Leo Kessler
Operacja Leopard
Storni troop
Gorzkie zwycięstwo
Edelweiss Strzelcy Alpejscy
Tłumaczenie
Joanna Jankowska
Tedy niech każdy mąż idzie prosto przed siebie
Przyjdź śmierci, chodź życie
Tak właśnie wojna i bitwa całuje i szczebiocze.
Iliada, Księga XVIII
KSIĘGA PIERWSZA
Misja
Rozdział 1
- Formować się! - rozkazał Jellicoe, którego wzrok był
skierowany na ciemny horyzont, a nie na maleńką flotyllę,
przedzierającą się mozolnie naprzód przez Morze Egejskie z
prędkością dziesięciu węzłów.
- Tak jest, sir - zawołał brodaty sierżant z mostka
sfatygowanego, przerobionego greckiego kaika.
Jellicoe uśmiechnął się. W tych dniach jego ludzie ze Służby
Łodzi Specjalnych byli bardziej marynarką niż Marynarką Królewską.
Sierżant szybko zamrugał przesłoną lampy aldisa. Każda z łodzi
odpowiedziała po kolei na sygnał i rozpadająca się flota inwazyjna
zbiła się w gromadę. Jeśli nie będzie kłopotów, to wkrótce przybije do
brzegu. Teraz byli tylko pół godziny żeglowania od wyspy.
Na horyzoncie zaczęły pojawiać się czarne deszczowe chmury.
Jeszcze nie było księżyca. Ale widoczność była odpowiednia dzięki
pierwszym bladym gwiazdom, które zupełnie dobrze rozjaśniały
ciemnobrązową smugę wyspy i dominującą nad nią górę.
Jellicoe, komandor ze Służby Łodzi Specjalnych, lustrował cichą
wyspę lornetką ze szkłami nocnymi i modlił się po cichu, żeby włoscy
artylerzyści poszli za przykładem własnego rządu, który już poddał się
aliantom. Bo jeśli nie... - komandor pospiesznie odrzucił ten plan. Nie
chciał zbyt długo myśleć o działach wroga.
- Daj sygnał dla łodzi torpedowych. Podejść blisko portu od
sterburty, sygnalista! - zakomenderował Jellicoe.
- Tak jest, sir! - odpowiedział sierżant, zupełnie jakby był
siwowłosym bosmanem z trzydziestoletnim stażem w marynarce
wojennej, a nie byłym sprzedawcą damskiej bielizny, który znalazł się
na morzu zaledwie przed rokiem.
Szybko zaczął nadawać sygnały. Teraz rozpoczynali końcową
fazę maleńkiej inwazji w odległym zakątku Morza Egejskiego.
Młody komandor skrzyżował palce na szczęście, a potem
rozejrzał się, chcąc sprawdzić ilu ludzi z załogi zauważyło jego
uczniacki gest. Chyba nikt. Uśmiechnął się pod nosem i plunął do
morza, aby dla ułagodzenia bogów dokończyć rytuał ze szkoły
podstawowej. Teraz nie mógł już więcej nic robić; pozostała tylko
nadzieja.
*
Na łodziach torpedowych marynarze przygotowywali się do
akcji. W wieżyczkach artyleryjskich kanonierzy prostowali zdrętwiałe
palce. Torpedyści po raz kolejny sprawdzali mechanizmy odpalające,
a sygnaliści trzymali w pogotowiu lampy, aby ostrzec bezbronne
łodzie rybackie, gdy tylko zdołają dostrzec przeciwnika. Na mostkach
młodzi kapitanowie, pobledli od ciągłego kołysania 70-stopowymi
łodziami, które z dużą szybkością zmierzały w kierunku ciemnego
horyzontu. I każdy z nich wiedział, że gdzieś za nim kryją się
niemieckie ścigacze torpedowe.
- Sir! - to odezwał się przedni obserwator z torpedowca o
numerze taktycznym 106.
Dwudziestoletni szyper odwrócił się:
- Co jest?
- Statek wchodzi do portu.
Dowódca łodzi z pośpiechem nastawił ostrość w swojej lornetce.
W dobrze widocznym, kolistym polu widzenia prześlizgnął się
groźny, długi kadłub. A potem kolejny.
- Ścigacze torpedowe! - westchnął.
Jakieś tysiąc metrów od przystani w Portolago, niemieckie
łodzie torpedowe zatrzymały się jakby na umówionej randce. I jeszcze
załoga żadnej z nich nie dostrzegła floty inwazyjnej, która chyłkiem
zbliżała się do wyspy!
- Prosto do portu! Naprzód od sterburty! - krzyknął szyper.
Potężne tysiąckonne silniki, które dusiły się przy prędkości
dziesięciu węzłów, z rykiem powróciły do życia. Poniżej pokładu
główny mechanik przesunął do przodu lewarek przepustnicy. Cisza
została przerwana. Nagle na mostku dało się poczuć gryzący zapach
rozgrzanego oleju i zaraz potem zawadiacki dziób łodzi uniósł się nad
wodę. Za rufą pojawiły się dwa białe skrzydła spienionej wody. Łódź
zdawała się frunąć ponad wodą z prędkością trzydziestu pięciu
węzłów, z pochyloną sylwetką w rozpryskiwanej na boki wodzie.
Tysiąc metrów przed nimi gwałtownie zapalało się i gasło
niebieskie światełko. To zaskoczone załogi niemieckich ścigaczy
dopytywały się o sygnały identyfikacyjne. Kapitan „106” zlekceważył
te wezwania.
- Związać walką przeciwnika! - jego jeszcze przed chwilą bladą
twarz rozpromieniło podniecenie bojowe.
Kanonierzy na dziobie zareagowali pierwsi. Załadowali pocisk
do staroświeckiego działka Lewisa i zielona smuga ognia pomknęła
łukiem w kierunku nadal nieruchomych niemieckich ścigaczy. Stojący
na ich pokładzie marynarze desperacko rzucili się ku swoim
stanowiskom i nim będzie za późno, próbowali zniknąć ze swymi
łodziami z linii lotu pocisku. Dowódca „106” pochylił się nad
celownikiem torpedowym. Czołowy okręt wroga był tylko siedemset
metrów od niego. Podjął szybką decyzję, na wypadek gdyby dowódca
nadciągającego ścigacza zdołał wykonać unik. Wycelował torpedę
trochę przed dziób łodzi przeciwnika.
W Portolago odezwała się bateria dział morskich, obsługiwana
przez Niemców. Pocisk oświetlający eksplodował ponad brytyjskimi
łodziami. Gdy światło zaczynało zamierać w błyszczących iskrach, w
kierunku atakujących pomknęły koraliki zielonych, czerwonych i
białych pocisków świetlnych, które krzyżowały się nad celem jak
miriady robaczków świętojańskich. Kapitan łodzi, który z napięciem
śledził celownik torpedowy, słyszał groźny trzask pocisków
uderzających w drewniany pokład, ale nie odrywał oczu od kresek
podziałki dalmierza.
Już słychać było ryk silników czołowych ścigaczy, które były w
tym momencie oddalone o sześćset metrów. Morze pieniło się i
kłębiło pod wpływem wybuchów pocisków kalibru 20 mm,
wystrzeliwanych przez nadbrzeżną baterię. Ale łódź „106” zdawała
się kulom nie kłaniać. Kołysząc się z burty na burtę, jej załoga
przystępowała do działania.
Gdy odległość zmniejszyła się do 500 jardów, dowódca nacisnął
spust wyrzutni. Rozległ się tępy stuk. Potem syk.
Łódź zadrżała, gdy torpeda z prawie dwiema tonami ładunku
wybuchowego wpadła do wody.
- Trzymać się sterburty! - krzyczał kapitan ponad terkotem
karabinów maszynowych.
W tumanach spienionej wody łódź torpedowa obróciła się
sterburtą do wroga. W tym samym momencie rozległa się ogłuszająca
eksplozja. Młody kapitan spojrzał przez ramię. Tam gdzie jeszcze
przed chwilą znajdował się najbliższy niemiecki ścigacz, w powietrzu
pojawiła się wielka ściana ognia, zabarwiając nisko wiszące chmury
groźnym szkarłatem. Młody Anglik uśmiechnął się i nagle zdał sobie
sprawę, że prawe ramię pali go jak ogień; potem poczuł, jak gorąca i
lepka krew spływa mu po ręce.
Teraz przyszła kolej na następną łódź torpedową - „108”.
Działko Lewisa grzmiało z furią, gdy jednostka zygzakiem ruszyła do
ataku. Jednak załoga drugiego z niemieckich ścigaczy już otrząsnęła
się z zaskoczenia. Gdy jej dowódca starał się rozpaczliwie zejść z
kursu przeciwnika, celowniczy dziobowych sprzężonych karabinów
maszynowych otworzył ogień w kierunku nadbudówki łodzi
Brytyjczyków. Zalewał je strumieniami pocisków, które wylatywały z
luf z częstotliwością ośmiuset sztuk na minutę. Szkło pękało z
trzaskiem. Drewniane i metalowe odłamki fruwały dosłownie
wszędzie. Pociski, które nie trafiły w cel, zniknęły gdzieś w oddali,
zaś trafieni marynarze padali na podziurawiony pokład łodzi i rzucali
się w agonalnych drgawkach.
Oślepieni, przerażeni i pokrwawieni ludzie, którzy przeżyli tę
rzeź, byli zmuszeni kręcić się nadal w stożku, tworzonym przez
czerwone i białe pociski świetlne. Skulony skiper brytyjskiej łodzi nie
zważał na szaleństwa świata wokół niego i wpatrywał się
hipnotycznie w podziałkę celownika.
- Tysiąc jardów... dziewięćset... osiemset...
Szczęki miał zaciśnięte, mięśnie naprężone strachem i nerwami,
ale był gotowy do otwarcia ognia.
- Siedemset metrów...
Podskakujący na falach okręcik znalazł się w środku burzy
ogniowej. Płonął od rufy po dziób, a młody skiper czuł jak płomienie
liżą mu stopy, gdy przykładał dłoń do dźwigni wyrzutni torpedowej.
- Sześćset jardów... pięćset i pięćdziesiąt... - skiper odruchowo
otworzył usta, przygotowany na wybuch, który musiał za chwilę
nastąpić. - Pięćset jardów. Teraz!
Szarpnął za dźwignię i jednocześnie krzyknął:
- Od razu do portu!
Ciężko ranny sternik zawrócił pokiereszowaną łódź, nim jeszcze
upadł na pokład, całkiem lepki od krwi tych, którzy już umarli przed
nim.
Nic! Wydawało się, że minął wiek. Skiper po omacku doszedł
chwiejnym krokiem do steru, nic nie widząc i nic nie słysząc.
Potem nagle rozległa się przerażająca eksplozja, która uderzyła
go jak cios zadany w splot słoneczny. Kolejny podmuch był jak
uderzenie otwartą dłonią w policzek. Za jego plecami ścigacz
torpedowy rozpadał się na kawałki. Płonące strzępy wraku fruwały i
wirowały w powietrzu, rozrzucone we wszystkich kierunkach jakby
ręką kapryśnego dziecka. Gdy skiper łodzi „108” opadł na pokład, a
jego przerażony wzrok zauważył oderwaną rękę, która leżała na
potrzaskanej belce jak porzucona biała rękawiczka, wiedział już, że
wykonał zadanie. Droga była wolna.
- W porządku - kapitan łodzi „108” mruknął zgrzytając zębami,
próbując przezwyciężyć palący ból w ramieniu - powiadomcie Jego
Lordowską Mość, że możemy zająć jego cholerne skrzynie z
wędzonymi śledziami!
Inwazja na wyspę Leros mogła się rozpocząć!
Rozdział 2
Jak muchy snujące się po kadłubie samolotu, niewielkie czarne
punkty przedzierały się przez śnieg w wysokich górach, ponad 2000
metrów nad poziomem morza. Nad nimi górował biało-niebieski
szczyt. W ten wrześniowy dzień, cel ich wędrówki zdawał się z nich
szydzić. Jakby chciał ich zmusić do ostatniego, łamiącego plecy
wysiłku, który pozwoliłby go pokonać.
Na czele kolumny szedł pułkownik Stürmer, dowódca oddziału
szturmowego, elitarnej grupy rozpoznawczej Hochalpenkorps
, który
miał na wszystko oko. Wspinał się już dwadzieścia lat. Był wszędzie,
w Europie, Azji i Południowej Ameryce, a to nauczyło go, że oczy są
ważniejsze niż muskuły. Dowódca zawsze musi mieć się na
baczności, planując następny ruch, jeszcze przedtem nim oddział
wykonywał ten obecny. Jego spiczasta czapka z metalową szarotką na
boku - symbolem oddziału - przypiętą nieco zawadiacko i zwykły
karabin przewieszony przez szerokie ramiona, nie wskazywały, że jest
prawie dwa razy starszy od ludzi, którymi dowodził. Nadal jednak
potrafił wspinać się bez wysiłku w wysokich górach.
Za nim, przywiązany do drugiego końca liny asekuracyjnej,
szedł major Gottfried Greul, jego zastępca. Wspinał się z brutalnym
zapałem, który uczynił z niego idola przedwojennej Hitlerjugend i
czarny charakter wśród elity wspinaczy wysokogórskich.
1 Dokładnie nazwa taka była nadawana tej części niemieckiej dywizji górskiej, która mogła działać na
znacznych wysokościach nad poziomem morza.
W przeciwieństwie do Stürmera, Greul nie wspinał się po górach
tylko „dlatego, że są”. Wspinał się dla zwycięstwa, aby pokazać
dekadenckiemu zachodniemu światu siłę i niezłomną potęgę
narodowo-socjalistycznych Niemiec. Od tego pamiętnego dnia w
1931 roku, kiedy zdobył w zimie północną ścianę Eiger jako
osiemnastoletni członek Hitlerjugend i zaszokował Szwajcarów
mocując znienawidzony hitlerowski sztandar na szczycie góry.
Gottfried Greul traktował wspinaczkę jako akt polityczny. Zdobycie
każdej nowej góry stawało się dla niego symbolem nowego ładu.
Mimo tego, jak mówił sobie Stürmer, major był jednym z
najlepszych alpinistów na świecie i do tego odważnym żołnierzem,
który służył w grupie szturmowej Edelweiss od samego początku. Od
Narwiku w 1940 roku, do przełęczy kaukaskich niespełna rok temu,
major Greul znajdował się na czele wszystkich akcji, zdobywając dla
siebie Krzyż Rycerski do Krzyża Żelaznego, który teraz zwisał na
wstążce zawieszonej na szyi. W tym czasie został ranny nie mniej
sześć razy. Był człowiekiem z którym należało się liczyć.
Ale wszyscy ludzie w jego małej kompanii należeli do elity.
Każdy z nich był starannie wyselekcjonowany. Byli przedwojennymi
zawodowymi wspinaczami, sprawdzonymi w Himalajach i Alpach lub
bawarskich i austriackich górach, którzy umieli łazić po górach i
jeździć na nartach, nim jeszcze zaczęli porządnie mówić. Oczywiście
byli indywidualistami, samotnikami, którzy czuli się szczęśliwi, gdy
gubili się wśród samotnych i wspaniałych gór i niechętnie poddawali
się dyscyplinie. Ale trzy lata wojny nauczyło ich pewnego rodzaju
dyscypliny - nie tej szeroko rozpowszechnionej w bezkształtnej masie
żołnierzy Wehrmachtu, ale tej elitarnej. Każdy z nich wiedział, że
musi podporządkować się woli całości, jeśli ich oddział miał odnosić
sukcesy podczas zuchwałych misji, które generał Dietl, dowódca
korpusu alpejskiego im narzucał.
Teraz wspinali się na siodło Jungfraujoch, który przypominał
Stürmerowi obraz z Mount Everestu, i że Mallory słynny angielski
himalaista, wysłał go tam w 1924 roku, tuż przed śmiercią na tej
niezdobytej do tamtej pory górze. Naturalnie Jungfraujoch nie była tak
wymagająca jak północne podejście himalajskiego giganta, ale dla
ludzi z oddziału Edelweiss, którzy nie przeprowadzili poważniejszych
wspinaczek od czasu odwrotu spod Kaukazu wiosną 1943 roku, był to
wyczerpujący trening. Z nagłym uśmiechem na brązowej od słońca,
przystojnej twarzy, pułkownik Stürmer popatrzył na swoich
spoconych, sprężystych podwładnych i pomyślał, że taka wspinaczka
pozwoli im się pozbyć resztek bawarskiego piwa, które wlewali w
siebie od czasu powrotu do kwater Hochalpenkorps w Kufstein.
Taka sama myśl towarzyszyła „Wołowi-Jo” Meierowi,
starszemu podoficerowi z grupy szturmowej, który wdrapywał się na
górę, targając na plecach czterdziestokilogramową lufę od
moździerza. Jego przepocona bluza mundurowa zdawała się pękać na
naprężonych mięśniach ramion. Purpurowy na twarzy z wysiłku,
odwrócił głowę z krótko ostrzyżonymi włosami i zawołał do swojego
kumpla, kaprala Madada:
- Hej, Jap! Co dodałeś do tego gównianego piwa ostatniej nocy?
Chłopski sok z kroku? Czuję jakby drapało mnie w gardło coś zebrane
z dna ptasiej klatki.
„Jap” Madad, efekt zażyłych kontaktów córki bawarskiego
technika z niemiecko-amerykańskiej wyprawy badawczej na Nanga
Parbat w 1920 roku i kochliwego Hunzy, pomocnika przewodnika,
zaśmiał się.
- Tak, i nawet tak wyglądasz - odpowiedział czystym bawarskim
akcentem, mimo jego egzotycznej, niegermańskiej urody, która dała
mu w oddziale przezwisko - „Jap”
- Japończyk. - Ale to nie było piwo i ty to wiesz!
- A co w takim razie?
- Pięć do jednego, że to jest to. Za każdym razem, gdy to robisz,
tracisz kilka cennych kropel płynu z krzyża, wiesz o tym?
Przez chwilę jedną ręką pokazywał ruch „pała cyk i lata ręka” i
to oznaczało dla niego to „pięć do jednego”!
- Co za świństwo! - człowiek, który poruszał się nim parsknął
szyderczo. - Taka zabawa jest dobra dla zwykłych kotów na początku
służby. Ale my, starzy podoficerowie mamy lepsze rzeczy do roboty,
niż tracić czas na ręczną robotę.
- Czy podoficerowie mogą przestać w tej chwili paplać te
obsceniczne głupoty? - to major Greul odezwał się przenikliwym
głosem. - Czy wasza wyobraźnia jest ograniczona tylko do tego?
Był wyraźnie zagniewany. Twarz miał skrytą za kłębem pary
wydobywającym się z jego ust.
- Przepraszam, panie majorze - powiedział ugodowo Byk Jo. -
To się już nie powtórzy.
Major pociągnął za linę przypiętą w pasie karabińczykiem.
- A teraz chodźcie. Mamy tylko godzinę, aby dotrzeć do szczytu.
Potem nie zdążymy zejść na dół przed zmierzchem.
Odwrócił się i zajął dalszą wspinaczką.
- Tak jest, panie majorze - odezwał się służbiście ogromny
Bawarczyk, a gdy oficer pokazał mu plecy, stuknął się wskazującym
palcem w czoło i pokazał imponująco długi środkowy palec. - Spróbuj
czegoś takiego - mruknął pod nosem i puścił oko do Japa.
Dalej wspinali się na odległy szczyt.
*
Ale oddziałowi alpinistów nie było dane dotrzeć tego
wrześniowego dnia na szczyt Jungfraujoch. Gdy zachodzące słońce
zaczęło barwić pola firnowe na krwistoczerwony kolor, pułkownik
Stürmer drgnął nerwowo, słysząc groźny i osobliwy dźwięk - ostry i
przeciągły.
Spojrzał w górę na szczyt, już świadom, skąd on dochodził; to
był ten sam odgłos, który oznaczał koniec ekspedycji w 1937 roku,
którą prowadził na Aiguilles de Chamonix. Wysoko nad nimi
zaczynał kłębić się śnieg. Biała furia wtargnęła w krystalicznie czyste
powietrze jak niespodziewana mgła.
- Lawina! - krzyknął ostrzegawczo, szukając gorączkowo w
kieszeni noża wspinaczkowego.
- Lawina! - wrzasnął zaraz za nim Greul, który od razu
zareagował jak profesjonalista, zrzucając z pleców oporządzenie i
chwytając za nóż. Ale było już za późno.
Z ogłuszającym rykiem lawina zmiotła czoło długiej kolumny
wspinaczy, topiąc ich w oślepiających wirach śniegu. Byk Jo, ostatni z
tej wysuniętej grupy, miał tyle czasu, aby odciąć linę łączącą go ze
wspinaczem za jego plecami i potem zanurzył się w lodowej,
krztuszącej masie.
Wszystko wokół majora Stürmera zostało przysłonięte przez
wirującą śnieżną mgłę. Przez jeden przerażający moment sądził, że za
chwilę zmiecie go śmierć. Ale walczył; za wszelką cenę chciał
odzyskać kontrolę, podczas gdy lawina spychała go w dół alpejskiego
stoku wraz z Greulem i dwoma podoficerami. Jakoś zdołał uchronić
się przed zjazdem na plecach lub twarzą do ziemi; to mogło oznaczać
tylko śmierć. Otoczony przez śnieg, który i tak ściągał go w dół, starał
się wyrwać ze środka wiru, pracując rękami jak wytrawny sportowiec
płynący kraulem.
Sapał i charczał, starając się złapać oddech i czuł, sądząc po
ciężarze śniegu, który go przygniatał, że lawina się kończy. Zebrał
wszystkie siły. Nie mógł pozwolić, aby zbyt głęboko zakopał się w
śniegu. Walczył rozpaczliwie. Machając rękami i nogami jak szalona
marionetka, chciał zdobyć jak najwięcej miejsca w dławiącym go
śniegu.
Ku swemu zaskoczeniu odkrył, że fala zamarła, a on mógł
swobodnie poruszać kończynami. Zaczął czołgać się ku powierzchni.
Po chwili w rozpaloną twarz uderzyło zimne górskie powietrze. Z
wdzięcznością wciągnął jego ogromy haust w płuca. Ostatnim rzutem
ciała wydostał się z krępującej go masy śniegu. Ten zaszeleścił jak
westchnienie porzuconej kochanki i pozwolił mu się wyrwać z jego
objęć. Potem przykucnął na nieregularnie pofałdowanej powierzchni
śniegu, jak długodystansowiec po wyczerpującym biegu i skupiał się
na oddychaniu wielkimi łykami lodowatego powietrza.
- Panie pułkowniku! - z oddali doleciał głos, jakby pozbawiony
właściciela.
Oficer z dużym wysiłkiem uniósł głowę. Wysoko ponad nim, na
tle tarczy zachodzącego słońca, ukazały się maleńkie figurki. Zaczął
sprawdzać wszystko dookoła. Wydawało mu się, że większość
kompanii przetrwała katastrofę. Ale gdzie byli Greul, Madad i przede
wszystkim wielki bawarski łobuz Jo, serce i kręgosłup całego
oddziału?
Szybko poderwał się na nogi i ocenił scenerię, która go otaczała,
a reszta kompanii zsuwała się w jego stronę po zaśnieżonym stoku.
Stürmer gorączkowo zaczął się modlić, aby zaginieni ludzie przetrwali
ten dwustumetrowy upadek.
Nad powierzchnię śniegu przedarła się czyjaś ręka. Była w
irchowej rękawiczce. To mógł być tylko Greul, który gustował w tego
typu wyrobach i nosił je, wbrew regulaminowi, zamiast
standardowego wyposażenia Wehrmachtu, używanego przez resztę
kompanii. Pułkownik przez chwilę truchtał niezdarnie w śniegu,
chwycił za dłoń i mocno pociągnął.
Ze śniegu wyłoniła się twarz majora. Usta miał szeroko otwarte i
gapił się na świat jak umierająca ryba, starając się schwytać w płuca
zbawcze powietrze.
Stürmer pochylił się nad nim.
- Wszystko w porządku, majorze? - dopytywał się gorączkowo.
- Tak... tak - dyszał Greul. - A... inni, zobacz... co z innymi.
Greul wisiał na krawędzi dziury, w której jeszcze przed chwilą
był zasypany, podczas gdy Stürmer dalej z mozołem przedzierał się
przez śnieg, szukając na jego powierzchni śladów po reszcie swoich
ludzi.
Odnalazł Madada w chwili, gdy reszta kompani dotarła na
miejsce katastrofy. Chłopak był przytomny, ale drżał straszliwie, a na
jego pomarszczonej orientalnej twarzy, pobladłej i ściągniętej z
zimna, zaczynały już formować się sople, zwisające z brwi i nozdrzy.
Ale mimo tego miał jeszcze dość siły, by zapytać:
- A gdzie jest Byk Jo? - a potem uśmiechnął się z wysiłkiem. -
Jest mi nadal winien 10 marek z ostatniej wypłaty.
Minęło jeszcze czterdzieści minut nim odnaleźli zaginionego
sierżanta. Dostrzegli go dzięki linie, wystającej ze śniegu, którą
przeciął, żeby nie pociągnąć za sobą w białą otchłań reszty kompanii
ze skraju przełęczy. Bardzo powoli szło im odgarnianie śniegu za
pomocą rąk i zwykłych saperek. A mimo tego Jo był nadal świadomy,
gdy go w końcu odkopali ze śniegu i znaleźli zaklinowanego w
szczelinie lodowej, dzięki lufie moździerza, przywiązanej do jego
pleców. Ani sam upadek, ani podduszenie nie uczyniły żadnej
krzywdy sierżantowi.
- Zetrzeć głupie uśmieszki z tych waszych pysków i
wyciągnijcie mnie stąd. Czy może potrzebujecie rozkazu na piśmie?
Pułkownik Stürmer zaśmiał się z ulgą. Starszy sierżant Meier
będzie żył, aby walczyć przez następne dni.
*
I tak wiadomość radiowa dotarła do pułkownika Stürmera na
stoku Jungfraujoch, gdzie został rozbity obóz na noc przez
wyczerpanych strzelców górskich. Trzymając cieniutki skrawek
papieru, który wręczył mu przed chwilą radiotelegrafista, pochylił się
z nim do wątłego płomienia kuchenki spirytusowej i zaczął czytać
głośno miękkim głosem, a wiatr porywał jego słowa, aby je zagłuszyć.
- Pułkownik Stürmer i major Greul mają zameldować się w
kwaterze głównej generała Dietla... godzina zero osiem zero zero jutro
rano... Mundury galowe... następnie wyjazd do Obersalzbergu... zero
dziewięć zero zero... Dietl.
Potem wręczył kawałek papieru Greulowi, którego oczy
błyszczały z podniecenia jak ogniki maleńkiej kuchenki. Ten chwycił
ochoczo bibułkę i przeczytał zapisany na niej tekst, podczas gdy
Stürmer patrzył zadumany w aksamitną ciemność nocy, otaczającą ich
namiot.
- Obersalzberg, pułkowniku - zdawał się krzyczeć major - wie
pan, co to znaczy?
Stürmer pokiwał głową, ale nic nie mówił, teraz wpatrując się w
odległe srebro zimnych i nieczułych gwiazd.
- Mamy spotkać się z Führerem!
- Tak, Greul. Wódz musiał już powrócić ze wschodu.
- Ale co to oznacza? - Spytał niecierpliwie major. - To znaczy,
że będzie nam towarzyszył generał Dietl.
Stürmer nie od razu odpowiedział. Rozejrzał się po niewielkim
kręgu, jakie tworzyły rozstawione namioty. Jego ludzie byli teraz
tylko ciemnymi sylwetkami w złotawym świetle kuchenek
spirytusowych. Potem spojrzał dalej, na czyste i wzniosłe góry.
Westchnął i powiedział znużonym po czterech latach wojny głosem.
- To znaczy, majorze, że Führer ma dla grupy szturmowej
Edelweiss nowe zadanie...
Rozdział 3
- Berg Heil! - zawołał zadowolony generał Dietl w drzwiach
swojej kwatery w koszarach imienia Adolfa Hitlera w Kufstein, gdzie
rozlokował się sztab V Korpusu Górskiego.
- Berg Heil, panie generale! - dwóch oficerów odpowiedziało na
powitanie dowódcy, stukając zawadiacko obcasami.
Generał skinął głową w kierunku Greula. Potem wyciągnął rękę.
- Jak się masz Stürmer?
- Dobrze, panie generale, dziękuję za troskę. Dobrze, poza nową
kolekcją siniaków i obtarć, które zebrałem wczoraj.
Dietl zarechotał cicho i wskazał im krzesła.
- Robisz się już za stary do roboty w wysokich górach.
Uniósł glinianą butelkę ozdobioną wzorkami w niebieskie
alpejskie kwiatki.
- Enzian, panowie?
- Z przyjemnością, panie generale - odpowiedział pospiesznie
Stürmer - chociaż nie należy ufać przełożonemu, który oferuje
alkohol.
Greul odmówił z aroganckim spojrzeniem, które wskazywało, co
myślał o oficerach Korpusu Alpejskiego, którzy zaczynają pić alkohol
o ósmej rano.
Jednak pozostali nie zwracali na niego uwagi. Stuknęli się
kieliszkami i wypili jednocześnie palący austriacki trunek.
- No i co, generale - zaczął Stürmer, patrząc na dowódcę, pod
którego komendą służył w 3. Dywizji Górskiej, w lepszych czasach,
pod Narwikiem w 1940 roku.
Dietl uśmiechnął się cierpko.
- Czy słyszał pan, pułkowniku o miejscu zwanym Leros? -
spytał, podchodząc do mapy obszaru Morza Śródziemnego, która
zakrywała teraz mapę Rosji, normalną dekorację ściany biura. - Tutaj,
wyspa na Morzu Egejskim, blisko wybrzeża Turcji i jakieś 140
kilometrów od naszej głównej bazy w Dodekanezie na wyspie Rodos.
- I? - Greul i Stürmer zadali pytanie jednocześnie, pochylając
się, aby dokładniej przyjrzeć się mapie.
- Anglicy zajęli ją w zeszłym tygodniu i mam przeczucie, że
Führer ma zamiar wyznaczyć nam zadanie odzyskania jej.
Twarz Greula zapłonęła wizją nowej akcji bojowej, ale Stürmer
nie ucieszył się.
- Ale to nie będzie to, co na Krecie? - rzucił szybko pytanie.
Dietl potrząsnął głową.
- Każdy wie, że spadochroniarze Studenta nie będą w stanie
zabrać się ponownie za taką akcję. Hitler już nie pozwoli im pójść
pierwszym do ataku i doprowadzić do takiej rzezi jak na Krecie w
1941 roku. Z wyższego szczebla dowodzenia wiem, że tym razem
walkę rozpocznie Korpus Alpejski. Gdy strzelcy górscy uchwycą
pozycje, wtedy dopiero do walki wejdą spadochroniarze i to
równocześnie z desantem morskim.
- Ale co do cholery jest tak piekielnie ważnego na tej Leros, że
trzeba przeprowadzać operację na pełną skalę, generale? - Stürmer
nadal miał poważne wątpliwości. - Założę się, że tylko jeden na
dziesięciu Niemców słyszał tę nazwę.
Dietl sięgnął po szare sukienne rękawiczki.
- Nie wiem, pułkowniku. Może powinniśmy pozostawić
wyjaśnienie tej kwestii Największemu Kapralowi Wszech czasów,
naszemu Führerowi, Adolfowi Hitlerowi - gdy wypowiadał ostatnie
słowa, na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
*
Przejechali bez kłopotu przez niemiecko-austriacką granicę,
szybko przemknęli przez Ostertal, w cieniu Alp Bawarskich, mijając z
bolesną powolnością jedną starannie strzeżoną blokadę za drugą, by w
końcu, mając w zapasie tylko kilka minut dojechać do celu. Dalej
eskortowani przez adiutantów w mundurach SS, którzy przytłaczali
nawet Greula, weszli do poczekalni w Obersalzbergu. Gońcy w
nieskalanie czarnych mundurach biegali w tę i z powrotem, trzymając
pod pachami pliki dokumentów. W pewnym momencie nawet sam
Bormann, „brunatna eminencja” wychylił zza drzwi swoją okrągłą jak
globus głowę, aby sprawdzić, czy ktoś jeszcze przebywa w
poczekalni.
- Drobna panika - mruknął przez zaciśnięte usta Dietl.
- Ma pan rację, generale - zgodził się Stürmer.
Przez te ostatnie straszliwe lata widział już to wszystko;
gorączkowa aktywność, jej konsekwencji nie ponosili oficerowie
których dotyczyła, oznaczała zniszczenie i nagłą śmierć dla wielu
wyczerpanych żołnierzy liniowych na odległych frontach.
- Ale co się dzieje?
Jednak zanim generał zdołał odpowiedzieć na to pytanie,
ogromny adiutant z SS otworzył gwałtownie wielkie dwuskrzydłowe
drzwi. Z oczami wbitymi gdzieś daleko poza horyzont, powiedział
głosem pozbawionym wyrazu, jakby ich nie widział:
- Moi panowie, Führer was prosi!
Trzej oficerowie chwycili swoje miękkie spiczaste czapki,
wcisnęli je pod prawe ramiona pod przepisowym kątem i
wmaszerowali dziarsko do wielkiego pokoju, w którym dominowało
wielkie okno widokowe, dzięki czemu można było obserwować
wspaniałą panoramę Untersbergu, Berchtesgaden i Salzburga. Adolf
Hitler, pan całej Europy od Kanału La Manche do Kaukazu, odwrócił
się na pięcie i stanął twarzą w twarz z przybyłymi ludźmi. Przez
chwilę przyglądał się im, jakby patrzył na powietrze, a potem
uśmiechnął się, ukazując rząd żółtych zębów i powiedział:
- Ach, mój drogi generale Dietl, jak to dobrze, że pan przyjechał.
Potem spojrzał na Stürmera, wysokiego, opalonego alpinistę i
był wyraźnie zadowolony z tego, co zobaczył. Rozchylił dłonie, aby
chwycić nimi za rękę pułkownika i zaraz potrząsnął nią na powitanie.
- Zdobywca Elbrusa - stwierdził. - Jestem zaszczycony, że pana
spotykam, pułkowniku.
Gdyby Stürmer nie był tak mocno opalony, można by zauważyć
rumieniec dumy na jego twarzy, tak typowy dla narodowo-
socjalistycznych prominentów, a którego tak bardzo nienawidził.
- Tak jest, mein Führer - to wszystko co był w stanie wydukać. -
Dziękuję.
Hitler uśmiechnął się, klepnął go serdecznie po ramieniu i
zaśmiał się.
- No cóż, mój drogi pułkowniku, mam zamiar dać twojemu
oddziałowi szansę dorównać, a może nawet przewyższyć twoje
dokonania. Za mną panowie, proszę.
Trzej oficerowie podążyli za wodzem narodu, podeszli do
wielkiego okna i stanęli przed nim w pełnej wyczekiwania ciszy.
Hitler przyglądał się robiącej ogromne wrażenie panoramie gór.
- Panowie - oznajmił nagle, zwracał się w ten nieoficjalny
sposób do swoich, gości, gdy chciał, aby się trochę rozluźnili -
legenda mówi, że cesarz Karolingów śpi gdzieś tam pod
Untersbergiem i czeka na dzień, kiedy będzie musiał powstać jeszcze
raz, aby odbudować imperium germańskie. To nie jest przypadek, że
ja, Adolf Hitler, mam dom naprzeciwko. To jest dla mnie ciągła
inspiracja i daje mi wiarę w to, że nawet w chwilach najgłębszej
depresji, wielki człowiek może podnieść się i poradzić sobie z każdą
na pozór beznadziejną sytuacją.
Nagle szybko odwrócił się w ich stronę z ponurą twarzą, ale jego
oczy błyszczały fanatycznie.
- I właśnie w takim przełomowym momencie znalazły się
Niemcy. Kryzys jest bardzo poważny, moi panowie, bardzo poważny.
Podszedł zdecydowanym krokiem do ogromnego biurka i
nacisnął na guzik. Zasłona na ścianie rozsunęła się, by ukazać wielką
mapę obszaru Morza Śródziemnego.
- Zostałem zdradzony we Włoszech - rzucił stanowczo. - Teraz
już oddziały przeciwnika lądują tam przy cichej zgodzie bandy
zdrajców z otoczenia ich króla. A do tego jeszcze ten pijany opój
myśli, że upadek Włoch zwinie naszą południową flankę. Mogę
czytać w jego przymulonym umyśle jak w otwartej książce. Najpierw
zechce zająć Dodekanez - desant na Leros i Kos są tylko preludium do
zdobycia Rodos, a potem reszta wysp Morza Egejskiego. Gdy już
zdobędzie tę grupę wysp, wtedy zaatakuje nasze linie komunikacyjne
w Grecji i wzmocni czerwonych bandytów Tity. Potem przyjdzie
kolej na bombardowanie pól naftowych w Rumunii oraz transport
zaopatrzenia dla Rosjan przez Dardanele i Morze Czarne, zamiast
kłopotliwych tras przez Iran i Arktykę. Ale Churchill chce przede
wszystkim zdobyć Dodekanez i wyspy egejskie, aby zmusić Turków
do przystąpienia do wojny po stronie aliantów. A wiecie, co by to
oznaczało?
- Będziemy zmuszeni opuścić południową Rosję? - zaryzykował
stwierdzenie Dietl.
- Nie tylko południową Rosję, ale cały ten przeklęty kraj -
warknął Hitler. - Jeśli Turcy przystąpią do wojny, znajdziemy się tam
pod ogromnym naciskiem. Ale - tu wzniósł do góry palec, jak na
przedwojennych zjazdach partyjnych w Norymberdze - Turcy nie
przyłączą się do naszych wrogów, tak długo, jak mamy Rodos. Z tej
wyspy możemy bombardować południowo-zachodnie wybrzeże
Turcji i najgęściej zaludnione miasta. Anka nie może sobie na to
pozwolić. Dlatego tak ważne jest, aby Rodos pozostało w naszych
rękach. Rozumiecie to, panowie? Rodos musi pozostać niemieckie!
- Jawohl, mein Führer - odpowiedzieli jak jeden mąż, porwani
magnetycznym wpływem człowieka, który stał przed nimi.
- To jest powód, dla którego wezwałem was panowie oficerowie
razem - teraz Hitler przemawiał już spokojnie. - Jeszcze dzisiaj
zostaniecie wprowadzeni w szczegóły przez generała Jodła i dowiecie
się, jak mamy zamiar przeprowadzić operację, która ma zapobiec
przejęciu przez przeciwnika wyspy Rodos. Teraz zwolnię was na tę
odprawę, ale chciałbym, abyście pamiętali, że los Rzeszy Niemieckiej
może zależeć od tego, co wydarzy się na tej małej, odległej, greckiej
wyspie.
Popatrzył na nich swymi hipnotycznymi, czarnymi oczami i
powiedział niemal błagalnym tonem:
- Panowie, dajcie mi Leros!
Rozdział 4
- Leros - informował bladolicy generał - to pięćdziesiąt na
dziesięć kilometrów.
Uśmiechnął się, ale jasne, cyniczne oczy nie ożyły ani trochę.
- Można niemal napluć z jednego końca na drugi.
Zebrani oficerowie przyglądali się szczegółowej mapie, którą
prezentował im Jodl, zwracając uwagę na górzysty charakter wyspy,
co tłumaczyło, dlaczego Korpus Alpejski był potrzeby do tej operacji.
- Nim Brytyjczycy na nią najechali, stacjonowali tam głównie
włoscy żołnierze, którymi dowodził admirał Mascherpa. Było ich
około pięć i pół tysiąca, zaangażowanych przeważnie w prace
administracyjne w bazie morskiej na Leros. Posiadali dwadzieścia
cztery baterie morskie, wyposażone w jakieś sto dział różnych typów i
kalibrów. Dodatkowo przebywał tam oddział piechoty wyposażony w
przestarzałe uzbrojenie. Większość włoskich poborowych stanowili
rezerwiści ze starszych roczników i z kiepskimi kategoriami zdrowia.
Jak zawsze szef sztabu Hitlera przedstawiał dane i szczegóły bez
odwoływania się do notatek. To zawsze robiło wrażenie na
słuchaczach. Jednak nie zaimponowało pułkownikowi Stürmerowi.
Jego wzrok nadal był wbity w góry zaznaczone na mapie, a w głowie
kołatało się dręczące pytanie: jaka będzie rola grupy szturmowej
Edelweiss?
- Tak dalece, jak możemy wnioskować ze zdjęć z rozpoznania
powietrznego - kontynuował Jodl - nasi dawni sojusznicy dostrzegli
błąd w swoim postępowaniu i przeszli natychmiastową przemianę w
zachodnią, kochającą wolność, demokrację - uśmiechnął się cynicznie
w kierunku trzech oficerów. - Jednym słowem makaroniarze przeszli
na stronę wroga. A przynajmniej nie wydają się mieć ochoty na
stawianie oporu najeźdźcom.
- A jakiego rodzaju siłami przeciwnik przeprowadził desant,
generale? - spytał Dietl.
- Wydaje się, że wysadzili na brzeg coś w rodzaju regimentu
piechoty. Trzy tysiące ludzi, czyli jak to Brytyjczycy określają,
brygadę. W ten ich zwyczajowy staroświecki sposób ich dowództwo
uczyniło jeden batalion odpowiedzialny za każdy z trzech rejonów
geograficznych, na które można podzielić wyspę. Niemiecki dowódca
raczej by skoncentrował siły. Robiąc to co robią, Brytyjczycy działają
na naszą korzyść. W samej rzeczy, mając tysiąc ludzi na północy,
tysiąc w centrum i tysiąc na południu, stworzyli trzy bardziej lub
mniej niezależne grupy. Po rozlokowaniu ich sił można sądzić, że
mają zamiar bronić całej linii brzegowej przed inwazją z morza. A to
oznacza...
- Rozproszenie ich sił i pozostawienie szeroko otwartego terenu
we wnętrzu wyspy dla desantu spadochronowego - przerwał ochoczo
Dietl.
- Dokładnie, mój drogi - powiedział z uznaniem w głosie Jodl. -
Szczególnie, że jak donosi wywiad, dróg na wyspie jest jedynie kilka,
są wąskie i ogólnie słabe, więc mogą się po nich swobodnie poruszać
jedynie niewielkie samochody terenowe. Twoja uwaga była słuszna,
Dietl - kontynuował szef sztabu - i dlatego przeprowadzimy desant z
powietrza na tyłach wroga, w przewężeniu między zatokami Gurna i
Alinda, aby przeciąć połączenie między brytyjskimi oddziałami na
północy i w centrum. W tym samym czasie co desant z powietrza,
rozpocznie się inwazja morska. Oddziały pod dowództwem generała
Müllera zaatakują od północy zatokę Parteni i od południa zatokę
Pandeli.
Sztabowiec Hitlera aż promieniał z radości.
