background image

SVEN JONAS STILLE

PODRÓŻ DO POLSKI

background image

DO CZYTELNIKA

Notatki dotyczące losów autora i jego towarzyszy podczas 

ich podróży do Polski, które zostają teraz oddane do rąk ogółu, 

miały pierwotnie dostarczyć jedynie miłych chwil autorowi i 

jego   najbliższym.   Wszelako,   ulegając   wciąż   nowym 

perswazjom   i   wezwaniom   przyjaciół,   autor   przystał   na 

ogłoszenie ich drukiem.  Zostają więc przekazane ogółowi ze 

wszystkimi błędami i zaletami, często bowiem rzucone były 

pospiesznie na papier w krytycznych chwilach, a nie kierowała 

tym żadna inna myśl poza nadzieją, iż dążenie do prawdy i 

obiektywizmu,   z   jakim   autor   starał   się   opisać   wydarzenia 

których był naocznym świadkiem, mogą okazać się użyteczne. 

Autor me starał się nadać wartości literackich swej książeczce 

ani też nie poczuwa się do zasług  w tej dziedzinie, jest więc 

spokojny wierząc, że życzliwi czytelnicy wybaczą banalność, 

a   w   tym   wszystkie   popełnione   błędy.  Autor   przyjmie   z 

zadowoleniem wyrok, jaki wyda rozsądna krytyka.

Ponieważ   stałe   zajęcia   uniemożliwiły   autorowi   osobiste 

dokonanie   korekty   i   zmuszony   był   powierzyć   ją   swym 

przyjaciołom, którzy trochę się na tym znali, w tekście znalazło 

się   wiele  błędów   w   pisowni   i   interpunkcji,   które   czytelnik 

zechce wybaczyć.

S  J  S

Lund, w marcu 1834

background image

W młodości nadajemy słowu „ludzkość" szersze znaczenie, zanim 

doświadczenie   nie   nauczy   nas,   iż   sens   jego   jest   najczęściej   dość 

ograniczony. Patrzymy wówczas na świat i ludzi wyłącznie  jak  na 

przyjaciół danych nam po to, byśmy ofiarowywali sobie nawzajem 

spokój, wspierali się i uszczęśliwiali. Ojczyzna jest wówczas jedynie 

stałym   punktem,   z   którego   obejmujemy   spojrzeniem   niespokojny 

świat wierząc, iż wszystkie idee, które obchodzą ludzkość, obchodzą 

także i nas.

I   właśnie   dlatego,   jako   ludzie   kochający   wszystko,   co   wielkie, 

wszystkie   wzniosłe   ofiary   na   rzecz   spraw,   które   uważaliśmy   za 

słuszne i sprawiedliwe, jak również w przekonaniu, że nasze powo-

łanie jako lekarzy  oznaczało złożenie ludzkości w darze sił i doś-

wiadczeń przez nas zdobytych, a wreszcie, co tu ukrywać, pchnięci 

ciekawością kuszącą nas na tysiączne sposoby, odbyliśmy podróż do 

kraju,   którego   sytuację   niezupełnie   jasno   rozumieliśmy,   a   którego 

pomyślność jest i będzie sprawą całej ludzkości.

Nasze   przedsięwzięcie   nie   miało   nic   wspólnego   z   polityką.   Jako 

młodzi ludzie zbyt słabo orientowaliśmy się w jej zawiłościach,  by 

zdawać   sobie   sprawę,   co   było   politycznie   słuszne.   Gałąź   wiedzy, 

której   poświęciliśmy   się,   nauczyła   nas   neutralności   pośród   ściera-

jących się opinii. Człowiek ranny bowiem, człowiek, który potrzebuje 

pomocy, przestaje  być czyimkolwiek  wrogiem,  a już najmniej  jest 

wrogiem   lekarza,   którego   jedynym   obowiązkiem   jest   udzielanie 

pomocy każdemu, kto jej potrzebuje, bez względu na to, jakie ma on 

przekonania religijne i polityczne.

Polacy   byli   narodem,   który   w   wielkiej   bitwie,   nie   dysponując 

niczym   prawie,   wykształcił   w   sobie   potężną   siłę.   To   oni   właśnie 

poświęcili wszystko dla swej wolności i uważaliśmy, iż jako ludzie, 

im przede wszystkim winniśmy ofiarować swe umiejętności.

Aby móc ułożyć w prostą opowieść to wszystko, co piszący i jego 

towarzysze uznali za godne uwagi w czasie podróży, podjętej z myślą 

o   przyjściu   z   pomocą   Polakom   będącym   w   potrzebie,   a   także   by 

przywołać osobiste wrażenia, jakie na piszącym wywarły wypadki tej 

miary co powstanie narodu polskiego przeciw  Rosji, konieczne jest 

wyjaśnienie.   Rewolucja   nie   jest   czymś   wielkim,   czymś,   co   w 

zasadniczy   sposób  godzi  w porządek  świata,  jakże  często  bowiem 

rezultaty jej są znikome. Oznacza ona straszliwe zerwanie wszystkich 

więzi, spajających z sobą naród i czynią-

background image

cych go szczęśliwym. Jest symptomem wzmożonego napięcia opinii 

publicznej,   a   rezultaty   jej   ulegają   unicestwieniu,   gdy   tylko   duch 

rewolucyjny   osłabnie.   Rewolucja,   podobnie   jak   obroty   ziemi,   jest 

świadectwem okresu przejściowego  ludzkich możliwości  intelektual-

nego tworzenia, nie jest ona może samym przybraniem nowej formy, 

lecz tylko oznaką istnienia fermentu, który zapewne nie doprowadzi 

do rozkładu przestarzałych form przez wstrząsy, lecz poprzez nie da 

znać o swym istnieniu.

Rewolucje   narodowe   są   bólami   towarzyszącymi   wzrastaniu   rodu 

ludzkiego.

Jedynie posuwając się powoli naprzód zapewnić można zwycięstwo 

oświeceniu   i   wolności.   Siły   duchowe   prowadzą   teraz   decydującą 

walkę   z   siłami   materialnymi   i   do   zwycięstwa   niepotrzebne   są   im 

żadne rewolucje — tylko niecierpliwi pragną bowiem zrywać owoce, 

gdy dopiero pokazał się pączek. Prawda toruje sobie drogę podobnie 

jak  przyroda powoli, lecz pewnie. Siła jej podobna jest sile, z  jaką 

roślina   cicho   i   niepostrzeżenie   rozsadza   skałę,   która   ją   spętała, 

prawdziwa   zaś   wolność  nie  jest   cieplarnianą   rośliną,   potrzeba   jej 

tysięcy lat, by mogła wyrosnąć i wydać dojrzałe owoce.

Ludzie   nie   mogą   być   wolni,   dopóki   nie   zrozumieją,   co   oznacza 

prawdziwa wolność. Gdy wyraźnie zdadzą  sobie kiedyś sprawę, do 

jakiego celu zmierzają, gdy potrafią kiedyś być sprawiedliwi wobec 

siebie   samych   i   tych,   co   nimi   rządzą,  będą   wówczas   wolni,   nie 

potrzebując   przelać   nawet   jednej   kropli   krwi.   Życie   narodów 

przypomina życie organizmów, jest ciągiem następujących po sobie 

etapów zniszczenia i odnowy, jest to ciągła rewolucja, nie kończąca 

się seria zmian, i — według mnie — Gutenberg,  Fulton  i Lancaster 

byli   największymi   na   świecie   rewolucjonistami,   ponieważ   ich 

odkrycia i badania przygotowały zwycięstwo rozumu.

Zamiarem autora tej małej książeczki nie jest więc wywyższanie 

jednej z walczących stron kosztem drugiej, uważa on jedynie za swój 

obowiązek opowiedzieć, co widział i słyszał, i jeżeli nawet ośmielał 

się niekiedy podzielić swymi wrażeniami, pragnie z góry zaznaczyć, 

iż   jest   to   wyłącznie   wyraz   jego   prywatnych   przekonań,   i   że   nie 

pragnie nikogo w ten sposób zmuszać do dzielenia jego poglądów. 

Będąc Szwedem, autor kocha wolność zgodną z prawem nie znosi 

więc w takim samym stopniu ucisku, co braku dyscypliny. Ten krótki 

wstęp powinien być świadectwem punktu widzenia autora w sprawie, 

na  którą   ludzie  mają   różne  poglądy.   Przechodzi   on   więc   teraz   do 

opisu podroży, który — gdyby nawet nie miał innej wartości — jest 

przynajmniej próbą bezstronnego opisu przebiegu wypadków, jakich 

autor był świadkiem w ostatnim okresie walki Polaków o wolność.

background image

Gdy   już   zdecydowałem   się   wziąć   udział   w   podróży   moich 

przyjaciół,   pozostał   mi   jeszcze   najboleśniejszy   z   obowiązków, 

pożegnanie   z   rodzicami.   Miłość   do   rodziców,   których   opiece 

zawdzięczamy to, czym jesteśmy lub czym się staniemy, do tych, 

którzy poświęcili wszystko, aby kiedyś w niepewnej przyszłości 

otrzymać podziękowanie za swe ofiary, miłość ta większa jest od 

miłości ojczyzny i wszystkiego, co tylko jest drogie człowiekowi. 

Ojciec   szybko   udzielił   mi   pozwolenia.   Zgodził   się,   bym 

zadecydował sam o własnym losie, matka zaś, wyobrażając sobie 

już   zawczasu   słodycz   ponownego   spotkania,   zezwoliła,   bym 

odbył tę niebezpieczną podróż.

Nie zapomnę nigdy tej chwili pełnej bólu i żalu — czułem, jak-

bym próbował oderwać się od świata. Tak zresztą było, nikt mi 

nie był droższy na ziemi od rodziców i do tej pory nie znalazłem 

nic, co by mi potrafiło zastąpić spokojne, beztroskie chwile, jakie 

przeżyłem w domu, gdzie każda rzecz, każde słowo, każda scena 

rodzinna nadal jest bliska mojemu sercu i jeszcze dzisiaj zmusza 

mnie do snucia wspomnień.

2 maja pożegnałem najbliższych. Nie miałem im odwagi powie-

dzieć, że widzimy się przed moim wyjazdem po raz ostatni, chcia-

łem ich i siebie oszukać pocieszającą myślą, wkrótce spotkamy się 

znowu!

Wróciłem do Lund, sceneria zmieniła się, spotykały mnie wszę-

dzie wesołe twarze, widziałem wokół przyjaźń i miłość. Była to 

miłość, która ważyła się na wszystko, ten czuł się tutaj jak u siebie 

w domu, kto wszystko umiał poświęcić.

Moi przyjaciele zajęli się pakowaniem, a ja wraz z nimi 6 maja o 

pierwszym   porannym   brzasku   pośpieszyliśmy   pożegnać   się   z 

naszymi   nauczycielami,   z   tymi,   którzy   byli   dla   nas   drugimi 

rodzicami. Wszyscy zdawali się darzyć nas przyjaźnią i ojcowską 

dobrocią. Niektórzy nie pochwalali naszego przedsięwzięcia, inni 

z kolei je wysławiali, lecz jedni i drudzy życzyli nam szczerze 

dobrej podróży.

Po południu na dziedzińcu zebrali się  wszyscy bez wyjątku  nasi 

koledzy — młodzież studiująca w Lund. Chcieli raz jeszcze nas 

zobaczyć i pożegnać po raz ostatni. Chcieli raz jeszcze pokazać, 

jak bardzo bliski był im los nasz i narodu, do którego jechaliśmy, 

młodzież dostrzega bowiem jedynie to, co romantyczne. Widzieli 

w nas trzech młodych ludzi, którzy ważyli się na wszystko dla 

sprawy, którą uważali za słuszną. Kochali Polskę, gdyż walczyła o 

wielką   sprawę.   Człowiek   młody   nie   stara   się   nigdy  odgadnąć 

możliwych skutków różnych przedsięwzięć, dostrzega jedynie ideę 

leżącą   u   ich   podstaw.   Pogardza   człowiekiem   przezornym,   jak 

orzeł pogardzałby mędrcem, przepowiadającym mu na

background image

podstawie wyliczeń niechybną śmierć przy upadku z wysokości, 

na   której   szybuje,   choćby   nawet   w  kilka  chwil   później   miał 

rzeczywiście   zwalić   się   na   ziemię   z   podstępnie   przestrzelonym 

skrzydłem. Młodość to okres siły, wtedy właśnie krew płynie wartko 

w   żyłach   i   człowiek   wierzy,   że   los   jest   sprawiedliwy  nawet   z 

ludzkiego   punktu   widzenia,   i   nie   bierze   pod   uwagę,   że 

niesprawiedliwość na świecie jest sprawiedliwością w wyrokach 

wieczności, oraz że zgniecenie narodu jest  tylko  klamrą w serii 

wydarzeń scalających przeszłość z tym, co nadchodzi.

Dlatego też koledzy tak ciepło odnieśli się do projektu naszego 

wyjazdu. Młodzież powitała nas na dziedzińcu radosnym „Hurra!" 

a   najstarszy   z   zebranych   powiedział  kilka  serdecznych   słów   w 

imieniu pozostałych i zakończył okrzykiem:  „Niech żyje naród 

polski!" A potem udaliśmy się wszyscy do rogatek południowych, 

śpiewając jedną z pieśni patriotycznych. Tam koledzy pożegnali 

nas raz jeszcze i ruszyliśmy w drogę. Gdy odjeżdżaliśmy, stali 

nadal machając po raz ostatni na pożegnanie, aż zniknęli nam z 

oczu za zakrętem.

W drodze do Malmo mijaliśmy szeroką nizinę, która rozciągała 

się aż po horyzont i usiana była licznymi kościołami i wioskami. 

Przez całą drogę mijaliśmy znane nam miejsca.  Zostawialiśmy je 

szybko   za   sobą.   Były   na   stałe   przywiązane   do  ziemi,   my   zaś 

mieliśmy   przed   sobą   świat   pełen   nadziei   i   niebezpieczeństw. 

Wkrótce   zauważyliśmy   wieżę   w   Malmo   i   po   godzinie 

wjechaliśmy do tego pięknego miasta.

Bergh miał tam rodzinę, a Stenkula wielu znajomych, ja prawie 

nikogo. Przyjaciele moi wyszli do miasta, ja zaś napisałem kilka 

listów pożegnalnych do rodziców i rodzeństwa.

Następnego dnia rano o ósmej udaliśmy się do portu w towa-

rzystwie   naszych   przyjaciół.   Był   piękny   poranek,   powierzchnia 

morza lekko wzburzona i oświetlona promieniami słońca, podob-

nie nadzieja oświetla powierzchnię niepokojącej i niebezpiecznej 

rzeczywistości.  Weszliśmy   na pokład  —  jeszcze  uścisk   dłoni ze 

szwedzkiego   brzegu,   marynarze,   nieczuli   na   cierpienia   serca, 

odepchnęli   statek   od   nadbrzeża   i   zaczęła   się   podróż.   Długo 

staliśmy  w   milczeniu   patrząc,   jak   nasi   przyjaciele   na   brzegu 

znikają   jeden  po   drugim.   Miasto   stawało   się   coraz   bardziej 

niewyraźne,   aż  rozpłynęło   się   w   oddali.   Przypomniałem   sobie 

wówczas dokładnie,  co jeden z przyjaciół z Lund powiedział mi 

przy rozstaniu:  „Spełnij swój obowiązek  i nie zapomnij  ani na 

chwilę, że jesteś Szwedem". Aż do tej pory nie rozumiałem w 

głębi   duszy   właściwego   znaczenia   tych   słów,   teraz   dopiero 

pojąłem, co znaczy kochać ojczyznę.

Na   samym   początku   podróży  czekały   nas   kłopoty,   popsuła

background image

się bowiem pogoda. Zerwał się ostry wiatr i fale robiły się  coraz 

większe.   Mieliśmy   zawinąć   na   Drago,   ale   wiatr   się   zmienił   i 

pomknęliśmy w kierunku Kopenhagi, której posępna sylwetka z 

wieżami powoli wyłaniała się z mgły. Wkrótce zawinęliśmy do 

portu, gdzie powitał nas czerwono ubrany żołnierz, który zapro-

wadził nas od razu do komory celnej. Ponieważ nasz niewielki 

bagaż słusznie uznany został za inconfiscabla

1

, a nasze paszporty 

nie   budziły   zastrzeżeń,   rozpoczęliśmy   wędrówkę   do   miasta   i 

zatrzymaliśmy się w zajeździe Stadt-Lauenburg.

Następnego   dnia   poszliśmy   na   giełdę,   żeby   dowiedzieć   się   o 

możliwości   dotarcia   morzem   do   jakiegoś   niemieckiego   portu   i 

omawialiśmy   właśnie   z   angielskim   kapitanem   podróż   do 

Gdańska,   gdy   niejaki   Aspegren,   kupiec,   przedstawił   nas 

kapitanowi nazwiskiem Lamberg, który miał 14 maja odpłynąć 

swym szkunerem „Argus" do Królewca.

Obejrzeliśmy Kopenhagę z jej osobliwościami. Mógłbym zapeł-

nić  kilka  stron   opowieściami   o   Okrągłej   Wieży   z   Biblioteką, 

zamku  Rosenborg,   który  jak  stary   ojciec   rodziny   trwa   pośród 

paplania współczesności, o klejnotach koronacyjnych i galerii ze 

zbiorami   sztuki,   gdzie   znajduje   się   zaprzęg   czterokonny,   w 

którym siedzą wielcy panowie, zaprzęg tak mały, iż zmieścić by 

się   mógł   w   łupinie  orzecha   (robota   słynnego   Stenbocka). 

Opowieściami o tych wszystkich cudach zapełnić mógłbym kilka 

stron, mijaliśmy je  jednak pośpiesznie, pragnąc ruszyć w dalszą 

podróż do Polski, a czytelnik podziela zapewne to pragnienie z 

podróżującymi.

Już po południu 14 maja znaleźliśmy się na pokładzie i wypły-

nęliśmy w kierunku Tre Kronor, gdzie miano nam m. in. podpisać 

paszporty.   Następnego   ranka   o   czwartej   „Argus"   wypłynął   na 

morze   z   silnym   wiatrem.   Na   próżno   oczekiwaliśmy   pięknej 

pogody. Gdy wyszliśmy rano na pokład spodziewając się ujrzeć 

przyjazne słońce, padać nam zaczęła na twarz niemiła mżawka. 

Zerwał się sztorm, przynajmniej w naszym mniemaniu dość gwał-

towny, i po raz pierwszy doszedłem w gronie przyjaciół do wnio-

sku, iż słowo „mikrokosmos" jest prawdziwym i wyczerpującym 

określeniem   człowieka.   Niczym   prawdziwy   opozycjonista, 

stawiałem  jak  mogłem   czoło  wzburzonemu  morzu,   a  wreszcie, 

wyczerpany całkowicie rozkosznymi przeżyciami na łonie natury, 

udałem się  chwiejnym krokiem do  kajuty przy akompaniamencie 

śmiechu  marynarzy   i   dowcipów   jednego   z   moich   towarzyszy 

podróży.   Siedział   tam   już   drugi   przyjaciel   Polski.   Pobladły   na 

twarzy,  filozofował na temat niestałości świata. Opowiedzieliśmy 

sobie  wzajemnie   o   swoich   cierpieniach   i   mogliśmy   tylko 

ubolewać,   że   triumwirat   został   rozbity.   Słyszeliśmy   ciągłe 

rozmowy,   jakie   prowadził   nasz   kolega   z   marynarzami   na 

pokładzie. Nie stracił

background image

jeszcze   bezcennej   umiejętności   śmiania   się,   prowadzenia 

rozmowy i milczenia w wybranej przez siebie chwili. Słyszeliśmy 

nawet od czasu do czasu błyskotliwe dowcipy na temat naszej 

nieznajomości życia na morzu, lecz głos nagle ucichł i w chwilę 

potem towarzysz nasz zszedł do kajuty, by zacząć cierpieć z nami 

bardziej nawet, niż moglibyśmy sobie byli wymarzyć.

Następnego ranka zobaczyliśmy znowu wybrzeże Skanii, a po 

południu zatrzymaliśmy się u wejścia do portu Ystad. Mieliśmy 

tam przyjaciół, ale nie chcieliśmy schodzić na ląd. Dopiero żegna-

liśmy   się   i   mieliśmy   jeszcze   w   pamięci,   jak   gorzkie   są   takie 

chwile.   Kapitan   pojechał   do   miasta,   lecz   powrócił   o   zmroku, 

„Argus" rozwinął żagle i dolina skanska utonęła wkrótce we mgle. 

Zobaczyliśmy znowu Szwecję jak we śnie, krótko i niewyraźnie, i 

pospieszyliśmy  do naszych koi, by przynajmniej w marzeniach 

sennych   ujrzeć   raz   jeszcze   ojczyznę   i   ukochanych,   których 

zostawiliśmy.

Wcześnie rano następnego dnia „Argus" zatrzymał się z opusz-

czonym   żaglem   u   północno-zachodniego   przylądka   Bornholmu. 

Był piękny ranek, morze było gładkie jak lustro, a słonce świeciło 

już na  wschodzie,   gdy  marynarze  zaintonowali  poranny  psalm. 

Było   coś   pięknego   w   tej   modlitwie   odmawianej   w   królestwie 

przyrody   piersi   unosiły   się   tak   swobodnie   a   oczy,   zwrócone  w 

kierunku   miłosiernego   nieba   błyszczały   taką   nadzieją.   Dziwna 

mieszanina  niekłamanej pobożności i prymitywnego człowieczeń-

stwa rozjaśniały ogorzałe wichrem twarze marynarzy a głębokie, 

przenikliwe dźwięki pieśni wzbudzały nastrój smutku, pobożności 

i miłości.  Pieśń była prosta i dlatego bardziej poruszała  struny 

duszy, niż pieśń operowa.

Stare   ruiny,   zwane   twierdzą   Ruth,   wznosiły   się   na   szczycie 

bornholmskich skał z piaskowca. Miejsce to wyglądało romanty-

cznie. Łodzie, które otoczyły statek, zapełnione były ludźmi prag-

nącymi z nami handlować. Wyspa była ich całym światem i  nie 

tknęły ich nigdy inne burze niż te, które srożyły się u skalistych 

wybrzeży Bornholmu. Podobni ludzie, odizolowani tak bardzo  i 

żyjący tylko dla siebie, zdają się należeć do najszczęśliwszych.

Pod wieczór złapaliśmy znowu wiatr i odpłynęliśmy, oświetleni 

światłem bornholmskiej latarni morskiej, która stała świecąc bez 

przerwy jak wytrwały człowiek, podczas gdy latarnia na wyspie 

Christiana   bawiła   nas   swymi   pomysłami,   błyszczącymi 

sekundami,   po   których   gasła,   podobnie   jak   gasną   geniusze   — 

latarnie morskie ludzkości.

Przez  sześć   kolejnych   dni   trwał   sztorm   i   statek   krążył 

po  morzu,   niebo i twarz kapitana były pochmurne, słyszeliśmy 

tylko "ster w lewo", „ster w prawo",   widzieliśmy  jedynie  szare 

niebo

background image

i rozgniewane morze. Przyszło nam także doświadczyć jednostaj-

ności życia na morzu i gdybym chciał poddać moich czytelników 

próbie cierpliwości, dostarczyłbym im opisu owych sześciu dni, 

lecz opuszczam go, gdyż wspomnienie ich byłoby monotonne,  a 

jeszcze bardziej monotonne stałoby się opisywanie.

23 maja pogoda znowu była piękna. Przepłynęliśmy jak strzała 

wzdłuż   wąskiego   cypla,   który   wychodząc   z   Reecerhoft   tworzy 

Zatokę Pucką. Zobaczyliśmy piękny Gdańsk z wysokimi ciemny-

mi wieżami i popłynęliśmy wzdłuż Mierzei Wiślanej, by 24 maja 

o   godzinie   dziesiątej   wieczorem   zobaczyć   latarnię   morską   w 

Pilawie.   Następnego   ranka  pilot  przeprowadził   nas   przez   trudny 

przesmyk   i   o   dziewiątej   byliśmy   już   przy   wejściu   do   Zalewu 

Wiślanego.

Żadnemu narodowi nie wychodzi na dobre, iż jego pierwszymi 

przedstawicielami   są   zawsze   urzędnicy   celni.   Obowiązki,   jakie 

spełniają, czynią ich dokuczliwymi. Celnicy zaś Królestwa Prus-

kiego byli szczególnie irytujący. Były to trzy karykatury Wiary, 

Nadzjei i Miłości. Trudno było wierzyć pierwszemu w drugim na 

próżno pokładało się nadzieję, fizjonomia zaś trzeciego była tak 

nieprzyjazna,   iż   szczerze   żałowałem   tej,   którą   wybrał   lub 

wybierze sobie za żonę. Prawdziwe szczęście, iż panowie ci nie 

mogli przeszukać naszych serc a przeszukali tylko nasze tobołki, 

którym nic się nie stało, gdyż wyglądały niewinnie.

Konsul szwedzki Hahne zaprosił nas na obiad. Poznanie Hah-

nego i jego rodziny należy do najcenniejszych znajomości, które 

poczyniliśmy. Nie mieliśmy wprawy w niemieckim. Hahne chciał 

mówić po szwedzku, ale to powiodło się niewiele lepiej. Widząc 

to żona jego, która pragnęła przy tym, byśmy wprawiali się w jej 

ojczystym   języku,   zaproponowała   rozmowę   wyłącznie   po 

niemiecku. Przystaliśmy na jej propozycję i mam nadzieję, że nasze 

niecodzienne sformułowania dostarczyły jej tyle samo radości, ile 

przykrości  musiało  jej dostarczyć kaleczenie  niemczyzny  przez 

nasze języki, nieprzywykłe do "ch" i „sch"

Pani Hahne była wykształconą kobietą i rozmowa nasza doty-

czyła głownie Frithiofowej sagi Tegnera

2

, która sprawi być może, 

iż w przyszłości Szwecja będzie znana jako ojczyzna Frithiofa, 

tak jak obecnie znana jest jedynie jako kraj, z którego pochodzi 

Karol XII.

U konsula Hahnego usłyszałem po raz pierwszy  Marsz Dwer-

nickiego

3

 i w towarzystwie młodego Maulstroma (Szweda) posz-

liśmy obejrzeć to małe miasto i latarnię morską. Kupiłem podczas 

spaceru ów polski marsz, aby go wysłać do domu i nie byłem w 

stanie przewidzieć niebezpieczeństwa, jakie to na nas sprowadzi.

background image

A   poszliśmy   na   górę   latarni   morskiej,   aby   z   jej   wierzchołka 

obejrzeć piękny krajobraz. W drzwiach swej nawiedzanej przez 

wiatry siedziby stał Najwyższy Kapłan Światła, Pan Latarnik.  Na 

głowie   miał   szarą   perukę,   która   dziwacznie   kontrastowała   z 

czerwoną,   spękaną   twarzą,   brązowym,   staromodnym   frakiem, 

długą i szeroką koszulą i parą szerokich, kaszmirowych spodni 

nieokreślonego   koloru,   których   nogawki   wpuszczone   były   do 

wysokich   butów.   Gdy   wyraziliśmy   chęć   obejrzenia   krajobrazu, 

pozwolono nam wejść na balkonik. Roztaczał się stamtąd piękny 

widok.   Po   jednej   stronie   leżała   forteca   i   miasteczko   ze   swymi 

parkami, po drugiej rozciągał się przed nami gładki jak lustro i 

obramowany zielenią Zalew Wiślany. Nasz towarzysz podjął się 

wynagrodzić   latarnika   za   jego   trudy,   nie   znaliśmy   bowiem 

cennika,  a człowiek ten wydawał nam się zbyt dystyngowany, by 

miał  zażądać sam zapłaty za swoje usługi. Nie podejrzewaliśmy 

niczego  schodząc   w   dół   po   schodach,   lecz   niespodziewanie 

usłyszeliśmy  przekleństwa   na   górze.   Zrozumieliśmy,   mimo   że 

wypowiadane były w obcym języku, iż nie oznaczają nic dobrego, 

a   wkrótce   potem   zadźwięczał   grad   monet   spadających   po 

kamiennych schodach, był to napiwek, który spadał nam pod nogi. 

Maulstrom   nie   zadowolił   starego,   który   pragnął   teraz,   byśmy 

poszli razem ze swoimi  pieniędzmi  do diabła. Śmieliśmy  się z 

jego   gniewu   i   chętnie   dalibyśmy   tyle,   ile   żądał,   lecz   on 

zamieszkiwał   w   górze,   w   swych   nawiedzanych   przez   wichry 

apartamentach.   I   tak,   zmęczeni   wędrówką   po   schodach, 

zgodziliśmy   się,   by   złość   pozostała   w   swej   wieży,   a   sami 

wróciliśmy   do   domu   konsula,   któremu  opowiedzieliśmy   naszą 

przygodę. Śmieliśmy się z niej jak z błahego wydarzenia. Z błędu 

wyprowadził nas wkrótce policjant, który  uprzejmie wezwał nas 

na   przesłuchanie.   Byliśmy   oczywiście   dość   zdziwieni   i   nie 

rozumieliśmy, co mogło się stać powodem przesłuchania. Ale gdy 

tylko przyszliśmy na posterunek, przebiegła mina, z jaką latarnik 

nas   powitał,   kazała   nam   się   domyślić,   że   chodziło   o   napiwek. 

Latarnik   oskarżył   nas   o   szpiegostwo   najwyraźniej   dlatego,   iż 

trzymałem w ręku kartkę papieru, na której, jak mu się zdawało, 

był narysowany plan twierdzy w Pilawie. Wytłumaczyliśmy, że na 

kartce   były   nuty  Marsza   generała   Dwernickiego,  lecz   dopiero 

wtedy,   gdy   konsul   Hahne   wziął   nas   pod  opiekę,   zostaliśmy 

uwolnieni od podejrzeń, iż jesteśmy inżynierami  trudniącymi się 

szpiegostwem.

O     godzinie       piątej       po     południu       tego       samego     dnia 

weszliśmy  na pokład i wypłynęliśmy na Zalew Wiślany. Trudno 

sobie wyobrazić piękniejszą podróż niż droga do Królewca.     Z 

jednej  strony mieliśmy   Pilawę   z  jej   twierdzą,   alejami   i 

żyznymi   dolinami. Przyroda była wszędzie bogata i różnorodna, 

a liczne pola świad-

background image

czyły o pracowitości mieszkańców. Po drugiej stronie widać było 

miasta,   zamki   i   gęste   lasy,   a   w   głębi,   u   wejścia   do   kanału 

prowadzącego do Królewca wznosił się piękny zamek Hollsten. 

Kanał zdobiły aleje, statki sunęły wśród drzew jak damy w powłó-

czystych woalkach, spacerujące po promenadzie. Zarzuciliśmy kot-

wicę   u   wejścia   do   kanału,   a   następnego   ranka   zaprzężono   do 

statku sześć koni i ruszyliśmy powoli w kierunku Królewca, mając 

wieś   Hollsten   po   jednej   stronie,   a   po   drugiej   urozmaicony, 

pagórkowaty krajobraz pokryty zagajnikami i polami oraz stada 

bydła.   Byliśmy   wreszcie   u   wrót   tego   starego,   niemieckiego 

miasta.  Zatrzymaliśmy   się   w   zajeździe   „Pod   Złotym   Lwem". 

Zgłosiliśmy   się   do   konsula   Berga,   który   podzielił   się   z   nami 

niemiłą   wiadomością,   iż   wzdłuż   granicy   polskiej   rozciągnięty 

został pruski  kordon wojskowy, by powstrzymać rozszerzanie się 

epidemii  cholery i przenikanie zaraźliwego ducha wolności, i że 

nikomu nie dawano paszportu do Polski. Próbowaliśmy jednak od 

prezydenta zarządu prowincji otrzymać pozwolenie na wyjazd do 

Polski,   by   jako   lekarze   móc   badać   cholerę   na   miejscu. 

Przypuszczaliśmy, iż podobnej prośbie trudno będzie odmówić a 

czas, w którym władze Królewca namyślać się będą, jaki powód 

podać,   by   nie   dopuścić   do   naszej   podróży,   chcieliśmy 

wykorzystać na oglądanie miasta.

Królewiec jest starym miastem.  Domy  ozdobione są malowi-

dłami i wyglądają niemal jak budynki klasztorne, ulice są wąskie, 

poprzecinane kanałami i człowiekowi wydaje się, iż jest w starym, 

hanzeatyckim   mieście   z   jego   mieszczańską   próżnością   i   całym 

ceremonialnym   przepychem.   Pod   wieczór   udaliśmy   się   na 

wytworną promenadę Borsen-Halle-Garten. Idzie się tam pięknym 

mostem   ponad   tak   zwaną   groblą   zamkową,   z   jednej   strony 

odgrodzoną promenadą, z drugiej zaś wysokimi, podobnymi do 

wież   budynkami,   wśród   których   stoi   stary   zamek   królewski. 

Przypomina   on grubego  burmistrza,   który  zajął  miejsce   pośród 

otaczających go radnych. Park jest duży i urozmaicony, zdobią go 

aleje i  berceaux  

4

, na których zawieszano latarnie, prześwitujące 

jak robaczki świętojańskie wśród zieleni. Po stawie koło grobli 

pływały łodzie, a w nich studenci królewieccy  śpiewali pieśni, 

wtórując orkiestrze z zamkowej altany.

Zawarliśmy   przy   okazji   wiele   znajomości   i   zauważyliśmy,   iż 

powszechnie   opowiadano   się   za   Polską,   pomimo 

niebezpieczeństwa  grożącego   ze   strony   szpiclującej   policji. 

Byliśmy zapraszani przez wielu wykładowców uniwersyteckich i 

nigdy   nie   zapomnimy   otwartości  i   dobroci,   z   jaką   nas 

przyjmowano.   Zwiedziliśmy   też   lazaret,   a   także   Akademię   i 

szereg innych zakładów.

l czerwca otrzymaliśmy odpowiedź odmowną na prośbę o pasz-

background image

port   do   Polski,   by   jednak   choć   trochę   zadośćuczynić   naszym 

życzeniom,  wystawiono   nam   paszporty   do   Krakowa   przez 

Bydgoszcz  i Poznań*, ponieważ właśnie w Krakowie wybuchła 

cholera.  Ktoś   nam  więc   doradził,   by   jechać   do  Bydgoszczy,   a 

stamtąd na skróty do polskiej granicy, zapewniając, iż pomogą 

nam   się

 przez

 nią 

przedostać   szmuglujący   Żydzi. 

Przygotowaliśmy   się   więc   do   drogi   i   zamówiliśmy   miejsce   w 

dyliżansie, który miał odjechać następnego popołudnia o szóstej. 

Wróciliśmy   właśnie   z   miasta  po   odbyciu   kilku   wizyt,   gdy 

gospodarz zawiadomił nas z tajemniczą miną, iż jakiś nieznajomy 

pragnie   z   nami   mówić.   Weszliśmy   do   pokoju   niezbyt   dobrze 

nastawieni   do   nieznajomych,   w   których   łatwo   widzieliśmy 

szpiegów.   Nie   mieliśmy   jednak  czasu   na  refleksje,   gdyż   zaraz 

wkroczył   młody   człowiek,   który   przedstawił   nam   się   jako 

Duńczyk nazwiskiem M...r. Ani jego wygląd, ani  sposób bycia 

nie  budziły naszego zaufania. Przywiodło go do  nas  pragnienie 

towarzyszenia nam do Polski i w tym celu postarał się w Danii o 

listy polecające. Robiliśmy co w naszej mocy,  by się go pozbyć, 

lecz on nalegał i radził nam jechać przez Brodnicę**, co miało być 

najpewniejszą drogą.

Dyliżans był wkrótce gotów do drogi i nasz M...r pojechał z 

nami, by, jak nam oświadczył, namówić nas do zmiany marsz-

ruty. Byliśmy nieugięci. Męczył nas jednak na każdym postoju za 

każdym razem, gdy tylko nasz Schurmeister (pocztylion) zatrzy-

mywał się w zajeździe, by wypić kieliszek. W Prabutach dokąd 

dotarliśmy o dziesiątej następnego wieczora, nasz towarzysz znik-

nął, gdy zrozumiał z naszych dość niedwuznacznych wypowiedzi, 

iż nie życzymy sobie jego towarzystwa*** W czasie dalszej pod-

* W oryg.   Krakau,   Bromberg,   Posen 

**W oryg.   Strasburg.

*** Jako dowód pruskiej neutralności i opartego na prawie narodów sposobu 

postępowania,   a   także   by   pokazać,   na   jakie   niebezpieczeństwa  byliśmy 

wystawieni   w   czasie   przejazdu   przez   ten   kraj   załączam,   za   pozwoleniem 

czytelników, opis przygód owego Duńczyka tak, jak je sam opisał w gazetach.

Około czterech miesięcy temu odpłynąłem z Flensburga zaopatrzony w 

paszport i list rekomendacyjny, zarówno do Królewca [w oryg. Konigsberg - 

przyp.   tłum.   ]   jak   i   Warszawy,   a   także   pieniądze,   aby   przyjąć   służbę  w 

polskiej   armii.   Paszporty   moje   podpisano   zarówno   w  Pilawie   jak   i 

Królewcu. Gdy idąc za czyjąś radą, w tym drugim mieście  wyjawiłem mój 

zamiar władzom nie ukrywając niczego, otrzymałem stanowcze zapewnienie, 

iż   nikt   mi   nie   będzie   robił   przeszkód   w   podróży.  Odjechałem   więc 

dyliżansem pocztowym w towarzystwie trzech szwedzkich lekarzy, panów 

Bergha,   Stenkuli   i   Stillego   do   Prabutów   [w   oryg.  Riesenburg   —   przyp. 

tłum. ]. Tam rozstaliśmy się. Szwedzi pojechali do Torunia [w oryg. Thorn 

— przyp. tłum. ], aby dostać się potem do

background image

róży, gdy nasi pozostali współtowarzysze podroży spali, Stenkula 

zaproponował, pragnąc zmylić pana M...r, którego mieliśmy  za 

szpiega, a także tych, którzy chcieliby nas ewentualnie ścigać, by 

wysiąść   z   dyliżansu   w   Kwidzyniu,   mimo   iż   zapłaciliśmy   za 

podróż aż do Bydgoszczy i pójść na przełaj do polskiej granicy. 4 

czerwca  o godzinie drugiej nad ranem dyliżans zatrzymał się w 

Kwidzyniu i po chwili namysłu opuściliśmy miasto z tobołkami 

na   plecach.  Słyszeliśmy,   jak   pocztylion   woła   nas,   a   gdy   nie 

przyszliśmy, dyliżans odjechał

Warszawy, do której zmierzali, a ja do Brodnicy, stawiając sobie ten sam cel. 

Jechałem małym chłopskim wozem, takim, jakie najczęściej można spotkać w 

tej okolicy i do wieczora ujechałem około ćwierć mili do granicy, gdy nagle 

otoczony zostałem przez czterech żandarmów i odtransportowany przez nich 

z powrotem do Brodnicy. Władze wojskowe przekazały mnie tam władzom 

cywilnym,   te   zaś   z   powrotem   tym   pierwszym   i   w   rezultacie,   choć 

powoływałem się na swój ważny duński paszport, który stwierdzał, iż udaje 

się   do   Polski   wyłącznie   jako   osoba   prywatna,   tej   samej   nocy   zostałem 

przewieziony pod strażą żandarmów do Kwidzynia [w oryg. Marienwerder — 

przyp. tłum. ] — głównej siedziby  rządu pruskiego w Prusach Zachodnich. 

Przedtem   odebrano   mi   moje   rzeczy,   papiery,   pieniądze,   a   te   ostatnie 

żandarmi   zatrzymali   na   swoje   i   moje   potrzeby   w   czasie   podroży   do 

Kwidzynia. Jechaliśmy całą noc i spotkaliśmy w tym czasie około trzystu 

wozów zaprzężonych w cztery konie, z prowiantem dla armii rosyjskiej. W 

Kwidzyniu   żandarmi   z   nastawionymi   bagnetami   przeprowadzili   mnie   z 

policji do budynku rządu, a stamtąd do głównego sądu krajowego, gdzie nie 

udzieliwszy   żadnej  odpowiedzi   na   moje   pytania   i   nie   podawszy   żadnego 

powodu, zamknięto mnie z mordercami i złodziejami w tak zwanej wieży 

gdańskiej, zbudowanej w czasach krzyżackich. Przesiedziałem tam dwa dni, a 

potem  zostałem przesłuchany przez rządowego asesora, który zamieścił moje 

wyjaśnienia w protokole. Przypadkiem spotkałem tam znajomego z czasów 

pobytu na uniwersytecie w Getyndze. Nazywa się Mac-Lean (pochodzi ze 

szkockiej   rodziny).   Imię   jego   podaję   do   wiadomości   z   głęboką   wdzię-

cznością za jego zacne podejście do mnie. Częściowo jemu, częściowo  zaś 

nadradcy krajowemu, von Rosenfeldowi, zawdzięczam że wypuszczono mnie 

po   upływie   sześciu   dni,   gdy   na   piśmie   przypomniałem,   iż   jestem  w 

posiadaniu dokumentów, które nie straciły ważności. Gdy jednak zażądałem 

odszkodowania za wydatki, jakie poniosłem w podróży i więzieniu od chwili 

mego aresztowania, zagrożono mi ponownym  wtrąceniem do więzienia, do 

czego   by   z   pewnością   doszło   gdyby   nie   pan   von   Rosenfeld,   który   nie 

dopuścił   do   tego   poprzez  sw ą  stanowczą   interwencję.   Odmówiono   mi 

wydania   odpisu   z   protokołu   mojego   przesłuchania,   a   jako   jedyny   powód 

mego   uwięzienia   podano,   że   »utrzymując   stosunki   z   Rosją   nie   mogą 

zezwolić,   by   Polacy   otrzymywali   jakąkolwiek   pomoc«.   Komentarz   ten 

przytaczam dosłownie, tak, jak go usłyszałem. Mimochodem wspomniano 

nawet, iż »mój duński paszport nie jest dowodem mej tożsamości«. W czasie 

mojego pobytu w Kwidzyniu przechodziły

background image

Paszport   nie   wytyczał   już   drogi   i   jedynym  naszym   przewod-

nikiem   była   teraz   mała,   podręczna   mapa,   która   pomogła   nam 

znaleźć   drogę   prosto   do   granicy.   Zdawaliśmy   sobie   sprawę,   iż 

jesteśmy bezbronni a sytuacja, w jakiej się znajdowaliśmy, spra-

wiała, że czuliśmy przedsmak nieczystego sumienia. Każdy czło-

wiek, którego spotykaliśmy, choćby wyglądał zupełnie niewinnie, 

wydawał się nam szpiegiem i nie mieliśmy odwagi wchodzić do 

miast czy zajazdów, żeby nie narazić się na pytania, które mogłyby 

zakończyć się nie tyle wyrzuceniem, co wrzuceniem do jednej  z 

pruskich twierdz. Brano nas za wędrujących czeladników, ale nie 

raniło to zupełnie naszej próżności.

Tego samego dnia przeszliśmy rzekę Osę i pod wieczór, głodni i 

zmęczeni dotarliśmy do wsi, która nazywała się Gruten*. Byliśmy 

już niedaleko granicy Polski pruskiej i po raz pierwszy usłysze-

liśmy polską mowę, lecz tak zniekształconą, że i Polakowi trudno 

by było coś zrozumieć.

Znaliśmy na szczęście kilka słów, które powinny wystarczyć w tej 

sytuacji, między innymi „klebb", „voddy", „massla", „dwa koń** 

do Briesen"***. Ufni więc w swoje siły weszliśmy do chałupy, w 

której   przyjął   nas   ciemny   człowiek   o   dzikim   wyglądzie. 

Potrzebowaliśmy przede wszystkim jedzenia, gdyż byliśmy wyczer-

pani długą drogą i próbowaliśmy porozumieć się po niemiecku. 

Wieśniak stał zdziwiony i odpowiedział potokiem słów, z których 

zrozumieliśmy równie mało, jak on z naszego przemówienia. Nie 

pozostało   wiec   nic   innego,   jak   sięgnąć   do   naszego   słownika. 

