisy na życie. W tym czasie
obracałam się już w odpowiednim
towarzystwie. Spotkałam Stewarta Bedforda.
Zafascynował mnie. Jest dwadzieścia lat
starszy ode mnie. Wiem, co to oznacza. Jest
duża różnica pomiędzy kobietą w wieku łat
trzydziestu dwóch i pięćdziesięciodwuletnim
mężczyzną, ogromna między kobietą
czterdziestodwuletnią
i
mężczyzną
sześćdziesięciodwuletnim i przepaść między
pięćdziesięciodwuletnią
kobietą
i
siedemdziesięciodwuletnim mężczyzną. Nie
da się jej zlikwidować żadnym sposobem.
Stewart Bedford spotkał mnie i zapragnął.
Pragnął mnie w taki sam sposób, w jaki
kolekcjoner może pragnąć zdobyć wyjątkowy
obraz. Zgodziłam się wyjść za niego za mąż.
Wiedziałam, że pragnie pochwalić się mną
przed przyjaciółmi, pochodzącymi z
najwyższych
kręgów
społecznych.
Próbowałam wypełnić moje obowiązki jak
najlepiej. I wtedy wypłynęła ta historia.
- Jaka?
- Moja przeszłość.
-
Jak to się stało?
-
Przez Binneya Denhama.
-
Szantażował panią?
-
Oczywiście! Nie mogłam
pozwolić, aby wydało się, że żona Stewarta
Bedforda, z której był taki dumny, została
aresztowana za oszustwo.
- I jak się to skończyło?
- Binney Denham to mistrz kamuflażu.
Nie wiadomo, co z nim zrobić. Udaje, że
pracuje dla chciwego i twardego faceta, a
naprawdę sam kręci całą sprawą. Nie ma
nikogo innego, prócz paru wynajętych osób,
które wypełniają jego polecenia i w niczym się
nie orientują.
Tydzień temu doszłam do wniosku, że
mam dosyć opłacania się szantażyście.
Powiedziałam Binneyowi, żeby poszedł do
diabła. Dałam mu w twarz. Powiedziałam, że
jeśli jeszcze kiedyś spróbuje wyciągnąć ode
mnie choć centa, pójdę na policję. Może mi
pan wierzyć lub nie, ale naprawdę miałam taki
zamiar. W końcu chcę żyć normalnie, a nie
kryć się po kątach ze strachu przed Binneyem
Denhamem.
- Powiedziała pani o tym mężowi? -
spytał prawnik.
- Nie. Aby to zrozumieć, panie Mason,
musiałby pan wiedzieć coś o tle całej sprawy.
-
To znaczy?
-
Zanim mój mąż się ze mną
ożenił, miał romans ze swoją sekretarką,
wierną, lojalną dziewczyną nazwiskiem Elsa
Griffin.
-
Powiedział o tym pani?
-
Skąd!
-
To jak się pani dowiedziała?
- Musiałam zorientować się, jak sprawa
wygląda, zanim zdecydowałam się na
małżeństwo. Chciałam być pewna, że między
nimi wszystko się skończyło.
- I skończyło się?
-
Przynajmniej jeśli chodzi o
niego.
-
A co z nią?
-
Tak czy inaczej miałaby
złamane serce. Postanowiłam wyjść za niego.
-
Czy pani mąż zorientował się,
że pani wie o jego romansie?
-
Wolne żarty. Dobrze to
rozegrałam.
- Zatem płaciła pani szantażyście i
zdecydowała się pani to przerwać?
Kiwnęła głową.
-
A co postanowiła pani
powiedzieć mężowi?
-
Nic, panie Mason. Wydawało
mi się, że mam pięćdziesiąt procent szans, że
Binney zostawi mnie w spokoju, jeśli
przekona się, że jestem absolutnie
zdecydowana nigdy więcej nie dać mu ani
grosza. W końcu szantażysta nie zdobędzie
pieniędzy, rozpowszechniając wszystko, co
wie.
-
Dziś jest to możliwe - zauważył
Mason. - Są czasopisma publikujące takie
rzeczy.
-
Przyszło mi to na myśl, ale
powiedziałam Denhamowi, że jeśli
kiedykolwiek to opublikuje, nie cofnę się
przed niczym i powiem o szantażu, a mam
dosyć dowodów, żeby go skazano.
- Co było dalej?
Na moment odwróciła oczy i
powiedziała:
-
Mam nadzieję, że to wszystko.
Mason potrząsnął głową.
-
To znaczy, że... że poszedł do
Stewarta?
-
Dlaczego pani tak sądzi?
-
Nie wiem... Przedwczoraj
wieczorem był telefon. Stewart zachowywał
się bardzo dziwnie. Poszedł rozmawiać do
swojego gabinetu. Kamerdyner miał odwiesić
słuchawkę, ale został odwołany. Kiedy
przechodziłam koło aparatu, zauważyłam, że
słuchawka nie leży na widełkach, i usłyszałam
szmer rozmowy. Podniosłam słuchawkę, ale
rozmowa akurat się skończyła. Wydawało mi
się jednak, że rozpoznaję jękliwy, błagający
głos Binneya Denhama. Nie rozróżniłam
żadnych słów, tylko głos. Potem doszłam do
wniosku, że musiałam sobie to wyobrazić.
Najpierw chciałam zapytać męża, kto dzwonił,
ale w końcu postanowiłam tego nie robić.
-
Obawiam się, że wpadła pani w
kłopoty, pani Bedford - powiedział Mason.
-
Nieraz mi się to zdarzało -
odparła opanowanym głosem. - Niech pan
lepiej powie, o co chodzi.
-
Doskonale, już to robię. Ta
dawna sprawa wisiała nad pani głową jak
miecz Damoklesa. Płaciła pani szantażyście
tysiące dolarów. Nagle zebrała się pani na
odwagę i...
-
Raczej zdobyłam się na
desperacki krok.
-
Właśnie. Pragnę panią
poinformować, że ten mężczyzna, którego
wczoraj wieczorem zamordowano w motelu
Staylonger, to był właśnie Binney Denham.
-
Czy wiadomo, kto to zrobił? -
spytała z kamienną twarzą.
-
Jeszcze nie.
-
Są jakieś poszlaki?
Mason, patrząc jej prosto w oczy,
odparł:
- Wczoraj wieczorem mniej więcej w
czasie, kiedy musiało zostać popełnione
morderstwo, właściciel motelu widział kobietę
wychodzącą z segmentu numer dwanaście.
Najwyraźniej czegoś tam szukała. Rysopis
pasuje dokładnie do pani.
- Przypuszczam, że pasowałby do mnie
rysopis niejednej osoby. W końcu rysopisy są
bardzo niedokładne.
- Pani jest charakterystyczna. Ten
mężczyzna bardzo dokładnie panią opisał.
Anna Bedford z niedowierzaniem
potrząsnęła głową. Mason dodał:
- Poza tym odciski palców pobrane z
segmentu numer dwanaście są bez wątpienia
pani.
- Niemożliwe.
- Ależ tak. Pokazałem je pani.
-
Czy policja wie, że pan je ma?
-
Nie.
-
Mówiłam panu, że nie było
mnie tam, panie Mason. Mason nie
odpowiedział.
-
Pracował pan nieraz dla mojego
męża?
-
Owszem.
-
Czy jest jakiś sposób, żeby
podrobić odciski palców?
-
Możliwe. Specjaliści od
daktyloskopii utrzymują, że nie ma.
-
Te odciski, o których pan
wspomniał, są w segmencie dwunastym?
-
Już nie.
-
Co się z nimi stało?
-
Wszystkie zostały starte.
-
Ktoś pana okłamuje, panie
Mason. To nie mogą być moje odciski. To
jakaś pomyłka.
-
Chwileczkę. Żebyśmy się
dobrze zrozumieli. Czy wczoraj wieczorem nie
śledziła pani Binneya Denhama i nie pojechała
za nim aż do motelu?
-
Panie Mason, po co miałabym
jechać za nim do jakiegoś motelu?
-
Ponieważ pani mąż miał tam
zapłacić Denhamowi dwadzieścia tysięcy
dolarów za milczenie.
Kobieta przygryzła wargi, ale jej twarz
pozostała kamienna.
-
Zatem pani nie pojechała tam za
Denhamem?
-
Wolałabym umrzeć, niż
pozwolić tej oślizgłej kreaturze dostać
Stewarta w swoje szpony! Raczej bym...
-
Tak też pomyśli policja,
próbując ustalić motyw morderstwa.
-
Spróbują znaleźć przyczynę, dla
której mogłabym zamordować Binneya
Denhama?
- Właśnie.
-
Ale mówię panu, że mnie tam
nie było! Wczoraj wieczór byłam w domu i
czekałam na męża. Również jest pan w
błędzie, jeśli chodzi o Stewarta. Nie był w
żadnym motelu tylko na jakimś nudnym
zebraniu zarządu. Omawiali bardzo delikatną
operację, tak że nie mógł nawet wyjść, żeby do
mnie zadzwonić. Jest pan pewien, że Binney
Denham nie żyje? Może to pomyłka?
-
Jestem absolutnie pewien.
Myślała nad tym przez chwilę. W
końcu wstała z krzesła i powiedziała:
-
Byłabym kłamczucha i
hipokrytką, gdybym powiedziała, że zasmuciła
mnie ta wiadomość. Niemniej zdaję sobie
sprawę, że jego śmierć stawia przed panem
poważny problem. Policja zacznie sprawdzać
jego kontakty. Wykryją, że był szantażystą.
Spróbują ułożyć listę jego ofiar, żeby
zobaczyć, kto miał najsilniejszą motywację, by
go zabić. Jako prawnik zajmujący się
sprawami mojego męża musi pan postarać się,
żeby policja nie odkryła, czym Binney mnie
szantażował. Stewart lubi się mną pochwalić
przed znajomymi... Trudno to wyjaśnić.
Podejrzewam, że podobnie czuje się właściciel
psa championa. Lubi pokazywać go na
wystawach i patrzeć, jak dostaje medale, a inni
hodowcy żółkną z zazdrości. Stewart lubi mnie
ubierać, dawać mi klejnoty, otaczać służbą, a
wreszcie zapraszać znajomych, żeby mnie
zobaczyli. Patrzą na niego z zazdrością, a
Stewart po prostu to kocha.
-
Ale w głębi serca pani się to nie
podoba?
-
Uwielbiam to, niech pan nie ma
żadnych wątpliwości - powiedziała, patrząc
mu prosto w oczy. - Jako prawnik Stewarta
musi pan znaleźć jakiś sposób, żeby ochronić
go przed skandalem. Musi pan wymyślić coś,
żeby nie wydała się moja przeszłość.
-
Pani myśli, że jestem
magikiem?
-
To nie ja tak myślę, tylko mój
mąż. Jesteśmy gotowi zapłacić panu
proporcjonalnie do naszych oczekiwań. Za
dowiedzenie, że odciski palców zostały
sfałszowane i że w dzień morderstwa nie
zbliżyłam się nawet do motelu.
Anna Bedford odwróciła się i odeszła
spokojnie i z gracją, jakby była panią sytuacji.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Perry Mason wjechał na parking przy
biurze. Parkingowy, który zawsze machał mu
na powitanie dłonią, tym razem gwałtownie
gestykulował.
Mason nacisnął na hamulec.
Parkingowy podbiegł do niego, wołając:
- Wiadomość dla pana!
Mason wziął kartkę papieru, na której
widniały nabazgrane słowa: „Policja cię szuka.
Della”.
Po chwili wahania prawnik zaparkował
samochód na zarezerwowanym dla siebie
miejscu i wszedł do budynku.
Nie wiadomo skąd pojawił się u jego
boku wysoki mężczyzna.
-
Jeśli nie ma pan nic przeciwko
temu, panie Mason, wjadę razem z panem -
powiedział.
-
Proszę, proszę, porucznik Tragg
z Wydziału Zabójstw. Czy mogę w czymś
pomóc, poruczniku?
-
Zależy - odparł Tragg.
-
Od czego?
-
Jeśli nie ma pan nic przeciwko
temu, porozmawiamy w pańskim biurze.
W milczeniu wjechali na górę. Mason,
mijając swoje biuro, otworzył drzwi z napisem
„Gabinet prywatny”.
-
Szefie, policja cię szu... -
przywitał ich zmartwiony głos Delii. - Och! -
wykrzyknęła na widok porucznika Tragga.
-
Dzień dobry, panno Street -
powiedział z zabójczą uprzejmością porucznik.
- A skąd pani wie, że policja szuka pana
Masona?
-
Och, słyszałam o tym. Mam
nadzieję, że to nie była tajemnica? - spytała
Della, spuszczając skromnie oczy.
-
Jak widać, chyba nie - odparł
Tragg, sadowiąc się wygodnie w fotelu.
- Papierosa? - zaproponował Mason,
częstując porucznika.
- Chętnie.
Mason podał gościowi ogień.
-
Co za obsługa - mruknął
policjant.
-
Z uśmiechem - odparł Mason,
zapalając papierosa.
O ile porucznik Tragg, wzrostem
niemal równy prawnikowi, był typowym
nowoczesnym oficerem, profesjonalistą w
swoim zawodzie, któremu oddawał się z pasją,
o tyle jego podwładny, sierżant Holcomb, nie
skrywający swej niechęci do adwokata,
uosabiał
twardogłowego
gliniarza,
przedstawiciela dawnej szkoły. Mason i Tragg
lubili i cenili się nawzajem.
-
Motel Staylonger - powiedział
Tragg, patrząc na Masona. Prawnik,
zdziwiony, uniósł brwi do góry.
-
Czy to coś panu mówi? - spytał
porucznik. - Ładna nazwa.
-
Był tam pan kiedykolwiek?
Mason potrząsnął głową. - A pański klient?
-
Skąd mogę wiedzieć. Mam
wielu klientów i przypuszczam, że niektórzy z
nich regularnie zatrzymują się w motelach. Jak
się podróżuje samochodem, motele okazują się
nad wyraz pożyteczne. Z łatwością można
dostać się do swojego bagażu...
-
Do diabła z owijaniem w
bawełnę. Wczoraj w nocy w motelu Staylonger
popełniono morderstwo.
-
Doprawdy? Kto został
zamordowany?
-
Mężczyzna
nazwiskiem
Denham. Binney Denham. Ciekawy typ, jak
się okazało.
-
Mój klient?
-
Mam nadzieję, że nie.
-
Rozumiem jednak, że coś mnie
z nim łączy?
-Nie zdziwiłbym się.
-
Może mi pan zdradzi, o co
chodzi?
-
Zdradzę panu niektóre szczegóły
sprawy. Wczoraj wieczór mężczyzna
wyglądający na zamożnego biznesmena,
ciemnowłosy, posiwiały na skroniach, szczupły,
dobrze ubrany zjawił się w motelu Staylonger z
kobietą dużo od siebie młodszą. Facet mógł
mieć pięćdziesiąt lat, kobieta, uwodzicielska
blondynka, około dwudziestu pięciu.
- No no - skomentował Mason.
Tragg wyszczerzył zęby.
- Właśnie - powiedział. - Rzecz
niespotykana, prawda? Co najdziwniejsze, facet
koniecznie chciał wziąć dwa segmenty. Mówił,
że czekają na jeszcze jedną parę. Dostał dwa
segmenty połączone drzwiami, po czym sam
zajął numer piętnasty, a blondynkę oddelegował
do szesnastki. Samochód, którym przyjechali,
był wypożyczony. Nasza parka wypiła kilka
drinków, wyjechali, wrócili i wieczorem
dziewczyna wyjechała. Sama.
Koło godziny jedenastej wieczorem
policja otrzymała telefon od kobiety, która nie
zdradziła swej tożsamości. Powiedziała, że
chciała zgłosić zabójstwo w segmencie
szesnastym motelu Staylonger, i odwiesiła
słuchawkę.
-
Tak po prostu? - spytał Mason.
-
Tak po prostu. Ciekawe, prawda?
-
Dlaczego ciekawe?
-
Czy ja wiem... Kiedy się temu
przyjrzeć, wyłania się pewien wzór
postępowania. Po co ta kobieta zgłaszała
zabójstwo?
-
Bo uważała, że powinna się tą
informacją podzielić z policją - odparł szybko
Mason.
-
To dlaczego nie podała nazwiska
ani adresu?
-
Pewnie nie chciała być w to
wmieszana.
-
Zadziwiające, jak podobnie
myślimy. Tylko że ja poszedłbym jeden krok
dalej.
-
Z jakim skutkiem?
-
Zazwyczaj kobieta, która nie
chce być wmieszana w taką sprawę, nie zadaje
sobie trudu, by meldować o tym policji. Jeśli
już melduje, to podaje swoje dane - naturalnie
pod warunkiem, że działa w dobrej wierze. Ale
jeżeli uda się najpierw do sprytnego adwokata,
ten może jej poradzić tak: „Zgłoszenie
zabójstwa to pani obowiązek, ale nie ma
żadnego prawa, które zmuszałoby panią do
zdradzania tożsamości”. Wie pan, jak to jest...
Taka sytuacja daje do myślenia.
-
Myślenie to
najwyraźniej pański nawyk - zauważył Mason.
-
Próbuję go rozwijać - wyjaśnił
Tragg.
-
Czy jest coś więcej?
-
O, wiele więcej. Sprawdziliśmy
zgłoszenie. Często dostajemy fałszywe
sygnały, ale ten okazał się prawdziwy. Na
środku pokoju leżał facet z dziuraw plecach.
Mężczyzna wyglądający na biznesmena,
blondynka i samochód zniknęli. Samochód
zabrała dziewczyna. Jej towarzysz przedostał
się przez ogrodzenie z kolczastego drutu z tyłu
motelu. Przy okazji rozerwał ubranie.
Najwyraźniej się spieszył.
Mason pokiwał współczująco głową.
-
Niewiele materiału dla was.
-
To drobnostka, niech się pan o
nas nie martwi. Mamy ogromny materiał. Po
pierwsze, numer rejestracyjny auta.
Odnaleźliśmy je. Samochód pochodził z
agencji wynajmu. Mamy wóz i parę niezłych
odcisków palców.
-
Rozumiem.
-
Wkrótce po tym, jak
zadzwoniliśmy do agencji, że zabieramy auto,
otrzymaliśmy telefon od faceta, który prowadzi
ten interes. Powiedział, że przyszła do nich
kobieta, która chciała wynająć samochód
określonego typu. Obejrzała to, co mieli na
stanie, i zrezygnowała. W ręce trzymała kartkę
z numerem rejestracyjnym. Wydawało się, że
szuka konkretnego auta.
-Mówiła jakiego?
- Nie.
Mason uśmiechnął się.
-
Ten mężczyzna musi mieć żywą
wyobraźnię.
-
Być może - przyznał Tragg. -
Ale ta kobieta zachowywała się w sposób,
który obudził jego podejrzenia. Pomyślał, że
może szukała tego samochodu, który figurował
w sprawie morderstwa. Kiedy sobie poszła,
ruszył za nią. Kobieta wsiadła do samochodu,
prowadzonego przez mężczyznę. Facet z
agencji spisał numer rejestracyjny.
-
Spryciarz z niego.
-
Samochód należy do Agencji
Detektywistycznej Drake’a.
-
Rozmawiał pan z Drakiem?
-
Jeszcze nie. Może zrobię to
później. Agencja Detektywistyczna Drake’a
ma biura na tym samym piętrze co pan i
obsługuje wszystkie pańskie sprawy. Paul
Drake to pański partner.
-
Rozumiem - powiedział Mason,
strzepując popiół z papierosa.
-
Zatem, dla własnej satysfakcji,
przyjrzałem się temu i owemu. Nic bardzo
oficjalnego - uspokoił Masona Tragg - tylko
taka rutynowa kontrola.
-
Rozumiem - powtórzył Mason.
- Zauważyłem, że kiedy Paul Drake
pracuje nad jakąś szczególnie ważną sprawą i
siedzi całą noc w biurze, zamawia hamburgery
w barze znajdującym się kilka kroków stąd na
tej samej ulicy. Może nie należałoby panu tego
zdradzać.
Magik nie powinien wyjaśniać, na
czym polegają jego sztuczki. Psuje to efekt.
Ale wracając do naszej sprawy.
Wpadłem rano do tego barku, zamówiłem
kawę i porozmawiałem chwilę z właścicielem.
Powiedziałem, że podobno w nocy miał
zamówienie na hamburgery z dostawą i że
chciałbym zobaczyć się z osobą, która wtedy
pracowała. Okazało się, że ten mężczyzna
poszedł już do domu, ale jeszcze nie spał, więc
właściciel dał mi słuchawkę. Pomyślałem, że
pewnie Drakę zamówił to co zwykle, ale
natrafiłem na coś nieoczekiwanego.
Dowiedziałem się, że to pan i pańska
sekretarka siedzieliście całą noc w biurze i że
zamówiliście hamburgery i kawę.
- Proszę, co przychodzi z korzystania z
udogodnień - powiedział Mason. - Powinienem
był sam się pofatygować.
- Albo wysłać pannę Street - podsunął
Tragg, uśmiechając się do Delii.
-
No i co? - spytał Mason. -
Dodał pan dwa do dwóch i wyszło panu
osiemnaście? O to chodzi?
-
Na razie nic nie dodawałem. Po
prostu zwracam pańską uwagę na pewne fakty,
których nie próbowałem jeszcze podsumować.
Coś panu powiem, panie Mason. Binney
Denham był szantażystą. Nie wiemy jeszcze
wszystkiego na jego temat. Rachunki miał
zaszyfrowane, a my nie złamaliśmy tego
szyfru. Ale mamy odciski palców z
wypożyczonego samochodu. Mamy niedopałki
z popielniczki. I parę innych rzeczy, o których
na razie nie wspomnę. Jeśli ma pan klienta,
który ma w swojej biografii coś, co mogłoby
go narazić na szantaż, jeśli Binney Denham go
ograbiał i jeśli pański klient zdecydował się
uwolnić od niego - a od takiego typa uwolnić
można się właściwie tylko w jeden sposób - to
w zamian za niewielką współpracę z policją
przyrzekam zrobić tyle, ile się da w tych
warunkach.
Chcielibyśmy wiedzieć, co w tym
wszystkim robiła ponętna blondynka. Wiele
rzeczy odkryliśmy, wielu się właśnie
dowiadujemy, ale jest jeszcze parę
drobiazgów, których nie wiemy. Sprytny
prawnik łatwiej mógłby wydostać swojego
klienta z kłopotów, współpracując z policją i -
być może - prokuratorem okręgowym, niż
utrudniając im pracę.
- Mówi pan w imieniu prokuratora
okręgowego? - spytał Mason.
Tragg zgasił papierosa w popielniczce.
- To właśnie jest słaby punkt mojej
propozycji - przyznał.
- Ten pański prokurator okręgowy nie
przepada za mną
- wytknął Mason.
-
Niestety - przyznał Tragg.
-
Myślę, że - biorąc pod uwagę
wszystkie okoliczności - sprytny prawnik
wolałby rozgrywać partię, nie pokazując kart.
-
No tak. To ja już chyba pójdę.
Wpadłem do was tylko tak, przy okazji. Można
powiedzieć, na wszelki wypadek. Hm... Jest
pan pewien, Mason, że nie chce pan nic
powiedzieć?
Mason potrząsnął głową.
- Niech pan nie macza w tym palców -
ostrzegł go Tragg.
- Są u nas tacy, co pana nie lubią.
Mówię to panu po przyjaźni.
- Czy sierżant Holcomb będzie
zajmował się tą sprawą?
- zainteresował się Mason.
-
Sierżant Holcomb już się nią
zajmuje.
-
Ach tak.
Tragg wstał, wygładził płaszcz i, biorąc
kapelusz, uśmiechnął się do Delii Street.
- Czasami mogę czytać w pani jak w
otwartej książce
- powiedział.
- Naprawdę? - zdziwiła się Della Street.
Tragg kiwnął głową.
- Stale rzuca pani okiem na zastrzeżony
telefon w rogu biurka Masona. Na pewno, jak
tylko stąd wyjdę, zadzwoni pani do Drake’a. A
przecież zaznaczyłem, że to była przyjacielska
pogawędka. Jeśli chce pani wiedzieć, nie
zamierzam zaglądać do jego biura -
przynajmniej na razie.
Bardzo chciałbym, aby nie zdarzyło się
nic, co by położyło kres pracy pana Masona
jako prawnika, ponieważ wtedy nie mógłby
wypłacać pani pensji. Przyznam się też, że
zdecydowanie wolę zadawać się z ludźmi
inteligentnymi niż z oszukańczymi
prawnikami, którzy, broniąc klientów, uciekają
się do krzywoprzysięstwa.
Pomyślałem sobie, że wpadnę do was z
przyjacielską wizytą, i że może będzie wam
łatwiej ustrzec się kłopotów, jeśli będziecie
wiedzieli, że zamierzam zameldować o tym, co
dowiedziałem się na dole w barze, o tych
kanapkach i kawie, które zamówiono nad
ranem z biura pana Masona.
Nie sądzę, żeby osoby, które przyszły
tu w nocy, były na tyle nieostrożne, żeby podać
swoje własne nazwisko, ale oczywiście to
wszystko sprawdzimy. Nie zdziwiłbym się,
gdyby się okazało, że rysopisy mężczyzny i
kobiety, którzy przyszli nocą do pańskiego
biura, zgadzały się z rysopisami osób
zameldowanych w segmentach numer
piętnaście i szesnaście w motelu Staylonger.
Naturalnie, grafolog rzuci okiem na podpis
mężczyzny w księdze prowadzonej przez
nocnego portiera w tym budynku.
Muszę lecieć. Mam konferencję z
gorliwym sierżantem Holcombem. Nie
wspomnę mu, że byłem u was. - Z tymi
słowami Tragg wyszedł z gabinetu.
-
Do diabła! - zaklął Mason. -
Człowiek myśli, że jest sprytny, a przeoczy
rzeczy oczywiste.
-
Mówisz o Traggu? - spytała
Della.
-
A tam Tragg! Mówię o sobie!
Zamawianie hamburgerów jest bardzo
wygodne dla nas i jeszcze bardziej wygodne
dla policji. W przyszłości będziemy pamiętać,
żeby nie wpaść w tę pułapkę.
-
Dzięki Traggowi - zauważyła
Della.
-
Dzięki
szlachetnemu
przeciwnikowi, który wkrótce będzie deptał po
piętach naszemu klientowi - powiedział
Mason.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Mason zamknął drzwi prowadzące do
gabinetu, podszedł do Delii Street i zniżając
głos rzekł:
-
Powinnaś zrobić sobie przerwę
śniadaniową, Delio.
-
A w trakcie przerwy?
-
Zadzwonisz do Stewarta
Bedforda. Tylko uważaj, żeby nikt nie widział,
jaki numer wykręcasz. Powiesz mu, żeby pod
żadnym pozorem nie próbował się ze mną
kontaktować. Od czasu do czasu będę do niego
dzwonił z budki. Powiedz mu, że policja wie,
że interesuję się tą sprawą i moje biuro może
być pod obserwacją.
Della Street kiwnęła głową.
- Teraz musimy być bardzo ostrożni -
powiedział prawnik. - Porucznik Tragg wie, że
Paul Drakę pracuje nad tą sprawą. A Tragg to
niebezpieczne połączenie inteligencji,
zdolności i uporu.
Zabrali samochód z agencji wynajmu i
zdjęli odciski palców. Nie mają możliwości
zidentyfikowania po nich Stewarta Bedforda,
bo nie wiedzą, czyje one są. Ale jak tylko
Bedford pojawi się gdzieś w tej sprawie,
wezmą jego odciski i wtedy udowodnią, że był
w tym samochodzie.
-
A co z panią Bedford? - spytała
Della. - Czy nie powinieneś powiedzieć mu o
żonie?
-
Dlaczego?
-
Bo go reprezentujesz.
-
Jako adwokat Bedforda, muszę
dbać o jego interesy.
