Helmut Kajzar
KONIEC PÓŁŚWINI
To chyba już koniec. To jest mój koniec. Wiem. To jest koniec wszystkiego. Radości koniec.
Koniec udręki. Mój koniec. Pan Raszka wszedł do pomieszczenia obok. Do drewutni.
Rozmawia teraz z magistrem Pilarskim o technologii. Mówią półgłosem. Cicho. Ale ja ich
słyszę. O jak dobrze słyszę. Słowo za słowem. Ucichli. Jakieś szmery. Zdejmują z półki drąg.
Tłuczek. Boże! Boże! Oni chcą to zrobić tłuczkiem. Ogłuszyć w tak prymitywny sposób.
Niegodny. Nieludzki. To poniżające. Tak nie wolno. W ubiegłym roku widziałem przez
szparę w ścianie mojego chlewika ostatnie chwile świni sąsiadki Gierałtowiczowej. Sękatym,
dębowym tłuczkiem bili ją po głowie. Od tysięcy lat tak robią. Muszą zresztą tak robić. Bo
my dobrze wiemy, że wiodą nas na śmierć. Że nas wloką na śmierć. I bronimy się. Cały rok
czekałem na ten moment. Cały rok wiedziałem, że tłuczek wisi tam, obok w drewutni. Teraz
przyszła na mnie kolej. Otwierają się drzwi. Magister Pilarski przemawia do mnie łagodnie.
Nie wstanę. Chce mi się spać. Nie będę wam ułatwiał nędznej procedury. Teraz pan Raszka
zbliża się do mnie. Nie mają przy sobie drąga. Chcą więc to zrobić na podwórzu. Wśród
kaczek i kur. Na mrozie. Raszka wyciąga rękę. Jest już tuż-tuż. Wyciąga rękę... Skrobie mnie
za lewym uchem. Lubię to. To mnie obezwładnia. Natychmiast dostaję nerwowo-
komplementarnego dreszczu tylnej nogi, prawej. Noga zabawnie rozweselająco drży, drga,
wibruje. Jakby sama chciała tańczyć. Wbrew woli całego organizmu. On ciągle mnie drapie.
To dziwne. Więc dlaczego kazali mi pościć przez dwadzieścia cztery godziny. Sądziłem, że
głodówką chcieli zmniejszyć ilość ingrediencji, które każdy żywy organizm musi wydalać. I
to kilka razy dziennie. Organizm sam oczyszcza, wypróżnia przewody jelit grubych i
cienkich, tak zwane kiszki. Organizm! Żywy organizm to rzeczywiście cudowna,
skomplikowana, ba, nieodgadniona maszyna. Zdaje się, że w filozofii idea organizmu-
maszyny już upadła, ale ja będę się przy niej upierał. Maszyna, która sama się leczy i broni.
Nawet okaleczona rusza się. Tego zwykłe maszyny, wysoko zorganizowane, ciągle jeszcze
nie potrafią. Życie jest cudem! Rozrzewniającym do łez cudem. Intelekt zaś jest koroną tej
maszyny! Cała porcja srebrnej kaszy wwierca się w mój mózg. Nie, to tylko jedna kulka
przebiła mi czoło i zatrzymała się u podstawy czaszki. Pistolet jednak wystrzelił. Trudno to
zresztą nazwać pistoletem. Jest to pneumatyczna rurka. A może ma sprężynę. Taka maszynka
dla rzeźników. Teraz przypomniało mi się, że mój milutki, nierozważny smarkacz do
upojenia zaczytywał się w opisie samobójczej śmierci pewnego arystokraty i pisarza
polskiego. Józio czytał zawsze ten fragment powieści na głos. Zawsze w pobliżu mnie. Jakże
perwersyjną wybrał śmierć ten arystokrata. I jak długo, miłośnie długo, ją sobie
przygotowywał. Wpierw pilniczkiem do paznokci odpiłował gałkę uchwytu wieka srebrnej
cukiernicy, potem dzień po dniu formował ją na podobieństwo średnicy otworu lufy pistoletu,
którego rękojeść inkrustowana była kością słoniową i perłową macicą we wzory orientalne.