Zaczęliśmy więc wymawiać słowo „klebb", pokazując przy tym 

na usta, by ułatwić zrozumienie naszej prośby. Po wielu niepo-

rozumieniach dostaliśmy w końcu chleba i przystąpiliśmy powoli

tamtędy dwa rosyjskie pułki, które zostały zmuszone do ucieczki. Miały one 

zamiar połączyć się znowu z armią rosyjską. Wydano mi teraz  prawdziwie 

włóczęgowskie dokumenty. Mimo iż duński paszport określał wyraźnie mój 

zawód, zrobiono ze mnie studenta, który zamierzał dyliżansem pocztowym 

powrócić do Królewca. Miałem tam otrzymać z powrotem papiery, które mi 

zabrano.   Zwracałem   się   potem   kolejno   do   różnych   władz,   lecz   wszędzie 

odpowiadano   mi,   iż   nikt   o   nich   nie   słyszał.   Dawano   mi   przy   tym   do 

zrozumienia, iż zostanę znowu wtrącony do wiezienia, o ile natychmiast nie 

wsiądę na jakiś statek i nie powrócę do domu. Zastosowałem się wiec rychło 

do tego, co mi dawano do zrozumienia. Koszty podróży i aresztu pokryto z 

moich   własnych   pieniędzy.   W   Królewcu   dowiedziałem   się,   iż   nakaz 

aresztowania mnie wysłany został na granicę jeszcze przed moim wyjazdem 

z tego miasta" (przyp. autora).

* Prawdopodobnie chodzi o miejscowość o nazwie Gruta. 

** Tak w oryg. 

*** Wąbrzeźno.

background image

do naszej drugiej prośby, a więc: „dwa kon do Briesen", a gdy 

wieśniak w końcu zrozumiał, o co nam chodzi, zaprzągł wóz  i 

pojechaliśmy. Przez całą drogę nasz woźnica spotykał znajomych, 

którzy towarzyszyli mu potem przez długie odcinki drogi i zapewne 

on właśnie zwrócił im uwagę na nasze  osoby. Nareszcie o pier-

wszej w nocy przybyliśmy do Wąbrzeźna, nędznej mieściny, gdzie 

zatrzymaliśmy się na czymś w rodzaju rynku przy domu, w którym 

ludzie jeszcze nie spali. Nasz włościanin wszedł do środka i wyszedł 

w gromadzie pijanych, którzy spędzali w tym domu miły wieczór. 

Otoczyli nasz wóz i posypały się dowcipy, których niestety nie 

rozumieliśmy, gdyż wokół nas rozbrzmiewały głośne salwy śmiechu. 

Najwyraźniej   nie   można   tam   było   dostać   noclegu,   gdyż   nasz 

włościanin zawrócił wóz i powiózł nas w dół, w sąsiednią dolinę, 

do domu otoczonego wielkimi drzewami. Przypominało to wjazd 

do zbójeckiej jaskini lub siedziby trolla

5

, jakie opisują nasze romanse 

rycerskie.   Wieśniak   zaczął   walić   w   drzwi,   które   otworzyły  się. 

Wyjrzał zza nich człowiek zarośnięty na twarzy, ubrany w czarny 

płaszcz.   Po   ożywionej   rozmowie   zostaliśmy   wprowadzeni   do 

małej, nędznej izdebki, która nie posiadała żadnych innych wygód 

poza gołą podłogą. Po chwili usłyszeliśmy, jak ów czarny człowiek 

zaryglowuje drzwi i zapadła cisza. Mieliśmy więc doskonałą okazję, 

by oddać się romantycznym rozmyślaniom, lecz natura zwyciężyła. 

Zasnęliśmy na wilgotnej podłodze, zapominając o prawdziwych  i 

urojonych niebezpieczeństwach.

Przyjeżdżając   do   kraju,   którego   języka   się   nie   zna,   człowiek 

znajduje się w dziwacznej sytuacji. Jest się wtedy niemym widzem, 

który niczego nie pojmuje, a fantazja znajduje duże pole do popisu 

wszędzie   tam,   gdzie   powstają   luki   w   rozumieniu   otaczającego 

świata. Wypełniają je najbardziej fantastyczne i dalekie od prawdy 

wyobrażenia. Zanim więc położyliśmy się w spokojnej  chacie, w 

której   udzielono   nam   gościny,   przygotowaliśmy   się   jak   można 

najlepiej do obrony. Że była to przezorność zupełnie niepotrzebna, 

przekonaliśmy   się   następnego   dnia   o   piątej,   gdy   cali  i   zdrowi 

ruszyliśmy   w   dalszą   drogę,   zapłaciwszy   naszemu   uprzejmemu 

gospodarzowi.

Padało bardzo i gdy dotarliśmy do wsi Zieten, byliśmy zupełnie 

przemoczeni. Weszliśmy do najschludniejszego domu, jaki się tam 

znajdował. W izbie zobaczyliśmy sześćdziesięcioletniego człowieka 

o siwych włosach, w mycce na głowie i w szlafroku, jedzącego 

śniadanie w towarzystwie żony, która zapewne z powodu święta 

(była to niedziela) wystrojona była w czerwone buty, różnokolo-

rową   spódnicę   i   różowy   fartuch.   Staruszkowie   wydali   nam   się 

uprzejmymi ludźmi i próbowaliśmy wybadać poglądy staruszka, 

który znał niemiecki, by dowiedzieć się od niego, w jaki sposób

background image

szybko dotrzeć do celu. Był on jednak bardziej powściągliwy, niż 

się   spodziewaliśmy.   Jadł   dalej,   odpowiadając   półsłówkami   na 

nasze   pytania   i   nie   dał   nam   ani   jedzenia,   ani   dobrej   rady. 

Musieliśmy więc znowu rozpocząć wędrówkę, nie osiągnąwszy 

nic ani w sferze duchowej, ani cielesnej. Szliśmy teraz przez lasy i 

mokradła aż do miasteczka Kowalewo*, blisko dawnej pruskiej 

Polski i zaledwie półtorej mili od granicy z Polską rosyjską.

Właściciel zajazdu w Kowalewie był wesołym i otwartym czło-

wiekiem.   Zupełnie   nie   ukrywał   swego   oddania   dla   polskiej 

sprawy   a   my,   zadowoleni   ze   znalezienia   bratniej   duszy, 

zwierzyliśmy   mu   się,   iż   zamierzamy   przekroczyć   granicę.   Nie 

pochwalił on jednak naszego planu uważając, iż jest niemożliwy 

do wykonania, gdyż  kordon pruski był postawiony w największy 

stan   pogotowia.  Opowiadał   nam,   iż   parę   dni   wcześniej   dwóch 

ludzi zostało postrzelonych przy przekraczaniu granicy, jeden po 

pruskiej stronie,  drugi zaś, gdy podszedł zbyt blisko granicy po 

polskiej stronie. Ten drugi dostał we własnej ojczyźnie kulą od 

Prusaków,   którzy   nie   naruszyli   w   ten   sposób   oczywiście 

neutralności.

Nasz rozmówca poradził nam jednak, by dojść do Golubia** — 

najbardziej wysuniętej pruskiej twierdzy granicznej, gdzie komen-

dantem   był,   jak   mówił,   Polak,   który   być   może   pozwoli   nam 

przekroczyć granicę. Zauważył przy tym jednak iż jest to pruski 

urzędnik, a uwaga jego odebrała nam nieco nadziei, by udało się 

w ten sposób urzeczywistnić nasze zamiary.

Przygnębieni brakiem większych szans na powodzenie wiedzie-

liśmy, iż nadchodząca noc zadecyduje o naszym losie, bowiem 

posterunek graniczny strzelał bez oglądania się na nic, a nieokrze-

sana kupa żołdactwa otrzymała surowe rozkazy, tak że nie waha-

łaby się strzelać lub zadać śmiertelnego ciosu bagnetem każdemu, 

kto by się zbliżył, bez względu na powód, jaki by nim kierował.

Miał się zatem rozstrzygnąć nasz los i wiedzieliśmy, że jedno 

słowo, jeden nieopatrzny krok udaremnić może nasze przedsię-

wzięcie. Czuliśmy po raz pierwszy, jak nikłe mamy szanse, jak 

łatwo unicestwić można niezłomne postanowienia i ludzkie siły. 

Być   może   szelest   spadającego   liścia  lub  krzyk   nocnego   ptaka 

zadecyduje o losie naszym i naszych bliskich.

Odbyliśmy   naradę,   lecz   żadna   z   wysuwanych   propozycji   nie 

była wiele warta, ponieważ wszystkie opierały się tylko na przy-

puszczeniach co do możliwości przekroczenia granicy. Zdecydo-

waliśmy   się   jednak   na   drogę   do   Golubia   i   około   dziewiątej 

wieczorem znaleźliśmy się na odległość strzału od bram miasta

*  W oryg.   po polsku 

**  W oryg.  po polsku

background image

Okolicę  widać było jeszcze  wyraźnie i gdy porównaliśmy  ją z 

naszą mapą, stwierdziliśmy, iż w pobliżu powinna się znajdować 

rzeka   Drwęca*,   stanowiąca   granicę   pomiędzy   Polską   pruską   a 

starą  Polską. Po naszej stronie miasta leżało wielkie pole rzepaku, 

ciągnące się aż po ścianę rozległego lasu. Postanowiliśmy spróbo-

wać przeprawić się przez rzekę bez przewodnika. Schowaliśmy 

się więc w lasku położonym po drugiej stronie drogi, rozmyślając 

nad sposobami przeprawy, gdyby rzeka miała się okazać głęboka i 

szeroka.

Noc już zapadła i wszystko spowiła szarobiała mgła. Mrugało 

kilka   gwiazd   i   w   ciemności   widzieliśmy   jeszcze   szpice   wież  w 

Golubiu. Nie rozlegał się żaden głos, słychać było tylko nasze 

przytłumione   szepty,   którymi   próbowaliśmy   dodać   sobie 

nawzajem odwagi przed ryzykownym przedsięwzięciem, jakie nas 

czekało.  Przeszliśmy   drogę   i   pogrążyliśmy   się   w   pole   rzepaku. 

Szliśmy  cicho   wśród   wyrośniętej   roślinności   w   kierunku,   w 

którym -zdawało nam się — płynie rzeka. Doszliśmy w końcu do 

szerokiego rowu, który biegł przez pole i zobaczyliśmy  po raz 

pierwszy   odcinającą   się   na   jaśniejszym   horyzoncie   budkę 

wartowniczą.  Wartownika   jednak   nie   dostrzegliśmy,   mimo   iż 

szukaliśmy   go  pilnie,   na   ile   tylko   ostrożność   pozwalała. 

Obawialiśmy się, iż ktoś  taki znajduje się w pobliżu, a ponieważ 

chodzeniu   po   polu  musiały   towarzyszyć   szmery,   które   by   nas 

mogły   zdradzić,   odpełzliśmy   z   powrotem   rowem   do   miejsca, 

skąd,   jak   przypuszczaliśmy,  można  było  przejść   przez  pole   nie 

będąc   słyszanym.   Wtedy  dopiero   odważyliśmy   się   zawrócić   i 

wkrótce znaleźliśmy się w pobliskim lesie, gdzie — wymęczeni 

wyczerpującą wędrówką — położyliśmy się pod drzewem. Nigdy 

jeszcze zapewne nie wsłuchiwaliśmy się czujniej niż w tej chwili, 

wyławiając podejrzane odgłosy.

W lesie panowała jednak głęboka cisza, przerywana tylko upior-

nym poszumem drzew, trzaskiem ocierających się o siebie gałęzi i 

nerwowym poszczekiwaniem psa, który pilnował leżącej gdzieś w 

pobliżu   chałupy.   Gdy   upewniliśmy   się,   że   nikt   nas   nie   śledzi, 

opuściliśmy  kryjówkę i poszliśmy  przez las, aż natrafiliśmy  na 

dolinę, która zaprowadziła nas w dół, do rzeki

Zobaczyliśmy teraz po raz pierwszy ową ziemię, której synowie 

ofiarowali   tyle   dla   ducha   czasu   pomsty,   lecz   nie   opłakiwani, 

wzgardzeni i wyśmiani przez współczesnych sobie głupców, wy-

krwawieni na śmierć, stali się błagalną ofiarą swej krótkowzro-

cznej epoki. Obcy był jej ogień, który ich trawił i umiała tylko 

wzdychać, podczas gdy obowiązkiem było działanie z całą mocą, 

którą tak często trwoniła na nic. Potomność będzie o nich

*  W oryg.   Drwenza

background image

myślała z litością jako o straconych dla sprawy, którą nauczyła się 

pogardzać.   Tak   więc   po   drugiej   stronie   ciemnej   rzeki   leżała 

Polska. Jest ona jak kamień ofiarny rzucony na ciało Europy. Leją 

się   tam   krew   i   łzy,   a   krew   ta   i   łzy   powinny   stale   padać   na 

otaczający   zastygły   motłoch,   aż   przebudzi   się   on   ze   swego 

uśpienia, aż pęknie skorupa osłaniająca żywego ducha, czyniąc 

motłoch wolnym.

W miejscu, do którego doszliśmy, Drwęca miała około czter-

dziestu stóp  szerokości  i była zbyt głęboka, by można  ją  było 

przejść w bród. Brzegi były wysokie i strome. Znaleźliśmy tam 

miejsce, w którym woda wyżłobiła w piasku jamę pokrytą u góry 

trawą. Ukryliśmy się w niej, a gdy doszliśmy do wniosku, że  z 

plecakami nie uda nam się przepłynąć rzeki, Stenkula przypomniał 

sobie   na   szczęście,   iż   przechodząc   przez   las,   minęliśmy   kładkę 

przerzuconą przez mały strumyk. Kładkę tworzyła pojedyncza kłoda 

drzewa.   Postanowiliśmy   odnaleźć   ją,   by   użyć   jako   tratwy  do 

przewozu naszych plecaków.

Wróciłem   więc   ze   Stenkulą   z   powrotem,   a   Bergh   został   na 

straży  naszego  dobytku,  który,  choć  niewielki,  był  dla  nas   nie-

ocenionym, bezcennym skarbem. Biegliśmy bez wytchnienia, żeby 

jak najszybciej przeprawić się przez rzekę.

Gdy byliśmy już blisko celu, usłyszeliśmy ludzkie głosy i w końcu 

dostrzegliśmy   między   drzewami   dwóch   mężczyzn   i   kobietę 

przechodzących przez kładkę, do której zmierzaliśmy. Wędrowcy 

oddalili się. Wkrótce zamilkły odgłosy kroków i dźwięk głosów, 

pośpieszyliśmy więc naprzód i po kilku uciążliwych próbach udało 

nam się kładkę wydobyć. Powrót odbywał się powoli, ponieważ 

uginaliśmy się pod ciężarem kłody, lecz po uciążliwej wędrówce 

dotarliśmy do naszego towarzysza, którego dręczył straszliwy nie-

pokój o nasze losy w czasie długiej nieobecności spowodowanej 

przeciwnościami, jakie nas spotkały. Słyszał on te same co my 

głosy i niepokój, że zostaniemy schwytani lub zdradzeni przero-

dził się niemal w pewność, że nas to właśnie spotkało.

Przygotowaliśmy się do przebycia rzeki. Przywiązaliśmy w tym 

celu linę do końca kłody, a Stenkula przymocował do niej swój 

plecak i puścił ten niewymyślny statek na wodę chcąc zbadać, czy 

wytrzyma   większe   obciążenie.   Kłoda   zanurzyła   się   jednak   tak 

bardzo w wodzie, że nie było nadziei, by mogła udźwignąć naraz 

wszystkie   nasze   rzeczy,  postanowiliśmy   więc   przeprawić  się   po 

kolei. Rozebraliśmy się i Stenkula miał się właśnie rzucić do rzeki, 

gdy   usłyszeliśmy   poszczękiwanie   karabinów   i   odgłos  kroków   na 

trawiastym brzegu.

Widząc   zbliżające   się   niebezpieczeństwo,   porzuciliśmy   kłodę  w 

trzcinach przybrzeżnych i poszukaliśmy znowu schronienia

background image

w naszej ziemnej kryjówce. Tak jak przypuszczaliśmy, nie udało 

się   nam   jednak   dostatecznie   skryć.   Choć   kuliliśmy   się   i 

zwijaliśmy jak tylko można, lękaliśmy się, by któryś z nas nie 

został   zauważony   przez   ścigających.   Pamiętaliśmy   teraz   żywo 

opowieść  karczmarza  z Kowalewa  o tych dwóch, którzy  przed 

nami weszli na niebezpieczne ścieżki. Strażnicy byli coraz bliżej i 

bliżej. Coraz wyraźniej słyszeliśmy ich rozmowy i szczęk luźno 

przykręconych bagnetów. Przeszli jednak obok nas i skierowali 

kroki w stronę brzegu.

Gdy   odeszli,   podnieśliśmy  ostrożnie   głowy,  by   zobaczyć,  jak 

bardzo się oddalili. Robiąc dalej swój obchód, zniknęli z naszego 

pola widzenia wśród drzew. Wówczas Stenkula rzucił się do rzeki i 

przepłynął ją, ciągnąc za sobą kłodę zanurzoną pod  ciężarem w 

wodzie.  Dotarł  do  polskiego  brzegu,  zdjął  plecak  i   przepłynął   z 

powrotem wraz z kłodą.

Przyszła teraz kolej na mnie. Skoczyłem w taki sam sposób do 

rzeki, lecz ponieważ kłoda, do której był przywiązany mój plecak, 

wysunęła się przede mnie, a linka zaplątała mi się wokół nogi, 

prąd   porwał   mnie   w   dół   rzeki   w   czasie   daremnych   prób 

wyswobodzenia   się.   Znalazłem   się   tak   daleko   od   moich 

towarzyszy, iż nie słyszeli mnie ani nie widzieli i obawiałem się, 

by   woda   nie  zniosła   mnie   zbyt   blisko   Prusaków.   Wreszcie   z 

najwyższym   wysiłkiem   dobiłem   do   polskiego   brzegu,   daleko 

poniżej  miejsca,  w  którym wylądował Stenkula. Powróciłem od 

razu   wraz   z   kłodą  i   pośrodku   rzeki   spotkałem   Stenkulę,   który 

przekazał   kłodę  Berghowi.   W   kilka   minut   później   staliśmy 

wszyscy trzej na ziemi walczących o wolność bohaterów.

Obrzuciliśmy   wzrokiem   na   pożegnanie   przeciwny   brzeg,   na 

którym   leżała   reszta   Europy.   Byliśmy   teraz   w   nieszczęśliwej 

Polsce, opuszczonej przez wszystkich, zdanej tylko na siebie

Nie wiedzieliśmy, w jakim miejscu się znajdujemy, lecz blisko 

brzegu widniał taki sam las, jaki zostawiliśmy po pruskiej stronie. 

Poszliśmy   tam,   by   założyć   na   siebie   przemoczone   ubrania,   a 

potem zacząć na nowo wędrówkę po dobre lub złe, tam gdzie los 

zechce nas zaprowadzić.

Widać często, jak kieruje nami bezpośrednio wola mocy nad-

przyrodzonej, nie ślepy los nas prowadzi czy — jak powiadają — 

przypadek. Poczynaniami naszymi rządzi wszechmocne przezna-

czenie, jest ono nieubłagane, lecz rządzi się zawsze swymi odwie-

cznymi prawami. Czy gawędzimy, czy żywimy na coś nadzieję, 

czy   spędzamy   mile   czas,   jest   ono   miedzy   nami   chłodne   i   nie-

widoczne, ostudzając bijące serce niepokojącą myślą o przyszło-

background image

ści. Gdy zaś cierpimy, gdy wydaje się nam, iż zostaliśmy porzu-

ceni i zapomniani, również wtedy stoi ono obok nas i ciepła fala, 

która   przenika   piersi,   pozwala   przeczuwać   istnienie   lepszego 

świata. Nie odczuwamy wyraźnie swej nicości, doznajemy jej jedy-

nie wraz z radością, jaka towarzyszy przemijaniu niebezpieczeń-

stwa, gdy spadającą skałę powstrzymuje nagle niewidzialna ręka. 

I wówczas uznać trzeba, iż wszystkim kieruje moc nadprzyrodzona 

i   że   nasza   wolna   wola   w   działaniu   przypomina   wolę   dziecka 

pragnącego chodzić, choć jeszcze chodzić nie umie — przewraca 

się, o ile nie podtrzyma go opiekun.

Szliśmy wzdłuż brzegu nieświadomi, ze nie była to najbezpiecz-

niejsza droga i około godziny drugiej w nocy dotarliśmy do małego, 

granicznego   polskiego   miasteczka,   Dobrzynia*

6

.   Z   radością 

ujrzeliśmy palące się w każdym domu światło i pomyśleliśmy, iż 

mieszkańcy już wstali, lecz na próżno pukaliśmy do  wszystkich 

drzwi, nikt nam nie odpowiedział. Zapomnieliśmy po prostu, że 

Polacy są w większości głęboko wierzącymi katolikami  i palące 

się światła nie miały wcale rozjaśnić ulic ani też nie paliły się dla 

nas   czy   mieszkańców   miasta,   lecz   oświetlały   krucyfiksy, 

umieszczone w małych kapliczkach.

Marzliśmy, gdyż mokre ubrania pozbawiły nas całego ciepła, 

które dał forsowny marsz. Pukaliśmy więc nadal do drzwi z gwał-

townością świadczącą, jak wielką moc może mieć zmęczone ciało 

człowieka nad jego duszą, która, choć wolna, musi często dosto-

sowywać się do swej ziemskiej skorupy, buntując się i powstając 

przeciwko temu, co owa materialna szata nakazuje.

Długo jeszcze włóczyliśmy się w ten sposób po ulicach miaste-

czka, naruszając spokój nocny. Wędrówkę naszą przerwał nagle 

jakiś człowiek, który krzyknął za nami kilka słów po polsku, a w 

chwilę potem był pośród nas, wymachując nad naszymi głowami 

gołą szablą. Zaczęliśmy  oczywiście z niezwykłym pośpiechem  i 

zdecydowaniem tłumaczyć się, by umknąć potraktowania szablą i 

opowiedzieliśmy   o   sobie   jak   można   najlepiej,   unikając  w   ten 

sposób pchnięć dla nas przeznaczonych. Krzyczeliśmy  „Jesteśmy 

Szwedami,   gonieni   przez   Prusaków   przepłynęliśmy   Drwęcę,   by 

dostać się do wojska polskiego". Polak, rześki i energiczny młody 

człowiek, opuścił szablę. Powiedzieliśmy mu wówczas, ze jesteśmy 

głodni i przemoczeni, szukamy mieszkania i jedzenia. Zrozumiał 

zupełnie dobrze nasze wyjaśnienia po niemiecku, ale  nie umiał 

odpowiedzieć   w   tym   samym   języku,   zawołał   tylko   z   miłym 

uśmiechem „Dobrze pan!"** i pomógł nam znaleźć

*  W oryg.   po polsku 

** W oryg.  „Dobreze Pan".

background image

gospodę, do której weszliśmy radośni na myśl o dobrym posiłku i 

miękkim łóżku.

Wkrótce   jednak   doszliśmy   do   przekonania,   że   nie   mieliśmy 

pojęcia o różnicy, jaka istnieje pomiędzy szwedzką a polską gos-

podą. Sądziliśmy w naszej naiwności, że znajdziemy  przytulne  i 

schludne pomieszczenie, gdzie miły ogień i dobry posiłek wyna-

grodzą nam trudy całego dnia. Żadne jednak z tych oczekiwań nie 

spełniło   się.   Izba,   do   której   weszliśmy,   robiła   niemiłe   i   nie-

porządne wrażenie. Na wiązkach słomy spali w ubraniach służący 

i   dzieci,   a   gospodarz   z   gospodynią   w   podobny   sposób   spali  w 

sąsiedniej sypialni. Dla wygody wstawiono nam do kąta drew-

nianą   ławę.   Straciliśmy   już   nadzieję,   że   dostaniemy   pościel. 

Poprosiliśmy o jedzenie — jedzenia nie było, lecz każdy z nas 

dostał  podłej wódki ze szklanką piwa i muszę przyznać, że był to 

niezwykle pożądany poczęstunek nawet dla Stenkuli, który po-

mimo   iż   w   domu   należał   do   towarzystwa   trzeźwości   i   ściśle 

przestrzegał swej przysięgi, uznał trunek za lekarstwo i zapewni-

wszy sobie w ten sposób czyste sumienie, doznawał prawdziwej 

przyjemności.   Tak   więc   różnica   pomiędzy   szwedzką   a   polską 

gospodą jest niesłychana. Spaliśmy dość dobrze w naszych mo-

krych ubraniach z plecakami pod głową i obudziliśmy się nastę-

pnego ranka zdrowi i cali, a wkrótce potem stanął przed nami ów 

srogi Polak, który wymachiwał nam w nocy szablą nad głowami i 

oświadczył   z   całą   charakterystyczną   dla   swego   narodu 

serdecznością i wesołością, że jesteśmy mile widziani na polskiej 

ziemi. Miał dla nas zaproszenie na śniadanie do burmistrza*.

Gdy   poszliśmy   za   naszym   przewodnikiem   i   zobaczyliśmy 

miasto w dziennym świetle, stwierdziliśmy, ze położone jest ono 

wzdłuż  Drwęcy,   dokładnie   naprzeciwko   Golubia,   leżącego   na 

pruskim brzegu rzeki. Dobrzyń utrzymuje łączność z Golubiem za 

pomocą   mostu,   pośrodku   którego   Prusacy   zbudowali   wysoki, 

drewniany płot jako mur oddzielający polską liberalną cholerę od 

prawowitego   zdrowia   Europy.   Oczywiście   drewniany   płot   z 

czasem gnije i rozpada się.

U burmistrza, gdzie wkrótce przyszliśmy, znajdowało się kilku 

oficerów i całe towarzystwo przyjęło nas przyjaźnie, serdecznie i 

z entuzjazmem. Była to więc przemiła kompania, ponieważ zaś w 

Polsce używa się trzech języków — a to francuskiego, którym 

posługują się wyższe sfery, niemieckiego, używanego przez war-

stwy średnie i polskiego, którym mówią tylko klasy niższe**,

* Autor używa określenia „gubernator miasta".

** Spotyka się wśród nich także ludzi, którzy mówią po niemiecku, a 

czasem nawet po łacinie (przyp.   autora).

background image

mogliśmy  od tej pory porozumieć się i po chwili czuliśmy się 

wśród naszych przyjaciół jak w domu. Ubawił ich bardzo opis 

naszej przeprawy przez rzekę, zwłaszcza że przez okno widać było 

straże pruskie na moście, które czujnie i z uwagą robiły obchód 

po   drugiej   stronie   płotu.   Radowało   ich,   że   udało   nam  się 

szczęśliwie do nich dotrzeć, tym bardziej, że zwróciliśmy  uwagę 

straży granicznej, Polacy bowiem nie lubili Prusaków  widząc, iż 

ich   neutralność   w   toczącej   się   walce   jest   tylko   pozorna. 

Opowiadali, że „wszyscy, którzy chcieli załatwić coś z Rosjanami 

lub   byli   przez   nich   przysłani,   mogli   bez   przeszkód   swobodnie 

przekraczać granicę, że Prusacy posyłali stale Rosjanom będącym 

w Polsce duże zapasy żywności, że Polacy wiele razy zdobywali 

w czasie bitwy armaty oznaczone pruskim orłem, co świadczy o 

tym, że Prusacy dostarczali także broni". Mówili również, że „gdy 

kilku rosyjskim jeńcom udało się uciec, Prusacy odesłali  ich z 

powrotem do armii rosyjskiej" i dodali z pogardą, bijącą z ich 

pełnych   życia   oczu:   „Przechwytują   nawet   na   granicy   pomoc, 

przesyłaną nam od obrońców wolności z Francji i innych krajów. 

Nic do nas nie dochodzi". Z wiarą w siebie, jaką mają  często 

ludzie wierzący, iż walczą o słuszną sprawę, z ową niezachwianą 

ufnością w pomoc Opatrzności i we własne siły, jaką obdarzeni są 

słabsi walczący z potężniejszym od siebie wrogiem, opowiadali 

nam o swych zwycięstwach nad Rosjanami i o niezłomnej wierze 

w   szczęśliwy   koniec   walki.   Widzieli   przed   sobą   jeszcze   tylko 

kilka  dni na polu bitwy i przepełnieni miłością ojczyzny pili jej 

zdrowie   i   śpiewali   pełni   triumfu   swą   pieśń   wolności  Noch   ist 

Polen nicht verloren (Jeszcze Polska nie zginęła) *.

Po zakończonym w ten sposób powitaniu musieliśmy opowie-

dzieć   o   własnej   ojczyźnie.   Wkrótce   stwierdziliśmy,   że   obecni 

mają  o niej bardzo mętne wyobrażenie. Szwecja była dla nich 

pustynią   pełną   skał,   pokrytą   śniegiem   i   lodem,   po   której 

spacerują   niedźwiedzie   i   wilki.   Myśleli,   że   jest   wysunięta   tak 

bardzo na  północ, iż  mało   kto  jest  w  stanie  tam mieszkać.   O 

Szwecji wiedzieli jedynie to, że pochodzili stamtąd Karol XII i 

jego dzielni wojownicy. Dość ciężko nam było zmienić ten obraz. 

Mówiliśmy, że są w Szwecji uniwersytety. Z trudem mogli w to 

uwierzyć, a gdy wymieniliśmy Lund, wydało im się, że coś o nim 

wiedzą, poprawili więc nas mówiąc Londyn. Przeświadczeni, iż 

źle   jest   w   Szwecji   z   wegetacją   roślin,   pytali,   skąd   bierzemy 

ziarno siewne, czy uprawiamy jęczmień itp. Lecz Szwedów mieli 

za naród prawy, odważny i otwarty, osądzali go bowiem mając w 

pamięci  bohatera,  który   sto  lat  temu  żonglował  ich  królewską 

koroną. Nie-

*  W oryg.  po polsku

background image

trudno się dziwić tym mylnym pojęciom, brali bowiem Karola XII 

za typowego przedstawiciela naszego narodu. Sądzili, iż naród, 

składający się z takich ludzi, jak on i jego towarzysze, nauczył się 

najpierw rzucać wyzwanie siłom natury, potem zaś odważył  się, 

mimo swej niewielkiej liczby, rzucać wyzwanie innym narodom i 

ostrogami szarpać skarlałą sieć polityki*. Polacy ci jednak byli dość 

wykształceni, mówili kilkoma językami i czytali najlepszych pisarzy 

po   niemiecku   i   francusku.   Trzeba   im   wybaczyć,   że   nie   znali 

Szwecji,   skoro   książka  Islandczyk   w  Norwegii

7

  dowodzi,   iż 

wykształceni   Francuzi   po   dzień   dzisiejszy   są   najzupełniej 

przekonani,   że   Półwysep   Skandynawski   leży   na   końcu   świata 

zarówno pod względem klimatu, jak kultury.

Jeszcze bardziej zdumiewa nas fakt, iż Niemcy niewiele lepiej 

znają naszą ojczyznę, a że jest tak naprawdę, potwierdzić może 

następująca   historia   wzięta   z   życia.   Spotkaliśmy   w   Warszawie 

doktora medycyny, niejakiego H...d z Wiednia, który zapytał nas w 

rozmowie,   czy   Sztokholm   nie   jest   stolicą   Danii.   Gdy 

powiedzieliśmy mu, że się myli, poprawił się i uznał swoją pomyłkę, 

lecz dodał, by raz jeszcze pochwalić się znajomością geografii,  iż 

Dania   jest   rosyjską   prowincją.   Na   nieszczęście   wdaliśmy   się   z 

nim w dyskusję także na ten temat i dowiedzieliśmy się, iż doktor 

H...d spotkał niegdyś Duńczyka, który był w służbie rosyjskiej, i od 

tej chwili stało się dla niego jasne, iż Dania należy do Rosji. Dość 

ciężko   było   go   przekonać,   że   nie   wszystkie   kraje  położone   u 

wybrzeży Morza Bałtyckiego są częścią monarchii  rosyjskiej, w 

końcu jednak ustąpił z grzeczności wobec naszej niepohamowanej 

żądzy dyskutowania.

Zauważyliśmy w towarzystwie młodego, dość sympatycznego ofi-

cera, który był ślepy. Był w służbie rosyjskiej w rosyjsko-polskiej 

gwardii w Warszawie i sądzono powszechnie, że oślepł z powodu 

zbyt mocnego sznurowania w talii i, ogólnie biorąc, z powodu 

nienaturalnej obcisłości munduru, jakiej wymaga regulamin rosyjski. 

On sam w każdym razie wierzył w to i opowiadał, iż  wielu jego 

kolegów spotkał ten sam los, i że w armii rosyjskiej  większość 

oficerów chorowała na oczy. Stwierdziliśmy potem, iż  w tym, co 

mówił, kryła się prawda, bowiem wielu oficerów rosyjskich, których 

widzieliśmy potem w Warszawie, nosiło okulary,  a nawet zielone 

okulary  o  potrójnych  szkłach   i  wielu  było  skazanych na utratę 

wzroku. Satyryk powiedziałby, iż  oczy, odbijając   tajniki   duszy, 

odważały się przyjąć dokładnie tyle światła, ile właściciel posiadał 

światła intelektu. Traktując jednak rzecz poważniej - wydawać się 

mogło, iż tę powszechną chorobę oczu wy

* Tak w oryg.

background image

woływał ów nienaturalny ubiór. Wyobraźmy sobie człowieka  w 

ubraniu tak obcisłym, iż zdumieniem napawa fakt,  że  nie pękało 

przy każdym ruchu. Był on do tego stopnia ściśnięty  w talii, iż 

biodra sterczały jak tiurniura, a halsztuk miał tak silnie związany, 

iż twarz jego była nie tylko czerwona, lecz chwilami nawet sinawa 

a oczy podeszłe krwią. Nie będąc nawet lekarzem dostrzec można 

było,   jak   szkodliwy   jest   podobny   strój   i   pojąć,   w   jaki   sposób 

przeszkadza   to   normalnemu   obiegowi   krwi   i   powoduje   zastój 

płynów   w   głowie.   Dlatego   też   jest   dość   prawdopodobne,  że 

powodem   powszechnej   choroby   oczu   prześladującej  oficerów 

armii rosyjskiej jest obcisły mundur. Sprawia on, iż  wielu z nich 

przypomina   bardziej   wysuszonych   braminów,   którzy  przez 

czterdzieści   lat   stali   na   słupie,   niż   ruchliwych   i   silnych 

wojowników, potrzebujących pełnosprawnych mięśni.

Ów młody  Polak, który stracił wzrok z powodu mundurowej 

choroby   oczu,   był   człowiekiem   wykształconym.   Z   głębokim 

uczuciem,   właściwym   ludziom   ślepym,   użalał   się   nad   swą 

ojczyzną,  a   gdy   usłyszał   opowieść   o   zwycięstwach 

współziomków, wzniósł swe martwe oczy ku niebu. Nie dotarł do 

niego   stamtąd   promień   światła,   który   byłby   odpowiedzią   na 

modlitwę o ratunek ojczyzny, lecz w piersi jego coś szeptało baśń 

o przyszłych zwycięstwach i o współczuciu Europy dla Polski. 

Biedny   chłopcze!  Żaliłeś   się,  że  jesteś   ślepy,   lecz   jeśli   nie 

spoczywasz   już   snem  wiecznym   wśród   swych   braci,   masz 

szczęście,  że  jesteś  ślepy,  bowiem   obraz,   jaki   stworzyłeś   sobie 

pośród   nocy,   w   której   się   znalazłeś,   rozpadł   się   w   nicość. 

Przedmiotem twej tęsknoty był jedynie fajerwerk, który wzniósł 

się lotem błyskawicy do nieba, zapalił się i spadł, a teraz leżą na 

ziemi jego wypalone szczątki i może nogi rozradowanych tłumów 

obracają go w pył.

Po   kilku   godzinach   spędzonych   wśród   tych   dobrych   ludzi 

musieliśmy wyruszyć w drogę. Podpisano nasze paszporty a bur-

mistrz kazał zaprząc konie do swego powozu, byśmy mogli odbyć 

za darmo podroż do Lipna. Powóz, który stał już gotowy do drogi, 

był   zwykłym,   niewielkim   powozem   podróżnym.   Kształtem 

przypominał nieco  schas

8

,  był jednak dłuższy, szerszy i głębszy, 

bez   siedzeń,   wyścielony   jedynie   słomą,   na   której   leżały   piękne 

derki. Ruszyliśmy i dość szybko znaleźliśmy się w małym miaste-

czku Kikół*. Co ćwierć mili umieszczone są na drodze obrazy 

Maryi Panny, którym podróżni oddają cześć. Nasz  woźnica  nie 

omieszkał zdejmować przy każdym obrazie kapelusza i odmawiać 

Zdrowaś   Maryja,  poganiając   przy   tym   swoje   chyżo   biegnące 

konie.   W   wielu   miejscach   widzieliśmy   ludzi,   którzy   z   żarliwą 

pobożno-

*  W oryg.   Kikol

background image

ścią   klękali   przy   drodze   przed   obrazem   Madonny,   by   zmówić 

swoje  Zdrowaś Maryja,  aby zaś nie odmówić ich za dużo, od-

liczali je na różańcu.

Wróg nie zalał jeszcze tej części kraju, przez którą odbywaliśmy 

podróż,   wszystko   miało   więc   sielski   wygląd.   Żyto   obrodziło, 

zieleniły   się   pastwiska,   wokół   chat   stojących   w   cieniu   gęstych 

drzew rozlewał się spokój. O niezwykłości sytuacji przypominały 

tylko wysokie żerdzie owinięte słomą, na szczycie których znaj-

dowały się beczki. Beczki wypełnione były prochem, podpalanym 

w razie napaści nieprzyjaciela. W ten sposób wiadomość wędro-

wała od słupa do słupa aż do Warszawy. Podobne żerdzie alar-

mowe   stały   wzdłuż   całej   drogi   na   przemian   z   krucyfiksami  i 

obrazami Madonny. Sygnały do rozpoczęcia mordu obok obra-

zów Odkupiciela. Kiedy wreszcie ludzie zrozumieją, co chciał on 

przekazać odkupiając ludzkość?

Przyjechaliśmy po południu do Lipna, małego, dość schludnego 

i pięknego miasteczka. Udaliśmy się do burmistrza, by pokazać 

mu paszporty oraz przepustkę, którą otrzymaliśmy w Dobrzyniu i, 

podobnie   jak   w   czasie   całej   podróży,   otrzymaliśmy   zakwate-

rowanie i pojazd na dalszą drogę za darmo.

Mieszkanie znaleźliśmy w rynku. Nie mogliśmy ruszyć od razu 

dalej, gdyż konie można było dostać dopiero następnego dnia. W 

miasteczku był wtedy właśnie dzień targowy i niesłychane  rzesze 

ludzkie   gromadziły   się   przed   naszym   domem,   żeby   obejrzeć 

obcych, o których zapewne słyszeli że są ze Szwecji. Wywoływało 

to   wrażenie   podobne   temu,   jakie   sprawiłoby   zjawienie   się   na 

szwedzkim rynku przybyszów z księżyca. Wyszliśmy na miasto, 

by nie oglądano nas jak zwierzęta w klatce, a także chcąc sami 

popatrzeć na barwny tłum ludzi, który roił się wokół.

Narodowy strój polskiego chłopa wydaje się dość malowniczy, 

jeśli oglądać go w tłumie, zbyt jednak jest kolorowy, gdy patrzy 

się na pojedynczą osobę. Składa się on* z czerwonych szarawa-

rów,   białej   sukmany   z   czerwonymi   wyłogami,   wielobarwnego 

pasa,  niskiego,   wybrzuszonego   kapelusza   z   szerokim   rondem 

przybranego   czerwono-białą   wstążką.   Wszyscy   włościanie   mają 

wąsy.   Jest  to   obecnie   symbol   wolności,   bowiem   wielki   książę 

Konstanty  nakazał   się   wszystkim   ogolić,   by   i   w   ten   sposób 

poniżyć   naród,   co   dowodzi,   iż   pracowita   dusza   ma   czas   na 

wszystko i troszczy się nawet o zarost narodu. Polacy mają na 

ogół wygląd ludzi odważnych i dzielnych, większość z nich to 

bruneci, są muskularni i gibcy a w ich ciemnych oczach odbija się 

dusza, która zdaje się rzucać wezwanie całemu światu.

*  W każdym województwie jest on inny (przyp.   autora).

background image

Na rynku nie było, podobnie jak u nas, straganów. Wszystkie 

towary   były   rozłożone   na   długich   stołach   pod   gołym   niebem. 

Sprzedawano   przede   wszystkim   sól   kamienną,   ozdoby,   cebulę   i 

ogórki,   bowiem   narodowym   przysmakiem   Polaka   są   przede 

wszystkim ogórki, które zjada on równie łakomie, jak dzieci jedzą 

jabłka [...]

Pośród gwarnego tłumu, mrowiącego się na rynku, przemykało 

wiele postaci ubranych w czarne płaszcze,  z długimi  brodami  i 

długimi pejsami przy uszach. Ofiarowywali chłopom na sprzedaż 

stare ubrania, klamry, lusterka i temu podobne rzeczy, i zbywali je 

z dobrym zyskiem. Byli to członkowie dużej społeczności żydow-

skiej.

Gdy   następnego   ranka   poszliśmy   do   burmistrza,   by   podpisał 

nam paszporty, przyjął nas dość dobrze i powitał na sposób polski 

pocałunkiem oraz powiedział, iż nie możemy odjechać, zanim nie 

zjemy   obiadu,   który   przygotował   dla   nas   zarząd  miasta. 

Podziękowaliśmy i powróciliśmy na obiad. Nie będę zaprzeczał, że 

przeżyliśmy w czasie powitania ciężkie chwile,  bowiem wszyscy 

znajdujący się w towarzystwie musieli nas koniecznie ucałować, 

by okazać w ten sposób swą przyjaźń.

Mężczyźnie nie sprawia na ogół szczególnej przyjemności cało-

wanie drugiego mężczyzny. Można więc sobie wyobrazić, co to 

znaczy,   gdy   trzeba   obdzielić   pocałunkami   dziesięciu,   a   potem 

jeszcze dziesięciu, nie będąc z góry  pewnym, czy liczba ich nie 

wzrośnie.

Tak więc przypuszczono do nas, biednych Szwedów, prawdziwy 

szturm. Złożyliśmy tym dobrym ludziom ofiarę z naszych warg 

pocieszając się, iż może nadejdą także damy, które wynagrodzą 

nam trudy z ich mężami i braćmi. Byli tam jednak tylko męż-

czyźni,   nie   mogliśmy   się   więc   spodziewać   żadnego 

zadośćuczynienia. W Polsce jest taki zwyczaj i być może jest on 

przykry, gdy przychodzi do całowania mężczyzn, nie protestuje się 

jednak  zbytnio przeciwko temu, gdy bowiem ktokolwiek spotka 

znajomą  pannę,   otrzyma   pocałunek   z   jej   okrągłych   usteczek. 

Wprowadzenia  podobnego zwyczaju mógłby sobie życzyć każdy 

młodzieniec  w   Szwecji,   gdzie   powitania   stały   się   czczą 

formalnością.   Ośmielam  się   poprzeć   ten   zwyczaj   jako   zupełną 

nowość, a gdyby jakaś piękna dziewczyna przeczytała to, co piszę, 

proszę,   by   się   nad   tym   zastanowiła,   jeżeli   bowiem   cały   naród 

czynił   tak   już   kiedyś,   godzi   się   i   nam,   którzy   tak   chętnie 

małpujemy, naśladować ten obyczaj.

Złe by było, gdybym będąc Szwedem nie napisał nic o jedzeniu. 

Jak   wiadomo,   ważny   to   u   nas   temat.   Śpieszę   więc   do   dobrze 

nakrytego stołu, który nas oczekuje. Był to prawdziwy polski

background image

posiłek.   Ogromna   ilość   potraw,   większość   mięsnych.   Muszę 

jednak z góry wyjaśnić, iż nie jestem w stanie powiedzieć ani jaki 

rodzaj mięsa  stanowił podstawę  dania, ani jak potrawy zostały 

przyrządzone.   Sama   Cajsa   Warg

9

  musiałaby,   jak   inni   badacze, 

zadowolić   się   hipotezami   nie   znając   dobrze   składników. 