-
Czy nie powinien wiedzieć, że
jego żona jest w to zamieszana?
-
W jaki sposób jest zamieszana?
-
Była w tym motelu. Miała
motyw, i to nie byle jaki. Szefie, wiesz
przecież równie dobrze jak ja, że pojechała do
motelu, bo myślała, że Binney Denham
przyssał się do jej męża, a nie zamierzała tego
tolerować. Był tylko jeden sposób, by położyć
temu kres.
-
Uważasz, że go zabiła?
-
Dlaczego nie? Mason zacisnął
usta.
-
Dlaczego nie? - powtórzyła
Della.
-
W sprawach takich jak ta nie
wiemy nic, dopóki nie znamy wszystkich
faktów. A wtedy jest już zwykle za późno, by
ochronić klienta. W tej sprawie staram się
chronić klienta.
-
Tylko jednego klienta?
- Tylko jednego. Stewarta G. Bedforda.
- Zatem nie musisz mu nic mówić o
żonie?
Mason potrząsnął głową.
- Jestem prawnikiem. Muszę brać na
siebie odpowiedzialność za swoje działanie.
Bedford kocha żonę. Bardzo możliwe, że
kocha ją bardziej niż ona jego. Dla niej to
małżeństwo może być tylko czymś w rodzaju
interesu. Dla niego to romantyczny związek
zmieniający całe życie.
- No i?
- Jeśli powiem mu o tym, że jego żona
była w motelu i że w związku z tym może być
podejrzana, Bedford heroicznie się poświęci.
Jeśli będzie uważał, że istnieje choćby
najmniejsze prawdopodobieństwo jej winy,
weźmie wszystko na siebie. Jestem w sytuacji
lekarza, który ma wyleczyć pacjenta, ale nie
musi mu mówić wszystkiego, co wie. Po
prostu przepisu je kurację i robi wszystko, by
pacjent stosował się do jego zaleceń.
Della zastanawiała się przez chwilę nad
jego słowami i w końcu powiedziała:
-
Czy myślisz, że policja dotrze
dziś do Bedforda?
-
Możliwe. To tylko kwestia
czasu. Pamiętaj, że Bedford zostawił za sobą
wiele śladów. Po pierwsze, wziął mnóstwo
czeków podróżnych, podpisał je i oddał
szantażystom. A oni je zrealizowali. Tragg na
pewno trafi na ten ślad. Po drugie, Bedford
napisał kartkę, którą dał kelnerowi, z prośbą o
telefon do Elsy Griffin. Podał nazwę motelu.
Nie podpisał się wprawdzie, ale kiedy gazety
zaczną rozpisywać się o morderstwie w motelu
Staylonger, prawdopodobnie kelner przypomni
sobie tę sprawę.
-
Myślisz, że zachował kartkę?
-
Niewykluczone. Była dla niego
warta dwadzieścia dolarów, na pewno będzie
to pamiętał. Bardzo możliwe, że zachował
kartkę. Będziemy musieli unikać policji tak
długo, dopóki Paul Drakę nie zdobędzie
czegoś na temat Denhama. A my tymczasem
poszukamy blondynki.
-
Okay - powiedziała Della. -
Robię sobie przerwę śniadaniową i zadzwonię
do Bedforda.
-
Jak się czujesz, Delio? Nie
jesteś zmęczona?
-
Jak długo mam kawę, trzymam
się na nogach.
- Lepiej idź dziś wcześniej do domu i
prześpij się trochę.
- A ty?
-
Nic mi nie będzie. Po południu
też się stąd wyrwę. Teraz w każdej chwili
może się coś zdarzyć. Mam nadzieję, że Drakę
coś wykryje, zanim Tragg dotrze do naszego
klienta. No, napij się kawy i idź do domu się
przespać. W razie czego zadzwonię do ciebie.
-
Jeszcze trochę poczekam.
Wolałabym, żebyś to ty pojechał odpocząć. W
razie czego bym do ciebie zadzwoniła.
Mason spojrzał na zegarek.
-
Poczekajmy do południa, Delio.
Jeśli do tego czasu Drakę nic nie odkryje, to
oboje zrobimy sobie przerwę. Zostawię
wiadomość w biurze Drake’a, gdzie mogą
mnie łapać.
-
Okay. Idę dzwonić do
Bedforda.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Mason wstąpił do biura Paula Drake’a.
-
Nie wyglądasz źle - zauważył
prawnik.
-
A powinienem?
-
Nie spałeś całą noc.
-
Przyzwyczailiśmy się do tego.
Ale za to jak ty wyglądasz! - Ja nie jestem do
tego przyzwyczajony. Masz coś?
-
Nie za wiele. Policja pracuje
nad tą sprawą, a to nam utrudnia zadanie.
-
Ten Denham miał przyjaciółkę
blondynkę - powiedział Mason.
-
Co z tego?
-
Jest mi potrzebna.
- Komu nie jest? Szuka jej policja i
gazety. - Jaki mają rysopis?
-
Dziewczyna w wieku około
dwudziestu pięciu dwudziestu siedmiu lat, pięć
stóp trzy cale wzrostu, nieco przy kości, wąska
w talii, szeroka w biodrach i obfita w biuście.
-
Czego dowiedzieli się w
wyniku oględzin samochodu?
-
Nikt nie wie. Policja nic nie
zdradziła. Mają jakieś odciski.
- A co znaleźli w motelu?
- Też mają jakieś odciski.
-
Powiem ci coś, Paul. Policja
wie, że pracujesz nad tą sprawą.
-
To byłby cud, gdyby nie
wiedzieli. Nie da się zdobywać informacji bez
pozostawiania śladów. Pewnie kojarzą, że
pracuję dla ciebie?
Mason kiwnął głową.
- A wiedzą, dla kogo ty pracujesz? -
spytał Drake, patrząc uważnie na prawnika.
-
Jeszcze nie.
-
Nie martw się. Wkrótce się
dowiedzą.
- Zgadza się, to tylko kwestia czasu.
Chciałbym znaleźć tę blondynkę, zanim oni ją
zgarną.
- To musisz dać mi jakieś informacje,
których nie posiada policja. Inaczej nie mam
cienia szansy ich wyprzedzić. Dla nich pracuje
sztab ludzi, mają za sobą prawo i kartoteki
policyjne. Ja nic nie mam.
- Dam ci wskazówkę.
- Jaką?
-
W takich wypadkach nie używa
się prawdziwych nazwisk. Ale inicjały mogą
być prawdziwe. Mój klient wspomniał, że
dziewczyna przedstawiła mu się jako
Geraldine Corning. Miała nową torbę i walizkę
ze złotymi inicjałami „CG”.
-
Sądzisz, że podała mu
prawdziwe nazwisko?
-
Wątpię. Ale mam przeczucie, że
inicjały będą się zgadzały. Nazwisko będzie
trudne do odgadnięcia, ale nie ma tak wiele
imion zaczynających się na literę G. Możesz
na początek spróbować Glorię albo Grace.
-
W tym mieście co druga
blondynka ma na imię Gloria albo Grace.
-
Wiem, ale ona obracała się w
specyficznym środowisku.
-
A wiesz, co się dzieje, kiedy
wypytujesz o dziewczynę z tego środowiska?
Ludzie zamykają się jak ostrygi. Boją się.
Możesz pytać ich o co chcesz i wszystko idzie
dobrze, dopóki nie spytasz mimochodem:
„Czy zna pan dziewczynę o imieniu Gloria
albo Grace, która trzymała się z tym
szantażystą Binneyem Denhamem?” Koniec
rozmowy.
Mason zamyślił się.
- Rozumiem cię, Paul. Ale wiele od
tego zależy. Po prostu musimy ją znaleźć. Na
pewno ma gdzieś rachunek kredytowy
opłacany przez mężczyznę, który ją utrzymuje,
lub...
-
Wiesz, ile by trwało, gdybyśmy
próbowali sprawdzić wszystkie blondynki,
które mają rachunki kredytowe opłacane przez
swoich fagasów?
-
Czekaj! - wykrzyknął Mason. -
Próbuję zawęzić pole poszukiwań. Musiała
mieć rachunek u kosmetyczki. Musiała też
mieć kontakt z tym Harrym Elstonem, który
wynajmował skrytkę sejfowąwspólnie z
Binneyem. A propos, masz coś na jego temat?
-
Kompletnie nic. Elston pojawił
się w banku, otworzył skrytkę, a potem
rozpłynął się w powietrzu.
- Policja go szuka?
- Jeszcze jak!
-
Szantażyści i hazardziści.
Hazardziści chodzą na wyścigi. Sprawdź tory
wyścigowe. Może tam coś o niej wiedzą. Miała
nowe walizki. Może kupione specjalnie na tę
okazję. Ja idę do domu się przespać.
Chciałbym, żebyś zajął się tą sprawą osobiście,
Paul, przynajmniej przez kilka godzin. Potem
możesz przekazać ją swoim ludziom i też się
przespać.
-
Do diabła! Mam jeszcze
wystarczająco sił na cały dzień i całą noc.
-
Ja nie - powiedział Mason
wstając z krzesła. - Zadzwoń, jak coś
zdobędziesz. Chcę porozmawiać z tą
blondynką, zanim dopadnie ją policja. Wydaje
mi się, że po południu będzie gorąco. A wtedy
muszę być w stanie logicznie myśleć.
-
Okay, zadzwonię - przyrzekł
Drakę. - Nie spodziewaj się jednak zbyt wiele,
jeśli chodzi o tę dziewczynę. Będzie trudno ją
znaleźć, w tym środowisku nikt nie zechce
gadać.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Mason wziął gorący prysznic, położył
się do łóżka i natychmiast zapadł w sen. Po
kilku sekundach, jak mu się wydawało, zbudził
go natarczywy dźwięk telefonu.
Zdołał przyłożyć słuchawkę do ucha i
mruknąć:
- Halo.
Po drugiej stronie odezwał się Paul
Drakę.
-
Wszystko się wydało, Peny.
Wyskakuj z łóżka.
-
Co się stało?
-
Policja sprawdzała koneksje
Denhama i natrafili na czeki podróżne.
Podobno zrealizowano całe mnóstwo czeków.
Wszystkie były podpisane przez Stewarta G.
Bedforda. Z powodu jego pozycji policja nie
chciała go nachodzić do czasu, aż zdobędzie
wszystkie dowody.
Mają zdjęcia Bedforda i pokazali je
Morrisonowi Bremsowi, właścicielowi motelu
Staylonger. Brems nie jest całkiem pewien, ale
sądząc na podstawie fotografii, to właśnie
Bedford był tym mężczyzną z blondynką.
Policja...
-
Czy już go aresztowali? -
przerwał mu Mason. - Nie.
-
Zabrali go na przesłuchanie?
-
Jeszcze nie. Jadą do niego do
biura...
-
Ja też tam jadę - powiedział
prawnik.
Mason ubrał się, przejechał grzebieniem
po włosach, wypadł z mieszkania, zjechał
windą na parter, wskoczył do samochodu i
pognał do biura Bedforda.
Przybył za późno.
Kiedy zjawił się adwokat, w gabinecie
Bedforda byli już sierżant Holcomb, jeden
policjant umundurowany i jeden w cywilu. Pod
ścianą stał dobrodusznie uśmiechnięty
mężczyzna z dość wydatnym brzuszkiem.
-
Dzień dobry. Co się stało? -
spytał Mason. Sierżant Holcomb wyszczerzył
zęby.
-
Spóźnił się pan - powiedział.
-
Co się stało, panie Bedford? -
powtórzył Mason.
-
Ci ludzie uważają, że byłem w
jakimś motelu z blondynką. Zadają mi pytania
o szantaż i morderstwo, i...
-
I bardzo grzecznie poprosiliśmy
pana Bedforda o odciski palców - uzupełnił
sierżant. - A on odmówił współpracy. Nie
chciał się nawet przywitać. I co, Mason,
poradzi pan swojemu klientowi? Ma nam dać
odciski palców czy nie?
- Nie musi nic wam dawać. Jeśli
chcecie dostać jego odciski palców, aresztujcie
go.
- Możemy to zrobić.
- I narazić się na sprawę o bezprawne
aresztowanie - rzekł Mason. - Od nikogo
chętniej nie wygram odszkodowania niż od
pana, sierżancie.
- Czy to ten facet? - spytał Holcomb
mężczyznę z brzuszkiem.
-
Byłbym pewniejszy, gdybym
zobaczył go w kapeluszu. Sierżant Holcomb
podszedł do szafy, wyciągnął kapelusz i
wcisnął go Bedfordowi na głowę.
- No a teraz?
Mężczyzna przyjrzał się Bedfordowi i
powiedział:
-
Wygląda jak tamten gość.
-
Rozejrzyj się - polecił Holcomb
policjantowi w cywilnym ubraniu, który zaraz
wyciągnął z kieszeni skórzany przybornik z
różnymi proszkami i pędzelkiem z
wielbłądziej sierści i zaczął posypywać
proszkiem popielniczkę.
-
Nie wolno ci tego robić -
zaprotestował Mason.
-
Spróbuj mu przeszkodzić -
powiedział Holcomb. - Tylko spróbuj. Nie
znam nikogo, komu chętniej dałbym w
szczękę niż tobie, Mason. Zbieramy dowody.
Spróbuj nas powstrzymać.
Holcomb odwrócił się do Bedforda.
-
Wziąłeś pan z banku czeki na
dwadzieścia tysięcy dolców. Na co panu były?
-
Proszę nie odpowiadać - wtrącił
Mason - dopóki nie zaczną pana traktować z
szacunkiem należnym człowiekowi z pańską
pozycją. Niech pan im nic nie mówi.
-
Wszystkie te czeki zostały
zrealizowane w przeciągu mniej niż dwunastu
godzin - ciągnął sierżant Holcomb. - O co
chodziło?
Bedford siedział z zaciśniętymi ustami.
-
Może płacił pan szantażyście -
zasugerował sierżant - który bał się, że
banknoty mogą być znaczone albo spisane
według numerów serii i wymyślił sposób,
wjaki sam mógłby zrealizować tę wypłatę?
-
I zostawić za sobą takie ślady? -
spytał sarkastycznie Mason.
- Nic bądź głupi - powiedział Holcomb.
- Czeki zostały zrealizowane w taki sposób, że
za sto lat nie powiązałbyś ich z Binneyem
Donhamem. Gdyby nie morderstwo, nigdy
byśmy się o tym nie dowiedzieli.
Oficer w cywilnym ubraniu przez
chwilę przyglądał się przez lupę odciskom
palców, po czym rzucił spojrzenie
Holcombowi i skinął głową.
-
Co tam masz? - spytał sierżant.
-
Śliczny odcisk. Pasuje do
odcisku na...
-
Nie mów mu - przerwał
pospiesznie sierżant. - Mnie wystarczy. Zbieraj
się, Bedford. Jesteś aresztowany.
- Na jakiej podstawie? - spytał Mason.
-
Na podstawie podejrzenia o
popełnienie morderstwa.
-
Możecie zatrzymać go pod
zarzutem popełnienia morderstwa, ale nic na
podstawie samego podejrzenia.
-
Może nic mogę go aresztować,
ale na pewno zabiorę go na komisariat. Chcesz
się założyć?
-
Albo przedstawisz oskarżenie,
albo postaram się dla niego o haheas corpus.
Holcomb uśmiechnął się triumfalnie.
- Proszę bardzo, postaraj się o habeas
corpus. Zanim go zdobędziesz, zdążę
Bedforda wpisać do rejestru i wezmę jego
odciski palców. Jeśli ci się wydaje, że na
podstawie dowodów, które posiadamy, możesz
wytoczyć sprawę o bezprawne aresztowanie,
to jesteś większym cymbałem, niż sądziłem.
No, chodź, Bedford. Wolisz wziąć taksówkę,
czy mam zamówić karetkę?
Bedford spojrzał na adwokata.
-
Niech pan weźmie taksówkę -
poradził Mason - ale niech pan nie składa
żadnych zeznań, jeśli mnie tam nie będzie.
-
To wystarczy! - przerwał mu
sierżant Holcomb. - Najwyżej za godzinę będę
miał sprawę zamkniętą a jeśli w tym czasie
uda ci się zdobyć habeas corpus, to będziesz
cudotwórcą.
Stewart Bedford wyprostował się
dumnie i powiedział:
-
Panowie! Chcę złożyć zeznania.
-
Niech pan tego nie robi! -
zaprotestował Mason. - Na razie żadnych
zeznań!
Bedford zmierzył go zimnym
spojrzeniem.
-
Panie Mason - powiedział -
zaangażowałem pana, żeby pilnował pan
moich konstytucyjnych praw. Ale nikt nie
musi mi mówić, jakie są moje prawa moralne.
-
Radzę panu nic nie mówić -
powtórzył zirytowany adwokat.
Sierżant Holcomb z nadzieją w głosie
zwrócił się do Bedforda:
-
To pana biuro. Jeśli chce pan,
żeby wyszedł, proszę powiedzieć tylko słowo,
a wyprowadzimy go za drzwi.
-
Wolę, żeby został. Chciałem
tylko powiedzieć wam, panowie, że byłem
wczoraj w motelu Staylonger.
-
No, to rozumiem - rzekł
sierżant, przysuwając sobie krzesło. - Proszę
dalej.
- Panie Bedford - ostrzegł Mason -
może się panu wydawać, że postępuje pan
prawidłowo, ale...
-
Wyrzućcie go, chłopcy, jeśli
spróbuje przeszkadzać - polecił Holcomb. -
Dalej, Bedford, dalej. Wyrzuć to z siebie, a na
pewno lepiej się poczujesz.
-
Ten typ Binney Denham
szantażował mnie - kontynuował biznesmen. -
W mojej przeszłości jest coś, co miałem
nadzieję, że nigdy nie wyjdzie na światło
dzienne. Denham to wykrył.
-
Co to było? - spytał sierżant.
Mason otworzył usta, ale pohamował
się i nic nie powiedział.
-
Ucieczka z miejsca wypadku.
To zdarzyło się sześć lat temu. Wypiłem parę
kieliszków. Noc była ciemna, padał deszcz. To
naprawdę nie była moja wina, byłem
całkowicie trzeźwy. Przez ulicę przechodziła
starsza kobieta, ubrana na ciemno. Nie
widziałem jej, dopóki nie znalazła się tuż
przed maską. Wpadła pod samochód. Od razu
wiedziałem, że już nic nie można dla niej
zrobić. Z ogromną siłą odrzuciło ją na
chodnik.
-
Gdzie się to stało? - spytał
policjant.
- Na ulicy Figueroa, sześć lat temu.
Kobieta nazywała się Sara Biggs. Wszystkie
szczegóły znajdzie pan w raportach z
wypadku. Jak już mówiłem, wypiłem kilka
kieliszków. Dobrze wiem, na co mogę sobie
pozwolić, kiedy prowadzę. Nigdy nie siadam
za kierownicę, jeśli za dużo wypiję. Tych parę
kieliszków nie miało najmniejszego wpływu
na wypadek, ale wiedziałem, że czuć ode mnie
alkohol. Dla tej kobiety nic już nie mogłem
zrobić. Ulica była pusta. Pojechałem dalej.
Naturalnie szukałem w gazetach
wiadomości o wypadku. Kobieta zginęła na
miejscu. Mówię wam, panowie, że to była
całkowicie jej wina. W ciemną, deszczową noc
przechodziła ulicę w niedozwolonym miejscu.
Nie wiem, co ją skłoniło, żeby akurat tam
wejść na jezdnię. Potem dowiedziałem się, że
to była staruszka, ubrana na czarno.
Wtedy tego nie wiedziałem.
Wiedziałem tylko, że piłem i że
spowodowałem wypadek nie ze swojej winy. I
że na pewno by mnie oskarżono ze względu na
ten alkohol.
- W porządku - rzekł Holcomb. -
Uciekł pan, a Denham to wykrył. Zgadza się?
- Tak jest.
- I co zrobił?
-
Trochę odczekał, a potem
zapuścił we mnie szpony. Przyszedł i
zażądał...
-
Kiedy? - przerwał sierżant.
-
Trzy dni temu.
-
Przedtem pan go nie znał?
-
Wtedy pierwszy raz spotkałem
tego śliskiego drania. Zachowywał się
uniżenie i przepraszająco. Powiedział, że jest
mu ogromnie przykro, ale potrzebuje
pieniędzy... Powiedział, żebym dał mu czeki
podróżne na dwadzieścia tysięcy dolarów.
Potem powiedział mi, że musi mnie usunąć z
obiegu, dopóki nie zrealizuje tych czeków.
Przyprowadził blondynkę, Geraldine Corning.
Jej samochód stał zaparkowany przed
wejściem do budynku. Nie wiem, jak im się
udało znaleźć miejsce do parkowania, ale
samochód stał dokładnie naprzeciw drzwi.
Panna Coming pojeździła ze mnąw kółko,
dopóki nie przekonała się, że nikt nas nie
śledzi, potem kazała mi wybrać jakiś dobry
motel.
-
Pan wybrał motel czy ona? -
spytał sierżant.
-
Ja.
-
W porządku. I co dalej?
- Zobaczyłem neon motelu Staylonger i
zaproponowałem, żebyśmy się tam zatrzymali.
Ona się zgodziła. Ponieważ dałem już jeden
powód do szantażu, nie chciałem zostać
wrobiony w ukartowaną aferę z dziewczyną.
Powiedziałem panu Bremsowi, właścicielowi
motelu (to ten mężczyzna, który mnie przed
chwilą rozpoznał), że oczekuję jeszcze jednej
pary i dlatego chcę wynająć podwójny
segment. On poradził mi, że byłoby lepiej
poczekać na tę drugą parę, żeby sami za siebie
zapłacili. Powiedziałem, że płacę za wszystko
i biorę dwa segmenty.
- I co?
-
Pannę Corning ulokowałem w
jednym domku, a sam zająłem drugi. Między
segmentami były otwarte drzwi. Starałem się
wytrzymać w samotności, ale to było strasznie
nudne. Graliśmy w karty, napiliśmy się drinka,
a potem pojechaliśmy na obiad.
Zatrzymaliśmy się w karczmie. Zjedliśmy
niezły obiad, a potem wróciliśmy i wypiliśmy
następnego drinka. Tym razem ktoś wsypał
środek nasenny do alkoholu. Zasnąłem. Nie
wiem, co się dalej działo.
-
Okay - powiedział sierżant
Holcomb. - Nieźle sobie radzisz. Dlaczego nie
powiesz nam o broni?
-
Powiem. Nigdy w życiu nie
byłem szantażowany. Myśl o robieniu
interesów na takiej zasadzie doprowadzała
mnie do furii. Tak się składa, że w domu
miałem rewolwer. Włożyłem go do neseseru.
-
Proszę mówić dalej - zachęcił
Holcomb.
-
Powiedziałem, że w ostatnim
drinku był środek nasenny.
-
O której to było godzinie?
-
Jakoś po południu.
-
Trzecia? Czwarta?
-
Może czwarta. Nie mogę podać
dokładnego czasu. Jeszcze było jasno.
-
Skąd wiesz, że w drinku coś
było?
-
Po prostu wiem. Nigdy nie
potrafiłem zasnąć w ciągu dnia. A po tym
drinku nie mogłem utrzymać oczu otwartych.
Widziałem podwójnie. Chciałem wstać, ale nie
mogłem się podnieść. Opadłem na łóżko i
zasnąłem.
-
To ta panienka zaprawiła
alkohol? - spytał sierżant.
-
Raczej sądzę, że ktoś inny
wszedł do pokoju w czasie naszej
nieobecności i wsypał coś do butelki. Panna
Corning zaczęła odczuwać senność jeszcze
przede mną. O ile pamiętam, zasnęła w trakcie
rozmowy.
-
Czasami
robią
takie
przedstawienie - przyznał Holcomb. - Ofiara
wtedy nic nie podejrzewa. Dziewczyna
wsypuje środek do butelki, a potem pierwsza
udaje senność. To stary numer.
-
Możliwe. Ja wam mówię to, co
wiem.
-
W porządku - rzekł Holcomb. -
Jak to się stało, że sięgnąłeś po broń? Pewnie
ten facet się pokazał...
- Nie wyciągnąłem broni. Była w
neseserze. Kiedy obudziłem się w środku
nocy, rewolwer zniknął.
- I co zrobiłeś? - spytał sceptycznie
Holcomb.
-
Kiedy w sąsiednim segmencie
znalazłem ciało Binneya Denhama, wpadłem
w panikę. Zabrałem neseser i kapelusz i
wymknąłem się tyłem. Przecisnąłem się przez
druty kolczaste...
-
Podarłeś ubranie? - spytał
sierżant.
-
Rozdarłem spodnie na kolanie.
-
I co dalej?
- Poszedłem w kierunku drogi.
- I?
- Złapałem okazję. To wszystko,
panowie.
-
Ten facet został zabity z
twojego rewolweru? - spytał Holcomb.
-
Skąd
mam
wiedzieć?
Opowiedziałem wam wszystko, co wiem. Nie
jestem przyzwyczajony do tego, by
kwestionowano moje słowo. Nie mam zamiaru
dać się zastraszyć. Powiedziałem absolutną
prawdę.
- Co zrobiłeś z rewolwerem? No,
Bedford, powiedziałeś nam tyle, że równie
dobrze mógłbyś wyznać wszystko. W końcu to
był szantażysta. Wiele można by powiedzieć
na twoje usprawiedliwienie. Wiedziałeś, że
jeśli raz zapłacisz, będziesz musiał ciągle
płacić. Nie miałeś innego wyjścia. No,
powiedz, co zrobiłeś z rewolwerem.
- Powiedziałem prawdę.
-
Chyba nie oczekujesz, że
uwierzymy w tę historyjkę - rzekł Holcomb. -
Po co w ogóle brałeś broń, jeśli nie
zamierzałeś jej użyć?
-
Mówiłem, że nie wiem. Sądzę,
że chciałem go onieśmielić. Powiedziałbym
mu, że zapłacę raz jeden i nigdy więcej.
Prawdopodobnie sądziłem, że jak pokażę mu
rewolwer i zagrożę, że za następną próbą
szantażu zabiję go, to da mi spokój. Szczerze
mówiąc, nie wiem, co chciałem zrobić. Nie
miałem konkretnego planu. Działałem pod
wpływem impulsu...
-
Wiem, wiem - wtrącił Holcomb.
- Teraz powiedz nam prawdę. Co zrobiłeś z
bronią? Powiedz nam to, na pewno ci ulży.
Bedford potrząsnął głową.
- Powiedziałem wszystko, co wiem.
Ktoś wyjął ją z mojego neseseru, kiedy
spałem.
Holcomb spojrzał na oficera w
cywilnym ubraniu i rzekł do Bedforda:
-
Okay. Porozmawiamy z
prokuratorem okręgowym. Ty płacisz za
taksówkę. - Odwrócił się do Masona i dodał: -
Ty i twoje habeas corpus. Tym razem ci się
nie udało. Co teraz myślisz o swoim kliencie?
-
Nie bądź głupi - odparł
prawnik. - Jeśli zamierzał zabić Denhama,
dlaczego nie zrobił tego, zanim mu zapłacił?
Zaoszczędziłby dwadzieścia tysięcy.
Sierżant Holcomb zastanawiał się
przez chwilę ze zmarszczonym czołem i
odparł:
- Bo wcześniej nie miał okazji. Poza
tym to sprytny gość. Opłacało mu się wybulić
dwadzieścia tysięcy, żeby dać ci ten argument
do ręki. Sam zadałeś to pytanie, Mason, i sam
będziesz musiał na nie odpowiedzieć na sali
sądowej. Ja będę się przysłuchiwał.
Chodź, Bedford. Jedziemy tam, skąd
sam Peny Mason cię nie wyciągnie. Twoje
zeznanie bardzo się nam przydało. No, zawołaj
taksówkę. Mason zostaje tutaj.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Mason, potwornie zmęczony, wszedł
do biura Drake’a.
