background image

MEG CABOT 

AKCJA KSIĘŻNICZKA 

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 4 i ½ 

Tytuł oryginału 

THE PRINCESS DIARIES IV AND A HALF. PROJECT PRINCESS 

background image

Pytanie Co to właściwie jest ten Pamiętnik księżniczki 4 i 1/2?  

Odpowiedz  Numer  4  i 

1/2

  (to  znaczy  cztery  i  pól)  mieści  się  między  numerem  4  a 

numerem  5,  więc  miejsce  tej  książki  przypada  po  tomie  4  ale  przed  5 

Pamiętnika księżniczki.  

Pytanie Jaki okres w życiu księżniczki Mii obejmuje?  

Odpowiedź Marzec, wiosenne ferie szkolne. Innymi słowy, akcja toczy się pomiędzy 

tomem 4 (grudzień - styczeń) a tomem 5 (kwiecień - maj).  

Pytanie Dlaczego ta książka została wydana?  

Odpowiedź  Ponieważ  nie  chcemy  opuścić  ani  jednego  zdania  z  zapisków  z 

pamiętnika Mii! 

background image

Czwartek, 10 marca, poddasze 

Jestem  kompletnie  wyczerpana.  Nie  wiem  czemu,  nie  dość  że  muszę  znosić 

przekleństwo  książęcego  losu  -  chociaż  o  swoim  pochodzeniu  dowiedziałam  się  dopiero 

niedawno - to na dodatek zostałam obarczona taką męczącą rodziną. 

No  bo  już  i  tak  wystarczy,  że  czekali,  aż  prawie  skończę  piętnaście  lat,  żeby  rzucić 

mimochodem:  „Aha,  tak  przy  okazji,  jesteś  księżniczką".  A  teraz  nawet  nie  potrafią  ustalić 

między  sobą,  czy  mogę  spędzić  ferie  wiosenne  w  Zachodniej  Wirginii,  pracując  jako 

ochotniczka  dla  organizacji  Domy  Nadziei  razem  z  całą  resztą  uczniów  Liceum  imienia 

Alberta Einsteina chodzących na rozwój zainteresowań. 

Jakby  spełnianie  dobrych  uczynków  względem  bliźnich  nieco  mniej  hojnie 

obdarzonych przez los nie było właśnie zadaniem księżniczek! 

No i dobra, rozumiem, czemu mój argument: „A księżna Diana i jej akcje przeciwko 

stosowaniu  min  lądowych?!"  nie  trafił  do  Grandmére  -  która  uważa,  że  już  i  tak  za  często 

chodzę w rybaczkach - ale żeby moja MAMA? Przez całą poprzednią godzinę usiłowałam jej 

wyjaśnić  „teologię  młotka"  wyznawaną  przez  Domy  Nadziei:  otóż  przyświecający  ludziom 

wspólny cel znakomicie ułatwia przekraczanie barier kulturowych. Na przykład kiedy osoby z 

różnych  środowisk  religijnych  i  socjoekonomicznych  zbiorą  się  razem,  żeby  wybudować 

dom,  znikają  dzielące  ich  różnice,  a  dochodzi  do  głosu  łącząca  wszystkich  idea. 

Wspomniałam  o  tym,  że  każdy  człowiek,  nawet  prosty  i  słabo  wykształcony,  może 

wykorzystać młotek, obracając go w narzędzie, które zwiastuje pokój i miłość. 

Moja  ciężarna  mama  -  która  leżała  w  łóżku  i  oglądała  Białą  squaw  na  kanale 

filmowym Life - time, a na swoim wielkim brzuchu trzymała pojemnik lodów czekoladowych 

z  kawałkami  czekolady  Haagen  -  Dazs  (mimo  że  powinna  przecież  ograniczyć  spożycie 

nasyconych kwasów tłuszczowych do najwyżej dwudziestu gramów dziennie, bo przybrała na 

wadze  ponad  piętnaście  kilo  w  ciągu  ostatniego  pół  roku)  -  spojrzała  tylko  na  mnie  i 

powiedziała: 

background image

- Mia, czyś ty trafiła do jakiejś sekty? 

O MÓJ BOŻE! Tylko skrajne zaburzenia równowagi hormonalnej, jakie nękają w tej 

chwili  moją  matkę,  mogą  tłumaczyć  fakt,  że  moją  pracę  dla  zapewnienia  porządnego  dachu 

nad  głową  ludziom  biednym,  żeby  mogli  żyć  godnie  i  bezpiecznie,  usiłuje  podciągnąć  pod 

religijny fanatyzm. 

Kiedy jednak powiedziałam to głośno, mama wrzasnęła: 

- Frank! Chodź tu natychmiast! Mia trafiła do jakiejś sekty! 

Dzięki  Bogu,  pan  Gianini  wszedł  wtedy  do  sypialni  -  siedział  przedtem  w  salonie  i 

ćwiczył  grę  na  perkusji  -  i  wyjaśnił  mojej  matce  spokojnym,  rozsądnym  tonem,  że  Domy 

Nadziei to nie żadna sekta, tylko bezwyznaniowa organizacja typu nonprofit, która próbuje na 

całym  świecie  zwalczać  bezdomność  i  wyeliminować  budownictwo  mieszkaniowe 

niespełniające  żadnych  norm.  Powiedział  także,  że  on  sam  jako  ochotnik  jeździł  na  takie 

wycieczki  z  uczniami  Liceum  imienia  Alberta  Einsteina  przez  ostatnie  pięć  lat  i  że  w  tym 

roku  nie  wybiera  się  tylko  dlatego,  że  nie  chce  zostawić  mamy  samej,  w  zaawansowanej 

ciąży.  Płci  dziecka  wciąż  jeszcze  nie  znamy,  bo  mama  twierdzi,  że  jeśli  to  chłopiec,  nie 

będzie miała motywacji, żeby przeć podczas porodu, ponieważ to mężczyźni są wszystkiemu 

winni. Gdyby nie oni, takie organizacje jak Domy Nadziei w ogóle nie byłyby potrzebne. A to 

dlatego, że politycy mężczyźni podejmują fatalne decyzje, kiedy już raz zostaną wybrani do 

pełnienia publicznych funkcji, na przykład wszczynają kosztowne i niepotrzebne wojny, nie 

upewniwszy  się  najpierw,  czy  wszyscy  ich  wyborcy  mają  porządny  dach  nad  głową,  i  tak 

dalej, i tak dalej. 

No  więc  wtedy  pozwoliłam  sobie  zauważyć,  że  Tina  Hakim  Baba,  która  nawet  nie 

chodzi  na rozwój zainteresowań, a której  ojciec jest  właścicielem kilku szybów naftowych  i 

wiecznie się zamartwia, że Tina może zostać porwana przez zbirów nasłanych przez jakiegoś 

konkurencyjnego szejka naftowego, dostała w drodze wyjątku pozwolenie na ten wyjazd. I że 

Lilly Moscovitz, nasz szkolny geniusz i zarazem moja przyjaciółka, również jedzie. Tak samo 

jej  chłopak,  Borys  Pelkowski,  wirtuoz  skrzypiec  (człowiek,  który  oddycha  przez  usta, 

nawiasem mówiąc). 

Potem  dodałam,  że  mój  własny  chłopak,  starszy  brat  Lilly,  Michael,  też  wyjeżdża. 

Usiłowałam nie okazywać zbytniego entuzjazmu, kiedy wymieniałam tę ostatnią informację. 

No bo naprawdę nie ma potrzeby podkreślać, że Michael i ja spędzimy razem, bez nadzoru 

rodziców, całe pięć dni w dzikich ostępach Zachodniej Wirginii. Mama na pewno nie byłaby 

specjalnie  zachwycona,  gdyby  zdała  sobie  sprawę,  że  to  główny  powód,  dla  którego  tak 

bardzo  chcę  jechać.  Starałam  się  raczej  sprawić  wrażenie,  że  cały  mój  zapał  wynika  z 

background image

pragnienia niesienia pomocy tym, którym w życiu wiedzie się gorzej niż mnie. 

Co się kompletnie, w stu procentach zgadza. Ale poza tym... No cóż, poza tym mam 

ochotę pościskać się trochę z moim chłopakiem bez wiecznego zaskakiwania nas przez jego 

rodziców albo moją matkę, albo ojczyma, albo babkę. 

Powiedziałam  mamie  z  naciskiem,  że  ten  wyjazd  jest  w  pełni  aprobowany  przez 

szkołę  i  że  będziemy  cały  czas  pod  opieką  doktora  Juana  Gonzalesa,  dyrektora  północno  - 

wschodniego  oddziału  Domów  Nadziei,  dyrektorki  Liceum  imienia  Alberta  Einsteina,  pani 

Gupty,  pani  Hill,  opiekunki  naszych  zajęć  z  rozwoju  zainteresowań  (nie  żebym  akurat  JA 

miała jakieś szczególne zainteresowania, ale niech tam), Mademoiselle Klein od francuskiego 

i  pana  Wheetona,  naszego  trenera  drużyny  lekkoatletycznej  uczącego  nas  zdrowego  stylu 

życia i przepisów bezpieczeństwa. 

Aha,  no  i  poza  tym  -  Appalachy  są  odległe  od  Manhattanu  o  jedyne  siedem  godzin 

jazdy  autobusem,  a  cała  wycieczka  potrwa  zaledwie  pięć  dni,  więc  Z  CZEGO  TU  ROBIĆ 

TAKI PROBLEM??? 

Ale moja mama nadal miała raczej sceptyczną minę... 

...dopóki  nie  wspomniałam,  że  zdaniem  Grandmére  cała  odpowiedzialność  za  mój 

upór przy tym wyjeździe leży wyłącznie po stronie mojej mamy, bo wszystko zaczyna się od 

tego, że nie powinna była mnie zapisywać do tej hipisiarskiej szkoły. 

Kiedy powtórzyłam mamie słowa Grandmére, w jej oczach natychmiast pojawiło się 

TO spojrzenie i rzuciła: 

- Tak powiedziała twoja babka? Wiesz co, Mia? Możesz jechać. A teraz idź stąd, bo 

zasłaniasz mi Janinę Turner. 

To  cud,  że  ja  sobie  tak  dobrze  daję  radę  w  życiu  mimo  wszystkich  przeciwności  i 

trudów, które muszę znosić na co dzień. 

No,  ale  nieważne.  Po  wszystkich  tych  dyskusjach  JADĘ  DO  ZACHODNIEJ 

WIRGINII!!!  Teraz  muszę  wykrzesać  z  siebie  resztkę  energii  i  powiedzieć  miłości  mojego 

życia, jaka radość nas czeka: 

 

G

R

L

OUIE

:

 

Michael! Mama powiedziała, że mogę jechać! 

L

INUX

R

ULZ

:

 

Aha, no to super. 

 

AHA,  NO  TO  SUPER?  I  to  WSZYSTKO?  Tylko  tyle  uznania  Michael  gotów  jest 

wyrazić dla moich wysiłków i kunsztu dyplomatycznego? AHA, NO TO SUPER? 

Może jeszcze nie dotarło do niego, co mówię. 

background image

 

G

R

L

OUIE

:

 

D

Zachodniej Wirginii! NARESZCIE będziemy sami! 

L

INUX

R

ULZ

:

 

No cóż, nie do końca. Będzie z nami cała grupa z RZ. 