Mogliśmy  tylko   stwierdzić,   iż   kuchnia   polska   posługiwała   się 

cebulą,   pieprzem,  a   zwłaszcza   ogórkami,   by   wprawić   w 

oszołomienie narządy smaku, i udawało jej się to do tego stopnia, 

iż trudno było pojąć, co  człowiek jadł. Posiłek zaczyna się tu od 

zupy, a kończy na drugim daniu, my zaś jesteśmy przyzwyczajeni 

uważać treściwe danie za podstawową część posiłku, by potem 

rozcieńczyć   je  zupą,   podobnie   jak   współczesna   żądza  nowości 

niszczy stare, dobre podstawy organizmu państwowego.

Po   skończonej   zupie   każdy   gość   może   zjeść   tyle,   ile   chce  i 

wszyscy korzystają z tego prawa. Jest się więc w Polsce zwolnio-

nym od konieczności zjadania ogromnej ilości potraw, które gdzie 

indziej   potrafią   obrzydzić   życie,   pojawiając   się   na   stole  nawet 

wtedy,   gdy   nie   ma   się   na   nie   ochoty.   Posiłek   zakończył  się 

dobrym węgierskim winem, a przeczytawszy opis naszej podróży z 

Lund w „Gazecie Warszawskiej"

10

, burmistrz wykrzyknął urado-

wany „A my ich gościmy!" — i wypił z nami za „starą, szlachetną 

Szwecję". Po tym i po innych jeszcze toastach wypiliśmy toast za 

zwycięstwo   wolności   w   Polsce   i   Europie,   a   całe   powitalne 

przyjęcie   zakończyło   się   odśpiewaniem   wielu   patriotycznych 

pieśni,  z których przebijała dumna wiara we własne siły, gorąca 

miłość ojczyzny i żywa nadzieja na zwycięstwo.

Był w tym towarzystwie major z posiwiałą ze starości głową, w 

którego żyłach nadal tętniła młodzieńcza krew równie gorąco, jak 

przed czterdziestu laty, gdy w czasie ostatniego rozbioru  Polski 

odszedł z wojska, by w samotności opłakiwać ojczyznę. Powrócił 

teraz nie bacząc na swój wiek, chwycił za broń i włożył  swój 

dawno już niemodny mundur. Rozmawialiśmy właśnie z majorem, 

gdy   wszedł   syn   jego,   chłopiec   około   dwunastoletni,   ubrany   w 

narodowy strój polski, i poprosił ojca o pokazanie mu przybyłych 

Szwedów. „Oto oni" — powiedział major z uśmiechem i pokazał 

nas chłopcu. „Weź kieliszek i wypij z nimi a potem ze mną  i 

przyrzeknij,   że   pomścisz   mnie,   jeśli   zginę".   Gdy   chłopiec 

wykonał polecenie, major  wziął go w ramiona  i z żarliwością, 

która   nas   głęboko   wzruszyła,   przycisnął   do  piersi.   Widać   było 

wyraźnie, że stary wiarus myślał sobie: „Tobie i innym, którzy 

dorastają, przekazujemy w testamencie pomstę i zwycięstwo".

Polacy przypominali nam bez przerwy, byśmy pili, słowami  dla 

Szweda jednocześnie pochlebnymi i poniżającymi.  Mówili:  Die 

Poler und die Schweder schlagen sich und trinken gut

11

.

background image

Powiedzenie  to  przypominało,   że  znali  nas   w  epoce   żelaznych 

czerepów   i   czerepów   do   picia   gorzałki*.   Zmuszali   nas   w   ten 

sposób do picia, a my  tylko pijąc mogliśmy  na razie wykazać 

swoją szwedzkość, nie mieliśmy bowiem zamiaru bić się z kim-

kolwiek. Z góry więc wiedzieliśmy, że nie zdobędziemy żadnych 

laurów na tym polu, na którym nasi ziomkowie przeszło sto lat 

temu wiele ich zdobyli.

Zanim odjechaliśmy, obecni na przyjęciu wpisali swe imiona do 

naszych notatników na pamiątkę miłych chwil razem spędzonych. 

Raz   jeszcze   usłyszeliśmy   powiedzenie   o   Szwedzie   i   Polaku   i 

wypiwszy potem jak zwykle, wyruszyliśmy z miasta czterokon-

nym powozem 

12

. Droga prowadziła żyzną i piękną równiną przez 

małą miejscowość Wielgi do Dobrzynia nad Wisłą. Zobaczyliśmy 

wtedy po raz pierwszy tę dumną rzekę, która jak wąż wije się 

polskimi dolinami, i która do tej pory stanowiła granicę pomiędzy 

krajem spustoszonym a krajem cieszącym się pokojem. Miasto, 

podobnie jak inne małe miasteczka, jest dość nędzne i składa się 

przede wszystkim z małych, niskich domków z muru pruskiego, 

pomiędzy którymi biegną ciasne, brudne uliczki zamieszkałe przez 

Żydów. Zostaliśmy tam na noc, a ponieważ wiadomość o naszym 

zawodzie rozeszła się szybko, musieliśmy udzielić pomocy wielu 

chorym   Żydom   i   mogliśmy   przy   okazji   zbadać  tajemnicę   ich 

domów.

Wszędzie, gdzie tylko wzywał nas obowiązek, witało nas przy 

wejściu   do   nędznych   pomieszczeń   zatęchłe   powietrze   i 

napawający obrzydzeniem brud i nieporządek. Sześć do siedmiu 

osób tłoczyło się w małym, niskim pokoju o wilgotnych ścianach i 

małych oknach, przez które nic nie było widać z powodu kurzu i 

pary. Okna nie miały często zawiasów, lecz były mocno zabite, 

jakby chciano w ten sposób zatrzymać powietrze. Właśnie z tych 

nędznych   siedzib   pochodzą   najstraszniejsze   choroby,   które   z 

powodu  rożnych   okoliczności   stają   się   często   zaraźliwe.   I   tutaj 

także  cholera   uczyniła   najokropniejsze   spustoszenia.   Za   bardzo 

bym się może rozpisał, gdybym się zaczął zagłębiać w szczegóły 

sposobu życia, jakie pędzą Żydzi i chorób, jakie z niego wynikają. 

Zostawiam więc sprawy, z którymi się tam zetknąłem, by dalej 

opisywać podróż, którą podjęliśmy na nowo następnego ranka.

Droga wiodła przez miasteczka Rokicie i Brwilno aż do Płocka 

leżącego   nad   Wisłą.   Prowadziła   ciągle   przez   piękne   równiny, 

pokryte   polami   obsianymi   zbożem,   co   przypominało   nieco 

równiny w Skanii, oraz niskimi i nędznymi sosnami, tu i ówdzie 

rosną-

* Karol   XII   zwany   byt   przez   Turków   „Żelazną   Głową"   (przyp. 

autora).

background image

cymi w zagajnikach, podobnymi do tych, które widuje się w naj-

żyźniejszej części Skanii. Nie tu było ich miejsce i wyglądały obco 

w tutejszym klimacie. Przypominały człowieka północy, który pod 

włoskim   niebem   usycha   z   miłości   i   tęsknoty   do  lodowatej 

ojczyzny, do jej rzek i skał.

Tu i ówdzie oczom naszym ukazywały się okazałe posiadłości 

należące do jednego z polskich magnatów, a wokół wspaniałego 

zamku,   cienistych   alei   i   ogrodów   stały   lepianki,   będące 

świadectwem   nędznego   życia,   jakie   pędzili   ich   mieszkańcy   — 

chłopi pańszczyźniani. Na jakież sprzeczności przyzwalają ludzie 

poszukując czegoś, co wyprzedza epokę, w której żyją i działają?! 

W kraju, w którym wolność była zawołaniem dnia, gdzie wszyst-

kie   oczy   płonęły,   wszystkie   serca   biły   i   wszystkie   mięśnie 

napinały się na samą myśl o słowie „niepodległość", w kraju tym 

wznosiły się pałace magnatów, a tysiące ożywionych zapałem ludzi 

krzyczało „Niech żyje wolność'" i dla tej idei ofiarowało własną 

krew i krew poddanych.

Płock, do którego przybyliśmy przed południem o jedenastej jest 

dość   pięknym   i   porządnym   miastem,   leżącym   na   skarpie   nad 

Wisłą.   W   obrębie   murów   miejskich   znajdują   się   parki   i   aleje 

spacerowe opadające tarasami ku rzece, której spokojna, stalowo-

niebieska powierzchnia odbija wieże i wysokie domy.

Usłyszeliśmy   tu   po   raz   pierwszy   o   bitwie   pod   Ostrołęką  i 

zdradzie   niektórych   generałów,   przez   co   Polacy,   choć   odnieśli 

chwilowo zwycięstwo, stracili dość dużo ludzi. Około ośmiuset 

rannych   żołnierzy   zostało   przewiezionych   do   Płocka,   do 

polowego lazaretu, brakowało jednak lekarzy i dlatego burmistrz 

nakazał  mi  rozpocząć   służbę.  Ponieważ   jednak  towarzysze   moi 

chcieli jechać dalej, cofnął rozkaz i zawiadomił nas, iż nie ośmieli 

się  więcej korzystać z naszych usług, dopóki nie zostaniemy  w 

Warszawie przyjęci na służbę państwa.

Ponieważ   w   międzyczasie   dotarła   wiadomość   o   zbliżaniu   się 

armii rosyjskiej — kozaków widziano zaledwie trzy mile od miasta 

— z rozkazu burmistrza przeprawiono nas przez Wisłę, by nic nie 

stanęło na przeszkodzie dalszej podróży.

Na drugą stronę rzeki przeprawiano się barkami lub czółnami. 

Barki poruszały się przy pomocy żagla, a ponadto popychano  je 

żerdziami. Na takiej właśnie barce udało nam się znaleźć miejsce. 

Czółna, długie i wąskie, które z trudem utrzymywały równowagę, 

drążone   były   w   pniach   drzewnych.   W   jednym  z takich  czółen 

przeprawiała   się   grupa   Polaków.   Wspominam  o   nich   wyłącznie 

dlatego,   iż   znajdowała   się   wśród   nich   pewna  Polka.   Była 

doprawdy   piękna.   Żadna   wyobraźnia   nie   potrafiłaby   stworzyć 

bardziej regularnych rysów, delikatniejszych rumieńców

background image

i piękniejszego wyrazu twarzy. Szkoda tylko, że czółno, w którym 

płynęła,   dobiło   w   innym   miejscu   niż   my,   musieliśmy   więc, 

podobnie jak teraz czytelnik, porzucić ją, nie dowiedziawszy się o 

niej   nic   więcej   ponad   to,   że   była   najpiękniejszą   Polką,   jaką 

piszący te pamiętniki oglądał w czasie swego pobytu w Polsce.

Wsiedliśmy   teraz   do   wozu   powożonego   przez   Żyda.   [...]   Nie 

ujechaliśmy daleko, gdy zaczął nas ostrożnie wypytywać o różne 

rzeczy,  a  zwłaszcza   czy  mamy  dużo  pieniędzy.  Wypytywał  tak 

natrętnie   i   zuchwale,  że  musieliśmy   mu   surowo   nakazać,   by 

przestał. Zaczął nam wtedy grozić, mówił, że ma w sąsiedztwie 

przyjaciół, którzy nas wkrótce pobiją, jeśli będziemy się sprzeci-

wiać. Żądaliśmy nadal, by zamilkł, aż wreszcie usłuchał. Droga 

prowadziła   przez   duży,   gęsty   las   i   zauważyliśmy,  że  Żyd   bez 

przerwy   rozgląda   się   bacznie   dookoła.   Zaczęło   się   ściemniać, 

jechaliśmy ciągle główną drogą, lecz po chwili jazdy Żyd nagle 

skręcił.   Nie   widzieliśmy   nic   wokoło,   sądziliśmy   jednak,  że 

jesteśmy  ciągle   na   głównym  gościńcu.   Gdy   jednak   wóz   zaczął 

podskakiwać  na   pniakach,   korzeniach   i   kamieniach,   zaczęliśmy 

podejrzewać, że znajdujemy się na bocznej drodze lub może nawet 

nie jesteśmy już na żadnej drodze. Znaleźliśmy się w końcu w 

widniejszym miejscu — był to wyrąb leśny — i Żyd zatrzymał 

się. Zapytaliśmy go, gdzie jesteśmy, a on powiedział, że zabłądził 

i że poszuka zaraz w lesie drogi. Przypomnieliśmy sobie wówczas 

jego pytania  o pieniądze i zaświtała nam jasno myśl o zdradzie. 

Dlatego   też,   gdy   próbował   zeskoczyć   z   wozu,   Stenkula   i   ja 

złapaliśmy go za kark, a Bergh zagroził, że go przebije nożem, 

jeśli zaraz  nie wyprowadzi wozu na drogę. Dzwoniąc zębami ze 

strachu poprosił o przebaczenie i litość, i dość prędko dojechaliśmy 

z powrotem. Było więc jasne, że znał on nieźle drogi w lesie i że 

zabłądził nie bez powodu.

Błagał   nas,   zaklinając   na   wszystkie   świętości,   byśmy   nie 

opowiadali o tym wydarzeniu w Gombinie, do którego zmierza-

liśmy,   a   robił   to   tak   natarczywie,  że  przyrzekliśmy   milczenie, 

bowiem gdy już niebezpieczeństwo minęło, nie mieliśmy żadnego 

powodu, by się mścić na biednym Żydzie.

Wreszcie   o   pierwszej   w   nocy   przybyliśmy   do   małego 

miasteczka   Gombin,   gdzie   odesłaliśmy   Żyda   nie   składając   na 

niego donosu, i — jak zwykle — położyliśmy się w gospodzie na 

wiązce słomy. Spalibyśmy zupełnie spokojnie, gdyby nie chory na 

cholerę,   który  otrzymał   miejsce   w   sąsiednim   pokoju   i 

przeszkadzał   nam   całą  noc   swym   krzykiem   i   rozdzierającym 

jękiem. O świcie ruszyliśmy w dalszą podróż przez Saniki i kilka 

innych miasteczek do Sochaczewa, dość pięknego miasta.

Zobaczyliśmy tam po raz pierwszy oddział rekrutów, składający

background image

się z młodych i przystojnych Polaków w szykownych mundurach, 

którzy   wyglądali   tak,   jakby   wierzyli,   iż   podbiją   świat. 

Widzieliśmy także tak zwanych kosynierów (Sensentrager).  Był 

to   rodzaj   pospolitego   ruszenia.   Miłość   ojczyzny   i   potrzeba 

zmieniła   ich   w   wojowników.   W   większości   byli   to   bowiem 

wieśniacy z terenów, przez które przeszła armia rosyjska, a więc z 

okolic żyznych, gdzie nie było teraz jednej nie spalonej chałupy 

czy też jednego pola nie zdeptanego przez kawalerię.

Chłopi porzucali wiec swoje rodzinne strony, gdzie wszystko, co 

stanowiło ich własność, zostało zniszczone, gdzie nie było już nic 

nawet   kościoła   parafialnego,   co   nie   zostałoby   zbezczeszczone 

przez kozaków i armię rosyjską, i gdzie pozostawili tylko trupy 

swych braci, matek i sióstr. Uzbrajali się w kosy które ostrzyli i 

osadzali   na   drzewcu.   Polskie   kosy   są   prawie   proste,   grubsze, 

mocniejsze   i   nieco   krótsze   od   naszych,   nadają   się   więc   dość 

dobrze na broń sieczną, a jeśli je zaostrzyć na końcu, nawet na 

broń   kłutą.   Drzewce   mają   około   czterech   łokci   długości,   a 

kosynierzy   władali   skutecznie   swą   bronią   choć   być   może   nie 

wedle zasad szermierki.

Dotarliśmy do drogi warszawskiej, przy której co pół mili widać 

schludny mały domek, najczęściej siedzibę starego inwalidy. W 

zamian   za   spokojne   schronienie   odpowiada   on   za   utrzymanie 

drogi i przychodzi z pomocą podróżnym których spotkał w drodze 

wypadek.   Ze   wszech   miar   piękny   pomysł   stary   żołnierz,   za-

płaciwszy często drogo za spokój, którego teraz zażywa, otrzy-

muje w ten sposób schronienie, podróżni zaś w razie wypadku 

mogą liczyć na pomoc.

Droga nasza wiodła dalej między innymi przez miasta Biniewo i 

Błonie,   10   czerwca   w   piątek   po   południu   zobaczyliśmy   na 

horyzoncie   błyszczące   w   popołudniowym   słońcu   wieże 

Warszawy.

Słońce   na   purpurowym   nieboskłonie   chyliło   się   właśnie   ku 

zachodowi zdawało się iż zatonie zaraz we krwi. Taki też miał 

być los Warszawy i los Polski podziwiane przez krótką chwilę 

przez   Europę   tonęły   na   powrót   w   strumieniach   krwi.   Także   i 

historii znane są jutrzenki i zachody słońca. I tak, doprowadzeni 

do rozpaczy starcy, pośród płomieni palących się miast siedząc 

jakby przy wieczornym ognisku, jedyną pociechę znajdowali w 

opowiadaniu młodym, jak to niegdyś świat był szczęśliwy, na co 

młodzi   przepełnieni   żarliwą   nadzieją   i   nie   rozmiłowani   w 

zaklętych skarbach przeszłości, szeptali znowu nadejdzie dzień!

background image

Wkrótce znaleźliśmy się przy rogatce wolskiej*, która obwaro-

wana   była   palisadą   z   ostro   zakończonych   pali.   Gdy   podpisano 

nam paszporty, ruszyliśmy  w dalszą drogę przez piękne przed-

mieście Wolę aż do Warszawy, miasta niezwykłej urody. Wzdłuż 

szerokich ulic — niektóre z nich, wysadzane topolami, prowadziły 

aż do Wisły — znajdowały się olśniewające pałace we włoskim 

stylu z kolumnami, balkonami i dziedzińcami, zajmujące rozległe 

tereny, co silnie kontrastowało ze staroniemiecką ciasnotą, która 

jakby   się   obawiała,   iż   miastom   zabraknie   miejsca.   W   samym 

mieście   widzi   się   długie   aleje,   duże   rynki,   szerokie   ulice   i 

obszerne   parki,   a   także   świetność,   nie   ustępującą   świetności 

innych   stolic.   Warszawa   ma   około   półtorej   mili   niemieckiej 

długości i ponad  trzy mile obwodu. Most pontonowy łączy ją z 

twierdzą na Pradze, która na podobieństwo półksiężyca opiera się 

podstawą o Wisłę. Główne ulice miasta zostały zabarykadowane. 

Na większych ulicach ustawiono podwójne barykady zbudowane 

z   potrójnych   rzędów   grubych,   zaostrzonych   pali.   Przestrzeń 

pomiędzy   nimi  zapełniała  ubita  ziemia   i   kamienie.   Barykady 

leżały   naprzeciwko   siebie   i   tylko   pośrodku   zostawione   było 

niewielkie przejście dla wozów i pieszych. Na środku ulicy, kilka 

łokci przed owym przejściem znajdowało się podobne umocnienie, 

poprzez   zaś   wszystkie  drewniane   palisady   przechodził 

rozszerzający   się   na   zewnątrz  otwór   strzelniczy,   z   którego 

wyzierała podstępnie armata,  jak  dłużnik, który przez dziurkę od 

klucza   patrzy   na   wierzyciela,  wchodzącego   do   przedpokoju   z 

wyrokiem   sądowym   w   kieszeni.   Na   mniejszych   ulicach   były 

zaledwie dwie palisady, jedna w niewielkiej odległości od drugiej. 

Każda z nich wysuwała się ku środkowi z przeciwnych stron ulicy. 

W murach, płotach i ścianach porobiono otwory dla broni ręcznej 

i   bardzo   prawdopodobne,   że   gdyby   armia   rosyjska   przemocą 

wtargnęła do miasta pomiędzy  liczne barykady, które w rożnych 

miejscach   zamykały   każdą   ulicę,   nastąpiłby   wówczas   jej   kres. 

Bowiem   rozgniewany   naród  oraz   podobne   umocnienia   muszą 

zadać cios nawet najbardziej zdyscyplinowanej armii.

Na Zygmuntowskim Rynku

13

, na tak zwanym Starym Mieście, 

gdzie   znaleźliśmy   mieszkanie,   znajduje   się   Zamek   Królewski, 

który robi od strony Wisły imponujące wrażenie. Pośrodku placu, 

wysoko ponad okolicznymi domami wznosi się kolumna, na jej 

szczycie stoi marmurowy

14

 posąg króla Zygmunta.

Pilno nam było teraz poznać naród, który przybyliśmy odwie-

dzić,   pospieszyliśmy   więc   do   sali   jadalnej   hotelu,   by   spotkać 

oficerów,   którzy  kilka  dni   przedtem   odnieśli   drogo   opłacone 

zwy-

*  W oryg.   Wolaer Rogatka.

background image

cięstwo pod Ostrołęką. Byliśmy niemymi świadkami ich radości, 

bowiem nie znaliśmy polskiego, a oni równie mało znali szwe-

dzki. Wkrótce jednak zwrócili uwagę na nasz niezrozumiały język i 

zaczęli się do nas zwracać po niemiecku. Gdy dowiedzieli się, iż 

jesteśmy   Szwedami,   staliśmy   się   od   razu   przyjaciółmi.   Polacy 

mają   w   sobie   coś   pociągającego.   Żywią   głęboką   miłość  swej 

ojczyzny i odczuwają gorącą tęsknotę za niezależnością.  W tym 

przypadku   przypominają   oni   Szwedów.   My   także,   choć  z 

większym powodzeniem, walczyliśmy z obcym uciskiem i kocha-

my ojczyznę tak samo żarliwie. Ten godny sympatii egoizm naro-

dowy   sprawił,   iż   Polacy   uważają   Szwedów   za   bratnie   dusze  w 

sprawach   polityki   i   w   ojczyźnie   ich   słowo   „Szwed"   oznacza 

jednocześnie   człowieka   odważnego,   uczciwego   i   tolerancyjnego. 

Filozofowie   mogą   sobie   mówić,   co   chcą,   o   egoizmie   rożnych 

narodów,   o   krzywdzących   sądach,   jakie   jeden   naród   wydaje 

często  o drugim, o urazie, jaką słabszy naród żywi zawsze wobec 

sąsiada, spodziewając się jego napaści. Kierując się rozsądkiem, 

mogą odrzucić nacjonalizm, jest on jednakowoż przyrodzony i ma 

rację bytu, bowiem każda roślina pragnie posiadać swój skrawek 

nieba, skąd dobiegałoby do niej światło, i swój kawałek ziemi, z 

której czerpałyby tylko jej korzenie. Podobnie i naród pragnie być 

wolny, chce zachować swą wiarę i bronić kraju własnym życiem, 

bowiem   bez   ojczyzny   jest   człowiek   zbędnym   okruszkiem   we 

wszechświecie,   nie   ma   dla   kogo   spożytkować   swych   talentów, 

motywem jego działania zostaje więc tylko egoizm.

Polacy nienawidzili Rosjan jako mocarstwa mającego nad nimi 

przewagę, mocarstwa, które zasłaniało ich skrawek nieba a korze-

niami   swymi   zajęło   ich   ziemię.   Nienawidzili   Prusaków   jako 

zdradzieckich   sąsiadów   i   prawdopodobnie   nigdzie   cechy 

narodowe ze wszystkimi wadami i zaletami me odzwierciedlały się 

lepiej niż w wojsku polskim.

14 czerwca stawiliśmy się przed Radą Lekarską, na  której  czele 

stał  Łubienski

15

  jako prezes całego personelu lekarskiego. Do 

Rady   należał   także   Antomarchi

16

,   ostatni   lekarz   Napoleona   na 

wyspie św. Heleny, który w czasie polskiej wojny był generalnym 

inspektorem   wszystkich   lazaretów   polowych   w   Warszawie  i 

okolicy. Gdy sprawdzono nasze dyplomy przetłumaczone na łacinę 

i zanotowano numer naszego mieszkania, wróciliśmy do domu, a 

nazajutrz otrzymaliśmy uprawnienia lekarzy asystujących  wraz z 

rozkazem,   by   następnego   dnia   zgłosić   się   do   służby  w   obozie 

numer   l  położonym   ćwierć  mili  na   zachód   od   Warszawy,   w 

pobliżu wsi Powązki, niedaleko zachodniego brzegu  Wisły. Nasza 

gaża wynosiła 208 polskich złotych miesięcznie,

background image

złoty zaś miał wartość około 23 szylingów szwedzkich, nie licząc 

diet   polowych,   takich   jakie   otrzymywali   oficerowie,   a   które 

składały   się   z   kilku   funtów   mięsa,   chleba   i   temu   podobnych. 

Każdy z nas otrzymał ponadto 480 złotych jako zwrot kosztów 

podróży.

Tego samego dnia odbyło się wielkie przyjęcie dla oddziałów, 

które zwyciężyły pod Ostrołęką

17

. Na miejsce przyjęcia wyzna-

czono tak zwany Ogród Saski przy pałacu Bruhla, przylegający do 

placu Saskiego, gdzie za czasów wielkiego księcia Konstantego 

odbywały   się   olśniewające   parady   wojskowe.   Zwycięzcy   spod 

Ostrołęki zebrani byli wokół stołu w kształcie podkowy, naprze-

ciwko którego stał ołtarz przyozdobiony zdobytymi chorągwiami i 

armatami.   Złoconymi   literami   wypisano   na   nim   nazwy   tych 

wszystkich   miejscowości,   gdzie   zwycięstwo   odniosła   sprawa 

polska. Wśród gości roznoszono jedzenie, a radosny szmer głosów 

odurzonych zwycięstwem żołnierzy i tłoczący się wokół ludzie 

przedstawiali pulsujący życiem obraz, z całą jego różnorodnością i 

weselem.  Wkrótce nadeszli liczni generałowie, wśród nich jeden 

szczególnie   zwracał   powszechną   uwagę.   Był   to   wysoki, 

niezwykle   przystojny   mężczyzna   w   średnim   wieku,   o   żywym, 

przenikliwym spojrzeniu. Wszyscy ustępowali mu z szacunkiem 

miejsca,   a   on   z   na   poły  smętnym   uśmiechem   pozdrawiał 

rozradowany   tłum   i   wreszcie   podszedł   do   stołu,   przy   którym 

znajdowali   się   żołnierze.   A   wtedy  wszyscy   ci   wypróbowani   w 

bojach śmiałkowie powstali, unieśli w górę kielichy i zakrzyknęli 

„Niech żyje Skrzynecki!", a dźwięczne „Wiwat!" na część zbawcy 

ojczyzny przebiegło jak błyskawica poprzez niezmierzone tłumy

l8

Skrzynecki   był   ciągle   bożyszczem   narodu   i   niewykluczone,   że 

mało kto zasłużył sobie na to tak jak on, pałał bowiem tak wielką 

miłością ojczyzny, a czyny jego były tej miary, że można je było 

przecenić, lecz nie sposób było ich pomniejszyć. Z entuzjazmem 

odnosili się do  niego wszyscy: armia, ludność cywilna i damy. 

Polskie kobiety wzbudzały szczególnie wiele sympatii w czasie 

wojny,   interesowały  się   one   bowiem   żywo   jej   przebiegiem   i 

często same wystawiały się na niebezpieczeństwo.

Polki są brunetkami, mają ogień w oczach i sercach, są dowcip-

ne, pełne życia i wesołe, brakuje im jednak owej chwytającej za 

serce   skromności   i   delikatności,   którą   mają   nasze   kobiety 

północy.   Zdają   się   być   lekkomyślne   i   wydaje   się,   iż   brak   im 

prawdziwej kobiecości. Polacy należą do orlego rodu, dlatego też, 

podobnie  jak  na  wizerunkach  ich okrytego  piórami   protoplasty, 

więcej urody zauważyć da się wśród mężczyzn niż wśród kobiet, 

zapewne dlatego, iż charakter narodowy Polaków bardziej pasuje 

do

background image

mężczyzny niż do kobiety, jaką my przywykliśmy cenić, gdy jako 

żona i matka spełnia swe ciężkie powołanie i znajduje  najsłodszą 

nagrodę w zadowoleniu z samej siebie 

19

.

Wśród   Żydów jest   na   odwrót.    Kobiety   ich   należą   do 

najpiękniejszych, jakie  istnieją.    Śnieżnobiała  szyja,   rozwiane 

wokół

background image

niej kręcone loki, zaróżowione ślicznie policzki, omdlewające oczy 

—   wszystko   to   sprawia,   iż   w   porównaniu   ze   swymi   braćmi  i 

mężami   przypominają   anioły.   Te   niezwykłej   urody   Żydówki 

spotyka się jednak rzadziej wśród ubogich, nędza, skąpstwo i brud 

zabijają pączek, zanim zdąży się rozwinąć. W wielkim

background image

tłumie,   zebranym   wówczas   w   Ogrodzie   Saskim,   znaleźliśmy 

wiele  przykładów   dowodzących   słuszności   moich   sądów. 

Prawdziwie  piękna   twarz   należała   zawsze   do   Żydówki,   a 

szczególnie brzydki  mężczyzna był — co zdradzał zawsze jego 

strój — Żydem.

Przenieśliśmy się w wyobraźni do czasów, gdy Polacy zbierali 

się na elekcję. Nie pomylę się chyba mówiąc, iż uroczystości tamte 

przypominały obecną, w czasie której bohater dnia, Skrzy-necki, 

witany był z podobną, a być może nawet większą miłością, niż 

gdyby był królem.  Gdy odszedł,  wszyscy zgromadzeni  odkryli 

głowy i znowu zakrzyknęli „Wiwat!" na cześć Polski i przyjaciela 

narodu.

Żołnierze wypili wiele toastów za swych dowódców, a po posiłku 

zabawiali   się   tańcami   i   popisami   gimnastycznymi.   Widząc  to 

wszystko, myślało się tylko o wojnie i zwycięstwie. Całe  miasto 

miało   tak   wojenny   wygląd,   a   serca   i   umysły   żyły   w   takim 

podnieceniu, że można było Warszawę z powodzeniem porównać 

do  oblężonej   Numancji   lub  Kartaginy.   Na  rynkach   wzniesione 

były rogatki*, by zagrodzić drogę wrogiej kawalerii, na ulicach 

wspomniane już przeze mnie barykady z otworami strzelniczymi. 

We   wszystkich   księgarniach   wywieszono  mapy   dawnego 

Królestwa  Polskiego   —   nieme   i   dobrze   przez   wszystkich 

rozumiane  życzenie  powrotu do  dawnego  stanu  rzeczy,  portret 

wielkiego   księcia  Konstantego   —   dla   przypomnienia   cierpień, 

jakich Polacy doznali, portrety obecnych dowódców — by dać do 

zrozumienia, gdzie pokładano nadzieję, a wreszcie różne karykatury 

wyszydzające  nieprzyjaciół.   Wiele   wykpiwało   Dybicza,   jedna   z 

nich przedstawiała go na przykład siedzącego nad Wisłą, podczas 

gdy oficer — krakus

20

 namydlał mu twarz, a stojący obok kosynier 

miał golić go kosą, którą posługiwał się tak nieostrożnie, iż głowa 

spaść   musiała   wraz   z   brodą.   W   głębi   zachodziło   słońce,   a 

odznaczenia Dybicza unosiły się na falach jak dziecinne stateczki. 

Inna   karykatura   ukazywała   Dybicza   z   kapeluszem   w   ręce, 

żegnającego się z Warszawą, którą przedstawiała młoda, piękna 

niewiasta. Polacy nie mieli zbyt wysokiego mniemania o Dybiczu 

jako dowódcy, podobał im się jednak jako człowiek łagodny i 

wrażliwy, i można powiedzieć, że w pewnym sensie opłakiwali 

jego   śmierć,   nie   chcąc   przy   tym   uwierzyć,   by   sprowadziła   ją 

cholera. Śmierć ta była dla Polaków niepomyślnym wydarzeniem 

także dlatego, iż po Dybiczu przyszedł Paskiewicz, uważany za 

zdolnego generała, lecz także bezwzględnego i nieprzejednanego 

wroga. Polacy mieli rację, uważając go za zdolnego generała,

* Tak w oryg.

background image

jeśli zaś chodzi o pozostałe jego cechy, mieli się teraz właśnie 

przekonać, czy sprawiedliwie ocenili jego charakter.

Wszyscy mieszkańcy Warszawy byli obecnie uzbrojeni i nierzad-

ko widziało się chłopców dziesięcio - dwunastoletnich stojących 

na warcie ze starszymi i jadących konno na polu bitwy u boku 

ojców

21

. Naród polski zebrał wszystkie siły, by dalej prowadzić 

wojnę. Damy oddawały biżuterię, posesjonaci i mieszczanie kapi-

tały   i   srebra,   a   posiadanie   innej   łyżki  niż  cynowa   przynosiło 

właściwie hańbę. Dlatego też armia znajdowała się w doskonałym 

stanie, była dobrze wyposażona i ubrana, najlepiej jak tylko można 

uzbrojona   i   dobrze   wynagradzana.   Lazarety   polowe   były   tak 

sprawnie zorganizowane i tak czyste, jak w czasach pokoju, a jeśli 

odczuwano nawet czasem jakieś braki, nie wywoływała ich nigdy 

bieda,   lecz   nieuczciwość   dostawców   —   zjawisko   występujące 

zawsze i wszędzie w publicznych instytucjach. Trzeba było sobie 

bezustannie powtarzać,  że  to kraj ogarnięty powstaniem,  by nie 

dać się zwieść pozorom, nic bowiem nie wskazywało na chaos, 

który   towarzyszy   zazwyczaj   rewolucjom,   gdy   rozkład   jaki 

przeżywa państwo w poszczególnych swych członach, zachwiewa 

równowagę   jego   sił   wewnętrznych.   Nic   podobnego   się   tu   nie 

działo, wszystko toczyło się normalnie, ministerstwa zajmowały 

się pokojową pracą a policja była równie dokładna, jak w naj-

bardziej   zorganizowanym   i   spokojnym   społeczeństwie.   Zarobki 

wypłacano   punktualnie   a   prawo   było   rzeczą   świętą.   Porządek 

został   zagrożony   jedynie   15   sierpnia,   gdy   intrygi   spowodowały 

wybuch tłumu. Ani w stolicy, ani na prowincji nie słyszało się 

jednak   o   rabunkach   czy   innych   ekscesach.   Było   to   dowodem 

zarówno łagodnego usposobienia narodu, jak i szacunku dla prawa. 

A było to tym bardziej zdumiewające, iż rewolucja nie została 

przygotowana, wybuchła nagle, jak nagle uderza piorun z jasnego 

nieba,   zdruzgotała   łańcuchy   i   oddała   z   powrotem   wolność   na 

półzniewolonemu   narodowi,   który   niezupełnie   ją  pojmował, 

wolność,   która   u   narodów   bardziej   dojrzałych   niż  Polacy   tak 

często   ulegała   degradacji,   przeradzając   się   w   gwałt   i 

okrucieństwo.

Zrozumiałe  jest, że gdy cały  naród,  nie  bacząc na krytyczną 

sytuację, w jakiej się znajdował, prowadził nadal dawny tryb życia, 

podobnie czynili również zakonnicy i Żydzi, którzy dla  różnych 

powodów stanowią odrębne społeczności i nie posiadają  nigdzie 

na świecie własnej ojczyzny, zachowując również swe zwyczaje. 

Zakonnicy, których w Polsce pełno, przechadzali się  codziennie z 

taką pompą, iż można ich było wziąć za żołnierzy na paradzie. 

Widywaliśmy ich często na czele licznych konduktów

background image

pogrzebowych   w   Warszawie,   a   ponieważ   zwyczaje   polskiego 

Kościoła katolickiego odbiegają od zwyczajów innych Kościołów, 

opiszę zatem uroczysty pogrzeb polski.

Na   przedzie   idzie   zakonnik   niosąc   krucyfiks   z   wizerunkiem 

Zbawiciela, za  nim  w dwóch rzędach inni zakonnicy w szarych 

habitach, w sandałach na bosych nogach a w razie złej pogody w 

kapturach   zaciągniętych   na   głowy   znaczone   tonsurą.   Niebosz-

czyk,   który   jako   bohater   dnia   zajmuje   poczesne   miejsce, 

spoczywa   w   żółtej   trumnie   na   szczycie   imponującego   wozu 

pogrzebowego. Za wozem jadą krewni zmarłego, z mężczyzn tylko 

najbliżsi,   z   niewiast   prawie   wszystkie.   Najbliżej   spokrewnione 

ubrane   na  czarno,   a   dalsze   krewne   w   białych   sukniach 

przybranych   kwiatami.   Wokół   wozu   żałobnego   postępują 

grabarze   w   specjalnych  uniformach,   składających   się   z 

trójgraniastych kapeluszy i czarnych  szat z wielobarwną wstążką 

na lewym ramieniu.

Rzadko   mieliśmy   okazję   oglądać   młodsze   zakonnice,   gdy 

bowiem  tylko   zbliżał   się   do   nich   mężczyzna,   skrywały   swe 

wdzięki   przed  oczami   ciekawych.   Częściej   pokazywały   się 

przeorysze,   tęgie   i   zażywne,   w   kwitnącym   zdrowiu,   którym 

pogarda dla dóbr doczesnych nie zdawała się wyrządzać większej 

szkody przynajmniej na ciele.

Żydzi,   których   miało   być   w   Warszawie   około   trzydziestu 

tysięcy,  choć   było   ich   zapewne   więcej,   mieszkali   na   ulicy 

Franciszkańskiej 

22

, gdzie jak opowiadali ci którzy oglądali ich w 

spokojniejszych   niż   obecne   czasach   —   kręcili   się   z   taką   samą 

energią i życiem, jak dawniej. Żaden nie stracił nic ze swej żyłki 

handlowej, którą od czasów zburzenia Jerozolimy dziedziczył ten 

niezwykły   naród,   mieszający   się   w   sprawy   państwa   i   poszcze-

gólnych ludzi bardziej niż milionerzy i żebracy. Naród, który  nie 

stracił   swych   cech,   mimo   że   przyszło   mu   mieszkać   między 

wszelkimi możliwymi narodami.

Ulica   Franciszkańska,   leżąca   na   Nowym   Mieście,   jest   dość 

szeroka. Zamieszkują ją wyłącznie Żydzi czego nawet  nie  wie-

dząc można się łatwo domyślić, zważywszy brud, jaki tam panuje, 

i   patrząc   na   niezliczoną   ilość   sklepów.   Na   ulicy   tłumy 

starozakonnych, a gdy obcy znajdzie się w pobliżu, wiadomość o 

tym rozchodzi się lotem błyskawicy i przybysz otoczony zostaje 

w mgnieniu oka mrowiem gnących się w ukłonach istot, które w 

swym przenikliwie brzmiącym języku pytają, co rozkaże. Każda 

brama prowadzi na podwórko, gdzie w zupełnie niepojęty sposób, 

na niewielkiej powierzchni każda z dziesięciu do dwunastu rodzin 

ma   swój   stragan.   Można   tam   kupić   wszystko,   o   czym   tylko 

człowiek zamarzy. O co by się tylko nie zapytać, znaleźć to

background image

można jak   nie na jednym,   to na drugim   straganie, do którego 

kieruje lub osobiście prowadzi usłużny Żyd.   [...]

Zrobiło się późne popołudnie, gdy usadowiliśmy się w dorożce i 

pojechaliśmy w kierunku naszego nowego miejsca przeznaczenia 

w charakterze lekarzy asystujących obozu numer l. Droga wiodła 

przez nowy Plac Teatralny, po którego jednej stronie stał ogrom-

ny,   nie   wykończony   budynek   teatru,   niezwykle   okazały,  z   ko-

lumnadami jedna nad drugą, wielopiętrowy, a każde z pięter  było 

piękniejsze, gustowniejsze i wspanialsze od poprzedniego. Był on 

jednak   dopiero   w   trakcie   budowy   i   zapewne   nie   ukończony 

zamieni się w ruinę, bowiem cała Polska stała się sceną, na której 

rozgrywały się prawdziwe tragedie wielkie i małe. Droga przez 

plac   prowadziła   obok   koszar   artylerii   i   domów   spalonych  w 

pierwszych dniach rewolucji aż do rogatek powązkowskich, a zaraz 

potem   do   naszego   miejsca   przeznaczenia.   Obóz   odznaczał  się 

dość   pięknym,   i   —  jeśli   tak   można   powiedzieć   —  spokojnym 

wyglądem.   Składał   się   z   dwustu   większych   i   mniejszych 

budynków, które stały w dwóch rzędach równoległych do siebie. 

Za czasów wielkiego księcia Konstantego był tu obóz wojskowy 

dla piechoty a w budynkach mieściły  się mieszkania  oficerów, 

kuchnia i restauracja. Obecnie większe budynki przebudowano na 

szpital  a mniejsze, o oszklonych drzwiach, wokół których rosły 

drzewa, zamieszkane były przez oficerów i lekarzy pracujących w 

szpitalu.   Całość   sprawiała   bardziej   wrażenie   parku,   w   którym 

rozsiane były  letnie  domki, niż obozu, gdzie pomieszkanie swe 

mieli   wyłącznie  chorzy.   Położenie   zaś   nad   brzegiem   Wisły 

czyniło obóz miłym miejscem pobytu.

Gdy   pokazaliśmy   nasze   pełnomocnictwa   naczelnemu* 

lekarzowi,  Trzeskiewiczowi

23

, skierowani zostaliśmy  na oddział 

szpitalny, na którym mieliśmy pracować jako lekarze asystujący. 

Większe   baraki,   przeznaczone   obecnie   dla   chorych,   mieściły 

około trzech tysięcy osób. Podzielone były na dziesięć oddziałów, 

na   każdym   z   nich   znajdowało   się   około   trzystu   chorych. 

Opiekował   się   nimi   jeden   ordynator,   jeden   zastępca,   dwóch 

młodszych   lekarzy   i   czterech   felczerów.   W   każdym   baraku 

mieściło się około piętnastu łóżek. Baraki miały zaledwie jedne 

drzwi w krótszej ścianie, cztery okna po bokach, a naprzeciwko 

drzwi otwór przy podłodze dla wentylacji. Obchód zaczynał się o 

szóstej rano a kończył o dwunastej, popołudniowy zaś trwał od 

czwartej do siódmej, kiedy to lekarze

*  W oryg.   po polsku.

background image

kończyli   prace,   z   wyjątkiem   oczywiście   tych   wypadków,   gdy 

przybywali nowi ranni lub gdy chory po operacji wymagał opieki.

Szarpi, bandaży i kompresów nigdy nie brakowało, gdyż Polki 

hojnie  obdarowywały   nimi   szpital.   Na   salowych  brano  jeńców 

rosyjskich,   a   felczerzy   wzięci   do   niewoli   musieli   pracować   w 

szpitalu. Jeden z nich, nazwiskiem Przecoń*, pracował na naszym 

oddziale.   Polacy   i   Rosjanie   leżeli   przemieszani   wszyscy   bez 

wyjątku w zgodzie i przyjaźni, a jednych i drugich pielęgnowano 

równie troskliwie. Rosjanie nie byli uważani przez innych pacjen-

tów za wrogów, mimo że w bitwie pozadawano sobie nawzajem 

rany,   które   teraz   przykuwały   wszystkich   do   łóżek.   Zaledwie 

jednak powietrzem wstrząsnęła odległa kanonada a ranni, jęcząc z 

bólu, jaki sprawiały im odniesione obrażenia, wykrzykiwali Caputti 

Russi!** z błyskiem w oczach i z wrodzonym Polakom tempera-

mentem, którego nie umieli okiełznać. Rosjanie leżeli z bydlęcym 

spokojem i otępiałym wzrokiem wpatrywali się w swoich pełnych 

życia towarzyszy, okrzyki zaś przyjmowali z obojętnością, jaka 

cechuje każdego profesora, do którego studenci krzyczą Pe-reat!

