Stille Sven Jonas Podroż do Polski

background image

SVEN JONAS STILLE

PODRÓŻ DO POLSKI

background image

DO CZYTELNIKA

Notatki dotyczące losów autora i jego towarzyszy podczas

ich podróży do Polski, które zostają teraz oddane do rąk ogółu,

miały pierwotnie dostarczyć jedynie miłych chwil autorowi i

jego najbliższym. Wszelako, ulegając wciąż nowym

perswazjom i wezwaniom przyjaciół, autor przystał na

ogłoszenie ich drukiem. Zostają więc przekazane ogółowi ze

wszystkimi błędami i zaletami, często bowiem rzucone były

pospiesznie na papier w krytycznych chwilach, a nie kierowała

tym żadna inna myśl poza nadzieją, iż dążenie do prawdy i

obiektywizmu, z jakim autor starał się opisać wydarzenia

których był naocznym świadkiem, mogą okazać się użyteczne.

Autor me starał się nadać wartości literackich swej książeczce

ani też nie poczuwa się do zasług w tej dziedzinie, jest więc

spokojny wierząc, że życzliwi czytelnicy wybaczą banalność,

a w tym wszystkie popełnione błędy. Autor przyjmie z

zadowoleniem wyrok, jaki wyda rozsądna krytyka.

Ponieważ stałe zajęcia uniemożliwiły autorowi osobiste

dokonanie korekty i zmuszony był powierzyć ją swym

przyjaciołom, którzy trochę się na tym znali, w tekście znalazło

się wiele błędów w pisowni i interpunkcji, które czytelnik

zechce wybaczyć.

S J S

Lund, w marcu 1834

background image

W młodości nadajemy słowu „ludzkość" szersze znaczenie, zanim

doświadczenie nie nauczy nas, iż sens jego jest najczęściej dość

ograniczony. Patrzymy wówczas na świat i ludzi wyłącznie jak na

przyjaciół danych nam po to, byśmy ofiarowywali sobie nawzajem

spokój, wspierali się i uszczęśliwiali. Ojczyzna jest wówczas jedynie

stałym punktem, z którego obejmujemy spojrzeniem niespokojny

świat wierząc, iż wszystkie idee, które obchodzą ludzkość, obchodzą

także i nas.

I właśnie dlatego, jako ludzie kochający wszystko, co wielkie,

wszystkie wzniosłe ofiary na rzecz spraw, które uważaliśmy za

słuszne i sprawiedliwe, jak również w przekonaniu, że nasze powo-

łanie jako lekarzy oznaczało złożenie ludzkości w darze sił i doś-

wiadczeń przez nas zdobytych, a wreszcie, co tu ukrywać, pchnięci

ciekawością kuszącą nas na tysiączne sposoby, odbyliśmy podróż do

kraju, którego sytuację niezupełnie jasno rozumieliśmy, a którego

pomyślność jest i będzie sprawą całej ludzkości.

Nasze przedsięwzięcie nie miało nic wspólnego z polityką. Jako

młodzi ludzie zbyt słabo orientowaliśmy się w jej zawiłościach, by

zdawać sobie sprawę, co było politycznie słuszne. Gałąź wiedzy,

której poświęciliśmy się, nauczyła nas neutralności pośród ściera-

jących się opinii. Człowiek ranny bowiem, człowiek, który potrzebuje

pomocy, przestaje być czyimkolwiek wrogiem, a już najmniej jest

wrogiem lekarza, którego jedynym obowiązkiem jest udzielanie

pomocy każdemu, kto jej potrzebuje, bez względu na to, jakie ma on

przekonania religijne i polityczne.

Polacy byli narodem, który w wielkiej bitwie, nie dysponując

niczym prawie, wykształcił w sobie potężną siłę. To oni właśnie

poświęcili wszystko dla swej wolności i uważaliśmy, iż jako ludzie,

im przede wszystkim winniśmy ofiarować swe umiejętności.

Aby móc ułożyć w prostą opowieść to wszystko, co piszący i jego

towarzysze uznali za godne uwagi w czasie podróży, podjętej z myślą

o przyjściu z pomocą Polakom będącym w potrzebie, a także by

przywołać osobiste wrażenia, jakie na piszącym wywarły wypadki tej

miary co powstanie narodu polskiego przeciw Rosji, konieczne jest

wyjaśnienie. Rewolucja nie jest czymś wielkim, czymś, co w

zasadniczy sposób godzi w porządek świata, jakże często bowiem

rezultaty jej są znikome. Oznacza ona straszliwe zerwanie wszystkich

więzi, spajających z sobą naród i czynią-

background image

cych go szczęśliwym. Jest symptomem wzmożonego napięcia opinii

publicznej, a rezultaty jej ulegają unicestwieniu, gdy tylko duch

rewolucyjny osłabnie. Rewolucja, podobnie jak obroty ziemi, jest

świadectwem okresu przejściowego ludzkich możliwości intelektual-

nego tworzenia, nie jest ona może samym przybraniem nowej formy,

lecz tylko oznaką istnienia fermentu, który zapewne nie doprowadzi

do rozkładu przestarzałych form przez wstrząsy, lecz poprzez nie da

znać o swym istnieniu.

Rewolucje narodowe są bólami towarzyszącymi wzrastaniu rodu

ludzkiego.

Jedynie posuwając się powoli naprzód zapewnić można zwycięstwo

oświeceniu i wolności. Siły duchowe prowadzą teraz decydującą

walkę z siłami materialnymi i do zwycięstwa niepotrzebne są im

żadne rewolucje — tylko niecierpliwi pragną bowiem zrywać owoce,

gdy dopiero pokazał się pączek. Prawda toruje sobie drogę podobnie

jak przyroda powoli, lecz pewnie. Siła jej podobna jest sile, z jaką

roślina cicho i niepostrzeżenie rozsadza skałę, która ją spętała,

prawdziwa zaś wolność nie jest cieplarnianą rośliną, potrzeba jej

tysięcy lat, by mogła wyrosnąć i wydać dojrzałe owoce.

Ludzie nie mogą być wolni, dopóki nie zrozumieją, co oznacza

prawdziwa wolność. Gdy wyraźnie zdadzą sobie kiedyś sprawę, do

jakiego celu zmierzają, gdy potrafią kiedyś być sprawiedliwi wobec

siebie samych i tych, co nimi rządzą, będą wówczas wolni, nie

potrzebując przelać nawet jednej kropli krwi. Życie narodów

przypomina życie organizmów, jest ciągiem następujących po sobie

etapów zniszczenia i odnowy, jest to ciągła rewolucja, nie kończąca

się seria zmian, i — według mnie — Gutenberg, Fulton i Lancaster

byli największymi na świecie rewolucjonistami, ponieważ ich

odkrycia i badania przygotowały zwycięstwo rozumu.

Zamiarem autora tej małej książeczki nie jest więc wywyższanie

jednej z walczących stron kosztem drugiej, uważa on jedynie za swój

obowiązek opowiedzieć, co widział i słyszał, i jeżeli nawet ośmielał

się niekiedy podzielić swymi wrażeniami, pragnie z góry zaznaczyć,

iż jest to wyłącznie wyraz jego prywatnych przekonań, i że nie

pragnie nikogo w ten sposób zmuszać do dzielenia jego poglądów.

Będąc Szwedem, autor kocha wolność zgodną z prawem nie znosi

więc w takim samym stopniu ucisku, co braku dyscypliny. Ten krótki

wstęp powinien być świadectwem punktu widzenia autora w sprawie,

na którą ludzie mają różne poglądy. Przechodzi on więc teraz do

opisu podroży, który — gdyby nawet nie miał innej wartości — jest

przynajmniej próbą bezstronnego opisu przebiegu wypadków, jakich

autor był świadkiem w ostatnim okresie walki Polaków o wolność.

background image

Gdy już zdecydowałem się wziąć udział w podróży moich

przyjaciół, pozostał mi jeszcze najboleśniejszy z obowiązków,

pożegnanie z rodzicami. Miłość do rodziców, których opiece

zawdzięczamy to, czym jesteśmy lub czym się staniemy, do tych,

którzy poświęcili wszystko, aby kiedyś w niepewnej przyszłości

otrzymać podziękowanie za swe ofiary, miłość ta większa jest od

miłości ojczyzny i wszystkiego, co tylko jest drogie człowiekowi.

Ojciec szybko udzielił mi pozwolenia. Zgodził się, bym

zadecydował sam o własnym losie, matka zaś, wyobrażając sobie

już zawczasu słodycz ponownego spotkania, zezwoliła, bym

odbył tę niebezpieczną podróż.

Nie zapomnę nigdy tej chwili pełnej bólu i żalu — czułem, jak-

bym próbował oderwać się od świata. Tak zresztą było, nikt mi

nie był droższy na ziemi od rodziców i do tej pory nie znalazłem

nic, co by mi potrafiło zastąpić spokojne, beztroskie chwile, jakie

przeżyłem w domu, gdzie każda rzecz, każde słowo, każda scena

rodzinna nadal jest bliska mojemu sercu i jeszcze dzisiaj zmusza

mnie do snucia wspomnień.

2 maja pożegnałem najbliższych. Nie miałem im odwagi powie-

dzieć, że widzimy się przed moim wyjazdem po raz ostatni, chcia-

łem ich i siebie oszukać pocieszającą myślą, wkrótce spotkamy się

znowu!

Wróciłem do Lund, sceneria zmieniła się, spotykały mnie wszę-

dzie wesołe twarze, widziałem wokół przyjaźń i miłość. Była to

miłość, która ważyła się na wszystko, ten czuł się tutaj jak u siebie

w domu, kto wszystko umiał poświęcić.

Moi przyjaciele zajęli się pakowaniem, a ja wraz z nimi 6 maja o

pierwszym porannym brzasku pośpieszyliśmy pożegnać się z

naszymi nauczycielami, z tymi, którzy byli dla nas drugimi

rodzicami. Wszyscy zdawali się darzyć nas przyjaźnią i ojcowską

dobrocią. Niektórzy nie pochwalali naszego przedsięwzięcia, inni

z kolei je wysławiali, lecz jedni i drudzy życzyli nam szczerze

dobrej podróży.

Po południu na dziedzińcu zebrali się wszyscy bez wyjątku nasi

koledzy — młodzież studiująca w Lund. Chcieli raz jeszcze nas

zobaczyć i pożegnać po raz ostatni. Chcieli raz jeszcze pokazać,

jak bardzo bliski był im los nasz i narodu, do którego jechaliśmy,

młodzież dostrzega bowiem jedynie to, co romantyczne. Widzieli

w nas trzech młodych ludzi, którzy ważyli się na wszystko dla

sprawy, którą uważali za słuszną. Kochali Polskę, gdyż walczyła o

wielką sprawę. Człowiek młody nie stara się nigdy odgadnąć

możliwych skutków różnych przedsięwzięć, dostrzega jedynie ideę

leżącą u ich podstaw. Pogardza człowiekiem przezornym, jak

orzeł pogardzałby mędrcem, przepowiadającym mu na

background image

podstawie wyliczeń niechybną śmierć przy upadku z wysokości,

na której szybuje, choćby nawet w kilka chwil później miał

rzeczywiście zwalić się na ziemię z podstępnie przestrzelonym

skrzydłem. Młodość to okres siły, wtedy właśnie krew płynie wartko

w żyłach i człowiek wierzy, że los jest sprawiedliwy nawet z

ludzkiego punktu widzenia, i nie bierze pod uwagę, że

niesprawiedliwość na świecie jest sprawiedliwością w wyrokach

wieczności, oraz że zgniecenie narodu jest tylko klamrą w serii

wydarzeń scalających przeszłość z tym, co nadchodzi.

Dlatego też koledzy tak ciepło odnieśli się do projektu naszego

wyjazdu. Młodzież powitała nas na dziedzińcu radosnym „Hurra!"

a najstarszy z zebranych powiedział kilka serdecznych słów w

imieniu pozostałych i zakończył okrzykiem: „Niech żyje naród

polski!" A potem udaliśmy się wszyscy do rogatek południowych,

śpiewając jedną z pieśni patriotycznych. Tam koledzy pożegnali

nas raz jeszcze i ruszyliśmy w drogę. Gdy odjeżdżaliśmy, stali

nadal machając po raz ostatni na pożegnanie, aż zniknęli nam z

oczu za zakrętem.

W drodze do Malmo mijaliśmy szeroką nizinę, która rozciągała

się aż po horyzont i usiana była licznymi kościołami i wioskami.

Przez całą drogę mijaliśmy znane nam miejsca. Zostawialiśmy je

szybko za sobą. Były na stałe przywiązane do ziemi, my zaś

mieliśmy przed sobą świat pełen nadziei i niebezpieczeństw.

Wkrótce zauważyliśmy wieżę w Malmo i po godzinie

wjechaliśmy do tego pięknego miasta.

Bergh miał tam rodzinę, a Stenkula wielu znajomych, ja prawie

nikogo. Przyjaciele moi wyszli do miasta, ja zaś napisałem kilka

listów pożegnalnych do rodziców i rodzeństwa.

Następnego dnia rano o ósmej udaliśmy się do portu w towa-

rzystwie naszych przyjaciół. Był piękny poranek, powierzchnia

morza lekko wzburzona i oświetlona promieniami słońca, podob-

nie nadzieja oświetla powierzchnię niepokojącej i niebezpiecznej

rzeczywistości. Weszliśmy na pokład — jeszcze uścisk dłoni ze

szwedzkiego brzegu, marynarze, nieczuli na cierpienia serca,

odepchnęli statek od nadbrzeża i zaczęła się podróż. Długo

staliśmy w milczeniu patrząc, jak nasi przyjaciele na brzegu

znikają jeden po drugim. Miasto stawało się coraz bardziej

niewyraźne, aż rozpłynęło się w oddali. Przypomniałem sobie

wówczas dokładnie, co jeden z przyjaciół z Lund powiedział mi

przy rozstaniu: „Spełnij swój obowiązek i nie zapomnij ani na

chwilę, że jesteś Szwedem". Aż do tej pory nie rozumiałem w

głębi duszy właściwego znaczenia tych słów, teraz dopiero

pojąłem, co znaczy kochać ojczyznę.

Na samym początku podróży czekały nas kłopoty, popsuła

background image

się bowiem pogoda. Zerwał się ostry wiatr i fale robiły się coraz

większe. Mieliśmy zawinąć na Drago, ale wiatr się zmienił i

pomknęliśmy w kierunku Kopenhagi, której posępna sylwetka z

wieżami powoli wyłaniała się z mgły. Wkrótce zawinęliśmy do

portu, gdzie powitał nas czerwono ubrany żołnierz, który zapro-

wadził nas od razu do komory celnej. Ponieważ nasz niewielki

bagaż słusznie uznany został za inconfiscabla

1

, a nasze paszporty

nie budziły zastrzeżeń, rozpoczęliśmy wędrówkę do miasta i

zatrzymaliśmy się w zajeździe Stadt-Lauenburg.

Następnego dnia poszliśmy na giełdę, żeby dowiedzieć się o

możliwości dotarcia morzem do jakiegoś niemieckiego portu i

omawialiśmy właśnie z angielskim kapitanem podróż do

Gdańska, gdy niejaki Aspegren, kupiec, przedstawił nas

kapitanowi nazwiskiem Lamberg, który miał 14 maja odpłynąć

swym szkunerem „Argus" do Królewca.

Obejrzeliśmy Kopenhagę z jej osobliwościami. Mógłbym zapeł-

nić kilka stron opowieściami o Okrągłej Wieży z Biblioteką,

zamku Rosenborg, który jak stary ojciec rodziny trwa pośród

paplania współczesności, o klejnotach koronacyjnych i galerii ze

zbiorami sztuki, gdzie znajduje się zaprzęg czterokonny, w

którym siedzą wielcy panowie, zaprzęg tak mały, iż zmieścić by

się mógł w łupinie orzecha (robota słynnego Stenbocka).

Opowieściami o tych wszystkich cudach zapełnić mógłbym kilka

stron, mijaliśmy je jednak pośpiesznie, pragnąc ruszyć w dalszą

podróż do Polski, a czytelnik podziela zapewne to pragnienie z

podróżującymi.

Już po południu 14 maja znaleźliśmy się na pokładzie i wypły-

nęliśmy w kierunku Tre Kronor, gdzie miano nam m. in. podpisać

paszporty. Następnego ranka o czwartej „Argus" wypłynął na

morze z silnym wiatrem. Na próżno oczekiwaliśmy pięknej

pogody. Gdy wyszliśmy rano na pokład spodziewając się ujrzeć

przyjazne słońce, padać nam zaczęła na twarz niemiła mżawka.

Zerwał się sztorm, przynajmniej w naszym mniemaniu dość gwał-

towny, i po raz pierwszy doszedłem w gronie przyjaciół do wnio-

sku, iż słowo „mikrokosmos" jest prawdziwym i wyczerpującym

określeniem człowieka. Niczym prawdziwy opozycjonista,

stawiałem jak mogłem czoło wzburzonemu morzu, a wreszcie,

wyczerpany całkowicie rozkosznymi przeżyciami na łonie natury,

udałem się chwiejnym krokiem do kajuty przy akompaniamencie

śmiechu marynarzy i dowcipów jednego z moich towarzyszy

podróży. Siedział tam już drugi przyjaciel Polski. Pobladły na

twarzy, filozofował na temat niestałości świata. Opowiedzieliśmy

sobie wzajemnie o swoich cierpieniach i mogliśmy tylko

ubolewać, że triumwirat został rozbity. Słyszeliśmy ciągłe

rozmowy, jakie prowadził nasz kolega z marynarzami na

pokładzie. Nie stracił

background image

jeszcze bezcennej umiejętności śmiania się, prowadzenia

rozmowy i milczenia w wybranej przez siebie chwili. Słyszeliśmy

nawet od czasu do czasu błyskotliwe dowcipy na temat naszej

nieznajomości życia na morzu, lecz głos nagle ucichł i w chwilę

potem towarzysz nasz zszedł do kajuty, by zacząć cierpieć z nami

bardziej nawet, niż moglibyśmy sobie byli wymarzyć.

Następnego ranka zobaczyliśmy znowu wybrzeże Skanii, a po

południu zatrzymaliśmy się u wejścia do portu Ystad. Mieliśmy

tam przyjaciół, ale nie chcieliśmy schodzić na ląd. Dopiero żegna-

liśmy się i mieliśmy jeszcze w pamięci, jak gorzkie są takie

chwile. Kapitan pojechał do miasta, lecz powrócił o zmroku,

„Argus" rozwinął żagle i dolina skanska utonęła wkrótce we mgle.

Zobaczyliśmy znowu Szwecję jak we śnie, krótko i niewyraźnie, i

pospieszyliśmy do naszych koi, by przynajmniej w marzeniach

sennych ujrzeć raz jeszcze ojczyznę i ukochanych, których

zostawiliśmy.

Wcześnie rano następnego dnia „Argus" zatrzymał się z opusz-

czonym żaglem u północno-zachodniego przylądka Bornholmu.

Był piękny ranek, morze było gładkie jak lustro, a słonce świeciło

już na wschodzie, gdy marynarze zaintonowali poranny psalm.

Było coś pięknego w tej modlitwie odmawianej w królestwie

przyrody piersi unosiły się tak swobodnie a oczy, zwrócone w

kierunku miłosiernego nieba błyszczały taką nadzieją. Dziwna

mieszanina niekłamanej pobożności i prymitywnego człowieczeń-

stwa rozjaśniały ogorzałe wichrem twarze marynarzy a głębokie,

przenikliwe dźwięki pieśni wzbudzały nastrój smutku, pobożności

i miłości. Pieśń była prosta i dlatego bardziej poruszała struny

duszy, niż pieśń operowa.

Stare ruiny, zwane twierdzą Ruth, wznosiły się na szczycie

bornholmskich skał z piaskowca. Miejsce to wyglądało romanty-

cznie. Łodzie, które otoczyły statek, zapełnione były ludźmi prag-

nącymi z nami handlować. Wyspa była ich całym światem i nie

tknęły ich nigdy inne burze niż te, które srożyły się u skalistych

wybrzeży Bornholmu. Podobni ludzie, odizolowani tak bardzo i

żyjący tylko dla siebie, zdają się należeć do najszczęśliwszych.

Pod wieczór złapaliśmy znowu wiatr i odpłynęliśmy, oświetleni

światłem bornholmskiej latarni morskiej, która stała świecąc bez

przerwy jak wytrwały człowiek, podczas gdy latarnia na wyspie

Christiana bawiła nas swymi pomysłami, błyszczącymi

sekundami, po których gasła, podobnie jak gasną geniusze —

latarnie morskie ludzkości.

Przez sześć kolejnych dni trwał sztorm i statek krążył

po morzu, niebo i twarz kapitana były pochmurne, słyszeliśmy

tylko "ster w lewo", „ster w prawo", widzieliśmy jedynie szare

niebo

background image

i rozgniewane morze. Przyszło nam także doświadczyć jednostaj-

ności życia na morzu i gdybym chciał poddać moich czytelników

próbie cierpliwości, dostarczyłbym im opisu owych sześciu dni,

lecz opuszczam go, gdyż wspomnienie ich byłoby monotonne, a

jeszcze bardziej monotonne stałoby się opisywanie.

23 maja pogoda znowu była piękna. Przepłynęliśmy jak strzała

wzdłuż wąskiego cypla, który wychodząc z Reecerhoft tworzy

Zatokę Pucką. Zobaczyliśmy piękny Gdańsk z wysokimi ciemny-

mi wieżami i popłynęliśmy wzdłuż Mierzei Wiślanej, by 24 maja

o godzinie dziesiątej wieczorem zobaczyć latarnię morską w

Pilawie. Następnego ranka pilot przeprowadził nas przez trudny

przesmyk i o dziewiątej byliśmy już przy wejściu do Zalewu

Wiślanego.

Żadnemu narodowi nie wychodzi na dobre, iż jego pierwszymi

przedstawicielami są zawsze urzędnicy celni. Obowiązki, jakie

spełniają, czynią ich dokuczliwymi. Celnicy zaś Królestwa Prus-

kiego byli szczególnie irytujący. Były to trzy karykatury Wiary,

Nadzjei i Miłości. Trudno było wierzyć pierwszemu w drugim na

próżno pokładało się nadzieję, fizjonomia zaś trzeciego była tak

nieprzyjazna, iż szczerze żałowałem tej, którą wybrał lub

wybierze sobie za żonę. Prawdziwe szczęście, iż panowie ci nie

mogli przeszukać naszych serc a przeszukali tylko nasze tobołki,

którym nic się nie stało, gdyż wyglądały niewinnie.

Konsul szwedzki Hahne zaprosił nas na obiad. Poznanie Hah-

nego i jego rodziny należy do najcenniejszych znajomości, które

poczyniliśmy. Nie mieliśmy wprawy w niemieckim. Hahne chciał

mówić po szwedzku, ale to powiodło się niewiele lepiej. Widząc

to żona jego, która pragnęła przy tym, byśmy wprawiali się w jej

ojczystym języku, zaproponowała rozmowę wyłącznie po

niemiecku. Przystaliśmy na jej propozycję i mam nadzieję, że nasze

niecodzienne sformułowania dostarczyły jej tyle samo radości, ile

przykrości musiało jej dostarczyć kaleczenie niemczyzny przez

nasze języki, nieprzywykłe do "ch" i „sch"

Pani Hahne była wykształconą kobietą i rozmowa nasza doty-

czyła głownie Frithiofowej sagi Tegnera

2

, która sprawi być może,

iż w przyszłości Szwecja będzie znana jako ojczyzna Frithiofa,

tak jak obecnie znana jest jedynie jako kraj, z którego pochodzi

Karol XII.

U konsula Hahnego usłyszałem po raz pierwszy Marsz Dwer-

nickiego

3

i w towarzystwie młodego Maulstroma (Szweda) posz-

liśmy obejrzeć to małe miasto i latarnię morską. Kupiłem podczas

spaceru ów polski marsz, aby go wysłać do domu i nie byłem w

stanie przewidzieć niebezpieczeństwa, jakie to na nas sprowadzi.

background image

A poszliśmy na górę latarni morskiej, aby z jej wierzchołka

obejrzeć piękny krajobraz. W drzwiach swej nawiedzanej przez

wiatry siedziby stał Najwyższy Kapłan Światła, Pan Latarnik. Na

głowie miał szarą perukę, która dziwacznie kontrastowała z

czerwoną, spękaną twarzą, brązowym, staromodnym frakiem,

długą i szeroką koszulą i parą szerokich, kaszmirowych spodni

nieokreślonego koloru, których nogawki wpuszczone były do

wysokich butów. Gdy wyraziliśmy chęć obejrzenia krajobrazu,

pozwolono nam wejść na balkonik. Roztaczał się stamtąd piękny

widok. Po jednej stronie leżała forteca i miasteczko ze swymi

parkami, po drugiej rozciągał się przed nami gładki jak lustro i

obramowany zielenią Zalew Wiślany. Nasz towarzysz podjął się

wynagrodzić latarnika za jego trudy, nie znaliśmy bowiem

cennika, a człowiek ten wydawał nam się zbyt dystyngowany, by

miał zażądać sam zapłaty za swoje usługi. Nie podejrzewaliśmy

niczego schodząc w dół po schodach, lecz niespodziewanie

usłyszeliśmy przekleństwa na górze. Zrozumieliśmy, mimo że

wypowiadane były w obcym języku, iż nie oznaczają nic dobrego,

a wkrótce potem zadźwięczał grad monet spadających po

kamiennych schodach, był to napiwek, który spadał nam pod nogi.

Maulstrom nie zadowolił starego, który pragnął teraz, byśmy

poszli razem ze swoimi pieniędzmi do diabła. Śmieliśmy się z

jego gniewu i chętnie dalibyśmy tyle, ile żądał, lecz on

zamieszkiwał w górze, w swych nawiedzanych przez wichry

apartamentach. I tak, zmęczeni wędrówką po schodach,

zgodziliśmy się, by złość pozostała w swej wieży, a sami

wróciliśmy do domu konsula, któremu opowiedzieliśmy naszą

przygodę. Śmieliśmy się z niej jak z błahego wydarzenia. Z błędu

wyprowadził nas wkrótce policjant, który uprzejmie wezwał nas

na przesłuchanie. Byliśmy oczywiście dość zdziwieni i nie

rozumieliśmy, co mogło się stać powodem przesłuchania. Ale gdy

tylko przyszliśmy na posterunek, przebiegła mina, z jaką latarnik

nas powitał, kazała nam się domyślić, że chodziło o napiwek.

Latarnik oskarżył nas o szpiegostwo najwyraźniej dlatego, iż

trzymałem w ręku kartkę papieru, na której, jak mu się zdawało,

był narysowany plan twierdzy w Pilawie. Wytłumaczyliśmy, że na

kartce były nuty Marsza generała Dwernickiego, lecz dopiero

wtedy, gdy konsul Hahne wziął nas pod opiekę, zostaliśmy

uwolnieni od podejrzeń, iż jesteśmy inżynierami trudniącymi się

szpiegostwem.

O godzinie piątej po południu tego samego dnia

weszliśmy na pokład i wypłynęliśmy na Zalew Wiślany. Trudno

sobie wyobrazić piękniejszą podróż niż droga do Królewca. Z

jednej strony mieliśmy Pilawę z jej twierdzą, alejami i

żyznymi dolinami. Przyroda była wszędzie bogata i różnorodna,

a liczne pola świad-

background image

czyły o pracowitości mieszkańców. Po drugiej stronie widać było

miasta, zamki i gęste lasy, a w głębi, u wejścia do kanału

prowadzącego do Królewca wznosił się piękny zamek Hollsten.

Kanał zdobiły aleje, statki sunęły wśród drzew jak damy w powłó-

czystych woalkach, spacerujące po promenadzie. Zarzuciliśmy kot-

wicę u wejścia do kanału, a następnego ranka zaprzężono do

statku sześć koni i ruszyliśmy powoli w kierunku Królewca, mając

wieś Hollsten po jednej stronie, a po drugiej urozmaicony,

pagórkowaty krajobraz pokryty zagajnikami i polami oraz stada

bydła. Byliśmy wreszcie u wrót tego starego, niemieckiego

miasta. Zatrzymaliśmy się w zajeździe „Pod Złotym Lwem".

Zgłosiliśmy się do konsula Berga, który podzielił się z nami

niemiłą wiadomością, iż wzdłuż granicy polskiej rozciągnięty

został pruski kordon wojskowy, by powstrzymać rozszerzanie się

epidemii cholery i przenikanie zaraźliwego ducha wolności, i że

nikomu nie dawano paszportu do Polski. Próbowaliśmy jednak od

prezydenta zarządu prowincji otrzymać pozwolenie na wyjazd do

Polski, by jako lekarze móc badać cholerę na miejscu.

Przypuszczaliśmy, iż podobnej prośbie trudno będzie odmówić a

czas, w którym władze Królewca namyślać się będą, jaki powód

podać, by nie dopuścić do naszej podróży, chcieliśmy

wykorzystać na oglądanie miasta.

Królewiec jest starym miastem. Domy ozdobione są malowi-

dłami i wyglądają niemal jak budynki klasztorne, ulice są wąskie,

poprzecinane kanałami i człowiekowi wydaje się, iż jest w starym,

hanzeatyckim mieście z jego mieszczańską próżnością i całym

ceremonialnym przepychem. Pod wieczór udaliśmy się na

wytworną promenadę Borsen-Halle-Garten. Idzie się tam pięknym

mostem ponad tak zwaną groblą zamkową, z jednej strony

odgrodzoną promenadą, z drugiej zaś wysokimi, podobnymi do

wież budynkami, wśród których stoi stary zamek królewski.

Przypomina on grubego burmistrza, który zajął miejsce pośród

otaczających go radnych. Park jest duży i urozmaicony, zdobią go

aleje i berceaux

4

, na których zawieszano latarnie, prześwitujące

jak robaczki świętojańskie wśród zieleni. Po stawie koło grobli

pływały łodzie, a w nich studenci królewieccy śpiewali pieśni,

wtórując orkiestrze z zamkowej altany.

Zawarliśmy przy okazji wiele znajomości i zauważyliśmy, iż

powszechnie opowiadano się za Polską, pomimo

niebezpieczeństwa grożącego ze strony szpiclującej policji.

Byliśmy zapraszani przez wielu wykładowców uniwersyteckich i

nigdy nie zapomnimy otwartości i dobroci, z jaką nas

przyjmowano. Zwiedziliśmy też lazaret, a także Akademię i

szereg innych zakładów.

l czerwca otrzymaliśmy odpowiedź odmowną na prośbę o pasz-

background image

port do Polski, by jednak choć trochę zadośćuczynić naszym

życzeniom, wystawiono nam paszporty do Krakowa przez

Bydgoszcz i Poznań*, ponieważ właśnie w Krakowie wybuchła

cholera. Ktoś nam więc doradził, by jechać do Bydgoszczy, a

stamtąd na skróty do polskiej granicy, zapewniając, iż pomogą

nam się

przez

nią

przedostać szmuglujący Żydzi.

Przygotowaliśmy się więc do drogi i zamówiliśmy miejsce w

dyliżansie, który miał odjechać następnego popołudnia o szóstej.

Wróciliśmy właśnie z miasta po odbyciu kilku wizyt, gdy

gospodarz zawiadomił nas z tajemniczą miną, iż jakiś nieznajomy

pragnie z nami mówić. Weszliśmy do pokoju niezbyt dobrze

nastawieni do nieznajomych, w których łatwo widzieliśmy

szpiegów. Nie mieliśmy jednak czasu na refleksje, gdyż zaraz

wkroczył młody człowiek, który przedstawił nam się jako

Duńczyk nazwiskiem M...r. Ani jego wygląd, ani sposób bycia

nie budziły naszego zaufania. Przywiodło go do nas pragnienie

towarzyszenia nam do Polski i w tym celu postarał się w Danii o

listy polecające. Robiliśmy co w naszej mocy, by się go pozbyć,

lecz on nalegał i radził nam jechać przez Brodnicę**, co miało być

najpewniejszą drogą.

Dyliżans był wkrótce gotów do drogi i nasz M...r pojechał z

nami, by, jak nam oświadczył, namówić nas do zmiany marsz-

ruty. Byliśmy nieugięci. Męczył nas jednak na każdym postoju za

każdym razem, gdy tylko nasz Schurmeister (pocztylion) zatrzy-

mywał się w zajeździe, by wypić kieliszek. W Prabutach dokąd

dotarliśmy o dziesiątej następnego wieczora, nasz towarzysz znik-

nął, gdy zrozumiał z naszych dość niedwuznacznych wypowiedzi,

iż nie życzymy sobie jego towarzystwa*** W czasie dalszej pod-

* W oryg. Krakau, Bromberg, Posen

**W oryg. Strasburg.

*** Jako dowód pruskiej neutralności i opartego na prawie narodów sposobu

postępowania, a także by pokazać, na jakie niebezpieczeństwa byliśmy

wystawieni w czasie przejazdu przez ten kraj załączam, za pozwoleniem

czytelników, opis przygód owego Duńczyka tak, jak je sam opisał w gazetach.

Około czterech miesięcy temu odpłynąłem z Flensburga zaopatrzony w

paszport i list rekomendacyjny, zarówno do Królewca [w oryg. Konigsberg -

przyp. tłum. ] jak i Warszawy, a także pieniądze, aby przyjąć służbę w

polskiej armii. Paszporty moje podpisano zarówno w Pilawie jak i

Królewcu. Gdy idąc za czyjąś radą, w tym drugim mieście wyjawiłem mój

zamiar władzom nie ukrywając niczego, otrzymałem stanowcze zapewnienie,

iż nikt mi nie będzie robił przeszkód w podróży. Odjechałem więc

dyliżansem pocztowym w towarzystwie trzech szwedzkich lekarzy, panów

Bergha, Stenkuli i Stillego do Prabutów [w oryg. Riesenburg — przyp.

tłum. ]. Tam rozstaliśmy się. Szwedzi pojechali do Torunia [w oryg. Thorn

— przyp. tłum. ], aby dostać się potem do

background image

róży, gdy nasi pozostali współtowarzysze podroży spali, Stenkula

zaproponował, pragnąc zmylić pana M...r, którego mieliśmy za

szpiega, a także tych, którzy chcieliby nas ewentualnie ścigać, by

wysiąść z dyliżansu w Kwidzyniu, mimo iż zapłaciliśmy za

podróż aż do Bydgoszczy i pójść na przełaj do polskiej granicy. 4

czerwca o godzinie drugiej nad ranem dyliżans zatrzymał się w

Kwidzyniu i po chwili namysłu opuściliśmy miasto z tobołkami

na plecach. Słyszeliśmy, jak pocztylion woła nas, a gdy nie

przyszliśmy, dyliżans odjechał

Warszawy, do której zmierzali, a ja do Brodnicy, stawiając sobie ten sam cel.

