Marie Ferrarella
Pierwsza druhna
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Sześć dni do ślubu
Paryż, Miasto Światła, Miasto Zakochanych.
Uff, wreszcie, pomyślała z ulgą Shannon
Donovan, kiedy samolot, na którego pokład
wsiadła na lotnisku Kennedy'ego w Nowym
Jorku wiele godzin temu, zaczął schodzić do
lądowania.
Miała wrażenie, że spędziła w powietrzu wie-
czność. Nigdy w ciągu swojego dwudziestodzie-
więcioletniego życia nie czuła się tak parszywie.
Czarne myśli nie były jej specjalnością, zwłasz-
cza teraz, kiedy powinna się radować. Jej młodsza
siostra Alexis bierze ślub w Paryżu. Jeszcze dwa-
dzieścia cztery godziny temu Shannon była
szczęśliwa. Szczęśliwa z powodu Alexis. Szczęś-
liwa z powodów osobistych i szczęśliwa, że jej
R
S
rodzice, którzy od dwóch lat żyli w separacji,
zgodzili się wziąć udział w uroczystościach.
Dwadzieścia cztery godziny temu była pewna że
miejsce obok niej zajmie Robert Newhall. Jej Ro-
bert.
Mężczyzna, który ofiarował jej nieduży, ale
olśniewający pierścionek z brylantem w kształcie
serca na serdeczny palec lewej dłoni.
Zaskoczył ją dosłownie w ostatniej chwili.
Właśnie wybierała się na lotnisko, kiedy zadzwo-
nił i zakomunikował, że nie jedzie do Paryża.
Tłumaczył się tym, że prowadzi bardzo ważną
sprawę, którą musi osobiście dopilnować. Ona
dostała w swojej kancelarii parę dni zwolnienia,
ale on nie.
Niepokoił ją fakt, że nie do końca była w stanie
mu uwierzyć. Ostatnio pojawiły się sygnały,
których nie chciała przyjąć do wiadomości, choć
wskazywały na to, że mężczyzna, z którym była
gotowa spędzić resztę życia, może nie jest aż tak
godny zaufania, jak myślała.
Paryż miał rozwiać wątpliwości, tchnąć nowe
życie w ich związek i na nowo rozpalić miłość.
Zamiast tego, na sześć dni przed najważniej-
szym dniem w życiu jej siostry, Shannon siedzi
tutaj i czuje się zagubiona i samotna. Zagubiona
i samotna w samolocie, który co najmniej w poło-
wie wypełniają ludzie związani ze ślubem Dono-
van-Fellini. Choć rodzice polecieli wcześniej, na
R
S
pokładzie znajduje się jej siostra Taylor, próbują-
ca ukryć fakt, że jest uszczęśliwiona wyprawą do
romantycznej stolicy świata, i, oczywiście, Ale-
xis, kobieta, wokół której to wszystko się kręci.
Lecą też liczni znajomi i przyjaciele Alexis oraz
bardzo pokaźna grupa związana z rodziną Fel-
linich. Sądząc po liczbie rodzeństwa, kuzynów,
wujów, ciotek i różnych znajomych, można by
pomyśleć, że ten lot z Nowego Jorku do Paryża
odbywa się na pokładzie prywatnego odrzutowca
Fellinich. Dodajmy, że w odczuciu Shannon tur-
bulencje atmosferyczne były niczym w porów-
naniu z tym, co działo się w środku: rozmowom
i śmiechom nie było końca, a krążący i odwiedza-
jący się bez przerwy członkowie rodziny obijali
sobie boki przy każdym większym szarpnięciu
samolotu.
Podczas gdy maszyna wciąż schodziła do lądo-
wania, panna młoda, siedząca z przodu u boku
przyszłego męża, odwróciła się do niej.
- Uśmiechnij się, Shannon - nakazała jej rado-
śnie. - Jesteśmy prawie na miejscu. Nie wiedzia-
łam, że aż tak bardzo nie cierpisz latać - dodała,
marszcząc czoło.
Shannon, która nie chciała wdawać się w roz-
mowę na temat nieobecności Roberta i miała
nadzieję, że w tym tłumie Alexis nie zdążyła
jeszcze tego zauważyć, zmusiła się do uśmiechu.
Już w wieku sześciu lat, a więc na długo zanim
R
S
zaczęli jej się podobać chłopcy, Alexis marzyła
o wielkim i wykwintnym ślubie. Później, w wie-
ku trzynastu lat, uznała, że taki ślub może się
odbyć tylko w Paryżu. Alexis dosłownie chorowa-
ła na wszystko co francuskie, a w rodzinnym
domu Donovanów nazwano ten czas francuskim
okresem Alexis. Nawet uczyła się tego języka
w liceum, podczas gdy wszyscy dookoła uczyli się
hiszpańskiego.
Zdaniem Shannon Alexis czekała na to wiel-
kie wydarzenie przez całe życie. Więc kiedy
młodsza siostra poprosiła ją, żeby została jej
pierwszą druhną, była bardzo przejęta i za-
chwycona. Jako najstarsza i obdarzona - a mo-
że obarczona - nadzwyczaj silną osobowością
typu alfa, bardzo poważnie podeszła do swoich
obowiązków.
Teraz jednak nieobecność Roberta zepsuła jej
tę przyjemność.
Aż trudno uwierzyć, że człowiek, który tak
ciężko pracuje i tak świetnie sobie radzi w znanej
kancelarii prawniczej, nie mógł się wyrwać z na-
rzeczoną do Paryża na tak ważną uroczystość
rodzinną.
Ale kiedy mu to wytknęła podczas tej brze-
miennej w skutki rozmowy telefonicznej, Robert
osadził ją w miejscu.
- Do licha, Shannon, nie dramatyzuj! Wiesz,
że wkrótce mogę zostać partnerem firmy, a właś-
R
S
nie ta sprawa może się okazać przełomowa. Są-
dziłem, że jesteś ze mnie dumna.
- Jestem. -I chcę, żebyś był ze mną w Paryżu
i zobaczył ślub mojej siostry. Żebyś mi zapropo-
nował coś bardziej romantycznego niż uroczys-
tość w holu naszego domu przed windą z napisem
„Nieczynna".
- Wynagrodzę ci to - powiedział tonem ucina-
jącym wszelką dyskusję. - Obiecuję. Pojedziemy
do Paryża innym razem.
Z rozpędu zaproponowała nawet, że zostanie
z nim i będzie go wspierać.
- Co takiegoż Nigdy w życiu! Chcesz, żeby
twoja rodzina znienawidziła mnie za to, że
przeze mnie nie byłaś na ślubie Alexis ? Absolut-
nie nie ma mowy. Jedź. Baw się dobrze. I od
czasu do czasu pomyśl o mnie, gdy będę tyrał
w przegrzanej sali sądowej i wyrabiał sobie
nazwisko. To znaczy nam.
To ostatnie wypowiedział prawie na siłę lub
może tak jej się tylko zdawało. Więc przełknęła
rozczarowanie, życzyła mu powodzenia i udała
się na lotnisko sama, omal nie spóźniając się na
samolot.
Ale teraz, kiedy samolot lądował, rozczarowa-
nie wróciło ze zdwojoną siłą.
Musisz się wziąć w garść, upomniała siebie.
Siostra cię potrzebuje. Poza tym to jest Paryż.
Paryż - miasto czarów.
R
S
Toteż gdy koła samolotu dotknęły paryskiego
pasa startowego, posłała siostrze serdeczny
uśmiech, wyrzucając z siebie to, co ją nurtowało.
- Tak jest lepiej - oświadczyła Alexis, mosz-
cząc się w fotelu.
- Znam tę kobietę, Gabe.
W głosie Josha McClintocka pobrzmiewało
zdumienie, gdy przez otwarte drzwi zajazdu
„Milles Fleurs" zerkał na tłum zgromadzony
przed ladą recepcji. W tym gąszczu ludzi, z prawej
strony narzeczonej swojego najlepszego kum-
pla, wypatrzył wyjątkowo atrakcyjną kobietę.
Kiedy tak się w nią wpatrywał, coś kliknęło
w jego głowie i ogarnęło go uczucie deja vu.
Otoczony rodzicami, trzema braćmi, czterema
siostrami i dalszymi krewnymi, którzy zachowy-
wali się tak, jakby wszyscy jednocześnie chcieli
przekroczyć próg „Milles Fleurs", Gabe Fellini
tylko jęknął ze zniecierpliwienia. Zamiast prosić
rodzinę, żeby pojedynczo wchodzili przez otwarte
drzwi, zaczął osobiście ich wprowadzać do uroczej
staroświeckiej oberży. Rezerwacją pokojów w
„Milles Fleurs" zajęła się cioteczna babka jego na-
rzeczonej, Celeste Beaulieu, mieszkająca na stałe w
Paryżu. Nie ulegało wątpliwości, stwierdził Gabe,
że sławna Celeste nie ma pojęcia o prawach fizyki,
mówiących o tym, ile osób może się znajdować
jednocześnie na określonej powierzchni.
R
S
Po wprowadzeniu Audrey Fellini, czyli swej
matki, Gabe poświęcił chwilę uwagi Joshowi,
swojemu najlepszemu przyjacielowi, a zarazem
drużbie. Znał go za dobrze i wiedział, że nie
przepuści żadnej ślicznotce.
- Nie ma kobiety, której byś nie znał, Josh
- powiedział, jednocześnie uśmiechając się pro-
miennie do Giny, swojej siostry, i wprowadzając
ją do środka zaraz po matce. - Mógłbyś już
wymyślić jakiś nowy tekst.
Ale tym razem w spojrzeniu Josha, nadal wpat-
rującego się w kobietę, która nie tylko zwróciła
jego uwagę, ale i przywołała wspomnienia, Gabe
nie dostrzegł lubieżnego błysku. A wspomnienia
Josha sięgały aż czasów licealnych. Ustawił się
obok Gabe;a, przepuszczając niekończący się
strumień wchodzących gości.
- Nie - upierał się. - Mówię serio. Znam ją. To
ta wysoka babka z fantastycznymi nogami i rudy-
mi włosami.
Idąc za wzrokiem Josha, Gabe natychmiast
dostrzegł osobę, którą miał na myśli przyjaciel.
- Co to, to nie!
- Co nie?
Gabe odsunął się na bok, złapał Josha za ramię
i pociągnął za sobą.
- Ani się waż - wycedził. - I nie próbuj jej
poznać. Zrozumiałeś?
Josh ze zdziwieniem popatrzył na wysokiego,
R
S
ciemnowłosego, zwykle wyrozumiałego przyja-
ciela.
- Ale dlaczego?
- Dlatego - Gabe zniżył głos - że to jest siostra
Alexis, Shannon. Trzymaj łapy z daleka od człon-
ków rodziny Alexis. To dotyczy obu sióstr i jej
matki. Czy wyrażam się jasnot
Josh - żartowniś i czaruś - położył teatralnym
gestem rękę na sercu.
- Zraniłeś mnie, Gabe. Naprawdę głęboko
mnie zraniłeś.
Przystojna twarz Gabe'a ani drgnęła.
- Zranię cię, i to dosłownie, jeśli tylko za-
czniesz podrywać Shannon. - Błysnął gniewnie
oczami. - Albo Taylor - dodał. Taylor, beniamin-
ka w rodzinie, miała dopiero dwadzieścia dwa
lata, co nie znaczy, że młody wiek uchroniłby ją
przed zalotami Josha. - W Paryżu jest mnóstwo
kobiet, więc znajdź sobie jakąś. Poza tym Shan-
non jest zaręczona.
- Więc nie jest jeszcze mężatką - ucieszył się
Josh, a potem zamyślił nad usłyszanymi infor-
macjami.
Gabe spojrzał spode łba, aby po chwili wahania
wydusić:
- Nie, nie jest.
Promienny uśmiech Josha mógłby rozświetlić
całą dzielnicę Queens w Nowym Jorku, z której
obaj pochodzili.
R
S
- Czyli jest do wzięcia. - Po chwili zadumy
spojrzał na Gabe'a. - Powiedziałeś, że nazywa się
Shannons
- Tak - potwierdził Gabe z coraz bardziej
nieufną miną.
- Shannon Donovan. Oczywiście.
Weszli gęsiego do środka. Gabe torował sobie
drogę do grupy ludzi znajdujących się w pobliżu
recepcji.
- Jeśli doznałeś nagłego olśnienia, oszczędź mi
szczegółów, dopóki nie dopilnuję, by wszyscy się
zameldowali - uprzedził Josha na chwilę przed-
tem, zanim rodzeństwo i kuzyni zasypali go
gradem pytań.
Josh cofnął się i z pewnej odległości, i z coraz
większym współczuciem, obserwował Gabe'a. Ze
współczuciem, ale bez empatii. Zaaferowany
i udręczony przyszły pan młody to coś, czego Josh
nigdy nie zrozumie i co jemu na pewno nie grozi.
Przynajmniej nie w ciągu najbliższych dziesięciu
lat. Na razie w ogóle nie rozważał możliwości
małżeństwa. Co nie znaczy, że nie doceniał Ale-
xis, narzeczonej Gabe'a, która była fantastyczną
dziewczyną, ale osobiście był zdania, że mężczyz-
na powinien się żenić dopiero około czterdziestki.
Czekając, rozglądał się dookoła i obserwował
wciąż napływających nowych gości, wśród któ-
rych jego uwagę zwróciła grupka rozćwierkanych
i roześmianych miejscowych młodych kobiet.
R
S
Życie jest stanowczo za krótkie, stwierdził nie
pierwszy raz.
Tak jak najpierw Gabe ze swoją ograniczoną
francuszczyzną, tak teraz Alexis usiłowała się
dogadać z coraz bardziej zdenerwowaną recepc-
jonistką, twierdząc, że według tego, co jej wiado-
mo, wszyscy mieli otrzymać pojedyncze pokoje.
Wzrok Josha powędrował z powrotem na wyso-
ką, szczupłą rudą dziewczynę. Wyglądała, jakby
myślami przebywała daleko od tego, co dzieje się
wokół, jakby obecna była ciałem, ale nie duszą.
Kiedy podszedł do niej bliżej, zastanowił go smu-
tek w jej oczach.
Choć miał reputację kobieciarza, wcale taki nie
był. Osobiście uważał się za miłośnika płci pięk-
nej, a to robi wielką różnicę. Koneser, znawca,
wielbiciel, a nie jakiś tam podstępny uwodziciel.
Nigdy nie wykorzystał żadnej kobiety, nigdy nie
posłużył się kłamstwem, żeby zaciągnąć ją do
łóżka. Jego związki od początku do końca były
przejrzyste i uczciwe. Miał czyste sumienie.
I świetną pamięć. Wiedział - chociaż nikomu
by się do tego nie przyznał, nawet Gabe'owi
- jak to jest być zakochanym i w zamian móc
tylko pomarzyć o zakazanej piękności podobnej
aniołom.
Podsunął się jeszcze bliżej, po drodze kłaniając
się jednej z kuzynek Gabe'a, ani przez moment
nie spuszczając celu z oczu. To była ona.
R
S
Shannon Donovan.
Jedyna, która zostawiła go, chociaż zapewne
nie miała o tym zielonego pojęcia. W liceum
był zupełnie innym człowiekiem. Nieduży, wciąż
czekał, że gwałtownie urośnie i zmężnieje, jak
mu obiecywał ojciec. Nastąpiło to jednak bardzo
późno, dopiero gdy skończył dziewiętnaście lat.
W tamtym okresie był potwornie zamknięty
w sobie. Nie tak jak Shannon, która była jego
całkowitym przeciwieństwem. Towarzyska, try-
skająca energią. Cheerleaderka, przewodnicząca
klasy, animatorka klubu dyskusyjnego. Do tego
śliczna. Powalająco śliczna. Od rudych włosów
po czubki idealnie ukształtowanych palców
u stóp. Na jej widok zatrzymywał się ruch
uliczny, a serca mężczyzn przestawały na mo-
ment bić.
W jego mniemaniu była ideałem kobiety, ale
pochodzili jakby z dwóch różnych planet. Jedyną
płaszczyzną, na której się spotykali, były lekcje
z matmy. Gdyby nie uwielbiał matematyki i nie
był w niej dobry, nawet i tego by nie było.
