Corum 2 Królowa mieczy

background image

M

ICHAEL

M

OORCOCK

K

RÓLOWA MIECZY

P

RZEŁOŻYLI

:

A

NNA I

J

AN

M

ICKIEWICZOWIE

background image

Tę księgę dedykuję Dianie Boardman

background image

KSIĘGA PIERWSZA,

w której Książę Corum spotyka poetę, wysłuchuje zapowiedzi przyszłych zdarzeń i

rusza w podróż

background image

Rozdział pierwszy

TO, CO WYRZUCIŁ BÓG MORZA

Bladoniebieskie, letnie niebo górowało nad znacznie ciemniejszym błękitem morza,

nad skrzącą się złotem zielenią puszczy, nad porośniętymi trawą skałami Góry Moidel i

białymi kamieniami wzniesionego na jej szczycie zamku. Serce Księcia Coruma w

Szkarłatnym Płaszczu - ostatniego z ludu Vadhaghów - przepełniała miłość do mabdeńskiej

kobiety, Margrabiny Rhaliny z Allomglylu.

Corum Jhaelen Irsei - którego prawe oko zakrywała wysadzana ciemnymi klejnotami

przepaska, tak iż przypominało oko owada, lewe zaś, naturalne, miało kształt wielkiego

migdału z żółtym środkiem i purpurową otoczką - był bez wątpienia Vadhaghiem. Miał

wąską, wydłużoną czaszkę, spiczasty podbródek i małe, wąskie uszy pozbawione płatków,

ściśle przylegające do głowy. Jego włosy były niezwykle jasne, bielsze niż u najbielszych

dziewic Mabdenu. Miał szerokie, pełne wargi i jasnoróżową skórę o złotawym odcieniu.

Byłby przystojny, gdyby nie szpecący go brak prawego oka i dziwny, zawzięty grymas ust.

Była też dziwaczna ręka, często spoczywająca na rękojeści miecza, widoczna kiedy odrzucał

do tyłu szkarłatną szatę.

Ta lewa ręka miała sześć palców i zdawało się, że okrywa ją przyozdobiona

klejnotami rękawica - choć w istocie „klejnoty” stanowiły skórę dłoni. Ta złowieszcza ręka

zgniotła serce Kawalera Mieczy, Ariocha, Księcia Chaosu, umożliwiając powrót Arkyna,

Władcy Ładu.

Corum zdawał się przytłoczony uczuciem zemsty - i w rzeczy samej poprzysiągł

pomścić swą wymordowaną rodzinę przez zabicie Hrabiego Glandytha-a-Krae, sługi Lyra-a-

Brode, Króla Kalenwyru, który władał południowo--wschodnią częścią ziem niegdyś

rządzonych przez Vad-haghów. Przysiągł również stać po stronie Sił Ładu przeciw Siłom

Chaosu - którym służyli Lyr i jego poddani. Świadomość złożonej obietnicy przydawała mu

męstwa i powagi, ale także przytłaczała jego duszę ogromnym ciężarem. Ciągły niepokój

budziła w nim też myśl o potędze zaszczepionej w jego ciało - Mocy Ręki i Oka.

Margrabina Rhalina była piękna i bardzo kobieca. Jej delikatną twarz okalały gęste,

czarne loki. Miała wielkie, ciemne oczy i pełne, namiętne usta. Ją także niepokoiły magiczne

dary zmarłego czarnoksiężnika Shoola, ale starała się o nich nie myśleć, tak jak wcześniej nie

pozwalała sobie na rozpacz po stracie męża, kiedy ten utonął w katastrofie statku, płynąc do

Lywm-an-Eshu, kraju, któremu służył, a który stopniowo pochłaniało morze.

background image

Śmiała się częściej niż Corum, co podnosiło go na duchu, gdyż niegdyś i on był

niewinny i radosny, teraz zaś z tęsknotą wspominał swoją niewinność. Jednak te wspomnienia

mieszały się z innymi - ze wspomnieniami jego pomordowanych najbliższych, okaleczonych i

pohańbionych, rozciągniętych na murawie obok płonącego Zamku Erom, i Glandytha

wymachującego mieczem ociekającym krwią Vadhaghów. Te okrutne obrazy przesłaniały

sceny z wcześniejszego, beztroskiego życia. Nieustannie kołatały mu się po głowie, czasem

całkowicie opanowując jego myśli, kiedy indziej zaś czając się w mrocznych zakamarkach

pamięci, gotowe odżyć w sposobnej chwili. Kiedy tylko słabła w nim żądza zemsty, zawsze

rozpalały ją na nowo. Ogień, krew i strach; rydwany Denledhysów - spiż, żelazo i czyste

złoto; małe kudłate koniki i krzepcy, brodaci wojownicy w zbrojach zabranych Vadhaghom,

otwierający czerwone usta, by wydać dziki ryk tryumfu, kiedy stare mury Zamku Erorn

pękały i waliły się w gruzy pośród szalejących płomieni - chwila, gdy poznał, czym jest strach

i nienawiść...

Postać Glandytha wypełniała jego sny, wypierając nawet obraz martwych,

okaleczonych rodziców i sióstr, tak że często budził się z krzykiem w środku nocy,

wzburzony i rozgorączkowany.

W takich chwilach tylko Rhalina mogła go uspokoić, gładząc jego zbolałą twarz i

tuląc do siebie drżące ciało.

Jednak w tych pierwszych dniach lata zdarzały się też chwile spokoju, kiedy jechali

razem przez las, wolni od strachu przed Konnymi Plemionami, które w noc ataku uciekły na

widok wysłanego przez Shoola statku - upiornego statku z głębin morza, którego załogę

stanowili umarli pod dowództwem męża Rhaliny, Margrabiego.

Lasy tętniły życiem, pełne małych zwierząt i różnokolorowych kwiatów o

oszałamiającym zapachu. I choć nigdy mu się to w pełni nie udało, Corum szukał w nich

ukojenia dla swej zbolałej duszy. Stanowiły przeciwwagę dla wojen, śmierci i

czarnoksięskich zaklęć, ukazując mu, że są na świecie rzeczy dobre, harmonijne i piękne, a

Prawo przynosi więcej niż tylko jałowy porządek - pragnie zaprowadzić w Piętnastu

Wymiarach ład, w którym wszystkie rzeczy będą mogły istnieć w całym bogactwie swej

różnorodności, a człowiek będzie miał warunki, aby rozwijać w sobie dobro.

Jednakże Corum wiedział, że póki istnieje Glandyth i wszystko, co on reprezentuje,

Ład będzie nieustannie zagrożony, a upodlający Strach zabije wszelką cnotę.

- Glandyth musi umrzeć! - oświadczył pewnego słonecznego dnia Corum, gdy wraz z

Rhalina jechali przez puszczę.

background image

Skinęła głową, lecz nie zapytała o nic więcej, gdyż słyszała już te słowa wiele razy w

podobnych okolicznościach. Ściągnęła cugle kasztanki, niemal osadzając ją w miejscu.

Znajdowali się na polance porośniętej malwami i łubinem. Zsiadła z konia, podwinęła długą,

wyszywaną brokatem suknię i zanurzyła się w wysoką po kolana trawę. Corum obserwował

ją z wysokości swego gniadego rumaka, ciesząc się jej radością - co było właśnie jej celem.

Nagrzaną słońcem polankę ocieniały przyjaźnie dęby, wiązy i jesiony, w których znalazły

schronienie ptaki i wiewiórki.

- Ach, Corumie, gdybyśmy mogli zostać tu na zawsze!

Postawilibyśmy chatkę, zasadzili ogród...

- Ale nie możemy. - Spróbował się uśmiechnąć. - Te chwile to jedynie krótkie

wytchnienie. Shool miał rację. Godząc się na logikę walki, wybrałem swoje przeznaczenie.

Nawet gdybym zapomniał o zemście, którą poprzysiągłem, i przestał służyć Ładowi przeciw

Chaosowi, Glandyth i tak by nas odszukał i zmusił do obrony tego, co mamy. A Glandyth,

Rhalino, jest silniejszy od tej cichej, szumiącej puszczy. Mógłby ją zniszczyć w ciągu jednego

dnia i myślę, że uczyniłby to z rozkoszą, gdyby wiedział, że ją kochamy.

- Czy tak musi być? - Rhalina uklękła, rozkoszując się zapachem kwiatów. - Czy

nienawiść zawsze musi rodzić nienawiść, a miłość być zbyt słaba, aby wzrastać?

- Jeżeli Lord Arkyn ma słuszność, to nie zawsze tak będzie. Ale ci, którzy pragną,

żeby miłość się umacniała, muszą być gotowi umrzeć w jej obronie.

Gwałtownie poderwała głowę, szukając go wzrokiem, a w jej oczach malował się

strach.

- Niestety tak jest. - Wzruszył ramionami.

Rhalina podniosła się i wróciła do konia. Oparła stopę o strzemię i podciągnęła się,

siadając bokiem na swym damskim siodle. Corum, nieporuszony, wpatrywał się w kwiaty i

trawę podnoszące się powoli w miejscach, gdzie stąpała po nich Rhalina.

- Niestety tak jest - powtórzył.

Westchnął i zawrócił konia w kierunku wybrzeża.

- Lepiej już jedźmy - powiedział cicho. - Zanim morze zaleje groblę.

Wkrótce wyjechali z lasu i truchtem skierowali się wzdłuż brzegu. Morze zagarnęło

już spory obszar białego piasku. W oddali ujrzeli naturalną groblę prowadzącą poprzez

mielizny w kierunku góry, na której wznosił się Zamek Moidel - najdalszy i całkowicie

zapomniany bastion cywilizacji Lywm-an-Eshu. Niegdyś budowla wznosiła się pośród lasów

kraju Lywm-an-Esh, ale przez lata morze pochłonęło wielkie obszary, odcinając zamek od

lądu stałego.

background image

Ptaki morskie nawoływały się, krążąc po bezchmurnym niebie, niekiedy nurkując, by

złowić rybę, a potem powrócić ze zdobyczą w dziobie do gniazd ukrytych pośród skał Góry

Moidel. Kopyta koni wyrzucały w górę piasek albo rozpryskiwały płytką wodę, gdy zbliżali

się do przesmyku, który miał niebawem zalać przypływ.

Uwagę Coruma zwrócił jakiś dziwny ruch na morzu. Wychylił się z siodła, wpatrując

się w dal.

- Co to? - spytała Rhalina.

- Nie jestem pewien. Może wielka fala. Ale o tej porze roku... Spójrz! - wskazał ręką.

- Jakby mgła zawisła nad morzem parę kilometrów od brzegu. Trudno coś zobaczyć...

To fala! - krzyknęła.

Woda przy brzegu wzburzyła się nieco, gdyż fala się zbliżała.

- Jakby jakiś wielki statek przepływał obok z ogromną szybkością - zauważył Corum.

- To mi coś przypomina...

Przyjrzał się dokładniej tajemniczej mgle.

- Czy widzisz to coś... jakby cień... cień człowieka we mgle?

- Tak, widzę. Jest gigantyczny. Może to tylko złudzenie, gra światła...

- Nie - odparł. - Już kiedyś widziałem tę postać. To olbrzym - wielki rybak, który

sprawił, że mój statek rozbił się u wybrzeży Khoolekrahu!

- Bóg Rybak - powiedziała. - Słyszałam o nim. Czasem nazywają go także

Poławiaczem. Według legendy jego widok to zła wróżba.

- Ostatnim razem to rzeczywiście był dla mnie zły znak - stwierdził Corum z

rozbawieniem. Cofnęli konie, gdyż plażę zalewały teraz wysokie fale. - Idzie tu, a mgła

posuwa się za nim.

Istotnie, w miarę jak olbrzymi rybak podchodził do brzegu, wzmagały się fale, a mgła

przybliżała się coraz bardziej. Teraz już wyraźnie widzieli zarys jego sylwetki. Zgarbił się

nieco, ciągnąc po wodzie swą wielką sieć.

- Co on łowi? - spytał szeptem Corum. - Wieloryby? Morskie potwory?

- Wszystko - odparła. - Wszystko, co żyje w głębinach i na powierzchni mórz. -

Wzdrygnęła się.

Wody sztucznego przypływu całkowicie zalały groblę i nie było sensu posuwać się

naprzód. Zmuszeni byli cofnąć się pod drzewa, a potężne bałwany z hukiem rozbijały się o

kamienistą plażę.

Mieli wrażenie, że ogarnęła ich mgła. Zrobiło się zimno, mimo iż słońce wciąż jeszcze

jasno świeciło. Corum otulił się płaszczem. Słychać było miarowy odgłos zbliżających się

background image

kroków olbrzyma. Corumowi jawił się on jako ktoś naznaczony przez los, skazany, by

wiecznie ciągnąć swe sieci przez oceany świata, nigdy nie znajdując tego, czego szukał.

- Powiadają, że próbuje złowić swoją duszę... - szepnęła Rhalina.

Nagle postać wyprostowała się i wyciągnęła sieć. Rzucało się w niej wiele stworzeń -

niektórych nie sposób było rozpoznać. Bóg Rybak obejrzał uważnie całą zdobycz, po czym

opróżnił sieć, wypuszczając wszystkie stworzenia z powrotem do wody. Powoli ruszył dalej,

żeby znów próbować złowić to coś, czego nigdy chyba nie miał znaleźć.

Kiedy niewyraźna sylwetka olbrzyma oddaliła się, mgła zaczęła się podnosić. Woda

stopniowo opadała, aż w końcu zupełnie się uspokoiła, a mgła zniknęła za horyzontem.

Koń Coruma parskał i uderzał kopytem w mokry piasek. Książę w Szkarłatnym

Płaszczu spojrzał na Rhalinę. Zastygła, wpatrując się pustym wzrokiem w dal.

- Niebezpieczeństwo minęło - powiedział usiłując ją pocieszyć.

- Nie było żadnego niebezpieczeństwa - odparła. - Bóg Rybak jedynie zwiastuje

niebezpieczeństwo.

- To tylko legenda.

Spojrzała na niego i znów się ożywiła.

- A czyż nie przekonaliśmy się sami, że warto wierzyć starym podaniom?

Corum przytaknął skinieniem głowy.

- Lepiej wracajmy do zamku, zanim grobla po raz drugi znajdzie się pod wodą.

Konie z radosnym rżeniem ruszyły ku dającym schronienie murom Zamku Moidel.

Morze szybko przybierało po obu stronach kamienistego przesmyku i konie same

przyśpieszyły kroku, przechodząc w galop.

Wreszcie dotarli do wielkich wrót zamku, a te otwarły się szeroko na ich przyjęcie.

Rośli wojownicy Rhaliny powitali ich radośnie. Chcieli jak najszybciej potwierdzić to, czego

byli świadkami.

- Pani, czy widziałaś olbrzyma? - zawołał Beldan, jej majordomus, który zbiegł z

zachodniej wieży. - Już myślałem, że to kolejny sojusznik Glandytha. - Szczere i zwykle

radosne oblicze młodego mężczyzny było zachmurzone. - Co go odpędziło?

- Nic - wyjaśniła zsiadając z konia. - To był Bóg Rybak. Poszedł w swoją stronę.

Na twarzy Beldana odmalowała się ulga. Jak wszyscy mieszkańcy Zamku Moidel,

nieustannie spodziewał się nowego ataku, co zresztą było zupełnie usprawiedliwione. Nie

ulegało wątpliwości, że wcześniej czy później Glandyth znów napadnie na zamek, prowadząc

sprzymierzeńców silniejszych niż strachliwi i przesądni wojownicy Konnych Plemion.

background image

Słyszeli, że po nieudanej próbie zdobycia Góry Moidel Glandyth powrócił wściekły na dwór

w Kalenwyrze, by prosić Króla Lyra-a-Brode o armię. Następnym razem mógł przywieść ze

sobą statki, które zaatakowałyby zamek z morza, podczas gdy on poprowadziłby natarcie od

strony lądu. Taki szturm zapewne by się powiódł, gdyż załoga zamku nie była zbyt liczna.

Kiedy skierowali się ku głównej sali zamku, aby spożyć wieczorny posiłek, słońce

właśnie zachodziło. We trójkę zasiedli do stołu. Corum znacznie częściej sięgał swą ludzką

ręką po dzban z winem niż po jedzenie. Pogrążył się w niewesołych rozmyślaniach, a jego

głęboki smutek udzielił się pozostałym, tak że nawet nie próbowali podejmować rozmowy.

W takim nastroju spędzili dwie godziny, a on wciąż dolewał sobie wina.

Nagle Beldan uniósł głowę, nasłuchując. Rhalina także coś usłyszała i zmarszczyła

brwi. Jedynie Corum zdawał się nic nie zauważać.

Było to miarowe, uporczywe stukanie. Potem dały się słyszeć jakieś głosy i hałas na

moment przycichł, lecz gdy głosy umilkły, wzmógł się ponownie.

- Sprawdzę, co się dzieje... - Beldan podniósł się z miejsca.

Rhalina zerknęła na Coruma.

- Ja zostanę.

Corum siedział z pochyloną głową, wpatrzony w swój kielich. Od czasu do czasu

dotykał przepaski zakrywającej jego nienaturalne oko albo unosił Rękę Kwilą, zginał i

rozprostowywał sześć palców, wpatrując się w nie badawczo i rozważając wszelkie aspekty

swojej sytuacji.

Rhalina nasłuchiwała. Rozpoznała głos Beldana. Pukanie znowu ustało. Nastąpiła

przytłumiona rozmowa, a potem zapadła cisza.

Beldan wrócił do sali.

- Mamy gościa przy bramie - poinformował ją.

- Skąd przybywa?

- Twierdzi, że jest wędrowcem, który przeszedł ciężkie koleje losu i szuka

schronienia.

- Myślisz, że to podstęp?

- Nie wiem.

- Nieznajomy? - zainteresował się Corum.

- Tak - odparł Beldan. - Pewnie jakiś szpieg Glandytha.

- Pójdę do bramy. - Corum wstał niepewnie.

- Czy jesteś pewien?... - Rhalina dotknęła jego ramienia.

background image

- Oczywiście. - Otarł twarz dłonią i odetchnął głęboko. Ruszył w kierunku wyjścia z

komnaty, a Rhalina i Bełdan podążyli za nim.

Kiedy znalazł się przy wrotach, raz jeszcze rozległo się pukanie.

- Kim jesteś? - zawołał Corum. - Czego chcesz od mieszkańców Zamku Moidel?

- Jestem Jhary-a-Conel, wędrowiec. Nie zjawiłem się tu w żadnym konkretnym celu,

ale byłbym wdzięczny za posiłek i dach nad głową.

- Czy przybywasz z Lywm-an-Eshu? - spytała Rhalina.

- Przybywam zewsząd i znikąd. Jestem każdym i nikim. Ale z pewnością nie jestem

waszym wrogiem. Przemokłem do nitki i cały drżę z zimna.

- Jak dostałeś się do zamku, skoro grobla jest zalana? - zapytał Beldan, a zwracając się

do Coruma wyjaśnił: - Już raz go o to pytałem, ale nie odpowiedział.

Niewidoczny nieznajomy wymamrotał coś w odpowiedzi.

- Co powiedziałeś? - spytał Corum.

- Do licha, wstyd się przyznać! Stałem się częścią połowu! Przyniesiono mnie tu w

sieci i wyrzucono w morze, więc dopłynąłem do tego przeklętego zamku, wspiąłem się na te

przeklęte skały i zapukałem do tych przeklętych wrót, a teraz rozmawiam z jakimiś

przeklętymi durniami. Czy wy tu, w Moidel, nie znacie gościnności?

Wszyscy troje poczuli się zaskoczeni, lecz zarazem zyskali pewność, że nieznajomy

nie jest w zmowie z Glandythem.

Rhalina dała znak, by otwarto wrota. Skrzypiąc niemiłosiernie uchyliły się nieco i

wsunął się przez nie szczupły, przemoczony mężczyzna. Na plecach dźwigał worek; ubrany

był w nieznany strój. Na głowie miał kapelusz z szerokim rondem, które nasiąknąwszy wodą

opadło mu na czoło. Jego długie włosy były równie mokre jak cała reszta. Był stosunkowo

młody, dosyć przystojny i pomimo opłakanego stanu, w jakim się znajdował, w jego

inteligentnych oczach dało się dostrzec jakby cień drwiącego uśmieszku. Skłonił się Rhalinie.

- Jhary-a-Conel do twoich usług, pani.

- Jak ci się udało nie zgubić kapelusza, skoro musiałeś przepłynąć tak długi odcinek

morza? - zainteresował się Beldan. - Ani torby...?

Jhary-a-Conel mrugnął porozumiewawczo.

- Nigdy nie gubię kapelusza i rzadko kiedy zdarza mi się stracić torbę. Wędrowiec taki

jak ja musi pilnować swego skromnego dobytku bez względu na okoliczności, w jakich się

znajdzie.

- A więc jesteś po prostu wędrowcem? - spytał Corum.

Jhary-a-Conel zniecierpliwił się nieco.

background image

- Wasza gościnność przywodzi mi na myśl coś, czego doświadczyłem jakiś czas temu

w miejscu zwanym Kalen-wyr...

- Pochodzisz z Kalenwyru?

- Nie, po prostu tam byłem. Ale widzę, że nawet to porównanie do was nie

przemawia...

- Wybacz - rzekła Rhalina. - Wejdź, proszę. Jedzenie już jest na stole. Powiem

lokajom, żeby przynieśli ci suche ubranie, ręczniki i wszystko, czego ci trzeba.

Wrócili do komnaty. Jhary-a-Conel rozejrzał się dokoła.

- Przytulnie tu - stwierdził.

Usiedli i przyglądali się, jak niedbale zrzuca z siebie ubranie, aż w końcu stanął przed

nimi zupełnie nagi. Podrapał się po nosie. Służący przyniósł ręczniki i Jhary zaczął się nimi

starannie wycierać, ale odmówił przyjęcia ubrania na zmianę. Zamiast tego owinął się jednym

z ręczników i zasiadł do stołu, częstując się jedzeniem i winem.

- Włożę moją własną odzież, gdy wyschnie - oznajmił lokajom. - Mam głupie

przyzwyczajenie, że nie ubieram się w rzeczy, których sam nie wybierałem. Przy suszeniu

uważajcie na kapelusz. Rondo ma być tylko odrobinę wywinięte.

Udzieliwszy tych wskazówek, z promiennym uśmiechem zwrócił się do Coruma.

- Jakie jest imię, którego mam używać w tym czasie i miejscu, przyjacielu?

- Nie rozumiem. - Corum zmarszczył brwi.

-Pytałem o twoje imię. Ono zmienia się tak samo jak moje. Różnica polega na tym, że

czasami ty o tym nie wiesz, a ja wiem, a czasem bywa odwrotnie. A niekiedy jesteśmy tą

samą istotą albo raczej różnymi aspektami tej samej istoty.

Corum potrząsnął głową. Mężczyzna wydawał się szalony.

- Na przykład - ciągnął Jhary wcinając z apetytem dary morza, których stał przed nim

pełen talerz - mnie nazywano Timerasem i Shalenakiem. Czasem jestem bohaterem, ale

częściej towarzyszem bohatera.

- Twoje słowa, panie, nie mają wiele sensu - przerwała mu łagodnie Rhalina. - Nie

wydaje mi się, by Książę Corum je rozumiał. My także ich nie pojmujemy. Jhary skrzywił się.

- Ach, więc to jest ten przypadek, gdy bohater zdaje sobie sprawę tylko z jednego

wcielenia. Przypuszczam, że to lepiej, gdyż często nie jest miło pamiętać o zbyt wielu

wcieleniach - zwłaszcza wtedy, gdy one istnieją jednocześnie. Rozpoznałem w Księciu

Corumie mojego starego przyjaciela, choć on nie poznaje mnie. To zresztą nieważne. -

Skończył jeść, rozluźnił ręcznik i wyciągnął się swobodnie.

background image

- A zatem zadałeś nam zagadkę, ale nie masz zamiaru zdradzić rozwiązania -

stwierdził Beldan.

- Wyjaśnię to - odparł Jhary - gdyż nie żartuję z was celowo. Nie jestem zwykłym

wędrowcem. Moim przeznaczeniem jest chyba poruszać się w czasie i przestrzeni. Nie

pamiętam, bym się urodził, nie spodziewam się także umrzeć - przynajmniej w przyjętym

znaczeniu tego słowa. Czasem nazywam się Timeras, i jeśli w ogóle skądkolwiek pochodzę,

to, jak sądzę, z Tanelornu.

- Ale przecież Tanelorn to kraina mityczna - zaoponował mąjordomus.

- Wszystkie miejsca wydają się legendarne gdzieś indziej, Tanelorn zaś to kraina

znacznie bardziej realna niż inne. Można ją znaleźć z każdego miejsca multiświata, jeśli tylko

się jej szuka.

- Czy nie masz żadnego konkretnego zawodu? - spytał Corum.

- Hm, swego czasu pisałem wiersze i sztuki, ale przede wszystkim jestem

przyjacielem bohaterów, to moje główne zajęcie. Podróżowałem - oczywiście pod różnymi

imionami i w rozmaitych przebraniach - z Czerwonym Łucznikiem Rakhirem do Xerlerenes,

gdzie statki Przewoźnika żeglują po niebie, tak jak wasze po morzu; towarzyszyłem Elrikowi

z Melnibone w drodze na Dwór Martwego Boga; byłem u boku Asquiola z Pompei, gdy

udawał się do najdalszych krańców multiświata, gdzie przestrzeń mierzy się nie w

kilometrach, lecz w galaktykach; jechałem z Hawkmoonem z Kolonii do Londry, gdzie ludzie

noszą maski przypominające oblicza zwierząt. Widziałem przyszłość i przeszłość.

Zwiedziłem różne systemy planetarne i przekonałem się, że czas nie istnieje, a przestrzeń jest

złudzeniem.

- A bogowie? - spytał Corum z przejęciem.

- Myślę, że sami ich stwarzamy, ale nie jestem pewien. Ludy pierwotne tworzą sobie

prostych bogów, aby wytłumaczyć burzę z piorunami, natomiast cywilizacje o wyższym

stopniu rozwoju wynajdują bogów bardziej skomplikowanych, chcąc wyjaśnić pojęcia

abstrakcyjne, które nie dają im spokoju. Wielokrotnie zauważono, że bogowie nie mogą

istnieć bez ludzi, a ludzie bez bogów.

- Jednakże bogowie mogą wpływać na nasze losy - wtrącił Corum.

- A my na ich, czyż nie?

- Twoje życie jest tego dowodem, Książę - szepnął Beldan.

- A więc możesz wedle swej woli poruszać się po Piętnastu Wymiarach? - powiedział

cicho Corum. - Jak niegdyś Vadhaghowie.

background image

- „Wedle swej woli” nie mogę się znaleźć nigdzie - uśmiechnął się Jhary. - Albo

przynajmniej w bardzo niewielu miejscach. Czasem, jeśli chcę, mogę wrócić do Tanelornu,

ale zazwyczaj jestem przerzucany z jednego istnienia w inne, bez żadnego ładu i składu.

Zwykle stwierdzam, że tam, gdzie się pojawię, mam spełnić swoją rolę - być towarzyszem

zdobywców, przyjacielem bohaterów. Dlatego też od razu wiedziałem, kim jesteś -

Wiecznym Bohaterem. Znałem go pod różnymi postaciami, ale on nie zawsze znał mnie. A

zresztą może ja też miewałem okresy amnezji, kiedy nie wiedziałem, kim jest.

- A ty sam nigdy nie jesteś bohaterem?

- Myślę, że dokonywałem czynów, które w opinii niektórych uchodzą za bohaterskie.

Może nawet w pewnym sensie bywałem bohaterem. No, a czasem moim przeznaczeniem jest

być jakąś cząstką konkretnego bohatera - cząstką pojedynczego człowieka albo grupy ludzi,

którzy razem tworzą jednego bohatera. To, co składa się na naszą tożsamość, kapryśne wiatry

roznoszą po całym multiświecie. Istnieje nawet teoria, że wszyscy ludzie są różnymi

aspektami tej samej kosmicznej istoty - przy czym niektórzy wierzą, że także bogowie są jej

częścią - a wszystkie wymiary przestrzeni, wszystkie wieki przeszłe i przyszłe, wszelkie

twory kosmosu, które pojawiają się i giną, są jedynie ideami w tym wszechogarniającym

umyśle, różnymi fragmentami tej jednej osobowości. Takie rozważania mogą prowadzić

wszędzie i nigdzie zarazem, ale i tak nie rozwiązują naszych bieżących problemów.

- Zgadzam się z tym - powiedział Corum ochoczo. - A teraz, czy mógłbyś nam

wyjaśnić dokładniej, jak dostałeś się do Zamku Moidel?

- Wyjaśnię to, co potrafię, przyjacielu. Znalazłem się w ponurym miejscu, zwanym

Kalenwyr. Jak tam trafiłem, nie bardzo pamiętam, ale jak już mówiłem, w moim przypadku to

normalne. Ten Kalenwyr - tak mroczny i tak ponury - niezbyt mi się podobał. Już po kilku

godzinach mieszkańcy zaczęli odnosić się do mnie podejrzliwie, ale zdołałem uciec

przemykając się po dachach, kradnąc rydwan i porywając łódź zacumowaną na pobliskiej

rzece. Dotarłem do morza. Wolałem nie ryzykować schodzenia na ląd, więc popłynąłem

wzdłuż brzegu. Opadła mgła, morze było wzburzone jak w czasie sztormu i w pewnej chwili

łódź - a ja w niej - została zagarnięta w środek różnobarwnej ławicy ryb, kłapiących

paszczami potworów, ludzi i istot, których nie umiałbym nawet opisać. Ciągnięty z olbrzymią

prędkością w gigantycznej sieci, która uwięziła nas wszystkich, zdołałem uczepić się jej

krawędzi. Nie wiem, jak udawało mi się od czasu do czasu zaczerpnąć powietrza. Wreszcie

sieć się podniosła i wszyscy zostaliśmy uwolnieni. Moi towarzysze się rozproszyli i zostałem

sam w wodzie. Dostrzegłem wyspę oraz wasz zamek i z pomocą dryfującego kawału drewna

zdołałem tu dopłynąć...

background image

- Kalenwyr! - powtórzył Beldan. - Czy będąc tam, słyszałeś o człowieku imieniem

Glandyth-a-Krae?

- W gospodzie wymieniano imię jakiegoś Hrabiego Glandytha - odparł Jhary po

chwili namysłu - i to z dużym szacunkiem. Wywnioskowałem, że to wielki wojownik.

Odniosłem wrażenie, że całe miasto gotuje się do wojny, choć nie dowiedziałem się, co jest

przedmiotem konfliktu, ani kto jest wrogiem jego mieszkańców. Zdaje się, że niezbyt

przyjaźnie wyrażali się o kraju Lywm-an-Esh. Aha, oczekiwali też sprzymierzeńców zza

morza.

- Sprzymierzeńców? Może z Wysp Nhadraghów? - dopytywał się Corum.

- Nie. Mówili chyba o Bro-an-Mabden.

- Kontynent na zachodzie! - krzyknęła Rhalina. - Nie sądziłam, że mieszka tam

jeszcze wielu Mabdeńczyków. Ale co pcha ich do wojny przeciw Lywm-an-Eshowi?

- Może ten sam duch, który sprawił, że zniszczyli mój lud - podsunął Corum. -

Zazdrość i nienawiść do porządku. Powiedziałaś mi, że twój lud przejął wiele zwyczajów

Vadhaghów. To wystarczy, by ściągnąć nań nienawiść Glandytha i jemu podobnych.

- To prawda - przyznała Rhalina. - A więc nie tylko my jesteśmy w

niebezpieczeństwie. Kraj Lywm-an-Esh nie prowadził wojny od ponad stu lat. Jest całkowicie

nie przygotowany na taki najazd.

Służący przyniósł rzeczy Jharego. Były czyste i suche. Przyjaciel bohaterów

podziękował mu i zaczai je wkładać równie swobodnie, jak je zdejmował. Jego koszulę

uszyto z jaskrawoniebieskiego jedwabiu, szerokie spodnie zaś dorównywały intensywnością

szkarłatu szacie Coruma. Jhary przewiązał się w pasie szeroką, żółtą szarfą i przypiął do niej

spoczywający w pochwie miecz wraz z długim puginałem. Wsunął miękkie, sięgające kolan

buty i zawiązał na szyi chustę. Obok siebie na ławie położył ciemnoniebieski płaszcz,

kapelusz, który wpierw starannie wymodelował, i swój tobołek. Wreszcie poczuł się

zadowolony.

- Lepiej powiedzcie mi wszystko, o czym waszym zdaniem powinienem wiedzieć -

zaproponował. – Wtedy być może zdołam Warn pomóc. Podczas moich podróży zebrałem

mnóstwo informacji - co prawda w większości zupełnie nieprzydatnych...

Corum opowiedział mu o Władcach Mieczy i Piętnastu Wymiarach, a także o walce

pomiędzy Ładem a Chaosem i próbach ustabilizowania Kosmicznej Równowagi. Jhary-a-

Conel słuchał wszystkiego uważnie, a wiele spraw, o których mówił Corum, było mu

znajomych.

background image

- To jasne - odezwał się Jhary, kiedy Corum skończył - że w chwili obecnej nie ma

szans, aby dotrzeć do Lorda Arkyna z prośbą o pomoc. W tych pięciu wymiarach wciąż

dominuje logika Ariocha i trzeba najpierw całkowicie obalić stare porządki, zanim Arkyn i

Ład będą mogły naprawdę zapanować. Dolą śmiertelnych jest uosabiać zmagania bogów i

niewątpliwie wojna między Królem Lyrem-a-Brode a Lywm-an-Eshem, jeśli wybuchnie,

będzie odzwierciedleniem wojny Ładu z Chaosem, toczącej się w innych wymiarach. Jeżeli

zwyciężą słudzy Chaosu - wojownicy Króla Lyra-a-Brode - to Lord Arkyn może stracić

władzę i znowu zatryumfuje Chaos. Arioch nie jest najpotężniejszym z Władców Mieczy -

Xiombarg dysponuje większą mocą w wymiarach, którymi włada, a Mabelode jest jeszcze

silniejszy. Rzekłbym, że nie zetknęliście się tutaj z tym, do czego naprawdę prowadzi

panowanie Chaosu.

- To niezbyt pocieszające - stwierdził Corum.

- Lecz chyba lepiej zdawać sobie z tego sprawę - rzekła Rhalina.

- Czy pozostali Władcy Mieczy mogą przysłać pomoc Królowi Lyrowi? - spytał

Corum.

- Nie bezpośrednio. Mogą jednak udzielić mu wsparcia przez swych wysłanników.

Czy chcielibyście wiedzieć coś więcej o planach Lyra?

- Oczywiście - odparł Corum. - Ale to niemożliwe.

- Myślę, iż przekonasz się, że dobrze jest mieć przy sobie przyjaciela bohaterów -

uśmiechnął się Jhary. - I to tak doświadczonego jak ja. - Wstał i sięgnął do torby.

Wyjął z niej coś, co ku ich zadziwieniu okazało się żywym stworzeniem. Wydawało

się nieporuszone faktem, że cały dzień spędziło w torbie. Otworzyło wielkie, przyjazne oczy i

zamruczało cichutko.

To był kot, a raczej coś w rodzaju kota, gdyż stworzonko miało na grzbiecie parę

wspaniałych, czarnych, biało zakończonych skrzydeł. Całe zwierzątko było także czarne, z

białymi łapami, białym pyszczkiem i krawatem, w czym nie różniło się od zwykłych kotów.

Wyglądało na łagodne i oswojone. Gdy Jhary podał mu ze stołu jedzenie, kot złożył skrzydła i

rzucił się na nie łapczywie.

Rhalina posłała służącego po mleko. Kot wypił je, a potem usiadł obok Jharego i

zaczął się myć, najpierw pyszczek, potem łapy i tułów, a wreszcie skrzydła.

- Nigdy w życiu nie widziałem takiego zwierzęcia! - szepnął Beldan.

- I ja w czasie moich podróży nigdy nie spotkałem drugiego takiego samego -

przytaknął Jhary. - To przyjazne stworzenie i już wielokrotnie mi pomogło. Niekiedy nasze

drogi się rozchodzą i na jakiś czas ginie mi ono z oczu, ale zwykle jesteśmy razem i kot

background image

zawsze mnie pamięta. Nazwałem go Wąsacz. Może niezbyt oryginalnie, ale chyba lubi to

imię. Myślę, że może nam pomóc.

- W jaki sposób? - Corum przyglądał się badawczo skrzydlatemu kotu.

- Cóż, przyjaciele, może polecieć na dwór Lyra i zobaczyć, co się tam dzieje. A potem

wrócić do nas z wieściami!

- Czy on umie mówić?

- Potrafi rozmawiać tylko ze mną - a i to nie jest taka zwyczajna rozmowa. Czy

chcecie, bym go tam wysłał?

Zaskoczony Corum zdobył się na uśmiech.

- Czemu nie?

- W takim razie, jeśli pozwolicie, pójdę z Wąsaczem na mury i powiem mu, co ma

robić.

Wszyscy troje obserwowali w milczeniu, jak Jhary z namaszczeniem włożył kapelusz,

zabrał kota, i skłoniwszy się im, skierował się na schody wiodące na mury.

- Wydaje mi się, że to sen - stwierdził Beldan po wyjściu Jharego.

- Bo tak jest - odparł Corum. - Właśnie zaczyna się nowy sen i miejmy nadzieję, że

uda nam się go przeżyć...

background image

Rozdział drugi

ZGROMADZENIE W KALENWYRZE

Mały skrzydlaty kot leciał szybko na wschód, przecinając nocne niebo. W końcu

dotarł do posępnego Kalenwyru.

Ponad miastem unosił się dym z tysięcy ociekających tłuszczem pochodni,

przesłaniając niemal światło księżyca. Domy i pałace zbudowano z kwadratowych bloków

ciemnego granitu, bez żadnych haków czy łagodnych zaokrągleń. Nad Kalenwyrem górował

zamek Króla Lyra-a-Brode. Wokół jego czarnych murów błyskały dziwne światła i rozlegały

się jakby grzmoty piorunów, choć na nocnym niebie nie było ani jednej chmury.

Właśnie w stronę tej budowli skierował się teraz kot. Przysiadł na prostej, surowej w

kształcie wieży i złożył skrzydła. Rozejrzał się na wszystkie strony wielkimi, żółtymi oczami,

jakby rozważając, którędy dostać się do zaniku.

Sierść kota zjeżyła się, a jego ogon zesztywniał. Kot nastroszył długie wąsy, od

których wziął swoje imię. Poczuł w zamku atmosferę magii i obecność istot

nadprzyrodzonych, a szczególnie jednej konkretnej istoty, której nienawidził ponad wszystko.

Zaczął ostrożnie posuwać się w dół wieży. Idąc po ścianie dotarł do wąskiego okna, przez

które wsunął się do środka. Znalazł się w mrocznym, owalnym pomieszczeniu. Przez

uchylone drzwi widać było kręte schody. Zaczął skradać się w dół. W Zamku Kalenwyr było

mnóstwo mrocznych zakamarków, gdzie mógł się kryć, jako że było to dosyć ponure miejsce.