Jechałem małym chłopskim wozem, takim, jakie najczęściej można spotkać w

tej okolicy i do wieczora ujechałem około ćwierć mili do granicy, gdy nagle

otoczony zostałem przez czterech żandarmów i odtransportowany przez nich

z powrotem do Brodnicy. Władze wojskowe przekazały mnie tam władzom

cywilnym, te zaś z powrotem tym pierwszym i w rezultacie, choć

powoływałem się na swój ważny duński paszport, który stwierdzał, iż udaje

się do Polski wyłącznie jako osoba prywatna, tej samej nocy zostałem

przewieziony pod strażą żandarmów do Kwidzynia [w oryg. Marienwerder —

przyp. tłum. ] — głównej siedziby rządu pruskiego w Prusach Zachodnich.

Przedtem odebrano mi moje rzeczy, papiery, pieniądze, a te ostatnie

żandarmi zatrzymali na swoje i moje potrzeby w czasie podroży do

Kwidzynia. Jechaliśmy całą noc i spotkaliśmy w tym czasie około trzystu

wozów zaprzężonych w cztery konie, z prowiantem dla armii rosyjskiej. W

Kwidzyniu żandarmi z nastawionymi bagnetami przeprowadzili mnie z

policji do budynku rządu, a stamtąd do głównego sądu krajowego, gdzie nie

udzieliwszy żadnej odpowiedzi na moje pytania i nie podawszy żadnego

powodu, zamknięto mnie z mordercami i złodziejami w tak zwanej wieży

gdańskiej, zbudowanej w czasach krzyżackich. Przesiedziałem tam dwa dni, a

potem zostałem przesłuchany przez rządowego asesora, który zamieścił moje

wyjaśnienia w protokole. Przypadkiem spotkałem tam znajomego z czasów

pobytu na uniwersytecie w Getyndze. Nazywa się Mac-Lean (pochodzi ze

szkockiej rodziny). Imię jego podaję do wiadomości z głęboką wdzię-

cznością za jego zacne podejście do mnie. Częściowo jemu, częściowo zaś

nadradcy krajowemu, von Rosenfeldowi, zawdzięczam że wypuszczono mnie

po upływie sześciu dni, gdy na piśmie przypomniałem, iż jestem w

posiadaniu dokumentów, które nie straciły ważności. Gdy jednak zażądałem

odszkodowania za wydatki, jakie poniosłem w podróży i więzieniu od chwili

mego aresztowania, zagrożono mi ponownym wtrąceniem do więzienia, do

czego by z pewnością doszło gdyby nie pan von Rosenfeld, który nie

dopuścił do tego poprzez sw ą stanowczą interwencję. Odmówiono mi

wydania odpisu z protokołu mojego przesłuchania, a jako jedyny powód

mego uwięzienia podano, że »utrzymując stosunki z Rosją nie mogą

zezwolić, by Polacy otrzymywali jakąkolwiek pomoc«. Komentarz ten

przytaczam dosłownie, tak, jak go usłyszałem. Mimochodem wspomniano

nawet, iż »mój duński paszport nie jest dowodem mej tożsamości«. W czasie

mojego pobytu w Kwidzyniu przechodziły

background image

Paszport nie wytyczał już drogi i jedynym naszym przewod-

nikiem była teraz mała, podręczna mapa, która pomogła nam

znaleźć drogę prosto do granicy. Zdawaliśmy sobie sprawę, iż

jesteśmy bezbronni a sytuacja, w jakiej się znajdowaliśmy, spra-

wiała, że czuliśmy przedsmak nieczystego sumienia. Każdy czło-

wiek, którego spotykaliśmy, choćby wyglądał zupełnie niewinnie,

wydawał się nam szpiegiem i nie mieliśmy odwagi wchodzić do

miast czy zajazdów, żeby nie narazić się na pytania, które mogłyby

zakończyć się nie tyle wyrzuceniem, co wrzuceniem do jednej z

pruskich twierdz. Brano nas za wędrujących czeladników, ale nie

raniło to zupełnie naszej próżności.

Tego samego dnia przeszliśmy rzekę Osę i pod wieczór, głodni i

zmęczeni dotarliśmy do wsi, która nazywała się Gruten*. Byliśmy

już niedaleko granicy Polski pruskiej i po raz pierwszy usłysze-

liśmy polską mowę, lecz tak zniekształconą, że i Polakowi trudno

by było coś zrozumieć.

Znaliśmy na szczęście kilka słów, które powinny wystarczyć w tej

sytuacji, między innymi „klebb", „voddy", „massla", „dwa koń**

do Briesen"***. Ufni więc w swoje siły weszliśmy do chałupy, w

której przyjął nas ciemny człowiek o dzikim wyglądzie.

Potrzebowaliśmy przede wszystkim jedzenia, gdyż byliśmy wyczer-

pani długą drogą i próbowaliśmy porozumieć się po niemiecku.

Wieśniak stał zdziwiony i odpowiedział potokiem słów, z których

zrozumieliśmy równie mało, jak on z naszego przemówienia. Nie

pozostało wiec nic innego, jak sięgnąć do naszego słownika.

Zaczęliśmy więc wymawiać słowo „klebb", pokazując przy tym

na usta, by ułatwić zrozumienie naszej prośby. Po wielu niepo-

rozumieniach dostaliśmy w końcu chleba i przystąpiliśmy powoli

tamtędy dwa rosyjskie pułki, które zostały zmuszone do ucieczki. Miały one

zamiar połączyć się znowu z armią rosyjską. Wydano mi teraz prawdziwie

włóczęgowskie dokumenty. Mimo iż duński paszport określał wyraźnie mój

zawód, zrobiono ze mnie studenta, który zamierzał dyliżansem pocztowym

powrócić do Królewca. Miałem tam otrzymać z powrotem papiery, które mi

zabrano. Zwracałem się potem kolejno do różnych władz, lecz wszędzie

odpowiadano mi, iż nikt o nich nie słyszał. Dawano mi przy tym do

zrozumienia, iż zostanę znowu wtrącony do wiezienia, o ile natychmiast nie

wsiądę na jakiś statek i nie powrócę do domu. Zastosowałem się wiec rychło

do tego, co mi dawano do zrozumienia. Koszty podróży i aresztu pokryto z

moich własnych pieniędzy. W Królewcu dowiedziałem się, iż nakaz

aresztowania mnie wysłany został na granicę jeszcze przed moim wyjazdem

z tego miasta" (przyp. autora).

* Prawdopodobnie chodzi o miejscowość o nazwie Gruta.

** Tak w oryg.

*** Wąbrzeźno.

background image

do naszej drugiej prośby, a więc: „dwa kon do Briesen", a gdy

wieśniak w końcu zrozumiał, o co nam chodzi, zaprzągł wóz i

pojechaliśmy. Przez całą drogę nasz woźnica spotykał znajomych,

którzy towarzyszyli mu potem przez długie odcinki drogi i zapewne

on właśnie zwrócił im uwagę na nasze osoby. Nareszcie o pier-

wszej w nocy przybyliśmy do Wąbrzeźna, nędznej mieściny, gdzie

zatrzymaliśmy się na czymś w rodzaju rynku przy domu, w którym

ludzie jeszcze nie spali. Nasz włościanin wszedł do środka i wyszedł

w gromadzie pijanych, którzy spędzali w tym domu miły wieczór.

Otoczyli nasz wóz i posypały się dowcipy, których niestety nie

rozumieliśmy, gdyż wokół nas rozbrzmiewały głośne salwy śmiechu.

Najwyraźniej nie można tam było dostać noclegu, gdyż nasz

włościanin zawrócił wóz i powiózł nas w dół, w sąsiednią dolinę,

do domu otoczonego wielkimi drzewami. Przypominało to wjazd

do zbójeckiej jaskini lub siedziby trolla

5

, jakie opisują nasze romanse

rycerskie. Wieśniak zaczął walić w drzwi, które otworzyły się.

Wyjrzał zza nich człowiek zarośnięty na twarzy, ubrany w czarny

płaszcz. Po ożywionej rozmowie zostaliśmy wprowadzeni do

małej, nędznej izdebki, która nie posiadała żadnych innych wygód

poza gołą podłogą. Po chwili usłyszeliśmy, jak ów czarny człowiek

zaryglowuje drzwi i zapadła cisza. Mieliśmy więc doskonałą okazję,

by oddać się romantycznym rozmyślaniom, lecz natura zwyciężyła.

Zasnęliśmy na wilgotnej podłodze, zapominając o prawdziwych i

urojonych niebezpieczeństwach.

Przyjeżdżając do kraju, którego języka się nie zna, człowiek

znajduje się w dziwacznej sytuacji. Jest się wtedy niemym widzem,

który niczego nie pojmuje, a fantazja znajduje duże pole do popisu

wszędzie tam, gdzie powstają luki w rozumieniu otaczającego

świata. Wypełniają je najbardziej fantastyczne i dalekie od prawdy

wyobrażenia. Zanim więc położyliśmy się w spokojnej chacie, w

której udzielono nam gościny, przygotowaliśmy się jak można

najlepiej do obrony. Że była to przezorność zupełnie niepotrzebna,

przekonaliśmy się następnego dnia o piątej, gdy cali i zdrowi

ruszyliśmy w dalszą drogę, zapłaciwszy naszemu uprzejmemu

gospodarzowi.

Padało bardzo i gdy dotarliśmy do wsi Zieten, byliśmy zupełnie

przemoczeni. Weszliśmy do najschludniejszego domu, jaki się tam

znajdował. W izbie zobaczyliśmy sześćdziesięcioletniego człowieka

o siwych włosach, w mycce na głowie i w szlafroku, jedzącego

śniadanie w towarzystwie żony, która zapewne z powodu święta

(była to niedziela) wystrojona była w czerwone buty, różnokolo-

rową spódnicę i różowy fartuch. Staruszkowie wydali nam się

uprzejmymi ludźmi i próbowaliśmy wybadać poglądy staruszka,

który znał niemiecki, by dowiedzieć się od niego, w jaki sposób

background image

szybko dotrzeć do celu. Był on jednak bardziej powściągliwy, niż

się spodziewaliśmy. Jadł dalej, odpowiadając półsłówkami na

nasze pytania i nie dał nam ani jedzenia, ani dobrej rady.

Musieliśmy więc znowu rozpocząć wędrówkę, nie osiągnąwszy

nic ani w sferze duchowej, ani cielesnej. Szliśmy teraz przez lasy i

mokradła aż do miasteczka Kowalewo*, blisko dawnej pruskiej

Polski i zaledwie półtorej mili od granicy z Polską rosyjską.

Właściciel zajazdu w Kowalewie był wesołym i otwartym czło-

wiekiem. Zupełnie nie ukrywał swego oddania dla polskiej

sprawy a my, zadowoleni ze znalezienia bratniej duszy,

zwierzyliśmy mu się, iż zamierzamy przekroczyć granicę. Nie

pochwalił on jednak naszego planu uważając, iż jest niemożliwy

do wykonania, gdyż kordon pruski był postawiony w największy

stan pogotowia. Opowiadał nam, iż parę dni wcześniej dwóch

ludzi zostało postrzelonych przy przekraczaniu granicy, jeden po

pruskiej stronie, drugi zaś, gdy podszedł zbyt blisko granicy po

polskiej stronie. Ten drugi dostał we własnej ojczyźnie kulą od

Prusaków, którzy nie naruszyli w ten sposób oczywiście

neutralności.

Nasz rozmówca poradził nam jednak, by dojść do Golubia** —

najbardziej wysuniętej pruskiej twierdzy granicznej, gdzie komen-

dantem był, jak mówił, Polak, który być może pozwoli nam

przekroczyć granicę. Zauważył przy tym jednak iż jest to pruski

urzędnik, a uwaga jego odebrała nam nieco nadziei, by udało się

w ten sposób urzeczywistnić nasze zamiary.

Przygnębieni brakiem większych szans na powodzenie wiedzie-

liśmy, iż nadchodząca noc zadecyduje o naszym losie, bowiem

posterunek graniczny strzelał bez oglądania się na nic, a nieokrze-

sana kupa żołdactwa otrzymała surowe rozkazy, tak że nie waha-

łaby się strzelać lub zadać śmiertelnego ciosu bagnetem każdemu,

kto by się zbliżył, bez względu na powód, jaki by nim kierował.

Miał się zatem rozstrzygnąć nasz los i wiedzieliśmy, że jedno

słowo, jeden nieopatrzny krok udaremnić może nasze przedsię-

wzięcie. Czuliśmy po raz pierwszy, jak nikłe mamy szanse, jak

łatwo unicestwić można niezłomne postanowienia i ludzkie siły.

Być może szelest spadającego liścia lub krzyk nocnego ptaka

zadecyduje o losie naszym i naszych bliskich.

Odbyliśmy naradę, lecz żadna z wysuwanych propozycji nie

była wiele warta, ponieważ wszystkie opierały się tylko na przy-

puszczeniach co do możliwości przekroczenia granicy. Zdecydo-

waliśmy się jednak na drogę do Golubia i około dziewiątej

wieczorem znaleźliśmy się na odległość strzału od bram miasta

* W oryg. po polsku

** W oryg. po polsku

background image

Okolicę widać było jeszcze wyraźnie i gdy porównaliśmy ją z

naszą mapą, stwierdziliśmy, iż w pobliżu powinna się znajdować

rzeka Drwęca*, stanowiąca granicę pomiędzy Polską pruską a

starą Polską. Po naszej stronie miasta leżało wielkie pole rzepaku,

ciągnące się aż po ścianę rozległego lasu. Postanowiliśmy spróbo-

wać przeprawić się przez rzekę bez przewodnika. Schowaliśmy

się więc w lasku położonym po drugiej stronie drogi, rozmyślając

nad sposobami przeprawy, gdyby rzeka miała się okazać głęboka i

szeroka.

Noc już zapadła i wszystko spowiła szarobiała mgła. Mrugało

kilka gwiazd i w ciemności widzieliśmy jeszcze szpice wież w

Golubiu. Nie rozlegał się żaden głos, słychać było tylko nasze

przytłumione szepty, którymi próbowaliśmy dodać sobie

nawzajem odwagi przed ryzykownym przedsięwzięciem, jakie nas

czekało. Przeszliśmy drogę i pogrążyliśmy się w pole rzepaku.

Szliśmy cicho wśród wyrośniętej roślinności w kierunku, w

którym -zdawało nam się — płynie rzeka. Doszliśmy w końcu do

szerokiego rowu, który biegł przez pole i zobaczyliśmy po raz

pierwszy odcinającą się na jaśniejszym horyzoncie budkę

wartowniczą. Wartownika jednak nie dostrzegliśmy, mimo iż

szukaliśmy go pilnie, na ile tylko ostrożność pozwalała.

Obawialiśmy się, iż ktoś taki znajduje się w pobliżu, a ponieważ

chodzeniu po polu musiały towarzyszyć szmery, które by nas

mogły zdradzić, odpełzliśmy z powrotem rowem do miejsca,

skąd, jak przypuszczaliśmy, można było przejść przez pole nie

będąc słyszanym. Wtedy dopiero odważyliśmy się zawrócić i

wkrótce znaleźliśmy się w pobliskim lesie, gdzie — wymęczeni

wyczerpującą wędrówką — położyliśmy się pod drzewem. Nigdy

jeszcze zapewne nie wsłuchiwaliśmy się czujniej niż w tej chwili,

wyławiając podejrzane odgłosy.

W lesie panowała jednak głęboka cisza, przerywana tylko upior-

nym poszumem drzew, trzaskiem ocierających się o siebie gałęzi i

nerwowym poszczekiwaniem psa, który pilnował leżącej gdzieś w

pobliżu chałupy. Gdy upewniliśmy się, że nikt nas nie śledzi,

opuściliśmy kryjówkę i poszliśmy przez las, aż natrafiliśmy na

dolinę, która zaprowadziła nas w dół, do rzeki

Zobaczyliśmy teraz po raz pierwszy ową ziemię, której synowie

ofiarowali tyle dla ducha czasu pomsty, lecz nie opłakiwani,

wzgardzeni i wyśmiani przez współczesnych sobie głupców, wy-

krwawieni na śmierć, stali się błagalną ofiarą swej krótkowzro-

cznej epoki. Obcy był jej ogień, który ich trawił i umiała tylko

wzdychać, podczas gdy obowiązkiem było działanie z całą mocą,

którą tak często trwoniła na nic. Potomność będzie o nich

* W oryg. Drwenza

background image

myślała z litością jako o straconych dla sprawy, którą nauczyła się

pogardzać. Tak więc po drugiej stronie ciemnej rzeki leżała

Polska. Jest ona jak kamień ofiarny rzucony na ciało Europy. Leją

się tam krew i łzy, a krew ta i łzy powinny stale padać na

otaczający zastygły motłoch, aż przebudzi się on ze swego

uśpienia, aż pęknie skorupa osłaniająca żywego ducha, czyniąc

motłoch wolnym.

W miejscu, do którego doszliśmy, Drwęca miała około czter-

dziestu stóp szerokości i była zbyt głęboka, by można ją było

przejść w bród. Brzegi były wysokie i strome. Znaleźliśmy tam

miejsce, w którym woda wyżłobiła w piasku jamę pokrytą u góry

trawą. Ukryliśmy się w niej, a gdy doszliśmy do wniosku, że z

plecakami nie uda nam się przepłynąć rzeki, Stenkula przypomniał

sobie na szczęście, iż przechodząc przez las, minęliśmy kładkę

przerzuconą przez mały strumyk. Kładkę tworzyła pojedyncza kłoda

drzewa. Postanowiliśmy odnaleźć ją, by użyć jako tratwy do

przewozu naszych plecaków.

Wróciłem więc ze Stenkulą z powrotem, a Bergh został na

straży naszego dobytku, który, choć niewielki, był dla nas nie-

ocenionym, bezcennym skarbem. Biegliśmy bez wytchnienia, żeby

jak najszybciej przeprawić się przez rzekę.

Gdy byliśmy już blisko celu, usłyszeliśmy ludzkie głosy i w końcu

dostrzegliśmy między drzewami dwóch mężczyzn i kobietę

przechodzących przez kładkę, do której zmierzaliśmy. Wędrowcy

oddalili się. Wkrótce zamilkły odgłosy kroków i dźwięk głosów,

pośpieszyliśmy więc naprzód i po kilku uciążliwych próbach udało

nam się kładkę wydobyć. Powrót odbywał się powoli, ponieważ

uginaliśmy się pod ciężarem kłody, lecz po uciążliwej wędrówce

dotarliśmy do naszego towarzysza, którego dręczył straszliwy nie-

pokój o nasze losy w czasie długiej nieobecności spowodowanej

przeciwnościami, jakie nas spotkały. Słyszał on te same co my

głosy i niepokój, że zostaniemy schwytani lub zdradzeni przero-

dził się niemal w pewność, że nas to właśnie spotkało.

Przygotowaliśmy się do przebycia rzeki. Przywiązaliśmy w tym

celu linę do końca kłody, a Stenkula przymocował do niej swój

plecak i puścił ten niewymyślny statek na wodę chcąc zbadać, czy

wytrzyma większe obciążenie. Kłoda zanurzyła się jednak tak

bardzo w wodzie, że nie było nadziei, by mogła udźwignąć naraz

wszystkie nasze rzeczy, postanowiliśmy więc przeprawić się po

kolei. Rozebraliśmy się i Stenkula miał się właśnie rzucić do rzeki,

gdy usłyszeliśmy poszczękiwanie karabinów i odgłos kroków na

trawiastym brzegu.

Widząc zbliżające się niebezpieczeństwo, porzuciliśmy kłodę w

trzcinach przybrzeżnych i poszukaliśmy znowu schronienia

background image

w naszej ziemnej kryjówce. Tak jak przypuszczaliśmy, nie udało

się nam jednak dostatecznie skryć. Choć kuliliśmy się i

zwijaliśmy jak tylko można, lękaliśmy się, by któryś z nas nie

został zauważony przez ścigających. Pamiętaliśmy teraz żywo

opowieść karczmarza z Kowalewa o tych dwóch, którzy przed

nami weszli na niebezpieczne ścieżki. Strażnicy byli coraz bliżej i

bliżej. Coraz wyraźniej słyszeliśmy ich rozmowy i szczęk luźno

przykręconych bagnetów. Przeszli jednak obok nas i skierowali

kroki w stronę brzegu.

Gdy odeszli, podnieśliśmy ostrożnie głowy, by zobaczyć, jak

bardzo się oddalili. Robiąc dalej swój obchód, zniknęli z naszego

pola widzenia wśród drzew. Wówczas Stenkula rzucił się do rzeki i

przepłynął ją, ciągnąc za sobą kłodę zanurzoną pod ciężarem w

wodzie. Dotarł do polskiego brzegu, zdjął plecak i przepłynął z

powrotem wraz z kłodą.

Przyszła teraz kolej na mnie. Skoczyłem w taki sam sposób do

rzeki, lecz ponieważ kłoda, do której był przywiązany mój plecak,

wysunęła się przede mnie, a linka zaplątała mi się wokół nogi,

prąd porwał mnie w dół rzeki w czasie daremnych prób

wyswobodzenia się. Znalazłem się tak daleko od moich

towarzyszy, iż nie słyszeli mnie ani nie widzieli i obawiałem się,

by woda nie zniosła mnie zbyt blisko Prusaków. Wreszcie z

najwyższym wysiłkiem dobiłem do polskiego brzegu, daleko

poniżej miejsca, w którym wylądował Stenkula. Powróciłem od

razu wraz z kłodą i pośrodku rzeki spotkałem Stenkulę, który

przekazał kłodę Berghowi. W kilka minut później staliśmy

wszyscy trzej na ziemi walczących o wolność bohaterów.

Obrzuciliśmy wzrokiem na pożegnanie przeciwny brzeg, na

którym leżała reszta Europy. Byliśmy teraz w nieszczęśliwej

Polsce, opuszczonej przez wszystkich, zdanej tylko na siebie

Nie wiedzieliśmy, w jakim miejscu się znajdujemy, lecz blisko

brzegu widniał taki sam las, jaki zostawiliśmy po pruskiej stronie.

Poszliśmy tam, by założyć na siebie przemoczone ubrania, a

potem zacząć na nowo wędrówkę po dobre lub złe, tam gdzie los

zechce nas zaprowadzić.

Widać często, jak kieruje nami bezpośrednio wola mocy nad-

przyrodzonej, nie ślepy los nas prowadzi czy — jak powiadają —

przypadek. Poczynaniami naszymi rządzi wszechmocne przezna-

czenie, jest ono nieubłagane, lecz rządzi się zawsze swymi odwie-

cznymi prawami. Czy gawędzimy, czy żywimy na coś nadzieję,

czy spędzamy mile czas, jest ono miedzy nami chłodne i nie-

widoczne, ostudzając bijące serce niepokojącą myślą o przyszło-

background image

ści. Gdy zaś cierpimy, gdy wydaje się nam, iż zostaliśmy porzu-

ceni i zapomniani, również wtedy stoi ono obok nas i ciepła fala,

która przenika piersi, pozwala przeczuwać istnienie lepszego

świata. Nie odczuwamy wyraźnie swej nicości, doznajemy jej jedy-

nie wraz z radością, jaka towarzyszy przemijaniu niebezpieczeń-

stwa, gdy spadającą skałę powstrzymuje nagle niewidzialna ręka.

I wówczas uznać trzeba, iż wszystkim kieruje moc nadprzyrodzona

i że nasza wolna wola w działaniu przypomina wolę dziecka

pragnącego chodzić, choć jeszcze chodzić nie umie — przewraca

się, o ile nie podtrzyma go opiekun.

Szliśmy wzdłuż brzegu nieświadomi, ze nie była to najbezpiecz-

niejsza droga i około godziny drugiej w nocy dotarliśmy do małego,

granicznego polskiego miasteczka, Dobrzynia*

6

. Z radością

ujrzeliśmy palące się w każdym domu światło i pomyśleliśmy, iż

mieszkańcy już wstali, lecz na próżno pukaliśmy do wszystkich

drzwi, nikt nam nie odpowiedział. Zapomnieliśmy po prostu, że

Polacy są w większości głęboko wierzącymi katolikami i palące

się światła nie miały wcale rozjaśnić ulic ani też nie paliły się dla

nas czy mieszkańców miasta, lecz oświetlały krucyfiksy,

umieszczone w małych kapliczkach.

Marzliśmy, gdyż mokre ubrania pozbawiły nas całego ciepła,

które dał forsowny marsz. Pukaliśmy więc nadal do drzwi z gwał-

townością świadczącą, jak wielką moc może mieć zmęczone ciało

człowieka nad jego duszą, która, choć wolna, musi często dosto-

sowywać się do swej ziemskiej skorupy, buntując się i powstając

przeciwko temu, co owa materialna szata nakazuje.

Długo jeszcze włóczyliśmy się w ten sposób po ulicach miaste-

czka, naruszając spokój nocny. Wędrówkę naszą przerwał nagle

jakiś człowiek, który krzyknął za nami kilka słów po polsku, a w

chwilę potem był pośród nas, wymachując nad naszymi głowami

gołą szablą. Zaczęliśmy oczywiście z niezwykłym pośpiechem i

zdecydowaniem tłumaczyć się, by umknąć potraktowania szablą i

opowiedzieliśmy o sobie jak można najlepiej, unikając w ten

sposób pchnięć dla nas przeznaczonych. Krzyczeliśmy „Jesteśmy

Szwedami, gonieni przez Prusaków przepłynęliśmy Drwęcę, by

dostać się do wojska polskiego". Polak, rześki i energiczny młody

człowiek, opuścił szablę. Powiedzieliśmy mu wówczas, ze jesteśmy

głodni i przemoczeni, szukamy mieszkania i jedzenia. Zrozumiał

zupełnie dobrze nasze wyjaśnienia po niemiecku, ale nie umiał

odpowiedzieć w tym samym języku, zawołał tylko z miłym

uśmiechem „Dobrze pan!"** i pomógł nam znaleźć

* W oryg. po polsku

** W oryg. „Dobreze Pan".

background image

gospodę, do której weszliśmy radośni na myśl o dobrym posiłku i

miękkim łóżku.

Wkrótce jednak doszliśmy do przekonania, że nie mieliśmy

pojęcia o różnicy, jaka istnieje pomiędzy szwedzką a polską gos-

podą. Sądziliśmy w naszej naiwności, że znajdziemy przytulne i

schludne pomieszczenie, gdzie miły ogień i dobry posiłek wyna-

grodzą nam trudy całego dnia. Żadne jednak z tych oczekiwań nie

spełniło się. Izba, do której weszliśmy, robiła niemiłe i nie-

porządne wrażenie. Na wiązkach słomy spali w ubraniach służący

i dzieci, a gospodarz z gospodynią w podobny sposób spali w

sąsiedniej sypialni. Dla wygody wstawiono nam do kąta drew-

nianą ławę. Straciliśmy już nadzieję, że dostaniemy pościel.

Poprosiliśmy o jedzenie — jedzenia nie było, lecz każdy z nas

dostał podłej wódki ze szklanką piwa i muszę przyznać, że był to

niezwykle pożądany poczęstunek nawet dla Stenkuli, który po-

mimo iż w domu należał do towarzystwa trzeźwości i ściśle

przestrzegał swej przysięgi, uznał trunek za lekarstwo i zapewni-

wszy sobie w ten sposób czyste sumienie, doznawał prawdziwej

przyjemności. Tak więc różnica pomiędzy szwedzką a polską

gospodą jest niesłychana. Spaliśmy dość dobrze w naszych mo-

krych ubraniach z plecakami pod głową i obudziliśmy się nastę-

pnego ranka zdrowi i cali, a wkrótce potem stanął przed nami ów

srogi Polak, który wymachiwał nam w nocy szablą nad głowami i

oświadczył z całą charakterystyczną dla swego narodu

serdecznością i wesołością, że jesteśmy mile widziani na polskiej

ziemi. Miał dla nas zaproszenie na śniadanie do burmistrza*.

Gdy poszliśmy za naszym przewodnikiem i zobaczyliśmy

miasto w dziennym świetle, stwierdziliśmy, ze położone jest ono

wzdłuż Drwęcy, dokładnie naprzeciwko Golubia, leżącego na

pruskim brzegu rzeki. Dobrzyń utrzymuje łączność z Golubiem za

pomocą mostu, pośrodku którego Prusacy zbudowali wysoki,

drewniany płot jako mur oddzielający polską liberalną cholerę od

prawowitego zdrowia Europy. Oczywiście drewniany płot z

czasem gnije i rozpada się.

U burmistrza, gdzie wkrótce przyszliśmy, znajdowało się kilku

oficerów i całe towarzystwo przyjęło nas przyjaźnie, serdecznie i

z entuzjazmem. Była to więc przemiła kompania, ponieważ zaś w

Polsce używa się trzech języków — a to francuskiego, którym

posługują się wyższe sfery, niemieckiego, używanego przez war-

stwy średnie i polskiego, którym mówią tylko klasy niższe**,

* Autor używa określenia „gubernator miasta".

** Spotyka się wśród nich także ludzi, którzy mówią po niemiecku, a

czasem nawet po łacinie (przyp. autora).

background image

mogliśmy od tej pory porozumieć się i po chwili czuliśmy się

wśród naszych przyjaciół jak w domu. Ubawił ich bardzo opis

naszej przeprawy przez rzekę, zwłaszcza że przez okno widać było

straże pruskie na moście, które czujnie i z uwagą robiły obchód

po drugiej stronie płotu. Radowało ich, że udało nam się

szczęśliwie do nich dotrzeć, tym bardziej, że zwróciliśmy uwagę

straży granicznej, Polacy bowiem nie lubili Prusaków widząc, iż

ich neutralność w toczącej się walce jest tylko pozorna.

Opowiadali, że „wszyscy, którzy chcieli załatwić coś z Rosjanami

lub byli przez nich przysłani, mogli bez przeszkód swobodnie

przekraczać granicę, że Prusacy posyłali stale Rosjanom będącym

w Polsce duże zapasy żywności, że Polacy wiele razy zdobywali

w czasie bitwy armaty oznaczone pruskim orłem, co świadczy o

tym, że Prusacy dostarczali także broni". Mówili również, że „gdy

kilku rosyjskim jeńcom udało się uciec, Prusacy odesłali ich z

powrotem do armii rosyjskiej" i dodali z pogardą, bijącą z ich

pełnych życia oczu: „Przechwytują nawet na granicy pomoc,

przesyłaną nam od obrońców wolności z Francji i innych krajów.

Nic do nas nie dochodzi". Z wiarą w siebie, jaką mają często

ludzie wierzący, iż walczą o słuszną sprawę, z ową niezachwianą

ufnością w pomoc Opatrzności i we własne siły, jaką obdarzeni są

słabsi walczący z potężniejszym od siebie wrogiem, opowiadali

nam o swych zwycięstwach nad Rosjanami i o niezłomnej wierze

w szczęśliwy koniec walki. Widzieli przed sobą jeszcze tylko

kilka dni na polu bitwy i przepełnieni miłością ojczyzny pili jej

zdrowie i śpiewali pełni triumfu swą pieśń wolności Noch ist

Polen nicht verloren (Jeszcze Polska nie zginęła) *.

Po zakończonym w ten sposób powitaniu musieliśmy opowie-

dzieć o własnej ojczyźnie. Wkrótce stwierdziliśmy, że obecni

mają o niej bardzo mętne wyobrażenie. Szwecja była dla nich

pustynią pełną skał, pokrytą śniegiem i lodem, po której

spacerują niedźwiedzie i wilki. Myśleli, że jest wysunięta tak

bardzo na północ, iż mało kto jest w stanie tam mieszkać. O

Szwecji wiedzieli jedynie to, że pochodzili stamtąd Karol XII i

jego dzielni wojownicy. Dość ciężko nam było zmienić ten obraz.

Mówiliśmy, że są w Szwecji uniwersytety. Z trudem mogli w to

uwierzyć, a gdy wymieniliśmy Lund, wydało im się, że coś o nim

wiedzą, poprawili więc nas mówiąc Londyn. Przeświadczeni, iż

źle jest w Szwecji z wegetacją roślin, pytali, skąd bierzemy

ziarno siewne, czy uprawiamy jęczmień itp. Lecz Szwedów mieli

za naród prawy, odważny i otwarty, osądzali go bowiem mając w

pamięci bohatera, który sto lat temu żonglował ich królewską

koroną. Nie-

* W oryg. po polsku

background image

trudno się dziwić tym mylnym pojęciom, brali bowiem Karola XII

za typowego przedstawiciela naszego narodu. Sądzili, iż naród,

składający się z takich ludzi, jak on i jego towarzysze, nauczył się

najpierw rzucać wyzwanie siłom natury, potem zaś odważył się,

mimo swej niewielkiej liczby, rzucać wyzwanie innym narodom i

ostrogami szarpać skarlałą sieć polityki*. Polacy ci jednak byli dość

wykształceni, mówili kilkoma językami i czytali najlepszych pisarzy

po niemiecku i francusku. Trzeba im wybaczyć, że nie znali

Szwecji, skoro książka Islandczyk w Norwegii

7

dowodzi, iż

wykształceni Francuzi po dzień dzisiejszy są najzupełniej

przekonani, że Półwysep Skandynawski leży na końcu świata

zarówno pod względem klimatu, jak kultury.

Jeszcze bardziej zdumiewa nas fakt, iż Niemcy niewiele lepiej

znają naszą ojczyznę, a że jest tak naprawdę, potwierdzić może

następująca historia wzięta z życia. Spotkaliśmy w Warszawie

doktora medycyny, niejakiego H...d z Wiednia, który zapytał nas w

rozmowie, czy Sztokholm nie jest stolicą Danii. Gdy

powiedzieliśmy mu, że się myli, poprawił się i uznał swoją pomyłkę,

lecz dodał, by raz jeszcze pochwalić się znajomością geografii, iż

Dania jest rosyjską prowincją. Na nieszczęście wdaliśmy się z

nim w dyskusję także na ten temat i dowiedzieliśmy się, iż doktor

H...d spotkał niegdyś Duńczyka, który był w służbie rosyjskiej, i od

tej chwili stało się dla niego jasne, iż Dania należy do Rosji. Dość

ciężko było go przekonać, że nie wszystkie kraje położone u

wybrzeży Morza Bałtyckiego są częścią monarchii rosyjskiej, w

końcu jednak ustąpił z grzeczności wobec naszej niepohamowanej

żądzy dyskutowania.

Zauważyliśmy w towarzystwie młodego, dość sympatycznego ofi-

cera, który był ślepy. Był w służbie rosyjskiej w rosyjsko-polskiej

gwardii w Warszawie i sądzono powszechnie, że oślepł z powodu

zbyt mocnego sznurowania w talii i, ogólnie biorąc, z powodu

nienaturalnej obcisłości munduru, jakiej wymaga regulamin rosyjski.