- Drake poszedł do domu? - spytał
dziewczynę obsługującą centralkę.
Pokręciła głową i wskazała na drzwi
prowadzące do długiego, wąskiego kory tarza.
-
Jeszcze jest. Myślę, że
odpoczywa. Jest w pokoju numer siedem. Tym
z kozetką.
-
Zajrzę do środka - rzekł Mason.
- Jeśli śpi, nie będę mu przeszkadzał. A w
ogóle co się dzieje?
-
Wysłał mnóstwo ludzi do
roboty. Przychodzą raporty, ale nic ważnego.
Próbuje zlokalizować tę blondynkę, której pan
potrzebuje. Kazał się zawołać, gdybyśmy
dostali coś na jej temat.
-
Dzięki - powiedział Mason. -
Podejdę do niego na paluszkach i zajrzę. Jak
śpi, to się wycofam.
Mason minął liczne biura mieszczące
się po obu stronach korytarza i delikatnie
otworzył drzwi siódemki.
Był to mały pokój, w którym znajdował
się stół, dwa krzesła i kozetka. Na kozetce
leżał Paul Drakę, lekko pochrapując.
Mason stał przez chwilę w progu,
przyglądając się śpiącej postaci, po czym
wycofał się i cicho zamknął drzwi.
Ledwie zdjął rękę z klamki, stojący na
stole telefon zadzwonił przeraźliwie. Mason
zawahał się i wszedł do pokoju.
Paul Drake siedział na kozetce i patrzył
wokół nieprzytomnymi oczyma. Podniósł
słuchawkę i przytknął ją do ucha.
- Słucham? - rzucił. - Tak... O co
chodzi? - Podniósł zaspane oczy, zobaczył
Masona i sennie pokiwał głową.
Nagle wyraz jego twarzy gwałtownie
się zmienił. W jednej chwili oprzytomniał, jak
gdyby ktoś chlusnął mu na twarz wiadro
zimnej wody.
- Czekaj - powiedział. - Jaki to adres?...
Okay, a nazwisko? W porządku, zapisałem. -
Drakę pospiesznie bazgrał coś na kartce
papieru. - Miejcie dom pod obserwacją Jeśli
wyjdzie, idźcie za nią. Zaraz do was jadę. Będę
tam za piętnaście-dwadzieścia minut. Do
zobaczenia.
Rzucił słuchawkę na widełki.
-
Mamy ją, Perry - powiedział. -
Kogo?
-
Geraldine Corning.
-
Jesteś pewien?
-
Nazywa się Grace Compton.
Tutaj mam adres. Miałeś dobre przeczucie,
jeśli chodzi o inicjały na walizce.
-
Jak ją namierzyłeś, Paul?
-
Powiem ci po drodze. Jedziemy.
Drake przeczesał palcami włosy, złapał
kapelusz i, niemal depcząc Masonowi po
piętach, pospieszył za nim korytarzem.
- Jedziemy twoim samochodem czy
moim? - spytał prawnik w windzie.
- Wszystko jedno.
- To pojedziemy moim. Ja będę
prowadził, a ty mi wszystko opowiesz.
W samochodzie Drakę zaczął mówić,
jeszcze zanim ruszyli.
-
Wskazówkę dała nam
lokalizacja wypożyczalni samochodów. W
spisie firm zaczęliśmy szukać reklam
pobliskich sklepów z torbami podróżnymi.
Zaprzęgnąłem do pracy sześć osób -
sprawdzali wszystko, co im tylko przyszło do
głowy. Jeden z nich natrafił na coś ciekawego.
Znalazł faceta, który pamiętał, że sprzedawał
walizki blondynce odpowiadającej rysopisowi
i że umieszczał na nich inicjały „GC”.
Blondynka zapłaciła czekiem podpisanym
„Grace Compton”, a ten facet pamiętał, z
jakiego banku był to czek. Potem poszło już
łatwo. Dziewczyna mieszka w bloku i
najwyraźniej teraz jest w domu.
-
Doskonale, Paul. Dobra robota -
pochwalił Mason.
-
Oczywiście, to może być
fałszywy ślad. W końcu szukaliśmy tylko na
podstawie rysopisu i kilku wątłych
wskazówek, a mnóstwo blondynek kupuje
torby podróżne.
-
Wiem - przyznał prawnik - ale
intuicja mi mówi, że to ona.
-
Skręć w następną w lewo,
Perry.
Mason skręcił zgodnie ze
wskazówkami Drake’a, a po trzystu metrach
skręcił w prawo.
- Znajdź miejsce do parkowania -
poradził Paul.
Mason zajechał na wolne miejsce przy
krawężniku. Razem z Drakiem wysiedli i
podeszli do eleganckiego budynku.
Mężczyzna siedzący w samochodzie
stojącym blisko wejścia do bloku zapalił
zapałkę i przybliżył ją do papierosa.
- To mój człowiek - poinformował
Drakę przyjaciela.
- Chcesz z nim porozmawiać?
- Powinniśmy?
- Niekoniecznie. Dał nam sygnał.
Zapalenie zapałki i papieros znaczą że
dziewczyna nadal jest w domu.
Mason przyjrzał się nazwiskom
lokatorów przy domofonie i znalazł
mieszkanie Grace Compton. Miało numer 231.
-
Jak wchodzimy, Paul?
Dzwonimy do niej czy ty sam...
-
Nic trudnego - odrzekł Drakę,
badając zamek przy drzwiach. Wyciągnął z
kieszeni wytrych, włożył go w zamek i drzwi
stanęły otworem.
-
Chodźmy - powiedział prawnik.
Weszli schodami na drugie piętro i
stanęli przed drzwiami z numerem 231.
- Teraz sam musisz sobie radzić - rzekł
detektyw. - Oczywiście, twoja intuicja może
cię nie zawieść, ale też może zawieść. Mamy
tylko jej rysopis.
- Zdamy się na los szczęścia -
zadecydował Mason.
Nacisnął dzwonek raz długo, dwa razy
krótko i znów długo. Usłyszeli szybkie kroki
wewnątrz i drzwi otworzyła im blondynka w
eleganckiej piżamie.
- Boże! Czy ty... - urwała na widok
dwóch mężczyzn.
- Panna Compton? - spytał Mason.
Jej oczy natychmiast przybrały czujny
wyraz.
- O co chodzi? - spytała.
- Chcielibyśmy z panią porozmawiać.
- Kim jesteście?
- To jest Paul Drakę, detektyw.
-
Na to mnie nie nabierzecie...
-
A ja nazywam się Perry Mason
i jestem prawnikiem.
-
Okay, i co z tego?
-
Wie pani coś o motelu
Staylonger, pani Compton?
-
Tak - odparła bez tchu. - Byłam
tam z jedną z gwiazd kina. Nie chciał, żeby ta
sprawa się wydała. Straciłam dla niego głowę.
Teraz procesuję się z nim o alimenty dla mego
nie narodzonego dziecka. Skąd o tym
wiedzieliście?
-
Była tam pani wczoraj ze
Stewartem G. Bedfordem? - spytał prawnik.
-
Jeśli chcecie mnie przyskrzynić,
to wyduście to z siebie, jak nie, to zmiatajcie
stąd.
- Nie jesteśmy z policji. Próbuję zebrać
pewne informacje, zanim zabierze się za to
policja.
-
Dlatego zabrał pan ze sobą
detektywa.
-
Prywatnego.
-
Ach, rozumiem. I chcecie się
dowiedzieć, co wczoraj robiłam. To cudownie!
Może zechcą panowie wejść i się rozgościć?
Chyba powinnam postawić wam drinka...
-
Znała pani Binneya Denhama?
-
Denham... Denham... -
Pokręciła głową. - To nazwisko nic mi nie
mówi. Czy powinnam go znać?
- Jeśli jest pani tą osobą, którą myślę,
że pani jest - rzekł Mason - to była pani
wczoraj w segmencie numer piętnaście i
szesnaście w motelu Staylonger razem z
Bedfordem.
-
Ależ panie Mason, co pan
mówi! Nigdy nie chodzę do motelu bez
przyzwoitki. Nigdy!
-
Na podłodze segmentu, który
pani zajmowała, znaleziono wczoraj ciało
Binneya Denhama z kulą z rewolweru kalibru
trzydzieści osiem w głowie.
Dziewczyna cofnęła się o krok, z
pobladłą twarzą i wytrzeszczonymi oczyma.
Otworzyła usta jakby do krzyku i przycisnęła
do nich pięść.
Mason kiwnął głową do Paula Drake’a
i pewnie wszedł do mieszkania, zamykając za
sobą drzwi. Podszedł do krzesła, usiadł, zapalił
papierosa i rzekł:
- Siadaj, Paul - zupełnie, jakby był
gospodarzem.
Dziewczyna przyglądała mu się
dłuższą chwilę z przerażeniem w oczach. W
końcu spytała:
- To... prawda?
-
Niech pani zadzwoni na policję.
Oni pani powiedzą - poradził prawnik.
-
Policja nie jest mi potrzebna do
szczęścia.
-
Przypuszczalnie jest wprost
odwrotnie. Lada chwila tu będą. Powie nam
pani, co się stało?
Blondynka podeszła do krzesła i
przycupnęła na brzegu - Dlaczego pan się tym
interesuje? - spytała.
-
Reprezentuję
Stewarta
Bedforda. Policja myśli, że miał coś
wspólnego z morderstwem.
-
Do diabła! - mruknęła. -
Pewnie, że mógł mieć.
-
Co tam się działo? - spytał
ponownie Mason.
-
Binney naciągnął go na większą
forsę. Nie znam szczegółów. Binney zatrudniał
mnie tylko od czasu do czasu.
-
W jakim charakterze?
-
Miałam pilnować ofiary, dopóki
Binney nie zdobył gotówki. Potem Binney
dawał mi znać i gość mógł wracać.
-
Dlaczego go pani pilnowała?
-
Żeby w ostatniej chwili nie
zmienił zdania i żebyśmy mieli pewność, że
nie współpracuje z żadną prywatną agencją
detektywi styczną.
-
Co pani robiła?
-
Starałam się kierować ich
uwagę na inne rzeczy.
-
Takie jak?
-
Mam może robić rysunki?
-
Co pani robiła z Bedfordem?
- Kierowałam jego uwagę na inne
rzeczy, a nie było to łatwe. On kocha swoją
żonę. Próbowałam go zainteresować, ale
równie dobrze mogłabym być kostką lodu na
ociekaczu w zlewie. Dopiero po dłuższym
czasie zaprzyjaźniliśmy się i... Nie myślcie
sobie za wiele, to było wszystko, naprawdę.
Polubiłam tego faceta.
Wtedy właśnie zdecydowałam się, że
więcej nie będę uczestniczyć w tej grze. Kiedy
zobaczyłam, jak zależy mu na żonie, jak...
Pomyślałam, że ciągle jestem młoda, jeszcze
mam szansę. Może kiedyś jakiś mężczyzna
będzie dbał o mnie tak samo, jeśli tylko spotka
mnie w odpowiednim towarzystwie. W
obecnej sytuacji nie mam szans na wzbudzenie
podobnych uczuć.
-
Więc co pani zrobiła?
-
Właśnie tu ktoś nas
przechytrzył.
-
Co się stało?
-
Wyszłam. Zostawiłam butelkę z
alkoholem na stole. Ktoś musiał tam coś
dosypać. Wróciliśmy i wypiliśmy po drinku.
Nie wiedziałam, że zostaliśmy uśpieni, dopóki
się nie obudziłam. Było już ciemno. Bedford
jeszcze spał. Jemu nalałam dwa razy więcej
whisky niż sobie. Zbadałam jego puls, ale był
silny i regularny, więc pomyślałam, że nic się
nie stało. Przez chwilę bałam się, że ktoś dolał
kropli nasennych, a one mogąbyć
niebezpieczne, ale to był chyba jakiś
barbiturant. Nie czułam się źle.
- I co dalej?
- Wzięłam prysznic, przebrałam się.
Wiedziałam, że nie będziemy już długo
czekać. Banki były już zamknięte i Binney
lada chwila mógł się pokazać.
- I pokazał się?
-Tak.
- I co pani powiedział?
- Że wszystko poszło gładko i że
możemy się zwijać.
- I co?
- Oskarżyłam go o wsypanie środka
nasennego do butelki, ale się wyparł.
Zdenerwowałam się. Pomyślałam, że już mi
nie wierzy. Powiedziałam mu, że następnym
razem może sobie poszukać innej dziewczyny
do tej brudnej roboty. Od słowa do słowa, w
końcu powiedziałam mu, że Bedford śpi.
Próbowaliśmy go obudzić, ale się nie dało.
Siadał, a potem z powrotem walił się na
poduszki. Miał zupełnie miękkie nogi.
Nic na to nie mogłam poradzić. Musiał
po prostu odespać swoje. Byłam wściekła na
Binneya, ale to wcale nie pomagało
Bedfordowi.
Nie miałam ochoty dłużej się tam
kręcić. Bedford miał pieniądze, więc mógł
zawołać taksówkę i wrócić do domu.
Przypięłam mu do rękawa kartkę z informacją,
że może wracać, i poszłam do samochodu.
-
Gdzie był Binney Denham?
-
W swoim samochodzie.
-
Co pani potem zrobiła?
-
Wróciłam do miasta i oddałam
samochód do wypożyczalni, tak jak
ustaliliśmy. W takich sytuacjach kazał mi nie
odbierać kaucji. Miałam tylko zaparkować
samochód na ich parkingu, zostawić klucze w
stacyjce i udać się w stronę biura, tak jakbym
miała zamiar tam wejść, ale naprawdę miałam
je minąć. Pracownicy agencji znajdowali
samochód z kluczykami w środku, w
depozycie było pięćdziesiąt dolarów, a
tymczasem opłata wynosiła jedenaście lub
dwanaście dolarów. Czekali trochę, czy ktoś
nie przyjdzie po pieniądze, ale po jakimś
czasie, jak się rozliczali, chowali nadwyżkę do
kieszeni i było po wszystkim.
-
Binney został w motelu?
- Nie, wyjechał w tym samym czasie
co ja.
-
Zatem musiał wrócić.
-
Chyba tak. Był tam jego
samochód? Mason potrząsnął głową.
-
Raczej nie. Jaki miał samochód?
- Nie wyróżniającego się chevroleta.
Jeździł samochodem, na który nikt nie
zwróciłby uwagi, podobnym do setek innych.
- Czy miał jakiś powód, żeby wrócić?
- Nic o tym nie wiem. Pieniądze miał
przy sobie. Czego jeszcze mógł chcieć?
Mason zmarszczył czoło.
-
Coś jednak musiało być.
Wrócił, żeby się spotkać z Bedfordem. A może
zostawił coś w motelu? Coś, co go obciążało?
-
Binney? Na pewno nie.
-
Czy wie pani, czym szantażował
Bedforda? - Binney nigdy mi nic nie mówił.
-
Jakim nazwiskiem się pani
przedstawiła?
-
Geraldine Corning. To
pseudonim zawodowy.
-
Wyjeżdża pani? - spytał Mason,
wskazując nowe walizki przy drzwiach.
-
Możliwe.
-
Opłaca się pani ta robota?
-
Nie opłacałoby mi się, nawet
gdybym zarabiała sto razy tyle. Nie kupi się
szacunku dla samego siebie.
-
To wcale nie może pani pomóc
Bedfordowi?
-
Ani pomóc, ani zaszkodzić.
Tym razem Binney nieźle się obłowił.
Dwadzieścia tysięcy dolarów w czekach
podróżnych. Bedford dużo stracił, ale cały czas
zachowywał się jak gentleman.
-
Co pani z nimi zrobiła?
-
Powiedziałam Bedfordowi,
żeby je podpisał i włożyłam je do schowka w
wynajętym samochodzie. Tak się umówiliśmy.
Binney kręcił się w pobliżu i obserwował
mnie.
Załatwiliśmy to tak, żebyśmy byli
całkowicie bezpieczni.
Wiedzieliśmy, że nikt nie mógł nas
śledzić. Jeździliśmy tak długo, aż zdobyliśmy
stuprocentową pewność. Ja krążyłam po
okolicy, cały czas zawracając i robiąc pętle, a
Binney jechał za mną. Jak już wiedzieliśmy,
że na pewno nikt za nami nie jedzie,
pozwoliłam Bedfordowi wybrać motel. To
dało mu trochę pewności siebie, rozluźnił się.
Zamknęłam go w jego segmencie, żeby
nie mógł wyjść, poszłam do budki
telefonicznej i zadzwoniłam do Binneya.
Powiedziałam, gdzie jesteśmy i że czeki są już
podpisane.
- I?
- I włożyłam je do schowka w
samochodzie. Tak uzgodniliśmy. Binney wyjął
je i zrealizował.
- Wie pani, jak to robił?
- Pewnie miał umowę z jakimś
kasjerem. Nie wiem. Nie podejrzewam, żeby
puścił je normalnie w obieg. Interesy zawsze
załatwiał po swojemu.
-
Czy Binney miał wspólnika?
Potrząsnęła głową.
-
Wspominał o jakimś Delbercie
- rzekł Mason. Dziewczyna roześmiała się.
-
Binney był sprytny! Jego ofiary
nienawidziły fikcyjnego Delberta tak bardzo,
że mogłyby zamordować go gołymi rękami,
ale Binneya to omijało. Był taki słodki i
wyglądał, jakby przepraszał, że żyje.
-
Pani była jego jedynym
wspólnikiem?
- Niech pan nie żartuje! Nie byłam
wspólnikiem. Byłam płatnym pracownikiem.
Czasem dał mi kilkaset dolarów premii, ale
rzadko. Binney nie szastał pieniędzmi.
Wyciągnięcie forsy z tego krętacza było...
- Trudne? - podpowiedział Mason.
Potrząsnęła głową.
- Panią też oszukał?
- Odczep się, dobrze? Siedzę tu i paplę
bez potrzeby! Ta moja niewyparzona gęba
napyta mi kiedyś biedy.
Mason spróbował z innej strony.
-
Postanowiła pani, że to będzie
ostatnia robota?
-
Tak, po rozmowie z Bedfordem.
-
Jak to się stało? Co Bedford
pani powiedział?
-
Do diabła, nie wiem. Chyba nie
mówił nic specjalnego. Raczej chodziło o jego
stosunek do żony, o to, że ja dla niego nie
istniałam. Tak bardzo kochał swoją żonę, że
nie zauważał żadnej innej kobiety. Zaczęłam
się zastanawiać, jak kobieta może zdobyć
szacunek takiego mężczyzny... Cholera, nie
wiem, jak do tego doszło. Jeśli wszystko musi
pan zaklasyfikować, to powiedzmy, że
zmieniłam spojrzenie na życie. Znalazłam
swoją religię.
- Na to, co pani mówi, mamy tylko
pani słowo - rzekł Mason. - Nadarzyła się pani
piękna szansa na odpłacenie szantażyście
pięknym za nadobne. Sama pani przyznaje, że
postanowiła pani skończyć z takim życiem.
Mogła pani wspomnieć o tym Binneyowi.
Jemu mogło się to nie spodobać. Mówiła pani,
że razem z Binneyem próbowaliście dobudzić
Bedforda. Z pewnością wcześniej przeszukała
pani jego neseser. Kiedy zaczęło być gorąco,
mogła pani strzelić Binneyowi w plecy, wyjąć
mu z kieszeni dwadzieścia tysięcy dolarów i
odjechać.
-
Ma pan paskudnie podejrzliwy
prawniczy umysł. Prawnicy zawsze myślą o
tym, co najgorsze.
-
Coś nie tak z moim pomysłem?
-
Wszystko nie tak.
-
Na przykład?
-
Powiedziałam, że zrywam z tym
wszystkim. Powiedziałam, że zmieniłam
spojrzenie na życie. Zrobiłam się moralna i
zaraz wykończyłam faceta, żeby zdobyć
dwadzieścia tysięcy dolarów? To gdzie ta moja
religia?
-
Może musiała pani go zabić -
podsunął Mason, przyglądając się dziewczynie
spod zmrużonych powiek. - Binneyowi mogła
się nie spodobać ta pani religia. Mógł mieć
własne plany i zaczęło być gorąco.
- Koniecznie chce mnie pan wrobić,
co? Jest pan prawnikiem, pański klient ma
pieniądze, pozycję społeczną, prestiż. Ja nic
nie mam. Rzuci mnie pan na pożarcie, żeby
ocalić klienta. Musiałam być cholernie głupia,
że w ogóle z panem rozmawiałam.
- Jeśli zabiła go pani w samoobronie,
jestem pewien, że pan Bedford zadba o to...
-
Spadaj! Mason wstał.
-
Chciałem tylko usłyszeć pani
wersję - wyjaśnił. - I usłyszał ją pan.
-
Gdyby musiała go pani zabić w
samoobronie, to byłoby dla pani lepiej, gdyby
pani sama zgłosiła się na policję. Wie pani, że
ucieczka jest przyznaniem się do winy.
-
Pewnie ma pan niejeden
problem na głowie, panie Mason - zauważyła
sarkastycznie dziewczyna. - Podobnie jak ja.
Nie będę pana zatrzymywać i nie pozwolę, aby
pan mnie zatrzymywał. - Wstała i podeszła do
drzwi.
Mason i Drakę wolnym krokiem
schodzili po schodach.
-
Poślij za nią kogoś, Paul -
powiedział adwokat. - Mam przeczucie, że
będzie próbowała uciec.
-
Mam ją zatrzymać?
-
Broń Boże! Chcę tylko
wiedzieć, gdzie pojedzie.
-
To może być trudne.
-
Musisz dopilnować, żeby twój
człowiek miał pieniądze. Niech leci tym
samym samolotem co ona i na chwilę nie traci
jej z oczu.
- Okay. Idź do samochodu. Ja pogadam
z detektywem.
Mason podszedł do swojego auta.
Drakę, mijając zaparkowany koło bloku
samochód, dał tylko znak głową i zniknął za
rogiem budynku. Z auta wysiadł kierowca i
podążył za nim. Po krótkiej rozmowie wrócił
do samochodu.
Paul podszedł do Masona i rzekł:
- Da nam znać, jeśli cokolwiek będzie
się działo, i wszędzie za nią pojedzie. Tylko
jest problem, bo nie ma paszportu.
- Nie szkodzi. Ona pewnie też nie ma.
Czy ma wystarczająco dużo pieniędzy?
- Teraz już tak.
-
Ona nie może się zorientować,
że jest śledzona, Paul.
-
Mój człowiek to profesjonalista,
Perry! Chcesz, żeby uciekła?
-
Szkoda, że jej historyjka była
taka przekonująca, Paul - rzekł Mason z
namysłem. - Pewnie, że chciałbym, żeby
uciekła. Reprezentuję klienta oskarżonego o
morderstwo. Ona sama przyznała, że miała
powód, żeby zabić Binneya Denhama. Jeśli
ucieknie, oskarżę ją o to morderstwo, chyba że
policja wykopie coś jeszcze przeciwko
Bedfordowi. Dlatego chcę dać jej dużo luzu, to
może zrobi coś, co będzie świadczyło
przeciwko niej. Jedno mnie martwi. Wzbudziła
moją sympatię.
-
Nie rozklejaj się, Perry. Jest
zawodową naciągaczką. Musi potrafić
opowiedzieć wzruszającą historyjkę. Założę
się, że to ona zabiła Denhama. Nie roń nad nią
łez.
-
Nie będę ronił łez. A jeśli w
pośpiechu się stąd wyniesie, to będę miał
uniewinnienie Stewarta Bedforda w kieszeni.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Mason siedział w więziennej
rozmównicy naprzeciw Bedforda.
- Podejrzewam, że wykombinował pan
ten wypadek samochodowy po to, żeby ocalić
dobre imię żony. Poświęcił się pan, żeby jej w
to nie wciągać.
Bedford skinął głową.
-
Dlaczego, do diabła, nie
zdradził mi pan, co zamierza pan zrobić?
-
Bałem się, że to się panu nie
spodoba.
-
Skąd wziął pan tyle
szczegółów?
- Tak się składa, że wiem co nieco o tej
sprawie. Ta starsza kobieta była krewną
jednego z moich pracowników. Doktorzy
orzekli, że musi zostać poddana bardzo
kosztownej operacji. Mój pracownik o nic
mnie nie prosił, ale opowiedział o wszystkim
Elsie Griffin, a ona mi powtórzyła. Kazałem
jej dopilnować, żeby ten człowiek dostał
zaliczkę pokrywającą koszty operacji, a po
miesiącu podwyżkę wysokości rat, które miał
do spłacenia. Dwa dni później ta kobieta,
najwyraźniej zamroczona, wyszła na jezdnię i
wpadła pod samochód. Sprawcy nigdy nie
znaleziono.
- Ta historyjka nie wzbudzi podejrzeń
pańskiego pracownika?
- Nie sądzę. Nie rozmawiał ze mną,
tylko z Elsą Griffin.
- Założył pan sobie pętlę na szyję.
- Nie jest tak źle - pocieszył Masona
Bedford. - Podobno takie przestępstwo po
trzech latach ulega przedawnieniu, więc nie
można mnie już za to sądzić. Nie rozumie pan,
panie Mason? Musiałem wymyślić coś, czym
Denham mógł mnie szantażować. Inaczej
dziennikarze zaczęliby węszyć, a pierwsze, co
by im przyszło do głowy, to moja żona.
Sprawdziliby jej przeszłość i wszystko by się
wydało. Ja załatwiłem sprawę tak, że nikt o
niej nie pomyśli. - Mam nadzieję.
- Niech pan mnie posłucha, Mason.
Sądzę, że wiem, kto zabił Denhama.
- Kto?
- Pamięta pan, że w motelu była jakaś
intruzka? Już wszystko rozumiem. Denham
był szantażystą. Ktoś doszedł do wniosku, że
jedynym wyjściem jest zabicie go. Ale żeby
uniknąć podejrzeń, trzeba było poczekać, aż
Denham zacznie szantażować kogoś innego, i
dopiero wtedy wkroczyć do akcji. W ten
sposób podejrzenia padną na tę drugą osobę.
- Proszę dalej.
-
Jak sądzę, ta kobieta śledziła
Denhama lub w jakiś inny sposób dowiedziała
się, że Denham dopadł następnej ofiary.
Wiedziała, że to ja jestem tą ofiarą. Pojechała
za Denhamem do motelu. Zabiła go, kiedy
dostał ode mnie pieniądze.
-
Pańskim rewolwerem? - spytał
sucho Mason.
-
Nie, nie, proszę poczekać,
właśnie do tego zmierzam. Mówiłem, że
wszystko mam wyjaśnione.
-
W porządku. Jak to pan
wyjaśni?
-
Nie mogła jechać za Geraldine
Corning i za mną. Po pierwsze, Geraldine
zastosowała różne środki ostrożności, po
drugie, jak przekonała się, że nie jesteśmy
śledzeni, ja wybrałem motel. Geraldine
powiedziała mi, żebym wybrał jakikolwiek
motel i ja wybrałem właśnie ten.
- Doskonale. Na razie wszystko trzyma
się kupy.
- Ta kobieta wiedziała, że Denham
przygotowuje się do oskubania następnego
klienta, więc zaczęła go śledzić. Denham
przyjechał do motelu po pieniądze. Na razie
jeszcze nie wiedziała, że coś się szykuje, ale
kiedy pojechał zrealizować czeki, zgadła, że
trafiła na następny szantaż.
Zatem kiedy Denham wrócił i puścił
Geraldine do domu, ta kobieta zobaczyła
swoją szansę. Musiała ukryć się gdzieś w
motelu. Naturalnie, nie mogła schować się na
zewnątrz, więc musiała próbować, czy nie da
się wejść do któregoś z pobliskich segmentów.
Tak się złożyło, że Elsa zostawiła otwarte
drzwi dwunastki, bo nie miała tam nic
wartościowego. Ta kobieta wślizgnęła się do
środka i czekała. Denhama musiała zabić
swoim pistoletem.