To, co dla niej było abrakadabrą, dla niego było
proste i łatwe jak oddychanie. Udzielał jej ko-
repetycji w bibliotece przez trzy cudowne mie-
siące, które skończyły się stanowczo zbyt szybko.
Potem, kiedy podgoniła matmę, ich kontakt
się urwał, poza jedną krótką chwilą, kiedy Shan-
non przystanęła, żeby się wpisać do jego księgi
R
S
pamiątkowej po ukończeniu liceum i poprosić go
o to samo. Był tym tak zdumiony, że odjęło mu
mowę.
Przez parę kolejnych dni wyzywał się od naj-
gorszych idiotów, a przez kolejne lata zmieniał się
w kogoś innego. Kiedy w końcu wystrzelił w górę,
zaczął chodzić na siłownię i intensywnie ćwi-
czyć, uczęszczał ukradkiem na lekcje tańca, aż
w końcu, kiedy na dodatek zaczął odnosić sukcesy
na Wall Street, zyskał powszechne uznanie.
Stał się nowym człowiekiem - pewniejszym
siebie i postrzegającym swoją osobę w bardziej
pozytywnym świetle. Postanowił nadrobić stra-
cony czas i rzucił się w wir życia towarzyskiego.
On i Gabe, którego poznał pierwszego dnia w do-
mu maklerskim Pride and Wasserman, gdzie obaj
pracowali, byli nierozłączni przez jakiś czas. Po-
tem Gabe poznał Alexis i przestał się udzielać.
Ale nie Josh, który wreszcie stał się panem
siebie. I nie zamierzał rezygnować z wolności dla
nikogo.
Tymczasem widok Shannon przeniósł go
w przeszłość. To tak, jakby ktoś otworzył bramę
czasu i cofnął go nagle na ostatni rok studiów,
kiedy był nieśmiały, nie potrafił wykrztusić słowa
i stałe czuł się skrępowany.
Odetchnął głęboko. Prostując ramiona, oddalił
się od Gabe'a, który, zaaferowany tłumem ludzi,
nie zdążył złapać go za ramię i zatrzymać.
R
S
Josh podszedł do Shannon, przystanął i po
raz kolejny odetchnął głęboko. Pachniała czymś
delikatnym i zmysłowym. Czymś, co do niej
pasowało.
Postanowił ją urzec uśmiechem, któremu żad-
na się nie oparła, i wyciągnął do niej rękę.
- Cześć, jestem Josh McClintock, przyjaciel
pana młodego.
Shannon odwróciła się w jego stronę i też
wyciągnęła rękę.
- Shannon Donovan, siostra panny młodej.
- Kiedy wymieniali uścisk, zrobiła wielkie oczy,
jakby doznała olśnienia. - Jak się nazywasz?
- Josh McClintock.
- Joshua? - Zmrużyła zielone oczy i bacznie
mu się przyjrzała. - Nie chodziłeś przypadkiem
do liceum Williama Cullena Bryanta?
Co u licha?- Dlaczego jego serce wyprawia takie
harce, jakby był staruszkiem i na gwałt potrzebo-
wało kardiologa?- Robił, co mógł, żeby nie wypaść
z roli wyluzowanego faceta.
- W Queens? Tak, rzeczywiście chodziłem.
Shannon uśmiechnęła się szeroko. Wzmożona
praca serca nie ustępowała.
- Możesz mnie nie pamiętać, ale wiedz, że
wybawiłeś mnie z ciężkiej opresji.
Odzyskał oddech.
- Co takiego?
Został wynagrodzony śmiechem, od którego
R
S
przeszły mu gorące ciarki po plecach. Dopiero po
chwili, kiedy zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma
dłoń Shannon, puścił ją.
- Dawałeś mi korki z matmy. Gdyby nie ty,
mogłabym oblać z kretesem.
- I nie mogłabyś, jako prymuska, wygłosić
mowy na zakończenie nauki.
Twarz w kształcie serduszka rozpromieniła się
z radości.
- Naprawdę mnie pamiętasz?
- Myślisz, że mógłbym zapomnieć kogoś ta-
kiego jak ty?
Boże, co by dała za to, żeby Robert czuł
podobnie.
Posmutniała.
- Przepraszam, czy powiedziałem coś złego?
- Nie, powiedziałeś coś dobrego. Coś bardzo
dobrego.
Przez chwilę znów stał się nieśmiałym Joshuą,
niezdarnym jak szczeniak, który jeszcze nie po-
trafi ustać na własnych łapach. Celowo spojrzał
w dół, na jej rękę, i powiedział coś, co pierwsze
przyszło mu do głowy.
- Więc jesteś następna?
Ściągnęła delikatne brwi ponad zielonym ocza-
mi, które prześladowały go w marzeniach sen-
nych jeszcze przez ponad rok po zakończeniu
szkoły.
- Następna?
R
S
Pokiwał głową i wskazał na jej lewą dłoń.
- Do zamążpójścia.
Podniosła rękę z zaręczynowym pierścion-
kiem, jakby go nigdy wcześniej nie widziała.
- A... Tak.
Było coś dziwnego w sposobie, w jaki od-
powiedziała - zrobiła to automatycznie i szybko,
jakby chciała ukryć zdenerwowanie. Pomyślał, że
może w jej raju nie wszystko jest do końca
doskonałe. Rozejrzał się za jej towarzyszem, któ-
ry musiał być gdzieś w pobliżu, ale nikogo takiego
nie dostrzegł.
- No to gdzie jest twój narzeczony ?
Shannon westchnęła.
- Został w Nowym Jorku.
- Przyleci później^ -Wypowiedział to celowo
niewinnym tonem, chociaż jego serce znów ru-
szyło do galopu.
- Nie, nie będzie go tu w ogóle.
- Poważnieć - Z najwyższym trudem po-
wstrzymał uśmiech. Poczuł się tak, jakby nagle
los otworzył przed nim wielkie wrota z napisem
„Witamy".
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
Shannon nie przypominała sobie, żeby w lice-
um Joshua był taki wysoki i przystojny. Ale
zapamiętała jego oczy- piękne, mądre, cudownie
błękitne oczy. Szczere, myślała w owym czasie.
Teraz wyglądały tak, że każda kobieta mogła się
w nich zatracić.
Na miłość boską, co się z nią dzieje? Co też jej
chodzi po głowie? Przecież jest zaręczona. To, że
Roberta tu nie ma, niczego nie zmienia.
A gdzie on jest? Czy naprawdę pracuje, czy...?
Zawstydziła się swoich myśli. Zrzuciła zwąt-
pienie i zakłopotanie na karb zmęczenia i stresu,
a także nieznośnego harmidru, który coraz bar-
dziej się wzmagał. Wokół recepcji zebrało się
jeszcze więcej ludzi i wszyscy mówili naraz.
Sytuacja nie wyglądała najlepiej, więc postano-
wiła pośpieszyć na ratunek Alexis.
R
S
Posłała uśmiech w kierunku Josha, byle nie
dopuścić do dalszej rozmowy.
- Przepraszam, ale wygląda na to, że będę
musiała pomóc siostrze.
Oddalając się od Josha i od zanurzania się we
wspomnieniach, Shannon zaczęła torować sobie
drogę do Alexis i pozostałych weselnych gości.
To ona w rodzinie była tą od rozwiązywania
problemów, godzenia wszystkich i sklejania te-
go, na co pozostali dawno machnęli ręką. I to
był jeden z powodów, dla którego tak dobrze
sprawdzała się w zawodzie adwokata.
- Potrzebujesz pomocy? - zapytał Josh, nie
pokazując po sobie, że gdyby go odprawiła, gotów
byłby z rozpaczy walić głową o kwiecistą tapetę
holu.
Tak, proszę.
Jeśli nawet taka odpowiedź zaświtała jej w gło-
wie, Shannon nie miała czasu na odpowiedź.
Liczyła się każda sekunda. Wiedziała, co potrafi
Alexis, gdy sytuacja wymknie się z jej rąk.
Przepchnęła się do przodu i otoczyła ramie-
niem siostrę, po czym uśmiechnęła się ujmująco
do kobiety za ladą recepcji.
- Co się stało, kochanie? - zapytała.
Alexis popatrzyła na nią z niedowierzaniem,
jakby nie rozumiała, że ktoś może nie wiedzieć,
co tu się dzieje - koniec świata to pestka w porów-
naniu z tym, co miało miejsce tutaj.
R
S
- Co się stało? - powtórzyła jak echo. - Co się
stało?
- Właśnie o to cię pytam. - Ponieważ Shannon
wiedziała z doświadczenia, że dramatyzowanie
nie jest metodą na rozwiązywanie problemów,
postarała się o możliwie beztroski i wyrozumiały
ton głosu.
W oczach Alexis pojawiły się łzy.
- A stało się, stało! Nikt mi nie powiedział, że
w tym ślicznym zajeździe brakuje pokojów.
- Mamy pokoje, panno Donovan - sprostowa-
ła recepcjonistka ze stoickim spokojem. - Nie
mamy tylko tylu, ilu pani potrzebuje.
- A ile pani ma wolnych pokoi ? - zapytała
Shannon.
- Dwadzieścia pięć. Opróżniłam cały zajazd
na to wesele.
- Dwadzieścia pięć! - krzyknęła z niedowie-
rzaniem Alexis. - Ale my musimy pomieścić co
najmniej siedemdziesiąt osób.
Pewnie nawet więcej, pomyślała Shannon.
Alexis zawsze była słaba w rachunkach. Dla
świętego spokoju skupiła się na jedynym moż-
liwym do przyjęcia wyjściu.
- No to trudno. Podzielimy się na trzyosobo-
we grupy.
Zobaczyła skrzywioną minę Gabe'a, który po-
toczył wzrokiem po istnym mrowiu swoich ku-
zynów. To był moment krytyczny. Sygnał SOS.
R
S
- Po trzy osoby?- Shannon, to chyba nie jest
najlepsze rozwiązanie - zauważył.
- Nie widzę innego. Poza tym - powiedziała,
siląc się na maksymalny optymizm - jesteśmy
w Paryżu. Nie przyjechaliśmy tu po to, żeby
tkwić w pokojach. Przyjechaliśmy, żeby cieszyć
się waszym szczęściem i żeby zwiedzać. Więk-
szość czasu spędzimy poza zajazdem. Pokoje będą
nam potrzebne tylko po to, żeby się przebrać albo
uciąć krótką drzemkę. - Zwróciła się do Alexis.
- Przecież tego chciałaś, prawda, siostrzyczko?
Znaleźć się w Paryżu, zasmakować w tym mieś-
cie i móc się nim napawać. Pozwoliłabym ci
sterczeć w pokoju hotelowym wszędzie indziej
na świecie, ale nie w Paryżu, który trzeba po-
dziwiać z bliska i osobiście - zakończyła dobitnie.
W odpowiedzi zobaczyła ulgę na przystojnej,
męskiej twarzy przyszłego szwagra. Również jej
siostra zaczęła się rozchmurzać.
Udało się, pomyślała Shannon.
Teraz trzeba przekonać innych zdezoriento-
wanych gości. Shannon klasnęła w dłonie raz,
potem drugi, ale nikt jej nie słuchał. Wtedy za nią
rozległ się przeszywający uszy gwizd. Zdumiona
odwróciła się, a Josh puścił do niej oko.
- Chciałem ci tylko pomóc - powiedział.
To podziałało. Weselni goście uciszyli się na
tyle, że mogła do nich przemówić.
- Moi mili, chciałabym, żeby każdy dobrał
R
S
sobie takie dwie osoby, których chrapanie nie
będzie mu przeszkadzać. Z powodu drobnego
nieporozumienia co do liczby pokojów będziemy
mieszkać w trzy osoby. Ale przecież pokoje mają
służyć tylko do odpoczynku. A teraz bardzo was
proszę, dobierzcie się w trójki, a potem zamel-
dujemy się w recepcji. Paryż czeka.
Odetchnęła z ulga, kiedy ludzie zaczęli zbierać
się w grupy. Wyglądało na to, że jej pomysł
chwycił. Zauważyła, że nawet niektórzy dalsi
krewni, o których wiedziała, że nie rozmawiają;
z sobą, zaczynają się dogadywać.
Dumna z sukcesu zwróciła się do Alexis, która
ku zadowoleniu Shannon znowu promieniała.
- Sądziłam, że jesteśmy w Paryżu, a nie
w Lourdes - zażartowała.
- W Lourdes-- powtórzyła jak echo speszona
Alexis.
- To miejsce, gdzie dzieją się cuda - pod-
powiedział Josh.
Znowu stał za nią. Odwróciła się i uśmiechnęła
do niego figlarnie.
Był to ten sam boski uśmiech, który go nawie-
dzał w snach przez cały rok po ukończeniu szkoły
średniej.
- Widzę, że się doskonale rozumiemy - zażar-
towała.
- Nawet nie wiesz jak. - Jeszcze nigdy w życiu
nie wypowiedział prawdziwszych słów.
R
S
Ma o wiele więcej wdzięku i pewności siebie
niż dawniej, pomyślała Shannon.
- Jak ja z tobą wytrzymam? - zapytała roz-
drażniona Taylor, nie znajdując dość miejsca
w szafie, którą z trudem można by uznać za
pojemną. Pytaniu towarzyszyła naburmuszona
mina i głębokie westchnienie.
W uśmiechu, jaki Shannon posłała siostrze,
więcej było szczerzenia zębów niż uczucia. Nie,
żeby nie kochała Taylor - wszyscy ją w domu
kochali. Ale w tej chwili sama była w zbyt
marnym nastroju, żeby znosić humory najmłod-
szej siostry i jej fochy rozkapryszonego bachora,
za co - nie miała żadnej wątpliwości - wszyscy
ponosili winę. Dwadzieścia lat temu, gdy Taylor
była najrozkoszniejszym niemowlęciem pod
słońcem, cała rodzina ją rozpieszczała i spełniała
wszystkie jej zachcianki.
- I tak masz szczęście - powiedziała, bo w jej
mniemaniu siostrze rzeczywiście się udało. Miały
pokój tylko dla siebie, podczas gdy inni musieli się
gnieździć w trzy osoby.
Grymas na twarzy Taylor wskazywał na to, że
nie podziela jej opinii.
- Miałabym szczęście, gdybym dzieliła pokój
z jednym z tych fajnych kuzynów Gabe'a.
- A konkretnie z którymi - spytała Shannon,
udając zaciekawienie.
R
S
- Nieważne. Z którymkolwiek. - Błysnęła
szelmowskim uśmiechem, który spędzał ojcu sen
z powiek, kiedy najmłodsza córeczka była w li-
ceum.
Ona wciąż potrzebuje guwernantki, pomyślała
znużona Shannon.
- Postaraj się być miła, Taylor.
Szelmowski uśmiech tylko się pogłębił. Uno-
sząc brwi, Taylor nawinęła na palec pasemko
blond włosów.
- Zawsze staram się być miła.
O nie, pomyślała Shannon, nie zrobię tego. Nie
zamierzała spędzić najbliższych sześciu dni na
opiekowaniu się młodszą siostrą. Była już na tyle
dorosła, że może sama zadbać o siebie - i ponieść
konsekwencje swoich czynów.
Teoretycznie postanowienie było ze wszech
miar słuszne, tyle że w praktyce niewykonalne.
- Nie chodzi o zwykłą uprzejmość, ale o dobroć
w pełnym wymiarze, włącznie z umiejętnością
zgodnego współżycia z innymi i uwzględniania ich
potrzeb - wygłosiła przemówienie starsza siostra.
- I kto to mówi? - parsknęła niepohamo-
wanym śmiechem młodsza.
- Nie rozumiem cię. - Shannon na chwilę
przestała rozpakowywać i układać swoje rzeczy.
Zmrużyła oczy i patrzyła na Taylor, która
wyglądała jak kot po spałaszowaniu na deser
kanarka.
- Widziałam, jak flirtujesz z drużbą pana mło-
R
S
dego.
- Tak się złożyło, że jesteśmy starymi znajo-
mymi, nic poza tym - odpowiedziała, siląc się na
obojętność. - Chodziliśmy z Joshuą do tego same-
go liceum.
Grymas na twarzy Taylor wskazywał na to, że
nie przekonało jej takie tłumaczenie.
