TY UMRZESZ PIERWSZY
(1st to Die)
JAMES PATTERSON
Z angielskiego przełożyła
Klaryssa Słowiczanka
LIBROS
Prolog
Inspektor Lindsay Boxer
Stoję na niewielkim tarasie przed swoim domem i chociaż wieczór jest
niezwykle ciepły jak na czerwiec, drżę na całym ciele. Patrzę na panoramę
San Francisco i przykładam służbowy pistolet do skroni.
-
Niech cię diabli, Boże! - szepczę. Dziwne przekleństwo, ale całkiem
stosowne do okoliczności i trafne.
Za przeszklonymi drzwiami popiskuje Słodka Marta. Czuje, że dzieje się
coś złego.
-
Cicho, maleńka - wołam do niej. - Idź, połóż się.
Marta nie odchodzi, wpatruje się we mnie. Od sześciu lat
wiernie mi towarzyszy w dzień i w nocy.
Patrzę w oczy mojej border collie i zastanawiam się, czy nie zadzwonić do
dziewcząt. Claire, Cindy i Jill pojawiłyby się natychmiast. Uściskałyby
mnie, przytuliły, powiedziały kilka uspokajających słów. Jesteś niezwykłą
osobą, Lindsay. Kochamy cię, Lindsay.
Tyle tylko że jutro, pojutrze sytuacja powtórzy się, wiem o tym. Nie widzę
dla siebie wyjścia. Wszystko mam dokładnie przemyślane. Kieruję się w
życiu logiką w tym samym stopniu co uczuciami. To rzadkie połączenie,
przynajmniej wśród facetów pracujących w wydziale zabójstw
Departamentu Policji San Francisco. Ale też żaden z nich nie skończy z
kulką z własnego pistoletu w mózgu.
Przesuwam lufą po policzku i na powrót przykładam ją do skroni. O Boże,
Boże, Boże. Myślę o delikatnych dłoniach, o Chrisie, i zbiera mi się na
płacz.
Zbyt wiele obrazów zbyt szybko przesuwa się przed moimi oczami, nie
mogę się na nich skupić.
Straszne morderstwa świeżo upieczonych małżonków, które wprawiły
nasze miasto w przerażenie, twarz mojej matki, ojca. Moje dziewczęta -
Claire, Cindy i Jill - nasz zwariowany klub. Widzę też siebie. Patrząc na
mnie, nikt nigdy, ale to nigdy nie podejrzewał, że mogę być inspektorem
policji, jedyną kobietą inspektorem w całym wydziale zabójstw SFPD.
Moje przyjaciółki zawsze powtarzały, że bardziej przypominam Helen
Hunt, filmową żonę Paula Reisera w Szaleję za tobą. Miałam kiedyś męża.
Nie byłam Helen Hunt; on z całą pewnością nie był Paulem Reiserem.
Jest mi bardzo ciężko, bardzo źle. Wszystko jest nie tak, jak być powinno.
Ciągle mam przed oczami Davida i Melanie Brandtów, pierwsze
małżeństwo, które padło ofiarą mordercy. Zginęli w Apartamencie
Chińskim w Grand Hyatt. Widzę ten pokój hotelowy i tych dwoje, których
śmierć była taka bezsensowna, niepotrzebna.
Tak się zaczęło.
Część pierwsza
David i Melanie
ROZDZIAŁ 1
Pokój hotelowy pełen był czerwonych róż na długich łodygach. Piękne
kwiaty - doskonały prezent. Wszystko wydawało się doskonałe.
Być może jest gdzieś na ziemi szczęśliwszy człowiek, myślał David
Brandt, obejmując swoją świeżo poślubioną żonę. Być może gdzieś w
Jemenie, jakiś wieśniak dziękujący Allahowi za drugą kozę. Być może. Na
pewno jednak nie w San Francisco.
Młoda para spoglądała przez okno na jaśniejące w oddali światła Berkeley,
na Alcatraz, na pełną elegancji sylwetę mostu Golden Gate.
-
To nie do wiary. Dzień był wspaniały - westchnęła rozpromieniona
Melanie.
-
Ja też tak czuję. Gdybym miał coś zmienić, nie zaprosiłbym może
swoich rodziców - szepnął David i obydwoje wybuchnęli śmiechem.
Chwilę wcześniej pożegnali w sali balowej hotelu trzy setki bawiących się
tam gości. Wesele wreszcie się skończyło. Toasty, tańce, pogaduszki,
zdjęcia, pocałunki nad tortem. Zostali we dwoje. Mieli po dwadzieścia
dziewięć lat i całe życie przed sobą.
David sięgnął po stojące na stoliku kieliszki z szampanem.
-
Wypijmy za najszczęśliwszego albo prawie najszczęśliwszego
człowieka na ziemi - zaproponował.
-
Prawie? - zapytała Melanie z udanym oburzeniem. -A kto miałby być
najszczęśliwszym?
Spletli ręce i upili po łyku z kryształowych kieliszków.
-
Pewien wieśniak, który kupił drugą kozę. Później ci o nim opowiem.
Mam coś dla ciebie - przypomniał sobie
raptem. Dał jej już pierścionek z pięciokaratowym brylantem, który miała
teraz na palcu. Wiedział doskonale, że włożyła go wyłącznie dlatego, by
sprawić przyjemność jego rodzicom. Podszedł do wiszącego na krześle
smokingu i wyciągnął z kieszeni pudełeczko od Bulgariego.
-
Daj spokój, Davidzie. Mam ciebie, niczego więcej mi nie trzeba.
-
Pomimo to otwórz. Powinno ci się podobać.
Melanie uniosła wieczko. Wewnątrz, na wyściółce z zamszu lśniły srebrne
kolczyki w kształcie półksiężyców wysadzanych brylantami.
-
Ty też przypominasz mi księżyc - powiedział David.
Melanie przyłożyła kolczyki do uszu. Były piękne, tak jak piękna była
Melanie.
-
Ty rządzisz przypływami - szepnął David i całując ją, zaczął rozpinać
zamek błyskawiczny jej sukni.
W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
-
Szampan - oznajmił głos po drugiej stronie.
David miał ochotę powiedzieć kelnerowi, by zostawił butelkę i się
wynosił. Przez cały wieczór myślał o tym, kiedy wreszcie będzie mógł
zsunąć suknię z delikatnych ramion Melanie.
-
Otwórz - poprosiła. - Ja tymczasem przymierzę kolczyki.
Wysunęła się z objęć męża i ruszyła w stronę łazienki.
Idąc do drzwi, David pomyślał jeszcze, że nie zamieniłby się z nikim na
świecie. ^ Nawet gdyby mu dawano drugą kozę.
ROZDZIAŁ 2
Phillip Campbell wielokrotnie wyobrażał sobie ten wyjątkowy moment.
Wiedział, że drzwi otworzy pan młody. Wszedł do pokoju.
- Gratulacje - mruknął, podając szampana, i spojrzał spod oka na
mężczyznę w koszuli od smokingu, z rozwiązaną muszką na szyi.
David Brandt nie zwracał na niego uwagi: obejrzał uważnie butelkę
tkwiącą w przewiązanym wstążkami wiaderku. Krug. Cios du Mesnil,
rocznik 1989.
-
Co może być najgorszym uczynkiem na świecie? -szeptał do siebie
Campbell. - Czy będę w stanie to zrobić. Mam dość siły?
-
Nie było żadnego bileciku? - zagadnął pan młody, szukając w
kieszeni spodni pieniędzy na napiwek.
-
Tylko to, proszę pana.
Podszedł bliżej i zanurzył nóż w piersi Davida Brandta, między trzecie a
czwarte żebro, tam gdzie serce.
-
Dla człowieka, który ma wszystko - powiedział, wchodząc głębiej do
pokoju i kopniakiem zatrzaskując drzwi za sobą. Odwrócił Davida
Brandta, przyparł go do drzwi, głębiej wraził ostrze noża.
Pan młody zesztywniał w paroksyzmie bólu, z jego gardła dobyło się ciche
rzężenie, oczy wyszły mu z orbit, jakby nie wierzył w to, co się z nim
dzieje.
Niezwykłe, pomyślał Campbell. Czuł, fizycznie czuł, jak z ofiary uchodzą
siły. Ten człowiek przed chwilą przeżył najwspanialszą chwilę w swoim
życiu, a teraz umierał.
Campbell zrobił krok do tyłu i ciało Davida osunęło się na dywan. Pokój
zakołysał się niby łódź nabierająca przechyłu, po czym wszystko nagle
zawirowało w zawrotnym tempie, jak w kalejdoskopie. Dziwne. Zupełnie
inaczej to sobie wyobrażał.
Usłyszał głos panny młodej, szybko wyciągnął nóż z piersi Davida
Brandta i podbiegł do drzwi łazienki. W progu ukazała się Melanie, ciągle
jeszcze ubrana w suknię ślubną.
-
Davidzie? - Na widok intruza uśmiech momentalnie znikł z jej
twarzy. - Gdzie David? Kim pan jest?
Omiotła go szybkim, pełnym przerażenia spojrzeniem, dostrzegła nóż,
ciało męża na podłodze.
-
O Boże! David! - krzyknęła. - Davidzie! Davidzie!
Taką właśnie Campbell chciał ją zapamiętać. Ten wyraz
zgrozy w rozszerzonych oczach, jeszcze przed chwilą rozpromienionych
nadzieją i oczekiwaniem.
-
Chciałabyś wiedzieć dlaczego? - zapytał, nie bardzo wiedząc, co
mówi. Słowa same płynęły z ust. - Ja też.
-
Dlaczego? - krzyknęła Melanie. Nic nie rozumiała, ale wiedziała, że
powinna uciekać. Rzuciła się gwałtownie ku drzwiom. Campbell chwycił
ją za przegub ręki i przystawił nóż do gardła.
-
Proszę. Proszę, nie zabijaj mnie.
-
Przyszedłem, żeby cię uratować, Melanie - oznajmił, spoglądając jej
z uśmiechem w twarz.
Nóż zagłębił się w szyję. Melanie krzyknęła, naprężyła się. Oczy
przygasły, ciałem wstrząsnęły śmiertelne drgawki, twarz stężała w
błagalnym pytaniu. Dlaczego? Dlaczego?
Campbell długo jeszcze nie mógł zaczerpnąć tchu. Czuł dławiący zapach
krwi Melanie Brandt. Z trudem mógł uwierzyć, że to zrobił.
Zaniósł ciało panny młodej do sypialni i położył na łóżku.
Była piękna. Młoda twarz o delikatnych rysach. Pamiętał, jakie wrażenie
na nim zrobiła, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Myślała, że cały świat
należy do niej.
Przesunął dłonią po jej policzku, dotknął palcem kolczyka w kształcie
półksiężyca.
Jaki może być najgorszy uczynek?
Czy właśnie to, co przed chwilą zrobił?
Nie, odpowiedział jakiś głos. To jeszcze nie jest najgorsze, co można
zrobić.
Powoli zadarł białą suknię ślubną.
ROZDZIAŁ 3
Było kilka minut po wpół do dziewiątej rano. Czerwcowy poniedziałek.
Jeden z tych chłodnych, szarych letnich poranków, z których słynie San
Francisco. Tydzień zaczynał się paskudnie. Przerzucałam stare
egzemplarze „The New Yor-kera", czekając na wejście do gabinetu
mojego internisty, doktora Roya Orenthalera.
Zaczęłam przychodzić do doktora Roya, jak go czasami nazywałam, kiedy
jeszcze studiowałam socjologię na Uniwersytecie San Francisco i od tego
czasu rokrocznie pojawiałam się u niego na badaniu kontrolnym. Ostatnie
wypadło w zeszły wtorek. Ku mojemu zdziwieniu Orenthaler zadzwonił
do mnie pod koniec tygodnia i poprosił, żebym zajrzała do niego zaraz po
weekendzie.
Czekał mnie pracowity dzień: prowadziłam dwie sprawy równocześnie, a
jeszcze miałam stawić się w sądzie okręgowym. O dziewiątej chciałam
być już w biurze.
-
Pani Boxer, doktor panią prosi - wywołała mnie w końcu
recepcjonistka.
Weszłam za nią do gabinetu.
Zazwyczaj Orenthaler witał mnie jakimś jowialnym żartem pod adresem
policji, w rodzaju: Skoro pani jest tutaj, to kto pilnuje porządku na
ulicach? Miałam trzydzieści cztery lata i od dwóch lat byłam inspektorem
w wydziale zabójstw.
Dzisiaj jednak przywitał mnie z poważną miną.
-
Siadaj, Lindsay - mruknął, wskazując sztywnym ruchem krzesło koło
biurka. O, o...
Do tej pory wyznawałam prostą filozofię, jeśli chodzi o lekarzy. Kiedy
któryś z nich spogląda na człowieka z grobowym wyrazem twarzy i prosi
siadać, może to oznaczać tylko trzy rzeczy, z których tylko jednej należy
się bać. Mogłam oczekiwać, że albo chce mnie zaprosić na randkę, albo
ma mi do przekazania złą wiadomość, albo wydał majątek na nowe obicia
foteli.
-
Chciałbym ci coś pokazać - zaczął, biorąc z biurka przezrocze i
podnosząc je pod światło. - To powiększenie twojego wymazu krwi.
Większe kulki to erytrocyty, czerwone ciałka krwi.
-
Bardzo ładne - zażartowałam głupkowato.
-
Owszem, Lindsay - odparł mój lekarz bez śladu uśmiechu. - Problem
polega na tym, że masz ich za mało.
Wpatrywałam się w niego z nadzieją, że jednak się uśmiechnie i powie coś
w rodzaju: przepracowujesz się, Lindsay... powinnaś odpocząć, Lindsay.
-
Masz tak zwaną anemię aplastyczną... rzadki zespół Neglego.
Najkrócej mówiąc, polega ona na tym, że organizm przestaje wytwarzać
czerwone ciałka krwi. - Podniósł inne zdjęcie. - Tak to powinno wyglądać,
kiedy wszystko jest w porządku.
Na ciemnym tle mrowiły się maleńkie krwinki niby samochody na
skrzyżowaniu Market i Powell w godzinach szczytu. Po prostu korek z
szukających sobie drogi kulek spieszących rozprowadzać tlen po czyimś
krwiobiegu.
Moje zdjęcie, dla kontrastu, przypominało siedzibę ważnego polityka w
dwie godziny po ogłoszeniu przez niego, że ustępuje ze stanowiska.
-
To daje się leczyć, prawda? - To było bardziej twierdzenie niż
pytanie.
-
Owszem, Lindsay, niemniej sprawa jest poważna.
Tydzień temu wybrałam się do niego, bo zaczęły łzawić
mi oczy, widziałam mroczki, pojawiły się jakieś krwawe upławy. W
połowie dnia czułam się tak zmęczona, jakby jakiś złośliwy gnom
uskarżający się na brak żelaza wysysał ze mnie wszystkie siły. Ale bo też
pracowałam po czternaście godzin dziennie. Miałam sześć tygodni od
dawna zaległego urlopu.
-
Jak poważna? - zapytałam zadziornie.
-
Czerwone ciałka są niezbędne w procesie dotleniania ciała - zaczął
wyjaśniać Orenthaler. - Hematopoeza, wytwarzanie komórek krwi w
szpiku kostnym.
-
Doktorze, nie jesteśmy na konferencji medycznej. Pytam, jak dalece
to poważne?
-
Co chcesz usłyszeć, Lindsay? Diagnozę czy przypuszczenia?
-
Prawdę.
Orenthaler skinął głową. Wstał zza biurka, podszedł do mnie, ujął moją
rękę.
-
Powiem ci prawdę. Twoja choroba zagraża życiu.
-
Zagraża życiu? - Serce stanęło mi na moment. Poczułam okropną
suchość w gardle.
-
Jest śmiertelna, Lindsay.
ROZDZIAŁ 4
Poczułam się tak, jakby ktoś zdzielił mnie pięścią między oczy.
Śmiertelna, Lindsay.
Czekałam, że doktor Roy za chwilę powie, że to jakiś idiotyczny żart, że
pomylił moje wyniki badań z wynikami innej pacjentki.
-
Musisz iść do hematologa - ciągnął Orenthaler. - Jak każda choroba i
ta ma różne stadia. Pierwsze to niewielki niedobór krwinek, który można
leczyć transfuzjami. Stadium drugie zaczyna się razem z systematycznym
spadkiem ilości czerwonych ciałek. Przy trzecim stadium konieczna jest
hospitalizacja. Przeszczep szpiku kostnego. Może nawet usunięcie
śledziony.
-
W jakim stadium ja jestem? - zapytałam, wciągając z trudem
powietrze do płuc.
-
Masz zaledwie dwieście erytrocytów na centymetr sześcienny krwi,
co oznacza, że jesteś gdzieś pomiędzy.
-
Pomiędzy?
-
Pomiędzy stadium drugim i trzecim.
W życiu każdego człowieka często przychodzi taki moment, kiedy
wszystko ulega gwałtownemu przewartościowaniu. Dotąd beztrosko
pomykający przez życie, nagle wali głową w mur i raptem wszystko się
kończy. W mojej pracy często stykam się z ludźmi, których sytuacja ulega
z dnia na dzień radykalnej zmianie.
Teraz przyszła pora na mnie.
-
Co to oznacza? - zapytałam niepewnym głosem, a gabinet zawirował
mi przed oczami.
-
To oznacza, Lindsay, że będziesz musiała poddać się długiej i
ciężkiej kuracji.
Pokręciłam głową.
-
A co z pracą?
Od sześciu lat pracowałam w wydziale zabójstw, od dwóch byłam
inspektorem. Przy odrobinie szczęścia w chwili awansu mojego
porucznika mogłabym zająć jego
stanowisko. Nasz wydział potrzebował silnych kobiet. Takich jak ja.
Czułam, że mogę zajść daleko. Tak myślałam do tej pory.
-
Leczenie nie będzie miało żadnego wpływu na twoją pracę. Jeżeli
kuracja cię nie osłabi, możesz leczyć się i pracować. Choćby ze względów
terapeutycznych.
Nagle poczułam, że zaczynam się dusić, że muszę czym prędzej wyjść z
gabinetu.
-
Uprzedzę hematologa o twojej wizycie - powiedział Orenthaler.
Zaczął opowiadać, do jakiego to świetnego specjalisty mnie posyła, ale nie
słuchałam go. Zastanawiałam się, komu powiedzieć. Matka nie żyła od
dziesięciu lat. Ojciec zniknął z mojego życia, kiedy skończyłam trzynaście
lat. Miałam siostrę, Cat, ale przy jej ukochaniu świętego spokoju
wiadomość o mojej chorobie byłaby dla niej pewnie większą katastrofą niż
dla mnie.
Doktor podsunął mi skierowanie.
-
Znam cię, Lindsay, i wiem, co myślisz. Otóż nie, praca nie będzie
najlepszym lekarstwem. Sprawa jest śmiertelnie poważna. Masz się do
niego zgłosić jeszcze dzisiaj.
Nagle odezwał się mój pager. Odszukałam go w torebce i spojrzałam na
numer. Dzwonili z biura. Jacobi.
-
Muszę zatelefonować - powiedziałam.
Orenthaler rzucił mi pełne nagany spojrzenie, które mówiło: ostrzegałem
cię.
-
Rozumiem. - Uśmiechnęłam się z przymusem. - Terapia.
Wskazał ruchem głowy telefon na biurku i wyszedł z gabinetu, a ja
wystukałam numer mojego partnera.
-
Koniec zabawy, Boxer - po drugiej stronie rozległ się burkliwy głos
Jacobiego. - Mamy podwójne zabójstwo. W Grand Hyatt.
W głowie huczało mi to, co powiedział przed chwilą lekarz. Otumaniona,
nie zareagowałam widać od razu.
-
Słyszysz mnie, Boxer? Robota czeka. Jedziesz?
-
Tak? - wykrztusiłam wreszcie.
-
Ubierz się ładnie - mruknął mój partner. - Jak na ślub.
ROZDZIAŁ 5
W jaki sposób wyszłam z gabinetu Orenthalera i jak dojechałam z Noe
Vallcy do Hyatta na Union Sąuare, nie pamiętam.
W uszach rozbrzmiewały mi cały czas słowa doktora: w niektórych
przypadkach zespół Neglego może być śmiertelny.
Wiem tylko, że w dwanaście minut po odebraniu wiadomości od
Jacobiego podjechałam swoim dziesięcioletnim bronco pod główne
wejście hotelu.
Wokół roiło się od policji. Chryste, co się tu stało?
Zamknięto cały kwartał między Sutter i Union Sąuare. Wejście do hotelu
obstawili mundurowi, którzy sprawdzali każdego wchodzącego i
wychodzącego, usiłując jednocześnie rozganiać gapiów.
Mignęłam blachą i weszłam do holu. W pobliżu recepcji stało dwóch
znajomych mundurowych: Murray, gliniarz o wielkim brzuchu, który
dosługiwał emerytury, i jego młodszy partner Vasquez. Poprosiłam tego
pierwszego, żeby szybko wprowadził mnie w sprawę.
-
Tyle wiem, że w apartamencie na trzynastym ktoś załatwił jakichś
dwoje ważniaków. Wszyscy nasi mądrzy są już na górze.
-
Kto zawiaduje? - zapytałam, czując, że wraca mi energia.
-
Wygląda, że pani, inspektorze.
-
Skoro tak, obstawcie natychmiast wszystkie wejścia do hotelu. Niech
kierownik administracyjny przygotuje mi listę gości i pracowników. Nikt
nie może wyjść z budynku, dopóki jego nazwisko nie znajdzie się na
liście.
W chwilę później jechałam już windą na trzynaste piętro.
Wianuszek policjantów i ludzi z kierownictwa hotelu wskazał mi
dwuskrzydłowe drzwi opatrzone tabliczką: Apartament Chiński. Zaraz
przy wejściu wpadłam na Charliego Clappera, szefa ekipy technicznej.
Obecność Clappera na miejscu zbrodni wskazywała, że sprawa musi być
naprawdę poważna.
Najpierw zobaczyłam róże, mnóstwo róż, dopiero potem dojrzałam
Jacobiego.
-
Uważaj na obcasy, inspektorze - zawołał głośno na mój widok.
Mój partner miał czterdzieści siedem łat, ale wyglądał na znacznie więcej:
siwe, mocno przerzedzone włosy bardzo go postarzały. Wiecznie
skrzywiony, sprawiał wrażenie człowieka, który nie spodziewa się wiele
po innych, przeciwnie, czeka, że za chwilę usłyszy coś głupiego.
Pracowaliśmy razem od ponad dwóch lat. Pomimo że miał znacznie ode
mnie dłuższy staż w wydziale, to ja byłam jego przełożoną.
Przy wejściu do apartamentu omal nie potknęłam się o nogi pierwszej
ofiary, pana młodego. Leżał obok drzwi, skulony, w koszuli i spodniach od
smokingu, z zakrzepłą krwią na owłosionej piersi. Wciągnęłam głęboko
powietrze.
-
Przedstawiam ci pana Davida Brandta - oznajmił Jacobi z krzywym
uśmieszkiem. - Tam mamy panią Brandt. -Wskazał w kierunku sypialni. -
Była nią wyjątkowo krótko.
Przyklękłam przy zwłokach pana młodego. Przystojny, o krótkich,
ciemnych włosach, łagodne rysy. Tylko szeroko otwarte, wybałuszone
oczy i strużka zakrzepłej krwi na brodzie mąciły obraz. Obok ciała na
podłodze leżała marynarka od smokingu.
-
Kto ich znalazł? - zapytałam, szukając portfela w kieszeniach
marynarki.
-
Kierownik zmiany. Dziś rano mieli lecieć na Bali. Mam na myśli
wyspę, nie kasyno, Boxer. Takich, jak ci tutaj, budzi sam kierownik.
Otworzyłam portfel; wydane w Nowym Jorku prawo jazdy z
uśmiechniętym zdjęciem pana młodego, platynowe karty kredytowe,
kilkanaście banknotów studolarowych.
Podniosłam się, rozejrzałam po apartamencie. Wnętrze przypominało
muzeum sztuki dalekowschodniej: smoki z jasnozielonej porcelany, fotele
i kanapy zdobione scenami z dwom cesarskiego. I, oczywiście, róże. Ja
wolałam małe, zaciszne pensjonaty, ale jeśli ktoś lubił wystawę i oprawę,
tu je miał.
-
Poznaj pannę młodą.
Weszłam do sypialni i zatrzymałam się w progu. Leżała na plecach na
wielkim łożu z baldachimem.
Widziałam setki ofiar zabójstw, ale na to, co zobaczyłam, nie byłam
przygotowana. Poczułam prawdziwe współczucie. Nie zdążyła nawet
zdjąć sukni ślubnej.
ROZDZIAŁ 6
Widziałam wiele ofiar, ale nigdy nie oswoję się z ich widokiem, a ten był
wyjątkowo przykry.
Była taka młoda i ładna. Gdyby nie trzy krwawe kwiaty na białym staniku
sukni, mogłoby się zdawać, że śpi. Śpiąca królewna oczekująca na
swojego królewicza. Tymczasem królewicz leżał w sąsiednim pokoju z
wnętrznościami na wierzchu.
-
Nawet bajki po trzy i pół tysiąca papierków za dobę czasami się źle
kończą. - Jacobi wzruszył ramionami.
Wiele wysiłku kosztowało mnie, żeby skupić się na robocie. Posłałam
Jacobiemu jadowite spojrzenie, żeby się przymknął.
-
Co jest, Boxer? - Spotulniał. - Ja tylko żartowałem.
Jego skruszona mina nie wiedzieć czemu przywróciła
mnie do rzeczywistości. Panna młoda miała duży brylant na prawej dłoni i
fantazyjne kolczyki. Motywem zabójstwa na pewno nie była chęć zysku.
Do ciała zbliżył się jeden z techników.
-
Wygląda na trzy rany kłute od noża. Nie poszło mu tak łatwo jak z
panem młodym, jego załatwił jednym ciosem.
Przemknęło mi przez głowę, że przyczyną większości zabójstw są
pieniądze albo seks. Tu na pewno nie chodziło o pieniądze.
-
Kiedy widziano ich po raz ostatni? - zapytałam.
-
Wczoraj wieczorem po dziesiątej. Wtedy skończyło się przyjęcie na
dole.
-
Potem już nie?
-
Wiem, że to nie twoja działka, Boxer. - Jacobi wyszczerzył się w
uśmiechu. - Ale tak już jest, że ludzie zaraz po weselu zwykli zostawiać
młodych samym sobie.
Uśmiechnęłam się kwaśno i rozejrzałam po bogatym wnętrzu.
-
Zaskocz mnie, Jacobi. Kto szasta się na taki apartament?
-
Ojciec pana młodego robi grube interesy na Wall Street. Dla siebie i
żony wynajął pokój na dwunastym piętrze. Postawili się. Popatrz na te
cholerne róże.
Wróciłam do pana młodego. Dopiero teraz zauważyłam butelkę szampana
przewiązaną wstążką jak prezent. Stała na zbryzganej krwią marmurowej
konsoli koło drzwi.
-
Zastępca kierownika też zwrócił na nią uwagę. Moim zdaniem
przyniósł ją ten, kto to zrobił.
-
Zauważyli kogoś?
-
Pewnie. Kupę facetów w smokingach. Było wesele, nie?
Przeczytałam napis na etykietce. „Krug. Cios du Mesnil,
1989".
-
Mówi ci to coś? - zagadnął Jacobi.
-
Tyle tylko że morderca zna się na trunkach.
Popatrzyłam na poplamioną krwią marynarkę od smokingu. W miejscu,
gdzie wszedł nóż, było przecięcie.
Jacobi wzruszył ramionami.
-
Morderca musiał ją ściągnąć z faceta po tym, jak go dźgnął.
-
Po cholerę miałby to robić? - mruknęłam głośno.
-
Bo ja wiem. Musimy go zapytać.
Na korytarzu stał Charlie Clapper, gapił się na mnie, czekał na znak, że
może zaczynać. Skinęłam głową i wróciłam do panny młodej.
Miałam złe, bardzo złe przeczucia. Jeśli nie chodziło o pieniądze,
musiało... chodzić... o seks.
Uniosłam tiulowe podbicie sukni. Chodziło.
Ściągnięte majtki zaczepiły się na stopie.
Zalała mnie wściekłość. Spojrzałam w martwe oczy. Wszystko miała przed
sobą, nadzieje, marzenia. Teraz była tylko splugawionym trupem.
Stałam tak nad nią, mrugając powiekami, i raptem uświadomiłam sobie, że
płaczę.
-
Pogadaj z rodzicami pana młodego, Warren - rzuciłam
do Jacobiego i wciągnęłam głęboko powietrze. - Przesłuchaj wszystkich
gości z tego piętra. Znajdź ich adresy, jeśli już wyjechali. Każ
przygotować listę pracowników hotelu, którzy mieli nocny dyżur. -
Czułam, że jeśli zaraz nie wyjdę z pokoju, zrobię z siebie widowisko. -
Zabieraj się do roboty, Warren.
Nie patrząc mu w oczy, wypadłam na korytarz.
-
Co się dzieje, Boxer? - zaniepokoił się Charlie Clapper.
-
Znasz kobiety, zawsze płaczą na ślubach - usłyszałam jeszcze
odpowiedź Jacobiego.
ROZDZIAŁ 7
Phillip Campbell szedł Powell Street w stronę Union Sąuare i Hyatta.
Ulica była zablokowana, pod hotelem gromadził się coraz większy tłum,
wyły syreny wozów policyjnych i ambulansów. W szacownym San
Francisco takie sceny należały do rzadkości. I zachwycały Campbella!
Nie mógł uwierzyć, że zdąża na miejsce zbrodni. To było silniejsze od
niego. Pojawić się tu, przeżyć jeszcze raz wczorajszy wieczór. Zbliżając
się, czuł, jak rośnie mu poziom adrenaliny, jak coraz szybciej bije serce.
Przeciskając się przez tłum pod hotelem, słyszał wymieniane przez gapiów
pogłoski: mówiono o pożarze, morderstwie, samobójstwie, ale nikt nie
wiedział, co naprawdę się stało. Wreszcie docisnął się tak blisko, że
widział już policjantów. Kilku rozglądało się po stłoczonej przed wejściem
do Hyatta ciżbie, szukali go. Nie bał się zdemaskowania. Był poza
wszelkim podejrzeniem i ta świadomość przyprawiała go o dodatkowy
dreszcz.
Chryste, odważył się, a to dopiero początek. Nigdy jeszcze nie zaznał
podobnego uczucia. Nigdy jeszcze miasto nie doświadczyło niczego
podobnego.
Z Hyatta wyszedł jakiś biznesmen, którego natychmiast obiegli reporterzy,
zarzucając pytaniami, jakby był znaną osobistością. Uśmiechnął się z
wyższością. Miał informacje,
których chcieli, i skwapliwie się nimi dzielił, przeżywał swoją żałosną
chwilę sławy.
- Młoda para, zamordowana w apartamencie na ostatnim piętrze - usłyszał
Campbell słowa mężczyzny. - W noc poślubną. Smutna historia.
Gapie na chwilę wstrzymali oddech.
ROZDZIAŁ 8
Co za scena! Cindy przepychała się przez tłum otaczający Grand Hyatt
Hotel. Jęknęła rozczarowana na widok blokady policyjnej.
Wokół wejścia cisnęła się ponad setka ciekawskich: turyści z aparatami
fotograficznymi, biznesmeni spieszący do pracy, rozkrzyczani reporterzy
wymachujący legitymacjami prasowymi, które miały pomóc im dostać się
do środka. Po drugiej stronie ulicy stał wóz transmisyjny jakiejś stacji
telewizyjnej.
Po dwóch latach pracy w dziale miejskim „Chronicie" Cindy wreszcie
miała wydarzenie, które mogło pomóc jej w karierze. To było to.
- Morderstwo w Grand Hyatt - poinformował ją szef, Sid Glass, kiedy
technik przechwycił w nasłuchu policyjny komunikat radiowy. Suzie
Fitzpatrick i Tom Stone, reporterzy, którzy prowadzili kronikę policyjną w
gazecie, byli akurat w terenie. - Jedź tam natychmiast - warknął Sid. Nie
musiał powtarzać jej tego dwa razy.
Tyle mojego szczęścia, pomyślała rozczarowana Cindy, spoglądając na
kordon policyjny.
Przed zablokowanym wejściem do hotelu z każdą chwilą przybywało
dziennikarzy. Jeśli czegoś natychmiast nie wymyśli, sprawę przejmą
Fitzpatrick i Stone. Musi dostać się do środka.
Rozejrzała się i szybko podeszła do stojącej opodal beżowej limuzyny,
zapukała w szybę.
Kierowca podniósł głowę znad gazety, oczywiście „Chronicie", odkręcił
szybę.
-
Czeka pan na Steadmana?
-
Eee... na Eddlesona.
-
Pomyłka. - Pomachała ręką. Już mogła wejść do hotelu.
Ponownie przecisnęła się przez tłum.
-
Przepraszam - zwróciła się do policjanta, który zagrodził jej drogę.
Przybrała zaaferowaną minę kogoś, komu bardzo się spieszy. - Mam tu
spotkanie.
-
Z kim?
-
Z panem Eddlesonem. Czeka na mnie.
Policjant zaczął przerzucać kartki wydruku komputerowego.
-
Numer pokoju?
Cindy pokręciła głową.
-
Umówił się ze mną w Grill Room. O jedenastej. - Grill Room w
Hyatcie był ulubionym miejscem spotkań ważnych osobistości San
Francisco.
Policjant zmierzył ją bacznym spojrzeniem. W czarnej skórzanej kurtce,
dżinsach, sandałach z Earthsake, nie wyglądała na osobę, która mogłaby
brać udział w ważnym służbowym śniadaniu.
-
Moje spotkanie. - Cindy popukała w zegarek. - Eddleson.
Policjant machnął ręką i przepuścił ją.
Była w środku. W przeszklonym, wysokim na trzy kondygnacje atrium ze
złotymi kolumnami. Miała ochotę zaśmiać się w nos wszystkim znanym
reporterom, którzy tłoczyli się nadal przed wejściem.
To ona będzie pierwsza na miejscu zdarzeń. Musi tylko pomyśleć, jak
wykorzystać swoją szansę.
W holu mrowili się gliniarze, wyjeżdżający goście, grupki turystów,
personel w ciemnoczerwonych liberiach. Szef powiedział, że chodzi o
morderstwo. Śmiałe morderstwo, zważywszy na dobrą reputację hotelu.
Nie wiedziała, na którym piętrze. Ani kiedy się to stało. Nie wiedziała
nawet, czy chodziło o gości hotelu.
Owszem, dostała się do środka, ale nie miała pojęcia, co robić.
Zobaczyła jakieś walizki w głębi pod ścianą. Wyglądały na bagaże
większej grupy. Boy wynosił je na zewnątrz.
Podeszła i przyklęknęła przy jednej z nich, jakby chciała coś wyjąć.
-
Zawołać taksówkę? - zagadnął inny boy, przechodzący akurat obok.
Cindy pokręciła głową.
-
Ktoś ma po mnie przyjechać. - Ogarnęła spojrzeniem panujące wokół
zamieszanie, podniosła oczy do nieba. -Przed chwilą wstałam. Co się tu
dzieje?
-
Nie słyszała pani? Mieliśmy tu niezły pasztet. Dwie osoby
zamordowane. Na trzydziestym. - Chłopak zniżył głos, jakby zawierzał jej
sekret życia. - Widziała pani może to wesele wczoraj wieczorem? Ktoś
zabił państwa młodych. Dostał się do Apartamentu Chińskiego i zadźgał
oboje.
-
Chryste! - Cindy cofnęła się o krok.
-
Na pewno nie chce pani, żeby wynieść bagaże? -upewnił się boy.
-
Dziękuję, poczekam tutaj - powiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Dojrzała otwierającą się windę, z której chłopak hotelowy wypchnął
wózek pełen waliz. Służbowa winda. Policja jej nie pilnowała.
Przecisnęła się w tamtą stronę, nacisnęła guzik i złote drzwi otworzyły się
z cichym szelestem. W środku nie było nikogo.
Szybko wskoczyła do kabiny, nie wierząc w swoje szczęście.
Trzydzieste piętro.
Apartament Chiński.
Podwójne morderstwo.
Jej sprawa.
ROZDZIAŁ 9
Kiedy winda stanęła, Cindy wstrzymała oddech. Serce waliło jej jak
oszalałe.
Była na trzydziestym. Udało się. Naprawdę się udało.
Drzwi się otworzyły. Dzięki Bogu nie pilnował ich żaden policjant.
Słyszała dochodzące z oddali głosy, ruszyła w ich kierunku.
Minęła dwóch mężczyzn w żółtych kurtkach z oznaczeniami policyjnej
ekipy technicznej. W głębi korytarza dostrzegła kilku mundurowych i
dochodzeniowców w cywilnych ubraniach; stali przy dwuskrzydłowych
drzwiach, na których widniał mosiężny napis: Apartament Chiński.
Nie tylko dostała się do środka. Była w samym centrum wydarzeń.
Zbliżyła się do drzwi. Gliniarze nie spojrzeli nawet w jej stronę.
Widziała już wnętrze apartamentu: urządzone z przepychem, pełne róż.
Nagle poczuła, że za chwilę zwymiotuje.
Tuż za progiem leżał na podłodze pan młody w skrwawionej koszuli od
smokingu.
Ugięły się pod nią nogi. Nigdy jeszcze nie widziała ofiary morderstwa.
Chciała podejść bliżej, przyjrzeć się, zapamiętać każdy szczegół, ale nie
była w stanie zrobić kroku.
-
A pani co tu robi, do cholery? - zagadnął szorstki głos. Przed Cindy
wyrósł policjant.
Ktoś ją chwycił i przyparł do ściany. Boli. Ogarnięta paniką, wyciągnęła z
torebki portfel, w którym tkwiła legitymacja prasowa.
Rozeźlony policjant o grubym karku i twarzy przypominającej pysk
śliniącego się dobermana zaczął oglądać jej identyfikatory i karty
kredytowe.
-
Chryste - jęknął. - Reporterka.
-
Jak się pani tu, do cholery, dostała? - napadł na nią partner
dobermana.
-
Trzeba ją stąd natychmiast zabrać - warknął doberman. - Spisz jej
dane. Przez najbliższy rok nie będzie miała wstępu na żadną naszą
prasówkę.
Partner dobermana pociągnął ją w stronę wind. Cindy obejrzała się
jeszcze, omiatając ostatnim spojrzeniem zwłoki leżące w progu
apartamentu. Okropny, przerażający i smutny widok. Drżała na całym
ciele.
-
Wyprowadź ją z hotelu - polecił policjant mundurowemu, który
pilnował drzwi windy. - Obrócił w palcach legitymację Cindy, jakby to
była karta do gry. - Będzie się pani musiała z nią pożegnać.
Kiedy drzwi zaczęły się zamykać, ktoś krzyknął:
-
Zaczekajcie.
Wsiadła wysoka kobieta w szaroniebieskim T-shircie i kamizelce z
brokatu, z blachą policyjną przy pasku: miała miłą twarz, jasne włosy i
była wyraźnie zdenerwowana.
-
Niezła jatka, pani inspektor? - zagadnął towarzyszący Cindy
policjant.
-
Owszem - odpowiedziała, nie odwracając nawet głowy.
Cindy nie wierzyła własnym uszom. To musiało być
straszne, skoro wytrąciło z równowagi zawodowca. Słowo inspektor nie
uszło jej uwagi.
Kiedy winda zatrzymała się na parterze, kobieta prawie wybiegła z kabiny.
-
Widzi pani drzwi? - mruknął policjant. - Proszę wyjść i więcej tu nie
wracać.
Ledwie drzwi kabiny zamknęły się na powrót, rozejrzała się po holu,
szukając wzrokiem pani detektyw. Dostrzegła ją, znikającą w toalecie, i
szybko ruszyła w tamtą stronę z twardym postanowieniem: tylko one we
dwie, musi wykorzystać okazję.
Kobieta stała przed lustrem. Szczupła, postawna, musiała mieć około
metra osiemdziesięciu wzrostu. Niewiarygodne, ale najzwyczajniej w
świecie płakała.
O Jezu. Znowu się udało. Co takiego zobaczyła pani inspektor, że tak się
rozkleiła?
-
Dobrze się pani czuje? - zagadnęła Cindy cicho.
Kobieta zesztywniała, ale wyraz jej twarzy wskazywał, że
gotowa jest rozmawiać.
-
To ty byłaś na górze. Jesteś dziennikarką?
Cindy skinęła głową.
-
Jak ci się udało tam dostać?
-
Nie wiem. Jakoś się udało.
Kobieta wyjęła chusteczkę, otarła oczy.
-
Ze mną ci się nie uda. Nic ode mnie nie usłyszysz.
-
Nawet o tym nie myślałam. Naprawdę dobrze się pani czuje?
Kobieta odwróciła się do niej. Jej oczy krzyczały: nie mam ci nic do
powiedzenia, ale widać było, że chce mówić, chce wyrzucić z siebie to, co
przed chwilą zobaczyła.
Cindy doskonale wyczuwała jej stan. Gdyby role się odwróciły, gdyby ona
była w tej chwili na miejscu policjantki, kto wie, może by się nawet
zaprzyjaźniły.
Cindy wyjęła z kieszeni wizytówkę, położyła ją na brzegu umywalki.
-
Gdyby chciała pani porozmawiać...
Przez miłą twarz pani inspektor przemknął cień uśmiechu.
Cindy odpowiedziała uśmiechem.
-
Skoro już tu jestem... - Wyciągnęła kosmetyczkę i podeszła do lustra,
zerkając na odbicie policjantki.
-
Łacina kamizelka - powiedziała.
ROZDZIAŁ 10
Pracuję w Hall of Justice. Hall, jak zwykliśmy go nazywać, szary,
dziesięciopiętrowy gmach z elewacją wyłożoną granitem, w którym mieści
się miejski departament sprawiedliwości, znajduje się na rogu Szóstej i
Bryant. Nawet jeśli sam budynek z jego aseptycznymi wnętrzami usiłuje
komunikować swoją funkcję, otoczenie zdaje się zaprzeczać powadze
egzekwowania prawa. Wokół baraki, kantory poręczycieli, parkingi,
nędzne bary.
W Hallu mamy do czynienia z każdym złem: kradzieże samochodów,
przestępstwa na tle seksualnym, napady. Na siódmym piętrze znajdują się
biura prokuratora okręgowego, tu w szklanych boksach urzędują młodzi,
obiecujący oskarżyciele. Na dziewiątym areszt śledczy. Jest nawet
kostnica.
Po krótkiej konferencji prasowej umówiliśmy się z Jaco-bim w naszym
biurze, by podsumować zebrany dotąd mate-
riał. Dwanaście osób, bo tyle nas pracuje w wydziale zabójstw, gnieździ
się w jednej dużej sali oświetlonej ostrym światłem jarzeniówek. Mnie
udało się zaanektować dla siebie biurko pod oknem, skąd widzę
przebiegającą tuż obok budynku obwodnicę. Na biurku zawsze piętrzą się
teczki, zdjęcia, okólniki. Jedynym osobistym przedmiotem jest sześcian z
pleksiglasu, prezent od mojego poprzedniego partnera. Widnieje na nim
napis: Chcesz wiedzieć, w którą stronę pojechał pociąg, nie patrz na tory.
Zrobiłam sobie herbatę i poszłam do pokoju przesłuchań, gdzie czekał już
Jacobi. Dużą tablicę stojącą w rogu podzieliłam na dwie kolumny: co
wiemy i co musimy sprawdzić.
Rozmowa z rodzicami pana młodego nic nie wniosła. Ojciec, gruba ryba z
Wall Street, prowadził międzynarodowe interesy finansowe. Powiedział
Jacobiemu, że byli z żoną w sali bankietowej, dopóki nie wyszli ostatni
goście, po czym „odprowadzili dzieci na górę". Nie mają żadnych
wrogów. Nie są zadłużeni, nikt im nie groził. Nie wiedzą, kto mógł zrobić
coś tak strasznego.
Trochę więcej szczęścia mieliśmy, przesłuchując gości z trzydziestego
piętra. Małżeństwo z Chicago około wpół do jedenastej wieczorem
zauważyło jakiegoś mężczyznę, który kręcił się w pobliżu Apartamentu
Chińskiego: facet był średniej budowy, miał krótkie, ciemne włosy, nosił
albo czarny garnitur, albo smoking. W ręku trzymał wiaderko z
szampanem.
Strawiliśmy na wątpliwościach kilka godzin. Minęła siódma, nasza zmiana
kończyła się o piątej.
-
Nie masz dzisiaj randki, Boxer? - zagadnął w końcu Jacobi.
-
Mam kilka, Warren.
-
Mówię właśnie, nie masz żadnej.
Do pokoju wetknął głowę nasz porucznik Sam Roth, którego nazywamy
Milasem. Pomachał popołudniową „Chronicie".
-
Widzieliście? /<L>'
Na pierwszej stronie widniął tyj^łrAyielką wytłuszczoną
czcionką. „Horror nocy poślubnej w Hyatcie", przeczytałam na głos.
„Morderstwo w świecie zastrzeżonym dla najbogatszych. Trup pana
młodego w apartamencie z zapierającym dech widokiem na zatokę".
Roth zmarszczył brwi.
-
Zorganizowaliście wycieczkę z przewodnikiem po miejscu zbrodni?
Ta reporterka opisuje wszystko ze szczegółami.
Pod tekstem widniało nazwisko Cindy Thomas.
Pomyślałam o wizytówce, którą miałam w torebce, i westchnęłam.
Cindy Cholerna Thomas.
-
Może powinienem do niej zadzwonić i poprosić o informacje na
temat dochodzenia? - ciągnął Roth.
-
Wejdziesz? - zapytałam. - Spójrz na tablicę. Kto wie, czy nie będzie
potrzebna nam pomoc.
Roth stał bez ruchu, przygryzając wargę. Już miał zamknąć drzwi za sobą,
cofnął się.
-
Jutro piętnaście po dziewiątej chcę cię widzieć w swoim biurze,
Lindsay. Musimy się zastanowić. A teraz zostawiam was samych.
Przysiadłam na stole. Miałam wrażenie, że przygniata mnie ogromny
ciężar. Minął cały dzień, a ja nie znalazłam ani chwili, żeby zastanowić się
nad własnymi sprawami.
-
Dobrze się czujesz? - zapytał Jacobi.
Znów zbierało mi się na płacz, czułam, że za chwilę pęknę.
-
Paskudna sprawa - mruknął od drzwi. - Idź do domu, weź kąpiel, czy
ja wiem.
Uśmiechnęłam się. Delikatność nie należała do najmocniejszych stron
Jacobiego.
Kiedy wyszedł, spojrzałam na prawie puste kolumny na tablicy. Sama
czułam się pusta i słaba. Powoli wracała do mnie poranna wizyta u
Orenthalera. I jego ostrzeżenie: Śmiertelna, Lindsay.
Nagle uświadomiłam sobie, że już ósma.
Nie zadzwoniłam do poleconego mi przez Orenthalera specjalisty.
ROZDZIAŁ 11
Po powrocie do domu chyba zastosowałam się do rady Jacobiego.
Przede wszystkim wyprowadziłam moją sukę, Martę. Kiedy jestem w
pracy, zajmują się nią sąsiedzi, ałe zawsze czeka na nasz wieczorny spacer.
Po powrocie zrzuciłam ubranie i wzięłam gorący prysznic. Jakoś udało mi
się zmyć z siebie pamięć Melanie i Davida Brandtów. Przynajmniej na tę
noc.
Pozostał Orenthaler. I telefon do lekarza specjalisty, na który nie mogłam
się zdobyć przez cały dzień.
Tego nie byłam w stanie z siebie zmyć. Moje życie się zmieniło. Nie
walczyłam już tylko z mordercami grasującymi po mieście. Musiałam
walczyć o siebie.
Po wyjściu spod prysznica stanęłam przed lustrem ze szczotką do włosów
w ręku i przez długą chwilę wpatrywałam się w swoje odbicie. Rzadko mi
się to zdarzało, ale tym razem pomyślałam, że jestem ładna. Nie piękna,
ładna. Wzrost metr siedemdziesiąt pięć. Niezła sylwetka jak na osobę
popijającą piwo i objadającą się lodami. Żywe ciemne oczy.
Jak to możliwe, żebym miała umrzeć?
Dzisiaj moje oczy były inne. Widziałam w nich strach. Wszystko
wydawało się inne. Trzymaj się na fali, usłyszałam stanowczy głos. Nie
daj się. Nigdy się nie dawałaś.
Dlaczego ja? Pytanie powracało natrętnie, choć usiłowałam je ignorować.
Włożyłam dres, zawiązałam włosy w koński ogon i poszłam do kuchni.
Nastawiłam wodę na makaron, podgrzałam sos sprzed kilku dni, który
znalazłam w lodówce.
Kiedy zaczął pyrkotać, puściłam płytę Sarah McLahan i usiadłam na
blacie kuchennym z kieliszkiem wina. Słuchając muzyki, tarmosiłam
Martę za uchem.
Rozwiodłam się dwa lata temu i od tego czasu mieszkam sama.
Nienawidzę mieszkać sama. Uwielbiam ludzi, kocham przyjaciół.
Kochałam mojego męża, Toma, bardziej
niż życie. Dopóki mnie nie zostawił. „Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć,
Lindsay. Kocham cię, ale muszę odejść. Muszę poszukać sobie kogoś
innego. Nic więcej nie potrafię powiedzieć".
Chyba był szczery, ale nigdy nie słyszałam czegoś równie głupiego i
smutnego. Serce mi pękło na tysiące kawałków. Ciągle jest pęknięte.
Nienawidzę mieszkać sama, ale boję się być z kimś. Bo jeśli przestanie
mnie kochać? Nie poradziłabym sobie z tym. Spławiam każdego faceta,
który pojawia się w pobliżu mnie.
A jednak nienawidzę być sama.
Szczególnie dzisiaj.
Moja matka umarła na raka piersi, kiedy kończyłam college. Przeniosłam
się wtedy z Berkeley do miasta, żeby być przy niej i zaopiekować się
młodszą siostrą, Cat. Mama za późno zaczęła się leczyć. Zawsze
reagowała za późno, gdy nic już nie można było zrobić. Tak samo było z
jej małżeństwem.
Ojciec odszedł od nas, kiedy miałam trzynaście lat. Potem widziałam go
zaledwie dwa razy. Przez dwadzieścia lat nosił mundur. Uchodził za
dobrego glinę. Po służbie szedł do swojego baru, Alibi, i oglądał mecze
Giantsów. Czasami zabierał mnie ze sobą, żeby pochwalić się kolegom
„swoją małą maskotką".
Kiedy sos się zagrzał, polałam nim fusilli, po czym z talerzem i miską
sałaty poszłam na taras, Marta za mną. Nie odstępuje mnie na krok, od
kiedy wzięłam ją ze schroniska.
Usiadłam, oparłam stopy na sąsiednim krześle, a talerz postawiłam sobie
na kolanach. Po drugiej stronie jarzyły się światła Oakland niczym tysiące
nieprzyjaznych oczu.
Patrzyłam na nie i po raz drugi tego dnia poczułam łzy napływające pod
powiekami. Marta kilka razy szturchnęła mnie delikatnie nosem, a kiedy
nie zareagowałam, dokończyła moje fusilli.
ROZDZIAŁ 12
Kwadrans po dziewiątej następnego dnia zapukałam w oszklone drzwi
gabinetu porucznika Rotha. Roth lubi mnie jak córkę - to jego słowa. Nie
zdaje sobie sprawy, jak potrafi być protekcjonalny. Często mam ochotę
powiedzieć mu, że lubię go jak dziadka.
Spodziewałam się tłumu, przynajmniej kilku ludzi ze Spraw
Wewnętrznych, może kapitana Weltinga, który zawiaduje Biurem
Inspektorów, ale kiedy Roth skinął, żebym weszła, okazało się, że w
pokoju poza nami jest tylko jedna osoba.
Sprawiający miłe wrażenie facet w niebieskiej koszuli i krawacie w paski.
Ciemne, krótko ostrzyżone włosy, przystojna, inteligentna twarz. Miałam
wrażenie, że ożywił się na mój widok, ale pomyślałam: Gładki. Ktoś z
biura rzecznika prasowego albo z Ratusza.
Czułam, że rozmawiali o mnie.
Idąc na spotkanie, przygotowałam sobie przekonującą linię obrony w
sprawie przecieku informacji: późno przyjechałam na miejsce zbrodni i
byłam zajęta ważniejszymi sprawami niż pilnowanie, czy po piętrze nie
kręcą się reporterzy. Roth mnie jednak zaskoczył.
-
„Weselny Blues", tak to nazywają - powiedział, podsuwając mi
„Chronicie" pod nos.
-
Widziałam - mruknęłam z ulgą, wiedząc, że mogę skupić się na
sprawie.
Spojrzał na faceta z Ratusza.
-
Będziemy o tym czytać w nieskończoność. Obydwoje bogaci,
obydwoje po uniwersytetach Ivy League, znani i lubiani. Przypomina się
młody Kennedy i ta jego jasnowłosa żona, ich tragedia.
-
Dla mnie nie ma znaczenia, kim byli - powiedziałam. -A jeśli chodzi
o wczorajszy dzień, Sam...
Powstrzymał mnie gestem dłoni.
-
Zapomnij o tym. Rozmawiałem już z szefem. Będzie osobiście
czuwał nad dochodzeniem.
Ponownie zerknął na Gładkiego.
-
Nie możemy dopuścić, by zdarzyły się jakiekolwiek niedopatrzenia,
to zbyt ważna sprawa. - Tu zwrócił się do mnie: - Zmieniamy zasady.
Atmosfera nagle zrobiła się gęsta; wszystko zostało ustalone, dochodzenie
„o szczególnym priorytecie", pomyślałam kwaśno.
Odezwał się Pan Ratusz:
-
Burmistrz i szef policji uważają, że powinniśmy działać wspólnie.
Jeśli zgodzi się pani współpracować z kimś nowym - dodał. Dopiero teraz
zauważyłam świadczące o zmęczeniu zmarszczki wokół jego oczu.
-
Nowym? - Spojrzałam pytająco na faceta, potem na Rotha.
-
To twój nowy partner.
Ależ mnie urządzili. Czegoś takiego się nie robi, oburzyłam się w duchu.
-
Chris Raleigh - przedstawił się Gładki z Ratusza, wyciągając dłoń.
Nie wykonałam najmniejszego ruchu.
-
Kapitan Raleigh pracuje dla burmistrza, od kilku lat specjalizuje się
w szczególnie delikatnych sprawach.
-
Tak?
-
Usiłujemy przeciwdziałać społecznym konsekwencjom przestępstw -
wyjaśnił skromnie.
-
Coś w rodzaju marketingu - rzuciłam.
Uśmiechnął się. Gładki, pewny siebie, efektywny: tak
sobie wyobrażałam facetów zasiadających w salach konferencyjnych
Ratusza.
-
Wcześniej Chrisowi podlegał północny rejon miasta.
-
Komenda na Embassy Row - piychnęłam. Często pokpiwaliśmy z
tych z Embassy Row. Mieli pod sobą bogate, wielkopańskie dzielnice od
Nob Hill do Pacific Heights.
Stare damy, którym zdarzało się słyszeć podejrzane hałasy koło swoich
miejskich rezydencji, albo spóźnialscy turyści, którzy wracając w nocy,
zastawali drzwi pensjonatów zamknięte na głucho - to były ich najbardziej
palące problemy.
Ignorując faceta, zwróciłam się do Rotha:
-
A co z Warrenem? Od dwóch lat prowadzimy wspólnie wszystkie
sprawy.
-
Jacobi przechodzi na inne stanowisko. Mam robotę w sam raz dla
niego.
Nie chciałam rozstawać się ze swoim partnerem, pomimo wszystko
lubiłem tego zrzędę, ale Jacobi z kwaśnym usposobieniem był sam sobie
największym wrogiem.
-
Zgadza się pani, inspektorze? - zapytał Raleigh ku mojemu
zaskoczeniu.
Tak naprawdę nie miałam wyboru. Skinęłam potakująco głową.
-
Jeśli nie będzie pan przeszkadzał. Poza tym nosi pan ładniejsze
krawaty niż Jacobi.
-
Prezent na Dzień Ojca. - Raleigh uśmiechnął się promiennie. Nie
mogłam uwierzyć, ale poczułam rozczarowanie. Chryste, Lindsay. Nie
zauważyłam obrączki. Lindsay!
-
Zabieram ci wszystkie pozostałe sprawy - oznajmił Roth. - Nie
będziesz miała żadnych innych obciążeń. Jacobi może pilnować
szczegółów, jeśli chce brać udział w dochodzeniu.
-
Kto będzie odpowiedzialny za całość? - Dotąd, pracując z Jacobim,
to ja decydowałam, przywykłam do tego.
Roth prychnął śmiechem.
-
Chris pracuje dla burmistrza, był szefem komendy. Kto twoim
zdaniem ma kierować sprawą?
-
Pani prowadzi robotę w terenie, zbiera informacje, ja zajmuję się
resztą, zgoda? - podsunął Raleigh.
Przyjrzałam mu się z wahaniem. Gładki, cholernie gładki.
-
Chcesz, żebym zapytał Jacobiego, czy ma jakieś zastrzeżenia? -
zagadnął Roth.
-
Będzie pani wiedziała o każdym moim kroku - zapewnił Raleigh.
Nigdy nie umiałam prowadzić negocjacji i wiedziałam, że nic więcej nie
wytarguję, ale przynajmniej nie próbowali zabrać mi sprawy.
-
Jak się mam do pana zwracać? Kapitanie?
Raleigh przerzucił nonszalanckim gestem brązowy sportowy płaszcz przez
ramię i ruszył ku drzwiom.
-
Proszę spróbować po imieniu. Od pięciu lat nie noszę munduru.
-
W porządku, Raleigh. - Uśmiechnęłam się blado. -Widziałeś kiedyś
trupa, pracując w Północnej?
ROZDZIAŁ 13
Żartowaliśmy w wydziale, że nasza kostnica ma świetny klimat do pracy.
Nic tak nie pobudza weny detektywa jak zapach formaliny i
przygnębiająca biel szpitalnych kafelków.
Ale tu były ciała.
Tu też urzędowała moja kumpelka Claire.
Niewiele da się powiedzieć o Claire Washburn poza tym, że jest świetna w
swoim fachu, całkowicie mu oddana i że nie mam lepszej przyjaciółki. Od
sześciu lat jest lekarzem policyjnym i to ona odwala całą robotę, choć
zaszczyty i pochwały zbiera Anthony Righetti, jej nadęty szef. Ale Claire
nie lubi się skarżyć.
Widać nawet w San Francisco pomysł, żeby kobieta zajmowała
stanowisko głównego lekarza policyjnego, wydaje się trudny do
przełknięcia.
Kobieta, do tego czarna.
Zostaliśmy z Chrisem Raleigh wprowadzeni do biura Claire. Przywitała
nas w białym fartuchu z wyhaftowaną na kieszeni ksywką „Motyl".
Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy przy pierwszym spotkaniu z Claire,
to zbędne dwadzieścia pięć kilogramów, których mogłaby się pozbyć.
„Jestem w formie - żartuje z siebie. - Kulistej".
Druga rzecz to emanująca z niej pogoda. Ta kobieta o ciele bramina,
umyśle sokoła i duszy motyla zawsze jest w dobrym nastroju.
Przywitała mnie zmęczonym, ale zadowolonym uśmie-
chem osoby, która przepracowała całą noc i wie, że nie zmarnowała tego
czasu. Kiedy przedstawiłam jej Raleigha, strzeliła do mnie oczami.
To, czego ja musiałam uczyć się przez lata obcowania z różnymi
cwaniakami, ona zdaje się mieć we krwi. Zawsze podziwiałam ją za
sposób, w jaki daje sobie radę z szefem, oraz za to, że potrafi łączyć
obowiązki zawodowe z wychowywaniem dwójki nastolatków. Jej udane
małżeństwo z Edmundem, muzykiem grającym w San Francisco
Symphony Orchestra, pozwalało wierzyć, że instytucja małżeństwa ma
jeszcze jakieś widoki.
-
Czekałam na ciebie - powiedziała, ściskając mnie. -Dzwoniłam
wczoraj wieczorem. Nie odsłuchałaś sekretarki?
Gdyby nie obecność Raleigha, pewnie powiedziałabym jej wszystko: o
wizycie u Orenthalera, Neglim. Wszystko.
-
Byłam wykończona. Miałam ciężki dzień.
-
Pracusie. - Raleigh zachichotał. - Wygląda na to, żeście się dobrały w
korcu maku.
-
Standardowe przygotowania do autopsji. - Claire uśmiechnęła się
szeroko. - Nie uczą was tego w Ratuszu?
Rozłożył ręce.
-
No właśnie. - Pokiwała z politowaniem głową i przyjęła poważny
ton. - Skończyłam wstępne badanie. Chcesz zobaczyć ciała? - zwróciła się
do mnie.
Chciałam.
-
Przygotuj się. Ta dwójka nie przypomina par młodych ze zdjęć w
Modern Bride.
Poprowadziła nas do sali, w której leżały zwłoki Brandtów.
W pewnym momencie wzięła mnie pod ramię i szepnęła do ucha:
-
Niech zgadnę. Powiedziałaś Jacobiemu, żeby pocałował się w nos, i
wzięłaś sobie tego księcia z bajki?
-
To facio od burmistrza, Claire - mruknęłam z wątłym uśmiechem. -
Będzie pilnował, żebym nie mdlała na widok krwi.
-
W takim razie trzymaj się go - powiedziała, otwierając drzwi.
ROZDZIAŁ 14
Od sześciu lat widywałam zwłoki, ale tym razem przeszły mnie ciarki.
Leżeli obok siebie z twarzami zastygłymi w śmiertelnym przerażeniu.
David i Melanie Brandt.
Nigdy chyba prawda o kruchości życia nie dotarła do mnie tak wyraziście
jak w tamtej chwili. Zatrzymałam wzrok na twarzy Melanie. Wczoraj, w
sukni ślubnej, wyglądała jak pogrążona we śnie.
Dzisiaj jej nagie, sztywne, groteskowo wygięte ciało budziło przerażenie.
Przez sześć lat pracy w wydziale zabójstw ani razu nie odwróciłam
wzroku. Dopiero teraz.
Poczułam dłoń Claire na ramieniu, oparłam się o przyjaciółkę i ze
zdziwieniem spostrzegłam, że to nie Claire, ale Raleigh. Zmieszana i
zirytowana, wyprostowałam się natychmiast.
-
Dziękuję - mruknęłam. - Wszystko w porządku.
-
Od ośmiu lat siedzę w tej robocie, ale też nie mogę na nich patrzeć -
powiedziała Claire.
Odsłoniła zwłoki Davida Brandta i wskazała na ranę na lewej piersi.
-
Nóż wszedł w prawą komorę, między czwartym żebrem i mostkiem,
przecinając aortę. - Naciągnęła rękawiczki chirurgiczne. - Nastąpiło
zatrzymanie pracy serca.
-
Umarł na zawał? - zapytał Raleigh.
-
Dysocjacja elektromechaniczna - wyjaśniła Claire. -Fachowe
określenie tego, co się dzieje, kiedy człowiek otrzymuje cios w serce.
-
Narzędzie? - odezwałam się.
-
Na razie potrafię powiedzieć tyle tylko, że był to zwykły nóż o
prostym ostrzu. Bez cech charakterystycznych. Zabójca musiał być
średniego wzrostu, jakieś metr siedemdziesiąt, siedemdziesiąt pięć,
praworęczny. Nóż wszedł trochę pod kątem, od dołu w górę. Pan młody
miał metr osiemdziesiąt
dwa. U jego żony, wzrostu metr sześćdziesiąt pięć, cios został zadany z
góry.
Obejrzałam dokładnie dłonie pana młodego.
-
Nie ma żadnych śladów walki?
-
Żadnych. Ten biedak musiał być potwornie przerażony.
Odruchowo spojrzałam na twarz Brandta, ale Claire pokręciła głową.
-
Nie to miałam na myśli. Chłopcy Charliego Clappera zebrali próbki
cieczy, którą znaleźli na butach ofiary i na podłodze. - Pokazała małą
fiolkę z mikroskopijnymi kropelkami płynu.
Patrzyliśmy na nią, nic nie rozumiejąc.
-
Uryna - wyjaśniła Claire. - Biedak posikał się w majtki. -Zakryła
zwłoki prześcieradłem. - Możemy zachować ten drobny sekret dla siebie. -
Tu westchnęła i podeszła do Melanie. -Niestety, ona nie zginęła tak szybko
jak on. Być może zaskoczyła zabójcę. Ma ślady na nadgarstkach i na szyi,
próbowała się bronić. Wyjęłam próbki naskórka spod jej paznokci,
zobaczymy, co wykażą badania. Pierwszy cios otrzymała powyżej żołądka,
cięcie idzie aż do płuc, rana jest tak rozległa, że już tylko to mogło
spowodować śmierć z upływu krwi. - Claire wskazała dwie pozostałe rany
na piersi. - W osierdziu było tyle krwi, że można by zbierać ręcznikiem.
-
Wygląda to tak, jakby chciał zadać obojgu identyczne rany -
powiedziałam.
-
Też o tym myślałam - przytaknęła Claire. - Mierzył prosto w serce.
Raleigh zmarszczył czoło.
-
Zawodowiec?
-
Z technicznego punktu widzenia, sądząc po rodzaju ran, owszem,
chociaż nie przypuszczam.
W głosie Claire dało się słyszeć wahanie. Podniosłam wzrok i spojrzałam
jej w oczy.
-
Była molestowana seksualnie?
-
Są ślady penetracji post mortem - powiedziała z trudem. - Śluzówka
pochwy była bardzo obrzmiała, znalazłam też otarcia.
Zesztywniałam z wściekłości.
-
Zgwałcił ją.
-
Jeśli tak, to był to wyjątkowo brutalny gwałt. Nie widziałam jeszcze
tak powiększonej szyjki macicy. To nie mógł być penis.
-
Jakieś tępe narzędzie?
-
Otarcia mógł spowodować pierścionek albo obrączka. Tak jakby
morderca użył pięści.
Przeszedł mnie dreszcz obrzydzenia i zgrozy. Pięść. Morderca chciał za
wszelką cenę splugawić zwłoki: Dlaczego?
-
Jeśli wytrzymasz, pokażę ci coś jeszcze. - Claire przeszła do
sąsiedniego laboratorium, gdzie na białym papierze leżał umazany krwią
smoking pana młodego. Uniosła go, chwytając za kołnierz. - Clapper mi
go pożyczył. Należało ustalić, czyja krew się na nim znajduje.
Lewa strona marynarki była przecięta, wokół widniały rdzawe plamy.
-
Interesujące, ale poza krwią Davida Brandta jest tu jeszcze czyjaś -
powiedziała Claire.
Patrzyliśmy na nią bez słowa.
-
Mordercy? - zapytał wreszcie mój nowy partner.
Claire pokręciła głową.
-
Nie. Panny młodej.
Przywołałam przed oczy scenę zbrodni. Zwłoki pana młodego leżały tuż
przy drzwiach, w salonie, zwłoki Melanie dziesięć metrów dalej, w
sypialni.
-
Jakim sposobem jej krew mogła się tam znaleźć? -zapytałam
zaskoczona.
-
Też się nad tym zastanawiałam, w końcu przyłożyłam marynarkę do
ciała Brandta. Przecięcie jest w innym miejscu niż rana, dziewięć
centymetrów powyżej czwartego żebra, gdzie ciął nóż. Co więcej, ta
cholerna marynarka nie pasuje nawet do spodni - mówiła Claire.
A więc marynarka znaleziona na podłodze nie należała do pana młodego,
tylko do mordercy.
-
Zawodowiec tak by nie postąpił - dodała.
-
Mógł wykorzystać weselne zamieszanie dla swoich celów -
powiedział Raleigh.
Pomyślałam o jeszcze gorszej możliwości i przeszły mnie ciarki.
-
Mógł być gościem.
ROZDZIAŁ 15
Palce Cindy Thomas z ledwością nadążały za kłębiącymi się w głowie
myślami.
Do zamknięcia popołudniowego wydania „Chronicie" pozostała zaledwie
godzina.
Od boya w Hyatcie udało się jej wydobyć nazwiska dwójki gości, którzy
byli na weselu Brandtów i jeszcze nie opuścili hotelu. Rozmawiała z nimi
wieczorem i z ich opowieści odtwarzała teraz wydarzenia fatalnej nocy:
przysięgi, toasty, ostatni romantyczny taniec młodej pary.
Inni reporterzy mieli do dyspozycji wyłącznie skąpe informacje
przekazane przez policję. Cindy biła ich na głowę. Wygrywała i
rozkoszowała się tym uczuciem. Od kiedy zaczęła pracować w
„Chronicie", nie napisała równie dobrego materiału. Możliwe, że jeszcze
nigdy w życiu nie napisała nic równie dobrego. Akcja w Hyatcie uczyniła
z niej redakcyjną sławę. Ludzie, których ledwo znała, zatrzymywali ją i
składali gratulacje. Sam naczelny pofatygował się do działu miejskiego,
żeby zobaczyć bohaterkę dnia.
Dział miejski przygotowywał właśnie materiał o demonstracji w Mili
Valley: chodziło o zmniejszenie ruchu drogowego w pobliżu tamtejszej
szkoły.
Cindy nie wyszła poza pierwszą stronę tekstu.
Stukając w klawiaturę, dojrzała kątem oka zbliżającego się do jej biurka
szefa działu, Sydneya Glassa, którego nazywano w redakcji El Sid. Stanął
naprzeciwko niej z ciężkim westchnieniem.
-
Musimy pogadać.
Przestała pisać, podniosła powoli głowę.