Potem przeszukała pokój i znalazła
mnie śpiącego, najwyraźniej pod wpływem
jakichś środków. Na podłodze leżał mój
neseser. Oczywiście zaciekawiło ją kim jestem
i dlaczego śpię, i zajrzała do neseseru.
Zobaczyła wizytówkę z moim nazwiskiem i
adresem i znalazła rewolwer. Nie namyślając
się wiele, zabrała go i schowała tak, żeby
nigdy się nie znalazł. W ten sposób ja miałem
odpowiadać za zamordowanie Denhama.
-
Wszystko możliwe - przyznał
ostrożnie Mason.
-
Dlatego chcę, żeby poruszył pan
niebo i ziemię i znalazł tę kobietę. Kiedy
znajdzie pan ją i prawdziwe narzędzie zbrodni,
eksperci od balistyki dowiodą, że właśnie z
tego rewolweru został zabity Denham. A my
wyciągniemy z niej, co zrobiła z moją bronią.
Rozumie pan, Mason? Ta kobieta jest kluczem
do zbrodni.
Wiem, że wysłał pan Elsę, żeby zebrała
odciski palców ze swojego segmentu w
motelu. Najwyraźniej to samo przyszło nam do
głowy. Elsa mówi, że przyniosła kilka bardzo
wyraźnych odcisków kobiecych palców,
szczególnie dobre były na gałce od drzwi.
-
Naturalnie wiele z nich
zostawiła sama Elsa - rzekł Mason.
-
Wiem, wiem - zniecierpliwił się
Bedford. - Ale nie wszystkie. Elsa nie
otwierała szafy. Dwa odciski na gałce od drzwi
musiała zostawić ta kobieta.
Właściciel motelu, nie pamiętam, jak
się nazywa, miał okazję z nią rozmawiać.
Widział, jak wychodziła z motelu, pytał ją, co
tam robiła i tak dalej. Jest cennym świadkiem.
Chcę, żeby pańscy ludzie porozmawiali
z nim i zdobyli jak najbardziej szczegółowy
rysopis. No, Mason, niech się pan za to zabiera
i rozpracuje sprawę pod tym kątem. Mam
przeczucie, że moje rozumowanie jest
prawidłowe.
-
Niewykluczone - odparł
adwokat.
-
Mason, mam pieniądze, dużo
pieniędzy - powiedział zniecierpliwiony
Bedford. - Niech pan żąda, ile pan chce. Może
pan zatrudnić wszystkich detektywów w
mieście, ale ma pan znaleźć tę kobietę.
Potrzebujemy jej.
-
A jeśli zabiła go z pańskiej
broni?
-
Niemożliwe. Śledząc Denhama
miała tylko jeden cel: chciała go zabić. Trudno
przypuszczać, że miała zamiar zabić go gołymi
rękoma.
-
Zanim zaczniemy pracować nad
tą teorią, wolałbym mieć pewność, że
morderstwo nie zostało popełnione z pańskiej
broni. Aby tego dowieść, musimy mieć albo
broń, albo kule. Pamięta pan jakieś pniaki lub
drzewa, które służyły panu za cel?
- Chce pan znaleźć stare kule?
-Tak.
-
Nie. Nie wiem, czy choć raz
wystrzeliłem z tego rewolweru.
-
Jak długo go pan miał?
-
Pięć lub sześć lat.
-
Przy kupnie podpisywał pan
rejestr?
-
Nie pamiętam. Chyba tak.
-
Mam inną poszlakę, ale chcę,
żeby pan zatrzymał to dla siebie.
-
Co takiego?
-
Blondynka, z którą był pan w
motelu.
-
Co z nią?
-
Miała okazję i motyw. Tak
naprawdę jest jedyną logiczną podejrzaną.
Twarz Bedforda pociemniała.
-
Panie Mason, co pan? To jest
dobre dziecko. Może zeszła na złą drogę, ale
nie popełniłaby morderstwa.
-
Skąd pan wie?
-
Spędziłem z nią dużo czasu. To
dobre dziecko. Chciała się z tego wycofać.
-
Tym bardziej jest podejrzana.
Przypuśćmy, że powiedziała Denhamowi, że
rezygnuje, a on zaczął ją naciskać. Zostało jej
tylko jedno wyjście. Binney musiał mieć coś
na nią, czym mógł jej grozić, gdyby chciała się
wyzwolić.
Bedford gwałtownie potrząsnął głową.
-
Nie ma pan racji. Niech pan
szuka tej kobiety z dwunastki.
-
Moglibyśmy przekonać sędziów
- rzekł Mason - że blondynka sięgnęła po pana
rewolwer, natomiast kobieta, która śledziła
Binneya, na pewno zabrała własną broń.
-
Niech pan robi tak, jak
powiedziałem.
-
Jeśli upiera się pan, żeby tak to
rozegrać, to jeśli okaże się, że Denham został
zabity z pana broni, jest pan ugotowany.
-
Niech pan robi tak, jak
powiedziałem - powtórzył Bedford. - W tej
sprawie mam przeczucie, a zawsze kieruję się
intuicją. W końcu, jeśli przegram, będzie to
mój pogrzeb.
-
Mówił pan w przenośni -
zwrócił mu uwagę adwokat - ale jest to jak
najbardziej realne.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Mason ziewał ze zmęczenia, otwierając
drzwi swojego gabinetu.
Della Street spojrzała na niego znad
swojego biurka.
-
Hej, szefie. Jak idzie?
-
Wydawało mi się, że
powiedziałem ci, żebyś poszła do domu i
położyła się spać.
-
Poszłam do domu i położyłam
się spać. Wyspałam się. Jestem gotowa na
następną sesję nocną, jeśli będzie to konieczne.
Mason wzdrygnął się.
-
Nawet tak nie myśl. Jedna
wystarczy mi na długo.
-
To dlatego, że jesteś
wyczerpany. Nie potrafisz się odprężyć w
wolnych chwilach.
-
Dzisiaj nie było żadnych
wolnych chwil.
-
Kiedy ciebie nie było, dzwonił
Paul Drakę. Mówił, że ma coś, co może okazać
się interesujące. Chce przyjść porozmawiać z
tobą.
-
Zadzwoń po niego.
Della nie łączyła się przez centralę,
tylko zadzwoniła bezpośrednio na zastrzeżony
numer Paula Drake’a.
Mason oparł się o oparcie obrotowego
fotela, zamknął oczy, wyciągnął ramiona nad
głowę i ziewnął przerażająco.
- Kłopot w sprawach tego typu polega
na tym - powiedział - że cały czas trzeba o
krok wyprzedzać policję, a policja nie śpi.
Pracuje na zmiany.
Della Street kiwnęła głową i, słysząc,
że Paul puka do drzwi, wstała, żeby mu
otworzyć.
-
Cześć, Paul - powiedział Mason.
- Co nowego?
-
Wyglądasz na zmęczonego -
zauważył Drakę.
-
Wczoraj miałem ciężki dzień, a
wieczorem sytuacja gwałtownie zaczęła się
rozwijać. Co robi policja?
-
Policja - rzekł Drakę - świętuje.
-
Jak to?
- Znaleźli jakiś dowód, który zamknął
im sprawę. - Co to jest?
- Nie wiem i nikt tego nie wie. Policja
uważa, że to coś ważnego. Ale nie dlatego
chciałem się z tobą zobaczyć. Przypuszczam,
że słyszałeś, że twój klient złożył następne
oświadczenie.
Mason jęknął.
- Nie mogę nadążyć za jego
oświadczeniami. Co tym razem powiedział?
- Powiedział dziennikarzom, że chce
jak najszybszej rozprawy, a prokurator
okręgowy mówi, że jeśli Bedford nie blefuje,
to mu ją chętnie zapewni i że jest akurat wolny
termin, uprzednio zarezerwowany na sprawę,
która została odroczona. Ponieważ Bedford
jest biznesmenem i żąda oczyszczenia swojego
nazwiska, więc wygląda na to, że sędzia
zgodzi się na natychmiastową rozprawę.
- Świetnie - zauważył sarkastycznie
Mason. – Bedford nie uważa za wskazane
skonsultować się ze swoim prawnikiem, zanim
złoży jakieś oświadczenie prasie.
A co z Harrym Elstonem, Paul? Masz
coś na niego?
-
Nic kompletnie, policja też nic
nie znalazła. Elston otworzył skrytkę sejfową
wczoraj około dziewiątej czterdzieści pięć
wieczorem. Miał ze sobą neseser. Nikt nie wie,
czy wyciągnął coś ze skrytki, czy tam coś
włożył, ale policja jest skłonna przypuszczać,
że najpierw wyjął, a potem włożył.
-
Jak to?
-
To była wspólna skrytka, na
dwa nazwiska. Teraz nie ma w niej nic, co
należałoby do Harry’ego Elstona, za to jest
pełno papierów Binneya Denhama. Nie są nic
warte, nikt nie trzymałby czegoś takiego w
skrytce.
-
Ludzie trzyma=ją w skrytkach
dziwne rzeczy - zauważył Mason.
-
U niego znaleziono stare listy,
pokwitowane rachunki, przeterminowane karty
kredytowe, nieaktualne ubezpieczenie na
samochód i inne śmieci, nie warte drugiego
spojrzenia, a co dopiero przechowywania w
sejfie.
Mason zacisnął usta i zamyślił się.
-
Co więcej - ciągnął Drakę -
skrytka jest szczelnie wypełniona, po prostu
wypchana po brzegi. Policja uważa, że miało
to ich przekonać, że nic z niej nie zostało
wyjęte. Są pewni, że w skrytce znajdowała się
gotówka lub papiery wartościowe, że Elston
dowiedział się, że Denham nie żyje, więc
wyciągnął wszystko, a w zamian włożył te
śmieci.
-
Jak dowiedział się, że Denham
nie żyje? - spytał adwokat.
-
Przez jakiś czas policję też to
bardzo interesowało. Teraz już przestało.
Uważają, że mająpewną, zamkniętą sprawę
przeciwko Bedfordowi i że każdy sędzia skaże
go za morderstwo pierwszego stopnia.
Prokurator okręgowy mówi, że jeszcze nie
wie, czy będzie wnosił o karę śmierci. Rzekł,
że choć jest świadom spoczywającej na nim
odpowiedzialności z racji zajmowanego
stanowiska, to jednak wobec braku współpracy
ze strony obrony nie widzi powodu do
okazywania jakichś nadzwyczajnych
względów.
Mason uśmiechnął się szeroko.
-
Czyli pośle mojego klienta do
komory gazowej, żeby zemścić się na mnie. O
to chodzi?
-
Nie wyraził się tak, ale to
właśnie można wyczytać między wierszami.
-
Miły koleś - podsumował
adwokat. - Coś jeszcze, Paul?
-
Tak. Właśnie dlatego chciałem
się z tobą zobaczyć. Tuż przed przyjściem
tutaj odebrałem telefon. Detektyw, który
śledził Grace Compton, miał tylko czas na
bardzo krótką rozmowę. Jest na lotnisku.
Nasza blondynka leci do Meksyku, do
Acapulco. Podejrzewam, że wybiera się na
małą wycieczkę jachtem. Mój człowiek nie
spuszcza jej z oka. Kupił bilet na ten sam lot.
Nie miał czasu na dłuższą rozmowę, tylko
zasygnalizował mi, co się święci.
-
Co mu poleciłeś?
-
Żeby jechał do Acapulco. -
Kiedy odlot?
-
Jest samolot do Mexico City o
ósmej trzydzieści. Mason spojrzał na zegarek.
-
Ona jest już na lotnisku? Drakę
kiwnął głową.
- Ma mnóstwo czasu do odlotu. Po co
przyjechała tak szybko?
- Nie mam pojęcia.
-
Jak się przebrała? - spytał
Mason.
-
Skąd wiedziałeś, że się
przebrała? - wykrzyknął Drakę. - Nie
wspominałem o tym.
-
Pomyśl chwilę, Paul. Wie, że
policja ma jej dokładny rysopis i że jej szuka.
Kiedy policja kogoś szuka, to na pewno
weźmie pod dokładną obserwację lotniska.
Zatem jeśli Grace Compton jedzie do
Acapulco, logiczną rzeczą byłoby, gdyby
została w domu jak długo się da i dopiero w
ostatniej chwili wsiadła do samolotu. Każda
chwila spędzona na lotnisku jest dla niej
bardzo niebezpieczna. Dlatego sądzę, że
musiała obmyślić jakieś przebranie, które
uważa za całkowicie bezpieczne.
- Trafiłeś w dziesiątkę. Nikt jej nie
pozna. Mason, zdumiony, uniósł pytająco
brwi.
- Jak to, Paul?
- Nie znam szczegółów. Wiem tylko,
że mój człowiek powiedział, że zmieniła
wygląd i że gdyby nie śledził jej i nie był
świadkiem przeobrażenia, nie byłby w stanie
jej rozpoznać. Nie miał czasu na podanie
szczegółów. Dodał tylko, że dziewczyna czeka
na samolot do Acapulco. Więcej nie wiem.
-
Jeszcze zadzwoni? - spytał
Mason.
-
Ilekroć będzie miał okazję, da
mi znać.
-
To jeden z twoich stałych
pracowników?
-
Tak.
-
Myślisz, że zna Delię Street?
-
Chyba tak. Często się tu kręci.
Mason odwrócił się do Delii.
-
Jedź na lotnisko, Delio. Weź
taksówkę. Przypuszczalnie pracownik Paula
zadzwoni do nas, zanim się tam zjawisz.
Postaraj się z nim skontaktować. Opisz go,
Paul.
-
Ma pięćdziesiąt dwa lata.
Kiedyś był rudy, ale teraz trochę posiwiał i jest
łysy na czubku, ale tego Della nie zobaczy, bo
ma szary kapelusz z rondem naciągniętym na
oczy, też zresztą szare. To taki facet, którego
możesz nie zauważyć, nawet jeśli patrzysz
wprost na niego.
-
Znajdę go - przyrzekła Della.
-
Wątpię. To ostatni facet, który
mógłby wpaść w oczy.
-
W porządku - zaśmiała się
Della. - Będę szukała faceta, który najmniej ze
wszystkich wpada w oczy. Co mam zrobić, jak
go znajdę, szefie?
- Powiedz, żeby pokazał ci tę
dziewczynę. Spróbuj wciągnąć jąw rozmowę.
Uważaj, żeby się niczego nie domyśliła.
Postaraj się, żeby inicjatywa wyszła z jej
strony. Usiądź przy niej i zacznij szlochać w
chusteczkę. Udawaj, że masz kłopoty. Jeśli się
boi, poczuje z tobą więź.
-
Jaki ma być powód moich
szlochów?
-
Twój chłopiec miał przylecieć z
San Francisco, ale nie dotrzymał słowa.
Czekasz na niego i wypatrujesz z samolotu na
samolot.
-
Okay. Jadę - powiedziała Della.
- Masz dosyć pieniędzy?
-
Tak sądzę.
-
Weź trzysta dolarów z sejfu -
poradził Mason.
-
Oo! Ja też mam jechać do
Acapulco?
-Nie wiem. Jeśli zacznie ci się
zwierzać, bądź z nią tak długo, jak długo
będzie mówiła. Nawet gdybyś musiała lecieć
do Acapulco.
Della Street wyjęła z sejfu pieniądze,
trzymane tam na wypadek niespodziewanych
wydatków, włożyła gotówkę do torebki,
złapała płaszcz i kapelusz i wypadła z biura.
-
Lecę, szefie - zawołała na
pożegnanie.
-
Zadzwoń, jeśli będziesz miała
okazję - krzyknął za nią Paul. - Najlepiej na
zastrzeżony numer.
Kiedy Della poszła, Mason odwrócił
się do Paula Drake i rzekł:
-
Teraz
zajmiemy
się
mieszkaniem tej dziewczyny, Paul.
-
To znaczy?
-
Zrezygnowała z wynajmu czy
po prostu zamknęła drzwi i wyszła?
-
Do diabła, nie wiem.
- To się dowiedz i daj mi znać. Jeśli
zrezygnowała i mieszkanie jest wolne, wyślij
tam dwoje zaufanych pracowników, kobietę i
mężczyznę. Niech podają się za małżeństwo
szukające mieszkania. Niech zapłacą kaucję za
zarezerwowanie czy co tam będą od nich
wymagać, a potem niech wejdą i zdejmą
wszystkie odciski palców.
-
Chcesz odciski tej dziewczyny?
Mason skinął głową.
-
Po co?
-
Żebym mógł pokazać je policji.
- Najlepszy sposób na ich zdobycie,
Peny, to zdradzić policji, co się dzieje.
Mason pokręcił głową.
-
Dlaczego nie? - spytał Drakę. -
W końcu i tak mają jej odciski. Zebrali je z
samochodu i motelu i...
-
Po pierwsze przygotowują
sprawę przeciwko Stewartowi Bedfordowi. W
związku z tym jej i tak nic nie zrobią. Pomyślą,
że chcę skierować ich na fałszywy trop. Po
drugie, chcę mieć odciski kogoś innego, kto
był w tym mieszkaniu. Jednak główny powód
to to, że nie zaryzykuję wzięcia na siebie
odpowiedzialności za to, co się dzieje.
- A co się dzieje?
- Zabójca szykuje się do ucieczki.
Drakę zmarszczył brwi.
-
Masz dosyć dowodów, żeby
skazać ją za morderstwo, Perry, nawet gdyby
nie uciekła?
-
Nie chcę jej skazać za
morderstwo, Paul. Chcę tylko uwolnić
Stewarta G. Bedforda. Zobacz, co się da zrobić
w sprawie odcisków palców. Nie zapomnij
uprzedzić swojego człowieka, żeby
wypatrywał Delii Street. Mam przeczucie, że
nareszcie zaczyna się nam układać.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Była godzina siódma wieczór, kiedy
Della zadzwoniła na zastrzeżony numer
telefonu.
-
Jestem w budce na lotnisku,
szefie. Z blondynkami się nie udało.
Kompletny klops.
-
Skontaktowałaś
się
z
człowiekiem Drake’a?
-
Tak, to znaczy on skontaktował
się ze mną. Paul opisał go bardzo dobrze.
Rozglądałam się wkoło, szukając faceta nie
rzucającego się w oczy, i nie mogłam go
znaleźć, kiedy nagle poczułam, że mężczyzna
stojący tuż koło mnie w kolejce do kiosku
szturcha mnie łokciem. Odsunęłam się, ale
spojrzałam na tego faceta i to był on!
- I wypatrzyłaś Grace Compton?
-
On mi ją pokazał. Mnie
zupełnie zwiodła.
-
Co takiego z sobą zrobiła?
-
Miała ciemne okulary, z
największymi i najciemniejszymi szkłami,
jakie w życiu widziałam. Włosy w strąkach,
suknia ciążowa...
-
Coś takiego, suknia ciążowa! -
wykrzyknął Mason.
-
Właśnie, suknia ciążowa,
odpowiednio wypchana, zdziała cuda.
-
Nie udało ci się z nią
porozmawiać?
-
Nie. Szlochałam w chusteczkę i
próbowałam wszystkich innych sposobów,
które przyszły mi na myśl, a których nie
rozszyfrowałaby natychmiast jako próby
nawiązania znajomości. Nie udało mi się.
- Coś jeszcze?
- Tak. Kiedy wstała z miejsca i powoli
udała się do toalety, wyprzedziłam ją i
weszłam pierwsza. Na szczęście wiedziałam,
gdzie idzie. Dowiedziałam się, dlaczego
założyła te ciemne okulary. Została okrutnie
pobita. Na jednym oku ma taki wielki siniec,
że widać by go było spoza okularów, gdyby
nie przykryła go kredką w cielistym kolorze.
Ma spuchnięte usta...
- I nie reaguje na twoje próby
nawiązania kontaktu?
-
Już nie wiem, co mam
wymyślić.
-
Skontaktuj się z pracownikiem
Drake’a, Delio - rzekł Mason. - Powiedz mu,
żeby do mnie zadzwonił, a w tym czasie ty
będziesz miała na nią oko. Daj mu ten
zastrzeżony numer. Niech natychmiast
zadzwoni. Ty pilnuj dziewczyny.
-
Okay, zaraz się z nim
skontaktuję, ale lepiej, żeby nikt nie widział,
że z nim rozmawiam. Napiszę mu wszystko na
kartce, którą mu ukradkiem wręczę.
-
Świetnie - pochwalił prawnik. -
Uważaj, żeby nikt tego nie zauważył. Pamiętaj,
że ciemne okulary mają jeden feler. Nigdy nie
wiadomo, na co dana osoba patrzy.
-
Zrobię to zręcznie. A ty możesz
zaufać człowiekowi Paula. Potrafi otrzeć się o
ciebie i odebrać karteczkę w taki sposób, że
nikomu nie przyjdzie do głowy, że to zrobił.
Ten facet wygląda na łagodnego, nieśmiałego,
skromnego pantoflarza, który po raz pierwszy
wypuścił się gdzieś bez żony i boi się
własnego cienia.
-
W porządku - rzekł Mason. - Do
roboty, Delio. Kiedy ten facet skończy ze mną
rozmawiać i wyjdzie z budki, łap taksówkę i
wracaj do biura.
-
Jakie krótkie wakacje! -
westchnęła Della. - Miałam nadzieję na dwa
tygodnie w Acapulco.
-
Powinnaś była zmusić ją do
mówienia. Nie mogę wydawać pieniędzy
klienta na opłacenie twoich szlochów w
Acapulco, jeśli nie widzę rezultatów.
-
Moje szlochy spłynęły po niej
jak woda po kaczce - powiedziała Della. -
Powinnam była włożyć suknię ciążową i
spróbować porozmawiać o porodzie. Mogę
powiedzieć tylko jedno, szefie, ta dziewczyna
jest śmiertelnie przerażona.
- No dobrze - rzekł Mason. - Daj znać
człowiekowi Drake’a, żeby zatelefonował.
Kilka minut później zadzwonił
zastrzeżony telefon na biurku Masona.
Prawnik podniósł słuchawkę i powiedział:
- Halo?
Po drugiej stronie usłyszał bezbarwny
męski głos.
-
Tu pracownik Drake’a. Chciał
pan ze mną rozmawiać?
-
Tak. Jak ta dziewczyna
załatwiła sobie przebranie?
-
Wyszła z domu w woalce i
czarnych okularach. Zawołała taksówkę,
pojechała do bloków pod nazwą Siesta Arms i
weszła do środka. Nie mogłem zobaczyć,
gdzie się udała, ale zdołałem stuknąć
samochodem taksówkę, wysiadłem i gorąco
przepraszałem kierowcę, wciągnąłem go w
rozmowę i dałem pięć dolarów na pokrycie
kosztów naprawy, co mu naturalnie bardzo
odpowiadało, bo nie było co naprawiać.
Powiedział, że czeka na klientkę, że ta, którą
przywiózł, poszła na górę spakować siostrę, że
siostra jest w ciąży i ma jechać na lotnisko,
żeby złapać samolot do San Francisco. Teraz
czekał na tę siostrę.
-
Okay, i co dalej?
-
Czekałem pod blokiem, tuż za
taksówką. Dziewczyna nic nie podejrzewała.
Kiedy wyszła, wcale bym jej nie poznał, gdyby
nie buty. Miała wprawdzie suknię ciążową, ale
te same buty z krokodylej skóry. Puściłem
taksówkę przodem, a sam trzymałem się
daleko z tyłu, bo i tak wiedziałem, gdzie jadą.
-
Na lotnisko?
-
Zgadza się.
- I co było dalej?
-
Dziewczyna załatwiła sobie
wizę turystyczną, kupiła bilet do Acapulco i
nadała bagaż. Jadąc na lotnisko, nie miała
najmniejszego pojęcia, kiedy jest następny
samolot. Usiadła i czekała na najbliższy lot do
Mexico City.
-
Nic nie podejrzewa?
- Nic a nic.
- Wsiądź do tego samego samolotu,
żeby jej przypilnować, w razie gdyby znowu
zmieniła wygląd. W Mexico City będą na
ciebie czekali ludzie Drake’a. Możesz z nimi
współpracować. Znają teren i język i mają
oficjalne kontakty, w razie gdyby były
potrzebne. Będzie lepiej załatwić to w ten
sposób, niż gdybyś próbował poradzić sobie
sam.
- Dzięki.
- Teraz uważaj, to ważne - powiedział
Mason. - Widziałeś, kiedy Paul Drakę i ja
poszliśmy do Grace Compton?
- Tak jest.
- Widziałeś, jak wychodziła?
- Tak.
- Czy pomiędzy naszymi odwiedzinami
a udaniem się na lotnisko nigdzie nie
wychodziła?
- Nigdzie.
- Ruch przed blokiem był duży?
- Całkiem całkiem.
-
Wszedł do niej jakiś mężczyzna.
Chciałbym, żebyś go rozpoznał.
-
Wie pan, jak wyglądał?
- Na razie nie mam najmniejszego
pojęcia. Może później się dowiem.
Zastanawiam się, czy poznałbyś go, gdybym
go znalazł. Potrafiłbyś?
-
Do diabła, nie! - powiedział
detektyw tym samym bezbarwnym głosem. -
Nie jestem maszyną. Miałem pilnować
blondynki, żeby się nie wymknęła. Nikt mi nie
mówił, żeby...
-
Nie szkodzi - przerwał mu
prawnik. - Po prostu chciałem się upewnić. To
wszystko.
- Gdyby mi pan powiedział, mógłbym...
- Nie, nie, nic się nie stało.
- To wszystko?
- Tak jest. Baw się dobrze.
Po raz pierwszy w głosie mężczyzny
pojawiła się nutka zainteresowania:
- Niech się pan nie łudzi, na pewno mi
się nie uda! - powiedział.
Kiedy Della Street wróciła, zastała
Perry’ego Masona niecierpliwie krążącego po
gabinecie.
-
Co się stało? - spytała.
-
Mam w ręku karty, którymi
muszę zagrać tak, aby każda karta wzięła lewę.
Nie chcę grać tak, żeby było to na rękę
prokuratorowi, żeby przebił moje asy.
-
Czy ma dużo kart atutowych?
-
W sprawie kryminalnej
prokuratura ma same karty atutowe.
Mason ponownie zaczął niespokojnie
krążyć po biurze. Po kilku minutach usłyszeli
charakterystyczne pukanie Paula Drake’a.
Prawnik skinął głową i Della otworzyła drzwi.
-
Miałeś intuicję, Peny -
powiedział wchodząc Paul Drakę. - Czynsz
opłaciła do dziesiątego. Powiedziała, że
zmieniły jej się plany, bo jej siostra z San
Francisco będzie wkrótce rodzić i ma kłopoty.
Zostawiła pieniądze na sprzątanie i tak dalej i
przeprosiła właścicielkę domu za kłopot.
-
Chwileczkę - rzekł Mason. -
Rozmawiała z nią bezpośrednio czy...
-
Nie, przez telefon.
- Ktoś dał jej niezły wycisk. Chciałbym
wiedzieć, kto.
- Wysłałem tam moich ludzi - odparł
Drake - wynajęli tymczasowo mieszkanie.
Właścicielce dali pięćdziesiąt dolarów kaucji i
powiedzieli, że chcą najpierw przekonać się,
jak tam się mieszka. Pozwoliła im zostać tak
długo, jak długo zechcą. Moi ludzie zabrali się
za szukanie odcisków palców i zdjęli, co tylko
się dało, a potem wszystko wyszorowali, żeby
nie dało się poznać, że zbierali odciski palców.
- Ile mają? - spytał adwokat.
Drake wyciągnął z kieszeni kopertę.
- Wszystkie są na tych kartach. Razem
- czterdzieści osiem.
Mason przerzucił pobieżnie karty.
- Jak można je zidentyfikować, Paul? -
spytał.
- Na odwrocie mają numery delikatnie
napisane ołówkiem.