- Czy Robert wie o tym „starym znajomym"?
Shannon westchnęła, wieszając ostrożnie suk-
nię pierwszej druhny w swojej mikroskopijnej
części szafy.
- Roberta nie interesuje nic poza jego pracą.
- Od razu pożałowała tych słów. Zawsze była
lojalna, a to, co powiedziała, było nie tylko wybit-
nie nielojalne, ale i przyprawione szczyptą nie-
chęci. - Jestem niesprawiedliwa.
Taylor beztrosko wzruszyła ramionami, lek-
ceważąc poczucie winy Shannon. Nigdy nie lubi-
ła Roberta i należała do osób, które śmiało wyra-
żają swoje opinie.
- Gdybyś mnie pytała, to ten Josh jest o wiele
fajniejszy.
Shannon przez moment również pomyślała
tak samo, ale zaraz ogarnęło ją straszne poczucie
winy. Jeśli nawet podejrzewała Roberta o niewier-
ność, to i tak nie miała prawa tak mówić.
- Ale nie pytam.
W tym momencie rozległo się pukanie do
drzwi. Shannon przedarła się przez porozrzucane
R
S
na posadzce bagaże siostry, gryząc się w język,
żeby nie zapytać, po co komu na sześciodniowy
pobyt aż trzy załadowane po brzegi walizki.
Nie mogła otworzyć drzwi, które się zacięły,
i omal nie przewróciła się, gdy ustąpiły za drugim
szarpnięciem.
Silne dłonie wyciągnęły się, żeby ją przy-
trzymać.
- O wilku mowa - mruknęła pod nosem wy-
raźnie zadowolona Taylor.
- Rozmawiałyście o wilku? - zapytał Josh, nie
śpiesząc się z puszczeniem ramienia Shannon, któ-
ra nie odrywała od niego skonsternowanego wzro-
ku.
Nie mogła się uspokoić. Jej reakcja na dotyk
Josha była dla niej zaskoczeniem. Postanowiła za
wszelką cenę wziąć się w garść. Udając beztroskę,
spojrzała ironicznie na siostrę.
- Nie zwracaj uwagi na Taylor. Moja młodsza
siostra jest nieokrzesana. Masz jakiś problem
z pokojem? - zapytała, uznając to za jedyny
racjonalny powód nieoczekiwanej wizyty Josha.
Chociaż był to ślub Alexis i Gabe'a, a wyszuka-
niem zajazdu zajęła się ciotka Celeste, wszystkim
się zdawało, że to Shannon wzięła na siebie
organizację imprezy, skoro tak szybko i skutecz-
nie pomogła rozwiązać problem z pokojami.
Cała historia mojego życia, pomyślała z pewną
rezygnacją.
Z wolna twarz Josha rozjaśniał coraz cieplejszy
R
S
uśmiech. Równocześnie za plecami czuła jak
Taylor promienieje i demonstracyjnie okazuje
swoją aprobatę wobec zainteresowania siostry
ich gościem.
- Teraz, kiedy o tym wspomniałaś - odpowie-
dział Josh - przyznam, że mam zastrzeżenie do
mojego pokoju.
Wiedziała, że niczemu nie będzie mogła zara-
dzić, ale uprzejmie zapytała:
- Mianowicie ?
- Widok.
Kiedy lustrował ją wzrokiem od stóp do
głów, doznała dziwnego uczucia - jakby jej
dotykał. Wszędzie. Nigdy jeszcze nie czuła się
tak bezradna i bezbronna. Czy to skutek zmia-
ny stref czasowych, czy może czar Paryża?
Chyba nie. Przyczyna gęsiej skórki, która poja-
wiła się na jej ciele, tkwiła raczej w intensyw-
nym spojrzeniu tego wyjątkowo przystojnego
mężczyzny.
- Tu jest o wiele lepiej - powiedział Josh,
wodząc wzrokiem po jej twarzy, a następnie
szczerząc zęby w uśmiechu. - Ale nie przyszed-
łem w tej sprawie.
A niech to diabli - teraz dla odmiany czuła, że
za chwilę obleje się rumieńcem. Tylko tego brako-
wało. Odchrząknęła, żeby jej głos zabrzmiał obo-
jętnie, ale efekt był i tak mierny:
- Nie chciałabym, żeby to wyglądało niegrze-
R
S
cznie, ale po co właściwie tu przyszedłeś ?
- Żeby nawiązać do twojej sugestii dotyczącej
zwiedzania.
Miała pustkę w głowie. Przecież rozmawiali
tylko o szkole i matmie. Czyżby umknęło jej coś
istotnego ?
- Nie rozumiem.
Przynajmniej jest miły, pomyślała. Robert, jeśli
go przycisnąć, odpowiada na odczepnego, jakby
go okradała z bezcennego czasu, którego już nie
nadrobi.
Tak nie wolno! - skarciła siebie. Nie może
porównywać Roberta z innymi mężczyznami
pod jego nieobecność.
- W holu - wyjaśnił Josh - kiedy przema-
wiałaś do ludzi, powiedziałaś, że jesteśmy tu po
to, żeby zwiedzać Paryż. Pomyślałem, że może
mógłbym ci towarzyszyć. - Uniósł brwi, pat-
rząc na Taylor. - Chyba że jesteś już z kimś
umówiona...
Dziwne, że wyleciało jej to z głowy. Zwykle
wszystko świetnie pamięta, z najdrobniejszymi
szczegółami. A może zadziałał tu mechanizm
wyparcia ?
Jak tonący, który chwyta się brzytwy, przenio-
sła wzrok na podłogę i na walizkę siostry.
- Kiedy ja... właśnie... się rozpakowuję...
- Idź - zachęcała Taylor, kładąc ręce na jej
plecach i niemal siłą wypychając ją za drzwi.
R
S
- Mogę cię rozpakować.
Okej, może zwiedzanie Paryża z Joshem to
jeszcze nie grzech. W końcu jest starym kumplem.
Shannon popatrzyła na siebie i na swoje ubranie.
Dżinsy i mocno wycięty top w kolorze myśliws-
kiej zieleni nie były zbyt stosownym strojem.
- Muszę się przebrać - zaczęła trochę nie-
pewnie.
- Po co?
Rozłożyła ręce.
- Nie pokażesz się ze mną w takim stroju.
Uśmiechnął się szeroko.
- Zapytaj mnie.
Boże, jak gorąco! Dlaczego nie przyjechałeś ze
mną, Robercie- Ponownie przyjrzała się swojemu
ubraniu, które jej zdaniem zdecydowanie nie
nadawało się na Paryż. Lepiej pozostać w hotelu
i liczyć minuty do końca tej męki.
- A więc pytam. Czy nie przeszkadza ci, że
wyglądam, jakbym sprzątała garaż?
- Mój garaż byłby uszczęśliwiony. - Wziął
Shannon za rękę i przeciągnął ją przez próg.
- Chodź, Paryż czeka.
Kiedy się odwróciła, Taylor szybko rzuciła jej
torebkę.
- Słyszałaś, co powiedział? Nie pozwól, by
Paryż czekał - zawołała i ledwie Shannon prze-
kroczyła próg, zatrzasnęła za nią drzwi.
Spójrzmy prawdzie w oczy, pomyślała z nie-
R
S
pokojem. Wiedziała, że siostra nie lubi Roberta,
ale cała ta scena wypadła niezręcznie.
- Taylor zrobi wszystko, żeby zapewnić sobie
odrobinę prywatności.
Josh roześmiał się.
- Świetnie ją rozumiem. Mnie przypadł pokój
z dwoma kuzynami Gabe'a, co do których nie
mam pewności, czy za największą łapówkę wkrę-
ciliby się na planszę ilustrującą ewolucję czło-
wieka.
Zagryzła dolną wargę, żeby się nie roześmiać.
- Są jeszcze inne miejsca poza tym zajazdem,
gdzie mógłbyś zamieszkać.
- Szkoda czasu. Zaczął się już sezon turys-
tyczny, a poza tym ślub odbędzie się tutaj.
- Zbiegli po schodach na parter. - Zresztą to tylko
sześć dni. Mieszkałem już w gorszych warunkach
i nie marudziłem.
Pokoje były małe, raczej duszne, a z tego, co
zdążyła zauważyć, materace najpewniej wypcha-
no kamieniami.
- Czyżbyś odsiadywał karę w więzieniu ? - za-
żartowała.
Znowu zaśmiał się tak, że przeszły ją ciarki.
- Wciąż masz takie samo poczucie humoru,
Shannon.
Nie w ostatnim czasie, pomyślała, gdy miała
tak mało powodów do śmiechu. Robert jest za-
wsze taki poważny, skupiony i z taką determina-
cją dąży do celu, że na żarty nie zostaje miejsca.
R
S
Ale nie zamierzała narzekać na narzeczonego
ani sporządzać listy jego wad. Była rozgoryczona,
to wszystko. Robert jest dobrym, porządnym
człowiekiem, który konsekwentnie realizuje swo-
je plany. Potrzebuje jej.
Uśmiechnęła się do Josha i pokiwała głową.
- Są rzeczy, które nigdy się nie zmieniają.
- Odetchnęła głęboko, kiedy minęli frontowe
drzwi i wyszli na zewnątrz. - Nó to co byś chciał
na początku zobaczyć^
- Wybór pozostawiam tobie.
Nie miała pojęcia, dlaczego te słowa sprawiły,
że znowu przeszedł ją miły dreszczyk od stóp do
głów. Ale tak było.
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
Kiedy po obejrzenie Łuku Triumfalnego po-
stanowili wjechać na wieżę Eiffla, najsłynniejszy
symbol Paryża, Shannon zaproponowała, żeby
przyłączyli się do grupy turystów zgromadzo-
nych przy kasie i razem z nimi odbyli tradycyjną
turę.
Jednak Josh szybko storpedował ten pomysł.
- A gdzie twoja fantazja?-- rzucił wyzwanie.
Josh zapamiętał ją taką, jaka była w szkole, to
znaczy dziewczynę, która brała życie za rogi
i uwielbiała się bawić.
Kiedy to się skończyło?
Wolała nie zastanawiać się nad odpowiedzią,
która byłaby zbyt bolesna. Zamiast tego przenios-
ła wzrok na Josha.
- Powiedz lepiej, jaki masz pomysłu
Pierwszą myśl, która mu przyszła do głowy,
i zachował dla siebie, bowiem nie miała ona nic
wspólnego z wiekowym symbolem Paryża, ale
dotyczyła wyłącznie jej osoby.
R
S
- Żebyśmy zwiedzili wieżę na własną rękę.
Bez przewodnika. - Położył rękę na jej ramieniu
i odciągnął od tłumu. - Możemy udawać, że jeste-
śmy tubylcami i czujemy się na wieży jak na wła-
snym podwórku. - Puścił do niej oko, wziął ją za
rękę i poprowadził do windy. - Tak jak nowojor-
czycy traktują Statuę Wolności czy Empire State
Building.
- Byłam w Empire State Building - powiedzia-
ła, wchodząc do windy. Nie dodała tylko, że miała
wtedy pięć lat.
Kiedy zamknęły się drzwi windy, przysunął się
do Shannon. W kapsule było pełno turystów.
Starała się nie zauważać, że Josh stoi tak blisko
niej, ani nie zwracać uwagi na przyjemne do-
znania, jakie powodowała taka bliskość.
- A co sądzisz o Statui Wolności^ - zapytał,
łaskocząc oddechem jej ucho.
Znowu zaczęła dostawać gęsiej skórki. Popat-
rzyła prosto przed siebie.
- Wybieram Piątą Aleję.
Bardziej poczuła niż usłyszała jego śmiech.
Odwróciła się, a on znów do niej mrugnął. Roz-
koszne łaskotanie w brzuchu przypisała szybko-
ści, z jaką się wznosili, a nie bliskości Josha, ale na
wszelki wypadek odwróciła się z powrotem.
Nie zdążyła dojść do siebie, gdy Josh pochylił
głowę i szepnął jej do ucha:
- Mam cię. - Gdy wciągnęła gwałtownie po-
R
S
wietrze, zapytał: - Coś nie tak?
Wszystko, pomyślała. I to bardzo. Nie powin-
na znajdować się tutaj z innym mężczyzną,
nawet z tak niegroźnym kolegą z przeszłości.
A już na pewno nie powinna reagować na niego
tak dziwnie, tak emocjonalnie i żywiołowo.
Teraz, kiedy o tym pomyślała, nie była już taka
spokojna, że Josh McClintock jest absolutnie
niegroźnym facetem. Tak było kiedyś. Nowa,
ulepszona wersja tego Josha... no cóż, sama już
nie wiedziała. Bo gdyby był niegroźny, czy tak by
na nią działało
Winda wywiozła ich na szczyt sędziwej kon-
strukcji i nagle Shannon zobaczyła Paryż w całej
okazałości. Bezkresna panorama była prawdziwą
ucztą dla oka.
Trwała w stanie radosnego podniecenia przez
długą chwilę, a kiedy spojrzała na Josha, na jej
twarzy malował się zachwyt.
- Shannon, co się stało?
Potrząsnęła głową i w milczeniu podziwiała
niesamowity widok.
- Nic. Po prostu to jest piękne - wyszeptała po
chwili.
- Tak - powiedział łagodnym głosem, patrząc
tylko na nią. - Wiem.
Instynkt samozachowawczy i potrzeba zacho-
wania równowagi wewnętrznej kazały jej od-
sunąć się od Josha. Wyjęła telefon komórkowy.
R
S
- Coś nie tak? - zapytał Josh.
- Muszę zadzwonić - odpowiedziała, ogar-
nięta naglącą potrzebą skontaktowania się z Ro-
bertem. Kiedy usłyszy jego głos, może wszystko
wróci do normy.
Josh pokiwał głową i oddalił się, żeby zapewnić
jej prywatność.
- Stanę obok, żeby upajać się tą panoramą.
- Celowo odszedł parę kroków, patrząc w dół na
miasto pogrążające się w mroku.
Kiedy naciskała przyciski i wybierała znajomy
numer, czuła, jakby jej palce należały do kogoś
innego. Telefon po drugiej stronie zaczął dzwo-
nić. Doliczyła się czterech sygnałów, zanim został
odebrany.
Ponieważ wiedziała, że jej narzeczony nie lubi
tracić czasu, zaczęła szybko mówić.
- Robert, to...
Nie zdążyła nic więcej powiedzieć, bo ode-
zwała się automatyczna sekretarka. Usłyszała
stanowczy, rzeczowy głos - głos, któremu kiedyś
nie mogła się oprzeć, a który teraz wyraźnie ich
dzielił.
- Połączyłeś się z telefonem komórkowym
Roberta Newhalla. Nie mogę teraz odebrać, zo-
staw wiadomość albo zadzwoń później.
Westchnęła. Przebywała w Paryżu od pięciu
godzin i to była jej druga próba skontaktowania
się z Robertem, również zakończona niepowo-
R
S
dzeniem.
Zostawiła kolejną wiadomość:
- To znowu ja, Shannon. Chciałam tylko,
żebyś wiedział, że wylądowałam... - o ile cię to
obchodzi, dodała w duchu -... i że tęsknię za tobą.
Ostatni fragment wydukała bez większego
przekonania, potem zamknęła komórkę i wsunęła
ją do kieszeni.
Między Paryżem a Nowym Jorkiem różnica
czasu wynosi sześć godzin. Robert jest teraz
w pracy. Nie znosi, kiedy mu się przeszkadza.
Odezwie się, kiedy będzie wolny.
- Dzwoniłaś do zajazdu, by sprawdzić, jak
radzi sobie Alexis? - zapytał miłym tonem Josh,
kiedy stanęła obok niego.
Poczucie winy nie kazało na siebie długo cze-
kać. Powinna bardziej troszczyć się o Alexis niż o
Roberta. Został, żeby pracować, a to jego ulubione
zajęcie. Najprawdopodobniej ledwie zauważył, że
wyjechała. A ona jest tutaj, żeby pomagać i wspie-
rać Alexis.
Potrząsnęła głową.
- Nie, nie dzwoniłam do Alexis.
Josh obserwował ją przez chwilę w milczeniu.
- Nie zastałaś go ?
Zmieszała się.
- Skąd wiesz?
