KATE HOFFMANN
WIECZNY KAWALER
Lokatorzy Bachelor Arms
Ken Amberson - nieco zdziwaczały administrator, który wie
więcej na temat legendy Bachelor Arms, niż się do tego przy
znaje.
Josh Banks - silny, małomówny mężczyzna, finansowy cza
rodziej, który okiełznał piękną, choć szaloną Taryn.
Eddie Cassidy - barman „U Flynna", a także scenarzysta,
który czeka na swój wielki dzień.
Jill Foyle - seksowna projektantka wnętrz. Świeżo po rozwo
dzie. Przeniosła się do Los Angeles, aby rozpocząć nowe życie.
Tru Hallihan - prywatny detektyw, który zwykł szybko zdo
bywać kobiety i równie szybko je porzucać, dopóki nie pokochał
Caroline Leighton.
Natasza Kuryan - podstarzała femme fatale, z pochodzenia
Rosjanka. Ongiś charakteryzatorka gwiazd filmowych.
Garrett McCabe - zaprzysięgły kawaler. W pewnej gazecie
prowadzi stałą rubrykę wychwalającą zalety samotnego życia.
Brenda Muir - młoda entuzjastka. Marzy o karierze aktorki,
a na razie zarabia na utrzymanie jako kelnerka.
Bobbie-Sue O'Hara - najlepsza przyjaciółka Brendy. Pracu
je jako początkująca aktorka i kelnerka, lecz wie, że prawdziwą
władzę ma ten, kto stoi z drugiej strony kamery.
Bob Robinson - ćma barowa. Przesiaduje „U Flynna" dzień
i noc. Ma własne zdanie o wszystkim i o wszystkich.
Theodore „Teddy" Smith - miejscowy donżuan. Każda
świeżo poznana kobieta wywołuje błysk w jego oku.
ROZDZIAŁ
1
- W jakim kolorze ona nosi bieliznę? -Garrett McCabe ode
rwał wzrok od witryny i przeniósł go na zaniepokojoną twarz
swego kolegi, Josha Banksa.
Trzeci z przyjaciół, Tru Hallihan, wychylił się zza Josha
i skarcił Garretta spojrzeniem, po czym powrócił do studiowania
purpurowej koszuli nocnej. Josh rozejrzał się niespokojnie, jakby
się obawiał, że ktoś z tłumu ludzi kręcących się po Beverly
Center dosłyszał niedyskretne pytanie Garretta.
- Myślę, że to nie powinno interesować nikogo poza mną
i moją żoną - odpowiedział, starając się ukryć zdenerwowanie.
- Jak uważasz - odparł Garrett. - Od dłuższego czasu prowa
dzę bardzo poważne badania nad damską bielizną i doszedłem do
interesujących wniosków.
- No, czuję, że usłyszymy coś ciekawego - mruknął Tru.
- Pisałem o tym. Moim zdaniem, wybór bielizny w istotny
sposób charakteryzuje osobowość. Mamy kobiety, które noszą
czerwoną bieliznę. Są śmiałe, ale skłonne do dominacji. Kobiety,
które wolą białą bieliznę, cierpią na kompleksy i są nadmiernie
praktyczne. Majtki w kwiatki? Zachowaj bezpieczny dystans
i bądź w każdej chwili gotów do drogi. No i w końcu są kobiety
lubiące czarną bieliznę. Takie kobiety...
- Jak Taryn-rzucił Josh.
- Szczęściarz - uśmiechnął się Garrett. - Żadnych zahamo
wań i żądza przygód. Idź i kup Taryn coś czarnego z koronkami,
coś takiego jak to, co widzisz na wystawie.
Josh zamrugał zza eleganckich okularów i poprawił nienagan
nie zawiązany krawat.
- Chcesz, żebym wszedł i kupił coś... coś, co nawet nie
wiem, jak się nazywa?
- Powiedz: koronkowy stanik. Znakomicie nadaje się na pre
zent urodzinowy - odparł Garrett,
Josh spojrzał na przyjaciela, a potem znów na wystawę.
- Nie wiem... - zaczął niepewnie i urwał. - Nie wiem, czy
na pewno o to mi chodzi. Wygląda na trochę... ekstrawagancki.
Czy któryś z was naprawdę zna kobietę noszącą coś takiego?
Tru wsunął ręce w kieszenie skórzanej kurtki.
- Ja nie - przyznał z westchnieniem.
- Ja też nie - oświadczył Josh, który po wyznaniu przyjaciela
poczuł się najwyraźniej trochę pewniej.
Obaj spojrzeli na Garretta. Nie wiedział, co odpowiedzieć.
Miał powody, by troszczyć się o swoją reputację. Bądź co bądź
był autorem ukazującego się dwa razy w tygodniu felietonu
„Dziś wieczorem", w którym głosił pochwałę uroków kawaler
skiego życia. Garrett cieszył się opinią niestrudzonego podrywa
cza. Tylko on wiedział, że rzeczywistość wcale nie jest taka
barwna, jak na to wygląda, nie miał jednak najmniejszej ochoty
się do tego przyznawać.
Do niedawna jeszcze Tru, Josh i Garrett zajmowali sąsiadują
ce ze sobą apartamenty w Bachelor Arms, ostatnio jednak dwaj
z trzech przyjaciół się ożenili. Tru zamieszkał z Caroline w jej
domu w Laurel Canyon, a choć Josh i Taryn pozostali w dawnym
mieszkaniu Josha, to związki pomiędzy przyjaciółmi uległy
rozluźnieniu. Od czasu do czasu jedli wspólnie kolację i w każdy
wtorek zasiadali „U Flynna" do pokera.
Garrett ubolewał nad tym stanem rzeczy. Choć i Caroline,
i Taryn okazały się wspaniałymi kobietami, to w głębi serca czuł
zawód, że przyjaciele porzucili stan kawalerski. Najwyraźniej
tylko jemu było pisane pozostać wolnym człowiekiem. A do tej
wolności był bardzo przywiązany. Oderwał wzrok od stanika.
- Mówiąc szczerze, to nigdy nie spotkałem kobiety o tak
śmiałym charakterze - przyznał. - Ale to nie znaczy, że mam
zamiar zrezygnować z poszukiwań.
W gruncie rzeczy Garrett nie powinien powątpiewać w war
tość małżeństwa. Jego dziadkowie, rodzice i każde z siedmiorga
rodzeństwa żyli w szczęśliwych związkach. Szczęście małżeń
skie stało się trwałym elementem rodzinnej tradycji i Garrett
nieraz musiał stawić czoło presji najbliższych.
Dla nich było oczywiste, że założy kiedyś rodzinę i wraz
z dziećmi i psem zamieszka w domu z ogrodem na przedmie
ściach Bostonu. Fakt, że skończył trzydzieści pięć lat i najwy
raźniej nie śpieszył się z zawarciem małżeństwa, coraz bardziej
ich niepokoił.
Rodzinne spotkania stawały się z roku na rok mniej zabawne.
Wypytywanie, randki w ciemno z przyjaciółkami sióstr, współ
czujące spojrzenia braci - wszystko to razem było nieznośne.
Czasem podejrzewał, że nie żeni się właśnie po to, by zrobić
wszystkim na przekór.
- Kup go, Josh. Zobaczysz, że nie pożałujesz - zachęcił przy
jaciela.
Josh zmarszczył brwi.
- Chyba jednak poszukam czegoś bardziej tradycyjnego. Za-
stanawiam się, czy nie ma jakichś przyjętych zwyczajów. Wiecie,
o co mi chodzi. Srebrne wesele po dwudziestu pięciu latach, złote
po pięćdziesięciu. Tylko co się kupuje w dwa tygodnie od ślubu?
- Moim zdaniem właśnie koronkowy stanik. Po miesiącu
rozpinane majteczki. W dwa miesiące po ślubie czuły mąż kupu
je czarną skórzaną bieliznę.
Josh poszukał spojrzeniem wzroku Tru, który przecząco po
kręcił głową.
- Może spróbujmy gdzie indziej - zaryzykował Josh. - Czu
ję, że to poważna sprawa i nie można tego załatwiać tak bez
namysłu.
- No dobrze - zgodził się Garrett. - Ale nie przebierajmy za
długo. Mam jeszcze felieton do napisania, a tymczasem ciągle
nie wiem, na jaki temat. Zajrzyjmy do księgarni, może znajdzie
my jakąś książkę kucharską.
Twarz Josha rozjaśniła się.
- Książkę kucharską? Świetny pomysł. Taryn właśnie uczy
się gotować. Tak, myślę, że książka kucharska będzie najlepsza.
Spojrzał jeszcze raz na kuszącą bieliznę i ruszył w kierunku
windy.
Centrum handlowe w Beverly Hills było dla Garretta wciele
niem wszelkiej marności tego świata. Za kryształowo przejrzy
stymi oknami w ramach z wielobarwnej chromowanej stali pię
trzyło się wszystko, czego tylko ludziom nie trzeba do szczęścia.
Nigdy nie mógł zrozumieć, co kobiety widzą w pasażach handlo
wych. W jednym ze swoich felietonów wysunął hipotezę, że to
sprawa genów.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła im się w oczy, kiedy wysiedli na
ósmym piętrze, była ogromna kolejka. Nie trzeba było długo
patrzeć, żeby się zorientować, iż jej początek znajdował się we
wnętrzu księgarni.
- Nie wiem, czy nie lepsze byłyby perfumy. Księgarnia naj
wyraźniej przeżywa oblężenie. - Garrett odczytał widniejący nad
wejściem napis. - Jakaś Emily Taylor podpisuje swoją najnowszą
książkę - oznajmił.
Ku jego przerażeniu przyjaciele natychmiast się ożywili.
- Emily Taylor? Caroline ma wszystkie jej książki. Czyta je
co wieczór przed snem.
- Zaczynam rozumieć, na czym polegają rozkosze małżeń
stwa - zażartował Garrett.
- Czy to ta Emily Taylor od pism kobiecych? - spytał Josh.
- Tak. „Poradnik domowy" Emily Taylor.
- Zdaje mi się, że Taryn to czytuje. Dostała stertę pism od
babci i nie pozwoliła mi ich wyrzucić.
- Kto to jest ta Emily Taylor? - nie wytrzymał Garrett.
- Gospodyni domowa - odparł Tru. - Profesjonalna gospo
dyni domowa.
- Nie miałem pojęcia, że ktoś taki istnieje. Czy mógłbym ją
wynająć, żeby zajęła się moim mieszkaniem? I resztą? Praniem,
zakupami...
Josh potrząsnął głową.
- Taryn mówi, że Emily Taylor wyniosła prowadzenie domu
na wyżyny sztuki. I próbuje z nią konkurować w kuchni, choć
moim zdaniem powinna raczej trzymać się tego, co jej najlepiej
wychodzi, czyli dań z kuchenki mikrofalowej i soku pomarań
czowego.
- I tak ci się upiekło - oświadczył Tru. - Caroline postanowi
ła wziąć się za ogrodnictwo, co znaczy, że i ja muszę się w to
włączyć. W ciągu ostatnich czterech weekendów szukaliśmy ro
ślin wieloletnich. Wysypałem do ogrodu chyba z tonę ziemi,
a w ostatnią sobotę zamiast oglądać mecz, badałem kwaśność
gleby. Caroline chce mieć taki ogród jak Emily Taylor.
- Taryn próbowała zrobić z koronkowej narzuty na stół za
słonkę do prysznica - podjął Josh. - Kiedy powiedziałem, że stać
nas na prawdziwą zasłonkę, usłyszałem, że nie o to chodzi. Po
tem zaczęła płakać, oznajmiła, że nie potrafię jej zrozumieć, ale
dodała, że sama z kolei nie nadaje się na żonę. Na koniec zrobiła
zapiekankę z karczochami. Nienawidzę, kiedy ona płacze. I nie
nawidzę karczochów.
- Nie wierzę własnym uszom - roześmiał się Garrett, które
mu kłopoty przyjaciół najwyraźniej poprawiły humor. - Pozwa
lacie, żeby o waszym prywatnym życiu decydowała jakaś Emily
Taylor?
- Nie jest tak źle - zaoponował Josh. - Przynajmniej jeszcze
nie. Po prostu Taryn chciałaby być dobrą żoną. W każdym razie
myślę, że kiedy dostanie książkę z autografem Emily Taylor, to
się ucieszy.
- Nie ma co gadać, stajemy w kolejce - oznajmił Tru. - Jeśli
Caroline usłyszy, że byłem o krok od Emily Taylor i nie przynio
słem jej książki z autografem, to przez następny miesiąc będę
rozrztfcał w ogrodzie koński nawóz.
Tru i Josh zgodnym krokiem ruszyli w stronę kolejki złożonej
wyłącznie z rozgadanych kobiet. Garrett przyglądał się im z nie
dowierzaniem, ale po chwili poszedł w ich ślady. Jeżeli żartowa
li, to posunęli się stanowczo za daleko. Lecz jeśli nie żartowali,
to było jeszcze gorzej. Będzie się musiał rozejrzeć za psychiatrą.
- Dajcie spokój, chłopaki - zagadnął. - Nie uwierzę, że ma
cie zamiar stać w kolejce po autograf profesjonalnej gospodyni
domowej. To wcale nie jest zabawne.
- Poczekaj jeszcze trochę, to sam zrozumiesz.
- Co zrozumiem?
- Że nie ma niczego wspanialszego niż uśmiech żony, kiedy
zrobisz dla niej coś specjalnego. To takie uczucie, jakbyś żywcem
trafił do nieba.
- Małżeństwo naprawdę nie jest takie zje. Życie z Taryn na
prawdę jest znacznie... ciekawsze niż w pojedynkę- dorzucił
Josh.
- Jeśli o mnie chodzi, to zamierzam szczęśliwie dokonać
życia w stanie bezżennym - stanowczo odparł Garrett.
Tru i Josh wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
- No co? Myślicie, że to niemożliwe?
- Możliwe, możliwe. Tylko co z tą kobietą w lustrze?
- Jaką kobietą w lustrze?
- Sam wiesz. Chodzi o ducha kobiety, którego widziałeś
w lustrze w starym mieszkaniu Tru. Nie udawaj, że nie pamię
tasz, co mówili na ten temat Eddie i Bob.
Duch w lustrze miał zapowiadać spełnienie najskrytszych ma
rzeń lub ziszczenie się najbardziej złowieszczych przeczuć. Gar-
rett dobrze o tym wiedział, za nic jednak nie przyznałby się, że
uważa to wszystko za coś więcej niż fantazje. Skłonny był raczej
twierdzić, że tajemnicza legenda związana z przeszłością Bache-
lor Arms wpłynęła w końcu nawet na jego racjonalny umysł.
Duch w lustrzę był złudzeniem i tylko zwichnięte poczucie hu
moru sprawiało, że przyjaciele udawali jeszcze powagę.
- Nie próbujcie mi wmawiać, że traktujecie te bzdury poważnie.
- Ja nie mówię, że w to wierzę, ja tylko widziałem ducha.
I Josh też.
Garrett uniósł ręce.
- Poddaję się. Wypiłem za dużo piwa „U Flynna" i zdawało
mi się, że widzę jakąś kobietę. A może po prostu widziałem
podwójnie. Nie dam się przekonać o istnieniu żadnych duchów.
- Możesz sobie żartować - odparł spokojnie Tru - ale jeszcze
zmienisz zdanie.
- Zobaczymy, ale na razie mam wrażenie, że zwęszyłem
temat na felieton: „Dlaczego profesjonalna gospodyni domowa
Emily Taylor postanowiła udomowić wszystkich wolnych męż
czyzn na świecie?"
- Na twoim miejscu byłbym ostrożniejszy - szepnął Josh,
rozglądając się po otaczających ich kobietach. - Będziesz miał
przeciwko sobie piękniejszą połowę rodzaju ludzkiego.
*- Nie widzę powodu do obaw. Przynajmniej dopóki jakaś
słodka przedstawicielka płci pięknej nie zechce przyprawić mo
jej porannej porcji płatków arszenikiem.
Tymczasem dotarli do drzwi i Garrett wychylił się, by zajrzeć
do środka. W głębi sali, za stołem, siedziała pulchna brunetka
z włosami zebranymi w kok na czubku głowy i okularami w me
talowej oprawie na czubku nosa. Wyglądała, jakby zeszła z rekla
my proszku do pieczenia. Tego się właśnie spodziewał.
Sięgnął po egzemplarz książki „Lato nad morzem z Emily
Taylor" i przerzucił parę stron. No tak. Piknik na brzegu morza.
Grill z zachodzącym słońcem w tle. Porcelanowe białe talerzyki
na kraciastym obrusie. Termos z herbatą i ani jednej mrówki,
która pchałaby się do dżemu. Wszystko to było tak słodkie, że aż
się prosiło o trochę pieprzu. Nic trudnego. Garrett miał ochotę
poprosić o kartkę, na której mógłby natychmiast zacząć pisać
swój felieton.
Postanowił poczekać jeszcze chwilę i lepiej przyjrzeć się swo
jej ofierze. Josh i Tru właśnie odstąpili od stołu, trzymając w ra
mionach egzemplarze książki z taką czułością, jakby piastowali
własne dzieci. Garrett postąpił krok w stronę ciemnowłosej Emi
ly Taylor i podał książkę. Spojrzała na niego znużonym wzro
kiem, a potem przekręciła głowę w lewo.
- Proszę napisać: „Najlepszemu pisarzowi, jakiego znam"
- zażądał.
Potrząsnęła głową i wzniosła oczy ku górze.
Wpatrywał się w nią zaskoczony. Wyglądała na osobę zupeł
nie nieprzytomną. Może za dużo nawąchała się past do polerowa
nia mebli? Przez chwilę zrobiło mu się jej wręcz żal. Jak tu kpie
z kogoś tak kompletnie bezbronnego?
Znów uciekła spojrzeniem gdzieś w bok.
- Czy może pan powtórzyć, jaką dedykację pan sobie życzy?
- spytała uprzejmym tonem.
Podała książkę komuś siedzącemu obok, na kogo Garrett nie
zwrócił do tej pory w ogóle uwagi. Teraz dopiero zdał sobie
sprawę, że to także kobieta. W pierwszej chwili wydała mu się
tak bezbarwna, że nie zdziwił się nawet, iż jej nie zauważył. Jego
uwagę przykuło dopiero spojrzenie zielonych oczu.
Otoczona jasnorudymi lokami twarz o delikatnych rysach
zdawała się wykuta z lodu. Kobieta ubrana w pastelową suknię
w duże kwiaty patrzyła na Garretta bez uśmiechu. Przez moment
miał wrażenie, jakby zmierzył go spojrzeniem piękny manekin.
- To pani jest Emily Taylor?
- Tak, to jest Emily Taylor - potwierdziła ciemnowłosa. -
Bardzo nam miło pana poznać, ale mamy tu jeszcze sporo osób
czekających na autografy, więc czy może pan w końcu wyjaśnić,
jaką dedykację pan sobie życzy?
- Myślałem, że... to znaczy chciałem powiedzieć - urwał,
czując, że beznadziejnie się plącze.
Spojrzał na złożone na kolanach ręce Emily Taylor i odrucho
wo wyciągnął dłoń, ale jego gest pozostał bez odpowiedzi.
- Nie tak sobie panią wyobrażałem - oświadczył w końcu
bezradnie, oczekując, że w ten sposób zwróci na siebie uwagę.
Bez skutku.
- Obawiam się, że pani Taylor nie ma w tej chwili czasu na
rozmowy. Może przepuści pan następną osobę.
- Ale jeszcze nie dostałem dedykacji - zaoponował, nie od
rywając spojrzenia od zielonych oczu.
Emily Taylor otwarła książkę i równym, starannym pismem
podpisała się na pierwszej stronie. Oddając ją Garrettowi, obda
rzyła go bladym uśmiechem.
- Dziękuję - mruknęła cicho i opuściła wzrok.
- Nie - zaprotestował. - To ja dziękuję.
Wrócił do przyjaciół. Tru przeglądał jakąś pracę z dziedziny
kryminalistyki, Josh czytał artykuł w „Przeglądzie bankowym".
Garrett objął się ramionami i udał, że się trzęsie.
- Nie jest wam chłodno, chłopaki? Ja się czuję, jakbym wró
cił z bieguna.
- Moim zdaniem tu jest całkiem przyjemnie - oświadczył
Josh.
- Czy tak cię zaskoczyło, że Emily Taylor nie stopniała pod
twoim wzrokiem jak wiosenny śnieg?
Garrett obdarzył przyjaciela szerokim uśmiechem.
- Emily Taylor. Cóż to za osoba! W każdym fazie zawdzię
czam wam temat na felieton. Bierzemy się do roboty. Królowa
zimy na gorąco: Co wy na to?
- Nie wrócę tam!-oświadczyła Emily zdecydowanie.
Stała oparta o metalowy regał z książkami. Ręce trzymała za
plecami i kurczowo zaciskała palce na krawędzi półki. Gdyby
mogła, najchętniej przykułaby się do niej łańcuchem albo wręcz
zamknęłaby się w łazience.
- Ci wszyscy ludzie! Tam byli nawet mężczyźni. I wszyscy
do mnie mówili. Nie wiedziałam, co odpowiadać.
Kiedy skończyła, w pokoju zapanowała cisza. Przez chwilę
miała nadzieję, że wreszcie udało jej się przekonać Norę Gris-
wold, swoją partnerkę i przyjaciółkę zarazem, by odstąpiła od
ambitnego programu promocji książki.
- Emily, ci ludzie kochają twoje książki. I ciebie też. Chcieliby
się z tobą spotkać. Sama wiesz, jaka jesteś popularna w Kalifornii.
Emily skryła twarz za zdjętą z półki książką.
- Jestem zwykłą oszustką - powiedziała cicho. -I wystarczy
na mnie spojrzeć, żeby zdać sobie z tego sprawę. Ci wszyscy
ludzie mają mnie za autorytet, a ja tymczasem jestem kłębkiem
nerwów.
Nora odebrała przyjaciółce książkę i odłożyła na stojący obok
stolik.
- Nie jesteś żadną oszustką. Świetnie się znasz na tym,
o czym piszesz, i kobiety w całym kraju dobrze o tym wiedzą.
Uczyniłaś z prowadzenia domu sztukę i masz tysiące zwolenni
czek, które marzą tylko o tym, żeby znaleźć dość czasu na reali
zację twoich pomysłów.
- To czemu tego nie zrobią? Zamiast tu sterczeć, powinny iść
do domu i wziąć się do roboty. Jestem najzwyklejszą na świecie
kobietą i nie umiem zrobić niczego, czego one by nie potrafiły.
No dobrze, mogę przyznać, że szycie zasłon czy sadzenie kwia
tów wychodzi mi nieźle, ale to nic nadzwyczajnego. No i może
umiem gotować. I mam stosunkowo zręczne ręce...
- Masz mnóstwo różnych talentów, Emily. Twoje czytelnicz
ki zdają sobie z tego sprawę lepiej, niż ty.
- Zachowują się tak, jakbym była nie wiadomo kim.
- Bo jesteś kimś, Emily. Jesteś bardzo zdolną kobietą, która
ma tylko jeden poważny problem. Nie potrafi właściwie ocenić
swojej wartości.
- Sama tam wyjdź. Sama podpisuj te wszystkie książki i roz
mawiaj z tym całym tłumem. Ja po prostu nie jestem w stanie
zapanować nad nerwami, nie mogę się skupić, nie wiem, co
powiedzieć. Mam wrażenie, że lada chwila się rozpłaczę.
- Ci ludzie nie przyszli tu dla mnie, tylko aby spotkać Emily
Taylor.
- Ja w ogóle nie rozumiem, jak do tego doszło. Wszystko,
czego chciałam, to napisać kilka prostych poradników. Najlepiej
pod pseudonimem. Gdyby nie ty, nigdy nie wpadłabym na po
mysł wydawania pisma. Jestem najzwyklejszą gospodynią do
mową z Rhode Island. Nie mam wykształcenia ani doświadcze
nia. Nie mam już nawet męża. Jestem nikim.
- Jesteś wybitną autorką, Em. Jesteś znakomitością. I powin
naś zacząć się zachowywać stosownie do swojej pozycji. Pamię
taj, że czeka nas rozmowa z Parkerem. Musisz mu pokazać, że
wiesz, czego chcesz.
Emily opadła na fotel i wzięła kruche ciasteczko z tacy stoją
cej na stoliku. Nie były to domowe ciasteczka, ale z całą pewno
ścią angielskie. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Do
listopadowego numeru napisała artykuł o kruchych ciasteczkach
i skosztowała wszystkich odmian, jakie można było dostać
w Stanach. Pojechała nawet na tydzień do Anglii i nie opuściła
ani jednego sklepu ze starociami w promieniu stu pięćdziesięciu
kilometrów od Londynu, szukając form do pieczenia. A w końcu
zaproponowała czytelniczkom własną recepturę.
- Wytłumacz mi, dlaczego właściwie musimy sprzedać nasze
pismo? Bardzo odpowiadała mi współpraca z Arniem Wilsonem.
Nigdy nie zmuszał mnie, żebym podpisywała swoje książki albo
rozmawiała z czytelnikami.
- Arnie jest świetnym wydawcą i mnie też bardzo dobrze się
z nim współpracuje. Arnie zamierza jednak wycofać się z intere
sów, a Richard Parker może uczynić „Poradnik domowy" pis
mem liczącym się na rynku. Powinnyśmy być uszczęśliwione
tym, że w ogóle nas zauważył. Wreszcie skończą się nasze kłopo
ty finansowe. Nie będziemy musiały się zastanawiać, czy nie
dołożymy do następnego numeru.
- Nie przesadzaj, Noro. Nie jest tak źle.
- Ale może być lepiej. Twoje nazwisko zacznie się naprawdę
liczyć.
- Moje nazwisko, niestety, już się zaczęło liczyć. I wcale mnie
to nie cieszy. Chciałabym móc po prostu spokojnie pracować.
- Będziesz mogła spokojnie pracować. Ale musisz zdobyć się
jeszcze na mały wysiłek. Wiem, że to dla ciebie trudne. Erie
odebrał ci wiarę we własne siły.
- Daj spokój tej amatorskiej psychoanalizie, Noro - odparła
Emily i sięgnęła po następne ciasteczko. - Ilekroć przeczytasz
jakąś książkę albo zaczniesz chodzić na nowy kurs rozwoju oso
bowości, wymyślasz sobie kolejną teorię na temat tego, jak mnie
uleczyć. Eric niczego mi nie odebrał. Po prostu jestem trochę
nieśmiała.
- Więc idź chociaż na trening. Naucz się mówić własnym
głosem. Spróbuj jogi. Uwierz mi, człowiek naprawdę może zmie
nić swoje życie na lepsze.
Emily otarła usta serwetką i starannie ją złożyła.
- Jestem trochę nieśmiała i to wszystko. Żeby to wiedzieć,
nie potrzebuję żadnych psychologów. I nie ma powodu, żebym
chodziła na jakiekolwiek kursy.
- Emily, przez kilka godzin wypowiedziałaś setki razy dwa
słowa: „dziękuję" i „bardzo". Ludzie oczekują od Emily Taylor
zastrzyku radości i energii życiowej. Jesteś kobietą, która na
uczyła nas robić brzoskwiniowy zapach i odnalazła recepturę na
prawdziwe pralinki z Luizjany. Pokazałaś nam, jak malować
ściany przy użyciu tradycyjnych szablonów i jak samemu projek
tować tapety. Wskazałaś nam, jak uczynić niewielkie spotkanie
towarzyskie wydarzeniem, które będzie się pamiętało do końca
życia. Teraz musisz wziąć się w garść i sama nauczyć się, jak
sobie radzić ze swoją popularnością.
- Dobrze! - Emily próbowała nadać swemu głosowi zdecy
dowane brzmienie, ale gdy tylko wstała z fotela, ogarnęła ją
kolejna fala lęku. - Chodźmy podpisywać te książki.
- Chwileczkę, Em. Mamy jeszcze jedną sprawę do omówienia.
Emily poczuła, że zjedzone przed chwilą ciasteczko ciąży jej
w żołądku jak kamień.
- Nie mów mi tylko, że chcesz urządzić kolejne podpisywa
nie książek. Błagam cię, nie rób mi tego.
- Nie, to coś innego. Richard Parker urządza małe przyjęcie
z okazji twojego przyjazdu do Los Angeles i podjęcia negocjacji
w sprawie „Poradnika domowego".
- Jak małe?
- Małe.
- Czy możesz to uściślić? O ile cię znam, to premierę w Me
tropolitan Opera też mogłabyś nazwać małym przyjęciem.
- Nie prosiłam o listę gości.
Emily patrzyła na Norę nieustępliwym wzrokiem. Przyjaźniły
się od lat i Nora była jedyną osobą na świecie, której Emily
potrafiła stawić czoło bez większego poczucia niepewności i wy
rzutów sumienia,
- Około sto osób, ale w domu Parkera w Beverly Hills nawet
ich nie zauważysz.
- Oczywiście, że ich nie zauważę. Przede wszystkim dlatego,
że mam zamiar od razu na początku zamknąć się w łazience.
Emily zakryła twarz dłońmi.
- Wiesz, jak nienawidzę przyjęć. Nie umiem rozmawiać
z ludźmi. Wszyscy dookoła rozprawiają o samochodach, modzie
i życiu towarzyskim, a ja mam ochotę iść do kuchni i zobaczyć,
co stoi w kredensie. Albo poprzestawiać szafy. Albo położyć
nowe tapety w spiżarni.
Nora poklepała przyjaciółkę po ramieniu.
- W Instytucie Rozwoju Osobowości prowadzą bardzo dobre
zajęcia. Powinnaś tego spróbować po powrocie do domu.
- Lepiej idź tam sama. I tak o wszystkim mi opowiesz.
- Jak na nieśmiałą osobę, jesteś całkiem wygadana. - Nora
pogroziła przyjaciółce palcem.
Emily natychmiast się zaczerwieniła.
- Przepraszam - niemal krzyknęła. - Nie chciałam cię urazić.
Nie gniewaj się, dobrze?
- Żartowałam. Kup sobie z dziesięć deko poczucia humoru,
Em. I wiedz, że moim zdaniem jak najbardziej powinnaś być
wygadana. I nie przejmować się za bardzo tym, że możesz kogoś
urazić, bo i tak ci się to nie zdarzy. No dobrze, przyniosę kawę
z barku obok i wracamy do pracy. Bardzo bym chciała, żebyś
teraz naprawdę otwierała usta do ludzi.
- Kawa to jest pomysł. Powinnyśmy przygotować numer
o kawie. Jest tyle sposobów parzenia i tyle odmian.... warto by
zebrać różne przepisy i napisać przy okazji coś o historii kawy.
Co o tym sądzisz?
- Sądzę, że za dużo myślisz o pracy.
- A o czym mam myśleć?
- O mężczyznach.
- Mężczyźni to twoja specjalność. Ja nie potrafię się dogadać
nawet z twoimi kocurami. A poza tym jaki mężczyzna przy zdro
wych zmysłach mógłby się mną w ogóle zainteresować?
- A co powiedziałabyś na tego przystojniaka, który kupił
książkę i prosił cię o autograf? Tego, który usiłował ci uścisnąć
rękę. Kawał chłopa.
- Kawał? Kawał może być sera, ale nie mężczyzny, Noro.
- Nie kręć. Dobrze wiesz, o kim mówię. O tym wysokim
opalonym facecie z idealnie prostym nosem. No i ten głos! Czy
możesz sobie wyobrazić coś lepszego niż taki głos szepcący ci do
ucha różne czułe słówka? Ponad wszelką wątpliwość miał wielką
ochotę cię poderwać. Uwierz mi. Znam się na tym.
- Nie zauważyłam. Jak dla mnie to tych wszystkich ludzi
było po prostu za dużo.
- Jesteś beznadziejna. Po prostu beznadziejna.
- Idź już lepiej po tę kawę, Noro, a ja postaram się zebrać
resztki odwagi, żeby pokazać się moim czytelniczkom.
- Zbieraj, i to szybko. Miałyśmy przerwać podpisywanie na
kwadrans i kwadrans już się kończy.
Kiedy za przyjaciółką zamknęły się drzwi, Emily głęboko ode
tchnęła, a potem rozprostowała zaciśnięte palce. Nora ma rację,
będzie musiała wreszcie poradzić sobie ze swoimi lękami i obawa
mi. Inaczej niczego w życiu nie osiągnie.
Problem polegał na tym, że choć powtarzała to sobie już od
jakiegoś czasu, to nie miała pojęcia, od czego zacząć. Od dziecin-
stwa zawsze wszystkim ustępowała i nie cierpiała sytuacji,
w których musiała o coś walczyć. Zawsze wolała żyć nadzieją, że
jeśli będzie spokojnie robiła swoje, to prędzej czy później ktoś to
zauważy. Tymczasem przez całe lata nikt nie zwracał na nią
uwagi - ani zajęty prowadzeniem interesów ojciec, ani pochło
nięta życiem towarzyskim matka, ani żaden z trzech dużo od niej
starszych braci. Pierwszą osobą, która ją dostrzegła, był Erie.
Pobrali się w dzień po osiemnastych urodzinach Emily. Wese
le, które połączyło dwie stare i szanowane rodziny, było prawdzi
wym wydarzeniem w świecie towarzyskim Newport. Gdy Erie
rozpoczął pracę w przedsiębiorstwie swego ojca, Emily także
zamierzała poszukać sobie jakiegoś zajęcia. On jednak nie chciał
o tym słyszeć. Podobnie jak o studiach. Emily nie pozostało więc
nic innego, jak zająć się domem. Chodziła na kursy gotowania,
pieczenia i dekoratorstwa. Włożyła w tę naukę całą swoją energię
i niebawem osiągnęła podziwu godne rezultaty.
Tyle tylko, że pewnego dnia wszystko straciło sens. Erie po
prostu nie wrócił do domu. Po pięciu latach ich małżeństwo,
które Emily zawsze wydawało się szczęśliwe, rozpadło się jak
domek z kart. Przez pewien czas nie była w stanie niczym się
zająć, lecz kiedy skończyły jej się oszczędności, po prostu nie
miała wyboru. Postanowiła spróbować szczęścia w jedynej dzie-
dzinifr, na jakiej naprawdę się znała, czyli w gospodarstwie do
mowym.
Nigdy nie była zadowolona z poradników dotyczących urzą
dzania przyjęć i przygotowywania uroczystych posiłków, więc
postanowiła napisać na ten temat taką książkę, jaką sama chcia
łaby przeczytać: „Dekorowanie świątecznego stołu". Sama zrobi
ła zdjęcia i rysunki. Zajęło jej to kilka miesięcy, a potem przez
dwa lata posyłała materiał jednemu wydawcy po drugim, zanim
wreszcie któryś zdecydował się na publikację.
Kiedy otrzymała czek z zaliczką, zapłaciła zaległe komorne
ł zrobiła sobie bardzo elegancki obiad, który zjadła samotnie.
W miesiąc później, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu, znalazła
w skrzynce na listy propozycję napisania kolejnej książki. A po
tem jeszcze jednej. W trzy lata i cztery kolejne książki później do
drzwi Emily zapukała Nora Griswold z propozycją, by zamiast
książek Emily zaczęła pisać teksty do miesięcznika, dla którego
ona znajdzie wydawcę i który będzie redagować.
Pomysł wydał się Emily w pierwszej chwili czystym szaleń
stwem i gdyby nie ciągłe kłopoty finansowe, bez namysłu by go
odrzuciła. Ale Nora potrafiła być uparta, tym bardziej że musiała
radzić sobie jakoś w swoim bynajmniej niełatwym położeniu.
I ona została bez męża, a prócz domu miała do utrzymania jesz
cze siedem wiecznie głodnych kotów.
Pierwszą umowę z Arniem Wilsonem podpisały na rok. Za
nim rok dobiegł końca, umowa została przedłużona na następny,
a potem jeszcze jeden. Wydawany przez nie magazyn dostrzeżo
no. Z czasem zaczął się cieszyć coraz większą popularnością.
Emily wstała od stolika i wygładziła dłońmi sukienkę. Nie
mogąc doczekać się powrotu Nory, zaczęła krążyć po pokoju.
Podeszła do półki z poradnikami psychologicznymi. Pierwszą
książką, jaka jej wpadła w ręce, był tytuł „Jak uwierzyć we
własne siły" doktor Rity Carlisle. W przeciwieństwie do Nory
Emily nigdy nie wierzyła psychologom, ale teraz, pierwszy raz
w życiu, gotowa była spróbować czegokolwiek, byle tylko po
prawić sobie nastrój.
- Wierzę we własne siły i w swój sukces - przeczytała pół
głosem, po czym dodała: - Tak mi się wydaje... czasem...
Z jękiem rozczarowania zamknęła książkę i odłożyła na półkę.
- Nie mogę uwierzyć, że mówię sama do siebie.To potwornie
głupie.
Trzykrotnie okrążyła pokój, zanim zdobyła się na to, by spró
bować jeszcze raz.
- Wierzę we własne siły i w swój sukces - tym razem poszło
łatwiej. - Wierzę we własne siły i w swój sukces. Wierzę we
własne siły i w swój sukces. I jeśli powtórzę to dostatecznie wiele
razy, to może nawet w to uwierzę. Wierzę...
W uchylonych drzwiach pojawiła się głowa Nory.
- Mamy kawę. Jesteś gotowa?
Emily skinęła głową, choć naprawdę była tak samo przerażo
na jak zawsze, kiedy miała znaleźć się w grupie ludzi, liczącej
więcej niż dwie czy trzy osoby.
Garrett zatrzasnął za sobą frontowe drzwi i oślepiony bla
skiem porannego słońca sięgnął po okulary słoneczne. Zanim
wsiadł do samochodu, obejrzał się za siebie. Słońce odbijało się
w oknach Bachelor Arms, luksusowej rezydencji, która w latach
trzydziestych została podzielona na trzy apartamenty wynajmo
wane przez głośnych w swoim czasie gwiazdorów. Z upływem.
lat w willi wydzielono mieszkania różnej wielkości, które wynaj
mowano. Z dawnej świetności pozostały kute balustrady wokół
balkonów, ozdobna wieżyczka i wspaniały ogród.
Garrett wsiadł do samochodu i uruchomił silnik. Dwadzieścia
minut później zaparkował na swoim stałym miejscu przed bu
dynkiem „Los Angeles Post". Jadąc na górę windą, zastanawiał
się, po co naczelny wezwał go do siebie o tak wczesnej porze.
- Jak mogłeś coś takiego napisać?! - wykrzyknął z oburze
niem na powitanie Don Adler.
- Dzień dobry - rzucił pogodnym tonem Garrett i rozsiadł się
na fotelu. - Co się stało?
- Co się stało?! Chodzi o twój felieton! Ot co!
- Przecież czytałeś wczoraj tekst przed oddaniem do druku.
I mówiłeś, że ci się podoba.
- Musisz napisać sprostowanie.
- Chyba oszalałeś - roześmiał się Garrett. - Jestem autorem
felietonów satyrycznych, ale nie wymyśliłbym niczego bardziej
komicznego niż sprostowanie takiego felietonu. Jak ty to sobie
wyobrażasz? Że napiszę: „Przepraszam bardzo, ale to wcale nie
miało być śmieszne"? O co tu w ogóle chodzi?
- O Richarda Parkera.
- A co, do cholery, ma do tego Richard Parker?
- Co ma do tego Richard Parker? Czyś ty się urwał z choin
ki, McCabe? Parker jest właścicielem wydawnictwa Parker Pub-
lishing. A Parker Publishing wydaje tę cholerną gazetę. Ro
zumiesz?
- Czy żona Parkera jest kolejną miłośniczką Emily Taylor?
- Nie, McCabe. To on jest fanem Emily Taylor. I to do tego
stopnia, że usiłuje właśnie kupić jej „Poradnik domowy". I gdybyś
nie wyskoczył ze swoim felietonem, to byłby to już może zrobił.
Garrett miał poważne wątpliwości co do tego, czy ktokolwiek
lub cokolwiek mogło stanąć na drodze Richardowi Parkerowi.
Facet był zimnym draniem i absolutnym mistrzem w swoim fa
chu. Nikt i nic nie mogło mu się oprzeć, o czym świetnie wiedzie
li pracownicy „Los Angeles Post".
Parker kupował kolejne tytuły, zapewniając, że nie będzie
w żaden sposób ingerował w funkcjonowanie zespołu. A potem
oczywiście nie dotrzymywał słowa. Wyrzucał najzdolniejszych
dziennikarzy, stosunki w redakcji stawały się nie do wytrzyma
nia, nakład spadał i współwłaściciele w panice pozbywali się
akcji, które oczywiście trafiały w ręce Parkera. Ten obsadzał
najwyższe stanowiska swoimi ludźmi i kolejny tytuł stawał się
narzędziem manipulacji będących prawdziwym źródłem zysków
imperium Parkera. Garrett dobrze wiedział, że Don Adler siedzi
u niego w kieszeni.
- To żarty, Don. Wszyscy o tym wiedzą. Parker też mógłby to
zrozumieć, gdyby tylko trochę pomyślał. Czy może nie wolno już
żartować sobie z kobiet?
- „Arcykapłanka ziół i przypraw"? „Królowa perkalików"?
„Znawczyni tapet i obrusów"? Bardzo śmieszne.
- Też tak uważam. Dlatego to wszystko napisałem.
- Musisz coś z tym zrobić, McCabe. Albo przez następnych
dziesięć lat będziesz pisał wyłącznie nekrologi. Powiem ci otwar
cie: Emily Taylor jest dla nas stanowczo więcej warta niż ty.
Jeżeli zależy ci na swojej przyszłości, to musisz uszczęśliwić
pana Parkera i osobiście przeprosić panią Taylor za swoje niefor
tunne żarty.
Garrett podniósł się z fotela.
- Chcesz, żebym przepraszał za swój felieton?
Don Adler skinął głową.
- Tego od ciebie oczekujemy.
Garrett pokręcił głową.
- W żadnym wypadku. Już raczej będę pisał te nekrologi.
I zobaczysz, że będą to najśmieszniejsze nekrologi, jakie czytałeś
w życiu.
- Tu chodzi o twoją pracę, McCabe. Nie daj się ponieść
emocjom i nie zawal sprawy z powodu jakiejś głupiej gospodyni
domowej.
- Nie wierzę własnym uszom, Don. A co z pierwszą popra
wką do konstytucji?
- Pierwsza poprawka nie zapewni mi pracy - oświadczył
spokojnie Don. - Tobie zresztą też nie. Na naszych czekach jest
podpis Parkera. A Parker fnwestuje w Emily Taylor.
Garrett wyszedł bez słowa, zamknął za sobą drzwi gabinetu
naczelnego i ruszył w kierunku swego biurka.
- Alvin! - krzyknął. - Alvin, gdzie jesteś?
Alvin Armstrong nadbiegł z drugiego końca sali. Ten niespeł
na dwudziestoletni chłopak piszący krótkie notki do działu spor
towego pełnił w gazecie rolę gońca i wykonywał polecenia star
szych kolegów.
- Wolałbym, żeby pan mówił Alex, panie McCabe - zaczął,
starając się nadać swemu głosowi męskie brzmienie. - To znacz
nie lepiej pasuje do sprawozdawcy sportowego. Alex Armstrong.
- Alvin czy Alex, wszystko jedno - odpowiedział poirytowa
ny McCabe. - Znajdź jakąś dobrą kwiaciarnię i zamów bukiet
róż. Żółtych róż.
- Jakieś problemy z dziewczynami, panie McCabe? Rozu
miem pana. Bo z dziewczynami...
- Ale zanim zamówisz te róże, zorientuj się, gdzie mogę
znaleźć Emily Taylor. Ona jest...
- Wiem, kim jest Emily Taylor, panie McCabe, I wiem, gdzie
ją pan znajdzie. Parker Publishing kupuje właśnie jej „Poradnik
domowy", a ona sama mieszka w tej chwili w domu pana Parke-
ra w Malibu razem ze swoją wspólniczką Norą Griswold.
Garrett osłupiał.
- Mieszka w jego domu w Malibu? Skąd to wiesz? A przede
wszystkim, dlaczego ja o tym nie wiem?