 

O  mój  Boże.  Zapowiada  się  cięższa  orka,  niż  mi  się  wydawało.  W  kwestii  naszej 

wycieczki Michael najwyraźniej nie myśli tymi samymi kategoriami co ja. Prawdopodobnie 

nie  może  się  doczekać,  aż  będzie  mógł  zrobić  trochę  dobrego  dla  ludzi  pokrzywdzonych 

przez los. Która to myśl, oczywiście, również mnie przyświeca. 

Ale cieszę się też perspektywą tulenia się do mojego chłopaka pod rozgwieżdżonym 

niebem Zachodniej Wirginii... 

Muszę  popracować  nad  zasianiem  w  Michaelu  ziaren  romantyzmu,  żeby  zdążyły 

zakiełkować  na  czas  wielkiej  sesji  przytulania  się  w  trzydziestym  piątym  stanie  naszego 

pięknego kraju!!! 

background image

Piątek, 11 marca, godzina 

wychowawcza 

Lilly jest tak podekscytowana wyjazdem do Zachodniej Wirginii, że nie może mówić 

o  niczym  innym.  Ale  ona  jest  podekscytowana  z  innego  powodu  niż  ja.  Zabiera  ze  sobą 

kamerę  wideo,  bo  zamierza  sfilmować  naszą  wycieczkę  i  pokazać  ją  później  w  swoim 

programie  na  kanale  kablówki  ogólnego  dostępu,  Lilly  mówi  prosto  z  mostu.  Twierdzi,  że 

będzie  to  zjadliwy  komentarz  na  temat  niedociągnięć  naszego  systemu  budownictwa 

komunalnego. 

-  Powinnaś  napisać  coś  o  tym,  Mia  -  powiedziała  właśnie  Lilly.  -  No  wiesz,  coś 

alegorycznego,  na  przykład  że  budowę  domu  można  porównać  do  tworzenia  analitycznej 

struktury  polityki  rządu  w  małym  europejskim  księstwie,  takim  jak  Genowia.  Założę  się  o 

wszystko, że ci to wydrukują w szkolnej gazecie. 

Lilly  nie  mówi  poważnie,  tylko  trochę  sobie  ze  mnie  kpi.  Bo  odkąd  odkryłam,  że 

moim jedynym talentem jest opisywanie różnych rzeczy w dość zabawny sposób, i dostałam 

się  do  pracy  w  szkolnej  gazecie,  „Atomie",  naczelny  pozwala  mi  pisywać  wyłącznie 

cotygodniowe  zestawienia  stołówkowego  menu,  bo  jestem  dopiero  pierwszoklasistką  i 

jeszcze „nie zapłaciłam frycowego". 

Ale nawet gdybym MOGŁA zmusić Lesliego Cho do wydrukowania mojego artykułu, 

nie sądzę, żebym w rzeczywistości miała JAKIEKOLWIEK pojęcie o budowaniu domów. I 

raczej  nie  zostanę  podporą  szkolnego  Klubu  Konstruktorów,  jeśli  wziąć  pod  uwagę,  jakim 

jestem  beztalenciem  i  dziwadłem  -  może  z  wyjątkiem  tej  całej  pisaniny.  Ale  w  obecnych 

okolicznościach co mi z tego, że umiem PISAĆ? Byłoby o wiele bardziej luzacko, gdybym 

potrafiła  obsługiwać  tokarkę  albo  miała  jakieś  inne  umiejętności  pożyteczne  dla 

społeczeństwa. 

Może powinnam po prostu przyzwyczaić się do myśli, że jedyną rzeczą, którą robię w 

background image

miarę dobrze, jest pisanie, no i może jeszcze zamawianie chińskiego jedzenia, i w związku z 

tym bardzo wątpliwe, żebym nagle odkryła u siebie talent do mocowania okładzin tynkowych 

i że ten talent ujawni się akurat podczas budowania domów dla bezdomnych w czasie naszych 

wiosennych ferii. 

Chociaż - bardzo mi przykro - gdybym była ubogim człowiekiem, wolałabym raczej 

sama  zbudować  sobie  dom,  niż  żeby  miał  to  zrobić  Borys  Pelkowski.  Nawet  gdyby 

alternatywą był BRAK domu. Wiem, że Borys jest jedną z najbardziej utalentowanych osób 

w  naszej  szkole,  ale  kiedyś,  tuż  przed  koncertem  orkiestry  szkolnej,  wyszedł  na  klatkę 

schodową  trzeciego  piętra  poćwiczyć  na  osobności  swoje  solo  i  skończyło  się  tak,  że  się 

zatrzasnął  i  musiał  przez  parę  godzin  walić  w  te  metalowe  drzwi,  zanim  ktokolwiek  go 

znalazł,  bo  tymczasem  koncert  zdążył  się  już  skończyć  i  wszyscy  poszli  do  domu.  Na  całe 

szczęście woźny jeszcze miał dyżur, w przeciwnym razie Borys tkwiłby uwięziony na klatce 

schodowej do poniedziałku. Bez jedzenia i wody mógł nawet umrzeć, a w poniedziałek, kiedy 

wszyscy przyszliby do szkoły, znaleźliby jedynie ten szkielet ze skrzypcami w dłoni, ubrany 

w sweter wetknięty w spodnie. (Borys Pelkowski zawsze nosi sweter wetknięty w spodnie).  

Ale to w końcu tylko moja opinia. 

background image

Piątek, 11 marca, zebranie 

brygady Domów Nadziei, Liceum imienia Alberta  

Einsteina 

Zaczynam żywić poważne obawy co do Zachodniej Wirginii, i to nie tylko dlatego, że 

Michael ani razu mnie nie zapytał, czy planuję zabrać ze sobą mój wiśniowy błyszczyk do ust 

(to  jego  ulubiony  smak).  To  znaczy,  ja  rozumiem,  że  tam  są  biedni  ludzie,  i  tak  dalej,  ale 

przecież to nadal jest AMERYKA, na litość boską. 

Tymczasem przed chwilą doktor Gonzales rozdał nam listę rzeczy, które musimy ze 

sobą zabrać. Lilly, Michael, Borys, Tina i ja siedzimy teraz tutaj i czytamy ją, robiąc uwagi 

typu: „Hej, czy ktoś tu oszalał?" 

Na przykład, co to jest dwudziestolitrowy słoneczny prysznic w torbie? Gdzie w ogóle 

można  coś  takiego  kupić?  I  o  co  chodzi  z  tymi  bogatymi  w  potas,  odpornymi  na  ciepło 

przekąskami?  Co  TO  niby  jest?  Dlaczego  mamy  potrzebować  potasu?  I  czy  w  Zachodniej 

Wirginii nie ma spożywczaków? To znaczy, nie wystarczy pójść do delikatesów i kupić sobie 

banana? 

LISTA RZECZY. KTÓRE MAMY ZE SOBĄ ZABRAĆ. 

OBEJMUJE  TEŻ:  pas  do  narzędzi  albo  torbę  na  gwoździe  młotek  do  gwoździ  z 

pazurem taśmę mierniczą o długości około pięciu metrów scyzoryk nożyce do drutu  

małe narzędzie do usuwania gwoździ ołówek stolarski  

mały  kątownik  ciesielski  małą  ostrą  piłę  płatnicę  o  krótkich  zębach  sprężynę 

hydrauliczną (niekoniecznie) 

 

Hm,  tak?  Jestem  tylko  księżniczką.  Nie  posiadam  żadnej  z  tych  rzeczy.  Potrzebne 

wam berło? Proszę, walcie do mnie jak w dym. Ale narzędzie do wyciągania gwoździ? Nie za 

bardzo. 

background image

No a poza tym, można by oczekiwać, że udzielą nam kilku lekcji o takich materiałach 

jak, powiedzmy, płyty pilśniowe. Ale nie. Zamiast tego doktor Gonzales wręczył nam tylko 

formularze, które podobno mają podpisać nasi rodzice, a tam jest takie zadanie, że nie będą 

pociągać  do  odpowiedzialności  Domów  Nadziei  w  razie,  gdybyśmy  ulegli  wypadkowi  lub 

zginęli w czasie wycieczki. 

Ulegli wypadkowi lub zginęli!!! 

Tina Hakim Baba właśnie podniosła rękę i zapytała, czemu na tej liście jest napisane, 

że mamy zabrać ze sobą tygodniowy zapas nawilżanych chusteczek odświeżających. Doktor 

Gonzales  mówi,  że  to  dlatego,  że  w  dni  pochmurne  nasze  dwudziestolitrowe  prysznice  w 

torbie  mogą  się  nie  nagrzać  dostatecznie  i  powinniśmy  się  przygotować  na  to,  że  albo 

będziemy  brali  zimny  prysznic,  albo  będziemy  się  po  prostu  myli  za  pomocą  wilgotnych 

chusteczek higienicznych. 

Hm,  przepraszam  bardzo,  ale  czy  nawilżane  chusteczki  poradzą  sobie  z  rozmaitymi 

cielesnymi  odorami?  Jak  ja  mam  się  obściskiwać  z  moim  chłopakiem,  jeśli  będę 

ŚMIERDZIEĆ??? 

Zaczęłam  naprawdę  panikować,  kiedy  doktor  Gonzales  poprosił  nas  wszystkich  o 

zapoznanie się z drugą stroną ulotki. A to dlatego, że na stronie drugiej stało jak byk: 

•  Proszę  pić  jak  najwięcej  napojów  dla  sportowców,  Isostaru  albo  soku 

porzeczkowego przez cały tydzień poprzedzający wyjazd. Proszę pić Isostar dostarczany na 

miejsce pracy brygady, żeby uzupełnić stężenie potasu i elektrolitów. 

•  W  tamtym  klimacie  występuje  bardzo  wiele  gatunków  owadów  latających.  Zaleca 

się zabranie środka odstraszającego. 

• Proszę nie głaskać miejscowych zwierząt, ponieważ często przenoszą one choroby. 

Jeśli zdarzy wam się pogłaskać jakieś zwierzę, należy natychmiast umyć ręce. 

• Proszę nie pić wody spod prysznica ani z ogólnie dostępnych miejscowych ujęć. 

 

Nie pić wody i nie głaskać zwierząt? Środek odstraszający owady? Isostar? 

O mój Boże, w co ja się wpakowałam??? 

background image

Piątek, 11 marca, lekcja etykiety, hotel 

Plaża 

Grandmére nie chce uwierzyć, że mama pozwoliła mi jechać do Zachodniej Wirginii. 

Mówi, że nie wie, kto tu jest bardziej pomylony: mama, dlatego że mnie tam puszcza, czy ja, 

dlatego  że  w  ogóle  chcę  tam  jechać.  Przeczytała  formularz  do  podpisania  przez  rodziców  i 

wyraziła nadzieję, że będę się dobrze bawiła na tym obozie rekrutów. 

-  To  nie  żaden  obóz  rekrutów,  Grandmére  -  zaprotestowałam.  -  To  bezwyznaniowa 

organizacja  typu  nonprofit,  która  zajmuje  się  zwalczaniem  nieodpowiadającego  standardom 

budownictwa mieszkaniowego i bezdomności na całym świecie. 

-  Dlaczego  w  takim  razie  -  zapytała  Grandmére  -  jest  tutaj  napisane,  że  będziesz 

musiała wstawać codziennie o szóstej rano? 

- Dlatego - odparłam, wyrywając jej z ręki ulotkę - że prawdopodobnie wtedy podają 

śniadanie. 

Grandmére pokręciła głową. 