- Wyglądasz na rozczarowaną.
To chyba właściwe słowo, pomyślała. Roz-
czarowana. To dlatego, że nie skontaktowała się
R
S
z Robertem.
- To nic nowego.
- Że jesteś rozczarowana? - Objął ją ramie-
niem i poprowadził z powrotem do windy.
Wygląda tak, jakby bardziej potrzebowała je-
dzenia niż podziwiania widoków, pomyślał.
W wieży znajdowały się dwie restauracje - jedna
na pierwszej kondygnacji, a jedna, „Le Jules
Verne", na drugiej. Ponieważ miał słabość do
prekursora literatury fantastyczno-naukowej,
wybrał tę drugą.
- Jesteś jeszcze za młoda na rozczarowanie
- powiedział, kiedy zjeżdżali na dół.
- Wcale nie powiedziałam, że jestem rozcza-
rowana - sprostowała czym prędzej.
A nie jesteś?- odezwał się jej wewnętrzny głos,
na który postanowiła nie zwracać uwagi. Po prostu
brakuje jej Roberta, to wszystko. - Chciałam po-
wiedzieć, że przyzwyczaiłam się do tej zabawy
w głuchy telefon. Oboje jesteśmy prawnikami
i czasami trudno nam się skontaktować w prze-
rwach między spotkaniem z jednym a drugim
klientem.
W restauracji matre d'hotel wskazał im stolik
dla dwóch osób. Usiedli, a Josh nie odrywał od
niej oczu.
- Gdybyś była moją narzeczoną, znalazłbym
czas na rozmowę.
Kiedy zjawił się kelner, Josh zamówił dwa
R
S
kieliszki czerwonego wina. Po jego odejściu Shan-
non zapytała:
- Odkąd tak doskonale wiesz, kiedy i co po-
wiedzieć ?
Kwestia wprawy, pomyślał Josh, chociaż
z Shannon rozmawiało się łatwo. Może dlatego,
że tak często i w różnych sytuacjach widział
oczyma duszy jej twarz.
- Samo przyszło, gdy z kunysa nagle wystrze-
liłem w górę.
Powiedział to w tak naturalny sposób, że
zaczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek prze-
jmował się swoim poprzednim wyglądem. Wyra-
źnie czuł się dobrze w nowej skórze. To była miła
odmiana w porównaniu z przejętym swoją osobą
Robertem.
I znów, ledwie to pomyślała, poczuła się
winna.
- Rzeczywiście byłeś nieduży. - Zaśmiała się
lekko, jak ktoś, kto z przyjemnością powraca do
przeszłości. Lubiła liceum i college. Dopiero póź-
niej poczuła, że radość i śmiech wyparowały
z niej, jak gdyby dobra zabawa była czymś zbyt
frywolnym na obecnym etapie życia.
Rozsiadając się wygodnie, Josh wypił łyk wina
i obserwował Shannon znad brzegu kieliszka.
- Powiedz mi, jak w ogóle, odkładając na bok
te wszystkie perturbacje telefoniczne, zeszłaś się
ze swoim narzeczonymi
R
S
To było tak dawno temu, pomyślała, chociaż
naprawdę nie minęły jeszcze trzy lata.
- Odbywaliśmy aplikację u tego samego sę-
dziego. Wtedy Robert był inny. - Wzruszyła
ramionami. - A może ja byłam inna. - Wolała
wziąć winę na siebie. Ale czy tak naprawdę
było? Czuła się głupio, a jeszcze to wino, które
uderza do głowy. Czy naprawdę jest zadowolo-
na? - Robert wydawał się taki godny zaufania
i oddany.
Oddany, godny zaufania... to chyba za mało,
by zbudować szczęśliwy związek mężczyzny
i kobiety, pomyślał Josh.
- To samo można powiedzieć o procesorze
tekstów, ale raczej nie zaręczyłbym się z nim. - Po
ostrzegawczym spojrzeniu Shannon poznał, że
posunął się o krok za daleko. - Przepraszam, to nie
moja sprawa. - Przerwał na moment, żeby jego
przeprosiny nabrały właściwej mocy. - Podobno
ślub w Paryżu to spełnienie dziecięcych marzeń
twojej siostry.
Była wdzięczna za zmianę tematu.
- Tak, to prawda. - Pomyślała, jak szczęśliwa
jest Alexis. - A na dodatek Gabe jest przemiłym
facetem.
Josh skwitował to uśmiechem.
- On szaleje za Alexis. Gdyby zapragnęła
gwiazdki z nieba, postarałby się zarezerwować lot
na najbliższy prom kosmiczny, żeby ją dla niej
R
S
zdobyć i sprawić jej radość. Tak wielka miłość
musi być czymś fantastycznym.
Shannon westchnęła cichutko i odruchowo
sięgnęła po kieliszek. Była na lekkim rauszu i czu-
ła się bardzo, bardzo samotna. Jakby miała dziurę
w sercu, która się pogłębia, a ona nie wie, co z tym
zrobić.
- Zapewne.
- Osobliwe słowo w ustach zaręczonej kobie-
ty - zauważył Josh.
Początkowo zamierzał ją uwodzić. W którym
momencie zaangażował się w jej osobiste spra-
wy? I skąd ten nagły gniew na oczywisty brak
uczucia ze strony jej narzeczonego ? Dlaczego tak
gwałtownie bierze jej stronę?
- A Robert szaleje za tobą? - zapytał.
- Robert mnie kocha - zaprotestowała szyb-
ko. Może zbyt szybko? Rozżalona, wzruszyła
ramionami. - Czy za mną szaleje? Nie sądzę, żeby
potrafił szaleć za kimkolwiek.
To brzmi nie najlepiej, pomyślał.
- A powinien. - Gdy zdumiona Shannon
uniosła brwi, dodał: - Zasługujesz na to.
Czuła, że jej serce stanęło, a potem nagle
pogalopowało w wariackim tempie.
Josh położył rękę na jej dłoniach.
- Zasługujesz na to, żeby mieć kogoś, kto by
za tobą szalał.
Jeszcze przez chwilę rozmawiali - Shannon
R
S
zamierzała zaprotestować przeciwko negatyw-
nemu wizerunkowi Roberta, jaki najwyraźniej
rodził się w głowie Josha. Po chwili zamilkli...
i zaczęli się całować.
Nigdy nie była świętoszkiem. W liceum i w col-
lege'u latała na randki i nieobce jej były, jak to
niegdyś mawiano, tajemnice alkowy. Ale teraz
czuła się tak, jakby stała na głębokiej wodzie,
a wokół śmigały błyskawice i grzmiały pioruny.
Pragnienie i tęsknota przeszywały ją od stóp do
głów. Żeby jeszcze mogła się przytulić do Josha...
Poczuła, że za chwilę kompletnie się rozklei.
Syreny.
Usłyszała wycie syren.
To chyba dzwonki alarmowe rozdzwoniły się
w jej głowie. Nie, zaraz, chyba te dźwięki do-
chodzą z zewnątrz. Przestraszona cofnęła się
o krok i odetchnęła głęboko.
Syreny wyły coraz głośniej.
- Ty to słyszysz?- Zażenowana spojrzała na
Josha.
Przytaknął, łapiąc oddech. Całowanie Shan-
non było tak cudowne, jak to sobie zawsze wyob-
rażał.
- Jak widać, w Paryżu również zdarzają się
pożary.
- Pożary? - Dlaczego jest taka otępiałaś Dla-
czego bezmyślnie powtarza słowa Josha? Nigdy
tak się nie czuła, kiedy całowała się z Robertem.
R
S
O Boże, nigdy tak się nie czuła nawet wtedy,
kiedy się z nim kochała.
To niedobrze, pomyślała. Bardzo niedobrze.
Kelner przyniósł zamówione dania, więc wy-
korzystała chwilę i spróbowała się pozbierać.
Jakby to było możliwe, zakpiła z siebie. A jednak
musi spróbować. Co więcej, musi odwrócić złe
skutki swojego zachowania.
Po odejściu kelnera postanowiła stawić czoło
Joshowi. Zamierzała udawać, że nic się nie stało,
trzymać się w ryzach i nie dopuścić, żeby sytuacja
ponownie wymknęła się spod kontroli. Wystar-
czyło jednak, że znowu ją pocałował, a zapom-
niała o szlachetnych intencjach.
A przecież nie mogła pozwolić, by Josh wyciąg-
nął niewłaściwe wnioski.
W tym przypadku raczej właściwe, zakpiła
w duchu. Boże, wpadła jak śliwka w kompot!
- To nie powinno się zdarzyć - powiedziała.
Kiedy podniósł na nią oczy, znów zwątpiła
w swoją silną wolę. Na Boga, co się z nią
dzieje?
- O!
Tym jednym słowem jednoznacznie oznajmił,
że przyłapał ją na kłamstwie. A może obudziło się
jej sumienie i napomniało ją owym „o!"?
Zacisnęła wargi.
- Jestem kłębkiem nerwów i bujam w obło-
kach. Pewnie jeszcze odczuwam skutki zmiany
R
S
czasu, a poza tym... oszołomił mnie ten widok na
górze... - Urwała, język jej się plątał. - Bądź dla
mnie wyrozumiały, proszę.
- Chcesz powiedzieć, że niezupełnie jesteś
sobą'?-
Uchwyciła się tego.
- No właśnie.
- W porządku. - Pokiwał ze zrozumieniem
głową. - A więc nic się nie wydarzyło.
To właśnie chciała usłyszeć.
A jednak...
O Boże, od wieków nie czuła się tak speszona
i tak niepewna siebie.
- Wolałabym, żebyś nie był dla mnie taki miły
- oznajmiła z powagą. To, co robił i jak się
zachowywał, utrudniało ocenę sytuacji i mieszało
jej w głowie. W porównaniu z nim Robert...
Nie porównuj! - znów się upomniała. To nie są
zakupy, a ona nie zastanawia się nad wyborem
marki samochodu. Już podjęła decyzję. Ma na
palcu pierścionek Roberta. Więc skąd ta rozterka?
- Może to dziwne, ale pastwienie się nad tobą
nie sprawia mi przyjemności - powiedział Josh,
uśmiechając się od ucha do ucha.
Westchnęła, przymknęła oczy. Kiedy je ot-
worzyła, Josh nadal się w nią wpatrywał. Po-
czuła przemożną potrzebę pocałowania go. Ileż
energii włożyła w stłumienie tego pragnienia.
- Posłuchaj, czuję się naprawdę zażenowana.
R
S
- No to witaj w klubie - rzekł pół żartem, pół
serio.
W ciągu następnych dni Shannon rzuciła się
w wir pracy. Chciała, żeby marzenie jej siostry
o ślubie w Paryżu spełniło się jak najlepiej. Przy
okazji starała się wymazać oszałamiające wspo-
mnienia pocałunku z Joshem na wieży Eiffla.
Po południu, trzeciego dnia pobytu w Paryżu,
zdawało się, że nie nadążą z zażegnywaniem
minikryzysów. Alexis jakoś się jeszcze trzymała,
ale Shannon czuła, że nerwy siostry zaczynają,
puszczać.
Na szczęście miała w sobie dość cierpliwości i
i talentów dyplomatycznych, żeby stawić czoło
niełatwym, graniczącym z cudem wyzwaniom.
Mistrz cukierniczy, Hugh Gautier, który przyle-
ciał ze Stanów na koszt ich ojca, żeby na miejscu
wykonać ślubny tort, nie mógł się dogadać z sze-
fową „Milles Fleurs", która uważała, że kuchnia
to wyłącznie jej domena. W tej sytuacji menu na
weselne przyjęcie stało pod znakiem zapytania.
Podobnie było z częścią artystyczną. Wygląda-
ło na to, że grupa muzyczna, która przyleciała
z Nowego Jorku do Paryża, żeby przygrywać na
weselu Alexis i Gabe'a, zapadła na jakąś tajem-
niczą chorobę, która wymagała przebywania
w pobliżu toalety. Obecnie cały zespół odbywał
kwarantannę.
R
S
- Mam świetną kolekcję płyt - zaoferowała
pomoc ciotka Celeste, kiedy dowiedziała się
o ostatnim nieszczęściu, jakie zawisło nad wese-
lem Alexis. W przytulnym salonie zajazdu ze-
brały się same panie, a mianowicie Celeste, druh-
ny oraz matka pana młodego. Mężczyznom suro-
wo zabroniono wstępu.
- Jeżeli obiecacie, że będziecie się z nim dobrze
obchodzić - zwróciła się Celeste do Alexis – każę
sprowadzić na przyjęcie mój gramofon.
Stojąca za plecami nieskazitelnie ubranej siwo-
włosej nestorki rodu Taylor spojrzała na Shannon
i wzniosła oczy do nieba. Alexis zakryła twarz
rękami, odwróciła się w stronę starszej siostry
i cicho zaszlochała.
- Alexis liczyła na muzykę na żywo - wyjaś-
niła Shannon ciotecznej prababce.
Celeste rozłożyła wypielęgnowane dłonie
w geście, który mówił, że to wyjaśnienie nie ma
sensu.
- Muzyka zawsze jest żywa. - Uśmiechnęła
się promiennie do Shannon, która przeszła obok
niej i zmierzała w stronę drzwi. - Czy nie mam
racji?
- Całkowicie.
Shannon odwróciła się i dostrzegła Josha. Jak
długo już tam stoi? I dlaczego to ją w ogóle
obchodzi? Odruchowo podniosła rękę i wygładzi-
ła niesfornie falujące włosy, z którymi nie mogła
R
S
sobie poradzić, odkąd wysiadła z samolotu. Ale
Josh na nią nie patrzył. Spojrzał na Celeste,
a potem na Alexis.
- Zack, Antonio i Mario grają na gitarze
- oznajmił zrozpaczonej przyszłej pannie młodej,
zbliżając się do obradujących pań. W poszukiwa-
niu aprobaty spojrzał najpierw na matkę Gabe'a,
a potem na jego siostry, Ginę, Brigette, Sophię
i Annette. Wszystkie przytaknęły ruchem głowy.
- Angelo gra na perkusji, a drugi Angelo na
syntezatorze.
- Czy grają dobrze, czy tylko rzępolą? - zapy-
tała Shannon.
Pytanie brało się z muzycznych poczynań Tay-
lor. W ciągu wielu lat najmłodsza z panien Dono-
van zaliczyła całkiem sporo instrumentów, za-
klinając się za każdym razem, że będzie pilnie
uczęszczać na lekcje, po czym szybko traciła
zainteresowanie i przerzucała się. na coś innego.
W suterenie rodzinnego domu spoczywały
w wiecznym spokoju gitara, elektryczne skrzyp-
ce, syntezator, puzon, trąbka, klarnet i perkusja
- żywe świadectwo niefrasobliwości Taylor.
- Są cholernie dobrzy. - Natychmiast wzrok
Josha powędrował w kierunku najstarszej z pań.
Posłał jej olśniewający uśmiech. - Przepraszam.
Leciwa matrona machnęła lekceważąco ręką.
- Znam gorsze słowa, młody człowieku. - Ce-
leste podeszła do Josha i z promiennym uśmie-
R
S
chem objęła go niczym kokoszka swoje pisklę.
- Czy ci muzykanci, amatorzy, jak rozumiem,
mogą zagrać na weselu Alexis?
Josh doskonale wiedział, że gdy ich poprosi,
będą zachwyceni. Chłopcy razem ćwiczą i marzy
im się własny zespół.
- Są kimś więcej niż amatorami, zapewniam.
Pójdę z nimi porozmawiać. - Spojrzał na Alexis.
- O ile ci to odpowiada.
- Wishes odbywają kwarantannę! - zawołała
Alexis, mając na myśli zespół, który jej ojciec
zatrudnił na jej wesele. - Więc tak, bardzo mi to
odpowiada. - Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Ogromnie się cieszę - poprawiła się.
- Świetnie. Jestem przekonany, że z radością
pomogą tobie i Gabe'owi. - Zanim wyszedł z po-
koju, zerknął na Shannon.
Celeste podeszła do niej bliżej.
- Może przyda mu się pomoc w przekonaniu
tych młodych ludzi - zasugerowała cioteczna
prababka, której oczy mówiły coś zupełnie in-
nego, kiedy ruchem ręki niemal zmusiła prawnu-
czkę, żeby udała się za Joshem.