Był bowiem również podróżnikiem i mówił po arabsku, a pisał po francusku i rosyjsku. W
konsekwencji strzelił sobie w te wielojęzyczne otwarte usta. Gdzie Józio teraz jest? Chyba się
nie przypatruje. Ale on o tym wiedział, co najmniej od roku żyli z tą świadomością. Widzieli,
ż
e mnie zabiją. On wiedział. Wiedzieliśmy. Czekaliśmy na ten koniec. Tak, bo to jest koniec.
Mój koniec. Nie zdążyłem kwiknąć. To stało się akurat wtedy, gdy przymrużyłem z lenistwa
i przyjemności powieki. Teraz podcięcie gardła. Otwarcie arterii. Drgawki. Zbierają do
blaszanej miski krew. Głęboka rana w podgardle. Bezgłośnie i znienacka. Postąpili tak jak
trzeba... ja się na to dawno zgodziłem. Ja chciałem... To dla niego... Oni są dobrzy. Mimo
wszystko zaskoczyli mnie... Jeszcze ciągle trwa agonia... Mam nadzieję... Jednak naprawdę
to ich i siebie nienawidzę. Miałem dużo czasu, żeby wszystko przemyśleć i zgodzić się. O
ś
mieszny buncie! Wołali na mnie – babuć. Nie mam imienia. Ono nikomu już dziś nie
potrzebne. Bezimienny kastrat. O, jakże bałem się wtedy konsekwencji psychicznych i
zakażenia. Kozikiem! Zwykły miszkarz, żaden specjalista weterynarz. Ot tak amatorsko i
haniebnie dorabiał sobie kilkaset złotych. Chłopcom jeszcze tego nie robią, chyba po cichu,
za tajną zgodą rodziców. Rządy cenią sobie zadziorną i oszalałą z braku refleksji młodzież
męską. Ich mięso armatnie. Cha cha cha cha! Każdemu według zasług. Chciałem miszkarza
pogryźć i stratować. Instynkt kazał mi go nienawidzieć. Parszywe czarne „WĄSIKI”.
Zacząłem wtedy z tego strachu myśleć. Usiłowałem zrozumieć swój los. Nasz. Mój. Los
mięsa spożywczego. Świniny. I Sens ofiary. Tak! Tak! Tak. Nie wolno mi za żadną cenę
zapomnieć o świadomej zgodzie, posłannictwie, o słodkiej tajnej misji. Spełnię ją w
milczeniu. W ciszy... A jednak. Nie! Nie! Nie!
Całkowicie bezbronny leżę na wznak. Leżę w korycie. Poddaję się czteroma kończynami.
Teraz oblewają mnie wrzątkiem. Kipielą, ukropem. Parzą szczecinę. Myją mój cadaver.
Muszę udać obojętność. Dyskrecję i takt myśli. Zacisnę szczęki i powieki. Powieki nie chcą
się zewrzeć. Widzą dalsze przygotowania. Pan Raszka wyjął ze skórzanej teczki (świńska
skóra!!) starannie opakowane w „Dziennik Zachodni” skrobaki. Za chwilę ogołocą mnie.
Będę całkiem nagi. Czysty. Widzę. Spod ostrza skrobaków wyłania się różowe wzgórze
brzucha, ogolone, oczyszczone z włosia. Dwa równiutkie rzędy sutek. Prawie takie same, jak
u loszek. Czyszczą regiony analne. Ogonek. Oskrobują prącie. Zobaczyli bliznę po mosznie.
Widzą mnie. Widzą mnie. Któraś z kobiet, chyba panna Hela, pomocnica Raszki, kucharka z
przedszkola, mówi: „piękny babuć”. Inny głos (czyżby żona magazyniera Gierałtowicza?):
„szczęść Boże, co za świniak”. „Udał się wieprzek” – rozpoznaję głos magistra Pilarskiego,
którego byłem własnością. Dostał mnie w ramach tak zwanego deputatu od zarządu
spółdzielni produkcyjnej. Jest jej kierownikiem i założycielem. Natłok łagodnych obrazów.
Jakaś łąka, porykiwanie krów, ktoś uśmiecha się. Skąd ta muzyka kapeli włościańskiej?