- Po raz ostatni wstałam o szóstej rano, kiedy Niemcy bombardowali pałac, w czasie 

wojny.  Nic  poza  ostrzałem  artyleryjskim  nie  powinno  wyrywać  księżniczki  z  łóżka  przed 

ósmą. Każda wcześniejsza pora to zwykła nieprzyzwoitość. Amelio, nie jest jeszcze za późno, 

żebyś  zdecydowała  się  dołączyć  do  mnie  w  Palm  Springs,  gdzie  będę  się  relaksować  po 

stresie  naszych  codziennych  lekcji  etykiety.  Wiesz,  to  wcale  niełatwe  zadanie  uczyć  młodą 

dziewczynę wszystkiego, co powinna wiedzieć o sztuce rządzenia, i tak dzień w dzień. Jesteś 

pewna, że nie masz ochoty jechać ze mną? Na pustyni środek odstraszający owady nie będzie 

ci  potrzebny.  Ani  żadne  nawilżane  chusteczki  higieniczne.  Tylko  piękna,  czysta  woda  w 

hotelowym basenie i belgijskie gofry przynoszone do pokoju... 

- Nie! - wrzasnęłam, bo ten kawałek o gofrach brzmiał naprawdę kusząco. Założę się, 

że nikt w ośrodku odnowy, do którego wybiera się Grandmére, nie musi się martwić swoim 

background image

poziomem potasu. - Spędzę wiosenne ferie, robiąc coś dobrego dla ludzkości. - A przy okazji, 

poprzytulam  się  trochę  ze  swoim  chłopakiem.  No  i  tak,  odkryję  może,  że  jestem 

utalentowanym dekarzem. Przecież w końcu nigdy nic nie wiadomo. - Zapomniałaś, jak było 

z księciem Williamem? Po liceum spędził CAŁY ROK w Chile, pomagając biednym. Ja jadę 

tylko do Zachodniej Wirginii, i to zaledwie na pięć dni. Myślę, że zdołam wytrzymać pięć dni 

wstawania o szóstej rano. 

Grandmére  tylko  pociągnęła  łyk  sidecara  i  pogłaskała  Rommla,  swojego  na  wpół 

łysego miniaturowego pudla. 

- Jak chcesz - westchnęła. - Mam tylko nadzieję, że nie zaczniesz ubierać się w jakieś 

tubylcze  stroje.  Pamiętam  te  obszerne  chilijskie  swetry,  które  nosił  potem  książę  William. 

Wiesz, od wełny można się nabawić wysypki. 

Wyjaśniłam Grandmére, że w Zachodniej Wirginii nie nosi się chilijskich swetrów, a 

ona zapytała mnie, w co się w takim razie ubierają jej mieszkańcy, a ja musiałam przyznać, że 

nie mam pojęcia. Wtedy wymierzyła we mnie palec i zawołała: 

- Aha! Ja ci powiem, co się nosi w Zachodniej Wirginii! Worki jutowe! Oto co noszą 

ludzie w Zachodniej Wirginii! 

Powiedziałam  Grandmére,  że  w  przeciwieństwie  do  tego,  co  jej  się  może  wydawać, 

czasy wielkiego kryzysu dawno się skończyły i nikt już nie robi ubrań z worków jutowych. 

Ale sama nie wiem. To znaczy, jeśli wziąć pod uwagę ten film, Neli, w którym Jodie 

Foster  gra  głuchoniemą  dziewczynę, która mieszka w głębokim lesie i  wiecznie coś gada o 

„tańczeniu  z  wiatrem"...  Jestem  całkiem  pewna,  że  ten  film  kręcili  w  Zachodniej  Wirginii. 

Albo  w  którejś  z  Karolin.  Tak  czy  inaczej,  niedaleko.  A  ona  nosiła  ubranie  zrobione  z 

jutowego worka. Coś w rodzaju podomki. 

O mój Boże, mam nadzieję, że nie będą ode mnie oczekiwali, żebym się ubierała jak 

miejscowi i nie wyróżniała z tłumu! Ja nie mam podomki! Wydaje mi się zresztą, że nie da 

się jej kupić w Nowym Jorku! 

background image

Piątek, 11 marca, 23.00, poddasze 

Tak  się  zdenerwowałam  tą  całą  gadaniną  o  jutowych  workach  i  Isostarze,  że  po 

powrocie do domu spytałam pana Gianiniego, czy on czasem nie ukrywa przede mną czegoś 

w związku z tego typu wyjazdami. Pan G. nigdy  właściwie nie był  przedtem w Zachodniej 

Wirginii, ale jeździł z Domami Nadziei do Meksyku i paru przygranicznych miejscowości w 

Teksasie. Powiedział mi: 

- Mia, doprawdy, aż trudno mi wyrazić słowami, jakie to było pozytywne przeżycie i 

niezapomniane doświadczenie. Naprawdę nauczyłem się doceniać wszystko, co mam. 

Bardzo pięknie, ale na dobrą sprawę nie rozwiązuje to moich wątpliwości w kwestii 

worków jutowych. Ale powiedział mi chociaż, że mogę pożyczyć sobie jego młotek. 

No  więc  weszłam  do  sieci  i  wysłałam  wiadomość  przez  ICQ  do  Michaela,  bo  mimo 

wszystko jest on światłem mego życia i jedyną osobą na tej ziemi, która potrafi mnie ukoić, 

kiedy moja dusza zaczyna się miotać niczym zranione źrebię. 

Ale chociaż dla niego tylko żyję i tak dalej, Michael totalnie mi nie pomógł w sprawie 

worków jutowych. 

 

L

INUX

R

ULZ

:

 

Mia,  ludzie,  dla  których  będziemy  budować  domy,  są 

biedni,  nie  niedorozwinięci  umysłowo.  Jestem  pewny,  że  noszą  co 

innego niż worki jutowe. Nie wyobrażaj sobie, że to będzie wyglądało 

jak Uwolnienie. 

 

Nigdy nie oglądałam Uwolnienia, bo nie lubię filmów, w których coś znienacka rzuca 

się na ludzi zza drzew, ale wcale się nie przyznałam, bo chcę, żeby Michael myślał, że jak na 

swój  wiek  jestem  bardzo  dojrzała.  Pomijając  całą  resztę,  on  jest  przecież  maturzystą,  a  ja 

zaledwie  pierwszokksistką.  Muszę  robić  wszystko  co  w  mojej  mocy,  żeby  sobie  nie 

przypominał o tym, że mam zaledwie czternaście lat i trzy czwarte. 

background image

 

G

R

L

OUIE

:

 

Wiem. Ale powiedz mi, czy czytałeś kiedyś Christy? 

 

Trochę  głupio  zadawać  takie  pytanie  facetowi,  bo  jedyny  znany  mi  facet,  który 

przeczytał Christy, to nasz sąsiad Ronnie, który teraz jest dziewczyną. Ale nieważne. Michael 

jest  niebywale  oczytany  jak  na  kogoś  z  patriarchalnego  klubu  kolesiów  (określenie  mojej 

mamy). 

 

G

R

L

OUIE

:

 

B

widzisz,  akcja  Christy  rozgrywa  się  w  Smokey 

Mountains,  które  są  praktycznie  takie  same  jak  Appalachy,  i  wszyscy 

tam  zaczynają  chorować  na  tyfus,  ze  względu  na  fatalne  warunki 

sanitarne, włącznie z Christy, i ja tylko mówię, że może dlatego oni 

chcą, żebyśmy nie głaskali żadnych zwierząt... 

L

INUX

R

ULZ

:

 

Mia,  przestań  się  tak  zamartwiać.  Gdyby  to  było 

naprawdę niebezpieczne, czy sądzisz, że dyrektor Gupta by tam z nami 

jechała? 

G

R

L

OUIE

:

 

Dyrektor  Gupta  robi  czasami  bardzo  dziwne  rzeczy. 

Pamiętasz, jak zgodziła się zagrać posterunkowego Krupkę, kiedy Klub 

Dramatyczny wystawiał coś w rodzaju West Sicie Story? 

L

INUX

R

ULZ

:

 

Mia,  zamiast  obsesyjnie  rozmyślać  nad  perspektywą 

zarażenia  się  tyfusem  i  koniecznością  noszenia  ubrania  z  worka 

jutowego, czemu nie spróbujesz skupić się na najważniejszym aspekcie 

tej całej wycieczki? 

 

Pomyślałam,  że  może  chodzi  mu  o  to,  że  będziemy  mogli  tulić  się  pod 

rozgwieżdżonym  niebem  Zachodniej  Wirginii.  Ale  to  się  wydawało  raczej  mało 

prawdopodobne,  biorąc  pod  uwagę  parę  naszych  ostatnich  rozmów,  więc  uznałam,  że  musi 

mu  chodzić  o  to,  że  będę  miała  wreszcie  okazję  sprawdzić,  czy  nie  jestem  dobra  w  paru 

rzeczach, poza zapisywaniem każdego najdrobniejszego szczegółu dotyczącego mojego życia 

w tym dzienniku, co nie jest tak naprawdę żadną przydatną umiejętnością. 

Ale  potem  zdałam  sobie  sprawę,  że  nie  mogło  mu  chodzić  właśnie  o  to,  bo  nie 

wspomniałam mu jeszcze o moim skrywanym marzeniu, mianowicie że okażę się świetnym 

tynkarzem czy coś. Więc zamiast tego napisałam: 

 

G

R

L

OUIE

:

 

Chodzi  ci  o  to,  że  będziemy  pomagali  biednym  w  ich 

background image

dążeniach do samorealizacji? 

L

INUX

R

ULZ

:

 

Nie,  chodzi  mi  o  to,  że  ty  i  ja  spędzimy  razem  całe 

pięć dni i nie będzie nam przeszkadzała twoja babka. 

 

Aha! Więc jednak zaczyna czaić, o co chodzi!!!  

Michael ma rację. Kto by się przejmował tyfusem, skoro można się CAŁOWAĆ?! 

background image

Sobota, 12 marca, 5.30 rano, w autobusie  

do Zachodniej Wirginii 

No cóż, całowanie na razie się nie zaczęło. 

To  dlatego,  że  jeszcze  zanim  zdążyliśmy  dojechać  do  tunelu  Lincolna,  Borys  dostał 

choroby lokomocyjnej i musiał zwymiotować do papierowej torebki, a Lilly powiedziała, że 

wyprasza sobie i teraz nie będzie siedział koło niej, i kazała Michaelowi się przesiąść, żeby 

móc  usiąść  koło  mnie,  a  kiedy  Michael  odmówił,  Borys  znów  zaczął  rzygać,  tylko  że  tym 

razem  nie  trafił  do  papierowej  torebki  i  wszystko  poleciało  na  podłogę,  a  dyrektor  Gupta  i 

pani Hill usiłowały posprzątać, co nie wyszło im najlepiej, bo nie miały żadnych ręczników 

papierowych  ani  nic  takiego,  więc  wszyscy  musieliśmy  przesiąść  się  na  tylne  siedzenia 

autobusu,  jak  najdalej  od  oparów  pawia,  a  Michael  jako  jedyny  zgłosił  się,  że  zostanie  z 

Borysem i będzie pilnował, żeby następnym razem Borys trafił do torebki. 