Shannon zastanawiała się chwilę, po czym
uległa namowie.
Przez ostatnie dwa dni, a dokładnie od ich
powrotu z wieży Eiffla, celowo go unikała, ale
teraz chciała mu podziękować za przysługę. Przy-
najmniej posłużyło jej to za pretekst.
R
S
- Często to robisz?- zawołała za nim.
Josh zatrzymał się na schodach.
- Co?
- Spieszysz z pierwszą pomocą.
Jego uśmiech był obezwładniający.
- Ilekroć mogę, chyba że mój rumak jest
w stajni, a zbroja zardzewiała, księżniczko.
Podeszła do niego.
- Chciałam się przyłączyć do podziękowań
Alexis. Ja... my - poprawiła się - naprawdę
jesteśmy ci bardzo zobowiązani. Gdybyś nie
wpadł na pomysł, nie wiem, skąd byśmy wzięli
orkiestrę.
Wzruszył ramionami.
- Nie musisz dziękować. Poza tym Alexis jest
prawie jak rodzina. - Dostrzegł zdziwienie
w oczach Shannon. - Gabe jest dla mnie jak brat,
którego nigdy nie miałem.
- Prawda, jesteś jedynakiem. - Przypomniała
sobie rozmowę sprzed lat, kiedy dawał jej korepe-
tycje.
- Zapamiętałaś. - Uśmiechnął się błogo.
- Zazdrościłam ci, bo nawet nie wiesz, co to
znaczy mieć młodsze siostry. Piekło i szatani,
mówię ci. Starsza zawsze musi być ta mądra
i ustępować młodym i głupim.
- Czasami warto iść na kompromis. Jedynak
często czuje się cholernie samotnie.
- Nie wyglądasz na kogoś, komu dokucza
R
S
samotność.
Patrzył na nią przez długą chwilę.
- Ale byłem samotny. Wtedy.
Pomyślała, że chyba lekko zbzikowała. Mogła-
by prawie przysiąc, że odebrała to słowo jak
pieszczotę. Ze sposobu, w jaki wypowiedział je
Josh, wynikało, że już nie jest samotny, a przy-
czyną tej zmiany była ona. Przepełniło ją szczęś-
cie, ale równocześnie czuła, że wpada w ner-
wowy popłoch.
R
S
ROZDZIAŁ CZWARTY
Pięciu kuzynów Fellinich, których w końcu
odnaleźli, nie posiadało się z radości, że będą
mogli pomóc Gabe'owi i jego przyszłej żonie,
zastępując złożony niemocą profesjonalny ze-
spół. Natychmiast wykombinowali dwie gitary,
podczas gdy pierwszy i drugi Angelo udali się na
poszukiwanie syntezatora i perkusji potrzebnych
do skompletowania orkiestry. Shannon zostawiła
im listę piosenek, które miały zostać wykonane
podczas przyjęcia.
- Jeden kryzys zażegnany, siedemset trzy-
dzieści siedem jeszcze przed nami - mruknęła po
wyjściu z pokoju kuzynów.
Josh dotrzymywał jej kroku, kiedy schodzili ze
schodów.
- Na pewno aż tyle?
- No dobrze, może być tylko siedemset dwa-
dzieścia dziewięć - zgodziła się z uśmiechem.
- W każdym razie na obecnym etapie tak to
wygląda.
- Alexis musi być bardzo szczęśliwa, mając
przy sobie kogoś takiego jak ty.
R
S
Zatrzymała się na dole schodów i odwróciła do
Josha. Był tak cholernie miły i uczynny... Może
jednak szkoda, że unikała go w ostatnich dniach?
Roberta nie stać by było choćby na jedną setną
takiej troski i gotowości przyjścia z pomocą.
Nawet się nie pofatygował, żeby odpowiedzieć
na jej liczne telefony.
Przeleciała cały ocean i gdyby mu nie zostawiła
wiadomości w poczcie głosowej - wielu wiado-
mości - nie wiedziałby, czy doleciała bezpiecznie.
To nie było w porządku...
Lecz on uważał inaczej. Cóż, znała go prze-
cież dobrze. Prawie słyszała jego strofujący głos:
- Rusz głową, Shannon. Gdyby coś się stało,
powiedzieliby o tym w telewizji.
Logiczne, jak zawsze logiczne. Kiedyś jej to
wystarczało, wręcz uspokajało. Stabilizacja po
chaosie panującym w jej rodzinie w związku
z nieuchronnie zbliżającym się rozwodem rodzi-
ców dodawała jej sił i podnosiła na duchu. Teraz
jednak nie była tego wcale taka pewna.
- Wysłuchaj mnie - powiedziała nieoczekiwa-
nie. - Nie unikałam ciebie. - Okej, to było kłamst-
wo, ale tylko trochę. Zależało jej, by nie ranić
niczyich uczuć i oszczędzić zbędnych wyjaśnień.
- Tak się jakoś porobiło.
- Rozumiem - odparł po prostu.
Do licha, znowu jest taki miły.
- No, niech ci będzie, unikałam ciebie.
R
S
Jego uśmiech świadczył o tym, że jej wybaczył,
zanim jeszcze otworzyła usta.
- Dlatego, że tak się porobiło? - Powtórzył
jej tekst, tyle że w jego ustach słowa nabrały
całkiem innego, osobistego znaczenia, niema-
jącego nic wspólnego z weselem. Wszystko
spowodował zawrót głowy, którego doznała
po ich szalonym pocałunku. Przynajmniej w jej
mniemaniu.
- Tak - wyrzuciła z siebie. Spojrzała na pierś-
cionek na swoim palcu i zaczęła nim nerwowo
obracać. Głęboko odetchnęła. - Wiesz, że jestem
zaręczona.
- Wiem. - Objął ją w pasie i usunął z drogi na
moment przedtem, zanim pojawili się trzej kuzy-
ni Gabe'a, którzy pędem zbiegli po schodach
i wypadli przez frontowe drzwi.
Popatrzyła na Josha, szukając u niego... Czego?
Akceptacji? Usprawiedliwienia? Czegoś, co ją
oświeci i położy kres dręczącej niepewności i wa-
haniu ś Czegoś, co pomoże dotrzymać złożonej
obietnicy, której symbolem jest pierścionek zarę-
czynowy ?
- I kocham Roberta.
- Przecież gdyby było inaczej, nigdy byś się
z nim nie zaręczyła - stwierdził zgodnie.
Przeszli do wnęki za schodami, gdzie nie gro-
ziło im stratowanie przez wciąż przemieszcza-
jących się gości i pracowników zajazdu. Do
R
S
tego niewielka przestrzeń stwarzała intymną
atmosferę. Shannon westchnęła i potrząsnęła
głową.
- Dlaczego potwierdzasz moje słowa takim
tonem, jakbyś szukał pretekstu do dyskusji?
Josh uśmiechnął się.
- Jestem z Nowego Jorku, to pewnie kwestia
intonacji głosu. - Pomyślała, że ma takie dobre,
ciepłe oczy. Dobre, ciepłe... i tak cholernie pod-
niecające. A on pomyślał, że jej oczy są piękne
i smutne. - Byłaś przewodniczącą klubu dys-
kusyjnego, pamiętasz?
Pamiętała coś więcej.
- A ty nigdy nie otwierałeś ust.
W tamtych czasach czuł się poniżany i od-
suwany przez wszystkich, a brakło mu pewności
siebie, by się bronić i walczyć o lepszą pozycję.
- Ładowałem akumulatory na przyszłość.
- Nie lubił wracać do tamtych dni, więc zmienił
temat. - Wiesz co, skoro mnie nie unikasz, może
byśmy razem obeszli parę miejsc?
Hamując się, żeby nie powiedzieć od razu
„tak", przesunęła palcem po kółku zaręczynowe-
go pierścionka i znów przekręciła kamień do góry.
- Jakich miejsc?
- Urządzam jutro Gabe'owi wieczór kawaler-
ski i nadal jeszcze nie zdecydowałem, gdzie ma się
odbyć.
- Chryste miłosierny! - Aż złapała się za
R
S
głowę. - Na śmierć zapomniałam o panieńskim
przyjęciu dla Alexis!
- Więc połączmy jedno z drugim. - Wyjął
z tylnej kieszeni broszurkę i podał ją Shannon.
-Tu jest spis najbardziej rozrywkowych nocnych
lokali. A także tych rozrywkowych nieco inaczej.
Powinna go wycałować, ale przypomniała so-
bie, do czego to doprowadziło ostatnim razem
i poszła za głosem rozsądku.
- Ratowanie ludzi z opresji musi ci sprawiać
prawdziwą przyjemność.
Wziął ją za rękę i wyszli z budynku.
- Robię to, gdy nadarza się okazja. Taki już los
rycerza w nie zardzewiałej zbroi.
Osunęła się miękko na fotel, prawie nie do-
strzegając uroku ulicznej kawiarni. Jedyne, czego
pragnęła, to odpoczynku.
- Zmęczona?- zapytał Josh, przywołując kel-
nerkę.
Shannon zdobyła się tylko na przelotny
śmiech. Już dawno przestała być zmęczona, etap
wyczerpania także miała za sobą. Tylko włos
dzielił ją od zapaści.
- Kompletna klapa. Masz przed sobą nie pan-
nę Shannon Donovan, ale jej zwłoki. - Próbowała
usiąść prosto, ale nie dała rady. Co tam, i tak nie
zamierzała na nikim robić wrażenia prawidłową
postawą. - Za to mam już jakieś rozeznanie
R
S
w miejscach, gdzie występują wesołe golasy. Tyl-
ko co mi po tej wiedzy w ciemnej mogiłe?
Kelnerka zatrzymała się przy nich i obrzuciła
Shannon zdziwionym spojrzeniem, któremu to-
warzyszył kwaśny uśmieszek. Shannon poczuła,
że się czerwieni. Cóż, w wesołym Paryżu wy-
glądała jak kupka nieszczęścia.
- Madame Sarah Swindler - Josh wskazał na
Shannon - odkrywa przed ludźmi tajemnice
przyszłości. Właśnie jest po nadzwyczaj wyczer-
pującym seansie z członkami parlamentu, którzy
niedługo mają debatować nad nowymi podat-
kami. - Zawiesił głos. - To był naprawdę ciężki
seans, rozumie pani... - Kelnerka słuchała z trwo-
gą. - Madame Sarah Swindler niemal zmarła na
moich rękach. Jestem jej lekarzem, specjalizuję się
w psychiatrii i internie. Doktor John Pestilence,
do usług szanownej pani. - Skłonił się lekko. - Do
pełnej reanimacji madame Swindler potrzebuje
dobrej mocnej kawy. Ja zresztą też. - Pokiwał
głową w zadumie. - Madame Sarah Swindler za
każdym razem, gdy sięga w przyszłość, naraża
swoje życie. Nie wiem, ile jeszcze seansów prze-
trzyma, ale jej poświęcenie dla dobra ludzkości
nie zna granic. - Kelnerka stała oniemiała.
- Dwie kawy proszę, bo inaczej będzie potrzeb-
ny karawan. - Kelnerka chwiejnym krokiem od-
daliła się.
- Madame Sarah Swindlers Wieszczka prze-
R
S
powiadająca przyszłość? Doktor John Pestilences
- powtórzyła jak echo Shannon, kiedy wreszcie
odzyskała głos.
Jeśli się spodziewała, że Josh zrobi skruszoną
minę, to bardzo się pomyliła. Po prostu bawił się
w najlepsze.
- Zdaje się, że przekonałem kelnerkę, by za-
dbała o jak najlepszą kawę. Pamiętaj też, że
położyłem nacisk na twoje poświęcenie dla ludz-
kości. - Uśmiechnął się uroczo.
- Ile więc jeszcze sensów przetrzymam? Ile
wiosen zdoła jeszcze ujrzeć nieszczęsna Sarah
Swindler, konająca zbawczyni świata? - Roze-
śmiała się. - Boże, i pomyśleć, że ten facet nie
potrafił w szkole skleić dwóch słów!
- Potrafiłem - zaprotestował łagodnie - ale
kiedy już miałem coś do powiedzenia, wszyscy
dawno zdążyli się rozejść. W tamtych czasach
ciężko mi było zdobyć się na odwagę, by pub-
licznie zabrać głos. - Wzruszył beztrosko ra-
mionami. - Zahartowałem się, pracując jako
makler.
- Najwyraźniej. - Złapała się na tym, że się
w niego wpatruje, podziwiając wyraźnie zazna-
czone pod bladoniebieską sportową koszulą bice-
psy i mięśnie klatki piersiowej. Niemal siłą ode-
rwała od niego wzrok.
Zjawiła się kelnerka z kawą. Stała przez chwi-
lę, wpatrując się w Shannon, wreszcie rzekła
R
S
z nabożnym lękiem:
- Madame Swindler... mam pytanie... - Za-
milkła speszona.
- Proszę, niech pani pyta. - Shannon poruszył
wzrok nieszczęsnej dziewczyny. Cierpiała.
- Czy mój Paul... mnie... kocha?
- Nie - odparła Shannon stanowczo.
- To co mam robić ?
- Nie dać się wykorzystywać i jak najszybciej
odejść od niego.
Kelnerka nagle uśmiechnęła się przez łzy i ode-
tchnęła z ulgą.
- Dziękuję, madame Swindler. Zrobię tak. Na
pewno! Już dawno powinnam. -I już jej nie było.
- Dlaczego jej tak powiedziałaś?- - spytał zdu-
miony Josh.
- Widziałeś jej oczy? To nie są oczy kobiety,
która znajduje miłość u swego mężczyzny.
- Rozumiem...
Przez długą chwilę siedzieli w milczeniu, popi-
jając kawę. Incydent z kelnerką, wywołany bła-
zeństwem Josha, dał im wiele do myślenia, ale nie
zamierzali o tym dyskutować. Czasami po prostu
nie należy banalizować słowami pewnych spraw.
Wreszcie rozluźnili się i wróciła poprzednia
atmosfera.
- Czy któryś z klubów ci się spodobało - zapy-
tał Josh.
- Chyba ten drugi, nazywa się... a tak, „Chez
R
S
Charles". - I dodała po namyśle: - Restauracja
wyglądała całkiem sympatycznie.
Josh stłumił śmiech, ale nie odmówił sobie
komentarza:
- Nie sądzę, żeby ktokolwiek podczas takiego
przyjęcia wczuwał się w atmosferę lokalu czy
zwracał uwagę na kolor ścian. Ani nawet na to, co
zobaczy na swoim talerzu.
Shannon poczuła, jak jej usta same rozchylają
się w uśmiechu. Na takie tematy kobieta raczej
nie rozmawia z facetami, Shannon nie rozmawia-
łaby o tym nawet z Robertem. Tymczasem czuła
się dziwnie swobodna i odprężona, siedząc i ga-
wędząc z Joshem. Co było o tyle dziwne, że poza
niegdysiejszymi korkami z matmy byli sobie cał-
kiem obcy. No i poza tym pocałunkiem na wieży
Eiffla...
Przeniosła wzrok na swoją kawę.
- Pewnie masz rację.
- Co byś powiedziała, gdybym przed po-
wrotem do zajazdu zaprosił cię na późny
lunch ?
- Zgoda. To mi odpowiada. - Zwłaszcza od-
kąd pod pozorem pomagania przy weselu siostry
zyskiwała pretekst, żeby spędzać z Joshem trochę
więcej czasu.
Minęły kolejne dwie godziny, gdy w końcu
wrócili do zajazdu. Zamiast wejść od frontu
R
S
i przez ogólnie dostępny salon, przemknęli tyl-
nymi schodami. Shannon nie chciała, żeby za-
uważono, kiedy i z kim wraca. Wierzyła święcie,
że wszystko, co robi, jest absolutnie niewinne, ale
nic nie powstrzyma Taylor przed zadawaniem
pytań. Była równie ciekawska jak ciotka Celeste,
która wszędzie dopatrywała się romansu, o czym
świadczył porozumiewawczy uśmiech, z jakim
namawiała ją do dotrzymania towarzystwa Jo-
showi.
Ostatnie, czego by sobie życzyła, to porozu-
miewawczych uśmiechów.