-
Nasza dwójka od spraw kryminalnych nie daje mi żyć, są wściekli,
chcą pisać o tym morderstwie. Suzy czeka w Ratuszu na wspólne
oświadczenie burmistrza i szefa policji. Stone przygotowuje materiał o
rodzinach obydwu ofiar. Do kupy mają dwadzieścia lat doświadczenia i
dwa Pulitzery. To ich działka.
Cindy na moment stanęło serce.
-
Co im powiedziałeś?
Oczami duszy widziała parę zachłannych wyjadaczy, usiłujących wyrwać
tę sprawę. Jej sprawę.
-
Pokaż mi, co masz - powiedział El Sid, przechodząc na drugą stronę
biurka i zerkając przez ramię Cindy na ekran komputera. - Z grubsza w
porządku. „Zbolały" musisz umieścić tutaj, koło podmiotu „ojciec panny
młodej". Nic tak nie złości Idy Morris jak zły szyk zdania.
Cindy zaczerwieniła się jak uczennica.
-
Wiem, wiem, spieszę się, zaraz zamykamy numer...
-
Wiem, kiedy zamykamy numer. Jeśli chcesz, żeby materiał poszedł,
musi być porządnie napisany.
El Sid przez długą jak wieczność chwilę mierzył Cindy uważnym
spojrzeniem.
-
A zwłaszcza jeśli chcesz dalej pisać o tej sprawie. -Glass skrzywił
się, co w jego przypadku oznaczało uśmiech. - Powiedziałem im, że jest
twoja, Thomas.
Cindy miała ochotę rzucić się swojemu opryskliwemu szefowi na szyję.
-
Mam jechać do Ratusza? - zapytała.
-
Więcej dowiesz się w hotelu. Wracaj do Hyatta.
El Sid odwrócił się, odszedł kilka kroków, przystanął i rzucił przez ramię:
-
Jeśli ci zależy, żeby dalej pisać o tym morderstwie, musisz znaleźć
informatora w policji. Im szybciej, tym lepiej.
ROZDZIAŁ 16
Po wyjściu z kostnicy wróciliśmy z Chrisem Raleigh do biura, oboje
pogrążeni w milczeniu. Nie dawały mi spokoju różne detale związane ze
sprawą. Dlaczego morderca zabrał marynarkę ofiary? Dlaczego zostawił
szampana? To nie miało sensu.
-
No i mamy morderstwo na tle seksualnym. Paskudne morderstwo -
odezwałam się w końcu. - Trzeba sprawdzić wyniki autopsji w bazach
danych FBI, może coś znajdziemy. Musimy porozmawiać z rodzicami
panny młodej. Musimy sporządzić listę wszystkich jej znajomych z
okresu, zanim poznała Davida. I wszystkich gości weselnych.
-
Może najpierw upewnijmy się, co to za facet, zanim zaczniemy
szukać - zaproponował mój nowy partner.
-
Spodziewasz się, że się zgłosi, by odebrać smoking? Nie rozumiem,
o co ci chodzi.
-
Chodzi mi o to, żeby nie zawracać głowy ludziom w żałobie, póki
nie dowiemy się czegoś więcej. Nie wiemy na razie, czyja to marynarka.
Nie wiemy też, czy morderca był gościem weselnym.
-
A do kogo miałby należeć, twoim zdaniem, ten cholerny smoking?
Do rabina?
Raleigh posłał mi szybki uśmiech.
-
Może ktoś go podrzucił dla zmylenia śladów.
-
Wycofujesz się? - zapytałam.
-
Nie wycofuję się, ale dopóki nie będziemy mieli jakichś konkretów,
każdy były chłopak panny młodej i każdy facet, któremu Gerald Brandt
zaszkodził w interesach, może być potencjalnym podejrzanym. Wolałbym
tego uniknąć.
Gadanie. Brandt i Weil, ojciec panny młodej, to VIP-y. Szukaj swojego
mordercy, Lindsay, ale spokojnie, wyhamuj. Nie narażaj wydziału.
-
Myślałam, że powinniśmy zacząć od założenia, że morderca był na
weselu - warknęłam.
-
Powinniśmy mieć pewność, zanim zaczniemy rozkładać na czynniki
pierwsze życie seksualne drużby pana młodego.
Pokiwałam głową, nie odrywając oczu od twarzy mojego partnera.
-
W takim razie zajmijmy się tymczasem naszym drugim mocnym
tropem, Chris.
Przez chwilę w milczeniu mierzyliśmy się wzrokiem.
-
Jak myślisz, dlaczego morderca zamienił marynarki? -zapytałam.
Raleigh oparł się o ścianę.
-
Miał ją na sobie, kiedy zabijał. Była poplamiona krwią, a on musiał
wymknąć się z hotelu, nie zwracając na siebie uwagi. Marynarka pana
młodego była pod ręką, dlatego ją wziął.
-
A swoją przeciął, licząc, że nikt nie zauważy zamiany? Inny rozmiar,
inna firma. Mielibyśmy to przeoczyć? Dlaczego ją zostawił? Nie prościej
byłoby ją włożyć do torby i wynieść? Ukryć za pazuchą?
-
W porządku - zgodził się Raleigh. - Nie wiem. A ty, jak myślisz?
Ja też nie wiedziałam, ale coś zaczynało mi świtać.
-
Pierwsza możliwość: spanikował. Może zadzwonił telefon albo ktoś
zapukał do drzwi.
-
W noc poślubną?
-
Jakbym słyszała swojego byłego partnera.
Ruszyłam w kierunku biura, Raleigh dogonił mnie, otworzył drzwi,
poczekał, aż wejdę, i chwycił moją rękę.
-
A druga możliwość?
Zatrzymałam się, spojrzałam mu w oczy.
-
Jakie masz doświadczenie w tej materii?
Uśmiechnął się.
-
Byłem żonaty - powiedział pewnym, spokojnym głosem.
Milczałam. Zaczynałam się bać. Morderca zostawiał nam
swój podpis? Bawił się z nami? Celowo pozostawił ślady? Facet, który
dokonuje zabójstwa raz, z racji zawodu miłosnego, nie będzie zostawiał
tropu. Zawodowiec też nie.
Tropy zostawiają seryjni.
ROZDZIAŁ 17
Phillip Campbell był tak pochłonięty swoimi myślami, że nie zwracał
uwagi na wspaniały widok otwierający się z okna, przy którym stał.
Gra wreszcie się zaczęła. Miasto nad zatoką nigdy już nie będzie takie jak
przedtem. Ja nie będę już taki jak przedtem. Skomplikowane - inaczej, niż
mogłoby się wydawać, ale na swój sposób piękne.
Zamknął drzwi od swojego gabinetu, jak zawsze, kiedy był pogrążony w
pracy. Od pewnego czasu przestał jadać lunch razem ze
współpracownikami. Nudzili go. Nudziły go ich banalne problemy. Kursy
akcji. Wyniki meczów koszykówki. Plany wakacyjne. Płytkie,
drobnomieszczańskie marzenia. Jego były dalekosiężne. Jak marzenia
mogołów z Doliny Krzemowej, którzy wymyślają nowe światy.
To już przeszłość. Teraz miał swoją tajemnicę. Największą tajemnicę na
świecie.
Odsunął urzędowe papiery na brzeg biurka. To też już przeszłość,
pomyślał. Moje dawne ja Nuda. Pszczoła robotnica.
Otworzył lewą górną szufladę. W głębi, za różnymi prywatnymi
drobiazgami, stało zamykane na klucz pudełko, niewielkie, mieszczące
kartoniki o wymiarach dziewięć na piętnaście centymetrów.
To teraz mój świat.
Wrócił myślami do Hyatta. Piękna, porcelanowa twarz panny młodej i
krwawy kwiat na jej piersi, Ciągle nie mógł uwierzyć, że to się zdarzyło
naprawdę. Zgrzyt zagłębiającego się w chrząstce noża. Ostatnie tchnienie.
Jak oni się nazywali? Chryste, zapomniał. Nie! Brandto-wie. Ciągle o nich
piszą w prasie, mówią w telewizji.
Znalazł klucz, otworzył pudełko. Upajał się swoimi marzeniami.
Plik starannie ułożonych fiszek. W porządku alfabetycznym. Zaczął je
przeglądać po kolei. Nowe nazwiska. King... Merced... Passeneau...
Peterson.
Same pary młode.
ROZDZIAŁ 18
Po powrocie z kostnicy zastałam na swoim biurku kilka pilnych
wiadomości. Dobrze - niech będą pilne.
Dzwonił Charlie Clapper. Jacyś dziennikarze z Association Press, z
telewizji. I kobieta z „Chronicie", która dała mi swoją wizytówkę.
Pojadając kurczaka z rożna i sałatkę z gruszek, wystukałam numer
Clappera.
-
Tylko dobre wiadomości - zaczęłam żartem, kiedy usłyszałam jego
głos w słuchawce.
-
W takim razie zadzwoń pod któryś 0700. Za dwa papierki za minutę
usłyszysz każdą dobrą wiadomość, jaką sobie zamarzysz.
Wyczułam to już w tonie jego głosu.
-
Nic nie znalazłeś?
-
Mnóstwo niczego, Lindsay. Odciski panny młodej, pana młodego,
kierownika zmiany, pokojówek.
-
Wziąłeś odciski z ciał? - Nie dawałam za wygraną. -Morderca
dotykał Melanie Brandt. Podniósł ją z podłogi i położył na łóżku.
Pamiętałeś o szampanie?
-
Jasne. Nic. Facet był bardzo ostrożny.
-
A podłoga? Mikroślady? Odciski butów?
-
Nic, poza sikami. - Clapper się zaśmiał. - Jesteś bardzo przenikliwa,
Lindsay, ale ja zęby zjadłem na tej robocie. Dałem marynarkę pod
mikroskop. Zadzwonię, jak będę coś wiedział.
-
Dzięki, Charlie - mruknęłam zawiedziona.
Przerzucając kartki, natknęłam się na nazwisko Cindy Thomas. Zwykle w
czasie dochodzenia nie oddzwaniam do dziennikarzy, ale ta okazała sporo
sprytu, żeby dostać się na miejsce zbrodni. A potem taktu: tam w toalecie
Hyatta potrafiła wycofać się we właściwym momencie.
Odebrała od razu telefon.
-
Dziękuję, że pani dzwoni, inspektorze - ucieszyła się serdecznie.
-
Jestem to pani winna. Pomogła mi pani pozbierać
się.
-
Każdemu się zdarza. Zawsze tak pani przeżywa to, co /.astaje na
miejscu zbrodni? Pracuje pani przecież w wydziale zabójstw, prawda?
Nie miałam siły ani ochoty prowadzić z nią pojedynku na słowa, użyłam
więc grepsu Jacobiego:
-
Zawsze płaczę na weselach. W czym mogę pani pomóc, pani
Thomas?
-
Cindy... Wyświadczę ci przysługę. Może mi się zrewanżujesz.
-
Tu chodzi o paskudne morderstwo. Nie będę wchodziła w żadne
układy. Potrafię być niemiła, kiedy jestem coś komuś winna.
-
Miałam nadzieję, że dowiem się, co myślisz o tych dwojgu.
-
Czy nie Tom Stone zajmuje się u was morderstwami? -/spytałam.
Usłyszałam, jak bierze głęboki oddech.
-
Nie będę łgała. Zwykle pisuję o lokalnych sprawach dla działu
miejskiego.
-
To ci się trafiła prawdziwa gratka. Tragiczna noc poślubna. Zamiast
raju piekło. Szybko się pniesz.
-
Prawdę powiedziawszy... nigdy nie widziałam czegoś i;ikiego,
inspektorze. David Brandt... tam na podłodze. Wiem, i-o myślisz, ale nie
chodzi mi tylko o materiał. Chciałabym pomóc, jeśli tylko mogę.
-
Doceniam twoje dobre intencje, ale mamy sporo chętnych na
miejscu. Im też trzeba dać okazję, prawda? Poza tym muszę ci powiedzieć,
że szef nie zaprosił mnie na służbowe śniadanie, żeby uczcić twoje
pojawienie się na trzydziestym piętrze Hyatta. Jestem faktycznie
odpowiedzialna za to, co dzieje się na miejscu przestępstwa.
-
Nie przypuszczałam, że uda mi się tam dostać.
-
Ustaliłyśmy zatem, że nie wiemy, kto jest co komu winien, ale skoro
to ja mam...
Przerwała mi suchym, oficjalnym tonem:
-
Zadzwoniłam, żeby dowiedzieć się, co myślisz o artykule, który ma
się ukazać w popołudniowym wydaniu. Wiesz, że ojciec pana młodego
zajmuje się wykupem firm. Nasz redaktor od spraw gospodarczych
dowiedział się z serwisu Bloomberga, że Brandt w ostatniej chwili wycofał
się z poważnej transakcji w Nowogrodzie. Miał przejąć ogromne zakłady
samochodowe należące do rosyjskiego konglomeratu działającego na
czarnym rynku. Chodziło o transakcję na dwieście milionów dolarów. Bez
forsy Brandta tamci znaleźli się na lodzie. Nastroje podobno nie najlepsze.
-
Nie najlepsze? - Zaśmiałam się. - Ja zdaje się też za chwilę będę w
nie najlepszym nastroju.
-
Krótko mówiąc, Rosjanie zostali wydymani.
-
Morderstwo na zlecenie to przestępstwo federalne -rzuciłam do
słuchawki. - Jeśli coś jest na rzeczy, powinnaś zadzwonić do
Waszyngtonu.
-
Pomyślałam, że powinnaś o tym wiedzieć. Przy okazji, udzielisz nam
krótkiej informacji, jakie inne hipotezy bierzecie pod uwagę?
-
Jasne. Bierzemy pod uwagę inne hipotezy, to musi ci na razie
wystarczyć.
-
Dzięki. - Westchnęła. - Macie już krąg podejrzanych?
-
Kazali ci o to pytać? Wiesz, że na ten temat nic nie usłyszysz.
-
Całkiem prywatnie. Bez podawania źródeł. Jak znajoma znajomej.
Słuchając jej, przypominałam sobie własny start. Wszystkie drogi zdawały
się zamknięte, dopóki ktoś nie pokazał mi wąskiej szczeliny, przez którą
mogłam się przecisnąć.
-
Powiedziałam, pani Thomas, że nic nie obiecuję -oznajmiłam
znacznie łagodniejszym tonem.
-
Cindy. Mów mi przynajmniej Cindy. Do następnego razu, kiedy
znowu rozsypiesz się w toalecie.
-
Dobrze, Cindy. Będę o tobie pamiętać.
ROZDZIAŁ 19
Nie chciałam wracać do domu, a czułam, że w pracy też już dłużej nie
wysiedzę. Chwyciłam torbę, zjechałam do podziemnego garażu i
uruchomiłam swojego starego, wiernego bronco, nie bardzo wiedząc,
dokąd się wybieram.
Jechałam przed siebie: Czwartą, Trzecią, potem Mission, obok Moscone
Center, mijałam kawiarnie, zamknięte sklepy. Aż dojechałam do
Embarcadero.
Na Battery zakręciłam i zaczęłam oddalać się od zatoki. Nie planowałam
żadnej trasy, ale moje ręce same podejmowały decyzje, dokądś mnie
prowadziły. Przed oczami migały ini obrazy zamordowanej pary. Echo
słów Orethalera. W końcu zadzwoniłam jednak do doktora Medveda,
hematologa, i umówiłam wizytę.
Zbliżałam się do Sutter. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, dokąd jadę.
Byłam na Union Sąuare. Nie wiedząc kiedy, parkowałam przed jasno
oświetlonym wejściem do I lyatta.
Mignęłam blachą kierownikowi zmiany i wjechałam na Irzydzieste piętro.
Przed Apartamentem Chińskim siedział policjant. Znałam no. David Hale
z Komendy Miejskiej. Podniósł się z krzesła na mój widok.
- Nie ma pani dokąd pójść, inspektorze?
Wejście do apartamentu zagrodzone było żółtą taśmą. Hale dał mi klucz.
Zerwałam jeden kawałek taśmy i przesmyknę-lam się pod pozostałymi
paskami, szybko przekręciłam klucz w zamku i byłam w środku.
Jeśli nigdy nie byliście na miejscu zbrodni krótko po jej dokonaniu, nie
znacie tego uczucia niepokoju, które ogarnia człowieka. Miałam wrażenie,
że duchy Davida i Melanie Brandtów ciągle są tam obecne.
Byłam pewna, że coś przeoczyłam i powinnam to teraz znaleźć. Co?
Wnętrze wyglądało mniej więcej tak, jak zapamiętałam je, wychodząc.
Zniknął wschodni dywan, zabrany do laborato-
rium Clappera, ale pozostały zaznaczone krecią na podłodze pozycja ciał i
plamy krwi.
Patrzyłam na miejsce, w którym zginął David, usiłując odtworzyć w
myślach prawdopodobny przebieg zdarzeń.
Młodzi spełniają toast. (Na stoliku przy drzwiach na taras stały kieliszki z
niedopitym szampanem). Może David dał właśnie Melanie kolczyki.
(Koło umywalki w łazience znaleźliśmy otwarte etui).
David słyszy pukanie, otwiera drzwi.
Do pokoju wchodzi morderca z szampanem. Może David go zna. Może
rozstali się na dole, gdy przyjęcie dobiegło końca. Pojawia się nóż. Tylko
jeden cios. Pan młody osuwa się po drzwiach. Wszystko rozgrywa się
błyskawicznie, bez jednego krzyku. „Biedak posikał się w portki",
powiedziała Claire.
Panna młoda też nie krzyknęła? Może była w łazience. (Pudełeczko od
jubilera). Może poszła włożyć kolczyki.
Morderca rozgląda się po pokoju, widzi wychodzącą z łazienki, nie
podejrzewającą niczego Melanie.
I ja ją widzę, uśmiechniętą, rozpromienioną. Czy morderca ją znał? Czy
ona go znała?
Jest takie stare powiedzenie Indian Nawaho: „Nawet wiatr, który nie wieje,
ma swój głos". Wsłuchuję się w ciszę apartamentu.
Odpowiedz mi, Melanie. Jestem tu, żeby cię wysłuchać.
Czuję ciarki na skórze, przed moimi oczami rozgrywa się scena
morderstwa. Melanie walczy, próbuje uciekać. (Siniaki i zadrapania na
rękach, na szyi). Morderca zadaje jej pierwszy cios już w sypialni, obok
łóżka. Jest przerażony tym, co zrobił, ale i podniecony. Melanie nie umiera
od razu. Napastnik uderza ponownie. Potem jeszcze raz.
Kładzie ją na łóżku. (Przenosi ciało, nie ciągnie. Na podłodze nie ma
śladów krwi). To ważne. Stara się być delikatny. Stąd przypuszczam, że
mógł ją znać.
Może kiedyś ją kochał? Składa jej dłonie na brzuchu, wygląda, jakby
spała. Może mówi sobie, że to, co zrobił, to tylko zły sen.
Nic nie wskazuje, by morderstwa dokonał zawodowiec, wynajęty zabójca
czy też człowiek, który kiedyś już dokonał podobnej zbrodni.
Słucham.
W mordercy narasta złość. Uświadamia sobie, że nigdy już nie zobaczy
swojej śpiącej królewny...
Jest wściekły. Chce się położyć obok niej. Ten jeden, jodyny raz. Dotknąć
jej.
Nie może. Nie chce jej zbrukać. Musi jednak ją mieć. Unosi jej suknie.
Używa pięści.
Wszystko we mnie krzyczy. Jestem pewna, że czegoś jeszcze nie widzę.
Coś mi umyka. O co chodzi? Co przeoczyliśmy?
Podchodzę do łóżka. Widzę Melanie, przeraźliwe rany na jej ciele. Jej
twarz jest spokojna, nie ma na niej oskarżenia. Morderca tak ją zostawia.
Nie zabiera kolczyków, pierścionka z wielkim brylantem.
Nagle rozjaśnia mi się w głowie. Głośny huk, jakby pędzący pociąg
wypadł z mrocznego tunelu. Wiem, czego brakuje. ('zego nie widziałam.
Chryste Panie, Lindsay.
Obrączki!
Przywołuję w pamięci obraz Melanie. Delikatne, splamione krwią dłonie.
Na palcu tkwi brylant, ale... Boże, czy to możliwe?
Wracam do salonu, gdzie leżało ciało pana młodego.
Kilka godzin wcześniej wzięli ślub. Złożyli przysięgę małżeńską. Ale
żadne nie miało na palcu obrączki.
Morderca nie wziął kolczyków.
Zabrał obrączki.
ROZDZIAŁ 20
O dziewiątej rano następnego dnia stawiłam się w gabinecie doktora
Victora Medveda: niewysoki, o drobnej, wyrazistej twarzy, z ledwie
wyczuwalnym rosyjskim zaśpiewem w głosie, wystraszył mnie
śmiertelnie.
-
Zespół Neglego to morderca - oznajmił spokojnie. - Pozbawia ciało
tlenu. Pierwsze objawy to osłabienie układu odpornościowego i lekkie
zawroty głowy. W efekcie pojawiają się zaburzenia pracy mózgu, jak po
wylewie.
Wstał, podszedł do mnie, ujął moją twarz w dłonie i spojrzał mi prosto w
oczy zza grubych okularów.
-
Już kiepsko pani wygląda - powiedział, przyciskając mi policzki
palcami.
-
Zawsze rano, zanim się na dobre rozbudzę, mam kłopoty z
krążeniem - oznajmiam z dziarskim uśmiechem, który ma pokryć rodzący
się w sercu strach.
-
Jeśli nie zahamujemy choroby, za trzy miesiące będzie pani
wyglądała jak upiór. Śliczny, ale upiór.
Wrócił do biurka, wziął do ręki moją kartę.
-
Pracuje pani w policji.
-
W wydziale zabójstw.
-
Nie będę pani okłamywał. Nie chcę też straszyć. Anemię aplastyczną
można leczyć. Około trzydziestu procent pacjentów reaguje pozytywnie na
transfuzje. Dwa razy w tygodniu będziemy pani podawali czerwone ciałka
krwi. Jeśli to nie poskutkuje, pozostaje przeszczep szpiku, ale to łączy się
z bolesną chemioterapią. I też nie gwarantuje wyleczenia
Zesztywniałam. Sprawdzały się koszmarne przepowiednie Orenthalera.
-
Czy wiadomo, jakie mam szanse?
Medved złożył dłonie, pokręcił głową.
-
Musimy zacząć leczenie, dopiero wtedy będzie można coś
powiedzieć.
-
Prowadzę ważną sprawę. Doktor Orenthaler mówił, że mogę nadal
pracować.
Medved miał dość sceptyczną minę.
-
Może pani pracować, dopóki będzie się czuła pani wystarczająco
silna.
Powoli wypuściłam powietrze z płuc. Jak długo zdołam ukrywać chorobę?
Komu się przyznać?
-
Jeśli transfuzje poskutkują, kiedy pojawi się poprawa? -zapytałam,
nie tracąc do końca nadziei.
Doktor zmarszczył czoło.
-
To nie jest migrena; wystarczy połknąć aspirynę i po kłopocie. Musi
pani uzbroić się w cierpliwość. Leczenie wymaga czasu.
Wymaga czasu. Wyobrażałam sobie reakcję Rotha. Mogłam pożegnać się
z awansem na porucznika. Trzeba walczyć, Lindsay.
-
Jeśli transfuzje nie pomogą, kiedy zacznie się...
-
Pogorszenie? Na razie nie mówmy o pogorszeniu. Nadzieja i
optymizm to też sposób walki z chorobą.
Wszystko stanęło pod znakiem zapytania: prowadzone właśnie
dochodzenie, kariera, cele, jakie stawiałam sobie w życiu. Mój organizm
zamienił się w bombę zegarową.
-
Kiedy zaczynamy? - zapytałam cicho.
Zapisał na kartce adres gabinetu znajdującego się w tym samym budynku.
Trzecie piętro. Moffett. Pacjenci w leczeniu ambulatoryjnym. Bez daty.
-
Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, radziłbym zacząć natychmiast.
ROZDZIAŁ 21
Wszyscy wiedzieli już, że Gerald Brandt wycofał się z transakcji z
Rosjanami. „Zawiedzeni kontrahenci mszczą się na ojcu pana młodego?" -
krzyczały wielkie nagłówki ze straganów gazeciarzy.
„Chronicie" donosiła, że sprawą zajęło się FBI. Wspaniale.
Mając w organizmie litr nowej, wzbogaconej hemoglobiną krwi, o wpół
do jedenastej usiadłam w końcu za biurkiem. Chciałam za wszelką cenę
zapomnieć o gęstym szkarłatnym płynie wsączającym się powoli w moje
żyły.
Nie musiałam specjalnie się wysilać. Ledwie się pojawiłam w pracy,
miałam na głowie Rotha, wściekłego jak wszyscy diabli.
- „Chronicie" twierdzi, że to Rosjanie, a FBI zdaje się przychylać do tej
wersji - powiedział, rzucając mi pod nos gazetę.
-
Widziałam już. Nie pozwól federalnym się wtrącać, to nasza sprawa.
Opowiedziałam mu o swojej wieczornej wizycie w hotelu, o gwałcie
dokonanym na ciele Melanie, o zakrwawionej marynarce, zabranych
obrączkach. Wszystko wskazywało na czyn pojedynczego, owładniętego
obsesją człowieka.
-
To nie jest robota rosyjskich zawodowców. Facet wła-dował pięść w
dziewczynę. W jej noc poślubną.
-
A ja mam powiedzieć federalnym, żeby uwzględnili twoje intuicje i
odczepili się od sprawy? - burknął Roth.
-
To jest morderstwo. Obrzydliwe morderstwo na tle seksualnym, a nie
międzynarodowe porachunki.
-
Może Rosjanie chcieli dowodu. Albo przysłali jakiegoś maniaka.
-
Jakiego dowodu? Wszystkie gazety i telewizja w całym kraju bębnią
o sprawie. Poza tym Ruscy zwykle obcinają palec, nie?
Roth westchnął ciężko. Widziałam, że jest poirytowany bardziej niż
zwykle.
-
Muszę lecieć - oznajmiłam i uniosłam pięść, ale chyba nie chwycił
żartu.
Gerald Brandt nie wymeldował się jeszcze z Hyatta. Czekał na wydanie
ciał. Zastałam go w pokoju samego.
-
Widział pan już gazety? - zapytałam, siadając koło niego przy stoliku
na tarasie.
-
Widziałem, oglądałem Bloomberga, jakaś dziennikarka z „Chronicie"
wydzwaniała do mnie przez cały wieczór. To obłęd.
-
Pana syna zabił obłąkaniec, panie Brandt. Chce pan, żebym była z
panem szczera?
-
Do czego pani zmierza?
-
Pytaliśmy już, czy zna pan kogoś, kto mógłby panu źle życzyć...
-
I powiedziałem - nie aż tak.
-
Pewne koła w Rosji mogły się trochę zdenerwować, kiedy wycofał
się pan z transakcji.
-
My nie prowadzimy interesów z pewnymi kołami, pani
inspektor. Wśród udziałowców zakładów samochodowych w Nowogrodzie
są najpotężniejsi ludzie w Rosji. Rozmawia pani ze mną w taki sposób,
jakbym był podejrzanym. W interesach prowadzi się negocjacje. Sytuacje
jak ta z Nowogrodem zdarzają się co tydzień. Śmierć Davida nie ma nic
wspólnego z Rosją.
-
Skąd ta pewność? Pana syn i jego żona nie żyją.
-
Ponieważ nie zerwaliśmy rozmów. Puściliśmy pogłoskę na użytek
mediów. Wczoraj wieczorem dobiliśmy targu.
Wstał na znak, że rozmowa skończona.
Po wyjściu od Brandta zadzwoniłam do Claire. Musiałam z nią pogadać o
swoich sprawach, poza tym potrzebowałam jej pomocy przy dochodzeniu.
Sekretarka powiedziała mi, że ma właśnie jakąś ważną konferencję
telefoniczną i żebym poczekała.
-
Specjaliści od medycyny sądowej - sarknęła Claire, włączając się. -
Posłuchaj... Jakiś facet pędzi sto na godzinę, wpada na staruszka, który
czeka w wozie na żonę. Z dziadka trup na miejscu. Teraz gość żąda
odszkodowania od spadkobierców, bo twierdzi, że tamten parkował w
niewłaściwym miejscu. Hieny rozdrapują schedę, a Righetti każe mi zająć
się sprawą, bo chce napisać artykuł do magazynu Amerykańskiego
Instytutu Medycyny Sądowej. Co za sukinsyny. Dasz dolara za ich myśli i
wiesz, co dostaniesz w zamian?
-
Drobne - powiedziałam z uśmiechem. Claire potrafiła być zabawna.
-
Właśnie. Mam dla ciebie trzydzieści jeden sekund. Co u ciebie?
Kocham cię, skarbie. Tęsknię za tobą. Czego chcesz, Lindsay?
Zawahałam się. Miałam ochotę opowiedzieć jej o wszystkim, ale
zapytałam tylko, czy Brandtowie mieli obrączki na palcach.
-
O ile wiem, nie - powiedziała Claire. - Mamy na naszej liście
kolczyki i brylant wielkości orzecha, ale nie obrączki. Sama na to
zwróciłam uwagę. Dlatego między innymi dzwoniłam do ciebie wczoraj.
-
Wielkie umysły pracują na tych samych falach - rzuciłam
sentencjonalnie.
-
Wielkie albo nie, w każdym razie pracują. Jak twoje rozkoszne
dochodzenie?
Westchnęłam.
-
Nie wiem. Musimy przesłuchać około trzystu gości weselnych i
zastanowić się, czy któryś z nich mógł żywić urazę do Brandtów.
Widziałaś, jak to rozegrała prasa. Ruska zemsta. FBI zaczyna węszyć, a
szef naszeptuje Rothowi w ucho, żeby przydzielił do sprawy prawdziwego
detektywa. Kazałam Jacobiemu zająć się tą cholerną marynarką. Poza tym
wszystko w porządku.
Claire się zaśmiała.
-
Nie daj się wykiwać, skarbie. Jeśli ktoś zdoła rozwiązać tę zagadkę,
to tylko ty.
-
Gdyby jedynie o to chodziło... - Zawiesiłam głos.
-
Coś nie tak? Jesteś jakaś przygaszona.
-
Muszę z tobą pogadać. Może spotkamy się w sobotę?
-
Świetnie. O cholera, Reggie urządza siedemnastkę, muszę być w
domu. Co powiesz na niedzielne śniadanie? Wpadłabym do ciebie koło
jedenastej.
-
Niech będzie. - Miałam nadzieję, że w moim głosie nie słychać
rozczarowania. - Niedziela bardzo mi odpowiada.
Odwiesiłam słuchawkę z uśmiechem. Poczułam się odrobinę lepiej.
Perspektywa spotkania z Claire sprawiła, że było mi lżej. Do niedzieli
zdążę się przygotować. Przemyśleć, jak pogodzić leczenie i pracę.
Koło mojego biurka pojawił się Raleigh.
-
Napijesz się kawy?
Przyjęłam jego propozycję jako wyrzut, że tak późno przychodzę do pracy,
i odęłam się. Musiał to zauważyć, bo pomachał mi przed nosem grubą
szarą kopertą.
-
Lista gości weselnych. Pomyślałem, że chciałabyś zobaczyć, kto użył
noża.
ROZDZIAŁ 22
Poszliśmy do Romy, upstrzonej sztukateriami, utrzymanej w europejskim
stylu knajpy naprzeciwko Hallu. Wolę chodzić do Peeta, ale Roma jest
bliżej.
Wzięłam herbatę, a Relaigh wrócił od bufetu z wymyślną mocca latte i
kromką ciasta dyniowego, którą podsunął mi pod nos.
-
Zastanawiałaś się kiedyś, z czego utrzymują się tego typu miejsca?
-
Słucham? - Spojrzałam na niego.
-
Na każdym rogu bar. Sprzedają to samo, jednego klienta mogą
skasować na... ja wiem... dwa dolary trzydzieści pięć centów?
-
Nie przyszliśmy na randkę, Raleigh - przywołałam go do porządku. -
Dawaj tę listę.
-
Może trzy, trzy pięćdziesiąt. To jaki mają roczny dochód?
-
Proszę, Raleigh. - Zaczynałam tracić cierpliwość.
Pchnął kopertę w moją stronę.
Otworzyłam ją i znalazłam osiem czy dziewięć kartek z logo firmy
Geralda Brandta, zapełnionych nazwiskami i adresami. Niektórych gości
ze strony pana młodego zidentyfikowałam od razu. Bert Rosen, były
sekretarz skarbu USA. Sumner Smith, miliarder, który zbił majątek w
latach osiemdziesiątych na wykupie pośrednim. Chip Stein, kumpel
Spielberga, robiący forsę w Internecie, Mag-gie Sontero, wzięta
nowojorska projektantka. Wielkie nazwiska i wielkie kłopoty.
Ze strony panny młodej sporo prominentów z okolic San Francisco.
Burmistrz Fernandez. Prokurator okręgowy Arthur Abrams. Kilka razy
spotkałam się z nim na sali sądowej, gdy zeznawałam w sprawach o
zabójstwo. Kurator Willie Upton.
Raleigh usiadł obok mnie i razem przejrzeliśmy listę do końca. Całe
kolumny ważnych nazwisk poprzedzonych szacownymi tytułami.
Nic z nich nie wynikało.
Nie wiem, czego się spodziewałam. Czegoś. Jakiegoś skojarzenia.
Nazwiska, które zapali mi światełko w głowie.
-
Ty weźmiesz połowę, ja drugą. Za dwa tygodnie spotkamy się tutaj
znowu i zobaczymy, co zdziałaliśmy.
Wcale nie uśmiechała mi się perspektywa prowadzenia rozmów z tymi
wszystkimi ludźmi. Już widziałam ich zgorszone i urażone miny.
-
Myślisz, że burmistrz Fernandez jest mordercą i maniakiem
seksualnym? Ja tak. - Następne słowa zaskoczyły nawet mnie. - Powiadasz
więc, że byłeś żonaty? - Skoro już mieliśmy pracować razem, należało coś
o sobie wiedzieć. Poza tym byłam naprawdę ciekawa.
Raleigh pokiwał głową. Wydawało mi się, że w jego oczach dojrzałam ból.
-
W dalszym ciągu jestem. W przyszłym miesiącu odbędzie się sprawa
rozwodowa. Siedemnaście lat.
Posłałam mu pełen zrozumienia uśmiech.
-
Przepraszam. Koniec przesłuchania.
-
W porządku. Zdarza się. Nagle się okazało, że żyjemy w innych
światach. Ściśle mówiąc, Marion zakochała się w facecie od
nieruchomości, dla którego pracuje. Stara historia. Ja chyba do dzisiaj nie
wiem, który widelec służy do czego.
-
Oszczędzę ci rozterek. Od lewej do prawej, w kolejności podawania
potraw. Macie dzieci?
-
Dwóch wspaniałych chłopaków. Czternaście i dwanaście. Jason ma
mięśnie, Teddy łeb. Biorę ich do siebie co drugi weekend. Są światłem
mojego życia, Lindsay.
. Mogłam go sobie wyobrazić w charakterze superojca. Jak gra z synami w
piłkę albo podłącza komputer w ich pokoju. Poza tym, nie robił maślanych
oczu. Zaczęło do mnie docierać, że nie musi być wrogiem.
-
Zdaje się, że wprawne posługiwanie się sztućcami niewiele ci
pomogło. Jesteś rozwiedziona, prawda? - Uśmiechnął się szeroko.
-
Owszem. Skończyłam właśnie akademię policyjną, Tom
był na drugim roku prawa w Berkeley. Mieliśmy być jak Carville i
Matalin. Ja zeznaję w sądzie, Wspaniały Tom idzie ze mną ręka w rękę.
Optował za połączeniem sił.
-
I?
-
Nie byłam gotowa. Stara historia, no nie? - Uśmiechnęłam się. - W
końcu odszedł ode mnie. Łamiąc mi serce na drobne kawałeczki.
-
Wygląda na to, że mamy ze sobą trochę wspólnego -powiedział
cicho. Ładne oczy. Przestań, Lindsay.
-
Jeśli cię to interesuje, od pól roku mam namiętny romans z
Warrenem Jacobim - oznajmiłam z kamienną twarzą.
Raleigh parsknął śmiechem, udał zaskoczenie.
-
Rany, nie wygląda na faceta w twoim typie. Fatalne zauroczenie?
Pomyślałam o moim byłym mężu, Tomie, o jeszcze jednym facecie, do
którego coś czułam. Co takiego pociągało mnie w moich mężczyznach?
-
Delikatne dłonie. I delikatność serca, chyba.
-
Jak myślisz? - zapytał Raleigh. - Domowe dżemy na półkach i
wymyślne nazwy kawy: Arabska Noc albo Sirocco. To nam zwiększy
obroty?
-
Co cię napadło, Raleigh?
Uśmiechnął się trochę niepewnie, trochę przekornie.
-
Od szesnastu lat pracuję w policji. Zastanów się. Mam swoje
ulubione miejsce w Tahoe. Można by wziąć coś w ajencję...
-
Wybacz, nie widzę się za barem, serwującą mufinki.
-
To najmilsze, co dotąd od ciebie usłyszałem.
Wstałam, włożyłam kopertę pod pachę i ruszyłam w stronę
drzwi.
-
Z drugiej strony, może byłbyś lepszym kucharzem niż gliną.
-
Moja dziewczyna - ucieszył się. - Na wszystko ma odpowiedź. Tak
trzymaj.
Kiedy wyszliśmy z baru, trochę zmiękłam.
-
Ja też mam swoje ulubione miejsce.
-
Może pokażesz mi je kiedyś.
-
Może.
Raleigh mnie zaskakiwał. Był naprawdę miłym facetem. Gdyby jeszcze
miał delikatne dłonie... Ciekawe.
ROZDZIAŁ 23
Rebeca Passeneau spojrzała na swoje odbicie: we wspaniałej sukni ślubnej
nie wyglądała już na małą córeczkę swojej mamusi.
Moja maleńka. Słyszała te słowa od urodzenia.
Trudno się dziwić, jeśli ktoś ma trzech starszych braci. Jej matka zawsze
pragnęła córki. Ojciec też, ale lata płynęły, oboje uznali, że czas minął.
Najstarszy, Ben, niespokojny duch, zginął, zanim się urodziła. Rodzice
zupełnie się załamali. Nie chcieli mieć więcej dzieci. I wtedy, cudownym
zrządzeniem losu, na świecie pojawiła się Becky.
-
Moja maleńka. - To matka stanęła za jej plecami.
Becky westchnęła z uśmiechem, ciągle wpatrzona w swoje odbicie. Była
piękna. W długiej białej sukni bez ramion, w kaskadach tiulu promieniała
niezwykłą, olśniewającą urodą. Michael będzie taki szczęśliwy. Wszystko
zostało przygotowane: pokój w hotelu w Napa, kwiaty. Jeszcze tylko
ostatnie poprawki przy sukni. Jeszcze tylko jeden dzień. Myślała, że nigdy
się go nie doczeka. Piątek.
Pani Perkins, sprzedawczyni u Saksa, nie mogła się napatrzeć.
-
Goście zwariują, gdy cię zobaczą, kochanie.
Becky obróciła się, oglądając suknię ze wszystkich stron w wielkim
trzyskrzydłowym lustrze. Uśmiechnęła się szeroko.
-
Tak myślisz?
-
Ojciec i ja chcieliśmy coś ci dać. - Matka wyjęła z torebki mały
zamszowy woreczek, a z niego czterokaratową brylantową broszę na kilku
sznurach pereł: klejnot, który
dostała kiedyś od swojej matki. Podeszła do Becky i włożyła jej obrożę na
szyję.
-
Cudowna... - Becky zaparło dech z zachwytu.
-
Dostałam ją w dzień swojego ślubu - mówiła matka. -Przyniosła mi
wiele szczęścia w życiu. Teraz jest twoja.
Becky przez chwilę podziwiała klejnot w lustrze, wreszcie odwróciła się i
uściskała matkę.
-
Kocham cię. Jesteś wspaniała, najlepsza na świecie.
-
Teraz już możesz stanąć przed ołtarzem - powiedziała matka ze łzą w
oku.
-
Niezupełnie - wtrąciła pani Perkins, po czym zniknęła na zapleczu,
by wrócić po chwili z bukiecikiem. Sztuczna ozdoba kreacji Saksa
wyglądała w tej chwili jak najpiękniejsze kwiaty na świecie.
Podała je Becky, która z promiennym uśmiechem ponownie stanęła przed
lustrem, podziwiając swoje potrójne odbicie.
-
Teraz możesz stanąć przed ołtarzem - oznajmiła pani Perkins.
Phillip Campbell obserwował z oddali pannę młodą. Był tego samego
zdania.
-
Jutro twój wielki dzień - szepnął do siebie. - Wyglądasz pięknie.
ROZDZIAŁ 24
Następnego ranka zgłosił się do mnie Milt Fanning z Zespołu do spraw
Przestępstw Seksualnych FBI. W komputerze znalazł dane dotyczące
podobnych morderstw, ale żadnego związku między nimi i śmiercią
Brandtów.
Kilka gwałtów z użyciem pięści, wszystkie w środowisku gejowskim.
Zabójstwo dwóch prostytutek z Compton dokonane w 1992 roku:
morderca, Nicholas Chito, odsiadywał karę dwudziestu pięciu lat
więzienia w San Quentin.
Kilka zbrodni popełnionych w hotelach, w tym jedna dotycząca młodej
pary z Ohio; pan młody rozpruł brzuch
swojej ukochanej, kiedy odkrył, że nie był jej pierwszym mężczyzną. Nic,
co mogłoby stanowić dla nas punkt zaczepienia.
Byłam rozczarowana, ale nie zaskoczona. Wszystko, co dotąd zebraliśmy,
zdawało się świadczyć, że Melanie i David znali wcześniej mordercę.
Zobaczyłam przez okno wchodzącego do budynku Jacobiego. Od dwóch
dni mnie unikał - całe dnie krążył po mieście, usiłując dowiedzieć się
czegoś na temat szampana i smokingu.
Po dwóch latach wspólnej pracy znałam go na tyle dobrze, by wiedzieć, co
to oznacza: musiał być naprawdę w złym humorze.
-
Jak twoje dochodzenie? - zapytałam.
Uśmiechnął się krzywo w odpowiedzi.
-
Chin i Murphy obdzwaniają wszystkie sklepy z markowymi winami
w promieniu czterdziestu mil. Myślisz, że facet zostawiłby taki ślad?
Każdy z pytanych odpowiada, że takiego szampana można ściągnąć z
dowolnego miejscu w kraju. Mamy sprawdzać wszystkie zamówienia
pocztowe? Zakupy internetowe? Ja pieprzę!
Rzeczywiście, beznadziejna robota, ale z drugiej strony, ile osób gotowych
jest wydać dwieście dolców na butelkę szampana?
-
A jednak mamy kilka nazwisk - obwieścił z pełnym zadowolenia
uśmiechem.
Jak na złość zaczął powoli przerzucać kartki w notesie: chyba ze
trzydzieści. Wreszcie znalazł właściwą, zmrużył oczy, odchrząknął.
-
Proszę... sklep Golden State na Crescent. Krug. Cios du Mesnil -
przeczytał, kalecząc potwornie francuską nazwę. -Rocznik osiemdziesiąty
dziewiąty. Ktoś w marcu zamówił całą skrzynkę. Niejaki Roy C. Shoen.
-
Sprawdziłeś go?
Skinął głową.
-
Nigdy nie słyszał o żadnych Brandtach. Jakiś stomatolog. Widać
bogaci dentyści też lubią dobre wina. - Przerzucił kart-
kę. - Kolejny sklep, Yineyard Wines w Mili Valley. Murphy ich namierzył.
- Uśmiechnął się do mnie po raz pierwszy od wielu dni. - Facet, który
kupował szampana, też nazywa się Murphy. Stały klient. Urządzał
przyjęcie urodzinowe dla żony. Wiem, dałabyś mi wolny dzień, żebym go
sprawdził, ale wolę posłać Murphy'ego. Dla śmiechu.
-
A smoking?
-
Dzwoniliśmy do producenta. Piętnaście sklepów w naszym regionie
sprzedaje jego smokingi. Facet nie musiał kupować swojego akurat w San
Francisco. Mają nam przysłać kopie zamówień, ale znaleźć teraz
właściciela... Niełatwa sprawa.
-
Jak się już do nich wybierzesz, spraw sobie przyzwoity krawat,
Warren - zakpiłam.
-
Cha, cha. Jak sobie radzisz beze mnie? - zagadnął z markotną miną.
Zrobiło mi się przykro.
-
Dziękuję. -1 już poważnie: - Przepraszam cię, Warren. Nie prosiłam
o nowego partnera.
Pokiwał głową w zamyśleniu.
-
Chcesz, żebym dalej szukał amatorów drogich szampanów?
-
Nie. - Wstałam i rzuciłam mu na biurko kopię listy gości weselnych.
- Chcę, żebyś sprawdził, czy ktoś z nich nie kupował Kruga.
Przerzucił listę i gwizdnął, widząc natłok znanych nazwisk.
-
Marnie, Boxer. Ani Shoena, ani Murphy'ego. Musimy poczekać na
następną parę młodą.
-
Skąd ten pomysł? - Zastrzygłam uszami. Jacobi potrafił być
upierdliwy, ale jest dobrym gliniarzem i ma nosa.
-
Szukamy elegancika, który lubi figlować z martwymi oblubienicami,
tak?
Skinęłam głową. Przypomniałam sobie, co mówił mój pierwszy partner.
Nigdy nie mocuj się ze świnią, Lindsay, bo się ubabrzesz w błocie. Świnia
to lubi.
-
Coś mi się wydaje, że facet nie może sobie znaleźć dziewczyny -
mruknął Jacobi.
ROZDZIAŁ 25
Minął tydzień dochodzenia. Nie do wiary.
Ludzie Jacobiego nadal zajmowali się szampanem i smokingiem, ale dotąd
nie natrafili na żaden trop. Ja i Raleigh przepytaliśmy dwudziestu gości
weselnych, począwszy od burmistrza, na najbliższym przyjacielu pana
młodego skończywszy. Wszyscy byli porażeni morderstwem, nie potrafili
jednak dać nam żadnego punktu zaczepienia.
Wiedziałam tyle tylko, że musimy coś znaleźć, zanim facet znowu zabije.
Przeszłam drugą transfuzję. Przyglądałam się, jak gęsta czerwona krew
sączy się do moich żył i modliłam się, żeby mnie wzmocniła.
Krople skapywały, a zegar tykał. Mój. Moich szefów.
W sobotę o szóstej Jacobi zamknął swój notes, włożył sportową
marynarkę, zatknął pistolet za pasek od spodni.
-
Do zobaczenia, Boxer - powiedział i zniknął.
Do naszego pokoju zajrzał Raleigh. Też już wychodził.
-
Jestem ci winien piwo. Masz ochotę odebrać dług?
Pomyślałam, że chętnie napiłabym się piwa. Zaczynałam
przyzwyczajać się do towarzystwa Raleigha, ale coś mi mówiło, że jeśli
przyjmę zaproszenie, opowiem mu wszystko: o anemii, o kuracji, o swoim
lęku.
Pokręciłam głową.
-
Posiedzę jeszcze trochę.
-
Masz jakieś plany na jutro?
-
Tak. Umówiłam się z Claire, potem przyjdę do biura. A ty, co robisz?
-
Jason ma mecz piłki nożnej w Pało Alto. Jadę tam z obydwoma
chłopcami.
-
Brzmi sympatycznie. - Brzmiało sympatycznie, kto wie, czy nie tego
brakowało w moim życiu.
-
Wracam jutro wieczorem. - Przy naszym pierwszym spotkaniu dal mi
swój numer pagera. - Dzwoń, jeśli coś się wydarzy.
Wyszedł i zostałam sama w pustym, pogrążonym w ciszy
biurze. Tylko z holu dochodził szmer rozmowy nocnych dyżurnych.
Skończyłam pracę na dzisiaj.
Nigdy jeszcze nie czułam się tak samotna. Wiedziałam, że jeśli wrócę teraz
do domu, mogę prześlepić coś ważnego, nie dopełnić obietnicy, którą
dałam Melanie. Spojrzę jeszcze raz w notatki, powiedziałam sobie.
Dlaczego morderca zabrał obrączki?
Czułam, jak ogarnia mnie fala zmęczenia. Nowa krew, nawet jeśli miała
mnie chronić, wysysała ze mnie siły. Kawaleria komórek ruszających do
ataku. Ataku nadziei przeciw zwątpieniu. Wariactwo.
Zostawię Davida i Melanie, niech prześpią spokojnie tę noc. Zamknęłam
grubą teczkę i położyłam ją w koszu z napisem „Sprawy w toku".
Siedziałam jeszcze długą chwilę przy biurku w ciemnym pokoju.
Zaczęłam płakać.
Część druga
Kobiecy Klub Zbrodni
ROZDZIAŁ 26
Becky DeGeorge, bo takie od kilku godzin z dumą nosiła nazwisko,
wyszła z hotelu, trzymając męża pod rękę. Odetchnęła głęboko chłodnym
wieczornym powietrzem, po raz pierwszy tego dnia.
Ślub wzięli zaledwie wczoraj, a już kochali się kilka razy, dwa razy brali
wspólnie prysznic. Z konieczności zeszli na późne rodzinne śniadanie,
wymówili się od wyprawy do Opus One i natychmiast po posiłku
czmychnęli z powrotem na górę, by otworzyć ostatnią butelkę szampana.
Michael puścił kasetę wideo z filmem porno i sami zaczęli odgrywać
niezwykłe, podniecające role. Jemu szczególnie zasmakowało
przymierzanie damskich strojów.
Jutro będą w Mazatlan, spędzą tam cudowny tydzień, tydzień odkrywania
nawzajem własnych ciał z ich nieznanymi jeszcze, podniecającymi
zakamarkami. Może, kto wie, zdecydują się wyjść na chwilę z hotelu,
obejrzą delfiny.
Na razie, rozmyślała Becky, wszystko układa się doskonale.
Teraz jadą na kolację do French Laundry, najlepszej restauracji w Napa.
Wszyscy ich zapewniali, że jeśli jeść, to tylko tam. Ulegając namowom,
zarezerwowali stolik na pół roku naprzód. Becky już wyobrażała sobie tę
ucztę i ślinka napływała jej do ust: foie gras, kaczka z borówkami,
najlepszy szampan...
Zanim zdążyli dojść do samochodu, przy krawężniku
zatrzymała się czarna limuzyna, kierowca w liberii odkręcił szybę od
strony pasażera, wychylił głowę.
-
Państwo DeGeorge?
Spojrzeli na siebie zaskoczeni, uśmiechnęli się.
-
Tak, to my.
-
Wóz jest do państwa dyspozycji. Z najlepszymi życzeniami od
hotelu.
Becky była zachwycona.
-
Naprawdę? - Raz w życiu, kiedy pracowała jako sekretarka w
kancelarii prawniczej, zdarzyło się jej jechać równie wspaniałą limuzyną,
ale wtedy siedziała wciśnięta w róg, onieśmielona towarzystwem czterech
bardzo ważnych i pochłoniętych sobą prawników.
-
Na cały wieczór - przytaknął szofer, mrugając.
Młodzi wymienili uszczęśliwione spojrzenia.
-
Nikt nas nie uprzedził - powiedział Michael mile połechtany, że
potraktowano go jak VIP-a.
Becky zajrzała do wnętrza.
-
Och, Michael - zawołała na widok rozłożystych skórzanych foteli i
mahoniowego barku z kryształowymi kieliszkami. Wnętrze kabiny
spowijał romantyczny półmrok. Była nawet butelka chardonnay w
wiaderku z lodem. Wspaniale będzie zajechać takim samochodem pod
najwytworniejszą restaurację w Napa.
-
Wsiadaj, Michael. - Ze śmiechem pociągnęła męża za rękę.
-
Po kolacji będę czekał przed restauracją, a teraz zawiozę was tam
najbardziej malowniczą trasą - powiedział szofer.
Michael się zawahał.
-
Nie chce pan zafundować żonie luksusowej przejażdżki?
Rozluźnił się. Jak wtedy, kiedy po raz pierwszy uśmiechnęła się do niego
w biurze. Jak wczoraj w nocy, w łóżku. Czasami był zbyt ostrożny.
Księgowi tacy właśnie bywają, ale ona zawsze potrafiła znaleźć na niego
sposób.
-
Jeśli Becky ma ochotę... - przystał w końcu.
ROZDZIAŁ 27
-
Nowożeńcy? - zagadnął Phillip Campbell.
Silne światła nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów, niczym
promienie rentgenowskie wydobywały na wierzch jego najskrytsze
pragnienia.
-
Od dwudziestu sześciu godzin, dwudziestu dwóch minut i...
czterdziestu pięciu sekund - zaszczebiotała Becky.
Campbellowi głośno biło serce. Doskonała. Obydwoje byli doskonali.
Lepsi, niż przypuszczał.
Pusta, anonimowa droga zdawała się prowadzić donikąd, ale on wiedział,
dokąd jedzie.
-
Napijcie się wina. To palmeyer. Niektórzy uważają, że najlepszy w
całej dolinie.
Był napięty. Napięty i podniecony.
Największa niegodziwość, jakiej człowiek może się dopuścić? Czy będę w
stanie zrobić to raz jeszcze? A raczej, czy potrafię przestać?
Odwrócił się i zobaczył, że podnoszą kieliszki. Usłyszał dźwięczne
stuknięcie szkła i coś o dozgonnym szczęściu. Pocałowali się.
Nienawidził ich; samozadowolenia, głupoty, tanich złudzeń. Nie chce pan
zafundować żonie luksusowej przejażdżki? Dotknął palcami pistoletu,
który trzymał na kolanach. Zmienił broń.
Skręcił w boczną, pnącą się stromo drogę.
-
Dokąd pan jedzie? - usłyszał z tylnego siedzenia głos mężczyzny.
Zerknął w lusterko i posłał DeGeorgom pewny siebie uśmiech.
-
Chciałem wybrać najbardziej malowniczą trasę. Stąd jest piękny
widok na dolinę. Kolację macie zamówioną dopiero na ósmą.
-
Nie możemy się spóźnić - zaoponował słabo pan młody. - Tę
cholerną rezerwację trudniej było zdobyć niż miejsce w hotelu.
-
Daj spokój, kochanie - uspokoiła go Becky z właściwym sobie
wyczuciem chwili.
-
Zaraz będzie pięknie - powiedział Phillip. - Naprawdę pięknie.
Odprężcie się. Posłuchajcie muzyki. Pokażę wam najwspanialsze widoki.
Bardzo romantyczne.
Nacisnął guzik i pod sufitem kabiny rozjarzył się biegnący wkoło rząd
maleńkich, pulsujących światełek.
-
Och - westchnęła Becky na ich widok. - Cudowne.
-
Zasunę szybę, żeby wam nie przeszkadzać. Człowiek raz w życiu
bierze ślub. Czujcie się jak u siebie. To wasza noc.
Zostawił szparę w szybie dzielącej kabinę kierowcy od pasażerów, tak by
ich nadal widzieć i słyszeć. Całowali się. Dłoń pana młodego sunęła w
górę po udzie Becky.
Droga stała się nierówna, samochód podskakiwał na wypełnionych
żwirem spoinach między płytami betonu. Po bokach ciągnęły się winnice.
Becky już nie chichotała, dyszała cicho. Słyszał ją wyraźnie, czuł, jak
przyspiesza mu puls. Czuł podniecające, łagodne ciepło w lędźwiach, jak
tydzień wcześniej w Grand Hyatt. Michael wszedł w Becky, jęknęła cicho.
Największa niegodziwość?
Zatrzymał samochód, wyłączył światła. Wziął do ręki pistolet,
odbezpieczył.
Opuścił szybę.
W przyćmionym świetle zobaczył Becky z podciągniętą do pasa suknią.
-
Brawo! - zawołał.
Spojrzeli na niego zaskoczeni.
W oczach panny młodej pojawił się strach. Usiłowała się zakryć.
Poczuł, jak ciepły mocz spływa mu po kolanach.
Władował cały magazynek w Becky i Michaela De-George.
ROZDZIAŁ 2
W niedzielę obudziłam się, po raz pierwszy od tygodnia, z uczuciem
otuchy. Taka jestem... czy też byłam.
Panowała piękna, bezchmurna pogoda, zatoka skrzyła się, jakby i jej
udzieliło się podniecenie. Miałam jeść dzisiaj późne śniadanie z Claire.
Miałam się jej zwierzyć.
W niedzielne poranki zwykle odwiedzam miejsce, o którym wspomniałam
Raleighowi. Moje ulubione.
Najpierw pojechałam do Marina Green na przebieżkę w cieniu mostu.
W takie poranki jak dzisiejszy chłonę wszystko i cieszę się wszystkim, co
sprawia, że dobrze jest mieszkać w San Francisco. Brunatne wybrzeże,
odgłosy zatoki, nawet warowne Alcatraz.
Przebiegłam swoje pięć kilometrów na południe od portu, a potem
pokonałam dwieście dwanaście kamiennych schodów wiodących do Fort
Mason Park.
Nawet przy swojej chorobie byłam w stanie to zrobić. Czułam się taka
wolna, swobodna.
Minęłam jakieś rozszczekane psy, zakochanych na porannym spacerze,
ubranych w szare kaftany łysych Chińczyków pochylonych nad
madżongiem. Dotarłam do tego samego miejsca co zawsze, wysoko na
skale, skąd rozpościera się widok na zatokę. Była 7.45.
Nikt nie wiedział, gdzie jestem. Ani dlaczego. Jak każdej niedzieli
spotkałam grupkę osób ćwiczących tai-chi. Dołączyłam do nich. Jak
każdej niedzieli od dziesięciu lat. Od śmierci mojej matki.
Nie znali mnie. Nie mieli pojęcia, czym się zajmuję. Kim jestem. Ja też ich
nie znałam. Stary Chińczyk, który prowadził ćwiczenia, skinął mi głową
na powitanie. Jak zawsze.
Jest taki fragment u Thoreau: „Czas to strumień, w którym łowię ryby. Piję
z niego wodę, a kiedy piję, widzę piaszczyste dno, przekonuję się, jak jest
płytkie. Prąd przepływa, wieczność pozostaje. Piję głębiej, łowię w niebie,
na którego dnie leżą gwiazdy".
Czytałam to setki razy. Tutaj tak właśnie się czuję, jestem strumieniem.
Nie ma zespołu Neglego.
Nie ma zbrodni, twarzy wykrzywionych śmiercią.
Zamordowanych par młodych.
Przy Porannym Łabędziu, przy Smoku czułam się taka wolna i lekka jak
wtedy, zanim usłyszałam od Orenthalera, co mi jest.
Stary Chińczyk skłonił głowę. Nikt nie pytał mnie, jak się czuję. Ani jak
minął tydzień.
Witałam dzień i cieszyłam się, że je mam.
Moje ulubione miejsce.
Wróciłam do domu przed jedenastą. Kawa. Niedzielne wydanie
„Chronicie". Chciałam przejrzeć dział miejski, zobaczyć, czy moja
serdeczna przyjaciółka Cindy Thomas napisała coś na temat morderstwa.
Potem zamierzałam wziąć prysznic i o pierwszej byłabym gotowa na
przyjęcie Claire.
O 11.25 zadzwonił telefon. Zaskoczona, usłyszałam w słuchawce głos
Raleigha.
-
Jesteś ubrana? - zapytał.
-
Tak jakby. Dlaczego pytasz? Mam już plany.
-
To je zmień. Zaraz po ciebie przyjeżdżam. Jedziemy do Napa.
-
Napa? - W głosie Raleigha nie było cienia wesołości. -Co się stało?
-
Dziś rano na wszelki wypadek zajrzałem do biura. Niejaki Hartwig,
porucznik z Napa, przekazał do centrali zgłoszenie o zaginięciu jakiejś
pary. Nowożeńcy w podróży poślubnej.
ROZDZIAŁ 29
Zdążyłam tylko zadzwonić do Claire, żeby odwołać spotkanie, wzięłam
prysznic, wrzuciłam na grzbiet jakieś ciuchy, schowałam mokre włosy pod
odwróconą daszkiem do tyłu
czapeczką Giantsów i już musiałam schodzić na dół. Raleigh czekał w
swoim białym explorerze i przynaglał mnie klaksonem.
Przyjrzał mi się uważnie: mokre włosy, dżinsy, czarna skórzana kurtka.
-
Ładnie wyglądasz, Boxer - powiedział z uśmiechem, włączając bieg.
Sam był ubrany weekendowo, w pomięte spodnie khaki i wypłowiałą
niebieską koszulkę polo. Też ładnie wyglądał, ale nie zamierzałam mu
tego mówić.
-
To nie randka, Raleigh - ostudziłam go.
-
Bardzo odkrywczy komentarz. - Ze wzruszeniem ramion nacisnął na
gaz.
Godzinę i piętnaście minut później podjeżdżaliśmy pod Napa Highlands
Inn. Gdyby nie nagła podróż, zwierzałabym się właśnie Claire ze swoich
problemów. Nasz zajazd, zbudowany przy Stag's Leap Road, z daleka
pachniał luksusem. Zawsze marzyłam, żeby choć raz zatrzymać się w
takim miejscu. Sądząc już tylko po głównym pawilonie z potężnych bali
sekwojowych, po łukowych oknach z szybami z hartowanego szkła, goście
tego przybytku raczej nie rekrutowali się spośród ascetów.
Przed głównym wejściem stały już dwa biało-granatowe wozy policyjne.
Gdy weszliśmy do holu, skierowano nas od razu do biura menedżera,
gdzie zastaliśmy jakiegoś żdener-wowanego rudzielca w towarzystwie
kilku miejscowych policjantów.
-
Hartwig - przedstawił się wysoki, szczupły mężczyzna w cywilnym
ubraniu. W ręku trzymał jednorazowy kubek ze Starbucks. - Przepraszam,
że spieprzyłem wam weekend - usprawiedliwił się z przyjaznym
uśmiechem.
Podał nam ślubne zdjęcie zaginionej pary oprawione w śmieszną ramkę z
pleksi.
-
Państwo DeGeorge. Z Frisco. Oboje pracują w dużej firmie
rachunkowej. Ślub wzięli w piątek wieczorem.
Ze zdjęcia spoglądali na mnie szatynka o uśmiechnię-
tych oczach i rumiany mężczyzna o poważnym obliczu, w drucianych
okularach. Boże, nie. Nie oni. To się nie może powtórzyć.
-
Kiedy widziano ich po raz ostatni? - zapytałam.
-
Wczoraj wieczorem kwadrans po siódmej. Wychodzili na kolację do
French Laundry. Recepcjonistka zapisała im adres restauracji, ale nie
pojawili się tam.
-
Wyszli na kolację i ślad po nich zaginął?
Hartwig potarł policzek.
-
Menedżer mówi, że zameldowali się w hotelu przedwczoraj.
Przyjechali złotym lexusem. Portier mówi, że jeszcze tego samego
popołudnia wybrali się na krótką przejażdżkę.
-
Tak? - przynagliłam.
-
Samochód stoi na parkingu.
-
Macie jeszcze jakieś informacje? - zapytałam.
Hartwig podszedł do biurka i podał mi kilka niewielkich
kartoników. Przejrzałam je. Mama. Tata. Julie i Sam. Vickie i Don. Bon
voyage.
-
Przeszukaliśmy dokładnie teren wokół hotelu. Nadal trwają
poszukiwania. Wygląda jak wasze morderstwo sprzed tygodnia. Ślub,
huczne wesele. I nagle jakby się zapadli pod ziemię.
-
Owszem, wygląda jak nasza sprawa. Tyle że my mieliśmy ciała.
Twarz Hartwiga stężała.
-
Nie wezwałem was tutaj, żebyście pomogli mi wypełnić formularze
osób zaginionych. Możecie mi wierzyć.
-
Skąd ta pewność, że chodzi o morderstwo? - zapytał Raleigh.
-
Wczoraj wieczorem recepcjonistka odebrała telefon z restauracji.
Chodziło o potwierdzenie rezerwacji.
-
I?
Hartwig upił łyk kawy, spojrzał nam w oczy.
-
Nikt z restauracji nie dzwonił do hotelu.
ROZDZIAŁ
Nowożeńców nie zaskoczyli żadni niespodziewani goście, nie planowali
żadnych wycieczek, które mogłyby im przeszkodzić w dotarciu na kolację.
Rezerwacja we French Laundry opiewała na dwie osoby.
Sytuacja zdawała się tym poważniejsza, że rano mieli lecieć do Meksyku.
Raleigh wyszedł rozejrzeć się na zewnątrz, ja poszłam do pokoju młodej
pary. Wielkie łoże z sekwoi, walizki na środku, rzeczy starannie
poskładane, gotowe do spakowania, przybory toaletowe. Mnóstwo
kwiatów - głównie róże. Może Becky DeGeorge zabrała je z przyjęcia
weselnego.
Wszystko wskazywało na to, że rano zamierzali wymeldować się z hotelu i
ruszyć w podróż poślubną.
Odszukałam Raleigha. Rozmawiał ze szwajcarem. To on ostatni widział
DeGeorge'ów.
-
Poszedłem z dwoma miejscowymi chłopakami kilkanaście metrów w
głąb lasu - powiedział Raleigh, kiedy zostaliśmy sami. Pokręcił z
rezygnacją głową. - Nic, najmniejszego śladu. Obejrzałem samochód.
Zamknięty. Żadnej krwi, śladów walki. A przecież coś musiało im się
przydarzyć. Ktoś musiał ich zaczepić. Dwadzieścia, trzydzieści metrów od
hotelu.
Omiotłam zrezygnowanym spojrzeniem podjazd przed wejściem, parking.
Przy wjeździe na teren hotelu stał wóz patrolowy.
-
Nikt ich nie zaczepił. Zbyt duże ryzyko. Może ktoś po nich
przyjechał.
-
Rezerwacja była tylko na dwie osoby. - W głosie Raleigha
zabrzmiało powątpiewanie. - Szwajcar twierdzi, że szli do swojego
samochodu.
-
I co, zniknęli?
Zamilkliśmy. Zachrzęścił żwir na podjeździe i przed główne wejście
podjechała czarna limuzyna. W drzwiach hotelu pojawił się boy z
wózkiem pełnym walizek. Szofer wyskoczył z wozu, żeby otworzyć
bagażnik.
Obydwoje pomyśleliśmy o tym samym.
-
Mało prawdopodobne - przystopował mnie Raleigh.
-
Może - przyznałam. - Ale wyjaśnia, jak się tu dostał, nie zwracając
na siebie uwagi. Trzeba sprawdzić, czy ktoś w Bay Area zgłosił ostatnio
kradzież limuzyny.
Na podjeździe pojawił się następny samochód, srebrna mazda. Zatrzymała
się na końcu zakola i wyskoczyła z niej dziewczyna w płóciennych
spodniach i bluzie ze znakiem University of Michigan.
-
Powiedziałeś kiedyś, Raleigh, że jedną z twoich zalet jest
opanowanie, tak?
Spojrzał na mnie tak, jakbym zapytała doktora Kevorkia-na, czy zna się na
odczynnikach chemicznych.
-
Postaraj się zatem panować nad sobą - powiedziałam, patrząc na
zbliżającą się postać.
W naszą stronę szła Cindy Thomas.
ROZDZIAŁ 31
-
Albo ma pani nieprawdopodobnego nosa, albo zacznę traktować
panią jako podejrzaną - powiedziałam ze złością, kiedy Cindy stanęła koło
nas.
Po raz drugi nieproszona pojawiała się na miejscu zbrodni (jeśli i tym
razem, a wszystko na to wskazywało, mieliśmy do czynienia ze zbrodnią).
-
Nie mów mi tylko, że odkryłam biurowy romans -zrewanżowała mi
się.
Byłam wściekła. Dochodzenie dopiero się zaczynało, nie mogliśmy
dopuścić, żeby jakieś informacje na ten temat przeciekły do prasy.
Wyobrażałam już sobie te koszmarne nagłówki; MORDERCA
NOWOŻEŃCÓW ZNOWU ATAKUJE. I reakcję Rotha. Po raz drugi bym
podpadła, dając się wykiwać tej samej dziennikarce.
-
Kim jest twoja znajoma? - zagadnął Raleigh.
-
Cindy Thomas - przedstawiła się, wyciągając dłoń. -A pan?
-
Cindy pracuje w „Chronicie" - ostrzegłam go i zwróciłam się wprost
do niej: - Proszę słuchać uważnie, Thomas. Nie wiem, czy zna pani
obowiązujące zasady, ale jeśli nie powie mi pani, co pani tu robi i
natychmiast się stąd nie zwinie, obiecuję, że trafi pani na naszą czarną
listę.
-
Mów mi Cindy - przypomniała mi. - Mnie bardziej interesuje, co wy
tutaj robicie?
Patrzyliśmy na nią oboje z narastającym zniecierpliwieniem.
-
Proszę odpowiedzieć na pytanie - nie ustępowałam.
-
W porządku. - Zacisnęła usta. - Pojawiacie się tu w niedzielę.
Kapitan Raleigh przeczesuje parking i las, wypytujecie pracowników
hotelu i oboje wyglądacie na mocno zakłopotanych. Ale ponieważ teren
nie jest zagrodzony, pewnie nie dokonano zbrodni. Nasuwa się tylko jeden
wniosek: ktoś zaginął. Wiadomo, nad czym oboje pracujecie, stąd kolejny
wniosek: chodzi zapewne o nowożeńców. Prawdopodobnie nasz morderca
znalazł sobie kolejną młodą parę.
Patrzyłam na nią nieufnie.
-
Chyba że się całkowicie mylę - ciągnęła z uśmiechem -a wy
przyjechaliście tutaj, żeby spróbować win z hotelowej piwnicy i zamieścić
krótki tekst na ich temat w gazetce policyjnego klubu smakoszy.
-
Wywnioskowałaś to wszystko, obserwując nas? - zapytałam.
-
Szczerze mówiąc, nie. - Wskazała głową bramę prowadzącą na teren
hotelu. - Ucięłam sobie pogawędkę z pewnym rozmownym gliniarzem.