Mój  chłopak  jest  taki  świetny!  Nie  tylko  jest  niewiarygodnie  inteligentnym 

człowiekiem, szalenie utalentowanym muzykiem, zna się na komputerach i cudownie całuje, 

ale jest też ogromnie współczującą jednostką. Może któregoś dnia zostanie lekarzem i odkryje 

lekarstwo na raka. Często o tym marzę, bo to jedyna szansa, żeby parlament Genowii wyraził 

zgodę na nasze małżeństwo. 

Jednak nie martwię się tym za bardzo. Michael to mężczyzna wyróżniający się z tłumu 

innych mężczyzn i z całą pewnością zdoła osiągnąć w życiu coś niezwykłego, dzięki czemu 

zdobędzie  serca  obywateli  Genowii,  tak  samo  jak  zdobył  moje.  Gdybym  tylko  sama  miała 

tyle użytecznych talentów co Michael! Byłoby bardzo fajnie, gdybym umiała grać na gitarze 

ORAZ programować w html - u. 

W  każdym  razie,  chociaż  proponowałam,  że  posiedzę  z  przodu  autobusu  razem  z 

Michaelem i  pomogę mu podsuwać papierowe torby  Borysowi, on odezwał  się zupełnie jak 

Daniel Day - Lewis w Ostatnim Mohikaninie: 

background image

- Nie, Mia. Oszczędzaj siły. 

No  i  teraz  Lilly,  Tina  i  ja  gnieciemy  się  razem  na  dwóch  siedzeniach  i  czekamy  na 

nasz  pierwszy  postój  na  autostradzie  New  Jersey,  kiedy  kierowca  autobusu  będzie  mógł 

porządnie zmyć mopem podłogę. Dyrektor Gupta mówi, że kiedy tylko zjedziemy na parking, 

pójdzie  kupić  zapas  aviomarinu  dla  Borysa  i  każe  mu  go  wziąć.  Borys  twierdzi,  że  po 

aviomarinie chce mu się spać i traci swoją zwykłą osobowość. 

Doczekać się już nie mogę. 

W  każdym  razie  Lilly  już  zaczęła  filmować.  Zrobiła  bardzo  udane  zbliżenie  pawia. 

Uruchomiła kamerę o piątej rano, bo o tej porze musieliśmy wszyscy pojawić się w Liceum 

imienia Alberta Einsteina z całym naszym bagażem, żeby zdążyć na autobus. Wszyscy mieli 

mnóstwo rzeczy, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że wycieczka potrwa tylko pięć dni. 

Najmniej bagażu ma Lars. Bardzo lobbowałam za tym, żeby nie musieć jechać na tę 

wycieczkę w towarzystwie swojego oficjalnego ochroniarza, ale tata nalegał. Powiedział, że 

w  ogóle  mu  się  nie  podoba  pomysł  mojego  wyjazdu  -  tata  chce,  żebym  wszystkie  wakacje 

spędzała w Genowii  - ale ponieważ mama już mi pozwoliła, nie będzie jej  się sprzeciwiać. 

Nie chciał jednak puścić mnie bez opieki i ochrony przed ewentualnymi porywaczami. Na nic 

się zdały moje argumenty, że Tina jedzie bez ochroniarza - pan Hakim Baba, jak się okazuje, 

nie ma żadnych wrogów w Zachodniej Wirginii i Wahim dostał dobrze zasłużony urlop, tyle 

że nie jest specjalnie uszczęśliwiony, bo to oznacza, że Lars będzie miał Mademoiselle Klein 

tylko dla siebie... no cóż, on i pan Wheeton. Lars jedzie, powiedział mój tata. Bo tak. 

Przynajmniej Lars podróżuje bez zbędnego obciążenia. Zabrał ze sobą wyłącznie mały 

worek żeglarski. Zapytałam go, gdzie ma śpiwór i poduszkę, a on się tylko uśmiechnął. Mam 

nadzieję,  że  nie  liczy  na  to,  że  będę  się  z  nim  dzieliła  swoją  pościelą.  Kocham  mojego 

ochroniarza, ale nie do tego stopnia. 

W każdym razie Lilly filmuje wszystko, co się dzieje w autobusie, żebyśmy o niczym 

później  nie  zapomnieli.  Zrobiła  porządne,  długie  ujęcie  napisu,  który  wisi  nad  głową 

kierowcy. Napis mówi: 

Jestem Państwa kierowcą i mam na imię Charlie.  

Jestem bezpieczny, grzeczny i można na mnie polegać. 

Proszę nie przekraczać żółtej linii. 

 

Kiedy tkwiliśmy w korku przed tunelem Lincolna, Lilly spytała, co naszym zdaniem 

zrobiłby Charlie, gdyby dyrektor Gupta przekroczyła żółtą linię. 

-  Ponieważ  Charlie  jest  bezpieczny  i  można  na  nim  polegać  -  odparła  Tina  - 

background image

powiedziałby pewnie: „Proszę pani! Proszę się cofnąć poza żółtą linię!" 

- Tak - zgodziłam się. - Ale ponieważ jest także grzeczny, najprawdopodobniej ujmie 

to  inaczej:  „Proszę  pani,  proszę  uprzejmie!  Proszę  się  cofnąć  poza  żółtą  linię,  bardzo 

dziękuję!" 

Z  jakiegoś  powodu  tak  nas  to  rozbawiło,  że  śmiałyśmy  się,  póki  nam  też  omal  nie 

zachciało się rzygać. 

Jeszcze tylko sześć i pół godziny i będziemy na miejscu. 

background image

Sobota, 12 marca, 10.00, gdzieś na 

autostradzie New Jersey 

Michael i ja nareszcie siedzimy razem, ale jeszcze się nie tulimy. Michael nie uznaje 

publicznego  demonstrowania  swoich  uczuć,  ponieważ,  jak  twierdzi,  niektóre  sprawy  są 

intymne. 

I  ja  to  w  pełni  rozumiem  i  popieram.  No  bo  wcale  nie  chcę,  żeby  za  mną  łaził  i 

całował mnie po francusku w szkolnej kafejce, czy coś takiego. 

Ale wiecie, moglibyśmy się chyba trochę POTRZYMAĆ ZA RĘCE. 

W  każdym  razie  Charlie,  nasz  bezpieczny,  grzeczny  i  odpowiedzialny  kierowca, 

posprzątał pawia Borysa, kiedy dotarliśmy do Zajazdu Molly Pitcher, a potem wszyscy znów 

weszliśmy  na  pokład.  Przy  otwartych  oknach  naprawdę  wcale  tak  bardzo  nie  śmierdzi. 

Dyrektor Gupta dała Borysowi sporą dawkę aviomarinu i on jest teraz nieprzytomny. Siedzi z 

głową  opartą  na  ramieniu  Lilly.  Ta  głowa  mu  non  stop  opada.  Rzeczywiście  chyba  nie 

ściemniał,  twierdząc,  że  lekarstwa  na  chorobę  lokomocyjną  kompletnie  pozbawiają  go 

osobowości. Jeśli chcecie znać moje zdanie, powinniśmy codziennie dawać mu porcyjkę. 

Jednak  mimo  że  Borys  większą  część  początku  podróży  spędził  rzygając,  nie 

powstrzymało to jego i Lilly od zostania pierwszą parą, którą złapano na obściskiwaniu się. 

Nakryto  ich  na  całowaniu  się  w  Roy  Rogers  podczas  pierwszego  postoju  i  ostra  uwaga  ze 

strony dyrektor Gupty sprawiła, że odskoczyli od siebie. 

Ale kiedy przed chwilą zerknęłam w stronę końca autobusu, znów to robili! W ogóle 

nie mogą utrzymać rąk przy sobie!!! 

Chciałabym, żeby Michael też tam popatrzył i zrozumiał, że TROCHĘ przytulania by 

nam nie zaszkodziło... 

O mój Boże, jestem taka zmęczona. I włosy mi chyba śmierdzą pawiem Borysa. Nie 

mogę się doczekać, aż dojedziemy na miejsce, a wtedy umyję sobie głowę i będziemy mogli 

background image

zacząć się całować. 

background image

Sobota, 12 marca, 17.00, Kawał  

Mamałygi, Zachodnia Wirginia 

O... mój... Boże... 

Jesteśmy na miejscu. Wreszcie dotarliśmy. Wreszcie dotarliśmy i Charlie rozładował 

nasze bagaże, a potem musieliśmy je wziąć i zatargać je do... 

NASZYCH NAMIOTÓW!!! 

TAK!!! NAMIOTÓW!!! MAMY MIESZKAĆ W NAMIOTACH!!! 

Zdawałam sobie sprawę, oczywiście, że będziemy spali w namiotach. Widziałam je na 

zdjęciu w broszurze. 

Ale  namioty  na  zdjęciach  w  broszurze  miały,  zdaje  się,  drewniane  podłogi  i  były 

rozbite  na  platformach  ponad  poziomem  gruntu.  A  te  namioty  wcale  nie  mają  drewnianej 

podłogi i stoją 

NA SAMEJ ZIEMI. TAM GDZIE KRĘCĄ SIĘ TEŻ WĘŻE. 

Nigdy w życiu nie spałam w namiocie. Poważnie, ja nie usiłuję tutaj robić książęcych 

fochów,  naprawdę,  ale  co  z  niedźwiedziami?  I  nie  mówcie  mi,  że  w  okolicy  nie  ma 

niedźwiedzi,  bo  my  tu  jesteśmy  OTOCZENI  lasami.  W  Zachodniej  Wirginii  nie  ma  NIC, 

tylko  lasy.  Dyrektor  Gupta  powtarza  co  chwila,  jak  tutaj  pięknie,  i  żebyśmy  popatrzyli  na 

góry, i jak pachnie to czyste, świeże powietrze. Dobra, dobra, a NIEDŹWIEDZIE?! 

I  czy  ona  nigdy  nie  widziała  Blair  Witch  Project?  Owszem,  przyznaję,  że  sama 

oglądałam ten film ani na chwilę nie otwierając oczu, ale BRZMIAŁ naprawdę przerażająco i, 

jak mi się wydaje, jego akcja toczyła się - no, zgadnijcie gdzie? TAK, TAK, W LASACH!!! 

No właśnie. Wszyscy tu jesteśmy skazani na zagładę. 

Lars mówi, żebym się nie martwiła, że on już zadba o to, żeby żadne dzikie zwierzęta 

ani seryjni mordercy nie dostali się do namiotu, który dzielę z Lilly i Tiną. Ale ja nie jestem 

przekonana. Ludzie w Blair Witch Project tak samo myśleli i popatrzcie tylko, co się z nimi 

background image

stało! Z tego jednego kolesia znaleźli wyłącznie palec! Ja nie chcę znaleźć palca Larsa! Nie 

chcę stracić Larsa, który jest wspaniałym ochroniarzem o świetnym poczuciu humoru. Poza 

tym  nie  przeszkadza  mu,  kiedy  się  obściskuję  z  Michaelem.  Wiecie  jaka  to  rzadkość  u 

ochroniarza??? 

