Kessler Leo Edelweiss Strzelcy Alpejscy Operacja Leopard

background image
background image

Leo Kessler

Operacja Leopard

Storni troop

Gorzkie zwycięstwo

Edelweiss Strzelcy Alpejscy

Tłumaczenie

Joanna Jankowska

background image
background image

Tedy niech każdy mąż idzie prosto przed siebie

Przyjdź śmierci, chodź życie

Tak właśnie wojna i bitwa całuje i szczebiocze.

Iliada, Księga XVIII

KSIĘGA PIERWSZA

Misja

background image

Rozdział 1

- Formować się! - rozkazał Jellicoe, którego wzrok był

skierowany na ciemny horyzont, a nie na maleńką flotyllę,

przedzierającą się mozolnie naprzód przez Morze Egejskie z

prędkością dziesięciu węzłów.

- Tak jest, sir - zawołał brodaty sierżant z mostka

sfatygowanego, przerobionego greckiego kaika.

Jellicoe uśmiechnął się. W tych dniach jego ludzie ze Służby

Łodzi Specjalnych byli bardziej marynarką niż Marynarką Królewską.

Sierżant szybko zamrugał przesłoną lampy aldisa. Każda z łodzi

odpowiedziała po kolei na sygnał i rozpadająca się flota inwazyjna

zbiła się w gromadę. Jeśli nie będzie kłopotów, to wkrótce przybije do

brzegu. Teraz byli tylko pół godziny żeglowania od wyspy.

Na horyzoncie zaczęły pojawiać się czarne deszczowe chmury.

Jeszcze nie było księżyca. Ale widoczność była odpowiednia dzięki

pierwszym bladym gwiazdom, które zupełnie dobrze rozjaśniały

ciemnobrązową smugę wyspy i dominującą nad nią górę.

Jellicoe, komandor ze Służby Łodzi Specjalnych, lustrował cichą

wyspę lornetką ze szkłami nocnymi i modlił się po cichu, żeby włoscy

artylerzyści poszli za przykładem własnego rządu, który już poddał się

aliantom. Bo jeśli nie... - komandor pospiesznie odrzucił ten plan. Nie

chciał zbyt długo myśleć o działach wroga.

- Daj sygnał dla łodzi torpedowych. Podejść blisko portu od

background image

sterburty, sygnalista! - zakomenderował Jellicoe.

- Tak jest, sir! - odpowiedział sierżant, zupełnie jakby był

siwowłosym bosmanem z trzydziestoletnim stażem w marynarce

wojennej, a nie byłym sprzedawcą damskiej bielizny, który znalazł się

na morzu zaledwie przed rokiem.

Szybko zaczął nadawać sygnały. Teraz rozpoczynali końcową

fazę maleńkiej inwazji w odległym zakątku Morza Egejskiego.

Młody komandor skrzyżował palce na szczęście, a potem

rozejrzał się, chcąc sprawdzić ilu ludzi z załogi zauważyło jego

uczniacki gest. Chyba nikt. Uśmiechnął się pod nosem i plunął do

morza, aby dla ułagodzenia bogów dokończyć rytuał ze szkoły

podstawowej. Teraz nie mógł już więcej nic robić; pozostała tylko

nadzieja.

*

Na łodziach torpedowych marynarze przygotowywali się do

akcji. W wieżyczkach artyleryjskich kanonierzy prostowali zdrętwiałe

palce. Torpedyści po raz kolejny sprawdzali mechanizmy odpalające,

a sygnaliści trzymali w pogotowiu lampy, aby ostrzec bezbronne

łodzie rybackie, gdy tylko zdołają dostrzec przeciwnika. Na mostkach

młodzi kapitanowie, pobledli od ciągłego kołysania 70-stopowymi

łodziami, które z dużą szybkością zmierzały w kierunku ciemnego

horyzontu. I każdy z nich wiedział, że gdzieś za nim kryją się

niemieckie ścigacze torpedowe.

- Sir! - to odezwał się przedni obserwator z torpedowca o

numerze taktycznym 106.

background image

Dwudziestoletni szyper odwrócił się:

- Co jest?

- Statek wchodzi do portu.

Dowódca łodzi z pośpiechem nastawił ostrość w swojej lornetce.

W dobrze widocznym, kolistym polu widzenia prześlizgnął się

groźny, długi kadłub. A potem kolejny.

- Ścigacze torpedowe! - westchnął.

Jakieś tysiąc metrów od przystani w Portolago, niemieckie

łodzie torpedowe zatrzymały się jakby na umówionej randce. I jeszcze

załoga żadnej z nich nie dostrzegła floty inwazyjnej, która chyłkiem

zbliżała się do wyspy!

- Prosto do portu! Naprzód od sterburty! - krzyknął szyper.

Potężne tysiąckonne silniki, które dusiły się przy prędkości

dziesięciu węzłów, z rykiem powróciły do życia. Poniżej pokładu

główny mechanik przesunął do przodu lewarek przepustnicy. Cisza

została przerwana. Nagle na mostku dało się poczuć gryzący zapach

rozgrzanego oleju i zaraz potem zawadiacki dziób łodzi uniósł się nad

wodę. Za rufą pojawiły się dwa białe skrzydła spienionej wody. Łódź

zdawała się frunąć ponad wodą z prędkością trzydziestu pięciu

węzłów, z pochyloną sylwetką w rozpryskiwanej na boki wodzie.

Tysiąc metrów przed nimi gwałtownie zapalało się i gasło

niebieskie światełko. To zaskoczone załogi niemieckich ścigaczy

dopytywały się o sygnały identyfikacyjne. Kapitan „106” zlekceważył

te wezwania.

- Związać walką przeciwnika! - jego jeszcze przed chwilą bladą

background image

twarz rozpromieniło podniecenie bojowe.

Kanonierzy na dziobie zareagowali pierwsi. Załadowali pocisk

do staroświeckiego działka Lewisa i zielona smuga ognia pomknęła

łukiem w kierunku nadal nieruchomych niemieckich ścigaczy. Stojący

na ich pokładzie marynarze desperacko rzucili się ku swoim

stanowiskom i nim będzie za późno, próbowali zniknąć ze swymi

łodziami z linii lotu pocisku. Dowódca „106” pochylił się nad

celownikiem torpedowym. Czołowy okręt wroga był tylko siedemset

metrów od niego. Podjął szybką decyzję, na wypadek gdyby dowódca

nadciągającego ścigacza zdołał wykonać unik. Wycelował torpedę

trochę przed dziób łodzi przeciwnika.

W Portolago odezwała się bateria dział morskich, obsługiwana

przez Niemców. Pocisk oświetlający eksplodował ponad brytyjskimi

łodziami. Gdy światło zaczynało zamierać w błyszczących iskrach, w

kierunku atakujących pomknęły koraliki zielonych, czerwonych i

białych pocisków świetlnych, które krzyżowały się nad celem jak

miriady robaczków świętojańskich. Kapitan łodzi, który z napięciem

śledził celownik torpedowy, słyszał groźny trzask pocisków

uderzających w drewniany pokład, ale nie odrywał oczu od kresek

podziałki dalmierza.

Już słychać było ryk silników czołowych ścigaczy, które były w

tym momencie oddalone o sześćset metrów. Morze pieniło się i

kłębiło pod wpływem wybuchów pocisków kalibru 20 mm,

wystrzeliwanych przez nadbrzeżną baterię. Ale łódź „106” zdawała

się kulom nie kłaniać. Kołysząc się z burty na burtę, jej załoga

background image

przystępowała do działania.

Gdy odległość zmniejszyła się do 500 jardów, dowódca nacisnął

spust wyrzutni. Rozległ się tępy stuk. Potem syk.

Łódź zadrżała, gdy torpeda z prawie dwiema tonami ładunku

wybuchowego wpadła do wody.

- Trzymać się sterburty! - krzyczał kapitan ponad terkotem

karabinów maszynowych.

W tumanach spienionej wody łódź torpedowa obróciła się

sterburtą do wroga. W tym samym momencie rozległa się ogłuszająca

eksplozja. Młody kapitan spojrzał przez ramię. Tam gdzie jeszcze

przed chwilą znajdował się najbliższy niemiecki ścigacz, w powietrzu

pojawiła się wielka ściana ognia, zabarwiając nisko wiszące chmury

groźnym szkarłatem. Młody Anglik uśmiechnął się i nagle zdał sobie

sprawę, że prawe ramię pali go jak ogień; potem poczuł, jak gorąca i

lepka krew spływa mu po ręce.

Teraz przyszła kolej na następną łódź torpedową - „108”.

Działko Lewisa grzmiało z furią, gdy jednostka zygzakiem ruszyła do

ataku. Jednak załoga drugiego z niemieckich ścigaczy już otrząsnęła

się z zaskoczenia. Gdy jej dowódca starał się rozpaczliwie zejść z

kursu przeciwnika, celowniczy dziobowych sprzężonych karabinów

maszynowych otworzył ogień w kierunku nadbudówki łodzi

Brytyjczyków. Zalewał je strumieniami pocisków, które wylatywały z

luf z częstotliwością ośmiuset sztuk na minutę. Szkło pękało z

trzaskiem. Drewniane i metalowe odłamki fruwały dosłownie

wszędzie. Pociski, które nie trafiły w cel, zniknęły gdzieś w oddali,

background image

zaś trafieni marynarze padali na podziurawiony pokład łodzi i rzucali

się w agonalnych drgawkach.

Oślepieni, przerażeni i pokrwawieni ludzie, którzy przeżyli tę

rzeź, byli zmuszeni kręcić się nadal w stożku, tworzonym przez

czerwone i białe pociski świetlne. Skulony skiper brytyjskiej łodzi nie

zważał na szaleństwa świata wokół niego i wpatrywał się

hipnotycznie w podziałkę celownika.

- Tysiąc jardów... dziewięćset... osiemset...

Szczęki miał zaciśnięte, mięśnie naprężone strachem i nerwami,

ale był gotowy do otwarcia ognia.

- Siedemset metrów...

Podskakujący na falach okręcik znalazł się w środku burzy

ogniowej. Płonął od rufy po dziób, a młody skiper czuł jak płomienie

liżą mu stopy, gdy przykładał dłoń do dźwigni wyrzutni torpedowej.

- Sześćset jardów... pięćset i pięćdziesiąt... - skiper odruchowo

otworzył usta, przygotowany na wybuch, który musiał za chwilę

nastąpić. - Pięćset jardów. Teraz!

Szarpnął za dźwignię i jednocześnie krzyknął:

- Od razu do portu!

Ciężko ranny sternik zawrócił pokiereszowaną łódź, nim jeszcze

upadł na pokład, całkiem lepki od krwi tych, którzy już umarli przed

nim.

Nic! Wydawało się, że minął wiek. Skiper po omacku doszedł

chwiejnym krokiem do steru, nic nie widząc i nic nie słysząc.

Potem nagle rozległa się przerażająca eksplozja, która uderzyła

background image

go jak cios zadany w splot słoneczny. Kolejny podmuch był jak

uderzenie otwartą dłonią w policzek. Za jego plecami ścigacz

torpedowy rozpadał się na kawałki. Płonące strzępy wraku fruwały i

wirowały w powietrzu, rozrzucone we wszystkich kierunkach jakby

ręką kapryśnego dziecka. Gdy skiper łodzi „108” opadł na pokład, a

jego przerażony wzrok zauważył oderwaną rękę, która leżała na

potrzaskanej belce jak porzucona biała rękawiczka, wiedział już, że

wykonał zadanie. Droga była wolna.

- W porządku - kapitan łodzi „108” mruknął zgrzytając zębami,

próbując przezwyciężyć palący ból w ramieniu - powiadomcie Jego

Lordowską Mość, że możemy zająć jego cholerne skrzynie z

wędzonymi śledziami!

Inwazja na wyspę Leros mogła się rozpocząć!

background image

Rozdział 2

Jak muchy snujące się po kadłubie samolotu, niewielkie czarne

punkty przedzierały się przez śnieg w wysokich górach, ponad 2000

metrów nad poziomem morza. Nad nimi górował biało-niebieski

szczyt. W ten wrześniowy dzień, cel ich wędrówki zdawał się z nich

szydzić. Jakby chciał ich zmusić do ostatniego, łamiącego plecy

wysiłku, który pozwoliłby go pokonać.

Na czele kolumny szedł pułkownik Stürmer, dowódca oddziału

szturmowego, elitarnej grupy rozpoznawczej Hochalpenkorps

1

, który

miał na wszystko oko. Wspinał się już dwadzieścia lat. Był wszędzie,

w Europie, Azji i Południowej Ameryce, a to nauczyło go, że oczy są

ważniejsze niż muskuły. Dowódca zawsze musi mieć się na

baczności, planując następny ruch, jeszcze przedtem nim oddział

wykonywał ten obecny. Jego spiczasta czapka z metalową szarotką na

boku - symbolem oddziału - przypiętą nieco zawadiacko i zwykły

karabin przewieszony przez szerokie ramiona, nie wskazywały, że jest

prawie dwa razy starszy od ludzi, którymi dowodził. Nadal jednak

potrafił wspinać się bez wysiłku w wysokich górach.

Za nim, przywiązany do drugiego końca liny asekuracyjnej,

szedł major Gottfried Greul, jego zastępca. Wspinał się z brutalnym

zapałem, który uczynił z niego idola przedwojennej Hitlerjugend i

czarny charakter wśród elity wspinaczy wysokogórskich.

1 Dokładnie nazwa taka była nadawana tej części niemieckiej dywizji górskiej, która mogła działać na

znacznych wysokościach nad poziomem morza.

background image

W przeciwieństwie do Stürmera, Greul nie wspinał się po górach

tylko „dlatego, że są”. Wspinał się dla zwycięstwa, aby pokazać

dekadenckiemu zachodniemu światu siłę i niezłomną potęgę

narodowo-socjalistycznych Niemiec. Od tego pamiętnego dnia w

1931 roku, kiedy zdobył w zimie północną ścianę Eiger jako

osiemnastoletni członek Hitlerjugend i zaszokował Szwajcarów

mocując znienawidzony hitlerowski sztandar na szczycie góry.

Gottfried Greul traktował wspinaczkę jako akt polityczny. Zdobycie

każdej nowej góry stawało się dla niego symbolem nowego ładu.

Mimo tego, jak mówił sobie Stürmer, major był jednym z

najlepszych alpinistów na świecie i do tego odważnym żołnierzem,

który służył w grupie szturmowej Edelweiss od samego początku. Od

Narwiku w 1940 roku, do przełęczy kaukaskich niespełna rok temu,

major Greul znajdował się na czele wszystkich akcji, zdobywając dla

siebie Krzyż Rycerski do Krzyża Żelaznego, który teraz zwisał na

wstążce zawieszonej na szyi. W tym czasie został ranny nie mniej

sześć razy. Był człowiekiem z którym należało się liczyć.

Ale wszyscy ludzie w jego małej kompanii należeli do elity.

Każdy z nich był starannie wyselekcjonowany. Byli przedwojennymi

zawodowymi wspinaczami, sprawdzonymi w Himalajach i Alpach lub

bawarskich i austriackich górach, którzy umieli łazić po górach i

jeździć na nartach, nim jeszcze zaczęli porządnie mówić. Oczywiście

byli indywidualistami, samotnikami, którzy czuli się szczęśliwi, gdy

gubili się wśród samotnych i wspaniałych gór i niechętnie poddawali

się dyscyplinie. Ale trzy lata wojny nauczyło ich pewnego rodzaju

background image

dyscypliny - nie tej szeroko rozpowszechnionej w bezkształtnej masie

żołnierzy Wehrmachtu, ale tej elitarnej. Każdy z nich wiedział, że

musi podporządkować się woli całości, jeśli ich oddział miał odnosić

sukcesy podczas zuchwałych misji, które generał Dietl, dowódca

korpusu alpejskiego im narzucał.

Teraz wspinali się na siodło Jungfraujoch, który przypominał

Stürmerowi obraz z Mount Everestu, i że Mallory słynny angielski

himalaista, wysłał go tam w 1924 roku, tuż przed śmiercią na tej

niezdobytej do tamtej pory górze. Naturalnie Jungfraujoch nie była tak

wymagająca jak północne podejście himalajskiego giganta, ale dla

ludzi z oddziału Edelweiss, którzy nie przeprowadzili poważniejszych

wspinaczek od czasu odwrotu spod Kaukazu wiosną 1943 roku, był to

wyczerpujący trening. Z nagłym uśmiechem na brązowej od słońca,

przystojnej twarzy, pułkownik Stürmer popatrzył na swoich

spoconych, sprężystych podwładnych i pomyślał, że taka wspinaczka

pozwoli im się pozbyć resztek bawarskiego piwa, które wlewali w

siebie od czasu powrotu do kwater Hochalpenkorps w Kufstein.

Taka sama myśl towarzyszyła „Wołowi-Jo” Meierowi,

starszemu podoficerowi z grupy szturmowej, który wdrapywał się na

górę, targając na plecach czterdziestokilogramową lufę od

moździerza. Jego przepocona bluza mundurowa zdawała się pękać na

naprężonych mięśniach ramion. Purpurowy na twarzy z wysiłku,

odwrócił głowę z krótko ostrzyżonymi włosami i zawołał do swojego

kumpla, kaprala Madada:

- Hej, Jap! Co dodałeś do tego gównianego piwa ostatniej nocy?

background image

Chłopski sok z kroku? Czuję jakby drapało mnie w gardło coś zebrane

z dna ptasiej klatki.

„Jap” Madad, efekt zażyłych kontaktów córki bawarskiego

technika z niemiecko-amerykańskiej wyprawy badawczej na Nanga

Parbat w 1920 roku i kochliwego Hunzy, pomocnika przewodnika,

zaśmiał się.

- Tak, i nawet tak wyglądasz - odpowiedział czystym bawarskim

akcentem, mimo jego egzotycznej, niegermańskiej urody, która dała

mu w oddziale przezwisko - „Jap”

- Japończyk. - Ale to nie było piwo i ty to wiesz!

- A co w takim razie?

- Pięć do jednego, że to jest to. Za każdym razem, gdy to robisz,

tracisz kilka cennych kropel płynu z krzyża, wiesz o tym?

Przez chwilę jedną ręką pokazywał ruch „pała cyk i lata ręka” i

to oznaczało dla niego to „pięć do jednego”!

- Co za świństwo! - człowiek, który poruszał się nim parsknął

szyderczo. - Taka zabawa jest dobra dla zwykłych kotów na początku

służby. Ale my, starzy podoficerowie mamy lepsze rzeczy do roboty,

niż tracić czas na ręczną robotę.

- Czy podoficerowie mogą przestać w tej chwili paplać te

obsceniczne głupoty? - to major Greul odezwał się przenikliwym

głosem. - Czy wasza wyobraźnia jest ograniczona tylko do tego?

Był wyraźnie zagniewany. Twarz miał skrytą za kłębem pary

wydobywającym się z jego ust.

- Przepraszam, panie majorze - powiedział ugodowo Byk Jo. -

background image

To się już nie powtórzy.

Major pociągnął za linę przypiętą w pasie karabińczykiem.

- A teraz chodźcie. Mamy tylko godzinę, aby dotrzeć do szczytu.

Potem nie zdążymy zejść na dół przed zmierzchem.

Odwrócił się i zajął dalszą wspinaczką.

- Tak jest, panie majorze - odezwał się służbiście ogromny

Bawarczyk, a gdy oficer pokazał mu plecy, stuknął się wskazującym

palcem w czoło i pokazał imponująco długi środkowy palec. - Spróbuj

czegoś takiego - mruknął pod nosem i puścił oko do Japa.

Dalej wspinali się na odległy szczyt.

*

Ale oddziałowi alpinistów nie było dane dotrzeć tego

wrześniowego dnia na szczyt Jungfraujoch. Gdy zachodzące słońce

zaczęło barwić pola firnowe na krwistoczerwony kolor, pułkownik

Stürmer drgnął nerwowo, słysząc groźny i osobliwy dźwięk - ostry i

przeciągły.

Spojrzał w górę na szczyt, już świadom, skąd on dochodził; to

był ten sam odgłos, który oznaczał koniec ekspedycji w 1937 roku,

którą prowadził na Aiguilles de Chamonix. Wysoko nad nimi

zaczynał kłębić się śnieg. Biała furia wtargnęła w krystalicznie czyste

powietrze jak niespodziewana mgła.

- Lawina! - krzyknął ostrzegawczo, szukając gorączkowo w

kieszeni noża wspinaczkowego.

- Lawina! - wrzasnął zaraz za nim Greul, który od razu

zareagował jak profesjonalista, zrzucając z pleców oporządzenie i

background image

chwytając za nóż. Ale było już za późno.

Z ogłuszającym rykiem lawina zmiotła czoło długiej kolumny

wspinaczy, topiąc ich w oślepiających wirach śniegu. Byk Jo, ostatni z

tej wysuniętej grupy, miał tyle czasu, aby odciąć linę łączącą go ze

wspinaczem za jego plecami i potem zanurzył się w lodowej,

krztuszącej masie.

Wszystko wokół majora Stürmera zostało przysłonięte przez

wirującą śnieżną mgłę. Przez jeden przerażający moment sądził, że za

chwilę zmiecie go śmierć. Ale walczył; za wszelką cenę chciał

odzyskać kontrolę, podczas gdy lawina spychała go w dół alpejskiego

stoku wraz z Greulem i dwoma podoficerami. Jakoś zdołał uchronić

się przed zjazdem na plecach lub twarzą do ziemi; to mogło oznaczać

tylko śmierć. Otoczony przez śnieg, który i tak ściągał go w dół, starał

się wyrwać ze środka wiru, pracując rękami jak wytrawny sportowiec

płynący kraulem.

Sapał i charczał, starając się złapać oddech i czuł, sądząc po

ciężarze śniegu, który go przygniatał, że lawina się kończy. Zebrał

wszystkie siły. Nie mógł pozwolić, aby zbyt głęboko zakopał się w

śniegu. Walczył rozpaczliwie. Machając rękami i nogami jak szalona

marionetka, chciał zdobyć jak najwięcej miejsca w dławiącym go

śniegu.

Ku swemu zaskoczeniu odkrył, że fala zamarła, a on mógł

swobodnie poruszać kończynami. Zaczął czołgać się ku powierzchni.

Po chwili w rozpaloną twarz uderzyło zimne górskie powietrze. Z

wdzięcznością wciągnął jego ogromy haust w płuca. Ostatnim rzutem

background image

ciała wydostał się z krępującej go masy śniegu. Ten zaszeleścił jak

westchnienie porzuconej kochanki i pozwolił mu się wyrwać z jego

objęć. Potem przykucnął na nieregularnie pofałdowanej powierzchni

śniegu, jak długodystansowiec po wyczerpującym biegu i skupiał się

na oddychaniu wielkimi łykami lodowatego powietrza.

- Panie pułkowniku! - z oddali doleciał głos, jakby pozbawiony

właściciela.

Oficer z dużym wysiłkiem uniósł głowę. Wysoko ponad nim, na

tle tarczy zachodzącego słońca, ukazały się maleńkie figurki. Zaczął

sprawdzać wszystko dookoła. Wydawało mu się, że większość

kompanii przetrwała katastrofę. Ale gdzie byli Greul, Madad i przede

wszystkim wielki bawarski łobuz Jo, serce i kręgosłup całego

oddziału?

Szybko poderwał się na nogi i ocenił scenerię, która go otaczała,

a reszta kompanii zsuwała się w jego stronę po zaśnieżonym stoku.

Stürmer gorączkowo zaczął się modlić, aby zaginieni ludzie przetrwali

ten dwustumetrowy upadek.

Nad powierzchnię śniegu przedarła się czyjaś ręka. Była w

irchowej rękawiczce. To mógł być tylko Greul, który gustował w tego

typu wyrobach i nosił je, wbrew regulaminowi, zamiast

standardowego wyposażenia Wehrmachtu, używanego przez resztę

kompanii. Pułkownik przez chwilę truchtał niezdarnie w śniegu,

chwycił za dłoń i mocno pociągnął.

Ze śniegu wyłoniła się twarz majora. Usta miał szeroko otwarte i

gapił się na świat jak umierająca ryba, starając się schwytać w płuca

background image

zbawcze powietrze.

Stürmer pochylił się nad nim.

- Wszystko w porządku, majorze? - dopytywał się gorączkowo.

- Tak... tak - dyszał Greul. - A... inni, zobacz... co z innymi.

Greul wisiał na krawędzi dziury, w której jeszcze przed chwilą

był zasypany, podczas gdy Stürmer dalej z mozołem przedzierał się

przez śnieg, szukając na jego powierzchni śladów po reszcie swoich

ludzi.

Odnalazł Madada w chwili, gdy reszta kompani dotarła na

miejsce katastrofy. Chłopak był przytomny, ale drżał straszliwie, a na

jego pomarszczonej orientalnej twarzy, pobladłej i ściągniętej z

zimna, zaczynały już formować się sople, zwisające z brwi i nozdrzy.

Ale mimo tego miał jeszcze dość siły, by zapytać:

- A gdzie jest Byk Jo? - a potem uśmiechnął się z wysiłkiem. -

Jest mi nadal winien 10 marek z ostatniej wypłaty.

Minęło jeszcze czterdzieści minut nim odnaleźli zaginionego

sierżanta. Dostrzegli go dzięki linie, wystającej ze śniegu, którą

przeciął, żeby nie pociągnąć za sobą w białą otchłań reszty kompanii

ze skraju przełęczy. Bardzo powoli szło im odgarnianie śniegu za

pomocą rąk i zwykłych saperek. A mimo tego Jo był nadal świadomy,

gdy go w końcu odkopali ze śniegu i znaleźli zaklinowanego w

szczelinie lodowej, dzięki lufie moździerza, przywiązanej do jego

pleców. Ani sam upadek, ani podduszenie nie uczyniły żadnej

krzywdy sierżantowi.

- Zetrzeć głupie uśmieszki z tych waszych pysków i

background image

wyciągnijcie mnie stąd. Czy może potrzebujecie rozkazu na piśmie?

Pułkownik Stürmer zaśmiał się z ulgą. Starszy sierżant Meier

będzie żył, aby walczyć przez następne dni.

*

I tak wiadomość radiowa dotarła do pułkownika Stürmera na

stoku Jungfraujoch, gdzie został rozbity obóz na noc przez

wyczerpanych strzelców górskich. Trzymając cieniutki skrawek

papieru, który wręczył mu przed chwilą radiotelegrafista, pochylił się

z nim do wątłego płomienia kuchenki spirytusowej i zaczął czytać

głośno miękkim głosem, a wiatr porywał jego słowa, aby je zagłuszyć.

- Pułkownik Stürmer i major Greul mają zameldować się w

kwaterze głównej generała Dietla... godzina zero osiem zero zero jutro

rano... Mundury galowe... następnie wyjazd do Obersalzbergu... zero

dziewięć zero zero... Dietl.

Potem wręczył kawałek papieru Greulowi, którego oczy

błyszczały z podniecenia jak ogniki maleńkiej kuchenki. Ten chwycił

ochoczo bibułkę i przeczytał zapisany na niej tekst, podczas gdy

Stürmer patrzył zadumany w aksamitną ciemność nocy, otaczającą ich

namiot.

- Obersalzberg, pułkowniku - zdawał się krzyczeć major - wie

pan, co to znaczy?

Stürmer pokiwał głową, ale nic nie mówił, teraz wpatrując się w

odległe srebro zimnych i nieczułych gwiazd.

- Mamy spotkać się z Führerem!

- Tak, Greul. Wódz musiał już powrócić ze wschodu.

background image

- Ale co to oznacza? - Spytał niecierpliwie major. - To znaczy,

że będzie nam towarzyszył generał Dietl.

Stürmer nie od razu odpowiedział. Rozejrzał się po niewielkim

kręgu, jakie tworzyły rozstawione namioty. Jego ludzie byli teraz

tylko ciemnymi sylwetkami w złotawym świetle kuchenek

spirytusowych. Potem spojrzał dalej, na czyste i wzniosłe góry.

Westchnął i powiedział znużonym po czterech latach wojny głosem.

- To znaczy, majorze, że Führer ma dla grupy szturmowej

Edelweiss nowe zadanie...

background image

Rozdział 3

- Berg Heil! - zawołał zadowolony generał Dietl w drzwiach

swojej kwatery w koszarach imienia Adolfa Hitlera w Kufstein, gdzie

rozlokował się sztab V Korpusu Górskiego.

- Berg Heil, panie generale! - dwóch oficerów odpowiedziało na

powitanie dowódcy, stukając zawadiacko obcasami.

Generał skinął głową w kierunku Greula. Potem wyciągnął rękę.

- Jak się masz Stürmer?

- Dobrze, panie generale, dziękuję za troskę. Dobrze, poza nową

kolekcją siniaków i obtarć, które zebrałem wczoraj.

Dietl zarechotał cicho i wskazał im krzesła.

- Robisz się już za stary do roboty w wysokich górach.

Uniósł glinianą butelkę ozdobioną wzorkami w niebieskie

alpejskie kwiatki.

- Enzian, panowie?

- Z przyjemnością, panie generale - odpowiedział pospiesznie

Stürmer - chociaż nie należy ufać przełożonemu, który oferuje

alkohol.

Greul odmówił z aroganckim spojrzeniem, które wskazywało, co

myślał o oficerach Korpusu Alpejskiego, którzy zaczynają pić alkohol

o ósmej rano.

Jednak pozostali nie zwracali na niego uwagi. Stuknęli się

kieliszkami i wypili jednocześnie palący austriacki trunek.

background image

- No i co, generale - zaczął Stürmer, patrząc na dowódcę, pod

którego komendą służył w 3. Dywizji Górskiej, w lepszych czasach,

pod Narwikiem w 1940 roku.

Dietl uśmiechnął się cierpko.

- Czy słyszał pan, pułkowniku o miejscu zwanym Leros? -

spytał, podchodząc do mapy obszaru Morza Śródziemnego, która

zakrywała teraz mapę Rosji, normalną dekorację ściany biura. - Tutaj,

wyspa na Morzu Egejskim, blisko wybrzeża Turcji i jakieś 140

kilometrów od naszej głównej bazy w Dodekanezie na wyspie Rodos.

- I? - Greul i Stürmer zadali pytanie jednocześnie, pochylając

się, aby dokładniej przyjrzeć się mapie.

- Anglicy zajęli ją w zeszłym tygodniu i mam przeczucie, że

Führer ma zamiar wyznaczyć nam zadanie odzyskania jej.

Twarz Greula zapłonęła wizją nowej akcji bojowej, ale Stürmer

nie ucieszył się.

- Ale to nie będzie to, co na Krecie? - rzucił szybko pytanie.

Dietl potrząsnął głową.

- Każdy wie, że spadochroniarze Studenta nie będą w stanie

zabrać się ponownie za taką akcję. Hitler już nie pozwoli im pójść

pierwszym do ataku i doprowadzić do takiej rzezi jak na Krecie w

1941 roku. Z wyższego szczebla dowodzenia wiem, że tym razem

walkę rozpocznie Korpus Alpejski. Gdy strzelcy górscy uchwycą

pozycje, wtedy dopiero do walki wejdą spadochroniarze i to

równocześnie z desantem morskim.

- Ale co do cholery jest tak piekielnie ważnego na tej Leros, że

background image

trzeba przeprowadzać operację na pełną skalę, generale? - Stürmer

nadal miał poważne wątpliwości. - Założę się, że tylko jeden na

dziesięciu Niemców słyszał tę nazwę.

Dietl sięgnął po szare sukienne rękawiczki.

- Nie wiem, pułkowniku. Może powinniśmy pozostawić

wyjaśnienie tej kwestii Największemu Kapralowi Wszech czasów,

naszemu Führerowi, Adolfowi Hitlerowi - gdy wypowiadał ostatnie

słowa, na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.

*

Przejechali bez kłopotu przez niemiecko-austriacką granicę,

szybko przemknęli przez Ostertal, w cieniu Alp Bawarskich, mijając z

bolesną powolnością jedną starannie strzeżoną blokadę za drugą, by w

końcu, mając w zapasie tylko kilka minut dojechać do celu. Dalej

eskortowani przez adiutantów w mundurach SS, którzy przytłaczali

nawet Greula, weszli do poczekalni w Obersalzbergu. Gońcy w

nieskalanie czarnych mundurach biegali w tę i z powrotem, trzymając

pod pachami pliki dokumentów. W pewnym momencie nawet sam

Bormann, „brunatna eminencja” wychylił zza drzwi swoją okrągłą jak

globus głowę, aby sprawdzić, czy ktoś jeszcze przebywa w

poczekalni.

- Drobna panika - mruknął przez zaciśnięte usta Dietl.

- Ma pan rację, generale - zgodził się Stürmer.

Przez te ostatnie straszliwe lata widział już to wszystko;

gorączkowa aktywność, jej konsekwencji nie ponosili oficerowie

których dotyczyła, oznaczała zniszczenie i nagłą śmierć dla wielu

background image

wyczerpanych żołnierzy liniowych na odległych frontach.

- Ale co się dzieje?

Jednak zanim generał zdołał odpowiedzieć na to pytanie,

ogromny adiutant z SS otworzył gwałtownie wielkie dwuskrzydłowe

drzwi. Z oczami wbitymi gdzieś daleko poza horyzont, powiedział

głosem pozbawionym wyrazu, jakby ich nie widział:

- Moi panowie, Führer was prosi!

Trzej oficerowie chwycili swoje miękkie spiczaste czapki,

wcisnęli je pod prawe ramiona pod przepisowym kątem i

wmaszerowali dziarsko do wielkiego pokoju, w którym dominowało

wielkie okno widokowe, dzięki czemu można było obserwować

wspaniałą panoramę Untersbergu, Berchtesgaden i Salzburga. Adolf

Hitler, pan całej Europy od Kanału La Manche do Kaukazu, odwrócił

się na pięcie i stanął twarzą w twarz z przybyłymi ludźmi. Przez

chwilę przyglądał się im, jakby patrzył na powietrze, a potem

uśmiechnął się, ukazując rząd żółtych zębów i powiedział:

- Ach, mój drogi generale Dietl, jak to dobrze, że pan przyjechał.

Potem spojrzał na Stürmera, wysokiego, opalonego alpinistę i

był wyraźnie zadowolony z tego, co zobaczył. Rozchylił dłonie, aby

chwycić nimi za rękę pułkownika i zaraz potrząsnął nią na powitanie.

- Zdobywca Elbrusa - stwierdził. - Jestem zaszczycony, że pana

spotykam, pułkowniku.

Gdyby Stürmer nie był tak mocno opalony, można by zauważyć

rumieniec dumy na jego twarzy, tak typowy dla narodowo-

socjalistycznych prominentów, a którego tak bardzo nienawidził.

background image

- Tak jest, mein Führer - to wszystko co był w stanie wydukać. -

Dziękuję.

Hitler uśmiechnął się, klepnął go serdecznie po ramieniu i

zaśmiał się.

- No cóż, mój drogi pułkowniku, mam zamiar dać twojemu

oddziałowi szansę dorównać, a może nawet przewyższyć twoje

dokonania. Za mną panowie, proszę.

Trzej oficerowie podążyli za wodzem narodu, podeszli do

wielkiego okna i stanęli przed nim w pełnej wyczekiwania ciszy.

Hitler przyglądał się robiącej ogromne wrażenie panoramie gór.

- Panowie - oznajmił nagle, zwracał się w ten nieoficjalny

sposób do swoich, gości, gdy chciał, aby się trochę rozluźnili -

legenda mówi, że cesarz Karolingów śpi gdzieś tam pod

Untersbergiem i czeka na dzień, kiedy będzie musiał powstać jeszcze

raz, aby odbudować imperium germańskie. To nie jest przypadek, że

ja, Adolf Hitler, mam dom naprzeciwko. To jest dla mnie ciągła

inspiracja i daje mi wiarę w to, że nawet w chwilach najgłębszej

depresji, wielki człowiek może podnieść się i poradzić sobie z każdą

na pozór beznadziejną sytuacją.

Nagle szybko odwrócił się w ich stronę z ponurą twarzą, ale jego

oczy błyszczały fanatycznie.

- I właśnie w takim przełomowym momencie znalazły się

Niemcy. Kryzys jest bardzo poważny, moi panowie, bardzo poważny.

Podszedł zdecydowanym krokiem do ogromnego biurka i

nacisnął na guzik. Zasłona na ścianie rozsunęła się, by ukazać wielką

background image

mapę obszaru Morza Śródziemnego.

- Zostałem zdradzony we Włoszech - rzucił stanowczo. - Teraz

już oddziały przeciwnika lądują tam przy cichej zgodzie bandy

zdrajców z otoczenia ich króla. A do tego jeszcze ten pijany opój

myśli, że upadek Włoch zwinie naszą południową flankę. Mogę

czytać w jego przymulonym umyśle jak w otwartej książce. Najpierw

zechce zająć Dodekanez - desant na Leros i Kos są tylko preludium do

zdobycia Rodos, a potem reszta wysp Morza Egejskiego. Gdy już

zdobędzie tę grupę wysp, wtedy zaatakuje nasze linie komunikacyjne

w Grecji i wzmocni czerwonych bandytów Tity. Potem przyjdzie

kolej na bombardowanie pól naftowych w Rumunii oraz transport

zaopatrzenia dla Rosjan przez Dardanele i Morze Czarne, zamiast

kłopotliwych tras przez Iran i Arktykę. Ale Churchill chce przede

wszystkim zdobyć Dodekanez i wyspy egejskie, aby zmusić Turków

do przystąpienia do wojny po stronie aliantów. A wiecie, co by to

oznaczało?

- Będziemy zmuszeni opuścić południową Rosję? - zaryzykował

stwierdzenie Dietl.

- Nie tylko południową Rosję, ale cały ten przeklęty kraj -

warknął Hitler. - Jeśli Turcy przystąpią do wojny, znajdziemy się tam

pod ogromnym naciskiem. Ale - tu wzniósł do góry palec, jak na

przedwojennych zjazdach partyjnych w Norymberdze - Turcy nie

przyłączą się do naszych wrogów, tak długo, jak mamy Rodos. Z tej

wyspy możemy bombardować południowo-zachodnie wybrzeże

Turcji i najgęściej zaludnione miasta. Anka nie może sobie na to

background image

pozwolić. Dlatego tak ważne jest, aby Rodos pozostało w naszych

rękach. Rozumiecie to, panowie? Rodos musi pozostać niemieckie!

- Jawohl, mein Führer - odpowiedzieli jak jeden mąż, porwani

magnetycznym wpływem człowieka, który stał przed nimi.

- To jest powód, dla którego wezwałem was panowie oficerowie

razem - teraz Hitler przemawiał już spokojnie. - Jeszcze dzisiaj

zostaniecie wprowadzeni w szczegóły przez generała Jodła i dowiecie

się, jak mamy zamiar przeprowadzić operację, która ma zapobiec

przejęciu przez przeciwnika wyspy Rodos. Teraz zwolnię was na tę

odprawę, ale chciałbym, abyście pamiętali, że los Rzeszy Niemieckiej

może zależeć od tego, co wydarzy się na tej małej, odległej, greckiej

wyspie.

Popatrzył na nich swymi hipnotycznymi, czarnymi oczami i

powiedział niemal błagalnym tonem:

- Panowie, dajcie mi Leros!

background image

Rozdział 4

- Leros - informował bladolicy generał - to pięćdziesiąt na

dziesięć kilometrów.

Uśmiechnął się, ale jasne, cyniczne oczy nie ożyły ani trochę.

- Można niemal napluć z jednego końca na drugi.

Zebrani oficerowie przyglądali się szczegółowej mapie, którą

prezentował im Jodl, zwracając uwagę na górzysty charakter wyspy,

co tłumaczyło, dlaczego Korpus Alpejski był potrzeby do tej operacji.

- Nim Brytyjczycy na nią najechali, stacjonowali tam głównie

włoscy żołnierze, którymi dowodził admirał Mascherpa. Było ich

około pięć i pół tysiąca, zaangażowanych przeważnie w prace

administracyjne w bazie morskiej na Leros. Posiadali dwadzieścia

cztery baterie morskie, wyposażone w jakieś sto dział różnych typów i

kalibrów. Dodatkowo przebywał tam oddział piechoty wyposażony w

przestarzałe uzbrojenie. Większość włoskich poborowych stanowili

rezerwiści ze starszych roczników i z kiepskimi kategoriami zdrowia.

Jak zawsze szef sztabu Hitlera przedstawiał dane i szczegóły bez

odwoływania się do notatek. To zawsze robiło wrażenie na

słuchaczach. Jednak nie zaimponowało pułkownikowi Stürmerowi.

Jego wzrok nadal był wbity w góry zaznaczone na mapie, a w głowie

kołatało się dręczące pytanie: jaka będzie rola grupy szturmowej

Edelweiss?

- Tak dalece, jak możemy wnioskować ze zdjęć z rozpoznania

background image

powietrznego - kontynuował Jodl - nasi dawni sojusznicy dostrzegli

błąd w swoim postępowaniu i przeszli natychmiastową przemianę w

zachodnią, kochającą wolność, demokrację - uśmiechnął się cynicznie

w kierunku trzech oficerów. - Jednym słowem makaroniarze przeszli

na stronę wroga. A przynajmniej nie wydają się mieć ochoty na

stawianie oporu najeźdźcom.

- A jakiego rodzaju siłami przeciwnik przeprowadził desant,

generale? - spytał Dietl.

- Wydaje się, że wysadzili na brzeg coś w rodzaju regimentu

piechoty. Trzy tysiące ludzi, czyli jak to Brytyjczycy określają,

brygadę. W ten ich zwyczajowy staroświecki sposób ich dowództwo

uczyniło jeden batalion odpowiedzialny za każdy z trzech rejonów

geograficznych, na które można podzielić wyspę. Niemiecki dowódca

raczej by skoncentrował siły. Robiąc to co robią, Brytyjczycy działają

na naszą korzyść. W samej rzeczy, mając tysiąc ludzi na północy,

tysiąc w centrum i tysiąc na południu, stworzyli trzy bardziej lub

mniej niezależne grupy. Po rozlokowaniu ich sił można sądzić, że

mają zamiar bronić całej linii brzegowej przed inwazją z morza. A to

oznacza...

- Rozproszenie ich sił i pozostawienie szeroko otwartego terenu

we wnętrzu wyspy dla desantu spadochronowego - przerwał ochoczo

Dietl.

- Dokładnie, mój drogi - powiedział z uznaniem w głosie Jodl. -

Szczególnie, że jak donosi wywiad, dróg na wyspie jest jedynie kilka,

są wąskie i ogólnie słabe, więc mogą się po nich swobodnie poruszać

background image

jedynie niewielkie samochody terenowe. Twoja uwaga była słuszna,

Dietl - kontynuował szef sztabu - i dlatego przeprowadzimy desant z

powietrza na tyłach wroga, w przewężeniu między zatokami Gurna i

Alinda, aby przeciąć połączenie między brytyjskimi oddziałami na

północy i w centrum. W tym samym czasie co desant z powietrza,

rozpocznie się inwazja morska. Oddziały pod dowództwem generała

Müllera zaatakują od północy zatokę Parteni i od południa zatokę

Pandeli.

Sztabowiec Hitlera aż promieniał z radości.