- Trzymam rękę na pulsie, panie McCabe - odpowiedział
chłopak tonem osoby dobrze poinformowanej. - Jutro na cześć
pani Taylor odbędzie się wielkie przyjęcie w willi Parkera w Be-
verly Hills. Widziałem zaproszenia.
- Przyjęcie dla Emily Taylor? Dlaczego dla mnie nigdy nie
wydał przyjęcia?
- Jak ją pan spotka, to proszę poprosić o autograf. Moja
mama za nią szaleje. Ma jej wszystkie książki. Będzie uszczęśli
wiona, kiedy otrzyma autograf.
- Na razie jeszcze nie dostałem zaproszenia - odparł nieco
zakłopotany Garrett.
- To pewnie dlatego, że tak pan ją wczoraj fatalnie potra
ktował. - Alvin zachichotał. - To naprawdę było ostre, panie
McCabe.
- Czy możesz znaleźć tę Emily Taylor? Teraz?
- Jasne, Mam kumpla, który pracuje w sekretariacie. Na
pewno będzie wiedział.
- Świetnie. Kup róże i zawieź jej. Zaczekaj sekundę, napiszę
kiłka słów.
Garrett usiadł przy stole i skreślił na kartce papieru:
Droga pani Taylor,
Przepraszam za swój wczorajszy felieton. Mam nadzieję, że
nie wzięła go pani sobie zanadto do serca. W żadnym razie nie
chciałem pani dokuczyć.
Szczerze oddany Garrett McCabe
Podał kartkę Alvinowi.
- Włóż to do pudła z kwiatami. A potem wróć prosto do mnie
i opowiedz, jak było. Nie zapominaj, że jesteś reporterem. Wszy
stko starannie obserwuj i zapamiętaj.
- Dobrze, ałe proszę mi dać na kwiaty i na autobus.
Garrett sięgnął do kieszeni i wyciągnął kluczyki.
- Pamiętaj, nie jedź autostradą i nie otwieraj dachu. I nie
przekraczaj dozwolonej prędkości. Zrozumiałeś?
- Jasne! Naprawdę mogę jechać pańskim mustangiem?
- A róże kup na rachunek gazety. Weź zaliczkę z kasy. Ja
muszę się wziąć do roboty i nie mam czasu, żeby osobiście
udawać miłośnika talentów pani Taylor.
Odprawił chłopaka i usiadł przed komputerem. Uniósł dłonie
nad klawiaturą, ale nie był w stanie się skupić. Coś takiego dawno
mu się już nie zdarzyło.
W godzinę później ekran przed Garrettem nadal świecił pu
stką, a on sam już od dawna nie myślał o felietonie. Stanowczo
nie był w nastroju do pisania. Dawno już nic nie ubodło go tak,
jak odkrycie, że nagle jakaś profesjonalna gospodyni domowa
i dekoratorka okazała się osobą ważniejszą niż on, choć felietony
w cyklu „Dziś wieczorem" znacznie podniosły popularność ga
zety wśród mężczyzn pomiędzy dwudziestym pierwszym a trzy
dziestym piątym rokiem życia.
Może wreszcie przyszła pora na stanowczy krok. Od pewnego
czasu rozważał możliwość zerwania z „Los Angeles Post" i pisa
nia do innych krajowych tytułów. Wszystko, czego potrzebował,
to komputer i faks. Przez głowę przebiegła mu myśl o domu nad
kryształowo czystym jeziorem. O to właśnie chodzi w życiu.
Rano wybierze się na ryby, po południu będzie pisał, wieczorem
czytał klasyków. A gdy go to znudzi, zacznie oglądać transmisje
sportowe.
- Panie McCabe?
Garrett z trudem wrócił do rzeczywistości. Przed nim stał
Alvin z wielkim pudłem w rękach.
- Co się stało? Nie znalazłeś jej?
- Znalazłem. Oddałem kwiaty pani Griswold. Ale za chwilę
dostałem je z powrotem.
Alvin otworzył pudło i wysypał jego zawartość na stół. Wszy
stkie róże co do jednej miały oberwane kwiaty. Między nimi
leżały drobniutkie strzępki listu.
- Jeśli się na tym znam, panie McCabe, to ta pani bardzo pana
nie lubi.
Garrett uniósł okaleczoną łodygę i zacisnął zęby.
- Może mnie nie lubi, Alvin, ale to tylko dlatego, że mnie
jeszcze nie zna. Potrafię być naprawdę czarujący, jeżeli tylko tego
chcę.
ROZDZIAŁ
2
- Tu trzeba więcej kolorów - odezwała się Emily. - Teraz to
wygląda nudno i nieciekawie.
Chodziła wokół stołu ustawionego pośrodku studia fotogra
ficznego i pocierała w zamyśleniu policzek. Przez ostatnie trzy
godziny układała na wszystkie możliwe sposoby dwadzieścia
odmian grzybów. A teraz wiedziała, że nie osiągnęła tego, o co
jej chodziło.
- Fotografujemy grzyby - przypomniała przyjaciółce Nora.
- A grzyby są brązowe, szare albo białe. Trudno będzie wydobyć
z nich coś więcej, chyba że polejemy je keczupem i posypiemy
parmezanem.
- Tu trzeba więcej kolorów - powtórzyła swoje Emily. - Po
wiedz Colinowi, że chcę mieć więcej kolorów.
- Nie,
Emily spojrzała na przyjaciółkę zaskoczona. Do tej pory Nora
z reguły wykazywała bezgraniczną cierpliwość wobec jej żądań
w sprawach związanych ze wspólną pracą. Była to zresztą jedyna
sfera, w której Emily kiedykolwiek wysuwała jakieś żądania.
- Nie? Ale chyba zgodzisz się ze mną, że tu trzeba więcej
kolorów?
- Oczywiście, ale nie zamierzam iść z tą wiadomością do
Colina. Mam dość roli posłańca przynoszącego złe wieści. Ostat
nio już dostatecznie dobitnie powiedział mi, co mam zrobić
z szesnastoma rodzajami herbaty, nad którymi siedzieliśmy przez
cały dzień. Sama do niego idź.
- Nie mogę. Jest najlepszym fotografikiem na Zachodnim
Wybrzeżu, a ja... ja się na tym w ogóle nie znam. - Emily wes
tchnęła z rezygnacją. - Ostatecznie nie jest aż tak źle.
- Jeżeli nie podoba ci się ten projekt, to żądaj zmian, Em.
Powiedz o tym Colinowi. Weź się na odwagę.
- Nie rozumiem, Noro, dlaczego uparłaś się, żeby uczynić ze
mnie kogoś innego, niż jestem.
- Wręcz przeciwnie. Uważam, że już najwyższa pora, byś
umiała być taką, jaka naprawdę jesteś. Nie podobają ci się kolo
ry? Idź i powiedz o tym Colinowi.
- Błagam cię, nie znęcaj się nade mną - westchnęła Emily.
- Posłuchaj. Mamy szansę zrobić z „Poradnika domowego" pis
mo liczące sięna rynku. Żeby to osiągnąć, musimy twardo egzekwo
wać wszystko, czego chcemy. Nie możesz ustępować pod presją
okoliczności. Zacznij od czegoś najprostszego. Choćby od Colina.
Fotograf wrócił do studia i zaczął zapalać lampy. Emily zasta
nawiała się nad radą Nory. Być może przyjaciółka ma rację, może
powinna stawiać wyższe wymagania. Colin pracował jednak
z nimi od dawna i był prawdziwym profesjonalistą. Jego zdjęcia
stanowiły integralną część pisma, a on sam był cierpliwy i staran
ny. W dodatku w reklamie zarabiałby znacznie więcej.
Emily powtórzyła parę razy zapamiętaną z książki formułę
afirmacji własnych pragnień i przełknęła ślinę.
- Colin?
Fotograf sprawiał wrażenie, jakby jej w ogóle nie usłyszał. .
Emily spojrzała bezradnie na przyjaciółkę, ale ta najwyraźniej
nie zamierzała jej wyręczać.
- Colin - zaczęła jeszcze raz, robiąc krok w kierunku foto-
grafa. - Chciałabym, żebyśmy coś tu zmienili. Mamy za mało
kolorów.
- Słucham? - zapytał roztargnionym tonem.
- Mamy za mało kolorów. Może powinniśmy coś dodać. Na
przykład mech. Tak, mech byłby dobry.
Colin spojrzał na nią spod oka.
- Mech?
Skinęła głową."
- Tak. Uważam, że trzeba wzbogacić te zdjęcia w kolory.
I najlepiej będzie użyć czegoś, co stanowi naturalne środowisko
grzybów. Mchu, kolorowych liści, kamieni, może nawet kwiatów
czy paproci. Dzięki temu zdjęcia nabiorą życia.
Golin patrzył na nią bez słowa. Emily nerwowo przełknęła
ślinę.
- Może zresztą nie trzeba. - Westchnęła przerażona tym, co
narobiła. Co za diabeł w nią wstąpił? W końcu to on jest fachow
cem i lepiej niż ona zna się na rzeczy.
Colin wzruszył ramionami.
- Nie ma sprawy. Zaraz się tym zajmę.
- Naprawdę? - zapytała z niedowierzaniem.
- No jasne. To ty tu rządzisz.
- Cieszę się, Colin, że tak to ująłeś.
- Nie ma sprawy, Emily. Przecież to jasne.
Emily zmówiła w myśli krótkie dziękczynienie dla doktor
Rity Carlisle i postanowiła poważniej niż dotąd traktować jej
rady. Kiedy fotograf wyszedł do swoich asystentów, aby wydać
im odpowiednie dyspozycje, Emily odwróciła się do przyja
ciółki.
- Mam nadzieję, że teraz jesteś ze mnie zadowolona?
- Bardzo. A czy ty jesteś z siebie zadowolona?
Twarz Emily rozjaśnił uśmiech.
- Dziwnie się czuję. Ale jest to przyjemne uczucie.
- To świetnie. W takim razie możemy omówić kilka kwestii
związanych z piątkowym przyjęciem.
Emily westchnęła ciężko. Omawianie piątkowego przyjęcia
u Richarda Parkera było ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę. Na
myśl o tłumach, które tam zastanie, jej dobre samopoczucie ulot
niło się w mgnieniu oka. Wiedziała, że znów przez cały wieczór
będzie się snuła między rozgadanymi ludźmi i gorączkowo zasta
nawiała, co by tu powiedzieć.
Rozmyślania przerwał jeden ze współpracowników Colina.
- Pani Taylor, przyszedł pan Garrett McCabe. Mówi, że pani
na niego czeka.
- O, nie! - wykrzyknęła Nora. - Tylko jego nam tu brako
wało.
- Garrett McCabe? Kto to taki? Znamy go, Noro?
- Proszę mu powiedzieć, że pani Taylor nie ma teraz czasu
- zarządziła Nora.
- Nie mam czasu?
- Nie będziesz go chciała widzieć. Uwierz mi, Em.
Ale już było za późno. Przez pokój energicznym krokiem
przeszedł mężczyzna skrywający twarz za bukietem białych
chryzantem. Minął Norę i zatrzymał się tuż przed Emily.
- Proszę - odezwał się tonem, jakiego Emily nigdy w życiu
nie usłyszała z ust posłańca z kwiaciarni.
Odsunęła kwiaty na bok. Postać, która się zza nich wyłoniła,
była dziwnie znajoma. Wysoki opalony mężczyzna miał na sobie
świetnie skrojony sportowy garnitur. Wśród jasnobrązowych
włosów lśniły złotem wypłowiałe na słońcu pasemka. Błękitne
oczy mierzyły ją uważnym, chłodnym spojrzeniem. Zaczęła po
dejrzewać, że być może wcale nie ma do czynienia z posłańcem.
- Czy my się znamy?
Mężczyzna wykrzywił kąciki ust w ironicznym uśmiechu.
- Jeżeli nia pani ochotę ciągnąć tę zabawę, to proszę bardzo.
Przyjechałem tu, żeby panią osobiście i jak najbardziej oficjalnie
przeprosić. I jeśli wie pani, co jest dla pani dobre, to przyjmie
pani moje przeprosiny. Dodam od razu, że to nie groźba, tylko
przyjacielska sugestia, którą jednak na pani miejscu poważnie
bym rozważył.
- Obawiam się, że nie rozumiem, o co panu chodzi - wybą-
kała Emily, nie mogąc oderwać spojrzenia od fantastycznie przy
stojnej twarzy.
Próbowała przywołać się do porządku, ale stojący przed nią
mężczyzna był po prostu wcieleniem klasycznej męskiej uro
dy. Wyglądał jak posąg greckiego boga, który nagle ożył,
a chłód i twardość marmuru zastąpiło ciepło tętniącego krwią
ciała.
- Proszę nie udawać głupiej/Takie minki może pani zostawić
dla Parkera, bo na mnie nie robią żadnego wrażenia. I tak potrafię
przejrzeć panią na wylot.
Emily zupełnie oniemiała. Odruchowo zerknęła na swoją suk
nię. Przejrzeć na wylot? Czyżby, na miłość boską, zapomniała
włożyć stanika? Kim był stojący przed nią mężczyzna? I czemu
był taki wściekły?
- Panie... panie...
- McCabe. - Roześmiał się gorzko. - Muszę przyznać, że jest
pani niezła. Kamienny spokój. Nie pamięta pani, skąd się znamy?
- Nie - przyznała, zastanawiając się, jak to możliwe. W koń
cu nie co dzień spotyka się żywy grecki posąg.
Posąg tymczasem pokręcił z niesmakiem głową.
- Poddaję się. Zrobiłem, co do mnie należało, a dalej już się
nie posunę. Przeprosiłem, ale to koniec. I niech pani pamięta,
jeżeli jeszcze raz postawi sprawy w ten sposób, to nie odpowia
dam za to, jak się to skończy. Zrozumiano?
Nie mogąc wydobyć z siebie słowa, Emily kiwnęła głową.
Czuła, że dziwna i kompletnie niezrozumiała wizyta dobiega
końca. Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale w głowie miała
kompletną pustkę.
Miotając pod nosem przekleństwa, grecki bóg odwrócił się
i wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Emily odetchnęła głęboko
i odwróciła się do Nory.
- Jak ja mogę nie pamiętać, skąd go znam?
- Kiedy się poznaliście, byłaś trochę rozkojarzona - odpar
ła przyjaciółka z uśmiechem. - To ten mężczyzna z księgarni,
o którym ci mówiłam. Ten, który chciał ci uścisnąć rękę.
- Zdaje się, że powinnam była wtedy ścisnąć mu dłoń, co?
- Na samą myśl o fizycznym kontakcie z tym silnym, pełnym
wigoru męskim ciałem przeszedł ją dreszcz przerażenia. - Nie
miałam pojęcia, że drobne uchybienie wobec zasad dobrego
wychowania może się tak zemścić. Przecież on był wściekły.
Zachowywał się jak wariat. No widzisz, właśnie dlatego boję się
fanów i nie chcę być żadną znakomitością.
- Nie sądzę, żeby Garrett McCabe był twoim fanem. Nato
miast bardzo możliwe, że jest wariatem.
Nora sięgnęła do swojej aktówki i wydobyła z niej wycinek
z gazety.
- Może lepiej będzie, jak to przeczytasz, Em. Nie chciałam ci
tego pokazywać, ale teraz muszę to zrobić, żebyś zrozumiała
zachowanie pana McGabe'a.
Emily odłożyła kwiaty, wzięła do ręki wycinek
1
z gazety
i spojrzała na tytuł.
- On jest dziennikarzem?
- Nie jestem pewna, czy to właściwe określenie. Przeczytaj,
to sama będziesz mogła ocenić.
Emily z trudem brnęła przez linijki tekstu. Choć rozumiała
każde słowo, to jednocześnie nie potrafiła pojąć, o co autorowi
chodzi. Złośliwe, sarkastyczne opinie McCabe'a miały być naj
wyraźniej żartobliwe, wcale jej jednak nie śmieszyły. Nie mogła
pojąć, czemu ktoś z tak wyraźną złością reaguje na to wszystko,
co dla niej było najważniejszą sprawą w życiu.
Nagle wróciły wspomnienia sprzed lat. To było jak policzek
i Emily zacisnęła powieki, by powstrzymać łzy. Wszystko to już
kiedyś słyszała... tak dawno, że niemal zdołała o tym zapomnieć.
To samo mówił Eric. Stanowczym, pewnym tonem odbierał war
tość wszystkiemu, z czego była dumna. Wtedy nawet do głowy
jej nie przyszło, że mogłaby się sprzeciwić.
A teraz pojawił się ten McCabe, jak nowe wcielenie jej męża,
szatan w postaci greckiego boga. Tylko że w ciągu lat, które
upłynęły od tamtej rozmowy, Emily czegoś się jednak nauczyła.
Wiedziała, że to, co robi, nie jest bez wartości. 1 że nikt, żaden
arogancki mężczyzna, nie ma prawa odbierać sensu pragnieniu,
by miejsce, w którym się żyje, uczynić lepszym i piękniejszym.
- Przepraszam, Em. Zastanawiałam się, czy mam ci to poka
zać, ale chciałam ci oszczędzić przykrości.
- Nie masz za co mnie przepraszać. Nie jest mi przykro.
Cieszę się, że to zobaczyłam.
- Szczerze?
- Szczerze.
Emily powtórzyła w myślach jedno z twierdzeń doktor Rity
Carlisle: ,,Jestem wściekła. Jestem naprawdę wściekła".
- Więc mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złe tego, co
zrobiłam.
- A co zrobiłaś?
- To cała historia. Otóż właścicielem gazety, do której pisuje
nasz zagniewany felietonista, jest twój entuzjasta, Richard Par
ker. Pan McCabe najwyraźniej nie wiedział o tym, kiedy pisał te
swoje bzdury. Dzisiaj to odkrył i chcąc cię przeprosić, przysłał tu
wielki bukiet żółtych róż razem z bardzo ugodowym listem.
- Przysłał mi róże? I list? Kiedy?
- Parę godzin temu. Ale ponieważ nie chciałam, żebyś dowie-
działa się o tym całym niesmacznym incydencie, odesłałam je
z powrotem... z oberwanymi kwiatami... i podarłam list. Przy
kro mi, ale zrobiłam to pod wpływem tego kursu konstruktywne
go odwetu, o którym ci wspominałam.
Twarz Emily rozjaśnił złowieszczy uśmiech.
- Większą przyjemność mogłoby sprawić mi tylko, gdybym
zrobiła to osobiście.
Nora zachichotała.
- Więc nie masz do mnie pretensji? Bałam się, źe przyjęłabyś
jego idiotyczne przeprosiny.
- No wiesz! -Emily starała się nadać swemu głosowi beztro
skie brzmienie. - „Arcykapłanka ziół i przypraw" nie zniży się
do przyjmowania przeprosin egocentrycznego greckiego bożka
z kompleksem niższości. Nigdy w życiu nie żywiłam do nikogo
trwałej urazy, ale być może jeszcze nie jest za późno.
Łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić, musiała przyznać
przed sobą. Zapach kwiatów niósł ze sobą wspomnienie Garretta
McCabe'a. Wiedziała, że nie będzie jej łatwo o nim zapomnieć.
Pierwszy raz w życiu zetknęła się z takim mężczyzną. Był nie
tylko niesamowicie przystojny, ale także silny i zdecydowany.
Nie mogła uciec przed wspomnieniem jego wyrazistych rysów,
szerokich ramion, długich nóg i błękitnych oczu.
Emily westchnęła. Nora miała rację, był to niewątpliwie ka
wał chłopa. Co w niczym nie zmieniało faktu, że okazał się jej
śmiertelnym wrogiem.
- No i co ty na to? Mieliśmy dziś ponad trzysta telefonów na
temat twojego felietonu. I wszystkie co do jednego brały w obro
nę Emily Taylor.
Garrett stał przed oknem w pokoju naczelnego i patrzył na
ulicę. W co się, cholera, wpakował? Setki razy żartował sobie
złośliwie na temat różnych publicznych znakomitości i nigdy nie
spotkał się z podobną reakcją. A teraz nagle wszyscy traktują go
tak, jakby spostponował Matkę Teresę z Kalkuty. Odwrócił się od
okna i podszedł do biurka Dona Adlera.
- Ciekaw jestem, co masz zamiar zrobić z tym całym piwem,
które nawarzyłeś.
- Ja nawarzyłem piwa? Czy ty nie rozumiesz, o co tu chodzi?
Ta spryciara znalazła pretekst do podbijania ceny swojego „Po
radnika domowego". Świetny sposób, żeby pokazać Parkerowi,
ile jest warta. A ja mam za to zapłacić. Nie zdziwiłbym się, gdyby
się okazało, że te wszystkie telefony to jej sprawka. Sprawdzałeś,
kto dzwonił?
- Owszem. Głównie stali czytelnicy, prenumeratorzy. Słu
chaj, McCabe. Sytuacja jest jasna. Albo dojdziesz do porozu
mienia z panią Taylor, albo Parker będzie szukał kozła ofiarne
go. A ja osobiście nie mam najmniejszej ochoty odgrywać tej
roli.
- Chcesz powiedzieć, że to moja wina, Don? Czytałeś mój
felieton, zanim poszedł do druku. Mogłeś go wyrzucić do kosza.
Tak samo jak ja nie miałeś pojęcia, co się będzie działo.
- No dobrze już, dobrze. A próbowałeś ją przynajmniej prze
prosić?
- Dwa razy. Za każdym razem z kwiatami. To twarda sztuka
i mówię ci, że ona nie da się udobruchać, dopóki nie wykorzysta
wszystkich możliwości, jakie stwarza jej ta sytuacja.
- Musi być jakiś sposób, wymyśl coś.
Garrett oparł dłonie na biurku naczelnego i pochylił się nad
nim.
- Zdobądź mi zaproszenie na piątkowe przyjęcie. Zmuszę ją,
żeby zakopała topór wojenny, zanim ta sprawa urośnie do napra
wdę poważnych rozmiarów. Nie będzie mogła odrzucić moich
przeprosin w obliczu połowy wydawnictwa Parker Publishing
i samego Richarda Parkera.
- Mam ci oddać swoje zaproszenie? W życiu! Żona zabiłaby
mnie, gdyby straciła okazję spotkania Emily Taylor.
- Emily Taylor! - Głos Garretta przepełniało głębokie obrzy
dzenie. - Że też musiałem spotkać tę kobietę!
Wyprostował się z ciężkim westchnieniem. Gdyby nie trafił
do księgarni, życie byłoby takie proste. Prawdziwy pech! A jed
nak, co najdziwniejsze, nie żałował tego, że się spotkali.
W Emily Taylor tkwiła jakaś intrygująca zagadka. Z pozoru
należała do tych kobiet, którym nie poświęcał więcej niż jednego
spojrzenia. A jednak pod niepozorną powierzchownością kryło
się coś dziwnie pociągającego. Czy tego chciał, czy nie, cały czas
miał w uszach jej głos, pamiętał jej spojrzenie, czuł wielką ocho
tę, by jej dotknąć. Jedyne wyjaśnienie, jakie przychodziło mu do
głowy, było takie, że miał do czynienia z wilkiem w owczej
skórze. Za pozorami łagodności i nieśmiałości krył się twardy
przeciwnik, który, nie przebierając w środkach, Zamierzał wal
czyć o wygraną. Ale on wcale nie miał zamiaru ustąpić. Ani
przegrać. Zmusi ją, żeby pokazała swoje prawdziwe oblicze.
- Nic nie szkodzi. Dam sobie radę bez ciebie.
Zawsze wiedział, że Don Adler jest facetem bez kręgosłupa,
ale nigdy nie przypuszczał, że ma do czynienia z takim bez
wstydnym oportunistą. Parker potrafił dobierać sobie naprawdę
wyjątkowe kanalie.
- Powiem ci tylko, Don, że spodziewałem się po tobie mini
mum pomocy.
- Masz moją pomoc, McCabe. Na sto procent. Zagadaj Emily
Taylor, a ja załatwię ci zaproszenie.
Garrett pokręcił głową i ruszył w stronę wyjścia.
- Alvin! - krzyknął, kiedy zamknął za sobą drzwi. - Alvin,
gdzie jesteś?
Chłopak wyłonił się jak spod ziemi. Zdawało się, jakby czekał
na wezwanie. Ruszyli razem w kierunku biurka Garretta.
- Alvin, potrzebne mi jest zaproszenie na to przyjęcie
u Parkera.
- Alex. Czy naprawdę nie mógłby pan mi mówić Alex?
- Dobrze. Więc słuchaj, Alex, zobacz, co się da zrobić. I jak
już będziesz miał to zaproszenie, to przynieś mi je do baru „U
Flynna".
- Myślałem, że pan będzie teraz pisał.
- Najlepiej mi się pracuje, kiedy mam pod ręką szklankę
zimnego piwa. Więc...
- Alex - podpowiedział chłopak.
- Więc, Alex, do zobaczenia „U Flynna".
- Do widzenia... - Chłopak zawahał się przez chwilę. - To
znaczy, że będzie się pan widział z Emily Taylor?
-
Nie mam wyboru. Albo się z nią zobaczę, albo zostanę bez
pracy.
- Musi być bardzo ładna.
- Co takiego? Skąd ci to przyszło do głowy? Widziałeś ją?
Alvin zaczerwienił się.
- Nie... nie widziałem. Ale wyobrażam sobie, że musi być
ładna. Jak moja matka, tylko znacznie młodsza... i ładniejsza...
i milsza. Prawda?
- Nie znam twojej matki, ale mogę się założyć, że nie miałbyś
ochoty, aby Emily Taylor kierowała twoim życiem.
Z tymi słowami Garrett zostawił chłopaka i ruszył w stronę
windy. Kiedy wsiadł do samochodu i wyjechał z parkingu na
ulicę, zaraz za bramą utkwił w korku. Kiedy tak wlókł się w upale
pośród masy innych samochodów, zupełnie mimowolnie powró
cił myślami do Emily Taylor.
Przypomniał sobie zielone oczy patrzące na niego z udanym
zaskoczeniem spoza bukietu. Ta kobieta była urodzoną aktorką.
Nic w jej powierzchowności nie nasuwało podejrzenia, że jest
zimna i bezwzględna. Przeciwnie, sprawiała wrażenie osoby nie-
śmiałej i miękkiej. Zapewne dokładnie takiej, jakiej oczekiwały
jej wielbicielki. I wielbiciele.
A jednak niezależnie od tego, jak długo medytował nad nie
ulegającą wątpliwości niegodziwością Emily Taylor, czuł gdzieś
w głębi serca, że sprawy nie wyglądają tak prosto. Miał wrażenie,
że jest w tej kobiecie coś więcej, co stara się ukryć przed całym
światem. Być może pociągała go w niej właśnie ta tajemnica.
„U Flynna" roiło się od ludzi. Garrett zauważył siedzącą przy
barze sąsiadkę z Bachelor Arms, Jill Foyle. Gawędziła z Eddieta
Cassidym, barmanem i zarazem jednym z uczestników wtorko
wych pokerów.
Garrett usadowił się na sąsiednim stołku i położył przed sobą
zaostrzony ołówek i kartkę papieru.
- Co nowego w świecie samotników, pani Foyle? - zaczepił
sąsiadkę.
- A, to ty, McCabe. Znowu nie masz o czym pisać?
Jill Foyle miała koło czterdziestki, ale wyglądała na o wiele
mniej i była najseksowniejszą kobietą, jaką znał. Już dawno jed
nak Garrett uznał, że są zbyt dobrymi kumplami, żeby psuć
wzajemne dobre stosunki romansem.
- Wiesz o wszystkim, co się dzieje w mieście. To tobie za
wdzięczam wiadomość, że czekolada jest afrodyzjakiem i histo
rię o kojarzeniu małżeństw przez Internet. Nie słyszałaś czegoś
nowego?
Jill odgarnęła kosmyk jasnych włosów za ucho i spojrzała na
Garretta niezbyt przychylnym wzrokiem.
- Nie, McCabe. Odkąd napisałeś paszkwil na Emily Taylor,
nie wiem, czy w ogóle chcę się z tobą zadawać. Wiesz, że jestem
projektantką wnętrz i powiem ci, że podobnie jak wielu ludzi
z tego środowiska bardzo ją sobie cenię.
- No nie-jęknął Garrett.
- Kim była wściekłą - dorzucił Eddie, stawiając przed nim
szklankę i pokrytą szronem butelkę piwa. - Powiedziała, że jesteś
świnią i że tym razem naprawdę przesadziłeś.
- O to właśnie chodzi. Ludzie zapominają, że mój felieton
adresowany jest głównie do mężczyzn. Sam powiedz, Eddie, czy
to nie było śmieszne?
- Było. I w dodatku trafne. Mam czasem wrażenie, że miesz
kamy we trójkę z Emily. Słyszę: „Emily to, Emily tamto". Kim
ciągle zmieniałaby coś w domu, a ja muszę jej pomagać brnąć
w kolejne katastrofy dekoratorskie.
- Projekty Emily są bardzo proste i bardzo gustowne - wtrą
ciła się Jill. - Sama z nich czasem korzystam. I nie ja jedna. Ta
dziewczyna jest naprawdę zdolna. A przy tym pomyśl, ile ona
znaczy dla ludzi, których nie stać na wynajęcie zawodowego
projektanta. Lubię rzeczy zrobione z gustem - zakończyła, pa
trząc wymownie na Garretta.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że brak mi dobrego gustu?
Jill poklepała go po ramieniu.
- Możesz mi nie uwierzyć, McCabe, ale uważam twój felie
ton za klasyczny przykład męskiego szowinizmu i ciasnoty po
glądów. Nie mówię, że już wcześniej nie przejawiałeś takiej
postawy, ale teraz zdecydowanie przesadziłeś.
Garrett złapał się za głowę.
- No dobrze. Skąd mogłem wiedzieć, że ta kobieta chodzi
w aureoli świętej? Wcale tego po niej nie widać.
- Mnie tam wszystko jedno, czy jest świętą, czy nie. Dzięki
niej ludzie znowu nabrali ochoty na to, żeby żyć w ładnym
otoczeniu. Dziwisz się, że ma tylu zwolenników?
- Ja w każdym razie do nich nie należę.
- O co ci właściwie chodzi? Czemu tak nie lubisz Emily
Taylor?
- Dlatego* że Emily Taylor stoi na czele wielkiego spisku
zmierzającego do podporządkowania mężczyzn. Jej poczynania
prowadzą do tego, że dom przestaje być siedzibą mężczyzny
i staje się twierdzą kobiecości.
- A czy nie przyszło ci do głowy, że mężczyźni też mogą się
lepiej czuć w zadbanym, przytulnym i ładnie urządzonym domu?
Czy na pewno nie miałbyś ochoty wrócić do domu na smaczny
i ładnie podany obiad?
- Mam bardzo przyjemne mieszkanie i jem smaczne obiady.
A w dodatku nikt nie każe mi wyrzucać śmieci i nikt nie mć\wi,
jak mam sobie dobierać skarpetki.
- Pizza jedzona przed telewizorem na rozkładanym fotelu to
nie jest to, o co chodzi w życiu.
- Fotel jest naprawdę wygodny. Dostałem go od Tru Halliha-
na. Jego żona chciała wyrzucić go na śmietnik. I o to mi też
chodzi.
- Dodaj jeszcze, że ten wasz fotel stanowi dla ciebie przykład
znakomitego gustu i wtedy już wszystko będzie jasne - roze
śmiała się Jill.
- Niech no mi pani powie, pani dekoratorko wnętrz, co pani
przeszkadza, że jakiś biedak posiedzi sobie po pracy na wygod
nym starym fotelu przed trzydziestocalowym telewizorem? Czy
naprawdę najważniejsze są zasłonki i koronki?
- Nie przepadam za koronkami i używam ich tylko wtedy,
kiedy to konieczne. Wiesz co, McCabe? Któregoś dnia trafisz na
kobietę, która każe ci powyrzucać wszystkie stare skarpetki i ty
to zrobisz. A w dodatku będziesz szczęśliwy.
- Nie ma mowy.
- To spójrz na swoich kumpli. Nie powiesz mi, że Josh i Tru
są nieszczęśliwi. Kiedy ich tu ostatnio widziałam, wyglądali,
jakby byli w siódmym niebie.
Garrett musiał jej przyznać rację.
- Tru i Josh trafili na ostatnie warte grzechu kobiety w Kali
fornii. Oczywiście, nie licząc ciebie.
- Miły z ciebie facet, McCabe. - Jill pociągnęła łyk swojej
ulubionej brandy. - Więc szukasz kobiety wartej grzechu?
- Na pewno nie szukam swojej Emily Taylor. A poza tym, kto
czytałby felietony dla kawalerów pisane przez żonatego mężczy
znę? A propos, masz dla mnie jakiś temat czy nie?
- Niestety, tym razem jesteś zdany na siebie, McCabe.
Jill zsunęła się ze stołka, zabrała torebkę i ruszyła w stronę
drzwi. Garrett zamówił kolejne piwo.
- No i co? - odezwał się Eddie. - Kogo zamierzasz wziąć na
widelec?
- Jak Zwykle ostatnio, Emily Taylor. Tak się niefortunnie
składa, że wydawca „Los Angeles Post" nie podziela entuzjazmu,
z jakim odniosłem się do tematu.
- Jeszcze ci nie dość?
Garrett odetchnął głęboko.
- Jeszcze nie.
Gryzł się myślą, że ciągle ma do wyrównania rachunek z pa
nią Taylor. I przeprosiny. Nigdy w życiu nie cofnął niczego, co
napisał. Ale Emily Taylor stanowiła przypadek odmienny od
wszystkich, z jakimi się dotąd zetknął. Stał za nią Richard Parker
i potęga wydawnictwa Parker Publishing. Gdyby Garrett wie
dział, co jest dla niego dobre, postąpiłby tak, jak się po nim
spodziewano i szedł przez życie od sukcesu do sukcesu.
Tylko że Garrett McCabe rzadko liczył się z tym, co dla niego
dobre.
- Jeżeli masz zamiar spędzić ten wieczór w towarzystwie
roślin doniczkowych, to może od razu trzeba było założyć za
miast czarnej wieczorowej sukni spodnie ogrodniczki?
Skryta w ustawionym w kącie pokoju za wielkimi donicami
klubowym fotelu Emily podniosła wzrok na Norę, ale zaraz
zakłopotana na powrót spuściła oczy.
- Podziwiałam tę gardenię. Bardzo dobrze wygląda.
Wszystko wokół Richarda Parkera wyglądało bardzo dobrze
- jego dom, jego samochody, jego żona - i przede wszystkim on
sam. Właściciel wydawnictwa Parker Publishing był wcieleniem
kalifornijskiej wizji sukcesu wraz ze wszystkimi jego konse
kwencjami. Emily jeszcze nigdy nie czuła się równie niedopaso
wana do otoczenia jak tu. Włosy wymykały jej się z węzła zwią
zanego na karku. Sukienkę miała za dużą, a w rajstopach polecia
ło jej oczko od kostki do kolana.
Bez przekonania rozglądała się wokół siebie. Czego mógł
chcieć Richard Parker od jej maleńkiego pisma? Miał już wszy
stko - rezydencję w Beverly Hills, dom na plaży w Malibu, lu
ksusowe samochody. Cały jej domek na Cape Cod zmieściłby się
w jego basenie. I nigdzie w zasięgu wzroku nie było niczego, co
przypominałoby jej projekty. Sądząc z wyposażenia wnętrz, ele
gancka pani Parker nie wierzyła, by w domu warto było cokol
wiek zrobić samemu.
- Izolujesz się od towarzystwa-napomniała ją przyjaciółka.
Emily zapadła się jeszcze głębiej w fotel.
- Po co tu właściwie jestem? Czy możesz mi przypomnieć?
- poprosiła Norę.
- Żeby gawędzić z możnymi tego świata. Żeby poplotkować.
Żeby oczarować Richarda Parkera i przekonać go, że kupno „Po
radnika domowego" jest najlepszym pomysłem, jaki w życiu
przyszedł mu do głowy.
- Wcale nie jestem pewna, czy to taki dobry pomysł - mruk
nęła Emily.
Obiegła wzrokiem pokój. Rozbrzmiewające wokół rozmowy
były jej najzupełniej obce. Nie interesowała jej polityka, luksuso
we samochody i jachty leżały poza zasięgiem jej potrzeb, a bio
rąc pod uwagę tryb życia Emily, nie groziła jej niestrawność ani
nadciśnienie. Poza tym od początku umówiły się, że to Nora
będzie się zajmować interesami. Jej zadaniem było pisanie arty
kułów.
A jednak, mimo swegu braku zrozumienia dla interesów, Emi-
ly czuła, że umowa z Parkerem będzie miała poważne konse
kwencje dla pisma i dla niej samej.
- Powiedz mi szczerze, Noro. Czy ty też uważasz, że będę
musiała występować w telewizji?
- Na pewno się to przyda. Im bardziej będziesz znana, tym
lepiej „Poradnik domowy" będzie się sprzedawał.
- I rzeczywiście sądzisz, że pomysł z moim zdjęciem na
okładce ma jakikolwiek sens? Na co ono komu potrzebne? Wca
le się nie cieszę na myśl, że ludzie będą mnie mogli poznać na
ulicy.
- Ależ właśnie o to chodzi!
- Jakieś obce osoby będą mnie zaczepiały w sklepie. -
W głosie Emily zabrzmiała panika. -1 będę musiała z nimi roz
mawiać. Jeżeli nie gorzej. Pomyśl o tym zwariowanym Gar-
retcie.
- No właśnie - podchwyciła przyjaciółka - skoro już mówi
my o fanach...
- Ach, przypomniałaś mi. Czy Widziałaś, jakie tu są wanny?
Nie sądzisz, że powinnyśmy...
- Ani słowa o pracy. Natomiast jeśli .chodzi o twoich fanów,
to właśnie pojawił się Garrett McCabe.
Emily podążyła za spojrzeniem przyjaciółki. Na widok męż
czyzny powoli przesuwającego się przez pełną ludzi salę zabiło
jej mocno serce. Kiedy na moment ktoś go zasłonił, odruchowo
wychyliła się w bok, by nie stracić go z oczu, ale gdy tylko zdała
sobie sprawę z tego, co robi, zaczęła przeklinać własną głupotę.
Po co się na niego gapi? Przecież ten mężczyzna jest jej śmiertel
nym wrogiem.
- Boże kochany! Nie sądzisz chyba, że przyszedł tu z jakimiś
zamiarami? Na szczęście nie ma kwiatów. Może nie wie, że tu
jestem!
- Po raz kolejny przypominam ci, Em, że to przyjęcie zostało
wydane na twoją cześć - mruknęła zniecierpliwiona Nora.
Emily kurczowo splotła pałce.
- W takim razie wie, że tu jestem. Muszę się gdzieś schować.
Idę do kuchni. Daj mi znać, kiedy sobie pójdzie.
- To twoje przyjęcie, nie możesz...
Ale Emily nie czekała na dalsze słowa przyjaciółki. Nie mia
ła najmniejszej ochoty na spotkanie z Garrettem McCabe'em,
a przeczuwała, że przyszedł właśnie po to, żeby się z nią zoba
czyć. Sytuacja była tym gorsza, że on jej nie cierpiał, a ona była
nim w dziwny sposób zafascynowana. Trudno było sobie wyob
razić bardziej niestosowne uczucie. Nie spodziewała się wpraw
dzie, żeby miał zamiar znowu ją obrażać, ale jego przeprosiny
były jeszcze bardziej przerażające.
W tym momencie obok Emily przemknął kelner. Niewie
le myśląc, udała się w jego ślady i trafiła do kuchni. Obszer
ne pomieszczenie pełne było kelnerów, kucharzy i dostawców.
Pewna, że tu nikt jej nie pozna, Emily wreszcie poczuła się
bezpieczna. Przez chwilę rozglądała się po kuchni, po czym
zainteresowała ją taca pełna grzybów czekających, aż ktoś napeł
ni ich kapelusze nadzieniem z ostryg. Nie umiała się powstrzy
mać - nic tak nie koiło jej nerwów jak gotowanie - i zaczęła
nakładać nadzienie.
- Czy mogę spytać, co robisz z moimi grzybami?
Emily podniosła spojrzenie na podejrzliwie przyglądającą się
jej młodą kobietę, która najwyraźniej była tu szefową kuchni.
- Chciałam pomóc... Czy macie może siekane orzechy wło
skie? Świetnie się nadają na wierzch. Bardzo ładnie wyglądają,
a ich smak doskonale pasuje dó sosu z ostryg.
- Włoskie orzechy? - Kobieta popatrzyła na tacę, a potem
podniosła wzrok na Emily i potarła policzek. - Nigdy nie przy
szło mi to do głowy. Louis! Przynieś tu zaraz włoskie orzechy!
Kiedy Emily posypała grzyby orzechami, kucharka wzięła
jednego do ust i starannie pogryzła.
- Pycha! - krzyknęła. - Wspaniały pomysł!
Jak zwykle, gdy ją chwalono, Emily poczuła się zakłopotana.
- Są teraz bardziej kaloryczne i tłustsze, ale chyba warto.
Jej rozmówczyni skinęła głową, a potem podała Emily kre
wetkę z grilla.
- A co powiesz na to?
- Świetne - odparła z błogim uśmiechem. - Dodałaś do ma
rynaty sok z cytryny, prawda?
- Skąd wiesz? To przepis Emily Taylor. Jest dziś wieczorem
naszym honorowym gościem. Myślisz, że je pozna?
Emily omal nie zakrztusiła się ostatnim kęsem.
- Hm... myślę, że tak.
- Wiesz, to niesamowite przeżycie gotować dla kogoś takie
go jak ona. Mówią, że jest perfekcjonistką. A jak podaje... Na
prawdę trudno się nie przejąć na myśl, że jest tu z nami...
W tym momencie ktoś gwałtownie pchnął wahadłowe drzwi
do kuchni. Rozległ się krzyk i pełna przystawek taca poleciała
z rąk kelnera na posadzkę tuż pod nogi Emily. Na jej rajstopach
wylądowały okruchy grzanek i krople sosu z awokado.
Emily powoli uniosła wzrok. Ujrzała długie nogi w niena
gannie odprasowanych spodniach w kolorze khaki, szeroki tors
w idealnie białej koszuli i barczyste ramiona w miękkiej spo
rtowej marynarce. Kiedy w końcu zatrzymała spojrzenie, miała
przed sobą oblicze Garretta McCabe'a, który uśmiechał się zjad
liwie.
- Pani Taylor. Gdzieżby, jak nie w kuchni.
Kucharka spojrzała na Emily takim wzrokiem, jakby ujrzała
przed sobą Marlona Brando.
- Ty jesteś... - zawiesiła głos i dokończyła niemal szeptem
- Emily Taylor? No tak! Ale... czy pani nie powinna raczej być
z gośćmi? Przecież to przyjęcie na pani cześć.
- No właśnie, pani Taylor - wtrącił McCabe. - Co pani tu
robi? Mam nadzieję, że nie chowa się pani przede mną.
Emily spojrzała na niego i głos uwiązł jej w krtani. Wyglądał
niesamowicie. Ubrany był z niedbałą elegancją, która wprawiała
ją w jeszcze większe onieśmielenie. Kiedy ruszył w jej kierunku,
cofała się przed nim, dopóki nie wpadła na kuchenny blat. W roz
paczliwym geście uniosła przed sobą widelec z nadzianą krewet
ką, jakby chciała się nim bronić. Garrett McCabe w najmniejszej
mierze się tym nie przejął. Szybkim ruchem zdjął ostatni kawałek
krewetki z widelca i włożył sobie do ust.
- Uhm... Dobre.
- To... to przez cytrynową marynatę - szepnęła, bo nic inne
go nie przyszło jej do głowy.
Uniósł brwi z wyrazem uprzejmego zdziwienia.
Nawet brwi miał idealne, uświadomiła sobie. Nie mogła
oderwać od niego wzroku; Przez długą chwilę studiowała jego
czoło, potem opuściła spojrzenie i... natychmiast oprzyto
mniała.
- Naprawdę, to cytryna - wypaliła. - Poza tynf przepis jest
bardzo prosty. Trzeba tylko pamiętać, żeby nie smażyć ich za
długo.