W  każdym  razie  Zachodnia  Wirginia  sama  w  sobie  nie  jest  taka  zła.  Na  razie  nie 

spotkaliśmy ani jednej osoby, która by nosiła ubranie z worka jutowego albo grała na banjo w 

sposób zagrażający otoczeniu. Wszyscy wyglądają... No cóż, zupełnie jak ludzie w Nowym 

Jorku. Nie poznaliśmy jeszcze naszych „gospodarzy". To działa w taki sposób, że zostaliśmy 

podzieleni  na  brygady,  a  potem  każdej  brygadzie  przydzielono  rodzinę  gospodarzy  i  ta 

brygada  będzie  pracowała  nad  domem  dla  tej  konkretnej  rodziny.  Bardzo  się  bałam,  że  w 

czasie  podziału  przyłączą  mnie  na  przykład  do  grupy,  gdzie  nie  będzie  moich  przyjaciół  i 

nikogo  kogo  znam.  Ale  na  szczęście  mogliśmy  się  sami  dobierać  w  brygady.  Tak  więc 

Michael,  Lilly,  Borys,  Tina,  pani  Hill,  Lars,  ja,  doktor  Gonzales  i  taki  jeden  chłopak,  Peter 

Tsu, który jest w trzeciej klasie i należy do drużyny zapaśniczej, wszyscy jesteśmy w jednym 

zespole. 

Trochę mi żal tych naszych gospodarzy, prawdę mówiąc. Poza doktorem Gonzalesem 

i prawdopodobnie Peterem Tsu - bo o nich nic nie wiem - nikt z nas niczego do tej pory nie 

zbudował. Niektórzy nigdy dotąd nawet nie mieli młotka w rękach. 

Istnieje  spore  niebezpieczeństwo,  że  dom  naszych  gospodarzy  będzie  w  efekcie 

wyglądał jak ruina. 

O Boże, właśnie odezwał się dzwonek. Mamy się teraz zebrać w „namiocie jadalnym" 

na  odprawę  i  kolację.  Żywię  poważne  obawy  w  związku  z  tym  całym  przedsięwzięciem. 

Pomijając już namioty i fakt, że prawdopodobnie zrujnujemy niepowtarzalną szansę naszych 

gospodarzy  na  porządny  własny  dach  nad  głową  jest  jeszcze  jeden  problem.  Oddzielono 

namioty  chłopców  od  namiotów  dziewczyn  -  co  BARDZO  utrudni  znalezienie 

odpowiedniego miejsca, to znaczy takiego, które okaże się dość odosobnione, żeby wprawić 

Michaela w nastrój do przytulania w możliwej do przewidzenia przyszłości. I... aż się waham 

to napisać, ale mamy tutaj... toi - toi! 

Tak!!!  Zgadza  się!!!  Tu  nie  ma  nawet  kanalizacji  pod  dachem  -  a  przynajmniej  nie 

będzie, dopóki nie zainstalujemy u naszych gospodarzy toalety. Konieczność zabrania ze sobą 

słonecznych  pryszniców  w  torbie  zrozumiałem  z  przerażającą  jasnością,  kiedy  zobaczyłam 

umywalnię. Składa się z paru obitych brezentem kabin z hakami, na których można te torby 

zawiesić. 

Wygląda  na  to,  że  czeka  nas  cały  tydzień  korzystania  z  nawilżanych  chusteczek 

background image

higienicznych, bo bez przerwy mży deszcz i nie widać ani skraweczka słońca. 

I nie uda mi się usunąć zapachu pawia z włosów za pomocą chusteczek. Wierzcie mi, 

próbowałam. 

Znów dzwonek. Muszę lecieć. Trzeba znaleźć jakieś bezpieczne schowanko dla tego 

pamiętnika, żeby niedźwiedzie/seryjni mordercy/  Czarownica Blair nie znaleźli go w czasie 

mojej nieobecności. 

Naprawdę  powinnam  spróbować  dostosować  się  do  tego  wszystkiego,  bo  jeśli  chcę 

pracować  jako  ochotniczka  dla  Greenpeace  i  pomagać  ratować  wieloryby,  to  tam  warunki 

życiowe mogą być jeszcze gorsze. 

background image

Sobota, 12 marca, 21.00, Kawał  

Mamałygi, Zachodnia Wirginia 

Poznaliśmy  naszych  gospodarzy.  Nazywają  się  Angie  i  Todd  Harmeyerowie  i  mają 

dwoje dzieci, trzyletniego Mitchella i dwuletniego Stefano. Przysięgam, ten chłopczyk tak ma 

na  imię.  Stefano.  W  drodze  jest  też  kolejne  dziecko.  Pani  Harmeyer  ma  termin  porodu  za 

miesiąc, chociaż moim zdaniem wygląda tak, jakby miała się rozsypać lada moment. 

Pani  Harmeyer  pracuje  jako  sprzątaczka  -  zamiata  włosy  w  salonie  fryzjerskim  w 

centrum  Kawału  Mamałygi,  które  składa  się  ze  sklepu  spożywczego,  spółdzielczej  kasy 

pożyczkowej, sklepu żelaznego, urzędu pocztowego i salonu fryzjerskiego. Pan Harmeyer jest 

bezrobotny, odkąd spaliła się miejscowa fabryka opon. Państwo Harmeyerowie bardzo cieszą 

się  perspektywą  posiadania  własnego  domu.  Odkąd  się  pobrali,  mieszkają  w  przyczepie 

kempingowej.  Mitchell  cieszy  się  zwłaszcza  z  tego,  że  będzie  miał  własny  pokój.  Na  razie 

musi spać w jednym łóżku z rodzicami. 

Kiedy już poznaliśmy państwa Harmeyerów i ustawiliśmy się w kolejce po kolację  - 

sałata, kukurydza w kolbach, kanapki z mięsem i keczupem (jako wegetarianka wzięłam tylko 

bułkę  i  trochę  warzyw),  fasolka  szparagowa  i  placek  z  wiśniami  na  deser  -  pani  Harmeyer 

spytała mnie, czy to prawda, że jestem księżniczką, a ten wysoki facet za moimi plecami to 

ochroniarz, no więc powiedziałam jej, że to prawda. 

-  No to co ty  tu,  słoneczko, robisz, skoro jesteś  księżniczką?  - chciała wiedzieć pani 

Harmeyer.  -  Gdybym  ja  była  księżniczką,  spędzałabym  ferie  wiosenne  w  Cabo  San  Lucas, 

jeżdżąc na tym takim, no, skuterze wodnym. 

Wyjaśniłam, że wolałam dołączyć do Domów Nadziei, niż jeździć przez całe ferie na 

skuterze  wodnym,  ponieważ  kieruje  mną  wyrobione  poczucie  obywatelskiego  obowiązku  i 

pragnienie nabycia nowych umiejętności. 

Pani Harmeyer tylko spojrzała na mnie dziwnie i zapytała: 

background image

- Co? 

Więc wtedy powiedziałam jej, że jestem tu, bo chcę się trochę poprzytulać ze swoim 

chłopakiem. Wtedy zrobiła naprawdę zainteresowaną minę i zapytała, który z chłopaków jest 

moją sympatią, a kiedy pokazałam jej Michaela, westchnęła: 

- No, to ci dopiero przystojniacha!  

Napełniło  mnie  to  poczuciem  wewnętrznej  dumy,  ale  jednocześnie  sprawiło,  że 

miałam ochotę jej przyłożyć. 

No więc potem pomyślałam sobie, że może lepiej byłoby zmienić temat, i zapytałam 

panią  Harmeyer,  czy  zna  już  płeć  swojego  nienarodzonego  dziecka.  Odpowiedziała,  że  nie 

chce wiedzieć, bo gdyby się okazało, że to kolejny chłopak, to ona na pewno nie będzie przeć. 

Byłam  zaszokowana,  słysząc,  że  kobieta  z  Zachodniej  Wirginii  powtarza  słowo  w 

słowo to samo, co mówi moja mama w Nowym Jorku, i spytałam panią Harmeyer, czy ona 

również, jak moja mama, jest przeciwniczką kultu patriarchatu, na co pani Harmeyer odparła: 

- A Boże broń. Ja tylko chcę mieć dzieciaka, któremu będę mogła kupić Barbie, a nie 

Action Mana. 

Poinformowałam  panią  Harmeyer,  że  w  pełni  podzielam  jej  uczucia,  zabrałam  swój 

talerz z jedzeniem i poszłam usiąść obok Michaela. 

Lilly  też  siedziała  przy  naszym  stole  i  filmowała.  Sfilmowała  wszystkich 

mieszkańców  Kawału  Mamałygi,  którzy  z  zaciekawieniem  mijali  nasz  stół,  zatrzymując  się 

od  czasu  do  czasu  i  zagadując.  Pytali  mnie,  gdzie  podziałam  tiarę  (odpowiedź:  „Została  w 

Nowym  Jorku"),  jak  to  jest  być  księżniczką  („Fajnie")  i  dlaczego,  u  licha  ciężkiego, 

przyjechałam do Kawału Mamałygi („Żeby rozwijać altruistyczne aspekty mojej osobowości, 

pomagając innym ludziom"). Wydaje mi się, że miejscowi - pomijając panią Harmeyer - nie 

wyraziliby zrozumienia, słysząc, że kieruje mną przede wszystkim chęć całowania się z moim 

chłopakiem. 

Po obiedzie Lilly stwierdziła, że ma już dość materiału na miniserial, a co dopiero na 

jeden  odcinek  swojego  programu.  Zdecydowała  wreszcie,  że  poświęci  cały  miesiąc  serii 

programów  o  Kawale  Mamałygi.  Postanowiła  nazwać  swój  cykl  dokumentalny  Skwaśniałe 

piure z ziemniaków i program opieki medycznej dla słabiej uposażonych. Porażka wysiłków 

rządu federalnego zmierzających do złagodzenia losów wiejskiej biedoty. 

Twierdzi, że ten dokument totalnie skompromituje obecne władze. 

Po  obiedzie  doktor  Gonzales  mówił  przez  jakiś  czas,  ale  nie  zwracałam  na  niego 

uwagi, bo myślałam o toi - toi. Teraz rozumiem, czemu kazali nam zabrać latarki. W toi - toi 

nie  ma  światła,  więc  jeśli  chcesz  tam  pójść  w  nocy,  musisz  użyć  latarki.  Najgorsze,  że  nie 

background image

wiadomo,  co  jeszcze  może  siedzieć  w  takim  toi  -  toi  razem  z  tobą.  Jeśli  chcecie  znać  moje 

zdanie, jest to idealna kryjówka dla pająków, może nawet czarnych wdów, których ukąszenie 

bywa śmiertelne. Przynajmniej tak twierdzą na kanale Discovery. 

Zdecydowałam  się  zabierać  ze  sobą  środek  odstraszający  komary  za  każdym  razem, 

kiedy będę musiała pójść do toalety. 

Dopiero  po  długiej  nudnej  przemowie  doktora  Gonzalesa  sprawy  zaczęły  się  nieco 

rozjaśniać. To dlatego, że w drodze powrotnej do naszych namiotów Michael wziął mnie za 

rękę (było ciemno, więc nikt nie widział), zaciągnął mnie za jakieś drzewo i zaczął całować w 

bardzo  romantyczny  sposób.  Zdecydowanie  oderwało  to  na  chwilę  moje  myśli  od  toi  -  toi. 

Dobrze chociaż, że miałam pod ręką swój błyszczyk o smaku wiśniowym. 

Ale wtedy Michael odezwał się: 

- Co tu tak cuchnie? 

A ja pociągnęłam nosem i zrozumiałam, że on mówi o moich włosach, które NADAL 

pachniały jak paw Borysa. 

Dlaczego  nie  zabrałam  ze  sobą  Vanisha  do  prania  dywanów  na  sucho?  NO 

DLACZEGO? 

W  każdym  razie  ten  zapach  pawia  w  pewien  sposób  zepsuł  nam  nastrój.  Poza  tym 

nawet nie było widać żadnych gwiazd, tak lało. 

