J Frederickson Kłamstwa, którymi żyjemy Jak zmierzyć się z prawdą, zaakceptować siebie i zmienić swoje życie

background image
background image
background image

P

RZEDMOWA

Życie samo w sobie rzadko jest łatwe; każdemu z nas przynosi ból, cierpienie
psychiczne, które potrafi być nie do zniesienia. Jeśli szukamy sposobu, żeby sobie z nim
poradzić, możemy zwrócić się do terapeuty. Dobry terapeuta to człowiek mądry –
mądrością wewnętrzną, która ma swoje źródło w doświadczeniu bólu i cierpienia, jakie
niesie życie. Takiej mądrości nie da się nabyć w żaden inny sposób. Załóżmy, że udało
się nam trafić na mądrego terapeutę. Jak z nim pracować, żeby osiągnąć cel: znaleźć
ulgę w cierpieniu? Przede wszystkim musimy sobie uświadomić, dlaczego cierpimy,
i zrozumieć, na czym polega powrót do zdrowia.

Otóż chorobą, na którą zapadliśmy, są kłamstwa. Wierzymy w nie i pozwalamy, by

rządziły naszym życiem, bo dzięki temu nie odczuwamy bólu. Być może wmówiono
nam, że jesteśmy źli i zasłużyliśmy na wszystko, co nas spotkało, a my połknęliśmy to
kłamstwo, zamiast przyjąć do wiadomości, że zostaliśmy przez kogoś skrzywdzeni. Może
powtarzamy sobie łgarstwa w rodzaju: „wszystko się ułoży”, zamiast zmierzyć się na
przykład z faktem, że nasze małżeństwo jest w rozsypce. Aby wrócić do zdrowia,
musimy przyjąć prawdę dotyczącą nas samych i naszego funkcjonowania w świecie.
Wierzymy w kłamstwa, żeby nie czuć bólu. To ludzka rzecz. Problem polega na tym, że
oszukujemy samych siebie zbyt umiejętnie. Terapeuty potrzebujemy po to właśnie, by
pomógł nam zmierzyć się z prawdą, przed którą na wszelkie sposoby usiłujemy uciec.

Książka Kłamstwa, którymi żyjemy powstała po to, by pomóc w dostrzeżeniu

kłamstw, przez które cierpimy, i pokazać, w jaki sposób możemy zmierzyć się z prawdą,
aby odzyskać wolność. Przedstawimy w niej, jak przebiega terapia, która prowadzi do
zmiany. Terapia to coś więcej niż zwykłe pogaduszki, nie polega też na odfajkowywaniu
kolejnych punktów z listy ani na potraktowaniu człowieka jak krzyżówki, którą się po
prostu rozwiązuje. Terapia to relacja, którą nawiązujemy z drugim człowiekiem, gdy
wspólnie stawiamy sobie za cel zmierzenie się z głęboko ukrytą prawdą o naszym życiu,
by wrócić do zdrowia. Najpierw trzeba dokładnie poznać chorobotwórcze kłamstwa, by
móc przyjąć i zaakceptować uzdrawiającą prawdę.

Dzisiaj, w czasach zorganizowanej opieki zdrowotnej, łatwo jest stracić z oczu to, co

powinno być duszą terapii. Kim jesteśmy? Dlaczego cierpimy? Czego szukamy?
Spróbujemy odpowiedzieć na niniejsze pytania nie za pomocą definicji, ale poprzez
przykłady ukazujące, że gdy zdecydujemy się zmierzyć z rzeczywistością, której dotąd
staraliśmy się zaprzeczyć, wejdziemy na drogę ku prawdziwej zmianie.

W historiach, które opowiemy w tej książce, dane osobowe zostały pominięte bądź

zmienione, ze względu na ochronę prywatności bohaterów. Chcemy po prostu ukazać
prawdy, przed którymi uciekamy, oraz najpowszechniejsze sposoby unikania,
zagłuszania i fałszowania tych prawd. Można powiedzieć, że historie te dotyczą nas

background image

wszystkich – bo nikomu z nas nie jest łatwo zmierzyć się z prawdą.

Wiele osób, którym udzielimy głosu, doświadczyło tak koszmarnego cierpienia, że

z trudem przyjdzie nam brnąć przez ich relacje. Zadanie czytelnika to wczuć się w ich
przeżycia, podejść z empatią do ich doświadczeń i poprzez nie zobaczyć swój własny
ból. Przytoczone historie pokazują też, że to, co wydaje się być oczywistą przyczyną
naszego cierpienia, rzadko kiedy rzeczywiście nią jest. Cierpimy, bo uciekamy od życia
i od śmierci, odrzucając naukę, jaka z nich płynie. Zdrowiejemy, kiedy zaczynamy
akceptować samych siebie, ludzi, nasze życie. Człowiek jest tajemnicą. Czy można ją do
końca poznać? Nie. Można ją jednak przyjąć i zgodnie z nią funkcjonować. Książka ta
pokaże czytelnikowi, jak przyjąć prawdę o sobie samym.

background image

W

STĘP

Do mojego gabinetu weszła kobieta. Usiadła, westchnęła.

– Nie wiem, co zrobić z moim małżeństwem. Mąż ustawicznie wdaje się w romanse.

Chodziliśmy na terapię dla par, ale to nic nie dało. Mąż czuje się winny, a przynajmniej
tak twierdzi. Za każdym razem przyrzeka, że dochowa mi wierności, a potem znowu
zaczyna kręcić z jakąś babką. Powinnam od niego odejść, ale łatwiej jest tkwić
w małżeństwie, niż zdecydować się na rozwód – powiedziała.

– Mąż przyrzeka, że będzie pani wierny, a potem wdaje się w romanse z innymi

kobietami? – spytałem.

– Tak właśnie jest. – Pokiwała głową.
– Można więc powiedzieć, że chce pani zostać z mężczyzną, który składa obietnice,

lecz równocześnie usiłuje pani zapomnieć o istnieniu mężczyzny, który panią zdradza?

– Ależ ja nie potrafię mu tego zapomnieć!
– Pamięta pani fakty. Ale wygląda na to, że poślubiła pani nie tyle męża, co jego

obietnice.

– Aj. Ostro powiedziane.
– Jeśli panią uraziłem, przepraszam. Czy jednak nie czuje się pani urażona raczej

romansami męża, skoro pragnie pani wierności?

– Oczywiście, że czuję się nimi urażona!
– A jednak wierzy pani w to, co mąż mówi, zamiast wyciągać wnioski z tego, co robi.

Czy to właśnie nie ta postawa powoduje, że jest pani ciężko?

– Chyba rozumiem, do czego pan zmierza.
– Czy gdy zauważę, że wyrządza sobie pani krzywdę, nie dostrzegając jakiegoś

zachowania, które jest przyczyną cierpienia, będę mógł zwrócić pani uwagę, byśmy
mogli temu cierpieniu zaradzić? Mam pani pozwolenie?

– Cóż, to brzmi rozsądnie. Ale, wie pan, my już ze sobą nie sypiamy.
– Rozumiem: nie sypia pani z mężem. Ale wciąż pani z nim jest. – Zawiesiłem głos. –

Czy istnieje możliwość, że żyje pani nie tyle z nim, co z jego kłamstwami?

Do jej oczu napłynęły łzy.
– Powinnam od niego odejść. Jak to zrobić?
– Ależ nie musi pani tego robić! Wierny mąż już dawno odszedł, prawda? Czy

chciałaby pani, żebym jej pomógł przestać czekać na jego powrót?

Moja rozmówczyni liczyła na to, że jej wiara w obietnice męża sprawi, iż ten

przestanie ją zdradzać. Mąż jednak wdawał się w kolejne romanse. Dlaczego więc wciąż
się okłamywała? Dlaczego wszyscy się okłamujemy? Bo nasze własne życzenia są dużo
łatwiejsze do zaakceptowania niż rzeczy, które dzieją się naprawdę.

Podczas pierwszej sesji nie udało mi się dojść, dlaczego ta kobieta przyjmowała

background image

kłamstwa męża za dobrą monetę. Nie wiem, czy dojdę do tego podczas następnej sesji,
bo odkrycie prawdy wymaga czasu. Zresztą, drugi człowiek zawsze pozostaje dla nas
zagadką, niezależnie od tego, ile się o nim dowiemy.

Jeśli każdy człowiek jest tajemnicą, psychoterapia to sytuacja, w której tajemnica

spotyka tajemnicę. Czego oczekujemy od terapeuty? W czasach, gdy odchodzi się od
tradycyjnie pojmowanej religijności, coraz częściej liczymy na pomoc uzdrowicieli.
Chcemy, by ktoś wreszcie sprawił, że przestaniemy cierpieć i odnajdziemy sens życia.
Dla wielu osób gabinet terapeuty staje się czymś w rodzaju świeckiego konfesjonału.
Często mamy błędne oczekiwania wobec terapii. Chociaż pragniemy prawdziwej
wewnętrznej zmiany, zwracamy się do terapeutów z prośbą, żeby pomogli nam takiej
zmiany uniknąć. Chcemy usłyszeć, że w sumie wszystko jest w porządku, mamy
życzenie, by po prostu nas naprawiono albo doradzono, jak zmienić ludzi, którzy nas
otaczają.

Terapeuci, posłuszni powołaniu, mogą starać się wpłynąć na nasz sposób myślenia,

skorygować punkt widzenia. Słuchają, kiedy mówimy to, co przychodzi nam na myśl,
pomagają wyciągnąć wnioski, dzielą się spostrzeżeniami. Każde z tych działań jest dla
terapii istotne, ale żadne, samo w sobie, nie spełni zadania terapii. Terapia jest bowiem
relacją, nie może polegać tylko na stosowaniu jakiejś metody czy techniki, nie jest
działaniem, któremu wystarczy się poddać. Aby wrócić do zdrowia, musimy postawić
sobie za cel, że odkryjemy wszystkie te prawdy, których dotąd staraliśmy się nie
widzieć. Prawdy skrywane dotąd za zasłoną kłamstw, w które sami uwierzyliśmy i do
których staraliśmy się przekonać innych. Porady nie są nam potrzebne. Musimy po
prostu przekopać się przez kłamstwa, a znajdziemy to, czego naprawdę szukamy.

Nie wymagamy też naprawy. Zdarza się nam myśleć, że gdyby ktoś nas naprawił, tak

raz a dobrze, skończyłyby się problemy. Najczęściej jednak okazuje się, że nie tyle
chcemy naprawić siebie, co raczej posklejać nasze złudzenia, które prysły jak bańka
mydlana, podreperować zrujnowaną samoocenę... Kurczowo trzymamy się wszystkich
naszych pokręconych myśli, które sprawiają, że cierpimy. Fałsz trzeba po prostu
odrzucić. Dopiero wtedy doświadczymy prawdziwego życia. Dopiero wtedy będziemy
mogli zaakceptować siebie i poczujemy, jak wracają witalne siły, które zdławił ciężar
kłamstw.

Mądry terapeuta nie skupia się wyłącznie na naszym sposobie rozumowania, bo

terapia nie jest relacją czysto intelektualną. Mądry terapeuta nie siedzi, wpatrując się
w nas z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, kiedy snujemy przydługie dywagacje, nie
wdaje się z nami w pogaduszki ani nie opowiada, co mu ślina na język przyniesie.
Gdyby ludzkie bolączki dało się uleczyć za pomocą gadaniny, uzdrowienie ludzkości już
dawno dokonałoby się... przy barze. Mądry terapeuta nie opiera się wyłącznie na
rozumowym oglądzie, bo ten nie wystarczy, żeby uleczyć ból ludzkiego serca.

Na czym polega powrót do zdrowia? Terapeuta poprowadzi nas ku doświadczeniu

prawdy o nas samych. Zobaczymy, kim jesteśmy, kiedy opadną zasłony wymówek,
wyjaśnień, usprawiedliwień, i wszystkie maski, które tworzymy ze słów. Zmierzymy się
z naszym wewnętrznym życiem (z popędami, myślami i uczuciami) i z rzeczywistością
świata zewnętrznego – wcześniej nie mogliśmy tego zrobić, bo zaślepiały nas kłamstwa,
w które wierzyliśmy. Mierząc się z tym, co dotąd pozostawało ukryte, rozpoczniemy
trudny wewnętrzny proces zdrowienia. Jeśli wiedza jest pokarmem dla duszy, jak

background image

twierdził Platon, to zdrowiejemy, kiedy przyjmujemy do wiadomości rzeczywistość, którą
wcześniej skutecznie negowaliśmy. W ten sposób pomnażamy naszą wiedzę. Żadne leki,
zastrzyki, ani nawet elektrowstrząsy nie zastąpią żywej relacji, jaką może stać się
terapia.

W książce tej pokażemy, jak zmierzyć się z prawdą, której dotąd unikaliśmy, i dzięki

temu wrócić do zdrowia. Przykłady, zaczerpnięte z praktyki autora, ukazują ludzi
borykających się z problemami, które miewamy wszyscy, i uciekających się do
wymówek, które każdemu z nas mogłyby przyjść do głowy. Z pomocą terapeuty ludzie
ci znajdują siłę, żeby znieść prawdę, która dotąd wydawała się im nie do udźwignięcia,
i zmierzyć się z tym, co budziło ich lęk. Będziemy mieli okazję zobaczyć, jak pacjent
wraca do zdrowia dzięki osobistej szczerej relacji, którą nawiązuje z terapeutą. Owszem,
pacjenci często liczą na to, że dowiedzą się, co robić i jak żyć, albo powtarzają
komunały. Ale w głębi serca tęsknią do samych siebie, tych prawdziwych, uwięzionych
pod pancerzem cierpienia. Jakiej wiedzy szukają? Dlaczego w dzisiejszych czasach,
kiedy mało kto ma jeszcze chęć, by pytać, cóż to jest prawda, ludzie wciąż szukają
prawdy w relacji, jaką jest psychoterapia?

background image

ROZDZIAŁ 1

C

OŚ JEST NIE TAK

Życie potrafi boleć – każdy z nas tego doświadczył. Wszyscy wiemy, jak to jest, kiedy
ten ból zalewa nas jak fala. Gdy prawda wydaje się zbyt trudna, by ją znieść, uciekamy
od niej w kłamstwa. Robimy to na tyle odruchowo, że nawet nie zdajemy sobie z tego
sprawy. Kłamiemy, choć nie mieliśmy takiego zamiaru. Może i początkowo kłamstwa
ratują nam życie, ale niestety, z czasem okazują się szkodliwe. Sprawiają, że cierpimy
coraz bardziej. Zaczynamy więc szukać pomocy, przekonani, że coś jest z nami nie tak.
Tymczasem wszystkiemu winne są kłamstwa. Czasem mamy wrażenie, że coś w nas
pęka, że załamuje się, rozpada na kawałki. A to pęka pancerz kłamstw, uwalniając
uczucia. Przeraża nas to, więc żeby nasze uczucia zagłuszyć, serwujemy sobie kolejną
porcję kłamstw. W efekcie czujemy się jeszcze gorzej.

A może wrażenie, że coś jest nie tak, to dowód, że nie do końca zdołaliśmy się

okłamać? Może powinniśmy wreszcie przestać uciekać, zatrzymać się i zawrócić, by
zmierzyć się z tym, co nas przeraża? Kiedy staniemy oko w oko z prawdą o naszym
życiu, zrozumiemy, dlaczego cierpimy. Więcej – przekonamy się, że mamy dość sił, żeby
sobie z tą prawdą poradzić.

W tym rozdziale zobaczymy, w jaki sposób terapeuta może nam pomóc rozpoznać, na

co wskazują symptomy, które odczuwamy. Ból jest zbyt silny, by stawić mu czoła
w pojedynkę. Ale jeśli zdecydujemy się unieść ciężką pokrywę kłamstw, odsłonić
prawdę i uwolnić nasze uczucia, odnajdziemy samych siebie. I wrócimy do prawdziwego
życia.

Terapia – podróż czy koniec tułaczki?

Kiedy uciekamy przed prawdą, zamiast się z nią zmierzyć, cierpienie staje się tak
nieznośne, że uznajemy, iż potrzebna nam jest terapia. Trud, jaki niesie życie,
moglibyśmy udźwignąć, ale psychiczne cierpienie bywa nie do wytrzymania. Przyczyny
mogą być różne – może prysły nasze marzenia, może straciliśmy kogoś kochanego, albo
wręcz nadzieję, że ktokolwiek mógłby nas pokochać. Zygmunt Freud w jednym z listów
do Carla Gustava Junga powiedział, że psychoterapia jest leczeniem przez miłość. Nic
dziwnego, że stwierdzenie to doczekało się niezliczonych interpretacji – jak to mówią,

background image

miłość niejedno ma imię. Ale ostatnio wysłuchałem wykładu, podczas którego prelegent
ani słowa nie powiedział o miłości. Psychoterapię przedstawiał jako technikę, którą
należy umiejętnie zastosować. A co z relacją międzyludzką? Czyżby pacjent stał się
przedmiotem, który można dowolnie obrabiać?

Nawet w czasach, kiedy ludzkie cierpienie przekłada się na język wzorów

chemicznych, sprowadza do chemii mózgu, tłumaczy mylnymi przekonaniami albo
kiepskimi genami, serce wciąż dopomina się uwagi. Człowiek to nie kubeł, który można
wypełnić pigułkami. To osoba, pragnąca zrozumieć własne życie wewnętrzne, więzi
łączące ją z innymi i świat wokół. Owszem, potrzebujemy pomocy. Ale nie poszukujemy
cudownego leku, który sprawi, że zapomnimy o bożym świecie. Chcemy raczej, żeby
ktoś trzymał nas za rękę, kiedy stajemy oko w oko z prawdziwym życiem.

Aby wrócić do zdrowia, musimy nawiązać relację z drugim człowiekiem, który, tak jak

my, zmaga się z życiem, by razem stawić czoła rzeczywistości i temu, co w niej trudne –
poczuciu straty, śmierci, żałobie. Nikt z nas nie potrafi wyczarować odpowiedzi na każde
pytanie. Zarówno pacjent, jak i terapeuta przez cały czas uczą się, jak sobie radzić
z problemami, które przynosi życie.

Kiedy ubiegałem się o przyjęcie na staż terapeutyczny, spytano mnie, czy sam byłem

kiedyś na terapii.

– Tak – potwierdziłem.
– Z jakiego powodu wziął pan udział w terapii?
– Byłem w rozsypce.
Nie potrzebowałem żadnej specjalnej techniki, ale kogoś, kto byłby przy mnie, wziął

za rękę, pomógł zmierzyć się z cierpieniem w moim życiu. Kiedy byłem dzieckiem,
zwaliło się na mnie zbyt wiele trudnych doświadczeń, bym mógł sam udźwignąć ich
ciężar. Gdy dorosłem, wciąż byłem zagubiony. Cierpiałem, ale nie miałem pojęcia,
dlaczego. Potrzebowałem przewodnika, by poprowadził mnie przez ciemną, nieznaną
krainę i był ze mną, kiedy pozostawałem sam ze sobą. Dopiero wtedy przestałem
trzymać się kurczowo mechanizmów obronnych, które tak bardzo mnie męczyły.
Zacząłem dostrzegać w sobie tę mądrość, której szukałem u innych.

Rozpocząłem nową podróż, zwaną psychoterapią – tak w każdym razie wtedy

myślałem. Jeśli psychoterapia jest podróżą, dokąd się udajemy? Donikąd. Cała rzecz
polega na tym, że właśnie przestajemy pędzić przed siebie. Przestajemy uciekać. Można
spędzić całe życie, uciekając od samego siebie, podążając za mrocznym przedmiotem
pożądania zwanym uzdrowieniem, oświeceniem albo odnową. A przecież niczego nie
musimy szukać, za niczym gonić, bo własne uczucia, gnębiący nas niepokój, kłamstwa,
w które chcemy wierzyć, a nawet prawdy, przed którymi usiłujemy uciec – wszystko to
nosimy w sobie.

Pewna kobieta miała wielką zgryzotę – jej czterdziestoletni syn z autyzmem ciężko

zachorował i choć na stałe mieszkał w specjalnym ośrodku, kilkutygodniową
rekonwalescencję musiał odbyć w domu rodzinnym.

– Wściekłam się na niego – wybuchnęła. – Wylazł na ulicę tak jak stał, w ogóle się

nie rozejrzał. Mało brakowało, a wpadłby pod autobus! Rozdarłam się na niego.
Powinien się ogarnąć i zacząć zachowywać jak normalny człowiek!

– Chciałaby pani, żeby autystyczny syn zachowywał się jak osoba neuronormatywna?

– uściśliłem.

background image

– Tak – przyznała.
– A więc chciałaby pani, żeby syn nie był sobą?
– On musi się zmienić.
– Człowiek, który od czterdziestu lat ma autyzm i dotąd nie nastąpiła poprawa, nagle

ma się zmienić? – dopytywałem. – Czy naprawdę tego pani oczekuje?

– Nie. – Zastanowiła się. – Chyba nie.
– Chcielibyśmy, żeby nasza złość miała moc zniszczenia jego autyzmu, ale niestety

tak się nie dzieje.

– Ano nie.
– Syn nadal cierpi na autyzm. Od czterdziestu lat czeka pani na to, by nagle pojawił

się syn zdrowy, zamiast tego z autyzmem. Rozumiem. Kto by o tym nie marzył na pani
miejscu? Może powinniśmy pogrzebać razem tego zdrowego syna, którego pani nigdy
nie miała i nigdy mieć nie będzie?

Nie odpowiedziała. Pochyliła głowę i usłyszałem jej cichy szloch.
Po co przypominałem tej kobiecie, że jej syn nigdy nie będzie „normalny”? Nie

zrobiłem tego z okrucieństwa, nie po to, żeby zadać jej ból. Wręcz przeciwnie –
konfrontując ją z oczywistą prawdą, której dotąd nie chciała zaakceptować, pomogłem
jej wyswobodzić się z przygnębiającej niewoli iluzji, w której tkwiła przez długie lata.
Podczas rozmowy wspólnie przyjrzeliśmy się obiektywnej rzeczywistości jej życia.
Pokazałem jej, że nie musi dłużej uciekać przed prawdą, bo jest w stanie się z nią
zmierzyć. Kiedy pozwoliła swojemu wymyślonemu synowi odejść w zapomnienie,
zaakceptowała tego prawdziwego, którego miała.

Prawda nie jest rzeczą, którą można komuś dać albo od kogoś dostać. Moja pacjentka

musiała sama nauczyć się widzieć swoje życie takim, jakie jest. Musiała pozwolić
własnemu synowi na to, by był autystyczny. Terapeuta może wskazać prawdę, ale to
nie on ma dokonać wglądu, tylko pacjent, w szczerości swojego serca.

Dopiero kiedy matka zdała sobie sprawę z tego, że trzyma się nierealnego marzenia,

mogła dostrzec rzeczywistość. Syn był tym, kim był – a ona nagle odkryła, że potrafi po
prostu się z tym pogodzić. Kiedy pożegnała się z marzeniami, które nigdy nie miały się
ziścić, mogła wreszcie go po prostu zobaczyć. I nagle stwierdziła, że wie, jak z nim żyć.
Co ciekawe, kiedy postanowiła zaakceptować prawdę o swoim dziecku, poczuła ulgę.
Okazało się, że tym, co najbardziej ją dręczyło, było kłamstwo, którego kurczowo się
trzymała.

Nie znaczy to, że przestała mieć marzenia – nadal je miała, ale zdecydowała się żyć

na jawie. Nie mogłem sprawić, by te marzenia zniknęły, ale pomogłem jej dostrzec, że
jej syn, ten prawdziwy, którego nie chciała zaakceptować, mimo wszystko po prostu
istnieje. Pomogłem jej zdać sobie sprawę z faktu, że innego syna nigdy nie miała,
i uwolnić się od przywiązania do marzenia o idealnym dziecku. Z pewnością ta kobieta
jeszcze niejednokrotnie złapie się na tym, że wyobraża sobie, jak to by było, gdyby jej
syn nie miał autyzmu. Ale nie pozwoli się temu wyobrażeniu zaślepić, nie uchwyci się go
kurczowo. Będzie pamiętać o tym, że kocha syna takiego, jaki jest.

Bardzo często czekamy na coś, czego nie ma, zamiast zająć się tym, co jest. Kiedy

moja pacjentka przestała żyć marzeniem i dostrzegła swoje dziecko, wyrzuciła z siebie:

– O mój Boże! To ja powinnam się ogarnąć! To ja powinnam zacząć się zachowywać

jak normalny człowiek! Muszę zacząć rozglądać się dookoła, bo inaczej mogę nie

background image

zauważyć autobusu zwanego rzeczywistością!

Zdrowiejemy, gdy skupiamy się na rzeczywistości, która nas otacza. Chorujemy, kiedy

trzymamy się kurczowo własnych fantazji. Terapeuta może zrobić tylko jedno –
powstrzymać nas przed ucieczką od samych siebie, żebyśmy nie stracili kontaktu
z rzeczywistością.

Jeśli zdecydujemy się nie uciekać od prawdziwego życia, zaczynamy doświadczać

własnych uczuć. Na początku zawsze pojawia się niepokój. Nie powinniśmy się go bać.
To dziwne, ale niepokój jest niczym drogowskaz. Zamiast odeń uciekać, trzeba za nim
podążyć. Zapuścić się w rejony, które budzą nasz strach. Spenetrować je, zgłębić
i poznać.

Terapeuci zawsze powtarzają: „Jeśli przed czymś uciekasz, to przy tym właśnie

powinieneś się zatrzymać. Trzeba zmierzyć się z tym, co budzi nasz lęk. Trzeba wreszcie
dostrzec to, czego staramy się nie widzieć”. Wolimy tego nie słuchać. Wolimy wieść
życie wiecznych uciekinierów, nie zdając sobie sprawy, że uciekamy od własnych uczuć
i tego, co je wzbudza. Nie wykorzystujemy okazji, żeby doświadczyć różnicy pomiędzy
tym, kim naprawdę jesteśmy, a tym, za kogo staramy się uchodzić. Jeśli mamy przestać
uciekać przed samymi sobą, potrzebujemy kogoś, kto nam pomoże spokojnie usiąść
i będzie przy nas, kiedy zwali się na nas ciężar naszych emocji. To, czego w pojedynkę
nie bylibyśmy w stanie znieść, okazuje się do wytrzymania, gdy nie jesteśmy sami.

Wspólne znoszenie ciężaru prawdy o życiu, o tym, co się dzieje wewnątrz i wokół nas,

to coś więcej niż technika. To miłość. Kiedy moja pacjentka zaakceptowała fakt, że jej
syn ma autyzm, zrozumiała, że po prostu go kocha, takiego, jaki jest. Nie wymagała już
od niego, żeby stał się kimś innym – idealnym, neuronormatywnym dzieckiem.

Jeśli mamy wrócić do zdrowia, musimy wspólnie zmierzyć się z tym, co wcześniej

wydawało się nie do udźwignięcia – z rzeczywistością i uczuciami, jakie ona w nas
wzbudza.

Nie do udźwignięcia

– Jon! Jon! – krzyczała rozpaczliwie moja dwuipółletnia siostra, stojąc w szczebelkowym
łóżeczku przy oknie. Półtoraroczny braciszek dusił się, zaplątany w sznur od zasłon,
który zaciskał się coraz mocniej na jego szyi. Zerwałem się z łóżka, dopadłem łóżeczka,
wspiąłem się i dostałem do środka. Braciszek był za ciężki. Razem z siostrą
próbowaliśmy go podtrzymać, żeby mógł złapać następny oddech, usiłowaliśmy
wyplątać jego szyję ze sznura. Ale on wrzeszczał i wierzgał, wymykał się nam z rąk. Nie
dawaliśmy rady. Pobiegłem po pomoc. Opiekunka stała przy kuchennym zlewie.
Pamiętam, jak krzyczała przez okno do mamy, która była na podwórku.

– Florene!!!
Z tego, co było potem, potrafię odtworzyć już tylko migawki. Mama, która

z obłąkańczym uporem wdmuchuje powietrze w usta nieprzytomnego braciszka. Jego

background image

nieruchome ciało, leżące na brązowym dywaniku z gałganków, i stojący obok zielony
aparat tlenowy. Sąsiadka, która bierze mnie za rękę i wyprowadza z domu. Zostałem u
niej aż do pogrzebu. Braciszka już nigdy nie zobaczyłem.

Życie. Śmierć. Poczucie winy z powodu śmierci brata. Miałem pięć lat, kiedy zwalił się

na mnie ciężar nie do udźwignięcia.

Na szczęście nie jestem sam. Jeśli przytłacza nas cierpienie, którego nie jesteśmy

w stanie unieść w pojedynkę, możemy szukać uleczenia. Wielu z nas go potrzebuje.
Pewną kobietę matka chciała kiedyś utopić. Pewnego mężczyznę ojciec bił tak okrutnie,
że jego pośladki i plecy zamieniały się w makabryczną, sino-czarną mozaikę. Inna
kobieta miała psychotyczną matkę, która potrafiła rozebrać się do naga na środku
skrzyżowania, by w stroju Ewy wygłaszać kazanie do przejeżdżających samochodów. To
wszystko są nasi bracia i siostry w cierpieniu – ludzie, którzy przeżyli coś, czego nie są
w stanie sami udźwignąć.

Jeśli potężne, bolesne emocje nie pozwalają nam dotrzeć do końca podróży i osiąść

w spokoju, potrzebujemy pomocy. Potrzebujemy kogoś, kto będzie nam towarzyszył, aż
dotrzemy do kresu naszej drogi.

Zdrowienie

Podczas terapii odkrywamy, że uleczenie może nastąpić tylko poprzez relację. To
logiczne – rany, które zadano nam w relacji, tylko relacja może zagoić. Musi to być
relacja, w której terapeuta nie tyle mówi do nas, co z nami rozmawia. Taka, dzięki
której możemy odkryć, kim naprawdę jesteśmy pod pancerzem słów, przekonań
i złudzeń. Taka, która postawi w centrum nasze uczucia, a nie deklaracje. Nic nam nie
pomoże, jeśli usłyszymy, że mamy przestać marudzić i wziąć się w garść. Potrzebujemy
przestrzeni akceptacji, okoliczności, w których wreszcie będziemy mogli przyznać się do
własnych uczuć. Terapeuta ma nam pomóc przyjrzeć się temu, na co dotąd baliśmy się
choćby zerknąć. Ma nas wspierać, kiedy będziemy zmagać się z ciężarem, który dotąd
był dla nas nie do udźwignięcia.

Terapia nie jest czasem na pogaduszki o wszystkim i o niczym. To czas, kiedy

z pomocą terapeuty mamy zajrzeć w nasz wewnętrzny świat, pozwolić dostrzec w sobie
skłonności i pragnienia, których się wyparliśmy. Terapeuta pomoże nam zdać sobie
sprawę ze strategii, które bezwiednie stosujemy, żeby ukrywać się przed światem
i przed samymi sobą. A potem zachęci nas, żebyśmy wyszli z ukrycia.

– Nigdy nie spotkasz człowieka, który byłby dla ciebie ważniejszy, niż ty sam –

usłyszymy. – Dlaczego nie zadbasz o to, żeby być z samym sobą w dobrych
stosunkach?

Jeśli mamy być w dobrych stosunkach ze sobą, musimy dowiedzieć się, kim naprawdę

jesteśmy pod maską słów, wymówek i usprawiedliwień, których używamy na co dzień.
Pewna kobieta przyszła na terapię i zamiast skupić się na swoim problemie, zaczęła

background image

opowiadać ze szczegółami o wizycie u fryzjera i u dermatologa.

– Odłóżmy na bok kwestię dermatologa – zaproponowałem. – Z jakim problemem

pani do mnie przychodzi? W czym mógłbym pomóc?

– Mój poprzedni terapeuta uważał, że w dzieciństwie przeżyłam traumę.
– A co pani uważa? Nad czym pani chce pracować?
– Ach, jest tyle spraw... Ciężko wybrać jedną.
– Proszę spróbować. W jakim problemie, konkretnie, miałbym pani pomóc?
– Może zacznę od tego, że opowiem panu o moim dzieciństwie? Żeby wprowadzić

pana w temat...

– Zanim przejdziemy do historii pani życia, chciałbym jednak usłyszeć, jaki problem

sprawił, że postanowiła pani przyjść na terapię. – Nie ustępowałem.

Moja rozmówczyni westchnęła.
– Trudno mi tak od razu przejść do rzeczy – wyznała. – Czuję się z tym nieswojo.
– Oczekuje pani mojej pomocy, ale czuje się pani nieswojo, gdy ma pani powiedzieć,

o co chodzi. Jak pani myśli, co się stanie, jeśli nie dojdziemy do tego, na czym polega
problem, z którym pani przychodzi?

– Nie będzie pan mógł mi pomóc – padła odpowiedź.
– Może właśnie na tym polega problem? Chce pani pomocy, ale nie dopuszcza do

tego, żeby tej pomocy faktycznie pani udzielono. Czy ten schemat wydaje się znajomy?

Jej usta zadrżały, a w oczach zalśniły łzy.
Terapeuta nie może pozwolić na to, żeby pacjent prezentował mu sztuczne, starannie

wyreżyserowane oblicze. To właśnie jest fasada, za którą ukrywa się prawda o tym
człowieku – ta prawda, której on panicznie się boi. Kiedy jednak terapeuta odsłoni
schemat, który pacjent bezwiednie wykorzystuje, ten nie może dłużej się ukrywać.
Fasada przestaje istnieć, pacjent orientuje się, że jest nagi. Nie może już udawać, że
wszystko jest w porządku.

Przed terapeutą nie ma sensu czegokolwiek udawać. On poradzi sobie z naszą

szczerością; po to właśnie jest. Przyjmie nas razem z naszymi myślami i uczuciami, i z
niepokojem, który nas gnębi. W relacji z terapeutą doświadczymy tego, za czym w głębi
serca tęsknimy, choć boimy się przyznać – miłości, która akceptuje nas takimi, jacy
jesteśmy. Tak naprawdę nikt z nas nie boi się miłości. Boimy się, że doświadczenie
miłości sprawi, iż wspomnienie czasu, kiedy byliśmy jej pozbawieni, okaże się trudne do
zniesienia.

Świat, jaki dla siebie stworzyliśmy – ten, w którym panuje strach, a my wstydzimy się

samych siebie – znika, kiedy spotykamy człowieka gotowego zaakceptować nasze
uczucia. Kiedy poczujemy, że terapeuta nas nie odrzuca, my też będziemy mogli zdobyć
się na akceptację, i przestaniemy odrzucać prawdę o nas samych. Od czego zacząć? Od
tego, co najbardziej nas dręczy.


Moja pacjentka czuła ogromny opór przed tym, by zwierzyć mi się ze swojego

problemu. Okazało się to zbawienne, bo opór stanowił wyraźny symptom lęku przed
zaufaniem. Bała się mi zaufać, bo już dawno zabroniła sobie wiary w to, że ktoś mógłby
ją zaakceptować. Depresja, na którą cierpiała, to było „nie” powiedziane życiu, jakie
wiodła. Owo „nie” pokazywało drogę do „tak”. Drogę, którą zagradzał jej lęk.
Zaakceptowałem jej opór – ten opór, co do którego tak bardzo się bała, że go potępię

background image

i odrzucę. Relacja oparta na akceptacji sprawia, że puszczają tamy żalu. Topnieją okowy
kłamstwa. Przestajemy wmawiać sobie, że nie zasługujemy na miłość.

Czy coś jest ze mną nie tak?

Często myślimy: „Coś jest ze mną nie tak”. Miałem pacjentkę, która uważała, że ma
szczególne powody, by powtarzać sobie to zdanie. Na przykładzie historii jej życia
spróbujemy pokazać, co kryje się za tym kłamstwem.

Była wychodzącą z nałogu narkomanką, uzależnioną od kokainy. Zadręczała się

wydarzeniami z przeszłości, przed głosem wspomnień uciekała w narkotyki. Powiedziała
kiedyś:

– Nie wiem, co mi jest, ale czuję, że coś jest nie tak.
Czasem poczucie, że „coś jest nie tak” zaczyna nas dręczyć, gdy jakaś prawda usiłuje

się przebić do naszej świadomości. Kobieta, o której mowa, całymi latami traktowała
samą siebie jak najgorzej. Wierzyła, że zasługuje wyłącznie na cierpienie. Dlaczego?
Przed laty, żeby mieć pieniądze na narkotyki, zaczęła się prostytuować. Nie chciała,
żeby jej córki to widziały, więc zostawiła je z ojcem – swoim byłym partnerem. Kiedy
pracowała na ulicy, dowiedziała się, że ten mężczyzna wykorzystał seksualnie starszą
z dziewczynek. Oczywiście natychmiast zabrała córki do siebie i złożyła zawiadomienie
o przestępstwie, ale zło już się stało – bo narkotyki były dla niej ważniejsze niż
bezpieczeństwo dzieci. Od tamtej chwili żyła w piekle.

Terapeuta, z którym wcześniej pracowała, usiłując zaradzić coś na gnębiące ją

poczucie winy, starał się doprowadzić do tego, żeby sobie wybaczyła. Bała się, że ja
także będę się przy tym upierał.

– Zrobiłam coś bardzo złego. I nikt nie będzie mi wciskał, że tak nie było.
– Ma pani rację; popełniła pani wielki błąd. Poczucie winy będzie z panią już zawsze,

aż do końca życia. Nikt nie jest w stanie go wymazać. Ja nie będę nawet próbował
uwolnić pani od niego, bo poczucie winy jest tym, co w pani najzdrowsze. Dlaczego
czuje się pani winna? Bo kocha pani córki. Poczucie winy, które panią gnębi, jest
znakiem tej miłości. Terapia niczego tu nie zmieni. Możemy natomiast zająć się tym
koszmarnym samoudręczeniem, które od lat sobie pani funduje. Czy ta kara, którą sobie
pani ciągle wymierza, pomaga pani córkom?

Kobieta ta wierzyła w kłamstwo, które brzmiało: „Zasługuję już tylko na cierpienie”.
Była przekonana, że coś jest z nią nie tak, ale tak naprawdę właśnie to, co uważała

za chore, było symptomem zdrowia. Dlaczego wciąż dręczyło ją poczucie winy z powodu
krzywdy dziecka, do jakiej dopuściła? Ponieważ bardzo kochała swoje dzieci... Kiedy
wreszcie zaakceptowała to poczucie winy, kiedy nauczyła się je znosić, dostrzegła samą
siebie i swoją miłość do córek. Pozwoliła sobie na to, żeby zobaczyć i rozpoznać własne,
wewnętrzne piękno. Nie musiała już wymierzać sobie kary, więc rzuciła narkotyki.
I nigdy więcej nie parała się prostytucją. Kiedy w jej życiu prawda zastąpiła kłamstwo,

background image

mogła wreszcie zrobić coś konstruktywnego. Zaczęła pracować w świetlicach dla dzieci,
żeby – w wymiarze symbolicznym – naprawić zło, które wyrządziła własnym córkom
w przeszłości.

Moja pacjentka była prostytutką. Nie sądzę, żeby stanowiła odosobniony przypadek.

Wielu z nas, być może, uprawia jakąś formę prostytucji. Czyż nie prostytuujemy się na
przykład, kiedy udajemy, że jesteśmy zadowoleni z pracy zawodowej, której w głębi
serca nie znosimy? Pewien mężczyzna przygotowywany był od dziecka do przejęcia
rodzinnego biznesu. Podjął pracę, lata mijały, a on stawał się coraz bardziej zgorzkniały.

– Coś jest ze mną nie tak – mówił. – Przecież nie mam żadnych powodów do

depresji.

Mylił się, a racja była po stronie depresji. Człowiek ten był utalentowanym malarzem.

Cierpiał na obniżenia nastroju dlatego, że kotłujące się w nim życie usiłowało znaleźć
ujście i trafić do niego z przekazem: „Rzuć biznes i zajmij się sztuką!”. Dopóki kurczowo
trzymał się kłamstwa, był w depresji, ale gdy zdecydował się z nim zerwać i postępować
zgodnie z prawdą własnego, wewnętrznego życia, wszystkie gnębiące go smutki minęły.
Porzucenie kariery nie jest obowiązkowe dla wszystkich, ale każdy z nas powinien
wyrzec się kłamstwa.

– Dlaczego czuję taki niepokój? – zastanawiała się pewna kobieta. – Przecież moje

życie jest wspaniałe. Dzieci odchowane, wszystko gra... A ja jestem kłębkiem nerwów.
To zupełnie bez sensu. Niepokój zawsze wydaje się bez sensu, dopóki nie przyjrzymy
się faktom i nie poukładamy ich sobie.

Kobieta ta prowadziła rodzinną firmę i choć w praktyce większość obowiązków

spoczywała na jej barkach, na czele firmy stał mąż. To on podawał się za szefa. Kiedy
usiłowała dyscyplinować pracowników, mąż wtrącał się i podważał jej decyzje.
Zaczęliśmy rozmawiać o tym, co czuła, gdy mąż sabotował jej posunięcia.

– To żaden problem. Nie jestem na niego zła – powtarzała. Trwała w przekonaniu, że

jej złość to błahostka, o której nie warto mówić. A jednak była zła na męża. Dusiła to
w sobie, ale coraz częściej traciła cierpliwość wobec pracowników. Czuła niepokój –
w ten sposób objawiał się ukryty, buzujący w niej gniew.

Jej niepokój był znakiem dojrzewania do tego, żeby zdobyć się na uczciwość – wobec

siebie, wobec męża i wreszcie wobec swojego psychoterapeuty. Niepokój zawsze jest
oznaką czegoś, co pozostaje utajone, niewypowiedziane. Niebawem kobieta
zdecydowała się uwolnić od fasady, wyraziła oczekiwania wobec męża, wyszła z cienia
i otwarcie przyjęła rolę szefa firmy, nie ukrywając dłużej swoich kompetencji, jak to
robiła przez trzydzieści lat.

Jeśli czujemy, że „coś z nami jest nie tak”, oznacza to być może, że chcemy zacząć

nowe życie, w którym będzie miejsce na prawdę o nas samych.

Ze mną wszystko w porządku, ale z tobą jest coś
nie tak!

background image

Bywa, że mówimy: „Coś jest ze mną nie tak”. Czasem jednak jesteśmy innego zdania.
„To z tobą coś jest nie tak!”, upieramy się. Każdemu potrafimy wytknąć błąd: „Moja
żona nie powinna się tak guzdrać”, „Mój mąż powinien wiedzieć, czego mi trzeba”.
Uważamy, że inni zawsze coś powinni. Jeśli nie spełniają dokładnie naszych oczekiwań,
twierdzimy z przekonaniem, że coś z nimi nie tak. Warto spojrzeć na taką sytuację
z innej strony. Czy z tymi ludźmi wszystko jest w porządku, czy nie, to osobny problem.
Ale dlaczego ich postępowanie tak bardzo nam przeszkadza? Może ludzie ci, niczym
sprawna akuszerka, wyciągają nas z przytulnego łona naszych własnych iluzji? Może
pomagają nam wreszcie stać się sobą?

Pewien człowiek dowiedział się, że jego żona ma romans. Zraniony do żywego,

wyrzucił z siebie:

– Zdradziła mnie. Była z innym mężczyzną. Nie mogę uwierzyć, że zrobiła coś takiego.

To koszmar.

Owszem, to był koszmar. Ale dzięki niemu człowiek ten miał szansę się obudzić

i zrozumieć, że wcześniej śnił piękny sen o swoim idealnym małżeństwie. Sen, który,
niestety, niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. Nie znaczy to, że powinien
pogodzić się z niewiernością żony. Miał prawo być wstrząśnięty, ale to była świetna
okazja, żeby przyjrzeć się własnemu życiu. Czy jego pęd ku karierze nie był też
rodzajem zdrady? Pracy poświęcał się bez reszty, żonę zbywał byle czym. Gdyby
przestał ślepo wierzyć w iluzję idealnego małżeństwa, dostrzegłby, jak bardzo ignorował
żonę, i zrozumiał, że jego postawa zabiła jej miłość. Doszedł do tego, ale nie od razu.
Na początku czuł tylko szok.

– Zachęcałem ją, żeby kupowała sobie, co tylko zechce – krzyczał. – Wpłaciłem

okrągły milion na specjalne konto przeznaczone na dobroczynność, żebyśmy mogli
razem nim zarządzać. Czego mogła chcieć więcej? Jestem zajętym człowiekiem. Pracuję
na Manhattanie cztery dni w tygodniu, nie mam czasu bawić się w jakieś obiadki
w domowych pieleszach. Specjalnie dla niej kupiłem posiadłość w Waszyngtonie. Żeby
miała czym się zająć.

Ten mężczyzna nie kochał swojej żony. Kochał, owszem, jej wizerunek, który stworzył

na własne potrzeby. Jej niewierność była dla niego ogromnym ciosem. Kiedy wszystko
wyszło na jaw, kipiał gniewem.

– Powiedziałem jej, że albo tamten facet natychmiast zniknie z jej życia, albo z nami

koniec. A ona mi na to, żebym przestał wrzeszczeć, chociaż ja nawet nie podniosłem
głosu! Powiedziałem jej spokojnie, że nie dostanie ode mnie ani pensa, jeśli nie skończy
z tamtym dupkiem!

Dlaczego tak bardzo się denerwował? Bo utopijna wizja, w którą dotąd wierzył, nie

mogła przetrwać zderzenia z rzeczywistością. Musiał się zmierzyć z prawdą o kobiecie,
którą pojął za żonę. Ta kobieta nie zamierzała się podporządkować.

Małżonka, którą sobie wymyślił, zniknęła jak sen. Zamiast niej pojawiła się kobieta

z krwi i kości, zupełnie niepasująca do jego fantazji. Wyobrażał sobie, że będzie mógł ją
kontrolować, i nie rozumiał ni w ząb, dlaczego ona wcale nie marzy o uległości. Powinna
przecież być mu posłuszna – uważał to za rzecz najzupełniej oczywistą. Nie pojmował,
dlaczego żona, zamiast z wdzięcznością wieść życie, jakie dla niej stworzył, próbuje
uciec, gdzie pieprz rośnie. Miała przecież być jego panią, specjalnie dla niej zbudował
zamek! I nigdy nie zaświtała mu myśl, że ona w tym zamku czuje się jak więźniarka,

background image

a nie jak księżniczka. Nie potrafił tego dostrzec, bo dla niego istniała tylko jedna
rzeczywistość – ta widziana przez pryzmat własnych pomysłów i pragnień.

W momencie szoku, jakim jest zderzenie się z rzeczywistością, można zachować się

dwojako: albo przyjąć prawdę, nawet tę najmniej dla nas pochlebną, albo oddzielić się
od niej murem kłamstw. Mężczyzna, o którym mowa, nie potrafił zdobyć się na to
pierwsze.

– Co za wywłoka! Moja żona jest zwykłą, samolubną zołzą – powtarzał z wściekłym

uporem. – Nigdy mnie nie kochała, zawsze myślała tylko o sobie. Tyle razy próbowałem
jej wytłumaczyć, co robi źle i jak powinna postępować, ale ona w ogóle mnie nie
słuchała!

Człowiek ten swoje przekonania i wyobrażenia brał za głęboki wgląd w rzeczywistość.

Założył, że żona go nie kocha, i nie miał najmniejszej wątpliwości, że taka jest prawda.
Ta postawa go zaślepiała; nie był w stanie dostrzec faktów. Żona potrzebowała jego
miłości, ale on bardziej kochał historie, które sobie wymyślał.

Dlaczego był tak bardzo przekonany, że ma rację? Bo stosował mechanizm obronny,

zwany projekcją. Jego wyobrażenia miały wszelkie pozory prawdopodobieństwa,
ponieważ dotyczyły rzeczywistych uczuć i postaw. Tych, których w sobie nie
akceptował, więc oskarżał o nie innych. Projekcja polega na przypisywaniu innym
własnych zachowań lub cech. Jeśli mamy złe mniemanie o sobie, wydaje się nam, że
wszyscy nas krytykują, osądzają i potępiają. Jeśli się zaniedbujemy, mamy wrażenie, że
nikomu na nas nie zależy. Jeśli robimy sobie krzywdę, wmawiamy sobie, że inni źle nas
traktują. Tymczasem osoby, którym przypisujemy własne zachowania i cechy, mogą być
dla nas niczym lustra. Jeśli odważymy się w nie spojrzeć, będziemy mogli dostrzec
i nauczyć się akceptować te rzeczy, których w samych sobie widzieć nie chcemy.

Kiedy patrzymy na świat z naszej bezpiecznej twierdzy, widzimy wyraźnie, że

z niektórymi coś jest nie tak. Osądzamy ich i potępiamy, a potem, zbulwersowani,
twierdzimy, że nie możemy zrozumieć, jak tak można... Wszystko dlatego, że ludzie ci
nie pasują do naszych wyobrażeń o tym, jacy oni powinni być. A powinni, oczywiście,
chcieć tego, czego my chcemy, robić to, co my byśmy zrobili, i myśleć tak, jak my
myślimy. Ludzie, naszym zdaniem, powinni być doskonali. Czytaj – powinni być
dokładnymi klonami nas samych.

Mężczyzna, o którym mowa w tym przykładzie, uznał, że jego niewierna żona jest

skrajną egoistką. A może to on był egoistą, bo poza pracą świata nie widział? Czy na
pewno ona była zołzą, a on cierpiącym, oddanym mężem? Przecież to on tak naprawdę
nigdy jej nie kochał. Kochał, owszem, ale swoje wyobrażenie o tym, jaka jego żona
powinna być. Kochał ramy, w które chciał na siłę wtłoczyć żywą i niezależną kobietę,
żeby nareszcie „zachowywała się właściwie”.

Gdy mówimy: „Coś jest z tobą nie tak”, w rzeczywistości znaczy to: „Boję się tej

prawdy, którą każesz mi dostrzec we mnie samym”. Któryś z moich kolegów powiedział,
nie bez racji: „Prawda cię uleczy, ale najpierw będzie to piekielnie bolało”. Nic
dziwnego, że nasze własne wady wolimy wytykać innym ludziom.

Mąż nie był w stanie zmierzyć się z prawdą o sobie samym, więc obwiniał żonę

o samolubstwo, niezdolność do miłości i zdradę. Tak było mu łatwiej. Kiedy przestajemy
oskarżać innych, narażamy się na ból – musimy spojrzeć w oczy niewesołej prawdzie
o nas samych.

background image

A gdybyśmy spróbowali spojrzeć na ludzi, z którymi naszym zdaniem coś jest nie tak,

w inny sposób? Zobaczmy, jak wyraźnie pokazują nam oni te strony naszej osobowości,
do których nie mieliśmy zamiaru się przyznawać. Żona zdradzała męża z innym
mężczyzną, ale przecież on też ją zdradzał – z własną karierą. Nic dziwnego, że skupił
się na obwinianiu żony. Nie chciał zauważyć własnych błędów.

Nawet gdy przyznała, że zawiniła wobec niego, i prosiła o przebaczenie, nie odpuścił.

Nadal osądzał ją i potępiał. Ona wyciągała rękę do zgody, ale on na jej próby
pojednania w ogóle nie reagował, jakby ich nie widział. Nie chciał spojrzeć na żonę,
wolał ją rozliczać. Czyż nie pokazał w ten sposób, że kocha własne opinie, a nie tę
kobietę? Czy można się dziwić, że zaczęła szukać miłości gdzie indziej? Żona swój błąd
uznała i przeprosiła męża, ale on nadal wytykał jej słabość. Robił to, żeby nie musieć się
przyznać do własnej słabości, której nie znosił, a którą obnażył ich małżeński kryzys.
Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby każdy z nas potrafił powiedzieć: „Człowieku, czuję,
że wszystko robisz źle, błądzisz, słowem – że coś z tobą nie tak. Dziękuję ci, bo wiem,
że patrząc na ciebie, nareszcie dokładnie widzę samego siebie. Drażnią mnie w tobie te
cechy, których w samym sobie nie jestem w stanie znieść”. Niestety, mało kto tak robi.
Raczej skupiamy się na wytykaniu innym tych wad, które nas gnębią, lecz za nic nie
chcemy się do nich przyznać.

Kiedy terapeuta prowadzi nas ku temu, byśmy odważyli się dostrzec, że obwiniamy

innych o własne wady, przeżywamy trudny czas. Musimy zmierzyć się z prawdą o nas
samych, a to potrafi być bardzo bolesne. Ale kiedy zdobędziemy się na to, żeby spojrzeć
na swoje odbicie w osobie, z którą „coś jest nie tak”, i zaakceptujemy to, co widzimy –
poczujemy się tak, jakbyśmy nareszcie wracali do domu. Uczucia wzbudzane w nas
przez ludzi, z którymi „coś jest nie tak”, to te uczucia, które przypisywaliśmy im
w naszych wyobrażeniach. Mamy dwa wyjścia – albo będziemy się upierać, że z innymi
„coś jest nie tak”, żeby tylko nie widzieć prawdy o nas samych, albo dzięki tym ludziom
przyjmiemy z powrotem samych siebie, takich, jacy naprawdę jesteśmy.

Jestem w rozsypce

Powrót do rzeczywistości niczym do domu – ogólnie brzmi to nieźle. Trochę gorzej,
kiedy w rzeczywistym świecie tracimy pracę, pokazują nam drzwi, przyplątują się
choroby, przeżywamy rozwód albo słyszymy od lekarza beznadziejną diagnozę. Gdy
życie porządnie nam dokopie, często twierdzimy, że jesteśmy w rozsypce. Załamani.
Zniszczeni. Ale, tak naprawdę, co się rozsypuje? Co się załamuje i ulega zniszczeniu?
Złudzenia, sny i nadzieje, które dotąd hołubiliśmy. Patrzymy przez okno – świat nadal
wygląda tak samo. Ale kiedy spojrzymy w siebie, widzimy ruiny i zgliszcza.

Nasze wyobrażenia, mrzonki i fantazje legły w gruzach? Świetnie. Prawda ma

wreszcie szansę, żeby ujrzeć światło dzienne... Wierzymy, że zostaliśmy złamani,
zdruzgotani przez życie. A jednak... wciąż tu jesteśmy. Czy na pewno my zostaliśmy

background image

zniszczeni, czy raczej obraz nas samych? Umieramy czy rozwiewają się nasze złudzenia?
Kiedy kokon iluzji, w którym bezpiecznie się kryliśmy, zostaje rozerwany, ciężko to
przeżywamy.

Pewien mężczyzna przez lata nie dopuszczał do siebie prawdy o tym, jak bardzo

chora jest jego żona, która cierpiała na zaburzenia psychiczne. Łudził się, że pewnego
dnia żona będzie zdrowa, chociaż żadna z dziesiątków terapii, którym usiłował ją
poddać, nie przynosiła rezultatu. Nawet w chwili, gdy złudzenie zaczynało się
rozwiewać, rozpaczliwie usiłował się go uchwycić.

– Co pan sądzi o terapii ruchem? Może to by jej pomogło? – wypytywał, do końca

usiłując zagłuszyć głos rozsądku i doświadczenia. Wmawiał sobie, że robi to
powodowany lojalnością wobec żony, choć tak naprawdę był lojalny tylko wobec
swojego marzenia. Po chwili zaczął płakać; jego łzy były dowodem na to, że w głębi
duszy zaczynał godzić się z rzeczywistością.

Jeff Foster powiada, że „moment załamania zawsze oznacza przełom, gdy głęboko

ukryta prawda dociera do naszej świadomości. Tylko to, co w nas jest fałszem, może się
załamać. Prawda nie jest łamliwa. Niektórzy nazywają tę chwilę rozpoznania prawdy
»przebudzeniem«, inni »samouświadomieniem«”

[1]

.

Pewna kobieta cierpiała na halucynacje. Wydawało się jej, że sypialnia się chwieje.

Nie mogła nic na to poradzić. Waliła głową w ścianę, płakała i krzyczała. Dłonie miała
całe zakrwawione od ran, które sobie zadawała, wbijając paznokcie w skórę. Wszystko
dlatego, że porzucił ją mąż, którego bardzo kochała; jego odejście zachwiało jej
światem. Nie mogła tego powstrzymać. Całą furię, która się w niej kłębiła, cały swój
gniew na męża przekierowała na siebie – na swoją głowę i swoje dłonie.

– Jestem zdruzgotana, zniszczona – powtarzała. – Nie mogę skończyć ze sobą, muszę

żyć, bo mam córkę, Lorę. Gdyby nie ona, odebrałabym sobie życie. Jestem w rozsypce.

Kobieta ta była przekonana, że to ona została zniszczona i jest w rozsypce, podczas

gdy w rzeczywistości zniszczone zostały jej złudzenia. Widziała, jak ściany pokoju falują.
Dlaczego? Bo życie nadal płynęło, przynosząc wciąż nowe sytuacje. A ona wypierała to,
wyobrażając sobie, że może sprawić, by się zatrzymało. Jej upór nie wytrzymywał
jednak zderzenia z rzeczywistością. Iluzja, którą stworzyła, zaczynała chwiać się
w posadach.