McCabe zmarszczył brwi.
- Wiem, wiem, smażenie krewetek to nie taka łatwa sprawa.
Jeśli trzyma się je za długo, stają się za twarde, jeśli za krótko, są
surowe.
- Święte słowa - wtrąciła się kucharka. - Sporo czasu mi
zajęło, zanim się tego naprawdę dobrze nauczyłam.
Garrett odwrócił się w jej stronę i spojrzał tak, jakby dopiero
ją zauważył.
- Czy mogłaby pani zostawić nas samych? Mamy tu do
omówienia sprawy osobiste.
- Mogę... mogę panu dać przepis - wybąkała z trudem Emi
ly, gdy zostali sami.
- O czym my, do diabła, mówimy? Nie przyszedłem tu po
przepis na krewetki, ale po to, żeby raz na zawsze zakończyć tę
idiotyczną wojnę między nami.
- Wojnę? - powtórzyła Emily.-Panie...
Spojrzała mu w oczy i nie mogła sobie przypomnieć, jak się
nazywa. Wiedziała tylko, że stojący przed nią mężczyzna mógłby
z powodzeniem być hipnotyzerem. I wcale nie była pewna, czy
nie jest ofiarą jego eksperymentu. Zrobiło się jej tak gorąco,
jakby znalazła się w rozgrzanym piekarniku.
- McCabe - mruknął i wziął ją za rękę. - Chodźmy. Musimy
porozmawiać.
- Jeżeli nie ma pan nic przeciw temu, to wolałabym tu zostać.
Nie dokończyłam nakładać nadzienia do grzybów.
- Niestety, mam coś przeciwko temu.
Pociągnął ją za sobą. Kiedy zmierzali na środek sali, goście
rozstępowali się przed nimi jak fale Morza Czerwonego. Emily
nie była w stanie powstrzymać rumieńca. Wszyscy odwracali się,
żeby na nich spojrzeć! Garrett McCabe najwyraźniej urządzał
przedstawienie. A udział w przedstawieniach był ostatnią rzeczą,
na jaką Emily miała ochotę.
Zanim jeszcze dotarli na sam środek, znalazł się przy nich
Richard Parker.
- Wszystko w porządku, pani Taylor? - zapytał zaniepokojo
nym tonem.
- Tak... tak - zapewniła.
Parker odwrócił się do stojącego obok niej mężczyzny.
- Co pan tu robi, McCabe? Nie przypominam sobie, żebym
pana zapraszał.
- Przyszedłem, żeby publicznie przeprosić panią Taylor za
swój felieton.
Parker rozważał przez chwilę tę odpowiedź, a potem skinął
głową.
- Dobry pomysł, McCabe. Miło mi, że się zrozumieliśmy.
Garrett odwrócił się do Emily.
- Bardzo panią przepraszam za felieton, który wzbudził tyleż
niesmaku w wydawnictwie Parker Publishing, co i pośród czy
telników „Los Angeles Post". Od siebie mogę dodać tyle, że nie
było moją intencją umniejszanie wartości tego, co pani robi.
- Ja... ja to rozumiem. Nie mam do pana pretensji. Czy
mogłabym już pójść?
- Bardzo się cieszę, że tak się to skończyło. - Parker poklepał
McCabe'a po ramieniu. - To dobrze, że się zaprzyjaźniliście.
Pozostawiam pana McCabe'a do pani dyspozycji. Jeżeli będzie
pani czegokolwiek potrzebowała, proszę się do niego zwracać.
Na pewno spełni każde pani życzenie. Zna Los Angeles lepiej niż
ktokolwiek inny w naszym zespole, tak że trafia pani w dobre
ręce. Prawda, McCabe?
Garrett spojrzał na Parkera z niedowierzaniem w oczach.
- Obawiam się, że nie mam czasu, żeby.
- Ależ oczywiście, że masz. Prawda, Adler?
Łysy mężczyzna skinął głową. Emily nie miała pojęcia, kim
jest, choć jasne było, że musi być przełożonym jej przerażającego
greckiego boga. I podwładnym Richarda Parkera.
- No to znakomicie. Wiesz już, jakie są twoje nowe obowiąz
ki, McCabe. I być może czas spędzony z panią Taylor pozwoli
ci lepiej uświadomić sobie, jak bardzo pobłądziłeś w swoich
sądach.
- Na pewno. Doceniam zaszczyt, jaki mnie spotkał. No cóż,
w takim razie oddalimy się z panią Taylor, żeby ustalić dalsze
plany.
Emily zerknęła na Garretta. Potem rzuciła wzrokiem na swoje
buty ochlapane sosem z awokado. McCabe miał tak wściekłą
minę, że wcale nie była pewna, czy chce z nim spędzić jeszcze
choćby sekundę dłużej.
ROZDZIAŁ
3
Garrett ujął Emily pod ramię i wśród szeptów i zdumionych
spojrzeń doprowadził ją do przeszklonych drzwi wiodących na
taras.
- Mam nadzieję, że teraz jest pani zadowolona - powiedział,
kiedy znaleźli się sami.
Emily oswobodziła rękę i odsunęła się o krok. Z trudem łapała
oddech.
- Nie rozumiem, czemu pan się tak na mnie wścieka, panie
McCabe. Jeśli ktokolwiek ma tu powody do złości, to ja. I po
wiem więcej, rzeczywiście jestem na pana zła. Nawypisywał pan
na mój temat mnóstwo złośliwych bzdur.
Garrett pokręcił głową. To było zupełnie nieprawdopodobne.
Ta kobieta potrafiła na zawołanie drżeć i oblewać się rumieńcem.
- Zaraz, zaraz - mruknął.
- To prawda. Rzadko wpadam w złość. Jestem bardzo opano
waną osobą, ale to, co pan napisał, naprawdę mnie... zirytowało.
Mówiąc te słowa, Emily znów, jak przedtem w kuchni, wy
ciągnęła w jego stronę widelec. Garrett nie umiał powstrzymać
śmiechu. Zdecydowanym ruchem odebrał jej widelec i cisnął
przez poręcz tarasu.
- Zirytowana? Szczególne-określenie.
Emily mimowolnie spojrzała w ślad za widelcem.
- Jestem pewna, że pan rozumie, o co mi chodzi. Nikt nigdy
nie powiedział mi tylu przykrych rzeczy. Może poza jedną osobą,
ale to było już dawno temu i wolałabym do tego nie wracać.
Garrett przysiadł na balustradzie, przekrzywił głowę i spojrzał
na Emily z dezaprobatą.
- Czy naprawdę nie zdecyduje się pani przerwać tej zabawy?
Wiem dobrze, do czego pani zmierza.
- Naprawdę? - zapytała, rzucając mu przelotne spojrzenie.
- Naprawdę.
Uśmiechnął się z satysfakcją. Może w końcu przestanie grać.
Musi wreszcie przyznać, że ją przejrzał.
- Do czego?
- Co do czego?
- Do czego zmierzam?
- Dajmy temu wreszcie spokój! Możemy się tak bawić w nie
skończoność, ale to niczego nie zmieni. Mam pani numer, pani
Taylor.
- No i chwała Bogu. - Emily ruszyła w stronę drzwi do sali,
ale po paru krokach stanęła w miejscu. - W takim razie może pan
zadzwonić do mnie jutro i porozmawiamy spokojnie przez tele
fon. W tej chwili wydaje się pan zdenerwowany, a ja nie bardzo
potrafię sobie radzić w takich sytuacjach. Nora mówi, że powin
nam iść na kurs, ale moim zdaniem jestem... - urwała czując, że
się zagalopowała - po prostu trochę nieśmiała.
- Jak na osobę nieśmiałą nie traci pani przytomności umysłu.
- Zwykle tyle nie mówię - zapewniła go.
- Zwykle pani tyle nie mówi, zwykle się pani nie złości...
I nie wie pani, dlaczego jestem taki... zirytowany?
- Nora powiedziała, że pewnie ma pan kłopoty z panem Par-
kerem ze względu na treść swojego ostatniego felietonu. Ale
w końcu nie może pan mieć do mnie pretensji o to, co pan sam
napisał. Nie prosiłam o felieton na mój temat.
Garrett zmełł w ustach przekleństwo. Gdy ujmowała to wszy
stko w tak prosty sposób, trudno było nie przyznać jej racji.
Faktem jest, że to on zaczął. Ona tylko broniła się najlepiej jak
umiała. Biorąc to pod uwagę, należało przyznać, że sam się
wpakował jak idiota.
- Nie o to mi chodzi - odezwał się łagodniej.
- W każdym razie powiedziałam panu Parkerowi, że nie
jestem zła z powodu felietonu i że nie będzie on miał wpływu na
nasze negocjacje. W końcu wolność słowa jest zagwarantowana
przez konstytucję... czy Deklarację Niepodległości... nigdy nie
jestem pewna. Tak czy siak, nie mam nic przeciw wolności
wypowiedzi.
Garrett nie mógł oderwać od niej wzroku. Nic nie wskazywało
na to, że Emily kłamie.
- Więc nie jest pani zła?
- Jestem. Jestem zła z powodu tego, co pan napisał, ale wola
łam nie mówić o tym panu Parkerowi. I tak wyglądał na zmar
twionego i nie chciałam, żeby dodatkowo przejmował się moją
opinią.
- Nie chciała pani, żeby przejmował się pani opinią? A co
z telefonami do „Los Angeles Post"? Niczego pani o nich
nie wie?
- Z jakimi telefonami?
McCabe odetchnął głęboko. Zaczynał podejrzewać, że być
może, ale tylko być może, błędnie ocenił sytuację. I Emily
Taylor.
- Czy chce mi pani powiedzieć, że nie stara się pani wykorzy
stać całej tej historii, żeby podbić cenę swojego pisma?
- Przede wszystkim wcale się jeszcze nie zdecydowałam, czy
chcę je sprzedać. Choć Nora zamierza tak zrobić.
- Nora?
- Nora Griswold. Moja wspólniczka. To ona tak się rozprawi
ła z pańskimi różami i listem. Ale jestem pewna, że dlatego, aby
oszczędzić mi przykrości, i nie kierowała się przy tym żadnymi
niskimi motywami.
Garrett otworzył szeroko oczy. Czy to możliwe, żeby Emily
była naprawdę tak słodka i naiwna, jak na to wyglądała? Nikt,
kogo znał, nie był równie słodki, nawet osiemdziesięcioletnia
babcia McCabe. A Emily Taylor była wschodzącą gwiazdą
w świecie wydawców, kobietą, która błyskawicznie pięła się
w górę. Skoro potrafiła skutecznie prowadzić rozmowy z takim
rekinem jak Parker, to sama musiała być prawdziwą barrakudą.
Po prostu nie mogło być inaczej.
A jednak im dłużej z nią rozmawiał, tym wyraźniej czuł, że to
nie może być prawda. ,W jej zielonych oczach widział otwartość
i zarazem lęk, jakby była nieśmiała lub... jakby się go z jakiegoś
powodu obawiała.
- Czy w takim razie moje uroczyste przeprosiny były w ogó
le potrzebne? Czy bez powodu zrobiłem z siebie idiotę przed
tymi wszystkimi ludźmi?
- Tak... Chciałam powiedzieć: nie. Dzięki pańskim przepro
sinom czuję się dużo lepiej. I... i cieszę się, że pokaże mi pan Los
Angeles. Nora jest fatalnym kierowcą. Niestety, na kursie właści
wego ukierunkowywania agresji nauczyła się traktować wszy
stkich na jezdni jak swoich osobistych nieprzyjaciół i...
- Nie oczekuje pani po mnie chyba, że będę pani kierowcą?
- A czy nie umówił się pan przed chwilą w taki właśnie
sposób z panem Parkerem?
- Pani Taylor, nie mam ani czasu, ani ochoty wozić pani po
mieście. I wyjaśnijmy od razu jeszcze jedno: mój felieton nie
wziął się z nieporozumienia czy pomyłki. Napisałem to, co my
ślę, i w pełni to podtrzymuję.
- Ależ pan mnie nawet nie zna!
- Znam dostatecznie dobrze, żeby wiedzieć, co mówię.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Garrett widział,
że dolna warga Emily drży lekko, czuł jej urywany oddech. Zdał
sobie sprawę, że jej emocje są szczere, że naprawdę ją rozczaro
wał i zranił.
- Ja też pana znam - powiedziała w końcu miękko. - Jest pan
aroganckim, zarozumiałym facetem, któremu się wydaje, że po
zjadał wszystkie rozumy. Dostatecznie pewnym siebie, żeby pi
sać o rzeczach, o których nie ma zielonego pojęcia.
Garrett czuł pokusę, by bronić się przed jej zarzutami, ale
starał się pohamować. Cóż go obchodzi, co o nim myśli jakaś
Emily Taylor? Jej zdanie nie powinno mieć dla niego żadnego
znaczenia. A jednak miało i nic na to nie mógł poradzić.
- No dobrze - powiedział z rezygnacją. - A kim pani jest?
- Niech się pan spróbuje dowiedzieć. Myślę, że kiedy lepiej
zda pan sobie z tego sprawę, uświadomi pan sobie, jak bardzo się
pan myli. To, że jestem dekoratorką wnętrz czy gospodynią
dompwą, jak pan woli, nie znaczy, że moja praca jest bez warto
ści. Niech pan spędzi ze mną trochę czasu, to...
- Pozwoli mi pani napisać kolejny felieton na swój temat.
- Nie!
- A zatem co?
Spojrzała na niego z ukosa.
- To być może zmienię swoją opinię na pański temat.
- To brzmi całkiem rozsądnie - odparł z uśmiechem. - Nig
dy nie jest za późno, żeby się czegoś nauczyć.
- W porządku. A zatem umowa stoi. I jeśli zmieni pan opinię
na mój temat, przeprosi pan moich czytelników.
Roześmiał się.
- Nie ma mowy. Umówmy się, że postaram się zrozumieć
pani punkt widzenia i na tym koniec. Zgoda?
- Zgoda.
Wyciągnął rękę. Kiedy podała mu swoją, spojrzał na jej
dłoń. Miała szczupłe palce i krótko obcięte paznokcie. Zasko
czyło go to. Lubił, żeby kobiety, z którymi się spotyka, miały
długie, jaskrawo polakierowane paznokcie. To wydawało mu
się seksowne. Emily była zupełnie inna. A jednak pociąga
ła go. .
Kiedy jej dotknął, poczuł dreszcz emocji. Miała w sobie ła
godność i słodycz i pachniała świeżo jak wieczorne powietrze.
Nie była wyszykowaną na bóstwo kalifornijską lalką. Nie ubiera
ła się prowokująco, nie flirtowała z nim pewnym siebie tonem.
Zdawała się zupełnie nieświadoma tego, że jest piękna. Choć jej
figura nie była bez skazy, a włosy wyglądały, jakby uczesała się
grabiami, choć w ogóle nie była w jego typie, to musiał przyznać,
że jest bardzo kobieca. Jej mąż miał wszelkie powody, by być
z siebie zadowolonym.
Jej mąż. Przelotne podniecenie minęło. Garrett cofnął dłoń,
ale wciąż czuł na niej dotknięcie delikatnych palców.
- Znajdzie mnie pani w redakcji - oświadczył i schował rękę
do kieszeni. - Do widzenia, pani Taylor.
Ruszył w kierunku schodów.
- Panie McCabe?
Odwrócił się do niej.
- Tak, pani Taylor?
- Czy... mógłby pan odwieźć mnie do domu?
Garrett kompletnie osłupiał. W każdej innej sytuacji byłby
skłonny potraktować te słowa jako zachętę, w ustach Emily Tay
lor brzmiały one jednak jak rozpaczliwa prośba o pomoc.
- Chce pani stąd iść? W końcu całe to przyjęcie jest z pani
powodu.
Emily przygryzła wargę. Zerknęła w kierunku przeszklonych
drzwi, a potem wzruszyła ramionami.
- Nie mam ochoty tam wracać. Poza tym nie sądzę, żeby
komukolwiek przeszkadzało, że mnie nie ma. Nora może odpo
wiedzieć na każde pytanie. - Uśmiechnęła się nieśmiało i Garrett
dostrzegł, że się zarumieniła. - Denerwują mnie ci wszyscy lu
dzie i dawno pojechałabym do domu, ale Nora wzięła kluczyki
do samochodu.
Garrett zaśmiał się cicho i nadstawił ramię. Ujęła go pod rękę
i razem ruszyli w kierunku schodów.
- Bardzo możliwe, że miała pani rację.
- W jakiej sprawie? - spytała i Garrett znów napotkał uważ
ne spojrzenie nieprawdopodobnych zielonych oczu.
- Może rzeczywiście pani nie znam.
Nic nie odpowiedziała, ale on odniósł wrażenie, że rumieniec
na jej twarzy stał się o ton głębszy.
Jazda samochodem do domu Parkera w Malibu upłynęła im
w niemal kompletnym milczeniu. Emily nigdy nie miała wiele do
powiedzenia, chyba że chodziło o takie sprawy jak najlepszy
sposób oddzielenia białka od żółtka czy wyższość stalowych
naczyń nad aluminiowymi. Była jednak niemal pewna, że Garrett
McCabe nie jest zainteresowany jej opinią na temat garnków
i rondli czy jajek.
Garrett nastawił radio na stację nadającą łagodnego rocka i od
czasu do czasu nucił pod nosem. Miał miły głos, niski i ciepły.
Emily odkryła, że całkiem przyjemnie jest siedzieć obok niego
z zamkniętymi oczami i poddać się nastrojowi chwili.
Pod powiekami ujrzała tańczącą parę: mężczyznę w smokin
gu i kobietę w białej sukni balowej, nie w jednej z tych, które
sama zaprojektowała i uszyła, ale kupionej w sklepie. Mężczy
zna obejmował ją ramieniem i przytulał, a na szyi czuła jego
ciepły oddech. Odsunęła twarz i spojrzała mu w oczy. Wyciąg
nęła dłoń, by przesunąć palcami po jego włosach ze złotymi
pasemkami...
-Tani Taylor?
Wyrwana ze świata fantazji Emily otworzyła oczy. Zdała so
bie sprawę, że mimowolnie uniosła palce do ust, a na jej wargach
rysował się jeszcze uśmiech. Na szczęście Garrett niczego nie
zauważył. Wpatrywał się w przednią szybę i odczytywał numery
mijanych domów.
- Który to dom? - spytał.
- Trzeci za światłami.
Kiedy zajechali przed wejście, zgasił silnik i obrzucił dom
ciekawym spojrzeniem.
- Więc za to płacą moi czytelnicy.
- Tak - szepnęła.
- Całkiem miłe miejsce.
Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Emily czuła się
coraz bardziej zakłopotana tym, że nie wie, co powiedzieć.
- Może wstąpi pan na chwilę? - spytała wreszcie. - Upie
kłam ciasto i... i zrobiłam lody waniliowe..'.
Urwała, przeklinając w duchu własną niezręczność. Czy na
prawdę nie mogła wymyślić niczego bardziej oryginalnego? Gar
rett McCabe na pewno spotykał się wyłącznie z błyskotliwymi
kobietami, które zawsze wiedziały, jak się zachować. Ciasto,
i lody! Przecież mężczyznę zaprasza się na drinka albo na kawę.
Sęk w tym, że nigdy nie miała okazji nauczyć się tego wszy
stkiego. Wyszła za mąż, gdy tylko skończyła szkołę. Erie był
jedynym mężczyzną, z jakim się umawiała, jaki odwoził ją kie
dykolwiek do domu, W ciągu jedenastu lat, odkąd się z nim
rozstała, praktycznie nie prowadziła życia towarzyskiego.
A w ciągu trzydziestu czterech lat całego swego życia całowała
się z jednym, jedynym mężczyzną. I choć oglądała filmy i czyta-
ła książki, to nie miała zielonego pojęcia, jak ma się zacho
wać, siedząc z Garrettem McCabe'em w zaparkowanym przed
domem samochodzie.
Co ma zrobić? Co nowoczesna kobieta robi na zakończenie
randki? - pytała gorączkowo samą siebie i dopiero po chwili
uświadomiła sobie, że właściwie ich spotkanie nie jest żadną
randką. Po co w takim razie ma w ogóle zapraszać McCabe'a? "
Z uprzejmości? Przez całą drogę - wyrzucała sobie - nie ode
zwałaś się słowem, a teraz myślisz, że nagle oczarujesz go bły
skotliwą konwersacją?
- Nie musi pan - mruknęła wskutek tych wszystkich, trwają
cych nie więcej niż sekundę rozważań. - Pewnie jest pan zmę
czony i chciałby...
- Z przyjemnością wejdę. Nigdy dotąd nie miałem okazji
obejrzeć domu na plaży w Malibu.
Zręcznie wyskoczył z samochodu i zanim zdążyła się ruszyć
z miejsca, otworzył drzwiczki po jej stronie. Wyciągnął rękę
i pomógł Emily wysiąść. Kiedy szli w stronę wejścia, trzymał się
o krok za nią, pozwalając jej pełnić honory gospodyni.
Kiedy weszli do środka, Emily przekręciła kontakt i zapaliła
światło. Znaleźli się w wysokim, obszernym holu z przeszklony
mi ścianami od strony oceanu. W środku słychać było huk przy-
boju.
- Fantastyczne - odezwał się Garrett.
- Całkiem miłe - skwitowała Emily i poprowadziła go do
kuchni.
- Nie podoba się pani?
- To nie to co własne kąty. Lepiej się czuję w znajomym
otoczeniu.
- Za to jest tu cudownie wygodnie. Uwielbiam komfort.
Garrett usiadł przy barku, a Emily wyjęła ciasto.
- Gdzie znajduje się pani dom?
- W Rhode Island w pobliżu Middletown. Kolo Newport.
Chce pan kawy?
- Jasne. Domyślam się, że tęskni pani za rodziną?
- Szczerze mówiąc^ nie. Moi rodzice byli zawsze bardzo
zajęci własnym życiem. Zawodowym i towarzyskim. Poza tym
moja matka prowadzi działalność dobroczynną. A wszyscy bra
cia pozakładali rodziny.
- Nie o tym myślałem. Chodziło mi o męża i dzieci.
Emily zamarła z dzbankiem kawy w ręku.
- Nie mam własnej rodziny. To znaczy... nie mam dzieci.
Pije pań czarną kawę?
- Poproszę ze śmietanką - odpowiedział. - A mąż?
- Nie mam męża.
Zapadła cisza. Emily czuła na sobie uważne spojrzenie Gar-
retta.
- Nie jest pani mężatką?
- Byłam. - Uśmiechnęła się. - Wiem, że to może wydawać
się dziwne, jeśli weźmie się pod uwagę to, co robię. Ale dom to
dom, niezależnie od tego, ile osób w nim mieszka. Ja akurat
mieszkam sama. Mam tu kawę aromatyzowaną. O zapachu orze
chów laskowych.
Garrett nie odrywał od niej oczu.
- Zabawne. Byłem pewny, że ma pani rodzinę.
Powoli wstał ze stołka. Miał dziwnie niepewną minę. Ode
tchnął głęboko.
- Chyba już pójdę. Mam kawał drogi do miasta.
- Jak pąn chce. Proszę zaczekać, zapakuję kawałek ciasta.
- Nie, naprawdę to zbędny kłopot.
- To żaden kłopot.
Zręcznie zawinęła talerzyk z ciastem w kawałek metalowej
folii.
- Dałabym panu lody, ale się roztopią.
- Dziękuję. - Garrett zajrzał pod folię. - Pięknie wygląda
i cudownie pachnie.
- Mam nadzieję, że będzie smakować - powiedziała, odpro
wadzając go do drzwi. - Dodałam do niego orzeszki i bourbona.
Mogę jeszcze dać lody, ale się roztopią... - urwała, bo poczuła,
że znów go zanudza. -1 dziękuję, że pan mnie podwiózł.
- Nie ma za co. Do zobaczenia.
- Do zobaczenia.
Odetchnęła dopiero, kiedy zamknęły się za nim drzwi.
- Idiotka - mruknęła do siebie. - Kompletna idiotka. Co się
z tobą dzieje, Emily Taylor? Ten facet wypisuje na twój te
mat złośliwe bzdury, obraża cię, a ty go zapraszasz i karmisz
ciastem! - Zacisnęła pięści. - Musisz być bardziej stanowcza.
Musisz być bardziej stanowcza... - powtórzyła parę razy formułę
z książki.
Westchnęła. Nigdy nie będzie stanowcza. Nigdy nie będzie
umiała się naprawdę złościć. Zawsze przełknie każdą krzywdę,
choćby tylko po to, żeby nie psuć innym humoru. Zamiast potra
ktować tego McCabe'a, jak sobie na to zasłużył, zaprasza go na
ciasto.
Zrezygnowana ruszyła do kuchni. Nic nie poprawiało jej rów
nie skutecznie samopoczucia jak pieczenie. Tym razem jednak
nie mogła skupić się na pracy, bo jej myśli przez cały czas
zaprzątał Garrett McCabe.
W dwie godziny później do pachnącej Czekoladowymi ciaste
czkami kuchni wkroczyła Nora.
- Tu jesteś! - krzyknęła, rzucając płaszcz na fotel. - A ja
przez cały czas zastanawiałam się, gdzie się podziałaś. Ale czuję
ciasteczka, więc mów od razu, co się stało?
- Nic. Wiesz, że nienawidzę przyjęć.
- A jak się dostałaś do domu?
- Przywiózł mnie Garrett McCabe.
- W takim razie nic dziwnego, że masz zły humor. Związał
cię i wrzucił do bagażnika?
- Nie, sama go o to poprosiłam.
- Zaskakująco śmiałe zachowanie jak na Emily Taylor.
- Było miło. Wszedł ze mną, dałam mu kawałek ciasta i po
jechał.
Nora zachichotała. -,
- Kawałek ciasta? Ten facet nie wygląda mi na amatora
ciasta.
- Wszyscy mężczyźni lubią ciasto. Poza tym, to był poczę
stunek na zgodę. Można powiedzieć, że zawarliśmy... porozu
mienie.
- Już nie jesteś na niego zła? - Nora z niesmakiem pokręciła
głową. - Nie rozumiem, jak mogłaś mu darować.
- Sama tego nie wiem - przyznała Emily.
Sięgnęła po ciasteczko i nim je pogryzła, już sięgała po na
stępne.
- Może po prostu nie umiem być taka stanowcza jak ty.
Znacznie lepiej się czuję, kiedy jestem dla ludzi miła.
Nora wyjęła przyjaciółce trzecie ciastko z ręki i odłożyła na
tacę.
- No dobrze. Powiedz mi coś więcej o tym porozumieniu,
Em. - Uśmiechnęła się szeroko. - Sama chętnie zawarłabym po
rozumienie z takim mężczyzną.
Twarz Emily pokrył rumieniec. Czasem naprawdę wierzyła,
że Nora czyta w jej myślach.
- To nie tak - mruknęła.
- Ależ czemu nie? Teraz, kiedy już nieporozumienia zostały
wyjaśnione, pora przejść dalej. Założę się, że ten McCabe świet
nie całuje.
- Nie mam zamiaru się z nikim wiązać. A już zwłaszcza z ta
kim mężczyzną jak Garrett McCabe.
- A na co czekasz? Na urocze towarzystwo w domu starców?
Emily westchnęła.
- Wiesz, że mam trudności w kontaktach z ludźmi. Nie po
trafię im nic zaoferować. Pod żadnym pozorem nie zamierzam
przejść jeszcze raz tego wszystkiego, co już raz przeżyłam
w małżeństwie. Za wiele mnie to kosztowało.
- Masz bardzo dużo do zaoferowania - zaoponowała Nora.
- No, ale przejdźmy do rzeczy. Co planujesz wobec McCabe'a?
Jeżeli nie masz ochoty na romans, to może zechcesz się zemścić?
- Przestań, Noro!
- Tylko się pytam. Słyszałam, jak Parker polecił McCabe'o-
wi, żeby się tobą zajął. Więc ciekawi mnie, jaki jest termin
pierwszej wycieczki po Los Angeles. Jeżeli nie zamierzasz wziąć
w niej udziału, odstąp mi miejsce. Zapewniam cię, że facet do
końca życia będzie żałował tego, co napisał.
Emily zatkała zlew, odkręciła wodę i sięgnęła po płyn do
zmywania naczyń.
- Jeszcze się nie umawialiśmy. Chciałabym odwiedzić ten
wielki sklep z antykami, o którym ci opowiadałam. Mają tam
kilka tysięcy metrów kwadratowych zastawionych starociami.
Może znalazłabym coś do mojej kolekcji butelek... - ciągnęła,
patrząc nieobecnym wzrokiem gdzieś przed siebie.
- Chyba już starczy tego płynu, Em - przerwała jej Nora.
Emily opuściła wzrok. Piana przelewała się przez krawędź
zlewu i spływała na podłogę.
- Nie potrafię sobie wyobrazić Garretta McCabe'a brnącego
przez kilka tysięcy metrów kwadratowych antyków w poszu
kiwaniu starych butelek do twojej kolekcji. - W glosie Nory
brzmiał nie skrywany sarkazm.
- Niewiele mnie obchodzi, jak się będzie czuł. Mam nadzieję,
że go to czegoś nauczy.
- Więc jednak zemsta - droczyła się z przyjaciółką Nora.
- Nie. Myślę tylko, że jeżeli, zrozumie mnie, a właściwie
moich czytelników, trochę lepiej, to nie będzie tak pochopnie
oceniać tego, co robię. Chciałabym, żeby nauczył się, że prowa
dzenie domu to nie tylko pranie i sprzątanie.
- Przeniesienie.
- Co takiego?
- Uczyłam się o tym na ostatnim kursie - „Freud dla wszy
stkich". Garrett McCabe ma ci służyć do rozwiązania proble
mów odziedziczonych po mężu. Jeżeli udowodnisz mu to, czego
nie potrafiłaś dowieść Ericowi, dojdziesz do zgody z rzeczy
wistością.
- Dojdę do zgody z rzeczy wistością?
- To jak owijanie róż słomą na zimę. Nie chcesz pogodzić się
z myślą, że łato się kończy i kwiaty przestaną kwitnąć. Ale gdy
raz opatulisz róże słomą, wtedy już jesteś pogodzona z tym, co
ma nadejść.
- Pogodziłam się z rzeczywistością w dniu, kiedy Erie ode
mnie odszedł.
- Naprawdę?
Emily zaczerpnęła oddechu.
- Tak. I przy okazji dokonałam kilku odkryć na swój temat.
Nie potrafię się porozumieć z mężczyznami. A właściwie to ni
czego z nimi nie potrafię. Kropka.
- Widziałam cię na tarasie z McCabe'em i odniosłam wraże
nie, że nie macie żadnych trudności z porozumieniem się.
- 2 nim jest rzeczywiście jakoś inaczej. Ale sama nie wiem
dlaczego. Może dlatego, że byłam na niego zła. Nie musiałam
długo myśleć, co mam mu powiedzieć.
- Może, może... - W kącikach ust Nory pojawił się leciutki
uśmieszek. - A może pasujecie do siebie.
- A może byś tak lepiej zajęła się własnymi sprawami, co?
Nie musiałabyś się wtedy martwić o moje życie.
Nora wybuchnęła śmiechem.
- Wielki Boże! Odkąd cię znam, nigdy nie byłaś równie
stanowcza jak dziś. Co się z tobą dzieje?
- Nic. Jestem po prostu śmiertelnie zmęczona i senna.
. W trzy godziny później Emily ciągle jeszcze nie spała.
Leżała na wznak i patrzyła w sufit. Dawno już zrezygnowa
ła z liczenia owiec. Każdym kawałkiem ciała pragnęła snu,
a jednocześnie hie mogła zmrużyć oka. Coś się z nią stało
i choć nie rozumiała tego do końca, wiedziała, że nie umie nad
tym zapanować.
Może to napięcie związane ze sprzedażą pisma albo znużenie
wysłuchiwaniem ciągłych rad przyjaciółki, albo zamęt, w jaki
wprawiło ją spotkanie z Garrettem McCabe'em. Cokolwiek to
było, wcale nie miała ochoty się z tym zmagać.
Marzyła o tym, żeby znaleźć się z powrotem w Rhode Island.
Życie tam było znacznie prostsze. I w dodatku nie musiałaby
spotykać Garretta McCabe'a.
Garret uniósł kartkę leżącą na podłodze i pchnął drzwi do
swojego apartamentu w Bachelor Arms. Trzymając w jednej ręce
ciasto od Emily, wymacał kontakt i zatrzasnął za sobą drzwi.
Zrobił kilka niepewnych kroków i opadł na fotel.
Co za dzień! A właściwie, co za wieczór! Nie miał pojęcia,
kiedy się to wszystko właściwie zaczęło. Może wtedy, gdy Emily
powiedziała, że ją zirytował? A może kiedy poprosiła go, żeby ją
odwiózł do domu? W każdym razie, gdy usłyszała że nie ma
męża, stało się z nim coś, czego zupełnie nie pojmował.
Wiedział tylko, że w ciągu jednego wieczoru opuściła go cała
irytacja na tę kobietę. Zamiast się złościć, był nią kompletnie
zauroczony. Zauroczony Emily Taylor! Czegoś takiego nigdy by
Się nie spodziewał. Oczarowała go profesjonalna gospodyni do
mowa. Goś takiego! A jednak nie mógł przed sobą ukryć, iż
zaskoczeniu, jakie wiązało się z odkryciem, że jest samotna,
towarzyszył niepokojący dreszcz.
Co mu się stało? Emily w niczym nie przypominała kobiet,
z jakimi zwykle się spotykał. Poza tym stanowili zupełne prze
ciwieństwo. On zawsze cenił sobie spontaniczność, ona była
przykładem pedantycznego zamiłowania do porządku. On pisał
satyryczne felietony, ona utrzymane w śmiertelnie poważnym
tonie recepty na prowadzenie domu. On cenił sobie swój stan
kawalerski, ona była całą duszą po stronie rodziny. On najchęt
niej jadał hamburgery i pizzę, a ona...
Garrett odpakował ciasto. Urwał kawałek i włożył do ust.
Musiał przyznać, że smakuje wspaniale. Oblizał palce i rozwi
nął znaleziony pod drzwiami list. Josh i Taryn zapraszali go
na pizzę. Zmiął papier w garści i rzucił do kosza. Nie miał ocho
ty na towarzystwo, a zwłaszcza na towarzystwo młodych mał
żonków.
Zanim jednak dokończył drugi kawałek ciasta, wiedział, że
pozostanie w domu oznacza wieczór spędzony na rozmyślaniach
o Emily Taylor. Podniósł się z fotela, opłukał ręce i udał się do
sąsiadów. Ciasto z orzeszkami i pizza. Niezłe połączenie.
Taryn powitała go serdecznym całusem w policzek. Choć
znali się od niedawna, czuli się ze sobą jak starzy kumple.
- Garrett! Miło, że wpadłeś. Kiedy wróciłeś?
- Przed chwilą.
Garrett wszedł do środka i rozejrzał się po apartamencie mło-
' dych małżonków. Wraz z pojawieniem się Taryn zaszły w nim
wielkie zmiany. Przede wszystkim przybyło mnóstwo obrazów
i bałagan. Ale dzięki temu wnętrze nabrało życia. Josh był może
nieco zbyt pedantyczny, uświadomił sobie Garrett.
- Tru i Josh poszli właśnie po pizzę. Napijesz się czegoś?
- Najchętniej zimnego piwa.
- Zaraz dostaniesz.
- Cześć, McCabe! - zawołała z kanapy Caroline i poklepała
miejsce obok siebie.
Garrett usiadł na kanapie i wyciągnął wygodnie nogi. Po
chwili wróciła z kuchni Taryn ze szklanką piwa.
- No i co, McCabe? Miałeś randkę? - zaczęła Caroline.
- Nie. Byłem na przyjęciu na cześć Emily Taylor.
- Sama cię zaprosiła? - Oczy Taryn zabłysły ciekawością.
- Po tym, co o niej nawypisywałeś?
- Wbrew powszechnemu przekonaniu jesteśmy w przyja
cielskich stosunkach. Wydawca „Los Angeles Post" chce kupić
jej pismo, więc niedługo wszyscy będziemy siedzieć w tej samej
obszernej kieszeni Richarda Parkera.
- No, w każdym razie zrobiłeś krok we właściwym kierunku.
Ty i Emily Taylor. Nie darmo ludzie mówią, że przeciwieństwa
się przyciągają.
Garrett zachichotał.
- Naprawdę wierzysz w mądrości ludowe?
- Czemu nie? Powiedz, co będzie dalej.
- Z czym?
- Kiedy się wreszcie ożenisz? Mogłabym cię poznać z moją
przyjaciółką Margaux. To interesująca kobieta. Jest Francuzką
i ma własną galerię sztuki. Chcesz jej numer?
Garrett zaczął się niespokojnie wiercić na kanapie.
- To kiedy chłopaki wracają ?
- Najpierw odpowiedz na moje pytanie.
- Tak, McCabe - wtrąciła się Caroline. - Odpowiedz na py
tanie Taryn.
Garrett pokręcił głową.
- Czy weszłyście w konszachty z moją rodziną? Mam wraże
nie, że coraz więcej ludzi ma obsesję na punkcie mojego mał
żeństwa. Czy może kobiety nie mogą znieść spokojnie widoku
szczęśliwego nieżonatego mężczyzny?
Młode kobiety popatrzyły po sobie.
- Chcemy, żebyś był naprawdę szczęśliwy.
- Jestem naprawdę szczęśliwy. Nie musicie się o mnie mar
twić. Czy możemy zmienić temat rozmowy?
- Jasne. Opowiedz coś o Emily Taylor. Obie ją uwielbiamy.
Jak wygląda? Jakie było to jej przyjęcie? Dobrze dawali jeść?
- To nie ona wydawała przyjęcie, tylko wydawca gazety.
A Emily Taylor? Jest... miła.
- Typowa odpowiedź McCabe'a. Nietrudno zgadnąć, że jest
miła. Bo jaka mogłaby być. Ale jak wygląda?
Garrett zakłopotany wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Jest ładna. Ma rude włosy. Kręcone. Tej mniej
więcej długości - położył rękę na ramieniu. - Zielone oczy. Jest
średniego wzrostu. Ma ładną sylwetkę, zaokrągloną wszędzie,
gdzie trzeba.
Uśmiechnął się.
- I piecze boskie ciasto.
Caroline pogroziła mu pięścią.
- Jesteś niepoprawny, McCabe.
- Naprawdę.
- Mam nadzieję - westchnęła Caroline - że jakaś kobieta
weźmie się w końcu za ciebie, zanim stoczysz się na dno.
W tym samym momencie rozległ się odgłos otwieranych
drzwi. Do pokoju weszli Tru i Josh, niosąc kartonowe pudła
zpizzą.
- Cześć, McCabe. Miło, że wpadłeś. Byłeś na randce?
Garrett pokręcił głową.
- Całe szczęście, że już jesteście. Wasze żony uwzięły się,
żeby mnie wyswatać.
- Małżeństwo nie jest takie złe, McCabe - odezwał się
Tru, kładąc pudło z pizzą na stoliku. - Spróbuj, to sam Się
przekonasz.
- Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco - skomentowała sło
wa męża Caroline.
Tru uśmiechnął się do żony.
- Wiesz, co mam na myśli.
Ku uldze Garretta powrót mężczyzn oznaczał koniec rozmów
na tematy matrymonialne i podjęcie poważniejszych kwestii, ta
kich jak wyniki rozgrywek piłkarskich, pokazy nowych modeli
samochodów i polityka. Garrett, który zwykle stawał się ośrod
kiem życia towarzyskiego, tego wieczoru siedział cicho i przy
glądał się obu młodym parom. Nie mógł się nadziwić, że jego
przyjaciele tak łatwo oswoili się z małżeństwem i wyglądali ha
zadowolonych.
Było to tym dziwniejsze, że gdyby ktoś poprosił go przed
ślubem o rokowanie, to zgłosiłby mnóstwo wątpliwości. Caro
line i Tru byli ludźmi ulepionymi z całkiem innej gliny, a Josh
i Taryn różnili się od siebie jak woda i ogień. Może twierdzenie,
że przeciwieństwa się przyciągają, nie jest wcale takie głupie.
Garett jednak wolał kobiety należące do tego samego co on
gatunku. Przede wszystkim zdecydowane z nikim się nie wiązać
na dłużej. Poza tym lubiące nocne życie, eleganckie lokale, kino
i sport. Takie wreszcie, które nie były skłonne czekać godzinami
na jego telefon po to, żeby w końcu robić mu wyrzuty, iż nie
zadzwonił.
Ale nigdy w jego stosunkach z kobietami nie było tego głębo
kiego porozumienia i naturalnej swobody, jakie podziwiał teraz
u przyjaciół. Im dłużej na to patrzył, tym bardziej czuł się przy
nich jak piąte koło u wozu.
Tru i Josh mieli coś, czego on pewnie nigdy nie będzie miał.
Po raz pierwszy odkąd się znali, czegoś im zazdrościł Zalety
stanu kawalerskiego jakoś dziwnie zbladły. Garretta ogarnęła
chęć ucieczki, zaszycia się w jakimś miejscu, gdzie poczułby się
swojsko i przytulnie.
Odłożył talerz na stolik.
- Pójdę już-oświadczył.
- Nie masz chyba żądnych obowiązków o tej porze - zdziwi
ła się Taryn,
- Nie, ale jestem zmęczony. To co, chłopaki, do zobaczenia
we wtorek przy stoliku?
- Jasne - odparł Tru.
- Jesteś pewny, że nie chcesz telefonu do Margaux? - spytała
Taryn.
Josh odwrócił się do niej i szepnął jej coś na ucho.
- Wiem, wiem, że Garrett sam da sobie radę. Ale Margaux
jest naprawdę świetną dziewczyną i uważam, że pasowaliby do
siebie. Mówiłam ci, że jest Francuzką? I że ma...
Josh objął żonę ramieniem i zakrył jej usta dłonią. Garrett
przesłał przyjacielowi wdzięczne spojrzenie.
W połowie drogi do swojego apartamentu zmienił zdanie. Nie
miał ochoty patrzeć na szczęśliwe pary, ale nie miał także chęci
siedzieć samotnie w domu. Potrzebował gwaru i zabawy i dobrze
wiedział, gdzie ich szukać.
Gdy szedł korytarzem na pierwszym piętrze, minął drzwi do
apartamentu 1G i na chwilę przystanął. Przypomniało mu się
lustro i ujrzany w nim obraz. Zaraz jednak odepchnął od siebie to
wspomnienie i ruszył dalej. Nie wierzył w duchy... ani dziwacz
ne legendy.
W barze „U Flynna" było tłoczno i gwarno. Garrett rozejrzał
się wokoło i podszedł do baru. Skinął na Eddiego.
- Daj mi szkocką z lodem.
- Randka się nie udała?
Garrett zapatrzył się w bursztynowy płyn. Pociągnął spory
łyk.
- Sam nie wiem. Może jak nalejesz mi jeszcze jednego, to
rozjaśni mi się w głowie.
Odwrócił się tyłem do baru i rozejrzał się po sali. Między
stolikami szła kobieta w obcisłej czerwonej sukience. Usiadła
obok przyjaciółki, równie apetycznej i ubranej w równie obcisłą
suknię. Kiedy indziej Garrett postawiłby im drinka i poprosił, by
pozwoliły mu się przysiąść. Tym razem jednak w ich wyzywają
cym wyglądzie coś go drażniło.
Raz po raz wracał myślami do Emily Taylor, do jej nieśmiałe
go uśmiechu, do niewinnego spojrzenia jej szeroko otwartych
oczu, do jej naturalnej prostoty. Ponad wszelką wątpliwość nie
udawała kogoś innego, niż była, i nie szafowała obietnicami.
Wręcz przeciwnie, zaczynał podejrzewać, że jest w niej coś,
czego do tej pory nie odkrył. Miał coraz większą ochotę zbadać,
co to takiego.
ROZDZIAŁ
4
- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, McCabe. Umiesz
grać w zespole i to mi się podoba.
Garrett spojrzał przez szeroką powierzchnię mahoniowego
biurka na siedzącego po przeciwnej stronie Richarda Parkera.