- Wszystko bardzo zgrabnie i porządnie, jak moglibyście

powiedzieć. Znakomity kawałek roboty sztabowej i planistycznej. Ale

znajdzie się zawsze łyżka dziegciu w beczce miodu - to dwie góry

dominujące nad centrum wyspy - tutaj Clidi, a tutaj Meraviglia.

Greul z błyszczącymi oczami, spojrzał znacząco na Stürmera.

Pułkownik pochylił głowę, wyrażając bez słowa zrozumienie; teraz

wiedzieli, jakie będzie zadanie ich oddziału podczas nadchodzącej

inwazji na Leros.

- Oba te wyniesienia terenu zostały ufortyfikowane i posiadają

artylerię, tak donoszą szpiedzy Abwehry, spośród ludności cywilnej,

żyjącej na wybrzeżu. Będąc Grekami łatwo ulegają perswazjom - Jodl

próbował dać do zrozumienia, że łatwo ich można przekupić. -

Donoszą, że Clidi jest wyposażona we włoskie działa, a na Meraviglia

rozlokowali się Brytyjczycy ze swoimi działami. Naturalnie naszym

zadaniem będzie doprowadzenie do tego, że nasi byli sojusznicy

pierwsi skrzyżują z nami szpady.

background image

- A co z Korpusem Alpejskim? - nie wytrzymał Greul.

- A, tak majorze! Najpierw wy alpiniści zajmiecie Clidi i

unieruchomicie działa ustawione na niej. To one stwarzają

bezpośrednie zagrożenie dla desantu z powietrza. Potem waszym

celem stanie się góra Meraviglia, ale tu problem będzie nie tylko ze

wspinaniem się - bo z tym wasze wiejskie chłopaki z Bawarii i Austrii

poradzą sobie bez kłopotu - Dietl zmarszczył się groźnie, słysząc

sarkazm i arogancję w głosie Jodła. - Tam też znajduje się brytyjskie

dowództwo wyspy - kwatera główna jak to oni lubią nazywać. W

związku z tym będzie ona broniona do końca. Naprawdę ciężki orzech

do zgryzienia, panowie.

Przerwał na chwilę, aby mogli przemyśleć jego słowa, a Stürmer

już wpatrywał się w mapę, próbując na podstawie zaznaczonych

poziomic odnaleźć najlepszą trasę wspinaczki.

- A teraz, panowie - Jodl podjął monolog - chciałbym coś bardzo

dokładnie wyjaśnić. Absolutnie konieczne jest, abyśmy zdobyli górę

Clidi nim zacznie się właściwy desant spadochronowy. Nawet

makaroniarze są na tyle odważni, aby zmasakrować naszych ludzi,

gdy ci będą jeszcze w powietrzu. Kiedy już ją zdobędziecie, a

spadochroniarze wylądują, będziecie mieli osłonięte tyły. Przy

odrobinie szczęścia, nawet jeśli nie zdołacie zdobyć góry Meraviglia,

wstrząśniecie Anglikami na tyle, że nie zauważą lądowania oddziałów

generała Müllera na północy i południu. No cóż, to wszystko co

miałem do powiedzenia. Jakieś pytania?

Stürmer odezwał się po raz pierwszy, w chwilę po tym jak

background image

weszli do prowizorycznego pokoju sztabowego.

- Generale, powiedział pan, że mamy się tam znaleźć przed

rozpoczęciem operacji desantowej. Jaka jest data rozpoczęcia operacji

i jak dostaniemy się na wyspę?

Jodl spojrzał na niego z zadowoleniem, ewidentnie podobał mu

się ten oficer.

Może wystudiowany akcent z północnych Niemiec i zwięzła

przemowa, tak inna od szorstkiej paplaniny bawarskiej, pokazały mu,

że ma do czynienia z człowiekiem swojego pokroju.

- Operacja rozpocznie się w nocy jedenastego listopada, przy

czym desant spadochronowy ludzi Müllera powinien zacząć się o

czwartej nad ranem dwunastego listopada. Wasi strzelcy muszą się

znaleźć na Leros przed świtem jedenastego.

Zaraz jednak wtrącił się Stürmer.

- To znaczy, że mamy znaleźć się na wyspie pełne dwadzieścia

cztery godziny przed rozpoczęciem samej inwazji!

- Dokładnie, mój drogi pułkowniku - zgodził się bez oporu Jodl.

- A teraz jak tam się dostaniecie. To już bardziej skomplikowana

sprawa. Musimy zapewnić sobie całkowitą konspirację, inaczej

Brytyjczycy zaczną rozbudowywać obronę na Leros, zamiast

koncentrować swoje wysiłki na organizowaniu ataku na Rodos.

Dlatego wasi wspinacze muszą dostać się na wyspę w taki oto

sposób...

Kiedy skończył wyjaśnienia, jak potajemnie przewieźć oddział

alpejski z Niemiec do Kattavii na Rodos, skąd mieli zacząć operację

background image

przeciwko Leros, Stürmer zaczął się śmiać.

- Wątpię, czy moi ludzie będą zadowoleni z tego nowego

doświadczenia, ale jeśli mogę dodać, to plan sam w sobie jest bardzo

pomysłowy.

Jodl skinął głową pokazując, że jest zadowolony z jego uwag.

- Dziękuję, że pan to powiedział, pułkowniku, tylko musicie

pamiętać, że przeciwnik ma wszędzie oczy i uszy na waszej trasie.

Gdy zda sobie sprawę, że na łodziach jest oddział górski, nie zajmie

mu dużo czasu, aby zgadnąć dokąd zmierza. Musicie przedsięwziąć

wszelkie środki, aby do tego nie doszło. Jeśli jednak rozszyfruje

wasze zadanie, to oddział szturmowy Edelweiss momentalnie znajdzie

się w pułapce...

background image

Rozdział 5

- Dobierzcie sobie przezwiska! - zarechotał szyderczo major

Greul, trzymając ręce na udach, szeroko rozstawionych muskularnych

nóg.

Sam ledwo dyszał po tym, co przed chwilą przeszli.

- Przygotuj się do zejścia z tego świata - mruknął Jo, wdychając

powietrze, gdy próbował wyrównać oddech.

- Gdzie wy się szkoliliście? W miejscowych piwiarniach i

burdelach - nie mam co do tego najmniejszej wątpliwości! Przez cały

czas, jaki spędziłem w Korpusie alpejskim, nie widziałem takiej

bandy słabeuszy i łamag, jak wy.

Jego zuchwałe oczy omiatały spojrzeniem stojących w szeregu

ludzi, którzy z zaczerwienionymi z wysiłku twarzami właśnie

skończyli kurs bojowy kompanii.

- Ale mam zamiar nauczyć was, że nasi towarzysze ludowi w

Rzeszy nie płacą gromadzie obiboków solidnego żołdu, na to, żeby

tylko pili piwo i cudzołożyli. Nie, nic z tego, panowie!

- Cudzołóstwo? - powiedział Meier słabym głosem.

- Ja nie mam nawet siły, żeby bzyknąć muchę.

- Sierżancie! - warknął Greul, zwracając się do wielkiego

podoficera.

- Tak, panie majorze.

- Jeszcze po pięć dodatkowych kilogramów na każdego! -

background image

rozkazał.

Meier uznał, że lepiej nie protestować. Odwrócił się twarzą w

kierunku wyczerpanych strzelców górskich.

- W porządku, chodźcie i powyjmujcie ołów z tyłków. Major nie

będzie na was czekał przez cały dzień.

Zmęczeni ludzie otwierali plecaki ważące już po czterdzieści

pięć kilogramów, a Meier dołożył jeszcze po pocisku kalibru 20 mm

do sterty kamieni leżących na dnie każdego z nich.

Greul wcisnął gwizdek w usta i świsnął przenikliwie trzy razy.

Cała kompania ruszyła truchtem w jednym szeregu.

- Tempo... tempo - poganiał ich major, biegnąc z boku jak

owczarek pilnujący stada owiec.

*

Pierwsza grupa już dotarła do kilku lin, które zwisały z

karabińczyków umocowanych na skalnej ścianie pięćdziesiąt metrów

ponad ich głowami. Chwytali je i wspinali się w górę, a plecaki,

szarpiąc ich mięśnie, były dla nich jak brzemię Syzyfa. Major Greul z

pogardą spojrzał na linę i wspinał się po ścianie jak mucha,

wykorzystując każdą szczelinę i każdy załom niewidoczny dla

niewprawnego oka, z prędkością niedostępną dla reszty ludzi z

oddziału.

Pierwsza grupa już wdrapywała się na szczyt, mając z wysiłku

przed oczami czarne plamy. Wspinacze czuli, jak krew pulsowała z

furią w ich skroniach. Ale czas na odpoczynek jeszcze nie nadszedł.

- Formacja do ataku! - szczeknął Greul.

background image

Strzelcy ściągnęli karabiny z pleców. Na obu flankach

zaterkotały lekkie karabiny maszynowe. Długie smugi pocisków

świetlnych wyznaczały trasę natarcia po stromym, trawiastym stoku.

- Trzymać tempo... trzymać tempo! - wydzierał się Greul, jak

zawsze podniecony hukiem wystrzałów.

Resztką sił dotarli na ostrogę skalną, górującą nad stokiem. Byli

na miejscu. Z rynny skalnej wypływał strumień, który zamieniał dolną

część stoku w bajoro błota.

Teraz Greul dał im chwilę odpoczynku.

- Padnij - wydał komendę, która przedarła się przez huk

wystrzałów z MG34.

Przed nimi rozpościerała się strefa dwudziestu metrów błota,

ponad którą wyrastała plątanina drutów kolczastych, przybita do

gruntu na tyle, aby mógł się pod nią jedynie przeczołgać goły

człowiek.

- Naprzód!

Karabiny zakołysały się im na ramionach, ciągnąc ich swym

ciężarem do dołu i zaczęli się czołgać naprzód, pracując drżącymi ze

zmęczenia nogami i rękami. Przypominali drewniane lalki wrzucone

w błoto. A to błoto zdawało się być śliskie jak lód. Zadziory na

drutach kolczastych darły na strzępy ich mundury i skórę. Plecaki co

chwila grzęzły w zwojach zdradliwego drutu i gdy z gniewem

próbowali wyrwać je z jego objęć, nad głowami z jękiem przelatywały

serie pocisków z broni maszynowej.

Ale to nie był jeszcze koniec koszmaru. Dysząc i charcząc

background image

walczyli o to, aby stanąć na nogach. Sto metrów przed nimi

znajdowały się drewniane tarcze strzelnicze.

- Gdy wydam rozkaz, otworzycie ogień - rozkazał Greul - i

biada, jeśli któryś z was nie powali kulami swojego byka! Strzelać

według woli!

Drżącymi rękami unieśli karabiny do góry i próbowali wziąć na

cel ciemną sylwetkę namalowaną na tarczy. Nieregularna palba

wystrzałów karabinowych odbiła się echem od gór.

Greul ledwie mógł doczekać tego, by żołnierze skończyli serię

pięciu strzałów. Rzucił się do przodu z plecakiem ważącym

pięćdziesiąt kilo, jakby miał w nim pierze, a nie kamienie i pociski.

Lekko podbiegł do tarcz i wrzeszczał przeraźliwie, jeśli w którejś z

tarcz nie znalazł pięciu dziur.

W końcu odwrócił się, a jego oczy błyskały gniewem i pogardą.

- Wielki Boże - warknął - co się z wami dzieje! W co drugiej

tarczy nie ma dziur. Na rany Chrystusa, ja was nauczę bando

matkojebców, jak się strzela, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz

do zrobienia w moim życiu. Przysięgam na imię naszego Führera!

Sierżancie, z powrotem z nimi na dół!

Jak umierający ludzie, z oczami pozbawionymi wszelkiej emocji

i skrajnie wyczerpani, zaczęli schodzić chwiejnym krokiem ze stoku,

aby jeszcze raz przebyć morderczą trasę.

*

- Ciężki trening to lekka walka - powtarzał swoją ulubiona

maksymę major Greul.

background image

Pułkownik Stürmer westchnął i popatrzył na ludzi ustawionych

w szeregu, gotowych do nocnych ćwiczeń.

- Nie wolno ci przesadzić, Greul - ostrzegał majora - nie możesz

ich przemęczyć, wiesz przecież o tym.

- Pozwolę sobie nie zgodzić się z panem - odparł Greul. - Nie da

się zrobić omleta, nie tłukąc jajka.

Stürmer jeszcze raz przebiegł wzrokiem po szeregu czekających

ludzi. W jakiś sposób się z tym zgadzał. Żołnierze z oddziału

szturmowego Edelweiss nigdy nie wyglądali na lepiej

wytrenowanych. Szorstka dyscyplina majora Greula sprawiła, że

stracili wszelkie zbędne zapasy tłuszczu. Ich ciała były szczupłe, ale

smukłe, oczy rozpalał blask, a twarze mieli opalone na ciemny brąz.

- W porządku, Greul, możesz ich zabrać. Ale już bez łamania rąk

i nóg. Wkrótce możemy potrzebować każdego człowieka.

Major nie mógł powstrzymać śmiechu.

- Wyrwiemy teraz chwasty słabości z serc i ciał. Tylko twardzi i

odważni zasługują na honor przelania krwi za ojczyznę.

- Och, daj spokój z tą martyrologią, Greul - powiedział lekko

znużonym tonem pułkownik.

Ale chwilę później, gdy oddział wymaszerowywał z koszar

zamaszystym krokiem, poczuł nagły przypływ dumy ze swoich ludzi.

Schwarzbraun muss mein Mädel sein

Genauso wie ich...

Hei-di, hei-do, hei-ja...

background image

Piosenka odbijała się wielokrotnie echem od kamiennych murów

wąskiej Herman Gäring Strasse, a drewniane okiennice otwierały się z

trzaskiem, gdy zaciekawieni ludzie spoglądali przez okna na

maszerujący pod nimi oddział piechoty górskiej.

Na końcu kolumny obok Japa szedł sierżant Meier, spojrzał do

góry i ujrzał ją po raz pierwszy. Wychylała się przez rzeźbioną

drewnianą barierkę balkonu, ukazując wspaniały biust tylko lekko

schowany za nisko wyciętym dekoltem, który przypominał cudowną

dolinę Jungfraujoch.

Meier oniemiał i prawie zmylił krok.

- Jezusie, Maryjo i Józefie! - wydusił zachwycony.

Przełknął głośno ślinę, gdy blondyna z imponującym biustem

wychyliła się jeszcze mocniej i machała podekscytowana w kierunku

odchodzących żołnierzy.

- Och, bracie! Oddałbym cały miesięczny żołd, aby zanurzyć

twarz między takie boskie wymiona.

- To Cycata Laura - poinformował go Jap, gdy skręcali na Adolf

Hitler Platz - żona miejscowego przywódcy SA - Lorenza.

- Chcesz przez to powiedzieć, że cywil, nawet jeśli jest to

członek SA, może wsadzać swojego wątłego ptaka w tak cudowne

stworzenie? - Spytał Meier z niedowierzaniem, między dwiema

zwrotkami piosenki. - Żeby tylko Führer o tym wiedział!

A potem rozpoczęli długie podejście pod górę na nocne

ćwiczenia, a śpiewana przez nich piosenka powoli cichła, zaś w

głowie sierżanta Meiera zaświtał nowy plan.

background image

*

- Dzisiaj w nocy będziemy ćwiczyć tyrolski trawers - oznajmił

Greul, gdy ludzie ustawili się przez nim. Korzystaliście już z tej

techniki wcześniej w wysokich górach. Dzisiaj wykorzystamy ją na

ścianie klifu morskiego, a do tego potrzebujemy narzędzi do

pokonywania jaskiń morskich.

Meier spojrzał znacząco na Japa i wyszeptał kącikiem ust:

- A więc to tak. Przed nami mała podróż morska, co? Chyba się

nie mylę?

Tej nocy ćwiczyli tyrolski sposób wspinaczki w grupach po

pięciu ludzi. Wspinając się na sąsiedni szczyt, mogli zarzucić linę

zjazdową na wierzchołek góry, na który mieli zamiar się wspiąć,

zabezpieczali się swoimi uprzężami i wykorzystując siłę grawitacji,

ześlizgiwali się w bardzo niebezpiecznym, ale i podniecającym

manewrze. Co jakiś czas Greul mógł powydzierać się na pechowych

zjazdowców, którzy w nocnym ślizgu po linie, docierali do

przeciwległej ściany skalnej.

- Podciągnij te cholerne nogi, człowieku. Pod tobą faluje morze!

Wyżej stopy!

Gdy brudnobiałe światło fałszywego poranka zaczęło zalewać

górskie niebo, major krzyknął:

- W porządku, to już koniec tych tyrolskich zabaw.

Ze wszystkich stron rozległo się westchnienie ulgi. Żołnierze już

chcieli powrócić do koszar w Kufstein i wślizgnąć się do łóżek. Ale

nie tak prędko. Chwilę potem Greul oznajmił:

background image

- A teraz, aby poprawnie zakończyć cały trening, zbiegniemy z

góry. To was nauczy wysoko podnosić stopy.

Potem znacząco wyciągnął pistolet z kabury.

- I aby upewnić się, że dobrze będziecie wyciągać nogi, będę

biegł za waszymi plecami z tym żelastwem! - Jego głos wznosił się

coraz wyżej. - W tył zwrot!

Strzelcy górscy obrócili się jednocześnie i popatrzyli w głąb

doliny, gdzie rozciągał się Kufstein, którego centrum nadal skryte

było w mrokach nocy.

- Dobrze, a teraz, bieg!

W lawinie pyłu i kamieni, który pokrywał zbocze, zaczęli

zbiegać po stoku, odchylonym pod kątem prawie sześćdziesięciu

stopni. Niektórzy ześlizgiwali się na plecach, a ich szare spodnie

bojowe momentalnie darły się na strzępy. Inni skakali i przebiegali od

głazu do głazu, rozdrapując sobie skórę na dłoniach o ostre granitowe

krawędzie. Meier drąc się z maniacką radością, śmigał zygzakiem od

jednej kępy roślin do drugiej, czując jak ramiona niemal wyrywają mu

się ze stawów, gdy chwytał rękami kolejną zbawczą gałąź.

Wreszcie, jęcząc, dysząc i krztusząc się, z twarzami czerwonymi

jak buraki, posiniaczeni, z krwią spływającą z licznych drobnych ran i

otarć, wpadli w gęstwę świerków, która skutecznie wyhamowała ich

pęd.

*

- Och, jakie piękne czasy - stwierdził pułkownik Stürmer, gdy

popatrzył na ludzi z grupy szturmowej Edelweiss, którzy stali w

background image

szeregu na placu defiladowym i czekali, aż inspekcja dobiegnie końca.

- Ale jaką smutną gromadą jesteście! Co pan z nimi zrobił, majorze

Greul?

Pułkownik zrobił się bardziej dociekliwy, nie wierząc w to co

widział.

- Przeprowadziliśmy bieg górski, panie pułkowniku.

- W nocy?

- Tak jest.

- To oni musieli osiągnąć znakomity poziom wyszkolenia, jeśli

byli w stanie zejść z gór po nocy. Moje gratulacje, majorze, że oni w

ogóle żyją - dodał pułkownik z szyderczym podziwem.

- Zawsze znajdzie się jeszcze okazja, aby coś poprawić w

wyszkoleniu. Tyrolskie przejście...

- Obawiam się, że już nie - Stürmer przerwał majorowi. -

Otrzymałem iskrówkę z kwatery Führera jakieś pół godziny temu.

Mamy być gotowi do wyruszenia w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.

Dzisiaj mamy kompanijną zieloną nockę. Szkolenie grupy szturmowej

Edelweiss zostało zakończone. Teraz będą jeszcze raz gry i zabawy.

background image

Rozdział 6

- Już dość, już dość, krzyczała dziewica, dostałam, to co

chciałam - powiedział sierżant Meier nie kierując tych słów

szczególnie w czyjąś stronę.

Odsunął od siebie półmisek pełny małych kupek dokładnie

ogryzionych kości. Był tego wieczoru w zdecydowanie dobrym

humorze, którego nie mogła nawet popsuć perspektywa nocnej służby

wartowniczej. Najadł się po uszy eisbein und sauerkraut, było dużo

darmowego piwa i wódki, opłaconej przez oficerów, a w zakamarkach

umysłu tliło się wspomnienie Cycatej Laury.

- Wy wiecie, dlaczego tu jesteśmy - ryknął Meier. - To jest

ostatnia popijawa w naszej kompanii przed wyjazdem na front. Tak

więc nim nasi włochaci górale zbombardują swoje bawarskie łby

alkoholem, chciałbym usłyszeć, co ma do powiedzenia nasz

pułkownik.

Major Greul, który bawił się kuflem piwa, zrobił się ponury. Nie

lubił tych kompanijnych wieczorów, kiedy ludzie jedli, a szczególnie

pili zbyt dużo. Wiedział, że to jest tradycja w niemieckiej armii, ale

takie rozpasanie obrażało jego narodowo-socjalistyczną skromność i

pełne determinacji poświęcenie.

Natomiast pułkownik Stürmer roześmiał się. To cały Meier,

powiedział sobie. Miał już pełny żołądek, to chciał przejść do

poważnej części wieczoru, czyli żłopania piwa.

background image

Stürmer rozejrzał się po otaczających go twarzach, spalonych

słońcem, szczupłych i zahartowanych. Taki widok lubił. Naprzeciwko

niego siedział porucznik Sepplmayr; wszyscy byli weteranami,

którymi dowodził od początku wojny. To był chyba najlepszy oddział

górski na świecie. Ale ich nowe zadanie miało być trudne i

niebezpieczne.

- Koledzy. Wiecie jaki jest powód dzisiejszego spotkania?

Wkrótce wyruszymy z Kufstein. Obawiam się, że nie mogę wam

podać szczegółów, ale nasza misja ma zasadnicze znaczenie dla

niemieckich sił zbrojnych i nie jest pozbawiona ryzyka. Ale wiem, że

mogę polegać na was wszystkich i każdym z osobna.

Jeszcze raz powiódł wzrokiem po poważnych twarzach

zebranych.

- Tak samo wy możecie polegać na mnie. Nie będę was prosił o

nic, czego sam nie potrafię wykonać. Spodziewam się jednak, że dacie

z siebie wszystko, a sam dołożę wszelkich starań, aby było jak

najmniej ofiar.

Greul, który siedział obok stojącego pułkownika, zaśmiał się

szyderczo. Czyż to nie sam Führer powiedział, że „upływ krwi,

oczyszcza”? Niemcy nie powinni martwić się umierającymi za naród,

ojczyznę i wodza.

Stürmer zdawał się nie przejmować wyrazem twarzy swego

zastępcy. Zamiast tego wzniósł do góry kufle z piwem i zawołał:

- Za grupę szturmową Edelweiss!

Zebrani na sali żołnierze poderwali się z krzeseł niemal

background image

jednocześnie. Ich ciężkie, przeznaczone do chodzenia po górach buty,

nabijane dodatkowo ćwiekami, uderzyły w drewnianą podłogę, gdy

stawali na baczność, z litrowymi kuflami piwa trzymanymi na

wysokości trzeciego guzika bluzy mundurowej, jak przewidywał

wojskowy rytuał.

- Niech żyje grupa szturmowa Edelweiss! - odpowiedzieli

okrzykiem.

- Toast! - zakomenderował pułkownik.

- Za zdrowie! - odpowiedzieli chórem.

Ludzie wznieśli kufle, wypili trunek, a potem stuknęli nimi z

całej siły o blaty zrobione ze zwykłych desek, jakby chcieli połamać

dębowe kozły, na których one spoczywały. Zaczęła się kompanijna

biba.

*

- Czy słyszeliście o pewnej gospodyni domowej, której się

zrobiło słabo z powodu racji żywnościowych? - rozochocony piwem

Jap starał się przekrzyczeć ogólny zgiełk. - Zapytała rzeźnika, czy ma

kaszankę. Nie, nie mamy kaszanki. A może macie wątrobiankę? -

spytała. Nie, nie mamy wątrobianki. A czy może macie jęzory? Tak,

mamy jęzory! W takim razie poliżcie mi dupę - powiedziała i

wyszła...

Pułkownik Stürmer uśmiechnął się. Ileż to już razy siedział

przez ostatnie lata w takich zadymionych salach, pełnych oparów

piwa i papierosów, słuchając tych samych, starych dowcipów. Gdzieś

indziej wszechpotężni, bezduszni generałowie siedzieli w swych

background image

odległych kwaterach, ślęcząc na tymi samymi mapami tego samego

terenu, próbując dopasować siły moralne i taktyczną pomysłowość,

jakby jeden przeciw drugiemu rozgrywał partię szachów.

I byli także ci ludzie, uczciwi, prości żołnierze i miliony

podobnych do nich we wszystkich armiach świata, którzy staną się

ofiarami tamtych generałów i ich taktyki.

Nagle pułkownik poczuł, że ma dość tego pijanego towarzystwa.

Podniósł z ociekającego już piwem stołu czapkę, z przymocowaną do

niej metalową szarotką i wstał z krzesła.

Meier kącikiem oka zauważył, co robi dowódca i już chciał się

poderwać na nogi i dać komendę „baczność”. Stürmer jednak po cichu

pokręcił przecząco głową, pokazując, że nie chce, aby przeszkadzano

ludziom; niech się bawią dalej przy piwie. Dotknął tylko palcami

daszka czapki, jakby salutował tym wszystkim młodym ludziom,

którzy mieli poświęcić się wojnie i szybko wymknął się w ciemność

nocy.

Byk Jo, już solidnie pijany, ale nadal świadom tego co się dzieje,

znieruchomiał z wyrazem zamyślenia na twarzy. Kompania była już

całkiem nawalona piwem. Porucznik Sepplmayr, ich nowo przybyły

oficer, pechowy i podatny na wypadki, zwymiotował na pierś swego

munduru. Major Greul wkroczył zdecydowanie do akcji i wyciągnął

nieszczęsnego, i bladego z przepicia porucznika na zewnątrz kantyny.

Cała sala wypełniona była dymem papierosowym i „ofiarami piwa”.

Strzelcy górscy masowo zalegali na przesiąkniętych piwem stołach.

Cały umysł Meiera zaprzątała Laura, wspaniała austriacka

background image

Laura, z tymi pięknymi piersiami, które zdawały się rozrywać

kolorowy serdak za każdym razem, gdy ich właścicielka nabierała

głębiej powietrze w płuca. Już sobie wyobrażał jak bierze jedną z nich

w dłoń i pociera sutek, jednocześnie ją całując. Potem podrzuca jej

piersiami, jakby nimi żonglował:, aż piękne różowe sutki drżą z

podniecenia. A na koniec wciska między nie twarz i zabiera ją ze sobą

wraz z butelką szampana...

Wyłączył jednak w umyśle ten film. Podjął decyzję. Dobierze

się do majtek Cycatej Laury jeszcze tej nocy albo nie nazywa się Byk

Jo.

Z rękami wysuniętymi do przodu jak ślepiec, ruszył w kierunku

szopy, obmacując drogę. Kopnięciem buta otworzył z trzaskiem

drzwi.

- Gdzie jest ta cholerna drabina? - mruczał do siebie i rechotał

pijacko.

Po chwili znalazł drabinę i zdjął ją z haków na ścianie. Jęknął

tylko, gdy ją zarzucał na ramię i po chwili chwiejnym krokiem

skierował się w stronę wyjścia z koszar.

- Czy mnie kochasz, na pewno, kochanie, spytała - nucił pod

nosem - i czy w kieszeni rewolwer masz?

Jap, który ledwie kołysząc się na nogach, stał blisko muru

koszarowego, zobaczył przyjaciela i ledwie mógł uwierzyć w to, co

widział. Sierżant Meier właśnie zamierzał pozwolić sobie na trochę

staromodnego cudzołóstwa! Nagle on również podjął decyzję.

- Hej, poczekaj chwilę, Jo! Idę z tobą! - zawołał z nadzieją i

background image

rozpaczą w głosie.

background image

Rozdział 7

- Piłem ostatniej nocy... piłem poprzedniej... pić będę i tej, jak

nigdy przedtem - ryczał na cały głos piosenkę Byk Jo, gdy zataczając

się przechodził z Adolf Hitler Platz na Hermann Gäring Strasse, gdzie

mieszkała sławna ze swych wdzięków Laura. Nagle oślepił go

strumień światła skierowany prosto w oczy.

- A dokąd to wybierasz się z tą drabiną, sierżancie? - dopytywał

się ktoś stanowczym tonem.

Meier mocno zatoczył się w chwili, gdy niespodziewanie

zatrzymały go dwie groźne postacie.

- Właśnie wypadłem z łóżka. I potrzebuję drabiny, żeby sobie

znowu dobrze popieprzyć, ty pruski fiucie!

Człowiek, który mówił szorstkim północnoniemieckim

akcentem, przycisnął latarkę do klatki piersiowej i Jo mógł zauważyć

kwadratową szczękę pod hełmem, pod którą jasno błyszczał srebrny

półksiężyc, jaki nosiła żandarmeria wojskowa.

- Chryste! - zawołał. - Łowcy głów!

- Tak, jesteśmy z żandarmerii polowej - zgodził się z nim głos. -

A teraz, gdzie zmierzałeś z tą drabiną?

- Zabieraj się stąd - powiedział Byk Jo - albo będzie tutaj jatka.

- Sierżancie, mogę na ciebie nasrać - powiedział groźnie łowca

głów - i to z dużej wysokości.

Jakaś metalowa obręcz z kliknięciem zamknęła się na

background image

nadgarstku Jo. Ale nim żandarm zdołał zapiąć drugą obręcz kajdanek,

dziwny kształt, podobny do antycznej małpy spadł na plecy łowcy

głów.

- Jap? - wystękał zaskoczony Byk.

- No, a kto inny? Nie stój jak pierd w przeciągu - mały

mieszaniec rasowy krzyknął i dodał - walnij w ucho to drugie gówno!

Jak młot parowy pięść Meiera walnęła większego z dwóch

żandarmów i posłała go lekkim łukiem w ciemność. Potem poprawił

jeszcze raz. Żandarm tylko jęknął i opadł głucho na bruk ulicy.

- Jutro rano będzie potrzebował nowych zębów, jeśli się nie

mylę - powiedział zadowolony z siebie Meier.

- Bierz drabinę, Jo! - Jap ponaglał kompana, bo ciszę nocną

przerwał przenikliwy dźwięk gwizdków policyjnych.

Chwilę później dwóch ludzi biegło w kierunku okna cycatej

Laury.

*

Meier potrząsnął głową. Widział sypialnię coraz wyraźniej, ale

nadal była dla niego jak jedna wielka plama. Powoli obrócił głowę.

Wszędzie walały się ubrania. Poplamiony piwem mundur polowy,

jakimś cudem nie jedna, a dwie pary butów do chodzenia po górach,

jego majtki zwinięte w kłębek, kobiecy sweter zarzucony niechlujnie

na oparcie krzesła.

Potem ponownie obrócił głowę, aby dostrzec ogromne ciało

kobiety, która leżała obok niego w wielkim, małżeńskim łożu.

Poprzez sklejone powieki, uchwycił spojrzeniem dwie dużych

background image

rozmiarów półkule, zakończone ciemnymi sutkami, które unosiły się i

opadały regularnie w rytm oddechu.

Meier oblizał usta i wyszeptał:

- Tylko szybki numerek, Laura. Jak za starych dobrych czasów.

Uśmiechnął się powoli, a potem palcem wskazującym i

kciukiem sięgnął, aby lekko uszczypnąć najbliższy sutek.

Ale nim wykonał jakiś ruch, czyjaś brudna łapa pokazała się z

drugiej strony wielkiego łoża i zaczęła delikatnie szarpać za drugi

sutek Laury.

Jo usiadł szybko i popatrzył ponad ciałem Laury, która miała

mocno zaciśnięte powieki, jednak jej oddech stawał się szybszy, a na

białej twarzy pojawił się uśmiech błogiej rozkoszy. Naga postać leżała

po drugiej stronie dziewczyny, z głową wtuloną w jej pierś, jak małe

dziecko.

- Jap? - wybuchnął. - To ty!

Mały kapral otworzył oczy.

- A kogo się tu spodziewałeś, Adolfa Hitlera?

Laura usiadła na łóżku, ze zmęczoną ale i zadowoloną twarzą.

- A teraz moje małe gepardziki - westchnęła ostrzegawczo -

wszyscy dobrze się bawiliśmy, prawda?

Popatrzyła najpierw na jednego z nich, a potem na drugiego.

- Przynajmniej ja.

Jo klepnął melodramatycznie otwartą dłonią w czoło.

- Ale ty chyba nie masz po kolei w głowie, aby pozwolić...

pozwolić temu Pigmejowi, żeby spał z tobą! Chyba widzisz, że to

background image

nawet nie jest prawdziwy Bawarczyk.

Zwinął dłoń w pięść i pogroził nią Japowi.

- Przynajmniej jedna część jego jest prawdziwa - powiedziała

Laura łagodnie, patrząc na małego faceta, który wtulał się w jej

masywny bok.

- Czy tu nie masz zupełnie poczucia humoru, Jo? - bronił się Jap.

- Uśmiechnij się i uszy do góry!

Cycata Laura usiadła między nimi.

- Panowie... moi panowie - przerwała im, wznosząc ręce ponad

głowę, chcąc ich uspokoić. - Kto tak hałasuje wczesnym rankiem?

Dzień się jeszcze nie zaczął, a my chcemy spędzić go we właściwy

sposób.

Meier opuścił pięść i spojrzał na nią podejrzliwie.

- Co to znaczy, we właściwy sposób?

Zachichotała, aż zwały tłuszczu na jej brzuchu zaczęły

podskakiwać.

- A jak pan myśli, o co mi chodzi, panie sierżancie Meier? -

załkała i łzy radości popłynęły po jej policzkach.

Jo otworzył szeroko usta ze zdumienia jak dusząca się ryba.

- Chyba nie myślisz... - spytał głupio.

- A dlaczego nie? - odpowiedziała pytaniem na pytanie,

przecierając przy tym oczy.

- W porządku, ale ten kundlowaty Pigmej ma mieć zamknięte

oczy, gdy my będziemy baraszkować.

- A kto powiedział, że ty będziesz pierwszy? - zaprotestował Jap.

background image

- A jak to ma wszystko wyglądać, co? - Meier nie ustępował.

- Orzeł czy reszka? - zaproponowała Laura.

- Chcesz, abyśmy rzucali o to monetą?

Dziewczyna pokiwała głową i uśmieszek skromności pojawił się

na jej twarzy, przewidując, co się będzie działo.

Ale ani Jap, ani Byk Jo nie mogli cieszyć się „prawem

pierwszeństwa” tego poranka. W chwili gdy tylko Laura położyła na

dłoni dziesięciofenigową monetę, znajomy dźwięk doleciał przez

otwarte okno, pod którym nadal stała drabina.

- Sygnał trąbki na pobudkę w koszarach - załkał Jap.

- Czy to nie paskudny koniec? Teraz, gdy facet może komuś dać

coś fajnego?

Byk Jo wyskoczył z łóżka i chwycił za buty.

- Chodź, Jap! - Wrzasnął za siebie. - Podnoś tyłek! Edelweiss

dzisiaj opuszcza koszary i pułkownik urwie mi jaja, jeśli się spóźnię!

- A ja? - spytała skonsternowana Laura, gdy dwaj mężczyźni w

pośpiechu zakładali na siebie mundury.

Z oddali już dobiegały odgłosy budzących się koszar do

kolejnego dnia wojny.

*

Jap złapał stojącą w świeczniku świeczkę.

- Masz - krzyknął. - Weź to!

I rzucił nią w nagie kolana dziewczyny. Jeśli miejscowy wódz

S.A. - Lorenz nie potrafi cię zadowolić, to ci umili czas, dopóki

oddział szturmowy Edelweiss nie powróci z wojny.

background image

Z tymi słowami dwaj przyjaciele przeszli przez okno i zeszli po

drabinie na ulicę, a potem jak rozbrykane dzieciaki pobiegli w stronę

koszar.

KSIĘGA DRUGA

Podróż na Rodos

background image

Rozdział 1

- Cholera - zaklął Jo, patrząc ponuro na wolno mijaną dolinę

Mozeli i splunął za burtę łodzi.

- Co jest, Wołku? - spytał Jap, nie wiedzieć czemu rozbawiony

przygnębieniem kumpla.

Meier obciągnął po raz dziesiąty tego dnia cywilną marynarkę i

powiedział.

- Wszystko do bani, ty mały skośnooki przebierańcu. Myślałem,

że jesteśmy strzelcami alpejskimi, a nie jakimiś cholernymi

marynarzami.

Machnął ręką w kierunku trzech pozostałych łodzi, które płynęły

za nimi po rzece. Ich silniki terkotały smętnie przy prędkości pięciu

węzłów.

Jap pstryknął niedopałkiem papierosa do wody.

- Ale o co się martwisz? Nikt nie będzie próbował nam tu

odstrzelić łba, no nie?

- Znasz mnie. Ja dostaję choroby morskiej na sam widok Izery

2

.

Poza tym, po co ten cały cyrk?

- Jaki cyrk?

- No, te cywilne ciuchy i te cholerne łodzie.

Wskazał na patrolowce na których płynęli, teraz dla zmylenia

przerobione na holowniki, pozbawione uzbrojenia, z burtami

2 Malownicza rzeka w Bawarii.

background image

przemalowanymi z koloru białego na czarno-brązowy.

- Fałszywe kominy, fałszywe mostki zrobione z drewna. Gdzie

my do diabła jedziemy? Pytam cię? To musi być część naszej misji.

- Na pewno nie do kraju żabojadów - zgodził się Jap, wskazując

w stronę Francji, która znajdowała się dalej z biegiem rzeki. Nie

mieliśmy tam przecież kłopotów od 1940 roku.

- Jasne, że nie ty głupku leśny! Jedyną akcję, jaką możesz tam

przeprowadzić, to tylko z jakąś dziwką w łóżku, a sposób w jaki

podróżujemy, wskazuje, że to na pewno nie będzie dymanko dla

chłopców z naszego oddziału.

Ponure prognozy Meiera sprawdziły się. Od chwili, gdy Jodl

wyjawił swój plan pułkownikowi Stürmerowi, ten zażądał całkowitej

tajności w tej sprawie. Kompania wyruszyła z Kufstein w środku

nocy; do statków żeglugi śródlądowej dotarli autostradą na wschód od

Kolonii w cywilnych ciężarówkach. Tuż przed świtem nakazano im

przebrać się w cywilne ubrania, które znaleźli w skrzyniach

ładunkowych samochodów. Tej samej nocy przeszmuglowano ich na

patrolowce, które miały przewieźć ich rzeką na granicy Niemiec i

Francji do Morza Liguryjskiego, skąd mieli przepłynąć przez Morze

Śródziemne prosto na Rodos. Teraz, gdy zamaskowane patrolowce

mozolnie pokonywały prąd rzeki na wysokości Luksemburga, w

kierunku dawnej, przedwojennej granicy Francji, pułkownik Stürmer,

objaśnił plan podróży majorowi Greulowi oraz korvettenkapitanowi

Doerrowi, dowódcy flotylli patrolowców.

- Widzicie - zmuszony do siedzenia w kucki w kabinie z niskim

background image

dachem - nasze problemy z zachowaniem tajemnicy pojawią się, jak

tylko wkroczymy na terytorium Francji. Tam musimy przyjąć, że

każdy jest przeciwko nam i może łatwo przekazać informacje o nas

wywiadowi brytyjskiemu.

Doerr, pękaty, mały oficer o przedwcześnie posiwiałych

włosach, zgodził się z tą opinią, kiwając głową.

- Tu ma pan rację, pułkowniku. Dwadzieścia cztery godziny po

tym, jak cel naszej wyprawy zostanie odkryty, informacja o tym

dotrze do Londynu.

- Zgodnie z pańską oceną, kapitanie, dotarcie do Morza

Śródziemnego zajmie nam trzy dni.

- Tak mi się wydaje, pułkowniku.

- To diabelnie długo, panowie, a podróż z taką prędkością jest

cholernie wolna, i łatwa do obserwacji z obydwóch brzegów lub

statków płynących przeciwnym kursem.

- Myślę, że operacja „Fałszywy Nos” zdezorientuje większość

obserwatorów - zauważył Doerr. - Używamy tych mylących sztuczek,

jako standardową operację maskującą do przeprowadzania łodzi z

wód Kanału La Manche do Morza Śródziemnego.

Zaśmiał się nagle.

- Ściągnęliśmy ten pomysł od Anglików, którzy korzystali z

niego w 1939 i 1940 roku, kiedy wykopaliśmy ich arystokratyczne

tyłki z Europy na dobre.

Stürmer też się uśmiechnął. Ten prostolinijny i bardzo

doświadczony oficer marynarki był sympatyczną postacią nawet przy

background image

dłuższym kontakcie, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę prostacką

wyniosłość Greula.

- Tak może właśnie być, drogi Doerr. Ale nie wolno zapominać,

że normalny holownik nie przewozi tak wielu ludzi na pokładzie, ilu

my tu mamy. Jestem pewien, że każdy w miarę doświadczony

człowiek znad rzeki od razu zorientuje się, że holownik tego typu nie

potrzebuje aż trzydziestu ludzi załogi.

- Zgadzam się - potwierdził pospiesznie dowódca flotylli, a

uśmiech na jego twarzy zniknął od razu.

- Dlatego trzeba zapewnić, aby moi ludzie przebywali na

pokładach jedynie w małych grupkach i to najlepiej po zapadnięciu

zmroku... Przygotuje pan rozkład dyżurów dla każdej z łodzi, Greul.

A teraz, zgodnie z doniesieniami Abwehry - kontynuował Stürmer -

prawdziwe zagrożenie ze strony szpiegów pojawi się, gdy

przepłyniemy przez starą linię demarkacyjną między terenami

okupowanymi a Francją Vichy na Saonie, między Seurre i Chalonsur-

Saône. Nim poprzedniej zimy wkroczyliśmy do Francji Vichy, ten

rejon był oczywiście pełen francuskich grup szpiegowskich i

dywersyjnych. Po wkroczeniu naszych wojsk gestapo i Abwehra

czyniły wszelkie starania, aby je wyłowić i zlikwidować. Ale zgodnie

z wiadomościami przekazanymi przez naszych informatorów jest ich

nadal dużo i są spore, a ponadto w stałym kontakcie z Londynem.

Dlatego mam zamiar, aby ostatni etap naszej podróży do Morza

Śródziemnego odbywał się bez przystanków.

Doerr pocierał nos w zamyśleniu.

background image

- Przedostaniemy się z Saony na Rodan przy obecnej prędkości

zaraz po zapadnięciu zmroku - powiedział powoli. - Jeśli podniesiemy

prędkość do dziesięciu węzłów, będziemy w stanie dotrzeć do

wybrzeża kilka godzin po świcie. Naturalnie przy tej prędkości i w

ciemności narażamy się na ryzyko kolizji z jakąś barką albo czymś

innym. Przede wszystkim, to jest naprawdę pierwszy raz, kiedy moi

oficerowie będą nawigować w czasie podróży po wodach

śródlądowych.

- Takie ryzyko musimy podjąć - powiedział Stürmer posępnie.