Kiedy prawda życia zabija nasze marzenia, niektórzy z nas zaczynają myśleć

o samobójstwie, które przyniesie kres cierpieniu. Suicydolog Edwin Shneidman nazwał
ten rodzaj cierpienia „bólem psychicznym”

[2]

. Gdy „na żywca” doświadczamy śmierci

naszego marzenia, w fizycznej śmierci możemy dostrzec drogę ucieczki przed
cierpieniem, jakie przynosi żałoba. Nie zdajemy sobie jednak sprawy, że tak naprawdę
nie jest to ból agonii, tylko ból porodowy.

Kobieta, o której tu mowa, była przekonana, że ginie, rozsypuje się na kawałki.

A przecież tak naprawdę zniszczeniu uległy tylko jej złudzenia. Dopiero teraz prawda
mogła ujrzeć światło dzienne. Nas nie da się złamać. Nie rozsypujemy się, choć tak się
nam wydaje. Rozsypują się nasze złudzenia i choćbyśmy z całej siły temu zaprzeczali
i upierali się, że wcale tak nie jest, nie zdołamy posklejać złudzeń i utrzymać iluzji. Nie
zdołamy też w nieskończoność wypierać prawdy. Wreszcie tama pęknie i poczujemy, jak
zalewa nas żal i wściekłość. Będzie się nam wydawało, że giniemy w odmętach
gwałtownych uczuć. Ale przeżyjemy – tylko nasze złudzenia przepadną.

background image

Bardzo boimy się chwili, gdy zostaniemy odarci ze złudzeń. Żeby utrzymać iluzję,

chętnie opowiadamy o tym, co złego się nam przytrafiło i jak nas skrzywdzono.
Opowieści te wydają się prawdziwe, bo zachowują wewnętrzną spójność, ale są
fałszywe, ponieważ wykluczają całą otaczającą rzeczywistość. W tym szaleństwie jest
metoda – jeśli pominiemy odpowiednią ilość informacji, każdego możemy przedstawić
jako jednowymiarową, demoniczną postać, coś jak czarny charakter z kreskówki.
Jednocześnie całą historię, w której nasz negatywny bohater odegrał kluczową rolę,
nadal przedstawiamy jako fakt.

Nigdy nie czujemy większej pokusy, by demonizować, niż w sytuacji rozwodu.

Mężczyzna, który tyranizował żonę, wpadł we wściekłość, gdy ta, po kilku latach
małżeńskiej terapii, postanowiła od niego odejść. Żona miała, jak każdy, swoje wady,
ale była też cierpliwą, kochającą osobą, bardzo oddaną mężowi. Kiedy jednak
zdecydowała się na rozwód, on w swoich opowieściach przemienił ją w tchórzliwą,
zakłamaną lafiryndę. Każdemu, kto się nawinął, wypłakiwał się w rękaw, wyliczając
rozliczne wady i grzechy swojej żony. To była naprawdę długa litania. W jakiś
tajemniczy sposób jego żona nagle stała się wiedźmą, która nie miała ani jednej dobrej
cechy.

– W końcu wyszło szydło z worka – wzdychał. – Ta kobieta przez lata ukrywała swoją

prawdziwą twarz. Wszyscy są przekonani, że to miła i dobra osoba. Akurat! Ona po
prostu świetnie się maskowała. Ja miałem to nieszczęście, że przekonałem się na
własnej skórze, do czego jest zdolna.

Obdzwaniał znajomych. Każdemu otwierał oczy na to, jak złą kobietą jest jego żona.
– Posłuchaj, muszę ci coś powiedzieć. Chodzi o moją żonę... – zaczynał, a potem

rozwijał mrożącą krew w żyłach opowieść o jej niegodziwości i występkach, jakich się
dopuściła.

Kiedy z lubością odgrywamy rolę ofiary i straszymy krewnych oraz znajomych,

a nawet naszego terapeutę, maszkaronem, w jakiego przerobiliśmy „oprawcę”, nasi
słuchacze mogą zrobić nam przyjemność, biorąc udział w gorzkich żalach, jakie
odprawiamy, w recitalu użalania się nad sobą

[3]

, podczas którego będziemy śpiewać

żałosne pieśni o tym, jak bardzo zostaliśmy skrzywdzeni, bo życie nie ułożyło się tak,
jak byśmy sobie tego życzyli.

Mężczyzna, o którym tu mowa, obsadził siebie w roli ofiary. To kiepska strategia –

w ten sposób odbiera się inicjatywę jedynej osobie, na którą ma się autentyczny wpływ,
czyli sobie samemu. Święcie wierzymy, że jesteśmy ofiarami czyjejś podłości. Nie
zdajemy sobie sprawy, że to my, my sami, pastwimy się nad sobą i robimy z siebie
ofiary. Nie chcemy tego dostrzec; o wiele łatwiej jest opowiadać, jak to inni nas
skrzywdzili, niż zobaczyć, kto naprawdę jest winowajcą.

I tak, mężczyzna, który tyranizował żonę, upiera się, że to ona jest tchórzliwą,

zakłamaną wiedźmą. A przecież sam żyje w kłamstwie. Nie akceptuje żony takiej, jaka
jest naprawdę, chce ją zmusić, żeby stała się wierną kopią jego wyobrażeń. Nazywa ją
lafiryndą, a przecież sam zdradza ją z wyidealizowanym obrazem, który sobie stworzył.
I, wreszcie, jest tchórzem. Przemoc jest zawsze oznaką tchórzostwa. Tyran to człowiek,
który tak bardzo boi się życia, że nie może pozwolić, by swobodnie płynęło. Musi je
zadeptać.

Jeśli terapeuta ma nam pomóc, musi podać w wątpliwość narrację, w której

background image

przedstawiamy siebie jako ofiary. Jeśli będziemy opowiadać mu historię, gdzie miejsce
innych ludzi zajęły ich karykatury, zachęci nas, żebyśmy dostrzegli fakty, które
pominęliśmy, układając naszą własną „pieśń ofiary”.

Kiedy przestaniemy kurczowo trzymać się fikcji i zaakceptujemy fakty, zrozumiemy, że

nasi bliscy mają wady i zalety, jak każdy. My sami nie stanowimy tu wyjątku. Na pewno
zdarzyło się nam kogoś skrzywdzić. Inni ludzie zadali nam ból, my też go komuś
zadaliśmy. Och, bardzo przyjemnie jest odgrywać rolę niewinnej ofiary, ale przecież nikt
z nas nie jest doskonały i bezgrzeszny.

Nie jest łatwo przyjąć życie takim, jakie jest, ze wszystkim, co przynosi. Jeśli się na to

zdecydujemy, będziemy musieli patrzeć, jak nasze złudzenia chwieją się w posadach,
załamują, rozsypują w proch. A to boli. Potrzeba emocjonalnej odwagi, żeby znieść ten
ból, powstrzymać chęć ucieczki albo skrycia się za zasłoną wyjaśnień i usprawiedliwień.

Kiedy chcemy uchodzić za ofiary, zabiegamy o to, by wszyscy uwierzyli w historie,

które opowiadamy. Teraz musimy przestać je opowiadać. Tylko wtedy będziemy
prawdziwi. Ale to znaczy, że trzeba nam zrezygnować z zasłony dymnej, za którą dotąd
się kryliśmy. Poczujemy się nadzy i bezbronni.

– Wiem, co pan robi. Usiłuje pan mnie odsłonić – zarzucił mi pewien mężczyzna,

któremu chciałem pomóc w zaakceptowaniu prawdy, którą wykreślił z życia.

– Proszę się nie bać. – Uspokajałem go. – Nic panu nie zrobię. Nie mogę ujawnić, kim

pan naprawdę jest. Tylko pan może tego dokonać. Ja ograniczę się do zadawania
pytań, a pan albo zdecyduje się na szczerość, albo nie. Wybór należy do pana – czy
chce pan poznać prawdę o sobie samym, przejrzeć na oczy, czy też woli pan iść przez
życie po omacku?

Mężczyzna postanowił, że zmierzy się z prawdą o sobie samym, akceptując ryzyko, że

zostanie obnażony. Odkrył wtedy, że każdy człowiek, choćby nie wiadomo jak próbował
się maskować, jest nagi wobec innych. Fasady, które wznosimy, żeby się za nimi ukryć,
istnieją wyłącznie w naszej wyobraźni. I niczego nie przesłaniają. Robimy wszystko,
żeby prawda nie wyszła na jaw, ale ludzie wokół i tak doskonale widzą, kim jesteśmy.
Żyjemy przecież w rzeczywistym świecie, choć czasem lubimy się łudzić, że tak nie jest,
i kryć się we mgle iluzji.

Kiedy maski opadają, zaczynamy dostrzegać, że nikt z nas nie radzi sobie z własnymi

uczuciami, każdy czasem ulega pokusie kłamstwa i zna ból tęsknoty.

A jeśli emocje to przejawy miłości?

Czego uczymy się podczas terapii? Uczymy się dostrzegać prawdę. Jak się tego uczymy?
Przyjmując ją. Kto jest nauczycielem? Chwila, którą właśnie przeżywamy. Abyśmy
zauważyli prawdę, życie wysyła nam sygnały – niepokój, złość, smutek, depresję. Dobre
i złe relacje. Wszystko, co się z nami dzieje. Kiedy przyjęcie tego, co niesie życie, staje
się bardzo trudne, szukamy pomocy. Albo... gramy na zwłokę.

background image

Pewna młoda kobieta czekała i czekała, aż jej prawdziwe życie zamieni się w takie,

jakiego pragnęła. Kiedy szef odmówił jej awansu, straciła cierpliwość.

– Czy tak musi być? – Chciała wiedzieć.
– Oczywiście, że nie. Życie po prostu czeka, aż będzie pani gotowa je zmienić.
– Nie czuję się jeszcze gotowa – stwierdziła.
– Jak długo zamierza pani to odwlekać?
Uznajemy czekanie za coś w rodzaju magicznej różdżki, która sprawi, że życie, samo

z siebie, dopasuje się do naszych wyobrażeń. Nic z tego. Nasze wyobrażenia muszą
dopasować się do rzeczywistości wokół nas.

Gdy przestajemy czekać, aż wreszcie „będzie lepiej”, sami zaczynamy się zmieniać.

Każdy życiowy kryzys kruszy mury, jakimi się otoczyliśmy. Nasze uczucia odzyskują
swobodę, a my dowiadujemy się o sobie rzeczy, o których dotąd nie mieliśmy pojęcia.
Jeśli zdecydujemy się zmierzyć z tym, co w nas ukryte, dojdziemy do głębszego
rozumienia samych siebie. Odnajdziemy mądrość, której tak długo szukaliśmy. Potem
jeszcze będziemy musieli zdecydować, czy przyjmiemy ją, czy odrzucimy.

Nie jest to sytuacja wyjątkowa, która człowiekowi zdarza się raz w życiu. Takich

wyborów dokonujemy w każdym momencie. Pewnego razu, podczas sesji, zobaczyłem,
że mój pacjent ma łzy w oczach.

– Co pan w tej chwili czuje? – spytałem.
– Myślę o tym, co zdarzyło się... – zaczął.
– Chodzi mi o teraz – wpadłem mu w słowo. – Co pan teraz czuje?
– Rzecz w tym, że wczoraj...
– Niech pan powie, co pan teraz czuje – nalegałem.
Wtedy zaczął płakać.
– Kiedy mój ojciec leżał umierający, wszyscy uznali, że nie ma już z nim kontaktu,

więc nikt nawet nie próbował z nim rozmawiać. Byli pewni, że nic do niego nie dociera.
W pewnym momencie usiadłem obok jego łóżka i zacząłem opowiadać o imprezie,
z której właśnie wróciłem. Kiedy mówiłem, wyciągnął rękę i poklepał mnie po ramieniu.

Mój pacjent w tym właśnie momencie zrozumiał, że ojciec, do którego czuł głęboką

urazę, bardzo go kochał. Ten nagły wgląd przyszedł z jego wnętrza. Boimy się takich
uczuć, które nagle docierają na powierzchnię naszej świadomości. Boimy się, że
wciągną nas w głąb. I mamy rację – jeśli pójdziemy za ich głosem, wejrzymy do
wnętrza nas samych, tam, gdzie jest źródło wszelkiego poznania. Mężczyzna, o którym
mowa, zaakceptował uczucie żałoby, które nagle go ogarnęło. Dzięki temu przeżył
doświadczenie miłości ojca. I nie tylko. Zrozumiał też, że on sam kochał ojca. Zobaczył,
że ojciec był dla niego darem.

Kiedy akceptujemy własne uczucia, zamiast je tłumić, stajemy się czymś na kształt

pryzmatu. Rozszczepiamy wiązkę emocji i otrzymujemy jasny obraz, całą paletę barw,
którą nazywamy wglądem

[4]

. Wgląd tego mężczyzny, dotyczący jego ojca, nie był

wyrozumowany. Pochodził prosto z głębi serca.

Kiedy wreszcie przestaniemy dławić emocje i zaprzeczać ich istnieniu, kiedy rozpadnie

się mur iluzji, które stworzyliśmy, będziemy mogli poznać samych siebie. Emocje są
przejawem miłości. Zaproszeniem, żeby zmierzyć się z rzeczywistością, odrzucić fałsz
i wreszcie naprawdę spotkać samego siebie.

background image

Cierpienie jako wskazówka

Czy naprawdę wszystkie emocje to przejawy miłości? Co z tymi, które wynikają
z przeżytej traumy? Wyobraźmy sobie, że ogarnia nas lęk. Co takie uczucie może mieć
wspólnego z miłością?

Pewien człowiek został schwytany przez terrorystów. Torturowali go, a jego żonę

zgwałcili i zabili. On sam w jakiś sposób zdołał uciec. Opuścił kraj, wyjechał daleko,
znalazł schronienie jako uchodźca. Ale przeszłość nie przestawała go dręczyć, więc
zwrócił się o pomoc. Lekarze robili wszystko, co w ich mocy, ale żadne leki nie
pomagały. Trauma była zbyt głęboka, jej skutki wciąż trwały. Wreszcie znalazł się
terapeuta, który uczepił się niepokoju dręczącego pacjenta.

– Co leży u źródła tego strasznego, dręczącego pana niepokoju? – wypytywał.
Wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać kipiących emocji, mężczyzna zdecydował się

zdradzić sekret, który trawił go niczym rak.

Przeżył horror, jakim była bezradność w chwili, gdy brutalnie gwałcono, a potem

mordowano jego żonę. Potem udało się mu uciec. Ale nie od razu opuścił kraj; miał
jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Poprzysiągł zemstę. Odnalazł mordercę żony,
obezwładnił go, związał i żywcem obdarł ze skóry.

Lęk prześladujący tego uchodźcę wynikał nie tylko z cierpienia, które przeżył, ale też

z tego, które zadał. Poddając torturom oprawcę, stał się podobny temu, kogo ze
wszystkich sił nienawidził. Ceną za dokonaną zemstę był prześladujący go niepokój
i poczucie winy. Ten człowiek sam siebie karał za to, czego się dopuścił.

Idea zemsty opiera się na myśleniu magicznym. Mścimy się, bo wierzymy, że nasze

cierpienie po prostu zniknie, jeśli zadamy podobny ból jego sprawcy. Mylimy się.
Mężczyzna, który w drastycznych okolicznościach stracił żonę, nie przestał z tego
powodu cierpieć wówczas, gdy w równie drastyczny sposób zemścił się na mordercy.
Nie tylko nie zaznał upragnionej ulgi, ale na domiar złego pozbawił się człowieczeństwa.
Odarł się z niego, gdy odzierał ze skóry swojego oprawcę. Zemsta w niczym mu nie
pomogła; przeciwnie, musiał żyć nie tylko z koszmarnym wspomnieniem okrucieństwa,
jakiego dopuszczono się wobec jego żony, jej tragicznej śmierci i swojej własnej
bezradności, ale też ze świadomością, że on stał się katem. Kiedy wyznał terapeucie
tajemnicę o zbrodni, którą popełnił, mógł wreszcie zaakceptować fakt, że przytłaczają
go wyrzuty sumienia. Torturował i zamordował człowieka. Dopiero kiedy to wszystko
ujawnił, mógł naprawdę przeżyć żałobę po żonie – przedtem wierzył, że wystarczy mu
zemsta. Wreszcie, po długim czasie, poczuł, że odzyskuje swoje człowieczeństwo.

Mężczyzna ten wyobrażał sobie, że kiedy obedrze ze skóry mordercę swojej żony,

pozbędzie się bólu, wyrwie go z serca. Każdy z nas może wpaść w pułapkę takiego
sposobu myślenia i próbować znaleźć ulgę w cierpieniu, zadając ból innym. Ale bólu,
jaki niesie życie, nie da się tak po prostu uniknąć. Nie możemy wykluczyć bólu, bo
wykluczylibyśmy samych siebie. Ból jest wskazówką, która pozwala odkryć prawdę. Tę
prawdę, której boimy się tak bardzo, że pogrzebaliśmy ją głęboko wewnątrz nas
samych.

background image

[1]

Jeff Foster, Falling in Love with Where You Are, Non-Duality Press, New York 2013.

[2]

Edwin Shneidman, wybitny badacz zjawiska samobójstwa i jego przyczyn, przedstawił tezę, iż

samobójstwo jest próbą uzyskania ulgi od nieznośnego cierpienia psychicznego, które nazywał
„psychobólem”. Zob. Edwin Shneidman, Suicide as Psychache, Jason Aronson, New York 1995.

[3]

Jestem wdzięczny psychoanalitykowi Edmundowi Beglerowi za to zdanie z jego książki The

Superego, Grune and Stratton, New York 1952.

[4]

Zob. Wilfred R. Bion, Seven Servants, Jason Aronson, New York 1970.

background image

ROZDZIAŁ 2

O

TYM, W JAKI SPOSÓB UNIKAMY

PRAWDY O NASZYM ŻYCIU

Dlaczego wmawiamy sobie kłamstwa? Bo nie chcemy tych uczuć, które niechybnie
pojawiłyby się, gdybyśmy przyjęli rzeczywistość taką, jaka jest, i zmierzyli się z prawdą
o naszym życiu. Często odsuwamy od siebie prawdę, czekając, aż nasze fantazje się
ziszczą, zamiast zmierzyć się z rzeczywistością. Wydaje się nam, że jeśli zaczekamy,
rzeczywistość, która nas otacza, przestanie być rzeczywista – to oczywiste kłamstwo
o nas samych, o naszych bliskich i o naszym życiu. I pozwalamy się temu kłamstwu
zwodzić. Cierpimy, bo usiłujemy walczyć z rzeczywistością, a jest to walka, której
wygrać się nie da.

Kłamstwa mają to do siebie, że pozostają niewidzialne dla osoby, której życiem

zawładnęły. Dlatego potrzebujemy terapeuty, który pomoże nam dostrzec te kłamstwa
i to, jak wiele przez nie tracimy. Dopiero wtedy będziemy w stanie zmierzyć się
z prawdą, której dotąd unikaliśmy. Kiedy uwolnimy się od złudzeń i wyobrażeń,
dostrzeżemy prawdziwe życie. Będziemy mogli przyjąć nasze prawdziwe uczucia
i otworzyć się na rzeczywistość. To jedyny sposób, żeby odkryć, kim jesteśmy, wejść
w otaczający nas świat i dostrzec jego prawdę.

Cierpienie

Historia mężczyzny, którego torturowano, a żonę zgwałcono i zabito, oraz jego okrutnej
zemsty, jest wyjątkowo drastyczna. Ale to nie znaczy, że inne historie, mniej
przerażające, nie mówią o wielkim ludzkim cierpieniu. Każda z opowiedzianych tu
historii pokazuje, w jaki sposób terapia uwalnia nas od złudzeń, które sprawiają, że
nasze życie zmierza w złym kierunku, i otwiera nas na rzeczywistość – jedynego
wiarygodnego przewodnika.

Choroba pokazuje, że „szlachetne zdrowie” jest darem, który łatwo można stracić.

Kiedy śmierć grozi, że „okradnie” nas z życia, zaczynamy rozumieć, jaki jest stan
naszego posiadania – nie mamy nic. Ciało i umysł, życie, bliscy – wydaje nam się, że
„posiadamy” to wszystko. Do czasu, kiedy oddamy ostatnie tchnienie i okaże się, że cały

background image

ten nasz stan posiadania był tylko ułudą. Każda strata, jaką przeżywamy, odziera nas ze
złudzeń, pokazuje, że wszystko w życiu jest darem, ale niczego nie dostaje się na
własność.

Strata nie jest ani dobra, ani zła. Życie po prostu jest, jakie jest, niezależnie od tego,

co o tym myślimy. Och, uważamy oczywiście, że postawimy warunki, a życie się do nich
dostosuje. Nic z tego – ono pojawia się na swoich warunkach. Kiedy przekonujemy się,
że świat nie działa według naszego projektu, przeżywamy szok. Nie godzimy się ze
śmiercią, bo jej istnienie burzy hołubioną przez nas fantazję o życiu, które nie niosłoby
ze sobą doświadczenia straty. Ale, choć walczymy z rzeczywistością ze wszystkich sił,
ona zawsze ma ostatnie słowo

[1]

.

Czasami tak kurczowo trzymamy się iluzji na temat życia, że nawet strata, jaką

przynosi choroba lub śmierć, nie jest w stanie uwolnić nas spod jej wpływu. Upieramy
się, że nie będziemy widzieć tego, czego widzieć nie chcemy. Czekamy, aż nasze
złudzenia się ziszczą, zastępując rzeczywistość, którą odrzucamy. Kiedy tak hołubimy
złudzenia, czekając na coś, co nigdy się nie wydarzy, prawdziwe życie, to, które jest
nam dane przeżyć, powoli przecieka nam między palcami. W ten sposób do strat, które
przynosi życie, dorzucamy te, które sami generujemy.

Śmierć jest częścią rzeczywistości. Nie raz przychodzi nam się z nią zmierzyć –

umierają nasi bliscy, umierają przyjaźnie, związki, przepadają kariery, marzenia zostają
brutalnie rozwiane. Każde nasze pragnienie jest drogą na spotkanie śmierci. Pragniemy
czegoś, co nie istnieje, i nasze pragnienie musi umrzeć w zderzeniu z rzeczywistością.
Tęsknimy za stałością, a rzeczywistość jest zmienna. Tęsknimy za nieskończonością,
a nasz świat ma swoje ograniczenia.

Poznałem kiedyś kobietę, która bardzo pragnęła, żeby jej własny brat otoczył ją

miłością. Tęskniła za nim, mimo że ją odrzucił, zwyzywał i, na domiar złego, podstępnie
pozbawił ją należnej części rodzinnego spadku. Nie potrafiła sprawić, by brat ją
pokochał, więc nawiązała bliską więź z jego córką. Często ją odwiedzała i zajmowała się
nią. Aż pewnego dnia brat oświadczył, że nie życzy sobie, by widywała dziewczynkę.
Tak umarła jej ostatnia nadzieja na opartą na miłości relację z bratem. Pękła ostatnia
zapora i fala żalu zalała kobietę, unosząc jej złudzenia. Czy poczuła się lepiej, gdy
opłakała śmierć swojego marzenia o bliskiej relacji z własnym bratem? (Oczywiście,
wciąż była z nim związana, ale nie w sposób, jakiego pragnęła).

– Podczas ostatniej sesji poryczałam się jak głupia. Chyba jeszcze nigdy tak nie

płakałam. To było straszne, ale teraz jest mi lżej – przyznała.

– Jak pani to tłumaczy? – spytałem.
– Kiedy się już wypłakałam, poczułam, że wreszcie dojrzałam do tego, żeby pogodzić

się z prawdą. I wtedy dotarło do mnie, jak bardzo jestem zmęczona udawaniem, że
wszystko jest w porządku. Niby już wcześniej wiedziałam, że się oszukuję, ale dopiero
po tej sesji postanowiłam, że przestanę to robić. Nie będę się już do tego zmuszać.
Ulżyło mi.

Przywiązujemy się do własnych wyobrażeń o tym, jak ludzie powinni nas traktować.

Chcemy być kochani, pożądani i szanowani tak, jak sobie to wymarzyliśmy. A kiedy
rzeczywistość do tych wyobrażeń nie całkiem przystaje, cierpimy. Nie dlatego, że mamy
marzenia, ale z powodu naszego przywiązania do nich. Kobieta, o której tu mowa,
trzymała się uparcie marzenia o życzliwym, kochającym bracie. Niestety, taki ktoś nie

background image

istniał. Kiedy przekonujemy się, że nasze życzenie nie zostanie spełnione, możemy
pożegnać je i opłakać, jak to zrobiła ta kobieta. Możemy też tupnąć nogą i powiedzieć,
że życie jest do niczego, podczas gdy powinniśmy raczej podać w wątpliwość nasz
własny obraz świata i samych siebie. Moja pacjentka doszła do wniosku że relacja, jaką
nawiązała z bratanicą, jest prawdziwie wartościowa, ale ukochaną siostrą swojego brata
była tylko w bajce, którą sama sobie opowiadała. Musiała opłakać podwójną stratę – tę
rzeczywistą i tę, która wynikała z faktu, że zbyt długo pozwalała, by złudzenia
przesłaniały jej prawdę, nie chcąc przyznać przed sobą, jakim człowiekiem jest jej brat.

Rzeczywistość o wiele za często nas rozczarowuje, natomiast nasze fantazje mają

uwodzicielską moc. Obiecują nieskończone szczęście i spełnienie. Podczas terapii
opłakujemy śmierć tych pięknych marzeń. To boli. Czy godzimy się z tym bólem, czy też
próbujemy go zagłuszyć – nie ominą nas konsekwencje ignorowania prawdziwych
emocji w naszym życiu. Dzięki terapii możemy zmierzyć się z uczuciami, których dotąd
unikaliśmy. Dopiero wtedy przestaniemy żyć w świecie, który nie istnieje.

Po co podejmujemy terapię? Żeby zyskać siłę do zmierzenia się z prawdą

o rzeczywistości i z uczuciami, które ona w nas wyzwala. Liczymy na to, że dzięki terapii
przestaniemy cierpieć. Owszem, jest to możliwe. Ale gdy iluzje, w które dotąd święcie
wierzyliśmy, na naszych oczach rozwalą się w gruzy, nie będzie to miłe doświadczenie.
Istnieje niebezpieczeństwo, że w tej trudnej chwili wybierzemy zakamuflowaną formę
protestu – rezygnację.

Ja: No trudno, poddaję się. Nie będę z tobą walczyć. Ale nadal cię nienawidzę.
Rzeczywistość: Ależ proszę bardzo. Możesz mną gardzić, możesz się przy tym upierać

jak długo będziesz miał ochotę. Znam ludzi, którzy całe życie nic innego nie robili.

Ja: Jesteś niesprawiedliwa!
Rzeczywistość: Niesprawiedliwa, powiadasz? Nic dziwnego, skoro ty za sprawiedliwe

uważasz tylko swoje własne wyobrażenia. A potem się dziwisz, kiedy zamiast tego, co
sobie wymarzyłeś, pojawiam się ja. Wmawiasz sobie, że jeśli będziesz mnie nienawidził
z całych sił, zmienię się i wszystko ułoży się dokładnie tak, jak sobie to wymarzyłeś. Ale
na to jest już za późno. Twoje złudzenia nie wytrzymały zderzenia ze mną. Już ich nie
ma. Kiedy będziesz gotów, możemy razem urządzić pogrzeb twemu pięknemu obrazowi
samego siebie, który leży w trumnie.

Jakże trudny to dla nas pogrzeb! Musimy pożegnać się z obrazem nas samych –

kochanych przez każdego, we wszystkim odnoszących sukces, podziwianych, mających
zawsze rację. Ale ten obraz to tylko fasada. To mentalna zasłona, za którą kryje się
prawda o tym, kim jesteśmy. Rozpaczamy, gdy życie ją zdziera. Rozpaczamy – i z
naszej własnej rozpaczy tworzymy kolejną fasadę, traktując ją jak problem, który trzeba
przepracować, jak dyskomfort, którego trzeba się pozbyć.

Żałoba

background image

Żal nie jest problemem, który należy zlikwidować. To ścieżka, którą trzeba podążyć.
Żałoba polega na tym, że kapitulujemy wobec prawdy, która zmiata wszystkie sklecone
przez nas konstrukcje kłamstw, pozostawiając czystą, żywą rzeczywistość. Wszelkie
usiłowania, by wykorzenić i usunąć żałobę, są bezsensowne. Żałoba jest po to, żeby ją
przeżyć. W zgodzie z rzeczywistością. Łzy są po to, żeby zmyć nasze przywiązanie do
iluzji, które trzymają nas w niewoli, oddzielając od prawdziwego życia.

Żałoba ma uzdrawiającą moc. Pewien człowiek, który miał potężną skłonność do

autodestrukcji i palił za sobą wszystkie mosty, trafił na terapię, kiedy jego świat do
reszty się zawalił. Przez całe życie niszczył każdą dobrą rzecz, jaka mu się przytrafiała.
Wszystkie wartościowe relacje pozrywał, krzywdząc ludzi wokół siebie.

– Przyszedłem na terapię, bo chciałbym pozbyć się wstydu i poczucia winy –

oświadczył.

– To nie jest najlepszy pomysł. Wstyd i poczucie winy to jedyne ścieżki ku

wyzdrowieniu. Bez nich się pan pogubi. Czuje pan wstyd, bo w głębi serca dobrze pan
wie, że nie jest pan tym człowiekiem, którym chciałby być.

– To prawda – powiedział żałośnie.
– Czuje się pan winny wobec ludzi, których pan zranił. To znaczy, że jest pan zdolny

do miłości. To, co w panu najszlachetniejsze, wzywa, by przestał pan błądzić i wrócił do
siebie.

– Nigdy nawet nie próbowałem się zmienić. Nigdy nie starałem się żyć tak, jak

człowiek, którym chciałbym być – przyznał po zastanowieniu.

– Niech pan nie próbuje wyleczyć się ze wstydu i z poczucia winy. Niech pan raczej

spróbuje naprawdę przeżyć te uczucia. To są znaki ukazujące, kim jest człowiek, który
kryje się pod maską obojętności i niewrażliwości, jaką od tak dawna pan nosi.

Jeśli człowiek ten cierpiał, to nie przez wstyd i poczucie winy, ale z powodu kłamstw,

które sobie wmawiał. Uczucia, które rodzą się w głębi naszego prawdziwego ja, nigdy
nas nie ranią. Ranimy się sami, kiedy usiłujemy z nimi walczyć, blokować je i uciszać.
Gdy decydujemy się przyjąć życie takim, jakie jest, dopada nas ból, czasem tak okrutny,
że wydaje się nam, iż go nie przeżyjemy. Ale to tylko nasze złudzenia umierają.
Zdzieramy z siebie kolejne warstwy kłamstw, które oddzielały nas od rzeczywistości. Aż
wreszcie przychodzi ukojenie, gdy godzimy się z prawdą o nas samych.

Podczas kolejnych sesji mój pacjent z żalem odkrywał, w jaki sposób niszczył

wcześniejsze relacje. Zrozumiał, że był życiowym oszustem, kimś, kogo nie można było
naprawdę kochać. Opłakiwał wszystko, co przez to utracił, uczył się znosić poczucie
winy z powodu kłamstw, którymi mamił siebie i innych.

– Nie wiem, jak mam panu dziękować. Przywrócił mi pan człowieczeństwo –

usłyszałem od niego.

Jeśli chodzi o ścisłość, nie mogłem przywrócić mu człowieczeństwa, bo było ono

w nim przez cały czas. Tyle że dławił je ciężar kłamstw.

Nałóg nasz powszechny

background image

Stopień intensywności cierpienia, jakie odczuwamy, jest równy dystansowi, jaki dzieli
nas od rzeczywistości. Niestety, zamiast szukać uleczenia, zwracając się czym prędzej
ku prawdzie, uciekamy od niej coraz dalej – w obżarstwo, pracę, alkohol, narkotyki albo
seks. Mówimy, że jesteśmy od tych rzeczy uzależnieni. Mylimy się. To tylko symptomy,
a prawdziwe uzależnienie jest jedno – od złudzenia, że jesteśmy gdzie indziej,
gdziekolwiek indziej niż tu i teraz, w rzeczywistości naszego życia. Nie chcemy czuć
tego, co czujemy. Nie chcemy teraźniejszości, tylko wymyśloną przeszłość albo
przyszłość.

Człowiek, którego historię przytoczyłem wcześniej, ten, który zamordował mordercę

swojej żony, też nie chciał czuć tego, co czuł, i pamiętać tego, co pamiętał. A jednak...
jego wspomnienia i uczucia były prawdziwe. I uciekanie przed nimi nie mogło zmienić
tego, co się stało.

Jesteśmy uzależnieni od złudnego poczucia, że jesteśmy kimś innym, w innym

miejscu i innym czasie. Obżarstwo, narkotyki, internet, seks, sława, praca czy wódka to
tylko mózgotrzepy, narzędzia, które pozwalają nam uciec od prawdziwego świata,
przenieść się do wymyślonego uniwersum, gdzie wszystko jest dokładnie tak, jak
naszym zdaniem powinno być. Tęsknimy za wyidealizowaną przeszłością, która nigdy
nie istniała, albo za cukierkową przyszłością, która nigdy nie nadejdzie. Nie chcemy
przeżywać dnia dzisiejszego. Czekamy, aż pojawi się dzień, który sobie wymarzyliśmy.

Wyobrażamy sobie, że gdybyśmy tylko żyli w innym miejscu albo w innym czasie,

odnaleźlibyśmy harmonię, spokój i zadowolenie. Bylibyśmy w domu. A przecież właśnie
nasze desperackie pragnienie, żeby być kimś innym, czyni nas bezdomnymi. Robimy, co
możemy, żeby uciec przed czasem teraźniejszym, choć to jedyny dom, jaki mamy.

Uciekamy w przyszłość, zmieniamy miejsce zamieszkania albo sposób bycia –

w nadziei, że dzięki temu staniemy się w pełni sobą. Tyle że już teraz jesteśmy w pełni
sobą. A kiedy pędzimy, chcąc wreszcie dogonić złudzenia, gubimy po drodze samych
siebie. Żeby uświadomić sobie w pełni, kim naprawdę jesteśmy, musimy otworzyć się
na rzeczywistość, na to, co czujemy. Ale my nie chcemy tego, co jest tu i teraz. Chcemy
spełnienia własnych marzeń. Zamiast zatroszczyć się o siebie, wybieramy pogoń za
złudzeniami. Wierzymy, że nasze wymarzone szczęście jest gdzieś daleko, tymczasem
wszystko, czego nam potrzeba, mamy na wyciągnięcie ręki.

A my wciąż uciekamy. Przed jedną rzeczą szczególnie – przed własnym lękiem.

I popełniamy błąd, bo ten lęk to jest sygnał naprowadzający. Taka boja świetlna,
znakomicie widoczna z daleka. Wskazuje miejsce, które powinniśmy zgłębić. Jest to
dokładnie to miejsce, które usiłujemy ukryć – przed wszystkimi i przed samymi sobą.
Kiedy pokonamy własny opór i zmierzymy się z tym, co w nas samych budzi największy
lęk, nastąpi happy end – nasze zewnętrzne i wewnętrzne ja nareszcie się połączą.

Bardzo często nie zdajemy sobie sprawy, że uciekamy od własnych uczuć, kiedy

odpychamy ludzi, którzy je wzbudzają. Odpychamy, na przykład, naszych małżonków.
Nie chcemy słuchać tego, co mają nam do powiedzenia. Oczekujemy, że powiedzą to,
co my chcielibyśmy usłyszeć. Separujemy się od nich, gdy wobec nas są po prostu sobą,
i nie zdajemy sobie sprawy, że takie postępowanie może doprowadzić tylko do... bardzo
rzeczywistego rozwodu. Pewnego dnia do mojego gabinetu wkroczył mężczyzna
w średnim wieku. Miał na sobie czapkę z daszkiem, krótkie spodenki i sandały. Siląc się
na obojętność, oświadczył, że żona domaga się rozwodu. Po latach terapii,

background image

indywidualnej i małżeńskiej, ona miała dość. On wciąż chciał walczyć o ich związek.

– Nie mogę w to uwierzyć. Jak ona może chcieć rozwodu? – wybuchnął.
– Nie musi pan w nic wierzyć. Wystarczy, że żona najwyraźniej wierzy w to, co robi.
– Nie rozumiem, dlaczego ona to robi – upierał się. – W głowie mi się to nie mieści!
– To, że pan nie rozumie, niczego nie zmienia. Wystarczy, że żona jest zdecydowana

na rozwód.

– Niby racja. – Uśmiechnął się przelotnie. – Ale to wszystko nie ma sensu!
– Z pańskiego punktu widzenia. Ale pańskie przyzwolenie nie jest warunkiem

koniecznym, żeby żona widziała sens w tym, co robi.

– Nie poddam się. Chcę walczyć o nasze małżeństwo.
– W porządku. Czy możemy zgodzić się ze stwierdzeniem, że pan chce o nie walczyć,

a żona nie chce?

Przez twarz mojego rozmówcy przemknął cień smutku.
– Niedawno wybraliśmy się na wycieczkę z dziećmi. Było naprawdę miło... – urwał. –

Ale tylko pierwszego dnia. Potem okropnie się pokłóciliśmy. „Przyznaj, że jesteś na mnie
wściekły”, rzuciła. „Nie pochlebiaj sobie, po prostu tobą gardzę”, wycedziłem
w odpowiedzi.

To wyznanie było pierwszą rysą, jaka powstała w murze jego zaprzeczenia.
– Pewnie myśli pan, że stosuję mechanizm zaprzeczenia – powiedział zaraz potem. –

Ale to nie tak. Ja po prostu nie zamierzam rezygnować z walki o nasz związek.

Gdybym powiedział mu w tym momencie, że owszem, myślę, że stosuje mechanizm

zaprzeczenia, ponieważ tak właśnie jest, okopałby się tylko na pozycjach i nadal
obstawał przy swoim. Postanowiłem więc zagrać w jego grę; udawać, że podzielam jego
punkt widzenia. Liczyłem na to, że dostrzeże absurd własnej postawy, kiedy zobaczy jej
karykaturę w moim wykonaniu.

– Ależ dlaczego miałby pan rezygnować? – spytałem retorycznie, udając pełną zgodę.

– Wprawdzie w tej chwili żona jest zdecydowana na rozwód, ale może za tydzień, za
miesiąc albo za rok zmieni zdanie? Tak, z pewnością warto obstawać przy swoim.

Mężczyzna westchnął ciężko.
– Chodzi o to, że mamy dzieci. Żona nie przemyślała do końca, jak to wszystko

rozegrać.

– No właśnie – przytaknąłem ochoczo. – Macie dzieci, ona nie przemyślała sprawy,

tylko zażądała, żeby wyprowadził się pan w listopadzie. Zdecydowanie, nie powinien
pan dawać za wygraną.

Mój rozmówca wyraźnie posmutniał.
– Wie pan, już od kilku lat nie współżyjemy. Żona powiedziała, że zgadza się,

żebyśmy razem mieszkali, ale o seksie mam zapomnieć. A nie ukrywam, że to dla mnie
ważna kwestia.

– Rozumiem, że żona od lat stroni od małżeńskiego łoża, a w dodatku chce rozwodu.

Ale dlaczego miałby pan się poddawać? Przecież chce pan ratować to małżeństwo.

– Kiedy się poznaliśmy, była taka słodka, czuła i kochająca...
– Otóż właśnie! Nie może pan pozwolić odejść tej słodkiej dziewczynie, która tak

bardzo pana kochała – podchwyciłem, i zobaczyłem, że jego twarz poczerwieniała.
Przez chwilę walczył ze łzami, ale przegrał. Popłynęły. Mur zaprzeczenia, którym się
otoczył, robił się coraz mniej szczelny.

background image

Rozstanie z żoną musiało boleć, ale to mechanizm zaprzeczenia potęgował cierpienie

tego mężczyzny. Nie chciał przyjąć do wiadomości, że żona czuła to, co czuła, i w ten
sposób niszczył swoje małżeństwo. Dlaczego? Bo nie słuchał żony, gdy ta chciała mu
coś przekazać. Wolał wsłuchiwać się we własne życzenia. Nic dziwnego, że zażądała
rozwodu; wszak on już dawno się z nią rozstał. Nie interesowało go, co czuje żona, ani
co chce mu powiedzieć, bo poślubił własne wyobrażenie o tym, jaka powinna być. Czy
odmówiła współżycia dlatego, że widziała, jak zdradza ją ze swoim marzeniem
o idealnej małżonce? Nawet gdy zażądała rozwodu, on wciąż czekał na pojawienie się
wyśnionej, idealnej żony. Nie dostrzegał, że w ten sposób wyrzuca ze swojego życia
prawdziwą kobietę z krwi i kości, która kiedyś go poślubiła. Karał ją za to, że nie była
tak doskonała, jak w jego fantazjach. Wpędzał ją w poczucie winy, licząc na to, że
w ten sposób zmusi ją, by wreszcie przeistoczyła się w jego wyśniony ideał. Postanowiła
odejść, ale nie była pierwsza. On już wcześniej ją opuścił, by związać się ze swoim
marzeniem.

Mógłbym wykazywać mu błędy, które popełnił, i spierać się z nim, ale wtedy

odniósłby mylne wrażenie, że konflikt przebiega między nami dwoma. Kiedy pokazałem
mu, w lustrzanym odbiciu, jego własną postawę zaprzeczenia, zobaczył, że konflikt
przebiega między tą postawą a rzeczywistością. Gdy to dostrzegł, mur zaczął pękać
i prawdziwy ból wypłynął na powierzchnię. Żona chciała od niego odejść. Długo starał
się tego nie widzieć, ale bolesna prawda nie zniknęła, choć z uporem zamykał oczy.

Jedynym sposobem, w jaki mógłby skłonić żonę do zastanowienia się nad zmianą

zdania, byłaby zmiana jego własnej postawy. Gdyby znów wziął sobie do serca jej
uczucia i słowa, gdyby przestał zachowywać się tak, jakby już dawno rozwiódł się z nią,
dlatego, że nie myślała i nie postępowała pod jego dyktando. Ale dlaczego żona miała
brać pod uwagę jego pragnienia i uczucia, skoro on nie dostrzegał jej, wpatrzony tylko
i wyłącznie w swoje zaprzeczenie? Mógł wyplątać się z sytuacji, która sprawiała, że
cierpiał – musiał tylko nawiązać relację z własną żoną, zamiast czekać, aż ta stanie się
kimś innym. Musiał przede wszystkim zdać sobie sprawę, że wpatrzony w idealny obraz
swojej małżonki, od lat żył w wyimaginowanym związku.

Mężczyzna ten postanowił nie dostrzegać rzeczywistości, bo nie chciał znosić uczuć,

które w nim wzbudzała. Zapłacił za to wysoką cenę. Uparł się, że będzie ignorował
dążenie żony do rozwodu, ale to jej nie powstrzymało przed rozwodem.

Ucieczka – „lekarstwo geograficzne”

Rzadko uciekamy przed problemami, które zagrażają nam od zewnątrz. Najczęściej do
ucieczki skłaniają nas własne uczucia. Tyle że nie zdajemy sobie z tego sprawy. Kiedy
się boimy, jesteśmy przekonani, że źródłem lęku jest jakiś zewnętrzny problem. Bywa,
że sięgamy po „lekarstwo geograficzne”, ale od własnego życia uciec nie jesteśmy
w stanie. Gdziekolwiek byśmy pojechali, uczucia będą nam towarzyszyć jak cień.

background image

Uciekamy przed tym, co w nas samych woła o miłość. Łatwiej jest uciekać, niż wrzucić
na luz, zatrzymać się, spojrzeć w siebie i pozwolić naszym własnym uczuciom, by nas
przemieniły.

Nazywamy terapię „leczeniem rozmową”, ale często używamy słów, żeby zagłuszyć

uczucia, z którymi trzeba nam się zmierzyć

[2]

.

Kiedyś na terapię przyszła młoda kobieta. Mówiła dużo i szybko, jakby chciała

zagadać to, co naprawdę czuła. Przerwałem jej. Spytałem, czy zdaje sobie sprawę, że
wyrzuca z siebie słowa jak serie z karabinu maszynowego.

– Zawsze mówię szybko – powiedziała.
– Bo nie chce pani dopuścić do głosu niepokoju i innych uczuć, które pani w sobie

tłamsi. Co pani czuje, kiedy przestanie pani skupiać się na słowach i spojrzy w głąb
siebie?

– Ale ja mam naprawdę dużo rzeczy do powiedzenia.
– Rozumiem. Czy jednak moglibyśmy porozmawiać o tym, co pani czuje?
Posmutniała.
– Jestem zdenerwowana.
– Z jakiego powodu? Jakie głębsze uczucie powoduje, że jest pani zdenerwowana?
Nie odpowiedziała. Zaczęła cicho szlochać.
Kiedy przestajemy zagłuszać uczucia gadaniną, te wreszcie ukazują się z całą mocą,

byśmy mogli je przyjąć i zaakceptować. Może się nam wydawać, że jesteśmy bardzo
daleko od uleczenia, ale przecież w każdej chwili przeżywamy dokładnie to
doświadczenie, które jest potrzebne, żeby wrócić do zdrowia – nasze tu i teraz, to,
którego nie chcemy. To, przed którym uciekamy.

Goniąc za spełnieniem, zapominamy o własnych uczuciach. Popełniamy błąd. Czy

drzewa pędzą gdzieś, żeby urosnąć? Czy jeśli zaczniemy ciągnąć za pąk, ten szybciej
rozkwitnie? Kwiat nie upiera się, że wolałby być na innym etapie rozwoju, niż właśnie
jest. Spokojnie poddaje się ciśnieniu, które rozpiera go od środka – tak działa
rozwijające się życie, płatki pęcznieją, rozsadzają pąk i kwiat się rozwija. Pewnie każdy
czytelnik przyniósł kiedyś do domu i postawił w wazonie wyjątkowo piękną różę. Czyż
nie zachwycała przez cały czas, od chwili, gdy była ciasno zwiniętym pąkiem, poprzez te
dni, gdy stała w pełnym rozkwicie, aż do momentu, gdy jej wonne płatki opadły na blat
stołu?

Jesteśmy istotami o wiele bardziej złożonymi niż kwiaty. Ale podobnie jak one,

rozwijamy się. Uczucia ukazują, kim jesteśmy naprawdę. Wyrzekając się ich, odcinamy
się od swojej wewnętrznej głębi. I wtedy zaczyna nas dręczyć coś, czego nie potrafimy
nazwać – nie zdajemy sobie sprawy, że jest to poczucie straty. Gdybyśmy, zamiast
uciekać przed własnymi uczuciami, zagłuszać je i odcinać się od nich, usiedli spokojnie
i zaakceptowali ich trudne towarzystwo, moglibyśmy odkryć, kim jesteśmy za fasadą
słów, tłumaczeń i wymówek. Czy jednak będziemy potrafili znieść niepewność? Czy
wytrzymamy sami ze sobą, nie wiedząc, jak będzie wyglądał kwiat, w który się
rozwiniemy? Co się stanie, kiedy odważymy się otworzyć przed drugim człowiekiem? Nie
możemy wiedzieć z góry, jak będzie rozkwitać nasza relacja, jak się rozwinie historia
naszego życia. Czy będziemy potrafili poradzić sobie z tym, że nie jesteśmy w stanie
przewidzieć zmian, jakie w nas zajdą?

Jeśli mamy odzyskać zdrowie, musimy pogodzić się z tym, że się boimy. Boimy się

background image

odsłonić przed kimś, kogo nie znamy. Boimy się też zmian, które zachodzą w nas
samych, kiedy się rozwijamy. I dlatego właśnie idziemy do psychoterapeuty – żeby
dowiedzieć się, kto się kryje pod grubą warstwą treści, które nam wmówiono, w które
uwierzyliśmy i uznaliśmy za własne myśli, nawet o tym nie wiedząc. Owszem,
zaczynając terapię, nie wiemy, czego się spodziewać. Ale nie tylko terapia jest
niewiadomą. My nią jesteśmy. Każdy z nas to dziewiczy, nieodkryty ląd. Każdy z nas
posiada niezgłębiony potencjał.

Czy mamy prawo potępiać osoby uzależnione? Wszyscy przecież nałogowo uciekamy

przed tym, co czujemy i kim jesteśmy. Nałogowo odurzamy się wydumanymi obrazami
siebie i innych, nierzeczywistymi stanami ducha i nastrojami – oto prawdziwe narkotyki.

Na całe szczęście dla nas i dla naszego rozwoju, życie nie daje za wygraną. Każdego

dnia od nowa, uparcie, dobija się do naszych drzwi, żebyśmy mogli dostrzec je i przyjąć.
Prowokuje przypływ uczuć, których nie chcemy, wywołuje w nas bunt przeciwko
rzeczywistości. A przecież właśnie rzeczywistość może być przewodnikiem – tylko idąc
za nią, wrócimy do życia w zewnętrznym świecie. To samo proponuje terapeuta.

– Czy chcesz zmierzyć się z prawdą o sobie samym i zaakceptować ją, żeby wrócić do

zdrowia?

– Nie chcę być sobą. Jestem uzależniony od obrazu człowieka, którym chciałbym być.
– W porządku. Twoje uzależnienie nie jest przeszkodą, ale faktem, który trzeba

zaakceptować. To kolejny krok na drodze do tego, żebyś mógł stać się w pełni sobą.
A tej pełni właśnie gorączkowo poszukujesz.

– Miałem nadzieję, że będę mógł rzucić w diabły moje uzależnienie.
– Nie, miałeś nadzieję, że będziesz mógł rzucić w diabły wewnętrzne życie

i zewnętrzny świat, ale to niemożliwe. Jesteś z nimi związany na dobre i na złe, aż do
śmierci.

Powszechne kłamstwa – w życiu i w terapii

Bardzo chcemy wywinąć się od własnego życia – wewnętrznego i tego, które nas
otacza. Uciekamy się więc do kłamstw. Są to kłamstwa specyficzne – powszechne
i niedostrzegalne dla nas samych. To mechanizmy obronne. Psychoanalityk Donald
Meltzer powiada, że mechanizmy obronne to kłamstwa, którym pozwalamy sobą
zawładnąć, żeby uniknąć bólu

[3]

.

Pewna kobieta miała męża, który notorycznie ją zdradzał. Powtarzała: „On nie może

tego robić! Po prostu nie może!”. Nie miała pojęcia, że się okłamuje. Rzeczywistość po
prostu jest, nie ma sensu twierdzić, że nie może istnieć. Pewien mężczyzna miał ojca,
który znęcał się nad nim w dzieciństwie. Przekonywał: „Mój ojciec był w porządku. Lał
mnie, i bardzo dobrze robił. Należało mi się”. Kłamał, udając sam przed sobą, że
z ojcem łączy go jedynie miłość, a gniew za doznane krzywdy w ogóle nie istnieje. Inna
kobieta miała męża, który zostawił ją i odszedł w siną dal. Twierdziła uparcie, że mąż

background image

do niej wróci. Kłamała, przekonana, że jeśli będzie zaprzeczać rzeczywistości, ta
przestanie istnieć.

Wyobraźmy sobie kobietę, która trzymała wszystkich na dystans. W efekcie żyła

odizolowana od wszystkich, samotna i w depresji. Na moje pytanie, co czuje do swojego
męża, który wdał się w romans, odpowiedziała:

– Czuję pustkę. Mam wrażenie, że jestem pusta w środku.
Nie zdawała sobie sprawy z tego, że okłamuje samą siebie, i mnie przy okazji. Czy

miałem próbować nawiązać relację z kobietą „pustą w środku”, czy też wytknąć jej, że
ukrywa prawdę o sobie pod fasadą pustki? Jej kłamstwo było bardzo przekonujące.
Kiedy życie naprawdę boli, każdy z nas udaje, że jest pusty, podczas gdy tak naprawdę
przepełniają go bardzo nieprzyjemne uczucia. Nie mamy więc prawa oceniać ludzi,
którzy ukrywają to, co czują.

Kobieta, o której tu mowa, przekonywała, że czuje wyłącznie pustkę. Pozwalała tylko

na nawiązanie relacji pozbawionej treści z osobą pozbawioną głębi. Niezależnie od tego,
czy przyjąłbym postawę przyjaciela, czy psychoterapeuty, mogłem postąpić tylko
w jeden sposób – akceptując fakt, że ona kłamie. To niemożliwe, by ona nic nie czuła.
Ludzie zawsze coś czują. Ona po prostu postanowiła ukryć przed wszystkimi swoje
uczucia. Dlaczego?

Jako dzieci uczymy się ukrywać wewnętrzne życie, jeśli jest to jedyny sposób, by

zapewnić sobie bliskość rodzica, który nie potrafi zaakceptować prawdy

[4]

. Kiedy

mówimy otwarcie o własnych uczuciach, dzielimy się prawdą na temat tego, czego
doświadczamy w danej chwili. Jeżeli któreś z rodziców denerwuje się albo niepokoi, gdy
dziecko wyraża swoje uczucia, ono uczy się, że należy te uczucia ukrywać, bo tylko
wtedy relacja z rodzicami pozostaje bliska, serdeczna i spokojna. Ta kobieta jeszcze
w dzieciństwie nauczyła się udawać, że jej uczucia po prostu znikają. Tak instynktownie,
jak dzieci uczą się ojczystej mowy, nauczyła się ukrywać swoje uczucia i mówić, że nie
istnieją. Problem w tym, że uczucia nie znikają tylko dlatego, że je skrywamy.

Moja pacjentka nauczyła się w przeszłości, że bliskie relacje przynoszą ból. Jej własna

matka odepchnęła ją, więc ona nauczyła się odpychać swoje uczucia. Mnie także
usiłowała odepchnąć. Na tym właśnie polegał jej problem – wszystkich trzymała na
dystans. Ale ten problem był też cenną wskazówką. Swoim zachowaniem pokazywała,
w jaki sposób została skrzywdzona w przeszłości. Coś przeszkadzało jej kochać – tym
czymś były zranienia, które wymagały uleczenia. Oczekiwała, że zgodzę się na pustą
relację, bo sama musiała się na taką zgodzić, kiedy była dzieckiem. Ja jednak
odmówiłem. Zamiast relacji, którą usiłowała mi narzucić, nie zdając sobie sprawy, jak
bardzo jest dla niej samej krzywdząca, zaproponowałem jej inną – taką, która mogła
doprowadzić ją do zdrowia.

Kiedy powiedziała, że czuje pustkę, odparłem:
– Jeśli faktycznie czuje pani pustkę, nasza relacja musiałaby być oparta na pustce. Ale

tak nie jest. Ta pustka, o której pani mówi, to tylko mur, którym usiłuje się pani ode
mnie odgrodzić. Muszę budzić w pani jakieś uczucia, które powodują, że wznosi pani ten
mur. Co to za uczucia?

– Nie jestem pewna, czy chcę z panem pracować.
Teraz groziła, że odejdzie, jeśli będę wobec niej szczery. Taką samą groźbę usłyszała

kiedyś od matki.

background image

– Wygląda na to – powiedziałem – że silnie reaguje pani na to, co mówię. Co pani

czuje, kiedy rozmawia pani ze mną?

Kiedy ludzie usiłują nas zastraszyć tylko dlatego, że jesteśmy wobec nich szczerzy,

możemy udawać, że wierzymy w ich kłamstwa, żeby nie wchodzić w konflikt. Problem
w tym, że kiedy aprobujemy czyjeś kłamstwo, wchodzimy w konflikt z prawdą. Ludzie
kłamią, żeby uciec przed rzeczywistością. Kiedy dla świętego spokoju udajemy, że
wierzymy w ich kłamstwa, porzucamy tych ludzi, zostawiamy samym sobie, odmawiając
im pomocy.

Kiedy spytałem tę kobietę, co czuje, odpowiedziała:
– Nie sądzę, bym miała jakiekolwiek uczucia. Mogę powiedzieć, że czuję to czy tamto,

ale po co? Będą to rzeczy wyssane z palca.

– Rozumiem. Usiłuje pani mnie skłonić, żebym próbował nawiązać kontakt z osobą,

która nie istnieje. Nasza relacja będzie wtedy sprowadzona do absurdu. Jakie uczucia,
które w pani wzbudzam, powodują, że chce pani odgrodzić się ode mnie, udając kogoś,
kto nie jest rzeczywisty?

Podczas terapii przekonujemy się, jak wielu ludzi usłyszało w dzieciństwie przekaz:

„Kłam, a będę cię kochać. Powiedz prawdę, a odwrócę się od ciebie”. Oczywiście, nikt
nie ujmuje tego w słowa, ale czyny są nie mniej czytelne. Dziecko, które odbiera taki
przekaz, jest gotowe poświęcić swoją szczerość, uczciwość, a nawet zdrowie
psychiczne, byle tylko rodzic nadal je kochał i akceptował. Wielu z nas latami, nawet
w wieku dorosłym, żyje pod dyktando tego krzywdzącego przekazu.

Terapeuta, czy po prostu przyjaciel, powinien przekazywać rzecz zupełnie odwrotną:

„Zależy mi na tobie, więc będę szczery. Możesz próbować mnie zawstydzić, ale nie kupię
tego. Możesz oskarżać mnie o to, że cię krzywdzę, ale w rzeczywistości krzywdzą cię
kłamstwa, którymi sam siebie zwodzisz. Prawda jest pokarmem dla duszy, więc nie
może wyrządzić ci żadnej szkody. Natomiast fałsz, który cię tłamsi i ogranicza, jest
trucizną dla duszy

[5]

.