W końcu kot dostrzegł przed sobą blask pochodni i zatrzymał się. Wyjrzał ostrożnie

zza węgła i zobaczył długie, wąskie przejście. W oddali dał się słyszeć gwar wielu głosów,

szczęk zbroi i kielichów. Kot rozpostarł skrzydła i wzbił się w górę, kryjąc się w mroku pod

sklepieniem. Znalazł długą, sczerniałą belkę, po której dało się iść. Belka przechodziła przez

ścianę, pozostawiając niewielką szczelinę, przez którą zdołał się prześlizgnąć. W dole ujrzał

zgromadzony tłum Mabdeńczyków. Posunął się jeszcze kawałek, po czym usadowił się

wygodnie, by śledzić przebieg obrad.

W samym środku Sali Tronowej Zamku Kalenwyr znajdował się podest wyciosany z

pojedynczego bloku nie polerowanego obsydianu, na nim zaś stał granitowy tron zdobiony

kwarcem. W kamieniu nieudolnie próbowano wyrzeźbić jakieś potwory, ale pracy nie

dokończono, co nadawało płaskorzeźbom jeszcze upiorniejszy wygląd.

background image

Tron zajmowały trzy osoby. Po obu stronach siedziały na oparciach nagie dziewczęta.

Na ich ciałach wytatuowano sprośne sceny. Każda z nich trzymała dzbanek, z którego

napełniała kielich mężczyzny siedzącego pośrodku tronu. Był to człowiek potężnie

zbudowany - miał ponad dwa metry wzrostu - a na jego zmierzwionych włosach spoczywała

żelazna korona. Włosy miał długie, splecione nad czołem w krótkie warkoczyki. Niegdyś

żółtawe, były teraz gdzieniegdzie poznaczone białymi pasemkami, które próbowano

ufarbować na pierwotny kolor. Jego broda również była żółta, choć z widoczną siwizną. Z

chudej, żylastej twarzy patrzyły głęboko osadzone, przekrwione oczy o wyblakłej niebieskiej

barwie, pełne nienawiści, chytre i podejrzliwe. Cały był spowity w długie szaty - niegdyś

najwyraźniej strój Vadhaghów - ale obecnie brokat i aksamit pokrywały plamy po winie i

jedzeniu. Na wierzch miał mężczyzna narzucony brudny płaszcz z brunatnej wilczej skóry,

który był z kolei bez wątpienia wytworem Mabdeńczyków ze wschodu, jego własnych

poddanych. Dłonie ozdabiały mu kradzione pierścienie, zdarte zamordowanym Vadhaghom i

Nhadraghom. Jedną rękę wsparł na rękojeści wielkiego, wykutego z żelaza, miecza, drugą

ściskał wysadzany diamentami kielich z brązu, po którym ściekało mętne wino. Wokół

podwyższenia, tyłem do wodza, stała straż złożona z wojowników równie wysokich albo

jeszcze wyższych od niego. Trwali nieporuszenie, ramię w ramię, z uniesionymi mieczami,

które spoczywały na wielkich, podłużnych tarczach ze skóry i żelaza krytego mosiądzem.

Mosiężne hełmy zakrywały większą część twarzy, odsłaniając jedynie brody i luźne kosmyki

włosów. W niewzruszonych, tępo wpatrzonych przed siebie oczach czaiła się z trudem

skrywana wściekłość. Byli to Asperowie - Mroczna Straż, ślepo posłuszna mężczyźnie

siedzącemu na tronie.

Król Lyr-a-Brode poruszył głową i rozejrzał się po sali.

Wypełniali ją wojownicy.

Jedynymi kobietami były nagie, wytatuowane dziewczęta nalewające wino. Miały

brudne włosy i posiniaczone ciała. Snuły się jak mary, opierając ciężkie dzbany z winem na

biodrach i przeciskając się pomiędzy szeregami wielkich, brutalnych Mabdeńczyków o

włosach i brodach splecionych w warkoczyki.

Kiedy podnosili do ust puchary z winem, ich barbarzyńskie zbroje chrzęściły i

skrzypiały.

Niedawno odbywała się tu uczta, ale teraz stoły i ławy już uprzątnięto i wszyscy

wojownicy - z wyjątkiem kilku, którzy zwalili się na ziemię i musiano odciągnąć ich w kąt -

stali wpatrując się w swego króla i czekając, aż przemówi.

background image

Światło z żelaznych koksowników podwieszonych pod sufitem sprawiało, że na

ciemnej kamiennej posadzce kładły się ogromne cienie, a oczy wojowników świeciły

czerwono niby oczy dzikich bestii.

Każdy z zebranych wojowników przewodził grupie ludzi. Byli tam baronowie,

książęta, hrabiowie i dowódcy oddziałów, którzy przybyli ze wszystkich stron królestwa

Lyra, żeby wziąć udział w Zgromadzeniu. A niektórzy, ubrani nieco inaczej od pozostałych,

przedkładający futra nad kradzione atłasy Vadhaghów i Nhadraghów, przybyli aż zza morza

jako wysłannicy Bro-an-Mabdenu, skalistej krainy na północnym-zachodzie, skąd dawno

temu wzięła początek rasa Mabdeńczyków.

Król Lyr-a-Brode wsparł się na oparciu tronu i uniósł powoli. Natychmiast pięćset rąk

wzniosło w toaście swe puchary.

- Lyr to świat!

- A świat to Lyr... - wymamrotał Lyr-a-Brode odruchowo. Rozejrzał się wokoło z

niedowierzaniem. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jedną z dziewcząt, jakby biorąc ją za

kogoś innego. Zmarszczył brwi.

Z tłumu dostojników wystąpił rosły mężczyzna i zajął miejsce naprzeciwko Mrocznej

Straży. Miał szare oczy o chorobliwym spojrzeniu, czerwoną, świecącą twarz oraz kręte,

gęste czarne włosy i brodę, splecione w warkoczyki. Zacięte usta odsłaniały żółte, mocne

zęby. Mężczyzna miał na głowie wysoki hełm z dwoma metalowymi skrzydełkami,

wykonany z żelaza, mosiądzu i złota, a na jego ramionach spoczywał ogromny płaszcz z

niedźwiedziej skóry. Człowiek ten budził respekt samym swym wyglądem i pod wieloma

względami prezentował się dostojniej niż król, który spoglądał na niego z wysokości tronu.

- Hrabia Glandyth-a-Krae? - przemówił król.

- Twój lennik i wierny poddany, Glandyth, Hrabia Ziemi Krae - potwierdził

mężczyzna ceremonialnie. - Dowódca Denledhyssów, którzy uwolnili twe ziemie spod

panowania przeklętych Vadhaghów i ich sprzymierzeńców, i którzy pomogli ci podbić

Wyspy Nhadraghów. Brat Psa, Syn Rogatego Niedźwiedzia, sługa Władców Chaosu.

- Znam cię, Hrabio Glandyth - skinął głową król. - Jesteś wiernym wojownikiem.

Glandyth skłonił się.

Przez chwilę panowała cisza.

- Mów - odezwał się wreszcie król.

- Jest jeszcze jeden Stefanhow, który umknął twej sprawiedliwości, mój królu. Jeszcze

jeden Vadhagh pozostał przy życiu. - Glandyth szarpnięciem rozwiązał rzemyk u kurtki

wyglądającej spod pancerza. Sięgnął pod nią i wyjął dwie rzeczy, które miał zawieszone na

background image

szyi. Pierwszą z nich była uschnięta, zmumifikowana dłoń. Drugą stanowił mały, skórzany

woreczek. Pokazał je królowi. - Oto ręka, którą odciąłem temu Vadhaghowi, a tu, w tym

woreczku, mam jego oko. On sam schronił się w zamku leżącym daleko na zachodnich

wybrzeżach twojego kraju - w miejscu zwanym Moidel. Zamek należy do mabdeńskiej

kobiety, Margrabiny Rhaliny-a-Allomglyl, która służy zdrajcom z kraju Lywm-an-Esh - tego

kraju, który masz zamiar zdobyć, gdyż nie chce popierać naszej sprawy.

- Już mi to wszystko mówiłeś - przerwał Król Lyr. - Opowiadałeś także o potężnych

czarach, jakich użyto, by udaremnić twój atak na ten zamek. Mów dalej.

- Chcę jeszcze raz wyruszyć do Zamku Moidel, gdyż z tego, co wiem, Stefanhow

Corum i ta zdrajczyni Halina wrócili tam mniemając, że zdołają uniknąć sprawiedliwości.

- Całe nasze wojsko idzie na zachód - odparł Lyr. - Zbieramy wszystkie siły, aby

zniszczyć Lywm-an-Esh. Zdobędziemy Zamek Moidel po drodze.

- Panie mój, proszę o łaskę, bym to ja mógł być sprawcą jego upadku.

- Hrabio Glandyth, jesteś jednym z naszych najlepszych dowódców i zamierzamy

użyć ciebie i twoich Denledhyssów w najważniejszej bitwie.

- Dopóki Corum żyje i dysponuje swą czarnoksięską mocą, stanowi dla nas śmiertelne

niebezpieczeństwo. Mówię prawdę, o największy z królów. On jest potężnym wrogiem, może

nawet potężniejszym niż cała kraina Lywm-an-Esh. Niełatwo będzie go pokonać.

- Jednego okaleczonego Stefanhowa? Jak to możliwe?

- On zawarł przymierze z Ładem. Mam na to dowód. Jeden z moich nhadraghańskich

sług użył swego drugiego wzroku i wszystkiego się dowiedział.

- Gdzie jest ten Nhadragh?

- Został na zewnątrz, panie mój. Nie ośmieliłbym się wprowadzić tu tej nędznej

kreatury bez twojej zgody.

- Przyprowadź go.

Wszyscy brodaci wojownicy spojrzeli w stronę drzwi, a w ich oczach niesmak mieszał

się z ciekawością. Jedynie Mroczna Straż patrzyła nadal prosto przed siebie. Król Lyr

ponownie usadowił się na tronie i gestem zażądał więcej wina.

Otwarto drzwi i zamajaczyła w nich niewyraźna postać. Istota kształtem przypominała

człowieka, ale nie był to człowiek. Wojownicy rozstąpili się, przepuszczając Nhad-ragha.

Miał ciemną, płaską twarz, a włosy porastały mu całe czoło aż do brwi. Był ubrany w

kaftan i spodnie z foczej skóry. Zdenerwowany, przybrał służalczą pozę i kłaniał się co

chwila, posuwając się w kierunku Glandytha.

Król Lyr-a-Brode skrzywił się z obrzydzeniem. Skinął na Hrabiego.

background image

- Niech mówi, a potem - wyprowadzić.

- A teraz, ścierwo - Glandyth wyciągnął rękę i chwycił Nhadragha za skołtunione

włosy - powiedz mojemu królowi, co widziałeś dzięki pomocy swych zwyrodniałych

zmysłów!

Nhadragh otworzył usta i zaczął się jąkać.

- Mów! Szybko!

- Ja... ja widziałem inne wymiary...

- Widziałeś Yffarn, piekło? - wyszeptał Lyr z prze rażeniem.

- Inne wymiary... - Nhadragh rozejrzał się niepewnie i szybko potwierdził. - Tak...

Yffarn. Widziałem tam istotę, której nie potrafię opisać, ale rozmawiałem z nią przez chwilę.

Ona... ona powiedziała mi, że Arioch, Książę Chaosu...

- Ma na myśli Władcę Mieczy - wyjaśnił Glandyth. - Wielkiego Starego Boga, Araga.

- Powiedziała mi, że Arioch... Arag... został pokonany przez Vadhagha, Coruma

Jhaelena Irsei, i że Arkyn, Władca Ładu, ponownie odzyskał władzę nad tymi pięcioma

wymiarami... - Głos Nhadragha załamał się.

- Opowiedz mojemu królowi całą resztę – przynaglił go Glandyth, ponownie

chwytając nieszczęśnika za włosy. - Opowiedz mu, czego dowiedziałeś się o nas,

Mabdeńczykach.

- Oznajmiono mi, że teraz, gdy Lord Arkyn powrócił, będzie usiłował odzyskać

władzę, jaką niegdyś sprawował nad całym światem. Ale do tego potrzebuje śmiertelników

jako wykonawców swej woli, i Corum jest najważniejszym z nich, choć także większość z

tych, którzy zamieszkują Lywm-an-Esh będzie służyć Arkynowi, gdyż już dawno temu

poznali... poznali obyczaje Stefanhowów...

- A więc nasze podejrzenia się sprawdziły – stwierdził Król Lyr tryumfalnie. -

Czynimy słusznie, sposobiąc się do wojny z Lywm-an-Eshem. Będziemy walczyć z tym

wynaturzeniem, które śmie się nazywać Ładem!

- A więc zgodzisz się, panie, że moim obowiązkiem jest zniszczyć tego Coruma? -

spytał Glandyth.

Król zmarszczył brwi. Potem uniósł głowę i spojrzał Glandythowi prosto w oczy.

- Tak - machnął ręką. - A teraz zabierz stąd tego cuchnącego Stefanhowa. Już czas

wezwać Psa i Niedźwiedzia!

Siedzący wysoko w górze, na głównej belce dachu, kot poczuł, jak ze strachu jeży mu

się sierść na grzbiecie. Najchętniej od razu opuściłby to miejsce, ale zmusił się, aby tam

background image

pozostać. Był wierny swemu panu, a Jhary-a-Conel przykazał mu obserwować cały przebieg

Zgromadzenia.

Tymczasem wojownicy usadowili się pod ścianami. Kobiety odesłano. Lyr także

zszedł z podwyższenia i cały środek sali był teraz pusty.

Zapadła cisza.

Lyr na miejscu, gdzie stał - wciąż otoczony przez Mroczną Straż - zaklaskał w dłonie.

Do sali wprowadzono więźniów. Byli to wieśniacy, a wśród nich kobiety i małe

dzieci. Pomimo strachu wszyscy zachowywali się spokojnie. Wtoczono ich do środka w

wielkiej wiklinowej klatce. Kilkoro dzieci zaczęło płakać, a dorośli nie usiłowali już nawet

ich uspokajać. Uczepili się wiklinowych prętów, bezradnie rozglądając się po sali.

- Tak! - zawołał król Lyr. - Oto Strawa dla Psa i Niedźwiedzia. Soczysta i smaczna! -

Rozkoszował się ich niedolą. Postąpił do przodu, a Mroczna Straż ruszyła wraz z nim.

Przyglądając się więźniom oblizywał wargi. - Niech ugotują strawę - zarządził - aby jej

zapach dotarł do Yffarn, pobudził apetyt bogów i przywiódł ich do nas.

Jedna z kobiet zaczęła przeraźliwie krzyczeć, a kilka zemdlało. Dwóch płaczących

młodych mężczyzn pochyliło głowy. Dzieci, nic nie rozumiejąc, wyglądały z klatki,

przerażone raczej samym faktem uwięzienia niż losem, jaki miał je spotkać.

Przez uchwyty na dachu klatki przeciągnięto liny, które przerzucono następnie przez

belki pod stropem, unosząc całość w górę.

Mały kot przesunął się nieco, ale nadal wszystko obserwował.

Wtoczono ogromny koksownik i umieszczono go dokładnie pod klatką. Ta trzeszczała

i kołysała się, gdyż więźniowie zaczęli się szamotać. Oczy obserwujących wojowników

błyszczały niecierpliwie. Żelazny kosz wypełniały rozgrzane do białości węgle. Słudzy

przynieśli dzbany z oliwą, i gdy chlusnęli nią na węgle, w górę buchnęły płomienie, które

poczęły lizać wiklinową klatkę. Podniósł się w niej przeraźliwy lament - budzący grozę hałas,

który wypełnił całą komnatę.

Król Lyr-a-Brode zaczął się śmiać.

Glandyth-a-Krae śmiał się także.

Baronowie, książęta, hrabiowie i królewscy dowódcy - wszyscy wybuchnęli

śmiechem.

Wkrótce wrzaski umilkły. Zastąpił je trzask płomieni i swąd spalonego ludzkiego

mięsa.

Wówczas śmiech zamarł i ponownie zapadła cisza, a wojownicy czekali w napięciu na

to, co miało nastąpić.

background image

Gdzieś spoza murów Zamku Kalenwyr, gdzieś spoza miasta, spoza ciemności nocy -

rozległo się wycie.

Mały kot cofnął się jeszcze bardziej, przysuwając się do otworu w ścianie.

Wycie wzmogło się i jakby zmroziło płomienie, które pogasły.

Komnatę spowiła nieprzenikniona ciemność.

Wycie rozlegało się wszędzie, narastając i cichnąc na zmianę - niekiedy zdawało się

zamierać, by w chwilę później zabrzmieć jeszcze potężniej.

A potem zawtórował mu przedziwny ryk.

Były to głosy Psa i Niedźwiedzia - mrocznych i straszliwych bogów Mabdenu.

Cała sala zadrżała. Nad pustym tronem zaczęło się wyłaniać przedziwne światło.

Potem na granitowym podeście, w aurze odrażających, trudnych do opisania kolorów

pojawiła się ogromna, cuchnąca istota. Pokręciła pyskiem, węsząc ucztę. Stała na tylnych

łapach, niby karykatura tych, którzy ją z lękiem obserwowali.

Pies ponownie pociągnął nosem. Z jego gardła wydobywał się dziwny charkot.

Potrząsnął kudłatą głową.

W oddali ciągle rozbrzmiewał drugi dźwięk - ryk, któremu towarzyszyły groźne

pomruki. Wciąż narastał i Pies słysząc go przechylił głowę na bok i przestał węszyć.

Po drugiej stronie tronu rozbłysło ciemnoniebieskie światło. Zmaterializowało się w

konkretny kształt i stanął tam Niedźwiedź - wielki czarny niedźwiedź z długimi rogami.

Otworzył pysk i skrzywił się, odsłaniając ostre kły. Sięgnął w stronę wiklinowej klatki i

zerwał ją z uchwytów.

Pies i Niedźwiedź rzuciły się na jej zawartość. Pomrukując i sapiąc, pożerały

łapczywie pieczone ludzkie mięso i chrupały kości, a po pyskach ściekał im krwawy sos.

Kiedy skończyły, wyciągnęły się na podwyższeniu, obserwując milczących,

przerażonych ludzi.

Prymitywni bogowie prymitywnego ludu.

Król Lyr-a-Brode po raz pierwszy opuścił krąg strażników i zbliżył się do tronu.

Uklęknął i uniósł błagalnie ręce w stronę Psa i Niedźwiedzia.

- O, nasi potężni władcy, wysłuchajcie nas! - zawodził. - Dowiedzieliśmy się, że

Stefanhow, który sprzymierzył się z naszymi wrogami z Lywm-an-Eshu, Tonącego Lądu,

zabił Lorda Araga. Nasza sprawa znalazła się w niebezpieczeństwie, a tym samym i wasza

władza jest zagrożona. Czy pomożecie nam, nasi władcy?

Pies warknął. Niedźwiedź mruknął gniewnie.

- Czy pomożecie nam, nasi władcy?

background image

Pies powiódł groźnym wzrokiem po sali - we wszystkich oczach zdawał się czaić ten

sam dziki błysk. Był zadowolony.

- Wiemy o tym niebezpieczeństwie - przemówił. Jego zduszony, chrapliwy głos z

trudem wydobywał się z psiego gardła. - Jest większe niż myślicie. Musicie spiesznie

zgromadzić siły i jak najprędzej ruszyć na waszych wrogów, jeśli Ci, Którym Służymy, mają

zachować władzę i was z kolei uczynić silniejszymi.

- Nasi dowódcy, panie mój, Psie, już się zebrali, a ich armie połączą się z nimi tu, w

Kalenwyrze.

- To dobrze. Wtedy przyślemy wam pomoc, jaką tylko będziemy mogli. - Pies

odwrócił wielką głowę i spojrzał na swego brata, Niedźwiedzia.

- Nasi wrogowie także będą szukać pomocy, ale nie przyjdzie im to łatwo. - Głos

Niedźwiedzia był wysoki, lecz bardziej zrozumiały - gdyż Arkyn, Władca Ładu, jest wciąż

słaby. Arioch, którego wy nazywacie Aragiem, musi odzyskać należne mu miejsce i znów

stać się panem tych Pięciu Wymiarów. Ale aby to się mogło dokonać, trzeba zdobyć dla niego

nowe serce i nowe ciało. Jest tylko jedno takie serce i ciało - jego prześladowcy, Coruma w

Szkarłatnym Płaszczu. By go na to przygotować, będą nam potrzebne skomplikowane czary -

ale najpierw musicie go pojmać.

- Żywcem? - zawołał Glandyth rozczarowany.

- Dlaczego mielibyśmy go oszczędzić? - spytał Pies.

Na ten głos zadrżał nawet Glandyth.

- Teraz odchodzimy - oznajmił Niedźwiedź. – Nasza pomoc wkrótce nadejdzie.

Przyprowadzi ją wysłannik Wielkich Starych Bogów - sługa Xiombarg, Królowej Mieczy

sąsiedniego świata. On powie wam więcej niż my.

W chwilę potem Psa i Niedźwiedzia już nie było, a w sali unosił się jedynie swąd

spalonych ludzkich ciał.

- Przynieść pochodnie! Przynieść pochodnie! – rozległ się w ciemności drżący głos

Króla Lyra.

Otwarto drzwi i środek komnaty rozjaśniło mgliste, czerwonawe światło. Wydobyło z

mroku podwyższenie, tron, rozerwaną klatkę, kosz z wygasłymi węglami i klęczącego,

dygocącego króla.

Toczył dokoła błędnym wzrokiem, a dwóch Mrocznych Strażników pomagało mu

wstać. Odpowiedzialność, jaką złożyli na niego bogowie, przerażała go. Niemal błagalnie

spojrzał na Glandytha.

background image

Glandyth wyszczerzył zęby i dyszał jak wilk, który ma pożreć świeżo upolowaną

zdobycz.

Mały kot prześlizgnął się po belce, potem wąskim przejściem, i po schodach wydostał

się na wieżę. W końcu z trudem poruszając zmęczonymi skrzydłami, poleciał z powrotem do

Zamku Moidel.

background image

Rozdział trzeci

LYWM-AN-ESH

Było ciche, ciepłe popołudnie w środku lata i po niebie płynęło kilka białych obłoków.

Jak okiem sięgnąć, równina tonęła w pięknych, różnobarwnych kwiatach, aż do

miejsca, gdzie pas żółtego piasku oddzielał ląd od chłodnego, spokojnego oceanu. Była to

dzika roślinność, ale jej obfitość i różnorodność stwarzała wrażenie, że kwiaty zasadzono

niegdyś jako część niezmierzonego ogrodu, o który przestano się troszczyć wiele lat temu.

Do brzegu przybił właśnie mały, zgrabny stateczek, z którego zaczęła schodzić na ląd

grupka ludzi. Po naprędce skleconych kładkach sprowadzili swe konie. Jedwab i stal lśniły w

słońcu, gdy podróżni, opuściwszy statek, dosiedli wierzchowców i ruszyli w głąb lądu.

Jadąca na czele czwórka jeźdźców osiągnęła skraj równiny i ich konie brodziły teraz

po kolana w dzikich tulipanach, miękkich i lśniących jak aksamit. Ludzie głęboko wdychali

przesycone cudownymi zapachami powietrze.

Wszyscy, z wyjątkiem jednego, byli uzbrojeni. Pierwszy z nich, wysoki mężczyzna o

nienaturalnym wyglądzie, nosił na oku wysadzaną klejnotami przepaskę, a na lewej dłoni

sześciopalcą, równie ozdobną rękawicę. Miał wysoki, stożkowaty hełm ze srebra z opadającą

na kark misiurką plecioną z drobnych, srebrnych kółek. Jego kolczuga była także ze srebra,

choć krytego mosiądzem, a kaftan, spodnie i buty z miękko wyprawionej skóry. U jego boku

zwisał długi miecz o głowni misternie zdobionej srebrem oraz czerwonym i czarnym

onyksem. W pochwie przy siodle spoczywał topór bojowy, przyozdobiony dokładnie tak

samo jak miecz. Mężczyznę okrywał płaszcz z przedziwnej, połyskliwej tkaniny o barwie

nasyconego szkarłatu, a na plecy miał ów rycerz zarzucony łuk i kołczan. Był to Książę

Corum Jhaelen Irsei w Szkarłatnym Płaszczu, w pełnym rynsztunku bojowym.

Jeździec podążający obok Księcia Coruma także nosił kolczugę, ale jego wymyślny

hełm i tarczę wykonano z muszli gigantycznego ślimaka morskiego. Włócznia i smukły miecz

stanowiły broń jeźdźca, którym była Margrabina Rhalina z Allomglyl, również w pełnym

rynsztunku.

Tuż koło niej jechał przystojny, młody mężczyzna, którego hełm i tarcza były

podobne do tych, jakie miała Margrabina. Był uzbrojony w długą włócznię, topór wojenny o

krótkim trzonku, miecz i pałasz o szerokim ostrzu. Długa opończa z pomarańczowego

brokatu harmonizowała kolorem z okryciem jego czekoladowej klaczy, której wysadzana

background image

klejnotami uprząż była zapewne cenniejsza od ubioru jeźdźca. Był to Beldan z Allomglyl, i

ten w pełnym rynsztunku bojowym.

Czwarty jeździec miał na głowie fantazyjnie wywinięty kapelusz z szerokim rondem,

za który zatknięto długie pióro. Był ubrany w lśniącą koszulę z błękitnego jedwabiu, a

szkarłat jego spodni dorównywał barwie szaty Coruma; w pasie był przewiązany szeroką,

żółtą szarfą, mocno zniszczony zaś, skórzany pas podtrzymywał miecz i puginał. Buty sięgały

kolan, a ciemnogranatowy płaszcz był tak długi, że zakrywał cały grzbiet konia. Na ramieniu

jeźdźca, złożywszy skrzydła, usadowił się mały, czarno-biały kot, który mruczał cicho

wyraźnie zadowolony. Jeździec od czasu do czasu wyciągał rękę, aby go pogłaskać po łebku,

przemawiając przy tym łagodnie. Był to ów czasem wędrowiec, czasem poeta, a niekiedy

towarzysz bohaterów, Jhary-a-Conel, którego ubiór trudno byłoby nazwać pełnym

rynsztunkiem bojowym.

Za nimi zdążali zbrojni Rhaliny i ich kobiety. Wojownicy nosili barwy Allomglylu, a

ich hełmy, tarcze i napierśniki wykonano z pancerzy gigantycznych skorupiaków, które

niegdyś zamieszkiwały morza.

Cały oddział prezentował się świetnie na tle wspaniałego krajobrazu Księstwa

Bedwilral-nan-Rywm, najbardziej na wschód wysuniętej prowincji krainy Lywm-an-Esh.

Wszyscy oni opuścili Górę Moidel po daremnej próbie obudzenia wielkich nietoperzy,

które spały w jaskiniach pod zamkiem („To stwory Chaosu, stwierdził Jhary-a-Conel. -

Trudno będzie zmusić je, by nam służyły”), i po tym, jak Lord Arkyn, najwyraźniej zajęty

bardziej naglącymi sprawami, nie odpowiedział na ich wezwanie. Kiedy skrzydlaty kot

przyniósł im wieści, stało się jasne, że nie zdołają się już dłużej bronić w Zamku Moidel.

Postanowili więc udać się wszyscy razem do Halwyg-nan-Vake, stolicy Lywm-an-Eshu, by

ostrzec króla o barbarzyńcach nadciągających z południa i ze wschodu.

Rozglądając się wokół, Corum podziwiał piękno krajobrazu. Nietrudno zrozumieć,

myślał, iż taka ziemia wyposażyła Mabdeńczyków w wiele cech, które normalnie

przypisywałby Vadhaghom.

To nie tchórzostwo kazało im opuścić Górę Moidel, lecz przezorność i świadomość,

że Glandyth straci wiele dni, a może nawet tygodni, na przygotowanie i przeprowadzenie

ataku na zamek, w którym nikogo już nie znajdzie.

Głównym miastem księstwa było Llarak-an-Fol, oddalone o dobre dwa dni jazdy. Tam

mieli nadzieję otrzymać świeże wierzchowce i dowiedzieć się czegoś o możliwościach

obronnych kraju. Książę, rezydujący w Llaraku, znał Rhalinę jeszcze jako dziecko. Była

background image

pewna, że uwierzy ich słowom i okaże im wszelką możliwą pomoc. Halwyg-nan-Vake leżało

o następny tydzień drogi od Llarak.

Chociaż Corum sam obmyślił realizowany plan, to jednak teraz nie mógł się pozbyć

uczucia, że ucieka od tego, którego nienawidzi. Jakaś jego cząstka pragnęła wrócić do Zamku

Moidel i poczekać na Glandytha. Zwalczał tę pokusę, ale wewnętrzny konflikt czynił zeń

posępnego i niezbyt miłego towarzysza podróży.

Pozostali byli weseli, ciesząc się na myśl o tym, że pomogą ludziom z Lywm-an-Eshu

przygotować się na atak, który w zamierzeniach Króla Lyra-a-Brode miał ich zupełnie

zaskoczyć. Dysponując znacznie lepszą bronią, mieli wszelkie szansę, aby odeprzeć inwazję.

Jedynie Jhary-a-Conel przypominał czasem Rhalinie i Beldanowi, że Pies i

Niedźwiedź obiecali Królowi Lyrowi pomoc i nikt nie mógł przewidzieć, jaką formę

przybierze ani jak dalece okaże się potężna.

Tej nocy obozowali na Równinie Kwiatów, a następnego dnia dotarli do pagórkowatej

krainy wydm. Za piaszczystymi wzgórzami leżało, ukryte przed ich wzrokiem, Llarak--an-

Fol.

Po południu napotkali schludną wioskę, którą przecinał malowniczy strumień.

Zobaczyli, że centralny plac osady jest pełen ludzi otaczających kołem jakiegoś

przemawiającego do nich człowieka. Odziany w ciemne szaty mężczyzna stał na krawędzi

koryta z wodą dla bydła i z trudem utrzymywał równowagę.

Puścili się cwałem ze wzgórza, przypatrując się wszystkiemu uważnie, lecz z powodu

dzielącej ich odległości nie mogąc wyłowić ani słowa z dochodzących ich hałasów.

- Zdają się być mocno poruszeni - zaniepokoił się Jhary-a-Conel. - Czy sądzisz, że

przybywamy za późno?

Corum dotknął przepaski na oku i chwilę przypatrywał się wiosce w milczeniu.

- Na pewno to tylko jakiś miejscowy problem, Jhary. Podjedźmy tam we dwóch i

dowiedzmy się, o co chodzi.

Jhary skinął głową i po krótkiej naradzie z pozostałymi obaj szybko pomknęli w

stronę wioski.

W tej samej chwili mężczyzna w ciemnej szacie zauważył obu jeźdźców i cały

oddział, i krzycząc wskazywał w ich kierunku. Wśród wieśniaków zapanowało poruszenie.

Gdy wjechali do wioski i zbliżyli się do tłumu, czarno odziany mężczyzna o twarzy

wykrzywionej szaleństwem zawołał głośno w ich kierunku:

- Kim jesteście? Po której stronie walczycie? Czy przybywacie, aby nas zniszczyć?

Nie mamy nic, co byłoby cenne dla waszej armii.

background image

- Trudno to nazwać armią - mruknął Jhary, a głośniej dodał: - Nie chcemy wam zrobić

nic złego, przyjacielu. Zdążamy do Llaraku.

- Do Llaraku. A więc jesteście po stronie księcia! Ściągniecie na nas wszystkich

nieszczęście!

- Jakimże sposobem? - zdziwił się Corum.

- Sprzymierzając się z siłami słabości - z tymi zniewieś- ciałymi, zdegenerowanymi

ludźmi, którzy mówią o pokoju, a staną się przyczyną potwornej wojny.

- To nadal niezbyt jasna odpowiedź - zauważył Jhary. - Kim jesteś, panie?

- Nazywam się Verenak i jestem kapłanem Urleha. Troszczę się o pomyślność tej

wioski - i całego kraju.

- Urleh to lokalny bożek, jakby podległy Ariochowi - szeptem wyjaśnił towarzyszowi

Corum. - Powinienem się domyślić, że jego moc zniknie wraz z wygnaniem Ariocha.

- Może dlatego Verenak jest taki zły. - Jhary mrugnął porozumiewawczo.

- Być może.

Verenak świdrował Coruma wzrokiem.

- Ty nie jesteś człowiekiem!

- Jestem śmiertelny - wyjaśnił Corum spokojnie. - Ale istotnie nie jestem

Mabdeńczykiem.

- Jesteś Vadhaghiem!

- Tak. Ostatnim.

Verenak uniósł drżącą rękę i ponownie zwrócił się do wieśniaków.

- Wygnajcie ich stąd, jeśli nie chcecie doświadczyć zemsty Władców Chaosu! Chaos

nadejdzie już wkrótce, i jeśli pragniecie zachować życie, musicie być wierni Urlehowi!

- Urleha już nie ma - przerwał Corum. – Został wygnany z naszego świata wraz ze

swym panem, Ariochem.

- To kłamstwo! - wrzasnął kapłan. - Urleh żyje!

- Nie sądzę - stwierdził Jhary.

- Obecnie Pięcioma Wymiarami rządzi Arkyn, Władca Ładu - wyjaśnił wieśniakom

Corum. - Zapewni wam pokój i bezpieczeństwo, jakich jeszcze nigdy nie doświadczyliście.

- Bzdury! - zawołał Verenak. - Arioch pokonał Arkyna wiele lat temu.

- A teraz Arioch sam został pokonany – odparł Corum. - Musimy bronić pokoju.

Chaos z całą swą potęgą przyniesie terror i zniszczenie. Krainie Lywm-an-Esh zagrażają

najeźdźcy tej samej rasy, co wy, którzy służą Chaosowi i chcą was wszystkich wymordować!

background image

- Powtarzam, że to kłamstwo! Chcesz nas zwrócić przeciw Wielkiemu Księciu

Ariochowi i Lordowi Urlehowi. Ale my jesteśmy wierni Chaosowi!

Wieśniacy nie wydawali się tego tak pewni jak Verenak.

- A zatem ściągniecie na siebie zagładę - powtórzył

Książę w Szkarłatnym Płaszczu. - Wiem, że Arioch został wygnany, bo to ja

zniszczyłem jego serce i posłałem go do otchłani.

- To bluźnierstwo - ryknął kapłan. - Precz stąd! Nie pozwolę ci zwodzić tych

niewinnych dusz.

Chłopi zerknęli podejrzliwie na Coruma, a potem obdarzyli podobnym spojrzeniem

Verenaka. Jeden z nich wysunął się do przodu.

- Nie interesuje nas ani Ład, ani Chaos - powie dział. - Chcemy tylko żyć tak, jak

dotychczas. Przedtem, Verenaku, nie mieszałeś się do naszych spraw, nie licząc drobnych

porad magicznych, za które otrzymywałeś sowitą zapłatę. A teraz mówisz o potężnych siłach,

walce i zniszczeniu. Twierdzisz, że powinniśmy chwycić za broń i wyruszyć przeciw księciu,

naszemu panu. Z kolei ten Vadhagh mówi, że musimy się sprzymierzyć z siłami Ładu –

również po to, by ocalić życie. Ale my nie dostrzegamy żadnego zagrożenia. Nie zapowiadają

go żadne znaki, Verenaku...

- Były znaki - wybuchnął kapłan. - Pojawiały się w moich snach. Musimy zostać

wojownikami Chaosu, zaatakować Llarak, dowieść Urlehowi, że jesteśmy mu wierni!

- Nie wolno wam wiązać się z Chaosem. Jednak jeśli nie staniecie po żadnej stronie, to

Chaos i tak was pochłonie. Nazywacie naszą grupę armią, co dowodzi, że nie macie pojęcia,

jak wygląda prawdziwa armia. Jeśli nie przygotujemy się do obrony, to pewnego dnia te

ukwiecone wzgórza zaroją się od jeźdźców, którzy stratują was z taką łatwością, jak się

tratuje kwiaty. Doznałem od nich cierpień i wiem, że mają zwyczaj gwałcić i torturować swe

ofiary, nim zadadzą im śmierć. Jeśli nie udacie się z nami do Llaraku i nie nauczycie się

bronić tego pięknego kraju, to waszą wioskę spotka zagłada.

- Jak doszło do tej dysputy? - wtrącił Jhary zmieniając taktykę. - Czemu próbujesz

zbuntować tych ludzi przeciwko księciu, szanowny Verenaku?

Kapłan posłał mu groźne spojrzenie.

- Bo książę oszalał. Nie dalej jak miesiąc temu wygnał z miasta wszystkich kapłanów

Urleha, pozwalając jednak zostać kapłanom tego mdłego bożka Ilaha. W ten sposób stanął po

stronie Ładu, a zwrócił się przeciw sługom Chaosu. To ściągnie na niego zemstę Urleha, a

nawet samego Ariocha. I właśnie dlatego pragnę ostrzec tych prostych, biednych ludzi i

zachęcić ich do działania.

background image

- Ci ludzie wydają się mądrzejsi od ciebie, przyjacielu - zaśmiał się Jhary.

- O, Urlehu, zniszcz tego głupiego szydercę! - Verenak wyciągnął ramiona w stronę

nieba.

Stracił równowagę i machnąwszy parę razy rękami upadł na wznak, prosto w wodę.

Chłopi wybuchnęli śmiechem. Ten, który mówił w ich imieniu, zbliżył się do Coruma.

- Nie martw się, przyjacielu, nigdzie się stąd nie ruszymy - choćby dlatego, że mamy

na głowie żniwa.

- Nie będzie żadnych żniw, jeśli nadejdą tu Mabdeńczycy ze wschodu - ostrzegł go

Corum. - Ale dość już gadania, powiem ci tylko, że my, Vadhaghowie, też nie mogliśmy

uwierzyć w okrucieństwo mabdeńskich najeźdźców i zignorowaliśmy wszelkie ostrzeżenia. I

dlatego ujrzałem, jak mordowano mego ojca i matkę oraz moje siostry, a teraz jestem

ostatnim z mego ludu.

- Zastanowię się nad tym, co powiedziałeś, przyjacielu. - Mężczyzna podrapał się po

głowie.

- A co z nim? - Corum wskazał Verenaka, który usiłował wygramolić się z koryta.

- Już nie będzie nas niepokoił. Musi zanieść swe ponure wieści do innych wiosek.

Wątpię, aby wielu ludzi zechciało go choćby wysłuchać, tak jak my.

- To dobrze - Corum skinął głową. - Ale pamiętaj, że te wszystkie rozmowy, drobne

kłótnie, te pozornie mało znaczące decyzje jak ta, że książę wygnał kapłanów Urleha - to

wszystko zapowiada znacznie potężniejsze starcie między Ładem a Chaosem. Verenak to

wyczuwa, podobnie jak książę. Verenak próbuje zgromadzić siły wierne Chaosowi, podczas

gdy książę opowiada się po stronie Ładu. Żaden z nich nie wie o zbliżającym się

niebezpieczeństwie, ale obaj coś przeczuwają. A ja przynoszę krainie Lywm-an-Esh wieść, że

walka zacznie się lada moment. Potraktuj poważnie tę przestrogę, przyjacielu. Pomyśl o tym

wszystkim, niezależnie od tego, jak zdecydujesz się postąpić...