- Wszystko bardzo zgrabnie i porządnie, jak moglibyście
powiedzieć. Znakomity kawałek roboty sztabowej i planistycznej. Ale
znajdzie się zawsze łyżka dziegciu w beczce miodu - to dwie góry
dominujące nad centrum wyspy - tutaj Clidi, a tutaj Meraviglia.
Greul z błyszczącymi oczami, spojrzał znacząco na Stürmera.
Pułkownik pochylił głowę, wyrażając bez słowa zrozumienie; teraz
wiedzieli, jakie będzie zadanie ich oddziału podczas nadchodzącej
inwazji na Leros.
- Oba te wyniesienia terenu zostały ufortyfikowane i posiadają
artylerię, tak donoszą szpiedzy Abwehry, spośród ludności cywilnej,
żyjącej na wybrzeżu. Będąc Grekami łatwo ulegają perswazjom - Jodl
próbował dać do zrozumienia, że łatwo ich można przekupić. -
Donoszą, że Clidi jest wyposażona we włoskie działa, a na Meraviglia
rozlokowali się Brytyjczycy ze swoimi działami. Naturalnie naszym
zadaniem będzie doprowadzenie do tego, że nasi byli sojusznicy
pierwsi skrzyżują z nami szpady.
- A co z Korpusem Alpejskim? - nie wytrzymał Greul.
- A, tak majorze! Najpierw wy alpiniści zajmiecie Clidi i
unieruchomicie działa ustawione na niej. To one stwarzają
bezpośrednie zagrożenie dla desantu z powietrza. Potem waszym
celem stanie się góra Meraviglia, ale tu problem będzie nie tylko ze
wspinaniem się - bo z tym wasze wiejskie chłopaki z Bawarii i Austrii
poradzą sobie bez kłopotu - Dietl zmarszczył się groźnie, słysząc
sarkazm i arogancję w głosie Jodła. - Tam też znajduje się brytyjskie
dowództwo wyspy - kwatera główna jak to oni lubią nazywać. W
związku z tym będzie ona broniona do końca. Naprawdę ciężki orzech
do zgryzienia, panowie.
Przerwał na chwilę, aby mogli przemyśleć jego słowa, a Stürmer
już wpatrywał się w mapę, próbując na podstawie zaznaczonych
poziomic odnaleźć najlepszą trasę wspinaczki.
- A teraz, panowie - Jodl podjął monolog - chciałbym coś bardzo
dokładnie wyjaśnić. Absolutnie konieczne jest, abyśmy zdobyli górę
Clidi nim zacznie się właściwy desant spadochronowy. Nawet
makaroniarze są na tyle odważni, aby zmasakrować naszych ludzi,
gdy ci będą jeszcze w powietrzu. Kiedy już ją zdobędziecie, a
spadochroniarze wylądują, będziecie mieli osłonięte tyły. Przy
odrobinie szczęścia, nawet jeśli nie zdołacie zdobyć góry Meraviglia,
wstrząśniecie Anglikami na tyle, że nie zauważą lądowania oddziałów
generała Müllera na północy i południu. No cóż, to wszystko co
miałem do powiedzenia. Jakieś pytania?
Stürmer odezwał się po raz pierwszy, w chwilę po tym jak
weszli do prowizorycznego pokoju sztabowego.
- Generale, powiedział pan, że mamy się tam znaleźć przed
rozpoczęciem operacji desantowej. Jaka jest data rozpoczęcia operacji
i jak dostaniemy się na wyspę?
Jodl spojrzał na niego z zadowoleniem, ewidentnie podobał mu
się ten oficer.
Może wystudiowany akcent z północnych Niemiec i zwięzła
przemowa, tak inna od szorstkiej paplaniny bawarskiej, pokazały mu,
że ma do czynienia z człowiekiem swojego pokroju.
- Operacja rozpocznie się w nocy jedenastego listopada, przy
czym desant spadochronowy ludzi Müllera powinien zacząć się o
czwartej nad ranem dwunastego listopada. Wasi strzelcy muszą się
znaleźć na Leros przed świtem jedenastego.
Zaraz jednak wtrącił się Stürmer.
- To znaczy, że mamy znaleźć się na wyspie pełne dwadzieścia
cztery godziny przed rozpoczęciem samej inwazji!
- Dokładnie, mój drogi pułkowniku - zgodził się bez oporu Jodl.
- A teraz jak tam się dostaniecie. To już bardziej skomplikowana
sprawa. Musimy zapewnić sobie całkowitą konspirację, inaczej
Brytyjczycy zaczną rozbudowywać obronę na Leros, zamiast
koncentrować swoje wysiłki na organizowaniu ataku na Rodos.
Dlatego wasi wspinacze muszą dostać się na wyspę w taki oto
sposób...
Kiedy skończył wyjaśnienia, jak potajemnie przewieźć oddział
alpejski z Niemiec do Kattavii na Rodos, skąd mieli zacząć operację
przeciwko Leros, Stürmer zaczął się śmiać.
- Wątpię, czy moi ludzie będą zadowoleni z tego nowego
doświadczenia, ale jeśli mogę dodać, to plan sam w sobie jest bardzo
pomysłowy.
Jodl skinął głową pokazując, że jest zadowolony z jego uwag.
- Dziękuję, że pan to powiedział, pułkowniku, tylko musicie
pamiętać, że przeciwnik ma wszędzie oczy i uszy na waszej trasie.
Gdy zda sobie sprawę, że na łodziach jest oddział górski, nie zajmie
mu dużo czasu, aby zgadnąć dokąd zmierza. Musicie przedsięwziąć
wszelkie środki, aby do tego nie doszło. Jeśli jednak rozszyfruje
wasze zadanie, to oddział szturmowy Edelweiss momentalnie znajdzie
się w pułapce...
Rozdział 5
- Dobierzcie sobie przezwiska! - zarechotał szyderczo major
Greul, trzymając ręce na udach, szeroko rozstawionych muskularnych
nóg.
Sam ledwo dyszał po tym, co przed chwilą przeszli.
- Przygotuj się do zejścia z tego świata - mruknął Jo, wdychając
powietrze, gdy próbował wyrównać oddech.
- Gdzie wy się szkoliliście? W miejscowych piwiarniach i
burdelach - nie mam co do tego najmniejszej wątpliwości! Przez cały
czas, jaki spędziłem w Korpusie alpejskim, nie widziałem takiej
bandy słabeuszy i łamag, jak wy.
Jego zuchwałe oczy omiatały spojrzeniem stojących w szeregu
ludzi, którzy z zaczerwienionymi z wysiłku twarzami właśnie
skończyli kurs bojowy kompanii.
- Ale mam zamiar nauczyć was, że nasi towarzysze ludowi w
Rzeszy nie płacą gromadzie obiboków solidnego żołdu, na to, żeby
tylko pili piwo i cudzołożyli. Nie, nic z tego, panowie!
- Cudzołóstwo? - powiedział Meier słabym głosem.
- Ja nie mam nawet siły, żeby bzyknąć muchę.
- Sierżancie! - warknął Greul, zwracając się do wielkiego
podoficera.
- Tak, panie majorze.
- Jeszcze po pięć dodatkowych kilogramów na każdego! -
rozkazał.
Meier uznał, że lepiej nie protestować. Odwrócił się twarzą w
kierunku wyczerpanych strzelców górskich.
- W porządku, chodźcie i powyjmujcie ołów z tyłków. Major nie
będzie na was czekał przez cały dzień.
Zmęczeni ludzie otwierali plecaki ważące już po czterdzieści
pięć kilogramów, a Meier dołożył jeszcze po pocisku kalibru 20 mm
do sterty kamieni leżących na dnie każdego z nich.
Greul wcisnął gwizdek w usta i świsnął przenikliwie trzy razy.
Cała kompania ruszyła truchtem w jednym szeregu.
- Tempo... tempo - poganiał ich major, biegnąc z boku jak
owczarek pilnujący stada owiec.
*
Pierwsza grupa już dotarła do kilku lin, które zwisały z
karabińczyków umocowanych na skalnej ścianie pięćdziesiąt metrów
ponad ich głowami. Chwytali je i wspinali się w górę, a plecaki,
szarpiąc ich mięśnie, były dla nich jak brzemię Syzyfa. Major Greul z
pogardą spojrzał na linę i wspinał się po ścianie jak mucha,
wykorzystując każdą szczelinę i każdy załom niewidoczny dla
niewprawnego oka, z prędkością niedostępną dla reszty ludzi z
oddziału.
Pierwsza grupa już wdrapywała się na szczyt, mając z wysiłku
przed oczami czarne plamy. Wspinacze czuli, jak krew pulsowała z
furią w ich skroniach. Ale czas na odpoczynek jeszcze nie nadszedł.
- Formacja do ataku! - szczeknął Greul.
Strzelcy ściągnęli karabiny z pleców. Na obu flankach
zaterkotały lekkie karabiny maszynowe. Długie smugi pocisków
świetlnych wyznaczały trasę natarcia po stromym, trawiastym stoku.
- Trzymać tempo... trzymać tempo! - wydzierał się Greul, jak
zawsze podniecony hukiem wystrzałów.
Resztką sił dotarli na ostrogę skalną, górującą nad stokiem. Byli
na miejscu. Z rynny skalnej wypływał strumień, który zamieniał dolną
część stoku w bajoro błota.
Teraz Greul dał im chwilę odpoczynku.
- Padnij - wydał komendę, która przedarła się przez huk
wystrzałów z MG34.
Przed nimi rozpościerała się strefa dwudziestu metrów błota,
ponad którą wyrastała plątanina drutów kolczastych, przybita do
gruntu na tyle, aby mógł się pod nią jedynie przeczołgać goły
człowiek.
- Naprzód!
Karabiny zakołysały się im na ramionach, ciągnąc ich swym
ciężarem do dołu i zaczęli się czołgać naprzód, pracując drżącymi ze
zmęczenia nogami i rękami. Przypominali drewniane lalki wrzucone
w błoto. A to błoto zdawało się być śliskie jak lód. Zadziory na
drutach kolczastych darły na strzępy ich mundury i skórę. Plecaki co
chwila grzęzły w zwojach zdradliwego drutu i gdy z gniewem
próbowali wyrwać je z jego objęć, nad głowami z jękiem przelatywały
serie pocisków z broni maszynowej.
Ale to nie był jeszcze koniec koszmaru. Dysząc i charcząc
walczyli o to, aby stanąć na nogach. Sto metrów przed nimi
znajdowały się drewniane tarcze strzelnicze.
- Gdy wydam rozkaz, otworzycie ogień - rozkazał Greul - i
biada, jeśli któryś z was nie powali kulami swojego byka! Strzelać
według woli!
Drżącymi rękami unieśli karabiny do góry i próbowali wziąć na
cel ciemną sylwetkę namalowaną na tarczy. Nieregularna palba
wystrzałów karabinowych odbiła się echem od gór.
Greul ledwie mógł doczekać tego, by żołnierze skończyli serię
pięciu strzałów. Rzucił się do przodu z plecakiem ważącym
pięćdziesiąt kilo, jakby miał w nim pierze, a nie kamienie i pociski.
Lekko podbiegł do tarcz i wrzeszczał przeraźliwie, jeśli w którejś z
tarcz nie znalazł pięciu dziur.
W końcu odwrócił się, a jego oczy błyskały gniewem i pogardą.
- Wielki Boże - warknął - co się z wami dzieje! W co drugiej
tarczy nie ma dziur. Na rany Chrystusa, ja was nauczę bando
matkojebców, jak się strzela, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz
do zrobienia w moim życiu. Przysięgam na imię naszego Führera!
Sierżancie, z powrotem z nimi na dół!
Jak umierający ludzie, z oczami pozbawionymi wszelkiej emocji
i skrajnie wyczerpani, zaczęli schodzić chwiejnym krokiem ze stoku,
aby jeszcze raz przebyć morderczą trasę.
*
- Ciężki trening to lekka walka - powtarzał swoją ulubiona
maksymę major Greul.
Pułkownik Stürmer westchnął i popatrzył na ludzi ustawionych
w szeregu, gotowych do nocnych ćwiczeń.
- Nie wolno ci przesadzić, Greul - ostrzegał majora - nie możesz
ich przemęczyć, wiesz przecież o tym.
- Pozwolę sobie nie zgodzić się z panem - odparł Greul. - Nie da
się zrobić omleta, nie tłukąc jajka.
Stürmer jeszcze raz przebiegł wzrokiem po szeregu czekających
ludzi. W jakiś sposób się z tym zgadzał. Żołnierze z oddziału
szturmowego Edelweiss nigdy nie wyglądali na lepiej
wytrenowanych. Szorstka dyscyplina majora Greula sprawiła, że
stracili wszelkie zbędne zapasy tłuszczu. Ich ciała były szczupłe, ale
smukłe, oczy rozpalał blask, a twarze mieli opalone na ciemny brąz.
- W porządku, Greul, możesz ich zabrać. Ale już bez łamania rąk
i nóg. Wkrótce możemy potrzebować każdego człowieka.
Major nie mógł powstrzymać śmiechu.
- Wyrwiemy teraz chwasty słabości z serc i ciał. Tylko twardzi i
odważni zasługują na honor przelania krwi za ojczyznę.
- Och, daj spokój z tą martyrologią, Greul - powiedział lekko
znużonym tonem pułkownik.
Ale chwilę później, gdy oddział wymaszerowywał z koszar
zamaszystym krokiem, poczuł nagły przypływ dumy ze swoich ludzi.
Schwarzbraun muss mein Mädel sein
Genauso wie ich...
Hei-di, hei-do, hei-ja...
Piosenka odbijała się wielokrotnie echem od kamiennych murów
wąskiej Herman Gäring Strasse, a drewniane okiennice otwierały się z
trzaskiem, gdy zaciekawieni ludzie spoglądali przez okna na
maszerujący pod nimi oddział piechoty górskiej.
Na końcu kolumny obok Japa szedł sierżant Meier, spojrzał do
góry i ujrzał ją po raz pierwszy. Wychylała się przez rzeźbioną
drewnianą barierkę balkonu, ukazując wspaniały biust tylko lekko
schowany za nisko wyciętym dekoltem, który przypominał cudowną
dolinę Jungfraujoch.
Meier oniemiał i prawie zmylił krok.
- Jezusie, Maryjo i Józefie! - wydusił zachwycony.
Przełknął głośno ślinę, gdy blondyna z imponującym biustem
wychyliła się jeszcze mocniej i machała podekscytowana w kierunku
odchodzących żołnierzy.
- Och, bracie! Oddałbym cały miesięczny żołd, aby zanurzyć
twarz między takie boskie wymiona.
- To Cycata Laura - poinformował go Jap, gdy skręcali na Adolf
Hitler Platz - żona miejscowego przywódcy SA - Lorenza.
- Chcesz przez to powiedzieć, że cywil, nawet jeśli jest to
członek SA, może wsadzać swojego wątłego ptaka w tak cudowne
stworzenie? - Spytał Meier z niedowierzaniem, między dwiema
zwrotkami piosenki. - Żeby tylko Führer o tym wiedział!
A potem rozpoczęli długie podejście pod górę na nocne
ćwiczenia, a śpiewana przez nich piosenka powoli cichła, zaś w
głowie sierżanta Meiera zaświtał nowy plan.
*
- Dzisiaj w nocy będziemy ćwiczyć tyrolski trawers - oznajmił
Greul, gdy ludzie ustawili się przez nim. Korzystaliście już z tej
techniki wcześniej w wysokich górach. Dzisiaj wykorzystamy ją na
ścianie klifu morskiego, a do tego potrzebujemy narzędzi do
pokonywania jaskiń morskich.
Meier spojrzał znacząco na Japa i wyszeptał kącikiem ust:
- A więc to tak. Przed nami mała podróż morska, co? Chyba się
nie mylę?
Tej nocy ćwiczyli tyrolski sposób wspinaczki w grupach po
pięciu ludzi. Wspinając się na sąsiedni szczyt, mogli zarzucić linę
zjazdową na wierzchołek góry, na który mieli zamiar się wspiąć,
zabezpieczali się swoimi uprzężami i wykorzystując siłę grawitacji,
ześlizgiwali się w bardzo niebezpiecznym, ale i podniecającym
manewrze. Co jakiś czas Greul mógł powydzierać się na pechowych
zjazdowców, którzy w nocnym ślizgu po linie, docierali do
przeciwległej ściany skalnej.
- Podciągnij te cholerne nogi, człowieku. Pod tobą faluje morze!
Wyżej stopy!
Gdy brudnobiałe światło fałszywego poranka zaczęło zalewać
górskie niebo, major krzyknął:
- W porządku, to już koniec tych tyrolskich zabaw.
Ze wszystkich stron rozległo się westchnienie ulgi. Żołnierze już
chcieli powrócić do koszar w Kufstein i wślizgnąć się do łóżek. Ale
nie tak prędko. Chwilę potem Greul oznajmił:
- A teraz, aby poprawnie zakończyć cały trening, zbiegniemy z
góry. To was nauczy wysoko podnosić stopy.
Potem znacząco wyciągnął pistolet z kabury.
- I aby upewnić się, że dobrze będziecie wyciągać nogi, będę
biegł za waszymi plecami z tym żelastwem! - Jego głos wznosił się
coraz wyżej. - W tył zwrot!
Strzelcy górscy obrócili się jednocześnie i popatrzyli w głąb
doliny, gdzie rozciągał się Kufstein, którego centrum nadal skryte
było w mrokach nocy.
- Dobrze, a teraz, bieg!
W lawinie pyłu i kamieni, który pokrywał zbocze, zaczęli
zbiegać po stoku, odchylonym pod kątem prawie sześćdziesięciu
stopni. Niektórzy ześlizgiwali się na plecach, a ich szare spodnie
bojowe momentalnie darły się na strzępy. Inni skakali i przebiegali od
głazu do głazu, rozdrapując sobie skórę na dłoniach o ostre granitowe
krawędzie. Meier drąc się z maniacką radością, śmigał zygzakiem od
jednej kępy roślin do drugiej, czując jak ramiona niemal wyrywają mu
się ze stawów, gdy chwytał rękami kolejną zbawczą gałąź.
Wreszcie, jęcząc, dysząc i krztusząc się, z twarzami czerwonymi
jak buraki, posiniaczeni, z krwią spływającą z licznych drobnych ran i
otarć, wpadli w gęstwę świerków, która skutecznie wyhamowała ich
pęd.
*
- Och, jakie piękne czasy - stwierdził pułkownik Stürmer, gdy
popatrzył na ludzi z grupy szturmowej Edelweiss, którzy stali w
szeregu na placu defiladowym i czekali, aż inspekcja dobiegnie końca.
- Ale jaką smutną gromadą jesteście! Co pan z nimi zrobił, majorze
Greul?
Pułkownik zrobił się bardziej dociekliwy, nie wierząc w to co
widział.
- Przeprowadziliśmy bieg górski, panie pułkowniku.
- W nocy?
- Tak jest.
- To oni musieli osiągnąć znakomity poziom wyszkolenia, jeśli
byli w stanie zejść z gór po nocy. Moje gratulacje, majorze, że oni w
ogóle żyją - dodał pułkownik z szyderczym podziwem.
- Zawsze znajdzie się jeszcze okazja, aby coś poprawić w
wyszkoleniu. Tyrolskie przejście...
- Obawiam się, że już nie - Stürmer przerwał majorowi. -
Otrzymałem iskrówkę z kwatery Führera jakieś pół godziny temu.
Mamy być gotowi do wyruszenia w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
Dzisiaj mamy kompanijną zieloną nockę. Szkolenie grupy szturmowej
Edelweiss zostało zakończone. Teraz będą jeszcze raz gry i zabawy.
Rozdział 6
- Już dość, już dość, krzyczała dziewica, dostałam, to co
chciałam - powiedział sierżant Meier nie kierując tych słów
szczególnie w czyjąś stronę.
Odsunął od siebie półmisek pełny małych kupek dokładnie
ogryzionych kości. Był tego wieczoru w zdecydowanie dobrym
humorze, którego nie mogła nawet popsuć perspektywa nocnej służby
wartowniczej. Najadł się po uszy eisbein und sauerkraut, było dużo
darmowego piwa i wódki, opłaconej przez oficerów, a w zakamarkach
umysłu tliło się wspomnienie Cycatej Laury.
- Wy wiecie, dlaczego tu jesteśmy - ryknął Meier. - To jest
ostatnia popijawa w naszej kompanii przed wyjazdem na front. Tak
więc nim nasi włochaci górale zbombardują swoje bawarskie łby
alkoholem, chciałbym usłyszeć, co ma do powiedzenia nasz
pułkownik.
Major Greul, który bawił się kuflem piwa, zrobił się ponury. Nie
lubił tych kompanijnych wieczorów, kiedy ludzie jedli, a szczególnie
pili zbyt dużo. Wiedział, że to jest tradycja w niemieckiej armii, ale
takie rozpasanie obrażało jego narodowo-socjalistyczną skromność i
pełne determinacji poświęcenie.
Natomiast pułkownik Stürmer roześmiał się. To cały Meier,
powiedział sobie. Miał już pełny żołądek, to chciał przejść do
poważnej części wieczoru, czyli żłopania piwa.
Stürmer rozejrzał się po otaczających go twarzach, spalonych
słońcem, szczupłych i zahartowanych. Taki widok lubił. Naprzeciwko
niego siedział porucznik Sepplmayr; wszyscy byli weteranami,
którymi dowodził od początku wojny. To był chyba najlepszy oddział
górski na świecie. Ale ich nowe zadanie miało być trudne i
niebezpieczne.
- Koledzy. Wiecie jaki jest powód dzisiejszego spotkania?
Wkrótce wyruszymy z Kufstein. Obawiam się, że nie mogę wam
podać szczegółów, ale nasza misja ma zasadnicze znaczenie dla
niemieckich sił zbrojnych i nie jest pozbawiona ryzyka. Ale wiem, że
mogę polegać na was wszystkich i każdym z osobna.
Jeszcze raz powiódł wzrokiem po poważnych twarzach
zebranych.
- Tak samo wy możecie polegać na mnie. Nie będę was prosił o
nic, czego sam nie potrafię wykonać. Spodziewam się jednak, że dacie
z siebie wszystko, a sam dołożę wszelkich starań, aby było jak
najmniej ofiar.
Greul, który siedział obok stojącego pułkownika, zaśmiał się
szyderczo. Czyż to nie sam Führer powiedział, że „upływ krwi,
oczyszcza”? Niemcy nie powinni martwić się umierającymi za naród,
ojczyznę i wodza.
Stürmer zdawał się nie przejmować wyrazem twarzy swego
zastępcy. Zamiast tego wzniósł do góry kufle z piwem i zawołał:
- Za grupę szturmową Edelweiss!
Zebrani na sali żołnierze poderwali się z krzeseł niemal
jednocześnie. Ich ciężkie, przeznaczone do chodzenia po górach buty,
nabijane dodatkowo ćwiekami, uderzyły w drewnianą podłogę, gdy
stawali na baczność, z litrowymi kuflami piwa trzymanymi na
wysokości trzeciego guzika bluzy mundurowej, jak przewidywał
wojskowy rytuał.
- Niech żyje grupa szturmowa Edelweiss! - odpowiedzieli
okrzykiem.
- Toast! - zakomenderował pułkownik.
- Za zdrowie! - odpowiedzieli chórem.
Ludzie wznieśli kufle, wypili trunek, a potem stuknęli nimi z
całej siły o blaty zrobione ze zwykłych desek, jakby chcieli połamać
dębowe kozły, na których one spoczywały. Zaczęła się kompanijna
biba.
*
- Czy słyszeliście o pewnej gospodyni domowej, której się
zrobiło słabo z powodu racji żywnościowych? - rozochocony piwem
Jap starał się przekrzyczeć ogólny zgiełk. - Zapytała rzeźnika, czy ma
kaszankę. Nie, nie mamy kaszanki. A może macie wątrobiankę? -
spytała. Nie, nie mamy wątrobianki. A czy może macie jęzory? Tak,
mamy jęzory! W takim razie poliżcie mi dupę - powiedziała i
wyszła...
Pułkownik Stürmer uśmiechnął się. Ileż to już razy siedział
przez ostatnie lata w takich zadymionych salach, pełnych oparów
piwa i papierosów, słuchając tych samych, starych dowcipów. Gdzieś
indziej wszechpotężni, bezduszni generałowie siedzieli w swych
odległych kwaterach, ślęcząc na tymi samymi mapami tego samego
terenu, próbując dopasować siły moralne i taktyczną pomysłowość,
jakby jeden przeciw drugiemu rozgrywał partię szachów.
I byli także ci ludzie, uczciwi, prości żołnierze i miliony
podobnych do nich we wszystkich armiach świata, którzy staną się
ofiarami tamtych generałów i ich taktyki.
Nagle pułkownik poczuł, że ma dość tego pijanego towarzystwa.
Podniósł z ociekającego już piwem stołu czapkę, z przymocowaną do
niej metalową szarotką i wstał z krzesła.
Meier kącikiem oka zauważył, co robi dowódca i już chciał się
poderwać na nogi i dać komendę „baczność”. Stürmer jednak po cichu
pokręcił przecząco głową, pokazując, że nie chce, aby przeszkadzano
ludziom; niech się bawią dalej przy piwie. Dotknął tylko palcami
daszka czapki, jakby salutował tym wszystkim młodym ludziom,
którzy mieli poświęcić się wojnie i szybko wymknął się w ciemność
nocy.
Byk Jo, już solidnie pijany, ale nadal świadom tego co się dzieje,
znieruchomiał z wyrazem zamyślenia na twarzy. Kompania była już
całkiem nawalona piwem. Porucznik Sepplmayr, ich nowo przybyły
oficer, pechowy i podatny na wypadki, zwymiotował na pierś swego
munduru. Major Greul wkroczył zdecydowanie do akcji i wyciągnął
nieszczęsnego, i bladego z przepicia porucznika na zewnątrz kantyny.
Cała sala wypełniona była dymem papierosowym i „ofiarami piwa”.
Strzelcy górscy masowo zalegali na przesiąkniętych piwem stołach.
Cały umysł Meiera zaprzątała Laura, wspaniała austriacka
Laura, z tymi pięknymi piersiami, które zdawały się rozrywać
kolorowy serdak za każdym razem, gdy ich właścicielka nabierała
głębiej powietrze w płuca. Już sobie wyobrażał jak bierze jedną z nich
w dłoń i pociera sutek, jednocześnie ją całując. Potem podrzuca jej
piersiami, jakby nimi żonglował:, aż piękne różowe sutki drżą z
podniecenia. A na koniec wciska między nie twarz i zabiera ją ze sobą
wraz z butelką szampana...
Wyłączył jednak w umyśle ten film. Podjął decyzję. Dobierze
się do majtek Cycatej Laury jeszcze tej nocy albo nie nazywa się Byk
Jo.
Z rękami wysuniętymi do przodu jak ślepiec, ruszył w kierunku
szopy, obmacując drogę. Kopnięciem buta otworzył z trzaskiem
drzwi.
- Gdzie jest ta cholerna drabina? - mruczał do siebie i rechotał
pijacko.
Po chwili znalazł drabinę i zdjął ją z haków na ścianie. Jęknął
tylko, gdy ją zarzucał na ramię i po chwili chwiejnym krokiem
skierował się w stronę wyjścia z koszar.
- Czy mnie kochasz, na pewno, kochanie, spytała - nucił pod
nosem - i czy w kieszeni rewolwer masz?
Jap, który ledwie kołysząc się na nogach, stał blisko muru
koszarowego, zobaczył przyjaciela i ledwie mógł uwierzyć w to, co
widział. Sierżant Meier właśnie zamierzał pozwolić sobie na trochę
staromodnego cudzołóstwa! Nagle on również podjął decyzję.
- Hej, poczekaj chwilę, Jo! Idę z tobą! - zawołał z nadzieją i
rozpaczą w głosie.
Rozdział 7
- Piłem ostatniej nocy... piłem poprzedniej... pić będę i tej, jak
nigdy przedtem - ryczał na cały głos piosenkę Byk Jo, gdy zataczając
się przechodził z Adolf Hitler Platz na Hermann Gäring Strasse, gdzie
mieszkała sławna ze swych wdzięków Laura. Nagle oślepił go
strumień światła skierowany prosto w oczy.
- A dokąd to wybierasz się z tą drabiną, sierżancie? - dopytywał
się ktoś stanowczym tonem.
Meier mocno zatoczył się w chwili, gdy niespodziewanie
zatrzymały go dwie groźne postacie.
- Właśnie wypadłem z łóżka. I potrzebuję drabiny, żeby sobie
znowu dobrze popieprzyć, ty pruski fiucie!
Człowiek, który mówił szorstkim północnoniemieckim
akcentem, przycisnął latarkę do klatki piersiowej i Jo mógł zauważyć
kwadratową szczękę pod hełmem, pod którą jasno błyszczał srebrny
półksiężyc, jaki nosiła żandarmeria wojskowa.
- Chryste! - zawołał. - Łowcy głów!
- Tak, jesteśmy z żandarmerii polowej - zgodził się z nim głos. -
A teraz, gdzie zmierzałeś z tą drabiną?
- Zabieraj się stąd - powiedział Byk Jo - albo będzie tutaj jatka.
- Sierżancie, mogę na ciebie nasrać - powiedział groźnie łowca
głów - i to z dużej wysokości.
Jakaś metalowa obręcz z kliknięciem zamknęła się na
nadgarstku Jo. Ale nim żandarm zdołał zapiąć drugą obręcz kajdanek,
dziwny kształt, podobny do antycznej małpy spadł na plecy łowcy
głów.
- Jap? - wystękał zaskoczony Byk.
- No, a kto inny? Nie stój jak pierd w przeciągu - mały
mieszaniec rasowy krzyknął i dodał - walnij w ucho to drugie gówno!
Jak młot parowy pięść Meiera walnęła większego z dwóch
żandarmów i posłała go lekkim łukiem w ciemność. Potem poprawił
jeszcze raz. Żandarm tylko jęknął i opadł głucho na bruk ulicy.
- Jutro rano będzie potrzebował nowych zębów, jeśli się nie
mylę - powiedział zadowolony z siebie Meier.
- Bierz drabinę, Jo! - Jap ponaglał kompana, bo ciszę nocną
przerwał przenikliwy dźwięk gwizdków policyjnych.
Chwilę później dwóch ludzi biegło w kierunku okna cycatej
Laury.
*
Meier potrząsnął głową. Widział sypialnię coraz wyraźniej, ale
nadal była dla niego jak jedna wielka plama. Powoli obrócił głowę.
Wszędzie walały się ubrania. Poplamiony piwem mundur polowy,
jakimś cudem nie jedna, a dwie pary butów do chodzenia po górach,
jego majtki zwinięte w kłębek, kobiecy sweter zarzucony niechlujnie
na oparcie krzesła.
Potem ponownie obrócił głowę, aby dostrzec ogromne ciało
kobiety, która leżała obok niego w wielkim, małżeńskim łożu.
Poprzez sklejone powieki, uchwycił spojrzeniem dwie dużych
rozmiarów półkule, zakończone ciemnymi sutkami, które unosiły się i
opadały regularnie w rytm oddechu.
Meier oblizał usta i wyszeptał:
- Tylko szybki numerek, Laura. Jak za starych dobrych czasów.
Uśmiechnął się powoli, a potem palcem wskazującym i
kciukiem sięgnął, aby lekko uszczypnąć najbliższy sutek.
Ale nim wykonał jakiś ruch, czyjaś brudna łapa pokazała się z
drugiej strony wielkiego łoża i zaczęła delikatnie szarpać za drugi
sutek Laury.
Jo usiadł szybko i popatrzył ponad ciałem Laury, która miała
mocno zaciśnięte powieki, jednak jej oddech stawał się szybszy, a na
białej twarzy pojawił się uśmiech błogiej rozkoszy. Naga postać leżała
po drugiej stronie dziewczyny, z głową wtuloną w jej pierś, jak małe
dziecko.
- Jap? - wybuchnął. - To ty!
Mały kapral otworzył oczy.
- A kogo się tu spodziewałeś, Adolfa Hitlera?
Laura usiadła na łóżku, ze zmęczoną ale i zadowoloną twarzą.
- A teraz moje małe gepardziki - westchnęła ostrzegawczo -
wszyscy dobrze się bawiliśmy, prawda?
Popatrzyła najpierw na jednego z nich, a potem na drugiego.
- Przynajmniej ja.
Jo klepnął melodramatycznie otwartą dłonią w czoło.
- Ale ty chyba nie masz po kolei w głowie, aby pozwolić...
pozwolić temu Pigmejowi, żeby spał z tobą! Chyba widzisz, że to
nawet nie jest prawdziwy Bawarczyk.
Zwinął dłoń w pięść i pogroził nią Japowi.
- Przynajmniej jedna część jego jest prawdziwa - powiedziała
Laura łagodnie, patrząc na małego faceta, który wtulał się w jej
masywny bok.
- Czy tu nie masz zupełnie poczucia humoru, Jo? - bronił się Jap.
- Uśmiechnij się i uszy do góry!
Cycata Laura usiadła między nimi.
- Panowie... moi panowie - przerwała im, wznosząc ręce ponad
głowę, chcąc ich uspokoić. - Kto tak hałasuje wczesnym rankiem?
Dzień się jeszcze nie zaczął, a my chcemy spędzić go we właściwy
sposób.
Meier opuścił pięść i spojrzał na nią podejrzliwie.
- Co to znaczy, we właściwy sposób?
Zachichotała, aż zwały tłuszczu na jej brzuchu zaczęły
podskakiwać.
- A jak pan myśli, o co mi chodzi, panie sierżancie Meier? -
załkała i łzy radości popłynęły po jej policzkach.
Jo otworzył szeroko usta ze zdumienia jak dusząca się ryba.
- Chyba nie myślisz... - spytał głupio.
- A dlaczego nie? - odpowiedziała pytaniem na pytanie,
przecierając przy tym oczy.
- W porządku, ale ten kundlowaty Pigmej ma mieć zamknięte
oczy, gdy my będziemy baraszkować.
- A kto powiedział, że ty będziesz pierwszy? - zaprotestował Jap.
- A jak to ma wszystko wyglądać, co? - Meier nie ustępował.
- Orzeł czy reszka? - zaproponowała Laura.
- Chcesz, abyśmy rzucali o to monetą?
Dziewczyna pokiwała głową i uśmieszek skromności pojawił się
na jej twarzy, przewidując, co się będzie działo.
Ale ani Jap, ani Byk Jo nie mogli cieszyć się „prawem
pierwszeństwa” tego poranka. W chwili gdy tylko Laura położyła na
dłoni dziesięciofenigową monetę, znajomy dźwięk doleciał przez
otwarte okno, pod którym nadal stała drabina.
- Sygnał trąbki na pobudkę w koszarach - załkał Jap.
- Czy to nie paskudny koniec? Teraz, gdy facet może komuś dać
coś fajnego?
Byk Jo wyskoczył z łóżka i chwycił za buty.
- Chodź, Jap! - Wrzasnął za siebie. - Podnoś tyłek! Edelweiss
dzisiaj opuszcza koszary i pułkownik urwie mi jaja, jeśli się spóźnię!
- A ja? - spytała skonsternowana Laura, gdy dwaj mężczyźni w
pośpiechu zakładali na siebie mundury.
Z oddali już dobiegały odgłosy budzących się koszar do
kolejnego dnia wojny.
*
Jap złapał stojącą w świeczniku świeczkę.
- Masz - krzyknął. - Weź to!
I rzucił nią w nagie kolana dziewczyny. Jeśli miejscowy wódz
S.A. - Lorenz nie potrafi cię zadowolić, to ci umili czas, dopóki
oddział szturmowy Edelweiss nie powróci z wojny.
Z tymi słowami dwaj przyjaciele przeszli przez okno i zeszli po
drabinie na ulicę, a potem jak rozbrykane dzieciaki pobiegli w stronę
koszar.
KSIĘGA DRUGA
Podróż na Rodos
Rozdział 1
- Cholera - zaklął Jo, patrząc ponuro na wolno mijaną dolinę
Mozeli i splunął za burtę łodzi.
- Co jest, Wołku? - spytał Jap, nie wiedzieć czemu rozbawiony
przygnębieniem kumpla.
Meier obciągnął po raz dziesiąty tego dnia cywilną marynarkę i
powiedział.
- Wszystko do bani, ty mały skośnooki przebierańcu. Myślałem,
że jesteśmy strzelcami alpejskimi, a nie jakimiś cholernymi
marynarzami.
Machnął ręką w kierunku trzech pozostałych łodzi, które płynęły
za nimi po rzece. Ich silniki terkotały smętnie przy prędkości pięciu
węzłów.
Jap pstryknął niedopałkiem papierosa do wody.
- Ale o co się martwisz? Nikt nie będzie próbował nam tu
odstrzelić łba, no nie?
- Znasz mnie. Ja dostaję choroby morskiej na sam widok Izery
Poza tym, po co ten cały cyrk?
- Jaki cyrk?
- No, te cywilne ciuchy i te cholerne łodzie.
Wskazał na patrolowce na których płynęli, teraz dla zmylenia
przerobione na holowniki, pozbawione uzbrojenia, z burtami
2 Malownicza rzeka w Bawarii.
przemalowanymi z koloru białego na czarno-brązowy.
- Fałszywe kominy, fałszywe mostki zrobione z drewna. Gdzie
my do diabła jedziemy? Pytam cię? To musi być część naszej misji.
- Na pewno nie do kraju żabojadów - zgodził się Jap, wskazując
w stronę Francji, która znajdowała się dalej z biegiem rzeki. Nie
mieliśmy tam przecież kłopotów od 1940 roku.
- Jasne, że nie ty głupku leśny! Jedyną akcję, jaką możesz tam
przeprowadzić, to tylko z jakąś dziwką w łóżku, a sposób w jaki
podróżujemy, wskazuje, że to na pewno nie będzie dymanko dla
chłopców z naszego oddziału.
Ponure prognozy Meiera sprawdziły się. Od chwili, gdy Jodl
wyjawił swój plan pułkownikowi Stürmerowi, ten zażądał całkowitej
tajności w tej sprawie. Kompania wyruszyła z Kufstein w środku
nocy; do statków żeglugi śródlądowej dotarli autostradą na wschód od
Kolonii w cywilnych ciężarówkach. Tuż przed świtem nakazano im
przebrać się w cywilne ubrania, które znaleźli w skrzyniach
ładunkowych samochodów. Tej samej nocy przeszmuglowano ich na
patrolowce, które miały przewieźć ich rzeką na granicy Niemiec i
Francji do Morza Liguryjskiego, skąd mieli przepłynąć przez Morze
Śródziemne prosto na Rodos. Teraz, gdy zamaskowane patrolowce
mozolnie pokonywały prąd rzeki na wysokości Luksemburga, w
kierunku dawnej, przedwojennej granicy Francji, pułkownik Stürmer,
objaśnił plan podróży majorowi Greulowi oraz korvettenkapitanowi
Doerrowi, dowódcy flotylli patrolowców.
- Widzicie - zmuszony do siedzenia w kucki w kabinie z niskim
dachem - nasze problemy z zachowaniem tajemnicy pojawią się, jak
tylko wkroczymy na terytorium Francji. Tam musimy przyjąć, że
każdy jest przeciwko nam i może łatwo przekazać informacje o nas
wywiadowi brytyjskiemu.
Doerr, pękaty, mały oficer o przedwcześnie posiwiałych
włosach, zgodził się z tą opinią, kiwając głową.
- Tu ma pan rację, pułkowniku. Dwadzieścia cztery godziny po
tym, jak cel naszej wyprawy zostanie odkryty, informacja o tym
dotrze do Londynu.
- Zgodnie z pańską oceną, kapitanie, dotarcie do Morza
Śródziemnego zajmie nam trzy dni.
- Tak mi się wydaje, pułkowniku.
- To diabelnie długo, panowie, a podróż z taką prędkością jest
cholernie wolna, i łatwa do obserwacji z obydwóch brzegów lub
statków płynących przeciwnym kursem.
- Myślę, że operacja „Fałszywy Nos” zdezorientuje większość
obserwatorów - zauważył Doerr. - Używamy tych mylących sztuczek,
jako standardową operację maskującą do przeprowadzania łodzi z
wód Kanału La Manche do Morza Śródziemnego.
Zaśmiał się nagle.
- Ściągnęliśmy ten pomysł od Anglików, którzy korzystali z
niego w 1939 i 1940 roku, kiedy wykopaliśmy ich arystokratyczne
tyłki z Europy na dobre.
Stürmer też się uśmiechnął. Ten prostolinijny i bardzo
doświadczony oficer marynarki był sympatyczną postacią nawet przy
dłuższym kontakcie, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę prostacką
wyniosłość Greula.
- Tak może właśnie być, drogi Doerr. Ale nie wolno zapominać,
że normalny holownik nie przewozi tak wielu ludzi na pokładzie, ilu
my tu mamy. Jestem pewien, że każdy w miarę doświadczony
człowiek znad rzeki od razu zorientuje się, że holownik tego typu nie
potrzebuje aż trzydziestu ludzi załogi.
- Zgadzam się - potwierdził pospiesznie dowódca flotylli, a
uśmiech na jego twarzy zniknął od razu.
- Dlatego trzeba zapewnić, aby moi ludzie przebywali na
pokładach jedynie w małych grupkach i to najlepiej po zapadnięciu
zmroku... Przygotuje pan rozkład dyżurów dla każdej z łodzi, Greul.
A teraz, zgodnie z doniesieniami Abwehry - kontynuował Stürmer -
prawdziwe zagrożenie ze strony szpiegów pojawi się, gdy
przepłyniemy przez starą linię demarkacyjną między terenami
okupowanymi a Francją Vichy na Saonie, między Seurre i Chalonsur-
Saône. Nim poprzedniej zimy wkroczyliśmy do Francji Vichy, ten
rejon był oczywiście pełen francuskich grup szpiegowskich i
dywersyjnych. Po wkroczeniu naszych wojsk gestapo i Abwehra
czyniły wszelkie starania, aby je wyłowić i zlikwidować. Ale zgodnie
z wiadomościami przekazanymi przez naszych informatorów jest ich
nadal dużo i są spore, a ponadto w stałym kontakcie z Londynem.
Dlatego mam zamiar, aby ostatni etap naszej podróży do Morza
Śródziemnego odbywał się bez przystanków.
Doerr pocierał nos w zamyśleniu.
- Przedostaniemy się z Saony na Rodan przy obecnej prędkości
zaraz po zapadnięciu zmroku - powiedział powoli. - Jeśli podniesiemy
prędkość do dziesięciu węzłów, będziemy w stanie dotrzeć do
wybrzeża kilka godzin po świcie. Naturalnie przy tej prędkości i w
ciemności narażamy się na ryzyko kolizji z jakąś barką albo czymś
innym. Przede wszystkim, to jest naprawdę pierwszy raz, kiedy moi
oficerowie będą nawigować w czasie podróży po wodach
śródlądowych.