Uśmiechnęłam się mimo woli.
-
Nic tu po pani - powiedział Raleigh.
-
Kolejna zamordowana para? Nowe dochodzenie? W takim razie
wiele tu po mnie - prychnęła.
Sytuacja zaczynała wymykać się nam spod kontroli.
-
Uważam, że powinnaś wsiąść do samochodu i wrócić do miasta.
-
Powiedziałabyś to samo Fitzpatrick albo Stone'owi?
-
Jeśli zabierzesz się stąd zaraz, postawię ci nawet fitzpa-tricka.
Uśmiechnęła się blado.
-
Żartujesz chyba. Tak po prostu mam się zmyć?
-
Owszem, masz się zmyć.
Cindy pokręciła głową.
-
Przykro mi. Po pierwsze, straciłabym pewnie robotę, po drugie, nie
przepuszczę takiej okazji.
-
A jeśli wrócę z tobą? - zapytałam, wiedziona nagłym impulsem. -
Będziesz miała, czego szukasz.
Raleighowi oczy nieomal wyszły z orbit. Posłałam mu spojrzenie z serii
„nie wtrącaj się, ja to załatwię".
-
Kiedy sprawa przedostanie się do publicznej wiadomości, zrobi się
taki szum, że żadne z nas nie będzie już nad nią panowało.
-
Kiedy się przedostanie, będzie twoja.
Zmrużyła oczy. Zastanawiała się, czy może mi zaufać.
-
Czy to znaczy, że obiecujesz mi wyłączność?
Czekałam, kiedy Raleigh się obruszy, ale, o dziwo, milczał.
Jeśli po powrocie do miasta zakabluje, Roth ukręci mi głowę, pomyślałam
ponuro. On, albo, co gorsza, sam szef policji.
-
Wracam do miasta z panią Thomas - powiedziałam, ciągle niepewna,
jak zareaguje.
-
Cindy - powtórzyła z uporem.
Raleigh skinął głową.
-
Pogadam jeszcze z Hartwigiem. Zadzwonię do ciebie później. Miło
mi było panią poznać, pani Thomas.
Uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością, po czym ujęłam moją nową
znajomą pod ramię.
-
Chodźmy, Cindy. Wytłumaczę ci po drodze zasady gry.
ROZDZIAŁ 32
Nie wiem, dlaczego to zrobiłam.
Krok był ryzykowny i niezbyt rozważny. Nigdy dotąd tak nie
postępowałam.
Może chciałam w ten sposób powiedzieć moim szefom: pieprzę was.
Wypiąć się na Rotha, na Mercera. Rozegrać rzecz po swojemu.
A może, czując, że sprawa zaczyna się komplikować, chciałam zachować
złudzenie, że nad wszystkim panuję.
A może po prostu chciałam pomóc tej dziewczynie.
Kiedy Cindy ruszyła w stronę samochodu, chwyciłam ją za rękę.
-
Zanim ruszymy stąd, musisz mi powiedzieć, skąd wiedziałaś, co się
tu dzieje?
Wciągnęła głęboko powietrze.
-
Do tej pory usiłowałaś trzymać mnie z dala od sprawy, chociaż
wiesz, że to dla mnie start do kariery. Mam ci zdradzić swoje źródła?
-
Albo mi powiesz, albo nic więcej ode mnie nie usłyszysz.
-
Spróbuj zgadnąć - powiedziała Cindy.
-
Jeśli coś ma z tego wyjść, musimy sobie ufać.
-
Właśnie, pani inspektor. Spróbuj mi zaufać.
Siedziałyśmy w rozgrzanej słońcem mazdzie, obie najeżone.
-
Dobrze - ustąpiłam w końcu. Powiedziałam jej pokrótce, co nas
sprowadziło do Napa. Zaginiona młoda para. Pobrali się w piątek
wieczorem. Możliwe, że padli ofiarą naszego mordercy.
-
Nie napiszesz ani słowa, dopóki nasze podejrzenia się nie
potwierdzą. Wtedy bardzo proszę. Masz moją zgodę.
Oczy jej się zaświeciły.
-
A teraz twoja kolej. Jak się tu znalazłaś, skoro prasa, nawet lokalna, o
niczym nie wie?
Cindy wrzuciła bieg.
-
Mówiłam ci, że pracuję w dziale miejskim - zaczęła, wyjeżdżając na
drogę. - Zależało mi, żeby pisać o Brandtach. Szef postawił mi warunek:
miałam w czasie weekendu znaleźć jakieś informacje. Spławiłaś mnie,
więc od wczoraj wieczorem czatowałam pod twoim domem, czekając, co
się wydarzy.
-
Śledziłaś mnie?
-
Desperackie posunięcie, co? Ale skuteczne.
Przebiegłam w pamięci dwa ostatnie dni.
-
Pojechałaś za mną wieczorem do kina? Rano do Marina Green?
Zaczerwieniła się lekko.
-
Miałam już dać sobie spokój, kiedy pojawił się twój partner.
Pojechałam za wami.
Oparłam się o zapiecek fotela i wybuchnęłam śmiechem.
-
Nieźle.
Byłam zażenowana, a jednocześnie poczułam ulgę.
W drodze powrotnej do miasta wyłożyłam jej zasady naszego układu.
Robiłam to już wcześniej, kiedy dziennikarze za bardzo wcinali mi się w
dochodzenie. Powtórzyłam jej, że nie może opublikować żadnego
materiału, dopóki nie będziemy mieli potwierdzenia. Potem zadbam, by
nikt jej nie ubiegł, i będę przekazywała jej informacje. Nie wszystkie, nie
od razu, ale będę.
-
Wszystko, co ci powiem, zostaje między nami. Nikomu pary z ust,
nawet twojemu chłopakowi. Tym bardziej szefowi. Nikomu. Będę ci
mówiła, co się dzieje, ale pisać możesz dopiero, kiedy dam ci zgodę.
Cindy skinęła głową, ale ja wolałam się upewnić, że zrozumiała, na czym
polega układ.
-
Jeśli szef będzie cię pytał, skąd masz informacje, wzruszysz
ramionami. Możesz powiedzieć, że sam szef policji podjechał pod twój
dom, zabrał cię na przejażdżkę i dał przeciek. Nawet gdyby prokurator
groził, że cię zapuszkuje, jeśli mu nie zdradzisz swojego źródła, to
spokojnie zapakujesz książki do torby, żeby mieć co czytać w areszcie.
-
Rozumiem - mruknęła Cindy. Po jej minie widziałam, że
rzeczywiście rozumie.
Przez resztę drogi rozmawiałyśmy o życiu, o pracy, o naszych
zamiłowaniach. Zanim się zorientowałam, polubiłam Cindy.
Chciała wiedzieć, od jak dawna jestem gliną, a ja zaczęłam się jej
zwierzać, opowiedziałam więcej, niż zamierzałam.
0
ojcu, który był dla mnie bardzo ważny i który zostawił nas, kiedy
miałam trzynaście lat. O studiach socjologicznych na Uniwersytecie San
Francisco. O tym, jak chciałam udowodnić, że potrafię działać w świecie
mężczyzn. O tym, jak przez całe życie starałam się znaleźć swoje miejsce.
Okazało się, że ona też skończyła socjologię, na Michigan. Zanim
dojechałyśmy do miasta, odkryłyśmy jeszcze kilka zaskakujących
podobieństw między nami.
Jej młodszy brat urodził się tego samego dnia co ja, 5 października.
Podobnie jak ja interesowała się jogą. Jej obecną nauczycielką była
kobieta, która kiedyś wprowadzała mnie w arkana ćwiczeń. Obydwie
lubiłyśmy książki podróżnicze
1
kryminały Sue Grafton, Patricii Cornwell, Elizabeth George.
Jednakowo zachwycałyśmy się House ofFine Eats George.
Ojciec Cindy nie żył od siedemnastu lat, umarł, kiedy miała trzynaście lat.
Trochę zrobiło mi się dziwnie, kiedy usłyszałam, że chorował na
białaczkę, chorobę pokrewną tej, która mnie dopadła. Zaskakujący,
przyprawiający o ciarki zbieg okoliczności.
Już chciałam się jej zwierzyć ze swojej tajemnicy, ale w ostatniej chwili
ugryzłam się w język. To Claire powinna mnie wysłuchać. Kiedy
zbliżałyśmy się do Golden Gate, miałam wrażenie, że jadę z kimś, z kim
los zetknął mnie nie przypadkiem i już na zawsze. Kimś, kogo
zdecydowanie polubiłam.
Po wejściu do domu od razu zadzwoniłam do Claire. Czekała na mój
telefon, nadal miała ochotę na spotkanie, a ja miałam jej mnóstwo do
opowiedzenia.
Umówiłyśmy się w U Susie, zamiast późnego śniadania, postanowiłyśmy
zjeść razem wczesną kolację. Koniecznie chciała się dowiedzieć, co
Raleigh i ja odkryliśmy.
-
Powiem ci, jak się spotkamy - obiecałam.
I zrobiłam coś, co mnie samą zaskoczyło. Już drugi raz tego dnia.
-
Pozwolisz, że przyjdę ze znajomą? - zapytałam.
ROZDZIAŁ
I 'opijałyśmy z Cindy już drugą margaritę, kiedy pojawiła •.iv Claire, od
progu szeroko uśmiechnięta, tak że całe wnętrze pojaśniało od tego
uśmiechu. Wstałam i uściskałam ją ser-
<licznie.
-
Nie mogłyście poczekać? - zapytała, zerkając na puste s/klanki.
-
Mamy za sobą długi dzień - próbowałam się usprawied-liwiać. -
Poznaj Cindy.
-
Miło mi - powiedziała Claire, ściskając mocno dłoń < 'indy.
Planowałyśmy co prawda spotkanie we dwójkę, ale ( laire należała do tych
osób, które bez problemu przyjmują wszelkie zmiany.
-
Lindsay opowiadała mi o tobie - rzuciła Cindy znad kieliszka.
-
Wszystko prawda, z wyjątkiem tego, że jestem świetnym
patologiem.
-
Mówiła mi, że jesteś jej najbliższą przyjaciółką.
U Susie to miła knajpa ze ścianami pomalowanymi w szalone kolory i
niezłym karaibskim jedzeniem. Grają w niej trochę reggae, trochę jazzu.
Można tu czuć się zupełnie swobodnie, krzyczeć, śmiać się głośno i
nikomu to nie przeszkadza.
Kiedy podeszła zaprzyjaźniona kelnerka Loretta, zamówiłyśmy margaritę
dla Claire i kolejną porcję skrzydełek na ostro.
-
Jak się udała osiemnastka Reggiego? - zapytałam.
Claire wzięła jedno skrzydełko z naszej miski i smętnie
pokręciła głową.
-
Wreszcie się przekonałam, że potrafią powiedzieć coś więcej niż
„super" i „ekstra". Nie wszystko jeszcze stracone. Może coś z nich jednak
w końcu wyrośnie.
-
Nawet jeśli nie, zawsze mają naszą akademię w odwodzie. -
Zaczynałam już czuć lekki szmerek w głowie.
Claire się uśmiechnęła.
-
Cieszę się, że widzę cię w dobrym humorze. Kiedy rozmawiałyśmy
rano, miałaś taki głos, jakby Przyjemniak nadepnął ci na odcisk i nie
zamierzał cofnąć buta.
-
Przyjemniak? - zainteresowała się Cindy.
-
Mój szef. Nazywamy go tak, bo budzi w nas bardzo humanitarne
uczucia.
-
Myślałam, że mówicie o kierowniku naszego działu miejskiego. -
Cindy parsknęła. - Facet nie wie, jaki potrafi być nieznośny.
-
Cindy pracuje w „Chronicie" - wyjaśniłam ku zdumieniu Claire. Od
prasy oddzielała nas granica z drutu kolczastego. Żeby ją przekroczyć,
dziennikarz musiał na to naprawdę zasłużyć.
-
Piszesz pamiętniki, dziecino? - zapytała mnie Claire z ostrożnym
uśmiechem.
-
Może. - Skróconą wersję, ale za to pełną sensacyjnego materiału.
Na stole pojawiła się margarita dla Claire, podniosłyśmy kieliszki.
-
Za przełożonych - rzuciłam toast.
Cindy zachichotała.
-
Za przełożonych, którzy są do dupy, nadęci, tępi i nie dają
człowiekowi żyć.
Claire jęknęła głośno i stuknęłyśmy się szkłem, jakbyśmy wszystkie trzy
były starymi przyjaciółkami.
-
Kiedy pojawiłam się po raz pierwszy w redakcji - zaczęła Cindy,
bawiąc się skrzydełkiem - usłyszałam, że nasz redaktor ma akurat
urodziny. Wysłałam mu życzenia e-mai-lem. Wyobraziłam sobie, że tym
sposobem przełamię pierwsze lody, sprawię facetowi przyjemność. Pod
koniec dnia ten palant woła mnie do siebie. Ugrzeczniony, cały w
uśmiechach. Patrzy na mnie spod wielkich, krzaczastych brwi niczym
ogony wiewiórek. Prosi, żebym usiadła. Zaczynam już myśleć, że całkiem
ludzki z niego typ.
Claire uśmiechnęła się, ja dopiłam swojego drinka.
-
A ten mruży oczy i mówi: „Thomas, w ciągu najbliższej godziny
sześćdziesięciu dziennikarzy będzie musiało zapełnić czterdzieści stron
gazety popieprzonymi sprawami tego świata, żeby zamknąć numer. To
naprawdę pokrzepiające, że w tym zamęcie znalazłaś czas na wysłanie mi
listu z uśmie-
< liniętą buźką". Skończyło się na tym, że przez następny lydzień
zbierałam materiały do tekstu o dzieciakach redagu-Hcych gazetki
szkolne.
Zakrztusiłam się ze śmiechu ostatnim łykiem margarity.
-
Który zatytułowałaś „Dobre uczynki nie uchodzą bezkarnie". Co
zrobiłaś?
Cindy uśmiechnęła się szeroko.
-
Poprosiłam wszystkich w dziale, żeby wysłali mu życzenia, a ten
baran wzywał każdego po kolei na dywanik.
Pojawiła się znowu Loretta i zamówiłyśmy główne dania: kurczaka w
ostrym sosie, fajitas i dużą miskę sałaty. Do tego lizy dos esquis.
Polałyśmy skrzydełka zabójczym jamajskim sosem Toasty Lady. Biedna
Cindy ugryzła kawałek i oczy się jej zaszkliły.
-
Ryt inicjacyjny - wyszczerzyłam zęby. - Teraz należysz do klubu.
-
Albo ostry sos, albo tatuaż - dodała Claire z kamienną I warzą.
Cindy natychmiast podwinęła rękaw T-shirta i pokazała nam niewielkie
nutki umieszczone na ramieniu.
-
Pozostałość edukacji klasycznej - wyjaśniła.
Spojrzałyśmy na siebie z Claire i jednym głosem wydałyśmy z siebie
pełne podziwu gwizdnięcie, po czym Claire uniosła bluzkę. Tuż nad jej
pokaźnym ciemnym brzuchem widniał mały motylek.
-
Lindsay mnie namówiła. Po tym, jak zerwała z prokuratorem z San
Jose. Pojechałyśmy wtedy na dwa dni do Big Sur. Tylko we dwie.
Odetchnąć trochę. Wróciłam z tym.
-
A gdzie twój? - zapytała mnie Cindy.
Pokręciłam głową.
-
Nie mogę ci pokazać.
-
Pokaż, proszę.
Wypięłam ku niej pupę i poklepałam się po prawym
pośladku.
-
Mam tu trzycentymetrowego gekonka. Ze ślicznym ogonkiem. Kiedy
jakiś podejrzany nie chce zeznawać, mówię, że jak go przycisnę, zamiast
gekona zobaczy Godzillę.
Zapadła miła cisza. Na chwilę zniknęły gdzieś twarze Melanie i Davida
Brandtów, znikł nawet Negli.
Czułam coś, czego nie czułam już od bardzo, bardzo dawna. Więź.
ROZDZIAŁ 34
-
Skoro jesteśmy w gronie przyjaciółek, może powiecie mi, jak się
poznałyście - zażądała Claire, zajadając żeberka. - Gdy rozmawiałam z
tobą rano, wybierałaś się do Napa szukać zaginionych nowożeńców.
Michael i Becky DeGeorge, którzy jeszcze przed chwilą wydawali się
oddaleni o tysiące lat świetlnych, nagle powrócili z hukiem.
Miałam jej tyle do powiedzenia, tymczasem dzień ułożył się zupełnie
inaczej, niż planowałam. Czułam się niemal jak oszustka, która ma coś do
ukrycia. Opowiedziałam, co wydarzyło się w Napa, ale nie wspomniałam
słowem, co dzieje się w moim organizmie.
Claire wysłuchała mnie uważnie. Była konsultantem w wielu sprawach
seryjnych morderców, występowała też w procesach jako biegła.
W głowie rodził mi się powoli pewien pomysł. W moim obecnym stanie
nie chciałam prowadzić dochodzenia sama.
-
Może byś mi pomogła? - zapytałam w pewnym momencie ku
własnemu zaskoczeniu.
Claire zamrugała gwałtownie.
-
Pomogła? Jak?
-
Jeśli mamy rzeczywiście do czynienia z maniakiem, który
postanowił mordować młode pary, ta sprawa za chwilę będzie głośna w
całym kraju. Wszystkie trzy jesteśmy w to tak czy inaczej zaangażowane.
Może mogłybyśmy się spotykać tak jak dzisiaj? Prywatnie.
Claire spojrzała na mnie uważnie.
-
Mamy prowadzić dochodzenie na własną rękę?
-
Dziennikarka, lekarka, inspektor z wydziału zabójstw. Najlepsze
głowy przy jednym stoliku, nad margaritą. - Im • llużej się nad tym
zastanawiałam, tym bardziej się zapalałam.
Mogłybyśmy omawiać wyniki dochodzenia, wypinając się na polityczne
tchórzostwo naszych szefów i cały aparat biurokratyczny. Trzy kobiety
przeciwko męskim ortodoksom. Co więcej, wszystkie trzy serdecznie
współczułyśmy ofiarom.
Pomysł był niemal genialny.
Claire pokręciła głową z niedowierzaniem.
-
Daj spokój. Uważasz, że się nam nie uda? Nie wierzysz w nasze
możliwości?
-
Nie w tym rzecz - powiedziała. - Znam cię od dziesięciu lat i nigdy,
ani razu, nie prosiłaś mnie o pomoc.
-
No to zrobię ci niespodziankę. - Spojrzałam jej prosto w oczy. - Teraz
proszę.
Chciałam jej dać do zrozumienia, że coś mnie gnębi, coś poważniejszego
niż prowadzona właśnie sprawa. Że nie jestem pewna, czy podołam w
pojedynkę. Że przydałaby mi się pomoc. Że nie wszystko jej
powiedziałam.
Claire uśmiechnęła się wreszcie.
-
In margaritas veritas. Wchodzę w to.
Odpowiedziałam uśmiechem i zwróciłam się do Cindy:
-
A ty?
-
Ja... - Zająknęła się. - Nie wiem, có na to Sid Glass. Pieprzę go...
Wchodzę.
Stuknęłyśmy się kieliszkami.
Tak narodził się Kobiecy Klub Zbrodni.
ROZDZIAŁ 35
Następnego dnia przyjechałam do pracy prosto z porannej transfuzji.
Lekko kręciło mi się w głowie. Zaraz po wejściu do biura sięgnęłam po
poranną „Chronicie" i odetchnęłam
z ulgą. Ani słowa na temat młodej pary z Napa. Cindy dotrzymała słowa.
Zauważyłam Raleigha wychodzącego z gabinetu Rotha. Miał podwinięte
rękawy koszuli. Silne, muskularne ramiona, pomyślałam bez sensu i
związku.
Uśmiechnął się do mnie półgębkiem, jakby chciał mi dać do zrozumienia,
że nie pochwala mojego układu z Cindy, i skinieniem głowy wywołał mnie
na korytarz.
-
Musimy pogadać - oznajmił, kiedy stanęliśmy koło schodów.
-
Przepraszam za wczoraj, Raleigh - zaczęłam. - Ale pomyślałam, że w
ten sposób zyskamy na czasie.
Popatrzył na mnie spode łba.
-
Może mi wyjaśnisz, dlaczego ta dziewczyna warta jest takich
ustępstw.
Wzruszyłam ramionami.
-
Widziałeś w porannych gazetach coś na temat Napa?
-
Postąpiłaś wbrew poleceniom samego szefa policji. Jeśli nie będziesz
miała z tego powodu kłopotów, mnie ich narobisz.
-
Wolałbyś przeczytać w dzisiejszej „Chronicie" artykuł
0
seryjnym mordercy?
-
O takich sprawach powinien decydować Mercer.
-
Okay. Co twoim zdaniem mam zrobić? Iść do Rotha
1
się pokajać? Proszę bardzo.
Wahał się chyba całą minutę, wreszcie pokręcił głową.
-
Teraz? Po co?
Uśmiechnęłam się i pogłaskałam go po ręku.
-
Dzięki.
-
Rozmawiałem z chłopakami z drogówki. W ciągu ostatniego
tygodnia nie wpłynęło żadne zgłoszenie o kradzieży limuzyny.
Zniechęciła mnie ta wiadomość. Tkwiliśmy w ślepym zaułku.
Z naszego pokoju doszedł wrzask:
-
Jest tam gdzieś Boxer?
-
Jestem - huknęłam.
Krzyczał Paul Chin, młody, błyskotliwy pistolet, który pracował w naszej
ekipie dochodzeniowej.
-
Dzwoni porucznik Frank Hartwig. Mówi, że go znasz. Pobiegłam
natychmiast do telefonu.
-
Znaleźliśmy ich, inspektorze - usłyszałam w słuchawce.
ROZDZIAŁ 36
-
Stróż ich znalazł. - Hartwig pokiwał głową. Szliśmy polną drogą
prowadzącą do jakiejś winnicy. - Proszę się przygotować. Koszmarny
widok. Nie spotkałem się jeszcze z czymś takim. Zabił ich, kiedy się
kochali. Stróż przychodzi tutaj dwa razy w tygodniu. Znalazł ich dzisiaj o
siódmej rano. - Mówił nerwowo, widziałam, że jest wstrząśnięty.
Weszliśmy do szopy wypełnionej kadziami do fermentowania i beczkami.
-
Pani jest pewnie przyzwyczajona do morderstw - powiedział
Hartwig. W nozdrza uderzył nas mdły odór. Ścisnął mi się żołądek.
Człowiek nie jest w stanie przywyknąć do zbrodni.
Zabił ich, kiedy się kochali.
Kilku ludzi z miejscowej ekipy technicznej stało koło otwartego zbiornika
prasy do winogron. Oglądali dwie kupy mięsa. Ciała Becky i Michaela
DeGeorge'ów.
-
O kurwa - mruknął Raleigh.
Mąż patrzył na nas szeroko otwartymi oczami. Na środku czoła miał
dziurę wielkości dziesięciocentówki. Żona, w czarnej sukni zadartej po
szyję, leżała na nim, z maską przerażenia na twarzy. Biustonosz miała na
wysokości talii, krew na piersiach, majtki ściągnięte do kolan.
Obrzydliwy, przyprawiający o mdłości widok.
-
Wiecie już, o której mogli zginąć? - zwróciłam się do Hartwiga,
który wyglądał, jakby za chwilę miał zwymiotować.
-
Nasz lekarz ocenia, że dwadzieścia cztery, trzydzieści sześć godzin
temu. Musieli zostać zabici wkrótce po zaginięciu. Chryste, takie
dzieciaki.
Spojrzałam na biedne, skrwawione ciało żony. Na jej dłonie.
Nic. Ani śladu obrączki.
-
Powiedział pan, że zostali zabici podczas aktu. Jest pan tego pewien?
Hartwig skinął na asystenta lekarza, który delikatnie zsunął ciało Becky
DeGeorge ze zwłok męża. Roger DeGeorge miał rozpięte spodnie. Umarł
w czasie erekcji.
Ogarnęła mnie furia. Dlaczego te dzieciaki musiały zginąć. Oboje mieli
niewiele ponad dwadzieścia lat, podobnie jak Brandtowie. Kto mógł
popełnić tak straszną rzecz?
-
Tędy ich ciągnął. - Hartwig wskazał na ślady zaschniętej krwi na
betonowej podłodze. Urywały się przy koleinach pozostawionych przez
koła samochodu. Ludzie szeryfa zabezpieczali koleiny żółtą taśmą.
Raleigh, pochylony, przyglądał im się uważnie.
-
Dobrze zachowane. Czternastocalowe opony. Prawdopodobnie
luksusowy sedan.
-
Myślałam, że jesteś gliną teoretykiem - powiedziałam.
Uśmiechnął się szeroko.
-
Na samochodach znam się akurat dość dobrze. To musiał być
cadillac. Albo lincoln.
Myślałam już o czymś innym. Poprzedniego wieczoru Claire powiedziała
coś o związkach między zbrodniami. Seryjni mordercy działają według raz
przyjętego schematu. Ci, którzy zabijają dla rozkoszy seksualnej, lubią
patrzyć, jak ich ofiara się męczy: duszą, posługują się nożem, zaskakują
ofiarę w domu. Strzał z pistoletu ma w sobie coś klinicznie sterylnego. Nie
daje dreszczu emocji.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie mamy do czynienia z dwoma
mordercami. Nie, to niemożliwe.
Nikt nie mógł wiedzieć o obrączkach.
Podeszłam do Becky DeGeorge, spojrzałam jej w oczy. Kochali się.
Zmusił ich? Zaskoczył?
Maniak seksualny, który zmienia metody. Morderca, który zostawia ślady.
Jaki ślad zostawił tym razem? Co przeoczyliśmy?
ROZDZIAŁ 37
Po wyjściu wciągnęłam głęboko w płuca świeże powietrze. Szliśmy,
Hartwig, Raleigh i ja, polną drogą w dół ku dolinie, pomiędzy winnicami.
Milczeliśmy, zbyt wstrząśnięci, by rozmawiać.
Nagle przyszła mi do głowy napawająca lękiem myśl. Znajdowaliśmy się
trzysta metrów powyżej miasta, całkowicie odcięci od świata. Coś mi się
nie zgadzało.
-
Dlaczego właśnie tutaj, Hartwig?
-
Dlaczego nie? Dookoła pusto, żywego ducha.
-
Wiem, ale mnie chodzi o coś innego. Dlaczego wybrał akurat to
konkretne miejsce?
-
Na wzgórzach pełno takich opuszczonych winnic. Właścicielom
przestaje się opłacać uprawa, wypierają ich wielkie kompanie.
-
Pierwsze morderstwo popełnił w mieście, a jednak wiedział, gdzie
szukać kolejnego miejsca. Do kogo należy ta winnica?
Hartwig pokręcił głową.
-
Nie wiem.
-
Musimy to sprawdzić. Trzeba jeszcze raz obejrzeć dokładnie pokój w
hotelu. Ktoś ich namierzył. Znał doskonale ich plany.
Z dołu doszedł mnie odgłos zbliżającego się samochodu. Po chwili tuż
koło nas zatrzymał się służbowy wóz lekarza policyjnego.
Za kierownicą siedziała Claire Washburn. Prosiłam, żeby przyjechała.
Liczyłam, że znajdzie coś, co łączyłoby obydwie zbrodnie.
-
Dzięki, że przyjechałaś - powiedziałam, otwierając drzwiczki.
Claire pokiwała poważnie głową.
-
Szkoda ich. Nienawidzę takich wezwań. - Wysiadła z samochodu z
zaskakującą lekkością, zważywszy na jej tuszę. - Mam niedługo spotkanie
w mieście, ale pomyślałam, że obejrzę jednak miejsce zbrodni.
Przedstawiłam jej Franka Hartwiga.
-
Waszym lekarzem policyjnym jest Bill Toll, prawda? -bardziej
oświadczyła, niż zapytała.
Hartwig zamrugał, wyraźnie zdenerwowany. Mnie i Raleigha sam zaprosił
jako konsultantów, ale teraz na jego teren wkraczał nieproszony lekarz z
San Francisco.
-
Spokojnie - powiedziała Claire. - Dzwoniłam już do niego i
uprzedziłam o swoim przyjeździe. - Zerknęła w stronę ekipy medycznej
stojącej przy plastykowych workach, w które zapakowano ciała. - Pójdę
tam, rzucę okiem.
Hartwig ruszył za nią. Biedak usiłował jakoś zapanować nad wymykającą
mu się z rąk sytuacją.
Raleigh został ze mną. Wyglądał na zmęczonego.
-
Dobrze się czujesz? - zapytałam.
Pokręcił głową, nie odrywając oczu od zwłok.
Przypomniałam sobie, jak zaopiekował się mną kilka dni
wcześniej w kostnicy.
-
Dawno nie widziałeś czegoś podobnego?
-
Nie w tym rzecz - mruknął niespokojnie. - Nie chodzi już o naciski z
Ratusza... ani o zachowanie zimnej krwi. Muszę dorwać tego faceta.
Myślałam dokładnie tak samo. Zapomniałam o układach politycznych, o
moich szefach, o awansie na porucznika. Nawet o Neglim.
Staliśmy przez chwilę w milczeniu.
-
A przecież ani tobie, ani mnie nie zależy szczególnie na stawaniu w
obronie instytucji małżeństwa - powiedział w końcu, przerywając ciszę.
ROZDZIAŁ
Phillip Campbell ruszył w drogę o świcie. Był zdenerwowany, napięty - i
cieszył się tym stanem.
Wielką wynajętą limuzyną jak w transie przemierzał kolejne kilometry.
Przejechał Bay Bridge i znalazł się na autostradzie numer 80. Koło Vallejo
wydostał się wreszcie z porannego szczytu: jechał teraz sto na godzinę, nie
zwalniając i nie przyspieszając.
Nie chciał, żeby go zatrzymali.
Gazety nazywały go potworem. Psycho- i socjopatą. Zaproszeni do
telewizji eksperci analizowali motywy jego zachowania, jego przeszłość:
zastanawiali się nad możliwością dokonania kolejnych zbrodni.
Nic nie wiedzą. Plotą bzdury. Znajdą tylko to, co będę chciał, żeby
znaleźli. Zobaczą, co ja chcę, żeby zobaczyli.
Od granicy Nevady miał już blisko do Reno, prostackiego, wulgarnego w
jego pojęciu miasta kowbojów, które czasy świetności miało dawno za
sobą. Zamiast wybrać obwodnicę, postanowił przejechać przez miasto.
Stacje benzynowe, sklepy handlarzy bronią, lombardy. Można tu było
dostać wszystko, nie narażając się na zbyteczne pytania. Kupić broń,
pozbyć się towaru z wozu, albo jedno i drugie.
Koło Convention Center skręcił w Lumpy's, zatrzymał się na parkingu,
otworzył schowek na mapy, wyjął złożone papiery i odetchnął z ulgą.
Limuzyna była absolutnie czysta. Bez skazy. Wolna od upiorów. Wczoraj
cały dzień ją szorował, usuwając każdą najmniejszą plamkę krwi, dopóki
nie pozbył się ostatniego śladu. Wóz milczał, niepokalany, jak w dniu,
kiedy wsiadł do niego po raz pierwszy.
Ponownie westchnął z ulgą. Mogłoby się zdawać, że Michael i Becky
DeGeorge'owie nigdy nie istnieli.
Zapłacił za wóz i wezwał taksówkę, którą pojechał na lotnisko.
Tu odprawił się, po czym w kiosku przejrzał gazety z San Francisco. Ani
słowa o Becky i Michaelu. Ruszył w kierunku bramy.
Po drodze w barze szybkich dań kupił butelkę napoju brzoskwiniowego i
kanapkę wegetariańską.
Przeszedł przez bramę numer 31. Reno Air do San Francisco. Zajął
miejsce w samolocie i zaczął jeść lunch.
W sąsiednim fotelu usiadła ładna dziewczyna. Jasne włosy, zgrabny
tyłeczek. Dość, by przyciągnąć wzrok. Na szyi miała złoty łańcuszek z
imieniem: Brandee. Na palcu dostrzegł pierścionek z maleńkim brylantem.
Uśmiechnął się na powitanie.
Otworzyła niewielki plecak i upiła łyk wody z plastykowej butelki, po
czym wyjęła Wspomnienia gejszy w miękkiej okładce. Zainteresowało go,
że czyta akurat książkę o zniewolonej, bądź co bądź, kobiecie. Odebrał to
jako znak.
-
Ciekawa lektura? - Uśmiechnął się ponownie.
-
Tak mówią - odpowiedziała. - Dopiero zaczęłam.
Kiedy się nachylił, poczuł zapach tanich perfum o silnej
nucie cytrusowej.
-
Trudno uwierzyć, że napisał to mężczyzna.
-
Prezent od narzeczonego. - Przerzuciła kilka kartek.
Phillip Campbell na moment znieruchomiał. Serce zabiło
mu mocniej. Drżącą ręką pogłaskał niewielką kozią bródkę.
-
Och. A kiedy wielki dzień?
ROZDZIAŁ 39
Raleigh wrócił do miasta naszym wozem, ja postanowiłam zabrać się z
Claire. Musiałam jej powiedzieć, co się ze mną dzieje. Od lat byłyśmy
serdecznymi przyjaciółkami. Codziennie zamieniamy ze sobą
przynajmniej kilka słów. Wiedziałam, dlaczego tak trudno przychodzi mi
powiedzieć o chorobie. Nie chciałam sprawić jej bólu. Obciążać swoimi
problemami. Tak bardzo ją kochałam.
K icdy służbowy wóz ruszył w dół wyboistą polną drogą, ¦•I>ylałam, czy
znalazła coś na miejscu zbrodni.
Wiem tyle, co ty. Musieli się kochać, zanim zostali zabici - odparła
spokojnie. - Jest obrzmienie warg sromowy cli, otarcia skóry na udach. To
tylko domysły. Nie miałam • /asu przyjrzeć się im dokładniej, ale myślę,
że mąż został zastrzelony pierwszy. Jeden strzał. To by wskazywało, że
/ostał zaskoczony, nie stawiał oporu. Z ran na ciele Rebeki widać, że
strzelał do niej z tyłu, mniej więcej z odległości metra, półtora. Kula
przeszła przez łopatkę i szyję. Jeśli i /oczywiście zabił ich, kiedy się
kochali, ona musiała być na K<>rze. Co oznaczałoby, że ktoś zdołał
podejść do nich bardzo Misko, niezauważony. Mówisz, że tego wieczoru
nie wzięli swojego samochodu, ale gdzieś zapewne jechali, byli w dro-<1
ze. To by potwierdzało twoją teorię, że zginęli w samochodzie. Morderca
być może siedział z przodu. Może zginęli w limuzynie?
-
To wszystko? - Pokręciłam głową z uśmiechem.
-
Mówiłam ci, miałam niewiele czasu. Poza tym, to twoja icoria. Jeśli
się potwierdzi, mnie pozostaje tylko połączyć poszczególne elementy
układanki.
Przez chwilę jechałyśmy w milczeniu, a ja łamałam sobie głowę, od czego
zacząć.
-
Jak twój partner? - zagadnęła Claire.
-
Chyba w porządku. Nie zakablował na mnie Rothowi ani Mercerowi,
chociaż mógł.
-
A ty uważałaś, że nasłali go z Ratusza, żeby cię pilnował.
-
Widać się myliłam.
-
Nie pierwszy raz, gdy chodzi o facetów - mruknęła Claire.
Naburmuszyłam się, niby to obrażona, i udałam, że nie widzę jej
szerokiego uśmiechu.
-
Kapuś czy nie, o wiele milszy dla oka niż Jacobi -ciągnęła Claire.
-
I bystrzejszy. Kiedy jechaliśmy wczoraj do Napa, odkryłam w jego
samochodzie Kroniki portowe Proulx.
Claire posiała mi badawcze spojrzenie.
-
Coś jest na rzeczy?
-
Poza tym, że zginęło czworo niewinnych ludzi?
-
Pytam o Chrisa Raleigh, Lindsay. Facet pracuje w Ratuszu, jest w
porządku, a twój kalendarz towarzyski nie przypomina kalendarza
Gwyneth Paltrow. Nie powiesz mi, że nie jest w twoim typie.
-
Mamy sprawę na głowie, Claire.
-
Owszem. - Prychnęła śmiechem. - Nie jest żonaty, prawda?
-
Daj spokój - powiedziałam błagalnie. - Nie jestem gotowa.
Puściła do mnie oko, a ja wyobraziłam sobie, że zaczynam interesować się
Chrisem. Mogłam wrócić z Napa z nim zamiast z Cindy. Zaprosić go w
niedzielę do siebie i wyciągnąć cokolwiek z lodówki. Wypić razem piwo
na tarasie, gapiąc się na skąpaną w zachodzącym słońcu zatokę.
Przypomniałam sobie jego uważne spojrzenia. Ładnie wyglądasz, Boxer.
Zauważył. Szczerze mówiąc, ja też zauważyłam kilka rzeczy. Oczy faceta
cierpliwego i wrażliwego. Kroniki portowe. To nawet nie byłoby takie
trudne.
Ocknęłam się nagle z rozmarzenia. Ja tu udaję, że się zakochuję, a
tymczasem życie powoli ze mnie wycieka.
Z Chrisem, z kimkolwiek innym... O czym ja myślę.
Zerknęłam na Claire, która wjeżdżała właśnie na 101. Wzięłam głęboki
oddech.
-
Słyszałaś kiedyś o anemii aplastycznej Neglego? - zapytałam.
ROZDZIAŁ 40
Stało się to tak nagle, że do Claire nie dotarło, co naprawdę powiedziałam.
Zareagowała tak, jakby udzielała odpowiedzi na fachowe pytanie w swoim
laboratorium:
-
Choroba krwi. Rzadka i niebezpieczna. Organizm przestaje
produkować erytrocyty.
-
Czerwone ciałka krwi - dodałam.
Spojrzała na mnie.
-
Dłaczego pytasz? Chyba nie chodzi o Cat? - Mówiła o mojej siostrze.
Pokręciłam głową. Siedziałam sztywno i wpatrywałam się przed siebie
szklanym wzrokiem.
To pewnie moje przedłużające się milczenie sprawiło, że wreszcie
zrozumiała.
-
Ty?
Martwa, obrzydliwa cisza.
-
Och, Lindsay.
Zatrzymała samochód na poboczu i przytuliła mnie do siebie.
-
Co powiedział lekarz?
-
Że to poważna choroba. Może śmiertelna.
Po minie Claire widziałam, jak bardzo poważne jest to, co powiedziałam.
Była lekarzem, patologiem. Zrozumiała, w czym rzecz, zanim spojrzałam
jej w oczy.
Powiedziałam, że dwa razy w tygodniu mam transfuzje.
-
To dlatego chciałaś się ze mną spotkać wczoraj? Czemu mi po prostu
nie powiedziałaś?
Nie potrafiłam wytłumaczyć, co wtedy myślałam. Sama nie bardzo
wiedziałam.
-
Chciałam. Bałam się. Bałam się, przyznać przed samą sobą.
Zaczęłam prowadzić dochodzenie. Tak było lepiej.
-
Ktoś wie? Jacobi? Roth?
Pokręciłam głową.
-
Raleigh?
-
Nadal uważasz, że mogę go wyjąć?
-
Biedaku. Och, Lindsay, Lindsay, Lindsay.
Drżała. Czułam to. Jednak ją zraniłam.
Nagle coś we mnie pękło: nie walczyłam z dręczącymi mnie strachem,
wstydem, niepewnością.
Przytuliłam się do Claire. To dzięki niej nie traciłam
głowy. Zaczęłam płakać. Obie płakałyśmy. Nie byłam już sama.
- Jestem z tobą, słoneczko - szepnęła. - Kocham cię.
ROZDZIAŁ 41
Morderstwo w Napa dało nam się we znaki.
Znaleźliśmy się pod ostrzałem za nieporadność i opieszałość w
prowadzeniu dochodzenia. Zbieraliśmy cięgi ze wszystkich stron.
Sensacyjne nagłówki w gazetach krzyczały o pojawieniu się
psychopatycznego zbrodniarza, sadysty, jakiego świat jeszcze nie widział.
W Hallu kręciły się ekipy telewizyjne z innych miast. We wszystkich
wiadomościach telewizyjnych pokazywano do znudzenia zdjęcia z
tragicznych ślubów i wyciskające łzy scenki rodzinne.
Zespół specjalny, którym kierowałam, spotykał się dwa razy dziennie.
Dołączyło do nas kilku specjalistów od kryminalistyki i medycyny
sądowej. Mieliśmy przekazywać zebrane materiały FBI. Dochodzenie nie
koncentrowało się już na kręgu znajomych Melanie i Davida Brandtów.
Pełni złych przeczuć rozszerzyliśmy zakres poszukiwań.
Ludzie Jacobiego, którzy sprawdzali sklepy z winami, nie znaleźli nic
poza paroma nazwiskami.
Zakrwawiona marynarka również nie okazała się wskazówką. Taki krój
smokingów modny był cztery, pięć lat wcześniej. W żadnym magazynie
sprzedającym smokingi nikt nie potrafił nam nic powiedzieć. Musieliśmy
sprawdzić każdą transakcję.
Mercer potroił nasz zespół.
Morderca wybierał ofiary bardzo precyzyjnie. Obydwu zabójstw dokonał
niemal zaraz po ślubie. Musiał sporo wiedzieć o tych ludziach: gdzie
spędzą noc poślubną, jakie mają plany. Nie zabierał kosztowności:
zegarków, pieniędzy, biżuterii. Interesowały go wyłącznie obrączki.
Porzucił ciała DeGeorge'ów w odludnym z pozoru miejscu, ale nie tak
odludnym, żebyśmy ich nie znaleźli.
Zostawiał wyraźne tropy, które prowadziły donikąd. Nic z tego nie
rozumiałam.
On doskonale wie, co robi, Lindsay.
Przewiduje twoje ruchy.
Powiąż obie zbrodnie.
Musiałam znaleźć wspólny mianownik. Skąd znał ofiary. Skąd tyle o nich
wiedział.
Podzieliliśmy się z Raleighem zadaniami. On miał sprawdzić, kto
korzystał z usług tych samych agencji turystycznych, wypożyczalni
limuzyn, hoteli co Brandtowie i DeGeor-ge'owie. Ja miałam przejrzeć
rezerwacje. Liczyliśmy, że w ten sposób trafimy w końcu na jakiś ślad.
- Jeśli szybko czegoś nie znajdziemy, księża i rabini nie będą mieli roboty
- mruknął Raleigh zrzędliwym głosem. -O co temu świrowi chodzi?
Nic nie odpowiedziałam, ale wydawało mi się, że wiem. Przeszkadzało mu
szczęście, marzenia, oczekiwania. Niszczył to, co pozwala nam żyć:
nadzieję.
ROZDZIAŁ 42
Tego wieczoru Claire Washburn z kubkiem herbaty poszła do swojej
sypialni, cicho zamknęła drzwi za sobą i rozpłakała się.
- Do diabła, Lindsay, mogłaś mi zaufać - mruknęła.
Pragnęła zostać sama Przez cały wieczór była rozkojarzona, poirytowana.
Nigdy tak się nie zachowywała. W poniedziałki, kiedy orkiestra miała
dzień wolny, Edmund gotował. Taki rytuał rodzinny. Tata krzątał się w
kuchni, chłopcy sprzątali. Dzisiaj przygotował ich ulubione danie,
kurczaka w kaparach i sałatę winegret, a jednak kolacja się nie udała. Z
winy Claire.
Cały czas myślała o jednym. Jest lekarzem, lekarzem, który ma do
czynienia wyłącznie z umarłymi. Nigdy nikomu nie uratowała życia. Była
lekarką, ale nie leczyła.
Przebrała się we flanelową piżamę, przeszła do łazienki, starannie zmyła
makijaż z ciemnej twarzy. Spojrzała na swoje odbicie.
JNie była ładna, w każdym razie nie tą urodą, jaką normy społeczne uczą
nas podziwiać. Potężna, tęga, bez talii. Nawet jej dłonie - wyćwiczone,
sprawne dłonie posługujące się codziennie precyzyjnymi instrumentami,
były zbyt pulchne.
Jej mąż zawsze powtarzał, że lekka jest tylko wtedy, kiedy tańczy.
A jednak była szczęśliwa. Urodziła się w nędznej, czarnej dzielnicy San
Francisco, udało się jej uciec stamtąd. Skończyła studia. Była kochana.
Potrafiła dawać miłość. Osiągnęła wszystko, czego pragnęła.
A teraz wszystko się w niej buntowało, że Lindsay, która jak nikt potrafiła
stawiać czoło życiu, miałaby je stracić. Nie mogła myśleć o tym
obiektywnie, w kategoriach klinicznego rozpoznania. Cierpiała.
Lekarka, która nie leczy.
Kiedy Edmund skończył razem z chłopcami zmywać naczynia, przyszedł
do sypialni, usiadł na łóżku obok żony.
-
Jesteś chora, kocie - powiedział, kładąc jej rękę na ramieniu. -
Ilekroć kładziesz się tak wcześnie, to znak, że źle się czujesz.
Pokręciła głową.
-
Nie jestem chora, Edmundzie.
-
To w czym rzecz? Męczy cię ta ostatnia sprawa?
Podniosła rękę.
-
Chodzi o Lindsay. Wczoraj wracałyśmy razem z Napa. Powiedziała
mi coś okropnego. Jest ciężko chora. Ma rzadko spotykany rodzaj anemii.
Tak zwany zespół Ne-glego.
-
To coś poważnego?
Claire pokiwała głową.
-
Cholernie.
-
Boże, biedna Lindsay - szepnął Edmund. Przez chwilę siedzieli
pogrążeni w ponurym milczeniu.
Claire odezwała się pierwsza:
-
Jestem lekarzem. Codziennie mam do czynienia ze
102
śmiercią. Znam przyczyny i objawy, mam wiedzę. I nie potrafię leczyć.
-
Leczysz wszystkich wokół. Dajesz nam wszystkim zdrowie, ale
bywają sytuacje, kiedy nawet ty, z całą swoją miłością i inteligencją, nie
jesteś w stanie pomóc.
Przytuliła się z uśmiechem do męża.
-
Bystrzak z ciebie jak na faceta, który gra na bębnach. Powiedz, co do
cholery możemy zrobić?
-
Tylko to. - Edmund zamknął żonę w objęciach. Tulił ją długo, a ona
czuła, że jest najpiękniejszą kobietą na całym świecie. To pomagało.
ROZDZIAŁ 43
Następnego popołudnia po raz pierwszy zobaczyłam twarz mordercy.
Chris Raleigh rozmawiał z ludźmi z agencji turystycznych, w których
ofiary wykupiły podróże poślubne. Ja sprawdzałam firmy przygotowujące
śluby.
Dwie różne firmy. DeGeorge'owie skorzystali z usług White Lace, wesele
Brandtów organizowała modna i wzięta Miriam Campbell. Nie było
żadnego związku.
Siedziałam przy biurku, kiedy operatorka przełączyła rozmowę do mnie.
Dzwoniła Claire. Wróciła właśnie z Napa, gdzie przeprowadzała oględziny
zwłok.
Była wyraźnie podniecona.
-
Przyjdź do mnie. Zaraz.
-
Znalazłaś powiązanie. Becky DeGeorge została zgwałcona?
-
To ten sam facet, Lindsay.
-
Kochali się, kiedy ich zabił - oznajmiła mi Claire, ledwie weszłam do
laboratorium. - Nasienie w pochwie Rebeki pochodzi od męża. Kąt
wejścia kuli potwierdza moje przypuszczenia. Została zastrzelona od tyłu.
Ubranie Michaela zbryzgane jest jej krwią. Obejmowała go nogami. Ale
nie dlatego cię tu ściągnęłam.
1 no
Utkwiła we mnie wielkie oczy. Czułam, że ma mi coś ważnego do
powiedzenia.
-
Uważam, że powinniśmy zachować te informacje dla siebie. Poza
mną i lekarzem z Napa nikt nie wie.
-
O czym? Mów, na litość boską.
Zerknęłam na stojący na stole mikroskop i kilka płytkich naczynek
Petriego, takich jak te, których używaliśmy w szkole średniej na lekcjach
biologii, kiedy hodowaliśmy kultury bakteryjne.
-
Tak jak przy pierwszym morderstwie, tu też nie zostawił kobiety w
spokoju - mówiła Claire. - Tyle że tym razem ślady nie są takie oczywiste.
Toll nic nie zauważył, ale ja szukałam. I znalazłam. W pochwie. - Wzięła
do ręki jedno z naczyń i z dumną miną wyjęła z niego coś pincetą.
Centymetrowej może długości rudy włos.
-
To nie męża?
Claire pokręciła głową.
-
Obejrzyj sobie.
Włączyła mikroskop. Nachyliłam się i na białym świetlistym tle
zobaczyłam dwa włosy: jeden lśniący ciemnobrązowy, drugi krótszy,
skręcony jak sierp.
-
Tu masz włosy Michaela DeGeorge'a. Ten krótszy to łonowy -
wyjaśniła. Położyła teraz pod mikroskopem włos zdjęty z płytki Petriego.
Czułam, że serce zaczyna bić mi szybciej. Wiedziałam, do czego zmierza.
Trzeci włos był rudawy i znacznie grubszy niż włosy DeGeorge'a. Miał
drobne rozszczepienia. Na pewno należał do kogoś innego.
-
Nie pochodzi ani z głowy, ani z genitaliów. To włos z brody -
oznajmiła Claire, pochylając się nad mikroskopem.
Spojrzałam na nią wstrząśnięta.
Włos z brody mordercy znalazł się w pochwie Becky DeGeorge.
-
Post mortem - wyjaśniła, stawiając kropkę nad i.
t r\ A
ROZDZIAŁ
Krok po kroku odtwarzałyśmy wizerunek mordercy. Wzrost, rysy, fetysze.
Sposób, w jaki zabijał.
Musiałam jeszcze dojść, jak znajdował swoje ofiary.
Sprawdzaliśmy z Chrisem Raleigh wszystkie możliwe biura turystyczne,
zbieraliśmy informacje o zapowiedzianych ślubach. Pracowało dla nas
piętnastu dochodzeni o wcó w. Szukaliśmy wśród gości weselnych
Brandtów i DeGeorge'ów człowieka z rudą brodą.
Byłam prawie pewna, że przy tak intensywnych poszukiwaniach w końcu
natrafimy na jakiś ślad. Znajdziemy kogoś, kto widział mordercę. Jakiś
przeciek w biurze turystycznym. Może ludzie Jacobiego, bogatsi o nowe
informacje, coś odkryją.
Następnego ranka zadzwonił Hartwig.
-
Winnica Sparrow Ridge... należy do spółki Black Hawk Partners.
Miejscowy notariusz, niejaki Guy Lester, jest głównym udziałowcem.
-
Wie pan, gdzie spędził weekend?
-
Owszem, sprawdziłem. W Portlandzie. Brał udział w maratonie.
Rozmawiałem z nim. Ma murowane alibi.
Byłam pewna, że morderca nie przypadkiem wybrał położoną na odludziu
winnicę, żeby tam porzucić ciała. Coś dla niego znaczyła.
-
Kto oprócz Lestera ma udziały?
-
Nie wiem. Inwestorzy. Faceci z San Francisco, którzy próbują
szczęścia w tym biznesie.
Powoli traciłam cierpliwość.
-
A konkretnie? Jacy inwestorzy?
-
Tacy, co wolą pozostać anonimowi. Wiem, do czego pani zmierza,
inspektorze, ale nasz facet prowadzi interesy tylko z pewnymi ludźmi.
Proszę mi wierzyć, każdy mógł zawieźć tam ciała. Ja tu żyję i nie będę
niepotrzebnie nastawiał karku.
Przytrzymując słuchawkę ramieniem, obróciłam się w fotelu do okna.
- Prowadzimy dochodzenie w sprawie wielokrotnego morderstwa,
poruczniku. Najpaskudniejsze, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia.
Żeby dotrzeć do szopy, gdzie znaleźliście ciała, trzeba jechać pięć
kilometrów polną drogą Ten, kto to zrobił, znał winnicę, w przeciwnym
razie porzuciłby ofiary gdziekolwiek, zamiast błąkać się nocą po odludziu.
Nie przypuszczam, że to ktoś miejscowy. Bałby się zwrócić na siebie
naszą uwagę. Proszę zadzwonić do mnie, kiedy będzie pan już znał
nazwiska wspólników Lestera. -Odwiesiłam słuchawkę.
Mój optymizm zaczynał się chwiać.
Raleigh nic nie znalazł w biurach podróży. Brandtowie wykupili podróż
poślubną w Travel Ventures, firmie modnej wśród ludzi z towarzystwa.
DeGeorge'owie skorzystali z usług Journeytime w Los Altos.
Nasi ludzie szperali w aktach pracowników obydwu agencji. Żaden z nich
nie przeszedł z jednej do drugiej, nie znaleźliśmy żadnych punktów
stycznych. Właściciel Journeytime dopuszczał możliwość, że ktoś włamał
się do ich systemu, przejrzał bazy danych. Szansa znalezienia hakera
równała się jednak zera.
Moje poszukiwania okazały się równie bezskuteczne. Dostałam
dokumentację z obu firm organizujących śluby. Gra-werzy, orkiestry,
fotografowie, katering, kwiaciarnie, nic się nie zgadzało. Brandtowie i
deGeorge'owie żyli w dwóch różnych światach. W dalszym ciągu nie
wiedziałam, w jaki sposób morderca znajdował swoje ofiary.
ROZDZIAŁ 45
Ściągnęłam Claire i Cindy na drugie spotkanie naszego klubu. Tym razem
nastrój był zupełnie inny. Bez żartów, śmiechów. Bez margarity. Zginęło
dwoje kolejnych ludzi. Nie miałyśmy podejrzanego, a dochodzenie
zataczało coraz szersze kręgi, prowadząc donikąd. Czułyśmy coraz
większą presję.
Claire pojawiła się pierwsza. Wyściskała mnie, zapytała, jak się czuję.
-
Nie wiem - przyznałam.
Przeszłam trzy transfuzje. Czasami czułam się dobrze, to znowu,
szczególnie po południu, ledwie trzymałam się na nogach. Medved
powiedział, że w przyszłym tygodniu będzie chciał sprawdzić, jaki mam
poziom czerwonych ciałek.
Po chwili przyszła Cindy. W męskiej koszuli i wyszywanych dżinsach.
Śliczna i wielkomiejska. Nie rozmawiałam z nią od poniedziałku, kiedy
powiedziałam jej, że może puścić materiał o drugim morderstwie. Mimo
że musiała czekać cały dzień, i tak była pierwsza.
-
Idę w górę - oznajmiła, rzucając na stół nową wizytówkę z
jaskrawoczerwonym logo „Chronicie". Cindy Thomas, Dział Miejski,
Sprawy kryminalne, przeczytałam. Najpierw jej pogratulowałyśmy, a
potem trochę się powyzłośliwiały-śmy, żeby nie przewróciło się jej w
głowie. Od czego w końcu są przyjaciółki?
Powiedziałam im, że sprawdzanie biur podróży i firm organizujących
śluby nic nie dało.
-
Kilka rzeczy nie daje mi spokoju - ciągnęłam. - Pistolet. Ci, którzy
zabijają na tle seksualnym, na ogół nie zmieniają metod. Wybierają taką,
która daje im dodatkowy dreszcz rozkoszy.
-
Tak, to dziwne - zgodziła się Claire. - Facet uderza bardzo
precyzyjnie. Wszystko ma przewidziane, wszystko wie. Zna dokładnie
termin ślubu, numer pokoju, trasę podróży poślubnej, drogę odwrotu. A
kiedy zabija, wstępuje w niego jakiś wściekły demon. Nie wystarcza mu
zabić. Musi jeszcze zbezcześcić zwłoki.
Pokiwałam głową.
-
Otóż właśnie. Atakuje tak, jakby nie mógł znieść faktu, że ludzie się
pobierają. Ma obsesję na punkcie panien młodych. Obydwóch mężczyzn
pozbył się szybko, niemal mimochodem. Co innego one... fascynują go.
-
Jak znajduje ofiary? - myślałam głośno. - Gdybyście chciały zabić
pannę młodą, gdzie byście szukały?
-
Może u jubilera, kiedy młodzi zamawiają obrączki -podsunęła Claire.
-
Albo w Ratuszu, gdzie załatwiają formalności - wtrąciła Cindy.
Spojrzałam na nią i parsknęłam śmiechem.
-
No to mamy naszego mordercę. Urzędnik na państwowej posadzie.
-
Listonosz - zawołały obydwie chórem.
-
Fotograf - dodała Claire.
Mogłam wyobrazić sobie tego pokręconego sukinsyna ukrywającego
twarz za aparatem. Każda ewentualność była jednakowo prawdopodobna.
Potrzebowałyśmy tylko ludzi, którzy sprawdziliby je, zanim morderca
znowu zaatakuje.
-
Nie wiem, co to znaczy być panną młodą. - Spojrzałam na Claire. -
Dlatego tu jesteś.
-
A co z trzema żyletami? - Roześmiała się. - Mój profesjonalizm już
się nie liczy?
Zawtórowałyśmy bez szczególnego przekonania i sięgnęłyśmy po nasze
piwa. Kobiecy Klub Zbrodni. Dobre. Mężczyznom wstęp wzbroniony.
-
Gdzie jest ten cholerny punkt styczny? - jęknęłam. -On chce,
żebyśmy go znalazły. Zostawia tropy. Chce, żebyśmy znalazły powiązanie
między morderstwami.
Zamilkłyśmy pogrążone we własnych myślach.
-
Widzę go - ciągnęłam. - W ceremonii ślubnej jest coś, co
doprowadza go do szału. Coś, co chce zniszczyć. Nadzieja? Niewinność?
Mężów zabija od razu. A panny młode? Jak znajduje panny młode?
-
Żyje w chorym, pokracznym świecie - podjęła Cindy, zastanawiając
się na głos. - Powinno ciągnąć go tam, gdzie najwięcej fantazji. Podgląda
je, kiedy nic nie podejrzewają. Chce, by narastała w nim wściekłość.
Claire rozbłysły oczy.
-
Zastanawiam się... Poszłabym tam, gdzie kupowały suknie ślubne. Ja
tam szukałabym swoich ofiar.
ROZDZIAŁ
Następnego dnia rano zastałam na swoim biurku faks od Hartwiga z
nazwiskami współwłaścicieli Sparrow Ridge. Przekazałam je Jacobiemu
do sprawdzenia, a potem zadzwoniłam do moich informatorów w firmach
weselnych White Lace i Mary Campbell.
Nie spodziewałam się zbyt wiele. Do tej pory nic przecież tam nie
znalazłam. Ku memu zdumieniu okazało się, że Melanie Brandt i Becky
DeGeorge kupiły suknie ślubne w tym samym miejscu.
W Bridal Boutiąue u Saksa.
Był to pierwszy punkt styczny między obydwoma sprawami. Mógł nie
mieć żadnego znaczenia, ale czułam przez skórę, że wreszcie dochodzenie
ruszy, że mamy jakiś uchwytny ślad.
U Saksa zjawiłam się o dziesiątej, zaraz po otwarciu. Bridal Boutiąue
znajdował się na drugim piętrze, między stoiskami z porcelaną i
prezentami.
Po chwili rozmawiałam już z Maryanne Perkins, kierowniczką działu, miłą
pięćdziesięcioletnią panią. Sprawiała wrażenie osoby, która całe życie
przepracowała w swoim fachu. Poprosiła, żeby ktoś ją na chwilę zastąpił, i
usiadłyśmy w zagraconym pokoiku na zapleczu, pełnym żurnalowych
zdjęć panien młodych.
-
To okropne. - Kręciła głową z niedowierzaniem, blada jak płótno. -
Nie mogłam dojść do siebie, kiedy usłyszałam, co się stało. Melanie była
tutaj zaledwie dwa tygodnie temu. -Spojrzała na mnie szklanym
wzrokiem. - Taka śliczna dziewczyna... Moje panny młode są dla mnie
niczym rodzone dzieci. Jakbym straciła własną córkę.
-
Córkę? Nic pani nie wie?
-
O czym?
Opowiedziałam Maryanne Perkins o Becky DeGeorge.
Na jej twarzy odmalowało się przerażenie, w zielonych oczach pojawiły
się łzy. Miałam wrażenie, że mnie nie widzi.
-
Boże drogi... Boże... - szeptała. - Co się tu dzieje, inspektorze?
Zarzuciłam ją pytaniami. Kto mógł znać jej klientki? Kto pracuje w
dziale? Jacyś mężczyźni?
Każde z moich pytań spotykało się z pełnym niedowierzania
zaprzeczeniem ze strony Maryanne Perkins. Personel nie zmieniał się od
ośmiu lat. Nie było żadnych mężczyzn. Jak w naszym klubie zbrodni.
Odchyliła się w krześle, usiłując przywołać na pamięć szczegóły.
-
Zachwycałyśmy się nią. Becky... była cudowna. Chyba nigdy tak o
sobie nie myślała. Dopiero kiedy zobaczyła się w tej sukni... Matka dała
jej obrożę z pereł, z dużym brylantem, a ja pobiegłam na zaplecze po
kwiaty. Wtedy zauważyłam kogoś. Tam stał. - Wskazała kierunek. -
Przyglądał się Becky. Pomyślałam wtedy: widzisz, nawet on uważa, że
jesteś piękna. Teraz sobie przypominam.
Gorączkowo zaczęłam spisywać rysopis: czterdzieści kilka lat, może
czterdzieści.
-
Nie przyjrzałam mu się uważnie - powiedziała kierowniczka działu. -
Miał brodę.
Byłam pewna, że to on! Claire miała rację. To u Saksa znajdował swoje
ofiary.
Drążyłam dalej:
-
Jak ktoś może zebrać informacje o czyimś ślubie? Skąd będzie znał
datę? Miejsce? Trasę podróży poślubnej?
-
Zawsze pytamy o szczegóły, kiedy dziewczyna zamawia u nas
suknię. Łatwiej nam realizować zamówienie, kiedy znamy dokładne
terminy. Poza tym to tworzy atmosferę.
Tworzy atmosferę.
-
Kto ma dostęp do tych informacji?
Pokręciła głową.
-
Tylko my... moje asystentki. Czasami ci z działu porcelany i
prezentów.
Czułam, że wreszcie jestem blisko.
-
Chciałabym zobaczyć wszystko, co dotyczy Melanie Brandt i Becky
DeGeorge. Ich i aktualnych klientek. - Tu wypatrywał przecież swoich
ofiar, tak? Istniało duże prawdo-
podobieństwo, że wróci. Któraś z zamawiających dziewcząt mogła być
następna na liście.
Pani Perkins opadła szczęka. Z przerażeniem wpatrywała się gdzieś w
przestrzeń.
-
Powinna pani coś jeszcze wiedzieć.
-
Co takiego?
-
Jakiś miesiąc temu odkryłyśmy, że zginęła nam cała nasza kartoteka.
ROZDZIAŁ 47
Zaraz po powrocie do biura zrobiłam dwie rzeczy: zadzwoniłam do Claire
i Cindy, powiedziałam im, czego dowiedziałam się u Saksa, a potem
poszłam do Chrisa Raleigh.
Opowiedziałam mu o najnowszych odkryciach i uzgodniliśmy, że
umieścimy w domu towarowym policjantkę z wydziału przestępstw
seksualnych. Wysłałam do Maryanne Perkins specjalistę od portretów
pamięciowych.
Potem Chris podzielił się ze mną ważną wiadomością. Roth i Mercer
przekazali akta naszej sprawy FBI.
Poczułam się tak, jakby ktoś wsadził mi nóż pod żebro... Pobiegłam do
toalety, zamknęłam drzwi i oparłam się plecami o chłodne kafelki. Niech
szlag trafi tych skurwysynów. Mężczyźni! Niech szlag trafi Rotha i
Mercera!
Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Miałam wypieki. Policzki mnie
paliły.
FBI. To moja sprawa. Sprawa Claire, Cindy, Raleigha. Znaczyła dla mnie
więcej niż jakakolwiek, nad którą dotąd pracowałam.
Nagle nogi ugięły się pode mną. Negli? Lekarz powiedział, że będę miała
ataki nudności i zawroty głowy. Czwartą transfuzję wyznaczono mi na
siedemnastą trzydzieści.
Ogarnęło mnie straszne poczucie pustki; lęk, strach. Wreszcie ruszyłam z
dochodzeniem. Nie potrzebowałam, żeby chrzanili mi robotę jacyś obcy
faceci w ciemnych garniturach, ze spinkami w krawatach.
Zamrugałam. Moja twarz, jeszcze przed chwilą rozpalona ze złości, teraz
wydawała się blada, pozbawiona życia. Szare, wodniste oczy. Uszła ze
mnie cała energia.
Wpatrywałam się w swoje odbicie, dopóki nie odezwał się znajomy głos.
Dość tego. Weź się w garść. Wygrasz, zawsze wygrywasz.
Spryskałam policzki zimną wodą.
Pozwoliłaś sobie na mały atak histerii i wystarczy. Uśmiechnęłam się
blado i wzięłam głęboki oddech.
Powoli wracał zwykły błysk w oku, policzki nabrały normalnego koloru.
Czwarta dwadzieścia. W Moffett powinnam być o piątej. Jutro przejrzę
nazwiska od Saksa.
Poprawiłam szybko makijaż i wróciłam do biurka.
Niestety, zaraz pojawił się Raleigh.
-
Radź sobie sam z tym zrzutem - warknęłam całkiem niepotrzebnie,
mając na myśli FBI.
-
Nie wiedziałem. Powiedziałem ci, kiedy tylko dotarła do mnie
wiadomość.
-
Pewnie. - Pokiwałam głową.
Raleigh podszedł bliżej, przysiadł na krawędzi biurka.
-
Coś jest nie tak, prawda? Powiedz mi. Proszę.
Skąd wiedział? Może był znacznie lepszym detektywem, niż
przypuszczałam.
Przez chwilę miałam ochotę powiedzieć mu. Boże, tak chciałam wreszcie
się przyznać.
I wtedy Raleigh zrobił coś nieprzewidzianego.
Uśmiechnął się jednym z tych swoich rozbrajających uśmiechów, podniósł
mnie z krzesła i uściskał.
Byłam tak zaskoczona, że nawet nie stawiałam oporu. Zaczęłam trząść się
jak galareta. Trudno powiedzieć, żeby miało to coś wspólnego z
pożądaniem, ale nigdy żadna namiętność nie targnęła mną z taką siłą.
Powoli się uspokoiłam, a on trzymał mnie w ramionach, na środku
naszego pieprzonego biura. Nie wiedziałam, jak się zachować, ale nie
miałam ochoty niczego zmieniać. Nie chciałam, żeby mnie puścił.
-
Dzięki - wymamrotałam, odsuwając się wreszcie.
-
Zupełnie się rozkleiłaś - powiedział łagodnie. - Za chwilę fajrant.
Chcesz pogadać przy kawie? To tylko kawa, Lindsay, nie randka.
Spojrzałam na zegarek. Dochodziła piąta. Musiałam jechać do Moffett.
Zrobiłam minę, która miała mówić: Zaproś mnie innym razem, i
mruknęłam:
-
Nie mogę. Muszę lecieć.
ROZDZIAŁ 48
Dziewczyna w recepcji uśmiechnęła się uprzejmie i skinęła głową.
-
Witamy w Lakefront Hilton, sir.
Phillip Campbell stanął przy kontuarze, przeczytał imię na identyfikatorze
recepcjonistki. Kaylin. Roześmiane oczy i burza włosów. Kaylin.
Odpowiedział uśmiechem. Niewinny flirt. Podał swoje potwierdzenie
rezerwacji.
-
Pierwszy raz w naszym hotelu, panie Campbell? - za-szczebiotała
dziewczyna.
Znowu się uśmiechnął. Owszem, pierwszy raz.
Przyglądał się jej dłoniom, gładząc brodę.
Chciał, żeby zwróciła na niego uwagę. Zapamiętała jego twarz. Może
jakieś słowo.
Któregoś dnia pojawi się tu jakiś skrupulatny agent z FBI ze zdjęciem albo
portretem pamięciowym, a wtedy rozszcze-biotana wiewióreczka
zastanowi się i przypomni sobie ten moment. Chciał, żeby wszystko
dokładnie zapamiętała.
Jak ta sprzedawczyni w Bridal Boutiąue u Saksa.
-
Przyjechał pan zwiedzić muzeum, panie Campbell? -zapytała Kaylin,
stukając w klawisze.
-
Na ślub Voskuhla.
-
Jak wszyscy. - Uśmiechnęła się. Klik, klik pomarańczowymi
paznokciami w klawisze. - Dam panu dobry pokój z pięknym widokiem. -
Z uśmiechem wręczyła mu klucz. -Miłego pobytu. I dobrej zabawy.
- Na pewno - odpowiedział uprzejmie. Zanim się odwrócił, spojrzał jej w
oczy. - Skoro mowa o ślubach... ma pani ładny pierścionek.
Już na górze podszedł do okna i rozsunął zasłony. Przed nim rozpościerał
się, jak obiecała, zapierający dech widok.
Cleveland, Ohio.
ROZDZIAŁ 49
Widziałam go... Sukinsyn. Co on tu robi?
W tłumie na Lower Market. Wśród ludzi pchających się na prom.
Zamarłam na jego widok.
Miał na sobie rozpiętą pod szyją niebieską koszulę, brązową sztruksową
marynarkę. Wyglądał jak profesor college'u. Kiedy indziej minęłabym go i
nie zwróciła na niego uwagi. Chudy, niepozorny pod każdym względem.
Gdyby nie ciemnoruda broda.
Jego głowa migała mi w tłumie. Ludzie nas cały czas rozdzielali.
-
Policja! - zawołałam, usiłując przekrzyczeć gwar.
Moje wołanie utonęło w zgiełku. Bałam się, że lada moment stracę go z
oczu.
Nie znałam jego nazwiska. Tylko ofiary. Melanie Brandt. Rebecę
DeGeorge.