-
Ołówkiem?
-
Zgadza się. Zanim trafią do
sądu, poprawimy je atramentem. Ale gdybyś
chciał jakieś odciski wycofać, będzie można
zmienić numery. W ten sposób do sądu trafią z
kolejnymi numerami. Inaczej mogłoby się
okazać, że prezentujesz odciski jeden-osiem,
potem brakowałoby trzech lub czterech
numerów, a potem znowu byłyby kolejne
numery. Prokurator z pewnością zażądałby
przedstawienia brakujących odcisków i
wybuchłaby afera.
-
Rozumiem - odparł Mason.
-
Za tę kaucję mamy
zarezerwowane mieszkanie do piętnastego -
rzekł Drakę. - Mam podpowiedzieć policji,
żeby zainteresowali się mieszkaniem Grace
Compton?
-
Jeszcze nie! - zawołał adwokat.
- Teraz, jak dziewczyna pojechała do
Acapulco, możesz mieć problem ze
zdobyciem dowodów, których potrzebujesz -
zauważył Drake.
- Już je mam - powiedział Mason,
uśmiechając się szeroko.
Drakę powstał z fotela.- Mam nadzieję,
że nie wpadniesz na żaden świetny pomysł
koło północy. Do zobaczenia jutro, Peny.
- Do widzenia - odpowiedział Mason.
Della Street patrzyła na szefa
zdumionym wzrokiem.
- Wyglądasz jak kot, który dobrał się
do śmietanki - powiedziała.
- Idź do sejfu, Delio, i wyciągnij
odciski palców, które Elsa Griffin zebrała w
segmencie dwunastym.
Della przyniosła koperty.
- Mamy dwa zestawy. Jeden to odciski
Elsy Griffin, drugi - cztery odciski
nieznajomej kobiety. Te cztery sana
ponumerowanych kartach. To są numery
czternaście, szesnaście, dziewięć i dwanaście.
Mason skinął głową i zajął się kartami,
które otrzymał od Drake’a.
-
W porządku, Delio, zrób
notatkę - poprosił.
-
Co mam pisać?
-
Numer siedem na karcie z listy
Drake’a poprawiam atramentem na numer
czternaście. Numer trzy na liście Drake’a na
numer szesnaście. Numer dziewiętnaście na
liście Drake na numer dziewięć. Numer
trzydzieści na liście Drake’a na numer
dwanaście. Zapisałaś?
Della kiwnęła głową.
- W porządku - rzekł Mason. - Weź
karty i napisz na nich te numery: czternaście,
szesnaście, dziewięć i dwanaście.
Chcę, żeby były napisane damską ręką,
choć do głowy by mi nie przyszło podrabiać
czyjeś pismo, chciałbym, aby jak najbardziej
przypominały numery na pozostałych kartach.
- Ależ szefie, to jest... Przecież to
sąnumery najważniejszych odcisków z
segmentu dwunastego w motelu!
-
Właśnie - powiedział Mason. -
Jak tylko wypiszesz te numery na
odpowiednich kartach, Delio, pamiętaj, aby mi
je przynieść, ile razy zażądam odcisków
palców na kartach numer czternaście,
szesnaście, dziewięć i dwanaście.
-
Ależ, szefie, nie możesz tego
zrobić!
-
Dlaczego?
-
To jest substytucja dowodów!
-
Dowodów na co?
-
Dowodów na obecność pewnej
osoby w tym segmencie. Dowodów, że pani...
-
Ostrożnie, żadnych nazwisk!
-
To są dowody, że ta osoba
rzeczywiście była w tym segmencie.
- Ciekawe!
Della Street rzuciła adwokatowi
skonsternowane spojrzenie.
-
Szefie, co robisz? Przecież to jest
fałszowanie dowodów! Przecież... Przecież...
-
No i co takiego robię, według
ciebie? - spytał Mason.
-
Nadajesz tym kartom numery
czternaście, szesnaście, dziewięć i dwanaście,
wkładasz je do tej koperty i Elsa Griffm...
Oczywiście, Elsa Griffin weźmie te karty,
porówna numery z numerami ze swoich notatek
i powie, że odcisk numer czternaście został
zdjęty ze szklanej gałki... a to będzie znaczyło,
że zamiast osoby, która naprawdę była w
numerze dwunastym, była tam blondynka.
Mason uśmiechnął się od ucha do ucha.
- A ponieważ policja ma zatrzęsienie jej
odcisków, trudno im będzie powiedzieć, że nie
wiedzą, kto tam był -zauważył.
-
Ale wtedy oskarżą Grace
Compton, że weszła do dwunastki, podczas gdy
naprawdę wcale jej tam nie było -
zaprotestowała Della Street.
-
Skąd wiesz, że jej tam nie było?
-
Nie zostawiła odcisków palców.
Mason tylko się uśmiechnął.
-
Szefie, czy to nie jest... prawnie
zabronione?
-
Co jest prawnie zabronione? -
Niszczenie dowodów.
-
Nic nie zniszczyłem -
zaprotestował Mason.
-
Aleje mieszasz. Czy nie jest
zabronione
pokazywanie
świadkowi
fałszywych...
-
Czy te odciski są fałszywe?
-
Są podstawione.
-
To nie znaczy, że są fałszywe -
wyjaśnił prawnik. - Na każdej karcie jest
prawdziwy odcisk palca. Żadnego z nich nie
zmieniłem.
-
Ale zmieniłeś numery na
kartach.
-
Wcale nie. Drakę powiedział
nam, że nadał kartom tymczasowe numery,
żebyśmy mogli ponumerować je potem piórem
w takiej kolejności, jaka nam odpowiada.
-
Oszukujesz Elsę Griffin.
-
Nie powiedziałem jej ani słowa.
- Ale jeśli pokażesz jej te odciski jako
odciski zdjęte z numeru dwunastego, to będzie
oszustwo.
-
Ale jeśli nie powiem jej, że one
sąz numeru dwunastego, nie będzie oszustwa.
Poza tym, skąd wiemy, że te odciski są
dowodami?
-
Szefie, proszę, nie rób tego! Za
dużo ryzykujesz, starając się ocalić panią... Nie
pozwalasz wymieniać nazwisk, ale wiesz,
kogo mam na myśli. Żeby ją ocalić, zakładasz
sobie pętlę na szyję i... podkładasz fałszywe
dowody przeciwko tej Compton.
Mason uśmiechnął się.
- Och, Delio, Delio, przestań się tym
martwić. To ja ryzykuję.
- I to jak!
-
Włóż kapelusz - polecił
prawnik. - Zapraszam cię na kolację, na jakiś
stek, a potem możesz iść do domu i się
wyspać.
-
A co ty będziesz robił?
-
Może też położę się do łóżka.
Myślę, że przyprawimy Hamiltona Burgera o
ból głowy.
-
Ale szefie - to jest substytucja
dowodów! Fałszowanie dowodów! Nadawanie
dowodom fałszywych etykietek!
-
Zapominasz - zaprotestował
Mason - że ciągle mamy oryginalne odciski,
które dostaliśmy od Elsy Griffin. Mają
oryginalne numery, przez nią nadane. My
wzięliśmy inne odciski i zmieniliśmy im
numery. Mamy do tego prawo. Możemy
ponumerować nasze odciski w dowolny
sposób. Jeśli przypadkowo zaistnieje
zbieżność, to nie jest przestępstwo. No,
rozchmurz się. Za bardzo się martwisz.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Sędzia Harmon Strouse spojrzał na
siedzących za stołem obrony Perry’ego
Masona oraz jego klienta Stewarta G.
Bedforda, za którym stał umundurowany
policjant.
-
Obrona może skorzystać z
prawa do wyłączenia.
-
Obrona przyjmuje skład ławy
przysięgłych.
Sędzia Strouse rzucił okiem na
Hamiltona Burgera, prokuratora okręgowego o
byczym karku i beczkowatej klatce piersiowej,
którego niechęć do Perry’ego Masona była
przysłowiowa.
-
Oskarżenie
jest
usatysfakcjonowane
składem
ławy
przysięgłych - warknął Hamilton Burger.
-
Doskonale - odparł sędzia. -
Zatem członkowie ławy wstaną i zostaną
zaprzysiężeni.
Bedford pochylił się do Masona i
szepnął:
- No, teraz nareszcie będziemy
wiedzieli, co mają przeciwko mnie i z czym
musimy walczyć. Dowody, które przed stawili
przed Grand Jury, były zaledwie
wystarczające, żeby postawić mnie w stan
oskarżenia. Celowo nie zdradzali tego, co
mają.
Mason skinął głową. Hamilton Burger
wstał i rzekł:
- Wysoki Sądzie, chcę postąpić w
sposób raczej nieco dzienny. Mamy do
czynienia z inteligentnymi sędziami
przysięgłymi. Nie muszę im mówić, co będę
próbował zrobić. Chcę zrezygnować z
wprowadzenia. Jako pierwszego świadka
pragnę powołać Thomasa G. Farlanda.
Po złożeniu przysięgi Farland zeznał,
że jest funkcjonariuszem policji i że szóstego
kwietnia dostał polecenie udania się do motelu
Staylonger. Po okazaniu legitymacji służbowej
właścicielowi motelu nazwiskiem Morrison
Brems powiedział, że chce zajrzeć do numeru
szesnastego. Poszedł tam i na podłodze znalazł
ciało mężczyzny, który najwyraźniej został
zastrzelony. Natychmiast zawiadomił Wydział
Zabójstw. Po jakimś czasie przyjechali
policjanci wraz z koronerem i specjalistami od
daktyloskopii.
-
Oddaję świadka obronie -
warknął Hamilton Burger.
-
Jak to się stało, że pojechał pan
do motelu? - spytał Mason.
- Dostałem takie polecenie.
-
Od kogo?
-
Otrzymałem je drogą radiową.
-
Co dokładnie powiedziano?
-
Zgłaszam sprzeciw. Pytanie
nieistotne, niedopuszczalne i nie mające
związku ze sprawą, niewłaściwie prowadzone
przesłuchanie, obrona próbuje oprzeć się na
dowodzie ze słyszenia.
-
Świadek zeznał, że dostał
polecenie, żeby wejść do segmentu numer
szesnaście - powiedział Mason. - Zgodnie z
przepisami, jeśli podczas bezpośredniego
przesłuchania cytowany jest fragment
rozmowy, druga strona może zażądać
przedstawienia całej rozmowy. Chcę wiedzieć,
co oprócz tego powiedziano w rozmowie, w
czasie której wydano świadkowi polecenie
udania się do motelu.
-
Ale to nie jest dowód
bezpośredni, tylko ze słyszenia - sprzeciwił się
Hamilton Burger.
-
To rozmowa - zaprotestował z
uśmiechem Mason.
-
Uchylam sprzeciw - powiedział
sędzia. - Świadek, przedstawiwszy fragment
rozmowy, może w czasie przesłuchania
zrelacjonować całość.
-
No cóż - rzekł Farland. -
powiedziano tylko, że mam iść do motelu, to
wszystko.
-
Czy zostało wspomniane, czego
może się pan tam spodziewać?
- Tak.
-
A czego?
-
Ciała.
-
Czy wydający polecenie mówił,
skąd wie, że tam jest ciało?
-
Powiedział, że otrzymał
zgłoszenie.
-
Mówił coś na temat tego
zgłoszenia?
-
Tak, że otrzymał anonimowy
telefon:
-
Wspomniał może, kto dzwonił?
Kobieta czy mężczyzna? Świadek zawahał się.
-
Tak czy nie? - nalegał Mason.
-
Tak. To był kobiecy głos.
-
Dziękuję - powiedział Mason z
przesadną uprzejmością.
- To wszystko.
Hamilton Burger przedstawił kilku
świadków, którzy zidentyfikowali zmarłego
jako Binneya Denhama i oświadczyli, że kiedy
poruszono ciało, spod płaszcza z przodu
wytoczyła się kula.
- Moim następnym świadkiem będzie
Morrison Brems - rzekł Hamilton Burger.
Kiedy Brems stanął za barierką i został
zaprzysiężony, Hamilton Burger skinął głową
do Vincenta Hadleya, zastępcy prokuratora
okręgowego, siedzącego po jego lewej ręce, i
Hadley, uprzejmy i wytworny strateg z dużym
doświadczeniem, zaczął przesłuchiwać
właściciela motelu. Wydobył z niego fakt, że
szóstego kwietnia około jedenastej rano
oskarżony, w towarzystwie młodej kobiety,
zatrzymał się w motelu; że poinformował
właściciela motelu, iż czekają na jeszcze jedną
parę z San Diego i chcą wynająć dwa segmenty;
że świadek poradził, aby poczekali, aż znajomi
przyjadą, to wtedy sami zapłacą za swój
segment. Jednak oskarżony wolał zapłacić za
dwa segmenty z własnej kieszeni i zająć je
natychmiast.
- Jakie nazwisko wpisał do księgi gości
hotelowych? - spytał Vincent Hadley.
-
S. G. Wilfred.
-
Z żoną?
-
Z żoną.
-
Co nastąpiło później?
-
Nie zwracałem na nich większej
uwagi. Oczywiście, patrząc na to z
perspektywy, pomyślałem...
-
Nieistotne, co pan pomyślał -
przerwał mu Hadley. - Proszę zrelacjonować,
co się stało, co pan zaobserwował, co
powiedział oskarżony lub kto inny w jego
obecności.
-
Gdzie mam zacząć?
-
Proszę po prostu odpowiedzieć
na pytanie. Co się dalej zdarzyło?
-
Przez chwilę byli w segmencie, a
potem dziewczyna...
-
Mówiąc „dziewczyna”, ma pan
na myśli panią Wilfred?
-
Oczywiście, to nie była żadna
pani Wilfred.
-
Tego pan nie wie - zaznaczył
Hadley. - W księdze gości wpisała się jako pani
Wilfred.
-
To oskarżony wpisał ją jako
panią Wilfred.
-
W porządku. Proszę zatem
mówić o niej „pani Wilfred”. Co dalej się
zdarzyło?
-
Pani Wilfred wyszła dwa razy.
Pierwszy raz podeszła do zewnętrznych drzwi
segmentu numer piętnaście i myślałem, że ma
zamiar wejść do środka, ale...
-
Nieważne, co pan myślał. Co
zrobiła?
-
Wiem, że zamknęła je od
zewnątrz, ale nie mogę przysiąc, że widziałem,
jak obracała klucz w zamku, więc pewnie nie
pozwolicie mi tego powiedzieć. Jak już
skończyła to, co tam robiła, podeszła do
samochodu, wyjęła bagaż i zaniosła go do
numeru szesnaście. Wkrótce potem wyszła,
podeszła do samochodu i otworzyła schowek z
przodu. Nie wiem, ile czasu tam spędziła,
ponieważ zostałem odwołany i nie wracałem
przez jakieś pół godziny. Po dłuższym czasie
obydwoje wyszli i odjechali samochodem.
-
Chwileczkę - powiedział Hadley.
- Czy zanim zobaczył pan, jak odjeżdżają,
widział pan kogoś innego w pobliżu
samochodu?
-
Nie mogę przysiąc - rzekł
Brems.
-
To niech pan nie przysięga.
Proszę tylko powiedzieć to, co pan wie i co pan
widział.
-
Widziałem, jak koło segmentu
szesnastego na kilka minut zatrzymał się dosyć
zniszczony samochód. Pomyślałem, że to
przyjechała ta druga para.
-
Proszę mówić tylko o tym, co
pan widział.
-
No cóż, widziałem, że samochód
zatrzymał się tam na krótko. Po chwili odjechał.
-
Chwileczkę. Samochód sam nie
odjechał. Ktoś musiał siedzieć za kierownicą.
-
Zgadza się.
-
Czy zna pan tę osobę?
-
Wtedy nie wiedziałem, kto to
jest. Teraz tak.
-
Kto to był?
-
Ten Denham - mężczyzna,
którego znaleziono martwego.
-
Widział pan jego twarz?
-
Tak.
-
Zatrzymał się koło biura?
-
Nie.
-
Nie zatrzymał się, wyjeżdżając
samochodem z terenu motelu?
-
Nie.
-
A kiedy wjeżdżał?
-
Również nie.
-
W porządku. Teraz proszę
przypomnieć sobie wszystko, co nastąpiło
później.
-
Naturalnie, miałem inne rzeczy
do roboty. Mam cały motel na głowie i nie
mogę cały czas przyglądać się...
-
Proszę po prostu powiedzieć, co
pan widział, panie Brems. Nie oczekujemy, że
opowie nam pan o wszystkim, co się
wydarzyło. Tylko to, co pan widział.
- Noo... oskarżony i ta dziewczyna...
-
Ma pan na myśli tę, która w
księdze gości figuruje pod nazwiskiem pani
Wilfred?
-
Tak, o tę mi chodzi.
-
Dobrze. Co zrobiła pani Wilfred
i oskarżony?
-
Przez jakiś czas ich nie było.
Potem wrócili. Musiało być już późne
popołudnie. Nie wiem, która dokładnie była
godzina. Wjechali do garażu pomiędzy
segmentami...
-
A wcześniej? - przerwał
Hadley. - Czy miał pan okazję zajrzeć do
pokojów, kiedy ich nie było?
- Eee... tak, miałem.
-
Co to była za okazja?
-
Wie pan, jak przyjeżdżają takie
pary... to znaczy... mamy trzy stawki. Stawkę
zwykłą, turystycznąi dla takich...
przejezdnych, co to tylko pokazują się i zaraz
ich nie ma. W wypadku takiej pary jak ta
żądamy opłaty około dwa razy wyższej od
zwykłej. Kiedy ci... przejezdni goście
wychodzą, zaglądamy do pokojów, żeby
sprawdzić, czy mają zamiar wrócić. Jeśli
zostawiają na środku otwarty bagaż, to go
przeglądamy. Czasem nawet otwieramy, jeśli
jest zamknięty. Jeśli nie chce się wypaść z
interesu, musi się przyjmować również tych
chwilowych gości, ale daje się wyższe stawki i
ma się zazwyczaj duży obrót. Wolałbym tego
nie robić, ale nie ma wyjścia. W każdym razie,
kiedy ci goście wychodzą, zagląda się do ich
pokojów.
-
Właśnie dlatego pan wszedł?
-
Tak.
-
Co pan zrobił?
-
Nacisnąłem klamkę drzwi
wejściowych do numeru piętnastego, ale były
zamknięte. Wtedy nacisnąłem klamkę do
szesnastki, ale też było zamknięte.
-
Co pan wtedy zrobił?
-
Otworzyłem
drzwi
uniwersalnym kluczem i wszedłem do środka.
-
Które drzwi pan otworzył?
-
Od szesnastki.
-
Co pan tam zobaczył?
-
Zauważyłem, że walizka i torba
dziewczyny... to znaczy pani Wilfred były w
numerze szesnastym, a neseser mężczyzny w
piętnastym.
-
Zaglądał pan do neseseru? -
Owszem.
-
Co pan tam zauważył?
-
Zauważyłem rewolwer.
-
Oglądał pan ten rewolwer?
- Tylko na tyle, na ile było widać. Nie
chciałem go dotykać. Zobaczyłem ten rewolwer,
i postanowiłem, że wobec tego lepiej...
- Niech pan nie mówi tego, co pan myślał
albo co postanowił. Pytam, co pan zrobił i
widział - przerwał Hadley. - Teraz wróćmy do
tego, co zdarzyło się później.
-
Dobrze.
-
Widział pan jeszcze oskarżonego?
-
Tak. On i ta... ta kobieta... to
znaczy pani Wilfred wrócili do motelu późnym
popołudniem. Weszli do swoich segmentów i nie
zwracałem na nich więcej uwagi. Miałem coś
innego do roboty. Potem zauważyłem samochód,
który gdzieś wyjeżdżał. Było gdzieś koło ósmej,
może trochę po ósmej. Rzuciłem okiem i
zobaczyłem, że to jest samochód oskarżonego i
że prowadziła ta kobieta. Nie widziałem dobrze,
ale mam wrażenie, że koło niej nikogo niebyło.
-
Czy słyszał pan jakieś
niecodzienne dźwięki?
-
Prawdę mówiąc, nie. Słyszeli coś
goście będący w innej części motelu.
- To nieistotne. Teraz mówimy o panu.
Czy pan słyszał jakieś niecodzienne dźwięki?
- Nie.
- I tak pan zeznał policjantom, którzy
pana przesłuchiwali?
- Tak.
-
Kiedy miał pan następną okazję
wejścia do segmentu piętnastego lub
szesnastego?
-
Kiedy przyjechał policjant i
powiedział, że chce tam wejść.
-
Co pan zrobił?
-
Wziąłem uniwersalny klucz i
otworzyłem drzwi szesnastki.
-
Drzwi były zamknięte na klucz?
-
Prawdę mówiąc, nie.
-
Co zobaczył pan w środku?
-
Zobaczyłem ciało tego
człowieka... tego, który podobno nazywał się
Binney Dcnham. Leżał na podłodze w kałuży
krwi.
- Zaglądaliście do segmentu
piętnastego?
- Tak.
-
Jak tam weszliście?
-
Wyszliśmy z szesnastki na dwór
i podeszliśmy do drzwi piętnastki.
-
Były zamknięte na klucz?
-
Nie.
-
Czy oskarżony znajdował się w
środku? - Kiedy weszliśmy, już go nie było.
-
A neseser?
-
Jego też już nie było.
-
Czy oskarżony lub kobieta,
którą wpisał do księgi jako swoją żonę, wrócili
potem do motelu?
-
Nie.
-
Czy następnie towarzyszył pan
policji, kiedy przeszli na tyły posiadłości?
- Tak. Widać było jego ślady...
-
Jeden moment. Właśnie do tego
dążę. Co jest na tyłach posiadłości?
-
Ogrodzenie z drutu kolczastego.
-
A jaka jest gleba?
- Gliniasta. Po deszczu robi się miękka.
Latem, kiedy słońce świeci i ją wysusza, jest
bardzo twarda.
-
W jakim stanie była gleba nocą
szóstego kwietnia? - Była miękka.
-
Czy odcisnęłyby się w niej ślady
męskich stóp?
-
Naturalnie.
- Czy widział pan jakieś ślady, kiedy
zaprowadził pan funkcjonariuszy na tyły
motelu?
- Tak.
-
Zna pan porucznika Tragga?
-
Tak.
-
Pokazał mu pan te ślady?
-
Wskazałem mu drogę, a on
zwrócił moją uwagę na ślady stóp.
-
Co następnie zrobił porucznik
Tragg?
-
Podszedł do ogrodzenia z drutu
kolczastego, w miejscu, gdzie ślady
wskazywały, że ktoś się przez nie przeciskał, i
znalazł parę nitek. W niektórych miejscach drut
jest trochę zardzewiały i nitki z łatwością się go
trzymały.
-
Czy widział pan Denhama
jeszcze raz od chwili, kiedy zauważył go pan
koło segmentu numer szesnaście w
samochodzie, który opisał pan jako dosyć
zniszczony?
- Dopiero kiedy zobaczyłem go
nieżywego na podłodze.
-
Motel jest otwarty dla gości?
-
Oczywiście. Tak ma być.
-
Zatem pan Denham mógł przyjść
i wyjść, nie będąc przez pana widzianym?
-
Naturalnie.
-
Kolej na pana - rzekł Hadley.
-
Jak sam pan powiedział - zaczął
Mason - Denham mógł wejść do segmentu
szesnastego zaraz za kobietą, którą pan nazywał
panią Wilfred, prawda?
- Tak.
- Nie będąc przez pana widzianym?
-Tak.
- Czy to byłoby łatwe?
- Oczywiście. Patrzę, kiedy ludzie
podjeżdżają samochodem i zachowują się,
jakby chcieli wejść do biura, ale nie zwracam
uwagi na tych, którzy udają się bezpośrednio
do segmentów. To znaczy, że jeśli przejeżdżają
nie zwalniając koło wywieszki „biuro”, nie
interesuję się nimi. Zarabiam na życie
wynajmując pokoje w motelu. Nie chcę
wściubiać nosa w prywatne sprawy gości.
- To godne pochwały - zauważył
Mason. - W ciągu dnia i aż do wieczora
wynajął pan również inne segmenty, prawda?
- Tak.
- Czy wieczorem szóstego i w ciągu
dnia siódmego kwietnia pomagał pan policji w
poszukiwaniu broni?
- Wnoszę sprzeciw. Pytanie jest
nieistotne, niedopuszczalne i nie mające
związku ze sprawą. Nie jest to należyty sposób
prowadzenia przesłuchania - zawołał Hadley i,
wstając z miejsca, dodał: - Wysoki Sądzie, nie
pytaliśmy tego świadka o nic, co działo się
siódmego kwietnia. Pytaliśmy go tylko o to, co
zdarzyło się szóstego kwietnia.
-
Sądzę, że w tych
okolicznościach ranek siódmego kwietnia
byłby nieco zbyt odległy w czasie - zgodził się
sędzia Strouse. - Podtrzymuję sprzeciw.
-
Czy widział pan jeszcze raz ten
rewolwer?
-
Zgłaszam
sprzeciw!
Niewłaściwie prowadzone przesłuchanie -
wtrącił Hadley. - Pytanie jest tak
sformułowane, że może odnosić się do daty o
tydzień
późniejszej!
Bezpośrednie
przesłuchanie świadka dotyczyło tylko
szóstego kwietnia.
-
Podtrzymuję sprzeciw -
zarządził sędzia.
-
Odnośnie do popołudnia i
wieczora szóstego kwietnia, czy zauważył pan
jeszcze coś odbiegającego od normy?
- Nie - zaprzeczył Brems.
Bedford nachylił się do Masona i
szepnął:
- Niech go pan przygwoździ! Niech go
pan zmusi, żeby powiedział o tej kobiecie, która
wtargnęła do dwunastki. Niech ją opisze!
Musimy dowiedzieć się, kto to był.
- Zauważył pan Binneya Denhama w
motelu - powiedział Mason.
- Tak jest.
- I wiedział pan, że nie figuruje w
księdze gości?
- Tak.
- Innymi słowy, wiedział pan, że jest
obcy.
-
Tak. Ale musi pan pamiętać,
panie Mason, że nie mogłem być tego pewien.
Oskarżony wynajął dwa segmenty i za nie
zapłacił. Uprzedził mnie, że oczekuje pary z San
Diego. Skąd mogłem wiedzieć, że nie mówił o
Denhamie?
-
Rozumiem - rzekł Mason. -
Wyjaśnia to obecność pana Denhama. A teraz
chciałbym wiedzieć, czy nie zauważył pan
jakichś innych osób... powiedzmy nie
upoważnionych do przebywania w motelu.
- Nie.
- Czy nie było nikogo w dwunastce?
Brems zastanowił się przez chwilę,
potrząsnął głową, po czym nagle rzekł:
- Chwileczkę... Tak. Zgłosiłem to policji.
- Nieważne, co zgłosił pan policji -
przerwał Hadley.
- Proszę słuchać pytań i na nie
odpowiadać. Proszę nie udzielać samorzutnie
informacji, o które pana nie proszono.
- No cóż... była tam pewna osoba, ale
potem okazało się, że z nią było wszystko w
porządku.
-
Czy ta osoba bezprawnie
przebywała w pokoju w motelu?
-
Zgłaszam sprzeciw, pytanie
sugeruje odpowiedź i żąda od świadka
wyciągania wniosków.
-
To jest zwykłe przesłuchiwanie
świadka przez obronę - wyjaśnił Mason.
- Uważam, że słowo „bezprawnie”
odwołuje się do wniosku świadka. Jednak
pozwalam odpowiedzieć na to pytanie
- rzekł sędzia Strouse. - Chcę dać
obronie dużą swobodę w przesłuchaniu,
szczególnie w odniesieniu do tych świadków,
którzy będą pytani o osoby obecne w motelu
przed popełnieniem zbrodni.
-
Doskonale - powiedział Hadley.