- Takie ryzyko musimy podjąć - powiedział Stürmer posępnie.
- Ale co z następnymi dwudziestoma czterema godzinami? -
spytał Greul.
Wskazał przy tym na niewielką białą strzałkę namalowaną na
nabrzeżnej skale, doskonale widoczną przez iluminator w kabinie.
Obok niej widniał napis Sierck-les-Bains, 5 kilometrów.
- Sierck jest na granicy francuskiej. Tam również nie będzie
szpiegów?
- Abwehra twierdzi, że nie, Greul. Lotaryngia jest w naszych
rękach od 1940 roku. Większość jej ludności mówi po niemiecku i jest
ona przyjaźnie do nas nastawiona. A ci, którzy byli przeciwko nam,
już dawno znaleźli się za kratami. Nie wydaje mi się, że musimy
obawiać się angielskich szpiegów w czasie podróży przez Lotaryngię -
stwierdził na koniec pułkownik. - A teraz panowie, co będziemy robili
w Metz...
*
Ale pułkownik Stürmer mylił się w swojej wierze, że francuski
ruch oporu nie był aktywny w Lotaryngii. Gdy pierwszy
zamaskowany patrolowiec zaczynał powoli przecinać dziobem wody
kanału obok Sierck-les-Bains, czyjeś oczy z ożywionym
zaciekawieniem już śledziły postępy łodzi.
Henri Held, najmłodszy członek „Reseau Boche” - organizacji
najbardziej wysuniętej na wschód spośród wielkiej sieci SOE
, gdyż
jej uczestnicy używali głównie języka niemieckiego - obserwował już
od dziesięciu miesięcy ruch statków na kanale Mozeli, czyli od chwili,
gdy żandarmi niemieccy zabrali jego ojca do służby w Wehrmachcie.
W miesiącach, które minęły od tego strasznego poranka, kiedy „psy
łańcuchowe” skatowały jego ojca do nieprzytomności, blady
szesnastolatek przekazał ogromną ilość informacji baronowi.
Teraz, za dokładnie zamkniętymi drzwiami wielkiego magazynu
książek, patrzył ze wzrastającym zainteresowaniem na cztery
stateczki, które powoli płynęły środkiem koryta rzeki, z dala od barek
węglowych, które z ogromnym wysiłkiem pchały się pod prąd,
wyładowane produktami z kopalni z Lotaryngii.
Na pierwszy rzut oka, wydawało się, że są to holowniki, ale po
śladach, jakie zostawiały na wodzie, widać było, że mają dużo
potężniejsze silniki, niż wymagała tego smętnie płynąca Mozela. Było
w nich coś dziwnego. Przez chwilę, nim cztery okręciki zniknęły za
wielkim zakolem, jakie pokonuje rzeka opływając Sierck, nie mógł
zorientować się, o co chodzi.
To było to! Chociaż na pokładach holowników nie było widać,
aby były nadmiernie obciążone, a ich załogi miały normalną
3 Special Operations Executive - wydział brytyjskiego wywiadu w czasach wojny.
liczebność, to każdy z nich był głęboko zanurzony w wodzie, jakby
we wnętrzu przewoziły jakieś ogromne ładunki. Bladolicy uczeń
poklepał palcami po ustach. Jaki ładunek przewoziły te holowniki? Co
kryło się pod ich pokładem?
Ale nim Henri Held mógł dalej prowadzić swe rozważania,
rozległ się chrzęst zawiasów otwieranego na siłę okna, które
znajdowało się obok drzwi. Zaraz potem doleciał do niego piskliwy
głos starego Koeniga, nauczyciela łaciny, który krzyczał głośno:
- Czy ty tam sikasz tak długo, Held?... Wychodź już i pospiesz
się! W ten sposób nigdy nie przejdziesz przez wszystkie sprawdziany.
Henri Held, który nie żył jeszcze dość długo, aby przejść przez
wszystkie najważniejsze egzaminy w życiu, po prostu uciekł.
Rozdział 2
- Pan baron zaraz cię przyjmie, chłopcze - oznajmił kamerdyner
w czarnym surducie, wskazując chudą ręką otwarte drzwi.
- Dziękuję ci, Maurycy - powiedział wyniośle Henri Held. -
Możesz już odejść, dzisiejszego wieczoru już nie będziemy ciebie
potrzebowali.
- Zaraz wytargam cię za uszy - zagroził kamerdyner, porzucając
swój górnoniemiecki akcent na rzecz gwary lotaryńskiej.
Henri uśmiechnął się i wszedł przez drzwi do gabinetu, gdzie
baron - jeśli naprawdę był baronem - starszy, łysawy człowieczek,
siedział w wózku inwalidzkim, skupiony nad mapą. Jego sztuczna
szczęka leżała starannie ułożona na pobliskim stoliku.
- A, to ty chłopcze! - powitał młodzieńca z trudem wymawiając
słowa przez bezzębne usta, pomarszczone jak suszona śliwka. Założył
pospiesznie protezę i dodał - Siadaj!
Nastoletni agent zajął miejsce na krześle. Minęło sporo czasu.
Wreszcie baron spojrzał na niego i chrapliwym głosem spytał:
- Pewnie przyszedłeś mi powiedzieć o łodziach, jak
przypuszczam?
Henri Held spojrzał na niego spłoszony, a potem rozległ się
gardłowy chichot barona, który przeszedł w kaszel, powodujący
charkot. Twarz starca przybrała kolor buraka.
- Wybacz... wybacz mi - wysapał. - Starcy lubią zaskakiwać
młodzików, jeśli tylko oczywiście to potrafią... tyle im tylko pozostało
z życia.
- Ale jak pan się o nich dowiedział, panie baronie?
- Mam jeszcze jednego człowieka w Diede
jego nazwiska - w nim też wzbudziły one podejrzenia.
- Ich wyporność...
- Dokładnie, dlaczego są tak głęboko zanurzone? Jaki rodzaj
ładunku przewożą, co? - Spojrzał przenikliwie na młodego chłopaka.
- O to właśnie chodzi, panie baronie - powiedział Henri, trochę
rozczarowany, że to nie on jedyny zauważył podejrzane statki.
- Chodź no tu, chłopcze - rozkazał starzec, kiwając na niego
palcem.
Młody człowiek przeszedł posłusznie przez pokój i popatrzył
ponad zgarbionym ramieniem słabowitego starca.
- Réssau Boche - mamrotał, stukając palcem na mapę w rejonie
Mozeli - aż do Metz... Réssau Juggler aż do Epinal.
Stuknął palcem ponownie w mapę, jakby chciał ją przebić na
wylot.
- Stockbroker, najbardziej aktywne réseaux, działające między
Epinal i Chalon-sur-Saône.
Spojrzał nagle w górę.
- Czy to na razie jasne chłopcze?
- Tak, proszę pana - odpowiedział Henri z niewielkim
wahaniem, zastawiając się, dlaczego on, nowy członek organizacji,
jest wprowadzany w tak ważne tajemnice.
4 Diedenhofen - niemiecka nazwa Thionville.
- A teraz chłopcze, wiemy wszyscy, jak słabym ogniwem są
ludzie w okolicy Nancy. Nic im się nie chce robić. Ale Burgundczycy
to już zupełnie inna sprawa. Do wieczora holowniki wypłyną z
naszego terytorium, jednak zgodnie z moimi kalkulacjami, powinny
dotrzeć w rejon działania Stockbroker jutro wieczorem. Teraz,
podobnie jak Burgundczycy, powinienem zgotować im ciepłe
powitanie.
- W jaki sposób?
Baron jednak nie odpowiedział bezpośrednio na to pytanie.
Zamiast tego zadał kolejne.
- Czy chciałbyś porzucić szkołę na resztę tygodnia? Nie martw
się o łacinę. Koenigs - zaśmiał się łagodnie - tak, on jest jednym z nas,
on ci załatwi wszystko w szkole. Zajmę się też twoją matką... Ale nie
w ten sposób, jak myślisz - dodał szybko i jak zauważył Henri, nieco
tajemniczo.
- Ale co chce pan, żebym zrobił?
- Chcę, abyś przedostał się na południe i nawiązał kontakt z
réseaux Stockbroker.
Uderzył kościstym palcem w mapę.
- Ta farma, cztery kilometry na południowy wschód od Dôle, w
Doubs, jest miejscem, gdzie ich znajdziesz. Widzisz, nim Niemcy
wkroczyli do Francji Vichy, to był ostatni posterunek przystankowy
przez przekroczeniem linii demarkacyjnej. Nasi towarzysze w dużej
mierze z niej korzystali.
- Ale jak tam się dostanę, panie baronie?
- Przeczekasz godzinę policyjną w samochodzie na gaz drzewny,
który jak przewiduję, zabierze cię do Dijon. Stamtąd resztę drogi
przebędziesz pieszo lub autobusem. Kierowca samochodu tylko tyle
musi wiedzieć. Rozumiesz?
- Oczywiście - odparł Henri pełen uniesienia i zmieszany
szybkością z jaką toczyły się sprawy; był zbyt podekscytowany, aby
się bać.
- Ale co mam zrobić, gdy dotrę do Stockbroker, baronie?
- Przekażesz tam dokładny opis czterech łodzi i pomożesz im
zidentyfikować je podczas żeglugi. Innymi słowy, Henri, przechodzisz
do gotowości bojowej.
Jego zapadnięte szare oczy tchnęły magnetyczną mocą. Potem
dodał skrzekliwym głosem:
- Wkrótce, chłopcze przejdziesz chrzest ogniowy. To będzie
przerażający, ale wzniosły moment. Przeżyłem coś podobnego, gdy
nie byłem dużo straszy niż ty pod St. Privat
chłopcze, jestem już tak stary. Ale pamiętam te wydarzenia, jakby
działy się one wczoraj. To był cudowny i chwalebny moment.
Mocno drżącą ręką sięgnął do szuflady stołu, na którym leżały
mapy i wyciągnął z niej nieduży pistolet.
- Moja srebrna dama - oznajmił, podnosząc broń do lampy, tak
że lufa błyszczała w żółtym świetle żarówki.
Głaskał ją, jakby była żywą istotą.
- Jest ostatnią kochanką, jaka mi pozostała - zanucił melodyjnie -
i jak większość kochanek, bardzo niebezpieczna, gdy naładowana.
5 Miejsce bitwy stoczonej w czasie wojny francusko-pruskiej w 1870 roku, niedaleko Metz.
Z pewną trudnością wyciągnął magazynek z kolby pistoletu, a z
niego jedną kulę.
- Popatrz - powiedział - to jest amunicja dum-dum.
Henri, którego umysł intensywnie pracował, wysunął głowę do
przodu. Miękki czubek pocisku kalibru 9 mm został nacięty na krzyż.
- Po co ten krzyżyk, panie baronie?
Twarz arystokraty rozjaśniła się.
- No, mój dzielny chłopcze, dzięki niemu pocisk rozpada się na
części, gdy w coś uderza. Taka kruszynka może zatrzymać giganta na
dwudziestu metrach. I powinna. Robi dziurę wielkości pięści. Od
dzisiaj ta broń jest twoja. Mam nadzieję, że będziesz ją cenił i
szanował. Masz!
- Dziękuję, panie baronie - powiedział nieco zmieszany Henri i
schował broń do kieszeni, przy czym zastawiał się, czy ośmieli się
zadać pytanie jak taka rzecz działa.
- Nie wspominaj o tym nikomu chłopcze - upominał go baron,
przysuwając twarz blisko twarzy chłopca, który poczuł nieświeży
oddech i odór starczego ciała. - A teraz idź... idź już, Henri. I pamiętaj
- zaskrzeczał aż przeszły chłopaka dreszcze - to dla Francji!
Rozdział 3
Hej-ho, hej-ho! Pchajmy razem, chłopcy, jeszcze raz... hej-ho! -
Byk Jo śpiewał piosenkę wołżańskich burłaków koszmarną
ruszczyzną, gdy grupka strzelców górskich pod jego komendą
pracowała przy windzie kotwicznej holownika.
Przez cały dzień płynęli przez francuskie równiny, między
rzędami cichych, nadbrzeżnych topoli i pół gęsto obsianych złotą
pszenicą. Pod wieczór krajobraz zaczął się zmieniać. Teren zrobił się
bardziej górzysty, z plamami świerkowych lasów na wzgórzach i
wypalonymi słońcem brązowymi polami, które rzadko pokryte były
krzakami winorośli.
System kanałów stawał się coraz bardziej skomplikowany, gdy
zbliżali się do Rodanu. Teraz gdy minęli Chalon-sur-Saône i zaczęli
się zbliżać do stopnia wodnego w Gigny, który musieli pokonać, aby
dostać się na Rodan. Trafili na system śluz, który zmniejszył ich
prędkość do tempa spaceru.
Gdy światło dnia zaczynało przygasać, zatrzymała ich kolejna
śluza. Byk Jo musiał po raz kolejny przystąpić do działania. Dlatego
on i jego ludzie obsługiwali ręczne kołowroty, które wprawiały w
ruch skrzydła wrót śluzy, która składała się z ośmiu komór.
Zamaskowane patrolowce wpłynęły na gładką jak lustro
powierzchnię rzeki. Poza piosenką Jo, ciszę przerywało jedynie
bzyczenie niewidocznych owadów, które prześlizgiwały się po
powierzchni wody. Mała flota była przez chwilę unieruchomiona i
mogła stać się łatwym celem.
*
Z daleka dobiegł smutny gwizd lokomotywy pociągu. Henri
Held ubrany teraz w kombinezon robotnika i buty na gumie, ruszył
dalej. Twarz miał umorusaną czarną farbą.
Anglik, albo „Żyd” jak nazywali go za plecami szeregowi
członkowie organizacji, z powodu czysto semickich rysów, położył
uspokajająco rękę na ramieniu chłopaka.
- W porządku, chłopcze - powiedział - każdy denerwuje się za
pierwszym razem.
Henri wywinął się z uścisku mężczyzny i spojrzał na jego lisią
twarz, wystającą z gęstwiny paproci, porastających linię brzegową i
powiedział z odwagą, na jaką potrafił się zdobyć:
- Nie martw się, Angliku - teraz zaczął machać „srebrną damą” -
na pewno nie zawiodę.
Anglik szybko schował głowę między liście, jakby spodziewał
się, że chłopak pociągnie za spust pistoletu i szybko powiedział:
- Oczywiście, że tak, dzieciaku. Oczywiście.
Potem skierował swoją uwagę na cztery łodzie stojące poniżej.
Został zrzucony na spadochronie w zeszłym roku, w sierpniu,
jeszcze przed lądowaniem aliantów na Sycylii, aby zakłócać transport
rzeczny we Francji wtedy, gdy Niemcy go najbardziej potrzebowali.
Gdy alianci ruszyli z Sycylii na kontynent, a hitlerowcy zaczęli
przerzucać swoje patrolowce i ścigacze torpedowe, miniaturowe
łodzie podwodne oraz wszelkie środki transportowe na południe, on i
réseaux Stockbroker przystąpili do działania.
Na pierwszy ogień poszła śluza na kanale Briare, potem śluza
Mauvages na kanale łączącym Marnę z Renem, na zachód od Toul.
Potem przyjdzie kolej na Gigny i stopień wodny w Port Bernalin, na
kanale Sekwana-Rodan, a to będzie oznaczać całkowity, chociaż
chwilowy, paraliż systemu transportu wodnego w całej Francji. Teraz
leżał w wilgotnych paprociach, ten były ambitny sprzedawca mówił
sobie, że jeśli mu się powiedzie, to nie ominie go na pewno Krzyż
Wojskowy i Croix de Guerre, a być może również awans na majora. A
to powinno wystarczyć po wojnie do awansu na stanowisko
kierownicze w firmowej fabryce w Leeds.
Mechanik, który obsługiwał śluzę, był w drodze do domu z
powodu biegunki, która go dopadła na widok odbezpieczonego stena,
którego lufa skierowana była w jego brzuch. Jeden z partyzantów, z
zawodu elektryk, odciął zasilanie elektryczne w domku mechanika i
telefon na nabrzeżu, którego używano w razie sytuacji alarmowych.
Pluton znienawidzonej milicji, która strzegła tamy w Gigny przybyłby
na scenę zbyt późno, aby pomóc Szkopom znajdującym się na
łodziach, gdy rozpocznie się atak. Również niemieccy żołnierze w
podeszłym wieku z oddziału transportowego, który stacjonował w
Thorey, nie zdążyliby z pomocą, gdyż pijani już smacznie chrapali w
łóżkach lub wałęsali się po knajpach i jedynym miejskim burdelu - ich
działania śledził ruch oporu.
Anglik rozejrzał się po ludziach skulonych wśród zarośli i
wyszeptał:
- Gdy już będą w śluzie - powiedział i poklepał bok 25-litrowej
beczki z paliwem - dostaną to od nas w prezencie.
Zaśmiał się do wystraszonego młodego człowieka, który
przyniósł informacje z réseaux Boche.
- Nie patrz tak ponuro, chłopcze - powiedział pocieszająco. -
Będziemy mieli w nocy zabawę, łącznie ze sztucznymi ogniami.
Pokochasz to!
*
- Obermatt, proszę zapalić światła pozycyjne - rozkazał kapitan
Doerr.
Mat przekręcił włącznik świateł, które od razu rozbłysły w szarej
mgle na obu burtach i na rufie.
Kapitan wciągnął powietrze nosem. Blady księżyc już wznosił
się ponad topolami, ale jego światło było jeszcze mętne i jakby
niepewne. Niełatwą sztuką było ustawienie dwudziestopięciometrowej
łodzi w komorze śluzy, bez pomocy wykwalifikowanego operatora.
Musieli sami się tym zająć, jeśli chcieli na czas dotrzeć nad morze.
- W porządku, oba naprzód, ale powoli - padła komenda.
- Oba naprzód, powoli - odpowiedział sternik i pchnął lekko do
przodu dźwignię bliźniaczych przepustnic.
Łodzie powoli ustawiały się w komorze śluzy, podczas gdy
ludzie Jo, czekali, aż będą mogli zamknąć wrota za nimi.
Przez minuty, które mijały niezwykle powoli, Doerr biegał od
burty do burty, sprawdzając prześwit między nimi a ścianami komory,
a sternik pocił się, wykonując jego polecenia. Za nimi pozostałe trzy
łodzie, z basowo mruczącymi silnikami, ustawiały się dziobami, jedna
za drugą.
Stürmer i Greul zadecydowali, że jest na tyle ciemno, iż można
zezwolić ludziom wejść na pokład i stojąc z boku spoconych
marynarzy, obserwowali skomplikowane manewry łodzi z wyraźnym
zainteresowaniem, ale i z niecierpliwością.
- Co pan o tym wszystkim sądzi, pułkowniku? - spytał Greul,
przerywając ciszę.
Stürmer wzruszył ramionami z irytacją.
- Bóg jeden raczy wiedzieć! Jestem laikiem w tych sprawach.
Martwię się tylko, czy uda nam się przedostać przez tę plątaninę
kanałów z zachowaniem tajemnicy.
Westchnął lekko rozdrażniony.
- Nigdy przedtem nie zdawałem sobie sprawy, jak wielu
Francuzów w środku wojny totalnej ma dość czasu na łowienie ryb w
rzekach. Przecież każdy z nich może być informatorem maquis!
- Gra w jaką się bawią we Francji jest usprawiedliwieniem ich
tchórzostwa, słabości i braku wiary w siebie - zaśmiał się pogardliwie
Greul. - Wyobraź sobie, co by wygadywali ich złotouści politycy,
gdyby nasz Vaterland został kiedykolwiek pokonany.
- Oczywiście - zgodził się z nim Stürmer drętwym głosem, ale
jego umysł dręczyło w tej chwili czające się niebezpieczeństwo,
wynikające z ich obecnej pozycji - cztery łodzie unieruchomione w
wąskiej śluzie, daleko od niemieckich placówek wojskowych, w tym
zapomnianym przez Boga zakątku Francji, skryte w gęstniejącej mgle.
Wiedział tylko tyle, że zarośnięte brzegi kanału mogą być pełne
partyzantów. To przecież idealne miejsce na zasadzkę.
- Greul - szepnął nagle, ale na tyle głośno, aby jego głos przebił
się przez szum wody napływającej do śluzy - chciałbym, abyś coś
zrobił...
*
Machając rękami, Anglik kierował swoich ludzi na odpowiednie
pozycje. Jak zawodowi żołnierze, a nie zwyczajni chłopi, partyzanci
przemykali się na prawo i lewo, nie czyniąc żadnego hałasu w
wilgotnej mgle. Dowódca obrócił się w stronę klęczącego obok niego
chłopaka, który zdawał się teraz naprawdę bać. Niemcy byli od nich
jedynie dwadzieścia metrów!
- Słuchaj chłopcze - wyszeptał pospiesznie - trzymaj się blisko
mnie. Chcę mieć pewność, że nie dzieje ci się żadna krzywda.
Henri już otworzył usta, aby zaprotestować, ale uznał, że lepiej
tego nie robić.
- Kiedy dam sygnał, złap za uchwyt tej beczki - pokazał
dwudziestopięciolitrową metalową bekę, stojącą za najbliższym
drzewem - a potem zepchnij ją ze skarpy prosto do wody.
- Ale po co?
- Po co? Aby zgotować Szwabom gorące powitanie. Beczka jest
wodoszczelna i wypełniona mieszanką łatwopalną - coś w rodzaju
koktajlu Mołotowa. Przy odrobinie szczęścia trafi w czołową łódź. A
potem zobaczysz pokaz sztucznych ogni, jakiego jeszcze w życiu nie
widziałeś.
- Ale jak masz zamiar ją podpalić?
- To już moje zmartwienie. Skoncentruj się na swoim zadaniu.
Anglik przełożył stena do prawej ręki, by lewą wyjąć z kieszeni,
niewielki obły granat i popatrzył na ludzi. Usatysfakcjonowany
odwrócił się do chłopaka.
- Przygotuj się - polecił mu szybko.
- Gotowi?
- Teraz!
Henri wziął się do roboty. Metalowa beczka z chrzęstem
przedzierała się przez krzaki, aby po chwili stoczyć się po skarpie
wału ze wzrastającą prędkością.
- Strzelajcie, wy idioci! - wrzasnął Anglik.
Brzeg rzeki ożył gwałtowną salwą z broni małokalibrowej. Ołów
rozrywał drewniane poszycie burt niemieckich łodzi. W powietrze
wzlatywały fontanny wody i wtedy beczka z mieszanką zapalająca
wpadła do kanału, płynąc w stronę pierwszej łodzi.
Anglik wyrwał zawleczkę z granatu i rzucił nim w kierunku
beczki. Metal stuknął o metal. A potem wielkie „bum”! Granat
eksplodował rozrzucając wszędzie płonący, biały fosfor, a po chwili
ze świstem zapaliła się beczka. Błysnęły płomienie i płonąca ciecz
zalała dziób łodzi.
- Mamy drania! - krzyknął żywiołowo Anglik, gdy łódź zaczęła
płonąć, a w polu ostrzału partyzantów ukazały się czarne postacie
wydostające się spod pokładu. - Mamy ich!
Jednak słowa zamarły na jego ustach. Pokłady pozostałych łodzi
zapełniły się ludźmi. Rozpoczęła się strzelanina z pistoletów i
karabinów, nad której hukiem górował rytmiczny stukot niemieckich
schmeisserów, strzelających z dołu basenu śluzy.
- To nie są marynarze! - Krzyknął Anglik. - Dalej, chłopaki,
zabieramy się stąd. Zwiewamy!
Partyzanci zaczęli porzucać stanowiska. Biegnąc zygzakiem,
próbowali ujść ulewie pocisków, które leciały w ich stronę. Henri
Held, nadal na swoim stanowisku, z twarzą koloru popiołu i drżącymi
ze strachu nogami, słyszał świst przelatujących blisko kul
przeciwnika. Drzewa wokół niego jakby ożyły, gdy zaczęły spadać z
nich liście i gałęzie odrywane pociskami. Groźna strzelanina
przybierała na sile.
Nagle obok niego pojawił się Anglik.
- Po jakiego diabła stoisz tu jeszcze - krzyknął do niego,
zmieniając magazynek w pistolecie maszynowym.
- Zmiataj stąd, głupku!
Jednak Henri ze strachu jakby wrósł w ziemię. Nie było nic
wzniosłego w tym momencie, jak utrzymywał Baron; nie czuł nic
poza paraliżującym strachem.
- Rusz no się!
- Nie mogę - chłopak zamiauczał jak kociak.
- Ty głupi gnojku! - wrzasnął na niego Anglik.
Oderwał jedną dłoń od stena i trzasnął nią na odlew w policzek
chłopaka.
- A teraz spieprzaj stąd, nim...
Jego słowa przerwał zwierzęcy jęk bólu, gdy pierwszy pocisk
ugodził go w twarz. Opadł na kolana, nadal trzymając w rękach
pistolet maszynowy. Teraz jego twarz przypominała mieszaninę krwi,
mięsa i połamanych kości.
- Uciekaj... na miłość boską - bełkotał, podświadomie naciskając
spust stena.
Pociski ryły ziemię zaledwie kilka kroków od niego. Był
oślepiony!
Henri Held krzyknął i porzucił machinalnie strzelającego
Anglika, który celował do wrogów, których już nie widział.
Chłopak biegł między drzewami, rzucając się z jednej strony na
drugą, a pociski ścigały go jak złośliwe świetliki.
*
- Uwaga! - krzyknął ostrzegawczo Byk Jo spoza nasypu
kolejowego, gdzie pułkownik Stürmer kazał mu zająć pozycję
piętnaście minut wcześniej. - Idą te zdradzieckie żabojady!
Sześciu strzelców, którzy razem z nim zeszli na ląd, unieśli broń
w pogotowiu.
- Pięćdziesiąt metrów - informował podoficer z takim spokojem,
jakby znajdował się na strzelnicy w Kufstein.
- Wstrzymać ogień... wstrzymać ogień. Spokojnie - dodał
łagodnie.
- Nie powinniśmy skorzystać z bagnetów? - spytał szeptem Jap.
- Za minutę będą na wyciągnięcie ręki.
- Wsadzę ci ten bagnet w tyłek, jeśli się nie zamkniesz - syknął
Meier. - Trzydzieści metrów.
Teraz było już dobrze widać dwudziestu kilku cywilów.
Większość z nich już gdzieś porzuciła broń, ale i tak przewyższali
liczebnie grupkę Niemców w stosunku ponad trzy do jednego.
- Teraz! - krzyknął Jo do swoich ludzi, którzy natychmiast
zaczęli strzelać.
Uciekający Francuzi padali, jak ścięci ogromną kosą. Większość
z nich padała na ziemię już po pierwszych strzałach, i zostawała tam
w zbryzganej krwią, wysokiej trawie. Kilku innych próbowało
odczołgać się, by szukać schronienia gdzie indziej.
Jednak strzelcy alpejscy nie dali im szans.
- Pojedyncze cele - zakomenderował Meier i nie celując zbyt
dokładnie strzelił w plecy jednego z Francuzów.
Ten wpadał na najbliższe drzewo, zostawiając krwawy ślad na
korze. Teraz strzelcy z ochotą wyskoczyli z ukrycia i celowali,
starannie mierząc do resztek oddziału partyzanckiego.
Henri Held, któremu krew zalewała bok twarzy po draśnięciu
pociskiem, biegał rozpaczliwie szukając osłony przed kulami.
Zatrzymał się na chwilę, żeby oddać strzał ze srebrnego pistoletu.
Jednak niemiecki pocisk wytrącił mu go z ręki, gdy chłopak chciał
nacisnąć na spust. Z rozpaczy rzucił się na ziemię.
Teraz na wszystko było już za późno. To co zostało z grupki
maquis, stało w miejscu z uniesionymi nad głowami rękami w geście
poddania.
- Kamerad! - Krzyczało kilku z nich. - Kamerad, nie strzelać!
Szesnastolatek też powoli uniósł ręce do góry, ledwie zdając
sobie sprawę, że właśnie został skazany na śmierć.
Rozdział 4
- No i co teraz? - dopytywał się natarczywie pułkownik Stürmer,
gdy spoceni marynarze i strzelcy dogaszali ostatnie płomienie pożaru
wywołanego przez partyzantów.
Kapitan Doerr, który wskoczył w ubraniu do wody, aby ocenić
uszkodzenia jego łodzi, spojrzał do góry i powiedział:
- Niech pan mi rzuci linę, pułkowniku, mam dla pana dobre
wiadomości. Ta gówniana bomba, czy co innego to było, nie
uszkodziła nam kadłuba. Możemy płynąć dalej.
- Dzięki Bogu - odetchnął Stürmer. - Ale czy przetrwa, aż
dotrzemy do Morza Śródziemnego?
- Mam nadzieję, że tak. Jeśli nie, to niech twoi górale szybko
uczą się pływać.
Pułkownik widział jak kapitan się śmieje, ale jednocześnie
zauważył smutek w jego oczach.
- Mamy jakieś kłopoty? - spytał delikatnie.
- Bomba uszkodziła nam drewnianą osłonę wyrzutni torpedowej
i przepadł nam wieniec z drewna tekowego. Dzięki Bogu, że ta nasza
ryba nie była uzbrojona. Wtedy cała łajba poleciałby w niebo. Ale
teraz nawet najbardziej tępy francuski agent zauważy, czym płyniemy
- niemieckim ścigaczem torpedowym. Takiej sylwetki nie można
pomylić.
Przetarł dłonią wodę, która ściekała mu z mokrych włosów na
czoło.
Stürmer ponuro zgodził się z nim. Łodzie torpedowe miały
charakterystyczne, niskie i pochylone sylwetki, co znacznie podnosiło
ich szybkość i pływalność. Po tym, jak spłonęło maskowanie na
dziobie, każdy agent wroga, który jako tako rozpoznawał sylwetki
okrętów Kriegsmarine, zidentyfikuje ich łodzie już na pierwszy rzut
oka.
- Myślisz, że na Rodanie będziemy mieli z tego powodu
problemy?
- Nie, nie na Rodanie, pułkowniku! Na Morzu Śródziemnym.
Jeśli ktoś doniesie do Londynu, że cztery niemieckie ścigacze płyną w
kierunku morza, możesz sobie chyba wyobrazić, co będzie czekało na
nas jak wypłyniemy z Bouches du Rhône... cholerny brytyjski
niszczyciel!
- Mam nadzieję, że jesteś pesymistą na wyrost, kapitanie. W
porządku, przygotujmy się do dalszej żeglugi, jak tylko wypłyniemy
ze śluzy. Teraz już nie ma co ograniczać prędkości, bo każdy, kto nas
zauważy, będzie wiedział, co ma przed oczami. Płyńmy jak
najszybciej, biorąc pod uwagę ciemności.
- Ma pan rację, pułkowniku. Ruszamy w drogę, jak tylko pańscy
ludzie otworzą przednie wrota śluzy.
- Dopilnuję tego osobiście. Major Greul jest już tam z częścią
ludzi.
Stürmer klepnął dłonią w kaburę pistoletu, jakby sprawdzając
czy tam jest, po czym wykonał trzymetrowy skok z burty łodzi na
betonowe nabrzeże. Szybkim krokiem pomaszerował po metalowej
kładce, do miejsca, skąd dochodziły jęki i wołania. Nagle rozległ się
krzyk strachu i krótki trzask strzału pistoletowego. Pobiegł szybciej w
tamtym kierunku. Major Greul stał w niebieskim kręgu światła,
pochodzącego z latarki trzymanej przez sierżanta Meiera, trzymał
pistolet w ręku i pogardliwie patrzył na leżące na ziemi ciało
człowieka, którego przed chwilą zastrzelił.
- Greul, czy to ty go zastrzeliłeś? - spytał zupełnie zaskoczony
pułkownik.
Major odpowiedział całkiem spokojnie.
- Tak, pułkowniku - jego głos był zupełnie pozbawiony emocji.
- Ale to był jeniec, człowieku.
- Wiem, pułkowniku, ale to był cywil, który strzelał do nas, a
teraz trwa wojna. A poza tym, co mam z nimi zrobić? Bóg jeden raczy
wiedzieć, gdzie w tej okolicy stacjonuje najbliższy oddział niemiecki.
- A władze francuskie? - Spytał Stürmer, rozpaczliwie szukając
sposobu rozwiązania kwestii jeńców, wiedząc, że naprawdę był tylko
jeden. - Greul. Jest garnizon milicji Darlna w najbliższym mieście. To
chyba Lyon.
Major nawet nie krył szyderczego śmiechu.
- Przekazać ich Francuzom? Przecież to jest równoznaczne z
darowaniem im wolności. Wszędzie są zdrajcy niemieckiej sprawy -
nawet wśród tej ich milicji. Nie, jest tylko jeden sposób załatwienia tej
sprawy. Ten - powiedział, klepiąc pistolet wolną dłonią.
Stürmer odwrócił się. Jeden z jeńców - chyba szesnastoletni
chłopak, zaczął łkać. Być może rozumiał po niemiecku.
- Przestańcie! - krzyknął.
Łkanie Henri Helda przeszło w płacz, gdy major Greul przyłożył
mu lufę pistoletu do głowy za prawym uchem, a potem jednym
pociągnięciem za spust, odesłał go w zaświaty. Echo ostatniego
wystrzału odbijało się wielokrotnie od ściany lasu i nasypu kanału,
gdy niewielka grupka strzelców patrzyła tępo na stos bezładnie
leżących ciał.
- No cóż, pułkowniku - spytał beztrosko Greul - co z nimi
zrobimy? Zostawimy ich ciała tutaj, jako ostrzeżenia dla tej bandy
zniewieściałych Francuzów?
Stürmer zebrał się w sobie, tłumiąc uczucie obrzydzenia.
- Nie - dopowiedział gardłowo - nie możemy tego zrobić. Jestem
pewien, że inni z nich żyją i wiedzą, co się stało. Wcześniej czy
później przyjdą tu po nich, a my nie chcemy, aby znaleźli ciała nim
dostaniemy się na Morze Śródziemne.
Potem zawołał podniesionym głosem.
- Meier!
- Tak, panie pułkowniku?
- Weź swój oddział i przywiążcie jakiś ciężar do każdego ciała.
Inna grupa zajmie się otwarciem śluzy.
- Tak jest, panie pułkowniku. A potem co z nimi zrobić?
- Wrzućcie je do wody - rozkazał Stürmer, starając się, aby jego
głos brzmiał chłodno i bez emocji. - A teraz chodź, Greul, mamy
sporo roboty.
*
Wytrwale płynęli przez całą noc dalej na południe, przedostając
się bez większych kłopotów przez Lyon. Godzina policyjna trzymała
miasto w swoich objęciach. Zaciemnienie i cisza nocna były
przerywane jedynie przez statki na Rodanie, które miały zgodę władz
niemieckich na poruszanie się o tej porze. Przepłynęli przez Valence.
Rzeka stawała się coraz szersza i czasami przez nisko zalegającą
mgłę, ludzie na pokładzie mogli dostrzec migające obrazy dziwnego,
prymitywnego świata skalistych brzegów i piaszczystych wysp,
porośniętych gęstym sitowiem. W zakolach rzeki woda była pozornie
spokojna, lecz miała dziką moc gdy Rodan przepływał przez wąskie,
skaliste przełomy. Na szczęście kapitan Doerr, jedyny oficer z
niewielkiej flotylli, który wcześniej pływał po tej rzece, trzymał swoje
łodzie z dala od zdradzieckich mielizn. Ale wszystko to odbywało się
za cenę zmniejszenia prędkości przepływu.
Tak było aż do chwili, gdy słabe powiewy wiatru zaczęły
przeganiać mgłę, by ukazać pierwsze przebłyski poranka, co miało
miejsce jakieś osiemnaście kilometrów od ujścia Rodanu do morza.
Nieogolony, z nieodłącznym hełmem na głowie, pułkownik
Stürmer, stojący obok kapitana Doerra, skrzywił się ponuro, ale nic
nie powiedział do oficera marynarki. Nie mieli już teraz wpływu na
wydarzenia i musieli biernie czekać na to, co ich spotka, gdy wypłyną
na otwarte morze.
Mijały godziny. Zaczęło się szybko rozjaśniać - w tempie
spotykanym tylko nad Morzem Śródziemnym. Powiała świeża bryza.
- To mistral - skomentował Doerr, nie odrywając wzroku od
płaskiej powierzchni połyskującej na horyzoncie wody. - Już niedługo
wypłyniemy z rzeki.
- Doskonale - odpowiedział Stürmer.
- Poczekajmy chwilę, nim to wypowiemy - powstrzymał go
Doerr, którego nie opuszczały złe przeczucia.
- Nie wiemy kto albo co czeka na nas tam dalej, prawda?
Minęło kolejne pół godziny. Byli prawie w rozlewisku delty
rzeki. Oba brzegi coraz szerszego ujścia Rodanu stawały się wąskimi
paskami ciemnożółtego piasku. Łodzie lekko podskakiwały na
pierwszych falach. Twarz siedzącego pod pokładem Byka Jo nagle
zmieniła kolor. Rzucił się do przodu, krzycząc do siedzących wokół
ludzi:
- Zróbcie mi przejście... dajcie przejść, muszę zaraz
zwymiotować!
Doerr przekazał dowodzenie łodzią bosmanowi, a sam - z
szeroko rozstawionymi nogami, aby utrzymać równowagę na
rozkołysanej wodzie - przyglądał się przez lornetkę bezmiarowi
otaczającego morza. Obok niego stali Greul i Stürmer z napięciem
czekając na jego opinię.
Oficer lustrował każdy wycinek horyzontu z nieskończoną
cierpliwością, by po chwili opuścić lornetkę.
- W polu widzenia nie ma angielskich okrętów. Chyba nam się
udało.
- A co teraz? - spytał wyraźnie zadowolony Stürmer.
- Tak! W dawnych czasach trzymalibyśmy się blisko wybrzeża,
by potem wykonać skok na Sardynię. Ale Bóg jeden raczy wiedzieć,
jak wygląda sytuacja teraz, gdy makaroniarze związali swój los z
aliantami. Nie wydaje mi się, że byłoby lepiej obrać kurs od razu na
Rodos, licząc na to, że nie natkniemy się na brytyjskie patrolowce,
wypływające z Malty i Sycylii.
Obrócił się i podniesionym głosem zwrócił się do sternika.
- Obermatt, voller Fahrt voraus!
- Jawohl, Herr Korvettenkapitan, voller Fahrt voraus - podoficer
potwierdził przyjęcie rozkazu.
Ryk dwóch silników o mocy 6150 KM rozdarł ciszę poranną jak
wycie upiorów. Ścigacz torpedowy skoczył do przodu. Stürmer czuł
jak pod jego nogami drży pokład i musiał chwycić się poręczy, gdy
łódź zaczęła podskakiwać na falach jak baletnica na palcach. Woda
fruwała na wysokości jego ramion w postaci oszałamiającej,
rozmazanej, białej plamy. Doerr uśmiechnął się, gdy zobaczył jak
dwóch oficerów, przykłada ręce do ust, by przekrzyczeć ryk silników i
szum przecinanej wody.
- Panowie, teraz wasza kolej. Obudźcie mnie, gdy dopłyniemy
na Rodos.
Śmiejąc się rubasznie, schodził ostrożnie pod pokład, spod
którego wytaczali się zieloni na twarzy strzelcy górscy, zaatakowani
przez chorobę morską. Cztery łodzie przecinały powierzchnię morza
w szyku V, a linia brzegowa za ich rufami robiła się coraz cieńsza, by
zniknąć po chwili zupełnie za linią horyzontu.
*
Porucznik John „Kiss me” Hardy poczekał, aż znaleźli się poza
zasięgiem hydrolokatora akustycznego, a potem wydał rozkaz, aby
peryskop miniaturowej łodzi podwodnej ponownie został podniesiony
ponad powierzchnię wody. Koła szkieł powiększających były puste.
Odpłynęli.
- Peryskop w dół - rozkazał z nagłym przypływem
przyjemności.
Przede wszystkim, to był pierwszy kąsek, na który trafili, od
momentu gdy opuścili Gibraltar czterdzieści osiem godzin temu, by
zająć pozycję u ujścia Rodanu. Czymkolwiek były cztery niemieckie
łodzie, to na pewno nie holownikami, które próbowały udawać.
- W porządku, Sparks - zawołał przez pomieszczenie do
radiooperatora, który siedział skulony gdzieś z tyłu w niewielkiej
przestrzeni małej łodzi podwodnej. - Chcę, abyś wywołał oficera
flagowego na Sycylii i przekazał mu komunikat: „Dokładnie o
godzinie zero osiem zero zero...”.
Rozdział 5
Sztorm pojawił się, gdy znajdowali się na zachód od Sycylii.
Zaczął się powoli, stopniowo budując swoją moc. Najpierw
pociemniał horyzont, czarne chmury zmieniły się na szaro-białe,
typowo deszczowe, przetaczając się ponad niewielką flotyllą. Zielone
do tej pory morze zrobiło się ponuro czarne, z białymi, gniewnymi
grzywami fal. Spadł deszcz. Najpierw męcząca mżawka, która
stopniowo przeszła w ulewę z grzmotami.
Teraz szybko nadciągała nawałnica. Białe grzbiety fal z hukiem
uderzały i przetaczały się przez pokłady i burty ścigaczy. Woda
zalewała dolny pokład i przemoczonych, posępnych marynarzy,
którzy trzymali się wszelkich uchwytów, by tylko ratować życie. Pod
kadłubami łodzi co chwila rozlegał się złowrogi huk olbrzymich fal
tak, że zielonym na twarzy strzelcom zdawało się, że każde ich
uderzenie będzie ostatnim.
Ale kapitan Doerr nie miał zamiaru pozwolić, by jego łodzie
zatonęły.
Tego długiego popołudnia nie tolerował zwątpienia i defetyzmu
u części jego załogi, która wyraźnie traciła ducha. Był wszędzie,
dodając otuchy znużonym ludziom pracującym przy pompach, albo
przemoczonym marynarzom stojącym na pokładzie na wachcie,
również ich strasząc, gdy było to konieczne, zmuszając, chyba siłą
woli, łódź do płynięcia.
Sztorm robił się coraz gorszy. Deszcz przeszedł w wietrzny
szkwał, który miotał małymi łodziami, niemal zatrzymując je w
miejscu, a woda uderzała w ich kadłuby z ogromną siłą, kręcąc nimi
jak karuzelą w podnoszącej się i opadającej wodzie. Co jakiś czas
żołnierzom na łodziach zdawało się, że zawisały one w powietrzu,
nim ponownie opadły w otchłań fal.
W czołowej łodzi kapitan Doerr osobiście przejął stery, walcząc
z furią z kołem sterowym, aż nabrzmiały mu żyły na skroniach, byle
tylko okręcik nie stanął bokiem do fali, która mogła go zatopić samym
ciężarem wody.