Nagle przystanął. Odwrócił się do mnie.
Jego twarz wydawała się rozświetlona, jaśniała na ciemnym tle niczym
twarze na starych ruskich ikonach. Nasze oczy się spotkały.
Błysk rozpoznania. Wiedział, że to ja. Że go szukam.
Ku mojemu przerażeniu tłum go zagarnął, poniósł ze sobą.
-
Stać, bo będę strzelać! - krzyknęłam.
Poczułam zimny pot na karku. Wyciągnęłam pistolet.
-
Na ziemię - wołałam, ale tłum go osłaniał. Za chwilę mi umknie.
Podniosłam pistolet, próbując celować w rudą brodę.
Znowu się odwrócił. Z kpiącym uśmiechem kogoś, kto wie, ie mwe
przechytrzył.
Wciągnęłam głęboko powietrze, złożyłam się.
Niczym na filmie przewijanym w zwolnionym tempie wszystkie twarze
zwróciły się w moją stronę.
Przysnęłam. Ocknęłam się w swojej kuchni, wpatrzona w kieliszek z
chardonnay. W mieszkaniu panował swojski spokój. Nie było żadnego
tłumu, żadnych twarzy przesuwających się przed oczami. Tylko Słodka
Marta rozciągnięta na posłaniu.
I gotująca się woda w garnku. Chciałam zrobić swój ulubiony sos: trochę
rukoli, cukinia, bazylia. Włączona płyta, Tori Amos.
Zaledwie godzinę wcześniej byłam jeszcze podłączona do kroplówki.
Serce uderzało w rytm miarowych piknięć monitora.
Cholera, chciałam, żeby wróciło dawne życie. Moje ulubione sny.
Złośliwości Jacobiego i łajania Rotha. Chciałam dzieci, nawet jeśli
miałoby to oznaczać ponowne małżeństwo.
Nagle na dole odezwał się domofon. Kogo niesie? Wychyliłam się.
-
Kto tam?
-
Myślałem, że zostanę dobrze przyjęty - oznajmił spokojny głos.
Raleigh.
ROZDZIAŁ 50
-
Co tu robisz? - zawołałam zaskoczona.
Ucieszyłam się i natychmiast wpadłam w popłoch. Miałam spięte byle jak
włosy, na grzbiecie stary T-shirt, w którym czasami sypiałam, byłam
wyczerpana i rozdrażniona po transfuzji. W domu bałagan.
-
Mogę wejść?
-
To wizyta prywatna czy służbowa? - Przekrzykiwaliśmy się. - Nie
musimy chyba znowu jechać do Napa?
-
Nie dzisiaj. - Roześmiał się. - Tym razem przyszedłem z własnym.
Nie bardzo zrozumiałam, o co mu chodzi, ale nacisnęłam przycisk
domofonu i pobiegłam z powrotem do kuchni, zgasiłam gaz pod
makaronem, na tym samym oddechu rzuciłam poniewierające się po
podłodze poduszki na kanapę i przeniosłam stertę gazet na kuchenne
krzesło. Zdążyłam jeszcze przeciągnąć wargi błyszczykiem i rozpuścić
włosy, kiedy odezwał się dzwonek.
Raleigh miał na sobie rozpiętą pod szyją koszulę i spodnie khaki. W ręku
trzymał butelkę wina. Bardzo miło. Posłał mi przepraszający uśmiech.
-
Mam nadzieję, że nie gniewasz się za najście.
-
Nie nachodzisz mnie, zostałeś dobrowolnie wpuszczony. Co tu
robisz?
Uśmiechnął się.
-
Byłem w pobliżu.
-
W pobliżu, tak? Mieszkasz po drugiej stronie zatoki.
Skinął głową, nie specjalnie obstając przy swoim alibi.
-
Chciałem sprawdzić, jak się czujesz. W pracy dziwnie się
zachowywałaś.
-
To miło z twojej strony, Raleigh - powiedziałam, patrząc mu w oczy.
-
Wszystko w porządku?
-
Wszystko w porządku. Byłam trochę przybita. Roth. FBI. Już mi
przeszło. Naprawdę.
-
Cieszę się. Coś smacznie pachnie.
-
Pichcę kolację. - Zamilkłam, zastanawiając się, co chciałam
powiedzieć. - Jadłeś już?
Pokręcił głową.
-
Nie, nie. Nie chciałbym ci przeszkadzać.
-
I dlatego przyszedłeś tu z winem?
Posłał mi jeden z tych swoich uśmiechów, którym nie można się oprzeć.
-
Gdyby nie było cię w domu, wylądowałbym na rogu Drugiej i
Brannan. Zawsze tam jeżdżę.
Z uśmiechem otworzyłam szeroko drzwi.
Raleigh wszedł do mieszkania. Rozejrzał się, orhiótł wzro-k u-in moją
ceramikę, czarną satynową kurtkę baseballową od Willie Maysa, taras z
widokiem na zatokę i pokiwał z uznaniem głową. Wyciągnął w moją
stronę butelkę.
-
Otwarte wino stoi na blacie, nalej sobie, a ja sprawdzę, ro z
jedzeniem - powiedziałam.
Poszłam do kuchni, powtarzając sobie w duchu, że właśnie wróciłam z
kliniki dla ciężko chorych. Poza tym pracuję / nim. Podniecona wyjęłam
drugie nakrycie.
-
Numer dwadzieścia cztery, Giantsi? - zawołał. - Ta k urtka
zagrzewaczki to oryginalny ciuch?
-
Willie Mays. Dostałam ją od ojca na dziesiąte urodziny. ('hciał mieć
syna. Trzymam ją do tej pory.
Wszedł do kuchni, usiadł na stołku przy blacie. Mieszałam penne, on
tymczasem nalał sobie wina.
-
Zawsze gotujesz dla siebie?
-
Staiy nawyk. Matka pracowała do późna. Opiekowałam się o sześć
lat młodszą siostrą. Czasami mama wracała dopiero o ósmej. Od kiedy
pamiętam, przygotowywałam kolację.
-
A ojciec?
-
Zostawił nas - poinformowałam go, mieszając musztardę, olej
winogronowy, ocet i cytrynę na winegret do sałaty. -Miałam wtedy
trzynaście lat.
-
Matka cię wychowywała?
-
Można tak powiedzieć. Czasami mam wrażenie, że wychowywałam
się sama.
-
Do czasu kiedy wyszłaś za mąż.
-
Tak, potem w pewnym sensie wychowywałam i jego.
-Uśmiechnęłam się. - Masz nosa, Raleigh.
-
Gliniarze na ogół mają nosa. Nie wiedziałaś o tym?
-
Tak, prawdziwi gliniarze.
Raleigh udał obrażonego.
-
W czym mogę ci pomóc? - zagadnął.
-
Możesz zetrzeć ser - powiedziałam z kpiącym uśmiechem i pchnęłam
w jego stronę kawałek parmezanu oraz tarkę.
Zabrał się do roboty. Makaron powoli dochodził. Do kuchni weszła Słodka
Marta, przywitała się z gościem.
-
Dziwnie się zachowywałaś dzisiaj po południu - zaczął, gładząc
Martę po głowie. - Zwykle znosisz gadanie Rotha z kamienną twarzą.
Miałem wrażenie, że dzieje się coś złego.
-
Nie dzieje się nic złego - skłamałam. - W każdym razie nie w tej
chwili. Jeśli już musisz wiedzieć.
Oparłam się o blat i spojrzałam mu w oczy. Był moim partnerem, ale
przede wszystkim był osobą, której mogłam zaufać. Od dawna nie
okazałam zaufania żadnemu osobnikowi, którego gender zaczyna się na
M. Miałam za sobą ciężkie doświadczenia. Może w innych
okolicznościach - zastanawiałam się.
Niesamowity głos Tori Amos wypełniał kuchnię.
-
Lubisz tańczyć? - zapytał Raleigh ni stąd, ni zowąd.
Spojrzałam na niego mocno zdziwiona.
-
Nie tańczę. Gotuję.
-
Nie tańczysz... gotujesz? - powtórzył, ściągając brwi.
-
Tak. Wiesz, co mówią o gotowaniu?
Rozejrzał się.
-
Ja powiedziałbym, że nie zdaje egzaminu. Powinnaś przerzucić się
na taniec.
Spokojna, leniwa muzyka kołysała mnie i choć niechętnie, musiałam
przyznać, że owszem, zatańczyłabym z Chrisem.
Chociaż nic nie powiedziałam, nawet moja mina tego nie mówiła, mój
przeklęty partner wziął mnie za rękę i odciągnął od blatu. Chciałam się
opierać, ale jakiś cichy głos szeptał mi do ucha: spróbuj, Lindsay. On jest
w porządku. Wiesz, że możesz mu zaufać.
Poddałam się. Dobrze się czułam w ramionach Raleigha.
Przez chwilę staliśmy, lekko się kołysząc, a potem położyłam raptem
głowę na jego ramieniu z uczuciem, że nie może stać mi się nic złego.
-
To nie randka - mruknęłam.
Przeniosłam się gdzieś, gdzie panuje miłość, nadzieja, gdzie spełniają się
marzenia.
-
Prawdę powiedziawszy, cieszę się, że wpadłeś.
-
Ja też.
Poczułam, że mnie przytula, poczułam dreszcz przebiegający po plecach,
którego od bardzo dawna już nie czułam.
-
Masz je, prawda, Raleigh? - spytałam.
-
Co takiego? Delikatne dłonie.
ROZDZIAŁ 51
Kathy i James Voskuhl wyszli do pierwszego tańca.
W rzęsiście oświetlonym atrium Rock and Roli Hall of Fame w Cleveland
zabrzmiały dźwięki „La Bamby".
- Wszystkie pary do nas! - zawołał pan młody. - Rock and roli! Tańczcie z
nami!
Na parkiecie pojawiły się dziewczyny w błyszczących zielonych i
czerwonych sukniach balowych z lat sześćdziesiątych, chłopcy w
jedwabnych koszulach retro wylansowa-nych przez Travoltę. Państwo
młodzi, już przebrani w podobne stroje, zaczęli wyginać się w rytm
melodii.
Wszystko popsuli, pomyślał Phillip Campbell.
Chciał ją w białej sukni.
Tymczasem miała włosy w rude pasemka, kocie okulary, obcisłą zieloną
suknię.
Tym razem posunęłaś się za daleko, Kathy.
W Wielkiej Sali muzeum stało czterdzieści stolików, na każdym podobizna
któregoś z idoli rocka, pod przeszklonym sufitem olbrzymi mieniący się
transparent z napisem James i Kathy.
Piosenka skończyła się mocnym crescendo i zgrzani, zdyszani goście
wracali na swoje miejsca. W sali pojawili się kelnerzy w czarnych
kamizelkach, zaczęli rozlewać wino do kieliszków.
Panna młoda podeszła do dystyngowanej pary, uścisnęła oboje. Mamusia i
tatuś. Phillip Campbell nie mógł oderwać od niej oczu. Ojciec posłał jej
czułe spojrzenie, które zdawało
się mówić: Dużo przeszliśmy, skarbie, ale teraz wszystko się ułoży. Jesteś
z nami, konto w banku, klub golfowy, płowowłose wnuczęta.
Podszedł pan młody, szepnął coś Kathy do ucha, ona ścisnęła go za rękę i
uśmiechnęła się, zalotnie i ciepło. Kiedy odchodził, odgięła palce
opuszczonej dłoni do tyłu, jakby dawała mu znać, że zaraz do niego
dołączy.
Idąc do wyjścia, pan młody obejrzał się raz czy dwa, poprawił pasek od
spodni. Kathy pomachała mu ręką.
Campbell ruszył za nim, zachowując bezpieczną odległość. W połowie
jasno oświetlonego korytarza pan młody obejrzał się czujnie, otworzył
drzwi, zniknął za nimi. W męskiej toalecie.
Morderca przyspieszył kroku.
Czuł pod palcami tkwiący w kieszeni pistolet. Nie panował już nad tym,
co działo się w jego głowie.
Wejdź tam, przynaglał jakiś głos. Zrób to.
Wszedł do środka. Mdłe żółte światło. Nikogo przy umywalkach, przy
pisuarach. Pan młody zamknął się w kabinie. Campbell poczuł cierpki
zapach: marihuana.
-
To ty, kochanie? - rozległ się czuły głos.
Campbell wymamrotał coś ledwie słyszalnie.
-
Chodź tu, skarbie.
Phillip Campbell szarpnął drzwi.
Pan młody spojrzał zaskoczony, dłoń ze skrętem znieruchomiała.
-
A ty co?
-
A ja zabijam takie bezużyteczne robaki jak ty. - Strzelił. Jeden raz.
Głowa Jamesa Voskuhla odskoczyła do tyłu. Krew obryzgała kafle, pan
młody drgnął i osunął się bezwładnie do przodu.
Strzał poniósł się głośnym echem po całym pomieszczeniu, pozostawiając
smród cordite zmieszany z wonią trawki.
Niezwykły spokój ogarnął Phillipa Campbella. Właśnie spokój, nie czuł
najmniejszego strachu.
Wyprostował pochylone ciało.
Czekał.
Otworzyły się drzwi na korytarz, usłyszał dalekie odgłosy przyjęcia.
-
Jesteś tam, Vosk? - zawołał kobiecy głos. To ona. Panna młoda.
-
Co ty przypalasz, smołę? - Katy zachichotała. Podeszła do
umywalek, puściła wodę.
Widział ją przez szparę w drzwiach kabiny. Stała przy umywalce,
przeczesywała włosy grzebieniem. Już to widział. Już wiedział, jak to
zaaranżuje. Co znajdzie policja. Panować nad sobą. Wytrzymać. Ona musi
tu wejść.
-
Zostaw mi sztacha, staruszku - zawołała.
Widział, jak lekkim krokiem podchodzi do kabiny. Tak blisko. Tak
niewiarygodnie słodko. Co za moment.
Kiedy otworzyła drzwi, jej spojrzenie wystarczyło mu za wszystko.
James, strużka krwi spływająca z ust. Coś zaświtało w pamięci, rozpoznała
mordercę. Celował prosto w jej oczy.
-
Wolę cię w bieli, Kathy. - To wszystko, co powiedział. Nacisnął
spust, biały refleks błysnął w szkłach kocich
okularów.
ROZDZIAŁ 52
W poniedziałek przyszłam do pracy wcześnie, trochę zdenerwowana
perspektywą spotkania z Raleighem po naszych piątkowych tańcach i
wspólnej kolacji. Ledwie weszłam, zaczepił mnie jeden z naszych
inspektorów, Paul Chin.
-
Lindsay, w czwórce jest jakaś kobieta, powinnaś tam chyba zajrzeć.
Od chwili kiedy rysopis mordercy pojawił się w mediach, ciągle ktoś się
do nas zgłaszał, twierdząc, że widział tego człowieka. Jedno z zadań China
polegało na sprawdzaniu nawet najbardziej nieprawdopodobnych
informacji.
-
Kto tym razem? Jasnowidząca czy czujna obywatelka
wierząca w prawo i porządek? - zapytałam ze sceptycznym uśmieszkiem.
-
Chyba coś poważniejszego. Była na pierwszym ślubie -powiedział
Chin.
Zerwałam się z krzesła i ruszyłam za Chinem. W drzwiach naszego pokoju
omal nie zderzyłam się z Chrisem.
Poczułam miły dreszczyk. Wyszedł ode mnie około jedenastej.
Wysuszyliśmy obydwie butelki wina, rozmawialiśmy o pracy, o dobrych i
złych stronach naszych małżeństw.
Udany wieczór. Zapomniałam o sprawie, zapomniałam nawet o Neglim.
Udany, gdybym się nie bała, że to może coś poważniejszego. Kiedy
pomagał mi zmywać, przyłapałam się na tym, że gapię się na niego i
myślę: w innej sytuacji.
Niósł kawę i gazetę.
-
Cześć. - Uśmiechnął się. - Ładna kamizelka.
-
Chin ma facetkę w czwórce - powiedziałam, chwytając go za ramię. -
Twierdzi, że coś widziała. Idziesz z nami?
Minęłam go zaaferowana, nie czekając na odpowiedź. Zdążyłam jeszcze
dojrzeć kątem oka, że odstawia kawę na najbliższe biurko. Dogonił nas na
korytarzu.
W małym pokoju przesłuchań siedziała atrakcyjna, dobrze ubrana
pięćdziesięcioletnia mniej więcej kobieta, niejaka Laurie Birnbaum, jak
przedstawił ją Chin. Robiła wrażenie spiętej, zdenerwowanej.
Chin usiadł obok niej.
-
Może opowie pani inspektor Boxer to, co przed chwilą mnie.
Była wystraszona.
-
Zapamiętałam go przez tę brodę, ale nie myślałam... Dopiero teraz.
To straszne.
-
Była pani na ślubie Brandtów? - zapytałam.
-
Tak, zaprosiła mnie rodzina panny młodej - odpowiedziała. - Mój
mąż pracuje razem z panem Weilem na uniwersytecie. - Upiła
niespokojnie łyk kawy. - To był moment. Ciarki mnie przeszły.
Chin włączył przenośny magnetofon.
-
Proszę mówić dalej - zachęciłam ją. Znowu poczułam, że prawie go
mam - sukinsyna z rudą brodą.
-
Stałam obok niego. Miał rudą brodę, siwiejącą. Właściwie bródkę,
kozią bródkę. Jakie noszą w Los Angeles. Wyglądał starzej, na jakieś
czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat, ale było w nim coś takiego... Nie mówię
zbyt jasno, prawda?
-
Rozmawiała pani z nim? - zapytałam. Chciałam uświadomić jej
jakoś, że nawet jeśli przesłuchanie było dla niej nowym doświadczeniem,
ja przesłuchuję ludzi codziennie i panuję nad sytuacją. Koledzy
przyznawali, że jestem w tym dobra. Żartowali, że to „dziewczyńska
robota".
-
Zeszłam właśnie z parkietu - zaczęła opowiadać. -Podniosłam wzrok
i wtedy go zobaczyłam. Powiedziałam: „Udane przyjęcie... znajomy pana
młodego czy panny młodej?". W pierwszej chwili wydał mi się nawet
sympatyczny, ale zmierzył mnie takim wzrokiem, że wzięłam go za
jakiegoś nadętego finansistę ze strony Brandtów.
-
Co powiedział? - zapytałam.
Potarła czoło, próbując sobie przypomnieć.
-
Że mają szczęście. Zabrzmiało to bardzo dziwnie, niesamowicie.
-
Kto miał mieć szczęście?
-
Melanie i David. Być może zapytałam „Mieli szczęście, 4 prawda?",
a on odpowiedział: „O, tak, mają szczęście".
Podniosła wzrok, zbita z tropu nie wiedziała chyba, co sądzić o swojej
relacji.
-
Powiedział coś jeszcze: że należą do wybranych.
-
Do wybranych?
-
Tak. „O, tak, mają szczęście, można nawet powiedzieć, że należą do
wybranych". Tak jakoś to sformułował.
-
Mówi pani, że nosił kozią bródkę?
-
To było bardzo dziwne. Broda do niego nie pasowała, jakby należała
do kogoś znacznie starszego. Reszta była młoda.
-
Reszta była młoda? Co pani przez to rozumie?
-
Twarz. Głos. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale widziałam go tylko
przez moment, zeszłam właśnie z parkietu.
Wydobyliśmy z niej wszystko, co zdołaliśmy wydobyć. ' Wzrost, kolor
włosów. Jak był ubrany. Jej opis zgadzał się z tymi niewieloma
szczegółami, które zdobyliśmy wcześniej. Morderca nosił krótką, rudawą
bródkę. Miał na sobie smoking, od którego marynarkę zostawił w
Apartamencie Chińskim.
Czułam, że jestem na tropie. Laurie Bimbaum zdawała się wiarygodna,
byłam tego pewna. Broda. Smoking. Powoli rekonstruowaliśmy jego
wygląd.
-
Czy jeszcze coś pani utkwiło w pamięci, cokolwiek? Jakieś cechy
charakterystyczne? Coś szczególnego w sposobie zachowania?
Pokręciła głową.
-
To była chwila. Dopiero kiedy zobaczyłam ten rysunek w
„Chronicie"...
Spojrzałam na China. Mógł już wezwać naszego speca, żeby zrobił
kolejny portret pamięciowy, według informacji pani Birnbaum. Potem
mieliśmy posługiwać się nim razem z tym sporządzonym z opisu
Maryanne Perkins z Saksa. Podziękowałam jej i wróciłam do siebie, do
swojego biurka.
Dochodzenie weszło w nową fazę. Zaczęło się robić gorąco. Jeden z
naszych ludzi miał cały czas na oku Bridal Boutiąue u Saksa. Po kolei
kontaktowaliśmy się ze wszystkimi klientkami z listy sklepu, które w
minionych miesiącach zamawiały w nim suknie ślubne.
Serce mi waliło. Twarz rudobrodego, którą widziałam we śnie, zaczynała
się materializować. Czułam, że go mamy.
Odezwał się telefon na moim biurku.
-
Boxer - rzuciłam do słuchawki, przeglądając nazwiska z listy Saksa.
-
Nazywam się McBride - usłyszałam niski, naładowany niepokojem
głos w słuchawce. - Jestem detektywem z wydziału zabójstw. W
Cleveland.
ROZDZIAŁ
-
Mieliśmy tu morderstwo, które pasuje do prowadzonej przez was
sprawy - wyjaśnił McBride.
-
Obydwoje zastrzeleni - ciągnął. - Kula między oczy. -Opisał mi
szybką, groteskową śmierć Kathy i Jamesa Vosku-hlów, zabitych podczas
ich przyjęcia weselnego w Rock and Roli Hall of Fame. Tym razem
morderca nie czekał nawet, żeby wesele dobiegło końca.
-
Jakiej broni użył wasz facet w Napa? - zapytał McBride.
-
Dziewiątki.
-
Ten też.
Lekko mnie zamroczyło. Cleveland?
Co u diabła Rudobrody robił w Ohio? Właśnie nastąpił przełom w
sprawie, doszliśmy, gdzie upatrywał ofiar. Czyżby o tym wiedział. A jeśli,
to skąd?
Albo ktoś naśladował naszego mordercę, co było całkiem prawdopodobne,
albo sprawa przybrała taki wymiar, że mogła prowadzić wszędzie.
-
Ma pan zdjęcia z miejsca zbrodni, McBride? - zapytałam.
McBride chrząknął.
-
Taa. Przed sobą. Ohydny seks.
-
Może pan zrobić powiększenie dłoni?
-
Tak. Dlaczego akurat dłoni?
-
Mają coś na nich?
-
Chodzi pani o obrączki?
-
Trafił pan, detektywie.
Modliłam się, żeby to nie był on. Cleveland... to rozbijało całą naszą
koncepcję. A już miałam nadzieję, że go namierzyliśmy. Rudobrody
zamierzał mordować w całym kraju?
W chwilę później McBride potwierdził to, czego wolałabym nie usłyszeć.
-
Nie mają obrączek.
Sukinsyn ruszył w drogę.
Posłaliśmy naszych ludzi tam, gdzie spodziewaliśmy się go przyskrzynić,
on tymczasem pojawił się prawie cztery tysiące kilometrów od San
Francisco. Pojechał zabić sobie młodą parę w Ohio. Cholera, cholera,
cholera.
-
Powiedział pan coś o seksie. Młodzi kochali się, kiedy ich zabił?
Glina z Cleveland się zawahał.
-
Pan młody siedział na klopie. Ze spuszczonymi spodniami. Panna
młoda też została zastrzelona w kabinie, kiedy do niej wchodziła. Chyba.
Mózg rozbryznął się na drzwiach, więc chyba wchodziła, ale znaleźliśmy
ją, ee, z twarzą między jego nogami.
Milczałam. Nienawidziłam tego okrutnego, bezwzględnego skurwysyna z
każdym dniem coraz bardziej.
-
Wie pani... jak przy fellatio - wykrztusił wreszcie McBride. - Nasi
dochodzeniowcy chcieliby zadać pani kilka pytań.
-
Będę u was jutro.
ROZDZIAŁ 54
Następnego dnia o szóstej trzydzieści rano siedzieliśmy już z Chrisem w
samolocie do Cleveland. McBride wyszedł po nas na lotnisko. Inaczej go
sobie wyobrażałam. Zamiast pulchnego Irlandczyka w średnim wieku,
zobaczyłam trzy-dziestokilkuletniego, mocno zbudowanego
czarnoskórego faceta.
-
Jest pani młodsza, niż myślałem - powiedział z uśmiechem.
-
A pan zdecydowanie mniej irlandzki.
W drodze do miasta wprowadził nas w sprawę.
-
Pan młody pochodził z Seattle. Miał coś wspólnego z przemysłem
rockowym. Pracował z kapelami. Produkcja... marketing. Panna młoda
była stąd, z Ohio. Mieszkała w Sharker Heights. Ojciec jest radcą
prawnym. Śliczna dziewczyna. Piegowaty rudzielec w okularach.
Wyjął ze schowka w desce rozdzielczej szarą kopertę i rzucił mi ją na
kolana. W środku były kolorowe zdjęcia z miejsca zbrodni; mocno
graficzne, kojarzyły się ze starymi fotografiami z gangsterskiego świata.
Pan młody siedział w kabinie ze zdziwioną miną i odstrzelonym
wierzchem czaszki. Panna młoda leżała w kałuży krwi, oparta o jego
kolana.
Przeszedł mnie zimny dreszcz. Dopóki morderca był w północnej
Kalifornii, myślałam, że mamy go w garści. Teraz wymknął się nam.
Wzięliśmy McBride'a na spytki. Jak to się stało, że młodzi wylądowali w
męskiej toalecie, jak wygląda ochrona w Hall of Fame.
Im dłużej go słuchałam, tym bardziej się upewniałam, że chodzi o naszego
faceta. Co go tu, u diabła, przyniosło?
Zjechaliśmy z autostrady na Lake Shore Boulevard, przed nami pojawiły
się nowoczesne wieżowce.
- To ten budynek - oznajmił McBride.
Z daleka zobaczyłam przeszkloną, dynamiczną bryłę Rock and Roli Hall
of Fame połyskującą w słońcu niczym ostro cięty klejnot. Morderca
wybrał sobie najbardziej znane i lubiane miejsce w mieście. Teraz mógł
być już z powrotem w San Francisco - Chicago? W Nowym Jorku? W
Topka - przygotowując się do kolejnej podwójnej zbrodni. Mógł siedzieć
w hotelu po drugiej stronie placu * i obserwować nas.
Rudobrody mógł być wszędzie.
ROZDZIAŁ 55
Po raz trzeci w ciągu dwóch tygodni musiałam oglądać ten sam ponury
widok. Scena zbrodni.
McBride zaprowadził nas na pierwsze piętro. Przez wyludnione,
sprawiające trochę niesamowite wrażenie atrium przeszliśmy do
zagrodzonej taśmą, obstawionej przez mundurowych męskiej ubikacji.
-
Toaleta publiczna. Za każdym razem staje się coraz ohydniejszy -
mruknął do mnie Raleigh.
Tym razem nie było strasznego widoku ciał. Ofiary dawno już
przewieziono do kostnicy, zostały tylko obiysy kredą i oznaczenia czarną
taśmą; na ścianach przyklejono biało--czarne zdjęcia, na których widok
żołądek podchodził do gardła.
Ze śladów mogłam odtworzyć przebieg zdarzeń. Pana młodego zabił
najpierw. Na ścianach kabiny była jeszcze krew. Rudobrody zastrzelił
najpierw jego, potem poczekał na Kathy Voskuhl, zabił ją i ułożył między
nogami męża. Splu-gawił ją.
-
Jakim sposobem młodzi znaleźli się tu razem, w środku przyjęcia? -
zapytał Raleigh.
McBride wskazał jedno ze zdjęć na ścianie.
-
Znaleźliśmy obok Jamesa Voskuhla niedopałek skręta. Przyszedł
pewnie przypalić, a panna młoda do niego dołączyła.
-
Nikt nic nie widział? Nikt nie wyszedł razem z młodymi z przyjęcia?
McBride pokręcił głową.
Poczułam ten sam zapiekły gniew, który czułam przy poprzednich
oględzinach. Nienawidziłam mordercy. Niszczył marzenia. Z każdym
zabójstwem nienawidziłam go coraz mocniej. Skurwysyn kpił sobie z nas.
Każda scena zbrodni była tego kolejnym potwierdzeniem. Z każdą
bardziej degradował ofiary.
-
Jak wyglądała ochrona budynku tamtego wieczoru?
McBride wzruszył ramionami.
-
Wszystkie alarmy były włączone, poza jednym, przy głównym
wejściu, którego pilnował strażnik. Goście pojawili się o jednej porze.
Było jeszcze kilku strażników w cywilu, ale przy tego rodzaju okazjach
starają się trzymać na uboczu.
-
Wszędzie są kamery - drążył Raleigh. - Musi być jakieś nagranie.
-
Też na to liczę - przytaknął McBride. - Zaprowadzę was do Sharpa,
to szef ochrony.
Andrew Sharp okazał się chudym, żylastym człowieczkiem o kwadratowej
szczęce i wąskich, bladych ustach. Wyglądał na wystraszonego. Jeszcze
wczoraj miał ciepłą posadę, a dziś siedziała mu na karku policja i FBI.
A teraz jeszcze musiał tłumaczyć się przed obcymi glinami z San
Francisco.
Zaprowadził nas do swojego biura, wyjął z paczki marlboro light i spojrzał
na Raleigha.
-
Za osiem minut mam być u dyrektora.
Nie próbowaliśmy nawet usiąść.
-
Czy strażnicy zauważyli kogoś podejrzanego?
-
Trzystu gości, droga pani detektyw. Wszyscy bawili się w atrium.
Moi ludzie zazwyczaj nie interweniują podczas takich uroczystości, chyba
że ktoś wypił za dużo i może uszkodzić któryś z eksponatów.
-
W jaki sposób morderca stąd wyszedł?
Sharp okręcił się na krześle i wskazał plan muzeum.
-
Albo głównym wejściem, tą samą drogą którą wy weszli-ście, albo
tylnym, przez taras; było przez cały czas otwarte. Można się tamtędy
wydostać na Lake Walk. Latem na tarasie działa kawiarnia. Przejście jest
zwykle zamknięte, ale obydwie rodziny prosiły, żeby je otworzyć.
-
Dwa strzały i nikt nic nie słyszał? - zapytałam.
-
To lepsze towarzystwo, nie chcieli, żeby moi ludzie kręcili się w
tłumie. Zwykle podczas przyjęć w budynku jest dwóch, trzech strażników,
którzy pilnują, żeby podochoceni goście nie zbliżali się do eksponatów, nie
chodzili po muzeum. Miałem postawić ludzi koło klopów? Czego pan
szuka, papieru toaletowego?
-
Kamery? - zapytał Raleigh.
Sharp westchnął.
-
W salach wystawowych, a jakże. W holu głównym... jedna pokazuje
ogólne ujęcie Wielkiej Sali, ale nie mamy żadnej w korytarzu, gdzie
doszło do strzelaniny. W sraczach też nie. Rodziny ofiar na wszelki
wypadek przeglądają w tej chwili taśmy. Byłoby o wiele łatwiej,
gdybyśmy wiedzieli, kogo szukamy.
Wyjęłam z teczki rysunek sporządzony przez naszego specjalistę, widniał
na nim mężczyzna o szczupłej twarzy z wydatną brodą, z zaczesanymi do
góry włosami i kozią bródką.
- Od tego trzeba było zacząć.
ROZDZIAŁ 56
McBride wrócił do biura, miał konferencję prasową w naszej sprawie.
Musiałam dojść, dlaczego morderca przyjechał do Cleveland, i jaki
związek istniał, jeśli istniał, między tym morderstwem a dokonanymi w
Kalifornii. Postanowiłam porozmawiać z rodzicami panny młodej.
Shaker Heights okazało się dość snobistyczną podmiejską dzielnicą, pełną
zielonych, kwitnących ogrodów. Wystrzyżo-ne trawniki, odsunięte od
ulicy, otulone drzewami domy. Przywiózł mnie jeden z ludzi McBride'a,
Raleigh został w mieście. Poszedł do Hiltona przesłuchać rodziców pana
młodego.
Zbudowany z czerwonej cegły dom otaczała kępa starych dębów. W
drzwiach przywitała mnie starsza siostra panny młodej, Hillary Bloom.
Przeszłyśmy do przestronnego salonu: obrazy na ścianach, książki,
telewizor z ogromnym ekranem, zdjęcia obu dziewczynek, fotografie
ślubne.
-
Kathy zawsze miała niepokorną naturę - zaczęła Hillary. - Była
wolnym duchem. Trochę trwało, zanim się ustatkowała, ale wreszcie
znalazła swoje miejsce. Miała dobrą pracę - public relation w dużej firmie
w Seatde. Tam poznała Jamesa. Wydawało się, że wychodzi na prostą.
-
A przedtem? - zapytałam.
-
Mówiłam, była wolnym duchem. Cała Kathy.
W pokoju pojawili się rodzice, Hugh i Christine Kogut. Wstrząśnięci,
złamani. Miałam przed sobą ludzi, których życie nagle się rozpadło.
-
Ciągle zmieniała chłopaków - przyznała po chwili matka. - Ale
kochała życie.
-
Była jeszcze bardzo młoda - zaczął ojciec. - Może za bardzo ją
rozpieszczaliśmy. Wszystkiego chciała posmakować.
Ze zdjęć Kathy - sterczące rude włosy na żel, śmiałe spojrzenie - biła ta
sama radość życia, którą morderca musiał widzieć u dwóch pozostałych
ofiar. Ogarnął mnie smutek i zmęczenie.
-
Wiecie państwo, po co tu przyjechałam? - zapytałam w końcu.
Ojciec skinął głową.
-
Żeby ustalić, czy istnieje jakiś związek między tymi strasznymi
zbrodniami.
-
Tak. Czy Kathy miała znajomych w San Francisco?
Widziałam po ich twarzach, że moje pytanie obudziło
skojarzenia.
-
Po skończeniu studiów mieszkała tam kilka lat - powiedziała matka.
-
Studiowała na Uniwersytecie Los Angeles - dodał ojciec. - Po
dyplomie została jeszcze przez rok w Los Angeles. Liczyła na to, że
zaczepi się w filmie. Trochę pracowała dla Foksa, potem dostała posadę w
San Francisco, w firmie nagraniowej. Szybkie życie, przyjęcia, promocje,
pewnie i gorsze rzeczy. Nie byliśmy zadowoleni, ale Kathy uważała, że to
dla niej wspaniała szansa.
Mieszkała w San Francisco. Zapytałam, czy obiło im się kiedyś o uszy
nazwisko Melanie Weil albo Rebeki Passe-neau.
Pokręcili głowami.
-
Miała jakichś znajomych, którzy mogli jej źle życzyć: zazdrosny,
niezrównoważony chłopak, ktoś, kto szukałby zemsty na Kathy?
-
Kathy zawsze była lekkomyślna, inaczej nie potrafiła zawierać
znajomości - rzekła Hillary cierpko.
-
Ostrzegałam ją, ale ona zawsze musiała robić wszystko po swojemu.
- Matka pokiwała głową.
-
Czy wspominała o kimś szczególnie jej bliskim w tamtym okresie?
Rodzice spojrzeli na Hillary.
-
Nie, nigdy.
-
Nie było nikogo takiego? W końcu trochę czasu spędziła w San
Francisco. Po wyjeździe z Kalifornii nie utrzymywała kontaktów z nikim
spośród dawnych znajomych?
-
Nie, ale mówiła, że czasami tam jeździ. Służbowo -wtrącił ojciec.
-
Trudno zerwać ze starymi przyzwyczajeniami - sarknęła Hillary,
zaciskając usta.
Musiał istnieć jakiś związek. Jakieś kontakty z czasów, kiedy mieszkała w
San Francisco. Ktoś przyjechał aż tutaj, do Cleveland, żeby ją zabić.
-
Czy zapraszaliście państwo na ślub kogoś z San Francisco? -
zapytałam.
-
Przyjechała jedna z przyjaciółek Kathy.
-
Merrill - uzupełniła matka. - Merrill Cole. Obecnie Short-ley. Jeśli
jeszcze nie wyjechała, powinna być w Hiltonie.
Wyjęłam portret mordercy.
-
To tylko szkic pamięciowy, ale czy twarz tego człowieka przypomina
państwu kogoś? Kogoś ze znajomych Kathy?
Jedno po drugim pokręcili przecząco głowami.
Wychodząc, prosiłam, by skontaktowali się ze mną, jeśli coś sobie
przypomną, każdy nawet z pozoru pozbawiony znaczenia drobiazg,
cokolwiek. Hillary odprowadziła mnie do drzwi.
-
Jeszcze jedno pytanie. - Wiedziałam, że to, o co pytam, jest mało
prawdopodobne. - Czy Kathy przypadkiem nie kupowała swojej sukni
ślubnej w San Francisco?
Hillary spojrzała na mnie pustym wzrokiem, pokręciła głową.
-
Nie. W dobrej, starej firmie w Seattle.
W pierwszej chwili poczułam zawód, aż nagle olśniło mnie, że mam trop,
którego szukam. Dwie pierwsze ofiary morderca wybrał, obserwując je z
daleka.
Z Kathy rzecz miała się inaczej.
Byłam pewna, że musiał ją znać.
ROZDZIAŁ 7
Pojechałam prosto do Hiltona na Lake Shore Boulevard. Udało mi się
złapać jeszcze Merrill Shortley: miała właśnie jechać na lotnisko.
Elegancka, około dwudziestu siedmiu lat, kasztanowe włosy do ramion
związane w kucyk.
-
Przesiedzieliśmy w kilka osób do rana, nie kładąc się spać -
powiedziała, jakby chciała przeprosić za swój wygląd, podpuchnięte oczy.
- Zostałabym, ale nie wiadomo, kiedy wydadzą ciała. Mam roczną
córeczkę.
-
Kogutowie powiedzieli mi, że mieszka pani w San Francisco.
Merrill przysiadła na skraju łóżka.
-
W Los Altos. Przeniosłam się tam dwa lata temu, zaraz po ślubie.
-
Muszę wiedzieć wszystko o okresie, który Kathy Kogut spędziła w
San Francisco - wyjaśniłam. - Kochankowie. Znajomi. Ludzie, którzy
mogli mieć powód, żeby ją zabić.
-
Myśli pani, że znała tego szaleńca? - Jej twarz była zamknięta.
-
Może do czegoś dojdziemy, jeśli potrafi nam pani pomóc.
-
Kathy prowadzała się z różnymi facetami - powiedziała Merrill po
chwili. - Nie miała nigdy specjalnych zahamowań w tych sprawach.
-
Sypiała z kim popadnie, to chce pani powiedzieć?
-
Można tak to ująć. Mężczyźni ją lubili. Dużo się wokół niej działo.
Muzyka, film. Tym żyła, to ją napędzało.
Powoli zaczynałam budować sobie obraz Kathy.
-
A narkotyki?
-
Tak. Miękkie.
Merrill, choć ładna, miała w twarzy jakiś twardy rys osoby, która sporo
przeszła, zanim została mamą z dobrego przedmieścia.
-
Przychodzi pani do głowy ktoś, kto mógłby jej źle życzyć? Ktoś, kto
mógłby mieć obsesję na jej punkcie? Kto nie mógł się pogodzić z jej
wyjazdem z San Francisco?
Merrill zastanawiała się chwilę, wreszcie pokręciła głową.
-
Nie sądzę.
-
Byłyście blisko ze sobą?
Pokiwała głową, jednocześnie odwracając wzrok.
-
Dlaczego wyjechała?
-
Dostała świetną pracę. Zaczęła robić karierę. Jej rodzice zawsze tego
chcieli. Mentalność Shaker Heights. Proszę wybaczyć, nie chcę się spóźnić
na samolot.
-
Czy to możliwe, że Kathy przed czymś uciekała?
-
Gdyby żyła pani tak jak my wtedy, zawsze znalazłaby pani powód do
ucieczki. - Wzruszyła ramionami. Wyglądała na znudzoną.
Nie podobał mi się jej chłód. Ciągle otaczała się aurą cyniczki, jaką kiedyś
musiała być, żeby przetrwać. Miałam wrażenie, że nie chce powiedzieć
wszystkiego.
-
Co robisz, Merrill? Wyszłaś za mąż za złotego chłopca z Doliny
Krzemowej?
Pokręciła głową, po czym uśmiechnęła się ledwie widocznie.
-
Za dyrektora funduszu powierniczego.
Nachyliłam się do niej.
-
Nie pamiętasz nikogo szczególnego? Kogo Kathy mogła się bać?
-
W tamtym czasie miałam problemy z zapamiętaniem kogokolwiek.
-
Była twoją przyjaciółką. - Podniosłam głos. - Chcesz, żebym ci
pokazała, jak teraz wygląda?
Merrill wstała, podeszła do komody, zaczęła zbierać stojące na niej
kosmetyki i pakować je do skórzanej torby. W pewnym momencie
przerwała, zerknęła na swoje odbicie, zauważyła moje spojrzenie w
lustrze.
-
Był taki facet, na którym Kathy zależało. Jakiś ważniak. Starszy od
niej. Mówiła, że go znam, ale nigdy nie wymieniła nazwiska. Jeśli dobrze
pamiętam, był żonaty. Nie wiem, jak się skończyło. Kto skończył. I czy w
ogóle skończył.
Poczułam uderzenie adrenaliny.
-
Co to za facet, Merrill? Być może zabił twoją przyjaciółkę.
Pokręciła głową.
-
Widziałaś go kiedyś?
Ponownie zaprzeczyła.
Naciskałam dalej.
-
Jesteś jej jedyną znajomą z dawnych czasów, którą zaprosiła na swój
ślub, i nigdy go nie spotkałaś?
Posłała mi chłodny uśmiech.
-
Była skryta. Nie mówiła mi wszystkiego. Słowo harcerki,
inspektorze. To musiał być ktoś znany.
-
Często się widywałyście po jej wyjeździe z San Francisco?
Merrill znowu pokręciła głową. Zaczynała mnie denerwować. Nowe
pieniądze z Doliny Krzemowej.
-
Jej ojciec mówił mi, że jeździła do Frisco w interesach.
Merrill wzruszyła ramionami.
-
Nie wiem. Czas już na mnie.
Wyszarpnęłam z teczki jedno ze zdjęć, które dał mi McBride, była na nim
Kathy, z szeroko otwartymi oczami, z głową na kolanach męża, w kałuży
krwi.
-
To zrobił ktoś, kogo znała. Chcesz, żeby zatrzymali cię na lotnisku i
wsadzili do aresztu, dopóki nie zaczniesz zeznawać? Możesz oczywiście
zadzwonić do adwokata swojego męża, ale zanim cię stąd wyciągnie, miną
przynajmniej dwa dni. Jak zareagują na taką wiadomość wasi dziani
znajomi z Doliny? Mogę się postarać, żeby „Chronicie" zamieściła krótką
notkę o twoim aresztowaniu.
Merrill zaczęła drżeć broda, odwróciła się do mnie plecami.
-
Nie wiem nic poza tym, że to jakiś starszy, żonaty, wysoko
postawiony skurwiel. Świrnięty i to w złą stronę. Kathy mówiła, że robił z
nią w łóżku dziwne rzeczy. Reszty dojdź sama.
-
Widywała się z nim po wyjeździe do Seattle, tak? Nawet kiedy
poznała już Jamesa? - Zaczynałam powoli układać strzępy informacji w
całość.
Uśmiechnęła się słabo.
-
Trafiony, zatopiony, inspektorze. Do samego końca.
-
Do samego ślubu?
-
Czwarta zero dwie. Doba hotelowa się skończyła. Naprawdę na mnie
już czas.
Wstała, zarzuciła torbę Prądy na ramię, zdjęła z wieszaka drogi
prochowiec i obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem.
-
Do samego ślubu.
ROZDZIAŁ 58
-
Nic dziwnego, że panna młoda nie miała białej sukni -powiedział
Raleigh, kiedy mu powtórzyłam, czego dowiedziałam się od Merrill
Shortley.
McBride polecił nam Nonniego, włoską restaurację nad jeziorem,
niedaleko od naszego hotelu.
Rozmowa z rodzicami pana młodego nie wniosła nic nowego. James
Voskuhl był muzykiem, trochę grał, kręcił się w środowisku muzycznym,
wreszcie został menedżerem kilku początkujących kapel. Nie miał
żadnych powiązań z San Francisco.
-
Morderca znał Kathy - mówiłam. - Jak inaczej wpadłby na jej trop?
Był jej kochankiem.
-
Do samego końca? - zapytał Raleigh.
-
Do samiutkiego końca - przytaknęłam. - Może jeszcze tutaj, w
Cleveland. Merrill twierdzi, że facet jest starszy, żonaty, świrnięty,
niebezpieczny. To pasuje do naszego obrazu. Ktoś ze znajomych Kathy
musiał go widzieć. Ktoś wie, chociaż Kathy ukrywała kochanka.
-
Myślisz, że ta Merrill Shortley mogłaby powiedzieć nam coś
jeszcze?
-
Może. Albo rodzina. Mam wrażenie, że coś ukrywają.
Raleigh zamówił chianti rocznik 97, a kiedy kelner nalał
nam wina, podniósł kieliszek.
-
Za Davida i Melanie, Michaela i Becky, Jamesa i Kathy.
-
Wzniesiemy toast, kiedy złapiemy już tego skurwiela
-odpowiedziałam.
Po raz pierwszy od przylotu do Cleveland byliśmy sami.
Byłam zakłopotana i podenerwowana. Mieliśmy dla siebie cały wieczór i
chociaż usiłowaliśmy rozmawiać wyłącznie
0
dochodzeniu, chociaż żartowaliśmy, że to nie randka, to jednak cały
czas słyszałam wewnętrzny głos, który mówił mi, że nie pora teraz
wdawać się w cokolwiek z kimkolwiek, nawet z kimś tak przystojnym i
uroczym jak Chris Raleigh.
Dlaczego w takim razie włożyłam jasnoniebieski sweter
1
eleganckie spodnie zamiast zostać w płóciennej koszuli i dżinsach, w
których chodziłam cały dzień?
Zamówiliśmy jedzenie. Ja wybrałam ossobuco ze szpinakiem i sałatą, on
kotlet cielęcy.
-
Może to ktoś, z kim pracowała? Albo współpracowała?
-
Powiedziałam Jacobiemu, żeby zebrał informacje na temat firmy w
Seattle. Ojciec Kathy mówi, że jeździła do San Francisco w interesach.
Chciałabym wiedzieć, czy to prawda.
-
A jeśli nie?
-
To by znaczyło, że coś ukrywała. Albo że oni próbują coś ukryć.
Upił łyk wina.
-
Po kiego jej cały ten ślub, skoro była związana z innym?
Wzruszyłam ramionami.
-
Wszyscy twierdzą, że Kathy się ustatkowała. Ciekawe, jaka musiała
być wcześniej, skoro według rodziny wreszcie osiągnęła stabilizację.
Pomyślałam, że chętnie porozmawiałabym jeszcze raz z siostrą Kathy,
Hillary. Mówiła o imprezach, narkotykach. Czy miała na myśli
Rudobrodego?
-
McBride powiedział, że jutro będziemy mogli obejrzeć kasety w
muzeum.
-
Ten facet tam był, Raleigh - oznajmiłam pewnym tonem. - Był na
przyjęciu. Kathy znała mordercę. Musimy tylko dowiedzieć się, kto nim
jest.
Raleigh dolał mi wina.
-
Jesteśmy partnerami, tak, Lindsay?
-
Jesteśmy - odpowiedziałam trochę stropiona pytaniem. - Chyba nie
powiesz, że nie mam do ciebie zaufania?
-
Prowadzimy dochodzenie w sprawie trzech potrójnych morderstw,
nie zakablowałem na ciebie Mercerowi. Pomogłem ci nawet zmywać
naczynia po kolacji.
-
I co z tego? - Uśmiechnęłam się, ale Raleigh był śmiertelnie
poważny. Nie miałam pojęcia, do czego zmierza.
-
Może wreszcie czas, żebyś zaczęła mówić do mnie Chris.
ROZDZIAŁ 59
Po kolacji wróciliśmy aleją nad brzegiem jeziora do hotelu. Zimny,
wilgotny wiatr owiewał nasze twarze.
Niewiele mówiliśmy. Znowu wróciły moje obawy.
Od czasu do czasu nasze ramiona się stykały. Raleigh zdjął marynarkę,
widziałam jego szerokie bary. Nie, żebym zaraz zwracała uwagę na takie
powierzchowne rzeczy.
-
Wcześnie jeszcze - rzekł w pewnej chwili.
-
Wpół do szóstej według naszego czasu - odpowiedziałam. - Może
uda mi się złapać jeszcze Rotha i przekazać mu, czego się dowiedzieliśmy.
Raleigh się uśmiechnął.
-
Dzwoniłaś już do Jacobiego. Założę się, że natychmiast poleciał do
Rotha, ledwie odłożył słuchawkę.
Szliśmy tak, krok za krokiem, a we mnie kłębiły się różne odczucia. To-
ehciałam mieć Raleigha blisko siebie, to znowu uciec od niego jak
najdalej.
-
Właśnie nie chce mi się dzwonić - rzekłam.
-
A na co masz ochotę?
-
Przejdźmy się.
-
Grają Indiansi. Może uda nam się jeszcze wejść. Dopiero zaczęli. -
Mówił o meczu baseballa.
-
Jesteśmy glinami, Raleigh.
-
To w takim razie pójdźmy potańczyć.
-
Nie - powiedziałam jeszcze bardziej stanowczym tonem. - Nie mam
ochoty na tańce. - Każde słowo zdawało się naładowane podtekstami.
Przystanęłam na moment. -
Mam mówić do ciebie Chris i ciągle o tym zapominam. Trudno mi się
przemóc.
-
A mnie trudno udawać, że nic się między nami nie dzieje.
-
Wiem - wykrztusiłam z trudem. - Ale po prostu nie mogę.
Zabrzmiało to okropnie głupio. Pragnęłam go, lecz to, co mnie
powstrzymywało, było silniejsze.
-
Wiem, ale nie mogę. Co to znaczy?
-
To znaczy, że i ja coś czuję i że chciałabym czuć, jednak w tej chwili
nie mogę sobie pozwolić na uczucia. To skomplikowane, Chris.
Czułam każdy nerw w swoim ciele.
Ruszyliśmy dalej. Wystawiłam twarz na chłodny wiatr.
-
Skomplikowane dlatego, że pracujemy razem?
-
Tak - skłamałam. Zdarzyło się raz czy dwa, że spotykałam się z
facetami z pracy.
-
Coś jeszcze? - dopytywał się Raleigh.
Wszystko we mnie krzyczało, żeby mu powiedzieć. Chciałam, żeby mnie
dotknął. Idiotyzm. W alei nie było nikogo poza nami. Gdyby się
zatrzymał, objął mnie i pocałował, nie wiem, jak bym zareagowała.
-
Tak bym chciała. - Wzięłam go za rękę, spojrzałam mu prosto w
oczy.
-
Coś przede mną ukrywasz.
Bóg wie ile wysiłku kosztowało mnie, żeby powstrzymać się przed
zwierzeniami. Nie wiem, dlaczego tak się zachowałam. Chciałam, żeby
mnie pragnął i chciałam, żeby widział we mnie silną osobę. Czułam ciepło
jego ciała, a on pewnie czuł moje wahanie.
-
W tej chwili nie mogę - powiedziałam cicho.
-
Nie będę wiecznie twoim partnerem, Lindsay.
-
Wiem o tym. Może kiedyś przestanę mówić nie.
Nie wiem, czy poczułam ulgę, czy zawód, kiedy wreszcie dotarliśmy w
pobliże hotelu. Miałam ochotę uciec natychmiast do swojego pokoju,
otworzyć szeroko okno i ochłonąć w wieczornym chłodzie.
Ociągałam się jeszcze i wtedy Raleigh kompletnie mnie zaskoczył.
Nachylił się nagle i pocałował mnie delikatnie, jakby pytał: Czy tak jest
dobrze?
Poddałam się bez oporu pocałunkowi. Delikatne dłonie... delikatne wargi.
Nie powiem, że tego nie oczekiwałam. Było dokładnie tak, jak sobie
wyobrażałam. Nie chciałam tracić głowy, tymczasem zdarzyło się i
skapitulowałam. Całował mnie, a we mnie kotłował się strach przed
prawdą, od której nie było ucieczki.
Odsunęłam się powoli.
-
To było miłe. Przynajmniej dla mnie - powiedział, opierając czoło o
moje czoło.
Pokiwałam głową.
-
Nie mogę, Chris.
-
Dlaczego tak się zachowujesz, Lindsay?
Miałam ochotę powiedzieć: ponieważ cię oszukuję. Miałam ochotę
powiedzieć mu wszystko.
Wolałam nadal go oszukiwać, chociaż od lat nikogo tak nie pragnęłam.
-
Muszę przyskrzynić Rudobrodego - oznajmiłam.
ROZDZIAŁ 60
Następnego dnia rano detektyw McBride zostawił nam w recepcji
wiadomość, żebyśmy przyjechali do biura Sharpa w Hall of Fame.
Znaleźli coś na kasetach.
W ascetycznie urządzonej sali konferencyjnej przed dużym monitorem
wideo siedzieli: szef ochrony muzeum, McBride i kilku ludzi z
miejscowego wydziału zabójstw.
- Najpierw przeglądaliśmy taśmy na chybił trafił - zaczął pewnym siebie
tonem Sharp. - Były przy tym rodziny ofiar. Przyglądaliśmy się każdej
obcej twarzy. Pani szkic - tu zwrócił się do mnie - pozwolił nam zawęzić
krąg poszukiwań.
Nacisnął guzik pilota.
-
Pokażę wam teraz materiał z kamery przy głównym wejściu.
Ekran rozbłysnął i pojawił się czarno-biały obraz. Dziwne wrażenie.
Oglądaliśmy grupę wchodzących równocześnie do muzeum gości,
krzykliwie ubranych, wystylizowanych na gwiazdy rocka. Wśród nich
pojawił się ktoś ucharakteryzowany na Eltona Johna. Jego towarzyszka
miała pstrokato ufarbowane włosy, mnóstwo jaśniejszych i ciemniejszych
pasemek, jak Cyndi Lauper. Rozpoznałam Chucka Berry, Michaela
Jacksona, dwie Madonny, Elvisa i Elvisa Costellosa.
Sharp przewinął szybko kawałek taśmy do przodu i na ekranie pojawiła się
jakaś nobliwa, starsza para w klasycznych wieczorowych strojach. Tuż za
nimi, kryjąc się za ich plecami, wszedł jakiś mężczyzna; wyraźnie krył
twarz przed kamerą.
-
To on! - powiedział Sharp.
Zobaczyłam go! Serce waliło mi jak oszalałe. Przeklęty Rudobrody!
Czarno-biała, ziarnista twarz. Facet czuł, że obiektyw go widzi i szybko
przeszedł obok. Może był w muzeum wcześniej, sprawdzał, gdzie
umieszczone są kamery. Był na tyle sprytny, żeby natychmiast wmieszać
się w tłum i zniknąć.
Dławiła mnie wściekłość.
-
Może pan cofnąć i puścić ten fragment jeszcze raz? -zwróciłam się
do Sharpa. - Muszę zobaczyć jego twarz.
Sharp zrobił, o co prosiłam, zatrzymał taśmę.
Podniosłam się z krzesła. Patrzyłam teraz na częściowo zasłoniętą twarz
mordercy.
Nie widziałam jego oczu, nie widziałam dokładnie jego rysów. Tylko
niewyraźny profil, wysuniętą do przodu brodę i kozią bródkę.
Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to on. Nie wiedziałam, jak się
nazywa. Ledwie widziałam jego twarz, ale to był on, taki, jakim
wyobraziłyśmy go sobie z Claire, budując obraz z domysłów i
fragmentów.
-
To wszystko, co możecie zrobić? - zapytał Raleigh.
-
Możemy spróbować obrobić tę klatkę, ale jakość ujęcia jest marna -
odpowiedział któryś z muzealnych techników.
-
Mamy jeszcze jedno. - Sharp przewinął znowu taśmę do przodu i
zatrzymał. Mieliśmy teraz na ekranie widok ogólny Wielkiej Sali, gdzie
odbywało się przyjęcie. Sharp powiększył obraz i na zbliżeniu pojawił się
ten sam człowiek w smokingu: stał z boku, obserwował bawiących się
gości, ale przy zbliżeniu ziarno było tak duże, że obraz stał się prawie
nieczytelny.
-
Wie, gdzie są kamery, i stara się nie patrzeć w ich stronę - szepnęłam
do Raleigha.
-
Taśmy obejrzały obydwie rodziny - mówił Sharp. -Nikt go nie
rozpoznał. Nikt nie potrafi powiedzieć, co to za jeden. Niekoniecznie
morderca, ale biorąc pod uwagę portret pamięciowy...
-
To on - powiedziałam z przekonaniem, nie odrywając oczu od
ziarnistego obrazu. Byłam pewna, że to morderca. I tajemniczy kochanek
Kathy Yoskuhl.
ROZDZIAŁ 61
Hillary wiedziała. Byłam tego niemal pewna. Dlaczego ukrywała przed
nami coś, co przecież dotyczyło śmierci jej siostry? Nie mogłam tego
pojąć. Trudno się pozbyć starych nawyków, tak powiedziała.
Chciałam zobaczyć się z nią jeszcze raz. Zadzwoniłam do Shaker Heights.
-
Udało mi się porozmawiać z Merrill Shortley - powiedziałam. -
Chciałabym wyjaśnić kilka szczegółów.
-
Rozumie pani chyba, że to trudny czas dla naszej rodziny - odparła
Hillary. - Powiedzieliśmy wszystko, co wiemy.
Nie chciałam za bardzo jej naciskać. Straciła siostrę w koszmarnych
okolicznościach. Opłakiwała ją. Nie musiała ze mną rozmawiać.
-
Dowiedziałam się od Merrill kilku rzeczy na temat Kathy. Jej styl
życia...
-
Mówiliśmy i o tym - przerwała mi. - Powiedzieliśmy też pani, że
ustatkowała się, kiedy poznała Jamesa.
-
O tym właśnie chciałam z panią porozmawiać. Merrill wspomniała,
że Kathy miała kogoś w San Francisco.
-
Kathy znała wielu mężczyzn. To też pani od nas słyszała.
-
Ta znajomość trwała dość długo. Był od niej starszy. Żonaty. Jakaś
ważna figura. Prawdopodobnie ktoś znany.
-
Nie byłam stróżem mojej siostry.
-
Muszę znać jego nazwisko, pani Bloom. Ten człowiek być może ją
zamordował.
-
Obawiam się, że nie rozumiem, o co chodzi. Powiedziałam
wszystko, co wiem. Siostra nie zwierzała mi się. Prowadziłyśmy zupełnie
odmienne życie. Zdążyła się już pani chyba zorientować, że wielu rzeczy
nie pochwalałam.
-
Kiedy pierwszy raz rozmawiałyśmy, powiedziała pani: trudno zerwać
ze starymi nawykami. Jakie nawyki miała pani na myśli?
-
Nie wiem, o czym pani mówi. Sprawą zajmuje się miejscowa policja.
Pozwólmy im robić swoje.
-
Chcę wam pomóc. Dlaczego Kathy wyjechała z San Francisco?
Myślę, że zna pani powód. Ktoś jej groził? Miała kłopoty?
-
Doceniam pani starania, inspektorze, ale wolałabym skończyć tę
rozmowę. - W głosie Hillary słyszałam strach.
-
Prędzej czy później dojdziemy prawdy, Hillary. Przejrzymy
adresownik Kathy. Jej rachunki telefoniczne. Nie chodzi tylko o pani
siostrę. Zabił cztery inne osoby. Czworo ludzi, którzy z nadzieją wchodzili
w nowe życie.
-
Nie wiem, o czym pani mówi. - Hillary była na granicy płaczu.
Spróbowałam wykorzystać ostatnią szansę.
-
W wydziale zabójstw nauczyłam się, na czym polega ohyda zbrodni.
Jednego dnia człowiek jest niewinną ofiarą, następnego tkwi w tym po
szyję. Tu nic nie jest przesądzone raz na zawsze. Morderca znowu
zaatakuje,
a pani do końca życia będzie żałowała, że coś przede mną ukryła.
Po drugiej stronie zaległa głucha cisza. Wiedziałam, co to oznacza: Hillary
Bloom zmagała się z własnym sumieniem. Usłyszałam trzask odkładanej
słuchawki.
ROZDZIAŁ 62
Nasz samolot do San Francisco wystartował o czwartej po południu.
Wracałam bez nazwiska i byłam wściekła. A zdawało się, że już go mamy.
Ktoś znany.
Świr.
Dlaczego go osłaniali?
W ciągu tych dwóch dni posunęliśmy się jednak naprzód. Miałam
pewność, że wszystkie trzy morderstwa popełnił ten sam człowiek.
Wszystko wskazywało na to, że mieszka w San Francisco.
Dysponowaliśmy portretem pamięciowym. Byliśmy na dobrym tropie.
Mieliśmy prowadzić dwa równoległe dochodzenia. Policja w Cleveland
skontaktowała się z Seattle, polecając przeszukanie mieszkania panny
młodej. Może w jej notesie, w poczcie elektronicznej został jakiś ślad
pozwalający dojść, kim był kochanek z San Francisco.
Z lotniska w Cleveland zadzwoniłam do domu, żeby odsłuchać
wiadomości na mojej automatycznej sekretarce. Cindy i Claire dopytywały
się o podróż, chciały wiedzieć, co się dzieje w naszej sprawie.
A potem usłyszałam gardłowy głos Merrill Shortley. Zostawiła mi swój
domowy numer.
Wystukałam go natychmiast. Odebrała gosposia, w tle słyszałam płacz
niemowlęcia.
Po chwili odezwała się Merrill, już znacznie mniej chłodna i obcesowa niż
w Cleveland.
- Sporo myślałam - zaczęła. - Jest coś, o czym wczoraj nie powiedziałam.
Tak? Można wiedzieć co?
Ten facet, o którym ci mówiłam. Ten, z którym Kathy k i cc i ta w San
Francisco. Naprawdę nie wiem, jak się nazywa. Nu- kłamałam.
Wierzę.
Ale... On nie traktował jej dobrze. Lubił ostry seks. Kek wizyty,
scenariusze. Może nawet kamera. Sęk w tym, że Kailiy to się podobało.
Merrill milczała przez chwilę.
Moim zdaniem... zmuszał ją. Posuwał się dalej, niż-l>v chciała. Pamiętam
znaki na jej twarzy, sińce na nogach. Rozpieprzał ją psychicznie, przede
wszystkim psychicznie. W tamtym czasie żaden z naszych facetów nie był
Tomem Cruise'em, ule Kathy naprawdę się bała. On nią zawładnął.
Zaczynałam rozumieć, w czym rzecz.
-
Dlatego wyjechała z San Francisco?
Usłyszałam, jak Merrill Shortley westchnęła.
-
Owszem.
-
Dlaczego wobec tego nadal się z nim spotykała? Powiedziałaś, że
trwało to do samego końca.
-
Ale nigdy nie powiedziałam, że Kathy wiedziała, co jest illa niej
dobre.
Tragiczna nieodwracalność losu biednej Kathy Kogut. Widziałam to,
miałam przed oczami. Uciekła z San Francisco, próbowała uwolnić się od
faceta. I nie była w stanie.
Czy tak samo było w przypadku innych panien młodych?
-
Muszę mieć jego nazwisko, pani Shortley. Ten człowiek l>yć może
zamordował pani przyjaciółkę. Są cztery inne ofiary. Im dłużej będzie na
wolności, tym większe prawdopodobieństwo, że zrobi to znowu.
-
Mówiłam już, że nie wiem, jak się nazywa.
Próbowałam przekrzyczeć zgiełk panujący na lotnisku:
-
Merrill, ktoś musi wiedzieć. Znałaś ją bardzo długo, razem
imprezowałyście.
Merrill się zawahała.
-
Kathy na swój sposób była lojalna. Mówiła, że to ktoś znany. Bardzo
znany. Chroniła go. A może samą siebie.
Kathy źle trafiła i jak wielu ludzi, którzy czują, że wpadli w potrzask,
próbowała uciec. Nie udało się.
-
Musiała ci coś powiedzieć - naciskałam. - Czym się zajmował?
Gdzie mieszkał? Gdzie się spotykali? Byłyście jak siostry. - Złe siostry?
-
Przysięgam. Próbowałam sobie przypomnieć.
-
Ktoś musi wiedzieć. Kto? Powiedz mi.
Merrill zaśmiała się sucho.
-
Zapytaj jej siostrę.
Zanim wsiedliśmy do samolotu, zadzwoniłam do McBride^ i zostawiłam
mu szczegółową wiadomość na sekretarce. Kochanek Kathy był
prawdopodobnie kimś bardzo znanym. Dlatego wyjechała z San Francisco.
Charakterystyka pasowała do naszego mordercy. Siostra Kathy musiała
znać jego nazwisko.
Już w samolocie myślałam tylko o tym, że jesteśmy razem. Miałam
Raleigha obok siebie. Kiedy samolot się wzniósł, oparłam się o niego
kompletnie wyczerpana.
Moje kłopoty ze zdrowiem gdzieś odpłynęły. Przypomniałam sobie, co
powiedziałam Claire. Że znalezienie tego skurwiela da mi siły, żeby dalej
funkcjonować. Faceta z rudą brodą, który mi się przyśnił i który w moim
śnie mi uciekł.
-
Dostaniemy go - powiedziałam do Raleigha. - Nie pozwolimy mu
zabić następnej młodej pary.
ROZDZIAŁ 63
O ósmej rano siedziałam już przy biurku.
Miałam kilka możliwości prowadzenia dochodzenia, ale postanowiłam
skupić się na Hillary Bloom, zakładając, zgodnie z sugestią Merrill, że
wydobędę od niej nazwisko. Rozumiałam, że na swój pokrętny sposób
chce oszczędzić rodzinie dodatkowego bólu. Nic przyjemnego czytać w
gazetach, że córka padła ofiarą maniaka seksualnego, z którym była
związana do samego ślubu, oszukując przyszłego męża.
Prędzej czy później powinnam poznać nazwisko, liczyłam, >c albo Hillary
wreszcie coś powie, albo policja w Seattle nali na trop.
Zanim zabrałam się do pracy, zadzwoniłam do gabinetu Medveda i
umówiłam transfuzję krwi na piątą po południu. < liwilę czekałam, po
czym recepcjonistka powiedziała mi, że doktor chce się ze mną widzieć.
Pomyślałam, że to dobra wiadomość. Czułam się trochę lepiej. Być może
leczenie zaczynało przynosić rezultaty.
Musiałam nadrobić czas spędzony w Cleveland, gdzie zresz-i.i zostały
najpewniejsze tropy. Przeczytałam raporty Jacobiego i zwołałam spotkanie
naszego zespołu na dziesiątą.
Spotkania z Cindy i Claire coś jednak dały, wspólnie wpadłyśmy na
pomysł z sukniami ślubnymi i dzięki temu trafiliśmy do Saksa. Krótko po
dwunastej zadzwoniłam do Claire, nie mogłam już dłużej wytrzymać.
-
Mów, co się dzieje - zażądała od razu, okropnie podniecona. - W
końcu jesteśmy partnerkami.
-
Powiem - obiecałam. - Zadzwoń do Cindy. Zjemy razem lunch.
ROZDZIAŁ 64
Siedziałyśmy we trójkę w City Hall Park i zajadałyśmy " sandwicze z
sałatą, kupione w pobliskim sklepie spożywczym. Klub Zbrodni spotyka
się znowu.
-
Miałaś rację. - Podałam Claire zdjęcie Rudobrodego przemykającego
przez hol muzealny na przyjęcie weselne.
Wpatrywała się w nie przez chwilę bardzo uważnie, wreszcie podniosła
głowę i uśmiechnęła się nieznacznie, trochę niedowierzając, że jej
przypuszczenia się sprawdziły.
-
Ja tylko pokazałam ci ślady, które ten skurwiel zostawił.
-
Owszem - przytaknęłam, robiąc do niej oko. - Ale założę się, że
Righetti by je przeoczył.
-
To prawda. - Pozwoliła sobie na pełen satysfakcji uśmiech.
Był słoneczny, wietrzny dzień. Koniec czerwca. Powietrze pachniało
rześką bryzą idącą od Pacyfiku. Ludzie z pobliskich biur wystawiali
twarze do słońca, zbite w małe grupki sekretarki trajkotały jak najęte.
Opowiedziałam, czego się dowiedziałam w Cleveland. O tym, co zaszło
między mną i Chrisem Raleigh, nie wspomniałam ani słowem.
Kiedy skończyłam relacjonować wieści zasłyszane od Merrill Shortley,
Cindy powiedziała:
-
Może powinnaś była tam zostać, Lindsay.
Pokręciłam głową.
-
To nie moje dochodzenie. Pojechałam wyłącznie jako konsultant.
-
Myślisz, że Merrill Shortley mogłaby coś jeszcze powiedzieć? -
zapytała Claire.
-
Nie przypuszczam. Gdyby coś wiedziała, już by mi powiedziała.
-
Dziewczyna musiała mieć tu jeszcze innych znajomych - wtrąciła
Cindy. - Pracowała w public rela-tions. Jeśli ten facet jest kimś znanym,
może poznała go w pracy.
Pokiwałam głową.
-
Ktoś już to sprawdza. Policja w Seattle ma przeszukać jej
mieszkanie.
-
Gdzie pracowała, kiedy mieszkała w San Francisco? -zapytała Claire.
/
-
W firmie muzycznej Bright Star Media.
Cindy upiła łyk mrożonej herbaty.
-
Może ja bym się tym zajęła?
-
Jak w Hyatcie? - zagadnęłam.
Uśmiechnęła się szeroko.
-
Nie, jak w Napa. Jestem w końcu dziennikarką czy nie? Cały czas
kręcę się wśród ludzi, których jedynym zajęciem jest szperanie w
życiorysach innych.