- Wycofuję sprzeciw, Wysoki Sądzie, żeby nie
wprowadzać zamieszania w protokole. Panie
Brems, proszę odpowiedzieć na pytanie.
-
Powiem tyle. Z dwunastki
wyszła kobieta. To nie była ta osoba, która
wynajęła segment. Zaczepiłem ją bo
myślałem... no cóż, nie wolno mi mówić, co
myślałem. Ale rozmawiałem z nią.
-
O czym pan z nią rozmawiał? -
spytał Mason. - Zapytałem ją, co tam robiła.
-
A co ona powiedziała?
- Wysoki Sądzie - wtrącił Hadley - Pan
Mason już nie tylko wykracza poza ramy
przesłuchania, ale w ogóle chce wprowadzić
dowód ze słyszenia.
- Podtrzymuję sprzeciw - powiedział
sędzia Strouse. Mason zwrócił się do świadka:
-
O co pan ją zapytał?
-
Wnoszę sprzeciw na tych
samych zasadach - zaoponował Hadley.
- Podtrzymuję sprzeciw - ponownie
zarządził sędzia.
Adwokat odwrócił się do Bedforda i
szepnął:
-
Widzi pan, że natykamy się na
mnóstwo przeszkód natury proceduralnej. Nie
mogę przesłuchać świadka na temat rozmowy
z tą kobietą.
-
Ale musimy dowiedzieć się, kto
to był. Niech pan nie da się im przechytrzyć,
panie Mason. Jest pan sprytnym prawnikiem.
Niech pan zadaje takie pytania, żeby sędzia nie
mógł przeciwko nim zaprotestować. Musimy
przecież dotrzeć do tej kobiety.
-
Mówi pan, że kobieta, która
wyszła z numeru dwunastego, nie była osobą,
która go wynajęła?
- Tak jest.
- I pan ją zatrzymał?
- Tak.
-
Czy pan poinformował o niej
policję?
-
Zgłaszam
sprzeciw.
Niewłaściwie prowadzone przesłuchanie,
pytanie nieistotne, niedopuszczalne i nie mające
związku ze sprawą.
- Podtrzymuję sprzeciw.
- Zeznał pan, że rozmawiał pan z
policjantami.
- Oczywiście, kiedy odkryto ciało,
policja chciała wiedzieć o wszystkim, co działo
się w motelu. To było po tym, jak zapytali, czy
mogą zajrzeć do szesnastki, żeby sprawdzić
zgłoszenie, które właśnie otrzymali.
Powiedziałem, że nie widzę przeszkód.
-
W porządku. Czy, mówię cały
czas o tej samej rozmowie, policja pytała pana,
czy po południu lub wieczorem po terenie
motelu kręciły się jakieś nieuprawnione osoby?
-
Zgłaszam sprzeciw - powiedział
Hadley. - Pytanie o dowód ze słyszenia,
nieistotne, niewłaściwe, źle prowadzone
przesłuchanie.
Sędzia Strouse uśmiechnął się.
- Pan Mason znowu próbuje odwołać się
do reguły, zgodnie z którą, jeśli w
przesłuchaniu bezpośrednim przytoczono
fragment rozmowy, strona przeciwna może
przepytać świadka odnośnie do całej rozmowy.
Świadek może odpowiedzieć napytanie.
- Policję głównie interesowało, czy
słyszałem strzały.
-
Nie pytam o to, co głównie
interesowało policję - przypomniał świadkowi
Mason. - Chciałem wiedzieć, czy pytali pana,
czy po południu i wieczorem po terenie motelu
kręciły się jakieś nieupoważnione osoby.
-
Tak, pytali o to.
-
Czy powiedział im pan, w tej
właśnie rozmowie, o kobiecie, którą widział
pan wychodzącą z numeru dwunastego?
- Tak.
-
Co dokładnie im pan
powiedział?
-
Wysoki Sądzie - rzekł Hadley -
obrona wprowadza szczegóły, które nie mają
nic wspólnego ze sprawą, a tylko zaciemnią jej
obraz. Nie mamy nic przeciwko temu, by
obrona powołała pan Bremsa na własnego
świadka. Wtedy pan Mason będzie mógł zadać
mu jakie zechce pytania, choć będzie musiał
liczyć się z tym, że oskarżenie może
zakwestionować zeznania jako nieistotne,
niewłaściwe i niedopuszczalne.
-
Obrona nie musi powoływać
pana Bremsa na własnego świadka - wytknął
sędzia Strouse. - W bezpośrednim
przesłuchaniu pytał go pan o rozmowę z
policjantami.
-
Nie o rozmowę. Zapytałem go
tylko o skutek tej rozmowy. Pan Mason mógł
zaprotestować przeciwko memu pytaniu ze
względu na to, że dotyczyło wniosków
świadka.
-
Ale nie chciał tego robić -
zauważył dobrodusznie sędzia. - Prawnie nie
ma znaczenia, czy pyta się świadka o wnioski
wyciągnięte z rozmowy, czy prosi o dokładne
zacytowanie konwersacji. W przesłuchaniu
bezpośrednim został wprowadzony temat
rozmowy. Teraz pan Mason może żądać
przedstawienia całej rozmowy.
-
Ale to, o co pyta, nie łączy się
ze sprawą interesującą policję! - zaprotestował
Hadley. - I nie ma żadnego związku ze
zbrodnią.
-
Skąd pan wie? - spytał sędzia.
-
Ponieważ wiemy, co się
zdarzyło.
-
Pan Mason może mieć inną
teorię dotyczącą tego, co się wydarzyło. Sąd
chce dać obronie jak największą swobodę w
przesłuchaniach. Świadek może odpowiedzieć
na pytanie.
-
Zatem - podjął Mason - co
powiedział pan policjantom na temat kobiety
wychodzącej z dwunastki?
-
Powiedziałem im, że w tym
segmencie była intruzka. - Użył pan słowa
„intruzka”?
-
Wydaje mi się, że tak.
-
Co jeszcze im pan powiedział?
-
Powiedziałem im o tym, że z nią
rozmawiałem.
-
Czy powtórzył im pan, co
mówiła ta kobieta?
-
Znowu muszę zgłosić sprzeciw,
Wysoki Sądzie - wtrącił Hadley. - Pan Mason
pyta o dowód ze słyszenia na temat dowodu ze
słyszenia. Będzie to świadectwo tego, co być
może jakaś kobieta powiedziała świadkowi i co
on z kolei przekazał funkcjonariuszom policji.
To czystej wody pogłoski.
- Takie postępowanie jest jednak
dozwolone w wypadku ponownego
przesłuchiwania świadków przez stronę
przeciwną - zadecydował sędzia Strouse. -
Proszę odpowiedzieć na pytanie.
- Tak, powiedziałem, że ta kobieta
powiedziała mi, że jest koleżanką osoby, która
wynajęła ten segment. Podobno, gdyby
koleżanki nie było, miała wejść i poczekać na
nią.
- Może pan opisać tę kobietę? - spytał
mason.
- Wnoszę sprzeciw, pytanie jest
nieistotne, niedopuszczalne i nie ma związku ze
sprawą,
niewłaściwie
prowadzone
przesłuchanie.
-
Podtrzymuję sprzeciw -
powiedział sędzia. Mason uśmiechnął się.
-
Czy w czasie rozmowy opisał ją
pan policjantom?
-
Sprzeciw na tych samych
podstawach. Sędzia uśmiechnął się.
-
Uchylam sprzeciw. Teraz pytanie
pana Masona dotyczy rozmowy, co do której
może przepytać świadka.
-
Powiedziałem policji, że ta
kobieta miała dwadzieścia osiem-trzydzieści lat,
że była brunetką z ciemnoszarymi oczami,
dosyć wysoką... To znaczy wysoką jak na
kobietę. Miała długie nogi. Poruszała się... po
królewsku, z godnością. Widać było, że...
- Proszę jej nie opisywać - ostrzegł
świadka Hadley. - Proszę tylko powtórzyć to, co
powiedział pan policji.
-
To właśnie mówiłem.
Oczywiście, potem okazało się, że wszystko
było w porządku.
-
Proszę o skreślenie z protokołu
tej części wypowiedzi świadka, która nie była
odpowiedzią na pytanie - rzekł Mason.
-
Proszę skreślić - zarządził
sędzia.
-
Nie mam więcej pytań do
świadka - powiedział adwokat.
Hadley, bardzo zły, przystąpił do
ponownego przesłuchiwania świadka.
- Powiedział pan policji, że według
pana ta kobieta była intruzką?
- Tak.
- Potem przekonał się pan, że nie miał
pan racji, czy to prawda?
- Zgłaszam sprzeciw - wtrącił Mason. -
Pytanie sugeruje odpowiedź, jest nieistotne,
niedopuszczalne i nie ma związku ze sprawą,
przesłuchanie prowadzone jest niewłaściwie.
- Podtrzymuję sprzeciw.
-
Ale w końcu powiedział pan
policji, że nie miał pan racji, prawda? -
krzyknął zdenerwowany Hadley.
-
Wnoszę sprzeciw. Niewłaściwie
prowadzone przesłuchanie, a poza tym pytanie
odnosi się do rozmowy, co do której świadek
nie był przesłuchiwany.
Sędzię Strouse zawahał się i spojrzał na
świadka.
-
Kiedy im pan to powiedział?
-
Następnego dnia.
-
Podtrzymuję sprzeciw.
-
Tego samego dnia rozmawiał
pan na ten temat z kobietą, która wynajęła
dwunastkę, prawda?
-
Wnoszę sprzeciw. Pytanie
nieistotne, niedopuszczalne i nie ma związku
ze sprawą, próba wprowadzenia dowodu ze
słyszenia,
niewłaściwie
prowadzone
przesłuchanie, a poza tym rozmowa nie odbyła
się w obecności oskarżonego.
-
Podtrzymuję sprzeciw.
Hadley usiadł na krześle i powiedział
coś na ucho Hamiltonowi Burgerowi. Przez
chwilę prokurator okręgowy i jego zastępca z
ożywieniem, choć szeptem się o coś sprzeczali.
W końcu Hadley przystąpił do kolejnego
ataku.
- Czy, tego samego dnia i w tej samej
rozmowie z policją, zeznał pan, że po
rozmowie z tą kobietą był pan przekonany, że
mówiła prawdę?
- Tak.
-
To wszystko - powiedział
triumfalnie Hadley.
-
Chwileczkę!- Mason zatrzymał
świadka, który zaczął już odchodzić. - Jeszcze
jedno pytanie. Czy w trakcie tej samej
rozmowy opisał pan policji tę kobietę jako
intruzkę?
-
Tak, w tej rozmowie tak
powiedziałem.
- Użył pan słowa „intruzka”?
- Tak.
Mason uśmiechnął się do zastępcy
prokuratora okręgowego.
-
Nie mam więcej pytań -
powiedział.
-
Ja też nie - burknął Hadley.
- Proszę wezwać następnego świadka -
zarządził sędzia Strouse.
Hadley
wezwał
kierownika
wypożyczalni samochodów, który opisał
okoliczności wynajęcia i oddania auta, o które
pytała policja, oraz wspomniał, że osoba
oddająca je nie odebrała reszty pieniędzy
należnych z racji nie wykorzystanej kaucji.
- Nie mam pytań - powiedział Mason.
Inny pracownik tej samej wypożyczalni
zeznał, że szóstego kwietnia około dziesiątej
wieczorem widział, jak samochód wjechał na
parking wypożyczalni. Za kierownicą siedziała
młoda kobieta. Nie zwrócił na nią uwagi.
- Proszę zadawać pytania - rzekł
Hadley.
- Może pan opisać tę kobietę? - spytał
Mason.
- Była ładna.
-
Czy może pan opisać ją
dokładniej? - poprosił adwokat, a na twarze
niektórych sędziów przysięgłych wypłynął
uśmiech.
-
Pewnie. Była w wieku około
dwudziestu lat. Miała to, co trzeba!
-
To znaczy? - zdziwił się sędzia
Strouse.
-
Miała dobrą figurę - poprawił
się pospiesznie świadek.
- Widział pan jej włosy? - spytał
Mason.
- Była blondynką.
- Zaraz zadam panu pytanie, ale chcę,
żeby pan dobrze się zastanowił, zanim na nie
odpowie. Czy widział pan, aby po
zaparkowaniu samochodu ta kobieta
wyjmowała z niego jakiś bagaż?
Mężczyzna potrząsnął głową.
-
Nie, nic absolutnie nie
wyciągała.
-
Jest pan pewien?
-
Jestem pewien.
- Widział pan, jak wysiada z
samochodu?
- No a jak!
Na sali rozpraw rozległy się śmiechy.
-
To wszystko - oznajmił Mason.
-
Nie mam więcej pytań -
zawtórował mu Hadley.
Zastępca prokuratora wezwał
specjalistę od daktyloskopii, który zeznał, że
nocą szóstego kwietnia i wczesnym rankiem
siódmego zebrał odciski palców z segmentów
numer piętnaście i szesnaście motelu
Staylonger. Pokazał kilka odcisków palców,
które określił jako istotne.
-
Dlaczego zaklasyfikował je pan
jako istotne? - spytał Hadley.
-
Ponieważ
odpowiadały
odciskom zdjętym z samochodu, na temat
którego przed chwilą zeznawał świadek.
Specjalista od daktyloskopii zeznał
ponadto, że zbadał wynajęty samochód, zebrał
i
zabezpieczył
kilka
odcisków
odpowiadających odciskom z segmentów
piętnastego i szesnastego z motelu, gdzie
znaleziono ciało, i że niektóre z nich bez
żadnej wątpliwości zostawił Stewart G.
Bedford.
-
Proszę pytać - powiedział
Hadley.
-
Kto pozostawił te inne odciski?
- spytał Mason.
-
Podejrzewam, że blondynka,
która przyprowadziła samochód do
wypożyczalni i...
-
Nie wie pan na pewno?
-
Nie, nie wiem. Wiem, że
zabezpieczyłem pewne odciski z segmentów
piętnastego i szesnastego i z samochodu z
rejestracją CXY 221 i że te odciski
odpowiadały odciskom pobranym od Stewarta
G. Bedforda, kiedy został przywieziony na
komendę.
-
W segmentach piętnastym i
szesnastym znalazł pan również odciski, które,
jak pan sądzi, zostawiła blondynka.
- Tak.
-
Gdzie je pan znalazł?
-
Och, w różnych miejscach, na
lustrze, szklankach, gałce drzwi.
- I takie same odciski znalazł pan w
samochodzie?
- Tak.
-
Innymi słowy - wytknął mu
Mason - według tego, co pan był w stanie
stwierdzić na podstawie własnych obserwacji,
te inne odciski mogły być równie dobrze
zostawione przez mordercę Binneya
Denhama?
-
Zgłaszam sprzeciw - powiedział
Hadley. - Pytania są tendencyjne i wymagają
odpowiedzi będącej wnioskiem świadka.
- Świadek jest specjalistą - powiedział
Mason. - Chcę usłyszeć jego wnioski, ale
ograniczam pytanie tylko do tego, co mógł
stwierdzić na podstawie własnych obserwacji.
Sędzia Strouse zawahał się, po czym
rzekł:
-
Pozwalam
świadkowi
odpowiedzieć na pytanie.
-
O ile wiem na podstawie tego,
co sam zauważyłem, mordercą mogła być
równie dobrze jedna, jak i druga osoba.
- Albo też morderstwo mógł popełnić
ktoś inny? - spytał Mason.
- To prawda.
- Dziękuję. To wszystko.
- Proszę wezwać Richarda Judsona -
powiedział Hamilton Burger.
Woźny wezwał Richarda Judsona.
Judson - wyprostowany, barczysty, z wąską
talią, tubalnym głosem i chłodnymi oczyma -
przypominał
bankiera
oceniającego
opłacalność udzielenia kredytu hipotecznego.
Okazało się, że jest policjantem i 10 kwietnia
złożył wizytę w domu Bedfordów.
-
Co zrobił pan po przybyciu do
domu państwa Bedfordów? - spytał prokurator
okręgowy.
-
Rozejrzałem się po terenie.
-
Gdzie pan zaglądał?
-
Byłem w ogrodzie i w garażu.
-
Miał pan nakaz rewizji?
-
Owszem.
-
Czy okazał go pan komuś?
-
Nikogo nie było w domu, więc
nie mogłem tego zrobić.
-
Gdzie zajrzał pan najpierw?
-
Do garażu.
-
A dokładniej?
-
Przeszukałem cały garaż.
-
Czy może nam pan powiedzieć
więcej na ten temat?
-
W garażu stał samochód.
Dokładnie go przeszukaliśmy. Były też opony.
Obejrzeliśmy je i zajrzeliśmy do starych
dętek...
-
Mówi pan „my”. Kto był z
panem?
-
Mój współpracownik.
-
Funkcjonariusz policji?
-
Tak.
-
Gdzie jeszcze szukaliście?
-
Właściwie wszędzie. Za
krokwiami i w starych pudłach. Zrobiliśmy
dokładną rewizję.
-
Co zrobiliście potem? - spytał
Hamilton Burger.
- Na środku podłogi w garażu był
odpływ, zasłonięty kratką, żeby można było
zmywać podłogę gumowym wężem.
Odkręciliśmy tę kratkę i zajrzeliśmy do rury.
-
Co tam znaleźliście?
-
Broń.
-
Jaką broń?
-
Rewolwer Colt kaliber
trzydzieści osiem.
-
Czy ma pan numer tego
rewolweru?
-
Tak, zapisałem go.
-
Od razu na miejscu znalezienia
broni?
-
Tak.
-
Sam pan sporządził tę notatkę?
-
Tak.
-
Ma ją pan ze sobą?
-
Tak.
-
Co pan zatem zapisał na temat
tego rewolweru? Świadek otworzył notes.
- Był to niklowany rewolwer marki
Colt, kaliber trzydzieści osiem. W bębenku
miał pięć pocisków, jedna komora była pusta.
Numer fabryczny 740818.
-
Co zrobiliście z rewolwerem? -
Przekazaliśmy go Arthurowi Merriamowi.
-
Kim jest Arthur Merriam?
-
Policyjnym ekspertem do spraw
broni i balistyki.
-
Może pan pytać - zwrócił się
Hamilton Burger do Perry’ego Masona.
-
Jak zrozumiałem, miał pan
nakaz rewizji, panie Judson - zaczął adwokat.
- Tak.
-
Jaki teren obejmował nakaz
rewizji?
-
Dom, ogród i garaż.
-
W domu nie było nikogo, komu
mógłby pan okazać nakaz?
-
Nie, nie w czasie, kiedy
robiliśmy rewizję.
-
Kiedy został wystawiony nakaz
rewizji?
-
Zdaje się, że ósmego.
-
Dostał go pan ósmego rano?
-
Nie pamiętam dokładnie pory
dnia.
-
Czy to było rano? - Chyba tak.
-
Co pan zrobił po otrzymaniu
nakazu rewizji?
-
Włożyłem go do kieszeni.
-
A potem?
-
Zająłem się sprawą.
-
Co pan robił w ramach, jak to
pan ujął, zajmowania się sprawą jak już pan
włożył nakaz rewizji do kieszeni?
-
Pojechałem w parę miejsc,
zobaczyć, jak się sytuacja rozwija.
-
W rzeczywistości pojechał pan
do domu Bedfordów, prawda?
-
Zajmowaliśmy się tą sprawą
sprawdzając, jak się posuwa praca. Krążyliśmy
po okolicy.
-
A potem zaparkowaliście
samochód, prawda?
-
Tak jest.
-
W miejscu, z którego mogliście
widzieć garaż? Świadek zawahał się.
-
Tak - przyznał w końcu.
- I czekaliście cały dzień, prawda?
-
Owszem.
-
A następnego dnia wróciliście?
-
Tak.
-
W to samo miejsce?
-
Tak.
- I znowu czekaliście cały dzień?
- Tak
-
Następnego dnia znowu
wróciliście?
-
Tak.
-
W to samo miejsce?
-
Tak.
- I do której czekaliście?
-
Do około czwartej po południu.
-
Wiedzieliście, że nikogo nie ma
w domu, prawda? - No cóż, widzieliśmy, że
pani Bedford odjechała.
-
Zatem wiedzieliście, że nikogo
nie ma w domu.
-
Czegoś takiego nie można być
pewnym.
-
Mieliście dom pod obserwacją?
-
Owszem.
- Żeby się zorientować, kiedy nikogo
nie będzie w domu?
-
Po prostu mieliśmy dom pod
obserwacją, aby wiedzieć, kto do niego
wchodzi i kto wychodzi.
-
I przy pierwszej okazji, kiedy
wydawało się wam, że nikogo nie ma w domu,
weszliście i przeszukaliście garaż?
-
Eee... można tak to nazwać.
- I zrobiliście rewizję w garażu, ale nie
w domu?
-
Nie, nie robiliśmy rewizji w
domu.
-
Przeszukaliście każdy kąt
garażu, każdy centymetr kwadratowy?
- Tak.
-
Czekaliście, aby mieć pewność,
że nikogo nie ma w domu, a potem
przystąpiliście do rewizji.
-
Chcieliśmy zrobić rewizję w
garażu. Nie chcieliśmy, aby nam
przeszkadzano czy przerywano.
Mason uśmiechnął się lodowato.
-
Właśnie pan przyznał, panie
Judson, że chcieliście zrobić rewizję w garażu.
-
Co w tym złego? Mieliśmy
przecież nakaz rewizji.
-
Powiedział pan „w garażu”.
-
Miałem na myśli całość
posiadłości... dom, wszystko.
-
Nie powiedział pan tego.
Powiedział pan, że chcieliście zrobić rewizję w
garażu.
-
Mieliśmy nakaz.
-
Czy nie jest prawdą - spytał
Mason - że jedynym miejscem, które
naprawdę chcieliście przeszukać, był garaż, a
zainteresowaliście się nim dlatego, że
otrzymaliście doniesienie, że znajdziecie tam
broń?
-
Oczywiście, szukaliśmy broni.
-
Czy, zanim wyruszyliście, nie
otrzymaliście doniesienia, że w garażu
znajduje się broń?
-
Wnoszę sprzeciw. Pytanie
nieistotne, niedopuszczalne i nie mające
związku ze sprawą, niewłaściwie prowadzone
przesłuchanie - zaprotestował Hamilton
Burger.
Sędzię Strouse zastanawiał się przez
chwilę.
-
Uchylam sprzeciw... jeśli
świadek zna odpowiedź na pytanie.
-
Nie wiem nic na temat
doniesienia.
-
Czy nie jest prawdą, że
zamierzaliście zrobić rewizję przede
wszystkim w garażu?
-
Poszliśmy tam najpierw.
-
Czy była jakaś przyczyna tego,
że najpierw udaliście się do garażu?
- Tam zaczęliśmy. Pomyśleliśmy, że
może tam znajdziemy broń.
-
A dlaczego tak pomyśleliście?
-
Garaż to całkiem dobry
schowek.
-
Chce pan powiedzieć, że policja
nie otrzymała żadnego anonimowego telefonu
ze wskazówką gdzie możecie szukać?
-
Chcę
powiedzieć,
że
przeszukaliśmy garaż, szukając broni, i
znaleźliśmy jątam. Nie wiem, jakie wskazówki
otrzymali inni funkcjonariusze. Ja miałem
poszukać broni.
-
W garażu? - No cóż... tak.
-
Dziękuję - powiedział Mason. -
To wszystko.
Miejsce dla świadków zajął teraz
Arthur Merriam. Jego zeznania dotyczyły
testów, które przeprowadził z bronią
otrzymaną od poprzedniego świadka, włączoną
do materiału dowodowego. Oświadczył, że
wystrzelił z rewolweru kulę, a następnie
porównał ją pod mikroskopem porównawczym
z kulą którą została zabita ofiara. Przyniósł ze
sobą fotografie ukazujące identyczność
zarysowań: na obu nałożonych na siebie
kulach zarysowania się pokrywały. Zdjęcia
zostały włączone do materiału dowodowego.
- Teraz pańska kolej - zwrócił się
Hamilton Burger do Masona.
Adwokat wydawał się nieco znudzony.
- Nie mam pytań - rzekł.
Następnym świadkiem prokuratora był
mężczyzna pracujący na stoisku sportowym w
jednym z dużych domów towarowych w
centrum miasta. Mężczyzna przyniósł
dokumenty dowodzące, że rewolwer, którym
została popełniona zbrodnia, kupił pięć lat
temu Stewart G. Bedford. Pokazał podpis
Bedforda na rejestrze broni palnej i przekazał
sądowi foto-stat oryginału, po czym
pozwolono mu zabrać oryginał.
- Przekazuję świadka obronie -
powiedział Hamilton Burger.
- Nie mam pytań - oświadczył Mason, z
trudnością tłumiąc ziewnięcie.
Sędzia Strouse spojrzał na zegar i rzekł:
- Czas na przerwę. Sąd upomina
sędziów przysięgłych, aby nie dyskutowali o
sprawie między sobą ani żeby nie pozwalali
nikomu dyskutować o niej w swojej obecności.
Przysięgłym nie wolno wyrobić sobie ani
wyrazić żadnej opinii, dopóki nie zostanie
zakończone przedstawianie dowodów. Sąd
ogłasza przerwę do jutra do godziny dziesiątej
rano.
Bedford schwycił swojego obrońcę za
ramię.
- Panie Mason - szepnął - ktoś
podrzucił broń do mojego garażu.
-
A może sam ją pan tam
schował?
-
Niech pan się nie wygłupia!
Mówiłem, że po tym, jak zasnąłem, nie
widziałem więcej rewolweru. Ktoś zaprawił
alkohol jakimś środkiem nasennym, a potem
wyciągnął broń z mojego neseseru, zabił
Binneya Denhama i w końcu podrzucił
rewolwer do mojego garażu.
- I zadzwonił z tą informacją na policję
- dodał Mason - żeby mieć pewność, że znajdą
broń u pana. - To znaczy... że co?
-
To znaczy, że ktoś zadbał o to,
żeby policji nie zabrakło dowodów na pana
związek z tym morderstwem.
-
Wracamy do tajemniczej
kobiety, która wtargnęła do pokoju Elsy...
-
Chwileczkę. Bez nazwisk -
ostrzegł Mason.
-
No, do tej kobiety, która tam
była. Do diabła, Mason, mówię panu, że ona
jest ważna. Stanowi klucz do całej tajemnicy.
Nie zwraca pan na nią żadnej uwagi ani nie
próbuje jej pan znaleźć!
-
Jak mam się zabrać za szukanie
jej? - spytał niecierpliwie adwokat. - Mówi mi
pan, że w stogu siana jest igła i że ta igła jest
ważna. I co z tego?
Strażnik dał znak Bedfordowi, że czas
iść.
-
Niech
pan
zatrudni
pięćdziesięciu detektywów - syknął Bedford,
przystając jeszcze na chwilę. - Niech pan
zatrudni stu, ale musi pan znaleźć tę kobietę!
-
Do zobaczenia jutro - zawołał
Mason do Bedforda, którego strażnik
prowadził do windy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Perry Mason i Della Street zjedli obiad
w ulubionej restauracji, a kiedy wrócili, żeby
jeszcze popracować w biurze, w foyer budynku
zastali czekającą na nich Elsę Griffin.
- Witamy - powiedział prawnik. - Chce
się pani ze mną zobaczyć?
Kobieta skinęła głową.
-
Długo pani czeka?
-
Około dwudziestu minut.
Powiedziano mi, że wyszliście państwo na
obiad, ale macie jeszcze wrócić do biura, więc
czekałam.
Mason rzucił spojrzenie Delii.
-
Coś ważnego? - spytał.
-
Tak sądzę.
-
Chodźmy do biura.
Pojechali windą na górę i podeszli do
gabinetu Masona. Prawnik otworzył drzwi,
wszedł i zapalił światło.
- Niech pani zdejmie płaszcz i kapelusz
- zaprosiła Della. - I proszę usiąść w tamtym
fotelu.