Kazał zrzucić z pokładu wszelkie zbędne ciężary, aby nie
przetaczały się z burty na burtę. Przemoczona załoga wyposażona w
topory ruszyła do walki z burzą niszcząc i wyrzucając do morza
kwasowe pływaki dymne, łodzie ratunkowe i wszystkie inne rzeczy,
które mogły zaburzać równowagę łodzi. Jednak ścigacz nadal nie
reagował tak, jak się tego po nim spodziewano.
- Wyrzućcie to cholerne maskowanie! - krzyknął Doerr, mimo że
wyjący wiatr wciskał mu słowa z powrotem do ust. - No, dalej, leniwe
psy!
Odcięto fałszywy mostek. Długi komin odpadł od rufy.
Marynarze na pokładzie trzymali się lin asekuracyjnych jedną ręką i
rąbali drewno używając drugiej, mimo że fala za falą, zielona,
kotłująca się woda zalewała ich ciała. Doerr osiągnął zamierzony
rezultat. Kołysanie znacznie się zmniejszyło, ale sztorm szalał dalej z
niezmienioną siłą. Czapka zsunęła mu się na tył głowy, lecz walczył z
wierzgającym kołem sterowym własnej łodzi, gdy ścigacz raz po raz
wpadał na kolejną falę, jakby na mur z cegły. Powoli sam kapitan
zaczął tracić nadzieję. Jego okręt nie był przygotowany do pływania w
takich warunkach pogodowych. Trzy powłoki z drzewa tekowego,
zamontowane na lekkiej metalowej ramie nie były dalej w stanie
stawiać oporu morskiemu żywiołowi. Doerr modlił się chyba
pierwszy raz od czasu ukończenia gimnazjum.
Ale tak samo nagle jak sztorm nadszedł, teraz ucichł. Wyjący
wiatr gdzieś zniknął. Niemal niepostrzeżenie horyzont zaczął
przechodzić z budzącej grozę czerni w ołowianą szarość i gdy już
kapitan Doerr był bliski podjęcia decyzji o poświęceniu torped, aby
uratować okręt, wszystko się uspokoiło. Przesiąknięci wodą,
oszołomieni i wyczerpani młodzi marynarze, chwiejnym krokiem
przemieszczali się po jeszcze rozchybotanym pokładzie, próbując
określić uszkodzenia, podczas gdy nieszczęśni strzelcy pod nimi,
wymiotując starali utrzymać się na nogach.
Doerr jęknął z ulgą, gdy przekazał koło sterowe bosmanowi.
Rozprostował zbolałe ramiona i zaczął przebierać sztywnymi i
przemarzniętymi od długiego ściskania palcami.
- Czy wy Panowie Morza często będzie poddawali nas,
szaraków z piechoty, takim próbom? - zapytał stając za jego plecami
pułkownik Stürmer.
Doerr z uśmiechem odwrócił się w jego stronę. Duży oficer
strzelców alpejskich był chorobliwie blady, chociaż na twarzy
próbował utrzymać wyraz odwagi.
- Powinien pan zobaczyć, co dla pana mamy na później,
pułkowniku - odpowiedział.
Stürmer zaczął pospiesznie machać rękoma.
- Nie, dziękuję. Rezygnuję z doświadczeń tego rodzaju. Po
prostu dowieźcie mnie i moich ludzi na Rodos, tak szybko, jak to
tylko możliwe. Następnym razem wolę polecieć samolotem.
Nim kapitan zdołał odpowiedzieć, z dolnego pokładu, ktoś
krzyknął przestraszonym głosem:
- Panie kapitanie, okręt na naszym kursie!
Doerr i Stürmer niemal jednocześnie unieśli lornetki do oczu. Na
horyzoncie przesuwał się czarny cień. I jeszcze jeden! Pułkownik
oparł się plecami o gródź próbując przytrzymać się i z gniewem
przecierał szkła lornetki ze słonej wody, która i tak zaraz się na nich
pojawiała.
Doerr w takich sprawach był starym wyjadaczem. Gdy Stürmer
klął i nastawiał ostrość widzenia, walcząc z kołysaniem małej łodzi i
pianą morską, jej dowódca powoli przesuwał swoją potężną lornetkę
po linii widnokręgu ponad falami, aż uchwycił kontury pierwszego
okrętu.
Widoczność była licha. Przez kilka minut nie był w stanie
rozpoznać rodzaju okrętu. Nagle dziób łodzi wroga w kształcie ostrza
noża stał się lepiej widoczny, a w chwilę później Doerr mógł też
dostrzec podwójne sprzężone działka na dziobie. Zaraz potem okręt
schował się w dół między dwiema falami, a potem jeszcze raz. Ale ten
moment wystarczył. Doerr pochylił lornetkę, jakby coś go ukuło.
- Anglicy! Angielskie łodzie patrolowe! - krzyknął jakby to było
przekleństwo.
Coraz więcej ciemnych kształtów pojawiało się na horyzoncie.
Kapitan Doerr nacisnął dzwonek alarmowy i rozległo się przenikliwe,
dręczące skrzeczenie.
Długotrwałe oczekiwanie porucznika Hardy’ego opłaciło się,
teraz niemiecka flotylla płynęła na spotkanie liczniejszego
przeciwnika...
Rozdział 6
- Czy to jest ta niespodzianka, którą mi obiecałeś, kapitanie -
spytał Stürmer. - I co teraz?
- Co teraz, pułkowniku? Powiem ci. Tamte łodzie - wskazał na
cztery cienie, które formowały szyk w kształcie litery V, podczas gdy
dwie kolejne łodzie pozostały z tyłu, osłaniając działania towarzyszy -
to brytyjskie patrolowce, największe z ich małych łodzi. Nie tylko
mają wyrzutnie torpedowe, tak jak nasze, ale jeszcze dodatkowo
uzbrojone są w dwa sprzężone działka dwufuntowe.
- To widzę - stwierdził Stürmer - a my nie mamy nic poza
torpedami?
- Dokładnie.
- A ich prędkość?
- Tylko pięć węzłów mniejsza od naszej maksymalnej. Ale
wątpię czy ją osiągniemy, gdy mamy na pokładzie twoich strzelców,
których ciężar ogranicza nasze możliwości.
- Co więc chcesz zrobić?
- Spróbuję uciec. Kiedy już wejdą w zasięg torped...
- Doerr nie dokończył wypowiedzi.
Zamiast tego pchnął do przodu dźwignie przepustnic. Ryknęły
silniki i dziób łodzi uniósł się od razu nad powierzchnię wody, a
ścigacz skoczył do przodu.
Przeskakując z fali na falę łódź gnała w kierunku nadciągających
Anglików. Przy dziesięciu tysiącach obrotów na minutę pióra wirnika
pozwalały zassać osiemdziesiąt ton powietrza w ciągu sześćdziesięciu
sekund, dzięki czemu wydawało się, że mknie ponad powierzchnią
wody, zostawiając na niej jedynie białą smugę piany.
Stürmer poczuł jak lodowe palce strachu chwytają go za
wnętrzności, gdy angielskie łodzie były coraz bliżej. W pewnej chwili
zobaczył je bardzo wyraźnie. Na pokładach małe postacie biegły do
swoich stanowisk bojowych. Zaraz potem przed dziobem ścigacza
eksplodował brytyjski pocisk.
- Patrolowce, zielony, jeden - jeden - zero - brodaty bosman
rzucił melodyjnym głosem pod pokład.
Podczas gdy torpedyści już klękali przy wyrzutniach, odezwały
się dwa karabiny maszynowe ścigacza. Ponad powierzchnią wody
pomknęły dwie serie kolorowych pocisków, jakby nadane systemem
Morse’a.
Z czołowej łodzi brytyjskiej ponownie padł strzał. Metal uderzył
o metal z głuchym dudnieniem. Ścigacz zadrżał jakby najechał na coś
twardego. Pułkownikiem rzuciło do przodu, a płomienie ognia
oślepiły go na chwilę. Przez jeden straszny moment sądził, że
otrzymali bezpośrednie trafienie. Ale się pomylił. Gdy tylko z
wyrzutni zostały odpalone dwie torpedy, Doerr przekręcił koło
sterowe.
Ścigacz gwałtownie zwrócił się ku lewej burcie. Skręcając, jego
nadbudówka niemal dotknęła wody. Łódź wyskoczyła jak z katapulty
długim skrętem, a brytyjskie pociski padały jak grad tuż za jej rufą.
Stürmer odwrócił się, by popatrzeć jak dwie torpedy mknęły do
celu, zostawiając za sobą w wodzie bąbelkową smugę powietrza.
Brytyjskie łodzie zaczęły gwałtownie zygzakować, chcąc uniknąć
trafienia przez śmiercionośne cygara. Ich formacja wyraźnie się
rozluźniła.
Doerr, który miał nerwy napięte jak postronki stał obok
pułkownika i liczył po cichu upływające sekundy.
- Teraz! - krzyknął w końcu i uderzył pięścią W przegrodę.
Nic się nie działo!
- Jasna cholera! - zaklął gniewnie, gdy pierwsza torpeda chybiła
celu. - Co ci torpedyści robią ze swoimi „rybkami”?
Resztę jego słów zagłuszył huk wybuchu drugiej torpedy, która
trafiła w cel. Czołowy brytyjski patrolowiec jakby zatrzymał się w
miejscu i momentalnie stanął w płomieniach.
- Silnik benzynowy! - Doerr nie próbował kryć radości, dzieląc
ją wraz z załogą. - Oni nie używają silników dieslowskich, tak jak my.
Stürmer patrzył jak urzeczony, gdy z trafionego okrętu spływało
paliwo do morza. Przy jednej z burt już płonęło paliwo, a z drugiej
burty skakali do wody ludzie, niektórzy z nich już ogarnięci
płomieniami. Po chwili trafiony patrolowiec z sykiem wyciskanego
powietrza zniknął pod powierzchnią wody.
- Hurra... hurra! - rozradowana załoga nie przerywała wiwatów,
a twarze ludzi aż błyszczały z dumy.
- Dosyć tego! - krzyknął z przyganą Doerr. - Znowu na nas
płyną!
Tępy, dudniący echem wybuch..., wielka kolumna wody
wystrzeliła w górę dwadzieścia metrów od dzioba łodzi. Ścigacz
zakołysał się gwałtownie, a strzelcy karabinów maszynowych posyłali
mizerne serie pocisków w kierunku Brytyjczyków.
- Zasłona dymna! - krzyknął nerwowo Doerr.
Jeden z marynarzy podbiegł i kopnął zasobnik chemiczny w
kształcie tuby. Podobnie działo się na pozostałych ścigaczach.
Z pław wrzuconych do windy zaczął się wydzielać czarny dym,
ale przy prędkości łodzi i nadal silnym wietrze cały ten manewr nie
przyniósł spodziewanych rezultatów, czyli osłony przez wzrokiem
wroga. Brytyjczycy mogli nadal do nich strzelać.
Stürmer zdał sobie sprawę, że jeśli Doerr nie wyciągnie
kolejnego numeru z kapelusza, to będą skończeni.
Kapitan też zdawał się być u kresu wytrzymałości. Mimo tego,
że jego mała flotylla płynęła z maksymalną prędkością, Brytyjczycy
byli nadal tuż za nią. Wydawało się kwestią minut, kiedy ich dopadną.
- Co teraz? - spytał Stürmer przykładając dłonie złożone w
trąbkę, aby przekrzyczeć huk eksplodujących wokół łodzi pocisków.
- Teraz umrzemy! - odkrzyknął Doerr.
Ale tak się nie miało stać.
Nagle trzeci ścigacz wyłamał się z formacji. Szerokim skrętem
zszedł z poprzedniego kursu, by zawrócić prosto w kierunku
brytyjskich patrolowców. Stürmer widział jak dwie wystrzelone z
niego torpedy pomknęły w kierunku wroga. Ale zamiast w tym
momencie wykonać kolejny zwrot na lewą czy prawą burtę, nieznany
sternik ścigacza popłynął dalej, śladem wystrzelonych torped.
- Krause, ty głupi idioto! - wydzierał się Doerr z gniewem
zmieszanym z podziwem - Przerwij teraz! Przerwij!
Ale Krause kontynuował swoją akcję. To był samobójczy atak
na Anglików.
Brytyjskie patrolowce dokonały zwrotu w jedną stronę, chcąc
uniknąć zderzenia z torpedami i od razu zaczęły ostrzeliwać
osamotniony ścigacz. Pierwsza salwa uderzyła w dziób łodzi
Krausego. Ta zaczęła nabierać wody, zanurzając się ciężko w grzbiety
fal, rozpryskując nad sobą zasłonę mgły z kropelek wody. Jednak
mechanik nadal utrzymywał obroty silnika, a strzelcy karabinów
maszynowych nadal odgryzali się Brytyjczykom.
- Mój Boże, Krause - jęczał w rozpaczy Doerr. - Przerwij to,
póki możesz!
Jednak na ratunek dla młodego porucznika było już za późno.
Salwa dwucalowych pocisków uderzyła z bezpośredniej bliskości w
samotny ścigacz. Łódź zadrżała i na jedną długą chwilę ucichła.
Potem cały jej dziób poleciał wysoko w powietrze. Oszołomiony
Stürmer patrzył z niedowierzaniem jak pierwsze łapczywe płomienie
obejmowały nadbudówki ścigacza, zamieniając je w szalejący piec.
Doerr, gdy jego flotylla coraz dalej odpływała od Brytyjczyków,
patrzył ze szczypiącymi od łez oczami na płomienie trawiące
zmasakrowaną łódź, które sięgały już do, jeszcze przed chwilą dumnie
powiewającej, flagi ze swastyką.
I wtedy to się stało. Dudniący huk i oślepiający błysk. Ścigacz
zniknął w szerokim słupie wody, który wyrósł chyba na sto metrów w
górę, nim opadł powoli wraz ze szczątkami łodzi jak kurtyna na scenie
po końcowym akcie tragedii.
Stürmer odwrócił się, gdy pozostałe ścigacze znikały za
zbawiennym horyzontem, a brytyjskie pociski spadały nadaremnie za
ich kilwaterem.
- Mój Boże - nie był w stanie patrzeć na miejsce, gdzie dopełnił
się los załogi ścigacza porucznika Krausego.
Wraz z nim zginęło trzydziestu ludzi z jego oddziału. Teraz
grupa szturmowa Edelweiss zmniejszyła się do siedemdziesięciu osób
i to jeszcze nim zaczęła się właściwa operacja!
*
Dwadzieścia cztery godziny później mała flotylla zbliżyła się do
Rodos. Leżąca na północny zachód od niej wyspa Kos, pozostawała w
posiadaniu Brytyjczyków. Gdy płynęli na południowy wschód, mogli
dostrzec starożytny Akropol na tej wyspie, na tle tarczy zachodzącego
słońca.
- Fiu, fiu - westchnął Byk Jo, przechylając się przez poręcz,
obok zamyślonego Japa. - Cieszę się, że wyleziemy wreszcie z tej
balii. Już nigdy nie spojrzę nawet na szklankę wody, a już na pewno
nie morskiej! Co z tobą? - chrząknął - Żartowałem!
- Słyszałem, słyszałem - powiedział posępnie Jap, gdy ścigacz
zwalniał, podchodząc do wejścia do portu.
- Śmieję się, ale w środku, po cichu.
- W porządku, ty najsłabszy z miotu mieszańcu - warknął Jo. -
Tu cię mam. Co cię tak martwi?
- Nic mnie nie martwi - odpowiedział Jap, obserwując jak
ścigacz podchodził do mola wypełnionego żołnierzami w
wypłowiałych mundurach khaki.
- Coś musiało się stać, inaczej nie miałbyś takiego wyrazu
twarzy, jakbyś narobił w gacie.
Jap obrócił się gwałtownie w stronę wielkiego przyjaciela.
- Odwal się ode mnie - warknął, sięgając ręką do małej kieszeni
z tyłu spodni, gdzie ukrywał, jak sierżant wiedział, mały zakrzywiony
nóż kurdyjski. - Wiesz tak samo dobrze jak ja, że coś jest nie tak.
Najpierw ta sprawa we Francji. Potem Anglicy na morzu - oblizał usta
pokryte morską solą. Jo, jeśli mnie pytasz, to uważam, że grupa
szturmowa Edelweiss, pozwala się rolować na wszystkie sposoby.
KSIĘGA TRZECIA
Atak na gorę Clidi
Rozdział 1
Pokój operacyjny w kwaterze generała Muellera był niewygodny
i duszny. Pod nagrzanym jak piekarnik przez popołudniowe słońce
dachem, żołnierze z oddziału szturmowego Edelweiss wiercili się na
głębokich krzesłach, chcąc zająć jak najwygodniejsze pozycje.
Poprzez okiennice zrobione z rzadko nabijanych desek sączyła się
muzyka z pobliskiej nadbrzeżnej tawerny. Irytowała pułkownika
Stürmera. Potrzebował chwili spokoju i rześkiego umysłu by docenić
piękno i klimat otoczenia, ale w tej chwili czuł się najmniej
komfortowo w całej swojej wojskowej karierze.
Zwrócił się ostro do swoich ludzi:
- Generał Mueller, dowódca sił inwazyjnych, wykorzysta każdą
szansę, aby przeprowadzić operację. Znalazł dla nas dwa kaiki. Nie są
to co prawda ścigacze, ale wydaje mi się, że dowiozą nas ciszej i
bezpieczniej na Leros. Stuknął w mapę wiszącą z boku łapką na
muchy. - Będziemy żeglować do wyspy od południa, wzdłuż
wybrzeża Turcji, wewnątrz jej wód terytorialnych.
- A jeśli Turcy będą chcieli podjąć z nami walkę? - major Greul
szybko zgłosił obiekcje.
Stürmer wyjął z kieszeni spodni złotą monetę.
- Brytyjski suweren. Mówiono mi, że tutaj nazywają go
„Jeźdźcem świętego Jerzego”. I ten „jeździec” ma większy wpływ na
Turków niż sami Anglicy. On pozwoli nam rozwiązać każdy problem,
jaki się pojawi. Gdy znajdziemy się blisko wyspy, resztę drogi
przebędziemy na żaglach. Im mniej hałasu narobimy, tym lepiej.
Wedle danych naszego wywiadu marynarka brytyjska wykazuje w
nocy znaczną aktywność. Będziemy naturalnie lądować w nocy, zaraz
ponad Ag Marina, niedaleko zatoki Alinda. Tam nie ma naturalnych
plaż - takie znajdują się po drugiej stronie wyspy. To nie będzie łatwe.
Spojrzał na harde i opalone twarze mężczyzn.
- Faktycznie może być cholernie ciężko. Skały nadbrzeżne mają
po pięćdziesiąt metrów wysokości i są bardzo strome. Nie stanowi to
problemu w ciągu dnia. Ale w nocy, gdy istnieje
prawdopodobieństwo, że w pobliżu znajdują się Anglicy, to wtedy...
wzruszył ramionami i pozostawił resztę tej kwestii wyobraźni
zebranych ludzi.
- Wylądować w nocy tam, gdzie nie ma plaży, wspiąć się na
pięćdziesięciometrowy klif z czterdziestoma kilogramami ekwipunku
na plecach, z dużą szansą, że na jego szczycie stoją Angole i mogą do
nas strzelać na chybił trafił. To chyba nie są idealne warunki do
uprawiania wspinaczki, panie pułkowniku - dokończył Byk Jo,
podsumowując dla wszystkich całą sytuację.
- Nic nie jest doskonałe na tym świecie, Meier - odpowiedział
Stürmer, próbując się uśmiechnąć, ale wiedział, że była to bezmyślna
odpowiedź, jaką dawał starszy oficer swoim podwładnym, gdy posyłał
ich na śmierć.
Na dodatek miał pełną świadomość, że kredo jego
zwierzchników to brak jakiejkolwiek litości, gdy chodziło o
osiągnięcie sukcesu. Dla nich życie ludzkie niewiele znaczyło. Inaczej
niż dla niego. Nawet nie myślał, że po czterech latach tej krwawej
wojny życie jego towarzyszy broni będzie zależało od niego. Kochał
ten oddział strzelców alpejskich ponad wszystko.
Nie miał zamiaru poświęcać życia swoich ludzi, jeśli nawet to
miało w czymś pomóc.
- Dalej - kontynuował zdecydowanym głosem - jak tylko
zejdziemy na ląd i wejdziemy na szczyt klifu, przejdziemy w rejon
jakieś dwa kilometry od naszego celu. Zgodnie z danymi wywiadu,
rozciąga się tu górzysta kraina, porośnięta drzewami i raczej
niezamieszkana. To byłoby doskonałe miejsce, aby przeczekać do
nocy. O zmierzchu jednak musimy znaleźć się u podstawy góry Clidi,
gotowi do wspinaczki. Czy są jakieś pytania?
- Tak, panie pułkowniku - to był Jap. - Czy uważa pan, że
makaroniarze będą walczyć.
- Nie wiem, kapralu. Oni są niewiadomą wielkością w tym
równaniu. Ale ich rząd związał swój los z aliantami, więc można
uznać, że będą z nami walczyć.
- Ale nawet jeśli tak się stanie - zaśmiał się kpiąco Greul -
znosiliśmy ich przez trzy lata jako sojuszników, niech się teraz męczą
z nimi Anglicy. Będą sikać ze strachu, jak tylko zobaczą niemiecką
stal.
- Może i tak - powiedział Stürmer, ale nie wyglądał na
przekonanego. - Mają znakomitą pozycję na szczycie góry.
- Ale, panie pułkowniku - przerwał mu Jap. - Do czego podobna
jest ta góra Clidi?
- No, cóż, nie jest ona bardzo wysoka. Może kilkaset metrów
ponad poziom morza. Patrząc od południa, czołowy stok jest
stosunkowo łatwy. Wiedzie nim ścieżka dla mułów, którą Włosi
dostarczają tam zaopatrzenie. Ale osłaniają ją gniazda karabinów
maszynowych i stanowiska dział, otoczone drutem kolczastym.
Naturalnie to nie jest nasza droga podejścia, jeśli chcemy ich
zaskoczyć. Skorzystamy z tylnego podejścia, od północy, a tu już nie
będzie tak łatwo.
- Dlaczego, panie pułkowniku? - spytał któryś z zebranych. -
Przecież dwieście metrów to nie jest wielki problem.
- Nie, ale w normalnych okolicznościach - zgodził się Stürmer. -
To jest prawie pionowa ściana i w czasie nocnej wspinaczki nie
możemy wiązać się razem, bo się strasznie narażamy.
Podszedł z powrotem do mapy Leros i pokazał duże, lekko
rozmazane zdjęcie ściany skalnej.
- Jeden z naszych samolotów rozpoznawczych zrobił wczoraj to
zdjęcie.
Stanął obok, aby wszyscy mogli mu się dokładniej przypatrzeć.
Reakcja była taka, jakiej się spodziewał. Kilku ludzi gwizdnęło
zaskoczonych, ale reszta patrzyła wyraźnie zaszokowana w
zalegającej ciszy.
- Tak, wiem, co o tym myślicie - powiedział szybko. - Ale nie
jest tak źle, jak na to wygląda.
Szybko stanął przed fotografią i powiedział:
- Jeśli się bliżej przyjrzycie, zobaczycie spękanie - w tym
miejscu. To może niewiele, ale jest początek. Po jakichś dwudziestu
metrach, możecie dostrzec, że szczelina się rozszerza. Jest na tyle
szeroka, że da się wsadzić kolano i trochę odciążyć. Jakieś
dwadzieścia czy trzydzieści metrów od szczytu - szczelina zamienia
się w komin - to będzie czysta i łatwa żegluga. Jeśli tylko pamiętamy,
aby odwrócić się plecami do gładkiej powierzchni, to występ skalny
przed naszą twarzą da nam dobre podparcie i uchwyty.
- Ale skąd o tym wiemy? - szybko spytał Greul. - Fotografia
niczego takiego nie pokazuje, a poza tym będzie ciemno, gdy
zaczniemy się wspinać.
- Zgadza się Greul, ale ja będę prowadzić. Gdzie ja dojdę tam i
wy dojdziecie.
- Ale dowodzący oficer nie może grać roli królika
doświadczalnego! - zaprotestował major.
- To już moje zmartwienie - powiedział spokojnie Stürmer. -
Widziałem gorsze rzeczy. A teraz, musicie pamiętać, aby przy
wspinaczce oszczędzać siły na pierwszym etapie i nie panikować w
kominie. Sekret polega na tym, że gdy już znajdziecie się w jego
środku, musicie zachować spokój i szukać najmniejszego oparcia dla
obydwóch dłoni i stóp. Ruszymy jutro w nocy - kontynuował głosem
chłodnym i pozbawionym emocji - jak tylko skryje nas ciemność.
Muzyka na zewnątrz umilkła. W pokoju słychać teraz było tylko
tykanie starego zegara ściennego.
Rozdział 2
Stürmer odetchnął głęboko powietrzem w którym czuć było
gorzki smak soli morskiej i delikatny zapach wiciokrzewu. Z oddali
dochodził miarowy brzęk kozich dzwonków; miejscowi pasterze
sprowadzali na noc z łąk stada zwierząt. Wkrótce przyjdzie czas, aby
wypłynąć w morze.
Odwrócił się, aby popatrzeć na dwa nędznie wyglądające kaiki,
które już rozgrzewały wysłużone silniki. Nie różniły się niczym od
innych tego typu jednostek, które pływały wokół Rodos.
Doświadczane przez pogodę, z łuszczącą się farbą z drewnianych
kadłubów; każdy przypadkowy obserwator wziąłby je za miejscowe
jednostki rybackie albo małe statki handlowe, które wyruszają w
nocny rejs w kierunku innej wyspy lub poza przybrzeżne łowiska.
Ale te dwie szczególne łodzie posiadały załogę złożoną z
ochotników z Kriegsmarine, ubranych ubogo jak wieśniacy w
wyrzucone na śmietniki koszule i spodnie. Pod pokładem pełnym
członków załogi, ładownie zapełnione były żołnierzami, ich
wyposażeniem, bronią i sprzętem do wspinaczki. Jeśli zostaną one
zatrzymane przez patrol morski Brytyjczyków, to nie będzie można
liczyć na to, że uda się ich oszukać. Będą musieli podjąć walkę; jak to
powiedział generał Mueller dwie godziny temu:
- Stürmer, wszystko zależy od ciebie i twoich ludzi. Nie możecie
dać się złapać przed rozpoczęciem głównego desantu, bo wtedy trzeba
będzie odwołać całą operację. W rzeczy samej, Stürmer, ty i twoi
ludzie muszą teraz zniknąć na dwadzieścia cztery godziny. Gdy się
ponownie pojawicie, powinniście być na szczycie góry Clidi. Jeśli nie
uda wam się osiągnąć tego celu - zniknijcie na zawsze!
Jeśli wpadliby w tarapaty, Mueller życzył sobie, żeby walczyli
na śmierć i życie.
Stürmer podświadomie pokręcił głową i poszedł w stronę
pierwszego z kaików, gdzie jego kapitan, podoficer z hamburskich
nabrzeży, już czekał na niego.
- Jesteśmy gotowi, panie pułkowniku, kiedy tylko pan rozkaże.
Machnięciem ręki wskazał na przedział poniżej z perkoczącymi
odgłosami pracujących silników.
- Niech pan się nie martwi - powiedział podoficer - napędzają to
stare pudło od pięćdziesięciu lat na Morzu Egejskim. Wyobrażam
sobie, że wytrzymają jeszcze dwadzieścia cztery godziny.
- Byłoby dobrze - powiedział Stürmer i zszedł pod pokład.
Przez większość tej nocy, dwa kaiki płynęły bezustannie wzdłuż
wybrzeża w pasie wód przybrzeżnych Turcji. Woda miała dziwnie
ciemnoniebieską barwę, a opalizująca powierzchnia morza
marszczona była delikatną, wonną bryzą. Nie było słychać żadnych
dźwięków poza szumem silników i zdawało się, że wojna toczy się
gdzieś tysiące kilometrów stąd.
Mijały kolejne godziny. Około czwartej podoficer pełniący
funkcję kapitana poprosił Stürmera o zgodę na rozpoczęcie podejścia
do Leros. Pułkownik odpowiedział twierdząco i kazał budzić ludzi.
Teraz ciemny, poszarpany kontur wyspy, którą mieli zdobywać,
zamajaczył przed nimi na horyzoncie. Wpływali do zatoki. Kaik
zaczął podskakiwać na falach przypływu, zbliżających się do lądu.
- To zatoka Alinda - powiedział miękko major Greul.
- Tak. Tam musi znajdować się miasteczko - odparł Stürmer,
wskazując na białe domki, na wpół ukryte wśród sosen i cyprysów,
które zdawały się schodzić aż do wody.
- Przynajmniej Angole tam śpią mocno - powiedział Greul.
- Na to wygląda. Miejmy nadzieję, że tak jest wzdłuż całego
wybrzeża - dodał pułkownik, mając złe przeczucia, gdy wiatr szumiał
w drzewach, a nad jego głową przez upiornie blade niebo przemykały
chmury. Nagle przeszedł go dreszcz.
- Co się dzieje, pułkowniku? - spytał Greul.
- Nic. Po prostu mam złe przeczucia.
Płynęli w kierunku nieprzystępnego, skalnego wybrzeża.
Przybrzeżny prąd nieźle kołysał kaikiem.
- To będzie trochę ryzykowne - krzyknął podoficer dowodzący
jednostką, kręcąc kołem sterowym. - Gdy ustawię tę łajbę równolegle
burtą do brzegu, uderzy w nią fala przypływu. Trudno ją będzie
utrzymać w stałym miejscu przez dłuższą chwilę.
- Zrób wszystko, co zdołasz, kapitanie - Stürmer przekrzykiwał
plusk fal uderzających o podstawę klifu. - Pamiętaj, że moi chłopcy
mają na sobie po czterdzieści kilogramów ekwipunku na plecach.
Zmoczą nie tylko stopy, jeśli wpadną w głęboką wodę z tym co mają
na sobie.
Podoficer podprowadził pierwszy z kaików równolegle do
brzegu. Niewielka łódź zaczęła dryfować, wznosić się i opadać na
wzburzonej wodzie, gdy fale z pełnym impetem uderzyły w jej burtę.
Marynarze od razu pobiegli na burtę od strony klifu i próbowali
odpychać łódź od brzegów bosakami.
- To wszystko, co możemy zrobić, panie pułkowniku -
powiedział dowódca łajby, gdy pierwszy z bosaków złamał się z
trzaskiem jak zapałka, a trzymający go marynarz ledwo zdołał się
uchronić przed wpadnięciem do wody.
- W porządku, zrobiłeś, co do ciebie należało! - zawołał Stürmer,
przypinając plecak z materiałami wybuchowymi. Potem zarzucił na
ramię pistolet maszynowy.
Balansował ciałem, chcąc utrzymać równowagę na kołyszącym
się pokładzie i oceniał sytuację. Ponad białą, fosforyzującą linią piany
morskiej, zauważył pierwsze miejsce, którego mógł się chwycić. Był
to niewielki występ skalny, jakieś trzy metry nad powierzchnią wody.
W normalnych okolicznościach, mógłby dostać się do niego z
zamkniętymi oczami i zrobiłby to jedną ręką. Ale teraz musiał
zarzucić na plecy czterdzieści kilogramów ładunku, a stateczek
tańczył na grzbietach fal. Niewielka półka skalna wydawała się daleka
jak księżyc.
Gdy kaik uniósł się na szczycie fali, Stürmer wziął głęboki
wdech i wyciągnął mocno ręce na boki. Potem jednym gwałtownym
skokiem rzucił się w ciemność.
Kolana uderzyły w mokrą powierzchnię ściany skalnej. Ręce z
rozcapierzonymi palcami wystrzeliły do przodu. Paznokcie połamały
się, ale zdołał uchwycić występ na ścianie klifu. Krzyknął z bólu. Ale
grzebiąc palcami, zdołał zawisnąć na jednej ręce. Paski plecaka
wpijały się mocno w ramiona, a jego ciężar ciągnął go w głąb
falującego morza. Nieskończenie powoli podniósł wyżej lewą rękę i
zagiął palce na krawędzi występu.
Wydawało mu się, że plecak ważył tonę, ale kontynuował
bolesną wspinaczkę. Ramiona bolały go, jakby ktoś rozrywał je
rozżarzonymi szczypcami. Pod nim kaik tańczył w tył i przód na
falach jak zwariowany spławik wędki. Stürmer postawił jedną nogę w
bucie do wspinaczki na krawędzi występu, ale musiał jeszcze unieść
cały ciężar swego ciała i ten piekielny plecak.
- Dalej, pułkowniku - wołał Jo, wbijając paznokcie w dłoń aż do
bólu. - Wyrzuć ołów z tyłka! Wejdź tam!
I Stürmer dokonał tego wreszcie. Leżał teraz na mokrej półce
skalnej, serce waliło mu jak młot kowalski, a oddech miał krótki i
chrapliwy.
Wiedział, że nie ma czasu na odpoczynek. Nie zważając na ból
w palcach, zaczął grzebać w plecaku. Wyciągnął młotek z pętlą na
trzonku i haki wspinaczkowe ze stali topowej. Wbił młotkiem jeden z
nich w skałę i przeciągnął pętlę liny asekuracyjnej.
- W porządku! - krzyknął z dłońmi złożonymi w trąbkę, które
przyłożył do ust. - Rzucam linę! Majorze Greul, pan pierwszy!
Popatrzył w dół przez mgiełkę kropli wody morskiej
rozproszonych w powietrzu na drugi ze stateczków i wyszeptał po
cichu modlitwę dziękczynną. Jego ludzie znaleźli dogodny występ
skalny niedaleko kołyszącego się na falach kaika i zaczęli względnie
łatwo skakać na brzeg.
Biała lina wiła się w powietrzu przy burcie stateczka, który w
każdej chwili mógł uderzyć o skalisty brzeg. Greul chwycił ją
fachowo. Stürmer naprężył mięśnie, trzymając drugi koniec liny.
Greul odbił się od pokładu i zaczął się zręcznie wspinać. Szybko
znalazł się obok pułkownika, który krzyknął przez wiatr:
- Greul, teraz ty dowodzisz. Ja idę wyżej. Posyłaj ich za mną, jak
tylko dostaną się na ten występ.
- Ale...
Stürmer dłużej go już nie słuchał. Ruszył w górę, w kierunku
następnego, ociekającego wodą występu skalnego.
Rozdział 3
Zatrzymał się na chwilę, dysząc z wysiłku. Jego przechylone,
powykręcane ciało, przywierające do ściany skalnej, ledwie pozwoliło
mu zarzucić lewą nogę na krawędź klifu. Za sobą słyszał coraz
wyraźniej dyszenie i szczęk metalu o skałę, gdy jego ludzie mozolnie
wspinali się wyznaczoną przez niego trasą.
Wspinaczka nie była łatwa, ale poczucie samobójczego ryzyka
ustępowało w jego głowie pewności, że im wcześniej zdoła dotrzeć na
szczyt, tym szybciej skończy się ich męka.
Był już na górze i pomimo wyczerpania, nie bez przyjemności
uświadamiał sobie, że udało mu się pokonać tę niebezpieczną trasę.
Ale wiedział też, że nie ma zbyt wiele czasu, aby gratulować sobie
tego niewielkiego zwycięstwa. Przełknął ślinę, stanął na skraju klifu, a
potem położył się na kępach krótkiej trawy.
Powoli i ostrożnie przyglądał się otoczeniu - spiczastym sosnom,
kołyszącym się krzakom, obłemu kształtowi, który okazał się być
sporym głazem. W tym samym czasie coraz więcej strzelców
docierało na skraj klifu, i dysząc z wysiłku, układało się obok niego.
Nagle jego serce mocno uderzyło i jakby zamarło.
Prawie pięćdziesiąt metrów od nich, z kępy sosen wyłoniła się
jakiś czarna postać. Poruszała się leniwie i powoli, jak znudzony
wojak, który pełni służbę wartowniczą w środku nocy i tęskni za
czymś do picia i wygodnym łóżkiem. Bez względu na to czy był to
brytyjski żołnierz, czy też Grek łamiący godzinę policyjną - stanowił
ogromne zagrożenie. Trzeba było go zlikwidować. Stürmer szybko
poderwał się do przodu, starając się nie stracić postaci z pola
widzenia.
Podczołgał się bliżej. Teraz niewyraźna sylwetka przybrała
postać brytyjskiego żołnierza. Nie mógł się pomylić, gdyż ten miał na
głowie hełm w kształcie miski do budyniu, na ramieniu karabin lee-
enfield z zamkiem znacznie różniącym się od niemieckiego mauzera.
Brytyjczyk poruszał się powoli, jakieś trzydzieści metrów od
Stürmera. Wystarczyło, by tylko odwrócił głowę i musiałby zauważyć
skulone sylwetki najeźdźców, przyczajonych na chłostanym wiatrem
szczycie klifu. Stürmer musiał dopaść przeciwnika, nim ten podniesie
alarm.
Pułkownik przeszedł trochę na prawo. Jego każdy ruch był
płynny, kontrolowany i bezszelestny, gdy zbliżał się do niczego
niespodziewającego się strażnika. Rozpoznawał już powiewające na
wietrze poły płaszcza żołnierza oraz maleńki plecak na jego plecach,
przez który Brytyjczyk wyglądał jak garbus.
Stürmer czuł jak nerwy ściskają mu żołądek. Pomimo chłodnego
wiatru był zlany potem. Znał już te symptomy, pojawiały się zawsze,
gdy musiał kogoś zabić.
Ostatnie dziesięć metrów pokonał skokami, na nic nie zważając.
Strażnik odwrócił się. Latarka oświetliła jego bladą, młodzieńczą
twarz. Jakie myśli musiały przelatywać przez jego głowę, gdy został
zaskoczony w środku nocy, na skraju klifu, widokiem niemieckiego
żołnierza! Brytyjczyk otworzył usta, aby krzyknąć, ale Stürmer nie
pozwolił mu na to. Jedną ręką uderzył w latarkę, która upadła na
ziemię. Drugą szarpnął do tyłu hełmem Brytyjczyka. Jak błyskawica
Stürmer znalazł się za jego plecami. Pociągnął mocno za obręcz
hełmu, aby pasek pod brodą wcisnął się pod jabłko Adama.
Brytyjczyk nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
Niemiec wcisnął kolano w kręgosłup, ciągnąc jeszcze mocniej
za hełm przeciwnika. Chłopak charczał i kopał nogami w ziemię,
walcząc rozpaczliwie o odrobinę powietrza. Powoli, niezwykle
powoli, przynajmniej dla zlanego potem Stürmera, jego opór słabł, aż
wreszcie ustał. Jednak pułkownik nie zwalniał uścisku, dopóki nie był
pewny, że Anglik już nie oddycha. Wreszcie, gdy chłopak bezwładnie
wisiał w jego rękach, puścił go, a zwiotczałe ciało osunęło się na
ziemię. Pułkownik stał nad nim i patrzył na swe drżące ręce.
- Wszystko w porządku? - spytał Byk Jo, który zbliżył się
bardzo cicho, jak na tak dużego człowieka. - Panie pułkowniku! -
powiedział ostro, gdy oficer nadal nie odpowiadał.
Stürmer oderwał wzrok od swojej ofiary, próbując przełamać
współczucie dla skazanego na śmierć strażnika, pilnującego tego
przeklętego skalistego brzegu.
- Tak, tak, dziękuję, Jo. Wszystko w porządku.
- Co mamy z nim zrobić? Mam na myśli, że jeśli jego rodacy
znajdą jego ciało, to nas to zdradzi i... - Jo nie zdołał dokończyć
zdania.
- Tak, wiem - powiedział Stürmer, zbierając razem myśli. -
Musimy upozorować wypadek, gdyby jego kumple zaczęli go szukać.
Ale jak?
- Może klif?
- Co masz na myśli, Meier?
- No, w taką wietrzną noc, każdy może popełnić błąd i przejść
poza krawędź skały.
- Jasne - przyznał ochoczo pułkownik. - Niech tak będzie.
Chodź, Meier i podaj mi ręce.
Dwaj ludzie pochylili się nad zabitym i podnieśli go. Szybko
podeszli do skraju urwiska - chłopak zdawał się nic nie ważyć - stanęli
na chwilę, potem machnęli jego ciałem, które poleciało w dół klifu.
Przez sekundę śledzili jego lot. Potem młody żołnierz zniknął w
ciemności. Stürmer odwrócił głowę pod wiatr i wsłuchiwał się we
wszelkie nadlatujące dźwięki. Wydało mu się, że usłyszał głuche
stuknięcie ciała chłopaka o nadbrzeżne głazy.
- Zbierajcie się do wymarszu - rozkazał. - Szybki krok, już
ruszamy. Nie ma czasu do stracenia.
Strzelcy alpejscy nie potrzebowali poganiania. Znali zagrożenie;
zaraz mogą pojawić się inne patrole brytyjskie, może być zupełnie
inaczej niż twierdził oficer wywiadu na Rodos. Szybkim truchtem
ruszyli w głąb wyspy, z tyłu pozostali tylko major Greul i porucznik
Sepplmayr. Nagle młody oficer potknął się i zaklął głośno, w ostatniej
chwili łapiąc równowagę.
- Ciszej, Sepplmayr! - syknął Greul. - Czy chcesz obudzić całą
armię brytyjską!
- Przepraszam, wpadłem na coś.
- Daj spokój, jesteś zwykłym niezdarą, poruczniku.
- Tak jest, panie majorze - odpowiedział porucznik, czując się
nieszczęśliwie i pobiegł za majorem.
W kępie mokrej trawy została latarka, która wypadła z ręki
martwego już Brytyjczyka.
Rozdział 4
Dorniery Do-217 K3 wyrównały lot ponad zatoką Gurna, a
potem lekko złamały szyk, aby łatwiej przeprowadzić atak.
- Znowu są uzbrojeni w te cholerne szybujące bomby! - krzyknął
pułkownik Tilney dowódca umocnionego rejonu na górze Meraviglia.
Musiał krzyczeć naprawdę głośno, aby przebić się przez huk
wystrzałów automatycznych armatek należących do lekkiej 3. baterii
przeciwlotniczej.
- Tak widać je wyraźnie pod ich skrzydłami - zgodził się
pułkownik French, dowódca batalionu Royal Irish Fusiliers i opuścił
lornetkę na wysokość piersi. - Wydaje mi się pułkowniku, że rozsądne
będzie, jeśli zabierzemy nasze wiekowe głowy z tego niebezpiecznego
terenu.
- Zgoda - powiedział Tilney, gdy czołowy samolot w szyku
zdawał się zawisnąć w powietrzu.
Chwilę potem spod skrzydła jednego z samolotów oderwała się
szybująca bomba typu Henschel z toną ładunków wybuchowych i
poleciała w kierunku pozycji brytyjskich.
Dwaj oficerowie tupiąc butami po kamiennych schodach,
zbiegali pospiesznie do betonowego bunkra, gdy śmiercionośny
pocisk szybował ku wyspie w groźnej ciszy. Chwilę później rozległ
się przenikający aż do kości huk potężnej eksplozji.