Ugryzłam kawałek sandwicza.
-
W porządku - zgodziłam się w końcu. - Rozejrzyj się.
-
Mogę napisać o tym, co mamy w tej chwili?
Większość informacji była zastrzeżona. Gdyby dostały się do „Chronicie",
miałabym kłopoty.
-
Możesz napisać, że w Cleveland dokonano podobnego morderstwa.
O tym, jak znaleźliśmy ciała. O tym, że panna młoda mieszkała w San
Francisco. Ani słowa o Merrill Shortley. - Miałam nadzieję, że w ten
sposób wystraszymy mordercę, damy mu znać, że jesteśmy na jego tropie.
Być może nie odważy się zaatakować ponownie.
Kiedy Cindy poszła kupić lody ze stojącego w pobliżu naszej ławki
wózka, Claire zapytała:
-
Jak się czujesz?
Wzruszyłam ramionami.
-
Dziwnie. Ciągle mam mdłości, kręci mi się w głowie. Uprzedzali
mnie, że tak będzie. Dzisiaj po południu znowu mam transfuzję. Medved
chce się ze mną widzieć. - Cindy już wracała.
-
Macie - powiedziała z promiennym uśmiechem i wręczyła każdej z
nas lody.
Claire chwyciła się za serce, jakby za chwilę miała mieć zawał.
-
Tak mi potrzebne lody jak gorący wiatr pustyni teksas-kiej w
sierpniu.
-
Mnie też. - Roześmiałam się, ale przyjęłam lody. Przy mojej chorobie
ostrożność wydawała się śmieszna.
Claire też w końcu dała się skusić.
-
Nie powiedziałaś nam ani słowa, jak ci było z Chrisem Raleigh w
pięknym stanie Oh-hi-oh - zauważyła, liżąc powoli lody.
-
Nie ma nic do opowiadania - mruknęłam ze wzruszeniem ramion.
-
Człowiekowi mogłoby się wydawać, że kto jak to, ale gliny powinny
umieć kłamać - zachichotała Cindy.
-
Przeniosłaś się na szóstą stronę? - zapytałam z przekąsem, mając na
myśli rubrykę plotek w „Chronicie".
Mimo woli zaczerwieniłam się jak piwonia. Claire i Cindy wpiły we mnie
wzrok, niczym dwa bazyliszki. Wiedziałam, że nie popuszczą.
Podciągnęłam nogi, podwinęłam je pod siebie, jak w cza-
sie ćwiczeń jogi i opowiedziałam wszystko: o tańcach w moim
mieszkaniu, na co Claire natychmiast zareagowała głośnym okrzykiem:
„Przecież ty nie tańczysz, dziewczyno, ty gotujesz". O tym, jak siedziałam
obok niego w samolocie, o spacerze brzegiem jeziora, o targających mną
wątpliwościach i wahaniach.
-
Musiałam użyć całej siły woli, jaka mi została, żeby nie porwać na
nim ubrania tam, nad jeziorem. - Zaśmiałam się, słysząc, jak idiotycznie
brzmią moje słowa.
-
Dlaczego tego nie zrobiłaś? - zapytała Claire, szeroko otwierając
oczy. - Powinnaś była.
-
Nie wiem. - Pokręciłam głową.
Wiedziałam. Claire też wiedziała, chociaż cały czas się uśmiechała.
Ścisnęła moją dłoń. Cindy popatrzyła na nas dziwnie, nie bardzo
rozumiejąc, o co chodzi.
-
Gotowam odmówić sobie zrzucenia dziesięciu kilogramów nadwagi,
żeby zobaczyć minę Przyjemniaka na wieść, że poszliście w krzaki -
zaśmiała się Claire.
-
Dwójkę policjantów z San Francisco, ścigających mordercę
nowożeńców, znaleziono au naturel w zaroślach nad jeziorem w Cleveland
- oznajmiła Cindy tonem lektorki wiadomości.
Wszystkie trzy parsknęłyśmy śmiechem. Było mi naprawdę dobrze.
Cindy wzruszyła ramionami.
-
Muszę o tym napisać, Lindsay.
-
Już widzę te zaparowane szyby w waszym wozie służbowym -
chichotała Claire.
-
To nie w stylu Chrisa - próbowałam go bronić. - Pamiętaj, że ten
facet czyta Kronikę portową Proulx.
-
O... to ci Chris. - Claire się zachwyciła. - Nie bądź taka pewna.
Edmund gra na trzech instrumentach, zna wszystko od Bartoka po Keitha
Jarretta, a potrafi go najść ochota w zupełnie niespodziewanej chwili i
niespodziewanym miejscu.
-
Na przykład gdzie?
Claire pokręciła zalotnie głową.
-
Nie myśl sobie. Jak facet ma w sobie trochę godności,
nie znaczy, że nie musi jej stracić, kiedy przyjdzie co do czego.
-
Ęjże... zaczęłaś, mów dalej - naskoczyłam na nią.
-
Powiedzmy, że sztywniacy na stole prosektoryjnym to nie jedyna
sztywna rzecz, z którą mam do czynienia.
Omal nie upuściłam lodów na ziemię.
-
Chyba żartujesz. Ty? I Edmund?
Ramiona Claire drgały z ledwie powstrzymywanego śmiechu.
-
Bywało. Kiedyś zrobiliśmy to w kanale dla orkiestry. Po próbie,
oczywiście.
-
No wiesz... - zawołałam. - Nie mogliście się powstrzymać?
Twarz Claire pokraśniała z zadowolenia.
-
Dawne czasy, ale jak pomyślę, co wyczynialiśmy w czasie
bożonarodzeniowego przyjęcia w biurze koronera, to wydaje mi się, że nie
było to wcale tak dawno temu.
-
Skoro już obnażamy dusze - zaczęła Cindy. - Zaraz po przyjściu do
„Chronicie" coś było między mną i facetem z działu kulturalnego.
Spotykaliśmy się w bibliotece, tuż koło działu nieruchomości. Nikt tam
nigdy nie zaglądał.
Cindy zrobiła skruszoną minę, a Claire cmoknęła z aprobatą.
Niezwykłe. Poznawałam od nowa swoją przyjaciółkę, osobę, którą znałam
od dziesięciu lat. Trochę było mi wstyd. Ja nie miałam nic do
opowiedzenia.
-
Czym podzieli się z nami inspektor Boxer? - zapytała Claire,
spoglądając na mnie.
Usiłowałam przypomnieć sobie jakieś szaleństwo, które kiedyś
popełniłam. Nic, nigdy. Jeśli chodzi o seks, zawsze byłam, powiedzmy,
powściągliwa. Co nie znaczy, że moje zauroczenia i fascynacje nie
kończyły się w łóżku. Kończyły się, prawie zawsze.
Rozłożyłam bezradnie ręce.
-
Pora zacząć - poradziła Claire, grożąc mi palcem. -Wydając ostatnie
tchnienie, będę miała przynajmniej o czym myśleć. Człowiek ma niewiele
okazji w życiu, żeby się wyszaleć. Korzystaj, póki możesz.
Poczułam bolesne ukłucie, żal, smutek. Nie wiedziałam,
czego bardziej pragnę, odrobiny radości czy nazwiska Rudobrodego.
Podejrzewam, że jednego i drugiego.
ROZDZIAŁ 65
Kilka godzin później siedziałam w szpitalnej koszuli w klinice w Moffett.
-
Zanim zaczniemy, doktor Medved chciałby zamienić z panią słowo -
powiedziała Sara, pielęgniarka, która robiła mi transfuzje.
Byłam zdenerwowana. Czułam się przecież dobrze, jeśli nie liczyć
nagłego ataku osłabienia w miniony piątek.
Do pokoju wszedł doktor Medved z plastykową teczką pod pachą. Z jego
twarzy nic nie potrafiłam odczytać.
Uśmiechnęłam się niepewnie.
-
Tylko dobre wiadomości.
Przysiadł naprzeciwko mnie na skraju blatu.
-
Jak się czujesz, Lindsay?
-
Nieźle.
-
Zmęczona?
-
Tylko trochę. Jak zwykle po całym dniu pracy.
-
Nudności? Zawroty głowy?
Przyznałam się, że raz czy dwa razy wymiotowałam.
Zapisał coś w karcie choroby, sprawdził coś we wcześniejszych
adnotacjach.
-
Widzę, że miałaś dotąd cztery transfuzje.
Serce biło mi coraz gwałtowniej.
Odłożył wreszcie teczkę i spojrzał mi prosto w oczy.
-
W dalszym ciągu ubywa ci erytrocytów, Lindsay. Sama zobacz, jak
to wygląda.
Podał mi wydruk z komputera, na którym był wykres. Linia opadała,
powoli, ale nieubłaganie. Cholera.
Czułam, jak uchodzi ze mnie powietrze.
-
Stan się pogarsza - powiedziałam.
-
Mówiąc szczerze, oczekiwaliśmy czegoś innego - przytaknął doktor.
Nie brałam pod uwagę takiej możliwości. Pochłonięta dochodzeniem,
starałam się zapomnieć o chorobie, ale miałam cichą nadzieję, że wyniki
zaczną się poprawiać. Byłam przecież zbyt młoda, zbyt energiczna, żeby
poważnie chorować. Miałam tyle rzeczy do zrobienia. Miałam swoją
pracę, całe życie przed sobą.
Umieram? Boże drogi.
-
Co teraz? - wykrztusiłam wreszcie.
-
Będziemy kontynuowali leczenie - powiedział Med-ved. -
Zwiększymy liczbę transfuzji. Czasami musi potrwać, zanim organizm
zareaguje. Chciałbym, żebyś przychodziła teraz trzy razy w tygodniu,
zwiększę ci też dawkę przetaczanej krwi o trzydzieści procent. Na razie
nie ma powodów do paniki - dodał z otuchą. - Możesz nadal pracować,
jeśli czujesz się na siłach.
-
Muszę pracować - odpowiedziałam.
ROZDZIAŁ 66
Do domu jechałam jak we mgle. Zmagałam się z tym cholernym
dochodzeniem, równocześnie walcząc o życie.
Musiałam poznać jego nazwisko. Tym bardziej teraz. Musiałam żyć.
Chciałam żyć. Chciałam pracować, być szczęśliwa, mieć kogoś bliskiego,
urodzić dziecko. Z Raleighem to wszystko mogłoby się udać. Gdybym
tylko potrafiła powstrzymać chorobę, gdyby w moim organizmie pojawiły
się dobre komórki.
Kiedy weszłam do mieszkania, Słodka Marta rzuciła się na mnie jak
oszalała. Wzięłam ją na krótki spacer. Miotały mną sprzeczne uczucia: to
byłam pewna, że dam sobie radę, to znowu ogarniało mnie przygnębienie,
słabość i rezygnacja. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie ugotować
sobie porządnej kolacji. To by mnie uspokoiło.
Wyjęłam cebulę, ukroiłam od niechcenia dwa krążki i pomyślałam, że to
wszystko nie ma najmniejszego sensu. Musiałam z kimś pogadać. Miałam
ochotę wykrzyczeć na
cale gardło: nie zasłużyłam, kurwa, na to, chciałam, żeby ktoś usłyszał mój
krzyk.
Pomyślałam o Chrisie, o jego opiekuńczych objęciach. Oczach, uśmiechu.
Gdybym odważyła się powiedzieć mu. Przyjechałby w jednej chwili.
Położyłabym głowę na jego ramieniu.
Zadzwoniłam do Claire. Głos mi drżał. Od razu się zorientowała, że nie
jest dobrze.
-
Boję się. - To było wszystko, co zdołałam powiedzieć.
Rozmawiałyśmy przez godzinę. Ja mówiłam.
Mówiłam o następnym etapie Neglego. Zapewniałam, że
dochodzenie, chęć przyskrzynienia tego skurwiela daje mi siłę do walki z
chorobą. Nie chciałam być kolejnym przypadkiem. Miałam przecież
wyraźny cel, zadanie do spełnienia.
-
Coś się zmieniło, Lindsay?
-
Chcę go złapać, za wszelką cenę, bardziej niż przedtem.
-
I złapiemy go. Ty, ja i mała Cindy. Pomożemy ci walczyć. Jesteśmy z
tobą, Lindsay, możesz na nas liczyć. Przynajmniej teraz nie próbuj być
samosią.
Uspokoiłam się na tyle, że po godzinie mogła wreszcie życzyć mi dobrej
nocy.
Zwinęłam się w kłębek na kanapie, Marta umościła się obok mnie, i
obejrzałam film w telewizji pod tytułem Dave. Bardzo go lubię. Kiedy pod
koniec Sigourney Wea-ver odwiedza Kevina Kline'a w jego biurze podczas
kampanii, zawsze płaczę przy tej scenie.
Zasnęłam, myśląc, żeby i w moim życiu zdarzył się happy end.
ROZDZIAŁ 67
Następnego dnia zabrałam się do pracy ze zdwojoną energią, przekonana,
że już wkrótce zdobędziemy nazwisko Rudobrodego.
Zadzwoniłam do Jima Heekina, faceta z policji w Seattle,
z którym wcześniej kontaktował się Roth. Usłyszałam, że właśnie są w
trakcie przeszukiwania mieszkania panny młodej. Obiecał, że jeśli coś
znajdą, natychmiast da mi znać.
Przyszła odpowiedź z Infortechu, gdzie przez ostatnie trzy lata pracowała
Kathy Voskuhl. Okazało się, że w tym okresie firma ani razu nie wysyłała
jej do San Francisco. Dziewczyna obsługiwała wyłącznie klientów z
Seattle, jeśli jeździła do Kalifornii, musiały być to podróże czysto
prywatne.
Zadzwoniłam do McBride'a. Kogutowie nadal utrzymywali, że
powiedzieli wszystko, co wiedzieli, ale dzień wcześniej McBride
rozmawiał z ojcem, staruszek wyraźnie coś ukrywał, jakby bał się, że
niepotrzebnym słowem zaszkodzi opinii zamordowanej córki.
McBride zaczął mnie namawiać, żebym spróbowała jeszcze raz
porozmawiać z Kogutami. Może kobiecie prędzej zawierzą niż facetowi.
Zadzwoniłam do Christine Kogut, matki panny młodej.
Jej głos brzmiał inaczej niż podczas spotkania w Cleve-land, był znacznie
spokojniejszy, jakby otrząsnęła się już z pierwszego szoku.
-
Morderca pani córki nadal przebywa na wolności - zaczęłam. -
Podobną tragedię, jak ta, która dotknęła państwa, przeżyły rodziny jeszcze
dwóch innych par. Moim zdaniem pani wie, kto zabił Kathy. Niech nam
pani pomoże go dostać, proszę.
Słyszałam, jak bierze głęboki oddech.
-
Człowiek wychowuje dziecko i myśli, że ono zawsze będzie należało
do niego, że nigdy go nie straci - powiedziała z bólem w głosie. Czułam,
że się waha. Znała jego nazwisko.
-
Była taka śliczna... każdy mógłby stracić dla niej głowę. Wolny duch.
Wierzyliśmy, że pewnego dnia spotka kogoś, kto uczyni z niej dojrzałą,
mądrą osobę. Pozwalaliśmy naszym dzieciom żyć tak, jak chciały. Mój
mąż uważa, że zawsze faworyzowaliśmy Kathy. Może to wszystko nasza
wina.
Milczałam, nie chciałam jej przerywać, skoro wreszcie zdecydowała się
mówić.
-
Ma pani dzieci?
-
Jeszcze nie - odpowiedziałam.
-
Tak trudno uwierzyć, że własne dziecko może przysporzyć tylu
cierpień. Błagaliśmy ją, żeby z nim zerwała. Znaleźliśmy jej nową pracę.
Załatwiliśmy przeprowadzkę do Seattle. Myśleliśmy, że zapomni.
Nadal nie odzywałam się słowem.
-
To było jak nałóg, inspektorze. Nie mogła się od niego uwolnić. Nie
rozumiem tylko, dlaczego aż musiał ją zabić. Zniszczył wszystko, co było
w niej dobre. Dlaczego ją zamordował?
Wymień jego nazwisko. Powiedz, kto to.
-
Ona była w niego zapatrzona. Zahipnotyzowana. Nie potrafiła jasno
myśleć. Ciągle zadaję sobie pytanie, dlaczego ją zabił. W dalszym ciągu
nie mogę uwierzyć, że posunął się do zbrodni. Dlatego pani nic nie
powiedziałam.
-
Proszę powiedzieć teraz.
-
Wydaje mi się, że poznała go na premierze jego filmu. Opowiadał, że
ma twarz, jaką wymyślił dla jednej ze swoich bohaterek, że widział ją w
wyobraźni.
I pani Kogut powiedziała.
Zdrętwiałam.
Znałam to nazwisko. Rzeczywiście był znany. Sławny. Rudobrody.
ROZDZIAŁ 68
Siedziałam przy biurku i zastanawiałam się nad możliwymi powiązaniami.
Poszczególne elementy zaczynały układać się w całość. Miał niewielkie
udziały w Sparrow Ridge Yineyards, gdzie zostały podrzucone zwłoki
drugiej pary. Znał od lat Kathy Kogut. Czyhał na nią. Był starszy. Żonaty.
Sławny.
Fakt, że znałam nazwisko podejrzanego, o niczym nie przesądzał.
Potwierdzał wyłącznie to, że Rudobrody znał ostatnią pannę młodą. Miał
powiązania z miejscem, gdzie dokonano drugiego morderstwa.
Sądząc z opisów Merrill Shortley i Christine Kogut, był
człowiekiem brutalnym, mógł dokonać wszystkich trzech zbrodni. Coraz
bardziej byłam przekonana, że Rudobrody jest zabójcą.
Dorwałam Raleigha.
-
Co się dzieje? Pali się?
-
Zaraz będzie się paliło. Uważaj.
Zaciągnęłam go do gabinetu Rotha.
-
Mam nazwisko - oznajmiłam, podnosząc wysoko zaciśniętą dłoń.
Spojrzeli na mnie, szeroko otwierając oczy ze zdumienia.
-
Nicholas Jenks.
-
Ten pisarz? - Raleigh gapił się na mnie tępo.
Pokiwałam głową.
-
Był kochankiem Kathy Kogut. Poznali się tutaj, w San Francisco. Jej
matka wreszcie mi powiedziała. - Opowiedziałam im o powiązaniach
Rudobrodego ze wszystkimi trzema morderstwami.
-
Ten facet jest... sławny - wybuchnął Roth. - Zrobił tyle głośnych
filmów...
-
Otóż to. Merrill Shortley mówiła, że Kathy starała się ukrywać tę
znajomość, tymczasem wszystko wskazuje, że to on zabijał.
-
Wskazuje, wskazuje - wrzasnął Roth. - Jenks i jego żona dostają
zaproszenia na wszystkie ważniejsze imprezy w Kalifornii. Widziałem
jego zdjęcie z burmistrzem. To on finansuje drużynę Giantsów, tak czy
nie?
Atmosfera zrobiła się gęsta. Przyjemniak doskonale wiedział, co oznaczają
moje rewelacje i jakie łączy się z nimi ryzyko.
-
Powinieneś był słyszeć, jak opisywali go Kogutowie, Sam -
powiedziałam. - To zwierzę. Drapieżnik. Zobaczysz, okaże się, że miał coś
wspólnego ze wszystkimi trzema dziewczynami.
-
Uważam, że Lindsay ma rację, Sam - poparł mnie Chris.
Obserwowaliśmy, jak Roth powoli przyswaja sobie fakty. Nicholas Jenks
był sławny. Postać na skalę narodową.
Nietykalna. Porucznik skrzywił się, jakby przełknął zepsutą ostrygę.
-
Nie masz absolutnie nic - burknął. - Nic poza poszlakami.
-
Jego nazwisko łączy się ze śmiercią czworga ludzi. Powinniśmy go
wezwać, mamy do tego prawo. Wystarczy jedno słowo prokuratora
okręgowego.
Roth uniósł dłoń. Nicholas Jenks był szanowanym obywatelem San
Francisco. Wikłanie go w sprawę morderstwa mogło mieć nieprzyjemne
reperkusje. Powinniśmy zachować ostrożność. Nie wiedziałam, co
Przyjemniak myśli. Wreszcie poruszył ramionami, przełknął ślinę, co w
jego mowie ciała oznaczało - do roboty.
-
Możesz pogadać z prokuratorem - zgodził się. - Zadzwoń do Jill
Bernhardt.
Zwrócił się do Raleigha.
-
Nikomu ani słowa, dopóki nie będziemy mieli czegoś konkretnego
na tego faceta.
Niestety, nie zastałam pani prokurator, była w sądzie. Sekretarka
powiedziała, że przed końcem pracy już nie wróci. Trudno. Znałam trochę
Jill, lubiłam ją. Twarda, bystra. Chyba miała nawet coś takiego jak
sumienie.
Usiedliśmy z Chrisem przy kawie i zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej.
Roth miał rację. Wiedzieliśmy tak mało, że nie mogliśmy liczyć na
uzyskanie nakazu zatrzymania. Konfrontacja była ryzykowna. Jenks nie
puściłby tego płazem, zrobiłby się szum.
Do pokoju wszedł Warren Jacobi z zadowolonym uśmieszkiem na ustach.
-
Dzisiaj poleje się chyba szampan - mruknął od drzwi; kolejny
przytyk pod naszym adresem.
-
Od tygodni nie mogę ugryźć tego gówna. - Usiadł, przekrzywił
głowę zaczepnie. - Ugryźć szampana. Dobrze mówię, kapitanie?
-
Dla mnie może być.
-
No więc wczoraj Jennings zdobył nazwiska kolejnej trójki ludzi,
która kupowała te bąbelki, co się za nimi uganiamy. Między innymi jakiś
księgowy w San Mateo.
Wyobraźcie sobie, że gość figuruje w naszych kartotekach. Dwa lata temu
zrobił w Lampoc jakiś przekręt. Ale ma rozrzut, seryjne morderstwa i
przekręty w księgach.
-
Może zabijał tych, których naciął? - podsunęłam z uśmiechem.
Jacobi odął się, ale mówił dalej.
-
Jest jeszcze jakaś kobieta, szefowa działu z 3Com, robi zapasy na
imprezę z okazji czterdziestych urodzin. Cios du Mesnil ładnie leżakuje,
ozdoba każdej piwnicy. Francuski podobno.
Czekałam, kiedy wreszcie przestanie pleść i przejdzie do rzeczy.
-
I wreszcie ten trzeci. To dlatego powiedziałem, że poleje się
szampan. Duży dom aukcyjny Butterfield i Butterfield sprzedał dwie
skrzynki rocznika osiemdziesiąt dziewięć. Po dwa tysiące pięćset
skrzynka. Plus komisowe. Kupił jakiś kolekcjoner. Początkowo nie chcieli
podać nazwiska, ale naciskaliśmy. Duża ryba. Moja żona go uwielbia.
Czyta wszystkie jego książki.
Raleigh i ja zesztywnieliśmy.
-
Czyje, Warren?
-
Sprawdzę go. Jak mi się poszczęści, wrócę do domu z autografem
faceta. Czytaliście Lwią część Nicholasa Jenksa?
ROZDZIAŁ 69
Poczułam się, jakbym dostała cios w splot słoneczny. I pozbyłam się
ostatnich wątpliwości.
Kathy Kogut, Sparrow Ridge, Cios du Mesnil. Jenks miał powiązanie ze
wszystkimi trzema morderstwami.
Rudobrody.
Miałam ochotę zobaczyć go zaraz, stanąć naprzeciwko i spojrzeć w jego
zadowolone oczy. Niechby wiedział, że wiem. ¦
Jednocześnie ogarnęło mnie dziwne duszące uczucie nudności. Nie
wiedziałam, czy to Negłi, czy od dawna narastająca zapiekła wściekłość
znalazła wreszcie ujście.
Cokolwiek to było, musiałam wydostać się z naszego pokoju, z gmachu.
-
Wychodzę. - Spojrzałam na Raleigha. Byłam przerażona.
Odprowadził mnie ogłupiałym wzrokiem.
-
Ej, powiedziałem coś nie tak? - zawołał za mną Jacobi.
Chwyciłam żakiet, torebkę i wybiegłam na ulicę. Krew
buzowała w żyłach niby jakiś rozwścieczony demon, oblewał mnie zimny
pot.
Ruszyłam szybko przed siebie w chłodzie popołudnia. Czułam się jak
turystka, pierwszy raz w obcym mieście. Mijałam sklepy, mijałam tłumy
przechodniów, ludzi, którzy nic o mnie nie wiedzieli. Chciałam się zgubić.
Starbucks, Kinko's, Empress Travel. Przed oczami migały mi znajome
nazwy.
A ja myślałam tylko o jednym. Chciałam spojrzeć mu w twarz.
Na Piątej zatrzymałam się, nie zdając sobie z tego sprawy, przed witryną
księgami Bordera. Weszłam do środka, do przestronnego pomieszczenia
pełnego półek z najnowszymi książkami. Nie pytałam o nic, po prostu
rozglądałam się po wnętrzu. Wreszcie na jednym ze stołów znalazłam to,
czego szukałam.
Przede mną leżała Lwia część, może pięćdziesiąt egzemplarzy w
jaskrawoniebieskiej obwolucie, część leżała w równo ułożonych
pryzmach, część stała.
Lwia część Nicholasa Jenksa.
Miałam wrażenie, że eksploduję.
Wzięłam do ręki książkę Jenksa i spojrzałam na czwartą stronę okładki.
Patrzyłam na mordercę nowożeńców, byłam tego pewna.
Ostra, twarda twarz, jak wykuta w kamieniu. Zimne, sterylne szare oczy,
przenikliwe, kontrolujące wszystko wokół.
I jeszcze jedna rzecz.
Ruda, przyprószona siwizną broda.
Część trzecia
Rudobrody
ROZDZIAŁ 70
Jill Bernhardt, twarda i mądra Jill, zrzuciła ze stóp ferra-gamosy,
podwinęła nogi na fotelu i utkwiła we mnie bystre spojrzenie.
-
Więc naprawdę uważasz, że Nick Jenks mordował tych
nowożeńców?
-
Jestem pewna.
Jill miała ciemne włosy i była śliczna, rozbrajała człowieka swoją urodą.
Kruczoczarne, krótko obcięte loki, delikatna owalna twarz. Skończyła
trzydzieści cztery lata i robiła zawrotną karierę w biurze Bennetta
Sinclaira. Była doskonała.
Dość powiedzieć, że przepracowawszy zaledwie trzy lata w prokuraturze,
była oskarżycielem w sprawie La Frade'a i doprowadziła do skazania
starego przyjaciela burmistrza za wykorzystywanie swoich powiązań. Ani
sam prokurator, ani ona nie mieli ochoty tracić foteli, zadzierając z taką
figurą, a jednak Jill doprowadziła sprawę do końca, posłała wielkiego
Frade'a na dwadzieścia lat za kratki i od tego czasu piastowała urząd
zastępcy Big Bena.
Opowiedzieliśmy z Raleighem o związku Jenksa ze wszystkimi trzema
zbrodniami: o szampanie znalezionym w hotelowym apartamencie, o
Sparrow Ridge Vineyard, o burzliwym związku z ostatnią panną młodą,
Kathy Vos-kuhl.
Jill odrzuciła głowę i wybuchnęła śmiechem.
-
Chcecie przyskrzynić faceta za to, że podrywał dziewczynę. Dobrej
zabawy! Idźcie z tym do „Examinera". My tutaj zajmujemy się faktami, a
nie sensacyjnymi plotkami.
-
Miał związek z tymi trzema sprawami, Jill. - Nie dawałam za
wygraną.
Na jej ustach pojawił się sceptyczny uśmiech, jakby chciała powiedzieć:
Cześć, wpadnij innym razem.
-
Szampan mógłby stanowić ślad, gdybyś dowiodła, że facet tam był,
ale tego nie udało ci się zrobić. To, że jest współwłaścicielem winnicy, w
której znaleźliście DeGeor-ge'ów, absolutnie nic nie znaczy. To tylko
nieuzasadnione podejrzenia. Wysuwane wobec postaci publicznej, ważnej,
poważanej.
Z westchnieniem przesunęła na bok stertę teczek.
-
Chcecie złapać wielką rybę? Idźcie, poszukajcie mocniejszej wędki.
Patrzyłam na nią zawiedziona ostrą reakcją.
-
Nie pierwszy raz prowadzę dochodzenie w sprawie
0
morderstwo, Jill.
Uniosła lekko brodę.
-
I ja nie pierwszy zajmuję się sprawą, która trafia na pierwsze strony
gazet. - Jej twarz złagodniała. - Przepraszam, użyłam ulubionego
powiedzenia Bennetta. Widać zbyt długo przebywam między rekinami.
-
Mamy do czynienia z wielokrotnym mordercą - powiedział Raleigh
wyraźnie zniechęcony obrotem, jaki przybrała nasza rozmowa.
Jill nie dawała się przekonać. Pracowałam z nią wcześniej przy dwóch
sprawach o morderstwo, widziałam, jak doskonale przygotowana jest
podczas procesu, jak niezmordowana w dochodzeniu prawdy. Kiedyś
zaprosiła mnie na wspólne pływanie; wysiadłam po trzydziestu minutach
zdyszana
1
spocona, a ona dalej płynęła, nie zwalniając tempa, jak zawodniczka.
W dwa lata po skończeniu studiów prawniczych wyszła za młodego,
obiecującego adwokata pracującego w jednej z najlepszych firm w
mieście. Pięła się po stopniach kariery, zostawiając daleko w tyle mniej
zdolnych, i została zastępcą prokuratora okręgowego. W mieście, w
którym wszyscy się pną i wszyscy mają motywację. Była dziewczyną,
której wszystko się udawało.
Podałam jej zdjęcie z taśmy w Hall of Fame i normalną fotografię
Nicholasa Jenksa.
Popatrzyła na nie, wzruszyła ramionami.
-
Wiesz, co zrobiłby z tym adwokat Nicka? Wyśmiałby nas. To jest
wielkie nic, dziewczyno. Gliny z Cle-veland chyba nie myślą, że mogą na
tej podstawie postawić kogoś w stan oskarżenia. Jeśli tak uważają, dobrej
zabawy.
-
Nie chcę, żeby sprawę przejęło Cleveland - powiedziałam.
-
To przyjdź do mnie z czymś, co będę mogła pokazać Wielkiemu
Benowi.
-
Gdybyś wystawiła nakaz przeszukania i zatrzymania, moglibyśmy
porównać jego butelki szampana z tą znalezioną na miejscu pierwszej
zbrodni - podsunął Raleigh.
-
Musiałabym porozmawiać z sędzią - zastanowiła się Jill. - Przekonać
go, że warto otwierać postępowanie. Moim zdaniem popełniacie jednak
błąd.
-
Dlaczego tak uważasz?
-
Podejrzewać to możecie panienkę z ulicy, ale nie Jenksa. Chcecie go
przyszpilić, musicie być przygotowani, inaczej tylko się zdemaskujecie.
Stracicie czas i energię, oganiając się od jego adwokatów i dziennikarzy, a
nie posuniecie sprawy ani o krok. Jeśli to naprawdę on, to albo załatwicie
go jednym dobrym strzałem, albo wyjdzie z sądu uśmiechnięty. A na razie
nie macie nic.
-
Claire ma w swoim laboratorium włos z drugiego morderstwa,
DeGeorge'ów - powiedziałam. - Moglibyśmy porównać go z włosem z
brody Jenksa.
Pokręciła głową.
-
Powtarzam, nie macie nic, żeby traktować go jak podejrzanego, facet
nie musi się zgodzić na badanie próbki. Nie wspomnę już o tym, ile
możecie stracić.
-
Zawężając krąg poszukiwań?
-
W sensie politycznym. Znasz zasady gry, Lindsay.
Utkwiła we mnie te swoje przenikliwe błękitne oczy.
Wyobraziłam sobie nagłówki w gazetach, ataki na głupotę
policji, skandaliczny sposób prowadzenia dochodzenia. Tak przecież było
w przypadku O. J. Simpsona, Jona Beneta Ramseya, kiedy media
właściwie wytoczyły proces policji, oskarżając nas o kompromitujące
postępowanie.
Jill wstała, wygładziła spódnicę i przysiadła na brzegu biurka.
-
Jeśli jest winny, mam nie mniejszą niż wy ochotę go dostać, ale wy
opowiadacie mi o pechowym zamiłowaniu do szampana i o naocznym
świadku po trzeciej wódce z tonikiem. Ci w Cłeveland mają przynajmniej
wieloletni związek Jenksa z ofiarą, ewentualny motyw, ale ani tam, ani tu
żaden sędzia nie dysponuje niczym, co pozwoliłoby otworzyć mu
postępowanie. Odlani ze złota staruszkowie Midasowie cały czas patrzą mi
na ręce. Ani burmistrz, ani Wielki Ben nie zgodzą się zaczynać
dochodzenia przeciwko Jenksowi.
Znowu wbiła we mnie uporczywe spojrzenie.
-
Na jakiej podstawie jesteś taka pewna, że to on, Lind-say? Masz
papierek lakmusowy?
Miał związek ze wszystkimi trzema sprawami. Słyszałam jeszcze w
uszach zdesperowany głos Christine Kogut. Pokiwałam głową z całym
przekonaniem.
-
To on zabił.
Jill obeszła biurko i powiedziała z półuśmiechem:
-
Zapłacisz mi, jeśli przez ciebie nie będę mogła zamknąć swojej
pięknej kariery publikacją pamiętników.
W jej oczach zobaczyłam ten sam ogień, który widziałam, kiedy pływała
w basenie.
-
W porządku, Lindsay, robimy tę sprawę.
Nie wiem, dlaczego się zgodziła. Poczucie władzy? Jej siła? Wiara w
porządek i sprawiedliwość? Maniacka potrzeba wykazania się? Cokolwiek
nią powodowało, niewiele się różniło od uczuć, które i mnie pchały do
działania.
Kiedy słuchałam, jak składnie wykłada, jakie kroki musimy podjąć,
uderzyła mnie szalona myśl. Postanowiłam wciągnąć ją do naszego Klubu
Zbrodni.
ROZDZIAŁ 71
Cindy Thomas siedziała przy staroświeckim metalowym stole w bibliotece
w piwnicach „Chronicie". Przeglądała mikrofilmy z artykułami sprzed
czterech lat. Było późno. Po ósmej. Zakopana w podziemiach
wyludnionego budynku czuła się jak egiptolog zdejmujący warstwy kurzu
ze starych hieroglifów. Teraz rozumiała, dlaczego w redakcji nazywało się
bibliotekę „grobowcem".
Czuła, że na coś trafiła. Spod kurzu zaczynały przenikać sekrety i wkrótce
powinna coś odkryć.
Luty... marzec 1996. Przesuwała szybko mikrofilm.
Ktoś sławny. Tak twierdziła przyjaciółka clevelandzkiej panny młodej.
Kolejne klatki. Tak się zdobywa materiał. Zarywając wieczory, urabiając
ręce po łokcie.
Wcześniej zadzwoniła do firmy, w której pracowała Kathy Kogut,
mieszkając w San Francisco. Bright Star Media. O śmierci swojej dawnej
koleżanki dowiedzieli się zaledwie kilka godzin wcześniej. Zapytała o
związki z przemysłem filmowym i ku swemu rozczarowaniu usłyszała, że
Bright Star nigdy nie zajmowało się reklamowaniem filmów ani ich
oprawą medialną. Kathy miała w swojej pieczy Capitol, padło
wyjaśnienie. Wielką salę koncertową.
Nie dając się do końca zrazić, wrzuciła nazwę Bright Star do banku
danych „Chronicie", gdzie były wszystkie tytuły artykułów, recenzje
wydarzeń kulturalnych, nazwiska, nazwy firm z ostatnich dziesięciu lat,
jeśli pojawiły się w gazecie. O dziwo, poszukiwania coś dały.
Robota okazała się żmudna i niewdzięczna. Cindy musiała przekopać się
przez stertę artykułów z ostatnich pięciu lat, z okresu, kiedy Kathy
mieszkała w San Francisco, a później często tu bywała. Każdy artykuł na
osobnej szpulce. Każdy wymagał ponownego zajrzenia do komputerowej
bazy danych. W pewnym momencie dyżurny bibliotekarz wręczył jej
identyfikator i oznajmił:
- Baw się dobrze, Thomas. Jak skończysz, zapukaj, strażnik cię wypuści.
Było już kwadrans po dziesiątej. Od dwóch godzin nikt się nią nie
interesował, kiedy wreszcie trafiła na coś interesującego.
Tekst pochodził z 10 lutego 1995 roku, notatka z działu Arts Today.
„Piosenka kapeli Sierra do nowego filmu okazała się hitem".
Cindy przemykała wzrokiem tekst, przewijając szybko wszystko, co
dotyczyło nowego albumu Sieny i ich trasy koncertowej. Zatrzymała się
dopiero przy słowach lidera kapeli:
„Jutro śpiewamy w Capitolu z okazji premiery filmu Zasieki.
Serce jej na moment stanęło i przesunęła mikrofilm na notatkę z
następnego dnia, z tej samej sekcji.
Przeczytała ją jednym tchem. Połknęła, „...podbili Capitol. Na koncercie
był gwiazdor Chris Wilcox. Zdjęcie. Kolejne zdjęcie z jakąś efektowną
aktorką. I podpisy maleńką czcionką: „Fot. Sal Esposito. Własność
«Chronicle»".
Zdjęcia... Poderwała się od stołu. Po drugiej stronie biblioteki, w tak
zwanej kostnicy, znajdowało się archiwum fotograficzne z tonami nigdy
nie wykorzystanych w gazecie zdjęć.
Nigdy tam nie była, nie wiedziała nawet, jak to pomieszczenie wygląda.
Przeszedł ją dreszcz.
W jednej chwili zorientowała się, że zbiory uporządkowane są
chronologicznie. Szła wzdłuż regałów, aż wreszcie znalazła pudła z lutego
1995. To, którego potrzebowała, stało na najwyższej półce. Jakżeby
inaczej? Stanęła na niższej półce i wspinając się na palce, ściągnęła
pojemnik, po czym uklękła na zakurzonej podłodze i zaczęła gorączkowo
przerzucać kolejne pliki, każdy w opisanej plastykowej koszulce. Jak we
śnie wyciągnęła jeden, opatrzony informacją „Premiera Zasieków, fot.
Esposito". Miała to, o co jej chodziło.
W środku znajdowały się cztery papiery z biało-czarnymi stykówkami.
Ktoś, prawdopodobnie fotograf, opisał każde zdjęcie. Na jednym z nich
zobaczyła czwórkę ludzi z kielisz-
kami w dłoniach, obejmujących się serdecznie i patrzących prosto do
kamery.
Rozpoznała Kathy Kogut, wcześniej Lindsay pokazywała jej zdjęcie
dziewczyny, które przywiozła z Cleveland. Krótkie, kręcone włosy,
modne, stylizowane na lata pięćdziesiąte okulary.
Obok czyjaś uśmiechnięta twarz. Też znana Cindy. Zaparło jej dech z
podniecenia, dłonie jej drżały. W końcu jednak odszyfrowała hieroglify.
Starannie przystrzyżona, trymowana bródka, złowieszczy uśmieszek.
Uśmieszek człowieka, który zna już zakończenie.
Obok Kathy Kogut stał powieściopisarz Nicholas Jenks.
ROZDZIAŁ 72
Byłam zdumiona, kiedy wpół do dwunastej w nocy w moich drzwiach
pojawiła się Cindy.
Podniecona, dumna, z rozszerzonymi oczami wyrzuciła z siebie:
-
Wiem, kto był kochankiem Kathy Kogut.
-
Nicholas Jenks - odpowiedziałam. - Wchodź, Cindy. Uspokój się,
Marta. - Ciągnęła mnie za kraj koszuli nocnej.
-
Ojej - jęknęła. - A ja omal nie pękłam z dumy. Myślałam, że
znalazłam.
Bo też znalazła. Okazała się lepsza od McBride'a i ludzi z Seattle. Od
dwóch ekip wytrawnych dochodzeniowców i facetów z FBI. Spojrzałam
na nią z niekłamanym podziwem.
-
Jak?
Zbyt podniecona, by siadać, krążyła po mojej bawialni i opowiadała ze
szczegółami o wspaniałym odkryciu. Wyciągnęła ksero zdjęcia prasowego,
na którym widnieli Kathy Kogut i Jenks podczas premiery filmowej.
Patrzyłam, jak obchodzi kanapę, i usiłowałam za nią nadążać: Bright Star.
Zasieki. Była trochę nieprzytomna.
-
Jestem dobrą dziennikarką, Lindsay - oznajmiła.
-
Wiem, że jesteś - przyświadczyłam z uśmiechem. - Ale nie możesz o
tym napisać.
Zatrzymała się, nagle zrozumiawszy, w co weszła. Do tej pory nie
pomyślała, że na razie nie wykorzysta swoich rewelacji.
-
Chryste - jęknęła. - To tak jakbym znalazła się pod prysznicem z
Bradem Pittem i nie mogła go dotknąć. - Popatrzyła na mnie: uśmiechała
się, ale patrzyła na mnie tak, jakbym wyrywała jej żywcem serce z piersi.
Podeszłam i objęłam ją.
-
Nie pomyślałabyś, żeby szukać faceta, gdybym ci nie powiedziała,
czego dowiedziałam się w Cleveland.
Przeszłam do kuchni.
-
Chcesz herbaty? - zawołałam.
Opadła na kanapę z kolejnym głośnym jękiem.
-
Chcę piwa. Nie, whisky.
Wskazałam mały barek koło tarasu. Po chwili siedziałyśmy już razem. Ja z
moimi ziółkami, Cindy z pokaźną porcją wild turkey. Marta ułożyła się
wygodnie u naszych stóp.
-
Jestem z ciebie dumna, Cindy - zapewniłam ją. - Odkryłaś nazwisko.
Zrobiłaś głupków z dochodzeniowców w dwóch miastach. Kiedy będzie
już po wszystkim, zadbam, żeby wzmianka na ten temat znalazła się w
prasie.
-
Ja jestem prasa - wykrzyknęła Cindy z wymuszonym uśmiechem. -
Jak to: kiedy będzie po wszystkim? Już jest po wszystkim. Przecież go
macie.
-
Niezupełnie. - Pokręciłam głową i zaczęłam tłumaczyć, wyjaśniając
to, czego dotąd nie wiedziała. Winnica, szampan to w najlepszym razie
tylko poszlaki. A my nie możemy nawet zmusić go, żeby dał włos do
badania.
-
To co mamy robić?
-
Udowodnić bez wątpliwości, że miał związek również z pierwszą
zbrodnią.
-
Muszę o tym napisać, Lindsay - zaczęła błagać.
-
Nie. - Byłam nieporuszona. - Nikt nie wie. Tylko Roth i Raleigh. I
jeszcze jedna osoba.
Zamrugała.
-
Kto to?
-
Jill Bernhardt.
-
Zastępca prokuratora okręgowego? To biuro przypomina dziurawą
balię, która usiłuje żeglować po Pacyfiku. Same przecieki.
-
Jill nic nie powie.
-
Skąd ta pewność?
-
Bo zależy jej na przyskrzynieniu faceta tak samo jak nam - rzekłam z
głębokim przekonaniem w głosie.
-
Tylko dlatego? - zawołała Cindy i znowu jęknęła.
Upiłam łyk aromatycznych ziół.
-
Oraz dlatego, że wciągnęłam ją do klubu.
ROZDZIAŁ 73
Następnego dnia po pracy spotkałyśmy się na drinku U Susie. Tak Jill
przystała do grupy.
Przez cały dzień myślałam o jednym: wezwać Jenksa do nas i powiedzieć
mu, co wiemy. Uświadomić mu, że go mamy. Chciałam, żeby sprawy
przybrały szybszy bieg. Chciałam konfrontacji twarzą w twarz. Niech cię
diabli, Rudobrody.
Kiedy czekałyśmy na drinki, opowiedziałam dziewczynom, co się
wydarzyło w ostatnich godzinach. W czasie przeszukania w mieszkaniu
Kathy Kogut w Seattle policja znalazła w jej notesie nazwisko Jenksa i
jego numer telefonu. Z billingu sporządzonego przez Northwest Bell
wynikało, że w ostatnim miesiącu dzwoniła do niego trzy razy, po raz
ostatni na trzy dni przed ślubem. To potwierdzałoby słowa Merrill
Shortley.
- Aż do samego końca - powiedziała Claire. - Draństwo. Ze strony
obydwojga.
Pokazaliśmy zdjęcie Rudobrodego Maryanne Perkins z Saksa wraz z
pięcioma zdjęciami innych mężczyzn. Rozpaczliwie potrzebowaliśmy
czegoś, co będzie wskazywało na jego związek z pierwszym
morderstwem. Zatrzymała się na kilka sekund przy Rudobrodym.
-
To on - oznajmiła, po czym się zawahała. - Chociaż nie jestem
pewna. Widziałam go tylko przez chwilę, z daleka.
Na myśl, jak też wypadłaby pani Perkins wzięta w krzyżowy ogień pytań
przez obrońcę Jenksa, nie poczułam zbytniej satysfakcji. Wcale się nie
zdziwiłam, słysząc, że Jill jest tego samego zdania.
Nie zdążyłyśmy dokończyć jeszcze pierwszej margarity, a pani prokurator
była jedną z nas.
Claire spotkała się z nią kilka razy, kiedy stawała przed sądem jako biegła.
Obie od dawna patrzyły na siebie z szacunkiem; dwie mocne w swoim
fachu kobiety w świecie zdominowanym przez mężczyzn.
Zaczęłyśmy ją wypytywać o życie prywatne. Jill skończyła wydział prawa
na uniwersytecie Stanforda. Ojciec był prawnikiem w Dallas, miał
kancelarię specjalizującą się w doradztwie handlowym, pracował dla
wielkich korporacji. Ten świat zupełnie jej nie interesował, zostawiała go
mężowi, który w Bank America zajmował się doradztwem inwestycyjnym.
Mieszkali w Burlingame - bogato i ekskluzywnie - lubili piesze wędrówki
po pustyni Moab. Nie mieli dzieci.
-
Uznaliśmy, że jeszcze nie teraz.
Jill zdawała się doskonałym wcieleniem osoby, której się powiodło,
powinna więc tryskać radością, a tymczasem tak nie było. Może była
zmęczona życiem w ustawicznym młynie, może sukcesy przyszły za
wcześnie.
Kiedy na stoliku pojawiły się nasze drinki, wzniosłam toast za Cindy: za
jej przenikliwość i błyskawiczne tempo, w jakim zdołała ustalić nazwisko
Jenksa. I zagrać na nosie policji w dwóch miastach.
Claire stuknęła się z nią kieliszkiem.
-
Dobra jesteś jak na nowicjuszkę, ale musisz jeszcze trochę
poćwiczyć. - Uśmiechnęła się do mnie.
-
Ciekawe. - Jill omiotła nas spojrzeniem. - Mogę prowadzić
zajmujące rozmowy przy stole, jasne, ale nie po to chyba zostałam
zaproszona? Mamy tu prasę, prawo i porządek, medycynę. Co to
właściwie za grono?
Ja odpowiedziałam, bo to ja wciągnęłam ją do naszej grupy.
-
Kobiety. Które chcą coś osiągnąć w swoim zawodzie. I przy okazji
pomóc w wymierzaniu sprawiedliwości.
-
Z lekkimi ciągotami do rządzenia - dodała Cindy.
-
Jak ja - przytaknęła Jill. - A przy okazji tak się dziwnie składa, że
każda z nas ma jakiś związek ze sprawą zamordowanych par młodych.
Wstrzymałam oddech. Jill mogła wszystko zniszczyć, gdyby zechciała, ale
jednak przyszła, przyjęła zaproszenie, siedziała razem z nami.
-
Współpracujemy trochę - przyznałam. - Niezależnie od dochodzenia.
Sącząc margaritę, zaczęłam opowiadać, jak się to zaczęło. Jak się
spotkałyśmy, szukałyśmy kolejnych tropów, dzieliłyśmy się domysłami i
informacjami. Aż zrodziła się więź między nami.
Jill uniosła brwi.
-
Zakładam, że nie zamierzacie prowadzić prywatnego śledztwa?
-
Oczywiście, że nie - zapewniłam. - Może trochę. -Mówiłam, jak nie
dopuszczałyśmy Cindy do informacji, które nie powinny wyjść poza nasze
biuro. I jakie to podniecające, że działa się nieformalnie. A ile satysfakcji
miałyśmy, że sprawa posuwa się naprzód.
-
Zdaję sobie sprawę, że inaczej rzecz wygląda, kiedy trzeba
postępować lege artis. Jeśli obecność przy tym stole stawia cię w
niekomfortowej sytuacji.
Z pewnym napięciem czekałyśmy na jej odpowiedź. Wstrzymałyśmy
oddechy, niepewne, co powie Jill.
-
Pozwolicie, że sama o tym zadecyduję. Wtedy nie omieszkam was
poinformować - oświadczyła, szeroko otwierając oczy. - A tymczasem
trzeba szukać mocnych dowodów, jeśli chcemy, żeby sprawa trafiła do
sądu.
Wszystkie trzy odetchnęłyśmy z ulgą i nachyliłyśmy nasze puste prawie
kieliszki ku Jill, witając ją w klubie.
-
To się jakoś nazywa? - zainteresowała się Jill.
Popatrzyłyśmy po sobie, wzruszyłyśmy ramionami i pokręciłyśmy
głowami.
-
Tworzymy Klub Zbrodni. Jakby - powiedziałam.
-
Powołany przez Lindsay - dodała Claire z uśmiechem.
-
Gwardia Obywatelska Margarity - rzuciła Jill. - To może być
skuteczne.
-
Stowarzyszenie Wiedźmowatych Dam - zachichotała Claire.
-
Pewnego dnia to do nas będzie należał świat - oznajmiła Cindy z
pełnym satysfakcji uśmiechem. - Laski Węszycielki. To właśnie my.
-
Każcie mi się zamknąć, jeśli zacznę wznosić okrzyki -poprosiła Jill.
Popatrzyłyśmy po sobie. Błyskotliwe, atrakcyjne, takie, którym nikt nie
wciśnie kitu. Będziemy kiedyś robić wielkie rzeczy.
Kelnerka przyniosła następne drinki. Podniosłyśmy kieliszki.
-
Za nas.
ROZDZIAŁ 74
Wracałam do domu zadowolona, że wpadłam na pomysł wciągnięcia do
naszego klubu Jill. Tak, byłam zadowolona, a jednak gryzła mnie myśl, że
coś ukrywam przed swoimi przyjaciółkami.
Odezwał się telefon komórkowy.
-
Gdzie się podziewasz? - W aparacie usłyszałam głos Raleigha.
-
Jadę właśnie do domu.
-
Miałabyś ochotę chwilę pogadać? Siedzę U Mahoneya.
U Mahoneya to tonący w mroku, wiecznie pełen ludzi bar
niedaleko Hallu. Ulubione miejsce gliniarzy.
-
Już jadłam.
-
Spotkaj się ze mną pomimo to - nalegał Raleigh. -Chodzi o naszą
sprawę.
Od U Mahoneya dzieliło mnie zaledwie kilka minut drogi. To na Branan.
Żeby dojechać do Portero, i tak musiałam tamtędy przejeżdżać.
Znowu poczułam znajomy niepokój. Bałam się. Nie graliśmy zgodnie z
regułami, a reguły mówiły, że partnerzy nie myślą o uczuciach. Podobnie
jak ludzie, których życie stanęło pod znakiem zapytania. Jeśli przestanę
panować nad sytuacją, wszystko może się zdarzyć, doskonale o tym
wiedziałam. Jasne, można iść razem do łóżka i następnego dnia
zracjonalizować to sobie, ale tu chodziło o coś więcej. Im bardziej zależało
mi na Raleighu, tym bardziej chciałam zachować dystans. Bałam się, że
prawda o mojej chorobie będzie musiała wyjść na jaw, że się posypię. I
wciągnę go w swoje problemy, lęki, kuracje.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy zobaczyłam, że Raleigh czeka na mnie przed
barem. Podszedł do samochodu. A ja patrzyłam na niego z przyjemnością.
-
Dzięki, że nie kazałeś mi wchodzić do środka.
Oparł dłonie o otwartą szybę.
-
Przyjrzałem się trochę Nicholasowi Jenksowi - zaczął.
-
I?
-
Facet ma czterdzieści osiem lat. Studiował prawo, ale go nie
skończył. Na pierwszym roku studiów zaczął pisać. Napisał dwie książki,
które przeszły bez echa, a potem ten swój horror Zasieki, hit. I jeszcze coś.
Jakieś siedem lat temu, mniej więcej, gliny interweniowały podczas
awantury domowej w jego domu.
-
Kto ich wezwał?
-
Jego żona. Jego pierwsza żona. - Raleigh nachylił się bliżej. -
Czytałem raport. Ci z patrolu twierdzili, że była mocno poturbowana. Całe
ramiona w siniakach. Duży krwiak na twarzy.
Coś mi się przypomniało - słowa Merrill Shortley o przyjacielu Kathy:
świrnięty w złą stronę, lubił ostry, nienormalnie ostry seks.
-
Czy żona złożyła formalne doniesienie? - zapytałam.
Chris pokręcił głową.
-
Nie. Skończyło się na interwencji. Facet tymczasem robił zawrotną
karierę. Sześć bestsellerów. Filmy, scenariusze. I nowa żona.
-
Co oznacza, że ta poprzednia może byłaby skłonna mówić.
-
Mogę teraz postawić ci coś do jedzenia, Lindsay? -zapytał z
zadowoloną miną człowieka, który zrobił dobrą robotę.
Po karku zaczęły spływać mi powoli kropelki piekącego potu. Nie
wiedziałam, wysiąść z samochodu, zostać. Jeśli wysiądę... ważyłam w
myślach.
-
Jadłam już, Chris. Byłam na umówionej kolacji.
-
Jacobi - wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zawsze potrafił mnie
zawojować tym swoim uśmiechem.
-
Kilka dziewczyn. Nasza paczka. Spotykamy się raz w miesiącu.
Opowiadamy sobie o życiowych sprawach. Wiesz, kłopoty z niańkami,
treningi osobowości, domy na wsi. Takie rzeczy.
-
Znam którąś z nich? - Raleigh uniósł nieznacznie brew.
-
Pewnego dnia może poznasz.
Zamilkliśmy na chwilę. Krew pulsowała mi w żyłach, ręka Raleigha
dotykała lekko mojej. Ta bliskość doprowadzała mnie do szaleństwa.
Musiałam coś powiedzieć, żeby nie zwariować.
-
Dlaczego mnie tu ściągnąłeś, Chris?
-
Z powodu Jenksa - przypomniał mi. - Nie powiedziałem ci jeszcze
wszystkiego. Sprawdziliśmy w bażach danych Sacra-mento, czy ma broń.
- Zerknął na mnie z błyskiem w oku. -Ma. Strzelbę Browninga, kaliber
dwadzieścia dwa, do tego renfeld trzydzieści-trzydzieści i remington
czterdzieści i pół.
Cedził powoli słowa, smakując swoje rewelacje.
-
Glock special, dziewiątka z dziewięćdziesiątego roku.
Nie mogłam nie docenić tej ostatniej informacji.
Chris zmarszczył czoło.
-
Ma całą kolekcję broni, Lindsay. Znajdziemy tę spluwę.
Zamknęłam dłoń w pięść i triumfalnie stuknęłam Raleigha
w ramię. W głowie mi huczało, myśli goniły jedna drugą.
Sparrow Ridge. Rozmowy telefoniczne, teraz glock special. Nadal same
poszlaki, ale układające się w spójną całość.
-
Co robisz jutro, Raleigh? - zapytałam z uśmiechem.
-
Jestem otwarty na wszelkie propozycje. Dlaczego pytasz?
-
Myślę, że najwyższy czas pogadać z tym facetem.
ROZDZIAŁ 75
Wysoko na klifach nad mostem Golden Gate, przy El Camino del Mar 20
bielał dom, którego szukaliśmy. Zbudowany w hiszpańskim stylu, z
żelazną bramą i gresowym podjazdem. Rozłożysty, majestatyczny,
otoczony starannie przystrzyżonymi krzewami i kwitnącymi azaliami. Na
trawniku przed domem stała duża rzeźba z brązu - Madonna z
Dzieciątkiem Fernanda Botero.
Tu mieszkał Rudobrody - Nicholas Jenks.
- Literatura popłaca. - Raleigh gwizdnął i ruszył ku drzwiom wejściowym.
Umówiliśmy się z Jenksem na spotkanie w południe przez jego osobistego
sekretarza. Kosztowało to sporo zachodu, ale w końcu uzyskaliśmy zgodę.
Roth prosił mnie, właściwie ostrzegał, żebyśmy nie naciskali za bardzo
wielkiego Nicka.
W progu przywitała nas miła gospodyni, zaprowadziła do ogrodu
zimowego i poprosiła, byśmy zaczekali: pan Jenks zaraz nas przyjmie.
Pokój wyglądał jak żywcem wyjęty z magazynów wnętrzarskich.
Kosztowna żakardowa tapeta na jedynej nieprzeszklonej ścianie,
orientalne fotele, stolik z mahoniu, za oknami zapierająca dech panorama
Pacyfiku.
Mieszkałam w San Francisco od lat i dotąd nie zdawałam sobie sprawy, że
człowiek może codziennie z własnego domu podziwiać taki widok.
Kiedy zostaliśmy sami, zainteresowałam się zdjęciami ustawionymi na
bambusowym stoliczku pod ścianą. Jenks i znane twarze. Jenks z
Michaelem Douglasem. Jenks z Billem Wal-shem, mogołem konglomeratu
Disneya, należącym do tych, których nazywano forty-niners, przez
odniesienie do kalifornij-
skiej gorączki złota w 1849 roku. Na innych pojawiał się, zawsze w
egzotycznej scenerii, z atrakcyjną, promiennie uśmiechniętą blondynką,
zapewne nową żoną.
Niewielkie zdjęcie w srebrnej ramce przedstawiało oboje w ogromnej,
rzęsiście oświetlonej rotundzie. Pod kopułą Pałace of Fine Arts. Zrobione
podczas ślubu.
Na tym skończyłam przegląd rodzinnych pamiątek, bo wszedł Nicholas
Jenks. Twarz rozpoznałam od razu, przed chwilą na nią patrzyłam, choć
okazał się niższy, niż sobie wyobrażałam. Najwyżej metr siedemdziesiąt,
dobrze utrzymana sylwetka, biała, rozpięta pod szyją koszula, znoszone
dżinsy. Mimo woli utkwiłam natychmiast wzrok w rudej, przetykanej
siwizną brodzie.
Miło wreszcie cię poznać, Rudobrody.
-
Przepraszam, że kazałem państwu czekać - powiedział z
niewymuszonym uśmiechem - ale jeśli nie napiszę swojej porannej porcji
stron, jestem potem przez cały dzień nieznośny. - Wyciągnął dłoń na
powitanie i dopiero zauważył, że trzymam w ręku zdjęcie. - Trochę jak
Wesele Figara, prawda? Osobiście byłbym za znacznie skromniejszą
ceremonią, lecz Chessy orzekła, że albo wystąpię w smokingu, albo nigdy,
ale to nigdy nie uwierzy w moje dla niej uczucie.
Nie chciałam, żeby ten facet mnie oczarował, musiałam jednak przyznać,
że był przystojny i doskonale opanowany. Zaczynałam rozumieć, dlaczego
mógł się podobać kobietom. Gestem zaprosił nas, żebyśmy usiedli.
-
Chcieliśmy, jeśli można, zadać panu kilka pytań - zaczęłam.
-
Na temat morderstw dokonywanych na nowożeńcach. Mój asystent
już mnie uprzedził. Straszne... chore. Niemniej te desperackie nie do
pojęcia czyny domagają się bodaj odrobiny współczucia... współczucia w
pierwotnym znaczeniu słowa, jako współodczuwania.
-
Współczucia dla ofiar - powiedziałam, odstawiając ślubne zdjęcie na
stolik.
-
Wszyscy zwykle myślą o smutnym losie ofiar, tymczasem liczy się
to, co dzieje się w głowie mordercy. Większość
ludzi jest przekonana, że w czynie tak okrutnym chodzi o zemstę. O
najbardziej wynaturzony rodzaj zemsty. Nawet
0
ostateczne pognębienie, jak w większości gwałtów. Ja jednak nie
byłbym taki pewny.
-
Jaka jest pana teoria, panie Jenks? - zapytał Chris
1
zabrzmiało to tak, jakby był wielbicielem Jenksa.
Jenks uniósł dzbanek z mrożoną herbatą.
-
Coś do picia? Wiem, że jest gorąco, chociaż od ósmej rano tkwiłem
zamknięty w swoim gabinecie.
Pokręciliśmy głowami. Wyjęłam z torby szarą teczkę i położyłam ją sobie
na kolanach. Pamiętałam o ostrzeżeniach Przyjemniaka: Łagodnie,
spokojnie. Jenks jest VIP-em, Lindsay. Ty nie.
Nalał sobie herbaty do wysokiej szklanki i ciągnął:
-
Z tego, co czytałem, morderstwa, o których mówimy, wydają się
formą gwałtu, gwałtu dokonywanego na niewinności. Morderca
zachowuje się w taki sposób, że nikt nie jest w stanie wybaczyć. Wkracza
w najbardziej uświęconą w odczuciu naszego społeczeństwa sferę. Dla
mnie te zbrodnie to akt ostatecznego oczyszczenia.
-
Przykro mi, panie Jenks - zaczęłam, puszczając mimo uszu jego
pieprzenie - nie przyszliśmy tutaj szukać porad profesjonalisty. Mam kilka
pytań dotyczących sprawy i chcielibyśmy je panu zadać.
Jenks usiadł na krześle. Był wyraźnie zdziwiony.
-
To zabrzmiało strasznie oficjalnie.
-
Skoro pan tak uważa. - Wyjęłam z torby przenośny magnetofon. -
Pozwoli pan, że włączę?
Wpatrywał się we mnie przez chwilę podejrzliwym wzrokiem, wreszcie
machnął ręką, jakby to nie miało większego znaczenia.
-
Chciałabym zacząć od pytania, czy cała pana wiedza na temat
morderstw pochodzi wyłącznie z informacji wyczytanych w prasie?
-
Czy wyłącznie? - Jenks wciągnął powietrze, jakby głęboko się
zastanawiał, po czym pokręcił głową. - Tak. Oczywiście.
-
Czytał pan o ostatnim morderstwie? W ubiegłym tygodniu. W
Cleveland.
-
Owszem, czytałem. Czytam codziennie pięć, sześć gazet.
-
I czytał pan też, skąd pochodzili młodzi?
-
Z Seattle, nieprawdaż? Jedno z nich, przypominam sobie, zajmowało
się promocją zespołów muzycznych.
-
On - potwierdziłam. - James Voskuhl. Ona natomiast przez pewien
czas mieszkała tutaj, w San Francisco. Nazywała się Kathy Kogut. Czy
któreś z tych nazwisk coś panu mówi?
-
Nie. A powinno?
-
Nie znał pan zatem ani jej, ani jego? Zainteresował się pan sprawą
wyłącznie z... niezdrowej ciekawości, podobnie jak większość ludzi?
Utkwił we mnie spojrzenie.
-
Zgadza się. Niezdrowa ciekawość to moja profesja.
Otworzyłam teczkę. Grał z nami, tak jak wtedy, kiedy na
miejscach zbrodni zostawiał prowadzące donikąd ślady.
Wyjęłam zdjęcie i przesunęłam w jego stronę.
-
Może to odświeży panu pamięć - powiedziałam. - To Kathy Kogut,
zamordowana panna młoda. A obok, zdaje się stoi pan.
ROZDZIAŁ 76
Rudobrody powoli podniósł zdjęcie do oczu.
-
Zgadza się, to ja - przytaknął. - Ale tej pani, choć jest bardzo ładna,
nie poznaję. Mogę spytać, co to za zdjęcie?
-
Zostało zrobione na premierze Zasieków, tutaj, w San Francisco.
Wydał z siebie krótkie „ach", jakby ta wiadomość coś mu wyjaśniała.
Widziałam, że intensywnie szuka właściwej odpowiedzi. Był bystry i był
dobrym aktorem.
-
Przy tego rodzaju okazjach spotykam mnóstwo ludzi. Właśnie
dlatego próbuję unikać dużych imprez. Powiada
pani, że to jest dziewczyna, która została zamordowana w Cleveland?
-
Myśleliśmy, że może ją pan pamiętać - powiedziałam.
Jenks pokręcił głową.
-
Zbyt wiele mam wielbicielek, żeby je wszystkie pamiętać. Nie mam
nawet ochoty ich poznawać, inspektorze.
-
Taka jest cena sławy. - Odebrałam od niego zdjęcie, chwilę
trzymałam je w dłoni, po czym znowu mu podsunęłam. - Chciałabym
jednak zatrzymać się przez moment przy tej konkretnej wielbicielce.
Interesuje mnie, dlaczego nie utkwiła panu w pamięci. Właśnie ona
spośród rzeszy innych. - Wyjęłam z teczki billing z kilkoma
podkreślonymi pozycjami, przesłany nam przez Northwest Bell, i podałam
Jenksowi. - To numer pańskiego prywatnego telefonu?
Wziął do ręki wydruk, oczy mu przygasły.
-
Tak.
-
Dzwoniła do pana, panie Jenks. Trzy razy w ciągu minionych
tygodni. O tutaj, proszę spojrzeć na pozycję z zeszłego tygodnia, którą
specjalnie zaznaczyłam, rozmowa trwała aż dwanaście minut. Trzy dni
później wzięła ślub i tego samego wieczoru została zamordowana.
Jenks zamrugał, ponownie przyjrzał się zdjęciu. Reagował już inaczej.
Tym razem minę miał mroczną. Mroczną i przepraszającą.
Wziął głęboki oddech.
-
Prawdę powiedziawszy, byłem bardzo, bardzo przygnębiony tym, co
się stało, inspektorze. Wydawała się ostatnio tak pełna nadziei, tyle miała
oczekiwań. Źle zrobiłem, wprowadzając panią w błąd. To głupie z mojej
strony. Znałem Kathy. Poznałem ją tego wieczoru, kiedy zrobiono to
zdjęcie. Wielbicielki czasami potrafią być fascynujące. A ja niekiedy, ze
szkodą dla siebie, przyznaję, ulegam fascynacjom.
Miałam ochotę nachylić się przez stół i uderzyć go na odlew w twarz.
Byłam pewna, że jest odpowiedzialny za sześć okrutnych morderstw. A
teraz kpił sobie z nas. I z ofiar. Niech go wszyscy diabli.
-
Przyznaje pan zatem, że utrzymywał pan kontakty z tą kobietą? -
zapytał Raleigh.
-
Nie tego rodzaju, jakie pan usiłuje insynuować - odparł Jenks. -
Kathy należała do tych osób, które usiłują spełniać swoje wątpliwe
aspiracje artystyczne, zbliżając się do ludzi naprawdę twórczych. Sama
chciała pisać. Wprawdzie pisarstwo to nie neurochirurgia, ale gdyby było
rzeczywiście tak łatwe, jak się wydaje, każdy z nas mógłby być autorem
bestsellerów, czyż nie tak?
Żadne z nas nie odpowiedziało.
-
W ostatnich latach spotkaliśmy się może kilka razy. Luźna
znajomość, która nigdy nie przerodziła się w zażyłość. Ot i cała prawda.
-
Był pan jej mentorem? - podsunął Raleigh.
-
Tak właśnie. Trafne określenie.
Nie mogłam się dłużej powstrzymać, kiedy zaczęłam mówić, nie
kontrolowałam swojego głosu:
-
Czy przypadkiem mentorował pan Kathy również w ostatnią sobotę
w Cleveland, tego wieczoru, kiedy została zamordowana?
Twarz Jenksa przypominała teraz wyciosaną w granicie maskę.
-
To absurdalne. I zupełnie niestosowne.
Po raz kolejny otworzyłam teczkę i wyjęłam z niej zdjęcie zabójcy
wchodzącego do Hall of Fame.
-
To ujęcie z kamery monitorującej. Czy człowiek tu widoczny to pan,
panie Jenks?
Jenks nawet nie mrugnął.
-
To mógłbym być ja, inspektorze. Gdybym tam był. Kategorycznie
oświadczam, że to nie ja.
-
Co pan robił w ostatnią sobotę wieczorem?
-
O ile dobrze rozumiem, sugeruje pani, że jestem podejrzany o
popełnienie tych morderstw?
-
Kathy Kogut opowiadała o sobie, panie Jenks. Zwierzała się siostrze,
przyjaciółkom. Wiemy, jak ją pan traktował. Wiemy, że wyjechała z San
Francisco, żeby uciec przed pana dominacją. Wiemy, że utrzymywaliście
kontakty aż do dnia jej ślubu.
Nie spuszczałam oczu z Jenksa. Tak jakbyśmy byli tylko ja i on, poza tym
nikogo i nic.
-
Nie byłem w Cleveland - powiedział. - Tamtego wieczora byłem
tutaj.
Przytoczyłam wszystkie dowody, jakie mieliśmy przeciwko niemu.
Przypomniałam mu o butelce Cios du Mesnil zostawionej w Hyatcie, o
jego udziałach w Sparrow Ridge Yineyard, o tym, że dwa morderstwa
zostały popełnione przy użyciu pistoletu 9 mm, takiego, jaki, zgodnie z
oficjalnymi danymi, posiadał.
Wyśmiał mnie.
-
Chyba nie opiera pani na tych przesłankach swoich założeń?
-
Szampana kupiłem całe wieki temu. - Wzruszył ramionami. - Nawet
nie pamiętam, gdzie jest.
-
Ale mógłby pan go znaleźć? - zapytał Raleigh, po czym dodał, że
fakt, iż nie przyszliśmy z nakazem rewizji, wynika z naszego poważania
dla nazwiska pisarza i wiary w jego dobrą wolę.
-
Mógłby pan dać nam włos ze swojej brody? - zapytałam teraz ja.