Wszyscy kłamiemy. Kiedy chcemy nawiązać z kimś bliską relację, niezawodnie pojawi

się odwieczne pytanie: „Czy mogę ci powiedzieć rzeczy, których inni nie byli w stanie
znieść, czy też będę musiał ukryć to, co czuję?”. W przeszłości każdy z nas znalazł się
w sytuacji, kiedy musiał żyć w kłamstwie. Terapeuta zachęca, żebyśmy pożegnali się
z kłamstwami i razem spróbowali, dla odmiany, żyć w prawdzie.

Uzależnienie

od

miłości

czy

od

życia

w zaprzeczeniu?

Uciekamy od własnych uczuć, ale koniec końców i tak zawsze pozostajemy sobą. Przed
tym nie zdołamy uciec. Nie możemy też uciec przed chwilą obecną i wydarzeniami,
które przynosi (chyba że wycofamy się w świat wyobraźni). Kiedy jednak musimy

background image

zmierzyć się z tym, że ktoś, kogo kochaliśmy, odszedł od nas, możemy ulec pokusie
wymyślonej miłości.

Pewien mężczyzna zgłosił się na terapię, bo uważał, że ma obsesję na punkcie swojej

byłej dziewczyny.

– Nie mogę przestać o niej myśleć. Wiem, że szkodzę sobie w ten sposób, ale coś mi

każe na nią czekać. Co, jeśli zdecyduje się do mnie wrócić? Jeśli zrozumie, że wciąż
mnie pragnie? Nie mógłbym przekreślić takiej szansy... – Umilkł raptownie. – Myśli pan,
że mogę być od niej uzależniony? – dodał po chwili.

Oczywiście, że był uzależniony. Ale nie od tej dziewczyny, a od swojego własnego

zaprzeczenia. Zamiast przyjąć do wiadomości fakt, że odeszła, uczepił się mrzonki: „Ona
wróci”. W ten sposób bronił się przed uczuciami, które wzbudziło w nim rozstanie.
Odrzucił rzeczywistość i żył wpatrzony we własne marzenia. Prawdziwa dziewczyna, ta,
która z nim zerwała, nie była obiektem jego uzależnienia. Ona po prostu zniknęła,
przestała dla niego istnieć. Liczyła się ta, która żyła w jego fantazjach. Był uzależniony
od swojej wizji, w której dziewczyna żałowała swojej decyzji, chciała do niego wrócić,
padliby sobie w ramiona i żyli długo i szczęśliwie.

– Chcę, żeby znowu ze mną była – mówił.
– Życzy pan sobie, żeby dziewczyna, która z panem zerwała, wróciła do pana –

rozwinąłem. – Któżby nie chciał mieć przy sobie osoby, która go odrzuciła? Faktycznie,
nie widzę powodu, żeby usiłował pan sobie to marzenie wyperswadować.

– Wiem, że nie ma sensu się przy tym upierać – przyznał.
Odegrałem tę scenę, żeby pokazać brak logiki w jego myśleniu. Dopóki sam sobie

powtarzał, że czeka na powrót ukochanej, nie mógł dostrzec, że to nonsens. Trzeba
było, żeby usłyszał wyraźnie:

– Jeśli będzie pan czekał odpowiednio długo, kobieta, która pana odrzuciła, zacznie za

panem tęsknić. To przecież jasne jak słońce, prawda?

– Nie, oczywiście, że nie. Nie chcę na nią czekać, ale... to silniejsze ode mnie. Nic na

to nie poradzę.

– Nie może pan nic poradzić na to, że marzy pan o tym, by wymyślona, idealna

kobieta zajęła miejsce tej, która odeszła. Chce pan ją kochać, choć ona pana odrzuciła.
Czy możemy się zgodzić, że tak właśnie wygląda sytuacja?

– Jeśli istnieje jakakolwiek szansa, że ona nadal mnie pragnie, nie chcę jej

zaprzepaścić...

– Nie chce pan pożegnać się ze złudzeniem, że ta kobieta zmieni się w kogoś, kim nie

jest.

– Kiedyś byliśmy szczęśliwi. Wspomnienia tamtych czasów są bolesne.
– Nie. Wspomnienia ukazują jasno, że czeka pan na kobietę, która odeszła. Czekanie

na coś, co minęło i już się nie powtórzy, sprawia panu ból.

Ona odrzuciła jego. On odrzucił tę prawdę i czekał, aż ich historia wróci do punktu

wyjścia. Można, oczywiście, czekać, aż świat dostosuje się do naszych życzeń, ale trzeba
nam nastawić się na długie czekanie. Może gdybyśmy mieli do dyspozycji tysiąc żyć,
miałoby to sens... Mężczyzna, o którym tu mowa, stał na poboczu i niestrudzenie
machał ręką, życie mijało, a on wciąż czekał, aż pojawi się scena, którą sobie wymyślił –
powrót ukochanej. Niestety, czekał na próżno. „Prawdziwe życie jest bolesne, życie
w zaprzeczeniu jest niebezpieczne

[6]

. Podczas gdy czekamy na życie, o którym

background image

marzymy, tracimy to jedyne, które jest nam dane przeżyć. Jeśli zdecydujemy się przyjąć
rzeczywistość i zmierzyć ze stratą, jaka nas spotkała, damy sobie szansę na przeżycie
żałoby. Opłaczemy to, co straciliśmy, i będziemy mogli otworzyć się na to, co przed
nami.

Kiedy dławi nas gwałtowny, potężny ból tęsknoty i pragnienia, jesteśmy gotowi

uwierzyć, że można wpłynąć na fakty. Upieramy się, że rzeczywistość nie musi być taka,
jaka jest – może być taka, o jakiej marzymy. Taka, w której znaleźlibyśmy ulgę. Mój
pacjent nie był uzależniony od swojej miłości, tylko od nieistniejącej ukochanej,
wymyślonej dziewczyny, która wróci do niego i wszystko odwoła, sprawi, że cofnie się
czas, a oni dwoje na zawsze już będą razem. Jego narkotykiem było zaprzeczenie
rzeczywistości.

Ostateczna bezradność

Zaprzeczenie to jednak kiepski narkotyk. Obojętnie, ile byśmy go zażyli, życie nadal
będzie się toczyć. Zaprzeczenie jest czymś, co pojawia się tylko w naszych myślach. Czy
myśl może zyskać przewagę nad rzeczywistością? Czy za pomocą życzeń, nawet
najżarliwszych, możemy sprawić, że odstanie się coś, co się stało? Czasem
rzeczywistość tak boli, że rozpaczliwie chwytamy się nadziei, iż jest to możliwe.

Pewna kobieta poczuła się bezradna wobec faktu, że jej mąż odmówił udziału

w kosztach utrzymania domu i przestał nosić obrączkę. Powiedziała mi, że chciała po
raz tysięczny poruszyć w rozmowie z nim temat pieniędzy, ale nagle dotarło do niej, że
to sprawa beznadziejna.

– To brzmi rozsądnie. Czy zgodzi się pani, że poruszanie po raz kolejny tego tematu

naprawdę do niczego by nie doprowadziło?

– Nie mieści mi się w głowie, że mąż tak po prostu przestał przynosić pieniądze. Nie

pojmuję tego.

– W porządku. Nie musi pani tego pojmować, ale właśnie tak wygląda rzeczywistość.
– Nic z tego nie rozumiem.
– Bywa. Rzeczywistość często jest dla nas niezrozumiała.
– Wciąż mam nadzieję, że on się zmieni.
– Ma pani nadzieję, że pani rzeczywisty mąż zmieni się w kogoś innego.
– Ale przecież on powinien chcieć łożyć na utrzymanie własnych dzieci!
– Powinien być dokładnie taki, jak pani chce, żeby był.
– Och, to byłoby wspaniale.
– Pewnie, że tak. Możemy sobie tego życzyć, ale niestety, rzeczywistość wygląda

inaczej. Możemy złościć się, zrzędzić i pomstować, że nie mamy tego, czego pragniemy,
albo pójść inną drogą. Jeśli przestanie pani trzymać się marzenia o dobrym mężu, nie
będzie to znaczyło, że pani się poddaje, przestaje walczyć o siebie i żyć swoim życiem.
Nie. Po prostu pójdzie pani inną drogą.

background image

– Rozumiem. Muszę po prostu zmierzyć się z rzeczywistością.
Nadzieja, że to, co rzeczywiste, stanie się nierzeczywiste, nie jest nadzieją. To

zaprzeczenie. Tymczasem nurt życia zmiata iluzje, które mozolnie tworzymy, i unaocznia
nam, że nie warto udawać, iż jest inaczej niż w rzeczywistości. Kobieta, o której
opowiadam, nie była bezradna. Jej złudzenia, owszem, były bezradne wobec
rzeczywistości. Nie chodzi o to, że mamy dać za wygraną i przekreślić drugiego
człowieka, ale trzeba nam zrezygnować z mrzonek, które nie mają żadnych szans na
realizację. To będzie prawdziwa ulga. Moja pacjentka musiała przestać czekać na to, że
jej mąż zamieni się w pana idealnego, którego sobie wymarzyła. Tylko w ten sposób
mogła uwolnić się od cierpienia.

Gniewamy się, złościmy i tupiemy nogami. Łudzimy się, że zdołamy zmusić życie,

żeby dostosowało się do naszych życzeń. Niestety, jedyny efekt naszych wysiłków to
gardło zdarte od wrzasków. Życie płynie, jego nurt unosi i niszczy iluzje, które mozolnie
tworzyliśmy, i możemy zobaczyć wyraźnie, jak bezsensowny był nasz upór, by nie
widzieć faktów. Kiedy wreszcie udaje się nam zaakceptować to, że nasze życzenia są
tylko fantazją, przychodzi chwila ulgi – możemy odpocząć w doskonałej bezradności.
Przyznajemy, że nie możemy nic zrobić, by rzeczywistość przestała być rzeczywista.

Kiedy przestajemy się łudzić, że cokolwiek zyskamy, czepiając się iluzji, otwieramy się

na to, co przynosi prawdziwe życie. Filozof Ernst Bloch powiedział, że prawdziwa
nadzieja polega na tym, że człowiek wyciąga ręce, żeby przyjąć coś, co już na niego
czeka

[7]

. Kiedy otwieramy się na rzeczywistość, pojawia się nadzieja – dostrzegamy

różne, prawdziwe możliwości. To moment, gdy mamy wrażenie, że się rozwijamy
i rośniemy w siłę. A przecież nadzieja nie sprawia, że stajemy się więksi albo silniejsi.
Nie musi. Nadzieja ukazuje po prostu to, jacy jesteśmy naprawdę. Dawno już o tym
zapomnieliśmy. Zaślepieni przez iluzje, które sami tworzyliśmy, nie dostrzegaliśmy
samych siebie.

Zadaniem terapeuty jest pokazać nam kłamstwa, które przesłaniały nasz wzrok, tak

że czuliśmy się bezradni. Teraz, gdy je widzimy, możemy je odrzucić i wreszcie dostrzec
rzeczywistość, wyznaczyć sobie cel i odzyskać nadzieję. Kiedy tylko zawrócimy z drogi
zaprzeczenia, otworzy się przed nami ścieżka ku temu, co naprawdę możliwe. Trzeba
nam tylko porzucić fałszywą nadzieję, którą pokładaliśmy w nierealnych fantazjach,
a odzyskamy nadzieję prawdziwą, którą przynosi prawdziwe życie.

Tego nie zniosę!

Zamiast przyjąć to, co jest, i pozwolić, by rozwiały się stworzone przez nas iluzje, często
wolimy grać na zwłokę. To życie musi poczekać, aż się pozbieramy i poczujemy, że
możemy się z nim uporać. Twierdzimy, że to nas przerasta, że nie czujemy się gotowi,
albo że coś, co się wydarzyło, nie powinno było mieć miejsca.

Biznesmen, którego żona wdała się w romans, nie posiadał się z oburzenia:

background image

– O nie, tego nie zniosę. To niewybaczalne! Wiedziała przecież, co robi. Zdawała

sobie sprawę, że postępuje źle!

A przecież on sam przez lata ignorował żonę, nie zwracał uwagi na jej prośby i skargi.

Wtedy ona wdała się w romans.

Zarzekamy się, że czegoś nie zniesiemy, ale to nieprawda. Zniesiemy. Chodzi po

prostu o to, że tego nie chcemy. I nic dziwnego – kto by chciał...?

Mamy wrażenie, że życie jest przeciwko nam. Ale przecież my sami też należymy do

życia, nasze istnienie wpisuje się w jego nurt. Nie możemy stawiać się po drugiej stronie
barykady, to nonsens. Życie po prostu dość obcesowo obchodzi się z naszym
przeświadczeniem, że rzeczywistość powinna dopasować się do naszych fantazji. Nasze
fantazje, złudzenia i pobożne życzenia są na straconej pozycji. Życie nie spełnia
rozkazów, nie stosuje się do poleceń. Możemy niekiedy mieć wrażenie, że sytuacje,
w jakich życie nas stawia, są za trudne, przerastają nas. Że to więcej, niż moglibyśmy
znieść. Mylimy się. Prawda jest taka, że nasze złudzenia nie są w stanie wytrzymać
naporu życia, które podkopuje je, osłabia i niszczy każdego dnia. I bardzo dobrze. Kiedy
złudzenia rozsypują się w proch, panikujemy. Wydaje nam się, że zostaliśmy zniszczeni,
ale tak nie jest. Po prostu omyłkowo braliśmy wymyślone przez nas fantazje za
podstawę naszego istnienia. Tymczasem one rozwiewają się i znikają jak sen, a my
nadal trwamy.

Któż skuteczniej zniszczy nasze złudzenia niż dziecko, które nie spełnia nadziei, jakie

w nim pokładamy? Była sobie rodzina. Ojciec, przemocowiec, znęcał się nad synem
i molestował go, a matka, niestety, nie zdołała zapewnić chłopcu ochrony. Syn dorósł
i zaczął szantażować matkę, wymagając, by płaciła za jego utrzymanie. Twierdził, że
ona ponosi winę za wszystko, co w jego życiu poszło nie tak. Miotał oskarżenia dopóty,
dopóki biedna kobieta nie wysupłała kolejnej kwoty. Pokazałem jej, że to, co robi syn,
to najzwyklejszy szantaż, a ona daje się nabrać i usiłuje kupić jego przebaczenie. Była
przekonana, że jej pieniądze mogą kupić pokojową relację z synem, tymczasem, skoro
płaciła, on wytaczał wciąż nowe działa.

– To mnie wykończy – westchnęła.
– Nie. To wykończy złudzenia, w które pani wierzy.
Pokiwała głową, zacisnęła usta, ale po chwili wybuchnęła płaczem.
– Ale ja nie chcę zniszczyć naszej relacji! – wyszlochała.
– Jak mogłaby pani zniszczyć coś, co już nie istnieje?
Moja pacjentka była przywiązana do wymarzonego syna, którego bardzo chciała

mieć, a nie do tego prawdziwego, którego miała. Marzyła o normalnej relacji z synem,
ale on jej nie dostrzegał, widział tylko swoje wyobrażenie na jej temat. Uważał matkę
za osobę z gruntu złą, która zasługiwała tylko na cierpienie i której psim obowiązkiem
było wynagradzanie krzywd, jakich doznał. Dopóki żyła, miała płacić. Matka ulegała mu
ze strachu – bała się, że jeśli nie spełni oczekiwań syna, ich dobra relacja będzie
zagrożona. Sęk w tym, że ta dobra relacja od dawna już nie istniała. Syn nie dostrzegał
matki, widział tylko obraz, jaki sobie stworzył. Matka nie dostrzegała syna, wpatrzona
w wizję kochającego dziecka, za którym tak bardzo tęskniła.

Kiedy odrzucamy złudzenia, okazuje się, że jesteśmy w stanie zmierzyć się z prawdą,

której dotąd unikaliśmy, bo nas przerażała. Moja pacjentka postanowiła, że nie będzie
dłużej czekać na pojawienie się wymarzonego syna. Zrezygnowała z prób kupienia jego

background image

miłości za pieniądze. Pokochała tego syna, którego miała. I szantaż skończył się raz na
zawsze.

Zanim zdecydujemy się pogrzebać nasze nieżyciowe, martwe nadzieje, bywa, że

urządzamy jeszcze jedną scenę protestu: „Dlaczego?! Dlaczego to się stało?”.
W tłumaczeniu będzie to brzmiało tak: „Dlaczego przytrafia mi się życie? Dlaczego
przytrafia mi się rzeczywistość?”. Cóż życie może na to odpowiedzieć? „A dlaczego nie?
Przytrafiam się wszystkim, nie tylko tobie. To nic osobistego, naprawdę”. Weźmy, na
przykład, moją własną historię. Latami twierdziłem, że jestem okazem zdrowia. „Ja
nigdy nie choruję”, zwykłem mawiać. „Mnie się to po prostu nie zdarza”. Aż tu pewnego
dnia okazało się, że mam raka. To, co uznawałem dotąd za fakt, okazało się tylko czczą
fantazją, której miejsce było w psychologicznym koszu na śmieci. Kiedy usłyszałem
diagnozę, poczułem, że coś się wali, rozpada w proch. Ale to nie ja zostałem zniszczony,
tylko moje błędne przekonanie na własny temat. Guz nie musiał pasować do moich
wyobrażeń, żeby rozrosnąć się w moim ciele.

„Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje”, powtarzamy, i trudno nam się dziwić. Ale to,

co właśnie się dzieje, nie potrzebuje naszej zgody ani naszego zrozumienia, żeby
zaistnieć. Rzeczy prostu się dzieją, niezależnie od tego, czy je pojmujemy, czy nie. A my
zaciskamy powieki, żeby nie widzieć faktów, i usiłujemy negocjować z wszechświatem,
w nadziei, że życie powie nam: „Nie rozumiesz tego, co się dzieje? Nie ogarniasz?
W porządku, znikam. Pojawię się znowu, kiedy będziesz gotów zrozumieć”.

Jak odpychamy od siebie fakty? Na przykład upieramy się, że nie rozumiemy naszych

małżonków, i wymagamy od nich, by bez końca, ze wszystkiego się przed nami
tłumaczyli. Pewna kobieta suszyła głowę mężowi:

– Dlaczego ty ciągle siedzisz przed komputerem i grasz w szachy przez internet?
– Bo to uwielbiam – odpowiadał z rozbrajającą szczerością.
– Bzdura – kwitowała. – Toż to czysta strata czasu. Wziąłbyś się lepiej za coś

pożytecznego!

– Posłuchaj, wszystkie moje dzisiejsze obowiązki spełniłem. Mam trochę wolnego

czasu, więc robię to, co lubię. Może po prostu dałabyś mi spokój?

– Najpierw musiałbyś mnie przekonać, że to, co robisz, nie jest kompletnie głupie –

naburmuszyła się.

Nie. Mąż nie miał obowiązku tłumaczyć się przed żoną i wyjaśniać jej, dlaczego lubi

coś, co jej akurat zupełnie nie interesuje. Nawet jeśli atakowała go, sugerując, że nie
może pojąć, jak można tak bezsensownie tracić czas. Liczyła na to, że mąż powie:

– Nie rozumiesz tego, co robię? Więc oczywiście przestanę. Przestanę być sobą, aż do

chwili, gdy uznasz, że mam prawo czymkolwiek się od ciebie różnić.

Komunikat, który ta kobieta usiłowała przekazać mężowi, był jasny: „Usiłuję

zmanipulować cię, żebyś chciał tylko tego, czego ja chcę. Aby dopiąć swego, próbuję cię
zdominować. Jeśli to się powiedzie, będę miała problem z głowy”. Niestety, problem
nigdy nie zniknie. Strategia zastraszania i dominacji ma krótkie nogi, bo różnice między
ludźmi są i zawsze będą. Chcemy „przerobić” bliskich – tak, by nie zawierali elementów,
które się nam nie podobają. Szkopuł w tym, że potrzeba wszystkich elementów, żeby
dany człowiek istniał i był sobą.

Nawet gdybyśmy nie wiem jak sobie tego życzyli, nasi małżonkowie się nie skurczą,

żeby być dla nas w pełni zrozumiałymi, ani nie urosną, żeby dopasować się do naszych

background image

fantazji. To po prostu niemożliwe. Rzeczywistość jest wszystkim, co istnieje, fakt, że
ulegamy pokusie fantazjowania, mieści się w jej ramach. Natomiast same fantazje służą
do tego, żeby wyeliminować rzeczywistość. Zapatrzeni w iluzje, które tworzymy,
udajemy w najlepsze, że fakty nie istnieją. Przykładowo nie chcemy dostrzec faktu, że
mamy męża, który po prostu uwielbia grać w szachy.

Pewna kobieta miała męża sybarytę, który nie kwapił się, by podjąć pracę. Nawet nie

szukał zatrudnienia. Oczywiście, miała mu to za złe i wypominała przy każdej okazji.
Skrycie rozkoszowała się własną szlachetnością – oto znosi obecność próżniaka, mało
tego, radzi sobie. Utrzymuje rodzinę. Codziennie na nowo podejmuje walkę, robi to dla
swoich córek... Pięknie. Ale co właściwie osiągnęła? Córki patrzyły, jak matka tkwi u
boku człowieka, który ma ją gdzieś, wciąż licząc na to, że on się zmieni. Wysłuchiwały
jej ciągłych narzekań, bo... on się jednak nie zmieniał. Miały matkę, która świadomie
wybrała życie cierpiętnicy i napawała się własnym heroizmem.

Chcemy, żeby ludzie się zmienili. Czekamy, by życie się odmieniło i dostosowało do

naszych oczekiwań. Owszem, ludzie się zmieniają, a życie płynie. Tyle że nie dzieje się
to pod nasze dyktando. Gdy przekonujemy się o tym, możemy zrezygnować ze snucia
fantazji i pozwolić, żeby nasze złudzenia się rozwiały, albo rozpaczliwie się ich uczepić.
Chwila, gdy złudzenie pryska, obnażając rzeczywistość, zawsze jest bolesna.

Potrzeba siły, żeby znieść stratę własnych marzeń. Potrzeba siły, żeby nie odwrócić

wzroku i nie rzucić się do ucieczki, kiedy ogień prawdy pożera fałsz

[8]

. Nadzieje,

wyobrażenia, myśli, koncepcje... – to wszystko są ćmy, które muszą spłonąć w ogniu
życia.

Chcemy kontrolować rzeczywistość. Cóż, równie dobrze pojedyncza fala mogłaby

wyobrażać sobie, że zmieni bieg rzeki, a rzeka wciąż płynie swoim korytem, na długo po
tym, jak fala rozbiła się o jej brzeg. Usiłujemy odrzucić rzeczywistość, ale ona nie daje
się odepchnąć. Nie może się nas wyrzec, bo w niej istniejemy. Trzyma nas w uścisku
i nie puszcza, nawet jeśli wijemy się jak piskorze, usiłując wymknąć się z jej objęć.
A może trzeba spróbować zmienić sposób postępowania i zamiast wyrywać się
rzeczywistości, odwzajemnić jej uścisk?

Opór oznacza cierpienie

Jeśli przyjmiemy życie takim, jakie jest, nie unikniemy bólu. Bo życie na pewno nam go
nie oszczędzi. Odbierze nam wszystko, co mamy, i każdego, kogo kochamy –
w momencie śmierci albo wcześniej. Ale nie musimy tkwić w sytuacji, która tylko
potęguje cierpienie. Kiedy dzieje się coś, co łamie nam serce, uruchamiamy
mechanizmy obronne. Niestety, są to kłamstwa, którym pozwalamy sobą zawładnąć,
żeby uśmierzyć ból, jaki zadało nam życie. Grzęźniemy w tych kłamstwach, nie zdając
sobie sprawy, że stają się one przyczyną naszego chronicznego cierpienia. Zatruci
kłamstwem, nie dostrzegamy rzeczywistości i ignorujemy uczucia, jakie przynosi życie:

background image

„Nie jestem wściekły, tylko rozczarowany”, „Nie ogarniam tego”, „To jakieś
nieporozumienie”. Niestety, strategie, które stosujemy, nie są niezniszczalne. Życie
powoli toruje sobie drogę przez mur zaprzeczeń.

Pamiętacie kobietę, która cierpiała na halucynacje? Musiała najpierw przyjąć do

wiadomości fakt, że mąż zadał jej ból, zdradzając ją i porzucając. W dalszej części
terapii przekonała się, że ten pierwszy krok był łatwiutki w porównaniu z następnymi.
Uświadomiła sobie, że przez lata skarżyła się na to, w jaki sposób mąż ją traktuje, ale
nie robiła nic poza czekaniem, aż zmieni się on w kogoś innego.

To nie było już takie proste. Musiała przyjąć do wiadomości, że przez lata odpychała

go i obwiniała za to, że nie był człowiekiem, którego sobie wymyśliła. Tak naprawdę
nigdy nie była jego żoną – poślubiła idealnego mężczyznę z własnych marzeń i czekała,
aż mąż się w niego zamieni. To ona pierwsza – już przed laty – odwróciła się od męża.
Tkwiła jednak u jego boku przez lata, wciąż czekając, aż on stanie się kimś innym.
Skazując się na takie życie, sama siebie krzywdziła. Uważała, że jest lojalna. Nie
dostrzegała, że upierając się przy lojalności wobec czegoś nierzeczywistego, zdradza
samą siebie.

Rozpoczynając terapię, była przekonana, że mąż potraktował ją okrutnie. Po pewnym

czasie zaczęła dostrzegać, jak źle ona traktowała jego, a także samą siebie. Jej praca
w ramach terapii polegała na przyjęciu do wiadomości faktów. Mąż odszedł od niej. Ona
odwróciła się od męża, od samej siebie i od własnych uczuć.

Nie jest łatwo wziąć odpowiedzialność za własne życie, to, które człowiek sam sobie

ułożył. O wiele łatwiej ustawić się w roli ofiary: „To oni! Oni ułożyli mi życie!”. Ta pieśń
ofiary brzmi w naszych uszach jak syreni śpiew – czysto, pięknie i słodko. Słusznie
i sprawiedliwie. Jeśli damy się nabrać na jej zwodniczy urok, poprowadzi nas gdzieś
daleko poza nurt prawdziwego życia. Znajdziemy się w zaklętej krainie, w której my
jesteśmy dobrzy, inni są źli, wszystko jest jasne i proste. Zagubieni w świecie własnych
wymysłów, zapominamy, kim jesteśmy – a jesteśmy tym dokładnie miejscem, w którym
powstają złudzenia.

Gdy ustawimy się w roli ofiary, wszystko wokół staje się cudownie przewidywalne.

Znikają znaki zapytania. Dobrze wiemy, co oni nam zrobili, dlaczego to zrobili i co
powinni byli zrobić. Cała ta „wiedza”, z pozoru oczywista, tak naprawdę jest wyssana
z palca. „Fakty”, które głosimy, istnieją tylko w świecie fantazji, który znajduje się...
pomiędzy naszymi uszami. Prawda jest taka, że drugiego człowieka nigdy nie zdołamy
do końca zgłębić. Nigdy nie będziemy go w pełni rozumieć, więc jeśli myślimy, że wiemy
o nim wszystko, okłamujemy się.

Bardzo dobrze „wiemy” też, co inni powinni robić i jacy powinni być. Usiłujemy

dyktować naszą wolę rzeczywistości. Przykro to powiedzieć, ale raczej nie zostaniemy
wysłuchani. Możemy rozkazywać, ile chcemy, wszechświat nie zwróci na to najmniejszej
uwagi. Życie płynie własnym nurtem, a nie wyznaczoną przez nas drogą, i bez trudu
zmywa wszystkie stworzone przez nas iluzje. Jeśli oczekujemy, że zamiast po prostu
płynąć, życie zacznie spełniać nasze życzenia, nic dziwnego, że niebawem poczujemy
się pokrzywdzeni. Uznamy, że życie traktuje nas niesprawiedliwie, tymczasem to my
sami wpędzamy się w cierpienie.

Pewna kobieta, która zmagała się z depresją, oświadczyła bez wstępów, że jest

wściekła na swojego męża – gruboskórnego, bezmyślnego okrutnika.

background image

Poprosiłem, żeby podała jakiś przykład złego traktowania, jakiego doznała od męża.

Wybuchnęła płaczem, a potem, przełamując zawstydzenie, opowiedziała, że kiedy się
kochali, on wcisnął pięść w jej odbyt, sprawiając jej tym koszmarny ból. Byłem
wstrząśnięty. Zacząłem delikatnie wypytywać, jakie były okoliczności tego wydarzenia.
I doznałem kolejnego szoku. Otóż podczas miłosnych uniesień mąż zapytał żonę, czy
zgadza się na fisting analny, a ona odpowiedziała, że tak.

– Wcisnął pięść w mój odbyt. To strasznie bolało – wyrzuciła z siebie.
– Wcisnął pięść w pani odbyt. To prawda?
– No przecież mówię, że tak było.
– Moglibyśmy spróbować spojrzeć na to, co się stało, z innej perspektywy?
– W porządku. Jak mianowicie?
– Mąż spytał panią, czy mógłby spróbować wprowadzić dłoń do pani odbytu. Prawda?
– Prawda.
– Mogła się pani nie zgodzić, ale powiedziała pani „tak”.
– Mąż nie lubi, kiedy się nie zgadzam. Chciał usłyszeć „tak”.
– Rozumiem. Wobec tego powiedziała pani „nie” samej sobie.
– Och...
– Zgodziła się pani na fisting. To tak, jakby pani sama wepchnęła sobie pięść męża

w odbyt, bo przecież pozwoliła mu pani to zrobić. A jednak, po fakcie, ma pani
pretensje do męża za swoją własną decyzję. Pani nie dała sobie prawa do odmowy, ale
to on jest winien.

– Nie myślałam o tym w ten sposób.
– Proszę spróbować. Jakie uczucie wzbudził w pani mąż, proponując fisting?
– Ten jego pomysł nie spodobał mi się ani trochę.
– Rozumiem. Ale co poczuła pani w stosunku do męża?
– Byłam na niego zła.
– Była pani zła na męża. I co pani zrobiła z tą złością? Skierowała ją pani przeciwko

sobie, zachęcając go, by zadał pani ból.

– Chyba zapomniałam, że jestem na niego zła.
– Właśnie. Zezłościła się pani na niego, a potem zapomniała pani o swojej złości

i skierowała ją przeciw sobie, zachęcając męża, żeby zadał pani ból. Wygląda to tak,
jakby chciała się pani ukarać za to, że była pani na niego zła.

– Może i racja... Później, tego samego dnia, przygotowałam obiad i sama nie wiem

dlaczego, zasugerowałam mężowi, że mi się nie udał. A on, oczywiście, skrytykował
wszystko, co miał na talerzu.

– A więc doprowadziła pani do tego, że mąż jeszcze raz ukarał ją za to, że zezłościła

się pani na niego. Czyż nie są to wystarczające przesłanki, by zacząć podejrzewać, że
osobą, która jest wobec pani nieczuła i okrutna, jest... pani sama?

Moja pacjentka była przekonana, że to mąż jest okrutnikiem, że to on powinien być

dla niej bardziej czuły i dostrzegać jej potrzeby. A przecież ona sama stwarzała
sytuacje, które prowadziły do tego, że ją krzywdził. To ona była wobec siebie nieczuła
i okrutna, wierząc przy tym święcie, iż jest niewinną ofiarą męża-brutala. Chciała, żeby
mąż ją kochał, ale sama traktowała siebie bezlitośnie. Ta strategia była zupełnie
bezsensowna – jego miłość nie mogła sprawić, by ona przestała siebie prześladować.

Kiedy wymyślony świat, w którym jesteśmy prześladowanymi przez innych,

background image

niewinnymi ofiarami, chwieje się i rozpada, zaczynamy dostrzegać, iż sami byliśmy
własnymi katami. Chwila, gdy poznajemy prawdę, zawsze przynosi ból. Musimy
zrezygnować ze złudzeń, którymi żyliśmy, a to niełatwe. Często popełniamy błąd
i zamiast ze złudzeń, rezygnujemy z własnego, prawdziwego życia. Pewna kobieta,
która związała się z przemocowcem, spytała:

– Czy powinnam odejść od męża?
– O tym nie mogę przesądzać. Natomiast na pewno byłoby dobrze, gdyby zechciała

pani dać spokój samoudręczeniu i przestała się tak surowo karać.

– Powinnam się zmienić?
– Nie chodzi o to, co pani powinna, ale o to, czego pani chce.
Wmawianie sobie, że się coś powinno, to rodzaj skrywanej przemocy. Każemy sobie

robić coś, czego robić nie chcemy, czuć coś, czego nie czujemy, czy wreszcie – być
kimś, kim nie jesteśmy. A może najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić w danym
momencie, to zaakceptować fakt, że rzeczywistość chcemy odrzucić i jeszcze troszkę
pohołubić własne złudzenia?

Trzymamy się złudzeń, kiedy oczekujemy, że nasi małżonkowie zmienią się

w wymarzone, chodzące ideały. Pewna kobieta, która ponownie wyszła za mąż,
narzekała na to, że małżonek ma zwyczaj przesiadywać przed telewizorem, kupować
płyty DVD i poświęcać czas na wolontariat. Przyznawała, że jest dobrym mężem, ale te
jego zainteresowania to coś okropnego. Robiła wszystko, żeby mu je wybić z głowy, ale
jedyne, co osiągnęła, to ciągłe, coraz gwałtowniejsze kłótnie. Wreszcie mąż zagroził, że
dłużej tego nie wytrzyma i wniesie o rozwód – tego też, oczywiście, nie powinien był
robić.

– Jak mam go przekonać, że marnuje czas w idiotyczny sposób? – chciała wiedzieć. –

Każdy weekend spędza przed telewizorem, oglądając piłkę nożną.

– Widocznie lubi oglądać mecze. Dlaczego nie miałby lubić tego, co lubi?
– A pan ogląda piłkę nożną?
– Nie. Ale skoro mąż lubi futbol, można chyba zrozumieć, że chętnie ogląda mecze.

Dlaczego miałby tego nie robić?

– Toż to czysta strata czasu!
– Kto tak twierdzi?
– Ja!
– W porządku. Skoro dla pani oglądanie meczów to strata czasu, nie powinna pani

tego robić. Ale dla męża to przyjemność, więc niech sobie ogląda.

– Ale ja mam tego wyżej uszu! On ciągle tkwi przed telewizorem, to nie do

wytrzymania.

– Może mąż ma rację. Jeśli nie może pani wytrzymać z mężem takim, jaki jest, może

powinna pani pozwolić mu odejść, żeby mógł znaleźć kobietę, która pokocha go takim,
jaki jest.

– No wie pan co?! Poddaję się!
– I bardzo słusznie. Może pani zrezygnować z marzenia o mężu, który zawsze będzie

chciał dokładnie tego, czego pani chce, albo trzeba będzie zrezygnować z męża, którego
pani ma. Rozwodu pani nie uniknie – jeśli nie zdecyduje się pani zrezygnować
z własnych wyobrażeń na temat tego, jak bardzo mąż powinien być do pani podobny,
prędzej czy później on wystąpi o rozwód. Jestem gotów iść o zakład, że znajdzie się

background image

kobieta, która pokocha go mimo tego, że lubi w weekend obejrzeć meczyk.

Ta pani chciała poddać męża ścisłej kontroli, by wreszcie zaczął pasować do obrazu

idealnego mężczyzny, który sobie stworzyła. Tyle tylko, że nikt z nas nigdy nie zdoła
kontrolować rzeczywistości, a ona nigdy nie wygląda tak, jak wizje, które tworzymy
w wyobraźni. Możemy przepędzić nasze złudzenia na cztery wiatry i zacząć żyć
w harmonii z tym, co rzeczywiście istnieje. Dopóki się na to nie zdecydujemy, będzie
towarzyszyć nam cierpienie. Być może usłyszymy jego cichy szept: „Zgubiłeś się
w świecie fantazji. Czas wrócić do domu”.

Taniec na stole

Przeważnie zamiast zmierzyć się z niewygodną prawdą, wolimy wypchnąć ją w niebyt.
Kilka lat temu, w czasie kolacji w gronie znajomych, przyjaciółka zadała nam pytanie:
„Gdybyście mogli spełnić swoje jedno życzenie, na co byście się zdecydowali?”. Każdy
z nas próbował odpowiedzieć. Gdy jednak przyszła jej kolej, oznajmiła: „Po terapii nie
muszę już tańczyć na stole”. Zdumiałem się, słysząc tę odpowiedź, zanim zrozumiałem,
co moja znajoma miała na myśli. Wykręciła się z udziału w grze, którą sama
sprowokowała. Wszyscy podzielili się swoimi marzeniami, ona nie. Z zakłopotaniem
zdałem sobie sprawę z jej motywów. Uwierzyła mianowicie w cudowne przeobrażenie
swojej osobowości na skutek psychoanalizy, w oczyszczenie z neurozy. My mieliśmy
nasze pragnienia, ona święcie wierzyła, że zdołała się ich wyzbyć. Wkurzyłem się, że tak
sobie z nami pogrywa, ale zafrapowała mnie jej postawa. Uważała, że musi pozbyć się
swego dotychczasowego ja, by stać się kimś, kogo sobie wymarzyła. Zobaczyłem w niej
bratnią duszę – ja też spodziewałem się czegoś takiego po terapii! Tymczasem cel
terapii jest odwrotny. Mamy wyzbyć się wyidealizowanego wyobrażenia, kim
powinniśmy się stać, by w pełni być sobą, człowiekiem, którym jesteśmy naprawdę.

Chociaż niektórzy terapeuci uważają psychologię za rodzaj „technologii”, dziedzina ta

pierwotnie oznaczała zgłębianie duszy. W którym momencie u mojej znajomej
wgłębianie się we własną duszę przerodziło się w odrazę do niej? Nie zdawała sobie
sprawy, że leczenie wymaga akceptacji wewnętrznego chaosu, nie stanowi zaś próby
zaorania go! Jeśli ktoś wyzna mi, że jest złodziejaszkiem, czy mam go potępić, czy
ujrzeć poza jego ułomnością istotę ludzką? Mogę pozwolić sobie, by nawiązana została
pogłębiona więź z przestępcą? Czy mam odszukać również w sobie przestępcze
instynkty? A jeśli ta konfrontacja obnaży rzeczy, których wolałbym o sobie nie wiedzieć?

Zdrowienie zaczyna się w chwili, gdy zaakceptujemy naszą osobowość niezależnie od

tego, jak bardzo jest zwichrowana i zepsuta. Jest taki dowcip: „– Co to jest
psychoterapia? – Gdy większy psychol spotyka mniejszego”... Wobec życia zawsze
będziemy bezbronni, to jedna z cech człowieczeństwa. Nie pomożemy sobie, jeśli
będziemy próbować stłamsić człowieczeństwo w nas samych. Trzeba nam je przyjąć,
a jest to możliwe tylko wtedy, gdy zaakceptujemy je też u innych.

background image

Jeśli nie chcę widzieć w tobie człowieczeństwa, czyż nie potępiam czegoś w samym

sobie? Twoje wady są lustrem, w którym się przeglądam. Czy gdy wejrzę głęboko
w twoją istotę, będę w stanie pogodzić się z twymi „wadami”, czyli tym, czego tak
naprawdę nie znoszę u siebie? Oboje spostrzeżemy wtedy, jak niewiele nas dzieli. Każda
odpowiedź twierdząca zbliża nas do afirmacji głębi człowieczeństwa w bliźnim.
Człowieczeństwa, które przecież jest też naszym udziałem.

Zero nieprzychylności

Byłem kiedyś na konferencji, na której prelegent w następujący sposób określił cel, jaki
chciałby wyznaczyć wszystkim małżeństwom: osiągnąć stan, który nazwał „zero
nieprzychylności”, a więc stworzyć relację pozbawioną konfliktów. Och, ja też jestem
wielkim fanem science fiction, ale zejdźmy na ziemię. Konflikty są nieodłączną częścią
naszego życia. Sami przecież czasem nie wiemy, czego chcemy, miewamy sprzeczne
emocje i pragnienia. A co dopiero, kiedy musimy dogadać się z drugą osobą! Zawsze
będziemy się różnić. Ja nie jestem moją żoną, a ona nie jest mną, i całe szczęście.
Różnice między nami nie są problemem, który trzeba rozwiązać. Tak po prostu jest – to
samo życie.

Szepnąłem do ucha koledze, że koncept „zero nieprzychylności” to fantazja człowieka,

który chciałby wrócić do łona matki, w jedyne miejsce, gdzie byliśmy w stu procentach
akceptowani i bezpieczni. „Ależ skąd”, pokręcił głową. „Wiesz, co przeżywa płód, gdy
matka pije alkohol albo bierze narkotyki? Wiesz, co przeżywa matka, gdy jej organizm
usiłuje dostosować się do obecności wciąż rosnącego lokatora i potem, gdy musi wydać
go na świat? Nawet w życiu płodowym człowiek nie doświadcza idyllicznej, w pełni
harmonijnej bliskości, o której tak marzy”.

Czy chciałbym, żeby wszyscy się ze mną zgadzali? Tak, oczywiście. Czy jest

jakakolwiek szansa, że moje życzenie się spełni? Nie, nie ma najmniejszej. Czy to
bardzo źle? Nie, wręcz przeciwnie – to bardzo pożyteczne dla mojego rozwoju. Muszę
wyjść poza własną sferę bezpieczeństwa, zobaczyć, kim inni są w rzeczywistości (a nie
w moich fantazjach na ich temat), i nauczyć się akceptować ich takimi, jacy są. To
pierwszy krok ku miłości.

Wszyscy tęsknimy za światem, gdzie wilki i owce żyłyby w pełnej zgodzie, cielę i lew

pasłyby się społem... Jakże piękny byłby to widok! Niestety, życie wygląda nieco
inaczej. I to nas złości: „Dlaczego moje marzenie znów się nie spełniło? Dlaczego rzeczy
nie układają się po mojej myśli?”. Wyobrażamy sobie idealny świat, żeby uciec przed
tym rzeczywistym. W naszych marzeniach małżonkowie zgadzają się ze sobą zawsze
i we wszystkim, ludzie współpracują ze sobą bez zgrzytów, bliscy rozumieją się i nigdy
nie wchodzą ze sobą w konflikt. Zaklinamy każdego: „Nie bądź sobą. Bądź, kim ja chcę,
żebyś był!”. Porównujemy to, co rzeczywiście się dzieje, z zaprojektowanymi przez nas
scenariuszami. Usiłujemy się schronić w wymyślonym świecie, tam, gdzie panuje „zero

background image

nieprzychylności”.

Marzenie o bezpiecznym miejscu bez konfliktów, o strefie „zero nieprzychylności”,

pokazuje, że gdzieś w głębi duszy sami mamy nieprzychylne nastawienie wobec świata.
Skoro nie chcemy konfliktów, to znaczy, że nie chcemy innych ludzi. Czy na pewno na
tym świecie jest miejsce dla ciebie i dla mnie? Czy jestem w stanie przyjąć prawdę
o tobie? Skoro na tym świecie istnieje przychylność i nieprzychylność, pozytyw
i negatyw, to może ja też mogę zaakceptować ich istnienie?

Kiedy w pięknych okolicznościach przyrody idę na spacer, podziwiam blask słońca

o poranku albo srebrzyste światło księżyca i migoczące na nocnym niebie konstelacje
gwiazd. Nagle... spoglądam w dół i widzę, że mój but oblepia psia kupa, w którą
właśnie wdepnąłem. Na terapię idziemy, żeby rozejrzeć się po naszym wewnętrznym
świecie. Trzeba nastawić się na to, że będzie on zawierał równie ostre kontrasty.

Niedoskonałość jest częścią naszej natury, tacy przychodzimy na świat. Ale upieramy

się, że urządzimy wszystko po swojemu, lepiej. Odrzucamy te aspekty rzeczywistości,
które nie pasują do naszych wyobrażeń. Nie zdajemy sobie sprawy, że kiedy zaczynamy
rościć sobie prawo do decydowania, co jest akceptowalne, a co możemy odrzucić,
skazujemy część nas samych na zagładę. Narzucamy sobie drastyczną czystkę, bo
chcemy upodobnić się do wyidealizowanych, odcieleśnionych wizji samych siebie, które
tworzymy. Kto tak robi, nie kocha życia, tylko je nienawidzi. Kiedy mamy się za lepszych
niż nasze własne życie, tym samym je odrzucamy.

Jeśli chcielibyśmy osiągnąć „zero nieprzychylności”, musimy najpierw uporać się

z nieprzychylnym nastawieniem do samych siebie. Kiedyś pewien ksiądz zwierzył mi się,
że czuje do siebie nienawiść.

– Religia katolicka naucza, że Bóg stworzył człowieka, a więc także księdza, na swój

obraz i podobieństwo, prawda? – spytałem.

Skinął głową.
– Czy wierzy ksiądz w to, że Bóg go kocha?
Ponownie skinął głową.
– Skoro więc Bóg stworzył księdza na swój obraz i obdarzył miłością, może warto

przyłączyć się do Niego i pokochać samego siebie?

W jego oczach wezbrały łzy.

[1]

Zob. Byron Katie, Loving What Is: Four Questions That Can Change Your Life, Three Rivers Press,

New York 2003. [Wydanie polskie: Byron Katie, Mitchell Stephen, Kochaj co masz! Cztery pytania, które
zmienią twoje życie, przeł. A. Broniszewska, Burda Publishing Polska, Warszawa 2010 – przyp. red.].

[2]

Co szczególnie ciekawe, chociaż Freud znany jest jako autor postulatu, by pacjent „mówił, co

przychodzi mu na myśl”, wielu terapeutów nie ma świadomości, że w jednym ze swych pism w 1923
roku wskazywał, iż nie powinno tak być. Pacjenci bowiem w tym, co mówią, krążą wokół meritum
problemów, omijając je. To spostrzeżenie doprowadziło go do zmiany w spektrum jego głównych
zainteresowań: skoncentrował się na mechanizmach obronnych – kłamstwach, którym dajemy się
omamić, by uniknąć cierpienia.

[3]

Zob. Donald Meltzer, Studies in Extended Metapsychology: Clinical Applications of Bion’s Ideas,

Karnac Press, London 2009.

[4]

Zob. John Bowlby, Attachment and Loss, 3 tomy, Basic Books, New York 1976–1983. [O tej teorii

background image

można przeczytać w: Jeremy Holmes, John Bowlby. Teoria przywiązania, przeł. J. Łaszcz, Gdańskie
Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2008 – przyp. red.].

[5]

Zdziwionym użyciem słowa „dusza” polecam książkę Freud and Man’s Soul, w której Bettelheim

opisuje, jak Freud stosował to pojęcie w odniesieniu do głębi ludzkiej osoby, do tego, kim jesteśmy pod
warstwą werbalną,oraz do tego, co jest zakryte, a powinno zostać poznane. W rzeczywistości słowo
psychoanaliza nie istnieje w dorobku Freuda. Używał pojęcia Seeleanalyse – analiza duszy. [Wydanie
polskie: Bruno Bettelheim, Freud i dusza ludzka, przeł. D. Danek, PIW, Warszawa 1991 – przyp. red.].

[6]

Osobista wiadomość od Cindy Leavitt.

[7]

Zainteresowani pogłębieniem wiedzy o pojęciu nadziei powinni sięgnąć do The Principle of Hope

Ernsta Blocha (trzy tomy wydane w latach 1954–1959). Czyż nasza praca nie polega na pomaganiu, by
dostrzec drogę beznadziejną i odnaleźć tę pełną nadziei? Dodatkowo zob. epilog Anatomy of Human
Destructiveness Ericha Fromma z jego cudownym dyskursem na temat różnic pomiędzy optymizmem
jako wyabstrahowaną nadzieją a nadzieją prawdziwą, bazującą na trzeźwej ocenie rzeczywistości.
[Wydanie polskie: Erich Fromm, Anatomia ludzkiej destrukcyjności, przeł. J. Karłowski, Rebis, Poznań
2002 – przyp. red.].

[8]

Zob. Dag Hammarskjöld, Markings, Alfred Knopf, New York 1964. [Wydanie polskie: Dag

Hammarskjöld, Drogowskazy, przeł. J. Zieja, Znak, Kraków 1967 – przyp. red.].

background image

ROZDZIAŁ 3

O

TYM, JAK WZBRANIAMY SIĘ PRZED

PRZYJĘCIEM PRAWDY

Wiemy już, co skłania nas do ulegania złudzeniom i iluzjom. Ale dlaczego tkwimy
w kłamstwie, zamiast je odrzucić i zmierzyć się z rzeczywistością, która się za nim kryje?
Dlaczego wzbraniamy się przed przyjęciem prawdy o naszym wewnętrznym życiu
i otaczającym nas świecie? W tym rozdziale przyjrzymy się strategiom, które obieramy,
żeby zwodzić samych siebie i zniekształcać nasz ogląd rzeczywistości, tak by widzieć ją
niczym w krzywym zwierciadle. Są takie fragmenty rzeczywistości, których za żadne
skarby nie chcemy widzieć, ani nawet niczego o nich wiedzieć. Odpychamy je, usiłujemy
odsunąć gdzieś daleko albo przerobić tak, by pasowały do naszej wizji świata. Każde
kłamstwo powoduje cierpienie, które powoli nas niszczy, narażając na jakąś formę
ślepoty.

Terapeuta nie będzie potakująco kiwał głową, kiedy zaczniemy opowiadać mu

historyjki, ubierając w słowa nasze ulubione mechanizmy obronne. Przeciwnie, pokaże
nam, że to właśnie one są przyczyną naszego cierpienia. Będzie nam towarzyszył, gdy
zdecydujemy się zmierzyć z prawdą o nas samych, naszych uczuciach, myślach
i pragnieniach, oraz z prawdą o otaczającym nas świecie. To nie jest łatwe zadanie. Ale
podołamy mu, jeśli nie będziemy musieli robić tego sami, lecz w relacji z terapeutą.

„Nie przymuszaj mnie!”

Jeśli czujemy ogromny opór przed akceptacją rzeczywistości, która nas otacza,
niewykluczone, że przede wszystkim nie potrafimy zaakceptować tego, co się dzieje
w naszym wnętrzu. Być może odpychamy innych, bo przekreśliliśmy siebie. Czyżby
konflikt ze światem zewnętrznym był odbiciem wojny, jaka toczy się w nas samych?
Ludzie potrafią wejść z kimś w konflikt tylko po to, żeby nie musieć skupiać się na
wewnętrznym konflikcie, o wiele bardziej bolesnym.

Pewien bezrobotny mężczyzna wszedł do mojego gabinetu, bez słowa rozsiadł się

w fotelu, opierając łokcie na poręczach, i posłał mi naglące spojrzenie.

– Widzę, że patrzy pan na mnie wyczekująco – zagaiłem.

background image

– No chyba. W końcu to pan jest terapeutą – odparł tamten. – Niech mi pan powie,

co mam robić.

– A nad czym chciałby pan pracować? Czego pan potrzebuje?
– Gdybym znał odpowiedź na te pytania, nie byłoby mnie tutaj. Nie mam pracy.

Szczerze mówiąc, nie bardzo jej szukałem. Żona dostaje szału, bo wciąż siedzę w domu
i gram na komputerze.

– Rozumiem, że pańska żona nie jest zachwycona. Ale porozmawiajmy o panu.

W czym mógłbym panu pomóc?

– Pojęcia nie mam, sam już nie wiem, co myśleć. Chodziłem na różne terapie, żadna

nie przyniosła poprawy. Chyba powinienem po prostu robić to, co pan mi zaleci; inaczej
nigdy się z tego nie wykaraskam.

– Jeśli będzie pan robił to, co ja chcę, rozwinie pan tylko umiejętność poddawania się

woli innych ludzi. W efekcie będzie pan coraz bardziej nieszczęśliwy.

– Pełna zgoda! – Mężczyzna wyraźnie poweselał. – Sam bym lepiej tego nie ujął.

Widzi pan, nie miałem ochoty na tę wizytę. Niepokoiłem się, co też pan każe mi robić.

– Nie mogę panu niczego nakazać ani skłonić do zrobienia czegokolwiek bez pana

zgody. Mogę tylko zadawać pytania, a pan na nie odpowie albo nie, wedle chęci. Chyba
nie sądzi pan, że można odbyć terapię na siłę, nie chcąc tego?

– Cóż, powinienem się zmusić. Wiem, że tak trzeba. Jeśli się na to nie zdecyduję,

powie pan, że nie robię postępów.

– Nie ufa pan swojej niechęci do terapii i usiłuje uniknąć ciężaru decydowania,

podporządkowując się mnie.

– Nie powiedziałbym. Zaprasza mnie pan do udziału w terapii, ale ja widzę w tym

działanie z pozycji siły. Ani się obejrzę, a zacznie pan odprawiać nade mną jakieś czary-
mary.

– Ależ nic nie zacznę. Nie mogę sprawić, że zacznie pan robić to, czego pan nie chce.

Tylko pan sam może zmusić się do czegoś, czego tak naprawdę robić pan nie chce. Czy
rozpoznaje pan ten schemat? Czy często zmusza się pan do tego, czego pan nie chce?

– W sumie tak – odparł po chwili zastanowienia. – Ciągle to robię.
– Trudno jest radzić sobie z tym sprzeciwem?
– Ja już w nic nie wierzę. Nie mam za grosz zaufania do tego, co sam myślę i mówię.
– To nieprawda. Ufa pan przesłankom, które skłaniają pana do podjęcia terapii, ale

nie ma pan zaufania do siebie i swojego sprzeciwu. Krótko mówiąc, nie ufa pan sobie
i stara się przerzucić ten brak zaufania na mnie.

– Owszem. To prawda.
– Nie chce pan słyszeć swojego własnego sprzeciwu. To błąd, bo jeśli chce pan

powiedzieć mi „nie”, być może równocześnie chce pan powiedzieć „tak” sobie. Póki co,
mówi pan „tak” innym, a samemu sobie mówi pan „nie”.

– Tak właśnie jest.
– Skoro tak jest, terapia podjęta wbrew sobie sprawi, że udoskonali pan tylko swoją

zdolność poddawania się woli innych ludzi. Nie pomoże panu, a tylko zaszkodzi.

– Otóż to! Dlatego właśnie powiedziałem żonie, że nie chcę poddać się terapii.
– I słusznie, nie powinien pan tego robić! Jeśli podda się pan terapii, to będzie

niewola, a nie terapia.

– Zabawne, że tak pan to ujął. W ostatniej pracy czułem się jak niewolnik

background image

i przysiągłem sobie, że nigdy więcej na coś takiego się nie zgodzę.

– Rozumiem, że nie chodziło panu o to, by nigdy więcej nie pracować, ale żeby

uniknąć bycia traktowanym jak niewolnik, a z tym kojarzyła się panu praca. Obawiał się
pan, że gdy tylko się pan w coś zaangażuje, stanie się pan niewolnikiem – obojętne, czy
chodziłoby o pracę zawodową, czy o terapię.

– Nie myślałem o tym w ten sposób.
– Czy zgodzi się pan, żebym mu pomógł zerwać z tendencją do poddawania się woli

innych ludzi i zgadzania się na to, czego pan nie chce?

Jeśli nie nauczymy się mówić „nie” innym ludziom, nigdy nie będziemy mogli

powiedzieć „tak” samym sobie. Poddajemy się woli innych, a potem mamy do nich o to
pretensje, chociaż to był nasz własny wybór. Nawet nie przychodzi nam do głowy, że
w ten sposób odwracamy się od samych siebie. Jeśli chcemy przyjąć prawdę o sobie,
poznać własne pragnienia, trzeba nam przede wszystkim usłyszeć i zaakceptować to
„nie”, które mamy ochotę powiedzieć innym, nawet jeśli nie rozumiemy do końca
własnych pobudek. Bo za tym „nie” kryje się „tak”, które chcemy powiedzieć samym
sobie.

Psychomelasa

Nie tylko pacjentom, również terapeutom zdarza się uciekać przed prawdą. Wiele lat
temu w Waszyngtońskiej Szkole Psychiatrii mój znakomity kolega, Morris Parloff, zapadł
na szczególny rodzaj alergii: nie na pyłki, lecz na źle ulokowane współodczuwanie.
Wyobraźmy sobie taki przypadek. Oto podczas terapii ktoś opowiada o swojej rozmowie
telefonicznej z żoną, cytując, jak dokuczał jej, przedrzeźniał i wmawiał, że jest
„żałosna”, aż ta cisnęła słuchawką. Nasz rozmówca wyraża oburzenie.

– Jak ona śmiała po prostu się rozłączyć?!
– O tak, to musiało bardzo pana zaboleć – wzdycha współczująco terapeuta.
Morris nazywa taką reakcję „psychomelasą”, błędem terapeuty polegającym na

niezrozumieniu, gdzie powinien lokować swoją empatię. Zadaniem przyjaciół, a także
terapeutów jest empatia wobec danej osoby, a nie bezkrytyczna akceptacja zachowań,
przez które ten ktoś niszczy swoje życie. Jeśli rozumiejąco potakujemy, gdy ktoś
opowiada, jak tłamsi swą żonę, tak naprawdę głaszczemy po główce nie jego, a fakt
gnębienia przez niego żony, pomagamy mu tworzyć mechanizmy zaprzeczenia, a w
rezultacie przykładamy rękę do rozpadu jego małżeństwa. Człowiek ten nie będzie
w stanie dostrzec, że odpychając żonę i gardząc nią, skłania ją do agresywnych
zachowań. Jeśli potakujemy ze zrozumieniem, podczas gdy pacjent prezentuje
mechanizmy samousprawiedliwienia, tylko je wzmacniamy, przez co przyczyniamy się
do porażki tego człowieka – w tym przypadku destrukcji małżeństwa.