Wieśniak cmoknął w zamyśleniu.

- Pomyślę o tym - zgodził się w końcu.

Pozostali chłopi zaczęli się rozchodzić do swoich zajęć. Posławszy Corumowi

złowrogie spojrzenie, Verenak podszedł do swego uwiązanego konia.

- Czy przyjmiecie gościnę w naszej wiosce? - zapytał mężczyzna.

- Dziękuję ci - Corum potrząsnął głową - ale to, czego byłem tu świadkiem,

potwierdza, że musimy śpieszyć z wieściami do Llaraku. Żegnaj!

- Żegnaj, Vadhaghu. - Wieśniak nadal stał zamyślony.

Jhary śmiał się, gdy wracali na szczyt wzgórza.

background image

- Nigdy nie napisałem lepszej komedii - stwierdził.

- Ale kryje się w niej tragedia - zauważył Corum.

- Jak zawsze w dobrej komedii.

Kłus zmienił się teraz w galop i jeźdźcy gnali przez Księstwo Bedwilral-nan-Rywm

niemal tak, jakby już ścigali ich wojownicy Lyra-a-Brode.

Wszędzie wyczuwało się napięcie. W każdej wiosce, przez którą przejeżdżali, toczyły

się z pozoru niewinne dyskusje między ludźmi, którzy popierali Urleha, a zwolennikami

Ilaha. Lecz ani jedni, ani drudzy nie chcieli słuchać tego, co Corum miał im do powiedzenia -

że na ich kraj napadną wkrótce słudzy Chaosu, i jeśli nie przygotują się do obrony przed

wojskami Króla Lyra, to wszyscy zginą.

Kiedy w końcu dotarli do Llarak-an-Fol, na ulicach toczyły się walki.

Niewiele miast w krainie Lywm-an-Esh otaczały mury i Llarak nie było wyjątkiem.

Wznosiły się tam długie, niskie domy z kamienia i rzeźbionego drewna, pomalowane na

jaskrawe kolory. Rezydencja Księcia Bedwilralu nie wyróżniała się niczym specjalnym i

dopiero Rhalina im ją wskazała. Wokół niej toczyła się walka, a sąsiedni budynek stał w

płomieniach.

Oddział ruszył w kierunku miasta, pozostawiając kobiety na wzgórzu.

- Wygląda na to, że niektórzy z kapłanów Chaosu mieli większą siłę perswazji niż

Verenak - krzyknął Corum do Margrabiny, która sięgnęła po włócznię.

Galopem wpadli na przedmieścia. Ulice były ciche i opustoszałe, lecz z centrum

dochodził zgiełk bitwy.

- Lepiej ty nas poprowadź, Rhalino, bo rozpoznasz księcia i jego ludzi - zadecydował

Corum.

Bez słowa przyśpieszyła, a cały oddział podążył za nią.

Wokół rezydencji dostrzegli ludzi w błękitnych liberiach, z hełmami i tarczami

podobnymi do tych, jakie nosili zbrojni Rhaliny. Zmagali się oni z rzeszą chłopów i

zawodowych żołnierzy.

- Ci w niebieskim to ludzie księcia – krzyknęła Rhalina - a tamci, odziani w brąz i

purpurę, to straż miejska. O ile pamiętam, zawsze ze sobą rywalizowali.

Corum nie miał ochoty angażować się w walkę; bynajmniej nie z powodu

tchórzostwa, ale dlatego, że nie żywił niechęci do żadnej ze stron.

background image

Szczególnie chłopi nie bardzo wiedzieli, o co walczą, a straż miejska na pewno nie

zdawała sobie sprawy, że stała się narzędziem w rękach Chaosu, który zamierzał wywołać

konflikt. Zasiano w nich niepokój i uległszy namowom kapłanów Urleha chwycili za broń.

Rhalina jednak położyła kres wątpliwościom Coruma, szarżując na czele swych ludzi.

Z pochylonymi włóczniami jeźdźcy wpadli w tłum walczących, wycinając szeroką ścieżkę w

ich szeregach. Większość przeciwników walczyła pieszo, a topór Coruma opadał raz po raz

na głowy tych, którzy zupełnie zaskoczeni próbowali go powstrzymać. Jego koń rżał

donośnie i stając dęba walił kopytami. ^Sfim połączyli się z żołnierzami księcia i zawrócili do

nowej szarży, na ziemi leżało kilkunastu zabitych chłopów i strażników.

Ku uldze Coruma wielu wieśniaków rzuciło broń i zaczęło uciekać. Garstka

strażników kontynuowała walkę i Corum dostrzegł pomiędzy nimi uzbrojonych kapłanów.

Jakiś niski mężczyzna, niemal karzeł, dosiadający potężnego, jasnego wierzchowca,

wymachiwał masywnym pałaszem i wykrzykiwał w kierunku przybyszów słowa zachęty. Po

jego ubiorze Corum ocenił, że musi to być sam książę.

- Rzućcie broń! - wrzasnął człowieczek do strażników. - A obiecuję, że ocalicie

głowy!

Corum zobaczył, jak któryś ze strażników rozejrzał się dookoła i rzucił miecz.

Natychmiast zginął dźgnięty przez stojącego obok kapłana Chaosu.

- Walczcie do końca! - zawołał kapłan. - Jeśli zdradzicie Chaos, to wasze dusze

zaznają cierpień straszniejszych, niż mogłyby spotkać wasze ciała.

Ocaleli strażnicy najwyraźniej jednak stracili chęć do walki. Jeden z nich z

nienawiścią odwrócił się do kapłana, który zabił jego towarzysza, i ciął go mieczem. Kapłan

zwalił się na ziemię, próbując powstrzymać krew, która trysnęła z jego przeciętej szyi.

Corum schował topór. Żałosna bitwa dobiegła końca. Ludzie Rhaliny i żołnierze w

błękitnych mundurach rozbroili kilku ostatnich przeciwników.

Człowieczek na wielkim koniu podjechał do Rhaliny stojącej obok Coruma i Jharego-

a-Conela. Czarno-biały kotek wciąż trzymał się ramienia Jharego i wydawał się raczej

zdziwiony niż przestraszony tym, czego był świadkiem.

- Jestem Gwelhen, Książę Bedwilralu - oznajmił człowieczek. - Z serca wam dziękuję

za okazaną mi pomoc. Ale wasze twarze nie są mi znajome. Nie pochodzicie z Nyvish ani

Adwyn, a jeśli przybywacie z dalszych stron, to jak zdołaliście się dowiedzieć o moich

kłopotach i przybyć na czas, aby mnie ocalić?!

Rhalina zdjęła hełm i przemówiła równie oficjalnie jak książę.

- Czy nie poznajesz mnie, Książę Bedwilralu?

background image

- Niestety, nie. Moja pamięć do twarzy...

Rhalina roześmiała się.

- To było wiele lat temu. Jestem Rhalina - ta sama, która poślubiła syna twego

stryjecznego brata...

- ...który był panem Hrabstwa Allomglyl. Ale o ile mi wiadomo, zginął w katastrofie

okrętu.

- To prawda - przyznała ze smutkiem.

- Sądziłem, że przez te lata Zamek Moidel pochłonęło morze. Co się z tobą działo,

moje dziecko?

- Do niedawna władałam w Moidel, ale ostatnio barbarzyńcy ze wschodu zmusili nas

do opuszczenia go. Przybywamy, aby cię ostrzec, że to, co stało się dzisiaj, to zaledwie

namiastka tego, do czego doprowadzi Chaos, jeśli mu się nie przeciwstawimy.

Książę w zamyśleniu pogładził brodę. Na moment zajął się jeńcami i wydał parę

rozkazów. Potem z wolna się rozchmurzył.

- No, no. A kim jest twój waleczny towarzysz z przepaską na oku... i ten człowiek z

pięknym kotem na ramieniu, i...

- Wszystko wyjaśnię, książę - zaśmiała się - jeśli pozwolisz nam chwilę wypocząć w

twym domu.

- Będzie to dla mnie prawdziwa przyjemność! Chodźcie, zakończyliśmy już tę smutną

sprawę. Teraz się posilimy.

W skromnie urządzonej sali zjedli posiłek składający się z serów i zimnych mięs,

popijanych miejscowym piwem. - Odwykliśmy od walki - stwierdził Gwelhen, gdy wszyscy

zostali już przedstawieni i opowiedzieli, jak przybyli do Llaraku. - W pewnym sensie

dzisiejsza potyczka była zbyt krwawa. Gdyby moi ludzie mieli więcej doświadczenia, szybko

opanowaliby sytuację i wzięli większość buntowników do niewoli. Ale oni wpadli w panikę, i

prawdopodobnie byłbym już martwy, gdybyście się nie zjawili. To, co mówicie o wojnie

między Ładem a Chaosem, tłumaczy dziwne nastroje, jakim ostatnio ulegałem. Słyszeliście,

że zamknąłem świątynię Urleha? Jego wyznawcy zwrócili się ku dziwnym, niepokojącym

praktykom. Miały miejsce morderstwa, jakieś inne ciemne sprawy... Nie potrafiłem tego

wyjaśnić. Żyjemy tu szczęśliwie i spokojnie. Nikt nie przymiera głodem ani nie cierpi

niedostatku. Nie było powodu do niepokojów. A zatem padliśmy ofiarą silniejszych od nas

potęg. To mi się nie podoba, nieważne czy chodzi o Ład, czy też Chaos. Wolałbym zachować

neutralność...

background image

- Tak jak każdy myślący człowiek wplątany w ten konflikt - rzekł Jhary-a-Conel. -

Lecz przychodzi czas, gdy trzeba się opowiedzieć po którejś stronie, bo inaczej wszystko, co

kochamy, ulegnie zniszczeniu. Nigdy nie znalazłem innego rozwiązania tego dylematu, choć

dokonanie wyboru zawsze pozbawia nas cząstki człowieczeństwa.

- Tak, moich uczuć - mruknął Gwelhen i skinął kuflem w stronę Jharego.

- Naszych także - zgodziła się Rhalina. - Lecz jeśli nie przygotujemy się na atak Lyra,

Lywm-an-Esh spotka brutalna zagłada.

- Ten kraj umiera, każdego roku morze pochłania nowe tereny - powiedział Gwelhen

w zamyśleniu. - Ale powinien dopiero umrzeć, gdy nadejdzie jego czas. Musimy przekonać

króla...

- Kto obecnie panuje w Halwyg-nan-Vake? - spytała Rhalina.

- Twoje hrabstwo było rzeczywiście odległe! - Książę spojrzał na nią zaskoczony. -

Naszym władcą jest Onald-an-Gyss. To bratanek starego Onalda, jego stryj umarł

bezpotomnie...

- A jaką ma naturę, bo to się tu liczy - woli Ład czy Chaos?

- Myślę, że Ład, ale nie mogę powiedzieć tego samego o jego dowódcach. Żołnierze

są zawsze żołnierzami...

- Być może już podjęli decyzję - wtrącił Jhary. - Jeśli cały kraj ogarnął taki ferment,

jak widzieliśmy, to jakiś zagorzały poplecznik Chaosu mógł usunąć króla z tronu, podobnie

jak próbowano to uczynić z tobą, książę.

- Natychmiast ruszamy do Halwygu - rzucił Corum.

- Tak, natychmiast... - Książę pokiwał głową. - Ale prowadzicie ze sobą wielu ludzi.

Minie tydzień, nim wszyscy dotrzecie do stolicy.

- Ci ludzie będą podążać naszym śladem - zdecydowała Rhalina. - Beldanie, czy

obejmiesz nad nimi dowództwo i przyprowadzisz ich do Halwygu?

- Tak, choć wolałbym pojechać z tobą - zmartwił się Beldan.

- W takim razie jeszcze dziś wieczór wyruszamy we trójkę do Halwygu. - Corum się

podniósł. - Bylibyśmy ci wdzięczni, Książę Gwelhenie, za parę godzin wypoczynku.

- Szczerze go wam doradzam. - Gwelhen spoważniał. - Z tego, co wiemy, raczej nie

będziecie mieli okazji odpocząć w najbliższych dniach.

background image

Rozdział czwarty

GRANICA ŚWIATÓW

Jechali szybko przez kraj ogarnięty coraz większym niepokojem. W ludziach narastała

irytacja, przy czym sami dokładnie nie wiedzieli, czemu popadli w taki nastrój, i nagle zaczęli

myśleć kategoriami przemocy, podczas gdy jeszcze niedawno rozumowali tylko kategoriami

miłości.

A kapłani Chaosu, z których wielu uważało, że działa dla dobra ludzkości, podsycali

jeszcze ten ferment.

Kiedy jeźdźcy zatrzymywali się na krótki postój albo żeby zmienić konie, do ich uszu

docierało wiele pogłosek, ale żadne z nich nie dorównywały nawet okrutnej prawdzie.

Wkrótce też zaprzestali ostrzeżeń, czekając na spotkanie z samym królem, który wydając

odpowiednie rozkazy miał szansę zapanować nad sytuacją.

Lecz czy zdołają go przekonać? Jakie mieli dowody, że to, co mówią, jest prawdą? Te

wątpliwości towarzyszyły im w drodze do Halwyg-nan-Vake, gdy przejeżdżali przez

przepiękną okolicę, mijając łagodne pagórki i spokojne farmy, które wkrótce mogły zostać

zniszczone.

Halwyg-nan-Vake było starym miastem z białego kamienia, z górującymi nad nim

strzelistymi wieżami. Ze wszystkich stron krainy zmierzały doń białe, brukowane gościńce.

Po tych drogach podróżowali kupcy i żołnierze, chłopi i kapłani, a także aktorzy i muzycy,

których w Lywm-an-Esh nie brakowało. Utrudzeni i pokryci kurzem Corum, Rhalina i Jhary

zbliżali się szybko do stolicy Wielkim Gościńcem Wschodnim.

Halwyg był otoczony murami, ale fortyfikacje, pokryte fantazyjnymi płaskorzeźbami

przedstawiającymi mityczne potwory i sceny ze świetnej przeszłości miasta, spełniały raczej

funkcje dekoracyjne niż obronne. Wszystkie bramy stały otworem i snuło się koło nich ledwie

paru ospałych strażników, którzy nie raczyli nawet się odezwać, gdy jeźdźcy ich mijali.

Wjechali na pełne kwiatów ulice stolicy. Każdy dom miał ogród, a każde okno skrzynki z

roślinami. Powietrze wypełniał odurzający aromat, i przypominając sobie Równinę Kwiatów

Corum pomyślał, że chyba głównym zajęciem tych ludzi była hodowla przepięknych,

ozdobnych roślin.

Kiedy dotarli do pałacu króla, ujrzeli, że wszystkie wieże i blanki pokryte są

bluszczem i obsypane kwieciem, tak iż z daleka zamek wydawał się zbudowany z samych

kwiatów. Nawet Corum rozpromienił się na ten widok.

background image

- Cudowne - rzekł w zachwycie. - Jak ktoś mógłby chcieć to zniszczyć?

- A jednak barbarzyńcy to właśnie uczynią - odparł Jhary, spojrzawszy na pałac w

zadumie.

Rhalina zbliżyła się do strażnika przy murze.

- Przywozimy pilne wieści dla Króla Onalda - powiedziała. - Przybyliśmy z bardzo

daleka.

Strażnik odziany w piękny, ale zupełnie nie nadający się do walki strój, skłonił się

grzecznie.

- Jeśli zechcecie tu zaczekać, dopilnuję, by powiadomiono o tym króla.

W końcu zaprowadzono ich przed oblicze władcy.

Siedział w zalanej słońcem komnacie, z której rozpościerał się widok na całą

południową część miasta. Na marmurowym stole leżały porozkładane mapy kraju, z których

najwyraźniej ostatnio korzystano. Król był młody i drobnej budowy, co sprawiało, iż

wyglądał jak chłopiec. Kiedy weszli, uniósł się z uprzejmie, aby ich powitać. Miał na sobie

prostą szatę z jasnożółtego aksamitu, a jedyną oznakę jego godności stanowił diadem

spoczywający na kasztanowatych włosach.

- Jesteście utrudzeni - rzekł na ich widok. Skinął na lokaja. - Niech przyniosą

wygodne krzesła i coś do jedzenia. - Stał, dopóki nie wniesiono krzeseł dla wszystkich.

Usiedli w pobliżu okna, mając w zasięgu ręki stół z jedzeniem i winem.

- Doniesiono mi, że macie pilne wieści. Czy przybyliście ze wschodniego wybrzeża?

- Przybyliśmy z zachodu - wyjaśnił Corum.

- Z zachodu? Czy tam też zaczynają się niepokoje?

- Wybacz, Królu Onaldzie - powiedziała Rhalina, zdejmując hełm i rozsypując swe

długie włosy - ale nie mieliśmy pojęcia, że na wschodzie dzieje się coś niedobrego.

- To piraci. Barbarzyńscy łupieżcy. Niedawno zdobyli i zrównali z ziemią port

Dowish-an-Wod, wyrzynając całą ludność. Przypuszczamy, że to kilka niezależnych flotylli

uderzających w różnych punktach wybrzeża. W większości wypadków mieszkańcy nie byli

przygotowani do obrony i nie zdołali nawet podjąć walki, lecz w paru małych osadach

garnizony stawiły skuteczny opór najeźdźcom, a raz udało im się nawet wziąć jeńców.

Jednego z nich niedawno tu sprowadzono, ale jest zupełnie szalony.

- Szalony? - zdziwił się Jhary.

background image

- Tak. Uważa się za kogoś w rodzaju krzyżowca, którego przeznaczeniem jest

zniszczyć całą krainę Lywm-an-Esh. Mówi o nadprzyrodzonej pomocy i jakiejś olbrzymiej

armii kierującej się przeciw nam...

- On nie jest szaleńcem - przerwał cicho Corum. - Przynajmniej nie pod tym

względem. Właśnie dlatego tu jesteśmy - aby cię ostrzec przed wielką inwazją. Barbarzyńcy z

Bro-an-Mabden - zapewne to oni zaatakowali twe wybrzeża - i barbarzyńcy z kraju, który

nazywasz Bro-an-Vadhagh, połączyli swe siły, wezwali na pomoc Chaos oraz istoty, które mu

służą, i wyruszyli, aby zniszczyć wszystkich, którzy świadomie czy nieświadomie stoją po

stronie Władców Ładu. Niedawno bowiem Arioch, Lord Chaosu, stracił władzę nad Pięcioma

Wymiarami i zdoła powrócić jedynie wtedy, gdy zostaną pokonani wszyscy zwolennicy

Ładu. Jego siostra, Królowa Xiombarg, nie może mu pomóc bezpośrednio, ale pchnęła

wszystkie swe siły, aby wspierały barbarzyńców.

- Sytuacja jest groźniejsza, niż przypuszczałem. - Onald w zadumie przyłożył palec do

ust. - Wystarczająco trudno było mi znaleźć skuteczne sposoby powstrzymania ataków na

wybrzeże, ale teraz nie widzę już żadnej możliwości, aby oprzeć się takiej potędze.

- Musisz ostrzec swych poddanych o niebezpieczeństwie - wtrąciła Rhalina

gwałtownie.

- Oczywiście - odparł król. - Otworzymy arsenały i uzbroimy każdego, kto jest zdolny

do noszenia miecza. Lecz nawet wówczas...

- Zapomnieliście, jak się walczy? - podsunął Jhary.

- Czytasz w moich myślach, panie - przytaknął król.

- Gdyby tylko Lord Arkyn umocnił swą władzę nad tym światem! - rzekł Corum. -

Wtedy mógłby nam pomóc, lecz teraz nie ma już czasu. Wojska Lyra maszerują ze wschodu,

a jego sojusznicy płyną z północy...

- A to miasto jest ich ostatecznym celem – dodał Onald. - Nie zdołamy się oprzeć

siłom, którymi, jak mówisz, rozporządzają.

- Poza tym nie wiemy nic o ich nadprzyrodzonych sprzymierzeńcach - przypomniała

Rhalina. - Nie mogliśmy czekać w Zamku Moidel, aby to sprawdzić. - Wyjaśniła, w jaki

sposób poznali zamiary Lyra, i Jhary leciutko się uśmiechnął.

- Żałuję - rzekł - że mój kot nie potrafi latać nad wielkimi połaciami wody. Na samą

myśl o tym zaczyna dygotać.

- Może pomogą nam kapłani Ładu... - powiedział Onald z nadzieją.

- Może - przytaknął Corum. - Ale obawiam się, że obecnie ich moc jest niewielka.

background image

- I nie mamy żadnych sprzymierzeńców, którzy mogliby przyjść nam z pomocą -

westchnął król. - Cóż, musimy się przygotować na śmierć.

Wszyscy umilkli.

Nieco później do komnaty wszedł jeden z lokajów i szeptem przekazał jakąś

wiadomość królowi, który zdziwiony odwrócił się do swych gości.

- Wszyscy czworo mamy się udać do świątyni Ładu - oznajmił. - Potęga kapłanów

może być większa, niż myślimy, skoro wiedzą o waszej obecności w mieście. - Zwracając się

do lokaja dodał: - Niech przygotują powóz, który nas tam zawiezie.

Podczas gdy służący zajęli się wypełnianiem królewskiego rozkazu, podróżni obmyli

się pośpiesznie i najlepiej jak mogli oczyścili swą odzież. Następnie cała grupa opuściła pałac

i prostym, odkrytym powozem udała się do niskiej, ładnej budowli w zachodniej części

stolicy. Przy wejściu czekał niespokojnie jakiś mężczyzna. Był odziany w długą białą szatę,

na której wyszyto pojedynczą strzałę - symbol Ładu. Miał krótką, szarą brodę i długie włosy

tego samego koloru. Jego skóra również była niemal szara. W takim sąsiedztwie duże, piwne

oczy wydawały się należeć do kogoś innego.

Skłonił się królowi.

- Witani cię, mój królu. Witam, Margrabino Rhalino,

Książę Corumie i dostojny Jhary-a-Conelu. Wybaczcie mi to nagłe wezwanie, ale...

ale... - Wykonał jakiś nieokreślony gest i poprowadził ich do chłodnego, niemal

pozbawionego ozdób wnętrza świątyni.

- Jestem Aleryon-a-Nyvish - przedstawił się kapłan. - Dziś rano obudził mnie pan...

pan mego pana. Powiedział mi wiele rzeczy, a na koniec wymienił imiona waszej trójki

mówiąc, że wkrótce zjawicie się na dworze króla i że mam was tutaj sprowadzić...

- Pan twego pana? - spytał Corum.

- Sam Lord Arkyn. Nie kto inny, tylko Lord Arkyn, Książę Corumie.

W tej samej chwili z półmroku panującego w świątyni wyłonił się wysoki mężczyzna.

Był przystojny i ubrany podobnie jak dostojnicy krainy Lywm-an-Esh. Na jego twarzy

malował się łagodny uśmiech, ale oczy przepełniał smutek.

Pomimo innej postaci Corum natychmiast rozpoznał w mężczyźnie Arkyna, Lorda

Ładu.

- Panie mój, Arkynie - zaczai.

- Szlachetny Corumie, jak ci się wiedzie?

- Moja dusza jest pełna strachu - odparł Corum. - Gdyż nadciąga przeciw nam Chaos.

background image

- Wiem, lecz upłynie wiele czasu, nim zdołam całkowicie pozbyć się z mego świata

wpływów Ariocha. Jemu też zabrało dużo czasu pozbycie się moich wpływów. Na razie nie

mogę wam udzielić niemal żadnego konkretnego wsparcia, gdyż wciąż zbieram siły. Lecz

mogę pomóc w inny sposób. Chcę, abyście wiedzieli, że Lyr połączył się już ze swymi

straszliwymi sprzymierzeńcami z piekła i że wspomaga go jeszcze ktoś inny - czarnoksiężnik,

który nie jest człowiekiem, i został wysłany przez Królową Xiombarg. Jest on władny

przywołać na pomoc jeszcze potężniejsze siły z jej świata, lecz sama królowa nie może

osobiście pojawić się tutaj, jeśli nie chce zginąć.

- Ale gdzie m y mamy szukać sprzymierzeńców, Lordzie Arkynie? - zapytał Jhary.

- Nie wiesz tego ty, który nosisz wiele imion? - uśmiechnął się Arkyn: poznał

oczywiście, kim jest Jhary-a-Conel.

- Wiem, że odpowiedź może być ujęta w formie paradoksu - odparł Jhary. - Tego się

nauczyłem jako towarzysz bohaterów.

- Samo istnienie jest paradoksem, przyjacielu. - Arkyn ponownie się uśmiechnął. - To,

co jest Dobrem, jest zarazem Złem. Sądzę, że o tym wiesz.

- Tak. I dlatego niczym się nie przejmuję.

- I dlatego teraz tak się niepokoisz?

- Tak. - Jhary się roześmiał. - Więc istnieje odpowiedź, Władco Ładu?

- Jestem tu po to, aby oznajmić wam, że jeśli nie znajdziecie wsparcia, to Lywm-an-

Esh zginie, a wraz z nią Ład. Wiecie, iż nie macie w sobie dość siły, waleczności i

doświadczenia, aby oprzeć się Lyrowi, Glandythowi i całej reszcie - zwłaszcza że mogą teraz

wezwać na pomoc Psa i Niedźwiedzia. Znam tylko jeden naród, który mógłby się z wami

sprzymierzyć. Lecz ludzie ci znajdują się w innym świecie, gdzie moja władza już nie sięga.

Z wyjątkiem ciebie, Corumie, Arioch zdołał zniszczyć wszystkich, którzy mogli walczyć z

Chaosem.

- Gdzie żyją ci ludzie? - spytał Corum.

- W świecie Królowej Xiombarg.

- Ona jest naszym najzagorzalszym wrogiem! - krzyknęła Rhalina. - Gdybyśmy

pojawili się w jej świecie - choć nie wiem, jak byłoby to możliwe - natychmiast skorzystałaby

z okazji, aby nas zabić!

- Na pewno - przytaknął Arkyn - jeśli tylko odkryłaby waszą obecność. Lecz

gdybyście się tam znaleźli, to istnieje szansa, że pochłonięta rozgrywającymi się tu

wydarzeniami, nie zorientuje się, iż wkroczyliście w jej świat.

background image

- Jaką pomoc moglibyśmy tam znaleźć! – rzucił Jhary. - Z pewnością nie ze strony

Ładu! Xiombarg jest potężniejsza od swego brata Ariocha. W jej świecie Chaos panuje

zapewne niepodzielnie!

- Nie całkiem i nie w takim stopniu, jak w świecie jej brata Mabelode... Istnieje

miasto, które odparło wszystkie jej ataki. Nazywają je Miastem We Wnętrzu Piramidy, a jego

mieszkańcy stworzyli wysoko rozwiniętą cywilizację. Jeśli zdołacie dotrzeć do tego miejsca,

to być może znajdziecie sojuszników, których wam potrzeba.

- Lecz jak dostaniemy się do świata Xiombarg? - zainteresował się Corum. - Nie

dysponujemy taką mocą.

- Ja wam to umożliwię.

- A jak, u licha, odszukamy to miasto? - wtrącił Jhary.

- Musicie o nie pytać - odparł spokojnie Arkyn. - Pytajcie o Miasto We Wnętrzu

Piramidy, miasto, które oparło się Królowej Xiombarg. Podejmiecie się tego zadania? Tylko

to może was ocalić...

- I ciebie wraz z nami - podkreślił Jhary z sarkazmem. - Znam dobrze was, bogów, i

to, jak manipulujecie zwykłymi śmiertelnikami, aby zrealizować cele, których sami nie

potraficie osiągnąć. Ludzie zawsze idą tam, gdzie nie mogą pójść bogowie. Czy za twoją

propozycją nie kryją się jakieś ukryte motywy, Lordzie Arkynie?

- Znasz dobrze ścieżki bogów. - Arkyn spojrzał wesoło na Jharego. - Powiem więc

jedynie, że nie narażam was bardziej niż siebie. Ryzykuję to samo co wy. Jeśli wam się nie

uda, to zginę wraz ze wszystkim, co dobre i piękne na tym świecie. Ale jeśli nie chcecie, nie

musicie iść do świata Królowej...

- Jeśli możemy tam pozyskać sprzymierzeńców, to pójdziemy - rzekł Corum

stanowczo.

- W takim razie otworzę granicę między światami - powiedział Arkyn cicho.

Odwrócił się i odszedł w mrok.

- Przygotujcie się - oznajmił. Był teraz niewidoczny.

Corum usłyszał w głowie dziwny dźwięk - bezdźwięczny, lecz wybijający się ponad

wszystkie inne dźwięki. Spojrzał na pozostałych. Odczuwali to samo. Coś mignęło mu przed

oczami - zamazany kontur nakładający się na wyraźny obraz jego towarzyszy i prostych ścian

świątyni. Wszystko zawirowało.

I wtedy to zobaczył.

Pośrodku świątyni wyłonił się przedziwny, przypominający krzyż kształt. Zdumieni

obchodzili go dookoła, lecz niezależnie od tego, pod jakim kątem patrzyli, widzieli zawsze to

background image

samo. Lśnił srebrzyście w chłodnym mroku budowli, a przezeń, jak przez okno, oglądali obcy

krajobraz.

- Oto wejście do świata Królowej Xiombarg - dobiegł ich z tyłu głos Arkyna. Po

fragmencie nieba, który było widać przez to niezwykłe okno, krążyły dziwne, czarne ptaki.

Usłyszeli odległe krakanie.

Corum zadrżał. Rhalina przysunęła się bliżej niego.

- Jeśli tu zostaniecie, nie będę miał wam tego za złe... - odezwał się Król Onald.

- Musimy tam iść - stwierdził Corum jak zahipnotyzowany. - Musimy.

Lecz to Jhary z jakąś wyzywającą beztroską przekroczył granicę jako pierwszy.

Stanąwszy w obcym świecie, spoglądał w górę na ptaki i głaskał zaniepokojonego kota.

- Jak stamtąd wrócimy? - zapytał Corum.

- Jeśli się wam powiedzie, to znajdziecie sposób, by wrócić - odparł Arkyn. Jego głos

stawał się coraz słabszy. - Pośpieszcie się. Utrzymywanie przejścia kosztuje mnie wiele sił.

Wziąwszy się za ręce, Rhalina i Corum zrobili krok naprzód i obejrzeli się za siebie.

Błyszczący metalicznie kontur krzyża rozmywał się. Przez moment widzieli

zatroskaną twarz Onalda, po czym wszystko zniknęło.

- Więc tak wygląda świat Królowej Xiombarg - rzekł Jhary pociągając nosem. - Czuję,

że coś złego wisi tu w powietrzu.

Nad ich głowami rozpościerało się blade niebo, a z dwóch stron zamykały horyzont

czarne góry. Ohydne ptaki, wciąż kracząc, odleciały w ich kierunku. W oddali groźne i

ponure morze obmywało skalisty brzeg.

background image

KSIĘGA DRUGA,

w której Książę Corum i jego towarzysze ściągają na siebie jeszcze większą nienawiść

Chaosu i doświadczają nowej, przedziwnej formy czarów.

background image

Rozdział pierwszy

JEZIORO GŁOSÓW

Dokąd idziemy? - Jhary rozejrzał się wokół. - W stronę morza czy gór? Nic tu nie

wygląda zachęcająco...

Corum wziął głęboki oddech. Upiorny krajobraz w jednej chwili podziałał na niego

przygnębiająco. Rhalina dotknęła ramienia Coruma i spojrzała nań ze współczuciem.

Nie spuszczając z niego wzroku, odezwała się do Jharego, który właśnie zarzucił na

plecy swój nieśmiertelny worek:

- Lepiej chodźmy w głąb lądu, skoro nie mamy łodzi.

- Ani koni - przypomniał Jhary. - To będzie długa i nieprzyjemna droga, a któż nam

zaręczy, że kiedy już się tam znajdziemy, zdołamy przebyć te góry?

Corum posłał Rhalinie krótki, smutny, pełen wdzięczności uśmiech. Wyprostował się.

- Cóż, postanowiliśmy wkroczyć w ten świat, więc teraz musimy się zdecydować, w

którą stronę pójść. - Z ręką na głowni miecza spoglądał w kierunku gór. - Kiedy zmierzałem

na dwór Ariocha, widziałem potęgę Chaosu, ale w tym świecie sięga ona znacznie dalej...

Skierujemy się w stronę gór. Może napotkamy tam jakichś mieszkańców i dowiemy się, gdzie

leży Miasto We Wnętrzu Piramidy, o którym wspominał Lord Arkyn.

Wyruszyli w drogę, stąpając po skalistej, spękanej ziemi.

Nieco później zdali sobie sprawę, że słońce tkwi nieruchomo na niebie. Panującą ciszę

przerywał tylko przeraźliwy skrzek czarnych ptaków gnieżdżących się na szczytach gór.

Zewsząd tchnęło rozpaczą i smutkiem. Przez pewien czas Jhary usiłował gwizdać wesołą

melodyjkę, ale dźwięk zamarł, jakby pochłonięty przez spustoszoną ziemię.

- Wyobrażałem sobie, że Chaos to pasmo hałaśliwych, zupełnie przypadkowych

przemian - stwierdził Corum. - Lecz to coś znacznie gorszego.

- Właśnie tak wygląda świat, kiedy wyczerpie się pomysłowość Chaosu - odparł

Jhary. - W końcu Chaos doprowadza do stagnacji przewyższającej wszystko, czego tak

nienawidzi w Ładzie. Wciąż szuka nowych i nowych wrażeń, kolejnych cudów, aż nie

pozostanie mu już nic, i zapomina, na czym polega prawdziwa inwencja.

W końcu opanowało ich zmęczenie i posnęli, ułożywszy się na nagiej skale. Kiedy się

obudzili, zmieniło się tylko jedno...

Wielkie, czarne ptaki były teraz bliżej. Krążyły wysoko nad ich głowami.

background image

- Czym one się żywią? - zastanawiała się Rhalina. - Tu nie ma żadnych zwierząt ani

roślinności. Co jest ich pokarmem?

Jhary rzucił Corumowi znaczące spojrzenie i książę zadrżał.

- Ruszajmy - powiedział. - Czas może być względny, ale mam przeczucie, że jeśli

szybko nie wypełnimy naszej misji, to Lywm-an-Esh zostanie pokonane.

Ptaki krążyły teraz niżej, tak że widzieli ich oślizgłe ciała, małe, chciwe oczka i

długie, zakrzywione dzioby.

Kot Jharego wydał z siebie krótki, gniewny pomruk ' i przypatrując się ptakom

wyprężył grzbiet.

Posuwali się mozolnie naprzód, aż dotarli do podnóża gór, gdzie teren zaczynał się

wznosić bardziej stromo.

Góry sprawiały wrażenie śpiących bestii, które lada moment przebudzą się, by ich

pożreć. Wolno pięli się po gładkich, śliskich skałach.

Czarne ptaki krążyły między szczytami, a oni byli pewni, że gdyby tylko zasnęli,

zostaliby przez nie zaatakowani. Jedynie ta świadomość kazała im wspinać się coraz wyżej i

wyżej.

Przeraźliwe krakanie przybierało na sile, stawało się coraz bardziej natarczywe,

niemal radosne. Słyszeli nad głową trzepot ohydnych skrzydeł, lecz nie patrzyli w górę, aby

nie utracić choćby cząstki energii, jaka im jeszcze pozostała.

Starali się znaleźć schronienie, rozpadlinę w skale, w której mogliby się bronić przed

ptakami, kiedy ich w końcu zaatakują.

Ich świszczące oddechy i chrzęst butów na kamieniach mieszały się z łopotem

skrzydeł i skrzeczeniem czarnych ptaków.

Corum pozwolił sobie na jedno spojrzenie w kierunku Rhaliny. W jej oczach wyczytał

paniczny strach i spostrzegł, że płakała. Zaczynał podejrzewać, że Arkyn go oszukał i

cynicznie wysłał ich, aby zginęli na tym pustkowiu.

W tej samej chwili tuż nad głową usłyszał łopot, poczuł powiew zimnego powietrza

na twarzy, i potężne szpony musnęły jego hełm. Ze zduszonym okrzykiem sięgnął po miecz,

usiłując wyszarpnąć go z pochwy, W panice spojrzał do góry i zobaczył kłębiącą się masę

czarnych, kłapiących wściekle dziobami stworzeń o płonących ślepiach. Wydobył miecz i z

wysiłkiem zamachnął się w stronę ptaków. Zarechotały szyderczo, gdy miecz trafił w próżnię.

Nagle jego sześciopalca dłoń bezwiednie sięgnęła w górę, chwytając najbliższego ptaka za

gardło i zdusiła je tak, jak wcześniej dusiła gardła ludzi. Zdumiony ptak wydał z siebie krótki

pisk i ucichł na zawsze. Ręka Kwilą cisnęła ścierwo na skały. Zaskoczone ptaki odfrunęły

background image

kawałek i obsiadły pobliskie szczyty, obserwując Coruma badawczo. Minęło już tyle czasu,

od kiedy ręka po raz ostatni zachowała się w podobny sposób, że Corum niemal zapomniał,

jaką ma moc. Był jej wdzięczny po raz pierwszy, odkąd zmiażdżyła serce Ariocha. Pokazał ją

ptakom, które wydawały niespokojne dźwięki i przyglądały się swemu martwemu

towarzyszowi.

Rhalina, która nigdy wcześniej nie doświadczyła potęgi Ręki Kwilą, spojrzała na

Coruma z ulgą, ale i z zaskoczeniem. Natomiast Jhary jedynie zacisnął usta i korzystając z

chwili przerwy wydobył miecz. Wyciągnął się na skale, oparty na łokciach, a skrzydlaty kot

wciąż siedział na jego ramieniu.

I tak trwali na niegościnnych zboczach gór, pod ponurym niebem, mierząc się

wzrokiem - ptaki i ludzie.

W końcu Corumowi przyszło do głowy, że skoro Ręka Kwilą wybawiła ich z

bezpośredniego niebezpieczeństwa, to Oko Rhynna mogło okazać się jeszcze bardziej

pomocne. Lecz nie kwapił się, by unieść przepaskę i całą potęgą.oka spojrzeć w krainę cieni,

skąd mógł przywołać upiornych pomocników - umarłych, którzy niegdyś zginęli z jego

rozkazu. Szczególnie nie chciał wzywać tych, którzy jako ostatni polegli z woli Ręki i Oka -

zabitych przez przypadek poddanych Królowej Oorese, Vadhaghów jak on. Musiał jednak coś

zrobić, aby opanować tę sytuację, gdyż nie mieli dość sił, aby oprzeć się zmasowanemu

atakowi ptaków, a nawet gdyby Ręka Kwilą zabiła jeszcze parę sztuk, to i tak nie zdołałoby to

ocalić Rhaliny i Jharego-a-Conela. Z ociąganiem sięgnął więc do przepaski.

Kiedy ją zsunął, groźne, przerażające, podobne do brylantu oko martwego boga

Rhynna spojrzało na świat potworniejszy nawet od tego, w którym się znajdowali.