24

.  Z   trudem   można   było   powstrzymać   rannych   Polaków,  aby 

słysząc kroki maszerującego w pobliżu oddziału nie wyskakiwali 

z łóżek, by zobaczyć przez okno swych  dzielnych towarzyszy, i 

nie   dodawali   im   okrzykami   otuchy.   Rosjanie   natomiast  nie 

pokazywali   nigdy   żadnych   uczuć.   Z   obojętnością   przyjmowali 

zarówno   wiadomość   o   klęsce,   jak   i   o   zwycięstwie   swych 

rodaków.   Zachowywali   się   tak   samo   słysząc,   że   rodacy   ich 

ponieśli   klęskę,   jak   wtedy,   gdy   mówiono   im,   że   odnieśli 

zwycięstwo. Żaden rys ich twarzy nie zdradzał radości ani smutku 

i   żaden   z   nich   nie   zdawał   się   w   najmniejszym   nawet   stopniu 

interesować ani tym,  co przeminęło, ani chwilą obecną, ani też 

przyszłością.   Pewne  jest,  że  nie   walczyli   za   swoją   ojczyznę, 

zdarzają się bowiem obojętne na wszystko istoty ludzkie wiodące 

czczą egzystencję, których z życiem nie wiąże nic poza uczuciem 

głodu. Ci zaś  żołnierze byli jeszcze mniej uczuleni na potrzeby 

swego ciała. Podobni byli nerwom, które ze służalczego szacunku 

dla  mózgu  nie ośmielają się przekazać, iż ze stopą dzieje się cos 

złego.

Dwa razy w tygodniu odwiedzał nasz obóz Antomarchi, który 

był   na   ogół   przez   Polaków   kochany,   bowiem   wszystko,   co 

przypomina Napoleona, jest im drogie, mniej jednak kochał  go 

personel   lekarski   uważając,   iż  nadużywa  on   czasem   w   despo-

tyczny sposób swej władzy. Antomarchi jest średniego wzrostu,

*  W oryg.   Pczecon. 

** Tak w oryg.

background image

chodzi nieco pochylony do przodu czy, jak się to mówi, skur-

czony we dwoje, ma brązowe, żywe, przenikliwe oczy, szlachetną 

twarz i czarne włosy. Ja sam nie zauważyłem w jego zachowaniu 

niczego, co można by nazwać despotyzmem, przeciwnie — zdawał 

się   być   dość   dobrym   człowiekiem   i   często   brał   udział   w 

niewielkich operacjach udzielając nam, młodym, wielu wyjaśnień.

Na skutek egoizmu i obojętności jednego z komisarzy polowych 

nie mogliśmy w ciągu pierwszych dni pobytu w obozie numer l 

skorzystać z przywilejów, które nam się należały jako lekarzom w 

takim samym stopniu, jak naszym towarzyszom.

Nie zostaliśmy, na przykład, zakwaterowani i gdyby nie zlitował 

się nad nami jakiś miłosierny Polak, musielibyśmy nocować na 

łonie natury, z ubitą ziemią zamiast posłania i niebem nad głową 

zamiast   baldachimu,   który   by   nas   zresztą   nie   osłonił   przed 

deszczem.  Lecz wkrótce te niedociągnięcia  zostały  naprawione  i 

przydzielono   nam   mieszkanie   w   budynku   podobnym   do   tego, 

który   już   opisywałem.   Otuleni   w   derkę,  po   trudach  dnia 

pogrążaliśmy się na słomie w niczym nie zakłócony sen.

Na   posługacza   wyznaczono   nam   więźnia,   kozaka   imieniem 

Aleksis, i był to pod każdym względem dobry wybór, tyle  że on 

nie rozumiał nas a my nie rozumieliśmy jego. Próbowaliśmy więc 

rozmawiać na migi, ale ani Aleksis, ani my nie celowaliśmy w tym 

szczególnie i zdarzało się często, że gdy przez długi czas wpatrywał 

się   w   nasze   kiwania   głową,   tupania   nogami   i   znaki   dawane 

palcami,   wybuchał   śmiechem,   a   pociągnięcie   go   przez   nas   za 

ucho   znaczyło   tyle,   co   w   języku   pisanym   kropka  i   zaczęcie 

nowego wiersza. Natężał wówczas znowu uwagę i zaczynał gadać 

po   kozacku,   by   usprawiedliwić   się.   W   podobny   sposób   my 

próbowaliśmy uczynić czytelnymi dawane przez siebie znaki przy 

pomocy   długich,   szwedzkich   lub   niemieckich   wyjaśnień.  W 

rezultacie musieliśmy zawsze załatwiać wszystko sami a potem 

mu to wyjaśniać i w ten sposób stworzyliśmy język niezbyt może 

bogaty, lecz często pełen wyrazu.

Gdy   to   piszę,   przypomina   mi   się   dość   zabawne   wydarzenie, 

którego głównym bohaterem był mój towarzysz Bergh i rosyjski 

pielęgniarz.

A więc Bergh stał przy łóżku jednego z chorych. Potrzebował 

gorącej wody i gąbki. Musiał więc wydać polecenie Rosjaninowi, 

by ten przyniósł mu co trzeba. Udało mu się na tyle, iż zażądał 

gorącej wody*, ale nie wiedział, jak nazwać gąbkę Poka-

*  W oryg.   „wody gorunza".

background image

zywał na ranę, którą trzeba było obandażować, osuszał ją, ściskał 

ręce, by pokazać, że chodzi o rzecz elastyczną i tak długo próbował 

Rosjaninowi   tłumaczyć,   o   co   chodzi,   iż   ten  zaczął   się   śmiać. 

Wtedy   Bergh   nie   był   już   w   stanie   zachować   spokoju,   zaczął 

przeklinać Rosjanina i mówić mu w oczy gorzką  prawdę — w 

nienagannej szwedczyźnie, czego oczywiście nieszczęsny człowiek 

nie był w stanie zrozumieć. Zrozumiał jednak dobrze, iż pan się 

rozgniewał,   uciekł   więc   by   uniknąć   dalszych  bardziej 

szczegółowych wyjaśnień, a Bergh został bez wody  i bez gąbki. 

Szwedzkie   przekleństwa   brzmią   dźwięcznie   i   są  przez   to 

zrozumiałe   na   całym   świecie   można   je   więc   nazwać  językiem 

uniwersalnym,   który   należy   sobie   przyswajać   jak   inne 

umiejętności.

Zauważyliśmy,  jak  zabawna staje się podobna rozmowa, gdy 

człowiek daje się ponieść w ogniu dyskusji, postanowiliśmy więc 

rozmawiać odtąd na migi, by najpewniej, językiem cichym i peł-

nym wyrazu osiągnąć swój cel w rozmowie z osobami które znały 

jedynie własny, barbarzyński język ojczysty.

W Wojsku Polskim służyli lekarze niemal z całej Europy.  Było 

wśród nich wielu zdolnych, godnych szacunku ludzi, którzy brali 

udział w bohaterskim zrywie walczących o wolność Polaków z 

umiłowania swej wiedzy, jak i z chęci niesienia pomocy niesz-

częśliwym.   Można   było   jednak   także   spotkać   nie   douczonych 

włóczęgów, którzy zgłosili się do armii dla pieniędzy lub może po 

to by stać się kimś. Polacy nie potrzebowali w gruncie rzeczy tak 

wielu lekarzy, lecz wojna i choroby zbierały wśród nich stale swoje 

żniwo, tak więc ciągły dopływ sił lekarskich stał się konieczny. Z 

tego też powodu przyjmowano stale nowych lekarzy, tworzyły się 

bowiem bez przerwy wakanse, częściowo wywołane śmiertelnymi 

zejściami lub chorobami po części zaś dlatego, iż lekarze trafiali 

do niewoli. Zdarzało się to często, bowiem kozacy  otrzymywali 

od   rosyjskiego   dowództwa   dukaty   za   każdego   lekarza,  którego 

udało im się żywego dostarczyć do armii rosyjskiej,  cierpiącej na 

brak lekarzy.

Wśród   lekarzy,   przyjętych   do   Wojska   Polskiego   po   naszym 

przybyciu,   był   także   młody   Duńczyk   nazwiskiem   S...p

2 5

,  mło-

dzieniec,   który   zasłużył   na   lepszy   los   niż   ten,   jaki   go   spotkał 

Podobny   sposób   myślenia,   podobny   wiek   i   język,   wszystko   to 

zbliżyło nas do siebie i nigdy pewnie nie zapomnimy chwil,  gdy 

razem z nim pośród krwawych wydarzeń budowaliśmy sobie  w 

marzeniach piękną przyszłość, szczęśliwy świat i spokojne życie

background image

Lecz miłe to życie zostało wkrótce przerwane, gdy S...p zacho-

rował ciężko na nerwową gorączkę. Nasze baraki były położone 

dość daleko od siebie, a praca nie zostawiała nam zbyt wiele czasu 

na  odwiedziny   przy   jego   łóżku,   gdzie  znaleźliśmy  tego  pełnego 

wigoru młodego człowieka wycieńczonego i majaczącego.

Gdy pewnego wieczora siedziałem wraz z kolegami przed naszym 

barakiem,   ujrzeliśmy   nagle   pomiędzy   drzewami   podobny   do 

zjawy kształt, który zbliżał się ku nam chwiejnym krokiem, a gdy 

wreszcie do nas dotarł, okazało się, ze był to S...p, który w malignie 

pobiegł nas szukać, a teraz stał przed nami blady na twarzy, z 

utkwionym przed siebie, rozgorączkowanym wzrokiem, pytając z 

niecierpliwością   w   głosie,   czy   nie   jesteśmy  jeszcze   gotowi   do 

odbycia z  nim  podróży do Kopenhagi. „Byłem  tam wczoraj — 

dodał z westchnieniem — narzeczona z płaczem prosiła mnie, bym 

niedługo   wrócił,   a   wy   nie   jesteście   jeszcze  gotowi,   mimo   ze 

obiecaliście ze mną pojechać." Chwiał się z wyczerpania na nogach 

i pospieszyliśmy odprowadzić go z powrotem do baraku, gdzie nie 

przestał śnić, że jest w domu, w objęciach narzeczonej.

Po pewnym czasie S...p wyzdrowiał, lecz nigdy nie wrócił do 

domu, do tych, których kochał. Po wyzdrowieniu odkomendero-

wano go do małego miasteczka Rawa, wkrótce potem zajętego 

przez Rosjan. Opowiadano, że nie powrócił stamtąd  żywy. Śpi 

gdzieś   zapewne   snem   wiecznym   w   tym   wyniszczonym   kraju. 

Kochany nasz S...p! Byłeś tak wierny ojczyźnie i swojej dziew-

czynie, nawet gdy majaczyłeś w gorączce. Czy pamiętasz o nich i 

i teraz w swej nowej ojczyźnie, czy myślisz czasem o tych, którzy 

kochali   cię   za   życia?   Jeśli   dziewczyna   twoja   płacząc  przeczyta 

kiedyś tych kilka wierszy, pocieszy ją zapewne myśl, że nie tylko 

ona znała cię i kochała.

Pewnego dnia, gdy spotkaliśmy się wszyscy w baraku mówiąc 

między sobą po szwedzku, zauważyliśmy, że kilku leżących tam 

rannych zwraca na nas uwagę i z radosnym uśmiechem oczekuje, 

aż podejdziemy do ich łóżek. A w końcu jeden z nich zapytał w 

naszym ojczystym języku: „Czy panowie są Szwedami?" Byliśmy 

zdziwieni i szczęśliwi — były to pierwsze szwedzkie słowa, jakie 

słyszeliśmy od przyjazdu — i niemal w tej sekundzie zadaliśmy im 

to samo pytanie. Odpowiedzieli, że są Szwedami, gdyż są Finami 

26

.   Opowiadali,  że  służyli   w   fińskim   batalionie   strzelców 

wyborowych i zostali wzięci do niewoli pod Ostrołęką. Dodali, że 

cierpią niewymownie w niewoli, gdyż nikt ich nie rozumie,

background image

znają bowiem tylko szwedzki i fiński, a w tym języku nie mówią 

ani Rosjanie, ani Polacy. Nazywali się zawsze Szwedami i mówili 

między sobą stale po szwedzku, stąd wśród Polaków rozeszła  się 

wieść, że szwedzcy strzelcy wyborowi walczyli przeciwko nim 

pod Ostrołęką i ponieśli sromotną klęskę. Batalion fińskich strzel-

ców wyborowych uważany był, przynajmniej przez Polaków, za 

najbardziej   waleczny   w   armii   rosyjskiej.   W   naszym   obozie, 

łącznie z rannymi, było ich w niewoli około czterdziestu.

Rozmawialiśmy z nimi o wojnie a oni opowiadali nam, iż  nie 

walczyli przeciwko Polakom, lecz przeciw Francuzom którzy u 

swego boku mieli kilka polskich pułków. Zapewniali, że przeko-

nanie to jest powszechne w całej armii rosyjskiej, i że przynaj-

mniej   żołnierze   wierzą   w   podobne   bajki   a   stara   nienawiść   do 

Francuzów każe im walczyć jak lwy. Dość trudno było zachwiać 

podobne   przekonanie,   bowiem   słyszeli   to   wszystko   od   swych 

oficerów   i   dopiero   w   niewoli   zaczynali   rozumieć,   iż   było   to 

kłamstwo świadomie głoszone i rozpowszechniane.

Zamiast Aleksisa, który ciągle nie rozumiał tego, co chcieliśmy 

mu przekazać na migi, wzięliśmy na posługacza Fina nazwiskiem 

Johan Hjelm, człowieka dobrodusznego, który z całą swą właś-

ciwą Finom lojalnością i uczciwością stał się dla nas nieoceniony.

W   ten   sposób   przeżywaliśmy   dość   miłe   chwile   w   obozie  z 

naszymi  Finami  — braćmi  w języku i Polakami,  którzy mimo 

swej   lekkomyślności   są   czarującymi   ludźmi.   Mieli   oni   jednak 

niejasne wyobrażenie o wolności — mówię niejasne wyobrażenie, 

gdyż naród w swej masie nie był z pewnością świadomy, o co 

walczy. Wyruszał na pole bitwy wierząc, że walczy o wolność, 

gdy  zabijał  Rosjan,   ci zaś  z  kolei  wierzyli,  że  biją Francuzów 

wtedy, gdy masakrowali Polaków.

„Ludzie pragną być oszukiwani" mówi stare przysłowie. Potwier-

dza się ono najlepiej i najpełniej tam, gdzie walczą całe narody. 

Poszczególnego   człowieka   trudno   wyprowadzić   w   pole,   w   grę 

wchodzi bowiem jego tylko wola, silna, bo niepodzielna, naród 

jednak łatwiej oszukać, gdyż każdy z tysiąca ludzi ma swoją wolę 

a tysiące sprzecznych interesów zamącić może myśl przewodnią, 

osłabić   jej   moc   i   uczynić   z   narodu   bezwolny   przedmiot  w 

wyrachowanych planach.

Polacy nie bardzo wiedzieli, o co walczą. Gdy niewolnik cało-

wał stopy magnata, wzywano go, by ofiarował życie za wolność. 

Powstawszy   z   kolan,   chwytał   za   broń   i   rzucał   się   do   walki  z 

okrzykiem:   „Wolność   lub   śmierć!"   Czy   walczył   o   osobistą 

wolność?   Oczywiście,  że  nie.   Ofiarowywał   swe   życie   za 

wyzwolenie Polski od Rosjan, nie dopuszczając do siebie ani na 

chwilę

background image

myśli: „Jestem nadal chłopem pańszczyźnianym". Polacy zachowy-

wali   się   podobnie   jak   inne   narody,   którym   drogi   był   honor 

ojczyzny. Najcięższe nawet kajdany znosili bez szemrania, o ile 

nałożone im były przez rodaków, łańcuchy nałożone przez obcych 

nadmiernie jednak uciskały im ramiona, choćby nawet były lekkie 

jak piórko.

Ciężar   łańcuchów,   którymi   Rosjanie   skuli   Polaków,   nie   był 

bynajmniej mały, Polacy zaś, zważywszy zarówno ich położenie 

jak i narodowe uczucie nienawiści, mieli dostateczne powody nie 

chcieć go dłużej znosić. Uważają oni swój naród za najwspanialszy 

na świecie i mówią o sobie na ogół z takim samym entuzjazmem, 

z jakim nasi szwedzcy skaldowie i pisarze nigdy by nie potrafili 

sławić   naszego   żelaza,   naszego   nieba   i   naszych  chłodów,   nie 

mówiąc   o   naszych   kopcach   i   niezapomnianych  kamieniach 

nagrobnych, aby w ten sposób uzmysłowić, że epoka bohaterów 

już dawno minęła.

Bardziej   wykształceni   Polacy,   tzn.   ludzie   lepszego   stanu,   po

których   można   było   się   spodziewać,   iż   będą   mieli   mniej   prze

sądów,   odznaczali   się   mimo   wszystko   dość   arystokratycznym

sposobem myślenia. Uważali oni, iż większość narodu stworzona

została   po   to,   by   im   służyć   i   okazywać   posłuszeństwo,   i  że

należy   utrzymywać   ją   w   ciemnocie.   Były   to   poglądy   zaiste

szokujące   w   kraju,   który   zwarł   wszystkie   siły,   by   wywalczyć

niepodległość.   Trzeba   jednak   mieć   nadzieję,   iż   gdy   uda   się

Polakom wywalczyć wolność zewnętrzną, zdobędą także wolność

wewnętrzną, albowiem z przyrodzenia już mają naturalny pociąg

do   światła,   a   istniejąca   ignorancja   jest   winą   panujących 

stosunków,

nie zaś narodowych skłonności.

W  naszym   obozie   musztrowano   codziennie   nowe   oddziały  i 

mieliśmy doskonałą okazję by zobaczyć, jak bardzo Polacy nadają 

się na żołnierzy. Zręczność i dokładność, z jaką władali bronią i z 

jaką   poruszali   się   zadziwiała,   jako   że   ochotnicy   byli   na   ogół 

bardzo młodzi i brano ich prosto od pługa. Interesujące były także 

ćwiczenia kosynierów, może najmniej skomplikowane, lecz za to 

sprawiające   wrażenie   wielkiej   siły,   zważywszy   rozmiary   kos, 

które   nosili.   Także   artyleria   przeprowadzała   ćwiczenia   kilku 

baterii, wykonując — zdaniem doświadczonych oficerów — mane-

wry z niezwykłą zręcznością.

Rozeszła się nagle pogłoska, iż Rosjanie pociągnęli w kierunku 

Wisły i w kilku miejscach sforsowali rzekę. Ciągle słychać było 

odległą kanonadę świadczącą o potyczkach, o których nie mie-

background image

liśmy w obozie dokładnych informacji. Oddział kozaków, który 

przeszedł przez rzekę zaledwie o cztery mile od naszego obozu, 

miał zostać doszczętnie rozbity przez kosynierów.

Kres   naszemu   beztroskiemu   wojennemu   życiu   położyło   dość 

niemiłe   wydarzenie.   Nasz   towarzysz   Bergh   zachorował   niespo-

dzianie, dostał gorączki i lękaliśmy się go stracić. Byłby to dla nas 

zawsze   ciężki   cios,   a   wówczas   trudno   sobie   było   wyobrazić 

większe   nieszczęście.   Obawialiśmy   się   również,   że   możemy 

zostać  rozłączeni,   przewidywaliśmy   bowiem,  że  wkrótce 

nadejdzie decydująca katastrofa i że nie od nas będzie zależało, jak 

długo pozostaniemy z dala od naszego obecnego miejsca pobytu.

Pewnej nocy, gdy Bergh leżał w malignie  w naszym baraku, 

usłyszeliśmy nagle szczęk broni wśród drzew otaczających naszą 

małą siedzibę. Jakiś człowiek podszedł do drzwi i walił w nie 

mocno szablą. Podobne powitanie, zwłaszcza o takiej porze, kaza-

ło nam się domyślać, iż zaskoczyli nas po cichu kozacy, wysko-

czyliśmy więc bezszelestnie z łóżek, by zapytać, kto tam. „Patrol" 

brzmiała   odpowiedź.   Otworzyliśmy   i   wszedł   oficer,   mówiąc 

ostrym  głosem:   „Mam  rozkaz   przeszukać   wszystkie   baraki,   by 

zobaczyć,   czy   nie   ukrywają   się   gdzieś   rosyjscy   więźniowie. 

Odkryty bowiem został tej nocy szatański plan wydania nas w ręce 

wroga".  Niczego więcej nie dowiedzieliśmy  się, lecz następnego 

dnia,  30   czerwca,   straże   w   obozie   były   podwojone   a   załoga 

wzmocniona.   Słyszeliśmy,   jak   opowiadano,   iż   ów   zdradziecki 

plan   przewidywał,  że  w   nocy   z   29   na   30   czerwca   więźniowie 

rosyjscy,  którzy   w   liczbie   przekraczającej   szesnaście   tysięcy 

znajdowali   się  w   obozie   numer   l   a   także   w   sąsiedztwie 

Częstochowy i Wolborza, mieli otrzymać broń, a potem pozabijać 

warty,   przedostać  się   do   Warszawy   i   spalić   most   praski,   by 

uniemożliwić  Skrzyneckiemu,   który   rozłożył   się   ze   swym 

korpusem na prawym brzegu Wisły, przedostanie się przez rzekę. 

Armia   rosyjska,   znajdująca   się   wtedy   w   Płocku,   miała 

jednocześnie przeprawić się przez rzekę i triumfalnie wkroczyć do 

Warszawy.

Mówiono,   iż   plan   ten   uknuty   został   przez   generała   Jankow-

skiego

27

. Był on już przedtem pozwany przed Sąd Wojenny za 

swój   postępek   wobec   generała   Turno

28

,   któremu   rozkazał   pod 

Budziskami   zaatakować   niewielkimi   siłami   wielokrotnie 

silniejszy  korpus generała Rudigera. Jankowski nie wywiązał się 

ze swej  obietnicy przyjścia na pomoc i stał w pobliżu z dużymi 

siłami,  a Turno stracił w ten sposób wielu ludzi nic przy tym nie 

osiągnąwszy,   mimo   iż   odniósłby   niemal   pewne   zwycięstwo, 

gdyby korpus Jankowskiego wziął zgodnie ze swymi życzeniami 

udział w bitwie. W tym zdradzieckim przedsięwzięciu mieli również 

brać udział generałowie Hurtig

29

 i Sałacki

30

, pułkownik Słupecki

31

,

background image

szambelan  Fenshave

32

,  obywatelka Carola Lessel

33

, a także hra-

bina  Bazanow

34

,  Rosjanka, która była żoną polskiego generała. 

Trudno   wyrazić,   z   jak   wielkim   oburzeniem   wszyscy   słuchali 

opowieści i jak proporcjonalnie do ogromu zażegnanego niebez-

pieczeństwa rosła nienawiść do Rosjan i do zdrajców.

Przed południem dostałem pozwolenie na wyjazd do Warszawy, 

by   przywieźć   naszemu   choremu   koledze   lepsze   lekarstwa, 

bowiem  nasza   polowa   apteczka   była   dość   uboga.   Widziałem 

wszędzie gęste tłumy, które przebąkiwały o zemście i krwi. Gdy 

przybyłem   do   Warszawy,   zauważyłem   na   placu   Krasińskich 

szwadron  drugiego pułku ułanów, a na ulicy Miodowej*  kilka 

oddziałów   Gwardii   Narodowej.   Kiedy   dotarłem   do   ulicy 

Senatorskiej,   ujrzałem   dowódcę   Gwardii   Narodowej,   hrabiego 

Ostrowskiego

35

, pędzącego co koń wyskoczy na Zygmuntowskim 

Rynku, a za nim krzyczący, rozwścieczony tłum. Gdy przybyłem 

na   miejsce,   było   tam   już   pełno   ludzi,   którzy   krzyczeli:   „Na 

pohybel   zdrajcy,   powiesić   go,   powiesić   go!"   Blisko   Zamku 

Królewskiego   doszło   do   starcia   podwójnego   patrolu   z   tłumem, 

który — klnąc jak zwykle Diaboli schloggi** — usiłował zbliżyć 

się do wysokiego człowieka o ospowatej twarzy, otoczonego przez 

patrol.   Był   to   generał   Hurtig,   którego   miano   odprowadzić   na 

Zamek, by osadzić go tam w wiezieniu. Tłum brał już górę nad 

znacznie   od   niego  słabszym   patrolem,   gdy   książę   Czartoryski 

wjechał powozem w tłum, kazał stanąć, powstał, odkrył swą siwą 

głowę i spoglądając wzrokiem pełnym dobroci i siły wykrzyknął do 

tłumu:   „Obywatele!   Pokażmy   współczesnym,   iż   nie   ulegliśmy 

zarazie  niesionej   przez   barbarzyńców,   którzy   rządzą   nami.   Nie 

wymierzajmy kary bez sądu i wyroku. Możecie być pewni, że ci, 

którzy zostaną uznani za zdrajców ojczyzny, zostaną ukarani z 

całą surowością  prawa. Niech Bóg broni, byśmy  mieli  splamić 

swe   sumienia   i   narodowy   honor   wymierzaniem   samosądu!"   W 

odpowiedzi  na   słowa   tego   ogólnie   lubianego   i   cieszącego   się 

szacunkiem   człowieka   rozbrzmiały   wiwaty   i   wtedy   właśnie 

odstawiono   na  pół   żywego   z   przerażenia   więźnia   na   Zamek 

Królewski.

Ogłoszono, że miasto jest w stanie oblężenia i gdy wracałem do 

swego obozu, zostałem zatrzymany przy rogatce powązkowskiej, 

dopóki   znajomi   polscy   oficerowie,   poręczając   za   mnie,   nie 

wyrobili mi przepustki. Atmosfera w obozie była taka sama jak w 

mieście. Polscy żołnierze zawsze pośpiesznie podejmują decyzje i 

pośpiesznie wprowadzają je w czyn. Chorzy Polacy byli

*   Jedna   z   eleganckich   ulic   odchodząca   od   placu   Krasińskich   (przyp. 

autora).

** Tak w oryg.

background image

rozsierdzeni i z zemsty chcieli napaść na Rosjan leżących w bara-

kach.   Jedynymi   spokojnymi   obserwatorami   ich 

niepohamowanego   gniewu   byli   ci   właśnie   Rosjanie,   którzy   w 

obliczu   niebezpieczeństwa   zachowywali   fatalistyczny   spokój   i 

irytującą   obojętność,   zapewne   z   takiego   samego   powodu,   dla 

którego   zachowują   spokój   zwierzęta   prowadzone   na   rzeź.   W 

każdym   razie   nie   doszło   do  żadnego   wybuchu   i   wszystko 

skończyło się na przekleństwach zduszonych w poduszce.

Okazało   się   w   międzyczasie,   ze   Bergh   choruje   na   nerwową 

gorączkę   i  że  po   to,   by   mieć   lepszą   opiekę,   powinien   zostać 

przetransportowany do szpitala Ujazdowskiego, do którego przyj-

mowano chorych oficerów i lekarzy. 2 lipca przybyliśmy do mia-

sta z naszym chorym kolegą. Przy budynkach, o których już była 

mowa, gdzie zapłonęła pochodnia rewolucji, zobaczyliśmy dopiero 

co wzniesioną szubienicę, z której zwisał breloczek*.  Myśleliśmy 

początkowo, ze to generał Jankowski, lecz później dowiedzieliśmy 

się, iż był to Żyd powieszony za szpiegostwo,  którym ten naród 

niemal wyłącznie trudnił się w czasie wojny

36

. Ani szubienice w 

Warszawie,   ani   rosyjski   knut   grożący   śmiercią   nie   odstraszyły 

Żydów, którzy szpiegowali, jak tylko mogli, dla obydwu stron, 

bowiem   nagroda   w   postaci   kilku   dukatów   była   pewna,   a 

szpiegowanie niekoniecznie równało się śmierci. Ważyli się więc 

na wszystko korzystając z okazji, by zdobyć pieniądze.

Niewykluczone,   iż   Żydzi   byli   w   tym   czasie   najbardziej   nie-

szczęśliwymi ludźmi. Wieszano ich bowiem, gdy zabierali się do 

szpiegowania, Rosjanie zmuszali ich do stawiania redut i kopania 

wałów obronnych oraz budowy mostów pod gęstym gradem kul, 

Polacy   zaś   czynili   z   nich   wojowników.   Była   to   metamorfoza, 

która   dostarczała   zabawnego   widoku.   Mieli   własny   mundur   i 

uzbrajano   ich   w   kosy,   na   które   ci   świeżo   upieczeni   żołnierze 

patrzyli   od   czasu   do   czasu   ukradkiem  przerażonym  wzrokiem, 

jakby lękając się własnej broni.

Żydzi byli do tego stopnia wystraszeni, że wystarczyło z uwagą 

im się przyjrzeć, by uciekali lub w najbardziej uniżony sposób 

wyrażali swój szacunek, a choć nieobce im było pojęcie honoru a 

także dumy narodowej, sprowadzało się ono do zgolenia brody 

powieszonemu pobratymcowi. Było to narodowym obowiązkiem, 

który   spełniali   zawsze,   gdy   tylko   mogli,   spełnili   go   też   wobec 

zmarłego, którego widzieliśmy wiszącego na szubienicy.

I tak szlachetne uczucia występują często w parze z podłością, 

pogardza się nimi, gdyż przysłaniają je wady, lecz gdyby Żydzi 

mieli ojczyznę, tworzyliby także dobro [...]

* Tego określenia używa autor.

background image

Kiedyż   oświata,   sprawiedliwość   i   ocena   naszego   własnego 

dobra   posuną   się   tak   daleko,   iż   nie   będziemy   dzielić   ludzi   na 

kasty według pochodzenia i religii, lecz pozwolimy im rozwijać się 

swobodnie i bez przymusu.

Ujazdów,   do   którego   przybyliśmy,   jest   pięknym   zamkiem 

zamienionym w czasach wielkiego księcia Konstantego na lazaret 

dla   chorych   oficerów.   Pełni   on   teraz   tę   funkcję   zarówno   dla 

cywilnych jak i wojskowych urzędników armii. Położony jest w 

tej części miasta, która nosi nazwę Nowy Świat i znajduje się nie-

daleko Belwederu*. Z jednej strony graniczy z pięknymi alejami, 

które   odchodzą   od   placu   Aleksandra

37

,   z   drugiej   z   pięknym 

angielskim parkiem poprzecinanym kanałami i opadającym w dół 

po stromym zboczu.

Bergh dostał tam miejsce w pięknym pokoju na drugim piętrze. 

Panowała tu największa czystość i porządek, i nie przypominam 

sobie, bym widział kiedyś równie pod każdym względem impo-

nujący szpital.

Jako cudzoziemiec, Bergh otoczony został najtroskliwszą i naj-

czulszą opieką. Obok bowiem stałej opieki jaką miał w szpitalu, 

pomoc niosły mu także siostry i krewne chorych i rannych ofice-

rów, które odwiedzały szpital. I tak, gdy pewnego dnia wracając 

po kąpieli zemdlał z wyczerpania, ocknął się potem w ramionach 

młodej Polki, która go podtrzymywała pomagając wrócić do łóżka. 

Była to siostra polskiego oficera leżącego w tym samym pokoju, 

która odwiedzając swego brata, dowiadywała się odtąd zawsze o 

jego   szwedzkiego   przyjaciela.   Odwiedzając   Bergha,  widziałem 

wiele razy młode Polki, które opiekowały się nim  i wyglądało to 

niemal na cichą zmowę dziewcząt, pragnących zapewnić najlepszą 

opiekę   biednemu   Szwedowi,   który   porzucił  swą   ojczyznę, 

poświęcając się dla dobra ich rodaków.

W   naszym   obozie   zapanowały   tymczasem   dawne   porządki. 

Chorzy przestali przeklinać rosyjskich więźniów, śmiali się i roz-

mawiali   jak   zwykle,  gdyż   nawet   w   najcięższej   sytuacji   Polacy 

zachowują dobry humor. Zdrowi żołnierze siadywali znowu spo-

kojnie przed barakami paląc fajki, śpiewając patriotyczne pieśni i 

pijąc swe kochane piwo** i jeszcze bardziej kochaną wódkę***. 

Piwo jest ulubionym napojem Polaków. Siadając do dobrze za-

*Rezydencja wielkiego księcia. (przyp.   autora)

**

W oryg.  po polsku.

***

W oryg.   po polsku.

background image

stawionego stołu, każdy biesiadnik ma przed sobą butelkę piwa, 

którą opróżnia przy mięsiwach podawanych w czasie posiłków. 

Wódki   nie   pije   się   ani   przed,   ani   w   czasie   posiłku,   lecz   jako 

przyjemnie orzeźwiający napój po jedzeniu. Powszechnie używa-

nym rodzajem wódki jest niedogon

38

, do którego wkłada się nie-

zliczone ilości korzeni, tak  że  gorzelnicy, którzy go wytwarzają, 

powinni   zostać   ukarani   za   wprowadzanie   w   błąd   publiczności, 

bowiem człowiek nie jest w stanie wyczuć smaku samej wódki. 

Jest ona znacznie słabsza od naszej i dlatego rzadko spotyka się tu 

pijanego, lecz za to często widzi się karmazynowe nosy.

13 lipca słyszeliśmy, jak opowiadano, iż Rosjanie wspomagani 

przez Prusaków przekroczyli Wisłę blisko Torunia i że gdy tylko 

znaleźli się na lewym brzegu, podpalili miasto Włocławek. Bogu 

na   chwałę.   Słysząc   o   tym,   Polacy   nie  tylko  nie   podupadli   na 

duchu,   lecz   tym   energiczniej   zaczęli   się   sposobić,   by   całą  siłą 

uderzyć na nieprzyjaciela. Obóz nasz otrzymał tymczasem rozkaz 

przeniesienia się do Warszawy. Na dzień przed naszym odejściem 

przez   obóz   przemaszerowały   oddziały   dwudziestu   tysięcy 

żołnierzy   pod   dowództwem   Skrzyneckiego,   śpiewając 

patriotyczne  pieśni  i   okazując   wielką,   aż   przesadną   radość   na 

mysl   o  daniu  należytej   odprawy   nieproszonym   gościom   na 

lewym brzegu Wisły. Lansjerzy

39

 jechali rozradowani i szczęśliwi, 

z fajkami w zębach, a gdy te im gasły, napychali je od nowa nucąc 

pieśni   patriotyczne.   Piechocie   towarzyszył   tłum   kobiet,   które 

niosły z sobą żywność dla swych ojców, mężów i braci.

W czasie  pobytu oddziałów Skrzyneckiego w naszym obozie 

padał rzęsisty deszcz, lecz wszędzie panował nastrój radości, nie 

było widać jednej nawet niezadowolonej twarzy, choć żołnierze 

byli przemoczeni i czekała ich walka na śmierć i życie z prze-

ważającymi siłami wroga.

Obóz nasz tymczasem został zwinięty i otrzymaliśmy  rozkaz 

przeniesienia się do Koszar Gwardyjskich położonych w północnej 

części   Warszawy,   na   wzgórku   lezącym   na   brzegu   Wisły.  Te 

ogromne koszary zbudowane przez Rosjan składają się z trzech 

budynków   położonych   na   planie   kwadratu,   a   pomiędzy  nimi 

rozciąga się obszerny dziedziniec. Otaczają go kraty biegnące także 

wokół budynków, których końce  nie  stykają się z sobą. Koszary 

zamienione zostały w trzyoddziałowy szpital. Był tam oddział dla 

rannych, dla chorych na cholerę i oddział  chorób wewnętrznych. 

Każdy  oddział podzielony  był na  kilka  mniejszych,   na   każdym 

znajdowało   się   od   dwustu   do   trzystu  chorych.   Opiekowało   się 

nimi  tylu  lekarzy, co w obozie numer l.  Naczelny lazaretu nosił 

nazwisko   Stackebrand

40

.   Był   tam   też  specjalny   oddział 

przeznaczony wyłącznie dla chorych lekarzy,

background image

gdzie pieczę sprawował doktor  z Poznania  nazwiskiem  Stensze-

wski

41

, znany ze swojej biegłości.

Chorzy lekarze, którzy znajdowali się na  tym  oddziale, otrzy-

mywali poza bezpłatną opieką lekarską i lekarstwami także pełne 

wynagrodzenie miesięczne, nie zmniejszone mimo  tego, że nie 

mogli wypełniać swych obowiązków.

W czasie naszej służby w Koszarach Gwardyjskich korzystaliśmy 

z wolnych chwil, jakie zostawały nam po dokonaniu  obchodu i 

wypełnieniu innych obowiązków, by zając się wypadkami cholery 

na oddziale dla cierpiących na tę chorobę.

Obserwacje,  jakie  wtedy   poczyniliśmy,   przekazaliśmy   już   na 

użytek ogółu

42

, pomijam wiec je teraz, bowiem częściowo dzięki 

do tej pory przekazanym wiadomościom, częściowo dzięki róż-

nym innym pracom na ten temat większość moich czytelników 

ma już od dawna wyobrażenie o tej chorobie, o której tyle już 

napisano, lecz tak niewiele nadal wiadomo.

Jak  już  wspomniałem, szpital był na dość dobrym poziomie  a 

zważywszy   obecną   sytuację   w   kraju,   zarówno   finansową  jak 

polityczną,   można   nawet   powiedzieć,   iż   był   na   zadziwiająco 

wysokim  poziomie,   a   chorych   otaczano   tam   opieką   godną 

najwyższej   pochwały.   Inaczej   miała   się   jednak   rzecz   z 

transportem   chorych.  Należał   on   —   jak   się   wydaje,   przez 

niedbalstwo — do najgorszych jakie sobie można wyobrazić. Gdy 

więc   na   przykład   chorzy   żołnierze   mieli   być   przewiezieni   z 

wojska   do   jakiegoś   lazaretu,   pakowano   ich   na   wozy   bez 

poduszek, a niekiedy nawet i bez słomy, i zdarzało się często, że 

przybywały   do   nas   transporty,   w   których   chorzy   na   gorączkę 

leżeli przemieszam z chorymi na cholerę na tym samym wozie.

W pierwszych dniach służby spotkało mnie nowe nieszczęście. 

Mój drugi towarzysz, Stenkula, zachorował gwałtownie na ostrą 

gorączkę i został przewieziony od razu na oddział chorych, gdzie 

już leżeli inni uczniowie Eskulapa, stanowiąc dowód bezsilności 

człowieka wobec natury w chwilach, gdy pragnie ona przeciw-

stawić się naszym wysiłkom.

Zostałem więc zupełnie sam. Zdarzyło się coś, na co zupełnie 

nie   byłem   przygotowany.   Spodziewałem   się,  że  wszyscy   trzej 

będziemy razem cieszyć się i cierpieć, i oto ja jeden tylko zma-

gałem się nadal z losem, mnie jednego nie imała się żadna choroba. 

Od tej chwili wszystko stało się  dla  mnie puste, bez znaczenia, 

bez   sensu,   bowiem   nikt   już   nie   dzielił   ze   mną   mych 

zainteresowań, mojego losu i moich przekonań.

Bergh powrócił zdrowy z Ujazdowa 23 lipca, lecz już 27 po-

walił go straszny atak cholery. Stało się to w nocy, a gdy rano 

przenosiłem go z naszego wspólnego pokoju na oddział szpitalny,

background image

nie   spodziewałem   się   ujrzeć   go   więcej   wśród   żywych,   popadł 

bowiem w śmiertelne odrętwienie, przerywane od czasu do czasu 

atakami   cholery.   Gdy   przybyłem   na   oddział   Stenkuli   groziła 

śmierć, a to z powodu zastoju krwi w głowie, i wychodziłem nie 

łudząc się, bym mógł zobaczyć obu drogich mi przyjaciół  gdzie 

indziej niż na marach.

Zbliżało się także rozwiązanie sprawy polskiej, miało się wkrótce 

rozstrzygnąć,   kto   będzie   rządził   tym   nieszczęsnym   krajem   czy 

daleki   władca,   który   nawet   gdyby   miał   najlepsze   zamiary,   nie 

mógłby   zapobiec   okrucieństwu   i   prześladowaniom   ze   strony 

swych urzędników, czy też kraj będzie się rządził sam lub też, 

dzięki   niewzruszonej   Konstytucji,   odzyska   miejsce   i   głos   w 

Konsystorzu Narodów.

Uwaga mieszkańców Warszawy zwracała się tylko w jednym 

kierunku, obrony miasta przed napadem nieprzyjaciela. Warszawę 

uważano za serce kraju a była ona poza tym zawsze stolicą. Gdy 

stolica kraju zostaje zdobyta krew zaczyna krążyć nierównomiernie 

w rożnych częściach państwa podobnie jak  wówczas, gdy serce 

niedomaga i wkrótce życie państwa zamiera na skutek uduszenia. 

Ludzie bowiem, którzy muszą w czasie  walki stale pamiętać, iż 

znajdują się na peryferiach organizmu nie mając głównego punktu 

odniesienia, tracą w końcu odwagę, a siły ich ulegają paraliżowi.

Rząd wysłał więc proklamację,  w której  wzywał mieszkańców 

Warszawy do osobistego udziału w umacnianiu miasta.   Wszyscy 

się jej podporządkowali   czy też raczej  zastosowali  się  do  niej, 

każdy bowiem chciał dostąpić zaszczytu przysłużenia się w jaki-

kolwiek sposób ojczyźnie.

Gwardia   Narodowa   stworzona   przez   warszawskich   mieszczan 

chwyciła   za   motyki   i   łopaty,   i   wyruszyła   na   wały   z   muzyką  i 

sztandarami*.   Szły   tam   nawet   procesją   niewiasty   wszystkich 

stanów z łopatami. To był naprawdę piękny widok — tyle ślicz-

nych   panien,   przygotowanych   do   obrony   wolności   i   polskości 

swych rodzin i narzeczonych. Widać było teraz wyraźnie iż Polska 

zebrała wszystkie swe siły, skoro nawet kobiety porzuciły zacisza 

domowe, by wspomóc wielkie dzieło swymi słabymi rękami.

Niewiasty, które na ogół ubierają się w jedwabne suknie, przy-

stroiły się kwiatami i nawet trzonki od łopat przyozdobione były

*   W tym przypadku Gwardia okazała się zdatna do czegoś,     później 

jednak były powody   by w to wątpić. (przyp.   autora)

background image

wieńcami z kwiatów i oplecione różami. Tysiące ludzi obojga płci i 

w rożnym wieku ciągnęło w tym czasie do pracy. Wieczorami 

wracali po trudach do domu, uradowani i szczęśliwi.

W krótkim czasie wzniesiono podwójny rząd wałów i szańców 

które rozciągały się półkolem od wybrzeży Wisły z jednej strony 

Warszawy aż do wybrzeży po przeciwnej stronie. Wały były dość 

wysokie,   a   wał   wewnętrzny   górował   nad   zewnętrznym.  Przed 

każdym wałem znajdował się głęboki i szeroki rów, w którego 

dno powbijane były ostro zakończone pale. Szańce zaś były tak 

zbudowane, że mogły każdy punkt pokryć ogniem krzyżowym.

Powołano   teraz   także   ze   wszystkich   stron   pospolite   ruszenie. 

Masy   włościan   ruszyły   się   i   pociągnęły   do   stolicy,   by   kosami 

pokonać wroga.

Wojsko   Polskie   zbierało   się   w   Warszawie   i   śpiewając   pieśni 

patriotyczne, pośród radosnych okrzyków tłumu ciągnęło na kwa-

tery w różne części miasta. Jak okiem sięgnąć, tłumy ludzi roiły się 

wokół   maszerującego   wojska   które   lśniącą   jak   stal  linią  sunęło 

środkiem ulicy, podobne prądowi przecinającemu lekko pofalowaną 

rzekę. Wszystkie okna były otwarte i najpiękniejsze warszawianki 

wychylały przez nie główki, by pozdrowić znajomego w tłumie 

lub   obrzucić   kwiatami   swoich   obrońców.   Co   pewien   czas 

przejeżdżał   pułk   kawalerii   z   lancami,   bowiem   bronią   polskiej 

kawalerii   są   lance,   na   których   żelaznym  grocie   powiewa   mały 

proporczyk. Wiele proporczyków brudnych było od krwi i kurzu, 

co   świadczyło,   iż   lance   wykorzystane   zostały  w   boju. 

Widzieliśmy,   jak   z   okien   spływały   na   kawalerzystów  nowe 

proporczyki   a   oni   przymocowując   je   do   grotów,   dziękowali 

pięknym   ofiarodawczyniom.   Każdy   pułk   ma   swój   proporczyk. 