Pacjentowi z pewnością bardzo się spodoba, że współczujemy jego doli ofiary, ale

w niczym mu to nie pomoże. Sprawimy tylko, że coraz bardziej będzie wikłał się

background image

w cierpienie. Jeśli zależy nam na tym człowieku, musimy mówić mu prawdę, nawet jeśli
naraża nas to na gniewne reakcje. Szczerość jest jedynym prawdziwym wsparciem
pacjenta – a nie jego destrukcyjnej pobłażliwości wobec siebie. Jeśli utrzymamy twardy
– czyli uczciwy – kurs wobec pacjenta, możemy spotkać się ze słowami:

– Pan mnie nie słucha!
Możemy wtedy odpowiedzieć:
– Przeciwnie. Wsłuchuję się w pana, ale nie w pana kłamstwa. Okłamuje się pan, nie

dostrzegając, jak odpycha pan żonę i poniewiera nią. Jeśli skupię się na kłamstwach, nie
będę pana słuchał naprawdę, i wówczas to ja bym pana odrzucał. Wiem, że to przykre,
ale przecież jest pan gotów to usłyszeć.

Nie wchodzimy w dyskusje z kłamstwem, zwracamy się do osoby, która się nim

osłania. Obnażenie prawdy wyzwoli pacjenta z samozałgania. Jeśli zaś damy się
poprowadzić jego narracji, utkniemy w niej na wieki. Gdy pokazałem temu
biznesmenowi, jak rozwala swoje małżeństwo, zapienił się i zarzucił mi, że go oskarżam.

– Nie oskarżam pana – odpowiedziałem. – Opisuję tylko pana zachowania. Czy to ja

panu zagrażam, czy może obwinianie oraz poniżanie żony przez pana zagraża i panu,
i pańskiemu małżeństwu?

– Jeśli nie odczepi się pan ode mnie, wychodzę! – zagroził.
– Dobrze. Nie będę pana zatrzymywał, jeśli nie ma pan ochoty wysłuchać, co mam do

powiedzenia. Jeżeli uważa pan, że nie mam racji, wówczas powinien pan wyjść. Ale jeśli
jest w tym prawda, to ta prawda nadal będzie pana dotyczyć, niezależnie czy pan tu
jest, czy sobie poszedł. Mógłbym pana zwodzić, tak jak zrobiliby to inni, lecz czy
naprawdę tego spodziewałby się pan po naszej relacji? Przecież zależy panu na
ozdrowieniu.

Poszukiwanie prawdy jest naszym naturalnym instynktem, nawet jeśli z pozoru

łakniemy wygodnej blagi. Psychomelasa owija kłamstwa w fałszywą empatię.
Psychoterapia obnaża to, co fałsz stara się ukryć. Już Platon mówił, że wiedza jest
pokarmem duszy – kłamstwa są dla niej trucizną. Żadne łgarstwo nikogo nie uleczyło,
czy to w trakcie terapii, czy po prostu w związku międzyludzkim, choćby nie wiem jak
było pokryte słodyczą. Warto więc usłyszeć od innych prawdę, która przypomni nam,
kim jesteśmy, kim przestaliśmy być i kogo chcemy w sobie odnaleźć.

Powrót odrzuconego ja

Jednym ze sposobów unikania prawdy o sobie jest przypisywanie innym ludziom
własnych uczuć i pragnień. Oczekujemy, że będą oni spełniać życzenia, do których nie
chcemy się przyznać, działać pod dyktando naszych pragnień, których się wypieramy.
Pewien mężczyzna przyszedł na sesję terapeutyczną i zaczął od słów:

– Nie wiem, nad czym mam pracować.
– Rozumiem – odpowiedziałem i umilkłem, czekając na jego inicjatywę.

background image

Zapadła cisza. Mężczyzna wiercił się w fotelu.
– Nad czym, pana zdaniem, powinienem pracować? – wypalił po dłuższej chwili.
– Tego nie wiem – rozłożyłem ręce.
– Na pewno ma pan jakąś koncepcję...
– Nie, nie mam.
– Jak to nie? – Uniósł brwi.
– To pan do mnie przyszedł, prawda? – podsunąłem.
– Fakt, przyszedłem.
– Bez powodu by pan nie przychodził.
– Owszem, racja. Ale pojęcia nie mam, nad czym tu pracować.
– Człowiek, który nie ma żadnego problemu natury psychologicznej, przychodzi do

gabinetu psychoterapeuty... – zacząłem.

Mężczyzna poruszył się niespokojnie, westchnął ciężko.
– Jest taka jedna sprawa – wyrzucił z siebie. – Moja żona domaga się rozwodu.

Oczywiście pomyśli pan sobie, że to jest problem, którym powinienem się zająć.

– Tylko pan może zdecydować, czy rozwód jest problemem, którym powinien się pan

zająć.

– Cóż – westchnął po raz kolejny. – Jeśli tego nie zrobię, żona odejdzie. Nie chcę,

żeby odchodziła.

Zanim nie dostrzeżemy pragnień w swoim sercu i nie przyznamy się do nich,

przypisujemy je innym ludziom. Mężczyzna, o którym tu mowa, nie próbował nawiązać
relacji ze mną, ale z własnym życzeniem, które mi przypisał. Natomiast wszelkie moje
pomysły na temat tego, jak z nim pracować, konsekwentnie odrzucał.

Dopóty, dopóki odcinał się od własnych uczuć, życząc sobie, by były moje, a nie jego,

nie był w stanie dostrzec ani doświadczyć prawdy o sobie, nie mógł też zmierzyć się
z tym, co czuł. Skoro wmawiał sobie, że to ja chcę, by poddał się terapii, oczywiście nie
miał pojęcia, nad czym on sam mógłby chcieć pracować. Nie chciał zmierzyć się
z prawdą o pragnieniach, które w sobie nosił, wolał z bezpiecznego dystansu przyglądać
się tym, które – jak to sobie wyobrażał – dostrzega we mnie.

Początkowo strategia ta wydaje się działać. Mamy wrażenie, że ludzie wokół nas

przejawiają nasze pragnienia i uczucia. A potem, cóż, pojawia się życie, które nasze
strategie ma za nic. Żona odchodzi, szef wzywa nas na dywanik, dziecko bezczelnie
pyskuje... I nagle wszystkie uczucia, które odrzuciliśmy, wracają i rzucają się na nas,
jakby gnało je pragnienie zemsty. Dlaczego tak się dzieje?

Wydawało się nam, że zepchnęliśmy nasze uczucia na innych ludzi. I w tym sęk –

wydawało się nam. Tak naprawdę te uczucia tkwią w nas cały czas. Bywa, że
dokonujemy projekcji naszego wewnętrznego życia na inne osoby albo nawet na
przedmioty. Pewien człowiek widział oczy patrzące na niego z krzaków. Widział, jak
drzewa obserwują go z góry, gdziekolwiek się ruszył. Zwidy te były dla niego bardzo
ważne – ich obecność zaspokajała jego pragnienie, by dostrzegła go matka, która go
porzuciła, gdy był niemowlęciem. W gałęzie drzew wpisał cały ból swojego złamanego
serca i lata tęsknoty.

Kiedy nie akceptujemy jakiegoś uczucia, odpychamy je od siebie za pomocą projekcji.

Chcemy, żeby nosili je inni ludzie. Kiedy życie konfrontuje nas z ludźmi, na których
dokonaliśmy projekcji, zaczynamy doświadczać uczuć, jakie im przypisaliśmy. Mamy

background image

wrażenie, że te uczucia nagle do nas wracają.

Mężczyzna, który powtarzał, że nie wie, nad czym ma pracować, był pełen niepokoju.

Zastanawiał się, czego będę od niego chciał, i w ogóle się nie orientował, że tę reakcję
wywołują w nim jego własne uczucia, które, jak sobie wyobrażał, ja odczuwałem.
Tymczasem wystarczyła moja obecność, żeby wyzwolić w nim uczucia i pragnienia,
których się wyparł. Ja nie musiałem nic w tym celu robić. Brakujące elementy był w nim
samym, uśpione, i budziły się teraz, żeby uzupełnić puste miejsca i uczynić go znów
w pełni sobą.

Tak naprawdę nikt nie może zwrócić nam naszych uczuć, bo przecież one nigdy nas

nie opuściły. Tylko się nam wydawało, że odczuwa je kto inny. Kiedy przestaniemy mieć
złudzenia na temat uczuć i pragnień innych ludzi, będziemy mogli zaakceptować te
uczucia, które zawsze nosiliśmy w sobie, choć byliśmy przekonani, że istnieją one na
zewnątrz nas. Życie wyzwala w nas uczucia, których się wyparliśmy. Niepokój to ich
zwiastun. Niepokój jest niczym odgłos pukania. Nasze uczucia dobijają się do drzwi
naszego serca. Kim są? Smutnym, zapłakanym dzieckiem, zbuntowanym wyrostkiem
czy kimś zrozpaczonym, kto stracił wszelką nadzieję? Kimkolwiek by były, pytają: „Mogę
wejść? Pokochasz mnie?”. My jednak nie chcemy tych uczuć. Wysyłamy je do kogoś
innego. Do męża lub żony, do własnego dziecka, przyjaciela albo szefa. Musimy po
prostu znaleźć kogoś, kto będzie zły, ograniczony, samolubny albo przesadnie
krytyczny. Takich cech nie chcemy widzieć w sobie. Wypędzamy więc niechciane
uczucia, przypisujemy komuś innemu, a potem dystansujemy się od tej osoby,
rozkładamy ją na czynniki pierwsze, osądzamy ją, a czasem nawet wymierzamy jej
karę.

W jaki sposób rozpoznać cechy, których się wypieramy i które przypisujemy innym?

To łatwe. Jakie wady najczęściej wytykamy innym ludziom? Dlaczego na nich
narzekamy? Co w nich najbardziej nas denerwuje? W jakie stereotypy na ich temat
wierzymy? Możemy się przejrzeć, niczym w lustrze, w naszym sposobie postrzegania
innych ludzi. Cechy, które potępiamy u innych, to te, których nie chcemy w sobie
widzieć. Narzekamy, że inni nas źle traktują, bo nie chcemy przyznać, jak bardzo sami
siebie krzywdzimy.

Można nawet wziąć ślub po to, żeby móc zrzucić na współmałżonka winę za swoje

własne problemy. Kiedyś przyszedł do mnie pewien żonaty mężczyzna. Szybko okazało
się, że nie sądzi, by sam potrzebował terapii; chciał raczej, bym poddał telepatycznej
terapii jego żonę, której z nami nie było.

– Moja żona ma problem z intymnością – zwierzył mi się. – Bliskie relacje ją

przerażają.

– Czy zdaje sobie pan sprawę, że przedstawia mi pan problem żony, a nie swój

własny? – spytałem.

– Drogi panie, ona naprawdę sobie nie radzi...
– Bardzo możliwe. Nie wiem tylko, czy pan zauważył, że usiłuje mnie pan nakłonić,

żebym zajął się problemami żony, a nie na pańskimi?

– A bo ja wiem? Może coś w tym jest.
– Opowiada mi pan o żonie, żebym skupił się na jej problemach, a panu dał święty

spokój.

– Ależ skąd, w ogóle nie miałem takiej intencji!

background image

– Mimo wszystko, to zachowanie jest znaczące. Skoro stara się pan odwrócić od

siebie moją uwagę, wygląda na to, że będziemy mieli problem z bliską relacją, która
powinna nas połączyć w ramach terapii. Czyżby to pan miał problem z intymnością?

Kiedy przyjrzymy się z bliska sprawom, na które zazwyczaj narzekamy, mamy szansę

dostrzec, do kogo tak naprawdę powinniśmy kierować pretensje – a mianowicie do nas
samych. Zamiast zastanowić się nad sobą, przeanalizować własne żale i pretensje, żeby
odkryć, z jakimi uczuciami powinniśmy się zmierzyć, usiłujemy przerzucić problem na
innych i przestajemy przyglądać się sobie. O wiele bardziej wolimy poddać krytycznej
analizie ciekawe przypadki, jakie stanowią nasi ułomni bliźni. Terapeuta może pomóc
uczuciom, które odepchnęliśmy, w powrocie do nas, do domu. A dokładniej, może
pomóc nam zmierzyć się z uczuciami, które cały czas w nas były, ale nie chcieliśmy ich
dostrzec. Uciekaliśmy się do projekcji, żeby móc powiedzieć: „To nie ja”, ale przecież
chodziło o nasze własne uczucia, pragnienia, tęsknoty i potrzeby. A może niepotrzebnie
usiłowaliśmy skazać je na banicję? Może nie ma w nich nic złego? Uczucia pojawiają się,
żeby przekazać nam informacje, których potrzebujemy.

Jeśli nie akceptujemy własnych uczuć, to znaczy, że nie akceptujemy samych siebie.

Dokonując projekcji, przerzucamy te uczucia na innych. To oni są źli i rozdrażnieni, oni
są samolubni, oni wciąż krytykują. Robimy wszystko, żeby trzymać się od tych osób
z daleka, albo usiłujemy je kontrolować. Nie zdajemy sobie sprawy, że w rzeczywistości
staramy się kontrolować emocje, które, jak sobie wyobrażamy, są w tych osobach.

Niszczące emocje i zachowania, które tak wyraźnie widzimy w innych, są tak

naprawdę w nas samych. Inni ludzie nie potrzebują naprawy. Nie powinniśmy ich
reperować, ale kochać. To odniesie o wiele lepszy skutek, bo naprawimy również
własne wnętrze.

Życie sprawia, że nasi małżonkowie, bliscy i wszyscy, którzy nas otaczają, wywołują

w nas uczucia, których nie chcemy w sobie widzieć. Odpychamy je, przypisujemy
innym. Ale choćbyśmy się przy tym nie wiadomo jak upierali, one i tak do nas wracają.
Kiedy mówimy: „On sprawia, że czuję...” albo „On doprowadza mnie do...”, chcemy tak
naprawdę powiedzieć: „On przypomina mi o uczuciu, którego nie chcę i którego usiłuję
się pozbyć”.

Popatrzmy przez okno. Widzimy niebo i chmury, gałęzie drzew, trawę. Potrzeba

wszystkiego, żeby stworzyć świat, i świat te wszystkie elementy akceptuje. Podobnie
jest z nami – nic, co ludzkie, tak naprawdę nie jest nam obce, wszystko nosimy w sobie
– myśli, uczucia, impulsy. Używamy wyobraźni, żeby „wysłać” niechciane uczucia na
zewnątrz. A potem przychodzi tęsknota za tym, czego nie chcieliśmy zaakceptować.
Czujemy, że czegoś nam brakuje, bo wyparliśmy się części nas samych.

Spróbujmy otworzyć się na ludzi, których potraktowaliśmy jako abandonarium

[1]

, czyli

coś w rodzaju lamusa dla naszych niechcianych uczuć. Pozwólmy tym uczuciom na
powrót do domu. One tak naprawdę nigdy nas nie opuściły. Kiedy to dostrzeżemy,
poczujemy, jak przestrzenne jest nasze wnętrze, ten świat, w którym toczy się nasze
wewnętrzne życie.

background image

Co mogę, gdy nic nie mogę?

Kogo można epatować naszymi emocjami, jeśli nie najbliższych? Komu innemu
moglibyśmy stawiać niewykonalne żądania? Dlaczego mielibyśmy szukać awantur gdzie
indziej, skoro tak łatwo możemy wywołać je w domu? Nierzadko tak zwane konflikty
„rodzinne” to po prostu czyjaś walka z rzeczywistością.

Pewna pani, której przypadek już był tu wspomniany, popadła w konflikt ze swym

pięćdziesięcioletnim synem. Mężczyzna ten przeżył w dzieciństwie dramat – był
molestowany i gwałcony przez własnego ojca. Gdy tylko matka odkryła prawdę,
zwróciła się do terapeutów o pomoc dla syna. Niestety, terapia nie przyniosła
spodziewanych rezultatów. Przeciwnie – syn nabrał przekonania, że to matka zniszczyła
mu życie i powinna płacić za to, łożąc na jego utrzymanie. Przez trzydzieści lat
terroryzował ją w ten sposób. „Cierpię przez ciebie, więc jeśli nie będziesz płacić, zabiję
się”. Ulegała temu – nie dość, że czuła się winna wobec syna, to brała także na siebie
wcześniejsze samobójstwo córki.

– Grozi, że doniesie na mnie do izby samorządu zawodowego i stracę licencję

prawnika – mówiła.

– To się nie zdarzy – odparłem. – Szantażuje panią, bo chce żyć na pani koszt.
– Zawiodłam go przecież. – Łkała.
– Owszem. Zawiodła go pani raz, gdy był dzieckiem. Potem robiła pani, co tylko

mogła, żeby mu pomóc. Czyż nie?

Opowiedziała mi, jak organizowała terapię, jak, chcąc odkupić popełnione błędy,

załatwiła mu specjalny tok nauczania, aż po studia, z których ostatecznie zrezygnował.

– Twierdzi, że przemoc doznana od ojca zniszczyła mu życie, ale ostatecznie obwinia

mnie.

– Czyny, jakich dopuścił się pani były małżonek, wywołały w synu trwały uraz. Ale

obecne problemy biorą się także z tego, w jaki sposób usiłowaliście z synem radzić
sobie z tą przeszłością. Owszem, jest pani częściowo odpowiedzialna za zło, które się
stało. Ale to on sam przez trzydzieści lat hołubił swoją niedolę, zaprzepaszczał każdą
szansę, niszczył swoją karierę zawodową i związki. W tym mu pani nie pomagała.
Przestała pani przyczyniać się do jego nieszczęścia, gdy miał dwadzieścia lat. Potem on
przejął to zadanie, i wypełnia je po dziś dzień.

– Myślałam, że opłacanie prywatnych szkół moim wnukom pomoże im w życiu, ale

syn pozwala im wagarować, obijać się i godzinami przesiadywać przed telewizorem.

– Wydawało się pani, że kupi im pani przyszłość, ale on spuścił tę przyszłość i pani

pieniądze w toalecie.

– Czuję, że muszę jakoś odkupić swoją winę.
– Nie. Chce pani ochronić swój wizerunek. Pokochała pani swój obraz jako idealnej

matki i łożyła pani na syna, licząc, że wreszcie stanie na nogi i może się nawet
odwdzięczy, ale to marzenie jest jak niewidzialny wampir, wysysający z pani życie. Jeśli
wyprze się pani tego wizerunku, nie będzie już o co walczyć. Zawiodła pani syna, gdy
był dzieckiem – to fakt. Ale to on powinien kierować swoim życiem, pani nie może robić
tego za niego. Taka jest prawda. Pani dotychczasowa postawa nie ułatwia mu tego

background image

zadania.

– Mówi mi, że chcę kupić od niego przebaczenie.
– Kosztem dwustu tysięcy dolarów wydanych w ciągu ostatnich trzydziestu lat

uzyskaliśmy dowód, że istotnie tak jest. Liczy pani, że pieniądze załatwią pojednanie
z synem. Nie załatwią. On dawno pojął, że może wiele zyskać, trzymając panią w ten
sposób w szachu.

Pacjentka roześmiała się niewesoło.
– Chciałam uświadomić mu, że niszczy przyszłość swych dzieci, ale mnie nie słucha.

Albo wydziera się na mnie przez telefon, albo rzuca słuchawką. Wiem za to, że sam
zadzwoni, gdy będzie potrzebował forsy. Musi zmierzyć się z faktami.

– Przeciwnie. Nie był w stanie zmierzyć się z nimi przez trzydzieści lat. Tracił każdą

pracę, rozwalił każdy swój związek, obijał się na bezrobociu, oczekując od pani
utrzymywania go na stopie, do której się przyzwyczaił. Tak więc chyba to pani zadaniem
będzie sprostać rzeczywistości.

– To prawda.
– Wiem, że wolałaby pani, by to on pierwszy pojął, jaka jest prawda, ale to robi

z pani zakładniczkę jego zwichrowania.

– Nie mogę już czekać, nie stać mnie na to. Ale co będzie, jeśli się na mnie

wścieknie?

– Nie wścieknie się na panią. On wścieka się na własne życie. Kiedy pani pieniądze

przestaną stać mu na drodze ku prawdzie, może wściekać się na rzeczywistość, ale
będzie to jego pierwszy krok ku zaakceptowaniu jej.

Nasi bliscy potrafią dokonywać katastrofalnych wyborów życiowych, a my nie zawsze

możemy ich powstrzymać. Zamiast zaakceptować smutek płynący z bezradności,
próbujemy ich zmieniać, co ma ulżyć nam samym. Gdy dajemy im dobre rady,
spotykamy się z gniewem lub, w najlepszym przypadku, z zażenowaniem. Wydaje się
nam, że gasimy cudze pożary, a tak naprawdę chcemy uporać się z własnymi pożarami
smutku, bólu, złości i poczucia straty. A tego ognia nie ugasimy, lejąc wodę na innych.
Najlepsze, co możemy zrobić dla naszych bliskich, to wyrzec się własnych projekcji
i samemu stosować się do rad, których udzielamy.

Trudno jest znosić obecność własnych uczuć, dlatego wolimy przypisywać je innym.

Staramy się wtłoczyć ich w wymyślone przez nas ramy, tłumacząc, perswadując lub
stawiając żądania. Ukryty przekaz pozostaje zawsze ten sam: „Mój punkt widzenia ma
być dla ciebie punktem odniesienia!”. Jeśli brzemię oczekiwań jest dostatecznie ciężkie,
ludzie nagną się do naszej woli, byle tylko nas ukontentować. Dopóki się opierają,
oskarżamy ich, wytykamy im błędy i bez pytania ustawiamy się na pozycji
niezastąpionych doradców. I jeszcze jesteśmy zdumieni, widząc, że nasze wysiłki nie
zyskują u nich uznania.

Skąd te negatywne reakcje? Ludzie wpadają w gniew, gdy odrzucamy ich takich, jacy

naprawdę są. Traktujemy ich jak projekt adaptacji mieszkania podlegający ciągłym
ulepszeniom. Wysyłamy im sygnał: „Jesteś dla mnie już prawie idealny, ale jeszcze
musisz nad sobą popracować”.

Inni ludzie nie istnieją po to, żeby stać się naszymi pupilkami, gdy odrzucą siebie tak,

jak my odrzucamy ich. Naszym zadaniem jest kochać ich takimi, jacy są, akceptując
prawdę: każdy ma być sobą, a nie wcieleniem cudzych wyobrażeń. W ramach tego

background image

godzenia się z prawdą trzeba nam też pokochać samych siebie – nie tylko to, co w nas
miłe, ale i te rzeczy, które inni odrzucają. Dopiero wtedy będziemy w stanie określić
zdrowe granice. Nie wymagamy już od innych zmiany postępowania, na które nie mamy
wpływu. To my zmieniamy nasze zachowanie tak, by nie nagradzać ich, gdy zawiodą
nas w związku lub zranią nasze uczucia. Kochając ich, stawiajmy czoła rzeczywistości,
i nie wspierajmy ich działań o destrukcyjnym charakterze.

Łatwiej to rzecz jasna powiedzieć niż wcielić w życie, zwłaszcza gdy nasze nadzieje

spłonęły w ogniu, który nasi bliscy zaprószyli i podtrzymują, a na dodatek obwiniają nas
o wywołanie pożaru! Kobieta, o której pisałem powyżej, musiała pogodzić się z faktem,
iż to jej syn jest podpalaczem własnego życia, a płomieni nie ugasi ani jej miłość, ani
pieniądze, dopóki on wciąż dorzuca do ognia.

Gdy osoby, które kochamy, zawiodą nas, ciężko nam porzucić ich idealny obraz, którą

stworzyliśmy, ciężko znieść poczucie straty i rozczarowania. Ciężko jest porzucić własną
wizję i otworzyć się na tajemnicę, jaką stanowi życie. Możemy też odciąć się od emocji,
uczepić się złudzeń, próbować za pomocą pieniędzy przebudować na nasz obraz relacje
z bliskimi i to wszystko nazwać „miłością”.

A może w rozczarowaniu matki wobec syna należy dostrzec nie tyle wielki problem,

co nową możliwość? Jeśli wciąż czujemy się rozczarowani, jest to informacja o nas
samych, a nie o innych ludziach. Świadczy o tym, że z uporem odrzucamy
rzeczywistość. Jeśli zawiedziesz mnie raz, jest to informacja o tobie. Jeśli zawiedziesz
mnie dziesięć razy, jest to informacja o mnie: o mojej negacji rzeczywistości. Nie
będziemy wciąż zaskakiwani na niekorzyść, o ile uparcie nie zaprzeczamy temu, co jest
prawdą. Zawodząc nasze oczekiwania, ludzie pomagają nam dostrzec, co się naprawdę
dzieje.

Jeśli przyjmiemy uczucie rozczarowania, zamiast usiłować po raz kolejny zmusić

rzeczywistość, by dopasowała się do naszych wyobrażeń, owszem, odczujemy ból.
Rozstanie z rojeniami o szczęśliwym odnowieniu relacji rodzinnych na pewno będzie
bolesne. Ale tylko tędy prowadzi droga do rzeczywistości, z którą trzeba nam się
zmierzyć. Najpierw musimy urządzić pogrzeb własnym złudzeniom. Kobieta, której
przypadek opisywałem, nie umarła tego dnia w moim gabinecie. Umarły jej
beznadziejne nadzieje. Obraz kochającego syna spoczął w trumnie.

Matka roiła sobie, że pieniędzmi kupi miłość syna i jego zdrowie psychiczne, ale

przecież nie mogła kupić życia, które on odrzucał. Jego postępowanie wobec niej było
jednak rodzajem pokrętnego listu miłosnego: „Daj sobie spokój. Twoja miłość nie
powstrzyma moich skłonności do destrukcji!”. Bezustanne rozczarowanie przybiło jej
złudzenia do krzyża rzeczywistości.

– Nie zniosę tego – powiedziała załamana.
– Znosi to pani już od trzydziestu lat! – odpowiedziałem. – Czegoś innego pani już

dłużej nie zniesie – własnego zaprzeczenia. Właśnie zaczyna ono pękać pod naporem
prawdy.

Wydaje nam się, że mamy pełnię kontroli nad biegiem wydarzeń, lecz to życie nimi

kieruje, boleśnie ukazując nam, że nie my piszemy jego scenariusz. Mamy skłonność do
upiększania życia fantasmagoriami, ale ono zawsze wraca do swej szarej postaci. Życie
jest dla nas szkołą, a rodzina – jednym z nauczycieli. Czy pamiętacie historyjkę o trzech
świnkach, które zbudowały dla siebie domki: ze słomy, z patyków i z cegieł?

background image

Rzeczy, które dzieją się wokół nas, oddziałują na domek, który wznieśliśmy w swoim

umyśle. Życie dmie na niego, a my czepiamy się pękających ścian zbudowanych
z naszych pragnień. Rodzina, stymulując nasz ciągły rozwój, ukorzenia nas
w rzeczywistości. O ile tylko przestaniemy trzymać się fantazmatów, możemy w pełni
zaakceptować i kochać swoją rodzinę oraz odkrywać tajemnicę, jaką są osoby ją
współtworzące. I nawet jeśli nasza rodzina jest zepsuta lub zła, miłość oznacza, że nie
zaciemnimy tej prawdy, a złu pozwolimy, by nauczyło nas tego, czego musimy się
nauczyć.

Kiedy matka przestała kurczowo trzymać się swoich marzeń o idealnym synu, zaczęła

kochać tego, którego rzeczywiście miała. Pozbawiony w ten sposób możliwości
szantażu, syn stanął wobec konieczności ułożenia lepszej relacji z matką. Dlaczego? Bo
już nie pozwalała, by ją prowadził w ich dawnym, destrukcyjnym tańcu.

Na siłę czy naprawdę?

Jak reagujemy, kiedy przychodzi śmierć i niszczy nasze marzenia? Pewna terapeutka
miała pracować z kobietą w ostatnim stadium raka. Wcześniej u chorej zdiagnozowano
nowotwór i została poddana operacji. Niestety, chirurg popełnił fatalny błąd i uszkodził
guz, tak że komórki rakowe rozprzestrzeniły się po całym organizmie. Nie było już
żadnej nadziei.

– Chyba nie będę jej nakłaniać, żeby mówiła o swoich uczuciach – zastanawiała się

terapeutka. – To dla niej zbyt wiele.

– Ma pani rację – przyznał superwizor. – Takie rzeczy wyczuwa się intuicyjnie.
A jednak terapeutka nie była do końca pewna, czy postępuje słusznie, spytała więc

mnie o radę.

– Czy nie sądzisz, że zmierzenie się z uczuciami będzie dla tej kobiety za trudne? Mam

ją w to pchać na siłę?

– Na szczęście nie masz możliwości, by ją w cokolwiek na siłę pchać. Śmiertelna

choroba już to zrobiła, nie patyczkowała się z nią. Nowotwór nigdy nie puka do drzwi
z pytaniem, czy może się pojawić, czy też to dla nas zbyt trudne. Życie po prostu płynie,
różne rzeczy się dzieją, niezależnie od tego, czy jesteśmy na nie gotowi, czy nie.
Zresztą, na chorobę i śmierć zawsze jesteśmy gotowi; nasze marzenia oczywiście nie są.

– Skąd mam wiedzieć, czy ona to wytrzyma?
– Jakoś musiała już wytrzymać fakt, że jest śmiertelnie chora.
– W sumie, jeśli tak to ująć...
– To jej uczucia, a ona jeszcze nie odeszła. Na pewno nie są dla niej zbyt trudne. –

Zamilkłem na chwilę. – Ale czy nie będą zbyt trudne dla ciebie?

Nie odpowiedziała. Wpatrywała się w podłogę.
– Ta kobieta umiera, a ty nie możesz jej pomóc. Czuje ogromny gniew na lekarza,

który skazał ją na śmierć, partacząc operację. Traci wszystkie lata życia, które miała

background image

nadzieję przeżyć, nigdy się nie zestarzeje, nie zobaczy, jak dorastają jej dzieci. Dasz
radę wziąć ją za rękę, stanąć wobec jej śmierci i razem z nią dźwigać ciężar jej uczuć?

– To potwornie trudne.
– Owszem, ale tak właśnie wygląda prawda.
– Rzucasz mi wyzwanie?
– Ja? Ależ skąd. Życie to robi. Zresztą, nie ciebie wystawia na próbę, ale twoją wizję

terapii. Myślisz, że superwizor zatwierdził twoją decyzję, ale on podpisał się tylko pod
pewną wizją terapii i życia w ogóle, taką, w której jest miejsce na światło, ale na
ciemność już nie, gdzie niebo jest zawsze bezchmurne, a my cieszymy się różnymi
rzeczami i nigdy niczego nie tracimy.

– Superwizor naprawdę sprawiał wrażenie, że popiera mój punkt widzenia. Wykazał

zrozumienie.

– Rozumiał twoją przemożną chęć, żeby wziąć nogi za pas. To normalne, każdy woli

przed śmiercią uciekać, niż się od niej uczyć. Dobrze o tym wiem, bo sam mam dużą
wprawę w uciekaniu. Ale ty tak naprawdę nie miałaś zamiaru zostawić tej kobiety samej
z jej cierpieniem i umieraniem. Gdyby tak było, poprzestałabyś na opinii superwizora
i do głowy by ci nie przyszło, żeby o cokolwiek mnie pytać. Teraz, kiedy to widzisz,
weźmiesz tę kobietę za rękę i będziesz przy niej, gdy najbardziej tego potrzebuje.

– To straszne – patrzeć jak umiera i nie móc jej w żaden sposób pomóc.
– Nie możesz sprawić, że przestanie cierpieć. Nie możesz przedłużyć jej życia. Ale

jeżeli pozwolisz, by poruszył cię jej dramat, jeśli przejmiesz się jej cierpieniem, stratą
i umieraniem, uczynisz to wszystko łatwiejszym do zniesienia. Nie będzie musiała
dźwigać sama tego ciężaru, skoro będziesz stać u jej boku i trzymać ją za rękę.

– Nie wiedziałam, że to należy do zakresu moich obowiązków zawodowych...
– Psychoterapeuta to nie jest zawód jak inne. To powołanie. Przez swoją chorobę,

cierpienie i umieranie ta kobieta cię wzywa. Twoim zadaniem jest odpowiedzieć na to
wezwanie, pozwolić, by twoja ręka odnalazła jej dłoń, i być przy niej, kiedy będzie
zmagać się ze śmiercią.

– To takie straszne...
– Pewnie, że straszne. Cierpisz, bo choroba i perspektywa śmierci tej kobiety niszczy

także twoje marzenia dotyczące niej i waszej wspólnej pracy podczas psychoterapii. Nie
możesz sprawić, że ona wyzdrowieje. Nadchodząca śmierć jest jak pożoga, morze
płomieni, które pożerają wszystko, cośmy dotąd znali. Ale w pewnym momencie
płomienie opadną, ogień zgaśnie i na pogorzelisku obydwie odnajdziecie coś, czego
żadna z was się nie spodziewa, nie potrafi jeszcze opisać ani nazwać. Ona odkryje, kim
jest, kiedy słowa przestaną się liczyć, a wszelkie marzenia i wyobrażenia na temat życia
i jej samej stracą rację bytu. Ty też to odkryjesz.

Sądzimy, że życie i śmierć to dla nas za wiele. Z całej siły odpychamy je od siebie, ale

one nie dają się zbyć. Przychodzą i po prostu biorą nas w objęcia, równając z ziemią
kłamstwa, za którymi próbujemy się schronić. Czy jako przyjaciele, czy też jako
terapeuci, musimy umieć przyjąć także śmierć – śmierć nawiązanych przez nas relacji,
naszych nadziei i marzeń. Kiedy czuwamy przy kimś, kto umiera, zaczynamy rozumieć,
że my także umieramy. Jeśli przyjmiemy tę prawdę, będziemy mieć szansę, żeby
dowiedzieć się, kim naprawdę jesteśmy – tam, w największej głębi, gdzie słowa się nie
liczą i gdzie panuje niezmącona cisza.

background image

Psychologiczne wybrzydzanie

Bardzo chętnie wybieramy z życia części pasujące do naszej wyimaginowanej układanki,
nie chcemy zaś ogarnąć jego całości, odrzucamy niewygodne fragmenty i wmawiamy
sobie, że damy radę żyć poza rzeczywistością. Wydaje nam się, że uciekamy przed
zewnętrznym światem, podczas gdy tylko chowamy się przed tym, co konfrontacja ze
światem budzi: mianowicie wewnętrzny świat uczuć i lęków. I tak nigdy nie uda się nam
uciec od tego, kim jesteśmy.

Kierują nami uczucia, których sobie nie wybieramy. Kiedy przychodzi ból straty,

doświadczamy naszej miłości do bliskich, którzy odeszli. Jeśli inni ludzie naruszają nasze
granice, gniew pomaga nam się bronić. Strach sam w sobie nie jest zagrożeniem, lecz
sygnałem alarmowym ostrzegającym przed niebezpieczeństwami, tak zewnętrznymi, jak
i wewnętrznymi. Uczucia, nawet trudne, są dobre. Dzięki nim żyjemy. Czemu więc tak
wrogo odnosimy się do naszych uczuć? Odrzucamy je, myśląc: „Nie chcę czuć się w ten
sposób!”. Jako psychologicznie wybredni nazywamy emocje, których chcemy,
„pozytywnymi”, a te, których sobie nie życzymy, „negatywnymi”. Próbujemy podzielić
świat, by móc żyć w części, która nam odpowiada, i zapomnieć o tej drugiej. Łudzimy
się, że wtedy osiągniemy doskonałość i niezmącony spokój, lecz w rzeczywistości
pozostajemy po dawnemu podatni na wszystkie uczucia, jest w nas dobro i zło.

Jeśli nie możemy znieść bólu, jaki przynoszą uczucia, próbujemy wyprzeć się połowy

swojego jestestwa. Człowiek, który przez lata praktykował medytację, unikał w swym
życiu gniewu, wierząc, iż to uczucie zniweczyłoby jego duchowy wzrost. Twierdził, że
złość jest „antyduchowa”: „Każda rzecz wzrasta wskutek poświęcania jej uwagi. Dlatego
nie możesz skupiać się na gniewie”. Stosował więc techniki medytacji, by wyciszyć się
i oczyścić z emocji antyduchowych. Tłumienie gniewu rychło przemieniło go jednak
w bierne popychadło, regularnie eksplodujące niekontrolowaną wściekłością.

Psycholog John Welwood nazwał unikanie gniewu stosowaniem „duchowego

objazdu

[2]

. Często wykorzystujemy duchowość, żeby unikać niechcianych uczuć,

konfliktów i... życia. Gdy poszukujemy stanu duchowej obojętności – błędnie określanej
mianem transcendencji – doprowadzamy tylko do duchowego rozwodu z samymi sobą.
Opisany powyżej człowiek chciał wznieść się ponad życie wewnętrzne, wypierając się
go. Emocje pogrzebał głęboko, nie widząc, że właśnie zasiewa ziarno, nad którego
wzrostem nie będzie miał kontroli. Uczucia, których nie aprobował, traktował tak, jakby
nie istniały. Człowiek nie może jednak przestać być sobą, tak jak woda nie może
przestać być mokra. Myśli i odczucia powstają w nas bez naszej wiedzy i zgody. Nie
uciekniemy od siebie samych, bo nie jesteśmy miejscem, które można opuścić, ani
rzeczą, którą można przerobić. Tymczasem, nie chcąc radzić sobie z naszym życiem
wewnętrznym, wolimy je po prostu odciąć. Ale taki zabieg nie jest ani terapią, ani
duchowym doskonaleniem, to po prostu amputacja. Już Simone Weil powiedziała, że

background image

życie nie wymaga okaleczania, by było czyste

[3]

. A jednak ludzie wciąż się okaleczają, bo

niektórych przejawów swojego człowieczeństwa po prostu nienawidzą. Mają nadzieję,
że oczyszczą się, jeśli będą się ciąć.

Jeśli mamy obsesję czystości, bierzemy rozbrat z prawdziwym życiem, bo ono składa

się z rzeczy czystych i wręcz przeciwnie. Człowiek, o którym tu mowa, próbował poprzez
duchowe oczyszczenie odseparować się od uczuć i życia, by egzystować
w alternatywnej rzeczywistości pozbawionej emocji, takich jak gniew. Jego wyobrażenie
na własny temat, idealny obraz samego siebie, stał w sprzeczności z prawdą o tym, kim
był. Jakże ciężko pracujemy, by dostosować się do wyidealizowanego wzorca... Na
próżno, bo nie jesteśmy idealni, tylko prawdziwi. A nasz ideał jest jedynie produktem
wyobraźni.

Czy nasza świadomość zniesie prawdę o nas samych, jeśli przestaniemy stosować

przemoc, jaką jest samooczyszczanie? A czy lustro odrzuca jakikolwiek obiekt
znajdujący się przed nim? Życie to nie supermarket, w którym wrzucamy do koszyka
starannie wyselekcjonowane emocje, a wszystko, co nam nie pasuje, odstawiamy na
półkę. Nie ma sensu rozcinać życia i wyrzucać jego połowy. W trakcie terapii otwieramy
się na wszystko, co życie przynosi, aż w końcu nie musimy już próbować zaakceptować
siebie. Otwieramy się na człowieka, którym od zawsze byliśmy.

Zbieracze psich kup

Zamiast po prostu przyjąć życie takim, jakie jest, i zaakceptować samych siebie,
zaczynamy wybierać i przebierać, albo... robić coś zupełnie odwrotnego. Pewien
człowiek nie przestawał myśleć o najgorszych rzeczach, jakie przytrafiły mu się w życiu.
Rozważał je, rozpamiętywał, rozkładał na czynniki pierwsze, i tak w kółko, aż nabawił
się zwyczaju chronicznego zadręczania się. Zaślepiony swoją obsesją, nie dostrzegał, że
stworzył sobie fałszywy, niepełny obraz świata – takiego, w którym działo się tylko zło.
Cierpiał, ale nie z winy prawdziwego świata, tylko własnej wizji, która mu prawdziwy
świat przesłaniała. Hołubił swój nawyk zadręczania się, bo przez pomyłkę uznał go za
wyższą, bardziej wyrafinowaną formę myślenia. Nie mogłem się z nim zgodzić. Rzuciłem
uwagę, że zazwyczaj, gdy widzimy psią kupę na chodniku, obchodzimy ją bokiem;
rzadko kto podnosi ją, dokładnie się przygląda i pieczołowicie obwąchuje, a potem
chowa do kieszeni. Zatkało go. Przez chwilę patrzył na mnie zszokowany, a potem
zapytał:

– Chce pan przez to powiedzieć, że jestem takim zbieraczem psich kup?

background image

Znam siebie na wylot

Jeśli nie zbieramy psich kup, możliwe, że pochłania nas poszukiwanie prawdy. Nie tej
zwykłej, która po prostu jest tu i teraz, tylko lepszej, takiej, po którą trzeba wyprawić
się na krańce świata. Niestety, nigdy nie zdołamy naszym umysłem przeniknąć
wszechrzeczy, ani nawet w pełni poznać samych siebie. Są w nas miejsca, które
pozostają poza naszym polem widzenia, dlatego zawsze będziemy potrzebowali kogoś,
kto pomoże nam zobaczyć to, czego sami nie widzimy. O przykłady nietrudno. Raz
jeden kolega oświadczył, bardzo zadowolony:

– Nie uwierzysz, jak niesamowicie stałem się pokorny!
Terapia nie wyeliminuje martwych pól, czyli miejsc w nas samych, których nie

widzimy. Przeciwnie – pomoże nam zaakceptować fakt, że zawsze będziemy częściowo
ślepi. Dzięki temu nauczymy się brać pod uwagę zdanie osób, które widzą to, czego my
nie widzimy, i robić użytek z ich spostrzeżeń. Niestety, boimy się tego, co inni mogą
o nas pomyśleć, i zatykamy uszy, gdy mówią to, co powinniśmy usłyszeć. Chwytamy się
mechanizmów obronnych i tworzymy iluzje, żeby tylko nie widzieć prawdziwego świata.

Ale to nam nie wystarcza. Nie chcemy sami pozostawać w ciemności, uważamy, że

inni też nie powinni widzieć. Robimy wszystko, żeby do nas dołączyli, i też oślepli na to,
czego my nie widzimy. Och, jakże dobrze się czujemy w towarzystwie wzajemnej
ślepoty. Wszyscy zgadzamy się, żeby nie widzieć tego, czego widzieć nie mamy chęci.
Szkoda tylko, że fakty nie przestają istnieć tylko dlatego, że zaprzeczamy ich istnieniu.
Tkwiąc w postawie zaprzeczenia, cierpimy. I oczywiście nie dostrzegamy tego, że sami
sobie to cierpienie zadajemy.

Pewna kobieta oświadczyła z dumą, że wreszcie ustawiła swojego męża, bo otwarcie

nazwała go skończonym dupkiem.

– Nie powinna pani nazywać męża dupkiem.
– Dlaczego nie? Wreszcie zdobyłam się na uczciwość.
– To, co pani nazywa uczciwością, inni nazwaliby okrucieństwem. Jest taki wierszyk:

„Kije i kamienie powodują cierpienie, ale od żadnego słowa nie zaboli mnie głowa”. Zna
go pani? Cóż, uważam, że jest bzdurny. I nieprawdziwy. Słowa potrafią zranić i sądzę,
że zraniła pani męża, nazywając go dupkiem.

– Cóż, wreszcie musiał usłyszeć prawdę.
– Och, i z pewnością ją usłyszał. Bo prawda jest taka, że ubliżyła mu pani. Niewiele

panią obchodziło, jak mąż się poczuje. Jestem pewien, że zapamięta tę prawdę – że
pani nie zależy.

Moja rozmówczyni wierzyła, że rozpracowała męża. Jeśli zaś chodzi o jej własne

zachowanie, była zupełnie ślepa. Nie zdawała sobie sprawy, jaki efekt mogły wywołać
jej słowa i jak bardzo były raniące. Co więcej, wdała się ze mną w dyskusję, chcąc
przeciągnąć mnie na swoją stronę. Miałem stać się równie ślepy jak ona i poprzeć ją,
gdy zaprzeczała prawdzie. Kiedy zamiast tego zasugerowałem, że mąż mógł odebrać jej
słowa jako okrutne i uznać, że nie zależy jej na nim, obruszyła się.

– Nie miałam tego na myśli. To jego interpretacja, nie powinien brać wszystkiego do

siebie.

background image

Słów nie można oddzielić od ich znaczeń, a wypowiedzi pozbawić konsekwencji. Ta

pani przekonała się, że to niemożliwe. Jej pogardliwy stosunek do męża pociągnął za
sobą bardzo smutne konsekwencje. Doszło do rozwodu.

Kiedy zgłaszamy się na terapię, nie wiemy, jakie jest źródło naszych problemów.

Wchodzimy do gabinetu, siadamy w fotelu i mówimy: „Nic z tego nie rozumiem. Staram
się robić wszystko tak, jak trzeba, ale to nie działa. Nic mi nie pomaga”. Na swoje
potrzeby tworzymy rozmaite teorie, które mają wyjaśnić, dlaczego jest nam tak źle.
Niestety, teorie w rodzaju „mój mąż to skończony dupek” są po prostu jeszcze jednym
objawem naszej ślepoty. A ponieważ bardzo te nasze koncepcje lubimy, nakłaniamy
innych, żeby w nie uwierzyli: „Sami powiedzcie, jak można robić takie rzeczy? No czyż
to nie jest skończony dupek?”. Jeśli nasi przyjaciele (i nasz terapeuta) kochają nas, nie
mogą kochać kłamstwa, które nas zaślepia. Przeciwnie, będą się starali nam pomóc
dostrzec prawdę, którą te kłamstwa skrywają. Jeśli kochamy naszych przyjaciół,
zniesiemy prawdę, którą przed nami odsłaniają, i nauczymy się nią żyć. Jeżeli natomiast
kochamy własne kłamstwa, uznamy, że najlepszą obroną jest atak i będziemy próbować
zwalić na nich nasze cierpienie: „To bzdury! Nie kupuję tego. Spójrz lepiej, co ty
wyprawiasz!”. Nikt z nas nie zna samego siebie na wylot. Są w nas miejsca, które
pozostają poza naszym polem widzenia, i zawsze będziemy potrzebowali innych ludzi,
żeby je nam pokazali. Kiedy dzięki nim zobaczymy to, czego wcześniej nie mogliśmy
dostrzec, wreszcie będziemy mogli przyjąć rzeczywistość taką, jaka jest, i wyciągnąć
ręce po dary, jakie przynosi. Wcześniej w ogóle ich nie widzieliśmy, zaślepieni przez
własne kłamstwa.

Jestem drugim tobą i kimś zupełnie innym

Skąd się bierze nasza psychologiczna ślepota? Otóż sami się oślepiamy, stosując
najróżniejsze mechanizmy obronne. Prawda, którą jako pierwszy odkrył przed nami
rzymski komediopisarz Terencjusz, jest taka, że nic, co ludzkie, nie jest nam obce.
Natomiast każdy mechanizm obronny to sposób, w jaki przekonujemy samych siebie, że
jakieś uczucia, myśli albo pragnienia są nam nieznane. Wytykamy innym, że starają się
uniknąć bólu, bo pozwalają, by zawładnęły nimi kłamstwa, a nie widzimy, że robimy
dokładnie to samo. Udajemy, że po prostu nie miewamy niektórych emocji, potrzeb czy
problemów. Tymczasem, jak to ujął Stack Sullivan, twórca szkoły interpersonalnej
w psychiatrii, jesteśmy o wiele bardziej ludzcy, niż myślimy. Nikt nie jest nieczuły na
ból, jaki zadaje nam życie, każdy cierpi z powodu straty i śmierci, i każdy próbuje, jak
może, uciekać od rzeczywistości.

Są takie ludzkie cechy, których bardzo nie lubimy i krytykujemy za nie innych. Tych

właśnie cech nie chcemy dostrzec w sobie: „Szef jest arogancki”, „Bogaci ludzie to
chciwcy i skąpiradła”, „Biedni ludzie sami są sobie winni, bo to po prostu śmierdzące
lenie”. Każdy z nas bywa czasem arogancki, chciwy albo leniwy, ale czujemy się o wiele

background image

lepiej, kiedy przypiszemy te cechy innym ludziom, by móc ich krytykować. Problem
w tym, że taka wizja jest kompletnie nieprawdziwa. Wszyscy jesteśmy braćmi
w upadkach, w kłamstwach i zaprzeczaniu rzeczywistości. Każdy popełnia błędy i zadaje
ból innym. Takie są fakty. Nie są one dla nas specjalnie miłe i pochlebne, więc trudno
nam je przyjąć. Wolimy wykluczyć się ze świata ułomnych istot, którymi są ludzie. Mocą
wyobraźni wznosimy się ponad ogół śmiertelników, a potem patrzymy z góry na tych
ludzi, oceniamy ich, wytykamy im ich ludzkie wady. Nawet nie przychodzi nam do
głowy, że gdy to robimy, odwracamy się z pogardą od naszego człowieczeństwa.

Każdy mechanizm obronny zabija coś w naszym wnętrzu albo w życiu zewnętrznym.

Za każdym razem, kiedy mówimy, że żal, który czujemy, jest bezsensowny, że nasze
pragnienia to śmieszne, głupie kaprysy, a złość jest po prostu obrzydliwa, dokonujemy
jakiegoś zabójstwa. Można umrzeć od dwóch precyzyjnych nacięć ostrzem, kiedy
człowiek otwiera sobie żyły. Można też umrzeć od tysięcy niewidocznych ciosów
zadanych duszy. To jest psychologiczne samobójstwo.

Kiedy spotkamy drugiego człowieka, doświadczamy inności. Ten ktoś ma inne serce,

inny umysł i inną ścieżkę życia. To odkrycie burzy obraz świata, jaki stworzyliśmy sobie
w wyobraźni. Jak na nie zareagujemy? Wyślemy nasze wyobrażenia do lamusa
i pogodzimy się z życiem czy też odwrócimy się z pogardą od rzeczywistości, która śmie
zawierać w sobie możliwość istnienia kogoś innego? W najgorszym wypadku zderzenie
z rzeczywistością obudzi w nas szczególnie niebezpieczną fantazję: „Jeśli zabiję tego
człowieka, wymażę raz na zawsze jego sposób myślenia”. Przesadzam? Raczej nie.
W naszym świecie fanatycy raz po raz próbują skazać na niebyt jakąś myśl, pogląd czy
uczucie, zabijając ludzi.

Są tacy, którzy zabijają naprawdę, inni robią to symbolicznie. Ktoś bezlitośnie

wyśmiewa rozmówcę podczas telewizyjnego talk-show. Żona wyładowuje swoją
wściekłość na mężu, wrzeszcząc na niego. Ojciec bije dziecko. W każdej z tych sytuacji
jedna osoba atakuje drugą, usiłując zniszczyć jej sposób myślenia, jej życie i ją samą.
Ale robią to na próżno. Wobec życia i jego różnych przejawów jesteśmy równie
bezradni, jak wobec nieuchronności śmierci i strat, któe ono przynosi. Życie płynie, nie
jesteśmy w stanie zatrzymać jego nurtu. Już łaciński teolog Tertulian przed niemal
dwoma tysiącami lat notował ze smutkiem, że pierwszą reakcją, jaką wzbudza prawda,
jest nienawiść.

Nienawiść atakuje rzeczywistość i próbuje ją zniszczyć, ale te wysiłki na nic się nie

zdają. Ponosi klęskę za klęską, co tylko potęguje jej wściekłą gwałtowność. Nienawiść
kipi, pęcznieje, wypiętrza się, jakby chciała przerosnąć życie, zastraszyć je i pokonać.
Fanatycy i wszelkiej maści przemocowcy wierzą, że wystarczy brutalna siła, żeby
wykorzenić raz na zawsze postawy, których nie rozumieją i nie akceptują. Nigdy nie
dopną swego, bo każde dziecko, które się rodzi, przynosi ze sobą na świat zdolność
samodzielnego myślenia.

Niestety, choć lata mijają i przychodzą kolejne pokolenia, wciąż zbyt wiele dzieci

wychowuje się w domach, gdzie żeby przetrwać, muszą siedzieć cicho. Pacjentka, która
w dzieciństwie doświadczyła przemocy psychicznej, przynosi na terapię ciężar tych
wszystkich lat, gdy była dzieckiem i zabijano w niej duszę

[4]

. Przygląda mi się

podejrzliwie: „Czy ten terapeuta będzie ode mnie wymagał, żebym wyparła się tego,
czego pragnę? Czy zechce odebrać mi to, co kocham? A może ja uprę się przy swoim

background image

i będę oczekiwać, że pójdzie na ustępstwa, rezygnując ze swojego zdania, żeby w ten
sposób udowodnić mi, że mu na mnie zależy? Co będzie, jak zderzą się nasze punkty
widzenia? Czy ich współistnienie w ogóle jest możliwe?”. Te pytania nie są błahe ani
bezzasadne, konflikty tego rodzaju często pojawiają się bowiem podczas terapii.

Pewien czterdziestoletni mężczyzna zgłosił się do mnie z powodu problemów, jakie

wciąż pojawiały się w jego związkach. Bardzo szybko mogłem przekonać się na własnej
skórze, jak wyglądały te problemy, bo zaczął je stwarzać w moim gabinecie. Pokazałem
mu, że jego zachowanie wobec mnie – zdystansowane, wręcz odpychające –
odzwierciedla sposób, w jaki funkcjonuje w związkach z kobietami.

– To stek bzdur! – parsknął.
– Reaguje pan sarkazmem. Zauważył pan to?
– A jak mam reagować? Opowiada mi pan dyrdymały i myśli pan, że w nie uwierzę?
– W porządku, rozumiem, że pan się ze mną nie zgadza. Nie mam nic przeciwko

temu. Czy pan może zaakceptować fakt, że ja się z panem nie zgadzam?

– Jasne. – Wzruszył ramionami.
– Wyraźnie widać, że każdy z nas ma inny punkt widzenia. Pan ma swój, a ja swój.

To normalne, tak właśnie powinno być. Po prostu dwa umysły spotykają się w jednej
przestrzeni. Rozumiem, że to panu nie przeszkadza?

– Jasne, że nie – skwitował.
– Po co więc wysilać się na sarkazm? To chyba niepotrzebny wydatek energii, skoro

nasza różnica zdań panu nie przeszkadza?

– Nie wiem. – Zmarszczył brwi, zaskoczony. – Nigdy o tym nie myślałem.
W następnej chwili mój rozmówca zupełnie spontanicznie opowiedział mi o swoim

ojcu. Był to alkoholik i przemocowiec, który tyranizował rodzinę, a syna wykpiwał,
obrzucał najgorszymi wyzwiskami i regularnie bił. Nic dziwnego, że syn, dorósłszy, sam
używał języka pełnego sarkazmu i pogardy. Na pierwszy rzut oka można było uznać to
za mur, którym się otaczał. W rzeczywistości było to okno, które pozwalało zobaczyć
cierpienie, jakie przeżył w przeszłości. Nie musiał używać wielu słów, żeby opowiedzieć
mi swoją historię. Odegrał ją przede mną, zachowując się tak, jak się zachował.
Chuligani zastraszają słabszych, ojcowie-gwałtownicy maltretują dzieci, fanatycy
zabijają... Ale rzeczywistości nie da się wyrwać z korzeniami, nawet przy użyciu tak
drastycznych środków. Owszem, przemoc doznawana od ojca nie pozostała bez
skutków – w dorosłym życiu syn gardził samym sobą, a bliskich odpychał i ranił, bo
wciąż się bał, że zostanie przez kogoś skrzywdzony. Ból, którego doświadczył
w dzieciństwie, uczynił z niego ofiarę, która potrafiła tylko jedno – stać się kolejnym
katem. A przecież, choć gardził sobą i usiłował mnie odstraszyć, żebym przypadkiem się
do niego nie zbliżył, ten człowiek wciąż krył w sobie swoje prawdziwe, wewnętrzne
życie, przyczajone za zasiekami pogardy i wrogości, które sam wzniósł. To życie było
jego i nie mogło go zdradzić, więc wciąż wysyłało do niego sygnały, które interpretował
jako ciągły niepokój. Wreszcie, nie mogąc ich dłużej ignorować, zgłosił się na terapię.
Jeśli spojrzymy na problem z tej perspektywy, można powiedzieć, że nikt nie przychodzi
na terapię. Każdy jest prowadzony, ba, może wręcz wleczony przez ten niepokój i inne
objawy, które stają się nie do zniesienia. I daje się tu przywlec w nadziei, że zostanie na
powrót scalony i uleczony przez spojrzenie, które przyjmuje i akceptuje całego
człowieka.

background image

Bardzo chcemy wysłać do wszystkich diabłów to nasze uprzykrzone wewnętrzne

życie, które nie daje nam spokoju i wysyła sygnały, że potrzebuje terapii. A jednak
trzeba nam zaakceptować samych siebie i to, jacy jesteśmy. Jako przedstawiciele
gatunku homo sapiens – ja jestem tobą, a ty mną. Wszyscy dzielimy to samo
doświadczenie człowieczeństwa, które sprawia, że potykamy się i upadamy,
zaprzeczamy rzeczywistości, uciekamy się do projekcji. A może jedyny ratunek leży
w tym, żeby przyjąć i zaakceptować rzeczy, które odrzucamy w sobie, a widzimy
w innych? Kiedy mój pacjent przestał się bać, że go skrzywdzę, zdał sobie sprawę, że
przez lata sam krzywdził siebie i swoich bliskich. Rozpoczął proces żałoby nad tym, co
stracił, i zmierzył się z gniewem, jaki czuł wobec ojca. Kiedy zdecydował się
zaopiekować swoim wewnętrznym życiem, przestał być krzywdzicielem i wreszcie
odważył się kochać.