Corum ponownie zobaczył jaskinię, po której błąkały się rozpaczliwie niewyraźne

cienie. Najbliżej byli ci, których najmniej pragnął ujrzeć. Wpatrywały się w niego martwe

oczy, a na twarzach malował się przeraźliwy smutek. Ciała pokrywały rany, które nie

krwawiły, gdyż zmarli należeli teraz do Otchłani - na wpół żywi, na wpół umarli. Mieli też

swoje wierzchowce - potężne stworzenia o łuskowatej skórze, rozcapierzonych kopytach i

masywnych pyskach zwieńczonych rogami. Byli to ostatni Vadhaghowie, zaginiona gałąź

tego ludu, zamieszkujący niegdyś Krainę Płomieni, stworzoną dla zabawy przez Ariocha. Od

stóp do głów odziani byli w czerwień, w obcisłe szaty z kapturami. W dłoniach trzymali

długie, zakrzywione włócznie.

Nie mogąc ścierpieć tego widoku, Corum uniósł dłoń, aby nasunąć przepaskę, lecz w

tym momencie Ręka Kwilą wyprostowała się i skinęła w stronę martwych Vadhaghów. W

background image

odpowiedzi na wezwanie umarli powoli wysunęli się do przodu. Z wolna dosiedli swych

rogatych bestii i wyjechali z upiornej jaskini w świecie bez nazwy. Stanęli na zboczu góry.

Ptaki, złe i zdziwione, zaskrzeczały, lecz z jakiegoś powodu pozostały na ziemi.

Przestępowały z nogi na nogę i kłapały dziobami w stronę zbliżających się do nich

szkarłatnych wojowników.

Dopiero gdy Vadhaghowie byli już bardzo blisko, czarne ptaki zamachały skrzydłami

i wzbiły się w powietrze.

Rhalina z przerażeniem przyglądała się całej scenie.

- Na Wielkich Starych Bogów, Corumie, cóż to za potworność?

- Ta potworność ma nam pomóc - odparł Corum ponuro, po czym głośno zawołał: -

Ruszajcie!

Szkarłatne ramiona cisnęły zakrzywione włócznie, które dosięgły czarnych ptaków.

Powietrze zawirowało, po czym wszystkie stworzenia spadły martwe na ziemię.

Rhalina obserwowała szeroko otwartymi oczami, jak umarli zsiadłszy z

wierzchowców szli podnieść swój łup. Corum wiedział, co działo się za każdym razem, gdy

wzywał pomocy z krainy cieni. Mógł przywołać swe wcześniejsze ofiary, jeśli tylko dał im

możliwość zabicia nowych - wtedy te ostatnie trupy zastępowały stare, a uwolnione dusze

pierwszych mogły wreszcie zaznać spokoju. Przynajmniej miał nadzieję, że tak właśnie jest.

Dowódca Vadhaghów podniósł dwa ptaki i zarzucił je sobie na plecy. Odwrócił swą

przeciętą na pół twarz i pustymi oczodołami spojrzał na Coruma.

- Skończone, panie - powiedział bezbarwnie.

- A więc możecie wracać - odparł Corum zdławionym głosem.

- Nim odejdę, panie, muszę ci przekazać wiadomość.

- Wiadomość? Od kogo?

- Od Tego, Który Jest Bliżej Niż Myślisz - odpowiedział mechanicznie umarły. -

Mówi, że musisz dotrzeć do Jeziora Głosów i jeśli będziesz miał dość odwagi, by je

przepłynąć, to może znajdziesz pomoc w swych poszukiwaniach.

- Jezioro Głosów? Gdzie to jest? O jakiej istocie mówisz?...

- Jezioro Głosów leży za tymi górami. Teraz odchodzę, panie. Dziękujemy ci za naszą

zdobycz.

Corum nie mógł już dłużej znieść widoku Vadhagha. Odwróciwszy się, z powrotem

nasunął przepaskę na oko. Kiedy spojrzał ponownie w tym kierunku co poprzednio,

Vadhagha już nie było, podobnie jak ptaków, z wyjątkiem tego, którego zabiła Ręka Kwilą.

background image

- Ci twoi „sprzymierzeńcy”, Corumie, nie są lepsi od sług Chaosu! - Twarz Rhaliny

była trupio blada. - Korzystanie z ich pomocy nas upadla...

- To Chaos nas upadla - wtrącił Jhary spokojnie. Podniósł się ze skały, gdzie leżał od

chwili, gdy po raz pierwszy zaatakowały ich ptaki. - Zmusza nas do walki i wszystkim

narzuca brutalne reguły gry - nawet tym, którzy mu nie służą. Musisz się z tym pogodzić,

Rhalino, bo taka jest prawda.

- Poszukajmy tego jeziora - powiedziała Rhalina spuszczając wzrok. - Jak ono się

nazywa?

- Bardzo dziwnie. - Corum zerknął na martwego ptaka. - Jezioro Głosów.

Mozolnie pięli się pod górę, odpoczywając częściej teraz, kiedy niebezpieczeństwo

minęło. Zaczynali jednak dostrzegać nową groźbę - głodu i pragnienia, gdyż nie wzięli ze

sobą żadnych zapasów.

W końcu teren zaczął się obniżać. W dole ujrzeli zbocza rzadko porośnięte trawą, a

dalej błękitną toń jeziora. Nie mogli uwierzyć, że w świecie rządzonym przez Chaos może

istnieć coś tak uroczego i tchnącego spokojem.

- Jaki śliczny widok! - westchnęła Rhalina. - Może znajdziemy tam coś do jedzenia, a

przynajmniej ugasimy pragnienie.

- Tak... - powiedział Corum z ociąganiem.

- O ile pamiętam, twój informator mówił, że trzeba odwagi, aby je przebyć - wtrącił

Jhary. - Zastanawiam się, jakie kryje niebezpieczeństwo.

Ledwo trzymali się na nogach, kiedy opuściwszy niegościnne skały dotarli wreszcie

do trawiastych zboczy. Tam odpoczęli i znaleźli strumień wypływający z pobliskiego

źródełka, tak iż nie musieli czekać, aż dojdą do jeziora, aby zaspokoić pragnienie. Jhary

szepnął coś do kota, który gwałtownie wzbił się w niebo i wkrótce zniknął im z oczu.

- Dokąd go posłałeś? - spytał Corum.

- Na polowanie. - Jhary mrugnął wesoło.

I rzeczywiście, po niedługim czasie kot powrócił, trzymając w łapkach królika.

Upolowane zwierzę niemal dorównywało mu wielkością. Położywszy je na ziemi odfrunął

poszukać następnego. Jhary zajął się roznieceniem małego ogniska i wkrótce zjedli posiłek.

Potem położyli się spać, kolejno trzymając wartę.

Później ponownie wyruszyli w drogę. Kiedy byli kilkaset metrów od jeziora, Corum

przystanął i nadstawił ucha.

- Słyszycie je? - zapytał.

background image

- Ja nic nie słyszę - stwierdziła Rhalina.

Ale Jhary potwierdził skinieniem głowy.

- Tak... głosy... jakby wielki tłum w oddali. Głosy...

- Właśnie - przytaknął Corum.

W miarę jak szybko stąpając po miękkiej darni zbliżali się w stronę jeziora, chór

głosów przybierał na sile, aż w końcu wypełnił ich umysły. Z przerażeniem zatkali uszy,

zrozumiawszy wreszcie dlaczego przepłynięcie Jeziora Głosów wymagało odwagi.

Z błękitnych wód spokojnego na pozór jeziora wydobywały się słowa - szepty,

błagania, przekleństwa, krzyki, płacz, śmiech.

To woda mówiła.

Zupełnie jakby w jeziorze utopiło się milion ludzi, którzy wciąż przemawiali, choć ich

ciała dawno uległy rozkładowi i rozpuściły się w wodzie.

Wciąż przyciskając ręce do uszu, Corum z rozpaczą rozejrzał się wokół i stwierdził, iż

nie zdołają obejść Jeziora Głosów, jako że po obu jego stronach rozciągają się nieprzebyte

bagna.

- Proszę...

- Chciałbym... Chciałbym... Chciałbym...

- Nikt nie zdoła...

- Te męczarnie...

- Nie ma spokoju...

- Dlaczego?...

- To kłamstwo. Oszukano mnie...

- Mnie też oszukano. Nie mogę...

- Aaal Aaa! Aaa!

- Pomóż mi, błagam...

- Pomóż mi!

- Pomóż!

- To los nie do zniesienia, chyba że...

- Ha!

- Pomocy...

- Zlituj się...

- Ocal ją... Ocal ją... Ocal ją...

- Jakże cierpię...

background image

- Cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha. cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha, cha,

cha, cha, cha, cha, cha, cha...

- Było tak pięknie i wszędzie światła...

- Potwory, potwory, potwory, potwory, potwory...

- Dziecko... To było dziecko...

- Cały ranek płakało, aż wreszcie ogarnęła mnie ta słabość...

- Patrzaj! Tyś jest...

- Osamotniony w boleści napisałem tę pieśń...

- Spokoju...

Corum zobaczył łódź czekającą na brzegu jeziora.

Zastanawiał się, czy będzie jeszcze przy zdrowych zmysłach, gdy znajdą się na

drugim brzegu.

background image

Rozdział drugi

BIAŁA RZEKA

Corum i Jhary wiosłowali energicznie, podczas gdy Rhalina szlochała na dnie łodzi. Z

każdym uderzeniem wioseł woda burzyła się coraz bardziej, lecz zamiast plusku odzywały się

wciąż nowe głosy. Instynktownie wyczuwali, iż nie pochodziły z dna jeziora, ale że ich

źródłem była sama woda - tak jakby w każdej kropli zamknięto ludzką duszę, uskarżającą się

na swój los. Corum zastanawiał się, czy przypadkiem wszystkie istniejące jeziora nie były

takie same, tyle że jedynie w tym można było usłyszeć głosy. Odpędził od siebie tę

przerażającą myśl.

- Żałuję, że...

- Chciałbym...

- Gdybym tylko...

- Mógłbym...

- Miłość... miłość... miłość...

- Smutny śpiew szukający stworzeń samotnych, subtelnych, dręczonych uczuciem...

- Przestańcie! Przestańcie! - błagała Rhalina, ale głosy nie milkły, a Corum i Jhary

tylko mocniej naciskali na wiosła, zagryzając wargi aż do bólu.

- Chciałbym... chciałbym... chciałbym... chciałbym...

- Szyderstwo w czas swawoli potępieniem mojej...

- Kiedyś... kiedyś... kiedyś...

- Pomóżcie nam!

- Uwolnijcie nas!

- Połóżcie kres cierpieniom!

- Spokój, daruj, spokój, daruj...

- Droga bez wyjścia...

- Zimno...

- Zimno...

- Zimno...

- Nie możemy wam pomóc! - jęczał Corum. - Nic nie możemy zrobić!

Rhalina zaczęła histerycznie krzyczeć.

Jedynie Jhary-a-Conel zacisnął usta i milczał. Utkwiwszy wzrok gdzieś w oddali, nie

przestawał wiosłować kołysząc się przy tym miarowo.

background image

- Ach, ocalcie nas!

- Ocal mnie!

- Dziecko jest... dziecko...

- Zły, szalony, smutny, zadowolony, smutny, szalony, zły, zadowolony, zły, smutny,

szalony, zadowolony...

- Uciszcie się! Nie możemy wam pomóc!

- Corumie! Corumie! Powstrzymaj ich! Czy nie znasz czarów, które uciszą te głosy?

- Nie.

- Aaaa!

- Oorum kanish, oorum kanish, oorum kanish, sashan foroom alann alann, oorum

kanish, oorum kanish...

- Cha, cha, cha, cha, cha, cha...

- Nikt, nic, nigdzie, niepotrzebne cierpienie, czemu to śluzy, komu przynosi korzyść?

- Szept łagodny, szept cichy, szept, szept...

- Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie...

Corum puścił jedno wiosło i uderzył się pięścią w głowę, jakby chciał w ten sposób

odpędzić głosy. Rhalina, zupełnie załamana, leżała na dnie łodzi. Nie potrafił już odróżnić jej

krzyków, błagań i żądań od pozostałych głosów.

- Dosyć!

- Dosyć, dosyć, dosyć, dosyć...

- Dosyć...

- Dosyć...

- Dosyć...

Po twarzy Jharego spływały łzy, ale wiosłował dalej, ani na moment nie zmieniając

rytmu. Jedynie kot był zupełnie spokojny. Siedział pomiędzy Jharym a Corumem i lizał łapę.

Dla niego ta woda niczym szczególnym się nie wyróżniała i jak każdej innej wody należało

jej po prostu unikać. Kilka razy rozejrzał się niespokojnie wokół i na tym poprzestał.

- Ocalcie nas, ocalcie nas, ocalcie nas...

Nagle spośród innych wybił się wyraźnie jakiś znacznie niższy głos. Brzmiał ciepło,

miło i pogodnie.

- Dlaczego nie przyłączycie się do nich? Skończy się wasza udręka! Wystarczy, byście

przestali wiosłować, opuścili lodź i zanurzyli się w wodę, a potem odprężyli się, jednocząc ze

wszystkimi innymi. Czy jesteście na to zbyt dumni?

background image

- Nie! Nie słuchajcie go! Mnie wysłuchajcie!

- Słuchajcie nas!

- Mnie słuchajcie!

- Nie słuchajcie ich. Są naprawdę szczęśliwi. Jedynie wasze przybycie zakłóciło ich

spokój. Chcą, byście się do nich przyłączyli... przyłączyli... przyłączyli... przyłączyli...

- Nie! Nie! Nie!

- Nie! - krzyknął Corum. Wyszarpnął wiosło z dulek i zaczął nim okładać wody

jeziora. - Dosyć! Dosyć! Dosyć!

- Corumie! - odezwał się po raz pierwszy Jhary. Chwycił się burty, gdyż łódź kołysała

się mocno na boki. Rhalina spojrzała na nich z przerażeniem. - Corumie! - powtórzył Jhary. -

Pogarszasz tylko sytuację. Jeśli wpadniemy do jeziora, zginiemy!

- Dosyć! Dosyć! Dosyć!

- Corumie, przestań! - Jedną ręką wciąż przytrzymując wiosło, Jhary chwycił Coruma

za szkarłatną szatę.

Corum usiadł raptownie i zmierzył towarzysza bohaterów takim wzrokiem, jakby ten

był jego wrogiem. Stopniowo jego twarz złagodniała. Umocował wiosło w dulce i znów

zaczął wiosłować. Do końca jeziora było już niedaleko.

- Musimy dopłynąć do brzegu - stwierdził Jhary. - To jedyny sposób, żeby uciec od

tych głosów. Musisz tylko jeszcze trochę wytrzymać.

- Tak - rzekł Corum. - Tak... - Wiosłował, starając się nie patrzeć na udręczoną twarz

Rhaliny.

- Pogrążone we śnie węże, stare sowy i wygłodniałe jastrzębie zaludniają me

wspomnienia z Charatatu...

- Przyłączcie się do nich, a wszystkie te cudowne wspomnienia staną się waszym

udziałem. Przyłączcie się do nich, Książę Corumie, Lady Rhalino i ty, dostojny Jhary.

Przyłączcie się do nich. Przyłączcie się. Przyłączcie.

- Kim jesteś? - spytał Corum. - Czy ty im to wszystko uczyniłeś?

- Jestem Głosem Jeziora Głosów, niczym więcej. Jestem duchem tego jeziora. Pragnę

wam ofiarować pokój i zjednoczenie z innymi duszami. Nie słuchajcie tej garstki

niezadowolonych. Byliby niezadowoleni także w każdym innym miejscu. Tacy zawsze się

znajdą...

- Nie, nie, nie, nie...

background image

Corum i Jhary jeszcze mocniej naciskali na wiosła, aż nagle łódź zaszorowała po dnie.

Woda zakotłowała się gwałtownie formując ogromny wir, z którego dochodziły jęki, ryki i

wrzaski.

- NIE! NIE WYGRACIE ZE MNĄ! NALEŻYCIE DO MNIE! NIKT NIE ZDOŁA

UCIEC Z JEZIORA GŁOSÓW!

Wir wodny przybrał konkretny kształt i ujrzeli dziką, wykrzywioną wściekłością

twarz. Z wody uformowały się także ręce, które zaczęły się ku nim wyciągać.

- NALEŻYCIE DO MNIE! BĘDZIECIE ŚPIEWAĆ RAZEM Z INNYMI! STANIECIE

SIĘ CZĘŚCIĄ MEGO CHÓRU!

Wszyscy troje wygramolili się pośpiesznie z łodzi i rzucili w stronę brzegu. Za nimi

wodny stwór rósł coraz bardziej, a jego ryk się wzmagał.

- NALEŻYCIE DO MNIE! DO MNIE! NIE PO ZWOLĘ WAM ODEJŚĆ!

- Uciekajcie... uciekajcie szybko... nigdy tu nie wracajcie... uciekajcie... uciekajcie...

uciekajcie... - Szemrało tysiąc słabych głosików.

- ZDRAJCY! MILCZEĆ!

Głosy umilkły i zapadła cisza, a potem wodny stwór zagrzmiał raz jeszcze.

- NIE! ZMUSILIŚCIE MNIE, BYM ROZPĘDZIŁ GŁOSY... MOJE GŁOSY... MOICH

ULUBIEŃCÓW! MUSZĘ OD NOWA ZBIERAĆ MÓJ CHÓR! ZMUSILIŚCIE MNIE, BYM

ICH WYGNAŁ! WRACAJCIE! WRACAJCIE!

Biegli coraz szybciej, a stwór stał się jeszcze większy i próbował ich dosięgnąć swymi

wodnymi rękami.

Naraz, nie mogąc dłużej utrzymać swego kształtu, runął z krzykiem do jeziora.

Widzieli jak upadł, wił się i wymachiwał ze złości, lecz w chwilę potem już go nie było i nic

nie mąciło spokojnej, błękitnej tafli jeziora - dokładnie tak jak wtedy, gdy zobaczyli je po raz

pierwszy.

Jednak tym razem nie było słychać głosów. Dusze się uspokoiły. Przypadkiem

sprawili, że stwór rozkazał swoim więźniom, by zamilkli, i najwyraźniej zdjął zaklęcie, które

trzymało ich w jego mocy.

Corum z westchnieniem usiadł na trawie.

- Skończyło się - powiedział. - I te wszystkie biedne dusze zaznały wreszcie

spokoju....

Dostrzegł przerażonego kota i uśmiechnął się. Pomyślał, że dla niego ich ostatnia

przygoda musiała być jeszcze straszniejsza.

background image

Po krótkim odpoczynku wspięli się na pobliskie wzgórze i ujrzeli rozciągającą się w

dole pustynię.

Miała rdzawą barwę i przecinała ją rzeka - choć odnosiło się wrażenie, że to nie woda

w niej płynie. Rzeka była biała jak mleko, szeroka i leniwie toczyła swe wody przez brunatny

krajobraz.

- Zdaje się nie mieć końca - zauważył Corum.

- Patrzcie, jeździec! - pokazała ręką Rhalina.

Wspinając się na grzbiet wzgórza, zbliżał się do nich mężczyzna na koniu. Skulił się

w siodle i najwyraźniej ich nie widział, ale Corum na wszelki wypadek wyciągnął miecz, a

pozostali zrobili to samo. Koń stąpał powoli, powłócząc nogami, jakby od wielu dni był w

drodze.

Dostrzegli, że jeździec drzemał w siodle. Miał na sobie połatane i mocno sfatygowane

odzienie ze skóry. Z prawego nadgarstka zwisał mu uwiązany na rzemieniu pałasz, lewą zaś

ręką ściskał cugle. Miał wychudzoną twarz, na podstawie której trudno było określić jego

wiek, wielki zakrzywiony nos oraz długie, zmierzwione włosy i brodę. Wyglądał na biedaka,

ale u siodła miał przytroczoną koronę - mimo iż pokrywała ją gruba warstwa kurzu, nie

ulegało wątpliwości, że została wykonana ze złota i drogich kamieni.

- Czy to jakiś złodziej? - zastanawiała się Rhalina. - Ukradł tę koronę, a teraz ucieka

przed jej właścicielem?

Kilka kroków od nich koń zatrzymał się raptownie i spojrzał w górę wielkimi,

znużonymi oczyma. Potem schylił się i zaczął skubać trawę.

Wtedy jeździec się poruszył. Przetarł oczy. On także popatrzył na nich, lecz szybko

przestał się nimi interesować. Zamruczał coś pod nosem.

- Witaj, panie - odezwał się Corum.

Wycieńczony mężczyzna zmrużył oczy i ponownie spojrzał na Coruma. Sięgnął do

tyłu po butelkę z wodą i odkorkował ją. Odchylił głowę i pociągnął długi łyk. Potem

niespiesznie zatkał butelkę i odłożył ją na miejsce.

- Witaj - powtórzył Corum.

- Witajcie - mężczyzna skinął głową.

- Skąd jedziesz, panie? - spytał Jhary. - Jeśli chodzi o nas, to zgubiliśmy drogę i

bylibyśmy wdzięczni, gdybyś powiedział nam, co na przykład znajduje się za tym

pustkowiem...?

Mężczyzna z westchnieniem obejrzał się na brunatną pustynię i wijącą się białą rzekę.

background image

- To Dolina Krwi - wyjaśnił. - Rzekę zaś nazywają Białą Rzeką, a czasem mówią o

niej Mleczna Rzeka, choć nie płynie w niej mleko.

- Dolina Krwi? - zdziwiła się Rhalina.

- Tak, pani. - Mężczyzna wyprostował się i zmarszczył brwi. - Bo jest to dolina i

pokrywa ją krew - o ile wiem, krew przelana wiele lat temu w jakiejś dawno zapomnianej

bitwie pomiędzy Ładem a Chaosem.

- A co znajduje się za tą doliną? - spytał Corum.

- Wiele rzeczy, ale nic przyjemnego. Nie ma już nic przyjemnego na tym świecie, od

kiedy podbił go Chaos.

- A więc nie jesteś po stronie Chaosu?

- A powinienem? Chaos pozbawił mnie majątku i uczynił wygnańcem. Chaos pragnie

mojej śmierci, ale ja cały czas jestem w drodze i jeszcze mnie nie znalazł. Może pewnego

dnia...

Jhary przedstawił kolejno całą trójkę.

- Szukamy miejsca zwanego Miastem We Wnętrzu Piramidy - wyjaśnił

zmizerowanemu jeźdźcowi.

- Ja również - roześmiał się mężczyzna. - Ale nie bardzo wierzę, że ono w ogóle

istnieje! Myślę, że Chaos tworzy jedynie iluzję, że to miejsce stawia mu opór, aby dając

swym wrogom złudną nadzieję, przysporzyć im jeszcze większych cierpień. Mnie nazywają

Królem Bez Królestwa. Niegdyś nosiłem imię Noreg-Dan, władałem pięknym krajem i

myślę, że rządziłem nim sprawiedliwie. Ale zjawił się Chaos i jego słudzy zgładzili mój lud, a

mnie pozostawili przy życiu, abym błąkał się po świecie w poszukiwaniu mitycznego

miasta...

- A zatem nie wierzysz w Miasto We Wnętrzu Piramidy?

- Dotychczas go nie znalazłem.

- Może leży za Doliną Krwi? - zapytał Corum.

- Możliwe, ale nie jestem na tyle głupi, by próbować ją przemierzyć, bo ta dolina

może nie mieć końca. Wy zaś, idąc pieszo, mielibyście jeszcze mniejsze szansę ode mnie. Nie

brak mi odwagi - zaznaczył Noreg-Dan - ale zachowałem resztki zdrowego rozsądku. Gdyby

gdzieś w okolicy udało się zdobyć trochę drewna, to można by zbudować łódź i spróbować

przebyć pustynię, płynąc Białą Rzeką, ale tu nie ma żadnych drzew...

- Za to jest łódź - oznajmił Jhary-a-Conel.

- Czy powrót do Jeziora Głosów nie będzie niebezpieczny? - wtrąciła Rhalina z

niepokojem.

background image

- Jezioro Głosów! - Król Noreg-Dan potrząsnął głową. - Nie idźcie tam, głosy zwabią

was w głębinę...

Corum opowiedział o tym, co zaszło, a Król Bez Królestwa słuchał uważnie. Potem

uśmiechnął się i był to uśmiech pełen podziwu. Zsiadł z konia i podszedł do Coruma.

- Dziwnie wyglądasz, panie - powiedział - z tą ręką, przepaską na oku i w osobliwej

zbroi, ale bez wątpienia jesteś bohaterem i składam ci wyrazy uznania. A także wam

wszystkim - dodał zwracając się do pozostałych. - Myślę, że warto wybrać się na plażę po

łódź starego Freenshaka. Mój koń może ją tu przyciągnąć!

- Freenshaka? - zdziwił się Jhary.

- To jedno z imion tego stwora, którego napotkaliście. To niezwykle potężny duch

wodny, który zjawił się tu, gdy Xiombarg zdobyła władzę. To co, idziemy?

- Idziemy - uśmiechnął się Corum szeroko.

Z pewnym niepokojem wrócili nad brzeg jeziora, ale Freenshak był chyba na razie

niegroźny. Bez trudu zaprzęgli konia do łodzi i przeciągnęli ją przez wierzchołek wzgórza.

Corum znalazł żagiel i zauważył, że do uchwytów wzdłuż jednej burty przymocowano krótki

maszt.

- A co z twoim koniem? - spytał Noreg-Dana, gdy przygotowali stateczek. - Nie

zmieści się w łodzi...

- Ciężko mi to przyjdzie - westchnął król głęboko - ale będę go musiał zostawić.

Sądzę, że sam będzie bezpieczniejszy niż ze mną, a poza tym zasłużył na odpoczynek, gdyż

towarzyszył mi wiernie od czasu, kiedy musiałem uciekać z mojego kraju.

Noreg-Dan rozsiedlał konia i złożył uprząż w łodzi. Następnie przystąpili do

najtrudniejszej części zadania, jaką było ściągnięcie stateczku do stóp wzgórza i dalej, aż nad

brzeg Białej Rzeki, przez brunatny, duszący pył, tym bardziej nieprzyjemny, że wiedzieli już,

czym jest. Koń obserwował ich ze wzniesienia, a potem odwrócił się do nich tyłem. Noreg-

Dan w milczeniu opuścił głowę.

Słońce wciąż stało nieruchomo na niebie, nie potrafili więc określić, ile czasu minęło.

Ciecz w rzece była gęstsza niż woda i Noreg-Dan uprzedził ich, by jej nie dotykali.

- Może spalić skórę - wyjaśnił.

- Ale co to właściwie jest? - spytała Rhalina, gdy odbili od brzegu. - Skoro jest tak

żrące, to czy nie uszkodzi statku?

- Oczywiście - odparł Król Bez Królestwa. - Ale dopiero po pewnym czasie. Musimy

ufać, że nim się to stanie, zdołamy przebyć pustynię. - Jeszcze raz spojrzał na miejsce, gdzie

background image

zostawił konia, ale zwierzęcia już nie było. - Niektórzy twierdzą, że podobnie jak ten pył jest

wyschniętą krwią śmiertelników, tak Biała Rzeka to przelana w bitwie krew Wielkich Starych

Bogów, która nigdy nie wysycha.

- Ależ to niemożliwe. - Rhalina wskazała na łańcuch wzgórz, z którego spływała

rzeka. - Ona skądś płynie i dokądś zdąża...

- Tylko na pozór - rzekł Noreg-Dan.

- Na pozór?

- Tym światem rządzi Chaos - przypomniał jej.

Powiał lekki wiatr i wkrótce wzgórza zniknęły im z oczu. Jak okiem sięgnąć,

rozciągała się wokół jedynie Dolina Krwi.

Rhalina zdrzemnęła się nieco, a potem kolejno uczynili to pozostali, gdyż nie było

wiele do zrobienia. Kiedy Rhalina obudziła się po raz trzeci, nadal nie zobaczyła nic poza

bezkresną Doliną Krwi.

- Tyle przelanej krwi, tyle krwi... - wyszeptała.

Gdy tak płynęli mlecznobiałą rzeką, Noreg-Dan opowiedział im o tym, co przyniosła

jego światu władza Xiombarg.

- Wszystkie istoty, które nie podporządkowały się Chaosowi, zostały unicestwione

albo - jak w moim przypadku - stary się przedmiotem okrutnych żartów - Władcy Mieczy z

nich słyną. Chaos wyzwolił w ludziach wszelkie najbardziej zwyrodniałe instynkty i na

świecie zapanował strach. Moja żona i dzieci... - Urwał na moment. - Wszyscy cierpieliśmy.

Ale nie mam pojęcia, czy to wszystko wydarzyło się rok czy sto lat temu, gdyż to kolejna ze

sztuczek Xiombarg. Zatrzymała słońce, żebyśmy nie wiedzieli, ile czasu upłynęło.

- Jeśli Xiombarg zdobyła władzę wtedy, kiedy Arioch - stwierdził Corum - to od tego

czasu upłynęło już dużo więcej niż sto lat, Królu Noreg-Danie...

- Xiombarg sprawiła, że w tym wymiarze czas przestał istnieć - wtrącił Jhary. -

Oczywiście w znaczeniu względnym. Czyli upłynęło tu tyle czasu, ile mamy ochotę uznać...

- Właśnie - przytaknął Corum. - Ale powiedz nam, królu, co wiesz o Mieście We

Wnętrzu Piramidy. - Wydaje mi się, że początkowo w ogóle nie leżało w tym wymiarze, choć

znajdowało się w jednym z Pięciu Wymiarów rządzonych obecnie przez Xiombarg.

Uciekając przed Chaosem, przemieszczało się z jednego wymiaru w drugi, ale w końcu

nastąpił kres tej ucieczki i miasto musiało poprzestać na obronie przed atakami Królowej

Xiombarg. Jak słyszałem, straciła w tej walce wiele energii. Prawdopodobnie dlatego ja i

jeszcze kilku do mnie podobnych ciągle pozostaje przy życiu. Zresztą nie wiem.

- A więc są i inni?

background image

- Tak. Wędrowcy jak ja. Przynajmniej kiedyś byli. Może do tej pory Xiombarg już ich

dopadła...

- Albo znaleźli Miasto We Wnętrzu Piramidy.

- I to możliwe.

- Xiombarg skupiła swą uwagę na wydarzeniach rozgrywających się w sąsiednim

świecie - powiedział Jary z przekonaniem. - Interesuje ją przede wszystkim rezultat toczących

się tam zmagań pomiędzy sługami Chaosu a poddanymi Ładu.

- Tym lepiej dla ciebie, Książę Corumie – zauważył Noreg-Dan. Bo gdyby wiedziała,

że pogromca Ariocha znajduje się teraz w zasięgu jej ręki, mogłaby go zniszczyć...

- Nie mówmy już o tym - przerwał Corum.

Biała Rzeka wciąż płynęła naprzód i zaczęli się zastanawiać, że skoro w tym świecie

nie istnieje Czas, to równie dobrze tak rzeka, jak i Dolina Krwi, mogą naprawdę nie mieć

końca.

- Czy Miasto We Wnętrzu Piramidy ma jakąś nazwę? - zainteresował się Jhary.

- Myślisz, że to twój Tanelorn? - spytała Rhalina.

- Nie - uśmiechnął się Jhary i potrząsnął głową. - Znam Tanelorn i myślę, że ten opis

do niego nie pasuje.

- Niektórzy twierdzą, że jest zbudowane wewnątrz ogromnej przezroczystej piramidy -

powiedział Noreg-Dan. - Inni utrzymują, że samo ma kształt piramidy, jak wielki siccurat.

Obawiam się, że wokół tego miasta narosło wiele legend.

- Nie pamiętam, bym napotkał takie miasto podczas moich podróży - stwierdził Jhary.

- Ten opis - wtrącił Corum - przypomina mi wielkie Napowietrzne Miasto, takie jak

to, które rozbiło się na Równinie Broggfythus w czasie ostatniej wielkiej bitwy pomiędzy

Vadhaghami i Nhadraghami. Krążyły o nich legendy, ale wiem, że przynajmniej jedno

istniało naprawdę, gdyż jego szczątki leżały w pobliżu Zamku Erorn, gdzie się urodziłem.

Zarówno Vadhaghowie, jak i Nhadraghowie posiadali takie miasta i mogły one poruszać się

między wymiarami. Ale ten etap w naszej historii się skończył, miasta zniknęły, a my

zamknęliśmy się w wygodnych zamkach... - Powstrzymał się, by już nic więcej nie

powiedzieć, gdyż przyniosłoby to jedynie ból. - To może być jedno z takich miast - dorzucił

bez przekonania.

- Lepiej skierujmy łódź do brzegu - zawołał radośnie Jhary.

- Dlaczego? - Corum siedział zwrócony twarzą do rufy.

- Bo chyba dotarliśmy do kresu Białej Rzeki i Doliny Krwi.

background image

Corum odwrócił się i w jednej chwili poderwał się na nogi. Zmierzali w stronę

przepaści. Dolina kończyła się niby ucięta gigantycznym nożem, a nurt Białej Rzeki spadał w

otchłań.

background image

Rozdział trzeci

BESTIE Z OTCHŁANI

Biała Rzeka burzyła się i huczała, zbliżając się do krawędzi urwiska. Corum i Jhary

wyswobodzili wiosła i pomagali sobie nimi, by skierować rozkołysaną łódź do brzegu.

- Rhalino, przygotuj się do skoku! - krzyknął Corum.

Wstała trzymając się masztu. Król Noreg-Dan uspokajał ją.

Łódź rzuciło ponownie na środek rzeki, lecz w chwilę później, równie

niespodziewanie, inna fala pchnęła ją z powrotem do brzegu. Manipulując wiosłem Corum

zachwiał się i niemal wypadł za burtę. Szum wody zagłuszał ich głosy. Przepaść była coraz

bliżej i zaledwie chwile dzieliły ich od stoczenia się w otchłań. Przez chmurę wodnego pyłu

książę dostrzegł majaczący w oddali próg skalny. Pozostawał im do niego jeszcze z kilometr.

- Rhalino, teraz! - zawołał Corum, gdy łódź zaszorowała po dnie.

Skoczyła, a zaraz za nią, wymachując rękami, Noreg-Dan. Upadła twarzą w krwawy

pył.

Po nich wyskoczył Jhary, ale ponieważ łódź znowu zwróciła się ku środkowi rzeki,

wylądował na mieliźnie i z trudem brnął do brzegu, krzycząc na Coruma.

Książę pamiętał to, co Noreg-Dan mówił o właściwościach białej cieczy, ale nie miał

wyboru. Zacisnął usta i skoczył do rzeki. Walczył z całych sił, aby dopłynąć do brzegu, gdyż

zbroja ściągała go w dół.

Lecz jej ciężar pomógł mu zarazem pokonać siłę prądu i wreszcie jego stopy dotknęły

dna. Drżąc z wyczerpania wspiął się na urwisty brzeg. Po całym ciele spływały mu kropelki

białego płynu.

Ciężko dysząc padł na ziemię i obserwował stateczek, który dotarł do przepaści, a

potem zniknął mu z oczu.

Posuwali się wzdłuż krawędzi urwiska. Chwiejąc się na nogach i brnąc po kostki w

rdzawym pyle, wciąż oddalali się od Białej Rzeki. Gdy huk wody nieco przycichł, stanęli,

żeby zastanowić się sytuacją.

Otchłań zdawała się bezkresna. Idealnie równa krawędź przepaści ciągnęła się jak

okiem sięgnąć, a urwisko opadało stromo w dół. Na pewno nie był to twór natury. Odnosiło

się wrażenie, iż ktoś zaplanował kilometrowej głębokości i szerokości kanał pomiędzy

dwiema skalnymi ścianami.

background image

Zbliżyli się do skraju przepaści i spojrzeli w czeluść otchłani. Corumowi zakręciło się

w głowie i musiał cofnąć się o krok. Ściany urwiska były zbudowane z tego samego

ciemnego obsydianu co góry, które wcześniej przemierzali, ale w przeciwieństwie do nich

odznaczały się idealną gładkością. Daleko, daleko w dole unosiły się żółtawe opary

zasłaniając dno - jeśli dno w ogóle istniało. Zapierająca dech w piersiach perspektywa, jaką

mieli przed oczyma, zupełnie przytłoczyła czwórkę ludzi. Obejrzeli się na Dolinę Krwi.

Ciągnęła się monotonnie aż po horyzont. Starali się dojrzeć jakieś szczegóły przeciwległej

ściany skalnej, ale była za daleko.

Lekka mgiełka przesłaniała słońce, które nadal stało w zenicie.

Drobne na tle bezkresu sylwetki powoli ruszyły dalej wzdłuż urwiska, zostawiając za

plecami Białą Rzekę.

- Królu - zwrócił się w końcu Corum do Noreg-Da-na - czy słyszałeś kiedyś o tym

miejscu?

- Nigdy nie wiedziałem, co naprawdę leży za Doliną Krwi - potrząsnął głową - ale

czegoś takiego się nie spodziewałem. Może to coś nowego...

- Nowego? - Rhalina spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Co masz na myśli?

- Chaos nieustannie zmienia krajobraz, stosuje nowe sztuczki, stroi sobie żarty. Może

Królowa Xiombarg wie, że tu jesteśmy i bawi się z nami w kotka i myszkę...

- To byłoby w stylu Królowej Chaosu. - Jhary podrapał kota za uszami. -

Podejrzewam jednak, że dla pogromcy swego brata przygotowałaby coś znacznie gorszego.

- Może to dopiero początek - podsunęła Rhalina. - Może Xiombarg dopiero szykuje

się do prawdziwej zemsty...

- Nie sądzę - upierał się Jhary. - Walczyłem przeciwko Chaosowi, który w wielu

światach przybierał bardzo różne formy, ale wiem, że zawsze jest porywczy i działa bez

zastanowienia. Myślę, że gdyby Xiombarg wiedziała, że jest tu Książę Corum, to do tej pory

na pewno by się ujawniła. Nie, ona ciągle skupia swoją uwagę na wydarzeniach

rozgrywających się w świecie, który opuściliśmy - co zresztą wcale nie oznacza, że nic nam

nie grozi - dodał z bladym uśmiechem.

- Na pewno grozi nam głód - stwierdził Corum. - Nie mówiąc już o całej reszcie. To

miejsce jest zupełny pustkowiem. Nigdzie nie da się tędy dojść, nie można stąd zejść, nie ma

również drogi odwrotu...

- Musimy iść naprzód, póki gdzieś nie dojdziemy albo nie napotkamy ścieżki

prowadzącej w dół - powiedziała Rhalina. - Przecież to urwisko musi się gdzieś kończyć.

background image

- Może i tak. - Noreg-Dan pocierał wychudzoną twarz. - Ale przypominam ci jeszcze

raz, że ten świat został całkowicie opanowany przez Chaos. Z tego, co mówiliście o świecie

Ariocha, wnoszę, że nigdy nie zyskał takiej władzy jak Xiombarg - był najsłabszym z

Władców Mieczy. Podobno Mabelode, Król Mieczy, jest jeszcze potężniejszy od Xiombarg.

Jego świat to będąca w nieustannym ruchu substancja, zdolna w mgnieniu oka przybrać nową

formę...

- W takim razie mam nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli go odwiedzać - mruknął

Jhary. - Ta sytuacja już dostatecznie mnie przeraża. Widziałem Absolutny Chaos i wcale mi

się to nie podobało.