On sam w każdym razie wierzył w to i opowiadał, iż wielu jego

kolegów spotkał ten sam los, i że w armii rosyjskiej większość

oficerów chorowała na oczy. Stwierdziliśmy potem, iż w tym, co

mówił, kryła się prawda, bowiem wielu oficerów rosyjskich, których

widzieliśmy potem w Warszawie, nosiło okulary, a nawet zielone

okulary o potrójnych szkłach i wielu było skazanych na utratę

wzroku. Satyryk powiedziałby, iż oczy, odbijając tajniki duszy,

odważały się przyjąć dokładnie tyle światła, ile właściciel posiadał

światła intelektu. Traktując jednak rzecz poważniej - wydawać się

mogło, iż tę powszechną chorobę oczu wy

* Tak w oryg.

background image

woływał ów nienaturalny ubiór. Wyobraźmy sobie człowieka w

ubraniu tak obcisłym, iż zdumieniem napawa fakt, że nie pękało

przy każdym ruchu. Był on do tego stopnia ściśnięty w talii, iż

biodra sterczały jak tiurniura, a halsztuk miał tak silnie związany,

iż twarz jego była nie tylko czerwona, lecz chwilami nawet sinawa

a oczy podeszłe krwią. Nie będąc nawet lekarzem dostrzec można

było, jak szkodliwy jest podobny strój i pojąć, w jaki sposób

przeszkadza to normalnemu obiegowi krwi i powoduje zastój

płynów w głowie. Dlatego też jest dość prawdopodobne, że

powodem powszechnej choroby oczu prześladującej oficerów

armii rosyjskiej jest obcisły mundur. Sprawia on, iż wielu z nich

przypomina bardziej wysuszonych braminów, którzy przez

czterdzieści lat stali na słupie, niż ruchliwych i silnych

wojowników, potrzebujących pełnosprawnych mięśni.

Ów młody Polak, który stracił wzrok z powodu mundurowej

choroby oczu, był człowiekiem wykształconym. Z głębokim

uczuciem, właściwym ludziom ślepym, użalał się nad swą

ojczyzną, a gdy usłyszał opowieść o zwycięstwach

współziomków, wzniósł swe martwe oczy ku niebu. Nie dotarł do

niego stamtąd promień światła, który byłby odpowiedzią na

modlitwę o ratunek ojczyzny, lecz w piersi jego coś szeptało baśń

o przyszłych zwycięstwach i o współczuciu Europy dla Polski.

Biedny chłopcze! Żaliłeś się, że jesteś ślepy, lecz jeśli nie

spoczywasz już snem wiecznym wśród swych braci, masz

szczęście, że jesteś ślepy, bowiem obraz, jaki stworzyłeś sobie

pośród nocy, w której się znalazłeś, rozpadł się w nicość.

Przedmiotem twej tęsknoty był jedynie fajerwerk, który wzniósł

się lotem błyskawicy do nieba, zapalił się i spadł, a teraz leżą na

ziemi jego wypalone szczątki i może nogi rozradowanych tłumów

obracają go w pył.

Po kilku godzinach spędzonych wśród tych dobrych ludzi

musieliśmy wyruszyć w drogę. Podpisano nasze paszporty a bur-

mistrz kazał zaprząc konie do swego powozu, byśmy mogli odbyć

za darmo podroż do Lipna. Powóz, który stał już gotowy do drogi,

był zwykłym, niewielkim powozem podróżnym. Kształtem

przypominał nieco schas

8

, był jednak dłuższy, szerszy i głębszy,

bez siedzeń, wyścielony jedynie słomą, na której leżały piękne

derki. Ruszyliśmy i dość szybko znaleźliśmy się w małym miaste-

czku Kikół*. Co ćwierć mili umieszczone są na drodze obrazy

Maryi Panny, którym podróżni oddają cześć. Nasz woźnica nie

omieszkał zdejmować przy każdym obrazie kapelusza i odmawiać

Zdrowaś Maryja, poganiając przy tym swoje chyżo biegnące

konie. W wielu miejscach widzieliśmy ludzi, którzy z żarliwą

pobożno-

* W oryg. Kikol

background image

ścią klękali przy drodze przed obrazem Madonny, by zmówić

swoje Zdrowaś Maryja, aby zaś nie odmówić ich za dużo, od-

liczali je na różańcu.

Wróg nie zalał jeszcze tej części kraju, przez którą odbywaliśmy

podróż, wszystko miało więc sielski wygląd. Żyto obrodziło,

zieleniły się pastwiska, wokół chat stojących w cieniu gęstych

drzew rozlewał się spokój. O niezwykłości sytuacji przypominały

tylko wysokie żerdzie owinięte słomą, na szczycie których znaj-

dowały się beczki. Beczki wypełnione były prochem, podpalanym

w razie napaści nieprzyjaciela. W ten sposób wiadomość wędro-

wała od słupa do słupa aż do Warszawy. Podobne żerdzie alar-

mowe stały wzdłuż całej drogi na przemian z krucyfiksami i

obrazami Madonny. Sygnały do rozpoczęcia mordu obok obra-

zów Odkupiciela. Kiedy wreszcie ludzie zrozumieją, co chciał on

przekazać odkupiając ludzkość?

Przyjechaliśmy po południu do Lipna, małego, dość schludnego

i pięknego miasteczka. Udaliśmy się do burmistrza, by pokazać

mu paszporty oraz przepustkę, którą otrzymaliśmy w Dobrzyniu i,

podobnie jak w czasie całej podróży, otrzymaliśmy zakwate-

rowanie i pojazd na dalszą drogę za darmo.

Mieszkanie znaleźliśmy w rynku. Nie mogliśmy ruszyć od razu

dalej, gdyż konie można było dostać dopiero następnego dnia. W

miasteczku był wtedy właśnie dzień targowy i niesłychane rzesze

ludzkie gromadziły się przed naszym domem, żeby obejrzeć

obcych, o których zapewne słyszeli że są ze Szwecji. Wywoływało

to wrażenie podobne temu, jakie sprawiłoby zjawienie się na

szwedzkim rynku przybyszów z księżyca. Wyszliśmy na miasto,

by nie oglądano nas jak zwierzęta w klatce, a także chcąc sami

popatrzeć na barwny tłum ludzi, który roił się wokół.

Narodowy strój polskiego chłopa wydaje się dość malowniczy,

jeśli oglądać go w tłumie, zbyt jednak jest kolorowy, gdy patrzy

się na pojedynczą osobę. Składa się on* z czerwonych szarawa-

rów, białej sukmany z czerwonymi wyłogami, wielobarwnego

pasa, niskiego, wybrzuszonego kapelusza z szerokim rondem

przybranego czerwono-białą wstążką. Wszyscy włościanie mają

wąsy. Jest to obecnie symbol wolności, bowiem wielki książę

Konstanty nakazał się wszystkim ogolić, by i w ten sposób

poniżyć naród, co dowodzi, iż pracowita dusza ma czas na

wszystko i troszczy się nawet o zarost narodu. Polacy mają na

ogół wygląd ludzi odważnych i dzielnych, większość z nich to

bruneci, są muskularni i gibcy a w ich ciemnych oczach odbija się

dusza, która zdaje się rzucać wezwanie całemu światu.

* W każdym województwie jest on inny (przyp. autora).

background image

Na rynku nie było, podobnie jak u nas, straganów. Wszystkie

towary były rozłożone na długich stołach pod gołym niebem.

Sprzedawano przede wszystkim sól kamienną, ozdoby, cebulę i

ogórki, bowiem narodowym przysmakiem Polaka są przede

wszystkim ogórki, które zjada on równie łakomie, jak dzieci jedzą

jabłka [...]

Pośród gwarnego tłumu, mrowiącego się na rynku, przemykało

wiele postaci ubranych w czarne płaszcze, z długimi brodami i

długimi pejsami przy uszach. Ofiarowywali chłopom na sprzedaż

stare ubrania, klamry, lusterka i temu podobne rzeczy, i zbywali je

z dobrym zyskiem. Byli to członkowie dużej społeczności żydow-

skiej.

Gdy następnego ranka poszliśmy do burmistrza, by podpisał

nam paszporty, przyjął nas dość dobrze i powitał na sposób polski

pocałunkiem oraz powiedział, iż nie możemy odjechać, zanim nie

zjemy obiadu, który przygotował dla nas zarząd miasta.

Podziękowaliśmy i powróciliśmy na obiad. Nie będę zaprzeczał, że

przeżyliśmy w czasie powitania ciężkie chwile, bowiem wszyscy

znajdujący się w towarzystwie musieli nas koniecznie ucałować,

by okazać w ten sposób swą przyjaźń.

Mężczyźnie nie sprawia na ogół szczególnej przyjemności cało-

wanie drugiego mężczyzny. Można więc sobie wyobrazić, co to

znaczy, gdy trzeba obdzielić pocałunkami dziesięciu, a potem

jeszcze dziesięciu, nie będąc z góry pewnym, czy liczba ich nie

wzrośnie.

Tak więc przypuszczono do nas, biednych Szwedów, prawdziwy

szturm. Złożyliśmy tym dobrym ludziom ofiarę z naszych warg

pocieszając się, iż może nadejdą także damy, które wynagrodzą

nam trudy z ich mężami i braćmi. Byli tam jednak tylko męż-

czyźni, nie mogliśmy się więc spodziewać żadnego

zadośćuczynienia. W Polsce jest taki zwyczaj i być może jest on

przykry, gdy przychodzi do całowania mężczyzn, nie protestuje się

jednak zbytnio przeciwko temu, gdy bowiem ktokolwiek spotka

znajomą pannę, otrzyma pocałunek z jej okrągłych usteczek.

Wprowadzenia podobnego zwyczaju mógłby sobie życzyć każdy

młodzieniec w Szwecji, gdzie powitania stały się czczą

formalnością. Ośmielam się poprzeć ten zwyczaj jako zupełną

nowość, a gdyby jakaś piękna dziewczyna przeczytała to, co piszę,

proszę, by się nad tym zastanowiła, jeżeli bowiem cały naród

czynił tak już kiedyś, godzi się i nam, którzy tak chętnie

małpujemy, naśladować ten obyczaj.

Złe by było, gdybym będąc Szwedem nie napisał nic o jedzeniu.

Jak wiadomo, ważny to u nas temat. Śpieszę więc do dobrze

nakrytego stołu, który nas oczekuje. Był to prawdziwy polski

background image

posiłek. Ogromna ilość potraw, większość mięsnych. Muszę

jednak z góry wyjaśnić, iż nie jestem w stanie powiedzieć ani jaki

rodzaj mięsa stanowił podstawę dania, ani jak potrawy zostały

przyrządzone. Sama Cajsa Warg

9

musiałaby, jak inni badacze,

zadowolić się hipotezami nie znając dobrze składników.

Mogliśmy tylko stwierdzić, iż kuchnia polska posługiwała się

cebulą, pieprzem, a zwłaszcza ogórkami, by wprawić w

oszołomienie narządy smaku, i udawało jej się to do tego stopnia,

iż trudno było pojąć, co człowiek jadł. Posiłek zaczyna się tu od

zupy, a kończy na drugim daniu, my zaś jesteśmy przyzwyczajeni

uważać treściwe danie za podstawową część posiłku, by potem

rozcieńczyć je zupą, podobnie jak współczesna żądza nowości

niszczy stare, dobre podstawy organizmu państwowego.

Po skończonej zupie każdy gość może zjeść tyle, ile chce i

wszyscy korzystają z tego prawa. Jest się więc w Polsce zwolnio-

nym od konieczności zjadania ogromnej ilości potraw, które gdzie

indziej potrafią obrzydzić życie, pojawiając się na stole nawet

wtedy, gdy nie ma się na nie ochoty. Posiłek zakończył się

dobrym węgierskim winem, a przeczytawszy opis naszej podróży z

Lund w „Gazecie Warszawskiej"

10

, burmistrz wykrzyknął urado-

wany „A my ich gościmy!" — i wypił z nami za „starą, szlachetną

Szwecję". Po tym i po innych jeszcze toastach wypiliśmy toast za

zwycięstwo wolności w Polsce i Europie, a całe powitalne

przyjęcie zakończyło się odśpiewaniem wielu patriotycznych

pieśni, z których przebijała dumna wiara we własne siły, gorąca

miłość ojczyzny i żywa nadzieja na zwycięstwo.

Był w tym towarzystwie major z posiwiałą ze starości głową, w

którego żyłach nadal tętniła młodzieńcza krew równie gorąco, jak

przed czterdziestu laty, gdy w czasie ostatniego rozbioru Polski

odszedł z wojska, by w samotności opłakiwać ojczyznę. Powrócił

teraz nie bacząc na swój wiek, chwycił za broń i włożył swój

dawno już niemodny mundur. Rozmawialiśmy właśnie z majorem,

gdy wszedł syn jego, chłopiec około dwunastoletni, ubrany w

narodowy strój polski, i poprosił ojca o pokazanie mu przybyłych

Szwedów. „Oto oni" — powiedział major z uśmiechem i pokazał

nas chłopcu. „Weź kieliszek i wypij z nimi a potem ze mną i

przyrzeknij, że pomścisz mnie, jeśli zginę". Gdy chłopiec

wykonał polecenie, major wziął go w ramiona i z żarliwością,

która nas głęboko wzruszyła, przycisnął do piersi. Widać było

wyraźnie, że stary wiarus myślał sobie: „Tobie i innym, którzy

dorastają, przekazujemy w testamencie pomstę i zwycięstwo".

Polacy przypominali nam bez przerwy, byśmy pili, słowami dla

Szweda jednocześnie pochlebnymi i poniżającymi. Mówili: Die

Poler und die Schweder schlagen sich und trinken gut

11

.

background image

Powiedzenie to przypominało, że znali nas w epoce żelaznych

czerepów i czerepów do picia gorzałki*. Zmuszali nas w ten

sposób do picia, a my tylko pijąc mogliśmy na razie wykazać

swoją szwedzkość, nie mieliśmy bowiem zamiaru bić się z kim-

kolwiek. Z góry więc wiedzieliśmy, że nie zdobędziemy żadnych

laurów na tym polu, na którym nasi ziomkowie przeszło sto lat

temu wiele ich zdobyli.

Zanim odjechaliśmy, obecni na przyjęciu wpisali swe imiona do

naszych notatników na pamiątkę miłych chwil razem spędzonych.

Raz jeszcze usłyszeliśmy powiedzenie o Szwedzie i Polaku i

wypiwszy potem jak zwykle, wyruszyliśmy z miasta czterokon-

nym powozem

12

. Droga prowadziła żyzną i piękną równiną przez

małą miejscowość Wielgi do Dobrzynia nad Wisłą. Zobaczyliśmy

wtedy po raz pierwszy tę dumną rzekę, która jak wąż wije się

polskimi dolinami, i która do tej pory stanowiła granicę pomiędzy

krajem spustoszonym a krajem cieszącym się pokojem. Miasto,

podobnie jak inne małe miasteczka, jest dość nędzne i składa się

przede wszystkim z małych, niskich domków z muru pruskiego,

pomiędzy którymi biegną ciasne, brudne uliczki zamieszkałe przez

Żydów. Zostaliśmy tam na noc, a ponieważ wiadomość o naszym

zawodzie rozeszła się szybko, musieliśmy udzielić pomocy wielu

chorym Żydom i mogliśmy przy okazji zbadać tajemnicę ich

domów.

Wszędzie, gdzie tylko wzywał nas obowiązek, witało nas przy

wejściu do nędznych pomieszczeń zatęchłe powietrze i

napawający obrzydzeniem brud i nieporządek. Sześć do siedmiu

osób tłoczyło się w małym, niskim pokoju o wilgotnych ścianach i

małych oknach, przez które nic nie było widać z powodu kurzu i

pary. Okna nie miały często zawiasów, lecz były mocno zabite,

jakby chciano w ten sposób zatrzymać powietrze. Właśnie z tych

nędznych siedzib pochodzą najstraszniejsze choroby, które z

powodu rożnych okoliczności stają się często zaraźliwe. I tutaj

także cholera uczyniła najokropniejsze spustoszenia. Za bardzo

bym się może rozpisał, gdybym się zaczął zagłębiać w szczegóły

sposobu życia, jakie pędzą Żydzi i chorób, jakie z niego wynikają.

Zostawiam więc sprawy, z którymi się tam zetknąłem, by dalej

opisywać podróż, którą podjęliśmy na nowo następnego ranka.

Droga wiodła przez miasteczka Rokicie i Brwilno aż do Płocka

leżącego nad Wisłą. Prowadziła ciągle przez piękne równiny,

pokryte polami obsianymi zbożem, co przypominało nieco

równiny w Skanii, oraz niskimi i nędznymi sosnami, tu i ówdzie

rosną-

* Karol XII zwany byt przez Turków „Żelazną Głową" (przyp.

autora).

background image

cymi w zagajnikach, podobnymi do tych, które widuje się w naj-

żyźniejszej części Skanii. Nie tu było ich miejsce i wyglądały obco

w tutejszym klimacie. Przypominały człowieka północy, który pod

włoskim niebem usycha z miłości i tęsknoty do lodowatej

ojczyzny, do jej rzek i skał.

Tu i ówdzie oczom naszym ukazywały się okazałe posiadłości

należące do jednego z polskich magnatów, a wokół wspaniałego

zamku, cienistych alei i ogrodów stały lepianki, będące

świadectwem nędznego życia, jakie pędzili ich mieszkańcy —

chłopi pańszczyźniani. Na jakież sprzeczności przyzwalają ludzie

poszukując czegoś, co wyprzedza epokę, w której żyją i działają?!

W kraju, w którym wolność była zawołaniem dnia, gdzie wszyst-

kie oczy płonęły, wszystkie serca biły i wszystkie mięśnie

napinały się na samą myśl o słowie „niepodległość", w kraju tym

wznosiły się pałace magnatów, a tysiące ożywionych zapałem ludzi

krzyczało „Niech żyje wolność'" i dla tej idei ofiarowało własną

krew i krew poddanych.

Płock, do którego przybyliśmy przed południem o jedenastej jest

dość pięknym i porządnym miastem, leżącym na skarpie nad

Wisłą. W obrębie murów miejskich znajdują się parki i aleje

spacerowe opadające tarasami ku rzece, której spokojna, stalowo-

niebieska powierzchnia odbija wieże i wysokie domy.

Usłyszeliśmy tu po raz pierwszy o bitwie pod Ostrołęką i

zdradzie niektórych generałów, przez co Polacy, choć odnieśli

chwilowo zwycięstwo, stracili dość dużo ludzi. Około ośmiuset

rannych żołnierzy zostało przewiezionych do Płocka, do

polowego lazaretu, brakowało jednak lekarzy i dlatego burmistrz

nakazał mi rozpocząć służbę. Ponieważ jednak towarzysze moi

chcieli jechać dalej, cofnął rozkaz i zawiadomił nas, iż nie ośmieli

się więcej korzystać z naszych usług, dopóki nie zostaniemy w

Warszawie przyjęci na służbę państwa.

Ponieważ w międzyczasie dotarła wiadomość o zbliżaniu się

armii rosyjskiej — kozaków widziano zaledwie trzy mile od miasta

— z rozkazu burmistrza przeprawiono nas przez Wisłę, by nic nie

stanęło na przeszkodzie dalszej podróży.

Na drugą stronę rzeki przeprawiano się barkami lub czółnami.

Barki poruszały się przy pomocy żagla, a ponadto popychano je

żerdziami. Na takiej właśnie barce udało nam się znaleźć miejsce.

Czółna, długie i wąskie, które z trudem utrzymywały równowagę,

drążone były w pniach drzewnych. W jednym z takich czółen

przeprawiała się grupa Polaków. Wspominam o nich wyłącznie

dlatego, iż znajdowała się wśród nich pewna Polka. Była

doprawdy piękna. Żadna wyobraźnia nie potrafiłaby stworzyć

bardziej regularnych rysów, delikatniejszych rumieńców

background image

i piękniejszego wyrazu twarzy. Szkoda tylko, że czółno, w którym

płynęła, dobiło w innym miejscu niż my, musieliśmy więc,

podobnie jak teraz czytelnik, porzucić ją, nie dowiedziawszy się o

niej nic więcej ponad to, że była najpiękniejszą Polką, jaką

piszący te pamiętniki oglądał w czasie swego pobytu w Polsce.

Wsiedliśmy teraz do wozu powożonego przez Żyda. [...] Nie

ujechaliśmy daleko, gdy zaczął nas ostrożnie wypytywać o różne

rzeczy, a zwłaszcza czy mamy dużo pieniędzy. Wypytywał tak

natrętnie i zuchwale, że musieliśmy mu surowo nakazać, by

przestał. Zaczął nam wtedy grozić, mówił, że ma w sąsiedztwie

przyjaciół, którzy nas wkrótce pobiją, jeśli będziemy się sprzeci-

wiać. Żądaliśmy nadal, by zamilkł, aż wreszcie usłuchał. Droga

prowadziła przez duży, gęsty las i zauważyliśmy, że Żyd bez

przerwy rozgląda się bacznie dookoła. Zaczęło się ściemniać,

jechaliśmy ciągle główną drogą, lecz po chwili jazdy Żyd nagle

skręcił. Nie widzieliśmy nic wokoło, sądziliśmy jednak, że

jesteśmy ciągle na głównym gościńcu. Gdy jednak wóz zaczął

podskakiwać na pniakach, korzeniach i kamieniach, zaczęliśmy

podejrzewać, że znajdujemy się na bocznej drodze lub może nawet

nie jesteśmy już na żadnej drodze. Znaleźliśmy się w końcu w

widniejszym miejscu — był to wyrąb leśny — i Żyd zatrzymał

się. Zapytaliśmy go, gdzie jesteśmy, a on powiedział, że zabłądził

i że poszuka zaraz w lesie drogi. Przypomnieliśmy sobie wówczas

jego pytania o pieniądze i zaświtała nam jasno myśl o zdradzie.

Dlatego też, gdy próbował zeskoczyć z wozu, Stenkula i ja

złapaliśmy go za kark, a Bergh zagroził, że go przebije nożem,

jeśli zaraz nie wyprowadzi wozu na drogę. Dzwoniąc zębami ze

strachu poprosił o przebaczenie i litość, i dość prędko dojechaliśmy

z powrotem. Było więc jasne, że znał on nieźle drogi w lesie i że

zabłądził nie bez powodu.

Błagał nas, zaklinając na wszystkie świętości, byśmy nie

opowiadali o tym wydarzeniu w Gombinie, do którego zmierza-

liśmy, a robił to tak natarczywie, że przyrzekliśmy milczenie,

bowiem gdy już niebezpieczeństwo minęło, nie mieliśmy żadnego

powodu, by się mścić na biednym Żydzie.

Wreszcie o pierwszej w nocy przybyliśmy do małego

miasteczka Gombin, gdzie odesłaliśmy Żyda nie składając na

niego donosu, i — jak zwykle — położyliśmy się w gospodzie na

wiązce słomy. Spalibyśmy zupełnie spokojnie, gdyby nie chory na

cholerę, który otrzymał miejsce w sąsiednim pokoju i

przeszkadzał nam całą noc swym krzykiem i rozdzierającym

jękiem. O świcie ruszyliśmy w dalszą podróż przez Saniki i kilka

innych miasteczek do Sochaczewa, dość pięknego miasta.

Zobaczyliśmy tam po raz pierwszy oddział rekrutów, składający

background image

się z młodych i przystojnych Polaków w szykownych mundurach,

którzy wyglądali tak, jakby wierzyli, iż podbiją świat.

Widzieliśmy także tak zwanych kosynierów (Sensentrager). Był

to rodzaj pospolitego ruszenia. Miłość ojczyzny i potrzeba

zmieniła ich w wojowników. W większości byli to bowiem

wieśniacy z terenów, przez które przeszła armia rosyjska, a więc z

okolic żyznych, gdzie nie było teraz jednej nie spalonej chałupy

czy też jednego pola nie zdeptanego przez kawalerię.

Chłopi porzucali wiec swoje rodzinne strony, gdzie wszystko, co

stanowiło ich własność, zostało zniszczone, gdzie nie było już nic

nawet kościoła parafialnego, co nie zostałoby zbezczeszczone

przez kozaków i armię rosyjską, i gdzie pozostawili tylko trupy

swych braci, matek i sióstr. Uzbrajali się w kosy które ostrzyli i

osadzali na drzewcu. Polskie kosy są prawie proste, grubsze,

mocniejsze i nieco krótsze od naszych, nadają się więc dość

dobrze na broń sieczną, a jeśli je zaostrzyć na końcu, nawet na

broń kłutą. Drzewce mają około czterech łokci długości, a

kosynierzy władali skutecznie swą bronią choć być może nie

wedle zasad szermierki.

Dotarliśmy do drogi warszawskiej, przy której co pół mili widać

schludny mały domek, najczęściej siedzibę starego inwalidy. W

zamian za spokojne schronienie odpowiada on za utrzymanie

drogi i przychodzi z pomocą podróżnym których spotkał w drodze

wypadek. Ze wszech miar piękny pomysł stary żołnierz, za-

płaciwszy często drogo za spokój, którego teraz zażywa, otrzy-

muje w ten sposób schronienie, podróżni zaś w razie wypadku

mogą liczyć na pomoc.

Droga nasza wiodła dalej między innymi przez miasta Biniewo i

Błonie, 10 czerwca w piątek po południu zobaczyliśmy na

horyzoncie błyszczące w popołudniowym słońcu wieże

Warszawy.

Słońce na purpurowym nieboskłonie chyliło się właśnie ku

zachodowi zdawało się iż zatonie zaraz we krwi. Taki też miał

być los Warszawy i los Polski podziwiane przez krótką chwilę

przez Europę tonęły na powrót w strumieniach krwi. Także i

historii znane są jutrzenki i zachody słońca. I tak, doprowadzeni

do rozpaczy starcy, pośród płomieni palących się miast siedząc

jakby przy wieczornym ognisku, jedyną pociechę znajdowali w

opowiadaniu młodym, jak to niegdyś świat był szczęśliwy, na co

młodzi przepełnieni żarliwą nadzieją i nie rozmiłowani w

zaklętych skarbach przeszłości, szeptali znowu nadejdzie dzień!

background image

Wkrótce znaleźliśmy się przy rogatce wolskiej*, która obwaro-

wana była palisadą z ostro zakończonych pali. Gdy podpisano

nam paszporty, ruszyliśmy w dalszą drogę przez piękne przed-

mieście Wolę aż do Warszawy, miasta niezwykłej urody. Wzdłuż

szerokich ulic — niektóre z nich, wysadzane topolami, prowadziły

aż do Wisły — znajdowały się olśniewające pałace we włoskim

stylu z kolumnami, balkonami i dziedzińcami, zajmujące rozległe

tereny, co silnie kontrastowało ze staroniemiecką ciasnotą, która

jakby się obawiała, iż miastom zabraknie miejsca. W samym

mieście widzi się długie aleje, duże rynki, szerokie ulice i

obszerne parki, a także świetność, nie ustępującą świetności

innych stolic. Warszawa ma około półtorej mili niemieckiej

długości i ponad trzy mile obwodu. Most pontonowy łączy ją z

twierdzą na Pradze, która na podobieństwo półksiężyca opiera się

podstawą o Wisłę. Główne ulice miasta zostały zabarykadowane.

Na większych ulicach ustawiono podwójne barykady zbudowane

z potrójnych rzędów grubych, zaostrzonych pali. Przestrzeń

pomiędzy nimi zapełniała ubita ziemia i kamienie. Barykady

leżały naprzeciwko siebie i tylko pośrodku zostawione było

niewielkie przejście dla wozów i pieszych. Na środku ulicy, kilka

łokci przed owym przejściem znajdowało się podobne umocnienie,

poprzez zaś wszystkie drewniane palisady przechodził

rozszerzający się na zewnątrz otwór strzelniczy, z którego

wyzierała podstępnie armata, jak dłużnik, który przez dziurkę od

klucza patrzy na wierzyciela, wchodzącego do przedpokoju z

wyrokiem sądowym w kieszeni. Na mniejszych ulicach były

zaledwie dwie palisady, jedna w niewielkiej odległości od drugiej.

Każda z nich wysuwała się ku środkowi z przeciwnych stron ulicy.

W murach, płotach i ścianach porobiono otwory dla broni ręcznej

i bardzo prawdopodobne, że gdyby armia rosyjska przemocą

wtargnęła do miasta pomiędzy liczne barykady, które w rożnych

miejscach zamykały każdą ulicę, nastąpiłby wówczas jej kres.

Bowiem rozgniewany naród oraz podobne umocnienia muszą

zadać cios nawet najbardziej zdyscyplinowanej armii.

Na Zygmuntowskim Rynku

13

, na tak zwanym Starym Mieście,

gdzie znaleźliśmy mieszkanie, znajduje się Zamek Królewski,

który robi od strony Wisły imponujące wrażenie. Pośrodku placu,

wysoko ponad okolicznymi domami wznosi się kolumna, na jej

szczycie stoi marmurowy

14

posąg króla Zygmunta.

Pilno nam było teraz poznać naród, który przybyliśmy odwie-

dzić, pospieszyliśmy więc do sali jadalnej hotelu, by spotkać

oficerów, którzy kilka dni przedtem odnieśli drogo opłacone

zwy-

* W oryg. Wolaer Rogatka.

background image

cięstwo pod Ostrołęką. Byliśmy niemymi świadkami ich radości,

bowiem nie znaliśmy polskiego, a oni równie mało znali szwe-

dzki. Wkrótce jednak zwrócili uwagę na nasz niezrozumiały język i

zaczęli się do nas zwracać po niemiecku. Gdy dowiedzieli się, iż

jesteśmy Szwedami, staliśmy się od razu przyjaciółmi. Polacy

mają w sobie coś pociągającego. Żywią głęboką miłość swej

ojczyzny i odczuwają gorącą tęsknotę za niezależnością. W tym

przypadku przypominają oni Szwedów. My także, choć z

większym powodzeniem, walczyliśmy z obcym uciskiem i kocha-

my ojczyznę tak samo żarliwie. Ten godny sympatii egoizm naro-

dowy sprawił, iż Polacy uważają Szwedów za bratnie dusze w

sprawach polityki i w ojczyźnie ich słowo „Szwed" oznacza

jednocześnie człowieka odważnego, uczciwego i tolerancyjnego.

Filozofowie mogą sobie mówić, co chcą, o egoizmie rożnych

narodów, o krzywdzących sądach, jakie jeden naród wydaje

często o drugim, o urazie, jaką słabszy naród żywi zawsze wobec

sąsiada, spodziewając się jego napaści. Kierując się rozsądkiem,

mogą odrzucić nacjonalizm, jest on jednakowoż przyrodzony i ma

rację bytu, bowiem każda roślina pragnie posiadać swój skrawek

nieba, skąd dobiegałoby do niej światło, i swój kawałek ziemi, z

której czerpałyby tylko jej korzenie. Podobnie i naród pragnie być

wolny, chce zachować swą wiarę i bronić kraju własnym życiem,

bowiem bez ojczyzny jest człowiek zbędnym okruszkiem we

wszechświecie, nie ma dla kogo spożytkować swych talentów,

motywem jego działania zostaje więc tylko egoizm.

Polacy nienawidzili Rosjan jako mocarstwa mającego nad nimi

przewagę, mocarstwa, które zasłaniało ich skrawek nieba a korze-

niami swymi zajęło ich ziemię. Nienawidzili Prusaków jako

zdradzieckich sąsiadów i prawdopodobnie nigdzie cechy

narodowe ze wszystkimi wadami i zaletami me odzwierciedlały się

lepiej niż w wojsku polskim.

14 czerwca stawiliśmy się przed Radą Lekarską, na której czele

stał Łubienski

15

jako prezes całego personelu lekarskiego. Do

Rady należał także Antomarchi

16

, ostatni lekarz Napoleona na

wyspie św. Heleny, który w czasie polskiej wojny był generalnym

inspektorem wszystkich lazaretów polowych w Warszawie i

okolicy. Gdy sprawdzono nasze dyplomy przetłumaczone na łacinę

i zanotowano numer naszego mieszkania, wróciliśmy do domu, a

nazajutrz otrzymaliśmy uprawnienia lekarzy asystujących wraz z

rozkazem, by następnego dnia zgłosić się do służby w obozie

numer l położonym ćwierć mili na zachód od Warszawy, w

pobliżu wsi Powązki, niedaleko zachodniego brzegu Wisły. Nasza

gaża wynosiła 208 polskich złotych miesięcznie,

background image

złoty zaś miał wartość około 23 szylingów szwedzkich, nie licząc

diet polowych, takich jakie otrzymywali oficerowie, a które

składały się z kilku funtów mięsa, chleba i temu podobnych.

Każdy z nas otrzymał ponadto 480 złotych jako zwrot kosztów

podróży.

Tego samego dnia odbyło się wielkie przyjęcie dla oddziałów,

które zwyciężyły pod Ostrołęką

17

. Na miejsce przyjęcia wyzna-

czono tak zwany Ogród Saski przy pałacu Bruhla, przylegający do

placu Saskiego, gdzie za czasów wielkiego księcia Konstantego

odbywały się olśniewające parady wojskowe. Zwycięzcy spod

Ostrołęki zebrani byli wokół stołu w kształcie podkowy, naprze-

ciwko którego stał ołtarz przyozdobiony zdobytymi chorągwiami i

armatami. Złoconymi literami wypisano na nim nazwy tych

wszystkich miejscowości, gdzie zwycięstwo odniosła sprawa

polska. Wśród gości roznoszono jedzenie, a radosny szmer głosów

odurzonych zwycięstwem żołnierzy i tłoczący się wokół ludzie

przedstawiali pulsujący życiem obraz, z całą jego różnorodnością i

weselem. Wkrótce nadeszli liczni generałowie, wśród nich jeden

szczególnie zwracał powszechną uwagę. Był to wysoki,

niezwykle przystojny mężczyzna w średnim wieku, o żywym,

przenikliwym spojrzeniu. Wszyscy ustępowali mu z szacunkiem

miejsca, a on z na poły smętnym uśmiechem pozdrawiał

rozradowany tłum i wreszcie podszedł do stołu, przy którym

znajdowali się żołnierze. A wtedy wszyscy ci wypróbowani w

bojach śmiałkowie powstali, unieśli w górę kielichy i zakrzyknęli

„Niech żyje Skrzynecki!", a dźwięczne „Wiwat!" na część zbawcy

ojczyzny przebiegło jak błyskawica poprzez niezmierzone tłumy

l8

.