Z samego rana został wezwany do właściciela wydawnictwa.
Miał stawić się w ciągu pół godziny. Oczywiście nie byłby sobą,
gdyby nie przyszedł spóźniony o pięć minut.
- Grać w zespole?
- Przeprosiny, które skierowałeś do pani Taylor, to był pra
wdziwy majstersztyk. Trudno wyobrazić sobie lepsze otwarcie.
Masz dobry instynkt, McCabe.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi.
- Zagrajmy w otwarte karty. Martwi mnie Emily Taylor. Nie
jest do końca pewna, czy nasza firma będzie najwłaściwszym
wydawcą dla jej magazynu. Musimy ją przekonać do tego pomy
słu i to właśnie jest twoje zadanie.
- Nie sądzę, żeby pani Taylor wysoko ceniła sobie moją
opinię - odpowiedział Garrett cicho i spokojnie. Nigdy nie lubił
Parkera. Drażniła go jego pewność siebie i przeświadczenie, że
za pieniądze może kupić wszystko, czego tylko zapragnie. Poza
tym wiedział, że dla Parkera ludzie byli tylko środkiem do celu
i że on sam, jeśli tylko przestanie przynosić zyski, może w każdej
chwili zostać bez pracy.
- Czy widziałeś się z nią od piątku?
- Nie..
- Wobec tego zadzwoń do niej i zabierz ją na zwiedzanie
miasta. Zawieź ją do Disneylandu, na obiad czy gdzie zechce.
Nie żałuj na nic pieniędzy, wszystko idzie na rachunek firmy.
- Osobiście sądzę, że pani Taylor ma nie większą chęć spę
dzać czas w moim towarzystwie niż ja w jej.
- To ją skłoń do zmiany zdania. - Głos Parkera w mgnieniu
oka stracił dobroduszne ciepło.
- Po co? - Garrett nie zamierzał złożyć po sobie potulnie
uszu.
- Emily Taylor nie bierze dotychczas bezpośredniego udziału
w negocjacjach i nie mamy pojęcia, czego właściwie chce. - Par
ker rozparł się w fotelu. - Do kupna jej „Poradnika domowego"
potrzebna jest zgoda trzech osób. Arniego Wilsona, Nory Gris
wold i Emily Taylor. Wilson już dał nam swoje błogosławień
stwo, Griswold jest skłonna podpisać umowę i teraz decyzja
należy do Emily Taylor. Jeżeli ona powie nie, wtedy leżymy.
- Nie rozumiem, w jaki sposób przejażdżka po mieście mia
łaby wpłynąć na zmianę jej nastawienia do tej transakcji.
Parker nachylił się w jego stronę.
- Teraz, kiedy załagodziłeś sprawę swojego niefortunnego
artykułu, chcielibyśmy wykorzystać twój talent na rzecz wydaw
nictwa Parker Publishing.
Niestrudzony Richard Parker podniósł się ze swego wielkiego
skórzanego fotela i podszedł do okna.
- Czy zechciałbyś podejść tu i spojrzeć w dół? - Niedbałym
gestem wygładził rękaw luksusowego garnituru. - Fani Emily Tay
lor od rana pikietują budynek „Los Angeles Post". Z waszej drobnej
utarczki rodzi się wojna. Do redakcji przychodzą listy, jedni ludzie
proponują, żebyście wystąpili razem w radiu, inni rezygnują
z prenumeraty... Wiesz o tym? Na twoje szczęście stoimy za
tobą murem. Zdajesz sobie sprawę z tego, że dziennikarz, które
go publikacja powoduje spadek zainteresowania gazetą, długo się
nie utrzyma. Przynajmniej w innych redakcjach tak jest.
Groźba była dostatecznie jasna.
- A jeśli ona nie zechce sprzedać swojego pisma?
- Powiedziałem, że masz zrobić wszystko, co się da, żeby ją do
tego nakłonić. Bądźmy szczerzy, McCabe. Ta cała pani Taylor to
jakaś porzucona przez męża gospodyni domowa z Rhode Island. Nie
ma pojęcia o interesach. Nie będzie trudno zawrócić jej w głowie.
Rozumiesz, co mam na myśli. Utniesz sobie romansik i przy okazji
skłonisz ją do podpisania umowy.
Garrett zacisnął dłonie w pięści. Choć słabo znał Emily Tay
lor, miał wielką chęć podejść do Parkera i uderzyć go w twarz.
Wziął głęboki oddech.
- Ale jeśli ona jednak nie sprzeda tego pisma? - powtórzył
pytanie.
- To już twój problem, McCabe. Sprzeda. I zrobimy z niej
gwiazdę. A ona będzie na nas zarabiać.
- Odniosłem wrażenie, że ona wcale nie marzy o tym, żeby
być gwiazdą.
- Właśnie takich informacji nam trzeba, McCabe! No cóż,
w takim razie trzeba będzie znaleźć inne rozwiązanie. W końcu
kupujemy jej nazwisko, nie ją samą.
Na opalonej twarzy Parkera pojawił się uśmiech. Garrett za
cisnął zęby. Zawsze podejrzewał, że Parker jest łajdakiem, teraz
wiedział to na pewno. Tak czy siak, nie miał na razie lepszego
wyjścia, niż zachować swoje uczucia dla siebie. Na decyzje
zawsze będzie czas.
- Czego zatem pan ode mnie oczekuje? Chciałbym usłyszeć
coś konkretnego.
- Poznaj ją bliżej. Zorientuj się, co myśli. I popchnij ją we
właściwym kierunku. Do diabła, to ty jesteś kawalerem, więc
sam najlepiej wiesz, co robić. Przekonaj ją jakoś.
- A co będę z tego miał?
.' - Zapewniam cię, że nie stracisz na tym. Co byś powiedział,
gdybyśmy tak podwoili twoją pensję?
Gdyby nie wieloletni trening przy grze w pokera, Garrett nie
umiałby ukryć zaskoczenia. Podwojenie pensji oznaczało, że
będzie zarabiał więcej niż Adler. Więc „Poradnik domowy" był
aż tyle wart? Więcej niż przypuszczał.
- To jak, McCabe? Gramy razem?
Garrett zmusił się do uśmiechu.
- Zrobię, co.się da - skłamał najgładziej, jak potrafił.
Uścisnął wyciągniętą dłoń Parkera.
- Wiedziałem, że możemy na ciebie liczyć. Chcę, żebyś się ze
mną regularnie kontaktował. Muszę wiedzieć, co pani Taylor
porabia, jakie ma zastrzeżenia do transakcji, co sądzi o całej
sprawie. Zadbaj, żeby się nie nudziła, daj jej okazję, żeby ci
zaufała i otworzyła się przed tobą. Wykorzystaj swój wdzięk.
- Zrobione, panie Parker.
- To wszystko.-Parker podszedł do drzwi i nacisnął klamkę.
- Czekam na wyniki. Pamiętaj, że wygrywamy razem.
Garrett powoli podszedł do uchylonych drzwi.
- Jestem pewny, że dostanie pan to, na co pan zasługuje,
panie Parker.
Uśmiech spełzł z jego twarzy, kiedy tylko znalazł się za
drzwiami.
Był na siebie wściekły. Że też musiał się w to wpakować! Do
końca życia będzie żałował dnia, w którym poszedł z przyjaciół
mi do księgarni i ujrzał Emily Taylor. To ona była przyczyną
wszystkich jego kłopotów...
To ostatnie jednak, musiał przyznać sam przed sobą, wcale nie
było takie oczywiste. Być może sam był winny swojej niedoli.
W tej chwili nie miało to zresztą większego znaczenia. W każ
dym razie wpakował się w niezłą kabałę. Choć nie miał po temu
żadnych powodów, skłonny był pomóc raczej Emily Taylor niż
temu odrażającemu typowi. Tylko że jeśli dokona takiego wybo
ru, zapłaci zań własną skórą. Wyrzucenie go z pracy nie będzie
stanowiło dla Parkera żadnego problemu.
Nie miał cierpliwości czekać na windę. Zbiegł po schodach na
trzecie piętro. Pchnął drzwi do sali redakcyjnej.
- Alvin! - ryknął na cały głos. - Gdzie jesteś?
- Tutaj, panie McCabe - usłyszał z głębi pomieszczenia.
Niemal biegiem ruszył w kierunku działu sportowego, złapał
chłopaka pod ramię i pociągnął za sobą do gabinetu Adlera.
Wiedział, że naczelnego nie będzie, a jego pokój był jedynym
miejscem w redakcji, gdzie będą mogli spokojnie pogadać. Kie
dy znaleźli się w środku, zamknął za sobą drzwi.
- Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił, Alvin. Ale to musi zostać
między nami.
- O co chodzi?
- Zabawimy się w detektywów. Mówiłeś mi, że masz kumpla
w sekretariacie. Poproś go, żeby uważał na wszystko, co dotyczy
kupna „Poradnika domowego" Emily Taylor. Chcę wiedzieć
o wszystkim, co wiąże się z tą transakcją, mieć kserokopię każde
go pisma w tej sprawie.
- Czy to nie jest zabronione?
- Słuchaj, Alvin. Dziennikarz musi czasem postępować
wbrew przyjętym regułom. Sam musi osądzać, co jest dobre, a co
złe. W tym wypadku, z racji swego doświadczenia, to ja będę
decydował, co jest, a co nie jest sprzeczne z zasadami.
- Czuję, że możemy mieć kłopoty.
- Odpowiadam za to, co się zdarzy. Zadbam, żeby wszystko
poszło na moje konto. No więc jak, pomożesz mi?
- Spróbuję. Ale czy mogę pana także o coś prosić?
- O co chcesz. Możesz używać mojego samochodu, jest twój.
Możesz dostać piłkę do kosza z autografem Willie Maysa. Co ty
na to?
Alvin pokręcił głową.,
- To znacznie prostsza sprawa, panie McCabe.
- Mów.
- Czy może pan mówić do mnie Alex? Alvin naprawdę fatal
nie brzmi.
Garrett roześmiał się i poklepał chłopaka po ramieniu.
- Załatwione, Alex. Myślę, że w końcu zapamiętam. A teraz
bierz się do roboty. Ja jestem umówiony na pokera.
Z tymi słowami wyszedł. Cokolwiek szykowałby Richard
Parker, będzie pierwszą osobą, która się o tym dowie.
Emily wpatrywała się w slajdy. Odwracała je do góry nogami,
obracała na lewą i prawą stronę, porównywała te z mchem i bez
i musiała przyznać się przed sobą, że to wszystko na nic. Zdjęcia
były po prostu nudne. Najwyraźniej grzyby nadają się wyłącznie
do gotowania, pomyślała.
- Ciekawe kształty - zauważyła Nora, która zajrzała przyja
ciółce przez ramię.
- Jeżeli te zdjęcia zobaczy zaangażowany przez ciebie kie
rownik artystyczny, to nigdy więcej nie pozwoli mi brać udziału
w sesji zdjęciowej.
- Pamiętaj, Em, to ty jesteś tu szefem. Nie żaden kierownik
artystyczny. Inna sprawa, że pracuje z nami już trzy lata i mogła
byś wreszcie zapamiętać, jak ma na imię.
- Po co? I tak mnie nie lubi. Ilekroć wchodzę do jego pokoju,
robi taką minę, jakbym mu chciała ukraść kredki.
- Bądź sprawiedliwsza. To jemu „Poradnik domowy" za
wdzięcza wygląd, dzięki któremu można go poznać na pierwszy
rzut oka. Gdyby nie Dennis, Richard Parker pewnie w ogóle by
nas nie zauważył. A poza tym musisz sobie wreszcie uświado
mić, że nie jesteś odpowiedzialna za wszystko, co się dzieje. Na
początku to jeszcze było możliwe. Teraz „Poradnik domowy"
jest już za duży, żeby można nim było kierować jednoosobowo.
- Może masz rację - przyznała Emily. - To co robimy?
- Wezwij Dennisa i powiedz mu, żeby przygotował coś inne
go do następnego numeru.
- Ale „Rozmaitości" to moja działka. Zawsze je prowadzi
łam. Musimy po prostu znaleźć coś barwniejszego. Co byś po
wiedziała na spaghetti?
- Zachowaj spaghetti na Nowy Jork. Masz tam więcej wło
skich restauracji.
- No dobrze. Czym w takim razie wyróżnia się Kalifornia?
- Piaskiem, palmami, słońcem, trzęsieniami ziemi i korkami
ulicznymi. Może by tak gwiazdy filmowe?
- Może raczej winogrona?
- Niech będzie. Winogrona i owoce. Tylko że mamy wiosnę,
a winogrona zbiera się jesienią.
- A co zbiera się wiosną?
- Szparagi. Sałatę. - Nora zastanawiała się przez chwilę. -
Sałata nie byłaby zła.
- I kwiaty. Czytałam gdzieś o Descanso Gardens. Hodują tam
ponad sześćset gatunków kamelii. Mają też azalie i wielki ogród
różany.
- Nasi czytelnicy nie jedzą kwiatów.
- A kto powiedział, że „Rozmaitości" muszą być koniecznie
o jedzeniu? Nie zapominaj, że to ja tu jestem szefem. I że mogę
robić, co mi się spodoba.
- A niech cię! Wyhodowałam węża na własnym łonie - roze
śmiała się Nora.
- Bierz samochód i jedźmy!
- Em, nie mam teraz czasu. Jestem umówiona z Parkerem,
- Więc może pojechałabym tam sama?
- Wezwij Garretta McCabe'a. Zawiezie cię.
- Tak sądzisz? - spytała Emily nieśmiało.
- Jestem tego pewna. Pamiętaj, że dostał polecenie służbowe.
Chodź, pojedziemy razem do „Los Angeles Post". Pomogę ci go
odszukać. Jeśli go nie znajdziemy, to najpierw pójdziemy razem
do Parkera, a potem zawiozę cię do Descanso Gardens.
Emily zawahała się. Miała przed sobą trzy złe wyjścia. Iść
z Norą na śmiertelnie nudne rozmowy z Parkerem, siedzieć nad
zdjęciami grzybów, od których chciało jej się płakać, albo poje
chać z Garrettem McCabe'em do wielkiego ogrodu różanego.
Nie była pewna, czy róże przekonają go o wartości jej poczynań.
W końcu, jak wiadomo, droga do serca mężczyzny wiedzie przez
żołądek, a nie przez nos. Co oczywiście nie znaczy, że chce trafić
do jego serca! Aż się przestraszyła, że mogła coś takiego pomy
śleć. Garrett zgodził się być jej przewodnikiem po Los Angeles
pod przymusem i nie chciała gp wykorzystywać. Tak przynaj
mniej sobie mówiła, choć w głębi serca czuła, że prawdziwa
przyczyna jest inna. Nie zdobyła się na odwagę, żeby do niego
zadzwonić, ponieważ wciąż nie oswoiła się z dziwnymi uczucia
mi, jakie budziły się w niej na myśl o nim. Poza tym cały czas
zastanawiała się, jak ma go przekonać o wartości tego, co robi.
Nie dla siebie, broń Boże, ale w imię swoich czytelniczek i czy
telników.
I to jednak nie było do końca prawdą. Nora miała zapewne
rację, kiedy utrzymywała, że Emily przenosi na Garretta uczucia
związane z mężem i że chce mu dowieść swoich racji. Jego
felieton trafił w jej najczulsze miejsce, przekreślał sens wszy
stkiego, co było dla niej w życiu najważniejsze, aż nadto przypo
minał to, czego przed laty wysłuchiwała od Erica.
Oczywiście Garrett nie był jej mężem, tylko ledwo jej znanym
felietonistą. I nie musiała mu niczego dowodzić. To co napisał,
już dawno poszło w niepamięć. A jednak ciągle wracała do niego
myślami.
Jazda do redakcji zajęła im nie więcej niż pięć minut. Kiedy
wysiadły z zaparkowanego przy ulicy samochodu, Emily zauwa
żyła przed budynkiem grupę ludzi z transparentami. Z daleka nie
mogła odczytać napisów i dopiero, gdy podeszły bliżej, zoriento
wała się, o co im chodzi. „Garrett McCabe - głupi jak Post",
„Gospodyni domowa - i dumna jestem z tego", „Emily Taylor na
prezydenta" - głosiły transparenty.
Przerażona chwyciła Norę za rękę.
- O Boże, oni jeszcze o tym nie zapomnieli! Popatrz tylko!
Kto im powiedział, żeby tu przyszli?
- Nikt im nie powiedział. To twoi zwolennicy, Em. Korzysta
ją ze swego prawa do wyrażania opinii.
- Nie będziemy mogły wejść.
- Nie bój się, nikt cię nie pozna.
- A jeżeli ktoś z nich był, kiedy podpisywałam książki? Mó
wiłam, że dzięki tobie i twoim genialnym pomysłom ludzie będą
wiedzieć, jak wyglądam. I co teraz? Jeśli ich miniemy i wejdzie
my do redakcji, to będzie zdrada wobec nich.
- W takim razie skorzystajmy z bocznego wejścia. Poza tym
to nie jest strajk, Em, a ty nie jesteś łamistrajkiem. Zresztą trudno
ci będzie rozmawiać z Garrettem McCabe'em, stojąc na ulicy.
Być może Nora miała rację, ale wchodząc bocznym wejściem
do budynku mieszczącego redakcję „Los Angeles Post", Emily
czuła się, jakby wchodziła do jaskini lwa.
Na trzecim piętrze Nora wypchnęła ją z windy i pomachała
ręką na pożegnanie.
- Baw się dobrze.
Wielkie pomieszczenie podzielone na niezliczone boksy i peł
ne ludzi wydało się Emily przerażające. Postanowiła poczekać,
aż ktoś zatrzyma się przy niej, by zapytać go o drogę do boksu
McCabe'a, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Westchnęła ciężko
i ruszyła przez labirynt, szukając na tabliczkach nazwiska Garret-
ta. Przejście przez jeden rząd zajęło jej tyle czasu, że zrezygno
wana postanowiła poprosić kogoś o pomoc.
- Przepraszam, szukam pana McCabe'a - zaczepiła nieśmia
ło przechodzącego obok młodego mężczyznę.
- Dwa rzędy dalej. Zaprowadzę panią.
- Dziękuję.
Kiedy doszli na miejsce, uwagę Emily przykuła wisząca nad
tabliczką z nazwiskiem McCabe'a kartka, na której widniał na
pis: „Prosimy nie karmić felietonisty".
- Ma pani szczęście, że go pani zastała. Zwykle pisuje w do
mu albo w barze „U Flynna". Od dawna się znacie? My jesteśmy
starymi kumplami. A tak przy okazji - dodał chłopak, starając się
mówić jak najniższym głosem - nazywam się Alex Armstrong,
pracuję w dziale sportowym.
Emily uśmiechnęła się, ale zanim zdążyła powiedzieć choćby
słowo, zza pleców nowo poznanego Alexa wysunął się mężczy
zna, na widok którego zupełnie oniemiała. Garrett McCabe we
własnej osobie.
- Co ja widzę! Emily Taylor w redakcji „ Los Angeles Post"!
Alex zamrugał oczami.
- Emily Taylor! - wykrzyknął. - Moja mama uwielbia pani
pismo! I ma wszystkie pani książki! Czy da mi pani autograf?
Emily z trudem zdobyła się na uśmiech. Zaczęła odkrywać,
że nic nie budzi w niej takiego przerażenia jak miłośnicy jej
talentu.
- Może lepiej da mi pan adres mamy. Poślę jej swoją nową
książkę. Oczywiście z autografem.
- Naprawdę? To ekstra! Mama będzie zachwycona!
- Miło mi - bąknęła Emily.
- Przykro mi, że się pani nie spodobały róże od pana McCa-
be'a. Ale miał minę, kiedy je zobaczył z poobrywanymi...
- Nie masz co robić, Alvin?
Chłopak przysunął się bliżej do Garretta.
- Alex! - szepnął. - Obiecał mi pan przecież.
- W porządku, zjeżdżaj, Alex. - Garrett ujął chłopaka za
ramiona, odwrócił w kierunku wyjścia i wypchnął z boksu. - Co
panią tu sprowadza, pani Taylor? Chęć spojrzenia z lotu ptaka na
pikietę zorganizowaną przez pani zwolenników?
Emily zaczerwieniła się.
- Proszę mi uwierzyć, że nic ó tym nie wiedziałam. Napra
wdę bardzo mi przykro z tego powodu. Myślałam, że nikt już
0 tym nie pamięta.
Garrett zaśmiał się cicho.
- Może jestem głupcem, ale wierzę pani. Przekonała mnie
pani tym pięknym rumieńcem.
Emily'poczuła, że jej policzki przybierają jeszcze ciemniejszy
kolor. Boże święty, wystarczyło, że ten mężczyzna się uśmiech
nął, a kolana same się pod nią uginały, serce jej waliło i nie mogła
powiedzieć choćby słowa. Na szczęście Garrett nie doświadczał
podobnych dolegliwości.
- Co mogę dla pani zrobić?
- Proszę mi mówić po imieniu - odezwała się onieśmielona.
- Zrobione... Emily.
Nie spodziewała się, że tak prędko usłyszy, jak wymawia jej
imię. Zabrzmiało znacznie bardziej intymnie, niż oczekiwała.
1 w dodatku w jednej chwili zmieniło coś, co trwało przez całe
życie. Emily nigdy nie lubiła swojego staromodnego imienia.
W dzieciństwie chciała się nazywać Karen lub Diana. A teraz
nagle dostrzegła w nim nieoczekiwany urok.
- Tak więc - podjął Garrett - przyjechałaś, by... ?
- Grzyby! - wypaliła. - Miałam problemy z grzybami.
- Tak mi przykro - odezwał się drwiącym tonem. - Co mogę
dla ciebie zrobić w sprawie grzybów?
Emily zaczerpnęła głęboki oddech.
- W każdym numerze jest dział „Rozmaitości" - wyjaśniła.
- Zwykle dotyczy on jedzenia i wiąże się jakoś z ogrodnictwem.
W tym miesiącu miały być grzyby; ale zdjęcia po prostu się nie
udały. Krótko mówiąc, grzyby wyglądają nieciekawie. Wcześ
niej były pomidory, jabłka, papryki... Wszystko to są barwne
rośliny o ciekawych formach...
Garrett patrzył na nią z mieszaniną życzliwości i kpiny.
- A co ja mogę na to poradzie?
- Nic. Tylko że to w końcu będą kwiaty, a nie grzyby. I chcia
łabym, żeby pan...
- Mów mi Garrett.
Emily z trudem przełknęła ślinę.
- Dobrze... Garrett. No więc mam prośbę, żebyś zabrał mnie
do Descanso Gardens, bo chciałabym obejrzeć kamelie. Pan
Parker wspominał, że mogę liczyć na twoją pomoc przy ogląda
niu Los Angeles.
- Owszem - odparł oschle.
- Więc czy możesz mnie zawieźć?
- Tak - potwierdził krótko.
- Zobaczysz, jak pracujemy. Mam nadzieję, że ogrody też cię
zainteresują.
- Na pewno. Oddam tekst, a potem już będę tylko twój przez
resztę dnia.
Tylko twój. Przez cały dzień. Ta perspektywa, która inną
kobietę wprawiłaby w zadowolenie, dla Emily stała się natych
miast źródłem udręki i przerażenia. Nie potrafiła bronić się przed
naturalnym, pełnym swobody wdziękiem McCabe'a. Wolała już
chyba pozostawać z nim na stopie wojennej, Natychmiast zaczę
ła się zastanawiać, co może zrobić, żeby w ich stosunkach na
powrót pojawił Się bezpieczny dystans i zdała sobie sprawę, że
pomysł, aby mówili sobie po imieniu, zmierzał stanowczo
w złym kierunku.
Garrett odwrócił się do komputera.
- Wprowadziłem tekst do sieci. Możemy iść.
- Skorzystajmy z bocznego wyjścia. Nie chciałabym, żeby ci
ludzie na ulicy pomyśleli, że ich zdradziłam.
Roześmiał się.
- Nie sądzę, żeby tak pomyśleli. Za bardzo cię lubią. I propo
nuję, żebyśmy właśnie przeszli obok nich. Rozdasz parę autogra
fów, podziękujesz im za wsparcie i poprosisz, żeby poszli do
domu.
- Nie! - krzyknęła Emily w przypływie paniki. - Ja nie mogę
tak po prostu zacząć z nimi rozmawiać. Obcy ludzie wprawiają
mnie w zakłopotanie. Nigdy nie wiem, co mam im powiedzieć.
Wychodzę zawsze na kompletną idiotkę.
Garrett przyjrzał się jej uważnie, po czym ujął ją za rękę.
- Nie ma się czego bać. Oni chcą ci tylko powiedzieć, że
bardzo cię lubią. Dasz im po autografie i odeślesz ich tam, skąd
przyszli.
- Nie jestem na to przygotowana. Jeszcze nie. - Nerwowym
gestem uwolniła rękę z jego uścisku. - Nora mówi, że kiedy
sprzedamy „Poradnik domowy" Parkerowi, moje zdjęcie będzie
musiało znaleźć się na okładce każdego numeru.
- Nie podoba ci się ten pomysł?
- Oczywiście, że nie. A tobie by się podobał?
Garrett sięgnął na swoje biurko i podał jej gazetę.
- Obok felietonu zawsze jest moje zdjęcie.
- Nie bardzo do ciebie podobne. Na szczęście.
- Dlaczego na szczęście?
- Bo inaczej mogliby zaczepiać cię na ulicy zupełnie obcy
ludzie.
- Ale przecież o to chodzi. Ci ludzie, którzy zaczepiają mnie
w barze, na ulicy czy na stadionie, są moimi czytelnikami. Roz
mowy z nimi to część mojej pracy.
Emily westchnęła.
- Jesteś dzielniejszy ode mnie - mruknęła.
Nie znała Garretta dobrze, ale czuła, że jego odwaga sięga
poza zgodę na zdjęcie w gazecie. Była w nim siła i pewność,
które zdawały się dotyczyć wszystkiego, do czego się wziął.
Garrett zdjął z krzesła marynarkę i włożył na siebie.
- Czemu nie powiesz Parkerowi, że nie podoba ci się ten
pomysł ze zdjęciem?
- Nora uważa, że muszę się nauczyć być osobą publiczną.
Mówi, że w przeciwnym razie Parker nie będzie chciał kupić
pisma. A ona jest zdania, że kupno „Poradnika domowego" przez
wydawnictwo Parker Publishing jest dla nas bardzo korzystne. Ja
wcale nie jestem tego taka pewna.
- Więc jesteś przeciwna sprzedaży pisma?
- Nie, nie o to mi chodzi. Ja po prostu... jestem niemądra.
Nie bardzo umiem dostosować się do zmian. Lubię, żeby wszy
stko było na swoim miejscu.
- Czasem mała zmiana nie zaszkodzi - odpowiedział i deli
katnie położył jej dłoń na plecach.
Emily nie czuła w tej chwili niczego prócz tego dotknięcia.
Miała wrażenie, że wraz z nim napływa do jej ciała energia.
Najchętniej w ogóle by się nie ruszała, żeby nie niweczyć błogie
go uczucia, które ją ogarnęło.
- Tego się właśnie boję - mruknęła, gdy wsiadali do windy.
Żonkile. Do dziś te bladożółte kwiaty pojawiające się wczesną
wiosną nie miały dla Garretta nazwy. A teraz asystował Emily,
która z uwagą i czułością oglądała jedną odmianę po drugiej.
Jeżeli miał nadzieję, że tego dnia pozna Emily bliżej, to
musiał ją zdecydowanie porzucić. Odkąd weszli do Descanso
Gardens, niemal nie zwracała na niego uwagi. Pochłaniały ją
wyłącznie kwiaty. Całe szczęście, pomyślał, że kamelie już prze
kwitły. W przeciwnym razie spędziliby w tym ogrodzie resztę
życia.
Po żonkilach przyszła kolej na orchidee. Kiedy je już jednak
obejrzeli, Emily uznała, że są zbyt egzotyczne dla jej czytelników
i że nie pasują do chłodnego klimatu.
Wędrując po Descanso Gardens, napotkali starszego mężczy
znę, który okazał się botanikiem. Po przełamaniu pierwszych
lodów, co było zasługą Garretta, w Emily zaszła nieoczekiwana
zmiana. Jej nieśmiałość i małomówność gdzieś zniknęły, okazała
się dowcipną i pełną ciekawości rozmówczynią. Szkoda tylko, że
jej uwagę pochłaniał wyłącznie nudny typ, który, choć najwy
raźniej nie miał pojęcia o niczym prócz kwiatów, to jednak o tych
ostatnich wiedział wszystko. Garrett snuł się za zagadaną parą
śmiertelnie znudzony i zastanawiał się, co właściwie pociągało
go w tej kobiecie. W tym momencie nic.
W całej tej idiotycznej sytuacji tkwiły jednak pewne pozyty
wy. Wszystko wskazywało na to, że nie będą mieli okazji, by
podjąć rozmowę na temat transakcji z Parkerem, a to zwalniało
Garretta z konieczności składania mu wizyty.
W pewnym momencie Emily przypomniała sobie o istnieniu
McCabe'a i zawołała, odwracając się do niego:
- Czy one nie są piękne?!
Miała minę równie zachwyconą jak dziecko rozpakowujące
gwiazdkowe prezenty. To było wzruszające, ale jeszcze bardziej
poruszyło Garretta spostrzeżenie, że kwiaty zdają się stanowić
naturalne otoczenie Emily. ,Włosy koloru miedzi lśniły przeświet
lone słońcem, tworząc wokół roześmianej twarzy aureolę. Jej
oczy były pełne radości, jakiej w ogóle się po niej nie spodziewał.
A największe wrażenie robił jej uśmiech. Było w nim tyle ciepła
i miłości do świata, że Garrett nie mógł zrozumieć, jak ta kobieta
mogła mu się kiedyś wydać zimna.
- Piękne - odpowiedział ze ściśniętym gardłem.
Emily natychmiast odwróciła się do botanika i podjęła przerwaną
na chwilę rozmowę. Ten moment wystarczył jednak, by Garrett
zaczął się czuć zupełnie inaczej niż dotąd. Nuda i irytacja rozpłynęły
się bez śladu. Z nowym zainteresowaniem obserwował Emily. Poru
szała się z wdziękiem, który sprawiał tym większe wrażenie, że nie
był wyuczony, lecz najzupełniej naturalny. W pewnym momencie
Garrett poczuł się tak oszołomiony, że na wszelki wypadek zmusił
się, by oderwać od niej wzrok i popatrzeć na kwiaty.
Kiedy rozstawali się z przygodnym towarzyszem, Garrett
miał poważne wątpliwości co do tego, czy naprawdę powinni
zostawać sam na sam. Odniósł wrażenie, że podczas tej wędrów
ki wśród kwiatów Emily rzuciła na niego urok. Ukazała mu
skrawek swojego świata pełnego prostych radości i naturalnego
piękna. Świata, którego on nigdy nie zrozumie i do którego nigdy
nie będzie miał wstępu.
- Chodźmy teraz do bzów.
- Czy nie jesteś zmęczona? Spacerujemy już bardzo długo.
Może wybralibyśmy się na obiad?
- Nie chcę niczego stracić. - Ku zaskoczeniu Garretta Emily
upierała się przy czymś. - Jeszcze tylko bzy i koniec.
Kiedy szli aleją, Emily zagłębiła się w lekturze przewodnika.
- Czy wiesz, że te ogrody zostały założone w 1700 roku?
- Nie miałem pojęcia - musiał przyznać.
W pewnym momencie Emily stanęła w miejscu i pociągnęła
nosem.
- Czujesz, jak pachną?
Wciągnął powietrze i skinął głową. W powietrzu rzeczywi
ście unosił się zapach, na który, gdyby nie ona, w ogóle nie
zwróciłby uwagi.
- Sama posadziłam bzy koło domu. Czasem, po południu,
powietrze jest aż ciężkie od zapachu. Ścinam najpiękniejsze
kiście i rozstawiam w wazonach w całym domu. Cudownie pa
chną. Mam nadzieję, że zdążę wrócić, nim przekwitną.
Przeszli jeszcze parę kroków i znaleźli się u celu. Emily ze
śmiechem podbiegła do krzaka bzu i wtuliła twarz między kwia
ty. Gdy po chwili odwróciła się do Garretta, wyglądała tak osza
łamiająco pięknie, że nie umiał się powstrzymać. Podszedł do
niej i delikatnie pocałował ją w usta.
Jej oczy wyrażały przerażenie. Przeklinając swoją głupotę,
Garrett cofnął się o krok. Emily oddychała gwałtownie, jakby
wynurzyła się spod wody. Po raz kolejny mógł się przekonać, jak
wiele różniło ją od wszystkich kobiet, które znał dotąd.
Zanim jednak zdążył ją przeprosić, na twarzy Emily ukazał się
leciutki uśmiech.
- Zajrzyjmy jeszcze do róż - szepnęła prosząco.
Uśmiechnął się i skinął głową. Kiedy ruszyli wzdłuż alei, ujął
ją za rękę. Ku jego zaskoczeniu nie zaprotestowała.
Gdy wędrowali pośród różanego ogrodu, Emily opowiadała
Garrettowi o różach, a on po raz kolejny pojął, jak niewiele wie
o świecie. Jednak jeszcze przyjemniejsze od odkrywania zawiło
ści różanego królestwa było dla niego słuchanie jej ciepłego
i melodyjnego głosu.
- Skąd wiesz tak wiele o różach? Albo może raczej, skąd
wiesz tyle o kwiatach, owocach, warzywach, ciastach i kre
wetkach?
Wzruszyła ramionami.
- Wcale nie wiem tak dużo.
- Właśnie że wiesz.
- Chyba sama się nauczyłam. Kocham to, co robię, chociaż
zdaję sobie sprawę, że nie sposób porównywać pieczenia ciasta
z biochemią, a wieszania zasłon z astrofizyką.
- Kto tak powiedział?
- Ty. W swoim felietonie. I ogromna większość ludzi zapew
ne się z tym zgodzi. Na pewno twoi czytelnicy. I mój były mąż.
Urwała, jakby poczuła, że powiedziała za dużo. Jej oczy
straciły radosny blask. Zabolało go to bardziej, niż mógł się
spodziewać.
- Emily, naprawdę mi przykro, że napisałem coś, co cię zra
niło. To nie miało, być wymierzone w ciebie.
- Wiem - odpowiedziała miękko. - Myślę, że muszę być po
prostu silniejsza.
- Jesteś dostatecznie silna. Pomyśl tylko o swoich książkach
i piśmie. Trzeba wiele energii, żeby przebić się i osiągnąć sukces,
tak jak ty.
- Pisałam książki, bo nie miałam innego wyboru. Nie znam ,
się na niczym prócz prowadzenia domu.
- Sądzę, że powinnaś mięć więcej wiary we własne siły.
Jesteś bardzo zdolna.
Spojrzała na niego badawczo.
- Naprawdę tak uważasz?
Skinął głową.
- Naprawdę.
Zastanawiał się, czy nie pocałować jej jeszcze raz.
- Może lepiej chodźmy - mruknęła.
- Jeżeli tego chcesz - odpowiedział, nie starając się ukryć
rozczarowania.
Jadąc do Malibu, gawędzili o drobnych wydarzeniach dnia, ani
razu nie powracając do pocałunku, który połączył ich pod bzami.
Od czasu do czasu oboje milkli i wtedy Garrett zastanawiał się
nad mężem Emily. Dlaczego od niej odszedł? Była idealną żoną,
każdy mężczyzna na jego miejscu byłby dumny i szczęśliwy.
Próbował wydobyć od Emily coś na ten temat, ale wyraźnie nie
miała ochoty o tym rozmawiać.
- Dokąd pojedziemy jutro? - zapytał w pewnym momencie,
gdy milczenie przeciągało się już zbyt długo.
- Słucham? - Oderwała spojrzenie od przesuwających się za
oknem widoków i popatrzyła na Garretta.
- Może wybralibyśmy się na Targ Farmerów? Moglibyśmy
pojechać po południu i zjeść razem kolację. Co ty na to?
- Nie wiem. Muszę pomyśleć o „Rozmaitościach". To sporo
roboty. Trzeba się umówić z fotografami i opracować plan pracy.
Nie potrafię przewidzieć, jak długo to będzie trwało. Może nawet
całydzień.
- W takim razie wpadnę o drugiej - oświadczył, nie przyjmu
jąc jej wymówki do wiadomości. - Uwierz mi na słowo, nie
pożałujesz.
Emily zawahała się przez chwilę.
- Ja... ja do ciebie jeszcze jutro zadzwonię. Powiem ci, czy
to będzie możliwe.
Do końca drogi już więcej nie rozmawiali. Kiedy zajechali
przed dom, Emily nie czekała, aż Garrett otworzy jej drzwiczki
i nie proponowała, żeby wstąpił na ciasto. Szybko wysiadła z sa
mochodu, pożegnała się i pomaszerowała prosto do drzwi.
On jednak siedział przez dobre dziesięć minut, nim zapalił
silnik. Choć Emily zdawała się osobą otwartą i nieskomplikowa
ną, to jednak tkwiła w niej jakaś tajemnica. I Garrett McCabe
czuł, mocniej niż kiedykolwiek w życiu, że musi ją rozwikłać.
ROZDZIAŁ
5
- Pieczesz rogaliki z francuskiego ciasta? W takim razie to
musi być jakaś poważna sprawa.
Emily wpatrywała się w przeszklone drzwiczki piekarnika.
Nie mogła się zdecydować, czy rogaliki są już dostatecznie.zaru-
mienione. Spojrzała na zegar, a potem zerknęła przez ramię na
Norę.
- Dlaczego ilekroć coś piekę, zawsze dopatrujesz się w tym
głębszych motywacji?
Nora usiadła na krześle i przetarła zaspane oczy.
- Skoro rogaliki są gotowe o ósmej rano, to znaczy, że zaczę
łaś je piec koło drugiej w nocy. Z czego wynika, że nie mogłaś
spać. A to dowodzi, że coś cię trapi. - Nora założyła ściślej poły
szlafroka. - Więc lepiej powiedz mi, o co chodzi. I tak prędzej
czy później to z ciebie wyduszę.
Emily nalała kawę do kubka i podała przyjaciółce. Dlaczego
w ogóle stara się ukryć swoje zmartwienia? Nawyk pieczenia
w trudnych chwilach i tak ją zdradza. Może powinna znaleźć
sobie inną nałogową czynność. Na przykład obgryzanie pazno
kci. Wtedy może udałoby jej się ukryć cokolwiek przed Norą.
W każdym razie przyjaciółka miała rację. Nie mogła spać
i nie mogła przestać się zastanawiać nad. pocałunkiem, którym
obdarzył ją Garrett McCabe. Ilekroć zapadała w półsen, powra
cało do niej uczucie, jakie ją ogarnęło, gdy ich usta się spotkały.
Czegoś podobnego nie doświadczyła jeszcze nigdy w życiu. Mo
że Garrett McCabe umiał wyjątkowo całować... może za długo
już żyła sama... a może mściły się na niej marzenia snute czasem
w wolnych chwilach?
Wiedziała tylko, że stało się coś niezwykłego. Coś, co nigdy
nie przydarzyło się w jej małżeństwie. Pocałunek Garretta obu
dził w niej od dawna skrywane przed samą sobą tęsknoty i pra
gnienia. A przy tym był tak cudowny, że chciałaby więcej i wię
cej...
- Wczoraj, kiedy wróciłam, już leżałaś w łóżku - odezwała
się Nora znad kubka z kawą. - Nie miałam okazji cię spytać, jak
spędziłaś czas w towarzystwie McCabe'a.
Emily z trudem przełknęła ślinę.
- Dobrze. Ogrody są przepiękne. Kamelie już przekwitają,
ale róże wyglądają wspaniale. Bardzo ciekawe były...
- Wierzę ci - przerwała jej Emily - ale w ogóle mnie to w tej
chwili nie obchodzi. Interesuje mnie McCabe, Co się między
wami wydarzyło?
- Tak jak przewidywałaś, zabrał mnie swoim samochodem.
Najpierw oglądaliśmy orchidee, potem spotkaliśmy pewnego bo
tanika...
- Tak, wiem. Nietrudno w ogrodzie botanicznym spotkać bo
tanika. Mnie interesuje coś innego i dobrze o tym wiesz.
- No dobrze! - oświadczyła Emily zirytowana dociekliwo
ścią przyjaciółki. - Pocałował mnie! Zadowolona?
Nora uśmiechnęła się i pociągnęła łyk kawy.
- Dość. A ty?
- Co ja?
- Czy byłaś zadowolona?
- Skąd mogę wiedzieć? - odburknęła. - Pocałunek jak pocą-
łuńek. Nie mam zresztą wielkiej skali porównawczej. To dopiero
drugi mężczyzna, który mnie całował, nie licząc Johnny'ego
Kelly w szkole, ale to się nie liczy, ponieważ pocałował mnie
w policzek.
- No więc jak było?
- Jeśli dobrze pamiętam, to było bardzo kłopotliwe. Akurat
skończyła się lekcja i cała klasa się na nas gapiła.
- Nie pytam o Johnny'ego Kelly, Em, a o Garretta McCa-
be'a, Spróbuj to sobie zapamiętać.
Emily westchnęła głęboko.
- To było strasznie kłopotliwe... i cudowne. Zaczęły
mi się trząść kolana i bałam się odetchnąć. Kręciło mi się
w głowie.
- To dobrze! - oświadczyła krótko Nora.
- A potem przypomniałam sobie, że i tak nigdy mi nie wy
chodziło z mężczyznami, i zaproponowałam, żebyśmy poszli
obejrzeć róże.
- To niedobrze! - skwitowała jej słowa przyjaciółka. - Ja
w każdym razie zachowałabym się inaczej. Zaciągnęłabym go
prosto w krzaki i... - Urwała i westchnęła tęsknie. - No dobrze,
ale nie mnie całował tylko ciebie.
- O tó mi właśnie chodzi. Ty wiedziałabyś, co zrobić. Ja nie
wiedziałam. Poznałam Erica, kiedy miałam szesnaście lat. Wy
szłam za niego po skończeniu osiemnastu lat. I nie przypominam
sobie, jak się w nim zakochałam.
- Na twoim miejscu życzyłabym sobie kompletnej amnezji
we wszystkim, co dotyczy Erica.
Emily otworzyła piekarnik i wyjęła blachę z rogalikami.
- Nie miałam pojęcia, co powiedzieć czy zrobić. Nie wie
działam, jak to wszystko powinno się potoczyć. Czy to dobrze, że
on mnie tak od razu całuje? Jeszcze nawet nie chodziliśmy,
trzymając się za ręce.
- Opowiedz mi coś więcej i pozwól, że sama to ocenię.
Emily oblała się rumieńcem.
- No wiesz... nie spodziewałam się tego na pierwszej randce.
Ale to właściwie nawet nie była randka, a to chyba jeszcze go
rzej. Poniosło mnie i on teraz będzie myślał, że jestem łatwa,
a przecież to nieprawda. Nic nie przychodzi mi trudniej niż... te
rzeczy.
Nora chwyciła rogalik i zaczęła go podrzucać na dłoni, żeby
prędzej ostygł.
- Em, coś ci powiem i chciałabym, żebyś mnie bardzo uważ
nie wysłuchała. Jesteś dorosła. I to już od jakiegoś czasu. Jako
osoba dorosła sama decydujesz o tym, co robisz. Jeżeli masz
ochotę całować się z Garrettem McCabe'em, stojąc na głowie
pośrodku Wilshire Boulevard w godzinach szczytu... i to z języ
czkiem, możesz to robić.
- No widzisz. - Emily potarła w zakłopotaniu płonący poli
czek. - Ja nawet nie wiedziałam, że między dorosłymi me obo
wiązują żadne reguły. Potrafię upiec idealny suflet, przycinać
krzewy różane, umiem.w ciągu jednego popołudnia uszyć i udra-
pować zasłony. Ale nie mam pojęcia, jak postępować z mężczy
znami. Widzę, że pozostaje mi tylko jedno.
- Co takiego?
- Trzymać się jak najdalej od Garretta McCabe'a.