- Zobaczymy się później - powiedział Josh,
odprowadzając ją do drzwi pokoju. Oparł się
pokusie pocałowania jej, pokusie, która, jak za-
uważył, była irytująco natrętna. Odszedł, kiedy
zamknęły się za nią drzwi, i omal nie zderzył się
z jakimś facetem.
- Czy to nie Shannon widziałem z tobą przed
chwilą?- zapytał Gabe.
Josh uśmiechnął się od ucha do ucha.
- No cóż, przynajmniej jeszcze nie potrzebu-
jesz okularów.
Gabe zachował kamienną twarz.
- Czy wy...? - urwał, jakby się bał formuło-
wać drugą połowę zdania.
Josh oczywiście wiedział, o co przyjaciel chciał:
spytać.
- Nie. - Po czym, ponieważ zawsze byli wo-
R
S
bec siebie szczerzy, dodał: - Jeszcze nie.
- Ani się waż! - syknął Gabe jak ktoś, kto
przewiduje nieszczęście. - Zwłaszcza nie podczas
tej podróży. - Wyprostował ramiona. - Bo będę
musiał cię zabić.
- Za coś, co jest najnaturalniejszą rzeczą pod
słońcem? - zapytał niewinnie Josh. Wyznawał
zasadę, żeby nigdy się nie pchać tam, gdzie nie
jest mile widziany, ale od Shannon płynęły zdecy-
dowanie pozytywne sygnały, co więcej, była
kobietą z jego marzeń - teraz i w przeszłości
- miał więc zamiar skorzystać z jej milczącego
zaproszenia.
Gabe odciągnął go na bok, gdzie, miał nadzieję,
nikt ich nie podsłucha.
- Mówię poważnie, Josh. Shannon to zakaza-
ny owoc. Wara od niej. Jest zaręczona, jest siostrą
Alexis, a przede wszystkim jest cholernie miłą
i dobrą osobą.
- Jestem tego świadom - zapewnił Josh, wy-
ciągając spomiędzy palców Gabe'a przód swojej
koszuli. - Zwłaszcza tego ostatniego.
Zdesperowany Gabe spojrzał przyjacielowi
głęboko w oczy.
- Więc skoro jest taka miła i dobra, dlaczego
chcesz ją zaciągnąć do łóżka?
Josh z trudem powstrzymał śmiech.
- Czy ty na pewno słyszysz, co mówisz?
- Doskonale wiesz, o co mi chodzi. Jest
R
S
zbyt miłą i przyzwoitą osobą, żebyś się do niej
dobierał i próbował wycinać ten swój oklepany
numer.
Oczy Josha miały nieprzenikniony wyraz.
- Może nie zamierzam wycinać mojego okle-
panego numeru.
Gabe chciałby w to wierzyć, ale jeszcze nie
znalazła się taka kobieta, dla której Josh zrobiłby
wyjątek.
- Trzymaj się z dala od Shannon - powtórzył
stanowczo.
John zasalutował.
- Tak jest, sir. - Objął ramieniem przyjaciela.
- A teraz porozmawiajmy o twoim ostatnim
skoku w bok, zanim na zawsze oddasz w jasyr
swoją męskość.
- To jest ślub, a nie skazanie na niewolę
- ofuknął go oburzony Gabe.
- Na jedno wychodzi - skwitował Josh, choć
z o wiele mniejszym przekonaniem niż zwykle.
Zmiana tonu jego głosu nie uszła uwadze
przyjaciela.
Mężczyźni byli zachwycający.
Siedząc i przysłuchując się piskom, okrzykom
i dzikim oklaskom otaczających ją kobiet, Sham
non musiała obiektywnie przyznać, że jeszcze
nigdy nie widziała takich bicepsów, klatek Pier-
siowych i wąskich, doskonałych bioder. Tyle
R
S
tylko że te wszystkie perfekcyjne atrybuty sami
czej doskonałości kompletnie jej nie interesowa-1
ły, a wręcz nudziły.
Chociaż mężczyźni tańczący dla jej siostryj
i licznych pań zaproszonych na przyjęcie weselne;
Donovan-Fellini wyglądali tak, jakby przyszli,
prosto z planu filmowego albo z sesji zdjęciowej,
do katalogu poświęconego ideałowi męskiej ciele-,
sności, Shannon nie miała wątpliwości, że wszys-1
cy oni i każdy z osobna są mniej więcej tak samo;
trójwymiarowi jak zużyta kalka. W żadnym nie<
było widać choćby cienia osobowości. Cielesność:
wyprana z wszystkiego. Sama cielesność i tyle. .
Kiedy nasiliła się muzyka, myśli Shannon pod-
ryfowały w innym kierunku. Przyłapała się na
tym, że zastanawia się, czy Josh jest równie
znudzony i nieobecny duchem na kawalerskim
przyjęciu Gabe'a jak ona na panieńskim przyjęciu
Alexis.
Pewnie nie. Mężczyźni są tylko mężczyznami.
Lubią popatrzeć na idealne kształty rozebranych
kobiet. No cóż, ona potrzebowała więcej. Dla niej
liczyło się wnętrze. Same muskuły nigdy jej nie
podniecały. Podziwiała inteligencję i błyskotli-
wość. Dobroć i życzliwość. Dopiero wtedy o męż-
czyźnie można powiedzieć, że jest uroczy.
Ale gdzie znaleźć tyle zalet w jednym facecie?
Po prostu stęskniłam się za Robertem, tłu-
maczyła sobie. Stąd moja niechęć i brak entu-
R
S
zjazmu.
Przepraszając sąsiadki, Shannon podniosła się
z miejsca i wymknęła się z głównej sali.
Zostawiwszy cały ten zgiełk za sobą, udała się
do wyłożonej różowymi kafelkami damskiej ła-
zienki, gdzie wyjęła komórkę. Kiedy na nią popat-
rzyła, z jej piersi wyrwało się westchnienie. Była
już prawie pięć dni w Paryżu i jeszcze nie udało jej
się skontaktować z Robertem. Ale teraz w No-
wym Jorku jest noc i wiedziała na pewno, że
Robert śpi.
Wykręcając jego numer domowy, oparła się
o marmurową umywalkę i czekała, odliczając
liczbę dzwonków i kurcząc się w sobie przy
każdym.
Aż podskoczyła, kiedy po drugiej stronie pod-
niesiono słuchawkę. Jej ręka zacisnęła się wokół
aparatu.
- Halo? - powiedziała z przejęciem.
- Halo? - odpowiedział zaspany głos. - Kto
mówi ?
Głos, który odebrał telefon, należał do kobiety.
Do zaspanej kobiety.
Co robi zaspana kobieta w mieszkaniu Roberta?
Przecież sióstr nie ma, a matka umarła przed
wielu laty.
- Kto mówi? - zapytała martwym głosem.
- Tiffany - wyszeptał w odpowiedzi głos,
który rozwalił jej życie na drobne kawałki.
R
S
Odetchnęła głęboko, nie chcąc dać się ponieść
wyobraźni. Nie chcąc dać wiary temu, za czym
wszystko przemawiało. Robert korzysta z jej
nieobecności w mieście. Tak jak zresztą w głębi
duszy podejrzewała.
A niech to!
- Czy jest tam Roberts- - zapytała.
- Jasne, że jest. To jego mieszkanie - szeptała
rozdrażniona Tiffany. - Ale teraz śpi. Nareszcie.
- Ostatniemu słowu towarzyszył chichot pozo-
stawiający wolną drogę do wszelkich możliwych
interpretacji, z których żadna nie była do przyję-
cia. - Mam mu coś przekazach
To musi być zły numer. Robert ma bardzo
popularne imię. Wybrała zły numer i połączyła się
z jakimś innym Robertem.
- Robert Newhall - powiedziała, modląc się,
żeby kobieta odpowiedziała, iż nikogo o tym
nazwisku tam nie ma. - Chciałam się połączyć
z Robertem Newhallem.
- Powiedziałam, że śpi - syknęła zniecierp-
liwiona Tiffany. - Taki z niego cholerny ogier, że
padamy ze zmęczenia. No to zostawiasz tę wia-
domość czy nie?
- Tak. Powiedz mu, że Shannon kazała mu iść
w diabły.
Nie pamięta, kiedy się rozłączyła i zamknęła
aparat. Nie pamięta, kiedy wypadła na ulicę
i przywołała taksówkę.
R
S
Drogę powrotną do zajazdu odbyła komplet-
nie zamroczona.
Świadoma była jedynie straszliwego bólu
w klatce piersiowej, a słowo „idiotka" nieustan-
nie dźwięczało jej w głowie.
Dojeżdżała już prawie do zajazdu, kiedy
uświadomiła sobie, że płacze. Że płakała już
w momencie, kiedy wybiegła z klubu.
Taksówka zatrzymała się. Znajdowali się pod
zajazdem. Kierowca przyglądał się jej ze współ-
czuciem.
- Znajdzie pani innego - zapewnił ją życz-
liwym głosem. A potem, kiedy zaprzeczyła, jako-
by płakała z powodu mężczyzny, dodał: - Łzy
zawsze mają jakiś związek z miłością.
Zacisnęła wargi, by znów nie wybuchnąć
płaczem. Więc nie powiedziała słowa, wręczyła
kierowcy garść banknotów i wyskoczyła z taksów-
ki. Kręciło jej się w głowie. Czuła się jak kre-
tynka.
Biorąc się w garść, wyprostowała ramiona, ale
nie weszła do zajazdu, tylko poszła na tyły domu,
do ogrodu, który tonął w mroku. Wszyscy prze-
bywali teraz w jednym albo w drugim klubie, ale
wolała nie ryzykować, że natknie się na kogoś,
nawet z personelu hotelowego.
Chciała być sama.
Siadając na brzegu fontanny, wytarła łzy ręką.
Mogłam to przewidzieć, naprawdę mogłam, wy-
R
S
rzucała sobie. Robert oddalał się coraz bardziej,
coraz bardziej pogrążał się w pracy. A przynaj-
mniej tak mówił. Najwyraźniej nie dawała mu
tego, czego potrzebował.
Dla niego przyjęła rolę sługi i podnóżka, ale i to
go nie zadowalało.
Czort z nim.
Tylko jak się teraz pokaże ludziom ? Nie zniesie
współczucia w ich oczach. Kiedy rodzice dowie-
dzą się o zdradzie narzeczonego, jej ojciec wygłosi
mowę, w której powie, że Robert nie był wart
choćby czyścić jej buty, a potem doda: „Shannon,
skarbie, ten facet kompletnie do ciebie nie pa-
sował". Chociaż mogła się z nim zgodzić, to
jednak wolała nie wysłuchiwać tego teraz. Matka
zapewne zaproponuje, że tak da w kość Ro-
bertowi, iż gorzko pożałuje. Z dwojga rodziców
to ojciec był kiedyś zapalonym atletą, ale od
krwawych represji była jej nadopiekuńcza matka,
gotowa jak lwica bronić swego potomstwa.
Nie. Sama potrafi się obronić.
Wstała i cisnęła zaręczynowy pierścionek
w sam środek fontanny.
- Nie zapomniałaś wypowiedzieć życzenia^
Przestraszona odwróciła się gwałtownie i sta-
nęła twarzą w twarz z Joshem.
- Skąd się tu wziąłeś? Dlaczego nie jesteś na
wieczorze kawalerskimi
- Jeden taki przeholował z piciem i zrobił się
R
S
mięciutki, więc ktoś musiał go przywieźć do
zajazdu. - Postąpił krok w jej stronę i spojrzał na
nią badawczym wzrokiem. Nawet przy słabym
oświetleniu dostrzegł ślady łez na jej policzkach.
- Dlaczego nie jesteś z resztą towarzystwa?
- Nadzy mężczyźni mnie nudzą. - Wzruszyła
ramionami.
- No to mamy z sobą coś wspólnego. - Delika-
tnym ruchem dotknął palcami jej podbródka
i uniósł głowę tak, że ich oczy się spotkały. Nagle
poczuł, że musi jej bronić, poczuł, że musi wziąć
ją w ramiona i utulić jej łzy. - Kto cię skrzywdził?
- zapytał poważnym tonem.
Zaniemówiła. Myślała, że umrze, że serce
jej stanie, ale biło jak oszalałe, wprawiając ją
w drżenie.
Nie odpowiedziała, tylko złapała Josha za połę
koszuli, przyciągnęła do siebie i przywarła ustami
do jego warg.
Pocałunek był tak oszałamiający, że pociem-
niało jej w oczach i dostała zawrotu głowy. Ale
zamiast się cofnąć, spojrzeć trzeźwo na to, co robi
i pozbierać się, poddała się bez reszty.
Objęła go za szyję, wtuliła się w jego ciało.
- Zabierz mnie do swojego pokoju - wyszep-
tała.
Mój Boże, na nic innego nie czekał, o niczym
innym nie myślał. Może nawet podświadomie
marzył o tym całymi latami. A jednak byłoby nie
R
S
w porządku, gdyby wykorzystał sytuację. Jego
myśli wybiegły poza tę chwilę, poza pożądanie.
Widział jedynie przeraźliwie smutne oczy Shan-
non, cudownej, jedynej na całym świecie, naj-
wspanialszej i najpiękniejszej Shannon.
Nie chciał, żeby żałowała tego, co może się
między nimi zdarzyć.
- Jesteś pewna?
Dlaczego z nią dyskutuje? Dlaczego po prostu
nie weźmie jej, nie zwali z nóg, jak tego rozpacz-
liwie pragnęła i potrzebowała?
- Zabierz mnie do swojego pokoju albo do
jakieś pakamery, jeśli u ciebie jest zbyt pełno.
Albo weź mnie tutaj.
To mówiąc, przypuściła na niego bezlitosny
szturm, pobudzając go i wywołując mnóstwo
rozkosznych doznań.
Do licha, ależ jest nieokiełznana!
- Shannon, powiedz, co się stało? - próbował
się dowiedzieć.
Troska w jego głosie kompletnie ją rozbroiła.
Gdyby skorzystał skwapliwie z tego, co mu
proponowała, mogłaby się jeszcze wycofać
w ostatniej chwili, pozbierać się jakoś i pójść za
głosem rozsądku. Ale jemu zależy na niej, może
nawet w jakiś sposób wyczuwa jej ból. W tej
chwili docierały do niej tylko dwie rzeczy - że
Josh jest troskliwy i wrażliwy, i że ma najwspa-
nialsze usta, jakie w życiu poznała.
R
S
Robert Newhall nie mógł się pochwalić żadną
z tych cech.
Potem, przez osiem kolejnych godzin, ani razu
nie pomyślała o byłym już narzeczonym.
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
Ponieważ altruizm ma swoje granice, Josh
zrezygnował z odwodzenia Shannon od tego,
czego oboje chcieli. Przyprowadził ją do swoje-
go pokoju, który, tak jak się spodziewał, był
pusty. Po zamknięciu za sobą drzwi i odcięciu
się od reszty świata, zwarli się z sobą, a na
Josha spłynęło dziwne uczucie... powrotu do
domu.
Wydarzyło się coś ważnego.
Kobiety, z którymi się kochał, zawsze dostar-
czały mu rozkoszy. To było obopólne satysfak-
cjonujące doświadczenie, które nie wymagało
niczego więcej poza fizycznym kontaktem. On
i jego kolejne partnerki podchodzili do tego na
luzie, eksperymentowali, wydzierali starej jak
ludzkość sztuce kochania wszystkie tajniki. To
były fantastyczne, cudowne, relaksujące dozna-
nia. Nigdy nie posunął się dalej i niczego więcej
nie oczekiwał.
W tej chwili, w tej grze, było coś znacznie
głębszego. Coś, co narzucało powściągliwość. Nie
śpieszył się, delektował każdą kolejną pieszczotą,
R
S
każdym nieśmiałym odkryciem i każdym przy-
pływem obłędnych, zapierających dech w piersi
doznań.
Należał do tych mężczyzn, dla których roz-
kosz fizyczna polega na obopólnym zadowole-
niu, na równomiernym braniu i dawaniu. Tym-
czasem z Shannon było inaczej. Liczyła się
tylko ona - jej przyjemność, jej rozkosz i reak-
cja stały się po stokroć ważniejsze od jego
własnych.