Skrzynecki był ciągle bożyszczem narodu i niewykluczone, że

mało kto zasłużył sobie na to tak jak on, pałał bowiem tak wielką

miłością ojczyzny, a czyny jego były tej miary, że można je było

przecenić, lecz nie sposób było ich pomniejszyć. Z entuzjazmem

odnosili się do niego wszyscy: armia, ludność cywilna i damy.

Polskie kobiety wzbudzały szczególnie wiele sympatii w czasie

wojny, interesowały się one bowiem żywo jej przebiegiem i

często same wystawiały się na niebezpieczeństwo.

Polki są brunetkami, mają ogień w oczach i sercach, są dowcip-

ne, pełne życia i wesołe, brakuje im jednak owej chwytającej za

serce skromności i delikatności, którą mają nasze kobiety

północy. Zdają się być lekkomyślne i wydaje się, iż brak im

prawdziwej kobiecości. Polacy należą do orlego rodu, dlatego też,

podobnie jak na wizerunkach ich okrytego piórami protoplasty,

więcej urody zauważyć da się wśród mężczyzn niż wśród kobiet,

zapewne dlatego, iż charakter narodowy Polaków bardziej pasuje

do

background image

mężczyzny niż do kobiety, jaką my przywykliśmy cenić, gdy jako

żona i matka spełnia swe ciężkie powołanie i znajduje najsłodszą

nagrodę w zadowoleniu z samej siebie

19

.

Wśród Żydów jest na odwrót. Kobiety ich należą do

najpiękniejszych, jakie istnieją. Śnieżnobiała szyja, rozwiane

wokół

background image

niej kręcone loki, zaróżowione ślicznie policzki, omdlewające oczy

— wszystko to sprawia, iż w porównaniu ze swymi braćmi i

mężami przypominają anioły. Te niezwykłej urody Żydówki

spotyka się jednak rzadziej wśród ubogich, nędza, skąpstwo i brud

zabijają pączek, zanim zdąży się rozwinąć. W wielkim

background image

tłumie, zebranym wówczas w Ogrodzie Saskim, znaleźliśmy

wiele przykładów dowodzących słuszności moich sądów.

Prawdziwie piękna twarz należała zawsze do Żydówki, a

szczególnie brzydki mężczyzna był — co zdradzał zawsze jego

strój — Żydem.

Przenieśliśmy się w wyobraźni do czasów, gdy Polacy zbierali

się na elekcję. Nie pomylę się chyba mówiąc, iż uroczystości tamte

przypominały obecną, w czasie której bohater dnia, Skrzy-necki,

witany był z podobną, a być może nawet większą miłością, niż

gdyby był królem. Gdy odszedł, wszyscy zgromadzeni odkryli

głowy i znowu zakrzyknęli „Wiwat!" na cześć Polski i przyjaciela

narodu.

Żołnierze wypili wiele toastów za swych dowódców, a po posiłku

zabawiali się tańcami i popisami gimnastycznymi. Widząc to

wszystko, myślało się tylko o wojnie i zwycięstwie. Całe miasto

miało tak wojenny wygląd, a serca i umysły żyły w takim

podnieceniu, że można było Warszawę z powodzeniem porównać

do oblężonej Numancji lub Kartaginy. Na rynkach wzniesione

były rogatki*, by zagrodzić drogę wrogiej kawalerii, na ulicach

wspomniane już przeze mnie barykady z otworami strzelniczymi.

We wszystkich księgarniach wywieszono mapy dawnego

Królestwa Polskiego — nieme i dobrze przez wszystkich

rozumiane życzenie powrotu do dawnego stanu rzeczy, portret

wielkiego księcia Konstantego — dla przypomnienia cierpień,

jakich Polacy doznali, portrety obecnych dowódców — by dać do

zrozumienia, gdzie pokładano nadzieję, a wreszcie różne karykatury

wyszydzające nieprzyjaciół. Wiele wykpiwało Dybicza, jedna z

nich przedstawiała go na przykład siedzącego nad Wisłą, podczas

gdy oficer — krakus

20

namydlał mu twarz, a stojący obok kosynier

miał golić go kosą, którą posługiwał się tak nieostrożnie, iż głowa

spaść musiała wraz z brodą. W głębi zachodziło słońce, a

odznaczenia Dybicza unosiły się na falach jak dziecinne stateczki.

Inna karykatura ukazywała Dybicza z kapeluszem w ręce,

żegnającego się z Warszawą, którą przedstawiała młoda, piękna

niewiasta. Polacy nie mieli zbyt wysokiego mniemania o Dybiczu

jako dowódcy, podobał im się jednak jako człowiek łagodny i

wrażliwy, i można powiedzieć, że w pewnym sensie opłakiwali

jego śmierć, nie chcąc przy tym uwierzyć, by sprowadziła ją

cholera. Śmierć ta była dla Polaków niepomyślnym wydarzeniem

także dlatego, iż po Dybiczu przyszedł Paskiewicz, uważany za

zdolnego generała, lecz także bezwzględnego i nieprzejednanego

wroga. Polacy mieli rację, uważając go za zdolnego generała,

* Tak w oryg.

background image

jeśli zaś chodzi o pozostałe jego cechy, mieli się teraz właśnie

przekonać, czy sprawiedliwie ocenili jego charakter.

Wszyscy mieszkańcy Warszawy byli obecnie uzbrojeni i nierzad-

ko widziało się chłopców dziesięcio - dwunastoletnich stojących

na warcie ze starszymi i jadących konno na polu bitwy u boku

ojców

21

. Naród polski zebrał wszystkie siły, by dalej prowadzić

wojnę. Damy oddawały biżuterię, posesjonaci i mieszczanie kapi-

tały i srebra, a posiadanie innej łyżki niż cynowa przynosiło

właściwie hańbę. Dlatego też armia znajdowała się w doskonałym

stanie, była dobrze wyposażona i ubrana, najlepiej jak tylko można

uzbrojona i dobrze wynagradzana. Lazarety polowe były tak

sprawnie zorganizowane i tak czyste, jak w czasach pokoju, a jeśli

odczuwano nawet czasem jakieś braki, nie wywoływała ich nigdy

bieda, lecz nieuczciwość dostawców — zjawisko występujące

zawsze i wszędzie w publicznych instytucjach. Trzeba było sobie

bezustannie powtarzać, że to kraj ogarnięty powstaniem, by nie

dać się zwieść pozorom, nic bowiem nie wskazywało na chaos,

który towarzyszy zazwyczaj rewolucjom, gdy rozkład jaki

przeżywa państwo w poszczególnych swych członach, zachwiewa

równowagę jego sił wewnętrznych. Nic podobnego się tu nie

działo, wszystko toczyło się normalnie, ministerstwa zajmowały

się pokojową pracą a policja była równie dokładna, jak w naj-

bardziej zorganizowanym i spokojnym społeczeństwie. Zarobki

wypłacano punktualnie a prawo było rzeczą świętą. Porządek

został zagrożony jedynie 15 sierpnia, gdy intrygi spowodowały

wybuch tłumu. Ani w stolicy, ani na prowincji nie słyszało się

jednak o rabunkach czy innych ekscesach. Było to dowodem

zarówno łagodnego usposobienia narodu, jak i szacunku dla prawa.

A było to tym bardziej zdumiewające, iż rewolucja nie została

przygotowana, wybuchła nagle, jak nagle uderza piorun z jasnego

nieba, zdruzgotała łańcuchy i oddała z powrotem wolność na

półzniewolonemu narodowi, który niezupełnie ją pojmował,

wolność, która u narodów bardziej dojrzałych niż Polacy tak

często ulegała degradacji, przeradzając się w gwałt i

okrucieństwo.

Zrozumiałe jest, że gdy cały naród, nie bacząc na krytyczną

sytuację, w jakiej się znajdował, prowadził nadal dawny tryb życia,

podobnie czynili również zakonnicy i Żydzi, którzy dla różnych

powodów stanowią odrębne społeczności i nie posiadają nigdzie

na świecie własnej ojczyzny, zachowując również swe zwyczaje.

Zakonnicy, których w Polsce pełno, przechadzali się codziennie z

taką pompą, iż można ich było wziąć za żołnierzy na paradzie.

Widywaliśmy ich często na czele licznych konduktów

background image

pogrzebowych w Warszawie, a ponieważ zwyczaje polskiego

Kościoła katolickiego odbiegają od zwyczajów innych Kościołów,

opiszę zatem uroczysty pogrzeb polski.

Na przedzie idzie zakonnik niosąc krucyfiks z wizerunkiem

Zbawiciela, za nim w dwóch rzędach inni zakonnicy w szarych

habitach, w sandałach na bosych nogach a w razie złej pogody w

kapturach zaciągniętych na głowy znaczone tonsurą. Niebosz-

czyk, który jako bohater dnia zajmuje poczesne miejsce,

spoczywa w żółtej trumnie na szczycie imponującego wozu

pogrzebowego. Za wozem jadą krewni zmarłego, z mężczyzn tylko

najbliżsi, z niewiast prawie wszystkie. Najbliżej spokrewnione

ubrane na czarno, a dalsze krewne w białych sukniach

przybranych kwiatami. Wokół wozu żałobnego postępują

grabarze w specjalnych uniformach, składających się z

trójgraniastych kapeluszy i czarnych szat z wielobarwną wstążką

na lewym ramieniu.

Rzadko mieliśmy okazję oglądać młodsze zakonnice, gdy

bowiem tylko zbliżał się do nich mężczyzna, skrywały swe

wdzięki przed oczami ciekawych. Częściej pokazywały się

przeorysze, tęgie i zażywne, w kwitnącym zdrowiu, którym

pogarda dla dóbr doczesnych nie zdawała się wyrządzać większej

szkody przynajmniej na ciele.

Żydzi, których miało być w Warszawie około trzydziestu

tysięcy, choć było ich zapewne więcej, mieszkali na ulicy

Franciszkańskiej

22

, gdzie jak opowiadali ci którzy oglądali ich w

spokojniejszych niż obecne czasach — kręcili się z taką samą

energią i życiem, jak dawniej. Żaden nie stracił nic ze swej żyłki

handlowej, którą od czasów zburzenia Jerozolimy dziedziczył ten

niezwykły naród, mieszający się w sprawy państwa i poszcze-

gólnych ludzi bardziej niż milionerzy i żebracy. Naród, który nie

stracił swych cech, mimo że przyszło mu mieszkać między

wszelkimi możliwymi narodami.

Ulica Franciszkańska, leżąca na Nowym Mieście, jest dość

szeroka. Zamieszkują ją wyłącznie Żydzi czego nawet nie wie-

dząc można się łatwo domyślić, zważywszy brud, jaki tam panuje,

i patrząc na niezliczoną ilość sklepów. Na ulicy tłumy

starozakonnych, a gdy obcy znajdzie się w pobliżu, wiadomość o

tym rozchodzi się lotem błyskawicy i przybysz otoczony zostaje

w mgnieniu oka mrowiem gnących się w ukłonach istot, które w

swym przenikliwie brzmiącym języku pytają, co rozkaże. Każda

brama prowadzi na podwórko, gdzie w zupełnie niepojęty sposób,

na niewielkiej powierzchni każda z dziesięciu do dwunastu rodzin

ma swój stragan. Można tam kupić wszystko, o czym tylko

człowiek zamarzy. O co by się tylko nie zapytać, znaleźć to

background image

można jak nie na jednym, to na drugim straganie, do którego

kieruje lub osobiście prowadzi usłużny Żyd. [...]

Zrobiło się późne popołudnie, gdy usadowiliśmy się w dorożce i

pojechaliśmy w kierunku naszego nowego miejsca przeznaczenia

w charakterze lekarzy asystujących obozu numer l. Droga wiodła

przez nowy Plac Teatralny, po którego jednej stronie stał ogrom-

ny, nie wykończony budynek teatru, niezwykle okazały, z ko-

lumnadami jedna nad drugą, wielopiętrowy, a każde z pięter było

piękniejsze, gustowniejsze i wspanialsze od poprzedniego. Był on

jednak dopiero w trakcie budowy i zapewne nie ukończony

zamieni się w ruinę, bowiem cała Polska stała się sceną, na której

rozgrywały się prawdziwe tragedie wielkie i małe. Droga przez

plac prowadziła obok koszar artylerii i domów spalonych w

pierwszych dniach rewolucji aż do rogatek powązkowskich, a zaraz

potem do naszego miejsca przeznaczenia. Obóz odznaczał się

dość pięknym, i — jeśli tak można powiedzieć — spokojnym

wyglądem. Składał się z dwustu większych i mniejszych

budynków, które stały w dwóch rzędach równoległych do siebie.

Za czasów wielkiego księcia Konstantego był tu obóz wojskowy

dla piechoty a w budynkach mieściły się mieszkania oficerów,

kuchnia i restauracja. Obecnie większe budynki przebudowano na

szpital a mniejsze, o oszklonych drzwiach, wokół których rosły

drzewa, zamieszkane były przez oficerów i lekarzy pracujących w

szpitalu. Całość sprawiała bardziej wrażenie parku, w którym

rozsiane były letnie domki, niż obozu, gdzie pomieszkanie swe

mieli wyłącznie chorzy. Położenie zaś nad brzegiem Wisły

czyniło obóz miłym miejscem pobytu.

Gdy pokazaliśmy nasze pełnomocnictwa naczelnemu*

lekarzowi, Trzeskiewiczowi

23

, skierowani zostaliśmy na oddział

szpitalny, na którym mieliśmy pracować jako lekarze asystujący.

Większe baraki, przeznaczone obecnie dla chorych, mieściły

około trzech tysięcy osób. Podzielone były na dziesięć oddziałów,

na każdym z nich znajdowało się około trzystu chorych.

Opiekował się nimi jeden ordynator, jeden zastępca, dwóch

młodszych lekarzy i czterech felczerów. W każdym baraku

mieściło się około piętnastu łóżek. Baraki miały zaledwie jedne

drzwi w krótszej ścianie, cztery okna po bokach, a naprzeciwko

drzwi otwór przy podłodze dla wentylacji. Obchód zaczynał się o

szóstej rano a kończył o dwunastej, popołudniowy zaś trwał od

czwartej do siódmej, kiedy to lekarze

* W oryg. po polsku.

background image

kończyli prace, z wyjątkiem oczywiście tych wypadków, gdy

przybywali nowi ranni lub gdy chory po operacji wymagał opieki.

Szarpi, bandaży i kompresów nigdy nie brakowało, gdyż Polki

hojnie obdarowywały nimi szpital. Na salowych brano jeńców

rosyjskich, a felczerzy wzięci do niewoli musieli pracować w

szpitalu. Jeden z nich, nazwiskiem Przecoń*, pracował na naszym

oddziale. Polacy i Rosjanie leżeli przemieszani wszyscy bez

wyjątku w zgodzie i przyjaźni, a jednych i drugich pielęgnowano

równie troskliwie. Rosjanie nie byli uważani przez innych pacjen-

tów za wrogów, mimo że w bitwie pozadawano sobie nawzajem

rany, które teraz przykuwały wszystkich do łóżek. Zaledwie

jednak powietrzem wstrząsnęła odległa kanonada a ranni, jęcząc z

bólu, jaki sprawiały im odniesione obrażenia, wykrzykiwali Caputti

Russi!** z błyskiem w oczach i z wrodzonym Polakom tempera-

mentem, którego nie umieli okiełznać. Rosjanie leżeli z bydlęcym

spokojem i otępiałym wzrokiem wpatrywali się w swoich pełnych

życia towarzyszy, okrzyki zaś przyjmowali z obojętnością, jaka

cechuje każdego profesora, do którego studenci krzyczą Pe-reat!

24

. Z trudem można było powstrzymać rannych Polaków, aby

słysząc kroki maszerującego w pobliżu oddziału nie wyskakiwali

z łóżek, by zobaczyć przez okno swych dzielnych towarzyszy, i

nie dodawali im okrzykami otuchy. Rosjanie natomiast nie

pokazywali nigdy żadnych uczuć. Z obojętnością przyjmowali

zarówno wiadomość o klęsce, jak i o zwycięstwie swych

rodaków. Zachowywali się tak samo słysząc, że rodacy ich

ponieśli klęskę, jak wtedy, gdy mówiono im, że odnieśli

zwycięstwo. Żaden rys ich twarzy nie zdradzał radości ani smutku

i żaden z nich nie zdawał się w najmniejszym nawet stopniu

interesować ani tym, co przeminęło, ani chwilą obecną, ani też

przyszłością. Pewne jest, że nie walczyli za swoją ojczyznę,

zdarzają się bowiem obojętne na wszystko istoty ludzkie wiodące

czczą egzystencję, których z życiem nie wiąże nic poza uczuciem

głodu. Ci zaś żołnierze byli jeszcze mniej uczuleni na potrzeby

swego ciała. Podobni byli nerwom, które ze służalczego szacunku

dla mózgu nie ośmielają się przekazać, iż ze stopą dzieje się cos

złego.

Dwa razy w tygodniu odwiedzał nasz obóz Antomarchi, który

był na ogół przez Polaków kochany, bowiem wszystko, co

przypomina Napoleona, jest im drogie, mniej jednak kochał go

personel lekarski uważając, iż nadużywa on czasem w despo-

tyczny sposób swej władzy. Antomarchi jest średniego wzrostu,

* W oryg. Pczecon.

** Tak w oryg.

background image

chodzi nieco pochylony do przodu czy, jak się to mówi, skur-

czony we dwoje, ma brązowe, żywe, przenikliwe oczy, szlachetną

twarz i czarne włosy. Ja sam nie zauważyłem w jego zachowaniu

niczego, co można by nazwać despotyzmem, przeciwnie — zdawał

się być dość dobrym człowiekiem i często brał udział w

niewielkich operacjach udzielając nam, młodym, wielu wyjaśnień.

Na skutek egoizmu i obojętności jednego z komisarzy polowych

nie mogliśmy w ciągu pierwszych dni pobytu w obozie numer l

skorzystać z przywilejów, które nam się należały jako lekarzom w

takim samym stopniu, jak naszym towarzyszom.

Nie zostaliśmy, na przykład, zakwaterowani i gdyby nie zlitował

się nad nami jakiś miłosierny Polak, musielibyśmy nocować na

łonie natury, z ubitą ziemią zamiast posłania i niebem nad głową

zamiast baldachimu, który by nas zresztą nie osłonił przed

deszczem. Lecz wkrótce te niedociągnięcia zostały naprawione i

przydzielono nam mieszkanie w budynku podobnym do tego,

który już opisywałem. Otuleni w derkę, po trudach dnia

pogrążaliśmy się na słomie w niczym nie zakłócony sen.

Na posługacza wyznaczono nam więźnia, kozaka imieniem

Aleksis, i był to pod każdym względem dobry wybór, tyle że on

nie rozumiał nas a my nie rozumieliśmy jego. Próbowaliśmy więc

rozmawiać na migi, ale ani Aleksis, ani my nie celowaliśmy w tym

szczególnie i zdarzało się często, że gdy przez długi czas wpatrywał

się w nasze kiwania głową, tupania nogami i znaki dawane

palcami, wybuchał śmiechem, a pociągnięcie go przez nas za

ucho znaczyło tyle, co w języku pisanym kropka i zaczęcie

nowego wiersza. Natężał wówczas znowu uwagę i zaczynał gadać

po kozacku, by usprawiedliwić się. W podobny sposób my

próbowaliśmy uczynić czytelnymi dawane przez siebie znaki przy

pomocy długich, szwedzkich lub niemieckich wyjaśnień. W

rezultacie musieliśmy zawsze załatwiać wszystko sami a potem

mu to wyjaśniać i w ten sposób stworzyliśmy język niezbyt może

bogaty, lecz często pełen wyrazu.

Gdy to piszę, przypomina mi się dość zabawne wydarzenie,

którego głównym bohaterem był mój towarzysz Bergh i rosyjski

pielęgniarz.

A więc Bergh stał przy łóżku jednego z chorych. Potrzebował

gorącej wody i gąbki. Musiał więc wydać polecenie Rosjaninowi,

by ten przyniósł mu co trzeba. Udało mu się na tyle, iż zażądał

gorącej wody*, ale nie wiedział, jak nazwać gąbkę Poka-

* W oryg. „wody gorunza".

background image

zywał na ranę, którą trzeba było obandażować, osuszał ją, ściskał

ręce, by pokazać, że chodzi o rzecz elastyczną i tak długo próbował

Rosjaninowi tłumaczyć, o co chodzi, iż ten zaczął się śmiać.

Wtedy Bergh nie był już w stanie zachować spokoju, zaczął

przeklinać Rosjanina i mówić mu w oczy gorzką prawdę — w

nienagannej szwedczyźnie, czego oczywiście nieszczęsny człowiek

nie był w stanie zrozumieć. Zrozumiał jednak dobrze, iż pan się

rozgniewał, uciekł więc by uniknąć dalszych bardziej

szczegółowych wyjaśnień, a Bergh został bez wody i bez gąbki.

Szwedzkie przekleństwa brzmią dźwięcznie i są przez to

zrozumiałe na całym świecie można je więc nazwać językiem

uniwersalnym, który należy sobie przyswajać jak inne

umiejętności.

Zauważyliśmy, jak zabawna staje się podobna rozmowa, gdy

człowiek daje się ponieść w ogniu dyskusji, postanowiliśmy więc

rozmawiać odtąd na migi, by najpewniej, językiem cichym i peł-

nym wyrazu osiągnąć swój cel w rozmowie z osobami które znały

jedynie własny, barbarzyński język ojczysty.

W Wojsku Polskim służyli lekarze niemal z całej Europy. Było

wśród nich wielu zdolnych, godnych szacunku ludzi, którzy brali

udział w bohaterskim zrywie walczących o wolność Polaków z

umiłowania swej wiedzy, jak i z chęci niesienia pomocy niesz-

częśliwym. Można było jednak także spotkać nie douczonych

włóczęgów, którzy zgłosili się do armii dla pieniędzy lub może po

to by stać się kimś. Polacy nie potrzebowali w gruncie rzeczy tak

wielu lekarzy, lecz wojna i choroby zbierały wśród nich stale swoje

żniwo, tak więc ciągły dopływ sił lekarskich stał się konieczny. Z

tego też powodu przyjmowano stale nowych lekarzy, tworzyły się

bowiem bez przerwy wakanse, częściowo wywołane śmiertelnymi

zejściami lub chorobami po części zaś dlatego, iż lekarze trafiali

do niewoli. Zdarzało się to często, bowiem kozacy otrzymywali

od rosyjskiego dowództwa dukaty za każdego lekarza, którego

udało im się żywego dostarczyć do armii rosyjskiej, cierpiącej na

brak lekarzy.

Wśród lekarzy, przyjętych do Wojska Polskiego po naszym

przybyciu, był także młody Duńczyk nazwiskiem S...p

2 5

, mło-

dzieniec, który zasłużył na lepszy los niż ten, jaki go spotkał

Podobny sposób myślenia, podobny wiek i język, wszystko to

zbliżyło nas do siebie i nigdy pewnie nie zapomnimy chwil, gdy

razem z nim pośród krwawych wydarzeń budowaliśmy sobie w

marzeniach piękną przyszłość, szczęśliwy świat i spokojne życie

background image

Lecz miłe to życie zostało wkrótce przerwane, gdy S...p zacho-

rował ciężko na nerwową gorączkę. Nasze baraki były położone

dość daleko od siebie, a praca nie zostawiała nam zbyt wiele czasu

na odwiedziny przy jego łóżku, gdzie znaleźliśmy tego pełnego

wigoru młodego człowieka wycieńczonego i majaczącego.

Gdy pewnego wieczora siedziałem wraz z kolegami przed naszym

barakiem, ujrzeliśmy nagle pomiędzy drzewami podobny do

zjawy kształt, który zbliżał się ku nam chwiejnym krokiem, a gdy

wreszcie do nas dotarł, okazało się, ze był to S...p, który w malignie

pobiegł nas szukać, a teraz stał przed nami blady na twarzy, z

utkwionym przed siebie, rozgorączkowanym wzrokiem, pytając z

niecierpliwością w głosie, czy nie jesteśmy jeszcze gotowi do

odbycia z nim podróży do Kopenhagi. „Byłem tam wczoraj —

dodał z westchnieniem — narzeczona z płaczem prosiła mnie, bym

niedługo wrócił, a wy nie jesteście jeszcze gotowi, mimo ze

obiecaliście ze mną pojechać." Chwiał się z wyczerpania na nogach

i pospieszyliśmy odprowadzić go z powrotem do baraku, gdzie nie

przestał śnić, że jest w domu, w objęciach narzeczonej.

Po pewnym czasie S...p wyzdrowiał, lecz nigdy nie wrócił do

domu, do tych, których kochał. Po wyzdrowieniu odkomendero-

wano go do małego miasteczka Rawa, wkrótce potem zajętego

przez Rosjan. Opowiadano, że nie powrócił stamtąd żywy. Śpi

gdzieś zapewne snem wiecznym w tym wyniszczonym kraju.

Kochany nasz S...p! Byłeś tak wierny ojczyźnie i swojej dziew-

czynie, nawet gdy majaczyłeś w gorączce. Czy pamiętasz o nich i

i teraz w swej nowej ojczyźnie, czy myślisz czasem o tych, którzy

kochali cię za życia? Jeśli dziewczyna twoja płacząc przeczyta

kiedyś tych kilka wierszy, pocieszy ją zapewne myśl, że nie tylko

ona znała cię i kochała.

Pewnego dnia, gdy spotkaliśmy się wszyscy w baraku mówiąc

między sobą po szwedzku, zauważyliśmy, że kilku leżących tam

rannych zwraca na nas uwagę i z radosnym uśmiechem oczekuje,

aż podejdziemy do ich łóżek. A w końcu jeden z nich zapytał w

naszym ojczystym języku: „Czy panowie są Szwedami?" Byliśmy

zdziwieni i szczęśliwi — były to pierwsze szwedzkie słowa, jakie

słyszeliśmy od przyjazdu — i niemal w tej sekundzie zadaliśmy im

to samo pytanie. Odpowiedzieli, że są Szwedami, gdyż są Finami

26

. Opowiadali, że służyli w fińskim batalionie strzelców

wyborowych i zostali wzięci do niewoli pod Ostrołęką. Dodali, że

cierpią niewymownie w niewoli, gdyż nikt ich nie rozumie,

background image

znają bowiem tylko szwedzki i fiński, a w tym języku nie mówią

ani Rosjanie, ani Polacy. Nazywali się zawsze Szwedami i mówili

między sobą stale po szwedzku, stąd wśród Polaków rozeszła się

wieść, że szwedzcy strzelcy wyborowi walczyli przeciwko nim

pod Ostrołęką i ponieśli sromotną klęskę. Batalion fińskich strzel-

ców wyborowych uważany był, przynajmniej przez Polaków, za

najbardziej waleczny w armii rosyjskiej. W naszym obozie,

łącznie z rannymi, było ich w niewoli około czterdziestu.

Rozmawialiśmy z nimi o wojnie a oni opowiadali nam, iż nie

walczyli przeciwko Polakom, lecz przeciw Francuzom którzy u

swego boku mieli kilka polskich pułków. Zapewniali, że przeko-

nanie to jest powszechne w całej armii rosyjskiej, i że przynaj-

mniej żołnierze wierzą w podobne bajki a stara nienawiść do

Francuzów każe im walczyć jak lwy. Dość trudno było zachwiać

podobne przekonanie, bowiem słyszeli to wszystko od swych

oficerów i dopiero w niewoli zaczynali rozumieć, iż było to

kłamstwo świadomie głoszone i rozpowszechniane.

Zamiast Aleksisa, który ciągle nie rozumiał tego, co chcieliśmy

mu przekazać na migi, wzięliśmy na posługacza Fina nazwiskiem

Johan Hjelm, człowieka dobrodusznego, który z całą swą właś-

ciwą Finom lojalnością i uczciwością stał się dla nas nieoceniony.

W ten sposób przeżywaliśmy dość miłe chwile w obozie z

naszymi Finami — braćmi w języku i Polakami, którzy mimo

swej lekkomyślności są czarującymi ludźmi. Mieli oni jednak

niejasne wyobrażenie o wolności — mówię niejasne wyobrażenie,

gdyż naród w swej masie nie był z pewnością świadomy, o co

walczy. Wyruszał na pole bitwy wierząc, że walczy o wolność,

gdy zabijał Rosjan, ci zaś z kolei wierzyli, że biją Francuzów

wtedy, gdy masakrowali Polaków.

„Ludzie pragną być oszukiwani" mówi stare przysłowie. Potwier-

dza się ono najlepiej i najpełniej tam, gdzie walczą całe narody.

Poszczególnego człowieka trudno wyprowadzić w pole, w grę

wchodzi bowiem jego tylko wola, silna, bo niepodzielna, naród

jednak łatwiej oszukać, gdyż każdy z tysiąca ludzi ma swoją wolę

a tysiące sprzecznych interesów zamącić może myśl przewodnią,

osłabić jej moc i uczynić z narodu bezwolny przedmiot w

wyrachowanych planach.

Polacy nie bardzo wiedzieli, o co walczą. Gdy niewolnik cało-

wał stopy magnata, wzywano go, by ofiarował życie za wolność.

Powstawszy z kolan, chwytał za broń i rzucał się do walki z

okrzykiem: „Wolność lub śmierć!" Czy walczył o osobistą

wolność? Oczywiście, że nie. Ofiarowywał swe życie za

wyzwolenie Polski od Rosjan, nie dopuszczając do siebie ani na

chwilę

background image

myśli: „Jestem nadal chłopem pańszczyźnianym". Polacy zachowy-

wali się podobnie jak inne narody, którym drogi był honor

ojczyzny. Najcięższe nawet kajdany znosili bez szemrania, o ile

nałożone im były przez rodaków, łańcuchy nałożone przez obcych

nadmiernie jednak uciskały im ramiona, choćby nawet były lekkie

jak piórko.

Ciężar łańcuchów, którymi Rosjanie skuli Polaków, nie był

bynajmniej mały, Polacy zaś, zważywszy zarówno ich położenie

jak i narodowe uczucie nienawiści, mieli dostateczne powody nie

chcieć go dłużej znosić. Uważają oni swój naród za najwspanialszy

na świecie i mówią o sobie na ogół z takim samym entuzjazmem,

z jakim nasi szwedzcy skaldowie i pisarze nigdy by nie potrafili

sławić naszego żelaza, naszego nieba i naszych chłodów, nie

mówiąc o naszych kopcach i niezapomnianych kamieniach

nagrobnych, aby w ten sposób uzmysłowić, że epoka bohaterów

już dawno minęła.

Bardziej wykształceni Polacy, tzn. ludzie lepszego stanu, po

których można było się spodziewać, iż będą mieli mniej prze

sądów, odznaczali się mimo wszystko dość arystokratycznym

sposobem myślenia. Uważali oni, iż większość narodu stworzona

została po to, by im służyć i okazywać posłuszeństwo, i że

należy utrzymywać ją w ciemnocie. Były to poglądy zaiste

szokujące w kraju, który zwarł wszystkie siły, by wywalczyć

niepodległość. Trzeba jednak mieć nadzieję, iż gdy uda się

Polakom wywalczyć wolność zewnętrzną, zdobędą także wolność

wewnętrzną, albowiem z przyrodzenia już mają naturalny pociąg

do światła, a istniejąca ignorancja jest winą panujących

stosunków,

nie zaś narodowych skłonności.

W naszym obozie musztrowano codziennie nowe oddziały i

mieliśmy doskonałą okazję by zobaczyć, jak bardzo Polacy nadają

się na żołnierzy. Zręczność i dokładność, z jaką władali bronią i z

jaką poruszali się zadziwiała, jako że ochotnicy byli na ogół

bardzo młodzi i brano ich prosto od pługa. Interesujące były także

ćwiczenia kosynierów, może najmniej skomplikowane, lecz za to

sprawiające wrażenie wielkiej siły, zważywszy rozmiary kos,

które nosili. Także artyleria przeprowadzała ćwiczenia kilku

baterii, wykonując — zdaniem doświadczonych oficerów — mane-

wry z niezwykłą zręcznością.

Rozeszła się nagle pogłoska, iż Rosjanie pociągnęli w kierunku

Wisły i w kilku miejscach sforsowali rzekę. Ciągle słychać było

odległą kanonadę świadczącą o potyczkach, o których nie mie-

background image

liśmy w obozie dokładnych informacji. Oddział kozaków, który

przeszedł przez rzekę zaledwie o cztery mile od naszego obozu,

miał zostać doszczętnie rozbity przez kosynierów.

Kres naszemu beztroskiemu wojennemu życiu położyło dość

niemiłe wydarzenie. Nasz towarzysz Bergh zachorował niespo-

dzianie, dostał gorączki i lękaliśmy się go stracić. Byłby to dla nas

zawsze ciężki cios, a wówczas trudno sobie było wyobrazić

większe nieszczęście. Obawialiśmy się również, że możemy

zostać rozłączeni, przewidywaliśmy bowiem, że wkrótce

nadejdzie decydująca katastrofa i że nie od nas będzie zależało, jak

długo pozostaniemy z dala od naszego obecnego miejsca pobytu.

Pewnej nocy, gdy Bergh leżał w malignie w naszym baraku,

usłyszeliśmy nagle szczęk broni wśród drzew otaczających naszą

małą siedzibę. Jakiś człowiek podszedł do drzwi i walił w nie

mocno szablą. Podobne powitanie, zwłaszcza o takiej porze, kaza-

ło nam się domyślać, iż zaskoczyli nas po cichu kozacy, wysko-

czyliśmy więc bezszelestnie z łóżek, by zapytać, kto tam. „Patrol"

brzmiała odpowiedź. Otworzyliśmy i wszedł oficer, mówiąc

ostrym głosem: „Mam rozkaz przeszukać wszystkie baraki, by

zobaczyć, czy nie ukrywają się gdzieś rosyjscy więźniowie.

Odkryty bowiem został tej nocy szatański plan wydania nas w ręce

wroga". Niczego więcej nie dowiedzieliśmy się, lecz następnego

dnia, 30 czerwca, straże w obozie były podwojone a załoga

wzmocniona. Słyszeliśmy, jak opowiadano, iż ów zdradziecki

plan przewidywał, że w nocy z 29 na 30 czerwca więźniowie

rosyjscy, którzy w liczbie przekraczającej szesnaście tysięcy

znajdowali się w obozie numer l a także w sąsiedztwie

Częstochowy i Wolborza, mieli otrzymać broń, a potem pozabijać

warty, przedostać się do Warszawy i spalić most praski, by

uniemożliwić Skrzyneckiemu, który rozłożył się ze swym

korpusem na prawym brzegu Wisły, przedostanie się przez rzekę.

Armia rosyjska, znajdująca się wtedy w Płocku, miała

jednocześnie przeprawić się przez rzekę i triumfalnie wkroczyć do

Warszawy.