Najważniejsze słowa uleciały mi z pamięci. I nic nie chce się złączyć. Podnoszą mnie.
Podnoszą mnie. Podnoszą mnie. Wyjmują z koryta. Leżę na wyszorowanych deskach. Hej! O
hej! O hej! Odrąbują mi głowę. Przecinają ścięgna. Mocują do wieszaka. Wieszają na drągu.
Niosą mnie. Podnoszą. Oni mnie niosą wysoko. Hej rup! Kroplisty pot wystąpił na czole
pana Raszki. Powiesili za tylne nogi. O głowie na razie zapomniano. Przed chwilą pozwolono
dzieciom wejść do pralni. Rozpruwają brzuch. Pozwolono dzieciom patrzeć. Jacy oni
ciekawi, zwłaszcza dzieci. Gapie. Chcieliby się nadziwić i napatrzeć bebechom. Podpatrzeć
ż
ycie. Ale Józia tu nie ma. Nie widzę go w każdym razie. To dobrze. On by tego widoku nie
zniósł. Nożem i tasakiem rozcinają brzuch i klatkę piersiową. Wyjmują podroby. Za chwilę
wyrwą serce. Waży około kilograma. Taki sobie wór mięsa. Ileż razy musiało me serce
uderzyć. Ileż uczuć zdławić. Jakże było spragnione czegoś, co trudno jest w ogóle nazwać.
Nie miłość, nie tęsknota, to było coś więcej, więcej. Moje serce było głodne. Za chwilę
rozkrojone, ugotują z innymi podrobami. W kotle. Pozostałe organa Raszka wyjmuje powoli,
ostrożnie. Zaczął od wydarcia serca. Nie, pomyliłem się. Raszka zaczął operację patroszenia
od wyłuskania z wnętrza brzucha czerwono-fioletowych płatów wątroby i wyszukania
głęboko skrytego woreczka żółci. Palce pana Raszki brutalnie, ale i sprawnie, wgmerały się
w zakrwawione zasłony przepon. Znalazł narośl żółci. Kozikiem wyrzezał gorycz. Ostatnią,
skrywaną gorycz mego jestestwa. Toż to ROZKOSZ! Co za dziwne słowo i zjawisko. Ja,
który całe życie bałem się przemocy i dotyku, teraz w pełni akceptuję bezwiedne, miękkie
podanie się flaków krogulczym, sępim palcom tego rzeźnika. Przyzwalam wewnętrznie na
gmeranie, na ten taniec brutalny ręki w mych wnętrznościach. To jest ROZKOSZ. Teraz
dopiero ją poznaję. Jelita wyrwane jednym sprawnym szarpnięciem (gdzie się on nauczył tak
wyrafinowanej techniki patroszenia?) spłynęły kolorową, dymiącą lawiną do drewnianego
cebrzyka. Jak mi dobrze. To już koniec. Ostateczna, totalna zgoda. Poddanie się
konieczności. Obiektywnym procesem. Za chwilę przybiorę nową formę. Idealną. A więc
wypełni się. Pęcherz zaokrągli się na nowo, ale tym razem gęstym farszem. Kiszki
nabrzmieją krwistą kaszą z majerankiem. Jelito grube zaś przechowa pasztet z wątroby.
Oddany w łup mitycznych przemian – metamorfozie w ramionach Gwałtu i Przemocy. Nie
ma powrotu. Więc żegnaj na zawsze czerwona smugo grudniowego nieba i wy porywcze
wiatry grudnia, żegnajcie, wy tajemne chichoty dorastających dziewcząt... Żegnajcie... O
przeraźliwa prozo bezpośrednich doświadczeń wzrokowych. Widzę znów zadymioną pralnię,
wannę z resztkami szczeciny, na stole świńskie nóżki ostrugane, białe. A tam kocioł do
gotowania bielizny, a obok zwykły piecyk-koza, na którym gotowało się ziemniaki w
koszulkach dla kur, świń i królików. Widzę podłogę z betonu. Szarą. Dojmujący smutek
brudu. Ohydy. Para unosi się znad kotła. Przez kogoś nadmuchany mój pęcherz fruwa w
powietrzu. Widzę. Znów wyraźnie, wstrętnie widzę. Pan Raszka wtyka moje zoperowane
prącie pod spódnicę pannie Heli. Jaki wstyd. A ona krzyczy, piszczy zarumieniona.