- Ale co z następnymi dwudziestoma czterema godzinami? -

spytał Greul.

Wskazał przy tym na niewielką białą strzałkę namalowaną na

nabrzeżnej skale, doskonale widoczną przez iluminator w kabinie.

Obok niej widniał napis Sierck-les-Bains, 5 kilometrów.

- Sierck jest na granicy francuskiej. Tam również nie będzie

szpiegów?

- Abwehra twierdzi, że nie, Greul. Lotaryngia jest w naszych

rękach od 1940 roku. Większość jej ludności mówi po niemiecku i jest

ona przyjaźnie do nas nastawiona. A ci, którzy byli przeciwko nam,

już dawno znaleźli się za kratami. Nie wydaje mi się, że musimy

obawiać się angielskich szpiegów w czasie podróży przez Lotaryngię -

stwierdził na koniec pułkownik. - A teraz panowie, co będziemy robili

w Metz...

*

Ale pułkownik Stürmer mylił się w swojej wierze, że francuski

background image

ruch oporu nie był aktywny w Lotaryngii. Gdy pierwszy

zamaskowany patrolowiec zaczynał powoli przecinać dziobem wody

kanału obok Sierck-les-Bains, czyjeś oczy z ożywionym

zaciekawieniem już śledziły postępy łodzi.

Henri Held, najmłodszy członek „Reseau Boche” - organizacji

najbardziej wysuniętej na wschód spośród wielkiej sieci SOE

3

, gdyż

jej uczestnicy używali głównie języka niemieckiego - obserwował już

od dziesięciu miesięcy ruch statków na kanale Mozeli, czyli od chwili,

gdy żandarmi niemieccy zabrali jego ojca do służby w Wehrmachcie.

W miesiącach, które minęły od tego strasznego poranka, kiedy „psy

łańcuchowe” skatowały jego ojca do nieprzytomności, blady

szesnastolatek przekazał ogromną ilość informacji baronowi.

Teraz, za dokładnie zamkniętymi drzwiami wielkiego magazynu

książek, patrzył ze wzrastającym zainteresowaniem na cztery

stateczki, które powoli płynęły środkiem koryta rzeki, z dala od barek

węglowych, które z ogromnym wysiłkiem pchały się pod prąd,

wyładowane produktami z kopalni z Lotaryngii.

Na pierwszy rzut oka, wydawało się, że są to holowniki, ale po

śladach, jakie zostawiały na wodzie, widać było, że mają dużo

potężniejsze silniki, niż wymagała tego smętnie płynąca Mozela. Było

w nich coś dziwnego. Przez chwilę, nim cztery okręciki zniknęły za

wielkim zakolem, jakie pokonuje rzeka opływając Sierck, nie mógł

zorientować się, o co chodzi.

To było to! Chociaż na pokładach holowników nie było widać,

aby były nadmiernie obciążone, a ich załogi miały normalną

3 Special Operations Executive - wydział brytyjskiego wywiadu w czasach wojny.

background image

liczebność, to każdy z nich był głęboko zanurzony w wodzie, jakby

we wnętrzu przewoziły jakieś ogromne ładunki. Bladolicy uczeń

poklepał palcami po ustach. Jaki ładunek przewoziły te holowniki? Co

kryło się pod ich pokładem?

Ale nim Henri Held mógł dalej prowadzić swe rozważania,

rozległ się chrzęst zawiasów otwieranego na siłę okna, które

znajdowało się obok drzwi. Zaraz potem doleciał do niego piskliwy

głos starego Koeniga, nauczyciela łaciny, który krzyczał głośno:

- Czy ty tam sikasz tak długo, Held?... Wychodź już i pospiesz

się! W ten sposób nigdy nie przejdziesz przez wszystkie sprawdziany.

Henri Held, który nie żył jeszcze dość długo, aby przejść przez

wszystkie najważniejsze egzaminy w życiu, po prostu uciekł.

background image

Rozdział 2

- Pan baron zaraz cię przyjmie, chłopcze - oznajmił kamerdyner

w czarnym surducie, wskazując chudą ręką otwarte drzwi.

- Dziękuję ci, Maurycy - powiedział wyniośle Henri Held. -

Możesz już odejść, dzisiejszego wieczoru już nie będziemy ciebie

potrzebowali.

- Zaraz wytargam cię za uszy - zagroził kamerdyner, porzucając

swój górnoniemiecki akcent na rzecz gwary lotaryńskiej.

Henri uśmiechnął się i wszedł przez drzwi do gabinetu, gdzie

baron - jeśli naprawdę był baronem - starszy, łysawy człowieczek,

siedział w wózku inwalidzkim, skupiony nad mapą. Jego sztuczna

szczęka leżała starannie ułożona na pobliskim stoliku.

- A, to ty chłopcze! - powitał młodzieńca z trudem wymawiając

słowa przez bezzębne usta, pomarszczone jak suszona śliwka. Założył

pospiesznie protezę i dodał - Siadaj!

Nastoletni agent zajął miejsce na krześle. Minęło sporo czasu.

Wreszcie baron spojrzał na niego i chrapliwym głosem spytał:

- Pewnie przyszedłeś mi powiedzieć o łodziach, jak

przypuszczam?

Henri Held spojrzał na niego spłoszony, a potem rozległ się

gardłowy chichot barona, który przeszedł w kaszel, powodujący

charkot. Twarz starca przybrała kolor buraka.

- Wybacz... wybacz mi - wysapał. - Starcy lubią zaskakiwać

background image

młodzików, jeśli tylko oczywiście to potrafią... tyle im tylko pozostało

z życia.

- Ale jak pan się o nich dowiedział, panie baronie?

- Mam jeszcze jednego człowieka w Diede

4

- nie musisz znać

jego nazwiska - w nim też wzbudziły one podejrzenia.

- Ich wyporność...

- Dokładnie, dlaczego są tak głęboko zanurzone? Jaki rodzaj

ładunku przewożą, co? - Spojrzał przenikliwie na młodego chłopaka.

- O to właśnie chodzi, panie baronie - powiedział Henri, trochę

rozczarowany, że to nie on jedyny zauważył podejrzane statki.

- Chodź no tu, chłopcze - rozkazał starzec, kiwając na niego

palcem.

Młody człowiek przeszedł posłusznie przez pokój i popatrzył

ponad zgarbionym ramieniem słabowitego starca.

- Réssau Boche - mamrotał, stukając palcem na mapę w rejonie

Mozeli - aż do Metz... Réssau Juggler aż do Epinal.

Stuknął palcem ponownie w mapę, jakby chciał ją przebić na

wylot.

- Stockbroker, najbardziej aktywne réseaux, działające między

Epinal i Chalon-sur-Saône.

Spojrzał nagle w górę.

- Czy to na razie jasne chłopcze?

- Tak, proszę pana - odpowiedział Henri z niewielkim

wahaniem, zastawiając się, dlaczego on, nowy członek organizacji,

jest wprowadzany w tak ważne tajemnice.

4 Diedenhofen - niemiecka nazwa Thionville.

background image

- A teraz chłopcze, wiemy wszyscy, jak słabym ogniwem są

ludzie w okolicy Nancy. Nic im się nie chce robić. Ale Burgundczycy

to już zupełnie inna sprawa. Do wieczora holowniki wypłyną z

naszego terytorium, jednak zgodnie z moimi kalkulacjami, powinny

dotrzeć w rejon działania Stockbroker jutro wieczorem. Teraz,

podobnie jak Burgundczycy, powinienem zgotować im ciepłe

powitanie.

- W jaki sposób?

Baron jednak nie odpowiedział bezpośrednio na to pytanie.

Zamiast tego zadał kolejne.

- Czy chciałbyś porzucić szkołę na resztę tygodnia? Nie martw

się o łacinę. Koenigs - zaśmiał się łagodnie - tak, on jest jednym z nas,

on ci załatwi wszystko w szkole. Zajmę się też twoją matką... Ale nie

w ten sposób, jak myślisz - dodał szybko i jak zauważył Henri, nieco

tajemniczo.

- Ale co chce pan, żebym zrobił?

- Chcę, abyś przedostał się na południe i nawiązał kontakt z

réseaux Stockbroker.

Uderzył kościstym palcem w mapę.

- Ta farma, cztery kilometry na południowy wschód od Dôle, w

Doubs, jest miejscem, gdzie ich znajdziesz. Widzisz, nim Niemcy

wkroczyli do Francji Vichy, to był ostatni posterunek przystankowy

przez przekroczeniem linii demarkacyjnej. Nasi towarzysze w dużej

mierze z niej korzystali.

- Ale jak tam się dostanę, panie baronie?

background image

- Przeczekasz godzinę policyjną w samochodzie na gaz drzewny,

który jak przewiduję, zabierze cię do Dijon. Stamtąd resztę drogi

przebędziesz pieszo lub autobusem. Kierowca samochodu tylko tyle

musi wiedzieć. Rozumiesz?

- Oczywiście - odparł Henri pełen uniesienia i zmieszany

szybkością z jaką toczyły się sprawy; był zbyt podekscytowany, aby

się bać.

- Ale co mam zrobić, gdy dotrę do Stockbroker, baronie?

- Przekażesz tam dokładny opis czterech łodzi i pomożesz im

zidentyfikować je podczas żeglugi. Innymi słowy, Henri, przechodzisz

do gotowości bojowej.

Jego zapadnięte szare oczy tchnęły magnetyczną mocą. Potem

dodał skrzekliwym głosem:

- Wkrótce, chłopcze przejdziesz chrzest ogniowy. To będzie

przerażający, ale wzniosły moment. Przeżyłem coś podobnego, gdy

nie byłem dużo straszy niż ty pod St. Privat

5

w 1870 roku. Tak,

chłopcze, jestem już tak stary. Ale pamiętam te wydarzenia, jakby

działy się one wczoraj. To był cudowny i chwalebny moment.

Mocno drżącą ręką sięgnął do szuflady stołu, na którym leżały

mapy i wyciągnął z niej nieduży pistolet.

- Moja srebrna dama - oznajmił, podnosząc broń do lampy, tak

że lufa błyszczała w żółtym świetle żarówki.

Głaskał ją, jakby była żywą istotą.

- Jest ostatnią kochanką, jaka mi pozostała - zanucił melodyjnie -

i jak większość kochanek, bardzo niebezpieczna, gdy naładowana.

5 Miejsce bitwy stoczonej w czasie wojny francusko-pruskiej w 1870 roku, niedaleko Metz.

background image

Z pewną trudnością wyciągnął magazynek z kolby pistoletu, a z

niego jedną kulę.

- Popatrz - powiedział - to jest amunicja dum-dum.

Henri, którego umysł intensywnie pracował, wysunął głowę do

przodu. Miękki czubek pocisku kalibru 9 mm został nacięty na krzyż.

- Po co ten krzyżyk, panie baronie?

Twarz arystokraty rozjaśniła się.

- No, mój dzielny chłopcze, dzięki niemu pocisk rozpada się na

części, gdy w coś uderza. Taka kruszynka może zatrzymać giganta na

dwudziestu metrach. I powinna. Robi dziurę wielkości pięści. Od

dzisiaj ta broń jest twoja. Mam nadzieję, że będziesz ją cenił i

szanował. Masz!

- Dziękuję, panie baronie - powiedział nieco zmieszany Henri i

schował broń do kieszeni, przy czym zastawiał się, czy ośmieli się

zadać pytanie jak taka rzecz działa.

- Nie wspominaj o tym nikomu chłopcze - upominał go baron,

przysuwając twarz blisko twarzy chłopca, który poczuł nieświeży

oddech i odór starczego ciała. - A teraz idź... idź już, Henri. I pamiętaj

- zaskrzeczał aż przeszły chłopaka dreszcze - to dla Francji!

background image

Rozdział 3

Hej-ho, hej-ho! Pchajmy razem, chłopcy, jeszcze raz... hej-ho! -

Byk Jo śpiewał piosenkę wołżańskich burłaków koszmarną

ruszczyzną, gdy grupka strzelców górskich pod jego komendą

pracowała przy windzie kotwicznej holownika.

Przez cały dzień płynęli przez francuskie równiny, między

rzędami cichych, nadbrzeżnych topoli i pół gęsto obsianych złotą

pszenicą. Pod wieczór krajobraz zaczął się zmieniać. Teren zrobił się

bardziej górzysty, z plamami świerkowych lasów na wzgórzach i

wypalonymi słońcem brązowymi polami, które rzadko pokryte były

krzakami winorośli.

System kanałów stawał się coraz bardziej skomplikowany, gdy

zbliżali się do Rodanu. Teraz gdy minęli Chalon-sur-Saône i zaczęli

się zbliżać do stopnia wodnego w Gigny, który musieli pokonać, aby

dostać się na Rodan. Trafili na system śluz, który zmniejszył ich

prędkość do tempa spaceru.

Gdy światło dnia zaczynało przygasać, zatrzymała ich kolejna

śluza. Byk Jo musiał po raz kolejny przystąpić do działania. Dlatego

on i jego ludzie obsługiwali ręczne kołowroty, które wprawiały w

ruch skrzydła wrót śluzy, która składała się z ośmiu komór.

Zamaskowane patrolowce wpłynęły na gładką jak lustro

powierzchnię rzeki. Poza piosenką Jo, ciszę przerywało jedynie

bzyczenie niewidocznych owadów, które prześlizgiwały się po

background image

powierzchni wody. Mała flota była przez chwilę unieruchomiona i

mogła stać się łatwym celem.

*

Z daleka dobiegł smutny gwizd lokomotywy pociągu. Henri

Held ubrany teraz w kombinezon robotnika i buty na gumie, ruszył

dalej. Twarz miał umorusaną czarną farbą.

Anglik, albo „Żyd” jak nazywali go za plecami szeregowi

członkowie organizacji, z powodu czysto semickich rysów, położył

uspokajająco rękę na ramieniu chłopaka.

- W porządku, chłopcze - powiedział - każdy denerwuje się za

pierwszym razem.

Henri wywinął się z uścisku mężczyzny i spojrzał na jego lisią

twarz, wystającą z gęstwiny paproci, porastających linię brzegową i

powiedział z odwagą, na jaką potrafił się zdobyć:

- Nie martw się, Angliku - teraz zaczął machać „srebrną damą” -

na pewno nie zawiodę.

Anglik szybko schował głowę między liście, jakby spodziewał

się, że chłopak pociągnie za spust pistoletu i szybko powiedział:

- Oczywiście, że tak, dzieciaku. Oczywiście.

Potem skierował swoją uwagę na cztery łodzie stojące poniżej.

Został zrzucony na spadochronie w zeszłym roku, w sierpniu,

jeszcze przed lądowaniem aliantów na Sycylii, aby zakłócać transport

rzeczny we Francji wtedy, gdy Niemcy go najbardziej potrzebowali.

Gdy alianci ruszyli z Sycylii na kontynent, a hitlerowcy zaczęli

przerzucać swoje patrolowce i ścigacze torpedowe, miniaturowe

background image

łodzie podwodne oraz wszelkie środki transportowe na południe, on i

réseaux Stockbroker przystąpili do działania.

Na pierwszy ogień poszła śluza na kanale Briare, potem śluza

Mauvages na kanale łączącym Marnę z Renem, na zachód od Toul.

Potem przyjdzie kolej na Gigny i stopień wodny w Port Bernalin, na

kanale Sekwana-Rodan, a to będzie oznaczać całkowity, chociaż

chwilowy, paraliż systemu transportu wodnego w całej Francji. Teraz

leżał w wilgotnych paprociach, ten były ambitny sprzedawca mówił

sobie, że jeśli mu się powiedzie, to nie ominie go na pewno Krzyż

Wojskowy i Croix de Guerre, a być może również awans na majora. A

to powinno wystarczyć po wojnie do awansu na stanowisko

kierownicze w firmowej fabryce w Leeds.

Mechanik, który obsługiwał śluzę, był w drodze do domu z

powodu biegunki, która go dopadła na widok odbezpieczonego stena,

którego lufa skierowana była w jego brzuch. Jeden z partyzantów, z

zawodu elektryk, odciął zasilanie elektryczne w domku mechanika i

telefon na nabrzeżu, którego używano w razie sytuacji alarmowych.

Pluton znienawidzonej milicji, która strzegła tamy w Gigny przybyłby

na scenę zbyt późno, aby pomóc Szkopom znajdującym się na

łodziach, gdy rozpocznie się atak. Również niemieccy żołnierze w

podeszłym wieku z oddziału transportowego, który stacjonował w

Thorey, nie zdążyliby z pomocą, gdyż pijani już smacznie chrapali w

łóżkach lub wałęsali się po knajpach i jedynym miejskim burdelu - ich

działania śledził ruch oporu.

Anglik rozejrzał się po ludziach skulonych wśród zarośli i

background image

wyszeptał:

- Gdy już będą w śluzie - powiedział i poklepał bok 25-litrowej

beczki z paliwem - dostaną to od nas w prezencie.

Zaśmiał się do wystraszonego młodego człowieka, który

przyniósł informacje z réseaux Boche.

- Nie patrz tak ponuro, chłopcze - powiedział pocieszająco. -

Będziemy mieli w nocy zabawę, łącznie ze sztucznymi ogniami.

Pokochasz to!

*

- Obermatt, proszę zapalić światła pozycyjne - rozkazał kapitan

Doerr.

Mat przekręcił włącznik świateł, które od razu rozbłysły w szarej

mgle na obu burtach i na rufie.

Kapitan wciągnął powietrze nosem. Blady księżyc już wznosił

się ponad topolami, ale jego światło było jeszcze mętne i jakby

niepewne. Niełatwą sztuką było ustawienie dwudziestopięciometrowej

łodzi w komorze śluzy, bez pomocy wykwalifikowanego operatora.

Musieli sami się tym zająć, jeśli chcieli na czas dotrzeć nad morze.

- W porządku, oba naprzód, ale powoli - padła komenda.

- Oba naprzód, powoli - odpowiedział sternik i pchnął lekko do

przodu dźwignię bliźniaczych przepustnic.

Łodzie powoli ustawiały się w komorze śluzy, podczas gdy

ludzie Jo, czekali, aż będą mogli zamknąć wrota za nimi.

Przez minuty, które mijały niezwykle powoli, Doerr biegał od

burty do burty, sprawdzając prześwit między nimi a ścianami komory,

background image

a sternik pocił się, wykonując jego polecenia. Za nimi pozostałe trzy

łodzie, z basowo mruczącymi silnikami, ustawiały się dziobami, jedna

za drugą.

Stürmer i Greul zadecydowali, że jest na tyle ciemno, iż można

zezwolić ludziom wejść na pokład i stojąc z boku spoconych

marynarzy, obserwowali skomplikowane manewry łodzi z wyraźnym

zainteresowaniem, ale i z niecierpliwością.

- Co pan o tym wszystkim sądzi, pułkowniku? - spytał Greul,

przerywając ciszę.

Stürmer wzruszył ramionami z irytacją.

- Bóg jeden raczy wiedzieć! Jestem laikiem w tych sprawach.

Martwię się tylko, czy uda nam się przedostać przez tę plątaninę

kanałów z zachowaniem tajemnicy.

Westchnął lekko rozdrażniony.

- Nigdy przedtem nie zdawałem sobie sprawy, jak wielu

Francuzów w środku wojny totalnej ma dość czasu na łowienie ryb w

rzekach. Przecież każdy z nich może być informatorem maquis!

- Gra w jaką się bawią we Francji jest usprawiedliwieniem ich

tchórzostwa, słabości i braku wiary w siebie - zaśmiał się pogardliwie

Greul. - Wyobraź sobie, co by wygadywali ich złotouści politycy,

gdyby nasz Vaterland został kiedykolwiek pokonany.

- Oczywiście - zgodził się z nim Stürmer drętwym głosem, ale

jego umysł dręczyło w tej chwili czające się niebezpieczeństwo,

wynikające z ich obecnej pozycji - cztery łodzie unieruchomione w

wąskiej śluzie, daleko od niemieckich placówek wojskowych, w tym

background image

zapomnianym przez Boga zakątku Francji, skryte w gęstniejącej mgle.

Wiedział tylko tyle, że zarośnięte brzegi kanału mogą być pełne

partyzantów. To przecież idealne miejsce na zasadzkę.

- Greul - szepnął nagle, ale na tyle głośno, aby jego głos przebił

się przez szum wody napływającej do śluzy - chciałbym, abyś coś

zrobił...

*

Machając rękami, Anglik kierował swoich ludzi na odpowiednie

pozycje. Jak zawodowi żołnierze, a nie zwyczajni chłopi, partyzanci

przemykali się na prawo i lewo, nie czyniąc żadnego hałasu w

wilgotnej mgle. Dowódca obrócił się w stronę klęczącego obok niego

chłopaka, który zdawał się teraz naprawdę bać. Niemcy byli od nich

jedynie dwadzieścia metrów!

- Słuchaj chłopcze - wyszeptał pospiesznie - trzymaj się blisko

mnie. Chcę mieć pewność, że nie dzieje ci się żadna krzywda.

Henri już otworzył usta, aby zaprotestować, ale uznał, że lepiej

tego nie robić.

- Kiedy dam sygnał, złap za uchwyt tej beczki - pokazał

dwudziestopięciolitrową metalową bekę, stojącą za najbliższym

drzewem - a potem zepchnij ją ze skarpy prosto do wody.

- Ale po co?

- Po co? Aby zgotować Szwabom gorące powitanie. Beczka jest

wodoszczelna i wypełniona mieszanką łatwopalną - coś w rodzaju

koktajlu Mołotowa. Przy odrobinie szczęścia trafi w czołową łódź. A

potem zobaczysz pokaz sztucznych ogni, jakiego jeszcze w życiu nie

background image

widziałeś.

- Ale jak masz zamiar ją podpalić?

- To już moje zmartwienie. Skoncentruj się na swoim zadaniu.

Anglik przełożył stena do prawej ręki, by lewą wyjąć z kieszeni,

niewielki obły granat i popatrzył na ludzi. Usatysfakcjonowany

odwrócił się do chłopaka.

- Przygotuj się - polecił mu szybko.

- Gotowi?

- Teraz!

Henri wziął się do roboty. Metalowa beczka z chrzęstem

przedzierała się przez krzaki, aby po chwili stoczyć się po skarpie

wału ze wzrastającą prędkością.

- Strzelajcie, wy idioci! - wrzasnął Anglik.

Brzeg rzeki ożył gwałtowną salwą z broni małokalibrowej. Ołów

rozrywał drewniane poszycie burt niemieckich łodzi. W powietrze

wzlatywały fontanny wody i wtedy beczka z mieszanką zapalająca

wpadła do kanału, płynąc w stronę pierwszej łodzi.

Anglik wyrwał zawleczkę z granatu i rzucił nim w kierunku

beczki. Metal stuknął o metal. A potem wielkie „bum”! Granat

eksplodował rozrzucając wszędzie płonący, biały fosfor, a po chwili

ze świstem zapaliła się beczka. Błysnęły płomienie i płonąca ciecz

zalała dziób łodzi.

- Mamy drania! - krzyknął żywiołowo Anglik, gdy łódź zaczęła

płonąć, a w polu ostrzału partyzantów ukazały się czarne postacie

wydostające się spod pokładu. - Mamy ich!

background image

Jednak słowa zamarły na jego ustach. Pokłady pozostałych łodzi

zapełniły się ludźmi. Rozpoczęła się strzelanina z pistoletów i

karabinów, nad której hukiem górował rytmiczny stukot niemieckich

schmeisserów, strzelających z dołu basenu śluzy.

- To nie są marynarze! - Krzyknął Anglik. - Dalej, chłopaki,

zabieramy się stąd. Zwiewamy!

Partyzanci zaczęli porzucać stanowiska. Biegnąc zygzakiem,

próbowali ujść ulewie pocisków, które leciały w ich stronę. Henri

Held, nadal na swoim stanowisku, z twarzą koloru popiołu i drżącymi

ze strachu nogami, słyszał świst przelatujących blisko kul

przeciwnika. Drzewa wokół niego jakby ożyły, gdy zaczęły spadać z

nich liście i gałęzie odrywane pociskami. Groźna strzelanina

przybierała na sile.

Nagle obok niego pojawił się Anglik.

- Po jakiego diabła stoisz tu jeszcze - krzyknął do niego,

zmieniając magazynek w pistolecie maszynowym.

- Zmiataj stąd, głupku!

Jednak Henri ze strachu jakby wrósł w ziemię. Nie było nic

wzniosłego w tym momencie, jak utrzymywał Baron; nie czuł nic

poza paraliżującym strachem.

- Rusz no się!

- Nie mogę - chłopak zamiauczał jak kociak.

- Ty głupi gnojku! - wrzasnął na niego Anglik.

Oderwał jedną dłoń od stena i trzasnął nią na odlew w policzek

chłopaka.

background image

- A teraz spieprzaj stąd, nim...

Jego słowa przerwał zwierzęcy jęk bólu, gdy pierwszy pocisk

ugodził go w twarz. Opadł na kolana, nadal trzymając w rękach

pistolet maszynowy. Teraz jego twarz przypominała mieszaninę krwi,

mięsa i połamanych kości.

- Uciekaj... na miłość boską - bełkotał, podświadomie naciskając

spust stena.

Pociski ryły ziemię zaledwie kilka kroków od niego. Był

oślepiony!

Henri Held krzyknął i porzucił machinalnie strzelającego

Anglika, który celował do wrogów, których już nie widział.

Chłopak biegł między drzewami, rzucając się z jednej strony na

drugą, a pociski ścigały go jak złośliwe świetliki.

*

- Uwaga! - krzyknął ostrzegawczo Byk Jo spoza nasypu

kolejowego, gdzie pułkownik Stürmer kazał mu zająć pozycję

piętnaście minut wcześniej. - Idą te zdradzieckie żabojady!

Sześciu strzelców, którzy razem z nim zeszli na ląd, unieśli broń

w pogotowiu.

- Pięćdziesiąt metrów - informował podoficer z takim spokojem,

jakby znajdował się na strzelnicy w Kufstein.

- Wstrzymać ogień... wstrzymać ogień. Spokojnie - dodał

łagodnie.

- Nie powinniśmy skorzystać z bagnetów? - spytał szeptem Jap.

- Za minutę będą na wyciągnięcie ręki.

background image

- Wsadzę ci ten bagnet w tyłek, jeśli się nie zamkniesz - syknął

Meier. - Trzydzieści metrów.

Teraz było już dobrze widać dwudziestu kilku cywilów.

Większość z nich już gdzieś porzuciła broń, ale i tak przewyższali

liczebnie grupkę Niemców w stosunku ponad trzy do jednego.

- Teraz! - krzyknął Jo do swoich ludzi, którzy natychmiast

zaczęli strzelać.

Uciekający Francuzi padali, jak ścięci ogromną kosą. Większość

z nich padała na ziemię już po pierwszych strzałach, i zostawała tam

w zbryzganej krwią, wysokiej trawie. Kilku innych próbowało

odczołgać się, by szukać schronienia gdzie indziej.

Jednak strzelcy alpejscy nie dali im szans.

- Pojedyncze cele - zakomenderował Meier i nie celując zbyt

dokładnie strzelił w plecy jednego z Francuzów.

Ten wpadał na najbliższe drzewo, zostawiając krwawy ślad na

korze. Teraz strzelcy z ochotą wyskoczyli z ukrycia i celowali,

starannie mierząc do resztek oddziału partyzanckiego.

Henri Held, któremu krew zalewała bok twarzy po draśnięciu

pociskiem, biegał rozpaczliwie szukając osłony przed kulami.

Zatrzymał się na chwilę, żeby oddać strzał ze srebrnego pistoletu.

Jednak niemiecki pocisk wytrącił mu go z ręki, gdy chłopak chciał

nacisnąć na spust. Z rozpaczy rzucił się na ziemię.

Teraz na wszystko było już za późno. To co zostało z grupki

maquis, stało w miejscu z uniesionymi nad głowami rękami w geście

poddania.

background image

- Kamerad! - Krzyczało kilku z nich. - Kamerad, nie strzelać!

Szesnastolatek też powoli uniósł ręce do góry, ledwie zdając

sobie sprawę, że właśnie został skazany na śmierć.

background image

Rozdział 4

- No i co teraz? - dopytywał się natarczywie pułkownik Stürmer,

gdy spoceni marynarze i strzelcy dogaszali ostatnie płomienie pożaru

wywołanego przez partyzantów.

Kapitan Doerr, który wskoczył w ubraniu do wody, aby ocenić

uszkodzenia jego łodzi, spojrzał do góry i powiedział:

- Niech pan mi rzuci linę, pułkowniku, mam dla pana dobre

wiadomości. Ta gówniana bomba, czy co innego to było, nie

uszkodziła nam kadłuba. Możemy płynąć dalej.

- Dzięki Bogu - odetchnął Stürmer. - Ale czy przetrwa, aż

dotrzemy do Morza Śródziemnego?

- Mam nadzieję, że tak. Jeśli nie, to niech twoi górale szybko

uczą się pływać.

Pułkownik widział jak kapitan się śmieje, ale jednocześnie

zauważył smutek w jego oczach.

- Mamy jakieś kłopoty? - spytał delikatnie.

- Bomba uszkodziła nam drewnianą osłonę wyrzutni torpedowej

i przepadł nam wieniec z drewna tekowego. Dzięki Bogu, że ta nasza

ryba nie była uzbrojona. Wtedy cała łajba poleciałby w niebo. Ale

teraz nawet najbardziej tępy francuski agent zauważy, czym płyniemy

- niemieckim ścigaczem torpedowym. Takiej sylwetki nie można

pomylić.

Przetarł dłonią wodę, która ściekała mu z mokrych włosów na

background image

czoło.

Stürmer ponuro zgodził się z nim. Łodzie torpedowe miały

charakterystyczne, niskie i pochylone sylwetki, co znacznie podnosiło

ich szybkość i pływalność. Po tym, jak spłonęło maskowanie na

dziobie, każdy agent wroga, który jako tako rozpoznawał sylwetki

okrętów Kriegsmarine, zidentyfikuje ich łodzie już na pierwszy rzut

oka.

- Myślisz, że na Rodanie będziemy mieli z tego powodu

problemy?

- Nie, nie na Rodanie, pułkowniku! Na Morzu Śródziemnym.

Jeśli ktoś doniesie do Londynu, że cztery niemieckie ścigacze płyną w

kierunku morza, możesz sobie chyba wyobrazić, co będzie czekało na

nas jak wypłyniemy z Bouches du Rhône... cholerny brytyjski

niszczyciel!

- Mam nadzieję, że jesteś pesymistą na wyrost, kapitanie. W

porządku, przygotujmy się do dalszej żeglugi, jak tylko wypłyniemy

ze śluzy. Teraz już nie ma co ograniczać prędkości, bo każdy, kto nas

zauważy, będzie wiedział, co ma przed oczami. Płyńmy jak

najszybciej, biorąc pod uwagę ciemności.

- Ma pan rację, pułkowniku. Ruszamy w drogę, jak tylko pańscy

ludzie otworzą przednie wrota śluzy.

- Dopilnuję tego osobiście. Major Greul jest już tam z częścią

ludzi.

Stürmer klepnął dłonią w kaburę pistoletu, jakby sprawdzając

czy tam jest, po czym wykonał trzymetrowy skok z burty łodzi na

background image

betonowe nabrzeże. Szybkim krokiem pomaszerował po metalowej

kładce, do miejsca, skąd dochodziły jęki i wołania. Nagle rozległ się

krzyk strachu i krótki trzask strzału pistoletowego. Pobiegł szybciej w

tamtym kierunku. Major Greul stał w niebieskim kręgu światła,

pochodzącego z latarki trzymanej przez sierżanta Meiera, trzymał

pistolet w ręku i pogardliwie patrzył na leżące na ziemi ciało

człowieka, którego przed chwilą zastrzelił.

- Greul, czy to ty go zastrzeliłeś? - spytał zupełnie zaskoczony

pułkownik.

Major odpowiedział całkiem spokojnie.

- Tak, pułkowniku - jego głos był zupełnie pozbawiony emocji.

- Ale to był jeniec, człowieku.

- Wiem, pułkowniku, ale to był cywil, który strzelał do nas, a

teraz trwa wojna. A poza tym, co mam z nimi zrobić? Bóg jeden raczy

wiedzieć, gdzie w tej okolicy stacjonuje najbliższy oddział niemiecki.

- A władze francuskie? - Spytał Stürmer, rozpaczliwie szukając

sposobu rozwiązania kwestii jeńców, wiedząc, że naprawdę był tylko

jeden. - Greul. Jest garnizon milicji Darlna w najbliższym mieście. To

chyba Lyon.

Major nawet nie krył szyderczego śmiechu.

- Przekazać ich Francuzom? Przecież to jest równoznaczne z

darowaniem im wolności. Wszędzie są zdrajcy niemieckiej sprawy -

nawet wśród tej ich milicji. Nie, jest tylko jeden sposób załatwienia tej

sprawy. Ten - powiedział, klepiąc pistolet wolną dłonią.

Stürmer odwrócił się. Jeden z jeńców - chyba szesnastoletni

background image

chłopak, zaczął łkać. Być może rozumiał po niemiecku.

- Przestańcie! - krzyknął.

Łkanie Henri Helda przeszło w płacz, gdy major Greul przyłożył

mu lufę pistoletu do głowy za prawym uchem, a potem jednym

pociągnięciem za spust, odesłał go w zaświaty. Echo ostatniego

wystrzału odbijało się wielokrotnie od ściany lasu i nasypu kanału,

gdy niewielka grupka strzelców patrzyła tępo na stos bezładnie

leżących ciał.

- No cóż, pułkowniku - spytał beztrosko Greul - co z nimi

zrobimy? Zostawimy ich ciała tutaj, jako ostrzeżenia dla tej bandy

zniewieściałych Francuzów?

Stürmer zebrał się w sobie, tłumiąc uczucie obrzydzenia.

- Nie - dopowiedział gardłowo - nie możemy tego zrobić. Jestem

pewien, że inni z nich żyją i wiedzą, co się stało. Wcześniej czy

później przyjdą tu po nich, a my nie chcemy, aby znaleźli ciała nim

dostaniemy się na Morze Śródziemne.

Potem zawołał podniesionym głosem.

- Meier!

- Tak, panie pułkowniku?

- Weź swój oddział i przywiążcie jakiś ciężar do każdego ciała.

Inna grupa zajmie się otwarciem śluzy.

- Tak jest, panie pułkowniku. A potem co z nimi zrobić?

- Wrzućcie je do wody - rozkazał Stürmer, starając się, aby jego

głos brzmiał chłodno i bez emocji. - A teraz chodź, Greul, mamy

sporo roboty.

background image

*

Wytrwale płynęli przez całą noc dalej na południe, przedostając

się bez większych kłopotów przez Lyon. Godzina policyjna trzymała

miasto w swoich objęciach. Zaciemnienie i cisza nocna były

przerywane jedynie przez statki na Rodanie, które miały zgodę władz

niemieckich na poruszanie się o tej porze. Przepłynęli przez Valence.

Rzeka stawała się coraz szersza i czasami przez nisko zalegającą

mgłę, ludzie na pokładzie mogli dostrzec migające obrazy dziwnego,

prymitywnego świata skalistych brzegów i piaszczystych wysp,

porośniętych gęstym sitowiem. W zakolach rzeki woda była pozornie

spokojna, lecz miała dziką moc gdy Rodan przepływał przez wąskie,

skaliste przełomy. Na szczęście kapitan Doerr, jedyny oficer z

niewielkiej flotylli, który wcześniej pływał po tej rzece, trzymał swoje

łodzie z dala od zdradzieckich mielizn. Ale wszystko to odbywało się

za cenę zmniejszenia prędkości przepływu.

Tak było aż do chwili, gdy słabe powiewy wiatru zaczęły

przeganiać mgłę, by ukazać pierwsze przebłyski poranka, co miało

miejsce jakieś osiemnaście kilometrów od ujścia Rodanu do morza.

Nieogolony, z nieodłącznym hełmem na głowie, pułkownik

Stürmer, stojący obok kapitana Doerra, skrzywił się ponuro, ale nic

nie powiedział do oficera marynarki. Nie mieli już teraz wpływu na

wydarzenia i musieli biernie czekać na to, co ich spotka, gdy wypłyną

na otwarte morze.

Mijały godziny. Zaczęło się szybko rozjaśniać - w tempie

spotykanym tylko nad Morzem Śródziemnym. Powiała świeża bryza.

background image

- To mistral - skomentował Doerr, nie odrywając wzroku od

płaskiej powierzchni połyskującej na horyzoncie wody. - Już niedługo

wypłyniemy z rzeki.

- Doskonale - odpowiedział Stürmer.

- Poczekajmy chwilę, nim to wypowiemy - powstrzymał go

Doerr, którego nie opuszczały złe przeczucia.

- Nie wiemy kto albo co czeka na nas tam dalej, prawda?

Minęło kolejne pół godziny. Byli prawie w rozlewisku delty

rzeki. Oba brzegi coraz szerszego ujścia Rodanu stawały się wąskimi

paskami ciemnożółtego piasku. Łodzie lekko podskakiwały na

pierwszych falach. Twarz siedzącego pod pokładem Byka Jo nagle

zmieniła kolor. Rzucił się do przodu, krzycząc do siedzących wokół

ludzi:

- Zróbcie mi przejście... dajcie przejść, muszę zaraz

zwymiotować!

Doerr przekazał dowodzenie łodzią bosmanowi, a sam - z

szeroko rozstawionymi nogami, aby utrzymać równowagę na

rozkołysanej wodzie - przyglądał się przez lornetkę bezmiarowi

otaczającego morza. Obok niego stali Greul i Stürmer z napięciem

czekając na jego opinię.

Oficer lustrował każdy wycinek horyzontu z nieskończoną

cierpliwością, by po chwili opuścić lornetkę.

- W polu widzenia nie ma angielskich okrętów. Chyba nam się

udało.

- A co teraz? - spytał wyraźnie zadowolony Stürmer.

background image

- Tak! W dawnych czasach trzymalibyśmy się blisko wybrzeża,

by potem wykonać skok na Sardynię. Ale Bóg jeden raczy wiedzieć,

jak wygląda sytuacja teraz, gdy makaroniarze związali swój los z

aliantami. Nie wydaje mi się, że byłoby lepiej obrać kurs od razu na

Rodos, licząc na to, że nie natkniemy się na brytyjskie patrolowce,

wypływające z Malty i Sycylii.

Obrócił się i podniesionym głosem zwrócił się do sternika.

- Obermatt, voller Fahrt voraus!

- Jawohl, Herr Korvettenkapitan, voller Fahrt voraus - podoficer

potwierdził przyjęcie rozkazu.

Ryk dwóch silników o mocy 6150 KM rozdarł ciszę poranną jak

wycie upiorów. Ścigacz torpedowy skoczył do przodu. Stürmer czuł

jak pod jego nogami drży pokład i musiał chwycić się poręczy, gdy

łódź zaczęła podskakiwać na falach jak baletnica na palcach. Woda

fruwała na wysokości jego ramion w postaci oszałamiającej,

rozmazanej, białej plamy. Doerr uśmiechnął się, gdy zobaczył jak

dwóch oficerów, przykłada ręce do ust, by przekrzyczeć ryk silników i

szum przecinanej wody.

- Panowie, teraz wasza kolej. Obudźcie mnie, gdy dopłyniemy

na Rodos.

Śmiejąc się rubasznie, schodził ostrożnie pod pokład, spod

którego wytaczali się zieloni na twarzy strzelcy górscy, zaatakowani

przez chorobę morską. Cztery łodzie przecinały powierzchnię morza

w szyku V, a linia brzegowa za ich rufami robiła się coraz cieńsza, by

zniknąć po chwili zupełnie za linią horyzontu.

background image

*

Porucznik John „Kiss me” Hardy poczekał, aż znaleźli się poza

zasięgiem hydrolokatora akustycznego, a potem wydał rozkaz, aby

peryskop miniaturowej łodzi podwodnej ponownie został podniesiony

ponad powierzchnię wody. Koła szkieł powiększających były puste.

Odpłynęli.

- Peryskop w dół - rozkazał z nagłym przypływem

przyjemności.

Przede wszystkim, to był pierwszy kąsek, na który trafili, od

momentu gdy opuścili Gibraltar czterdzieści osiem godzin temu, by

zająć pozycję u ujścia Rodanu. Czymkolwiek były cztery niemieckie

łodzie, to na pewno nie holownikami, które próbowały udawać.

- W porządku, Sparks - zawołał przez pomieszczenie do

radiooperatora, który siedział skulony gdzieś z tyłu w niewielkiej

przestrzeni małej łodzi podwodnej. - Chcę, abyś wywołał oficera

flagowego na Sycylii i przekazał mu komunikat: „Dokładnie o

godzinie zero osiem zero zero...”.

background image

Rozdział 5

Sztorm pojawił się, gdy znajdowali się na zachód od Sycylii.

Zaczął się powoli, stopniowo budując swoją moc. Najpierw

pociemniał horyzont, czarne chmury zmieniły się na szaro-białe,

typowo deszczowe, przetaczając się ponad niewielką flotyllą. Zielone

do tej pory morze zrobiło się ponuro czarne, z białymi, gniewnymi

grzywami fal. Spadł deszcz. Najpierw męcząca mżawka, która

stopniowo przeszła w ulewę z grzmotami.

Teraz szybko nadciągała nawałnica. Białe grzbiety fal z hukiem

uderzały i przetaczały się przez pokłady i burty ścigaczy. Woda

zalewała dolny pokład i przemoczonych, posępnych marynarzy,

którzy trzymali się wszelkich uchwytów, by tylko ratować życie. Pod

kadłubami łodzi co chwila rozlegał się złowrogi huk olbrzymich fal

tak, że zielonym na twarzy strzelcom zdawało się, że każde ich

uderzenie będzie ostatnim.

Ale kapitan Doerr nie miał zamiaru pozwolić, by jego łodzie

zatonęły.

Tego długiego popołudnia nie tolerował zwątpienia i defetyzmu

u części jego załogi, która wyraźnie traciła ducha. Był wszędzie,

dodając otuchy znużonym ludziom pracującym przy pompach, albo

przemoczonym marynarzom stojącym na pokładzie na wachcie,

również ich strasząc, gdy było to konieczne, zmuszając, chyba siłą

woli, łódź do płynięcia.

background image

Sztorm robił się coraz gorszy. Deszcz przeszedł w wietrzny

szkwał, który miotał małymi łodziami, niemal zatrzymując je w

miejscu, a woda uderzała w ich kadłuby z ogromną siłą, kręcąc nimi

jak karuzelą w podnoszącej się i opadającej wodzie. Co jakiś czas

żołnierzom na łodziach zdawało się, że zawisały one w powietrzu,

nim ponownie opadły w otchłań fal.

W czołowej łodzi kapitan Doerr osobiście przejął stery, walcząc

z furią z kołem sterowym, aż nabrzmiały mu żyły na skroniach, byle

tylko okręcik nie stanął bokiem do fali, która mogła go zatopić samym

ciężarem wody.

Kazał zrzucić z pokładu wszelkie zbędne ciężary, aby nie

przetaczały się z burty na burtę. Przemoczona załoga wyposażona w

topory ruszyła do walki z burzą niszcząc i wyrzucając do morza

kwasowe pływaki dymne, łodzie ratunkowe i wszystkie inne rzeczy,

które mogły zaburzać równowagę łodzi. Jednak ścigacz nadal nie

reagował tak, jak się tego po nim spodziewano.