Mówiono, iż plan ten uknuty został przez generała Jankow-

skiego

27

. Był on już przedtem pozwany przed Sąd Wojenny za

swój postępek wobec generała Turno

28

, któremu rozkazał pod

Budziskami zaatakować niewielkimi siłami wielokrotnie

silniejszy korpus generała Rudigera. Jankowski nie wywiązał się

ze swej obietnicy przyjścia na pomoc i stał w pobliżu z dużymi

siłami, a Turno stracił w ten sposób wielu ludzi nic przy tym nie

osiągnąwszy, mimo iż odniósłby niemal pewne zwycięstwo,

gdyby korpus Jankowskiego wziął zgodnie ze swymi życzeniami

udział w bitwie. W tym zdradzieckim przedsięwzięciu mieli również

brać udział generałowie Hurtig

29

i Sałacki

30

, pułkownik Słupecki

31

,

background image

szambelan Fenshave

32

, obywatelka Carola Lessel

33

, a także hra-

bina Bazanow

34

, Rosjanka, która była żoną polskiego generała.

Trudno wyrazić, z jak wielkim oburzeniem wszyscy słuchali

opowieści i jak proporcjonalnie do ogromu zażegnanego niebez-

pieczeństwa rosła nienawiść do Rosjan i do zdrajców.

Przed południem dostałem pozwolenie na wyjazd do Warszawy,

by przywieźć naszemu choremu koledze lepsze lekarstwa,

bowiem nasza polowa apteczka była dość uboga. Widziałem

wszędzie gęste tłumy, które przebąkiwały o zemście i krwi. Gdy

przybyłem do Warszawy, zauważyłem na placu Krasińskich

szwadron drugiego pułku ułanów, a na ulicy Miodowej* kilka

oddziałów Gwardii Narodowej. Kiedy dotarłem do ulicy

Senatorskiej, ujrzałem dowódcę Gwardii Narodowej, hrabiego

Ostrowskiego

35

, pędzącego co koń wyskoczy na Zygmuntowskim

Rynku, a za nim krzyczący, rozwścieczony tłum. Gdy przybyłem

na miejsce, było tam już pełno ludzi, którzy krzyczeli: „Na

pohybel zdrajcy, powiesić go, powiesić go!" Blisko Zamku

Królewskiego doszło do starcia podwójnego patrolu z tłumem,

który — klnąc jak zwykle Diaboli schloggi** — usiłował zbliżyć

się do wysokiego człowieka o ospowatej twarzy, otoczonego przez

patrol. Był to generał Hurtig, którego miano odprowadzić na

Zamek, by osadzić go tam w wiezieniu. Tłum brał już górę nad

znacznie od niego słabszym patrolem, gdy książę Czartoryski

wjechał powozem w tłum, kazał stanąć, powstał, odkrył swą siwą

głowę i spoglądając wzrokiem pełnym dobroci i siły wykrzyknął do

tłumu: „Obywatele! Pokażmy współczesnym, iż nie ulegliśmy

zarazie niesionej przez barbarzyńców, którzy rządzą nami. Nie

wymierzajmy kary bez sądu i wyroku. Możecie być pewni, że ci,

którzy zostaną uznani za zdrajców ojczyzny, zostaną ukarani z

całą surowością prawa. Niech Bóg broni, byśmy mieli splamić

swe sumienia i narodowy honor wymierzaniem samosądu!" W

odpowiedzi na słowa tego ogólnie lubianego i cieszącego się

szacunkiem człowieka rozbrzmiały wiwaty i wtedy właśnie

odstawiono na pół żywego z przerażenia więźnia na Zamek

Królewski.

Ogłoszono, że miasto jest w stanie oblężenia i gdy wracałem do

swego obozu, zostałem zatrzymany przy rogatce powązkowskiej,

dopóki znajomi polscy oficerowie, poręczając za mnie, nie

wyrobili mi przepustki. Atmosfera w obozie była taka sama jak w

mieście. Polscy żołnierze zawsze pośpiesznie podejmują decyzje i

pośpiesznie wprowadzają je w czyn. Chorzy Polacy byli

* Jedna z eleganckich ulic odchodząca od placu Krasińskich (przyp.

autora).

** Tak w oryg.

background image

rozsierdzeni i z zemsty chcieli napaść na Rosjan leżących w bara-

kach. Jedynymi spokojnymi obserwatorami ich

niepohamowanego gniewu byli ci właśnie Rosjanie, którzy w

obliczu niebezpieczeństwa zachowywali fatalistyczny spokój i

irytującą obojętność, zapewne z takiego samego powodu, dla

którego zachowują spokój zwierzęta prowadzone na rzeź. W

każdym razie nie doszło do żadnego wybuchu i wszystko

skończyło się na przekleństwach zduszonych w poduszce.

Okazało się w międzyczasie, ze Bergh choruje na nerwową

gorączkę i że po to, by mieć lepszą opiekę, powinien zostać

przetransportowany do szpitala Ujazdowskiego, do którego przyj-

mowano chorych oficerów i lekarzy. 2 lipca przybyliśmy do mia-

sta z naszym chorym kolegą. Przy budynkach, o których już była

mowa, gdzie zapłonęła pochodnia rewolucji, zobaczyliśmy dopiero

co wzniesioną szubienicę, z której zwisał breloczek*. Myśleliśmy

początkowo, ze to generał Jankowski, lecz później dowiedzieliśmy

się, iż był to Żyd powieszony za szpiegostwo, którym ten naród

niemal wyłącznie trudnił się w czasie wojny

36

. Ani szubienice w

Warszawie, ani rosyjski knut grożący śmiercią nie odstraszyły

Żydów, którzy szpiegowali, jak tylko mogli, dla obydwu stron,

bowiem nagroda w postaci kilku dukatów była pewna, a

szpiegowanie niekoniecznie równało się śmierci. Ważyli się więc

na wszystko korzystając z okazji, by zdobyć pieniądze.

Niewykluczone, iż Żydzi byli w tym czasie najbardziej nie-

szczęśliwymi ludźmi. Wieszano ich bowiem, gdy zabierali się do

szpiegowania, Rosjanie zmuszali ich do stawiania redut i kopania

wałów obronnych oraz budowy mostów pod gęstym gradem kul,

Polacy zaś czynili z nich wojowników. Była to metamorfoza,

która dostarczała zabawnego widoku. Mieli własny mundur i

uzbrajano ich w kosy, na które ci świeżo upieczeni żołnierze

patrzyli od czasu do czasu ukradkiem przerażonym wzrokiem,

jakby lękając się własnej broni.

Żydzi byli do tego stopnia wystraszeni, że wystarczyło z uwagą

im się przyjrzeć, by uciekali lub w najbardziej uniżony sposób

wyrażali swój szacunek, a choć nieobce im było pojęcie honoru a

także dumy narodowej, sprowadzało się ono do zgolenia brody

powieszonemu pobratymcowi. Było to narodowym obowiązkiem,

który spełniali zawsze, gdy tylko mogli, spełnili go też wobec

zmarłego, którego widzieliśmy wiszącego na szubienicy.

I tak szlachetne uczucia występują często w parze z podłością,

pogardza się nimi, gdyż przysłaniają je wady, lecz gdyby Żydzi

mieli ojczyznę, tworzyliby także dobro [...]

* Tego określenia używa autor.

background image

Kiedyż oświata, sprawiedliwość i ocena naszego własnego

dobra posuną się tak daleko, iż nie będziemy dzielić ludzi na

kasty według pochodzenia i religii, lecz pozwolimy im rozwijać się

swobodnie i bez przymusu.

Ujazdów, do którego przybyliśmy, jest pięknym zamkiem

zamienionym w czasach wielkiego księcia Konstantego na lazaret

dla chorych oficerów. Pełni on teraz tę funkcję zarówno dla

cywilnych jak i wojskowych urzędników armii. Położony jest w

tej części miasta, która nosi nazwę Nowy Świat i znajduje się nie-

daleko Belwederu*. Z jednej strony graniczy z pięknymi alejami,

które odchodzą od placu Aleksandra

37

, z drugiej z pięknym

angielskim parkiem poprzecinanym kanałami i opadającym w dół

po stromym zboczu.

Bergh dostał tam miejsce w pięknym pokoju na drugim piętrze.

Panowała tu największa czystość i porządek, i nie przypominam

sobie, bym widział kiedyś równie pod każdym względem impo-

nujący szpital.

Jako cudzoziemiec, Bergh otoczony został najtroskliwszą i naj-

czulszą opieką. Obok bowiem stałej opieki jaką miał w szpitalu,

pomoc niosły mu także siostry i krewne chorych i rannych ofice-

rów, które odwiedzały szpital. I tak, gdy pewnego dnia wracając

po kąpieli zemdlał z wyczerpania, ocknął się potem w ramionach

młodej Polki, która go podtrzymywała pomagając wrócić do łóżka.

Była to siostra polskiego oficera leżącego w tym samym pokoju,

która odwiedzając swego brata, dowiadywała się odtąd zawsze o

jego szwedzkiego przyjaciela. Odwiedzając Bergha, widziałem

wiele razy młode Polki, które opiekowały się nim i wyglądało to

niemal na cichą zmowę dziewcząt, pragnących zapewnić najlepszą

opiekę biednemu Szwedowi, który porzucił swą ojczyznę,

poświęcając się dla dobra ich rodaków.

W naszym obozie zapanowały tymczasem dawne porządki.

Chorzy przestali przeklinać rosyjskich więźniów, śmiali się i roz-

mawiali jak zwykle, gdyż nawet w najcięższej sytuacji Polacy

zachowują dobry humor. Zdrowi żołnierze siadywali znowu spo-

kojnie przed barakami paląc fajki, śpiewając patriotyczne pieśni i

pijąc swe kochane piwo** i jeszcze bardziej kochaną wódkę***.

Piwo jest ulubionym napojem Polaków. Siadając do dobrze za-

*Rezydencja wielkiego księcia. (przyp. autora)

**

W oryg. po polsku.

***

W oryg. po polsku.

background image

stawionego stołu, każdy biesiadnik ma przed sobą butelkę piwa,

którą opróżnia przy mięsiwach podawanych w czasie posiłków.

Wódki nie pije się ani przed, ani w czasie posiłku, lecz jako

przyjemnie orzeźwiający napój po jedzeniu. Powszechnie używa-

nym rodzajem wódki jest niedogon

38

, do którego wkłada się nie-

zliczone ilości korzeni, tak że gorzelnicy, którzy go wytwarzają,

powinni zostać ukarani za wprowadzanie w błąd publiczności,

bowiem człowiek nie jest w stanie wyczuć smaku samej wódki.

Jest ona znacznie słabsza od naszej i dlatego rzadko spotyka się tu

pijanego, lecz za to często widzi się karmazynowe nosy.

13 lipca słyszeliśmy, jak opowiadano, iż Rosjanie wspomagani

przez Prusaków przekroczyli Wisłę blisko Torunia i że gdy tylko

znaleźli się na lewym brzegu, podpalili miasto Włocławek. Bogu

na chwałę. Słysząc o tym, Polacy nie tylko nie podupadli na

duchu, lecz tym energiczniej zaczęli się sposobić, by całą siłą

uderzyć na nieprzyjaciela. Obóz nasz otrzymał tymczasem rozkaz

przeniesienia się do Warszawy. Na dzień przed naszym odejściem

przez obóz przemaszerowały oddziały dwudziestu tysięcy

żołnierzy pod dowództwem Skrzyneckiego, śpiewając

patriotyczne pieśni i okazując wielką, aż przesadną radość na

mysl o daniu należytej odprawy nieproszonym gościom na

lewym brzegu Wisły. Lansjerzy

39

jechali rozradowani i szczęśliwi,

z fajkami w zębach, a gdy te im gasły, napychali je od nowa nucąc

pieśni patriotyczne. Piechocie towarzyszył tłum kobiet, które

niosły z sobą żywność dla swych ojców, mężów i braci.

W czasie pobytu oddziałów Skrzyneckiego w naszym obozie

padał rzęsisty deszcz, lecz wszędzie panował nastrój radości, nie

było widać jednej nawet niezadowolonej twarzy, choć żołnierze

byli przemoczeni i czekała ich walka na śmierć i życie z prze-

ważającymi siłami wroga.

Obóz nasz tymczasem został zwinięty i otrzymaliśmy rozkaz

przeniesienia się do Koszar Gwardyjskich położonych w północnej

części Warszawy, na wzgórku lezącym na brzegu Wisły. Te

ogromne koszary zbudowane przez Rosjan składają się z trzech

budynków położonych na planie kwadratu, a pomiędzy nimi

rozciąga się obszerny dziedziniec. Otaczają go kraty biegnące także

wokół budynków, których końce nie stykają się z sobą. Koszary

zamienione zostały w trzyoddziałowy szpital. Był tam oddział dla

rannych, dla chorych na cholerę i oddział chorób wewnętrznych.

Każdy oddział podzielony był na kilka mniejszych, na każdym

znajdowało się od dwustu do trzystu chorych. Opiekowało się

nimi tylu lekarzy, co w obozie numer l. Naczelny lazaretu nosił

nazwisko Stackebrand

40

. Był tam też specjalny oddział

przeznaczony wyłącznie dla chorych lekarzy,

background image

gdzie pieczę sprawował doktor z Poznania nazwiskiem Stensze-

wski

41

, znany ze swojej biegłości.

Chorzy lekarze, którzy znajdowali się na tym oddziale, otrzy-

mywali poza bezpłatną opieką lekarską i lekarstwami także pełne

wynagrodzenie miesięczne, nie zmniejszone mimo tego, że nie

mogli wypełniać swych obowiązków.

W czasie naszej służby w Koszarach Gwardyjskich korzystaliśmy

z wolnych chwil, jakie zostawały nam po dokonaniu obchodu i

wypełnieniu innych obowiązków, by zając się wypadkami cholery

na oddziale dla cierpiących na tę chorobę.

Obserwacje, jakie wtedy poczyniliśmy, przekazaliśmy już na

użytek ogółu

42

, pomijam wiec je teraz, bowiem częściowo dzięki

do tej pory przekazanym wiadomościom, częściowo dzięki róż-

nym innym pracom na ten temat większość moich czytelników

ma już od dawna wyobrażenie o tej chorobie, o której tyle już

napisano, lecz tak niewiele nadal wiadomo.

Jak już wspomniałem, szpital był na dość dobrym poziomie a

zważywszy obecną sytuację w kraju, zarówno finansową jak

polityczną, można nawet powiedzieć, iż był na zadziwiająco

wysokim poziomie, a chorych otaczano tam opieką godną

najwyższej pochwały. Inaczej miała się jednak rzecz z

transportem chorych. Należał on — jak się wydaje, przez

niedbalstwo — do najgorszych jakie sobie można wyobrazić. Gdy

więc na przykład chorzy żołnierze mieli być przewiezieni z

wojska do jakiegoś lazaretu, pakowano ich na wozy bez

poduszek, a niekiedy nawet i bez słomy, i zdarzało się często, że

przybywały do nas transporty, w których chorzy na gorączkę

leżeli przemieszam z chorymi na cholerę na tym samym wozie.

W pierwszych dniach służby spotkało mnie nowe nieszczęście.

Mój drugi towarzysz, Stenkula, zachorował gwałtownie na ostrą

gorączkę i został przewieziony od razu na oddział chorych, gdzie

już leżeli inni uczniowie Eskulapa, stanowiąc dowód bezsilności

człowieka wobec natury w chwilach, gdy pragnie ona przeciw-

stawić się naszym wysiłkom.

Zostałem więc zupełnie sam. Zdarzyło się coś, na co zupełnie

nie byłem przygotowany. Spodziewałem się, że wszyscy trzej

będziemy razem cieszyć się i cierpieć, i oto ja jeden tylko zma-

gałem się nadal z losem, mnie jednego nie imała się żadna choroba.

Od tej chwili wszystko stało się dla mnie puste, bez znaczenia,

bez sensu, bowiem nikt już nie dzielił ze mną mych

zainteresowań, mojego losu i moich przekonań.

Bergh powrócił zdrowy z Ujazdowa 23 lipca, lecz już 27 po-

walił go straszny atak cholery. Stało się to w nocy, a gdy rano

przenosiłem go z naszego wspólnego pokoju na oddział szpitalny,

background image

nie spodziewałem się ujrzeć go więcej wśród żywych, popadł

bowiem w śmiertelne odrętwienie, przerywane od czasu do czasu

atakami cholery. Gdy przybyłem na oddział Stenkuli groziła

śmierć, a to z powodu zastoju krwi w głowie, i wychodziłem nie

łudząc się, bym mógł zobaczyć obu drogich mi przyjaciół gdzie

indziej niż na marach.

Zbliżało się także rozwiązanie sprawy polskiej, miało się wkrótce

rozstrzygnąć, kto będzie rządził tym nieszczęsnym krajem czy

daleki władca, który nawet gdyby miał najlepsze zamiary, nie

mógłby zapobiec okrucieństwu i prześladowaniom ze strony

swych urzędników, czy też kraj będzie się rządził sam lub też,

dzięki niewzruszonej Konstytucji, odzyska miejsce i głos w

Konsystorzu Narodów.

Uwaga mieszkańców Warszawy zwracała się tylko w jednym

kierunku, obrony miasta przed napadem nieprzyjaciela. Warszawę

uważano za serce kraju a była ona poza tym zawsze stolicą. Gdy

stolica kraju zostaje zdobyta krew zaczyna krążyć nierównomiernie

w rożnych częściach państwa podobnie jak wówczas, gdy serce

niedomaga i wkrótce życie państwa zamiera na skutek uduszenia.

Ludzie bowiem, którzy muszą w czasie walki stale pamiętać, iż

znajdują się na peryferiach organizmu nie mając głównego punktu

odniesienia, tracą w końcu odwagę, a siły ich ulegają paraliżowi.

Rząd wysłał więc proklamację, w której wzywał mieszkańców

Warszawy do osobistego udziału w umacnianiu miasta. Wszyscy

się jej podporządkowali czy też raczej zastosowali się do niej,

każdy bowiem chciał dostąpić zaszczytu przysłużenia się w jaki-

kolwiek sposób ojczyźnie.

Gwardia Narodowa stworzona przez warszawskich mieszczan

chwyciła za motyki i łopaty, i wyruszyła na wały z muzyką i

sztandarami*. Szły tam nawet procesją niewiasty wszystkich

stanów z łopatami. To był naprawdę piękny widok — tyle ślicz-

nych panien, przygotowanych do obrony wolności i polskości

swych rodzin i narzeczonych. Widać było teraz wyraźnie iż Polska

zebrała wszystkie swe siły, skoro nawet kobiety porzuciły zacisza

domowe, by wspomóc wielkie dzieło swymi słabymi rękami.

Niewiasty, które na ogół ubierają się w jedwabne suknie, przy-

stroiły się kwiatami i nawet trzonki od łopat przyozdobione były

* W tym przypadku Gwardia okazała się zdatna do czegoś, później

jednak były powody by w to wątpić. (przyp. autora)

background image

wieńcami z kwiatów i oplecione różami. Tysiące ludzi obojga płci i

w rożnym wieku ciągnęło w tym czasie do pracy. Wieczorami

wracali po trudach do domu, uradowani i szczęśliwi.

W krótkim czasie wzniesiono podwójny rząd wałów i szańców

które rozciągały się półkolem od wybrzeży Wisły z jednej strony

Warszawy aż do wybrzeży po przeciwnej stronie. Wały były dość

wysokie, a wał wewnętrzny górował nad zewnętrznym. Przed

każdym wałem znajdował się głęboki i szeroki rów, w którego

dno powbijane były ostro zakończone pale. Szańce zaś były tak

zbudowane, że mogły każdy punkt pokryć ogniem krzyżowym.

Powołano teraz także ze wszystkich stron pospolite ruszenie.

Masy włościan ruszyły się i pociągnęły do stolicy, by kosami

pokonać wroga.

Wojsko Polskie zbierało się w Warszawie i śpiewając pieśni

patriotyczne, pośród radosnych okrzyków tłumu ciągnęło na kwa-

tery w różne części miasta. Jak okiem sięgnąć, tłumy ludzi roiły się

wokół maszerującego wojska które lśniącą jak stal linią sunęło

środkiem ulicy, podobne prądowi przecinającemu lekko pofalowaną

rzekę. Wszystkie okna były otwarte i najpiękniejsze warszawianki

wychylały przez nie główki, by pozdrowić znajomego w tłumie

lub obrzucić kwiatami swoich obrońców. Co pewien czas

przejeżdżał pułk kawalerii z lancami, bowiem bronią polskiej

kawalerii są lance, na których żelaznym grocie powiewa mały

proporczyk. Wiele proporczyków brudnych było od krwi i kurzu,

co świadczyło, iż lance wykorzystane zostały w boju.

Widzieliśmy, jak z okien spływały na kawalerzystów nowe

proporczyki a oni przymocowując je do grotów, dziękowali

pięknym ofiarodawczyniom. Każdy pułk ma swój proporczyk.

Różnią się one kolorami i niegdyś miały zapewne po prostu straszyć

konie nieprzyjaciela, obecnie zaś stały się pewnego rodzaju

artykułem luksusu. Naród i żołnierze postanowili teraz poświęcić

wszystko dla odzyskania wolności, ożywiały ich jednak uczucia

nadziei nie zaś rozpaczy, życie w Warszawie toczyło się bowiem

jak zwykle. Kupowano i sprzedawano, policja była tak samo

czujna, a teatry i restauracje odwiedzano równie często w tych

dniach, w których szykowano się do zwycięstwa lub klęski jak w

najbardziej pokojowych i pewnych czasach.

Pod wieczór spotykano się w parkach i na spacerach, a ofice-

rowie, którzy mieli przepustkę zaledwie na kilka godzin, przecha-

dzali się z pannami, wesoło rozmawiając i śmiejąc się, jakby

udawali się na bal a nie w śmiertelny bój, jaki ich czekał. A gdy

wolny czas dobiegał końca, żegnali się z siostrami lub

narzeczonymi, które ze łzami w oczach wymawiały słowa pożeg-

nania rozstając się z młodym wojownikiem często po raz ostatni.

background image

On jednak uśmiechał się, widząc niepokój dziewczyny i beztrosko

obiecywał wkrótce powrócić. Nie zawsze jednak dotrzymywał

słowa gdyż często już w kilka godzin potem wrota grobu od-

dzielały go na zawsze od ukochanej.

Owe sceny pożegnań przeplatane były tysiącami rozrywek. Roz-

koszując się nimi nie domyślano się, jak szybko w najstraszli-

wszy sposób może im zostać położony kres. Powszechny zapał

umiłowanie niezależności i pragnienie ratowania kraju, a także

nienawistna myśl o obecnej niewoli sprawiały, że prywatne spory

zostały niemal zapomniane. Z pewnością niejedna matka dopiero

po upadku Warszawy zaczęła opłakiwać poległego za wolność

syna.

Przez cały ten czas teatr na placu Krasińskich odwiedzano

równie pilnie jak niegdyś. Ja także spędziłem tam niejeden bez-

troski i przyjemny wieczór. Grano często Chłopa milionowego

43

jedną z ulubionych przez Polaków sztuk, wyróżniającą się

pięknymi efektami teatralnymi i partiami śpiewanymi, do których

język polski jest stworzony.

Przypominam sobie, że widziałem kiedyś obraz — gdy patrzyło

się na niego z jednej strony, widać było bawiące się dzieci, gdy

stanęło się z przeciwnej strony, widać było kościotrupa. Podobnie

rzecz się teraz miała z Polakami — radowali się i triumfowali na

zapas zaciągali kredyty, których jedynym pokryciem była nadzieja,

nie akceptowali rzeczywistości zapożyczali się na konto

przyszłego powodzenia, a przy kontroli ksiąg okazywało się że

kapitał został zużyty i pozostawały tylko wygórowane procenty.

Najbardziej lękali się Polacy zdrajców, a spisek z 29 czerwca

podtrzymał jeszcze ich obawy. Trudno nawet sobie wyobrazić jak

bardzo wróg szpiegował. Rosjanie wiedzieli o wszystkim, co

działo się w obrębie murów Warszawy, znali niemal każdą osobę,

wiedzieli, czym się zajmuje i jak się prowadzi. Bergh i ja spotka-

liśmy w końcu lipca w Hotelu Wileńskim

44

rosyjskiego więźnia,

lekarza imieniem Paweł który opowiedział nam, że jeszcze zanim

trafił do niewoli wiedział, iż będziemy w Warszawie, bowiem

armia rosyjska miała wiadomości o wszystkich cudzoziemcach

zatrudnionych w Wojsku Polskim — w jakim byli charakterze,

gdzie przebywali i jakie wynagrodzenie otrzymywali. Rosjanie

znali najdrobniejsze nawet szczegóły, a wszystko przez swoich

szpiegów.

Dlatego też Polacy odnosili się z najwyższą nieufnością do

każdego, kogo w najmniejszym nawet stopniu podejrzewać

można było o szpiegostwo. Wynikło z tego tragikomiczne

wydarzenie którego bohaterem stał się jeden z naszych kolegów,

doktor H...n z Saksonii.

background image

H...n był zręcznym rysownikiem i zabawiał się często szkico-

waniem widoków. Zajmował się tym właśnie 29 czerwca, a

ponie-

waż miał zamiar narysować okolicę po drugiej stronie Wisły,

wspiął się na szaniec, by mieć lepszy widok. Kosynier, który

stał z poważną miną na posterunku w szańcu, i który zapewne

nie znał się na sztuce, przerwał mu mówiąc: „Nie wolno"*,

wtedy właśnie, gdy nasz rysownik postawił pierwszą kreskę. Po

szedł więc w dół Wisły i zaczął pracę od nowa. Zaledwie jednak

postawił parę kresek, gdy nadbiegło ośmiu kosynierów i nolens

volens musiał iść z nimi. Oczekiwał naturalnie szybkiego, choć

nie chwalebnego zakończenia swej artystycznej kariery.

Zrozumiał

bowiem z ich słów, iż uważają go za szpiega, który zajmował

się rysowaniem szańca, a w takim razie czekała go szubienica.

Zaprowadzono go jednak na odwach, gdzie ściągnięto mu ubra-

nie, dość dokładnie je przeszukano, zrobiono coś w rodzaju sekcji

ubrania, przeprowadzono medyczno-prawnicze oględziny, aby

znaleźć corpus delicti, czyli podejrzane papiery, które by pozwoliły

wyjaśnić sprawę. Kiedy jednak nic nie znaleziono, wsadzono go

do dorożki i pod strażą honorową kosynierów wysłano na Ratusz,

gdzie — jak sądził — nadszedł już jego koniec. Czekało go tam

jednak tylko ostre przesłuchanie, a jego rzeczy, które były

w naszym lazarecie, zostały opieczętowane i zabrane. Cała

operacja trwała krótko, minęło zaledwie cztery godziny i oto nasz

przyjaciel, w podartym ubraniu, zmieniony na twarzy, przeklinając

ile wlezie sztukę i ludzką głupotę, powrócił do nas wolny.

Nie mogliśmy, mimo wszystko, powstrzymać się od śmiechu

z jego przygody, która skończyła się tak pomyślnie, i w której

zdecydowanie zatriumfowała niewinność.

Otrzymaliśmy wzruszający dowód na to, iż niewinnemu nie spada

nawet włos z głowy, co się zaś tyczy ubrań, nie biorą one przecież

udziału w ludzkich działaniach. Poczynano sobie więc z nimi w

odmienny sposób. I tak można było in natura zaobserwować

zwycięstwo nagiej prawdy nad uzbrojonym kłamstwem.

Braterstwo między rodakami w ojczyźnie znaczy bardzo nie-

wiele, bowiem wszyscy, którzy nas otaczają, są naszymi rodaka-

mi, mają tę samą ojczyznę, tego samego króla, darzą swą miłością

ten sam kraj i nie rozmyślają wówczas wiele nad tym, jakie ich

spotyka szczęście, a braci swych nie kochają, dopóki ich nie

spotkają w ziemi egipskiej. Od pierwszych chwil przybycia do

Polski pragnęliśmy spotkać rodaka, nawet najwyraźniej pozba-

background image

* W oryg. po polsku.

background image

wione podstaw pogłoski o przeprowadzeniu przez armię

szwedzką dywersji w Finlandii napełniły nas radością, mimo że

dobrze wiedzieliśmy, iż nawet jeśli naszej ojczyźnie uda się przez

chwilę pokazać swą siłę, jeśli nawet w obecnym stanie rzeczy,

pomimo swej stosunkowej słabości, potrafi ona zaważyć na szali

opinii, której wahania rządzą teraz światem, nie będzie ona w

stanie zachować w przyszłości swego miejsca pośród europejskiego

związku narodów czy tez reagować z siłą przeciw burzy opinii,

która wybuchła po tym wydarzeniu wśród panującego w tej chwili

spokoju, nie ryzykując przy tym spokoju własnego — a to jest

przecież największym szczęściem każdego narodu. Tak więc nie

spodziewaliśmy się spotkania z naszymi rodakami i tym milej nam

było, gdy do spotkania takiego doszło.

2 sierpnia, gdy robiłem obchód na moim oddziale, podszedł do

mnie zupełnie mi nie znany człowiek pytając po francusku: „Czy

pracują tu jacyś szwedzcy lekarze?" Gdy odpowiedziałem, że jest

ich trzech, a ja jestem jednym z nich wykrzyknął z najwyższą

radością po szwedzku: „Dobrze więc trafiłem! Nazywam się S...

45

— mówił dalej — jestem Szwedem i służę jako wolontariusz w

drugim pułku ułanów". Nie przypominam sobie, bym

kiedykolwiek przedtem przeżył podobnie miłą niespodziankę.

Zawarliśmy braterskie przymierze jako rodacy i przyjaciele.

S... nie miał jednak dużo czasu, musiałem więc od razu zapro-

wadzić go do moich przyjaciół, by zrobić im taką samą nie-

spodziankę, jaka mnie spotkała. Mimo choroby ucieszyli się po-

dobnie jak ja. Poszedłem z nim później do Hotelu Wileńskiego,

gdzie mieszkał. Opowiadał, że został przyjęty do Wojska Polskie-

go przez Skrzyneckiego. Gdy tylko zameldował się generał powie-

dział mu, iż dojdzie wkrótce do bitwy i ofiarował mu pierwsze

wakujące miejsce oficera. S... odparł, że pragnie być przyjęty jako

wolontariusz, dodając, iż nie był jeszcze w polu, wiec nie czuje

się godnym, by dowodzić doświadczonymi w boju żołnierzami.

„Niech ja też stanę się dzielnym żołnierzem i gdy sobie na to

zasłużę, zaszczycisz mnie wtedy panie generale, awansem".

Skrzynecki odpowiedział z uśmiechem: „Widać, że jesteś pan

Szwedem, stanie się jak prosisz. Od tej chwili jesteś wolonta-

riuszem drugiego pułku ułanów, najdzielniejszego pułku ułanów

w Wojsku Polskim, będziesz miał więc najlepszą okazję wykazać

się odwagą". Skrzynecki chciał by S... pozostał parę dni w War-

szawie, dopóki nie dostanie munduru, on jednak obawiał się iż w

międzyczasie dojdzie do bitwy, w której nie mógłby wtedy wziąć

udziału i sam zajął się zdobyciem ekwipunku.

S... zostawił mi więc trochę swoich cywilnych ubrań, ponieważ

background image

lepiej niż on znałem miejscowe stosunki, ja zaś sprzedałem je

Żydowi i za te pieniądze S... kupił ułański mundur. Nie był on

wprawdzie zbyt piękny i nie nadawał się na bal, lecz byłby poza

tym całkiem dobry, gdyby nie popękał przy pierwszej próbie

dosiadania konia.

Podroż S... do Polski trwała krótko i wyjąwszy kilka drobnych

przeszkód, odbyła się prawie bez zakłóceń. W Kaliszu spotkał

Prusaka, który pełniąc służbę na posterunku granicznym, skorzy-

stał pewnej nocy z okazji i gdy jego pięciu towarzyszy zapadło w

drzemkę, zabrał im broń i przeszedł przez granicę. Gdy znalazł się

po drugiej stronie, wypalił z karabinu, a towarzysze jego zerwali

się, na próżno szukając broni. Zbieg stał po drugiej stronie

granicy pokazując swój łup i zachęcając towarzyszy, by poszli

jego śladem lub przyszli odebrać sobie broń. Nie posłuchali go

jednak, a zbiegły Prusak został przyjęty na polską służbę.

O trzeciej po południu S... był gotowy do opuszczenia War-

szawy. Na nic się zdały moje wszystkie błagania, by pozostał w

mieście, towarzyszyłem mu więc do wolskich rogatek, gdzie

rozstaliśmy się.

S... był Szwedem starej daty, mężnym i nieustraszonym aż do

szaleństwa. Tyle głębokiej radości biło mu z oczu, gdy czynił

przygotowania do walki z wrogiem, iż dodawał życia wszystkim,

którzy znaleźli się w jego towarzystwie, a towarzysze jego zaczęli

uważać, że tam, gdzie jest S..., nie zagraża żadne niebezpieczeń-

stwo.

Gdy rozstawaliśmy się powiedziałem coś o narodowym honorze

i wolności Polski, a wtedy S... wyciągnął szablę, na której kazał

był wyryć: „Jeżeli chcecie popróbować, jak kąsa szwedzka stal,

chodźcie tu z nami potańcować, a potem precz, Moskale, precz!

Bo idą tu błękitni chłopcy, a z nimi wraz ich męstwo też". Machnął

szablą nad głową i wykrzyknął: „Bądź pan pewien, iż rzucę się w

najgęstsze szeregi wroga za honor Szwecji i wolność Polski!" Po

tym pożegnaniu pospieszył wziąć udział w świętej walce o

wolność narodu, w walce o prawdę i sprawiedliwość.

Gdyby wszyscy w Wojsku Polskim byli tak pełni poświęcenia

dla sprawy, jak ten młody człowiek, i gdyby trucizna zdrady nie

rozlała się była w żyłach tego nieszczęsnego narodu paraliżując

jego siły, Polska powstałaby jako zwycięskie trofeum na polu

bitwy, gdzie niespokojnie śnią najzacniejsze narody wahając się,

czy zbudzić się, gdy wzejdzie następny dzień, czy też śnić dalej o

minionej chwale i tracić cenne godziny na porannej drzemce.

background image

Widząc szlachetne poświęcenie, z jakim żołnierze przygotowy-

wali się do rozstrzygającej bitwy, a także ożywiającą ich chęć

walki i niezłomną nadzieję, jaka biła im z oczu, można było

uznać zwycięstwo za z góry przesądzone i stałoby się tak, gdyby

nie wmieszała się zdrada. Czczono przedtem Skrzyneckiego, słu-

sznie doceniano jego gorliwość w ratowaniu ojczyzny, wielbiono

go niemal jak Boga. Jego cnota, jego miłość ojczyzny, jego geniusz,

wszystko to uznawano nadal, lecz rosło też niezadowolenie, które

nie wiadomo skąd się brało. Wyrzucano mu zbytnią ostrożność,

ociąganie się ze zwycięstwem, zakładano bowiem, że

zwycięstwem musi zakończyć się każda bitwa, na którą się ważył.