Wciąż szli nie kończącym się brzegiem otchłani.

Otumaniony zmęczeniem i monotonią krajobrazu Corum dopiero po chwili spostrzegł,

że niebo pociemniało. Spojrzał w górę. Czyżby słońce się poruszyło?

Ale słońce wciąż tkwiło w tym samym miejscu. Natomiast pojawiła się skądś czarna

wirująca chmura ł przecinając niebo zmierzała w kierunku przeciwległej ściany przepaści.

Nie potrafił ocenić, czy był to wynik działania magicznych sił, czy też zjawisko naturalne.

Zatrzymał się. Ochłodziło się nieco. Teraz i inni dostrzegli chmurę.

W oczach Noreg-Dana odmalowało się przerażenie. Mocniej otulił się swoim

zniszczonym skórzanym płaszczem i oblizał nerwowo usta.

Nagle mały kot oderwał się od ramienia Jharego i poszybował w górę na swych

czarnych, biało zakończonych skrzydłach. Jął zataczać koła nad czeluścią, niemal niknąc im z

oczu. Jhary również się zaniepokoił, gdyż zachowanie zwierzątka nie było naturalne.

Rhalina przysunęła się do Coruma i położyła mu rękę na ramieniu. Przytulił ją do

siebie i popatrzył w niebo, na czarne kłęby chmur pędzące znikąd donikąd.

- Czy widziałeś kiedyś coś podobnego, Królu Noreg-Danie? - zawołał Corum w

panującym półmroku. - Czy sądzisz, że to coś oznacza?

- Nie - Noreg-Dan potrząsnął głową - jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem, ale

to na pewno nie jest przypadkowe. Obawiam się, że to zapowiedź jakiegoś niebezpieczeństwa

grożącego nam ze strony Chaosu. Byłem świadkiem podobnych znaków.

- Lepiej przygotujmy się na to, co może nadejść. - Książę wyciągnął długi miecz

Vadhaghów i odrzucił w tył szkarłatny płaszcz, odsłaniając srebrną kolczugę. Inni także

dobyli broni i stojąc na krawędzi czeluści czekali na to, co miało im zagrozić.

Nagle znów pojawił się Wąsacz. Miauczał przeraźliwie, usiłując zwrócić ich uwagę.

Najwyraźniej dostrzegł coś w otchłani. Przysunęli się do krawędzi i spojrzeli w dół.

background image

W żółtej mgle poruszał się czerwonawy cień. Stopniowo zaczął się z niej wyłaniać, aż

w końcu przybrał konkretne kształty.

Stwór unosił się na falujących, purpurowych skrzydłach, a jego wykrzywiony pysk

przypominał głowę rekina. Wyglądał jak istota, która powinna raczej zamieszkiwać morze,

niż poruszać się w powietrzu. Potwierdzał to jeszcze sposób, w jaki leciał - kołysał powoli

skrzydłami, jakby poruszał się w wodzie. Czerwoną paszczę wypełniały dwa rzędy długich,

ostrych kłów. Był wielkości dużego byka, a jego skrzydła rozpościerały się niemal na dziesięć

metrów.

Wyłonił się z przerażającej czeluści, otwierając i zamykając szczęki, jakby już

gotował się do uczty. W błyszczących złotych ślepiach czaiły się głód i wściekłość.

- To Ghanh -oznajmił z rozpaczą Noreg-Dan. - Ten sam Ghanh, który wiódł Hordę

Chaosu, kiedy napadła na mój kraj. To jeden z ulubionych stworów Królowej Xiombarg.

Zabije nas, nim zdołamy zadać choćby jeden cios.

- A więc w tym świecie nazywacie go Ghanhem? - zainteresował się Jhary. - Już go

kiedyś widziałem i, o ile pamiętam, został pokonany.

- Jak zdołano go pokonać? - spytał Corum. Ghanh ciągle wznosił się na skrzydłach,

szybko zbliżając się w ich kierunku.

- Tego akurat nie pamiętam.

- Jeśli się rozdzielimy, będziemy mieli większe szansę - rzucił Corum, odsuwając się

od krawędzi przepaści. - Szybko.

- Wybacz mi tę propozycję, przyjacielu - rzekł Jhary również się cofając - ale myślę,

że twoi sprzymierzeńcy z krainy cieni bardzo by się teraz przydali.

- Tymi sprzymierzeńcami są obecnie czarne ptaki, z którymi walczyliśmy w górach.

Czy zdołają pokonać Ghanha?

- Radzę, żebyś się o tym przekonał.

Książę zsunął z oka przepaskę i raz jeszcze spojrzał w krainę cieni. Ujrzał grupę

siedzących nieruchomo czarnych ptaków. Każdy z nich miał na piersi ślad po zakrzywionej

włóczni Vadhaghów. Zauważyły Coruma i rozpoznały go. Jeden z nich otworzył dziób i

zaskrzeczał tak żałośnie, że książę niemal poczuł dla niego litość.

- Czy potraficie zrozumieć to, co mówię? - spytał.

- Corumie! - usłyszał głos Rhaliny. - On już prawie tu jest!

- Rozumiemy-cię-panie. Czy-masz-dla-nas-zdobycz? - przemówił jeden z ptaków.

- Tak - Corum zadrżał. - Jeśli potraficie ją sobie wziąć.

background image

Ręka Kwilą sięgnęła w głąb mrocznej jaskini i przywołała ptaki. Z przeraźliwym

szumem wzbiły się w niebo.

Przefrunęły do świata, gdzie Corum i jego towarzysze czekali na atak Ghanha.

- Tam - wskazał książę. - Oto wasz łup.

Okaleczone, półmartwe, półżywe ptaki wzbiły się jeszcze wyżej i zaczęły krążyć nad

Ghanhem. Potwór minął skalną krawędź i na widok czworga ludzi otworzył paszczę i wydał

przeraźliwy krzyk.

- Uciekajmy! - zawołał Corum.

Biegli zapadając się w głębokim, krwawym pyle, a Ghanh krzyknął ponownie, nie

mogąc się zdecydować, z którym z nich ma się rozprawić na początek.

Corum zakrztusił się, gdy doleciał go cuchnący oddech potwora. Obejrzał się na

moment. Przypomniał sobie, jak tchórzliwe były ptaki i jak długo wahały się, nim ich

zaatakowały. Czy się odważą - nawet jeśli to oznaczało uwolnienie z Otchłani - zaatakować

Ghanha?

Tym razem jednak ptaki z niebywałą prędkością rzuciły się w dół. Ghanh, nieświadom

ich obecności, krzyknął zdumiony, gdy zatopiły dzioby w jego miękkiej głowie. Kłapnął

zębami, chwytając dwa z nich w paszczę. Jednak nawet do połowy pożarte przez potwora, nie

przestawały go dziobać, gdyż jako martwych nie można ich było zabić po raz drugi.

Trzepoczące nisko nad ziemią skrzydła Ghanha wzniecały ogromną chmurę rdzawego

pyłu, która przesłaniała Coru-mowi i jego towarzyszom przebieg walki. Ghanh wił się,

uskakiwał, kłapał paszczą i ryczał głośno, ale dzioby czarnych ptaków bezlitośnie uderzały w

jego czaszkę. Potwór cofnął się nieco i przewrócił na grzbiet. Owinął się skrzydłami, usiłując

osłonić głowę, i tak przedziwnie skurczony toczył się coraz dalej i dalej. Ptaki wzbiły się w

powietrze, potem znowu opadły i nie przestając kłapać dziobami usiłowały dopaść wijący się

kokon. Ghanh cały ociekał zieloną krwią, do której lepił się brunatny pył.

W pewnej chwili niespodziewanie przetoczył się nad krawędzią i spadł w przepaść.

Przyjaciele rzucili się naprzód, żeby zobaczyć, co się stanie. Kurz zatykał im płuca i piekł w

oczy, dostrzegli jednak spadającego Ghanha. Rozpostarł skrzydła, by spowolnić upadek, ale

na więcej nie miał już sił; nieuchronnie opadał na dno przepaści, a czarne ptaki dziobały jego

odsłoniętą głowę. W końcu wszystko zniknęło w żółtej mgle.

Corum czekał, ale nic się z niej nie wyłoniło.

- Czy to znaczy, Corumie, że nie masz już sprzymierzeńców w krainie cieni? - spytał

Jhary. - Ptaki nie zabrały przecież swojej zdobyczy...

background image

- Obawiam się, że masz rację - przyznał książę. Ponownie uniósł przepaskę i ujrzał, że

straszliwa, lodowata jaskinia jest pusta. - Tak, nikogo tam nie ma.

- A więc jesteśmy w martwym punkcie. Ptaki nie zabiły Ghanha i same też nie zostały

zniszczone - podsumował Jhary-a-Conel. - No, ale przynajmniej jedno niebezpieczeństwo

zostało oddalone... Ruszajmy dalej.

Czarne chmury przestały płynąć po niebie. Zatrzymały się w miejscu, przesłaniając

słońce. Oni zaś posuwali się naprzód pod tą czarną zasłoną.

Corum spostrzegł, że od chwili, gdy ptaki odpędziły Ghanha, Jhary intensywnie nad

czymś rozmyśla.

- Co cię niepokoi? - spytał wreszcie.

- Przyszło mi na myśl - rzekł towarzysz bohaterów, poprawiając szeroki kapelusz - że

jeśli Ghanh nie zginął, tylko powrócił do swego legowiska, i skoro - jak mówi Król Noreg-

Dan, jest on ulubieńcem Xiombarg, to niebawem królowa dowie się, że tu jesteśmy - a może

już wie. Jeśli tak się stanie, to niewątpliwie postanowi nas ukarać za to, co zrobiliśmy z

Ghanhem... Corum zdjął hełm i przygładził włosy. Spojrzał na Noreg-Dana, który z uwagą

słuchał Jharego.

- To prawda - westchnął Król Bez Królestwa. - Musimy być gotowi na rychłe

spotkanie z Królową Xiombarg - albo przynajmniej z jej kolejnymi sługami, jeśli ona sama

ciągle jeszcze nie domyśla się, że to pogromca jej brata zjawił się tutaj i bierze nas za

zwykłych śmiertelników...

Rhalina szła na przedzie, niezbyt zainteresowana toczącą się rozmową.

- Patrzcie! - krzyknęła nagle, wskazując ręką przed siebie.

Podbiegli do niej i ujrzeli, że w równej krawędzi skały widnieje kwadratowe wycięcie

wysokością nieco przewyższające wzrost człowieka. Zgromadziwszy się wokół stwierdzili, że

w dół urwiska prowadzą schody. Miały nie więcej niż pół metra szerokości i biegły pionowo

w dół, równolegle do skalnej ściany, kilometr niżej ginąc w żółtej mgle. Straciwszy choć na

chwilę równowagę, każdy schodzący niechybnie runąłby prosto w przepaść.

Corum przypatrywał się w milczeniu skalnym stopniom. Czy istniały naprawdę? A

może była to tylko sztuczka Xiombarg? Czy nie znikną nagle, gdy oni będą w pół drogi - jeśli

w ogóle zdołają zajść tak daleko?

Lecz do wyboru mieli jedynie mozolnie posuwać się wzdłuż krawędzi, by w końcu

prawdopodobnie z powrotem znaleźć się nad Białą Rzeką. Książę zaczynał bowiem

podejrzewać, że Dolina Krwi miała kształt kolisty, w jej środku znajdowało się Jezioro

Głosów i góry, a dokoła otaczała ją Otchłań.

background image

Westchnąwszy ciężko, Corum ostrożnie stanął na pierwszym stopniu i na chwiejnych

nogach, plecami opierając się o gładką ścianę, zaczął schodzić w dół.

Cztery małe postacie powoli posuwały się po śliskich schodach, aż wreszcie krawędź

urwiska pogrążyła się w mroku, dno zaś ciągle jeszcze ginęło w żółtej mgle. Ich wędrówce

towarzyszyła przerażająca cisza. Bali się odezwać czy zrobić zbędny ruch, który mógłby

rozproszyć ich uwagę; z trudem pokonywali stopień za stopniem. Kręciło im się w głowach, a

otchłań zdawała się ściągać ich w dół. Przyciskając się do lodowatej skały, dygotali z zimna.

Byli przekonani, że jeszcze parę kroków, a stracą równowagę i spadną prosto w żółtą mgłę.

I wtedy usłyszeli hałas. Wydobywał się z mgły. Chrząka-nie, sapanie, prychanie i

rechotanie, które z każdym krokiem stawało się coraz głośniejsze.

Corum zatrzymał się i obejrzał na towarzyszy, którzy oparci o skałę także

nasłuchiwali. Tuż za nim stała Rhalina, potem Jhary, a na końcu Król Bez Królestwa.

- Znam ten odgłos - odezwał się Noreg-Dan. - Już go kiedyś słyszałem.

- Co to takiego? - szepnęła Rhalina.

- Taki hałas powodują tylko bestie Kiombarg. Mówiłem wam, że Ghanh stał na czele

Hordy Chaosu. Cóż, te odgłosy to właśnie oni. Powinniśmy byli się domyślić, co kryje się za

tą żółtą mgłą...

Corum poczuł, jak ogarnia go lodowaty chłód. Spojrzał w dół, gdzie oczekiwały ich

niewidoczne Bestie z Otchłani.

background image

Rozdział czwarty

RYDWANY CHAOSU

- Co teraz zrobimy? - szepnęła Rhalina. - Co możemy zrobić przeciwko nim?

Corum nie odpowiedział. Przytrzymując się sześciopalcą ręką, aby zachować

równowagę, wyciągnął miecz.

Dopóki żył Ghanh, nie mogli liczyć na pomoc z krainy cieni.

- Słyszycie? - zapytał Jhary. - To dziwne... skrzypienie...?

Corum skinął głową. Skrzypieniu towarzyszyło dudnienie, a wszystko razem

wydawało się jakby znajome. Zlewało się w jedno z prychaniem, sapaniem i groźnymi

pomrukami, dochodzącymi z żółtej mgły.

- Nic nie możemy na to poradzić - rzekł w końcu Corum. - Musimy iść dalej, mając

nadzieję, że wkrótce osiągniemy dno Otchłani. Tam przynajmniej będziemy mniej odsłonięci

i łatwiej przyjdzie nam walczyć z tym, co powoduje ten hałas... cokolwiek to jest...

Zaczęli ostrożnie schodzić dalej, wypatrując pierwszych śladów Bestii.

Stopa Coruma dotknęła dna, nim zdążył to sobie w pełni uświadomić. Tak

przyzwyczaił się do schodzenia, że niemal odruchowo przyciskał się do skały, szukając nogą

kolejnego stopnia. Lecz teraz stopnie się skończyły. Zobaczył nierówny, kamienisty grunt,

ginący w żółtej mgle, ale nie było ani śladu żywej istoty.

Pozostali stanęli obok niego. Wciąż słyszeli chrząkanie i rechotanie i czuli obrzydliwy

odór, lecz źródło tych dźwięków i zapachów nadal pozostawało niewidoczne. Nie ustawało

też skrzypienie i dudnienie.

W końcu Corum zobaczył to, co było ich przyczyną.

- Na Miecz Elrika! - jęknął Jhary. - To Rydwany Chaosu. Powinienem był się

domyślić!

Z mgły z turkotem wyłoniły się wielkie rydwany, ciągnięte przez gadopodobne bestie.

Wypełniały je najrozmaitsze, mniej lub bardziej zdeformowane istoty. Niektóre siedziały na

grzbietach innych. Wszystkie miały coś z człowieka, były odziane w zbroje i dzierżyły broń.

Przypominały wieprze, psy, krowy, żaby, konie; zwierzęta przekształcone w karykatury ludzi.

- Czy to Chaos tak zmienił te zwierzęta? - spytał Corum zduszonym głosem.

- Mylisz się, Corumie - rzekł Jhary.

- Co masz na myśli?

background image

- Te bestie - odezwał się Król Bez Królestwa - były niegdyś ludźmi. Wielu z nich to

moi dawni poddani, którzy sprzymierzyli się z Chaosem, gdyż widzieli, że jest potężniejszy

od Ładu...

- I taką otrzymali zapłatę? - wtrąciła Rhalina, patrząc na potwory z obrzydzeniem.

- Myślę, że nie są świadomi swej przemiany - odparł Jhary cicho. - Zbyt się

zdegenerowali, by zachować wiele wspomnień z poprzedniego życia.

Skrzypiąc kołami rydwany - wraz ze swymi parskającymi, ryczącymi i wyjącymi

załogami - zbliżyły się jeszcze bardziej.

Nie pozostało im nic innego, jak rzucić się do ucieczki. Biegli z mieczami w dłoniach

po wyboistym gruncie, krztusząc się odorem bijącym od Hordy Chaosu i lepką żółtą mgłą.

Stado zawyło radośnie, woźnice zacięli swe bestie i rydwany przyśpieszyły. Upiorne,

zdeformowane stworzenia rozkoszowały się polowaniem.

Osłabieni wcześniejszymi przeżyciami oraz brakiem wody i żywności wędrowcy nie

mogli szybko biec i w końcu wyczerpani przycupnęli za wielkim głazem. Rydwany z

diabelskimi, odczłowieczonymi istotami pędziły na nich z łoskotem, niosąc z sobą kakofonię

dźwięków i przyprawiającą o mdłości woń.

Corum miał nadzieję, że rydwany ich ominą, ale bestie Chaosu dobrze widziały we

mgle, i już pierwszy pojazd skręcił w ich kierunku. Książę wspiął się na głaz, aby znaleźć się

wyżej niż przeciwnicy. Uderzył pięścią świniopodobną istotę, która wdrapała się jego śladem.

Trafił ją w twarz, ale ona zamachnęła się nabijaną mosiężnymi ćwiekami maczugą. Corum

pchnął ją mieczem i bestia padła w konwulsjach. Także i inni zostali zaatakowani. Rhalina

skutecznie broniła się mieczem. Cała trójka walczyła zwrócona plecami w stronę głazu,

podczas gdy stojący z drugiej strony Corum ubezpieczał ich od tyłu. Nagle skoczyło na niego

jakieś psopodobne zwierzę. Miało hełm i pancerz. Zatopiło długie kły w jego ramieniu.

Jednym potężnym uderzeniem miecza rozłupał bestii pysk. Zmienione w łapy ręce chwytały

go za płaszcz, za buty, szarpały go pazurami. Miecze i maczugi wściekle uderzały tuż koło

jego stóp, a kłębiący się tłum stworzeń usiłował wspiąć się za nim po skale. Corum deptał

bestie po palcach, odrąbywał kończyny, ciął mieczem po oczach, zatapiał ostrze w sercach, a

strach, który przez cały czas ściskał mu gardło, tylko dodawał księciu sił.

Hałas wzniecany przez Hordę Chaosu coraz mocniej dźwięczał mu w uszach. Z mgły

wyłaniały się kolejne rydwany, aż wreszcie kilka ich setek otoczyło skałę.

Stało się dla niego jasne, że stado nie zamierzało na razie zabijać przeciwników.

Bestie, gdyby tylko chciały, dawno zdołałyby to uczynić. Zapewne planowały poddać ich

torturom albo zmienić w podobne do siebie istoty.

background image

Corum ze zgrozą przypomniał sobie, jak torturowali go Mabdeńczycy, i walczył

jeszcze usilniej, pragnąc sprowokować któregoś z członków stada, by go zabił.

Z wolna szala przechylała się na korzyść atakujących bestii. W końcu wokół głazu

spiętrzyło się tyle trupów, że żadne z trójki towarzyszy Coruma nie było w stanie choćby

unieść ręki, i wszyscy znaleźli się w pułapce. Tylko książę walczył nadal, siekąc wszystkich,

którzy usiłowali go pochwycić. Jednak w pewnej chwili jakieś stworzenie, wspiąwszy się na

skałę, chwyciło go od tyłu za nogi i ściągnęło w dół, gdzie znajdowali się rozbrojeni i

skrępowani Rhalina, Jhary i Król Bez Królestwa.

Przez szeregi Hordy Chaosu przecisnął się ktoś o wydłużonym końskim pysku. Wydął

pogardliwie wargi, odsłaniając wielkie, pożółkłe zęby, i zarżał radośnie. Poprawił hełm, po

czym buńczucznie wsparł dłonie na biodrach.

- Nie wiem, czy mamy się wami zająć sami - odezwał się - czy też zabrać was do

naszej pani? Być może zainteresujecie Królową Xiombarg...

- Czemu miałaby ją interesować czwórka zwykłych śmiertelników? - rzekł Corum.

- Może jesteście kimś więcej? - Człowiek-koń wyszczerzył zęby. - Na przykład

wysłannikami Ładu?

- Wiesz, że Ład już tu nie panuje!

- Lecz Ład może chcieć znów tu panować, a wy mogliście przybyć z innego wymiaru.

- Nie poznajesz mnie?! - zawołał Noreg-Dan.

Człowiek-koń podrapał się w głowę i spojrzał tępo na Króla Bez Królestwa.

- Skąd miałbym cię znać?

- Ja ciebie znam. Dostrzegam ślady twych pierwotnych rysów...

- Milcz! Nie wiem, o czym mówisz! - Człowiek-koń wyciągnął do połowy sztylet. -

Milcz!

- Nie możesz znieść tej myśli! - krzyknął Noreg-Dan. - Nazywałeś się Polib-Bav i

byłeś Księciem Temu!

Związałeś swój los z Chaosem, jeszcze zanim upadło moje królestwo...

- Nie! - prychnął człowiek-koń potrząsając głową.

W jego oczach pojawił się strach.

- Jesteś Polib-Bav i byłeś zaręczony z moją córką, którą twoja Horda Chaosu... Nieee!

Nie potrafię o tym myśleć!

- Pamięć cię zawodzi - przerwał Polib-Bav ochryple. - Jestem jedynie tym, kim

jestem.

background image

- Więc jak się nazywasz? - rzucił Noreg-Dan. - Jak się nazywasz, jeśli nie Polib-Bav,

Książę Ternu?

Człowiek-koń uderzył go w twarz swoją niezgrabną dłonią.

- Kim jestem? Jestem poddanym Królowej Xiombarg, a nie twoim.

- Nie pozwoliłbym ci na służbę u mnie - odparł król szyderczo. Z jego górnej wargi

spływała krew. - Och, spójrz, czym się stałeś, Polib-Bavie.

- Żyję. - Człowiek-koń odwrócił się. - Dowodzę tym wojskiem.

- Żałosnym wojskiem potworów! - roześmiał się Jhary.

Krowopodobna istota kopnęła go kopytem w żołądek i towarzysz bohaterów jęknął z

bólu. Zdołał jednak unieść głowę i zaśmiać się ponownie.

- Wasza degeneracja dopiero się zaczyna. Widziałem, czym stają się ludzie służący

Chaosowi - bezkształtnymi, bezwolnymi, cuchnącymi potworami!

- I co z tego? - powiedział Polib-Bav łagodniej. - Decyzja została podjęta. Nie można

jej odwrócić. Królowa Xiombarg przyrzekła nam wieczne życie.

- I będzie wieczne - stwierdził Jhary. - Tyle że nie będzie to życie. W ciągu wieków

podróżowałem po wielu krainach i widziałem, do czego prowadzi Chaos - do stagnacji. Tylko

ta jest wieczna, chyba że Ład do niej nie dopuści.

Człowiek-koń parsknął z obrzydzeniem.

- Zabierzcie ich do rydwanu - mojego rydwanu. Zawieziemy ich do Królowej

Xiombarg.

- Niegdyś byłeś przystojny, książę. - Noreg-Dan jeszcze raz spróbował podjąć

rozmowę. - Moja córka cię kochała, a ty kochałeś ją. Wtedy byłeś mi wierny.

- A teraz jestem wierny Królowej Xiombarg. - Polib-Bav odwrócił się. - Teraz to jest

jej świat. Shalod, Lord Ładu, uciekł i nigdy już tu nie wróci. Jego wojsko i sprzymierzeńcy,

jak dobrze wiesz, zostali rozgromieni w Dolinie Krwi... - Polib-Bav wskazał w górę. Wziął

cztery miecze, które podała mu żabopodobna istota, i wsunął je pod pachę. - Zabierzcie ich do

rydwanu. Jedziemy do pałacu królowej.

Gdy siłą umieszczono Coruma wraz z pozostałymi w rydwanie Polib-Bava, ogarnęła

go rozpacz. Ręce skrępowano mu z tyłu mocnymi powrozami i nie widział żadnych szans

ucieczki. Kiedy postawią go przed obliczem Królowej Xiombarg, ta natychmiast go rozpozna.

Zniszczy go, podobnie jak pozostałych, i przepadnie cała nadzieja na uratowanie Lywm-an-

Esh. Po zwycięstwie Króla Lyra siły Chaosu umocnią swą potęgę. Zostanie przyzwany

Władca Mieczy i wszystkie Piętnaście Wymiarów znajdzie się całkowicie pod kontrolą

Lordów Entropii.

background image

Leżał wraz z towarzyszami u stóp Polib-Bava, a Rydwany Piekła ruszyły po dnie

otchłani. Koła skrzypiały i stukotały, podskakując na kamieniach, i wkrótce Corum stracił

przytomność.

Obudził się, mrużąc oczy przed intensywnym światłem. Mgły już nie było. Uniósł

głowę i ujrzał wznoszące się za nimi gigantyczne urwisko. Domyślił się, że opuścili już

otchłań. Poruszali się przez rzadki las porośnięty karłowatymi, usychającymi drzewkami.

Odwrócił poobijaną głowę i spojrzał na Rhalinę. Widać było, że płakała, lecz teraz próbowała

się uśmiechnąć.

- Wyjechaliśmy z otchłani tunelem, jakieś kilka godzin temu - wyjaśniła. - Do pałacu

królowej musi być daleko. Zastanawiam się, dlaczego nie użyją magicznych sposobów, aby

się tam dostać szybciej?

- Chaos jest kapryśny - odezwał się leżący obok niej Jhary-a-Conel. - A poza tym w

świecie bez czasu nie trzeba się śpieszyć.

- Co się stało z twoim kotkiem? - spytał Corum.

- Okazał się mądrzejszy ode mnie. Odleciał. Nie widziałem...

- Cisza! - wrzasnął powożący rydwanem człowiek-koń. - Denerwuje mnie ta wasza

paplanina.

- A może cię niepokoi? - zasugerował Jhary. - Może przypomina ci, że kiedyś też

potrafiłeś logicznie myśleć i poprawnie się wypowiadać...

Polib-Bav kopnął go w twarz i Jhary jęknął, a z nosa buchnęła mu krew.

Corum ryknął i szarpnął więzy. Ujrzał w górze końską twarz Polib-Bava i usłyszał

jego śmiech.

- Sam wyglądasz dość groteskowo, przyjacielu - z tą przeszczepioną ręką i

dziwacznym okiem. Gdybym nie wiedział prawdy, rzekłbym, że służysz Chaosowi.

- Może tak jest - powiedział Corum. - Nie pytałeś o to. Po prostu założyłeś, że służę

Ładowi.

Polib-Bav zmarszczył brwi, lecz zaraz potem jego tępa twarz się rozpogodziła.

- Próbujesz mnie podejść. Nie zrobię nic, dopóki nie zobaczy cię Królowa Xiombarg...

- Machnął lejcami i zaprzęg przyśpieszył. - W końcu to chyba ty i twoi przyjaciele zabiliście

najsilniejszego członka naszego oddziału. Widzieliśmy, jak zaatakował, a potem znikł.

- Masz na myśli Ghanha? - upewnił się Corum, czując jak wstępuje w niego otucha. -

Ghanha!

W tej samej chwili Ręka Kwilą raz jeszcze poruszyła się z własnej woli i rozerwała

pęta krępujące nadgarstki Coruma.

background image

- Widzisz! - wykrzyknął Polib-Bav tryumfalnie. - To ja cię podszedłem. Wiedziałeś,

że to Ghanh został zabity. A zatem to... Co?! Uwolniłeś się! - Ściągnął lejce. - Zatrzymać się!

- Wyciągnął miecz, lecz Corum przetoczył się po podłodze rydwanu i zeskoczył na ziemię.

Zerwał przepaskę i natychmiast ujrzał jaskinię w krainie cieni, skąd poprzednio przybywali

jego sprzymierzeńcy. Tam ze zmasakrowaną głową, w kałuży zakrzepłej krwi, leżał Ghanh.

Podczas gdy wojownicy Polib-Bava rzucili się w stronę Coruma, Ręka Kwilą

przekroczyła granicę krainy cieni i skinęła na Ghanha, który niechętnie uniósł martwy łeb.

- Wypełnisz mój rozkaz - oznajmił Corum. - Potem będziesz wolny. Ale, żeby okupić

uwolnienie, musisz zabić wiele ofiar.

Ghanh nie odezwał się, lecz błysnąwszy kłami ryknął, jakby chcąc potwierdzić to, że

zrozumiał.

- Chodź! - zawołał Corum. - Chodź po swoją zdobycz.

Purpurowe skrzydła Ghanha drgnęły i bestia powoli wyfrunęła z jaskini, opuszczając

krainę cieni i raz jeszcze wkraczając w świat, z którego usunęły ją ptaki.

- Ghanh wrócił! - krzyknął Polib-Bav radośnie. - O, najdroższy, wróciłeś do nas!

Bestie znów pochwyciły Coruma, lecz tym razem książę się uśmiechał. Patrzył, jak

Ghanh wydawszy z siebie krzyk udręki przygniótł potężnym cielskiem pobliski rydwan,

owinął go skrzydłami i metodycznie miażdżył wszystkich w środku.

Stworzenia trzymające Coruma były tak zaskoczone, że zdołał się wyswobodzić.

Rzuciły się na niego, lecz Ręka Kwilą pierwszemu rozwaliła łeb, a kolejnemu strzaskała

obojczyk. Książę podbiegł do rydwanu Polib-Bava. Przywódca Hordy Chaosu zsiadłszy z

rydwanu stał obok i wpatrywał się swymi wielkimi końskimi oczami w to, co działo się z jego

towarzyszami. Nim zdążył zauważyć Coruma, Książę w Szkarłatnym Płaszczu porwał swój

miecz złożony wraz z innymi na podłodze rydwanu i wymierzył cios w jego kierunku.

Człowiek-koń odskoczył wyciągając miecz, lecz oszołomiony poruszał się ciężko i

niezdarnie. Sparował kolejne uderzenie, spróbował sam trafić Coruma, ale Vadhagh uchylił

się i szybkim pchnięciem przebił mu gardło. Charcząc w agonii, Polib-Bav zwalił się na

ziemię.

Corum szybko przeciął więzy krępujące przyjaciół, którzy odzyskawszy miecze

stanęli gotowi do walki z bestiami Chaosu. Lecz Horda, otrząsnąwszy się nieco z

zaskoczenia, rzuciła się do ucieczki. Jej rydwany rozpierzchły się pomiędzy wątłymi

drzewkami, a Ghanh, zostawiwszy swe pierwsze ofiary, wyruszył w poszukiwaniu

następnych. Corum pochylił się nad ciałem Polib-Bava i zabrał mu manierkę oraz zatknięty za

background image

pasem woreczek z czarnym chlebem. Wkrótce Horda Chaosu zniknęła im z oczu, i zostali

sami na leśnej drodze.

Książę obejrzał rydwan. Gadopodobne bestie wydawały się w miarę spokojne.

- Czy myślisz, Królu Noreg-Danie, że potrafilibyśmy tym kierować? - zapytał.

- Nie jestem pewien. Może... - Król Bez Królestwa pokręcił głową z powątpiewaniem.

- Ja mogę tym pokierować - zaofiarował się Jhary. - Miałem trochę do czynienia z

podobnymi rydwanami i ze stworzeniami, które je ciągną. - Wskoczył na rydwan tak

gwałtownie, że aż zafalowało mu rondo kapelusza i zabrzęczała sakwa, którą miał u pasa.

Chwyciwszy lejce odwrócił się do nich z szerokim uśmiechem na twarzy. - Dokąd jedziemy?

Do pałacu królowej?

- Myślę, że na razie nie - zaśmiał się Corum. - Sama pośle po nas, kiedy dowie się, co

się stało z jej Hordą. Pojedziemy tam - wskazał przed siebie. Pomógł Rhalinie wdrapać się na

rydwan. Zaczekał, aż uczyni to Noreg-Dan, po czym sam wsiadł jako ostatni. Jhary machnął

lejcami, odwrócił rydwan i wkrótce, podskakując na wybojach, pomknęli przez karłowaty

lasek, zjeżdżając ze wzgórza w dolinę pełną smukłych, ustawionych pionowo głazów.

background image

Rozdział piąty

SKAMIENIAŁA ARMIA

To nie były kamienie.

To byli ludzie.

Każdy głaz to był zamarły niczym posąg wojownik, dzierżący w rękach broń.

- To Skamieniała Armia - powiedział Noreg-Dan cicho. - Ostatni, którzy chwycili za

broń przeciw Chaosowi.

- Czy tak ich ukarano? - zapytał Corum ze zgrozą.

- Tak.

- Oni żyją? Prawda? Wiedzą, że przejeżdżamy pomiędzy nimi? - spytał Jhary

ściągając lejce.

- Tak. Słyszałem, że Królowa Xiombarg powiedziała, iż skoro tak gorąco wspierali

Ład, to powinni zakosztować tego, o co walczyli - ostatecznego celu Ładu, jakim jest wieczny

spokój - wyjaśnił Noreg-Dan.

- Czy naprawdę do tego właśnie prowadzi Ład? - Rhalina zadrżała.

- Chaos chciałby, abyśmy tak uważali - rzekł Jhary. - Lecz to nie ma znaczenia, bo

Kosmiczna Równowaga wymaga złotego środka - cząstki Chaosu, cząstki Ładu - tak że jedno

stabilizuje drugie. Różnica polega na tym, że Ład uznaje konieczność istnienia Równowagi,

podczas gdy Chaos jej zaprzecza. Ale nawet Chaos nie może sobie pozwolić na to, by ją

kompletnie odrzucić, gdyż jego poplecznicy wiedzą, że nieprzestrzeganie pewnych zasad

prowadzi do samozagłady. Dlatego Królowa Xiombarg nie ośmiela się wkraczać osobiście w

świat innego z Wielkich Starych Bogów, a posługuje się jedynie wysłannikami, jak to ma

miejsce w przypadku waszego wymiaru. Podobnie jak pozostali bogowie, nie może też

dowolnie postępować z ludźmi, nie może ich zabijać dla własnego widzimisię - istnieją

określone zasady...

- Lecz żadne zasady nie chronią tych biednych istot - wtrąciła Rhalina.

- Pewne - tak. Wciąż żyją. Nie zabiła ich.

Corum przypomniał sobie wieżę, w której znalazł serce Ariocha. Tam też byli

skamieniali ludzie.

- O ile nie zostanie bezpośrednio zaatakowana - ciągnął Jhary - Kiombarg nie może

sama zabijać ludzi. Może jednak sprawić, że zabiją ich ci, którzy jej służą. Może również na

nieokreślony czas zawiesić życie śmiertelników, tak jak to uczyniła z tymi wojownikami.

background image

- A więc Królowa Xiombarg nam nie zagraża - zauważył Corum.

- Jeśli tak chcesz to ująć - Jhary się uśmiechnął. - Lecz z całą pewnością grozi ci

niebezpieczeństwo ze strony jej sług, a tych, jak widziałeś, ma bez liku.

- Tak - potwierdził Król Bez Królestwa z przekonaniem. - Naprawdę bez liku.

Trzymając jedną ręką lejce, Jhary otrzepał swój ubiór z kurzu. Wszystkie rzeczy były

w strzępach, splamione krwią z ran, których Jhary doznał w starciu z Hordą Chaosu.

- Wiele bym dał za nowe odzienie - mruknął. - Dobiłbym targu nawet z samą

Xiombarg...

- Zbyt często wymawiamy to imię - stwierdził Noreg-Dan nerwowo. - Ściągniemy ją

sobie na głowę tym gadaniem.

Nagle całe niebo zadrżało od śmiechu.

Chmury pokryły się punkcikami złotego światła. W oddali narastała błyszcząca

pomarańczowa poświata. Skamieniali wojownicy rzucali teraz gigantyczne, wydłużone

cienie.

Jhary gwałtownym szarpnięciem osadził rydwan na miejscu. Twarz mu pobladła.

Z nieba spadł deszcz fioletowego światła.

Śmiech nie ustawał.

- Co to? - Dłoń Rhaliny powędrowała do rękojeści miecza.

- To ona. Ostrzegałem was. To ona - wymamrotał Król Bez Królestwa. Ukrył twarz w

dłoniach i skulił się cały.

- Xiombarg? - Corum również sięgnął po miecz. - Czy to Xiombarg, Noreg-Danie?

- Tak, to ona.

Ziemia zatrzęsła się od śmiechu. Kilku wojowników zachwiało się i przewróciło jak

kamienne posągi. Corum rozejrzał się, szukając źródła śmiechu. Czy dochodził z poświaty? A

może ze złotego światła? Albo fioletowego deszczu?

- Królowo Xiombarg, gdzie jesteś?! - Potrząsnął wyzywająco mieczem. Jego ludzkie

oko błyszczało groźnie. - Gdzie jesteś, diabelska istoto?

- JESTEM WSZĘDZIE! - odparł potężny, melodyjny głos. - JESTEM TYM

ŚWIATEM I TEN ŚWIAT JEST KIOMBARG!

- Jesteśmy zgubieni - wyjąkał Król Bez Królestwa.

- Powiedziałeś, że ona nie może nas zaatakować - zwrócił się Corum do Jharego-a-

Conela.

- Powiedziałem, że nie może zaatakować bezpośrednio. Ale spójrz...

background image

Corum się odwrócił. Doliną zbliżały się skacząc dziwaczne istoty. Każda miała kilka

nóg i z dziesięć macek sterczących z tułowia. Przewracały ogromnymi ślepiami i kłapały

masywnymi szczękami.

- Karmanale z Zertu - oznajmił Jhary lekko zaskoczony. Rzucił lejce i dobył miecza i

puginału. - Już się z nimi kiedyś spotkałem.

- Jak zdołałeś uciec? - spytała Rhalina.

- W owym czasie towarzyszyłem bohaterowi, który dysponował mocą zdolną je

pokonać.

- Ja też mam moc - rzucił Corum złowieszczo, sięgając ręką do przepaski. Lecz Jhary

przecząco pokręcił głową.

- Obawiam się, że nie. Karmanale z Zertu są niezniszczalne. Zarówno Ład jak i Chaos

w pewnym momencie próbowały się ich pozbyć - te niestałe istoty walczą raz po jednej, raz

po drugiej strome, bez żadnego określonego powodu. Nie mają duszy. Właściwie tak

naprawdę nie istnieją.

- W takim razie chyba nie mogą nam zrobić nic złego!

Śmiech się wzmógł.

- Zgadzam się, że, logicznie rzecz biorąc, nie powinny nam wyrządzić krzywdy -

odparł Jhary ze stoickim spokojem. - Ale obawiam się, że może być inaczej.

Do rydwanu zbliżało się około dziesięciu skaczących stworzeń. Kluczyły między

skamieniałymi wojownikami - i śpiewały.