Zdyszana. Sabat mięsa. Gęsta zupa zwana pyrdelonką (pływa w niej ogon – pyrdel) gotuje się
w kotle. Sprośna, pieprzna zupa. Błysk. Tam w kącie coś zabłyszczało. Czyjeś oczy.
Najmilsze oczy. Przyszedł. Przyszedłeś. Jednak. Od jak dawna stoisz tam z boku, Józiu!
Może ty płaczesz? Wyrzucasz mi, że się poddałem. Tak bez walki. Przecież ja to dla ciebie.
By ciebie nauczyć. Nie chcesz podejść? A więc tak całkiem bez uczucia? Na zimno
przypatrujesz się. Tak! Możliwe, że przeceniamy znaczenie śmierci. Nie było żadnego progu.
Podejdź tu bliżej. Nie bój się. Jestem już bezbronny i czysty. Bez zakamarków tajemnych. Ty
musisz mnie zrozumieć, ale i odpowiedzieć mi. Co tobą kierowało? No wtedy. Wtedy.
Tragiczna pomyłka? A więc to ja miałem zabijać i zjadać. Schrupać? Tak ja! Ja! Ciebie!
Przede wszystkim ciebie, dręczycielu przenajsłodszy. O nie. Ty tylko udajesz, że ciebie to nic
nie obchodzi. O, ileż ciśnie mi się na język przekleństw, wyzwisk, metafor, porównań.
Testament mój gdzie jest? Bezgłośnie krzyczę. To prawda. Nikt mnie nie usłyszy. W
straszliwej męce. A jednak mówię. Dochodzę do tych słów, wyławiam je z chaosu.
Zapędzam się w nicość i znów wypływam ku górze, ku tobie. Jak oka tłuszczu. Apollo i wy
Muzy, czyżbym tworzył, czyżby dana mi była łaska wejścia i wasz gaj zielony? Czy obok
przerażenia wolno egzystować składni i ortografii? Wyraźnie czuję, że to się pisze. Gdzie,
gdzie to się utrwala? W jakiej KSIĘDZE? Czy to może ty najsłodszy po latach, w
przyszłości, TERAZ? Piszesz! Mnie? Ach, więc nie wszystek zginę. Więc nie wszystko
nadaremne. Czy naprawdę? Boję się o ciebie, który zbliżasz się razem ze mną do tego, co
wydać się może zbyt już makabryczne... z dołu, z betonowej posadzki, w OGIEŃ. Ocalenie
jest w rytuale. W piśmie. W świętym oddaniu. Szczerości. I nie dam się namówić na
nienawiść i karygodny nihilizm, ani doraźną polityczność...
Przed chwilą wyłupiono mi oczy. Jak wielkim zbrodniarzom i postaciom tragicznym.
Dwie magiczne kulki zawieszone na czerwonych sznurkach. One widziały. Przeraźliwie
ż
ałośnie mało widziały. Teraz czuję, rozumiem świat znacznie głębiej. Odkąd jestem ślepcem
czuję przenikliwiej. Jedna gałka potoczyła się pod cebrzyk z płuczącymi się w słonej wodzie
flakami. Drugą gałkę wziąłeś do ręki, ty Józiu. Ty będziesz poetą. Ja ci każę. Czy słyszysz
mnie? Czy dobiega cię mój głos tam w przyszłości, we wczorajsze dziś? Jestem pewny, że
zostaniesz poetą, albo kimś znaczniejszym, wróżem, jasnowidzem, ustawodawcą. Ciągle nie
wiem skąd te głosy, i muzyka, i jasność. Zorza pełniejszej, harmonijnej świadomości. Ach
zanurz się w jej zimny blask, zaczerpnij z jej zdroju. Czy dane ci będzie zrozumieć tajemnicę
zaklętą w moje szklane oko? Tajemnicę miłości. Nie boję się tego słowa. Używam go
inaczej, w jego drugim, tajemnym znaczeniu. Mnie już wolno. A teraz żądam odpowiedzi.