Och, nie! Dzwonek na „gaszenie świateł". Mamy teraz wyłączyć latarki i iść spać. Nie 

wiem,  jak  można  oczekiwać,  że  ktoś  będzie  spał  w  tej  dziczy.  Rozlega  się  tu  cała  masa 

dziwnych  odgłosów,  na  przykład  pohukują  sowy  i  drą  się  pasikoniki  oraz  inne  takie.  Ale 

przynajmniej  nie  musimy  się  obawiać  niedźwiedzi.  Lars  otworzył  swój  worek  żeglarski, 

wyciągnął  z  niego  mały  namiocik  razem  z  nadmuchiwanym  materacem  i  ustawił  tuż  przed 

wejściem do naszego namiotu. 

Chociaż to nam nieco utrudni nocne wycieczki do toi - toi - no i poza tym, niestety, 

zniechęci chłopców do składania nam nocnych wizyt - jestem naprawdę zadowolona, że Lars 

jest tam na zewnątrz ze swoim glockiem  kaliber 9 i  nunczako... Nawet  jeśli on też, jak my 

wszyscy, nie może spać przez te niewiarygodnie hałaśliwe sowy. 

Już tęsknię za Manhattanem. Co ja bym dała, żeby kołysały mnie do snu słodkie tony 

alarmów samochodowych. 

background image

Niedziela, 13 marca, południe, namiot jadalny 

O mój Boże, boli mnie każdy centymetr ciała. To nie żarty spać na ziemi. W dodatku 

poły naszego namiotu przez całą noc łopotały, a mnie się wydawało, że to Czarownica Blair 

usiłuje się dostać do środka. 

Poza tym, kiedy się obudziliśmy, wszystko było przesiąknięte rosą. ROSĄ. W Nowym 

Jorku nie ma rosy. Gołębie, owszem. Mnóstwo szczurów. Ale żadnej rosy. 

Rosa  to  mój  nowy  wróg.  Chociaż  dzięki  niej  moje  włosy  nie  śmierdzą  już  jak  paw 

Borysa. Teraz śmierdzą jak... rosa. 

I wcale nie czuję się lepiej dzięki temu, że przez całe przedpołudnie zajmowałam się 

wyłącznie  podtrzymywaniem  drewnianych  szkieletów.  Najwyraźniej  nie  nadaję  się  do 

wbijania  gwoździ,  piłowania,  wiercenia  otworów  ANI  wylewania  cementu.  To  naprawdę 

super,  że  musiałam  przejechać  aż  taki  kawał  drogi  do  Zachodniej  Wirginii,  żeby  się  o  tym 

przekonać. 

No  więc  zajmowałam  się  podtrzymywaniem  tych  drewnianych  ram,  kiedy  inni 

gwoździami  umocowywali  je  na  miejscu.  Zajęcie,  które  nie  wymaga  absolutnie  żadnych 

umiejętności,  wyłącznie  sporej  siły  w  górnej  połowie  ciała...  której  to  siły  oczywiście  mi 

brakuje, ale nie zamierzam nikomu się z tego zwierzać. A przynajmniej nie przyznam się do 

tego głośno. 

Ale  te  szkielety  są  naprawdę  CIĘŻKIE!  Chcę  zaznaczyć,  że  budowanie  domów  nie 

jest łatwą sprawą. 

Dziękuję Bogu za Michaela,  Larsa, doktora Gonzalesa i  Petera Tsu. Nie chciałabym 

być seksistką, ale na tym etapie prac budowlanych faceci zdecydowanie lepiej się sprawdzają 

niż dziewczyny - chociaż Tina okazała się całkiem zdolnym operatorem pistoletu do gwoździ 

(szczęściara). Jestem całkiem pewna, że robi to tylko po to, żeby popisać się przed Peterem 

Tsu,  który  ma  zadziwiająco  kształtne  ramiona  -  jak  to  szybko  zauważyła  i  sfilmowała  dla 

potomności  Lilly.  Peter  jest  prawie  tak  przystojny  jak  chłopak  księżniczki  Mulan  i  ma  tę 

background image

dodatkową zaletę, że nie jest postacią z kreskówki. 

Ale  nikt  się  nawet  nie  umywa  do  mojego  chłopaka.  Chciałabym  tylko,  żeby  było 

cieplej i więcej słońca, bo wtedy Michael by się bardziej spocił i musiałby zdjąć koszulę. I 

budowanie dopiero stałoby się frajdą. 

No i byłoby fajniej, gdybym wiedziała, że w ogóle przyczyniam się do tej budowy w 

jakiś znaczący sposób. 

W każdym razie nasz dom rośnie szybciej niż inne domy, mimo obecności w naszej 

brygadzie Borysa, który naprawdę jest kulą u nogi. Podczas gdy ja w żaden sensowny sposób 

nie  POMAGAM  budować  tego  domu,  przynajmniej  nie  przeszkadzam  w  budowie  tak  jak 

Borys. Do tej pory, przez te wszystkie drewniane wióry, miał już dwa ataki astmy i upuścił 

sobie pustaka na stopę (nic mu nie będzie, to tylko siniak - tak powiedział doktor Gonzales). 

Wyznaczyliśmy go teraz do pilnowania Mitchella i Stefano, żeby nie podchodzili za blisko do 

piły mechanicznej. Poza tym ma uzupełniać zapasy w pojemniku z Isostarem. 

Och, właśnie. Już wiem, czemu takie ważne jest picie Isostaru. Budowanie domów to 

BARDZO wyczerpujące zajęcie. Trzeba bez przerwy uzupełniać poziom elektrolitów. 

Pan  Harmeyer  mówi,  że  piwo  lepiej  uzupełnia  poziom  elektrolitów  niż  Isostar,  ale 

doktor  Gonzales  wytknął  mu,  że  alkohol  bardzo  szybko  odwadnia  organizm,  i  potem  pan 

Harmeyer już się zamknął. 

Lilly filmuje nasze postępy przy wznoszeniu drewnianego szkieletu domu i twierdzi, 

że  ten  nowy  program  dokumentalny  zdystansuje  jej  jak  dotąd  najbardziej  udany  obraz: 

Podróże  z  kością  ogonową  Lany  (Lilly  nakręciła  go,  stosując  nieco  niezdarną  technikę 

animacji, po tym jak Lanie Weinberger odłamała się kość ogonowa i zniknęła w jej systemie 

krwionośnym,  wskutek  fatalnego  upadku  po  źle  wymierzonym  rzucie  do  kosza.  Podróże 

ukazywały, jak kość ogonowa Lany przemieszcza się w jej ciele, niosąc niewielką walizeczkę 

i składając odwiedziny innym kościom, i tak dalej). 

Na obiad były sałata, chleb kukurydziany, piure z ziemniaków i kanapki z pieczenia 

wieprzową.  Jem  tylko  sałatę  i  ziemniaki.  Już  nie  mogę  patrzeć  na  kukurydzę,  chociaż 

rozumiem,  że  to  podstawowy  produkt  spożywczy  w  Zachodniej  Wirginii,  jak  bajgle  i 

wędzony łosoś w Nowym Jorku. 

background image

Niedziela, 13 marca, 21.00, 

namiot 

Jestem  zbyt  zmęczona,  żeby  szczegółowo  opisywać  ten  dzień.  Nic  tylko  trzymam 

drewniane szkielety. Całymi godzinami. 

Kolacja: sałata, krokiety ziemniaczane, hamburgery, kukurydza. Zjadłam tylko sałatę i 

krokiety. Na widok kukurydzy chce mi się rzygać. 

Zasnęłam podczas mowy motywującej doktora Gonzalesa. Obudziłam się z głową na 

ramieniu  Michaela.  Bardzo  miło  do  tego  podszedł.  Mam  nadzieję,  że  się  nie  śliniłam  przez 

sen. 

Wierzyć mi się nie chce, że jestem zbyt zmęczona, żeby się całować z moim własnym 

chłopakiem. 

Idę zaraz spać, nie mam siły czekać na zgaszenie świateł. 

background image

Poniedziałek, 14 marca, południe, 

namiot jadalny 

Obudziłam  się,  a  tu  rzęsisty  deszcz.  Dla  każdego  nawilżane  chusteczki  higieniczne 

zamiast  prysznica.  Nie  ma  sprawy,  i  tak  mięśnie  bolą  mnie  za  bardzo,  żebym  miała  targać 

dwudziestolitrową  torbę  z  prysznicem  do  umywalni.  Poza  tym  trzęsę  się  z  zimna  -  rosa 

przemoczyła mi śpiwór do samej piżamy. Właściwie i tak się czuję, jakbym wzięła prysznic. 

Na  szczęście  skonstruowaliśmy  już  szkielet  dachu  domu  Harmeyerów.  Poranek 

spędziłam,  mocując  płyty  gipsowe  do  ścian  wewnętrznych.  Później  zajmę  się  układaniem 

gontów, jeśli deszcz zelżeje. Chyba zaczynam sobie trochę lepiej radzić z tą całą budowlanką, 

młotek przeszedł mi na wylot przez płyty gipsowe zaledwie dwa razy. Pani Harmeyer mówi, 

że nie ma sprawy, na dziurach może powiesić obrazki. Ale Michael odparł, że nie, zalepimy 

je gipsem. 

Na  obiad  były  kanapki  z  tuńczykiem,  sałatka  ziemniaczana,  galaretka  i  chipsy 

kukurydziane. Zjadłam sałatkę i galaretkę. 

O Jezu, znów do roboty. 

background image

Poniedziałek, 14 marca, 22.00, 

namiot 

Jestem  zbyt  zmęczona,  żeby  dużo  pisać.  Deszcz  trochę  odpuścił  i  popołudnie 

spędziłam na dachu z Lilly, Tiną i Peterem Tsu - układaliśmy gonty. Spadłam z dachu tylko 

raz.  Wylądowałam  na  Borysie,  więc  nic  się  nie  stało.  Michael,  Lars  i  doktor  Gonzales 

zainstalowali hydraulikę. Pani Harmeyer rozpłakała się, kiedy po raz pierwszy spłynęła woda 

w jej toalecie. Była to bardzo poruszająca chwila. 

Po  kolacji  -  sałata,  pieczony  kurczak,  piure  z  kukurydzy  i  bułeczki  (zjadłam  tylko 

sałatę i bułeczki) - Michael zaskoczył mnie, zgłaszając nas - siebie i mnie - na ochotnika do 

„inwentaryzacji" w naszym namiocie z narzędziami. 

Nie byłam zupełnie pewna, jak się do tego odnieść, a to ze względu na tę całą sytuację 

z  nawilżanymi  chusteczkami  higienicznymi.  No  bo  jeśli  ŚMIERDZĘ?  Kazałam  Tinie 

natychmiast  się  powąchać.  Powiedziała,  że  pachnę  jak  trzeba.  Ale  kto  wie,  czy  jej  nos  jest 

równie wrażliwy jak nos Michaela??? 

Przez  całą  drogę  do  namiotu  z  narzędziami  martwiłam  się,  że  Michael  będzie 

próbował mnie pocałować, a potem go odrzucą ewentualne cielesne odory. 

Ale kiedy już tam doszliśmy, okazało się, że namiot z narzędziami jest zajęty... przez 

pana Wheetona i Mademoiselle Klein, ni mniej, ni więcej!!! 