Różnią się one kolorami i niegdyś miały zapewne po prostu straszyć 

konie   nieprzyjaciela,   obecnie   zaś   stały   się   pewnego   rodzaju 

artykułem luksusu. Naród i żołnierze postanowili teraz  poświęcić 

wszystko dla odzyskania wolności, ożywiały ich jednak uczucia 

nadziei nie zaś rozpaczy, życie w Warszawie toczyło się bowiem 

jak  zwykle.   Kupowano   i   sprzedawano,   policja   była   tak  samo 

czujna,   a   teatry   i   restauracje   odwiedzano   równie   często   w   tych 

dniach, w których szykowano się do zwycięstwa lub klęski jak w 

najbardziej pokojowych i pewnych czasach.

Pod wieczór  spotykano się w parkach i na spacerach, a ofice-

rowie, którzy mieli przepustkę zaledwie na kilka godzin, przecha-

dzali   się   z   pannami,   wesoło   rozmawiając   i   śmiejąc   się,   jakby 

udawali się na bal a nie w śmiertelny bój, jaki ich czekał.  A gdy 

wolny   czas   dobiegał   końca,   żegnali   się   z   siostrami   lub 

narzeczonymi, które ze łzami w oczach wymawiały słowa pożeg-

nania rozstając się z młodym wojownikiem często po raz ostatni.

background image

On jednak uśmiechał się, widząc niepokój dziewczyny i beztrosko 

obiecywał   wkrótce   powrócić.   Nie   zawsze   jednak   dotrzymywał 

słowa gdyż często już w  kilka  godzin potem wrota grobu od-

dzielały go na zawsze od ukochanej.

Owe sceny pożegnań przeplatane były tysiącami rozrywek. Roz-

koszując się nimi  nie  domyślano się, jak szybko w najstraszli-

wszy sposób może im zostać położony kres. Powszechny zapał 

umiłowanie   niezależności   i   pragnienie   ratowania   kraju,   a   także 

nienawistna myśl o obecnej niewoli sprawiały, że prywatne spory 

zostały niemal zapomniane. Z pewnością niejedna matka dopiero 

po   upadku   Warszawy   zaczęła   opłakiwać   poległego   za   wolność 

syna.

Przez   cały   ten   czas   teatr   na   placu   Krasińskich   odwiedzano 

równie pilnie jak niegdyś. Ja także spędziłem tam niejeden bez-

troski i przyjemny wieczór. Grano często  Chłopa milionowego

43 

jedną   z   ulubionych   przez   Polaków   sztuk,   wyróżniającą   się 

pięknymi efektami teatralnymi i partiami śpiewanymi, do których 

język polski jest stworzony.

Przypominam sobie, że widziałem kiedyś obraz — gdy patrzyło 

się na niego z jednej strony, widać było bawiące się dzieci, gdy 

stanęło się z przeciwnej strony, widać było kościotrupa. Podobnie 

rzecz się teraz miała z Polakami — radowali się i triumfowali na 

zapas zaciągali kredyty, których jedynym pokryciem była nadzieja, 

nie   akceptowali   rzeczywistości   zapożyczali   się   na   konto 

przyszłego powodzenia, a przy kontroli ksiąg okazywało się że 

kapitał został zużyty i pozostawały tylko wygórowane procenty.

Najbardziej lękali się Polacy zdrajców, a spisek z 29 czerwca 

podtrzymał jeszcze ich obawy. Trudno nawet sobie wyobrazić jak 

bardzo   wróg   szpiegował.   Rosjanie   wiedzieli   o   wszystkim,   co 

działo się w obrębie murów Warszawy, znali niemal każdą osobę, 

wiedzieli, czym się zajmuje i jak się prowadzi. Bergh i ja spotka-

liśmy w końcu lipca w Hotelu Wileńskim

44

 rosyjskiego więźnia, 

lekarza imieniem Paweł który opowiedział nam, że jeszcze zanim 

trafił   do   niewoli   wiedział,   iż   będziemy   w   Warszawie,   bowiem 

armia   rosyjska   miała   wiadomości   o   wszystkich   cudzoziemcach 

zatrudnionych w Wojsku Polskim — w  jakim  byli charakterze, 

gdzie   przebywali   i   jakie   wynagrodzenie   otrzymywali.   Rosjanie 

znali   najdrobniejsze   nawet   szczegóły,   a   wszystko   przez   swoich 

szpiegów.

Dlatego   też   Polacy   odnosili   się   z   najwyższą   nieufnością   do 

każdego,   kogo   w   najmniejszym   nawet   stopniu   podejrzewać 

można  było   o   szpiegostwo.   Wynikło   z   tego   tragikomiczne 

wydarzenie którego bohaterem stał się jeden z naszych kolegów, 

doktor H...n z Saksonii.

background image

H...n był zręcznym rysownikiem i zabawiał się często szkico-

waniem   widoków.   Zajmował   się   tym   właśnie   29   czerwca,   a 

ponie-

waż   miał   zamiar   narysować   okolicę   po   drugiej   stronie   Wisły,

wspiął   się   na   szaniec,   by   mieć   lepszy   widok.   Kosynier,   który

stał z poważną miną na posterunku w szańcu, i który zapewne

nie   znał   się   na   sztuce,   przerwał   mu   mówiąc:   „Nie  wolno"*,

wtedy właśnie, gdy nasz rysownik postawił pierwszą kreskę. Po

szedł więc w dół Wisły i zaczął pracę od nowa. Zaledwie jednak

postawił parę kresek, gdy nadbiegło ośmiu kosynierów i  nolens

volens  musiał iść z nimi. Oczekiwał naturalnie szybkiego, choć

nie   chwalebnego   zakończenia   swej   artystycznej   kariery. 

Zrozumiał

bowiem z ich słów, iż uważają go za szpiega,  który zajmował

się rysowaniem szańca, a w takim razie czekała go szubienica.

Zaprowadzono go jednak na odwach, gdzie ściągnięto mu ubra-

nie, dość dokładnie je przeszukano, zrobiono coś w rodzaju sekcji

ubrania,   przeprowadzono   medyczno-prawnicze   oględziny,   aby 

znaleźć corpus delicti, czyli podejrzane papiery, które by pozwoliły 

wyjaśnić sprawę. Kiedy jednak nic nie znaleziono, wsadzono go 

do dorożki i pod strażą honorową kosynierów wysłano na Ratusz,

gdzie — jak sądził — nadszedł już jego koniec. Czekało go tam

jednak   tylko   ostre   przesłuchanie,   a   jego   rzeczy,   które   były

w   naszym   lazarecie,   zostały   opieczętowane   i   zabrane.   Cała 

operacja trwała krótko, minęło zaledwie cztery godziny i oto nasz

przyjaciel, w podartym ubraniu, zmieniony na twarzy, przeklinając 

ile   wlezie   sztukę   i   ludzką   głupotę,   powrócił   do   nas   wolny.

Nie   mogliśmy,   mimo   wszystko,   powstrzymać   się   od   śmiechu

z jego przygody, która skończyła się tak pomyślnie, i w której

zdecydowanie zatriumfowała niewinność.

Otrzymaliśmy wzruszający dowód na to, iż niewinnemu nie spada 

nawet włos z głowy, co się zaś tyczy ubrań, nie biorą one przecież 

udziału w ludzkich działaniach. Poczynano sobie  więc z nimi w 

odmienny   sposób.   I   tak   można   było  in   natura  zaobserwować 

zwycięstwo nagiej prawdy nad uzbrojonym kłamstwem.

Braterstwo   między   rodakami   w  ojczyźnie  znaczy   bardzo  nie-

wiele, bowiem wszyscy, którzy nas otaczają, są naszymi rodaka-

mi, mają tę samą ojczyznę, tego samego króla, darzą swą miłością 

ten sam kraj i nie rozmyślają wówczas wiele nad tym, jakie  ich 

spotyka   szczęście,   a   braci   swych  nie  kochają,   dopóki   ich  nie 

spotkają   w   ziemi   egipskiej.   Od  pierwszych   chwil   przybycia  do 

Polski pragnęliśmy spotkać rodaka, nawet najwyraźniej pozba-

background image

*  W oryg.  po polsku.

background image

wione   podstaw   pogłoski   o   przeprowadzeniu   przez   armię 

szwedzką dywersji w Finlandii napełniły nas radością, mimo że 

dobrze wiedzieliśmy, iż nawet jeśli naszej ojczyźnie uda się przez 

chwilę pokazać swą siłę, jeśli nawet w obecnym stanie rzeczy, 

pomimo swej stosunkowej słabości, potrafi ona zaważyć na szali 

opinii,  której  wahania   rządzą   teraz  światem,   nie   będzie   ona  w 

stanie zachować w przyszłości swego miejsca pośród europejskiego 

związku narodów czy tez reagować z siłą przeciw burzy opinii, 

która wybuchła po tym wydarzeniu wśród panującego w tej chwili 

spokoju, nie ryzykując przy tym spokoju własnego — a to jest 

przecież największym szczęściem każdego narodu. Tak więc nie 

spodziewaliśmy się spotkania z naszymi rodakami i tym milej nam 

było, gdy do spotkania takiego doszło.

2 sierpnia, gdy robiłem obchód na moim oddziale, podszedł do 

mnie zupełnie mi nie znany człowiek pytając po francusku: „Czy 

pracują tu jacyś szwedzcy lekarze?" Gdy odpowiedziałem, że jest 

ich trzech, a ja jestem jednym z nich wykrzyknął z najwyższą 

radością po szwedzku: „Dobrze więc trafiłem! Nazywam się S...

45 

— mówił dalej — jestem Szwedem i służę jako  wolontariusz w 

drugim   pułku   ułanów".   Nie   przypominam   sobie,   bym 

kiedykolwiek   przedtem   przeżył   podobnie   miłą   niespodziankę. 

Zawarliśmy braterskie przymierze jako rodacy i przyjaciele.

S... nie miał jednak dużo czasu, musiałem więc od razu zapro-

wadzić   go   do   moich   przyjaciół,   by   zrobić   im   taką   samą   nie-

spodziankę, jaka mnie spotkała. Mimo choroby ucieszyli się po-

dobnie  jak  ja. Poszedłem z nim później do Hotelu Wileńskiego, 

gdzie mieszkał. Opowiadał, że został przyjęty do Wojska Polskie-

go przez Skrzyneckiego. Gdy tylko zameldował się generał powie-

dział mu, iż dojdzie wkrótce do bitwy i ofiarował mu pierwsze 

wakujące miejsce oficera. S... odparł, że pragnie być przyjęty jako 

wolontariusz, dodając, iż nie był jeszcze w polu, wiec nie czuje 

się godnym, by dowodzić doświadczonymi w boju żołnierzami. 

„Niech ja też stanę się dzielnym żołnierzem i gdy sobie na to 

zasłużę,   zaszczycisz   mnie   wtedy   panie   generale,   awansem". 

Skrzynecki   odpowiedział   z   uśmiechem:   „Widać,  że  jesteś   pan 

Szwedem,   stanie   się   jak   prosisz.   Od   tej   chwili   jesteś   wolonta-

riuszem drugiego pułku ułanów, najdzielniejszego pułku ułanów 

w Wojsku Polskim, będziesz miał więc najlepszą okazję wykazać 

się odwagą". Skrzynecki chciał by S... pozostał parę dni w War-

szawie, dopóki nie dostanie munduru, on jednak obawiał się iż w 

międzyczasie dojdzie do bitwy, w której nie mógłby wtedy wziąć 

udziału i sam zajął się zdobyciem ekwipunku.

S... zostawił mi więc trochę swoich cywilnych ubrań, ponieważ

background image

lepiej niż on znałem miejscowe  stosunki, ja zaś sprzedałem je 

Żydowi i za te pieniądze S... kupił ułański mundur. Nie był  on 

wprawdzie zbyt piękny i nie nadawał się na bal, lecz byłby poza 

tym   całkiem   dobry,   gdyby   nie   popękał   przy   pierwszej  próbie 

dosiadania konia.

Podroż S... do Polski trwała krótko i wyjąwszy kilka drobnych 

przeszkód,  odbyła się  prawie bez zakłóceń. W Kaliszu spotkał 

Prusaka, który pełniąc służbę na posterunku granicznym, skorzy-

stał pewnej nocy z okazji i gdy jego pięciu towarzyszy zapadło w 

drzemkę, zabrał im broń i przeszedł przez granicę. Gdy znalazł się 

po drugiej stronie, wypalił z karabinu, a towarzysze jego zerwali 

się,   na   próżno   szukając   broni.   Zbieg   stał   po   drugiej   stronie 

granicy pokazując swój łup i zachęcając towarzyszy, by poszli 

jego śladem lub przyszli odebrać sobie broń. Nie posłuchali go 

jednak, a zbiegły Prusak został przyjęty na polską służbę.

O  trzeciej  po  południu S...  był  gotowy  do  opuszczenia   War-

szawy. Na nic się zdały moje wszystkie błagania, by pozostał  w 

mieście,   towarzyszyłem   mu   więc   do   wolskich   rogatek,   gdzie 

rozstaliśmy się.

S... był Szwedem starej daty, mężnym i nieustraszonym aż do 

szaleństwa.  Tyle  głębokiej  radości  biło  mu  z  oczu,   gdy   czynił 

przygotowania do walki z wrogiem, iż dodawał życia wszystkim, 

którzy znaleźli się w jego towarzystwie, a towarzysze jego zaczęli 

uważać, że tam, gdzie jest S..., nie zagraża żadne niebezpieczeń-

stwo.

Gdy rozstawaliśmy się powiedziałem coś o narodowym honorze 

i wolności Polski, a wtedy S... wyciągnął szablę, na której kazał 

był wyryć: „Jeżeli chcecie popróbować, jak kąsa szwedzka stal, 

chodźcie tu z nami potańcować, a potem precz, Moskale, precz! 

Bo idą tu błękitni chłopcy, a z nimi wraz ich męstwo też". Machnął 

szablą nad głową i wykrzyknął: „Bądź pan pewien, iż rzucę się w 

najgęstsze szeregi wroga za honor Szwecji i wolność Polski!" Po 

tym   pożegnaniu   pospieszył   wziąć   udział   w   świętej  walce   o 

wolność narodu, w walce o prawdę i sprawiedliwość.

Gdyby wszyscy w Wojsku Polskim byli tak pełni poświęcenia 

dla sprawy, jak ten młody człowiek, i gdyby trucizna zdrady nie 

rozlała się była w żyłach tego nieszczęsnego narodu paraliżując 

jego   siły,   Polska   powstałaby   jako   zwycięskie   trofeum   na   polu 

bitwy, gdzie niespokojnie śnią najzacniejsze narody wahając się, 

czy zbudzić się, gdy wzejdzie następny dzień, czy też śnić dalej o 

minionej chwale i tracić cenne godziny na porannej drzemce.

background image

Widząc szlachetne poświęcenie, z jakim żołnierze przygotowy-

wali   się   do   rozstrzygającej   bitwy,   a   także   ożywiającą   ich   chęć 

walki   i   niezłomną   nadzieję,   jaka   biła   im   z   oczu,   można   było 

uznać zwycięstwo za z góry przesądzone i stałoby się tak, gdyby 

nie wmieszała się zdrada. Czczono przedtem Skrzyneckiego, słu-

sznie doceniano jego gorliwość w ratowaniu ojczyzny, wielbiono 

go niemal jak Boga. Jego cnota, jego miłość ojczyzny, jego geniusz, 

wszystko to uznawano nadal, lecz rosło też niezadowolenie, które 

nie wiadomo skąd się brało. Wyrzucano mu zbytnią ostrożność, 

ociąganie   się   ze   zwycięstwem,   zakładano   bowiem,   że 

zwycięstwem musi zakończyć się każda bitwa, na którą się ważył. 

I wkrótce zaczęto sobie tłumaczyć bitwy już wygrane jako szczę-

śliwy   zbieg   okoliczności,   a   ostrożność   przypisywać   niezupełnie 

czystym   intencjom.   Niezadowolenie   rosło.   Osoby,   które 

twierdziły, iż wiedzą jak się rzeczy mają, wyrażały podejrzenie, iż 

Skrzynecki  jest zdrajcą. Naród, który tak łatwo kreował swoich 

bogów, zrobił teraz ze swego przyjaciela zdrajcę. Tłumaczono, iż 

zdradzając Polskę nie powstrzymał Rosjan przechodzących przez 

Wisłę,  a   w   końcu,   w   coraz   bardziej   niedorzeczny   sposób 

wyciągnięto wniosek, iż tajne porozumienie, jakie zawarł generał 

z   nieprzyjacielem,   było   przyczyną   mniejszego   niż   być   mogło 

zwycięstwa pod Ostrołęką.

Skrzynecki   postawiony   został   w   końcu   przed   Rządem

46  

i   w 

sposób oczywisty dowiódł swej niewinności oraz usprawiedliwił 

swoje poczynania, składając oświadczenie na temat swoich założeń 

i poglądów w sprawie Polski. Został w ten sposób uniewinniony, 

lecz   naród   raz   jeszcze   nie   miał   racji   i   nie   chciał   się   do   tego 

przyznać,   aż   zrobiło   się   za   późno.   Zaczęto   teraz   na   odmianę 

podejrzewać   nawet   członków   Rządu.   Także   szlachetny   książę 

Czartoryski,   nawet   on,   który   poświęcił   cały   swój   majątek  i 

wszystkie siły swego podeszłego wieku dla dobra narodu, uznany 

został za utajonego zdrajcę, choć nic nie wskazywało,  że była to 

prawda. 

Mówi się tak wiele o narodowej suwerenności, mówi się, iż naród 

winien   sam   się   rządzić,   lecz   jakże   często   zdarza   się   widzieć, 

nawet   tu,   że   znajdując   się   nad   brzegiem   przepaści   naród   nie 

rozumie, na czym polega jego dobro, odrzucając od siebie  tych 

właśnie, którzy pragną go uratować, szuka zaś ratunku,  u innych, 

umiejących   tak   dobrze   udawać,   iż   zwieść   potrafią   łatwowierny 

tłum,   który   darzy   większym   zaufaniem   okrzyk:   „Niech   żyje 

wolność!" niż człowieka, który poświęcił  dla  tej idei wszystko, 

nawet to, co miał najdroższego.

Uwięzieni zdrajcy nie ponieśli jeszcze kary. Lud wyciągał  stąd 

naturalnie wniosek, iż członkowie Rządu są ich wspólni-

background image

kami, nie rozumiejąc, jak się sprawy naprawdę mają, nie pojmu-

jąc, iż Rząd chce sądzić zdrajców zgodnie z prawem i na pod-

stawie dowodów, nie zaś pogłosek.

Pośród tego pomieszania sądów coraz częściej wymawiano imię 

Krukowieckiego. Był on przedtem gubernatorem Warszawy, usu-

nięty jednak został przez Skrzyneckiego, który uważał, iż nie nadaje 

się on na ten urząd. Lud krzyczał wtedy, iż Skrzynecki ma rację, 

teraz   zaś   pojawił   się   Krukowiecki   jako   człowiek  szlachetny   i 

prześladowany   przez   nieprzyjaciół   ojczyzny,   Skrzynecki  zaś 

musiał się usunąć z powrotem w cień, okryty hańbą i nienawiścią.

Z każdym dniem rosła niechęć do Skrzyneckiego i miłość do 

Krukowieckiego, którego tajni agenci starali się jeszcze bardziej 

podniecić lud, aż w końcu wyrwał się on spod kontroli.

13 sierpnia

47

 odebrano Skrzyneckiemu dowództwo i wydaje się, iż 

tego samego  dnia opuścił Polaków ich  dobry duch, bowiem  w 

nocy z 15 na 16 sierpnia wybuchły zamieszki, tym straszniejsze, że 

łamały prawo i przysięgi kiedyś złożone

48

.

Około godziny dziewiątej 15 sierpnia członkowie klubu polity-

cznego, zwanego Towarzystwem Patriotycznym, do którego naj-

aktywniejszych członków zaliczał się profesor Lelewel, udali się 

do sali posiedzeń Rządu i wezwali Skrzyneckiego, by odpowie-

dział przed narodem za swoje czyny. Skrzyneckiego nie było na 

szczęście w mieście, był bowiem z armią. Gdy lud czy też  raczej 

motłoch dowiedział się, iż generał wymknął mu się chwilowo  z 

rąk, wściekłość jeszcze wzrosła. Wznosząc straszliwe, mordercze 

okrzyki, tłumy rzuciły się na Zygmuntowski Rynek, gdzie przetrzy-

mywano na Zamku więźniów stanu, o których już wspominałem. 

Wartownicy,  w liczbie dwustu żołnierzy z Gwardii Narodowej, 

zostali wkrótce pokonani przez nadbiegający tłum, który wyłamał 

od razu drzwi, wysadził zamki i zasuwy, i wyciągnął więźniów z 

łóżek na plac w gęsty tłum.

Więźniowie prosili i zaklinali rozgniewany lud, by przynajmniej 

przez chwilę pozwolił im mówić, zanim wymierzy karę, na którą, 

jak   przyznali,   zasłużyli   sobie.   Krzyczeli,   ze   pragną   wyjawić 

rzeczy  wielkiej   wagi,   lecz   tłum,   nie   przestając   krzyczeć:   „Na 

latarnię z nimi! Na latarnię!" dociągnął ich do najbliższego słupa. 

Sam  Krukowiecki   znajdował   się   w   ciżbie   i   zagrzewał   tłum 

nieustannymi  okrzykami,   żądając   śmierci   dla   zdrajców   i 

zwycięstwa   wolności.   Generała   Jankowskiego   zaciągnięto   do 

najbliższej   latarni.   Prosił,   by   mu   pozwolono   powiedzieć   kilka 

słów,  lecz  na  próżno  —  założono mu   na  szyję  stryczek,  który 

jednak zerwał się, gdy go już miano podciągnąć. Przyznając się do 

zbrodni i uznając słuszność wyroku, poprosił raz jeszcze o litość, o 

użyczenie mu kilku

background image

chwil, aby mógł wyjawić, jak się rzeczy  miały naprawdę. Lecz 

wtedy   przepchnął   się   przez   tłum   Krukowiecki,   krzycząc:   „Nie 

słuchajcie wymówek tego tchórza i zdrajcy. Niech żyje Polska! 

Śmierć zdrajcom!"

49

 Tłum rzucił się teraz na proszącego o litość 

generała. Założono mu znowu na szyję stryczek, który tym razem 

nie zerwał się  i wkrótce nieszczęsny  generał zawisł na  latarni, 

masakrowany przez rozwścieczony tłum, który nadal wbijał lance 

i   kosy   w   pocięte   ciało,   choć   oprawcy   dawno   już   pozbawili  je 

życia.

Generałową   Bazanow   spotkała   jeszcze   straszniejsza   śmierć, 

podciągnięto ją bowiem w górę za jedną nogę, a otaczający tłum 

skłuł ją i zarąbał na śmierć. Większość ciosów trafiała w dolną 

część   brzucha   Wyzionęła   ducha   wśród   nieopisanych   mąk, 

wydając z siebie przeraźliwe krzyki.

Gdy   stracono   w   ten   sposób   siedmiu   więźniów   stanu,   tłumy 

rzuciły się do domów tych, którzy zostali już uniewinnieni, do 

domów zarobkowych

50

, gdzie trzymano dłużników, Żydów i podej-

rzane osoby. Wymordowano bez różnicy tych wszystkich, których 

uważano za zdrajców, a w tym często ludzi niewinnych. Około 

czterdziestu do pięćdziesięciu osób zapłaciło życiem''

51

  za wście-

kłość tłumu. Niektórym w ucieczce przed morderczymi zapędami 

motłochu udało się zeskoczyć z kilku pięter na ulicę. Tłum dopadł 

ich jednak i zostawił na ulicy poranionych i umierających.

Gdy   rano   około   piątej   doszły   do   nas   opowieści   o   tych   stra-

szliwych nocnych scenach, o których nie mieliśmy przedtem naj-

mniejszego wyobrażenia, wyszedłem na miasto i stałem się świad-

kiem podobnego wydarzenia.

Spotykałem wszędzie grupy biegnących ludzi z bronią w rękach, 

pokrwawionych   po   wyczynach   ubiegłej   nocy.   Krzyczeli,  że 

szukają  Skrzyneckiego   i   szukali   go   wszędzie,   aby   rozsiekać 

swego   dobroczyńcę.   Nie   poszczęściło   im   się   jednak,   gdyż 

człowiek   niewinny   znajduje   często   schronienie,   którego   żaden 

motłoch nie zdobędzie, i Skrzynecki uszedł ich wściekłości.

Zmieszałem   się   z   grupą   ludzi,   która   wydawała   mi   się   nieco 

spokojniejsza   od   innych,   chociaż   i   tam   słychać   było   groźby   i 

przekleństwa. Chcąc zachować ostrożność, trzeba było robić dobrą 

minę   do   złej   gry   —   okazanie   strachu   słowo   sympatii   dla 

nieszczęśliwych czy jakakolwiek oznaka pogardy lub wstrętu dla 

zbrodniczego tłumu mogły kosztować życie, można było zostać 

rozsiekanym na miejscu jako zdrajca, za jedyne wytłumaczenie 

słysząc przekleństwa, a za sędziego mając motłoch, który w tej 

chwili był zarazem sędzią, stroną i wykonawcą wyroku w jednej 

osobie.

Obok mnie stał w tłumie  obywatel  z zakrwawionymi  rękami,

background image

którego  już   przedtem widziałem.   Spytałem,   jak  to  się  stało,   iż 

odważyli się tak otwarcie karać zdrajców. Mój rozmówca zaczął 

pełne patosu przemówienie, w którym chwalił się, jak własnymi 

rękami zarąbał kilka osób i dodał półszeptem: „Powiem panu  w 

zaufaniu   mamy   od   Krukowieckiego   listę   wszystkich,   którzy 

powinni zginąć, jest na niej także Skrzynecki, ale jeszcześmy go 

nie znaleźli".

Mówił dalej, iż Krukowiecki powiedział przez swych przyjaciół, 

że „zbrodniarzy nie spotkał los, na jaki zasłużyli, z tej przyczyny, 

że  sędziowie   byli   przekupieni,   a   cała   Rada   składała   się  ze 

zdrajców".   Generał   nakłonił   więc   lud,   aby   sam   wymierzył 

sprawiedliwość, skoro urzędnicy tego odmawiają i „tak właśnie, 

jak   mężczyźni,   postąpiliśmy"   —   dodał   mój   rozmówca   z 

zadowoleniem, które robiło straszne wrażenie, gdyż odbiło się na 

jego  dzikiej   twarzy,   a   wywołało   je   podobnie   dzikie   jak   twarz 

okrucieństwo.

Z   opowieści   tej   rodził   się   obraz   ponurego,   zimnego   i   wyra-

chowanego   człowieka.   Drżałem   z   przerażenia   na   myśl   o   losie 

narodu, który oddał się w ręce człowieka, pozwalającego spokoj-

nie i z premedytacją działać rozszalałemu motłochowi, ogarnięte-

mu chęcią mordu zwróconą zarówno przeciw winnym, jak nie-

winnym.   Człowiek   ten   w   najbardziej   krytycznym   momencie 

paraliżował siły kraju walką wewnętrzną, co zaspakajało jedynie 

jego prywatne pragnienie zemsty, a także pozwoliło przed paroma 

godzinami na zamordowanie w najbardziej barbarzyński sposób 

kilku łajdaków, a wraz z nimi tez pewnej liczby dobrych oby-

wateli.

Oprawcy zajęci byli teraz odcinaniem wisielców i zwożeniem 

zmasakrowanych ciał, które tu i ówdzie leżały na ulicach. Wśród 

trupów dostrzegłem kozaka, którego śmierć, jako że na nią zasłu-

żył,   mogłem   przyjąć   jedynie   z   zadowoleniem.   W   czasie 

zamieszek  zabrał się do plądrowania tych domów, w których nie 

było  mężczyzn a zostały same kobiety. W jednym z domów na 

Starym Mieście zastał w mieszkaniu samotną dziewczynę, ojciec 

jej bowiem kręcił się po mieście z pospólstwem. Dziewczyna była 

piękna i kozak zapałał do niej żądzą. Po długiej i straszliwej walce 

brutalny barbarzyńca odniósł zwycięstwo nad bezbronną i chciał ją 

potem   zmusić,   by   powiedziała   mu,   gdzie   znajdują  się 

kosztowności. Bliska śmierci z przerażenia dziewczyna nie umiała 

na to odpowiedzieć i kozak, nie mając żadnych względów dla łez 

zawodzącej, zabrał się do wymuszania z niej zeznań, obcinając jej 

nożem   pierś.   Krzyk   dziewczyny   rozległ   się   na   ulicy  właśnie 

wtedy, gdy ojciec jej przebiegał z tłumem w pobliżu.  Wbiegł z 

towarzyszami do środka i zobaczył, co się stało,

background image

a   w   kilka   sekund   potem   kozak   leżał   posiekany   tysiącznymi, 

śmiertelnymi cięciami i jego zmasakrowane ciało zawisło na naj-

bliższej latarni.

Zobaczyłem, iż masy ludzi ciągną w dół Podwalem i poszedłem 

za nimi z ciekawości, by zobaczyć, jakie są ich zamiary. Ludzie 

zatrzymali się przed wysokim, starym domem i zaczęli cisnąć się do 

drzwi na dziedziniec i w górę po schodach. Tłum pociągnął mnie 

za sobą i znalazłem się wreszcie na górze, na obszernym poddaszu 

wypełnionym   wrzeszczącymi   ludźmi,   którzy   w   mrocznym 

półcieniu wyglądali jak złe duchy.

Nie wiedziałem jeszcze, co tu się dzieje. Tłum napierający z tyłu 

pchnął   mnie   gwałtownie   do   przodu   i   znalazłem   się   przy 

przeciwległej ścianie obszernego poddasza.

Nie bardzo wiedziałem, gdzie się znajduję, dopóki nie popchnię-

to mnie do przodu i nie zacząłem potykać się o posiekane trupy, 

które   leżały   pod   ścianą.   Poznałem   zlaną   krwią   i   wykrzywioną 

twarz generała Jankowskiego, o którego ciało się omal nie prze-

wróciłem.   Leżały   tam   tez   nagie,   pocięte   trupy   generałów 

Bentkow-skiego

52

,   Hurtiga,   Sałackiego,   Bukowskiego

53

szambelana   Fen-schave  i   generałowej   Bazanow,   na   których 

motłoch w zwierzęcym szale wyładowywał swą nienawiść. Przed 

sobą   miałem   ów  straszny   widok,   za   mną   zaś   napierał   tłum   i 

wreszcie,  by nie  upaść na zakrwawione trupy, których twarze z 

zastygłą w rysach męką przedśmiertną wykrzywiały się do mnie 

musiałem się oprzeć obiema rękami o ścianę i stać tak nachylony 

nad nieszczęśliwymi ofiarami, podczas gdy tłum skakał po nich, 

deptał i dźgał kijami i szablami, masakrując je coraz bardziej.

Po chwili ludzie zaczęli się rozstępować na boki, by móc pod-

nieść       drabinę,       którą       oparto       o       ścianę.         Moja 

rozgorączkowana wyobraźnia   podpowiedziała   mi,   że   motłoch 

podnosi     drabinę  potrzebując prowizorycznej szubienicy i że  to 

ja,   jako   cudzoziemiec,   pierwszy   na   niej   zawisnę.       Chodziło 

jednak tylko o otwarcie klapy   w dachu   dla przewietrzenia, co 

stało   się   palącą     koniecznością,     gdyż   zbitemu     tłumowi 

zaczynało braknąć powietrza .  Po nadludzkich  wysiłkach  udało 

mi  się  w  końcu  wydostać  z  tego przerażającego miejsca, gdzie 

zobaczyłem   tyle,   by   przez   całe   życie   wzdrygać   się   na   myśl   o 

anarchii   i   pozbawionym   hamulców   tłumie  wymierzającym 

sprawiedliwość.    Lecz   miałem   zobaczyć   więcej jeszcze,   nie 

udało   mi   się   bowiem   uniknąć   obejrzenia   jeszcze jednego 

dowodu   nieludzkości   brutalnego    ludu.      Chcąc   oderwać się 

od   tłumu,   poszedłem   mianowicie   do   domu   przez   Rynek 

Zygmuntowski, gdzie zauważyłem kilka wozów jadących z ulicy 

Senatorskiej   otoczonych   szemrzącym   pospólstwem.     W 

pierwszym

background image

siedział       ranny       oficer,       pod       którego       adresem       tłum 

wykrzykiwał najokropniejsze pogróżki.  Drugi był pełen rannych 

Polaków.

Dowiedziałem się, iż oficer ów był Prusakiem w służbie u Ros-

jan i ranny został wzięty do niewoli po bitwie, w której dzielnie 

walczył przeciwko tym właśnie Polakom, których wieziono  na 

drugim wozie.

Wozy     z     rannymi     skierowały     się     w     stronę     Koszar 

Gwardyjskich,   a   ja   znalazłem   się   znowu   w   towarzystwie 

motłochu.       Rozgoryczenie   na   pruskiego   więźnia   wzrastało   z 

każdą chwilą.   Tłum gęstniał i w pobliżu ulicy Franciszkańskiej 

rzucił się na nieszczęśliwego i wyciągnął go z wozu.   Nie minęło 

kilka chwil, a zdarto z  niego   ubranie,   a   on   sam   zawisł 

nagi   na  latarni.    Wkrótce potem nagie ciało, pokryte świeżymi 

ranami, jakie zmarły odniósł na  polu   bitwy,   wrzucone  zostało 

do   rynsztoka,     gdzie     motłoch  zostawił   je,   a   kilka  staruch, 

znajdujących się w pobliżu,  zbiegło się, by deptać po zmarłym i 

pluć na niego,  chcąc przynajmniej w ten sposób dać wyraz swym 

wzniosłym   patriotycznym   uczuciom.  Tak   postępuje   lud   nie 

rozumiejący, na czym polega prawdziwa wolność,  lud,   któremu 

popuści   się   cugli   i     pozwoli   postępować  według własnego 

upodobania,   nie   podpartego   żadnymi   zasadami.   Mówi   się,   że 

religia   stanowi   cugle   dla   ludu,   a   jednak   w   podobny   sposób 

zachowują się ci, którzy wyznają pełną miłości i dobroci naukę 

Chrystusa.   Czyż ci sami mordercy,  te nędzne,  zezwierzęcone 

istoty,   które w podobny sposób sponiewierały własną godność 

ludzką,   czyż  ci   sami   ludzie,   kierowani   pobożnością,   nie 

uklękli     w   kilka   godzin     potem     przed     swymi       świętymi, 

uważając się za całkiem dobrych chrześcijan? Zastanawiając się 

nad podłością ludzi, nad ich brakiem uczuć, ślepotą i rozlewaną 

krwią,   nie   można   z   czystym   sumieniem   potępić   Nerona   czy 

Kaliguli, bowiem  podobni     ludzie     nie     zasłużyli     sobie     na 

lepszego       pana.         Można  jednak   wymagać,   by   rządzący 

przyczyniali   się   do   oświecenia   ludu,  zamieniali     go     w 

prawdziwych  ludzi  a   siebie  we  władców.   Ten bowiem, który 

panuje   nad   brutalnymi,   dzikimi   ludźmi,   zdolnymi   być   tylko 

niewolnikami,  sam jest jedynie   dozorcą   niewolników, nie zaś 

królem  w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu,  wyniesionym 

ponad ludzi.

Rozwijamy dziś oświatę. Mówi się, iż żyjemy w epoce oświe-

cenia.   Wystarczy   jednak   przypomnieć,   iż   kiedy   to   wszystko 

wydarzyło się w XIX wieku w Warszawie, w Portugalii nadal 

panował z Bożej laski Don Miguel

54

.

Nikt i nic nie było bezpieczne tego dnia w Warszawie i trudno 

było zgadnąć, jak daleko pospólstwo się posunie. Prawo utraciło 

swą moc, handel i ruch ustały, spokojni mieszkańcy zamykali

background image

się w domach i szykowali się na śmierć, bowiem wystarczyło, by 

ktoś palcem wskazał na dom mówiąc: „tam mieszka zdrajca", a 

tłum pędził i mordował wszystkich na drodze.

Trudno sobie nawet wyobrazić, z jaką radością wszyscy oprócz 

napastników patrzyli następnego dnia na Wojsko Polskie, które 

wkroczyło do miasta i zaczęło biwakować na ulicach. Artylerzyści 

nie wyprzęgali armat i trzymali zapalone lonty, kawalerzyści mieli 

osiodłane konie, by przy najmniejszej nawet groźbie nowego wy-

buchu zaatakować pospólstwo.

Armia o mało co nie została odcięta od miasta przez Rosjan i 

została zmuszona podpalić miejscowość Wolę, by zabezpieczyć 

swój odwrót. Żołnierze rozkładali się teraz na ulicach i placach, a 

handel i ruch ożywały. I o ile poprzedni wieczór był przerażający 

i straszny, tak obecny był wesoły i pogodny.

Na ulicach płonęły ogniska biwakowe, żołnierze siedzieli wokół 

nich czyszcząc broń, a pieśń przerywał od czasu do czasu śmiech, 

gdy   któryś   z   nich,   wolny   od   zajęć   po   wyczyszczeniu   broni, 

opowieściami swymi dostarczał kolegom rozrywki.

Grupka żołnierzy prawiła komplementy ładniutkiej dziewczynie 

a   spokój,   który   powrócił   po   przeraźliwych   scenach   sprawił,   iż 

przychodziły im one łatwiej niż zazwyczaj. Trochę dalej młody 

oficer rozmawiał z krewnymi, którzy mieszkali na drugim piętrze 

i   otworzyli   teraz   okno,   by   wyżalić   się,   opowiadając   o   swym 

okropnym strachu i radości z zobaczenia kuzyna i jego dzielnych 

towarzyszy.   Gdzie   indziej   stał   stary   żołnierz,   patrzył   w   ogień 

niemym   wzrokiem,   jakby   rozmyślając:   „Jak   to   wszystko   się 

skończy?" a jego młodsi koledzy śmiali się ze swych podartych i 

poplamionych mundurów nie myśląc o przyszłości, i tylko butelka 

wódki dostarczała im nadziei. Grupki żołnierzy klęczały wokół 

ognisk i gotowały jedzenie z tak ważnymi minami, jakby  to, co 

mieli w kotłach, stanowiło o przyszłości świata, a nie było jedynie 

garstką   grochu   czy   kilkoma   kartoflami,   które   wydzielił   im 

sprawiedliwy   dyżurny   kapral   —   Główny   Kapłan   Kompanii. 

Jeszcze inni siedzieli zmęczeni, z posypanymi kredą wełnianymi 

szmatami,  którymi  mieli polerować broń i patrzyli  z uwagą na 

kucharzy,   czy   nie   usłyszą   wkrótce   cudownego   zawołania: 

„Jedzenie   gotowe".   Tam   spacerował   szacowny   warszawianin   ze 

swą żoną, która w czasie rozruchów cierpiała na  przelotne bóle i 

palpitacje serca, dalej zaś przechadzała  się powoli grupka dam 

przypominających gracje, a tuż za nimi rząd oficerów — ułanów i 

krakusów,   którzy   ciągnącymi   się   za   nimi  szablami   i 

podźwiękującymi ostrogami starali się wzbudzić zainte-

background image

resowanie spacerujących piękności. Młode damy nie mogły sobie 

odmówić przyjemności i od czasu do czasu rzucały ukradkowe 

spojrzenia na przystojnych ułanów, którzy wyglądali pięknie  w 

błękitnych mundurach z białymi kołnierzami, wyłogami na połach 

fraków i w wysokich czapkach* na głowie, mimo iż przyćmiewali 

ich idący obok oficerowie — krakusi, którzy w swych  białych 

kurtkach szamerowanych na czarno, czerwonych pan-talonach ze 

złotymi   galonami   i   w   czerwonych   aksamitnych   turbanach   z 

pawimi   piórami   prezentowali   się   jeszcze   lepiej   w   oczach  płci 

pięknej.

Tu i ówdzie przemykał ulicą uzbrojony Żyd z kosą na ramieniu, 

salutując   obok   każdej   warty   przy   ognisku.   Towarzyszyły  mu 

akompaniamenty   śmiechu   chrześcijańskich   towarzyszy   broni, 

którzy nie umieli sobie odmówić uwag pod adresem dzielnego 

kosyniera,   jego   koślawego   chodu,   przestraszonego   spojrzenia   i 

niezgrabnego noszenia nieporęcznej broni.

Członkowie innego korpusu byli jednak lepiej przyjmowani, gdy 

tylko pojawili się przy ognisku. Po uściśnięciu dłoni brano ich do 

kompanii.   Byli   to   myśliwi,   którzy   połączyli   się   w   ochotniczy 

korpus   strzelców  wyborowych  i  stawili   się  w  armii,   ubrani  na 

zielono i uzbrojeni w zwykłą broń myśliwską. Byli to wszystko 

młodzi,   zdrowi   i   silni   mężczyźni,   a   pozostali   żołnierze   przyj-

mowali ich z przyjaźnią i miłością.

Zamiast  dzikiego  krzyku motłochu   i jęków  męczonych  ludzi, 

słychać   teraz   było   na   ulicach   Warszawy   orkiestry   wojskowe. 

Muzyka   rozlegała   się  echem  w  czystym wieczornym powietrzu 

pomiędzy pałacami i domami, roznosząc wszędzie wiadomość  o 

tym, iż obrońcy zewnętrznego i wewnętrznego pokoju znajdują 

się w murach miasta.

Opowiadano,  że  Skrzynecki   przybył   tego   dnia   z   armią   do 

Warszawy, lecz usunął się i nie widywano go już. Podobnie rzecz 

się   miała   z   księciem   Czartoryskim.   Obaj   dotarli   szczęśliwie  do 

Austrii, gdy zdrada i zbliżanie się Rosjan uniemożliwiły im owocną 

służbę zdezorientowanym i niewdzięcznym rodakom.

Wybór Krukowieckiego został w ten sposób przypieczętowany, 

a wykorzystał on to w następujący sposób gdy został wybrany na 

prezydenta rządu z uprawnieniami dyktatora, zwołał wszystkich 

generałów   i   powiedział,  że   Polska   bliska   jest   zdobycia  pełnej 

wolności,   wie   on  bowiem  dobrze,   iż   w  armii   rosyjskiej  brakuje 

wszystkiego,   że  szaleje   w   niej   na   nowo   cholera   i   zaczyna  się 

szerzyć niepokój, żołnierze są zmęczeni i niezadowoleni ze

*  W oryg.   chapka.

background image

swego położenia i celu wojny. Krukowiecki wyciągnął z tego i z 

wielu jeszcze innych wydarzeń wniosek, iż Paskiewicz nie odważy 

się   szturmować   Warszawy,   zanim   siły   jego   nie   zostaną 

wzmocnione przez korpusy Rosena, Rudigera i Pahlena. Należy 

więc wysłać oddziały, by odciąć te korpusy od głównej armii,  a 

jednocześnie   zaopatrzyć   się   w   prowiant   i   utrzymać   połączenie 

między   Litwą   a   Warszawą.   Pozostałe   oddziały   mogłyby   z 

łatwością odeprzeć nieprzyjaciela, gdyby odważył się na szturm.

Przedstawił to wszystko w sposób tak przekonywujący i mówił, 

jak   sądzono,   tak   otwarcie   i   szczerze,   iż   przekonał   większość 

obecnych. Następnie wygłosił przemówienie, w którym wezwał 

do   walki   na   śmierć   i   życie   w   obronie   ojczyzny,   a   w   końcu 

wszyscy   zebrani   zaprzysięgli   na   krucyfiks   dotrzymać   danych 

sobie   wzajemnie   obietnic.   Gdy   ceremonia   dobiegła   końca, 

Krukowiecki uściskał obecnych i wydał rozkazy, według których 

generał Ramo-rino

55

 miał z dwudziestoma tysiącami ludzi zbierać 

prowiant na prawym brzegu Wisły oraz utrzymywać połączenie z 

Litwą. Generał Chrzanowski  

56

  i kilku innych generałów miało 

także   wyruszyć,  by   nie   dopuście   do   połączenia   rosyjskich 

korpusów stojących na prawym i lewym brzegu Wisły.

Potem   zaś   przedsięwziął   Krukowiecki   odpowiednie   kroki   w 

samej  Warszawie.   Podniósł   do   rangi   dowódcy   wojsk 

stacjonujących w Warszawie generała Prądzyńskiego, który zawsze 

cieszył   się   jego   względami,   lecz   którego   Skrzynecki   nie   darzył 

zaufaniem i usunął z urzędu.