Odpowiedz. Powodowała tobą swawola i lekkomyślność? A może ta sama siła, której ja aż
do teraz służę? Tak czy owak nie wymażemy tego faktu z pamięci. Ty to zrobiłeś. Więc
powiedz. O bólu! Wiem, że ty milczeć musisz. Że ty dziś jeszcze, bez słowa odejdziesz w
przyszłość.
Była wiosna. Pamiętasz? Słońce nagrzewało ziemię. Czarne skiby parowały. Nad polami z
oziminą unosiła się delikatna, tańcząca mgiełka. Zapach ziemi. Gleby. Teraz dopiero widzę,
co stracić muszę. My i dzieci najlepiej czujemy wyziewy, aromat wiosennych potoków,
bajor, wydeptanych ścieżek, zagajników, ustroni, podwórek ze stertami gnoju i butwiejącej
słomy. Trująco pachnie wiosna i ziemia na wiosnę. Chciałoby się zaorać ją całą, rozryć,
rozkopać, wwiercić się w nią głęboko, rozchylić ciepłą nagrzaną wiosennym słońcem darń, a
ryjem dotknąć dziewiczo zimnej, śpiącej pod nią gliny i wilgotnych kamieni. Jak już
nadmieniłem, w dzieciństwie zostałem wymieszkowany. Operacja ta odebrała mi raz na
zawsze ograniczoną spontaniczność wymienionych popędów i działań. Owszem, ryłem,
wkopywałem się w ziemię, ale to był czczy mimetyzm, takie sobie rozbabranie,
rozciamkanie, rozmlaskanie. Podła fasadowość. Nad potokiem kwitły kaczeńce. W zakolach
pobliskiego strumyka bawiłeś się ławicą żabiego skrzeku. Wełniste, kolorowe chmury,
pędzone ciepłym wiatrem raz po raz przysłaniały słońce. Cienie chmur ślizgały się po polach
i lasach. Nieopodal parkanu mojego podwórka było tajemnicze miejsce. Stała tam
konstrukcja z belek, rodzaj wąskiej bardzo, trójkątnej zagrody, w którą zapędzało się krowy i
jałówki, aby były tam stanowione. Lubiłem leżeć koło parkanu, na lewym zazwyczaj boku, w
starannie wyrytym dołku, tuż obok dziury w parkanie, załatanej kolczastym drutem. Z tego
wgłębienia, przez ową wyrwę, zza półprzymkniętych powiek obserwowałem hodowlane
misterium. Przeżywałem każdy szczęśliwie zakończony akt z prawdziwą przyjemnością.
Chłonąłem każdy najdrobniejszy, pozornie nieważny szczegół. Udawać musiałem
równocześnie obojętność i spokój. Symulowałem drzemkę, w trosce by nie przepędzono
mnie gdzieś dalej. A więc to jest to – myślałem. Obrzydliwie niezdarne, rzec można
prostackie, ale przecież fascynujące. Do tej pory uważam, że najważniejszym momentem, ba,
sensem tego misterium, były: zadyszka buhaja i popłoch krowy. I jakiś dziwny gatunek bólu.
Pamiętasz? Był słoneczny wiosenny dzień. Wracałeś znad potoku z pękiem kaczeńców w
dłoni. Traf chciał, że przechodziłeś koło mojej dziury akurat wtedy, gdy miała być
stanowiona po raz pierwszy jałówka Reksona. Zbladłeś, słysząc jej porykiwania. Przywarłeś
ciekawie do parkanu. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, pomyślałeś o tym samym
problemie co ja. Jak stać się niewidocznym. Przeskoczyłeś parkan i przykucnąłeś za
ogrodzeniem, niedaleko mojego dołku. Mogłem obserwować i misterium, i ciebie. Twoją
twarz. Byłeś blady. Po chwili pojawił się na twoich ustach grymas jakiegoś natężenia i
zaciętości. Na twoim czole ukazała się nabrzmiała kreska żyły. Zaświadczyła o najwyższym
ciśnieniu krwi. Wystraszyłem się ewentualnych konsekwencji takiego podniecenia.