- Wyrzućcie to cholerne maskowanie! - krzyknął Doerr, mimo że

wyjący wiatr wciskał mu słowa z powrotem do ust. - No, dalej, leniwe

psy!

Odcięto fałszywy mostek. Długi komin odpadł od rufy.

Marynarze na pokładzie trzymali się lin asekuracyjnych jedną ręką i

rąbali drewno używając drugiej, mimo że fala za falą, zielona,

kotłująca się woda zalewała ich ciała. Doerr osiągnął zamierzony

rezultat. Kołysanie znacznie się zmniejszyło, ale sztorm szalał dalej z

niezmienioną siłą. Czapka zsunęła mu się na tył głowy, lecz walczył z

background image

wierzgającym kołem sterowym własnej łodzi, gdy ścigacz raz po raz

wpadał na kolejną falę, jakby na mur z cegły. Powoli sam kapitan

zaczął tracić nadzieję. Jego okręt nie był przygotowany do pływania w

takich warunkach pogodowych. Trzy powłoki z drzewa tekowego,

zamontowane na lekkiej metalowej ramie nie były dalej w stanie

stawiać oporu morskiemu żywiołowi. Doerr modlił się chyba

pierwszy raz od czasu ukończenia gimnazjum.

Ale tak samo nagle jak sztorm nadszedł, teraz ucichł. Wyjący

wiatr gdzieś zniknął. Niemal niepostrzeżenie horyzont zaczął

przechodzić z budzącej grozę czerni w ołowianą szarość i gdy już

kapitan Doerr był bliski podjęcia decyzji o poświęceniu torped, aby

uratować okręt, wszystko się uspokoiło. Przesiąknięci wodą,

oszołomieni i wyczerpani młodzi marynarze, chwiejnym krokiem

przemieszczali się po jeszcze rozchybotanym pokładzie, próbując

określić uszkodzenia, podczas gdy nieszczęśni strzelcy pod nimi,

wymiotując starali utrzymać się na nogach.

Doerr jęknął z ulgą, gdy przekazał koło sterowe bosmanowi.

Rozprostował zbolałe ramiona i zaczął przebierać sztywnymi i

przemarzniętymi od długiego ściskania palcami.

- Czy wy Panowie Morza często będzie poddawali nas,

szaraków z piechoty, takim próbom? - zapytał stając za jego plecami

pułkownik Stürmer.

Doerr z uśmiechem odwrócił się w jego stronę. Duży oficer

strzelców alpejskich był chorobliwie blady, chociaż na twarzy

próbował utrzymać wyraz odwagi.

background image

- Powinien pan zobaczyć, co dla pana mamy na później,

pułkowniku - odpowiedział.

Stürmer zaczął pospiesznie machać rękoma.

- Nie, dziękuję. Rezygnuję z doświadczeń tego rodzaju. Po

prostu dowieźcie mnie i moich ludzi na Rodos, tak szybko, jak to

tylko możliwe. Następnym razem wolę polecieć samolotem.

Nim kapitan zdołał odpowiedzieć, z dolnego pokładu, ktoś

krzyknął przestraszonym głosem:

- Panie kapitanie, okręt na naszym kursie!

Doerr i Stürmer niemal jednocześnie unieśli lornetki do oczu. Na

horyzoncie przesuwał się czarny cień. I jeszcze jeden! Pułkownik

oparł się plecami o gródź próbując przytrzymać się i z gniewem

przecierał szkła lornetki ze słonej wody, która i tak zaraz się na nich

pojawiała.

Doerr w takich sprawach był starym wyjadaczem. Gdy Stürmer

klął i nastawiał ostrość widzenia, walcząc z kołysaniem małej łodzi i

pianą morską, jej dowódca powoli przesuwał swoją potężną lornetkę

po linii widnokręgu ponad falami, aż uchwycił kontury pierwszego

okrętu.

Widoczność była licha. Przez kilka minut nie był w stanie

rozpoznać rodzaju okrętu. Nagle dziób łodzi wroga w kształcie ostrza

noża stał się lepiej widoczny, a w chwilę później Doerr mógł też

dostrzec podwójne sprzężone działka na dziobie. Zaraz potem okręt

schował się w dół między dwiema falami, a potem jeszcze raz. Ale ten

moment wystarczył. Doerr pochylił lornetkę, jakby coś go ukuło.

background image

- Anglicy! Angielskie łodzie patrolowe! - krzyknął jakby to było

przekleństwo.

Coraz więcej ciemnych kształtów pojawiało się na horyzoncie.

Kapitan Doerr nacisnął dzwonek alarmowy i rozległo się przenikliwe,

dręczące skrzeczenie.

Długotrwałe oczekiwanie porucznika Hardy’ego opłaciło się,

teraz niemiecka flotylla płynęła na spotkanie liczniejszego

przeciwnika...

background image

Rozdział 6

- Czy to jest ta niespodzianka, którą mi obiecałeś, kapitanie -

spytał Stürmer. - I co teraz?

- Co teraz, pułkowniku? Powiem ci. Tamte łodzie - wskazał na

cztery cienie, które formowały szyk w kształcie litery V, podczas gdy

dwie kolejne łodzie pozostały z tyłu, osłaniając działania towarzyszy -

to brytyjskie patrolowce, największe z ich małych łodzi. Nie tylko

mają wyrzutnie torpedowe, tak jak nasze, ale jeszcze dodatkowo

uzbrojone są w dwa sprzężone działka dwufuntowe.

- To widzę - stwierdził Stürmer - a my nie mamy nic poza

torpedami?

- Dokładnie.

- A ich prędkość?

- Tylko pięć węzłów mniejsza od naszej maksymalnej. Ale

wątpię czy ją osiągniemy, gdy mamy na pokładzie twoich strzelców,

których ciężar ogranicza nasze możliwości.

- Co więc chcesz zrobić?

- Spróbuję uciec. Kiedy już wejdą w zasięg torped...

- Doerr nie dokończył wypowiedzi.

Zamiast tego pchnął do przodu dźwignie przepustnic. Ryknęły

silniki i dziób łodzi uniósł się od razu nad powierzchnię wody, a

ścigacz skoczył do przodu.

Przeskakując z fali na falę łódź gnała w kierunku nadciągających

background image

Anglików. Przy dziesięciu tysiącach obrotów na minutę pióra wirnika

pozwalały zassać osiemdziesiąt ton powietrza w ciągu sześćdziesięciu

sekund, dzięki czemu wydawało się, że mknie ponad powierzchnią

wody, zostawiając na niej jedynie białą smugę piany.

Stürmer poczuł jak lodowe palce strachu chwytają go za

wnętrzności, gdy angielskie łodzie były coraz bliżej. W pewnej chwili

zobaczył je bardzo wyraźnie. Na pokładach małe postacie biegły do

swoich stanowisk bojowych. Zaraz potem przed dziobem ścigacza

eksplodował brytyjski pocisk.

- Patrolowce, zielony, jeden - jeden - zero - brodaty bosman

rzucił melodyjnym głosem pod pokład.

Podczas gdy torpedyści już klękali przy wyrzutniach, odezwały

się dwa karabiny maszynowe ścigacza. Ponad powierzchnią wody

pomknęły dwie serie kolorowych pocisków, jakby nadane systemem

Morse’a.

Z czołowej łodzi brytyjskiej ponownie padł strzał. Metal uderzył

o metal z głuchym dudnieniem. Ścigacz zadrżał jakby najechał na coś

twardego. Pułkownikiem rzuciło do przodu, a płomienie ognia

oślepiły go na chwilę. Przez jeden straszny moment sądził, że

otrzymali bezpośrednie trafienie. Ale się pomylił. Gdy tylko z

wyrzutni zostały odpalone dwie torpedy, Doerr przekręcił koło

sterowe.

Ścigacz gwałtownie zwrócił się ku lewej burcie. Skręcając, jego

nadbudówka niemal dotknęła wody. Łódź wyskoczyła jak z katapulty

długim skrętem, a brytyjskie pociski padały jak grad tuż za jej rufą.

background image

Stürmer odwrócił się, by popatrzeć jak dwie torpedy mknęły do

celu, zostawiając za sobą w wodzie bąbelkową smugę powietrza.

Brytyjskie łodzie zaczęły gwałtownie zygzakować, chcąc uniknąć

trafienia przez śmiercionośne cygara. Ich formacja wyraźnie się

rozluźniła.

Doerr, który miał nerwy napięte jak postronki stał obok

pułkownika i liczył po cichu upływające sekundy.

- Teraz! - krzyknął w końcu i uderzył pięścią W przegrodę.

Nic się nie działo!

- Jasna cholera! - zaklął gniewnie, gdy pierwsza torpeda chybiła

celu. - Co ci torpedyści robią ze swoimi „rybkami”?

Resztę jego słów zagłuszył huk wybuchu drugiej torpedy, która

trafiła w cel. Czołowy brytyjski patrolowiec jakby zatrzymał się w

miejscu i momentalnie stanął w płomieniach.

- Silnik benzynowy! - Doerr nie próbował kryć radości, dzieląc

ją wraz z załogą. - Oni nie używają silników dieslowskich, tak jak my.

Stürmer patrzył jak urzeczony, gdy z trafionego okrętu spływało

paliwo do morza. Przy jednej z burt już płonęło paliwo, a z drugiej

burty skakali do wody ludzie, niektórzy z nich już ogarnięci

płomieniami. Po chwili trafiony patrolowiec z sykiem wyciskanego

powietrza zniknął pod powierzchnią wody.

- Hurra... hurra! - rozradowana załoga nie przerywała wiwatów,

a twarze ludzi aż błyszczały z dumy.

- Dosyć tego! - krzyknął z przyganą Doerr. - Znowu na nas

płyną!

background image

Tępy, dudniący echem wybuch..., wielka kolumna wody

wystrzeliła w górę dwadzieścia metrów od dzioba łodzi. Ścigacz

zakołysał się gwałtownie, a strzelcy karabinów maszynowych posyłali

mizerne serie pocisków w kierunku Brytyjczyków.

- Zasłona dymna! - krzyknął nerwowo Doerr.

Jeden z marynarzy podbiegł i kopnął zasobnik chemiczny w

kształcie tuby. Podobnie działo się na pozostałych ścigaczach.

Z pław wrzuconych do windy zaczął się wydzielać czarny dym,

ale przy prędkości łodzi i nadal silnym wietrze cały ten manewr nie

przyniósł spodziewanych rezultatów, czyli osłony przez wzrokiem

wroga. Brytyjczycy mogli nadal do nich strzelać.

Stürmer zdał sobie sprawę, że jeśli Doerr nie wyciągnie

kolejnego numeru z kapelusza, to będą skończeni.

Kapitan też zdawał się być u kresu wytrzymałości. Mimo tego,

że jego mała flotylla płynęła z maksymalną prędkością, Brytyjczycy

byli nadal tuż za nią. Wydawało się kwestią minut, kiedy ich dopadną.

- Co teraz? - spytał Stürmer przykładając dłonie złożone w

trąbkę, aby przekrzyczeć huk eksplodujących wokół łodzi pocisków.

- Teraz umrzemy! - odkrzyknął Doerr.

Ale tak się nie miało stać.

Nagle trzeci ścigacz wyłamał się z formacji. Szerokim skrętem

zszedł z poprzedniego kursu, by zawrócić prosto w kierunku

brytyjskich patrolowców. Stürmer widział jak dwie wystrzelone z

niego torpedy pomknęły w kierunku wroga. Ale zamiast w tym

momencie wykonać kolejny zwrot na lewą czy prawą burtę, nieznany

background image

sternik ścigacza popłynął dalej, śladem wystrzelonych torped.

- Krause, ty głupi idioto! - wydzierał się Doerr z gniewem

zmieszanym z podziwem - Przerwij teraz! Przerwij!

Ale Krause kontynuował swoją akcję. To był samobójczy atak

na Anglików.

Brytyjskie patrolowce dokonały zwrotu w jedną stronę, chcąc

uniknąć zderzenia z torpedami i od razu zaczęły ostrzeliwać

osamotniony ścigacz. Pierwsza salwa uderzyła w dziób łodzi

Krausego. Ta zaczęła nabierać wody, zanurzając się ciężko w grzbiety

fal, rozpryskując nad sobą zasłonę mgły z kropelek wody. Jednak

mechanik nadal utrzymywał obroty silnika, a strzelcy karabinów

maszynowych nadal odgryzali się Brytyjczykom.

- Mój Boże, Krause - jęczał w rozpaczy Doerr. - Przerwij to,

póki możesz!

Jednak na ratunek dla młodego porucznika było już za późno.

Salwa dwucalowych pocisków uderzyła z bezpośredniej bliskości w

samotny ścigacz. Łódź zadrżała i na jedną długą chwilę ucichła.

Potem cały jej dziób poleciał wysoko w powietrze. Oszołomiony

Stürmer patrzył z niedowierzaniem jak pierwsze łapczywe płomienie

obejmowały nadbudówki ścigacza, zamieniając je w szalejący piec.

Doerr, gdy jego flotylla coraz dalej odpływała od Brytyjczyków,

patrzył ze szczypiącymi od łez oczami na płomienie trawiące

zmasakrowaną łódź, które sięgały już do, jeszcze przed chwilą dumnie

powiewającej, flagi ze swastyką.

I wtedy to się stało. Dudniący huk i oślepiający błysk. Ścigacz

background image

zniknął w szerokim słupie wody, który wyrósł chyba na sto metrów w

górę, nim opadł powoli wraz ze szczątkami łodzi jak kurtyna na scenie

po końcowym akcie tragedii.

Stürmer odwrócił się, gdy pozostałe ścigacze znikały za

zbawiennym horyzontem, a brytyjskie pociski spadały nadaremnie za

ich kilwaterem.

- Mój Boże - nie był w stanie patrzeć na miejsce, gdzie dopełnił

się los załogi ścigacza porucznika Krausego.

Wraz z nim zginęło trzydziestu ludzi z jego oddziału. Teraz

grupa szturmowa Edelweiss zmniejszyła się do siedemdziesięciu osób

i to jeszcze nim zaczęła się właściwa operacja!

*

Dwadzieścia cztery godziny później mała flotylla zbliżyła się do

Rodos. Leżąca na północny zachód od niej wyspa Kos, pozostawała w

posiadaniu Brytyjczyków. Gdy płynęli na południowy wschód, mogli

dostrzec starożytny Akropol na tej wyspie, na tle tarczy zachodzącego

słońca.

- Fiu, fiu - westchnął Byk Jo, przechylając się przez poręcz,

obok zamyślonego Japa. - Cieszę się, że wyleziemy wreszcie z tej

balii. Już nigdy nie spojrzę nawet na szklankę wody, a już na pewno

nie morskiej! Co z tobą? - chrząknął - Żartowałem!

- Słyszałem, słyszałem - powiedział posępnie Jap, gdy ścigacz

zwalniał, podchodząc do wejścia do portu.

- Śmieję się, ale w środku, po cichu.

- W porządku, ty najsłabszy z miotu mieszańcu - warknął Jo. -

background image

Tu cię mam. Co cię tak martwi?

- Nic mnie nie martwi - odpowiedział Jap, obserwując jak

ścigacz podchodził do mola wypełnionego żołnierzami w

wypłowiałych mundurach khaki.

- Coś musiało się stać, inaczej nie miałbyś takiego wyrazu

twarzy, jakbyś narobił w gacie.

Jap obrócił się gwałtownie w stronę wielkiego przyjaciela.

- Odwal się ode mnie - warknął, sięgając ręką do małej kieszeni

z tyłu spodni, gdzie ukrywał, jak sierżant wiedział, mały zakrzywiony

nóż kurdyjski. - Wiesz tak samo dobrze jak ja, że coś jest nie tak.

Najpierw ta sprawa we Francji. Potem Anglicy na morzu - oblizał usta

pokryte morską solą. Jo, jeśli mnie pytasz, to uważam, że grupa

szturmowa Edelweiss, pozwala się rolować na wszystkie sposoby.

KSIĘGA TRZECIA

Atak na gorę Clidi

background image

Rozdział 1

Pokój operacyjny w kwaterze generała Muellera był niewygodny

i duszny. Pod nagrzanym jak piekarnik przez popołudniowe słońce

dachem, żołnierze z oddziału szturmowego Edelweiss wiercili się na

głębokich krzesłach, chcąc zająć jak najwygodniejsze pozycje.

Poprzez okiennice zrobione z rzadko nabijanych desek sączyła się

muzyka z pobliskiej nadbrzeżnej tawerny. Irytowała pułkownika

Stürmera. Potrzebował chwili spokoju i rześkiego umysłu by docenić

piękno i klimat otoczenia, ale w tej chwili czuł się najmniej

komfortowo w całej swojej wojskowej karierze.

Zwrócił się ostro do swoich ludzi:

- Generał Mueller, dowódca sił inwazyjnych, wykorzysta każdą

szansę, aby przeprowadzić operację. Znalazł dla nas dwa kaiki. Nie są

to co prawda ścigacze, ale wydaje mi się, że dowiozą nas ciszej i

bezpieczniej na Leros. Stuknął w mapę wiszącą z boku łapką na

muchy. - Będziemy żeglować do wyspy od południa, wzdłuż

wybrzeża Turcji, wewnątrz jej wód terytorialnych.

- A jeśli Turcy będą chcieli podjąć z nami walkę? - major Greul

szybko zgłosił obiekcje.

Stürmer wyjął z kieszeni spodni złotą monetę.

- Brytyjski suweren. Mówiono mi, że tutaj nazywają go

„Jeźdźcem świętego Jerzego”. I ten „jeździec” ma większy wpływ na

Turków niż sami Anglicy. On pozwoli nam rozwiązać każdy problem,

background image

jaki się pojawi. Gdy znajdziemy się blisko wyspy, resztę drogi

przebędziemy na żaglach. Im mniej hałasu narobimy, tym lepiej.

Wedle danych naszego wywiadu marynarka brytyjska wykazuje w

nocy znaczną aktywność. Będziemy naturalnie lądować w nocy, zaraz

ponad Ag Marina, niedaleko zatoki Alinda. Tam nie ma naturalnych

plaż - takie znajdują się po drugiej stronie wyspy. To nie będzie łatwe.

Spojrzał na harde i opalone twarze mężczyzn.

- Faktycznie może być cholernie ciężko. Skały nadbrzeżne mają

po pięćdziesiąt metrów wysokości i są bardzo strome. Nie stanowi to

problemu w ciągu dnia. Ale w nocy, gdy istnieje

prawdopodobieństwo, że w pobliżu znajdują się Anglicy, to wtedy...

wzruszył ramionami i pozostawił resztę tej kwestii wyobraźni

zebranych ludzi.

- Wylądować w nocy tam, gdzie nie ma plaży, wspiąć się na

pięćdziesięciometrowy klif z czterdziestoma kilogramami ekwipunku

na plecach, z dużą szansą, że na jego szczycie stoją Angole i mogą do

nas strzelać na chybił trafił. To chyba nie są idealne warunki do

uprawiania wspinaczki, panie pułkowniku - dokończył Byk Jo,

podsumowując dla wszystkich całą sytuację.

- Nic nie jest doskonałe na tym świecie, Meier - odpowiedział

Stürmer, próbując się uśmiechnąć, ale wiedział, że była to bezmyślna

odpowiedź, jaką dawał starszy oficer swoim podwładnym, gdy posyłał

ich na śmierć.

Na dodatek miał pełną świadomość, że kredo jego

zwierzchników to brak jakiejkolwiek litości, gdy chodziło o

background image

osiągnięcie sukcesu. Dla nich życie ludzkie niewiele znaczyło. Inaczej

niż dla niego. Nawet nie myślał, że po czterech latach tej krwawej

wojny życie jego towarzyszy broni będzie zależało od niego. Kochał

ten oddział strzelców alpejskich ponad wszystko.

Nie miał zamiaru poświęcać życia swoich ludzi, jeśli nawet to

miało w czymś pomóc.

- Dalej - kontynuował zdecydowanym głosem - jak tylko

zejdziemy na ląd i wejdziemy na szczyt klifu, przejdziemy w rejon

jakieś dwa kilometry od naszego celu. Zgodnie z danymi wywiadu,

rozciąga się tu górzysta kraina, porośnięta drzewami i raczej

niezamieszkana. To byłoby doskonałe miejsce, aby przeczekać do

nocy. O zmierzchu jednak musimy znaleźć się u podstawy góry Clidi,

gotowi do wspinaczki. Czy są jakieś pytania?

- Tak, panie pułkowniku - to był Jap. - Czy uważa pan, że

makaroniarze będą walczyć.

- Nie wiem, kapralu. Oni są niewiadomą wielkością w tym

równaniu. Ale ich rząd związał swój los z aliantami, więc można

uznać, że będą z nami walczyć.

- Ale nawet jeśli tak się stanie - zaśmiał się kpiąco Greul -

znosiliśmy ich przez trzy lata jako sojuszników, niech się teraz męczą

z nimi Anglicy. Będą sikać ze strachu, jak tylko zobaczą niemiecką

stal.

- Może i tak - powiedział Stürmer, ale nie wyglądał na

przekonanego. - Mają znakomitą pozycję na szczycie góry.

- Ale, panie pułkowniku - przerwał mu Jap. - Do czego podobna

background image

jest ta góra Clidi?

- No, cóż, nie jest ona bardzo wysoka. Może kilkaset metrów

ponad poziom morza. Patrząc od południa, czołowy stok jest

stosunkowo łatwy. Wiedzie nim ścieżka dla mułów, którą Włosi

dostarczają tam zaopatrzenie. Ale osłaniają ją gniazda karabinów

maszynowych i stanowiska dział, otoczone drutem kolczastym.

Naturalnie to nie jest nasza droga podejścia, jeśli chcemy ich

zaskoczyć. Skorzystamy z tylnego podejścia, od północy, a tu już nie

będzie tak łatwo.

- Dlaczego, panie pułkowniku? - spytał któryś z zebranych. -

Przecież dwieście metrów to nie jest wielki problem.

- Nie, ale w normalnych okolicznościach - zgodził się Stürmer. -

To jest prawie pionowa ściana i w czasie nocnej wspinaczki nie

możemy wiązać się razem, bo się strasznie narażamy.

Podszedł z powrotem do mapy Leros i pokazał duże, lekko

rozmazane zdjęcie ściany skalnej.

- Jeden z naszych samolotów rozpoznawczych zrobił wczoraj to

zdjęcie.

Stanął obok, aby wszyscy mogli mu się dokładniej przypatrzeć.

Reakcja była taka, jakiej się spodziewał. Kilku ludzi gwizdnęło

zaskoczonych, ale reszta patrzyła wyraźnie zaszokowana w

zalegającej ciszy.

- Tak, wiem, co o tym myślicie - powiedział szybko. - Ale nie

jest tak źle, jak na to wygląda.

Szybko stanął przed fotografią i powiedział:

background image

- Jeśli się bliżej przyjrzycie, zobaczycie spękanie - w tym

miejscu. To może niewiele, ale jest początek. Po jakichś dwudziestu

metrach, możecie dostrzec, że szczelina się rozszerza. Jest na tyle

szeroka, że da się wsadzić kolano i trochę odciążyć. Jakieś

dwadzieścia czy trzydzieści metrów od szczytu - szczelina zamienia

się w komin - to będzie czysta i łatwa żegluga. Jeśli tylko pamiętamy,

aby odwrócić się plecami do gładkiej powierzchni, to występ skalny

przed naszą twarzą da nam dobre podparcie i uchwyty.

- Ale skąd o tym wiemy? - szybko spytał Greul. - Fotografia

niczego takiego nie pokazuje, a poza tym będzie ciemno, gdy

zaczniemy się wspinać.

- Zgadza się Greul, ale ja będę prowadzić. Gdzie ja dojdę tam i

wy dojdziecie.

- Ale dowodzący oficer nie może grać roli królika

doświadczalnego! - zaprotestował major.

- To już moje zmartwienie - powiedział spokojnie Stürmer. -

Widziałem gorsze rzeczy. A teraz, musicie pamiętać, aby przy

wspinaczce oszczędzać siły na pierwszym etapie i nie panikować w

kominie. Sekret polega na tym, że gdy już znajdziecie się w jego

środku, musicie zachować spokój i szukać najmniejszego oparcia dla

obydwóch dłoni i stóp. Ruszymy jutro w nocy - kontynuował głosem

chłodnym i pozbawionym emocji - jak tylko skryje nas ciemność.

Muzyka na zewnątrz umilkła. W pokoju słychać teraz było tylko

tykanie starego zegara ściennego.

background image

Rozdział 2

Stürmer odetchnął głęboko powietrzem w którym czuć było

gorzki smak soli morskiej i delikatny zapach wiciokrzewu. Z oddali

dochodził miarowy brzęk kozich dzwonków; miejscowi pasterze

sprowadzali na noc z łąk stada zwierząt. Wkrótce przyjdzie czas, aby

wypłynąć w morze.

Odwrócił się, aby popatrzeć na dwa nędznie wyglądające kaiki,

które już rozgrzewały wysłużone silniki. Nie różniły się niczym od

innych tego typu jednostek, które pływały wokół Rodos.

Doświadczane przez pogodę, z łuszczącą się farbą z drewnianych

kadłubów; każdy przypadkowy obserwator wziąłby je za miejscowe

jednostki rybackie albo małe statki handlowe, które wyruszają w

nocny rejs w kierunku innej wyspy lub poza przybrzeżne łowiska.

Ale te dwie szczególne łodzie posiadały załogę złożoną z

ochotników z Kriegsmarine, ubranych ubogo jak wieśniacy w

wyrzucone na śmietniki koszule i spodnie. Pod pokładem pełnym

członków załogi, ładownie zapełnione były żołnierzami, ich

wyposażeniem, bronią i sprzętem do wspinaczki. Jeśli zostaną one

zatrzymane przez patrol morski Brytyjczyków, to nie będzie można

liczyć na to, że uda się ich oszukać. Będą musieli podjąć walkę; jak to

powiedział generał Mueller dwie godziny temu:

- Stürmer, wszystko zależy od ciebie i twoich ludzi. Nie możecie

dać się złapać przed rozpoczęciem głównego desantu, bo wtedy trzeba

background image

będzie odwołać całą operację. W rzeczy samej, Stürmer, ty i twoi

ludzie muszą teraz zniknąć na dwadzieścia cztery godziny. Gdy się

ponownie pojawicie, powinniście być na szczycie góry Clidi. Jeśli nie

uda wam się osiągnąć tego celu - zniknijcie na zawsze!

Jeśli wpadliby w tarapaty, Mueller życzył sobie, żeby walczyli

na śmierć i życie.

Stürmer podświadomie pokręcił głową i poszedł w stronę

pierwszego z kaików, gdzie jego kapitan, podoficer z hamburskich

nabrzeży, już czekał na niego.

- Jesteśmy gotowi, panie pułkowniku, kiedy tylko pan rozkaże.

Machnięciem ręki wskazał na przedział poniżej z perkoczącymi

odgłosami pracujących silników.

- Niech pan się nie martwi - powiedział podoficer - napędzają to

stare pudło od pięćdziesięciu lat na Morzu Egejskim. Wyobrażam

sobie, że wytrzymają jeszcze dwadzieścia cztery godziny.

- Byłoby dobrze - powiedział Stürmer i zszedł pod pokład.

Przez większość tej nocy, dwa kaiki płynęły bezustannie wzdłuż

wybrzeża w pasie wód przybrzeżnych Turcji. Woda miała dziwnie

ciemnoniebieską barwę, a opalizująca powierzchnia morza

marszczona była delikatną, wonną bryzą. Nie było słychać żadnych

dźwięków poza szumem silników i zdawało się, że wojna toczy się

gdzieś tysiące kilometrów stąd.

Mijały kolejne godziny. Około czwartej podoficer pełniący

funkcję kapitana poprosił Stürmera o zgodę na rozpoczęcie podejścia

do Leros. Pułkownik odpowiedział twierdząco i kazał budzić ludzi.

background image

Teraz ciemny, poszarpany kontur wyspy, którą mieli zdobywać,

zamajaczył przed nimi na horyzoncie. Wpływali do zatoki. Kaik

zaczął podskakiwać na falach przypływu, zbliżających się do lądu.

- To zatoka Alinda - powiedział miękko major Greul.

- Tak. Tam musi znajdować się miasteczko - odparł Stürmer,

wskazując na białe domki, na wpół ukryte wśród sosen i cyprysów,

które zdawały się schodzić aż do wody.

- Przynajmniej Angole tam śpią mocno - powiedział Greul.

- Na to wygląda. Miejmy nadzieję, że tak jest wzdłuż całego

wybrzeża - dodał pułkownik, mając złe przeczucia, gdy wiatr szumiał

w drzewach, a nad jego głową przez upiornie blade niebo przemykały

chmury. Nagle przeszedł go dreszcz.

- Co się dzieje, pułkowniku? - spytał Greul.

- Nic. Po prostu mam złe przeczucia.

Płynęli w kierunku nieprzystępnego, skalnego wybrzeża.

Przybrzeżny prąd nieźle kołysał kaikiem.

- To będzie trochę ryzykowne - krzyknął podoficer dowodzący

jednostką, kręcąc kołem sterowym. - Gdy ustawię tę łajbę równolegle

burtą do brzegu, uderzy w nią fala przypływu. Trudno ją będzie

utrzymać w stałym miejscu przez dłuższą chwilę.

- Zrób wszystko, co zdołasz, kapitanie - Stürmer przekrzykiwał

plusk fal uderzających o podstawę klifu. - Pamiętaj, że moi chłopcy

mają na sobie po czterdzieści kilogramów ekwipunku na plecach.

Zmoczą nie tylko stopy, jeśli wpadną w głęboką wodę z tym co mają

na sobie.

background image

Podoficer podprowadził pierwszy z kaików równolegle do

brzegu. Niewielka łódź zaczęła dryfować, wznosić się i opadać na

wzburzonej wodzie, gdy fale z pełnym impetem uderzyły w jej burtę.

Marynarze od razu pobiegli na burtę od strony klifu i próbowali

odpychać łódź od brzegów bosakami.

- To wszystko, co możemy zrobić, panie pułkowniku -

powiedział dowódca łajby, gdy pierwszy z bosaków złamał się z

trzaskiem jak zapałka, a trzymający go marynarz ledwo zdołał się

uchronić przed wpadnięciem do wody.

- W porządku, zrobiłeś, co do ciebie należało! - zawołał Stürmer,

przypinając plecak z materiałami wybuchowymi. Potem zarzucił na

ramię pistolet maszynowy.

Balansował ciałem, chcąc utrzymać równowagę na kołyszącym

się pokładzie i oceniał sytuację. Ponad białą, fosforyzującą linią piany

morskiej, zauważył pierwsze miejsce, którego mógł się chwycić. Był

to niewielki występ skalny, jakieś trzy metry nad powierzchnią wody.

W normalnych okolicznościach, mógłby dostać się do niego z

zamkniętymi oczami i zrobiłby to jedną ręką. Ale teraz musiał

zarzucić na plecy czterdzieści kilogramów ładunku, a stateczek

tańczył na grzbietach fal. Niewielka półka skalna wydawała się daleka

jak księżyc.

Gdy kaik uniósł się na szczycie fali, Stürmer wziął głęboki

wdech i wyciągnął mocno ręce na boki. Potem jednym gwałtownym

skokiem rzucił się w ciemność.

Kolana uderzyły w mokrą powierzchnię ściany skalnej. Ręce z

background image

rozcapierzonymi palcami wystrzeliły do przodu. Paznokcie połamały

się, ale zdołał uchwycić występ na ścianie klifu. Krzyknął z bólu. Ale

grzebiąc palcami, zdołał zawisnąć na jednej ręce. Paski plecaka

wpijały się mocno w ramiona, a jego ciężar ciągnął go w głąb

falującego morza. Nieskończenie powoli podniósł wyżej lewą rękę i

zagiął palce na krawędzi występu.

Wydawało mu się, że plecak ważył tonę, ale kontynuował

bolesną wspinaczkę. Ramiona bolały go, jakby ktoś rozrywał je

rozżarzonymi szczypcami. Pod nim kaik tańczył w tył i przód na

falach jak zwariowany spławik wędki. Stürmer postawił jedną nogę w

bucie do wspinaczki na krawędzi występu, ale musiał jeszcze unieść

cały ciężar swego ciała i ten piekielny plecak.

- Dalej, pułkowniku - wołał Jo, wbijając paznokcie w dłoń aż do

bólu. - Wyrzuć ołów z tyłka! Wejdź tam!

I Stürmer dokonał tego wreszcie. Leżał teraz na mokrej półce

skalnej, serce waliło mu jak młot kowalski, a oddech miał krótki i

chrapliwy.

Wiedział, że nie ma czasu na odpoczynek. Nie zważając na ból

w palcach, zaczął grzebać w plecaku. Wyciągnął młotek z pętlą na

trzonku i haki wspinaczkowe ze stali topowej. Wbił młotkiem jeden z

nich w skałę i przeciągnął pętlę liny asekuracyjnej.

- W porządku! - krzyknął z dłońmi złożonymi w trąbkę, które

przyłożył do ust. - Rzucam linę! Majorze Greul, pan pierwszy!

Popatrzył w dół przez mgiełkę kropli wody morskiej

rozproszonych w powietrzu na drugi ze stateczków i wyszeptał po

background image

cichu modlitwę dziękczynną. Jego ludzie znaleźli dogodny występ

skalny niedaleko kołyszącego się na falach kaika i zaczęli względnie

łatwo skakać na brzeg.

Biała lina wiła się w powietrzu przy burcie stateczka, który w

każdej chwili mógł uderzyć o skalisty brzeg. Greul chwycił ją

fachowo. Stürmer naprężył mięśnie, trzymając drugi koniec liny.

Greul odbił się od pokładu i zaczął się zręcznie wspinać. Szybko

znalazł się obok pułkownika, który krzyknął przez wiatr:

- Greul, teraz ty dowodzisz. Ja idę wyżej. Posyłaj ich za mną, jak

tylko dostaną się na ten występ.

- Ale...

Stürmer dłużej go już nie słuchał. Ruszył w górę, w kierunku

następnego, ociekającego wodą występu skalnego.

background image

Rozdział 3

Zatrzymał się na chwilę, dysząc z wysiłku. Jego przechylone,

powykręcane ciało, przywierające do ściany skalnej, ledwie pozwoliło

mu zarzucić lewą nogę na krawędź klifu. Za sobą słyszał coraz

wyraźniej dyszenie i szczęk metalu o skałę, gdy jego ludzie mozolnie

wspinali się wyznaczoną przez niego trasą.

Wspinaczka nie była łatwa, ale poczucie samobójczego ryzyka

ustępowało w jego głowie pewności, że im wcześniej zdoła dotrzeć na

szczyt, tym szybciej skończy się ich męka.

Był już na górze i pomimo wyczerpania, nie bez przyjemności

uświadamiał sobie, że udało mu się pokonać tę niebezpieczną trasę.

Ale wiedział też, że nie ma zbyt wiele czasu, aby gratulować sobie

tego niewielkiego zwycięstwa. Przełknął ślinę, stanął na skraju klifu, a

potem położył się na kępach krótkiej trawy.

Powoli i ostrożnie przyglądał się otoczeniu - spiczastym sosnom,

kołyszącym się krzakom, obłemu kształtowi, który okazał się być

sporym głazem. W tym samym czasie coraz więcej strzelców

docierało na skraj klifu, i dysząc z wysiłku, układało się obok niego.

Nagle jego serce mocno uderzyło i jakby zamarło.

Prawie pięćdziesiąt metrów od nich, z kępy sosen wyłoniła się

jakiś czarna postać. Poruszała się leniwie i powoli, jak znudzony

wojak, który pełni służbę wartowniczą w środku nocy i tęskni za

czymś do picia i wygodnym łóżkiem. Bez względu na to czy był to

background image

brytyjski żołnierz, czy też Grek łamiący godzinę policyjną - stanowił

ogromne zagrożenie. Trzeba było go zlikwidować. Stürmer szybko

poderwał się do przodu, starając się nie stracić postaci z pola

widzenia.

Podczołgał się bliżej. Teraz niewyraźna sylwetka przybrała

postać brytyjskiego żołnierza. Nie mógł się pomylić, gdyż ten miał na

głowie hełm w kształcie miski do budyniu, na ramieniu karabin lee-

enfield z zamkiem znacznie różniącym się od niemieckiego mauzera.

Brytyjczyk poruszał się powoli, jakieś trzydzieści metrów od

Stürmera. Wystarczyło, by tylko odwrócił głowę i musiałby zauważyć

skulone sylwetki najeźdźców, przyczajonych na chłostanym wiatrem

szczycie klifu. Stürmer musiał dopaść przeciwnika, nim ten podniesie

alarm.

Pułkownik przeszedł trochę na prawo. Jego każdy ruch był

płynny, kontrolowany i bezszelestny, gdy zbliżał się do niczego

niespodziewającego się strażnika. Rozpoznawał już powiewające na

wietrze poły płaszcza żołnierza oraz maleńki plecak na jego plecach,

przez który Brytyjczyk wyglądał jak garbus.

Stürmer czuł jak nerwy ściskają mu żołądek. Pomimo chłodnego

wiatru był zlany potem. Znał już te symptomy, pojawiały się zawsze,

gdy musiał kogoś zabić.

Ostatnie dziesięć metrów pokonał skokami, na nic nie zważając.

Strażnik odwrócił się. Latarka oświetliła jego bladą, młodzieńczą

twarz. Jakie myśli musiały przelatywać przez jego głowę, gdy został

zaskoczony w środku nocy, na skraju klifu, widokiem niemieckiego

background image

żołnierza! Brytyjczyk otworzył usta, aby krzyknąć, ale Stürmer nie

pozwolił mu na to. Jedną ręką uderzył w latarkę, która upadła na

ziemię. Drugą szarpnął do tyłu hełmem Brytyjczyka. Jak błyskawica

Stürmer znalazł się za jego plecami. Pociągnął mocno za obręcz

hełmu, aby pasek pod brodą wcisnął się pod jabłko Adama.

Brytyjczyk nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.

Niemiec wcisnął kolano w kręgosłup, ciągnąc jeszcze mocniej

za hełm przeciwnika. Chłopak charczał i kopał nogami w ziemię,

walcząc rozpaczliwie o odrobinę powietrza. Powoli, niezwykle

powoli, przynajmniej dla zlanego potem Stürmera, jego opór słabł, aż

wreszcie ustał. Jednak pułkownik nie zwalniał uścisku, dopóki nie był

pewny, że Anglik już nie oddycha. Wreszcie, gdy chłopak bezwładnie

wisiał w jego rękach, puścił go, a zwiotczałe ciało osunęło się na

ziemię. Pułkownik stał nad nim i patrzył na swe drżące ręce.

- Wszystko w porządku? - spytał Byk Jo, który zbliżył się

bardzo cicho, jak na tak dużego człowieka. - Panie pułkowniku! -

powiedział ostro, gdy oficer nadal nie odpowiadał.

Stürmer oderwał wzrok od swojej ofiary, próbując przełamać

współczucie dla skazanego na śmierć strażnika, pilnującego tego

przeklętego skalistego brzegu.

- Tak, tak, dziękuję, Jo. Wszystko w porządku.

- Co mamy z nim zrobić? Mam na myśli, że jeśli jego rodacy

znajdą jego ciało, to nas to zdradzi i... - Jo nie zdołał dokończyć

zdania.

- Tak, wiem - powiedział Stürmer, zbierając razem myśli. -

background image

Musimy upozorować wypadek, gdyby jego kumple zaczęli go szukać.

Ale jak?

- Może klif?

- Co masz na myśli, Meier?

- No, w taką wietrzną noc, każdy może popełnić błąd i przejść

poza krawędź skały.

- Jasne - przyznał ochoczo pułkownik. - Niech tak będzie.

Chodź, Meier i podaj mi ręce.

Dwaj ludzie pochylili się nad zabitym i podnieśli go. Szybko

podeszli do skraju urwiska - chłopak zdawał się nic nie ważyć - stanęli

na chwilę, potem machnęli jego ciałem, które poleciało w dół klifu.

Przez sekundę śledzili jego lot. Potem młody żołnierz zniknął w

ciemności. Stürmer odwrócił głowę pod wiatr i wsłuchiwał się we

wszelkie nadlatujące dźwięki. Wydało mu się, że usłyszał głuche

stuknięcie ciała chłopaka o nadbrzeżne głazy.

- Zbierajcie się do wymarszu - rozkazał. - Szybki krok, już

ruszamy. Nie ma czasu do stracenia.

Strzelcy alpejscy nie potrzebowali poganiania. Znali zagrożenie;

zaraz mogą pojawić się inne patrole brytyjskie, może być zupełnie

inaczej niż twierdził oficer wywiadu na Rodos. Szybkim truchtem

ruszyli w głąb wyspy, z tyłu pozostali tylko major Greul i porucznik

Sepplmayr. Nagle młody oficer potknął się i zaklął głośno, w ostatniej

chwili łapiąc równowagę.

- Ciszej, Sepplmayr! - syknął Greul. - Czy chcesz obudzić całą

armię brytyjską!

background image

- Przepraszam, wpadłem na coś.

- Daj spokój, jesteś zwykłym niezdarą, poruczniku.

- Tak jest, panie majorze - odpowiedział porucznik, czując się

nieszczęśliwie i pobiegł za majorem.

W kępie mokrej trawy została latarka, która wypadła z ręki

martwego już Brytyjczyka.

background image

Rozdział 4

Dorniery Do-217 K3 wyrównały lot ponad zatoką Gurna, a

potem lekko złamały szyk, aby łatwiej przeprowadzić atak.

- Znowu są uzbrojeni w te cholerne szybujące bomby! - krzyknął

pułkownik Tilney dowódca umocnionego rejonu na górze Meraviglia.

Musiał krzyczeć naprawdę głośno, aby przebić się przez huk

wystrzałów automatycznych armatek należących do lekkiej 3. baterii

przeciwlotniczej.

- Tak widać je wyraźnie pod ich skrzydłami - zgodził się

pułkownik French, dowódca batalionu Royal Irish Fusiliers i opuścił

lornetkę na wysokość piersi. - Wydaje mi się pułkowniku, że rozsądne

będzie, jeśli zabierzemy nasze wiekowe głowy z tego niebezpiecznego

terenu.

- Zgoda - powiedział Tilney, gdy czołowy samolot w szyku

zdawał się zawisnąć w powietrzu.

Chwilę potem spod skrzydła jednego z samolotów oderwała się

szybująca bomba typu Henschel z toną ładunków wybuchowych i

poleciała w kierunku pozycji brytyjskich.

Dwaj oficerowie tupiąc butami po kamiennych schodach,

zbiegali pospiesznie do betonowego bunkra, gdy śmiercionośny

pocisk szybował ku wyspie w groźnej ciszy. Chwilę później rozległ

się przenikający aż do kości huk potężnej eksplozji.

Tilney, opalony na brązowo artylerzysta, opadł na drewniane

background image

krzesło i wskazał oficerowi piechoty, aby zrobił to samo.

- Kropelkę whisky? - spytał przekrzykując szczekanie

przeciwlotniczych boforsów.