Pozostałe   oddziały   biwakowały   jeszcze   kilka   dni   na   ulicach 

Warszawy przed wymarszem z miasta i miałem wówczas znowu 

przyjemność spotkać naszego dzielnego rodaka, ułana S... . Ułani 

biwakowali po drugiej stronie Rynku Aleksandra i w drodze tamże 

natknąłem   się   na   niego   na   Rynku   Zygmuntowskim.   Był  w 

towarzystwie kolegów, którzy uważali go za Lwa Północy,  a byle 

kogo ów wypróbowany korpus takim imieniem nie obdarzał.

Spędziłem kilka miłych godzin wraz z tym pełnym entuzjazmu 

wojownikiem i z moimi przyjaciółmi, do których udaliśmy się. Z 

zachwytem opowiadał, jak odważni są Polacy w bitwie. Wspomi-

nał   między   innymi,  że  gdy   odkomenderowano   ich   do   osłony 

artylerii, grali wśród gradu padających kul w karty i palili tytoń, a 

gdy rozległa się szczególnie mocna salwa, krzyczeli „Wiwat!" i 

śpiewali Jeszcze Polska nie zginęła.

S... był uosobieniem wesołości i czekał tylko na dzień, w którym 

Rosjanie zaczną szturm, nie wiedział bowiem jeszcze,  że  generał 

Ramorino,   do   którego   korpusu   należał,   otrzymał   już   rozkaz 

wymarszu. Narzekał tylko na kulejącego konia, lecz pocie-

background image

szał się od razu wierząc, iż zdobędzie wkrótce sobie lepszego  na 

jakimś   rosyjskim   kawalerzyście   lub   kozakach.   Od   chwili,   gdy 

przyjął służbę w wojsku polskim, stał na biwaku i  p r z e z   cały 

ten  czas  nie   zdejmował   z   siebie   ubrania.   Można   być   pełnym 

podziwu dla organizmu, który mimo tak wielu niesprzyjających 

okoliczności zachował zdrowie.

Jedna z jego opowieści nie sprawiła nam szczególnej przyjem-

ności, przede wszystkim dlatego, że nie wierzyliśmy tak głęboko 

jak on w zwycięstwo wolności. Powiedział mianowicie, że Rosja-

nie bez pardonu wieszają wszystkich studentów i kadetów, którzy 

wpadną w ich ręce. Słyszeliśmy o tym także od samych kadetów. 

Mówiono, iż tak się dzieje, gdyż właśnie te korpusy wszczęły  w 

Warszawie bunt. Niezbyt przyjemną nowiną była jednak wiado-

mość, iż wieszali też co dziesiątego cudzoziemca spośród tych, 

którzy będąc w służbie polskiej dostali się do niewoli. Według 

najświeższych   wiadomości   trzydziestu   osobom   tej   drugiej 

kategorii   wymierzono   karę   śmierci   w   rosyjskim   obozie,   nie 

określając ich jako cudzoziemców lecz kadetów, wszystkich tak 

bowiem   nazywano,   po   czym   jednakowo,   zgodnie   z   prawem, 

mordowano. Ułani, pewni, iż spotka ich podobny los, przed każdą 

bitwą składali, jak mówił S..., przysięgę z ręką na krucyfiksie, że 

każdy   zaatakuje   przynajmniej   trzech   nieprzyjaciół,   a   sam   się 

zastrzeli, o ile niewoli nie dałoby się uniknąć.

Chwile razem spędzone szybko minęły i szwedzki ułan pospie-

szył   z   powrotem   do   swych   towarzyszy.     Prosił,   żebyśmy 

wróciwszy szczęśliwie do domu, powiedzieli w razie jego śmierci 

rodakom: „S... zginął jak żołnierz, nie udało im się go powiesić".

Ostatni raz spotkaliśmy się wtedy na polskiej ziemi. Drogi nasze 

rozeszły się, bowiem korpus Ramorino wkroczył do Galicji, skąd 

S... poprzez Prusy dojechał do domu, a przedtem jeszcze dosłużył 

się stopnia porucznika i otrzymał polski krzyż walecznych

57

.

Rozmawiałem często z tymi dzielnymi żołnierzami w czasie ich 

postoju   na   biwaku   i   stwierdziłem   iż   mieli   nader   oryginalne 

wyobrażenie   o   męstwie   Rosjan.   Twierdzili,  że  Rosjanie   nie   są 

mężni,  że  przypominają   raczej   maszyny   pozbawione   zdolności 

czucia czegokolwiek, czy to odwagi, czy strachu. Stoją jak  mur 

pod gradem kul pozwalając, by do nich strzelano, nie ruszając się 

ani   na   cal   do   przodu   czy   do   tyłu.   Uważali,  że  Rosjanie   są   w 

najwyższym   stopniu   zdyscyplinowani,   lecz   wystarczy,  by   choć 

jeden   oddział   dopuścił   do   siebie   myśl   o   niebezpieczeństwie   i 

nieuniknionej śmierci czekającej w razie szturmu i ogarnięty nagle 

przerażeniem zaczął uciekać, a wówczas znajdujący się w pobliżu 

jego   towarzysze   zostają   przez   solidarność   popchnięci   do 

podobnego zachowania, które w konsekwencji powtarza wkrót-

background image

ce po mistrzowsku cała armia. Polacy skupiali więc  zawsze swe 

siły naprzeciwko jednej tylko, wybranej pozycji nieprzyjaciela,  a 

gdy udało im się ją rozbić, wkrótce cała wroga armia rzucała się 

do   ucieczki.   Wówczas   polscy   kosynierzy   ruszali   za   uciekającą 

masą, zadając jej straszliwą klęskę, a regularne wojsko odpoczy-

wało   i   opanowywało   pole   bitwy.   Zadaniem   kosynierów   było 

atakowanie nieprzyjaciela najpierw od tyłu i tak się często działo. 

Korpus ten oddał Polakom nieocenione usługi. Zakurzony, spowi-

ty   dymem   prochu   armatniego,   znajdował   zawsze   okazję,   by 

dowieść swej dzielności.

Wojskowi wyrażali zwykle swe oburzenie na Prusaków, którzy, 

jak   twierdzili,   pomogli   Rosjanom   przeprawić   się   przez   Wisłę  i 

przerzucili w tym celu most pontonowy. Założyli też w Toruniu 

wielki   magazyn   zaopatrujący   rosyjską   armię.   Wysyłali   towary 

Rosjanom, lecz konfiskowali wszystkie pieniądze, broń i proch, 

jeżeli podejrzewali, że były przeznaczone dla Polaków. Mówiono 

nawet,  iż zatrzymywali  wszystkie  listy  i  kurierów wysyłanych  z 

Polski lub do Polski, o ile nie były to listy i kurierzy  rosyjscy. 

Armia  pragnęła jedynie,  żeby Prusy  zostały  otwarcie  uznane   za 

wroga, by móc się z nimi zmierzyć, nie chciała zaś, by uchodziły 

za   kraj   neutralny,   wyrządzając   swą   pozorną   przyjaźnią   więcej 

szkody niż jawny nieprzyjaciel.

W Warszawie wychodziły w tym czasie różne pamflety, w któ-

rych starano się udowodnić obłudę Prus i wzywano to neutralne 

mocarstwo, by otwarcie przyznało się do swego braku neutralno-

ści i by przestało zwodzić Europę swą tchórzliwą polityką, przy-

noszącą w oczach współczesnych ujmę państwu, którego Europa 

tak się obawiała i które tak szanowała.

Pośród   tych   narzekań   lekkomyślni   Polacy   świętowali   znowu 

zwycięstwo, uważane za rzecz tak pewną, jak nadejście poranka 

po nocy, i wylawszy już żółć na sąsiadów, śpiewali radośnie swoje 

Jeszcze   Polska   nie   zginęła,  śmiali   się   przy   każdym   dowcipie, 

jakby zebrali się z okazji radosnego, narodowego święta. Ale też, 

czyż walka całego narodu o swą niezależność nie jest prawdzi-

wym narodowym świętem?

22 sierpnia, po pięciodniowym biwakowaniu w Warszawie od-

działy   wyruszyły   każdy   w   swoim   kierunku,   aby   wykonać   swe 

zadania 

58

.

W Warszawie zostało jedynie piętnaście tysięcy regularnego woj-

ska,   by   na   wypadek   szturmu   bronić   miasta

59

.  Miało   ono   do 

pomocy kilka tysięcy kosynierów i członków Gwardii Miejskiej.

background image

Nikt nie wątpił w szczęśliwe zakończenie sprawy. Krukowiecki, 

chwilowe bożyszcze narodu, zapewniał o tym — choć wiedziano, 

iż   Paskiewicz   ze   stu   siedemdziesięcioma   tysiącami   żołnierzy

60 

mógł  w każdej chwili przypuścić szturm. Najrozsądniejsi nawet 

ludzie ani przez chwilę nie wątpili w swoje bezpieczeństwo, gdy 

władzę sprawował Krukowiecki, znali bowiem dobrze jego geniusz 

i pomysłowość. Ale wypowiedzi ich zdradzały, że znali dobrze i 

jego serce, mówili bowiem, że „po zwycięstwie powinien zawisnąć, 

można bowiem mieć pewność, że tylko złe koniunktury uczyniły 

z   niego   przyjaciela   Polski,   a   po   zwycięstwie   użyje   swego 

geniuszu dla ucisku rodaków w równym stopniu, jak teraz używał 

go przeciwko wrogowi".

W   mieście   znajdowało   się   około   dwudziestu   tysięcy   jeńców 

rosyjskich   (liczba   bliska   liczbie   sił   zbrojnych   w   Warszawie). 

Używano   ich   do   usypywania   szańców   i   redut,   zajęcie   to   nie 

wydawało im się zapewne zbyt interesujące. W mieście było jednak 

znowu   spokojnie,   ulica   Franciszkańska   ze   swymi   żydowskimi 

sklepikami pełna była znowu ruchu i życia, a oddziały wyruszały i 

powracały   ze   służby,   w   czasie   której   pełniły   warty  i   strzegły 

więźniów.

Warszawa przedstawiała znów obraz spokoju. Rozrywki i przy-

jemności   wtargnęły   do   codziennego   życia.   Cisza   owa 

przypominała ciszę przed burzą, a zważywszy, że pod miastem 

stało sto siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy, którzy czekali tylko na 

to, by zacząć mordować i palić, mieszkańcy zaś miasta zdawali się 

o   tym  wogólę   nie   myśleć,   przypominało   to   zabawę   dziecka 

igrającego   z   mieczem   zawieszonym   na   słabym   włosie   tuż   nad 

jego głową.

Pomiędzy   oficerami   i   żołnierzami   panowały   niezwykle 

swobodne  stosunki.   Bezwzględne   posłuszeństwo   nieodzowne   w 

armii obowiązywało tylko na służbie, przymus i różnice w randze 

po   służbie   znikały.   Często   widywało   się,   jak   oficer   zapraszał 

żołnierza do wspólnego posiłku z tego samego talerza, gdy ten 

przychodził z raportem lub rozkazem w czasie jedzenia. Była to 

dość częsta w Polsce oznaka przyjaźni.

Obydwaj nadstawiali swe życie i szczęście dla tej samej sprawy, 

i tak jak żołnierz nie walczył dla swego żołdu, tak i oficer nie 

walczył dla awansu. Obydwaj mieli przed sobą ten sam cel — 

pragnęli ze starych okruchów stworzyć własnym wysiłkiem nową 

Polskę.

Odlewano w tym czasie armaty i wypróbowywano je. Metal był 

pochodzenia   rodzimego,   wykopywano   go   w   kopalniach   lub 

zabierano z wież kościelnych, na których wisiały dzwony. I tak 

niosły one śmierć i zniszczenie wśród wroga, zamiast wzywać go 

do modlitwy.

background image

Magazyny   w  mieście   były   doskonale   zaopatrzone,   lecz   by 

jeszcze  pewniej   uniknąć   głodu   zakazano   sprzedaży   żywności, 

otrzymywanej  in   natura.  Nie   zanosiło   się   na   głód,   groźba   ta 

wydawała  się   dość   odległa,   bowiem   chociaż   prawobrzeżna 

Warszawa była całkowicie splądrowana przez wroga, lewy brzeg 

dostarczał   stolicy   wystarczających   zapasów   żywności. 

Musieliśmy   być   posłuszni  rozporządzeniom   dotyczącym 

gromadzenia żywności i zaczęliśmy  suszyć nasze racje mięsa  i 

krajać bochny chleba. Przy suszeniu chleba odkryliśmy dopiero 

wszystkie te trociny, słomę i groch, z którego zostały zrobione, 

gdy bowiem sypkie składniki wyschły, te, które były zbite razem, 

zaczęły   się   wyraźnie   zarysowywać   na   brunatnym   sucharku   jak 

płaskorzeźba.   Johan   Hjelm   (nasz   fiński   ordynans),   który 

opowiadał,  iż  prowadził  gospodarstwo  na  plebanii w  Finlandii, 

potrafił   także   z   powodzeniem   prowadzić   nasze  małe 

gospodarstwo. Wietrzył, gromadził i suszył żywność z troską, jak 

się   okazało,   niepotrzebną,   bowiem   gdy   przygotowania   zostały 

zakończone,   pojawili   się  Rosjanie   obdarzeni   wilczym   apetytem, 

przynosząc niemały zaszczyt gospodarstwu.

Przebywaliśmy  w tym czasie często w towarzystwie młodego 

wojskowego z Poznania nazwiskiem Chłapowski

61

, który był krew-

nym hrabiny von Engestrom, małżonki Jego Ekscelencji kanclerza 

von Engestrom

62

, i z tego powodu uważał się po trosze za krewnego 

każdego Szweda. Opowiadał, iż szyderstwo płci pięknej zmusiło 

wielu Poznaniaków do wstąpienia do Wojska Polskiego, bowiem 

młodzieniec,   który   nie   chciał   walczyć   o   wolność,   dostawał 

najczęściej w prezencie od swej panny parę nóg zajęczych. Jechał 

więc,  by  pokazać,  że  nie zasłużył  na taki  prezent.  Neutralność 

pruskiego rządu szybko się poróżniła z płcią piękną która choć 

zajęta tamborkiem i zajęciami  domowymi,  opowiedziała się po 

stronie   wolności   i   nie   robiła   sobie   nic   z   rządowego   dekretu 

zapowiadającego, że „kto by to nie był, Prusak czy cudzoziemiec 

z urodzenia, gdyby się ośmielił zbliżyć do polskiej granicy poza 

wyznaczonymi   miejscami   kwarantanny,   będzie,   o   ile   zostanie 

złapany,   osadzony   w   więzieniu   lub   ukarany   jeszcze   surowiej, 

zależnie   od   okoliczności".   Rozporządzenie   to,   które   sami 

czytaliśmy  w   Warszawie,   zamieszczone   także   było   w   pruskiej 

„Gazecie Rządowej" z dodatkiem mówiącym, iż straż graniczna 

miała prawo strzelać do każdego, kto by zbliżył się na odległość 

strzału.

Tak więc ani Poznaniacy, ani my nie mogliśmy spodziewać się 

przyjaznego   przyjęcia   w   Prusach,   gdybyśmy   zostali   zmuszeni   do 

wkroczenia tam.

background image

Decydujący   dzień   był   coraz   bliżej   i   rosła   też   wśród   narodu 

wiara  w   zwycięstwo,   rozpuszczane   były   bowiem   wiadomości, 

które  podtrzymywały   nadzieje   nieszczęśliwych   Polaków   i 

dodawały   ich   snom   o   zwycięstwie   spokoju,   jaki   wynika   z 

pewności.   Opowiadano   między   innymi,   że   Chłopicki   z 

dwunastoma tysiącami ludzi wyruszył spod Krakowa, by uderzyć 

na Rosjan z tyłu, że Francuzi przekroczyli już Ren i forsownym 

marszem   idą   na   pomoc,   i   że   Paskiewicz   pertraktuje   z 

Krukowieckim   o   zawieszeniu   broni.   Wiadomości   te   były 

najwyraźniej rozsiewane naumyślnie, by uśpić zaślepiony naród i 

przeszkodzić   mu   w   samodzielnych   obserwacjach,   w   badaniach, 

które wypadłyby niekorzystnie dla tych, którzy jeszcze przez kilka 

dni odgrywać mieli role patriotów, aby tym pewniej móc uniknąć 

tego nienawistnego słowa zarówno teraz jak i w przyszłości.

6   września   o   piątej   rano   przerażająco   bliska   kanonada 

wstrząsnęła domami w śniącym o zwycięstwie mieście. W jednej 

chwili zostały pozamykane wszystkie sklepy i ustał ruch na ulicach. 

Rosjanie napadli na reduty zewnętrzne usypane od strony Woli, a 

Polacy odpowiedzieli ogniem artyleryjskim z taką siłą, iż zatrzęsła 

się ziemia i zapanował nieustający huk. Gwardia Miejska, która 

podjęła się obrony wewnętrznej linii redut, wymaszerowała przy 

dźwiękach   muzyki,   a   kobiety   i   mężczyźni   zajęli   miejsca   na 

wałach obronnych, by drogo sprzedać swe życie.

Po zawziętej walce w której huk armat zagłuszył odgłos broni 

ręcznej Rosjanie przekroczyli bronioną przez niewielkie siły zew-

nętrzną linię redut. Zostały one jednak przy odwrocie wysadzone 

w powietrze, grzebiąc w ruinach tysiące nieprzyjaciół. Mimo  to 

Rosjanie   posunęli   się   naprzód.   Zbliżał  się   moment   starcia  i 

rozległa się znowu ze wzmożoną siłą straszliwa kanonada.

My, którym zaledwie udało się dotrzeć do forpocztów, otrzy-

maliśmy   od   naszego   naczelnego   rozkaz   powrotu   do   szpitala   i 

przyjmowania rannych na oddziały. Bitwa toczyła się bowiem na 

obszarze, na którym leżał szpital, a pole walki nie było od niego 

zbyt odległe. Ze szpitala wysłano trochę łóżek, na których po-

wrócili ranni i umierający żołnierze, posiekani i postrzelani w naj-

okropniejszy sposób.

Znad pola bitwy nadpływał nad miasto pędzący wiatrem biało-

szary obłok dymu. Od polskiej strony słychać było huk armat, a 

zwarte   ławy   rosyjskich   kolumn   jedna   za   drugą   rzucały   się   do 

ataku. Polskie kartacze znosiły je jednak zupełnie, tak że leje po 

pociskach były do tego stopnia wypełnione trupami i rannymi, iż 

następne   masy   żołnierstwa   mogły   po   plecach   poległych   prze-

skakiwać palisady i stawiać drabiny na wałach obronnych. Żoł-

nierzy spotkał tam grad kul i potworny deszcz kamieni rzuca-

background image

nych przez polskie kobiety, które walczyły na równi   z mężczy-

znami.

Ta mordercza walka trwała do zmroku, gdy nie można już było 

odróżnić   przyjaciela   od   wroga   i   tylko   odgłos   strzałów  z   broni 

ręcznej, który od czasu do czasu rozlegał się w nocy lub wybuch 

wózka z prochem były znakiem, że nienawiść żyje  i czuwa. W 

ruinach   redut   przebłyskiwały   gdzieniegdzie   płomienie   nie 

ugaszonych pożarów. Polacy nadal zajmowali wewnętrzne reduty, 

nadal byli dobrej myśli, nadal mieli dość amunicji i nie obawiali 

się przegranej.

Pole   bitwy   było   przesiąknięte   krwią.   Rosjanie   stracili   wtedy 

niesłychanie wielu ludzi i spodziewano się, że gdy następnego dnia 

rozpocznie się walka na śmierć i życie, stracą ich jeszcze więcej.

Wstał następny ranek, lecz żadna salwa nie dała znać, iż  bitwa 

rozpoczęła   się   na  nowo.   Skończyliśmy   już  obchód   i   zrobił   się 

pełny dzień, lecz ciągle nie słychać było żadnego strzału. Pano-

wała cisza, słyszeliśmy tylko jęki chorych lub rzężenie umierają-

cych, którzy nareszcie w spokoju mogli wydać ostatnie tchnienie i 

osiągnąć krainę wolności, za którą na darmo walczyli na tej ziemi. 

Nikt nie znał jeszcze przyczyny zawieszenia broni, które było dla 

wszystkich większym zaskoczeniem niż bitwa. Dopiero później, 

w ciągu dnia, rozeszła się wiadomość, że Paskiewicz pertraktował 

z Krukowieckim, bowiem nie czuł się na siłach, by pokusić się o 

podobne   zwycięstwo   jak   poprzedniego   dnia   i   że   prosił,   by 

pozwolono mu jak przyjacielowi odmaszerować mostem praskim 

do Rosji, bowiem zbliżała się zima, a on nie widział możliwości 

dalszego   prowadzenia   wojny   na   polskich   moczarach. 

Lekkomyślny   naród,   który   chętnie  wierzył   w  to,   w  co   pragnął 

wierzyć, uwierzył także i w te pogłoski, i znowu widać było tłumy 

na   ulicach,   parki   i   restauracje   przepełnione   ludźmi,   którzy 

pragnęli spędzie mile dzień w nadziei, iż ziszczą się owe uknute w 

przebiegły   sposób   pogłoski.   A   w   tym   samym   czasie   Rosjanie 

pomimo rozejmu przesuwali swoje pozycje w pobliżu miasta, by 

uderzyć na nie z tym lepszym skutkiem. Paskiewicz zaś pertrakto-

wał z  Krukowieckim o  poddaniu  Warszawy,  na  co ten  się  nie 

mógł zgodzić, naród bowiem by go wówczas nie posłuchał i nawet 

bez dowódcy broniłby wałów. O pierwszej czas kapitulacji minął i 

przeraźliwy   ogień,   skierowany   na   wały   obronne   Warszawy,   w 

mgnieniu   oka   wytrącił   zawiedzionych   ludzi   z   radosnego   szału. 

Race kongrewskie

63

 przecinały obłoki, spadając jak ognisty deszcz 

na nieszczęsne miasto.

Wkrótce Wola stała w płomieniach wzbijających się do nieba,

background image

spowita czarną mgłą dymu, w której unosiły się szare obłoczki 

dymu   prochowego   poprzecinane   rozdzierającymi   niebo   ciemno-

czerwonymi   smugami   ognia   rakietowego.   Posiadłości   wiejskie, 

młyny i chałupy leżące z tej strony poza Warszawą, świeciły  jak 

małe, jarzące ogniki nad kłębiącymi się i krzyżującymi płomie-

niami ognia, które napływały z Woli, gdy tylko wiatr rozpędzał 

zwały chmur. I wkrótce Warszawa stała otulona płaszczem ognia, 

pełznącego wzdłuż jej granic. Kule zaczęły dosięgać teraz wew-

nętrznych wałów, a Gwardia Miejska, składająca się w większości 

z   cudzoziemców,   którzy   trudnią   się   w   Warszawie   rzemiosłem, 

uciekła do miasta i złożyła broń.

Było im wszystko jedno, komu szyć będą buty despocie, wolne-

mu człowiekowi czy niewolnikowi, i każdy z nich równie chętnie 

brał zapłatę w pieniądzach, na których wyryty był czarny orzeł, 

jak i tych, na których biały rozpościerał swe obcięte skrzydła.

Żołnierze   zajęli   teraz   opuszczone   pozycje   i   walczyć   zaczęli   z 

trudną do opisania zaciekłością. Coraz głośniej słyszeć się  dawał 

huk ognia artyleryjskiego, a szczęk broni ręcznej rozlegający się 

pośród wystrzałów porównać można było najlepiej do bębnienia 

deszczu o szyby okienne w czasie burzy.

Wspięliśmy się na wysoki dach szpitala, aby popatrzeć na bitwę. 

Polacy rzucili się na zwarte szeregi wroga z taką zaciekłością, iż 

często z powodu tłoku nie mogli użyć broni. Dochodziło wtedy do 

walki   wręcz   i   wkrótce   dzielni   obrońcy   zaczęli  mordować 

nieprzyjaciół i zasypywać ich kulami. Miejsce poległych  zaczęły 

jednak   wypełniać   na   nowo   nieprzeliczone   szeregi   świeżych 

oddziałów   wpędzając   wyczerpanych   obrońców   z   powrotem   do 

miasta,   skąd   po   paru   sekundach   odpoczynku   rzucali   się   oni  na 

nowo do walki. Strumienie krwi płynęły ścieżkami ogrodowymi i 

rowami,   wszędzie   czołgali   się   ranni.   Kobiety   stały   na   wałach, 

odbierały   bron   poległym,   rzucały   się   na   wroga   i   padały   obok 

swych rodaków. Ich słabe siły, wplecione w siłę potężną, jaką 

było umiłowanie wolności, zadały śmierć wielu wrogom.

Wkrótce nasz punkt obserwacyjny przestał być bezpieczny, za-

padł zmrok, dym zasłaniał widok i tylko dobiegający od czasu do 

czasu huk armat, dudnienie bębnów i dźwięki trąb przypominały, 

iż   bitwa   trwa   nadal.   Powoli   stawała   się   mniej   zażarta.   Tam   i 

ówdzie przez mgłę przenikał blask ognia artyleryjskiego, a Wola 

jarzyła   się,   spowita   czarnym   płaszczem   dymu.   Rosjanie 

znajdowali się teraz na wewnętrznym wale, tym, który zdobyli. 

Zapadła noc — na najbliższe godziny i na przyszłość.

Polacy schronili się w mieście. Odwaga ich jeszcze nie opuściła, 

nadal żywili nadzieję. Zamknęli się wśród barykad i przysię-

background image

gali, że tylko po ich trupach nieprzyjaciel będzie mógł wejść na 

ulice miasta i że ci z Rosjan, którzy przeżyją, panować będą tylko 

nad płonącymi ruinami.

Rosjanie zaś ustawiali w tym samym czasie na wałach miasta 

około czterystu armat, niektóre z racami kongrewskimi, aby, o ile 

by się miasto nie poddało następnego dnia, obrzucić je nimi ze 

wszystkich   stron   i   podpalić.   Zdawali   sobie   bowiem   dobrze 

sprawę, że nie będą w stanie bez niesłychanych strat dostać się na 

ulice,   gdzie   każdy   dom   był   twierdzą   a   każde   okno   otworem 

strzelniczym niosącym śmierć i strach, mając do tego za przeci-

wnika zawziętych ludzi, którzy postanowili zginąć lub jako zwy-

cięzcy zachować miasto dla siebie.

W tym czasie mieszczanie zgodzili się za namową Krukowiec-

kiego na kapitulację w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Wojsko 

miało wówczas opuścić miasto i kto chciał, mógł uciec, potem zaś 

Rosjanie mieli prawo zająć Warszawę. Armia, jeszcze nie wiedząca 

o tej umowie, miała słabą nadzieję, iż wesprze ją Ramorino, który, 

jak mówiono, ruszył z dwudziestoma tysiącami żołnierzy i podążał 

forsownym   marszem   na   odsiecz   Warszawie.   Gdy   armia 

dowiedziała się o kapitulacji a także o tym, iż Ramorino ze swym 

korpusem jest dopiero o dziesięć mil  od miasta, zdecydowała się 

opuścić jeszcze w nocy Warszawę. Nie uznała jednak kapitulacji, 

lecz przeszła przez Pragę, by zająć pozycje w twierdzy Modlin.

My zaś nie wiedzieliśmy nic o kapitulacji, w przeciwnym razie z 

pewnością wyszlibyśmy razem z wojskiem, a nie zostawali  służyć 

nadal   nieszczęśliwym,   którym   odebrano   wolność   i   którzy   na 

dodatek   wszystkich   swoich   nieszczęść   czuli   się   ułomnymi,   nie 

widząc przed sobą żadnego celu.

Widzieliśmy, jak nieprzyjaciel dotarł do wewnętrznych wałów, 

a  że nastroje uległy zmianie, zrozumieliśmy, że oblężonej armii 

nie została już właściwie żadna nadzieja ratunku poza nadzieją na 

śmierć.   Nie   wiedzieliśmy   jednak   jeszcze,   że   miasto   się   już 

poddało   i   przypuszczaliśmy,   że   następnego   ranka   bitwa 

rozgorzeje  na nowo z większą jeszcze zaciekłością i zawziętością 

jakich dostarcza walce przekonanie o nieuchronnej klęsce.

Gdy około drugiej w nocy udawaliśmy się na spoczynek, byliśmy 

przekonani,  że  jest to ostatnia noc polskiej wojny  o wolność, że 

nadeszła krytyczna chwila, w której miało rozstrzygnąć się, czy 

zwycięży   życie   czy   śmierć,   i   czekaliśmy,   aż   zostaniemy 

pogrzebani   wraz   z   Polakami   w   ruinach   Warszawy   lub   wraz   z 

bohaterami,   którzy   walczyli  o   wolność,   odśpiewamy  Te   Deum 

dziękując za ratunek i zwycięstwo.

Na Woli iskrzyły się czasem  słupy dymu  i  ognie  w parkach,

background image

ogrodach   i   wypalonych   domach.   W   ciemnościach   czasami   coś 

zabłysło,   ogień   przygasał,   a   dym   spowijał   wszystko.   Czasami 

poryw wiatru podrywał w górę popiół i rozganiał chmury kurzu, z 

którymi uciekały tysiące iskier to wznosząc się, to opadając  nad 

ruinami. W tej samej chwili poza miastem spało snem wiecznym, 

razem, jak bracia, czterdzieści tysięcy Rosjan i Polaków, a palące 

się przedmieścia i płonące ruiny stały jak jarzące  się kandelabry 

wokół cichego łoża śmierci, na którym śmierć złączyła poległych 

więzami przebaczenia.

O piątej rano 8 września otrzymaliśmy wiadomość, że Warszawa 

skapitulowała.   Wiadomość   ta   była   tak   niespodziewana,   że   nie 

chciałem   w   nią   uwierzyć,   zanim   nie   zostanie   potwierdzona. 

Wyszedłem więc do miasta. Wszędzie było cicho i pusto — nie 

słyszałem   nigdzie,   by   mieszkańcy   miasta   i   żołnierze   śpiewali 

gdzieś  jak   zwykle  Jeszcze   Polska   nie   zginęła.  Panowała 

śmiertelna cisza, wszystkie sklepy były pozamykane, a kilka osób, 

które   spotkałem  błąkających   się   po   szerokich   ulicach,   płacząc 

opowiadało, iż Warszawa oddała się w ręce wroga.

A zatem była to prawda, że nadszedł koniec polskiej wojny i że 

czterdzieści   tysięcy   trupów,   które   spoczywało   na   pobojowisku, 

zostało   złożonych   w  ofierze   jak  hekatomba   zimnemu   losowi,  z 

niezmienną   srogością   pragnącemu   zostawić   po   sobie   ślad   na 

każdej stronie historii.

Tak więc Polska odegrała przed Europą ostatni akt krwawego 

widowiska.   Za swój trud i ofiary otrzymała jedną tylko zapłatę: 

nieprzyznanie jej  prawa do  istnienia,   a   Europa  przyglądała 

się walce nie zrobiwszy nic, poza cichym ubolewaniem nad jej 

losem.

Podobnie jak dawniej, Polska czekała teraz na ratunek z zew-

nątrz. Niegdyś wierzyła w sprawiedliwość Europy — ta zawiodła, 

bowiem wszystkie narody były zbyt słabe zarówno materialnie, 

jak   moralnie.   Państwo,   podobnie   jak   jednostka,   będąc   słabe 

materialnie staje się tylko zalęknionym widzem. Naród moralnie 

wyczerpany, osłabiony, jeśli tak można powiedzieć, przez swoje 

stare uprzedzenia, nie mógł pojąć w pełni żadnej wielkiej idei. 

Niegdyś pokładał on także nadzieję w Napoleonie, w jego geniu-

szu i dobrej gwieździe,  lecz Napoleon padł, gdyż kierował się 

gwiazdami i nie zauważył pułapki zastawionej nań przez przy-

ziemne istoty na drodze, na której geniusz jego rzucił wyzwanie 

współczesności. Wraz z nim upadła też nadzieja Polski na odro-

dzenie. Zaczęła ona w końcu pokładać nadzieję tylko w sobie, jak 

niegdyś Wikingowie, lecz padła w walce, a krwawy orzeł wyryty 

został na barkach zdradzonego bohaterskiego narodu.

background image

Armia rosyjska miała wkroczyć do miasta o drugiej po południu, 

pośpieszyłem   więc   z   powrotem   do   moich   przyjaciół,   by   za-

stanowić się z nimi, czy powinniśmy pozostać w Warszawie, czy 

uciekać. Zdecydowaliśmy się na to drugie, choć Stenkuli, słabemu 

jeszcze po chorobie, ciężko by było wyruszać z nami. Liczyliśmy, 

iż   może   uda   nam   się   dogonić   wojsko   i   szczęśliwie   wyjść  z 

Warszawy, zanim Rosjanie wkroczą. Spakowaliśmy więc w ogrom-

nym pośpiechu nasz niewielki dobytek i ruszyliśmy w drogę.

Mieliśmy  właśnie rozpocząć naszą niebezpieczną podróż, gdy 

Stenkula przypomniał sobie, że pożyczył książkę jednemu z leka-

rzy   w   lazarecie   i   mimo   naszych   protestów   pośpieszył   po   nią. 

Wrócił po dziesięciu minutach i rozpoczęliśmy ucieczkę.

Na ulicy, niedaleko koszar, spotkaliśmy jeźdźca we włochatej 

czapie, z zarośniętą twarzą, w nieokreślonym, brudnym stroju, z 

krótkimi   strzemionami,   kolanami   podciągniętymi   pod   brodę,  z 

niewiarygodnie długą lancą bez proporczyka. Wygląd wskazywał 

więc na kozaka, pojechał on jednak spokojnie dalej, pomyśleliśmy 

więc, że Rosjanie nie wkroczyli jeszcze do miasta. Gdy doszliśmy 

do Rynku Zygmuntowskiego, zobaczyliśmy jednak coś, co kazało 

nam   obawiać   się   najgorszego.   Stał   tam   cały   pułk   rosyjskich 

kirasjerów, z gałązkami na hełmach symbolizującymi zwycięstwo. 

Wahaliśmy się chwilę, czy ryzykować i iść dalej, lecz  w końcu 

ruszyliśmy   w   drogę   i   przeszliśmy   spiesznie   przez   Rynek   z 

tobołkami na plecach. Rosjanie rozumieli dobrze nasze zamiary, 

lecz tylko śmiali się i pokazywali na nas palcami, jakby chcieli 

powiedzieć: „Możecie sobie uciekać, daleko nie zajdziecie".

Przeszliśmy w ten sposób szczęśliwie wzdłuż rosyjskich pułków 

aż do szerokiej ulicy Bednarskiej, prowadzącej od Krakowskiego 

Przedmieścia   w   dół   do   mostu   praskiego,   który   łatwo 

odnaleźliśmy. Lecz zaledwie postawiliśmy pierwsze kroki, uwagę 

naszą   zwrócił   głośny   szczęk   broni   za   nami.   Była   to   armia 

rosyjska,   która   maszerowała   w   pełnym   szyku   bojowym,   by 

mostem   praskim   ścigać  nieprzyjaciela.   Ucieczka   stała   się 

niemożliwa.   Stanęliśmy   więc,  przyciskając   się   jak   najbliżej 

poręczy, by nie trafiły nas lance kozackie. I tak musieliśmy stać i 

wstydzić się, że nie udała się nam ucieczka, a obok maszerowało 

pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy żołnierzy.

Żołnierze rosyjscy, którzy doskonale wiedzieli, kim naprawdę 

jesteśmy, celowali do nas lub nas wyśmiewali. Nie padł jednak 

żaden strzał, a to dlatego, że — zgodnie z postanowieniami kapi-

tulacji — nie wolno było strzelać w obrębie miasta przez czter-

dzieści osiem godzin. Było to więc szczęście w nieszczęściu,  że 

nie   przeszliśmy   jeszcze   mostu,   gdyż   wtedy   padlibyśmy   z 

pewnością  ofiarami   włóczących   się   kozaków,   którzy   poza 

granicami War-

background image

szawy   mordowali   i   obrabowywali   wszystkich   nadchodzących   z 

miasta bez rosyjskiej osłony.

Opatrzność kieruje wydarzeniami w sposób dla nas niepojęty. 

Ocalenie   nasze   zawdzięczaliśmy   tylko   drobnej   okoliczności, 

temu, że Stenkula pożyczył komuś książkę. Gdyby bowiem nie 

opóźnił naszej ucieczki o kilka minut, przeszlibyśmy most praski i 

nasza zguba byłaby pewna. Jeżeli wziąć pod uwagę wydarzenia, 

które w przyszłości złożyły się na los nasz  i naszych bliskich, 

trzeba   wywieść   je   wszystkie,   z   ich   skutkami,   z   tego   błahego 

zdarzenia, że ktoś komuś pożyczył książkę.

Trudno sobie wyobrazić coś bardziej przykrego niż nasz powrót 

do   koszar.   Widzieliśmy   wszędzie   żołnierzy   pijanych 

zwycięstwem,  sądzących, iż mają w zdobytym mieście prawo do 

wszystkiego, znieważających każdą kobietę, która z czerwonymi od 

płaczu oczyma i złamanym sercem na próżno szukała męża, brata 

lub narzeczonego. Tu grupa żołnierzy śmiejąca się i ciesząca  ze 

zwycięstwa a tam, na rogu, kobieta pogrążona w niemej rozpaczy, 

pragnąca   tylko   śmiertelnego   pchnięcia   lancą   przez   któregoś   z 

przechodzących   kozaków   —   byłby   to   dla   niej   akt   łaski. 

Oczekiwaliśmy   więc,  że  albo   dokonamy   nędznie   żywota   na 

pustkowiach Syberii lub że w haniebny sposób wyzioniemy ducha, 

nikomu nie znani i przez nikogo nie opłakiwani.

Gdy   powróciliśmy   do   Koszar   Gwardyjskich,   spotkaliśmy   na 

dziedzińcu kilku polskich kadetów i lekarzy, którzy postanowili 

uciekać. Uzbroili się więc, by w razie potrzeby móc się bronić. 

Spytali, dlaczego wróciliśmy, a gdy opowiedzieliśmy, że Rosjanie 

przekroczyli   Wisłę,   postanowili   wypożyczyć   czółno   i   popłynąć 

Wisłą w dół tak daleko, by wydostać się z rosyjskiego pierścienia 

i   dalej   kontynuować   ucieczkę   brzegiem.   Chcieli   nas   namówić, 

byśmy   wzięli   udział   w   ich   planach,   byłbym   nawet   skłonny   to 

zrobić, gdyby nie Bergh, który przekonał nas, że pierścień rosyjski 

ciągnie się z pewnością aż do pruskiej granicy i że gdyby nawet 

udało nam się tam dostać, z pewnością zostalibyśmy schwytani 

przez straż graniczną. Stenkula poza tym mówił, iż czuje się tak 

słaby, że w żaden sposób nie będzie mógł nam towarzyszyć. Tak 

więc, po ciężkiej walce stoczonej pomiędzy naszym przekonaniem, 

koniecznością pozostania i pragnieniem odejścia, postanowiliśmy 

zostać w Warszawie i czekać na spełnienie naszego losu. Dwóch 

kadetów   poszło   za   naszym  przykładem,   lecz   pozostali   pragnęli 

urzeczywistnić   swe   zamiary   mówiąc,   że   i   tak   skazani   są   na 

śmierć,   i   że   lepiej   jest   polec   od   kuli   wroga   niż   zostać 

powieszonym.

Młodzieńcy  ci  podjęli  więc  próbę,  lecz  nie   powiodło   im 

się i  przy  pierwszym   lądowaniu   wpadli   w  ręce   kozaków. 

Niektó-

background image

rzy polegli, a inni jako więźniowie odstawieni zostali do armii. 

Gdyby Stenkula i Bergh nie odwiedli mnie wówczas od wyru-

szenia w drogę, z dużą pewnością podzieliłbym los tych młodych 

nieszczęśników, którzy rozpaczając nad tragedią ojczyzny, życzy-

li sobie tylko bohaterskiej śmierci na zniewolonej ziemi.

Usłyszeliśmy,  że  w   okresie   uzgodnionego   zawieszenia   broni, 

mającego   trwać   czterdzieści   osiem   godzin,   każdy   ma   prawo 

opuścić   miasto.   Bergh   i   ja   pospieszyliśmy   wiec   na   policję,   by 

wyrobić   sobie   paszporty.   Urzędnicy   tamtejsi,   którzy   byli 

Polakami,  ponieważ   nie   zdążono   jeszcze   obsadzić   miejsc 

Rosjanami,  odpowiedzieli nam, iż nie możemy  dostać paszportu 

bez   specjalnego  pozwolenia   generała-gubernatora   Warszawy, 

Witta

64

.   Podczas   nieobecności   Paskiewicza   będącego   z   armią 

jemu   powierzono   nadzór  nad   miastem.   Powiedzieli   także,  że 

obiecane zawieszenie broni  weszło w życie, lecz że z pewnością 

także wiadomo, iż kozacy, którzy włóczą się po kraju, plądrują 

bezkarnie i mordują każdego, kto nie znajduje się pod specjalną 

rosyjską opieką. Stwierdziliśmy więc, iż nie ma sensu próbować 

w czasie zawieszenia dalszej ucieczki, lecz  że  trzeba pozostawić 

wszystko   losowi.   Próbowaliśmy   stać   się   fatalistami,   by   nabrać 

otuchy,   a   w   każdym   razie,   w   przekonaniu,   iż   ratunek   jest 

całkowicie   niemożliwy   i   czekając,   co   nam   przyniesie   los, 

postanowiliśmy   uzyskać   bliższe   informacje   o   ostatnich 

wydarzeniach i ich przyczynach.

Opowiadano   nam   o   zdradzie,   która   w   końcu   unicestwiła 

nadzieje Polaków na wolność, a ja w kilku zdaniach pragnę spisać 

opowieści, jakie słyszałem od płaczących ludzi.

Pomiędzy Skrzyneckim, który przy każdej okazji okazywał się 

być   najwierniejszym   przyjacielem   ojczyzny,   a   Krukowieckim 

panowała   od   dłuższego   czasu   niezgoda.   Nie   były   w   stanie   jej 

przytłumić   nieszczęścia   wspólnej   ojczyzny.   Trudno   też   sobie 

wyobrazić bardziej różne charaktery niż usposobienia tych dwóch 

ludzi.  Skrzynecki miał szlachetne serce i otwarty umysł, i nigdy 

przed  nikim  nie skrywał nic ze swego życia. Jego strategiczne 

talenta   prześcigały   znacznie   zdolności   Krukowieckiego,   lecz 

pewien   brak   zdecydowania,   pewien   lęk,   by   jedną   pomyłką   nie 

zaszkodzić sprawie, dla której poświecił wszystko, sprawiał, iż w 

chwilach niebezpieczeństwa wahał się i nie był na tyle odważny, 

by jednym szybkim ruchem zwyciężyć lub przegrać.

Stał się więc w ten sposób Fabiuszem Kunktatorem, pragnącym 

wyczerpać wroga przez marsze i ciągłe zmiany pozycji, by potem 

z większym jeszcze powodzeniem zaatakować go wówczas, gdy 

trudy i choroby, niezadowolenie i niedostatek sprawiać zaczęły,

background image

iż wojska nieprzyjaciela ustępowały, przynajmniej pod względem 

siły, jego własnym oddziałom. Krukowiecki natomiast miał dobrą 

głowę. Jego przebiegłość przewyższała geniusz, jego obłuda była 

większa niż zdolności dowodzenia. Nosił się butnie, był mocnej 

budowy ciała, a jego wnętrze harmonizowało z wyglądem. Duszę 

miał   na  tyle  odważną   i   silną,  że  znosił   przekleństwa   narodu  i 

pogardę historii. Punktem odniesienia w swych działaniach uczy-

nił Krukowiecki samego siebie, dla Skrzyneckiego zaś punktem 

tym była ojczyzna, i to najbardziej ich od siebie odróżniało. Dla 

Skrzyneckiego nie istniało nic poza dobrem Polski, Krukowiecki 

nie miał ojczyzny, była ona tam, gdzie się znajdował.