Elsa Griffin zachowywała się ze
spokojem i zdecydowaniem, typowym dla
kobiety, która przyszła w jakimś konkretnym
celu i przygotowała się wewnętrznie na
podjęcie niezbędnych kroków, by ten cel
osiągnąć.
- Miałam okazję rozmawiać przez
chwilę z panem Bedfordem - powiedziała.
Mason kiwnął głową.
- Prywatnie - dodała.
- I co?
- Pan Bedford uważa, że biorąc pod
uwagę środki, jakie otrzymał pan do
dyspozycji, mógłby pan zrobić więcej w
sprawie tej kobiety, która wtargnęła do mojego
segmentu w motelu. To oczywiste, że mogła
stamtąd obserwować te dwa segmenty,
piętnasty i szesnasty, a potem pójść i... w
stosownym momencie otworzyć drzwi
szesnastki, wystrzelić i uciec.
-
Tak - powiedział ironicznie
Mason. - Wystrzelić z rewolweru Bedforda.
-
Ma pan rację - przyznała Elsa i
po namyśle dodała: - Chyba musiałaby
najpierw wejść do drugiego segmentu i zabrać
broń... Ale mogła tak zrobić, panie Mason. Jak
blondynka odjechała, mogła wejść do domku,
znaleźć pana Bedforda pogrążonego we śnie i
zabrać rewolwer z jego neseseru.
Mason przyglądał się jej uważnie.
Nagle kobieta powiedziała:
-
Panie Mason, nie uważa pan, że
to bardzo źle wygląda, że na rozprawę pani
Bedford zakłada te wielkie czarne okulary i
siedzi pod samą ścianą? Powinna przesiąść się
do przodu i wspierać moralnie męża, a nie
ukrywać się, jak gdyby... jakby bała się, że
ludzie dowiedzą się, kim jest.
-
Każdy wie, kim jest - odparł
prawnik. - Dziennikarze bez przerwy proszą ją
o wywiady, odkąd zaczęto wybierać skład
ławy przysięgłych.
-
Wiem, ale dlaczego nie chce
zdjąć tych okropnych czarnych okularów?
Bardzo źle w nich wygląda. Okulary mają
takie wielkie szkła, że kompletnie zmieniają jej
wygląd. Jest zupełnie niepodobna do siebie.
-
Co według pani powinienem
zrobić?
-
Czy nie mógłby pan jej
powiedzieć, żeby była trochę bardziej
naturalna? Niech pan jej poradzi, żeby zdjęła
okulary i przesiadła się do przodu, koło męża,
aby od czasu do czasu dodać mu otuchy.
-
Tego właśnie chce pan Bedford?
-
Na pewno. Uważam, że jest
urażony postępowaniem żony. Zachowuje się
inaczej niż zwykle. Jakby był załamany.
- Rozumiem. Zapadło milczenie.
-Co pan zrobił z tymi odciskami palców,
które zdjęłam w motelu, panie Mason? - spytała
po chwili Elsa Griffin.
- Niestety, niewiele. Widzi pani, bardzo
trudno jest przeprowadzić identyfikację, jeśli się
nie ma kompletnego zestawu dziesięciu
odcisków. Ale skoro uczyła się pani sztuki
prowadzenia dochodzenia, na pewno pani o tym
wie.
- Wiem - przyznała, choć w jej głosie
można było wyczuć powątpiewanie. -
Wydawało mi się, że pan Brems podał bardzo
dobry rysopis intruzki.
Mason skinął głową.
- W tym rysopisie uderzyło mnie to, co
mówił o sposobie, w jaki ta kobieta się
poruszała. Czuję, jakbym ją niemal znała. To
bardzo dziwne uczucie. Zupełnie, jakbym
patrzyła na twarz osoby, która mi bardzo kogoś
przypomina, ale nie wiem, kogo. Za nic nie
mogę sobie przypomnieć, bo w łańcuchu
brakuje jednego ogniwa.
Mason znowu tylko skinął głową.
- Mam wrażenie, że gdybym tylko
wpadła na to, jakie to ogniwo, wszystko bym
zgadła. Uważam, że rozwiązanie całej sprawy
jest w zasięgu ręki, ale umyka nam jak...
Mason nie powiedział ani słowa.
- No cóż - rzekła Elsa, wstając - muszę
iść. Chciałam panu powiedzieć, że pan Bedford
bardzo chciałby, aby skon centrował się pan na
szukaniu tej kobiety. Jestem również
przekonana, że byłoby znacznie lepiej, gdyby
jego żona nie zachowywała się tak, jakby bała
się, że ktoś może ją poznać. To naprawdę
piękna kobieta, o majestatycznej postawie...
Elsa Griffin urwała i spojrzała na
adwokata wzrokiem, w którym malowało się
wzrastające zdumienie.
-
Co się stało? - spytał Mason. -
Co jest?
-
Mój Boże! - wykrzyknęła. - To
niemożliwe!
-
Niech pani powie, o co chodzi -
rzekł Mason.
Elsa nie przestawała patrzeć przed siebie
nieprzytomnym wzrokiem.
- Czy coś się pani stało? - spytała
Della.
- Mój Boże, panie Mason! Czuję się
ogłuszona! Muszę usiąść.
Osunęła się na fotel, powoli pokręciła
głową, omiatając biuro Masona takim
wzrokiem, jak gdyby przeżyła szok, w wyniku
którego poczuła się kompletnie
zdezorientowana.- No i co się stało? - pytał
adwokat.
-
Mówiłam właśnie o pani Beford
i myślałam ojej postawie i sposobie poruszania
się... Proszę pana, wszystko zrozumiałam. To
straszne.
-
Co jest straszne?
- Nie rozumie pan? Chodzi o tę
intruzkę, która weszła do mojego segmentu w
motelu. Rysopis podany przez pana Brema
doskonale do niej pasuje. Trudno byłoby lepiej
opisać panią Bedford.
Mason siedział w milczeniu, ze
wzrokiem utkwionym w twarz Elsy Griffin.
Nagle sekretarka Bedforda strzeliła palcami.
- Już mam, panie Mason! Nareszcie!
Ma pan jej fotografię na karcie ewidencyjnej.
Tam jest jej zdjęcie i odciski palców. Mógłby
pan porównać je z odciskami, które zebrałam
w motelu. Za chwilę byśmy wiedzieli!
Mason kiwnął głową Delii Street.
- Przynieś kartę z odciskami palców
pani Bedford, Delio, oraz kopertę z nie
zidentyfikowanymi odciskami. Pamiętasz, że
odrzuciliśmy odciski Elsy Griffin. Zostały nam
cztery nie zidentyfikowane, numer czternaście,
szesnaście, dziewięć i dwanaście. Chciałbym
je zobaczyć.
Della Street przez chwilę patrzyła na
zupełnie pozbawioną wyrazu twarz szefa, a
potem podeszła do zamykanej szarki, w której
prawnik trzymał akta bieżących spraw i
wyciągnęła żądane dokumenty.
Elsa Griffin zachłannie sięgnęła po
kopertę, wyjęła z niej karty, dokładnie się im
przyjrzała, a potem sięgnęła po dokument z
odciskami palców Anny Roann Bedford.
Szybko porównywała odciski. Z
sekundy na sekundę robiła się coraz bardziej
podekscytowana.
- Panie Mason, to są jej odciski! -
wykrzyknęła.
Mason wziął kartę ewidencyjną pani
Bedford. Elsa Griffin nie wypuszczała z rąk
kart numer czternaście, szesnaście, dziewięć i
dwanaście.
-
To jej odciski! Może mi pan
wierzyć. Studiowałam daktyloskopię.
-
Miejmy nadzieję, że się pani
myli - powiedział prawnik. - Inaczej
wywołalibyśmy porządną awanturę. Nie
możemy sobie na to pozwolić.
-
Panie Mason, reprezentuje pan
Stewarta Bedforda - oświadczyła surowo. - Nie
może go pan zdradzić. Musi pan bronić go,
niezależnie od tego, kto przy okazji będzie
poszkodowany.
-
Prawnik musi zawsze robić to,
co najlepsze dla klienta - odparł adwokat. - Co
nie znaczy, że ma postępować zgodnie z tym,
czego życzy sobie klient lub jego przyjaciele.
Musi robić to, co będzie dla niego najlepsze.
-
Chce pan powiedzieć, że nie
powie pan panu Bedfordowi, że to jego żona,
doprowadzona do desperacji przez szantażystę,
postanowiła...
-
Nie - odparł Mason. - Nie mam
zamiaru mu o tym powiedzieć i nie chcę, żeby
pani mu o tym powiedziała.
Elsa Griffin zerwała się na równe nogi i
rzuciła się do drzwi. Della Street wyciągnęła
rękę, by schwycić Elsę za spódnicę, ale nie
dosięgnęła jej.
- Proszę wrócić! - zawołała.
Zanim Della dobiegła do drzwi, Elsa
już je otworzyła. Na progu stał sierżant
Holcomb.
-
Dobry wieczór - powiedział,
obejmując Elsę ramieniem. - Było tu jakieś
małe zamieszanie. Co się stało?
-
Ta kobieta próbuje zabrać coś,
co do niej nie należy - wyjaśnił Mason.
- No no, to ciekawe. Coś panu ukradła?
Może pan opisać tę rzecz? Może chce pan
pojechać na komendę i zażądać aresztowania
jej pod zarzutem kradzieży? A co pani ma do
powiedzenia, panno Griffin?
Elsa Griffin wsunęła zabrane karty z
odciskami za bluzkę.
- Czy będzie pan tak miły - spytała
sierżanta - i odprowadzi mnie do domu, i
przypilnuje, żebym została wezwana do sądu
jako świadek oskarżenia? Sądzę, że najwyższy
czas, żeby przekonać pana Masona, znanego
adwokata, że ukrywanie przed policją
dowodów przeciwko mordercy jest nie zgodne
z prawem.
Twarz sierżanta Holcombe’a rozjaśniła
się.
- Siostro - powiedział wylewnie - to
wspaniałe słowa.
Pójdziemy, gdzie tylko sobie
zażyczysz.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Następnego dnia rano, kiedy
rozpoczęła się rozprawa, Hamilton Burger
wstał z twarzą wyraźnie zdradzającą jego
uczucia.
- Wysoki Sądzie - rzekł - chciałbym
zwrócić uwagę Wysokiego Sądu na paragraf
sto trzydziesty piąty kodeksu karnego, w
którym jest powiedziane: „Każdy, kto wiedząc,
że jakaś księga, rejestr, akta, dokument pisany
czy inna rzecz ma być włączona do materiału
dowodowego w toczącym się śledztwie, na
rozprawie czy w innym prawnie
sankcjonowanym postępowaniu dowodowym,
celowo niszczy lub ukrywa tę księgę, rejestr,
akta itd z zamiarem niedopuszczenia do ich
udostępnienia, popełnia wykroczenie”.
Sędzia
Strouse,
wyraźnie
zdezorientowany, powiedział:
-
Sąd zna prawo, panie Burger.
-
Chciałem tylko zwrócić uwagę
Wysokiego Sądu na ten paragraf - odparł
Hamilton Burger. - Wiem, że Sąd zna prawo.
Mam jednak wrażenie, że niektóre inne osoby
go nie znają. Wysoki Sądzie, chciałbym
wezwać na świadka Elsę Griffin.
Stewart Bedford z przerażeniem
spojrzał na Masona.
- Co to, do diabła, znaczy? - szepnął. -
Myślałem, że nikt o niej nie wie. Nie możemy
pozwolić, by Brems rozpoznał ją jako osobę,
która wynajęła dwunastkę.
- Nie podobał jej się mój sposób
prowadzenia sprawy - odparł adwokat. -
Postanowiła złożyć zeznania.
-
Kiedy to się stało?
-
Wczoraj późnym wieczorem.
-
Ni
c mi pan nie powiedział.
-
Nie chciałem pana martwić.
Otworzyły się drzwi i Elsa Griffin, z
wysoko podniesioną głową, wmaszerowała na
salę. Podniosła prawą rękę i została
zaprzysiężona.
-
Jak się pani nazywa? - zapytał
Hamilton Burger.
-
Elsa Griffin.
-
Zna pani oskarżonego?
-
Jestem jego pracownicą.
-
Gdzie była pani szóstego
kwietnia tego roku?
-
W motelu Staylonger.
-
Co tam pani robiła?
-
Pojechałam tam na prośbę
pewnej osoby.
-
Wysoki Sądzie - powiedział
Hamilton Burger, zwracając się do sędziego
Strouse’a - zaraz będziemy świadkami
zupełnie niespodziewanego rozwoju sytuacji.
Muszę oświadczyć, że ten świadek, mimo iż
życzył sobie pewnych działań ze strony
prokuratury, tym niemniej wspólnie z inną
osobą, którą zaraz wymienię, postanowił ukryć
dowody, które uważam za istotne dla tej
sprawy.
Świadek przyszedł, bo otrzymał
wezwanie do stawienia się przed sądem, ale
jest nastawiony niechętnie. To znaczy, chętnie
mówi o pewnych aspektach sprawy, ale co do
pozostałych odmówił zeznań i nie mam
pojęcia, ile może o nich wiedzieć. Mówi
wyłącznie na wybrany przez siebie temat.
Dlatego uważam za konieczne, bym w
pewnych sprawach mógł traktować pannę
Griffin jako niechętnego świadka.
-
Może byłoby lepiej, gdyby
najpierw przepytał pan świadka na temat, o
którym chętnie mówi - zasugerował sędzia - a
potem próbował wydobyć z niego zeznania na
pozostałe tematy, traktując go jako
niechętnego świadka, zgodnie z zasadami
przesłuchiwania takich świadków.
-
Dobrze, Wysoki Sądzie.
Hamilton Burger odwrócił się do
świadka.
-
Pracuje pani u oskarżonego
przez kilka lat?
-
Tak.
-
W jakim charakterze?
-
Osobistej sekretarki.
-
Zna pani pana Morrisona
Bremsa, właściciela motelu Staylonger?
- Tak.
- Czy rozmawiała z nim pani szóstego
kwietnia tego roku?
- Tak.
- Kiedy?
-
Wczesnym wieczorem.
-
Co zostało wtedy powiedziane?
-
Wnoszę sprzeciw. Pytanie
nieistotne, niedopuszczalne i nie mające
związku ze sprawą - powiedział Mason.
-
Chwileczkę. - Powiedział
Hamilton Burger. - Wysoki Sądzie, chcemy
wykazać, że w czasie tej rozmowy świadek
działał jako przedstawiciel oskarżonego i że
udał się do motelu zgodnie z poleceniem
wydanym przez oskarżonego.
-
To proszę to najpierw wykazać -
zadecydował sędzia.
-
Ale, Wysoki Sądzie, tu właśnie
natykamy się na kłopot. - wyjaśnił prokurator.
- To jeden z tych punktów, których świadek
nie chce wyjaśnić.
-
Czy są jakieś punkty, które
świadek chce wyjaśnić? - spytał sędzia.
- Tak.
- Sąd prosił, aby w pierwszej kolejności
tym się pan zajął. Jak już zdobędziemy
wszystkie zeznania w sprawach, co do których
świadek chce zeznawać, a wynikną jeszcze
inne sprawy, co do których świadek okaże się
niechętny, wówczas może pan prosić o
pozwolenie traktowania go jak świadka
niechętnego.
- Dobrze, Wysoki Sądzie.
Hamilton Burger ponownie zwrócił się
do świadka.
-
Czy wieczorem szóstego
kwietnia, po tej rozmowie, wróciła pani
jeszcze raz do motelu Staylonger?
-
Właściwie był to już ranek
siódmego.
-
Kto tam panią wysłał?
-
Pan Perry Mason.
-
Chce pani powiedzieć, że
otrzymała pani takie polecenie od pana
Perry’ego Masona, zatrudnionego już wówczas
przez Stewarta G. Bedforda, oskarżonego w tej
sprawie?
- Tak.
-
Co pan Mason kazał pani
zrobić?
-
Zdobyć odciski palców z
numeru dwunastego. Miałam wziąć zestaw do
zdejmowania odcisków palców, oprószyć
wszystkie sprzęty, na których mogły zachować
się odciski palców, zdjąć je, zatrzeć wszystkie
ślady, jakie mogłyby się jeszcze zachować, a
potem przywieźć zebrane odciski palców panu
Masonowi.
-
Czy potrafi pani zdejmować
odciski palców?
-
Tak.
-
Czy pani się tego uczyła?
-
Tak.
- Gdzie?
-
Ukończyłam odpowiedni kurs
korespondencyjny.
-
Skąd zdobyła pani niezbędne
wyposażenie do zdejmowania odcisków?
-
Dostarczył mi go pan Mason.
- I co pani zrobiła, jak już pani
otrzymała sprzęt?
- Zgodnie z poleceniem, pojechałam do
motelu i w segmencie dwunastym zdjęłam
odciski palców.
- I co było potem?
-
Zabrałam wszystko do pana
Masona, żeby mógł wyeliminować moje
odciski palców i, dzięki temu, wyodrębnić
odciski osoby, która wtargnęła do dwunastki
podczas mojej nieobecności.
-
Czy wie pani, czy zostało to
zrobione?
- Tak. Powiedział mi to pan Mason. On
również poinformował mnie, że wszystkie
zebrane odciski były moje, za wyjątkiem
czterech.
- Czy pani wie, na których kartach były
te cztery?
- Tak. Gdy zebrałam odciski,
umieściłam je na kartach, które
ponumerowałam. Te karty z istotnymi
odciskami nosiły numery: czternaście,
szesnaście, dziewięć i dwanaście.
Numer czternasty i szesnasty
pochodziły ze szklanej gałki drzwi do szafy w
motelu, numer dziewięć i dwanaście z lustra.
-
Czy wie pani, gdzie są teraz te
cztery karty?
-
Tak.
-
Gdzie?
-
Ja je mam.
-
Jak je pani zdobyła?
- Porwałam je wczoraj z biura
Perry’ego Masona i uciekłam na policję,
ponieważ pan Mason próbował mi je odebrać.
-
Oddała je pani policji?
-
Nie.
-
Dlaczego?
-
Ponieważ nie chciałam, żeby się
z nimi stało coś złego. Rozumie pan, już
wczoraj wieczorem zorientowałam się, czyje to
są odciski. Dlatego właśnie uciekłam.
-
Dlaczego uważała pani za
konieczne uciekać? - spytał Burger.
Sędzia Strouse wyczekująco spojrzał na
Perry’ego Masona. Kiedy prawnik nie
próbował oponować przeciw pytaniu
prokuratora, sędzia powiedział do świadka:
-
Proszę chwilę zaczekać z
odpowiedzią. Nie ma pan nic przeciwko temu
pytaniu, panie Mason?
-
Nie Wysoki Sądzie - odparł
adwokat. - Czuję, że jestem tu sądzony i
dlatego chcę ukazać wszystkie fakty.
Sędzia zmarszczył brwi.
- Nie kwestionuję, że czuje się pan,
panie Mason, jakby to pan był pan sądzony.
Odczucia to rzecz dyskusyjna. Bezdyskusyjny
natomiast jest fakt, że teraz sądzony jest pański
klient, a pana podstawowym obowiązkiem jest
chronić jego interesy, bez względu na to, jaki
ma to wpływ na pańskie prywatne sprawy.
- Też tak to rozumiem, Wysoki Sądzie.
- Pytanie oskarżyciela wydaje się
kontrowersyjne, a odpowiedzią na nie może
być tylko wniosek wyciągnięty przez świadka.
- Nie zgłaszam sprzeciwu, Wysoki
Sądzie.
Sędzia Strouse zawahał się i
powiedział:
-
Chciałbym zwrócić panu uwagę,
panie Mason, że Sąd może okazać się
pomocny, jeśli w tej sprawie jest konflikt
interesów pomiędzy panem i klientem i nie
protestuje pan przeciw pytaniom, które
mogłyby przynieść szkodę klientowi.
-
Myślę, Wysoki Sądzie - rzekł
Mason - że sytuacja może być odwrotna. Mam
wrażenie, że odpowiedź świadka może się
okazać niekorzystna dla mnie, ale bardzo
korzystna dla oskarżonego. Rozumiem, że
właśnie dlatego świadek chętnie zeznaje w
jednych sprawach, ale milczy co do innych. Po
prostu panna Griffin uważa, że powinna
zeznawać przeciwko mnie, ale chce zachować
lojalność wobec pracodawcy?
-
Dobrze - powiedział sędzia. -
Jeśli nie chce pan wnieść protestu, pozwalam
świadkowi odpowiedzieć na to pytanie.
-
Proszę odpowiedzieć na pytanie
- rzekł Hamilton Burger. - Dlaczego uważała
pani za konieczne uciekać?
-
Ponieważ w tym czasie już
wiedziałam, czyje są te odciski.
-
Naprawdę?
-
Tak.
-
Mówiła pani, że uczyła się pani
daktyloskopii?
-
Tak.
- I była pani w stanie zinterpretować te
odciski?
- Tak.
-
Porównała je pani z
oryginałami?
-
Na tyle, żeby się zorientować.
Hamilton odwrócił się do stołu
sędziowskiego i powiedział:
- Muszę przyznać, Wysoki Sądzie, że w
niektórych sprawach poruszam się na oślep z
powodu niecodziennej sytuacji, jaka się
wytworzyła. Świadek przyrzekł złożyć
zeznanie w sądzie, ale nie chciał mi
powiedzieć...
-
Nie wnoszę sprzeciwu -
przerwał sędzia. - Proszę powstrzymać się od
czynienia uwag czy komentowania zeznań
świadka do momentu podsumowania sprawy
przed sądem przysięgłych. Proszę po prostu
trzymać się regulaminu: pytanie, odpowiedź,
pytanie, odpowiedź i tak dalej.
-
Dobrze - przyrzekł prokurator
okręgowy.
Sędzia Strouse w zamyśleniu spojrzał w
dół na Masona. W jego wzroku malowały się
nękające go wątpliwości.
-
Sama pani była w stanie
zidentyfikować te odciski?
- pytał Hamilton Burger.
- Tak.
-
Zatem kto je zostawił?
-
Chwileczkę - przerwał sędzia
Strouse. - Najwyraźniej obrona nie ma zamiaru
wnieść sprzeciwu, mimo że pytanie zahacza o
sprawy nie zawarte w materiale dowodowym i
że wymaga opinii specjalisty. Panno Griffin?
-
Słucham, Wysoki Sądzie.
- Mówi pani, że uczyła się pani
daktyloskopii?
-
Tak. Uczyłam się Wysoki
Sądzie.
-
Gdzie?
- Na kursie korespondencyjnym.
- Jak długo?
- Zrobiłam cały kurs. Otrzymałam
świadectwo. Nauczyłam się rozróżniać cechy
charakterystyczne odcisków, potrafię je
zdejmować, interpretować, porównywać i
klasyfikować.
-
Czy obrona nie wnosi
sprzeciwu?
-
Żadnego - powiedział Mason.
-
Czyje to były odciski? - spytał
Hamilton Burger.
-
Chwileczkę - przerwał Mason. -
Wysoki Sądzie, uważam, że pytanie jest
niewłaściwe.
-
Zgadzam się, że sprzeciw jest
jak najbardziej na miejscu - powiedział sędzia.
- Ale - ciągnął adwokat - nie
sprzeciwiam się temu pytaniu ze względów,
które prawdopodobnie Wysoki Sąd ma na
myśli. Sądzę, że świadek, mimo iż uważa się
za specjalistę w dziedzinie daktyloskopii,
jednak jest specjalistą w ograniczonym
zakresie. Można by powiedzieć specjalistą-
amatorem. Dlatego wydaje mi się, że pytanie
nie powinno brzmieć, czyje to były odciski, ale
ile, w opinii świadka (na ile może być ona
miarodajna), istnieje punktów podobieństwa
pomiędzy tymi odciskami a wzorem.
- Podtrzymuję sprzeciw - oświadczył
sędzia Strouse.
Na twarzy Hamiltona Burgera odbiła
się złość.
- Ile w pani opinii, o ile może być ona
miarodajna, jest punktów podobieństwa
pomiędzy odciskami zebranymi w motelu i
odciskami tej osoby, z którymi robiła pani
porównanie?
Elsa Griffin podniosła głowę i
zmierzyła wyzywającym spojrzeniem najpierw
oskarżonego, a potem Masona. Następnie
odwróciła się do przysięgłych i z pewnością w
głosie powiedziała:
- Moim zdaniem, o ile może być ono
miarodajne, istnieje tyle punktów
podobieństwa, że mogę stwierdzić, że są to
odciski palców pani Stewartowej Bedford,
żony oskarżonego.
Hamilton Burger szeroko się
uśmiechnął.
- Czy ma pani przy sobie karty z
odciskami?
- Mam.
-
W jaki sposób je pani
zidentyfikowała?
- Karty są ponumerowane. Mają
kolejno numery czternaście, szesnaście,
dziewięć i dwanaście. Na odwrocie kart
podpisałam się, tak żeby nie było możliwości
podmiany czy pomyłki. Posłuchałam w tym
względzie sugestii pana prokuratora
okręgowego. Chciał, żebym powierzyła te
karty jego pieczy. Kiedy odmówiłam, poprosił,
żebym na każdej napisała swoje nazwisko,
żeby nie było możliwości popełnienia
oszustwa.
Hamilton Burger promieniał.
- Czy coś potem zrobiłem, a jeśli tak, to
co?
-
Potem pan złożył swój podpis
pod moim i napisał datę.
-
Proszę o włączenie tych kart do
materiału dowodowego jako dowodów
rzeczowych oskarżenia i opatrzenie ich
odpowiednimi numerami.
-
Chwileczkę - wtrącił Mason. -
Sądzę, że w tym miejscu mam prawo do
przesłuchania świadka na zasadzie voirdire co
do autentyczności tych dowodów.
-
Proszę bardzo - zgodził się
Hamilton Burger. - Może pan w ogóle przejąć
przesłuchanie, bo właśnie od tego miejsca
świadek nie chciał zeznawać.
-
Głos ma obrona - rzekł sędzia
Strouse.
-
Pani opiera swój sąd na
podstawie identyfikacji, którą przeprowadziła
pani wczoraj wieczorem?
- Tak.
-
W moim biurze?
-
Tak.
-
Czy w tym czasie nie była pani
dosyć podniecona?
- No cóż... dobrze, przyznam, że byłam
trochę podekscytowana, ale nie na tyle, aby nie
móc przeprowadzić identyfikacji.
- Zbadała pani wszystkie cztery
odciski?
- Tak.
- I wszystkie cztery były odciskami
palców pani Bedford?
- Owszem.
Bedford pociągnął Masona za rękaw i
szepnął:
- Niech nie pozwoli jej pan...
-
Spokojnie - uciszył klienta,
odsuwając jego rękę na bok. Podszedł do
miejsca dla świadków i powiedział:
-
Jak rozumiem, ma pani wprawę
w klasyfikacji odcisków?
- Tak.
-
Wie pani, jak to się robi?
-
Bardzo dobrze wiem.
-
Dam pani lupę i razem
przyjrzymy się tym odciskom.
Mason wyjął silną lupę - Mogę dostać
parę kart włączonych do materiału
dowodowego? - spytał sekretarza. - Nie chcę
odcisków oskarżonego, które zostały
znalezione w samochodzie i w motelu, ale te,
które są odciskami nie zidentyfikowanej
osoby, zebranymi z samochodu i motelu.
-
Proszę bardzo - rzekł sekretarz,
przeszukując materiał dowodowy. Wręczył
Masonowi kilka kart.
-
Teraz chcę zwrócić pani uwagę
na dowód rzeczowy numer dwadzieścia osiem.
Proszę, żeby mu się pani przyjrzała i
sprawdziła, czy ten odcisk pasuje do któregoś
z odcisków na karcie numer czternaście,
szesnaście, dziewięć lub dwanaście, które pani
ze sobą przyniosła.