I wkrótce zaczęto sobie tłumaczyć bitwy już wygrane jako szczę-

śliwy zbieg okoliczności, a ostrożność przypisywać niezupełnie

czystym intencjom. Niezadowolenie rosło. Osoby, które

twierdziły, iż wiedzą jak się rzeczy mają, wyrażały podejrzenie, iż

Skrzynecki jest zdrajcą. Naród, który tak łatwo kreował swoich

bogów, zrobił teraz ze swego przyjaciela zdrajcę. Tłumaczono, iż

zdradzając Polskę nie powstrzymał Rosjan przechodzących przez

Wisłę, a w końcu, w coraz bardziej niedorzeczny sposób

wyciągnięto wniosek, iż tajne porozumienie, jakie zawarł generał

z nieprzyjacielem, było przyczyną mniejszego niż być mogło

zwycięstwa pod Ostrołęką.

Skrzynecki postawiony został w końcu przed Rządem

46

i w

sposób oczywisty dowiódł swej niewinności oraz usprawiedliwił

swoje poczynania, składając oświadczenie na temat swoich założeń

i poglądów w sprawie Polski. Został w ten sposób uniewinniony,

lecz naród raz jeszcze nie miał racji i nie chciał się do tego

przyznać, aż zrobiło się za późno. Zaczęto teraz na odmianę

podejrzewać nawet członków Rządu. Także szlachetny książę

Czartoryski, nawet on, który poświęcił cały swój majątek i

wszystkie siły swego podeszłego wieku dla dobra narodu, uznany

został za utajonego zdrajcę, choć nic nie wskazywało, że była to

prawda.

Mówi się tak wiele o narodowej suwerenności, mówi się, iż naród

winien sam się rządzić, lecz jakże często zdarza się widzieć,

nawet tu, że znajdując się nad brzegiem przepaści naród nie

rozumie, na czym polega jego dobro, odrzucając od siebie tych

właśnie, którzy pragną go uratować, szuka zaś ratunku, u innych,

umiejących tak dobrze udawać, iż zwieść potrafią łatwowierny

tłum, który darzy większym zaufaniem okrzyk: „Niech żyje

wolność!" niż człowieka, który poświęcił dla tej idei wszystko,

nawet to, co miał najdroższego.

Uwięzieni zdrajcy nie ponieśli jeszcze kary. Lud wyciągał stąd

naturalnie wniosek, iż członkowie Rządu są ich wspólni-

background image

kami, nie rozumiejąc, jak się sprawy naprawdę mają, nie pojmu-

jąc, iż Rząd chce sądzić zdrajców zgodnie z prawem i na pod-

stawie dowodów, nie zaś pogłosek.

Pośród tego pomieszania sądów coraz częściej wymawiano imię

Krukowieckiego. Był on przedtem gubernatorem Warszawy, usu-

nięty jednak został przez Skrzyneckiego, który uważał, iż nie nadaje

się on na ten urząd. Lud krzyczał wtedy, iż Skrzynecki ma rację,

teraz zaś pojawił się Krukowiecki jako człowiek szlachetny i

prześladowany przez nieprzyjaciół ojczyzny, Skrzynecki zaś

musiał się usunąć z powrotem w cień, okryty hańbą i nienawiścią.

Z każdym dniem rosła niechęć do Skrzyneckiego i miłość do

Krukowieckiego, którego tajni agenci starali się jeszcze bardziej

podniecić lud, aż w końcu wyrwał się on spod kontroli.

13 sierpnia

47

odebrano Skrzyneckiemu dowództwo i wydaje się, iż

tego samego dnia opuścił Polaków ich dobry duch, bowiem w

nocy z 15 na 16 sierpnia wybuchły zamieszki, tym straszniejsze, że

łamały prawo i przysięgi kiedyś złożone

48

.

Około godziny dziewiątej 15 sierpnia członkowie klubu polity-

cznego, zwanego Towarzystwem Patriotycznym, do którego naj-

aktywniejszych członków zaliczał się profesor Lelewel, udali się

do sali posiedzeń Rządu i wezwali Skrzyneckiego, by odpowie-

dział przed narodem za swoje czyny. Skrzyneckiego nie było na

szczęście w mieście, był bowiem z armią. Gdy lud czy też raczej

motłoch dowiedział się, iż generał wymknął mu się chwilowo z

rąk, wściekłość jeszcze wzrosła. Wznosząc straszliwe, mordercze

okrzyki, tłumy rzuciły się na Zygmuntowski Rynek, gdzie przetrzy-

mywano na Zamku więźniów stanu, o których już wspominałem.

Wartownicy, w liczbie dwustu żołnierzy z Gwardii Narodowej,

zostali wkrótce pokonani przez nadbiegający tłum, który wyłamał

od razu drzwi, wysadził zamki i zasuwy, i wyciągnął więźniów z

łóżek na plac w gęsty tłum.

Więźniowie prosili i zaklinali rozgniewany lud, by przynajmniej

przez chwilę pozwolił im mówić, zanim wymierzy karę, na którą,

jak przyznali, zasłużyli sobie. Krzyczeli, ze pragną wyjawić

rzeczy wielkiej wagi, lecz tłum, nie przestając krzyczeć: „Na

latarnię z nimi! Na latarnię!" dociągnął ich do najbliższego słupa.

Sam Krukowiecki znajdował się w ciżbie i zagrzewał tłum

nieustannymi okrzykami, żądając śmierci dla zdrajców i

zwycięstwa wolności. Generała Jankowskiego zaciągnięto do

najbliższej latarni. Prosił, by mu pozwolono powiedzieć kilka

słów, lecz na próżno — założono mu na szyję stryczek, który

jednak zerwał się, gdy go już miano podciągnąć. Przyznając się do

zbrodni i uznając słuszność wyroku, poprosił raz jeszcze o litość, o

użyczenie mu kilku

background image

chwil, aby mógł wyjawić, jak się rzeczy miały naprawdę. Lecz

wtedy przepchnął się przez tłum Krukowiecki, krzycząc: „Nie

słuchajcie wymówek tego tchórza i zdrajcy. Niech żyje Polska!

Śmierć zdrajcom!"

49

Tłum rzucił się teraz na proszącego o litość

generała. Założono mu znowu na szyję stryczek, który tym razem

nie zerwał się i wkrótce nieszczęsny generał zawisł na latarni,

masakrowany przez rozwścieczony tłum, który nadal wbijał lance

i kosy w pocięte ciało, choć oprawcy dawno już pozbawili je

życia.

Generałową Bazanow spotkała jeszcze straszniejsza śmierć,

podciągnięto ją bowiem w górę za jedną nogę, a otaczający tłum

skłuł ją i zarąbał na śmierć. Większość ciosów trafiała w dolną

część brzucha Wyzionęła ducha wśród nieopisanych mąk,

wydając z siebie przeraźliwe krzyki.

Gdy stracono w ten sposób siedmiu więźniów stanu, tłumy

rzuciły się do domów tych, którzy zostali już uniewinnieni, do

domów zarobkowych

50

, gdzie trzymano dłużników, Żydów i podej-

rzane osoby. Wymordowano bez różnicy tych wszystkich, których

uważano za zdrajców, a w tym często ludzi niewinnych. Około

czterdziestu do pięćdziesięciu osób zapłaciło życiem''

51

za wście-

kłość tłumu. Niektórym w ucieczce przed morderczymi zapędami

motłochu udało się zeskoczyć z kilku pięter na ulicę. Tłum dopadł

ich jednak i zostawił na ulicy poranionych i umierających.

Gdy rano około piątej doszły do nas opowieści o tych stra-

szliwych nocnych scenach, o których nie mieliśmy przedtem naj-

mniejszego wyobrażenia, wyszedłem na miasto i stałem się świad-

kiem podobnego wydarzenia.

Spotykałem wszędzie grupy biegnących ludzi z bronią w rękach,

pokrwawionych po wyczynach ubiegłej nocy. Krzyczeli, że

szukają Skrzyneckiego i szukali go wszędzie, aby rozsiekać

swego dobroczyńcę. Nie poszczęściło im się jednak, gdyż

człowiek niewinny znajduje często schronienie, którego żaden

motłoch nie zdobędzie, i Skrzynecki uszedł ich wściekłości.

Zmieszałem się z grupą ludzi, która wydawała mi się nieco

spokojniejsza od innych, chociaż i tam słychać było groźby i

przekleństwa. Chcąc zachować ostrożność, trzeba było robić dobrą

minę do złej gry — okazanie strachu słowo sympatii dla

nieszczęśliwych czy jakakolwiek oznaka pogardy lub wstrętu dla

zbrodniczego tłumu mogły kosztować życie, można było zostać

rozsiekanym na miejscu jako zdrajca, za jedyne wytłumaczenie

słysząc przekleństwa, a za sędziego mając motłoch, który w tej

chwili był zarazem sędzią, stroną i wykonawcą wyroku w jednej

osobie.

Obok mnie stał w tłumie obywatel z zakrwawionymi rękami,

background image

którego już przedtem widziałem. Spytałem, jak to się stało, iż

odważyli się tak otwarcie karać zdrajców. Mój rozmówca zaczął

pełne patosu przemówienie, w którym chwalił się, jak własnymi

rękami zarąbał kilka osób i dodał półszeptem: „Powiem panu w

zaufaniu mamy od Krukowieckiego listę wszystkich, którzy

powinni zginąć, jest na niej także Skrzynecki, ale jeszcześmy go

nie znaleźli".

Mówił dalej, iż Krukowiecki powiedział przez swych przyjaciół,

że „zbrodniarzy nie spotkał los, na jaki zasłużyli, z tej przyczyny,

że sędziowie byli przekupieni, a cała Rada składała się ze

zdrajców". Generał nakłonił więc lud, aby sam wymierzył

sprawiedliwość, skoro urzędnicy tego odmawiają i „tak właśnie,

jak mężczyźni, postąpiliśmy" — dodał mój rozmówca z

zadowoleniem, które robiło straszne wrażenie, gdyż odbiło się na

jego dzikiej twarzy, a wywołało je podobnie dzikie jak twarz

okrucieństwo.

Z opowieści tej rodził się obraz ponurego, zimnego i wyra-

chowanego człowieka. Drżałem z przerażenia na myśl o losie

narodu, który oddał się w ręce człowieka, pozwalającego spokoj-

nie i z premedytacją działać rozszalałemu motłochowi, ogarnięte-

mu chęcią mordu zwróconą zarówno przeciw winnym, jak nie-

winnym. Człowiek ten w najbardziej krytycznym momencie

paraliżował siły kraju walką wewnętrzną, co zaspakajało jedynie

jego prywatne pragnienie zemsty, a także pozwoliło przed paroma

godzinami na zamordowanie w najbardziej barbarzyński sposób

kilku łajdaków, a wraz z nimi tez pewnej liczby dobrych oby-

wateli.

Oprawcy zajęci byli teraz odcinaniem wisielców i zwożeniem

zmasakrowanych ciał, które tu i ówdzie leżały na ulicach. Wśród

trupów dostrzegłem kozaka, którego śmierć, jako że na nią zasłu-

żył, mogłem przyjąć jedynie z zadowoleniem. W czasie

zamieszek zabrał się do plądrowania tych domów, w których nie

było mężczyzn a zostały same kobiety. W jednym z domów na

Starym Mieście zastał w mieszkaniu samotną dziewczynę, ojciec

jej bowiem kręcił się po mieście z pospólstwem. Dziewczyna była

piękna i kozak zapałał do niej żądzą. Po długiej i straszliwej walce

brutalny barbarzyńca odniósł zwycięstwo nad bezbronną i chciał ją

potem zmusić, by powiedziała mu, gdzie znajdują się

kosztowności. Bliska śmierci z przerażenia dziewczyna nie umiała

na to odpowiedzieć i kozak, nie mając żadnych względów dla łez

zawodzącej, zabrał się do wymuszania z niej zeznań, obcinając jej

nożem pierś. Krzyk dziewczyny rozległ się na ulicy właśnie

wtedy, gdy ojciec jej przebiegał z tłumem w pobliżu. Wbiegł z

towarzyszami do środka i zobaczył, co się stało,

background image

a w kilka sekund potem kozak leżał posiekany tysiącznymi,

śmiertelnymi cięciami i jego zmasakrowane ciało zawisło na naj-

bliższej latarni.

Zobaczyłem, iż masy ludzi ciągną w dół Podwalem i poszedłem

za nimi z ciekawości, by zobaczyć, jakie są ich zamiary. Ludzie

zatrzymali się przed wysokim, starym domem i zaczęli cisnąć się do

drzwi na dziedziniec i w górę po schodach. Tłum pociągnął mnie

za sobą i znalazłem się wreszcie na górze, na obszernym poddaszu

wypełnionym wrzeszczącymi ludźmi, którzy w mrocznym

półcieniu wyglądali jak złe duchy.

Nie wiedziałem jeszcze, co tu się dzieje. Tłum napierający z tyłu

pchnął mnie gwałtownie do przodu i znalazłem się przy

przeciwległej ścianie obszernego poddasza.

Nie bardzo wiedziałem, gdzie się znajduję, dopóki nie popchnię-

to mnie do przodu i nie zacząłem potykać się o posiekane trupy,

które leżały pod ścianą. Poznałem zlaną krwią i wykrzywioną

twarz generała Jankowskiego, o którego ciało się omal nie prze-

wróciłem. Leżały tam tez nagie, pocięte trupy generałów

Bentkow-skiego

52

, Hurtiga, Sałackiego, Bukowskiego

53

,

szambelana Fen-schave i generałowej Bazanow, na których

motłoch w zwierzęcym szale wyładowywał swą nienawiść. Przed

sobą miałem ów straszny widok, za mną zaś napierał tłum i

wreszcie, by nie upaść na zakrwawione trupy, których twarze z

zastygłą w rysach męką przedśmiertną wykrzywiały się do mnie

musiałem się oprzeć obiema rękami o ścianę i stać tak nachylony

nad nieszczęśliwymi ofiarami, podczas gdy tłum skakał po nich,

deptał i dźgał kijami i szablami, masakrując je coraz bardziej.

Po chwili ludzie zaczęli się rozstępować na boki, by móc pod-

nieść drabinę, którą oparto o ścianę. Moja

rozgorączkowana wyobraźnia podpowiedziała mi, że motłoch

podnosi drabinę potrzebując prowizorycznej szubienicy i że to

ja, jako cudzoziemiec, pierwszy na niej zawisnę. Chodziło

jednak tylko o otwarcie klapy w dachu dla przewietrzenia, co

stało się palącą koniecznością, gdyż zbitemu tłumowi

zaczynało braknąć powietrza . Po nadludzkich wysiłkach udało

mi się w końcu wydostać z tego przerażającego miejsca, gdzie

zobaczyłem tyle, by przez całe życie wzdrygać się na myśl o

anarchii i pozbawionym hamulców tłumie wymierzającym

sprawiedliwość. Lecz miałem zobaczyć więcej jeszcze, nie

udało mi się bowiem uniknąć obejrzenia jeszcze jednego

dowodu nieludzkości brutalnego ludu. Chcąc oderwać się

od tłumu, poszedłem mianowicie do domu przez Rynek

Zygmuntowski, gdzie zauważyłem kilka wozów jadących z ulicy

Senatorskiej otoczonych szemrzącym pospólstwem. W

pierwszym

background image

siedział ranny oficer, pod którego adresem tłum

wykrzykiwał najokropniejsze pogróżki. Drugi był pełen rannych

Polaków.

Dowiedziałem się, iż oficer ów był Prusakiem w służbie u Ros-

jan i ranny został wzięty do niewoli po bitwie, w której dzielnie

walczył przeciwko tym właśnie Polakom, których wieziono na

drugim wozie.

Wozy z rannymi skierowały się w stronę Koszar

Gwardyjskich, a ja znalazłem się znowu w towarzystwie

motłochu. Rozgoryczenie na pruskiego więźnia wzrastało z

każdą chwilą. Tłum gęstniał i w pobliżu ulicy Franciszkańskiej

rzucił się na nieszczęśliwego i wyciągnął go z wozu. Nie minęło

kilka chwil, a zdarto z niego ubranie, a on sam zawisł

nagi na latarni. Wkrótce potem nagie ciało, pokryte świeżymi

ranami, jakie zmarły odniósł na polu bitwy, wrzucone zostało

do rynsztoka, gdzie motłoch zostawił je, a kilka staruch,

znajdujących się w pobliżu, zbiegło się, by deptać po zmarłym i

pluć na niego, chcąc przynajmniej w ten sposób dać wyraz swym

wzniosłym patriotycznym uczuciom. Tak postępuje lud nie

rozumiejący, na czym polega prawdziwa wolność, lud, któremu

popuści się cugli i pozwoli postępować według własnego

upodobania, nie podpartego żadnymi zasadami. Mówi się, że

religia stanowi cugle dla ludu, a jednak w podobny sposób

zachowują się ci, którzy wyznają pełną miłości i dobroci naukę

Chrystusa. Czyż ci sami mordercy, te nędzne, zezwierzęcone

istoty, które w podobny sposób sponiewierały własną godność

ludzką, czyż ci sami ludzie, kierowani pobożnością, nie

uklękli w kilka godzin potem przed swymi świętymi,

uważając się za całkiem dobrych chrześcijan? Zastanawiając się

nad podłością ludzi, nad ich brakiem uczuć, ślepotą i rozlewaną

krwią, nie można z czystym sumieniem potępić Nerona czy

Kaliguli, bowiem podobni ludzie nie zasłużyli sobie na

lepszego pana. Można jednak wymagać, by rządzący

przyczyniali się do oświecenia ludu, zamieniali go w

prawdziwych ludzi a siebie we władców. Ten bowiem, który

panuje nad brutalnymi, dzikimi ludźmi, zdolnymi być tylko

niewolnikami, sam jest jedynie dozorcą niewolników, nie zaś

królem w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu, wyniesionym

ponad ludzi.

Rozwijamy dziś oświatę. Mówi się, iż żyjemy w epoce oświe-

cenia. Wystarczy jednak przypomnieć, iż kiedy to wszystko

wydarzyło się w XIX wieku w Warszawie, w Portugalii nadal

panował z Bożej laski Don Miguel

54

.

Nikt i nic nie było bezpieczne tego dnia w Warszawie i trudno

było zgadnąć, jak daleko pospólstwo się posunie. Prawo utraciło

swą moc, handel i ruch ustały, spokojni mieszkańcy zamykali

background image

się w domach i szykowali się na śmierć, bowiem wystarczyło, by

ktoś palcem wskazał na dom mówiąc: „tam mieszka zdrajca", a

tłum pędził i mordował wszystkich na drodze.

Trudno sobie nawet wyobrazić, z jaką radością wszyscy oprócz

napastników patrzyli następnego dnia na Wojsko Polskie, które

wkroczyło do miasta i zaczęło biwakować na ulicach. Artylerzyści

nie wyprzęgali armat i trzymali zapalone lonty, kawalerzyści mieli

osiodłane konie, by przy najmniejszej nawet groźbie nowego wy-

buchu zaatakować pospólstwo.

Armia o mało co nie została odcięta od miasta przez Rosjan i

została zmuszona podpalić miejscowość Wolę, by zabezpieczyć

swój odwrót. Żołnierze rozkładali się teraz na ulicach i placach, a

handel i ruch ożywały. I o ile poprzedni wieczór był przerażający

i straszny, tak obecny był wesoły i pogodny.

Na ulicach płonęły ogniska biwakowe, żołnierze siedzieli wokół

nich czyszcząc broń, a pieśń przerywał od czasu do czasu śmiech,

gdy któryś z nich, wolny od zajęć po wyczyszczeniu broni,

opowieściami swymi dostarczał kolegom rozrywki.

Grupka żołnierzy prawiła komplementy ładniutkiej dziewczynie

a spokój, który powrócił po przeraźliwych scenach sprawił, iż

przychodziły im one łatwiej niż zazwyczaj. Trochę dalej młody

oficer rozmawiał z krewnymi, którzy mieszkali na drugim piętrze

i otworzyli teraz okno, by wyżalić się, opowiadając o swym

okropnym strachu i radości z zobaczenia kuzyna i jego dzielnych

towarzyszy. Gdzie indziej stał stary żołnierz, patrzył w ogień

niemym wzrokiem, jakby rozmyślając: „Jak to wszystko się

skończy?" a jego młodsi koledzy śmiali się ze swych podartych i

poplamionych mundurów nie myśląc o przyszłości, i tylko butelka

wódki dostarczała im nadziei. Grupki żołnierzy klęczały wokół

ognisk i gotowały jedzenie z tak ważnymi minami, jakby to, co

mieli w kotłach, stanowiło o przyszłości świata, a nie było jedynie

garstką grochu czy kilkoma kartoflami, które wydzielił im

sprawiedliwy dyżurny kapral — Główny Kapłan Kompanii.

Jeszcze inni siedzieli zmęczeni, z posypanymi kredą wełnianymi

szmatami, którymi mieli polerować broń i patrzyli z uwagą na

kucharzy, czy nie usłyszą wkrótce cudownego zawołania:

„Jedzenie gotowe". Tam spacerował szacowny warszawianin ze

swą żoną, która w czasie rozruchów cierpiała na przelotne bóle i

palpitacje serca, dalej zaś przechadzała się powoli grupka dam

przypominających gracje, a tuż za nimi rząd oficerów — ułanów i

krakusów, którzy ciągnącymi się za nimi szablami i

podźwiękującymi ostrogami starali się wzbudzić zainte-

background image

resowanie spacerujących piękności. Młode damy nie mogły sobie

odmówić przyjemności i od czasu do czasu rzucały ukradkowe

spojrzenia na przystojnych ułanów, którzy wyglądali pięknie w

błękitnych mundurach z białymi kołnierzami, wyłogami na połach

fraków i w wysokich czapkach* na głowie, mimo iż przyćmiewali

ich idący obok oficerowie — krakusi, którzy w swych białych

kurtkach szamerowanych na czarno, czerwonych pan-talonach ze

złotymi galonami i w czerwonych aksamitnych turbanach z

pawimi piórami prezentowali się jeszcze lepiej w oczach płci

pięknej.

Tu i ówdzie przemykał ulicą uzbrojony Żyd z kosą na ramieniu,

salutując obok każdej warty przy ognisku. Towarzyszyły mu

akompaniamenty śmiechu chrześcijańskich towarzyszy broni,

którzy nie umieli sobie odmówić uwag pod adresem dzielnego

kosyniera, jego koślawego chodu, przestraszonego spojrzenia i

niezgrabnego noszenia nieporęcznej broni.

Członkowie innego korpusu byli jednak lepiej przyjmowani, gdy

tylko pojawili się przy ognisku. Po uściśnięciu dłoni brano ich do

kompanii. Byli to myśliwi, którzy połączyli się w ochotniczy

korpus strzelców wyborowych i stawili się w armii, ubrani na

zielono i uzbrojeni w zwykłą broń myśliwską. Byli to wszystko

młodzi, zdrowi i silni mężczyźni, a pozostali żołnierze przyj-

mowali ich z przyjaźnią i miłością.

Zamiast dzikiego krzyku motłochu i jęków męczonych ludzi,

słychać teraz było na ulicach Warszawy orkiestry wojskowe.

Muzyka rozlegała się echem w czystym wieczornym powietrzu

pomiędzy pałacami i domami, roznosząc wszędzie wiadomość o

tym, iż obrońcy zewnętrznego i wewnętrznego pokoju znajdują

się w murach miasta.

Opowiadano, że Skrzynecki przybył tego dnia z armią do

Warszawy, lecz usunął się i nie widywano go już. Podobnie rzecz

się miała z księciem Czartoryskim. Obaj dotarli szczęśliwie do

Austrii, gdy zdrada i zbliżanie się Rosjan uniemożliwiły im owocną

służbę zdezorientowanym i niewdzięcznym rodakom.

Wybór Krukowieckiego został w ten sposób przypieczętowany,

a wykorzystał on to w następujący sposób gdy został wybrany na

prezydenta rządu z uprawnieniami dyktatora, zwołał wszystkich

generałów i powiedział, że Polska bliska jest zdobycia pełnej

wolności, wie on bowiem dobrze, iż w armii rosyjskiej brakuje

wszystkiego, że szaleje w niej na nowo cholera i zaczyna się

szerzyć niepokój, żołnierze są zmęczeni i niezadowoleni ze

* W oryg. chapka.

background image

swego położenia i celu wojny. Krukowiecki wyciągnął z tego i z

wielu jeszcze innych wydarzeń wniosek, iż Paskiewicz nie odważy

się szturmować Warszawy, zanim siły jego nie zostaną

wzmocnione przez korpusy Rosena, Rudigera i Pahlena. Należy

więc wysłać oddziały, by odciąć te korpusy od głównej armii, a

jednocześnie zaopatrzyć się w prowiant i utrzymać połączenie

między Litwą a Warszawą. Pozostałe oddziały mogłyby z

łatwością odeprzeć nieprzyjaciela, gdyby odważył się na szturm.

Przedstawił to wszystko w sposób tak przekonywujący i mówił,

jak sądzono, tak otwarcie i szczerze, iż przekonał większość

obecnych. Następnie wygłosił przemówienie, w którym wezwał

do walki na śmierć i życie w obronie ojczyzny, a w końcu

wszyscy zebrani zaprzysięgli na krucyfiks dotrzymać danych

sobie wzajemnie obietnic. Gdy ceremonia dobiegła końca,

Krukowiecki uściskał obecnych i wydał rozkazy, według których

generał Ramo-rino

55

miał z dwudziestoma tysiącami ludzi zbierać

prowiant na prawym brzegu Wisły oraz utrzymywać połączenie z

Litwą. Generał Chrzanowski

56

i kilku innych generałów miało

także wyruszyć, by nie dopuście do połączenia rosyjskich

korpusów stojących na prawym i lewym brzegu Wisły.

Potem zaś przedsięwziął Krukowiecki odpowiednie kroki w

samej Warszawie. Podniósł do rangi dowódcy wojsk

stacjonujących w Warszawie generała Prądzyńskiego, który zawsze

cieszył się jego względami, lecz którego Skrzynecki nie darzył

zaufaniem i usunął z urzędu.

Pozostałe oddziały biwakowały jeszcze kilka dni na ulicach

Warszawy przed wymarszem z miasta i miałem wówczas znowu

przyjemność spotkać naszego dzielnego rodaka, ułana S... . Ułani

biwakowali po drugiej stronie Rynku Aleksandra i w drodze tamże

natknąłem się na niego na Rynku Zygmuntowskim. Był w

towarzystwie kolegów, którzy uważali go za Lwa Północy, a byle

kogo ów wypróbowany korpus takim imieniem nie obdarzał.

Spędziłem kilka miłych godzin wraz z tym pełnym entuzjazmu

wojownikiem i z moimi przyjaciółmi, do których udaliśmy się. Z

zachwytem opowiadał, jak odważni są Polacy w bitwie. Wspomi-

nał między innymi, że gdy odkomenderowano ich do osłony

artylerii, grali wśród gradu padających kul w karty i palili tytoń, a

gdy rozległa się szczególnie mocna salwa, krzyczeli „Wiwat!" i

śpiewali Jeszcze Polska nie zginęła.

S... był uosobieniem wesołości i czekał tylko na dzień, w którym

Rosjanie zaczną szturm, nie wiedział bowiem jeszcze, że generał

Ramorino, do którego korpusu należał, otrzymał już rozkaz

wymarszu. Narzekał tylko na kulejącego konia, lecz pocie-

background image

szał się od razu wierząc, iż zdobędzie wkrótce sobie lepszego na

jakimś rosyjskim kawalerzyście lub kozakach. Od chwili, gdy

przyjął służbę w wojsku polskim, stał na biwaku i p r z e z cały

ten czas nie zdejmował z siebie ubrania. Można być pełnym

podziwu dla organizmu, który mimo tak wielu niesprzyjających

okoliczności zachował zdrowie.

Jedna z jego opowieści nie sprawiła nam szczególnej przyjem-

ności, przede wszystkim dlatego, że nie wierzyliśmy tak głęboko

jak on w zwycięstwo wolności. Powiedział mianowicie, że Rosja-

nie bez pardonu wieszają wszystkich studentów i kadetów, którzy

wpadną w ich ręce. Słyszeliśmy o tym także od samych kadetów.

Mówiono, iż tak się dzieje, gdyż właśnie te korpusy wszczęły w

Warszawie bunt. Niezbyt przyjemną nowiną była jednak wiado-

mość, iż wieszali też co dziesiątego cudzoziemca spośród tych,

którzy będąc w służbie polskiej dostali się do niewoli. Według

najświeższych wiadomości trzydziestu osobom tej drugiej

kategorii wymierzono karę śmierci w rosyjskim obozie, nie

określając ich jako cudzoziemców lecz kadetów, wszystkich tak

bowiem nazywano, po czym jednakowo, zgodnie z prawem,

mordowano. Ułani, pewni, iż spotka ich podobny los, przed każdą

bitwą składali, jak mówił S..., przysięgę z ręką na krucyfiksie, że

każdy zaatakuje przynajmniej trzech nieprzyjaciół, a sam się

zastrzeli, o ile niewoli nie dałoby się uniknąć.

Chwile razem spędzone szybko minęły i szwedzki ułan pospie-

szył z powrotem do swych towarzyszy. Prosił, żebyśmy

wróciwszy szczęśliwie do domu, powiedzieli w razie jego śmierci

rodakom: „S... zginął jak żołnierz, nie udało im się go powiesić".

Ostatni raz spotkaliśmy się wtedy na polskiej ziemi. Drogi nasze

rozeszły się, bowiem korpus Ramorino wkroczył do Galicji, skąd

S... poprzez Prusy dojechał do domu, a przedtem jeszcze dosłużył

się stopnia porucznika i otrzymał polski krzyż walecznych

57

.

Rozmawiałem często z tymi dzielnymi żołnierzami w czasie ich

postoju na biwaku i stwierdziłem iż mieli nader oryginalne

wyobrażenie o męstwie Rosjan. Twierdzili, że Rosjanie nie są

mężni, że przypominają raczej maszyny pozbawione zdolności

czucia czegokolwiek, czy to odwagi, czy strachu. Stoją jak mur

pod gradem kul pozwalając, by do nich strzelano, nie ruszając się

ani na cal do przodu czy do tyłu. Uważali, że Rosjanie są w

najwyższym stopniu zdyscyplinowani, lecz wystarczy, by choć

jeden oddział dopuścił do siebie myśl o niebezpieczeństwie i

nieuniknionej śmierci czekającej w razie szturmu i ogarnięty nagle

przerażeniem zaczął uciekać, a wówczas znajdujący się w pobliżu

jego towarzysze zostają przez solidarność popchnięci do

podobnego zachowania, które w konsekwencji powtarza wkrót-

background image

ce po mistrzowsku cała armia. Polacy skupiali więc zawsze swe

siły naprzeciwko jednej tylko, wybranej pozycji nieprzyjaciela, a

gdy udało im się ją rozbić, wkrótce cała wroga armia rzucała się

do ucieczki. Wówczas polscy kosynierzy ruszali za uciekającą

masą, zadając jej straszliwą klęskę, a regularne wojsko odpoczy-

wało i opanowywało pole bitwy. Zadaniem kosynierów było

atakowanie nieprzyjaciela najpierw od tyłu i tak się często działo.

Korpus ten oddał Polakom nieocenione usługi. Zakurzony, spowi-

ty dymem prochu armatniego, znajdował zawsze okazję, by

dowieść swej dzielności.

Wojskowi wyrażali zwykle swe oburzenie na Prusaków, którzy,

jak twierdzili, pomogli Rosjanom przeprawić się przez Wisłę i

przerzucili w tym celu most pontonowy. Założyli też w Toruniu

wielki magazyn zaopatrujący rosyjską armię. Wysyłali towary

Rosjanom, lecz konfiskowali wszystkie pieniądze, broń i proch,

jeżeli podejrzewali, że były przeznaczone dla Polaków. Mówiono

nawet, iż zatrzymywali wszystkie listy i kurierów wysyłanych z

Polski lub do Polski, o ile nie były to listy i kurierzy rosyjscy.

Armia pragnęła jedynie, żeby Prusy zostały otwarcie uznane za

wroga, by móc się z nimi zmierzyć, nie chciała zaś, by uchodziły

za kraj neutralny, wyrządzając swą pozorną przyjaźnią więcej

szkody niż jawny nieprzyjaciel.

W Warszawie wychodziły w tym czasie różne pamflety, w któ-

rych starano się udowodnić obłudę Prus i wzywano to neutralne

mocarstwo, by otwarcie przyznało się do swego braku neutralno-

ści i by przestało zwodzić Europę swą tchórzliwą polityką, przy-

noszącą w oczach współczesnych ujmę państwu, którego Europa

tak się obawiała i które tak szanowała.

Pośród tych narzekań lekkomyślni Polacy świętowali znowu

zwycięstwo, uważane za rzecz tak pewną, jak nadejście poranka

po nocy, i wylawszy już żółć na sąsiadów, śpiewali radośnie swoje

Jeszcze Polska nie zginęła, śmiali się przy każdym dowcipie,

jakby zebrali się z okazji radosnego, narodowego święta. Ale też,

czyż walka całego narodu o swą niezależność nie jest prawdzi-

wym narodowym świętem?

22 sierpnia, po pięciodniowym biwakowaniu w Warszawie od-

działy wyruszyły każdy w swoim kierunku, aby wykonać swe

zadania

58

.

W Warszawie zostało jedynie piętnaście tysięcy regularnego woj-

ska, by na wypadek szturmu bronić miasta

59

. Miało ono do

pomocy kilka tysięcy kosynierów i członków Gwardii Miejskiej.

background image

Nikt nie wątpił w szczęśliwe zakończenie sprawy. Krukowiecki,

chwilowe bożyszcze narodu, zapewniał o tym — choć wiedziano,

iż Paskiewicz ze stu siedemdziesięcioma tysiącami żołnierzy

60

mógł w każdej chwili przypuścić szturm. Najrozsądniejsi nawet

ludzie ani przez chwilę nie wątpili w swoje bezpieczeństwo, gdy

władzę sprawował Krukowiecki, znali bowiem dobrze jego geniusz

i pomysłowość. Ale wypowiedzi ich zdradzały, że znali dobrze i

jego serce, mówili bowiem, że „po zwycięstwie powinien zawisnąć,

można bowiem mieć pewność, że tylko złe koniunktury uczyniły

z niego przyjaciela Polski, a po zwycięstwie użyje swego

geniuszu dla ucisku rodaków w równym stopniu, jak teraz używał

go przeciwko wrogowi".