- Karmanale z Zertu zawsze śpiewają przed ucztą - wyjaśnił Jhary. - Zawsze.

Corum zastanawiał się, czy Jhary oszalał. Potwory były tuż-tuż, a towarzysz

bohaterów gawędził sobie, jakby nieświadom niebezpieczeństwa.

Śpiew był melodyjny i sprawiał, że stwory budziły jeszcze większą grozę. Śmiech

Xiombarg, wypełniając całe niebo, brzmiał jak kontrapunkt.

Kiedy skaczące istoty były już niemal przy nich, Jhary rozłożył ramiona, trzymając w

jednej ręce miecz, a w drugiej sztylet i zawołał:

- Królowo Xiombarg! Królowo Xiombarg! Jak myślisz, kogo zabijesz?

Karmanale z Zertu zatrzymały się gwałtownie, zamarłe nagle jak armia, która je

otaczała.

- Zabiję paru śmiertelników, którzy powstali przeciw mnie i przywiedli do śmierci

tych, których kochałam - rozległ się głos tuż za ich plecami.

Corum odwrócił się i ujrzał najpiękniejszą kobietę, jaka kiedykolwiek istniała. Miała

ciemnozłote włosy z pasemkami brązu i czerni, doskonale harmonijne rysy twarzy, a jej oczy

background image

i usta zwiastowały rozkosz tysiąc razy większą, niż jakakolwiek kobieta dała mężczyźnie w

ciągu wszystkich wieków historii. Jej smukłe ciało o idealnych kształtach było odziane w

zwiewne szaty w kolorach złotym, pomarańczowym i fioletowym. Uśmiechnęła się zalotnie.

- Czy takich właśnie ludzi zabiję? - spytała. - A jeśli nie, to kogo, Mistrzu Timerasie?

- Obecnie nazywam się Jhary-a-Conel - sprostował uprzejmie. - Czy mogę ci

przedstawić...

Corum skoczył do przodu.

- Zdradziłeś nas, Jhary? Jesteś po stronie Chaosu?

- Nie jest niestety po stronie Chaosu - westchnęła Królowa. - Natomiast wiem, że

często towarzyszy tym, którzy służą Ładowi. - Spojrzała na niego czule. - W gruncie rzeczy

wcale się nie zmieniasz, Timerasie. Myślę, że najbardziej podobasz mi się w postaci

mężczyzny.

- A ty mnie w postaci kobiety, Xiombarg.

- Muszę rządzić tym światem w postaci kobiety... Znam cię jako sługusa bohaterów,

Jhary-Timerasie, więc przypuszczam, że ten przystojny Vadhagh z dziwną ręką i okiem też

jest kimś w rodzaju bohatera...

Nagle przyjrzała się bliżej Corumowi.

- JUŻ WIEM!

Jej postać zaczęła się zmieniać i powiększać gwałtownie. Twarz przeobrażała się

kolejno w oblicze szkieletu, ptaka, mężczyzny, aby w końcu ponownie stać się twarzą pięknej

kobiety. Lecz teraz nie było w niej już nic z zalotności, a Xiombarg miała pięćdziesiąt metrów

wysokości.

- JUŻ WIEM!

- Czy teraz mogę ci wreszcie przedstawić Księcia Coruma Jhaelena Irsei w

Szkarłatnym Płaszczu?

- JAK ŚMIESZ WDZIERAĆ SIĘ DO MOJEGO ŚWIATA - TY, KTÓRY

ZNISZCZYŁEŚ MEGO BRATA? WŁAŚNIE W TEJ CHWILI CI, KTÓRZY NADAL

POZOSTAJĄ MI WIERNI W JEGO ŚWIECIE, SZUKAJĄ CIĘ, ŻEBY CIĘ ZABIĆ.

JESTEŚ GŁUPCEM, ŚMIERTELNIKU! CO ZA HAŃBA! MYŚLAŁAM, ŻE MEGO

BRATA POKONAŁ WALECZNY BOHATER, LECZ TERAZ WIEM, ŻE TO

SKOŃCZONY DUREŃ! KARMANALE - PRECZ! - Skaczące istoty zniknęły. - ZGOTUJĘ

CI STRASZLIWSZĄ ZEMSTĘ, CORUMIE JHAELENIE IRSEI - I WSZYSTKIM,

KTÓRZY CI TOWARZYSZĄ!

background image

Złote światło zgasło, znikła pomarańczowa poświata i ustał fioletowy deszcz, lecz na

niebie wciąż wyraźnie odcinał się olbrzymi cień Xiombarg.

- PRZYSIĘGAM NA KOSMICZNĄ RÓWNOWAGĘ - WRÓCĘ TU, GDY

OBMYŚLĘ ODPOWIEDNIĄ FORMĘ ZEMSTY. ZNAJDĘ CIĘ WSZĘDZIE, DOKĄD

SPRÓBUJESZ UCIEC. SPRAWIĘ, IŻ POŻAŁUJESZ, ŻE KIEDYKOLWIEK SPOTKAŁEŚ

KSIĘCIA CHAOSU, ARIOCHA, I NARAZIŁEŚ SIĘ NA GNIEW JEGO SIOSTRY,

XIOMBARG!

Xiombarg znikła i znów zapadła cisza.

- Dlaczego jej powiedziałeś? - Corum był mocno wstrząśnięty. - Teraz już nie

uciekniemy! Przyrzekła ścigać nas wszędzie, dokąd się udamy - sam słyszałeś. Dlaczego to

zrobiłeś?

- Przypuszczałem, że i tak się zorientuje - wyjaśnił Jhary spokojnie. - A poza tym to

był jedyny sposób, aby nas ocalić.

- Ocalić nas?!

- Tak. Karmanale z Zertu już nam nie zagrażają. Zapewniam cię, że gdybym nie zajął

Królowej Xiombarg rozmową, to już dawno znaleźlibyśmy się w ich trzewiach.

Przypuszczam, że ona nie wiedziała, jak wyglądasz - my wszyscy wydajemy się bogom

bardzo podobni - lecz poznałaby nas po tym, jak walczymy. Corumie, tylko tak można było

powstrzymać Karmanale.

- Lecz to nam nic nie dało. Teraz i tak ześle na nas wszelkie potworności, jakie tylko

przyjdą jej do głowy. Niedługo wróci i wtedy spotka nas jeszcze gorszy los.

- Muszę nadmienić - rzekł Jhary - że miałem na względzie jeszcze coś innego. Otóż

zyskaliśmy czas, aby przyjrzeć się temu, co się do nas zbliża.

Spojrzeli we wskazanym kierunku.

To coś unosiło się w powietrzu, błyskając światłami i bucząc jednostajnie.

- Co to? - zapytał Corum.

- To jest, jak sądzę, statek powietrzny - odparł Jhary. - Mam nadzieję, że przybył, aby

nas uratować.

- Albo żeby nas zaatakować - zauważył Corum. - Nadal sądzę, że nie powinieneś był

ujawniać, kim jestem, Jhary...

- Najlepiej jest zawsze wszystko wyjaśnić - odparł Jhary wesoło.

background image

Rozdział szósty

MIASTO WE WNĘTRZU PIRAMIDY

Statek powietrzny miał kadłub z błękitnego metalu, zdobiony barwnymi,

emaliowanymi płytkami ceramicznymi, które układały się w różne skomplikowane wzory.

Jego buczenie przypominało dźwięki wydawane przez człowieka. Kiedy zaczął się opuszczać,

doleciał ich delikatny zapach migdałów.

Corum rozróżniał teraz mosiężną balustradę, żelazne, srebrne i platynowe przyrządy

oraz bogato zdobioną sterówkę. Poczuł, że ten widok jest mu znajomy - jakby jakiś dawno

zapomniany obraz z dzieciństwa. Przyglądał się ciekawie, podczas gdy pojazd zaczął

lądować. Oderwał się od niego jakiś niewielki obiekt i szybko zbliżał się w ich kierunku.

Był to kot Jharego.

Corum spojrzał na towarzysza bohaterów i nagle wybuchnął śmiechem. Kot usiadł

Jharemu na ramieniu i polizał go w ucho.

- Wysłałeś swojego kota na poszukiwanie pomocy, kiedy napadła nas Horda Chaosu! -

zawołała Rhalina, nim Corum zdołał się odezwać. - To dlatego powiedziałeś Xiombarg, kim

jest Corum. Wiedziałeś, że pomoc jest w drodze, i nie chciałeś, aby w ostatniej chwili

pokrzyżowano ci plany.

- Nie wiedziałem, czy kot sprowadzi pomoc - odparł Jhary wzruszając ramionami. -

Ale miałem taką nadzieję.

- Skąd przybył ten dziwny latający pojazd? - zapytał Król Bez Królestwa.

- A skądby indziej, jeśli nie z Miasta We Wnętrzu Piramidy? Kazałem kotu go

poszukać i wnoszę, że je znalazł.

- Jak zdołał porozumieć się z jego mieszkańcami? - zapytał Corum, gdy zbliżyli się do

błękitnego statku. - Jak dobrze wiecie, w nagłych wypadkach kot bez problemu porozumiewa

się ze mną. Jeśli potrzeba jest bardzo pilna, to zużywając więcej energii może się porozu

mieć, z kim tylko zechce.

Wąsacz zamruczał i różowym języczkiem polizał Jharego po twarzy. Towarzysz

bohaterów szepnął coś do niego i uśmiechnął się. Potem zwrócił się do Coruma.

- Lepiej się pośpieszmy. Lordowie Chaosu są porywczy i niezbyt skorzy do myślenia,

lecz Xiombarg może się w końcu zacząć zastanawiać, dlaczego zdradziłem jej twoje imię.

background image

Pojazd mierzył dobre piętnaście metrów. Wzdłuż każdej burty biegł rząd siedzeń.

Statek wydawał się pusty, lecz po chwili ze sterówki wynurzył się przystojny mężczyzna.

Podszedł do nich i widząc zaskoczenie malujące się w oczach Coruma uśmiechnął się.

Sternik powietrznego statku należał bowiem do tej samej rasy co Corum. Był

Vadhaghiem. Miał wydłużoną głowę, purpurowo-złote, skośne oczy i małe, wąskie uszy. Jego

ciało było smukłe i delikatne, lecz drzemała w nim niespożyta energia.

- Witaj, Corumie w Szkarłatnym Płaszczu - powiedział. - Przybyłem, aby zabrać cię

do Gwlas-cor-Gwrys, ostatniego na tym świecie bastionu oporu przeciw istocie, którą właśnie

spotkałeś.

Corum Jhaelen Irsei wszedł oszołomiony na pokład statku powietrznego, a sternik

wciąż się uśmiechał.

Zajęli miejsca na rufie, obok sterówki, a wysoki Vadhagh powoli uniósł statek w

powietrze i skierował go w stronę, z której przybył. Rhalina obejrzała się za siebie na las

zamarłych wojowników.

- Czy nic nie możemy zrobić dla tych biedaków? - zapytała Jharego.

- Możemy jedynie umacniać Ład we własnym świecie, tak iż pewnego dnia zdoła tu

skierować pomoc, podobnie jak teraz Chaos wysyła pomoc do naszego świata - odparł

towarzysz bohaterów.

Wkrótce znaleźli się nad obszarem grząskiej mazi, która wyrzucała w górę macki,

próbując wessać ich w siebie. Niekiedy dostrzegali twarze albo unoszące się jakby błagalnie

ręce.

- To Morze Chaosu - wyjaśnił Król Noreg-Dan. - W tym świecie jest teraz kilka takich

miejsc. Niektórzy powiadają, że ludzie służący Chaosowi ulegają w końcu takiemu

rozkładowi.

- Widziałem już coś podobnego - potwierdził Jhary.

Pod nimi przemykały osobliwe lasy i doliny, w których płonął wieczny ogień.

Widzieli rzeki ciekłego metalu i przepiękne zamki, całe z drogocennych kamieni. Niekiedy w

powietrze wzbijały się ohydne skrzydlate stwory, lecz zawracały natychmiast, gdy tylko

rozpoznały statek, choć pozornie nie miał on żadnej obrony.

- Ci ludzie muszą używać potężnych czarów, aby unieść w górę swe statki - szepnęła

Rhalina. Corum zrazu nie odpowiedział. Trwał zatopiony w myślach, usiłując przy wołać

więcej wspomnień z dzieciństwa.

- To nie czary - odezwał się w końcu. - Potrzeba jedynie paru zaklęć, a istota rzeczy

sprowadza się do mechaniki. Pewne siły wprawiają w ruch maszyny - niekiedy tak

background image

precyzyjne, że wy, Mabdeńczycy, nie możecie sobie nawet tego wyobrazić - one zaś

napędzają statki powietrzne i robią wiele innych rzeczy. Niektóre z tych maszyn potrafiły

niegdyś rozciągać materię tworzącą Granicę Światów, co pozwalało łatwo przechodzić z

jednego wymiaru w dmgi. Słyszałem, że moi przodkowie zbudowali je, ale większość

zdecydowała z nich nie korzystać, gdyż woleli robić w życiu co innego. Jak przez mgłę

pamiętam legendę o jakimś Napowietrznym Mieście - tak nazywano te latające pojazdy -

które na zawsze opuściło nasz świat, aby badać inne wymiary. Prawdopodobnie było więcej

takich miast. Wiem na pewno, że jedno uległo zniszczeniu w czasie bitwy pod Broggfythus,

rozbijając się w pobliżu Zamku Erorn - już ci o tym opowiadałem. Być może inne nazwano

Gwlas-cor-Gwrys, a obecnie jest znane jako Miasto We Wnętrzu Piramidy.

Corum mówił z podnieceniem, uśmiechając się przy tym radośnie. Położył swą ludzką

rękę na ramieniu Rhaliny.

- Och, Rhalino, czy potrafisz zrozumieć, co czuję wiedząc, że Glandyth nie zdołał

wytępić całego mojego ludu?

- Sądzę, że tak, Corumie. - Odwzajemniła uśmiech.

Powietrze wokół nich zawirowało i statek zadrżał.

- Nie obawiajcie się - zawołał sternik. - Wchodzimy w inny wymiar.

- Czy to znaczy, że uciekniemy Xiombarg? - spytał z nadzieją Król Bez Królestwa.

- Nie - odparł Jhary. - Świat Xiombarg rozciąga się na pięć wymiarów, a my tylko

przechodzimy z jednego w inny. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Światło na zewnątrz się zmieniło i wychylili się za burtę, by to zobaczyć. Pod nimi

kłębił się wielobarwny gaz.

- To surowa substancja Chaosu - wyjaśnił Jhary. - Królowa Xiombarg jeszcze nie

zrobiła z niej żadnego użytku.

Minęli chmurę gazu i przelecieli nad pasmem wzgórz, z których każde było idealnym

sześcianem wysokości trzystu metrów. Za wzgórzami rozciągała się mroczna dżungla, a dalej

krystaliczna pustynia. Kryształy nieustannie drgały, co wywoływało nieprzyjemne, wibrujące

dźwięki. Po pustyni poruszały się olbrzymie brunatne bestie o prymitywnym wyglądzie, które

żywiły się kryształami.

Potem krystaliczna pustynia ustąpiła miejsca czarnej równinie i w oddali ujrzeli

Miasto We Wnętrzu Piramidy.

Miasto rzeczywiście miało kształt wielopiętrowego sic-curatu. Na każdym poziomie

znajdowały się liczne domy. Rosły tam kwiaty, krzewy i drzewa, a na ulicach roiły się tłumy

ludzi. Ponad miastem znajdowało się pulsujące źródło zielonkawego światła. Promienie

background image

układały się w kształt piramidy otaczającej sikkurat. Kiedy podlecieli bliżej, w świetlnej

piramidzie pojawił się owal ciemniejszej zieleni, przez który pojazd przedostał się do środka.

Okrążył stojącą na samym szczycie budowlę - zbudowany wyłącznie z metalu zamek o

licznych wieżach - i podszedł do lądowania. Osiadł na ustawionej na blankach platformie.

Corum krzyknął z radości widząc tłum, który zgromadził się, aby go powitać.

- To moi rodacy! - zawołał do towarzyszy. - To wszystko moi rodacy!

Sternik wyszedł z kabiny i położył dłoń na ramieniu Coruma. Skinął ludziom w dole i

w jednej chwili, zamiast na statku, znaleźli się wśród nich. Spojrzawszy w górę, Corum

zobaczył zdumione twarze Rhaliny, Jharego i Króla Bez Królestwa wyglądających zza

balustrady pojazdu.

Corum był równie zdziwiony, gdy w chwilę później cała trójka nagle zniknęła, by

pojawić się tuż obok niego. Z witającej ich grupy wystąpił szczupły mężczyzna. Mimo

podeszłego wieku trzymał się prosto. Miał na sobie szatę z grubego materiału, a w ręku

trzymał długą laskę.

- Witajcie w ostatnim bastionie Ładu - powiedział.

Później zasiedli wokół przepięknie zdobionego stołu z rubinowego metalu. Starszy

mężczyzna przedstawił się jako Książę Yurette Hasdum Nury, dowódca Gwlas-cor-Gwrys,

Miasta We Wnętrzu Piramidy i potwierdził, że przypuszczenia Coruma były zasadniczo

słuszne.

Gdy skończyli posiłek, opowiedział, jak to po bitwie pod Broggfythus przodkowie

Coruma zdecydowali pozostać w swych zamkach i oddać się pogłębianiu wiedzy, a ci, do

których należał on sam, postanowili polecieć Napowietrznym Miastem poza Pięć Wymiarów,

przekraczając Granicę Światów. Powiodło im się, ale nie mogli wrócić w związku z dużymi

stratami energii, których nie byli w stanie wyrównać. Od tego czasu udało im się jedynie

zbadać Pięć Wymiarów nowego świata, a kiedy rozpoczęła się walka między Ładem a

Chaosem, zachowali neutralność.

- Postąpiliśmy jak głupcy. Uważaliśmy, że jesteśmy ponad takie spory. Aż w końcu

Ład poniósł klęskę, a tryumfujący Chaos wyłonił się w całej pełni, by bezkarnie tworzyć

obrzydliwe karykatury piękna. I choć uderzyliśmy wtedy na potwory Xiombarg, było już za

późno. Chaos obrósł w potęgę i nie byliśmy w stanie go pokonać. Xiombarg wysyłała i nadal

wysyła przeciw nam wojska. Zdołaliśmy się im oprzeć, choć z dużym trudem, a teraz sytuacja

jest patowa. Za jakiś czas Xiombarg skieruje przeciw nam kolejną ze swych przerażających

armii i będziemy musieli z nią walczyć. Lecz nie możemy uczynić nic ponadto. Obawiam się,

że nasze miasto to wszystko, co pozostało z Sił Ładu, nie licząc was oczywiście.

background image

- Prawo odzyskało panowanie w naszych Pięciu Wy miarach - oznajmił Corum.

Opowiedział o swoich przy godach i walce z Ariochem, w wyniku której Lord Arkyn

odzyskał władzę nad ich światem. - Lecz teraz to wszystko jest zagrożone, podobnie jak tu,

gdyż Ład nie zdążył się jeszcze umocnić, a wszystkie siły Chaosu sprzymierzyły się, aby go

pokonać.

- A więc Ład nie stracił całkowicie swej mocy! - zawołał Książę Yurette. - Nie

mieliśmy o tym pojęcia. Dowiedzieliśmy się, że Władcy Mieczy opanowali wszystkie trzy

światy. Gdybyśmy tylko mogli wrócić - przekroczyć naszym miastem Granicę Światów - i

udzielić wam pomocy! Ale to niemożliwe. Próbowaliśmy już wiele razy. W tym świecie nie

ma odpowiednich surowców, aby wytworzyć potężną energię, jakiej potrzebujemy.

- A gdybyście mieli te surowce - zapytał Corum - to ile czasu zajęłyby wam

przygotowania do powrotu?

- Niezbyt wiele. Lecz z każdym dniem stajemy się słabsi. Jeszcze kilka ataków ze

strony Xiombarg - a może wystarczy jeden potężny - i spotka nas zagłada.

Corum utkwił wzrok w blacie stołu. Czy tylko po to odnalazł pozostałych przy życiu

Vadhaghów, żeby zobaczyć, jak umierają z ręki Sił Chaosu - tak jak cała jego rodzina?

- Mieliśmy nadzieję, że polecicie z nami i ocalicie Lywm-an-Esh - stwierdził gorzko. -

A teraz dowiadujemy się, że to niemożliwe, i na dodatek wygląda na to, że my sami nie

zdołamy się stąd wydostać, aby pośpieszyć na pomoc przyjaciołom.

- Gdybyśmy tylko mieli te rzadkie minerały... - Książę Yurette urwał na moment. -

Wy moglibyście je dla nas zdobyć.

- Nie możemy wrócić - zauważył Jhary-a-Conel. - Nie zdołamy przedostać się z

powrotem do naszego świata. Gdyby to się udało, to oczywiście znaleźlibyśmy te surowce,

których potrzebujecie - a przynajmniej spróbowalibyśmy je zdobyć - lecz nawet gdyby nam

się powiodło, to i tak nie ma gwarancji, że bylibyśmy w stanie tu wrócić.

Książę zmarszczył brwi.

- Moglibyśmy wysłać jeden statek przez Granicę Światów. Mamy wystarczającą ilość

energii, aby tego dokonać, chociaż takie przedsięwzięcie niebezpiecznie osłabiłoby nasze siły

tutaj. Sądzę jednak, że warto zaryzykować.

- Tak, książę - ożywił się Corum. - Warto podjąć każde ryzyko, jeśli chcemy ocalić

Ład.

Podczas gdy książę naradzał się z naukowcami, czwórka wędrowców podziwiała

uroki Gwlas-cor-Gwrys. Miasto wykonano w całości z różnych gatunków metalu. Lecz był to

background image

metal tak cudowny, o tak przedziwnej strukturze i bogatych kolorach, że nawet Corum nie

wiedział, jak go wytworzono. Metalowe były wieże, kopuły, łuki, okna, ulice, a także rampy i

schody pomiędzy kolejnymi tarasami. Miasto funkcjonowało całkowicie niezależnie od

otaczającego je świata. Nawet powietrze było wytwarzane w obrębie lśniącej piramidy

zielonego światła, której blask otaczał Gwlas-cor-Gwrys ze wszystkich stron.

Mieszkańcy Miasta We Wnętrzu Piramidy byli pochłonięci swoimi codziennymi

sprawami. Niektórzy zajmowali się pielęgnacją ogrodów, inni pilnowali rozdziału żywności;

było też wielu artystów, którzy grali skomponowane przez siebie melodie, albo wystawiali

namalowane na jedwabiu lub szkle obrazy. Te ostatnie techniką wykonania przypominały

dzieła przodków Coruma, lecz często różniły się od nich stylem i tematyką, co nie zawsze się

księciu podobało - może dlatego, że wyglądało dlań obco.

Pokazano im ogromne, wspaniałe maszyny utrzymujące miasto przy życiu, a także

broń chroniącą je przed atakami Chaosu. Zaprowadzono ich również do pomieszczeń, w

których stały statki powietrzne. Obejrzeli szkoły, restauracje, muzea i galerie sztuki. Corum

odnalazł to wszystko, co jak sądził, zniszczyli bezpowrotnie Glandyth-a-Krae i jego

barbarzyńcy. Lecz teraz temu wszystkiemu również groziła zagłada, której sprawcą miała być

ta sama siła - Chaos.

Zjedli posiłek i położyli się spać, a w tym czasie ich sfatygowane ubrania i części

uzbrojenia zostały dokładnie skopiowane przez krawców i snycerzy z Gwlas-cor-Gwrys.

Kiedy się obudzili, znaleźli nowiutkie ubiory identyczne z tymi, które zdążyły się już

zniszczyć od chwili gdy wyruszyli w drogę.

Jhary-a-Conel był szczególnie ujęty tym dowodem gościnności mieszkańców miasta, i

kiedy w końcu wezwano ich do Księcia Yurette, wylewnie wyraził swą wdzięczność.

- Statek powietrzny jest gotów - oznajmił książę z powagą. - Musicie się pośpieszyć,

bo doniesiono mi, że Królowa Xiombarg szykuje przeciw nam potężny atak.

- Czy osłabieni utratą energii zdołacie go odeprzeć? - zapytał Jhary.

- Ufam, że tak.

- Wybacz, książę - Król Bez Królestwa wysunął się do przodu - lecz wolałbym

pozostać tu, z tobą. Skoro w moim własnym świecie Ład ma stoczyć bitwę z Chaosem, to

chcę w niej wziąć udział.

- Będzie, jak sobie życzysz - skinął głową Yurette. - A teraz szybko, Książę Corumie.

Statek powietrzny czeka na dachu. Stańcie na tej okrągłej mozaice, a zostaniecie tam

przeniesieni. Żegnajcie!

background image

Ustawili się na podłodze we wskazanym miejscu i w mgnieniu oka znaleźli się

ponownie na pokładzie latającego pojazdu.

Zastali tam tego samego sternika, który powitał ich za pierwszym razem.

- Jestem Bwydyth-a-Horn - przedstawił się. - Usiądźcie, proszę, tam gdzie przedtem, i

mocno trzymajcie się poręczy.

- Spójrzcie! - Corum wskazał na czarną równinę rozciągającą się poza obrębem

zielonej piramidy. Ponownie pojawił się na niej ogromny cień Królowej Xiombarg. Na jej

twarzy malowała się wściekłość. Za królową postępowała nieprzeliczona armia

demonicznych wojowników.

Statek powietrzny wzbił się w górę i przez ciemnozielony otwór wydostali się na

zewnątrz, w świat rozbrzmiewający diabolicznym jazgotem.

Lecz ponad wszystko wybijał się mściwy, budzący grozę śmiech Xiombarg, Królowej

Chaosu.

-

PRZEDTEM TYLKO SIĘ Z NIMI BAWIŁAM DLA WŁASNEJ

PRZYJEMNOŚCI! LECZ TERAZ, GDY UDZIELILI SCHRONIENIA ZABÓJCY MEGO

BRATA, SKONAJĄ W MĘCZARNIACH!

Powietrze zawirowało, a pojazd otoczyła kula zielonego światła. Miasto We Wnętrzu

Piramidy, armia rodem z piekła, Królowa Xiombarg - wszystko zniknęło. Statkiem zaczęło

wściekle rzucać na wszystkie strony. Buczenie stawało się coraz wyższe, aż w końcu przeszło

w żałosne zawodzenie.

W tym momencie opuścili świat Xiombarg i powrócili do świata Arkyna, Lorda Ładu.

Lecieli nad krajem Lywm-an-Esh - niewiele różnił się od świata, który przed chwilą

opuścili. Tu również Chaos był w pełnym natarciu.

background image

KSIĘGA TRZECIA,

w której Książę Corum i jego towarzysze prowadzą wojnę, odnoszą zwycięstwo i

rozmyślają nad dziwnymi sposobami, jakimi posługuje się Ład

background image

Rozdział pierwszy

HORDA Z PIEKŁA

Nad płonącymi wioskami i miasteczkami unosiły się gęste kłęby dymu. Znajdowali

się na południowy-wschód od rzeki Ogyn, w księstwie Kernow-a-Laun, i było jasne, że jedna

z armii Króla Lyra-a-Brode wylądowała na wybrzeżu, na południe od Góry Moidel.

- Zastanawiam się, czy Glandyth już odkrył naszą ucieczkę - odezwał się Corum. Z

pokładu statku powietrznego patrzył ze smutkiem na płonący kraj. Zbiory uległy zniszczeniu,

w letnim słońcu rozkładały się trupy, wyrżnięto nawet zwierzęta. Rhalina odwróciła wzrok,

nie mogąc dłużej patrzeć na to, co zrobiono z jej ojczyzną.

- Na pewno - powiedziała cicho. - Ich armie już od jakiegoś czasu są w tym kraju.

Od czasu do czasu widzieli grupki barbarzyńców dosiadających niedużych, kudłatych

koników albo jadących na rydwanach. Plądrowali oni to, co jeszcze zostało, choć w osadach

nie było już nikogo, kogo mogliby zabić czy poddać torturom. Niekiedy dostrzegali również

uciekinierów zdążających na południe, w stronę gór, gdzie zapewne spodziewali się znaleźć

schronienie.

Gdy wreszcie dotarli do rzeki Ogyn, okazało się, że jej nurt zatamowały ciała. Gniły

tam trupy całych rodzin, a także martwe bydło, psy i konie. Barbarzyńcy posuwali się za

główną armią szeroką lawą pilnując, by nie pozostała przy życiu żadna istota. Twarze Coruma

i Jharego przybrały surowy wyraz, a Rhalina nie kryła już dłużej łez. Odór śmierci stał się nie

do zniesienia. Denerwowało ich, że statek powietrzny nie może płynąć prędzej, choć i tak

poruszał się szybciej niż najszybszy koń.

W pewnej chwili zobaczyli samotną zagrodę.

Ojciec zapędzał do domu gromadkę dzieci, trzymając w ręce stary, zardzewiały

pałasz. Matka wznosiła naprędce prowizoryczną barykadę.

Corum dostrzegł, co było źródłem ich strachu. Kilkunastu barbarzyńców pędziło

doliną w stronę zabudowań. Wrzeszczeli przeraźliwie i gwałtownie wymachiwali

pochodniami.

Książę w Szkarłatnym Płaszczu widział już takich Mab-deńczyków, to oni schwytali

go i torturowali. Ci nie różnili się niczym od Dendledhyssów Glandytha-a-Krae, z wyjątkiem

tego, że jechali konno, a nie na rydwanach. Mieli na sobie brudne skóry zwierzęce i cali byli

obwieszeni zdobycznymi bransoletami i naszyjnikami. Włosy mieli przewiązane przepaskami

obszytymi drogocennymi klejnotami.

background image

Corum pobiegł do sterówki.

- Musimy wylądować - powiedział chrapliwie do Bwydytha-a-Horna. - Tam jest

rodzina... zaraz ją napadną...

- Ależ, Książę Corumie - Bwydyth spojrzał na niego ze smutkiem - nie mamy czasu. -

Poklepał się po kieszeni kurtki. - Jeśli chcemy ocalić nasze miasto, a tym samym Lywm-an-

Esh, musimy jak najszybciej dostarczyć wykaz potrzebnych substancji do Halwygu-nan-

Vake...

- Ląduj - rozkazał Corum.

- Jak sobie życzysz, Książę - rzekł cicho Bwydyth. Pomanipulował przyrządami

sterowniczymi, spoglądając w dół przez wizjer, który pozwalał mu obserwować to, co działo

się w dole. - Czy to ta chałupa?

- Tak.

Statek powietrzny zaczął się zniżać. Corum wybiegł na pokład, aby wszystko widzieć.

Barbarzyńcy dostrzegli pojazd, ściągnęli cugle i wpatrywali się weń osłupiali. Statek zaczął

kołować, szukając miejsca do lądowania w ciasno zabudowanej zagrodzie. Kury rozpierzchły

się z głośnym gdakaniem, gdy padł na nie jego cień. Jakiś prosiak w popłochu uciekł do

chlewu.

W miarę jak zbliżali się do ziemi, odgłos silników stawał się coraz niższy.

- Miej miecz w pogotowiu, Mistrzu Jhary - rzucił Corum.

Ale towarzysz bohaterów już trzymał broń w ręce.

- Jest ich z dziesięciu, albo i więcej - ostrzegł. - A nas tylko dwóch. Czy użyjesz swej

magicznej mocy?

- Mam nadzieję, że to nie będzie potrzebne. Czuję wstręt do wszystkiego, co jest

związane z Chaosem.

- Jednak dwóch przeciwko dziesięciu...

- Jest jeszcze sternik i wieśniak.

Jhary zacisnął usta i nie odezwał się więcej. Statek uderzył o ziemię. Ze sterówki

wyłonił się ściskając w rękach długi berdysz Bwydyth-a-Horn.

- Kim jesteście? - usłyszeli przerażony głos z niskiego, drewnianego domu.

- Przyjaciółmi - zawołał Corum, a zwracając się do sternika dodał: - Zabierz kobietę i

dzieci na pokład. Spróbujemy ich przez ten czas zatrzymać.

Przeskoczył przez barierkę. Jhary podążył jego śladem i stanął niepewnie na ziemi,

jako że odwykł od podłoża, które się pod nim nie kołysało.

background image

Barbarzyńcy zbliżali się ostrożnie, lecz ich przywódca zaśmiał się zobaczywszy, jak

niewielu mają przeciwników, wydał krwiożerczy okrzyk, odrzucił pochodnię i wyciągnął zza

pasa olbrzymią maczugę. Spiął konia ostrogami i bez trudu przeskoczył wiklinową barykadę

wzniesioną przez wieśniaków. Corum uskoczył przed ciosem i maczuga świsnęła tuż koło

jego hełmu. Ciął mieczem trafiając mężczyznę w kolano. Mabdeńczyk zawył z wściekłości. J

hary przeskoczył zaporę i pobiegł po porzuconą pochodnię, a pozostali barbarzyńcy rzucili się

w jego kierunku. Zdołał jednak uciec z powrotem na podwórko i podpalił wiklinę. W chwili

gdy następny jeździec przeskakiwał nad barykadą, zaczynały ją ogarniać płomienie. Jhary

cisnął sztylet i trafił barbarzyńcę prosto w oko. Mabdeńczyk jęknął i zwalił się z konia.

Towarzysz bohaterów chwycił lejce i dosiadł krnąbrnego wierzchowca. Koń rzucił się

gwałtownie, gdy Jhary spróbował go zawrócić. W tym czasie barykada paliła się już na dobre.

Corum ponownie uchylił się przed nabijaną kłami zwierząt maczugą. Dostrzegłszy lukę

pchnął dowódcę barbarzyńców mieczem i przebił mu bok. Mężczyzna chwycił się za ranę i

osunął bezwładnie w siodle, a koń uniósł go poza podwórko. Książę w Szkarłatnym Płaszczu

zobaczył, jak inni próbują zmusić swe wierzchowce, by pokonały buchającą dymem zaporę.

Tymczasem Bwydyth pomagał młodej żonie gospodarza przenieść na statek

powietrzny dziecinne łóżeczko. Towarzyszyli im dwaj mali chłopcy i nieco starsza

dziewczynka. Sam gospodarz, ciągle nieco ogłuszony tym, co się działo, zamykał pochód

ściskając oburącz zardzewiały pałasz.

Nagle trzech jeźdźców zdołało przeskoczyć barykadę i rzuciło się na całą grupę.

Jhary był jednak na miejscu. Odzyskawszy swój sztylet, rzucił nim ponownie, znów

trafiając najbliższego napastnika w oko. Barbarzyńca zwalił się do tyłu, a jego stopy gładko

wysunęły się ze skórzanych pętli, które zastępowały mu strzemiona. Corum podbiegł i

wskoczył na konia. Sparował mieczem cios ciężkiego topora wojennego. Przesunął ostrzem

po trzonku topora, tak że napastnik musiał skrócić uchwyt i miał kłopoty z cofnięciem broni.

Kiedy barbarzyńca siłował się z toporem, Jhary zaskoczył go od tyłu i dźgnął mieczem w

plecy tak potężnie, że ostrze wyszło z drugiej strony. Pojawili się kolejni Mabdeńczycy.

Wieśniak podciął konia pod jednym z wojowników, i zanim barbarzyńca zdołał się wyplątać

z siodła, rozrąbał go na pół, posługując się mieczem jak drwal siekierą.

Kobieta i dzieci były już na statku. Książę rozpłatał gardło kolejnemu

Mabdeńczykowi i schylił się, próbując odciągnąć wieśniaka, który w zapamiętaniu

masakrował trupa swej ofiary. Wskazał na statek. Z początku chłop jakby nie zrozumiał, ale

potem cisnął zakrwawiony pałasz i pobiegł w kierunku pojazdu. Corum rozprawił się z

ostatnim przeciwnikiem. Jhary zsiadł z konia, by wyciągnąć swój sztylet, a książę zawrócił

background image

wierzchowca i podał mu rękę. Jhary schował broń do pochwy i przy pomocy Coruma wspiął

się na konia. Razem pogalopowali do statku powietrznego. Wspięli się na pokład, a statek

natychmiast uniósł się w górę, przebijając się przez pełne dymu powietrze. Na ziemi pozostali

dwaj jeźdźcy, gapiąc się ze zdumieniem na znikający pojazd. Miny mieli niewesołe, gdyż

oczekiwali łatwego łupu, a tymczasem stracili większość towarzyszy, zdobycz zaś wymykała

im się z rąk.

- Mój inwentarz - zmartwił się gospodarz, spoglądając w dół.

- Ciesz się, że żyjecie - rzucił Jhary.

Rhalina pocieszała szlochającą kobietę. Margrabina również wyjęła miecz, gotowa w

razie potrzeby przyłączyć się do mężczyzn, ale teraz broń spoczywała bezczynnie obok niej,

ona sama zaś trzymała na rękach najmłodszego chłopca i głaskała go po główce.

Kot Jharego wyjrzał ostrożnie z kryjówki pod siedzeniem, upewnił się, że

niebezpieczeństwo już minęło i zatrzepotawszy skrzydłami usadowił się ponownie na

ramieniu swego pana.

- Czy wiesz coś o ich głównej armii? - spytał wieśniaka Corum. Książę w Szkarłatnym

Płaszczu opatrywał niewielką ranę, jaką otrzymał w swą ludzką rękę.

- Słyszałem... różne rzeczy. Słyszałem, że ta armia nie składa się wcale z ludzi.

- To możliwe - przytaknął Corum. - Ale czy nie wiesz przypadkiem, gdzie się teraz

znajduje?

- Zbliża się do Halwygu... a może już tam jest. Za przeproszeniem, panie, dokąd nas

zabieracie?

- Obawiam się, że właśnie do Halwygu - odparł Corum.

Statek powietrzny dalej leciał nad spustoszonym krajem. Zauważyli, że grupy

najeźdźców byty teraz większe i niewątpliwie stanowiły część głównych sił. Wielu

barbarzyńców dostrzegało lecący nad nimi pojazd; niektórzy usiłowali trafić go włócznią lub

wypuszczali w jego kierunku parę strzał. Rychło jednak wracali do podpalania, grabienia i

mordowania.

Corum nie tego jednak najbardziej się obawiał, ale magicznych mocy, którymi

dysponował Lyr-a-Brode.

- Czy wszędzie jest tak samo? - spytał wieśniak, ponuro spoglądając na ziemię.

- Z tego, co wiemy, to tak. Na Halwyg idą dwie armie - jedna ze wschodu, a druga z

zachodu. Nie podejrzewam, by barbarzyńcy z Bro-an-Mabden byli bardziej litościwi od

swych towarzyszy. - Corum odwrócił się od barierki.

background image

- Zastanawiam się, co stało się z miastem Llarak-an-Fol - powiedziała Rhalina

kołysząc śpiące dziecko. - Czy Beldan tam został, czy też zdołał dotrzeć z naszymi ludźmi do

Halwygu? I co się dzieje z księciem?

- Ufam, że wkrótce się tego dowiemy. - Jhary pozwolił małemu, ciemnowłosemu

chłopczykowi pogłaskać kota, który zniósł tę pieszczotę ze stoickim spokojem.

Corum nerwowo chodził po pokładzie, wypatrując kwiecistych wież stolicy.