Nora potrząsnęła głową.
- Co za pomysł! Na twoim miejscu wykorzystałabym tę oka
zję, żeby się wreszcie czegoś dowiedzieć. Wejść na drogę roz
woju.
- No cóż, nie jestem tobą i nie interesuje mnie twoja droga
rozwoju.
r
Przyznasz, że za pierwszym razem, kiedy wzięłaś się do
krojenia zasłon, nie wszystko wyszło ci idealnie.
- No jasne, ale szycie zasłon i całowanie się z McCabe'em to
dwie zupełnie różne rzeczy. Kiedy szyję zasłony, nigdy nie trzę
są się pode mną nogi i zawsze wiem, co się będzie działo za
chwilę. A poza tym, w przeciwieństwie do Ganetta McCabe'a,
moja maszyna do szycia działa tylko wtedy, kiedy naciskam na
pedał.
Nora odłamała kawałek rogalika i uniosła do ust.
- Ja tam uważam, że odrobina całowania ci nie zaszkodzi.
- Wiesz dobrze, Noro, że nie radzę sobie w kontaktach
z mężczyznami. Świadczy o tym moje małżeństwo.
- Nieprawda. Nieudane małżeństwo z takim facetem jak Erie
absolutnie niczego nie dowodzi - zaoponowała Nora. - A poza
tym to, że będziesz się całować z McCabe'em, wcale nie znaczy,
że musisz wyjść za niego za mąż. Nawet nie musicie ze sobą
romansować. Kiedy załatwimy sprawę sprzedaży magazynu, bę-
dziesz mogła wrócić do domu i żyć dalej tak, jakby się nic nie
wydarzyło.
- Nie mogłabym. To byłoby nieuczciwe.
- Dlaczego? Naucz się brać od życia wszystko, czego ci
trzeba. W tym także Garretta McCabe'a i jego usta.
Mówiąc to, Nora schrupała ostatni kawałek rogalika i popiła
go kawą.
- Garrett chce mnie zabrać dziś po południu na Targ Farme
rów. Ma przyjechać o drugiej, chyba że zadzwonię do niego
wcześniej i powiem mu, że jestem zajęta. - Emily popatrzyła na
stojący na stoliku telefon. - Może lepiej zadzwonię.
Nora spojrzała na kuchenny zegar.
- Nie dzwoń. Lepiej się prześpij. Biorąc pod uwagę twój
obecny stan ducha, warto, żebyś była po południu przytomna.
- Ale przecież nie mogę z nim jechać. Muszę się zająć przy
gotowaniem „Rozmaitości". Trzeba się naradzić z fotografami,
trzeba zadzwonić do Descanso Gardens i umówić się na zdjęcia,
trzeba...
- Zrób listę spraw do załatwienia i idź do łóżka. Ja się tym
wszystkim zajmę.
Nora pokręciła głową.
- Nie mam zamiaru wdawać się w romans z Garrettem
McCabe'em. To byłby jeszcze większy błąd niż małżeństwo
z Erikiem. Poza tym, po co? I tak stąd wyjedziemy, gdy tylko
załatwimy nasze sprawy.
- Niekoniecznie - uśmiechnęła się Nora. - Parker zapropo
nował, żebyśmy się tu przeniosły.
- Do Kalifornii? Za nic w świecie się tutaj nie przeprowadzę!
- Dlaczego?
- Po pierwsze tu nie ma zimy. A „Poradnik domowy" po
wstaje w oparciu o zmiany pór roku. Gdybyśmy go przygotowy
wały tutaj, to numery zimowe niczym nie różniłyby się od let
nich. A poza tym nie zniosłabym tego nieustannego słońca. Lubię
śnieg i deszcz.
- Mróz i gołoledź - stwierdziła z sarkazmem Nora. - Cudow
nie. Na szczęście zawsze będziemy mogły pojechać na Wschodnie
Wybrzeże i tam opracować zimowy numer.
- Ale w Rhode Island jest mój dom i ogród. Czy wiesz, Noro,
jak wiele poświęciłam mu czasu? Tam są moje bzy i róże. Nie
mogłabym być szczęśliwa z dala od moich róż.
- Na razie nigdzie się jeszcze nie przenosimy - odpowiedzia
ła Nora. - Tylko od nas zależy, czy się na to zdecydujemy.
- No właśnie - podchwyciła z ulgą Emily. - Jeżeli sprzeda
my pismo Parkerowi, to pomyślimy o tym. Na razie się nad tym
zastanawiam i nadal nie wiem, czy to dobry pomysł.
Nora uniosła brwi.
- Czemu się wahasz, Em? Czy nie rozumiesz; że Parker jest
dla nas idealnym wydawcą? Przeanalizowałam wszelkie dane,
przedyskutowałam z nim samym i jego ludźmi każdy szczegół.
Co cię jeszcze powstrzymuje?
Emily wzruszyła ramionami.
- Nie podoba mi się to, że w ogóle sprzedajemy „Poradnik
domowy". Od tej pory będzie należał do Parkera, a my pozosta
niemy u niego na pensji. A w końcu to ja firmuję pismo własnym
nazwiskiem. Jest nasze, twoje i moje.
- Zachowamy pełną kontrolę nad treścią i formą pisma. Umowa
nam to gwarantuje. A poza tym całe przedsięwzięcie przerasta nas.
Powinnyśmy zwiększyć nakład, ale nie możemy pozwolić sobie na
związane z tym ryzyko finansowe. Zresztą, czy to nie jest miło o nic
się nie martwić i raz w miesiącu odbierać czek? Pamiętasz chyba
jeszcze, że gdy zmieniłyśmy format na większy, przez kilka pier
wszych miesięcy nie zarobiłyśmy ani centa.
- Pamiętam, pamiętam, ale coś mi mówi, że nie powinnyśmy
tracić kontroli nad pismem. Instynkt albo intuicja. Sama nie
wiem, jak to nazwać.
- Znowu dokonujesz projekcji.
- Jakiej tym razem?
- Przenosisz na transakcję z Parkerem obawy i wątpliwości
związane z postacią Garretta McCabe'a. Powinnaś zdać sobie
z tego sprawę.
Emily nie była wcale pewna, czy teoria Nory na temat proje
kcji jest słuszna, niewątpliwie natomiast przyjaciółka miała rację
w sprawie McCabe'a. Stosunki z Garrettem były dla niej jeszcze
mniej zrozumiale niż kwestie związane ze sprzedażą pisma.
- Pewnie jak zwykle masz rację. W końcu to ty się znasz na
interesach, a nie ja.
Nora wstała z krzesła, podeszła do Emily i objęła ją.
- Jesteśmy wspólniczkami, Em, i dopóki obie nie będzie
my pod każdym względem zadowolone, niczego nie podpisze
my. Są na świecie jeszcze inni wydawcy i jeżeli nie zechcesz
Parkera, nie będziemy miały kłopotu ze znalezieniem chętnego
na „Poradnik domowy".
- Ale Parker jest najlepszy, tak? - Emily miała niezdecydo
waną minę. - Nie o to chodzi, że nie mam zaufania do twojego
wyboru, Noro. Ja zwyczajnie gubię się w tym wszystkim. Znacz
nie lepiej się czułam, dopóki siedziałam w domu i po prostu
robiłam swoje.
- Więc się prześpij. Zobaczysz, że dobrze ci to zrobi. Za
dzwonię do „Los Angeles Post" i przekażę Garrettowi, że nie
masz czasu, żeby się z nim spotkać.
- Dzięki. - W głosie Emily brzmiała wyraźna ulga.
Rozejrzała się po kuchni. Była tak zmęczona, że postanowiła
odłożyć sprzątanie na później. Marzyła tylko o tym, żeby wresz
cie wyciągnąć się na łóżku i zasnąć, Chciała zapomnieć o Garret-
cie McCabie i dziwnych uczuciach, jakie w niej budził. Gdyby
była w domu, mogłaby zająć się ogrodem, obmyślać jakieś nowe
projekty dekoracji wnętrz albo studiować kuchnię francuską.
I dzięki temu znów czułaby się spokojna i bezpieczna.
Dopóki jednak nie podpiszą umowy z Parkerem lub z nim nie
zerwą, dopóty będzie uwięziona w Kalifornii i skazana na rozter
ki uczuciowe związane z osobą Garretta McCabe'a.
Spała niespokojnie, budząc się raz po raz. Śniło jej się, że
poszła na jeden z zachwalanych przez Norę kursów rozwoju
osobowości. Siedziała na końcu sali pełnej ludzi i miała nadzieję,
że nauczyciel nie wezwie jej do odpowiedzi. On jednak wskazał
właśnie na nią i, chcąc nie chcąc, ruszyła na środek. Gdy była
w połowie drogi, pojawiły się przed nią zamknięte drzwi. Wie
działa, że jej zadaniem jest poradzić sobie jakoś z tymi drzwiami
i wejść do środka. Dzwoniła i pukała na przemian, ale nikt nie
otwierał. Dzwoniła i pukała, dzwoniła i pukała.
Emily z trudem uniosła powieki. Sala i drzwi zniknęły, ale
pukanie i dzwonienie pozostało. Przez zasłony wdzierał się do
sypialni blask słońca. Zerknęła na stojący na nocnym stoliku
zegarek. Była druga. Wiedziała, że o drugiej miało się coś zda-
rzyć, ale nie pamiętała co. Nagle ją olśniło. O Boże! To musi być
Garrett McCabe!
Zerwała się z łóżka, wciągnęła na nocną koszulę miękki, fla
nelowy szlafrok i pośpieszyła do drzwi. Rzut oka przez wizjer
potwierdził jej obawy. Ale ją Nora urządziła! Emily nie wiedzia
ła, co począć. Nie mogła przecież otworzyć drzwi w nocnej
koszuli. To byłoby niestosowne.
Tym razem dzwonek rozległ się dosłownie nad uchem. Po
chwili rozbrzmiało bębnienie do drzwi. Najchętniej w ogóle by
nie otworzyła, ale to byłoby grubiaństwem. Miała zatein do
wyboru: albo trzymać go za drzwiami, dopóki się nie ubierze,
albo wpuścić i poprosić, żeby na nią poczekał. Z westchnieniem
przekręciła zamek i uchyliła drzwi.
- Emily? Wszystko w porządku? Tak długo nie otwierałaś, że
już myślałem...
- Jeszcze nie jestem gotowa - przerwała mu, ciągle nie
zdecydowana, czy wpuścić go, czy poprosić, żeby poczekał za
drzwiami.
Garrett zerknął na zegarek.
- Ale chyba nie przyjechałem za wcześnie, prawda? Uma
wialiśmy się na drugą.
- Tak, wiem, tylko że Nora obiecała zadzwonić do ciebie
i powiedzieć, że jestem... zajęta.
- Nie wyglądasz na zajętą.
- Zaraz będę gotowa - odparła zawstydzona, że przyłapał ją
na kłamstwie.
Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, przekręciła zamek i ru-
szyła pośpiesznie w kierunku schodów. Zanim jednak uszła parę
kroków, zatrzymało ją gwałtowne bębnienie. Zawróciła i znów
uchyliła drzwi. Garrett pomachał jej ręką.
- Nie zaprosisz mnie do środka?
- Nie jestem ubrana.
Uniósł brwi i wychylił głowę, usiłując zajrzeć do środka.
- Chciałam powiedzieć, jestem ubrana, ale nie do wyjścia.
- Zaśmiała się nerwowo. - Mam na sobie koszulę nocną i szla
frok. Chciałam się zdrzemnąć i zaspałam.
- Oboje jesteśmy dorosłymi ludźmi, Emily. Myślę, że nic się
nie stanie, jeśli ujrzę cię w szlafroku. Więc może mógłbym po
czekać w środku?
W pierwszym odruchu chciała zaprotestować. Erie po raz pier
wszy widział ją w koszuli nocnej dopiero w noc poślubną i Emily
pamiętała dobrze, jak się to skończyło. Ale z drugiej strony rzeczy
wiście oboje są ludźmi dorosłymi i, jak mówi Nora, sami ustalają
reguły. Więc może go wpuścić, jeśli zechce. ..i w końcu jej widok
nie wzbudzi w nim chyba zwierzęcych instynktów... Otworzyła
drzwi i jednocześnie zebrała szlafrok pod szyją.
Garrett przekroczył próg i powoli przesunął spojrzeniem po
Emily. W kącikach jego ust zaigrał leciutki uśmieszek.
- Lepiej pójdę się ubrać - mruknęła zmieszana.
- To chyba dobry pomysł - przyznał. - Strój, w jakim mnie
przyjmujesz, mógłby z powodzeniem służyć do testów nad zdol
nością kontrolowania popędów. Muszę przyznać, że ta różowa
flanela wygląda bardzo... kusząco.
Emily sparaliżował paniczny lęk. Dopiero po chwili zdała
sobie sprawę z tego, że jej gość żartuje. Oblała się rumieńcem.
- Zaraz wrócę - bąknęła speszona. - Zaczekaj tu na mnie.
Pośpiesznie ruszyła w kierunku schodów. Dopiero gdy za
trzasnęła za sobą drzwi sypialni, wypuściła powietrze z płuc. Jak
ona wytrzyma to popołudnie z Garrettem McCabe'em? Już teraz
miała serce w gardle i miękkie kolana.
Na szczęście zachowanie McCabe'a trochę ją uspokoiło. Żar
tował sobie z jej stroju, ale nic poza tym. Pewnie dlatego, pomy
ślała zaraz, że zwykł obcować z naprawdę ekscytującymi kobie
tami. Co tam mogła dla niego znaczyć taka Emily Taylor...
- Dam sobie radę - powiedziała na głos. - Spędzę miłe
popołudnie. Jestem dorosła. Wszystko będzie dobrze. Wszy
stko będzie dobrze.... Przynajmniej dopóki nie zacznie mnie
całować.
Otworzyła na oścież drzwi do szafy i zaczęła gorączkowo
przebierać wśród ubrań. Dojście do wniosku, że nie ma co na
siebie włożyć, nie zajęło jej wiele czasu. Wszystkie suknie wyda
ły się jej okropnie staromodne, skromne i praktyczne, zupełnie
jakby była własną ciocią. A tymczasem miała ochotę ubrać się
w jakąś naprawdę szykowną garsonkę. Albo przeciwnie - dżinsy
i luźną koszulę. Tymczasem zawartość szafy stanowiły jedna
w drugą takie same proste sukienki z kwiecistej bawełny.
Po dziesięciu minutach na łóżku znalazł się stos ubrań, spo
między których wybrała w końcu sukienkę na cieniutkich ramią-
czkach i lekki bawełniany sweterek z szerokim dekoltem. Wie
działa, że powinna włożyć stanik, ale bez niego odsłonięte ramio
na i dekolt wyglądały znacznie lepiej. Na nogi wsunęła białe
tenisówki. Stanęła przed lustrem. Ubranie odsłaniało znacznie
więcej niż koszula nocna i szlafrok, a jednak wcale nie była tym
skrępowana. Wręcz przeciwnie, poczuła się całkiem... seksow
nie. Sięgnęła po szczotkę, ale natychmiast zmieniła zdanie i zde
cydowała się zostawić włosy tak, jak są. Zaczerpnęła głęboki
oddech, starając się uspokoić. Pokaże Garrettowi, że nie jest
prowincjonalną gęsią, która nie zna się na niczym prócz ciast
i tapet. Wzięła się w garść i ruszyła na dół.
Garrett stał tam, gdzie go zostawiła. Koło drzwi.
- Czemu nie wszedłeś dalej i nie usiadłeś?
- Kazałaś mi czekać tu, przy drzwiach - odparł z promien
nym uśmiechem.
Znów się z nią droczył. Emily z wysiłkiem odwzajemniłą jego
uśmiech i zapanowała nad rumieńcem gotowym wypełznąć jej
natwarz.
- Ślicznie wyglądasz - oświadczył, kiedy już obejrzał ją od
stóp do głów.
- Włożyłam, co miałam pod ręką - odpowiedziała, starając
się, by zabrzmiało to możliwie niedbale.
- Skoro jesteś gotowa, to chodźmy.
Wziął ją za rękę.
Emily spuściła wzrok i spojrzała na swoje palce splecione
z palcami Garretta. Trwało to dobrą chwilę, nim przypomniała
sobie, że jednak powinna oddychać.
- Chodźmy - z trudem wydobyła z siebie głos.
Uwolniła dłoń i sięgnęła do klamki.
Jechali z odsuniętym dachem. Emily zamknęła oczy i wysta
wiła twarz do słońca. Bezchmurne niebo było lazurowe. Ciepły
wiosenny wiatr niósł ze sobą rześkie tchnienie oceanu. Uśmiech
nęła się do siebie. Gdyby kilka miesięcy temu ktoś jej powiedział,
że wiosną będzie pędziła przez Kalifornię sportowym samo
chodem ź fantastycznie przystojnym mężczyzną za kierownicą,
uznałaby to za czysty wymysł. A jednak tak się właśnie stało.
Garrett McCabe nie robi na mnie żadnego wrażenia, powta
rzała w myśli. Garrett McCabe nie jest mężczyzną dla mnie. Nie
potrzebuję mężczyzny, żeby być szczęśliwą.
Kiedy dotknął jej policzka, wszystkie te okrągłe zdania
w mgnieniu oka przestały cokolwiek znaczyć. Stanęli na
światłach i Garrett delikatnie odsunął kosmyk włosów z jej
policzka. Emily otworzyła oczy i odwróciła się do niego. Kie
dy ich spojrzenia się spotkały, jej serce zabiło przyspieszonym
rytmem. Nie mogła się poruszyć, nie była w stanie wydobyć
z siebie głosu. Wszystko, co czuła, to cudownie delikatne
dotknięcie jego ciepłej ręki na skórze. Cud skończył się rów
nie nagle, jak się zaczął. Światła się zmieniły i Garrett znów
skupił się na prowadzeniu samochodu. Emily kręciło się
w głowie. Zastanawiała się nad tym, co się przed chwilą stało,
i zanim zdołała sobie odpowiedzieć na jedno pytanie, już stało
przed nią następne. Więc tyle zostało z jej postanowień? Jedno
dotknięcie i zapomniała o wszystkim? Ale w ogóle co miał zna
czyć ten gest? Czy wyrażał zainteresowanie, czy też Garrett po
prostu sądził, że włosy mogą jej przeszkadzać? Żałowała, że nie
może poradzić się przyjaciółki, bo sama czuła się w tej chwili
zupełnie bezradna.
- Jesteś głodna?
- Nie - odpowiedziała. Nie była pewna, czy w tej chwili
potrafiłaby przełknąć choćby kęs. Nagle przypomniała sobie,
gdzie jadą i po co, i zmieniła zdanie. - Właściwie to jestem. Przez
cały dzień nie miałam nic w ustach.
Garrett zaśmiał się.
- Czy zawsze mówisz to, co ludzie chcieliby od ciebie usły
szeć?
- Nie. Chociaż może. Czasem.
Garrett zjechał na parking przy Targu Farmerów. Zgasił silnik
i zaciągnął dach.
- Jesteś prawdziwą mistrzynią w sztuce uprzejmości.
- Czy to coś złego? Po prostu staram się być miła.
- Jesteś miła. Ale nie powinnaś z tego powodu rezygnować
z uczciwości. Powiedz mi teraz szczerze, czy jesteś głodna, czy
nie. Wal śmiało. Zniosę mężnie każdą odpowiedź.
Wysiadł z samochodu i zanim zdążyła się poruszyć, już uchy
lał jej drzwiczki.
- No więc jak? - zapytał.
Uśmiechnęła się.
- Na razie nie jestem głodna, ale myślę, że zgłodnieję.
Targ Farmerów powstał na początku lat trzydziestych na gra
nicy miasta, w miejscu, do którego łatwo można było dowieźć
produkty z okolicznych farm. Od tego czasu jednak Los Angeles
rozrosło się znacznie, tak że ta dawniej wiejska okolica stała się
częścią przedmieścia, a Targ Farmerów pozostał odosobnioną
pamiątką przeszłości.
Kiedy weszli na targ, otoczyła ich unosząca się w powie
trzu egzotyczna mieszanka zapachów. Na ustawionych rzęda
mi straganach można było kupić owoce i warzywa, mięso
i nabiał, sery i pieczywo. W restauracyjkach można było zjeść
dania przeróżnych egzotycznych kuchni, a w niezliczonych
sklepikach kupić pamiątki i wyroby rzemieślnicze z różnych
stron świata.
Atmosfera tego szczególnego miejsca natychmiast wciągnęła
Emily. Garrett trafnie wyczuł, że będzie się jej tu podobało. Być
może zaczynał ją powoli rozumieć.
- Cudowne miejsce - odezwała się zachwycona.
- Od czego zaczniemy?
Najchętniej zaczęłaby od zarzucenia mu ramion na szyję i od
dania pocałunku, którym obdarzył ją wczoraj pośród bzów, ale
wiedziała, że nigdy w życiu nie zdobędzie się na taki gest. Ruszy
li pomiędzy rzędy straganów. Garretta zaskoczyło, jak łatwo
Emily oswoiła się z tym nowym dla siebie miejscem i jak wiele
życzliwości budziła w sprzedawcach swoją widoczną znajomo
ścią rzeczy.
Od czasu do czasu zatrzymywali się, by skosztować jakichś
egzotycznych potraw. Smaki, zapachy, dźwięki - wszystko to
łączyło się w szczególną, bogatą i barwną całość. Emily była
uszczęśliwiona i radosna. Dawno już tak dobrze się nie bawiła.
Straciła poczucie czasu. Zatrzymała się w momencie, gdy odkry
ła, że kolejna torba z zakupami już po prostu nie mieści się
w ramionach Garretta. Dopiero wtedy zauważyła, że jej towa
rzysz wcale nie wygląda na uszczęśliwionego. Natychmiast zro
biło się jej wstyd.
- Może wrócirhy? - zaproponowała.
- Już? - Garrett ułożył stertę toreb na ławce. - Chodzimy
dopiero trzy godziny. Miałem nadzieję, że pobiję rekord świata
w noszeniu toreb z zakupami.
- Mogliśmy skończyć wcześniej. Trzeba było powiedzieć, że
masz już dosyć.
- I stracić całą zabawę? Nigdy w życiu nie widziałem nikogo
równie zwariowanego na punkcie świeżych warzyw. Poza tym
bałem się, że jeśli zacznę marudzić, to mogę oberwać którąś
z tych złowrogo wyglądających oberżyn.
- Mówisz to tak, jakbym była wariatką.
- Ty to powiedziałaś, nie ja.
- Świeże warzywa są bardzo istotnym składnikiem diety. Im
świeższe, tym lepsze. Dlatego ważne jest, co się wybiera.
- Aha. To tak wyglądają najnowsze wytyczne dietetyki? Ja
tam wolę pizzę.
Emily oparła ręce na biodrach.
- Czemu się złościsz? Sam powiedziałeś, że mogę chodzić
wszędzie, gdzie zechcę.
- Nie miałem pojęcia, że będziesz chciała zajrzeć do tysiąca
i jednego straganu. Sądziłem, że spędzimy miłe popołudnie, spa
cerując, gawędząc i jedząc. Skąd mogłem wiedzieć, że puszcza
my się w pogoń za najświeższym pomidorem świata? To byłby
temat na felieton: „Mój dzień na Targu Farmerów".
- Powinnam się była spodziewać, że nic nie zrozumiesz -
mruknęła i wziąwszy po torbie w każdą rękę, ruszyła do samo
chodu.
— Co chcesz przez to powiedzieć? -. zapytał, zbierając pozo
stałe wypchane po brzegi torby.
Emily odwróciła się do niego.
- Chcę powiedzieć, że okazałam się naiwna, sądząc, iż bę
dziesz w stanie pojąć, o co mi chodzi i co mnie interesuje. I uwa-
żaj z łaski swojej, w tej żółtej torbie są brzoskwinie!
- Bardzo dobrze wszystko rozumiem. Ale to nie znaczy, że
muszę od razu podzielać twoje zainteresowania i robić to samo
co ty.
- I dlatego się złościsz?
- Złoszczę się, bo nie przepadam za robieniem zakupów.
Minął ją i bez słowa pomaszerował dalej. Emily przyśpieszyła
kroku. Szła obok nięjo, przypatrując się jego zaciętej minie.
- Co jest takiego strasznego w robieniu zakupów?
- Nigdy nie widziałaś tych biedaków ze zbolałą miną wloką
cych się za swoimi opętanymi żądzą zakupów żonami? Przejdź
się do pierwszego lepszego pasażu handlowego, to zobaczysz, co
jest takiego strasznego w robieniu zakupów. To po pierwsze.
Dotarli do samochodu. Garrett urwał, otworzył drzwiczki
i zaczął układać torby na tylnym siedzeniu. Kiedy skończył,
usiadł za kierownicą i opuścił dach.
- Po drugie, zmarnowaliśmy całe popołudnie na zrobienie
czegoś, co można było załatwić w kwadrans w pierwszym le
pszym supermarkecie.
Emily patrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami. Nagle
zrozumiała, że Garrettowi chodziło o coś zupełnie innego niż to,
o czym cały czas mówił.
- Jesteś zazdrosny, prawda?
- Co za pomysł!
- Ależ tak! Jesteś zazdrosny o głupie warzywa. Jesteś wście
kły, bo poświęcam ci za mało uwagi.
- Co takiego? Przywiozłem cię tu, bo Richard Parker kazał
mi się tobą opiekować. To wszystko.
- Wydawało mi się, że przed chwilą mówiłeś, iż przywiozłeś
mnie tu, żeby spędzić miłe popołudnie.
- Jeżeli nawet tak myślałem, to srogo się zawiodłem. A teraz
zapraszam do wozu.
Emily posłusznie wsiadła, ale natychmiast odwróciła się do
tyłu i zaczęła poprawiać torby.
- Nie można tak ciskać warzywami, bo zrobi się z nich miazga.
- Zapamiętam sobie tę radę i skorzystam z niej, kupując na
stępny raz warzywa. Co, jak sądzę, nastąpi nie prędzej niż
w XXIII wieku.
Emily usadowiła się i zapięła pas. Domyślała się już, że czeka
ją długa jazda do domu z milczącym, zaciętym w złości mężczy
zną. Tak miło zaczęte popołudnie kończyło się kompletną kata
strofą. Nie wiedziała tylko, kogo należy za to obarczać winą.
Garrett sam chciał jej pokazać Targ Farmerów. Nie prosiła go
o to. A tymczasem zdenerwował się, i to tylko dlatego, że się
nadspodziewanie dobrze bawiła.
Chyba że naprawdę chodziło mu o to, aby spędzić z nią miłe
popołudnie. I faktycznie zirytował go brak uwagi z jej strony.
Nie chciała uwierzyć, że był w stanie wpaść w złość z tak głupie
go powodu. Choć z drugiej strony mogła się czegoś podobnego
spodziewać. Męska psychika jest taka zaskakująca!
Najbardziej jednak zabolała ją łatwość, z jaką obarczał ją
winą za wszystkie swoje kłopoty. Najpierw miał pretensje z po
wodu kabały, w jaką wpędził się, pisząc felieton. Potem równie
łatwo zrzucił na nią odpowiedzialność za to, że bawiła się dobrze
w miejscu, w które sam ją zawiózł. Dość tego. Nie miała zamiaru
przepraszać go kolejny raz.
Sięgnęła na tylne siedzenie i wzięła na kolana torbę z zakupa
mi. Nie zwracając uwagi na siedzącego obok mężczyznę, zaczęła
oglądać świeże kraby. Tego przynajmniej nauczyła się od Erica.
Wiedziała, że nic nie jest równie irytujące, jak widok osoby
ostentacyjnie zajmującej się własnymi sprawami.
Kiedy samochód zatrzymał się przed domem, nie odzywając
się ani słowem otworzyła drzwi, wysiadła i zaczęła zbierać torby.
- Pomogę ci - odezwał się Garrett.
- Nie musisz. Nie chcę sprawiać ci więcej przykrości swoimi
warzywami. Sama je sobie zaniosę.
W tym momencie pękła jedna z toreb i na siedzenie rozsypały
się pomidory.
- Cholera jasna! Mówiłem, że ci pomogę. Odłóż te torby.
Wysiadł, obszedł samochód dookoła i nie zwracając naj
mniejszej uwagi na jej opór, zaczął odbierać jej pakunki. Kiedy
ruszył bez słowa w stronę domu, Emily wpadła w furię. Niewiele
myśląc, chwyciła pomidora i z całej siły cisnęła w jego stronę.
Nie chciała go trafić. Co więcej, nigdy w życiu nie udało jej się
trafić do celu. Tymczasem teraz pomidor wylądował prosto na
karku Garretta i oczywiście pękł, zalewając mu szyję i garnitur
świeżym, pachnącym sokiem. Przynajmniej było już wiadomo,
że wybrała naprawdę dojrzałe pomidory!
Garrett stanął w miejscu, odłożył torby na ziemię i sięgnął
ręką do karku. Otarł sok z pomidora, po czym odwrócił się do
Emily. Ruszył powoli w jej kierunku. Jego przystojna twarz nie
pozostawiała żadnych wątpliwości co do tego, że jest wściekły.
Przerażona Emily chwyciła następnego pomidora i zamierzyła
się na niego.
Zanim zdążyła cisnąć, złapał ją za rękę tak mocno, że jej dłoń
sama się rozwarła. Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy.
Garrett miał zmarszczone czoło i tak gorącą rękę, że zdawała się
parzyć jej skórę. Powietrzeaż wibrowało wokół nich z napięcia.
I wtedy zdarzyło się coś nieoczekiwanego.
Popchnięta jakimś zupełnie niezrozumiałym odruchem, Emi
ly zarzuciła mu wolną rękę na szyję i pocałowała prosto w usta.
Włożyła w ten pocałunek całą tłumioną przez lata namiętność.
Garrett poddał się i rozchylił wargi, pozwalając, by język Emily
wtargnął do jego ust. Zgłębiała je namiętnie i gwałtownie, jakby
chciała sobie, a może jemu, czegoś dowieść.
Nagle z piersi Garretta wyrwało się głębokie westchnienie.
Emily w jednej chwili się opamiętała. Co ona wyprawia? Nigdy
w życiu nie zrobiła czegoś podobnego! To co się stało, nie brało
się z odwagi czy zaczepności, to było czyste szaleństwo. Teraz
nagle wrócił jej rozum. Puściła Garretta i cofnęła się o krok.
Widziała pożądanie w jego oczach i ogarnęło ją przerażenie.
Boże kochany, co ona wyprawia? Położyła na ustach drżące
palce, a potem ruszyła w stronę domu, nie oglądając się za siebie.
Choć nie słyszała, by za nią szedł, pomaszerowała prosto do
sypialni i zamknęła drzwi na zasuwkę. Przysiadła na łóżku, ale
ponieważ wcale jej to nie uspokoiło, czym prędzej przeniosła się
do łazienki i zamknęła za sobą drzwi na haczyk.
Idopiero wtedy zdała sobie sprawę z najgorszego. Wszystko
jedno, ile drzwi by ich dzieliło, nigdy nie będzie bezpieczna.
Pocałowała Garretta McCabe'a, i w dodatku czuła się z tym cu
downie!
Teraz już ponad wszelką wątpliwość czekały ją poważne kło
poty.
ROZDZIAŁ
6
- Autobus z zawodnikami wyjeżdża o świcie - oznajmił le
dwo słyszalny głos.
Garrett odsunął słuchawkę od ucha i przyjrzał się jej z niedo
wierzaniem.
- Co takiego?
- Autobus z zawodnikami wyjeżdża o świcie - szepnął Al-
vin. - Proszę o odzew.
- Alvin... Alex, to ja, Garrett McCabe. Przecież sam wykrę
ciłeś mój numer. Co masz?
- No nie, panie McCabe. Skąd ja mogę wiedzieć, że to napra
wdę pan, jeżeli nie pamięta pan odzewu. Niech pan sobie przypo
mni. Trenerzy będą...
- Armstrong, wstań na chwilę.
Garrett widział ze swego boksu podnoszącego się na drugim
końcu sali redakcyjnej chłopaka. Pomachał mu ręką. Alvin nie
pewnie odwzajemnił gest.
- No widzisz. To ja. Teraz mów, o co chodzi.
- Mam tę informację, o którą panu chodziło... na temat...
wie pan kogo. Chyba najlepiej będzie, jeśli spotkamy się oso
biście.
- W takim razie przyjdź tu do mnie.
- Sądzę, że nie powinniśmy rozmawiać w redakcji - usły
szał w odpowiedzi..- Spotkajmy się lepiej... wie pan gdzie.
O północy. Będę miał na sobie niebieską marynarkę i czapkę
Dodgersów.
- Nie mam zamiaru czekać do północy. Umawiamy się
o siódmej. Armstrong?
- Tak, panie MćCabe?
- Trenerzy będą nosić czerwone spodnie.
Z westchnieniem odłożył słuchawkę. Alvin doprowadzał go
do szału. Ale nie miał wyboru. Bez jego pomocy nie byłby
w stanie dowiedzieć się, co knuje ten łajdak Parker. Chociaż po
ostatniej awanturze, podczas której oberwał pomidorem, wcale
nie był pewny, czy naprawdę interesuje go jeszcze los Emily
Taylor. Mając takiego cela, da sobie radę sama. Z trudem stłumił
śmiech. Reakcja Emily była dla niego absolutnym zaskoczeniem.
A pocałunek, który po niej nastąpił, wprawił go w kompletne
oszołomienie.
Choć od tej pory upłynęło już kilka dni, Garrett nie mógł
zapomnieć smaku jej ust i dotyku jej ciała. Co za diabeł w nią
wstąpił? I dlaczego zaraz ją opuścił?
Wszystko jedno. Każde z nich żyje w zupełnie innym świecie
i mowy nie ma o tym, żeby kiedykolwiek się do siebie zbliżyli.
Wspólny wyjazd na Targ Farmerów najlepiej tego dowiódł. Jeże
li rankiem tego dnia myślał jeszcze, że mają szanse na porozu
mienie się ze sobą, to wieczorem wiedział już, że to były tylko
mrzonki.
Łatwo było sobie wyobrazić, jak skończyłby się ich związek.
Przed upływem miesiąca wylądowałby w szpitalu dla wariatów.
Choć trudno było zaprzeczyć, że życie z taką kobietą niosło ze
sobą także pewne obietnice. Dotarcie do najskrytszych głębin jej
psychiki było ponad wszelką wątpliwość fascynującą przygodą.
A przy tym nie mógł powiedzieć, że Emily mu się nie podoba.
Może nawet więcej. Czasem patrzył na nią z prawdziwym za
chwytem. No i świetnie gotowała.
Na pewno jednak oczekiwała po związku z mężczyzną cze
goś, czego nigdy nie mógłby jej dać. Potrzebowała męża i rodzi
ny, a on nie miał zamiaru pakować się w takie rzeczy. Nie zamie
rzał rezygnować z wolności, kariery i przyjemności życia.
Dlaczego zatem wdał się w intrygę, która mogła oznaczać
utratę pracy? Gdyby tylko Parker zorientował się, co się święci,
Garrett z dnia na dzień wylądowałby na bruku. Co zresztą nie
miało najmniejszego wpływu na jego postępowanie.
Spojrzał na zegarek. Za godzinę miał spotkać się w domu
z Alvinem. Jeżeli się pośpieszy, skończy do tej pory felieton
zawierający porady dla mężów zmuszonych przez żony do robie
nia wspólnych zakupów. Potem czeka go długi weekend. Długi
weekend w bezpiecznej odległości od Emily Taylor.
Gdy zjawił się w Bachelor Arms, Alvin już tam był. Siedział,
przyciskając do piersi kremową kopertę, a po jego obu stronach
tkwiły dwie największe gaduły w całym domu - Natasza Kuryan
i Jill Foyle. Natasza, Rosjanka z pochodzenia i emerytowana
charakteryzatorka, ciekawa była wszystkiego, co wiązało się
z lokatorami Bachelor Arms. Jill Foyle mniej może interesowała
się cudzymi sprawami, na pewno natomiast skłonna była wyko
rzystać okazję, by oczarować takiego chłopaka jak Alvin i po
śmiać się trochę z męskich sekretów. W każdym razie Garrett nie
wątpił w to, że wydobyły już z Alvina wszystko, co miał do
powiedzenia.
- Garrett! - wykrzyknęła Natasza. - Nareszcie jesteś! Poga
dałyśmy tu sobie trochę z twoim młodym przyjacielem.
- Dobry wieczór, dziewczyny - przywitał je z rezygnacją. -
I co wam powiedział?
- Opowiadał nam bardzo ciekawe historie z życia wziętego
dziennikarza sportowego.
- Tak? Jak się nazywa ten dziennikarz?
Natasza uśmiechnęła się promiennie.
- Jak to jak? Alex Armstrong. Biorąc pod uwagę jego młody
wiek, trzeba przyznać, że Alex osiągnął nie byle jakie sukcesy.
- W porządku. - Garrett spojrzał na Alvina spod zmarszczo
nych brwi. - Alex faktycznie ma przed sobą fantastyczne suk
cesy.
- Ałex nie poskąpił nam także pewnych informacji na temat
innego wziętego dziennikarza i felietonisty zarazem. A także pi
sarki Emily Taylor. Nie miałam pojęcia, że ty i Emily jesteście
bliskimi przyjaciółmi.
- Bardzo bliskimi - wtrącił Alex. - W środę pan McCabe
zabrał partią Taylor na Targ Farmerów. Potem mówił, że to
było...
- Czysto formalne spotkanie - przerwał mu Garrett. - Szef
polecił mi pokazać Emily Taylor Los Angeles, więc ją wożę. Po
prostu robię, co mi każą. Tak jak Alex.
Jill przyglądała mu się spod oka.
- Garrett McCabe i Emily Taylor, Bardzo dziwna para.
- Ja też tak uważam - odparł Garrett.
- Czasem tak by wa. - Natasza zwróciła się do Jill. - Miłość
to miłość. Przypomnij sobie Joshuę i Trumana. Wybrali i teraz śą
szczęśliwi. W takich sprawach trzeba się zdać na opatrzność.
- W tym przypadku nie ma mowy o żadnej opatrzności - za
protestował Garrett.
- Naprawdę tak sądzisz? - zapytała z niedowierzaniem Nata
sza. - Nie wierzysz w legendy? Nie zaglądałeś do lustra?
- Nie! - stanowczo zaprzeczył Garrett. - A teraz wybacz
cie, drogie panie, ale musimy z Alexem omówić pewne sprawy.
Chodź, Armstrong, postawię ci drinka.
- Naprawdę - chłopak poderwał się na nogi—pójdziemy ra
zem na drinka?
- Nie gadaj za wiele i chodź. Bawcie się dobrze, moje panie.
Dowidzenia.
Kiedy znaleźli się w barze „U Flynna", Garrett pomachał
Eddiemu i rozejrzał się, szukając wolnego stolika. Wysłał do
niego Alvina i podszedł do baru.
Kiedy wrócił, Alvin czekał na niego z przejętą miną, trzyma
jąc w ręku kremową kopertę. Garrett postawił przed chłopakiem
colę i usiadł obok niego.
- Co tam masz?
Alvin wypił duszkiem zawartość szklanki i otarł usta wierz
chem dłoni.
- Ale ze mnie osioł, panie McCabe. Nie przeanalizowałem
materiału.
- Jesteś osłem, to prawda - zgodził się Garrett i wyciągnął
rękę. - Daj mi kopertę.
Alvin bez entuzjazmu oddał mu zdobycz. Garrett niecierpli
wie rozdarł kopertę i wydobył jej zawartość.
- Czy ten twój kumpel z sekretariatu słyszał coś ciekawego?
- zapytał, przeglądając papiery.
- Nie, ale widział coś ciekawego. List od Parkera do jednego
ze współpracujących z nim prawników. Nie mógł zrobić z niego
kserokopii, ale mówi, że chodziło w nim o warunki zatrudnienia
Emily Taylor i możliwość dalszego korzystania z jej nazwiska
w przypadku zerwania z nią współpracy. I o warunki zatrudnie
nia Nory Griswold.
- Czy on jest tego pewny? Po co Parkerowi „Poradnik domo
wy" bez Emily Taylor? I dlaczego Emily i Nora miałyby być
zatrudniane przez Parkera? Przecież to ich pismo.
-
Już panu powiedziałem, że osioł ze mnie. - Alvin nachylił się
do Garretta i szepnął konfidencjonalnie: - Miał pan świetny pomysł
ż tymi spotkaniami „U Rynna". Jeśli nas tu zobaczy ktoś z redakcji,
to pomyśli, że siedzimy sobie po pracy przy drinku, no nie?
- Nie martw się, nigdy nie spotkałem tu nikogo z gazety.
- To dobrze, panie McCabe. Po co mają wiedzieć, że łączą
nas jakieś sprawy. Ale niech pan powie, jest pan pewny, że z tego
nie będzie jakiejś draki?
- O nic się nie martw, Alex. Wszystko będzie w porządku.
Kiedy się pożegnali, Garrett zaczął dokładnie studiować przynie
sione przez chłopaka dokumenty. Nie znalazł w nich ani słowa
o warunkach zerwania umowy. Wszystko, co w nich było, to propo
zycja zrobienia serii filmów na wideo i audycji telewizyjnych.
Garrett zaklął pod nosem. To nie trzymało się kupy. O co
mogło chodzić Parkerowi? I po co miałby się pozbywać Emily?
No tak, bardzo wątpliwe, żeby Emily zechciała występować
w telewizji i na filmach wideo. Ale i tak pozostałaby właściciel
ką jednej trzeciej „Poradnika domowego". Podobnie jak Nora,
We dwie zawsze mogą pozbyć się Parkera, a tym samym będą
bezpieczne.
Pomimo to Garrett czuł, że nie powinien tracić sytuacji
z oczu. Poza tym Parker czekał na jego informacje. To też był
twardy orzech do zgryzienia.
Mógłby co prawda opowiadać mu jakieś bzdury, ale to było
rozwiązanie wyłącznie na bliską metę. Żeby się dowiedzieć, co
się dzieje, musiał spotkać się z Emily. Czy tego chce, czy nie.
Tylko dlaczego właściwie się o nią martwi? Jest już dużą dziew
czynką i może zadbać o siebie sama. A jeżeli nie umie, zrobią to
za nią jej prawnicy.
Być może ta zaskakująca potrzeba zaopiekowania się Emily
brała się z podświadomego pragnienia, żeby raz na zawsze się jej
pozbyć? Garrett czuł się dziwnie, jak nigdy dotąd, uwikłany
w życie tej kobiety. Jeżeli doprowadzi do tego, że Emily odrzuci
propozycję Parkera i wyjedzie z Kalifornii, to wreszcie straci ją
z oczu.
Tylko czy to mu coś pomoże? Czy zniknięcie Emily sprawi,
że przestanie pragnąć słuchać jej głosu, patrzeć na jej zręczne
ruchy, czuć jej zapach?
Przez moment pomyślał, że Natasza mogła mieć rację. Być może
w jego życiu też było miejsce na działanie opatrzności. W końcu
nigdy jeszcze, przy żadnej kobiecie, nie czuł tego co przy Emily.
W dodatku, choć nie chciał się do tego przyznać, spostrzegł w lu
strze postać czarnowłosej kobiety, której widok miał zapowiadać
spełnienie najbardziej złowieszczych przeczuć i zniszczenie naj
skrytszych marzeń. Ą jedne i drugie wiązały się właśnie z Emily.
Próbował się jej oprzeć, starał się od niej uwolnić, ale Czuł, że
zakorzeniła się w jego duszy, że zamieszkała w najgłębszych
zakamarkach jego serca. Wyrwanie się spod jej czaru nie będzie
łatwą sprawą. Wiedział to, ale nie zamierzał poddać się bez walki.
- Postanowiłam nie iść za twoją radą.
W studiu fotograficznym Nora odwróciła się od stołu, na któ
rym układała kwiaty.
- Co mówiłaś, Em?
- Powiedziałam, że postanowiłam nie iść za twoją radą - po
wtórzyła Emily.
- Odkąd się znamy, zawsze lekceważysz sobie moje rady,
więc nie wiem, o którą ci teraz chodzi.