Żywo reagował na każdy jej odzew, ale przede
wszystkim sam dawał.
Kiedy było po wszystkim, kiedy leżał wy-
czerpany obok niej, złapał się na tym, że chce
znowu wrócić do początku i zacząć wszystko
od nowa.
I jeszcze raz.
Aż do całkowitego wygaśnięcia namiętności.
Ale nawet gdy nastał już ostateczny kres miłos-
nego seansu, a Josh z trudem oddychał ze zmęcze-
nia, nadal było inaczej.
Nie poczuł tak dobrze znanego niepokoju
i przypływu energii, które nakazywały mu wstać,
opuścić kobietę i zapomnieć o tym umilającym
życie przerywniku, który do niczego nie zobowią-
zuje, choć jest potrzebny do życia jak tlen.
Z Shannon naprawdę było inaczej. Chciał tyl-
ko trzymać ją w ramionach, wąchać jej włosy,
chłonąć ciepło skóry, kiedy spała wtulona w nie-
R
S
go. Czuł się jak biegacz, który przekroczył linię
mety. Który znalazł swoje miejsce.
Nie zamierzał się śpieszyć, chciał, żeby obecna
chwila nigdy się nie skończyła.
To było tak, uświadomił sobie, jak gdyby
Shannon samodzielnie i nieświadomie w ciągu
jednej szalonej i namiętnej nocy unicestwiła
go, a potem stworzyła na nowo. Zawsze jej
pragnął, a teraz, kiedy ją posiadł, nie doznał
zawodu.
Światło księżyca wlewało się strumieniem
przez okno, które zapomniał zamknąć. Słychać
było świerszcze. Ich śpiew - ciąg melodyjnych
nutek- wskazywał na to, że dobierają się w pary,
szukają bratniej duszy.
Może jestem teraz jednym z nich? - pomyślał
z uśmiechem.
Shannon poruszyła się, westchnęła, ciepłym
oddechem musnęła jego skórę, a Josha znów
zalała fala pożądania.
Dla tej kobiety gotów był przeskoczyć siedem
gór, przepłynąć siedem rzek!
Objął ją mocniej, zapatrzył się w jej twarz
- jedyną, którą pragnął zawsze widzieć przy sobie
- podczas kiedy świt rozdzierał warstwy nocy,
torując drogę nadchodzącemu dniu.
Pocałował ją w czubek głowy, uświadamiając
sobie, że nigdy tego wcześniej nie robił, podobnie
jak nieznane mu było uczucie bezgranicznej czu-
R
S
łości do dzielącej z nim tę chwilę kobiety. To było
całkiem nowe doświadczenie. Trochę go przera-
żało, ale było bardzo miłe. Naprawdę bardzo.
- Czy coś nie tak?- zapytał ją.
Nie, pomyślała, wszystko jest w najlepszym
porządku. Po raz pierwszy od długiego czasu
wszystko znalazło się wreszcie na swoim miej-
scu. Nie czuła się spięta, żadnej sztywności ra-
mion, od której aż boli kark. Żadnego niepokoju
czy podświadomego lęku, który czaił się w niej,
kiedy powiedziała coś, co mogło nie spodobać się
Robertowi.
Uprzytomniła sobie, że znowu czuje się taką,
jaką była dawniej. Dawną sobą.
Odwróciła się w stronę Josha.
- Zastanawiałam się tylko, gdzie są twoi
współlokatorzy.
- Jeżeli im się film nie urwał w klubie, na
pewno poszli jeszcze gdzieś poćwiczyć. - Zdezo-
rientowana Shannon popatrzyła na niego. Wy-
gładził bruzdę na jej czole. - Zapomniałaś, że obaj
należą do zespołu, który zagra na weselu Alexis
i Gabe'a?
Rzeczywiście, pierwszy i drugi Angelo. Zajrzała
tu z Joshem poprzedniego dnia, szukając kuzynów
Gabe'a.
Uśmiechnęła się.
- Bardzo sprytnie z twojej strony.
- Sprytnie? Nie łapię...
R
S
Uśmiechnęła się szeroko.
- Pozbyłeś się świadków.
Kiedy zasugerował, żeby kuzyni Gabe'a za-
stąpili chorych muzyków, nie myślał o wolnym
pokoju. Chciał jedynie pomóc Alexis.
- Nie taki był plan.
W oczach Shannon pojawiła się czujność.
- A jaki był?
Freudowska pomyłka, pomyślał. Nie chciał,
żeby Shannon pomyślała, że cokolwiek ukarto-
wał, nawet jeśli na początku miał taki zamiar. Ale
teraz niezręcznie było się tłumaczyć.
- Przyjechać do Paryża, wspierać najlepszego
przyjaciela i pomóc przy weselu najlepiej jak
potrafię. - To ostatnie oczywiście dorzucił na
dokładkę.
Shannon zawahała się, po czym wzruszyła
ramionami. Siadając, owinęła się prześcieradłem.
- No cóż, mnie na pewno pomogłeś, bo dzięki
tobie doznałam olśnienia.
Najchętniej wziąłby ją w ramiona i... niech się
dzieje co chce! Ale powstrzymał się. Czuł, że
Shannon musi się wygadać.
- A jakiegoż to olśnienia doznałaś?
Przeciągnęła ręką po falujących ciemnorudych
włosach, które sięgały jej do ramion.
- Ze stać mnie na coś lepszego.
Josh usiadł i popatrzył na nią.
- Nie bardzo rozumiem... czy to była obelga?
R
S
Nagle dotarło do niej, jak okropnie zabrzmiały
jej słowa.
- Nie, nie chodzi o ciebie. Boże, nie to miałam
na myśli. Chodzi o Roberta.
- Więc to skończone?
- Tak bardzo, że już bardziej nie można.
- Spojrzała na dłoń i przypomniała sobie o pierś-
cionku, który cisnęła do fontanny. Wiedziała, bo
Robert nie omieszkał jej o tym poinformować, że
kosztował majątek. Ale dobrze zrobiła, ciskając go
do wody. Wyprostowała palce i wyciągnęła rękę.
- Bez zbędnych ozdób wygląda bez porównania
lepiej.
Josh uśmiechnął się przekornie i przyciągnął
Shannon do siebie.
- To samo można powiedzieć o tobie. - Poca-
łował ją gorąco i namiętnie.
Przez długą chwilę delektowała się smakiem
jego warg, ale kiedy poczuła, że zaczyna zatracać
się w pocałunku, zmobilizowała się i wycofała.
Gdyby tego nie zrobiła, nie byłaby w stanie
odejść.
Położyła więc ręce na jego piersi i delikatnie go
odepchnęła.
- Nie, w każdej chwili może tu ktoś wejść.
Lepiej będzie, jeśli wrócę do mojego pokoju.
Pochłaniał ją wzrokiem, kiedy podniosła się
z łóżka. Jej widok zapierał dech w piersi. W jego
przypadku coś takiego nie zdarzało się po stosun-
R
S
ku, a jedynie przed.
Zdecydowanie dzieje się coś nowego, pomyślał
bezgranicznie szczęśliwy. Shannon była literalnie
taka, jaką ją sobie wyobrażał. Więcej. Zrozumiał
nagle, że czekał na nią przez całe życie.
- Chcesz, żebym ci pomógł się ubrać?- zapy-
tał, uśmiechając się zmysłowo.
Jeszcze czego. W ten sposób nigdy stąd nie
wyjdę, pomyślała, uśmiechając się lekko.
- „Chodź do mnie, pomogę ci, maleńka"
- rzekł pająk do muchy.
- Nie sądzę, żeby pająkowi chodziło o to samo
co mnie, ale może masz rację. - Usiadł, owijając
się prześcieradłem. Ku jego rozczarowaniu Shan-
non zdążyła się już ubrać. Nagle poczuł, że jest to
bardzo ważna chwila. - Posłuchaj, nie chcę, żeby
to była jednorazowa sprawa.
Przystanęła przy lustrze, bezskutecznie próbu-
jąc zrobić coś ze swoimi włosami.
- Nie musisz się silić na galanterię.
Wstał i szybkim ruchem wciągnął spodnie.
- Galanteria. Nie pamiętam, żeby ktoś użył
tego słowa, mając mnie na myśli. Podoba mi się.
- Usłyszał jej śmiech i obejrzał się za siebie.
Shannon zmierzała w stronę drzwi. Nie wiedział
wyrazu jej twarzy. - Naprawdę chcę się z tobą
znów spotkać.
- Przecież uczestniczymy w tym samym we-
selu - przypomniała mu bez zająknięcia. Nieważ-
R
S
ne, co czuła po tej wspólnie spędzonej nocy, po
prostu nie chciała obiecywać sobie po niej zbyt
wiele. Dotąd przedkładanie uczuć nad rozsądek
przysporzyło jej tylko samych zgryzot.
- Nie chcę, żebyś wróciła do Roberta, kiedy
będzie się czołgał i błagał o przebaczenie - powie-
dział, doganiając ją koło drzwi.
Taki scenariusz w ogóle nie wchodził w ra-
chubę.
- Robert się nie czołga.
Wzburzył palcami jej włosy.
- Ale będzie, gdy zrozumie, co traci.
Wiedział, co powiedzieć, żeby poczuła się wy-
jątkowa. Zatrzymała się jeszcze i pocałowała go,
po czym złapała pantofle i niemal wypłynęła
z pokoju.
- Jesteś kochany - rzuciła przez ramię, zamy-
kając za sobą drzwi.
Po jej odejściu jeszcze przez jakiś czas miał
wrażenie, że znowu znalazł się w liceum i że jest
równie bezbronny jak wtedy. Tyle że teraz za-
mierzał coś z tym zrobić.
- Rany boskie, byłaś w pokoju Josha?- wy-
krzyknęła Alexis, biorąc się pod boki i wytrzesz-
czając z przerażenia oczy.
Maszerując korytarzem, Shannon wpadła pro-
sto na siostrę. Skradanie się nie jest moją mocną
stroną, pomyślała.
R
S
Postanowiła zachowywać się tak, jakby nic się
nie stało.
- Na to wygląda.
Patrząc na Alexis, można było pomyśleć, że jej
świat legł właśnie w gruzach.
- Ale jesteś zaręczona... z Robertem.
Shannon podniosła lewą rękę i pokazała goły
palec.
- Już nie.
Alexis dłuższą chwilę nie odrywała wzroku od
nagiego palca.
- Dlatego... że przespałaś się... z Joshem?
- wydukała, a potem złapała siostrę za ramio-
na, jakby zamierzała nią potrząsnąć. - Czy
zdajesz sobie sprawę, ile on zalicza kobiet
w ciągu roku? Rok po roku? Miesiąc po miesią-
cu ? Dzień po dniu?- Wszystkie wróble po obu
stronach oceanu o tym ćwierkają! To najwięk-
szy podrywacz i kolekcjoner kobiet, o jakim
słyszałam!
Shannon bujała jeszcze w obłokach i nie śpie-
szyła się z powrotem na ziemię.
- Nie interesuje mnie ta statystyka.
- Niestety będziesz musiała się z nią zapoznać
- twardo stwierdziła Alexis. - Gabe mówił mi,
że Josh namierza dziewczynę i sprawdza, po
jakim czasie mu ulegnie. Im trudniejsza zdo-
bycz, tym lepiej, chociaż większość kobiet na-
wet nie próbuje mu się opierać. Opanował
R
S
różne sztuczki do perfekcji, mówi się o nim, że
poluje dwadzieścia cztery godziny na dobę!
I prawie zawsze wygrywa! - Puszczając Shan-
non, Alexis machnęła bezradnie ręką. Oczywiś-
cie przesadziła, ale zrobiła to dla dobra siostry.
Nie chciała, żeby Shannon popełniła błąd. Paryż
nie tylko może zawrócić w głowie dziewczynie,
ale także zmącić spokój serca. A Josh jest
uroczym facetem, gdzie Robertowi do niego.
- To wszystko dlatego, że był mikrusem w lice-
um, a gdy podskoczył ze trzydzieści centymet-
rów, zaczął nadrabiać stracony czas. Aż tak
bardzo nie zwracam uwagi na to, co mówi
Gabe, ale wiem na pewno, że Josh nie należy do
facetów, którzy zamierzają się ustatkować. Po-
wiedział, że pomyśli o tym nie wcześniej niż
koło czterdziestki. Próbował nawet wybić z gło-
wy małżeństwo Gabe'owi - zakończyła z ura-
żoną miną. - Aha, Robert do mnie dzwonił
- oznajmiła triumfalnie.
A to ci nowina! Robert właściwie nie utrzy-
mywał żadnego kontaktu z jej rodziną. Twie-
rdził, że jest za bardzo z nimi związana, co
świadczy o niedojrzałości emocjonalnej, powinna
więc zerwać te więzy i wreszcie dorosnąć. Taka
postawa bardzo ją martwiła.
- Zadzwonił do ciebie? Po co?
- Mówił, że nie udało mu się z tobą skontak-
tować, nawet przez komórkę.
R
S
- Aha. - I dzięki Bogu, pomyślała Shannon.
Wyłączyła ją, kiedy okazało się, że Robert zaciąg-
nął do łóżka jakąś cizię.
- Był naprawdę zmartwiony - powiedziała
Alexis.
Tak to jest z przyłapanymi na gorącym uczyn-
ku mężczyznami, pomyślała bez emocji Shannon.
- Porozmawiam z nim, kiedy do tego dojrzeję.
- Wiedziała, że nie nastąpi to prędko. - A ty,
siostrzyczko, masz dość własnych problemów na
głowie, żeby zajmować się tym, co robią inni... to
znaczy ja. - Zadarła hardo głowę. - Sama sobie
świetnie poradzę. - Życzyła sobie gorąco, żeby
choć w połowie była taka pewna swojej racji, jak
próbuje to przedstawić.
Do ślubu zostało tylko pięć godzin, kiedy
Shannon wymknęła się z zajazdu i poszła na
spacer. Wychodząc, nie uprzedziła nikogo, staran-
nie unikając rodziny i Gabe'a.
A zwłaszcza Josha.
Nigdy nie poddawała się łatwo, nigdy nie
uchylała się przed niczym. Ani przed życiem, ani
przed wyzwaniem, ani przed walką. Ale teraz
naprawdę czuła się tak, jakby uciekała. Jakby
zostawiała za sobą wszystko i wszystkich, jakby
czekała na zamówioną taksówkę, mając nadzieję,
że pierwszym lotem wróci do Nowego Jorku.
Oczywiście nie po to, żeby spotkać się z Rober-
R
S
tem. Skończyła z nim oficjalnie, mówiąc mu
przez telefon wszystko, co myśli i o nim, i o ich
związku, nie dopuszczając go przy tym do głosu.
A gdy już powiedziała swoje, rzekła:
- To wszystko, co mam ci do przekazania,
natomiast co ty chciałbyś mi powiedzieć, po
prostu mnie nie interesuje. - I przerwała po-
łączenie.
To było cudowne. Poczuła się wyzwolona.
Prawie tak wyzwolona, jak podczas miłosnej
nocy z Joshem.
Nie, ta potrzeba ucieczki nie miała nic wspól-
nego z Robertem ani z chęcią rzucenia się w wir
pracy, co było jej ucieczką z wyboru, ilekroć
musiała się odizolować, żeby móc później stawić
czoło przeciwnościom. Tym razem chciała po
prostu uciec przed weselem i w samotności spo-
kojnie wszystko przemyśleć. Jej dalszy pobyt
w zajeździe, z całą rodziną, nie ułatwiał zadania.
Przede wszystkim za blisko był Josh.
To są uniki, przyznała w duchu. I to nie jest
w porządku wobec Josha. Próbowała mu powie-
dzieć o swojej rozterce podczas wczorajszej prób-
nej kolacji, ale ilekroć podchodziła do niego, jej
determinacja gdzieś się rozpływała. I właśnie
dlatego potrzebuje czasu i przestrzeni.
W głębi serca - szczerze i bez ogródek - wie-
działa, że między nią i Robertem nie może się
ułożyć. Ale była zbyt uparta i zbyt optymistycz-
R
S
nie nastawiona, żeby przyznać się do tego znacz-
nie wcześniej.