Nasze myśli, poglądy i przekonania nie są jedynymi pod słońcem – udowadniają nam

to ludzie, których spotykamy. Każdy po swojemu widzi świat, nasze wizje są rozbieżne
do tego stopnia, że nie rozpoznalibyśmy siebie w tym, jak nas postrzegają inni.
Przekonanie, że wszystko wiemy najlepiej i zawsze mamy rację, zostaje nieco
zachwiane, kiedy zaczynamy rozumieć, że to, co sądzimy o innych, więcej mówi
o naszych poglądach, niż o tym, jacy oni są naprawdę. Żywego człowieka nie da się
zredukować do sztywnych pojęć. Mężczyzna, który twierdził z przekonaniem, że
opowiadam dyrdymały, w ogóle nie usłyszał, co mówię, bo w uszach miał tylko własną
opinię na mój temat. Każdy, oczywiście, ma prawo do własnych opinii i reakcji, ale nie
należy otaczać się nimi jak drutem kolczastym. Dobrze jest pamiętać, że dowodzą one,
iż jesteśmy częścią czegoś większego niż my sami.

Jeśli postrzegamy innych ludzi jako istoty zupełnie nam obce i w dodatku tkwiące

w błędzie albo po prostu złe, trzeba nam zrozumieć, że ten sztywny podział istnieje
tylko w naszych głowach. Gdy to zaakceptujemy, wyjdziemy z izolacji, w której
zamknęła nas własna wyobraźnia, i na powrót zaczniemy żyć wśród ludzi – naszych
braci w człowieczeństwie. Dopóki tak się nie stanie, dopóki będzie istniał w naszych
głowach sztywny podział na „nas” i „ich”, alienacja i samotność będą niszczyć nasze
życie, przynosząc cierpienie.

Czy mógłby pan mnie okłamywać? Dobrze
zapłacę

Jeśli mamy przyjąć i zaakceptować innych ludzi, musimy z ich kłamstwami zmierzyć się
tak samo, jak z naszymi. Może się zdarzyć, że ktoś niemal otwarcie poprosi nas,
żebyśmy kłamali. Pewien człowiek twierdził, że terapia nie jest mu do niczego
potrzebna. Ale ponieważ przyjaciele nie dawali mu spokoju, widząc, że ma problem
z narkotykami, poprosił mnie, żebym przyjął od niego honorarium za terapię. Ja dostanę

background image

pieniądze, on będzie mógł rozgłaszać, że się leczy, i wszyscy będą zadowoleni.

– Miałbym w zamian za honorarium oferować panu fałszywą czy też prawdziwą

terapię? – Chciałem się upewnić.

– Zależy mi na jednym. – Machnął ręką. – Chcę, żeby kumple odczepili się ode mnie.
– Oni się do pana nie przyczepili. Prawda się przyczepiła. Zacisnęła szczęki jak

amstaff, i nie zamierza puścić. Przyjaciele po prostu to widzą i chcą, żeby pan też
zauważył.

– Wystarczy, że się zamkną, to nie będę musiał o tym wszystkim myśleć.
– Oczywiście. Może pan unikać myślenia o prawdzie, ale to niczego nie zmieni.

Prawda, żeby istnieć, nie potrzebuje tego, by pan o niej pamiętał. Może pan uciekać,
gdzie oczy poniosą, ale ona będzie siedzieć panu na karku.

– Niech pan posłucha. – Mój rozmówca uderzył w ton stanowczy. – Przychodzę do

pana, mam zamiar panu zapłacić. Wszystko po to, żeby móc im powiedzieć, że
zgłosiłem się na terapię.

– Ale nie zamierza pan tej terapii podjąć, tylko udawać, że pan to robi.
– Co za różnica? Nikt nie musi o tym wiedzieć.
– Cóż, my dwaj będziemy wiedzieć. Liczy pan na to, że płacąc mi za bycie

nieuczciwym, zakupi pan sobie rzeczywistość skrojoną wedle pana życzeń. Niestety,
rzeczywistość nie jest na sprzedaż.

– Może pan być spokojny, wszystko zostanie między nami. Ostatecznie, co w tym

złego, że trochę mi pan pomoże?

– Nie pomogę panu. Ułatwię panu tylko tkwienie w kłamstwie. Sprawię, że będzie je

pan przełykał gładko i nikt nie będzie panu w tym przeszkadzał. Jeśli zapłaci mi pan za
to, żebym zrezygnował z uczciwości wobec pana, stanę się tylko oszustem,
bezużytecznym kłamcą.

– Niech pan nie przesadza. Nie jest pan pierwszym terapeutą, do którego przychodzę,

byłem też na leczeniu odwykowym. Jak dotąd, wszyscy byli zadowoleni, że płacę,
i chętnie brali pieniądze.

– Jeśli zrobię, o co pan prosi, i wezmę za to pieniądze, stanę się zwykłym oszustem,

niewartym pańskiego zaufania. Po co miałby pan ze mną w ogóle rozmawiać? Po czymś
takim nigdy już nie odzyskam pańskiego zaufania.

– Do czego pan zmierza? Chce mi pan powiedzieć, że powinienem poszukać innego

terapeuty?

– Na pewno znajdzie pan kogoś, kto pomoże panu kłamać. Ale opłacać kłamcę, żeby

pełnił funkcję terapeuty? Po co?

W gabinecie terapeuty, tak jak i w życiu, spotykamy kłamców. Musimy uczciwie sobie

powiedzieć, że ci ludzie kłamią. Jeśli wesprzemy ich postawę i będziemy sprzyjać ich
dążeniom, zaczniemy okłamywać samych siebie. Zresztą kłamcy też chcą zostać
uleczeni. Ale panicznie się boją jedynego skutecznego lekarstwa – prawdy. Tego, że
musieliby powiedzieć prawdę. Odczuć ją. I zmierzyć się z nią. Każdy z nas kłamie;
usiłujemy skryć się za kłamstwami, żeby obronić się przed cierpieniem. Używamy ich jak
tarczy, którą kurczowo trzymamy, i nie zamierzamy odrzucić tylko dlatego, że jakiś
terapeuta twierdzi, iż tak będzie lepiej. Rezygnujemy z kłamstwa dopiero wtedy, kiedy
terapeuta pozostaje wobec nas uczciwy, nie daje się wciągnąć w naszą grę i nie
przytakuje kłamstwom, które wygłaszamy, ale też nie bagatelizuje mechanizmów

background image

obronnych, do których jesteśmy tak bardzo przywiązani. Jeśli relacja, jaką nawiązujemy
podczas terapii, ma być uzdrawiająca, obie strony muszą być uczciwe.

Jeśli udajemy, że wierzymy w czyjeś kłamstwa, i nie mówimy mu otwarcie, że mija się

z prawdą, sami stajemy się kłamcami. Dlaczego? Bo czujemy opór przed koniecznością
zmierzenia się z faktem, że nasz rozmówca kłamie. O wiele łatwiej jest udawać, że
wszystko jest w porządku. Kłamca, ze swej strony, zachęca nas, żebyśmy i my kłamali.
W ten sposób poddaje nas próbie – jeśli się nie ugniemy, okażemy się godni zaufania.
Gdy nasz rozmówca kłamie, musimy dosłyszeć w jego głosie ostrzegawczy, naglący ton.
To wewnętrzne życie tego człowieka, jego potencjał, który powoli tonie w powodzi
kłamstw, woła jeszcze o ratunek. Za chwilę nieubłagany ciężar kłamstw zdławi go,
zdusi, na dobre odbierze głos.

Dewaluacja

Kolejne kłamstwo, którego się chwytamy: dewaluacja. Pewna pani oświadczyła, że
jestem do niczego, a to, co mówię, jest tak głupie, że aż śmieszne. Terapia u mnie była
według niej czystą stratą czasu. Nie tylko mi się dostało. Zmieszała też z błotem swoich
przyjaciół i rodzinę. Sama nie wiedziała, jak srogo się w ten sposób karze – odpychając
wszystkich, skazywała się na życie w samotności.

Każdy z nas spotka się z dewaluacją. To najczęściej nic osobistego, a raczej ogólna

zasada, według której działa ten mechanizm obronny. Czy to wina latarni, że pies na nią
sika? Czy to nasza wina, że spotykamy człowieka, który stosuje mechanizm dewaluacji?
Jeśli ktoś mówi, że nie jesteśmy nic warci, robi to, żeby nie musieć brać pod uwagę
wartości, jaką reprezentujemy, i ani przez chwilę nie poczuć się od niej zależnym.
Dewaluacja jest mechanizmem obronnym, który ma zapewnić całkowitą niezależność.
Bywa też, że ktoś lekceważy nasze osiągnięcia, bo nam po prostu zazdrości; tworzy
więc w wyobraźni wizję własnego sukcesu – o wiele większego i wspanialszego niż ten,
który udało się nam osiągnąć. Nie mogąc znieść ciężaru własnej zazdrości, ludzie
dewaluują to, co jest jej obiektem, a czego w sobie szukają na próżno

[5]

.

Wysłuchałem tyrady pacjentki.
– Czy zdaje sobie pani sprawę z tego, jak pani mnie dewaluuje?
– A co? Chce pan powiedzieć, że powinnam pana wysoko cenić?
– Nie. Może mnie pani dewaluować, to wolny kraj. Ale dopóki będzie pani stosować

ten mechanizm, odmawiając mi wszelkiej wartości, będzie pani zmuszona
współpracować z bezwartościowym terapeutą w ramach bezwartościowej terapii.

– Och, ta terapia jest bezwartościowa.
– Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Dopóki mnie pani dewaluuje, nasza

terapia będzie bezwartościowa.

– Ta cała terapia nic mi nie daje.
– Ma pani rację. Skoro uważa pani, że jestem kompletnie bezwartościowy, terapia ze

background image

mną na pewno nic pani nie da. Może pani nadal stosować wobec mnie mechanizm
dewaluacji, jeśli pani to odpowiada, ale terapia skończy się fiaskiem.

– Dlaczego miałabym zmienić zdanie na pański temat?
– Cóż, jestem pani terapeutą, a nie koszem na śmieci.
– Tyle że to, co pan proponuje, nie jest warte funta kłaków.
– Na pewno? A może to mechanizm dewaluacji nie jest wart funta kłaków? Wolno

pani przy nim obstawać, nie będę pani powstrzymywał, zresztą nie mam jak tego
zrobić. Ale wtedy będzie pani miała za sobą następną nieudaną terapię. Pochowa ją
pani na cmentarzu, gdzie leżą wszystkie dawniejsze terapie, które również okazały się
nieudane. A potem czeka panią kolejny pogrzeb – życia, jakie mogłaby pani mieć, gdyby
nie ten cmentarz. Po co sabotować kolejną terapię? Przecież w ten sposób jest pani
nadal uwikłana w cierpienie, od którego mogłaby się pani uwolnić.

Za każdym razem, kiedy zapraszamy kogoś do osobistej relacji, nasza inicjatywa

ożywi w tej osobie wspomnienia relacji, jakie dane jej było przeżyć. W przypadku tej
kobiety nie były to dobre wspomnienia – ludzie, których kochała, skrzywdzili ją. Moja
propozycja pomocy obudziła w niej sprzeczne uczucia. Bardzo pragnęła, by ktoś
szczerze się o nią zatroszczył, ale wyobraźnia natychmiast podsuwała jej czarny
scenariusz – jeśli odważy się mi zaufać, potraktuję ją równie okrutnie i niegodziwie jak
ludzie, których tak dobrze pamiętała. Bała się dopuścić do sytuacji, w której ktoś znowu
potraktuje ją jak śmiecia. Zbyt często zdarzało się jej to w przeszłości. Żeby
zminimalizować ryzyko, zaczęła stosować mechanizm dewaluacji. To było tak, jakby za
każdym razem cofała się w przeszłość: „Wiem, że gdy tylko ci zaufam i przywiążę się do
ciebie, ty zaraz mną wzgardzisz, powiesz, że jestem dla ciebie nikim, i odwrócisz się ode
mnie. Nie dopuszczę więc do tego – zrobię to pierwsza”.

Kiedy ludzie dewaluują nas, czujemy złość – taką, jaką oni odczuwali, gdy doznawali

podobnego traktowania. Jeśli nie rozumiemy, jak działa ten mechanizm, możemy
popełnić błąd i tę złość skierować na nas samych. Usłyszawszy, że jako terapeuta nie
jestem wart funta kłaków, mogłem popaść we frustrację: „Może faktycznie ona ma
słuszność? Nie jestem dość dobry. Jestem po prostu do niczego!”. W tym momencie
może pojawić się pokusa, żeby podporządkować się osobie, która nas dewaluuje. Moja
pacjentka miała takie doświadczenie w relacji z matką.

– Wpadała w furię, kiedy się odzywałam. Zaczęłam myśleć, że może mnie polubi, jeśli

będę siedzieć cichutko.

Zygmunt Freud proces obejmujący rozumienie i interpretację ukrytych dynamizmów

nazywał „przepracowaniem”. Zwolennicy teorii interpersonalnej, którzy uważają, że
nasza osobowość kształtuje się i przejawia w relacjach z innymi, mówią o living
through

[6]

, a więc nie tyle o „przepracowaniu”, co o „przeżyciu” problemu. Relacje, które

nawiązujemy z innymi, sprawiają, że doświadczamy szczególnie silnych uczuć i emocji.
Przeżywając je, możemy wiele się nauczyć. Dewaluację też trzeba nam będzie przeżyć.
Może potraktują nas w ten sposób rodzice, może szef albo kolega z pracy,
niewykluczone, że zrobi to nasz mąż albo żona.

Kiedy spotykamy się z dewaluacją, często reagujemy milczeniem. Możemy omyłkowo

uznać, że jest ono przejawem naszej grzeczności i sympatycznego usposobienia.
Nieprawda. Akceptując dewaluację, okazujemy masochistyczną uległość. Tomasz
z Akwinu twierdził stanowczo, że nie wolno okazywać takiej uległości drugiemu

background image

człowiekowi, bo w ten sposób nakłaniamy go do grzechu. I miał rację. Ten, kto nas
dewaluuje, sam sobie wyrządza krzywdę. Nie reagując na dewaluację, przyczyniamy się
do tego, że krzywdzące zachowanie trwa. Co więcej, my sami zaczynamy odczuwać
gniew, a może nawet beznadzieję i rozpacz, a więc też zostajemy skrzywdzeni. Ani
agresja, ani uległość nie są dobrymi odpowiedziami na dewaluację. Co powinniśmy
zrobić? Powiedzieć prawdę.

Dewaluacja, a więc odmówienie komuś wszelkiej wartości, nie jest wglądem, tylko

usterką myślenia. Nie my jesteśmy beznadziejni i do niczego; to dewaluacja jest
bezwartościowa. Mało tego. Dewaluacja, o ironio, ukazuje naszą wartość – osoba
stosująca ten mechanizm zazdrości nam czegoś i nie jest w stanie tego od nas przyjąć.
Dewaluacja wyniszcza wszelkie zdrowe relacje międzyludzkie. Bierze sobie za cel każde
dobro, które budzi zazdrość. Żeby powstrzymać zabijanie relacji, także w terapii, na
nienawiść trzeba odpowiedzieć mocą

[7]

. Drugi człowiek może nas dewaluować, jeśli

chce, ale jego postawa nie determinuje naszej. Nadal mamy wybór – nie musimy karmić
raka, który go wyniszcza. Nie musimy liczyć się z mechanizmem dewaluacji, poddawać
się mu ani z nim dyskutować. Jeśli okażemy niezależność, ofiara dewaluacji zyska
przyjaciela. W przypadku, który tu opisuję, pacjentka zyskała terapeutę, którego nie
była w stanie zniszczyć, więc zrozumiała, że może na nim polegać.

Jeśli ktoś stosuje wobec nas dewaluację, stawiajmy mocne granice. Naszą wzajemną

relację trzeba ochronić, nie dopuścić do tego, żeby zamieniono ją w latrynę

[8]

. Jeśli

pozwolimy, by nas dewaluowano, staniemy się wspólnikami osoby stosującej ten
mechanizm, ba, popchniemy ją do zbrodni, którą jest zabicie relacji. Nigdy nie wolno
nam poddawać się dewaluacji, choć poddanie się jest postawą, która występuje
zarówno w życiu, jak i w terapii. Poddajemy się wyłącznie prawdzie, nigdy kłamstwu.
A dewaluacja jest kłamstwem, które ktoś próbuje nam wcisnąć.

Śmierć zabija nas raz, brak wiary w siebie –
milion razy

Możemy czasem usłyszeć od kogoś, że reprezentujemy sobą mniej niż zero – osoba ta
zastosowała wobec nas dewaluację. Jednak nieporównanie częściej sami ją stosujemy,
obierając sobie za cel własną osobę. Od pewnej pani usłyszałem:

– Zawsze dopatruję się w sobie wad. Zawsze mam sobie coś za zarzucenia.

Zadręczam się tym od rana do nocy.

Czym jest brak wiary w siebie? To nienawiść do własnej osoby, ustrojona w ciuszki

„głębokich przemyśleń”.

– Chciałabym wziąć udział w tych warsztatach, ale jestem za kiepska. Nie poradzę

sobie, tam trzeba zdolności, a ja... szkoda gadać.

– Czy nie uważa pani, że właśnie sama się pani pogrąża?

background image

– A jeśli mam rację? Nie dam rady, nie jestem dość dobra, nie potrafię...
– Czy nie sądzi pani, że brakuje pani wiary w siebie?
– Jakie to ma znaczenie? Nie uda mi się, na pewno mi się nie uda. Zaliczę klapę.
– Czy można przeżyć jutrzejszy dzień dzisiaj?
– Nie. Oczywiście, że nie.
– Proszę zauważyć, jak umiejętnie używa pani wizji przyszłości, która istnieje jedynie

w pani wyobraźni, żeby torturować się już dzisiaj. Owszem, jutrzejszy dzień może
przynieść ból, ale pani nie chce czekać. Woli pani zadać sobie cierpienie teraz, zaraz.
Zgodnie z hasłem „Po co czekać do jutra, skoro mogę cierpieć już dzisiaj?”.

– Zgadza się. – Zaśmiała się niewesoło. – To cała ja.
– Wyraźnie się pani nie docenia. Czy w ten sposób wymierza pani sobie karę za to, że

śmie marzyć o lepszym traktowaniu?

Spuściła wzrok i zaśmiała się znowu, kiwając głową.
Kiedy wątpimy w siebie, tak naprawdę nie chcemy siebie znać. Nie zamierzamy usiąść

i przyjrzeć się własnym uczuciom, żeby przekonać się, kogo ukażą. Martwiąc się na
zapas, człowiek wypełnia przyszłość lękiem, żeby nie było w niej miejsca na odkrycie,
kim jest ta tajemnicza, nieznana osoba – on sam.

To trochę tak, jakby iść przez życie, trzymając w ręku świecę, i wyobrażać sobie, że

krąg bladego, chybotliwego światła ogarnia cały świat, podczas gdy tak naprawdę
ukazuje on tylko znikomą jego część. Ta mała plama światła nie zamyka w sobie naszej
prawdziwej wartości; kryje się ona w bezkresnym, nieprzeniknionym mroku. Nikt nie
wie, co przyniesie przyszłość. Nie ma sensu udawać, że wiemy, iż przyniesie ona
porażkę. Trzeba nam przyjąć i zaakceptować niewiadomą, którą jesteśmy.

Kiedy przestaniemy święcie wierzyć we własne wątpliwości i odpuścimy je sobie,

zobaczymy, jak bardzo nas zaślepiały. Nie dostrzegaliśmy własnego potencjału. Złe
mniemanie o sobie to kolejne kłamstwo, które nam szkodzi. Kiedy je odrzucimy, odżyją
w nas uczucia. Obudzimy się, żeby żyć prawdą, którą tłumił dotąd brak wiary w siebie.

Gaslighting

[9]

Inni ludzie przyprawiają nas o ślepotę, gdy udaje się im nakłonić nas, żebyśmy
potakiwali ich kłamstwom. Często też sami przesłaniamy sobie oczy – zaślepiają nas
własne, błędne przekonania. Zamiast zaakceptować fakt, że nigdy do końca nie
poznamy drugiego człowieka, bo każdy jest niezgłębioną tajemnicą, twierdzimy, że
naszych bliźnich znamy jak zły szeląg. Jesteśmy tego pewni i ta pewność jest jeszcze
jedną rzeczą, która przesłania nam pole widzenia. Jeśli chcemy kogoś rzeczywiście
poznać, musimy powiedzieć sobie na wstępie, że go nie znamy. Gdybyśmy wiedzieli
o kimś wszystko, nie moglibyśmy dowiedzieć się niczego nowego. Brak wiedzy jest
warunkiem koniecznym, żeby się czegokolwiek nauczyć, nieznajomość jest punktem
wyjścia, żeby kogoś poznać. Świadomość, że jest coś, czego nie wiemy, pozwala

background image

otworzyć się na tajemnicę. Także na tę, którą jest drugi człowiek. Bywa jednak tak, że
nie zamierzamy przyznać się do jakiejkolwiek niewiedzy i otworzyć na drugiego
człowieka. Co się wtedy dzieje?

Przyszedł do mnie pewien mężczyzna, który chciał zasięgnąć opinii na temat swojej

wcześniejszej terapeutki.

– Twierdziła, że gdy nadmiernie mrugam powiekami, oznacza to, że narasta we mnie

mordercza furia. Miała rację?

– Nie – odpowiedziałem. – Chyba że ta pani potrafi czytać w pańskich myślach. Ale

psychoterapia nie na tym polega.

Nie umiemy czytać w myślach innych ludzi. Jeśli chcemy nawiązać z kimś prawdziwą

relację, musimy porzucić złudzenia, że go przejrzeliśmy, i zaakceptować ryzyko, które
niesie ze sobą fakt, że tak naprawdę nigdy go do końca nie poznamy.

Mężczyzna mówił dalej:
– Kiedy wypowiedziała się o mnie pejoratywnie, chciałem polemizować. Oświadczyła,

że właśnie udowodniłem, iż przejawiam opór. Była zadowolona dopiero gdy
przyznawałem się do winy, nawet jeśli miałem wewnętrzne przekonanie, że oskarżenie
jest całkowicie chybione. Czułem się jak bohater Paragrafu 22.

– No cóż, nie dziwię się panu – odparłem.
Kiedy ktoś wyraża własne zdanie, a my interpretujemy to jako stawianie oporu, to

znaczy, że usiłujemy tę osobę zastraszyć i siłą zmusić do uległości. Jeśli nam się to uda,
jej postawę nazwiemy „współpracą”. Manipulant potrafi wykorzystać każdy,
najdrobniejszy fakt, żeby ukazać fałszywy obraz rzeczywistości i przekonać wszystkich
wokół, że jego wymysły to najprawdziwsza prawda. Ten mechanizm nosi nazwę
gaslighting, tak jak tytuł znanego filmu, opowiadającego o mężczyźnie, który umiejętnie
manipulował faktami, przeinaczał je i wykorzystywał do swoich celów, doprowadzając
do tego, że jego żona uwierzyła, że traci zmysły, i zaczęła podejrzewać u siebie chorobę
psychiczną

[10]

.

Jeśli ktoś chce wykazać swoją przewagę nad drugim człowiekiem i kontrolować go, na

pewno nie pomoże mu w odnalezieniu własnych słów, własnego języka. Będzie udawał,
że go słucha, jednocześnie dając popis brzuchomówstwa, tak by w rezultacie słyszeć
jedynie to, co sam mówi. Zamiast podjąć razem z nim próbę zrozumienia konfliktów,
które przeżywa, powie mu w sposób nieznoszący sprzeciwu, co ma robić. Jeśli
manipulant z jakiegokolwiek powodu poczuje się niepewnie czy niekomfortowo, nie
omieszka oskarżyć o to swojej ofiary: to jej wina; to ona doprowadziła do tego, że czuje
coś, czego nie chciał czuć.

– Pacjent zrzuca na mnie swoją konsternację! – poskarżyła się kiedyś pewna

terapeutka swojemu superwizorowi.

– Nie sądzę. – Usłyszała w odpowiedzi. – Skoro czujesz konsternację, to znaczy, że ty

sama jesteś skonsternowana.

Oskarżamy innych, zamiast przyjrzeć się sobie. Jeśli nie przeanalizujemy własnych

uczuć, będziemy przypisywać je innym ludziom. „Mruga pan oczami? To znaczy, że
czuje pan morderczą furię”. Czy to jest próba wejścia w relację z drugim człowiekiem?
Nie. Tak mówi ktoś zapatrzony w siebie i swoje teorie. Zamiast zmuszać ludzi, żeby
dopasowali się do naszych koncepcji, otwórzmy się na rzeczywistość. Ona już zadba
o to, żeby nasze koncepcje dopasowały się do prawdziwego życia.

background image

– Co moja pacjentka teraz zrobi? – Chciała wiedzieć pewna studentka.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałem. – Terapeuta nie może układać sobie w głowie

gotowych scenariuszy, przewidywać, że jego pacjent zachowa się w jakiś określony
sposób. Nie mógłby wtedy dostrzec tego, co dla niego niespodziewane, a przecież nasze
zadanie polega na tym, żeby zmierzyć się z niewiadomą, którą jest drugi człowiek.
Musimy być otwarci na wszystko, co może nas zaskoczyć. Jeśli nie jesteśmy otwarci,
przewidujemy, prognozujemy – a przynajmniej tak określamy to, co robimy, żeby nie
przyznać otwarcie, że my, terapeuci, stosujemy mechanizm projekcji.

Staramy się przewidzieć i zaplanować przyszłość, zamiast pozwolić, żeby życie

wprowadziło nas w nią i pozwoliło odkryć tajemnicę, jaką jest drugi człowiek.

Był sobie mężczyzna, który pewnego wieczora spotkał w barze piękną kobietę.

Poprosił ją o numer telefonu, a ona zgodziła się mu go podać. Kiedy po pewnym czasie
do niej zadzwonił, odebrała nader chłodnym tonem. Zaprosił ją na randkę, ale ona nie
wykazała najmniejszego zainteresowania. Spytałem go, jakie uczucia budzi w nim ta
sytuacja.

– Pragnę jej – powiedział żarliwie. – Jeszcze nigdy nie czułem tak niesamowitego,

wszechogarniającego pożądania. Wiem, po prostu wiem, że ona mnie kocha.

Nie, nie wiedział tego. Po prostu łudził się nadzieją. Zresztą, pomimo płomiennych

deklaracji, on także nie darzył uczuciem tej kobiety. Ekscytował się własnym o niej
wyobrażeniem, widział ją jako ucieleśnienie swoich fantazji. Zachowywał się tak, jakby
wierzył, że jego pragnienie jest na tyle potężne, by zmienić rzeczywistość. Dzwonił do
niej i dzwonił, więc zablokowała jego numer. Nie zamierzał się z tym pogodzić. Wciąż
się łudził, że zdoła dopiąć swego – żeby tylko nie musieć przyznać, że został odrzucony
i zmierzyć się z własnym rozczarowaniem.

Kiedy w końcu odpuścił chęć kontrolowania tej kobiety i całego życia, kiedy przestał

upierać się przy tym, jaka ona powinna być i jak ma się zachowywać, mógł otworzyć się
na prawdę – o tej kobiecie, o stracie, którą przeżył, i o swoich uczuciach. Przyjął
i zaakceptował życie takim, jakie było. Wcześniej łudził się, że znajdzie sposób, by
odepchnąć od siebie niewygodną rzeczywistość i wywinąć się prawu straty. Teraz
pozwolił, by uczucia żalu i gniewu popłynęły przez niego, niesione nurtem życia.
Zamiast chwytać się nierealnego marzenia, wpatrywać się w coś, co się nie działo
i nigdy nie miało wydarzyć, podjął wyzwanie, żeby zaakceptować to, co rzeczywiście się
działo.

Nie jest łatwo przyjąć prawdę o życiu. Nie chcemy, żeby życie było takie, jakie jest.

Walczymy z nim. Pewna terapeutka nie potrafiła otworzyć się na drugiego człowieka,
nawet gdy był to siedzący naprzeciwko niej pacjent. Wmawiała pacjentom, że są
„nieporadnymi, żałosnymi życiowymi kalekami”, albo że „mają bardzo, ale to bardzo
poważne problemy, których nie można określić inaczej, jak tylko mianem
patologicznych”. Była przekonana, że dokonuje interpretacji, ale w rzeczywistości
stosowała mechanizm projekcji, traktując pacjentów jak wysypiska toksycznych
odpadów.

Jeśli mam świadomość tego, że w życiu popełniłem wiele błędów i nie ustrzegłem się

destrukcyjnych zachowań, mogę rozmawiać z drugim człowiekiem jak z bratem, tak
samo jak ja omylnym, tak samo narażonym na potknięcia i upadki. Nie patrzę na niego
z góry, nie robię mu łaski, oświecając go w kwestii jego patologicznych cech. Wspólnie

background image

przyjmujemy prawdę o ludzkiej naturze, którą dzielimy. Często jednak wolimy przypisać
innym nasze problemy, po czym poddać ich miażdżącej krytyce, bo daje nam to
złudzenie panowania nad swoimi własnymi kryzysami. Nie jest łatwo przyznać, że
krytykujemy w innych to, czego nie akceptujemy w sobie.

Mężczyzna, który usiłował zdobyć kobietę pomimo jednoznacznego komunikatu z jej

strony, że nie jest zainteresowana, uważał po prostu, że ona powinna kochać jego
marzenie, a nie swoje. Miał jej za złe, że go odrzuca, gdy tymczasem ona odrzucała
tylko jego marzenie. Powtarzał, że nie dała mu szansy, ale prawda była taka, że to on
nie dał szansy jej. Widział tylko swoje wyobrażenie, ale jej samej – kobiety z krwi i kości
– nie chciał dostrzec. Pragnął aktorki, która zagra główną rolę w scenariuszu, który
ułożył dla siebie. Nie interesowało go, kim była naprawdę i jakie miała pragnienia.

Dopiero gdy przestaniemy dopasowywać innych ludzi do naszej układanki

i oczekiwać, że zrobią dokładnie to, co dla nich przewidzieliśmy, będziemy mogli wejść
z nimi w prawdziwe relacje i przestaniemy zwalczać rzeczywistość.

Gaslighting jest metodą manipulacji, w której staramy się przedstawić rzeczywistość

inaczej, niż wygląda naprawdę, i sprawić, żeby ludzie w to uwierzyli i tkwili z nami
w stworzonym przez nas świecie, nad którym mamy pełną kontrolę. Prawdziwe życie
polega na czymś innym – przyjmujemy ludzi takich, jacy są, zamiast usiłować zmusić
ich, żeby byli tacy, jakimi chcielibyśmy ich widzieć. Dopóki się tego nie nauczymy,
będziemy wkładać wiele wysiłku w zwalczanie życia, przekonani, że to ono chce nas
zniszczyć.

Czy żar mojej miłości stopi jego zbroję?

Akurat. Gdybyśmy żarem miłości mogli stopić każdą zbroję, nikt nie używałby już
mechanizmów obronnych. Psychiatrzy od Brunona Bettelheima po Aarona Becka głosili,
że miłość nie wystarczy. Skąd więc żywotność mitu o roli miłości? Bo to strategia, którą
każdy przyjmował w dzieciństwie: „Jeśli kocham mamę i tatę, oni będą kochać mnie”.
Owszem, miłość jest potężna, ale nawet ona nie wyważy drzwi zamkniętych przez
mechanizmy obronne. Dziecko zawsze siebie obwinia o brak miłości rodziców, jak gdyby
to jego działania zamknęły ich serce. Liczy, że jeśli stanie się lepsze, bardziej kochające,
znajdzie znów do nich drogę. Lubimy mamić się takim obrazem: jeśli my będziemy
dobrzy dla innych, oni odwzajemnią się nam tym samym. Jeśli obdarzymy kogoś
miłością, i on nas pokocha. Ale czy miłość może przekreślić fakty?

Taki sposób myślenia odnajdujemy zresztą nawet w psychoterapii. Pewna

internetowa strona kusi potencjalnych pacjentów hasłami typu: „Jak wyglądałoby twoje
życie, gdybyś miał ojca, który potrafił cię kochać i prowadził przez kolejne etapy
dorastania? Czy spowodowałoby to, że twoje serce otworzy się szerzej na miłość?
Ponowne zaznanie ojcowskiej opieki w dorosłości może być ożywczym doświadczeniem
dla osób niedoojcowanych...”. Śliczna bajeczka: terapeuta oferuje mi miłość, której nie

background image

dał mi tatko, a wszelkie straty, które w życiu poniosłem, bo ojciec nie stanął na
wysokości zadania, znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Któż nie marzy,
by miłość doświadczana dzisiaj mogła wymazać ból z przeszłości? Chcemy, by czyniła
cuda, a terapeuci nie są tu wyjątkiem. Jeden z nich, lata temu, proponował pacjentom,
by włożyli pieluchy, wdrapali się mu na kolana i przyssali do butelki ze smoczkiem...
W ten nowatorski sposób próbował ofiarować im drugie, lepsze dzieciństwo, wolne od
bólu i błędów rodzicielskich.

Niestety, co się stało, to się nie odstanie. Powtórne matkowanie, ojcowanie,

rodzicowanie – to nie terapia, ale zabiegi magiczne, próba wypełnienia próżni
wytworzonej w przeszłości za pomocą urojeń tworzonych obecnie. Nie ożywimy jednak
tego, co już umarło. Nie jesteśmy w stanie przewinąć do początku i ponownie nagrać
taśmy z naszym życiem. Możemy jedynie – bezsilni wobec przeszłości – tworzyć lepsze
teraz, przyjmując do wiadomości, że strata jest częścią życia.

Uleczenie nastąpi tylko wówczas, gdy pogodzimy się z ograniczeniami, jakie niesie

życie, ze stratą, a wreszcie i ze śmiercią, nie zaś wtedy, gdy uwierzymy, że miłość zdoła
wymazać wszelkie zło z naszego CV. Terapia nie odbuduje tego, co straciliśmy na
drodze życia, ale może pomóc uporać się z barierami, jakie wznieśliśmy, żeby nie czuć
bólu. Wówczas będziemy mogli opłakać wszystkie te sytuacje, gdy w przeszłości coś
okazało się niemożliwe, by budować to, co jest możliwe teraz.

Nie stopimy mechanizmów obronnych samą miłością. Miłość nie jest wodą, a one nie

są lodem. Takie próby można porównać do rozpalania ognia, podczas gdy bliska nam
osoba stoi obok z włączonym wężem strażackim. Zaślepieni uczuciem, nie dostrzegamy
innej osoby w całości, a tylko tę część, której pragniemy. Na przykład, zamiast przyjąć
do wiadomości, że ktoś nas odrzuca, obdarzamy uczuciem te jego cechy, które sobie
wybraliśmy, ignorując całość jego osobowości. Taka postawa nie ma nic wspólnego
z ofiarną, heroiczną miłością; wręcz przeciwnie, to czysta nienawiść wobec innego.
Przeceniamy własne moce sprawcze, wmawiając sobie bzdury, które brzmią mniej
więcej tak: „Zmuszę cię do odwzajemniania moich uczuć, choć na razie nie chcesz
nawet na mnie spojrzeć”.

Każda próba zmuszenia kogoś do kochania nas nie jest aktem miłości, lecz przemocy.

Chcemy zabić osobę istniejącą naprawdę, a kochać tę, którą sobie wymyśliliśmy.
W efekcie nie kochamy nikogo. Najwyżej złudzenie na czyjś temat, obraz, jakim miałby
się on stać.

Byłoby świetnie, gdybyśmy mogli leczyć miłością, ale tam, gdzie mechanizmy obronne

zatrzasnęły wrota, nawet ona nie dotrze. Jeśli nasze serca są zamknięte, możemy je
otworzyć. Lecz jeśli drugi człowiek zamknie przed nami drzwi, musimy poszukać innych
i otworzyć je, by miłość mogła wkroczyć tą nową drogą.

[1]

Zob. Lucie Brock-Broido, Stay, Illusion: Poems, Knopf, New York 2013.

[2]

Pierwszy ukuł ten termin John Welwood, by opisać nonsens ćwiczeń duchowych jako środka do

uniknięcia problemów psychologicznych.

[3]

Zob. Simone Weil, Gravity and Grace, Routledge, New York, 2002. [Wydanie polskie: Simone Weil,

Siła ciążenia i łaska (Fragmenty), przeł. A. Olędzka-Frybesowa, „Zeszyty Literackie” 1994, nr 45 –

background image

przyp. red.].

[4]

Zob. Leonard Shengold, Soul Murder, The Effects of Childhood Abuse and Deprivation, Balllantine

Books, New York 1991. W dziele tym psychoanalityk Leonard Shengold obrazuje sposoby, na jakie
dusza dziecka jest zabijana poprzez fizyczną i emocjonalną przemoc.

[5]

Zob. Melanie Klein, Envy and Gratitude and Other Works 1946–1963, Delacorte Press, New York

1973. [Wydanie polskie: Melanie Klein, Pisma, t. 3: Zawiść i wdzięczność oraz inne prace z lat 1946–
1963, przeł. A. Czownicka, H. Grzegołowska-Klarkowska, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne,
Gdańsk 2007 – przyp. red.].

[6]

Zob. John Fiscalini, Coparticipant Psychoanalysis: Toward a New Theory of Clinical Inquiry,

Columbia University Press, New York 2012.

[7]

Zob. Donald Winnicott, TheMaturational Processes and the Facilitating Environment: Studies in the

Theory of Emotional Development, Karnac Books, London 1966.

[8]

Zob. Herbert Rosenfeld, Impasse and Interpretation: Therapeutic and Anti-therapeutic Factors in

the Treatment of Psychotic, Borderline, and Neurotic Patients, Routledge, New York 1987. [Wydanie
polskie: Herbert Rosenfeld, Impas i interpretacja. Terapeutyczne i przeciwterapeutyczne czynniki
w psychoanalitycznej terapii pacjentów nerwicowych, psychotycznych i borderline, przeł. B. Boryczko-
Pater, L. Kalita, Eneteia, Warszawa 2012 – przyp. red.]. Rosenfeld omawia „klozetowe przeniesienie”,
rodzaj relacji, w której pacjent umniejsza znaczenie terapeuty, by uniknąć zazdrości, że terapeuta może
dać coś pacjentowi, a pacjent nie może tego dać samemu sobie. Francuscy psychoanalitycy, jak André
Green, opisali ten sam mechanizm deprecjacji terapeuty jako „fekalizację”.

[9]

Gaslighting to forma przemocy emocjonalnej. Z uwagi na etymologię, termin początkowo był

stosowany wyłącznie w kontekście toksycznych małżeństw i związków. Określenie pochodzi z tytułu
sztuki Gas Light Patricka Hamiltona (1938) opowiadającej o apodyktycznym mężczyźnie wmawiającym
żonie chorobę psychiczną (na skutek manipulacji kobieta stawała się coraz bardziej zalękniona
i niepewna), ale rozpowszechniło się dzięki filmowi Gaslight [Gasnący płomień] z roku 1944
z fenomenalną, nagrodzoną Oscarem rolą Ingrid Bergman – przyp. red.

[10]

Zob. Theodore L. Dorpat, Gaslighting, the Double Whammy, Interrogation and Other Methods of

Covert Control in Psychotherapy and Analysis, Jason Aronson, New York 1966.

background image

ROZDZIAŁ 4

U

MRZEĆ PRZED ŚMIERCIĄ

My wszyscy – śmiertelnicy – pewnego dnia spojrzymy śmierci w oczy. Ale zanim
przyjdzie ta, która odbiera życie ciału, trzeba nam przeżyć spotkanie z inną śmiercią –
tą, która na naszych oczach zabija złudzenia, w jakie wierzyliśmy. Żeby żyć w prawdzie,
musimy „umrzeć przed śmiercią” – umrzeć, patrząc, jak rozwiewa się iluzja zaprzeczeń,
jak rozsypują się w proch nasze maski, które wszyscy wokół mieli podziwiać, utrzymując
nas w przekonaniu, że to nasz rzeczywisty obraz. Ta śmierć pokaże nam, kim naprawdę
jesteśmy, kim od początku byliśmy, pod grubą warstwą kłamstw.

Miłość i śmierć

Żeby miłość mogła przyjść i nas wypełnić, musimy skończyć z grą pozorów,
z tworzeniem sztucznych fasad, za którymi się kryjemy. Zostaliśmy stworzeni do życia
w prawdzie, jednak żyjemy w niewoli – jesteśmy niewolnikami naszych własnych
wizerunków. Jakim cudem ktoś mógłby nas pokochać, skoro dbamy o to, żeby nikt nie
dowiedział się, jacy naprawdę jesteśmy? Każdy, kto chciałby nas poznać, trafia na
stworzoną przez nas sztuczną fasadę.

Tak zwane ja, to, co nazywamy tożsamością, to obraz nas samych, który ukazujemy

sobie i światu. Obraz, który pieczołowicie budujemy i chcemy, by inni nam w tym
pomagali. Przypominamy nieco narkomanów, którzy czują się dobrze tylko wtedy, gdy
dają sobie w żyłę odpowiednio dużą dawkę dobrego mniemania o sobie. Oczekujemy,
że ludzie wokół dostarczą nam ulubionej używki, okazując współczucie albo podziw.
Gdyby zobaczyli, jacy jesteśmy naprawdę... to byłaby prawdziwa katastrofa. Cała nasza
misternie skonstruowana tożsamość ległaby w gruzach.

Nie jest łatwo rozstać się z obrazem samego siebie, który hołubimy. Pewna pani

architekt pojawiła się w moim gabinecie po tym, jak personel pracowni pozwał ją do
sądu za obraźliwe zachowanie i rasistowskie odzywki. Była oburzona. Nie miała
wątpliwości, że jej podwładni zmówili się, żeby zatruć jej życie. Czuła się nękana, ba,
wręcz prześladowana. Mąż próbował ją przyhamować, przypominając, że faktycznie,
czasami zwracała się do swojego personelu w sposób, delikatnie mówiąc, mało
uprzejmy. Naskoczyła na niego.

background image

– Zauważyłem, że zareagowała pani gwałtownie na słowa męża – odezwałem się.
– A jak miałam zareagować? On też jest przeciwko mnie! – rzuciła w odpowiedzi.
– Jest pani tego pewna? – Chciałem wiedzieć. – Ma pani jakieś dowody na poparcie

tej tezy?

– Trzyma ich stronę.
– Nie. Sugeruje tylko, że niektóre pani wypowiedzi były zbyt obcesowe. A co pani

o nich sądzi? Były obcesowe?

– Owszem, ale zasłużyli sobie na to!
– A więc były obcesowe. Jak pani myśli, co pani rzeczywiście szkodzi: krytyka męża

czy nawyk niestosownego zwracania się do pracowników?

– Hmmm...
– Ma pani rację. Ten nawyk działa na pani niekorzyść. Mąż przecież nie towarzyszy

pani w biurze, więc trudno oskarżać go o zaistniałą sytuację. Przyczyną problemów jest
pani sposób bycia czy opinia męża?

– Chce mi pan powiedzieć, że jestem wściekłą cholerą?
– Nie. Zastanawia mnie to, że pani własne wypowiedzi działają na pani niekorzyść.

Jakby sabotowały pani chęć osiągnięcia sukcesu.

– Możliwe, że ma pan rację. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale czuję się tak, jakby

postawił mnie pan pod pręgierzem.

– Jakby ktoś zachęcał panią, żeby pokazała swoje prawdziwe oblicze tylko po to, żeby

móc wykorzystać przeciwko pani to, co pani powie, osądzić panią i potępić?

– Dokładnie tak.
– Wyobraża sobie pani, że stoi przed sędzią, a przecież nikogo takiego tu nie ma,

jestem tylko ja. Nie potrafi pani być ze mną szczera, bo wyobraża sobie, że na moim
miejscu jest jakiś sędzia.

Kiedy moja rozmówczyni wyraźnie się odprężyła i rozsiadła wygodniej w fotelu,

podjąłem:

– Ludzie, którzy boją się, że będę ich oceniał, najczęściej cierpią z powodu

nadmiernego samokrytycyzmu. Ocenia pani siebie jako nadmiernie samokrytyczną?

– Chyba tak. Nienawidzę samej siebie. Odkąd dowiedziałam się o tym pozwie...
– Mogę pani pomóc wyplątać się ze schematu samokrytyki. Pozwoli to pani podejść

do istniejących problemów ze spokojem, bez lęku, który nieustannie panią prześladuje.

Moja

pacjentka

pragnęła

podziwu,

ale

nieuświadomiony

brak

poczucia

bezpieczeństwa sprawiał, że wyżywała się na innych w sposób równie bezwzględny, jak
odnosiła się do samej siebie. Im zacieklej atakowała ludzi wokół, tym niżej spadały jej
notowania, co powodowało, że miała do siebie coraz większe pretensje. Koło się
zamykało. Pozew sądowy zadał ostateczny cios jej zadowoleniu z siebie. Patrzyła, jak
rozpada się wizerunek, który sama stworzyła, obraz kobiety idealnej. Musiała przyjąć do
wiadomości, że jej zachowanie było nieakceptowalne, i stawić czoła konsekwencjom.
Nie chciała tego zrobić. Wolała pomstować na męża i swoich pracowników, wymawiając
im, że jej nie wspierają. Oni tymczasem po prostu nie wspierali jej kłamstw. Nie
potakiwali, kiedy pozowała na kobietę idealną, bo nią nie była. Gdy stworzony przez nas
samych własny wizerunek zaczyna się rozpadać, panikujemy. Czynimy gorączkowe
wysiłki, żeby go odbudować, i oczekujemy, że wszyscy wokół będą nas wspierać.
Pozwalamy, by kłamstwa nami władały, i chcemy, żeby inni dołączyli do tego chóru.

background image

Życie jednak ma to gdzieś i nawet jeśli sprzeciwiamy się mu, wyrażamy oburzenie
i podkreślamy, że mamy inne zdanie, i tak płynie naprzód.

Mąż usiłował uchronić żonę przed zawodowym samobójstwem – robił to z miłości do

niej. Ona jednak tego nie dostrzegała. Żeby rozpoznać jego miłość i otworzyć na nią
serce, musiała najpierw odpuścić, porzucić swój fałszywy, perfekcyjny wizerunek.
Musiała przestać zaprzeczać faktom i zobaczyć, naprawdę zobaczyć, kim jest.
W momencie, kiedy stajemy przed wyborem, czy zmierzyć się z prawdą, czy też od niej
uciec, czujemy silną pokusę, żeby skryć się za swoim wizerunkiem, tyleż idealnym, co
nieprawdziwym. Jeśli to zrobimy, odrzucimy naprawdę piękny prezent, który życie nam
ofiarowuje.

– Czy mam wziąć do siebie to, co pan mówi i co twierdzą moi pracownicy?
– Niekoniecznie. Może pani puścić to wszystko mimo uszu i sprawdzić, jaki będzie

efekt. Nie ma sensu uciekać przed rzeczywistością, ale nie trzeba też jej gonić, bo i tak
cały czas jesteśmy w niej zanurzeni. Jedyna rzecz, którą powinna pani zrobić, to
dostrzec fakty. Nie odrzucać ich, nie manipulować nimi, nie obsadzać ich w roli ilustracji
pani poglądów.

Pojednanie z prawdą zmienia człowieka. Kiedyś miał gotowe odpowiedzi na wszystko,

wiedział, jak dobrze wypaść przed ludźmi. Teraz jest bezradny. Odpowiedzi trafiły do
lamusa, zostały tylko pytania. Trzeba wyjść poza utarte ścieżki i spojrzeć w oczy
rzeczywistości, której dotąd wszelkimi sposobami się unikało.

Kiedy pani architekt zdecydowała się wysłuchać męża, pracowników i wreszcie samej

siebie, zaakceptowała fakt, że niespecjalnie przypomina kobietę idealną, za jaką chciała
uchodzić. Nie było jej łatwo przyznać się do tego, że odnosiła się do ludzi, którzy ją
otaczali, w sposób niesprawiedliwy i raniący. Kiedy jej oburzenie prysło, a zamiast niego
pojawiło się poczucie winy, popłakała się. To był ważny moment – odnalazła swoje
własne człowieczeństwo, skryte dotąd pod skorupą kłamstw.

– Myślałam, że jestem lepszym człowiekiem – wyrzuciła z siebie.
Kiedy pozwalamy sobie wreszcie na to, żeby przeżyć własny ból, doświadczamy

terapii jako swoistego „odchudzania”. Pozbywamy się tego, co dobrze nam znane –
własnego wizerunku. Pozostaje nieznane, czyli prawda, którą dotąd przesłaniały
złudzenia. Gdy moja pacjentka zdecydowała się porzucić maskę chodzącego ideału,
mogła wreszcie poznać prawdziwą siebie – normalną istotę ludzką, ułomną jak my
wszyscy. Teraz, gdy nie przytłaczały jej zbędne kilogramy fałszu, była zdolna do miłości
i przebaczenia.

Często boimy się miłości, i nie bez powodu. Miłość żąda, żebyśmy zdjęli maski, a to

niełatwe. Co nas czeka, gdy odważymy się je zerwać, odsłaniając prawdę? Ból. Żałoba
po straconych złudzeniach. Nie ma już wizerunku, którym szczyciliśmy się przed
światem. Pozostają łzy, płacz bez słów.

„Boję się śmierci”

background image

Pewna terapeutka pracowała z pacjentem w ostatnim stadium choroby nowotworowej.

– Mój pacjent boi się śmierci – powiedziała mi. – Jak mam sobie z tym poradzić?
– Czy mogłabyś po prostu zaakceptować jego strach i pozwolić mu się bać, żeby mógł

się przekonać, co ten strach chce mu pokazać?

– Martwię się, bo nie wiem, ile czasu nam zostało.
– Fakt, na to pytanie nie znamy odpowiedzi.
– Nie daje mi to spokoju. Nie wiem, kiedy zakończyć terapię.
– Nie musisz wiedzieć, śmierć sama o tym zdecyduje. Czy może pojawia się chęć,

żeby zakończyć terapię, zanim pacjent umrze, żebyś nie musiała siedzieć z nim do
końca?

– Czuję, że to byłoby właściwe. Boję się, że pacjent spyta, jak rozumieć śmierć.
– Czy mogłabyś przyjąć do wiadomości, że pacjenta nurtuje to pytanie, i towarzyszyć

mu, choć nie znasz na nie odpowiedzi?

– On ciągle pyta, czy śmierć jest karą Bożą.
– Śmierć nie jest karą. Może tak wyglądać, jeśli żyjemy w wymyślonym świecie, gdzie

wszystko trwa wiecznie.

Nie chcemy zmierzyć się z prawdą o życiu, więc spędzamy je, tkwiąc w zaprzeczeniu,

udając, że nie istnieją granice, starając się uciec przed nieuchronnym końcem, choć
przecież doświadczenie uczy, że nikt jeszcze nie zdołał wywinąć się śmierci. Dopiero gdy
się zbliża, odpuszczamy i pozwalamy naszym zaprzeczeniom umrzeć, zanim sami
umrzemy. Już nie łudzimy się, że siłą wyobraźni uda nam się utrzymać śmierć na
dystans. Marzymy o świecie urządzonym tak, by nie trzeba było przeżywać żadnej
straty. To marzenie jest źródłem naszego nieustającego cierpienia. Czekamy, aż świat
dopasuje się do naszych marzeń, ale na próżno – wokół nas wciąż trwa rzeczywistość.
Śmierć dosięga nas każdego dnia. Coś się kończy, przytrafiają się choroby, tracimy
bliskich, wreszcie przychodzi kolej na nas. Wszystkie te doświadczenia śmierci niszczą
powoli iluzoryczny świat, w którym chcemy się schronić, aż wreszcie nasz opór przed
dostrzeżeniem prawdy wydaje ostatnie tchnienie i umiera.

Sprzeciw wobec śmierci to nie tylko sprawa osobista, ale tendencja obecna

w kulturze. Kultura Zachodu cierpi na tanatofobię, czyli paniczny lęk przed śmiercią.
Uciekamy, jak możemy, przed kostuchą. Roimy sobie, że utrzymamy ją na dystans, jeśli
uwierzymy w hasła, które się nam wmawia: „Just do it!”, „Możesz być, kim tylko
chcesz!”, „Możesz mieć wszystko, czego zapragniesz!”. To czyste fantazje, które
sprzedaje się nam jako prawdę. Niestety, prędko okazuje się, że życie i śmierć rządzą
się swoimi prawami i za nic mają nasze zaklinanie rzeczywistości. Życie się kończy; z tą
prawdą każdy z nas będzie musiał się zmierzyć.

Nieuchronność końca jest przerażająca, a jednak rzadko odczuwamy strach przed

śmiercią. Blokujemy go, jak tylko możemy. Stosujemy modne diety, poddajemy się
operacjom plastycznym, farbujemy włosy. Prowadzimy życie homo consumens,
miotamy się jak szaleni, żeby więcej zdziałać, żeby „bardziej być”. Tymczasem nasza
cera pokrywa się zmarszczkami, a włosy siwieją. Coraz mniej możemy zdziałać i mimo
naszych wysiłków, nie stajemy się coraz młodsi. Cokolwiek byśmy robili, śmierci nie
uciekniemy.

Mam przyjaciela dietetyka. Lubi on mawiać: „Odżywiaj się racjonalnie, uprawiaj

sport.... umrzesz zdrowszy”. Jeśli próbujemy zwalczyć śmierć, jesteśmy na przegranej

background image

pozycji. Niezależnie od tego, jaką dietę byśmy zastosowali, jak bardzo inwazyjnym
operacjom plastycznym byśmy się poddali – i tak każdy z nas skończy jako solidny
posiłek dla robaczków. Kiedy przestaniemy wierzyć w złudzenia, będziemy mogli
zaakceptować fakt, że życie prowadzi nas ku śmierci. Ilustruje to następująca
opowiastka: Pewnego razu ludzik z soli wyszedł nad brzeg morza. „Kim jesteście?”,
spytał nadbiegających fal. „Jesteśmy oceanem”, odpowiedziały. „Chodź do nas,
a wszystko zrozumiesz”. Ludzik z soli wszedł do wody i na chwilę przed tym, zanim się
rozpuścił, westchnął: „Nareszcie wiem, kim jestem!”

[1]

.

Smutek, który przeżywamy, nie jest czymś zbędnym i szkodliwym, czymś, co trzeba

stłumić, wyciszyć albo przynajmniej usprawiedliwić. Trzeba go po prostu przeżyć – tylko
wtedy nasze złudzenia się rozwieją i będziemy mogli dostrzec prawdziwe życie. Kiedy
opłakujemy stracone złudzenia, wtapiamy się w rzeczywistość. Wobec perspektywy
śmierci nasze zaprzeczenia bledną i znikają. Zamiast żyć iluzjami, zaczynamy szukać
prawdy.

Nie decydujemy o śmierci – ani swojej, ani cudzej. Możemy jednak zdecydować, że

zmierzymy się z uczuciami, które śmierć w nas wzbudza. Możemy być przy naszych
bliskich, trzymać ich za rękę – kolegów, przyjaciół, ludzi, których kochamy – gdy stają u
wrót cienistej doliny. Pewnego dnia my także podążymy tą drogą.

Tajemnica śmierci, gdy w nią wkraczamy, wymaga, żebyśmy wyrzekli się iluzji, które

dotąd tak chętnie hołubiliśmy. Wszystkie fasady, za którymi się kryjemy, wszystkie
zaprzeczenia, których kurczowo się chwytamy, okazują się wobec niej bezradne.
Smutek ogarnia nas jak fala i roztapia fałsz. Zaprzeczenia umierają, zanim my umrzemy.
Kiedy pozwalamy śmierci przejść przez nas, żyjemy nawet w chwili, gdy umieramy.
Śmierci doświadczamy nieustannie – każda przeżyta przez nas chwila umiera, by po niej
mogła przyjść następna.