Emily podeszła do stołu, podniosła świeżo ściętego irysa
i przesunęła nim po wargach.
- Chodzi mi o radę dotyczącą McCabe'a.
- Ale którą? Jeśli chodzi o McCabe'a, to też dawałam ci już
różne rady. - Pokręciła głową. - Może źle wybrałam w życiu?
Może powinnam zostać psychologiem?
- Nie mam zamiaru się zmieniać. Nie jestem osobą, która
potrafiłaby sięgać po to, czego zapragnie, zwłaszcza jeżeli chodzi
o mężczyzn.
- A co się stało?
- Pocałowałam go.
Nora objęła Emily i przytuliła.
- To cudownie! - krzyknęła. - Aż trudno mi w to uwierzyć!
To wielki krok naprzód.
- To było zaraz po tym, jak rzuciłam w niego pomidorem.
I zaraz przed tym, nim pobiegłam do domu i zamknęłam się
w łazience. Teraz doszłam do wniosku, że Garrett i ja nie powin
niśmy się w ogóle spotykać. Przekonałam się o tym tego dnia,
kiedy pojechaliśmy na Targ Farmerów.
- Rzuciłaś w niego pomidorem?
- Tak. I trafiłam. Zasłużył sobie na to. Okropnie się zacho
wał. Zabrał mnie na targ, żebym zrobiła zakupy. Więc je robiłam.
A on się wściekł, że zajęłam się warzywami.
Nora pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Domyślam się, że powinnaś poświęcić mu więcej uwagi.
Męskie ego tego nie znosi. Zawsze byłam zdania, że nic tak nie
przeszkadza w zakupach, jak obecność mężczyzny.
- W każdym razie dowiedziałam się przy okazji czegoś na temat
Garretta McCabe'a, a mianowicie, że nie jest ani nie będzie w stanie
zrozumieć mnie i moich czytelniczek. Jest dokładnie taki sam jak Erie.
- Na całym świecie nie ma drugiego takiego typa jak Erie.
- Ale ogromnie go przypomina.
- Posłuchaj, Emily. Jeżeli zaangażowałaś się uczuciowo...
- O niczym podobnym nie ma mowy.
Wiedziała, że to kłamstwo. Żywiła dla Garretta więcej uczuć,
niż była to skłonna przyznać. I to było powodem wszystkich jej
problemów.
- Ale go pocałowałaś.
- W chwili szaleństwa. Może to schizofrenia. Kiedy z nim
przebywam, tracę rozum. Ale na szczęście wszystko wróciło do
normy i mogę przystąpić do pracy - oświadczyła Emily i zaczęła
układać kwiaty w wazonie.
I to także była nieprawda. Chciała się uwolnić od prześladują
cych ją myśli i pragnień. I czuła, że nie będzie to takie łatwe.
A przecież, powtarzała sobie, nie potrafiła się dogadać z mężczy
znami. Jej marzenia nie wytrzymywały konfrontacji z rzeczywi
stością. Tak jak w przypadku Erica. Kiedy brali ślub, oczekiwała
pasma radości i romantycznego szczęścia, czułych słówek i po
całunków. Kiedy porzucił ją w pięć lat później, ciągle jeszcze na
nie czekała.
- Pani Taylor?
Wyrwana ze swoich smutnych rozważań, Emily odwróciła się
w stronę drzwi. Na progu ze zmartwioną miną stała Becky, asy
stentka Colina.
- Znów przyszedł do pani ten posłaniec z kwiaciarni.
- Przynieśli więcej kwiatów? Przecież już mamy dość.
Becky zamknęła za sobą drzwi i podeszła bliżej.
- To ten, który przyszedł tu kiedyś z chryzantemami. Powie
dział, że pani na niego czeka.
- Garrett McCabe? - spytała Emily.
- Oczywiście, że na niego czekamy - wtrąciła się Nora. -
Słyszysz, Em? Przyszedł ten przystojny pan McCabe. - Poproś
go - zwróciła się do Becky.
- Nie! - krzyknęła Emily.
- Em!
Emily spojrzała na Norę przerażona.
- Noro!
- Poproś go - powtórzyła Nora i popchnęła Becky lekko
w stronę drzwi.
- Po co to robisz? - syknęła Emily.
- Uczynił pierwszy ruch. Przekonamy się, po co przyszedł.
Moim zdaniem złoży broń.
Drzwi otwarły się powtórnie i do studia wszedł Garrett z wiel
kim bukietem w ręku.
- Popatrz, popatrz - szepnęła Nora. - Jaki on romantyczny.
Przyniósł kwiaty. Zobaczysz, że złoży broń.
Garrett powoli opuścił bukiet i wręczył go Emily. Patrzył jej
prosto w oczy.
- Dwa razy próbowałem bez skutku. Mam nadzieję, że teraz
mi nie odmówisz.
- Dziękuję - odpowiedziała miękko. - Czy przyszedłeś tu na
polecenie szefa, czy z własnej woli?
Przez moment zmarszczył brwi, ale zaraz się rozpogodził.
- To był mój pomysł. Pomyślałem, że moglibyśmy wybrać
się gdzieś razem na zakupy. Ostatnio chyba nie najlepiej się
spisałem.
Emily była kompletnie zaskoczona.
- Chcesz wybrać się ze mną na zakupy?
- Jasne. Choćby zaraz. Dokąd chciałabyś pojechać?
- Nie mogę teraz. Muszę...
- Idźcie do tego wielkiego magazynu z antykami, o którym
mi opowiadałaś - zaproponowała Nora. - Poszukacie butelek do
twojej kolekcji.
Wyciągnęła rękę do Garretta.
- Nora Griswold. Nie przypominam sobie, żebyśmy byli sobie
przedstawieni. Jestem wspólniczką Emily. To ja pocięłam kwiaty.
Garrett uścisnął jej dłoń.
- Garrett... - zaczął.
- McCabe - dokończyła za niego Nora. - Wiem. Pamiętam
pańskie zdjęcie. I pamiętam pana z księgarni.
Garrett odwrócił się ponownie do Emily.
- Więc zbierasz butelki? - Jego oczy miały ten sam szczegól
ny, zmęczony wyraz, jaki zapamiętała z zakupów na Targu Far
merów. - Jakiego rodzaju?
- Stare - odparła bezradnie Emily. - Różne. Na ogół decydu
ję się, dopiero kiedy coś zobaczę.
- Emily wyczytała w przewodniku, że w Los Angeles jest
jakiś ogromny magazyn z antykami. Jak on się nazywa, Em?
- Antique Guild.
- Aha. Wie pan, gdzie to jest?
- Uhm - mruknął Garrett bez entuzjazmu.
- Proszę sobie wyobrazić - ciągnęła Nora - że, jak piszą
w przewodniku, zajmuje on kilka tysięcy metrów kwadratowych.
Niesamowite, co? Znalezienie odpowiedniej butelki może trwać
wieki. Gdybym była na pańskim miejscu, od razu wzięłabym się
do rzeczy. Zajmę się zdjęciami, Em, a wy z panem McCabe'em
idźcie i wreszcie się trochę rozerwijcie.
Emily z trudem stłumiła chichot. Choć Nora nigdy nie widzia
ła na oczy jej męża, to jednak żywiła do niego oczywistą niechęć
i wielokrotnie fantazjowała na temat należnej mu zemsty. Teraz
najwyraźniej dokonywała przeniesienia, czy, jak czasem mówiła,
projekcji swoich uczuć wobec Erica na McCabe'a.
- Idziemy? - spytała Emily.
- Jasne.
Nora poklepała Garretta po ramieniu.
- Życzę wam dobrej zabawy. Mam nadzieję, że wpadnie pan
w równie znakomity nastrój jak ja, kiedy czytałam pański fe
lieton.
- Na pewno - odparł z rezygnacją.
Garrett skierował się za Ęrńily do drzwi pracowni i odezwał
się dopiero, kiedy znaleźli się w holu recepcyjnym.
- Więc to jest twoja wspólniczka. Czyżby pracowała również
jako twój ochroniarz?
- Nora bywa czasem nadopiekuńcza - przyznała Emily -
i potrafi dokuczyć, ale jest bardzo dobrą przyjaciółką. To ona
wpadła na pomysł wydawania pisma. Któregoś dnia zjawiła się
u mnie i zaproponowała, żebym zamiast książek pisała arty
kuły. Na początku pismo ukazywało się co dwa miesiące. Po
dwóch latach zaczęło wychodzić jako miesięcznik. Musiały
śmy pokonać różne trudności, ale nigdy się naprawdę nie kłó
ciłyśmy.
- Też wolałbym się z nią nie kłócić - skwitował Garrett.
- Nie zrozum mnie źle. Nora nigdy nie wtrącała się do kwe
stii merytorycznych. Zajmowała się stroną finansową. I osiągnęła
tyle, że od dłuższego czasu idziemy od sukcesu do sukcesu.
- Więc czemu sprzedajecie pismo?
Emily zerknęła na niego. Miał na sobie rozpiętą pod szyją
beżową koszulę i spodnie khaki, których krój podkreślał zgrabną
wysportowaną sylwetkę. Nagle przyszła jej chęć, żeby wsunąć
mu rękę pod koszulę i przekonać się, czy jego muskularny tors
jest rzeczywiście tak twardy, jak na to wygląda,. .Otrząsnęła się,
czując, że zaraz się zarumieni.
- Arnie Wilson, nasz wydawca, wycofuje się z interesów
i chce sprzedać swoje udziały.
Garrett nie skomentował tej uwagi, tylko ujął Emily za rękę
i splótł palce z jej palcami, po czym odwrócił siędo niej, pochylił
i pocałował delikatnie w usta. Po chwili odsunął się i uśmiechnął.
Uniósł rękę i delikatnie odsunął niesforny kosmyk włosów, który
opadł Emily na oczy.
- Chciałem to już mieć za sobą - powiedział. - Wiedziałem,
że dopóki tego nie zrobię, nie będę mógł się skupić na niczym
innym.
- Myślałeś o tym, żeby mnie pocałować?
Wzruszył ramionami.
- I zdaje się, że nieraz jeszcze o tym pomyślę. Więc nie dziw
się zbytnio, gdybym cię chciał pocałować - ostrzegł ją żarto
bliwie.
-Nie... nie będę się dziwiła.
Podprowadził ją do samochodu.
- Na przyjęciu u Parkera mówiłaś, że nie jesteś pewna, czy
chcesz sprzedać „Poradnik domowy". Czy od tamtej pory zmie
niłaś zdanie?
Emily spojrzała na niego zaskoczona. Nie potrafiła zrozu
mieć łatwości, z jaką przechodził od pocałunków do rozmowy
o interesach. Dla niej było to znacznie trudniejsze, więc nim
udzieliła mu odpowiedzi, musiała przez dobrą chwilę się za
stanowić.
- Staram się zmienić zdanie ze względu na Norę. Ona uważa,
że to dla nas najlepsze rozwiązanie. Wsparcie finansowe ze stro
ny Parkera na pewno ułatwi jej zadanie. Choć powodzi się nam
coraz lepiej, to Nora musi się nieźle nagimnastykować, żeby dać
sobie ze wszystkim radę. Mnie to praktycznie nie dotyczy, ale
sam rozumiesz, że chcę, żeby było jej łatwiej.
- I negocjacje toczą się po waszej myśli?
- Tak naprawdę to ją niewiele wiem i w niczym właściwie nie
biorę udziału. Wszystko znów jest na głowie Nory. Ona jest
zadowolona i utrzymuje, że wszystko będzie w porządku. Poza
tym mamy prawnika, który czuwa nad szczegółami.
- Nie wydajesz się zachwycona perspektywą współpracy
z Parkerem - zauważył, otwierając drzwiczki samochodu.
- Raczej perspektywą pracy dla Parkera - poprawiła go, zaj
mując fotel pasażera. - Na razie wygląda to obiecująco, ale mam
przeczucie, że to wcale nie jest taki dobry pomysł.
- Dlaczego mówisz o pracy dla Parkera?
Emily wzruszyła ramionami.
- Wszystko jedno. Nie mam ochoty rozmawiać o interesach.
Boli mnie od tego głowa.
Prawdę mówiąc, wolałaby się całować z Garrettem, niż dys
kutować o szczegółach kontraktu, ale nie starczało jej odwagi, by
mu to zaproponować.
- Może powinnaś zaufać swojemu instynktowi - zasuge
rował.
- Myślę, że lepiej zostawić te sprawy komuś, kto się zna na
rzeczy.
- Moim zdaniem wiele przemawia na korzyść podążania za
instynktem, Osobiście jeszcze nigdy się na nim nie zawiodłem.
Zaskoczona rzuciła mu ukradkowe spojrzenie.
- W interesach - dodał z uśmiechem, odwzajemniając jej
spojrzenie.
- Ja nigdy nie miałam głowy do interesów - przyznała Emily.
- Najpierw były książki, potem pismo. Chwilami tęsknię do tych
czasów, kiedy po prostu siedziałam w kuchni nad maszyną do
pisania i wymyślałam pomysły na przyjęcie. A dzisiaj muszę
kłopotać się o całą masę rzeczy, które w ogóle mnie nie obcho
dzą. Na przykład o swój wizerunek.
- Wizerunek?
Kiwnęła głową.
- Myślę, że Parker oczekuje od Emily Taylor, iż stanie się ona
śmielsza, bardziej otwarta i bezpośrednia, skłonna do publicz
nych wystąpień.
- A nie jest?
- Nie bardzo.
- Może nie doceniasz swoich możliwości.
- Nie wydaje mi się. Nie chodzi o to, że ja nie chcę być taka,
jak tego po mnie oczekują. Ja nie potrafię być taka. Nigdy taka
nie byłam.
- A jaka byłaś?
Emily przygryzła dolną wargę i splotła palce.
- Może tego nie zauważyłeś, ale jestem trochę nieśmiała.
- Nigdy bym na to nie, wpadł. Myślałem, że masz po prostu
taką różową karnację.
- To nie jest takie łatwe, kiedy się jest nieśmiałym - powie
działa miękko. - Matka posyłała mnie co sobotę do szkoły wdzię
ku. Chowałam się w łazience i spędzałam tam kilka godzin, a po-
tern wracałam do domu i mówiłam, że bardzo mi się podobało.
Tylko że naprawdę wcale mi się to nie podobało. Kiedy zdała
sobie z tego wreszcie sprawę, postawiła na mnie krzyżyk Może
nie miała racji. Może dałoby się wtedy jeszcze coś zrobić. Bo dziś
jest już chyba za późno. Czasem tego żałuję.
Garrett położył ramię na oparciu jej siedzenia i przebiegł pal
cami po jej włosach i karku.
- Ja tam lubię cię taką, jaka jesteś.
Uśmiechnął się do niej. Od tego uśmiechu zrobiło się jej tak
swojsko, jakby siedziała we własnej kuchni i piekła placek ze
śliwkami. Wahała się przez chwilę, a potem odwzajemniła'
uśmiech. Garrett zapalił silnik.
Dopiero wtedy zastanowiła się nad sensem jego słów. Musiała
się przesłyszeć. A jeśli dobrze słyszała, to musiała go źle zrozu
mieć. Lubił ją taką, jaka jest? Jak to możliwe?
Przecież nawet Emily niezbyt siebie lubiła.
Zjedli na plaży w pobliżu domu, w którym Emily mieszkała
czasowo z Norą. Rozłożyli obrus na piasku i wypakowali jedze
nie z koszyka. Choć Garrett nie miał wielkiego przekonania do
posiłków na świeżym powietrzu, to musiał przyznać, że zachód
słońca i szum fal są znacznie bardziej romantyczne niż świece
i nastrojowa muzyka, jakie znał ze swoich ulubionych restaura
cji. Kiedy wyciągnął się wygodnie i wypił łyk wina, poczuł się
wręcz błogo.
Piknik na plaży stanowił znakomite zakończenie zaskakująco
miłego dnia. Po południu błąkali się po ogromnych pomieszcze
niach Antique Guild pełnych starych mebli, obrazów i dziwacz
nych sprzętów, o których przeznaczeniu najczęściej nie miał zie
lonego pojęcia. Emily, podobnie jak w Descanso Gardens, okaza
ła się prawdziwą kopalnią informacji. Choć nie miała głowy do
interesów, to wykazywała znakomitą orientację w cenach anty-
ków. Nie kupiła niczego, natomiast on nabył dziwaczną zabawkę,
podobną do tej, jaką zapamiętał z czasów, gdy jako dziecko
odwiedzał dziadków. Była to fabryczka z figurkami robotników
napędzanymi na parę z maleńkiego kociołka. Kiedy ciśnienie
w kociołku przekroczyło pewien poziom, rozlegał się gwizd sy
reny i wszyscy zwalniali na chwilę. Był tak zauroczony tą starą
zabawką, że kupiłby ją bez względu na cenę. Tymczasem Emily
zaczęła się targować i w rezultacie zapłacił o dziesięć procent
mniej, niż wynosiła podana pierwotnie cena, i tak niezbyt wy
soka.
Kiedy wracali do samochodu, zaprosił Emily do restauracji,
ale mu odmówiła. Ponieważ przez cały dzień unikała wszelkiego
bezpośredniego kontaktu do tego stopnia, że nawet rzadko na
niego patrzyła, przestraszył się, że ich wyprawa znów skończy się
kłótnią. Miał wrażenie, że ciąży nad nimi wspomnienie wyciecz
ki na Targ Farmerów i bał się, że pocałunek, jakim obdarzył
Emily po wyjściu ze studia, wcale nie poprawił jej nastroju.
Pomimo to zdecydowany był pocałować ją jeszcze raz na pożeg
nanie. .
Tymczasem ku jego zaskoczeniu Emily zaproponowała
wspólną kolację, a gdy się skwapliwie zgodził, posłała go do
sklepu po butelkę wina. Kiedy wrócił w dwadzieścia minut
później, Emily czekała na niego ze spakowanym koszykiem.
Gdyby jej nie znał, podejrzewałby, że zamówiła kolację
w jednej z szykownych restauracji w Malibu. Kiedy jednak za
częła wyliczać, co ich czeka: kurczę w orientalnym sosie, jakaś
niezwykle smakująca sałatka ziemniaczana i świeże owoce o eg
zotycznej nazwie, zdał sobie sprawę, że najprawdopodobniej
znalazłby wszystkie te dania w jej ostatniej książce. Tej samej,
którą tak niemiłosiernie wyszydził w swoim felietonie.
Jedząc rozpoznawał produkty, które przed kilku dniami kupo
wali na Targu Farmerów. Być może więc tamtego popołudnia nie
należało tak całkiem spisywać na straty. W końcu dzięki niemu
mógł się teraz rozkoszować piknikiem na plaży w towarzystwie
pięknej kobiety.
- Jeszcze sałatki? - przerwała jego rozmyślania Emily.
Pokręcił głową. Odłożył talerz i wyciągnął się na piasku. Od
wrócił twarz do zachodzącego słońca i zamknął oczy.
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio zjadłem równie dobrze i rów
nie dużo. A sałatka to prawdziwe cudo.
- Dodałam do niej oliwę, świeżą bazylię i parmezan. Prawda,
że smakuje lepiej niż tak, jak się to zwykle robi, z majonezem?
Odwrócił się na bok i podniósł leniwie powieki. Emily patrzy
ła na niego szeroko otwartymi zielonymi oczami, które zafascy
nowały go już podczas ich pierwszego spotkania. Kiedy ich
spojrzenia się spotkały, przeszedł go dreszcz. Boże, jaka ona była
piękna. W blasku zachodzącego słońca jej potargane przez wiatr
włosy lśniły jak stop miedzi i złota. Nie umiał się oprzeć pragnie
niu, by ich dotknąć. Wyciągnął rękę i założył jej kosmyk włosów
za ucho. Potem oparł delikatnie dłoń na policzku Emily.
Kiedy przesunął rękę, zaskoczyła go miękkość jej skóry.
Wtedy zdał sobie sprawę, że niemal nie używała kosmetyków.
Nie mógł się powstrzymać, by jej nie dotykać, i nagle poczuł,
że nie tylko nie może, ale też wcale nie chce sobie tego
odmawiać.
Emily miała na sobie jedną ze swoich prostych kwiecistych
sukienek, lecz zaczynał wierzyć, że był to najlepszy wybór,
jakiego mogła dokonać. Cały jej urok ogniskował się w twarzy
pełnej naturalnego piękna. I w jakiś szczególny sposób cieszył go
fakt, że nie wystawiała swego ciała na zachłanne spojrzenia
innych mężczyzn. Choć nie mógł się powstrzymać od rozważań,
co też może się kryć pod miękką bawełną.
- Naprawdę lubisz to, co robisz? - spytał.
- Tak - odparła. - Prawdą jest, że niczego innego nie umiem.
Kto wie, może lubiłabym konstruować silniki rakietowe, gdy
bym tylko miała okazję nauczyć się, jak to robić.
- Opowiedz mi, jak to się zaczęło - poprosił, głaszcząc ją
delikatnie za uchem. - Jak to się stało, że napisałaś swoją pier
wszą książkę?
Przytuliła lekko policzek do dłoni Garretta, jakby cieszyła ją
pieszczota.
- Musiałam płacić rachunki i nie miałam skąd wziąć pienię
dzy. Skończyłam dwadzieścia trzy lata, właśnie zostawił mnie
mąż, oszczędności się wyczerpały, a nie chciałam prosić rodzi
ców o pomoc.
- Twój mąż musiał być głupcem.
- Nie - potrząsnęła głową. -Po prostu oczekiwał czegoś in
nego. Ożenił się ze mną, kiedy miałam osiemnaście lat i dopiero
co skończyłam szkołę. Umiałam wyłącznie gotować, zajmować
się ogrodem i robić różne rzeczy w domu. Po rozstaniu ze mną
związał się z kobietą, która ukończyła Uniwersytet w Princeton,
taką, z którą miał o czym rozmawiać. Poza tym była blondynką
o niebieskich oczach i znakomitej figurze. Więc widać takiej
kobiety potrzebował. Ja po prostu nie mam szczęścia do męż
czyzn.
- Nie sądzę, żeby jeden mężczyzna stanowił dostateczną
podstawę do takich uogólnień. - Garrett wsuną) palce głębiej we
włosy Emily i objął ją za szyję. -Może powinnaś jeszcze spróbo
wać. Kto wie, czy nie zmienisz zdania.
Wiedział, że postępuje wbrew tej resztce zdrowego rozsądku,
jaka mu jeszcze pozostała. A jednak nie miał w tej chwili naj
mniejszej ochoty kierować się rozsądkiem. Emily była tak nie
wiarygodnie słodka i pociągająca, a jej niewinność była tak za
skakująco świeża i kusząca.
Kiedy powoli opadała na koc, na jej twarzy malowały się
jedno po drugim najrozmaitsze uczucia - obawa, niezdecydowa-
nie, lęk i wreszcie namiętność. Przymknęła oczy, jakby bała się
spojrzeć na Garretta. On powoli przesuwał kciukiem po jej
brwiach, starając się wygładzić zrodzone z napięcia bruzdy. Na
gle otwarła szeroko oczy i popatrzyła na niego zaskoczona, jakby
dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje. W mgnie
niu oka wyprostowała się i zaczęła gorączkowo zbierać talerze
i naczynia rozłożone na obrusie.
- Wspominałam ci, że dodałam do sałatki parmezan? - spy
tała.
Garrett ciężko westchnął i opadł na koc. Odniósł wrażenie, że
znowu jest nastolatkiem i spędza czas w towarzystwie urodziwej
koleżanki ze szkoły.
- Nie chcę rozmawiać o sałatce ziemniaczanej - oświadczył
kategorycznie i podparł się na łokciu.
- Dobrze - zgodziła się bez oporu. - Jak ci smakował kur
czak?
Zamiast odpowiedzieć, odwrócił Emily ku sobie. Przybliżył
usta do jej warg, jakby chciał ją pocałować. Patrzył w przerażone
zielone oczy i czuł na wargach jej niespokojny oddech.
- O kurczaku też nie będziemy rozmawiać - szepnął.
- Czy masz zamiar znowu mnie całować? - spytała, zerkając
na jego usta.
- Bardzo poważnie rozważam taką możliwość.
Zatrzepotała powiekami i czekała bez ruchu, wstrzymując od
dech. Delikatnie przesunął wargami po jej wargach i ta prosta
niewinna pieszczota sprawiła, że odetchnęła śmielej.
- Przez cały dzień o tym myślałem.
- O tym... pocałunku?
- Którym? - odpowiedział pytaniem na pytanie i znów przy
lgnął do jej ust. - O tym czy o tamtym?
Przesunął językiem po jej dolnej wardze. Twarz Emily spło
nęła ciemnym rumieńcem, a jej oczy zrobiły się wielkie jak
spodki. Głośno przełknęła ślinę i próbowała udawać, że nic się
nie stało. Garrett spostrzegł jednak w jej oczach płomień namięt
ności, ten sam, który ogrzewał jej wargi i policzki.
- O tamtym pocałunku... wtedy - mruknęła. - Chciałam ci
powiedzieć, że to był... przypadek. Ja nie miałam zamiaru... nie
chciałam...
- Nie chciałaś?
- Nie o to chodzi... - westchnęła. - Wiesz, chciałam ci po
wiedzieć, że nie jestem osobą impulsywną. I nie mam wiele
doświadczenia, jeśli chodzi o... namiętności. Prawdę mówiąc,
jesteś drugim mężczyzną w życiu, z jakim się całowałam. To
znaczy był jeszcze Johnny Kelly w szkole...
- W takim razie masz sporo do nadrobienia.
- Och, nie. Zastanawiałam się nad tym wszystkim i rozważa
łam możliwe konsekwencje. Uznałam, że najlepiej będzie, jeśli
pozostaniemy... przyjaciółmi. Niedługo stąd wyjadę i byłoby
bez sensu zaczynać w tej sytuacji romans.
Odsunął się. Ręce same mu opadły. Coś takiego od dawna mu
się już nie zdarzyło. Jeżeli nie potrafił uwieść kobiety, która od
dziesięciu lat z nikim się nie całowała, to znaczyło, że nie nadaje
się już w ogóle do niczego.
- Bez sensu? - spytał.
Kiwnęła nerwowo głową.
- Tak, bez sensu.
- Czy naprawdę tak to czujesz, Emily?
Z trudem nabrała powietrza w płuca i zaczęła szybko pako
wać naczynia do koszyka.
- Myślę, że tak będzie najlepiej - oświadczyła. - Dla nas
obojga.
- A jeżeli mam na ten temat inne zdanie?
- Niczego nie rozumiesz. Nie wiem, jak ci to...
Położył jej palec na ustach.
- My się tylko całujemy, Emily. To coś, co mężczyzna i ko
bieta robią, kiedy dobrze się ze sobą czują. Nie proszę cię o mi
łość do końca życia. Nie musimy traktować tego tak śmiertelnie
poważnie. Powiedzmy, że to takie... przyjacielskie pocałunki.
- Naprawdę?
Musnął wargami jej usta.
- Naprawdę.
Skłoniła głowę, żeby ukryć zakłopotanie.
- Kiedy całowałam swojego męża, to znaczyło dla mnie coś
więcej. - Pokręciła bezradnie głową. - Niczego nie wiem o tych
sprawach. Nie wiem, jak rozumieć to, co się dzieje. Czytam"
książki, chodzę do kina i dalej niczego nie pojmuję. Gdzieś po
drodze odbyła się rewolucja seksualna i teraz wszystko wygląda
zupełnie inaczej niż dawniej. Nikt nie spisał żadnych reguł. Nora
je zna, ty je znasz, wszyscy wiedzą, o co chodzi, tylko ja nie.
- Powiedzmy, że nauczysz się ich po drodze - zaproponował.
- A niektóre sama będziesz ustanawiać, zależnie od sytuacji.
Spojrzała na niego podejrzliwie.
- A co z tymi przyjacielskimi pocałunkami? To też ustanowi
łeś specjalnie na tę okazję?
- Te pocałunki mają takie znaczenie, jakie zechcesz im nadać,
Emily. Mogą znaczyć, że bardzo lubię być z tobą. Mogą wyrażać
wdzięczność za pyszną kolację. Mogą okazywać zachwyt dla two
ich zielonych oczu, najpiękniejszych, jakie w życiu widziałem.
W kącikach jej ust zaigrał leciutki uśmieszek.
- Potrafisz być czarujący.
Popchnął ją delikatnie z powrotem na koc i ujął lekko za
ramiona. .
- Jeszcze mnie pani nie zna, pani Taylor - powiedział cicho
i delikatnie pocałował.
Palce Emily dotknęły jego piersi i niepewnie wsunęły się pod
koszulę. Garrett poczuł, jak nagle rośnie w nim pożądanie i z tru-
dem stłumił jęk. Teraz już był pewien, że chodzi mu o coś więcej
niż tylko przyjacielskie pocałunki. Był głupcem, kiedy sądził, że
one mu wystarczą. Chciał więcej, i to dużo więcej. Pragnął doty-
kać Emily, pieścić ją, kochać się z nią, słuchać jej miłosnych
westchnień i spazmatycznych okrzyków.
Uniósł się nad nią i powoli, tak aby jej nie spłoszyć, zaczął
rozpinać od góry guziki jej sukienki. Patrzyła na niego szeroko
otwartymi oczami, ale nie wykonała najmniejszego ruchu i nie
szepnęła ani słowa. Odczekał chwilę i powrócił do rozpinania
guzików. Nie tracąc ani na moment kontroli nad tym, co robi,
wsunął rękę pod cienki materiał i nakrył dłonią jej pierś. Sutki
Emily momentalnie stwardniały pod jego dotykiem, a oddech
stał się szybki i urywany.
- Gzy na pewno tak właśnie zachowują się przyjaciele? -
spytała, mierząc go nieprzytomnym spojrzeniem.
- Nie, Emily. Tak zachowują się kochankowie.
Pochylił głowę i zaczął całować jej szyję i piersi, zwilżając
językiem jedwabistą skórę. Chciał poczuć jej smak, pragnął wy
dobyć z niej przyzwolenie na wspólną rozkosz.
Lecz wtedy właśnie ciało Emily naprężyło się i zesztywniało
pod jego dotknięciem. Delikatnie odepchnęła go od siebie.
- Nie bój się mnie, Em - poprosił i pogładził ją kciukiem po
skroni. - Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy. Pragnę się z tobą
tylko kochać.
Gwałtownie potrząsnęła głową.
- Nie! - krzyknęła. - Nie mogę.
Wysunęła się spod niego i poderwała na nogi, nerwowym
ruchem wygładzając sukienkę.
- Poczekaj, Em, proszę cię. Nie chciałem...
- Nie. Przepraszam cię, ale... ja po prostu nie mogę.
Uśmiechnęła się przepraszająco, a potem odwróciła się i po
biegła w stronę schodów wiodących na górę, do domu.
Dopiero dużo, dużo później, kiedy już obrzucił się wszystkimi
przekleństwami, jakie przyszły mu na myśl i postawił na progu
jej domu koszyk z naczyniami, przypomniał sobie, że to wtorek
i że w barze „U Flynna" czekają na niego przyjaciele. Nigdy
dotąd nie opuścił wtorkowego pokera i wiedział, że wszyscy
będą się o niego niepokoić.
Ale też nigdy dotąd nie trzymał w ramionach Emily Taylor.
A już samo to wystarczyło, by zapomnieć własnego imienia.
ROZDZIAŁ
7
- Ja tam wolę te w płynie - oświadczył Tru Hallihan. - Nigdy
mnie jeszcze nie zawiodły.
- A ja używam proszków i uważam, że są lepsze - orzekł
Josh Banks z miną znawcy. - Działają znacznie skuteczniej.
- Ale mogą zeżreć rury, nie boisz się tego?-zaoponował Tru.
Garrett przysunął krzesło i zasiadł pośród przyjaciół. Ilekroć
zdarzyło mu się spóźnić, tylekroć miał trudności z pochwyce
niem wątku. Dzisiejsza dyskusja nie stanowiła wyjątku. Sięgnął
po piwo i napełnił sobie szklankę.
- O czym rozmawiacie?
Tru podał mu talię kart do przełożenia.
- O środkach do przetykania rur - odpowiedział.
- Rozmawiacie o środkach do przetykania rur? - spytał
z niedowierzaniem Garrett. - A skąd wziął się ten temat?
- Dziś w ogóle rozmawiamy o środkach czyszczących - wy
jaśnił Eddie. - Była już mowa o pastach do polerowania mebli
i płynach do zmywania naczyń oraz metodach czyszczenia dy
wanów i proszkach do szorowania. Szkoda, że cię nie było. A tak
przy okazji, gdzie się podziewałeś?
- Miałem kupę roboty - wyjaśnił Garrett z kwaśną miną.
- Tru jest za płynami do zmywania zawierającymi środki
ochronne dla skóry. - Bob wprowadził go w zawiłości tematu.
- Josh utrzymuje, że szklanki są po nich nieprzyjemne w dotyku.
A jakiego ty właściwie używasz płynu, McCabe?
Garrett spojrzał na Eddiego z ukosa.
- Sam nie wiem. A jakie to ma znaczenie?
- Czy ty nigdy nie myjesz naczyń?
- Kiedy są brudne, po prostu je wyrzucam. Ale po co o tym
w ogóle rozmawiamy?
- Nie wydaje mi się, żeby to było oszczędne - oświadczył
Josh. - Naczynia są drogie.
- McCabe używa papierowych talerzy - wyjaśnił Tru, rozda
jąc karty. - Sam tak robiłem, ale odkąd zacząłem jeść na normal
nych, nie wróciłbym już do tego. Papierowe talerze rozmiękają
i spada z nich jedzenie. Caroline mi na to nie pozwala. Wiesz co,
McCabe? Powinieneś sobie sprawić porządny serwis. Sam byś się
wtedy przekonał, jakie to przyjemne,
Zaczęli układać karty.
- Wtedy cały wolny czas traciłbym na zmywanie. Poza tym,
wcale nie używam papierowych talerzy - sprostował Garrett.
- Używam talerzy z pianki.
- Są szkodliwe dla środowiska - oświadczył Eddie.
- Topią się w kuchence'mikrofalowej - dorzucił Bob.
- I są znacznie droższe od papierowych - zamknął temat
Josh. - Najlepsze są kamionkowe. Taryn i ja zapisaliśmy się
i dostaliśmy bardzo ładny serwis jako prezent ślubny.
- Kamionkowe mają jedną wadę - mruknął Eddie. - Kie
dy żona nimi rzuca podczas kłótni, może niechcący zabić
męża.
Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni, ale on tylko wzruszył
ramionami i zatopił wzrok w kartach.
- Jak to, zapisaliście się? Co to znaczy? — podjął temat
Garrett.
- Zapisy przedślubne to jedno z błogosławieństw legalnego
związku - wyjaśnił Tru. - Idziesz do domu towarowego i wybie
rasz wszystko, co chciałbyś dostać jako prezenty ślubne. Sprze
dawczyni wprowadza twoje zamówienie do komputera, a zapro
szeni na ślub goście dzwonią i kupują coś z twojej listy. W ten
sposób dostajesz to, czego naprawdę potrzebujesz. Ja zapisałem
się na szklanki do piwa i dostałem dwie. Jak będę miał pięć, to
was zaproszę.
- Biorę trzy- oznajmił Garrett.
Tru podał mu trzy karty.
- Dlaczego nic mi nie powiedzieliście o tych zapisach? Go
dzinami szukałem dla was prezentów, a tymczasem wystarczyło
by, żebyście podali na zaproszeniach numer telefonu, pod który
trzeba zadzwonić, i miałbym kłopot z głowy.
- Jedyny problem polega na tym, że nie powinno się o nich
mówić - wytłumaczył mu Josh. - Sam powinieneś był zadzwo
nić i spytać. Biorę dwie.
Garrett pokręcił głową i spojrzał spod oka na Boba.
- Wygląda mi to na jakiś spisek.
- To żaden spisek. To podstawowe zasady etykiety ślubnej.
Biorę jedną.
- Dziękuję, ale się na to nie piszę.
- Nie zarzekaj się, McCabe. Sam zobaczysz, że to nie takie
straszne - pocieszył go Tru.
- Muszę chyba napisać coś na ten temat. Miałem zamiar
podjąć temat pościeli w kwiatki, ale te zapisy są jeszcze le
psze.
- A co masz przeciwko pościeli w kwiatki?
- No i masz! Oto tragiczne skutki rządów kobiet. Facet śpi
w pościeli w kwiatki i nawet nie widzi w tym niczego dziwne-
go. Przeprowadźmy na miejscu niewielką ankietę. Ilu z was śpi
w pościeli w kwiatki?
Eddie, Josh i Tru popatrzyli po sobie zakłopotani. Pościel
w kwiatki jak nic, zdecydował w duchu Garrett.
- Słuchaliście ostatnio „Z życia Los Angeles" na falach
KTRL? - zmienił temat Eddie. - Dyskutowali o tobie, McCabe,
i o Emily Taylor. Równie zażartej polemiki nie było od czasu,
gdy rozważano, czy Elvis nie wyglądałby lepiej w blond wło
sach. Twoi zwolennicy przeciwko jej fanom. Ale miałem zabawę.
Daj mi trzy.
- Wolałbym w ogóle nie napisać tego felietonu - mruknął
Garrett.
- Dlaczego? - zapytał Tru. - Wielu ludziom bardzo się
podobał. Wszyscy o nim mówią. Widziałem w wiadomo
ściach telewizyjnych, że czytelnicy Emily Taylor pikietowali
„Los Angeles Post". W końcu rozgłos wychodzi wam obojgu
tylko na zdrowie.
- Ten rozgłos może mnie kosztować karierę - mruknął kwaś
no Garrett.
- Taryn słyszała z kolei, że Parker kupuje pismo Emily Tay
lor - odezwał się Josh.
- Nie miałem o tym pojęcia, kiedy pisałem swój felieton,
a teraz znalazłem się w oku cyklonu. Będę Bogu dziękował, jeśli
wyjdę z tego cało.
- W czym problem? - zainteresował się Tru.
- Richard Parker postawił mnie w sytuacji bez wyjścia
- wyjaśnił Garrett. - Oczekuje, a właściwie żąda, że używając
wszelkich możliwych środków, przekonam Emily Taylor do
sprzedaży „Poradnika domowego". Rozumiecie? Wszelkich
możliwych środków.
- Wygląda mi to na jakieś świństwo - oznajmił Eddie.
- To cały Parker. Nie mam odwagi powiedzieć o tym Emily.
Żywię tylko nadzieję, że sama zorientuje się, co to za typ, i dwa
razy się zastanowi, zanim podpisze umowę.
- A jeżeli się nie zastanowi?-spytał Tru.
- Takiej możliwości wolę w ogóle nie brać pod uwagę. Poza
tym ona skłonna jest odrzucić propozycję Parkera. Nie zachwyca
jej perspektywa występowania publicznie, a on tego właśnie od
niej oczekuje. Emily jest naprawdę nieśmiała. Bardzo niewiele
osób wie, jak ona właściwie wygląda. Jej zdjęcia nie były publi
kowane ani w piśmie, ani na okładkach książek.
Josh dorzucił do banku żeton.
- Parker będzie chciał to pewnie zmienić - zauważył. - Oso
ba, której właściwie nie ma, niewiele dla niego znaczy.
- On zdaje sobie sprawę, jaka jest Emily. Sam mu o tym
mówiłem.
- W takim razie może nie ma to dla niego znaczenia.
- A jeśli ma, to co? Co może się zdarzyć, jeśli po zawarciu
umowy Parker będzie nalegał, a ona nie będzie chciała się zgo
dzić? Czy może ją jakoś do tego zmusić?
- To zależy od warunków kontraktu - orzekł Josh. - Taka
umowa może być zredagowana na tysiąc sposobów. Nie znając
jej, nie wiemy, co Parker właściwie kupuje.
- Jeśli się dobrze orientuję, kupuje jedną trzecią udziałów.
Emily za nic w świecie nie sprzedałaby mu kontrolnego pakietu.
Bałaby się tego.
- W takim razie nie ma się o co martwić. Jej prawnik już
o nią zadba. - Josh przez dobrą chwilę wpatrywał się w karty, po
czym dorzucił do banku jeszcze dwa żetony. - Podnoszę stawkę.
W każdym razie samo nazwisko Emily Taylor warte jest majątek
na rynku wydawniczym.
- Co masz na myśli?
- Przez moje ręce przeszły dziesiątki tego typu umów. Na.
ogół dotyczą one sportowców. Chodzi o to, że jakaś znana osoba
sprzedaje prawo do używania swojego nazwiska. W umowie
może być zastrzeżone, że Parker ma prawo używać nazwiska
Emily Taylor dla celów promocyjnych.
Garrett wzruszył ramionami.
- Wobec tego znajdzie się ono na paru reklamach i tyle. To
jeszcze nic strasznego.
- No wiesz, dzisiaj reklama to nie tylko kilka ogłoszeń na
słupach. Dobre nazwisko pozwala sprzedać wszystko. Prawdę
mówiąc, sądzę, że sam „Poradnik domowy" najmniej interesuje
Parkera. Natomiast jeżeli Emily Taylor sprzeda mu prawo do
używania swojego nazwiska, to nawet mając tylko jedną trzecią
udziałów, Parker nieźle na tym zarobi.
- A co by było, gdyby miał pakiet kontrolny?
-
Wtedy wyszedłby na tym jeszcze lepiej. W każdym razie,
jeżeli będzie chciał się jej pozbyć, to znajdzie sposób. Zwłaszcza
gdy ona nie będzie chciała z nim współpracować.
- Ale jej prawnik zadba o jej interesy?
- Jeżeli jest uważny i zna się na rzeczy. Pamiętaj, że Parker
nie zaszedłby tak wysoko, gdyby nie potrafił przechytrzyć ludzi,
z którymi wdawał się w interesy. A to też były wygi kute na
cztery nogi. Jeśli się o nią martwisz, to po prostu zwróć jej na to
uwagę.
- Ona pewnie i tak nie podpisze tej umowy. A jeżeli podpi
sze, to przynajmniej nie stracę posady.
- A jeżeli nie podpisze? - zapytał Tru.
- Nie lubię się martwić na zapas. W każdym razie nie dopu
szczę do tego, żeby Parker ją oszukał.
Tru przyjrzał się uważnie Garrettowi.
- Widzę, że ta kobieta naprawdę cię obchodzi.
- Instynkt opiekuńczy. Sam nie wiem, skąd mi się to wzięło.
- Coś jakby mała siostrzyczka?
Garrett zastanowił się nad odpowiedzią. Trudno byłoby po-
wiedzieć, że żywił dla Emily braterskie uczucia. Wręcz przeciw
nie. Pragnął jej jak chyba jeszcze żaden mężczyzna przed nim nie
pragnął kobiety. Z czego zresztą nic nie wynikało. Od czasu
kolacji na plaży spotykali się codziennie. Czasem wybierali się na
zakupy, kiedy indziej na mecz, tak żeby każde z nich było zado
wolone. Niezależnie od tego, co planowali, Garrett za nic nie
spędziłby tego czasu inaczej niż z Emily. Zdawał sobie sprawę,
że niedługo się rozstaną, i chciał jak najpełniej wykorzystać ten
krótki okres, jaki mieli przed sobą.
Choć jednak stali się sobie bliscy, to ich znajomość nie wykro
czyła poza przyjaźń. Witali siei żegnali pocałunkiem, który oboj
gu nasuwał myśl o nie wypowiedzianej, lecz tym niemniej re
alnej obietnicy. Noce jednak, ku udręce Garretta, spędzali od
dzielnie.
Emily zdawała się nie pamiętać o tym, co wydarzyło się mię
dzy nimi na plaży. Garrett z kolei nieustannie wspominał wspól
nie spędzone chwile, ale i on skłonny był czasem przyznać, że
może dobrze się stało, żenię posunęli się dalej. Gdyby to zrobili,
sytuacja stałaby się dla obojga znacznie trudniejsza, szczególnie
wobec perspektywy rychłego wyjazdu Emily z Kalifornii.
Garrett westchnął i przeczesał palcami włosy. Całe szczę
ście, że przynajmniej Emily panowała nad swoimi zmysłami. Bo
o tym, że go pragnęła, nie wątpił ani przez chwilę.