- Whisky! Ty tu masz dobrze Tilney! My tam na dole mamy w

kasynie jedynie ouzo!

- Ranga daje przywileje - powiedział zadowolony z sobie Tilney,

nalewając do kubków cenny trunek. Jeden z nich podał rozmówcy. -

Zdrowie!

Uniósł wyszczerbiony, emaliowany kubek do ust.

- Zdrowie!

Jakąś milę dalej kolejna szybująca bomba uderzyła w wyspę.

Siła eksplozji wstrząsnęła schronem, ale nikt z obecnych zdawał się

nie zwracać na to uwagi. Nabrali w tej materii sporo doświadczenia po

miesiącach pobytu na bez przerwy nękanej nalotami i pozornie

odciętej od świata Malcie.

- Teraz - powiedział Tilney, gdy dorniery po wykonaniu misji

bojowej, przeszły do ostrzeliwania wyspy, nim ponownie sformują

szyk, aby powrócić na Rodos. Wszędzie na ufortyfikowanym wzgórzu

odezwały się karabiny maszynowe BREN i działka Lewisa.

- Co o tym sądzisz, French? Wydaje się jasne, że tam na

zewnątrz Szkopy próbują nas zmiękczyć, nim rozpoczną atak.

- Szczerze? Nie podoba mi się to. Mam na myśli twój plan

obrony. Jesteś artylerzystą - i wybacz mi śmiałość - masz mentalność

kanoniera.

- To znaczy? - spytał zdziwiony Tilney.

background image

- To znaczy, okopać się i siedzieć w obronie. Typ broni, jakim

się posługujesz, dyktuje ci postawę w czasie bitwy. My w piechocie

mamy inne koncepcje.

- No, dalej, French - burknął Tilney. - Co mi próbujesz

powiedzieć?

- Tylko to. Twoi zwierzchnicy opracowali dla nas statyczny plan

obrony, którego nie da się zrealizować. Nie mamy wystarczającej

liczby ludzi, a linia brzegowa jest zbyt długa i skomplikowana, by

bronić jej w całości - spojrzał wyzywająco na pułkownika artylerii, ale

nic nie mógł wyczytać z wyrazu jego twarzy. - Co się stanie, jeśli

Szkopy przeprowadzą atak spadochronowy w środku wyspy?

- To niemożliwe - parsknął Tilney. - W sztabie stwierdzili, że tak

górzysty i zalesiony teren nie nadaje się do przeprowadzenia zrzutów

spadochronowych. Sami byśmy to wcześniej zrobili, gdyby to było

możliwe. Powinniśmy spodziewać się desantu od strony morza. Gdy

uznają, że już nas zmiękczyli, wtedy wylądują na brzegu. Tylko

desant morski...

- Ty...

Słowa pułkownika utonęły w trzasku wybuchu bomby

szybującej, która uderzyła gdzieś na wyspie. French szybko chwycił

za kubek z cennym trunkiem i przytulił go do siebie, nim podziemna

sala zatrzęsie się po detonacji, a z jej sufitu posypie się pył cementowy

i kamienie. Przez schron przeszła chwilę później fala smrodu

spalonego kordytu, powodując kaszel u oficerów.

- Cholerne Szwaby - mruknął Tilney - nawet nie pozwolą

background image

facetowi wypić jego obiadowego drinka w spokoju.

- No, właśnie - zgodził się French, wlewając w siebie złocisty

płyn jednym haustem, jakby nie chciał dawać losowi drugiej szansy

na odebranie mu tej przyjemności. - Ale nadal nie zgadzam się z tobą

w sprawie desantu morskiego.

- Co masz na myśli?

Pułkownik French sięgnął do raportówki, którą miał

przytroczoną do paska i wyciągnął z niej latarkę, i położył ją ostrożnie

na chwiejącym się stole, tak aby dowódca przyjrzał się jej uważnie i

jakby miała ona specjalne znaczenie.

Tilney spojrzał na razie na przedmiot bez specjalnego

zainteresowania.

- Co ma to znaczyć, French?

- Jeden z moich patroli znalazł ją dzisiaj rano. Tyle tylko zostało

z fizyliera Kerrigana z mojej kompanii B, który łaził na patrolu

ostatniej nocy wzdłuż urwiska nad zatoką Alinda. Jego ciała jeszcze

nie znaleźliśmy.

- Tak? A co się stało?

- Pewnie biedny chłopak podszedł zbyt blisko krawędzi klifu i

zsunął się do morza.

- To dlaczego martwisz mnie stratą jednego z twoich chłopaków

i co do diabła ma to wspólnego z ogólną obroną Leros?

French pochylił się do przodu z błyskiem w oku.

- Tam, gdzie znaleźliśmy latarkę było wiele śladów butów -

podeszw bym powiedział.

background image

- Co?

- Tak, i powiem ci coś jeszcze, Tilney. Jeden z moich oficerów -

chłopak przysłany został do nas z Armii Indyjskiej na początku wojny

i który już od dłuższego czasu ma trochę pojęcia o wspinaczce

himalajskiej - twierdzi, że te ślady pochodzą od specjalnego rodzaju

butów - paidarów. To taki prosty but do wspinaczki, zrobiony ze

skóry, ale z podeszwą produkowaną przez szwajcarską firmę Luklein.

Ludzie, którzy używają tego rodzaju butów są zawodowymi

alpinistami, to Korpus Alpejski.

- Niemcy.

- Tu masz rację - powiedział przygnębiony French. Tilney

spojrzał na niego z wyrazem rozpaczy na twarzy, gdyż zdał sobie

sprawę z tego, że Niemcy już byli prawdopodobnie na wyspie, jak i ze

wszystkich słabości jego planu obrony całego wybrzeża.

- Ale co to oznacza, Murice?

- Oznacza to pułkowniku, że te oddziały górskie są już tutaj i

przygotowują coś w rodzaju lądowiska dla spadochroniarzy. A dalej

to oznacza, że musimy znaleźć tych drani, nim będzie do cholery za

późno...

background image

Rozdział 5

- Anglicy, panie pułkowniku - jakiś podekscytowany głos

szeptał do ucha Stürmera.

Obudził się od razu. Czuł się fatalnie, ociężały, cały oblepiony

potem w gorące popołudnie, a w nosie kręcił odurzający zapach

olejków eterycznych z sosen, wśród których się kryli.

- Idą w górę doliny - powiedział miękko i cicho jeden z młodych

strzelców, jakby Anglicy mogli go usłyszeć.

Stürmer przetarł zaspane i zaczerwienione ze zmęczenia oczy,

odchylił siatkę maskującą i ostrożnie spojrzał w dół doliny.

Rozciągała się przed nim doskonałym łukiem, zamknięta

porośniętymi sosnami stokami, na których kryli się ludzie z oddziału

Edelweiss, co czyniło ich kryjówkę z pozoru niedostępną. Ale w tej

kwestii zarówno on jak i wywiad niemiecki byli w błędzie. Gdy

zmrużył oczy, aby je ochronić przed blaskiem słońca, mógł dostrzec

czarne figurki, które z determinacją, mozolnie poruszały się na całej

długości doliny.

Było tam trzydziestu, czy czterdziestu żołnierzy - może pluton -

okrążali zbocze góry Clidi. Sprawdzając każdy ślad, z bagnetami

sterczącymi z luf karabinów. Anglicy ich szukali!

- Co teraz, pułkowniku? - to był Greul, którego wyzywającej

twarzy zniknęły oznaki zaspania i pojawiła się pewność siebie. -

Walczymy? Jest ich tylko garstka. Łatwy łup!

background image

- Całkowicie poza dyskusją, majorze. Misja ma pierwszeństwo -

powiedział pułkownik, patrząc na słońce. Dawno już było w zenicie,

ale trzeba było jeszcze trzech albo czterech godzin, nim schowa się za

górami i zapadnie ciemność. Przygryzł usta i popatrzył gorzko na

nadchodzących Brytyjczyków.

Nagle ich nieuniknione nadejście zbudziło w nim najgorsze

obawy.

- No, dobrze. Jeśli nie staniemy do walki, to co mamy robić? -

domagał się decyzji Greul.

Nim Stürmer zdołał odpowiedzieć na to pytanie, na które nie

znajdował odpowiedzi, odezwał się ktoś inny.

Stürmer odwrócił się. Był to młody porucznik Sepplmayr.

- O co chodzi, poruczniku? - zapytał niecierpliwie.

Sepplmayr był ostatnią osobą, z którą chciał w tym momencie

rozmawiać.

- Panie pułkowniku, mam pomysł.

- Oszczędź sobie - zarechotał Greul. - Skarby dam, za to, co to

jest - nie masz ich chyba zbyt dużo?

Stürmer patrzył gniewnie, jak młody oficer się czerwienił.

- Co to za pomysł, poruczniku? - spytał niespodziewanie

łagodnie pułkownik.

- Dobrze. Wygląda na to, że nas szukają. Po co czekać na

nieuniknione?

- Co masz na myśli?

- Niech się dowiedzą, że tu jesteśmy.

background image

- Zwariowałeś! - Greul od razu skoczył na niego.

- Wiesz przecież, że naszym zadaniem jest nie dać się odkryć aż

do chwili rozpoczęcia ataku!

- Wiem o tym, panie majorze. Ale pozwólmy im zobaczyć

jednego człowieka i niech go ścigają. Będą usatysfakcjonowani. Może

go wezmą za jakiegoś dywersanta, który dostał się na wyspę ze

specjalnym zadaniem. Ale tego się nie dowiedzą, gdyż go nigdy nie

złapią. W każdym razie, ten jeden człowiek odwróci ich uwagę od

reszty oddziału.

- A kto ma być tym szczególnym bohaterem? - spytał Greul. -

Pewnie ty?

- Tak jest, panie majorze - widać było, że Sepplmayr był

zdeterminowany.

- A co konkretnie chciałbyś zrobić? - spytał Stürmer, którego

umysł już rozpatrywał nowy plan i nowe możliwości.

- No, cóż. A co zrobiłby sabotażysta, gdyby zorientował się, że

został zauważony? Będzie starał się dotrzeć do miejsca, gdzie ukrył

swoją łódź, którą przypłynął na wyspę. Tak więc odciągnę ich w

stronę morza, a potem skieruję się ponownie w kierunku wzgórz.

Wiem, że nie jestem tutaj najlepszym wspinaczem ale myślę, że będę

w stanie łatwo im zniknąć wśród tych szczytów - wskazał na

poszarpane krawędzie gór, które zrobiły się teraz błękitnawe w

gorącej mgiełce popołudnia - a potem powrócę do was.

Przerwał nagle, patrząc wyczekująco na dowódcę.

Stürmer nie od razu odpowiedział.

background image

Porucznik nie był ani wybitnym alpinistą, ani specjalnie

zdolnym żołnierzem. Kilka razy dostrzegł, że chłopak obawiał się

szczególnie niebezpiecznych odcinków przy szkoleniu

wspinaczkowym, wiedział również, że teraz porucznik też się boi. Ale

młody oficer chciał się wyróżnić, chociaż łatwo wpadał w tarapaty i

starał się pokazać, że posiada charakter swoich przodków

pochodzących z gór.

- W porządku, Sepplmayr. Możesz iść. Ale chcę, abyś zabrał ze

sobą Meiera i kaprala Madada. Obaj są bardzo doświadczeni.

- Tak jest, panie pułkowniku - na jego twarzy było widać

wyraźną ulgę; nie musiał być sam w tej trudnej misji.

- Ale pamiętaj, Sepplmayr. Mogą podejrzewać, że jesteście

Niemcami, ale nie muszą tego wiedzieć z pewnością i nigdy nie mogą

się tego dowiedzieć! - przez moment wahał się.

- Jeśli nie będzie innej drogi ucieczki i pomyślisz, że mogą was

złapać i zmusić do mówienia, ty... - przerwał znacząco.

- Rozumiem, panie pułkowniku - porucznik dotknął kabury

pistoletu - oficerskie rozwiązanie.

- W porządku, Sepplmayr, niech tak będzie. Zostaw cały

ekwipunek z wyjątkiem broni osobistej - głos Stürmera złagodniał,

gdy kładł dłonie na ramionach młodego oficera. - Niech cię nogi lekko

niosą, złam kark, chłopcze!

- Dziękuję, panie pułkowniku.

Pięć minut później młody porucznik i dwóch podoficerów

wyszło z ukrycia i puściło się biegiem po nierównym terenie w

background image

kierunku brzegu morza.

Wydawało się, że Anglikom wieki zajmie dostrzeżenie trzech

uciekinierów. Jednak w końcu długa linia piechurów brytyjskich

zatrzymała się. Niemcy mogli usłyszeć strzępy wydawanych

rozkazów i poleceń. Szczęknęły karabiny i rozległ się huk wystrzałów.

Ale pociski przeleciały daleko od trójki strzelców alpejskich.

Usłyszeli przeciągły dźwięk gwizdka. Linia piechurów szybko się

skurczyła. Nagle obładowani plecakami i hełmami piechurzy, ruszyli

szybko przez sosnowy las, na lewo od ukrywających się Niemców.

Potem zaczęli biec.

Otwarty, pozorowany manewr Sepplmayra opłacił się.

background image

Rozdział 6

Brytyjscy piechurzy, teraz w zbitej gromadzie z trudem wspinali

się po stromym zboczu w kierunku morza. Sepplmayr, skulony za

kępą kolcolistu, obok dwóch podoficerów, widział jak ludzie z

pościgu szybko się męczą. Brytyjski oficer musiał co chwilę używać

gwizdka i stale dolatywały do nich gniewne okrzyki, niesione

podmuchami wiatru.

- Wygląda na to, panie poruczniku, że bardziej nadają się do

ganiania za babami niż do walki - skomentował to, co widział Jap. -

Zaplączą im się tam nogi.

- Ano, ano - burknął Jo. - Podziękuj raczej za to swoim

pogańskim bogom, ty skośnooki, małpi balasku. Inaczej Angole

mieliby cię jeszcze przed ich herbatką o godzinie piątej.

- Oj, zamknijcie się - przerwał im porucznik bez cienia gniewu

w głosie.

Zaczynał mu się podobać ten cały pościg; strach gdzieś się

ulotnił.

- W porządku - powiedział w końcu - jeszcze parę godzin do

zmierzchu. Urządzimy im małą potańcówkę nad brzegiem morza i za

pół godziny znikniemy na wzgórzach. Do tego czasu zapadnie

zmierzch i może pomyślą, że odpłynęliśmy.

- W porządku, panie poruczniku - zgodził się Byk Jo.

- A co potem?

background image

- Pokażemy się im i zaczniemy zabawę od nowa.

Gdy ponownie wyszli z kryjówki, rozległy się okrzyki

wściekłości. Oficer znowu dmuchnął w gwizdek i rozległ się

ponaglający jego ludzi, kategoryczny świst. Odbił się echem z

władczym ponagleniem i zamarł, nim brytyjska piechota ponownie

puściła się biegiem po nierównym terenie.

Teraz trzej uciekinierzy szybko przemykali skrajem klifu, a

gwałtowny wiatr od morza, szarpał ich ubraniami, mocno utrudniając

ruchy. Anglicy zdawali się ich doganiać, ale nadal dzielił ich

bezpieczny dystans. Za plecami Niemców rozległ się terkot karabinu

maszynowego. Kilka kul uderzyło w głazy po ich prawej stronie,

groźnie rykoszetując w różnych kierunkach. Sepplmayr skulił się

instynktownie, czując jak strach ponownie skręca mu wnętrzności.

Ale zmusił się do uśmiechu i powiedział sobie, że jest w towarzystwie

dwóch wojennych wyjadaczy. Odwaga od razu powróciła i dalej

ruszył ostrożnie skrajem klifu. Obecnie znajdowali się ledwie kilka

metrów od pierwszego, porośniętego krzakami wzgórza, już

chowającego się powoli w purpurowej zasłonie zapadającego zmroku.

- Tam - wysapał zdyszany - myślę, że tam ich możemy

próbować zgubić.

Dwaj jego towarzysze pokiwali głowami ze zrozumieniem.

- Niech pan jednak uważa, panie poruczniku - powiedział Jap. -

Gdy zaczniemy wdrapywać się na ten stok, znacznie spadnie nasze

tempo, a wtedy oni zbliżą się do nas na odległość strzału.

- Jasne, kapralu - odpowiedział Sepplmayr.

background image

Zrozumiał od razu, o co chodziło podoficerowi. Nim pokonają

dwudziestokilkumetrową stromiznę, pościg znajdzie się tuż za ich

plecami. Spojrzał na ścianę skalną, aby opracować dalszą trasę

ucieczki.

- Na lewo, do tej zwichrowanej, uschniętej sosny - wydusił z

siebie. - Osłoni nam plecy, przynajmniej przez jedną czy dwie minuty.

Jak tylko podjęli wspinaczkę, seria pocisków z pistoletu

maszynowego odznaczyła się na skałach gromadą niebieskich

rozbłysków. Coraz wyraźniej słychać było zbliżających się

Brytyjczyków. Kula karabinowa uderzyła w głaz ponad głową

Sepplmayra. Porucznik skulił się odruchowo. Złamana przez pocisk

gałąź drzewa minęła go dosłownie o centymetry. Łapiąc gorączkowo

oddech, spojrzał w dół przez ramię. Teraz wrogowie byli jakieś

dwieście metrów za ich plecami. Tu i tam żołnierze przystawali,

zdejmowali karabiny z pleców i staranniej niż poprzednio celowali.

Uciekający musieli się spieszyć.

Sepplmayr przyspieszył tempo. Obok niego wspinał się Jo, z

zadziwiającą jak na tak wielkiego faceta sprawnością. Jap był równie

szybki i mieli już przewagę nad swoim dowódcą. Porucznik zdał sobie

sprawę, jak wiele musi się jeszcze nauczyć w kwestii wspinaczki.

W tej chwili pierwsi Brytyjczycy dotarli do podstawy

wzniesienia i zaczęli się wspinać. Aby ich nie ostrzeliwać, ich rodacy

przerwali ogień.

Powoli, ale zauważalnie trzej strzelcy alpejscy zaczęli zdobywać

przewagę nad niewprawnymi we wspinaczce brytyjskimi piechurami.

background image

Wspinali się wyżej i wyżej, ścigani jedynie pojedynczymi strzałami

ludzi stojących u podstawy wzniesienia. Po lewej stronie, daleko

poniżej, rozciągał się doskonale ciemny błękit powierzchni morza,

nieskażonej nawet jednym żaglem. Widok był piękny, ale młody

porucznik nie miał czasu na zachwyty. Był całkowicie

skoncentrowany na swoim zadaniu; przekonać Brytyjczyków, że

uciekają w stronę morza.

- Ruszamy na lewo - zawołał do dwóch podoficerów, którzy go

trochę wyprzedzali. - Jeszcze jakieś dziesięć minut i zapadnie

zmierzch.

- Tak jest, panie poruczniku - potwierdzili zgodnie półgłosem i

zaczęli trawersować stok we wskazanym kierunku.

Sepplmayr ruszył za nimi bez specjalnych trudności. Odgłosy

pogoni stawały się coraz cichsze. Oficer spojrzał na pogrążony w

mroku szczyt. W tej chwili było stosunkowo łatwo z powrotem

przekraść się do oddziału. Możliwe, że za to czekał już na niego

medal. Pewnie nie tak cenny, jak należący do jego ojca Pour le Merite,

ale to byłoby coś, co przekonałoby staruszka, że najmłodsza latorośl w

rodzinie nie jest wcale taka zła.

Sięgnął do kolejnego punktu oparcia - kawałka skały,

wyglądającego jak łupek. I wtedy nastąpiła katastrofa. Skała rozpadała

mu się w dłoni. Instynktownie zacisnął palce na drugim chwycie, na

wysokości pasa. Nic to nie dało. Palce ześlizgiwały się. Zacisnął

mocno zęby, żeby nie krzyczeć ze strachu. Ręka już niczego nie

mogła się chwycić. Ześlizgiwał się w lawinie kamieni i piasku, a

background image

szorstka powierzchnia stoku rozrywała mundur i kaleczyła ciało. Huk

spadających kamieni zagłuszał okrzyki trwogi młodego porucznika,

które wydobywały się z jego wykrzywionych ust. Ale jego

przeciągłego wycia, gdy spadł na skalną półkę i prawa noga złamała

się w stawie skokowym z trzaskiem suchej gałęzi zdeptanej butem w

gorące lato - nie zagłuszyło już nic!

- Jezu Chryste! - nie mógł powstrzymać się Byk Jo, gdy patrzyli

w dół na Sepplmayra, przytulonego do ściany skalnego występu, który

rzęził przez otwarte usta. Jego noga wykrzywiona była pod

nienaturalnym katem.

- Niech to diabli! - wyszeptał szybko Jap, patrząc na bladą jak

popiół twarz niemieckiego oficera i Brytyjczyków zbliżających się

ścianą skalną. Dokonał szybkich obliczeń. Może zabrać im dziesięć

minut, nim dotrą do porucznika. Do tego czasu, przy odrobinie

szczęścia, zdołają go zabrać gdzieś poza krawędź szczytu i ukryją w

cieniu skał.

- Jo, osłaniaj mnie w razie czego ogniem. Schodzę.

- Dobrze - powiedział Meier, a jego szeroka twarz była

wyjątkowo ponura, gdy patrzył na wykrzywioną bólem postać

młodego oficera i nienaturalnie wykręconą nogę. Po chwili

odbezpieczył pistolet maszynowy, wycelował go i nacisnął spust.

Jeden z Brytyjczyków wyrzucił gwałtownie ręce do góry i zaczął

staczać się po zboczu góry.

Jap wykorzystał ten moment. Wyprostował się i skoczył czysto

na półkę skalną, gdzie spadł porucznik. Sepplmayr leżał poskręcany,

background image

jego twarz i ręce obficie krwawiły, ale był nadal przytomny.

- Zostawcie mnie - wyszeptał przez zaciśnięte zęby.

Jap nic nie mówił. Zamiast tego wyciągnął zakrzywiony nóż

Gurków. Wolną ręką chwycił za nogę chłopaka. Ten jęknął tylko z

bólu. Jap mruknął jakieś przeprosiny i szarpnął ręką, aby rozedrzeć

nogawkę szarych spodni, naciętą już nożem.

- A niech to piorun popieści! - zawołał, gdy zobaczył białą kość

sterczącą nad strupem krzepnącej krwi i miazgą spuchniętych mięśni.

Bez wątpienia było to złamanie wieloodłamowe. Z nogą w tym stanie

Sepplmayr mógł tylko ledwie się czołgać.

- Czy... jest bardzo źle? - spytał porucznik, czując jak szczękają

mu zęby.

Jap nie odpowiedział. Zamiast tego sam zadał pytanie.

- Spróbujemy dostać się na szczyt, poruczniku?

- Zadałem ci pytanie, kapralu!

- Tak jest, panie poruczniku. Wygląda mi to na otwarte złamanie

z przemieszczeniem. Ale mimo tego...

- Zostaw mnie! - w głosie Sepplmayra dominowała stanowczość.

- Ale, panie poruczniku...

- Nie ma żadnych ale. Znasz przecież rozkazy pułkownika.

- Ale nie mogę pana zostawić w takim stanie - protestował z

uporem Jap.

Sepplmayr uniósł z trudem głowę i przerażonym wzrokiem

spojrzał na swoją zmasakrowaną nogę.

- Przy dużej dozie szczęścia byłbym w stanie przeczołgać się

background image

dwadzieścia metrów - powiedział niemal spokojnie. - Możesz

powiedzieć dowódcy, że kazałem ci mnie zostawić, rozumiesz,

kapralu?

- Ale co pan tu może sam zrobić?

- No cóż, powiedz pułkownikowi, że nie poddam się Angolom,

jeśli ci o to chodzi, kapralu. Nadal mam pistolet. Teraz - przełknął

głośno ślinę - musisz już iść. Tłumiąc płacz błagał Japa, aby go

zostawił i pozwolił umrzeć w samotności.

- Ale, panie poruczniku! - wołał z rozpaczą podoficer, kuląc się,

gdy pierwszy pocisk uderzył w skałę ponad jego wykrzywioną twarzą.

Sepplmayr posłał w jego stronę jakieś gęste przekleństwo z

bawarskim akcentem.

- Pójdziesz już stąd, czy mam posłać za tobą kulę za

niesubordynację, kapralu?

- W porządku, panie poruczniku - Jap spojrzał zdesperowany raz

jeszcze na bladą jak popiół, ale zdeterminowaną twarz porucznika.

Potem ruszył w górę błyszczącego od promieni słonecznych

stoku, ściągając na siebie ostrzał wroga.

*

Odeszli, znikając w ogarniającej wszystko ciemności i kładących

się cieniach. Brytyjczycy, którzy znajdowali się pod nimi, nie podjęli

dalszej wspinaczki. Ewidentnie obawiali się zasadzki. Może

spodziewali się, że Niemcy otworzą do nich ogień, gdy będą wchodzić

na szczyt.

Sepplmayr spojrzał na wielki pistolet, który zdawał się tak

background image

ogromny w jego chudej dłoni. Odbezpieczył zamek, otworzył usta i

wsadził lufę między wargi. Poczuł chłód metalu i smak oleju.

Przełknął ślinę - tak z powodu mdłości jak i strachu.

Hans Sepplmayr zawsze się czegoś obawiał: bał się swego ojca;

prostych wiejskich chłopaków, z którymi bawił się w czasie wakacji

w górach; przywódców Hitlerjugend, kiedy jego ojciec został

zmuszony do przystąpienia do Ruchu Na Rzecz Odnowy Narodowej;

wszystkowiedzących profesorów na uniwersytecie; gór i przełożonych

w oddziale szturmowym Edelweiss. Strach był jego stałym

kompanem, od chwili gdy tylko pamiętał. Ale teraz, pierwszy raz w

jego młodym życiu, przestał się bać - taki samotny i smutny, że

wszystko zmierza już do końca, nim tak naprawdę jego życie się

zaczęło. Przecież jeszcze nie „miał” kobiety!

Zebrał się w sobie. Nawet jeśli zastrzeli się, to Anglicy znajdą

jego ciało i zdołają zidentyfikować go po charakterystycznym

mundurze strzelców alpejskich. Nie może tutaj umrzeć!

Najwyższym wysiłkiem woli sięgnął przed siebie i uchwycił

najbliższego występu skalnego. Ból w pokiereszowanej nodze był nie

do zniesienia. Zagryzł usta do krwi i podniósł się. Próbując nie

alarmować Brytyjczyków, którzy znajdowali się poniżej, centymetr po

centymetrze pokonywał drogę, która dzieliła go od szczytu

wzniesienia górującego nad brzegiem morskim.

Otumaniony bólem, który powodował drgawki i krótkie

przebłyski świadomości, a chwilę potem groził całkowitym

bezwładem, zdołał dotrzeć do skaju skały, za którym rozciągały się

background image

już tylko posępne wody Morza Egejskiego. Był już prawie tam, gdzie

chciał dotrzeć.

- Stój, albo strzelam! - rozległ się czyjś głos.

Ledwo przypominając sobie szkolną angielszczyznę, zrozumiał,

że te słowa oznaczają zagrożenie. Ale już się o to nie troszczył. Zbyt

daleko zaszedł, aby zwracać na to uwagę. Czołgał się, ciągnąc za sobą

zmasakrowana nogę.

- Halt! - tym razem rozkaz padł po niemiecku.

Szum morza już zdawał się nad nim dominować. Nawet na tej

wysokości czuł słonawy, cierpki zapach, który atakował jego nozdrza.

Podciągnął się, aby stanąć w wyprostowanej pozycji, już nie

czuł bólu, gdy ostre krawędzie skały cięły mu skórę na

pokrwawionych dłoniach. Pociski z brytyjskich karabinów

przelatywały z jękiem, litościwie mijając jego ciało. Po nim, daleko

pod nim, falowało morze, wywołując hipnotyczną fascynację.

Porucznik rezerwy Heinz Sepplmayr wziął ostatni wdech.

- Idę! - krzyknął energicznie i rzucił się w przepaść pod nim.

W tym samym momencie pocisk wystrzelony z broni oficera

irlandzkich fizylierów, trafił go w głowę i strącił z niej czapkę. Chwilę

później chłopak zniknął w otchłani fal, która rozciągała się sto metrów

poniżej.

Jego szpiczasta czapka z metalową szarotką pozostała na

skalistym gruncie szczytu góry. Sepplmayr miał pecha do końca

swego życia!

background image

Rozdział 7

- Mój Boże, Charley - pułkownik French powiedział do

brudnego jak nieboskie stworzenie kapitana. - Wyglądasz, jakbyś

przedzierał się tyłem przez zasieki! Co, na miłość boską, stało się z

tobą i twoim patrolem.

Kapitan O’Kane z kompanii B Irlandzkich Fizylierów, skulił się

odruchowo, gdy kolejna niemiecka bomba eksplodowała kilkaset

metrów od stanowiska dowodzenia batalionu i czekał aż przeminie

huk wybuchu, nim dał odpowiedź.

- Wpadliśmy na kogoś, na coś. Nie wiem dokładnie na co, ale

prowadzili z nami diabelski taniec.

Szybko wyjaśnił jak patrol natknął się na trzech ludzi, którzy

poprowadzili go na wzgórza w pobliżu brzegu morskiego, gdzie

potem zniknęli w ciemności, ale jeden z nich, widocznie poważnie

ranny, popełnił samobójstwo, rzucając się z wysokiego klifu w morze.

French wyciągnął fajkę z ust opanowanym ruchem ręki.

- Mój Boże - stwierdził - toż to normalny fanatyzm. Ale kim oni

byli, miejscowi czy Niemcy?

- Tego z pewnością nie wiemy. W tamtym świetle i z takiego

dystansu nie byliśmy w stanie stwierdzić, czy nosili mundury, czy to

byli cywile, panie pułkowniku. Ale znaleźliśmy to. Dla mnie wygląda

na szwabską.

Wyciągnął z kieszeni czapkę Sepplmayra i rzucił na stół

background image

zrobiony z podróżnego kufra.

Pułkownik podniósł ją zaciekawiony.

- Oczywiście, że niemiecka - powiedział, obracając szarą,

szpiczastą czapkę w dłoni. - Ale co to jest?

- To jakaś odznaka, panie pułkowniku, wygląda jak kwiatek.

French ujął w palce metalowy znaczek i zbliżył do migotliwego

płomienia świecy.

- Czy wiesz, co to za kwiatek, Charley? - spytał po chwili.

- Nie, panie pułkowniku.

- Jeśli się nie mylę, to szarotka.

- Ale co to oznacza, sir?

- To jest odznaka niemieckich oddziałów górskich. Ci, których

ścigali twoi ludzie byli niemieckimi alpinistami.

- Ale co oni robią na Leros?

Przy okazji odpowiedzi, pułkownik French wziął do ręki świecę

i podszedł do mapy przyczepionej do mapy schronu.

- Forteca odpada - powiedział, jakby mówił sam do siebie. - To

nie było w naszym sektorze, a Szkopów zauważono z pewnością z

rejonie działania Irlandczyków.

- Zgadza się, sir - przytaknął kapitan, ciekaw, do czego zmierzał

jego „stary”.

Pułkownik French przebiegł zamyślony palcem po linii grzbietu

Rachi.

- Może Rachi. Nie Rachi odpada. Ma niewielkie taktyczne

zalety, jeśli utrzymujemy górę Meraviglia - oblizał przednie zęby i

background image

podjął decyzję. - Góra Clidi. To musi być Clidi.

- Nie nadążam za panem, sir - przyznał się kapitan.

Pułkownik spojrzał w jego stronę.

- Charley, czy mamy nadal makaroniarzy na górze Clidi?

- Tylko ich artylerię.

- A nie piechotę?

- Nie, panie pułkowniku. Poza kilkoma mulnikami, którzy

dostarczają zaopatrzenie, jeśli ich można nazwać piechotą.

- Ale jaja! - pułkownik pozwolił sobie na żołnierski żargon. -

Czy tego jeszcze nie widzisz, Charley? Ci makaroniarze, są jedynymi

ludźmi, którzy mogą powstrzymać desant spadochronowy w

północnej części wyspy.

- Ale wywiad...

- Wywiad, to może spadać w podskokach. Stawiam wszystkie

swoje pieniądze, że Niemcy przyślą na Leros spadochroniarzy. Tak

zrobili na Krecie, wiec dlaczego nie mieliby spróbować tej samej

taktyki tutaj?

Machnął ręką poirytowany.

- Charley, w jakim stanie jest kompania B?

- Nieźle dostali w kość, sir. Połowa ludzi była ze mną na

przeczesywaniu terenu tego popołudnia, a reszta brała udział w

obronie przeciwlotniczej, z tym co miała. Wedle mojej oceny chłopcy

nie mieli już od tygodnia spokojnej nocy.

Pułkownik French spojrzał na niego z przygnębieniem.

- Obawiam się, że będą musieli zapomnieć o wygodach jeszcze

background image

przez jedną noc. Zgaduję, że dzisiejszej nocy Szwaby będą chciały

dostać się na Clidi, i marzy mi się aby kompania B zgotowała im

ciepłe powitanie...

background image

Rozdział 8

Tuż przed rozpoczęciem wspinaczki, pułkownik Stürmer

przypomniał sobie starą podręcznikową formułę dla nowych adeptów

wspinaczki:

T = A + P + E

Oznaczała ona, że wspinacz nie powinien wybierać „T” - celu,

nim nie oceni „A”, czyli umiejętności i zdolności zespołu. No, z tym

akurat nie było problemu. „P” - kondycja, to już inna kwestia. Jego

ludzie czuli się podle; nowy stok, oczywiście był do pokonania przy

obecności Włochów, gdyż ci nie utrzymywali wart, ale trzeba było się

na niego wspinać w całkowitej ciemności. „E” - ekwipunek, tu sprawa

była podobna. W swojej bazie mieli wszystko, czego potrzebowali, ale

w warunkach panujących na górze Clidi, mogli użyć tylko

podstawowego sprzętu, nie było czasu na wymyślne rozwiązania i

narzędzia. Podsumowując swoje rozważania doszedł do wniosku, że

jego grupa szturmowa nawet nie powinna zbliżać się do tej góry.

Mimo wszelkich obaw pierwszy etap wspinaczki przebiegł

zaskakująco łatwo. Ponieważ rozpoznanie lotnicze zrobiło zdjęcia

góry, wiadomo było, że jest na niej wielkie usypisko głazów. I chociaż

trzeba było je pokonywać w ciemności i bardzo powoli, udało się na

nie wspiąć bez większych trudności.

Ale teraz, gdy powrócili Meier i kapral Madad z raportem, że

porucznik Sepplmayr popełnił samobójstwo, trudność nocnej

background image

wspinaczki pojawiła się w pełnej krasie. Nad Stürmerem górowało

coś, co wyglądało w półmroku na ogromne urwisko, doskonałe

miejsce do skręcenia karku.

- Co pan o tym myśli, pułkowniku? - spytał szeptem Greul. -

Spróbujemy pokonać ją trawersem w prawo? Może łatwiej będzie

tam?

- Możliwe, Greul. Ale wydaje mi się, że nie mamy na to czasu.

- Myśli pan o Sepplmayrze?

- Tak. Jeśli zdołali zejść do podstawy klifu i odnaleźli jego ciało,

to wtedy... - pułkownik Stürmer wolał nie kończyć tego zdania.

- Mogą zorientować się, że jesteśmy oddziałem piechoty

górskiej?

- Tak, nawet jeśli pomyślą, że trzyosobowy oddział, to grupa

rozpoznawcza, sprawdzająca trasę natarcia przyszłych sił

inwazyjnych, musimy załatwić całą sprawę jak najszybciej, jak

najlepszą trasą.

- Ma pan chyba rację, pułkowniku - Greul zgodził się bez

wahania.

Może był zbyt pewnym siebie i pozbawionym litości bydlakiem,

ale był dobrym alpinistą, nie był idiotą i na pewno nie tchórzem.

- W takim razie, majorze, pójdę pierwszy - Stürmer patrzył w

górę, na coś, co zdawało się być skalnym kominem.

Jego zacienione wejście wyglądało jak brudna prostokątna

plama na tle nocnego nieba. Zdjął linę z ramienia i powiedział:

- Będziemy się wiązać i powiedz ludziom, że mają zrobić to

background image

samo. Nie mam zamiaru próbować szukać rys w ścianie w tych

ciemnościach. Użyjemy lin, aby dostać się przynajmniej do komina,

jasne?

- Rozumiem, panie pułkowniku - major odmeldował się bardzo

sprawnie - w swoim stylu - i poszedł przekazać rozkazy, aby ludzie

wiązali się z tymi, co idą za nimi.

- A do tego, Greul, jeśli wbijamy haki w ścianę, to robimy to

tylko rękami, żadnych młotków czy czekanów!

- Tak jest, panie pułkowniku!

Stürmer rozwinął zapętloną linę asekuracyjną i poszukał

pierwszego chwytu dla palców dłoni. Wspinaczka na szczyt góry Clidi

rozpoczęła się!

*

- Dalej, wy zgrajo celtyckich obiboków - kapitan O’Kane

krzyczał swoim najlepszym irlandzkim akcentem, na jaki tylko mógł

się zdobyć.

Pomimo czysto irlandzkiego nazwiska, pochodził z większej z

dwóch wysp Brytanii. - Pamiętajcie, musimy dostać się na szczyt, nim

zrobią to Szwaby. Pamiętajcie o bitwie pod Boyne!

Ostatnie słowa dodał z radością i prawie wyłożył się jak długi,

gdy w całkowitej ciemności jego stopa trafiła na dziurę w ziemi,

wielkości garnka.

Przez ostatnią godzinę niemal na wyścigi przedzierali się przez

urwisty teren. Pomimo ogólnego zmęczenia, zmusił swoich ludzi do

forsownego marszu - pięć minut biegu i pięć minut spaceru - dopóki

background image

nie zaczęli dyszeć jak miechy kowalskie i zataczać jak pijani. Ale nie

pozwolił im nawet na chwilę odpoczynku. Muszą przecież dostać się

na szczyt przed Niemcami!

Jednak po pewnym czasie sam musiał zwolnić. Ścieżka była

zbyt stroma i kręta, pełna zdradzieckich dziur. Wiedział, że jego

Irlandczycy dadzą z siebie wszystko, jeśli tylko będą mieli przywódcę.

To byli odważni i zdecydowani żołnierze. Ale bez lidera tracili

dyscyplinę i nie byli zdolni do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Musiał

sam się o siebie troszczyć.

Kręcił nosem, czując odchody mułów i ciężko dyszał wspinając

się coraz wyżej, ale nie mógł teraz przerwać wspinaczki. Widział już

niewyraźny zarys szczytu. Po chwili spojrzał na fosforyzujące

wskazówki zegarka na ręce.

Była już prawie północ. Jeśli Stary poprawnie przewidywał,

Niemcy już podjęli wspinaczkę na Clidi; nigdzie nie było widać

włoskich posterunków.

- Dalej, szczęśliwcy - wołał, ale w jego głosie nie było czuć

ciepła, tylko rozdrażnienie - góra musi być nasza. Chyba nie chcemy

spóźnić się na to przyjęcie!

*

Stürmer wreszcie znalazł szczelinę w ścianie skalnej. Poniżej

swoich stóp słyszał ciężkie oddechy idących zanim ludzi, którzy

posuwali się trasą, którą on wyznaczał. Jego pokrwawione palce

trafiły na coś. Pomacał delikatnie. Uchwyt jak ucho dzbana. Poczuł

przebłysk radości. To był jeden z najlepszych uchwytów. Tu było

background image

możliwe zagięcie wszystkich pięciu palców i wspinacz mógł zawisnąć

spokojnie, szukając podparcia dla stóp. Bardzo ostrożnie wyciągnął

zza pasa szpikulec i używając wszelkich swoich sił, zaczął wciskać go

w skałę na wysokości pasa. Dzięki temu i uchwytom dzbanowym,

ludzie idący za nim będą mogli dużo łatwiej pokonać to specyficzne

miejsce.

Jego zadanie dobiegało końca, Stürmer musiał odpocząć choć

przez chwilę. Wiedział, jak cenny był czas, ale jednocześnie nie mógł

dalej prowadzić wspinaczki w tym tempie. „Spiesz się powoli” - tak

powinno brzmieć motto tej szczególnej nocy.

Początek komina znajdował się dwadzieścia metrów dalej. Była

to kwestia może dziesięciu minut, by do niego dotrzeć. Wziął głęboki

oddech, nie czuł strachu ani zmęczenia, tylko poczucie radości.

Jeszcze raz znalazł się w swoim żywiole, stając przed wyzwaniem

jakie rzucała ta góra, przy którym zdawały się blednąć wyzwania całej

tej okrutnej wojny.

- Już się ruszam, Greul - zawołał półgłosem. - Przejdź tędy, ale

tak cicho jak to tylko możliwe.

Machnął liną trochę mocniej, tak aby służyła za przewodnika dla

ludzi znajdujących się niżej, po czym ponownie podjął wspinaczkę.

Minęło pięć minut. Dziesięć. Miarowo posuwał się na ścianie skalnej.

Było to trudne, ale nie niemożliwe. Teraz znalazł się o wyciągnięcie

ręki od wejścia do komina. Dalej mogli obyć się bez ekwipunku i

posuwać się trochę szybciej. Wspiął się, czując kolejne oparcie dla

dłoni. Nagle mały występ, na którym chciał się oprzeć, rozpadł się!

background image

Stürmer zdusił okrzyk strachu, gdy zaczął ześlizgiwać się w

lawinie kamieni. Jednak przeznaczeniem jednego z najlepszych

alpinistów w Europie, nie było zginąć tej nocy na górze Clidi.

Niespodziewanie szarpnięcie w żołądku, wydusiło z niego

westchnienie, po czym zatrzymał się. Lina uprzęży zatrzymała się na

ostatnim haku, który wbił poprzednio w skałę!

- Wszystko w porządku? - w głosie Greula, który dobiegał z

dołu, wyczuwało się niepokój Stürmer ciężko odetchnął.

- Tak... po prostu pozwoliłem sobie na chwilę zabawy.

- Mogę jakoś pomóc?

- Nie, poradzę sobie sam - Stürmer wisiał przez kilka chwil,

dopóki nie opanował wstrząsu po upadku, wyrównał oddech i

ponownie ocenił sytuację.

Chociaż hak utrzymywał całą jego wagę, to wiedział, że taki stan

rzeczy może potrwać jeszcze jedynie kilka minut. W ciemności szukał

wokół siebie jakiegoś punktu oparcia, ale nie wyczuł żadnego.

Ostrożnie podciągnął się do góry, słysząc jak hak, na którym wisiała

lina zatrzeszczał ostrzegawczo. Wykorzystał szansę, wspiął się wyżej,

mimo że chrzęst obluzowującej się stali wciśniętej w skałę stawał się

coraz groźniejszy, i wymacał skałę trochę wyżej. Nadal nic! Teraz

zaczął się bać. Czas też jakby chciał biec szybciej. Za nim cała

kolumna wspinaczy zatrzymała się, czekając w napięciu na wynik

bezgłośnego starcia człowieka z naturą.

Stürmer wiedział, że musi wykorzystać ostatnią szansę.