Perspektywa śmierci jest zaproszeniem, żeby darować sobie zaprzeczenia i otworzyć

się na rzeczywistość. Życie każdego z nas jest „zmierzaniem ku śmierci”. Kiedy dzielimy
to doświadczenie z umierającym przyjacielem, dajemy mu coś, co naprawdę będzie
mógł zabrać ze sobą do grobu – miłość. Móc dzielić się miłością z człowiekiem stojącym
na progu śmierci to prawdziwe błogosławieństwo. Sytuacja, która jak żadna inna uczy
nas życia tu i teraz, otwarcia na prawdę, jaką niesie ze sobą każda mijająca chwila.
A kiedy przychodzi koniec, pogrążamy się w smutku, którego głębia nas samych
zaskakuje. Tak doświadczamy własnego człowieczeństwa. Kiedy czuwamy przy
umierającym z miłością, trzymamy go za rękę i wiemy, że czuje się kochany,
rozumiemy, co miał na myśli poeta Joseph von Eichendorff, kiedy pisał: „Bezkresny,
cichy spokój / W głębi wieczornych zórz / Tak jakby kres nadchodził / Wędrówki naszej
już

[2]

.

Chcę umrzeć!

background image

Ludzie przeważnie umierają wskutek starości lub chorób. Są jednak tacy, którzy
wybierają śmierć, bo jawi im się ona jako ucieczka przed bólem. Gdy umrze miłość,
jesteśmy skłonni myśleć jak człowiek cierpiący na depresję: „Chcę umrzeć, dłużej nie
dam rady”. W jaki sposób terapeuta może przewalczyć pragnienie śmierci u pacjenta?
Nie może. Akceptuje to pragnienie i próbuje je zgłębić. Otwiera się na ów odruch
ludzkiego serca, nie traktuje pacjenta jak obiektu do naprawy, lecz jak osobę, która
zasługuje, by obdarzyć ją miłością. Wyciąga do niego rękę – bez pigułki w dłoni. Próby
odwodzenia od samobójstwa bez głębokiego zrozumienia dla bólu ludzkiego serca
byłyby równoznaczne z odrzuceniem człowieka. Nakazywać mu, by żył, w momencie
gdy chce umrzeć, to tyle, co nie słuchać go wcale.

Spytałem raz pacjenta pogrążonego w depresji:
– Kiedy pojawiły się u pana myśli samobójcze?
– Byłem zaręczony z moją dziewczyną. Mieliśmy już wyznaczoną datę ślubu – zaczął

opowiadać. – Kiedyś, podczas imprezy, wypiliśmy trochę za dużo. W pewnym momencie
zorientowałem się, że nie ma jej koło mnie. Zacząłem się rozglądać, ale nie mogłem jej
dostrzec w rozbawionym tłumie. Ruszyłem więc na poszukiwania i wreszcie ją
znalazłem. W sypialni. Miała towarzystwo i była bardzo zajęta – uprawiała dziki seks
z gospodarzem imprezy. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Wyszedłem, wsiadłem do
samochodu i pojechałem do domu. Następnego dnia zadzwoniła. Prosiła mnie
o przebaczenie, ale wyznała też, że zakochała się w tamtym gościu. Powiedziała, że
chce odwołać nasz ślub. Zacząłem sobie wmawiać, że to chwilowe i że jej przejdzie.

– Co pan do niej czuje po tym, jak pana zdradziła?
– Jestem załamany.
– Ale co czuje pan wobec niej?
– Kocham ją, ale siebie nienawidzę. Chciałbym, żeby do mnie wróciła.
Jego pragnienie śmierci brało się z dwóch źródeł. Po pierwsze, gniew na narzeczoną,

którego nie mógł znieść, obrócił przeciw sobie samemu: chciał uśmiercić siebie, nie ją.
Ale z drugiej strony jego samobójcze myśli były dowodem na to, że chce żyć naprawdę:

– Nie chcę tak żyć. Nie ścierpię dłużej tej maskarady, nie będę udawać, że nasza

miłość jest piękna i czysta. Życie w kłamstwie jest nie do zniesienia!

Wolał raczej umrzeć, niż opłakiwać śmierć swoich marzeń. Mrzonki o jej powrocie

były grobem, przy którym tkwił, czekając, aż ich martwy związek ożyje. Nie chciał
przekonać się, że to tylko złudzenia. Wybierał śmierć.

W trakcie terapii pożegnaliśmy, pogrzebaliśmy i opłakaliśmy ten związek, który już

umarł. Dopiero wówczas mój pacjent mógł spojrzeć na byłą narzeczoną jak na
rzeczywistego człowieka, przestać wpatrywać się w jej wymyślony obraz. Nie warto żyć,
jeśli żyje się tylko martwymi marzeniami. Dopiero pogrzebawszy złudzenia, człowiek ten
mógł odnaleźć drogę do życia w rzeczywistości.

Nie przyjmiemy prawdy, gdy będziemy trzymać się od niej na dystans. Trzeba nam

zatracić się w niej, tak jak sól rozpuszcza się w morzu. Gdy iluzja szczęśliwego
narzeczeństwa roztopiła się w jego bólu, człowiek ten mógł wreszcie uwolnić się od
idealizowania narzeczonej i zaakceptować prawdę o niej. Zamiast popełnić
samobójstwo, ożenił się z inną dziewczyną. Taką, która otworzyła dla niego swoje
ramiona i serce.

Mój pacjent miał rację: nie warto żyć życiem, które już umarło. Gdyby się zabił,

background image

skończyłby z bólem, jakim było tkwienie w martwym związku, ale także przekreśliłby
szanse na uwolnienie się od własnych fantazji i nawiązanie nowej relacji. Terapeuta
pomógł mu wyprosić ze swojego życia narzeczoną, która wcześniej bezceremonialnie
wyrzuciła jego. Oto, co znaczy, że ktoś jest przywiązany do jakiejś idei. Mężczyzna ten
sam się przykuł do wyobrażenia o kobiecie, która go potrzebowała; ta prawdziwa miała
go w nosie. Nie chciał tego dostrzec, bo widział tylko swoje wyobrażenie – coś, co tak
naprawdę nie istniało.

Są też ludzie, którzy przywiązują się do samej idei samobójstwa. Zetknąłem się raz

z przypadkiem kobiety, która miała myśli samobójcze, pomimo terapii trwającej już od
dwudziestu lat. Gdy powiedziałem jej, że doprowadziła do śmierci własnych uczuć,
odpowiedziała:

– Może właśnie śmierci mi trzeba.
– Proszę bardzo, to na szczęście żaden problem. Składniki znajdzie pani w każdej

aptece. Ani ja, ani pani psychoterapeuta nie zdołamy pani powstrzymać, jeśli naprawdę
chce pani ze sobą skończyć. Ludzie popełniają samobójstwa nawet w szpitalach. Jeśli
pragnie pani śmierci, droga wolna. Zawsze ma pani ten wybór przed sobą, ale czemu
tak uzdolniona osoba chciałaby wieść nudną egzystencję lokatora trumny? Dlaczego?

Na jej twarzy odmalował się ból i wybuchnęła płaczem. Po naszej rozmowie po raz

pierwszy poczuła, że nie dręczą jej samobójcze skłonności. Jej pragnienie śmierci było
przejawem tęsknoty za życiem. Czyż myśl o samobójstwie nie jest czasem pierwszym
krokiem w podróży ku życiu? Chęć zerwania z martwym życiem wypływa z pragnienia,
by wieść życie pełne i prawdziwe.

Pacjentka mówiła, że chce śmierci, lecz tak naprawdę pragnęła wyjść z grobu, który

sama sobie wykopała. Ból, którego doświadczała, przychodził, żeby jej powiedzieć:
„Życie, które prowadzisz, to śmierć w przebraniu”. Latami mówiła o samobójstwie, ale
nie była w stanie zdecydować się na ten krok. Dlaczego? Bo w głębi siebie była już od
dawna martwa. Miała wszelkie prawo do rozpaczy – życie w kłamstwie jest
beznadziejne.

Jeśli rozmawiasz z osobą, która mówi, że pragnie śmierci, wybadaj, dlaczego tak jest.

Czasem śmierć jest naprawdę konieczna. Nie śmierć człowieka, ale koniec martwego
życia.

Jak mówi do nas śmierć

Niektórzy szukają śmierci, choć mogliby jej uniknąć. Inni robią wszystko, żeby przed nią
uciec, gdy jest nieunikniona. W jaki sposób terapeuta ma rozmawiać z człowiekiem,
który umiera?

Pewna początkująca terapeutka stanęła wobec wyzwania, jakim była praca z kobietą

umierającą na raka. Spytała mnie:

– Jak mam z nią rozmawiać?

background image

Umówiliśmy się, że odegramy scenkę, w której ja wcielę się w rolę terapeuty, a ona –

umierającej pacjentki.

– Myślę, że nie zostało mi już zbyt wiele czasu... – zaczęła.
– Tak, to możliwe. Czy potrafi pani to zaakceptować? – podjąłem.
– Jest jeszcze tyle do zrobienia.
– I tak mało czasu.
– Nie wiem, ile czasu mi jeszcze zostało.
– Rozumiem. Nikt tego nie wie.
– Znikam, blaknę. Za każdym razem, kiedy patrzę do lustra, widzę tylko cień osoby,

którą dawniej byłam.

– Tak. Ja też widzę, że pani umiera.
– Jestem przerażona. Nie wiem, ile razy jeszcze będę mogła tu przyjść.
– Ja też tego nie wiem. Może to jest ostatni raz...
– Na pewno nie. Planuję pojechać jeszcze raz do Paryża. W przyszłym tygodniu na

pewno przyjdę na naszą sesję.

– Hmmm...
– Mogłabym umrzeć nagle. Najgorsza jest myśl, że będę wegetować jak warzywo,

podłączona do kroplówek...

– Może się tak zdarzyć.
– Z tym nie mogłabym się pogodzić.
– Rzeczywistość bywa nieakceptowalna. Czy może pani pogodzić się z faktem, że nie

akceptuje pani życia takiego, jakie jest?

– Nie mogę zaakceptować tego, że od wielu lat nie żyję tak, jakbym chciała.
– Nie może pani zaakceptować własnej przeszłości, ale ona po prostu się wydarzyła,

jest taka a nie inna, i nie potrzebuje do tego pani zgody.

Zamilkła na chwilę.
– Przyszło mi do głowy, że ja chyba po prostu się boję.
– Czy może pani pogodzić się z tym, że czuje pani lęk?
– To trudne.
– Czy może pani zaakceptować fakt, że trudno jest jej pogodzić się z tym, co czuje?
– A cóż innego mogłabym zrobić?
– Rzeczywistość istnieje, czy tego chcemy, czy nie. Co pani czuje teraz, kiedy

rozmawiamy o śmierci i pani lęku?

– Czuję... pustkę.
– To zrozumiałe. Wolałaby pani pustkę niż doświadczenie choroby, umierania i lęku.

Podczas naszych spotkań mógłbym pani pomóc. Czy chciałaby pani mojej pomocy,
zanim pani umrze? Może pani ukrywać się za uczuciem pustki, to nic złego.

– Czuję, jak coś ściska mi żołądek.
– Perspektywa śmierci, pożegnania z tym światem, budzi niepokój i lęk.
– Tak, teraz widzę to wyraźnie. Bardzo trudno mi dopuścić do siebie myśl o tym, że

umieram, i pogodzić się z tym, co się dzieje.

– Czy może pani zaakceptować fakt, że trudno jest pani pogodzić się z tym, co się

dzieje?

– Znałam diagnozę, wiedziałam, jakie są rokowania. Ale dopiero teraz czuję, jak

bardzo blisko już jestem...

background image

– Jest pani umierająca. I pełno w pani uczuć. Ale mamy jeszcze dzisiejszy dzień

i liczmy, że kilka następnych, żeby pobyć razem i zmierzyć się z tymi uczuciami – jeśli
chce pani spróbować zburzyć tę ścianę, którą się pani otoczyła. Nawet jeśli nie może
pani pogodzić się z przeszłością, mogę pani pomóc pogodzić się z chwilą obecną, żeby
mogła pani umrzeć w pokoju. Jeśli jednak woli pani skryć się w pustce, w swojej
niezgodzie na to, co się dzieje, uszanuję pani wybór. Gdy pani odejdzie, zachowam
dobre wspomnienie o pani.

– Och, wcale nie czuję pustki. Jest we mnie tak wiele uczuć. tak strasznie mało

czasu... boję się tej myśli.

– Ma pani tę chwilę. Po co dłużej czekać? Całe życie pani na coś czekała i dlatego dziś

żałuje pani tych lat. Chyba nie ma sensu w tym tkwić, dawać sobie nowe powody do
żałowania. Czy nie chciałaby pani wyjść z więzienia samotności, dopóki jest to jeszcze
możliwe?

Zaczęła płakać.
– Po co to wszystko? Jaki to ma sens?
– Rozumiem, że trzeba nam zaakceptować pani chęć zdystansowania się ode mnie.

Nie życzy sobie pani nawiązania relacji ze mną, woli, żebym zostawił ją w spokoju. Czy
mamy pogodzić się z tym, że chce pani umrzeć w samotności? To musi być dla pani
ważne – ukryć się, nie pozwolić, żeby ktoś się do pani zbliżył, poznał panią.

– Nie. Chciałabym choć raz poczuć czyjąś bliskość i bezwarunkową akceptację. Tak

bardzo się boję, że to już koniec... To wszystko nie ma sensu!

– Chciałaby pani być blisko ze śmiercią? Bo ona jest z panią blisko. Zamieszkała

w pani wnętrznościach, rozgościła się w wątrobie.

– Nie wytrzymam. Nie zniosę tego dłużej!
– Może pani zaakceptować śmierć?
– Wygląda na to, że nie mam wyboru.
– To prawda, bo śmierć już panią zaakceptowała. Pozwólmy jej być z nami. Co pani

czuje teraz, kiedy zrobiliśmy śmierci miejsce dla śmierci?

– Troszkę mniej się boję.
– Co pani czuje, kiedy zrobiliśmy miejsce dla śmierci i zgadzamy się na to, by była

w pani, i też we mnie?

– Zaczynam czuć, że to moja śmierć.
– Pani śmierć. Zaczyna pani akceptować własną śmierć. Jakie uczucia to budzi?
– To dziwne. Czuję... pokój.
– Nie trzeba donikąd się spieszyć, udawać kogoś innego, nic robić. Jesteśmy tylko my

dwoje, i śmierć.

– Mam wrażenie, jakby ona od zawsze ze mną była.
– Bo zawsze z panią była, ale dopiero dziś pani to widzi. Co pani czuje, wiedząc, że

śmierć zawsze była z panią?

– Spokój. I ulgę. Pomyślałam nawet, że może jestem gotowa, żeby się pożegnać. Jest

tyle osób, z którymi chciałabym się pożegnać. Mam też niedokończone skrypty,
chciałabym je dokończyć...

– Zawsze jesteśmy i zawsze będziemy niedokończeni. Powiedziała pani, że chce

pożegnać się z przyjaciółmi. To ważne, w ten sposób okazuje im pani swoją miłość i to,
jak wiele dla pani znaczą.

background image

– Czuję to mocniej niż kiedykolwiek.
– Miłość do tych ludzi miała dla pani znaczenie, byli dla pani ważni. Miłość nie traci

znaczenia.

Na jej twarzy odmalował się ból.
– Ciężko to znieść – powiedziała.
– Ten ból jest jak łono, z którego wydostaje się pani na świat. Rodzi się pani.
– To strasznie trudne.
– Owszem.
– Chciałam powiedzieć, że wszystko jest już w porządku – stwierdziła wreszcie.

Zakończyliśmy scenkę.

Rolą terapeuty nie jest narzucanie nam swoich wglądów, ale ułatwianie nam

doświadczenia prawdy, żeby wgląd mógł pochodzić wprost z naszego wnętrza.
Terapeuta nie poucza nas, mówiąc nam rzeczy, o których nie wiedzieliśmy. Mówi nam
o rzeczach, które czuliśmy w sobie, ale nie chcieliśmy zmierzyć się z nimi w samotności.
Przedstawia rzeczywistość tak, żebyśmy najpierw mogli ją przyjąć, a potem wspólnie ją
przeżyć.

[1]

Opowieść o ludziku z soli, znana w tradycji buddyjskiej i hinduistycznej, była wykorzystana m.in.

przez Ramanę Maharshiego.

[2]

Z wiersza O zmierzchu Josepha von Eichendorffa, użytego w Czterech ostatnich pieśniach Richarda

Straussa.

background image

ROZDZIAŁ 5

B

YĆ BRAMĄ DLA PRAWDY

Odrzucając kłamstwa, bardziej otwieramy się na prawdę, stajemy się dla niej
zapraszającą, otwartą bramą. Zmienia się nasz sposób widzenia, słyszenia i odczuwania.
Kruszy się mur, którym oddzieliliśmy się od rzeczywistości.

Uważność jako otwartość

Kiedy przestajemy zwracać uwagę na innych i troszczyć się o nich, a skupiamy się
wyłącznie na sobie i roztrząsamy w nieskończoność wszystkie nieszczęścia, które się
nam przytrafiły, tracimy umiejętność dialogu i zupełnie już nie rozumiemy, co miała na
myśli Simone Weil, kiedy mówiła, że uważność, całkowite i niepodzielne skupienie na
rzeczywistości jest modlitwą.

Po co uważność? Jaka jest jej rola w terapii? Goethe ujął to tak: „Człowiek zna siebie

tylko w takim stopniu, w jakim zna świat, jest świadom siebie tylko poprzez poznanie
świata, a świat poznaje tylko dzięki znajomości siebie. Każdy nowy obiekt, jeśli
dostrzeżemy go wyraźnie, tworzy w nas nowy organ percepcji

[1]

. Za każdym razem,

kiedy odrzucamy kłamstwo, przybliżamy się do tego, co istnieje naprawdę. Zadaniem
terapeuty jest przełamanie mechanizmów obronnych – nawyków myślowych,
odruchowych odzywek, powtarzanych stereotypów, wszystkich barier, które wznosimy,
żeby odgrodzić się od naszych bliskich. Dopiero wtedy będziemy mogli dostrzec ich
i usłyszeć. Przestaniemy brać za pewnik nasze własne przekonania na ich temat
i otworzymy się na to, jacy są naprawdę. Błędem jest uważanie samego siebie za byt
całkowicie uformowany. „Wzrastamy, zmieniamy się. Jesteśmy czymś, co nie zostało
jeszcze do końca określone”

[2]

. Nie ma sensu określać się przez kontrast wobec ludzi,

których odpychamy. Prawdę o tym, kim jesteśmy, odnajdziemy, otwierając się na ludzi,
których wcześniej odrzucaliśmy.

background image

Zmień mnie!

Zamiast otworzyć się, przyjąć życie i pozwolić, żeby ono nas zmieniło, oczekujemy, że to
życie się zmieni, żeby dostosować się do nas. Matka wrzeszczy do dzieci: „Nie róbcie
tego, nie róbcie tamtego!”. Pewien student, gdy profesor oblał go, bo nie oddał żadnej
pracy w terminie, zagroził: „Pozwę pana do sądu!”. Ale życie nie zmienia się tylko
dlatego, że mu rozkazujemy. Zdarza się, że wtedy szukamy kogoś, komu moglibyśmy
rozkazać, żeby zmienił nas. „Nie chcę już dłużej się tak czuć! Niech pan zrobi swoje
czary-mary”, rzuciła pani prezes firmy swojemu terapeucie. Czasem chcielibyśmy, żeby
terapeuci mieli czarodziejską moc, samym terapeutom też zdarza się o tym marzyć. Któż
z nas nie chciałby jednym machnięciem magicznej różdżki móc zmieniać ludzi, sprawiać,
że ich cierpienie zniknie?

Magia nie buduje relacji między ludźmi. Kiedy magik robi swoje czary-mary, pozostaje

nieporuszony, pomiędzy nim a obiektem jego czarów nie pojawia się więź, nie dochodzi
do wymiany doświadczeń, która przemieniłaby obie strony. Dzieli ich pustka. Magia jest
przeciwieństwem miłości. Miłość niesie ryzyko, bo otwiera nas na innych, obnaża,
zdzierając maski i rozpraszając iluzje. Miłość budzi nasz prawdziwy potencjał. Musimy
jednak mieć odwagę, by dopuścić do siebie rzeczywistość. Pozwolić, by nas zalała, nie
broniąc się przed uczuciami, jakie niesie. A często wolimy tego uniknąć. Jeśli
oczekujemy od kogoś, że użyje czarodziejskiej różdżki i bezboleśnie nas zmieni, to
znaczy, że boimy się prawdziwej zmiany, tej, która już zaczyna w nas zachodzić.
Dążymy do perfekcjonizmu, jak ktoś, kto nigdy nie jest zadowolony ze swojego
mieszkania i ciągle zaczyna kolejną renowację, żeby było jeszcze piękniej. Nie mamy na
myśli rzeczywistej zmiany, kiedy powtarzamy: „Nie cierpię siebie, chciałbym być inny”,
albo kiedy mówimy bliskim: „Zmień się, zrób to dla mnie”. Co się stanie, jeśli pozwolimy
samym sobie i naszym bliskim zsiąść wreszcie z upiornej karuzeli tak zwanego
samodoskonalenia?

Żądanie pani prezes, by terapeuta zrobił swoje czary-mary, pozwoliło dostrzec jej

problem. Oczekiwała, że zostanie zmanipulowana, bo sama w ten sposób traktowała
innych i swoje własne życie. „Potraktuj mnie jak przedmiot, nie próbuj nawiązywać ze
mną ludzkiej więzi. Naucz mnie, jak kontrolować ludzi, żebym nie musiała wdawać się
i wikłać w te wszystkie związki i relacje, bo to dla mnie zbyt ryzykowne”. Inni ludzie to
nie pionki, które można wedle kaprysu przestawiać po planszy, nie są naszą własnością,
którą możemy zarządzać i wykorzystywać, jak nam wygodnie. Inni ludzie są niczym
źródła, które mogą ugasić nasze pragnienie, najcenniejszy dar, najgłębsza tajemnica.

Nie jesteśmy idealni, jesteśmy realni

background image

Decydując się na terapię, liczymy na ogół, że pomoże nam ona uśmierzyć ból lub
chcemy poznać lepiej samych siebie. Czasem jednak łudzimy się myślą, że jeśli zdamy
się na pomoc psychologii, medycyny lub medytacji, nie będziemy musieli dłużej znosić
ciężaru naszych doświadczeń; po prostu pojawią się nowe, lepsze doświadczenia. Bywa
nawet, że wmawiamy sobie, iż terapia uleczy nas, przemieniając w kogoś innego. Jest
to postawa przemocowa wobec samego siebie.

Pewien biznesmen doświadczył w młodości wiele cierpienia ze strony roszczeniowego,

krytycznie nastawionego ojca. W oczach ojca nigdy nie był wystarczająco dobry,
zmyślny ani skuteczny. Ojciec zawsze dopatrywał się w nim wad, a sukcesów nigdy nie
dostrzegał.

– Nie zawiodłem się na tej terapii – oświadczył ten mężczyzna pod koniec cyklu

naszych spotkań.

– Mam wrażenie, że jest wręcz przeciwnie – odparłem.
– No tak, to prawda – roześmiał się.
– W jaki sposób pana rozczarowałem?
– Cóż, nie wiem. Myślałem, że zaznamy wspólnie głębokich emocjonalnie

doświadczeń, jakie widuje się w telewizji lub w filmach, i wreszcie dokopię się do
wspomnień z dzieciństwa, dzięki którym doznam olśnienia i zrozumiem siebie.

– Tak, też oglądałem takie filmy. Ale trudno oczekiwać czegoś takiego, prawda?

Pojawiły się głęboko skrywane uczucia, ale przecież nie nowe wspomnienia.

– Może spodziewałem się po terapii zbyt wiele.
– Liczył pan na niezwykły efekt, a sesje były zupełnie zwyczajne – podsunąłem. Nie

zamierzałem unaoczniać mu, że spodziewał się superterapeuty, tak samo jak jego ojciec
oczekiwał, że on stanie się superosobą.

Parsknął śmiechem.
– Jakie są pana wrażenia ze spotkania z tak zwyczajnym terapeutą?
Mój pacjent roześmiał się znowu.
– Chyba zbyt wiele oczekuję od ludzi, stąd moje rozczarowania.
– Och, mogę zagwarantować, że tutaj spotka pana rozczarowanie.
– To dobre – przyznał, wciąż się śmiejąc. – Pozwoli pan, że pożyczę to

sformułowanie? Od dzisiaj będę je powtarzać wszystkim rozczarowanym moją osobą...

– Jest pan widocznie stworzony, by rozczarowywać i być rozczarowanym, to duży

talent – zażartowałem.

– To chyba nieuniknione?
– Skoro pragnienia nie mają granic, rozczarowanie jest nie do uniknięcia.
– A ja robiłem wszystko, żeby go uniknąć.
– Chciał pan stać się wszystkim dla wszystkich, umordował się pan, nabrał urazy do

innych i wreszcie zdecydował się na strajk.

Człowiek ten usiłował uniknąć konfliktów, dopasowując się do oczekiwań innych.

Prezentował wszystkim fałszywy obraz samego siebie. Ten obraz mógł się nawet
podobać, ale nikt nie mógł pokochać mężczyzny, który się za nim krył – bo nikt go tak
naprawdę nie spotkał.

Mój pacjent miał nadzieję, że ojciec pokocha go takiego, jaki jest, lecz tamten

obdarzał uczuciem jedynie wyimaginowany ideał syna, który sobie stworzył. Nasz
biznesmen uwierzył, że musi stać się bardziej idealny niż realny, by upodobnić się do

background image

wizji ojca. Był przekonany, że jest ułomny, bo nie dorasta do ideału wyznaczonego
przez ojca, podczas gdy tak naprawdę ułomnością była postawa ojca.

A może twoje wady to wszystko, co istnieje? Nie masz być idealny, masz być realny.

W porównaniu z czyjąś idealną wizją zawsze wypadniemy blado. Nie uciekniemy od
tego, kim jesteśmy. Mój pacjent wzrastał w przekonaniu, że powinien zniknąć i powrócić
jako ktoś inny, kogo ojciec mógłby pokochać. Rozpoczynając terapię, postanowił być
idealnym pacjentem, po to by zadowolić mnie, terapeutę. Musiałem pomóc mu zacząć
być sobą, a nie ucieleśnieniem czyjegoś wyobrażenia.

Nie zjawiliśmy się na świecie po to, by być satelitami krążącymi wokół innych ludzi,

nawet jeśli oni sobie tego życzą. Możemy orbitować wokół czyjegoś ego, udając, że
jesteśmy jego wyobrażeniem, ale nie możemy nim być. Ojciec mojego pacjenta darzył
uczuciem obraz idealnego syna, osoby bez skazy, kogoś, kto tak naprawdę nie istniał.
Wyobrażenia na temat tego, jakie powinno być życie, to bajki, które istnieją tylko
w naszych głowach. Życie ma je za nic; po prostu podąża swoją drogą.

Mój pacjent musiał zmierzyć się z doświadczeniem siebie samego jako realnej osoby,

a nie pseudoideału. Terapia pomogła mu zrozumieć, że jest zaledwie człowiekiem i nie
wytrzyma konkurencji z obrazem stworzonym przez czyjeś fantazje. Na człowieczeństwo
nie ma lekarstwa. Dopóki kochał ideał, w który wierzył ojciec, dopóty nienawidził siebie.
Nie mógł przemienić się w ideał, nikt z nas tego nie potrafi. Kiedy jednak postanowimy
pokochać siebie, otwieramy się na naszą ludzką niedoskonałość. Cóż może być bardziej
niedoskonałego, niż człowieczeństwo widziane przez okulary perfekcjonizmu? Dopiero
gdy je zdejmiemy, możemy przyjąć siebie samych, innych ludzi i wszystko, co
„niedoskonałe”.

Być tu i teraz podczas terapii

Mówi się, że jeśli chcemy być naprawdę obecni, mamy pozostać w danym momencie,
być tu i teraz. Ciekawe, gdzie indziej moglibyśmy być? Nawet jeśli śnimy na jawie,
robimy to tu i teraz. Po prostu wpatrujemy się w nasze wymysły, zamiast stawić czoła
rzeczywistości. Wilfred Bion powiedział, że terapia jest aktem wiary w to, iż możemy
przejść przemianę, jednocząc się z emocjonalną prawdą, którą niesie obecna chwila

[3]

.

Szukamy więc samych siebie, tego, jacy teraz jesteśmy. Nie musimy robić niczego
nadzwyczajnego, żeby być obecni tu i teraz. Każde uczucie, lęk, każdy mechanizm
obronny i akt ucieczki to sposób, w jaki jesteśmy. Nie musimy robić czegoś innego.
Wystarczy, że zostaniemy ze sobą, popatrzymy na siebie.

Dla pewnego mężczyzny doświadczenie tu i teraz okazało się doświadczeniem

śmierci. Pewnego dnia zszedł do piwnicy ze swoim pięcioletnim synkiem i zobaczył żonę.
Wisiała na sznurze uwiązanym do belki stropowej. Niedługo później w rozmowie
z terapeutą powiedział, że chce już tylko umrzeć. Terapeuta poprosił mnie o pomoc.
Przećwiczyliśmy tę sytuację, on w roli pacjenta, a ja w roli terapeuty.

background image

– Z czym pan do mnie dzisiaj przychodzi? W czym mógłbym pomóc?
– Nie mogę się odnaleźć – odpowiedział.
– A ja myślę, że właśnie pan siebie odnalazł. Odnalazł pan siebie pełnego smutku

i żalu, przeżywającego dramat straty, wciąż mającego przed oczami żonę, która
powiesiła się w piwnicy. Odnalazł pan siebie i bardzo chciałby pan siebie – takiego
siebie – gdzieś zgubić. To zrozumiałe, któż bowiem chciałby znaleźć śmierć.

– Nie mogę uwierzyć, że to zrobiła.
– Nie może pan uwierzyć, że zadała sobie śmierć.
– Ciągle o niej myślę. Piętnaście lat małżeństwa... byliśmy tacy szczęśliwi. A teraz

przychodzą chwile, kiedy jestem na nią wściekły.

– To naturalne. Czuje pan gniew, bo odeszła, zostawiając pana i synka. A niełatwo

gniewać się na kobietę, którą pan kocha.

– Nie wiem, jak długo jeszcze to pociągnę. Nie widzę sensu w życiu.
– Och, pana życie ma wielki sens, ale teraz czuje pan jeszcze większy ból. Chciałby

pan umrzeć, żeby wreszcie przestało boleć.

Każde słowo pacjenta jest drogowskazem. Każda kolejna chwila przynosi nam

wszystko, czego potrzebujemy. Niepokój tego człowieka wskazywał wyraźnie, z jakimi
uczuciami będziemy się musieli zmierzyć, żeby rozpocząć jego proces zdrowienia.

Kto chciałby być w sytuacji, gdy trzeba pogodzić się ze śmiercią? Kto chciałby czuć

gniew na żonę, która popełniła samobójstwo? Kto chciałby żyć, pochowawszy ukochaną
osobę? A życie wciąż szepcze: „Czy przyjmiesz to doświadczenie? Jest twoje, i tylko
twoje...”.

Kiedy żona odebrała sobie życie, umarła także stworzona przez męża, wyidealizowana

wizja jej, jego i ich wspólnej przyszłości. To oczywiste, że zaczął myśleć o fizycznej
śmierci – tylko w ten sposób mógł uciec przed doświadczeniem śmierci psychologicznej.
Ta ostatnia mogła go doprowadzić do odrodzenia, ale wielkim kosztem. W piwnicy jego
domu, z belki stropowej zwisało wciąż nie tylko wspomnienie martwego ciała żony, ale
też jego własne, umarłe marzenie.

Wolność od czy wolność do?

Przyjęcie i akceptacja własnych uczuć, myśli i marzeń to trudne zadanie. Jest nam
raźniej, kiedy mamy wsparcie terapeuty. Jeśli mamy naprawdę otworzyć się na nasze
wewnętrzne życie, nie wystarczy skupić się na tym, co łatwe i przyjemne. Miłość, radość
i szczęście to nie wszystko, są w nas też trudniejsze uczucia, aż po opór i odmowę
współdziałania.

Pewien mężczyzna wszedł do mojego gabinetu, usiadł w fotelu, zwiesił głowę

i wyrecytował, po co przyszedł na terapię. Kiedy spytałem, czy czuje potrzebę, by nad
tymi tematami pracować, spojrzał w sufit i jęknął.

– Cóż, nie jestem pewien. Nie wiem, czy mogę się w to zaangażować. Nie mam zbyt

background image

wiele czasu, i naprawdę dużo spraw na głowie.

Przyjąłem do wiadomości jego obiekcje.
– Rozumiem, że nie wie pan, na ile chce się zaangażować w terapię.
– Właśnie. – Pokiwał głową.
– Dobrze, że jest pan ze mną szczery. Proszę czuć się swobodnie, może pan się

zaangażować lub nie, wedle życzenia.

– Chciałbym najpierw coś ustalić. W moim życiu wydarzyły się rzeczy, które, jak

sądzę, można by roztrząsać na terapii przez całe lata. Nie jestem gotów poświęcić aż
tyle czasu na terapię, ale chciałbym jednak osiągnąć zauważalną poprawę.

Człowiek ten był mylnie przekonany, że najważniejszą kwestią jest to, czy zaangażuje

się w terapię.

– Ponieważ mamy połączyć siły, musimy najpierw się przekonać, z jak daleko idącym

zaangażowaniem traktuje pan samego siebie.

Mój rozmówca znowu popatrzył w sufit, uśmiechnął się zdawkowo.
– Z jakim zaangażowaniem traktuję samego siebie? Cóż, to ciekawe pytanie.
– Jest pan wart własnego wysiłku?
Prychnął śmiechem, nie przestając wpatrywać się w sufit. Zamilkł na chwilę.
– Oczywiście, że jestem tego wart – oświadczył wreszcie.
– Co pan poczuł, kiedy pan to powiedział?
– Poczułem się, jakbym grał w reklamie.
– Co jeszcze? Co pan czuje, mówiąc: „Jestem tego wart”? Jakie uczucia się w panu

budzą?

– Jakaś część mnie chce od razu powiedzieć, że tak, jestem tego wart.
– Mówi pan to. I co dalej?
– Mam mieszane uczucia. Nie wiem, czy chcę zainwestować aż tyle czasu i pieniędzy

w coś takiego.

Nadal popełniał błąd, uważając, że kluczową kwestią jest jego decyzja, czy

zaangażować się w terapię, czy nie.

– Pytanie brzmi – wyjaśniłem – z jakim zaangażowaniem jest pan gotów potraktować

siebie. Najwyraźniej nie jest pan tego pewien.

– Owszem, można tak powiedzieć – zgodził się.
– Zastanawia się pan, czy to gra warta świeczki. Nie wie pan, co robić.
Odwrócił wzrok.
– Nie wiem, czy to ma jakiś związek, ale ostatnio bardzo często łapię się na

autocenzurze.

Często usiłujemy nadać naszym myślom i wypowiedziom odpowiednią formę, taką,

która, naszym zdaniem, zyskałaby aprobatę innych. Sądzimy, że wiemy, jak sprawić
wrażenie na innych. Wierzymy, że udało nam się rozszyfrować, jakimi inni chcieliby nas
widzieć i co od nas usłyszeć. Niestety, kiedy dokonujemy autocenzury, żeby dopasować
się do naszych wyobrażeń na temat tego, jak inni chcą nas widzieć, przestajemy
dostrzegać i słyszeć samych siebie.

– Czy jest pan wart tego, by zostać wysłuchany?
– Chyba tak. To zabawne, ale nigdy nie myślałem w ten sposób. Podejrzewam, że to

przez brak pewności siebie, gdy idzie o wyrażanie własnych opinii i robienie tego, co
naprawdę bym chciał.

background image

– Nie jest pan pewien, czy chce pan potraktować samego siebie z zaangażowaniem.

Czy woli pan sprawiać wrażenie na innych, czy też słuchać samego siebie, i czy może
pan robić to, co pan by chciał.

– No, tak.
Widząc, że wciąż nie zdecydował, czy chce stanąć po swojej stronie, spytałem:
– Jak długo będzie pan tłamsił siebie?
– Nie jestem samotną wyspą – zaczął, a ja zobaczyłem, jak jego oczy wypełniają się

łzami. – Nie mogę ot tak, po prostu, wywalić wszystkiego, co bym chciał. Potrzebuję
chyba znaleźć odpowiedź na pytanie, jak być uczciwym wobec innych, nie niszcząc przy
tym tego, co naprawdę istotne.

– Uczciwość jest dla pana sprawą podstawową, lecz jednocześnie boi się pan, jaki

może mieć wpływ na innych. To ważne. Tu, w tym gabinecie, musimy być wobec siebie
tak uczciwi, jak tylko potrafimy, więc jeśli obawia się pan, że będąc wobec mnie
uczciwy, może mnie pan zranić, musimy zwrócić uwagę na ten problem.

– Nie, to nie tak. Jeśli mam być uczciwy – zamyślił się na chwilę – chciałbym po

prostu być bardziej pewny siebie. Dlaczego muszę przejmować się tym, co inni pomyślą
albo co poczują?

– Chciałby pan mieć więcej wiary w siebie?
– Jasne, że tak – westchnął, odwracając wzrok.
– Ale prześladują pana ciągłe wątpliwości?
– Tak.
– Przyszedł tu pan z własnej woli, mam rację? Czy ktoś pana przywlókł na siłę?
– Nie, skąd. Sam przyszedłem.
– Przyszedł pan sam, z własnej woli. A jednak, kiedy tylko powiedział pan, że chce

potraktować siebie samego z zaangażowaniem i dojść do sedna trapiących pana
problemów, zaczął pan się wahać. Już nie był pan pewien, czy naprawdę pan tego chce.

– Chyba tak.
– Walczy pan sam ze sobą. Nie wie pan, czy słuchać siebie, czy wątpliwości, które

natychmiast się pojawiają, gdy usiłuje pan podjąć decyzję.

– Chyba raczej nie potrafię określić, na czym polega mój problem. Nie wiem, na jakiej

podstawie stwierdzić, czy impuls, który się we mnie pojawia, jest czymś rzeczywiście
istotnym.

Był kompletnie zagubiony. Mogłem mu pomóc, pokazując, jak odróżnić jego

wewnętrzny głos od chóru wątpliwości, które usiłowały go zagłuszyć.

– Wątpi pan w siebie od tak dawna, że nie wie pan już, która myśl pochodzi

naprawdę od pana, która jest głosem wątpliwości, a która tych wątpliwości celem.

– To dość niepokojące.
– Co pan czuje?
Zaśmiał się cicho, pokręcił głową.
– Nie mam pojęcia.
– Proszę dać sobie czas do namysłu. To wszystko na pewno wzbudza wiele emocji.
– Wie pan, to dziwne. Rozmawiałem z ludźmi, którzy są świadomi siebie i empatyczni,

wiem, że mam takie, a nie inne problemy. Nie jestem specjalnie zszokowany tym, co
pan mówi. Ale jaka jest moja prawdziwa tożsamość? Czego naprawdę chcę?

– Cóż, przede wszystkim, jeśli nie chce pan terapii, nie zamierzam pana do niej

background image

nakłaniać.

– Nie, nie mam wątpliwości, że terapia może być pożyteczna.
– Ale wciąż walczy pan sam ze sobą. Chce pan wziąć się za siebie, ale się pan waha.

Przychodzą wątpliwości, że może nie warto. A przecież musimy zdecydować, czy
będziemy pracować razem, czy obaj zaangażujemy się w pańską sprawę.

– Ma pan rację. – Uśmiechnął się. – Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to że zanosi

się na okropnie długą terapię...

– Jeśli ma pan wątpliwości, czy warto angażować się w tę pracę nad sobą, albo jeśli

będzie pan ukrywał swoje zaangażowanie, sprawi pan, że terapia potrwa dowolnie
długo. Może pan ciągnąć ją dwadzieścia, trzydzieści, albo nawet, dlaczego nie,
czterdzieści lat, jeśli dobrze pójdzie.

Zaśmiał się.
– Jeśli pańska postawa będzie w jakikolwiek sposób przyczyniać się do

niepotrzebnego wydłużania terapii – ciągnąłem – naszym obowiązkiem jest temu
przeciwdziałać.

Terapeuta towarzyszy nam, nie wymagając, żebyśmy się zmienili – inaczej nie może,

jeśli ma zadbać o to, żeby między nim a pacjentem powstała relacja miłości i zaufania.
Terapeuta opisuje mechanizmy obronne, które stosujemy, i mówi, jaka jest ich
szkodliwość, ale nie może sprawić, że one po prostu znikną. Możemy budować mury
wokół siebie i hołubić mechanizmy obronne tak długo, jak tylko zechcemy. Dlatego
niektórzy ludzie chodzą na terapię latami i nie przynosi to żadnej zmiany.

Terapeuta przyjmuje do wiadomości, że otaczamy się murami i stosujemy

mechanizmy obronne, bo jeśli chce działać skutecznie, musi brać pod uwagę fakty.
Kiedy doświadczamy całkowitej akceptacji naszego oporu, zaczynamy podawać
w wątpliwość własną postawę samoodrzucenia. Nawet gdy odpychamy terapeutę, on
nadal jest nas ciekaw; akceptuje fakt, że został odepchnięty, nie żądając wcale, byśmy
zmienili nastawienie. Dzięki temu może pojawić się w nas chęć, żeby opuścić gardę
i wyjść poza mury obronne, które wznieśliśmy.

Mężczyzna, o którym tu mówię, nie chciał zaangażować się w terapię ani we własny

rozwój. Był przekonany, że postępuje rozsądnie, usiłując uniknąć pułapki, jaką jest
przewlekła terapia. Ale w rzeczywistości właśnie pakował się w pułapkę zwątpienia
w siebie; szukał wolności od własnych uczuć, podając je w wątpliwość. Wyznaczył sobie
cel niemożliwy do osiągnięcia, bo nikt nie jest w stanie uciec od tego, kim jest.

Aż do końca życia będziemy doświadczać niepokoju, lęku, smutku, złości wstydu,

radości i miłości. Nasze niebo będzie zasnuwać się chmurami. Wolność nie polega na
odrzuceniu wewnętrznego życia. Nie staniemy się wolni, jeśli będziemy udawać, że
nasze uczucia nie istnieją. Prawdziwa wolność polega na akceptacji wszystkich uczuć,
jakie niesie nurt życia.

Kiedy godzimy się z tym, że nasze emocje są zmienne, przestajemy patrzeć na siebie

wyłącznie przez ich pryzmat. Odkrywamy, że jesteśmy też pustką, w której pojawiają
się uczucia, ciszą, którą wypełnia gwar naszych myśli, i niebem, przez które przepływają
chmury.

Jeśli szukamy wolności od własnych uczuć, chowając się za mechanizmami

obronnymi, prowadzimy życie wiecznych uciekinierów. O tym wiedział już Fromm,
pisząc swoją Ucieczkę od wolności. Pragniemy wolności niemożliwej – wolności od

background image

konfliktów, od uczuć, od życia i od śmierci. Szukamy jej tam, gdzie jej nie ma – we
własnych złudzeniach, wyobrażeniach i fantazjach. Człowiek, o którym tu mówię,
znalazł się w potrzasku zwątpienia w siebie. Dopóki w nim tkwił, był skazany na los
samotnego obserwatora życia, które przepływało obok niego. Nigdy nie miał rzucić się
w fale, by wypłynąć na głębię.

Wolność, którą realnie posiadamy, pozwala nam kochać i przyjmować to, co jest. Gdy

przestajemy uciekać od rzeczywistości i otwieramy się na nią, okazuje się, że właśnie
odnaleźliśmy wolność, której szukaliśmy.

Ryzyko słuchania

Może nam się wydawać, że słuchanie jest łatwe, w rzeczywistości jednak należy do
trudnych zadań: gdy otwieramy się na inny punkt widzenia, ryzykujemy, że zmieni się
nasz sposób postrzegania samych siebie, drugiego człowieka lub nawet świata. Aby
uniknąć tego niebezpieczeństwa, stosujemy taktykę pseudosłuchania – wdajemy się
w dyskusje, chcąc uzyskać wpływ na naszych rozmówców. Co się stanie, gdy
pozwolimy, by prawdziwe słuchanie wpłynęło na nas? Martin Heidegger sugerował, że
cierpimy, gdyż zagubiliśmy zdolność słuchania innych i siebie. Zatraciliśmy naszą istotę,
bo zapomnieliśmy, jak słuchać.

Pewna kobieta nie potrafiła usłyszeć samej siebie. Mówiła coraz szybciej, gubiła

wątek, jej stopa zaczynała nerwowo podrygiwać.

– Mówi pani bardzo szybko – powiedziałem. – Czy pani też to zauważyła?
– Nie, nie zauważyłam. Tak w ogóle to chcę mówić o czymś innym.
– Szybka mowa jest oznaką niepokoju. Czy jest pani świadoma tego, że pani ciało

odczuwa w tej chwili niepokój?

– Tak, ale chcę powiedzieć panu coś innego.
– Z pewnością. Proszę jednak zauważyć, że ignoruje pani swój niepokój i chce, żebym

ja też go ignorował.

Jej oczy wypełniły się łzami.
– Co pani czuje głębiej, pod poziomem słów? – spytałem.
Wówczas się rozszlochała. Wsłuchiwała się w potoki mowy w swojej głowie, a nie

w niepokój w ciele, ignorując w ten sposób siebie i własne uczucia. Chciała też, zupełnie
nieświadomie, zasłonić się paplaniną, tak bym nie mógł dostrzec, kim była
w rzeczywistości.

Niezbyt chętnie słuchamy innych lub nawet siebie. Pewna pacjentka opisała mi swój

konflikt z mężem. Narzekał on, że zawsze zamyka mu usta.

– Dlaczego miałabym go słuchać? I tak z góry wiem, co powie.
Tak naprawdę, nie wiedziała, co mąż ma do powiedzenia. Wiedziała, co myślała, że

mógłby powiedzieć. Przecież ja sam nie wiem, co za chwilę powiem. To, co mówimy,
powstaje w trakcie wypowiedzi. Dlatego należy też słuchać. Nawet jeśli mamy wrażenie,

background image

że bliscy mówią w kółko to samo, to w pewnym momencie możemy nie usłyszeć
czegoś, czego już nie powtórzą: ich mowy pogrzebowej, w której żegnają swoją wiarę
w to, że kiedykolwiek zechcemy ich wysłuchać.

Kobieta ta wsłuchiwała się tylko we własne przekonania i nie dawała mężowi dojść do

słowa. Tymczasem miał on pełne prawo powiedzieć: „Nie słuchasz mnie!”. Myślała, że
słyszy, co do niej mówi, ale docierały do niej tylko te wypowiedzi, które wcześniej mu
przypisała. Powtarzała wciąż: „Rozumiesz?” w przekonaniu, że jego umysł jest
zamknięty. Naprawdę zaś zamknęła swój, odnosząc się do własnych wyobrażeń, nie zaś
do żywego człowieka. Bywa, że jesteśmy pewni, iż nasze przekonania to głęboki wgląd,
podczas gdy są one tamą, całkowicie blokującą możliwość wglądu.

Pewna terapeutka chciała skonsultować ze mną przypadek człowieka, który według

niej był dogłębnie niezrównoważony. Nie znajdywałem jednak uzasadnienia takiej
diagnozy. Terapeutka, przekonana do swoich racji, trzymała się obranego sposobu
postępowania. Skupiona jak drapieżnik, wyszukiwała w gąszczu faktów najdrobniejszych
poszlak na poparcie swoich tez. Dyskutowała ze swym pacjentem, starała się go
zdominować i sprawić, by poddał się jej projekcji: „No widzisz? Tak właśnie
wyglądasz!”. Jego słowa były obiektami do ustrzelenia, a słuchanie stało się dla niej
formą ćwiczeń strzeleckich.

Aby słuchać, musimy postrzegać daną osobę jako kogoś, kto zasługuje na

wysłuchanie, nie lekceważyć jej, nie polemizować za wszelką cenę i nie chcieć
zdominować. Następnie musimy pogodzić się z faktem, że inni ludzie mają swój punkt
widzenia. Zbyt często bowiem wydaje nam się, że ogarniamy cały obraz rzeczywistości,
podczas gdy widzimy tylko wycinek z naszej perspektywy.

Dobrą ilustracją jest tu ogródek stworzony przez mistrza zen. Ogródek Ryoan-ji

widziany z werandy ujawnia tylko czternaście z piętnastu swych kamieni, niezależnie od
tego, pod jakim kątem patrzymy. Żeby zobaczyć piętnasty kamień, musimy się
przemieścić, wówczas jednak tracimy z oczu jeden z wcześniej widzianych. Wreszcie,
dzięki temu doświadczeniu, dowiadujemy się, że całości nie da się dostrzec z żadnego
punktu.

Kiedy przyjmiemy perspektywę patrzenia drugiej osoby, co umożliwia dialog, pojawia

się ryzyko popełnienia kolejnego błędu. Zaczynamy słuchać, by „poznać” tę osobę,
przejrzeć ją na wylot. Tyle, że to nieosiągalne. W gruncie rzeczy nie znamy całkowicie
nawet siebie. Gdy ktoś nam mówi: „Doskonale wiem, o czym myślisz”, ma w głowie
wyłącznie swoją projekcję. Pozostajemy dla niego niepoznawalni.

Gdy zaakceptujemy fakt, że dysponujemy tylko ograniczonymi możliwościami

poznania kogoś i dostrzeżenia prawdy, słuchanie staje się rodzajem poddania.
Przestajemy pochlebiać sobie, że kiedykolwiek do końca poznaliśmy lub poznamy jakąś
osobę. Nasze wyobrażenia dotyczące innych okazują się wytworami umysłu, starannie
pielęgnowaną fikcją, przyjemną, lecz zwodniczą podróbką rzeczywistości. Dopiero gdy
zdamy sobie sprawę, że projekcje naszego umysłu są mirażami, możemy naprawdę
otworzyć się na innych.

Kiedy podróżujemy latem rozgrzaną drogą, powietrze faluje i mieni się na horyzoncie

przed nami. Wygląda zupełnie jak woda, do której nigdy nie dotrzemy, zawsze tak samo
odległa. Tę drogę można porównać do miłości, którą obdarzamy drugiego człowieka:
w miarę, jak rozwiewają się iluzje, doświadczamy „uciekającego horyzontu” i zaczynamy

background image

rozumieć – jak trafnie ujął to Karl Rahner – że nigdy nie dotrzemy do poznania głębi
osoby, którą kochamy

[4]

. Tak jak patrzenie produkuje iluzje optyczne, tak umysł tworzy

iluzje emocjonalne. W psychologicznym ujęciu nie postrzegamy ludzi, lecz z góry
przyjęte osądy na ich temat. A taki osąd to nic innego jak zakamuflowana forma
mechanizmu obronnego.

Mechanizmy obronne to sposób, w jaki zniekształcamy, filtrujemy, blokujemy

i interpretujemy docierające do nas sygnały rzeczywistości, tworząc schematy, które
zwiemy „prawdą”. Są one normą, gdy występują w dzieciństwie jako reakcja
adaptacyjna, ale kiedy stosujemy je w innych relacjach, stają się źródłem cierpienia.
Jeśli na przykład szukam usprawiedliwień z powodu oblania testu na studiach
i zaczynam wierzyć, że moje wymówki odpowiadają stanowi faktycznemu, nie
dostrzegam już prawdy – tego, że po prostu nie uczyłem się tyle, ile trzeba było. Jeśli
jestem grubiański wobec żony, a ona ma o to pretensje, mogę ulec złudzeniu, iż jest
„przeczulona”. Skupię się na swoich przekonaniach i przeoczę własne chamstwo.

Chociaż staramy się ignorować rzeczywistość, ona wciąż tu jest. Gdy jej nie widzimy,

potykamy się o nią. „Dlaczego oblałem egzamin?”, „Czemu moja żona znów się
wścieka? Ależ jest drażliwa!” Mechanizmy obronne odwracają naszą uwagę od
prawdziwego świata, dostrzegamy tylko nierzeczywistość: wytwory naszego umysłu.
Należy porzucić tę błędną percepcję, by zacząć widzieć to, co realne.

Nie życzymy sobie konfrontacji z rzeczywistością. Wolimy nakłaniać innych, by

podzielali nasz fałszywy punkt widzenia. W ten sposób możemy przymknąć oczy na
fakty stojące w sprzeczności z naszymi przekonaniami. Jakbyśmy myśleli: „Jeśli wielu
ludzi podziela moje zdanie, to znaczy, że mam rację”. Walczymy o ostatnie słowo, ale to
daremny trud. Dopiero wydając ostatnie tchnienie, zdamy sobie sprawę, że ostatnie
słowo zawsze należy do rzeczywistości.

Wolimy polemizować z kimś, kto się z nami nie zgadza, zamiast go posłuchać.
– Nie zawracaj mi głowy faktami, właśnie tworzę teorie!
Wydaje nam się, że słuchamy, tak naprawdę jednak z góry projektujemy, co możemy

usłyszeć, i na tej podstawie osądzamy i oceniamy innych. Dopiero gdy wyzbędziemy się
tych postaw, zaczniemy naprawdę słuchać.

Zdolność negatywna

Idziemy przez życie, nie znając odpowiedzi na wiele pytań: „Kim się staniemy?”, „Co
myślą i czują inni ludzie?”. Każda niewiadoma budzi lęk. Próbujemy wypełnić pustkę,
tworząc założenia, które, siłą rzeczy, muszą okazać się fałszywe. Ten rodzaj „wiedzy” to
po prostu projekcje.

Angielski poeta John Keats nazwał zdolnością negatywną

[5]

umiejętność

zaakceptowania własnej niewiedzy i znoszenia jej aż do chwili, kiedy doświadczenie
przyniesie odpowiedzi, objawiając to, czego wcześniej nie mogliśmy wiedzieć. Stan

background image

niewiedzy jest studnią, z której czerpie się wszelką wiedzę. Szczególnie wyraźnie widać
to w małżeństwie.

Pewien mężczyzna podczas sesji terapeutycznej opowiadał same pogardliwe

i deprecjonujące rzeczy na temat swojej żony.

– Może powymyślamy sobie o niej jakieś straszne historie? – podsunąłem.
Spojrzał na mnie zdumiony, a potem, kiedy przyszło zrozumienie, roześmiał się.
– Często to robię – przyznał.
Przypisywał żonie tyle cech, myśli i uczuć, że już dawno przestał ją dostrzegać –

widział tylko swoje projekcje.

Inni ludzie, jak sama nazwa wskazuje, są inni, a więc nam nieznani. Możemy się tylko

domyślać, jacy są i co czują. I często to robimy. Podobnie jak dawni kartografowie
pokrywali kontury nieznanych lądów rysunkami fantastycznych pasm górskich, rzek,
jezior i puszcz, tak i my tworzymy zupełnie fikcyjne mapy wewnętrznego świata naszych
bliskich, przypisując im wymyślone motywacje. Bardzo trudno jest powiedzieć „nie
wiem”, przyznając, że nie rozumie się drugiego człowieka, nawet najbliższego. Dużo
łatwiej jest uciec od tej świadomości, wypełniając pustkę niewiedzy wymysłami.
Ponieważ są to nasze własne wymysły, odbieramy je jako prawdę. „Czuję, że tak
właśnie jest”, mówimy sobie. A przecież każdy nasz dzień jest krokiem w nieznane. Ba,
my sami jesteśmy niezbadanym lądem, nieznanym jak przyszłość czy giełda papierów
wartościowych. Już sama nieprzewidywalność giełdy jest dla nas tak trudna do
zniesienia, że chętnie dajemy wiarę najprzeróżniejszym strategom, niepoprawnie
optymistycznym albo irracjonalnie pesymistycznym. „Byki” i „niedźwiedzie” sprzedają
nam scenariusze, w których główną rolę gra chciwość i strach. Nasza podatność na to,
by kupować przekonująco brzmiącą fikcję, to tylko przykład, który ukazuje, jak bardzo
źle znosimy niewiedzę. Nie inaczej jest w relacjach międzyludzkich. Nie możemy
pogodzić się z faktem, że drugi człowiek pozostaje dla nas tajemnicą, więc robimy
założenia, przypisując mu własne uczucia, myśli i postawy.

Pewna pani w średnim wieku czuła się wykorzystywana przez bliskich i otoczenie.
– Muszę coś panu powiedzieć – oświadczyła. – Sposób, w jaki pan ze mną rozmawia,

sprawia mi przykrość. Mam wrażenie, że jest pan na mnie zły. Pozuje pan na osobę
otwartą i empatyczną, ale tak naprawdę jest pan taki jak inni.

Co zrobiłem, żeby zasłużyć na ten osąd? Ośmieliłem się być innego zdania niż ona.