-
Słucham? - Popatrzył na mnie z urągliwą pogardą. Pomyślałam, że
tak mógł patrzyć na Melanie Brandt, kiedy ją zaatakował. To samo
spojrzenie mogła widzieć Kathy Kogut, kiedy celował w jej głowę.
-
Wydaje mi się, że nasza fascynująca rozmowa dobiegła końca -
oświadczył Nicholas Jenks i wyciągnął dłonie przed siebie. - Jeśli nie
zamierzacie mnie zabrać, chciałbym zjeść lunch.
Skinęłam głową.
-
Będziemy musieli jeszcze się spotkać. Porozmawiać o pańskim
pistolecie i o tym, co pan robił ,w minioną sobotę.
-
Jeśli będziecie chcieli ze mną rozmawiać, proszę kontaktować się z
moim adwokatem.
Zebrałam zdjęcia i schowałam je do teczki. Wstaliśmy.
W tej samej chwili do pokoju weszła atrakcyjna blondynka ze zdjęcia.
Była rzeczywiście ładna, o łagodnych akwamarynowych oczach, jasnej
cerze, z długimi, rozpuszczonymi włosami. Miała ciało tancerki. Nosiła
legginsy i koszulkę Nike.
-
Chessy - powitał ją Jenks. - Państwo są z policji. To moja żona.
-
Przepraszam, Nicky, nie wiedziałam, że masz gości -zaczęła się
usprawiedliwiać. - Zaraz powinna przyjechać Susan.
-
Państwo właśnie wychodzą.
Ukłoniliśmy się sztywno i ruszyliśmy w stronę drzwi.
-
Jeśli uda się panu znaleźć to, o czym mówiliśmy, przyślemy kogoś
po odbiór - zwróciłam się jeszcze od progu do Jenksa.
Patrzył na mnie jak na powietrze.
Byłam wściekła, że nie możemy zabrać go ze sobą, że musimy obchodzić
się z nim jak ze zgniłym jajem. Ciągle jednak nie mogliśmy go
aresztować.
-
A więc mój mąż wreszcie zaczął mordować? - Chessy z uśmiechem
podeszła do męża i ujęła jego dłonie. - Zawsze mu mówiłam, że
przebywanie wśród tych chorych postaci, które wymyśla do swoich
książek, będzie musiało tak się skończyć.
Czyżby wiedziała? - zastanawiałam się w duchu. Żyła z nim, spała. Czy
doprawdy nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje w jego głowie?
-
Mam nadzieję, że nie, pani Jenks. - To wszystko, co powiedziałam.
ROZDZIAŁ 77
-
Co ona chciała powiedzieć? - zdziwiła się Chessy Jenks.
Mąż odsunął ją od siebie i podszedł do przeszklonych drzwi otwierających
się na Pacyfik.
-
Idioci - mruknął. - Amatorzy. Wydaje się im, że mają do czynienia z
takim samym kretynem.
Czuł nieprzyjemne, gorące mrowienie przebiegające od karku w dół po
plecach. Głupcy, ograniczeni głupcy. Dlatego są glinami. Gdyby mieli
trochę oleju w głowie, robiliby to, co on. I mieszkali na wysokich klifach
nad Pacyfikiem.
-
Tymczasem paprzą się w błocie. W sam raz zajęcie dla gliniarzy -
powiedział na głos.
Chessy wzięła ślubne zdjęcie ze stolika i odstawiła je na poprzednie
miejsce.
-
Co teraz zrobisz, Nick?
Dlaczego zawsze musi go do tego doprowadzać? Dlaczego zawsze musi
wszystko wiedzieć?
Podeszła i spojrzała na niego tym swoim łagodnym, cierpliwym
wzrokiem.
Jak zawsze w takich chwilach zalała go nagła wściekłość.
Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, kiedy ją uderzył.
Poczuł tylko ból w ręce i Chessy leżała już na podłodze obok
przewróconego bambusowego stolika, na którym zwykle stały zdjęcia.
Dłonią zakrywała usta.
-
Nie wiesz, kiedy trzymać się ode mnie z daleka? -krzyknął. -
Potrzebujesz atlasu drogowego?
-
Nn-ie, Nick - jęknęła. - Nie tu. Nie teraz.
-
Co nie teraz? - krzyczał. Wiedział, że krzyczy, że traci panowanie
nad sobą. Że służba może usłyszeć.
-
Proszę, Nick. - Chessy podniosła się z podłogi. - Zaraz będzie tu
Susan. Jedziemy na lunch.
Wyprowadzała go z równowagi myśl, że Chessy przyznaje sobie prawo do
oceniania go, osądzania. Kim ona jest? Czy tego nie widzi? Piegowatą
blondyneczką, którą wyjął na jakimś castingu z tłumu innych dziewcząt i
zamienił w bohaterkę kronik towarzyskich, artykułów w magazynach dla
kobiet i telewizyjnych talk-show.
Chwycił ją za ramię, przybliżył twarz i spojrzał w śliczne, teraz przerażone
oczy.
-
Powiedz to!
Trzęsła się cała.
-
Jezu, Nick.
To lubił, jej strach przed nim, chociaż nigdy nie okazywała publicznie, jak
bardzo się go boi.
-
Powiedz to, Chessy. - Wykręcił jej rękę do tyłu i pchnął w kierunku
sypialni. Kiedy znaleźli się w środku, kopnięciem zamknął drzwi.
Co ta gliniara sobie myśli? Jak śmiała przyjść do jego domu... oskarżać go.
W swoim tanim kostiumiku od Gapy. Pieprzona, bezczelna suka.
Pociągnął Chessy do garderoby. Jej garderoby. Tu było ciemno. Ciemność
i szlochy, mocny zapach perfum. Przycisną} ją do ściany i zaczął się
ocierać o jej pośladki.
Ściągnął jej legginsy razem z majtkami.
-
Proszę, Nicky.
Wszedł w nią głęboko, był wyjątkowo twardy.
-
Powiedz to - tchnął. -.Wiesz, jak mnie zatrzymać. Powiedz to.
-
Przebij - wykrztusiła w końcu ledwie słyszalnym szeptem.
Teraz już zaczynało się jej to podobać, jak zawsze. Było jej dobrze.
Wszystkie w końcu chciały tego, lubiły to. Wiedział, które wybierać, i
wybierał je nieomylnie.
-
Przebij - skomlała. - Przebij. Tego chcesz, prawda, Nick?
Tak, tego między innymi. Od Chessy oczekiwał tylko tego.
-
Lubisz to, Chessy - szepnął. - Dlatego tutaj jesteś.
ROZDZIAŁ 78
Nasi ludzie śledzili każdy ruch Jenksa. Mieliśmy do dyspozycji trzy wozy.
Gdyby próbował pozbyć się pistoletu, wiedzielibyśmy o tym. Gdyby
znowu próbował zabić, najprawdopodobniej zdołalibyśmy go
powstrzymać. Choćby był najbardziej przebiegły, nie wiem, czy zdołałby
dokonać teraz kolejnego morderstwa.
Zamierzałam porozmawiać z kimś, kto go znał i kto byłby gotów mówić.
Raleigh wspomniał o jego pierwszej żonie,
0
tym, że Jenks używał wobec niej przemocy. Postanowiłam spotkać
się z nią.
Odszukanie Joanny Jenks, obecnie Joanny Wade, okazało się dość łatwe.
W protokole z interwencji w domu Jenksów zapisano jej panieńskie
nazwisko. Niejaka Joanna Wade mieszkała przy Filbert Street na Russian
Hill, w miłym domu z wapienia, w miejscu gdzie zbocze Russian Hill jest
najbardziej strome.
Nacisnęłam przycisk domofonu, odezwała się gospodyni
1
powiedziała, że pani Wade nie ma w domu.
-
Ona nie ma tu. Ciczy - usiłowała mi wyjaśnić. - Siła--wnia. Adresa
Union.
Znalazłam tę siłownię. Znajdowała się tuż koło Starbucks. Pucołowata
dziewczyna w recepcji poinformowała mnie, że znajdę Joannę w sali C.
Kiedy zapytałam, jak wygląda Joanna Wade, dziewczyna się zaśmiała.
-
Blondynka. W cholernie dobrej formie.
Przeszłam dalej. Przez wielką szybę mogłam zobaczyć grupę ćwiczącą tai
bo w sali C. Osiem spoconych kobiet w kostiumach z lycry wymachiwało
nogami do dźwięków głośnej muzyki. Trochę to przypominało karate.
Wiedziałam, że tai bo to najnowsze szaleństwo, ostatni krzyk mody. Każda
z ćwiczących sprawiała wrażenie, że bez trudu mogłaby postawić
opornego podejrzanego pod ścianą, a potem w sekundę dostarczyć go na
posterunek.
W grupie była tylko jedna blondynka. O doskonałej, rzeźbionej sylwetce.
Ćwiczyła zawzięcie, zapamiętale. Nie oszczędzała się i nie była ani trochę
spocona. Miała swoistą klasę.
Odczekałam, aż skończą.
-
Świetna sprawa - powiedziałam, kiedy mijała mnie po wyjściu z sali.
-
Najlepszy trener w całej Bay Area.-Chce się pani zapisać?
-
Może, ale najpierw chciałabym zadać pani kilka pytań.
-
Proszę porozmawiać z Dianą w recepcji. Ona pani wszystko powie.
-
Nie mówię o tai bo. - Pokazałam jej moją blachę. -Chodzi o
Nicholasa Jenksa.
Joanna przyglądała mi się przez chwilę, odrzuciła do tyłu koński ogon.
Skrzywiła się.
-
Co takiego zrobił? Przyłapaliście go, jak kradł jedną ze swoich
książek w księgarni Staceya?
-
Możemy porozmawiać?
Wzruszyła ramionami i dając mi znak, żebym szła za nią, ruszyła w stronę
pustych teraz przebieralni.
-
Chce pani dowiedzieć się o Nicku czegoś, czego nie zdołała pani
wyczytać z notek na obwolutach jego książek?
-
Wiem, że to było wiele lat temu, ale kiedyś wzywała pani policję do
domu.
-
Owszem. W razie gdyby nie było tego w papierach, chcę pani
uświadomić, że nie złożyłam skargi ani doniesienia o przestępstwie.
Widziałam, że przez jej twarz przemknęło przerażenie. Tamto zdarzenie
sprzed lat musiało mocno utkwić jej w pamięci.
-
Proszę posłuchać - zaczęłam spokojnie. - Nie chcę rozdrapywać
starych ran. Usiłuję tylko dowiedzieć się, jaki jest pani mąż.
-
Zdarzyła mu się powtórka z przeszłości?
Oceniała mnie, mierzyła od stóp do głów. Zastanawiała się, czy jestem
wrogiem, czy przyjacielem. Wreszcie skapitulowała, spojrzała mi prosto w
twarz.
-
Jeśli przyszła pani w sprawie Chessy, nie mogłam jej ostrzec. Po
tym, jak mnie załatwił. Jak on to mówił: Ja nią piszę, Jo. Ona jest moim
medium, inspiruje mnie. Czytała pani jego książki? Nie musiała go
inspirować, kiedy ja brałam każdą pracę, żeby on mógł odnaleźć siebie,
prawda? Nie musiała czytać brudnopisów, znosić ataków wściekłości,
kiedy odrzucali mu kolejny rękopis, powtarzać każdego wieczoru, jak
bardzo w niego wierzy. Wie pani, gdzie ją poznał? W charakteryzatorni
Entertainment Tonight.
-
Ja chcę wiedzieć, jak okrutny potrafi być Nicholas Jenks, pani Wade.
Odwróciła na moment głowę. Kiedy znowu na mnie spojrzała, oczy jej
błyszczały, jakby za chwilę miały popłynąć z nich łzy.
-
Przychodzi pani i zmusza mnie, żebym po tylu latach wracała do
tego wszystkiego. Co mam pani powiedzieć? Że matka go nie kochała? Że
to pokręcony i niebezpieczny człowiek? Życie z Nickiem... to takie trudne.
Nosi coś w sobie, dusi, nigdy nie wiadomo, kiedy wybuchnie. Często
pytam samą siebie, co ja najlepszego zrobiłam? Byłam smarkata.
-
Przepraszam. - Było mi jej serdecznie żal. Obydwu. Jej i nowej pani
Jenks.
-
Muszę o to zapytać - powiedziałam. - Czy pani zdaniem te stany u
byłego męża mogły się nasilić? Jak dalece to poważne?
Zesztywniała.
-
Czy coś się stało Chessie?
-
Chessy nic się nie stało - powiedziałam tonem, z którego mogło
wynikać, że innym się stało.
Patrzyła na mnie uważnie, czekała na gest potwierdzenia. Kiedy
przymknęłam powieki, zaśmiała się sucho.
-
Rozmawiamy więc o czymś znacznie poważniejszym niż zwędzenie
książki u Staceya.
Ponownie przytaknęłam. Teraz rozmawiałyśmy jak kobieta z kobietą.
-
Muszę zadać pani niezwykle ważne pytanie, pani Wade.
ROZDZIAŁ 79
Zapytałam Joannę Wade, czy Nicholas Jenks jest zdolny do morderstwa.
Nie powiedziałam, dlaczego pytam, ale nie musiałam. Joanna szybko
myślała. W jej oczach dostrzegłam popłoch. Przez chwilę ważyła
odpowiedź.
- Czytała pani jakieś jego książki, inspektorze? - zapytała ponownie.
-
Jedną, Śmiertelny urok. Mocna.
-
On żyje tymi postaciami. Przestaje odróżniać fikcję od
rzeczywistości, zapomina, że to tylko książki.
Miała taki wyraz twarzy, jakby zastanawiała się nad sobą, nad swoim
wyborem sprzed lat. Pochyliłam się ku niej.
-
Nie chcę pani zranić, ale muszę wiedzieć.
-
Czy może zabić? Czy jest zdolny do morderstwa? Wiem, że jest
zdolny całkowicie upodlić drugiego człowieka. To to samo co morderstwo,
prawda? Jest seksualnym sadystą. Jego ojciec tłukł matkę w ciemnej
garderobie przy sypialni. To miał być afrodyzjak. Nicholas żeruje na
ludziach słabych. Owszem, sławny Nicholas Jenks poniżał mnie. Ale
powiem pani najgorszą rzecz, gorszej już być nie może. To on mnie
zostawił, nie ja jego.
Uśmiechnęła się współczująco.
-
Widziałam Chessy kilka razy z okazji jakichś oficjalnych przyjęć.
Zamieniłyśmy nawet kilka słów. Nic się nie zmienił. Ona wie, że ja wiem,
przez co teraz przechodzi, ale nie możemy się podzielić tym
doświadczeniem. Widzę jej strach. Wiem, jak to jest. Człowiek patrzy w
lustro i widzi inną osobę niż ta, którą był kiedyś.
Słuchałam Joanny i miałam wrażenie, że pod zmatowieniem, jakie nałożył
czas, potrafię chyba dojrzeć ją taką, jaka była kiedyś, młoda, zagubiona,
łaknąca ciepła.
Dotknęłam jej dłoni. Miałam swoją odpowiedź. Zamknęłam notes i już
chciałam wstać, kiedy mnie zaskoczyła:
-
Myślałam, że to on. Nie dosłownie, ale przychodził mi na myśl,
kiedy czytałam o tych strasznych morderstwach. Pomyślałam o jednej z
jego książek i stwierdziłam: to mógłby być on.
-
O jakiej książce?
-
Pierwszej, którą napisał. Na zawsze oblubienica. Wydawało mi, że to
przez nią skojarzyła pani Nicka z tymi morderstwami.
Patrzyłam na nią kompletnie zbita z tropu.
-
O czym pani mówi?
-
Ledwie ją pamiętam. Napisał to, zanim się poznaliśmy. Miałam
szczęście, bo znosiłam jedynie to, co się działo, kiedy
nikt nie chciał opublikować następnej, którą ostatnio sprzedał podobno za
dwa miliony. Ta pierwsza opowiadała o studencie prawa, który przyłapuje
żonę ze swoim najlepszym przyjacielem. Zabija ich oboje. W końcu
wariuje i w opętaniu zaczyna mordować nowożeńców.
ROZDZIAŁ 80
Zdobyłam kawałek łamigłówki, którego potrzebowałam. Jeśli Jenks
mordował z premedytacją, jeśli rozpisał swoje morderstwa we wczesnej
książce, byłby to niepodważalny dowód w sprawie, już nie poszlaka.
Razem z tym, co już mieliśmy, wreszcie mógłby zostać uznany za
podejrzanego.
-
Gdzie mogę znaleźć tę książkę? - zapytałam.
-
Była naprawdę marna - odpowiedziała Joanna Wade. -Nikt jej nigdy
nie opublikował.
Czułam każdy nerw w swoim ciele.
-
Ma pani kopię maszynopisu?
-
Gdybym miała, dawno bym ją spaliła. Nick miał kiedyś agenta,
niejaki Greg Marks. Zrezygnował z niego, kiedy odniósł sukces. Jeśli ktoś
to ma, to tylko on.
Zadzwoniłam do Marksa z samochodu. Byłam w swoim żywiole. Kocham
to.
Po czterech sygnałach odezwała się automatyczna sekretarka: Rozmawiasz
z Greg Marks Associates... Skręciło mnie ze złości. Cholera, cholera,
cholera.
Zostawiłam mu swój numer.
-
To niezwykle pilna sprawa. - Już miałam wyjaśniać, dlaczego
dzwonię, kiedy w aparacie rozległ się głos:
-
Greg Marks przy telefonie.
Powiedziałam mu, że muszę się z nim widzieć natychmiast. Byłam
niedaleko jego biura, mogłam tam dotrzeć w ciągu dziesięciu minut.
-
O szóstej piętnaście mam spotkanie w One Market -oznajmił
szorstko. - Jeśli zdoła pani dotrzeć...
-
Proszę zostać. Jestem z policji. Jeśli pan wyjdzie, aresztuję pana.
Biuro Grega Marksa znajdowało się na drugim piętrze przerobionych na
biurowiec magazynów na Pacific Heights. Przyjął mnie z pełną
podejrzliwości rezerwą. Niski, łysiejący, dobrze ubrany, w żakardowej
koszuli, w krawacie.
-
Obawiam się, że źle pani trafiła, inspektorze. Nicholas Jenks od
sześciu lat nie jest już moim klientem. Odszedł, kiedy Zasieki trafiły na
listę bestsellerów „Chronicie".
-
Utrzymuje pan z nim kontakt? - Chciałam mieć pewność, że nic z
tego, co powiem, nie trafi do Jenksa.
-
Po co? Żeby mu przypominać, jak byłem mu niańką w czasach,
kiedy z trudem potrafił użyć czasownika w połączeniu z przymiotnikiem,
jak przyjmowałem jego maniackie nocne telefony, jak głaskałem jego
przerośnięte ego?
-
Szukam wczesnego tekstu Jenksa - przerwałam mu. -Zanim zaczął
być sławny. Rozmawiałam z jego byłą żoną.
-
Z Joanną? - zawołał zdumiony.
-
Powiedziała mi o książce, która nigdy nie została opublikowana.
Jeśli dobrze pamięta, tytuł brzmiał Na zawsze oblubienica.
Skinął głową.
-
Pierwsza próba, bardzo nierówna, bez siły narracyjnej. Nigdy jej nie
wysłałem do żadnego wydawnictwa.
-
Ma pan kopię?
-
Odesłałem mu ją natychmiast po przeczytaniu. Myślę, że Jenks musi
ją nadal mieć. Uważał ją za arcydzieło suspensu.
-
Miałam nadzieję, że nie będę musiała go prosić o egzemplarz. -
Nadal nie wyjawiałam powodów mojego zainteresowania książką.
Nachyliłam się do Marksa.
-
Jak mogłabym ją zdobyć, nie zwracając się do Jenksa?
-
Joanna jej nie ma? - Marks potarł czoło. - Jenks miał zawsze
paranoiczny lęk, że ktoś mu ukradnie jego dzieło. Może załatwił na nią
prawa autorskie. Niech pani sprawdzi.
Musiałam z kimś o tym pogadać.
Musiałam pogadać o tym z dziewczynami.
-
Chce pani usłyszeć coś naprawdę przerażającego o Jenksie?
-
Niech pan mówi.
-
Od zawsze nosił się z pomysłem na książkę. O pisarzu ogarniętym
obsesją - coś w stylu Stephena Kinga, on to robi świetnie. Żeby napisać
lepszą książkę, wielką książkę, pisarz naprawdę morduje ludzi. Chce
zobaczyć, jak to jest. Witamy w strasznym świecie Nicholasa Jenksa.
ROZDZIAŁ 81
Dlatego zostałam detektywem od zabójstw. Gnałam do biura, w głowie
wirowały mi pomysły, jak zdobyć zaginioną książkę, kiedy wybuchła
kolejna bomba.
Dzwonił McBride.
-
Siedzisz? - zapytał, jak gdyby miał mi zadać coup de grace. -
Nicholas Jenks był w Cleveland. Tego wieczom, kiedy popełniono
morderstwo w Hall of Fame. Ten skurwiel tu był.
Kłamał mi w żywe oczy. Nawet nie mrugnął.
Teraz stało się oczywiste, że niezidentyfikowany mężczyzna w Hall of
Fame to jednak on. Nie miał alibi.
McBride opowiedział mi, jak jego ludzie przetrząsali wszystkie hotele w
mieście. Wreszcie doszli, że Jenks zatrzymał się w Westin, co więcej,
zameldował się pod własnym nazwiskiem. Recepcjonistka, która miała
dyżur tamtego wieczoru, dobrze go zapamiętała. Rozpoznała go od razu -
jest miłośniczką jego książek.
Zaczęłam gwałtownie zastanawiać się nad konsekwencjami. McBride miał
wszystko, czego potrzebował. Wcześniejszy związek Jenksa z ofiarą,
ewentualną wizję lokalną na miejscu zbrodni. Teraz Jenks przechodził w
ręce Cleve-land.
-
Jutro składam wniosek u prokuratora rejonowego - oznajmił
McBride. - Jak tylko dostanę nakaz aresztowania, będę chciał, żebyś
przywiozła Nicholasa Jenksa do Cleveland.
Jakbym dostała obuchem w głowę. Mieliśmy oddać go tym z Cleveland.
Wszystkie dowody, wszystkie odkryte tropy na nic. Co najwyżej
mogliśmy domagać się równoległej kary śmierci w drugim procesie.
Brandtowie, Weilowie, DeGeor-ge'owie i Passeneau będą załamani.
Mercer przekręci się z wściekłości.
Stałam przed całkowicie demoralizującym wyborem. Albo zdjąć Jenksa i
oddać go McBride'owi, albo zrobić szybki ruch, nie mając wszystkich
pionów w garści.
Muszę piąć się po drabinie, mówił głos w głowie.
Muszę omówić to z dziewczynami, mówił mi głos z serca.
ROZDZIAŁ 82
W ciągu godziny stawiły się na moje wezwanie.
-
Cleveland ma wydać nakaz aresztowania - oznajmiłam im, po czym
rzuciłam bombę o Oblubienicy.
-
Musisz ją znaleźć - rzekła Jill. - Tylko w ten sposób powiążemy
wszystkie trzy morderstwa. Skoro nigdy nie została opublikowana,
stanowi wystarczający dowód. Może są w niej nawet paralele do
dokonanych morderstw. Znajdź książkę, Lindsay, i wsadź Jenksa za kratki.
Na zawsze!
-
Jak? Joanna Wade powiedziała mi o jego byłym agencie. Pojechałam
tam. Pudło. Powiedział, żebym sprawdziła w urzędzie od praw autorskich.
Gdzie to jest?
Cindy pokręciła głową
-
Chyba w Waszyngtonie.
-
To zajmie kilka dni, może dłużej. Nie mamy czasu. -Zwróciłam się
do Jill: - Może pora wystawić nakaz przeszukania. Zaskoczyć Jenksa.
Musimy mieć pistolet i książkę. I to już.
-
Jeśli to zrobimy - zdenerwowała się Jill - możemy spieprzyć całe
dochodzenie.
-
Chcesz go stracić, Jill?
-
Czy ktoś już o tym wie? - zapytała.
Pokręciłam głową.
-
Tylko pierwsza drużyna - wy, chłopaki. Kiedy Mercer się dowie, sam
się do tego dorwie. Kamery, mikrofony, FBI na skrzydłach.
-
Jeśli się mylimy, Jenks zaciągnie nas za dupy do sądu. Nie chcę
nawet o tym myśleć - powiedziała Jill.
-
A Cleveland tylko czeka. Wychodzimy na bandę idiotek.
-
W porządku, Lindsay - westchnęła wreszcie Jill. - Jestem z tobą. Jeśli
nie widzisz innego sposobu.
Spojrzałam na wszystkie trzy. Chciałam się upewnić czy jesteśmy zgodne.
Nagle Cindy coś olśniło.
-
Możesz mi dać jeszcze dwadzieścia cztery godziny? Spojrzałam na
nią.
-
Nie wiem. A po co?
-
Tylko do jutra. Będzie mi potrzebny numer ubezpieczenia Jenksa.
Pokręciłam głową.
-
Słyszałaś, McBride złożył wniosek. Po co ci ten numer? Miała taką
samą minę, jak tego wieczoru, kiedy wpadła do
mojego mieszkania ze zdjęciem Jenksa i Kathy Kogut, trzeciej panny
młodej.
-
Wystarczy, że poczekasz do jutra rana. I wyszła.
ROZDZIAŁ 83
Następnego dnia rano Cindy z niewyraźną miną pchnęła szklane drzwi
prowadzące do Gildii Pisarzy. Czuła się bardzo podobnie jak tamtego dnia
w Grand Hyatt. Recepcjonistka w średnim wieku, o twarzy bibliotekarki
skrupulantki podniosła na nią wzrok znad biurka.
-
W czym mogę pomóc? Cindy wzięła głęboki oddech.
-
Muszę znaleźć pewien rękopis. Dość dawno napisany. Słowo
copyright ją natchnęło. Jeszcze w college'u pisała
opowiadania. Były ledwie dobre, żeby ukazać się w szkolnym piśmie
literackim, ale matka nalegała, żeby załatwiła prawa
autorskie. Okazało się jednak, że procedura będzie trwała miesiącami,
poza tym była za kosztowna. Przyjaciel, który już publikował, powiedział
jej o innym, lokalnym sposobie zarejestrowania tekstów: utrzymywał, że
wszyscy pisarze tak robią. Jeśli Nicholas Jenks, nie śmierdząc groszem,
chciał ochronić własny płód, mógł wybrać tę samą drogę.
-
To historia naszej rodziny. Do trzeciego pokolenia wstecz. Napisana
przez mojego brata. Nie mamy kopii.
Kobieta pokręciła głową.
-
To nie biblioteka, skarbie. Wszystko, co tu przechowujemy, jest
zastrzeżone. Jeśli chcesz mieć kopię, musisz poprosić brata, żeby sam się
do nas pofatygował.
-
Nie mogę - oznajmiła Cindy żałobnym tonem. - Nick nie żyje.
Kobieta zmiękła, spojrzała na nią mniej służbiście.
-
To smutne.
-
Jego żona zapewnia, że nie może znaleźć egzemplarza, a ja chciałam
podarować go naszemu tacie na sześćdziesiąte urodziny. - Czuła się
głupio, miała wyrzuty sumienia, że tak bezczelnie kłamie, ale wszystko
zależało od tego, czy zdobędą książkę.
-
Jest określona procedura w takich przypadkach -oświadczyła kobieta
z namaszczeniem. - Świadectwo zgonu. Dowód, że jest się najbliższym
krewnym. Wasz adwokat na pewno wam w tym pomoże. Ja nie mogę pani
wpuścić.
Cindy gorączkowo myślała. Gildia raczej nie przypominała siedziby
Microsoftu. Jeśli dostała się do Grand Hyatta, dotarła za Lindsay na
miejsce drugiej zbrodni, powinna i teraz sobie poradzić. Ludzie na nią
liczyli.
-
Musi być jakiś sposób, żeby pozwoliła mi pani wejść, rzucić okiem,
proszę.
-
Obawiam się, że nie, kochanie. Musiałabyś mieć jakiś dokument.
Skąd w ogóle wiesz, że rękopis jest u nas?
-
Moja bratowa jest tego pewna.
-
Nie mogę udostępniać zastrzeżonych dokumentów na podstawie
czyjejś pewności - rzekła kobieta ze stanowczością wykluczającą dalszą
dyskusję.
-
A może przynajmniej pani sprawdzi, czy to tu jest? -podsunęła
Cindy.
Obdarzona jamniczym węchem obrończyni wolnego obiegu słowa
wreszcie uległa.
-
Tyle mogę. Powiadasz, że rzecz została napisana kilka lat temu?
Cindy poczuła przypływ adrenaliny.
-
Tak.
-
Tak? - Czekała na dalsze informacje.
-
Na zawsze oblubienica, tak mi się wydaje.
-
Podaj mi nazwisko, nie tytuł.
-
Jenks - powiedziała Cindy, wstrzymując oddech. - Nicholas Jenks.
Kobieta wpatrywała się w nią.
-
Ten pisarz mystery?
Cindy pokręciła głową, zmusiła się do uśmiechu.
-
Agent ubezpieczeniowy - powiedziała tak spokojnie, jak mogła.
Kobieta popatrzyła na nią dziwnie i dalej drążyła sprawę nazwiska.
-
Masz jakiś dowód pokrewieństwa?
Cindy wręczyła jej kartkę papieru z numerem ubezpieczeniowym Jenksa.
-
Powinien być na jego fiszce.
-
To>nie wystarczy.
Cindy przesuwała palcami po zamku błyskawicznym przy swoim plecaku.
Minuty płynęły.
-
Proszę mi przynajmniej powiedzieć, czy to tu jest. Później przyniosę
wszystkie dokumenty, jakie pani chce.
-
Jenks - kobieta mruknęła z powątpiewaniem. - Wygląda na to, że
twój brat był bardziej płodny, niż przypuszczałaś. - Ma u nas trzy rękopisy.
Cindy miała ochotę krzyczeć w głos.
-
Mnie zależy tylko na tym jednym, Na zawsze oblubienica.
Trwało to chyba całe minuty, a wreszcie kobieta, twarda dotąd niczym
kamień, wreszcie zmiękła.
- Nie wiem, dlaczego to robię. W każdym razie z katalogu wynika, że
manuskrypt jest u nas. Musisz tylko przedstawić wiarygodne dokumenty.
A więc jednak. Miała rację. Miała potwierdzenie. Rękopis był tym
ostatnim elementem, którego potrzebowały, żeby rozgryźć sprawę i zrobić
porządek z Jenksem.
Teraz musiała go tylko wydobyć.
ROZDZIAŁ 84
-
Znalazłam ją! - wykrzyczała Cindy bez tchu do słuchawki. - Na
zawsze oblubienicę!
Uderzyłam pięścią w blat biurka. Jest! Teraz mogłyśmy wykonać ruch.
-
Czytałaś już?
-
Znalazłam ją, ale jej nie mam - wyjaśniła.
Opowiedziała mi o Gildii Pisarzy. Książka tam była, ale
musiałyśmy wykonać kilka zabiegów, żeby ją dostać w nasze ręce.
Wszystko trwało raptem dwie godziny. Zaczęłam od gorączkowego
telefonu do Jill, ta niemal wyciągnęła sędziego z sali rozpraw i uzyskała
sądowy nakaz wydania rękopisu Oblubienicy Jenksa.
Razem pojechałyśmy do Cindy. Po drodze wykonałam jeszcze jeden
telefon. Do Claire. Wypadało, żebyśmy były na miejscu wszystkie.
Dwadzieścia minut później spotkałyśmy się przed wejściem do burego
budynku na Geary i już razem wjechałyśmy na ósme piętro, gdzie mieściła
się Gildia.
-
Wróciłam - oznajmiła Cindy zaskoczonej kobiecie w recepcji. - Mam
potrzebne dokumenty.
Obrzuciła nas podejrzliwym spojrzeniem.
-
A to kto? Kuzynki?
Mignęłam jej moją blachą i pokazałam nakaz z oficjalną pieczęcią.
-
O co chodzi z tą książką? - zatchnęła się kobieta.
Rzecz najwyraźniej przekraczała jej kompetencje, bo opuściła miejsce za
biurkiem, by po chwili wrócić ze zwierzchnikiem. Facet przeczytał nakaz.
-
Zwykle przechowujemy teksty nie dłużej niż osiem lat - powiedział
trochę niepewnie. I zniknął na całą wieczność.
Siedziałyśmy koło recepcji niczym rodzina niespokojnie wyczekująca
narodzin dziecka. Co będzie, jeśli wyrzucili rękopis?
Kierownik wrócił wreszcie z zakurzoną paczką owiniętą w szary papier.
-
Na samym dnie pojemników - oznajmił z zadowolonym uśmiechem.
Tuż obok Gildii znalazłyśmy jakiś bar kawowy. Pełne oczekiwania
zbiłyśmy się przy stoliku w głębi. Położyłam paczkę na blacie, rozwinęłam
z papieru.
Przeczytałam tytuł. Na zawsze oblubienica. Powieść Nicholasa Jenksa.
Nerwowym ruchem otworzyłam teczkę i przebiegłam wzrokiem pierwszą
stronę.
Narrator w więzieniu snuł refleksje o swoich zbrodniach. Nazywał się
Phillip Campbell.
„Najgorsza rzecz, jakiej kiedykolwiek ktoś się dopuścił?" - tak zaczynała
się powieść.
ROZDZIAŁ 85
Podzieliłyśmy książkę na cztery partie i w milczeniu przerzucałyśmy
kartki, szukając jakiejś sceny albo szczegółu, które miałyby znamiona
podobieństwa do popełnionych morderstw.
Moja część mówiła o życiu Phillipa Campbella. O jego żonie jak z
obrazka, o przyłapaniu jej z innym mężczyzną. Zabił ich oboje - i jego
życie zmieniło się na zawsze.
- Bingo! - odezwała się nagle Jill. I zaczęła czytać na głos, odginając plik
stron jak talię kart.
To była scena z Phillipem Campbellem - jak „z dudniącym pulsem, słysząc
w głowie głosy", skrada się korytarzami hotelu. The Grand Hyatt. Panna
młoda i pan młody w apartamencie. Campbell dostaje się do środka i
zabija ich bez chwili namysłu.
„Jednym aktem - czytała Jill - zmył odór zdrady i zamienił go w świeże,
dopotąd niewyobrażalne pożądanie. Lubił zabijać".
Patrzyłyśmy przez chwilę na siebie nieruchomo. To już nie było straszne.
Jenks był obłąkany - ale czy był też przebiegły?
Następna czytała Claire. Kolejny ślub. Tym razem scena przed kościołem.
Panna młoda i pan młody schodzą po stopniach, sypie się ryż, okrzyki,
gratulacje, oklaski. Ten sam człowiek, Phillip Campbell za kierownicą
limuzyny, która zabierze nowożeńców.
Znowu popatrzyłyśmy na siebie w milczeniu. Tak zostało popełnione
drugie morderstwo.
-
Jasna cholera - mruknęła Jill.
Claire tylko pokręciła głową. Była smutna, wstrząśnięta. Jak my
wszystkie.
W piersi narastał mi krzyk długo powstrzymywanej satysfakcji.
Dokonałyśmy swego. Rozwiązałyśmy sprawę morderstw nowożeńców.
-
Ciekawa jestem, jak się kończy? - mruknęła Cindy, kartkując książkę
do końca.
-
A jak ma się kończyć? - powiedziała Jill. - Aresztowaniem.
ROZDZIAŁ 86
Pojechałam z Chrisem do domu Jenksa. Prawie nie rozmawialiśmy,
niespokojnie wyglądając tego, co nastąpi. Na zewnątrz czekał na nas
Charlie Clapper ze swoją ekipą. Mieli kawałek po kawałku przeszukać
dom, kiedy zabierzemy już Jenksa.
Zadzwoniliśmy. Z każdą sekundą czekania serce biło mi coraz mocniej. To
było to. Dlatego zostałam gliną.
Drzwi otworzyła ta sama gospodyni. Szeroko otworzyła oczy na widok
tylu biało-niebieskich wozów.
Mignęłam blachą.
-
Musimy się widzieć z panem Jenksem.
Ruszyliśmy w stronę tego samego pokoju, w którym poprzedniego dnia
rozmawialiśmy z Jenksem.
W holu pojawiła się wystraszona Chessy Jenks.
-
Pani inspektor... - zatchnęła się, rozpoznawszy mnie. -Co się dzieje?
Skąd te policyjne wozy przed domem?
-
Przykro mi - powiedziałam. I rzeczywiście było mi przykro. Ze
względu na nią. - Czy mąż jest w domu?
-
Nick! - zawołała w panice. Zrozumiała, dlaczego przyjechaliśmy.
Próbowała zatrzymać nas, zastąpić drogę. Krzyczała: - Nie możecie tak tu
wchodzić. To nasz dom.
-
Pani Jenks - odezwał się proszącym głosem Raleigh.
Byłam zbyt nakręcona, żeby się zatrzymać. Tak bardzo
chciałam dostać Jenksa, do bólu. Pojawił się w chwilę później, wszedł z
ogrodu otwierającego się na Pacyfik, z kijem golfowym w dłoni, w białej
koszuli, lnianych szortach.
-
Wydaje mi się, że jasno się wyraziłem: będziecie chcieli czegoś ode
mnie, kontaktujcie się z moim adwokatem -powiedział nieporuszony.
-
Sam mu pan to zakomunikuje - powiedziałam. Serce waliło mi jak
oszalałe. - Nicholasie Jenks, jest pan aresztowany pod zarzutem
zamordowania Davida i Melanie Brandt, Michaela i Rebeki DeGeorge,
Jamesa i Kathleen Voskuhl.
Chciałam, żeby usłyszał pełną listę, żeby przypomniał sobie wszystkich
tych, których zabił. Chciałam zobaczyć w jego oczach nieczułą
obojętność.
-
To jakiś obłęd. - Wpił we mnie spojrzenie.
-
Nick? - zawołała jego żona. - O czym oni mówią? Skąd się tu wzięli?
-
Wiecie, co robicie? - zapytał. Żyły wystąpiły mu na szyi. - Pytam,
czy zdajecie sobie sprawę, co robicie?
Nie odpowiedziałam, wyrecytowałam tylko zwyczajowe ostrzeżenie:
„Wszystko, co od tej chwili... ma pan prawo...", itd.
-
Popełniacie największy błąd w swoim życiu.
-
Co oni mówią? - Jego żona była blada jak płótno. -Nick, powiedz mi,
proszę. Co się dzieje?
-
Zamknij się - rzucił i odwrócił się w moją stronę ze złym błyskiem w
oku. Przypadł do mnie z pięściami. Zamierzył się.
Podcięłam go. Uderzył o kant stołu i rozciągnął się na podłodze. Spadły
zdjęcia, potłukło się szkło. Jęknął głośno z bólu.
Chessy Jenks krzyknęła. Stała bez ruchu, sparaliżowana. Chris Raleigh
skuł jej męża i postawił na nogi.
-
Dzwoń do Shermana - ryknął Jenks do żony. - Powiedz mu, gdzie
jestem, co się stało.
Raleigh i ja pchnęliśmy go do naszego wozu.
-
Jaką ma pan teraz teorię zbrodni? - zapytałam.
ROZDZIAŁ 87
Kiedy skończyła się ostatnia konferencja prasowa, zgasł ostami błysk
flesza, po raz setny powtórzyłam, jak doszliśmy do Jenksa, a szofer
odwiózł rozpromienionego Mercera -wy ściskałam Claire, Cindy i Jill.
Uczciłam jeszcze sukces piwem i wróciłam do Hallu.
Było dobrze po ósmej i tylko cicha rozmowa dyżurnych przerywała moją
samotność.
Usiadłam przy biurku i usiłowałam sobie przypomnieć, kiedy po raz
ostatni czułam się tak dobrze.
Jutro zaczniemy drobiazgowe przygotowania do sprawy Jenksa. Będziemy
go przesłuchiwać, gromadzić kolejne dowody, sporządzać raport po
raporcie. Ale udało się. Złapaliśmy go. Spełniłam obietnicę daną Melanie
Brandt tamtego strasznego wieczoru w Apartamencie Chińskim w Grand
Hyatt.
Byłam dumna z siebie. Cokolwiek się ze mną stanie, nawet jeśli nigdy nie
zostanę porucznikiem, tego nikt mi nie zabierze.
Wstałam i podeszłam do tablicy, by popatrzeć na wypisaną na niej listę
spraw, nad którymi pracowaliśmy.
Pod „Sprawy otwarte", gdzieś na samej górze, widniało nazwisko: Melanie
Brandt. Wzięłam gąbkę i wytarłam je, potem to samo zrobiłam z
nazwiskiem jej męża, aż obydwa zniknęły, a po nich ostatni ślad
rozmazanej kredy.
-
Jest naprawdę dobrze. - Za moimi plecami rozległ się głos Chrisa.
Odwróciłam się. Stał z zadowoloną miną.
-
Co tu robisz? O tej porze?
-
Pomyślałem, że będę dobrym skautem i uporządkuję biurko Rotha.
Żartuję, Lindsay? Przyszedłem po ciebie.
Staliśmy w kącie pokoju, nie było nikogo poza nami. Nie musiał
podchodzić. Ja podeszłam do niego. Nic nie stało na przeszkodzie. Nie
musiałam niczemu zaprzeczać.
Pocałowałam go. Nie tak jak przedtem. Chciałam, by poznał, że jestem
nim zainteresowana. Pocałowałam tak, jak pragnęłam pocałować go
tamtego wieczoru w Cleveland. Do utraty tchu. I żeby zrozumiał, że
chciałam to zrobić od chwili, kiedy go zobaczyłam.
Kiedy wreszcie odsunęliśmy się od siebie, powtórzył z uśmiechem:
-
A nie mówiłem, że jest naprawdę dobrze.
To prawda. Było dobrze. I nie dało się tego uniknąć.
-
Jakie masz plany? - Ja też się uśmiechnęłam.
-
W ogóle?
-
W szczególe. Dzisiaj wieczorem. Na kilka najbliższych godzin.
-
Miałem zamiar uporządkować biurko Przyjemniaka i zobaczyć, czy
nie będziesz miała przypadkiem ochoty zabrać mnie do siebie.
-
Wezmę tylko torebkę.
ROZDZIAŁ
Nie wiem, jak dostaliśmy się do mojego mieszkania w Po-trero.
Kiedy zamknęliśmy za sobą drzwi, nic nas nie mogło zatrzymać. Ja
garnęłam się do niego, on garnął się do mnie. Wystarczył nam chodnik w
przedpokoju, dalej nie doszliśmy, całując się, dotykając, walcząc z
guzikami i zamkami, posa-pując głośno.
Zapomniałam już, jak dobrze być w czyichś ramionach, czuć pragnienie.
Obydwoje tego chcieliśmy. Do końca. Chris miał delikatne ręce, a tego
potrzebowałam najbardziej.
Cudownie było całować go, cudowny był jego dotyk, delikatność, potem
jej brak, prosty fakt, że zależało mu na mojej rozkoszy tak samo jak na
swojej. Człowiek nigdy nie wie, dopóki nie spróbuje, ale cudownie było
być z Chrisem. Absolutnie cudownie.
Wiem, że to banał, ale tej nocy kochałam się tak, jakby nigdy więcej nie
miało mi się to przydarzyć. Czułam Chrisa w sobie, ciepły, elektryzujący
prąd - od brzucha przez uda po czubki palców. Gdyby mnie nie
obejmował, rozsypałabym się na drobiny. Ufałam mu bez zastrzeżeń.
Nic nie zachowałam dla siebie. Oddałam się Chrisowi tak, jak nikomu
przedtem. Nie tylko ciałem i sercem, te mogłam odzyskać. Oddałam mu
swoją nadzieję, że będę dalej żyła.
Kiedy krzyknęłam, kiedy eksplodował we mnie dreszcz, kiedy
zesztywniałam w radości, jakiś głos wewnętrzny szepnął coś, co było,
wiedziałam, prawdą.
Dałam mu wszystko. Oddał to.
Wreszcie odsunął się ode mnie. Oboje jeszcze rozedrgani, rozpaleni.
-
Co? - wysapalam. - Co teraz?
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
-
Chciałbym zobaczyć sypialnię.
ROZDZIAŁ
Chłodna bryza owiewała mi twarz. Boże, co za noc. Co za dzień. Co za
jazda.
Owinięta kołdrą siedziałam na moim tarasie wychodzącym na południowy
koniec zatoki. Zupełny bezruch, tylko światła San Leonardo w oddali.
W sypialni spał Chris. Zasłużył sobie na trochę odpoczynku.
Ja nie mogłam spać. Moje ciało było zbyt ożywione, rozedrgane, niczym
odległy brzeg tysiącami migotliwych światełek.
Uśmiechnęłam się mimo woli na tę myśl: To był wspaniały dzień.
- Dwudziesty siódmy czerwca - powiedziałam na głos. -Zapamiętani cię.
Najpierw znalazłyśmy książkę. Potem aresztowaliśmy Jenksa. Nie
wyobrażałam sobie, że coś jeszcze może się zdarzyć.
A jednak się zdarzyło. O wiele więcej. Jeszcze dwa razy kochaliśmy się z
Chrisem tej nocy. Trzy godziny słodkiego tańca dotyków, posapywań,
miłości.
Nie chciałam poczuć, że odejmuje ode mnie dłonie. Nie chciałam, żeby
zabrakło mi ciepła jego ciała. Nowe, elektryzujące doznanie. Przynajmniej
raz niczego nie zachowałam dla siebie i to było bardzo, bardzo dobre.
Ale teraz, w mroku nocy odezwał się oskarżycielski głos. Kłamałam. Nie
dałam wszystkiego. Była prawda, przed którą nie miałam ucieczki i którą
zachowałam dla siebie.
Nie powiedziałam mu o Neglim. Nie wiedziałam jak. Kiedy tak bardzo
czuliśmy, że żyjemy, jak miałam mu powiedzieć, że umieram. Że moje
ciało, jeszcze przed chwilą tak bardzo ożywione namiętnością, jest
zakażone. W ciągu jednego dnia moje życie się przeobraziło. Miałam
ochotę wzbić się w powietrze, szybować. Zasłużyłam na to. Zasłużyłam,
żeby być szczęśliwa.
A on zasługiwał na to, żeby wiedzieć.
Usłyszałam szelest.
To Chris.
-
Co ty tutaj robisz? - zapytał. Stanął za mną i położył mi dłonie na
karku.
Obejmowałam ramionami kolana, kołdra zsunęła się z pleców, ledwie
zasłaniała mi piersi.
-
Trudno będzie wrócić do tego, co było przedtem -mruknęłam.
-
Kto mówi o wracaniu?
-
Myślę o pracy. Gdy usiądziemy przy biurkach w tym samym pokoju.
Jutro mamy przesłuchiwać Jenksa. Trudny dzień dla nas obojga.
Jego palce pieściły moje piersi, potem kark. Doprowadzał mnie do
szaleństwa.
-
Nie musisz się martwić - uspokoił mnie. - Kiedy zamkniemy sprawę,
wrócę do siebie.
-
Chris. - Przeszedł mnie dreszcz. Przyzwyczaiłam się do niego.
-
Mówiłem ci, że nie będziemy wiecznie partnerami. -Nachylił się,
wdychając zapach moich włosów. - W każdym razie nie w tym sensie.
-
A w jakim? - Czułam ogień na karku, kiedy tak mnie pieścił. Och,
niech to wszystko gdzieś zniknie, prosiłam w duchu. Wyniesie się na
księżyc.
Czy mogłam mu powiedzieć? Już nie chodziło o to, że nie wiedziałam jak.
Byliśmy tu razem, nie chciałam tego przerywać, kończyć.
Pozwoliłam, żeby zabrał mnie do sypialni.
-
Jest coraz lepiej - szepnęłam.
-
Prawda? Nie mogę się doczekać, co będzie za chwilę.
ROZDZIAŁ 90
Ledwie następnego dnia rano usiadłam za biurkiem i zaczęłam szukać w
„Chronicie" dalszego ciągu artykułu Cindy o aresztowaniu Jenksa, kiedy
odezwał się telefon.
Dzwonił Charlie Clapper. Jego ekipa do późnej nocy dokładnie
przeszukiwała dom Jenksa, przetrząsając wszystko.
-
Masz coś dla mnie, Charlie? - Miałam nadzieję, że znalazł pistolet,
może nawet obrączki. Coś konkretnego, co złamałoby Jenksa. Był
wyzywający, drwił z nas, widziałam to.
Charlie wydał znużone westchnienie.
-
Myślę, że powinnaś przyjechać tutaj i zobaczyć.
Chwyciłam torebkę i kluczyki od naszego wozu służbowego. W korytarzu
wpadłam na Jacobiego.
-
Chodzą słuchy, że przestałem być mężczyzną twoich marzeń.
-
Och, nie powinieneś wierzyć we wszystko, co piszą w „Star".
-
Aha. Ani co mówią ci z nocnej zmiany.
Stanęłam jak wryta. Ktoś nas wczoraj podpatrzył. Już słyszałam te gorące
komentarze. Byłam wściekła, zaczerwieniłam się.
-
Spokojnie - powiedział Jacobi. - Czasem człowiek da się złapać na
obrożę. To jest dobra obroża.
-
Dzięki, Warren. - To był jeden z tych rzadkich momentów, kiedy
żadne z nas nie miało nic do ukrycia. Mrugnęłam do niego i zbiegłam ze
schodów.
-
Pamiętaj - zawołał za mną. - To mój szampan naprowadził cię na
ślad.
-
Pamiętam. Jestem wdzięczna. Dzięki, Warren.
Pojechałam Szóstą do Taylor, a potem California do domu
Jenksa w Sea Cliff. Kiedy dotarłam na miejsce, dwa wozy policyjne
blokowały ulicę, nie dopuszczając dziennikarzy. Clappera znalazłam przy
stole w jadalni. Zmęczony, nieogolony, zrobił sobie chwilę odpoczynku.
-
Znalazłeś mi pistolet, z którego zabił?
-
Tylko to. - Wskazał broń w plastykowym worku na podłodze.
Strzelby myśliwskie, piękny minelli, automatyczny colt 45. Tego, na
którym mi zależało, nie było. Nie musiałam nawet podchodzić, żeby to
wiedzieć.
-
Przetrząsnęliśmy jego gabinet - parsknął Charlie. - Ani słowa o
jakiejkolwiek ofierze. Nie ma żadnych wycinków, żadnych trofeów.
-
Miałam nadzieję, że znajdziecie obrączki.
-
Chcesz obrączki? - Zmęczonym ruchem podniósł się zza stołu. - Jego
żona ma mnóstwo złota, pokażę ci. Może coś znajdziesz. Coś jednak
mamy. Chodź ze mną.
Na podłodze w kuchni stała skrzynka wina, szampan. Cios du Mesnil. I
napis „Dowód" żółtym markerem na boku.
-
To już wiedzieliśmy - powiedziałam.
Spojrzał na mnie tak, jakbym go obraziła tym oczywistym stwierdzeniem,
po czym wyjął ze skrzynki jedną butelkę.
-
Sprawdź numery, Lindsay. Każda butelka opatrzona jest tym samym.
Patrz, cztery-dwa-trzy-pięć-pięć-dziewięć. Widać dla porządku. - Wyjął z
kieszeni zielone pokwitowanie z naszego magazynu. - Ta z Hyatta. Ten
sam numer. -Uśmiechnął się.
Te same butelki. Oczywisty dowód łączący Jenksa z miejscem, gdzie
zamordowani zostali David i Melanie Brandt. Dowód, już nie poszlaka.
Nawet jeśli nie mieliśmy broni, wystarczył. Ogarnęła mnie fala
podniecenia. Przybiłam Char-liemu piątkę.
-
Ale nie ściągałbym cię tu tylko dlatego - powiedział prawie
przepraszająco.
Zaprowadził mnie do sypialni z ogromnym oknem otwierającym się na
most Golden Gate i wprowadził do dużej garderoby. Garderoby Jenksa.
-
Pamiętasz zakrwawioną marynarkę, którą znaleźliśmy w hotelu? -
Charlie podszedł do stojącego w głębi stojaka na buty. - Teraz mamy
komplet. - Nachylił się i zza stojaka wyciągnął pomiętą reklamówkę
Nordstroma. - Tutaj to znaleźliśmy.
Wyciągną! z torby zwinięte w kłębek spodnie od smokingu.
-
Już sprawdziłem. Ten sam krawiec. Ten sam numer modelu.
Równie dobrże mogłabym wpatrywać się w milion dolarów w gotówce
albo tonę ukradzionej kokainy. Nie mogłam oderwać oczu od tych spodni.
Wyobrażałam już sobie grymas na twarzy Nicholasa Jenksa. Claire miała
rację. Miała rację
od samego początku. Marynarka nie należała do ofiary, tylko do Jenksa.
-
I co myślisz. Hej, inspektorze? - Charlie Clapper uśmiechnął się
szeroko. - Zamkniesz sprawę? A, prawda -zawołał głosem człowieka lekko
rozkojarzonego. - Gdzie ja to mam?
Zaczął klepać się po kieszeniach. W końcu znalazł małą plastykową
torebkę.
-
Prosto z maszynki elektrycznej skurwiela - oznajmił.
W torebce były krótkie rude włoski.
ROZDZIAŁ 91
-
Spodziewałam się ciebie - powiedziała Claire. Wzięła mnie pod
ramię i poprowadziła przez laboratorium do małego pomieszczenia
pełnego chemikaliów. Na granitowym blacie stały jeden przy drugim dwa
mikroskopy.
-
Charlie mówił mi już, co znalazł - powiedziała. -Szampana. Spodnie.
Masz go w garści, Lindsay.
-
Jeśli jeszcze to się zgodzi, poślemy go na krzesło. -Podałem jej
torebkę z włosami.
-
Zobaczmy. - Uśmiechnęła się i otworzyła żółtą kopertę1 z napisem
grubym markerem: „Dowód #62340: Rebeca DeGeorge", a z niej
naczynko Petriego, to samo, które widziałam po drugim morderstwie.
Za pomocą pincety umieściła znaleziony wówczas włos między
szkiełkami, wsunęła je pod mikroskop. Nachylona ustawiała przez
moment ostrość, po czym zapytała nieoczekiwanie:
-
No i jak się czujesz, moja pani?
-
Mówisz o Neglim?
-
A o czym by innym? - powiedziała, nie odrywając oka od
mikroskopu.
Tak byłam pochłonięta Jenksem, że dopiero teraz po raz pierwszy od kilku
dni pomyślałam o swoim samopoczuciu.
-
W zeszłym tygodniu widziałam się z Medvedem. Liczba czerwonych
ciałek ciągle spada.
Teraz podniosła głowę.
-
Tak mi przykro, Lindsay.
Próbując mówić w miarę dziarskim tonem, opowiedziałam jej o zmianach
w kuracji. Zwiększone dawki. Większa częstotliwość. Wspomniałam o
możliwości przeszczepu szpiku.
Uśmiechnęła się filuternie.
-
Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby rozruszać te twoje krwinki.
Nawet w laboratorium muszę oblewać się rumieńcem.
-
Co tam? - zapytała Claire. - Co próbujesz nieudolnie ukryć.
-
Nic.
-
Coś jest grane. Między tobą i panem Chrisem Raleigh, założę się.
Daj spokój, nie będziesz mi się tu wykręcała milczeniem.
Powiedziałam jej. Od pierwszego pocałunku w biurze, przez
zdecydowanie zbyt wolną jazdę do domu, po erupcję namiętności na
chodniku w przedpokoju.
Claire chwyciła mnie za ramiona. Jej oczy jaśniały podnieceniem chyba
tak samo jak moje. • - No i?
-
No i? - Zaśmiałam się. - No i... było niesamowicie. Było... jak
powinno być. Nie wiem, czy dobrze robię. Zważywszy na to, co się dzieje.
- Zawahałam się. - Mogłabym go kochać, Claire. Może już go kocham.
Popatrzyłyśmy na siebie. Niewiele więcej było do powiedzenia.
-
Cóż. - Claire nachyUła się nad mikroskopem. - Zobaczmy, co my tu
mamy. Włosy z jego szczę-szczę-szczęki.
Trzy włosy z maszynki Jenksa powędrowały na szkiełko i do mikroskopu
stojącego tuż obok pierwszego.
Claire nastawiła ostrość, spojrzała w okular jednego mikroskopu, potem
drugiego.
-
Hmmm - mruknęła.
Wstrzymałam oddech.
-
Co myślisz? - zapytałam.
-
Sama zobacz.
. Nachyliłam się. Natychmiast rozpoznałam
pierwszy włos, j
ten znaleziony w pochwie Rebeki. Gruby, rudawy, z białą
j
jakby niteczką owiniętą niby wąż wokół nasady. Potemi
obejrzałam włosy z maszynki Jenksa. Krótsze, przycięte, ale •
identycznego koloru, z tą samą jakby niteczką.
Nie jestem ekspertem, ale nie miałam wątpliwości.
5
Włosy wyglądały identycznie.
?
ROZDZIAŁ 92
>
Nicholas Jenks przebywał w celi na dziesiątym piętrze Hallu. Po południu
miał zostać postawiony w stan oskarżenie.
Jego adwokat, Sherman Leff, zachowywał się tak, jakby cała sprawa była
czystą formalnością, a szale sprawiedliwości spoczywały na jego
obleczonych w doskonale skrojony angielski garnitur ramionach.
Mnie i Raleighowi towarzyszyła Jill. Jenks nie wiedział, co usłyszy.
Mieliśmy szampana, spodnie od smokingu, włosy z brody. Był w
apartamencie Melanie i Davida Brandtów. A ja nie mogłam się doczekać,
kiedy przekażę mu tę dobrą ' wiadomość.
Usiadłam naprzeciwko niego i spojrzałam mu w oczy.
-
To jest zastępca prokuratora rejonowego, Jill Bern-hardt - zaczęłam. -
Będzie prowadziła pana sprawę. I zażąda wyroku skazującego.
Uśmiechnął się - łaskawym, pewnym siebie, protekcjonalnym uśmiechem
- zupełnie jakby przyjmował nas u siebie w domu. Skąd ta pewność? -
przemknęło mi przez myśl.
-
Jeśli wolno, ja zacznę - powiedziała Jill.
-
Wy prowadzicie spotkanie, nie zgłaszam sprzeciwu -oświadczył
Sherman Leff.
Jill wzięła oddech.
-
Panie Jenks, za godzinę zostanie pan postawiony w stan |
oskarżenia pod zarzutem dokonania morderstwa pierwszego stopnia na
Davidzie i Melanie Brandt w hotelu Grand Hyatt w dniu czwartym
czerwca. Wkrótce najprawdopodobniej z analogicznym oskarżeniem
wystąpi sąd w Cleveland w sprawie o morderstwo Jamesa i Kathleen
Voskuhl. Na podstawie orzeczenia lekarza policyjnego ta sama procedura
zostanie zapewne wszczęta przez sąd w Napa Valley. Dysponujemy
poważnymi dowodami przeciwko panu we wszystkich trzech sprawach.
Informujemy o tym zarówno pana, jak i pana pełnomocnika w nadziei, że
pańska reakcja wobec przedstawionych dowodów zaoszczędzi miastu,
rodzinom zmarłych i pańskiej rodzinie dalszych upokorzeń procesu.
W tym momencie włączył się Sherman Leff:
-
Dziękuję, pani Bernhardt. Ponieważ tym spotkaniem rządzi rozwaga,
chciałem w imieniu mojego klienta wyrazić inspektor Boxer jego
ubolewanie, iż w czasie aresztowania dał się ponieść emocjom. Jak mogą
się państwo domyślać, oskarżenia, które wówczas padły, musiały być dla
mojego klienta wstrząsem, tak nieoczekiwane, tak niedorzeczne po tym,
jak z dobrą wiarą zgodził się na rozmowę... we własnym domu. Jestem
pewien, iż zrozumiecie państwo, dlaczego wzięły górę niewłaściwe
emocje.
-
Głęboko żałuję, inspektorze - odezwał się Jenks. - Zdaję sobie
sprawę, jak to musiało wyglądać, szczególnie kiedy byłem tak,
najłagodniej mówiąc, powściągliwy, gdy była mowa o relacjach łączących
mnie z jedną z nieżyjących. A teraz jeszcze ta nieszczęsna książka.
-
Uprzedzam - włączył się Leff - że będziemy żądali oddalenia tego
dowodu. Sposób jego pozyskania narusza dobra osobiste mojego klienta...
-
Nakaz nie budzi żadnych zastrzeżeń - powiedziała Jill spokojnie.
-
Na jakiej podstawie?
-
Na takiej, że pański klient złożył fałszywe świadectwo co'do miejsca
pobytu w czasie, kiedy została zamordowana Kathy Voskuhl.
Leff zastygł w pół ruchu.
-
Pański klient był w Cleveland, mecenasie - prawie wykrzyknęłam, a
potem zwróciłam się do Jenksa: - Zatrzymał się pan w hotelu Westin,
spędził pan tam dwie noce, w tym samym czasie, kiedy zamordowano
Voskuhlów. Powiedział pan, że nie ruszał się pan z domu, a to nieprawda.
Był pan w Hall of Fame.
Uśmiech znikł z twarzy Jenksa. Przełknął nerwowo ślinę, spojrzał niemal
przepraszająco na Leffa.
-
Byłem w Cleveland - przyznał. - Miałem spotkanie z czytelnikami.
Może pani sprawdzić. W księgarni Argosy. Ukryłem to, bo nie wiedziałem,
jak miałbym wyjaśnić koincydencję. Myli się pani jednak co do wesela,
tam mnie nie było.
Nie wierzyłam w ani jedno jego słowo.
-
Miał pan spotkanie? Kiedy, panie Jenks?
-
W sobotę po południu. O czwartej. Z małą grupką moich wiernych
czytelników. Kiedy zaczynałem pisać, Argosy bardzo mi pomógł.
-
A potem?
-
Potem uczyniłem to, co zawsze w podobnych sytuacjach, wróciłem
do hotelu i pisałem. Popływałem trochę w basenie, zjadłem wczesną
kolację. Może pani zapytać moją żonę. Kiedy jestem poza domem, zawsze
spędzam wieczory samotnie. Pisano o tym nawet w „People".
Nachyliłam się przez stół.
-
Rzeczywiście bardzo dziwna koincydencja, prawda? Kobieta, z którą
utrzymywał pan stosunki seksualne, czemu pan zaprzeczał, ginie, brutalnie
zamordowana, a pan akurat w tym samym czasie jest w Cleveland. Kłamał
pan, że jej pan nie znał, i kłamał, że nigdzie nie wyjeżdżał. Kamera
zauważyła pana jednak na miejscu zbrodni. Tak było, panie Jenks?
Leff położył Jenksowi przestrzegającym gestem dłoń na ramieniu.
-
Nie! - wyrzucił z siebie, tracąc opanowanie.
Zaraz ochłonął, otarł pot z czoła.
-
Kłamałem... ze względu na Chessy... nie chciałem niszczyć mojego
małżeństwa. - Wyprostował się na drewnianym krześle. Jego alibi się
sypało. - Nie jestem człowiekiem bez wad, inspektorze. Popełniam
omyłki. Oszukałem panią, jeśli
idzie o Kathy. Źle zrobiłem. Odpowiedź brzmi: tak. Pani przypuszczenia
są prawdziwe. Byliśmy kochankami i ten związek, z przerwami, trwał...
przez ostatnich pięć lat aż do chwili, kiedy poznała Jamesa. To było
niemądre. Desperackie zauroczenie. Ale nie morderstwo. Nie zabiłem
Kathy. Ani pozostałych!
Jenks wstał. Po raz pierwszy wyglądał na wystraszonego. Najwyraźniej
zaczynał zdawać sobie sprawę z sytuacji.
Nachyliłam się i powiedziałam:
-
W apartamencie, gdzie zamordowano Davida i Melanie Brandt,
znaleźliśmy butelkę szampana. Identyczną jak te, które kupił pan na aukcji
u Butterfielda w listopadzie dziewięćdziesiątego szóstego roku.
Leff zaoponował:
-
Wiemy o tym. Fakt, że mój klient lubi dobrego szampana, nie może
implikować, że to on dokonał morderstwa. Nie znał Brandtów. To wino
można kupić wszędzie.
-
Owszem, ale butelka z Hyatta opatrzona jest identycznym numerem
rejestracyjnym, co te znalezione wczoraj w domu pana Jenksa.
-
To zaczyna być absurdalne. - Jenks się zirytował. -Takie bzdury nie
przeszłyby nawet w jednej z moich książek.
-
Postaramy się poprawić. - Wyjęłam spod krzesła torbę od
Nordstroma ze spodniami od smokingu. Rzuciłam je na stół.
-
Poznaje pan to?
-
Spodnie... O co tym razem chodzi?
-
Znaleźliśmy je wczoraj wieczorem. W tej torbie. W garderobie przy
pańskiej sypialni.
-
I co z tego? Że moje? Joseph Abboud. Mogą być moje. Nie
rozumiem, do czego pani zmierza.
-
Zmierzam do tego, że spodnie stanowią całość z marynarką
znalezioną w apartamencie Brandtów. Garnitur, panie Jenks.
-
Garnitur?
-
To są spodnie od marynarki, którą zostawił pan w pokoju hotelowym
zamordowanych. Ta sama marka. Ten sam numer modelu. Ten sam
rozmiar.
Był coraz bardziej przerażony.
-
Jeśli i to ciągle nie jest materiał wystarczający do napisa-
nia książki, mamy jeszcze coś innego. Włos. Włos, który zostawił pan w
ciele Becky DeGeorge. Taki sam, jak pobrane z pana domu. Jest pan
zwierzęciem. I wydał pan na siebie wyrok.
Teraz odezwała się Jill:
-
Odchodzi pan, Jenks. Kiedy skończą się kolejne apelacje, wbiją panu
igłę w ramię.
-
To chore - zawołał. Nachylony ku mnie, z nabrzmiałymi żyłami na
szyi, wykrzyczał mi w twarz: - Ty suko. Wrabiasz mnie, ty pierdolona,
zimna suko. Nikogo nie zabiłem.
Nagle poczułam, że nie jestem w stanie wykonać najmniejszego ruchu.
Nie chodziło tylko o wybuch Jenksa Działo się ze mną coś niedobrego.
Siedziałam przygwożdżona do krzesła.
Wiedziałam, ale nie byłam w stanie tego przemóc. To Negli.
Wreszcie udało mi się podnieść. Ruszyłam w stronę drzwi. Kręciło mi się
w głowie, pokój się kołysał. Nogi ugięły się pode mną. Nie tutaj,
pomyślałam błagalnie.
Poczułam, że Raleigh mnie podtrzymuje.
-
Lindsay... nic ci nie jest? - Patrzył na mnie zmartwiony, daleki od
podejrzeń. Zobaczyłam też Jill.
-
Wszystko w porządku, Lindsay?
Oparłam się o ścianę.
-
Już dobrze - szepnęłam, chwytając Chrisa za ramię.
-
Nienawidzę tego skurwysyna - powiedziałam i wyszłam z pokoju
przesłuchań. Byłam bardzo osłabiona. Ledwie doszłam do toalety.
Najpierw wydawało mi się, że zemdleję, potem poczułam nudności, jakby
jakiś rozeźlony duch usiłował wyszarpnąć się z mojego wnętrza.
Zamknęłam oczy, nachyliłam się nad umywalką.
Rozkaszlałam się, palącym, kłującym kaszlem. Zwróciłam. Znowu kaszel.
Powoli wracałam do siebie, jakbym zrzuciła zły urok. Wzięłam oddech,
otworzyłam oczy.
Przeszedł mnie dreszcz.
Umywalka była pełna krwi.
ROZDZIAŁ
Cztery godziny później czułam się już na tyle dobrze, że mogłam pojechać
do sądu, gdzie Nicholas Jenks miał być postawiony w stan oskarżenia.
Przed salą, w której sądził sędzia Stephen Bowen, huczało. Tłum
fotografów i dziennikarzy przepychał się, żeby zobaczyć zgnębioną twarz
autora bestsellerów.
Przecisnęliśmy się z Chrisem między nimi i usiedliśmy w pierwszym
rzędzie, tuż za Jill. Czułam się silniejsza, sensacje ustąpiły. Chciałam, żeby
Jenks zobaczył mnie na sali.
Dojrzałam Cindy, siedziała na miejscach dla prasy. W głębi sali
spostrzegłam Weila i jego żonę.
Wszystko odbyło się błyskawicznie. Wprowadzono Jenksa, miał martwe,
zapadnięte oczy, jak kratery na księżycu. Po wstępnych formalnościach na
pytanie sędziego odpowiedział: niewinny. Jak zamierzali się bronić, skoro
dowody były niezaprzeczalne?
Leff, wytrawny aktor, zachowywał się niezwykle powściągliwie i z
szacunkiem odnosił do sędziego Bowena. Prosił, by jego klient,
zważywszy na nieposzlakowaną opinię i społeczne poważanie, odpowiadał
z wolnej stopy. Przez moment nawet ja byłam pod wrażeniem.
Jill ostro się sprzeciwiła, dając obrazowy opis zbrodni dokonanych przez
Jenksa. Argumentowała, że przy swoich zasobach finansowych oskarżony
może z łatwością uciec z kraju.
Ogarnęła mnie fala triumfu, kiedy sędzia uderzył młotkiem i oświadczył:
- Sąd nie wyraża zgody na kaucję.
ROZDZIAŁ 94
Świętowałyśmy.
Dzień, na który tak długo czekałam, dobiegał końca. Umówiłyśmy się na
drinka U Susie.
Zasłużyłyśmy na to. Nicholas Jenks został postawiony
w stan oskarżenia. Sędzia nie zgodził się wypuścić go za kaucją, nie miał
dla niego żadnych względów. Dopięłyśmy swego.
-
Za Kobiecy Klub Zbrodni. - Cindy podniosła kufel z piwem.