Przyłożył płasko prawą dłoń do powierzchni skały, co dało mu lekkie

background image

wsparcie, przesunął delikatnie drugą dłoń w niewielkiej odległości od

siebie. Powoli, bardzo powoli, jak tylko mógł na to sobie pozwolić,

opuścił ją niżej. Pot spływał mu po całym ciele. Wreszcie znalazł!

Pionowe pęknięcie w skale, jakieś pół metra dalej! Serce podskoczyło

mu z radości. Czuł, że szczelina nie jest większa niż pudełko zapałek,

ale wystarczająca, by mu dać podparcie. Zmawiając w duchu szybką

modlitwę w intencji tego by hak nie wyskoczył ze skalnej ściany nim

on zbierze się do skoku do góry, wbił palce w szczelinę jak drapieżny

ptak szpony. Mógł wykorzystać to jako oparcie do odepchnięcia się na

bok. Cały ciężar jego ciała nadal spoczywał na klamrach uprzęży, ale

lada chwila mógł je przenieść na boczne podparcie. Wziął głęboki

oddech i gdy już hak z brzękiem wylatywał ze ściany, by odbijając się

od niej, zniknąć w przepaści, przeniósł ciężar swego ciała na wątły

uchwyt. Udało mu się!

Pięć minut później, z rękami krwawiącymi z setek drobniutkich

ran i obtartymi kolanami oraz bladą jak papier twarzą, ale z

uśmiechem triumfu, Stürmer pakował się na dno komina, gotów do

ostatniego etapu nocnej wspinaczki.

*

- Chryste, panie kapitanie - sapał fizylier - czy naprawdę ich osły

wspinają się po tej ścieżce?

O’Kane prawie zgięty wpół jak reszta jego wyczerpanych ludzi,

którzy szli za nim rzędem, rzęził i dyszał jak lokomotywa.

- Tak, Collins... tylko, że one nie wspinają się... one tam

wbiegają...

background image

- Słodki Jezu, nie wierzę w to!

- Walcie dalej, chłopcy. Pamiętajcie o starym duchu fizylierów -

zachęcał ich kapitan, sam ledwo łapiąc oddech.

- Ode mnie będzie dzban... dla każdego z was... jeśli pokonamy

Szwabów w drodze na szczyt.

*

Gdzieś nad morzem ciemność rozjaśniały rozbłyski z silników

samolotu, a na południu w okolicy Fortecy rozległ się dźwięczny ton

dzwonków, niesiony milami nad cichą okolicą przez podmuchy

nocnego wiatru. O’Kane wiedział co to znaczy. Szkopy

przeprowadzali kolejny nalot powietrzny. Spojrzał szybko na szczyt

góry. Było tam cicho jak zawsze. Nie było nawet widać posterunków

wartowniczych. Ale odgłosy alarmu na pewno pobudziły ludzi. Nawet

Włosi podrywali się na sygnał alarmu lotniczego.

Potem już skoncentrował się jedynie na wycieńczającej

wspinaczce po zdradzieckiej ścieżce. Teraz to była kwestia minut, nim

osiągną cel. Pomimo wyczerpania i napięcia nerwowego, kapitan

śmiał się w duchu. Jego Irlandczycy dokonali niemożliwego.

Ostatecznie wygrali z Niemcami wyścig na szczyt.

Szum silników samolotów nadlatujących znad morza stawał się

coraz intensywniejszy. Leros musiało przeżyć jeszcze jeden duży

nalot bombowy.

*

Stürmer czuł jak mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa. Jego

oddech nadal był krótki i chrapliwy jak u dychawicznej kobyły.

background image

Jeszcze raz zmusił się do ruchu ku górze, używając klasycznej

techniki zapierania się plecami i stopami o ściany komina.

To był morderczy wysiłek, ale cel był już w zasięgu wzroku.

Dziesięć czy piętnaście metrów nad nim widoczna była plama

ciemnego nieba, która oznaczała, że prawie znaleźli się na szczycie.

Pułkownik całą siłą woli starał się usunąć ból ze świadomości,

wsłuchując się w narastający szum silników zbliżających się

samolotów.

Nie zważał na to, co dręczyło jego ciało; był ogromnie

zadowolony z siebie i swoich ludzi. Znaleźli się wśród niewielkiej

grupy wspinaczy na świecie, którzy byli w stanie wykonać takie

zadanie - wspiąć się na nieznaną wcześniej górę w absolutnej

ciemności, przy czym byli jeszcze dodatkowo obciążeni

wyposażeniem bojowym i używali jedynie podstawowego sprzętu do

wspinaczki. Bez jednego dźwięku podciągnął się na krawędź szczytu

komina i leżał tam przez chwilę, dysząc z wysiłku. Zdawało mu się, że

warkot silników samolotów rozlega się dokładnie nad nim. Zdołał

rozpoznać w ciemności długie lufy włoskich armat i małe,

dwuosobowe namioty. Pomimo głośnego dudnienia bombowców,

włoscy artylerzyści spali nadal.

- To typowe dla makaroniarzy - powiedział lekceważąco Greul,

gdy dotarł do krawędzi komina i rzucił się na skalne podłoże obok

Stürmera, sapiąc równie ciężko jak dowódca. - Zupełny brak

zabezpieczeń i straży.

- Ciesz się, że nasi byli sojusznicy tak lubią sobie pospać -

background image

powiedział Stürmer, próbując uspokoić nerwowy i szybki oddech. -

Bądź...

Przerwał od razu, gdy ciemna sylwetka ukazała się między

armatami. Ktoś, krzyknął coś po angielsku i zaraz rozległy się wołania

zaspanych Włochów. Chwilę potem w niebo wystrzeliła z sykiem

czerwona flara i w tym momencie Niemcy ukazali się jak na scenie w

czerwonawym świetle. Zostali dostrzeżeni!

background image

Rozdział 9

- Race oświetleniowe po lewej stronie, panie kapitanie - zawołał

strzelec przez interkom.

Pilot prowadzącego niemieckiego bombowca, odwrócił głowę i

spojrzał w dół.

Czerwone światło rozjaśniło atramentową ciemność. Wyostrzył

wzrok. Nie był pewien, ale wydawało mu się, że rozpoznaje

szpiczasty szczyt góry, na której znajdował się sztab wroga, którego

szukał od dziesięciu minut. Spojrzał na wskaźnik poziomu paliwa.

Lampka ostrzegawcza jeszcze nie zaczęła się palić, ale już za chwilę

na pewno będą lecieć na rezerwie.

- Co pan o tym myśli, panie kapitanie? - spytał bombardier

skrzekliwym głosem, zniekształconym przez mikrofon.

Dowódca trzeciej eskadry bombowej wahał się. Od generała

Muellera otrzymał rozkaz, aby zbombardować górę Meraviglia, co

miało osłonić desant spadochroniarzy. Ale czy to była ta góra, czy też

Clidi, która mogła już znajdować się w niemieckich rękach?

Mrugające światełko na pulpicie sterowniczym pokazywało, że

mają jeszcze pięć minut i muszą zawracać w przeciwnym razie

zabraknie im paliwa na powrót do bazy. To zmusiło oficera do

podjęcia szybkiej decyzji. Przycisnął mocniej mikrofon do krtani i

przestawił pokrętło na nadawanie:

- Dowódca czerwonych do grupy. Schodzimy do ataku. Koniec

background image

transmisji.

Pilot bombowca pchnął do przodu wolant i skręcił go w lewo.

Samolot od razu zanurkował ku ziemi. Reszta pilotów z formacji

powtórzyła ten manewr.

- Trzymajcie się artylerzyści, już do was lecimy! - krzyknął

pilot, czując narastające podniecenie.

Maszyna kierowała się dokładnie na miejsce wystrzelenia racy

oświetleniowej, a jej silniki wyły jak piekielne zjawy.

*

- Bombowce! - krzyknął wściekły O’Kane, starając się

przekrzyczeć ogólny rozgardiasz. - Wszyscy na ziemię!

Fizylierzy od razu zapomnieli o zmęczeniu. Jak jeden mąż

rzucili się na skalistą ścieżkę.

O’Kane wcisnął mocno twarz w ziemię, gdy pierwszy z

bombowców z hukiem silnika wypełniającym cały świat spadał z

nieba w jego kierunku. Z pewnością runie na ziemię! Kiedy wydawało

się, że nic nie jest w stanie uratować maszyny przed uderzeniem w

zbocze góry, pilot wyprowadził ją ostrą świecą w górę.

Bomby całymi tuzinami wylatywały z brzuchów bombowców

nurkujących. Gdy O’Kane ośmielił się podnieść głowę do góry, zdało

mu się, że całe niebo jest nimi przesłonięte.

- Bomby zapalające! - krzyknął.

Zadaniem pierwszego samolotu było oświetlenie celu dla reszty

bombowców lub zapalenie krzaków i poszycia leśnego, które

pokrywały zbocze góry. Gdy kolejny samolot nurkował ku ziemi,

background image

zrzucił następny ładunek małych bomb zapalających, które zaczęły

wybuchać wszędzie wokół. Momentalnie stok góry stanął w

płomieniach, a sycząca magnezja i fosfor przeniosły ogień na drzewa.

- Wycofać się... - krzyczał histerycznie kapitan O’Kane, gdy

podrywał się na nogi, a jego czarna sylwetka wyraźnie odcinała się na

tle białych wybuchów. - Na miłość boską... wycofać się!

Jego ludzi nie trzeba było specjalnie zachęcać do ucieczki.

Zbiegali po ścieżce, tak szybko jak tylko potrafili, unikając kolejnej

fali bomb, tym razem burzących. Pozostawili za sobą płonące pozycje

obronne i budzących się Włochów własnemu losowi.

Pierwsze strzały na tyłach, uświadomiły włoskim artylerzystom,

że znaleźli się w pułapce. Półnadzy ludzie biegali chaotycznie w tę i z

powrotem, szukając wyjścia z matni w której się znaleźli, podczas gdy

rozwścieczeni oficerowie wykrzykiwali w ich kierunku sprzeczne

rozkazy. Chwilę później artylerzyści zaczęli padać gęsto na ziemię;

ich przeciwnicy teraz celowali znacznie dokładniej. Widok zabitych

oraz świadomość, że nie mogą uciekać przez ścianę ognia na zboczu

góry, jaką postawiły bomby zapalające, zmusiły ich do desperackiej

obrony. Pod dowództwem szpakowatego kapitana, którego ramię

mocno krwawiło, po trafieniu pociskiem wystrzelonym ze

schmeissera, zaczęli cofać się skokami ku swym przestarzałym

działom i starając się przy okazji odpowiadać na ogień wroga.

- Pozwólcie im się pozbierać! Walcie w nich! - przekrzykiwał

Greul palbę z broni małokalibrowej, prowadząc na lewym skrzydle do

ataku ludzi z Edelweiss.

background image

Teraz Włosi, którzy ocaleli, byli wyraźnie widoczni na tle ściany

ognia. Właściwie nie można było w nich nie trafić. Płonący las

znajdował się ledwie dwadzieścia czy trzydzieści metrów za

stanowiskami dział włoskich.

Stürmer od razu dostrzegł zagrożenie. Jeśli resztki Włochów

dostaną się do swoich dział, pochowają się za ich płytami

przeciwodłamkowymi i będą jak w bunkrach, chronieni przez stal od

pocisków z lekkiej broni strzelców alpejskich. Wtedy odzyskają

odwagę i hart ducha. Potem mogą nawet skierować swoje armaty

kalibru 76 mm przeciwko atakującym ich Niemcom. A to może

przyszpilić ich do ziemi i gdy pożar ustanie, powróci piechota

angielska i wtedy role mogą się zupełnie odwrócić.

- Przetnijcie im drogę do tych cholernych armat! - wrzeszczał ze

wszystkich sił. - Granatami w nich!

Za plecami włoskiego oficera eksplodował pocisk. Wyraźnie

zachwiał się, ale ustał na nogach. Stürmer przyjął postawę strzelecką,

jakby był na ćwiczeniach w czasie pokoju, starannie wycelował i

strzelił. Stojący obok niego żołnierz, krzyknął z bólu, chwycił się za

brzuch i upuścił na ziemię odbezpieczony granat. Pułkownik chwycił

go i rzucił z furią w stronę przeciwnika. Zapalnik z

czterosekundowym opóźnieniem pozwolił polecieć granatowi w

kierunku osamotnionego włoskiego oficera.

Potem eksplodował tuż przed nim oślepiającą kulą ognia. Włoch

zdawał się frunąć w powietrzu jak wyrzucony z katapulty.

To zdarzenie odebrało jego rodakom chęć do dalszej walki.

background image

Zaczęli masowo porzucać broń, wznosić ręce w geście poddania i

wołać łamaną niemczyzną:

- Nix schiessen... nix schiessen, tedeschi!

Zwycięzcy strzelcy górscy ruszyli naprzód ławą. Włosi,

przeważnie mężczyźni w średnim wieku, szybko zostali rozbrojeni i

zrewidowani. Stürmer ruszył raźno, przeskakując ponad ciałami

zabitych i rannych, by zatrzymać się dopiero przy pierwszym z dział.

Błyskawicznie wyciągnął z niego zamek, a z niego iglicę, którą

zniszczył uderzeniem o skałę. Potem to samo spotkało kolejne działo i

jeszcze następne.

Gdy zakończył tę pracę, oparł się o osłonę płytową ostatniego z

nich i odetchnął z ulgą. Wykonali zadanie pomimo wszelkich

przeciwności. Opłaciła się okrężna podróż i dodatkowe dwa tysiące

kilometrów. Góra Clidi była mocno trzymana w niemieckich rękach!

KSIĘGA CZWARTA

Koniec na Leros

background image

Rozdział 1

Czekali na szczycie góry. Wkrótce zacznie się świt i

Brytyjczycy, niewolnicy własnych przyzwyczajeń, na pewno

zaatakują. Przez całą noc oni i ich włoscy jeńcy kopali gorączkowo,

przygotowując pozycje obronne, aby odeprzeć kontratak, który musiał

nadejść.

W ziemiance dowodzenia Stürmer i Greul rozmawiali w

opanowany i powolny sposób, typowy dla ludzi nocy, jakby

znajdowali się w innym miejscu i innym czasie, dalecy od

zniszczonego wojną krajobrazu, który ich otaczał.

- Problemy w Himalajach są zupełnie inne niż te w Alpach,

Greul. W tych ostatnich musisz być wyjątkowo sprawny psychicznie

przez najwyżej kilka dni. Himalaje wymagają dużo więcej od

wspinacza. Ten rodzaj napięcia trzeba znosić przez tygodnie, może

nawet przez miesiące, nim zdołasz podjąć ostateczną próbę dotarcia

na szczyt.

I często zdarza się, że wspinacze są już wypaleni, przez to co

przeszli wcześniej, mając przed sobą jeszcze ten ostateczny atak;

zawodzą i płacą wysoką cenę za swoją porażkę. Myślisz o naszej

ulubionej niemieckiej górze?

6

- Nanga Parbat?

- Tak.

6 Nanga Parbat w Kaszmirze, o wysokości ponad 8000 metrów była domeną niemieckich himalaistów i

w 1935 roku zdobył ją ostatecznie Herman Buhl.

background image

- Ona zebrała obfite żniwo wśród naszych kolegów, pułkowniku

- powiedział łagodnie Greul - Merkl i Wilo Welzenbach w

trzydziestym czwartym. W trzydziestym siódmym zginęło tam

siedmiu naszych najlepszych himalaistów.

Jego głos stwardniał.

- Ale ktoś musi zapłacić krwią za porażkę. Nowe Niemcy nie

tolerują porażek. Może być tylko zwycięstwo albo śmierć!

- Może być? - dociekał Stürmer.

Popatrzył w górę na gasnące gwiazdy. Świeciły od

niepamiętnych czasów, na długo nim się urodził i będą świecić równie

długo po jego śmierci. Pozostaną niewzruszone bez względu na to,

czy ludzie umrą w nowym dniu czy też on przetrwa to wszystko, by

przeprowadzić ostatnią próbę sił na wielkiej górze w odległych

Himalajach. Zwycięstwo albo śmierć! Jakie to ma znaczenie w

wielkim planie wszechświata?

W sąsiednim wykopie, Jap i Byk Jo rozmawiali po cichu, a ich

pistolety maszynowe były oparte o ziemną ścianę.

- Jak to się stało, że dołączyłeś do nas, Jo? - dopytywał się Jap,

przeżuwając powoli kawałek ukradzionego Włochom salami.

- Jestem ochotnikiem.

- Jedynym miejscem, z którego mógłbyś przyjść do na nas na

ochotnika to burdel w Monachium, gdzie byłeś wykidajłą.

- To prawda, ty suchotniczy wypierdku - zgodził się ponuro Jo.

Prawie tak było, byłem na kawie w Schwabing.

- To znaczy byłeś nawalony jak stodoła w żniwa!

background image

- No, zaraz nawalony. Naprzeciwko mnie Prusak. Patrzę, a on

zerka na mnie. Podkładka pod kufel leci w powietrzu. Prusak bierze

wykałaczkę i wsadza ją do swojego pyska. Przystojny syn mojej

mamy chwycił za słoik z musztardą i wali nią w ucho gościa. Potem

butelka piwa rozbija się na głowie Prusaka i ni z tego, ni z owego

pojawiają się kłopoty i zaraz za nimi policja...

Ale Jap nigdy więcej nie miał okazji usłyszeć jak jego kompana

wcielono na siłę do armii, bo w tym samym momencie ciszę poranną

przerwało mlaśnięcie wystrzału i skowyt lecącego przez szarawe

niebo pierwszego brytyjskiego granatu moździerzowego.

- Poczta nadchodzi! - wrzasnął Jap.

- Już idziemy - warknął Jo, chwytając w garść pistolet

maszynowy.

Chwilę później na pozycje niemieckie spadła kaskada

brytyjskich granatów i pocisków artyleryjskich.

*

- Pierwszy pluton gotowy do walki, sir!

- Drugi pluton gotowy do walki, sir!

- Trzeci pluton...

Przez całą linię pozycji przeleciały szorstkie okrzyki i

odpowiedzi na nie, aż do miejsca, gdzie siedział O’Kane przy

skrzeczącej radiostacji, zawieszonej na plecach radiotelegrafisty.

O’Kane popatrzył na zegarek na ręce. Za pięć minut wyruszają.

Wokół niego ponad setka ludzi, która ocalała z kompanii B formowała

się do ataku. To byli starzy wyjadacze, zdawali się nie zwracać uwagi

background image

na chaotyczną wrzawę, jaką wszczęły moździerze wspierające

kompanię ani narastający huk wybuchów, które rozrywały skały

ponad ich głowami. Zamiast tego zajmowali się całkiem prozaicznymi

sprawami, jak mocniejsze zawiązanie sznurówek, sprawdzanie

plecaków, sikanie na wypaloną trawę. Rytmu ich działań zupełnie nie

zakłócała zaczynająca się bitwa.

O’Kane skinął głową z aprobatą. Kiedy w perspektywie pojawi

się bitwa, ich irlandzka krew uczyni z nich najlepszych wojowników

na świecie. Sięgnął po mikrofon i nacisnął na przycisk „nadawanie”:

- Halo Promyk Słońca... Halo. Tu Dwójka. Halo Promyk

Słońca...

- Tu Promyk Słońca - dobiegł głośno i czysto głos pułkownika

Frencha. - Co jest Dwójka?

- Jesteśmy gotowi, Promyk Słońca.

- Doskonale, Dwójka... Jedynka i Trójka... - pułkownik miał na

myśli kompanie A i C z ich batalionu - też zajmijcie pozycje. Dajcie

pięć więcej, a potem ruszajcie w drogę, Dwójka.

- Zrozumiałem, Promyk Słońca. Dać pięć więcej, a potem

ruszać. Koniec nadawania.

- Powodzenia, Dwójka.

- Dziękuję, sir - powiedział z wypiekami na twarzy O’Kane,

szybko zorientował się, że popełnił gafę z tym „sir”!

Z drugiej strony sieci, pułkownik French zaśmiał się z sympatią.

- Wiem, wiem, Dwójka. Jestem pewien, że chłopcy z drugiej

strony - miał na myśli wroga - znają nasze sygnały i wezwania od

background image

przynajmniej trzech lat. Koniec nadawania!

Kiedy niebo zaczęło się delikatnie różowić o świcie, kapitan

O’Kane jeszcze raz przejrzał plan ataku Strzelców Irlandzkich.

Kompania B miała uderzyć frontalnie na niemieckie pozycje.

Pięć minut później kompania A miała zaatakować na lewej flance, a

kompania C na prawej. Plan polegał na tym, aby jego kompania

ściągnęła na siebie ogień wroga. Kompanie A i C miały w tym czasie

jednym skokiem dopaść zaskoczonego wroga. O’Kane przygryzł

mocniej dolną wargę. Kompania B znowu dostała najgorszą robotę,

ale Paddy

7

zdawali się tym nie przejmować. Ci zawsze mieli ochotę

do walki.

Popatrzył na błyszczące wskazówki zegarka. Już prawie

nadszedł czas, aby wyruszyć. Powyżej, kontrolowany huragan ognia

moździerzy powoli zamierał. Atak miał się zacząć minutę przed

przerwaniem ostrzału, aby dopaść Szwabów z głowami nisko

schowanymi przed odłamkami.

- Cztery... trzy - odliczał głośno minuty.

Potem trzy razy przenikliwie odezwał się jego gwizdek.

- Kompania B, naprzód! - krzyknął przekrzykując łoskot

wybuchających granatów moździerzowych. - Szybko. Chłopcy!

*

- Achtung. Angole idą! - krzyknął ktoś ostrzegawczo, gdy

kończyła się brytyjska nawała ogniowa.

- Zajmować stanowiska gdziekolwiek! - darł się pułkownik

Stürmer. - Już nadchodzą!

7 Popularne określenie Irlandczyków używane przez Anglików.

background image

Dzika szamotanina - chwila paniki, nim wycelowali broń -

wszędzie na szczycie wybuchają granaty Anglików, gdy z wyciem i

wrzaskiem wspinali się po zniszczonym przez ostrzał stoku, z

bagnetami na lufach karabinów. Byk Jo miał swoją chwilę. Gdy dym

eksplozji opadł trochę, znalazł cel, którego szukał; Anglika z trzema

paskami sierżanta na rękawie munduru koloru khaki. Przyłożył

delikatnie palec do spustu schmeissera, a potem nacisnął go delikatnie.

Pistolet maszynowy syknął zjadliwie.

Jo dostrzegł odpadające, wyrwane kawałki mięsa z ciała

Anglika. Coś, co przypominało linię krwawych dziurek na guziki,

pojawiło się na jego koszuli. Jednak żołnierz nadal szedł naprzód.

- Boże w niebiosach! - zamruczał zdziwiony Meier. - Czy ty

nigdy się nie przewrócisz, ty skurczybyku!

Posłał resztę pocisków z magazynka w postać znajdującą się

ledwie dwadzieścia metrów od niego. Trafiany kilkukrotnie brytyjski

sierżant zniknął w obłoku rozpryskiwanej krwi i kawałków ciała.

Teraz Brytyjczycy padali na całej linii natarcia. Poranne

powietrze wypełniły mrożące krew w żyłach okrzyki bólu wzywające

sanitariuszy i noszowych. Jednak nie rezygnowali z prób ataku.

Znaleźli się ledwie kilkanaście metrów od pozycji strzelców górskich.

Niesiony żądzą krwi Byk Jo, wyskoczył ze swego dołka strzeleckiego

i stojąc na jego przedpiersiu, całkowicie wystawiony na widok wroga,

posyłał seria za serią w kierunku nacierających wrogów, zataczając

łuki pistoletem maszynowym, jak kosiarz na polu pszenicy. Kosił

wszystko z bezmyślnym okrucieństwem.

background image

W chwili gdy już wydawało się, że Irlandczycy dopadną pozycji

niemieckich, ich atak załamał się. Z tą samą szybkością, z jaką

nacierali, zawrócili i zaczęli zbiegać po stoku zaścielonym ciałami ich

zabitych i rannych towarzyszy.

Ale dla niemieckich strzelców nie było chwili wytchnienia. Gdy

atak kompanii B załamywał się, na skrzydła pozycji niemieckich

uderzyły kompanie A i C.

Pułkownik Stürmer reagował instynktownie. Zgięty wpół,

odepchnął: martwego celowniczego od MG42, którego stanowisko

znajdowało się tuż obok niego. Nie zważając, że lufa karabinu

maszynowego parzy go w dłonie, odmontował ją i założył nową, a

chwilę później zarzucił na szyję dwie taśmy amunicyjne. Tak

wyposażony, z karabinem maszynowym pod pachą, pognał w stronę

mocno zagrożonej prawej flanki.

Pierwsi Anglicy już wdzierali się na niemieckie pozycje. Na linii

całego pierścienia obrony, toczyły się walki wręcz. Jeśli jakiś

człowiek padał na ziemię, nie było dla niego litości. Zwycięzca dziko

deptał powalonego nabijanymi ćwiekami podeszwami butów.

Stürmer widział, że jego ludzie poradzą sobie z wrogami, którzy

już wdarli się na ich pozycje. Bardziej martwili go ci Anglicy, którzy

szli za plecami pierwszej fali ataku. Kolbą MG42 utorował sobie

drogę przez gromady walczących z furią ludzi i dopadł do zagłębienia

terenu, z którego widać było całe zbocze góry. Druga fala piechoty

angielskiej już nadchodziła, wykrzykując bojowe hasła, czując, że

brak wystrzałów karabinowych oznacza, iż ich rodacy doszli do linii

background image

pozycji niemieckich.

Pułkownik przycisnął kolbę karabinu do ramienia. Poprawił

taśmę nabojową i odciągnął palec sprężyny spustowej. Zaraz potem z

lufy wyleciała pierwsza seria niosących śmierć pocisków. Ulewa kul

spadła na nacierających Brytyjczyków.

Ci zatrzymali się, jakby wpadli na murowaną ścianę. Ci, co

przeżyli pierwszą nawałę ognia, stali ogłupiali, jakby nie wiedzieli, co

dalej czynić. Stürmer założył nową taśmę do podajnika i ponownie

nacisnął spust. Kolejna lawina pocisków smugowych, które leciały

lekko zakrzywionym szlakiem uderzyła w ludzi, powalając ich na

ziemię jak letnia burza snopki zboża.

Brytyjczycy nie byli w stanie dłużej wytrzymać takiego ostrzału.

Gdy tylko zielona raca wystrzelona przez majora Greula wzbiła się z

sykiem w powietrze, co oznaczało, że jego ludzie odparli atak na

lewej flance, załamali się kompletnie. Grupkami wycofywali się w dół

stoku, a potem po prostu uciekali.

Stürmer zataczając się, stanął wyprostowany nad karabinem

maszynowym. Teraz dopiero poczuł swąd spalonego ciała. Na

gorącym jeszcze zamku broni pozostały kawałki skóry z jego palców.

Ale nie było czasu, aby martwić się o takie drobiazgi. Gdy

ostatni z atakujących Brytyjczyków zniknął za głazami, ich

moździerze od razu wznowiły ostrzał.

Weterani z oddziału szturmowego Edelweiss, zahartowani na

wielu frontach, od Narwiku na północy po Kaukaz na południe,

wiedzieli, czego się spodziewać.

background image

Jeszcze raz paraliż spadł na pozycje. Strzelanina ustała. Strzelcy

górscy ze strachem przywarli do ścian wykopów, z głowami

wciśniętymi w spocone plecy sąsiadów. Ryk stawał się coraz

głośniejszy. Pokonywał inne odgłosy i samotnie wznosił się ku niebu.

Jeden wielki wstrząs poruszył ziemią, gdy setka granatów

moździerzowych uderzyła w podstawę szczytu.

Piekło rozwarło swoje bramy. Purpurowe płomienie wdarły się

w szarość poranka. Rozpalone do czerwoności, ostre jak brzytwa

odłamki granatów ze świstem przecinały powietrze. Deszcz gleby i

kamieni spadał na ziemię, a przy kolejnym wybuchu unosił się ku

górze. Nagle poranek ożył we wrzasku rannych i okaleczonych ludzi.

Stürmer jęknął tylko z żałości i zaryzykował spojrzenie w górę.

- Gdzie są ci spadochroniarze? - spytał głośno. - No, gdzie?

Ale poranne niebo, krwistoczerwone z powodu wybuchających

pocisków, pozostawało puste i czyste.

background image

Rozdział 2

- Leros, panie baronie! - krzyknął pilot z kokpitu

trzysilnikowego transportowego Junkersa.

Baron von Waldstein, dowódca 4. batalionu spadochronowego -

„Zielonych diabłów”, przepychał się między siedzącymi w napięciu

spadochroniarzami. Popatrzył w dół ponad ramieniem pilota, na

niewielką brązową smugę lądu, osadzoną w głębokiej zieleni

porannego morza.

- Mocno górzysta! - stwierdził.

- Zdecydowanie tak, panie baronie - zgodził się pilot, wesoły

porucznik. - Lądowanie na takiej paskudnej górze, może oznaczać

dziurę w tyłku i straszny ból.

Von Waldstein wyciągnął szyję i pokręcił głową. Przez

błyszczącą szybę zrobioną z pleksiglasu, mógł dojrzeć resztę lecących

przestarzałych junkersów, zwanych pieszczotliwie „Ciotka Jus”.

Samoloty tworzyły w powietrzu zgrabną formację, zbliżoną w

kształcie do litery V, tak w pionie jak i w poziomie, co pozwalało

osłaniać sąsiednie maszyny przed atakiem myśliwców wroga.

Potem skierował swoją uwagę na szczyty grzbietu górskiego

Rachi, nad którymi jego pięciuset ludzi miało skakać z samolotów.

A to wyglądało na niezbyt łatwe zadanie. Już sam skok w

górzystym terenie był trudny, ale na tak małej wysepce jak Leros, jego

Zielone Diabły mogły być łatwo zmiecione do morza, jak to miało

background image

miejsce z brytyjskimi spadochroniarzami na Sycylii.

- Jaka jest prędkość wiatru, poruczniku?

- Musi wynosić jakieś trzydzieści węzłów, panie baronie.

- Będziemy się dobrze bawić przy tak silnym wietrze -

powiedział von Waldstein. - To da moim chłopcom trochę do

myślenia, więc nie będą się nudzić opadając na ziemię. W porządku,

poruczniku, możemy jakoś poradzić sobie z tym problem. Czy to nie

zabawne mieć kogoś do zrzucenia na spadochronie w taki poranek?

Zdecydowanie nie!

Baron von Waldstein cofnął się w głąb kadłuba. Skinął głową na

sierżanta pełniącego funkcję dyspozytora, który wyglądał blado i był

tak samo zatrwożony jak reszta spadochroniarzy. Podoficer ustawił się

blisko otwartych drzwi, a wiatr szarpał jego luźny mundur

spadochroniarza. Mógłby być pierwszy w pierwszej serii skoków. Jak

to lubił mówić do oficerów w kasynie: „Facet lubi być pierwszy,

prawda? To trzeba go trzymać, aby nie mieszał się z pospólstwem”

Junkersy przelatywały właśnie nad wybrzeżem. Artyleria

przeciwlotnicza zaczęła strzelać chaotycznie. Kłęby białawego dymu

pokazały się na niebie, a podmuch powietrza po wybuchach kołysał

samolotami. Baron nawet nie zwracał na to uwagi. Spojrzenie miał

wbite w grzbiet Rachi. Za jego plecami spadochroniarze dla dodania

sobie otuchy nucili piosenkę:

Kiedy Niemcom coś zagraża, tylko jeden sposób dla nas jest

Walczyć i zwyciężyć, wiedząc z nami idzie śmierć

Z naszych samolotów bracie miły tylko jeden skok jest!

background image

Do ziemi było tylko czterysta pięćdziesiąt metrów. Pilot szybko

obniżył tor lotu junkersa. Na wysokości stu pięćdziesięciu metrów

wyrównał lot i mogli skakać. Było cholernie nisko jak na skok. Skok z

tej wysokości niósł ze sobą możliwość uszkodzenia kręgosłupa i

połamania rąk i nóg. Jednak dawało to większą szansę, że wiatr ich

nie zwieje na pełne morze, skróci się czas opadania, co utrudni

Brytyjczykom „trafienie ich w dyszę”, jak zielone berety nazywały

ranę, której najbardziej się obawiali - postrzał w podbrzusze, gdy

człowiek znajdował się jeszcze w powietrzu.

- Gotów! - krzyknął von Waldstein.

Byli już prawie nad strefą zrzutów.

- Minuta do skoku!

Skoncentrował się i jeszcze raz sprawdził ekwipunek.

Naprzeciw niego zaczęło mrugać gwałtownie zielone światełko.

Znaleźli się dokładnie nad strefą lądowania.

Baron nawet nie czekał na rozkaz do skoku. Wziął głęboki

wdech i rzucił się w przestrzeń. Waga jego plecaka i ekwipunku

bojowego wydawała się go wyrwać z samolotu. Leciał ku ziemi w

zawrotnym tempie. Trzask! Linka wyzwalacza szczęknęła. Otworzyła

się nad nim wielka jedwabna czasza.

Wypowiedział zwyczajową modlitwę dziękczynną i zaczął

walczyć z wiatrem, nie zwracając uwagi na pociski, które przecinały

tor jego lotu jak gromada wściekłych pszczół.

Ku swemu przerażeniu zauważył, że wiatr spychał go w stronę

morza. I nie był jedynym, którego to spotkało. Wszędzie wokół niego

background image

Zielone Diabły walczyły zawzięcie w plątaninie linek z podmuchami

powietrza. Błyszczące refleksami światła morze było coraz bliżej.

Widział już wyraźnie białą linię bałwanów morskich, zbliżającą się od

lewej strony.

Wtedy wszystko się skończyło. Był blisko ziemi. Spadochron

szybko tracił powietrze i opadał dużo szybciej. Niewielkie figurki

biegły w jego stronę po stromym stoku. Nie wiedział, czy to byli jego

ludzie czy też Brytyjczycy. Nie troszczył się o to w tej chwili.

Ważniejsze było, aby nie połamał nóg.

Naprężył się. Instynktownie ugiął kolana, by lepiej

zamortyzować skok, gdy zbliżał się do kępy sosen.

Uderzył w nią z prędkością 50 kilometrów na godzinę. Gałęzie

rozcinały mu twarz, a w nozdrza uderzył intensywny zapach olejków

eterycznych, tak charakterystyczny dla sosen. Odgięta gałąź kolejny

raz uderzyła go w twarz. Momentalnie zrobiło mu się ciemno przed

oczami. Doszedł do siebie, gdy już butami miał dotknąć ziemi. Impet

uderzenia był tak duży, że poczuł jak żołądek podchodzi mu do

gardła. Miał jeszcze na tyle siły, aby rozpiąć klamrę w pasie, która

przytrzymywała spadochron. Ten odleciał kawałek przy kolejnym

podmuchu wiatru, pozostawiając go na ziemi, gwałtownie łapiącego

powietrze w płuca.

Z daleka dochodził słaby odgłos strzałów. Wiedział, że nie mógł

ryzykować, ponieważ mogły pochodzić ze strony Anglików. Stanął

niezdarnie na nogach i rozejrzał się dookoła. Nikogo nie było w polu

widzenia. Ściągnął z pleców pistolet maszynowy, wyciągnął z

background image

kieszeni monokl i wsadził go w oczodół. Poczuł się pewniej, ale

paskudnie kulał. Teraz baron von Waldstein mógł ruszyć na

poszukiwanie swoich Zielonych Diabłów...

*

- To niemożliwe! - wybuchnął pułkownik Tilney w swej

ufortyfikowanej kwaterze, kiedy goniec przyniósł wiadomość, że

niemieccy spadochroniarze wylądowali na grzbiecie Rachi.

- Ale tam są, sir - zaprotestował goniec. - Sam ich widziałem. Są

ich tam setki. Pełno tych gnojków idzie tu prosto na drinka.

Tilney dość szybko się pozbierał. Nie miał żadnych rezerw,

które nie byłyby zaangażowane w obronę, więc w końcu musiał

zebrać improwizowany oddział złożony z kucharzy, pisarzy,

ordynansów i kierowców, aby okrążyć Niemców.

Mieli łatwe zadanie. To była regularna rzeźnia. Mieszana grupa

sztabowców i ludzi ze służb tyłowych dopadła niemieckich

spadochroniarzy na drzewach, zaplątanych w linkach nośnych

spadochronów albo brodzących w wodzie do pasa, obciążonych ponad

miarę nasiąkniętym wodą ekwipunkiem.

Wielu z nich zwisało martwych na uprzężach, a czasze ich

spadochronów unosiły się i opadały na zmiennym wietrze jak wielkie

miechy kowalskie. Tylko gdzieniegdzie leżał porzucony kombinezon

skoczka, jak powłoka jakiegoś dziwnego insekta, co wskazywało, że

jego właściciel zdołał uciec.

*

Do dziesiątej rano tego ranka von Waldstein zdołał zebrać jakąś

background image

setkę swoich Zielonych Diabłów. Przez chwilę zalegali w polu

kukurydzy na skraju grzbietu wzniesień, który był ich celem. W końcu

baron wpadł w desperację.

- Nie zostaliśmy wysłani na Leros, aby leżeć w polu kukurydzy i

wystawiać tyłki na egejskie słońce! - krzyknął, poderwał się na nogi,

pociągając za sobą garść co odważniejszych swoich ludzi i ruszył

biegiem w kierunku Brytyjczyków, strzelając z pistoletu

maszynowego, przyciśniętego do biodra. Ten z pozoru samobójczy

atak okazał się dla jego wroga niespodzianką. Przypadkowa

zbieranina kucharzy i pisarzy oddała pole walki. W jednej chwili

wpadli między nich niemieccy spadochroniarze i gnając jak szaleni w

górę stoku, pozostawili jedynie z tuzin ludzi rannych i zabitych.

To działo się jakieś pół godziny wcześniej. Teraz ci, co przeżyli

- może jakichś osiemdziesięciu ludzi, maszerowali miarowym

krokiem ku ich celowi i słychać było jedynie ich chrapliwe oddechy, i

dalekie wznowione dudnienie artylerii na górze Clidi, po prawej

stronie. Pomimo katastrofalnego lądowania, Zielone Diabły niemal

zdołały odciąć północną część wyspy od centrum. Teraz siły morskie

generała Muellera mogły lądować na brzegu!

background image

Rozdział 3

Pułkownik Maurice French był bardzo rozzłoszczony.

- Tilney! - warczał jak wściekły pies. - Zrobili dokładnie to, co

mówiłem, że zrobią, czyli zrzucili spadochroniarzy! Teraz trzymają

nas za gardło!

- Co masz na myśli? - wydzierał się Tilney tak samo

rozsierdzony jak jego rozmówca.

- No, popatrz tylko na sytuację. Spadochroniarze wcisnęli się w

pas biegnący w poprzek wyspy. Wiem, że niewielkie oddziały Jellicoe

sprawiają im kłopoty. Ale nie da się ukryć faktu, że Szwaby trzymają

się w różnych miejscach i nasi ludzie na północy zostali odcięci. Nie

trzeba będzie długo czekać, aż Niemcy wysadzą desant od morza.

- W porządku, Maurice - powiedział Tilney, unosząc dłoń na

znak pokoju. - Przyznaję, miałeś rację. Ale to już historia. Problem

polega na tym, co mamy teraz zrobić?

- Natychmiastowy kontratak, i to kilka - odpowiedział

pułkownik French bez najmniejszego wahania, chociaż wiedział, że

jego Irlandczycy są już bardzo wyczerpani.

- W dwóch miejscach. Na górze Clidi.

- Ale musiałeś stamtąd wycofać swoich ludzi, gdy podeszli

spadochroniarze.

- Zgoda, Tilney. To będzie robota dla „Buffsów”

8

pułkownika

8 Bawoły - batalion z Royal East Kent Regiment

background image

Igguldena. Zaatakują od północy. Wiem, że pójdą do ataku po złej

stronie góry, ale jeśli Szwaby potrafiły się tamtędy wspiąć, to nasi

ludzie też chyba potrafią?

- Nie wiem nic o tym. Ale muszę porozmawiać przez telefon z

Igguldenem, bo inaczej wykończą nas. A teraz, gdzie są te inne

miejsca, które chciałeś zaatakować?

- Tilney, nie muszę ci chyba przypominać, że jedną z

najważniejszych zasad, jakie uczą w Kolegium Sztabowym, to nie

pozwolić rozmienić swoich sił na drobne, czyli rozproszyć ich. W tym

momencie życiowo ważne jest, abyśmy skoncentrowali nasze siły i

byli gotowi dokopać im, jak tylko rozpoczną desant morski.

- Zgadzam się. Co więc proponujesz, Maurice?

- Natychmiastowy atak moich fizylierów na spadochroniarzy

siedzących na grzbiecie Rachi. Przebicie się przez nich i połączenie z

„Buffsami”, a potem przygotowanie ataku siłami dwóch batalionów.

Pułkownik Tilney nigdy nie dostał szansy, aby wypowiedzieć się

na temat tego planu, gdyż na biurku odezwał się dzwonek telefonu.

Złapał za słuchawkę i rzucił krótko:

- Tilney!

Pułkownik French niecierpliwie czekał na koniec rozmowy,

gdyż widział, że twarz jego dotychczasowego rozmówcy robi się

coraz bardziej blada i blada.

- Co się dzieje? - spytał zaniepokojony, gdy Tilney odłożył

słuchawkę na widełki aparatu.

- Za późno, Maurice.

background image

- Za późno na co, człowieku?

Tilney oblizał zeschnięte usta i popatrzył na Frencha, z nadzieją,

że gdzieś umknie wzrokiem.

- Szwaby rozpoczęły desant w zatoce Parteni, na terytorium

Buffa.

- A niech to piekło pochłonie - pułkownik French uderzył

pięścią w blat biurka, gestem człowieka, który musi znosić wszystko

ponad swoje siły.

*

Gdy tylko bystrooki Jap dojrzał trzy zielone flary, które

wskazywały, że spadochroniarze znaleźli się na grzbiecie Rachi,

naprzeciw ich pozycji, a misja alpejczyków została zakończona, major

Greul, krzyknął niecierpliwie:

- Pułkowniku Stürmer!

Stürmer, wyraźnie zmęczony, choć na twarzy błąkał mu się

nieśmiały uśmiech, odwrócił się w kierunku źródła głosu.

- Co jest, Greul?

Major wskazał ręką na lewo.

- Nowe oddziały - powiedział - i jeszcze więcej nadchodzi z

drugiej flanki. Wygląda na jakieś dwie kompanie, w sumie będzie

pewnie z pięciuset ludzi.

- No, tak - powiedział przygnębiony Stürmer - za dużo, abyśmy

im wszystkim dali radę, szczególnie, że będą ich osłaniać te

transportery opancerzone, uzbrojone w BREN-y. Niby cieniutki

pancerz, ale gdy nie mamy broni przeciwpancernej, to te pudła wjadą

background image

czołowym stokiem. A poza tym nie chcę tracić kolejnych ludzi na

Clidi. Działa są zakleszczone i teraz już nic nie warte.

- Zgadzam się. Musimy tylko dołączyć do spadochroniarzy. Ale

jak to mamy zrobić, pułkowniku?