Tilney, opalony na brązowo artylerzysta, opadł na drewniane
krzesło i wskazał oficerowi piechoty, aby zrobił to samo.
- Kropelkę whisky? - spytał przekrzykując szczekanie
przeciwlotniczych boforsów.
- Whisky! Ty tu masz dobrze Tilney! My tam na dole mamy w
kasynie jedynie ouzo!
- Ranga daje przywileje - powiedział zadowolony z sobie Tilney,
nalewając do kubków cenny trunek. Jeden z nich podał rozmówcy. -
Zdrowie!
Uniósł wyszczerbiony, emaliowany kubek do ust.
- Zdrowie!
Jakąś milę dalej kolejna szybująca bomba uderzyła w wyspę.
Siła eksplozji wstrząsnęła schronem, ale nikt z obecnych zdawał się
nie zwracać na to uwagi. Nabrali w tej materii sporo doświadczenia po
miesiącach pobytu na bez przerwy nękanej nalotami i pozornie
odciętej od świata Malcie.
- Teraz - powiedział Tilney, gdy dorniery po wykonaniu misji
bojowej, przeszły do ostrzeliwania wyspy, nim ponownie sformują
szyk, aby powrócić na Rodos. Wszędzie na ufortyfikowanym wzgórzu
odezwały się karabiny maszynowe BREN i działka Lewisa.
- Co o tym sądzisz, French? Wydaje się jasne, że tam na
zewnątrz Szkopy próbują nas zmiękczyć, nim rozpoczną atak.
- Szczerze? Nie podoba mi się to. Mam na myśli twój plan
obrony. Jesteś artylerzystą - i wybacz mi śmiałość - masz mentalność
kanoniera.
- To znaczy? - spytał zdziwiony Tilney.
- To znaczy, okopać się i siedzieć w obronie. Typ broni, jakim
się posługujesz, dyktuje ci postawę w czasie bitwy. My w piechocie
mamy inne koncepcje.
- No, dalej, French - burknął Tilney. - Co mi próbujesz
powiedzieć?
- Tylko to. Twoi zwierzchnicy opracowali dla nas statyczny plan
obrony, którego nie da się zrealizować. Nie mamy wystarczającej
liczby ludzi, a linia brzegowa jest zbyt długa i skomplikowana, by
bronić jej w całości - spojrzał wyzywająco na pułkownika artylerii, ale
nic nie mógł wyczytać z wyrazu jego twarzy. - Co się stanie, jeśli
Szkopy przeprowadzą atak spadochronowy w środku wyspy?
- To niemożliwe - parsknął Tilney. - W sztabie stwierdzili, że tak
górzysty i zalesiony teren nie nadaje się do przeprowadzenia zrzutów
spadochronowych. Sami byśmy to wcześniej zrobili, gdyby to było
możliwe. Powinniśmy spodziewać się desantu od strony morza. Gdy
uznają, że już nas zmiękczyli, wtedy wylądują na brzegu. Tylko
desant morski...
- Ty...
Słowa pułkownika utonęły w trzasku wybuchu bomby
szybującej, która uderzyła gdzieś na wyspie. French szybko chwycił
za kubek z cennym trunkiem i przytulił go do siebie, nim podziemna
sala zatrzęsie się po detonacji, a z jej sufitu posypie się pył cementowy
i kamienie. Przez schron przeszła chwilę później fala smrodu
spalonego kordytu, powodując kaszel u oficerów.
- Cholerne Szwaby - mruknął Tilney - nawet nie pozwolą
facetowi wypić jego obiadowego drinka w spokoju.
- No, właśnie - zgodził się French, wlewając w siebie złocisty
płyn jednym haustem, jakby nie chciał dawać losowi drugiej szansy
na odebranie mu tej przyjemności. - Ale nadal nie zgadzam się z tobą
w sprawie desantu morskiego.
- Co masz na myśli?
Pułkownik French sięgnął do raportówki, którą miał
przytroczoną do paska i wyciągnął z niej latarkę, i położył ją ostrożnie
na chwiejącym się stole, tak aby dowódca przyjrzał się jej uważnie i
jakby miała ona specjalne znaczenie.
Tilney spojrzał na razie na przedmiot bez specjalnego
zainteresowania.
- Co ma to znaczyć, French?
- Jeden z moich patroli znalazł ją dzisiaj rano. Tyle tylko zostało
z fizyliera Kerrigana z mojej kompanii B, który łaził na patrolu
ostatniej nocy wzdłuż urwiska nad zatoką Alinda. Jego ciała jeszcze
nie znaleźliśmy.
- Tak? A co się stało?
- Pewnie biedny chłopak podszedł zbyt blisko krawędzi klifu i
zsunął się do morza.
- To dlaczego martwisz mnie stratą jednego z twoich chłopaków
i co do diabła ma to wspólnego z ogólną obroną Leros?
French pochylił się do przodu z błyskiem w oku.
- Tam, gdzie znaleźliśmy latarkę było wiele śladów butów -
podeszw bym powiedział.
- Co?
- Tak, i powiem ci coś jeszcze, Tilney. Jeden z moich oficerów -
chłopak przysłany został do nas z Armii Indyjskiej na początku wojny
i który już od dłuższego czasu ma trochę pojęcia o wspinaczce
himalajskiej - twierdzi, że te ślady pochodzą od specjalnego rodzaju
butów - paidarów. To taki prosty but do wspinaczki, zrobiony ze
skóry, ale z podeszwą produkowaną przez szwajcarską firmę Luklein.
Ludzie, którzy używają tego rodzaju butów są zawodowymi
alpinistami, to Korpus Alpejski.
- Niemcy.
- Tu masz rację - powiedział przygnębiony French. Tilney
spojrzał na niego z wyrazem rozpaczy na twarzy, gdyż zdał sobie
sprawę z tego, że Niemcy już byli prawdopodobnie na wyspie, jak i ze
wszystkich słabości jego planu obrony całego wybrzeża.
- Ale co to oznacza, Murice?
- Oznacza to pułkowniku, że te oddziały górskie są już tutaj i
przygotowują coś w rodzaju lądowiska dla spadochroniarzy. A dalej
to oznacza, że musimy znaleźć tych drani, nim będzie do cholery za
późno...
Rozdział 5
- Anglicy, panie pułkowniku - jakiś podekscytowany głos
szeptał do ucha Stürmera.
Obudził się od razu. Czuł się fatalnie, ociężały, cały oblepiony
potem w gorące popołudnie, a w nosie kręcił odurzający zapach
olejków eterycznych z sosen, wśród których się kryli.
- Idą w górę doliny - powiedział miękko i cicho jeden z młodych
strzelców, jakby Anglicy mogli go usłyszeć.
Stürmer przetarł zaspane i zaczerwienione ze zmęczenia oczy,
odchylił siatkę maskującą i ostrożnie spojrzał w dół doliny.
Rozciągała się przed nim doskonałym łukiem, zamknięta
porośniętymi sosnami stokami, na których kryli się ludzie z oddziału
Edelweiss, co czyniło ich kryjówkę z pozoru niedostępną. Ale w tej
kwestii zarówno on jak i wywiad niemiecki byli w błędzie. Gdy
zmrużył oczy, aby je ochronić przed blaskiem słońca, mógł dostrzec
czarne figurki, które z determinacją, mozolnie poruszały się na całej
długości doliny.
Było tam trzydziestu, czy czterdziestu żołnierzy - może pluton -
okrążali zbocze góry Clidi. Sprawdzając każdy ślad, z bagnetami
sterczącymi z luf karabinów. Anglicy ich szukali!
- Co teraz, pułkowniku? - to był Greul, którego wyzywającej
twarzy zniknęły oznaki zaspania i pojawiła się pewność siebie. -
Walczymy? Jest ich tylko garstka. Łatwy łup!
- Całkowicie poza dyskusją, majorze. Misja ma pierwszeństwo -
powiedział pułkownik, patrząc na słońce. Dawno już było w zenicie,
ale trzeba było jeszcze trzech albo czterech godzin, nim schowa się za
górami i zapadnie ciemność. Przygryzł usta i popatrzył gorzko na
nadchodzących Brytyjczyków.
Nagle ich nieuniknione nadejście zbudziło w nim najgorsze
obawy.
- No, dobrze. Jeśli nie staniemy do walki, to co mamy robić? -
domagał się decyzji Greul.
Nim Stürmer zdołał odpowiedzieć na to pytanie, na które nie
znajdował odpowiedzi, odezwał się ktoś inny.
Stürmer odwrócił się. Był to młody porucznik Sepplmayr.
- O co chodzi, poruczniku? - zapytał niecierpliwie.
Sepplmayr był ostatnią osobą, z którą chciał w tym momencie
rozmawiać.
- Panie pułkowniku, mam pomysł.
- Oszczędź sobie - zarechotał Greul. - Skarby dam, za to, co to
jest - nie masz ich chyba zbyt dużo?
Stürmer patrzył gniewnie, jak młody oficer się czerwienił.
- Co to za pomysł, poruczniku? - spytał niespodziewanie
łagodnie pułkownik.
- Dobrze. Wygląda na to, że nas szukają. Po co czekać na
nieuniknione?
- Co masz na myśli?
- Niech się dowiedzą, że tu jesteśmy.
- Zwariowałeś! - Greul od razu skoczył na niego.
- Wiesz przecież, że naszym zadaniem jest nie dać się odkryć aż
do chwili rozpoczęcia ataku!
- Wiem o tym, panie majorze. Ale pozwólmy im zobaczyć
jednego człowieka i niech go ścigają. Będą usatysfakcjonowani. Może
go wezmą za jakiegoś dywersanta, który dostał się na wyspę ze
specjalnym zadaniem. Ale tego się nie dowiedzą, gdyż go nigdy nie
złapią. W każdym razie, ten jeden człowiek odwróci ich uwagę od
reszty oddziału.
- A kto ma być tym szczególnym bohaterem? - spytał Greul. -
Pewnie ty?
- Tak jest, panie majorze - widać było, że Sepplmayr był
zdeterminowany.
- A co konkretnie chciałbyś zrobić? - spytał Stürmer, którego
umysł już rozpatrywał nowy plan i nowe możliwości.
- No, cóż. A co zrobiłby sabotażysta, gdyby zorientował się, że
został zauważony? Będzie starał się dotrzeć do miejsca, gdzie ukrył
swoją łódź, którą przypłynął na wyspę. Tak więc odciągnę ich w
stronę morza, a potem skieruję się ponownie w kierunku wzgórz.
Wiem, że nie jestem tutaj najlepszym wspinaczem ale myślę, że będę
w stanie łatwo im zniknąć wśród tych szczytów - wskazał na
poszarpane krawędzie gór, które zrobiły się teraz błękitnawe w
gorącej mgiełce popołudnia - a potem powrócę do was.
Przerwał nagle, patrząc wyczekująco na dowódcę.
Stürmer nie od razu odpowiedział.
Porucznik nie był ani wybitnym alpinistą, ani specjalnie
zdolnym żołnierzem. Kilka razy dostrzegł, że chłopak obawiał się
szczególnie niebezpiecznych odcinków przy szkoleniu
wspinaczkowym, wiedział również, że teraz porucznik też się boi. Ale
młody oficer chciał się wyróżnić, chociaż łatwo wpadał w tarapaty i
starał się pokazać, że posiada charakter swoich przodków
pochodzących z gór.
- W porządku, Sepplmayr. Możesz iść. Ale chcę, abyś zabrał ze
sobą Meiera i kaprala Madada. Obaj są bardzo doświadczeni.
- Tak jest, panie pułkowniku - na jego twarzy było widać
wyraźną ulgę; nie musiał być sam w tej trudnej misji.
- Ale pamiętaj, Sepplmayr. Mogą podejrzewać, że jesteście
Niemcami, ale nie muszą tego wiedzieć z pewnością i nigdy nie mogą
się tego dowiedzieć! - przez moment wahał się.
- Jeśli nie będzie innej drogi ucieczki i pomyślisz, że mogą was
złapać i zmusić do mówienia, ty... - przerwał znacząco.
- Rozumiem, panie pułkowniku - porucznik dotknął kabury
pistoletu - oficerskie rozwiązanie.
- W porządku, Sepplmayr, niech tak będzie. Zostaw cały
ekwipunek z wyjątkiem broni osobistej - głos Stürmera złagodniał,
gdy kładł dłonie na ramionach młodego oficera. - Niech cię nogi lekko
niosą, złam kark, chłopcze!
- Dziękuję, panie pułkowniku.
Pięć minut później młody porucznik i dwóch podoficerów
wyszło z ukrycia i puściło się biegiem po nierównym terenie w
kierunku brzegu morza.
Wydawało się, że Anglikom wieki zajmie dostrzeżenie trzech
uciekinierów. Jednak w końcu długa linia piechurów brytyjskich
zatrzymała się. Niemcy mogli usłyszeć strzępy wydawanych
rozkazów i poleceń. Szczęknęły karabiny i rozległ się huk wystrzałów.
Ale pociski przeleciały daleko od trójki strzelców alpejskich.
Usłyszeli przeciągły dźwięk gwizdka. Linia piechurów szybko się
skurczyła. Nagle obładowani plecakami i hełmami piechurzy, ruszyli
szybko przez sosnowy las, na lewo od ukrywających się Niemców.
Potem zaczęli biec.
Otwarty, pozorowany manewr Sepplmayra opłacił się.
Rozdział 6
Brytyjscy piechurzy, teraz w zbitej gromadzie z trudem wspinali
się po stromym zboczu w kierunku morza. Sepplmayr, skulony za
kępą kolcolistu, obok dwóch podoficerów, widział jak ludzie z
pościgu szybko się męczą. Brytyjski oficer musiał co chwilę używać
gwizdka i stale dolatywały do nich gniewne okrzyki, niesione
podmuchami wiatru.
- Wygląda na to, panie poruczniku, że bardziej nadają się do
ganiania za babami niż do walki - skomentował to, co widział Jap. -
Zaplączą im się tam nogi.
- Ano, ano - burknął Jo. - Podziękuj raczej za to swoim
pogańskim bogom, ty skośnooki, małpi balasku. Inaczej Angole
mieliby cię jeszcze przed ich herbatką o godzinie piątej.
- Oj, zamknijcie się - przerwał im porucznik bez cienia gniewu
w głosie.
Zaczynał mu się podobać ten cały pościg; strach gdzieś się
ulotnił.
- W porządku - powiedział w końcu - jeszcze parę godzin do
zmierzchu. Urządzimy im małą potańcówkę nad brzegiem morza i za
pół godziny znikniemy na wzgórzach. Do tego czasu zapadnie
zmierzch i może pomyślą, że odpłynęliśmy.
- W porządku, panie poruczniku - zgodził się Byk Jo.
- A co potem?
- Pokażemy się im i zaczniemy zabawę od nowa.
Gdy ponownie wyszli z kryjówki, rozległy się okrzyki
wściekłości. Oficer znowu dmuchnął w gwizdek i rozległ się
ponaglający jego ludzi, kategoryczny świst. Odbił się echem z
władczym ponagleniem i zamarł, nim brytyjska piechota ponownie
puściła się biegiem po nierównym terenie.
Teraz trzej uciekinierzy szybko przemykali skrajem klifu, a
gwałtowny wiatr od morza, szarpał ich ubraniami, mocno utrudniając
ruchy. Anglicy zdawali się ich doganiać, ale nadal dzielił ich
bezpieczny dystans. Za plecami Niemców rozległ się terkot karabinu
maszynowego. Kilka kul uderzyło w głazy po ich prawej stronie,
groźnie rykoszetując w różnych kierunkach. Sepplmayr skulił się
instynktownie, czując jak strach ponownie skręca mu wnętrzności.
Ale zmusił się do uśmiechu i powiedział sobie, że jest w towarzystwie
dwóch wojennych wyjadaczy. Odwaga od razu powróciła i dalej
ruszył ostrożnie skrajem klifu. Obecnie znajdowali się ledwie kilka
metrów od pierwszego, porośniętego krzakami wzgórza, już
chowającego się powoli w purpurowej zasłonie zapadającego zmroku.
- Tam - wysapał zdyszany - myślę, że tam ich możemy
próbować zgubić.
Dwaj jego towarzysze pokiwali głowami ze zrozumieniem.
- Niech pan jednak uważa, panie poruczniku - powiedział Jap. -
Gdy zaczniemy wdrapywać się na ten stok, znacznie spadnie nasze
tempo, a wtedy oni zbliżą się do nas na odległość strzału.
- Jasne, kapralu - odpowiedział Sepplmayr.
Zrozumiał od razu, o co chodziło podoficerowi. Nim pokonają
dwudziestokilkumetrową stromiznę, pościg znajdzie się tuż za ich
plecami. Spojrzał na ścianę skalną, aby opracować dalszą trasę
ucieczki.
- Na lewo, do tej zwichrowanej, uschniętej sosny - wydusił z
siebie. - Osłoni nam plecy, przynajmniej przez jedną czy dwie minuty.
Jak tylko podjęli wspinaczkę, seria pocisków z pistoletu
maszynowego odznaczyła się na skałach gromadą niebieskich
rozbłysków. Coraz wyraźniej słychać było zbliżających się
Brytyjczyków. Kula karabinowa uderzyła w głaz ponad głową
Sepplmayra. Porucznik skulił się odruchowo. Złamana przez pocisk
gałąź drzewa minęła go dosłownie o centymetry. Łapiąc gorączkowo
oddech, spojrzał w dół przez ramię. Teraz wrogowie byli jakieś
dwieście metrów za ich plecami. Tu i tam żołnierze przystawali,
zdejmowali karabiny z pleców i staranniej niż poprzednio celowali.
Uciekający musieli się spieszyć.
Sepplmayr przyspieszył tempo. Obok niego wspinał się Jo, z
zadziwiającą jak na tak wielkiego faceta sprawnością. Jap był równie
szybki i mieli już przewagę nad swoim dowódcą. Porucznik zdał sobie
sprawę, jak wiele musi się jeszcze nauczyć w kwestii wspinaczki.
W tej chwili pierwsi Brytyjczycy dotarli do podstawy
wzniesienia i zaczęli się wspinać. Aby ich nie ostrzeliwać, ich rodacy
przerwali ogień.
Powoli, ale zauważalnie trzej strzelcy alpejscy zaczęli zdobywać
przewagę nad niewprawnymi we wspinaczce brytyjskimi piechurami.
Wspinali się wyżej i wyżej, ścigani jedynie pojedynczymi strzałami
ludzi stojących u podstawy wzniesienia. Po lewej stronie, daleko
poniżej, rozciągał się doskonale ciemny błękit powierzchni morza,
nieskażonej nawet jednym żaglem. Widok był piękny, ale młody
porucznik nie miał czasu na zachwyty. Był całkowicie
skoncentrowany na swoim zadaniu; przekonać Brytyjczyków, że
uciekają w stronę morza.
- Ruszamy na lewo - zawołał do dwóch podoficerów, którzy go
trochę wyprzedzali. - Jeszcze jakieś dziesięć minut i zapadnie
zmierzch.
- Tak jest, panie poruczniku - potwierdzili zgodnie półgłosem i
zaczęli trawersować stok we wskazanym kierunku.
Sepplmayr ruszył za nimi bez specjalnych trudności. Odgłosy
pogoni stawały się coraz cichsze. Oficer spojrzał na pogrążony w
mroku szczyt. W tej chwili było stosunkowo łatwo z powrotem
przekraść się do oddziału. Możliwe, że za to czekał już na niego
medal. Pewnie nie tak cenny, jak należący do jego ojca Pour le Merite,
ale to byłoby coś, co przekonałoby staruszka, że najmłodsza latorośl w
rodzinie nie jest wcale taka zła.
Sięgnął do kolejnego punktu oparcia - kawałka skały,
wyglądającego jak łupek. I wtedy nastąpiła katastrofa. Skała rozpadała
mu się w dłoni. Instynktownie zacisnął palce na drugim chwycie, na
wysokości pasa. Nic to nie dało. Palce ześlizgiwały się. Zacisnął
mocno zęby, żeby nie krzyczeć ze strachu. Ręka już niczego nie
mogła się chwycić. Ześlizgiwał się w lawinie kamieni i piasku, a
szorstka powierzchnia stoku rozrywała mundur i kaleczyła ciało. Huk
spadających kamieni zagłuszał okrzyki trwogi młodego porucznika,
które wydobywały się z jego wykrzywionych ust. Ale jego
przeciągłego wycia, gdy spadł na skalną półkę i prawa noga złamała
się w stawie skokowym z trzaskiem suchej gałęzi zdeptanej butem w
gorące lato - nie zagłuszyło już nic!
- Jezu Chryste! - nie mógł powstrzymać się Byk Jo, gdy patrzyli
w dół na Sepplmayra, przytulonego do ściany skalnego występu, który
rzęził przez otwarte usta. Jego noga wykrzywiona była pod
nienaturalnym katem.
- Niech to diabli! - wyszeptał szybko Jap, patrząc na bladą jak
popiół twarz niemieckiego oficera i Brytyjczyków zbliżających się
ścianą skalną. Dokonał szybkich obliczeń. Może zabrać im dziesięć
minut, nim dotrą do porucznika. Do tego czasu, przy odrobinie
szczęścia, zdołają go zabrać gdzieś poza krawędź szczytu i ukryją w
cieniu skał.
- Jo, osłaniaj mnie w razie czego ogniem. Schodzę.
- Dobrze - powiedział Meier, a jego szeroka twarz była
wyjątkowo ponura, gdy patrzył na wykrzywioną bólem postać
młodego oficera i nienaturalnie wykręconą nogę. Po chwili
odbezpieczył pistolet maszynowy, wycelował go i nacisnął spust.
Jeden z Brytyjczyków wyrzucił gwałtownie ręce do góry i zaczął
staczać się po zboczu góry.
Jap wykorzystał ten moment. Wyprostował się i skoczył czysto
na półkę skalną, gdzie spadł porucznik. Sepplmayr leżał poskręcany,
jego twarz i ręce obficie krwawiły, ale był nadal przytomny.
- Zostawcie mnie - wyszeptał przez zaciśnięte zęby.
Jap nic nie mówił. Zamiast tego wyciągnął zakrzywiony nóż
Gurków. Wolną ręką chwycił za nogę chłopaka. Ten jęknął tylko z
bólu. Jap mruknął jakieś przeprosiny i szarpnął ręką, aby rozedrzeć
nogawkę szarych spodni, naciętą już nożem.
- A niech to piorun popieści! - zawołał, gdy zobaczył białą kość
sterczącą nad strupem krzepnącej krwi i miazgą spuchniętych mięśni.
Bez wątpienia było to złamanie wieloodłamowe. Z nogą w tym stanie
Sepplmayr mógł tylko ledwie się czołgać.
- Czy... jest bardzo źle? - spytał porucznik, czując jak szczękają
mu zęby.
Jap nie odpowiedział. Zamiast tego sam zadał pytanie.
- Spróbujemy dostać się na szczyt, poruczniku?
- Zadałem ci pytanie, kapralu!
- Tak jest, panie poruczniku. Wygląda mi to na otwarte złamanie
z przemieszczeniem. Ale mimo tego...
- Zostaw mnie! - w głosie Sepplmayra dominowała stanowczość.
- Ale, panie poruczniku...
- Nie ma żadnych ale. Znasz przecież rozkazy pułkownika.
- Ale nie mogę pana zostawić w takim stanie - protestował z
uporem Jap.
Sepplmayr uniósł z trudem głowę i przerażonym wzrokiem
spojrzał na swoją zmasakrowaną nogę.
- Przy dużej dozie szczęścia byłbym w stanie przeczołgać się
dwadzieścia metrów - powiedział niemal spokojnie. - Możesz
powiedzieć dowódcy, że kazałem ci mnie zostawić, rozumiesz,
kapralu?
- Ale co pan tu może sam zrobić?
- No cóż, powiedz pułkownikowi, że nie poddam się Angolom,
jeśli ci o to chodzi, kapralu. Nadal mam pistolet. Teraz - przełknął
głośno ślinę - musisz już iść. Tłumiąc płacz błagał Japa, aby go
zostawił i pozwolił umrzeć w samotności.
- Ale, panie poruczniku! - wołał z rozpaczą podoficer, kuląc się,
gdy pierwszy pocisk uderzył w skałę ponad jego wykrzywioną twarzą.
Sepplmayr posłał w jego stronę jakieś gęste przekleństwo z
bawarskim akcentem.
- Pójdziesz już stąd, czy mam posłać za tobą kulę za
niesubordynację, kapralu?
- W porządku, panie poruczniku - Jap spojrzał zdesperowany raz
jeszcze na bladą jak popiół, ale zdeterminowaną twarz porucznika.
Potem ruszył w górę błyszczącego od promieni słonecznych
stoku, ściągając na siebie ostrzał wroga.
*
Odeszli, znikając w ogarniającej wszystko ciemności i kładących
się cieniach. Brytyjczycy, którzy znajdowali się pod nimi, nie podjęli
dalszej wspinaczki. Ewidentnie obawiali się zasadzki. Może
spodziewali się, że Niemcy otworzą do nich ogień, gdy będą wchodzić
na szczyt.
Sepplmayr spojrzał na wielki pistolet, który zdawał się tak
ogromny w jego chudej dłoni. Odbezpieczył zamek, otworzył usta i
wsadził lufę między wargi. Poczuł chłód metalu i smak oleju.
Przełknął ślinę - tak z powodu mdłości jak i strachu.
Hans Sepplmayr zawsze się czegoś obawiał: bał się swego ojca;
prostych wiejskich chłopaków, z którymi bawił się w czasie wakacji
w górach; przywódców Hitlerjugend, kiedy jego ojciec został
zmuszony do przystąpienia do Ruchu Na Rzecz Odnowy Narodowej;
wszystkowiedzących profesorów na uniwersytecie; gór i przełożonych
w oddziale szturmowym Edelweiss. Strach był jego stałym
kompanem, od chwili gdy tylko pamiętał. Ale teraz, pierwszy raz w
jego młodym życiu, przestał się bać - taki samotny i smutny, że
wszystko zmierza już do końca, nim tak naprawdę jego życie się
zaczęło. Przecież jeszcze nie „miał” kobiety!
Zebrał się w sobie. Nawet jeśli zastrzeli się, to Anglicy znajdą
jego ciało i zdołają zidentyfikować go po charakterystycznym
mundurze strzelców alpejskich. Nie może tutaj umrzeć!
Najwyższym wysiłkiem woli sięgnął przed siebie i uchwycił
najbliższego występu skalnego. Ból w pokiereszowanej nodze był nie
do zniesienia. Zagryzł usta do krwi i podniósł się. Próbując nie
alarmować Brytyjczyków, którzy znajdowali się poniżej, centymetr po
centymetrze pokonywał drogę, która dzieliła go od szczytu
wzniesienia górującego nad brzegiem morskim.
Otumaniony bólem, który powodował drgawki i krótkie
przebłyski świadomości, a chwilę potem groził całkowitym
bezwładem, zdołał dotrzeć do skaju skały, za którym rozciągały się
już tylko posępne wody Morza Egejskiego. Był już prawie tam, gdzie
chciał dotrzeć.
- Stój, albo strzelam! - rozległ się czyjś głos.
Ledwo przypominając sobie szkolną angielszczyznę, zrozumiał,
że te słowa oznaczają zagrożenie. Ale już się o to nie troszczył. Zbyt
daleko zaszedł, aby zwracać na to uwagę. Czołgał się, ciągnąc za sobą
zmasakrowana nogę.
- Halt! - tym razem rozkaz padł po niemiecku.
Szum morza już zdawał się nad nim dominować. Nawet na tej
wysokości czuł słonawy, cierpki zapach, który atakował jego nozdrza.
Podciągnął się, aby stanąć w wyprostowanej pozycji, już nie
czuł bólu, gdy ostre krawędzie skały cięły mu skórę na
pokrwawionych dłoniach. Pociski z brytyjskich karabinów
przelatywały z jękiem, litościwie mijając jego ciało. Po nim, daleko
pod nim, falowało morze, wywołując hipnotyczną fascynację.
Porucznik rezerwy Heinz Sepplmayr wziął ostatni wdech.
- Idę! - krzyknął energicznie i rzucił się w przepaść pod nim.
W tym samym momencie pocisk wystrzelony z broni oficera
irlandzkich fizylierów, trafił go w głowę i strącił z niej czapkę. Chwilę
później chłopak zniknął w otchłani fal, która rozciągała się sto metrów
poniżej.
Jego szpiczasta czapka z metalową szarotką pozostała na
skalistym gruncie szczytu góry. Sepplmayr miał pecha do końca
swego życia!
Rozdział 7
- Mój Boże, Charley - pułkownik French powiedział do
brudnego jak nieboskie stworzenie kapitana. - Wyglądasz, jakbyś
przedzierał się tyłem przez zasieki! Co, na miłość boską, stało się z
tobą i twoim patrolem.
Kapitan O’Kane z kompanii B Irlandzkich Fizylierów, skulił się
odruchowo, gdy kolejna niemiecka bomba eksplodowała kilkaset
metrów od stanowiska dowodzenia batalionu i czekał aż przeminie
huk wybuchu, nim dał odpowiedź.
- Wpadliśmy na kogoś, na coś. Nie wiem dokładnie na co, ale
prowadzili z nami diabelski taniec.
Szybko wyjaśnił jak patrol natknął się na trzech ludzi, którzy
poprowadzili go na wzgórza w pobliżu brzegu morskiego, gdzie
potem zniknęli w ciemności, ale jeden z nich, widocznie poważnie
ranny, popełnił samobójstwo, rzucając się z wysokiego klifu w morze.
French wyciągnął fajkę z ust opanowanym ruchem ręki.
- Mój Boże - stwierdził - toż to normalny fanatyzm. Ale kim oni
byli, miejscowi czy Niemcy?
- Tego z pewnością nie wiemy. W tamtym świetle i z takiego
dystansu nie byliśmy w stanie stwierdzić, czy nosili mundury, czy to
byli cywile, panie pułkowniku. Ale znaleźliśmy to. Dla mnie wygląda
na szwabską.
Wyciągnął z kieszeni czapkę Sepplmayra i rzucił na stół
zrobiony z podróżnego kufra.
Pułkownik podniósł ją zaciekawiony.
- Oczywiście, że niemiecka - powiedział, obracając szarą,
szpiczastą czapkę w dłoni. - Ale co to jest?
- To jakaś odznaka, panie pułkowniku, wygląda jak kwiatek.
French ujął w palce metalowy znaczek i zbliżył do migotliwego
płomienia świecy.
- Czy wiesz, co to za kwiatek, Charley? - spytał po chwili.
- Nie, panie pułkowniku.
- Jeśli się nie mylę, to szarotka.
- Ale co to oznacza, sir?
- To jest odznaka niemieckich oddziałów górskich. Ci, których
ścigali twoi ludzie byli niemieckimi alpinistami.
- Ale co oni robią na Leros?
Przy okazji odpowiedzi, pułkownik French wziął do ręki świecę
i podszedł do mapy przyczepionej do mapy schronu.
- Forteca odpada - powiedział, jakby mówił sam do siebie. - To
nie było w naszym sektorze, a Szkopów zauważono z pewnością z
rejonie działania Irlandczyków.
- Zgadza się, sir - przytaknął kapitan, ciekaw, do czego zmierzał
jego „stary”.
Pułkownik French przebiegł zamyślony palcem po linii grzbietu
Rachi.
- Może Rachi. Nie Rachi odpada. Ma niewielkie taktyczne
zalety, jeśli utrzymujemy górę Meraviglia - oblizał przednie zęby i
podjął decyzję. - Góra Clidi. To musi być Clidi.
- Nie nadążam za panem, sir - przyznał się kapitan.
Pułkownik spojrzał w jego stronę.
- Charley, czy mamy nadal makaroniarzy na górze Clidi?
- Tylko ich artylerię.
- A nie piechotę?
- Nie, panie pułkowniku. Poza kilkoma mulnikami, którzy
dostarczają zaopatrzenie, jeśli ich można nazwać piechotą.
- Ale jaja! - pułkownik pozwolił sobie na żołnierski żargon. -
Czy tego jeszcze nie widzisz, Charley? Ci makaroniarze, są jedynymi
ludźmi, którzy mogą powstrzymać desant spadochronowy w
północnej części wyspy.
- Ale wywiad...
- Wywiad, to może spadać w podskokach. Stawiam wszystkie
swoje pieniądze, że Niemcy przyślą na Leros spadochroniarzy. Tak
zrobili na Krecie, wiec dlaczego nie mieliby spróbować tej samej
taktyki tutaj?
Machnął ręką poirytowany.
- Charley, w jakim stanie jest kompania B?
- Nieźle dostali w kość, sir. Połowa ludzi była ze mną na
przeczesywaniu terenu tego popołudnia, a reszta brała udział w
obronie przeciwlotniczej, z tym co miała. Wedle mojej oceny chłopcy
nie mieli już od tygodnia spokojnej nocy.
Pułkownik French spojrzał na niego z przygnębieniem.
- Obawiam się, że będą musieli zapomnieć o wygodach jeszcze
przez jedną noc. Zgaduję, że dzisiejszej nocy Szwaby będą chciały
dostać się na Clidi, i marzy mi się aby kompania B zgotowała im
ciepłe powitanie...
Rozdział 8
Tuż przed rozpoczęciem wspinaczki, pułkownik Stürmer
przypomniał sobie starą podręcznikową formułę dla nowych adeptów
wspinaczki:
T = A + P + E
Oznaczała ona, że wspinacz nie powinien wybierać „T” - celu,
nim nie oceni „A”, czyli umiejętności i zdolności zespołu. No, z tym
akurat nie było problemu. „P” - kondycja, to już inna kwestia. Jego
ludzie czuli się podle; nowy stok, oczywiście był do pokonania przy
obecności Włochów, gdyż ci nie utrzymywali wart, ale trzeba było się
na niego wspinać w całkowitej ciemności. „E” - ekwipunek, tu sprawa
była podobna. W swojej bazie mieli wszystko, czego potrzebowali, ale
w warunkach panujących na górze Clidi, mogli użyć tylko
podstawowego sprzętu, nie było czasu na wymyślne rozwiązania i
narzędzia. Podsumowując swoje rozważania doszedł do wniosku, że
jego grupa szturmowa nawet nie powinna zbliżać się do tej góry.
Mimo wszelkich obaw pierwszy etap wspinaczki przebiegł
zaskakująco łatwo. Ponieważ rozpoznanie lotnicze zrobiło zdjęcia
góry, wiadomo było, że jest na niej wielkie usypisko głazów. I chociaż
trzeba było je pokonywać w ciemności i bardzo powoli, udało się na
nie wspiąć bez większych trudności.
Ale teraz, gdy powrócili Meier i kapral Madad z raportem, że
porucznik Sepplmayr popełnił samobójstwo, trudność nocnej
wspinaczki pojawiła się w pełnej krasie. Nad Stürmerem górowało
coś, co wyglądało w półmroku na ogromne urwisko, doskonałe
miejsce do skręcenia karku.
- Co pan o tym myśli, pułkowniku? - spytał szeptem Greul. -
Spróbujemy pokonać ją trawersem w prawo? Może łatwiej będzie
tam?
- Możliwe, Greul. Ale wydaje mi się, że nie mamy na to czasu.
- Myśli pan o Sepplmayrze?
- Tak. Jeśli zdołali zejść do podstawy klifu i odnaleźli jego ciało,
to wtedy... - pułkownik Stürmer wolał nie kończyć tego zdania.
- Mogą zorientować się, że jesteśmy oddziałem piechoty
górskiej?
- Tak, nawet jeśli pomyślą, że trzyosobowy oddział, to grupa
rozpoznawcza, sprawdzająca trasę natarcia przyszłych sił
inwazyjnych, musimy załatwić całą sprawę jak najszybciej, jak
najlepszą trasą.
- Ma pan chyba rację, pułkowniku - Greul zgodził się bez
wahania.
Może był zbyt pewnym siebie i pozbawionym litości bydlakiem,
ale był dobrym alpinistą, nie był idiotą i na pewno nie tchórzem.
- W takim razie, majorze, pójdę pierwszy - Stürmer patrzył w
górę, na coś, co zdawało się być skalnym kominem.
Jego zacienione wejście wyglądało jak brudna prostokątna
plama na tle nocnego nieba. Zdjął linę z ramienia i powiedział:
- Będziemy się wiązać i powiedz ludziom, że mają zrobić to
samo. Nie mam zamiaru próbować szukać rys w ścianie w tych
ciemnościach. Użyjemy lin, aby dostać się przynajmniej do komina,
jasne?
- Rozumiem, panie pułkowniku - major odmeldował się bardzo
sprawnie - w swoim stylu - i poszedł przekazać rozkazy, aby ludzie
wiązali się z tymi, co idą za nimi.
- A do tego, Greul, jeśli wbijamy haki w ścianę, to robimy to
tylko rękami, żadnych młotków czy czekanów!
- Tak jest, panie pułkowniku!
Stürmer rozwinął zapętloną linę asekuracyjną i poszukał
pierwszego chwytu dla palców dłoni. Wspinaczka na szczyt góry Clidi
rozpoczęła się!
*
- Dalej, wy zgrajo celtyckich obiboków - kapitan O’Kane
krzyczał swoim najlepszym irlandzkim akcentem, na jaki tylko mógł
się zdobyć.
Pomimo czysto irlandzkiego nazwiska, pochodził z większej z
dwóch wysp Brytanii. - Pamiętajcie, musimy dostać się na szczyt, nim
zrobią to Szwaby. Pamiętajcie o bitwie pod Boyne!
Ostatnie słowa dodał z radością i prawie wyłożył się jak długi,
gdy w całkowitej ciemności jego stopa trafiła na dziurę w ziemi,
wielkości garnka.
Przez ostatnią godzinę niemal na wyścigi przedzierali się przez
urwisty teren. Pomimo ogólnego zmęczenia, zmusił swoich ludzi do
forsownego marszu - pięć minut biegu i pięć minut spaceru - dopóki
nie zaczęli dyszeć jak miechy kowalskie i zataczać jak pijani. Ale nie
pozwolił im nawet na chwilę odpoczynku. Muszą przecież dostać się
na szczyt przed Niemcami!
Jednak po pewnym czasie sam musiał zwolnić. Ścieżka była
zbyt stroma i kręta, pełna zdradzieckich dziur. Wiedział, że jego
Irlandczycy dadzą z siebie wszystko, jeśli tylko będą mieli przywódcę.
To byli odważni i zdecydowani żołnierze. Ale bez lidera tracili
dyscyplinę i nie byli zdolni do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Musiał
sam się o siebie troszczyć.
Kręcił nosem, czując odchody mułów i ciężko dyszał wspinając
się coraz wyżej, ale nie mógł teraz przerwać wspinaczki. Widział już
niewyraźny zarys szczytu. Po chwili spojrzał na fosforyzujące
wskazówki zegarka na ręce.
Była już prawie północ. Jeśli Stary poprawnie przewidywał,
Niemcy już podjęli wspinaczkę na Clidi; nigdzie nie było widać
włoskich posterunków.
- Dalej, szczęśliwcy - wołał, ale w jego głosie nie było czuć
ciepła, tylko rozdrażnienie - góra musi być nasza. Chyba nie chcemy
spóźnić się na to przyjęcie!
*
Stürmer wreszcie znalazł szczelinę w ścianie skalnej. Poniżej
swoich stóp słyszał ciężkie oddechy idących zanim ludzi, którzy
posuwali się trasą, którą on wyznaczał. Jego pokrwawione palce
trafiły na coś. Pomacał delikatnie. Uchwyt jak ucho dzbana. Poczuł
przebłysk radości. To był jeden z najlepszych uchwytów. Tu było
możliwe zagięcie wszystkich pięciu palców i wspinacz mógł zawisnąć
spokojnie, szukając podparcia dla stóp. Bardzo ostrożnie wyciągnął
zza pasa szpikulec i używając wszelkich swoich sił, zaczął wciskać go
w skałę na wysokości pasa. Dzięki temu i uchwytom dzbanowym,
ludzie idący za nim będą mogli dużo łatwiej pokonać to specyficzne
miejsce.
Jego zadanie dobiegało końca, Stürmer musiał odpocząć choć
przez chwilę. Wiedział, jak cenny był czas, ale jednocześnie nie mógł
dalej prowadzić wspinaczki w tym tempie. „Spiesz się powoli” - tak
powinno brzmieć motto tej szczególnej nocy.
Początek komina znajdował się dwadzieścia metrów dalej. Była
to kwestia może dziesięciu minut, by do niego dotrzeć. Wziął głęboki
oddech, nie czuł strachu ani zmęczenia, tylko poczucie radości.
Jeszcze raz znalazł się w swoim żywiole, stając przed wyzwaniem
jakie rzucała ta góra, przy którym zdawały się blednąć wyzwania całej
tej okrutnej wojny.
- Już się ruszam, Greul - zawołał półgłosem. - Przejdź tędy, ale
tak cicho jak to tylko możliwe.
Machnął liną trochę mocniej, tak aby służyła za przewodnika dla
ludzi znajdujących się niżej, po czym ponownie podjął wspinaczkę.
Minęło pięć minut. Dziesięć. Miarowo posuwał się na ścianie skalnej.
Było to trudne, ale nie niemożliwe. Teraz znalazł się o wyciągnięcie
ręki od wejścia do komina. Dalej mogli obyć się bez ekwipunku i
posuwać się trochę szybciej. Wspiął się, czując kolejne oparcie dla
dłoni. Nagle mały występ, na którym chciał się oprzeć, rozpadł się!
Stürmer zdusił okrzyk strachu, gdy zaczął ześlizgiwać się w
lawinie kamieni. Jednak przeznaczeniem jednego z najlepszych
alpinistów w Europie, nie było zginąć tej nocy na górze Clidi.
Niespodziewanie szarpnięcie w żołądku, wydusiło z niego
westchnienie, po czym zatrzymał się. Lina uprzęży zatrzymała się na
ostatnim haku, który wbił poprzednio w skałę!
- Wszystko w porządku? - w głosie Greula, który dobiegał z
dołu, wyczuwało się niepokój Stürmer ciężko odetchnął.
- Tak... po prostu pozwoliłem sobie na chwilę zabawy.
- Mogę jakoś pomóc?
- Nie, poradzę sobie sam - Stürmer wisiał przez kilka chwil,
dopóki nie opanował wstrząsu po upadku, wyrównał oddech i
ponownie ocenił sytuację.
Chociaż hak utrzymywał całą jego wagę, to wiedział, że taki stan
rzeczy może potrwać jeszcze jedynie kilka minut. W ciemności szukał
wokół siebie jakiegoś punktu oparcia, ale nie wyczuł żadnego.