Oczywiste więc, iż nie pasowali do siebie. Skrzynecki obawiał 

się   Krukowieckiego,   gdyż   nie   ufał   mu   i   gubił   się   w   jego   za-

gmatwanym   patriotyzmie,   Krukowiecki   zaś   nienawidził 

Skrzyneckiego, gdyż był on tym, za kogo się podawał, a także 

dlatego,  iż   był   człowiekiem   szlachetnym   i   na   tyle   bystrym,  że 

potrafił  przeniknąć   badawczym   wzrokiem   zakątki   jego 

zamkniętego   serca.  Człowiek   z   sercem   i   umiejętnościami 

Skrzyneckiego, przebiegły  i zuchwały jak Krukowiecki, mógłby 

uratować   Polskę   lecz   ponieważ   każdy   odznaczał   się   innymi 

cechami, a działania ich nie zmierzały do tego samego celu, Polska 

upadła.

Nieszczęście Polski datuje się od bitwy pod Ostrołęką. Skrzy-

necki wpadł bowiem na ślad zdrady i w wyniku dochodzeń,  jakie 

przeprowadził, Krukowiecki musiał zrezygnować ze stanowiska 

gubernatora Warszawy.

Nie ma nic groźniejszego od ujawnienia nikczemności. Sprawie-

dliwe   poczynania   wywołują   zawsze   niczym   nie   tłumioną 

nienawiść.  Człowiek bowiem nie odczuwa zakłopotania poniżając 

się we własnych oczach, będzie jednak zawsze szukał pomsty na 

tym,   kto   poniżenie   to   zauważył   Człowiek   wybacza 

niesprawiedliwość, gdyż w sobie samym znajduje pociechę, nigdy 

jednak me wybaczy  sprawiedliwości, gdy każde schronienie, do 

którego pociecha mogłaby się zakraść, zostało zamknięte.

Podobny krok mógł oczywiście jeszcze bardziej rozsierdzić Kru-

kowieckiego, dumnego człowieka, który już przedtem zazdrościł 

Skrzyneckiemu   sławy   i   władzy,   i   który   w   tym   momencie   tak 

dotkliwie odczuł swoją nicość.

Zaczął więc od tej chwili wszelkimi możliwymi sposobami, jakie 

mu podsunęła przebiegłość, szkodzić człowiekowi mogącemu  w 

przyszłości   stać   się   dla   niego   jeszcze   bardziej   niebezpiecznym. 

Jankowski bowiem, Hurtig, Bukowski i inni oskarżeni  byli jego 

przyjaciółmi czy raczej narzędziami w jego rękach,  i wystarczyło 

jedno ich słowo, by dosięgła go śmierć. Ulegając jego radom, nie 

słuchali rozkazów Skrzyneckiego i nie udzielali

background image

mu żadnego lub udzielali tylko pozornego poparcia, i na różne 

inne sposoby zdradzali ojczyznę. Krukowiecki miał im poddawać 

pomysły i nie wiadomo, czy byli powiązani z Rosjanami, czy byli 

tylko ślepym narzędziem zemsty Krukowieckiego.

Krukowiecki zaczął przez swoich ludzi, których miał — jak się 

wydaje — niemało, rozpuszczać oszczercze wiadomości o Skrzy-

neckim, aby uczynić go bardziej znienawidzonym w oczach na-

rodu.  W  przebiegły  sposób  połączył  w jedno  powolne  działania 

Skrzyneckiego   z   opieszałym   wymierzaniem   sprawiedliwości 

uwięzionym, w każdym zaś razie uznał, iż obydwie sprawy wy-

pływają   z   tego   samego   źródła.   Nie   było   teraz   trudno   wplątać 

Skrzyneckiego   do   planów   Jankowskiego   i   jego   wspólników,   i 

Krukowieckiemu   udało   się   doprowadzić   naród   do   wściekłości. 

Trzeba  było   teraz   tylko   skusić   lud   do   ekscesów,   co   nie   było 

trudne,  wystarczyło bowiem w tym celu poświęcić wskazanych 

zdrajców,   a   Krukowieckiemu   nie   byli   oni   więcej   potrzebni, 

przeciwnie, stawali się niebezpieczniejsi z każdą chwilą, w której 

pozostawali  jeszcze przy życiu. Rozruchy miały doprowadzić do 

ziszczenia  jego   planów,   a   znał   zbyt   dobrze   charakter   swego 

narodu, by  nie rozumieć,   iż gdy  wprowadzi podobny  zamęt   w 

umysły ludzi, będą oni musieli nawet wbrew przekonaniu iść za 

tym, który ich podjudzał, i obalić tych, którzy chcieli wprowadzić 

porządek.

Wszystko było już przygotowane do rozruchów i Krukowiecki 

porozdawał teraz listy, na których widniały nazwiska zdrajców, a 

wśród nich i Skrzyneckiego, nie wszystko jednak udało się tak, jak 

tego pragnął. Skrzyneckiego nie było właśnie wtedy w Warszawie, 

a przestępcy w śmiertelnym strachu zaczynali zeznawać,  jak się 

sprawy   naprawdę   miały.   Krukowiecki   był   jednak  osobiście   na 

miejscu, by w odpowiednim czasie uprzedzić podobne wyznania, 

a jego patriotyczne okrzyki kazały tłumowi zapomnieć, jak wiele 

w   tych   wyznaniach   było   prawdy.   Nieszczęśni   wspólnicy   jego 

zbrodni   zamilkli   w   ten   sposób   dość   szybko   a   Krukowiecki, 

pewien teraz, iż nie zostanie zdemaskowany, przejął ster władzy 

państwowej,   by   móc   odnieść   z   tego   możliwie   największe 

korzyści.

Zdawał sobie sprawę, iż jego władza nad narodem nie potrwa 

dłużej, niż będzie trwało szaleństwo ludu, bał się chwili, w której 

spadnie w swą uprzednią nicość, nawet jeżeli jego plany nie zosta-

ną   ujawnione.   A  że  dość   dobrze   rozumiał   swoje   położenie, 

dowodzą tego wypowiedzi, które poczynił już w okresie swych 

największych sukcesów, a które przytoczyłem powyżej.

Nie pozostawało więc nic innego jak sprzedać własny kraj ca-

rowi, by w cieniu jego łaski, w spokoju smakować potem owoce 

przebiegłych planów. Krukowiecki usunął więc większość wojska 

z Warszawy w tej właśnie chwili, gdy powinien skoncentrować

background image

siły i gdyby to tylko było możliwe, poddałby miasto bez jednego 

strzału. Wiedział jednak, że naród nie pozwoliłby na to, że nie 

poddałby się prędzej, niż przykryłyby go ruiny Warszawy. War-

szawa jest jednak pięknym miastem, którego nie należało burzyć, 

postanowiono   więc   poświęcić   czterdzieści   tysięcy   ludzi,   by 

uchronić je od zniszczenia.

Krukowiecki   okazał   się   na   tyle   dobrym   człowiekiem,  że  dla 

ratowania Polaków lub — któż wie — może Rosjan przed nad-

miernymi  stratami, wycofał w czasie szturmu z najbardziej za-

grożonych   miejsc   oddziały   do   stłumienia   w   Warszawie   rozru-

chów, o których nikt nic nie słyszał i których żołnierzom nie było 

dane zobaczyć. Stali więc na ulicach jak podczas parady wtedy, 

gdy towarzysze ich dawali na szańcach życie w obronie miasta.

Byliśmy naocznymi świadkami tych właśnie wydarzeń.

Paskiewicz   jednakże   nie   przyjął   Krukowieckiego   nazbyt 

serdecznie. Uważał on, że opór był zbyt silny, by móc uwierzyć, iż 

go   tylko   pozorowano.   Po   kapitulacji   Krukowiecki   powrócił 

jednak najwyraźniej do łask, bowiem ubrany w rosyjski mundur, 

w asyście kozaków przejechał ulicami miasta, które był wydał w 

ręce nieprzyjaciela.

Tak wszyscy przedstawiali te wydarzenia, ja zaś nie ośmielę się 

podważać   tych   opowieści,   kryje   się   w   nich   bowiem   odcień 

prawdopodobieństwa graniczący z pewnością.

Książę Adam Czartoryski z dwudziestoma tysiącami żołnierzy 

przedarł się do Galicji, poświęciwszy majątek i szczęście dla swej 

zaślepionej ojczyzny. Skrzynecki zaś uciekł tego samego dnia, gdy 

wojska   wkroczyły   do   Warszawy.   Nadszedł   kres   jego   władzy   i 

jego   szlachetne   serce   nie   mogło   ofiarować   ojczystej   ziemi   nic 

oprócz głębokiego bólu. Myślał zapewne w chwili ucieczki, iż uda 

mu   się   znaleźć   gdzieś   schronienie,   gdzie   mógłby   w   spokoju, 

mając czyste sumienie, opłakiwać naród, który był mu tak drogi, a 

który odpłacił mu niewdzięcznością. Wybaczcie im jednak szla-

chetni ludzie! Nie wiedzieli bowiem, co czynią.

Gdy   przybyliśmy   do   Koszar   Gwardyjskich,   czekał   tam   już 

rozkaz, aby ranni Polacy opuścili lazaret robiąc miejsce rannym 

Rosjanom. Wprowadzenie tego rozkazu w życie było najbardziej 

wstrząsającym wydarzeniem, jakie było mi dane przeżyć i chcę 

oszczędzić czytelnikowi bólu, jaki stałby się jego udziałem, gdy-

bym je tu opisał. Wspomnę tylko, jak to przebiegało, pamięć o 

szczegółach   pragnąc   sam   w   sobie   przytłumić.   Wszyscy   ranni, 

którzy nie stracili członków i mieli tylko rany od cięć i strzałów,

background image

zostali wyciągnięci z łóżek z poleceniem, by dawali sobie radę, jak 

mogą.   Spieszyliśmy   czasem   do   nich,   by   obwiązać   tym   nie-

szczęśliwym ludziom rany, gdy spadały im bandaże. Nie mogliśmy 

pomóc wszystkim, zewsząd wołano prosząc nas o pomoc, i w ta-

kich chwilach przenikało nasze dusze rozdzierające uczucie na myśl, 

iż jesteśmy tylko słabymi, bezbronnymi ludźmi. Musieliśmy  więc 

odprawie   wielu,   którzy   w   odmiennych   okolicznościach   mieliby 

prawo do naszej pomocy, lecz obecnie, gdy się ich porównywało z 

innymi, odnosiło się wrażenie, iż żądają za wiele. Nie wiem, gdzie 

wywieziono tych, którzy przeszli amputację, pozostali oddalili się 

potykając lub pełzając i nigdy już nie zobaczyłem żadnego z nich.

Wkrótce   potem   przybyły   transporty   tysięcy   rannych   Rosjan,  a 

cudzoziemscy   lekarze   pozostający   na   służbie   polskiej   otrzymali 

polecenie, by w najmniejszym nawet stopniu nie zajmować się nimi 

i oczekiwać dalszych rozkazów.

Powróciliśmy więc do pokoju, którego nam nie zabrano w czasie 

pielgrzymki na Pragę i wkrótce do naszych uszu dobiegła piękna 

muzyka wojskowa, którą słychać było coraz bliżej. Zaraz potem na 

dziedziniec szpitalny wmaszerowały rosyjskie pułki gwardyjskie, 

rozbiły tam obóz i wystawiły posterunki przy szpitalu.

Znajdowaliśmy  się teraz w  nad wyraz krytycznej  sytuacji. Nie 

mieliśmy ani przez chwilę pewności, czy za sekundę nie zawiśnie-

my na szubienicy lub czy nie staniemy się ofiarą jakiegoś kozac-

kiego czy rosyjskiego żołnierza pałającego żądzą mordu, czy nie 

spędzimy reszty życia na Syberii albo w jakiejś pruskiej twierdzy. 

W takiej właśnie chwili nadzieja wyższego lotu od tej, którą żywić 

możemy na ziemi, wznosi naszą duszę, a pociecha wyższego lotu od 

tej,   jakiej   dostarczyć   mogą   ludzie,   przywraca   nam   moc,   dzięki 

której ze spokojem spoglądamy w oczy twardemu losowi. W takich 

właśnie   chwilach,   gdy   człowiek   rozważa   różne   straszne 

możliwości,   docenia   się   religię,   pozwala   ona   bowiem   nawiązać 

łączność   z  Tym,  który  jest  miłością  i  który  posiada  moc.   Serce 

moje tysiące razy powtarzało wtedy słowa, jakimi jeden z przyja-

ciół   żegnał   mnie,   gdy   wyjeżdżałem   ze   Szwecji:  „Nie  zapomnij   o 

Bogu i swej wierze", i słowa te nie opuszczały mnie do chwili, gdy 

znowu miałem stanąć na ojczystej ziemi.

Rosjanie   zajęli   pokój   kancelarii,   tuż   obok   naszego,   i   nie   było 

prawie godziny w ciągu dnia, by ktoś nie zaglądał przez pomyłkę 

do naszego mieszkania, gdzie oddawaliśmy się nad wyraz smutnym 

lub też zabawnym marzeniom. Żyliśmy w ten sposób, w najwyższej 

niepewności co do swego losu, przez owe dwa dni, w czasie których 

obowiązywało zawieszenie broni.

9 września  wieczorem zegar na wieży  zaczął wybijać  siódmą.

background image

Wtedy właśnie kończyło się zawieszenie i wszyscy cudzoziemcy, a 

także ludność miejscowa znajdująca się wtedy w Warszawie zostali 

wydani na łaskę cara. Nigdy jeszcze nie słyszałem straszliwszych 

dźwięków   zegara,   gdy   bowiem   ucichło   ostatnie   uderzenie,   nie 

wiedzieliśmy   już,   czy   możemy   pozostać   w   naszym   pokoju,  czy 

zostaniemy   zamknięci   w   twierdzy,   skazani   na   śmierć   czy 

wypuszczeni na wolność. Ostatnia możliwość była jednak najmniej 

prawdopodobna i w pełnym napięcia oczekiwaniu wyglądaliśmy 

następnego dnia.

W   międzyczasie   odbyło   się   ogólne   golenie,   bowiem   wąsy, 

któreśmy nosili, były oznaką polskiej niezależności i gdy zawiesze-

nie broni skończyło się, nikt więcej nie ważył się ich nosić.

Następnego dnia otrzymaliśmy jednak rozkaz rozpoczęcia pracy 

w rosyjskim szpitalu i staliśmy się znowu świadkami najokropniej-

szych cierpień. Armii rosyjskiej bardzo brakowało lekarzy, a ci, 

których miała, nie odznaczali się zbyt wielkimi umiejętnościami, 

bowiem rany  żołnierzy  były w  najwyższym stopniu  zaniedbane. 

Zaniedbanie wywoływało w większości przypadków gangrenę, prze-

toki   lub   okropne   wrzody.   Znaczna  część   rannych   pocięta   była 

kosami,   najczęściej,   co   dziwne,   na   plecach,   które   przedstawiały 

straszny widok.

Łatwo sobie wyobrazić, jak przyjemna mogła być podobna służba, 

gdy zwierzchnikami naszymi byli dobrzy Rosjanie, którzy odnosili 

się   do   nas   z   nieukrywaną   pogardą,   a   przyszłość   nasza   była   w 

najwyższym stopniu niepewna, nikt bowiem nie wiedział, co car 

postanowił, otrzymawszy wiadomość o zwycięstwie.

Naradzaliśmy się z innymi cudzoziemskimi lekarzami, wszyscy 

jednak byli zagubieni i nikt nie odważył się uciekać ze względu na 

kozaków, którzy włóczyli się po kraju.

Nasz były naczelny, Stackebrand, do którego zwróciliśmy się  z 

prośbą   o   interwencję,   odpowiedział,  że  porozmawia   o   nas  z 

generałem-gubernatorem, lecz że — jak sądzi — nie uda mu się nic 

załatwić,   gdyż   sam   był   niepewny   swego   losu.   Obiecywał  jednak 

zrobić, co będzie w jego mocy i przekazać nam wiadomość za kilka 

dni.

Następnego dnia przybył do naszego lazaretu na inspekcję wielki 

książę   Michał,   dowódca   trzydziestu   tysięcy   rosyjskich   gwar-

dzistów,   którym   powierzone   zostało   zabezpieczenie   Warszawy. 

Wielki książę, wysoki człowiek o nieco ciemnej, poważnej twarzy, 

interesował się chorymi i ich pielęgnacją.

Jego straż przyboczna składała się z Czerkiesów i Kirgizów, i po 

raz   pierwszy   miałem   okazję   zobaczyć   przedstawicieli   tej  rasy. 

Pierwsi z nich nie bez powodu uchodzą za najpiękniejszą  rasę na 

świecie. Byli z reguły wysocy, mieli regularne, piękne

background image

rysy twarzy i dość ładny strój, składający się z brązowych hajda-

werów, krótkiej kurtki i pasa wokół talu, za który zatknięte były dwa 

skrzyżowane pistolety. Po lewej stronie mieli sztylet, a na piersi 

kilka   rzędów   ładownic.   Biały   kołnierz   spływał   na  ramiona, 

odsłaniając całkowicie silną szyję, na plecach wisiał łuk i kołczan, 

na   głowach   zaś   mieli   małe   czapeczki,   czy   też   raczej  turban 

ozdobiony   obramowaniami   z   futra.   Po   godzinie   wielki  książę 

opuścił lazaret i udał się w dalszą drogę.

Następnego   dnia   pośpieszyliśmy   do   Stackebranda,   aby   dowie-

dzieć się wyniku jego rozmowy z gubernatorem. Powiedział nam, 

że  gubernator   wyraził   przekonanie,   iż   cudzoziemcy   lekarze   nie 

mogą wyjechać, zanim ranni nie zostaną wyleczeni, lecz że potem 

otrzymają   paszporty.   Stackebrand   poradził   nam   także,   by   nie 

próbować ucieczki, a my,  którym nikt nie dał żadnej nadziei  na 

szczęśliwe uwolnienie, powróciliśmy do naszego pokoju dwa razy 

bardziej pogrążeni w melancholii niż przedtem.

Chcieliśmy się stąd bezwarunkowo wydostać nie dlatego, iż nie 

chcieliśmy pielęgnować rannych Rosjan, lecz dlatego, że po wpro-

wadzeniu w Polsce nowych porządków nie mogliśmy mieć nadziei 

na odzyskanie kiedykolwiek wolności. Mogliśmy sobie powiedzieć 

teraz albo nigdy, dopóki bowiem nie zapanował porządek, może 

udałoby się nam dość łatwo uciec, lecz z chwilą rozpoczęcia pracy 

wszystkich   urzędów   otrzymanie   paszportu   na   odbycie   naszej 

podróży stałoby się niemożliwe bez posiadania szczególnych wzglę-

dów. Trudno się dziwić, że wątpiliśmy w podobne względy, mając 

niemal codziennie dowody na łagodność, jaka rozstrzygała teraz o 

losie Polski. Doktor S... z Poznania zapatrywał się podobnie na tę 

sprawę i powiedział, że zamierza osobiście prosie generała-

-gubernatora   o   paszport,   a   on   zapewne   nie   odmówi,   gdyż   jest 

dobrym i rozsądnym człowiekiem, który z pewnością pragnie, by 

skutki wojny były jak najmniej odczuwalne. Postanowił więc,  a i 

nam dał tę samą radę, pośpieszyć się, w przeciwnym bowiem razie 

doczekamy   się   powrotu   Paskiewicza,   który   zajmie   miejsce 

gubernatora, a na łagodność Paskiewicza nie bardzo liczył.

Gdy przemyśleliśmy całą sprawę głębiej, postanowiliśmy ważyć 

się i na ten krok, a ponieważ zwolnienia z lazaretu nie mogliśmy 

się spodziewać, wymknęliśmy się do miasta bez pozwolenia, w nocy 

z 13 na 14 września, by rano prosić o audiencję u generała-

-gubernatora, który mieszkał w tak zwanym Pałacu Namiestnikow-

skim na Krakowskim Przedmieściu. O godzinie dziewiątej staliśmy 

wśród wielu innych suplikantów obojga płci w sali audiencyjnej 

generała-gubernatora. Musieliśmy czekać około godziny, aż wresz-

cie ukazał się generał Witt ze swym sztabem i obszedł wszystkich 

suplikantów. Był to szczupły mężczyzna średniego wzrostu, z ła-

background image

godnym, lecz zarazem  surowym wyrazem twarzy, którą osłaniały 

czarne włosy. Wyraz surowości nadawały jej oczy, głęboko osa-

dzone pod krzaczastymi brwiami. Suplikantów traktował łagodnie i 

uprzejmie, i udzielał wyraźnych odpowiedzi. Zanim jeszcze zbliżył 

się do nas, jego wygląd i sposób bycia dodał nam otuchy. W końcu 

nadeszła   nasza   kolej   i   przedstawiliśmy   sprawę.   Wtrącił  kilka 

błahych uwag dotyczących naszej prośby i obiecał nam paszport, o 

ile przyjdziemy do niego i złożymy prośbę na piśmie.

Otrzymawszy tę miłą wiadomość, odeszliśmy i pośpieszyliśmy do 

domu   handlowego   Schaeffer   &  Comp,   gdzie   nas   znano,   w  naj-

większym   pośpiechu   przygotowaliśmy   coś   w   rodzaju   podania  o 

paszport i pośpieszyliśmy z powrotem.

Generał-gubernator podpisał podanie i przyznał nam prawo do 

odebrania paszportów u pułkownika Bratche, pełniącego obowiązki 

szefa  policji. Nie posiadając  się z radości, że wkrótce wszystko 

będzie   gotowe   do   powrotu   do   domu,   pośpieszyliśmy   do   pułko-

wnika. Podobnie jak Witt był to człowiek przyzwoity i tak jak się 

spodziewałem,   rozsądny.   Nie   czynił   nam   żadnych   trudności, 

wyrażając zgodę na podpisanie naszych starych paszportów, o któ-

re od  razu  poprosił. Był to  dla nas  piorun z  jasnego  nieba,  jak 

bowiem czytelnik pamięta, otrzymaliśmy w Królewcu paszporty do 

Krakowa, lecz, jak opowiadałem, postąpiliśmy wbrew zaleceniom i 

przekradliśmy   się   przez   granicę.   Dlatego   też   byliśmy   na   tyle 

przezorni, że jeszcze przed upadkiem Warszawy zabraliśmy je z 

urzędu   policji,  nie   chcąc  dopuścić,  by  wpadły  w  ręce  Rosjan,  i 

mieliśmy je nawet przy sobie w chwili, gdy Bratche poprosił o nie. 

Nie odważyliśmy się jednak ich oddać, stały nam bowiem żywo 

przed   oczyma   dwie   możliwości,   jakie   nas   czekały:   rosyjska 

szubienica lub dziesięcioletni pobyt w pruskiej twierdzy. W potrze-

bie minęliśmy się z prawdą i powiedzieliśmy, że paszporty zostały 

zapewne   zniszczone   w   urzędzie   policji,   bowiem   mimo   iż   je 

posiadaliśmy, nie mogliśmy ich pokazać. Nie byliśmy jednak do-

świadczonymi   kłamcami   i   nietrudno   było   dostrzec   na   naszych 

twarzach rumieniec wstydu. Bratche, który z pewnością zauważył 

nasze zmieszanie, odpowiedział, iż musimy je bezwarunkowo od-

zyskać, w przeciwnym bowiem razie nie otrzymamy nowych.

I   znowu   przygasły   nasze   nadzieje.   Mieliśmy   paszporty,   przy 

okazaniu których, jak przeczuwaliśmy, zostaniemy zatrzymani na 

zawsze i obawialiśmy się, ze w każdej chwili może nadejść wia-

domość   od   szefa   policji,   iż   porzuciliśmy   służbę   w   lazarecie. 

Znajdowaliśmy się więc w sytuacji bez wyjścia. Kości jednak zostały 

rzucone,   cofać   się   nie   mogliśmy,   musieliśmy   iść   naprzód, 

cokolwiek by się nie miało stać. Wyszliśmy więc od Bratchego z 

zapewnieniem, iż powrócimy z paszportami, o ile tylko dadzą

background image

się odnaleźć, nie chcieliśmy się bowiem z nim rozstawać uchodząc 

za oczywistych kłamców. Zamierzaliśmy zatrzymać się w mieście 

przez czas tak długi, jaki byłby potrzebny, aby dojść na policję i z 

powrotem,   lecz   obawa,   iż   może   jesteśmy   przez   cały  czas 

szpiegowani, sprawiła, że staliśmy się niecierpliwi i czas  zaczął  się 

nam dłużyć. Wróciliśmy więc do Bratchego już po godzinie, mimo 

iż dojście do urzędu policji i z powrotem musiałoby z pewnością 

zabrać co najmniej dwie godziny.

Dziesięcioletni pobyt w pruskiej twierdzy wydał się najmilszy z 

tego, co nas czekało, gdyż kara za ucieczkę lub za przyjęcie służby 

w   powstańczej   armii   polskiej   była   jeszcze   surowsza,   a   ponadto 

było możliwe, że owe dziesięć lat zostanie w przyszłości skrócone. 

Ożywieni tą pokrzepiającą nadzieją stawiliśmy się przed Bratchem, 

upierając   się   przy   swoich   kłamstwach.   Wziął   nasze  paszporty   z 

ironicznym   uśmiechem   i   po   przejrzeniu   wręczył   je   do   zbadania 

obecnym   oficerom.   Staliśmy   jak   na   rozżarzonych   węglach. 

Oficerowie   kiwali   głowami   lub   podśmiewali   się,   lecz   nie 

rozumieliśmy, co o nas mówią, opinie swoje wypowiadali bowiem 

po rosyjsku. Język ten, z jego spółgłoskami, które występują jedna 

obok drugiej i gardłowymi dźwiękami, nigdy jeszcze nie brzmiał w 

naszych uszach bardziej barbarzyńsko. Wreszcie Bratche  zwrócił 

się ponownie do nas. Przybrał groźny wyraz twarzy  i zaczął  nam 

robić wyrzuty,  że  chcieliśmy go oszukać. Powiedział, iż rozumie 

już wszystko, że przybyliśmy nielegalnie do Polski i że w podobny 

sposób   chcemy   stąd   wyjechać.   Zdumiony  jestem,   mówił   dalej 

Bratche, widząc Szwedów w Warszawie, powiedzcie mi więc proszę, 

panowie,   co   was   tutaj   sprowadziło?   Odpowiedzieliśmy,   że 

zdecydowaliśmy   się   na   tę   podróż   wiedzeni   chęcią   doskonalenia 

swoich umiejętności i obycia się z zawodem lekarza wojskowego. 

Dlaczego więc, oburzył się, nie służyliście w armii rosyjskiej, lecz 

polskiej?   Polacy   w   gazetach   ogłaszali,   że   poszukują   lekarzy, 

odpowiedzieliśmy.   Rosjanie   zaś  tego   nie   czynili,   nie   spo-

dziewaliśmy   się   więc,   by   nas   tam   przyjęto.   Ale,   kontynuował 

Bratche,   skoro   przyjechaliście   tu,   by   doskonalić   się   w   swym 

zawodzie, który jest tak piękny, macie teraz najlepszą sposobność, 

by rozwijać umiejętności, bowiem lazarety przepełnione są ranny-

mi,  potrzebującymi   opieki  i pomocy.  Jak  czytelnicy  widzą,  roz-

mowa ta podobna była partii szachów, w której mieliśmy wkrótce 

dostać   mata.   Raz   jeszcze   wysunęliśmy   jednak   obiekcje,   które  w 

naszej ciężkiej sytuacji były dość przekonujące zważywszy,  iż była 

późna   jesień.   Morze   wkrótce   zamarznie,   odpowiedzieliśmy   po 

krótkim namyśle, a nie zamierzaliśmy być poza domem dłużej niż 

do   końca   tego   roku.   O   ile   nie   otrzymamy   teraz   pozwolenia   na 

wyiazd, cały nasz pierwotny plan nie dojdzie do skutku.

background image

Pogroził nam wtedy ręką  i powiedział, patrząc na nas z powagą: 

„Jesteście,   panowie,   Szwedami,   nie   słyszałem   jeszcze   nigdy,   by 

Szwedzi kłamali. W moich rękach spoczywa los panów. Generał--

gubernator zgodził się na wyjazd panów, a ja dałem już słowo i to 

tylko   panów   uratowało.   Niech   panowie   jednak   pamiętają   na 

przyszłość, iż najlepiej jest kroczyć prostą drogą".

Podpisał potem nasze paszporty i pożegnaliśmy  go z wdzięcz-

nością, bowiem mógł on był w tej chwili zniweczyć całą naszą 

przyszłość, a zadowolił się powiedzeniem nam słów prawdy,  która 

głęboko i na zawsze wyryta została w naszych sercach.

Decyzja, którą umieścił w paszporcie, napisana była po rosyjsku, 

zupełnie jej więc nie rozumieliśmy. Nie wiedzieliśmy więc, czy jest 

to nakaz aresztowania, czy zezwolenie na podróż. Przez przyjaciela, 

którego   do   śmierci   wspominać   będziemy   z   wdzięcznością, 

szacunkiem   i   miłością,   otrzymaliśmy   jednak   przepustkę, 

uprawniającą do przejazdu ekstrapocztą przez całą Polskę. Ekstra-

poczta znajdowała się pod ochroną rosyjską, co respektowali kozacy.

Przed odjazdem z tego nieszczęśliwego miasta złożyliśmy wizyty 

pożegnalne przyjaciołom. Pożegnaliśmy się także z jednym z profe-

sorów, z którym mieliśmy kiedyś okazję zawrzeć znajomość. Przy-

gnębiony   był   nieszczęściami,   jakie   spadły   na   Polskę,   i   cierpiał 

bardzo z powodu kapitulacji Warszawy, o której dowiedział się w 

nader   przykry   sposób.   W   dniu   kapitulacji   siedział   wczesnym 

rankiem w swym gabinecie, nie wiedząc jeszcze  o niczym,  gdy 

nagle wszedł do niego kozak i nie mówiąc słowa zdjął profesorowi 

z szyi złoty zegarek wiszący na złotym łańcuszku, i poszedł sobie. 

Było jasne, że Warszawa poddała się i człowiek ów  zasmucił się 

nie tyle stratą zegarka, co utratą wolności. Rozstaliśmy  się z tym 

uczonym, który utracił ojczyznę, zachowując we  wspomnieniach 

wyniesionych z Polski jego postać, jedną z tych, które zasługują na 

najwyższą miłość i uznanie.

Nasza ekstrapoczta odjechać miała dopiero następnego ranka o 

siódmej,   powróciliśmy   więc   do   Koszar   Gwardyjskich,   co   było 

przedsięwzięciem niebezpiecznym, lecz koniecznym. Przy wejściu 

na dziedziniec zobaczyliśmy naszego naczelnego, który gniewnym 

głosem zapytał, gdzie się podziewaliśmy  i przypomniał nam, co 

ryzykowaliśmy oddalając się. Powiedzieliśmy mu, iż załatwiliśmy 

sobie paszporty i ze następnego ranka zamierzamy wyjechać. Był 

zdumiony, ze się nam udało i odszedł na poły rozgniewany, na poły 

poruszony,   nie   próbując   przeszkodzić   naszemu   wyzwoleniu, 

któremu mógłby położyć kres jednym swoim raportem.

background image

Noc,   która   zapadła,   i   która   miała   być   ostatnią   nocą   spędzoną 

przez nas w polskiej stolicy, była najdłuższą, jaką mi było dane 

przeżyć. Zdawało się, że ranek nigdy nie nadejdzie, obawialiśmy 

się   ciągle,  że  ekstrapoczta   otrzyma   inne   polecenie   i   będziemy 

zmuszeni  pozostać.  Około  siódmej  rano  w  dniu  naszej  podróży, 

czyli 15 września, wyszedłem pośpiesznie, by dowiedzieć  się, czy 

wóz   pocztowy   jest   już   gotowy,   a   w   drzwiach   stacji  pocztowej 

zatrzymał   mnie   Chłapowski,   o   którym   już   wspomniałem. 

Powiedział, że i on otrzymał pozwolenie na wyjazd, przedstawił się 

bowiem   generałowi-gubernatorowi   jako   subiekt   sklepowy,  który 

przybył do Warszawy przed szturmem i dopiero teraz odważył się 

na wyjazd. Prosił, by mógł nam towarzyszyć i pojechać z nami tą 

samą   ekstrapocztą,   na   co   zgodziłem   się   dodając,   iż  powinien 

niezwłocznie się stawić. Ekstrapoczty nie odwołano, wkrótce gotowa 

była do drogi i przyjechałem nią do Koszar Gwardyjskich, gdzie 

czekał już Chłapowski ze swoim plecakiem.

Byliśmy więc wszyscy gotowi i wkrótce siedzieliśmy w karetce 

pocztowej.   Pocztylion   zadął   w   róg   i   odjechaliśmy   z   miasta,  w 

którym byliśmy świadkami miłości ojczyzny, nienawiści, radości i 

cierpienia w ich najczystszej postaci. Muszę jednak wyznać, bo w 

żadnym   przypadku   nie   chcę   być   niesprawiedliwy,   że   zwycięska 

armia w ostatnich chwilach naszego pobytu w Warszawie popełniła 

mniej występków i wywołała mniej niepokoju niż się spodziewano. 

Opowiadano co prawda,  że  wywożono  w nocy całe rodziny, że w 

wielu miejscach dokonywano mordów i rabunków, trzeba jednak 

może  wziąć pod uwagę, że niektóre  z tych opowieści dyktowała 

nienawiść narodowa i jeśli nawet  nie można przyznać żołnierzowi 

rosyjskiemu szlachetności czy wyższych uczuć, trzeba przynajmniej 

doceniać jego posłuszeństwo wobec zwierzchników.

Droga   wiodła  przez  spaloną   Wolę  i  przez  sam   środek   pola 

bitwy, gdzie podłużne groby kryły ciała poległych, a krzyże zna-

czyły miejsca, gdzie zginęli generałowie i wyżsi oficerowie. Osada 

Wola była jedną ruiną, a kościół był niemal całkowicie zniszczony. 

Kraj,  w czasie naszej  pierwszej  podróży  bogaty  i  kwitnący, był 

teraz niemal pustynią,   na   której     rumowiska   z   na   pół   roz-

walonymi kominami znaczyły miejsca, gdzie niegdyś stały chaty, a 

pozostałości po żołnierskich biwakach stanowiły jedyny dowód na 

to,   że   byli   tu   niegdyś   ludzie.    Na   koszarach,   na   których w 

czasie   naszej   poprzedniej   podróży   puszył   się   dumnie   biały 

polski orzeł, rozpościerał teraz swe skrzydła czarny orzeł rosyjski.

Kozacy  włóczyli się po kraju i napadali podróżnych, lecz gdy 

widzieli na czapce pocztyliona czarnego orła, zostawiali nas w spo-

background image

koju.   Jechaliśmy   więc   pospiesznie,   przejeżdżając   bezpiecznie 

pośród wrogich oddziałów, które kłębiły się wokoło.

Tego samego  dnia dojechaliśmy  przez Błonie i Sochaczew  do 

Łowicza, gdzie zatrzymaliśmy się na nocny odpoczynek, bowiem 

w nocy kozacy nie respektowali czarnego orła bardziej niż białego. 

W Łowiczu znajdował się rosyjski oddział, który obwarował się 

szańcami  i redutami  pobudowanymi  wokół miasta.  Spaliśmy  tej 

nocy   dość   niespokojnie,   mimo   iż   czuwały   nad   nami   rosyjskie 

armaty.

Następnego  dnia  droga  prowadziła  przez  miasto   Plecko*       do 

Kutna.   Tu  napotkaliśmy  niespodziewane trudności,  które mogły 

się   skończyć     w   opłakany     sposób.       Stenkula   podjął     się 

bowiem pójść z naszymi paszportami do miejscowego rosyjskiego 

dowódcy,  oficera   o   dość   porywczym   usposobieniu.   Wrócił   z 

powrotem nie załatwiwszy sprawy   i   opowiedział,   że doszło do 

przykrej   sceny, gdyż nie rozumieli się nawzajem.     Rosjanin nie 

znał   niemieckiego,   a   Stenkula   rosyjskiego   —   jedynego   języka, 

jakim władał Rosjanin. Gdy więc Stenkula zwrócił się do niego w 

wyżej     wymienionym   języku,     oficer   zaczął  mu   odpowiadać 

długim rosyjskim zdaniem, niezrozumiałym dla naszego   ziomka, 

który  posłużył  się  wobec tego jedynym  znanym  sobie rosyjskim 

zwrotem   i   odpowiedział „Nie rossamie   po   ruski"**,     a dalej 

mówił już po   niemiecku. Wówczas   oficer zaczął się walić   w 

pierś i ryczeć tak  przeraźliwie, iż Stenkula uznał, że najrozsądniej 

będzie oddalić się.

Śmialiśmy się z tego nieporozumienia, lecz wkrótce ogarnął  nas 

poważniejszy   nastrój,   gdy   poczmistrz   na   pytanie   o   konie 

odpowiedział,   iż   oficer   rosyjski   zabronił   nas   dalej   wieźć,   gdyż 

jeden z nas go obraził. Nie pozostawało nic innego, tylko zabrać 

się do wyjaśniania sprawy. Chłapowski znał rosyjski, poszedł więc 

do rozgniewanego oficera, którego gwałtowność znalazła ujście w 

najokropniejszych   przekleństwach   i   złorzeczeniach.   Chłapowski 

zaczął   z   wyszukaną   grzecznością   zapytywać   obrażonego,   czego 

właściwie od nas żąda, i po wielu daremnych próbach udało mu się 

w   końcu   dowiedzieć,   iż   Rosjanin   zrozumiał,   że   Stenkula 

powiedział   do   niego  Bist   du  verflucht!

65

.  Powiedzenie   to   oficer 

znał i poczuł się obrażony. Po wielu pochlebstwach, tak przesad-

nych,  że  tylko   prawdziwy   Rosjanin   mógł   je   strawić,   i   po   wy-

tłumaczeniu pomyłki oficer utrzymywał mimo wszystko, iż czuje 

się głęboko obrażony i nadal groził swym gniewem.

Chłapowski   i   Stenkula   wrócili   więc   nie   załatwiwszy   sprawy

* Tak w oryg. 

** Tak w oryg.

background image

i czekaliśmy teraz tylko, aż zostaniemy odesłani jako więźniowie 

do   Warszawy,   gdzie   nasz   los   był   nietrudny   do   przewidzenia. 

Postanowiliśmy wiec raz jeszcze, tym razem wszyscy, próbować 

uspokoić rozgniewanego oficera. Najwyraźniej jednak nie życzył 

on sobie więcej rozmów, gdy bowiem zobaczył nas przez okno, 

posłał służącego z wyjaśnieniem, że nie zamierza przeszkadzać nam 

w podróży ani też nie chce zamienić z nami jednego choćby słowa. 

Życzenie   to   uszanowaliśmy,   co   uwolniło   nas   od   jakichkolwiek 

nowych pomyłek językowych.

Pojechaliśmy dalej przez Krośniewice a na noc zatrzymaliśmy się 

w Kłodawie.

Mieliśmy szczęście, wyjeżdżając tak wcześnie z Kutna, bowiem 

polski korpus, który następnego ranka przeprawił się przez Wisłę, 

stoczył bitwę ze znajdującymi się tam Rosjanami. Bylibyśmy zgu-

bieni, bowiem Polacy uważaliby nas teraz za wrogów  lub  zdraj-

ców, skoro podróżowaliśmy pod rosyjską opieką.

Z Kłodawy pojechaliśmy  do Grzegorzewa. Zaczęliśmy  się tam 

naradzać, czy z Koła gdzie droga się rozdzielała jechać do Kalisza, 

czy   też   ruszyć   dalej   drogą   na   Słupce.   Na   drodze   do  Słupiec 

obawialiśmy   się   spotkać   oddziały   polskich   maruderów,  które 

przeprawiły się przez Wisłę i przedarły przez pierścień  rosyjskiej 

armii.   Droga   na   Kalisz   była   w   naszym   przekonaniu  pewna   i 

sądziliśmy,  że  bezpiecznie nią ujdziemy. Wybraliśmy  jednak drogę 

na Słupce nie z przekonania, iż bezpieczniej tamtędy dojedziemy, 

lecz kierowani raczej intuicją, która mówiła  nam,  by nie jechać 

przez Kalisz, nie wyjaśniając jednak dlaczego.

Jak słyszeliśmy później tego samego dnia została stoczona pod 

Kaliszem bitwa pomiędzy  Polakami  i Rosjanami.  Bez wątpienia 

padlibyśmy jej ofiarą, gdyby jakiś traf nie kazał nam podróżować 

tą właśnie drogą, którą uważaliśmy za najmniej bezpieczną.

W Grzegorzewie czekaliśmy trochę na pojazd i wtedy właśnie 

wszedł do naszego pokoju kozak rozejrzał się badawczo dokoła, 

wyszedł i udał się do pobliskiego lasu. Gdy ruszaliśmy w drogę 

zrozumieliśmy dlaczego nas odwiedził bowiem z lasu wyłoniła się 

chmara   kozaków,   która   jednak   od   razu   zniknęła,   usłyszawszy 

trąbkę   pocztyliona   i   zauważywszy   czarnego   orła.   Widzieliśmy   w 

czasie   drogi   ich   połyskujące   na   skraju   lasu   lance.   Pod   wieczór 

dotarliśmy jednak szczęśliwie do brzydkiego i brudnego miastecz-

ka Słupce, które leży na granicy pomiędzy Polską właściwą a Polską 

pruską.

Spotkaliśmy tam różnych Poznaniaków, wśród nich wielu przyja-

ciół którzy rożnymi drogami i na rożne sposoby przedostali się tu 

szczęśliwie z Warszawy. Nie byli jednak teraz przez to wcale

background image

w lepszym położeniu. Pruska straż graniczna miała bowiem suro-

wy   rozkaz,   by   nie   przepuszczać   pod   żadnym   pozorem   żadnego 

Poznaniaka, który bez pozwolenia króla pojechał do Polski, a teraz 

chciał przekroczyć granicę, by wracać do swoich.

Trudno sobie wyobrazić bardziej przykrą sytuację niż ta, w jakiej 

znajdowali   się   obecnie   ci   Poznaniacy.   Mimo   tysiącznych   nie-

bezpieczeństw udało im się przekraść do granicy swego kraju. Byli 

od niego na odległość rzutu kamieniem, wielu zaledwie o kilka mil 

stąd miało rodziców, żony, dzieci, a tylko milę czy półtorej za nimi 

znajdowali się Rosjanie, którzy w każdej  chwili mogli nawiedzić 

ich schronienie i odstawie ich z powrotem.

Ci, co pozostali w domu, dowiedzieli się, iż przyjaciele są zaledwie 

o kilka mil od nich, a mimo to nie mogli się z nimi spotkać ani też 

swą czułością i troskliwością starać się utulić ból, jaki pozostawiła 

daremna walka o sprawę, z którą wiązali swe najdroższe nadzieje.

Chłapowski był także Poznaniakiem, miał jednak nadzieję prze-

dostać się z nami do Strzałkowa — pruskiego miejsca kwarantan-

ny, które leżało zaledwie pół mili od Słupców

66

. Wpuszczono  nas, 

Chłapowski jednak, jako Poznaniak, został odesłany do  Słupiec. 

Los tych wszystkich Poznaniaków jest nam zupełnie nie znany.

Ci, którzy przyjęci zostali na kwarantannę, spędzić tam musieli 

pięć   dni,   lecz   nie   czekało   nas   nic   bardziej   przykrego   od   prze-

bywania w ciasnych pomieszczeniach i okadzeń, którymi Prusacy 

pragnęli nas oczyścić. Po pięciu dość nudnych dniach wyruszy-

liśmy 24 września w dalszą drogę przez Wrześnię i Swarzędz* do 

Poznania.   Jest   to   miasto   zbudowane   w   bardzo   starym   stylu, 

dostarczające wszystkich możliwych przyjemności i wszystkich nie-

wygód, jakie niesie ze sobą ciasnota. Znajduje się tam także pro-

menada, na której Żydzi (była to sobota) świętowali właśnie sabat, 

spacerując i oddając się uciechom.

Gdy przyszliśmy z naszymi paszportami i już czystym sumieniem 

na  policję  napotkaliśmy   trudności,  których się  spodziewaliśmy,   a 

wyobraźnia   zaczęła   odmalowywać   nam   wyraźnie   Spandau   czy 

inną   jakąś   wypoczynkową   miejscowość,   przeznaczoną   dla 

nieszczęśliwych Polaków i ich przyjaciół, którzy przybyli do Prus. 