- Musimy trzymać Angoli na bezpieczny dystans aż do zmroku,

a potem zmykać stąd.

- Ale jak?

- Pokażę ci! - zawołał Stürmer.

Skoczył naprzód i rzucił się do dołka strzeleckiego obok lekko

rannego Strzelca wyborowego.

- Daj mi swój karabin - rozkazał.

Szybko poprawił celownik optyczny, a potem wygodnie oparł

kolbę broni na dołku w barku.

Na okrągłej siatce podziałki celownika pokazała się młoda

twarz. Poniżej na ramionach widać było trzy gwiazdki kapitana

piechoty brytyjskiej. Stürmer mówił sobie, że w tak mocno

zhierarchizowanym społeczeństwie jak brytyjskie, ludzie czują się

bezradni, gdy zabraknie kogoś do wydawania rozkazów. Powoli zrobił

wydech i pociągnął za spust. Kolba karabinu kopnęła w naprężony

bark.

Przez dłuższą chwilę młody kapitan stał bez ruchu na ścieżce,

podczas gdy za nim maszerowała kolumna ludzi w mundurach khaki.

W obiektywie celownika jego twarz wyglądała teraz na zaszokowaną i

zdeformowaną. Nagle zgiął się wpół i przewrócił bezładnie na ziemię.

Podoficer o grubo ciosanej twarzy, który stał obok niego,

background image

popatrzył na leżącego ze zdziwieniem i zaraz potem Stürmer

ponownie nacisnął spust karabinu.

Gdy podoficer już otwierał usta, aby wydać jakiś rozkaz, kula

trafiła go w brzuch, zwalając na ziemię. Szereg ludzi za nim zatrzymał

się gwałtownie.

Stürmer, któremu własne dzieło zupełnie się nie podobało,

opuścił lufę karabinu.

- W ten sposób trzymajcie ich na dystans i uważajcie na te

cholerne transportery opancerzone.

Nagle szybka seria pocisków wystrzelonych z broni maszynowej

przeleciała z jękiem nad stanowiskiem strzeleckim odbijając się od

głazów i kilka razy rykoszetując.

- W porządku, wszędzie w pogotowiu! - zawołał Greul, gdy

niewielka grupka ludzi osłaniana przez transporter wyposażony w

BREN-a, próbowała przedrzeć się na lewą stronę, aby dostać się do

następnego skrawka terenu na zniszczonym walką stoku.

Wzdłuż całego kręgu obrony niemieckiej wybuchła strzelanina.

Druga bitwa o górę Clidi zaczęła się!

Byk Jo popatrzył na ciało z którego wypłynęły jelita, niczym

niekończąca się kolorowa taśma.

- Boże, on nie odejdzie z tego świata od razu. Biedny sukinsyn!

Jap, zajęty siodłaniem mułów, które miały nieść na grzbietach

rannych ludzi z ich oddziału, mruknął tylko:

- Chodź tutaj i mi pomóż.

- A co się dzieje? - spytał Jo i momentalnie rzucił się na ziemię,

background image

gdy angielska kula rozbiła na drzazgi deskę z szopy, w której

znajdowały się muły. - Myślałem, że jesteś zawodowym mulnikiem.

Za trzydzieści minut mieli być gotowi do ewakuacji ze szczytu

góry i Jap chciał mieć muły, najbardziej uparte stworzenia wszech

czasów, gotowe do transportu rannych.

- A teraz to, co chcę, żebyś zrobił. Muszę założyć uprząż na to

paskudne bydlę w ciągu minuty, a ty wiesz co ono robi? Ten

zwierzak, a to jest kawał cholery, nadyma brzuch. Gdy już założę mu

uprząż, wypuszcza powietrze i ona zsuwa mu się luźno pod brzuch. I

muszę całą robotę zaczynać od nowa.

Jo wydął wargi w geście podziwu dla sprytu zwierzęcia.

- Przebiegła bestia, no nie?

- A więc czego od ciebie chcę? Chcę, gdy tylko założę uprząż, a

on zacznie stosować te swoje sztuczki, żebyś kopnął go prosto w zad

swoim wielkim buciorem. To go powinno zaskoczyć i wypuści

powietrze z brzucha.

- A co, jeśli odda mi kopniaka? - spytał Jo, obawiając się o

swoje zdrowie.

- To będziesz miał pecha. Wtedy już nie będziesz więcej

majstrował przy panienkach w domu publicznym w dniu wypłaty

żołdu.

Jap naciągnął uprząż na opornego muła i wtedy Jo dał mu

potężnego kopniaka z zad. Zwierzak zaryczał żałośnie, ale wypuścił

powietrze. Reszta roboty Japa przebiegła już bez kłopotów. Szybko, z

wprawą zawodowca zakładał uprzęże na muły stojące w szeregu. Byk

background image

Jo asystował mu, kopiąc czworonogi, gdy tylko stawały się uparte.

Wreszcie było po wszystkim.

- W porządku, Jo, biegnij kłusem do pułkownika i powiedz mu,

że możemy sprowadzać rannych.

*

Pułkownik Stürmer wystrzelił w powietrze ostatnią flarę.

Zielona raca z sykiem poszybowała w powietrze i pokryła twarze

zebranych w kręgu obronnym ludzi chorobliwą bladością. Szybko

odpowiedzieli na sygnał. Otworzyli ogień, ze wszystkiego, co mogło

strzelać i wściekła ulewa pocisków pomknęła w ciemność, w stronę,

gdzie Brytyjczycy mozolnie wspinali się na stromy stok. Stürmer

uniósł dłoń. Ludzie zamarli w napięciu. Żołnierze prowadzący muły z

rannymi, kładli uspokajająco dłonie na nozdrzach zwierząt.

- W porządku kapralu, wyruszajcie. Dajemy wam dokładnie pięć

minut, a potem zaczynamy odwracać ich uwagę.

- Dobrze, panie pułkowniku - odparł Jap i odwrócił się na pięcie.

- Jazda, chłopaki, ruszamy z miejsca.

Jeden za drugim, gdy przygasała flara na niebie, pewnie

stąpające po górzystym terenie muły zaczęły schodzić w dół, coraz

dalej od pozycji obronnych.

Stürmer skinął ręką na majora Greula i Jo tworzących grupę

dowodzenia, która miała iść na czele i podszedł do skraju linii obrony.

Podniósł karabin i najgłośniej jak umiał zawołał:

- Grupa szturmowa Edelweiss, za mną.

Rzucił się naprzód, reszta strzelców pozostających jeszcze na

background image

pozycjach, ruszyła jego śladem, strzelając w biegu. W chaosie, który

zapanował, żołnierze angielscy nie byli w stanie rozpoznać, kto był

wrogiem, a kto przyjacielem. Nie strzelali, dopóki nie było już na to

za późno. Strzelcy alpejscy wpadli między nich, młócąc i waląc

kolbami po głowach skulonych Anglików czy też kłując ich bez litości

bagnetami. W minutę otworzyli drogę odwrotu przez brytyjskie

pozycje, odrzucając wrogów na bok, co pozwoliło przejść w miarę

swobodnie karawanie mułów.

Pięć minut później znikli na dobre, opuszczając szczyt góry

Clidi, pozostawiając na nim jednie ciała zabitych.

background image

Rozdział 4

To była dziwna noc, pełna alarmów i podchodów. Ze wszystkich

stron dochodziły odgłosy wymiany ognia. Od morza również

dolatywał zgiełk bitwy, a po niebie przelatywały niezidentyfikowane

samoloty. Dwa razy natknęli się na brytyjskie posterunki i musieli

pokonywać ich opór, aby przedzierać się dalej. Jednak nigdzie nie

było nawet śladu pobytu Zielonych Diabłów.

Godziny mijały w łamiącym nerwy i charakter koszmarze nocy,

gdy powoli szli niepewnym krokiem po stromych stokach. Co jakiś

czas przewracali się w ciemności na wystających głazach i pokrytych

rumoszem zboczach.

Jednak po kolejnym półgodzinnym marszu do oddziału

alpejczyków uśmiechnął się los. O trzeciej nad ranem, gdy włazili

rzędem na zdradziecki stok, doleciało do nich podwójne rechotanie,

sygnał spadochroniarzy - na to pułkownik Stürmer czekał całą noc.

Naciśnięta przez niego blaszka wydała odgłos podobny do

rechotu żaby. Odpowiedział mu podobny sygnał i ktoś ostrożnie

zapytał z ciemności:

- Alpejczycy z Edelweiss?

- Tak, to my, wy z czwartego spadochronowego?

- Tak, cieszymy się, że nareszcie widzimy naszych górali!

*

- No, no, jak to miło zobaczyć was, Bawarczyków, pułkowniku

background image

Stürmer - stwierdził baron von Waldstein, z niezwykłym jak na niego

ożywieniem, gdy pochylili się nad mapą rozłożoną w punkcie

dowodzenia i oświetloną wątłym płomieniem świecy.

- Ale ja bardziej się ciszę, że was widzę, majorze - powiedział

jednym tchem Stürmer. - Już zaczynałem myśleć, że maszeruję na

kolanach, a nie na stopach. Byliśmy bliscy załamania.

- Znam to uczucie, mój drogi pułkowniku - zaśmiał się

sympatycznie major. - Ale czy możemy od razu przejść do oceny

sytuacji?

- Oczywiście, ale niech pan się nie spodziewa, że od razu zacznę

jasno myśleć. To był dla nas piekielny dzień.

- Mój drogi pułkowniku - odparł spokojnie baron - to jest

właśnie piekło wojny. Nie jestem w stanie jasno myśleć od czasu

ataku na Eben-Emael w 1940 roku. Ale to nie ma znaczenia.

Wprowadzę pana w sytuację.

- Bardzo proszę.

- Generał Mueller już rozpoczął desant swoich oddziałów w

zatoce Parteni, na północy i w zatoce Pandeli na południu, na drugim

końcu Leros. Nim padła nam radiostacja, dotarła do nas informacja ze

sztabu generała, że lądowanie na południu odbywa się z wielkimi

kłopotami. Brytyjczycy przeprowadzili cholernie silny kontratak i jest

bardzo prawdopodobne, że nasi ludzie zostali wyparci z powrotem do

morza.

Stürmer wyraźnie zasępił się.

- A lądowanie w Pandeli?

background image

- Wygląda na to, że zdołali tam dostać się na ląd i utworzyć

przyczółek. Tak przynajmniej było jeszcze dzisiaj o trzeciej nad

ranem.

Stürmer spojrzał kątem oka na mapę. Jego cień wydawał się

tańczyć na ścianie w migającym świetle płomienia świecy.

- To oznacza - stwierdził po kilku chwilach rozważań - że gdy

Brytyjczycy zdadzą sobie sprawę, że my już nie utrzymujemy góry

Clidi, to będą mieli swobodę w zaatakowaniu od północy grzbietu

Rachi. Nic ich tam nie będzie wiązało.

- Dokładnie. Oceniamy, że przeciwko sobie mamy zgrupowany

batalion, który może zaatakować nad ranem w kierunku południowym

od góry Meraviglia i te dwie kompanie, o których już pan wspomniał,

pułkowniku oraz być może do tego trzeba jeszcze dodać ludzi, którzy

są wolni, po odparciu naszego desantu na północy. Innymi słowy,

mamy ich z tyłu i z przodu. A to zdecydowanie nieprzyjemne,

prawda?

Baron von Waldstein pokazał jeden ze swoich działających na

nerwy uśmiechów, jednak pułkownik nie zwrócił na to uwagi.

Wiedział jedynie, że baron wyglądał jak uosobienie typowego,

pruskiego, arystokratycznego oficera, z cofniętym podbródkiem i

dobrze było go mieć przy swoim boku w tak szczególnej sytuacji.

Wydawało się, że niczego się nie obawiał.

Stürmer rozmyślał chwilę czy dwie. Gdzieś w oddali znowu

odezwały się działa. Wkrótce przyjdzie świt i po brytyjskiej stronie,

zmęczeni, zestresowani i przepracowani oficerowie zaczną planować

background image

kolejne ruchy na śmiertelnej szachownicy wojny.

- Powiedział pan, baronie, że lądowanie z zatoce Pandeli

powiodło się? - spytał nagle Stürmer.

- Do trzeciej nad ranem, tak.

Pułkownik ponownie skupił się nad mapą.

- Są dwie rzeczy, które teraz możemy zrobić. Jedna z nich to

siedzieć tutaj na wygodnych pozycjach obronnych, hodując odciski na

plecach i siedzeniach, i czekać na atak Brytyjczyków, podczas gdy

nasi towarzysze broni bez pośpiechu przeprowadzają desant w zatoce

Pandeli.

- Taki był pierwotny plan generała Muellera, pułkowniku.

Mieliśmy za zadanie nie dopuścić do połączenia sił brytyjskich,

dopóki na Leros nie znajdzie się odpowiednia liczba naszych

oddziałów do przeprowadzenia ataku na górę Meraviglia.

- Ale z całym szacunkiem, Mueller jest jedynie szarakiem z

piechoty, podczas gdy wy jesteście spadochroniarzami, a moi ludzie

wyszkolonymi strzelcami alpejskimi - Stürmer zmusił się do

uśmiechu. - My nie działamy jak zwykła piechota.

- Nie, ale jeśli nie podporządkujemy się rozkazom, mamy szansę

wylądować przed sądem wojennym, pod warunkiem, że pożyjemy na

tyle długo. Co dalej?

- Przeprowadzenie z dwóch stron ataku na siedzibę ich

dowództwa na wzgórzu Meraviglia. Od strony zatoki Pandeli uderzą

oddziały desantu morskiego, a my z drugiej.

- Och, mój Boże, pułkowniku, to czyste szaleństwo! - zawołał

background image

baron von Waldstein, ale na jego twarzy pojawił się łobuzerski

uśmiech.

- Po co kłopotać się stratą czasu we wnętrzu wyspy. Idźmy od

razu po głowę, do ich sztabu. Kiedy go zniszczymy, Anglicy zaczną

się pakować do wyjazdu. Widziałem to już wiele razy w przeszłości.

- Wierzę panu, pułkowniku. Ale mam nadzieję, że wyłoży pan

jasno i dobitnie swoją teorię oficerowi, który będzie przewodniczył

składowi sędziowskiemu. No dobrze, kiedy wyruszamy?

- O świcie, panie baronie. A zrobimy to tak...

Szybko pochylił się nad mapą i zaczął wyjaśniać...

background image

Rozdział 5

- W imię błogosławionego świętego Patryka! - fizylier, który

pełnił wartę, aż jąkał się z zaskoczenia, widząc cywilną karawanę

mułów, która nagle ukazała się w wylocie jednego z licznych

wąwozów wychodzących z grzbietu.

- Zatrzymać się. Kto idzie?

Jeden z cywilów, pomarszczony niski człowiek, z czymś w

rodzaju turbanu na głowie, otulony kocem, spod którego wystawała

podarta koszula koloru khaki, w stylu popularnym wśród

mieszkańców wyspy, szarpnął za wędzidła pierwszego muła trochę

zbyt brutalnie i zmusił kolumnę zwierząt do zatrzymania się.

- Stamtąd idziecie? - spytał Irlandczyk, wskazując lufą karabinu

na szczyt grzbietu.

Mały człowieczek wzruszył ramionami, jakby nie zrozumiał

pytania. Dwaj jego towarzysze, niezgrabny olbrzym i drugi, mniejszy

trochę, o końskiej twarzy - zrobili to samo.

- Milate anglika? - spytał wartownik.

Mały mężczyzna ponownie wzruszył ramionami, gdy Grek z

końską twarzą mruknął:

- Ochi.

- Niech mnie kule biją - zaklął Irlandczyk. - Jeśli wy nie

mówicie po angielsku... - przerwał szybko. - Hej, ale co macie w tych

sakwach?

background image

Wsadził lufę karabinu pod pokrywę kosza, który zwisał z

grzbietu pierwszego muła.

- Gorzałka? - oblizał spierzchnięte usta, aby pokazać, jak bardzo

jest spragniony - Ouzo... krasi... birra? - spojrzał na nich wyczekująco,

gdyż wyczerpał już zapas znanych mu greckich słów.

Facet o końskiej twarzy machnął brudnym paluchem w poprzek

twarzy, co dla Greków oznaczało nie.

- Ochi... milo... achaldi... rodakino...

9

- Cholerne brudasy! - wartownik wahał się chyba przez minutę.

Ci cywile wyglądali raczej na nieszkodliwych, nawet jeśli

nadchodzili od strony niemieckich pozycji. I tak samo było, gdy jego

batalion był w Afryce; tubylcy zawsze wędrowali wokół pola walki,

nie zwracając uwagi na gówno latające w powietrzu i rozglądali się

jedynie za czymś, co można było zrabować bądź wyżebrać.

- W porządku - powiedział - idźcie własną drogą.

- Efcharisto - powiedział ten o końskiej twarzy. - Moulari!

10

Grzmotnął w zad prowadzonego przez siebie muła, zmuszając

go do marszu. Powoli mała kawalkada zwierząt przeszła przez linię

pozycji, kierując się ewidentnie ku stokom góry Meraviglia. Po chwili

zniknęła za następnym zakrętem ścieżki, pozostawiając parujące

jeszcze odchody zwierząt, tuż przy stanowisku strzeleckim

wartownika.

*

Baron von Waldstein zsunął z głowy turban zrobiony ze szmat i

9 Nie, jabłka, gruszki brzoskwinie.
10 Dziękujemy, mule!

background image

ciężko odetchnął.

- Korzyści z klasycznego wykształcenia, kapralu - zachichotał -

trzy miesiące na Krecie w czterdziestym pierwszym i naprawa

połamanych nóg.

- Nie wiedziałem o tym, panie majorze - powiedział Jap, wiodąc

karawanę ścieżką, która prowadziła przez usłaną głazami dolinę i

cieszył się porannym powietrzem pachnącym ziołami. - Mało nie

narobiłem w portki, wtedy gdy Anglik chciał zajrzeć do naszych

juków.

- No, wy chłopcy - powiedział baron, sięgając po monokl, dzięki

czemu od razu lepiej mu się myślało - lepiej weźcie się za wojaczkę.

Ponownie trzepnął dłonią muła w szeroki zad i szybciej ruszył w

drogę.

- Wio, ty brudna bestio!

Tak rozpoczęła się druga faza operacji „Koń Trojański”.

*

Przez lekko przesłoniętą lornetkę, aby nie odbijała w

soczewkach promieni słońca, pułkownik Stürmer obserwował

powolny przemarsz grupy barona przez pozycje brytyjskie. Potem

obrócił się i zlustrował cały teren przed sobą.

Po prawej stronie, dosyć daleko znajdowało się Leros. Mógł

rozróżnić białe i niebieskie domy małego miasteczka, pobłyskujące

dachami w promieniach słońca oraz zakrzywioną klingę tureckiego

wybrzeża, leżącą jeszcze dalej.

To był widok zapierający dech w piersiach - majestatyczne

background image

piękno greckiej wyspy o poranku, z powietrzem przepełnionym

zapachem dzikiej mięty, kapryfolium i sosen - ale to wszystko

omamiło pułkownika tylko na chwilę. Znowu musiał skoncentrować

się na swoim zadaniu.

Kierował lornetkę w lewo, dopóki jego wzrok nie spoczął na

reszcie centrum obrony brytyjskiej - góra Meraviglia. Brytyjczycy, jak

zawsze lenie, jeśli chodziło o kopanie okopów, stworzyli jedynie

płytkie dziury w ziemi i stanowiska dział, dzięki czemu ich pozycje

było wyraźnie widać. Ale nawet jeśli były płytkie, to z pewnością

liczne.

Potem powoli badał stok góry naznaczony kraterami po

wybuchach niemieckich bomb jak ospą. Dowództwo mieściło się

zapewne w schronie z długim dachem i bezprzewodowymi antenami,

błyszczącymi w słońcu. Wokół schronu widać było okopy dla

piechoty. Musiał się tam w takim razie znajdować pluton ochrony

sztabu. Przebiegł wzrokiem po rzędzie przeciwlotniczych karabinów

maszynowych i okopanej dwudziestofuntowej armacie i zatrzymał się

dopiero na stanowiskach 37-milimetrowych działkach Bofors.

Ich lufy skierowane były w górę, w oczekiwaniu następnego

niemieckiego nalotu i Stürmer widział, jak maleńkie postacie trudziły

się przy nich, układając kolejne warstwy worków z piaskiem, aby

zastąpić te, które zostały zniszczone podczas nocnego

bombardowania. Było ich cztery, idealnie ustawione z niemieckiego

punktu widzenia, na niewielkim wzniesieniu, w linii równoległej do

schronu brytyjskiego dowództwa.

background image

Pułkownik opuścił lornetkę. Znał działka Bofors. Neutralni

Szwedzi, chcąc zarobić na wojnie, pozwolili produkować je na swojej

licencji tak Brytyjczykom, jak i Niemcom. Ale podczas gdy

Brytyjczycy używali tej broni o wysokiej szybkostrzelności do walki z

celami powietrznymi, to niemiecka armia odkryła, że działka te są

bardzo skuteczne przeciwko piechocie, jeśli żadna inna broń nie była

dostępna. Co jakiś czas artyleria przeciwlotnicza Luftwaffe używała

swoich wielkich armat, aby wspomagać piechotę w walce z mającymi

ogromną przewagę liczebną Rosjanami.

Jeśli zdobyliby te działka, mogliby ich użyć do wysłania do

piekła Brytyjczyków, którzy obecnie byli zajęci przygotowaniem

ataku na dużą skalę na grzbiet Rachi, leżący poniżej. Mogliby też użyć

tego miejsca jako odskoczni do końcowego ataku. Jednak trzeba było

najpierw zdobyć te tak skuteczne armatki przeciwlotnicze.

Stanął na nogach i pobiegł szybko do pozycji swoich ludzi,

gdzie już czekał na niego zniecierpliwiony major Greul.

- No i jak, panie pułkowniku?

- Przeszli przez pozycje brytyjskie.

- Dzięki Bogu! - Greul odetchnął z wyraźną ulgą.

- My i spadochroniarze mamy około dwudziestu rannych, którzy

nadal mogą posługiwać się bronią.

- Tak, ale to za mało, aby przekonać Anglików, że nadal

wszystkimi siłami bronimy się na grzbiecie.

- Już się o to zatroszczyłem - odpowiedział Greul z dumą.

- Jak?

background image

- Ściągnąłem trochę zapasowych ubrań i koców, i kazałem

spadochroniarzom oddać ich hełmy.

- Ale po co, majorze?

- Chcę z nich zrobić manekiny, panie pułkowniku - wyjaśnił

Greul, oczywiście dumny z siebie i własnej pomysłowości. - Potem

umieścimy je przy co drugim stanowisku strzeleckim. Z tak dużej

odległości Anglicy się na tym nie poznają. A przecież wszyscy

wiemy, że Anglicy nie mają chęci do walki na krótki dystans.

- Znakomicie, Greul, świetny pomysł! To ich powinno

wprowadzić w błąd - przynajmniej na chwilę. Jak dużo czasu ci to

zajmie?

Greul wskazał na klęczących spadochroniarzy i strzelców

alpejskich, którzy wypychali zrolowane koce i zapasowe mundury

trawą i gałęziami.

- Może jeszcze jakieś piętnaście minut. Najdalej pół godziny,

panie pułkowniku.

Stürmer dokonał szybkich obliczeń. Do tego czasu „Koń

Trojański” (tak baron osobiście nazwał to małe oszustwo) znajdzie się

obok stanowisk działek Bofors, zakładając oczywiście, że tamta trójka

nie zostanie zatrzymana i rozpoznana przez nadgorliwych brytyjskich

strażników.

- W porządku, majorze. Pospiesz ludzi jak tylko potrafisz. Chcę,

aby ci, co pozostaną na pozycjach wyjściowych, zaczęli małą

dywersję, jak tylko skończą tę robotę. Potem musimy zobaczyć, czy

zdołamy zejść niżej i wesprzeć barona.

background image

Stürmer spojrzał na ścianę skalną, po której musieli schodzić

chcąc wydostać się z grzbietu, niezauważeni przez Anglików,

zajmujących pozycje poniżej.

- To nie będzie łatwe, bo musimy zabrać z nami

spadochroniarzy. Spodziewam się jednak, że przy ich wyszkoleniu nie

mają lęku wysokości.

- Już o tym pomyślałem panie pułkowniku. Przydzieliłem

jednego naszego chłopaka do każdego spadochroniarza. Będą im

pomagać na trudniejszych etapach wspinaczki. Sądzę, że dzięki temu

nie będzie problemów.

- Nie będzie? - Stürmer poczuł jak narasta w nim złość.

Jeszcze w życiu nie brał udziału w operacji, która by stwarzała

więcej problemów. Próbowali oszukać silnego liczebnie przeciwnika,

że wszystkimi siłami bronią zdobytych pozycji, podczas gdy

naprawdę miała to robić jedynie garstka rannych. Jakby tego było

mało, musiał poprowadzić grupę nowicjuszy w skomplikowanej

wspinaczce, z nadzieją, że zdołają pokonać pionową ścianę skalną. A

do tego jedynie trzech ludzi miało zapewnić, że nie powita ich lawina

pocisków z działek Bofors.

Jednak zamiast krzyczeć, zadowolił się uspokajającym

komentarzem:

- W porządku, majorze, niech pan działa dalej.

Operacja „Koń Trojański” wchodziła w trzecią fazę.

background image

Rozdział 6

- A teraz chcę, aby wszyscy spadochroniarze uważnie

wysłuchali tego, co mam do powiedzenia - pułkownik Stürmer zaczął

swoją przemowę powoli, akcentując każde słowo, widząc obawę na

twardych twarzach żołnierzy, gdy patrzyli na ścianę skalną o

wysokości osiemdziesięciu metrów. - Tu nie ma się czego obawiać,

poza sobą samym. Będziecie się wspinać po linie, którą wybrałem

osobiście i którą własnymi rękami umocuję na szczycie tej skały.

Przed każdym z was będzie to robił wyszkolony alpinista, a drugi

będzie szedł za wami. Strach może was paraliżować, ale jeśli już was

dopadnie - tak samo jak waszą siłę - będziecie zgubieni. Kluczem do

sukcesu we wspinaczce jest szybkość.

Poczekał chwilę, aż jego słowa dotrą do świadomości ludzi i w

tym samym czasie spoglądał poważnym spojrzeniem na nieco

pobladłe twarze żołnierzy.

- A teraz, czy są jakieś pytania?

Jeden ze spadochroniarzy, podoficer, spytał zachrypniętym

głosem:

- Tak, panie pułkowniku. Czy uważa pan, że mógłbym się w tej

chwili, od razu, przenieść do służb kwatermistrzowskich zamiast

wspinać się jak pająk?

Jego śmiałe pytanie złamało ogólnie panujące napięcie. Ludzie

ze śmiechem zaczęli podchodzić do podstawy skały. Za ich plecami

background image

ranni już zajmowali wyznaczone pozycje i przygotowywali broń do

otwarcia ognia.

Chwilę później oddali pierwszą chaotyczną salwę. Pułkownik

rozpoczął samotną wspinaczkę. Przez pierś przewiesił wcześniej

gruby zwój liny.

Pierwsze dwadzieścia metrów nie sprawiło kłopotów, ale potem

szczęście zaczęło go opuszczać. Trudno było mu znaleźć występy, czy

szczeliny i w kilku przypadkach musiał uciekać się do stosowania

chwytu szczypcowego, trzymając się kciukiem i palcem wskazującym

niewielkich załomów. W pewnym momencie, gdy wisiał jedynie na

dłoni zwiniętej w pięść wciśniętą w jakąś dziurę - dzięki czemu

działała ona jak klin - jego stopa zakleszczyła się w szczelinie.

Przeklinając, z mięśniami piekącymi z bólu, które w każdej chwili

mogły odmówić posłuszeństwa, wolną ręką usiłował wbić w ścianę

hak. W tym czasie cały czas zwisał na obolałej pięści.

Ale napierał dalej, wiedząc, że czas jest podstawą działania i

starał się nie zważać na piekielny ból, aby tylko poruszać się do góry.

Stosował wszelkie znane mu techniki, by tylko zwiększyć tempo

wspinaczki. W pewnej chwili musiał zupełnie się zatrzymać. Ostatnie

dziesięć metrów wspinaczki oznaczało pokonanie mocno wystającego

nawisu skalnego.

- Cholera! - sapnął gniewnie, oblizując pot, który mu ściekał po

twarzy.

Takie wystające stopnie stanowiły sporą trudność nawet w

najlepszych jego czasach, a teraz napotkał coś takiego w tak trudnej

background image

sytuacji! W tej chwili mógł tylko szukać dobrych uchwytów, które

pozwoliły mu walczyć z grawitacją, podczas gdy jego ciało musiało

być niepewnie rozciągnięte na skale odchylonej w górę od poziomu o

czterdzieści pięć stopni. Nie lubił tego uczucia, miał wrażenie, że jest

jak ślimak, który wybrał się na przechadzkę po suficie.

W ponurym nastroju ruszył pod górę i prawą ręką wymacał

uchwyt kieszeniowy, starając się wciskać kolana w skałę. Przełknął

ślinę, gdy lewą ręką wymacał uchwyt dzbanowy i stwierdził, że do

pokonania ma odległość około metra. Teraz wspierając się prawą ręką

i kolanem, wisiał kilkadziesiąt metrów nad ziemią, odchylony od

ściany pod nieprawdopodobnym kątem.

Już prawie miał chwyt dzbanowy, gdy nadeszła katastrofa.

Ześlizgnęło mu się prawe kolano. W mgnieniu oka jego ciało wygięło

się w wywołujący zawrót głowy łuk, a trzymał się skały jedynie prawą

ręką. Lecz tak czy inaczej, trzymał się nadal. Tylko nieznośny ból,

który przeszywał jego ramię i bark, kazał mu walczyć dalej. Zdusił

okrzyk bólu i podjął dalszą walkę.

Zebrał resztki sił, naprężył mięśnie brzucha i dolnej części

pleców, po czym mocno odchylił się do przodu. Buty znowu

zachrzęściły o powierzchnię skały. Lewą ręką jednak nie zdołał

odnaleźć chwytu. Chwilę później znowu zwisał w powietrzu i widział

kątem oka pełne napięcia, pobladłe twarze ludzi, którzy zebrani

poniżej obserwowali jego zmagania.

Łkając, aby złapać oddech, z mięśniami prawej ręki, palącymi z

bólu, Stürmer podjął jeszcze jedną próbę. Nie mógł tak dłużej wisieć.

background image

Teraz! Drapał lewą ręką poszarpaną krawędź skały.

Próbował ją uchwycić jakimś rozpaczliwym ruchem. Ostra

krawędź cięła mu palce i natychmiast pokazała się krew.

Stürmer starał się uspokoić. Powstrzymał kołysanie ciała.

Spróbował kontrolować bicie serca i wziął kilka głębszych oddechów.

Teraz albo nigdy. Jeśli tego nie zrobi tym razem, będzie musiał się

puścić. Mięśnie jego prawej ręki wytrzymają takie nieznośne

naprężenie jeszcze jedynie przez kilka sekund.

Nagle pułkownik jakby oderwał się od rzeczywistości i uspokoił.

Zawsze wiedział, że zginie gdzieś w górach. Od czasu, gdy podjął

wyzwanie „niemieckiej góry” w dalekich Himalajach, czuł, że mógłby

zginąć na Nanga Parbat. Teraz miał wrażenie, że koniec może go

spotkać na tej nieoznaczonej płycie skalnej, która nawet nie zasłużyła

na nadanie jej nazwy.

- W porządku - pomyślał - teraz albo nigdy!

Jeszcze raz zebrał siły i przyciągnął się do skały. Wreszcie jego

palce namacały i chwyciły ostrogę skalną.

- Trzymaj ją! Tym razem trzymaj! - krzyczała cała jego

świadomość.

Pięć minut późnej przerzucał swoje ciało ponad górnym

brzegiem półki skalnej. A kilka sekund później rozłożył się na wątłej

trawie i chwytał ustami wielkie hausty powietrza.

*

- Hej, wieśniacy co tu robicie? - spytał spocony artylerzysta,

patrząc ponad workiem, napełnianym przez niego piaskiem, na

background image

dziwną karawanę i jeszcze dziwniejszych ludzi, którzy ją prowadzili. -

Nie wiecie, że jest wojna?

Potrząsnął głową, próbując wskazać na rozbłyski wystrzałów,

pojawiające się od strony grzbietu Rachi.

- Nie mówi angielski - zaryzykował baron, mówiąc dialektem,

który jak miał nadzieję, przypomina nieco angielsko-grecki. - Ty

lubisz woda ognista?

Artylerzysta od razu się wyprostował.

- Coś ty powiedział?

Baron pospiesznie podniósł wieko kosza i wyciągnął butelkę

wódki, jaką dostał każdy ze spadochroniarzy, nim ruszyli do walki.

Jego Zielone Diabły złowrogo zaszemrały, gdy zapytał, czy ktoś z

nich nie ma pełnej flaszki do przekazania trójce jego ludzi. Teraz

trzymał ją przed oczami Anglika.

- Brandy - powiedział - niemiecka brandy!

- A skąd ją masz? - spytał podejrzliwie artylerzysta.

- Tam - baron wskazał na grzbiet. - Dużo zabitych Niemców.

- O, niech to kura podziobie, kurka! - krzyknął żołnierz. - Wy,

wieśniaki, jesteście jak hieny. Obrabujecie nawet umarłych.

Ale nadal w jego oczach paliła się żądza wypicia trunku.

- Co za to chcecie?

- Ty masz puszkę mięsa? - spytał baron.

- Chrzanić! Całe sterty. Kate Karney

11

dobrze żywi swoich

rozrabiaków. Ile chcecie?

Baron uniósł jeden palec do góry.

11 Znana irlandzka gospoda, istniejąca od ponad dwustu lat.

background image

- Ena - powiedział, potem chwilę się zastanowił i wyprostował

drugi palec. - Dio!

- Dwie! Dajcie spokój - powiedział pogardliwie żołnierz.

- Za dwie to musiałbyś jeszcze dołożyć swoją starą. Jedna!

Baron, wczuwając się w swoją rolę, splunął prostacko w pył

koło butów Anglika i powiedział:

- Dobra, jedna puszka wołowina. Ty przyniesiesz?

- Tak, przyniosę. A teraz poczekajcie tutaj. Jeśli macie więcej

flaszek na sprzedaż, moi kumple chętnie je kupią. Po tej cholernej

ostatniej nocy, warto się napić.

Wojak rzucił szuflę i zapominając o pracy, którą miał

wykonywać, pobiegł w kierunku niewielkiej drewnianej szopy

stojącej w centrum obozowiska. Oczywiście był to podręczny

magazyn zapasów jego baterii.

- Szybko! - szepnął baron, zadowolony z przeprowadzonej

transakcji.

Podczas gdy baron w roli wędrownego greckiego handlarza

szczerzył zęby do odchodzącego Anglika, Byk Jo i Jap zabrali się do

pracy. Zasłonięci przed spojrzeniami Brytyjczyków cielskami mułów,

zaczęli wyciągać ładunki wybuchowe z juków i nastawiać ich

zapalniki na dziesięciominutowe opóźnienie. W ciągu kilku sekund

mieli gotowych dziesięć takich półkilogramowych bomb. Szybko

porozrzucali je po stosach amunicji, ułożonych pięćdziesiąt metrów od

dział, już gotowych do dalszej walki. Przy odrobinie szczęścia pociski

wybuchną i skutecznie odwrócą uwagę, bez uszkadzania samych

background image

dział.

Na dalsze dywagacje nie było już czasu; rozochoceni brytyjscy

kanonierzy już wylewali się strumieniem, trzymając w rękach puszki z

konserwową wołowiną.

- Zaprowadźcie nas tam, wieśniacy!... Gdzie jest tyle tego

cudownego picia?

Spocony lekko ze strachu baron rozdawał dookoła metalowe,

płaskie buteleczki. Operacja „Koń Trojański” wchodziła w decydującą

fazę.

background image

Rozdział 7

W końcu ładunek wybuchowy eksplodował, Jo nacisnął spust

pistoletu maszynowego. Dwaj brytyjscy artylerzyści zatrzymali się w

biegu i padli na ziemię wśród śmiertelnych drgawek. Cześć z nich

starała się ujść przed zagładą i wpadał prosto pod kule trzech

Niemców, który siedzieli skuleni w rowie za armatami baterii.

Ostatnie pociski eksplodowały w płomieniach i huku. Kawałki

sprzętu bojowego i resztki ludzkich ciał fruwały prawie pod szkarłatne

niebo. Potem nagle hałas ustał i Jo patrzył na Japa oszołomiony i

ogłuszony bliskością wybuchów.

Baron zdjął palec ze spustu pistoletu maszynowego. Szaleńczy

terkot wreszcie ustał. Nagła cisza, przerywana jedynie trzaskiem

płomieni, stawała się przytłaczająca; nawet bardziej niż hałas, który

panował wcześniej. Wtedy baron von Waldstein wcisnął w oczodół

swój ulubiony monokl i zawołał:

- Chodźcie, sprawdzimy tych z armatami!

Nie trzeba było ich do tego specjalnie zachęcać. W całej fortecy

sztabowej panowało ogromne zamieszanie; przenikliwie odzywały się

gwizdki, oficerowie i podoficerowie wykrzykiwali komendy,

odpalano ryczące silniki motocykli. Trzech ludzi biegło przez ogień,

przeskakując ponad straszliwie okaleczonymi ciałami brytyjskich

kanonierów, odpychali płonące szczątki, byle tylko dostać się do

wykopanych stanowisk artyleryjskich.

background image

Pierwsze działko było tak mocno uszkodzone, że nie nadawało

się do użytku. Stos eksplodujących pocisków znajdował się zbyt

blisko jego lufy, która teraz była powyginana w chińskie „s”. Ale

dwie dalsze armatki zdawały się być nietknięte, pomimo że powłoka

farby ochronnej na ich lufach była złuszczona od żaru i pełna

popękanych bąbli.

- Ty nas będziesz osłaniał, Jap - rozkazał baron. - A my

spróbujemy przygotować przynajmniej jedną z nich nim nadejdzie

reszta naszych ludzi. Powinni być tutaj za dziesięć minut.

Usadowili się na podwójnych siodełkach działka

przeciwlotniczego i zaczęli gorączkowo kręcić mosiężnymi korbkami,

aby przesunąć lufę w kierunku umocnionego stanowiska dowodzenia

Brytyjczyków, skąd odezwały się chaotycznie pierwsze karabiny

maszynowe, posyłając kilka serii w ich kierunku.

Gdy Jap odpowiadał im seria za serią ze swego pistoletu

maszynowego, pierwsi spadochroniarze i strzelcy górscy zbiegali w

dół stoku do stanowisk ogniowych baterii.

- Lecą zręcznie jak sowie gówno - pomyślał. - Stara niezawodna

gwardia z Edelweiss!

*

Tego popołudnia irlandzcy fizylierzy pułkownika Frencha

musieli zmienić pozycje o sto osiemdziesiąt stopni na stokach grzbietu

Rachi i zaatakować Niemców, którzy tak nagle pojawili się na ich

tyłach. Ale nie zaszli za daleko.

Niemieckie messerschmitty i stukasy wezwane przez radio,

background image

atakowały ich bez przerwy. Samoloty otwierały ogień z karabinów

maszynowych i działek, gdy znajdowały się na wysokości koron

drzew. W końcu sfrustrowany pułkownik French zmuszony został od

odwołania ataku i rozkazał plutonowi moździerzy, aby zmiękczył

obronę mieszanego oddziału spadochroniarzy i alpejczyków, wiedząc,

że skalisty teren nie pozwala tworzyć głębszych wykopów i ostrzał w

tej sytuacji jest groźniejszy niż normalnie.

Teraz French z gołą głową i krwią skapującą z głębokiej rany na

czole siedział za dużym głazem i wzywał przez radio pułkownika

Tilneya.

- Słuchaj, Tilney. Chcę aby cała artyleria, którą dysponujesz, po

zmroku otworzyła ogień i raz na zawsze uwolniła nas od tych

cholernych Szwabów. Musisz mnie wesprzeć wszystkim co masz. Daj

im dobrze popalić przez piętnaście minut, a potem my ruszamy!

- Ale, Maurice! Niemcy lądują z poważnymi siłami w Zatoce

Pandeli! Już do tej pory zdobyli samo Leros i dalej posuwają się w

głąb lądu. Muszę też myśleć jak ich zatrzymać.

- Tilney - French już krzyczał ze złością w głosie.

- Czy muszę się powtarzać? Koncentracja jest wszystkim, co

możemy im przeciwstawić. Najpierw musimy pozbyć się tego wrzodu

na naszych tyłach. Z Buffsem, który naciera na grzbiet, możemy

przeprowadzić na pełną skalę atak na Niemców lądujących w Zatoce

Pandeli. Koncentracja sił, Tilney, koncentracja!

- Łatwiej powiedzieć niż zrobić, Maurice - głos pułkownika stał

się metaliczny i pomimo zniekształceń w przekazie, też było czuć w

background image

nim irytację. - A co ze Szkopami wychodzącymi z morza i tymi

twoimi tam na dole, którzy już stukają w nas ze zdobycznych

boforsów. Czy to nie jest jednak ogród z krwawymi różami, jak ci się

wydaje?

Pracujący obok Frencha sanitariusz zabierał się za kolejnego

rannego z długiej linii leżących ofiar. Pułkownik westchnął

wstrząśnięty. To był młody Charley O’Kane; z jego roztrzaskanego

ramienia krew tryskała jak z szeroko otwartego kranu. Tilney usłyszał

jego westchnienie.

- Co tam się u ciebie dzieje?

- Nic... to tylko ranni.

- Jest tak źle? - głos Tilneya wyraźnie złagodniał.

- Całkiem, w przybliżeniu moje kompanie mają połowę ludzi.

Ale nadal możemy sobie poradzić ze Szwabami tam na dole, jeśli

tylko dasz mi wsparcie ogniowe.

- W porządku! O zmierzchu, jak się umówiliśmy - konsultował

się z adiutantem. - Dokładnie o osiemnastej. Ale nie mogę ci dać

wsparcia więcej jak przez pięć minut. Nie śmiałbym zdjąć ostrzału

moich dwudziestopięciofiintówek z Niemców po drugiej stronie

umocnień sztabowych na dłużej niż powiedziałem. Mogliby wtedy

wpaść na pomysł przeprowadzenia nocnego ataku. Sam rozumiesz.

- Rozumiem, Tilney - zazgrzytał zębami French.

Sanitariusz obok niego zaczął przecinać rozerwane ciało na

ramieniu O’Kane ze straszliwym, wywołującym mdłości dźwiękiem,

a młody kapitan próbował zdusić jęki; brakowało już środków

background image

przeciwbólowych!

- Pięć minut wystarczy moim ludziom. Dziękuję.

- Niech ci szczęście sprzyja. Maurice...

*

- W porządku, chłopcy, podrywać się na nogi! - rozkazał French,

gdy zagrzmiały armaty i pociski o wadze dwudziestu pięciu funtów

zaczęły spadać na stanowiska baterii boforsów.