- No więc jak, McCabe? Jakie jest twoje nastawienie do
Emily Taylor?
- Prawdę mówiąc, nie czuję się jak starszy brat.
- To brzmi poważnie.
Garrett pokręcił głową.
- Nie o to chodzi. Emily nie jest w moim typie i tyle. Ona
urodziła się, aby zostać żoną jakiegoś szczęściarza, który kocha
życie rodzinne. Ale to nie dla mnie. Małżeństwo mnie nie in
teresuje.
- Szkoda byłoby jej dla ciebie - orzekł Tru. - Nigdy byś jej
nie docenił.
- Nieprawda. Z dnia na dzień coraz bardziej ją cenię. Ostat
nio kupiła nawet jakąś roślinę w doniczce i kazała dostarczyć mi
ją do mieszkania.
- Garrett McCabe i rośliny doniczkowe - zachichotał Tru.
- Jesteś pewny, że poradzisz sobie z takim odpowiedzialnym
zadaniem?
Garrett obrzucił przyjaciela zirytowanym spojrzeniem.
- Wbrew obiegowej opinii nie jestem człowiekiem całkowi
cie nieodpowiedzialnym. Nawet lubię ten kwiatek. Codzien
nie sobie na niego patrzę i podlewam go. Zrobiło się z nim ja
koś tak... przytulniej. Dostałem też wazon pełen żonkili. Stoją
u mnie na biurku w redakcji. I to też jest Całkiem miłe.
- Myślę, że powinieneś się z nią ożenić - oświadczył Josh
znad kart.
Garrett ryknął śmiechem. Josh miał zwyczaj mówić to, co
myślał, ale teraz stanowczo przesadził.
- Ani mi się śni - odparł.
- A właściwie dlaczego nie? - zapytał Josh w ten swój nie
przyjemnie bezpośredni sposób.
Garrett już otworzył usta, aby odpowiedzieć, ale okazało się,
że nic sensownego nie przychodzi mu do głowy. Prawdę mówiąc,
nie miał żadnego powodu, żeby nie żenić się z Emily. Była
piękna, słodka i seksowna i nawet potrafił sobie wyobrazić, że
mogliby żyć razem. Może i była dla niego dobra, ale on nigdy nie
przejmował się zbytnio tym, co jest dla niego dobre. Tylko,
pomyślał, czując na sobie wyczekujące spojrzenia przyjaciół,
trudno podać taki powód w poważnej rozmowie.
- Czy możemy wrócić do gry? - spytał więc, żeby zmienić
temat. - A przy okazji, jakiego używasz płynu do naczyń, Eddie?
Papierowa torba wylądowała na biurku Garretta.
- Wiem, że nie należy karmić felietonisty, ale właśnie eks
perymentuję z nową recepturą na świąteczne kruche ciasteczka
i potrzebna mi świnka morska.
Odwrócił się od komputera i podniósł wzrok na Emily. Na
widok jej roześmianej twarzy nie mógł opanować radości.
- Jeszcze nie jadłem lunchu - powiedział i łakomie wyciąg
nął rękę po torbę.
Zanim jej dosięgnął, Emily natychmiast porwała ją z po
wrotem.
- To deser. Najpierw musisz zjeść coś pożywnego.
- Wobec tego zabierz mnie na lunch-zaproponował.-A po
tem zjem ciastka i będę ci prawił komplementy, że jesteś wspa
niałą kucharką.
Twarz Emily posmutniała.
- Nie mogę. Za dwadzieścia minut rozpoczyna się spotkanie
z Parkerem w sprawie „Poradnika domowego".
- Wobec tego mamy kupę ezasu.
- Na co? Nie powiesz mi chyba, że w dwadzieścia minut
można zjeść pełnowartościowy posiłek?
- Chwileczkę. A co byś powiedziała na to, żeby zapoznać się
z moją kuchnią? - Poderwał się z miejsca i pociągnął ją za sobą
w kierunku windy. - Zjesz najlepsze burrito w mieście.
- Na wszelki wypadek wezmę ze sobą ciastka. - Emily nie
wyglądała na przekonaną.
Kiedy jechali windą na parter, powiedziała:
- Meksykańskie jedzenie jest bardzo tłuste. Czytałam wyniki
ostatnich badań na ten temat.
- No i bardzo dobrze. Nie można żyć w ciągłym stresie z po
wodu jedzenia. To dopiero jest niezdrowe.
- Powinieneś jeść warzywa i owoce.
- W burrito jest fasola. Fasola to warzywo, no nie?
- Strączkowe. To co innego.
- No to mąka. Mąka jest z warzyw.
- Mąka jest ze zbóż i zawiera skrobię. To też nie jest to samo.
- W takim razie dodamy sosu chili. I nawet nie chcę słyszeć,
że papryka chili też nie jest warzywem.
Emily wybuchnęła śmiechem.
- Nie masz pojęcia o żywieniu.
- Nauczysz mnie wszystkiego co trzeba. Zaczniemy od jutra.
Zatrzymali się przed jaskrawo pomalowanym straganem
i Garrett zamówił burrito dla nich obojga. Kiedy dostali jedzenie
i napoje ustawione na plastikowej tacy, ruszyli do stolika. Emily
siadła obok Garretta i patrzyła, jak rozwija z papieru swoją por
cję. Ugryzł duży kęs i zamachał jej pozostałością przed nosem.
- Niezły. Spróbuj.
- Pyszny - powiedziała z przekąsem.
- Nigdy nie jadłaś czegoś takiego?
- Nie. Nigdy mi nie smakowało. Nora zabrała mnie kiedyś do
jednej z tych restauracji, gdzie podjeżdża się samochodem do
okienka i dostaje torbę z hamburgerem. Jadłyśmy w samocho
dzie, pędząc ponad sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. To
było nawet ciekawe przeżycie, ale bynajmniej nie kulinarne.
Samo jedzenie okazało się całkiem zwyczajne, za słone i za
tłuste. Jeżeli już muszę jeść poza domem, to wolę tradycyjne
restauracje, w których można wybrać coś z karty.
- A nie wydaje ci się, że warto spróbować czegoś nowego?
Emily zachichotała.
- W ciągu miesiąca spróbowałam przy tobie więcej nowych
rzeczy niż przez ostatnie dwadzieścia lat.
- To jeszcze nie koniec - zaśmiał się Garrett. - Obiecuję.
Podtekst jego obietnicy był tak oczywisty, że Emily nie potra
fiła powstrzymać rumieńca.
- Muszę już chyba wracać. Nie chcę się spóźnić.
Garrett wepchnął do kieszeni nie tknięte przez nią burrito
i pociągnął łyk wody mineralnej. Wstali od stolika i ruszyli
w stronę budynku zajmowanego przez „Los Angeles Post".
- To takie ważne spotkanie, że się bez ciebie nie obejdzie?
- Mamy przedyskutować z prawnikami ostatnie szczegóły
umowy.
- Ale nie zdecydowałyście się jeszcze na sprzedaż?
- Owszem. Muszę przyznać, że to była dla mnie trudna decyzja
Garrett wepchnął resztkę swojej porcji do ust i cisnął papier
do kosza na śmieci.
- W każdym razie to nie jest sprzedaż. Zmieniacie tylko
partnera i tyle.
- Nie całkiem.
Garrett poczuł nagle, że pyszne burrito dziwnie ciąży mu
w żołądku.
- Jak to nie całkiem?
- Nie mogę rozmawiać z nikim o warunkach umowy. - Po
dała mu torbę z ciastkami. - Lepiej spróbuj. Z malinami, polewa
ne czekoladą. Moim zdaniem są całkiem niezłe.
Podsunęła mu torbę pod nos. Garrett sięgnął po ciastko i wło-
żyłdoust.
- Emily - odezwał się, kiedy skończył. - Musimy o tym po
rozmawiać.
- Nie mogę. - Spojrzała na zegarek. - Spóźnię się.
- To się spóźnisz - odpowiedział spokojnie. - Ty jesteś Emily
Taylor. To twoje pismo. I niczego bez ciebie nie zaczną.
- No więc co myślisz o ciastkach? - spytała z rezygnacją.
- Nie będziemy rozmawiać o żadnych cholernych ciastkach.
Chcę z tobą porozmawiać o waszej cholernej umowie.
- To nie są żadne cholerne ciastka i to nie jest żadna choler
na umowa. Nie mam zamiaru o niej rozmawiać. Obiecałam to
Norze.
Przez chwilę szedł za nią bez słowa, ale przed wejściem do
budynku złapał ją za rękę.
- Nie obchodzi mnie, co obiecałaś Norze. Powiedz mi pra
wdę. Byłem pewny, że odstępujecie Parkerowi udziały poprze
dniego wydawcy i ani procenta więcej.
- Parker chce kupić pakiet kontrolny. My z Norą będziemy
miały dwadzieścia cztery i pół procenta. Dla nas pozostanie zaj
mowanie się stroną merytoryczną i redakcją, a Parker będzie za
łatwiał wszystkie sprawy finansowe.
- Ale nie macie zamiaru podpisać dziś umowy?!
Emily nie odpowiedziała, zaskoczona jego gwałtowną re
akcją..
- No więc jak?
- Nie. Chcemy ustalić poszczególne punkty. Podpiszemy
w przyszłym tygodniu. Czy to coś zmienia?
- Tak. Uważam, że powinnyście dobrze przemyśleć warunki.
- Głos Garretta zabrzmiał nieoczekiwanie poważnie.
- Myślę, że wszystko jest dobrze pomyślane. Nie możemy
dalej prowadzić tego same. Wydawanie „Poradnika domowego"
przekracza nasze możliwości i organizacyjne, i finansowe.
Garrett czuł się tak, jakby chodził po linie. Jeżeli Parker zorien
tuje się, że próbował wpływać na Emily, będzie musiał pożegnać się
z posadą. Jeżeli natomiast pozwoli, aby Emily Wpadła w pułapkę
zastawioną przez Parkera, to okaże się draniem. Cokolwiek postano
wi, i tak obróci się przeciwko niemu. Może co najwyżej starać się
ocalić cokolwiek z nadciągającej katastrofy.
- Wiesz, co zamierza Parker - zaczął ostrożnie. - Zrobić
z ciebie osobę publiczną. Chce kupić twoje pismo...
- Wiem - przerwała mu. - Ale myślę, że sobie poradzimy.
Chyba powoli przyzwyczajam się do swojej nowej roli. Poza tym
Parker niczym nie różni się od innych wydawców. Tak czy siak
będę musiała stawić w końcu czoło moim czytelnikom.
- Nie sądzę, żebyś sobie z tym poradziła - oświadczył chłodno.
- Nie? Naprawdę tak myślisz?
Spytała z takim bólem w głosie, że Garrettowi ścisnęło się
serce. Nie miał nic przeciwko temu, żeby wokół Emily skupiła
się uwaga całego świata, ale brakowało mu pewności, czy ona
będzie szczęśliwa, próbując na siłę stać się kimś innym, niż jest.
- Sama kiedyś powiedziałaś, że nie będziesz umiała sprostać
temu zadaniu.
-Mogłam zmienić zdanie.
- Możesz zmienić zdanie, zgoda. Nie możesz jednak stosow
nie do okoliczności zmienić siebie., A przede wszystkim zasta
nów się, czy tego chcesz.
- Dziękuję ci za ten wyraz zaufania - powiedziała miękko.
- Mówię jedynie o tym, z czego sama zdajesz sobie sprawę.
- Nie wiedział, co powiedzieć, więc tylko dotknął lekko dłonią
policzka Emily i popatrzył jej w oczy. - Obiecaj miż, że niczego
dziś nie podpiszesz. Nie rób tego, dopóki nie przedyskutujemy
całej sprawy.
- Sama potrafię podejmować decyzje. I nikt nie będzie mi
nakazywał, jak powinnam postępować.
Objął ją mocno, przyciągnął do siebie i delikatnie musnął
wargami jej usta.
- Nie mówię ci, co masz robić. Zależy mi na tobie.
Pocałował ją, ale nie odwzajemniła pocałunku.
- Gdyby ci na mnie zależało, nie zmieniałbyś tematu. I prze
stań mi mówić, co mam robić.
- Nie mówię ci, co masz robić! - nie umiał pohamować
zniecierpliwienia.
- Owszem, mówisz! Wydaje ci się, że nie poradzę sobie bez
twojej pomocy. I myślisz, że wystarczy mnie pocałować, żebym
zrobiła wszystko, co zechcesz. Zobaczysz, że potrafię sobie ra
dzić bez ciebie. A teraz muszę iść. Czekają tam na mnie.
Wyrwała się z jego objęć i ruszyła w kierunku drzwi.
- Emily! - zawołał.
Odwróciła się szybko.
-Słucham?
- Lubię cię taką, jaka jesteś. Pamiętaj o tym.
- Tak samo mówił mój były mąż.
- Niech to szlag trafi, Em! Nie jestem twoim byłym mężem!
- wykrzyknął. - Możesz mi zaufać.
Przez długą chwilę stała bez ruchu i patrzyła na niego. W jej
oczach pojawił się lęk. Garrett miał ochotę porwać ją w ramiona
i uciec z nią na koniec świata, gdzie nikt nie mógłby jej zagrozić.
Ale na razie Emily bała się właśnie jego.
- Porozmawiamy wieczorem. Przyjadę po ciebie o szóstej.
Weź ze sobą kopię umowy.
- Ja... ja jestem dziś zajęta. Wychodzę na kolację z Norą.
- Musimy o tym porozmawiać, Emily. Jeżeli nie dziś, to
jutro.
Kiwnęła głową i zniknęła w drzwiach. Garrett zaklął pod no
sem. Mógł iść i pakować swoje rzeczy. Jeśli Emily wspomni
Parkerowi o swoich obawach, on może od jutra szukać innego
zajęcia. Go właściwie nie było takie najgorsze. Bo Czemu niby
ma pracować właśnie dla tego łajdaka?
Być może powinien sam się zwolnić, nim Parker go wyrzuci.
Przynajmniej mógłby mu wygarnąć, co o nim myśli, Wróci do
Bostonu, gdzie bez trudu znajdzie sobie pracę. A stamtąd będzie
miał przynajmniej bliżej do Rhode Island. Kiedy uświadomił
sobie, co pomyślał, serce zamarło mu w piersi.
Czy naprawdę rozważał możliwość wspólnej przyszłości
z Emily? Nigdy dotąd nie sądził, że mógłby spędzić życie zjedna
kobietą. Oczywiście, gdyby miało do tego dojść, jego wybór
padłby na Emily. Ale czy potrafi dokonać tego wyboru i do końca
pozostać mu wiernym?
Niezdecydowany podszedł do samochodu. Miał ochotę na
dłuższą przejażdżkę albo na piwo „U Flynna". Jednak gdy usiadł
za kierownicą, wiedział już, dokąd ma pojechać. Na szczęście na
Wilshire panował umiarkowany ruch i Garrett w rekordo
wym tempie przebył drogę do domu. Zaparkował samo
chód, ruszył w stronę drzwi wejściowych do Bachelor Arms.
Wbiegł po schodach i stanął zaskoczony przed apartamentem
IG. Drzwi były szeroko otwarte. Jeszcze przed kilkoma dniami
ktoś tu mieszkał, ale teraz apartament najwyraźniej znowu stał
pusty.
Kiedy wszedł do środka, skierował się prosto w stronę lustra.
To tu wszystko się zaczęło. Od widoku czarnowłosej kobiety
w białej sukni, od jej pełnego wiedzy spojrzenia i tajemniczego
uśmiechu. Od tamtej pory wszystko stanęło na głowie. Spotkał
Emily, napisał pechowy felieton i całe jego dawne życie legło
w gruzach.
Przez długą chwilę patrzył na swoje odbicie, potem wyciągnął
dłoń i dotknął powierzchni lustra. Lecz nic się nie działo. Przesu
nął rękę wzdłuż ozdobnej ramy.
- Pokaż się, proszę cię, kochanie. Daj mi dowód, że to wszy
stko nie był sen - szepnął.
Zamknął oczy i próbował przypomnieć sobie, co właściwie
wtedy widział. Kobieta z lustra miała ciemne włosy i prostą suk
nię. I uśmiechała się do niego, jakby czytała w jego myślach.
- Co tu robisz, McCabe?
Odwrócił się. Za nim stał administrator budynku, Ken Amber-
son, i mierzył go podejrzliwym wzrokiem. Pomimo niepozorne
go wyglądu w Ambersonie było coś szczególnego. Garrett podej
rzewał, że to od niego pochodziły dziwne opowieści na temat
Bachelor Arms.
- Nic takiego. Rozglądam się. Zaskoczyło mnie, że znów nikt
tu nie mieszka.
- Odkąd wyprowadził się stąd Tru Hallihan, nikt nowy się tu
nie wprowadzał.
- Ale Tru mówił mi, że ktoś miał wynająć ten apartament.
- Nie.
- Skąd wzięło się lustro? Było tu, kiedy Tru się wprowadził.
- Zawsze tu było.
- Ale kto je zostawił?
- Nie wiem. A czemu cię to interesuje?
- Dlaczego myślisz, że mnie to interesuje?
- Tego też nie wiem. Może sam powinieneś mi to po
wiedzieć.
- Nie mam nic do opowiadania.
- Więc idź" już. Muszę zamknąć drzwi.
Garrett wyszedł na korytarz. Kiedy odwrócił się, żeby po raz
ostatni zerknąć na lustro, zobaczył tylko zamykające się za nim
drzwi i usłyszał szczęknięcie zamka. Przebiegł go dreszcz. Stał
w pustym korytarzu, który nagle wydał mu się lodowato zimny
i obcy.
Nie miał zamiaru dociekać dłużej, jakie jest rozwiązanie za
gadki. I tak odbył przed chwilą najdłuższą w swoim życiu roz
mowę z Ambersonem. Ken był wyjątkowo małomównym męż
czyzną i Garrett nie słyszał, by kiedykolwiek rozmawiał z kimś
o lustrze z apartamentu 1G.
Spojrzał na zegarek. Spotkanie Emily za chwilę dobieg
nie końca. Niedługo będzie wiedział, czy pracuje jeszcze w „Los
Angeles Post", czy nie. Pomyślał, że zanim ruszy, by stawić
czoło niepewnej przyszłości, nie zaszkodzi mu piwo w barze
„U Flynna".
Emily patrzyła na wiszącą na wystawie sukienkę i próbowała
sobie wyobrazić, jak by w niej wyglądała. Co prawda zakładała
czarne suknie tylko wtedy, gdy chciała, żeby nikt jej nie zauwa-
żył, a w przypadku tej akurat było to mało prawdopodobne.
U dołu sukienka kończyła się w połowie ud, u góry projektant też
najwyraźniej chciał oszczędzić na materiale. W dodatku nie mia
ła rękawów. Była za to wykończona bardzo ładnymi koronkami.
- Jeżeli ci się podoba, to czemu jej sobie nie kupisz? - spytała
Nora.
Emily roześmiała się.
- Nie jest w moim stylu.
- Bo nie ma kwiatków? Chodź do środka, to ją przymierzysz.
Moim zdaniem będziesz w niej świetnie wyglądała.
- Nie, nie. - Emily odwróciła się od wystawy i ruszyła
wzdłuż Melrose Avenue. - Nie miałabym odwagi spojrzeć na
siebie w lustrze.
Na zakupy wybrały się po zakończeniu rozmów z Parkerem.
Emily było wszystko jedno dokąd, byle znaleźć się jak najdalej
od prawników. Nora była tego samego zdania.
- Po co ci nowa suknia? Masz kolejną randkę z McCabe'em?
- Nie randkę. Chciałam zaprosić go na kolację. W końcu
woził mnie po całym mieście. Niedługo przecież wrócimy do
domu i nie zobaczymy się więcej. Planowałam zaprosić go na
jutro.
- Wyglądasz na przejętą.
- Kolacją?
- Nie, powrotem do domu.
Emily z trudem zdobyła się na uśmiech.
- Tęsknię za domem. I za ogrodem.
- Wiesz, że możemy tu zostać. Byłybyśmy bliżej naszej no
wej firmy. I Garretta McCabe'a.
- Właśnie dlatego nie chcę zostać.
- Czemu? Spędzacie razem tyle czasu. Może coś by z tego
w końcu wyniknęło.
- Jesteśmy przyjaciółmi - odpowiedziała Emily. - Garrett
wie, że wracam, ja wiem, że on nie ma zamiaru żyć w trwałym
związku. W końcu jesteśmy dorośli.
- I dlatego masz minę małej dziewczynki, która właśnie upu
ściła lizaka do piaskownicy?
Emily westchnęła.
- Omal się dziś nie pokłóciliśmy i sama nie wiem dlaczego.
Wiem tylko, że riasza rozmowa bardzo przypominała moje dys
kusje z Erikiem.
- Kiedy tak mówisz, to zaczynam mieć dość tego McCabe'a.
- Nie złość się. Jestem pewna, że to się wyjaśni i wszystko
znów się ułoży.
- W życiu nie słyszałam, żebyś używała równie pewnego
tonu.
- Cieszę się, że mi to mówisz. Ja też mam wrażenie, że się tu
zmieniłam. Czuję więcej wiary we własne siły. Wierzę, że pora
dzę sobie z przeciwnościami. Choć Garrett ocenia mnie chyba
inaczej. Wydaje mu się, że musi się mną opiekować, jakbym do
trzech nie potrafiła zliczyć.
- Nie narzekałabym na twoim miejscu. Nie trafiłaś na najgor
szego opiekuna.
- Ale nie chcę, żeby traktował mnie jak niedorajdę tylko
dlatego, że jestem kobietą. Od tego właśnie staram się uwolnić.
Wbił sobie do głowy, że nie powinnyśmy podpisywać umowy
z Parkerem, dopóki jej nie zobaczy. A cóż on może znaleźć
w niej takiego, co przegapiłby nasz prawnik?
- Może ma nadmiernie rozwinięte ego - zasugerowała Nora.
- Nie sądzę. Poznałam go już trochę. Odniosłam wrażenie, że
coś przede mną ukrywa.
- Mnie też się wydaje, że chyba nieźle się poznaliście.
Emily uśmiechnęła się.
- Dobrze się czuję w jego towarzystwie. Mogę być sobą.
Twierdzi, że lubi mnie taką, jaka jestem. Nie pamiętam, żeby mi
to ktoś wczes'niej powiedział. I dlatego myślę o tym, żeby z nim
pójść do łóżka. - Te ostatnie słowa mruknęła niewyraźnie, ale
Nora ich nie przegapiła.
- Co takiego?
- Nic, nic.
- Proszę cię, powtórz, co powiedziałaś. Choćby po to, żebym
się nie bała, że słyszę głosy albo popadam w demencję.
- Myślałam o tym, żeby uwieść Garretta McCabe'a - wyjaś
niła Emily.
- Pomysł nie jest zły - podchwyciła z ożywieniem Nora.
- Tylko dlaczego akurat jego?
- Właśnie z tych powodów, o których przed chwilą mówi
łam. Dobrze się z nim czuję i myślę, że jeżeli już mam iść z kimś
do łóżka, to właśnie z nim. Poza tym on tu zostanie, a ja wrócę do
Rhode Island. W ten sposób unikniemy niezręcznej sytuacji.
Oboje jesteśmy dorośli. Uznałam, że warto spróbować z jakimś
mężczyzną, zanim umrę. Nie chcę, żeby Erie był jedynym męż
czyzną w moim życiu.
- Bardzo logiczne - skomentowała Nora.
- Przecież to ty namawiałaś mnie, żebym się rozwijała. Pora,
żebym poszła wreszcie za twoją radą.
- Prawdę mówiąc, myślałam raczej o jakimś kursie. Nie
chciałabym się czuć odpowiedzialna za twoje nieoczekiwane
decyzje.
- Nie sądzę, żeby były gdzieś kursy seksu dla samotnych
kobiet.
Nora złapała przyjaciółkę za ramię i pociągnęła ją za sobą do
najbliższego baru.
- Jak zamierzasz się do tego zabrać? - spytała, gdy usiadły
przy kawie.
- Miałam nadzieję, że mi to właśnie powiesz.
- Ja? Może tego nie zauważyłaś, ale nie snuje się za mną
korowód kochanków gotowych na jedno skinienie wskoczyć ze
mną do łóżka;
- Ale byłaś mężatką.
- Ty też.
Emily podniosła serwetkę i zmięła ją w palcach.
- Nigdy nie uwiodłam mojego męża. Nie wiedziałam, jak się
do tego zabrać. No i nie miałam po temu sposobności. Ale ty
musiałaś wykazywać więcej inicjatywy. Więc może byś mi coś
o tym powiedziała.
Nora zachichotała.
- No wiesz. Różnie z tym bywa... - zaczęła, ale zaraz urwała
zakłopotana. - Może lepiej powiedz mi, jak sobie to wyobrażasz
i wtedy powiem ci, co o tym myślę.
- Dobrze. Po pierwsze chciałabym przygotować romantycz
ną kolację. Garrett ma jutro jakieś spotkanie w redakcji, więc
mogłabym w tym czasie pojechać do niego do domu i wszystko
urządzić. Kiedy wróci, będę na niego czekała i...
- I co? - dopytywała się przyjaciółka.
- Zjemy kolację.
- A potem?
- No właśnie. Zjemy kolację, a potem... to zrobimy. Chyba
wezmę ze sobą butelkę wina. Parę kieliszków wina powinno
ułatwić... sprawę.
- To jest coś - stwierdziła z uznaniem Nora. - Może nie do
skonały, ale zawsze to jakiś początek.
- A o czym zapomniałam?
- Co mu zamierzasz powiedzieć?
- Powiedzieć? Nie myślałam o tym. My z Erikiem nigdy nie
rozmawialiśmy. Eric... po prostu... no wiesz, brał się do rzeczy.
- Myślę, że Garrett może oczekiwać jakichś wyjaśnień. Paru
słów o tym, po co zrywasz z niego ubranie i tak dalej.
Emily zrobiło się gorąco.
- Nie myślałam o tym. Wydawało mi się, że kiedy zacznę, to
on będzie wiedział, co robić dalej.
- Może masz rację. Ale co poczniesz, jeżeli on nie zrobi tego
kolejnego kroku?
- Dlaczego miałby nie zrobić? Mężczyźni mają... potrzeby.
Kiedy ogarnie ich pożądanie, nie potrafią się powstrzymać.
- Idioci, tacy jak twój były mąż, mają potrzeby. Mężczyźni
potrafią myśleć. Bardzo możliwe, że Garrett McCabe zatroszczy
się nie tylko o siebie, ale i o ciebie.
Emily z wysiłkiem przełknęła ślinę.
- Zatroszczy się o mnie? - spytała.
- Oczywiście. Dziś mężczyźni troszczą się o swoje partnerki
bardziej niż kiedyś.
- Aco będzie, jeżeli ja nie będę... mogła?
- Mówią, że to jak jazda na rowerze. Kiedy raz pojedziesz, to
już zawsze będziesz wiedziała, jak to robić.
- A jeżeli ja nigdy nie nauczyłam się jeździć na rowerze?
- Przecież byłaś mężatką. Uprawiałaś seks. I musiałaś... -
Nora urwała, zdając sobie w końcu sprawę, o co chodzi Emily.
- Nigdy nie przeżywałaś satysfakcji?
- Uważasz, że to poważny problem? To znaczy, myślisz, że
on się zorientuje? Nie chcę, aby myślał, że jestem niedoświadczo
na. Może powinnam kupić jakieś książki i dowiedzieć się czegoś
więcej na ten temat.
Nora pociągnęła łyk kawy.
- Chyba najlepiej będzie, jeśli pozostawisz sprawy ich włas
nemu biegowi. Tego nie można się nauczyć z książek.
- A czy nie wydaje ci się, że popełniam błąd?
- Czasem trzeba iść za głosem serca - odpowiedziała łagod
nie Nora. - Nawet jeśli nie bardzo wiadomo, dokąd to prowadzi.
A teraz przejdźmy do kwestii praktycznych.
- Masz na myśli...?
- Dokładnie tak.
- On o to nie zadba?
- No tak, ty rzeczywiście już dawno wypadłaś z obiegu -
roześmiała się Nora.
Emily spróbowała odpowiedzieć uśmiechem, ale nie bardzo
jej się to udało. Była naprawdę przejęta i zaniepokojona.
ROZDZIAŁ
8
Emily poprawiła torby z zakupami, które trzymała w ramio
nach i spojrzała bezradnie na zamknięte drzwi prowadzące do
Bachelor Arms. Choć już trzykrotnie nacisnęła dzwonek do mie
szkania administratora, nikt się nie zgłaszał.
- Masz ci los - mruknęła.
Torby ciążyły jej w ramionach, a dobry nastrój rozpływał się
jak lody. Miała ze sobą wszystko, co było potrzebne na kolację,
nawet czekoladowe rogaliki, którymi zamierzała przekupić za
rządcę, by wpuścił ją do mieszkania Garretta, ale nie spodziewała
się, że jej wyprawa skończy się już przed drzwiami.
Westchnęła z rezygnacją i usiadła na schodach w cieniu wy
sokiego bananowca. Jeżeli nie uda jej się dostać do środka, będzie
musiała zmienić plany na wieczór. Po raz ostatni rozejrzała się
dookoła i zauważyła dwie kobiety, które najwyraźniej zmierzały
w kierunku Bachelor Arms. Wyższa miała ciemne włosy i ubrana
była w elegancką garsonkę, niższa - blondynka - nosiła jaskra
wą suknię, a na nogach coś, co wyglądało na wojskowe buty.
Emily spojrzała na swoją kwiecistą sukienkę i po raz kolejny
pożałowała, że nie kupiła sobie czegoś nowego w szykownych
sklepach przy Melrose Avenue. Ku jej zaskoczeniu kobiety skrę
ciły i stanęły przed drzwiami do Bachelor Arms.
- Nie możesz wejść? - spytała blondynka z przyjaznym
uśmiechem.
Emily niepewnie odwzajemniła uśmiech, wstała i poprawiła
na sobie sukienkę.
- Miałam nadzieję, że wpuści mnie zarządca budynku, ale
nie mogę go znaleźć.
Blondynka roześmiała się i pokręciła głową.
- Ken Amberson jest strasznym formalistą. Bez pozwolenia
osoby, która tu mieszka, nie wpuściłby do mieszkania nawet
samego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Do kogo przyszłaś?
- Do Garretta McCabe'a.
- Jesteś może Emily Taylor?
Emily skinęła głową. Skąd jej rozmówczyni mogła wiedzieć,
jak się nazywa? Może była znajomą Garretta lub jego dziew
czyną?
- Taryn Wilde. - Blondynka wyciągnęła do niej dłoń. -
Jestem żoną przyjaciela Garretta, Josha Banksa. Mieszkamy
w apartamencie 3E.
- A ja nazywam się Caroline Hallihan. Mój mąż, Tru, też jest
przyjacielem McCabe'a.
Życzliwe powitanie podniosło Emily na duchu.
- Właśnie idziemy do Taryn na kawę - podjęła Caroline.
- Może wpadniesz. Będziesz mogła zaczekać, aż wróci.
- Boję się, że nic z tego. Jeśli nie uda mi się wejść do jego
mieszkania, to chyba będę musiała zaplanować coś innego na
kolację.
- Nie ma problemu - odezwała się Taryn. - Garrett zostawia
w wazonie w holu klucze dla sprzątaczki.
Każda z nich wzięła po jednej torbie, by pomóc Emily. Taryn
poprowadziła ją do apartamentu 2G. Po drodze wyjęła z wazonu
klucze. Gdy otworzyła drzwi, Emily niepewnie przekroczyła
próg i rozejrzała się wokół.
Choć nie wiedziała, co zastanie, poczuła się trochę zaskoczo
na panującym w mieszkaniu bałaganem. Wnętrze sprawiało wra
żenie, jakby Garrett kupując kolejne sprzęty nie pamiętał, co ma
w domu.
- Dość tu ponuro, co? - odezwała się Taryn. - Chciałam mu
dać jeden z moich obrazów, ale go nie przyjął.
- I tak jest tu milej, niż było u Tru - pocieszyła ją Caroline.
- Tru miał tylko telewizor, fotel i sterty książek.
- Wystarczyłaby narzuta na kanapę i kilka kolorowych podu
szek - odezwała się w roztargnieniu Emily. - Na ten fotel też
uszyłabym pokrowiec. I rzeczywiście trzeba by powiesić na ścia
nie coś więcej prócz tej reklamy piwa. No a stolik należałoby po
prostu wyrzucić.
- Lepiej od razu weź się do roboty. Zacznij od tego obrzydli
wego fotela, który Garrett odziedziczył po moim mężu. Jeżeli
trzeba, to chętnie ci pomożemy.
Emily spojrzała na nią spłoszona.
- Och, nie! Ja tylko tak... Nie mam zamiaru... -Potrząsnęła
głową. - To mieszkanie Garretta, nie moje. Jeżli mu z tym do
brze, to jego sprawa.
- Zawsze możecie zamieszkać u ciebie.
- Mieszkam w Rhode Island. Poza tym nie mamy zamiaru
mieszkać razem. Garrett i ja jesteśmy tylko przyjaciółmi.
- Aha. Rozumiem. - Caroline spojrzała na Taryn i pokiwała
głową. - W takim razie nie będziemy ci dłużej przeszkadzać.
Bierz się za kolację. A tak przy okazji, co robisz?
- Kraby duszone w glonach, szynkę jagnięcą w cieście,
z marchewką w sosie imbirowym i sałatkę ze szpinaku ż octem
winnym. A na deser szarlotkę na gorąco, z lodami.
- Brzmi to bardzo obiecująco.
Ruszyły do drzwi.
- Czuję, że się jeszcze zobaczymy - pożegnała ją Caroline.
Emily poczuła żal. Obie były bardzo miłe i przykro było
myśleć, że wbrew przeczuciom Caroline nigdy więcej się nie
spotkają. Zdała sobie sprawę, że poza Norą nie ma właściwie
żadnej przyjaciółki.
Westchnęła i spojrzała na zćgarek. Zostało trzy godziny na to,
żeby wszystko przygotować, a z samochodu trzeba było przy
nieść jeszcze jedną torbę i pudło z produktami.
Wzięła ze stolika klucze i ruszyła do drzwi. Czekał ją wyjąt
kowy wieczór. Kolacja z cudownym mężczyzną, kieliszek wina,
potem rozmowa i... Z trudem przełknęła ślinę. Wolała na razie
nie myśleć o tym, co będzie potem.
Dwie godziny później wiedziała już, że wieczór nie przebiegnie
tak gładko, jak to sobie wyobrażała. Kłopoty zaczęły się, gdy zajrza
ła do szafki z naczyniami. Spodziewała się przynajmniej kilku garn
ków i patelni, więc nie przywiozła ze sobą żadnych naczyń. Tym
czasem spotkało ją rozczarowanie. Szafka była pusta.
Nie zrażona postanowiła improwizować. Zagniotła ciasto
i rozwałkowała je butelką po piwie. Potem jednak zaczęły się
prawdziwe kłopoty. Z braku miski przygotowała sałatę w małym
wiaderku, na które natrafiła pod zlewem. W jedynym garnku,
jaki znalazła, udusiła marchewkę, a potem zrobiła w nim sos.
Kraby w glonach musiała już przygotować w starym dzbanku do
kawy.
Nie lepiej było z nakryciem stołu. Poza dwoma kieliszkami,
które przwiozła ze sobą, w domu były wyłącznie plastikowe
talerze i sztućce. Kiedy rozłożyła je na koronkowym obrusie
obok mosiężnych świeczników, które także postanowiła zabrać,
wszystko razem wyglądało wręcz komicznie.
Właśnie udało jej się po dłuższym mocowaniu zapalić gaz
w piecyku i wsunąć ciasto w starej aluminiowej formie, z której
usunęła resztki zeschniętej pizzy, gdy do mieszkania wszedł
Garrett.
Emily obserwowała z kuchni, jak podchodzi do stołu. Wziął
do ręki świecznik i wtedy dopiero rozejrzał się dookoła. Kiedy ją
ujrzał, oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia.
- Co tu robisz, Emily? Dzwoniłem do ciebie z redakcji, ale
Nora powiedziała mi, że wyszłaś gdzieś na cały wieczór.
- Przygotowuję kolację - starała się zapanować nad głosem.
- Chciałam ci podziękować za wszystko, co dla mnie uczyniłeś.
- Kolację... - Twarz Garretta rozjaśnił uśmiech. - Faktycz
nie, pięknie tu pachnie.
Kiedy do niego podeszła, pocałował ją w policzek.
- To wcale nie było takie łatwe. Nie masz żadnych naczyń.
- To prawda - przyznał. — Pewnie trzeba się będzie znów
wybrać na zakupy. Można by też pomyśleć o zapisach.
Emily z trudem przezwyciężyła lęk. Objęła Garretta ramiona
mi za szyję, wspięła się na palce i zbliżyła wargi do jego ust.
Kiedy ich usta się spotkały, coś sięzmieniło. Emily nagle przesta
ła zamartwiać się myślą ó tym, jak Garrett to przyjmie, i oddała się
czysto zmysłowej radości pocałunku. Był najwyraźniej zaskoczony,
bo gdy skończyła, popatrzył jej w oczy, jakby starając się dociec jej
intencji. Uśmiechnęła się i pogładziła go lekko po włosach.
Teraz przyszła kolej na Garretta. Emily czuła, że wkłada w ten
pocałunek całe swoje ciało i duszę. Nikt nigdy nie całował jej
w taki sposób. Odpowiedziała na pieszczotę jego języka, rozchy
lając usta. Oboje zdawali sobie sprawę, że długo trzymane na
wodzy pożądanie ogarnia ich wezbraną falą.
- Podoba mi się ta kolacja - mruknął Garrett.
- O Boże, kompletnie zapomniałam o kolacji. Może lepiej...
Przerwał jej kolejnym pocałunkiem. Znów nie myślała o go
towaniu, o piecyku... zapomniała o całym świecie.
- Coś się zmieniło, Em - odezwał się w końcu. *- Co się stało?
Wydawało mi się, że oboje wyznaczyliśmy sobie granicę.
- Zmieniłam zdanie - szepnęła.
-
Jesteś tego pewna?
Skinęła poważnie głową.
- Jesteśmy dorośli, czyż nie? Sami możemy ustanawiać re
guły.
Pogłaskał ją po policzku.
- Tak, Emily. Jesteśmy dorośli.
- Właśnie - potwierdziła i spojrzała na niego. Był najprzystoj
niejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała. Godzinami mogła
by patrzeć w jego jasnoniebieskie oczy, głaskać jego włosy.
- Napijesz się wina? - spytała.
- Z rozkoszą.
Pospieszyła do kuchni, wdzięczna za tę okazję do pozbierania
myśli. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Może nawet
lepiej, niż oczekiwała. Musiała tylko zachować przytomność
umysłu i dalej udawać, że wie, co robi.
Nim sobie przypomniała, że wzięła ze sobą korkociąg, przez
dłuższą chwilę gorączkowo przetrząsała szuflady. Korek wyszedł
dopiero przy czwartej próbie. Gdy przechyliła butelkę, wino
chlusnęło i polało jej ręce. Resztka odwagi opuściła ją, gdy na
pełniwszy wreszcie oba kieliszki, upuściła butelkę do zlewu.
Rozległ się huk. Emily patrzyła bezradnie na kawałki zielonego
szkła zalane czerwonym winem.
- Wszystko w porządku?! - zawołał niespokojnie Garrett.
- W porządku - odpowiedziała.
Wróciła do pokoju i usiadła przy nim na kanapie. Drżącą ręką
podała mu kieliszek.
- Jak ci minął dzień? - Pytanie brzmiało tak stereotypowo, że
aż sama się go przestraszyła. Całą siłą woli starała się powstrzy
mać zdradziecki rumieniec.
Garrett położył ramię na oparciu kanapy. Pogładził palcami
kark Emily.
- W porządku.
- Przykro mi z powodu naszej wczorajszej kłótni. Przynio
słam ze sobą umowę i pomyślałam, że moglibyśmy...
- Nie mówmy o tym teraz.
Odstawił kieliszek na stolik, po czym wyjął drugi z rąk Emily.
Ujął jej twarz w dłonie i pocałował. Tym razem jego język powo
li, bez pośpiechu penetrował najgłębsze zakamarki jej ust.
Poddała się temu pocałunkowi i namiętności, jaką w niej roz
niecił. Gzuła, że podjęła właściwą decyzję, ale nie była pewna,
czy zdobędzie się na następny krok. Położyła mu rękę na ramie
niu, a potem przesunęła ją powoli w, dół, w stronę piersi.
Zawahała się przez moment, nim uniosła powieki. Widziała
go jak przez mgłę. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z faktu,
że mgła nie bierze się z namiętności, ale jest jak najbardziej
rzeczywistym dymem.
- Coś się pali? - zaryzykowała pytanie.
- Ponad wszelką wątpliwość.
Emily poderwała się na nogi i pobiegła do kuchni, popra
wiając po drodze sukienkę. Z piekarnika walił dym. Otworzyła
drzwiczki i gorączkowo rozejrzała się za rękawicą.
- Nie mogę tego wyjąć! - krzyknęła. - Czy masz rękawicę?
- Nie używam piecyka.
- Nie używasz piecyka? Jak ty możesz żyć bez piecyka?
Zamiast udzielić odpowiedzi, Garrett pobiegł do łazienki,
skąd wrócił z ręcznikiem. Kiedy wysunął blachę, ciasto było
ciemnobrązowe, a miejscami czarne, i absolutnie nie nadawało
się do jedzenia.
- Czy to miało być takie ciemne? - spytał.
- Nie
-
Myślałem, że to jeden z twoich słynnych pomysłów.
Emily jęknęła i zakryła twarz dłońmi. Po policzkach spływały
jej łzy
- Tak chciałam, żeby było miło - jęknęła.
- Jest miło, Em. - Garrett pogłaskał ją po głowie.
- Nie jest! Wcale nie jest miło. Chciałam przygotować ro
mantyczną kolację we dwoje. A potem... potem zamierzałam cię
uwieść. - Roześmiała się histerycznie. - Wyobrażasz to sobie?
Bałam się, jak to będzie z tym uwodzeniem, a tymczasem zawa
liłam kolację. Musiałam zwariować. Sama nie wiem, co robię.
Chwycił ją za nadgarstki i ucałował w oba policzki.
- Nie jestem bardzo głodny, Em. - Ujął ją pod brodę i zmusił
łagodnie do podniesienia głowy. - Jadłem lunch.
- Naprawdę?
Skinął gło^ą i pocałował ją w czoło. Objął ją ramionami
i mocno przytulił.
- Lepiej dajmy spokój kolacji i przejdźmy do następnego
punktu programu. Będzie mi bardzo miło, jeżeli mnie uwie
dziesz.
- Naprawdę?
Przyciągnął ją jeszcze bliżej, tak że ledwie mogła oddychać.
- Naprawdę.
- Nie jestem pewna, czy wiem, jak się do tego zabrać.
- Chętnie ci pomogę. Możesz zacząć od rozpięcia koszuli.
Niepewnymi palcami rozpinała jeden guzik po drugim. Z każ
dym następnym czuła się nieco pewniej. Kiedy skończyła, poło
żyła mu dłonie na piersi. Czuła, jak spokojnie bije jego serce.
Wyciągnął ręce i Emily odpięła mu guziki w rękawach. Ko
szula opadła na podłogę. Kiedy gładziła jego mocne ramiona,
Garrett wstrzymał oddech i zamknął oczy. Emily powoli obwo
dziła dłońmi twarde kontury jego ciała. Nigdy w życiu nie doty
kała z tak nie skrywanym podziwem żadnego mężczyzny. Garrett
był piękny, muskularny i wysmukły.
- Rozepnij sukienkę - podpowiedział jej, patrząc spod przy
mkniętych powiek.
- Sam to zrób - poprosiła, dziwiąc się swojemu spokojowi.
Uśmiechnął się i powoli zaczął rozpinać kolejne guziki.
W chwilę potem sukienka opadła na podłogę.
- Pójdziemy do pokoju? - spytała szeptem.