Kazali nam przysiąc, że nikomu nie powiemy. Obiecaliśmy ich nie wydać. 

Ale  to  nie  jest  jeszcze  wcale  najgorsze.  Najgorsze  jest  to,  że  kiedy  wreszcie  sobie 

poszli, Michael NAPRAWDĘ ZACZĄŁ INWENTARYZOWAĆ NARZĘDZIA!!! 

Mam  tylko  jedno  wyjaśnienie,  a  mianowicie  to,  że  śmierdzę  tak  strasznie,  że  nawet 

mój własny chłopak nie chce się ze mną całować. 

Jakby  to  nie  było  wystarczająco  dobijające,  poczułam,  że  coś  mi  lezie  po  nodze, 

spojrzałam  i  zobaczyłam  na  swojej  łydce  największego  robala  na  świecie.  Wrzasnęłam  tak 

background image

głośno, że Lars wpadł do środka z bronią gotową do strzału. 

Michael powiedział, że to tylko stonoga. 

TYLKO STONOGA! TO COŚ DOTKNĘŁO MOJEJ SKÓRY!!! 

O  wiele  łatwiej  pasjonować  się  ochroną  środowiska,  kiedy  się  mieszka  w  mieście, 

gdzie  nie  ma  tyle  robactwa,  niż  kiedy  jest  się  na  wsi,  gdzie  człowieka  praktycznie  zjadają 

żywcem. Nie jestem pewna, czy tak bardzo kocham naturę, jak mi się do tej pory wydawało. 

background image

Wtorek, 15 marca, południe, namiot jadalny 

Pracowaliśmy cały ranek, ale nadal mamy mnóstwo do zrobienia, a to już OSTATNI 

DZIEŃ ROBOCZY. A my jeszcze musimy pomalować wszystkie ściany, no i wykończyć je, 

a poza tym położyć podłogę i tak dalej. Borys upuścił sobie okiennicę na duży palec u nogi, 

ale doktor Gonzales twierdzi, że go sobie nie złamał, tylko zwichnął. Nawet mu go nastawił z 

powrotem - ja sama za nic nie dotknęłabym stóp Borysa, doktor Gonzales to święty człowiek 

- i przymocował go taśmą klejącą do palca obok, żeby siedział na swoim miejscu. 

Pani Harmeyer narzeka na zgagę od samego śniadania, ale nikt inny poza nią nie czuje 

się źle. Choroba legionistów wykluczona, jako że wszyscy jedliśmy na świeżym powietrzu. 

Pewnie  to  efekt  dwóch  puszek  dietetycznej  coli,  którymi  popiła  jajka  na  bekonie.  Jej 

nienarodzone  dziecko  może  paść  ofiarą,  fenyloketonurii.  Uświadomiłam  panią  Harmeyer, 

jakie ryzyko wiąże się ze zbyt dużą ilością aspartamu w diecie. Całe szczęście, że obejrzałam 

tyle  odcinków  Historii  pewnego  dziecka  na  Learning  Channel,  żeby  się  przygotować  na 

pojawienie  się  na  świecie  mojego  młodszego  brata  lub  siostrzyczki.  Jestem  istną  krynicą 

wiedzy o ciążach. 

background image

Wtorek, 15 marca, 21.00, ostatni dzień  

budowlanki 

Jestem  strasznie  zmęczona,  ale  to  był  naprawdę  niesamowity  dzień  i  muszę  sobie 

wszystko zapisać, zanim zapomnę. 

Skończyliśmy  pracować  nad  domem  państwa  Harmeyerów.  Kiedy  się  z  nim 

uporaliśmy,  stanęliśmy  dookoła  i  zaczęliśmy  go  podziwiać:  zbudowaliśmy  dom  z  trzema 

sypialniami  i  łazienką,  z  kuchnią,  jadalnią  i  bawialnią  w  trzy  dni.  To  znaczy,  to  nie  jest 

DUŻY  dom  (ma  wszystkiego  nieco  ponad  sto  metrów  kwadratowych,  mniej  niż  nasze 

poddasze) i nie jest przecież tak, żeby Harmeyerowie mogli sobie pozwolić na kablówkę czy 

meble  z  Ikei,  nic  podobnego.  Ale  tak  czy  inaczej  to  jest  dom,  a  nie  przyczepa  kempingowa 

podwójnej szerokości, w jakiej Mitchell i Stefano spędzili całe swoje krótkie życie. 

I  wiecie  co?  Wcale  nie  wyglądało  to  tak  źle.  Zakleiliśmy  dziury,  które  zrobiłam  w 

płytach  gipsowych,  więc  zupełnie  ich  nie  widać.  A  z  tym  winylowym  sidingiem  dom 

wyglądał, no nie wiem, jak PRAWDZIWY dom.  

Staliśmy tam i podziwialiśmy nasz kunszt rzemieślniczy, a pani Harmeyer zaczęła się 

skarżyć, że dokucza jej naprawdę paskudny atak zgagi, i pytać, czy ktokolwiek poza nią jadł 

jeszcze  sałatkę  ziemniaczaną  na  obiad.  Poinformowałam  panią  Harmeyer,  że  jako 

wegetarianka  nie  jadłam  nic  poza  sałatką  ziemniaczaną,  bo  to  było  jedyne  dostępne  danie 

bezmięsne, i że czuję się świetnie. A potem otworzyłam swój dziennik na poprzednim zapisku 

i pokazałam pani Harmeyer czarno na białym, że skarżyła się na kłopoty żołądkowe już po 

śniadaniu.  Więc  może  wcale  nie  dokucza  jej  zgaga,  ale  pierwsze  bóle  porodowe?  Te  dwie 

rzeczy  czasami  się  myli,  zdarza  się  to  nawet  doświadczonym  matkom,  a  przynajmniej  tak 

twierdzą w Historii pewnego dziecka. 

A wtedy pani Harmeyer podskoczyła jak oparzona i wrzasnęła: 

- O mój Boże! Todd, przyprowadź pickupa!  

background image

No  i  potem  pan  i  pani  Harmeyerowie  pędem  pojechali  do  szpitala,  zostawiając 

Mitchella i Stefano pod naszą opieką. Doktor Gonzales był naprawdę pod wrażeniem mojego 

daru obserwacji. Jak stwierdził, nie każdy potrafiłby tak szczegółowo spisać czyjeś skargi na 

kłopoty gastryczne. 

Wytłumaczyłam  doktorowi  Gonzalesowi,  że  nie  ma  o  czym  mówić,  bo  ja  zawsze 

sobie wszystko zapisuję. A wtedy on powiedział coś naprawdę zabawnego. Stwierdził: 

- To rzadka umiejętność. 

Hej!  Prawie  zaczęłam  wierzyć,  że  talent  pisarski  to  wcale  nie  takie  bezsensowne 

uzdolnienie! Jasne, nie jest tak czadowy jak umiejętność obsługiwania pistoletu do gwoździ, i 

tak dalej. Ale hej, może nie jest TOTALNIE bezużyteczny. 

A potem doktor Gonzales odwrócił się do Michaela i powiedział: 

- Skończyły nam się bułki do hot dogów, a potrzebne nam na dzisiejszego uroczystego 

grilla.  Jeśli  ja  tu  zostanę  z  Mitchelem  i  Stefano,  to  może  ty  byś  skoczył  do  miasteczka  i 

uzupełnił zapasy? 

A potem wręczył Michaelowi kluczyki do swojego chevroleta dodge'a! 

No i okazało się, że Michael umie prowadzić! Ma prawo jazdy i tak dalej! Nauczył się 

jeździć dwa lata temu, kiedy przebywał w letniskowym domku swoich rodziców w Albany. 

Na  Manhattanie  mieszka  bardzo  niewielu  chłopaków,  którzy  umieją  prowadzić 

samochód, bo właściwie w Nowym Jorku mało kto ma wóz. 

No więc Michael odpowiedział: 

- Jasne, doktorze Gonzales. 

Przez minutę myślałam, że z okazji ferii wiosennych zdarzył się cud... No wiecie, że 

Michael  i  ja  będziemy  sami,  w  samochodzie,  o  całe  mile  od  jakiejkolwiek  kontroli  i  że 

wreszcie będziemy mieli okazję poczuć, jak nasze serca biją wspólnym rytmem... 

Pod warunkiem, że udałoby mi się w miarę szybko choć trochę obmyć. 

Ale niepotrzebnie się martwiłam. Bo kiedy tylko Michael dostał te kluczyki do ręki, 

otoczyła  nas  cała  reszta  grupy  i  wszyscy  zaczęli  się  domagać  przejażdżki.  Usiłowałam  nie 

robić za bardzo rozczarowanej miny, kiedy Lars, Lilly, Borys, Tina i Peter Tsu pakowali się z 

nami do samochodu. Ich entuzjazm BYŁ nieco zaraźliwy, muszę to przyznać. 

Niestety,  miasteczko  przyniosło  nam  gorzkie  rozczarowanie.  Zapomniałam,  że  pani 

Harmeyer mówiła, że tam nic nie ma. Nie ma w nim nawet żadnej  chińskiej restauracji, do 

której  można  by  zajrzeć  na  kluski  z  sezamem  na  zimno.  Poszliśmy  do  spożywczego  i 

kupiliśmy bułki do hot dogów, a Lilly zaczęła gadać: 

- No, wreszcie zjem sobie bajgla! 

background image

Ale oni nie sprzedawali tam żadnych bajgli, nawet tych firmy Lender's, w torebkach. 

Wtedy wszyscy wpadliśmy w lekką depresję z powodu braku bajgli i klusek na zimno 

z sezamem. Ale kiedy wsiedliśmy z powrotem do samochodu, Michael powiedział: 

-  No  cóż,  w  Zachodniej  Wirginii  jest  jedna  rzecz,  której  na  Manhattanie  nie 

uświadczysz. 

I ruszył w drogę. 

Wiecie,  ja  myślałam,  że  Michael  ma  na  myśli  Człowieka  Ćmę,  z  tego  filmu,  i 

zachodziłam  w  głowę,  co  może  być  w  tym  takiego  fajnego,  bo  Człowiek  Ćma  nie  robi  nic 

innego,  tylko  wydzwania  do  ludzi  i  mówi  im  takim  naprawdę  przerażającym  tonem:  „Nie 

zbliżaj się do fabryki trotylu!", co naprawdę nie jest specjalnie użyteczną radą. 

Ale okazuje się, że Michael  nie mówił o Człowieku Ćmie. Mówił o lodziarni  Dairy 

Queen!  Tak!  Okazuje  się,  że  tuż  za  Kawałem  Mamałygi  jest  lodziarnia  Dairy  Queen!  Na 

Manhattanie nie ma wcale Dairy Queen, poza jednym obrzydliwym punktem na Penn Station, 

gdzie nie chodzi nikt oprócz turystów. 

Byliśmy  strasznie  podekscytowani,  wypadliśmy  z  chevroleta  i  rzuciliśmy  się  do 

dziewczyny w okienku. Każdy wziął sobie coś innego. Lars kupił sok wiśniowy z kruszonym 

lodem. Lilly kupiła sobie parfait z masłem z orzeszków ziemnych. Borys wziął lodowy baton 

Heath. Peter Tsu wziął colę z lodem. Tina wzięła niskotłuszczowy jogurt, ale to dlatego, że 

Peter  Tsu  patrzył.  Michael  poprosił  bombę  lodową.  Ja  zafundowałam  sobie  rożka 

waniliowego z polewą czekoladową. 