Kiedy zakochała się w Robercie, był zupełnie
innym człowiekiem. Stopniowo zaczął się zmie-
niać, a ona, próbując mu się przypodobać, też
stawała się kimś innym. Miesiącami starała się
przeobrazić w kogoś, kogo Robert zaaprobuje,
lecz mimo to zawsze dopatrzył się jakiegoś bzdur-
nego w jej mniemaniu uchybienia, które nie-
świadomie popełniła. Reagował niezadowole-
niem, a ją ogarniało zniechęcenie. Po prostu kom-
pletnie nie pasowali do siebie.
Teraz, kiedy po raz pierwszy oddaliła się tak
bardzo, musiała przyznać, że kobieta, jaką miała
się stać pod wpływem - czy z nakazu - Roberta,
zupełnie jej nie odpowiadała. Taka kobieta powin-
na wszystko robić z determinacją, ale bez pasji.
Emocje były zabronione, tylko chłodna kalkulacja
i planowa realizacja celu. I potem od nowa to
samo. Nie chciała być zimnym automatem, który
perfekcyjnie pokonuje kolejne szczeble kariery,
jest
skoncentrowany tylko na sobie - i na panu i wład-
cy Robercie Newhallu - i planowo wyzbywa się
wszelkiej spontaniczności i radości życia.
Wreszcie dotarła do niej najgorsza z prawd.
Mężczyzna, z którym zamierzała dzielić życie,
był tak naprawdę potworem. Skrajnym egoistą
i emocjonalną pustynią, ona zaś w jego planach
była jedynie użytecznym narzędziem. Czyżby jej
R
S
eksnarzeczony pozbawiony był wszelkich uczuć
wyższych?- Tylko skrajnie egoistyczna żądza po-
siadania - wysokiego stanowiska, reprezentacyj-
nej i wykształconej żony, rosnącego majątku. Do
tego zredukował swoje życie? To graniczyło z so-
cjopatia! Taki ktoś sam nigdy nie zazna praw-
dziwego szczęścia, za to unieszczęśliwi wszyst-
kich, którzy w jakikolwiek sposób zwiążą z nim
swój los...
Wzdrygnęła się. Nie o takim życiu marzyła.
I nigdy na takie życie się nie zgodzi.
Przystając, żeby powąchać dziką różę, zamk-
nęła oczy. Nie pamiętała, kiedy śmiali się z Rober-
tem ostatni raz. To po prostu niesłychane! Prze-
cież śmiech jest potrzebny człowiekowi jak tlen,
bo inaczej marnieje.
Ten brak śmiechu najlepiej scharakteryzował
eksnarzeczonego. I to, że przy nim straciła zdol-
ność do śmiechu. Toksyczność Roberta była
wprost przerażająca, po prostu truł swoim chło-
dem i egoizmem/tych wszystkich, którzy się do
niego zbliżyli. A ona zbliżyła się najbardziej...
To, że przejrzała na oczy, w pewnym przynaj-
mniej stopniu zawdzięczała Joshowi, który poka-
1
zał jej, że poza Robertem istnieje inne życie, i za
to, niezależnie od tego, czy jest kobieciarzem, czy
nie, zawsze będzie mu wdzięczna.
Problem w tym, pomyślała, powoli wracając
do zajazdu i do swoich obowiązków, że zakochała
R
S
się wjoshu. Z drugiej strony Robert przynajmniej
powiedział, że chce ją poślubić; Bóg ją strzegł
i zerwała z nim, lecz jednak Robert poprosił ją
o rękę. Natomiast Josh?
Przeczuwała, że Alexis ma rację. Josh nie
należał do tych, którzy kwapią się do żenia-
czki. Dawny Josh, ten z liceum, może byłby
gotów się ożenić, ale ten nowy, ulepszony mo-
del, o cholernie kuszących i grzesznych ustach,
na pewno nie.
Jej myśli zostały gwałtownie przerwane, kiedy
z budynku wypadła Alexis, dobiegła do niej i zła-
pała ją za ramiona.
- O Boże, o Boże! - krzyczała zadyszana,
łapiąc powietrze.
Co znowu ? Alexis nie wyglądała jak kobieta,
która za parę godzin znajdzie się na ślubnym
kobiercu. Po prostu puściły jej wreszcie nerwy
i wyglądała jak kobieta na skraju przepaści,
a w każdym razie tuż przed potężnym atakiem
histerii.
Shannon zaparła się mocno i powoli wyrwała
się ze śmiertelnego uścisku siostry.
- Co się stało, kochanie? - spytała łagodnym
głosem, choć tak naprawdę miała już po dziurki
w nosie tego całego ślubu.
- Kot - szlochała Alexis, ciągnąc Shannon do
zajazdu. - Kot go pożarł. I co ja teraz zrobię?!
Okej, Alexis jest u kresu wytrzymałości. Gada
R
S
bez sensu, ale pewnie coś się jednak stało. Jakiś
żarłoczny kiciuś. Ciekawe, kogo pożarło Kucha-
rza z Ameryki i A może pana młodego? A to ci
kiciuś...
Shannon stłumiła chichot.
- Jaki kot, kochanie?
- Ten, który tak się czaił - ze zgrozą odparła
Alexis, a Shannon jak przez mgłę przypomniała
sobie, że parę razy widziała w zajeździe kota,
który czmychał, gdy ktoś się pojawiał.
- A kogo pożarło
- Mój welon! - załkała. - Wczepił się w niego
pazurami i zębiskami. Mój welon, rozumiesz,
Shannon? - jęczała. - Weszłam do pokoju, a ten
potwór darł na strzępy i gryzł mój welon! - Po
idealnie zrobionym makijażu spływał strumień
łez. - Co ja teraz zrobię?- Trzeba odwołać ślub!
Mój biedny Gabe... A ja zostanę starą panną!
- Nieodwołalnie zbliżał się końcowy, najgroźniej-
szy etap histerii.
Wchodząc do zajazdu, Shannon była dziwnie
spokojna. Alexis zawsze miała skłonność do prze-
sady i reagowała zbyt emocjonalnie, choć jeśli
zainterweniowało się w porę, wszystko kończyło
się dobrze. Shannon Dobra Rada zaraz wszystko
załatwi jak trzeba.
- Najpierw chodźmy ocenić zniszczenia.
Biegnąc jak nieszczęśliwy psiak za siostrą na
górę, Alexis zawołała:
R
S
- Nic nie zostało! Same strzępki! Trzeba od-
wołać ślub! A ja się powieszę! Albo pójdę do
klasztoru! Mój biedny Gabe...
Trochę jednak zostało, a tak naprawdę wszyst-
ko, poza minimalnymi ubytkami, nadzwyczaj
trudnymi do wypatrzenia. Demoniczny kiciuś
raz czy dwa rozprostował pazurki, nic więcej. Po
prostu Alexis, jak przypuszczała Shannon, wał-
cząc z kotem na śmierć i życie, wywaliła go na
zbity pysk, zanim zdążył zrobić naprawdę coś
złego. A tak były tylko dwa maleńkie rozdarcia,
a żadne z nich na widocznym miejscu.
Trzymając welon w ręku, spojrzała na siostrę
wzrokiem pełnym otuchy.
- To się da naprawić - oznajmiła z niosącym
otuchę uśmiechem.
Alexis spojrzała z przerażeniem na welon.
- Jak? - zaszlochała.
Shannon przytuliła zapłakaną bidulkę i u-
śmiechnęła się pod nosem. Przynajmniej na to
nieszczęście było lekarstwo. W przeciwieństwie
do jej własnego życia.
- Dzięki zabiegowi, który nazywa się szy-
ciem, siostrzyczko.
- Ale ja nie umiem szyć!
- Wokół jest pełno kobiet. Któraś na pewno
umie, choć akurat ja nie jestem dobra w fast-
rygowaniu. - Alexis wciąż była blada jak trup.
- Oddychaj głęboko, kochanie, oddychaj.
R
S
Wreszcie Alexis doszła do siebie, spojrzała na
siostrę z niekłamaną ulgą i wdzięcznością.
- Och, Shannon, nie wiem, co bym bez ciebie
zrobiła. I to byłam ja, ta histeryca, która plotła
takie głupstwa?
- Nie da się ukryć. Chciałaś odwołać ślub,
zostać starą panną, powiesić się i iść do klasztoru.
- No to ładnie... - Alexis uśmiechnęła się
wreszcie.
Shannon też się uśmiechnęła i jeszcze raz
obejrzała welon, żeby się upewnić, czy nie prze-
oczyła jakiejś dziurki.
- Poradziłabyś sobie.
- Nie, naprawdę nie. - Chcąc coś zrobić dla
siostry, uchwyciła się pierwszej sprawy, która
jej przyszła do głowy. - Jeżeli chcesz Josha,
będziesz go miała. Poproszę Gabe'a, a przyśle
ci go w prezencie świątecznym przewiązanym
złotą kokardą.
Wiedząc, że jej siostra ma dobre intencje, Shan-
non zmusiła się do uśmiechu.
- Dziękuję ci, Alexis, ale sama zdobywam
swoich facetów. - Zmieniając temat, postanowi-
ła udać się na poszukiwanie przyszłej teściowej
siostry. Audrey Fellini uwielbiała być potrzebna,
lubiła też szyć. - I nie przejmuj się welonem.
Naprawa będzie prosta jak podanie ręki.
- A więc tu jesteś - powiedział Josh, pod-
R
S
chodząc do fontanny. Po przeszukaniu zajazdu
przyszło mu do głowy, że może znajdzie ją tam,
gdzie ją zastał wieczorem po przyjęciu kawalers-
kim. Może rozmyśla nad zerwanymi zaręczyna-
mi? Może próbuje znaleźć w wodzie pierścionek?
- Szukałem cię wszędzie.
Shannon, tym razem już w pełnym rynsztun-
ku, z malutkimi gipsówkami we włosach, po-
stanowiła jeszcze pobyć sama i wziąć się w garść,
zanim zacznie się ceremonia.
Na dźwięk głosu Josha podniosła głowę i spog-
lądała na niego, gdy szedł w jej stronę. Wyglądał
wprost niewiarygodnie w ciemnym smokingu.
Przypomniała sobie, co usłyszała od Alexis:
była tylko jedną z wielu zdobyczy Josha. Wma-
wiała w siebie, że jej to nie przeszkadza, ale tak
nie było, tyle że to był jej problem, a nie jego.
- W jakim celu? - zapytała oschłym tonem.
-Jakaś kolejna pilna sprawa w związku z weselem?
- Nie, chciałem tylko cię zobaczyć.
Kiedy podszedł do niej, cofnęła się o krok,
zachowując bezpieczną odległość.
- Posłuchaj, uważam, że zupełnie nie ma sen-
su udawać.
Popatrzył na nią niepewnie.
- Udawać"?
- Że interesujesz się mną - wyjaśniła poiryto-
wana, bo jej głos dziwnie skrzeczał. Ponieważ
obiecała sobie zachować spokój, dwa razy ode-
R
S
tchnęła głęboko. - Alex powiedziała mi wszystko
o twoim modus operandi.
Chociaż nie zrozumiał, o co jej chodzi, zaczęła
go ogarniać panika. Tak bardzo nie chciał jej
stracić. Była kobietą jego marzeń i snów.
- Moja metoda działania?
- Przestaniesz powtarzać wszystko, co po-
wiem? - fuknęła gniewnie.
- Chętnie, ale najpierw muszę zrozumieć,
o czym mówisz. Wyjaśnij mi więc, co miałaś na
myśli.
- Mówię o mężczyźnie, którego głównym ce-
lem w życiu jest przespanie się z każdą kobietą,
którą napotka na swojej drodze.
Nerwowo zerknął na zegarek.
- Tylko proszę, mów szybko, bo za pięć minut
zamierzam się kochać z ciotką Celeste. Tyle zo-
stało nam czasu do rozpoczęcia ślubnej ceremonii
- powiedział ze śmiertelnie poważną miną, a po-
tem spojrzał na Shannon. - Naprawdę nie czu-
jesz, jak idiotycznie to zabrzmiało"?
Przecież nie chodziło jej o to, że sypia z każdą
kobietą. Tylko z tymi, które uważa za atrakcyjne.
Wyzywająco zadarła podbródek.
- To nie znaczy, że nie mam racji.
- Okej, wygrałaś! - Podniósł ręce w geście
poddania się. Miał powód, żeby się tak zacho-
wać. Powód, dla którego był gotów zrezygnować
z kawalerskiego życia. - Byłem chłopakiem, na
R
S
którego albo nikt nie zwracał uwagi, albo go
ośmieszał, więc kiedy magia zadziałała i przeob-
raziłem się z ropuchy w normalnego faceta, który
mógł się podobać, trochę mi zaszumiało we łbie
i próbowałem nadrobić stracony czas.
Shannon zaczęła się od niego odwracać, ale nie
pozwolił jej na to. Obchodząc ją i stając z nią
twarzą w twarz, położył ręce na jej ramionach, by
ją zatrzymać. Musi go wysłuchać.
- Patrząc na to z perspektywy czasu, pewnie
postępowałem jak idiota. Ale może powodem
była pewna osoba, której naprawdę pragnąłem,
a która była dla mnie nieosiągalna.
- Kim jest ta kobieta ?
Nie mógł uwierzyć, że go o to pyta.
- Na miłość boską, Shannon! Czy rzeczywiś-
cie aż do tego stopnia nie dostrzegałaś mnie
w liceum? Czy byłem dla ciebie tylko niemają-
cym powłoki cielesnej głosem, tylko kimś, kto
przerabiał z tobą zadania matematyczne?
Osłupiała, zrobiła wielkie oczy.
- Bujałeś się we mnie?
Obruszył się. Długo tłumiony żal ujawnił się
z całą mocą.
- To było coś cholernie poważniejszego niż
bujanie się, i gdybyś nie była otoczona tymi
wszystkimi sportowcami, pewnie byś to zauwa-
żyła i zrozumiała.
Nadal wpatrywała się w niego zdumionym
R
S
wzrokiem, nie mogąc się pozbierać z wrażenia.
- Ale nigdy nic nie powiedziałeś.
- Bo nie chciałem narazić się na twoje kpiny
i ironiczny śmiech. - Mógł o niej marzyć w bez-
senne noce, ale jako nastolatek chyba by nie
przeżył drwiącego odrzucenia, zabójczych słów,
że jest niegodny dziewczyny, którą wielbił całym
swym jestestwem.
Wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę.
Czy rzeczywiście tak o niej myślało Że wyśmiała-
by go, gdyby chciał się z nią umówić? Nagle
poczuła się zraniona i urażona.
- Wygląda na to, że w ogóle mnie nie znałeś.
Dostrzegł w jej oczach coś, co skłoniło go do
zastanowienia. I dawało przebłysk nadziei.
- Umówiłabyś się ze mną, gdybym cię po-
prosił? Przecież byłem niższy od ciebie.
- Włożyłabym płaskie obcasy. Byłeś miłym
chłopakiem.
Do licha, kiedy pomyślał o całym straconym
czasie, czasie, którego nigdy nie dogoni...
Ale przecież nadal jest przyszłość.
- Nadal nim jestem - zapewnił żarliwie.
Dźwięki muzyki organowej wypełniły powietrze.
Zaraz rozpocznie się ceremonia. - Chciałbym się
z tobą gdzieś umówić. Oficjalnie. Gdy tylko
skończy się wesele.
Potrzebowała czegoś więcej, żeby zbudować
z nim związek. Związek, który będzie miał przy-
R
S
szłość. Obudziła się w niej nadzieja.
- Nie mówisz tego tak sobie?
Wziął ją za ręce, jakby zamierzał złożyć ślubo-
wanie.
- Nie, mówię poważnie. I będę to powtarzał
bez końca i do utraty tchu, aż w końcu umówisz
się ze mną.
- Okej. - Uśmiechnęła się szeroko. - Pójdzie-
my na randkę, jak tylko samolot wyląduje w No-
wym Jorku. Tylko przestań już gadać. - Objęła go
za szyję.
Przyciągnął ją do siebie.
- Każde twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.
- To lubię - wyszeptała. - Tak trzymaj, a bę-
dzie dobrze.
- Mam nadzieję, że polubisz jeszcze bardziej.
I obiecuję, będzie dobrze. - Wreszcie przestał
gadać i pocałował Shannon.
R
S