Uznano nasze paszporty za sfałszowane, wystawione bowiem były 

na   Bydgoszcz   i   Poznań,   my   zaś   nie   mieliśmy   stamtąd   żadnych 

podpisów, mieliśmy za to podpisy z rożnych polskich miast. Wy-

pytywano   nas   drobiazgowo   o   wszystkie   okoliczności   naszego 

przej-

*   W oryg .  Schwerzendz.

background image

ścia granicy, a także, gdzie to miało miejsce. Po przezwyciężeniu 

różnych trudności, o których ze szczególnych względów nie mogę 

mówić, dostaliśmy nowe paszporty i po raz pierwszy poczuliśmy, 

że nie zagraża nam żadne niebezpieczeństwo.

Po raz pierwszy zaświtała nam nadzieja, że szczęśliwie powróci-

my   do   ojczyzny   i   zobaczymy   naszych   rodziców   i   przyjaciół. 

Śpieszyliśmy się teraz bardzo, zdawało nam się bowiem,  że każda 

chwila   zwłoki   ukradziona   zostaje   tym,   którzy   niecierpliwie 

oczekują   naszego   powrotu   i   ciągle   lękają   się   niebezpieczeństw, 

które my mieliśmy już poza sobą. Nie udało nam się więc poczynić 

żadnych spostrzeżeń. Droga nasza biegła bezustannie i jednostajnie 

od stacji do stacji i nic nie wydawało nam się godne uwagi oprócz 

naszej ojczyzny, do której zdążaliśmy.

Z Poznania ruszyliśmy pieszo, by po drodze odwiedzić Janko-

wicze*, posiadłość hrabiny—wdowy Engestrom, położoną dwie mile 

na północny zachód od Poznania.

Nie udało nam się jednak jej spotkać, gdyż w tej samej  chwili, 

gdy  przybyliśmy,   hrabina   wyruszyła   do   Szamotuł**.   Konty-

nuowaliśmy jednak naszą wędrówkę dalej w kierunku majątku i 

zostaliśmy mile zaskoczeni widokiem trzech koron, szwedzkiego 

godła, wiszącego ponad drzwiami małego budynku położonego  w 

sąsiedztwie dworu. Wiedzeni ciekawością weszliśmy do środka i 

spotkaliśmy   gospodarza.   Gdy   powiedzieliśmy   mu,   iż   jesteśmy 

Szwedami, odrzekł, że jest naszym rodakiem i że dlatego właśnie 

wywiesił nad drzwiami szwedzkie godło.

Chcieliśmy  jemu i sobie sprawić przyjemność  rozmawiając po 

szwedzku, lecz on odmówił, bowiem będąc tu przez siedem lat nie 

tylko   zapomniał   mówić,   ale   nawet   już   nic   nie   rozumiał.  Biedny 

człowiek!   Zapomniał   mówić   po   szwedzku,   ale   nigdy   nie 

zapomniał, że jest Szwedem. Opowiedział nam, że wraz z jeszcze 

jednym człowiekiem, który nadal pracował we dworze jako służą-

cy, przyjechali z Jego Ekscelencją hrabią Engestromem i że po 

śmierci Ekscelencji otworzył tę gospodę i ożenił się z Poznanianką.

Gdy nasz szwedzki gospodarz z kiepską pamięcią  do języków 

opowiedział   pokrótce   wszystko,   co   mogło   nas   zainteresować, 

obejrzeliśmy   sobie   dwór.   Dwór   w   Jankowiczach   był   pięknym, 

dwupiętrowym   budynkiem   stojącym   na   wzniesieniu,   otoczonym 

ogrodem, urządzonym dobrze i ze smakiem. Spotkaliśmy tu owego 

drugiego Szweda, który, podobnie jak jego towarzysz,

*  W oryg.  Jankowitsch. 

**  W oryg.   Samter.

background image

zapomniał także w dużym stopniu języka ojczystego, lecz z radości 

na   widok   rodaków   przemówił   do   nas   straszliwie   łamaną 

szwedczyzną.

Po   zwiedzeniu   dworu   powróciliśmy   do   naszego   gospodarza,  by 

zjeść obiad. Wkrótce potem nadeszła młoda, dość ładna  kobieta, 

trzymając   za   rękę   małą   dziewczynkę.   Spytała,   czy   nadal   są   tu 

Szwedzi, a gdy odpowiedzieliśmy twierdząco, opowiedziała  nam, 

ze pochodzi ze Sztokholmu i nazywa się Bruce, i że wyszła za mąż 

za  Poznaniaka.  Wymieniła   jego  nazwisko,  ale  zapomnieliśmy   je, 

bowiem   nie   zapisaliśmy   go   od   razu.   Zdaje   się,   że  sprawiło   jej 

wielką radość móc porozmawiać z rodakami o wspólnej ojczyźnie, 

którą żarliwie kochała.

Prosiła   nas   na   koniec   o   przekazanie   pozdrowień   krewnym  i 

przyjaciołom   w   Szwecji,   lecz   niestety   i   ich   imion   nie   możemy 

sobie przypomnieć z tego samego powodu, o którym wspomnia-

łem. Gdyby więc ta książka wpadła w ręce któremuś z jej krewnych 

lub   przyjaciół,   pragnąłbym   przekazać   im   gorące   od   niej 

pozdrowienia. Chciałbym też przeprosić za krótką pamięć, której 

nie mógłbym sam sobie wybaczyć, gdyby nie to, że nasza pamięć 

była wówczas nazbyt obarczona zdarzeniami i myślami, które się 

bezustannie wzajemnie rugowały, co sprawiało, że zapominaliśmy 

wszystko, czego tylko nie zanotowaliśmy.

Z Jankowicz ruszyliśmy dalej do Bytynia, dokąd przybyliśmy  o 

zmroku. Stenkula, który nie przyszedł jeszcze w pełni do siebie po 

chorobie, został tam, ja jednak powędrowałem dalej z Berghem w 

świetle księżyca do Pniew*, gdzie znaleźliśmy się o pierwszej w 

nocy. Jak większość małych miasteczek w pruskiej Polsce Pniewy 

są   nędzną   miejscowością   o   kilku   brudnych  i   krętych   uliczkach. 

Znaleźliśmy w końcu miejski zajazd i zapukaliśmy budząc służącą, 

która zobaczywszy nasze plecaki i kije  w ręce, odpowiedziała po 

prostu, iż do tutejszego zajazdu takich  nie przyjmują, lecz że na 

rynku   jest   miejsce,   gdzie  tacy  znajdą   nocleg.   Nie   warto   było 

pokazywać   świadectw   akademickich   ani   polskich   listów 

polecających, żeby przekonać poirytowaną dziewczynę, iż byliśmy 

ludźmi, choć nie  takimi,  jak sądziła. Zabraliśmy się więc, i nie 

próbując nawet miażdżyć biedaczki pokazywaniem jej dowodów, 

świadczących o naszej wartości, poszliśmy do zajazdu przy rynku, 

gdzie tacy jak my mogli zażywać gościnności. Gdy tylko weszliśmy 

do   izby,   zobaczyliśmy,  że  zajazd   nie   należał   do   najlepszych. 

Tłoczyli   się   tam   bowiem   pijani,  zaczepiając   się   nawzajem,   i 

stwierdziliśmy, że tak naprawdę nie

*  W oryg. Pinne.

background image

należymy na razie do żadnej klasy, bowiem w miejskim zajeździe 

nie chciano, by  tacy  jak my tam przychodzili, tu zaś także nie 

bardzo pasowaliśmy, bowiem niezbyt chętnie przebywaliśmy z taki-

mi, których tu przyjmowano.

Poprosiliśmy jednak o nocleg, odpowiedziano najpierw „nie", a 

wkrótce   potem   „tak",   pod   warunkiem,   że   zechcemy   spać   w   tej 

izbie.   W   czasie   pertraktacji   z   gospodynią   zobaczyliśmy   w   izbie 

małego chłopczyka, który dawał nam znaki. Wyszliśmy za nim, a 

on powiedział, że nie będziemy tu bezpieczni, lecz że on może nam 

znaleźć   nocleg.   Zaprowadził   nas   za   parę   groszy   do   spokojnego 

domku   żydowskiego,   gdzie   na   garści   słomy   złożyliśmy   swe 

zmęczone członki. Następnego ranka rozpoczęliśmy  dalszą węd-

rówkę do Sierakowa*, gdzie zatrzymaliśmy się czekając na Sten-

kulę, by wsiąść razem do dyliżansu.

W Sierakowie szalała cholera a lekarz miejski wyjechał, tak więc 

musieliśmy udzielić pomocy chorym w czasie naszego pobytu w 

mieście aż do chwili, gdy rozległ się głos trąbki pocztowej, dając 

sygnał   do   odjazdu.   Ruszyliśmy   w   drogę   a   potem   jechaliśmy 

pospiesznie aż do Greifswalde. W Drezdenku** wsiadła do dyli-

żansu młoda, piękna panna i jechała w naszym towarzystwie około 

dwudziestu mil. Spędziliśmy z nią piękne chwile.

Jako   Szwedzi,   byliśmy   początkowo   zdumieni,   mając   samotną 

pannę za towarzyszkę podróży. Przyzwyczailiśmy się, iż nasze panny 

nie   ośmielały   się   wyjść   z   domu   bez   wuja   czy   ciotki   lub 

przynajmniej   jakiejś   kobiety   jako   ochrony   przed   złośliwymi 

oczami i językami. Nie było jeszcze młodego Szweda, którego by 

podobne  zwyczaje   nie   nabawiły   kłopotów   i   który   by   nie   musiał 

błyszczeć intelektem i prawić komplementów pośród matron, tak, 

by  choć mała część tego trafiła do pięknej dziewczyny przez nie 

strzeżonej. W Prusach jest zupełnie inaczej — albo cnota jest tam 

bardziej niezłomna, albo też jest ona w niższej cenie. W każdym 

razie był to okropny zwyczaj, by dziewczyna mogła podróżować 

całe trzydzieści mil zupełnie sama, w towarzystwie tylu młodych 

mężczyzn, choć nie kryło się w tym tyle niebezpieczeństw, co w 

różnych tete a tete, które nasze dziewczęta mają za plecami matek, 

i   w   miłostkach   prowadzonych   w   Szwecji   z   powodzeniem, 

przewyższającym prawowierną Hiszpanię i niewierny Konstanty-

nopol.

Przejeżdżaliśmy przez wiele miejscowości nawiedzonych przez 

cholerę. Panował tam spokój gdy jednak przyjeżdżaliśmy do

*  W oryg.  Zirke. 

**  W oryg.   Driesen

background image

miasta, do którego dotarła jedynie wieść o spustoszeniach, jakie 

cholera czyniła, byliśmy zamykani razem z naszą panną w domu 

kwarantanny i musieliśmy tam siedzieć, dopóki dyliżans nie ruszył 

w dalszą drogę. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej komicznego 

od podobnej kwarantanny. W czasie naszego uwięzienia trzymały 

się nas tylko wesołe pomysły, zabawy i dowcipy, w których brała 

udział nasza towarzyszka podróży, nie miało to bowiem dla niej 

większego   znaczenia,   iż   przechodzi   kwarantannę   z   kilkoma 

młodymi ludźmi.

W Szczecinie* wsiadł do dyliżansu pruski porucznik. Opowiadał 

z niezadowoleniem,  iż został odkomenderowany do Torunia, by 

pomóc Rosjanom w budowie mostów pontonowych przez Wisłę.

Droga po drugiej stronie Szczecina jest dość piękna, we wszyst-

kich tych miejscach, gdzie Odra przecina miasto, znajduje się aż 

piętnaście mostów.

2 października rano przybyliśmy do Greifswalde, gdzie znowu 

musieliśmy przebyć pięciodniową kwarantannę zanim wjechaliśmy 

do miasta. Konsul generalny, af Lundblad, dowiedziawszy się o 

naszym przyjeździe, zrobił nam zaszczyt składając wizytę, która 

musiała się jednak ograniczyć do rozmowy przy barierze, odgra-

dzającej dom kwarantanny. Opowiadał o wszystkim, co tylko nas 

mogło  zainteresować  i obiecał załatwić nam podróż do Szwecji 

jachtem, który miał odpłynąć 12 października, choć ruch statków 

ustał teraz prawie zupełnie.

Wiele razy odwiedzał nas też przyjaciel z Lund, magister Leche, 

który przebywał właśnie u generalnego konsula i nigdy nie zapom-

nimy niezwykłej przyjaźni i dobroci, jaką obaj nas otaczali.

Gdy kwarantanna dobiegła końca, pojechaliśmy w towarzystwie 

Lechego   na   Rugię.   Wyspa   jest   dość   piękna,   o   urozmaiconym 

krajobrazie,   a   szczególnie   ta   jej   część,   która   stanowi   księstwo 

Potbus. Odwiedziliśmy Stubbenkammer, urwisko skalne z piasko-

wca, spadające stromo do morza. Na samym szczycie, gdzie za-

prowadzono nas z zawiązanymi oczami, znajduje się balustrada. 

Gdy zdjęliśmy opaski z oczu, ujrzeliśmy w dole przepaści spie-

nione   fale,   rozbijające   się   o   skałę.   W   połowie   skały   sterczał 

okrągły występ przypominający grzbiet koński, który zwano Tro-

nem Królewskim.  Tradycja mówiła,  że Karol XII kazał się tam 

spuścić aby móc z tego miejsca przypatrywać się bitwie morskiej.

Zwiedziliśmy   także  ruiny   świątyni  bogini  Herty   z  kamieniami 

ofiarnymi. W zamierzchłych czasach czczono tam Hertę i co

*  W oryg.   Stettin.

background image

roku ofiarowywano na jej cześć dwie młode dziewice. W pobliżu 

świątyni znajdowało się małe, okrągłe jeziorko Herty, gdzie bogini 

przyjeżdżała   się   kąpać,   wieziona   przez   swoje   służki.   Herta   nie 

zażywa  już  tu więcej kąpieli. Podanie nie mówi  jednak, czy  ze 

wstrętu do wody, czy też z braku zaprzęgu.

12 października weszliśmy na pokład jachtu, a 15, po odbyciu 

niczym nie wyróżniającej się podróży morskiej, dobiliśmy do brze-

gu pomiędzy twierdzami Kungsholmem i Drottningskar. Musieli-

śmy  odbyć na pokładzie czternastodniową kwarantannę i znowu 

nas okadzono, co można by uznać za satyryczne przedstawienie 

losu Polski, której nadzieje uleciały z dymem,  by uchronić inne 

narody przed współczesną zarazą  — liberalizmem, który w samo 

południe, a więc w środku dnia podąża szukając, kogo by połknąć.

30 października wysiedliśmy na ląd w Karlskronie i była to chyba 

najpiękniejsza ze wszystkich chwil w naszym życiu. Uścisnęliśmy 

sobie serdecznie dłonie na przywitanie szwedzkiej ziemi, po której 

nigdy nie stąpał żaden niewolnik i gdzie wolność, gwarantowana 

prawami   i   obyczajami,   pozostaje   niezmienna   od   niepamiętnych 

czasów.

Ojczyzna   jest   zawsze   najpiękniejszym   krajem   na   ziemi,   tam 

zamieszkuje nasze serce, stamtąd wyrastają wszystkie korzenie i nie 

sposób wyzwolić się od myśli: w Szwecji pragnę żyć i umrzeć, dla jej 

króla, to znaczy dla jej szczęścia poświęcę  wszystko i pragnę, by 

moje serce spoczęło wśród jej wielkich pamiątek.

W tym czasie, gdy Polską wstrząsała rewolucja, a echa śmiertel-

nej walki, jaką toczyła, rozchodziły się po Europie, Szwecja żyła 

cicho i spokojnie, chroniona morskimi falami, i zażywała szczę-

ścia, którego pragnęły inne narody i o które nadaremnie walczył 

jeden z nich.

W Karlskronie witano nas niezwykle miło, tak zresztą, jak w czasie 

całej podróży do Skanii. Wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością i 

sympatią,   a   także   z   ciekawością.   Dlatego   też  po   kilku   dniach 

dogadzania naszym rodakom zamieniliśmy się  niemal  w maszyny 

do opowiadania, niczym przewodnicy w muzeum, tak że nawet we 

śnie potrafiliśmy opowiadać, co się nam wydarzyło niezwykłego w 

czasie podróży.

6 listopada ujrzeliśmy znowu Lund, a nasi przyjaciele przyjęli nas 

równie  gorąco, jak  nas żegnali.  Następnego  dnia  po przyjeździe 

zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w przyjęciu urządzonym 

na naszą cześć, a wśród obecnych mieliśmy  przyjemność  spotkać 

wielu   naszych   młodszych   nauczycieli.   Po   wzniesieniu  toastu 

odśpiewane zostały przy strzałach armatnich następujące

background image

zwrotki,     w   których   poeta     wyraził     ducha     ożywiającego 

naszych towarzyszy, a może nawet ducha Europy.

Radośnie wita was ziemia szwedzka, bracia, głoszący słowa 

zwycięstwa! Lecz polski orzeł znów jest uwięzion, smutek — 

wybaczcie — miesza się z pieśnią.

Witajcie, bracia, znad brzegów Wisły! Dni zwycięstw dla was z 

odwrotem przyszły. Szczęśliwe serca, gdy z uniesieniem, plotą wam z 

liści laurowych wieniec.

Witajcie wszyscy trzej między swymi! Polskę zbawioną kiedyś 

ujrzymy. Gdy znów nadejdzie wolności powiew, zwycięży niebo. 

Bracia, wasze zdrowie!*

Opowiedziałem wtedy wszystko, co mi się tylko wydało godnym 

uwagi,   o   naszej   podróży   do   kraju,   który   z   powodu   swych 

nieszczęść   miał   zapewnione   miejsce   w   historii   i   którego   dzieje 

opowiadają   wyłącznie   o   wewnętrznym   rozkładzie   i   zewnętrznym 

ucisku. Ostatnia walka dobiegła końca. Jeżeli Polska ma kiedy-

kolwiek żyć znowu jako państwo, jeżeli ma tam kiedyś zakwitnąć 

wolność,   nastąpi   to   równocześnie   z   powszechną   wolnością   w 

Europie, tą mianowicie, która odniesie swoje zwycięstwo dzięki 

oświeceniu, nie zaś wolnością połowiczną, trudną do pojęcia, która 

chwilowo   odnosi   zwycięstwa   na   polu   bitwy   po   to   tylko,   by 

wkrótce z braku wewnętrznej spójności przestać istnieć.

Państwa starzeją się podobnie jak ludzie. Stare formy nie  pasują 

do nowego ducha, ród ludzki nie starzeje się jednak  nigdy, jest 

ciągle młody, podczas gdy współczesne formy państwa rozpadają 

się same. Kroczy on naprzód, gdyż nie jest w stanie cofać się do 

tyłu. Im bardziej powszechna staje się edukacja, tym bardziej to co 

stare   musi   kurczyć   się   i   usychać.   Przeznaczeniem   nowego   jest 

zdrowa i żywa siła wzrostu. To co stare nie ma jednak żadnego 

wewnętrznego życia, nie jest w stanie się rozrodzić, trwa, dopóki 

ostatnie jego włókna nie rozpadną się w proch. Trwa jak drzewo 

pochodzące z innej epoki, potężne drzewo, wokół którego rośnie i 

umiera nowa rodzina roślin, trwa jednak samotnie i musi w końcu 

paść   samotnie,   bowiem   w   jego   okazałych   kwiatach   brak   jest 

zarodków przyszłego życia. Z drugiej jednak strony to co nowe 

kwitnie w nieskończoność i rozmnaża się, a gdy stare pada, młode 

dopiero zaczyna się zielenić.

*  Wiersze przełożyła Marta Szafrańska-Brandt.

background image

W ten sposób ród ludzki zdaje się podnosić, iść naprzód, zwyciężać 

i jeśli ktoś myślałby, iż oświecenie i wolność napotykają w naszej 

epoce zbyt dużo przeszkód, powinien się pocieszyć, bowiem:

To, co już stare, nie jest wiecznotrwałe, powtarzać 

dawnych błędów się nie godzi, musi raz upaść, co 

wewnątrz zmurszałe, a z ruin wkrótce nowe się 

narodzi.

PRZYPISY

1

 Nie podlegający konfiskacie. Prawdopodobnie zniekształcony francuski.

2

  Frithiofs  saga  Esaiasa Tegnera, jeden z najwybitniejszych  szwedzkich 

utworów   poetyckich,   napisany   w  1825   roku,   oparty   na   motywach 

staroislandzkiej   sagi   o   bohaterskim   Fritiofie   Zuchwałym.   Polski   przekład 

ukazał się w roku 1856.

3

  Przypuszczalnie   chodzi   o   pieśń   zatytułowaną  Krakusy,  znaną   też   pod 

tytułem Grzmią pod Stoczkiem armaty, ze słowami Wincentego Pola. Powstała 

ona   wkrótce   po   bitwie   pod   Stoczkiem,   w   czasie   której   wojskiem   polskim 

dowodził generał Dwernicki. Na możliwość tę zwrócił mi uwagę p Jerzy Łojek. 

A oto pierwsza zwrotka Grzmią pod Stoczkiem armaty /błyszczą białe rabaty/ 

a Dwernicki na przedzie na Moskala sam jedzie.

4

 Franc., kryte chodniki w ogrodach XVI—XVIII w, zasklepione półkolistą 

kratownicą, podtrzymującą pnącza lub gałęzie drzew, pol., berso, bindaz.

5

 W wierzeniach skandynawskich demoniczny, najczęściej złośliwy karzeł lub 

olbrzym, zamieszkujący przeważnie górskie pieczary.

6

 Przeprawę przez granicę opisał też w liście do rodziny G. F. Bergh (list do 

C.B. z 24 6 1831, którego fragmenty wydrukował 18 7 1831 „Aftonbladet"). 

Dobrzyń występuje w tym liście jako Dorczin.

7

 Nie udało się ustalić, o jaką książkę chodziło.

8

  W oryg.  schas-korg,  dosłownie nadwozie do pojazdu typu  schas  Schas 

(od franc.  chaise —  krzesło) to niewielki pojazd czterokołowy,  odkryty lub 

zakryty,   z   dwoma   zwróconymi   w   tę   samą   stronę   siedzeniami.  Siedzenie 

przednie   zajmował   woźnica.   Od   Płocka   z   rozkazu   dowódcy  wojskowego 

województwa, Antoniego Mieszkowskiego, trzej lekarze odbywać mieli podróż 

dwiema furmankami  parokonnymi  (oryginał dokumentu w posiadaniu C. F. 

Stenkuli).

9

 Anna Christina Warg (1703-1769), autorka najpopularniejszej szwedzkiej 

książki   kucharskiej  Hjelpreda   i   hushallningen   for   unga   fruen-timber,  1755 

(Poradnik gospodarstwa domowego dla młodych dam ).

background image

Książka ukazywała się regularnie do roku 1916, wywierając wielki wpływ na 

szwedzką sztukę kulinarną.

10

 Ani w maju, ani w czerwcu 1831 roku nie ma w „Gazecie Warszawskiej" 

wiadomości o trzech lekarzach z Lund, mimo iż odnotowywano w niej przyjazdy 

do   Warszawy   lub   nawet   zamierzone   wyjazdy   do   Warszawy   lekarzy 

angielskich, francuskich, duńskich, niemieckich, szwajcarskich i węgierskich.

11

  Niem.    Polacy i Szwedzi dobrze się biją i dobrze piją.

12

 A oto co pisał w cytowanym wyżej liście o pobycie w Lipnie G.F. Bergh. 

Przyjęto nas w niezwykły sposób. Burmistrz urządził dla nas przyjęcie, na które 

zaproszonych   było   wielu   urzędników   i   wojskowych.   Pito   za   Polskę,   za 

wolność,   i   pieniącym   szampanem   wznoszono  toasty   za   Szwedów,   nie 

traktowano nas jak obcych lecz jak braci. [...] Cóż to jednak wszystko znaczyło 

wobec  owego  prawdziwego   niekłamanego   entuzjazmu,   jaki   ci  bohaterowie 

walczący o wolność przejawiali dla swej nieszczęsnej ojczyzny, i wobec z głębi 

serca   płynących  westchnień   do   nieba   za   pomyślność   ich   słusznej   sprawy. 

Wszystko to wzięło mnie bardziej niż dowody ich przywiązania".

13

  Plac Zamkowy, nazwa ta była używana w XIX w. (por. A. Jełowicki 

Moje wspomnienia, Warszawa 1970, s. 262 i nn) E. Szwankowski w: Ulice i 

place Warszawy, Warszawa 1970 s. 260 używa określenia „plac Zygmunta".

14

 Pomyłka autora, posąg Zygmunta III na marmurowej kolumnie odlany 

został ze spiżu w roku 1644.

15

  Tomasz   Łubienski   (1784-1870),   generał.   W   1806   roku   oficer  gwardii 

honorowej Napoleona. Brał udział w kampanii 1806 — 1807, 1808, 1809 oraz 

1813 — 1814 roku. W armii Królestwa Polskiego dowódca brygady strzelców 

konnych. W czasie powstania był m. in. szefem sztabu  głównego i zastępcą 

ministra   spraw   wewnętrznych.   Brał   udział   w   bitwie   pod   Grochowem.   Po 

upadku powstania zesłany.

16

  Franciszek   Antomarchi   (1780-1838),   lekarz   osobisty   Napoleona. 

Wyjechał do Polski w kwietniu 1831. Do Warszawy przybył 19 maja. Rząd 

Narodowy   mianował   go   doktorem   medycyny   i   chirurgu   oraz  inspektorem 

generalnym wszelkich szpitali wojskowych. Zmarł na Kubie.

17

 Bitwa pod Ostrołęką 26 5 1831 r zakończyła się faktycznie klęską wojsk 

polskich   dowodzonych   przez   J.   Skrzyneckiego.   Ocena   bitwy   w   oczach 

współczesnych   nie   była   jednoznaczna,   nawet   dowódca   wojsk   rosyjskich, 

feldmarszałek   Dybicz,   dopiero   następnego  dnia  zorientował   się   w   skali 

odniesionego   zwycięstwa.   Skrzynecki   sformułował   pierwszy   meldunek   do 

Rządu Narodowego informując o klęsce, w następnych przedstawił tę operację 

jako skuteczny manewr, otwierający generałowi A. Giełgudowi drogę na Litwę 

(por. S. Przewalski  Bitwa pod Ostrołęką,  [w:]  Powstanie listopadowe 1830 — 

1831. Dzieje wewnętrzne, Militaria, Europa wobec powstania. Warszawa 1980, s. 

252.

18

  „Ucztę   dla   obrońców   Ojczyzny"   zapowiadała   prasa   ("Gazeta   War-

szawska",  12   6   1831).  Wydawał ją pułk pierwszy Gwardii Narodowej.  „W 

środku obszernego Ogrodu Saskiego pod drzewami ustawione były stoły, przy 

których   przeszło   trzy   tysiące   żołnierzy   różnej   broni   przy   odgłosie   muzyki 

obiadowało. Zaszczycili tę ucztę obecnością swoją Rząd

background image

Narodowy i Wódz Naczelny, wszyscy obiadowali przy osobnym stole, przy 

którym przeszło dwustu oficerów różnego stopnia siedziało. W końcu biesiady 

tej   śpiewana   była   pieśń   narodowa   pana   L.   A.   Dmuszewskiego   przy 

towarzyszeniu   muzyki   Gwardii   Narodowej.   Po   uczcie   zaczęły   się   tańce, 

utworzyły się liczne koła, a publiczność płci obojej, w tłumie zapełniająca 

ogród,   podzielała   zabawę   naszych   wojowników,   dopóki   odgłos   bębna   nie 

zwołał ich do obowiązków." „Gazeta Warszawska", 13.6.1831.

19

 Polki nie znalazły także uznania w oczach G. F. Bergha. W liście do E. 

N. Bergh („Aftonbladet", 18 7 1831) pisał on: „Spodziewałem się, iż Polki 

obdarzone   są   niezwykłą   urodą,   są   one   jednak   przeciętne   i   brakuje   im 

zwłaszcza   miłej   pulchności   kształtów.   Mają   za   to   pałające   oczy   i   żywe 

usposobienie".

20

  Rodzaj lekkiej kawalerii. Bronią była lanca, szabla i pistolety. Nazwa 

pochodzi od chłopskiej krakowskiej sukmany. Nazwano tak po raz pierwszy 

pułk   utworzony   w   1812   roku   uchwałą   powołującą   z   każdych   50   dymów 

jednego człowieka do obrony kraju. Dowódcą był książę Józef Poniatowski. W 

powstaniu listopadowym brały udział dwa pułki krakusów, składające się z 

rodowitych mieszkańców krakowskiego.

21

  Wspominając   po   raz   pierwszy   o   listach   G.   F.   Bergha   do   rodziny, 

„Aftonbladet" z 14.7.1831 roku donosił, iż widział on na własne oczy tłumnie 

zgłaszających się do wojska czternastoletnich chłopców. „Entuzjazm panuje w 

Warszawie nie do opisania" — miał pisać Bergh.

22

 W czasach powstania listopadowego Żydzi zamieszkiwali całą dzielnicę 

na północ od Arsenału i placu Krasińskich.

23

  Nie   udało   mi   się   ustalić   danych   biograficznych   dotyczących 

Trzeskiewicza (w oryg. Trzeskewits).

24

 Łac., Niech zginie, precz!

25

 13 maja „Gazeta Warszawska" zawiadamiała o przybyciu do Warszawy 

lekarza duńskiego, a 16 czerwca o wyjeździe z Kopenhagi do Polski kilku 

młodych lekarzy. Zapewne jednym z nich był S...p.

26

  Finlandia przez setki lat, od 1284 do 1809 roku należała do Królestwa 

Szwedzkiego.

27

 Antoni Jankowski (1783 — 1831), generał. Brał udział w kampanii 1807, 

1808, 1809 i 1812 roku. Służył w armii Królestwa Polskiego, w powstaniu 

awansował   na   generała   dywizji.   Nieudolnym   dowodzeniem   korpusu   (był 

wkrótce po ataku paraliżu) przyczynił się do klęski łysobyckiej. Aresztowany 

29.6.1831. Sąd wojenny uwolnił go od zarzutu udziału w spisku.

28

 Karol Turno (1788 — 1861), generał.  Brał udział w kampaniach 1809-

1811, 1812, 1813 i 1814. W 1815 roku został adiutantem w. ks. Konstantego. 

W czasie powstania organizuje piąty i szósty szwadron jazdy. W maju 1813 

zostaje generałem brygady. Po upadku powstania zesłany do Rosji.

29

  Józef   Hurtig   (1771-1831),   generał.   Brał   udział   w   kampanii   1792,   w 

powstaniu   kościuszkowskim,   w   kampanii   1806   i   1812   —   1813   roku. 

Odznaczony   Virtuti   Militari   i   Krzyżem   Oficerskim   Legii   Honorowej.   W 

czasach Królestwa Polskiego dowodził brygadą kawalerii. Od roku 1822 był 

komendantem Modlina, a potem Zamościa. Był brutalny wobec

background image

więźniów—Polaków.   Przewodził sądowi pułkowemu,   który skazał   Łuka-

sińskiego w 1825 roku na karę śmierci za bunt.

30

  Antoni Sałacki (1774-1831), generał (w oryg. Salazki). Brał  udział w 

kampanii 1792 roku i powstaniu kościuszkowskim.  Od roku  1809 służył  w 

armii Księstwa Warszawskiego. W armii Królestwa Polskiego awansował na 

generała   brygady   korpusu   inżynierii.   Według   niejasnych  wiadomości 

nadchodzących z Galicji, miał on wraz z generałami Bukowskim, Jankowskim 

i   Hurtigiem   utrzymywać   kontakty   z   nieprzyjacielem.   Generał   Skrzynecki 

wyznaczył Komisję Rozpoznawczą do zbadania sprawy. Najwięcej podejrzeń 

skupiło   się   na   Sałackim.   Z   korespondencji   jego  ([w:]  W.   Tokarz,  Wojna 

polsko-rosyjska 1830—31,  Warszawa  1930, s. 520) wynika, iż w początkach 

powstania przesyłał wiadomości wielkiemu księciu Konstantemu. Aresztowany 

29.6.1831.

31

 Kazimierz Słupecki (1782 - przed 1858), generał. Brał udział w kampanii 

1809, 1812 i 1813 roku. W armii Królestwa Polskiego  awansuje do stopnia 

pułkownika. W czasie powstania służy w sztabie  gubernatora Warszawy. 29 

czerwca aresztowany pod zarzutem działania  na szkodę powstania. „Co do 

pułkownika Słupeckiego, miało się wykryć, że tenże nie tylko na podejrzenie 

zasługuje, ale owszem, uważany być powinien za Polaka sprawie narodowej 

nieżyczliwego" — pisała „Gazeta Warszawska" (1.7.1831). 8 sierpnia 1831 roku 

Słupecki   zostaje   jednak  zwolniony,   a   we   wrześniu   mianowany   generałem 

brygady, wkrótce potem wyjeżdża z misją do Berlina.

32

 Brat generała Jerzego Fenshave, szefa tajnej policji Konstantego. Przybył 

do   Warszawy,   z   Konstantym,   wkrótce   jednak   porzucił   służbę  państwową. 

Żonaty   był   z   Francuską,   a   dzieci   uważały   się   za   Polaków  (por. Stanisław 

Szenic, Ani triumf ani zgon, Warszawa 1971, s. 328).

33

  Chodzi   zapewne   o   znanego,   bogatego  cukiernika  Karola   Lessel, 

spokrewnionego   z   generałem   Maurycym   Hauke.   Pomyłka   autora   wynikła 

prawdopodobnie z nieznajomości języka polskiego.

34

 Metresa Hincza, naczelnika kancelarii wielkiego księcia.

35

  Antoni   Jan   Ostrowski   (1782   —   1845),   generał,   senator   w   Królestwie 

Polskim,   założyciel   Tomaszowa   Mazowieckiego.   Jako   ochotnik  bronił 

Warszawy w 1794 roku. Brał udział w bitwie pod Raszynem.  W 1809 roku 

wybrany na posła powiatu brzezińskiego. Po Kongresie Wiedeńskim zajmował 

się gospodarką w swych  dobrach, wprowadzając  oczynszowanie, zakładając 

zakłady włókiennicze, biblioteki i szkoły. W czasie Sądu Sejmowego głosował 

przeciwko   wnioskom  aktu  oskarżenia.  Podczas   powstania   został   dowódcą 

Gwardii   Narodowej   w   stopniu  generała.   Popierał   w   sejmie   wniosek 

detronizacyjny.  Przeciwny kapitulacji,  spowodował dymisję Krukowieckiego. 

Po upadku powstania zaocznie skazany na karę śmierci.

36

 Stille jest niesprawiedliwy wobec Żydów. Sypali oni wraz z innymi szańce, 

byli członkami Gwardii Miejskiej.

37

  Dzisiejszy   plac   Trzech   Krzyży,   zwany   tez   przez   Stillego   Rynkiem 

Aleksandra.

38

  Produkt   powstały   z   destylacji   spirytusu   zawierający   oleje   fuzlowe, 

mętny, o niemiłej woni.

39

 Lekka kawaleria uzbrojona w lance.

background image

40

  Karol   Wilhelm   Ludwik   Stackebrandt   (1790-1855)   (w   oryg.   Stackel-

brandt). Od 1810 roku był na służbie w wojsku Księstwa Warszawskiego. W 

roku   1830   został   lekarzem   dywizyjnym.   Od   1832   roku   aż   do   śmierci   był 

ordynatorem   ujazdowskiego   szpitala   wojskowego.   W   roku  1836   został 

członkiem czynnym Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego (por. Stanisław 

Kośmiński, Słownik lekarzów polskich. Warszawa 1888).

41

 Nie udało się ustalić danych biograficznych dotyczących Stenszewskiego 

(Stęszewskiego, Staniszewskiego?). W oryg. Stenschewsky.

42

  Artykuł   Stillego,   Stenkuli   i   Bergha   o   przebiegu   epidemii   cholery   w 

Warszawie ukazał się 12.1.1832 w „Post och Inrikes Tidning".

43

 W oryg.  Chlop Millionowe.  Melodrama Ferdynanda Raymunda. Sztukę 

odegrano w czasie powstania 11 razy,  po raz pierwszy dla podchorążych 8 

grudnia   1830   (por.   Ludwik   Simon,  Teatr   warszawski   za  powstania 

listopadowego. Warszawa 1931, s. 10).

44

 Hotel Wileński — jeden z ośmiu pierwszorzędnych hoteli warszawskich 

na przedłużeniu ulicy Długiej zwanym Tłumackie.

45

 Ernst Leopold von Schantz.

46

 Rząd Narodowy. 29.1.1831 Sejm powierzył władzę wykonawczą Rządowi 

Narodowemu, którego prezesem został książę Czartoryski. Po  wypadkach 15 

sierpnia Rząd Narodowy podał się do dymisji, a generał Krukowiecki objął 

władzę,   którą   sprawował   jako   dyktator   do   8   września.   Po   dymisji 

Krukowieckiego prezesem Rządu Narodowego został B. Niemojowski.

47

 W rzeczywistości 11 sierpnia.

48

 Autor nadmiernie i niesłusznie gloryfikuje generała Skrzyneckiego, który 

przez   cały   czas   dążył   do   układów   z   nieprzyjacielem,   i   pragnął  władzy 

dyktatorskiej,   by,   obezwładniając   opozycję,   doprowadzić   do   kapitulacji. 

Jednym   z   powodów   upadku   powstania   miało   być   jego   niedołęstwo   i 

nieudolność   w   prowadzeniu   działań   wojennych.   Artur   Sliwiński   pisze  o 

„niczym   nie   wytłumaczonej,   a   równającej   się   zbrodni   bezczynności 

Skrzyneckiego",   który   myślał   tylko,   jakby   zwyciężyć   bez   bitwy   (tenże 

Powstanie listopadowe, Warszawa 1930, s. 148, 153).

49

  Żadne   źródła   nie   potwierdzają   obecności   Krukowieckiego   na   placu 

Zamkowym. Zjawił się on tam dopiero po północy.

50

 Domy pracy, rodzaj więzień.

51

 Zginęły 34 osoby.

52

  Według   Stanisława   Szenica   (dz.  cyt.,   s.   327)   Bentkowski   a   właśc. 

Bętkowski   był   radcą   stanu,   a   podczas   koronacji   Mikołaja   pełnił   funkcję 

herolda,   ogłaszającego   akt   koronacyjny.   Wacław   Tokarz   (dz.   cyt.,   s.   520) 

wspomina   tylko,   iż   został   on   zamordowany   na   placu   Zamkowym.   Artur 

Śliwiński (dz. cyt., s. 165) pisze, iż Bentkowski był urzędnikiem banku.

53

  Ludwik Bukowski (1782-1831), generał. Brał udział w kampanii  1809 

roku (odznaczony został krzyżem kawalerskim Virtuti Militari). 1813 (otrzymał 

krzyż  Legii Honorowej) i 1814 roku. W powstaniu awansował na generała 

brygady.   Po   bitwie   pod   Łysobykami   został   wezwany   przed   Komitet 

Rozpoznawczy   za   nieudzielanie   pomocy   oddziałom   Turny.   29   czerwca 

aresztowany   i   oskarżony   o   zdradę,   postawiony   został   wraz   z   generałami 

Jankowskim i Hurtigiem przed sąd wojenny.

background image

54

 Don Miguel (1802-1866) syn króla portugalskiego Jana VI. Przeciwnik 

rządów konstytucyjnych, dwukrotnie dokonywał nieudanych spisków mających 

mu zapewnić nieograniczoną władzę.

niach 1809 1812, 1813-14 roku. W 1821 roku walczył w powstaniu piemonckim. 

Do Warszawy przybył w marcu 1831. W sierpniu został dowódcą korpusu. 

Przez swą nieudolność i niesubordynację przyczynił się  do klęski powstania. 

We   wrześniu   przeszedł   z   korpusem   do   Galicji.  Walczył   z   Austriakami   w 

Piemoncie i został rozstrzelany "za niesubordynację" w 1849 roku.

56

 Wojciech Chrzanowski (1793 —1861) generał. Brał udział w kampanii 1812 

roku.   W   wojsku   Królestwa   Polskiego   awansował   na   podpułkownika.   Autor 

planów   operacyjnych   w   czasie   powstania.   Szef   sztabu   głównego   za 

Skrzyneckiego.   Występował   jako   zwolennik   kapitulacji.   Za   prezesury 

Krukowieckiego   zostaje   gubernatorem   Warszawy,   zaniedbując 

przygotowaniadoobronymiasta. 

57

 Virtuti Militari.

58

  Korpus   Ramorina   opuścił   Warszawę   21   sierpnia  

59

  W   Warszawie 

pozostało 35000 regularnego wojska. 

60

 Armia rosyjska liczyła na początku 

września 71 000 żołnierzy.

61

 Prawdopodobnie  Stanisław  Chłapowski (1796 — 1863), syn szambelana 

Stanisława   Augusta   Chłapowskiego.   W   czasie   powstania   był   adiutantem 

Chłapowskiego. Po upadku powstania położył wybitne zasługi w utrzymywaniu 

życia   umysłowego   w   Poznańskim.   W   1848   więziony  był   w   Kościanie   za 

odmowę   złożenia   przysięgi   sądowi   w   sprawie  politycznej   (por.   Teodor 

Źychliński, Kronika żałobna rodzin Wielkopolskich. Poznań 1877)

62

  Lars (Wawrzyniec) von Engestrom  (1751—1826)  Poseł nadzwyczajny i 

minister   pełnomocny   króla   szwedzkiego   w   okresie   Sejmu   Czteroletniego. 

Kanclerz i minister spraw zagranicznych. W obliczu wojny szwedzko-rosyjskiej 

dążył   do   układu   polsko-szwedzkiego.   Przyjaźnił   się  z   Niemcewiczem   i 

twórcami   Konstytucji   3   Maja.   W   1790   zawarł   małżeństwo   z   Rozalią 

Chłapowską. Za pozwoleniem króla przyjął polskie obywatelstwo. Pod komet 

życia   osiedlił   się   w   Polsce.   Zmarł   w   swej  posiadłości   Jankowicze.   Autor 

pamiętników pt. Minnen och anteckningar (Wspomnienia i notatki), Stockholm 

1876. Wydanie polskie:  Pamiętniki Wawrzyńca  hrabiego Engstroma  w serii: 

Pamiętniki z osmnastego wieku, t. XV, Poznań 1875, przekład J. I. Kraszewski.

63

 Rakieta (raca) kongrewska, pierwowzór broni rakietowej. W roku 1831 

posiadało   ją   tylko   Wojsko   Polskie.   Ważna   jest   informacja   autora,   że   w 

oblężeniu Warszawy broni tej użyli także Rosjanie. Wiadomości te zawdzięczam 

p. Jerzemu Łojkowi. W oryg. Congrewska Raquetter.

64

 Jan Witt (1781 —56), generał rosyjski syn Józefa i Zofii z domu Galvani. 

Około   1819   roku   jako   generał-lejtnant   dowodził   korpusem  jazdy   był 

naczelnikiem kolonu wojskowych guberni jekaterynosławskiej  i chersonskiej 

Szef   policji   politycznej   i   wojskowej,   zasłużony   przy   de-konspiracji   spisku 

dekabrystów.   Wsławiony   podczas   powstania   listopadowego   pełnił   funkcję 

generała-gubematora Warszawy w czasie nieobce-

background image

ności Paskiewicza (por.    Jerzy Łojek,  Potomkowie Szczęsnego.    Dzieje for-

tuny Potockich z Tulczyna, Lublin 1980, s.   57, 81).

65  

Niem   ,   odpowiednik   polskiego:       „Niech   cię   szlag   trafi!"  

66

  Zgodnie   z 

zarządzeniem     Naczelnego     Prezesa       Wielkiego     Księstwa  Poznańskiego 

ustanowiono     w     związku     z     epidemią     cholery     tylko     dwa  przejścia 

graniczne:    w  Strzałkowie   w  powiecie   wrzesińskim   i   w   Podzamczu   w 

powiecie  ostrzeszowskim   („Gazeta   Warszawska".   10 5 1831).

KONIEC


Document Outline