Panna Griffin z uwagą przyjrzała się
odciskowi pod lupą i potrząsnęła głową - Nie -
rzekła i dodała: - To niemożliwe. Te odciski
tutaj zostawiła pani Bedford, a tamte pochodzą
od osoby nie zidentyfikowanej.
-
Ale, o ile pani wie, ta nie
zidentyfikowana osoba mogłaby okazać się
panią Bedford? - spytał Mason.
- Nie, to była blondynka. Widziałam ją.
-
Ale nie wie pani, czy te odciski
zostawiła blondynka.
-
Nie, tego nie wiem.
-
To proszę dokładnie zbadać ten
odcisk.
Mason podał odcisk Elsie Griffin, która
pobieżnie przyjrzała mu się pod
powiększeniem i oddała Masonowi.
- Teraz - rzekł adwokat - zwracam pani
uwagę na dowód rzeczowy numer trzydzieści
cztery. Proszę porównać z nim.
Znowu świadek niedbale przyjrzał się
odciskowi pod lupą i powiedział:
-
Nie. Nie pasują.
-
Żaden? - upewnił się Mason.
- Żaden! Mówię panu, że to są odciski
pani Bedford, o czym pan wie równie dobrze
jak ja.
Mason wydawał się nieco
zdezorientowany. Przyjrzał się dowodom
rzeczowym a potem odciskom na kartach,
które trzymała w ręku Elsa.
- Może powie mi pani - zasugerował -
jak interpretuje pani odciski. Weźmy na
przykład ten, na karcie numer szesnaście. Jak
pamiętam, jest to jeden z tych ze szklanej gałki
drzwi?
- Tak.
-
Jaka cechę charakterystyczna
rzuca się pani w oczy?
-
Ostry łuk.
-
Rozumiem. Ostry łuk - mruknął
Mason z namysłem.
- Czy mogłaby pani pokazać, gdzie jest
ten ostry łuk? Ach, tak. Ten odcisk, który jest
dowodem rzeczowym numer trzydzieści
siedem, również ma ostry łuk, nieprawdaż?
Elsa Griffin rzuciła okiem i rzekła:
-
Owszem.
-
Teraz porównajmy go z tym na
karcie z numerem szesnastym, który, jak pani
mówi, pochodzi z gałki do drzwi. Policzmy, ile
linii przecina pętlę przed pierwszym
rozwidleniem. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć,
sześć, siedem, osiem linii, a potem
rozwidlenie.
-
Zgadza się.
-
Teraz weźmy dowód rzeczowy
numer trzydzieści siedem i policzmy... ależ
tak, zgadza się, również tyle samo linii przed
tym charakterystycznym rozwidleniem,
nieprawdaż?
- Proszę pokazać - zażądał świadek.
Kobieta zbadała odcisk pod łupą.
-
Zgadza się - powiedziała. - To
jest jeden punkt podobieństwa. Musi być co
najmniej kilka, żeby uznać je za identyczne.
-
Rozumiem. Jeden punkt
podobieństwa może być przypadkowy.
-
Niech pan się nie łudzi -
powiedziała lodowato Elsa.
- To jest przypadek.
- Dobrze, dobrze, spójrzmy jeszcze raz
na pani numer szesnasty, ten z gałki do drzwi, i
poszukajmy innego charakterystycznego
znaku.
- Proszę, jest tutaj - wskazała Elsa. - Na
dziesiątej linii.
- Na dziesiątej... proszę pokazać.
Rzeczywiście. To teraz porównajmy z
dowodem numer trzydzieści siedem.
-
Nie ma co patrzeć - powiedziała
panna Griffin. - Nic takiego nie będzie.
-
Pst, pst, niech pani nie wyciąga
pochopnych wniosków - ostrzegł ją Mason. -
Występuje pani w charakterze eksperta, więc
proszę popatrzeć. Proszę policzyć linie i...
Świadka zatchnęło.
-
Czyżby znalazła pani drugi
punkt podobieństwa??? - spytał Mason,
pozornie równie zdziwiony jak świadek.
-
Chyba... chyba tak - przyznała
słabym głosem Elsa. - Najwyraźniej ktoś
podmienił ten odcisk.
-
Chwileczkę! - wykrzyknął
Hamilton Burger. - Wysoki Sądzie, to poważna
sprawa!
-
Kto miał popełnić oszustwo? -
spytał Mason. - Odciski palców, co do których
panna Griffin składała zeznania, były w jej
posiadaniu. Zeznała, że miała je w swoim
posiadaniu przez całą noc. Nie chciała
wypuścić ich z rąk, bo bała się, żeby nie
zostały zafałszowane. Podpisała się na
odwrocie każdej karty. Prokurator okręgowy
podpisał się na odwrocie każdej karty i napisał
datę. Na kartach są ich podpisy. Pozostałe
odciski palców są dowodami rzeczowymi
włączonymi do materiału dowodowego przez
oskarżenie. Dopiero co wziąłem je od
sekretarza. Mająnadany przez niego numer
ewidencyjny.
-
Mimo wszystko ktoś się do nich
dobrał! - zagrzmiał Hamilton Burger. -
Świadek wie o tym i ja też!
-
Panie Burger, niech pan nie
rzuca oskarżeń, jeśli nie jest pan w stanie ich
dowieść - upomniał prokuratora sędzia Strouse.
- W tym wypadku najwyraźniej nie było
możliwości dokonania substytucji. Panno
Griffin...
-
Słucham, Wysoki Sądzie?
-
Proszę spojrzeć na kartę numer
szesnaście. - Tak, Wysoki Sądzie.
-
To tę kartę miała pani wczoraj
wieczorem?
-
Chyba... och, chyba tak.
-
Zabrała ją pani z biura
Perry’ego Masona?
-
Tak.
- I wówczas właśnie porównała pani
znajdujący się na niej odcisk palca z odciskiem
palca pani Bedford?
- Tak, Wysoki Sądzie.
- Miała pani wówczas tę kartę w
rękach?
- Tak, Wysoki Sądzie.
-
A co pani zrobiła z nią zaraz po
upewnieniu się, że zawiera odcisk palca pani
Bedford? Pytam o tę jedną kartę. Co pani z nią
zrobiła?
-
Włożyłam ją za bluzkę.
-
A potem?
-
Potem udałam się pod eskortą
sierżanta Holcomba do biura pana Hamiltona
Burgera. Pan Burger chciał, żebym zostawiła
karty pod jego opieką ale odmówiłam. Idąc za
jego sugestią złożyłam na każdej karcie mój
podpis, a potem on się podpisał i napisał datę,
żeby wykluczyć możliwość dokonania
podmiany przeze mnie albo przez kogoś
innego.
-
Czy ten podpis i data na
odwrocie karty to pana pismo?
- Wydaje się, że tak, ale... nie jestem
pewien - rzekł prokurator okręgowy. - Czy
mogę przez chwilę przyjrzeć się tym
odciskom?
-
Nie musi się pan spieszyć -
powiedział sędzia Strouse.
-
Wysoki Sądzie - odezwał się po
chwili Hamilton Burger. - Wydaje mi się, że w
tej kwestii należałoby przeprowadzić
dochodzenie. W sprawach, w których obrońcą
jest pan Perry Mason, taki rozwój wypadków
nie jest niczym odosobnionym.
- Składam protest - powiedział
adwokat. - Próbuję tylko przesłuchać tego
eksperta... a właściwie tak zwanego eksperta.
Elsa Griffm podniosła wzrok znad
odcisków palców i obrzuciła go spojrzeniem
pełnym nienawiści.
- Proszę, żeby oskarżyciel i obrońca
wrócili na swoje miejsca. Świadkowi udzielam
tyle czasu, ile będzie potrzebował do
przeprowadzenia identyfikacji.
Burger niechętnie wrócił do swojego
stołu i usiadł na krześle.
Mason również wrócił, usiadł na
krześle i beztrosko zaplótł ręce za głową.
Stewart Bedford próbował mu coś
szeptem powiedzieć, ale adwokat uciszył go
mchem ręki.
Świadek porównywał odciski, najpierw
badał jeden, potem drugi, liczył linie. W
panującej na sali ciszy czuło się rosnące
napięcie.
Nagle Elsa Griffin rzuciła lupą w
Masona. Lupa odbiła się od stołu i uderzyła
prawnika w klatkę piersiową. Elsa Griffin
wypuściła z rąk wszystkie karty, zasłoniła
dłońmi twarz i zaczęła histerycznie płakać.
Mason wstał.
- Chwileczkę - powstrzymał go sędzia
Strouse. - Niech obydwie strony zostaną na
swoich miejscach. Sąd chce przesłuchać
świadka. Panno Griffin, niech pani się
opanuje. Chcę zadać pani kilka pytań.
Sekretarka Bedforda odjęła ręce od
twarzy i spojrzała załzawionymi oczyma na
sędziego.
-
O co chodzi? - spytała.
-
Czy teraz pani przyznaje, że
odcisk na pani karcie numer szesnaście jest
identyczny z odciskiem włączonym do
materiału dowodowego pod numerem
trzydzieści siedem?
- Tak jest, Wysoki Sądzie, ale nie był.
Wczoraj wieczór był to odcisk pani Bedford.
Ktoś tu wszystko wymieszał... Och, teraz już
nie wiem, co robię i co mówię.
-Nie ma powodu wpadać w histerię,
panno Griffin. Jest pani pewna, że ten odcisk
numer szesnaście jest tym samym, który
zebrała pani z motelu?
Kiwnęła głową.
-
Musi być tym samym. Wiem,
że zostawiła go pani Bedford.
-
Nie
ma
najmniejszej
wątpliwości co do autentyczności dowodu
rzeczowego włączonego do materiału
dowodowego - rzekł sędzia. - Zgodnie ze
świadectwem
świadka
oskarżenia,
najwyraźniej kobieta, która szóstego kwietnia
była w numerze szesnastym w motelu, tego
samego dnia weszła również do numeru
dwunastego i była kierowcą wynajętego auta.
Elsa Griffin potrząsnęła głową.
-
Nie jest tak, Wysoki Sądzie. To
po prostu niemożliwe. - Znowu zalała się
łzami.
-
Czy mogę wysunąć pewną
propozycję? - spytał Hamilton Burger.
-
Jaką? - zapytał lodowatym
głosem sędzia Strouse.
-
Świadek jest wytrącony z
równowagi. Proponuję, żeby go odwołać, i
żeby karty z numerami czternaście, szesnaście,
dziewięć i dwanaście zostały przez sekretarza
oznaczone, a następnie oddane policyjnemu
specjaliście od daktyloskopii, który jest tutaj
na sali i który może szybko je zbadać i
przekazać wyniki. Jednocześnie chciałbym
oświadczyć, że jestem całkowicie przekonany
o uczciwości i prawości tego świadka.
Osobiście nie mam wątpliwości, że musiała
zostać dokonana substytucja. Uważam, że ktoś
pragnie oszukać Sąd i w celu udowodnienia
tego chciałbym wezwać na świadka Morrisona
Bremsa, właściciela motelu.
Sędzia Strouse w zamyśleniu gładził
się po brodzie. W końcu oświadczył:
- Sąd pominie milczeniem uwagi
oskarżenia na temat oszustwa. Zarządzam
odwołanie świadka. Proszę o oznakowanie
kart i oddanie ich do badania specjaliście,
który po-
przednio składał zeznania. W
międzyczasie zostanie przesłuchany świadek
Brems. Proszę tymczasem opuścić miejsce dla
świadków, panno Griffin, i się uspokoić.
Woźny odprowadził szlochającą Elsę.
Na salę wprowadzono Morrisona
Bremsa.
- Chciałbym teraz udowodnić swoją
rację w inny sposób
- powiedział Hamilton Burger. - Panie
Brems, został pan już zaprzysiężony. Mówił
pan, że rozmawiał pan z intruzką, która wyszła
z dwunastki?
- Tak.
- Widział pan, jak wychodziła?
- Chcę prosić panią Bedford, która jest
na sali, aby wstała i zdjęła te wielkie ciemne
okulary, które skutecznie ukrywają jej twarz.
Proszę, aby podeszła do świadka.
- Niech pan protestuje! - szepnął
gwałtownie Bedford.
- Niech go pan powstrzyma! Nie
pozwólmy mu...
- Spokojnie - ostrzegł go Mason. - Jeśli
teraz zaprotestuję, nastawimy do siebie
nieprzychylnie ławę przysięgłych.
-
Pani Bedford, proszę wstać -
polecił sędzia Strouse. Pani Bedford podniosła
się z miejsca.
-
Czy zechce pani zdjąć okulary?
-
To nie jest prawidłowy sposób
przeprowadzania identyfikacji - zaoponował
Mason. - Powinno ustawić się kilka kobiet w
rzędzie, Wysoki Sądzie. Mimo wszystko nie
wnoszę sprzeciwu.
-
Proszę podejść tutaj, do
barierki, pani Bedford - zażądał sędzia - i
odwrócić się twarzą do świadka.
-
To ta! to ona! - zawołał z
podnieceniem Morrison Brems.
Anna Roann Bedford zatrzymała się
gwałtownie i odwróciła przodem do świadka.
- To kłamstwo - powiedziała z
nienawiścią w głosie.
Sędzia Strouse uderzył młotkiem.
- Proszę nic nie mówić, chyba że w
odpowiedzi na pytanie oskarżyciela lub
obrońcy - upomniał ją. - Pani Bedford, proszę
wrócić na miejsce i nie czynić żadnych uwag.
Panie Burger, proszę pytać świadka.
Uśmiechnięty Hamilton Burger
odwrócił się do Perry’ego Masona i ukłonił się
z przesadną grzecznością.
-
Teraz, panie Mason, może pan
przesłuchiwać świadka, ile pan chce.
-
Jeden
moment,
panie
prokuratorze - zawołał sędzia. - ostatnia uwaga
była nie na miejscu.
-
Przepraszam, Wysoki Sądzie -
powiedział Hamilton Burger z triumfującą
miną. - Myślę, że wkrótce uda mi się wyjaśnić
Sądowi, co stało się z materiałem
dowodowym, ale z chęcią posłucham, jak pan
Mason przesłuchuje tego świadka. Chcę
zobaczyć, co zrobi z jego zeznaniami. Jeszcze
raz przepraszam.
-
Proszę
przystąpić
do
przesłuchania - polecił Perry’emu Masonowi
sędzia.
Adwokat wstał i podszedł do barierki.
- Czy był pan kiedykolwiek karany
sądownie, panie Brems?
Świadek zachwiał się, jakby dostał w
szczękę. Hamilton Burger zerwał się na równe
nogi i krzyknął:
-
Wysoki Sądzie, obrona nie
może uciekać się do takich chwytów! To ze
wszech miar niewłaściwe, chyba że ma
podstawy sądzić... - zawahał się.
-
Jest dozwolone zakwestionować
prawdomówność świadka poprzez ukazanie,
że popełnił zbrodnię - wtrącił szybko Mason.
-
Oczywiście, że tak, oczywiście
- wrzeszczał Hamilton Burger. - Ale nie
można zadawać takich pytań, jeśli nie ma się
najmniejszych podstaw do poparcia swojego
oskarżenia. To nieprawidłowość! To...
-
Może pozwoli pan, żeby
świadek odpowiedział na pytanie - przerwał
mu adwokat - a wtedy..
-
To
niewłaściwe!
To
postępowanie niezgodne z etyką prawnika!
To...
-
Oddalam
sprzeciw
-
zdecydował sędzia Strouse. - Niech świadek
odpowie na pytanie.
-
Proszę pamiętać - ostrzegł
Mason - że zeznaje pan pod przysięgą. Pytam
pana, czy był pan kiedyś karany za
przestępstwo.
Wydawało się, że świadek, poprzednio
tak pewny siebie, nagle zmalał. Zaczął się
niespokojnie kręcić. Cisza w sali stała się
przygniatająca.
-
Był pan karany? - nie dawał za
wygraną Mason.
-
Tak - przyznał Brems.
-
Ile razy? - Trzy.
- Czy używał pan kiedykolwiek
pseudonimu Harry Elston?
Świadek znowu się zawahał.
-
Zeznaje pan pod przysięgą -
przypomniał mu Mason. - Uprzedzam pana, że
grafolog i tak przyjrzy się pana pismu, więc
proszę uważać na to, co pan mówi.
-
Odmawiam odpowiedzi -
powiedział świadek, z trudem starając się
opanować - ze względu na to, że odpowiedź na
to pytanie rzuca na mnie podejrzenie o
przestępstwo.
-
Czy szóstego kwietnia tego
roku przyszedł pan do mieszkania swojej
wspólniczki Grace Compton, która przebywała
w segmencie szesnastym w motelu pod
nazwiskiem pani S. G. Wilfred, i pobił ją pan,
ponieważ ze mną rozmawiała? Jeszcze
chwileczkę, panie Brems. Zanim pan odpowie
na pytanie, musi pan wiedzieć, że wynająłem
detektywa, który obserwował dom, w którym
mieszkała panna Compton, i zwracał uwagę na
ludzi wchodzących i wychodzących z jej
mieszkania i że w obecnej chwili jestem w
kontakcie z Grace Compton, przebywającą w
Acapulco. Teraz proszę odpowiedzieć na
pytanie.
- Odmawiam odpowiedzi - powiedział
świadek, z trudem starając się opanować - ze
względu na to, że odpowiedź na to pytanie
rzuca na mnie podejrzenie o przestępstwo.
Mason, świadom poruszenia wśród
przysięgłych, którzy wpatrywali się w niego
wybałuszonymi oczyma i z trudem mogli
usiedzieć na miejscu, zwrócił się do sędziego
Strouse’a:
- Teraz, Wysoki Sądzie, proszę o
zarządzenie przerwy, dopóki nie będziemy
mieli wyników badań daktyloskopijnych, aby
policja miała podstawę do przeprowadzenia
ponownego śledztwa.
Mason usiadł.
- Ze względu na rozwój wypadków -
powiedział sędzia Strouse - Sąd ogłasza
przerwę do godziny czternastej.
ROZDZIAŁ
DWUDZIESTY
PIERWSZY
Stewart Bedford, Della Street, Paul
Drakę i Peny Mason siedzieli w biurze
Masona.
Bedford przetarł oczy palcami.
-
Ci cholerni fotografowie! -
jęknął. - Kompletnie oślepili mnie lampami
błyskowymi.
-
Za jakąś godzinę przejdzie panu
- pocieszył go adwokat. - Ale lepiei, żeby Paul
Drakę odwiózł pana do domu.
-
Nie musi. Zaraz przyjdzie tu
moja żona. Panie Mason, niech pan wreszcie
powie, skąd pan wiedział, co się zdarzyło?
- Miałem kilka wskazówek. Tę historię
o swoim wypadku samochodowym wymyślił
pan na poczekaniu. Szantażyści nie mogli
przewidzieć, że pan tak postąpi. Wiedzieli
natomiast, że pan był w motelu Stayionger z
powodu szantażu, i że szantaż dotyczył sprawy
związanej z pana żoną. Aby policja miała
doskonale zamkniętą sprawę, postanowili
jeszcze wmieszać w nią pańską żonę. Dlatego
Morrison Brems, pozornie szacowny
właściciel motelu, zeznał, że widział
nieznajomą kobietę wyłaniającą się z
segmentu numer dwanaście.
Kiedy wyszedł pan z Grace Compton
na lunch, Brems zdał sobie sprawę, że
wystarczy wsypać do whisky środek nasenny,
następnie zabić Denhama pana rewolwerem i
wyjąć wszystko ze skrytki, którą wynajmował
wspólnie z Denhamem, aby został pan
posądzony o zbrodnię. Motywem miało być
pragnienie uwolnienia siebie i żony od
szantażysty.
Z tego właśnie powodu Brems chciał
rzucić podejrzenie na pańską żonę. Wcale nie
dał się nabrać Elsie Griffin, kiedy wpisała do
księgi fałszywe nazwisko i przestawiła cyfry w
numerze rejestracyjnym samochodu. Dlatego
Brems wymyślił tajemniczą kobietę, którą
podobno widział wychodzącą z dwunastki.
Podał doskonały i szczegółowy rysopis
pańskiej żony, tak że niemal każdy, kto ją znał,
bez trudu by ją rozpoznał.
- Ale, panie Mason, to ja wybrałem ten
motel!
Adwokat uśmiechnął się.
- Tak się panu wydawało. Kiedy
zwróci pan uwagę na okoliczności, wtedy zda
pan sobie sprawę, że wyglądało to tak: w
pewnym momencie blondynka powiedziała, że
nikt was nie śledzi i że może pan wybrać
motel. Pierwszy, koło którego przejeżdżaliście,
był nędzny, drugiej kategorii. Pan by się tam
nie zatrzymał i szantażyści o tym wiedzieli.
Następny to był Staylonger i właśnie
ten pan wybrał. Gdyby pan chciał go minąć,
zapewne blondynka i tak by skierowała na
niego pana uwagę. Wybrał pan motel w ten
sam sposób, w jaki pierwszy lepszy człowiek z
widowni wybiera kartę z pliku, który podaje
mu magik.
-
A co z tymi odciskami palców?
Dlaczego Elsa tak się pomyliła?
-
Elsa pierwsza nabrała się na
historyjkę Bremsa - wyjaśnił Mason. - Jak
tylko poznała rysopis tej kobiety, poczuła
absolutną pewność, że w motelu była pana
żona i w związku z tym to ona musiała zabić
Binneya Denhama. Postanowiła nic nie
mówić, chyba że zagrożone byłoby pana życie.
Wysłałem ją do segmentu dwunastego,
aby zdobyła odciski palców. W motelu Elsa
spędziła kilka godzin. Miała mnóstwo czasu,
nie tylko żeby zebrać odciski, ale też żeby
porównać je z własnymi. Ku jej irytacji
okazało się, że nie znalazła ani jednego
cudzego odcisku. A przecież była pewna, że w
tym pokoju przebywała pańska żona. Zrobiła
jedyną logiczną rzecz, jaką w tych
okolicznościach mogła zrobić. Musi pan wziąć
pod uwagę, że Elsa jest absolutnie lojalna w
stosunku do pana, ale nie czuła się
zobowiązana do lojalności wobec pana żony,
której nie lubi. Pomimo pańskiego polecenia,
nie wyrzuciła tych odcisków, które zebraliście
z tacy, więc z motelu pojechała do domu,
wyciągnęła je, ponumerowała tak, żeby
pasowały do pozostałych, i przywiozła
wszystko do mnie.
Wiedziała z całkowitą pewnością, że
po wyeliminowaniu jej odcisków zostaną
cztery odciski pana żony. Nie miała zamiaru
nic z tym robić, chyba żeby sytuacja stała się
dramatyczna. Chciała posłużyć się tymi
odciskami, żeby ochronić pana od śmierci.
Przyznam, że był czas kiedy sam
bardzo się tym martwiłem. Elsa, oczywiście,
myślała, że pana żona była w rękawiczkach i
dlatego nie zostawiła odcisków. Ja też
uważałem, że pana żona była w motelu,
dopóki nie zmieniłem zdania.
- I co pan wtedy zrobił?
- Miałem odciski z mieszkania Grace
Compton. Cztery najlepsze włożyłem do sejfu,
a na kartach umieściłem te same numery, które
były na kartach przyniesionych przez Elsę.
Paul Drakę potrząsnął głową.
- Tu przesadziłeś, Peny. Możesz za to
odpowiadać.
- Odpowiadać za co? - spytał Peny.
- Substytucję dowodów.
- Nic takiego nie zrobiłem.
- To zabronione przez prawo.
- Oczywiście - zgodził się Perry. - Tyle
że ja nie dokonałem żadnej substytucji.
Powiedziałem, żeby Della podała mi karty
numer czternaście, szesnaście, dwanaście i
dziewięć z sejfu. I ona to zrobiła. Oczywiście,
nic na to nie poradzę, że były dwa zestawy
kart z tymi numerami i że Della podała mi zły
zestaw. To nie była substytucja. Naturalnie,
gdyby Elsa zapytała mnie, czy to są te odciski,
które mi dała, musiałbym przyznać, że nie,
albo byłbym winien oszustwa popełnionego na
świadku i ukrywania dowodów. Ale ona nie
zadała mi tego pytania. I nawet wcale nie
porównywała odcisków.
Ponieważ wiedziała, że to były odciski
pani Bedford, to tylko udała, że je porównuje,
a potem porwała je i czmychnęła za drzwi,
gdzie - zgodnie z umową - czekał sierżant
Holcomb. W tych okolicznościach nie
musiałem mu dobrowolnie udzielać żadnych
informacji.
-
Ale skąd pan to wszystko
wiedział?
-
Sprawa
była
prosta.
Wiedziałem, że pana żona nie zostawiła
żadnych odcisków w motelu, ponieważ jej tam
nie było. A skoro rysopis podany przez
Morrisona Bremsa był tak bardzo dokładny i
w każdym szczególe odpowiadał pana żonie,
zorientowałem się, że Brems musi kłamać.
Wszyscy wiedzieliśmy, że Binney Denham
miał wspólnika. To znaczy wydawało się nam,
że ma. Kiedy Grace Compton została pobita za
to, że ze mną rozmawiała, miałem już
pewność, że wspólnik istnieje. Kto zatem
mógł nim być?
Najbardziej logiczną osobą byłby
Morrison Brems. Binney Denham na pewno
wolałby zabawiać się szantażem w znajomym
motelu, gdzie by miał jakiś układ z
właścicielem. Na pewno okaże się, że ten
motel był jednym z ich największych źródeł
dochodu. Prowadził go Morrison Brems.
Kiedy goście zachowywali się trochę
podejrzanie, Brems zaglądał do ich bagażu,
sprawdzał numer rejestracyjny samochodu i
dowiadywał się, kim są. Następnie
przekazywał informacje Denhamowi. Stąd
właśnie pochodził główny materiał do
szantażu.
Popełnili błąd, starając się przedobrzyć
sprawę. Tak się starali, aby wmieszać w to
pana żonę, że opisali ją jako osobę, która
odwiedziła motel. Policja nie zauważyła, że
rysopis odpowiada pana żonie, ale Brems już
by się postarał ich oświecić. Elsa Griffin
natomiast natychmiast skojarzyła jedno z
drugim i dlatego naciskała pana, żeby pan
domagał się ode mnie znalezienia kobiety z
motelu. Kiedy według niej nie dość się
starałem, postanowiła wykręcić ten numer z
odciskami.
Ponieważ wiedziała, że odciski
pochodzą z tacy, a nie z motelu, więc tylko
udawała, że porównuje je z odciskami z karty
ewidencyjnej. Była tak pewna swego, że
nawet nie szukała cech charakterystycznych.
- Ale skąd pan wiedział, że to wszystko
lipa? - spytał Bedford. - Skąd pan wiedział, że
moja żona nie była w motelu?
Mason spojrzał mu w oczy.
- Zapytałem ją o to, a ona zapewniła
mnie, że nie była.
- I oparł pan całą obronę i swoją
reputację na jej słowie?
Mason, nie spuszczając wzroku z
Bedforda, odrzekł:
-
W tym interesie, panie Bedford,
trzeba umieć ocenić ludzi albo się wypada.
-
Nadal nie pojmuję, jak pan
wpadł na to, że Brems był kiedyś karany.
Mason uśmiechnął się.
-
Zastosowałem
zasadę
prawdopodobieństwa i oparłem się na
znajomości ludzi. To, że Brems, mając
określone skłonności, doszedł do swego wieku
nie wchodząc w konflikt z prawem, byłoby
równie niemożliwe jak to, by pańska żona,
patrząc mi w oczy, skłamała o wizycie w
motelu.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi.
-
To pewnie Anna Roann -
powiedział Bedford, wstając z fotela. - Panie
Mason, jak mogę panu podziękować za to, co
pan dla mnie zrobił?
-
Proszę napisać „dziękuję” na
czeku, który pan dla mnie wystawi - odparł
krótko prawnik.
„KB”