Ostrożnie podciągnął się do góry, słysząc jak hak, na którym wisiała
lina zatrzeszczał ostrzegawczo. Wykorzystał szansę, wspiął się wyżej,
mimo że chrzęst obluzowującej się stali wciśniętej w skałę stawał się
coraz groźniejszy, i wymacał skałę trochę wyżej. Nadal nic! Teraz
zaczął się bać. Czas też jakby chciał biec szybciej. Za nim cała
kolumna wspinaczy zatrzymała się, czekając w napięciu na wynik
bezgłośnego starcia człowieka z naturą.
Stürmer wiedział, że musi wykorzystać ostatnią szansę.
Przyłożył płasko prawą dłoń do powierzchni skały, co dało mu lekkie
wsparcie, przesunął delikatnie drugą dłoń w niewielkiej odległości od
siebie. Powoli, bardzo powoli, jak tylko mógł na to sobie pozwolić,
opuścił ją niżej. Pot spływał mu po całym ciele. Wreszcie znalazł!
Pionowe pęknięcie w skale, jakieś pół metra dalej! Serce podskoczyło
mu z radości. Czuł, że szczelina nie jest większa niż pudełko zapałek,
ale wystarczająca, by mu dać podparcie. Zmawiając w duchu szybką
modlitwę w intencji tego by hak nie wyskoczył ze skalnej ściany nim
on zbierze się do skoku do góry, wbił palce w szczelinę jak drapieżny
ptak szpony. Mógł wykorzystać to jako oparcie do odepchnięcia się na
bok. Cały ciężar jego ciała nadal spoczywał na klamrach uprzęży, ale
lada chwila mógł je przenieść na boczne podparcie. Wziął głęboki
oddech i gdy już hak z brzękiem wylatywał ze ściany, by odbijając się
od niej, zniknąć w przepaści, przeniósł ciężar swego ciała na wątły
uchwyt. Udało mu się!
Pięć minut później, z rękami krwawiącymi z setek drobniutkich
ran i obtartymi kolanami oraz bladą jak papier twarzą, ale z
uśmiechem triumfu, Stürmer pakował się na dno komina, gotów do
ostatniego etapu nocnej wspinaczki.
*
- Chryste, panie kapitanie - sapał fizylier - czy naprawdę ich osły
wspinają się po tej ścieżce?
O’Kane prawie zgięty wpół jak reszta jego wyczerpanych ludzi,
którzy szli za nim rzędem, rzęził i dyszał jak lokomotywa.
- Tak, Collins... tylko, że one nie wspinają się... one tam
wbiegają...
- Słodki Jezu, nie wierzę w to!
- Walcie dalej, chłopcy. Pamiętajcie o starym duchu fizylierów -
zachęcał ich kapitan, sam ledwo łapiąc oddech.
- Ode mnie będzie dzban... dla każdego z was... jeśli pokonamy
Szwabów w drodze na szczyt.
*
Gdzieś nad morzem ciemność rozjaśniały rozbłyski z silników
samolotu, a na południu w okolicy Fortecy rozległ się dźwięczny ton
dzwonków, niesiony milami nad cichą okolicą przez podmuchy
nocnego wiatru. O’Kane wiedział co to znaczy. Szkopy
przeprowadzali kolejny nalot powietrzny. Spojrzał szybko na szczyt
góry. Było tam cicho jak zawsze. Nie było nawet widać posterunków
wartowniczych. Ale odgłosy alarmu na pewno pobudziły ludzi. Nawet
Włosi podrywali się na sygnał alarmu lotniczego.
Potem już skoncentrował się jedynie na wycieńczającej
wspinaczce po zdradzieckiej ścieżce. Teraz to była kwestia minut, nim
osiągną cel. Pomimo wyczerpania i napięcia nerwowego, kapitan
śmiał się w duchu. Jego Irlandczycy dokonali niemożliwego.
Ostatecznie wygrali z Niemcami wyścig na szczyt.
Szum silników samolotów nadlatujących znad morza stawał się
coraz intensywniejszy. Leros musiało przeżyć jeszcze jeden duży
nalot bombowy.
*
Stürmer czuł jak mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa. Jego
oddech nadal był krótki i chrapliwy jak u dychawicznej kobyły.
Jeszcze raz zmusił się do ruchu ku górze, używając klasycznej
techniki zapierania się plecami i stopami o ściany komina.
To był morderczy wysiłek, ale cel był już w zasięgu wzroku.
Dziesięć czy piętnaście metrów nad nim widoczna była plama
ciemnego nieba, która oznaczała, że prawie znaleźli się na szczycie.
Pułkownik całą siłą woli starał się usunąć ból ze świadomości,
wsłuchując się w narastający szum silników zbliżających się
samolotów.
Nie zważał na to, co dręczyło jego ciało; był ogromnie
zadowolony z siebie i swoich ludzi. Znaleźli się wśród niewielkiej
grupy wspinaczy na świecie, którzy byli w stanie wykonać takie
zadanie - wspiąć się na nieznaną wcześniej górę w absolutnej
ciemności, przy czym byli jeszcze dodatkowo obciążeni
wyposażeniem bojowym i używali jedynie podstawowego sprzętu do
wspinaczki. Bez jednego dźwięku podciągnął się na krawędź szczytu
komina i leżał tam przez chwilę, dysząc z wysiłku. Zdawało mu się, że
warkot silników samolotów rozlega się dokładnie nad nim. Zdołał
rozpoznać w ciemności długie lufy włoskich armat i małe,
dwuosobowe namioty. Pomimo głośnego dudnienia bombowców,
włoscy artylerzyści spali nadal.
- To typowe dla makaroniarzy - powiedział lekceważąco Greul,
gdy dotarł do krawędzi komina i rzucił się na skalne podłoże obok
Stürmera, sapiąc równie ciężko jak dowódca. - Zupełny brak
zabezpieczeń i straży.
- Ciesz się, że nasi byli sojusznicy tak lubią sobie pospać -
powiedział Stürmer, próbując uspokoić nerwowy i szybki oddech. -
Bądź...
Przerwał od razu, gdy ciemna sylwetka ukazała się między
armatami. Ktoś, krzyknął coś po angielsku i zaraz rozległy się wołania
zaspanych Włochów. Chwilę potem w niebo wystrzeliła z sykiem
czerwona flara i w tym momencie Niemcy ukazali się jak na scenie w
czerwonawym świetle. Zostali dostrzeżeni!
Rozdział 9
- Race oświetleniowe po lewej stronie, panie kapitanie - zawołał
strzelec przez interkom.
Pilot prowadzącego niemieckiego bombowca, odwrócił głowę i
spojrzał w dół.
Czerwone światło rozjaśniło atramentową ciemność. Wyostrzył
wzrok. Nie był pewien, ale wydawało mu się, że rozpoznaje
szpiczasty szczyt góry, na której znajdował się sztab wroga, którego
szukał od dziesięciu minut. Spojrzał na wskaźnik poziomu paliwa.
Lampka ostrzegawcza jeszcze nie zaczęła się palić, ale już za chwilę
na pewno będą lecieć na rezerwie.
- Co pan o tym myśli, panie kapitanie? - spytał bombardier
skrzekliwym głosem, zniekształconym przez mikrofon.
Dowódca trzeciej eskadry bombowej wahał się. Od generała
Muellera otrzymał rozkaz, aby zbombardować górę Meraviglia, co
miało osłonić desant spadochroniarzy. Ale czy to była ta góra, czy też
Clidi, która mogła już znajdować się w niemieckich rękach?
Mrugające światełko na pulpicie sterowniczym pokazywało, że
mają jeszcze pięć minut i muszą zawracać w przeciwnym razie
zabraknie im paliwa na powrót do bazy. To zmusiło oficera do
podjęcia szybkiej decyzji. Przycisnął mocniej mikrofon do krtani i
przestawił pokrętło na nadawanie:
- Dowódca czerwonych do grupy. Schodzimy do ataku. Koniec
transmisji.
Pilot bombowca pchnął do przodu wolant i skręcił go w lewo.
Samolot od razu zanurkował ku ziemi. Reszta pilotów z formacji
powtórzyła ten manewr.
- Trzymajcie się artylerzyści, już do was lecimy! - krzyknął
pilot, czując narastające podniecenie.
Maszyna kierowała się dokładnie na miejsce wystrzelenia racy
oświetleniowej, a jej silniki wyły jak piekielne zjawy.
*
- Bombowce! - krzyknął wściekły O’Kane, starając się
przekrzyczeć ogólny rozgardiasz. - Wszyscy na ziemię!
Fizylierzy od razu zapomnieli o zmęczeniu. Jak jeden mąż
rzucili się na skalistą ścieżkę.
O’Kane wcisnął mocno twarz w ziemię, gdy pierwszy z
bombowców z hukiem silnika wypełniającym cały świat spadał z
nieba w jego kierunku. Z pewnością runie na ziemię! Kiedy wydawało
się, że nic nie jest w stanie uratować maszyny przed uderzeniem w
zbocze góry, pilot wyprowadził ją ostrą świecą w górę.
Bomby całymi tuzinami wylatywały z brzuchów bombowców
nurkujących. Gdy O’Kane ośmielił się podnieść głowę do góry, zdało
mu się, że całe niebo jest nimi przesłonięte.
- Bomby zapalające! - krzyknął.
Zadaniem pierwszego samolotu było oświetlenie celu dla reszty
bombowców lub zapalenie krzaków i poszycia leśnego, które
pokrywały zbocze góry. Gdy kolejny samolot nurkował ku ziemi,
zrzucił następny ładunek małych bomb zapalających, które zaczęły
wybuchać wszędzie wokół. Momentalnie stok góry stanął w
płomieniach, a sycząca magnezja i fosfor przeniosły ogień na drzewa.
- Wycofać się... - krzyczał histerycznie kapitan O’Kane, gdy
podrywał się na nogi, a jego czarna sylwetka wyraźnie odcinała się na
tle białych wybuchów. - Na miłość boską... wycofać się!
Jego ludzi nie trzeba było specjalnie zachęcać do ucieczki.
Zbiegali po ścieżce, tak szybko jak tylko potrafili, unikając kolejnej
fali bomb, tym razem burzących. Pozostawili za sobą płonące pozycje
obronne i budzących się Włochów własnemu losowi.
Pierwsze strzały na tyłach, uświadomiły włoskim artylerzystom,
że znaleźli się w pułapce. Półnadzy ludzie biegali chaotycznie w tę i z
powrotem, szukając wyjścia z matni w której się znaleźli, podczas gdy
rozwścieczeni oficerowie wykrzykiwali w ich kierunku sprzeczne
rozkazy. Chwilę później artylerzyści zaczęli padać gęsto na ziemię;
ich przeciwnicy teraz celowali znacznie dokładniej. Widok zabitych
oraz świadomość, że nie mogą uciekać przez ścianę ognia na zboczu
góry, jaką postawiły bomby zapalające, zmusiły ich do desperackiej
obrony. Pod dowództwem szpakowatego kapitana, którego ramię
mocno krwawiło, po trafieniu pociskiem wystrzelonym ze
schmeissera, zaczęli cofać się skokami ku swym przestarzałym
działom i starając się przy okazji odpowiadać na ogień wroga.
- Pozwólcie im się pozbierać! Walcie w nich! - przekrzykiwał
Greul palbę z broni małokalibrowej, prowadząc na lewym skrzydle do
ataku ludzi z Edelweiss.
Teraz Włosi, którzy ocaleli, byli wyraźnie widoczni na tle ściany
ognia. Właściwie nie można było w nich nie trafić. Płonący las
znajdował się ledwie dwadzieścia czy trzydzieści metrów za
stanowiskami dział włoskich.
Stürmer od razu dostrzegł zagrożenie. Jeśli resztki Włochów
dostaną się do swoich dział, pochowają się za ich płytami
przeciwodłamkowymi i będą jak w bunkrach, chronieni przez stal od
pocisków z lekkiej broni strzelców alpejskich. Wtedy odzyskają
odwagę i hart ducha. Potem mogą nawet skierować swoje armaty
kalibru 76 mm przeciwko atakującym ich Niemcom. A to może
przyszpilić ich do ziemi i gdy pożar ustanie, powróci piechota
angielska i wtedy role mogą się zupełnie odwrócić.
- Przetnijcie im drogę do tych cholernych armat! - wrzeszczał ze
wszystkich sił. - Granatami w nich!
Za plecami włoskiego oficera eksplodował pocisk. Wyraźnie
zachwiał się, ale ustał na nogach. Stürmer przyjął postawę strzelecką,
jakby był na ćwiczeniach w czasie pokoju, starannie wycelował i
strzelił. Stojący obok niego żołnierz, krzyknął z bólu, chwycił się za
brzuch i upuścił na ziemię odbezpieczony granat. Pułkownik chwycił
go i rzucił z furią w stronę przeciwnika. Zapalnik z
czterosekundowym opóźnieniem pozwolił polecieć granatowi w
kierunku osamotnionego włoskiego oficera.
Potem eksplodował tuż przed nim oślepiającą kulą ognia. Włoch
zdawał się frunąć w powietrzu jak wyrzucony z katapulty.
To zdarzenie odebrało jego rodakom chęć do dalszej walki.
Zaczęli masowo porzucać broń, wznosić ręce w geście poddania i
wołać łamaną niemczyzną:
- Nix schiessen... nix schiessen, tedeschi!
Zwycięzcy strzelcy górscy ruszyli naprzód ławą. Włosi,
przeważnie mężczyźni w średnim wieku, szybko zostali rozbrojeni i
zrewidowani. Stürmer ruszył raźno, przeskakując ponad ciałami
zabitych i rannych, by zatrzymać się dopiero przy pierwszym z dział.
Błyskawicznie wyciągnął z niego zamek, a z niego iglicę, którą
zniszczył uderzeniem o skałę. Potem to samo spotkało kolejne działo i
jeszcze następne.
Gdy zakończył tę pracę, oparł się o osłonę płytową ostatniego z
nich i odetchnął z ulgą. Wykonali zadanie pomimo wszelkich
przeciwności. Opłaciła się okrężna podróż i dodatkowe dwa tysiące
kilometrów. Góra Clidi była mocno trzymana w niemieckich rękach!
KSIĘGA CZWARTA
Koniec na Leros
Rozdział 1
Czekali na szczycie góry. Wkrótce zacznie się świt i
Brytyjczycy, niewolnicy własnych przyzwyczajeń, na pewno
zaatakują. Przez całą noc oni i ich włoscy jeńcy kopali gorączkowo,
przygotowując pozycje obronne, aby odeprzeć kontratak, który musiał
nadejść.
W ziemiance dowodzenia Stürmer i Greul rozmawiali w
opanowany i powolny sposób, typowy dla ludzi nocy, jakby
znajdowali się w innym miejscu i innym czasie, dalecy od
zniszczonego wojną krajobrazu, który ich otaczał.
- Problemy w Himalajach są zupełnie inne niż te w Alpach,
Greul. W tych ostatnich musisz być wyjątkowo sprawny psychicznie
przez najwyżej kilka dni. Himalaje wymagają dużo więcej od
wspinacza. Ten rodzaj napięcia trzeba znosić przez tygodnie, może
nawet przez miesiące, nim zdołasz podjąć ostateczną próbę dotarcia
na szczyt.
I często zdarza się, że wspinacze są już wypaleni, przez to co
przeszli wcześniej, mając przed sobą jeszcze ten ostateczny atak;
zawodzą i płacą wysoką cenę za swoją porażkę. Myślisz o naszej
ulubionej niemieckiej górze?
- Nanga Parbat?
- Tak.
6 Nanga Parbat w Kaszmirze, o wysokości ponad 8000 metrów była domeną niemieckich himalaistów i
w 1935 roku zdobył ją ostatecznie Herman Buhl.
- Ona zebrała obfite żniwo wśród naszych kolegów, pułkowniku
- powiedział łagodnie Greul - Merkl i Wilo Welzenbach w
trzydziestym czwartym. W trzydziestym siódmym zginęło tam
siedmiu naszych najlepszych himalaistów.
Jego głos stwardniał.
- Ale ktoś musi zapłacić krwią za porażkę. Nowe Niemcy nie
tolerują porażek. Może być tylko zwycięstwo albo śmierć!
- Może być? - dociekał Stürmer.
Popatrzył w górę na gasnące gwiazdy. Świeciły od
niepamiętnych czasów, na długo nim się urodził i będą świecić równie
długo po jego śmierci. Pozostaną niewzruszone bez względu na to,
czy ludzie umrą w nowym dniu czy też on przetrwa to wszystko, by
przeprowadzić ostatnią próbę sił na wielkiej górze w odległych
Himalajach. Zwycięstwo albo śmierć! Jakie to ma znaczenie w
wielkim planie wszechświata?
W sąsiednim wykopie, Jap i Byk Jo rozmawiali po cichu, a ich
pistolety maszynowe były oparte o ziemną ścianę.
- Jak to się stało, że dołączyłeś do nas, Jo? - dopytywał się Jap,
przeżuwając powoli kawałek ukradzionego Włochom salami.
- Jestem ochotnikiem.
- Jedynym miejscem, z którego mógłbyś przyjść do na nas na
ochotnika to burdel w Monachium, gdzie byłeś wykidajłą.
- To prawda, ty suchotniczy wypierdku - zgodził się ponuro Jo.
Prawie tak było, byłem na kawie w Schwabing.
- To znaczy byłeś nawalony jak stodoła w żniwa!
- No, zaraz nawalony. Naprzeciwko mnie Prusak. Patrzę, a on
zerka na mnie. Podkładka pod kufel leci w powietrzu. Prusak bierze
wykałaczkę i wsadza ją do swojego pyska. Przystojny syn mojej
mamy chwycił za słoik z musztardą i wali nią w ucho gościa. Potem
butelka piwa rozbija się na głowie Prusaka i ni z tego, ni z owego
pojawiają się kłopoty i zaraz za nimi policja...
Ale Jap nigdy więcej nie miał okazji usłyszeć jak jego kompana
wcielono na siłę do armii, bo w tym samym momencie ciszę poranną
przerwało mlaśnięcie wystrzału i skowyt lecącego przez szarawe
niebo pierwszego brytyjskiego granatu moździerzowego.
- Poczta nadchodzi! - wrzasnął Jap.
- Już idziemy - warknął Jo, chwytając w garść pistolet
maszynowy.
Chwilę później na pozycje niemieckie spadła kaskada
brytyjskich granatów i pocisków artyleryjskich.
*
- Pierwszy pluton gotowy do walki, sir!
- Drugi pluton gotowy do walki, sir!
- Trzeci pluton...
Przez całą linię pozycji przeleciały szorstkie okrzyki i
odpowiedzi na nie, aż do miejsca, gdzie siedział O’Kane przy
skrzeczącej radiostacji, zawieszonej na plecach radiotelegrafisty.
O’Kane popatrzył na zegarek na ręce. Za pięć minut wyruszają.
Wokół niego ponad setka ludzi, która ocalała z kompanii B formowała
się do ataku. To byli starzy wyjadacze, zdawali się nie zwracać uwagi
na chaotyczną wrzawę, jaką wszczęły moździerze wspierające
kompanię ani narastający huk wybuchów, które rozrywały skały
ponad ich głowami. Zamiast tego zajmowali się całkiem prozaicznymi
sprawami, jak mocniejsze zawiązanie sznurówek, sprawdzanie
plecaków, sikanie na wypaloną trawę. Rytmu ich działań zupełnie nie
zakłócała zaczynająca się bitwa.
O’Kane skinął głową z aprobatą. Kiedy w perspektywie pojawi
się bitwa, ich irlandzka krew uczyni z nich najlepszych wojowników
na świecie. Sięgnął po mikrofon i nacisnął na przycisk „nadawanie”:
- Halo Promyk Słońca... Halo. Tu Dwójka. Halo Promyk
Słońca...
- Tu Promyk Słońca - dobiegł głośno i czysto głos pułkownika
Frencha. - Co jest Dwójka?
- Jesteśmy gotowi, Promyk Słońca.
- Doskonale, Dwójka... Jedynka i Trójka... - pułkownik miał na
myśli kompanie A i C z ich batalionu - też zajmijcie pozycje. Dajcie
pięć więcej, a potem ruszajcie w drogę, Dwójka.
- Zrozumiałem, Promyk Słońca. Dać pięć więcej, a potem
ruszać. Koniec nadawania.
- Powodzenia, Dwójka.
- Dziękuję, sir - powiedział z wypiekami na twarzy O’Kane,
szybko zorientował się, że popełnił gafę z tym „sir”!
Z drugiej strony sieci, pułkownik French zaśmiał się z sympatią.
- Wiem, wiem, Dwójka. Jestem pewien, że chłopcy z drugiej
strony - miał na myśli wroga - znają nasze sygnały i wezwania od
przynajmniej trzech lat. Koniec nadawania!
Kiedy niebo zaczęło się delikatnie różowić o świcie, kapitan
O’Kane jeszcze raz przejrzał plan ataku Strzelców Irlandzkich.
Kompania B miała uderzyć frontalnie na niemieckie pozycje.
Pięć minut później kompania A miała zaatakować na lewej flance, a
kompania C na prawej. Plan polegał na tym, aby jego kompania
ściągnęła na siebie ogień wroga. Kompanie A i C miały w tym czasie
jednym skokiem dopaść zaskoczonego wroga. O’Kane przygryzł
mocniej dolną wargę. Kompania B znowu dostała najgorszą robotę,
ale Paddy
zdawali się tym nie przejmować. Ci zawsze mieli ochotę
do walki.
Popatrzył na błyszczące wskazówki zegarka. Już prawie
nadszedł czas, aby wyruszyć. Powyżej, kontrolowany huragan ognia
moździerzy powoli zamierał. Atak miał się zacząć minutę przed
przerwaniem ostrzału, aby dopaść Szwabów z głowami nisko
schowanymi przed odłamkami.
- Cztery... trzy - odliczał głośno minuty.
Potem trzy razy przenikliwie odezwał się jego gwizdek.
- Kompania B, naprzód! - krzyknął przekrzykując łoskot
wybuchających granatów moździerzowych. - Szybko. Chłopcy!
*
- Achtung. Angole idą! - krzyknął ktoś ostrzegawczo, gdy
kończyła się brytyjska nawała ogniowa.
- Zajmować stanowiska gdziekolwiek! - darł się pułkownik
Stürmer. - Już nadchodzą!
7 Popularne określenie Irlandczyków używane przez Anglików.
Dzika szamotanina - chwila paniki, nim wycelowali broń -
wszędzie na szczycie wybuchają granaty Anglików, gdy z wyciem i
wrzaskiem wspinali się po zniszczonym przez ostrzał stoku, z
bagnetami na lufach karabinów. Byk Jo miał swoją chwilę. Gdy dym
eksplozji opadł trochę, znalazł cel, którego szukał; Anglika z trzema
paskami sierżanta na rękawie munduru koloru khaki. Przyłożył
delikatnie palec do spustu schmeissera, a potem nacisnął go delikatnie.
Pistolet maszynowy syknął zjadliwie.
Jo dostrzegł odpadające, wyrwane kawałki mięsa z ciała
Anglika. Coś, co przypominało linię krwawych dziurek na guziki,
pojawiło się na jego koszuli. Jednak żołnierz nadal szedł naprzód.
- Boże w niebiosach! - zamruczał zdziwiony Meier. - Czy ty
nigdy się nie przewrócisz, ty skurczybyku!
Posłał resztę pocisków z magazynka w postać znajdującą się
ledwie dwadzieścia metrów od niego. Trafiany kilkukrotnie brytyjski
sierżant zniknął w obłoku rozpryskiwanej krwi i kawałków ciała.
Teraz Brytyjczycy padali na całej linii natarcia. Poranne
powietrze wypełniły mrożące krew w żyłach okrzyki bólu wzywające
sanitariuszy i noszowych. Jednak nie rezygnowali z prób ataku.
Znaleźli się ledwie kilkanaście metrów od pozycji strzelców górskich.
Niesiony żądzą krwi Byk Jo, wyskoczył ze swego dołka strzeleckiego
i stojąc na jego przedpiersiu, całkowicie wystawiony na widok wroga,
posyłał seria za serią w kierunku nacierających wrogów, zataczając
łuki pistoletem maszynowym, jak kosiarz na polu pszenicy. Kosił
wszystko z bezmyślnym okrucieństwem.
W chwili gdy już wydawało się, że Irlandczycy dopadną pozycji
niemieckich, ich atak załamał się. Z tą samą szybkością, z jaką
nacierali, zawrócili i zaczęli zbiegać po stoku zaścielonym ciałami ich
zabitych i rannych towarzyszy.
Ale dla niemieckich strzelców nie było chwili wytchnienia. Gdy
atak kompanii B załamywał się, na skrzydła pozycji niemieckich
uderzyły kompanie A i C.
Pułkownik Stürmer reagował instynktownie. Zgięty wpół,
odepchnął: martwego celowniczego od MG42, którego stanowisko
znajdowało się tuż obok niego. Nie zważając, że lufa karabinu
maszynowego parzy go w dłonie, odmontował ją i założył nową, a
chwilę później zarzucił na szyję dwie taśmy amunicyjne. Tak
wyposażony, z karabinem maszynowym pod pachą, pognał w stronę
mocno zagrożonej prawej flanki.
Pierwsi Anglicy już wdzierali się na niemieckie pozycje. Na linii
całego pierścienia obrony, toczyły się walki wręcz. Jeśli jakiś
człowiek padał na ziemię, nie było dla niego litości. Zwycięzca dziko
deptał powalonego nabijanymi ćwiekami podeszwami butów.
Stürmer widział, że jego ludzie poradzą sobie z wrogami, którzy
już wdarli się na ich pozycje. Bardziej martwili go ci Anglicy, którzy
szli za plecami pierwszej fali ataku. Kolbą MG42 utorował sobie
drogę przez gromady walczących z furią ludzi i dopadł do zagłębienia
terenu, z którego widać było całe zbocze góry. Druga fala piechoty
angielskiej już nadchodziła, wykrzykując bojowe hasła, czując, że
brak wystrzałów karabinowych oznacza, iż ich rodacy doszli do linii
pozycji niemieckich.
Pułkownik przycisnął kolbę karabinu do ramienia. Poprawił
taśmę nabojową i odciągnął palec sprężyny spustowej. Zaraz potem z
lufy wyleciała pierwsza seria niosących śmierć pocisków. Ulewa kul
spadła na nacierających Brytyjczyków.
Ci zatrzymali się, jakby wpadli na murowaną ścianę. Ci, co
przeżyli pierwszą nawałę ognia, stali ogłupiali, jakby nie wiedzieli, co
dalej czynić. Stürmer założył nową taśmę do podajnika i ponownie
nacisnął spust. Kolejna lawina pocisków smugowych, które leciały
lekko zakrzywionym szlakiem uderzyła w ludzi, powalając ich na
ziemię jak letnia burza snopki zboża.
Brytyjczycy nie byli w stanie dłużej wytrzymać takiego ostrzału.
Gdy tylko zielona raca wystrzelona przez majora Greula wzbiła się z
sykiem w powietrze, co oznaczało, że jego ludzie odparli atak na
lewej flance, załamali się kompletnie. Grupkami wycofywali się w dół
stoku, a potem po prostu uciekali.
Stürmer zataczając się, stanął wyprostowany nad karabinem
maszynowym. Teraz dopiero poczuł swąd spalonego ciała. Na
gorącym jeszcze zamku broni pozostały kawałki skóry z jego palców.
Ale nie było czasu, aby martwić się o takie drobiazgi. Gdy
ostatni z atakujących Brytyjczyków zniknął za głazami, ich
moździerze od razu wznowiły ostrzał.
Weterani z oddziału szturmowego Edelweiss, zahartowani na
wielu frontach, od Narwiku na północy po Kaukaz na południe,
wiedzieli, czego się spodziewać.
Jeszcze raz paraliż spadł na pozycje. Strzelanina ustała. Strzelcy
górscy ze strachem przywarli do ścian wykopów, z głowami
wciśniętymi w spocone plecy sąsiadów. Ryk stawał się coraz
głośniejszy. Pokonywał inne odgłosy i samotnie wznosił się ku niebu.
Jeden wielki wstrząs poruszył ziemią, gdy setka granatów
moździerzowych uderzyła w podstawę szczytu.
Piekło rozwarło swoje bramy. Purpurowe płomienie wdarły się
w szarość poranka. Rozpalone do czerwoności, ostre jak brzytwa
odłamki granatów ze świstem przecinały powietrze. Deszcz gleby i
kamieni spadał na ziemię, a przy kolejnym wybuchu unosił się ku
górze. Nagle poranek ożył we wrzasku rannych i okaleczonych ludzi.
Stürmer jęknął tylko z żałości i zaryzykował spojrzenie w górę.
- Gdzie są ci spadochroniarze? - spytał głośno. - No, gdzie?
Ale poranne niebo, krwistoczerwone z powodu wybuchających
pocisków, pozostawało puste i czyste.
Rozdział 2
- Leros, panie baronie! - krzyknął pilot z kokpitu
trzysilnikowego transportowego Junkersa.
Baron von Waldstein, dowódca 4. batalionu spadochronowego -
„Zielonych diabłów”, przepychał się między siedzącymi w napięciu
spadochroniarzami. Popatrzył w dół ponad ramieniem pilota, na
niewielką brązową smugę lądu, osadzoną w głębokiej zieleni
porannego morza.
- Mocno górzysta! - stwierdził.
- Zdecydowanie tak, panie baronie - zgodził się pilot, wesoły
porucznik. - Lądowanie na takiej paskudnej górze, może oznaczać
dziurę w tyłku i straszny ból.
Von Waldstein wyciągnął szyję i pokręcił głową. Przez
błyszczącą szybę zrobioną z pleksiglasu, mógł dojrzeć resztę lecących
przestarzałych junkersów, zwanych pieszczotliwie „Ciotka Jus”.
Samoloty tworzyły w powietrzu zgrabną formację, zbliżoną w
kształcie do litery V, tak w pionie jak i w poziomie, co pozwalało
osłaniać sąsiednie maszyny przed atakiem myśliwców wroga.
Potem skierował swoją uwagę na szczyty grzbietu górskiego
Rachi, nad którymi jego pięciuset ludzi miało skakać z samolotów.
A to wyglądało na niezbyt łatwe zadanie. Już sam skok w
górzystym terenie był trudny, ale na tak małej wysepce jak Leros, jego
Zielone Diabły mogły być łatwo zmiecione do morza, jak to miało
miejsce z brytyjskimi spadochroniarzami na Sycylii.
- Jaka jest prędkość wiatru, poruczniku?
- Musi wynosić jakieś trzydzieści węzłów, panie baronie.
- Będziemy się dobrze bawić przy tak silnym wietrze -
powiedział von Waldstein. - To da moim chłopcom trochę do
myślenia, więc nie będą się nudzić opadając na ziemię. W porządku,
poruczniku, możemy jakoś poradzić sobie z tym problem. Czy to nie
zabawne mieć kogoś do zrzucenia na spadochronie w taki poranek?
Zdecydowanie nie!
Baron von Waldstein cofnął się w głąb kadłuba. Skinął głową na
sierżanta pełniącego funkcję dyspozytora, który wyglądał blado i był
tak samo zatrwożony jak reszta spadochroniarzy. Podoficer ustawił się
blisko otwartych drzwi, a wiatr szarpał jego luźny mundur
spadochroniarza. Mógłby być pierwszy w pierwszej serii skoków. Jak
to lubił mówić do oficerów w kasynie: „Facet lubi być pierwszy,
prawda? To trzeba go trzymać, aby nie mieszał się z pospólstwem”
Junkersy przelatywały właśnie nad wybrzeżem. Artyleria
przeciwlotnicza zaczęła strzelać chaotycznie. Kłęby białawego dymu
pokazały się na niebie, a podmuch powietrza po wybuchach kołysał
samolotami. Baron nawet nie zwracał na to uwagi. Spojrzenie miał
wbite w grzbiet Rachi. Za jego plecami spadochroniarze dla dodania
sobie otuchy nucili piosenkę:
Kiedy Niemcom coś zagraża, tylko jeden sposób dla nas jest
Walczyć i zwyciężyć, wiedząc z nami idzie śmierć
Z naszych samolotów bracie miły tylko jeden skok jest!
Do ziemi było tylko czterysta pięćdziesiąt metrów. Pilot szybko
obniżył tor lotu junkersa. Na wysokości stu pięćdziesięciu metrów
wyrównał lot i mogli skakać. Było cholernie nisko jak na skok. Skok z
tej wysokości niósł ze sobą możliwość uszkodzenia kręgosłupa i
połamania rąk i nóg. Jednak dawało to większą szansę, że wiatr ich
nie zwieje na pełne morze, skróci się czas opadania, co utrudni
Brytyjczykom „trafienie ich w dyszę”, jak zielone berety nazywały
ranę, której najbardziej się obawiali - postrzał w podbrzusze, gdy
człowiek znajdował się jeszcze w powietrzu.
- Gotów! - krzyknął von Waldstein.
Byli już prawie nad strefą zrzutów.
- Minuta do skoku!
Skoncentrował się i jeszcze raz sprawdził ekwipunek.
Naprzeciw niego zaczęło mrugać gwałtownie zielone światełko.
Znaleźli się dokładnie nad strefą lądowania.
Baron nawet nie czekał na rozkaz do skoku. Wziął głęboki
wdech i rzucił się w przestrzeń. Waga jego plecaka i ekwipunku
bojowego wydawała się go wyrwać z samolotu. Leciał ku ziemi w
zawrotnym tempie. Trzask! Linka wyzwalacza szczęknęła. Otworzyła
się nad nim wielka jedwabna czasza.
Wypowiedział zwyczajową modlitwę dziękczynną i zaczął
walczyć z wiatrem, nie zwracając uwagi na pociski, które przecinały
tor jego lotu jak gromada wściekłych pszczół.
Ku swemu przerażeniu zauważył, że wiatr spychał go w stronę
morza. I nie był jedynym, którego to spotkało. Wszędzie wokół niego
Zielone Diabły walczyły zawzięcie w plątaninie linek z podmuchami
powietrza. Błyszczące refleksami światła morze było coraz bliżej.
Widział już wyraźnie białą linię bałwanów morskich, zbliżającą się od
lewej strony.
Wtedy wszystko się skończyło. Był blisko ziemi. Spadochron
szybko tracił powietrze i opadał dużo szybciej. Niewielkie figurki
biegły w jego stronę po stromym stoku. Nie wiedział, czy to byli jego
ludzie czy też Brytyjczycy. Nie troszczył się o to w tej chwili.
Ważniejsze było, aby nie połamał nóg.
Naprężył się. Instynktownie ugiął kolana, by lepiej
zamortyzować skok, gdy zbliżał się do kępy sosen.
Uderzył w nią z prędkością 50 kilometrów na godzinę. Gałęzie
rozcinały mu twarz, a w nozdrza uderzył intensywny zapach olejków
eterycznych, tak charakterystyczny dla sosen. Odgięta gałąź kolejny
raz uderzyła go w twarz. Momentalnie zrobiło mu się ciemno przed
oczami. Doszedł do siebie, gdy już butami miał dotknąć ziemi. Impet
uderzenia był tak duży, że poczuł jak żołądek podchodzi mu do
gardła. Miał jeszcze na tyle siły, aby rozpiąć klamrę w pasie, która
przytrzymywała spadochron. Ten odleciał kawałek przy kolejnym
podmuchu wiatru, pozostawiając go na ziemi, gwałtownie łapiącego
powietrze w płuca.
Z daleka dochodził słaby odgłos strzałów. Wiedział, że nie mógł
ryzykować, ponieważ mogły pochodzić ze strony Anglików. Stanął
niezdarnie na nogach i rozejrzał się dookoła. Nikogo nie było w polu
widzenia. Ściągnął z pleców pistolet maszynowy, wyciągnął z
kieszeni monokl i wsadził go w oczodół. Poczuł się pewniej, ale
paskudnie kulał. Teraz baron von Waldstein mógł ruszyć na
poszukiwanie swoich Zielonych Diabłów...
*
- To niemożliwe! - wybuchnął pułkownik Tilney w swej
ufortyfikowanej kwaterze, kiedy goniec przyniósł wiadomość, że
niemieccy spadochroniarze wylądowali na grzbiecie Rachi.
- Ale tam są, sir - zaprotestował goniec. - Sam ich widziałem. Są
ich tam setki. Pełno tych gnojków idzie tu prosto na drinka.
Tilney dość szybko się pozbierał. Nie miał żadnych rezerw,
które nie byłyby zaangażowane w obronę, więc w końcu musiał
zebrać improwizowany oddział złożony z kucharzy, pisarzy,
ordynansów i kierowców, aby okrążyć Niemców.
Mieli łatwe zadanie. To była regularna rzeźnia. Mieszana grupa
sztabowców i ludzi ze służb tyłowych dopadła niemieckich
spadochroniarzy na drzewach, zaplątanych w linkach nośnych
spadochronów albo brodzących w wodzie do pasa, obciążonych ponad
miarę nasiąkniętym wodą ekwipunkiem.
Wielu z nich zwisało martwych na uprzężach, a czasze ich
spadochronów unosiły się i opadały na zmiennym wietrze jak wielkie
miechy kowalskie. Tylko gdzieniegdzie leżał porzucony kombinezon
skoczka, jak powłoka jakiegoś dziwnego insekta, co wskazywało, że
jego właściciel zdołał uciec.
*
Do dziesiątej rano tego ranka von Waldstein zdołał zebrać jakąś
setkę swoich Zielonych Diabłów. Przez chwilę zalegali w polu
kukurydzy na skraju grzbietu wzniesień, który był ich celem. W końcu
baron wpadł w desperację.
- Nie zostaliśmy wysłani na Leros, aby leżeć w polu kukurydzy i
wystawiać tyłki na egejskie słońce! - krzyknął, poderwał się na nogi,
pociągając za sobą garść co odważniejszych swoich ludzi i ruszył
biegiem w kierunku Brytyjczyków, strzelając z pistoletu
maszynowego, przyciśniętego do biodra. Ten z pozoru samobójczy
atak okazał się dla jego wroga niespodzianką. Przypadkowa
zbieranina kucharzy i pisarzy oddała pole walki. W jednej chwili
wpadli między nich niemieccy spadochroniarze i gnając jak szaleni w
górę stoku, pozostawili jedynie z tuzin ludzi rannych i zabitych.
To działo się jakieś pół godziny wcześniej. Teraz ci, co przeżyli
- może jakichś osiemdziesięciu ludzi, maszerowali miarowym
krokiem ku ich celowi i słychać było jedynie ich chrapliwe oddechy, i
dalekie wznowione dudnienie artylerii na górze Clidi, po prawej
stronie. Pomimo katastrofalnego lądowania, Zielone Diabły niemal
zdołały odciąć północną część wyspy od centrum. Teraz siły morskie
generała Muellera mogły lądować na brzegu!
Rozdział 3
Pułkownik Maurice French był bardzo rozzłoszczony.
- Tilney! - warczał jak wściekły pies. - Zrobili dokładnie to, co
mówiłem, że zrobią, czyli zrzucili spadochroniarzy! Teraz trzymają
nas za gardło!
- Co masz na myśli? - wydzierał się Tilney tak samo
rozsierdzony jak jego rozmówca.
- No, popatrz tylko na sytuację. Spadochroniarze wcisnęli się w
pas biegnący w poprzek wyspy. Wiem, że niewielkie oddziały Jellicoe
sprawiają im kłopoty. Ale nie da się ukryć faktu, że Szwaby trzymają
się w różnych miejscach i nasi ludzie na północy zostali odcięci. Nie
trzeba będzie długo czekać, aż Niemcy wysadzą desant od morza.
- W porządku, Maurice - powiedział Tilney, unosząc dłoń na
znak pokoju. - Przyznaję, miałeś rację. Ale to już historia. Problem
polega na tym, co mamy teraz zrobić?
- Natychmiastowy kontratak, i to kilka - odpowiedział
pułkownik French bez najmniejszego wahania, chociaż wiedział, że
jego Irlandczycy są już bardzo wyczerpani.
- W dwóch miejscach. Na górze Clidi.
- Ale musiałeś stamtąd wycofać swoich ludzi, gdy podeszli
spadochroniarze.
- Zgoda, Tilney. To będzie robota dla „Buffsów”
8 Bawoły - batalion z Royal East Kent Regiment
Igguldena. Zaatakują od północy. Wiem, że pójdą do ataku po złej
stronie góry, ale jeśli Szwaby potrafiły się tamtędy wspiąć, to nasi
ludzie też chyba potrafią?
- Nie wiem nic o tym. Ale muszę porozmawiać przez telefon z
Igguldenem, bo inaczej wykończą nas. A teraz, gdzie są te inne
miejsca, które chciałeś zaatakować?
- Tilney, nie muszę ci chyba przypominać, że jedną z
najważniejszych zasad, jakie uczą w Kolegium Sztabowym, to nie
pozwolić rozmienić swoich sił na drobne, czyli rozproszyć ich. W tym
momencie życiowo ważne jest, abyśmy skoncentrowali nasze siły i
byli gotowi dokopać im, jak tylko rozpoczną desant morski.
- Zgadzam się. Co więc proponujesz, Maurice?
- Natychmiastowy atak moich fizylierów na spadochroniarzy
siedzących na grzbiecie Rachi. Przebicie się przez nich i połączenie z
„Buffsami”, a potem przygotowanie ataku siłami dwóch batalionów.
Pułkownik Tilney nigdy nie dostał szansy, aby wypowiedzieć się
na temat tego planu, gdyż na biurku odezwał się dzwonek telefonu.
Złapał za słuchawkę i rzucił krótko:
- Tilney!
Pułkownik French niecierpliwie czekał na koniec rozmowy,
gdyż widział, że twarz jego dotychczasowego rozmówcy robi się
coraz bardziej blada i blada.
- Co się dzieje? - spytał zaniepokojony, gdy Tilney odłożył
słuchawkę na widełki aparatu.
- Za późno, Maurice.
- Za późno na co, człowieku?
Tilney oblizał zeschnięte usta i popatrzył na Frencha, z nadzieją,
że gdzieś umknie wzrokiem.
- Szwaby rozpoczęły desant w zatoce Parteni, na terytorium
Buffa.
- A niech to piekło pochłonie - pułkownik French uderzył
pięścią w blat biurka, gestem człowieka, który musi znosić wszystko
ponad swoje siły.
*
Gdy tylko bystrooki Jap dojrzał trzy zielone flary, które
wskazywały, że spadochroniarze znaleźli się na grzbiecie Rachi,
naprzeciw ich pozycji, a misja alpejczyków została zakończona, major
Greul, krzyknął niecierpliwie:
- Pułkowniku Stürmer!
Stürmer, wyraźnie zmęczony, choć na twarzy błąkał mu się
nieśmiały uśmiech, odwrócił się w kierunku źródła głosu.
- Co jest, Greul?
Major wskazał ręką na lewo.
- Nowe oddziały - powiedział - i jeszcze więcej nadchodzi z
drugiej flanki. Wygląda na jakieś dwie kompanie, w sumie będzie
pewnie z pięciuset ludzi.