Zaczęła się zastanawiać, dlaczego jej nie przytakuję, i doszła do wniosku, że robię to
specjalnie, żeby sprawić jej przykrość. Wszystkie relacje, jakie nawiązywała, rozwijały
się zgodnie z tym scenariuszem. Sobie przypisywała rolę pozytywnego bohatera,
a wszyscy wokół byli źli. Schemat, według którego działała, miał być jej ochroną przed
pozostawaniem w nieświadomości. Skoro nie znała motywacji innych ludzi, zakładała,
że są one nieżyczliwe. Nie wiedziała, dlaczego mam inne zdanie niż ona, więc nie
zwlekając, zrobiła następny krok – wypełniła próżnię swojej niewiedzy konkretnymi
podejrzeniami. Postanowiła obsadzić mnie w roli czarnego charakteru i nie mogłem
w żaden sposób sprawić, żeby dostrzegła, kim jestem naprawdę. Widziała tylko swoje
wyobrażenia. Nie zdawała sobie sprawy, że otacza się murem, który uniemożliwia jej
nabycie jakiejkolwiek prawdziwej wiedzy. Zamiast przyjmować życie takim, jakie jest,
wraz z doświadczeniami, które przynosi, i czerpać z niego wiedzę, wolała
zabarykadować się w twierdzy pseudomyślenia

[6]

. Jej problemy miały swoje źródło

background image

w tym, że „dobrze wiedziała”, jakie kto ma nastawienie. Żeby się czegokolwiek
dowiedzieć, musiałaby przyznać, że nie wie. Musiałaby odrzucić swoje wyobrażenia –
nieprawdziwe wizje swoich bliskich i mnie, w które desperacko usiłowała tchnąć życie.
Miała wybór: albo powiedzieć sobie, że po prostu nie wie, dlaczego wyrażam taki, a nie
inny pogląd, albo upchnąć mnie w świecie swoich fantazji, obsadzając w konkretnej roli.
Upierała się przy tej drugiej postawie, zamykając się w świecie jak z komiksu, gdzie była
sama, otoczona przez niegodziwców i dobrze wiedziała, że czekają ją nieprzyjemności,
szykany i prześladowania.

Dokonujemy projekcji, żeby uciec przed uczuciami. Jeśli przypisujemy je terapeucie,

może on zgodzić się na udział w tej grze, żeby nasz problem został przeanalizowany na
jego przykładzie. Powinien wtedy wykazać się zdolnością negatywną, czyli umiejętnością
zmierzenia się z nieznanym, bez forsowania odpowiedzi.

Pewnego dnia przyszedł do mojego gabinetu schizofrenik.
– Jon, długo myślałem, ale w końcu udało mi się postawić ci diagnozę.
– Serio? – Zainteresowałem się. – Jak ona brzmi?
– Satyryzm. – Padła odpowiedź. – Niekontrolowany apetyt na spódniczki. Bo z pana

taki gość, któremu nigdy dość – zachichotał.

– O mój Boże, jak pan na to wpadł? Nawet mój psychoanalityk niczego się nie

domyślił!

– Przecież to oczywiste. – Tamten nie przestawał się śmiać.
– Ojej, zawstydził mnie pan. Myślałem, że dobrze się maskuję. Czy jest jakakolwiek

nadzieja, że mój przypadek jest wyleczalny?

– Owszem, ale będzie to wymagało długotrwałej terapii.
Gładko wszedłem w rolę pacjenta, zachęcając go, żeby poczuł się terapeutą

usiłującym pomóc w rozwiązaniu mojego „problemu”.

– Jak pan myśli, co mogło być przyczyną pojawienia się tej skłonności?
– Prawdopodobnie w niemowlęctwie był pan zbyt krótko karmiony piersią.
– I dlatego dzisiaj mam obsesję na punkcie kobiecych biustów?
– Dokładnie tak. – Znów zaczął się śmiać. Przez kolejne dwadzieścia minut analizował

mój „problem”. – Ale dość już o panu – oświadczył wreszcie. – Chciałbym teraz
porozmawiać o czymś innym.

– No dobrze, skoro pan nalega. O czym chce pan rozmawiać?
– Widzi pan, mam problem z kobietami...
Dlaczego chciał widzieć we mnie człowieka trapionego przez satyryzm? Bo czuł się

bezpieczniej, analizując swój własny problem na moim przykładzie. Musiałem ufać, że
uda mu się wreszcie przenieść uwagę na swoje wewnętrzne życie, odnaleźć w sobie to,
co przypisywał mnie. Podobnie musimy ufać, że uda nam się zrozumieć ludzi, kiedy
jeszcze ich nie rozumiemy, kiedy stajemy wobec tajemnicy, wobec nieznanego. Bo czyż
nie jest tak, że – parafrazując Simone Weil – grzech pierworodny to nasza skłonność do
wypełniania pustki, jaką jest nasza niewiedza o drugim człowieku? Drugi człowiek jest
niepoznawalny. Jeśli nie podejdziemy do jego tajemnicy z otwartością i zaufaniem,
wpadniemy w pułapkę przypuszczeń, wyobrażeń na jego temat, projekcji.

– Nie rozumiem, dlaczego mój mąż nie chce, żebyśmy kupili nowy dom – żaliła się

pewna kobieta. – To bojący dudek, przeraża go myśl o zadłużeniu. Nie potrafi podejść
racjonalnie do kwestii finansowych...

background image

Przez chwilę akceptowała niewiadomą, przyznając, że nie rozumie postawy męża. Ale

zaraz zwyciężał lęk przed pustką i przestrzeń swojej niewiedzy wypełniała
przypuszczeniami. Czym grozi taka postawa? Można tak się zaabsorbować własnymi
domysłami, że przestanie się w ogóle dostrzegać drugiego człowieka. Kobieta, o której
tu mowa, była przekonana, że niewiadoma, wobec której stanęła – fakt, że mąż nie
chciał tego, czego chciała ona – jest problemem wymagającym rozwiązania. Usiłowała
więc przezwyciężyć ten problem, bombardując go fałszywymi odpowiedziami. Tylko czy
na pewno pytania, nawet te bez odpowiedzi, stanowią problem?

Żyć z pytaniami

Nie musimy odpowiadać na pytania. Te, które przynosi życie, wystarczy przyjąć,
doświadczyć i przeżyć. „Co będzie dalej?”, „Kim jest ten człowiek?”, „Czego pragnę?”...
Jeśli zbytnio pospieszymy się z odpowiedzią, nie przeżyjemy doświadczenia, które
przyniosłoby nam prawdziwą wiedzę. Poznajemy prawdę, przyjmując życie i uczucia,
jakie w nas budzi. Jeśli nie potrafimy zaakceptować życia i uczuć, zaczynamy wierzyć
w kłamstwa, które wymyślamy.

Pewien mężczyzna opowiedział mi, że na Dzień Ojca dostał od córki okolicznościową

kartkę, na której napisała: „Mam wieeelkie szczęście, że jestem twoją córką!”.

– Ależ mi słodzi – prychnął. – A tak naprawdę chodzi jej tylko o to, żebym zabrał ją

na wakacje do Francji, bo jej obiecałem. Guzik jej na mnie zależy, po prostu chce mnie
urobić.

– Proszę zauważyć, co pan robi. Córka chce przekazać, że pana kocha, a pan widzi

w tym wiadro pomyj, które na pana wylewa. Skazuje się pan na samotność.

– Kocha mnie? – Skrzywił się. – Akurat. Bez przerwy się na mnie złości.
– Skoro odrzuca pan jej miłość, nic dziwnego, że jest wściekła.
– Spytałem ją, dlaczego to napisała. Chciałem, żeby przyznała, o co jej naprawdę

chodzi. A ona strasznie się zezłościła.

– Oskarża pan córkę, że pana nie kocha. A potem oczekuje pan, że dziewczyna

będzie udowadniać, iż jest wprost przeciwnie. Kiedy córka reaguje gniewem, uważa
pan, że dowodzi to słuszności pańskich oskarżeń. Tymczasem pokazuje to tylko, że
oskarżenia te naprawdę ją denerwują.

– Ale przecież mam chyba prawo wiedzieć...
– Dokonuje pan projekcji. Kto powinien się z tym zmierzyć, ona czy pan?
Mój rozmówca zwiesił głowę.
– Zniszczyłem jej życie – wydusił z siebie.
– Co pan czuje?
– Czuję się podle.
– Co to za uczucie?
– Poczucie winy. Najgorsze jest to, że już niczego nie da się zrobić.

background image

– Przeszłości nie można zmienić. Ale to nieprawda, że niczego nie da się zrobić. Może

pan szczerze porozmawiać z córką, przeprosić ją i spróbować naprawić krzywdy.

Słysząc to, ukrył twarz w dłoniach. Zobaczyłem, jak jego ramiona dygocą. Płakał.
Tak bardzo był skupiony na swoich podejrzeniach, że nie dostrzegał miłości córki.

Tkwił w więzieniu własnego zgorzknienia, w świecie, który sobie wymyślił. Dopiero łzy
sprawiły, że przejrzał na oczy. Wcześniej wypełniał pustkę swojej niewiedzy domysłami
i usiłował zmusić córkę, żeby tłumaczyła się z motywacji, których w rzeczywistości nigdy
nie miała, i z rzeczy, których nie zrobiła. Mogła protestować, ile chciała, i tak była na
przegranej pozycji, bo on widział tylko własne przekonania. A w naszych projekcjach
nigdy nie ma miejsca na to, czego nie chcemy dostrzec.

Córka mojego pacjenta, jak każdy człowiek, była istotą złożoną. Ojciec nigdy nie miał

poznać jej na wylot, wysondować głębi jej serca. Mógł się z tym pogodzić i po prostu
żyć z niewiadomą, jaką pozostawała w jego oczach. Tyle że on tego nie chciał. Wolał
sobie wymyślić, jaka jest jego córka i co czuje. Zapatrzony w swoje wyobrażenia,
przestał ją dostrzegać. Krzyczała, ale jej nie słyszał. Nie musiał słuchać – był wszak
przekonany, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania. To przekonanie kochał bardziej niż
własną córkę. Wolał wyobrażenia, które mógł w pełni kontrolować, od żywego
człowieka, który pozostawał niezgłębioną tajemnicą. Dlaczego? Bo prawda budziła
w nim lęk.

Nienawidzimy nie wiedzieć. Kiedy więc życie przynosi nowe pytania, sięgamy do

lamusa po stare odpowiedzi. Ojciec musiał odrzucić stare odpowiedzi, za pomocą
których usiłował wyjaśnić i uporządkować świat. Był najwyższy czas, żeby zaczął
otwierać się na nowe pytanie – kim jest moja córka? Żeby się tego dowiedzieć, musiał
po prostu zaakceptować ją i zacząć jej słuchać, zamiast snuć domysły. Córka stanowiła
tajemnicę, ojciec nie wiedział, kim ona jest – ale przecież nie był to problem, tylko
początek drogi. Kiedy decydujemy się wejść na drogę ku nieznanemu, nie wiedząc,
dokąd ona nas zaprowadzi, czujemy niepokój. Tak przemawia do nas życie, zachęcając
nas, żebyśmy pokochali drugiego człowieka.

Ojciec, którego historię tu opisuję, był przekonany, że każda niewiadoma wymaga

natychmiastowego wyjaśnienia. Tymczasem najważniejsze było to, by przestał opierać
się na fałszywych odpowiedziach. Potem jeszcze musiał przyjąć i pokochać w swojej
córce także to, czego nie rozumiał. Kiedy otwieramy się na innych ludzi, przestajemy
wymyślać sobie różne rzeczy na ich temat i akceptujemy doświadczenie własnej
niewiedzy, dajemy sobie szansę, żeby naprawdę ich poznać.

Jak my wszyscy, mężczyzna ten musiał zaakceptować to, co budziło jego lęk –

niewiadomą kryjącą się w drugim człowieku. Żeby móc pokochać córkę, musiał najpierw
zrozumieć, że jest ona odrębną, samodzielną osobą, a nie kukłą ulepioną z jego
domysłów i projekcji, więc zawsze w jakimś stopniu pozostanie dla niego tajemnicą.
Kiedy ojciec zaakceptował córkę wraz z tym, co w niej było dla niego niewidoczne,
niepoznawalne i nienazwane, nauczył się kochać ją, a nie swoje o niej wyobrażenia.

Kiedy odrzucamy fałszywe odpowiedzi, zaczynamy iść drogą pytań, które stawia nam

życie, i pozwalamy, żeby doświadczenie przyniosło nam prawdziwą wiedzę. Obojętne,
czy pytania te dotyczą przyszłości, innych ludzi, czy nas samych, nie można zamykać ich
w klatce własnych przeświadczeń, uprzedzeń i wyobrażeń. Trzeba pozwolić im żyć, i żyć
z nimi – tylko wtedy odsłoni się przed nami prawda. To tak, jakbyśmy trzymali małego

background image

ptaka, zamkniętego w dłoni: „Kiedy ściśniemy za mocno, umrze

[7]

.

Po drugiej stronie wiedzy – poprzednie wcielenia

Pewna niewiasta w średnim wieku, cierpiąca na zaburzenia psychiczne, zjawiała się u
mnie podekscytowana, by donieść o kolejnych iluminacjach. Raz odkryła, że była
w poprzednim wcieleniu Kleopatrą. Następnym razem okazało się, że jednak Anną
Frank. Tydzień po tygodniu opisywała swoje poprzednie życia. Iluzoryczna sława była
balsamem dla jej duszy poranionej straconą karierą, odejściem przyjaciół i rozpadem
małżeństwa oraz latami coraz głębszego osuwania się w psychozę.

Pewnego dnia weszła do gabinetu i rozsiadła się w fotelu.
– W poprzednim wcieleniu byłam Marią Magdaleną – oznajmiła z szerokim

uśmiechem.

– Och, zawsze to wiedziałem – odparłem.
– Jak? Skąd...?
– Świetnie pamiętam to miłe uczucie, gdy myła mi pani nogi.
Najpierw szeroko otworzyła oczy ze zdumienia, a potem wybuchnęła śmiechem.
Przesłonięcie rzeczywistości fantazją, w której mogła czuć się dobrze, wzięło się u tej

kobiety z nadmiaru bólu i braku sił, by go znosić. Poprzez ten żart wstąpiłem w jej
urojony świat, by przez chwilę czuła się mniej samotna wobec kogoś, kto rozumiał
funkcję jej miraży. Był to jej sposób na radzenie sobie ze stratą, której świadomie nie
potrafiła udźwignąć. Nie musieliśmy tego głośno mówić, ale oboje zgadzaliśmy się
z Freudem, który dostrzegł, że urojenia pojawiają się, kiedy próbujemy odzyskać coś, co
zostało bezpowrotnie utracone.

Jakiś czas potem rozmawiałem z nią, kiedy leżała w hospicjum, śmiertelnie chora na

raka.

– Widzi pan, miałam rację: naziści w końcu mnie dopadli. Wiedzieli, że mam urodzić

Mesjasza, więc pokonali mnie, wszczepiając mi nowotwór.

Uśmiechnąłem się przez łzy, odłożyłem na bok ideały i ambicje terapeuty, by

przytakiwać jej złudzeniom, ważniejszym dla niej w obliczu nieuchronnego końca niż
prawdziwe życie, które jej pozostało. Fantazje te były jedną z dwóch rzeczy, których
mogła się jeszcze uczepić – drugą były nasze relacje.

Po pogrzebie jej dzieci dziękowały mi za to, że się nią opiekowałem.
– Musi być panu ciężko. Wiemy, ile dla pana znaczyła.
Pomyślałem wtedy, że na zasadzie projekcji przenoszą na mnie swój ból.

W rzeczywistości to ja przeniosłem mój żal na nie. Tak, to było dla mnie trudne: ona
miała swoje urojenia, ja – moje projekcje. Wszyscy zmagamy się z poczuciem straty
w życiu. Czasami te wszystkie śmierci, które musimy przyjąć, to dla nas zbyt wielki
ciężar. Umysł ludzki, przygnieciony takim brzemieniem, zaczyna szwankować. Gdy
towarzyszymy komuś, kto ginie pod takim właśnie wielkim ciężarem, rozpadają się

background image

nasze własne iluzje, umierają przyjęte pozy i narzucone tożsamości. Do głosu dochodzi
to, kim w głębi siebie jesteśmy. Poznajemy siebie od nowa.

Odpuścić

Życie przynosi ból, który jest naprawdę ciężki do zniesienia. Możemy wtedy próbować
pocieszać się złudzeniami. Ale jeśli zdecydujemy się zmierzyć z prawdą, nie chronić się
przed bólem straty, tylko go przeżyć, doświadczymy uczucia podobnego do ulgi. Nie
silimy się już na kłamstwa, nie odpychamy rzeczywistości, odpuszczamy. Nie chodzi
o jakieś postanowienie, które mielibyśmy realizować wysiłkiem woli, ale o stan, który po
prostu się pojawia i nas ogarnia.

Przyszła raz do mnie zrozpaczona kobieta.
– U mojej mamy zdiagnozowano nowotwór, lekarze nie wiedzą, ile jeszcze zostało jej

życia – płakała. – Może kilka miesięcy, a może tylko kilka dni. Czy powinnam pilnować,
żeby dobrze jadła? Lekarze mówią, że to nie ma już większego znaczenia... Co mogę
zrobić, żeby była ze mną choć trochę dłużej? Pielęgniarki mówią, że powinnam
odpuścić. Co to znaczy? Ma mi przestać na niej zależeć?

Zrobilibyśmy wszystko, żeby utrzymać przy życiu ludzi, których kochamy. A śmierć

i tak po nich przychodzi, gdy nadejdzie czas. Zupełnie nie wiemy wtedy, co począć. Nie
potrafimy powstrzymać śmierci. Co to znaczy, że mamy odpuścić? Nie chodzi o to,
żebyśmy przestali kochać naszych bliskich i przejmować się ich sytuacją. Mamy po
prostu przyjąć to, co się dzieje. Przyjmując prawdę o śmierci, odpuszczamy. Dzieje się
to w sposób naturalny, trochę tak, jak z nadejściem zimy – drzewa nie bronią się przed
nią, tylko pozwalają, żeby je ogarnęła i pozbawiła liści.

Nasi bliscy odchodzą, czy się z tym godzimy, czy nie. Kiedy trzymamy po raz ostatni

ich stygnącą dłoń, coś się w nas porusza, coś się budzi. Staje nam przed oczami ich
życie, dławi nas tęsknota za tym, co mogło być, a nigdy się nie wydarzyło. Wszystkie te
myśli zdają się przepływać przez nasze złączone dłonie. Och, nie umiemy odpuścić... Ale
ich zimne palce mówią nam wyraźnie, że oni już odpuścili i że nie warto kurczowo
chwytać się czegoś, co już przeminęło. Nasi bliscy poszli za śmiercią. Czy potrafimy
przyjąć przesłanie ich stygnących rąk?

Jeśli coś dotąd się nie stało, na pewno już się nie wydarzy. Dopóki nasi bliscy żyli,

mogliśmy myśleć z nadzieją o wspólnej przyszłości. Teraz, kiedy nie żyją, ta nadzieja
również umarła. Co to znaczy, że mamy odpuścić? Czy mamy o nich zapomnieć? Nie.
Oni spoczęli na zawsze w naszych sercach. Nasze łzy są dowodem na to, że nadal
potrafimy kochać. Nasza zdolność do miłości nie zanika, chociaż właśnie umarł ktoś,
kogo kochaliśmy.

Czym jest poddanie się rzeczywistości? To po prostu akceptacja faktów. Nasze

zaprzeczenie przegrało starcie z tym, co się wydarzyło. Nic już nie można zrobić, nie
trzeba się starać, żeby dobrze wypaść, bo nie ma jednego właściwego sposobu

background image

zachowania. Żałoba przemienia nas w wezbrane strumienie smutku, które po prostu
płyną przed siebie i nie wiadomo, jaką obiorą drogę. Płyną i płyną, aż cały żal utonie
w oceanie akceptacji. Nie można przyspieszyć tego procesu – strumień płynie tak
szybko, jak może. Jesteśmy spienioną wodą, która musi pędzić, aż wreszcie odnajdzie
się w głębokiej ciszy oceanu. I wtedy zrozumiemy, że ostatnim prezentem, jakim
obdarzył nas umierający najbliższy, jest odkrycie spokoju, który niesie pogodzenie się
z rzeczywistością.

[1]

Johann Wolfgang von Goethe, Scientific Studies, ed. and trans. by D. Miller, Suhrkamp Publishers,

New York 1988.

[2]

Johann Wolfgang von Goethe. Cytowane w: Iain MacGilchrist, The Master and his Emissary: The

Divided Brain and the Making of the Western World, Yale University Press, New Haven 2012.

[3]

Wilfred Bion, znany jako praktyk psychoanalizy mistycznej w tradycji Kleinowskiej, głosił, że nie

tylko podlegamy sile napędowej agresji i miłości, lecz również posiadamy instynkt ku poznaniu prawdy:
epistemofilię.

[4]

Dla Rahnera, uznanego dwudziestowiecznego teologa, wiedza o osobie jest jednocześnie wiedzą

o istocie świata. I jakąkolwiek wiedzą konceptualną dysponujemy, poza horyzontem przez nią
wyznaczonym rozciąga się obszar niekonceptualnej przedwiedzy, podstawy wszelkiego poznania.

[5]

Ang. negative capability. Keats pisał o tym w jednym z listów. Zob. John Keats, The Complete

Poetical Works and Letters of John Keats. Cambridge Edition, Houghton, Mifflin and Company, New
York 1899.

[6]

Por. John Fiscalini, Co-participant Psychoanalysis.

[7]

Zob. Jean Klein, Transmission of the Flame, Third Millennium Books, London 1994.

background image

ROZDZIAŁ 6

P

RZYJĄĆ RZECZYWISTOŚĆ

Z OTWARTYMI RAMIONAMI

Jeśli mamy wrócić do zdrowia, musimy zmierzyć się z prawdą i z uczuciami, jakie w nas
budzi. Prawda ta może dotyczyć poziomu intrapsychicznego (uczuć, lęku, jaki rodzą,
i mechanizmów obronnych, które pozwalały nam dotąd unikać tego wszystkiego),
a także poziomu interpersonalnego, czyli otaczającej nas rzeczywistości. Kiedy
otwieramy ramiona, żeby przyjąć to, co dotąd odpychaliśmy, możemy wreszcie odkryć,
kim jesteśmy. Kim zawsze byliśmy pod skorupą kłamstw.

Kogo poślubiłem?

Któż by nie chciał się zakochać? To wspaniała przygoda. Ale wystarczy, że minie kilka
lat, a zaczyna się dziać coś dziwnego. Osoba, którą poślubiliśmy w przypływie
romantycznych uczuć, nagle wydaje się inna. Jesteśmy rozczarowani. Co się dzieje?

Mogę opowiedzieć, jak to było w moim przypadku. Zakochałem się we własnej

fantazji i dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że mam do czynienia z kobietą
z krwi i kości. W ten sposób poznałem moją żonę. Ach, co to był za kryzys! Przeżyłem
głębokie rozczarowanie, bo żona w niczym nie przypominała mojej idealnej wizji.
Uważałem, że powinna być dokładnie taka, jaką ją sobie wymyśliłem. Niestety, nie
znalazł się nikt, kto by spytał: „Jon, kto ci powiedział, że jesteś Bogiem?”. Cierpiałem,
zupełnie niepotrzebnie. I moja żona także cierpiała.

W końcu uznałem, że skoro nie mogę kochać jej takiej, jaka jest, powinienem

pozwolić jej odejść, żeby mogła spotkać kogoś, kto pokocha ją naprawdę. Przecież nie
mogłem jej zmusić, żeby grała rolę wyśnionego przeze mnie ideału. Po zastanowieniu
przyznałem, że sam też nie byłbym w stanie sprostać własnym wymaganiom. Wtedy
podjąłem decyzję o rozwodzie. Przeprowadziłem go przed moim własnym,
wewnętrznym trybunałem. Rozwiodłem się z moimi wyobrażeniami na temat żony,
która idealnie pasowałaby do moich oczekiwań. Nie był to łatwy rozwód: rozprawy
ciągnęły się latami, ale wreszcie byłem wolny i mogłem poślubić... moją żonę. Dopiero
kiedy wyrzekłem się miłości, którą przez lata darzyłem własne złudzenia, zacząłem

background image

dostrzegać, kim jest kobieta żyjąca obok mnie. Dotąd widziałem w zasadzie tylko jej
„wady”, bo nie była taka, jak chciałem. Teraz mogłem przyznać, że to bardzo dobrze.
Była sobą, a ja zaczynałem dostrzegać jej piękno.

Tytuły na okładkach pism obiecują, że czytelnik dowie się, „Kim jest partner idealny”,

pozna „Trzydzieści cztery sposoby na rozbudzenie seksualne małżonki” oraz „Prostą
drogę do odnowy małżeństwa”. W żadnym artykule nie przeczytamy jednak, że każda
relacja umiera, jeśli usiłujemy manipulować sobą nawzajem, bo chcemy przemienić
męża w idealnego partnera albo żonę w nadludzko wytrzymałą akrobatkę, uprawiającą
seks na poziomie olimpijskim. Nikt nie pisze, że małżeństwo skazane jest na klęskę, jeśli
kochamy własne wyobrażenia bardziej niż męża czy żonę. Jeśli kochamy bajkę, którą
opowiadamy sobie o własnym małżeństwie, staramy się obsadzić współmałżonka
w wyznaczonej przez nas roli i zmusić, żeby ściśle trzymał się scenariusza. „Znowu
oglądasz telewizję? Co ty w ogóle widzisz w tym pudle?”, „Jak można się tak guzdrać?!”,
„Ja ci powiem, jak powinnaś się ubierać”, „Jak zwykle przesadzasz”. Chętnie
podpowiadamy im, jak mają się zachowywać, żeby nie wypaść z roli. Doskonale wiemy,
jakie błędy popełniają i dlaczego to robią. Jesteśmy gotowi udzielać im dobrych rad
i czujemy się niemile zaskoczeni, gdy kończy się to kłótnią. Nasi ukochani najbliżsi,
z jakiegoś tajemniczego powodu, okazują niezadowolenie, jeśli nie złość.

Kiedy mówimy: „Czułabyś się o wiele lepiej, gdybyś wcześniej wstawała”, tak

naprawdę chcemy powiedzieć: „Ja czułbym się o wiele lepiej, gdybyś nie była sobą,
tylko zamieniła się w ucieleśnienie moich życzeń”. Niestety, współmałżonek nie zmienia
się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zaczynamy więc narzekać, biadolić
i zrzędzić. Rozglądamy się za poradnikami i artykułami, z których dowiemy się, jak
przeforsować swoje racje w małżeństwie. Zbroimy się do walki z rzeczywistością, łudząc
się nadzieją, że prawdziwy współmałżonek zniknie, a zastąpi go istota idealna, wprost
z naszych snów.

Konflikty tego typu pojawiające się w małżeństwie pokazują, że wzięliśmy rozwód

z rzeczywistością. Nie kłócimy się z prawdziwą osobą, ale z tym, co ona lub on
reprezentuje. Pewna kobieta robiła mężowi piekło, bo podczas urlopu nie umiał
zrezygnować ze śmieciowego jedzenia. Dla niego wakacje były okazją, żeby zajadać się
ulubionymi chipsami i ciasteczkami oreo, ona uważała, że to wstyd i hańba. Mianowała
się więc żywnościową policją i regularnie patrolowała teren, udzielając mężowi pouczeń,
kiedy tylko przyłapała go na popełnianiu wykroczenia, jakim było łasowanie. Patrzyła na
niego z wyższością. On był paskudnym obżartuchem, ona potrafiła panować nad sobą.
„Nie rób tego, nie myśl tak, nie bądź taki”, upominała go przy każdej okazji. Wyraźnie
nie była zainteresowana mężczyzną, którego miała za męża. Chciała, żeby zamienił się
w supermena, którego sobie wymarzyła: „Przestań być tym zwykłym facetem, za
którego wyszłam. Bądź ideałem z moich snów”. Nie potrafiła kochać mężczyzny,
z którym żyła; kochała własne marzenia o mężczyźnie, który nie istniał, i przez to
unieszczęśliwiała siebie i męża. Pewnego dnia on wziął sprawy w swoje ręce. Stracił
nadzieję, że kobieta, którą poślubił, zostanie kiedykolwiek... jego żoną. Jej związek
z własnym wyobrażeniem o idealnym mężczyźnie miał się zbyt dobrze. Nie chciał
przeszkadzać, więc po prostu odszedł.

Czym jest małżeństwo? To nasz pakt z rzeczywistością. Obietnica, że rozstaniemy się

z wyobrażeniami i zaakceptujemy współmałżonka – żywego człowieka, ze wszystkimi

background image

jego niedoskonałościami. Przysięgamy miłość, wierność i uczciwość małżeńską komuś,
kto nigdy nie dopasuje się idealnie do naszych marzeń.

Czy miłość to projekcja?

Czym jest miłość? Niektórzy sprowadzają ją do popędu seksualnego, egoistycznego
poszukiwania własnej przyjemności albo chwili emocjonalnego uniesienia.

Jednak jeśli stwierdzimy, że tylko popęd seksualny jest prawdziwy, miłość będziemy

musieli uznać za nierzeczywistą. Skoro miłość nie istnieje, całe piękno i dobro, jakie
widzimy w ukochanych, to tylko projekcja. Czy tak jest? Czy ukochanych wybiera się jak
produkty w supermarkecie? Gdyby tak było, rozglądalibyśmy się za najlepszą okazją,
najkorzystniejszą relacją jakości do ceny, najbardziej interesującym zestawem cech,
a potem po prostu sięgalibyśmy na półkę po upatrzony towar. Kupowanie przedmiotu to
jednak zupełnie co innego niż kochanie człowieka. Spotykamy kogoś i nagle pociąga nas
w nim coś nienazwanego, coś, czego nie umiemy nawet opisać, choć doświadczenie jest
niezwykle potężne. Fascynuje nas i zachwyca fakt, że drugi człowiek jest inny, odrębny,
nieznany... I wtedy właśnie orientujemy się, że jesteśmy zakochani.

Miłość własna nie posiada transcendentalnego wymiaru, który jest istotą miłości do

drugiego człowieka – zdolności dostrzeżenia prawdziwej wartości i zachwytu nad
wewnętrznym pięknem ukochanej osoby. Przykładowo kobieta o osobowości
narcystycznej łudzi się, że kocha męża, podczas gdy tak naprawdę kocha tylko samą
siebie. Owszem, oburza się, gdy ktoś źle traktuje męża, ale nie dlatego, że chciałaby
uchronić go przed cierpieniem; po prostu uważa, że jeśli ktoś obraża męża, godzi w ten
sposób w nią, bo mąż jest tylko dodatkiem do jej osoby. Kobieta, która naprawdę kocha
męża, w analogicznej sytuacji nie skupia się na sobie. Nie chodzi przecież o nią, więc po
prostu współczuje mężowi przykrości, jaka go spotkała. Widzi go tak wyraźnie, że nie
musi dokonywać żadnych projekcji. Nie musi też powtarzać sobie, że mężowi winna jest
miłość. Po prostu go kocha. Nie potrafi inaczej.

Czy jej miłość jest uczuciem? Uczucia pojawiają się, wywołane przez określony

bodziec, i znikają, gdy bodźca zabraknie. Uczucia to stany ducha, nastroje – zmienność
leży w ich naturze. Miłość natomiast jest stała. Owszem, czujemy jej poruszenia,
czasem w nas wzbiera, czasem przygasa, ale to nie jest tak, że pojawia się i znika, jak
chmury na niebie. Ma raczej swoje przypływy i odpływy. Są one zauważalne, ale nie
mogą się równać z niezmiennym ogromem oceanu. Miłość to nie błogostan, jakiego
doświadczamy w ciepłej kąpieli. Nikt jakoś nie ma ochoty żenić się z wanną. Oczywiście,
można mówić, że miłość to tyle, co żądza, potrzeba bliskości, libido. Prawda jest jednak
taka, że te doświadczenia dają złudzenie miłości, ale opierają się na naszym własnym
pragnieniu, a nie na odkryciu piękna w drugim człowieku. Jeśli drugi człowiek jest nam
potrzebny, żebyśmy mogli zaspokoić własne pragnienie, traktujemy go jak przedmiot,
którego można użyć, a nie jak osobę, którą kochamy. Gdy zaspokoimy potrzebę, nasze

background image

zainteresowanie przedmiotem, który do tego posłużył, maleje. Kiedy jesteśmy
spragnieni, marzymy o wodzie, ale kiedy się napijemy, nie mamy już na nią ochoty.
Z miłością jest odwrotnie. Ukochana osoba wzbudza w nas coraz większy zachwyt,
coraz silniejszą tęsknotę. Własny apetyt szybko można nasycić, ale zgłębiania
tajemnicy, jaką jest człowiek, którego kochamy, nigdy nie będziemy mieli dość.

Kiedy ktoś cię pyta, dlaczego kochasz swojego męża albo swoją żonę, nagle czujesz,

że brakuje ci słów. Co powiedzieć? Określenia takie jak „uroczy” czy „słodka” nie są
w stanie przybliżyć tego, jak postrzegamy ukochanego człowieka. Owszem, opisują
detale, ale nie oddają obrazu całości. Miłości nie da się wytłumaczyć ani
zaprogramować. Miłość nie jest czynnością, którą praktykujemy na osobie, którą
kochamy. Miłość to wspólnota. To nurt, który porywa cię, kiedy przestajesz traktować
drugiego człowieka jak przedmiot, rzecz służącą określonemu celowi, zadanie do
odhaczenia albo przypadek do zaszufladkowania. On jest taki, jaki jest, osobny,
niezależny od twoich wyobrażeń i fantazji. Kochasz go, a nie własne marzenie na temat
tego, jaki on powinien być. On kocha ciebie, prawdziwą ciebie, a nie twój podrasowany
obraz, który pokazujesz światu. Oto spotyka się dwoje ludzi, dwie niezgłębione
tajemnice. Ten, kto jest ślepy na miłość, nigdy nie będzie miał okazji spojrzeć w głębię
tajemnicy, jaką jest człowiek żyjący u jego boku. Zbyt będzie zajęty wpatrywaniem się
w nierzeczywistą wizję, którą sam stworzył.

Pewien zamożny mężczyzna zgłosił się na terapię, bo chciał udowodnić żonie, że stara

się pracować nad sobą i pokonać skłonność do wdawania się w romanse. Tyle tylko, że
okłamywał żonę, przyrzekając, iż raz na zawsze skończy z pozamałżeńskimi przygodami.
Okłamywał też swoją aktualną kochankę, obiecując, że rozwiedzie się z żoną i będą żyli
razem długo i szczęśliwie. Okazało się, że tak naprawdę w terapii interesuje go tylko
jedno – chciał wiedzieć, jak sprawić, żeby nie rozsierdzić kochanki, bo wtedy mogłaby
opowiedzieć żonie o ich związku. Dla niego kobiety nie były niczym więcej, niż tylko
rzeczami, które kupował i używał, żeby potem wyrzucić. Każda miała swoją cenę, żadna
nie była niezastąpiona.

Człowiek ten miał poważną wadę wzroku – widział świat dwuwymiarowo.

Interesowały go tylko środki prowadzące do celu. Nie był w stanie zrozumieć sensu
takich pojęć jak spotkanie, tajemnica, oddanie czy poświęcenie. Zamiast żyć
w prawdziwym świecie, błądził w labiryncie własnych fantazji. Dawno już wziął rozbrat
z rzeczywistością. Żona i kochanka były dla niego pionkami na szachownicy, które mógł
dowolnie przestawiać. W żadnej z nich nie widział istoty ludzkiej, którą mógłby kochać,
szanować i czcić. Jako wytrawny gracz, nie pozwalał żonie ani kochance, żeby były
sobą. Musiały odgrywać role, jakie im przypisał. Żona miała wziąć za dobrą monetę jego
zapewnienia, że dochowa jej wierności, i nie zadawać zbędnych pytań. Kochanka miała
uwierzyć w obietnice, że rozwiedzie się z żoną, a ją poślubi. Chciał, żeby obydwie brały
na poważnie to, co mówi, a nie dostrzegały tego, co robi.

Nie znał tych kobiet, nie mógł spotkać ich jako osób, bo dla niego były rzeczami. Nie

zdawał sobie sprawy z faktu, że gdy sprowadzamy ludzi do roli przedmiotów, zamykamy
się w świecie, gdzie jedynymi towarzyszami są nasze własne fantazje. Musimy się ich
wyrzec, żeby dostrzec ludzi takimi, jacy są naprawdę. Dopiero wtedy będziemy mogli
zakosztować miłości.

Miłość znajduje upodobanie w ukrytym pięknie drugiego człowieka. To piękno,

background image

którego głębi nie potrafimy nawet ująć w słowa, przyzywa nas, domaga się naszej
odpowiedzi. Gdy odpowiadamy miłością, wewnętrzne piękno ukochanej osoby staje się
dla nas coraz bardziej widoczne. Filozof i teolog katolicki Dietrich von Hildebrand pisał,
że wartość, która ukazuje się nam w drugiej osobie, niejako przeszywa nasze serce
i wzbudza w nim miłość

[1]

. Kiedy postrzegamy ukochaną osobę jak coś najdroższego

w świecie, ktoś może twierdzić, że miłość nas zaślepia, a wartość, którą przypisujemy
ukochanej, jest tylko iluzją. Ale miłość nie tworzy iluzji wartości. Przeciwnie, to
dewaluacja sprawia, że nie widzimy wartości w innych, a tę iluzję braku wartości
uważamy za rzeczywistość. Co ciekawe, dewaluacja jest spaczoną formą miłości –
miłości do stworzonego przez siebie obrazu. Człowiek stosujący mechanizm dewaluacji
chce odebrać innym wartość; zależy mu na takim zeszpeconym obrazie, skrycie
przywiązuje się do niego tak bardzo, że nie jest już w stanie dostrzec rzeczywistości ani
piękna ukrytego w innych ludziach. Jego wypaczona miłość doprowadza go do
duchowej ślepoty.

Prawdziwa miłość do drugiego człowieka nie polega na przywiązaniu do wymyślonej

wizji, która istnieje tylko w naszej wyobraźni. Nie zabiegamy też o to, żeby przedstawić
drugiemu człowiekowi swój idealny obraz, który mógłby pokochać, ani nie oczekujemy,
że będziemy za naszą miłość podziwiani. Dialogują nasze wnętrza, a nie sztucznie
stworzone fasady.

Kiedy kochamy, nie stajemy w centrum uwagi. „W kim się kocha bez lilak, że przesyca

swą wonią powietrze? W kim kocha się grusza, że daje słodki urodzaj, albo skowronek,
że świergocze?”, pyta Robert Wolfe

[2]

. Nie jestem „dawcą” miłości zwracającym się ku

komuś, kto będzie jej „biorcą”. Gdyby tak było, moglibyśmy żądać: „Chcę, żebyś mnie
kochał”. W rzeczywistości oznaczałoby to jednak: „Traktuję cię jak przedmiot, który
służy do zaspokajania moich pragnień”. Jeśli innych ludzi postrzegamy jak obiekty
w przestrzeni, po które można sięgać i które można zdobywać, kieruje nami nie miłość,
a złudzenia.

Miłość nie skupia się na przeciwstawianiu sobie obrazów – własnego i drugiej osoby,

ale na obecności. Odrębne obrazy rozmywają się, gdy przychodzi miłość, podobnie jak
kostki cukru rozpuszczają się w wodzie. Nie ma kochającego i ukochanego. To, czym
jesteśmy, wykracza poza sens zawierający się w pojęciach „ja” i „ty”. Miłość nie jest
czymś osobnym, poza nami. Można postrzegać ją w ten sposób, ale nie jest to prawda,
tylko sztuczny wytwór naszej myśli. Czy miłość jest projekcją? Nie. A dewaluacja?
Owszem.

Dlaczego wrzeszczymy, gdy jesteśmy wściekli?

Pewien hinduski mędrzec udał się nad rzekę Ganges, żeby odbyć świętą kąpiel. Na
brzegu natknął się na grupę krewnych, którzy okropnie na siebie wrzeszczeli.

– Dlaczego ludzie krzyczą na siebie, kiedy są wściekli? – spytał uczniów, uśmiechając

background image

się łagodnie.

Zastanawiali się długo.
– Kiedy tracimy spokój, nie możemy się wyciszyć, więc zaczynamy krzyczeć –

odpowiedział wreszcie jeden z nich.

– Po co krzyczeć, skoro osoba, do której się zwracasz, stoi tuż obok ciebie? Równie

dobrze można by mówić cichym głosem – zauważył mędrzec.

Uczniowie dawali różne odpowiedzi, ale żadna nie satysfakcjonowała mistrza.

Wreszcie sam zabrał głos.

– Kiedy ludzi ogarnia złość, ich serca oddalają się od siebie. Muszą krzyczeć, żeby się

wzajemnie usłyszeć. Im bardziej są wściekli, tym głośniej muszą krzyczeć, bo dzieląca
ich odległość się zwiększa. A co się dzieje, kiedy dwoje ludzi zakochuje się w sobie?
Szepczą. Nie muszą mówić głośniej, bo ich serca lgną do siebie nawzajem. Kiedy ich
miłość nabiera mocy, w ogóle nie muszą już mówić. Słowa są niepotrzebne, wystarczy,
że patrzą sobie w oczy – mówił dalej mędrzec. – Kiedy więc kłócisz się z kimś, nie
używaj słów, które odepchną go jeszcze bardziej, bo przyjdzie dzień, kiedy nie będziesz
już w stanie krzyczeć tak głośno, żeby zostać usłyszanym, i nie znajdziesz powrotnej
drogi

[3]

.

Nie wrzeszczymy na drugiego człowieka, ale na jego obraz, który sobie stworzyliśmy

i który nam tego człowieka przesłania. Może być to obraz typa, który ignoruje nas i nie
chce słuchać. Tak naprawdę, z jego uszami wszystko jest w porządku, ale jeśli
założymy, że on nas słuchać nie chce, będziemy się drzeć na naszą własną projekcję.
Krzyczymy, bo jesteśmy przekonani, że dany osobnik nie zamierza nas słuchać. Hmm,
a czy my jesteśmy gotowi wysłuchać jego? Chyba nie, skoro na niego wrzeszczymy.

Więź źródłem poznania

Podczas sesji terapeutycznej pewien mężczyzna powiedział, że gdy uprawia seks ze
swoją dziewczyną, fantazjuje o innej. Kiedy zaczęliśmy zastanawiać się nad tym
problemem, powiedział:

– Kto wie, może one dwie kiedyś, gdzieś się spotkały? To przecież możliwe.
– Snuje pan domysły na ich temat, chciałby pan, żebyśmy skupili się na

fantazjowaniu. Ba, chciałby pan, żebyśmy spółkowali z pana wyobrażeniami, jednak
tutaj, podczas naszej rozmowy, jest pan nieobecny duchem.

– Czyli zachowuję się tak samo, jak wobec mojej dziewczyny. – Zrozumiał. Zamykał

się w świecie własnych fantazji, zamiast skupić się na relacji z żywym człowiekiem, czy
to była jego dziewczyna, czy terapeuta.

Fantazje o seksie z nieznajomą sprawiały, że zamykał się na miłość swojej

dziewczyny. Zamiast pozwolić, żeby akt miłosny burzył wszelkie bariery między nimi
i prowadził do coraz większej bliskości, mężczyzna ten izolował się w świecie wyobraźni
nawet wtedy, kiedy leżał w jej ramionach. W swoim życiu uprawiał seks z wieloma

background image

kobietami, ale z żadną się nie kochał. Był seksualnym turystą, wiecznym tułaczem, który
żadnego serca nie odważył się nazwać swoim domem.

Drugiego człowieka możemy traktować jak przedmiot, który będziemy obserwować

i oceniać pod kątem przydatności. Ale możemy też otworzyć się na tajemnicę, którą ta
osoba jest, i zrezygnować z bezpiecznego dystansu, akceptując fakt, że nigdy do końca
tej tajemnicy nie pojmiemy. Człowiek to istota zbyt złożona, byśmy mogli ogarnąć jej
głębię myślą.

Z przedmiotami idzie nam łatwo – są po prostu tym, czym są, i raz wyprodukowane,

nie zmieniają się. Ale człowiek żyje, ewoluuje, zmienia się. Kiedy kogoś kochamy,
przyjmujemy go takiego, jakiego znamy go dzisiaj, jaki będzie jutro... Akceptujemy
także to, że są rzeczy, których nigdy w nim nie zrozumiemy.

Drugi człowiek nie jest kawałkiem gliny, który urabiamy na własne podobieństwo, ale

osobą, z którą możemy przeżyć niezwykłe doświadczenie jedności.

Jeśli odcinamy się od drugiego człowieka, rezygnując z prawdziwej relacji,

ograniczamy się do własnych przekonań i wyobrażeń na jego temat. Chwytamy się ich,
uznajemy to za jedyną prawdę i ogłaszamy: „Taki właśnie jesteś!”. Nie chcemy spotkać
żywej osoby, tylko hołubimy naszą opinię na jej temat.

Wierzyć, że można „uchwycić” istotę drugiego człowieka za pomocą własnych opinii,

to tak, jakby chcieć złapać wiatr siatką na motyle. Miłość jest siłą, która kruszy sztywne
koncepcje, w jakie usiłowaliśmy wtłoczyć drugą osobę. Pozwala spojrzeć głębiej,
dostrzec prawdę o drugim człowieku, którą dotąd przesłaniały nasze osądy
i przekonania. Kiedy nawiązujemy coraz bliższą, intymną więź z osobą, którą kochamy,
uczymy się akceptować i szanować tajemnicę, jaką jest. Tajemnicę, która zawsze będzie
nas przerastać.

Młody człowiek, który opowiedział mi o fantazjowaniu na temat innych kobiet przy

uprawianiu seksu ze swoją partnerką, podczas sesji nagle zaczął płakać, poruszony
chwilą emocjonalnej bliskości, której doświadczyliśmy.

– Nic z tego nie rozumiem – wykrztusił. – Nie znajduję w sobie żadnych słów. Nie

mam pojęcia, skąd się wzięły te łzy.

– Ta cisza bez słów to właśnie pan.
– Nigdy czegoś takiego nie czułem.
– To właśnie jest dom. Może pan już przestać się błąkać.
– Przychodzi mi do głowy, że to może być tylko złudzenie.
– Nasz umysł wątpi w rzeczywistość, ale pan jest rzeczywisty. W ciszy, głębiej niż cały

gwar myśli, zawsze jest pan sobą.

Nawet jeśli uważamy kłamstwa za prawdziwą wiedzę, pod warstwą fałszu trwa cisza

bez słów – i my jesteśmy tą ciszą. Siedzieliśmy razem, towarzysząc łzom mojego
pacjenta, aż wreszcie znów się odezwał:

– Nic nie mówię...
– Pańskie oczy mówią nam to, czego nie potrafią powiedzieć usta.
Łzy pokazywały mu, kim był naprawdę, gdy nie zagłuszał go gwar słów, nie

przesłaniały wzroku fałszywe przekonania i etykietki. W tej chwili całkowitego otwarcia
się na swoje wnętrze zrozumiał, że nie jest żadnym ze swoich poglądów, ale
świadomością, w której się pojawiały. Dzięki terapii odkrył w sobie przestrzeń wolności,
której wcześniej nie dostrzegał.

background image

Jakie to smutne, gdy rozpacz zaślepia nas tak, że nie widzimy potencjału, z którym

każdy człowiek przychodzi na świat. Jeśli nie potrafimy otworzyć się na relację
z niewiadomą w człowieku, nigdy nie odkryjemy bogactwa możliwości, zdolności
i dobra, jakie się w nas kryje. Zaślepia nas brak nadziei.

Pewna stażystka czuła się bezradna.
– Na studiach i w klinice słyszę, że terapia nie przyniesie efektów, jeśli pacjent jest za

stary, zbyt nierozgarnięty, zbyt poważnie chory, za ciężko zaburzony albo uzależniony
od alkoholu czy narkotyków. Jeśli starszy człowiek zwróci się do mnie o pomoc, mam
mu powiedzieć, że terapia będzie w jego przypadku bezużyteczna?

Rozumiałem jej zagubienie. Czuła się tak, jak gdyby dano jej do ręki broń i kazano

pociągnąć za spust, żeby zabić czyjąś nadzieję. Terapeuta nigdy nie wie z góry, czy
terapia pomoże danej osobie poprawić jakość życia. Dobry klinicysta nie podejmie
decyzji pod wpływem własnych projekcji, ale na podstawie badań; będzie rozmawiał
z pacjentami, żeby pomóc im odkryć to, czego sami w sobie nie mogą zobaczyć.

Emily Dickinson tak pisze o delikatnej naturze nadziei: „Nadzieja jest tym upierzonym

/ Stworzeniem na gałązce / Duszy

[4]

. To maleńkie coś, co utrzymuje ludzi przy życiu,

trzeba zawsze chronić. Podczas psychoterapii nie oceniamy szans pacjenta na podstawie
tego, co on sam o sobie już wie; pomagamy mu zaakceptować i zmierzyć się z całą
prawdą o sobie, też tą, której jeszcze nie widzi. Polegamy na nadziei. Zaciągamy kredyt
w tej walucie...

Alkoholik, schizofrenik, borderline, opóźniony umysłowo – to kategorie i diagnozy.

Kim jednak są ludzie, którzy się za nimi kryją? Terapia nie dotyczy przede wszystkim
diagnozy, tylko ludzkiego serca; terapeuta nie spotyka kolejnych przypadków, tylko ludzi
o poranionych wnętrzach. Raz do gabinetu mojej koleżanki wpadł młody lekarz na stażu
podyplomowym. Był przerażony. Zaczął błagać psychoterapeutkę, żeby pomogła mu
nakłonić jedną z pacjentek do powrotu do szpitala. Pacjentka była hipochondryczką;
przekonywała stażystę, że koniecznie trzeba, by przeprowadzał gruntowne badania jej
stanu zdrowia, regularnie trzy razy w tygodniu. Ten, w odpowiedzi, kazał jej położyć się
na leżance i oświadczył, że sprawdzi, czy pacjentka nie ma zawału serca. Kobieta
z płaczem wybiegła ze szpitala. Koleżanka zaprosiła pacjentkę na konsultację w swoim
przyszpitalnym gabinecie. Zaczęła z nią rozmawiać i zauważyła w jej karcie ważną
informację – otóż kobieta ta straciła syna, który zginął zamordowany zaledwie rok
wcześniej.

– Doktor, który panią leczył, pomylił się – powiedziała. – Nie ma pani zawału serca.

Ma pani zranione serce.

Pacjentka podjęła terapię i zaczęła robić szybkie postępy. Skąd wzięła się jej

hipochondria? Kiedy zabrakło syna, nie miała dla kogo żyć, na kim skupić całej swojej
miłości. Zgłosiła się do szpitala jako wolontariuszka, roznosiła książki, czytała pacjentom
i rozmawiała z nimi. Z czasem została stałą rezydentką szpitala i jej hipochondria dała
o sobie znać. Pacjenci zastąpili jej syna, szpital zastąpił jej dom. Aż do dnia, kiedy
terapeutka pomogła jej wyleczyć poranione serce.

Od terapeuty, który wzmacniałby w nas chore przeświadczenie, że jesteśmy bezradni,

powinniśmy trzymać się z daleka. Potrzebujemy pilota, który poprowadziłby nas ku
realnej nadziei. Dobry terapeuta nie będzie też nas czarował, obiecując, że spełni nasze
wszelkie marzenia, ale pomoże nam osiągnąć nasz własny, największy potencjał.

background image

Jeśli straciliśmy wszelką nadzieję, na nic już w życiu nie liczymy i uważamy, że

jesteśmy skończeni, to znaczy, że zaślepiły nas kłamstwa. Przesłoniły nam wzrok tak
skutecznie, że w ogóle ich nie widzimy i nie umiemy się ich pozbyć. Rozpacz – nawet
jeśli wydaje się nam jedyną możliwą postawą, bo uważamy, że nic innego nam nie
pozostaje, nawet jeśli jesteśmy przekonani, że mamy ku niej aż zbyt wiele powodów
i potrafimy znakomicie ją zracjonalizować – zawsze będzie tylko mechanizmem
obronnym. Rozpacz to odrzucenie potencjału, który zawsze istnieje, ukryty pod
brzemieniem choroby czy zaburzenia. Odnalezienie ukrytej siły, dotarcie do rdzenia
tego, co czyni nas człowiekiem, jest sztuką, która opiera się na zdolności słuchania. Jeśli
przestaniemy wierzyć w potencjał ukryty w człowieku, nadzieja umiera.

Terapeuta jest tym, kto pomoże nam odnaleźć ścieżkę prowadzącą ku nowym

możliwościom. Nieważne, jak bardzo ograniczamy samych siebie, on pokaże nam, w jaki
sposób możemy te ograniczenia przekroczyć. Rozpacz, którą w danej chwili odczuwamy,
nie jest obiektywną, całościową wizją, a tylko wycinkiem obrazu nas samych. Reszty nie
dostrzegamy; zbyt dobrze jest ukryta za murem mechanizmów obronnych. Jeśli
terapeuta wierzy w nas, mimo naszej rozpaczy, to znaczy, że widzi to, czego my nie
potrafimy dostrzec, zaślepieni przez kłamstwa.

Wgląd czy spojrzenie z zewnątrz?

[5]

Poznanie oparte na więzi jest czymś innym niż myślenie kognitywne. Dlatego pojawia
się pytanie o wartość poznawczego wglądu. Gdyby tego rodzaju wgląd mógł
rzeczywiście być skuteczną pomocą, poradniki już dawno uleczyłyby ludzkość.

Kiedy mamy poznawczy wgląd w drugiego człowieka, traktujemy go jak obiekt. Nie

ma to nic wspólnego z psychoterapią, to niszczące, rozstrajające doświadczenie, które
być może spowoduje konieczność odbycia prawdziwej terapii. Co zrobić, kiedy ludzie
sami dążą do tego, żeby nawiązać z terapeutą taką właśnie zdystansowaną relację?

Zauważyłem kiedyś, że mężczyzna, który miał za sobą przeszłość płatnego kochanka,

skupiał się na utrzymywaniu jak największego dystansu w rozmowie ze mną. Spytałem,
co takiego wobec mnie czuje, że ma potrzebę ukrywania się za murem.

– Nie wiem – odpowiedział.
– Właśnie mówiąc „nie wiem”, ukrywa się pan przede mną. Nie pozwala pan na to,

żebyśmy naprawdę się spotkali. Jakie uczucia w panu wzbudzam, że chce pan trzymać
mnie na dystans?

– Nie mam pojęcia. To znaczy, może mógłbym znaleźć jakieś wyjaśnienie, które by

pana zadowoliło...

– W ten sposób wszedłby pan w rolę psychologicznego żigolaka: „To by się pewnie

Jonowi spodobało, tamto chciałby usłyszeć, to kupi, w tamto uwierzy. Poczuje, że łączy
nas więź”. A potem wejdziemy w destrukcyjną relację, podobną do tej, jaką nawiązywał
pan z kobietami. Jakie uczucia powodują, że chce pan odgrywać wobec mnie taką rolę?

background image

– Och, zapewne mogą to być najróżniejsze uczucia...
– Proszę zauważyć, że ustawia się pan w pozycji obserwatora. Nie angażuje się pan,

tylko przygląda z dystansu scenie, jaka rozgrywa się między mną a człowiekiem, który
nosi pańskie imię. Pozostaje pan poza nawiasem terapii, obserwuje ją pan tylko. Zawsze
coś pana zmuszało do przyjęcia takiej postawy. Był pan życiowym turystą, kimś, kto jest
zawsze obcy, zawsze patrzy z zewnątrz na ludzi, którzy są u siebie.

Jego oczy zaszkliły się od łez.
– Jakie uczucia powodują, że ukrywa się pan pod maską obojętnego obserwatora?
– Chyba bardzo często tak robię. Nie angażuję się, patrzę z odległości. Obserwuję,

osądzam...

Mężczyzna ten trzymał na dystans wszystkich ludzi, którzy go otaczali, a także

samego siebie. Nie chciał przeżywać własnych uczuć, wolał obserwować je z daleka
i wmawiać sobie, że nie mają dla niego znaczenia. Kiedy pytałem go, co czuje,
powtarzał to, co usłyszał od innych. Oczywiście, w niczym mu to nie pomagało, bo nie
był to prawdziwy wgląd, tylko spojrzenie z zewnątrz.

Przychodzimy na terapię z pamięcią pełną „wglądów”, jakie usłyszeliśmy od rodziców,

nauczycieli, przyjaciół. Ten zgiełk może z łatwością zagłuszyć nasz wewnętrzny głos.
„Wglądy” te, w dodatku, nie wynikają z naszego własnego zrozumienia swojego
wnętrza. To opinie osób, które widzą nas tylko z zewnątrz. Kiedy ludzie stawiają na
pierwszym miejscu swoje opinie, a nie nasze uczucia, nie słuchają nas naprawdę
i formułują nietrafione sądy. A kiedy my zaczynamy słuchać tego, co mówią,
głuchniemy i nie słyszymy już naszego wewnętrznego głosu.

Jak słuchać siebie, żeby możliwy był rzeczywisty wgląd? Nie wystarczy słuchać

uszami, to zbyt mało precyzyjny narząd. Trzeba słuchać całym sobą. Wewnętrznej
prawdy nie domyślimy się, nie odgadniemy jej. Jeśli otworzymy się na nią i zechcemy ją
zaakceptować, po prostu zaczniemy nią żyć – przyjmować uczucia i znosić je, nie
musząc koniecznie od razu krępować ich słowami, pętać przedwczesnymi ocenami,
ukrywać pod warstwą nowych słów.

Jeśli zaczniemy naprawdę wsłuchiwać się we własne uczucia, czy będziemy w stanie

unieść ciężar ich przesłania? Tak właśnie przemawia nasza głębia, to, kim naprawdę
jesteśmy.