-
Dobry toast. Za wolne od męskiego towarzystwa kobiety w służbie
publicznej - zgodziła się Claire.
-
Jak Jenks mnie nazwał? - Pokręciłam głową z uśmiechem. - „Zimna,
pierdolona suka"?
-
Ja też jestem zimną suką - powiedziała Jill, szczerząc zęby.
-
Za wszystkie zimne suki na całym świecie - wzniosła kolejny toast
Cindy. - I za facetów, którzy nie potrafią nas rozgrzać.
-
Mów za siebie - obruszyła się Claire. - Mój Edmund rozgrzewa mnie
całkiem nieźle.
Roześmiałyśmy się i stuknęłyśmy kuflami.
-
Chciałabym znaleźć pistolet, z którego zabił. Niechby odpowiadał i
za drugie morderstwo - powiedziałam po chwili z westchnieniem.
Jill zamknęła swój kufel w dłoniach.
-
Tak go urządzę, że drugi wyrok nie będzie już potrzebny.
-
Widziałaś, jak Jill obcięła jego adwokata, kiedy prosił
0
wypuszczenie Jenksa za kaucją? - rzekła Cindy z podziwem. - Jaką
miał minę? Jaki się zrobił malutki?
Parsknęłyśmy śmiechem.
-
Ciach, ciach, ciach. - Cindy złożyła palce w nożyczki
1
poruszyła nimi kilka razy.
-
Dopóki nie znajdziemy broni, nie możemy mówić o motywie.
-
Do diabła z motywem, dziecko - zawołała Claire. -Wystarczy, że
zrobił to, co zrobił.
Jill przytaknęła.
-
Motyw... Po prostu chory skurwiel. Seksualny sadysta. Znęcał się
przynajmniej nad trzema kobietami, tyle wiemy, a w czasie procesu
dowiemy się zapewne o wiele więcej.
-
Widziałaś tego drania, Lindsay - ciągnęła. - Jest szalony. Kiedy jego
mały światek się zachwiał, facet zaczął wariować. Dziś rano wyglądał tak,
jakby zamierzał rzucić ci się do gardła. - Uśmiechnęła się do dziewcząt. -
Lindsay zmierzyła go takim spojrzeniem, jakby chciała powiedzieć:
zabierzcie mi to gówno sprzed oczu.
Miały właśnie unieść kufle i wypić za moje zdrowie, zdrowie twardej
gliny, która przyskrzyniła Jenksa, kiedy uświadomiłam sobie nagle, że bez
nich nigdy bym tego nie dokonała. W pokoju przesłuchań nie okazałam
wcale stalowych nerwów, zmógł mnie atak choroby. Ukrywałam to nawet
przed tymi, które stały się moimi najbliższymi przyjaciółkami.
-
Nie chodziło o Jenksa - powiedziałam.
-
Wszystko wskazywało, że tak.
-
Mam na myśli to, co stało się później - przerwałam. -Kiedy nie omal
zemdlałam. To nie z powodu Jenksa.
Uśmiechały się jeszcze, tylko Claire patrzyła na mnie poważnie. Po chwili
i one spoważniały. Dostrzegły w mojej twarzy coś, co obudziło ich
czujność.
Opowiedziałam im o chorobie, która zżerała czerwone ciałka, o tym, że od
trzech tygodni chodzę na transfuzje,
0
tym, że wyniki się pogarszają, że jest niedobrze.
Zaczęłam mocnym, pewnym głosem, ale skończyłam
szeptem, połykając łzy.
Jill i Cindy milczały, jakby jeszcze nie mogły uwierzyć w to, co usłyszały.
A potem wyciągnęły się ku mnie trzy dłonie. Cindy, Jill
1
wreszcie ta najserdeczniejsza, Claire. Przez długą chwilę przy stole
panowało milczenie.
Uśmiechnęłam się, powstrzymując napływające do oczu łzy. Żadna nie
powiedziała, ,jesteśmy z tobą", żadna nie próbowała zapewniać „wszystko
będzie dobrze". Nie musiały nic mówić.
-
Miałyśmy świętować - wykrztusiłam wreszcie.
Potem nieoczekiwanie odezwała się Jill. Mówiła cichym,
poważnym głosem:
-
Kiedy byłam małą dziewczynką, ciężko chorowałam. Między
czwartym a siódmym rokiem życia większość czasu spędzałam w
szpitalach. Rodziców zupełnie to załamało, ich małżeństwo się rozpadło.
Rozwiedli się, kiedy tylko zaczęłam wracać do zdrowia. Dlatego chyba
żyję ze świadomością, że muszę być silniejsza niż inni. Że muszę
wygrywać.
-
To się zaczęło w szkole średniej - ciągnęła po chwili.
Nie byłam pewna, co ma na myśli.
-
Nie wiedziałam, czy dam sobie radę. I wtedy... - Rozpięła mankiety
bluzki i podwinęła rękawy do łokcia. - Nie pokazywałam tego nikomu
poza Steve'em.
Jej ręce były pokryte bliznami. Od razu zrozumiałam, że Jill zadawała
sobie rany, samookaleczała się.
-
Chciałam ci tylko powiedzieć, że trzeba walczyć, walczyć i jeszcze
raz walczyć. Z każdą wygraną człowiek czuje się silniejszy. Walcz.
-
Staram się - szepnęłam zdławionym głosem. - Naprawdę się staram. -
Teraz rozumiałam, co popycha ją do przodu, co kryje się za jej zimnym
spojrzeniem. - Ale jak?
Zamknęła moje dłonie w swoich. Obydwie miałyśmy łzy w oczach.
-
To tak jak z Jenksem, Lindsay - powiedziała. - Nie możesz pozwolić,
żeby choroba wzięła górę.
ROZDZIAŁ 95
Nicholas Jenks krążył niespokojnie po zimnej, ciasnej celi.
Czuł się tak, jakby za chwilę w jego piersi miał eksplodować dynamit. Nic
nie zrobił. Dlaczego chcą zniszczyć jego dobre imię, stawiają absurdalne,
wymyślone zarzuty, oczerniają go w mediach?
Było ciemno, przemarzł. Prycza nie nadawałaby się nawet dla mnicha.
Nadal miał na sobie wilgotne ubranie, w którym go tu przyprowadzili.
Dłonie mu się pociły bez przerwy.
Ta suka zapłaci mu za wszystko. Dostanie ją, tak czy inaczej. Obiecał to
sobie.
Co robi Leff? Kiedy skurwiel wreszcie go stąd wyciągnie?
Miał wrażenie, że cały jego świat stracił sens.
Co się, do choleiy, dzieje?
W każdym razie Phillip Campbell wyobrażał sobie, że tak właśnie
powinien czuć się Jenks. Tak powinien, jego zdaniem, teraz myśleć.
Campbell siedział przed lustrem. Pora na ciebie. Skończyłeś swoją robotę.
Ostatni rozdział został napisany.
Zamoczył szmatkę w misce z ciepłą wodą.
Po raz ostatni miał odegrać swoją rolę.
Jak się czujesz, Nicholasie?
Wyciągnął spinki z włosów, potrząsnął lokami, pozwalając im opaść
swobodnie.
Jak to jest być ofiarą, więźniem? Czuć to samo poniżenie, ten wstyd, które
za twoją sprawą czuli inni?
Powoli starł makijaż z oczu, twarz pojaśniała, odżyła.
Jak to jest być bezradnym, zdanym wyłącznie na siebie? Być
przetrzymywanym w mrocznym pomieszczeniu? Czuć się zdradzonym?
Phillip Campbell zaczął odklejać brodę.
Nie móc odnaleźć w lustrze osoby, którą kiedyś się było?
Wytarł do czysta twarz i rozpiął koszulę, koszulę Nicholasa, spod której
ukazało się kobiece ciało: zarys piersi, szczupłe, mocne ramiona.
Siedziała tak, na powrót we własnej skórze, z błyszczącymi oczami.
Jest dobrze.
Jak to jest, Nicholasie, zostać po królewsku załatwionym? Przynajmniej
raz role się odwróciły.
Nie mogła powstrzymać się od myśli, że tak powinno być. W końcu
Nicholas padł ofiarą własnego chorego umysłu. Zabawne. Więcej niż
zabawne. Wspaniałe.
I kto się teraz śmieje, Nick?
Część czwarta
Cała prawda
ROZDZIAŁ
Następnego wieczoru po zatrzymaniu Jenksa na PacBell odbywał się mecz
Giantsów. Mercer dostał od jednego ze swoich zamożnych kumpli lożę.
Zaprosił mnie, Chrisa, Przy-jemniaka.
Nie chciałam iść, obnosić się publicznie ze swoją chwałą tej, która złapała
Jenksa, ale Mercer nalegał.
W końcu dałam się namówić. Włożyłam wiatrówkę i pojechałam na
stadion.
Przez cały wieczór zerkaliśmy na siebie ukradkiem z Chrisem. Czułam
jakąś szczególną energię, jakby świetlisty krąg otaczał nas oboje i
oddzielał od innych.
Mecz przestał się liczyć. Nie zwracałam uwagi na to, co się dzieje na
boisku. Patrzyłam cały czas na Chrisa, trzymaliśmy nogi na tym samym
krześle, od czasu do czasu dotykaliśmy się kostkami. To było znacznie
lepsze niż gra na boisku.
W pewnym momencie mrugnął do mnie.
-
Chcesz coś do picia? - zapytał.
Podeszliśmy do skrzynki z napojami, tu nikt nas nie widział, zresztą nikt
nawet się nie obejrzał, kiedy odchodziliśmy. Chris położył mi dłonie na
biodrach i pocałował mnie. Miałam wrażenie, że płonę.
-
Znikamy stąd?
-
Jest jeszcze trochę piwa - zażartowałam.
Musnął dłonią moją pierś. Przeszedł mnie dreszcz. Delikatne dłonie.
Zaczęłam szybciej oddychać. Pot wystąpił mi na kark.
Znowu mnie pocałował, przyciągnął do siebie. Czułam mocne bicie serca,
nie wiedziałam, czyjego.
-
Nie mogę czekać - powiedział.
-
Dobrze, zabierajmy się stąd.
-
Nie. Ja nie mogę czekać.
-
Jezu - westchnęłam. I ja nie mogłam się pohamować. Wrzałam.
Zerknęłam w dół, na Przyjemniaka, Mercera i jakichś dwóch jego
znajomych, którzy sprawiali wrażenie typów z Mili Valley. To szaleństwo,
Lindsay.
Ale ostatnio wszystko było szalone, nabierało zawrotnego tempa,
wymykało się spod kontroli.
Jakby wiedzeni tą samą siłą kosmiczną, znaleźliśmy ustronny kąt. W loży
była łazienka, maleńka, że ledwie można się w niej było obrócić, ale nam
to nie przeszkadzało.
Weszliśmy tam przy wtórze okrzyków dochodzących ze stadionu. Ledwie
się wcisnęliśmy. Chryste, nie wierzyłam, że robię to w takim miejscu.
Rozpiął mi bluzkę, ja odpięłam mu pasek od spodni. Uniósł mnie
delikatnie i oparł na biodrach.
Tłum na stadionie znowu krzyczał. Może McGwire rzucił piłkę na bazę,
może Bonds ją odbił - wszystko jedno. Kołysaliśmy się w jednym rytmie.
Ja i Chris. Nie mogłam oddychać. Byłam zlana potem. Nie mogłam
przestać. Chris też nie przestawał. Ogarnęłam go mocno udami.
Dwoje bohaterskich gliniarzy, pomyślałam.
Nigdy nie czułam się równie wolna, równie podniecona. Chris oparł czoło
na moim ramieniu. Pocałowałam go w policzek, w szyję.
I wtedy przyszła mi do głowy przedziwna myśl. Zaczęłam się śmiać.
Cisnęliśmy się tutaj, zaledwie kilka metrów od szefa. Chichotałam jak
wariatka.
-
Co cię tak rozśmieszyło? - szepnął Chris.
Pomyślałam o Claire i Cindy. O tym, co opowiadały.
-
Chyba właśnie dostałam się na listę - powiedziałam.
ROZDZIAŁ 97
Następnego dnia Jenks poprosił o rozmowę. Poszłyśmy z Jill na dziesiąte
piętro, żeby się z nim zobaczyć.
Tym razem nie bawił się z nami w kotka i myszkę, nie
próbował nic wmawiać. Leff, który też się stawił, przywitał nas z pokorną
miną.
Jenks w szarym więziennym ubraniu wyglądał znacznie mniej groźnie.
Był zgnębiony.
-
Mój klient chciałby złożyć oświadczenie - oznajmił Leff, ledwie
usiadłyśmy.
Chce się układać, pomyślałam. Zrozumiał, że się wygłupił i że musi
zmienić taktykę.
To, co powiedział, zaskoczyło mnie.
-
Ktoś mnie wrobił! - zakomunikował ze złością.
Wymieniłyśmy z Jill szybkie spojrzenia.
-
Chciałabym usłyszeć to jeszcze raz - poprosiła. - O co tu chodzi? -
Popatrzyła na Jenksa, potem na Leffa.
-
Pański klient jest podejrzany o trzy podwójne morderstwa. Był w
Cleveland w czasie, kiedy dokonano ostatniej zbrodni. Zaprzeczał, że coś
go łączyło z Kathy Kogut. Mamy jego książkę, w której pojawiają się
niemal identyczne zbrodnie, mamy włos z jego brody znaleziony w
waginie jednej z ofiar. Chce pan powiedzieć, że ktoś celowo próbuje go
obciążać?
-
Chcę powiedzieć, że ktoś to wszystko starannie przygotował -
powtórzył Jenks.
-
Proszę posłuchać, panie Jenks. - Jill w dalszym ciągu patrzyła na
Leffa. - Od ośmiu lat jestem prokuratorem. Zetknęłam się z setkami
przestępców, sama oskarżałam ponad pięćdziesięciu morderców. Nigdy nie
miałam do czynienia z tak oczywistymi dowodami. Sprawa jest oczywista.
-
Zdaję sobie z tego sprawę - westchnął Jenks. - Dałem dość powodów,
żeby nie wierzyła pani moim zapewnieniom. Twierdziłem, że nie byłem w
Cleveland, wypierałem się, że cokolwiek łączyło mnie z Kathy. W dwóch
pozostałych przypadkach nie potrafię przedstawić alibi. Ale znam się na
pułapkach. Wymyśliłem ich więcej niż ktokolwiek inny. Jestem w tym
mistrzem i mogę panie zapewnić, że ktoś zastawił na mnie pułapkę.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
-
Kto, panie Jenks?
Wciągnął głęboko powietrze. Był wyraźnie wystraszony.
-
Nie wiem.
-
Ktoś aż tak bardzo pana nienawidzi? - Jill nie mogła powstrzymać
się od ironii. - Proszę wybaczyć, ale nie mogę w to uwierzyć. - Zwróciła
się do Leffa. - Ma pan coś do dodania?
-
Proszę wysłuchać mojego klienta, pani Bemhardt.
-
Wiem, co pani o mnie myśli - podjął Jenks. - Wiele można mi
zarzucić: egoizm, okrucieństwo, niewierność. Jestem porywczy, czasami
mnie ponosi. Jeśli chodzi o kobiety... znajdzie pani tuzin takich, które
chętnie zobaczyłyby mnie w celi śmierci. Jedno jednak jest pewne - ja nie
zabiłem tych ludzi. Ktoś mnie obciąża. Tak wygląda prawda. Ktoś
wspaniale to obmyślił.
ROZDZIAŁ 98
-
Wierzysz w te bzdury? - prychnęła Jill, kiedy czekałyśmy na windę.
-
Mogę uwierzyć, że on sam wierzy - powiedziałam.
-
Lepszą linią obrony byłaby niepoczytalność. Jeśli Nicholas Jenks
chce nam wskazać listę osób, które mogłyby go wrobić, niech zacznie od
tych, z którymi kiedykolwiek się pieprzył.
Zaśmiałam się; lista musiałaby być bardzo długa.
Drzwi windy otworzyły się i, ku mojemu zaskoczeniu, z kabiny wysiadła
Chessy Jenks ubrana w długą letnią sukienkę z szarego płótna. Wyglądała
ślicznie, nie mogłam tego nie zauważyć.
Nasze oczy spotkały się na moment. Poczułam się niezręcznie.
Aresztowałam w końcu jej męża. Moi ludzie przetrząsnęli jej dom od
piwnic po strych. Miała pełne prawo nienawidzić mnie, ale w jej wzroku
nie było złości.
-
Przyszłam zobaczyć się z mężem - powiedziała drżącym głosem.
Przedstawiłam ją Jill, potem wskazałam drogę. Wydawała się zupełnie
zagubiona i bardzo samotna.
-
Sherman mówi, że jest bardzo dużo dowodów - ciągnęła.
Skinęłam głową. Nie wiem dlaczego, ale współczułam jej. Była młoda,
bezbronna, los zrządził, że pokochała potwora.
-
Nick tego nie zrobił, pani inspektor - wyrzuciła z siebie.
Zdziwiła mnie ta impulsywna deklaracja.
-
To normalne, że żona broni męża - rzekłam. - Gdyby mogła pani
przedstawić konkretne alibi.
Pokręciła głową.
-
Nie. Po prostu znam swojego męża.
Drzwi windy się zamknęły. Znowu musiałyśmy czekać, zanim kabina
pojawi się znowu. Chessy Jenks się nie ruszała.
-
Mój mąż jest skomplikowanym człowiekiem. Potrafi być bardzo
trudny. Wiem, że ma wielu wrogów. Wiem, jak napadł na panią. Trudno w
to zapewne uwierzyć, ale potrafi być czuły, wielkoduszny i kochający.
-
Nie chciałabym być niemiła - odezwała się Jill - lecż w zaistniałej
sytuacji naprawdę nie powinna pani z nami rozmawiać.
-
Nie mam nic do ukrycia. - Spuściła wzrok. - Wiem już to samo, co
wy.
Osłupiałam.
Wiem już to samo, co wy?
-
Rozmawiałam z Joanną - ciągnęła Chessy Jenks. - Mówiła mi o
waszej rozmowie. Wiem, co mówiła o Nicku. Jest zgorzkniała i ma do
tego pełne prawo, ale nie zna Nicka tak, jak ja go znam.
-
Powinna pani przyjrzeć się dowodom - powiedziałam.
Znowu pokręciła głową.
-
Pistolet... może. Jeśli w ogóle. Ale nóż... Myślę o tym pierwszym
morderstwie. Dwoje zadźganych ludzi. Nick nie potrafi nawet oprawić
ryby.
W pierwszej chwili pomyślałam, że jest młoda i żyje iluzjami. Coś jednak
uderzyło mnie w jej słowach.
-
Utrzymuje pani kontakty z Joanną?
-
Tak. Od roku dość bliskie. Zapraszałam ją nawet do siebie.
Oczywiście pod nieobecność Nicka. Wiem, że była ogromnie
rozgoryczona po rozwodzie. Bardzo ją zranił. Wspieramy się wzajemnie.
-
Pani mąż o tym wiedział? - zapytałam.
Uśmiechnęła się z przymusem.
-
Nie miał nic przeciwko temu. Nadal lubi Joannę. A ona ciągle go
kocha.
Winda wróciła, pożegnałyśmy się. Kiedy drzwi się zamknęły, spojrzałam
na Jill. Miała rozszerzone oczy, wypychała policzek językiem.
-
Pieprzona rodzinka. - Wzdrygnęła się.
ROZDZIAŁ 99
Kiedy Medved wszedł do gabinetu, wyczytałam wszystko z jego twarzy.
Nie musiał nic mówić.
-
Obawiam się, że nie mam dla ciebie najlepszych wiadomości,
Lindsay - powiedział, napotykając mój wzrok. -Liczba czerwonych ciałek
nadal spada. Zawroty głowy, zmęczenie, krwawe wymioty. Choroba
postępuje.
-
Postępuje?
Medved pokiwał głową.
-
Trzecie stadium.
Słowa doktora zadudniły mi w głowie; oznaczały intensywne leczenie,
którego tak się bałam.
-
Co teraz? - zapytałam słabym głosem.
-
Poczekamy jeszcze miesiąc. W tej chwili masz dwa tysiące czterysta
czerwonych ciałek. Jeśli ich poziom nadal będzie spadał, zaczniesz tracić
siły, a wtedy musimy cię hospitalizować.
Z trudem rozumiałam, co mówi. Miesiąc. Tylko miesiąc. Za szybko. Teraz,
kiedy po aresztowaniu Jenksa wszystko zaczynało się układać, kiedy
wreszcie pojawiło się coś, na czym naprawdę mi zależało.
Miesiąc - cztery nędzne tygodnie.
Kiedy wróciłam do pracy, przywitały mnie głupawe uśmieszki kolegów.
Na moim biurku stał piękny bukiet kwiatów. Polnych.
Powąchałam je, wdychając naturalną woń. Przeczytałam bilecik. Pełno ich
na wzgórzu koło mojego domku w Heaven-ly. Jutro piątek. Weź dzień
wolny. Jedźmy tam.
I podpis Chris.
Tego potrzebowałam. Góry. Chris. Będę musiała mu powiedzieć, skoro
prawda i tak wkrótce miała wyjść na jaw.
Zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałam głos Chrisa.
-
I jak? - Któryś z kolegów zabawił się widocznie w Ku-pidyna i dał
mu znać, że wróciłam.
-
Nie przeczytałam jeszcze bileciku. - Przygryzłam wargę. - Nie
zdążyłam. Za dużo ich dostaję.
Usłyszałam pełne rozczarowania westchnienie, wytrzymałam go jeszcze
chwilę.
-
Gdybyś jednak proponował mi przypadkiem wyjazd, to bardzo
chętnie. Jedźmy. Możemy ruszyć w drogę o ósmej.
-
Śpioch - mruknął. - Miałem nadzieję, że uda nam się ominąć poranne
korki.
-
O ósmej dzisiaj wieczorem.
Miałam przed sobą miesiąc. Górskie powietrze, rwące strumienie i polne
kwiaty to dobry początek, pomyślałam.
ROZDZIAŁ 100
Następne dwa dni spędziliśmy jak we śnie.
Chatka Chrisa była urocza. Z sekwojowych bali, ze spadzistym dachem,
przycupnięta na Mason Ridge nad Heaven-ly. Spacerowaliśmy po lesie ze
Słodką Martą, wjechaliśmy kolejką na szczyt góry i potem zeszliśmy w
dół pieszo. Jedliśmy ryby z grilla. W przerwach kochaliśmy się w
wygodnym łożu z baldachimem, na owczych skórach koło buzującego
pieca, pod zimnym prysznicem. Śmialiśmy się,
dotykaliśmy nawzajem jak nastolatki i odkrywaliśmy na nowo miłość.
Ale nie byłam już nastolatką o roziskrzonych oczach. Dokładnie
wiedziałam, co się dzieje. Co dzieje się w moim organizmie. Choroba
wzbierała niczym rzeka, która za chwilę wystąpi z brzegów. Czułam się
bezradna.
W sobotę Chris przyrzekł mi niezapomniany dzień.
Pojechaliśmy nad Lake Tahoe, do ślicznej mariny po kalifornijskiej
stronie. Wynajęliśmy płaskodenną motorówkę. Kupiliśmy sandwicze,
butelkę chardonnay i wypłynęliśmy na środek jeziora. Tafla wody była
gładka, turkusowa, niebo bezchmurne. Skaliste, przykryte czapami śniegu
szczyty gór otaczały jezioro niczym korona.
Wyłączyliśmy silnik i znaleźliśmy się w naszym prywatnym świecie.
Zostaliśmy, ja w kostiumie, Chris w kąpielówkach. Myślałam, że
będziemy grzać się na słońcu, popijać wino i podziwiać widoki, ale Chris
zrobił wyczekującą minę, w oczach zabłysły mu chochliki. Zanurzył dłoń
w wodzie.
-
Mowy nie ma - powiedziałam, kręcąc głową. - Woda musi być
lodowata.
-
Taka kąpiel orzeźwia - drażnił się ze mną.
-
To wskakuj. - Zaśmiałam się. - I nie zapomnij złapać mi łososia, jeśli
jakiś będzie akurat przepływał.
Zbliżył się do mnie z miną nie wróżącą nic dobrego.
-
Sama możesz go sobie złapać.
-
Wykluczone. - Ponownie pokręciłam głową, rozbawiona, i cofnęłam
się na samą rufę łodzi, dalej już nie mogłam.
Objął mnie.
-
To inicjacja.
-
Jaka inicjacja? - zapytałam.
-
Wprowadzenie do ekskluzywnego klubu. Każdy, kto chce do niego
należeć, musi skoczyć.
-
W takim razie nie zamierzam do niego wstępować. -Zaśmiałam się,
próbując uwolnić z jego objęć. Niewiele sobie robiąc z moich wysiłków,
posadził mnie na ławce na rufie.
-
Nie wygłupiaj się, Chris! - zawołałam, kiedy chwycił mnie za rękę i
mocno pociągnął. - Ty draniu - krzyknęłam i oboje znaleźliśmy się w
wodzie.
Woda była rzeczywiście lodowata i tak jak mnie zapewniał, niezwykle
rześka.
-
Niech cię wszyscy diabli - awanturowałam się. Chris w odpowiedzi
pocałował mnie i w jednej chwili przestało mi być zimno. Przytuliłam się
do niego. Nie chciałam, żeby mnie puścił. Ufałam mu tak bardzo, tak
całkowicie, że to moje zaufanie napawało mnie lękiem. W wodzie było tak
zimno, a ja płonęłam.
-
Ścigajmy się - powiedziałam, wskazując kołyszącą się w oddali
pomarańczową boję i zaczęłam płynąć jak torpeda. Chris próbował
wytrzymać narzucone tempo, ale został w tyle.
Zatrzymałam się koło boi, czekając na niego.
-
Gdzieś się tak nauczyła pływać? - zapytał z nietęgą miną.
-
W YWCA w południowym San Francisco, w grupie dla czternasto-,
szesnastolatków. - Zaśmiałam się. - Byłam najlepsza. Chyba mi to zostało.
Po kąpieli wprowadziliśmy łódź do niewielkiej zatoczki. Chris wyłączył
silnik, rozpiął nad kabiną płócienny daszek, który miał nas jakoby chronić
przed słońcem. Wciągnął mnie tam, umykając przed ludzkimi
spojrzeniami.
Rozpiął mi stanik od kostiumu i zaczął zlizywać krople wody z ramion i
piersi. Potem ja ściągnęłam z niego slipki. Nie zamieniliśmy słowa, nie
było potrzeby, nasze ciała wszystko wyrażały. Pociągnęłam go na siebie.
Nigdy z nikim nie czułam się tak blisko. Przywarłam do niego, wsłuchana
w cichy plusk wody. Jeśli się teraz odezwę, czar pryśnie, pomyślałam.
Potem leżałam, rozkoszując się falami ciepła promieniującymi po całym
ciele. Chciałam, żeby ta chwila trwała wiecznie, i wiedziałam, że musi się
skończyć. Rzeczywistość jest twarda.
ROZDZIAŁ 101
Tego samego wieczoru popłakałam się nieoczekiwanie.
Przygotowałam spaghetti carbonara, otworzyliśmy butelkę pinot noir i
usiedliśmy do kolacji na pokładzie. Chris włączył kasetę z koncertem
Dworzaka, ale po chwili słuchaliśmy już Dixie Chicks.
Przy jedzeniu zaczął mnie wypytywać o dzieciństwo.
Opowiedziałam mu o matce, o odejściu ojca, o pracy mamy, która przez
dwadzieścia lat była księgową w Emporium, o tym, jak właściwie sama
wychowałam siostrę.
-
Mama miała zaledwie pięćdziesiąt lat, kiedy umarła na raka piersi. -
Nie uszła mojej uwagi ironia tego faktu.
-
A twój ojciec? Chciałbym wiedzieć o tobie wszystko.
Upiłam łyk wina. Ojca widziałam zaledwie dwa razy,
odkąd nas zostawił. Na pogrzebie mamy i w dniu, kiedy zostałam
policjantką.
-
Siedział z tyłu, samotnie. - Nagle zrobiło mi się strasznie smutno na
duszy, łzy napłynęły mi do oczu. - Dlaczego się w ogóle pojawił? Chciał
wszystko zepsuć?
-
Tak bardzo nie chciałaś go widzieć?
Nie odpowiedziałam. Nagle uświadomiłam sobie, że jeszcze nigdy nie
byłam taka szczęśliwa jak w tej chwili i że to szczęście oparte jest na
kłamstwie. Próbowałam zagłuszyć tę myśl. Bezskutecznie. I wtedy
zaczęłam płakać.
Chris położył dłoń na mojej.
-
Przepraszam, Lindsay. Nie miałem prawa...
-
Nie o to chodzi - wyszeptałam i uścisnęłam jego dłoń. Nadszedł czas,
żeby zaufać mu do końca, oddać się bez reszty. Bałam się, drżałam, z
trudem powstrzymywałam łzy. - Muszę ci coś powiedzieć. To będzie dość
trudne, Chris.
Spojrzałam na niego z całą szczerością, na jaką mogłam się zdobyć w
takiej chwili.
-
Pamiętasz, jak prawie zemdlałam, wtedy w czasie rozmowy z
Jenksem?
Skinął głową, zasępił się, na jego czole pojawiły się głębokie fałdy.
-
Wszyscy myśleli, że to przez tego drania, ale prawda wygląda
inaczej. Jestem chora, Chris. Niedługo będę musiała iść do szpitala.
Widziałam, jak jego oczy nagle przygasły. Zaczął coś mówić, ale
położyłam mu palec na ustach.
-
Wysłuchaj mnie najpierw, dobrze?
-
Dobrze. Przepraszam.
Wyrzuciłam z siebie wszystko. Powiedziałam, że dotychczasowa kuracja
nie zadziałała, że lekarze nie mają wielkiej nadziei. Przytoczyłam słowa
Medveda: trzecie stadium choroby, naprawdę poważne.
Najprawdopodobniej czeka mnie przeszczep szpiku.
Już nie płakałam. Mówiłam bez ogródek, spokojnie, jak przystało na glinę.
Chciałam dodać mu otuchy, pokazać, że walczę, że jestem silna i że taką
właśnie powinien mnie kochać.
Kiedy skończyłam, zamknęłam jego dłonie w swoich, wzięłam głęboki
oddech.
-
Prawda jest taka, że wkrótce mogę umrzeć.
Nasze ręce były splecione, wpatrywaliśmy się w siebie nieruchomo.
Trudno chyba o większą bliskość.
Po chwili podniósł dłoń i pogłaskał mnie po policzku. Nie powiedział
słowa, po prostu wziął mnie w ramiona i przygarnął do siebie. I dopiero
wtedy się rozpłakałam. Był dobrym człowiekiem, a ja miałam go stracić.
Płakałam za tym wszystkim, co oboje mieliśmy stracić.
Płakałam i płakałam. A Chris tulił mnie coraz mocniej.
-
Już dobrze, Lindsay - szeptał. - Już dobrze.
-
Musiałam ci powiedzieć.
-
Rozumiem, dlaczego nie mówiłaś. Od jak dawna wiesz?
Powiedziałam mu.
-
Od dnia, kiedy się poznaliśmy. Tak mi wstyd.
-
Nie masz się czego wstydzić. Skąd miałaś wiedzieć, że możesz mi
zaufać?
-
Zaufałam ci niemal od razu. To sobie nie ufałam.
-
Teraz już ufasz - szepnął.
ROZDZIAŁ 10
Spędziliśmy całą noc na pokładzie, tuląc się do siebie. Śmialiśmy się, to
znowu płakaliśmy. Nie pamiętam, jak wylądowałam w łóżku.
Następnego dnia szukałam bez przerwy jego dotyku. Przy całym
zagrożeniu, niepewności, czułam się w jego ramionach bezpieczna. Nie
chciałam się od niego odrywać.
Ale coś jeszcze zdarzyło się w czasie tego weekendu, poza opowieścią o
chorobie, poza naszą bliskością. Dręczyło mnie coś, co zakłócało spokój,
niszczyło poczucie bezpieczeństwa.
Coś, co powiedział Jacobi.
Mimochodem rzucona uwaga, do jakiej człowiek nie przywiązuje wielkiej
wagi, a która potem wraca nieoczekiwanie, w najmniej spodziewanym
momencie i dręczy myśli siłą swojej logiki.
Był niedzielny wieczór, weekend dobiegł końca. Chris odwiózł mnie do
domu. Ciężko mi było się z nim rozstać, ale musiałam na kilka godzin
zostać sama, przemyśleć ostatnie trzy dni, zastanowić się, co robić dalej.
Rozpakowałam się, zaparzyłam herbatę i zwinęłam na kanapie z Jej
Słodkością u boku. Myślami wracałam do sprawy Jenksa.
Właściwie już z nim skończyłam, pozostało jeszcze kilka raportów do
napisania. To, że się awanturował, już mnie nie obchodziło. Kolejne
kłamstwa, kolejne wymysły chorego umysłu.
I znowu wróciły do mnie słowa Jacobiego.
Dobra obroża, tak powiedział we wtorek rano, z tym swoim natarczywym,
denerwującym spojrzeniem. Pamiętaj, że to szampan naprowadził cię na
trop, zawołał za mną. Jak myślisz, dlaczego Jenks zostawił szampana?
Nie zwróciłam wtedy na to uwagi. Jenks siedział za kratkami. Sprawa
została zamknięta. Myślałam o minionej nocy i o Chrisie. Zatrzymałam się
na schodach, odwróciłam. Nie wiem, Warren, odkrzyknęłam.
Zastanawialiśmy się już
nad tym. Może go poniosło, może stracił głowę, nie zastanowił się, co
robi.
Pokiwał głową. Pewnie masz rację. Widać dlatego nie zabrał też swojej
marynarki.
Popatrzyłam na niego, trochę zdziwiona, że wracamy do tego tematu.
Jenks potrzebował czystej marynarki, jeśli chciał wyjść z hotelu, nie
wzbudzając podejrzeń. Badanie DNA włosa nie pozostawiało wątpliwości.
Rozmowa stawała się czysto akademicka.
I wtedy to powiedział. Przeczytałaś książkę do końca?
Jaką książkę?
Jenksa. Na zawsze oblubienica.
Tylko najważniejsze fragmenty, odpowiedziałam. Dlaczego pytasz?
-
Nie wiem - powiedział. - Może to ważne. Mówiłem ci, że moja żona
jest jego wielbicielką. Zrobiłaś kilka kopii rękopisu, wziąłem sobie jedną
do domu. Ciekawie się kończy.
Patrzyłam na niego, usiłując odgadnąć, do czego zmierza.
Okazuje się, że szło o pułapkę, wyjaśnił Jacobi. Ten bohater, Phillip
Campbell, wychodzi cało i zrzuca winę na kogoś innego.
Rozbrzmiewały mi teraz w uszach wtedy zlekceważone słowa Warrena.
Podstęp. Zrzuca winę.
Idiotyzm, pomyślałam, zła, że w ogóle rozważam scenariusz podsunięty
mi przez Jacobiego. Sprawa była przecież oczywista, nie pozostawiała
najmniejszych wątpliwości.
Pułapka. Obracałam w myślach to słowo.
-
Kretynka - powiedziałam na głos. - Jenks po prostu gotów będzie
wymyślić wszystko, najmniej prawdopodobne tłumaczenie, byle ratować
skórę.
Podniosłam się, zabrałam herbatę do łazienki i zaczęłam się myć.
Rano postanowiłam powiedzieć Przyjemniakowi o mojej chorobie.
Miałam jeszcze trochę czasu. Zdążę się przygotować, stawić czoło
chorobie. Teraz, kiedy zamknęłam sprawę, mogłam myśleć o sobie.
Zamknęłam sprawę!
Przeszłam do sypialni, rozpakowałam koszulę nocną, którą
dostałam od Chrisa, i położyłam się do łóżka. Marta przyszła na swoje
cowieczorne pieszczoty.
Przed oczami przesuwały mi się sceny z weekendu. Przymknęłam
powieki. Nie mogłam się doczekać, kiedy opowiem
0
wszystkim dziewczętom.
Nagle coś mi się przypomniało. Usiadłam gwałtownie na łóżku, jakby
przyśnił mi się koszmar.
-
Chryste, nie - szepnęłam.
Kiedy Jenks rzucił się na mnie u siebie w domu, zamierzył się lewą ręką.
Kiedy nalewał mi herbatę z dzbanka, trzymał go w lewej dłoni.
Niemożliwe, pomyślałam, to się nie dzieje naprawdę.
Claire była pewna, że morderca Davida Brandta zadał cios prawą ręką.
ROZDZIAŁ 103
Jill, Claire i Cindy patrzyły na mnie jak na wariatkę.
Ledwo mogłam wykrztusić pytanie:
-
A jeśli Jenks ma rację? Jeśli naprawdę ktoś próbuje go wrobić?
-
Bzdura - prychnęła Jill. - Jenks jest zdesperowany
1
średnio sprytny. Przyskrzyniłyśmy faceta.
-
Nie wierzę, że to mówisz - zawołała Cindy. - Ty go złapałaś. To
twoja sprawa.
-
Wiem, moja. Wiem, że to brzmi idiotycznie. Miejmy nadzieję, że jest
idiotyzmem, ale wysłuchajcie mnie.
Opowiedziałam im o komentarzu Jacobiego na temat powieści, a potem o
tym, jak w błysku przypomnienia uświadomiłam sobie, że Jenks jest
leworęczny.
-
Nie mogę powątpiewać w wyniki badań, Lindsay -odezwała się
Claire. - A badanie DNA potwierdziło, że na miejscu zbrodni znaleźliśmy
jego włos.
-
Teraz, kiedy mamy wszystkie dowody, nie przychodzi wam do
głowy, że wszystko... układa się zbyt precyzyjnie?
Marynarka, szampan. Jenks układa w swoich książkach skomplikowane
łamigłówki. Dlaczego miałby zostawiać tak oczywiste ślady?
-
Bo to obłąkany skurwiel, Lindsay. Kutas, który zamordował sześć
osób.
Jill pokiwała głową.
-
Jest pisarzem. Amatorem we wszystkim, co robi. Pierdolnięty.
-
Widziałaś jego reakcje, Jill. To coś więcej niż desperacja. Widziałam
już morderców, którzy do końca szli w zaparte. U niego zobaczyłam coś
innego. Niedowierzanie.
Jill wstała, wpiła we mnie lodowate spojrzenie.
-
Skąd ta nagła zmiana frontu, Lindsay?
Po raz pierwszy czułam się sama, izolowana od ludzi, którym nauczyłam
się ufać.
-
Nikt chyba nienawidzi tego człowieka bardziej niż ja -oznajmiłam. -
Ścigałam go. Widziałam kobiety, które zabił. -Zwróciłam się do Claire: -
Sama powiedziałaś, że morderca był praworęczny.
-
Prawdopodobnie praworęczny - powiedziała Claire.
-
Mógł po prostu przełożyć nóż do prawej ręki - podsunęła Cindy.
-
Cindy, gdybyś miała zabić kogoś wyższego i silniejszego od siebie,
atakowałabyś go ręką, którą gorzej się posługujesz?
-
Może nie - wtrąciła Jill - ale ty chcesz teraz podważyć oczywiste
fakty. Wbrew rozsądkowi, wbrew dowodom, wbrew wszystkiemu, co
udało nam się zgromadzić. W zamian proponujesz jakieś hipotezy. , Jenks
trzymał dzbanek w lewej ręce". „Phillip Campbell na końcu książki wrabia
kogoś innego w morderstwo". Powtarzam, ten facet zamordował sześć
osób, dowiodłyśmy tego. Nie mogę teraz słuchać, jak obracasz wszystko o
180 stopni. - Broda jej drżała ze zdenerwowania. -Będziesz zeznawała w
jego procesie. Potrzebuję cię.
Nie wiedziałam, jak się bronić. Zależało mi na skazaniu Jenksa tak samo
jak im. Bardziej. Ale nie mogłam zapomnieć o wątpliwościach i udawać,
że ich nie mam.
Czy na pewno ujęłyśmy właściwego człowieka?
-
Nadal nie mamy broni - powiedziałam do Jill.
-
Nie potrzebujemy broni, Lindsay. Mamy włos, który znaleziono w
ciele jednej z ofiar.
Nagle zdałyśmy sobie sprawę, że ludzie od innych stolików zaczynają się
nam przyglądać. Jill zamilkła i usiadła z powrotem na swoim miejscu.
Claire objęła mnie ramieniem.
Zwiesiłam głowę w rezygnacji, nic już nie próbowałam tłumaczyć.
-
Stałyśmy za tobą przez całe dochodzenie. Nie zostawimy cię teraz -
powiedziała wreszcie Cindy.
Jill pokręciła głową.
-
Chcecie, żeby wyszedł? Jeśli go wypuścimy, zajmie się nim
Cleveland.
-
Nie chcę, żeby wyszedł - zaprotestowałam. - Chcę tylko mieć
stuprocentową pewność.
-
Ja jestem pewna - sarknęła Jill z błyskiem w oku.
Spojrzałam na Claire, ale nawet ona miała sceptyczną minę.
-
Mamy niepodważalne dowody.
-
Jeśli on wyjdzie, mogę wyrzucić moją karierę do kosza. Bennett
łaknie krwi tego faceta.
-
Spójrz na to inaczej - zaczęła Cindy, krztusząc się ze śmiechu. - Jeśli
Lindsay ma rację, nikt faceta nie będzie wypuszczał, niech nadal siedzi.
Proces będzie się ciągnął przez następnych dwadzieścia lat.
Popatrzyłyśmy po sobie martwym wzrokiem. Czułyśmy się tak, jakbyśmy
siedziały nad rozbitą piękną wazą, której żadna inna nie zastąpi. Jakbyśmy
znowu wróciły do samego początku, do pierwszego morderstwa. Czułam
się okropnie.
-
Jeśli to nie on, jak dowiedziemy, kto jest mordercą? -zapytała Claire
z westchnieniem.
-
Dzięki czemu nabrałyśmy pewności, że mordercą jest Jenks? -
zapytałam.
-
Za sprawą włosa - odpowiedziała Claire.
-
Niezupełnie. Rozmawialiśmy z Jenksem, nie wiedząc, do kogo
należy włos.
-
Merrill Shortley - odezwała się Jill. - Jenks i Merrill? Tak myślisz?
Pokręciłam głową.
-
Jeszcze czegoś potrzebowałyśmy, żeby nabrać pewności.
-
Na zawsze oblubienica. To była rozmowa z jego pierwszą żoną -
powiedziała Cindy.
Powoli wyszłyśmy z U Susie.
ROZDZIAŁ 104
Przez kilka następnych dni sprawdzałam wszystkie dostępne informacje na
temat Joanny Wade.
Przejrzałam zachowany materiał z interwencji u Jenksów. Obejrzałam
zdjęcia spuchniętej, posiniaczonej Joanny zrobione na posterunku.
Przeczytałam jej zeznania, protokół sporządzony przez interweniujących
policjantów. Inwektywy, miotający się wściekle pan domu, którego trzeba
było obezwładnić.
Raport podpisało dwóch funkcjonariuszy z Komendy Północnej, Samuel
Delgado i Anthony Fazziola.
Następnego dnia wybrałam się, by odwiedzić Grega Marksa, dawnego
agenta Jenksa. Był bardzo zaskoczony, kiedy mu powiedziałam, w jakiej
sprawie do niego przychodzę.
-
Joanna? - zapytał rozbawiony. - Kiepsko znała się na ludziach, a
wyczucie czasu miała jeszcze gorsze, inspektorze.
Wyjaśnił, że rozwód został sfinalizowany na sześć miesięcy przed
ukazaniem się Zasieków. Książka sprzedała się w milionie egzemplarzy, i
to nie licząc nakładów w miękkiej okładce.
-
Przeżyła tyle chudych lat z Nicholasem, odeszła dosłownie bez
grosza przy duszy... - Pokręcił głową. - Gdyby wytrzymała jeszcze rok i
wtedy zdecydowała się na rozwód, byłaby bogatą kobietą.
To, co mówił, kłóciło się z moimi wrażeniami wyniesionymi z rozmowy w
siłowni. Wtedy wydawało mi się, że wszystko przebolała.
-
Czuła się niepotrzebna, jak wyrzucony śmieć. Joanna pomagała mu
w czasie studiów, utrzymywała go, kiedy zaczął pisać. Gdy rzucił
uniwersytet, wróciła do pracy.
-
A po rozwodzie nadal go nienawidziła? - zapytałam.
-
Chyba tak. W każdym razie próbowała wydobyć od niego pieniądze,
awansem, na poczet przyszłych jego zarobków. Ciągała go po sądach.
Złamanie kontraktu małżeńskiego, niedopełnienie zobowiązań. Wytaczała
rozmaite zarzuty, chwytała się wszystkiego.
Żal mi było Joanny Wade. Czy mogłaby jednak zdobyć się aż na taką
zemstę? Mordować ludzi, żeby odegrać się na byłym mężu?
Następnego dnia wydobyłam z archiwum miejskiego akta postępowania
rozwodowego. Spod suchych prawniczych sformułowań wyzierała
oczywista prawda: sprawa była wyjątkowo przykra. Joanna usiłowała
wydostać od Jenksa awansem trzy miliony dolarów liczonych od jego
przyszłych honorariów. Przyznano jej pięć tysięcy miesięcznie z
ewentualnością podniesienia sumy do dziesięciu tysięcy, jeśli dochody
Jenksa wzrosną.
Sama nie dowierzałam przedziwnej transformacji, jaka dokonywała się w
mojej głowie.
To Joanna wspomniała o książce, naprowadziła mnie na jej ślad. Czuła się
oszukana, wzgardzona, odrzucona. Nosiła w sercu resentymenty znacznie
głębsze, niż chciała to okazać. Joanna, która chodziła na tai bo i
potrafiłaby obalić mężczyznę znacznie potężniejszego od niej. I która
miała wstęp do domu Jenksów.
Ten kierunek myślenia wydawał mi się szalony. Nieprawdopodobny...
niemożliwy do przyjęcia.
Morderstwa popełnił mężczyzna. Nicholas Jenks.
ROZDZIAŁ 105
Następnego dnia, kiedy zajadaliśmy hot dogi w pobliżu Ratusza,
opowiedziałam Chrisowi, do czego doszłam.
Spojrzał na mnie tak, jak kilka dni wcześniej patrzyły dziewczęta. Szok,
zaskoczenie, niedowierzanie. Ale nie odrzucił z miejsca moich podejrzeń.
-
Mogła to wszystko specjalnie zaaranżować - mówiłam. - Wiedziała o
książce. Postarała się, żebyśmy ją odnalazły. Znała gusty Jenksa,
zamiłowanie do szampana, do dobrych ciuchów. Wiedziała też, że ma
udziały w Spar-row Ridge. Bywała w jego domu.
-
Mógłbym to kupić, ale te morderstwa popełnił mężczyzna, Lindsay.
Jenks. Mamy go na filmie.
-
Albo ktoś, kto starał się wyglądać jak Jenks. Zdjęcie jest niewyraźne.
-
DNA się zgadza.
-
Rozmawiałam z policjantami, którzy byli w ich domu, kiedy Jenks
pobił Joannę. Mówili, że Jenks był rozwścieczony, ale ona zachowywała
się nie lepiej. Musieli ją powstrzymywać, kiedy zabierali go na
posterunek.
-
Zrezygnowała z wniesienia skargi, Lindsay. Wtedy musiała
przekroczyć punkt krytyczny. Bił ją przecież. W końcu miała tego dość,
wniosła pozew, dostała rozwód.
-
W tym rzecz, Chris, że wcale nie wniosła pozwu. To Jenks od niej
odszedł. Poświęciła dla niego wszystko. Marks mówi, że była od niego
całkowicie uzależniona.
Chris chciał mi wierzyć, ale widziałam, że te wywody go nie przekonują.
Miałam w więzieniu człowieka, którego wina wydawała się całkowicie
bezsporna, tymczasem usiłowałam podważyć efekty własnego
dochodzenia. Co się ze mną działo?
Wtem przypomniałam sobie coś, co usłyszałam dawno temu. Laurie
Birnbaum, świadek z wesela Brandtów. Jak ona opisała człowieka, którego
widziała na przyjęciu? To było bardzo dziwne. Broda do niego nie
pasowała, jakby należała do kogoś znacznie starszego. Reszta była młoda.
Joanna Wade, średniego wzrostu, praworęczna, ćwicząca tai bo,
wystarczająco silna, żeby unieszkodliwić mężczyznę dwa razy
potężniejszego od niej. I dziewięciomilimetrowy pistolet Jenksa.
Twierdził, że nie widział go od lat. W domu w Montanie... Z dokumentów
wynikało, że kupił tę broń dziesięć lat temu. Kiedy był jeszcze mężem
Joanny.
-
Powinieneś ją zobaczyć - powiedziałam z narastającą pewnością. -
Jest twarda, obojgu nam dałaby radę. Ona jedna
wiedziała o wszystkim, o winach, ubraniach, książce. Zdjęcie nie jest
żadnym dowodem, opisy świadków też właściwie są żadne, jeśli ktoś
widział mordercę, to z daleka, przez chwilę. A jeśli to rzeczywiście ona, co
wtedy, Chris?
Trzymałam go za rękę, w głowie kłębiły mi się różne myśli, kiedy
poczułam raptowny, paskudny ucisk w piersi. Pomyślałam, że to ze
zdenerwowania, ale ból uderzył mnie z siłą rozpędzonego pociągu. Zawrót
głowy. Nudności.
-
Lindsay? - usłyszałam głos Chrisa i poczułam jego dłoń na ramieniu.
-
Dziwnie się czuję - szepnęłam. Oblał mnie pot, krew uderzyła mi do
głowy, potem ogarnęła mnie niezwykła
lekkość.
-
Lindsay - powtórzył, na dobre już zaniepokojony. Oparłam się o
niego. Byłam przerażona i oszołomiona. To
słabłam, to znowu panowałam nad swoim ciałem, to znowu czułam się jak
pijana.
Twarz Chrisa rozpłynęła się przed moimi oczami. Zobaczyłam mordercę
nowożeńców i obraz zniknął. Poczułam, że osuwam się na chodnik.
ROZDZIAŁ 106
Odzyskałam przytomność na drewnianej parkowej ławce, w ramionach
Chrisa. Obejmował mnie mocno, a ja czułam, jak powoli wracam do
siebie.
Orenthaler mnie uprzedzał. Trzecie stadium. Mój organizm słabł, ciało
odmawiało posłuszeństwa.
Nie wiem, co było gorsze, perspektywa chemioterapii i czekanie na
przeszczep szpiku, czy świadomość, że choroba odbiera mi siły.
Nie pozwolisz jej wygrać, nie możesz.
-
Już mi lepiej. Lekarz mnie ostrzegał, że tak może być.
-
Za wiele na siebie bierzesz, Lindsay, a teraz chcesz jeszcze otworzyć
nowe dochodzenie.
Odetchnęłam głęboko i skinęłam głową.
-
Muszę mieć siły, żeby doprowadzić sprawę do końca.
Siedzieliśmy tak przez jakiś czas. Naprawdę czułam się
lepiej, wracały mi rumieńce, krew zaczynała krążyć normalnie. Chris nie
wypuszczał mnie z objęć. Tulił czule. Musieliśmy wyglądać jak para
kochanków usiłujących w publicznym miejscu wygospodarować kawałek
przestrzeni dla siebie.
-
Naprawdę wierzysz w to, co mówiłaś o Joannie? - zapytał po chwili.
Być może szłam złym tropem. Nie kłamała, kiedy opowiadała, w jaki
sposób rozstała się z Jenksem. Ani na temat obecnych relacji łączących ją
z nim i Chessy. Czy kryła gorzką nienawiść? Miała możliwości, potrzebną
orientację.
-
Uważam, że morderca jest nadal na wolności - powiedziałam.
ROZDZIAŁ 107
Postanowiłam zaryzykować, pójść na całość.
Chciałam sprawdzić swoje podejrzenia w rozmowie z Jenksem.
Odbyła się w tym samym pokoju widzeń co przedtem i jak przedtem
obecny był adwokat Jenksa, Leff. Początkowo nie chciał się zgodzić na
rozmowę, twierdząc, że jego klient nie ma już nic do powiedzenia, ja zaś
nie chciałam wyjaśniać powodu spotkania, żeby nie dawać im czasu na
przygotowanie Unii obrony. Mogłam się przecież mylić.
Jenks był osowiały, przybity, jak człowiek cierpiący na depresję. Zawsze
tak dbały o siebie, teraz wyglądał niechlujnie.
-
Czego pani chce ode mnie? - zapytał napastliwym tonem, nie
zaszczycając mnie nawet spojrzeniem.
-
Chciałabym wiedzieć, czy jest ktoś, komu mogłoby zależeć, żeby
pan tutaj trafił.
-
Ktoś, kto chciał mnie posłać na krzesło elektryczne? -mruknął z
martwym uśmiechem.
-
Powiedzmy, że z poczucia obowiązku daję panu jeszcze jedną
szansę.
Jenks prychnął z niedowierzaniem.
-
Sherman mówi, że mam stanąć przed sądem w Napa za dwa kolejne
morderstwa. Miłe, prawda? Jeśli w ten sposób ma wyglądać pani pomoc,
obejdę się bez niej.
-
Nie przyszłam tutaj, żeby zastawiać na pana pułapki, ale wysłuchać
pana, panie Jenks.
Leff nachylił się i szepnął mu coś do ucha. Miałam wrażenie, że zachęca
Jenksa do mówienia.
Ten podniósł na mnie pełen niechęci, zimny wzrok.
-
Ktoś podszywał się pode mnie, ktoś, kto znał moją pierwszą powieść
i chciał, żebym cierpiał. Tak trudno się domyślić, kto taki?
-
Chciałabym usłyszeć jakieś nazwisko.
-
Greg Marks.
-
Pański dawny agent?
-
Uważa, że zawdzięczam mu moją pieprzoną karierę. Stracił przeze
mnie miliony. Od chwili, kiedy od niego odszedłem, nie miał żadnego
godnego wzmianki klienta. To bezwzględny, gwałtowny człowiek. I należy
do klubu strzeleckiego.
-
A jak zdobył pańskie ubranie? I włos?
-
Proszę samej do tego dojść, to pani jest policjantką.
-
Wiedział, że tamtego wieczoru był pan w Cleveland? Wiedział o
panu i Kathy Kogut?
-
To tylko przypuszczenie Nicka - włączył się Leff. - Są jeszcze inne
możliwości, kto kryje się za tymi morderstwami.
Obróciłam się na krześle.
-
Kto jeszcze wiedział o książce?
Jenks się skrzywił.
-
Nie chwaliłem się nią specjalnie. Kilku starych przyjaciół, moja
pierwsza żona, Joanna...
-
Czy ktoś z nich miał powody, żeby pana obciążyć zbrodniami?
Jenks westchnął.
-
Mój rozwód, jak może pani wie, nie był zbyt miły.
Zapewne w swoim czasie Joanna chętnie rozjechałaby mnie na pustej
drodze, ale teraz stanęła na nogi, ułożyła sobie życie, nawet zaakceptowała
Chessy... Nie sądzę, by to była Joanna. Może mi pani wierzyć.
Zignorowałam tę ostatnią uwagę i spojrzałam mu prosto w oczy.
-
Mówił pan, że bywała w pana domu.
-
Była raz czy dwa.
-
Mogła zatem mieć dostęp do pana ubrań? Do piwnicy?
Jenks zastanawiał się przez chwilę nad tą możliwością, po
czym na jego twarzy pojawił się pogardliwy uśmiech.
-
Wykluczone, to nie Joanna.
-
Skąd ta pewność?
-
Joanna mnie kochała - powiedział takim tonem, jakby to była
najoczywistsza w świecie rzecz. - Nadal mnie kocha. Z jakiego innego
powodu utrzymywałyby z nami kontakty, zaprzyjaźniła się z moją obecną
żoną? Bo tęskni za tym, co jej dawałem. Jak ją kochałem. Beze mnie jej
życie jest puste... Uważa pani, że od naszego rozwodu przetrzymuje próbki
moich włosów? - Prychnął i zaczął gładzić brodę. Nagle w jego oczach
pojawił się ledwie zauważalny błysk przypuszczenia. -Ktoś chciał mnie
wrobić... ale Joanna... kiedy ją poznałem, była zahukaną biuralistką. Nie
wiedziała, jak się ubierać, nie potrafiła odróżnić Ralpha Laurena od
JCPenneys. Za moją sprawą nabrała pewności siebie. Byłem jej oddany i
ona była oddana mnie. Poświęcała się dla mnie, pracowała na dwóch
posadach, kiedy postanowiłem zostać pisarzem.
Trudno mi było wyobrazić sobie, że ktoś inny niż Jenks jest
odpowiedzialny za te okrutne morderstwa, ale nie ustępowałam:
-
Mówił pan, że ten smoking to stara rzecz. Nie rozpoznał go pan
nawet. A pistolet dziewiątka, panie Jenks? Utrzymuje pan, że nie widział
go pan od lat i że powinien być gdzieś w pana domu w Montanie. Może
ktoś planował to od dawna?
Wyraz twarzy Jenksa nieznacznie się zmienił, jakby zaczynał powoli brać
pod uwagę to, co jeszcze przed chwilą wydawało mu się niemożliwe.
-
Wspomniał pan, że kiedy zaczął pan pisać, Joanna przyjęła drugą
posadę, żeby panu pomóc. Co to była za posada?
Jenks spojrzał w sufit, próbował skupić myśli.
-
U Saksa.
ROZDZIAŁ 108
Powoli acz nieuchronnie zaczynałam czuć się jak pasażerka, która
pomyliła samolot, i leci nie tam, dokąd zamierzała.
Wbrew wszelkiej logice nabierałam coraz większej pewności, że Nicholas
Jenks nie jest mordercą. Cholera!
Musiałam się zastanowić, co robić. Jenks w kajdankach pojawiał się w
„Timie" i „Newsweeku". Czekał go proces w Napa, następnego dnia
miano go tam postawić w stan oskarżenia. Może powinnam zostać w złym
samolocie, wylądować w złym mieście i nigdy więcej nie pokazywać się
już w San Francisco.
Zwołałam dziewczęta. Wyliczyłam im elementy mozaiki, które zaczynały
układać się w czytelny obraz: spoiy rozwodowe, uraza Joanny, że została
porzucona, zlekceważona, praca U Saksa, gdzie musiała mieć nadal
znajomych wśród personelu.
-
Była zastępcą kierownika działu - oznajmiłam. - Koincydencja?
-
Daj mi dowód - upierała się Jill. - Na razie mam dowody przeciwko
Nickowi Jenksowi. Aż nadto.
W jej głosie słyszałam złość i zniechęcenie. Cały kraj śledził tę sprawę,
obserwował każdy ruch oskarżyciela. Zrobiłyśmy wszystko, by przekonać
Mercera i jej szefa, że mordercą jest Jenks. A teraz miałybyśmy nagle
zaproponować im zupełnie nową teorię i nowego podejrzanego?
-
Wydaj mi pozwolenie na przeszukanie domu Joanny Wade -
prosiłam. - Coś tam musi być. Obrączki, pistolet, jakieś informacje na
temat zamordowanych. Tylko w ten sposób możemy się upewnić.
-
Mam wydać pozwolenie? Na jakiej podstawie? Domniemania, że
znajdziesz dowody? Nie mogę tego zrobić, nie otwierając na powrót
sprawy. Jeśli same nie będziemy pewne, jak przekonam ławę
przysięgłych?
-
Możemy sprawdzić w miejscu pracy, czy miała... czy mogła mieć
dostęp do informacji na temat panien młodych -podsunęła Cindy.
-
To znowu zaledwie poszlaka. - Jill machnęła ręką. -Jedna z moich
sąsiadek pracuje u Saksa. Może to ona mordowała.
-
Nie możesz go oskarżać, Jill, jeśli istnieją wątpliwości -próbowała
argumentować Cindy.
-
Ja nie mam wątpliwości - ucięła Jill. - Przeciwnie, dysponuję
wystarczającym materiałem, żeby osądzić Jenksa i skazać go na karę
śmierci. Dla ciebie to tylko temat, idziesz jego śladem, a dla mnie to być
albo nie być w zawodzie. Cała moja kariera się posypie, jeśli zrobię
fałszywy krok.
Cindy najwyraźniej się obraziła.
-
Myślisz, że zaangażowałam się w to wszystko ot tak sobie, w
poszukiwaniu tematu? I spotykam się z wami, licząc po cichu, że jak się
proces skończy, to usiądę i napiszę książkę, którą sprzedam na pniu za
okrągły milion?
-
Dajcie spokój, dziewczyny - łagodziła Claire, kładąc dłoń na
ramieniu Cindy. - Powinnyśmy trzymać się razem.
Jill powoli się uspokoiła, łagodniej już spojrzała na Cindy.
-
Przepraszam. Chodzi o to, że poddacie Leffowi argumenty obrony.
Jeszcze chwila, a zorientuje się, jak posiać wątpliwości wśród
przysięgłych.
-
Nie możemy się teraz wycofać tylko dlatego, że to niewłaściwa
taktyka - wtrąciła Claire. - Być może morderca nadal jest na wolności.
Wielokrotny morderca.
-
Daj mi zgodę na przeszukanie, nie wygłupiaj się, Jill -obstawałam.
Nigdy nie widziałam Jill tak zdenerwowanej. Wszystko, co się liczyło w
jej życiu, o co zabiegała przez lata, stanęło teraz pod znakiem zapytania.
Pokręciła głową.
-
Spróbujmy zrobić tak, jak proponowała Cindy. Zacznijmy od Saksa.
-
Dzięki, Jill - mruknęłam. - Jesteś niezastąpiona.
-
Sprawdźcie, czy miała kontakt z kimś, kto z kolei miał dostęp do
danych na temat panien młodych. Jeśli coś znajdziecie, wydam nakaz.
Jeśli nie, przygotujcie się, że wezmę Jenksa na ruszt.
Ujęłam jej dłoń przez stół. Wymieniłyśmy uścisk i uśmiechnęłyśmy się
niepewnie.
Jill zdobyła się na żart:
-
Osobiście uważam, że nie znajdziecie nic poza kilkoma hitami do
gwiazdkowego katalogu.
-
To też jakaś korzyść. - Claire parsknęła śmiechem.
ROZDZIAŁ 109
Następnego dnia Nicholas Jenks miał być postawiony w stan oskarżenia w
Napa za zamordowanie Rebeki i Michaela DeGeorge'ów, ja zaś ruszyłam
szukać prawdziwego mordercy.
Jenks nie mógł się dowiedzieć, że zaczynamy deptać po piętach jego byłej
żonie. Joanna też nie mogła się domyślić, że ją podejrzewamy. Wolałam
też unikać Rotha i Mercera w obawie o ich reakcje.
W dodatku, jakby tego było mało, miałam wyznaczoną wizytę u Medveda.
Po tym jak trzy dni wcześniej zasłabłam w parku, poszłam zrobić badanie
krwi. Medved zadzwonił do mnie osobiście i poprosił, żebym do niego
przyszła. Przestraszyłam się. Jak przy pierwszej wizycie u doktora Roya.
Nie od razu mnie przyjął, musiałam czekać, a kiedy wreszcie weszłam do
gabinetu, oprócz Medveda był tam jakiś inny lekarz, starszy, siwowłosy
pan o krzaczastych brwiach; niejaki doktor Robert Yatto.
Jego obecność przyprawiła mnie o dreszcz. Zapewne pojawił się, żeby
rozmawiać ze mną o przeszczepie szpiku, nie widziałam innego powodu.
-
Doktor Yatto jest hematologiem w Moffet. - Medved dokonał
prezentacji. - Poprosiłem go, żeby obejrzał twoje ostatnie wyniki.
Doktor Yatto się uśmiechnął.
-
Jak się czujesz, Lindsay?
-
Czasami zupełnie dobrze, czasami fatalnie - powiedziałam. Czułam
nieprzyjemny ucisk w piersi. Dlaczego muszę przechodzić przez wszystko
jeszcze raz, z kimś zupełnie nowym?
-
Opowiedz mi, co się stało kilka dni temu.
Opowiedziałam najwierniej, jak potrafiłam, o swoim zasłabnięciu w City
Hall Park.
-
Jakieś krwawienia? - zapytał rzeczowym tonem.
-
Nie, ostatnio nie.
-
Wymioty?
-
Raz, w zeszłym tygodniu.
Wstał, podszedł do mnie.
-
Pozwolisz? - zapytał, ujmując moją twarz w dłonie, po czym odchylił
kciukami dolne powieki, zajrzał w źrenice.
-
Wiem, że mój stan się pogorszył.
Yatto uwolnił moją twarz i skinął głową w stronę Medve-da, a ten po raz
pierwszy się uśmiechnął.
-
Twój stan się wcale nie pogorszył, Lindsay. Dlatego poprosiłem
Boba o konsultację. Poziom erytrocytów podniósł się. Do dwóch tysięcy
ośmiuset.
Nie byłam pewna, czy się nie przesłyszałam, czy to życzeniowy sen,
rozgrywający się w mojej głowie.
-
A to omdlenie, uderzenia krwi do głowy, zimne poty? Tam w parku
czułam się tak, jakby w moim organizmie toczyła się wojna.
-
Bo też się toczy - przytaknął doktor Yatto. - Wojna o reprodukcję
czerwonych krwinek. Tam w parku to nie Negli cię dopadł, to twój własny
organizm walczy o powrót do zdrowia.
Odebrało mi mowę. Czułam suchość w gardle.
-
Proszę powiedzieć to jeszcze raz... - wykrztusiłam po chwili.
-
Kuracja zaczyna działać - powtórzył Medved. - Poziom czerwonych
ciałek podniósł się już drugi raz. Nie chciałem mówić ci wcześniej, bałem
się, że to może błąd w badaniu, ale słyszałaś, co mówi doktor Yatto, twój
organizm zaczyna odbudowywać erytrocyty.
Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać.
-
To prawda? Mogę wam wierzyć?
-
Najprawdziwsza prawda - przytaknął Medved.
Podniosłam się na miękkich nogach, jeszcze nie dowierzając temu, co
usłyszałam. Przez chwilę w mojej głowie kłębiło się wszystko, do czego
zabraniałam sobie tęsknić: praca, bieganie w Marina Green, życie z
Chrisem. Zbyt długo żyłam w strachu, by pozwolić sobie o tym myśleć,
teraz wróciło do mnie w ataku radości.
-
Nie jesteś jeszcze wyleczona, Lindsay - przestrzegł mnie Medved. -
Będziemy kontynuować kurację dwa razy w tygodniu, ale rokowania są
dobre. Jest nadzieja.
-
Nie wiem, co mam powiedzieć. - Byłam kompletnie odrętwiała. -
Nie wiem, co robić.
-
Na twoim miejscu zafundowałbym sobie coś, za czym najbardziej
ostatnio tęskniłaś - poradził doktor Yatto.
Wyszłam z gabinetu jak we mgle. Wsiadłam do windy, przeszłam przez
hol na parterze, wyszłam na pełen kwiatów dziedziniec z widokiem na
park Golden Gate.
Nigdy chyba jeszcze niebo nie było takie niebieskie, a powietrze idące
znad zatoki słodsze, bardziej rześkie i czyste. Stałam tam i wszystko we
mnie śpiewało.
Odzyskałam coś, z czym się pożegnałam, myśląc, że nigdy już tego nie
zaznam.
Nadzieję.
ROZDZIAŁ 110
- Muszę ci coś powiedzieć - oznajmiłam Chrisowi przez telefon, połykając
w pośpiechu głoski. - Możemy zjeść razem lunch?
-
Jasne. Powiedz tylko gdzie. - Na pewno pomyślał, że mam jakąś
ważną informację związaną ze sprawą.
-
Casa Boxer - powiedziałam z uśmiechem.
-
Więc o to chodzi? - Roześmiał się do słuchawki. -Zaczynam mieć na
ciebie zły wpływ. O której mam przyjść?
-
Zaraz.
Przyjechał w ciągu piętnastu minut. Ja zatrzymałam się po drodze w
piekarni Nestora i kupiłam kilka jeszcze ciepłych bułek cynamonowych, a
potem wyciągnęłam z lodówki butelkę piper-heisieck, chowaną na
specjalną okazję.
Przez sześć lat pracy nigdy jeszcze nie machnęłam ręką na dochodzenie,
szczególnie tak ważne, ale nie czułam najmniejszych wyrzutów sumienia.
Myślałam, jak przekazać Chrisowi dobrą wieść w najbardziej szalony
sposób.
Otworzyłam mu drzwi owinięta prześcieradłem. Kiedy mnie zobaczył w
takim stroju, zrobił wielkie oczy ze zdumienia.
-
Proszę okazać jakiś dokument - zażądałam z szerokim uśmiechem.
-
Piłaś?
-
Nie, ale zaraz się napijemy. - Pociągnęłam go do sypialni.
Na widok szampana pokręcił głową.
-
Co takiego chcesz mi powiedzieć?
-
Później. - Napełniłam mu kieliszek i zaczęłam rozpinać guziki
koszuli. - W każdym razie nie denerwuj się, to nie będzie nic złego.
-
Masz dzisiaj urodziny? - zapytał z uśmiechem.
Pozwoliłam, by prześcieradło opadło.
-
Nigdy nie robiłabym tego tylko z powodu swoich urodzin.
-
To może moich?
-
Nie pytaj. Później ci powiem.
-
Rozwiązałaś sprawę - zawołał. - Chodzi o Joannę. Znalazłaś coś na
temat Joanny.
Położyłam mu palec na ustach.
-
Powiedz mi, że mnie kochasz.
-
Kocham cię.
-
Powiedz mi jeszcze raz, jak wtedy w Heavenly. Powiedz, że nigdy
mnie nie opuścisz.
Być może pomyślał, że przemawia przeze mnie choroba, że wpadłam w
histerię, że trzeba mnie utulić, uspokoić, bo objął mnie mocno.
-
Nie zostawię cię, Lindsay. Jestem przy tobie.