- No, tak - powiedział przygnębiony Stürmer - za dużo, abyśmy
im wszystkim dali radę, szczególnie, że będą ich osłaniać te
transportery opancerzone, uzbrojone w BREN-y. Niby cieniutki
pancerz, ale gdy nie mamy broni przeciwpancernej, to te pudła wjadą
czołowym stokiem. A poza tym nie chcę tracić kolejnych ludzi na
Clidi. Działa są zakleszczone i teraz już nic nie warte.
- Zgadzam się. Musimy tylko dołączyć do spadochroniarzy. Ale
jak to mamy zrobić, pułkowniku?
- Musimy trzymać Angoli na bezpieczny dystans aż do zmroku,
a potem zmykać stąd.
- Ale jak?
- Pokażę ci! - zawołał Stürmer.
Skoczył naprzód i rzucił się do dołka strzeleckiego obok lekko
rannego Strzelca wyborowego.
- Daj mi swój karabin - rozkazał.
Szybko poprawił celownik optyczny, a potem wygodnie oparł
kolbę broni na dołku w barku.
Na okrągłej siatce podziałki celownika pokazała się młoda
twarz. Poniżej na ramionach widać było trzy gwiazdki kapitana
piechoty brytyjskiej. Stürmer mówił sobie, że w tak mocno
zhierarchizowanym społeczeństwie jak brytyjskie, ludzie czują się
bezradni, gdy zabraknie kogoś do wydawania rozkazów. Powoli zrobił
wydech i pociągnął za spust. Kolba karabinu kopnęła w naprężony
bark.
Przez dłuższą chwilę młody kapitan stał bez ruchu na ścieżce,
podczas gdy za nim maszerowała kolumna ludzi w mundurach khaki.
W obiektywie celownika jego twarz wyglądała teraz na zaszokowaną i
zdeformowaną. Nagle zgiął się wpół i przewrócił bezładnie na ziemię.
Podoficer o grubo ciosanej twarzy, który stał obok niego,
popatrzył na leżącego ze zdziwieniem i zaraz potem Stürmer
ponownie nacisnął spust karabinu.
Gdy podoficer już otwierał usta, aby wydać jakiś rozkaz, kula
trafiła go w brzuch, zwalając na ziemię. Szereg ludzi za nim zatrzymał
się gwałtownie.
Stürmer, któremu własne dzieło zupełnie się nie podobało,
opuścił lufę karabinu.
- W ten sposób trzymajcie ich na dystans i uważajcie na te
cholerne transportery opancerzone.
Nagle szybka seria pocisków wystrzelonych z broni maszynowej
przeleciała z jękiem nad stanowiskiem strzeleckim odbijając się od
głazów i kilka razy rykoszetując.
- W porządku, wszędzie w pogotowiu! - zawołał Greul, gdy
niewielka grupka ludzi osłaniana przez transporter wyposażony w
BREN-a, próbowała przedrzeć się na lewą stronę, aby dostać się do
następnego skrawka terenu na zniszczonym walką stoku.
Wzdłuż całego kręgu obrony niemieckiej wybuchła strzelanina.
Druga bitwa o górę Clidi zaczęła się!
Byk Jo popatrzył na ciało z którego wypłynęły jelita, niczym
niekończąca się kolorowa taśma.
- Boże, on nie odejdzie z tego świata od razu. Biedny sukinsyn!
Jap, zajęty siodłaniem mułów, które miały nieść na grzbietach
rannych ludzi z ich oddziału, mruknął tylko:
- Chodź tutaj i mi pomóż.
- A co się dzieje? - spytał Jo i momentalnie rzucił się na ziemię,
gdy angielska kula rozbiła na drzazgi deskę z szopy, w której
znajdowały się muły. - Myślałem, że jesteś zawodowym mulnikiem.
Za trzydzieści minut mieli być gotowi do ewakuacji ze szczytu
góry i Jap chciał mieć muły, najbardziej uparte stworzenia wszech
czasów, gotowe do transportu rannych.
- A teraz to, co chcę, żebyś zrobił. Muszę założyć uprząż na to
paskudne bydlę w ciągu minuty, a ty wiesz co ono robi? Ten
zwierzak, a to jest kawał cholery, nadyma brzuch. Gdy już założę mu
uprząż, wypuszcza powietrze i ona zsuwa mu się luźno pod brzuch. I
muszę całą robotę zaczynać od nowa.
Jo wydął wargi w geście podziwu dla sprytu zwierzęcia.
- Przebiegła bestia, no nie?
- A więc czego od ciebie chcę? Chcę, gdy tylko założę uprząż, a
on zacznie stosować te swoje sztuczki, żebyś kopnął go prosto w zad
swoim wielkim buciorem. To go powinno zaskoczyć i wypuści
powietrze z brzucha.
- A co, jeśli odda mi kopniaka? - spytał Jo, obawiając się o
swoje zdrowie.
- To będziesz miał pecha. Wtedy już nie będziesz więcej
majstrował przy panienkach w domu publicznym w dniu wypłaty
żołdu.
Jap naciągnął uprząż na opornego muła i wtedy Jo dał mu
potężnego kopniaka z zad. Zwierzak zaryczał żałośnie, ale wypuścił
powietrze. Reszta roboty Japa przebiegła już bez kłopotów. Szybko, z
wprawą zawodowca zakładał uprzęże na muły stojące w szeregu. Byk
Jo asystował mu, kopiąc czworonogi, gdy tylko stawały się uparte.
Wreszcie było po wszystkim.
- W porządku, Jo, biegnij kłusem do pułkownika i powiedz mu,
że możemy sprowadzać rannych.
*
Pułkownik Stürmer wystrzelił w powietrze ostatnią flarę.
Zielona raca z sykiem poszybowała w powietrze i pokryła twarze
zebranych w kręgu obronnym ludzi chorobliwą bladością. Szybko
odpowiedzieli na sygnał. Otworzyli ogień, ze wszystkiego, co mogło
strzelać i wściekła ulewa pocisków pomknęła w ciemność, w stronę,
gdzie Brytyjczycy mozolnie wspinali się na stromy stok. Stürmer
uniósł dłoń. Ludzie zamarli w napięciu. Żołnierze prowadzący muły z
rannymi, kładli uspokajająco dłonie na nozdrzach zwierząt.
- W porządku kapralu, wyruszajcie. Dajemy wam dokładnie pięć
minut, a potem zaczynamy odwracać ich uwagę.
- Dobrze, panie pułkowniku - odparł Jap i odwrócił się na pięcie.
- Jazda, chłopaki, ruszamy z miejsca.
Jeden za drugim, gdy przygasała flara na niebie, pewnie
stąpające po górzystym terenie muły zaczęły schodzić w dół, coraz
dalej od pozycji obronnych.
Stürmer skinął ręką na majora Greula i Jo tworzących grupę
dowodzenia, która miała iść na czele i podszedł do skraju linii obrony.
Podniósł karabin i najgłośniej jak umiał zawołał:
- Grupa szturmowa Edelweiss, za mną.
Rzucił się naprzód, reszta strzelców pozostających jeszcze na
pozycjach, ruszyła jego śladem, strzelając w biegu. W chaosie, który
zapanował, żołnierze angielscy nie byli w stanie rozpoznać, kto był
wrogiem, a kto przyjacielem. Nie strzelali, dopóki nie było już na to
za późno. Strzelcy alpejscy wpadli między nich, młócąc i waląc
kolbami po głowach skulonych Anglików czy też kłując ich bez litości
bagnetami. W minutę otworzyli drogę odwrotu przez brytyjskie
pozycje, odrzucając wrogów na bok, co pozwoliło przejść w miarę
swobodnie karawanie mułów.
Pięć minut później znikli na dobre, opuszczając szczyt góry
Clidi, pozostawiając na nim jednie ciała zabitych.
Rozdział 4
To była dziwna noc, pełna alarmów i podchodów. Ze wszystkich
stron dochodziły odgłosy wymiany ognia. Od morza również
dolatywał zgiełk bitwy, a po niebie przelatywały niezidentyfikowane
samoloty. Dwa razy natknęli się na brytyjskie posterunki i musieli
pokonywać ich opór, aby przedzierać się dalej. Jednak nigdzie nie
było nawet śladu pobytu Zielonych Diabłów.
Godziny mijały w łamiącym nerwy i charakter koszmarze nocy,
gdy powoli szli niepewnym krokiem po stromych stokach. Co jakiś
czas przewracali się w ciemności na wystających głazach i pokrytych
rumoszem zboczach.
Jednak po kolejnym półgodzinnym marszu do oddziału
alpejczyków uśmiechnął się los. O trzeciej nad ranem, gdy włazili
rzędem na zdradziecki stok, doleciało do nich podwójne rechotanie,
sygnał spadochroniarzy - na to pułkownik Stürmer czekał całą noc.
Naciśnięta przez niego blaszka wydała odgłos podobny do
rechotu żaby. Odpowiedział mu podobny sygnał i ktoś ostrożnie
zapytał z ciemności:
- Alpejczycy z Edelweiss?
- Tak, to my, wy z czwartego spadochronowego?
- Tak, cieszymy się, że nareszcie widzimy naszych górali!
*
- No, no, jak to miło zobaczyć was, Bawarczyków, pułkowniku
Stürmer - stwierdził baron von Waldstein, z niezwykłym jak na niego
ożywieniem, gdy pochylili się nad mapą rozłożoną w punkcie
dowodzenia i oświetloną wątłym płomieniem świecy.
- Ale ja bardziej się ciszę, że was widzę, majorze - powiedział
jednym tchem Stürmer. - Już zaczynałem myśleć, że maszeruję na
kolanach, a nie na stopach. Byliśmy bliscy załamania.
- Znam to uczucie, mój drogi pułkowniku - zaśmiał się
sympatycznie major. - Ale czy możemy od razu przejść do oceny
sytuacji?
- Oczywiście, ale niech pan się nie spodziewa, że od razu zacznę
jasno myśleć. To był dla nas piekielny dzień.
- Mój drogi pułkowniku - odparł spokojnie baron - to jest
właśnie piekło wojny. Nie jestem w stanie jasno myśleć od czasu
ataku na Eben-Emael w 1940 roku. Ale to nie ma znaczenia.
Wprowadzę pana w sytuację.
- Bardzo proszę.
- Generał Mueller już rozpoczął desant swoich oddziałów w
zatoce Parteni, na północy i w zatoce Pandeli na południu, na drugim
końcu Leros. Nim padła nam radiostacja, dotarła do nas informacja ze
sztabu generała, że lądowanie na południu odbywa się z wielkimi
kłopotami. Brytyjczycy przeprowadzili cholernie silny kontratak i jest
bardzo prawdopodobne, że nasi ludzie zostali wyparci z powrotem do
morza.
Stürmer wyraźnie zasępił się.
- A lądowanie w Pandeli?
- Wygląda na to, że zdołali tam dostać się na ląd i utworzyć
przyczółek. Tak przynajmniej było jeszcze dzisiaj o trzeciej nad
ranem.
Stürmer spojrzał kątem oka na mapę. Jego cień wydawał się
tańczyć na ścianie w migającym świetle płomienia świecy.
- To oznacza - stwierdził po kilku chwilach rozważań - że gdy
Brytyjczycy zdadzą sobie sprawę, że my już nie utrzymujemy góry
Clidi, to będą mieli swobodę w zaatakowaniu od północy grzbietu
Rachi. Nic ich tam nie będzie wiązało.
- Dokładnie. Oceniamy, że przeciwko sobie mamy zgrupowany
batalion, który może zaatakować nad ranem w kierunku południowym
od góry Meraviglia i te dwie kompanie, o których już pan wspomniał,
pułkowniku oraz być może do tego trzeba jeszcze dodać ludzi, którzy
są wolni, po odparciu naszego desantu na północy. Innymi słowy,
mamy ich z tyłu i z przodu. A to zdecydowanie nieprzyjemne,
prawda?
Baron von Waldstein pokazał jeden ze swoich działających na
nerwy uśmiechów, jednak pułkownik nie zwrócił na to uwagi.
Wiedział jedynie, że baron wyglądał jak uosobienie typowego,
pruskiego, arystokratycznego oficera, z cofniętym podbródkiem i
dobrze było go mieć przy swoim boku w tak szczególnej sytuacji.
Wydawało się, że niczego się nie obawiał.
Stürmer rozmyślał chwilę czy dwie. Gdzieś w oddali znowu
odezwały się działa. Wkrótce przyjdzie świt i po brytyjskiej stronie,
zmęczeni, zestresowani i przepracowani oficerowie zaczną planować
kolejne ruchy na śmiertelnej szachownicy wojny.
- Powiedział pan, baronie, że lądowanie z zatoce Pandeli
powiodło się? - spytał nagle Stürmer.
- Do trzeciej nad ranem, tak.
Pułkownik ponownie skupił się nad mapą.
- Są dwie rzeczy, które teraz możemy zrobić. Jedna z nich to
siedzieć tutaj na wygodnych pozycjach obronnych, hodując odciski na
plecach i siedzeniach, i czekać na atak Brytyjczyków, podczas gdy
nasi towarzysze broni bez pośpiechu przeprowadzają desant w zatoce
Pandeli.
- Taki był pierwotny plan generała Muellera, pułkowniku.
Mieliśmy za zadanie nie dopuścić do połączenia sił brytyjskich,
dopóki na Leros nie znajdzie się odpowiednia liczba naszych
oddziałów do przeprowadzenia ataku na górę Meraviglia.
- Ale z całym szacunkiem, Mueller jest jedynie szarakiem z
piechoty, podczas gdy wy jesteście spadochroniarzami, a moi ludzie
wyszkolonymi strzelcami alpejskimi - Stürmer zmusił się do
uśmiechu. - My nie działamy jak zwykła piechota.
- Nie, ale jeśli nie podporządkujemy się rozkazom, mamy szansę
wylądować przed sądem wojennym, pod warunkiem, że pożyjemy na
tyle długo. Co dalej?
- Przeprowadzenie z dwóch stron ataku na siedzibę ich
dowództwa na wzgórzu Meraviglia. Od strony zatoki Pandeli uderzą
oddziały desantu morskiego, a my z drugiej.
- Och, mój Boże, pułkowniku, to czyste szaleństwo! - zawołał
baron von Waldstein, ale na jego twarzy pojawił się łobuzerski
uśmiech.
- Po co kłopotać się stratą czasu we wnętrzu wyspy. Idźmy od
razu po głowę, do ich sztabu. Kiedy go zniszczymy, Anglicy zaczną
się pakować do wyjazdu. Widziałem to już wiele razy w przeszłości.
- Wierzę panu, pułkowniku. Ale mam nadzieję, że wyłoży pan
jasno i dobitnie swoją teorię oficerowi, który będzie przewodniczył
składowi sędziowskiemu. No dobrze, kiedy wyruszamy?
- O świcie, panie baronie. A zrobimy to tak...
Szybko pochylił się nad mapą i zaczął wyjaśniać...
Rozdział 5
- W imię błogosławionego świętego Patryka! - fizylier, który
pełnił wartę, aż jąkał się z zaskoczenia, widząc cywilną karawanę
mułów, która nagle ukazała się w wylocie jednego z licznych
wąwozów wychodzących z grzbietu.
- Zatrzymać się. Kto idzie?
Jeden z cywilów, pomarszczony niski człowiek, z czymś w
rodzaju turbanu na głowie, otulony kocem, spod którego wystawała
podarta koszula koloru khaki, w stylu popularnym wśród
mieszkańców wyspy, szarpnął za wędzidła pierwszego muła trochę
zbyt brutalnie i zmusił kolumnę zwierząt do zatrzymania się.
- Stamtąd idziecie? - spytał Irlandczyk, wskazując lufą karabinu
na szczyt grzbietu.
Mały człowieczek wzruszył ramionami, jakby nie zrozumiał
pytania. Dwaj jego towarzysze, niezgrabny olbrzym i drugi, mniejszy
trochę, o końskiej twarzy - zrobili to samo.
- Milate anglika? - spytał wartownik.
Mały mężczyzna ponownie wzruszył ramionami, gdy Grek z
końską twarzą mruknął:
- Ochi.
- Niech mnie kule biją - zaklął Irlandczyk. - Jeśli wy nie
mówicie po angielsku... - przerwał szybko. - Hej, ale co macie w tych
sakwach?
Wsadził lufę karabinu pod pokrywę kosza, który zwisał z
grzbietu pierwszego muła.
- Gorzałka? - oblizał spierzchnięte usta, aby pokazać, jak bardzo
jest spragniony - Ouzo... krasi... birra? - spojrzał na nich wyczekująco,
gdyż wyczerpał już zapas znanych mu greckich słów.
Facet o końskiej twarzy machnął brudnym paluchem w poprzek
twarzy, co dla Greków oznaczało nie.
- Ochi... milo... achaldi... rodakino...
- Cholerne brudasy! - wartownik wahał się chyba przez minutę.
Ci cywile wyglądali raczej na nieszkodliwych, nawet jeśli
nadchodzili od strony niemieckich pozycji. I tak samo było, gdy jego
batalion był w Afryce; tubylcy zawsze wędrowali wokół pola walki,
nie zwracając uwagi na gówno latające w powietrzu i rozglądali się
jedynie za czymś, co można było zrabować bądź wyżebrać.
- W porządku - powiedział - idźcie własną drogą.
- Efcharisto - powiedział ten o końskiej twarzy. - Moulari!
Grzmotnął w zad prowadzonego przez siebie muła, zmuszając
go do marszu. Powoli mała kawalkada zwierząt przeszła przez linię
pozycji, kierując się ewidentnie ku stokom góry Meraviglia. Po chwili
zniknęła za następnym zakrętem ścieżki, pozostawiając parujące
jeszcze odchody zwierząt, tuż przy stanowisku strzeleckim
wartownika.
*
Baron von Waldstein zsunął z głowy turban zrobiony ze szmat i
9 Nie, jabłka, gruszki brzoskwinie.
10 Dziękujemy, mule!
ciężko odetchnął.
- Korzyści z klasycznego wykształcenia, kapralu - zachichotał -
trzy miesiące na Krecie w czterdziestym pierwszym i naprawa
połamanych nóg.
- Nie wiedziałem o tym, panie majorze - powiedział Jap, wiodąc
karawanę ścieżką, która prowadziła przez usłaną głazami dolinę i
cieszył się porannym powietrzem pachnącym ziołami. - Mało nie
narobiłem w portki, wtedy gdy Anglik chciał zajrzeć do naszych
juków.
- No, wy chłopcy - powiedział baron, sięgając po monokl, dzięki
czemu od razu lepiej mu się myślało - lepiej weźcie się za wojaczkę.
Ponownie trzepnął dłonią muła w szeroki zad i szybciej ruszył w
drogę.
- Wio, ty brudna bestio!
Tak rozpoczęła się druga faza operacji „Koń Trojański”.
*
Przez lekko przesłoniętą lornetkę, aby nie odbijała w
soczewkach promieni słońca, pułkownik Stürmer obserwował
powolny przemarsz grupy barona przez pozycje brytyjskie. Potem
obrócił się i zlustrował cały teren przed sobą.
Po prawej stronie, dosyć daleko znajdowało się Leros. Mógł
rozróżnić białe i niebieskie domy małego miasteczka, pobłyskujące
dachami w promieniach słońca oraz zakrzywioną klingę tureckiego
wybrzeża, leżącą jeszcze dalej.
To był widok zapierający dech w piersiach - majestatyczne
piękno greckiej wyspy o poranku, z powietrzem przepełnionym
zapachem dzikiej mięty, kapryfolium i sosen - ale to wszystko
omamiło pułkownika tylko na chwilę. Znowu musiał skoncentrować
się na swoim zadaniu.
Kierował lornetkę w lewo, dopóki jego wzrok nie spoczął na
reszcie centrum obrony brytyjskiej - góra Meraviglia. Brytyjczycy, jak
zawsze lenie, jeśli chodziło o kopanie okopów, stworzyli jedynie
płytkie dziury w ziemi i stanowiska dział, dzięki czemu ich pozycje
było wyraźnie widać. Ale nawet jeśli były płytkie, to z pewnością
liczne.
Potem powoli badał stok góry naznaczony kraterami po
wybuchach niemieckich bomb jak ospą. Dowództwo mieściło się
zapewne w schronie z długim dachem i bezprzewodowymi antenami,
błyszczącymi w słońcu. Wokół schronu widać było okopy dla
piechoty. Musiał się tam w takim razie znajdować pluton ochrony
sztabu. Przebiegł wzrokiem po rzędzie przeciwlotniczych karabinów
maszynowych i okopanej dwudziestofuntowej armacie i zatrzymał się
dopiero na stanowiskach 37-milimetrowych działkach Bofors.
Ich lufy skierowane były w górę, w oczekiwaniu następnego
niemieckiego nalotu i Stürmer widział, jak maleńkie postacie trudziły
się przy nich, układając kolejne warstwy worków z piaskiem, aby
zastąpić te, które zostały zniszczone podczas nocnego
bombardowania. Było ich cztery, idealnie ustawione z niemieckiego
punktu widzenia, na niewielkim wzniesieniu, w linii równoległej do
schronu brytyjskiego dowództwa.
Pułkownik opuścił lornetkę. Znał działka Bofors. Neutralni
Szwedzi, chcąc zarobić na wojnie, pozwolili produkować je na swojej
licencji tak Brytyjczykom, jak i Niemcom. Ale podczas gdy
Brytyjczycy używali tej broni o wysokiej szybkostrzelności do walki z
celami powietrznymi, to niemiecka armia odkryła, że działka te są
bardzo skuteczne przeciwko piechocie, jeśli żadna inna broń nie była
dostępna. Co jakiś czas artyleria przeciwlotnicza Luftwaffe używała
swoich wielkich armat, aby wspomagać piechotę w walce z mającymi
ogromną przewagę liczebną Rosjanami.
Jeśli zdobyliby te działka, mogliby ich użyć do wysłania do
piekła Brytyjczyków, którzy obecnie byli zajęci przygotowaniem
ataku na dużą skalę na grzbiet Rachi, leżący poniżej. Mogliby też użyć
tego miejsca jako odskoczni do końcowego ataku. Jednak trzeba było
najpierw zdobyć te tak skuteczne armatki przeciwlotnicze.
Stanął na nogach i pobiegł szybko do pozycji swoich ludzi,
gdzie już czekał na niego zniecierpliwiony major Greul.
- No i jak, panie pułkowniku?
- Przeszli przez pozycje brytyjskie.
- Dzięki Bogu! - Greul odetchnął z wyraźną ulgą.
- My i spadochroniarze mamy około dwudziestu rannych, którzy
nadal mogą posługiwać się bronią.
- Tak, ale to za mało, aby przekonać Anglików, że nadal
wszystkimi siłami bronimy się na grzbiecie.
- Już się o to zatroszczyłem - odpowiedział Greul z dumą.
- Jak?
- Ściągnąłem trochę zapasowych ubrań i koców, i kazałem
spadochroniarzom oddać ich hełmy.
- Ale po co, majorze?
- Chcę z nich zrobić manekiny, panie pułkowniku - wyjaśnił
Greul, oczywiście dumny z siebie i własnej pomysłowości. - Potem
umieścimy je przy co drugim stanowisku strzeleckim. Z tak dużej
odległości Anglicy się na tym nie poznają. A przecież wszyscy
wiemy, że Anglicy nie mają chęci do walki na krótki dystans.
- Znakomicie, Greul, świetny pomysł! To ich powinno
wprowadzić w błąd - przynajmniej na chwilę. Jak dużo czasu ci to
zajmie?
Greul wskazał na klęczących spadochroniarzy i strzelców
alpejskich, którzy wypychali zrolowane koce i zapasowe mundury
trawą i gałęziami.
- Może jeszcze jakieś piętnaście minut. Najdalej pół godziny,
panie pułkowniku.
Stürmer dokonał szybkich obliczeń. Do tego czasu „Koń
Trojański” (tak baron osobiście nazwał to małe oszustwo) znajdzie się
obok stanowisk działek Bofors, zakładając oczywiście, że tamta trójka
nie zostanie zatrzymana i rozpoznana przez nadgorliwych brytyjskich
strażników.
- W porządku, majorze. Pospiesz ludzi jak tylko potrafisz. Chcę,
aby ci, co pozostaną na pozycjach wyjściowych, zaczęli małą
dywersję, jak tylko skończą tę robotę. Potem musimy zobaczyć, czy
zdołamy zejść niżej i wesprzeć barona.
Stürmer spojrzał na ścianę skalną, po której musieli schodzić
chcąc wydostać się z grzbietu, niezauważeni przez Anglików,
zajmujących pozycje poniżej.
- To nie będzie łatwe, bo musimy zabrać z nami
spadochroniarzy. Spodziewam się jednak, że przy ich wyszkoleniu nie
mają lęku wysokości.
- Już o tym pomyślałem panie pułkowniku. Przydzieliłem
jednego naszego chłopaka do każdego spadochroniarza. Będą im
pomagać na trudniejszych etapach wspinaczki. Sądzę, że dzięki temu
nie będzie problemów.
- Nie będzie? - Stürmer poczuł jak narasta w nim złość.
Jeszcze w życiu nie brał udziału w operacji, która by stwarzała
więcej problemów. Próbowali oszukać silnego liczebnie przeciwnika,
że wszystkimi siłami bronią zdobytych pozycji, podczas gdy
naprawdę miała to robić jedynie garstka rannych. Jakby tego było
mało, musiał poprowadzić grupę nowicjuszy w skomplikowanej
wspinaczce, z nadzieją, że zdołają pokonać pionową ścianę skalną. A
do tego jedynie trzech ludzi miało zapewnić, że nie powita ich lawina
pocisków z działek Bofors.
Jednak zamiast krzyczeć, zadowolił się uspokajającym
komentarzem:
- W porządku, majorze, niech pan działa dalej.
Operacja „Koń Trojański” wchodziła w trzecią fazę.
Rozdział 6
- A teraz chcę, aby wszyscy spadochroniarze uważnie
wysłuchali tego, co mam do powiedzenia - pułkownik Stürmer zaczął
swoją przemowę powoli, akcentując każde słowo, widząc obawę na
twardych twarzach żołnierzy, gdy patrzyli na ścianę skalną o
wysokości osiemdziesięciu metrów. - Tu nie ma się czego obawiać,
poza sobą samym. Będziecie się wspinać po linie, którą wybrałem
osobiście i którą własnymi rękami umocuję na szczycie tej skały.
Przed każdym z was będzie to robił wyszkolony alpinista, a drugi
będzie szedł za wami. Strach może was paraliżować, ale jeśli już was
dopadnie - tak samo jak waszą siłę - będziecie zgubieni. Kluczem do
sukcesu we wspinaczce jest szybkość.
Poczekał chwilę, aż jego słowa dotrą do świadomości ludzi i w
tym samym czasie spoglądał poważnym spojrzeniem na nieco
pobladłe twarze żołnierzy.
- A teraz, czy są jakieś pytania?
Jeden ze spadochroniarzy, podoficer, spytał zachrypniętym
głosem:
- Tak, panie pułkowniku. Czy uważa pan, że mógłbym się w tej
chwili, od razu, przenieść do służb kwatermistrzowskich zamiast
wspinać się jak pająk?
Jego śmiałe pytanie złamało ogólnie panujące napięcie. Ludzie
ze śmiechem zaczęli podchodzić do podstawy skały. Za ich plecami
ranni już zajmowali wyznaczone pozycje i przygotowywali broń do
otwarcia ognia.
Chwilę później oddali pierwszą chaotyczną salwę. Pułkownik
rozpoczął samotną wspinaczkę. Przez pierś przewiesił wcześniej
gruby zwój liny.
Pierwsze dwadzieścia metrów nie sprawiło kłopotów, ale potem
szczęście zaczęło go opuszczać. Trudno było mu znaleźć występy, czy
szczeliny i w kilku przypadkach musiał uciekać się do stosowania
chwytu szczypcowego, trzymając się kciukiem i palcem wskazującym
niewielkich załomów. W pewnym momencie, gdy wisiał jedynie na
dłoni zwiniętej w pięść wciśniętą w jakąś dziurę - dzięki czemu
działała ona jak klin - jego stopa zakleszczyła się w szczelinie.
Przeklinając, z mięśniami piekącymi z bólu, które w każdej chwili
mogły odmówić posłuszeństwa, wolną ręką usiłował wbić w ścianę
hak. W tym czasie cały czas zwisał na obolałej pięści.
Ale napierał dalej, wiedząc, że czas jest podstawą działania i
starał się nie zważać na piekielny ból, aby tylko poruszać się do góry.
Stosował wszelkie znane mu techniki, by tylko zwiększyć tempo
wspinaczki. W pewnej chwili musiał zupełnie się zatrzymać. Ostatnie
dziesięć metrów wspinaczki oznaczało pokonanie mocno wystającego
nawisu skalnego.
- Cholera! - sapnął gniewnie, oblizując pot, który mu ściekał po
twarzy.
Takie wystające stopnie stanowiły sporą trudność nawet w
najlepszych jego czasach, a teraz napotkał coś takiego w tak trudnej
sytuacji! W tej chwili mógł tylko szukać dobrych uchwytów, które
pozwoliły mu walczyć z grawitacją, podczas gdy jego ciało musiało
być niepewnie rozciągnięte na skale odchylonej w górę od poziomu o
czterdzieści pięć stopni. Nie lubił tego uczucia, miał wrażenie, że jest
jak ślimak, który wybrał się na przechadzkę po suficie.
W ponurym nastroju ruszył pod górę i prawą ręką wymacał
uchwyt kieszeniowy, starając się wciskać kolana w skałę. Przełknął
ślinę, gdy lewą ręką wymacał uchwyt dzbanowy i stwierdził, że do
pokonania ma odległość około metra. Teraz wspierając się prawą ręką
i kolanem, wisiał kilkadziesiąt metrów nad ziemią, odchylony od
ściany pod nieprawdopodobnym kątem.
Już prawie miał chwyt dzbanowy, gdy nadeszła katastrofa.
Ześlizgnęło mu się prawe kolano. W mgnieniu oka jego ciało wygięło
się w wywołujący zawrót głowy łuk, a trzymał się skały jedynie prawą
ręką. Lecz tak czy inaczej, trzymał się nadal. Tylko nieznośny ból,
który przeszywał jego ramię i bark, kazał mu walczyć dalej. Zdusił
okrzyk bólu i podjął dalszą walkę.
Zebrał resztki sił, naprężył mięśnie brzucha i dolnej części
pleców, po czym mocno odchylił się do przodu. Buty znowu
zachrzęściły o powierzchnię skały. Lewą ręką jednak nie zdołał
odnaleźć chwytu. Chwilę później znowu zwisał w powietrzu i widział
kątem oka pełne napięcia, pobladłe twarze ludzi, którzy zebrani
poniżej obserwowali jego zmagania.
Łkając, aby złapać oddech, z mięśniami prawej ręki, palącymi z
bólu, Stürmer podjął jeszcze jedną próbę. Nie mógł tak dłużej wisieć.
Teraz! Drapał lewą ręką poszarpaną krawędź skały.
Próbował ją uchwycić jakimś rozpaczliwym ruchem. Ostra
krawędź cięła mu palce i natychmiast pokazała się krew.
Stürmer starał się uspokoić. Powstrzymał kołysanie ciała.
Spróbował kontrolować bicie serca i wziął kilka głębszych oddechów.
Teraz albo nigdy. Jeśli tego nie zrobi tym razem, będzie musiał się
puścić. Mięśnie jego prawej ręki wytrzymają takie nieznośne
naprężenie jeszcze jedynie przez kilka sekund.
Nagle pułkownik jakby oderwał się od rzeczywistości i uspokoił.
Zawsze wiedział, że zginie gdzieś w górach. Od czasu, gdy podjął
wyzwanie „niemieckiej góry” w dalekich Himalajach, czuł, że mógłby
zginąć na Nanga Parbat. Teraz miał wrażenie, że koniec może go
spotkać na tej nieoznaczonej płycie skalnej, która nawet nie zasłużyła
na nadanie jej nazwy.
- W porządku - pomyślał - teraz albo nigdy!
Jeszcze raz zebrał siły i przyciągnął się do skały. Wreszcie jego
palce namacały i chwyciły ostrogę skalną.
- Trzymaj ją! Tym razem trzymaj! - krzyczała cała jego
świadomość.
Pięć minut późnej przerzucał swoje ciało ponad górnym
brzegiem półki skalnej. A kilka sekund później rozłożył się na wątłej
trawie i chwytał ustami wielkie hausty powietrza.
*
- Hej, wieśniacy co tu robicie? - spytał spocony artylerzysta,
patrząc ponad workiem, napełnianym przez niego piaskiem, na
dziwną karawanę i jeszcze dziwniejszych ludzi, którzy ją prowadzili. -
Nie wiecie, że jest wojna?
Potrząsnął głową, próbując wskazać na rozbłyski wystrzałów,
pojawiające się od strony grzbietu Rachi.
- Nie mówi angielski - zaryzykował baron, mówiąc dialektem,
który jak miał nadzieję, przypomina nieco angielsko-grecki. - Ty
lubisz woda ognista?
Artylerzysta od razu się wyprostował.
- Coś ty powiedział?
Baron pospiesznie podniósł wieko kosza i wyciągnął butelkę
wódki, jaką dostał każdy ze spadochroniarzy, nim ruszyli do walki.
Jego Zielone Diabły złowrogo zaszemrały, gdy zapytał, czy ktoś z
nich nie ma pełnej flaszki do przekazania trójce jego ludzi. Teraz
trzymał ją przed oczami Anglika.
- Brandy - powiedział - niemiecka brandy!
- A skąd ją masz? - spytał podejrzliwie artylerzysta.
- Tam - baron wskazał na grzbiet. - Dużo zabitych Niemców.
- O, niech to kura podziobie, kurka! - krzyknął żołnierz. - Wy,
wieśniaki, jesteście jak hieny. Obrabujecie nawet umarłych.
Ale nadal w jego oczach paliła się żądza wypicia trunku.
- Co za to chcecie?
- Ty masz puszkę mięsa? - spytał baron.
- Chrzanić! Całe sterty. Kate Karney
rozrabiaków. Ile chcecie?
Baron uniósł jeden palec do góry.
11 Znana irlandzka gospoda, istniejąca od ponad dwustu lat.
- Ena - powiedział, potem chwilę się zastanowił i wyprostował
drugi palec. - Dio!
- Dwie! Dajcie spokój - powiedział pogardliwie żołnierz.
- Za dwie to musiałbyś jeszcze dołożyć swoją starą. Jedna!
Baron, wczuwając się w swoją rolę, splunął prostacko w pył
koło butów Anglika i powiedział:
- Dobra, jedna puszka wołowina. Ty przyniesiesz?
- Tak, przyniosę. A teraz poczekajcie tutaj. Jeśli macie więcej
flaszek na sprzedaż, moi kumple chętnie je kupią. Po tej cholernej
ostatniej nocy, warto się napić.
Wojak rzucił szuflę i zapominając o pracy, którą miał
wykonywać, pobiegł w kierunku niewielkiej drewnianej szopy
stojącej w centrum obozowiska. Oczywiście był to podręczny
magazyn zapasów jego baterii.
- Szybko! - szepnął baron, zadowolony z przeprowadzonej
transakcji.
Podczas gdy baron w roli wędrownego greckiego handlarza
szczerzył zęby do odchodzącego Anglika, Byk Jo i Jap zabrali się do
pracy. Zasłonięci przed spojrzeniami Brytyjczyków cielskami mułów,
zaczęli wyciągać ładunki wybuchowe z juków i nastawiać ich
zapalniki na dziesięciominutowe opóźnienie. W ciągu kilku sekund
mieli gotowych dziesięć takich półkilogramowych bomb. Szybko
porozrzucali je po stosach amunicji, ułożonych pięćdziesiąt metrów od
dział, już gotowych do dalszej walki. Przy odrobinie szczęścia pociski
wybuchną i skutecznie odwrócą uwagę, bez uszkadzania samych
dział.
Na dalsze dywagacje nie było już czasu; rozochoceni brytyjscy
kanonierzy już wylewali się strumieniem, trzymając w rękach puszki z
konserwową wołowiną.
- Zaprowadźcie nas tam, wieśniacy!... Gdzie jest tyle tego
cudownego picia?
Spocony lekko ze strachu baron rozdawał dookoła metalowe,
płaskie buteleczki. Operacja „Koń Trojański” wchodziła w decydującą
fazę.
Rozdział 7
W końcu ładunek wybuchowy eksplodował, Jo nacisnął spust
pistoletu maszynowego. Dwaj brytyjscy artylerzyści zatrzymali się w
biegu i padli na ziemię wśród śmiertelnych drgawek. Cześć z nich
starała się ujść przed zagładą i wpadał prosto pod kule trzech
Niemców, który siedzieli skuleni w rowie za armatami baterii.
Ostatnie pociski eksplodowały w płomieniach i huku. Kawałki
sprzętu bojowego i resztki ludzkich ciał fruwały prawie pod szkarłatne
niebo. Potem nagle hałas ustał i Jo patrzył na Japa oszołomiony i
ogłuszony bliskością wybuchów.
Baron zdjął palec ze spustu pistoletu maszynowego. Szaleńczy
terkot wreszcie ustał. Nagła cisza, przerywana jedynie trzaskiem
płomieni, stawała się przytłaczająca; nawet bardziej niż hałas, który
panował wcześniej. Wtedy baron von Waldstein wcisnął w oczodół
swój ulubiony monokl i zawołał:
- Chodźcie, sprawdzimy tych z armatami!
Nie trzeba było ich do tego specjalnie zachęcać. W całej fortecy
sztabowej panowało ogromne zamieszanie; przenikliwie odzywały się
gwizdki, oficerowie i podoficerowie wykrzykiwali komendy,
odpalano ryczące silniki motocykli. Trzech ludzi biegło przez ogień,
przeskakując ponad straszliwie okaleczonymi ciałami brytyjskich
kanonierów, odpychali płonące szczątki, byle tylko dostać się do
wykopanych stanowisk artyleryjskich.
Pierwsze działko było tak mocno uszkodzone, że nie nadawało
się do użytku. Stos eksplodujących pocisków znajdował się zbyt
blisko jego lufy, która teraz była powyginana w chińskie „s”. Ale
dwie dalsze armatki zdawały się być nietknięte, pomimo że powłoka
farby ochronnej na ich lufach była złuszczona od żaru i pełna
popękanych bąbli.
- Ty nas będziesz osłaniał, Jap - rozkazał baron. - A my
spróbujemy przygotować przynajmniej jedną z nich nim nadejdzie
reszta naszych ludzi. Powinni być tutaj za dziesięć minut.
Usadowili się na podwójnych siodełkach działka
przeciwlotniczego i zaczęli gorączkowo kręcić mosiężnymi korbkami,
aby przesunąć lufę w kierunku umocnionego stanowiska dowodzenia
Brytyjczyków, skąd odezwały się chaotycznie pierwsze karabiny
maszynowe, posyłając kilka serii w ich kierunku.
Gdy Jap odpowiadał im seria za serią ze swego pistoletu
maszynowego, pierwsi spadochroniarze i strzelcy górscy zbiegali w
dół stoku do stanowisk ogniowych baterii.
- Lecą zręcznie jak sowie gówno - pomyślał. - Stara niezawodna
gwardia z Edelweiss!
*
Tego popołudnia irlandzcy fizylierzy pułkownika Frencha
musieli zmienić pozycje o sto osiemdziesiąt stopni na stokach grzbietu
Rachi i zaatakować Niemców, którzy tak nagle pojawili się na ich
tyłach. Ale nie zaszli za daleko.
Niemieckie messerschmitty i stukasy wezwane przez radio,
atakowały ich bez przerwy. Samoloty otwierały ogień z karabinów
maszynowych i działek, gdy znajdowały się na wysokości koron
drzew. W końcu sfrustrowany pułkownik French zmuszony został od
odwołania ataku i rozkazał plutonowi moździerzy, aby zmiękczył
obronę mieszanego oddziału spadochroniarzy i alpejczyków, wiedząc,
że skalisty teren nie pozwala tworzyć głębszych wykopów i ostrzał w
tej sytuacji jest groźniejszy niż normalnie.
Teraz French z gołą głową i krwią skapującą z głębokiej rany na
czole siedział za dużym głazem i wzywał przez radio pułkownika
Tilneya.
- Słuchaj, Tilney. Chcę aby cała artyleria, którą dysponujesz, po
zmroku otworzyła ogień i raz na zawsze uwolniła nas od tych
cholernych Szwabów. Musisz mnie wesprzeć wszystkim co masz. Daj
im dobrze popalić przez piętnaście minut, a potem my ruszamy!
- Ale, Maurice! Niemcy lądują z poważnymi siłami w Zatoce
Pandeli! Już do tej pory zdobyli samo Leros i dalej posuwają się w
głąb lądu. Muszę też myśleć jak ich zatrzymać.
- Tilney - French już krzyczał ze złością w głosie.
- Czy muszę się powtarzać? Koncentracja jest wszystkim, co
możemy im przeciwstawić. Najpierw musimy pozbyć się tego wrzodu
na naszych tyłach. Z Buffsem, który naciera na grzbiet, możemy
przeprowadzić na pełną skalę atak na Niemców lądujących w Zatoce
Pandeli. Koncentracja sił, Tilney, koncentracja!
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić, Maurice - głos pułkownika stał
się metaliczny i pomimo zniekształceń w przekazie, też było czuć w
nim irytację. - A co ze Szkopami wychodzącymi z morza i tymi
twoimi tam na dole, którzy już stukają w nas ze zdobycznych
boforsów. Czy to nie jest jednak ogród z krwawymi różami, jak ci się
wydaje?
Pracujący obok Frencha sanitariusz zabierał się za kolejnego
rannego z długiej linii leżących ofiar. Pułkownik westchnął
wstrząśnięty. To był młody Charley O’Kane; z jego roztrzaskanego
ramienia krew tryskała jak z szeroko otwartego kranu. Tilney usłyszał
jego westchnienie.
- Co tam się u ciebie dzieje?
- Nic... to tylko ranni.
- Jest tak źle? - głos Tilneya wyraźnie złagodniał.
- Całkiem, w przybliżeniu moje kompanie mają połowę ludzi.
Ale nadal możemy sobie poradzić ze Szwabami tam na dole, jeśli
tylko dasz mi wsparcie ogniowe.
- W porządku! O zmierzchu, jak się umówiliśmy - konsultował
się z adiutantem. - Dokładnie o osiemnastej. Ale nie mogę ci dać
wsparcia więcej jak przez pięć minut. Nie śmiałbym zdjąć ostrzału
moich dwudziestopięciofiintówek z Niemców po drugiej stronie
umocnień sztabowych na dłużej niż powiedziałem. Mogliby wtedy
wpaść na pomysł przeprowadzenia nocnego ataku. Sam rozumiesz.
- Rozumiem, Tilney - zazgrzytał zębami French.