I to było TAKIE dobre! Po całej naszej ciężkiej pracy i spaniu w namiotach, i toi - toi, 

i nawilżanych chusteczkach higienicznych, i smarowaniu się wiśniowym błyszczykiem do ust 

zupełnie  na  próżno,  i  przekonaniu  się,  że  jednak  mimo  wszystko  mój  talent  się  do  czegoś 

przydaje,  ten  rożek  lodów  waniliowych  oblanych  czekoladą  był  naprawdę  najpyszniejszą 

rzeczą, jaką miałam w ustach w całym swoim życiu. 

Jedliśmy sobie lody, opierając się o maskę chevroleta dodge'a w miękkim słonecznym 

świetle  wczesnej  wiosny,  kiedy  na  parking  przed  lodziarnią  Dairy  Queen  zajechała  wielka 

czarna limuzyna. Przysięgam, że o mało nie wypuściłam rożka z ręki, kiedy szofer wyszedł 

otworzyć drzwi i z samochodu wysiadła... 

- Grandmére! fr zawołałam, ledwie wierząc własnym oczom. 

-  Amelio!  -  Grandmére  rozejrzała  się  wkoło  z  niesmakiem.  Miała  na  sobie  wielki 

purpurowy płaszcz z aksamitu, na jednym ramieniu trzymała Rommla, w drugiej ręce miała 

torebkę.  Wszyscy  mieszkańcy  Kawału  Mamałygi,  którzy  akurat  znaleźli  się  w  pobliżu,  nie 

mogli od niej oczu oderwać. - Wyglądasz... zdrowo. 

background image

- Grandmére, co ty tu robisz? Miałaś jechać do Palm Springs. 

-  Pojechałam.  Pomyślałam  sobie,  że  w  drodze  powrotnej  do  domu  wstąpię  tu  i 

zobaczę, jak sobie radzisz. Byłam w waszym, ugh, obozowisku. 

- Naprawdę? - Wciąż nie mogłam otrząsnąć się z szoku, jakim był widok Grandmére 

w Kawale Mamałygi. - Widziałaś, jaki dom zbudowaliśmy? 

-  Widziałam  -  powiedziała Grandmére.  -  Muszę przyznać, że kiedy mi powiedziałaś, 

jak chcesz spędzić ferie wiosenne, uznałam, że zwariowałaś. Ale poznałam teraz tego doktora 

Gonzalesa i wydał mi się szalenie miłym człowiekiem. A ten wasz dom jest... funkcjonalny. 

Jednakże nie dlatego tutaj jestem. Wynajęłam pokoje w Hampton Inn - niestety, to najlepsze 

zakwaterowanie, jakie zdołałam tu znaleźć. Po myślałam sobie jednak, że może chcielibyście 

pojechać  ze  mną  i  wziąć  prysznic  przed  tym  swoim  małym  uroczystym  obiadem,  na  który 

doktor Gonzales bardzo uprzejmie mnie zaprosił. Jak rozumiem, warunki sanitarne w obozie 

są raczej prymitywne, a jutro czeka was długa podróż autobusem. 

Bez  jednego  słowa  wpakowaliśmy  się  z  powrotem  do  samochodu.  Wziąć  prysznic? 

Nie trzeba nas było dwa razy prosić. Sama myśl, że wreszcie uda nam się zeskrobać z siebie 

cztery dni potu i rosy, była jeszcze przyjemniejsza niż lody - nawet lepsza, muszę przyznać, 

niż perspektywa niczym niezakłóconego całowania się z Michaelem. 

No  więc  pojechaliśmy  za  limuzyną  Grandmére  do  motelu,  gdzie  wynajęła  siedem 

pokojów dla siebie, Rommla, asystentki, szofera, ochroniarzy, osobistej pokojówki i swoich 

ubrań. Wszystkim udało się solidnie wyszorować pod wspaniałą, gorącą wodą i wytrzeć do 

sucha czystymi ręcznikami. Pożyczyłam sobie od Grandmére trochę Chanel No 5 i porządnie 

spryskałam nimi swoje ciuchy. Rozkosz!!! Teraz w ŻADEN SPOSÓB mój chłopak nie zdoła 

mi się oprzeć. 

Chociaż  kiedy  mu  się  zaprezentowałam  w  całej  swojej  czyściutkiej  okazałości  przy 

automacie  z  lodami  w  holu  Hampton  Inn,  jakakolwiek  próba  pocałowania  mnie  została 

zduszona  w  zarodku  przez  pokojówkę  Grandmére,  która  przeszła  koło  nas  z  Rommlem  na 

smyczy, bo była akurat pora na jego „spacerek". 

Kiedy  już  skończyliśmy  zmywać  z  siebie  wióry  i  rosę,  grzecznie  podziękowaliśmy 

Grandmére  i  powiedzieliśmy,  że  musimy  wracać  do  obozu  i  dostarczyć  im  te  bułki  do  hot 

dogów.  Kiedy  dotarliśmy  na  miejsce,  okazało  się,  że  pani  Harmeyer  urodziła  zdrową 

dziewczynkę  o  wadze  trzech  kilogramów.  Ale  NAPRAWDĘ  powaliło  mnie,  kiedy  doktor 

Gonzales powiedział: 

-  Aha,  Mia,  Harmeyerowie  prosili,  żeby  ci  powtórzyć,  że  nazwali  dziewczynkę  na 

twoją cześć. 

background image

- Naprawdę? - Pochlebiło mi to. - Dali jej na imię Mia? 

Doktor Gonzales trochę się zmieszał. 

- Uh - powiedział. - Niezupełnie. Dali jej na imię Księżniczka. 

Księżniczka Harmeyer. No cóż. I tak miło jest wiedzieć, że zostanie po mnie jakiś ślad 

w Kawale Mamałygi. W ten czy inny sposób. 

Po  uroczystym  obiedzie  -  który  był  bardzo  smaczny,  muszę  przyznać;  chyba 

skończyła  im  się  kukurydza  i  jej  pochodne  -  doktor  Gonzales  rozpalił  ognisko  i  piekliśmy 

sobie nad nim grzanki. Michael wyjął swoją gitarę i wszyscy zaśpiewaliśmy tę piosenkę Kum 

ba ya, po której zawsze chce mi się płakać. 

A  potem,  żeby  zapoznać  naszych  gospodarzy  z  Zachodniej  Wirginii  z  klimatem 

Nowego Jorku,  Lilly, Tina i  ja odśpiewałyśmy naszą własną wersję utworu Destiny's Child 

Survivor,  który  świetnie  nam  wychodzi  (Lilly  nawet  raz  pozwoliła  mi  odśpiewać  partię 

Beyonce). Grandmére oklaskiwała nas jak szalona, chociaż Lars uśmiał się tak, że zakrztusił 

się kanapką i pani Hill musiała walić go dłonią po plecach. 

A  potem  rodziny  gospodarzy  zaśpiewały  bardzo  smutną  piosenkę  z  Zachodniej 

Wirginii  o  dziewczynie,  która  może  i  urodziła  się  jako  biała  hołota,  ale  na  imię  miała 

Fantazja. Cała piosenka mówiła o tym, jak Fantazja wykorzystała swoje talenty, żeby ułożyć 

sobie  życie.  Nigdy  nie  narzekała  na  to,  że  ma  talent  NIE  TAKI  JAK  TRZEBA,  po  prostu 

wykorzystywała to, czym ją pan Bóg obdarzył. I TO właśnie powinnam zacząć robić, zdałam 

sobie  nagle  sprawę:  przestać  marzyć  o  jakichś  fajniejszych  talentach,  tylko  nauczyć  się  jak 

najlepiej wykorzystywać ten jeden, który mam. 

Westchnęłam sobie bardzo ciężko, kiedy o tym  pomyślałam,  i  Michael  musiał  sobie 

wyobrazić,  że  zrobiło  mi  się  smutno,  bo  objął  mnie  ramieniem.  TAK!!!  Facet  wreszcie 

zaczyna łapać, o co chodzi. 

A  potem  spędziliśmy  kilka  wyjątkowo  miłych  i  namiętnych  chwil,  całując  się  koło 

jego namiotu, kiedy miał jakoby odkładać na miejsce gitarę. 

Mogę  tylko  powiedzieć...  dziękuję.  DZIĘKUJĘ  CI,  Grandmére!!!  Bo  bez  niej  i  bez 

możliwości skorzystania z jej prysznica Michael i ja być może nigdy nie wyrobilibyśmy sobie 

tak głębokiego zrozumienia dla teologii młotka, jakie mamy w tej chwili. 

background image

Środa, 16 marca, 22.00, poddasze 

Jestem w domu!!! NARESZCIE!!! 

Powrotna jazda autobusem z Zachodniej Wirginii była O WIELE fajniejsza niż jazda 

w  tamtą  stronę.  Po  pierwsze,  dyrektor  Gupta  upewniła  się,  że  Borys  został  porządnie 

znieczulony aviomarinem, zanim w ogóle wpuściła go na parking. A poza tym wszyscy byli 

tak zmęczeni, że zasnęli, zanim jeszcze wjechaliśmy na autostradę. 

Kiedy  autobus  wreszcie  się  zatrzymał  przed  Liceum  imienia  Alberta  Einsteina  i 

wszyscy  zaczęli  się  z  niego  wysypywać,  żeby  odebrać  swoje  bagaże  od  Charliego,  było 

mnóstwo  wzajemnego  ściskania  się  i  okrzyków:  „No  to  do  zobaczenia  w  poniedziałek!" 

między ludźmi, którzy przed tą wycieczką wcale się ze sobą nie przyjaźnili. Jak my i Peter 

Tsu. 

Najśmieszniejsza  rzecz  zdarzyła  się,  zanim  jeszcze  wyjechaliśmy  z  Kawału 

Mamalygi. Doktor Gonzales podszedł do mnie z bardzo zażenowaną miną i powiedział: 

- Księżniczko Mio, proszę przekazać swojej babce, że ogromnie się cieszę, że miałem 

okazję ją poznać. To prawdziwie dynamiczna kobieta. 

Ho  ho!  Wygląda  na  to,  że  nie  jestem  jedyną  przedstawicielką  rodu  Renaldich,  która 

pozostawiła po sobie jakiś ślad w Kawale Mamalygi. 

Jestem taka szczęśliwa, nareszcie w domu! Biegałam po całym poddaszu i całowałam 

wszystko,  za  czym  tęskniłam,  włącznie  z  Grubym  Louie,  materacem  na  moim  tapczanie, 

wanną, lodówką i telewizorem. 

Ale  najmocniej  wycałowałam  mamę  i  powiedziałam  jej,  że  chociaż  Zachodnia 

Wirginia jest w porządku i tak dalej, to prawdą jest, co mówi Dorotka w  Czarnoksiężniku z 

krainy Oz, a mianowicie, że nie ma jak w domu. 

- Nawet jeśli wyjeżdżasz na ferie wiosenne? - upewniła się mama. 

- Nawet jeśli wyjeżdżasz na ferie wiosenne - odparłam. 

- Nawet jeśli jesteś księżniczką? - spytała mama. 

background image

- ZWŁASZCZA jeśli jesteś księżniczką - powiedziałam. 

A  potem  sięgnęłam  po  słuchawkę  i  zadzwoniłam  do  Number  One  Noodle  Son  i 

zamówiłam dla nas wszystkich na obiad kluski na zimno z sezamem.