- Spójrz tam - odezwał się nagle Jhary. - Oto twoja Horda z Piekła.

Corum wyjrzał za burtę i zobaczył płynącą w dole rzekę ciał i stali. Pieszo, konno i na

rydwanach ciągnęły tysiące Mabdeńczyków. A także ci, którzy nie pochodzili z Mab-denu -

przywołani czarami, wezwani z innych światów rządzonych przez Chaos. Była tam Armia

Psa - potężne, biegnące susami bestie wielkości koni, bardziej przypominające lisy niż psy.

Nadciągała również Armia Niedźwiedzia - każdy ogromny niedźwiedź szedł wyprostowany

niosąc tarczę i pałkę. Wraz z nimi posuwała się Armia Chaosu - zdeformowani wojownicy,

podobni do tych, których napotkali w żółtej otchłani. Prowadził ich wysoki jeździec, cały

zakuty w błyszczącą zbroję - niewątpliwie wysłannik Królowej Xiombarg, o którym słyszeli

już wcześniej.

Na wprost maszerującej czeredy znajdowały się mury Halwygu-nan-Vake, które z tej

odległości układały się w skomplikowany kwiatowy ornament.

Z szeregów upiornej hordy dochodziło bicie bębnów, a przeraźliwy odgłos piszczałek

wzywał do mordu. W niebo wzbijał się docierający aż do statku powietrznego, mrożący krew

w żyłach rechot, a z gardła psów wydobywało się wycie - szydercze wycie w oczekiwaniu

łatwego zwycięstwa.

Corum splunął w dół, znów czując w nozdrzach odór Chaosu. Ogarnął go gniew i jego

ludzkie oko stało się niemal czarne, ze złoto połyskującą tęczówką. Jeszcze raz splunął na

ciągnącą dołem odrażającą armię. W sercu księcia odżyła nienawiść do Mabdeńczyków,

którzy wymordowali jego rodzinę, a jego samego okaleczyli. Z gardła wyrwał mu się dziki

okrzyk, a ręka odruchowo powędrowała do rękojeści miecza. Zobaczył chorągiew Lyra-a-

Brode - prosty, zniszczony kawałek materii ze znakami Psa i Niedźwiedzia. W szeregach

barbarzyńców zawzięcie wypatrywał swego największego wroga, Hrabiego Glandytha-a-

Krae.

- Corumie - odezwała się Rhalina - nie trać niepotrzebnie sił. Spróbuj się uspokoić i

zachowaj energię na walkę, która nas niechybnie czeka!

background image

Opadł na siedzenie, a jego ludzkie oko powoli odzyskiwało swą zwykłą barwę. Dyszał

ciężko jak jeden z psów maszerujących pod nimi, klejnoty zaś pokrywające jego osłonięte,

nienaturalne oko pulsowały swoim własnym gniewem...

Widząc go takim, Rhalina zadrżała. Niemal nie przypominał śmiertelnika, wyglądał

jak opętany półbóg z naj-mroczniejszych mabdeńskich legend, i jej miłość ku niemu ustąpiła

miejsca przerażeniu.

Corum szlochając ukrył zmienioną twarz w dłoniach. Trwał tak, póki nie opuścił go

ten nastrój i nie mógł znów normalnie spojrzeć na Rhalinę. Gniew i walka, by go stłumić,

wyczerpały księcia. Blady i bez sił wyciągnął się na siedzeniu, przytrzymując się jedną ręką

mosiężnej poręczy statku powietrznego, który właśnie zaczął kołować nad Halwygiem.

- Jeszcze niewiele ponad kilometr - powiedział Jhary półgłosem. - Jeśli nic ich nie

powstrzyma, do rana otoczą miasto.

- Żadna z naszych armii nie zdoła ich powstrzymać - rzekła z rozpaczą Rhalina. -

Obawiam się, że panowanie Lorda Arkyna nie potrwa długo.

Bębny grzmiały tryumfalnie, a piszczałki wciąż obwieszczały zwycięstwo. Wycie

Armii Psa, ryki Armii Niedźwiedzia, chichot i wrzask Armii Chaosu, drżenie ziemi pod

kopytami końskich kopyt, chrzęst uprzęży, szczęk oręża, turkot obitych żelaznymi obręczami

kół rydwanów i potężny śmiech barbarzyńców - wszystko to narastało z każdą chwilą, w

miarę jak piekielna armia nieuchronnie zbliżała się ku Miastu Kwiatów.

background image

Rozdział drugi

OBLĘŻENIE

Słońce chyliło się już ku zachodowi, a statek powietrzny krążył coraz niżej nad

zamarłym w ciszy miastem, którego wieże gromkim echem odbijały hałas wzniecany przez

maszerującą nieubłaganie w jego kierunku szatańską hordę.

Na ulicach i w parkach Halwygu obozowali znużeni żołnierze o przekrwionych

oczach, zajmując każdy skrawek wolnego miejsca, jaki tylko zdołali znaleźć. Podeptano

kwiaty, a krzewy ogołocono z jadalnych owoców, aby nakarmić wojowników, których siły

barbarzyńców zmusiły do odwrotu do miasta. Żołnierze byli tak zmęczeni, że tylko paru z

nich uniosło głowy, gdy statek powietrzny przelatywał nad nimi w drodze do pałacu Króla

Onalda. Wylądował na opustoszałych blankach, ale niemal natychmiast pojawili się strażnicy

- w hełmach z rozkolca i pancerzach z masy perłowej, trzymający okrągłe tarcze z wielkich

muszli, charakterystyczne dla Lywm-an-Eshu, uzbrojeni w miecze i włócznie - i rzucili się,

by pojmać pasażerów pojazdu, najwyraźniej biorąc ich za nieprzyjaciół. Jednak ujrzawszy

Rhalinę i Coruma, z ulgą opuścili broń. Kilku z nich odniosło rany w dotychczasowych

walkach z wojskami barbarzyńców, a wszystkim przydałby się dłuższy wypoczynek.

- Książę Corumie - odezwał się dowódca - zawiadomię króla, że jesteś.

- Dziękuję. Mam nadzieję, że w tym czasie twoi żołnierze zaopiekują się tymi ludźmi,

których niedawno ocaliliśmy z rąk bandy Lyra.

- Uczynimy to, choć jedzenia jest bardzo niewiele.

- Dla zdobycia żywności możecie użyć statku powietrznego - oznajmił Corum po

krótkim namyśle. - Choć pod żadnym pozorem nie wolno go narażać na niebezpieczeństwo.

Może uda się znaleźć w okolicy coś do jedzenia.

- Książę, oto spis niezwykle rzadkich minerałów - zwrócił się do Coruma sternik,

wręczając mu zwitek wyjęty z kieszeni kurtki - które są potrzebne naszemu miastu, jeżeli ma

podjąć próbę ponownego przedarcia się przez Granicę Światów.

- Jeśli uda się wezwać Arkyna - odparł Corum - jemu przekażę tę listę, gdyż jako bóg

wie więcej o tych sprawach, niż ktokolwiek z nas.

W tej samej co poprzednio, prostej komnacie wciąż zawalonej mapami kraju zastali

zasępionego Króla Onalda.

- Jak sobie radzi twoje państwo, królu? - spytał Jhary-a-Conel na powitanie.

background image

- Trudno to już nazwać państwem. Spychano nas coraz dalej i dalej, aż wreszcie nasze

niedobitki zgromadziły się tu, w Halwygu... - Wskazał na wielką mapę Lywm-an-Eshu -

hrabstwo Arluth-a-Kal - zdobyte od strony morza przez najeźdźców z Bro-an-Mabden,

hrabstwo Pengarde z jego starożytną stolicą Enyn-an-Aldarn - spalone do gołej ziemi, a

płomienie doszły aż do Jeziora Calenyk. Słyszałem, że w księstwie Oryn-nan-Calywn

stawiają jeszcze opór w górach na południu, podobnie jak w księstwie Haun-a-Gwyragh - ale

Bedwilral-nan-Rywn oraz hrabstwo Gal-a-Gorow zostały całkowicie zajęte. O księstwie

Palantyrn-an-Kenak nie mam żadnych wieści...

- Padło - powiedział Corum.

- Ach tak, padło...

- Okrążają nas ze wszystkich stron - stwierdził Jhary, uważnie studiując mapę. -

Wysadzili wojska na każdym wybrzeżu, potem systematycznie zacieśniali pętlę. Wszystkie

oddziały zdążają w jednym kierunku, do Halwygu-nan- Vake. Nie podejrzewałbym

barbarzyńców o umiejętność zaplanowania tak wyszukanej strategii... ani o to, że zdołają się

jej potem trzymać...

- Zapominasz o wysłanniku Xiombarg - zauważył Książę w Szkarłatnym Płaszczu. -

Na pewno opracował ten plan, a potem pomógł im w jego realizacji.

- Czy mówisz o tej istocie w lśniącej zbroi, jadącej na czele swej zdeformowanej

armii? - spytał Król Onald.

- Tak. Czy wiesz coś więcej na jego temat?

- Nic, co mogłoby nam pomóc. Według relacji tych, którzy się z nim zetknęli, jest

niepodatny na zranienia i, jak sam powiedziałeś, w dużej mierze przyczynił się do tego, że

barbarzyńska armia działa w sposób tak zorganizowany.

Często można go zobaczyć u boku Króla Lyra. Podobno nazywa się Gaynor, Książę

Gaynor Przeklęty...

- Często pojawia się przy tego rodzaju konfliktach - przytaknął Jhary. - Jest skazany

na to, by służyć Chaosowi przez całą wieczność. A wiec teraz jest pachołkiem Królowej

Xiombarg? To lepsza pozycja niż te, które zdarzało mu się zajmować w przeszłości... czy

przyszłości... sam nie wiem...

- Nawet bez pomocy Chaosu - Król posłał Jharemu przeciągłe spojrzenie -

dziesięciokrotnie przewyższaliby nas liczbą. Jednak jako że mamy lepszą broń i doskonalszą

taktykę, moglibyśmy stawiać im opór latami, zdołali byśmy powstrzymać ich na wybrzeżach

- ale ten Książę Gaynor doradza im na każdym kroku. I jego rady są dobre.

- Ma duże doświadczenie - wtrącił Jhary, pocierając podbródek.

background image

- Jak długo zdołacie wytrzymać oblężenie? - spytała Rhalina.

- Nie wiem - odparł Onald. Wzruszył ramionami i wyjrzał przez okno na zatłoczone

miasto. - Żołnierze są wyczerpani, mury nie są zbyt wysokie, a po stronie Lyra walczy

Chaos...

- Lepiej czym prędzej udajmy się do Świątyni Ładu - stwierdził Corum - i spróbujmy

przywołać Lorda Arkyna.

Jadąc zatłoczonymi ulicami widzieli wokół siebie zrozpaczone twarze. Szerokie aleje

były zatarasowane przez wozy, a na trawnikach płonęły ogniska. Połowa żołnierzy odniosła

mniej lub bardziej poważne rany, wielu nie miało dostatecznego uzbrojenia. Nie wyglądało na

to, by Halwyg miał szansę odeprzeć choćby pierwszy atak Lyra. „Oblężenie nie potrwa

długo”, pomyślał Corum, torując sobie drogę przez tłum.

Wreszcie dotarli do celu. Tereny świątynne były usłane rannymi. Kapłan Aleryon-a-

Nyvish czekał przy wejściu, jakby spodziewał się ich przybycia.

- Czy znaleźliście pomoc? - spytał niecierpliwie.

- Być może - odparł Corum. - Ale musimy porozmawiać z Lordem Arkynem. Czy

możesz go przywołać?

- Już na was czeka. Przybył jakiś czas temu.

Pośpiesznie zagłębili się w chłodny mrok budynku. Wnętrze wypełniały ułożone

materace - czekały na rannych i umierających.

- Jak się wam powiodło w świecie Xiombarg? - Z cienia wyłonił się przystojny

mężczyzna, którego postać przybrał Lord Arkyn.

Książę opowiedział mu o wszystkim, co się wydarzyło. Arkyna wyraźnie zaniepokoiło

to, co usłyszał.

- Daj mi tę listę - rzekł wyciągając rękę. - Poszukam substancji potrzebnych Miastu

We Wnętrzu Piramidy. Ale nawet ja będę potrzebował na to trochę czasu.

- A na razie przyszłość dwóch oblężonych miast stoi pod znakiem zapytania -

stwierdziła Rhalina. - Gwlas-cor-Gwrys w świecie Xiombarg i Halwyg-nan-Vake tutaj. Los

jednego zależy od losu drugiego.

- W walce Ładu z Chaosem takie korelacje zdarzają się dosyć często - mruknął Jhary.

- Tak, to prawda - zgodził się Arkyn. - Musicie utrzymać się w Halwygu do mojego

powrotu, choć i to nie daje pewności, że Gwlas-cor-Gwrys również się ostoi. Sprzyja nam

jedynie to, że Królowa Xiombarg musi skupiać uwagę na dwóch bitwach - jednej w moim

świecie, a drugiej w jej własnym.

background image

- Jednak Książę Gaynor Przeklęty godnie ją tu zastępuje - zauważył Corum.

- Gdyby udało się pokonać Gaynora - rzekł Arkyn - barbarzyńcy straciliby dużo ze

swej przewagi. Nie mają zmysłu taktycznego i bez księcia zapanowałby zamęt.

- Ale już sama ich liczba zapewnia im dużą przewagę - przypomniał Jhary. - A

przecież jest jeszcze Armia Psa i Armia Niedźwiedzia...

- Zgoda, Mistrzu Jhary. Nadal jednak twierdzę, że najgroźniejszym wrogiem jest

Gaynor Przeklęty.

- No, ale on jest niezniszczalny.

- Może go pokonać tylko ktoś równie potężny i naznaczony przez los jak on sam. -

Arkyn spojrzał znacząco na Coruma. - To jednak wymagałoby wielkiej odwagi i mogłoby się

skończyć śmiercią ich obu...

- Przemyślę twoje słowa, Lordzie Arkynie. - Corum pochylił głowę.

- A teraz już czas na mnie.

Przystojny mężczyzna zniknął i zostali w świątyni sami.

Corum spojrzał na Rhalinę, a potem na Jharego. Obydwoje unikali jego wzroku.

Zdawali sobie sprawę z tego, co prosił go Lord Arkyn i jaką odpowiedzialność złożył na jego

barki.

Książę się zasępił. Dotknął pokrytej klejnotami przepaski zacisnął nienaturalną,

sześciopalcą dłoń.

- Z Okiem Rhynna i Ręką Kwilą - powiedział - odrażającymi darami Shoola,

zaszczepionymi zarówno w mą duszę, jak i ciało, spróbuję uwolnić ten świat od Księcia

Gaynora Przeklętego.

background image

Rozdział trzeci

KSIĄŻĘ GAYNOR PRZEKLĘTY

Niegdyś był bohaterem - odezwał się Jhary, gdy tego samego wieczora stali na

murach, spoglądając na tysiące ognisk rozpalonych przez otaczające miasto wojska Chaosu -

ten Książę Gaynor. On także walczył po stronie Ładu. Ale potem rozpalony gwałtowną

namiętnością - może do jakiejś kobiety - zdradził i związał swój los z Chaosem. Został

ukarany - niektórzy mówią, że przez Kosmiczną Równowagę - i teraz już nigdy nie może

stanąć po stronie Ładu ani zaznać jego dobrodziejstw. Musi na wieki służyć Chaosowi, tak

jak ty przez całą wieczność służysz Ładowi...

- Przez całą wieczność? - spytał Corum zaniepokojony.

- Nie powiem już na ten temat ani słowa - odparł Jhary. - Ty niekiedy doświadczasz

spokoju. Księciu Gaynorowi pozostaje jedynie pamięć tego, czym jest spokój, ale nigdy go

już nie odzyska.

- Nawet po śmierci?

- Został skazany na to, by nigdy nie umrzeć, gdyż w śmierci można znaleźć ukojenie,

nawet jeśli trwa ona tylko chwilę przed powtórnym narodzeniem.

- A zatem nie mogę go zabić?

- Nie. Podobnie jak nie możesz zabić żadnego z Wielkich Starych Bogów. Ale możesz

go usunąć z tego świata. Jednakże musisz wiedzieć, jak to uczynić...

- A ty to wiesz?

- Myślę, że tak. - Szli wolno wzdłuż murów. Jhary w zamyśleniu pochylił głowę. -

Pamiętam opowieści, że Gaynora może zwyciężyć tylko ktoś służący Ładowi, jeśli odsłoni

jego przyłbicę i spojrzy mu w twarz. Ale aby otworzyć tę przyłbicę, potrzebna jest moc

większa niż ma jakikolwiek śmiertelnik. To jest wyznaczony przez los magiczny warunek

pokonania Przeklętego Księcia. Nic więcej nie wiem.

- Dobre i to - stwierdził Corum bez entuzjazmu.

- Tak.

- To musi się stać jeszcze dzisiaj. Nie spodziewają się ataku z naszej strony, zwłaszcza

w pierwszą noc oblężenia. Musimy wyprawić się przeciwko Armii Chaosu, błyskawicznie

uderzyć i spróbować zabić - czy też usunąć z tego świata Księcia Gaynora Przeklętego. To on

ma władzę nad tymi zdeformowanymi istotami i gdy go zabraknie, wszystkie powrócą tam,

skąd przybyły...

background image

- Jaki prosty plan - zauważył sarkastycznie towarzysz bohaterów. - Kto z nami

pojedzie? Widziałem w pobliżu Beldana.

- Nie będę narażał życia żadnego z obrońców. Będą potrzebni, jeśli plan zawiedzie.

Pojedziemy sami - zadecydował Corum.

Jhary westchnął i wzruszył ramionami.

- Lepiej tu zostań, mały przyjacielu - powiedział do kota.

Skradali się w ciemnościach, prowadząc wierzchowce. Owinęli im kopyta grubymi

szmatami, by stłumić hałas. Zmierzali w stronę obozu Armii Chaosu, gdzie świętujący

Mabdeńczycy trzymali słabe straże.

Sam zapach wystarczył, aby rozpoznać miejsce postoju piekielnej bandy Księcia

Gaynora. Półludzie krążyli dokoła w dziwacznych, rytualnych pląsach przypominających

bardziej ruchy parzących się zwierząt niż taniec. Mieli tępe, zwierzęce twarze, obwisłe wargi

i mętne spojrzenia. Wszyscy pili mnóstwo cierpkiego wina, żeby zapomnieć o tym, kim byli,

zanim oddali się zepsuciu Chaosu.

Książę Gaynor siedział przy ognisku w samym środku obozowiska. Od stóp do głów

był zakuty w błyszczącą zbroję, która w blasku płomieni mieniła się na zmianę srebrem i

złotem, czasem przybierając także barwę stalowoniebieską. Z hełmu zwisał ciemnożółty

pióropusz, a na pancerzu wyryto herb Chaosu - rozchodzące się promieniście osiem strzał,

które, jak utrzymywał Chaos, wyobrażały bogactwo możliwości tkwiących w jego filozofii.

Książę nie uczestniczył w zabawie. Nie jadł ani nie pił. Prawie nie zwracał uwagi na swoich

wojowników. Zakute w stal ręce spoczywały na rękojeści wielkiego miecza, który także

przybierał na przemian barwę srebrną, złotą i stalowoniebieską. Cały był jakby wykuty z

jednego kawałka metalu - Książę Gaynor Przeklęty.

Miejsce postoju Armii Chaosu - podobnie jak zlokalizowane po drugiej stronie

obozowiska Armii Psa i Niedźwiedzia - znajdowało się w pewnej odległości od głównego

obozu barbarzyńców. Nim tam dotarli, musieli prześlizgnąć się obok kilku chrapiących

strażników. W pewnej chwili minęła ich grupka zataczających się ludzi Lyra, ale ponieważ

Corum i Jhary mieli na sobie płaszcze z kapturami, barbarzyńcy poświęcili im zaledwie

przelotne spojrzenie. Żaden z nich nie przypuszczał, aby obrońcy Halwygu ośmielili się we

dwójkę zakraść do ich obozu.

Gdy dotarli do granicy światła i znaleźli się już blisko kotłującej się tłuszczy ludzi-

zwierząt, dosiedli koni, po czym przez dłuższą chwilę wpatrywali się w tajemniczą postać

Księcia Przeklętego.

background image

Przez cały czas Gaynor ani razu się nie poruszył. Siedział na wysokim ozdobnym

siodle w kolorach czerni i bieli, z ręką na głowni szerokiego pałasza, i bez cienia

zainteresowania obserwował hulankę swej świty.

W końcu wolno wjechali w krąg światła rzucanego przez ognisko i Książę Corum

Jhalen Irsei, Sługa Ładu, znalazł się twarzą w twarz z Księciem Gaynorem Przeklętym, Sługą

Chaosu.

Corum miał na sobie kompletny ubiór bojowy Vadhag-hów - misterną srebrną

kolczugę, stożkowaty hełm i szkarłatną szatę. W prawej dłoni dzierżył długą włócznię, a w

lewej - wielką okrągłą tarczę.

Książę Gaynor podniósł się z miejsca i ręką dał znak do zakończenia zabawy. Upiorne

istoty odwróciły się, by spojrzeć na Coruma, a rozpoznawszy go zaczęły warczeć i wydawać

gniewne pomruki.

- Milczeć! - rozkazał Książę Przeklęty, występując naprzód i wyciągając miecz. -

Niech któryś osiodła mojego rumaka, bo podejrzewam, że Książę Corum i jego przyjaciel

przybyli, by ze mną walczyć. - Jego głos był wibrujący i jakby lekko rozbawiony, ale gdzieś

na dnie czaił się tragiczny smutek.

- Czy staniesz, aby walczyć ze mną sam na sam, Książę Gaynorze? - zapytał Corum.

- Niby czemu miałbym to robić? - zaśmiał się Książę Chaosu. - Już od dawna nie

przestrzegani twych rycerskich zasad, Książę Corumie. Poza tym ślubowałem mojej pani,

Królowej Xiombarg, że użyję wszelkich sposobów, aby cię zniszczyć. Nigdy nie widziałem,

żeby kogoś naprawdę nienawidziła, ale ciebie, Vadhaghu, nienawidzi. O, jakże cię

nienawidzi!

- Może dlatego, że się mnie boi - stwierdził Książę w Szkarłatnym Płaszczu.

- Tak, to możliwe.

- A zatem rzucisz przeciw nam całą swą bandę?

- A dlaczegóż by nie? Skoro byliście na tyle głupi, aby tu przychodzić...

- Nie masz dumy?

- Nie, myślę, że nie.

- Ani honoru?

- Nie.

- Ani odwagi?

- Obawiam się, że w ogóle nie posiadam żadnych określonych cech... Obawiam się...

właśnie, może jedynie strach.

- Przynajmniej jesteś uczciwy.

background image

- Jeśli chcesz tak uważać... - Spoza zamkniętej przyłbicy rozległ się głośny śmiech. -

Po co przybyłeś do mego obozu, Książę Corumie?

- Dobrze wiesz po co.

- Masz nadzieję mnie zabić, gdyż jestem mózgiem kierującym mięśniami

barbarzyńców? Świetny pomysł. Ale mnie nie można zabić. Gdyby to było możliwe...

Wielokrotnie modliłem się o śmierć... Łudzisz się, że jeśli mnie pokonasz, zdobędziesz czas

potrzebny na wzmocnienie obrony miasta. Może by się tak stało, ale z przykrością będę cię

musiał zabić, pozbawiając w ten sposób Halwyg-nan-Vake głównego źródła wiedzy i

zaradności.

- Skoro nie można cię zabić, to dlaczego nie chcesz ze mną walczyć osobiście?

- Nie będę tracił czasu. Wszyscy do mnie!

Zdeformowani ludzie-zwierzęta ustawili się za swym panem. Ten zaś dosiadł białego

wierzchowca, na którym umieszczono wysokie, lśniące czernią i bielą siodło. Gaynor wziął

podaną mu włócznię i uniósł tarczę.

Corum zsunął z oka pokrytą klejnotami przepaskę i spojrzał poza Księcia Gaynora i

jego wojowników, w jaskinię w krainie cieni, gdzie przebywały jego ostatnie ofiary.

Znajdowała się tam Horda Chaosu, jeszcze mniej przypominająca ludzi po zetknięciu się z

potężnymi skrzydłami Ghanha, a wraz z nią jej przywódca o twarzy konia, Polib-Bav. Ręka

Kwilą sięgnęła do krainy cieni i przyzwała stado na pomoc Corumowi.

- A teraz Chaos raz jeszcze zmierzy się z Chaosem! - zawołał Corum. - Weź swą

zdobycz, Polib-Bavie, a uwolnisz się z Otchłani!

Horda Chaosu uderzyła na obóz Gaynora i zaatakowała bratnie bestie, i podłość starła

się z podłością, a plugastwo z plugastwem. Istoty psopodobne walczyły z krowopo-dobnymi,

a koniopodobne z żabopodobnymi. Gęsto padały ciosy pałek, noży i toporów. Z masy

walczących stworzeń dochodziły wrzaski, pomruki, wycia, jęki, przekleństwa, piski i

przerażający chichot. Widząc to wszystko Książę Gaynor Przeklęty odwrócił konia i stanął

naprzeciw Coruma.

- Gratuluję ci, Książę w Szkarłatnym Płaszczu. Widzę, że nie liczyłeś na moją

rycerskość. Cóż, czy obaj będziecie ze mną walczyć?

- Nie - odparł Corum szykując włócznię i unosząc się w siodle, tak że opierał się

jedynie o jego górną część i niemal stał w strzemionach. - Mój przyjaciel jest tu po to, by

zanieść wiadomość o wyniku naszego starcia, gdybym ja zginął. Będzie walczył jedynie we

własnej obronie.

background image

- Uczciwy pojedynek, co? - zaśmiał się ponownie Książę Gaynor. - A więc dobrze! -

On także poprawił się w siodle, przyjmując pozycję do walki.

Potem zaatakował.

Corum spiął konia ostrogami i skierował go na wroga. Uniósł włócznię, a tarczą

osłonił twarz, gdyż w przeciwieństwie do Gaynora nie miał przyłbicy.

Kiedy pędził naprzód, blask zbroi Gaynora niemal go oślepił. Zamachnął się i z całej

siły cisnął włócznią w głowę przeciwnika. Trafiła w sam środek hełmu, ale nie zdołała go

przebić ani choćby zarysować. Jednak Gaynor zachwiał się w siodle i przez chwilę nie był w

stanie zadać ciosu. Corum miał więc czas, by wyciągnąć rękę i pochwycić drzewce swej

odskakującej włóczni. Gaynor roześmiał się na ten widok i wymierzył pchnięcie w twarz

swego wroga, ale Książę w Szkarłatnym Płaszczu zasłonił się tarczą.

Wokół nich w dalszym ciągu toczyła się zażarta walka pomiędzy dwiema watahami

ludzi-bestii. Horda Chaosu była mniej liczna od sił Gaynora, ale miała tę przewagę, że jej

członków, raz już zabitych, nie można było uśmiercić ponownie.

Tymczasem oba konie zawróciły, potykając się i niemal zrzucając jeźdźców.

Przytrzymując się uzdy, Corum po raz drugi rzucił włócznią. Znowu udało mu się trafić

Księcia Przeklętego, który zwalił się na błotnistą murawę, nie puszczając jednak włóczni.

Błyskawicznie poderwał się i rzucił nią w Vadhagha. Broń wbiła się w tarczę, a ostrze

zatrzymało się o milimetry od zakrytego przepaską oka Coruma. Z włócznią tkwiącą w tarczy

Książę w Szkarłatnym Płaszczu dobył miecza i natarł na przeciwnika. Gaynor z dzikim

okrzykiem sięgnął po pałasz, unosząc jednocześnie tarczę, by zasłonić się przed ciosem

Vadhagha. Sam zaś wymierzył cios w nogi konia. Podcięte zwierzę upadło, zrzucając Coruma

na ziemię.

Książę Przeklęty uniósł miecz i mimo ciężkiej, stalowej zbroi szybko podbiegł do

usiłującego się podnieść przeciwnika. Miecz Gaynora ze świstem opadł w dół, lecz napotkał

tarczę Vadhagha. Ostrze przebiło warstwy skóry, metalu i drewna, ale zatrzymało się na

żelaznym grocie włóczni, wciąż jeszcze tkwiącym w tarczy. Corum zadał cios w nogi swego

wroga, ale Książę Przeklęty podskoczył, unikając uderzenia. W tym czasie Książę w

Szkarłatnym Płaszczu przetoczył się do tyłu i wreszcie zdołał wstać. Jego skruszona tarcza do

niczego się już nie nadawała.

Śmiech Gaynora nie ustawał, odbijając się głuchym echem w wiecznie zamkniętym

hełmie.

- Dobrze walczysz, Corumie, ale jesteś śmiertelny, a ja już nie!

background image

Odgłosy bitwy postawiły na nogi resztę obozowiska, ale barbarzyńcy nie bardzo

wiedzieli, co się dzieje. Przywykli do tego, by słuchać Lyra, który z kolei polegał na

rozkazach Księcia Przeklętego. Teraz zaś Gaynor nie miał czasu, by powiedzieć Lyrowi, co

ma robić.

Obaj przeciwnicy okrążali się nawzajem, podczas gdy obok nich stworzeni przez

Chaos ludzie-bestie wciąż toczyli śmiertelną walkę.

Z mroku wyzierały przestraszone twarze Mabdeńczyków, którzy obserwowali starcie,

nie bardzo rozumiejąc, jak do niego doszło.

Corum odrzucił tarczę i sześciopalcą Ręką Kwilą sięgnął do tyłu po topór bojowy.

Zwiększył dystans do przeciwnika i mocniej zacisnął palce na broni. Topór był doskonale

wyważony i świetnie nadawał się do rzucania; używała go piechota Vadhaghów w czasach

wojen z Nhadraghami. Corum miał nadzieję, że Gaynor nie zorientuje się w jego zamiarach.

Błyskawicznie uniósł ramię i cisnął topór, który ze świstem przeciął powietrze - i trafił

w nadstawioną tarczę.

Jednak siła uderzenia zachwiała Gaynorem, a tarcza pękła na pół. Odrzucił jej resztki i

oburącz chwycił pałasz, zbliżając się do swego wroga.

Corum sparował pierwszy cios, potem drugi i trzeci, ale gwałtowny atak Gaynora

spychał go do tyłu. Książę w Szkarłatnym Płaszczu uskoczył w bok i wymierzył pchnięcie w

spoiwo zbroi przeciwnika. Książę Przeklęty błyskawicznie przerzucił miecz do prawej ręki i

odbił uderzenie. Cofnął się dwa kroki i dyszał ciężko. Corum słyszał dochodzący z wnętrza

hełmu świszczący oddech.

- Może i jesteś nieśmiertelny, książę, ale męczysz się jak inni ludzie.

- Nie możesz mnie zabić! Czy myślisz, że nie pragnę śmierci?

- A więc poddaj się. - Corum także z trudem łapał powietrze. Serce waliło mu jak

młotem, a w piersiach czuł przygniatający ciężar. - Poddaj się, a przekonasz się, czy nie

zdołam cię zabić!

- Poddając się, złamałbym przysięgę złożoną Królowej Xiombarg.

- A więc jednak wiesz, co to honor?

- Honor? - zaśmiał się Gaynor. - Nie honor, ale strach - już ci mówiłem. Jeśli ją

zdradzę, Xiombarg mnie ukarze. Nie sądzę, byś potrafił zrozumieć, co to oznacza, Książę w

Szkarłatnym Płaszczu. - Wymachując pałaszem ponownie natarł na Coruma.

Vadhagh schylił się przed ciosem i uderzył przeciwnika w nogi tak potężnie, że jedno

z kolan wygięło się na moment. Książę Przeklęty uskoczył w tył i rzucił szybkie spojrzenie na

swych podwładnych.

background image

Horda Chaosu właśnie kończyła się z nimi rozprawiać. Istoty przywołane przez

Coruma z krainy cieni kolejno zabierały swój łup i znikały tam, skąd przyszły.

Z dzikim okrzykiem Gaynor jeszcze raz rzucił się na przeciwnika. Zebrawszy

wszystkie siły, Książę w Szkarłatnym Płaszczu odbił cios i sam zaatakował. Lecz Gaynor

doskoczył i chwycił go za rękę trzymającą miecz. Uniósł pałasz, by uderzyć Coruma w

głowę. Vadhagh zdołał się jednak wyswobodzić. Ostrze trafiło go w bark, przecinając

pierwszą warstwę kolczugi, lecz zatrzymując się na drugiej.

Teraz był jednak zupełnie bezbronny. Gaynor chwycił jego miecz i trzymał go

zwycięsko w lewej ręce.

- Poddaj się, Książę Corumie. Poddaj się, a daruję ci życie.

- Aby móc zawieźć mnie swej pani, Xiombarg.

- Nie mam wyboru.

- A zatem nie poddam się!

- Więc będę musiał cię zabić - westchnął Gaynor. Rzucił miecz Coruma na ziemię i

zacisnął obie dłonie na rękojeści pałasza. Ruszył naprzód, by skończyć ze swym wrogiem.

background image

Rozdział czwarty

ATAK BARBARZYŃCÓW

Corum instynktownie uniósł ramiona, aby zasłonić się przed ciosem Gaynora, i w tym

momencie coś stało się z Ręką Kwilą.

Niejeden raz Ręka ocaliła mu życie - często wyprzedzając atak - i obecnie znów

samorzutnie sięgnęła w górę i chwyciła za ostrze broni Gaynora. Wyrwała pałasz z ręki

Księcia Przeklętego i z potworną siłą kilkakrotnie uderzyła go po głowie rękojeścią.

Książę Gaynor zachwiał się i z jękiem osunął na kolana.

Corum skoczył naprzód i chwycił go od tyłu za szyję.

- Poddajesz się, książę?

- Nie mogę się poddać - wydusił Gaynor. - Nie mam jak się poddać.

Lecz poniechał oporu, a złowieszcza Ręka Kwilą pociągnęła gwałtownie za jego

przyłbicę.

- NIE! - krzyknął pojąwszy zamiar Coruma. - Nie rób tego. Żaden człowiek nie może

ujrzeć mojej twarzy! - Zaczął się wić i rzucać, lecz Corum trzymał go mocno, a Ręka Kwilą

ponownie szarpnęła za przyłbicę.

- PROSZĘ!

Przyłbica uniosła się odrobinę.

- BŁAGAM CIĘ, KSIĄŻĘ W SZKARŁATNYM PŁASZCZU! PUŚĆ MNIE, A NIE

BĘDĘ JUŻ Z TOBĄ WALCZYŁ!

- Nie masz prawa do takiej przysięgi - przypomniał mu Corum gniewnie. - Należysz

do Xiombarg i nie masz własnej woli ani honoru.

- Miej litość, Książę Corumie - powtórzył Gaynor błagalnie.

- A ja nie mam prawa do litości nad tobą, bo służę Arkynowi - powiedział Corum.

Ręka Kwilą po raz trzeci pociągnęła przyłbicę, i ta odskoczyła.

Corum ujrzał młodą twarz, w której kłębiło się mrowie białych robaków. Z twarzy

wyzierały czerwone, martwe oczy. Wszystkie potworności, których kiedykolwiek był

świadkiem, nie mogły się równać z tym jednym przerażającym widokiem. Jego krzyk zlał się

z krzykiem Księcia Gaynora Przeklętego. Twarz księcia zaczęła gnić i rozpadać się,

przyjmując upiorny trupi kolor i wydzielając fetor, przy którym niczym był odór Hordy

Chaosu. Corum obserwował, jak twarz zmienia rysy. Czasem stawała się obliczem

mężczyzny w średnim wieku, kiedy indziej kobiety albo chłopca - a raz przelotnie rozpoznał

background image

w niej siebie samego. Ile różnych masek nosił Gaynor przez wszystkie wieki swego

potępienia? Corum widział miliony lat rozpaczy przebiegające przez oblicze księcia, a ono

wciąż kłębiło się robactwem, czerwone oczy płonęły strachem i cierpieniem, a kolejne twarze

zmieniały się bez końca...

To trwało więcej niż miliony lat - eony bólu i cierpienia. Taka była cena za nieznaną

zbrodnię Gaynora, za zdradę przysięgi, którą złożył Ładowi. Przy czym ten los stał się jego

udziałem nie z ręki Ładu, ale mocą wyroku Kosmicznej Równowagi. Jakaż to była zbrodnia,

jeśli zachowująca neutralność Równowaga zdecydowała się na działanie? Pewne wskazówki

co do tego pojawiały się i znikały na różnych obliczach migających w hełmie. Corum zwolnił

uścisk na szyi Gaynora, a zamiast tego objął rękami jego udręczoną głowę i zapłakał nad

Księciem Przeklętym, który wciąż na nowo ponosił karę, jaka nigdy nie powinna stać się

udziałem żadnej istoty.

Szlochając pomyślał, że tak wyglądała ostateczna sprawiedliwość - lub

niesprawiedliwość, co w owej chwili wydawało mu się tym samym.

Jednak nawet w tej chwili Książę Gaynor nie umierał, lecz jedynie przechodził z

jednej formy egzystencji w inną. Wkrótce w jakimś obcym świecie, nieskończenie odległym

od Piętnastu Wymiarów i światów rządzonych przez Władców Mieczy, znów podejmie

naznaczoną mu przez los służbę Chaosowi.

W końcu twarz zniknęła. Lśniąca zbroja była pusta. Książę Gaynor Przeklęty odszedł.

Corum oszołomiony podniósł głowę. Jak przez mgłę usłyszał głos Jharego-a-Conela.

- Szybko, Corumie, weź konia Gaynora! Barbarzyńcy zdołali się otrząsnąć, a my nie

mamy tu już czego szukać.

Towarzysz bohaterów potrząsnął go za ramię. Książę wstał i odnalazł swój miecz,

który leżał tam, gdzie cisnął go Gaynor. Z pomocą Jharego wspiął się na błyszczące siodło w

kolorach czerni i bieli.

W chwilę później gnali w kierunku murów Halwygu-nan-Vake, ścigani przez

wyjących Mabdeńczyków.

Otwarto bramę, aby ich wpuścić, po czym natychmiast ją zamknięto. Zsiadając z koni

słyszeli, jak barbarzyńcy bezskutecznie tłuką pięściami w okute żelazem belki. Król Onald i

Rhalina czekali na nich z niecierpliwością.

- Co z Księciem Gaynorem? - zawołał Onald. - Żyje?

- Tak - odparł Corum bezbarwnie. - Wciąż żyje.

- A więc przegrałeś!

background image

- Nie. - Corum oddalił się, prowadząc konia swego wroga. Nie chciał teraz rozmawiać

z nikim, nawet z Rhalina.

Król ruszył za nim, ale przystanął i spojrzał pytająco na Jharego-a-Conela.

- Corum nie przegrał? - zapytał.

- Książe Gaynor już nam nie zagraża - wyjaśnił Jhary zmęczonym głosem. - Corum go

pokonał. Barbarzyńcy stracili mózg, który nimi kierował - pozostała im tylko ich liczba i siła

mięśni, a także Psy i Niedźwiedzie. - Zaśmiał się bez cienia wesołości w głosie. - Tylko tyle,

Królu Onaldzie.