Dokoła niego reszta tych, którzy przeżyli z oddziału Royal Irish

Fusiliers, stawała skulona, z bagnetami matowo pobłyskującymi

srebrem w świetle ginącego zmierzchu. French kiwnął głową w cichej

aprobacie. Jego Paddies go na pewno nie zawiodą.

Spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka. Jeszcze cztery

minuty do końca nawały ogniowej. Da jeszcze armatom dwie

minuty... Potem im będzie potrzeba dziewięćdziesiąt sekund, aby

przebiec prawie dwieście metrów, jakie dzieliło ich od pozycji

niemieckich. Był gotów zaryzykować życie kilku ludzi wykonując

sprint, którego musieli się podjąć, jeśli chcą dopaść wroga nim

zamilkną armaty.

- Przygotować się! - wydzierał się, chcąc przekrzyczeć huk

armat.

Mocniej zacisnął mokrą od potu dłoń na kolbie rewolweru.

Boforsy, które ostrzeliwały fortecę sztabową, zamilkły na chwilę.

Najpewniej ich obsługa leżała na ziemi, z powodu ostrzału artylerii

brytyjskiej. To był dobry znak. French uniósł rewolwer do góry.

- Fizylierzy! - krzyknął! - Biegiem, naprzód!

background image

Ponad czterystu ludzi, którzy zostali jeszcze z 1. batalionu

rozpoczęło niezdarny bieg, potykając się w ciemnościach o ciała

towarzyszy, którzy zginęli w poprzednich walkach. Jednak

utrzymywali z determinacją szyk z nastawionymi przed siebie

bagnetami, gotowi na nadchodzące starcie.

Siedemdziesiąt metrów... pięćdziesiąt metrów... czterdzieści...

French zaczął wierzyć, że pokonają dystans, nim skończy się nawała

ogniowa. A potem jego Irlandczycy zajmą się Niemcami. To będzie

masakra. Trzydzieści metrów...

- Podeszli już dosyć blisko! - krzyknął pułkownik Stürmer, gdy

kończył się ostrzał i ostanie odłamki z jękiem odbijały się od

pobliskich skał. Uniósł karabinek do ramienia i starając się nie

zwracać uwagi na szaleństwo wybuchów ponad jego głową, wziął na

cel poszarpaną linię żołnierzy wroga, którzy mozolnie zbliżali się po

zboczu.

- Ognia!

Linia niemieckich pozycji bojowych ożyła rozbłyskiem z luf,

nim jeszcze skończyła się nawała ogniowa Brytyjczyków. Można było

z tej odległości strzelać na ślepo. To nie była wojna, to była masakra!

Nie można było nie trafić. Pierwsza fala Irlandczyków została

dosłownie zmieciona z powierzchni ziemi, jakby niewidzialny kosiarz

zaczął ścinać zboże. Jednak druga fala nadal wdzierała się na stok.

Odrzucając przypływ odrazy, która zaczęła ogarniać pułkownika,

ponownie wycelował karabinek i pociągnął za spust.

Fizylierzy zostali rozproszeni w małe grupki, lecz nadal

background image

chwiejnym krokiem próbowali jak ślepcy przedostać się przez chaos

dymu i hałasu, by spotkać jedynie śmierć.

Jeden z Irlandczyków, wiejski chłopak z rumianą twarzą,

próbował wdrapać się na głaz, który wyznaczał narożnik niemieckiego

obwodu obronnego. Przez ramię miał przerzucony pasek torby pełnej

granatów. Pociski przeciwnika zrzuciły go na dół, tuż przed tym, jak

dostał się na szczyt. Kolejny fizylier chwycił jego torbę i chciał

powtórzyć jego manewr. Jednak seria pocisków z pistoletu

maszynowego przerwała jego wysiłki. Pułkownik French, który zgubił

gdzieś rewolwer, podniósł torbę z ziemi. Nawet nie patrząc na to, co

zostało z jego batalionu, krzyknął jak szaleniec:

- Za mną, Irlandczycy!

Wbiegł na skałkę. Pocisk uderzył go w ramię. Lekko się

zachwiał, ale nie zrobiło to na nim wrażenia. Za nim grupka tych co

przeżyli, wspinała się jego śladem. Jakby szukali razem z nim śmierci.

French dostał się na szczyt głazu. Sięgnął ręką do wnętrza torby.

Kolejna kula trafiła go, tym razem w podbrzusze. Jęknął przeszyty

nieznośnym bólem i opadł na kolana. W jego kierunku poleciała seria

pocisków świetlnych. Wyciągnął granat. Zdrętwiałymi palcami,

sztywnymi jak grabie, chwycił za zapinkę zapalnika. Wydawało mu

się, że nieskończenie długo wyciągał ją z uchwytu. Coś uderzyło go

potężnie w ramię. Nie przejął się tym. Całą uwagę skupił na

metalowym pierścieniu.

- Do ataku, Irlandczycy...

Gdy właśnie zdołał wyciągnąć zawleczkę, seria pocisków z

background image

MG43 zrzuciła go ze szczytu skałki. Umarł nim spadł na ziemię, na

której było już pełno ciał jego „Paddies”.

Tak zginął pułkownik Maurice French, a jego 1. batalion Royal

Irish Fusiliers przestał istnieć.

*

- Wstrzymać ogień! Wstrzymać ogień! - nawoływał gorączkowo

pułkownik Stürmer.

Ze zgrabiałych rąk upuścił na ziemię karabin z gorącą lufą i

patrzył jak zahipnotyzowany na garstkę żołnierzy wroga, którzy

przetrwali tę rzeźnię. Wszyscy byli ranni, kuśtykali wykrzywieni

bólem lub zataczali się w ciszy jak lunatycy, gdy schodzili po stoku,

na którym zostało tak wielu ich towarzyszy broni.

- Już tu nie wrócą - stwierdził Greul, kucając obok Stürmera w

jego dołku strzeleckim i nawet na jego zuchwałej twarzy pojawił się

cień podziwu dla pokonanych przeciwników.

background image

Rozdział 8

Przez całą noc, gdy pociski z boforsów zasypywały fortecę

sztabową, generał Mueller kontynuował atak na Leros. O świcie

Luftwaffe nadleciała z pełną mocą, aby skończyć z resztką brytyjskich

dział przeciwlotniczych. Bomby i odłamki niszczyły je jedno za

drugim. Teraz samoloty z czarnymi krzyżami panowały na niebie.

Zrozpaczony Tilney prosił swoje dowództwo o wsparcie

marynarki wojennej. Trzy niszczyciele brytyjskie nawet wpłynęły do

zatoki Alinda. Ale bez przerwy atakowane przez samoloty Luftwaffe,

nie były w stanie prowadzić dokładnego ostrzału i ich pociski nie

spadły na pozycje niemieckie, lecz na ludzi Buffsa, którzy usiłowali

dostać się na grzbiet Rachi. W końcu niszczyciele, nękane bez

przerwy przez stukasy, wycofały się z licznymi uszkodzeniami i

rannymi marynarzami.

Generał Mueller zaczął wysadzać na ląd coraz więcej i więcej

oddziałów, i obecnie desant przebiegał prawie bez oporu. Do wieczora

15 listopada Niemcy mieli na wyspie dwa razy więcej ludzi, niż

Tilney.

Nowy plan brytyjskiego pułkownika zakładał zatrzymanie

Niemców w pasie nadbrzeżnym ciągnącym się wokół Zatoki Alinda,

po czym zepchnięcie ich do morza za pomocą frontalnego kontrataku.

Ale teraz, jak przybywał jeden za drugim alarmujący meldunek na

temat sił niemieckiego desantu, Tilney zdał sobie sprawę, że ma za

background image

mało ludzi do przeprowadzenia takiej akcji.

Dowództwo naczelne przysłało mu radiogram, że powinien

wycofać oddziały drogą morską z północy na południe. Jednak nie

było żadnych łodzi, dowódca Buffsów już nie żył, a większość

dowódców ich kompanii była ranna; młodzi oficerowie, którzy

przejęli dowodzenie ledwie dawali sobie radę z sytuacją.

Zaczęła się załamywać komunikacja między brytyjskimi

oddziałami. Podobnie działo się z łącznością radiową z Buffsami.

Jednym sposobem utrzymywania z nimi kontaktu było korzystanie z

pieszych gońców, ale nie było wcale chętnych do podejmowania

takich samobójczych misji. Brytyjczycy byli więc siłą rzeczy spychani

do odizolowanych punktów obrony, mocno naciskani przez

triumfujących Niemców.

Pomimo powagi sytuacji, determinacja pułkownika Tilneya, aby

walczyć do ostatniego człowieka, pozostała niezachwiana. Straty

wśród ludzi z fortecy sztabowej były stosunkowo niewielkie, jego

baterie dział dwudziestopięciofuntowych nadal mogły strzelać, mając

ogromne zapasy amunicji, a w kwestii piechoty, to posiadał on nadal

najbardziej niezachwiany i doświadczony oddział na wyspie - oddział

piechoty morskiej Jellicoe. Gdy straszliwy 15 listopada zbliżał się do

końca, Tilney zwrócił się do zgromadzonych oficerów:

- Panowie nie wolno rozmawiać o poddaniu. Mamy tu dobrą

pozycję obronną. Wytrzymamy tutaj, dopóki dżentelmeni z kwatery

głównej dojdą do wniosku, że trzeba nas ratować - zawahał się na

ułamek sekundy - albo będziemy walczyć do samego końca. Czy to

background image

jest całkowicie jasne?

- Tak jest! - odkrzyknęli ochoczo oficerowie, nim opuścili

miejsce narady i udali się na swoje stanowiska wśród huku

wystrzałów brytyjskich haubic.

*

Pułkownik Stürmer przyłożył dłonie do ucha barona i krzyknął

w nie, chcąc przedrzeć się przez huk dział brytyjskich.

- Mam już tego dosyć! Anglicy są tam dobrze okopani i mają

masę amunicji, więc chłopcy Muellera nie mogą im mocno

zaszkodzić. Nie robią żadnych postępów. Jak tak dalej pójdzie, to ci

cholerni Brytyjczycy będą się trzymać aż do końca wojny.

Stürmer kiwnął potakująco głową.

- Widzi pan tę wystającą skałę ponad antenami radiowymi ich

bunkra, baronie?

- Tak.

- Gdybyśmy mieli kilku zdecydowanych na wszystko ludzi,

mogliby łatwo znaleźć się na szczycie tego schronu. Kilka granatów i

droga stoi przed nami otworem. To mógłby okazać się najszybszy i

najtańszy sposób, aby zakończyć tę całą nudną zabawę.

- Kilku zdeterminowanych facetów, powiadasz? - baron von

Waldstein zainteresował się tym pomysłem. - Mówisz tak, jakby to

było łatwe, cholernie łatwe. Ale zapominasz, że tam się aż roi od

Angoli i jest ich tam tyle, ile pcheł na grzbietach naszych mułów.

Niech cię dopadną, jak będziesz zwisał na linie - mogę sobie

wyobrazić, jak twoi zdeterminowani ludzie szybko zaczną śpiewać jak

background image

kastraci.

- Liczę na ciemność i ogólne zamieszanie, jeśli dacie nam osłonę

ogniową.

Baron spojrzał na bryłę schronu i wysoką ścianę skalną

wznoszącą się ponad nim, i szybko zdał sobie sprawę ze skali

niebezpieczeństwa, gdy nagły rozbłysk ognia oświetlił teren.

- Myślisz, że mam jeszcze ochotę na kolejny taki taniec. Mam

już dosyć w głowie tych wysokości.

Stürmer poklepał go pocieszająco po ramieniu.

- Nie, baronie. Tego od pana nie wymagam. Pan by przejął tylko

dowodzenie baterią naszych boforsów. Wezmę ze sobą tylko kilku

wyszkolonych ludzi.

Wstał z ziemi, z gotową już decyzją, po czym przyłożył dłonie

do ust:

- Major Greul, sierżant Meier i kapral Madad, proszę tutaj,

szybko do mnie!

*

Była już pierwsza w nocy 16 listopada 1943 roku. Brytyjskie

dwudzistopięciofuntówki rozlokowane wokół umocnionej kwatery

sztabu nadal dudniły broniąc pozycji, ale ich ostrzał trochę zelżał.

Jednak pomimo zmęczenia atakujących i obrońców, w powietrzu

krzyżowały się kolorowe sznury pocisków wystrzeliwanych z

karabinów maszynowych, a niebo co chwila rozjaśniały kolejne race

sygnalizacyjne. Pułkownikowi Stürmerowi wydawało się, że nikt na

wyspie nie śpi, gdy z trzema ludźmi ostrożnie przekradał się przez

background image

zasieki, i że ciemność pełna była napięcia i wyczekiwania ludzi,

którzy liczyli, że oddziały przeciwnika popełnią jakiś błąd. Poczuł jak

przez plecy przeleciał dreszcz strachu i wzdrygnął się.

- Coś złego? - dopytywał się Jo.

- Nie, tylko trzymaj ślepia otwarte, Meier. Wydaje się, że

Angole są wszędzie.

- To chyba nie dziwne, panie pułkowniku, skoro jesteśmy prawie

w samym środku ich obozowiska - chwycił za ramię dowódcy i

wskazał na ciemne kontury dział.

- Nie byłoby zbyt zdrowo iść dalej w ich kierunku.

Najciszej jak tylko mogli cofnęli się kilka kroków i skręcili

trochę w prawo. Anglicy jeszcze ich nie dostrzegli. W pewnej chwili

patrol brytyjski przeszedł od nich w odległości zaledwie kilku metrów

i wtedy musieli wciskać swoje ciała w kamienny mur, a serca dudniły

im tak głośno, że wrogowie mogli prawie je dosłyszeć.

Raz o mało nie wpadli na wysunięty posterunek. W ostatnim

momencie ostrzegł ich suchotniczy kaszel żołnierza palącego

papierosy i pomarańczowy ognik żaru, który chłopak starał się ukryć

w rękawie kurtki munduru. To uratowało im życie. Greul wysunął się

do przodu i podbiegł skulony kilka kroków. Strażnik nigdy się nie

dowiedział, czym dostał w głowę. Major chwycił go i odwlókł do tyłu,

ciągnąc go za pasek hełmu. Greul wcisnął mu kolano w kręgosłup i

mocno szarpnął za głowę. Pasek coraz mocniej wciskał się w gardło

ofiary. Szarpanina trwała kilka sekund. Wreszcie Greul poczuł się

zadowolony i rozluźnił uchwyt.

background image

- Załatwione - szepnął przez ramię, gdy wypuszczał bezwładne

ciało ofiary z rąk. - Chodźcie, jest czysto.

Tak dotarli do punktu docelowego ponad stanowiskiem

dowodzenia.

- Trzydzieści metrów, albo może trochę więcej - szepnął

Stürmer. - Co o tym sądzisz, Greul?

- Będzie coś koło tego.

Potem w ciszy dwóch znakomitych alpinistów patrzyło w dół z

nawisu, oceniając - mimo słabego światła jakie panowało w nocy -

czekające ich trudności. W tym czasie Jap i Byk Jo czekali na ich

werdykt jak pacjenci na wynik konsylium lekarskiego - życie czy

śmierć.

- Coś dla cudotwórcy - ocenił Stürmer tylko trochę żartując.

- Bardzo sroga ocena. Zgadzam się - powiedział śmiertelnie

poważnie Greul. - Ciężka trasa, potrzeba lekkich butów, siły i dużo

umiejętności. Czasami niemal niemożliwe przy złych warunkach

pogodowych - dodał, jakby cytował podręcznik do wspinaczki

wysokogórskiej.

Stürmer od razu wtrącił się:

- Przy tym zejściu są tylko dwa poważne problemy. Jeden, to że

tak naprawdę nie będziemy wiedzieli, gdzie jesteśmy. Drugi...

- Jeśli Angole zobaczą nas, nim zejdziemy na dół - wtrącił się

obcesowo Jap - to będziemy mieli pięknie pozamiatane koło tyłków.

- Tu się nie mylisz, Madad. Nie potrzeba chyba więcej

powodów, aby schodzić tak szybko jak to możliwe i jak najciszej -

background image

Stürmer ściągnął linę przewieszoną przez piersi.

- Przewiążemy was liną, a potem zejdziecie na bosaka. Bez

butów będziecie schodzić ciszej i łatwiej wam będzie znaleźć

szczeliny w skale. To jedyny skuteczny sposób, aby w ciemności

znaleźć oparcie dla nóg na takiej ścianie.

- Ale głębokie szambo - zaklął Byk Jo, rozwiązując sznurowadła

w butach. - Co to za życie? To co? Mam teraz walczyć na tej wojnie

jak biedna baletnica?

background image

Rozdział 9

Czekając, Stürmer czuł mrowienie w naprężonych mięśniach.

Musiał się znowu wziąć w garść. Strach paraliżował w nim

podniecenie. W ciemnościach nie byli w stanie znaleźć odpowiedniej

ostrogi skalnej, aby zaczepić linę. To będzie ogromny wysiłek

fizyczny. Ale to był jedyny sposób.

- Panie pułkowniku, czy nie uważa pan, że to ja powinienem

trzymać linę asekuracyjną? - To Meier zgłaszał własny pomysł. -

Zawsze mówili, że jestem zbudowany i stoję jak murowana chałupa.

- Masz rację Meier - powiedział Stürmer. - Ty masz swoją siłę,

ale ja mam umiejętności. Ja zejdę na dół bez pomocy liny, a ty nie. A

jako ostatni nie będziesz miał asekuracji.

To załatwiało sprawę. Podstawą tego sposobu schodzenia była

pętla, którą zakładano na solidnym szpicu skalnym, co działało jak

kotwica i pozwalało wspinaczowi ślizgać się na podwójnej linie i

kontrolować szybkość za pomocą tarcia. Był to sprytny, ale i

niebezpieczny sposób poruszania się na ścianach skalnych - Stürmer

przypomniał sobie tuziny zawodowych wspinaczy, którzy zginęli w

czasie takiego zjazdu na linie. Jednak tym razem prędkość była

podstawą działania i pułkownik zdecydował się na podjęcie

rozsądnego ryzyka, aby jego niewielki zespół dostał się na dach

bunkra dowództwa.

Meier wychylił się poza krawędź ściany skalnej. Pułkownik

background image

Stürmer szeroko rozstawił nogi i naprężył mięśnie.

- W porządku, panie pułkowniku - wysapał sierżant - jestem

poza.

Naprężona lina zadrżała. Spory ciężar Meiera został przez nią

przeniesiony na barki oficera z siłą, która omal nie ściągnęła go ze

skalnej półki, ale mimo tego, nie zawołał nikogo na pomoc. Jego

ludzie mieli i tak dość do roboty, nim przygotują się do zejścia.

Usłyszał metaliczne kliknięcie i bolesne sapnięcie Meiera, gdy ten

uderzał stopami obciągniętymi jedynie skarpetami w powierzchnię

skały, by po chwili odbić się od niej do kolejnego skoku.

Kliknięcie i sapnięcie; i tak kilka razy, i będzie na dole. Stürmer

trzymał linę z ponurą zawziętością. Jego oddech zmieniał się w

rzężenie, a ciało zaczął pokrywać pot, mimo nocnego chłodu. Nagle

naprężenie liny wyraźnie się zmniejszyło.

- Dzięki Bogu - wyszeptał do siebie pułkownik i odprężył się,

potrząsając rękami, aby przywrócić w nich krążenie krwi.

Teraz do przodu wystąpił Greul. Wokół szyi zawiesił buty,

związane razem sznurówkami.

- Jestem gotów, panie pułkowniku. Jest pan pewien. Że...

- Nawet o tym nie myśl - mruknął Stürmer przez zaciśnięte zęby.

Greul sprawdził pętlę asekuracyjną i bez dalszego słowa zsunął

się poza półkę skalną.

Wydawało mu się, że wieki zsuwał się po stromej ścianie

skalnej, a Stürmerowi z kolei wydawało się, że już dłużej nie

wytrzyma obciążenia, jakie musiały znosić jego plecy. Już był bliski

background image

poddania się, gdy lina pozbawiona obciążenia, lekko odskoczyła do

góry. Greul również był na ziemi.

Stürmer pochylił się osłabiony w kierunku wyraźnie

zaniepokojonego Japa. Oficer nadal wyglądał na oszołomionego,

oddychał nieregularnie i widać było wyraźnie, jak drżą mu ręce.

- Panie pułkowniku, niech pan z tego zrezygnuje. Niech pan

pozwoli, abym ja schodził jako ostatni bez liny asekuracyjnej. Wydaje

mi się, że dam radę zjechać sam.

Stürmer tępo potrząsnął głową.

- Nie... nie jesteś na tyle doświadczony... ruszaj... teraz!

Ostatnie słowa wydusił przez zęby z rytmicznym sykiem. W jaki

sposób zdołał utrzymać linę z małym kapralem, pułkownik nigdy nie

zdołał sobie odpowiedzieć na to pytanie. Z twarzą bladą jak popiół,

rozbieganymi chaotycznie oczami, wydętymi policzkami jak balony

zaporowe, oficer modlił się i modlił, aby tylko nie wypuścić liny. I

gdy Jap wreszcie się z niej uwolnił, skacząc w dół ostatnie kilka

metrów, wiedział, że jego dowódca jest już u kresu sił. Stürmer opadał

na kolana na skalisty grunt, ze zwisającymi bezwładnie rękami i

spuszczoną głową, jakby się o coś błagalnie modlił, nie zważając na

czas i miejsce.

Po pewnym czasie zdołał się pozbierać i zaczął powolne

schodzenie do podstawy skały. W zupełnej ciemności i przy jego

wyczerpaniu zdawało się to samobójstwem, koszmarem nocnym.

Później, gdy ujrzał pozornie czysty uskok, zadrżał i powiedział sobie,

że tylko wariat ośmieliłby się stawić czoła takiej ścianie po nocy. Ale

background image

walczył przy zejściu, wisząc nieraz na samych opuszkach palców, z

pokrwawionymi palcami u stóp, którymi wyszukiwał najmniejszego

punktu podparcia.

I wtedy w tej wieczności nocy odezwał się Greul miękkim

głosem:

- Jest pan tylko pięć metrów od ziemi, panie pułkowniku. Niech

pan skacze, złapiemy pana.

Z odgłosem błogosławionej ulgi, pułkownik puścił się skały i

poleciał w dół z zamkniętymi oczami, jakby chciał odejść na dobre z

tego świata pełnego bólu.

Spadł prosto w szeroko rozstawione ramiona Byka Jo.

Znajdowali się na stercie ubitej ziemi, którą tworzyło coś co

było pozostałością ściany osłonowej bunkra. Samo stanowisko

dowodzenia zdawało się być nietknięte. Stürmer szybko ocenił ich

pozycję, gdy przysłuchiwali się przytłumionym dźwiękom, które

dochodziły z pomieszczenia poniżej. Brytyjscy sztabowcy,

nieświadomi ich obecności, pracowali pod ich stopami.

- Co teraz robimy, panie pułkowniku? - spytał Greul nieco

ponaglająco. - Jasne jest, że nie wykopiemy tunelu.

Wskazał palcem na grubą warstwę ziemi.

- Nie.

- To, co? Wejdziemy przez drzwi frontowe? - spytał głupkowato

Byk Jo.

- Właśnie tak, ale nie dokładnie przez te drzwi.

- Co pan ma na myśli? - spytał szeptem major Greul.

background image

- No, cóż. Wszyscy znamy te szopy sztabowe. Budują je dla

zaspokojenia najprostszych wymagań. W okresie zastoju w walkach,

aby dać ludziom trochę zajęcia, zaczyna się nowe roboty ziemne i w

końcu powstaje pod ziemią cały labirynt króliczych nor. Tak więc,

jeśli nie możemy skorzystać z głównego wejścia, na pewno istnieje

jakieś boczne. Musi takie być.

- I powiem wam, gdzie można je znaleźć - powiedział Jap. -

Zawsze jakiś pisarczyk z delikatnymi rączkami skraca sobie tamtędy

drogę, gdy nie chce naokoło latać przez główne wejście do sraczyka.

A przecież wiemy, gdzie są ich latryny, panie pułkowniku. Zakładam

się, że szybko znajdziemy boczne wejście.

Jap miał rację. Cichy trzask zapalnego żółtego światełka, które

rozjaśniło ciemność przy bocznej ścianie schronu, pokazało

samotnego strażnika, który pilnował niewielkich drzwi.

Stürmer ruszył odważnie w kierunku żołnierza, pogwizdując

jedyną znaną mu brytyjską melodię - It’s a long way to Tipperary - i

grzebał przy mundurze, jakby go zapinał po wyjściu z latryny.

- Ucisz się - syknął wartownik. - Nie wiesz do cholery...

- Uważaj na lewo! - krzyknął niespodziewanie Stürmer.

Wartownik dał się nabrać na starą sztuczkę. Zaalarmowany,

szybko obrócił się we wskazanym kierunku. Tymczasem z ciemności

po prawej stronie wyłonił się Byk Jo. Potężnym uderzeniem pięści w

nasadę karku, tuż pod hełmem, powalił na ziemię Brytyjczyka. Ten

nawet nie wydał dźwięku, padając na ziemię. Sierżant odciągnął na

bok bezwładne ciało. Jeszcze dalej w cień przenieśli je major Greul i

background image

Jap. Droga do schronu stała otworem.

Tunel przed nimi, wycięty w nagiej skale, z wyciosaną w

gruncie klatką schodową - był pusty i oświetlony jedynie światłem

nagich żarówek, podwieszonych pod sufitem. Jednak w tej pustce

tunelu było coś groźnego. Stürmer nadal wierzył w ich szansę lecz z

trudem walczył z pragnieniem, aby odwrócić się i uciec. Zamiast tego

mocniej zacisnął dłonie na pistolecie maszynowym i zrobił krok do

przodu, pociągając za sobą resztę ludzi.

W lewej ścianie skalnej znajdowało się wejście, zasłonięte

zawieszonym kocem. Stürmer szybko skinął głową w kierunku

Greula. Ten błyskawicznie odsunął zasłonę na bok, a pułkownik

wskoczył do środka z gotowym do strzału schmeisserem.

Jednak ludzie, którzy znajdowali się w środku, nie stanowili dla

napastników żadnego zagrożenia. Byli martwi. Leżeli w równych

rzędach, sztywni, nieruchomi, patrzący w sufit. Jakby zmarli gdzieś na

jakiejś defiladzie, a nie na polu walki.

- Muszą gdzieś mieć porządną kostnicę, prawda? - wyszeptał

obojętnie Greul.

Przecisnęli się bardziej na lewo. Z następnej sali dochodziło

donośne chrapanie rannych, nadal oszołomionych środkami

przeciwbólowymi. Skinieniem ręki Stürmer pokazał, że powinni

kierować się bardziej na prawo, oceniając, że dowódca Anglików nie

chciał mieć pokoju operacyjnego, zaraz obok punktu opatrunkowego i

kostnicy.

Ruszyli korytarzem w kierunku kolejnego wejścia zasłoniętego

background image

kocem. Dochodził zza niego stłumiony hałas rozmowy. Ponownie

Stürmer ustawił się tak, aby móc łatwo strzelać i pokazał majorowi,

aby przygotował się od odsłonięcia kurtyny.

- Teraz! - rzucił krótko i wskoczył do środka z pistoletem

maszynowym, gotowym do strzału.

Oficer, straszy człowiek o siwych włosach, padł na kolana, gdy

na jego piersi pojawił się równiutki rząd czerwonych dziur po kulach.

Drugiego oficera siła uderzenia pocisków odrzuciła na skalną ścianę,

na której jego pokryte krwią dłonie zostawiły ciemną smugę. Trzeci z

nich dostał postrzał prosto w twarz i pocisk kalibru 9 mm zamienił ją

z tej odległości w krwawą miazgę. Nagle wszystko zamieniło się w

paniczny chaos: rozkazy, komendy, krzyki wściekłości i strachu, i huk

wystrzałów.

Po korytarzu biegło kilku Brytyjczyków ubranych jedynie w

bieliznę. Greul powalił ich na ziemię jedną długą serią. Coraz więcej

ludzi, zatrzymując się w poślizgu padało na ziemię, gdy dostali się

pod lufę schmeisserów. Nagle coś z ogromną siłą uderzyło w rękę

Stürmera. Aż jęknął z bólu i pistolet maszynowy wypadł z

pozbawionych czucia dłoni. Jakaś postać w mundurze khaki

przeskoczyła ponad ciałem zabitego siwowłosego oficera. Anglik

trzymał w dłoni wielki rewolwer przywiązany do szyi białą linką

zabezpieczającą. Uniósł go do oka. Z tej odległości nie mógł chybić.

Stürmer widział każdy szczegół jego purpurowej, gniewnej twarzy,

łącznie z wągrami wokół oczu, gdy zaczął naciskać na spust.

Pułkownik rzucił się do przodu jak wystrzelony w katapulty.

background image

Całym ciężarem ciała zwalił się na Anglika. Z całej siły walnął go w

splot słoneczny. Rewolwer Anglika podskoczył w górę. Pocisk

uderzył w sufit, nie czyniąc żadnej szkody i oficer padł na ziemię.

Chwilę potem toczyli się obaj po zapylonej podłodze, zwarci w

walce o przetrwanie, próbując dostać rękami do gardła przeciwnika,

podczas gdy reszta oficerów sztabowych i ordynansów, niemal bez

strachu poświęcając swoje życie, przełamywała opór Niemców. I

wtedy ciężka kolba, okuta mosiądzem uderzyła w tył głowy

pułkownika Stürmera i nim ciemna fala niemocy ogarnęła go, zdał

sobie sprawę, że chcieli dokonać niemożliwego. Przegrali. Byli w

rękach Brytyjczyków.

background image

Rozdział 10

Stürmer odzyskał przytomność i otworzył oczy, słysząc

pierwsze słowa wypowiedziane po angielsku.

- Ależ, mój Boże, pułkowniku Tilney, to jest prawdziwy

pułkownik. Muszą być bardzo pewni siebie, skoro na takie

samobójcze misje wysyłają takich oficerów.

Stürmer poruszył głową i jęknął. Fala piekącego bólu przewaliła

się przez jego czaszkę i zaraz zamknął oczy, gdyż mówiący te słowa

oficer pochylił się nad nim.

- Mówisz po angielsku? - spytał natarczywie.

- Gdzie moi ludzie? - Stürmer zadał szorstko swoje pytanie,

otwierając ponownie oczy, by spojrzeć na nieznane twarze, które go

otaczały.

- Są naszymi jeńcami. Z nimi wszystko w porządku - powiedział

nieznajomy oficer tonem pełnym wyższości.

Stürmer od razu założył, że to oficer wywiadu.

- Dziękuję - powiedział. - Czy mogę się napić trochę wody?

Młody oficer z nieogoloną twarzą i zakrwawionym bandażem

owiniętym wokół głowy, podniósł dzbanek z wodą i nalał ją do

obtłuczonego z emalii metalowego kubka, który podał jeńcowi.

Stürmer zyskiwał na czasie. Pierwsze uwagi zgromadzonych

oficerów nasunęły mu pewien pomysł. Fakt, że w taką akcję

zaangażowany był pułkownik, ukazywała im naocznie, że niemieckie

background image

dowództwo było zupełnie przekonane, że Brytyjczycy byli prawie

pokonani, dlatego pozwoliło sobie na tak samobójczą misję, aby tylko

przyspieszyć nieuniknioną klęskę wrogów.

Ludzie stojący wokół niego wyglądali, jakby byli u kresu

wytrzymałości. Potrzeba było tylko odpowiedniego zwrotu czy nawet

słowa, aby pokazać im wyraźną granicę między ponowną nadzieją a

czarną desperacją. Stürmer wypił wodę z kubka i oddając go

adiutantowi, stwierdził, ze byłby w stanie przeciągnąć tych trzech

oficerów przez tę granicę.

Rozmawiali do późnej nocy. Stürmer nigdy nie zdawał sobie

sprawy, ile zapamiętał z lekcji angielskiego w szkole i wypraw do

Indii. Pracował bez ustanku nad trzema angielskimi oficerami,

wmawiając im wierutne kłamstwa na temat wielkości sił niemieckich

na wyspie i nędznym stanie rozproszonych i odizolowanych

oddziałów brytyjskich Tilneya.

Przez pierwsze godziny brytyjski dowódca odrzucał wszelkie

argumenty, mrucząc pod nosem „bzdury” i „zupełnie niemożliwe”.

Jednak Stürmer nadal pracował nad nim, wiedząc, że Tilney w któryś

momencie musi się złamać.

Około piątej nad ranem nowa grupa rannych została

przeprowadzona obok pokoju sztabowego.

- Budzą współczucie swoim cierpieniem, panie pułkowniku -

powiedział niechlujnie ubrany lekarz jakby od niechcenia.

Tilney rozpoznał jednego ze swych dowódców kompanii - z jego

prawej nogi ciekła struga krwi, całe udo miał poszarpane odłamkami

background image

pocisku.

- Mój Boże - szepnął, wstrząśnięty tym wszystkim - urządzili

nam rzeźnię!

Stürmer już wiedział, że brytyjski pułkownik zaczął go słuchać.

Tilney był zbyt delikatny psychicznie jak na dowódcę, a to fatalna

słabość dla żołnierza. Sam też nieraz odczuł taką słabość i stąd znał ją

dobrze; w bitwie ktoś musi zamknąć oczy na cierpienia innych, jeśli

chce uniknąć sparaliżowania umysłu przez współczucie.

- Pułkowniku - krzyknął ponaglająco - dlaczego ciągniemy dalej

tę krwawą zabawę? Dzielnie walczyłeś z przeciwnościami losu. Do tej

pory zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy. Ale jeśli będziesz

kontynuować... - machnął wymownie ręką, jakby chciał pokazać, że

dżentelmenowi nie trzeba więcej mówić.

- Co pan ma na myśli - spytał Brytyjczyk ostro.

- Jeśli będzie pan kontynuował walkę to rezultat i tak pozostanie

ten sam. To my wygramy. Ale pan poświęci swoich ludzi na darmo.

Skazuje pan ich na niepotrzebną śmierć. Będą pana potem nazywać

rzeźnikiem z góry Meraviglia - dalej Stürmer nie chciał mówić,

czekając aż jego słowa zrobią wrażenie na brytyjskim oficerze.

Poszarzała twarz Tilneya pokazywała, jak walczą w nim w tej

chwili emocje; troska o ludzi, urażona duma, przygnębienie, nadzieja

na cud i świadomość, że cała jego kariera wojskowa legnie w gruzach,

jeśli podda się wrogowi. A to był rok zwycięstw na Środkowym

Wschodzie. Premier Churchill może być bezlitosny dla dowódców,

którzy zawiedliby w 1943 roku, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że

background image

poddanie Leros będzie oznaczać koniec nadziei na przeciągnięcie

Turcji na stronę aliantów.

Nagle zwiesił ramiona, jakby nie był w stanie dalej dźwigać tego

nadmiaru odpowiedzialności.

- W porządku, wygrał pan - powiedział słabym głosem.

- Ależ, panie pułkowniku - zaprotestował jego adiutant, jednak

oficer wywiadu uciszył go jednym znaczącym spojrzeniem. - Co chce

pan, abym zrobił?

Zdawało się, że pułkownikowi sporo czasu zajęło przygotowanie

odpowiedzi na to pytanie. Ale gdy już zaczął mówić, jego słowa były

suche, precyzyjne i kompletnie pozbawione emocji.

- Niech pan skontaktuje się z generałem Muellerem. Proszę mu

powiedzieć, że przygotowuje się do negocjacji w sprawie poddania

Leros...

*

Poniżej trwały niekończące się negocjacje w spawie kapitulacji

brytyjskiego garnizonu. Ale pułkownik Stürmer już się nimi nie

interesował; czuł się wypalony z wszelkich emocji i nieskończenie

wyczerpany. Siedział na dachu bunkra, w którym przebiegały

rokowania, nie zwracał uwagi nawet na własnych ludzi i

spadochroniarzy, którzy przechodzili przez pozycje brytyjskie i nadal

traktowali uzbrojonych przeciwników z należytym szacunkiem.

Stürmer miał przed oczami jedynie scenerię śmierci i

zniszczenia, która ciągnęła się tak daleko, jak mógł sięgnąć wzrokiem.

Rozerwane na kawałki, czarne od dymu, spalone ciężarówki,

background image

zniszczony transporter opancerzony, karabiny z lufami wbitymi w

ziemię, z zawieszonymi na ich kolbach hełmami - oznaczenia miejsca

pochówku zabitych żołnierzy, i wszystko splatane zwojami drutu

kolczastego na których wisiały ciała ofiar nocnych walk, jak kłęby

podartych szmat.

- Stürmer - głos generała Muellera wyrwał go z zadumy

Pułkownik niechętnie stanął na nogach i ze znużeniem spojrzał na

twarz generała, którego oczy jaśniały triumfem.

- Oni się poddają, Stürmer! - krzyczał rozradowany. - Leros jest

nasze i to dzięki tobie i twoim ludziom. Czy rozumiesz to

pułkowniku? Leros jest znowu niemieckie!

- Tak, rozumiem, generale.

Nie salutując nawet na pożegnanie Stürmer zaczął schodzić

chwiejnym krokiem po stromym nasypie ściany schronu jak pijany.

To był już koniec.

background image

Envoi

Sznur ociężałych ludzi w mundurach khaki schodził pylistą

drogą w kierunku czekających na nich łodzi. Przygnębieni brytyjscy

jeńcy wojenni mieli być przewiezieni z Leros do kontynentalnej

Grecji i resztę wojny spędzić za drutami kolczastymi. Prawie pięć

tysięcy oficerów i żołnierzy stało się ofiarami złego planowania,

nadmiernej pewności siebie i nieudanych kombinacji politycznych.

Baron von Waldstein, bez wyraźniejszych śladów emocji na

twarzy, prychnął nosem, czując smród, jaki się roznosił, gdy

powłócząc nogami weszli do nadbrzeżnej tawerny. Uniósł kieliszek z

lodowato zimnym ouzo i wypił szybko jego zawartość.

Pułkownik Stürmer oparł się plecami o ścianę gospody. Tak

naprawdę traktował pokonanych ludzi nie jak wrogów tylko jak żywe

istoty, tak jak on sam, skazanych przez gorzki los. Potem spytał

łagodnym tonem:

- Co się dzieje, majorze? Nie znosi pan smrodu?

Baron wzruszył ramionami.

- Jest trochę za mocny, pułkowniku. Ale brytyjscy chłopcy nie

mieli czasu na kąpiel przez kilka ostatnich dni, jak przypuszczam.

- Lepiej niech zacznie się pan do niego przyzwyczajać, baronie -

powiedział powoli Stürmer. - To zapach porażki. My też będziemy tak

pachnieć w nadchodzących miesiącach.

Baron von Waldstein, którego prawa ręka powieszona była na

background image

temblaku, a twarz pokazywała zmęczenie napięciem nerwowym

ostatnich dni, spojrzał na wysokiego rozmówcę.

- Coś nie tak, Stürmer?

- Nie za dobrze. Mueller powiedział mi niedawno, że alianci

przedarli się przez góry.

- We Włoszech?

- Tak - odpowiedział Stürmer głuchym głosem, a jego myśli już

wybiegały ku nowym problemom.

- Zaryzykuję stwierdzenie, że was tam wysyłają - powiedział

ostrożnie baron. - Do miejsca zwanego Cassino. Monte Cassino.

- Tak. Naturalnie jest to kluczowa pozycja dla całego włoskiego

frontu - oznajmił Stürmer, wypił ostatni kieliszek ouzo i szykował się

do wyjścia. Major Greul już dawał mu sygnały z pokładu ścigacza

kapitana Doerra. - Dlaczego pan pyta, baronie?

Baron von Waldstein uśmiechnął się lekko.

- Dostałem dziś rano telegram od generała Studenta. Ja i moi

ludzie mamy się udać do Grecji po uzupełnienia i wzmocnienia, a

potem mają nas wysłać do Włoch. A żeby być dokładnym na Monte

Cassino.

- I tam się pewnie znowu spotkamy - wyciągnął lewą rękę na

pożegnanie.

- Lewa idzie od serca, majorze.

Ostatnie słowa wypowiedział bardzo ciepłym tonem.

- Tak mówią - baron uścisnął mocno dłoń Stürmera.

- Tak, jeszcze się spotkamy. Do widzenia, pułkowniku.

background image

- Do widzenia, panie baronie.

Bez dalszych słów pułkownik Stürmer odwrócił się na pięcie i

celowo sztywnym krokiem ruszył w kierunku łodzi.

- W porządku, Doerr - powiedział wkraczając na jej pokład. -

Odpływamy.

Kapitan szybko wydał niezbędne rozkazy. Zahuczały potężne

silniki diesla. Zostawiając za sobą długą, białą smugę spienionej

wody, ścigacz wypłynął z małej zatoki.

Sierżant Meier, obwieszony zrabowanymi brytyjskimi aparatami

fotograficznymi, pospiesznie chwycił się relingu, aby utrzymać

równowagę. Przytknął butelkę z angielską whisky do ust, ale jego

twarz nagle zrobiła się sino-zielona. Szybko połknął olbrzymi łyk

trunku, którego część wylała się na jego nieogolony policzek.

- Jap - jęknął - czuję, że za chwilę będę rzygać!

Jap chwycił zręcznie butelkę, nim rozbiła się o kołyszący się

pokład.

- Duma Korpusu Alpejskiego, jesteście załatwieni! - powiedział

z pogardliwą drwiną, gdy ścigacz torpedowy wyrwał się na otwarte

morze i gdy jego żołądek zaczął groźnie burczeć.

Mały kapral wziął spory łyk zrabowanej whisky i

przygotowywał się na długą podróż, która go czekała.

Niewielka wyspa za jego plecami, na której było tyle śmierci i

przerażenia przez ostatnie dni, zaczęła się robić jeszcze mniejsza.

Pułkownik Stürmer, który stał obok kapitana Doerra, czuł jak słona

bryza owiewa mu twarz. Nie patrzył za siebie. Chciał zapomnieć o

background image

Leros i o tym, co się na niej działo. Chciał zebrać myśli wokół

odległych Himalajów, ich błyszczących bielą wyzywających

szczytów, które pragnął zdobyć.

Gdy wreszcie Leros zniknęła za horyzontem, Stürmer popatrzył

na błyszczącą powierzchnię otwartego morza, jakby już widział, co go

czeka w odległej, tajemniczej przyszłości - jeszcze więcej śmierci i

zniszczenia.

Grupa Szturmowa Edelweiss ponownie wyruszała na wojnę!


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Whiting Charles Edelweiss Strzelcy Alpejscy 01 Operacja Leopard Gorzkie zwycięśtwo(1)
Kessler Leo Batalion czołgów
Kessler Leo Stalowe szpony
Kessler Leo Rozkaz wymarszu
Strzelecki - kolos-wejściówka -pytania i odp, WAT, semestr VI, systemy operacyjne UNIX
PP N przyjmowanie postawy strzeleckiej leżąc z kbk AKMS, NAUKA, Techniki operacyjne
Nieoperacyjne i operacyjne postępowanie przy strzelającej łopatce
Systemy operacyjne
Blok operacyjny zasady postÄTpowania , wyglÄ d
Alpejski region turystyczny 2
Wykład 1 inżynierskie Wprowadzenie do zarządzania operacyjnego

więcej podobnych podstron