Zadanie, jakie mamy przed sobą, może wydawać się proste, ale takie nie jest.

W skrócie można sformułować je tak: Słuchaj tego, co kryje się pod poziomem myśli,
a usłyszysz to, czego ci, którzy „wiedzą wszystko”, nie usłyszą nigdy.

Czym jest relacja w terapii?

Żeby pojąć istotę terapii, musimy zadać sobie pytanie: co jest punktem odniesienia dla
terapeuty? Lista objawów, diagnoza, zaburzenia osobowości u pacjenta? Nie, terapeuta
odnosi się do osoby, która kryje się za tymi symptomami, zrodzonymi stąd, że odcięła

background image

się od swojego życia wewnętrznego. Terapeuta zachęca nas, by połączyć to, co
rozdzieliliśmy, i zaakceptować własne uczucia. Gdy przez lata stosujemy mechanizmy
obronne, zapominamy, że mamy pragnienia, że posiadamy pasje. Taka jest cena, jaką
płacimy za spychanie samych siebie na margines.

Pracowałem kiedyś z pacjentką, która w rozmowie napomknęła o konflikcie

z partnerem, a potem skwitowała:

– Nie chcę się w to wgłębiać.
– Ma pani prawdziwe zmartwienie, ale nie chce się pani w nie wgłębiać. Czy nie jest

to lekceważenie siebie?

– Nie wydaje mi się to ważne. To tylko błahostka.
– Traktuje pani siebie jak nieistotną błahostkę. Odrzuca pani nie tylko swój problem,

ale i samą siebie.

– Być może. – W jej oczach pojawił się cień smutku.
– Czy zauważyła pani, że usiłuje skłonić mnie, bym także zaczął panią lekceważyć?

Jeżeli w rozmowie ze mną zbywa pani swoje problemy, zaprasza mnie pani, bym i ja to
robił: „Nie jestem ważna, proszę nie zwracać na mnie uwagi”. Dlaczego pani tak
postępuje?

– Przywykłam do tego. Tak jest w każdym moim związku – wyrzuciła z siebie.

W oczach miała łzy.

W dobrej wierze trenujemy pogardę dla samych siebie. Taką niewzruszoną postawę

nazywamy siłą, podczas gdy jest to przejaw nienawiści do własnej osoby. Moja
pacjentka podświadomie zachęcała mnie, żebym potraktował ją lekceważąco, bo do
takiego rodzaju relacji z mężczyznami była niestety przyzwyczajona. Usiłowała
zapomnieć o sobie i chciała, bym pomógł jej utrwalić tę postawę. Kiedy odmówiłem
powielania krzywdzącego schematu, który zbyt dobrze znała, odważyła się nie spychać
dłużej w niebyt własnych uczuć, i w końcu przemówiła zupełnie innym głosem – swoim
własnym.

Terapeuta nie ogranicza się do słuchania naszych słów. Obserwuje też, w jaki sposób

traktujemy własne uczucia – czy umiemy wsłuchać się w nie, zanim coś powiemy. Czy
gdy mówimy, naprawdę wyrażamy nasze wnętrze? Gdy moja pacjentka zdecydowała się
zmierzyć z bólem, jaki sama sobie zadawała, lekceważąc siebie, przyszło zrozumienie:
„Wobec mężczyzn zawsze tak robię”.

Kiedy sami sobie robimy to, co kiedyś nam
zrobiono

Przychodzimy na terapię z bagażem, jakim jest cała historia naszego cierpienia. Czasami
potrafimy ująć ją w słowa, a czasami tylko sposób, w jaki odnosimy się do siebie,
świadczy o tym, jak wiele przeżyliśmy.

background image

Jeśli ktoś skrzywdził nas w przeszłości, bardzo możliwe, że dziś sami siebie

krzywdzimy. Robimy to w ukryciu, nie wiedząc dlaczego. Zadajemy sobie ból, żeby
wciąż czuć swoje własne, dawne cierpienie. Jeśli terapeuta zauważy, że mamy
tendencję do robienia sobie krzywdy, nie wybierze się na „połów informacji”, poddając
nas szeroko zakrojonemu przesłuchaniu dotyczącemu naszej przeszłości. Zamiast tego
zwróci naszą uwagę na to, że dzisiaj zadajemy sobie ból.

Podczas pierwszej rozmowy pewna pacjentka wyznała, że poruszyło ją to, co

powiedziałem.

– Jakie uczucia dostrzega pani w sobie teraz, kiedy wyszła pani z ukrycia i pozwoliła

sobie pomóc? – spytałem.

– O mało nie zaczęłam płakać – westchnęła. – Bałam się, że nie dam rady

powstrzymać łez.

– Nawet jeśli zaczęłaby pani płakać, co w tym złego? Chyba lepiej jest płakać, niż się

bać?

– Może i tak... W każdym razie poczułam wielkie wzruszenie. Pomyślałam sobie, że

jeszcze nigdy nie spotkałam mężczyzny, który wysłuchałby mnie naprawdę, tak jak pan.

– Ale nie chce pani, bym słyszał, jak pani płacze – podsunąłem.
– Nie będę już płakać – ucięła.
Kiedy terapeuta widzi, że odrzucamy własne uczucia, zwraca nam uwagę na

okrucieństwo, o które nie przyszłoby nam do głowy się podejrzewać – samych siebie
traktujemy okrutnie. Nie da swojego przyzwolenia na taką postawę, nie będzie udawał,
że jej nie zauważa albo że ją aprobuje, ale też w żaden sposób nie będzie nas oceniał.
Delikatnie i ze współczuciem pokaże nam, w jaki sposób krzywdzimy samych siebie.

– Dlaczego traktuje pani tak obcesowo własne łzy? Przecież one też zasługują na

miłość. Kiedy wreszcie przestanie je pani przepędzać i pozwoli wrócić do domu? Muszą
być bardzo samotne w tym zimnie, z dala od pani. Jak długo jeszcze będzie je pani
skazywać na cierpienie, wypierając się ich? Proszę się nie obawiać, że zacznę panią
gardzić, albo panią odrzucę. Jeśli powinniśmy się czymś martwić to faktem, że odrzuca
pani samą siebie i swoje łzy.

– Powiedziałam sobie, że przyszłam tu nie po to, żeby się mazać, tylko żeby

rozmawiać o istotnych sprawach.

– A zatem uznała pani, że łzy są niewarte uwagi, należy więc zagłuszyć je gadaniną?

Przecież nie przyszła tu pani po to, żeby udawać, że w pani życiu nie ma cierpienia.

Nagły przypływ smutku sprawił, że zamknęła oczy i skrzywiła usta.
– Niech pani uwolni swój ból.
– Boję się, że jeśli zacznę płakać, to już nigdy nie przestanę.
– Jeśli jeszcze nigdy nie pozwoliła sobie pani na płacz, nic dziwnego, że ten płacz

jeszcze nigdy nie został ukojony. Właśnie dlatego powinna pani pozwolić łzom popłynąć
– żeby wreszcie ustały. Wtedy poczuje pani ulgę w cierpieniu.

– Nawet jeśli zacznę płakać, zrobię wszystko, żeby powstrzymać łzy. Uciąć to.
– Zrobi pani wszystko, żeby odciąć się od własnych uczuć. Od siebie samej. Czy to nie

smutne, że odrzuca je pani? Po co udawać, że całe to cierpienie nie istnieje? Kiedy
wreszcie przytuli pani tę zrozpaczoną dziewczynkę, która płacze i płacze? Proszę to
zrobić. Proszę pozwolić jej się wypłakać.

Zaczęła szlochać. Mijały minuty, a ona nie przestawała płakać.

background image

– Jak ja się zachowuję! Siedzę i płaczę – wykrztusiła wreszcie.
– I znowu zadaje sobie pani ból. Dlaczego potępia pani swoje zachowanie? Za co się

pani tak karze? Proszę uwolnić ten ból, nie powstrzymywać go dłużej. Ma pani
możliwość uleczenia swojego serca. O, tak. Niech pani uwolni cały swój ból, całe
cierpienie. Tyle go jest... Proszę wreszcie zrzucić z siebie ten ciężar. Przecież po to pani
tu przyszła.

– Tak bardzo mi wstyd. Powinnam się wstydzić.
– Jakie to smutne... W chwili, gdy tak bardzo pani cierpi, jeszcze dodatkowo krzywdzi

się pani słowami. Proszę tego nie robić! Dość już pani wycierpiała, po co nadal zadawać
sobie ból? To naprawdę nie jest odpowiedni moment, żeby samą siebie zawstydzać,
przyszedł czas, żeby zacząć traktować siebie ze współczuciem. Dość już cierpienia. To
naprawdę smutne, że czuła pani przymus, żeby ukarać się za to, że przyznała się pani
do własnego cierpienia i smutku. Proszę już więcej się tak nie tłamsić.

– Dla mnie to normalne, przyzwyczaiłam się.
– Zawsze wymierza sobie pani karę za to, że odsłoniła się pani przed kimś?
– Zawsze słyszałam, że wszystko robię nie tak, przesadzam, histeryzuję. Zmyślam.
– Karano panią za to, że nie ukrywała pani swojego bólu.
– Właściwie to karano mnie za wszystko. Nawet okazywanie radości nie było dobrze

widziane.

– Karano panią za to, że jest pani żywą istotą, mającą emocje.
– Coś w tym rodzaju.
– Proszę się teraz wypłakać. Emocje nie są niczym złym. Kto wmawiał pani, że

odczuwanie emocji to wstyd?

– Matka... i ojciec. Oboje.
– Przekonali panią, że za bycie żywą, czującą istotą należy się kara?
– Mniej więcej. Od tego wszystko się zaczęło.
Nie musiała opowiadać mi na dzień dobry swojej historii, nie musiała zwierzać się

z tego, że jako dziecko była emocjonalnie zaniedbywana. Wystarczyło, że mi to
pokazała, bardzo wyraźnie, kiedy usiłowała stłumić łzy, żeby tylko nie dać po sobie
poznać, jak mocno jest wzruszona. Tłamsiła swoje uczucia, wstydziła się ich. Najpierw
trzeba było pomóc jej dostrzec, że ma taki nawyk, i zachęcić, żeby się go pozbyła. Jeśli
miała wrócić do zdrowia, musiała dopuścić do siebie własny smutek i ból, przeżyć je,
zamiast odpychać. Potem mogliśmy razem zmierzyć się z uczuciami, jakie wzbudzali
w niej rodzice, zwłaszcza ze złością i gniewem, które nauczyła się kierować przeciwko
sobie. Przez lata chroniła idealny obraz rodziców, jaki sobie stworzyła. Oni byli dobrzy,
a ona – zła. To okrutne traktowanie samej siebie ukazywało jej miłość do rodziców.
Kochała ich, choć płaciła za to utratą dobrego samopoczucia i komfortu psychicznego.

Kiedy zmierzyła się z prawdą o tych uczuciach, wejrzała w ich głębię, po raz pierwszy

poczuła, jak ustępuje ciężar depresji. Gdy powoli uczyła się, jak nie zaniedbywać samej
siebie, wzrastała jej zdolność do współczucia – nie tylko wobec siebie, ale też wobec
ludzi wokół niej. Inaczej spojrzała na rodziców, i, przede wszystkim, zaczęła inaczej
traktować swojego syna.

Przestała tłumić uczucia, pozwoliła, by popłynęły z jej wnętrza z całą mocą. Ich fala

uniosła i zmyła wszystkie upokorzenia, jakich doznała w przeszłości, osądy, do których
przywykła i myśli, które biegły utartym torem. Zrozumiała, że błędne, ciasne spojrzenie

background image

rodziców nie definiuje jej, bo jest od niego większa. Teraz mogła zaakceptować fakt, że
rodzice mieli swoje problemy i z ich powodu zachowywali się tak, a nie inaczej. Ich
problemy nie były już jej więzieniem.

Kłamstwa, które prowadzą nas do porażki

– Terapia to bzdura – oświadczył pewien mężczyzna, gdy tylko wszedł do mojego
gabinetu. Na terapię chodził już trzydziesty rok, ale wciąż nie doczekał się efektów. Jego
psychoterapeuta, bezradny wobec tego maratonu porażek, skierował go do mnie na
konsultację. Pacjent wzruszył ramionami:

– Wątpię, czy jest pan w stanie coś tu poradzić.
Zaczęliśmy zastanawiać się wspólnie, dlaczego wcześniejsza terapia nie przyniosła

efektów. Wyznał, że w pewnym momencie po prostu się poddawał...
w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach.

– Skoro tak się sprawy mają, dlaczego w ogóle się pan do mnie pofatygował? –

Chciałem wiedzieć.

– Nadzieja umiera ostatnia – skwitował.
Poprosiłem, by opisał doświadczenie tej wciąż żywej nadziei.
– Nie doświadczam jej w żaden sposób – odparł. Jego zdaniem terapia była bzdurą;

nie miał też lepszego zdania o terapeutach.

– Tkwię w więziennej celi, czekając już tylko na śmierć – powiedział w pewnym

momencie.

Jego sprzeczne stwierdzenia zaczęły składać się w pewną całość, z której wyłonił się

obraz człowieka przyjmującego bierną postawę i oczekującego, że przyjaciele, partnerki
i terapeuci pospieszą mu na ratunek. Chciał pozostawać obojętny i bierny, lecz
jednocześnie pragnął, by ludzie wokół okazywali troskę o niego, wyrażali życzenia
powrotu do zdrowia i nadzieję, że tak się stanie. Oczekiwał, że inni ludzie wezmą
odpowiedzialność za jego życie. Kiedy, powodowani życzliwością i troską, próbowali
podjąć się tej roli, stawał okoniem. Protestował, wykłócał się z nimi, wreszcie
zdecydowanie odrzucał wszelką pomoc. Nie zamierzałem dać się wciągnąć w tę grę,
pochylić się nad nim z troską i przekonywać go, że wszystko będzie dobrze. Musiałem
pokazać mu wyraźnie jego własną postawę – brak nadziei i skrajny pesymizm. Chodziło
o to, żeby powiedzieć mu prawdę w sposób, który będzie potrafił przyjąć.

Człowiek ten uznał za stosowne, żeby na dzień dobry okazać mi pogardę. Byłem tylko

kolejnym „bzdurnym terapeutą”, który, pomimo wszelkich starań, oczywiście nie będzie
w stanie mu pomóc. A przecież, tak naprawdę, potrzebował pomocy. Dlaczego nie
potrafił jej przyjąć? Za bardzo się bał, że kiedy mi zaufa, ja wykorzystam sytuację
i okażę mu lekceważenie – wolał więc okazać je pierwszy. Mnie, a także, na wszelki
wypadek – sobie. Przedstawił się więc jako przypadek beznadziejny, człowiek bezsilny,
bezwartościowy i wstrętny.

background image

– Czy nie uważa pan, że ten samokrytycyzm jest formą autoagresji? – spytałem.
Jego oczy zaszkliły się od łez.
– Nigdy o tym nie pomyślałem.
Przez całe życie atakował się i poniżał, ale na myśl mu nie przyszło, że stosuje wobec

siebie przemoc. Był wielce zaskoczony, gdy zdał sobie z tego sprawę. Gdy przyznał, że
istotnie, był wobec siebie okrutny, przez ułamek sekundy poczuł autentyczne
współczucie dla własnej osoby.

– Okazuje mi pan pogardę, ale rozumiem, że to nic osobistego – ciągnąłem. – To

tylko sposób, by pokazać, jak bardzo gardzi pan sobą.

Rozpłakał się. Jednak, po krótkiej chwili, gdy pozwolił sobie na przeżycie

autentycznego smutku z powodu przemocy, jakiej od siebie samego doznawał, wznowił
atak z jeszcze większą zajadłością. Jeśli miotał oskarżenia, miał ku temu powody,
natomiast wszelkie moje uwagi były bzdurne i bezwartościowe.

– Mam dość, kończmy z tym – rzucił wreszcie.
– Jeśli pasuje panu ten obraz swojej osoby, beznadziejny i wstrętny, jeśli wierzy pan

w to, co pan mówi, rzeczywiście powinniśmy dać sobie spokój. – Pokiwałem głową.

– Mówiłem już, że terapia mi nie pomoże, ale wciąż jest we mnie jakaś nić nadziei –

powiedział tonem niemal obojętnym.

– Nie wygląda pan ani nie brzmi jak ktoś, kto ma nadzieję.
– Zawsze pozostaje mi nadzieja na nadzieję. – Nie ustępował.
– Ale przecież jest pan przekonany do swoich racji. Chyba więc najlepiej pan zrobi,

jeśli porzuci nadzieję i będzie czekał końca?

– Hmm, być może. Ale psychoterapia to jedyna rozrywka, jakiej mogę się oddawać.

Co mam do stracenia, oprócz paru groszy?

– Zmusza się pan do robienia czegoś, w czego sens pan nie wierzy. Po co tracić

pieniądze?

– Może mój terapeuta jest do bani.
– Zawsze może pan rozejrzeć się za innym.
– To bez sensu, każdy będzie taki sam.
– To czemu pan do mnie przyszedł?
– Bo zawsze pozostaje okruch nadziei.
– Nie wygląda pan ani nie brzmi jak ktoś, kto ma nadzieję na cokolwiek.
– Tak? Nie wiedziałem. Czuję, że wciąż mam troszkę nadziei... na nadzieję.
– Ale wątpi pan w powodzenie terapii, zanim jeszcze pan ją zacznie.
– Tak, może tak być.
– I nic w tym złego. Sam wiem, że nie każdemu potrafię pomóc.
– Czy pomogłoby mi, gdybym poczytał coś z pana książek?
– Po co miałby pan to robić? Przecież już pan się poddał.
– Nie poddałem się do końca – powiedział beznamiętnie. – I niech mnie pan nie pyta,

co w związku z tym czuję, bo nie mam pojęcia.

– Naprawdę nie poddał się pan? Jest pan tego pewien?
– Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent się poddałem; niczego poza tym nie jestem

pewien.

– W porządku, rozumiem. Musiał pan mieć po temu wystarczające powody. Nie mam

prawa dyskutować z pańską przemyślaną decyzją. Ludzie, którzy przeżyli pewne rzeczy,

background image

sami najlepiej wiedzą, że nie pozostaje im nic innego, jak tylko pogodzić się z losem.
Być może w pana życiu nie ma już miejsca na nadzieję. Jej czas mógł już minąć.

– Nie wiem, do czego pan zmierza. Czy chce pan powiedzieć, że nie ma dla mnie

nadziei, powinienem się poddać i darować sobie dalszą terapię? Czy może coś innego?

– Skoro na dziewięćdziesiąt dziewięć procent już pan się poddał...
– Czy usiłuje pan grać rolę adwokata diabła? – wpadł mi w słowo.
– Nie. Ja tylko opisuję rzeczywistość. Jeśli w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach

jest pan zniechęcony do psychoterapii, po co wciąż oczekiwać, że terapeuci wezmą
odpowiedzialność za pańskie ozdrowienie? Po prostu marnuje pan swój czas.

Mój rozmówca spojrzał na mnie podejrzliwie, wietrząc podstęp. Tego, że od

trzydziestu lat sam wpuszcza się w maliny, w ogóle nie dostrzegał.

– Może i marnuję swój czas – powiedział ponuro. – Może robiłem to przez trzydzieści

lat.

– Owszem, robił to pan przez trzydzieści lat. Próbował pan różnych rzeczy, ale nic nie

pomagało.

Nie

zaszła

żadna

zmiana.

Można

więc

przyjąć

z

wysokim

prawdopodobieństwem, że tak będzie w dalszym ciągu. Potrzebuje pan czegoś innego.
Jeśli na dziewięćdziesiąt dziewięć procent poddał się pan, a od terapeuty oczekuje pan
wzięcia odpowiedzialności za poprawę, na pewno nic z tego nie będzie.

Westchnął.
– A więc mówi pan, że jeśli na dziewięćdziesiąt dziewięć procent chcę dać sobie

spokój, to nie ma powodu, bym ciągnął terapię.

– Tak jest.
– Może to prawda, powinienem zrezygnować, raz na zawsze. Żebym poczuł się lepiej,

wystarczą mi prochy. Chyba liczyłem na to, że będzie mnie pan namawiał...

Mój rozmówca liczył, że podejmę dyskusję z jego kłamstwami. Wówczas rozgrywka

toczyłaby się między nim a mną. Gdy mówiłem prawdę, konflikt rozgrywał się pomiędzy
jego kłamstwami a rzeczywistością.

– Rozmaici terapeuci usiłowali przekonać pana przez trzydzieści lat. Skoro jest pan na

dziewięćdziesiąt dziewięć procent zdecydowany, żeby rzucić terapię, najwyraźniej ma
pan swoje powody. A jeśli tak, terapia nic nie da. To tak nie działa. Niech pan się nie
łudzi, że jakiś terapeuta sprawi, iż poczuje pan, że warto próbować. Nic z tego nie
będzie.

– A tak teoretycznie, czy mógłbym mieć nadzieję?
– Tylko pan to wie. Musiała być taka chwila w pańskim życiu, kiedy wciąż jeszcze

w coś pan wierzył, na coś liczył... a potem poddał się pan. Musiał pan przeżyć jakieś
doświadczenie, które było tak miażdżące, że zbuntował się pan przeciw nadziei.

– To działo się stopniowo.
– Bardzo możliwe, tak się zdarza. – Zobaczyłem, że mój rozmówca prostuje się

w fotelu. – Chcę po prostu dać panu jak najuczciwszą informację zwrotną; przecież nie
chce pan zmarnować kolejnych dziesięciu lat, angażując się w coś, co jest bez sensu.
Wie pan, terapia nie wszystkim pomaga.

– Co robić, jeśli terapia nie pomaga?
– Cóż, to jest pytanie, z którym musi się pan zmierzyć. Może leki...? Mógłby pan

sprawdzić, czy pomogłoby panu odpowiednie leczenie.

– Jeśli wyleczę kontuzję kolana i będę mógł regularnie ćwiczyć, być może wytworzę

background image

dość endorfin, żeby z tego wyjść.

– O, tak, ćwiczenia są bardzo dobre dla zdrowia.
– Mogę jeszcze robić dobrą minę do złej gry...
– Owszem, wielu ludzi tak robi.
– Podobno należy robić to, co się lubi, ale ja chyba niczego nie lubię robić. Więc mówi

pan, że terapia mi nie pomoże?

Mężczyzna ten mylił się, sądząc, że terapia nie może mu pomóc. Tym, co

uniemożliwiało zmianę na lepsze, była jego własna bierna postawa, odmowa
współpracy i skłonność do poddawania się. Kłamstwa, które nim zawładnęły,
zdecydowanie mu nie służyły.

– Przez trzydzieści lat dawał pan za wygraną. Mamy na to dowód – trzydzieści lat

terapii i żadnych efektów. Sposób, w jaki podchodzi pan do terapii, jest zupełnie
nieskuteczny. Jeśli chce pan uzyskać jakiś efekt, musi pan coś zmienić w swoim
podejściu. Tylko pan wie, czy to możliwe, czy też nie. Niewykluczone, że niczego
zmienić się nie da. Pan musi o tym zdecydować.

– Ciągle przerzuca pan piłeczkę. Co mam robić? Wobec takiej postawy jestem

bezradny.

– Skoro ma się pan za bezradnego, nie pozostaje nam nic innego, jak tylko to

zaakceptować. Widocznie nie może pan nic dla siebie zrobić. Niektórzy ludzie po prostu
są kalekami, w sensie fizycznym albo psychicznym. Jeśli taki jest pański przypadek,
trzeba będzie pogodzić się z tym, że będzie pan wiódł życie kaleki.

– Widzę, że uczciwie stawia pan sprawę.
– Staram się. Kalectwo istnieje naprawdę. Jeśli rzeczywiście ma pan jakąś

niepełnosprawność, będzie pan musiał się pogodzić z faktem, że pańskie życie będzie
życiem kaleki. Ale nie mnie o tym decydować. Tylko pan wie, czy może pan w swoim
życiu coś zmienić, czy też nie jest pan w stanie tego zrobić.

– Przychodzi mi do głowy tylko jedna rzecz. Mógłbym poszukać nowego terapeuty.
Mój rozmówca uchwycił się myśli, że wystarczy, jeśli zmieni terapeutę.

W rzeczywistości musiał zmienić swoje podejście do terapii. Wahał się, czy terapii nie
zakończyć, podczas gdy jeszcze jej tak naprawdę nie rozpoczął. Przez trzydzieści lat
usiłował dokonać autodestrukcji i nazywał to „psychoterapią”.

– Zmieni pan terapeutę i co dalej? Oczekuje pan, że znajdzie się taki, który będzie

w stanie dokonać cudu? Nie ma sensu czekać na terapeutę, który pojawi się niczym
supermen i wyratuje pana z opresji. Dawał pan im szansę przez długie trzydzieści lat.
Nie rozumiem, jakiego dowodu pan jeszcze potrzebuje, żeby zrozumieć, że nie tędy
droga.

– A więc nie bawi się pan w adwokata diabła?
– Ograniczam się do stwierdzenia faktów. Próbował pan strategii polegającej na

bezradności. I owszem, przyniosło to efekt – jest pan coraz bardziej bezradny. Po co
płacić za coś, co sprawia, że ma się pan coraz gorzej? Sam pan wie, jak być bezradnym,
po co płacić terapeucie, żeby dojść do tych samych wniosków?

– Sugeruje pan, że mam dać sobie spokój.
– Pańskie życie przyniosło panu wiele bólu. Decyzja o rezygnacji z terapii też będzie

bolesna. Nienawidzi pan samego siebie, a to rodzi smutek i ból. Równocześnie chce pan
się poddać, pozwolić, żeby ktoś inny wziął na siebie całą odpowiedzialność za to, co się

background image

z panem dzieje. Nie chcę pana martwić, ale w ten sposób wyda pan dużo pieniędzy
tylko po to, żeby poczuć się gorzej.

– Może powinienem postawić sobie za cel, żeby poczuć się lepiej.
– Zawsze może pan to zrobić.
– Może gdybym naprawdę tego chciał, poczułbym się lepiej.
Wciąż nie zamierzał na serio zaangażować się w terapię. Był przekonany, że

wystarczy, jeśli będzie sprawiał wrażenie, że chce poprawy.

– Jeśli będzie pan naprawdę tego chciał, poprawa jest możliwa. Jeśli okaże pan jeden

procent determinacji, uzyska pan jeden procent efektu.

– Co trzeba zrobić, żeby naprawdę chcieć poprawy?
– Rozumiem, że nie satysfakcjonuje pana ten jeden procent. Rozumie pan, że to tylko

zawracanie głowy, a tego pan nie lubi. Co może pan ofiarować sobie na resztę życia?
Terapia to tylko pięćdziesiąt minut tygodniowo. Wszystko, co poza tym, zależy
wyłącznie od pana. Podczas terapii najważniejszy jest pacjent, wpływ terapeuty tylko
w niewielkim procencie przyczynia się do sukcesu.

– Domyślam się, że chce mi pan powiedzieć, iż marnuję czas.
– Owszem, i dobrze pan o tym wie. Marnuje pan czas i pieniądze. Podchodzi pan do

terapii w sposób, który gwarantuje, że nie będzie pozytywnych efektów. Wyrzucił pan
już masę pieniędzy w błoto.

– Świetnie. Czy mogę przekazać mojemu terapeucie, że pana zdaniem terapia

w moim przypadku jest stratą czasu?

Mój rozmówca po raz kolejny się mylił. Uważał, że terapia jest stratą czasu, podczas

gdy to jego własne, autodestrukcyjne zachowanie niszczyło mu życie.

– Oczywiście. Niech pan mu powie, że w pana przypadku terapia jest stratą czasu,

jeśli podchodzi pan do niej jako człowiek w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach
bezradny, który biernie czeka, by ktoś przyszedł mu z pomocą. To do niczego dobrego
nie doprowadzi. Powtarza pan, że to bez sensu. Marnuje pan pieniądze. Dlaczego?
Z drugiej strony, chce pan poczuć się lepiej. Wciąż jest w panu coś, co pragnie
wydostać się na wolność, choć pozostała część pańskiej osoby jest zupełnie
zadowolona, pozostając w więzieniu. Mógłby pan tkwić w nim aż do śmierci,
usprawiedliwiając tym samym istnienie tego więzienia. Dopóki będzie się panu podobać
za kratami, nie wyjdzie pan zza nich.

– Co mam zrobić, żeby wydostać się z tego więzienia? Jak zmienić to, czego chcę?
– Dlaczego miałby pan zmieniać to, czego pan chce?
– Bo nie chcę być taki, jaki jestem.
– Jest pan pewien, że to właściwy moment, żeby porywać się na taką zmianę? Chyba

nie bez powodu prowadził pan dotąd takie, a nie inne życie. Widocznie pasuje ono
panu. Dlaczego nagle chce pan chcieć czegoś, czego pan nie chce?

– Bo nie chcę chcieć tego, czego chcę.
Mówił prawdę, ale prawdą było też, że ten mężczyzna przez trzydzieści lat sabotował

własną terapię. Trzeba było mu pomóc dostrzec, że chce, aby terapia zadziałała, ale
jednocześnie chce być bezradny. Obie te postawy były prawdziwe.

– Jeśli mamy zaakceptować w stu procentach tę osobę, którą jest pan dzisiaj, musimy

przyjąć, że pan się poddał i nie sądzi, że może być jeszcze jakaś nadzieja. W porządku,
taki jest człowiek, którego dzisiaj spotykam. Czy możemy zaakceptować rzeczywistość?

background image

– Może i jestem uziemiony na wózku inwalidzkim, ale przecież nie wiadomo, czy nie

znajdzie się jakieś lekarstwo na moją chorobę. Może już zawsze będę musiał być na
wózku, ale jeśli istnieje jakakolwiek szansa, że z niego wstanę, to nie chcę jej stracić.

– Musimy zaakceptować, że jest pan podzielony, ale większa część pana chce nadal

tkwić na wózku.

– Tak, jasne.
– Proszę to w sobie zobaczyć, proszę się z tym pogodzić. Proszę sobie na to pozwolić.

Niech pan sobie powie, że nie musi pan niczego zmieniać, niczego tłumaczyć. Proszę nie
próbować zmienić się na siłę.

– Na pewno spotkał się pan już z beznadziejnymi przypadkami...
– Owszem.
– Jak często się zdarzają?
– Rzadko.
– I co, po prostu rozkłada pan ręce i patrzy, jak wychodzą z gabinetu? Nieźle.
– A co mam zrobić? Muszę zaakceptować fakty. Jeśli uważa pan swój przypadek za

beznadziejny, muszę przyjąć do wiadomości pańską ocenę własnej sytuacji. Pańska
osobowość jest podzielona – z jednej strony bardzo chce pan zmiany, z drugiej strony
uważa pan, że jest niemożliwa, bo nie ma już dla pana żadnej nadziei. Te dwie
tendencje ścierają się w panu, ale zwycięża przekonanie, że sytuacja jest beznadziejna.
Trzeba nam zaakceptować to, że czuje się pan zniechęcony i bezradny. Takie są fakty.

– Ale ja nie chcę! Nie chcę zaakceptować takich faktów. Nie mogę spokojnie słuchać

tego, co pan mówi, czuję, że muszę protestować.

– W jaki sposób chciałby pan protestować? Czego pan doświadcza?
– Nie jestem pewien. Czuję, że mam własne zdanie, mogę podejmować samodzielne

decyzje. Mam jednak jakąś kontrolę nad moim życiem, a pan mówi, że jestem
bezradny. Nie wierzę w to. Owszem, miałem bardzo trudne życie, było w nim wiele
bólu, ale nie poddałem się. Gdybym naprawdę nie miał krzty nadziei, po prostu
położyłbym się i umarł. Nie zgadzam się z panem. Nie jestem bezradny i na pewno nie
jestem gotów się poddać.

– Jest pan gotów na coś innego.
– Jestem gotów przyznać, że mam wobec siebie zachowania przemocowe,

i uświadamiać sobie to za każdym razem, gdy tak postępuję. Nie chcę być taki, jaki
teraz jestem. Chcę zacząć czegoś chcieć. Nie, nie uważam, że w dziewięćdziesięciu
dziewięciu procentach mam poczucie beznadziejności. – Wyprostował się. – Może
jeszcze jest dla mnie szansa. To przecież możliwe.

– To możliwe – powtórzyłem.
– Muszę tylko skrzesać ogień, podłożyć go, żeby rozpalić w piecu.
– Ogień musi zapłonąć w panu. Zbyt długo szukał go pan w innych ludziach. To

potężny, głęboki wgląd, i nieczęsto się słyszy, by ktoś tak pięknie ujął go w słowa.
Spodziewał się pan, że ktoś inny będzie piecem, w którym huczy ogień, a teraz odkrywa
pan, że sam nim jest. Trzeba tylko podłożyć rozpałkę, wykrzesać iskrę...

– Myślę, że to da się zrobić. Nie wydaje mi się, żeby ten piec już na zawsze wygasł.
– Oczywiście, że nie. Można w nim rozpalić. Natomiast jeśli nie będzie się w nim

paliło, zniszczeje do reszty. Chce pan rozpalić w sobie ogień?

– Tak, chcę.

background image

– To nie wystarczy.
– Od tego trzeba zacząć. Od pierwszej iskry.
– Owszem, ale to, że pan chce, tutaj nie wystarczy – drążyłem.
– Może ten piec nigdy nie będzie pracował na pełnych obrotach, bo jest stary

i zniszczony... ale zawsze jeszcze może działać na pół gwizdka.

– Nawet starym piecem można ogrzać dom.
– To dziwne, ale ponury obraz, który pan odmalował, sprawia, że zupełnie nie mam

ochoty się poddawać. Muszę stanąć po swojej stronie i walczyć. Nie ma pan racji! –
wyrzucił z siebie i zaczął szlochać. – Potrafię się zmobilizować, przynajmniej do
pewnego stopnia – podjął, uspokoiwszy się nieco. – Nie mogę, po prostu nie mogę dalej
iść przez życie ze spuszczoną głową, siedząc w więzieniu na własne życzenie. Dziękuję,
że zdecydował się pan odegrać rolę adwokata diabła.

– Po prostu mówiłem prawdę; a prawda o tym, jak pan dotąd żył, jest ponura.
– Ciężko być optymistą, kiedy przez całe życie człowiek ulegał czarnym myślom –

wykrztusił przez łzy.

– Ma pan rację, nie jest to łatwe. Obaj widzimy, jak ciężko panu przychodzi

konstruktywne myślenie o sobie samym. Zbyt długo wątpił pan w siebie, widział pan
swoje życie w czarnych barwach. Takie myślenie to powolne samobójstwo. Odbierał pan
sobie życie, kawałek po kawałku. Teraz dowiadujemy się, że chce pan czegoś więcej.

– Tak, myślę, że z łatwością mógłbym zmienić nastawienie.
– Z pewnością. Zawsze ma pan wybór. Zawsze może pan pozwolić, żeby

poprowadziła pana nienawiść do samego siebie.

– Zawsze mam wybór. – Zawiesił głos. – Mogę wybrać życie albo śmierć... Taka

gadka nic nie kosztuje.

– Owszem, ma pan rację.
– Teraz myśli pan sobie, że powinienem przyjąć i zaakceptować własne uczucia,

a wtedy poczuję się wolny.

Zamiast skupić się na tym, co czuł we własnym sercu, usiłował zgadnąć, o czym ja

myślę. To był jego sposób na to, żeby zagłuszyć swoją głęboką tęsknotę.

– W czyjej głowie pojawiła się ta myśl?
– W mojej.
– Chciałby pan zapoznać się bliżej z własnymi uczuciami?
– Oczywiście, że tak.
– Czy czuje się pan choć trochę bardziej wolny?
– Tak. Sam fakt, że chciałbym zacząć podejmować decyzje...
– To bardzo ważne. Chce pan zmierzyć się z uczuciami, jakie żywi pan wobec samego

siebie. Z drugiej strony, obawia się pan przyznać do nadziei, że w pana życiu zajdą
jakieś zmiany na lepsze. Widzi pan w tym ryzyko, dlatego woli pan przypisać to
pozytywne myślenie komuś innemu – w tym wypadku mnie. Boi się pan powiedzieć
głośno, że pragnie pan się uwolnić od tego, co pana dotąd więziło. Owszem, przeraża
pana brzydota, jaką widzi pan w sobie, ale jeszcze bardziej boi się pan dostrzec to, co
w panu piękne, własne marzenie o tym, by odzyskać zdrowie, i całe dobro, jakie leży
w pana charakterze. Usiłuje pan przypisać te cechy mnie. W ten sposób nadal może pan
uważać się za złego, paskudnego, przegranego. Musimy sprawić, by zaakceptował pan
własne dobre motywacje i dążenia. Dopiero wtedy będzie pan w pełni sobą.

background image

– Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób – powiedział po chwili milczenia.
– Jakie uczucia dostrzega pan w sobie, kiedy przyznaje pan, że te wszystkie

pozytywne myśli należą do pana?

– Przychodzi mi do głowy piosenka Raya Stevensa Everything is Beautiful. Takie

słodkie trele-morele.

Stroił głos na lekki ton, ale nie mógł powstrzymać łez, które wezbrały w jego oczach.
– Jest pan bardzo poruszony.
– To prawda. Czuję się wyczerpany i boli mnie żołądek, ale wiem, że otwiera się

przede mną nowa perspektywa.

– Może pan rozpalić w piecu. Wybrać życie, zamiast po prostu przewrócić się na

grzbiet i udawać umarlaka.

– Myślę, że moja dziewczyna w ogóle nie umie kłamać. Wszystko po niej widać –

powiedział nagle, zmieniając temat.

– To bardzo możliwe – zgodziłem się. – Ale do rzeczy. Pan jest dużo lepszym kłamcą

niż ona, mam rację? Kłamstwa, którym pozwolił pan sobą zawładnąć, są o wiele
bardziej niebezpieczne i brzemienne w skutki, niż jakakolwiek bajeczka, którą ona
mogłaby panu opowiedzieć.

– Nie wyglądam odpychająco. Twierdzić, że tak jest, to gruba przesada. Jeśli ktoś

mówi, że nad niczym już nie panuję, po prostu kłamie. Jeśli ktoś mi wmawia, że jedyne,
co mogę zrobić, to położyć się i umrzeć, bezczelnie łże. Słyszałem, że nikomu na mnie
nie zależy. To też jest kłamstwo. Są ludzie, którym zależy.

– Tak? Kto ostatnio okazał, że mu na panu zależy?
Mój rozmówca zbladł, usiłował coś powiedzieć, ale nie mógł. Był wyraźnie zmieszany.

Wtedy wycelowałem w niego palec.

– No tak, ja sam. Nie przyszłoby mi to do głowy.
– Bo wcześniej raczej zaniedbywał pan siebie. W jaki sposób?
– Wycofywałem się, kryłem w cieniu. Poddawałem się. Myślałem o sobie jak

najgorzej. I, przede wszystkim, rzucałem sobie kłody pod nogi: „Jesteś beznadziejny,
jesteś zerem, jesteś do niczego”. To są kłamstwa, które mną rządziły. Pan określił to
dosadniej – to była przemoc, jaką stosowałem wobec siebie. Teraz czuję, że mogę to
zmienić. Myślałem, że jestem do niczego, ale przecież wiele rzeczy potrafię zrobić.

– Co pan teraz czuje, kiedy zbliżamy się do końca naszego spotkania?
– Czuję się o wiele lepiej. Naprawdę, o wiele lepiej. Wie pan, kiedy mi się poprawiło?

Po tym, jak pan powiedział: „Spójrzmy prawdzie w oczy, jest pan życiowym kaleką”.
Wtedy poczułem, że rodzi się we mnie bunt.

Zaczął płakać. Minęła chwila, zanim się uspokoił.
– Coś się we mnie przełamało. Chyba uwolnił pan moje emocje, cały żal i smutek,

który narastał we mnie od tak dawna. Kiedy powiedział pan, że jestem przypadkiem
beznadziejnym i że już zawsze będę musiał wieść życie emocjonalnego kaleki, poczułem
wolę walki.

– Poczuł pan, że ma siłę walczyć o siebie, o swoje życie.
– Dokładnie. Nie wiem, co w moim życiu poszło nie tak.
– Wyrządził pan sobie wiele zła, ale wszystko jest jeszcze do naprawienia. Nie wiem,

od czego cała historia się zaczęła, kto pana skrzywdził i w jaki sposób. Wiem tylko, że
zbyt długo traktował pan siebie samego bardzo źle i że tylko pan może to zmienić.

background image

– Będę o tym pamiętał. Zawsze będę pamiętał o tym, w jaki kanał się wpuściłem.

Dzięki, Jon.

Tak właśnie wyglądał przełom; szczery smutek i poczucie winy wzięły górę, już nie

sabotował siebie i swoich uczuć, jak robił to do tej pory. Zaczął się uczyć, jak zwalczać
mechanizmy obronne, które w rzeczywistości niszczyły jego życie. Zdał sobie sprawę, że
walczył dotąd z prawdziwym życiem, a nie z terapeutą. Żadna terapia nie mogła się
udać, dopóki sabotował sam siebie, swoje życie i rozwój.

Kiedy zobaczył, jak bardzo był dotąd nieszczęśliwy, musiał jeszcze dostrzec, co było

tego przyczyną. Myślał, że inni spisali go na straty, podczas gdy to on sam się poddał,
uznając, że nie warto o siebie walczyć. Uważał, że ludzie, którzy go otaczają, są
kłamcami, ale to on sam siebie okłamywał. Aż wreszcie nadszedł moment, kiedy
zrozumiał, że jest czymś więcej niż te wszystkie kłamstwa.

Zawsze będziesz większy niż teorie na twój
temat

Prawda jest oceanem, nasze teorie i koncepcje – to małe wiaderka. Nie zdajemy sobie
sprawy z tego, jak głęboką tajemnicą jest najbliższy nam człowiek, nawet po latach
wspólnego życia. Jeśli kogoś kochamy, wciąż lepiej go poznajemy, ale nigdy nie
poznamy do końca. Jeśli tworzymy sobie teorie na czyjś temat, tylko przesłaniają one
prawdę o nim. Człowieka nie da się przejrzeć, przeniknąć myślą, opisać za pomocą
teorii. Można natomiast go przyjąć, „odczuć”, doświadczyć głębi jego tajemnicy. Każdy
człowiek jest większy niż nasze teorie na jego temat.

Rozumienie drugiego człowieka – jak to ujmował już kiedyś Martin Heidegger

[6]

– nie

polega na patrzeniu na niego z góry, obejmowaniu go umysłem, tylko raczej na coraz
głębszym wczuwaniu się w rzeczywistość, która jest od nas większa. Może nawet nie
chodzi o to, że coraz głębiej wnikamy w rzeczywistość drugiego człowieka, a raczej o to,
że poprawia się nam ostrość wzroku i pole widzenia; zaczynamy dostrzegać więcej, niż
tylko samych siebie; nasz wzrok sięga coraz dalej od tego miejsca w nas, gdzie
powstaje wiedza.

Co znaczy spotkać kogoś? To postawić się na jego miejscu, rozpoznać w nim samego

siebie – bo żadne ludzkie doświadczenie nie jest nam całkowicie obce. Zarazem trzeba
zobaczyć w nim kogoś od nas zupełnie innego, bo każda istota ludzka jest
niepowtarzalna. Każdy człowiek stanowi centrum wszechświata. My też. Centrów jest
wiele...

[7]

Kiedy wchodzimy w relację, zwracamy się ku wnętrzu drugiego człowieka, ku samej

jego istocie, która kryje się pod nabytymi uwarunkowaniami. Otwieramy się na drugiego
człowieka, staramy się go dosięgnąć, a on stara się dosięgnąć nas. Chyba że życzymy
sobie, by ten człowiek dopasował się do projektu, który dla niego stworzyliśmy, do

background image

naszych z góry przyjętych założeń. Takie podejście daleko nas nie zaprowadzi, bo jak
uczy doświadczenie, inni ludzie pojawili się na tym świecie nie po to, żeby być
chodzącymi dowodami na słuszność naszych teorii, a wręcz przeciwnie – żeby
unaoczniać nam, że się mylimy. Wciąż próbujemy wcisnąć innych w ciasne ramy
naszych przekonań, a to powoduje, że nigdy nie odkryjemy, kim naprawdę są; ich istoty
nawet nie dostrzeżemy. Dopóki żywimy miłosne przywiązanie do wizji, jakie tworzymy,
i do własnych poglądów na temat innych ludzi, nigdy nie będzie nam dane rozkoszować
się niespodzianką, jaką jest prawdziwe spotkanie z drugim człowiekiem.

Wciąż zamykamy ludzi w więzieniach ich historii i naszych oczekiwań. To, jacy są

naprawdę – ich jestestwo – staje się wtedy dłonią, która głaszcze nas po głowie,
w nadziei, że obudzimy się ze śpiączki, w którą sami się wprowadziliśmy. Jeśli
uśmiechnie się do nas szczęście, zderzenie z innością drugiego człowieka będzie
wstrząsem, który nas obudzi. Otworzymy oczy i powoli, powolutku, zaczniemy
dostrzegać zarysy ludzkich postaci, z czasem będziemy widzieć coraz więcej szczegółów,
poznawać innych ludzi coraz lepiej, ale nigdy nie poznamy ich zupełnie. Jak mówił
Heraklit, nawet gdybyśmy przewędrowali wszystkie ścieżki, nie odkryjemy granic
ludzkiej duszy – tak głęboki jest jej logos. Człowiek – każdy człowiek – jest
niepoznawalny.

Każdy z nas jest tajemniczą świadomością, której nie da się zdefiniować, umieszczając

w konkretnej przestrzeni, przypisując takie a nie inne wspomnienia, tęsknoty i aspiracje.
Jesteśmy milczącą otwartością. Teorie, nawet najpiękniejsze, nie mogą nas opisać; są
najwyżej drogowskazem, który ku nam prowadzi.

Mamy wybór – czy otworzyć się na drugiego człowieka i go zaakceptować, czy też

trzymać się własnych przesądów, opinii i przekonań. Zawsze trzeba wybrać człowieka,
nawet jeśli wydaje się nam niepojęty. Spokojnie, nasz aparat pojęciowy jest elastyczny
i poszerzy się, kiedy napotka nowe wyzwanie. Czy jesteśmy poznawalni? Nie, ale można
nas takimi przyjąć. O tyle żyjemy, o ile przyjmujemy innych, a oni nas.

[1]

Muszę przyznać, że wiele idei zawartych w tej książce zostało zapożyczonych od Dietricha von

Hildebranda.

[2]

Robert Wolfe, Living Nonduality: Enlightenment Teachings of Self-Realization, Karina Library, Ojai,

California 2014.

[3]

Na podstawie hinduskiej przypowieści, którą można znaleźć na wielu stronach internetowych, na

przykład: www.awakin.org/read/view.php?tid=958.

[4]

Emily Dickinson, Wiersz 254 w przekładzie Stanisława Barańczaka (Emily Dickinson, 100 wierszy,

pod red. S. Barańczaka, Arka, Kraków 1990).

[5]

Kilka z wątków rozwijanych w tym rozdziale pochodzi z pracy Petera Wilberga, The Therapist as

Listener. Martin Heidegger and the Missing Dimension of Counseling and Psychotherapy Training, New
Gnosis Publications, Eastbourne 2004.

[6]

M.in. w wydanej w 1927 r. książce Bycie i czas.

[7]

Pisał o tym m.in. Mikołaj Bierdiajew w Niewoli i wolności człowieka. [Wydanie polskie: Mikołaj

Bierdiajew, Niewola i wolność człowieka. Zarys filozofii personalistycznej, przeł. H. Paprocki, Antyk
Marek Derewiecki, Kęty 2003 – przyp. red.].

background image

E

PILOG

Wciąż mam przed oczami pogodny poranek, wietrzyk wpadający przez otwarte okno,
delikatnie falujące firanki. Wiszą sznury od zasłon, na parapecie widnieje ślad maleńkich
ząbków... Wciąż słyszę głosy i krzyki, które wybrzmiały tamtego tragicznego dnia,
w przeszłości. Okno, które było scenerią śmierci, stało się też portalem prowadzącym ku
życiu. Każdy z nas jest oknem, przez które wpada wiatr prawdy, z każdym podmuchem
przynoszący kolejną śmierć. Kiedy się otwieramy, kiedy afirmujemy rzeczywistość,
mówimy „tak”, składamy broń przed tym, co przynosi życie. Czy wierzę w świadomość,
która pozwala mi przyjąć rzeczywistość taką, jaka jest? Może tego dnia, kiedy mój mały
braciszek zmarł, posłyszałem pieśń wiatru w moim oknie. Świadomości nie określają
nasze działania. Doświadczenie nauczyło mnie, że świadomość pomaga nam rozpoznać,
kim jesteśmy. Każdy z nas jest oknem, pustą przestrzenią, w której może objawić się
prawda. Nasze życie jest tajemnicą i drogą do jądra tajemnicy. Jesteśmy istotami
zdolnymi przyjąć inność – jeśli tylko otworzymy się na nią i zechcemy ją zaakceptować.

background image

P

ODZIĘKOWANIA

Pragnę podziękować tym, którzy zechcieli krytycznie przejrzeć przygotowany do tej
książki materiał. Są to: Zahra Akbarzadeh, Jeremy Bartz, Isabella Bates, Steve Bates,
Diane Byster, Linda Campbell, Tim Campbell, Terry DiNuzzo, Allan Gold, Kathleen
Golding, Maury Joseph, Binnie Krystal-Anderson, John Lagerquist, Cindy Leavitt, Judy
Maris, Tobias Nordqvist, Peter Reder, Maggie Silberstein, Joseph Sokal, Alvin Stenzel
oraz, szczególnie, Linda Gilbert, bez której ta książka nie stałaby się tym, czym jest.
Tony Rousmaniere zasługuje na specjalną wdzięczność za sugestię, iż powinienem taką
rzecz napisać. Podziękowania należą się Mary Holmes za udostępnienie cudownego
miejsca do pracy. Chciałbym podziękować także Peterowi Fennerowi za nasze
niekończące się rozmowy. Za wszelkie błędy i niedociągnięcia niniejszej pracy
odpowiedzialny jestem już tylko ja. Wyrazy wdzięczności kieruję również ku moim
dawnym terapeutom, superwizorom, pacjentom i nauczycielom, których postacie są
wciąż obecną inspiracją w mojej pracy i w życiu.

Na końcu, największą wdzięczność chciałbym wyrazić osobie, dzięki której pojąłem

najpełniej, czym jest otwartość i akceptacja – mojej żonie Kath.

background image

O

AUTORZE

Od szóstego roku życia Jon Frederickson wychowywał się i pracował w kuźni należącej
do ojca, w miejscowości Clear Lake w stanie Iowa. Pomagał mu, pracując przy kowadle
i spawarce, naprawiając narzędzia rolnicze i wyrabiając ogrodzenia z kutego żelaza.
Rodzice mieli nadzieję, że młody Jon przejmie po nich interes, ale nauczyciel muzyki
odkrył w chłopcu talent i skłonił ich, by wysłali go na studia, dzięki którym będzie mógł
pogłębić swoją pasję. Jon ukończył college i został zawodowym muzykiem. Grał na
waltorni. Pewnego dnia jednak zwrócił się o pomoc do terapeuty, a otrzymawszy ją,
postanowił podjąć kolejne studia, by w przyszłości zajmować się psychoterapią.
Wieczorami grywał przed publicznością, a za dnia studiował. Po dyplomie został
pracownikiem

opieki

społecznej

i

psychoterapeutą.

Pracował

w

szpitalu

psychiatrycznym, w specjalistycznej przychodni, wreszcie otworzył własną praktykę.

Zdobywanie

wiedzy

zamierzał

kontynuować

w

instytucie

psychoanalizy

i psychoterapii. Powiedziano mu tam, że ciężka trauma, jakiej doznał w dzieciństwie,
prawdopodobnie dyskwalifikuje go, uniemożliwiając poddanie psychoanalizie. Zdumiało
go to. Nie mógł pojąć, dlaczego został oceniony przez pryzmat wydarzeń, które spotkały
go w przeszłości, a nie wzięto pod uwagę tego, co ze swoją przeszłością zrobił.
Zrozumiał wówczas, jak ważne jest, by żadnego człowieka nie wtłaczać w bezosobowe
ramy, traktując jako punkt odniesienia suche fakty z jego życia. Przeciwnie, jeśli mamy
być oceniani, to tylko jako osoby, które poradziły sobie lepiej lub gorzej, usiłując coś
ugrać kartami, jakie rozdało nam życie. Odkrył na nowo znaczenie aktów woli, za
pomocą których tworzymy siebie i nadajemy sens naszemu życiu. Osobiste
doświadczenia pozwoliły mu także docenić ogromną wartość nadziei i jej roli zarówno
w życiu, jak i w terapii.

Jako członek kadry naukowej Waszyngtońskiej Szkoły Psychiatrii (Washington School

of Psychiatry) uczył psychiatrów, psychologów i pracowników opieki społecznej. Obecnie
naucza specjalistów od zdrowia psychicznego na całym świecie, posługując się
nagraniami wideo ze swojej praktyki. Jego życiową ambicją jest, by uczyć terapii tak
dobrze, jak ojciec uczył go kowalstwa, a nauczyciele muzyki – gry na waltorni.

Pracę niniejszą poprzedziły w dorobku autora dwie publikacje książkowe i przeszło

trzydzieści artykułów dotyczących psychoterapii. Poprzednia jego książka, Co-Creating
Change: Effective Dynamic Therapy Techniques, to nagrodzony podręcznik dla
terapeutów.

Jon Frederickson liczy na odzew czytelników. Chciałby wiedzieć, czy jego wgląd

i osobiste historie okazały się pomocne. Jeśli czytelnik ma podobne doświadczenia,
autor pragnąłby dowiedzieć się, co z nich wyniósł, by dzielić się tą wiedzą z innymi.

background image

Kłamstwa którymi żyjemy

Spis treści

Okładka
Karta tytułowa

P

RZEDMOWA

W

STĘP

ROZDZIAŁ 1

C

OŚ JEST NIE TAK

ROZDZIAŁ 2

O

TYM, W JAKI SPOSÓB UNIKAMY PRAWDY O NASZYM ŻYCIU

ROZDZIAŁ 3

O

TYM, JAK WZBRANIAMY SIĘ PRZED PRZYJĘCIEM PRAWDY

ROZDZIAŁ 4

U

MRZEĆ PRZED ŚMIERCIĄ

ROZDZIAŁ 5

B

YĆ BRAMĄ DLA PRAWDY

ROZDZIAŁ 6

P

RZYJĄĆ RZECZYWISTOŚĆ Z OTWARTYMI RAMIONAMI

E

PILOG

P

ODZIĘKOWANIA

O

AUTORZE

Karta redakcyjna

background image

Tytuł oryginału

The Lies We Tell Ourselves. How to Face the Truth, Accept Yourself, and Create a Better Life

ISBN oryginału 978-0-9883788-8-9

© Copyright 2017 by Jon Frederickson

Seven Leaves Press

4550 Belleview

Kansas City, MO 64111

www.sevenleavespress.com

© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2018

Redaktor prowadzący

Lidia Kozłowska

Redakcja

Agnieszka Czapczyk

Korekta

Paulina Jeske-Choińska, Agnieszka Czapczyk

Projekt okładki i stron tytułowych

Radosław Krawczyk

Redakcja techniczny

Justyna Nowaczyk

Fotografia na okładce

Fotolía.com

ISBN 978-83-7906-204-1

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów

W drodze sp. z o.o.

Wydanie I, 2018

ul. Koścíuszki 99, 61-716 Poznań

tel. 61 852 39 62, faks 61 850 17 82

sprzedaz@wdrodze.pl www.wdrodze.pl

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: konwersja@elib.pl

www.eLib.pl

background image

Kłamstwa którymi żyjemy


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Opowiesci zmieniacza Jak zmienic swoje zycie na lepsze
Opowiesci zmieniacza Jak zmienic swoje zycie na lepsze zaduch
Opowiesci zmieniacza Jak zmienic swoje zycie na lepsze
Opowiesci zmieniacza Jak zmienic swoje zycie na lepsze zaduch
Opowiesci zmieniacza Jak zmienic swoje zycie na lepsze zaduch
Opowiesci zmieniacza Jak zmienic swoje zycie na lepsze zaduch
Opowiesci zmieniacza Jak zmienic swoje zycie na lepsze zaduch
Opowiesci zmieniacza Jak zmienic swoje zycie na lepsze zaduch(1)
biznes i ekonomia kariera pod kontrola jak zmienic swoje zycie zawodowe na lepsze beata rzepka ebook
Fox Emmet Siedmiodniowa dieta mentalna Jak zmienić swoje życie (i świat) w jeden tydzień 2
psychologia opowiesci zmieniacza jak zmienic swoje zycie na lepsze artur krol ebook
Zmierzch Bożyszcz czyli jak filozofuje się młotem S5YI6CK3OSP5VEKEOPAFZEP62RHMBOO6ZPXZMKI
Kłamstwo, które staje się prawdą
05 2006 jak absurd stał się prawdą
Jak posługiwać się wiertłami

więcej podobnych podstron