Spojrzeli na Coruma, który szedł przygarbiony, ledwo powłócząc nogami.

- Dopilnuję przygotowań do obrony - rzekł Onald. - Myślę, że rano zaatakują.

- Ja też tak sądzę - powiedziała Rhalina. Kierowana nagłym impulsem miała ochotę

podejść do Coruma, ale się od tego powstrzymała.

O świcie wojska Króla Lyra-a-Brode połączyły się z wojskami z Bro-an-Mabdenu i

wraz z Armiami Psa i Niedźwiedzia zaczęły podchodzić pod Halwyg-nan-Vake.

Na niskich wałach Halwygu tłoczyli się wojownicy. Barbarzyńcy, pokładając ufność

w taktyce Księcia Gaynora i jego Zastępów Chaosu, które pomogły im zdobyć wszystkie inne

miasta, nie prowadzili ze sobą machin oblęż-niczych. Było ich jednak bardzo wielu - tak

wielu, że ich szeregi rozciągały się aż po horyzont. Jechali konno i na rydwanach lub

maszerowali pieszo.

Corum odpoczywał parę godzin, choć nie mógł zasnąć. Wciąż stała mu przed oczami

twarz Księcia Gaynora. Starał się wskrzesić w sobie nienawiść do Glandytha-a-Krae i szukał

hrabiego wśród hordy barbarzyńców, ale nigdzie go nie było. Może nadal tropił Coruma w

okolicach Góry Moidel.

Król Lyr dosiadał potężnego wierzchowca, a w dłoniach ściskał prymitywny

proporzec wojenny. Obok niego jechał Kronekyn-a-Drok, wódz szczepów Bro-an-Mabden,

garbus i półidiota, którego dość trafnie przezywano Ropuchą.

Barbarzyńcy nadciągali w nieładzie, bez żadnego planu. Cronekyn rozglądał się

nerwowo, jakby niepewny, czy bez Księcia Gaynora zdoła zapanować nad tak wielką siłą.

Król Lyr-a-Brode uniósł masywny miecz i w tej samej chwili z tyłu posypał się grad

płonących strzał, które z gwizdem opadły na Halwyg, podpalając zeschnięte, nie podlewane

od wielu dni krzaki. Lecz Król Onald był na to przygotowany. Już od wielu dni mieszkańcy

gromadzili urynę, aby nią gasić ogień. Onald znał los innych obleganych miast w swoim

królestwie i zarządził to, co było konieczne.

background image

Kilku obrońców zachwiało się, trafionych ognistymi strzałami. Jeden z nich z twarzą

w płomieniach przebiegł obok Coruma, ale książę nie zwrócił na niego większej uwagi.

Z dzikim wrzaskiem barbarzyńcy rzucili się w kierunku wałów i zaczęli wdzierać się

na nie po drabinach oblęż-niczych.

Atak na Halwyg zaczął się na dobre.

Corum szukał wzrokiem Armii Psa i Niedźwiedzia, zastanawiając się, kiedy zostaną

przeciw nim użyte, lecz napastnicy zdawali się trzymać je w rezerwie, choć trudno było

zgadnąć dlaczego.

Jego uwaga na powrót zwróciła się ku bardziej bezpośredniemu zagrożeniu. Jakiś

barbarzyńca z pochodnią w dłoni i sztyletem w zębach z trudem wspiął się na mur. Krzyknął

zaskoczony, gdy Corum ciął go mieczem. Lecz za nim wdzierali się następni.

Przez cały dzień Corum walczył jak automat i czynił to bardzo skutecznie. W innych

miejscach fortyfikacji Rhalina, Jhary i Beldan kierowali oddziałami obrońców. Padło tysiąc

barbarzyńców, lecz zastąpił ich tysiąc innych, gdyż Lyr miał na tyle rozsądku, by pozwolić

swym ludziom wypocząć, i rzucał ich do walki falami. Obrońcy miasta nie mogli sobie

pozwolić na podobną strategię. Każdy, kto zdołał unieść miecz, potrzebny był w walce.

Corumowi huczało w głowie od wrzasków i zgiełku bitwy. Zabił chyba ze dwudziestu

ludzi, ale ledwie był tego świadom. Miał rozdartą w wielu miejscach kolczugę, a z kilku

pomniejszych ran płynęła mu krew, ale tego też nie zauważał.

Spadły kolejne płonące strzały; kobiety i dzieci rzuciły się z wiadrami, aby gasić

ogień.

Za plecami obrońców unosiły się kłęby dymu, przed nimi tłoczyli się cuchnący

barbarzyńcy. Wszystkich ogarnął szał bitwy. Mury były zbryzgane krwią i powalane ludzkimi

wnętrznościami, a ziemia usłana porzuconą bronią. Trupy spiętrzono w stosy, bezskutecznie

próbując podwyższyć blanki i powstrzymać atak.

Poniżej Mabdeńczycy usiłowali rozwalić bramę taranami z pni drzew, lecz

wzmacniane żelazem grube drewno wciąż jeszcze wytrzymywało uderzenia.

Choć odgłosy bitwy dochodziły do niego jak przez mgłę, Corurn zdawał sobie sprawę,

że jego walka z Księciem Przeklętym nie poszła na marne. Nie ulegało wątpliwości, że pod

wodzą Gaynora i przy wsparciu jego stworów z piekła rodem barbarzyńcy dawno zdobyliby

miasto.

Ale ile czasu im jeszcze zostało? Kiedy wróci Arkyn z substancjami, których

potrzebował Książę Yurette? Czy Miasto We Wnętrzu Piramidy jeszcze się broniło?

background image

Corum uśmiechnął się ponuro. Xiombarg na pewno już wie, że pokonał jej

wysłannika. Jej gniew będzie jeszcze większy, podobnie jak poczucie bezsilności. Może to

osłabi impet uderzenia na Gwlas-cor-Gwrys?

A może jeszcze je wzmocni? „

Spróbował odpędzić od siebie te myśli. Nie mogły w niczym pomóc. Podniósł

włócznię rzuconą przez jakiegoś barbarzyńcę i cisnął ją z powrotem. Utkwiła w brzuchu

wojownika mabdeńskiego, który zachwiał się, chwycił oburącz za drzewce, a w chwilę potem

zwalił się głową w dół, tam gdzie spoczywały już inne trupy.

Zaraz po południu barbarzyńcy zaczęli się wycofywać, zabierając ze sobą poległych.

Corum widział, jak Lyr i Cronekyn naradzają się. Być może zastanawiali się, czy

rzucić do walki Armie Psa i Niedźwiedzia. Albo rozważali nową strategię, która pozwoliłaby

im uniknąć tak wielkich strat? A może straty nie miały dla nich znaczenia?

Podbiegł do niego jakiś chłopiec.

- Książę Corumie, mam wiadomość. Aleryon cię oczekuje.

Corum chwiejnie zszedł z muru i wsiadł do rydwanu. Powoli ruszył w stronę świątyni.

Świątynia i jej dziedziniec były teraz w całości wypełnione rannymi. Aleryon czekał

przy wejściu.

- Czy Arkyn wrócił?

- Tak, książę.

Corum wkroczył do środka i rozejrzał się pytająco po leżących na posadzce ludziach.

- Oni umierają - rzekł Aleryon cicho. - Prawie nic do nich nie dociera. Nie musimy się

obawiać o dyskrecję przy tych biedakach.

Arkyn raz jeszcze wyłonił się z cienia. Mimo iż był bogiem i postać, którą przybrał,

nie stanowiła jego prawdziwej postaci, wyglądał na zmęczonego.

- Proszę - powiedział, wręczając Corumowi małe pudełeczko ze zwykłego

bezbarwnego metalu. - Nie otwieraj go, bo jest wypełnione substancją o wielkiej mocy i jej

promieniowanie mogłoby cię zabić. Daj to wysłannikowi Gwlas-cor-Gwrysu i powiedz mu,

żeby znów prze kroczył Granicę Światów swoim powietrznym statkiem.

- Ale on nie ma energii na powrót - przypomniał

Corum.

- Otworzę dla niego przejście. Mam nadzieję, że mi się uda, choć jestem bliski

wyczerpania. Xiombarg na różne sposoby usiłuje mnie osłabić. Nie wiem, czy zdołam znaleźć

przesmyk blisko Gwlas-cor-Gwrysu, ale spróbuję. Jeśli znajdzie się daleko od miasta, to

dotarcie tam może okazać się niebezpieczne. Zrobię, co w mojej mocy.

background image

Corum skinął głową i zabrał kasetkę.

- Módlmy się, aby Gwlas-cor-Gwrys jeszcze istniało.

- Tylko nie módl się do mnie. - Arkyn posłał mu sarkastyczny uśmiech. - Wiem tyle

co ty.

Corum wybiegł ze świątyni, ściskając pudełeczko. Było ciężkie i całe pulsowało.

Wdrapał się na rydwan, zaciął konie i pognał opustoszałymi ulicami do pałacu Króla Onalda.

Pędem wbiegł schodami na dach, gdzie czekał statek powietrzny. Przekazał sternikowi słowa

Lorda Ar-kyna i podał mu kasetkę. Bwydyth popatrzył na nią niepewnie, ale schował ją

pieczołowicie w sterówce.

- Żegnaj, Bwydythu-a-Horn - powiedział Corum z powagą. - Obyś odnalazł swe

Miasto We Wnętrzu Piramidy i sprowadził je do nas na czas.

Bwydyth pomachał mu, unosząc pojazd w powietrze. Nagle na niebie ukazała się

nieregularna szczelina. Z trudem utrzymywała swój kształt, cała iskrzyła się i drgała. Za nią

widać było oślepiające złotym blaskiem niebo, gdzieniegdzie znaczone pomarańczowym i

fioletowym światłem. Z nieba dochodził krzyk.

Statek powietrzny przeleciał przez szczelinę, która zamknęła się za nim, i po chwili

nie było już po niej śladu.

Książę przez moment stał wpatrując się w niebo, kiedy usłyszał wrzask dochodzący z

wałów.

„Zapewne zaczął się nowy atak”, pomyślał.

Zbiegł na dół, przemknął przez pałac i wydostał się na ulicę. Tam zobaczył klęczące i

zawodzące kobiety. Czterech rosłych wojowników niosło na ramionach mary. Spoczywało na

nich ciało okryte płaszczem.

- Co się stało? - zapytał Corum jednego z wojowników. - Kto umarł?

- Zabili naszego Króla Onalda - odparł mężczyzna zbolałym głosem. - I wysłali

przeciw nam Armie Psa i Niedźwiedzia. Dla Halwygu nastał czas zagłady, Książę Corumie.

Teraz już nic jej nie powstrzyma!

background image

Rozdział piąty

GNIEW KRÓLOWEJ XIOMBARG

Corum ostro zaciął konie i popędził z powrotem ku murom. W Halwygu-nan-Vake

panowała martwa cisza i odnosiło się wrażenie, że mieszkańcy biernie czekają na śmierć z rąk

zwycięskich barbarzyńców. Jadąc ulicami miasta, książę ujrzał dwie kobiety, które

zdecydowały od razu odebrać sobie życie i rzuciły się z dachów swych domostw. Pomyślał,

że być może miały rację.

Zeskoczył z rydwanu i wbiegł po stopniach na mury, gdzie czekali Rhalina i Jhary-a-

Conel. Nie musieli mu nic wyjaśniać, gdyż sam mógł dostrzec zbliżające się

niebezpieczeństwo.

W stronę miasta pędziły z wywieszonymi językami wielkie psy. Ich oczy jarzyły się

dzikim blaskiem. Bestie górowały wielkością nad biegnącymi obok barbarzyńcami. Za psami,

stąpając ciężko na tylnych łapach, nadciągały ogromne niedźwiedzie z czarnymi

zakrzywionymi rogami, trzymające pałki i tarcze.

Corum zdał sobie sprawę, że psy zdołają przeskoczyć wały, a niedźwiedzie rozwalą

pałkami bramy, i podjął nagłą decyzję.

- Do pałacu! - krzyknął. - Wszyscy wojownicy do pałacu, a reszta niech chroni się,

gdzie może!

- Zostawiasz mieszkańców na pastwę losu? - zawołała Rhalina i zadrżała widząc, że

jego ludzkie oko płonęło czernią i złotem.

- Zrobiłem dla nich wszystko, co mogłem. Mam nadzieję, że odwrót da nam trochę

czasu. W pałacu będziemy się mogli lepiej bronić. Szybciej! - krzyknął. - Szybciej!

Niektórzy wojownicy z ulgą szybko spełnili rozkaz, ale inni się ociągali.

Stojąc na blankach Corum obserwował, jak żołnierze, niosąc rannych, z wysiłkiem

posuwają się w stronę odległego pałacu. Wraz z nimi uciekały tłumy mieszkańców.

Wkrótce na murach pozostał już tylko on, Rhalina i Jhary. W milczeniu obserwowali

podchodzące coraz bliżej psy i niedźwiedzie.

Potem zeszli z murów i pobiegli zniszczonymi, opustoszałymi alejami. Po drodze

mijali spalone krzewy, połamane kwiaty i ciała zabitych. W końcu dotarli do pałacu, gdzie

zajęli się barykadowaniem drzwi i okien.

Z oddali dochodziło wycie psów i niedźwiedzi, a także tryumfalne okrzyki

barbarzyńców.

background image

Trójka przyjaciół wspięła się na dach, skąd śledziła rozwój wypadków. Ogarnął ich

dziwny spokój.

- Ile mamy czasu, Corumie? - szepnęła Rhalina. - Ile mamy czasu, nim tu przyjdą?

- Bestie? Za kilka minut dotrą do murów.

- A potem?

- Minie trochę czasu, nim upewnią się, że to nie pułapka.

- A potem?

- Upłynie jeszcze parę minut, nim zaatakują pałac. A dalej... nie wiem. Nie zdołamy

zbyt długo opierać się tak potężnym wrogom.

- Czy nie możesz czegoś wymyślić, Corumie?

- Mam pewien plan. Ale przeciwko takiej potędze... - urwał. - Sam nie wiem, czy moc

okaże się wystarczająca...

Wycia i pomruki najpierw stały się głośniejsze, a potem umilkły.

- Podeszli pod wały - stwierdził Jhary.

Książę poprawił swą podartą szkarłatną szatę. Ucałował Rhalinę.

- Żegnaj, moja pani - powiedział.

- Żegnaj? Co masz na myśli...?

- Żegnaj, Jhary, towarzyszu bohaterów. Myślę, że będziesz sobie musiał znaleźć

nowego przyjaciela.

Jhary zdobył się na uśmiech.

- Czy chcesz, żebym z tobą poszedł?

- Nie.

Z daleka widzieli, jak pierwszy wielki pies przeskoczył mur i stanął na ulicy, dysząc

ciężko i węsząc podejrzliwie.

Corum zostawił towarzyszy i zbiegł po stopniach pałacu. Przecisnął się przez

barykadę przy wejściu i szerokim dziedzińcem wydostał się na zewnątrz, na główną aleję

prowadzącą ku murom.

Wokół paliły się krzewy. Wszędzie leżeli martwi i umierający. Mały, skrzydlaty kot

zatoczył koło nad głową księcia, po czym odleciał w stronę wałów.

Tymczasem więcej psów przeskoczyło przez mur. Z głowami przy ziemi rozglądały

się uważnie i głośno sapały. Ruszyły powoli aleją, na której końcu przyczaiła się mała postać

Coruma.

background image

Z tyłu za nimi główna brama miasta trzasnęła z łoskotem i rozwarła się gwałtownie.

Posypały się z niej drzazgi. Kołysząc się wpadł przez nią rogaty niedźwiedź o rozdętych

nozdrzach z pałką gotową do walki.

Z dachu pałacu Rhalina i Jhary widzieli, jak Corum uniósł rękę do swego

nienaturalnego oka. Pobladł nieco i zachwiał się, wyciągając przed siebie magiczną Rękę

Kwilą, która natychmiast zniknęła i pozostał tylko kikut.

Nagle wokół księcia pojawiły się przerażające istoty. Upiorne, zdeformowane

stworzenia, które niegdyś stanowiły orszak Księcia Gaynora Przeklętego, a obecnie były

posłuszne Corumowi tylko dlatego, że obiecał im wolność w zamian za nowe ofiary, które

sprowadzą do Otchłani.

Corum skinął Ręką Kwilą, która znów stała się widoczna.

Rhalina z przerażeniem spojrzała na Jharego-a-Conela, lecz towarzysz bohaterów

obserwował rozwój sytuacji ze stoickim spokojem.

- W jaki sposób tak... tak okaleczone istoty mogą pokonać te wszystkie psy,

niedźwiedzie i idące za nimi tysiące barbarzyńców?

- Nie wiem - odparł Jhary. - Myślę, że Corum chce się przekonać, jaką mają siłę. Jeśli

zostaną pokonane, będzie to oznaczało, że Ręka Kwilą i Oko Rhynna nie mogą mu w niczym

pomóc i nie zdołają nas ocalić w czasie ucieczki.

- A więc to na tym polega plan, o którym nie chciał mówić - pokiwała głową Rhalina.

Jej piękne włosy lśniły w słońcu.

Stwory Chaosu puściły się pędem w stronę wielkich psów i niedźwiedzi. Zdziwione

zwierzęta mruczały cicho, nie bardzo wiedząc, czy mają do czynienia z przyjaciółmi, czy

wrogami. Nadbiegające istoty były potwornie okaleczone. Miały głębokie, otwarte rany,

część z nich była pozbawiona głów, wielu brakowało którejś kończyny. Niektóre w ogóle nie

miały nóg, czepiały się więc towarzyszy, albo - jeśli tylko mogły - posuwały się za pomocą

rąk. Ten żałosny tłum miał jednak zasadniczą przewagę - wszystkie stworzenia były już

martwe.

Istoty zbliżały się szybko długą, opustoszałą aleją i psy zaczęły groźnie szczekać, a ich

głosy odbijały się echem od zrujnowanych domów Halwygu.

Jednak półmartwe, półżywe stwory Chaosu parły niepowstrzymanie naprzód. Nie

mogły się zatrzymać. Pokonanie Armii Psa i Armii Niedźwiedzia oznaczało uwolnienie z

Otchłani i całkowitą śmierć dla ich dusz - a tylko tego w tym momencie pragnęły.

Stojący nieruchomo na końcu alei Corum nie bardzo wierzył, by te okaleczone istoty

zdołały zabić dzikie, zwinne bestie. Widział, że wszystkie niedźwiedzie weszły już do miasta,

background image

a przez bramę cisnęli się teraz Mabdeńczycy pod wodzą Lyra i Cronekyna. W duchu liczył na

to, że nawet jeśli Stwory Chaosu nie poradzą sobie z napastnikami, to przynajmniej trochę

opóźnią ich atak na pałac.

Obejrzał się do tyłu, gdzie zza pałacu wyłaniał się dach Świątyni Ładu. Czy był tam

Arkyn? Czy czekał na rozwój wypadków?

Pierwsze stwory Chaosu dopadły psów, które usiłowały się od nich opędzić, kłapiąc

zębami. Jedna z olbrzymich bestii chwyciła pyskiem wyrywające się, pozbawione rąk

stworzenie i machnęła głową, odrzucając je daleko w bok. Jednak istota natychmiast zaczęła

się czołgać z powrotem w stronę psa, który na ten widok położył uszy po sobie i podkulił

ogon.

Corum pomyślał, że mimo iż tak wielkie i dzikie, wciąż są to tylko psy. I na to między

innymi liczył.

Do walki przyłączyły się niedźwiedzie. W ich czerwonych paszczach błyskały białe

kły. Uniosły tarcze i waliły dookoła pałkami, ciskając stwory Chaosu we wszystkich

kierunkach. Ale te nie umierały, podnosiły się z ziemi i atakowały na nowo.

Zdeformowane stworzenia czepiały się sierści psów i niedźwiedzi. Wreszcie jedna z

bestii przewróciła się na grzbiet, a przywołane przez Coruma istoty rzuciły się jej do gardła.

Książę uśmiechnął się z ponurą satysfakcją.

Za moment spostrzegł jednak, że nastąpiło to, czego się obawiał. Lyr-a-Brode i jego

jeźdźcy okrążali walczące bestie. Posuwając się ostrożnie, dotarli już niemal do długiej alei.

Corum odwrócił się i pobiegł z powrotem do pałacu.

Zanim dotarł na dach, barbarzyńcy walili już tłumnie prowadzącą do pałacu aleją. Za

nimi Armia Psa i Armia Niedźwiedzia wciąż zmagały się z półżywymi, półmartwymi

stworami Chaosu.

Z okien pałacu strzelano z haków i Corum zauważył, że Król Cronekyn zwalił się jako

jeden z pierwszych, trafiony dwiema strzałami w oczy. Lyr-a-Brode miał lepszą zbroję od

swego sojusznika i strzały odbijały się od jego hełmu i pancerza, nie czyniąc mu żadnej

szkody. Szyderczo pomachał łucznikom mieczem i rzucił do ataku swych wojowników,

którzy natychmiast zaczęli rozwalać barykadę.

- Nie zdołamy już zbyt długo utrzymać dolnych pięter, Książę Corumie - zameldował

dowódca Gwardii Królewskiej, który przybiegł na dach.

- Cofajcie się jak najwolniej - skinął głową Corum. - Wkrótce się do was

przyłączymy.

background image

- O czym myślałeś wtedy, gdy się z nami żegnałeś? - spytała Rhalina.

- Mam wrażenie, że odkąd pokonałem Księcia Gaynora, nacisk Xiombarg na ten świat

się wzmógł. Obawiałem się, że mogłaby zwrócić te istoty przeciwko mnie.

- Ale przecież nie może przybyć tu osobiście - zauważyła Rhalina. - Oboje to

słyszeliśmy. Byłoby to wykroczeniem przeciwko Prawu Równowagi, a nawet Wielcy Starzy

Bogowie nie ośmielają się tak otwarcie przeciwstawiać Kosmicznej Równowadze.

- Może masz rację - odparł Corum. - Ale zaczynam podejrzewać, że gniew Xiombarg

jest tak wielki, iż może spróbować wedrzeć się do tego świata.

- A to oznaczałoby niewątpliwie nasz koniec... - szepnęła. - Co w takim razie robi

Arkyn?

- To, co może. Nie wolno mu pomagać nam bezpośrednio... Podejrzewam zresztą, że

on także szykuje się na spotkanie z Xiombarg. Chodź, Rhalino, najlepiej zrobimy

przyłączając się do obrońców.

Zbiegli dwa piętra i zobaczyli wycofujących się wojowników, którzy bezskutecznie

próbowali powstrzymać wyjących barbarzyńców. Nie licząc się ze śmiercią, Mabdeńczycy

ślepo parli naprzód.

- W pałacu znajdują się jeszcze inne oddziały, ale obawiam się, że są w tak samo

trudnym położeniu. - Dowódca Gwardii Królewskiej, który wcześniej rozmawiał z Corumem,

bezradnie rozłożył ręce.

Corum obrzucił szybkim spojrzeniem schody. Tłum napastników napierał na cienką

linię gwardzistów, która chwiała się niebezpiecznie.

- W tej sytuacji musimy wycofać się na dach - zadecydował. - Tam przynajmniej

zdołamy się bronić trochę dłużej. Nie wolno nam trwonić sił.

- Ale przegraliśmy, prawda, Książę Corumie? - spytał cicho dowódca.

- Obawiam się, że tak.

Nagle usłyszeli dochodzący nie wiadomo skąd wrzask. Nie był to krzyk człowieka, ale

nie mieli wątpliwości, że wyrażał niepohamowany gniew.

- Xiombarg? - szepnęła Rhalina i ukryła twarz w dłoniach. - Corumie, to głos

Xiombarg.

Książę nie odpowiedział. Zupełnie zaschło mu w gardle. Oblizał wargi.

Wrzask rozległ się ponownie. Jednak tym razem towarzyszył mu jeszcze inny dźwięk

- narastające coraz wyżej buczenie, od którego w końcu zaczęły ich boleć uszy.

- Na dach! - krzyknął Corum. - Szybko!

background image

Dysząc ciężko dotarli na dach i natychmiast zasłonili rękami oczy przed oślepiającym

blaskiem tańczących na niebie świateł, które przesłoniły słońce.

Corum zobaczył ją jako pierwszy. Wykrzywiona szaleńczą furią twarz Xiombarg

górowała na horyzoncie, a jej kasztanowate włosy falowały na niebie niczym chmury. W ręku

trzymała potężny miecz, zdolny rozrąbać na pół cały świat.

- To ona - jęknęła Rhalina z przerażeniem. - Królowa Mieczy. Sprzeciwiła się

Kosmicznej Równowadze i przybyła, żeby nas zniszczyć.

- Spójrzcie! - zawołał Jhary-a-Conel. - To dlatego tu jest. Uciekli jej i ścigała ich aż do

naszego świata! Załamały się jej wszystkie plany, a wściekłość i bezsilność pchnęły ją do

przeciwstawienia się Kosmicznej Równowadze!

Na niebie ponad zniszczonym Halwygiem-nan-Vake unosiło się Miasto We Wnętrzu

Piramidy. Jego zielone światło bladło, jakby miało zgasnąć, a potem rozjaśniało się jeszcze

mocniej. Właśnie z Gwlas-cor-Gwrys dochodziło buczenie, które słyszeli wcześniej.

Od miasta oderwał się jakiś pojazd, kierując się w stronę pałacu. Corum odwrócił

wzrok od wymachującej mieczem groźnej postaci Xiombarg i obserwował lądujący statek

powietrzny. Na jego pokładzie stał, trzymając coś w rękach, Król Bez Królestwa.

- To prezent, Corumie - powiedział z uśmiechem Noreg-Dan, kiedy statek powietrzny

osiadł na dachu. - Za pomoc, jakiej udzieliłeś Gwlas-cor-Gwrys...

- Bardzo dziękuję - odparł książę. - Ale to nie czas na...

- Ten prezent to potężna broń. Weź ją.

Corum przyjął podarunek. Był to podłużny, pokryty przedziwnymi wzorami cylinder,

zwężający się z jednej strony, a z drugiej zakończony szerokim uchwytem.

- To broń - powtórzył Noreg-Dan. - Zabije tych, w których ją wycelujesz.

Corum spojrzał na Xiombarg. Zobaczył, jak podnosi miecz, i znowu usłyszał jej

krzyk... Skierował na nią broń.

- Nie - powstrzymał go Król Bez Królestwa. - To nie dotyczy Xiombarg, gdyż ona jest

Władczynią Mieczy i jednym z Wielkich Starych Bogów. Miałem na myśli tych, którzy są

śmiertelni.

Corum pobiegł schodami w dół. Barbarzyńcy prowadzeni przez Króla Lyra właśnie

wdarli się na ostatnie piętro.

- Wyceluj i pociągnij za uchwyt - zawołał Noreg-Dan.

Corum wymierzył broń w Lyra-a-Brode. Król z rozwianą brodą wspinał się

tryumfalnie po schodach, a za nim podążała cała Mroczna Straż.

background image

- Czy chcesz się poddać, ostatni z Vadhaghów? - zaśmiał się szyderczo zobaczywszy

Coruma.

- Nie jestem ostatnim z Vadhaghów, Królu Lyrze-a-Brode - zaśmiał się Corum w

odpowiedzi. - A oto dowód. - Pociągnął za uchwyt i w tej samej chwili król chwycił się za

pierś i charcząc przewrócił się do tyłu, prosto w ramiona swej straży. Siwe włosy zakryły mu

oczy.

- Nie żyje! - wrzasnął dowódca Mrocznej Straży. - Nasz król! Pomsty!

Wymachując mieczem rzucił się w kierunku Księcia w Szkarłatnym Płaszczu, ale ten

ponownie nacisnął uchwyt i wojownik zginął podobnie jak jego król. Corum jeszcze

parokrotnie celował z broni i za każdym razem któryś z Mrocznych Strażników padał

martwy, aż w końcu ani jeden z nich nie pozostał przy życiu.

Obejrzał się na Króla Bez Królestwa.

- Użyliśmy takiej broni przeciwko pachołkom Xiombarg. - Noreg-Dan uśmiechał się. -

Między innymi dlatego jest taka wściekła. Minie sporo czasu, nim zdoła stworzyć nowe

potwory, które by jej służyły.

- Ale skoro sprzeciwiła się Kosmicznej Równowadze w jednej kwestii - rzekł Corum -

może to uczynić i w innej.

Piękna, choć wykrzywiona wściekłością, monstrualna twarz Królowej Mieczy

wznosiła się coraz wyżej ponad horyzont i stopniowo ukazały się także ramiona, piersi i

biodra.

- ACH, CORUMIE! OKRUTNY MORDERCO WSZYSTKICH, KTÓRYCH

KOCHAŁAM!

Okrzyk był tak głośny, że Księcia zabolały uszy. Cofnął się chwiejnie i oparł o mur.

Znieruchomiały obserwował gigantyczny miecz wypełniający niebo i oczy Xiombarg,

świecące jak dwa potężne słońca. Cały świat wydawał się przy niej niczym. Miecz zaczął

opadać i Corum przygotował się na śmierć. Rhalina podbiegła do niego i mocno się

przytuliła.

- ZADRWIŁAŚ SOBIE Z POSTANOWIENIA KOSMICZNEJ RÓWNOWAGI,

SIOSTRO XIOMBARG!

Na drugim krańcu nieba pojawił się w całej swej boskiej świetności Lord Arkyn,

równie ogromny jak Królowa Mieczy. Trzymał w dłoni miecz tak samo wielki jak ten, który

miała Xiombarg. Miasto wydawało się przy nich tak znikome, jak maleńkie mrowisko i jego

mieszkańcy wobec dwojga ludzi walczących na łące.

- ZADRWIŁAŚ Z KOSMICZNEJ RÓWNOWAGI, KRÓLOWO MIECZY.

background image

- NIE JA PIERWSZA!

- ALE PRZEŻYŁ TO TYLKO TEN, KTÓRY JEST BEZIMIENNĄ SIŁĄ!

WYRZEKŁAŚ SIĘ PRAWA DO RZĄDZENIA SWOIM ŚWIATEM!

- NIE! KOSMICZNA RÓWNOWAGA NIE MA ŻADNEJ WŁADZY NADE MNĄ!

- A JEDNAK MA...

Na niebie pojawiła się Kosmiczna Równowaga, którą Corum ujrzał tylko raz w wizji,

jaką miał po zwycięstwie nad Ariochem, Lordem Chaosu. Przyjęła postać wielkiej wagi,

której szale zawisły nad Lordem Arkynem i Królową Xiombarg. Była tak ogromna, że oboje

wydawali się przy niej karzełkami.

- MA.

Powiedział głos, który nie należał ani do Xiombarg, ani do Arkyna.

- MA.

Królowa Xiombarg krzyknęła ze strachu, a jej okrzyk wstrząsnął całym światem,

niemal spychając go z jego orbity wokół słońca.

- MA.

Miecz będący symbolem władzy wypadł jej bezwładnie z dłoni i na moment pojawił

się na szali, która opadła na stronę Lorda Arkyna.

- NIE! - zawołała błagalnie Królowa Xiombarg. - TO BYŁ PODSTĘP... ARKYN

WSZYSTKO ZAPLANOWAŁ. ZWABIŁ MNIE TUTAJ. ON WIEDZIAŁ... - Jej głos słabł z

każdą chwilą. - W i e d z i a ł ... W i e d z i a ł ...

Postać Xiombarg zaczęła się rozpływać, ulatując na wszystkie strony niby

rozwiewany dym, aż wreszcie całkiem zniknęła.

Pozostał jedynie promieniejący oślepiającą bielą Lord Arkyn z mieczem w dłoni.

- DOKONAŁO SIĘ! - Wydawało się, jakby wraz z jego głosem na świat spłynęła fala

ciepła.

- DOKONAŁO SIĘ!

- Lordzie Arkynie! - zawołał Corum. - Czy wiedziałeś, że wściekłość Xiombarg

będzie tak wielka, iż zaryzykuje ona Gniew Kosmicznej Równowagi i wkroczy w ten świat?

background image

- MIAŁEM TAKĄ NADZIEJĘ. JEDYNIE MIAŁEM TAKĄ NADZIEJĘ.

- A zatem większość z tego, o co mnie prosiłeś, była podporządkowana temu celowi?

- TAK.

Corum pomyślał o wszystkich cierpieniach i trudach, jakich doświadczył. Mignęło mu

przed oczami tysiąc twarzy Księcia Gaynora...

- Zaczynam nienawidzić wszystkich bogów - powiedział.

- MASZ DO TEGO PRAWO. MUSIMY POSŁUGIWAĆ SIĘ LUDŹMI, ABY

ZREALIZOWAĆ CELE, KTÓRYCH SAMI NIE POTRAFIMY OSIĄGNĄĆ.

Lord Arkyn również zniknął i na niebie pozostały jedynie statki powietrzne z Gwlas-

cor-Gwrysu. Krążyły nad miastem, zsyłając niewidzialną śmierć wrzeszczącym ze strachu

barbarzyńcom, którzy szukając schronienia rozbiegli się po ulicach, trawnikach i parkach

Halwygu-nan-Vake.

Niektórzy uciekli poza obręb murów, ale latające pojazdy wytropiły ich wszystkich,

co do jednego.

Corum zauważył, że zniknęły Armie Psa i Niedźwiedzia, a także stwory Chaosu, które

przywołał na pomoc. Czy obie armie zostały odwołane przez swych panów - Psa i Rogatego

Niedźwiedzia - czy też przebywały teraz w Otchłani? Dotknął wysadzanej klejnotami

przepaski, ale natychmiast z powrotem opuścił rękę. Pomyślał, że przez dłuższy czas nie

będzie mógł znieść widoku krainy cieni.

- Widzisz, jak pomocny okazał się nasz prezent, Książę Corumie? - rzekł podchodząc

bliżej Król Bez Królestwa.

- Tak.

- Teraz, kiedy Kiombarg została wygnana, pozostał tylko jeden świat rządzony przez

Władcę Mieczy. Mabelode drży teraz ze strachu.

- Myślę, że na pewno - odparł Corum bez cienia radości.

- A ja już nie jestem Królem Bez Królestwa. Gdy tylko powrócę do swego wymiaru,

zacznę natychmiast odbudowywać mój kraj.

- To dobrze - powiedział Corum głucho.

Podszedł do murów i spojrzał na usłane trupami miasto.

Z domów zaczęli się wyłaniać nieliczni mieszkańcy. Potęga mabdeńskich

barbarzyńców została raz na zawsze unicestwiona. Pokój, jaki zapanował w świecie Arkyna, z

pewnością zawita także do świata, którym miał teraz rządzić jego brat, Lord Ładu.

- Czy wrócimy do Zamku Moidel? - spytała cicho Rhalina, gładząc księcia po

wymizerowanej twarzy.

background image

- Wątpię, czy jeszcze istnieje - odparł wzruszając ramionami. - Glandyth na pewno

zrównał go z ziemią.

- Właśnie, a co się dzieje z Hrabią Glandythem? - wtrącił Jhary-a-Conel. Głaskał po

pyszczku swego skrzydlatego kota, który znów siedział mu na ramieniu i mruczał cicho. -

Gdzie on jest? Co się z nim stało?

- Nie sądzę, by zginął - stwierdził Książę w Szkarłatnym Płaszczu. - Myślę, że jeszcze

się spotkamy. Służyłem Ładowi i dokonałem wszystkiego, o co prosił mnie Arkyn. Ale

została mi jeszcze zemsta.

Zbliżył się do nich statek powietrzny. Na jego dziobie stał niemłody, ale wciąż

przystojny Vadhagh.

- Corumie, czy zechcesz zostać naszym gościem w Gwlas-cor-Gwrys? - zapytał z

uśmiechem Książę Yurette, gdy pojazd wylądował na dachu. - Chciałbym omówić z tobą

sprawy związane z odbudową zamków i ponownym zagospodarowaniem ziem Vadhaghów,

tak aby twój kraj mógł się znów nazywać Bro-an-Vadhagh. Mabdeńczyków, którzy jeszcze

tam pozostali, odeślemy do królestwa, z którego przybyli, Bro-an-Mabden, a wspaniałe lasy i

pola rozkwitną na nowo.

Ponura twarz Coruma w końcu złagodniała i pojawił się na niej uśmiech.

- Dziękuję ci, książę. Z przyjemnością przyjmiemy waszą gościnę.

- Myślę, że teraz, gdy wreszcie powróciliśmy do naszego świata, powinniśmy na jakiś

czas położyć kres dalekim wyprawom - rzekł Yurette.

- Mam nadzieję - dodał Corum ze wzruszeniem - że ja również będę mógł zaniechać

moich podróży. Nieco spokoju dobrze by mi zrobiło.

Daleko, niemal na drugim końcu świata, Miasto We Wnętrzu Piramidy zaczęło

opuszczać się ku Ziemi.

background image

EPILOG

Glandyth-a-Krae był zmęczony, podobnie jak jego ludzie, którzy tłoczyli się za nim na

rydwanach. Ukryty za wzgórzem, widział starcie między Królową Xiombarg a Lordem

Arkynem i to, jak jego pobratymców spotkała zagłada z rąk Vadhaghów z magicznego

pojazdu latającego.

Przez wiele miesięcy tropił Coruma Jhaelena Irsei i jego nieodłączną towarzyszkę,

Rhalinę z Allomglylu. W końcu przerwał poszukiwania, by połączyć się z główną armią w

ataku na Halwyg-nan-Yake. Jednakże stał się tylko świadkiem nieoczekiwanej klęski

Mabdeńczyków i ich sprzymierzeńców.

Hrabia Glandyth ogarnął wszystko chmurnym spojrzeniem. Teraz on był banitą - miał

odtąd ukrywać się, kluczyć i poznać, co to strach - gdyż Vadhaghowie powrócili i całym

światem rządził Ład.

W końcu, gdy zapadła noc, a ziemię spowiła przerażająca zielona poświata bijąca od

magicznego miasta, Glandyth nakazał swym ludziom odwrót. Mieli wracać tą samą drogą,

którą przybyli - ku morzu, a potem w mroczne lasy północnego wschodu. Hrabia poprzysiągł

jednak, że znajdzie jeszcze sprzymierzeńca tak potężnego, iż zniszczy Coruma i wszystko, co

on kocha. Wiedział, do kogo się zwrócić.

Tu kończy się Druga Księga o Corumie


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michael Moorcock Cykl Corum (2) Królowa Mieczy
Moorcock Michael Corum 2 Królowa Mieczy
Corum 1 Kawaler Mieczy
Corum 3 Król Mieczy
Michael Moorcock Cykl Corum (3) Król Mieczy
Moorcock Michael Corum 3 Król Mieczy
Królowa Mieczy
Michael Moorcock Cykl Corum (1) Kawaler Mieczy
Królowa Mieczy
Moorcock Michael Corum 1 Kawaler Mieczy
Mój Jezus Królem królów jest
Echo Maryi Królowej Pokoju 247 1
krolowaJasnej
Królowie elekcyjni, polska
KRÓLOWA ŚNIEGU
D 2 Polonez trzech królów
Poczet krolow i ksiazat polskich
Gogacz Mieczysław, Modlitwa i mistyka
królowa sniegu

więcej podobnych podstron