Sanitariusz obok niego zaczął przecinać rozerwane ciało na
ramieniu O’Kane ze straszliwym, wywołującym mdłości dźwiękiem,
a młody kapitan próbował zdusić jęki; brakowało już środków
przeciwbólowych!
- Pięć minut wystarczy moim ludziom. Dziękuję.
- Niech ci szczęście sprzyja. Maurice...
*
- W porządku, chłopcy, podrywać się na nogi! - rozkazał French,
gdy zagrzmiały armaty i pociski o wadze dwudziestu pięciu funtów
zaczęły spadać na stanowiska baterii boforsów.
Dokoła niego reszta tych, którzy przeżyli z oddziału Royal Irish
Fusiliers, stawała skulona, z bagnetami matowo pobłyskującymi
srebrem w świetle ginącego zmierzchu. French kiwnął głową w cichej
aprobacie. Jego Paddies go na pewno nie zawiodą.
Spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka. Jeszcze cztery
minuty do końca nawały ogniowej. Da jeszcze armatom dwie
minuty... Potem im będzie potrzeba dziewięćdziesiąt sekund, aby
przebiec prawie dwieście metrów, jakie dzieliło ich od pozycji
niemieckich. Był gotów zaryzykować życie kilku ludzi wykonując
sprint, którego musieli się podjąć, jeśli chcą dopaść wroga nim
zamilkną armaty.
- Przygotować się! - wydzierał się, chcąc przekrzyczeć huk
armat.
Mocniej zacisnął mokrą od potu dłoń na kolbie rewolweru.
Boforsy, które ostrzeliwały fortecę sztabową, zamilkły na chwilę.
Najpewniej ich obsługa leżała na ziemi, z powodu ostrzału artylerii
brytyjskiej. To był dobry znak. French uniósł rewolwer do góry.
- Fizylierzy! - krzyknął! - Biegiem, naprzód!
Ponad czterystu ludzi, którzy zostali jeszcze z 1. batalionu
rozpoczęło niezdarny bieg, potykając się w ciemnościach o ciała
towarzyszy, którzy zginęli w poprzednich walkach. Jednak
utrzymywali z determinacją szyk z nastawionymi przed siebie
bagnetami, gotowi na nadchodzące starcie.
Siedemdziesiąt metrów... pięćdziesiąt metrów... czterdzieści...
French zaczął wierzyć, że pokonają dystans, nim skończy się nawała
ogniowa. A potem jego Irlandczycy zajmą się Niemcami. To będzie
masakra. Trzydzieści metrów...
- Podeszli już dosyć blisko! - krzyknął pułkownik Stürmer, gdy
kończył się ostrzał i ostanie odłamki z jękiem odbijały się od
pobliskich skał. Uniósł karabinek do ramienia i starając się nie
zwracać uwagi na szaleństwo wybuchów ponad jego głową, wziął na
cel poszarpaną linię żołnierzy wroga, którzy mozolnie zbliżali się po
zboczu.
- Ognia!
Linia niemieckich pozycji bojowych ożyła rozbłyskiem z luf,
nim jeszcze skończyła się nawała ogniowa Brytyjczyków. Można było
z tej odległości strzelać na ślepo. To nie była wojna, to była masakra!
Nie można było nie trafić. Pierwsza fala Irlandczyków została
dosłownie zmieciona z powierzchni ziemi, jakby niewidzialny kosiarz
zaczął ścinać zboże. Jednak druga fala nadal wdzierała się na stok.
Odrzucając przypływ odrazy, która zaczęła ogarniać pułkownika,
ponownie wycelował karabinek i pociągnął za spust.
Fizylierzy zostali rozproszeni w małe grupki, lecz nadal
chwiejnym krokiem próbowali jak ślepcy przedostać się przez chaos
dymu i hałasu, by spotkać jedynie śmierć.
Jeden z Irlandczyków, wiejski chłopak z rumianą twarzą,
próbował wdrapać się na głaz, który wyznaczał narożnik niemieckiego
obwodu obronnego. Przez ramię miał przerzucony pasek torby pełnej
granatów. Pociski przeciwnika zrzuciły go na dół, tuż przed tym, jak
dostał się na szczyt. Kolejny fizylier chwycił jego torbę i chciał
powtórzyć jego manewr. Jednak seria pocisków z pistoletu
maszynowego przerwała jego wysiłki. Pułkownik French, który zgubił
gdzieś rewolwer, podniósł torbę z ziemi. Nawet nie patrząc na to, co
zostało z jego batalionu, krzyknął jak szaleniec:
- Za mną, Irlandczycy!
Wbiegł na skałkę. Pocisk uderzył go w ramię. Lekko się
zachwiał, ale nie zrobiło to na nim wrażenia. Za nim grupka tych co
przeżyli, wspinała się jego śladem. Jakby szukali razem z nim śmierci.
French dostał się na szczyt głazu. Sięgnął ręką do wnętrza torby.
Kolejna kula trafiła go, tym razem w podbrzusze. Jęknął przeszyty
nieznośnym bólem i opadł na kolana. W jego kierunku poleciała seria
pocisków świetlnych. Wyciągnął granat. Zdrętwiałymi palcami,
sztywnymi jak grabie, chwycił za zapinkę zapalnika. Wydawało mu
się, że nieskończenie długo wyciągał ją z uchwytu. Coś uderzyło go
potężnie w ramię. Nie przejął się tym. Całą uwagę skupił na
metalowym pierścieniu.
- Do ataku, Irlandczycy...
Gdy właśnie zdołał wyciągnąć zawleczkę, seria pocisków z
MG43 zrzuciła go ze szczytu skałki. Umarł nim spadł na ziemię, na
której było już pełno ciał jego „Paddies”.
Tak zginął pułkownik Maurice French, a jego 1. batalion Royal
Irish Fusiliers przestał istnieć.
*
- Wstrzymać ogień! Wstrzymać ogień! - nawoływał gorączkowo
pułkownik Stürmer.
Ze zgrabiałych rąk upuścił na ziemię karabin z gorącą lufą i
patrzył jak zahipnotyzowany na garstkę żołnierzy wroga, którzy
przetrwali tę rzeźnię. Wszyscy byli ranni, kuśtykali wykrzywieni
bólem lub zataczali się w ciszy jak lunatycy, gdy schodzili po stoku,
na którym zostało tak wielu ich towarzyszy broni.
- Już tu nie wrócą - stwierdził Greul, kucając obok Stürmera w
jego dołku strzeleckim i nawet na jego zuchwałej twarzy pojawił się
cień podziwu dla pokonanych przeciwników.
Rozdział 8
Przez całą noc, gdy pociski z boforsów zasypywały fortecę
sztabową, generał Mueller kontynuował atak na Leros. O świcie
Luftwaffe nadleciała z pełną mocą, aby skończyć z resztką brytyjskich
dział przeciwlotniczych. Bomby i odłamki niszczyły je jedno za
drugim. Teraz samoloty z czarnymi krzyżami panowały na niebie.
Zrozpaczony Tilney prosił swoje dowództwo o wsparcie
marynarki wojennej. Trzy niszczyciele brytyjskie nawet wpłynęły do
zatoki Alinda. Ale bez przerwy atakowane przez samoloty Luftwaffe,
nie były w stanie prowadzić dokładnego ostrzału i ich pociski nie
spadły na pozycje niemieckie, lecz na ludzi Buffsa, którzy usiłowali
dostać się na grzbiet Rachi. W końcu niszczyciele, nękane bez
przerwy przez stukasy, wycofały się z licznymi uszkodzeniami i
rannymi marynarzami.
Generał Mueller zaczął wysadzać na ląd coraz więcej i więcej
oddziałów, i obecnie desant przebiegał prawie bez oporu. Do wieczora
15 listopada Niemcy mieli na wyspie dwa razy więcej ludzi, niż
Tilney.
Nowy plan brytyjskiego pułkownika zakładał zatrzymanie
Niemców w pasie nadbrzeżnym ciągnącym się wokół Zatoki Alinda,
po czym zepchnięcie ich do morza za pomocą frontalnego kontrataku.
Ale teraz, jak przybywał jeden za drugim alarmujący meldunek na
temat sił niemieckiego desantu, Tilney zdał sobie sprawę, że ma za
mało ludzi do przeprowadzenia takiej akcji.
Dowództwo naczelne przysłało mu radiogram, że powinien
wycofać oddziały drogą morską z północy na południe. Jednak nie
było żadnych łodzi, dowódca Buffsów już nie żył, a większość
dowódców ich kompanii była ranna; młodzi oficerowie, którzy
przejęli dowodzenie ledwie dawali sobie radę z sytuacją.
Zaczęła się załamywać komunikacja między brytyjskimi
oddziałami. Podobnie działo się z łącznością radiową z Buffsami.
Jednym sposobem utrzymywania z nimi kontaktu było korzystanie z
pieszych gońców, ale nie było wcale chętnych do podejmowania
takich samobójczych misji. Brytyjczycy byli więc siłą rzeczy spychani
do odizolowanych punktów obrony, mocno naciskani przez
triumfujących Niemców.
Pomimo powagi sytuacji, determinacja pułkownika Tilneya, aby
walczyć do ostatniego człowieka, pozostała niezachwiana. Straty
wśród ludzi z fortecy sztabowej były stosunkowo niewielkie, jego
baterie dział dwudziestopięciofuntowych nadal mogły strzelać, mając
ogromne zapasy amunicji, a w kwestii piechoty, to posiadał on nadal
najbardziej niezachwiany i doświadczony oddział na wyspie - oddział
piechoty morskiej Jellicoe. Gdy straszliwy 15 listopada zbliżał się do
końca, Tilney zwrócił się do zgromadzonych oficerów:
- Panowie nie wolno rozmawiać o poddaniu. Mamy tu dobrą
pozycję obronną. Wytrzymamy tutaj, dopóki dżentelmeni z kwatery
głównej dojdą do wniosku, że trzeba nas ratować - zawahał się na
ułamek sekundy - albo będziemy walczyć do samego końca. Czy to
jest całkowicie jasne?
- Tak jest! - odkrzyknęli ochoczo oficerowie, nim opuścili
miejsce narady i udali się na swoje stanowiska wśród huku
wystrzałów brytyjskich haubic.
*
Pułkownik Stürmer przyłożył dłonie do ucha barona i krzyknął
w nie, chcąc przedrzeć się przez huk dział brytyjskich.
- Mam już tego dosyć! Anglicy są tam dobrze okopani i mają
masę amunicji, więc chłopcy Muellera nie mogą im mocno
zaszkodzić. Nie robią żadnych postępów. Jak tak dalej pójdzie, to ci
cholerni Brytyjczycy będą się trzymać aż do końca wojny.
Stürmer kiwnął potakująco głową.
- Widzi pan tę wystającą skałę ponad antenami radiowymi ich
bunkra, baronie?
- Tak.
- Gdybyśmy mieli kilku zdecydowanych na wszystko ludzi,
mogliby łatwo znaleźć się na szczycie tego schronu. Kilka granatów i
droga stoi przed nami otworem. To mógłby okazać się najszybszy i
najtańszy sposób, aby zakończyć tę całą nudną zabawę.
- Kilku zdeterminowanych facetów, powiadasz? - baron von
Waldstein zainteresował się tym pomysłem. - Mówisz tak, jakby to
było łatwe, cholernie łatwe. Ale zapominasz, że tam się aż roi od
Angoli i jest ich tam tyle, ile pcheł na grzbietach naszych mułów.
Niech cię dopadną, jak będziesz zwisał na linie - mogę sobie
wyobrazić, jak twoi zdeterminowani ludzie szybko zaczną śpiewać jak
kastraci.
- Liczę na ciemność i ogólne zamieszanie, jeśli dacie nam osłonę
ogniową.
Baron spojrzał na bryłę schronu i wysoką ścianę skalną
wznoszącą się ponad nim, i szybko zdał sobie sprawę ze skali
niebezpieczeństwa, gdy nagły rozbłysk ognia oświetlił teren.
- Myślisz, że mam jeszcze ochotę na kolejny taki taniec. Mam
już dosyć w głowie tych wysokości.
Stürmer poklepał go pocieszająco po ramieniu.
- Nie, baronie. Tego od pana nie wymagam. Pan by przejął tylko
dowodzenie baterią naszych boforsów. Wezmę ze sobą tylko kilku
wyszkolonych ludzi.
Wstał z ziemi, z gotową już decyzją, po czym przyłożył dłonie
do ust:
- Major Greul, sierżant Meier i kapral Madad, proszę tutaj,
szybko do mnie!
*
Była już pierwsza w nocy 16 listopada 1943 roku. Brytyjskie
dwudzistopięciofuntówki rozlokowane wokół umocnionej kwatery
sztabu nadal dudniły broniąc pozycji, ale ich ostrzał trochę zelżał.
Jednak pomimo zmęczenia atakujących i obrońców, w powietrzu
krzyżowały się kolorowe sznury pocisków wystrzeliwanych z
karabinów maszynowych, a niebo co chwila rozjaśniały kolejne race
sygnalizacyjne. Pułkownikowi Stürmerowi wydawało się, że nikt na
wyspie nie śpi, gdy z trzema ludźmi ostrożnie przekradał się przez
zasieki, i że ciemność pełna była napięcia i wyczekiwania ludzi,
którzy liczyli, że oddziały przeciwnika popełnią jakiś błąd. Poczuł jak
przez plecy przeleciał dreszcz strachu i wzdrygnął się.
- Coś złego? - dopytywał się Jo.
- Nie, tylko trzymaj ślepia otwarte, Meier. Wydaje się, że
Angole są wszędzie.
- To chyba nie dziwne, panie pułkowniku, skoro jesteśmy prawie
w samym środku ich obozowiska - chwycił za ramię dowódcy i
wskazał na ciemne kontury dział.
- Nie byłoby zbyt zdrowo iść dalej w ich kierunku.
Najciszej jak tylko mogli cofnęli się kilka kroków i skręcili
trochę w prawo. Anglicy jeszcze ich nie dostrzegli. W pewnej chwili
patrol brytyjski przeszedł od nich w odległości zaledwie kilku metrów
i wtedy musieli wciskać swoje ciała w kamienny mur, a serca dudniły
im tak głośno, że wrogowie mogli prawie je dosłyszeć.
Raz o mało nie wpadli na wysunięty posterunek. W ostatnim
momencie ostrzegł ich suchotniczy kaszel żołnierza palącego
papierosy i pomarańczowy ognik żaru, który chłopak starał się ukryć
w rękawie kurtki munduru. To uratowało im życie. Greul wysunął się
do przodu i podbiegł skulony kilka kroków. Strażnik nigdy się nie
dowiedział, czym dostał w głowę. Major chwycił go i odwlókł do tyłu,
ciągnąc go za pasek hełmu. Greul wcisnął mu kolano w kręgosłup i
mocno szarpnął za głowę. Pasek coraz mocniej wciskał się w gardło
ofiary. Szarpanina trwała kilka sekund. Wreszcie Greul poczuł się
zadowolony i rozluźnił uchwyt.
- Załatwione - szepnął przez ramię, gdy wypuszczał bezwładne
ciało ofiary z rąk. - Chodźcie, jest czysto.
Tak dotarli do punktu docelowego ponad stanowiskiem
dowodzenia.
- Trzydzieści metrów, albo może trochę więcej - szepnął
Stürmer. - Co o tym sądzisz, Greul?
- Będzie coś koło tego.
Potem w ciszy dwóch znakomitych alpinistów patrzyło w dół z
nawisu, oceniając - mimo słabego światła jakie panowało w nocy -
czekające ich trudności. W tym czasie Jap i Byk Jo czekali na ich
werdykt jak pacjenci na wynik konsylium lekarskiego - życie czy
śmierć.
- Coś dla cudotwórcy - ocenił Stürmer tylko trochę żartując.
- Bardzo sroga ocena. Zgadzam się - powiedział śmiertelnie
poważnie Greul. - Ciężka trasa, potrzeba lekkich butów, siły i dużo
umiejętności. Czasami niemal niemożliwe przy złych warunkach
pogodowych - dodał, jakby cytował podręcznik do wspinaczki
wysokogórskiej.
Stürmer od razu wtrącił się:
- Przy tym zejściu są tylko dwa poważne problemy. Jeden, to że
tak naprawdę nie będziemy wiedzieli, gdzie jesteśmy. Drugi...
- Jeśli Angole zobaczą nas, nim zejdziemy na dół - wtrącił się
obcesowo Jap - to będziemy mieli pięknie pozamiatane koło tyłków.
- Tu się nie mylisz, Madad. Nie potrzeba chyba więcej
powodów, aby schodzić tak szybko jak to możliwe i jak najciszej -
Stürmer ściągnął linę przewieszoną przez piersi.
- Przewiążemy was liną, a potem zejdziecie na bosaka. Bez
butów będziecie schodzić ciszej i łatwiej wam będzie znaleźć
szczeliny w skale. To jedyny skuteczny sposób, aby w ciemności
znaleźć oparcie dla nóg na takiej ścianie.
- Ale głębokie szambo - zaklął Byk Jo, rozwiązując sznurowadła
w butach. - Co to za życie? To co? Mam teraz walczyć na tej wojnie
jak biedna baletnica?
Rozdział 9
Czekając, Stürmer czuł mrowienie w naprężonych mięśniach.
Musiał się znowu wziąć w garść. Strach paraliżował w nim
podniecenie. W ciemnościach nie byli w stanie znaleźć odpowiedniej
ostrogi skalnej, aby zaczepić linę. To będzie ogromny wysiłek
fizyczny. Ale to był jedyny sposób.
- Panie pułkowniku, czy nie uważa pan, że to ja powinienem
trzymać linę asekuracyjną? - To Meier zgłaszał własny pomysł. -
Zawsze mówili, że jestem zbudowany i stoję jak murowana chałupa.
- Masz rację Meier - powiedział Stürmer. - Ty masz swoją siłę,
ale ja mam umiejętności. Ja zejdę na dół bez pomocy liny, a ty nie. A
jako ostatni nie będziesz miał asekuracji.
To załatwiało sprawę. Podstawą tego sposobu schodzenia była
pętla, którą zakładano na solidnym szpicu skalnym, co działało jak
kotwica i pozwalało wspinaczowi ślizgać się na podwójnej linie i
kontrolować szybkość za pomocą tarcia. Był to sprytny, ale i
niebezpieczny sposób poruszania się na ścianach skalnych - Stürmer
przypomniał sobie tuziny zawodowych wspinaczy, którzy zginęli w
czasie takiego zjazdu na linie. Jednak tym razem prędkość była
podstawą działania i pułkownik zdecydował się na podjęcie
rozsądnego ryzyka, aby jego niewielki zespół dostał się na dach
bunkra dowództwa.
Meier wychylił się poza krawędź ściany skalnej. Pułkownik
Stürmer szeroko rozstawił nogi i naprężył mięśnie.
- W porządku, panie pułkowniku - wysapał sierżant - jestem
poza.
Naprężona lina zadrżała. Spory ciężar Meiera został przez nią
przeniesiony na barki oficera z siłą, która omal nie ściągnęła go ze
skalnej półki, ale mimo tego, nie zawołał nikogo na pomoc. Jego
ludzie mieli i tak dość do roboty, nim przygotują się do zejścia.
Usłyszał metaliczne kliknięcie i bolesne sapnięcie Meiera, gdy ten
uderzał stopami obciągniętymi jedynie skarpetami w powierzchnię
skały, by po chwili odbić się od niej do kolejnego skoku.
Kliknięcie i sapnięcie; i tak kilka razy, i będzie na dole. Stürmer
trzymał linę z ponurą zawziętością. Jego oddech zmieniał się w
rzężenie, a ciało zaczął pokrywać pot, mimo nocnego chłodu. Nagle
naprężenie liny wyraźnie się zmniejszyło.
- Dzięki Bogu - wyszeptał do siebie pułkownik i odprężył się,
potrząsając rękami, aby przywrócić w nich krążenie krwi.
Teraz do przodu wystąpił Greul. Wokół szyi zawiesił buty,
związane razem sznurówkami.
- Jestem gotów, panie pułkowniku. Jest pan pewien. Że...
- Nawet o tym nie myśl - mruknął Stürmer przez zaciśnięte zęby.
Greul sprawdził pętlę asekuracyjną i bez dalszego słowa zsunął
się poza półkę skalną.
Wydawało mu się, że wieki zsuwał się po stromej ścianie
skalnej, a Stürmerowi z kolei wydawało się, że już dłużej nie
wytrzyma obciążenia, jakie musiały znosić jego plecy. Już był bliski
poddania się, gdy lina pozbawiona obciążenia, lekko odskoczyła do
góry. Greul również był na ziemi.
Stürmer pochylił się osłabiony w kierunku wyraźnie
zaniepokojonego Japa. Oficer nadal wyglądał na oszołomionego,
oddychał nieregularnie i widać było wyraźnie, jak drżą mu ręce.
- Panie pułkowniku, niech pan z tego zrezygnuje. Niech pan
pozwoli, abym ja schodził jako ostatni bez liny asekuracyjnej. Wydaje
mi się, że dam radę zjechać sam.
Stürmer tępo potrząsnął głową.
- Nie... nie jesteś na tyle doświadczony... ruszaj... teraz!
Ostatnie słowa wydusił przez zęby z rytmicznym sykiem. W jaki
sposób zdołał utrzymać linę z małym kapralem, pułkownik nigdy nie
zdołał sobie odpowiedzieć na to pytanie. Z twarzą bladą jak popiół,
rozbieganymi chaotycznie oczami, wydętymi policzkami jak balony
zaporowe, oficer modlił się i modlił, aby tylko nie wypuścić liny. I
gdy Jap wreszcie się z niej uwolnił, skacząc w dół ostatnie kilka
metrów, wiedział, że jego dowódca jest już u kresu sił. Stürmer opadał
na kolana na skalisty grunt, ze zwisającymi bezwładnie rękami i
spuszczoną głową, jakby się o coś błagalnie modlił, nie zważając na
czas i miejsce.
Po pewnym czasie zdołał się pozbierać i zaczął powolne
schodzenie do podstawy skały. W zupełnej ciemności i przy jego
wyczerpaniu zdawało się to samobójstwem, koszmarem nocnym.
Później, gdy ujrzał pozornie czysty uskok, zadrżał i powiedział sobie,
że tylko wariat ośmieliłby się stawić czoła takiej ścianie po nocy. Ale
walczył przy zejściu, wisząc nieraz na samych opuszkach palców, z
pokrwawionymi palcami u stóp, którymi wyszukiwał najmniejszego
punktu podparcia.
I wtedy w tej wieczności nocy odezwał się Greul miękkim
głosem:
- Jest pan tylko pięć metrów od ziemi, panie pułkowniku. Niech
pan skacze, złapiemy pana.
Z odgłosem błogosławionej ulgi, pułkownik puścił się skały i
poleciał w dół z zamkniętymi oczami, jakby chciał odejść na dobre z
tego świata pełnego bólu.
Spadł prosto w szeroko rozstawione ramiona Byka Jo.
Znajdowali się na stercie ubitej ziemi, którą tworzyło coś co
było pozostałością ściany osłonowej bunkra. Samo stanowisko
dowodzenia zdawało się być nietknięte. Stürmer szybko ocenił ich
pozycję, gdy przysłuchiwali się przytłumionym dźwiękom, które
dochodziły z pomieszczenia poniżej. Brytyjscy sztabowcy,
nieświadomi ich obecności, pracowali pod ich stopami.
- Co teraz robimy, panie pułkowniku? - spytał Greul nieco
ponaglająco. - Jasne jest, że nie wykopiemy tunelu.
Wskazał palcem na grubą warstwę ziemi.
- Nie.
- To, co? Wejdziemy przez drzwi frontowe? - spytał głupkowato
Byk Jo.
- Właśnie tak, ale nie dokładnie przez te drzwi.
- Co pan ma na myśli? - spytał szeptem major Greul.
- No, cóż. Wszyscy znamy te szopy sztabowe. Budują je dla
zaspokojenia najprostszych wymagań. W okresie zastoju w walkach,
aby dać ludziom trochę zajęcia, zaczyna się nowe roboty ziemne i w
końcu powstaje pod ziemią cały labirynt króliczych nor. Tak więc,
jeśli nie możemy skorzystać z głównego wejścia, na pewno istnieje
jakieś boczne. Musi takie być.
- I powiem wam, gdzie można je znaleźć - powiedział Jap. -
Zawsze jakiś pisarczyk z delikatnymi rączkami skraca sobie tamtędy
drogę, gdy nie chce naokoło latać przez główne wejście do sraczyka.
A przecież wiemy, gdzie są ich latryny, panie pułkowniku. Zakładam
się, że szybko znajdziemy boczne wejście.
Jap miał rację. Cichy trzask zapalnego żółtego światełka, które
rozjaśniło ciemność przy bocznej ścianie schronu, pokazało
samotnego strażnika, który pilnował niewielkich drzwi.
Stürmer ruszył odważnie w kierunku żołnierza, pogwizdując
jedyną znaną mu brytyjską melodię - It’s a long way to Tipperary - i
grzebał przy mundurze, jakby go zapinał po wyjściu z latryny.
- Ucisz się - syknął wartownik. - Nie wiesz do cholery...
- Uważaj na lewo! - krzyknął niespodziewanie Stürmer.
Wartownik dał się nabrać na starą sztuczkę. Zaalarmowany,
szybko obrócił się we wskazanym kierunku. Tymczasem z ciemności
po prawej stronie wyłonił się Byk Jo. Potężnym uderzeniem pięści w
nasadę karku, tuż pod hełmem, powalił na ziemię Brytyjczyka. Ten
nawet nie wydał dźwięku, padając na ziemię. Sierżant odciągnął na
bok bezwładne ciało. Jeszcze dalej w cień przenieśli je major Greul i
Jap. Droga do schronu stała otworem.
Tunel przed nimi, wycięty w nagiej skale, z wyciosaną w
gruncie klatką schodową - był pusty i oświetlony jedynie światłem
nagich żarówek, podwieszonych pod sufitem. Jednak w tej pustce
tunelu było coś groźnego. Stürmer nadal wierzył w ich szansę lecz z
trudem walczył z pragnieniem, aby odwrócić się i uciec. Zamiast tego
mocniej zacisnął dłonie na pistolecie maszynowym i zrobił krok do
przodu, pociągając za sobą resztę ludzi.
W lewej ścianie skalnej znajdowało się wejście, zasłonięte
zawieszonym kocem. Stürmer szybko skinął głową w kierunku
Greula. Ten błyskawicznie odsunął zasłonę na bok, a pułkownik
wskoczył do środka z gotowym do strzału schmeisserem.
Jednak ludzie, którzy znajdowali się w środku, nie stanowili dla
napastników żadnego zagrożenia. Byli martwi. Leżeli w równych
rzędach, sztywni, nieruchomi, patrzący w sufit. Jakby zmarli gdzieś na
jakiejś defiladzie, a nie na polu walki.
- Muszą gdzieś mieć porządną kostnicę, prawda? - wyszeptał
obojętnie Greul.
Przecisnęli się bardziej na lewo. Z następnej sali dochodziło
donośne chrapanie rannych, nadal oszołomionych środkami
przeciwbólowymi. Skinieniem ręki Stürmer pokazał, że powinni
kierować się bardziej na prawo, oceniając, że dowódca Anglików nie
chciał mieć pokoju operacyjnego, zaraz obok punktu opatrunkowego i
kostnicy.
Ruszyli korytarzem w kierunku kolejnego wejścia zasłoniętego
kocem. Dochodził zza niego stłumiony hałas rozmowy. Ponownie
Stürmer ustawił się tak, aby móc łatwo strzelać i pokazał majorowi,
aby przygotował się od odsłonięcia kurtyny.
- Teraz! - rzucił krótko i wskoczył do środka z pistoletem
maszynowym, gotowym do strzału.
Oficer, straszy człowiek o siwych włosach, padł na kolana, gdy
na jego piersi pojawił się równiutki rząd czerwonych dziur po kulach.
Drugiego oficera siła uderzenia pocisków odrzuciła na skalną ścianę,
na której jego pokryte krwią dłonie zostawiły ciemną smugę. Trzeci z
nich dostał postrzał prosto w twarz i pocisk kalibru 9 mm zamienił ją
z tej odległości w krwawą miazgę. Nagle wszystko zamieniło się w
paniczny chaos: rozkazy, komendy, krzyki wściekłości i strachu, i huk
wystrzałów.
Po korytarzu biegło kilku Brytyjczyków ubranych jedynie w
bieliznę. Greul powalił ich na ziemię jedną długą serią. Coraz więcej
ludzi, zatrzymując się w poślizgu padało na ziemię, gdy dostali się
pod lufę schmeisserów. Nagle coś z ogromną siłą uderzyło w rękę
Stürmera. Aż jęknął z bólu i pistolet maszynowy wypadł z
pozbawionych czucia dłoni. Jakaś postać w mundurze khaki
przeskoczyła ponad ciałem zabitego siwowłosego oficera. Anglik
trzymał w dłoni wielki rewolwer przywiązany do szyi białą linką
zabezpieczającą. Uniósł go do oka. Z tej odległości nie mógł chybić.
Stürmer widział każdy szczegół jego purpurowej, gniewnej twarzy,
łącznie z wągrami wokół oczu, gdy zaczął naciskać na spust.
Pułkownik rzucił się do przodu jak wystrzelony w katapulty.
Całym ciężarem ciała zwalił się na Anglika. Z całej siły walnął go w
splot słoneczny. Rewolwer Anglika podskoczył w górę. Pocisk
uderzył w sufit, nie czyniąc żadnej szkody i oficer padł na ziemię.
Chwilę potem toczyli się obaj po zapylonej podłodze, zwarci w
walce o przetrwanie, próbując dostać rękami do gardła przeciwnika,
podczas gdy reszta oficerów sztabowych i ordynansów, niemal bez
strachu poświęcając swoje życie, przełamywała opór Niemców. I
wtedy ciężka kolba, okuta mosiądzem uderzyła w tył głowy
pułkownika Stürmera i nim ciemna fala niemocy ogarnęła go, zdał
sobie sprawę, że chcieli dokonać niemożliwego. Przegrali. Byli w
rękach Brytyjczyków.
Rozdział 10
Stürmer odzyskał przytomność i otworzył oczy, słysząc
pierwsze słowa wypowiedziane po angielsku.
- Ależ, mój Boże, pułkowniku Tilney, to jest prawdziwy
pułkownik. Muszą być bardzo pewni siebie, skoro na takie
samobójcze misje wysyłają takich oficerów.
Stürmer poruszył głową i jęknął. Fala piekącego bólu przewaliła
się przez jego czaszkę i zaraz zamknął oczy, gdyż mówiący te słowa
oficer pochylił się nad nim.
- Mówisz po angielsku? - spytał natarczywie.
- Gdzie moi ludzie? - Stürmer zadał szorstko swoje pytanie,
otwierając ponownie oczy, by spojrzeć na nieznane twarze, które go
otaczały.
- Są naszymi jeńcami. Z nimi wszystko w porządku - powiedział
nieznajomy oficer tonem pełnym wyższości.
Stürmer od razu założył, że to oficer wywiadu.
- Dziękuję - powiedział. - Czy mogę się napić trochę wody?
Młody oficer z nieogoloną twarzą i zakrwawionym bandażem
owiniętym wokół głowy, podniósł dzbanek z wodą i nalał ją do
obtłuczonego z emalii metalowego kubka, który podał jeńcowi.
Stürmer zyskiwał na czasie. Pierwsze uwagi zgromadzonych
oficerów nasunęły mu pewien pomysł. Fakt, że w taką akcję
zaangażowany był pułkownik, ukazywała im naocznie, że niemieckie
dowództwo było zupełnie przekonane, że Brytyjczycy byli prawie
pokonani, dlatego pozwoliło sobie na tak samobójczą misję, aby tylko
przyspieszyć nieuniknioną klęskę wrogów.
Ludzie stojący wokół niego wyglądali, jakby byli u kresu
wytrzymałości. Potrzeba było tylko odpowiedniego zwrotu czy nawet
słowa, aby pokazać im wyraźną granicę między ponowną nadzieją a
czarną desperacją. Stürmer wypił wodę z kubka i oddając go
adiutantowi, stwierdził, ze byłby w stanie przeciągnąć tych trzech
oficerów przez tę granicę.
Rozmawiali do późnej nocy. Stürmer nigdy nie zdawał sobie
sprawy, ile zapamiętał z lekcji angielskiego w szkole i wypraw do
Indii. Pracował bez ustanku nad trzema angielskimi oficerami,
wmawiając im wierutne kłamstwa na temat wielkości sił niemieckich
na wyspie i nędznym stanie rozproszonych i odizolowanych
oddziałów brytyjskich Tilneya.
Przez pierwsze godziny brytyjski dowódca odrzucał wszelkie
argumenty, mrucząc pod nosem „bzdury” i „zupełnie niemożliwe”.
Jednak Stürmer nadal pracował nad nim, wiedząc, że Tilney w któryś
momencie musi się złamać.
Około piątej nad ranem nowa grupa rannych została
przeprowadzona obok pokoju sztabowego.
- Budzą współczucie swoim cierpieniem, panie pułkowniku -
powiedział niechlujnie ubrany lekarz jakby od niechcenia.
Tilney rozpoznał jednego ze swych dowódców kompanii - z jego
prawej nogi ciekła struga krwi, całe udo miał poszarpane odłamkami
pocisku.
- Mój Boże - szepnął, wstrząśnięty tym wszystkim - urządzili
nam rzeźnię!
Stürmer już wiedział, że brytyjski pułkownik zaczął go słuchać.
Tilney był zbyt delikatny psychicznie jak na dowódcę, a to fatalna
słabość dla żołnierza. Sam też nieraz odczuł taką słabość i stąd znał ją
dobrze; w bitwie ktoś musi zamknąć oczy na cierpienia innych, jeśli
chce uniknąć sparaliżowania umysłu przez współczucie.
- Pułkowniku - krzyknął ponaglająco - dlaczego ciągniemy dalej
tę krwawą zabawę? Dzielnie walczyłeś z przeciwnościami losu. Do tej
pory zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy. Ale jeśli będziesz
kontynuować... - machnął wymownie ręką, jakby chciał pokazać, że
dżentelmenowi nie trzeba więcej mówić.
- Co pan ma na myśli - spytał Brytyjczyk ostro.
- Jeśli będzie pan kontynuował walkę to rezultat i tak pozostanie
ten sam. To my wygramy. Ale pan poświęci swoich ludzi na darmo.
Skazuje pan ich na niepotrzebną śmierć. Będą pana potem nazywać
rzeźnikiem z góry Meraviglia - dalej Stürmer nie chciał mówić,
czekając aż jego słowa zrobią wrażenie na brytyjskim oficerze.
Poszarzała twarz Tilneya pokazywała, jak walczą w nim w tej
chwili emocje; troska o ludzi, urażona duma, przygnębienie, nadzieja
na cud i świadomość, że cała jego kariera wojskowa legnie w gruzach,
jeśli podda się wrogowi. A to był rok zwycięstw na Środkowym
Wschodzie. Premier Churchill może być bezlitosny dla dowódców,
którzy zawiedliby w 1943 roku, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że
poddanie Leros będzie oznaczać koniec nadziei na przeciągnięcie
Turcji na stronę aliantów.
Nagle zwiesił ramiona, jakby nie był w stanie dalej dźwigać tego
nadmiaru odpowiedzialności.
- W porządku, wygrał pan - powiedział słabym głosem.
- Ależ, panie pułkowniku - zaprotestował jego adiutant, jednak
oficer wywiadu uciszył go jednym znaczącym spojrzeniem. - Co chce
pan, abym zrobił?
Zdawało się, że pułkownikowi sporo czasu zajęło przygotowanie
odpowiedzi na to pytanie. Ale gdy już zaczął mówić, jego słowa były
suche, precyzyjne i kompletnie pozbawione emocji.
- Niech pan skontaktuje się z generałem Muellerem. Proszę mu
powiedzieć, że przygotowuje się do negocjacji w sprawie poddania
Leros...
*
Poniżej trwały niekończące się negocjacje w spawie kapitulacji
brytyjskiego garnizonu. Ale pułkownik Stürmer już się nimi nie
interesował; czuł się wypalony z wszelkich emocji i nieskończenie
wyczerpany. Siedział na dachu bunkra, w którym przebiegały
rokowania, nie zwracał uwagi nawet na własnych ludzi i
spadochroniarzy, którzy przechodzili przez pozycje brytyjskie i nadal
traktowali uzbrojonych przeciwników z należytym szacunkiem.
Stürmer miał przed oczami jedynie scenerię śmierci i
zniszczenia, która ciągnęła się tak daleko, jak mógł sięgnąć wzrokiem.
Rozerwane na kawałki, czarne od dymu, spalone ciężarówki,
zniszczony transporter opancerzony, karabiny z lufami wbitymi w
ziemię, z zawieszonymi na ich kolbach hełmami - oznaczenia miejsca
pochówku zabitych żołnierzy, i wszystko splatane zwojami drutu
kolczastego na których wisiały ciała ofiar nocnych walk, jak kłęby
podartych szmat.
- Stürmer - głos generała Muellera wyrwał go z zadumy
Pułkownik niechętnie stanął na nogach i ze znużeniem spojrzał na
twarz generała, którego oczy jaśniały triumfem.
- Oni się poddają, Stürmer! - krzyczał rozradowany. - Leros jest
nasze i to dzięki tobie i twoim ludziom. Czy rozumiesz to
pułkowniku? Leros jest znowu niemieckie!
- Tak, rozumiem, generale.
Nie salutując nawet na pożegnanie Stürmer zaczął schodzić
chwiejnym krokiem po stromym nasypie ściany schronu jak pijany.
To był już koniec.
Envoi
Sznur ociężałych ludzi w mundurach khaki schodził pylistą
drogą w kierunku czekających na nich łodzi. Przygnębieni brytyjscy
jeńcy wojenni mieli być przewiezieni z Leros do kontynentalnej
Grecji i resztę wojny spędzić za drutami kolczastymi. Prawie pięć
tysięcy oficerów i żołnierzy stało się ofiarami złego planowania,
nadmiernej pewności siebie i nieudanych kombinacji politycznych.
Baron von Waldstein, bez wyraźniejszych śladów emocji na
twarzy, prychnął nosem, czując smród, jaki się roznosił, gdy
powłócząc nogami weszli do nadbrzeżnej tawerny. Uniósł kieliszek z
lodowato zimnym ouzo i wypił szybko jego zawartość.
Pułkownik Stürmer oparł się plecami o ścianę gospody. Tak
naprawdę traktował pokonanych ludzi nie jak wrogów tylko jak żywe
istoty, tak jak on sam, skazanych przez gorzki los. Potem spytał
łagodnym tonem:
- Co się dzieje, majorze? Nie znosi pan smrodu?
Baron wzruszył ramionami.
- Jest trochę za mocny, pułkowniku. Ale brytyjscy chłopcy nie
mieli czasu na kąpiel przez kilka ostatnich dni, jak przypuszczam.
- Lepiej niech zacznie się pan do niego przyzwyczajać, baronie -
powiedział powoli Stürmer. - To zapach porażki. My też będziemy tak
pachnieć w nadchodzących miesiącach.
Baron von Waldstein, którego prawa ręka powieszona była na
temblaku, a twarz pokazywała zmęczenie napięciem nerwowym
ostatnich dni, spojrzał na wysokiego rozmówcę.
- Coś nie tak, Stürmer?
- Nie za dobrze. Mueller powiedział mi niedawno, że alianci
przedarli się przez góry.
- We Włoszech?
- Tak - odpowiedział Stürmer głuchym głosem, a jego myśli już
wybiegały ku nowym problemom.
- Zaryzykuję stwierdzenie, że was tam wysyłają - powiedział
ostrożnie baron. - Do miejsca zwanego Cassino. Monte Cassino.
- Tak. Naturalnie jest to kluczowa pozycja dla całego włoskiego
frontu - oznajmił Stürmer, wypił ostatni kieliszek ouzo i szykował się
do wyjścia. Major Greul już dawał mu sygnały z pokładu ścigacza
kapitana Doerra. - Dlaczego pan pyta, baronie?
Baron von Waldstein uśmiechnął się lekko.
- Dostałem dziś rano telegram od generała Studenta. Ja i moi
ludzie mamy się udać do Grecji po uzupełnienia i wzmocnienia, a
potem mają nas wysłać do Włoch. A żeby być dokładnym na Monte
Cassino.
- I tam się pewnie znowu spotkamy - wyciągnął lewą rękę na
pożegnanie.
- Lewa idzie od serca, majorze.
Ostatnie słowa wypowiedział bardzo ciepłym tonem.
- Tak mówią - baron uścisnął mocno dłoń Stürmera.
- Tak, jeszcze się spotkamy. Do widzenia, pułkowniku.
- Do widzenia, panie baronie.
Bez dalszych słów pułkownik Stürmer odwrócił się na pięcie i
celowo sztywnym krokiem ruszył w kierunku łodzi.
- W porządku, Doerr - powiedział wkraczając na jej pokład. -
Odpływamy.
Kapitan szybko wydał niezbędne rozkazy. Zahuczały potężne
silniki diesla. Zostawiając za sobą długą, białą smugę spienionej
wody, ścigacz wypłynął z małej zatoki.
Sierżant Meier, obwieszony zrabowanymi brytyjskimi aparatami
fotograficznymi, pospiesznie chwycił się relingu, aby utrzymać
równowagę. Przytknął butelkę z angielską whisky do ust, ale jego
twarz nagle zrobiła się sino-zielona. Szybko połknął olbrzymi łyk
trunku, którego część wylała się na jego nieogolony policzek.
- Jap - jęknął - czuję, że za chwilę będę rzygać!
Jap chwycił zręcznie butelkę, nim rozbiła się o kołyszący się
pokład.
- Duma Korpusu Alpejskiego, jesteście załatwieni! - powiedział
z pogardliwą drwiną, gdy ścigacz torpedowy wyrwał się na otwarte
morze i gdy jego żołądek zaczął groźnie burczeć.
Mały kapral wziął spory łyk zrabowanej whisky i
przygotowywał się na długą podróż, która go czekała.
Niewielka wyspa za jego plecami, na której było tyle śmierci i
przerażenia przez ostatnie dni, zaczęła się robić jeszcze mniejsza.
Pułkownik Stürmer, który stał obok kapitana Doerra, czuł jak słona
bryza owiewa mu twarz. Nie patrzył za siebie. Chciał zapomnieć o
Leros i o tym, co się na niej działo. Chciał zebrać myśli wokół
odległych Himalajów, ich błyszczących bielą wyzywających
szczytów, które pragnął zdobyć.
Gdy wreszcie Leros zniknęła za horyzontem, Stürmer popatrzył
na błyszczącą powierzchnię otwartego morza, jakby już widział, co go
czeka w odległej, tajemniczej przyszłości - jeszcze więcej śmierci i
zniszczenia.
Grupa Szturmowa Edelweiss ponownie wyruszała na wojnę!