Zdjęłam z niego koszulę - powoli, bardzo powoli - potem
spodnie. Musiał się czuć jak chłopak, który przyjeżdża z pizzą na telefon, i
trafia na zwariowaną, napaloną facetkę.
Podsunęłam mu kieliszek do samych warg i oboje upiliśmy z niego po
łyku.
-
W porządku, jak chcesz, mogę to zrobić. Nie powinno być
specjalnych kłopotów - powiedział.
Zaciągnęłam go do łóżka i przez następną godzinę robiliśmy to, czego
bardzo, ale to bardzo by mi brakowało.
Byliśmy pochłonięci sobą, kiedy poczułam pierwsze drgania.
W pierwszej chwili wrażenie było bardzo dziwne, jakby łóżko wprawione
w ruch naszą energią zaczęło podskakiwać szybciej od nas samych. Po
chwili rozległ się głęboki, zgrzytliwy dźwięk dochodzący ze wszystkich
stron niczym w komorze ech, zaraz potem brzęk tłuczonego szkła w mojej
kuchni, łoskot spadającego ze ściany obrazu.
-
Trzęsienie ziemi - powiedziałam.
Przeżyłam ich wiele. Każdy, kto mieszka w Kalifornii, musiał ich
doświadczyć, ale za każdym razem są równie przerażające. Człowiek
nigdy nie wie, czy tym razem nie zdarzy to Naprawdę Wielkie.
Nie zdarzyło się. Pokój się zatrząsł, stłukło się kilka naczyń. Na zewnątrz
rozkrzyczały się alarmy samochodowe, klaksony. Wszystko trwało może
dwadzieścia sekund. Trzy, cztery wibrujące drgnienia.
Pobiegłam do okna. Miasto stało na swoim miejscu i słychać było tylko
głuchy pomruk ziemi, jakby kotłował się uwięziony w niej ogromny
wieloryb.
A potem cisza - niesamowita, nasycona niepewnością, jakby wstrząśnięte
miasto usiłowało odzyskać równowagę.
Usłyszałam ryk syren, nawoływania na ulicy.
-
Myślisz, że powinniśmy wyjść? - zapytałam.
-
Chyba tak. Jesteśmy glinami. - Wyciągnął do mnie rękę, poczułam
ciarki na całym ciele i już leżeliśmy mocno wtuleni w siebie.
-
E, tam. W końcu pracujemy w zabójstwach. Zaczęliśmy się całować.
Znowu byliśmy jednym kształtem,
jedną formą Zaczęłam się śmiać. Najpierw loża na stadionie, teraz
trzęsienie ziemi. Moja lista zaczynała się zapełniać.
Mój beeper wreszcie się wyłączył. Co za upierdliwy cholernik.
Przewróciłam się i spojrzałam na jego ekran. Biuro.
-
Kod jeden jedenaście - powiedziałam do Chrisa. Alarm.
-
Szlag - mruknęłam. - To tylko trzęsienie ziemi. Usiadłam, owinęłam
się prześcieradłem i wystukałam nasz
numer.
To Roth mnie wzywał. Nigdy dotąd nie wzywał mnie przez beeper. Co się
dzieje? Natychmiast przestukałam na jego wewnętrzny.
-
Gdzie jesteś? - zapytał.
-
Strzepuję z siebie tynk - poinformowałam go, uśmiechając się do
Chrisa.
-
Przyjeżdżaj. Natychmiast - szczeknął.
-
O co chodzi, Sam? Ze względu na trzęsienie?
-
Uhh - odpowiedział. - Gorzej. Nicholas Jenks uciekł.
ROZDZIAŁ 111
W drodze powrotnej z Napa przytroczony do siedzenia wozu policyjnego
Nicholas Jenks obserwował zamkniętą twarz siedzącego naprzeciwko
funkcjonariusza i knuł coś w głowie. Zastanawiał się, ile musiałby zapłacić
za swoją wolność.
Milion? Dwa miliony? Ile taki dupek może dostawać? Czterdzieści tysięcy
rocznie, wliczając w to premie i nadgodziny?
Jest pewnie bez skazy. Służbista stojący wiernie na straży prawa. Gdyby
rzecz działa się w jego powieści, gdyby o tym
pisał, właśnie kogoś takiego wyznaczyłby sobie do konwojowania.
Może w takim razie pięć milionów. Uśmiechnął się pod nosem.
f
Gdyby o tym pisał. He w tych słowach zimnej, gryzącej ironii. Przecież
pisał.
Poruszył się niespokojnie. Ręce skute, pas uciskający tors wciska go w
fotel. Przed kilkoma minutami stał w sali sądu w Santa Rosa, a prokurator
w kostiumiku od Liz Claiborne, wyciągając w jego stronę palec, sypała
zarzutami, oskarżała go o rzeczy, które mogły zrodzić się tylko w tak
wytrawnym jak jego umyśle.
Patrzył na nią zimno i słuchał, jak nazywa go potworem. Chwilami myślał,
że chętnie zamknąłby ją w bibliotece pełnej prawniczych książek i
pokazał, do czego naprawdę jest zdolny.
Za wąskim okienkiem w tylnych drzwiach widział kawałek nieba,
spieczone słońcem wzgórza i próbował się na nich skupić.
Oparł policzek o blaszaną ścianę kabiny. Musi się wydostać. W jego
książkach zawsze była jakaś droga ucieczki.
Spojrzał na konwojenta. Jak szła ta historia, Jasiu Jakiś-tam? Co stało się
później?
-
Pan żonaty? - zagadnął.
Policjant spojrzał na niego jak na powietrze, po chwili skinął głową.
-
Dzieciaki?
-
Dwójka. - Ubrał twarz w nikły uśmiech.
Choćby nie wiem jak się zapierali, w końcu każdego fascynowała
możliwość rozmowy z potworem. Z facetem, któiy mordował
nowożeńców. Mogli potem opowiedzieć o tym żonie, przyjaciołom,
usprawiedliwiając w ten sposób nędzne sześćset papierków, które co
tydzień przynosili do domu. Pochwalić się, że zetknęli się z kimś
sławnym, z figurą.
-
Żona pracuje?
Policjant ponownie skinął.
-
Uczy. Podstaw biznesu. W ósmej klasie.
Podstawy biznesu. Nieźle. Może dupek zrozumie, że tu też chodzi o
biznes.
- Moja też kiedyś pracowała - mruknął Jenks. - Moja pierwsza. W handlu.
Druga też. W telewizji. Teraz już tylko ją tam pokazują.
Uwaga wywołała przelotny uśmiech. Ścisłodupy zaczynał się rozluźniać.
Jenks rozpoznał okolicę, przez którą jechali. Dzieliło ich dwadzieścia
minut drogi od mostu Golden Gate. Zostało mu niewiele czasu.
Zerknął na wóz patrolowy jadący za ich furgonetką. Z przodu towarzyszył
im drugi. Ogarnęła go ponura rezygnacja. Nie widział żadnego wyjścia z
opresji. Eleganckiego sposobu ucieczki, jak w jego książkach. Był
załatwiony.
Nagle furgonetka przechyliła się gwałtownie, Jenks poleciał do przodu, na
siedzącego naprzeciwko policjanta. Przez sekundę usiłował zrozumieć, co
się dzieje, gdy furgonetka przechyliła się znowu. Rozległ się głuchy
odgłos.
Kurewskie trzęsienie.
Zobaczył, jak wóz z przodu tańczy, usiłując rozpaczliwie wyminąć
samochód nadjeżdżający z naprzeciwka, i jak wyrzuca go z drogi. Zaczął
się obracać gwałtownie, szukając czegoś, czego mógłby się chwycić.
Furgonetka podskakiwała i trzęsła się niebezpiecznie.
Wóz patrolowy jadący z tyłu wpadł na garb pękającego asfaltu i ku
kompletnemu zaskoczeniu Jenksa wywrócił się na dach. Przerażony
kierowca furgonetki zerknął do tyłu. Prawie w tej samej chwili policjant
jadący na miejscu dla pasażera wrzasnął, żeby hamował.
W poprzek drogi leżał potężny osiemnastokołowy trak. Jechali prosto na
niego. Furgonetka wpadła w poślizg, znowu podskoczyła gwałtownie i
zakreśliła łuk w powietrzu.
Umrę tutaj i nikt nigdy nie pozna prawdy, pomyślał Nicholas Jenks.
Van uderzył o barierkę koło stacji Conoco, obrócił się jeszcze ze zgrzytem
i znieruchomiał. Konwojent uderzył głową w ścianę kabiny, teraz zwijał
się z bólu na podłodze.
- Nie ruszaj się - wyrzucił z siebie, dysząc.
Jak, do cholery, miałby się ruszyć? Był nadal przywiązany do siedzenia.
I wtedy usłyszeli ten straszny, skrzypliwy, dojmujący dźwięk. Obaj
spojrzeli w górę, by zobaczyć walącą się na nich wysoką latarnię. Stalowy
słup przebił dach, grzebiąc pod sobą konwojenta.
Jenks był pewien, że umiera: dym, ogień, krzyki, odgłosy miażdżonego
metalu.
Nic mu się nie stało. Przez dziurę w boku kabiny wybitą przy zderzeniu
mógł się wydostać na zewnątrz. Co prawda w kajdankach, ale uwolniony
od pasa, który nie wytrzymał wypadku.
Ulicą biegli przerażeni ludzie, coś krzyczeli. Kierowcy zjeżdżali na
pobocze, wyskakiwali z samochodów.
Jenks wmieszał się w tłum.
Był wolny!
I wiedział, kto chciał go obciążyć, kto to wszystko zaaranżował. Policja
nie dojdzie prawdy i za milion lat.
ROZDZIAŁ 112
Ubraliśmy się w ciągu trzech minut, wskoczyliśmy do samochodu i
ruszyliśmy w stronę Hallu. W zamieszaniu nie zdążyłam podzielić się z
nim nowiną.
Trzęsienie nie wyrządziło poważnych szkód. Chyba że człowiek spędził
ostatnie pięć tygodni na tropieniu seryjnego mordercy. Na ulicach nie
widziało się zniszczeń; trochę potłuczonych witryn sklepowych, trochę
wypadków samochodowych, w sumie nic poważnego, jak na kataklizm.
Dopiero kiedy przeciskaliśmy się przez tłum dziennikarzy, zrozumieliśmy,
że miasto zna już najgorętszą informację dnia.
Morderca nowożeńców wydostał się na wolność.
Nicholas Jenks uciekł, kiedy policyjna furgonetka wioząca go do więzienia
rozbiła się w pobliżu Novato, jak wiele samochodów tego dnia. Konwojent
odniósł śmiertelne obra-
żenią. Dwóch pozostałych policjantów, którzy jechali z przodu, trafiło do
szpitala,
W wydziale zabójstw zorganizowano potężne centrum dowodzenia,
którym zawiadywał Roth. W Hallu roiło się od ważnia-ków ze śródmieścia
i, oczywiście, prasy. Trzeba było przygotować krótki biuletyn, rozdać i
rozesłać zdjęcia i rysopis wszystkim policjantom po obu stronach mostu.
Kontrolowano wszystkie wyjazdy z miasta, wszędzie były potężne korki.
Zawiadomiono lotniska, hotele, wypożyczalnie samochodów.
Ponieważ to ja i Raleigh wytropiliśmy Jenksa, teraz oboje natychmiast
znaleźliśmy się w centrum wydarzeń.
Zarządziliśmy otoczenie nadzorem jego rezydencji. Policja patrolowała
całą okolicę Sea Cliff, od Presidio po Lands End.
W podobnych akcjach najważniejsze jest pierwsze sześć godzin. Chodziło
o to, żeby Jenks nie mógł się wydostać z terenu, na którym uciekł, żeby
nie pozwolić mu na kontakt z nikim, kto mógłby mu pomóc. Nie miał
pieniędzy, jedzenia, nikogo, kto udzieliłby mu schronienia. Chyba że był
sprytniejszy, niż sądziłam.
Jego ucieczka zupełnie mnie ogłuszyła. Toczyłam ze sobą spór
wewnętrzny i nie potrafiłam go rozwiązać. Uciekł człowiek, którego udało
mi się wytropić, jednocześnie zastanawiałam się, czy to właśnie jego
powinniśmy szukać.
Każdy miał własną teorię, dokąd zbieg się skieruje. Do winnic, na wschód
do Nevady. Ja też miałam swoją teorię. Uważałam, że nie wróci do domu.
Na to był zbyt szczwany, poza tym nie miał tam czego szukać. Zapytałam
Rotha, czy da Jacobiego i Paula China. Postanowiłam działać, kierując się
własną intuicją.
Wzięłam Jacobiego na stronę.
- Chciałam cię prosić, żebyś wyświadczył mi wielką przysługę, Warren -
oznajmiłam i poprosiłam, żeby pilnował domu Joanny Wade na Russian
Hill. Z podobną prośbą zwróciłam się do China, posyłając go pod dom
Grega Marksa, dawnego agenta Jenksa.
Jeśli Jenks naprawdę uważał, że został wrobiony, powinien przede
wszystkim skierować się pod te dwa adresy.i
Jacobi spojrzał na mnie, jakbym znowu kazała mu szukać amatorów
drogiego szampana.
-
Do cholery, Lindsay... po kiego?
Chciałam, żeby mi zaufał, potrzebowałam jego zaufania, jego pomocy.
-
Bo mnie też wydało się śmieszne, że zostawił w hotelu tę przeklętą
marynarkę od smokingu. Myślę, że będzie chciał porozmawiać z Joanną.
Zrób, o co cię proszę.
Teraz mogłam już tylko czekać na raporty. Po sześciu godzinach
poszukiwania nadal nie dały żadnego rezultatu.
ROZDZIAŁ 113
Około czwartej dostrzegłam Jill: z trudem torowała sobie drogę do mojego
biura przez kłębowisko na korytarzu.
-
Cieszę się, że przyszłaś - powiedziałam, chwytając ją za rękę. -
Możesz mi ufać.
-
Na dole czeka Cindy. Musimy porozmawiać.
Jakoś przemknęłyśmy na dół i znalazłyśmy Cindy wśród reporterów,
którzy wczepiali się w każdego, kto schodził z drugiego piętra.
Wydzwoniłyśmy Claire i po pięciu minutach siedziałyśmy już wszystkie
przy stoliku w barze na rogu. Ucieczka Jenksa obróciła moje spekulacje w
jeden chaos.
-
Ciągle wierzysz, że jest niewinny? - Jill przeszła od razu do sedna.
-
To zależy, gdzie się pojawi. - Poinformowałam je, że postawiłam
obserwatorów pod domami Joanny Wade i Grega Marksa.
-
Teraz? - Jill zrobiła taką minę, jakby za chwilę miała pęknąć ze
złości. - Niewinni ludzie nie uciekają z aresztu, Lindsay.
-
Niewinni ludzie mogą uciekać, jeśli, nie wierzą w sprawiedliwość
sprawiedliwości - odparłam.
Claire rozejrzała się, przełknęła nerwowo ślinę.
-
Coś mi się wydaje, moje drogie, że wkraczamy na
bardzo grząski teren. Trwa polowanie na Jenksa - w każdej chwili mogą go
zastrzelić, jeśli nie da się ująć, a my rozprawiamy o szukaniu właściwego
mordercy i montowaniu nowego dochodzenia. Jeżeli ktoś się dowie,
polecą głowy. Między innymi te, które właśnie podziwiam.
-
Jeśli naprawdę wierzysz w swoją teorię, Lindsay, powinnaś z tym
pójść do kogoś. Do Rotha, do Mercera -pouczyła mnie Jill.
-
Mercera nie ma w mieście, a reszta zajęta jest szukaniem Jenksa. A
poza tym, kto, do choleiy, mi uwierzy? Sama mnie przekonywałaś, że to
tylko kupa hipotez.
-
Rozmawiałaś z Chrisem? - zapytała Claire.
Skinęłam głową.
-
I co on na to?
-
Uczepił się włosa. To dla niego mocny dowód. Ucieczka Jenksa nie
podziałała za bardzo na moją korzyść.
-
Od początku ten facet mi się podobał. - Jill uśmiechnęła się
nieznacznie.
Spojrzałam na Claire, szukając u niej wsparcia.
-
Trudno wspierać twój sposób myślenia, Lindsay -rzekła z
westchnieniem. - Choć zwykle masz trafne przeczucia.
-
Zabieramy się do Joanny, tak jak proponowała Lindsay? - odezwała
się Cindy. Im bliżej ją poznawałam, tym bardziej kochałam.
Sytuacja była naprawdę trudna. Zwróciłam się do Claire:
-
Czy mogłyśmy pominąć coś, co mogłoby obciążać Joannę?
Pokręciła głową.
-
Już to omówiłyśmy. Wszystkie punkty, dowody wskazują
bezpośrednio na Nicholasa Jenksa.
-
Ja mówię o czymś tak oczywistym, że mogłyśmy to przeoczyć.
-
Chciałabym ci pomóc, Lindsay, ale naprawdę wszystko już
przerobiłyśmy. Wszystko.
-
Musi coś być, coś, co nam podpowie, czy mordercą był mężczyzna,
czy kobieta. Jeśli to Joanna, niewiele się różni od
morderców, z którymi wcześniej miałam do czynienia. Musiała zostawić
jakiś trop, a my go nie zauważyłyśmy. Jenks zostawił ślad - albo ktoś
zrobił to za niego - i w końcu go znalazłyśmy.
-
I teraz powinnyśmy zająć się dokładnie tym samym -oznajmiła Jill z
uporem. - Zanim się okaże, że zamordowano czwartą parę młodą.
Byłam sama, ale nie mogłam się poddać.
-
Proszę cię - zwróciłam się do Claire - zastanówmy się jeszcze raz
nad wszystkim. Złapałyśmy nie tego człowieka.
ROZDZIAŁ 114
Morderca siedział przed lustrem do charakteryzacji, zapatrzony w błękitne
oczy, które za chwilę miały być szare.
Najpierw trzeba było jednak wetrzeć we włosy farbę, aż zniknie ostatni
złocisty ślad, i szczotkować je długo do tyłu, na gładko, dopóki nie stracą
całego blasku i połysku.
- Zmusiłeś mnie, żebym to zrobiła - powiedziała do zmieniającej się
twarzy. - Zmusiłeś mnie, żebym pojawiła się jeszcze raz. Powinnam była
się tego spodziewać. To twoje gry miłosne, prawda, Nick?
Wacikiem zaczęła rozprowadzać przezroczysty, kleisty, pachnący gumą
podkład. Najpierw skronie, potem linia brody, delikatna skóra pod nosem
nad górną wargą.
Wreszcie kozia bródka: nakładane pincetą kępki ciemno-rudych włosów.
Twarz była prawie gotowa. Jeszcze oczy... każdy by poznał, że należą do
niej.
Wyjęła z pudełka kolorowe soczewki kontaktowe, nawilżyła je, odciągnęła
powieki i wsunęła szkła.
Zamrugała zadowolona z efektu.
Zmieniła się całkowicie. Stalowoszare, pozbawione światła oczy
spoglądały martwo.
Oczy Nicholasa.
Była nim.
ROZDZIAŁ 11
Telefon Claire obudził mnie z głębokiego snu.
-
Przyjeżdżaj tu - rzuciła rozkazującym tonem. Nieprzytomnym
wzrokiem spojrzałam na budzik. Było po
piątej.
-
Gdzie mam przyjeżdżać? - jęknęłam.
-
Do biura, cholera, do laboratorium. Strażnik już wie, wpuści cię.
Zbieraj się i bądź tu zaraz.
Powiedziała to tak, że otrzeźwiałam w ciągu kilku sekund.
-
Jesteś w laboratorium?
-
Od wpół do trzeciej, śpiochu. Chodzi o Nicholasa Jenksa. Wydaje mi
się, że coś znalazłam. Porazi cię, jak usłyszysz.
O tej porze droga do kostnicy zajęła mi dziesięć minut. Zaparkowałam na
niewielkim okrągłym placu przed biurem koronera zarezerwowanym dla
wozów służbowych i wyskoczyłam z samochodu: nieuczesana, w bluzie i
dżinsach.
Strażnik otworzył mi drzwi niemal natychmiast. Wiedział, że przyjadę.
Claire czekała już na mnie przy wejściu do laboratorium.
-
Wiele po tobie oczekuję - uprzedziłam.
Nic nie odpowiedziała, tylko przyparła mnie do drzwi, bez słowa
powitania czy wyjaśnienia.
-
Jesteśmy w Hyatcie - zaczęła. - Morderstwo numer jeden. David
Brandt ma właśnie otworzyć drzwi. - Udawaj pana młodego - powiedziała,
kładąc dłoń na moim ramieniu i ustawiając mnie we właściwej pozycji. -
Ja będę mordercą. Z zaskoczenia zadaję cios, prawą ręką, chociaż teraz nie
ma to wielkiego znaczenia.
Wraziła mi pięść pod lewą pierś.
-
Upadasz i w tym miejscu potem cię znajdujemy. Skinęłam głową na
znak, że jak dotąd nadążam za jej
rekonstrukcją.
-
Co znajdujemy koło ciebie? - zapytała, szeroko otwierając oczy.
Usiłowałam przypomnieć sobie scenę zbrodni.
-
Szampana, marynarkę od smokingu.
-
Tak, ale mnie nie o to chodzi.
-
Krew... mnóstwo krwi.
-
Cieplej. Pamiętasz, umarł na atak serca, zawał elektromechaniczny.
Uznałyśmy, że był śmiertelnie przerażony.
Podniosłam się, spojrzałam na podłogę i nagle tamten obraz stan,ął mi
wyraźnie przed oczami.
-
Uryna.
-
Właśnie - zawołała Claire. - Znajdujemy niewielką ilość uryny. Na
butach Brandta, na podłodze. Wszystkiego sześć centymetrów
sześciennych, tyle mam w probówce. Wydawało się logiczne, że należała
do pana młodego. Zwieracze zawodzą w chwili panicznego strachu, nagłej
śmierci. Zaczęłam się wczoraj zastanawiać: w Cleveland też były ślady
uryny. Tej z Hyatta w ogóle nie badałam. Bo i po co? Z góry założyłam, że
pochodzi z organizmu Davida Brandta.
-
Skoro leżałaś tutaj, zwinięta na podłodze, ja, morderca, stałam nad
tobą, a siuśki były tu - mówiła, wskazując miejsca na podłodze - to kto się,
do cholery, zesikał?
Wpatrywałyśmy się w siebie przez chwilę nieruchomo, w jednej z tych
chwil świetlistej epifanii.
-
Morderca - odpowiedziałam.
Claire obdarzyła swoją pojętną uczennicę uśmiechem.
-
Annały medycyny sądowej pełne są przykładów, jak to mordercy
robią w portki, kiedy zabijają, sikanie jest tym bardziej prawdopodobne.
Kompulsywna staruszka, obsesyjna w każdym detalu, schowałam
probówkę Bóg wie po co do lodówki. A żeby wszystko do końca wyjaśnić,
trzeba ci wiedzieć, że urynę można testować.
-
Testować? Na co?
-
Na płeć, Lindsay. Na podstawie uryny można określić płeć.
-
Jezu, Claire. - Nic więcej nie byłam w stanie powiedzieć.
Zaprowadziła mnie do laboratorium, do blatu, na którym stały dwa
mikroskopy, jakieś chemikalia w buteleczkach i coś, co rozpoznałam z
wykładów chemii w college'u jako aparat do odwirowywania.
-
Nie ma w naszej ludzkiej urynie spektakularnych różnic, ale kilku
rzeczy można się doszukać. Najpierw potraktowałam ją wodorotlenkiem
potasu, który wytrąca różne zanieczyszczenia z kultur krwi. - Popchnęła
mnie lekko do pierwszego mikroskopu. - Widzisz te małe wło-skowate
niby gałązki z gronami komórek. Candida albi-cans.
Spojrzałam na nią tępo.
-
Komórki drożdży, skarbie. Ta uryna ma sporo drożdży. U chłopców
nie występują.
Zaczęłam się uśmiechać, ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, pociągnęła
mnie do następnego mikroskopu.
-
Tutaj masz inną próbkę powiększoną trzy tysiące razy. Przyjrzyj się.
Zajrzałam.
-
Widzisz te ciemne komórki w kształcie maleńkich półksiężyców? -
zapytała.
-
Aha.
-
Czerwone ciałka krwi. Mnóstwo czerwonych ciałek.
Podniosłam głowę znad mikroskopu i spojrzałam na
Claire.
-
Nie występują w urynie mężczyzny, a już na pewno nie w takich
ilościach. Chyba że przy krwawieniu z nerek, a z tego, co wiem, nasi
sprawcy nie uskarżają się na podobne dolegliwości.
-
Chyba że - mruknęłam - nasz morderca miał okres.
ROZDZIAŁ 116
Patrzyłam na Claire i czekałam, aż informacja zadomowi się w moim
mózgu. A więc Nicholas Jenks cały czas mówił prawdę.
Nie było go w pokoju hotelowym tamtej nocy, kiedy zginęli Melanie i
David Brandtowie. Nie było go w Napa. Najpewniej i w clevelandzkim
Hall of Fame. Tak bardzo nienawidziłam Jenksa, że przestałam jasno
rozumować.
Żadna z nas tego nie potrafiła. Chciałyśmy, żeby okazał się winien.
Wszystkie dowody - włos, marynarka, szampan - miały nas po prostu
zmylić. Jenks był mistrzem nieoczekiwanych zakończeń, ale ktoś przerósł
mistrza.
Objęłam Claire i uściskałam.
-
Jesteś wspaniała.
-
A żebyś wiedziała. Nie wiem, czego to dowodzi -mówiła, klepiąc
mnie po plecach - ale osoba stojąca nad tym biednym chłopcem na miejscu
zbrodni była kobietą. I jestem pewna, że zadała cios prawą ręką.
W głowie mi huczało. Jenks na wolności, setki gliniarzy go szukają, a on
okazuje się niewinny.
-
I co? - Claire uśmiechnęła się do mnie.
-
To druga najlepsza wiadomość, jaką ostatnio usłyszałam.
-
Druga?
Wzięłam ją za rękę. Powiedziałam, czego dowiedziałam się od Medveda.
Raz jeszcze się uściskałyśmy. Odtańczyłyśmy nawet mały taniec
zwycięstwa. A potem obydwie wróciłyśmy do pracy.
ROZDZIAŁ 117
Poszłam na górę, do swojego pokoju i wywołałam przez radiotelefon
Jacobiego. Biedak nadal tkwił przed domem Joanny Wade na rogu Filbert i
Hyde.
-
Jak tam, Warren?
-
Tak, że tylko prysznic i kilka godzin snu mogłyby uratować sytuację.
-
Powiedz, co się dzieje?
-
Co się dzieje? - powtórzył smętnie, jakby recytował zapiski
służbowe. - Czwarta piętnaście wczoraj, obiekt wychodzi z domu i zasuwa
wdzięcznym kroczkiem do Gold's Gym o jedną przecznicę stąd, trochę
poćwiczyć. Szósta dziesięć, obiekt znów się objawia, idzie na spacer do
Pasqua
Coffee, wychodzi z plastykową torbą. Podejrzewam, że chodzi o palone
migdały. Wchodzi do butiku Contemo Casuals, wychodzi bez żadnej
dodatkowej torby. Podejrzewam, że nowa kolekcja jesienna jeszcze nie
przyjechała, Boxer. Obiekt idzie do domu. Zapalają się światła na drugim
piętrze. Czyżbym czuł kurczaka? Nie wiem, jestem tak kurewsko głodny,
że mogę mieć omamy. Światła gasną o dziesiątej dwadzieścia pięć. Od
tamtej chwili obiekt oddaje się zajęciu, któremu ja też chciałbym się
oddawać. Dlaczegoś mnie tu wystawiła jak jakiegoś bubka po szkole,
Lindsay?
-
Ponieważ Nicholas Jenks będzie chciał skontaktować się ze swoją
byłą żoną. Uważa, że go wrobiła. Chyba wie, że to ona jest mordercą.
-
Chcesz mnie pocieszyć, Boxer? Nadać sens mojemu życiu?
-
Może. Ja myślę podobnie. Jak to brzmi w twoich uszach? Jeśli
zauważysz Jenksa, natychmiast daj mi znać.
Około ósmej przyszedł Chris Raleigh. Popatrzył zdziwiony na moje
podkrążone oczy i ogólnie niechlujny wygląd.
-
Spróbuj czesać się rano. Człowiek czasami powinien.
-
Claire wydzwoniła mnie o piątej. O wpół do szóstej byłam w
kostnicy.
-
Po kiego?
-
To trochę trudno wytłumaczyć. Chciałabym, żebyś poznał kilka
moich przyjaciółek.
-
O ósmej rano?
-
Uhu. To przyjaciółki.
Zupełnie zbaraniał.
-
Czegoś tu nie łapię?
-
Chris. - Chwyciłam go za ramię. - Jest przełom w sprawie.
ROZDZIAŁ 118
Godzinę później zwołałam zebranie naszego klubu. Z nadzieją, że to już
po raz ostatni.
Przyszły dwa zgłoszenia, że ktoś gdzieś jakoby widział
Nicholasa Jenksa. W Tiburon w pobliżu mariny i na południe od Market,
między bezdomnymi. Oba zgłoszenia okazały się fałszywe. Wymknął się
nam i im dłużej pozostawał na wolności, tym rozmaitsze budziło to
spekulacje.
Zamknęłyśmy się w pokoju przesłuchań, którego czasami używała
obyczajówka. Claire przeszmuglowała Cindy, a kiedy już były na górze,
zadzwoniłyśmy po Jill.
-
Widzę, że nastąpiło rozluźnienie regulaminu - rzuciła na widok
Chrisa.
Raleigh też był zaskoczony.
-
Nie zwracajcie na mnie uwagi. Jestem tutaj, żeby nikt was nie
posądził o dyskryminację.
-
Pamiętasz Claire i Jill Bernhardt z biura prokuratora rejonowego -
powiedziałam. - Cindy poznałeś w Napa. To cały zespół.
Chris powoli przesunął wzrokiem po wszystkich twarzach. Zatrzymał
spojrzenie na mojej.
-
Pracowałaś nad sprawą niezależnie od dochodzenia?
-
Nie pytaj, tylko słuchaj - przerwała mu Jill, sadowiąc się na krześle.
Teraz wszystkie oczy skierowały się na mnie.
-
Chcesz zacząć? - zwróciłam się do Claire.
Skinęła głową i przybrała taką minę, jakby miała właśnie zaprezentować
referat na konferencji medycznej.
-
W wyniku nalegań Lindsay ostatnią noc spędziłam nad
dokumentacją naszych trzech spraw, szukając czegoś, co byłoby dowodem
przeciwko Joannie. Początkowo nic nie mogłam znaleźć, utwierdziłam się
jedynie we wcześniejszym wniosku, że morderca musiał być praworęczny.
Jenks jest leworęczny. I tyle.
Dopiero potem uderzyło mnie coś, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi.
Na miejscu i pierwszej, i trzeciej zbrodni znaleziono ślady uryny. Ani ja,
ani zapewne lekarz w Cleve-land nie przywiązywaliśmy do tego wagi. A
jednak zastanawiająca była lokalizacja tych śladów. Rano, bardzo
wcześnie rano przyjechałam do laboratorium i przeprowadziłam kilka
testów.
W pokoju zapadła martwa cisza, wszyscy wstrzymali oddech.
-
W urynie, którą znaleźliśmy w Grand Hyatt, badania wykazały
wysoką zawartość drożdży oraz czerwonych ciałek krwi. Ten poziom
czerwonych ciałek pojawia się w moczu tylko w czasie menstruacji.
Zważywszy też drożdże, nie miałam już wątpliwości, że to uryna kobiety.
To kobieta zabiła Davida Brandta i jestem niemal pewna, że kobieta była
w toalecie w Cleveland.
Jill osłupiała, Cindy rozchyliła usta w półuśmiechu.
Raleigh tylko pokręcił głową.
-
Jenks tego nie zrobił - włączyłam się. - To Joanna. Znęcał się nad nią,
a potem rzucił dla nowej żony. Na domiar złego wkrótce stał się bogaty.
Joanna dwa razy pozywała go do sądu, bez powodzenia. Otrzymała o
wiele mniej, niż gdyby rozwód nastąpił rok później. Patrzyła, jak staje się
sławny, patrzyła na jego bogactwo, na jego z pozoru szczęśliwe, beztroskie
życie.
Chris spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
-
Naprawdę uważasz, że kobieta podołałaby temu fizycznie? Pierwsze
ofiary zostały zadźgane, drugie małżeństwo morderca przeciągnął jakieś
dwadzieścia, trzydzieści metrów.
-
Nie widziałeś jej - obstawałam przy swoim. - Ona jedna wiedziała,
jak wrobić Jenksa. Zna jego gusty, jego sytuację, miała dostęp do jego
rzeczy. W dodatku pracowała u Saksa.
-
Była jedną z niewielu osób, które wiedziały o istnieniu Oblubienicy -
zaszczebiotała Cindy.
Zwróciłam się do Jill.
-
Miała możliwości, miała motyw i jestem pewna jak cholera, że miała
też wielką ochotę.
W pokoju zapadło ciężkie milczenie.
-
Jak chcecie to rozegrać? - zapytał w końcu Chris. -Połowa policji
San Francisco ugania się za Jenksem.
-
Zamierzam poinformować Mercera i przekonać jakoś Jenksa, że nikt
go nie zabije, jeśli wyjdzie z ukrycia. Potem spróbuję zdemaskować
Joannę. Trzeba będzie sprawdzić jej
billingi, wyciągi z kart kredytowych. Jeśli była w Cleve-land, musiała
zostawić jakiś ślad. Myślę - zwróciłam się do Jill - że teraz będziesz już
mogła wystawić nakaz przeszukania.
Jill pokiwała głową, zrazu niepewnie, potem z trochę większym
przekonaniem.
-
Aż trudno uwierzyć, że teraz trzeba będzie bronić tego sukinsyna.
Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi i do pokoju wpadł jeden z
naszych inspektorów, John Kersey.
-
Jenks... widziano go. Jest w Pacific Heights.
ROZDZIAŁ 119
Raleigh i ja poderwaliśmy się niemal równocześnie i pognaliśmy do
centrum dowodzenia.
Jenksa widziano w lobby małego hotelu o nazwie El Dri-sco. Zobaczył go
boy hotelowy. Był bez kajdanek. Teraz pewnie znowu zgubił się na
Ulicach Pacific Heights.
Dlaczego tam? - zastanawiałam się gorączkowo. Wkrótce się wyjaśniło.
W Pacific Heights mieszkał Greg Marks.
Wywołałam przez radiotelefon Paula China, który nadal obserwował dom
agenta.
-
Miej oczy otwarte - mówiłam. - Być może w pobliżu pojawi się
Jenks. Widziano go w Pacific Heights.
Odezwała się moja komórka. Dzwonił Jacobi. Wszystko działo się
równocześnie.
-
Boxer, jest polecenie - wszystkie posiłki na Heights, jestem już
niedaleko. Jadę za Jenksem.
-
Nie ruszaj się z miejsca, Warren - krzyknęłam do słuchawki. Nadal
wierzyłam, że Joanna jest mordercą, nie mogłam zdjąć Warrena, tym
bardziej gdy ciągle nie mieliśmy Jenksa. - Zostań na stanowisku.
-
Znam pewne precedensy - kłócił się Jacobi. - Poza tym tu się nic nie
dzieje. Wezwę patrol, zastąpią mnie.
-
Jacobi - krzyczałam, ale już się wyłączył. Odwróciłam się do Chrisa.
- Warren zostawił Joannę.
Raptem w ogólnym zamieszaniu rozległo się wołanie Ka-ren, naszej
cywilnej urzędniczki.
-
Lindsay, telefon do ciebie na jedynce.
-
Nie mam czasu, wyjeżdżamy - ryknęłam w odpowiedzi. Przypięłam
pistolet, chwyciłam kluczyli od samochodu. - Kto dzwoni?
-
Mówi, że będziesz chciała porozmawiać z nim o sprawie Jenksa.
Nazywa się Phillip Campbell.
ROZDZIAŁ 120
Zamarłam, przez chwilę wpatrywałam się w Raleigha, a potem rzuciłam
się do swojego biurka.
Dałam znak Karen, żeby przełączyła, i równocześnie syknęłam do Chrisa:
-
Spróbuj go namierzyć.
Czekałam jak w transie, każda sekunda mogła się liczyć.
-
Wie pani, kto mówi - w słuchawce rozległ się arogancki głos Jenksa.
-
Wiem. Gdzie pan jest?
-
Mowy nie ma, inspektorze. Dzwonię tylko po to, by pani powiedzieć,
że niezależnie od tego, co się wydarzy, nie zabiłem żadnego z nich. Nie
jestem mordercą.
-
Wiem o tym.
Wydawało mi się, że usłyszałam zdziwienie w jego głosie,
-
Wie pani...?
Nie mogłam mu powiedzieć, kto to.
-
Zapewniam, dowiedziemy, że to nie pan. Proszę powiedzieć, gdzie
pan jest.
-
Coś pani powiem? Nie za bardzo pani wierzę - oznajmił Jenks. -
Poza tym już za późno. Powiedziałem pani, że sam się tym zajmę.
Rozwiążę za panią sprawę.
Mógł się rozłączyć w każdej chwili i znowu stracilibyśmy trop. Musiałam
wykorzystać szansę.
-
Spotkam się z panem. Gdzie tylko pan zechce.
-
Dlaczego miałbym się z panią spotykać? Ostatnio dość się pani
naoglądałem.
-
Wiem, kto to zrobił - próbowałam go przekonać.
-
Ja też.
I odwiesił słuchawkę.
ROZDZIAŁ 121
Szósta... Market... Taylor... ulice śmigały mimo, kogut na dachu
samochodu Chrisa błyskał jak oszalały.
Ellis.
Larkin.
Skręciliśmy z piskiem opon w Larkin, potem jeszcze brukowana
nawierzchnia Nob Hill i po chwili byliśmy na Russian Hill.
Joanna zajmowała mieszkanie na drugim piętrze domu przy rogu Filbert i
Hyde. Nie mogliśmy dłużej czekać, żeby ją zdjąć.
Jenks był na wolności. Może już u Joanny. Teraz chodziło już tylko o to,
żeby nie dopuścić do kolejnych morderstw.
Zwolniliśmy, wyłączyliśmy koguta i pięliśmy się stromymi uliczkami.
Dom pozostawał niestrzeżony najwyżej przez piętnaście minut. Nie
wiedziałam, gdzie jest Joanna, nie miałam żadnej pewności, gdzie
podziewa się Jenks.
Chris zgasił silnik. Odbezpieczyliśmy pistolety i ustaliliśmy sposób
działania.
I wtedy zobaczyłam coś, co zaparło mi dech w piersiach.
Chris też zobaczył.
- Chryste, to on.
Z wąskiego zaułka o dwa domy dalej wyszedł brodaty mężczyzna w
luźnym sportowym płaszczu. Rozejrzał się na obie strony i ruszył przed
siebie.
Jenks.
Raleigh odbezpieczył pistolet, złapał za klamkę. Przyjrzałam się uważniej,
z niedowierzaniem, chwyciłam go za rękę.
-
Poczekaj, przyjrzyj mu się jeszcze raz.
Obydwoje, szeroko otwierając ze zdumienia oczy, wpatrywaliśmy się w
postać przed nami. Te same, nie do pomylenia, ciemnorude, przysypane
siwizną włosy, ta sama bródka.
Tylko że to nie był Jenks.
Szczuplejsza sylwetka, jaśniejsza karnacja, włosy sczesane do tyłu, by
ukryć ich długość. Tyle mogłam dostrzec.
Kobieta.
-
To Joanna - wykrztusiłam.
-
Gdzie jest Jenks? - zapytał Chris. - To wszystko zaczyna coraz
bardziej przypominać zły sen.
Patrzyliśmy, jak postać powoli zbliża się do rogu ulicy. W głowie czułam
kompletny chaos. To był zły sen.
-
Pojadę za nią, a ty idź na górę - zdecydował Chris. -Upewnij się, czy
nie ma jej w domu. Wezwę posiłki. Idź, Lindsay.
Po chwili byłam już na ulicy, szłam w stronę mieszkania Joanny, Chris
ruszył za nią.
Zaczęłam na chybił trafił naciskać przyciski domofonu, aż w głośniku
odezwał się jakiś rozzłoszczony kobiecy głos. Przedstawiłam się i
zobaczyłam przez szybę, że w drzwiach mieszkania pojawiła się siwa pani.
Właścicielka domu, jak się okazało.
Pokazałam odznakę, kazałam natychmiast odszukać zapasowy klucz i
kazałam jej wracać do mieszkania.
Wyjęłam pistolet. Na twarzy i karku czułam warstewkę gorącego potu.
Dotarłam do mieszkania Joanny na drugim piętrze. Serce mi waliło.
Ostrożnie, Lindsay, ostrzegał mnie wewnętrzny głos. Czy zastanę tu
Nicholasa Jenksa?
Wiele razy w swojej karierze policyjnej nie wiedziałam, co mnie spotka za
drzwiami, które otwierałam, ale nigdy nie czułam się tak okropnie.
Włożyłam klucz do zamka, przekręciłam, a kiedy ustąpił, pchnęłam drzwi
nogą.
Otworzyły się na oścież... stałam w progu pełnego światła, dobrze
urządzonego mieszkania Joanny Wade.
-
Jest tam ktoś?
Nie było żadnej odpowiedzi.
W salonie ani żywej duszy. Podobnie w jadalni i w kuchni. W
zlewozmywaku kubek po kawie. Na stole „Chronicie" otwarta na stronie
„Style".
Ani żadnego śladu, że trafiłam do domu obłąkanej morderczyni. Trochę
mnie to zaniepokoiło.
Przeszłam dalej. Na stoliku do kawy magazyny „Food and Wine", „San
Francisco", kilka książek z ćwiczeniami jogi.
W sypialni niezasłane łóżko. W całym mieszkaniu atmosfera swobodnej
przytulności, niewymuszonej elegancji.
Joanna Wade zdawała się zupełnie zwykłą kobietą. Czytała, piła kawę,
ćwiczyła, regularnie płaciła rachunki. Mordercy mieli obsesję na punkcie
swoich ofiar, żyli ich życiem. Nic się nie zgadzało.
Ruszyłam w stronę łazienki.
-
Cholera! - Ostatni, nieodwołalny zwrot w sprawie. Na podłodze w
kostiumie do ćwiczeń leżała Joanna Wade. Oparta o wannę, patrzyła na
mnie. Właściwie nie na mnie.
W rzeczywistości patrzyła na swojego mordercę - szeroko otwartymi,
przerażonymi oczami.
Użył noża. Jenks? Jeśli nie on, to kto?
-
Chryste - tchnęłam. W głowie mi wirowało, narastał ból. Podeszłam
szybko do niej, ale nic nie mogłam już zrobić.
I wtedy zdjęła mnie przyprawiająca o dreszcz, ostatnia myśl.
-
Jeśli to nie Joanna, za kim pojechał Chris?
ROZDZIAŁ 122
W ciągu paru minut pod dom zajechały z piskiem opon dwa wozy
patrolowe. Posłałam mundurowych na górę, gdzie leżało ciało Joanny, ale
myślami byłam przy Chrisie. I tej, którą śledził.
Spędziłam w mieszkaniu dziesięć, dwanaście minut, w tym czasie nie
mógł nawiązać ze mną kontaktu. Martwiłam się. Miał do czynienia z
mordercą, z osobą, która zabiła właśnie Joannę Wade. Podeszłam do
otwartego wozu patro-
lowego. Targana niepokojem wywołałam Centrum Dowodzenia, żeby się
dowiedzieć, co u nich.
Czy to możliwe, żeby sprawcą był jednak Jenks? Czy to Jill miała rację?
Manipulował nami od samego początku? Zaaranżował wszystko, łącznie z
pojawieniem się w Pacific Heights?
Jeśli to on, to dlaczego? Tym bardziej teraz, kiedy powiedziałam, że mu
wierzę? Po co zabił? Czy mogłam jakoś zapobiec śmierci Joanny? Co się,
do choleiy, dzieje? Gdzie podziewa się Chris?
Mój telefon wreszcie się odezwał. Dzwonił Chris.
-
Gdzie jesteś? Śmiertelnie mnie wystraszyłeś. Nie rób mi takich
numerów.
-
Koło mariny. Jadę za niebieskim saabem.
-
Uważaj, to nie jest Joanna. Joanna nie żyje. Została zabita w swoim
mieszkaniu, nożem. Kilkanaście ran kłutych.
-
Nie żyje? - powtórzył. - W takim razie, kto jedzie tym saabem?
-
Powiedz mi, gdzie dokładnie jesteś.
-
Przy Bay i North Point. Ten z saaba zatrzymuje się. Wysiada z
samochodu.
Zabrzmiało mi to znajomo. Bay i North Point? Co tam jest? W
zamieszaniu panującym pod domem Joanny nie mogłam sobie
przypomnieć.
-
On zaczyna uciekać, Lindsay.
Nagie mnie olśniło. Zdjęcie, które oglądałam w domu Jenksów, Piękna,
oświetlona księżycowym światłem kopuła. The Pałace of Fine Arts.
Tam, gdzie brał ślub.
-
Wiem chyba, dokąd pobiegł! - zawołałam. - The Pałace of Fine Arts.
ROZDZIAŁ 123
Zabrałam jeden z wozów patrolowych i na syrenie ruszyłam w kierunku
Presidio.
Droga zabrała mi raptem siedem minut. Przez Lombard
i Richard son do południowego końca Presidio. Z oddali już widziałam
kopułę pałacu, a w chwilę potem dostrzegłam taurusa Chrisa
zaparkowanego na skraju parku, tuż obok wozu patrolowego, ale ani śladu
policji.
Dlaczego nie przysłali jeszcze posiłków?
Odbezpieczyłam pistolet i ruszyłam do parku w kierunku potężnej rotundy.
Nie zamierzałam czekać.
Zobaczyłam biegnących naprzeciwko mnie wystraszonych ludzi. Uciekali
od rotundy.
-
Tam jest strzelanina! - krzyknął ktoś.
Ruszyłam pędem.
-
Wszyscy z parku! Jestem policjantką! - wołałam, zderzając się z
uciekającymi.
-
Ma pistolet! - zawołał ktoś.
Biegłam wokół basenu, wzdłuż marmurowej kolumnady. Nie słyszałam
żadnych strzałów.
Dopiero w pobliżu rotundy z wznoszącymi się wysoko korynckimi
kolumnami usłyszałam kpiący głos kobiety:
-
Tylko ty i ja, Nick. Pomyśl. Czy to nie romantyczne?
I męski głos:
-
Spójrz na siebie, jesteś żałosna. Jak zawsze.
Głosy niosły się echem pod wielką kopułą głównej rotundy.
Gdzie jest Chris? Gdzie posiłki?
Gliny dawno już powinny tu być. Wstrzymując oddech nasłuchiwałam
odgłosu syren.
Przestrzeń pod kopułą zdawała się wzmacniać stukrotnie odgłos każdego
mojego kroku.
-
Czego chcesz? - usłyszałam dudniący o kamienie krzyk Jenksa. A
potem kobiecy głos:
-
Chcę, żebyś je zapamiętał! Wszystkie kobiety, które pieprzyłeś.
Ciągle nie mogłam nigdzie dojrzeć Chrisa.
Położyłam się na ziemi i ostrożnie wychyliłam głowę zza kolumnady.
Zobaczyłam Chrisa.
Siedział oparty o filar i obserwował scenę, która rozgrywała się pod
kopułą.
W pierwszej chwili chciałam powiedzieć: Połóż się, schowaj, zobaczą cię
przecież. Jak na filmie w zwolnionym tempie moje oczy były szybsze niż
mózg.
Zrobiło mi się niedobrze i zdjął mnie okropny smutek.
Siedział tam i po prostu się przyglądał, nie próbował się chować.
W skrwawionej koszuli.
Zapomniałam o policyjnym treningu, o wyrobionych nawykach. Miałam
ochotę krzyczeć w głos. Trzeba było całej siły woli, żebym się
powstrzymała.
Miał na piersi dwie plamy krwi. Podeszłam do niego powoli, choć nogi
odmawiały mi posłuszeństwa. Uklękłam. Serce waliło mi jak młotem.
Patrzył niewidzącymi oczami, miał szarą jak popiół twarz. Poszukałam
pulsu. Był. Ledwie wyczuwalny.
-
Och, Chris. - Stłumiłam szloch.
Kiedy się odezwałam, chyba mnie zobaczył, jego oczy na chwilę ożyły. Na
ustach pojawił się cień uśmiechu. Usłyszałam oddech.
Próbowałam zatamować krew.
-
Wytrzymaj, Chris. Wytrzymaj. Sprowadzę pomoc.
Poszukał mojej dłoni, próbował coś powiedzieć, ale z ust
dobył się tylko słaby szmer.
-
Nic nie mów.
Pognałam z powrotem do wozu patrolowego, chwyciłam radiotelefon,
chwilę trwało, zanim znalazłam kanał dyspozytora i zaczęłam nadawać:
-
Cztery osiem sześć - wołałam. - Cztery osiem sześć. Ranny
funkcjonariusz w rotundzie Pałace of Fine Arts. Natychmiast ambulans i
posiłki. Nicholas Jenks na terenie. Powtórz, cztery osiem sześć, potrzebna
pomoc.
Kiedy dyspozytor powtórzył moje histeryczne nawoływanie, rzuciłam
radiotelefon i wróciłam do parku.
Chris jeszcze oddychał, na jego wargach pojawiły się krwawe pęcherzyki.
-
Kocham cię - szepnęłam, ściskając jego dłoń.
Z rotundy nadal dobiegały głosy, nie rozumiałam słów, ale
ciągle były to te same dwa głosy, męski i kobiecy. Rozległ się strzał.
-
Idź - wycharczał Chris. - Wytrzymam. - Popchnął mnie słabym
ruchem i uśmiechnął się. - Będę cię osłaniał.
Pobiegłam ku rotundzie z pistoletem gotowym do strzału. Dwa razy
obejrzałam się przez ramię. Chris patrzył na mnie. Osłaniał mnie.
Biegłam nisko nachylona wzdłuż ostatniego wewnętrznego rzędu kolumn.
Stali oboje na samym środku. Jenks w białej koszuli. Trzymał się za ramię,
krwawił.
Naprzeciwko niego w męskim ubraniu, z pistoletem w dłoni stała Chessy
Jenks.
ROZDZIAŁ 124
Z rudą bródką, pokrytymi farbą włosami wyglądała jak przedziwna
karykatura samej siebie.
Trzymała kurczowo pistolet i celowała w Jenksa.
-
Mam dla ciebie prezent, Nick.
-
Prezent? - W głosie Jenksa słychać było desperację. -O czym ty, do
diabła, mówisz?
-
Dlatego tu jesteśmy. By odnowić nasze śluby.
Chessy wyjęła z kieszeni marynarki mały woreczek i rzuciła go Jenksowi
do stóp.
-
Dalej, otwórz go.
Nicholas Jenks przyklęknął sztywno i podniósł sakiewkę. Otworzył,
wysypał zawartość na rękę. Osłupiał z przerażenia.
Sześć obrączek.
-
Chessy, na litość boską. Jesteś obłąkana. Co mam z tym zrobić? -
Podniósł jedną z obrączek. - Pójdziesz za to na krzesło elektryczne.
-
Nie, Nick. - Chessy pokręciła głową. - Chcę, żebyś je połknął.
Pozbył się dowodu. Zrobisz to dla mnie.
Twarz Jenksa wykrzywiła się w grymasie odrazy.
-
Co mam zrobić?
-
Połknąć je. Każda z nich to ktoś, kogo zniszczyłeś. Zabiłeś ich
piękno. Były niewinne. Jak ja. Niewinne panienki w dniu swoich zaślubin.
Zabiłeś nas wszystkie, Nick: mnie, Kathy, Joannę. Teraz powinieneś dać
nam coś w zamian. Nakładam ci na palec obrączkę i ślubuję.
-
Dość, Chessy! - ryknął Jenks.
-
To ja będę decydowała, czy dość. Kochasz gry miłosne, możesz teraz
grać. Tym razem w mojej grze. Połknij obrączki! - Poruszyła pistoletem. -
Nie wątpisz chyba, że strzelę, co, kochanie?
Jenks podniósł jedną z obrączek i podniósł do ust trzęsącą się dłonią.
-
To była Melanie, Nick. Podobałaby ci się. Wysportowana...
narciarka... nurek. Twój typ, prawda? Walczyła do samego końca. A ty nie
lubisz, kiedy walczymy. Chcesz mieć nad nami totalną kontrolę. -
Wycelowała lufę w głowę Jenksa.
Jenks włożył obrączkę do ust i przełknął z takim wyrazem twarzy, jakby
zaraz miał zwrócić.
Coś złego działo się z Chessy. Zaczęła drżeć, traciła panowanie nad
sytuacją. Uznałam, że nie mogę dłużej czekać.
-
Policja - zawołałam, zbliżając się ze swoją trzydzie-stkąósemką
wycelowaną w Chessy.
Odwróciła się gwałtownie, nie była nawet zdziwiona. Spojrzała znowu na
Jenksa.
-
To on powinien być ukarany!
-
To koniec, Chessy - powiedziałam, podchodząc ostrożnie. - Proszę,
Chessy, dość zabijania.
Popatrzyła na mnie takim wzrokiem, jakby nagle zdała sobie sprawę, czym
się stała, jakie obrzydliwości popełniła.
-
Przepraszam... za wszystko, co się stało. Z wyjątkiem tego!
I strzeliła. Do Jenksa.
Ja też strzeliłam. Do niej.
Jej szczupłe ciało poleciało do tyłu, uderzyło o ścianę. Szeroko otworzyła
oczy, rozchyliła usta.
Dopiero teraz spostrzegłam, że chybiła. Jenks stał na swoim miejscu i
patrzył na żonę z niedowierzaniem. Nie mieściło mu się w głowie, że
mogła to wszystko zrobić, nie przypuszczał, że aż tak bardzo go
nienawidziła. Ciągle mu się wydawało, iż ma całkowitą władzę nad
Chessy, może nawet wierzył, że żona nadal go kocha.
Podbiegłam do niej, ale było za późno. Oczy były martwe, z rany na piersi
płynęła krew. Uniosłam jej głowę, myśląc, jaka jest piękna - jak Melanie,
Rebeca, Kathy. Teraz i ona nie żyła, jak tamte.
-
Mówiłem pani... mówiłem, że jestem niewinny - odezwał się
Nicholas Jenks z ulgą w głosie.
Spojrzałam na niego z odrazą. Ośmioro ludzi nie żyło. Nowożeńcy,
Joanna, teraz jego żona. Mówiłem, że jestem niewinny? O tym myślał?
Zacisnęłam dłoń i z całych sił zdzieliłam go w zęby. Rozległ się jakiś
trzask, klekot i Jenks osunął się na kolana.
-
To za niewinność, Jenks!
ROZDZIAŁ 125
Biegłam. Nie wiedziałam, co robię, gdzie właściwie jestem. Instynkt
zaprowadził mnie do miejsca, gdzie zostawiłam postrzelonego Chrisa.
Ciągle siedział pod filarem w tej samej pozycji. Jakby czekał na mój
powrót.
Przyklękłam przy nim. Przyjechała już karetka, zjawiła się policja.
Wreszcie. Nie spieszyli się specjalnie.
-
Co się stało? - szepnął Chris ledwie słyszalnym szeptem.
-
To Chessy Jenks była mordercą, Chris. Dostałam ją.
Skinął słabo głową.
-
Moja dziewczyna.
Uśmiechnął się blado i umarł w moich ramionach.
Nigdy nie przypuszczałam, nigdy nie postało mi w głowie, że to on umrze
pierwszy. Straszny, niewyobrażalny wstrząs. To przecież ja byłam chora,
mnie miała zabrać śmierć.
Przyłożyłam głowę do jego piersi. Nic, śladu oddechu, bicia serca, tylko
przeraźliwy bezruch. Wszystko wydawało się zupełnie nierealne.
Załoga karetki podjęła jakieś heroiczne i niepotrzebne już próby ratowania
Chrisa. Siedziałam obok niego i trzymałam go za rękę.
Byłam kompletnie otępiała, pusta i strasznie smutna. Płakałam, ale miałam
mu jeszcze coś do powiedzenia, musiałam mu przekazać tę ostatnią rzecz.
• - Medved mówi, że wyzdrowieję, Chris.
ROZDZIAŁ 126
Nie byłam w stanie pracować. Dostałam tygodniowy urlop.
Wykorzystałam ten czas dla siebie, oglądałam kasety ze starymi filmami,
chodziłam na transfuzje, raz czy dwa pobiegłam nawet trochę w marinie.
Gotowałam, przesiadywałam na tarasie z widokiem na zatokę, tak jak
pierwszej nocy z Chrisem.
Któregoś wieczoru mocno się upiłam i zaczęłam się bawić pistoletem. To
Słodka Marta wyperswadowała mi, żebym cofnęła się znad krawędzi. Ona
i świadomość, że w ten sposób zdradziłabym pamięć Chrisa. Nie mogłam
tego zrobić. Dziewczyny też nigdy by mi tego nie wybaczyły.
Miałam pęknięte serce, czułam ogromny ból. Nawet choroba tak nie
bolała. Byłam w zupełnej próżni, nie miałam nic, nikogo. Claire dzwoniła
do mnie trzy razy dziennie, ale nie byłam w stanie zbyt długo z nią
rozmawiać. Nawet z nią.
-
Nie mogłaś nic zrobić, Lindsay. To nie twoja wina -pocieszała mnie.
-
Wiem o tym - odpowiadałam. Ale bez przekonania.
Próbowałam wmawiać sobie, że mam jakiś cel. Sprawa
morderstw nowożeńców została zakończona. Nicholas Jenks bezwstydnie
spijał śmietankę własnej sławy. Był gwiazdą i ozdobą największych talk-
show w kraju, każdy chciał go mieć chociaż na chwilę w swoim
programie. Moja choroba
cofała się powoli. Chris odszedł. Próbowałam myśleć, co dalej, i nic
specjalnie porywającego nie przychodziło mi do głowy.
I wtedy przypomniałam sobie, co powiedziałam Claire, kiedy pojawiła się
choroba, najgorsze zagrożenie. To chęć złapania tego faceta daje mi siłę, to
jedyna oczywista rzecz, dzięki której trwam.
Nieważne, ile w tym racji. Nie chodzi o dobro i zło. O winę i niewinność.
Po prostu w tym jestem dobra i lubię to robić.
Cztery dni po strzelaninie poszłam na pogrzeb Chrisa. Odbywaj się w
katolickim kościele w Hayward, skąd pochodził.
Siedziałam w ławkach z Rothem, Jacobim i Mercerem.
Czułam straszny ból w sercu. Chciałam być blisko Chrisa. Obok.
Jego była żona i synowie usiłowali ze wszystkich sił panować nad sobą.
Patrzyłam na nich i myślałam, jak bardzo moje życie zbliżyło się do ich
życia, a oni nic o tym nie wiedzieli.
Policjant bohater, tak go żegnali.
Co za zasługi, pomyślałam z uśmiechem. A potem zaczęłam płakać.
Poczułam, że Jacobi wziął mnie za rękę. Kto by przypuszczał. Jeszcze
bardziej nieprawdopodobne, że odwzajemniłam uścisk. Zbierz się,
dziewczyno. To chyba chciał mi powiedzieć. Płacz, ale idź dalej.
Przy grobie podeszłam do byłej żony Chrisa, Marion.
-
Chciałam panią poznać - powiedziałam. - Byłam z nim, kiedy
umierał.
Popatrzyła na mnie z tą kruchą odwagą serca, którą tylko druga kobieta
potrafi zrozumieć.
-
Wiem, kim pani jest - odpowiedziała, uśmiechając się współczująco.
- I jest pani ładna. Chris mówił mi, że jest pani ładna. I bystra.
Uśmiechnęłam się i ujęłam jej dłoń. Wymieniłyśmy mocny uścisk.
-
Mówił też, że jest pani dzielna.
Poczułam, że łzy napływają mi do oczu. Ujęła mnie pod ramię i
powiedziała coś, co bardzo chciałam usłyszeć:
-
Niech pani stanie z nami.
Chris miał pogrzeb bohatera. Ceremonię otworzyły smutne, żałobne
dźwięki melodii granej przez kobziarzy. I szeregi glin w galowych
mundurach. Dwadzieścia jeden salutów karabinowych.
Kiedy było już po wszystkim, ruszyłam powoli do samochodu,
zastanawiając się, co mam dalej ze sobą począć.
Przy bramie cmentarnej dostrzegłam Claire, Jill i Cindy. Czekały na mnie.
Nie wykonałam żadnego ruchu. Stałam tak i nogi trzęsły się pode mną.
Zrozumiały, że jeśli nie podejdą pierwsze, gotowam się zupełnie rozkleić.
-
Wróć z nami - zaproponowała Claire.
Głos mi się łamał, ledwie mogłam wykrztusić kilka słów.
-
To miałam być ja, nie on - powiedziałam, a one wyści-skały mnie po
kolei.
Objęłyśmy się całą czwórką i wszystkie cztery zaczęłyśmy płakać.
-
Nigdy mnie nie opuśćcie, chłopaki.
-
Opuścić? - zapytała Jill, szeroko otwierając oczy.
-
Nigdy, my to zespół, nie pamiętasz. Zawsze będziemy razem -
zapewniła Cindy.
Claire wzięła mnie pod ramię.
-
Kochamy cię, skarbie - szepnęła.
Wyszłyśmy ramię w ramię z cmentarza. Chłodny wiatr owiewał nam
twarze, osuszał łzy.
O szóstej wieczorem pojawiłam się w Hallu.
Miałam coś ważnego do zrobienia.
W holu, niemal zaraz przy wejściu, na najbardziej widocznym miejscu,
jest duża marmurowa tablica z nazwiskami dziewięćdziesięciu jeden
policjantów i dwóch policjantek, którzy polegli na służbie. Kamieniarz już
pracował, kiedy przyszłam.
Jest taka niepisana zasada, że nie liczymy tych nazwisk, ale dzisiaj je
policzyłam. Dziewięćdziesiąt trzy nazwiska,
poczynając od Jamesa S. Coontsa, który zginął 5 października 1878 roku,
wkrótce po tym, jak powstał SFPD, departament policji San Francisco.
Jutro będzie o jedno więcej: Christopher John Raleigh. Przyjdzie burmistrz
i szef SFPD, Mercer. Reporterzy śledzący życie miasta. Marion z
chłopcami. Będą go wspominać, mówić o jego bohaterskiej śmierci.
Dzisiaj wieczorem nie chciałam przemówień i ceremonii. Chciałam być
tylko z nim - on i ja.
Kamieniarz kończył wykuwać nazwisko. Czekałam, aż przetrze marmur,
usunie ostatnią drobinę kamiennego kurzu. Podeszłam i przesunęłam
dłonią po marmurowej gładzi. Po jego nazwisku.
Christopher John Raleigh.
Kamieniarz patrzył na mnie. Zobaczył ból w moich oczach.
-
Znała go pani?
Kiwnęłam głową, gdzieś z głębi serca napływał uśmiech. Znałam go.
-
Mój partner.
Epilog
Coup de grace
ROZDZIAŁ 127
Nauczyłam się już, że w dochodzeniu w sprawie morderstwa zawsze
pozostają jakieś niedomknięcia, jakieś pytania, które domagają się
odpowiedzi.
Ale nie tym razem.
Któregoś wieczoru w miesiąc po pogrzebie Chrisa skończyłam właśnie
kolację, nakarmiłam i zdążyłam wyprowadzić Jej Słodkość, kiedy rozległo
się pukanie do drzwi, pojedyncze, władcze.
Nie słyszałam dzwonka domofonu, podeszłam więc i spojrzałam przez
judasza. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Nicholas Jenks.
Miał na sobie błękitny blezer, białą koszulę i ciemnoszare spodnie. I
arogancką, odpychającą minę; jak zawsze.
-
Nie zamierza mnie pani wpuścić? - zapytał i uśmiechnął się, jakby
chciał powiedzieć: Jasne, że wpuścisz. Nie potrafisz sobie odmówić.
-
Rzeczywiście, nie zamierzam - odpowiedziałam i odeszłam od drzwi.
- Spadaj, dupku.
Zapukał ponownie, zatrzymałam się.
-
Nie mamy sobie nic do powiedzenia - zawołałam.
-
Oczywiście, że mamy - odkrzyknął. - Spieprzyła pani sprawę,
inspektorze. Przyszedłem, żeby powiedzieć, w jaki sposób.
Zamarłam.
Poczułam, że zalewa mnie fala gorąca. Wróciłam do drzwi, otworzyłam.
Spieprzyła pani.
Uśmiechał się, a może naigrawał ze mnie.
-
Bawię się - oznajmił. - Świętuję. Jestem szczęśliwym facetem. A
dlaczego?
-
Niech mi pan nie mówi, że dlatego iż jest pan znowu kawalerem.
-
To też. I coś jeszcze. Sprzedałem właśnie prawa do najnowszej
książki. Osiem milionów dolarów. Następne cztery za adaptację filmową.
Zgadnij, Lindsay, o czym jest ta książka. No, miej odwagę przyjąć cios.
Miałam ogromną ochotę znowu mu przyłożyć.
-
I właśnie ze mną musi pan się dzielić tą nowiną. Jakie to smutne.
Jenks nie przestawał się uśmiechać.
-
Przyszedłem, żeby powiedzieć pani coś innego. I tylko z panią chcę
się tym podzielić. Słucha mnie pani uważnie, Lindsay? Nawaliłaś na
wielką skalę, dziecino.
Zachowywał się jak wał; tak bezczelny i wyzywający, że było to aż
straszne.
-
Nie zaproponuję panu drinka, bo bierze mnie obrzydzenie na pana
widok - sarknęłam.
-
A wie pani - odpowiedział, naśladując mój ton - że ja czuję dokładnie
to samo do pani. Dlatego chciałbym powiedzieć coś tylko pani. - Zniżył
głos do szeptu. - Chessy robiła dokładnie to, co jej kazałem, aż do
samiutkiego końca. Morderstwa? Prowadziliśmy straszną, wspaniałą grę.
Tragiczni mąż i żona zabijają szczęśliwe, niewinne pary. Realizowaliśmy
w życiu fabułę powieści. Mojej powieści. Spieprzyłaś to, Lindsay.
Wyszedłem czysty. Jestem wolny. Bardzo wolny. I bogatszy niż
kiedykolwiek.
Patrzył na mnie przez chwilę, a potem zaczął się śmiać. Nigdy chyba nie
słyszałam równie obrzydliwego, przyprawiającego o mdłości dźwięku.
-
To prawda. Chessy gotowa była zrobić wszystko, co chciałem.
Wszystkie były gotowe. Dlatego je wybierałem. Wymyśliłem taką zabawę:
miały szczekać jak psy. Uwielbiały to. Chcesz spróbować, Lindsay? Hau,
hau?
-
Nie czuje się pan trochę nie na miejscu... powtarzając obyczaje pana
ojca? Joanna mi mówiła.
-
Posunąłem się o wiele, wiele dalej niż ojciec. Ja lo wszystko
zaaranżowałem, pani inspektor, i uszło mi nu
sucho. Zaplanowałem każde z tych morderstw. Nie przechodzą pani
ciarki? Nie czuje się pani, kurwa, trochę nie na miejscu?
Nagle wyjął z kieszeni plastykowe rękawiczki i zaczął je naciągać. Co u
diabła?
-
To też zaplanowałem w sposób doskonały. Nie ma mnie tu, Lindsay.
Jestem z małą rozkoszną kłamczuszką na plaży w Tahoe. Kupiłem alibi.
Zapłaciłem za nie. Zbrodnie doskonałe to moja specjalność.
Kiedy zaczęłam się cofać, wyjął nóż.
-
Chcę czuć, jak wchodzi w ciebie ostrze, Lindsay. Głęboko. Coup de
grace.
-
Pomocy! - krzyknęłam. Uderzył mnie z całych sił. Byłam
wstrząśnięta tym, jaki potrafi być szybki i silny.
Poleciałam na ścianę i prawie straciłam świadomość. Marta instynktownie
rzuciła się, by mnie bronić. Nigdy nie widziałam jej szczerzącej zęby.
Jenks ciął ją po grzbiecie, przewróciła się ze strasznym skomleniem.
-
Nie ruszaj, Marta! - wrzasnęłam.
Jenks podniósł mnie i pchnął do sypialni. Zatrzasnął drzwi.
-
Kiedy siedziałem w areszcie, miała zginąć następna para. Miał się
pojawić nowy dowód. I pewność, że jestem niewinny. Potem książka! Ale
Chessy mnie przechytrzyła. Nigdy nie miałem dla niej więcej szacunku niż
wtedy, Lindsay. Niemal ją kochałem. Pokazała wreszcie, że ma ikrę!
Odczołgałam się od Jenksa, ale nie miałam dokąd uciec. Czułam, że chyba
złamałam żebro.
-
Musisz najpierw mnie zabić - wyszeptałam schrypniętym głosem.
Doczołgałam się do łóżka od strony drzwi na taras, oddychałam z trudem.
Zbliżał się do mnie.
-
Stój, Jenks! - krzyknęłam. - Nie ruszaj się.
Zbliżał się, wymachując nożem. Chryste, cieszyło go to. Śmiał się.
Kolejna zbrodnia doskonała.
Sięgnęłam pod łóżko, gdzie trzymam pistolet. Taki mój domowy system
bezpieczeństwa.
Nie miałam czasu wycelować, ale nie musiałam. Jenks sial osłupiały, z
uniesionym nożem.
Strzeliłam trzy razy. Krzyknął, wybałuszył pełne niedowierzania oczy i
runął martwy na mnie.
- Smaż się w piekle - szepnęłam.
Najpierw zadzwoniłam do Claire, potem do Cindy, najlepszej dziennikarki
od spraw kryminalnych w San Francisco, potem do Jill - mojej prawniczki.
Dziewczęta przybiegły natychmiast.