- Chcę cię tutaj. I teraz - odpowiedział ochrypłym z podnie
cenia głosem.
Nigdy jeszcze nie kochała się w kuchni. Prawdę mówiąc,
nigdy nie kochała się nigdzie indziej niż w łóżku, pod kołdrą,
przy zgaszonym świetle.
- Dobrze - odszepnęła. - Jak chcesz.
Garrett wsunął palce pod ramiączka halki i zsunął je z jej
ramion. Zachowywał się przy tym spokojnie i łagodnie. Gdyby
nie ogień płonący w jego oczach, mogłaby pomyśleć, że jej nie
zauważa. Ale wićdziała, że to nieprawda. Pragnął jej całym cia
łem i duszą. Wiedziała już, że przy nim poczuje się wreszcie
prawdziwą kobietą.
Nie ściągając stanika, pieścił teraz dłońmi jej piersi. Z trudem
stłumiła jęk, który w niej wzbierał jak fala. Garrett schylił się
i wziął pierś Emily do ust. Pieszczota przez mokry od śliny
materiał była tak przejmująca, że teraz Emily nie potrafiła już
zapanować nad swoim ciałem. Wydała z siebie miłosny jęk, któ
ry spowodował, że przestała się kontrolować. Pragnęła większej
bliskości, wzbierało w niej oczekiwanie. Wsunęła palce w jego
włosy i mocniej przyciągnęła jego głowę do piersi.
Usta Garretta dotarły do dolnej krawędzi stanika i Emily po
czuła, że są gorące i mokre.
- Pragnę cię, Emily. Kochajmy się - poprosił, patrząc jej
prosto w oczy.
Odpowiedziała skinieniem. Ona też chciała się z nim kochać.
Chciała się kochać tak, żeby zapomnieć o całym świecie. I żeby
zapamiętać tę miłość do końca życia.
Całował jej brzuch, a kiedy dotarł do krawędzi majteczek,
zaczął zsuwać je powoli z jej bioder. Jego usta prześlizgnęły się
po podbrzuszu Emily i dalej, wzdłuż nóg, aż do stóp. Przez
moment przemknęło jej przez głowę, że z uwodzicielki stała się
uwodzoną, ale to nie miało już znaczenia. Ważne były jedynie
usta Garretta błądzące po jej ciele.
Kiedy zawrócił, wspinając się wzdłuż nóg, poczuła, że w dole
brzucha rośnie nieznośne napięcie i zarazem przebiegło jej przez
myśl, że zaraz dotknie jej tak, jak nikt jej jeszcze nie dotykał.
Oparła ręce na jego ramionach i czekała na to, co nastąpi. Naj
pierw przeszył ją dreszcz, potem przez całe ciało zaczęły płynąć
fale gorąca i ku swojemu zaskoczeniu usłyszała, że raz po raz
wykrzykuje jego imię. Kiedy otwarła oczy, Garrett klęczał jesz
cze u jej stóp. Emily osunęła się na kolana i zaczęła rozpinać mu
pasek od spodni. Nie czuła już lęku, niepokoju, niepewności.
Wszystko stało się oczywiste i naturalne. Umyślnie powolnymi
ruchami rozpięła guzik i suwak rozporka.
Zaciskając usta, Garrett wciągnął powietrze przez nos.
- Pamiętaj, Emily, za chwilę będzie już za późno, żeby się
cofnąć.
Ale Emily wiedziała, że nie ma zamiaru się cofać. Kiedy oboje
wstali, zsunęła mu spodnie i slipki z bioder. Sięgnęła do leżą
cej na kuchennym blacie torby i wyjęła z niej maleńką srebrną
paczuszkę. Kiedy ją rozrywała i jeszcze przez chwilę później,
wstrzymał oddech.
Przyciągnęła go do siebie i objęła za szyję. Poczuła, że Garrett
przygina nogi, więc pomogła mu wejść. Poruszał się powoli, ale
nieustępliwie i pewnie. Regularny rytm jego ruchów budził re
akcję w całym jej ciele. Trzymała się go mocno i słyszała, jak
jego oddech traci powoli miarowość, jak narastają w nim jęki
i pomruki, aż do chwili gdy na moment wszystko ustało, aby na
powrót łagodnieć i uspokajać się. I wtedy zrozumiała, że tak
naprawdę to nigdy jeszcze nie kochała się z mężczyzną.
Później kochali się jeszcze raz, tym razem w łóżku. Kiedy
zasypiała w jego ramionach, czuła się spokojna i szczęśliwa. Wie
działa już, jak powinna wyglądać miłość, i wiedziała, z kim powin
na była się kochać przez te wszystkie lata. Nie z człowiekiem,
którego poślubiła, lecz z tym, przy którym jej ciało drżało z rozko
szy, a serce śpiewało ze szczęścia. Przy Garretcie McCabie.
Kiedy Emily wolno uniosła powieki, przez moment nie wie
działa, gdzie się znalazła. Nie był to ani jej dom w Rhode Island,
ani dom Parkera w Malibu.
- Dzień dobry, śpiochu.
Nad nią stał Garrett McCabe. Miał na sobie tylko dżinsy. Więc
była w jego łóżku. Naga, podczas gdy on zdążył już się ubrać.
Rozpoczynał się kolejny dzień, a ona znów nie miała pojęcia, jak
ma się zachować.
- Pomyślałem, że skoczę do sklepu i przyniosę gazetę i coś do
jedzenia. - Garrett wsunął stopy w mokasyny i włożył podko
szulek.
Emily podciągnęła kołdrę i wydała ciche westchnienie ulgi.
Więc tak to będzie wyglądać. On teraz wyjdzie i pozwoli jej się
spokojnie ubrać.
- To... dobry pomysł.
Pochylił się nad nią i pocałował ją w czoło. Dotknięcie jego
ust wystarczyło, żeby przez jej ciało przebiegł dreszcz pożądania
i tkliwości zarazem. Miała chęć zarzucić mu ręce na szyję i przy
ciągnąć go do siebie: Chciała uciec w jego objęcia przed światem,
wrócić do tego, co działo śię pomiędzy nimi wieczorem i nocą.
Ale nie zrobiła tego.
- Nie wychodź nigdzie, Em. Musimy jeszcze porozmawiać.
- Będziemy rozmawiać?
Garrett uśmiechnął się szelmowsko.
- No, może nie od razu. Nie pali się. W każdym razie wrócę
za kwadrans. A na razie możesz się jeszcze spokojnie zdrzemnąć.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, jednym susem wysko
czyła z łóżka. Pobiegła do kuchni i pozbierała porozrzucane rze
czy. Dopiero gdy się ubrała, poczuła się trochę spokojniejsza.
Co ona najlepszego zrobiła?
To wszystko miało być takie dorosłe i rzeczowe. Miała go
uwieść i odejść. A tymczasem to co czuła, zupełnie nie pasowało
do jej wyobrażeń. Nie chciała tak po prostu pójść swoją drogą,
zabierając ze sobą tylko wspomnienie uśmiechu, jaki przesłał jej,
wychodząc z domu.
Chciała się z nim kochać. Zasypiać przy nim wieczorem i bu
dzić się rano. Chciała dbać o niego i jego dom, urodzić mu dzieci.
Chciała żyć z nim i przy nim się starzeć.
Od początku wiedziała, że to niemożliwe. Dopóki jednak nie
kochali się ze sobą, dopóty mogła ukrywać swoje uczucia przed
sobą gdzieś w najgłębszym zakątku serca. Teraz już było za
późno. Kochała go, a przy tym zdawała sobie sprawę, że przed
nimi nie ma wspólnej przyszłości i że im bardziej przy wiąże się
do Garretta, tym więcej będzie ją kosztowało zerwanie. A zerwa
nie było nieuniknione.
Mogła zrobić tylko jedno, Podniosła z kuchennego blatu to
rebkę i wyjęła kluczyki do samochodu. Trzymając je w ręku,
wróciła do pokoju i usiadła na łóżku. Sięgnęła po słuchawkę.
- Halo? - Nora miała głos ciepły od snu.
- Nora? To ja. Przepraszam, że cię obudziłam.
- Em?
- Mam do ciebie prośbę. Słyszysz mnie?
- Uhm.
- Zadzwoń do Richarda Parkera i umów nas na spotkanie za
trzy godziny. Wezwij też naszego adwokata. I zarezerwuj bilety
na samolot na wczesne popołudnie. Zapamiętasz?
- Co się stało, Em?
- Wszystko - odpowiedziała, starając się zachować spokojny
głos. - Jesteś pewna, że zapamiętasz? Za godzinę po ciebie przy
jadę. Spakuj moje rzeczy. Zaraz po spotkaniu z Parkerem chcia
łabym wyjechać.
- Co się stało, Em? - Głos Nory był pełen troski, ale Emily
nie miała czasu, żeby jej wszystko opowiadać.
- Muszę uciekać, Noro, zanim będzie za późno. Już chyba
i tak jest za późno. Kocham Garretta McCabe'a.
Garrett maszerował Ulicą zadowolony z siebie i wymachiwał
poranną gazetą. Po raz pierwszy w życiu miał ochotę pogwizdy
wać. W ciągu dwudziestu czterech godzin w jego życiu zaszła
zmiana, jakiej nigdy by się nie spodziewał.
Jeszcze niecały miesiąc temu był przekonany, że spędzi życie
jako szczęśliwy kawaler. A oto nagle pojawiła się Emily. Piękna,
słodka, seksowna Emily. Zrozumiał wreszcie, dlaczego tak długo
zwlekał. Czekał na nią, jakby w głębi serca zawsze wiedział, że
ją w końcu spotka.
A więc za jednym zamachem spełniły się jego największe lęki
i marzenia. A tak niewiele brakowało, żeby do tego nie doszło.
Gdyby nie ostatnia noc, pozwoliłby jej pewnie wrócić do Rhode
Island. Teraz nie miał żadnych wątpliwości. Rzuci posadę w,,Los
Angeles Post" i wyjedzie razem z nią. Znajdzie pracę w Bostonie
lub może przez jakiś czas po prostu nic nie będzie robił. Będą
mieszkali razem, a gdy nadejdzie właściwy dzień, wezmą ślub.
Kiedy otwierał drzwi, usłyszał dzwonek. Podszedł prosto do
telefonu i podniósł słuchawkę.
- Autobus z zawodnikami wyjeżdża o świcie.
- Alvin. To ty?
- Alex! - usłyszał w odpowiedzi.
- No dobrze, Alex. Po co dzwonisz? Gdzie jesteś?
- W redakcji. Niech pan tu czym prędzej przyjedzie. - Alvin
zniżył głos do szeptu.
- Nie ma mowy. Wołami mnie dzisiaj nie zaciągniesz do
roboty.
- Ale dziś mają podpisać umowę. I to w ciągu trzech godzin.
- To niemożliwe. Nie mogą tego zrobić bez Emily.
- To ona podjęła decyzję.
- Co takiego? Kiedy?
- Dziesięć minut temu. Mój kumpel z sekretariatu powie
dział, że Nora Griswold zadzwoniła do Parkera i powiadomiła, że
Emily Taylor chce się z nim spotkać o jedenastej.
- Ten twój kumpel musiał zwariować. Jak przyjdzie do sie
bie, daj mi znać. Ale nie teraz. Powiedziałem ci, że dzisiaj nic
mnie stąd nie ruszy. A telefon na wszelki wypadek wyłączę.
Wyjął wtyczkę z gniazdka, sięgnął po torbę z zakupami i ru
szył do sypialni.
- Em? Przyniosłem kawę. Śpisz?
Na widok pustego łóżka stanął jak wryty.
- Em?
Zajrzał do łazienki, ale nikogo tam nie zastał. Poszedł do
kuchni i dopiero kiedy zobaczył, że nie ma jej ubrań, zdał sobie
sprawę, że Emily nie ma w domu.
- Cholera - zaklął bezradnie.
Nie rozumiał, co się stało. Przecież mieli porozmawiać o kon
trakcie. Czy to możliwe, żeby Alvin miał rację? Co za diabeł
w nią wstąpił?
Nagle wszystko pojął. Emily musiała wpaść na taki sam po
mysł jak on. Postanowiła sprzedać „Poradnik domowy" i prze
nieść się do Kalifornii. Garrett jęknął. Emily zamierzała popełnić
największy błąd w swoim życiu i on był tego przyczyną.
Co robić? Nie miał żadnej pewności, czy Parker rzeczy wiście
zamierza popełnić jakieś oszustwo. Może nie. Może wszystko
skończy się dobrze.
Jeżeli Emily podpisze kontrakt, to jedyna różnica będzie po-
legała na tym, że to on zostanie na miejscu, a ona przyjedzie do
Kalifornii. Tylko że trudno było mu uwierzyć w uczciwość Par-
kera. Nagle przypomniał sobie, że Emily przyniosła ze sobą
kopię umowy. Wychodząc w pośpiechu, mogła o niej zapomnieć.
Poszedł do kuchni. Kopia rzeczywiście leżała obok torby po
zakupach, na lodówce. Garrett zerknął na zegarek. Pozostała mu
mniej więcej godzina, żeby zorientować się w sytuacji.
Już po pięciu minutach borykania się z tekstem zrozumiał, że
nie poradzi sobie bez prawnika. Znał tylko jednego, ale na szczę
ście znajdował się pod ręką. Chwycił klucze i ruszył do wyjścia.
Jeżeli będzie miał szczęście, jeszcze zastanie Josha w domu.
Drzwi otworzyła mu Taryn. Była potargana i miała na sobie
szlafrok.
- Cześć, McCabe. Co się dzieje?
- Czy jest Josh?
Skinęła głową.
- Josh! - zawołała w głąb mieszkania. - Przyszedł Garrett.
Josh jest właśnie w łazience. Chodź, dam ci kawy.
Garrett wszedł za nią do kuchni, ale nie mógł usiedzieć na
miejscu. Nigdy jeszcze nie słyszał równie wyraźnie tykania ze
gara.
- Co się dzieje, McCabe? - Josh był już w garniturze.
- Potrzebuję twojej pomocy. - Podał przyjacielowi kontrakt.
- Przeczytaj tę umowę i powiedz mi, czy Emily może ją podpi
sać. I to zaraz.
ROZDZIAŁ
9
- Są tam już?-rzucił Garrett, mijając sekretarkę Parkera.
- Proszę nie wchodzić! - wykrzyknęła. - Pan Parker ma waż
ne spotkanie.
Zerwała się i schwyciła go za ramię. Uwolnił się od niej
i otworzył drzwi z takim rozmachem, że aż trzasnęły o ścianę.
Pięć osób siedzących w gabinecie Parkera równocześnie odwró
ciło głowy. Wszyscy - Emily, Nora, Parker i dwóch prawników
- mieli wyraźnie zaskoczone miny.
- Bardzo przepraszam, sir - wyjąkała zdenerwowana sekre
tarka. - Próbowałam go zatrzymać, ale...
- Nic nie szkodzi. - Parker zmierzył Garretta zimnym spoj
rzeniem. - Może McCabe sam nam wyjaśni, o co chodzi.
- On nie ma z tym nic wspólnego - stanowczo oświadczyła
Emily. - To ja podjęłam decyzję.
- Em, musimy pogadać.
- Nie wydaje ci się, że jest trochę za późno na rozmowy?
- Może lepiej zamień z nim parę słów, Emily - szepnęła
Nora.
- Nie radziłbym pani z nikim rozmawiać, pani Taylor, a jeśli,
to w obecności jednego z nas - wtrącił jeden z mecenasów.
- Nie będę z nikim rozmawiać. On nie ma z tym nic wspólne-
go - powtórzyła uparcie Emily. - Podjęłam decyzję i nie mam
zamiaru jej zmieniać.
- Nie zamierzam mówić ci, co masz robić. Chcę ci tylko
uświadomić, żenię masz zielonego pojęcia, w co się pakujesz.
- Widzę, że nie oceniłem cię właściwie, McCabe - odezwał
się Parker, tłumiąc wściekłość. - Sądziłem, że gramy w jednej
drużynie.
- W jednej drużynie? - Emily zwróciła spojrzenie na Garret-
ta. - Nie rozumiem. Co to znaczy?
- Tak się składa, że sporo. Nie wiesz jeszcze, z kim masz do
czynienia, Em. Nie zdajesz sobie sprawy, do jakich kroków
gotów jest się posunąć Richard Parker, żeby tylko osiągnąć cel.
Parker rozparł się w fotelu.
- Słuchamy, McCabe. Ciekaw jestem, co to za rewelacje.
- Chcę porozmawiać z Emily na osobności.
- Już mówiłem...-zaczął prawnik.
- Już pan mówił. I to wystarczy. Chodźmy, Em.
- Nie - potrząsnęła głową. - Jeżeli chcesz mi coś powie
dzieć, to zrób to przy wszystkich.
- Jak sobie życzysz. Otóż Richard Parker obawiał się, że nie
będziesz chciała podpisać umowy. Polecił mi więc, żebym cię
uwiódł, wybadał, jakie jest twoje nastawienie, i pokierował tobą
tak, żebyś w końcu podpisała kontrakt. Oświadczył, że jeśli tego
nie zrobię, to wyleje mnie z pracy.
- To kłamstwo - oświadczył Parker.
- Czy dlatego...
- Nie, Em. Wiesz dobrze, że nie. Nigdy nie próbowałem cię
przekonywać do podpisania umowy. A teraz wiem, że za nic
w świecie nie powinnaś tego robić.
- Więc to dlatego nie chcesz podpisać, Em? - spytała Nora.
Garrett otworzył szeroko oczy.
- Nie podpisałaś, Em? Chwala Bogu!
- Dlaczego?
- Dlatego, że Parkerowi w ogóle nie chodzi o ciebie i twoje
pismo. Wszystko, czego potrzebuje, to nazwisko Emily Taylor.
- Bzdury gadasz, McCabe. Zwariowałeś. Niech pani go nie
słucha, Emily. A ty,..
- A ja się zwalniam - oświadczył Garrett.
- A ty jesteś wylany!-ryknął Parker,
- Nie - zareplikował spokojnie Garrett. - Ja się zwalniam.
Podszedł do biurka i podniósł plik papierów leżący przed
Parkerem.
-Czy to jest umowa?
Emily bez słowa skinęła głową. Garrett przedarł papiery i rzu
cił je na biurko.
- A teraz, jeśli państwo pozwolą, chciałbym porozmawiać
z panią Taylor na osobności. Potem opróżnię swoje biurko.
Chwycił Emily za rękę i pociągnął za sobą.
- Nigdy nie znajdziesz pracy w tym mieście, McCabe! -
wrzasnął Parker. - A pani popełnia największy błąd w swoim
życiu. Za rok „Poradnik domowy" będzie można znaleźć tylko
w składnicach makulatury.
Emily popatrzyła przestraszona, ale Garrett nie dał jej czasu
na odpowiedź. Wyprowadził ją z gabinetu i zatrzasnął
1
za sobą
drzwi.
- Czy możesz mi wyjaśnić, o co chodzi? Wcale nie jestem
pewna, czy on nie ma racji. Może powinnam podpisać umowę.
Nic już z tego nie rozumiem.
- Nie, Em. Dobrze zrobiłaś. Od dawna podejrzewałem, że
Parker coś knuje, ale nie znając treści umowy, nie mogłem być
pewny. Dziś rano zaniosłem kontrakt do mojego przyjaciela,
który jest doświadczonym prawnikiem, Gdybyś go podpisała, za
rok nie poznałabyś pisma. Ty i Nora nie miałybyście nic do
gadania, a możliwe nawet, że zostałybyście zmuszone do sprze-
dania swoich udziałów. Po tylu latach pracy wylądowałabyś
w punkcie startowym.
Emily wyprostowała się i skrzyżowała ramiona na piersi.
Przybrała niezadowoloną i upartą minę.
- Czy naprawdę wyobrażasz sobie, że jesteś rycerzem na
białym koniu i musisz mnie bohatersko ratować? Przeczuwałam,
że coś jest nie tak, i dlatego nie podpisałam umowy.
- Zależy mi na tobie, Em.
- Dziękuję za troskę, ale, jak widzisz, jestem dorosła i potra
fię sobie sama poradzić.
- Co się stało, Em?
- Nic.
- Wobec tego, pojedźcie z Norą po swoje rzeczy. Dopóki nie
będziecie gotowe do wyjazdu, możecie zamieszkać u mnie. Dziś
po południu kupimy garnki, patelnie i co tam jeszcze zechcesz,
a wieczorem dasz mi pierwszą lekcję gotowania.
Emily spojrzała gdzieś w bok. Przełknęła ślinę.
- Dziś po południu lecimy z Norą do domu.
Garrett ujął jej twarz w dłonie i delikatnie uniósł ku sobie.
- O czym ty mówisz? Czemu właśnie teraz chcesz wyjechać?
- To, że spaliśmy ze sobą wczoraj w nocy, nie znaczy jeszcze, ,
że mamy spędzić ze sobą całe życie - oznajmiła ku osłupieniu
Garretta. - Oboje jesteśmy dorośli i sami ustanawiamy reguły.
- Daj spokój, Em - roześmiał się. - Nie drocz się ze mną.
Wiesz równie dobrze jak ja, że ostatniej nocy stało się coś napra
wdę ważnego. .
- Było miło. Nie mówię, że nie było.
- Nie mów głupstw, Em. Powiedz mi, o co ci naprawdę
chodzi.
- Dobrze. Miałam już męża i nic dobrego z tego nie wyszło.
Wiem, że nie potrafię żyć w trwałym związku. Nie mam ochoty
powtarzać tego smutnego doświadczenia.
- Nieprawda! To twój mąż nie potrafił żyć w małżeństwie.
Nie ma żadnego powodu, żebyś winiła siebie za to, co się
stało.
- Za wiele oczekiwałam.
- Oczekiwałaś tego, co ci się należało. Miłości. Tego, że mąż
będzie cię kochał, że będzie starał się dać ci szczęście, że doceni
to co możesz mu ofiarować.
Uśmiechnęła się smutno.
- A co mogę ofiarować, Garrett?
- Niech to szlag. Jeżeli jeszcze tego nie zrozumiałaś, to ja ci
nie powiem. Sama to kiedyś pojmiesz. I kiedy przestaniesz się
o to martwić, przyznasz, że powinniśmy żyć razem.
- Przykro mi. - Emily pokręciła głową. - Tak sienie stanie.
Ja... ja nie mogę.
Chwycił ją w ramiona. Przez ułamek sekundy miał ochotę moc
no nią potrząsnąć, ale zamiast tego pocałował ją długo i namiętnie.
- Nie wierzę ci, Em - powiedział, opierając czoło o czoło
Emily i patrząc jej w oczy. - Nie wierzę.
- Em?
Garrett odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Norą.
- Możemy jechać na lotnisko. Nasz adwokat zajmie się wszy
stkim, co zostało do załatwienia. Jedziesz czy zostajesz?
- Jadę.
- Nie rób tego, Em. Nie postępuj tak, jakby ostatniej nocy nic
się nie wydarzyło. Nie mów mi, że niczego nie pamiętasz.
- Pamiętam, Garrett, i nigdy nie zapornjię - zapewniła, a po
tem ujęła Norę pod ramię i pociągnęła za sobą w stronę windy.
Garrett stał w miejscu, niezdolny uczynić kroku. Czy to mo
żliwe, że Emily naprawdę chce odejść? Naprawdę nie wierzy, że
byliby razem szczęśliwi? Potarł palcami skronie. Co za ironia!
Przez tyle lat jego dewizą było nie wiązać się z nikim. Kiedy
zostawiał za sobą.kobiety, nigdy się za nimi więcej nie oglądał.
A teraz, gdy wreszcie znalazł kobietę, z którą pragnąłby spędzić
resztę życia, ona nie chce mieć z nim nic wspólnego. Po raz
pierwszy został odtrącony.
A niech jej będzie, powiedział sobie wreszcie w duchu. Jak
chce, to niech wraca do swojego małego domku wśród bzów
i warzyw, do kuchni i upinania zasłon. Radził sobie, nim ją po
znał, da sobie radę i teraz.
Emily obróciła szpadel, odsłaniając tłustą, czarną ziemię. Od
dwóch tygodni, czyli odkąd wróciła z Kalifornii, niemal nie wy
chodziła ż ogródka. Po pierwsze, na skutek jej długiej nieobecno
ści był okropnie zapuszczony, po drugie, praca w ogrodzie za
wsze działała na nią uspokajająco. A niczego nie potrzebowała
teraz bardziej niż spokoju. Znów uniosła szpadel do góry, ale
zamiast kopać dalej, oparła go na ziemi i popadła w zadumę.
Przez pierwsze dni wszystkie jej myśli kierowały się ku Gar-
rettowi. Nocą śnił się jej, rano budziła się z myślą o nim, rozma
wiała z nim w dzień, a wieczorem zasypiała, marząc o jego poca
łunkach i pieszczotach. Teraz potrafiła już odnieść się do wspo
mnień bardziej racjonalnie, udało się jej choć trochę okiełznać
uczucia. Nie przestała jednak rozważać po wielekroć wszystkich
argumentów za i przeciw.
Czy potrafiliby się porozumieć? Wiedziała, że na jej postawę
nakładają się urazy i rozczarowania wyniesione z nieudanego
małżeństwa z Erikiem. Zdawała sobie sprawę, że Garrett jest
inny niż jej były rąąż. Poznał jej słabości, lęki, niepewność,
a mimo to pokochał, zaakceptował taką, jaka jest. Jak szybko
jednak by się nią znudził? Ona na pewno bardzo by się do niego
przywiązała i rozstanie za rok czy dwa byłoby dla niej nieporów
nywalnie bardziej bolesne.
Przeżyła ostatnie jedenaście lat bez mężczyzny i nie mogła
przyznać, że były to wyłącznie lata nieszczęśliwe. Miała dom,
ogród, pracę, którą kochała, ludzi, którzy ją cenili, choć jej nie
znali. A jednak nie znajdowała w tym pociechy. Czasem ogarnia
ło ją przerażenie na myśl o pustych dniach i nocach, jakie przyj
dzie jej pędzić. Świadomość, że w Los Angeles lub może już
gdzie indziej mieszka mężczyzna, w którego ramionach byłą
najszczęśliwszą kobietą na świecie, z pewnością nie pomoże jej
zaakceptować samotności.
- Będę szczęśliwa - wypowiedziała na głos formułę doktor
Rity.
Od powrotu z Los Angeles powtarzała ją już z tysiąc razy. Na
razie bez skutku. Wierzyła jednak, że któregoś dnia zadziała ona
wreszcie niczym magiczne zaklęcie.
- Będę szczęśliwa! - wykrzyknęła do swoich bzów, kamelii
i żonkili złocących się w słońcu. - Będę szczęśliwa! - zawołała
jeszcze raz i wbiła szpadel w ziemię.
- Mam nadzieję! - usłyszała w odpowiedzi i podniosła wzrok.
Przed domem stała Nora. Emily pomachała przyjaciółce i ru
szyła w jej kierunku.
- Co tu robisz? - zapytała, kiedy już wymieniły powitalne
pocałunki.
- Przywiozłam ci mały prezent.
- Prezent? - uśmiechnęła się Emily.
- Owczy nawóz. Pełny bagażnik. Gdzie go wyładować?
- Byle nie przed domem. Wjedź, to rozsypiemy go wzdłuż
płotu.
- Dobrze. Powiedz, co słychać?
- Jak widzisz. Najpierw zajęłam się różami. Teraz...
- Nie o to pytam.
- Wszystko w porządku.
- Miałaś jakieś wiadomości od Garretta?
- Nie spodziewam się żadnych wiadomości. On ma swoje
życie, ja swoje.
-Ale nie ma już pracy. Przez ciebie.
- Przeze mnie? Nie czuję się winna.
- Naprawdę? Poświęcił swoją karierę, żeby cię uratować.
- Skąd wiesz, że to prawda? Może to wszystko była tylko
jakaś szatańska sztuczka Parkera?
- Nie - zaprzeczyła łagodnie Nora. - Nasz prawnik odbył
konsultacje z ludźmi, którzy zetknęli się już ź Richardem Parke-
rem. Garrett miał rację. Parker zmierzałby do przejęcia całkowi
tej kontroli nad „Poradnikiem domowym". Przechwycił już nie
jeden tytuł. Wykorzystałby twoje nazwisko. Musiałybyśmy robić
wszystko, czego by zażądał, a w przeciwnym razie wylądowały
byśmy bez pisma, bez pracy i z czasem bez pieniędzy.
- Wobec tego to miło ze strony Garretta, że nam pomógł, ale
to jeszcze nie powód, żebyśmy byli razem. Sama mówiłaś, że jest
podobny do mojego męża.
- Nie, Em. Mężczyzna, który broni kobiety, tak jak on bronił
ciebie, wart jest jej miłości.
Emily tylko westchnęła w odpowiedzi.
- Powiedz mi prawdę, Em, czemu go odtrąciłaś?
- Boję się.
- Czego?
- Na początku będzie mnie kochał, a później odejdzie. Erie
też mnie kiedyś kochał. I co z tego? Rozwiódł się ze mną. Zosta
wił mnie. Wolę teraz odrzucić miłość Garretta, niż narażać się
później na przykre przeżycia i smutek.
- Nikt nie da ci gwarancji szczęścia. Uważam, że nie ma
sensu tak do tego podchodzić. Z góry się uprzedzasz, zakładasz
sytuację, do której w ogóle może nie dojść. Musisz zaufać sercu.
I Garrettowi.
- On nie należy do tego typu mężczyzn, którzy, się żenią
i zakładają rodzinę, Noro. Dla niego to tylko przygoda, jedna
z wielu. A ja boję się ponieść kolejną klęskę.
- Z takim podejściem do świata nie pomoże ci nawet cięża
rówka owczego nawozu - westchnęła Nora.
-
Może nie. - Emily z trudem zdobyła się na uśmiech. -
A gdyby spróbować z torfem?
- No właśnie, co szkodzi; spróbować... - burczała Nora, gdy
szły do samochodu. - Dobrze. Wyładujmy nawóz i jedźmy do
miasta po torf.
Emily stanęła i zarzuciła Norze ramiona na szyję. Na jej twa
rzy pojawił się wreszcie uśmiech.
- Jesteś najlepszą przyjaciółką, jaką w życiu miałam. Dzię
kuję ci za to, że znosisz moje humory.
Nora w odpowiedzi poklepała ją po plecach.
- Wiem, wiem. To niewdzięczne zajęcie, ale ktoś to musi
robić.
Garrett zmarszczył brwi. Instrukcja na opakowaniu wcale nie
brzmiała tak jasno, jak by sobie tego życzył. Nie rozumiał, dla
czego miał dodać zawartość torebki z przyprawami do ódcedzo-
nego makaronu, skoro woda i tak sama wyparowała. Wzruszył
ramionami, wsypał żółty proszek do garnka, zalał mlekiem i do
dał masła.
- Wygląda na gotowy - zauważył bez przekonania.
Popatrzył jeszcze przez chwilę na potrawę i postanowił trochę
wszystko dogotować. Zajrzał przez okienko do kuchenki mikro
falowej. Hot dogi straciły formę. Kiedy otworzył drzwiczki,
nastąpiło coś w rodzaju eksplozji i skrawki hot ogów zawisły na
ściankach kuchenki. Garrett potrafił obsłużyć kuchenkę mikrofa
lową, ta jednak była zdecydowanie bardziej skomplikowana.
- Cholera, może to nie był najlepszy pomysł - powiedział do
siebie niepewnym głosem.
Rozejrzał się dookoła. Kuchnia Emily wyglądała, jakby prze
szedł przez nią huragan. W ciągu godziny, odkąd Nora wpuściła
go do domu, zdołał zburzyć nienaganny porządek panujący
w szafkach i na blatach kuchennych. Podłodze też nie zaszkodzi
łoby mycie. Z pewnością zaskoczy Emily, nie był tylko pewny,
czy ona ucieszy się z niespodzianki. Na szczęście miał jeszcze
chwilę na posprzątanie i doprowadzenie kuchni do stanu używal
ności.
W każdym razie nie tracił ducha. Emily też chciała zrobić
romantyczną kolację i dobrze pamiętał, do czego to doprowadzi
ło. Tym razem było niewiele gorzej. Wziął do ręki butelkę wina
i postanowił zwiedzić dom.
Dom w Rhode Island był skromny i niezbyt obszerny, ale za
to bardzo starannie urządzony, z wyraźną troską o każdy szcze
gół. Meble, obrazy, lampy, wszystkie drobiazgi, jakie widział
wokół siebie, były dobrane z gustem. Garrett odniósł wrażenie,
że zna ten dom, i doszedł do wniosku, że czuje się w nim swoj
sko. Może dlatego, że wszędzie wokół zaznaczała się obecność
Emily? W sypialni stało wielkie łoże. Podszedł bliżej i odchylił
narzutę. Pod spodem leżała pościel w kwiatki. A jednak tym
razem jakoś mu to nie przeszkadzało. Wszystko jedno, w czym
będzie spał, byleby obok Emily, pomyślał.
Kiedy wrócił na dół, zasiadł na chwilę przy stole i pociągnął
łyk wina. Przetarł oczy. Nie spał od dwudziestu czterech godzin.
Opuścił Los Angeles w dwa tygodnie po ostatnim spotkaniu
z Emily. Dwa długie tygodnie. Miał tylko nadzieję, że jej te dwa
tygodnie dłużyły się nie mniej niż jemu.
Zaczął od rozmowy w bostońskim „Globe". Po czterech go
dzinach miał już posadę. Teraz pozostało mu już tylko przekonać
Emily do podjęcia wspólnego życia.
Zadzwonił do redakcji i poprosił Norę, żeby wytłumaczyła,
w jaki sposób ma dojechać do domu Emily. Liczył, że przy okazji
dowie się czegoś o jej stanie ducha. Nora niewiele powiedziała
mu na ten temat, nie miała jednak nic przeciw temu, by wpuścić
go do środka. Na pomysł przygotowania kolacji wpadł później,
kiedy już jechali na miejsce. Wydawało mu się, że w ten sposób
da jej do zrozumienia, jak bardzo ceni i szanuje to, czym ona się
zajmuje. Emily potrzebowała mężczyzny, który uczestniczyłby
W jej życiu, i Garrett był zdecydowany dowieść, że jest właśnie
tym mężczyzną. Choć nie dałby głowy, czy powinien to robić
akurat w kuchni. Być może lepszy byłby ogród...
Jego rozmyślania przerwa! rozdzierający krzyk. Poderwał się
na nogi, wy wracając krzesło. Wpadł do kuchni i stanął naprzeciw
Emily. Uśmiechnął się radośnie.
- Cześć, skarbie. Jak ci minął dzień?
- Co tu robisz?! Jak się dostałeś do środka?!
Podeszła do kuchenki.
- Co,tu się dzieje?
Uniosła nogę. Widać musiała wdepnąć, w syrop czekoladowy,
który rozlał mu się zupełnie niechcący.
Była jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętał. Włosy koloru
złota i miedzi opadały w nieładzie wokół twarzy. Blade policzki
zabarwił rumieniec. Miał wielką ochotę podejść i ją pocałować.
- Przepraszam. Liczyłem, że zdążę posprzątać, zanim wrócisz.
- Przepraszam? To wszystko? Włamujesz się do mojego do
mu, demolujesz mi kuchnię i wszystko, co masz do powiedzenia,
to „przepraszam"?
- Nie włamałem się. Nora mnie wpuściła.
- Nora? - Ku zaskoczeniu Garretta, Emily dowiodła niezłej
znajomości potocznego języka, miotając przekleństwa na głowę
przyjaciółki. - Kiedy ona wreszcie przestanie się wtrącać do
mojego życia?
- Może wie, co jest dla ciebie najlepsze?
- Tak? I pewnie sądzi, że najlepsze będzie sprzątanie tego
potwornego bałaganu?
- Nie. Ale wie, jak bardzo za mną tęskniłaś - zaryzykował.
- Wcale nie tęskniłam, więc nie próbuj mnie czarować. To na
mnie nie działa.
Podszedł bliżej i spojrzał jej w oczy.
- Wiem, że za mną tęskniłaś, Em. Wiem to i bez Nory. Tęsk
niłaś tak, jak ja tęskniłem za tobą.
W odpowiedzi schwyciła leżące na kuchennym blacie jabłko
i zamierzyła się na niego.
- Czy masz zamiar znowu rzucać we mnie warzywami?
- To owoc! - wykrzyknęła. - Wynoś się stąd, i to już!
- To naprawdę nie ma sensu, Em. Oboje wiemy, jaka jest
prawda.
- A jaka jest, twoim zdaniem?
- Taka, że mnie kochasz...
- Nieprawda!
- Tak jak ja kocham ciebie.
Emily szeroko rozwarła oczy. Jabłko wypadło jej z ręki.
- Otóż to. Kocham cię. Przyjmij to wreszcie do wiadomości.
- Skąd wiesz, że to prawdziwa miłość?
- Bo nikogo w życiu do tej pory nie kochałem. A teraz jest to
dla mnie oczywiste. Nie mam żadnych wątpliwości. I myślę, że
ty też.
- Powtórz to - poprosiła Emily, patrząc na niego badawczo, tak
jakby chciała naocznie przekonać się o prawdziwości jego słów.
- Kocham cię, - Roześmiał się, a potem odrzucił głowę do
tyłu i krzyknął na cały głos: - Kocham cię, Emily Taylor! I chcę,
żeby cały świat o tym wiedział.
Przez długą chwilę patrzyła na niego bez słowa. Kiedy się
, odezwała, jej głos był bardzo cichy.
- Ja też cię kocham.
Jeszcze tylko dwa kroki i stał tuż przy niej. Objął ją i złożył na
jej ustach delikatny pocałunek. A potem obsypał jej całą twarz
pocałunkami.
- Kocham cię, Em. Nie mogę bez ciebie żyć.
Pociągnęła nosem.
- Co tak śmierdzi?
Wyswobodziła się z jego objęć i podeszła dokuchenki.
- Na miłość boską, co to jest? - zapytała, zaglądając do
dymiącego garnka.
Podszedł do niej i objął ją ramionami.
- Kolacja.
- Proszę cię - powiedziała, potrząsając głową - nie zbliżaj się
więcej do kuchni albo przynajmniej uprzedź mnie o tym.
- Niechętnie.
- Czemu?
- Bo myślałem, że po ślubie będziemy gotować na zmianę.
- Co takiego?
- Uważam, że powinniśmy dzielić się obowiązkami, nie są
dzisz?
- Nie o to mi chodzi/Powtórz to, co powiedziałeś. Zanim
przeszedłeś do gotowania.
- To o ślubie?
- Czy to miały być oświadczyny? - spytała.
- Zdaje się, że to powinno wyglądać trochę inaczej - westchnął.
Kiwnęła głową.
Garrett uklęknął i poczuł, że kolano przykleja mu się do lep
kiej podłogi.
- Emily Taylor, czy wyjdziesz za mnie za mąż?
Cały czas patrzyła na niego podejrzliwie. W zielonych oczach
migotały iskierki.
- Dlaczego miałabym cię poślubić? - spytała z diabelskim
uśmieszkiem.
- Ponieważ podpisałem w „Globe" umowę na cykl felieto
nów o urokach małżeńskiego życia - odpowiedział, ale gdy tylko
zmarszczyła surowo brwi, dodał: - Bo cię kocham, Emily.
- Jesteś potworem. -Roześmiała, się. - Co mam z tobą zrobić?
Podniósł rękę i przyciągnął ją do siebie.
- Jesteśmy znowu w kuchni - szepnął jej do ucha. -I oboje
jesteśmy dorośli.
Emily westchnęła. Garrett pocałował ją w szyję, koło ucha,
a ona zamknęła oczy.
- I sami ustanawiamy zasady.
- Uhm - szepnęła.
Poczekał, aż otwarła oczy.
- Więc czemu nie miałabyś uwieść mnie jeszcze raz?
EPILOG
Kiedy weszli do środka, w barze „U Flynna" było niemal
pusto. Garrett pomachał Eddiemu i Bobowi, a potem skierował
się wraz z Emily do stolika, przy którym grywali w pokera. Tru
prowadził Caroline pod ramię, Josh trzymał Taryn za rękę. Gdy
wszyscy zajęli miejsca, natychmiast pojawił się Eddie, żeby ze
brać zamówienia. W ślad za nim przyszedł Bob.
- Co słychać? - zagadnął Eddie. - Dawno was tu nie widziałem.
- Josh i ja mamy wam coś do powiedzenia - zaczęła Taryn. -
W przyszłym tygodniu wyprowadzamy się z Bachelor Arms i je
dziemy do Europy. Będę malowała w Paryżu, a Josh będzie się
uczył francuskiego. Zamieszkamy na strychu starej kamienicy
w Dzielnicy Łacińskiej.
- Jakie to romantyczne - westchnęła Emily.
- Jeżeli chcesz - wtrącił się Garrett - to i my możemy po
powrocie wynieść łóżko na strych.
Emily zachichotała.
- To nie to samo co w Paryżu.
- My też mamy nowinę - przerwał im Tru. - Powiedz im,
Caroline.
Caroline uśmiechnęła się i wzięła męża za rękę.
- Będziemy mieli dziecko. To nasza nowina.
- Dziecko! - wykrzyknęła Taryn. - Słyszałeś; Josh. Tru i Ca
roline będą mieli dziecko!
Poderwała się z krzesła i objęła przyjaciółkę. Wracając na
miejsce, pocałowała Tru serdecznie w policzek.
- Czuję, że będziesz cudownym ojcem, Truman.
Emily wyciągnęła dłoń nad stołem.
- Moje gratulacje, Caroline. To wspaniała wiadomość.
- A co wy nam powiecie, McCabe? - Tru odwrócił się do
Garretta.
- Mamy coś do powiedzenia, Em? Musimy coś mieć, inaczej
nie lecielibyśmy taki kawał drogi.
- Przestań się droczyć. - Emily ujęła go za rękę. - Nasza
nowina jest taka, że bierzemy ślub.
Taryn znowu poderwała się z miejsca.
- Cudownie! Słyszałeś, Josh? Emily i Garrett biorą ślub!
Kiedy?
- Dzisiaj - odparł Garrett. - W Descanso Gardens o drugiej.
Wszyscy jesteście zaproszeni. Także Bob i Eddie. Tylko, Eddie,
koniecznie musisz przyjść z Kim.
- Eddie, przynieś szampana - zaordynował Tru. -I szklankę
mleka dla mojej żony. Chciałbym wznieść toast.
Eddie ruszył do baru. Za chwilę był już z powrotem. Kiedy
każdy dostał swój kieliszek, Tru wzniósł toast.
- Za damę z lustra!
Josh i Garrett stuknęli się kieliszkami, a potem opróżnili je do
dna.
- Dama z lustra? - zapytała Emily. - Jaka dama?
Garrett uśmiechnął się do niej.
- To tylko stara, głupia legenda o lustrze, marzeniach i lękach.
- Nigdy o niej nie słyszałam - wtrąciła Caroline. - Opowiedz.
- W apartamencie 1G jest podobno stare lustro - wyjaśnił
Tru. - Ludzie mówią, że ma tajemnicze właściwości, ale nigdy
nie dosłuchałem całej historii do końca. Ty widziałeś kiedyś to
lustro, Josh?
- Nigdy - brzmiała odpowiedź. - A ty?
Tru wzruszył ramionami.
- Nie. To jakaś stara opowieść. Podobno w lustrze pojawiała
się od czasu do czasu czarnowłosa kobieta. Spotkanie z nią miało
zapowiadać ziszczenie się najskrytszych marzeń i spełnienie naj
bardziej złowieszczych przeczuć. Podejrzewam, że tego lustra
w ogóle nie ma.
, - Niesamowite - wzdrygnęła się Emily.
- Wiesz, co jest naprawdę niesamowite? - spytała Caroline.
- Niedawno jeszcze oni wszyscy byli kawalerami. A teraz po
patrz - ani śladu kawalera.
Emily uniosła kieliszek i wyciągnęła rękę nad stół. Wszyscy
poszli za jej przykładem.
- Za naszych kawalerów i Bachelor Arms - powiedziała
miękko. -1 za damę w lustrze,, kimkolwiek jest. i