Wyglądałeś na szalonego. Z kieszeni wyjąłeś scyzoryk. Schowałeś go z powrotem.
Podniosłeś kawałek cegły. Pomyślałem, że chcesz cisnąć nim w moim kierunku. Byłeś
szalony. Podniosłem się z dołka zły. Najlepszą formą obrony jest atak – pomyślałem i
ruszyłem w twoim kierunku. Zacząłem coś chrząkać przypochlebnie. O wiem, od dawna
wiedziałem, że pochlebstwo jest najskuteczniejszą formą obrony. Do czasu, niestety, do
czasu przeznaczenia. Wtedy ty Józiu, tego nie przewidziałem, pocałowałeś mnie,
pocałowałeś, pocałowałeś mnie w różowy ryjek. To nie był sen. Pocałowałeś mnie.
Pocałowałeś. Potem kopnąłeś kilka razy, chwytałeś za uszy, szczypałeś po grzbiecie,
ciągnąłeś za ogonek, ale te tortury nie były w stanie zamazać, pomniejszyć znaczenia, wagi
pocałunku. Związani, naznaczeni, związani na śmierć.
O tak! Rozdepcz moje oko. To drugie też. Jest pod balią. O, jaką ulgę przynosisz mi swym
gwałtownym okrucieństwem i beztroskim barbarzyństwem. Sycisz w ten sposób ogień
namiętny nicości, ogień sensów, dla których się ofiaruję. Hejnał z Wieży Mariackiej
nadawany przez głośnik przypomina, że wybiła przed chwilą godzina dwunasta. Za chwilę
dziennik i przegląd prasy. Jakie to wszystko śmieszne. Jestem już poza czasem, silniejszy od
czasu, a zaprzątam sobie głowę takimi drobnostkami. Apollo i twe Muzy, dzięki wam
doznaję łaski mitu. Nowego, nienazwanego. Sam nie umiem przeczuć jego ogromu. Zbyt
jestem rozdrażniony i intelektualnie jałowy Ach nie. To nie z mej winy. To on. Ten mój
smarkacz dobrał się do mózgu. To on go drażni, obierając szaro-różową masę z
przezroczystych błonek. Robi to scyzorykiem. Zaprawdę, zaprawdę oto nóż, skalpel ofiarny.
Scyzoryk nowego rytu. Do tej pory nie wiem, kto to sobie wyobraża, komu się zdaje? Tobie?
Jemu? Mnie? Przecież bezkarnie nie wolno sobie wyobrażać. Za wszystko się płaci
ś
miesznością i śmiercią. Nawet jeśli narracja nie jest techniką, jeśli jest miejscem, z którego
się widzi, miejscem, które widzi. Lecz miejsca także nie mają te słowa. Są bez
usprawiedliwienia i bez realnego alibi. Jeśli próżna nadzieja i wiara, że on, to co sprzeczne
połączy, to nie będzie pointy. Zbliża się chwila, gdy przetopią sadło z podbrzusza na skwarki
i smalec. Mumifikacja. Rytuał, który pozwoli zapomnieć, że zabijają. Zapomnieć o śmierci.
Kotlety, schab, szynka, słonina, boczek, żeberka, golonka, kaszanka... A jeśli ofiara i pamięć
są bez znaczenia? Nie. Odpędźmy te myśli. On mnie zapamiętał. On i ja. Wczepieni w
wielki, szary obłok śmierci, zgadzamy się na powolne następstwo pokoleń, pożerających się
wzajemnie. Pokoleń ślepych, posłusznych, żywiących.
Boję się. On jest dzieckiem. Ja u kresu. Wokół ogień i dym. Wędzą połcie słoniny. Gruby
ż
art. Na grzbiecie miałem 12 cm tłuszczu. Wędzą szynki i kiełbasy. Dobra wiejska kiełbasa,
kiełbasa jego dzieciństwa. Iskry. Dym. Wiedzieliśmy od początku. To bolało. Jaka noc. I ta
daleka droga do miasta. Dym. Iskry. Noc. To już noc. Do końca.
ok. 1974