W mieście znajdowało się około dwudziestu tysięcy jeńców

rosyjskich (liczba bliska liczbie sił zbrojnych w Warszawie).

Używano ich do usypywania szańców i redut, zajęcie to nie

wydawało im się zapewne zbyt interesujące. W mieście było jednak

znowu spokojnie, ulica Franciszkańska ze swymi żydowskimi

sklepikami pełna była znowu ruchu i życia, a oddziały wyruszały i

powracały ze służby, w czasie której pełniły warty i strzegły

więźniów.

Warszawa przedstawiała znów obraz spokoju. Rozrywki i przy-

jemności wtargnęły do codziennego życia. Cisza owa

przypominała ciszę przed burzą, a zważywszy, że pod miastem

stało sto siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy, którzy czekali tylko na

to, by zacząć mordować i palić, mieszkańcy zaś miasta zdawali się

o tym wogólę nie myśleć, przypominało to zabawę dziecka

igrającego z mieczem zawieszonym na słabym włosie tuż nad

jego głową.

Pomiędzy oficerami i żołnierzami panowały niezwykle

swobodne stosunki. Bezwzględne posłuszeństwo nieodzowne w

armii obowiązywało tylko na służbie, przymus i różnice w randze

po służbie znikały. Często widywało się, jak oficer zapraszał

żołnierza do wspólnego posiłku z tego samego talerza, gdy ten

przychodził z raportem lub rozkazem w czasie jedzenia. Była to

dość częsta w Polsce oznaka przyjaźni.

Obydwaj nadstawiali swe życie i szczęście dla tej samej sprawy,

i tak jak żołnierz nie walczył dla swego żołdu, tak i oficer nie

walczył dla awansu. Obydwaj mieli przed sobą ten sam cel —

pragnęli ze starych okruchów stworzyć własnym wysiłkiem nową

Polskę.

Odlewano w tym czasie armaty i wypróbowywano je. Metal był

pochodzenia rodzimego, wykopywano go w kopalniach lub

zabierano z wież kościelnych, na których wisiały dzwony. I tak

niosły one śmierć i zniszczenie wśród wroga, zamiast wzywać go

do modlitwy.

background image

Magazyny w mieście były doskonale zaopatrzone, lecz by

jeszcze pewniej uniknąć głodu zakazano sprzedaży żywności,

otrzymywanej in natura. Nie zanosiło się na głód, groźba ta

wydawała się dość odległa, bowiem chociaż prawobrzeżna

Warszawa była całkowicie splądrowana przez wroga, lewy brzeg

dostarczał stolicy wystarczających zapasów żywności.

Musieliśmy być posłuszni rozporządzeniom dotyczącym

gromadzenia żywności i zaczęliśmy suszyć nasze racje mięsa i

krajać bochny chleba. Przy suszeniu chleba odkryliśmy dopiero

wszystkie te trociny, słomę i groch, z którego zostały zrobione,

gdy bowiem sypkie składniki wyschły, te, które były zbite razem,

zaczęły się wyraźnie zarysowywać na brunatnym sucharku jak

płaskorzeźba. Johan Hjelm (nasz fiński ordynans), który

opowiadał, iż prowadził gospodarstwo na plebanii w Finlandii,

potrafił także z powodzeniem prowadzić nasze małe

gospodarstwo. Wietrzył, gromadził i suszył żywność z troską, jak

się okazało, niepotrzebną, bowiem gdy przygotowania zostały

zakończone, pojawili się Rosjanie obdarzeni wilczym apetytem,

przynosząc niemały zaszczyt gospodarstwu.

Przebywaliśmy w tym czasie często w towarzystwie młodego

wojskowego z Poznania nazwiskiem Chłapowski

61

, który był krew-

nym hrabiny von Engestrom, małżonki Jego Ekscelencji kanclerza

von Engestrom

62

, i z tego powodu uważał się po trosze za krewnego

każdego Szweda. Opowiadał, iż szyderstwo płci pięknej zmusiło

wielu Poznaniaków do wstąpienia do Wojska Polskiego, bowiem

młodzieniec, który nie chciał walczyć o wolność, dostawał

najczęściej w prezencie od swej panny parę nóg zajęczych. Jechał

więc, by pokazać, że nie zasłużył na taki prezent. Neutralność

pruskiego rządu szybko się poróżniła z płcią piękną która choć

zajęta tamborkiem i zajęciami domowymi, opowiedziała się po

stronie wolności i nie robiła sobie nic z rządowego dekretu

zapowiadającego, że „kto by to nie był, Prusak czy cudzoziemiec

z urodzenia, gdyby się ośmielił zbliżyć do polskiej granicy poza

wyznaczonymi miejscami kwarantanny, będzie, o ile zostanie

złapany, osadzony w więzieniu lub ukarany jeszcze surowiej,

zależnie od okoliczności". Rozporządzenie to, które sami

czytaliśmy w Warszawie, zamieszczone także było w pruskiej

„Gazecie Rządowej" z dodatkiem mówiącym, iż straż graniczna

miała prawo strzelać do każdego, kto by zbliżył się na odległość

strzału.

Tak więc ani Poznaniacy, ani my nie mogliśmy spodziewać się

przyjaznego przyjęcia w Prusach, gdybyśmy zostali zmuszeni do

wkroczenia tam.

background image

Decydujący dzień był coraz bliżej i rosła też wśród narodu

wiara w zwycięstwo, rozpuszczane były bowiem wiadomości,

które podtrzymywały nadzieje nieszczęśliwych Polaków i

dodawały ich snom o zwycięstwie spokoju, jaki wynika z

pewności. Opowiadano między innymi, że Chłopicki z

dwunastoma tysiącami ludzi wyruszył spod Krakowa, by uderzyć

na Rosjan z tyłu, że Francuzi przekroczyli już Ren i forsownym

marszem idą na pomoc, i że Paskiewicz pertraktuje z

Krukowieckim o zawieszeniu broni. Wiadomości te były

najwyraźniej rozsiewane naumyślnie, by uśpić zaślepiony naród i

przeszkodzić mu w samodzielnych obserwacjach, w badaniach,

które wypadłyby niekorzystnie dla tych, którzy jeszcze przez kilka

dni odgrywać mieli role patriotów, aby tym pewniej móc uniknąć

tego nienawistnego słowa zarówno teraz jak i w przyszłości.

6 września o piątej rano przerażająco bliska kanonada

wstrząsnęła domami w śniącym o zwycięstwie mieście. W jednej

chwili zostały pozamykane wszystkie sklepy i ustał ruch na ulicach.

Rosjanie napadli na reduty zewnętrzne usypane od strony Woli, a

Polacy odpowiedzieli ogniem artyleryjskim z taką siłą, iż zatrzęsła

się ziemia i zapanował nieustający huk. Gwardia Miejska, która

podjęła się obrony wewnętrznej linii redut, wymaszerowała przy

dźwiękach muzyki, a kobiety i mężczyźni zajęli miejsca na

wałach obronnych, by drogo sprzedać swe życie.

Po zawziętej walce w której huk armat zagłuszył odgłos broni

ręcznej Rosjanie przekroczyli bronioną przez niewielkie siły zew-

nętrzną linię redut. Zostały one jednak przy odwrocie wysadzone

w powietrze, grzebiąc w ruinach tysiące nieprzyjaciół. Mimo to

Rosjanie posunęli się naprzód. Zbliżał się moment starcia i

rozległa się znowu ze wzmożoną siłą straszliwa kanonada.

My, którym zaledwie udało się dotrzeć do forpocztów, otrzy-

maliśmy od naszego naczelnego rozkaz powrotu do szpitala i

przyjmowania rannych na oddziały. Bitwa toczyła się bowiem na

obszarze, na którym leżał szpital, a pole walki nie było od niego

zbyt odległe. Ze szpitala wysłano trochę łóżek, na których po-

wrócili ranni i umierający żołnierze, posiekani i postrzelani w naj-

okropniejszy sposób.

Znad pola bitwy nadpływał nad miasto pędzący wiatrem biało-

szary obłok dymu. Od polskiej strony słychać było huk armat, a

zwarte ławy rosyjskich kolumn jedna za drugą rzucały się do

ataku. Polskie kartacze znosiły je jednak zupełnie, tak że leje po

pociskach były do tego stopnia wypełnione trupami i rannymi, iż

następne masy żołnierstwa mogły po plecach poległych prze-

skakiwać palisady i stawiać drabiny na wałach obronnych. Żoł-

nierzy spotkał tam grad kul i potworny deszcz kamieni rzuca-

background image

nych przez polskie kobiety, które walczyły na równi z mężczy-

znami.

Ta mordercza walka trwała do zmroku, gdy nie można już było

odróżnić przyjaciela od wroga i tylko odgłos strzałów z broni

ręcznej, który od czasu do czasu rozlegał się w nocy lub wybuch

wózka z prochem były znakiem, że nienawiść żyje i czuwa. W

ruinach redut przebłyskiwały gdzieniegdzie płomienie nie

ugaszonych pożarów. Polacy nadal zajmowali wewnętrzne reduty,

nadal byli dobrej myśli, nadal mieli dość amunicji i nie obawiali

się przegranej.

Pole bitwy było przesiąknięte krwią. Rosjanie stracili wtedy

niesłychanie wielu ludzi i spodziewano się, że gdy następnego dnia

rozpocznie się walka na śmierć i życie, stracą ich jeszcze więcej.

Wstał następny ranek, lecz żadna salwa nie dała znać, iż bitwa

rozpoczęła się na nowo. Skończyliśmy już obchód i zrobił się

pełny dzień, lecz ciągle nie słychać było żadnego strzału. Pano-

wała cisza, słyszeliśmy tylko jęki chorych lub rzężenie umierają-

cych, którzy nareszcie w spokoju mogli wydać ostatnie tchnienie i

osiągnąć krainę wolności, za którą na darmo walczyli na tej ziemi.

Nikt nie znał jeszcze przyczyny zawieszenia broni, które było dla

wszystkich większym zaskoczeniem niż bitwa. Dopiero później,

w ciągu dnia, rozeszła się wiadomość, że Paskiewicz pertraktował

z Krukowieckim, bowiem nie czuł się na siłach, by pokusić się o

podobne zwycięstwo jak poprzedniego dnia i że prosił, by

pozwolono mu jak przyjacielowi odmaszerować mostem praskim

do Rosji, bowiem zbliżała się zima, a on nie widział możliwości

dalszego prowadzenia wojny na polskich moczarach.

Lekkomyślny naród, który chętnie wierzył w to, w co pragnął

wierzyć, uwierzył także i w te pogłoski, i znowu widać było tłumy

na ulicach, parki i restauracje przepełnione ludźmi, którzy

pragnęli spędzie mile dzień w nadziei, iż ziszczą się owe uknute w

przebiegły sposób pogłoski. A w tym samym czasie Rosjanie

pomimo rozejmu przesuwali swoje pozycje w pobliżu miasta, by

uderzyć na nie z tym lepszym skutkiem. Paskiewicz zaś pertrakto-

wał z Krukowieckim o poddaniu Warszawy, na co ten się nie

mógł zgodzić, naród bowiem by go wówczas nie posłuchał i nawet

bez dowódcy broniłby wałów. O pierwszej czas kapitulacji minął i

przeraźliwy ogień, skierowany na wały obronne Warszawy, w

mgnieniu oka wytrącił zawiedzionych ludzi z radosnego szału.

Race kongrewskie

63

przecinały obłoki, spadając jak ognisty deszcz

na nieszczęsne miasto.

Wkrótce Wola stała w płomieniach wzbijających się do nieba,

background image

spowita czarną mgłą dymu, w której unosiły się szare obłoczki

dymu prochowego poprzecinane rozdzierającymi niebo ciemno-

czerwonymi smugami ognia rakietowego. Posiadłości wiejskie,

młyny i chałupy leżące z tej strony poza Warszawą, świeciły jak

małe, jarzące ogniki nad kłębiącymi się i krzyżującymi płomie-

niami ognia, które napływały z Woli, gdy tylko wiatr rozpędzał

zwały chmur. I wkrótce Warszawa stała otulona płaszczem ognia,

pełznącego wzdłuż jej granic. Kule zaczęły dosięgać teraz wew-

nętrznych wałów, a Gwardia Miejska, składająca się w większości

z cudzoziemców, którzy trudnią się w Warszawie rzemiosłem,

uciekła do miasta i złożyła broń.

Było im wszystko jedno, komu szyć będą buty despocie, wolne-

mu człowiekowi czy niewolnikowi, i każdy z nich równie chętnie

brał zapłatę w pieniądzach, na których wyryty był czarny orzeł,

jak i tych, na których biały rozpościerał swe obcięte skrzydła.

Żołnierze zajęli teraz opuszczone pozycje i walczyć zaczęli z

trudną do opisania zaciekłością. Coraz głośniej słyszeć się dawał

huk ognia artyleryjskiego, a szczęk broni ręcznej rozlegający się

pośród wystrzałów porównać można było najlepiej do bębnienia

deszczu o szyby okienne w czasie burzy.

Wspięliśmy się na wysoki dach szpitala, aby popatrzeć na bitwę.

Polacy rzucili się na zwarte szeregi wroga z taką zaciekłością, iż

często z powodu tłoku nie mogli użyć broni. Dochodziło wtedy do

walki wręcz i wkrótce dzielni obrońcy zaczęli mordować

nieprzyjaciół i zasypywać ich kulami. Miejsce poległych zaczęły

jednak wypełniać na nowo nieprzeliczone szeregi świeżych

oddziałów wpędzając wyczerpanych obrońców z powrotem do

miasta, skąd po paru sekundach odpoczynku rzucali się oni na

nowo do walki. Strumienie krwi płynęły ścieżkami ogrodowymi i

rowami, wszędzie czołgali się ranni. Kobiety stały na wałach,

odbierały bron poległym, rzucały się na wroga i padały obok

swych rodaków. Ich słabe siły, wplecione w siłę potężną, jaką

było umiłowanie wolności, zadały śmierć wielu wrogom.

Wkrótce nasz punkt obserwacyjny przestał być bezpieczny, za-

padł zmrok, dym zasłaniał widok i tylko dobiegający od czasu do

czasu huk armat, dudnienie bębnów i dźwięki trąb przypominały,

iż bitwa trwa nadal. Powoli stawała się mniej zażarta. Tam i

ówdzie przez mgłę przenikał blask ognia artyleryjskiego, a Wola

jarzyła się, spowita czarnym płaszczem dymu. Rosjanie

znajdowali się teraz na wewnętrznym wale, tym, który zdobyli.

Zapadła noc — na najbliższe godziny i na przyszłość.

Polacy schronili się w mieście. Odwaga ich jeszcze nie opuściła,

nadal żywili nadzieję. Zamknęli się wśród barykad i przysię-

background image

gali, że tylko po ich trupach nieprzyjaciel będzie mógł wejść na

ulice miasta i że ci z Rosjan, którzy przeżyją, panować będą tylko

nad płonącymi ruinami.

Rosjanie zaś ustawiali w tym samym czasie na wałach miasta

około czterystu armat, niektóre z racami kongrewskimi, aby, o ile

by się miasto nie poddało następnego dnia, obrzucić je nimi ze

wszystkich stron i podpalić. Zdawali sobie bowiem dobrze

sprawę, że nie będą w stanie bez niesłychanych strat dostać się na

ulice, gdzie każdy dom był twierdzą a każde okno otworem

strzelniczym niosącym śmierć i strach, mając do tego za przeci-

wnika zawziętych ludzi, którzy postanowili zginąć lub jako zwy-

cięzcy zachować miasto dla siebie.

W tym czasie mieszczanie zgodzili się za namową Krukowiec-

kiego na kapitulację w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Wojsko

miało wówczas opuścić miasto i kto chciał, mógł uciec, potem zaś

Rosjanie mieli prawo zająć Warszawę. Armia, jeszcze nie wiedząca

o tej umowie, miała słabą nadzieję, iż wesprze ją Ramorino, który,

jak mówiono, ruszył z dwudziestoma tysiącami żołnierzy i podążał

forsownym marszem na odsiecz Warszawie. Gdy armia

dowiedziała się o kapitulacji a także o tym, iż Ramorino ze swym

korpusem jest dopiero o dziesięć mil od miasta, zdecydowała się

opuścić jeszcze w nocy Warszawę. Nie uznała jednak kapitulacji,

lecz przeszła przez Pragę, by zająć pozycje w twierdzy Modlin.

My zaś nie wiedzieliśmy nic o kapitulacji, w przeciwnym razie z

pewnością wyszlibyśmy razem z wojskiem, a nie zostawali służyć

nadal nieszczęśliwym, którym odebrano wolność i którzy na

dodatek wszystkich swoich nieszczęść czuli się ułomnymi, nie

widząc przed sobą żadnego celu.

Widzieliśmy, jak nieprzyjaciel dotarł do wewnętrznych wałów,

a że nastroje uległy zmianie, zrozumieliśmy, że oblężonej armii

nie została już właściwie żadna nadzieja ratunku poza nadzieją na

śmierć. Nie wiedzieliśmy jednak jeszcze, że miasto się już

poddało i przypuszczaliśmy, że następnego ranka bitwa

rozgorzeje na nowo z większą jeszcze zaciekłością i zawziętością

jakich dostarcza walce przekonanie o nieuchronnej klęsce.

Gdy około drugiej w nocy udawaliśmy się na spoczynek, byliśmy

przekonani, że jest to ostatnia noc polskiej wojny o wolność, że

nadeszła krytyczna chwila, w której miało rozstrzygnąć się, czy

zwycięży życie czy śmierć, i czekaliśmy, aż zostaniemy

pogrzebani wraz z Polakami w ruinach Warszawy lub wraz z

bohaterami, którzy walczyli o wolność, odśpiewamy Te Deum

dziękując za ratunek i zwycięstwo.

Na Woli iskrzyły się czasem słupy dymu i ognie w parkach,

background image

ogrodach i wypalonych domach. W ciemnościach czasami coś

zabłysło, ogień przygasał, a dym spowijał wszystko. Czasami

poryw wiatru podrywał w górę popiół i rozganiał chmury kurzu, z

którymi uciekały tysiące iskier to wznosząc się, to opadając nad

ruinami. W tej samej chwili poza miastem spało snem wiecznym,

razem, jak bracia, czterdzieści tysięcy Rosjan i Polaków, a palące

się przedmieścia i płonące ruiny stały jak jarzące się kandelabry

wokół cichego łoża śmierci, na którym śmierć złączyła poległych

więzami przebaczenia.

O piątej rano 8 września otrzymaliśmy wiadomość, że Warszawa

skapitulowała. Wiadomość ta była tak niespodziewana, że nie

chciałem w nią uwierzyć, zanim nie zostanie potwierdzona.

Wyszedłem więc do miasta. Wszędzie było cicho i pusto — nie

słyszałem nigdzie, by mieszkańcy miasta i żołnierze śpiewali

gdzieś jak zwykle Jeszcze Polska nie zginęła. Panowała

śmiertelna cisza, wszystkie sklepy były pozamykane, a kilka osób,

które spotkałem błąkających się po szerokich ulicach, płacząc

opowiadało, iż Warszawa oddała się w ręce wroga.

A zatem była to prawda, że nadszedł koniec polskiej wojny i że

czterdzieści tysięcy trupów, które spoczywało na pobojowisku,

zostało złożonych w ofierze jak hekatomba zimnemu losowi, z

niezmienną srogością pragnącemu zostawić po sobie ślad na

każdej stronie historii.

Tak więc Polska odegrała przed Europą ostatni akt krwawego

widowiska. Za swój trud i ofiary otrzymała jedną tylko zapłatę:

nieprzyznanie jej prawa do istnienia, a Europa przyglądała

się walce nie zrobiwszy nic, poza cichym ubolewaniem nad jej

losem.

Podobnie jak dawniej, Polska czekała teraz na ratunek z zew-

nątrz. Niegdyś wierzyła w sprawiedliwość Europy — ta zawiodła,

bowiem wszystkie narody były zbyt słabe zarówno materialnie,

jak moralnie. Państwo, podobnie jak jednostka, będąc słabe

materialnie staje się tylko zalęknionym widzem. Naród moralnie

wyczerpany, osłabiony, jeśli tak można powiedzieć, przez swoje

stare uprzedzenia, nie mógł pojąć w pełni żadnej wielkiej idei.

Niegdyś pokładał on także nadzieję w Napoleonie, w jego geniu-

szu i dobrej gwieździe, lecz Napoleon padł, gdyż kierował się

gwiazdami i nie zauważył pułapki zastawionej nań przez przy-

ziemne istoty na drodze, na której geniusz jego rzucił wyzwanie

współczesności. Wraz z nim upadła też nadzieja Polski na odro-

dzenie. Zaczęła ona w końcu pokładać nadzieję tylko w sobie, jak

niegdyś Wikingowie, lecz padła w walce, a krwawy orzeł wyryty

został na barkach zdradzonego bohaterskiego narodu.

background image

Armia rosyjska miała wkroczyć do miasta o drugiej po południu,

pośpieszyłem więc z powrotem do moich przyjaciół, by za-

stanowić się z nimi, czy powinniśmy pozostać w Warszawie, czy

uciekać. Zdecydowaliśmy się na to drugie, choć Stenkuli, słabemu

jeszcze po chorobie, ciężko by było wyruszać z nami. Liczyliśmy,

iż może uda nam się dogonić wojsko i szczęśliwie wyjść z

Warszawy, zanim Rosjanie wkroczą. Spakowaliśmy więc w ogrom-

nym pośpiechu nasz niewielki dobytek i ruszyliśmy w drogę.

Mieliśmy właśnie rozpocząć naszą niebezpieczną podróż, gdy

Stenkula przypomniał sobie, że pożyczył książkę jednemu z leka-

rzy w lazarecie i mimo naszych protestów pośpieszył po nią.

Wrócił po dziesięciu minutach i rozpoczęliśmy ucieczkę.

Na ulicy, niedaleko koszar, spotkaliśmy jeźdźca we włochatej

czapie, z zarośniętą twarzą, w nieokreślonym, brudnym stroju, z

krótkimi strzemionami, kolanami podciągniętymi pod brodę, z

niewiarygodnie długą lancą bez proporczyka. Wygląd wskazywał

więc na kozaka, pojechał on jednak spokojnie dalej, pomyśleliśmy

więc, że Rosjanie nie wkroczyli jeszcze do miasta. Gdy doszliśmy

do Rynku Zygmuntowskiego, zobaczyliśmy jednak coś, co kazało

nam obawiać się najgorszego. Stał tam cały pułk rosyjskich

kirasjerów, z gałązkami na hełmach symbolizującymi zwycięstwo.

Wahaliśmy się chwilę, czy ryzykować i iść dalej, lecz w końcu

ruszyliśmy w drogę i przeszliśmy spiesznie przez Rynek z

tobołkami na plecach. Rosjanie rozumieli dobrze nasze zamiary,

lecz tylko śmiali się i pokazywali na nas palcami, jakby chcieli

powiedzieć: „Możecie sobie uciekać, daleko nie zajdziecie".

Przeszliśmy w ten sposób szczęśliwie wzdłuż rosyjskich pułków

aż do szerokiej ulicy Bednarskiej, prowadzącej od Krakowskiego

Przedmieścia w dół do mostu praskiego, który łatwo

odnaleźliśmy. Lecz zaledwie postawiliśmy pierwsze kroki, uwagę

naszą zwrócił głośny szczęk broni za nami. Była to armia

rosyjska, która maszerowała w pełnym szyku bojowym, by

mostem praskim ścigać nieprzyjaciela. Ucieczka stała się

niemożliwa. Stanęliśmy więc, przyciskając się jak najbliżej

poręczy, by nie trafiły nas lance kozackie. I tak musieliśmy stać i

wstydzić się, że nie udała się nam ucieczka, a obok maszerowało

pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy żołnierzy.

Żołnierze rosyjscy, którzy doskonale wiedzieli, kim naprawdę

jesteśmy, celowali do nas lub nas wyśmiewali. Nie padł jednak

żaden strzał, a to dlatego, że — zgodnie z postanowieniami kapi-

tulacji — nie wolno było strzelać w obrębie miasta przez czter-

dzieści osiem godzin. Było to więc szczęście w nieszczęściu, że

nie przeszliśmy jeszcze mostu, gdyż wtedy padlibyśmy z

pewnością ofiarami włóczących się kozaków, którzy poza

granicami War-

background image

szawy mordowali i obrabowywali wszystkich nadchodzących z

miasta bez rosyjskiej osłony.

Opatrzność kieruje wydarzeniami w sposób dla nas niepojęty.

Ocalenie nasze zawdzięczaliśmy tylko drobnej okoliczności,

temu, że Stenkula pożyczył komuś książkę. Gdyby bowiem nie

opóźnił naszej ucieczki o kilka minut, przeszlibyśmy most praski i

nasza zguba byłaby pewna. Jeżeli wziąć pod uwagę wydarzenia,

które w przyszłości złożyły się na los nasz i naszych bliskich,

trzeba wywieść je wszystkie, z ich skutkami, z tego błahego

zdarzenia, że ktoś komuś pożyczył książkę.

Trudno sobie wyobrazić coś bardziej przykrego niż nasz powrót

do koszar. Widzieliśmy wszędzie żołnierzy pijanych

zwycięstwem, sądzących, iż mają w zdobytym mieście prawo do

wszystkiego, znieważających każdą kobietę, która z czerwonymi od

płaczu oczyma i złamanym sercem na próżno szukała męża, brata

lub narzeczonego. Tu grupa żołnierzy śmiejąca się i ciesząca ze

zwycięstwa a tam, na rogu, kobieta pogrążona w niemej rozpaczy,

pragnąca tylko śmiertelnego pchnięcia lancą przez któregoś z

przechodzących kozaków — byłby to dla niej akt łaski.

Oczekiwaliśmy więc, że albo dokonamy nędznie żywota na

pustkowiach Syberii lub że w haniebny sposób wyzioniemy ducha,

nikomu nie znani i przez nikogo nie opłakiwani.

Gdy powróciliśmy do Koszar Gwardyjskich, spotkaliśmy na

dziedzińcu kilku polskich kadetów i lekarzy, którzy postanowili

uciekać. Uzbroili się więc, by w razie potrzeby móc się bronić.

Spytali, dlaczego wróciliśmy, a gdy opowiedzieliśmy, że Rosjanie

przekroczyli Wisłę, postanowili wypożyczyć czółno i popłynąć

Wisłą w dół tak daleko, by wydostać się z rosyjskiego pierścienia

i dalej kontynuować ucieczkę brzegiem. Chcieli nas namówić,

byśmy wzięli udział w ich planach, byłbym nawet skłonny to

zrobić, gdyby nie Bergh, który przekonał nas, że pierścień rosyjski

ciągnie się z pewnością aż do pruskiej granicy i że gdyby nawet

udało nam się tam dostać, z pewnością zostalibyśmy schwytani

przez straż graniczną. Stenkula poza tym mówił, iż czuje się tak

słaby, że w żaden sposób nie będzie mógł nam towarzyszyć. Tak

więc, po ciężkiej walce stoczonej pomiędzy naszym przekonaniem,

koniecznością pozostania i pragnieniem odejścia, postanowiliśmy

zostać w Warszawie i czekać na spełnienie naszego losu. Dwóch

kadetów poszło za naszym przykładem, lecz pozostali pragnęli

urzeczywistnić swe zamiary mówiąc, że i tak skazani są na

śmierć, i że lepiej jest polec od kuli wroga niż zostać

powieszonym.

Młodzieńcy ci podjęli więc próbę, lecz nie powiodło im

się i przy pierwszym lądowaniu wpadli w ręce kozaków.

Niektó-

background image

rzy polegli, a inni jako więźniowie odstawieni zostali do armii.

Gdyby Stenkula i Bergh nie odwiedli mnie wówczas od wyru-

szenia w drogę, z dużą pewnością podzieliłbym los tych młodych

nieszczęśników, którzy rozpaczając nad tragedią ojczyzny, życzy-

li sobie tylko bohaterskiej śmierci na zniewolonej ziemi.

Usłyszeliśmy, że w okresie uzgodnionego zawieszenia broni,

mającego trwać czterdzieści osiem godzin, każdy ma prawo

opuścić miasto. Bergh i ja pospieszyliśmy wiec na policję, by

wyrobić sobie paszporty. Urzędnicy tamtejsi, którzy byli

Polakami, ponieważ nie zdążono jeszcze obsadzić miejsc

Rosjanami, odpowiedzieli nam, iż nie możemy dostać paszportu

bez specjalnego pozwolenia generała-gubernatora Warszawy,

Witta

64

. Podczas nieobecności Paskiewicza będącego z armią

jemu powierzono nadzór nad miastem. Powiedzieli także, że

obiecane zawieszenie broni weszło w życie, lecz że z pewnością

także wiadomo, iż kozacy, którzy włóczą się po kraju, plądrują

bezkarnie i mordują każdego, kto nie znajduje się pod specjalną

rosyjską opieką. Stwierdziliśmy więc, iż nie ma sensu próbować

w czasie zawieszenia dalszej ucieczki, lecz że trzeba pozostawić

wszystko losowi. Próbowaliśmy stać się fatalistami, by nabrać

otuchy, a w każdym razie, w przekonaniu, iż ratunek jest

całkowicie niemożliwy i czekając, co nam przyniesie los,

postanowiliśmy uzyskać bliższe informacje o ostatnich

wydarzeniach i ich przyczynach.

Opowiadano nam o zdradzie, która w końcu unicestwiła

nadzieje Polaków na wolność, a ja w kilku zdaniach pragnę spisać

opowieści, jakie słyszałem od płaczących ludzi.

Pomiędzy Skrzyneckim, który przy każdej okazji okazywał się

być najwierniejszym przyjacielem ojczyzny, a Krukowieckim

panowała od dłuższego czasu niezgoda. Nie były w stanie jej

przytłumić nieszczęścia wspólnej ojczyzny. Trudno też sobie

wyobrazić bardziej różne charaktery niż usposobienia tych dwóch

ludzi. Skrzynecki miał szlachetne serce i otwarty umysł, i nigdy

przed nikim nie skrywał nic ze swego życia. Jego strategiczne

talenta prześcigały znacznie zdolności Krukowieckiego, lecz

pewien brak zdecydowania, pewien lęk, by jedną pomyłką nie

zaszkodzić sprawie, dla której poświecił wszystko, sprawiał, iż w

chwilach niebezpieczeństwa wahał się i nie był na tyle odważny,

by jednym szybkim ruchem zwyciężyć lub przegrać.

Stał się więc w ten sposób Fabiuszem Kunktatorem, pragnącym

wyczerpać wroga przez marsze i ciągłe zmiany pozycji, by potem

z większym jeszcze powodzeniem zaatakować go wówczas, gdy

trudy i choroby, niezadowolenie i niedostatek sprawiać zaczęły,

background image

iż wojska nieprzyjaciela ustępowały, przynajmniej pod względem

siły, jego własnym oddziałom. Krukowiecki natomiast miał dobrą

głowę. Jego przebiegłość przewyższała geniusz, jego obłuda była

większa niż zdolności dowodzenia. Nosił się butnie, był mocnej

budowy ciała, a jego wnętrze harmonizowało z wyglądem. Duszę

miał na tyle odważną i silną, że znosił przekleństwa narodu i

pogardę historii. Punktem odniesienia w swych działaniach uczy-

nił Krukowiecki samego siebie, dla Skrzyneckiego zaś punktem

tym była ojczyzna, i to najbardziej ich od siebie odróżniało. Dla

Skrzyneckiego nie istniało nic poza dobrem Polski, Krukowiecki

nie miał ojczyzny, była ona tam, gdzie się znajdował.

Oczywiste więc, iż nie pasowali do siebie. Skrzynecki obawiał

się Krukowieckiego, gdyż nie ufał mu i gubił się w jego za-

gmatwanym patriotyzmie, Krukowiecki zaś nienawidził

Skrzyneckiego, gdyż był on tym, za kogo się podawał, a także

dlatego, iż był człowiekiem szlachetnym i na tyle bystrym, że

potrafił przeniknąć badawczym wzrokiem zakątki jego

zamkniętego serca. Człowiek z sercem i umiejętnościami

Skrzyneckiego, przebiegły i zuchwały jak Krukowiecki, mógłby

uratować Polskę lecz ponieważ każdy odznaczał się innymi

cechami, a działania ich nie zmierzały do tego samego celu, Polska

upadła.

Nieszczęście Polski datuje się od bitwy pod Ostrołęką. Skrzy-

necki wpadł bowiem na ślad zdrady i w wyniku dochodzeń, jakie

przeprowadził, Krukowiecki musiał zrezygnować ze stanowiska

gubernatora Warszawy.

Nie ma nic groźniejszego od ujawnienia nikczemności. Sprawie-

dliwe poczynania wywołują zawsze niczym nie tłumioną

nienawiść. Człowiek bowiem nie odczuwa zakłopotania poniżając

się we własnych oczach, będzie jednak zawsze szukał pomsty na

tym, kto poniżenie to zauważył Człowiek wybacza

niesprawiedliwość, gdyż w sobie samym znajduje pociechę, nigdy

jednak me wybaczy sprawiedliwości, gdy każde schronienie, do

którego pociecha mogłaby się zakraść, zostało zamknięte.

Podobny krok mógł oczywiście jeszcze bardziej rozsierdzić Kru-

kowieckiego, dumnego człowieka, który już przedtem zazdrościł

Skrzyneckiemu sławy i władzy, i który w tym momencie tak

dotkliwie odczuł swoją nicość.

Zaczął więc od tej chwili wszelkimi możliwymi sposobami, jakie

mu podsunęła przebiegłość, szkodzić człowiekowi mogącemu w

przyszłości stać się dla niego jeszcze bardziej niebezpiecznym.

Jankowski bowiem, Hurtig, Bukowski i inni oskarżeni byli jego

przyjaciółmi czy raczej narzędziami w jego rękach, i wystarczyło

jedno ich słowo, by dosięgła go śmierć. Ulegając jego radom, nie

słuchali rozkazów Skrzyneckiego i nie udzielali

background image

mu żadnego lub udzielali tylko pozornego poparcia, i na różne

inne sposoby zdradzali ojczyznę. Krukowiecki miał im poddawać

pomysły i nie wiadomo, czy byli powiązani z Rosjanami, czy byli

tylko ślepym narzędziem zemsty Krukowieckiego.

Krukowiecki zaczął przez swoich ludzi, których miał — jak się

wydaje — niemało, rozpuszczać oszczercze wiadomości o Skrzy-

neckim, aby uczynić go bardziej znienawidzonym w oczach na-

rodu. W przebiegły sposób połączył w jedno powolne działania

Skrzyneckiego z opieszałym wymierzaniem sprawiedliwości

uwięzionym, w każdym zaś razie uznał, iż obydwie sprawy wy-

pływają z tego samego źródła. Nie było teraz trudno wplątać

Skrzyneckiego do planów Jankowskiego i jego wspólników, i

Krukowieckiemu udało się doprowadzić naród do wściekłości.

Trzeba było teraz tylko skusić lud do ekscesów, co nie było

trudne, wystarczyło bowiem w tym celu poświęcić wskazanych

zdrajców, a Krukowieckiemu nie byli oni więcej potrzebni,

przeciwnie, stawali się niebezpieczniejsi z każdą chwilą, w której

pozostawali jeszcze przy życiu. Rozruchy miały doprowadzić do

ziszczenia jego planów, a znał zbyt dobrze charakter swego

narodu, by nie rozumieć, iż gdy wprowadzi podobny zamęt w

umysły ludzi, będą oni musieli nawet wbrew przekonaniu iść za

tym, który ich podjudzał, i obalić tych, którzy chcieli wprowadzić

porządek.

Wszystko było już przygotowane do rozruchów i Krukowiecki

porozdawał teraz listy, na których widniały nazwiska zdrajców, a

wśród nich i Skrzyneckiego, nie wszystko jednak udało się tak, jak

tego pragnął. Skrzyneckiego nie było właśnie wtedy w Warszawie,

a przestępcy w śmiertelnym strachu zaczynali zeznawać, jak się

sprawy naprawdę miały. Krukowiecki był jednak osobiście na

miejscu, by w odpowiednim czasie uprzedzić podobne wyznania,

a jego patriotyczne okrzyki kazały tłumowi zapomnieć, jak wiele

w tych wyznaniach było prawdy. Nieszczęśni wspólnicy jego

zbrodni zamilkli w ten sposób dość szybko a Krukowiecki,

pewien teraz, iż nie zostanie zdemaskowany, przejął ster władzy

państwowej, by móc odnieść z tego możliwie największe

korzyści.

Zdawał sobie sprawę, iż jego władza nad narodem nie potrwa

dłużej, niż będzie trwało szaleństwo ludu, bał się chwili, w której

spadnie w swą uprzednią nicość, nawet jeżeli jego plany nie zosta-

ną ujawnione. A że dość dobrze rozumiał swoje położenie,

dowodzą tego wypowiedzi, które poczynił już w okresie swych

największych sukcesów, a które przytoczyłem powyżej.

Nie pozostawało więc nic innego jak sprzedać własny kraj ca-

rowi, by w cieniu jego łaski, w spokoju smakować potem owoce

przebiegłych planów. Krukowiecki usunął więc większość wojska

z Warszawy w tej właśnie chwili, gdy powinien skoncentrować

background image

siły i gdyby to tylko było możliwe, poddałby miasto bez jednego

strzału. Wiedział jednak, że naród nie pozwoliłby na to, że nie

poddałby się prędzej, niż przykryłyby go ruiny Warszawy. War-

szawa jest jednak pięknym miastem, którego nie należało burzyć,

postanowiono więc poświęcić czterdzieści tysięcy ludzi, by

uchronić je od zniszczenia.

Krukowiecki okazał się na tyle dobrym człowiekiem, że dla

ratowania Polaków lub — któż wie — może Rosjan przed nad-

miernymi stratami, wycofał w czasie szturmu z najbardziej za-

grożonych miejsc oddziały do stłumienia w Warszawie rozru-

chów, o których nikt nic nie słyszał i których żołnierzom nie było

dane zobaczyć. Stali więc na ulicach jak podczas parady wtedy,

gdy towarzysze ich dawali na szańcach życie w obronie miasta.

Byliśmy naocznymi świadkami tych właśnie wydarzeń.

Paskiewicz jednakże nie przyjął Krukowieckiego nazbyt

serdecznie. Uważał on, że opór był zbyt silny, by móc uwierzyć, iż

go tylko pozorowano. Po kapitulacji Krukowiecki powrócił

jednak najwyraźniej do łask, bowiem ubrany w rosyjski mundur,

w asyście kozaków przejechał ulicami miasta, które był wydał w

ręce nieprzyjaciela.

Tak wszyscy przedstawiali te wydarzenia, ja zaś nie ośmielę się

podważać tych opowieści, kryje się w nich bowiem odcień

prawdopodobieństwa graniczący z pewnością.

Książę Adam Czartoryski z dwudziestoma tysiącami żołnierzy

przedarł się do Galicji, poświęciwszy majątek i szczęście dla swej

zaślepionej ojczyzny. Skrzynecki zaś uciekł tego samego dnia, gdy

wojska wkroczyły do Warszawy. Nadszedł kres jego władzy i

jego szlachetne serce nie mogło ofiarować ojczystej ziemi nic

oprócz głębokiego bólu. Myślał zapewne w chwili ucieczki, iż uda

mu się znaleźć gdzieś schronienie, gdzie mógłby w spokoju,

mając czyste sumienie, opłakiwać naród, który był mu tak drogi, a

który odpłacił mu niewdzięcznością. Wybaczcie im jednak szla-

chetni ludzie! Nie wiedzieli bowiem, co czynią.

Gdy przybyliśmy do Koszar Gwardyjskich, czekał tam już

rozkaz, aby ranni Polacy opuścili lazaret robiąc miejsce rannym

Rosjanom. Wprowadzenie tego rozkazu w życie było najbardziej

wstrząsającym wydarzeniem, jakie było mi dane przeżyć i chcę

oszczędzić czytelnikowi bólu, jaki stałby się jego udziałem, gdy-

bym je tu opisał. Wspomnę tylko, jak to przebiegało, pamięć o

szczegółach pragnąc sam w sobie przytłumić. Wszyscy ranni,

którzy nie stracili członków i mieli tylko rany od cięć i strzałów,

background image

zostali wyciągnięci z łóżek z poleceniem, by dawali sobie radę, jak

mogą. Spieszyliśmy czasem do nich, by obwiązać tym nie-

szczęśliwym ludziom rany, gdy spadały im bandaże. Nie mogliśmy

pomóc wszystkim, zewsząd wołano prosząc nas o pomoc, i w ta-

kich chwilach przenikało nasze dusze rozdzierające uczucie na myśl,

iż jesteśmy tylko słabymi, bezbronnymi ludźmi. Musieliśmy więc

odprawie wielu, którzy w odmiennych okolicznościach mieliby

prawo do naszej pomocy, lecz obecnie, gdy się ich porównywało z

innymi, odnosiło się wrażenie, iż żądają za wiele. Nie wiem, gdzie

wywieziono tych, którzy przeszli amputację, pozostali oddalili się

potykając lub pełzając i nigdy już nie zobaczyłem żadnego z nich.

Wkrótce potem przybyły transporty tysięcy rannych Rosjan, a

cudzoziemscy lekarze pozostający na służbie polskiej otrzymali

polecenie, by w najmniejszym nawet stopniu nie zajmować się nimi

i oczekiwać dalszych rozkazów.

Powróciliśmy więc do pokoju, którego nam nie zabrano w czasie

pielgrzymki na Pragę i wkrótce do naszych uszu dobiegła piękna

muzyka wojskowa, którą słychać było coraz bliżej. Zaraz potem na

dziedziniec szpitalny wmaszerowały rosyjskie pułki gwardyjskie,

rozbiły tam obóz i wystawiły posterunki przy szpitalu.

Znajdowaliśmy się teraz w nad wyraz krytycznej sytuacji. Nie

mieliśmy ani przez chwilę pewności, czy za sekundę nie zawiśnie-

my na szubienicy lub czy nie staniemy się ofiarą jakiegoś kozac-

kiego czy rosyjskiego żołnierza pałającego żądzą mordu, czy nie

spędzimy reszty życia na Syberii albo w jakiejś pruskiej twierdzy.

W takiej właśnie chwili nadzieja wyższego lotu od tej, którą żywić

możemy na ziemi, wznosi naszą duszę, a pociecha wyższego lotu od

tej, jakiej dostarczyć mogą ludzie, przywraca nam moc, dzięki

której ze spokojem spoglądamy w oczy twardemu losowi. W takich

właśnie chwilach, gdy człowiek rozważa różne straszne

możliwości, docenia się religię, pozwala ona bowiem nawiązać

łączność z Tym, który jest miłością i który posiada moc. Serce

moje tysiące razy powtarzało wtedy słowa, jakimi jeden z przyja-

ciół żegnał mnie, gdy wyjeżdżałem ze Szwecji: „Nie zapomnij o

Bogu i swej wierze", i słowa te nie opuszczały mnie do chwili, gdy

znowu miałem stanąć na ojczystej ziemi.

Rosjanie zajęli pokój kancelarii, tuż obok naszego, i nie było

prawie godziny w ciągu dnia, by ktoś nie zaglądał przez pomyłkę

do naszego mieszkania, gdzie oddawaliśmy się nad wyraz smutnym

lub też zabawnym marzeniom. Żyliśmy w ten sposób, w najwyższej

niepewności co do swego losu, przez owe dwa dni, w czasie których

obowiązywało zawieszenie broni.

9 września wieczorem zegar na wieży zaczął wybijać siódmą.

background image

Wtedy właśnie kończyło się zawieszenie i wszyscy cudzoziemcy, a

także ludność miejscowa znajdująca się wtedy w Warszawie zostali

wydani na łaskę cara. Nigdy jeszcze nie słyszałem straszliwszych

dźwięków zegara, gdy bowiem ucichło ostatnie uderzenie, nie

wiedzieliśmy już, czy możemy pozostać w naszym pokoju, czy

zostaniemy zamknięci w twierdzy, skazani na śmierć czy

wypuszczeni na wolność. Ostatnia możliwość była jednak najmniej

prawdopodobna i w pełnym napięcia oczekiwaniu wyglądaliśmy

następnego dnia.

W międzyczasie odbyło się ogólne golenie, bowiem wąsy,

któreśmy nosili, były oznaką polskiej niezależności i gdy zawiesze-

nie broni skończyło się, nikt więcej nie ważył się ich nosić.

Następnego dnia otrzymaliśmy jednak rozkaz rozpoczęcia pracy

w rosyjskim szpitalu i staliśmy się znowu świadkami najokropniej-

szych cierpień. Armii rosyjskiej bardzo brakowało lekarzy, a ci,

których miała, nie odznaczali się zbyt wielkimi umiejętnościami,

bowiem rany żołnierzy były w najwyższym stopniu zaniedbane.

Zaniedbanie wywoływało w większości przypadków gangrenę, prze-

toki lub okropne wrzody. Znaczna część rannych pocięta była

kosami, najczęściej, co dziwne, na plecach, które przedstawiały

straszny widok.

Łatwo sobie wyobrazić, jak przyjemna mogła być podobna służba,

gdy zwierzchnikami naszymi byli dobrzy Rosjanie, którzy odnosili

się do nas z nieukrywaną pogardą, a przyszłość nasza była w

najwyższym stopniu niepewna, nikt bowiem nie wiedział, co car

postanowił, otrzymawszy wiadomość o zwycięstwie.

Naradzaliśmy się z innymi cudzoziemskimi lekarzami, wszyscy

jednak byli zagubieni i nikt nie odważył się uciekać ze względu na

kozaków, którzy włóczyli się po kraju.

Nasz były naczelny, Stackebrand, do którego zwróciliśmy się z

prośbą o interwencję, odpowiedział, że porozmawia o nas z

generałem-gubernatorem, lecz że — jak sądzi — nie uda mu się nic

załatwić, gdyż sam był niepewny swego losu. Obiecywał jednak

zrobić, co będzie w jego mocy i przekazać nam wiadomość za kilka

dni.

Następnego dnia przybył do naszego lazaretu na inspekcję wielki

książę Michał, dowódca trzydziestu tysięcy rosyjskich gwar-

dzistów, którym powierzone zostało zabezpieczenie Warszawy.

Wielki książę, wysoki człowiek o nieco ciemnej, poważnej twarzy,

interesował się chorymi i ich pielęgnacją.

Jego straż przyboczna składała się z Czerkiesów i Kirgizów, i po

raz pierwszy miałem okazję zobaczyć przedstawicieli tej rasy.

Pierwsi z nich nie bez powodu uchodzą za najpiękniejszą rasę na

świecie. Byli z reguły wysocy, mieli regularne, piękne

background image

rysy twarzy i dość ładny strój, składający się z brązowych hajda-

werów, krótkiej kurtki i pasa wokół talu, za który zatknięte były dwa

skrzyżowane pistolety. Po lewej stronie mieli sztylet, a na piersi

kilka rzędów ładownic. Biały kołnierz spływał na ramiona,

odsłaniając całkowicie silną szyję, na plecach wisiał łuk i kołczan,

na głowach zaś mieli małe czapeczki, czy też raczej turban

ozdobiony obramowaniami z futra. Po godzinie wielki książę

opuścił lazaret i udał się w dalszą drogę.

Następnego dnia pośpieszyliśmy do Stackebranda, aby dowie-

dzieć się wyniku jego rozmowy z gubernatorem. Powiedział nam,

że gubernator wyraził przekonanie, iż cudzoziemcy lekarze nie

mogą wyjechać, zanim ranni nie zostaną wyleczeni, lecz że potem

otrzymają paszporty. Stackebrand poradził nam także, by nie

próbować ucieczki, a my, którym nikt nie dał żadnej nadziei na

szczęśliwe uwolnienie, powróciliśmy do naszego pokoju dwa razy

bardziej pogrążeni w melancholii niż przedtem.

Chcieliśmy się stąd bezwarunkowo wydostać nie dlatego, iż nie

chcieliśmy pielęgnować rannych Rosjan, lecz dlatego, że po wpro-

wadzeniu w Polsce nowych porządków nie mogliśmy mieć nadziei

na odzyskanie kiedykolwiek wolności. Mogliśmy sobie powiedzieć

teraz albo nigdy, dopóki bowiem nie zapanował porządek, może

udałoby się nam dość łatwo uciec, lecz z chwilą rozpoczęcia pracy

wszystkich urzędów otrzymanie paszportu na odbycie naszej

podróży stałoby się niemożliwe bez posiadania szczególnych wzglę-

dów. Trudno się dziwić, że wątpiliśmy w podobne względy, mając

niemal codziennie dowody na łagodność, jaka rozstrzygała teraz o

losie Polski. Doktor S... z Poznania zapatrywał się podobnie na tę

sprawę i powiedział, że zamierza osobiście prosie generała-

-gubernatora o paszport, a on zapewne nie odmówi, gdyż jest

dobrym i rozsądnym człowiekiem, który z pewnością pragnie, by

skutki wojny były jak najmniej odczuwalne. Postanowił więc, a i

nam dał tę samą radę, pośpieszyć się, w przeciwnym bowiem razie

doczekamy się powrotu Paskiewicza, który zajmie miejsce

gubernatora, a na łagodność Paskiewicza nie bardzo liczył.

Gdy przemyśleliśmy całą sprawę głębiej, postanowiliśmy ważyć

się i na ten krok, a ponieważ zwolnienia z lazaretu nie mogliśmy

się spodziewać, wymknęliśmy się do miasta bez pozwolenia, w nocy

z 13 na 14 września, by rano prosić o audiencję u generała-

-gubernatora, który mieszkał w tak zwanym Pałacu Namiestnikow-

skim na Krakowskim Przedmieściu. O godzinie dziewiątej staliśmy

wśród wielu innych suplikantów obojga płci w sali audiencyjnej

generała-gubernatora. Musieliśmy czekać około godziny, aż wresz-

cie ukazał się generał Witt ze swym sztabem i obszedł wszystkich

suplikantów. Był to szczupły mężczyzna średniego wzrostu, z ła-

background image

godnym, lecz zarazem surowym wyrazem twarzy, którą osłaniały

czarne włosy. Wyraz surowości nadawały jej oczy, głęboko osa-

dzone pod krzaczastymi brwiami. Suplikantów traktował łagodnie i

uprzejmie, i udzielał wyraźnych odpowiedzi. Zanim jeszcze zbliżył

się do nas, jego wygląd i sposób bycia dodał nam otuchy. W końcu

nadeszła nasza kolej i przedstawiliśmy sprawę. Wtrącił kilka

błahych uwag dotyczących naszej prośby i obiecał nam paszport, o

ile przyjdziemy do niego i złożymy prośbę na piśmie.

Otrzymawszy tę miłą wiadomość, odeszliśmy i pośpieszyliśmy do

domu handlowego Schaeffer & Comp, gdzie nas znano, w naj-

większym pośpiechu przygotowaliśmy coś w rodzaju podania o

paszport i pośpieszyliśmy z powrotem.

Generał-gubernator podpisał podanie i przyznał nam prawo do

odebrania paszportów u pułkownika Bratche, pełniącego obowiązki

szefa policji. Nie posiadając się z radości, że wkrótce wszystko

będzie gotowe do powrotu do domu, pośpieszyliśmy do pułko-

wnika. Podobnie jak Witt był to człowiek przyzwoity i tak jak się

spodziewałem, rozsądny. Nie czynił nam żadnych trudności,

wyrażając zgodę na podpisanie naszych starych paszportów, o któ-

re od razu poprosił. Był to dla nas piorun z jasnego nieba, jak

bowiem czytelnik pamięta, otrzymaliśmy w Królewcu paszporty do

Krakowa, lecz, jak opowiadałem, postąpiliśmy wbrew zaleceniom i

przekradliśmy się przez granicę. Dlatego też byliśmy na tyle

przezorni, że jeszcze przed upadkiem Warszawy zabraliśmy je z

urzędu policji, nie chcąc dopuścić, by wpadły w ręce Rosjan, i

mieliśmy je nawet przy sobie w chwili, gdy Bratche poprosił o nie.

Nie odważyliśmy się jednak ich oddać, stały nam bowiem żywo

przed oczyma dwie możliwości, jakie nas czekały: rosyjska

szubienica lub dziesięcioletni pobyt w pruskiej twierdzy. W potrze-

bie minęliśmy się z prawdą i powiedzieliśmy, że paszporty zostały

zapewne zniszczone w urzędzie policji, bowiem mimo iż je

posiadaliśmy, nie mogliśmy ich pokazać. Nie byliśmy jednak do-

świadczonymi kłamcami i nietrudno było dostrzec na naszych

twarzach rumieniec wstydu. Bratche, który z pewnością zauważył

nasze zmieszanie, odpowiedział, iż musimy je bezwarunkowo od-

zyskać, w przeciwnym bowiem razie nie otrzymamy nowych.

I znowu przygasły nasze nadzieje. Mieliśmy paszporty, przy

okazaniu których, jak przeczuwaliśmy, zostaniemy zatrzymani na

zawsze i obawialiśmy się, ze w każdej chwili może nadejść wia-

domość od szefa policji, iż porzuciliśmy służbę w lazarecie.

Znajdowaliśmy się więc w sytuacji bez wyjścia. Kości jednak zostały

rzucone, cofać się nie mogliśmy, musieliśmy iść naprzód,

cokolwiek by się nie miało stać. Wyszliśmy więc od Bratchego z

zapewnieniem, iż powrócimy z paszportami, o ile tylko dadzą

background image

się odnaleźć, nie chcieliśmy się bowiem z nim rozstawać uchodząc

za oczywistych kłamców. Zamierzaliśmy zatrzymać się w mieście

przez czas tak długi, jaki byłby potrzebny, aby dojść na policję i z

powrotem, lecz obawa, iż może jesteśmy przez cały czas

szpiegowani, sprawiła, że staliśmy się niecierpliwi i czas zaczął się

nam dłużyć. Wróciliśmy więc do Bratchego już po godzinie, mimo

iż dojście do urzędu policji i z powrotem musiałoby z pewnością

zabrać co najmniej dwie godziny.

Dziesięcioletni pobyt w pruskiej twierdzy wydał się najmilszy z

tego, co nas czekało, gdyż kara za ucieczkę lub za przyjęcie służby

w powstańczej armii polskiej była jeszcze surowsza, a ponadto

było możliwe, że owe dziesięć lat zostanie w przyszłości skrócone.

Ożywieni tą pokrzepiającą nadzieją stawiliśmy się przed Bratchem,

upierając się przy swoich kłamstwach. Wziął nasze paszporty z

ironicznym uśmiechem i po przejrzeniu wręczył je do zbadania

obecnym oficerom. Staliśmy jak na rozżarzonych węglach.

Oficerowie kiwali głowami lub podśmiewali się, lecz nie

rozumieliśmy, co o nas mówią, opinie swoje wypowiadali bowiem

po rosyjsku. Język ten, z jego spółgłoskami, które występują jedna

obok drugiej i gardłowymi dźwiękami, nigdy jeszcze nie brzmiał w

naszych uszach bardziej barbarzyńsko. Wreszcie Bratche zwrócił

się ponownie do nas. Przybrał groźny wyraz twarzy i zaczął nam

robić wyrzuty, że chcieliśmy go oszukać. Powiedział, iż rozumie

już wszystko, że przybyliśmy nielegalnie do Polski i że w podobny

sposób chcemy stąd wyjechać. Zdumiony jestem, mówił dalej

Bratche, widząc Szwedów w Warszawie, powiedzcie mi więc proszę,

panowie, co was tutaj sprowadziło? Odpowiedzieliśmy, że

zdecydowaliśmy się na tę podróż wiedzeni chęcią doskonalenia

swoich umiejętności i obycia się z zawodem lekarza wojskowego.

Dlaczego więc, oburzył się, nie służyliście w armii rosyjskiej, lecz

polskiej? Polacy w gazetach ogłaszali, że poszukują lekarzy,

odpowiedzieliśmy. Rosjanie zaś tego nie czynili, nie spo-

dziewaliśmy się więc, by nas tam przyjęto. Ale, kontynuował

Bratche, skoro przyjechaliście tu, by doskonalić się w swym

zawodzie, który jest tak piękny, macie teraz najlepszą sposobność,

by rozwijać umiejętności, bowiem lazarety przepełnione są ranny-

mi, potrzebującymi opieki i pomocy. Jak czytelnicy widzą, roz-

mowa ta podobna była partii szachów, w której mieliśmy wkrótce

dostać mata. Raz jeszcze wysunęliśmy jednak obiekcje, które w

naszej ciężkiej sytuacji były dość przekonujące zważywszy, iż była

późna jesień. Morze wkrótce zamarznie, odpowiedzieliśmy po

krótkim namyśle, a nie zamierzaliśmy być poza domem dłużej niż

do końca tego roku. O ile nie otrzymamy teraz pozwolenia na

wyiazd, cały nasz pierwotny plan nie dojdzie do skutku.

background image

Pogroził nam wtedy ręką i powiedział, patrząc na nas z powagą:

„Jesteście, panowie, Szwedami, nie słyszałem jeszcze nigdy, by

Szwedzi kłamali. W moich rękach spoczywa los panów. Generał--

gubernator zgodził się na wyjazd panów, a ja dałem już słowo i to

tylko panów uratowało. Niech panowie jednak pamiętają na

przyszłość, iż najlepiej jest kroczyć prostą drogą".

Podpisał potem nasze paszporty i pożegnaliśmy go z wdzięcz-

nością, bowiem mógł on był w tej chwili zniweczyć całą naszą

przyszłość, a zadowolił się powiedzeniem nam słów prawdy, która

głęboko i na zawsze wyryta została w naszych sercach.

Decyzja, którą umieścił w paszporcie, napisana była po rosyjsku,

zupełnie jej więc nie rozumieliśmy. Nie wiedzieliśmy więc, czy jest

to nakaz aresztowania, czy zezwolenie na podróż. Przez przyjaciela,

którego do śmierci wspominać będziemy z wdzięcznością,

szacunkiem i miłością, otrzymaliśmy jednak przepustkę,

uprawniającą do przejazdu ekstrapocztą przez całą Polskę. Ekstra-

poczta znajdowała się pod ochroną rosyjską, co respektowali kozacy.

Przed odjazdem z tego nieszczęśliwego miasta złożyliśmy wizyty

pożegnalne przyjaciołom. Pożegnaliśmy się także z jednym z profe-

sorów, z którym mieliśmy kiedyś okazję zawrzeć znajomość. Przy-

gnębiony był nieszczęściami, jakie spadły na Polskę, i cierpiał

bardzo z powodu kapitulacji Warszawy, o której dowiedział się w

nader przykry sposób. W dniu kapitulacji siedział wczesnym

rankiem w swym gabinecie, nie wiedząc jeszcze o niczym, gdy

nagle wszedł do niego kozak i nie mówiąc słowa zdjął profesorowi

z szyi złoty zegarek wiszący na złotym łańcuszku, i poszedł sobie.

Było jasne, że Warszawa poddała się i człowiek ów zasmucił się

nie tyle stratą zegarka, co utratą wolności. Rozstaliśmy się z tym

uczonym, który utracił ojczyznę, zachowując we wspomnieniach

wyniesionych z Polski jego postać, jedną z tych, które zasługują na

najwyższą miłość i uznanie.

Nasza ekstrapoczta odjechać miała dopiero następnego ranka o

siódmej, powróciliśmy więc do Koszar Gwardyjskich, co było

przedsięwzięciem niebezpiecznym, lecz koniecznym. Przy wejściu

na dziedziniec zobaczyliśmy naszego naczelnego, który gniewnym

głosem zapytał, gdzie się podziewaliśmy i przypomniał nam, co

ryzykowaliśmy oddalając się. Powiedzieliśmy mu, iż załatwiliśmy

sobie paszporty i ze następnego ranka zamierzamy wyjechać. Był

zdumiony, ze się nam udało i odszedł na poły rozgniewany, na poły

poruszony, nie próbując przeszkodzić naszemu wyzwoleniu,

któremu mógłby położyć kres jednym swoim raportem.

background image

Noc, która zapadła, i która miała być ostatnią nocą spędzoną

przez nas w polskiej stolicy, była najdłuższą, jaką mi było dane

przeżyć. Zdawało się, że ranek nigdy nie nadejdzie, obawialiśmy

się ciągle, że ekstrapoczta otrzyma inne polecenie i będziemy

zmuszeni pozostać. Około siódmej rano w dniu naszej podróży,

czyli 15 września, wyszedłem pośpiesznie, by dowiedzieć się, czy

wóz pocztowy jest już gotowy, a w drzwiach stacji pocztowej

zatrzymał mnie Chłapowski, o którym już wspomniałem.

Powiedział, że i on otrzymał pozwolenie na wyjazd, przedstawił się

bowiem generałowi-gubernatorowi jako subiekt sklepowy, który

przybył do Warszawy przed szturmem i dopiero teraz odważył się

na wyjazd. Prosił, by mógł nam towarzyszyć i pojechać z nami tą

samą ekstrapocztą, na co zgodziłem się dodając, iż powinien

niezwłocznie się stawić. Ekstrapoczty nie odwołano, wkrótce gotowa

była do drogi i przyjechałem nią do Koszar Gwardyjskich, gdzie

czekał już Chłapowski ze swoim plecakiem.

Byliśmy więc wszyscy gotowi i wkrótce siedzieliśmy w karetce

pocztowej. Pocztylion zadął w róg i odjechaliśmy z miasta, w

którym byliśmy świadkami miłości ojczyzny, nienawiści, radości i

cierpienia w ich najczystszej postaci. Muszę jednak wyznać, bo w

żadnym przypadku nie chcę być niesprawiedliwy, że zwycięska

armia w ostatnich chwilach naszego pobytu w Warszawie popełniła

mniej występków i wywołała mniej niepokoju niż się spodziewano.

Opowiadano co prawda, że wywożono w nocy całe rodziny, że w

wielu miejscach dokonywano mordów i rabunków, trzeba jednak

może wziąć pod uwagę, że niektóre z tych opowieści dyktowała

nienawiść narodowa i jeśli nawet nie można przyznać żołnierzowi

rosyjskiemu szlachetności czy wyższych uczuć, trzeba przynajmniej

doceniać jego posłuszeństwo wobec zwierzchników.

Droga wiodła przez spaloną Wolę i przez sam środek pola

bitwy, gdzie podłużne groby kryły ciała poległych, a krzyże zna-

czyły miejsca, gdzie zginęli generałowie i wyżsi oficerowie. Osada

Wola była jedną ruiną, a kościół był niemal całkowicie zniszczony.

Kraj, w czasie naszej pierwszej podróży bogaty i kwitnący, był

teraz niemal pustynią, na której rumowiska z na pół roz-

walonymi kominami znaczyły miejsca, gdzie niegdyś stały chaty, a

pozostałości po żołnierskich biwakach stanowiły jedyny dowód na

to, że byli tu niegdyś ludzie. Na koszarach, na których w

czasie naszej poprzedniej podróży puszył się dumnie biały

polski orzeł, rozpościerał teraz swe skrzydła czarny orzeł rosyjski.

Kozacy włóczyli się po kraju i napadali podróżnych, lecz gdy

widzieli na czapce pocztyliona czarnego orła, zostawiali nas w spo-

background image

koju. Jechaliśmy więc pospiesznie, przejeżdżając bezpiecznie

pośród wrogich oddziałów, które kłębiły się wokoło.

Tego samego dnia dojechaliśmy przez Błonie i Sochaczew do

Łowicza, gdzie zatrzymaliśmy się na nocny odpoczynek, bowiem

w nocy kozacy nie respektowali czarnego orła bardziej niż białego.

W Łowiczu znajdował się rosyjski oddział, który obwarował się

szańcami i redutami pobudowanymi wokół miasta. Spaliśmy tej

nocy dość niespokojnie, mimo iż czuwały nad nami rosyjskie

armaty.

Następnego dnia droga prowadziła przez miasto Plecko* do

Kutna. Tu napotkaliśmy niespodziewane trudności, które mogły

się skończyć w opłakany sposób. Stenkula podjął się

bowiem pójść z naszymi paszportami do miejscowego rosyjskiego

dowódcy, oficera o dość porywczym usposobieniu. Wrócił z

powrotem nie załatwiwszy sprawy i opowiedział, że doszło do

przykrej sceny, gdyż nie rozumieli się nawzajem. Rosjanin nie

znał niemieckiego, a Stenkula rosyjskiego — jedynego języka,

jakim władał Rosjanin. Gdy więc Stenkula zwrócił się do niego w

wyżej wymienionym języku, oficer zaczął mu odpowiadać

długim rosyjskim zdaniem, niezrozumiałym dla naszego ziomka,

który posłużył się wobec tego jedynym znanym sobie rosyjskim

zwrotem i odpowiedział „Nie rossamie po ruski"**, a dalej

mówił już po niemiecku. Wówczas oficer zaczął się walić w

pierś i ryczeć tak przeraźliwie, iż Stenkula uznał, że najrozsądniej

będzie oddalić się.

Śmialiśmy się z tego nieporozumienia, lecz wkrótce ogarnął nas

poważniejszy nastrój, gdy poczmistrz na pytanie o konie

odpowiedział, iż oficer rosyjski zabronił nas dalej wieźć, gdyż

jeden z nas go obraził. Nie pozostawało nic innego, tylko zabrać

się do wyjaśniania sprawy. Chłapowski znał rosyjski, poszedł więc

do rozgniewanego oficera, którego gwałtowność znalazła ujście w

najokropniejszych przekleństwach i złorzeczeniach. Chłapowski

zaczął z wyszukaną grzecznością zapytywać obrażonego, czego

właściwie od nas żąda, i po wielu daremnych próbach udało mu się

w końcu dowiedzieć, iż Rosjanin zrozumiał, że Stenkula

powiedział do niego Bist du verflucht!

65

. Powiedzenie to oficer

znał i poczuł się obrażony. Po wielu pochlebstwach, tak przesad-

nych, że tylko prawdziwy Rosjanin mógł je strawić, i po wy-

tłumaczeniu pomyłki oficer utrzymywał mimo wszystko, iż czuje

się głęboko obrażony i nadal groził swym gniewem.

Chłapowski i Stenkula wrócili więc nie załatwiwszy sprawy

* Tak w oryg.

** Tak w oryg.

background image

i czekaliśmy teraz tylko, aż zostaniemy odesłani jako więźniowie

do Warszawy, gdzie nasz los był nietrudny do przewidzenia.

Postanowiliśmy wiec raz jeszcze, tym razem wszyscy, próbować

uspokoić rozgniewanego oficera. Najwyraźniej jednak nie życzył

on sobie więcej rozmów, gdy bowiem zobaczył nas przez okno,

posłał służącego z wyjaśnieniem, że nie zamierza przeszkadzać nam

w podróży ani też nie chce zamienić z nami jednego choćby słowa.

Życzenie to uszanowaliśmy, co uwolniło nas od jakichkolwiek

nowych pomyłek językowych.

Pojechaliśmy dalej przez Krośniewice a na noc zatrzymaliśmy się

w Kłodawie.

Mieliśmy szczęście, wyjeżdżając tak wcześnie z Kutna, bowiem

polski korpus, który następnego ranka przeprawił się przez Wisłę,

stoczył bitwę ze znajdującymi się tam Rosjanami. Bylibyśmy zgu-

bieni, bowiem Polacy uważaliby nas teraz za wrogów lub zdraj-

ców, skoro podróżowaliśmy pod rosyjską opieką.

Z Kłodawy pojechaliśmy do Grzegorzewa. Zaczęliśmy się tam

naradzać, czy z Koła gdzie droga się rozdzielała jechać do Kalisza,

czy też ruszyć dalej drogą na Słupce. Na drodze do Słupiec

obawialiśmy się spotkać oddziały polskich maruderów, które

przeprawiły się przez Wisłę i przedarły przez pierścień rosyjskiej

armii. Droga na Kalisz była w naszym przekonaniu pewna i

sądziliśmy, że bezpiecznie nią ujdziemy. Wybraliśmy jednak drogę

na Słupce nie z przekonania, iż bezpieczniej tamtędy dojedziemy,

lecz kierowani raczej intuicją, która mówiła nam, by nie jechać

przez Kalisz, nie wyjaśniając jednak dlaczego.

Jak słyszeliśmy później tego samego dnia została stoczona pod

Kaliszem bitwa pomiędzy Polakami i Rosjanami. Bez wątpienia

padlibyśmy jej ofiarą, gdyby jakiś traf nie kazał nam podróżować

tą właśnie drogą, którą uważaliśmy za najmniej bezpieczną.

W Grzegorzewie czekaliśmy trochę na pojazd i wtedy właśnie

wszedł do naszego pokoju kozak rozejrzał się badawczo dokoła,

wyszedł i udał się do pobliskiego lasu. Gdy ruszaliśmy w drogę

zrozumieliśmy dlaczego nas odwiedził bowiem z lasu wyłoniła się

chmara kozaków, która jednak od razu zniknęła, usłyszawszy

trąbkę pocztyliona i zauważywszy czarnego orła. Widzieliśmy w

czasie drogi ich połyskujące na skraju lasu lance. Pod wieczór

dotarliśmy jednak szczęśliwie do brzydkiego i brudnego miastecz-

ka Słupce, które leży na granicy pomiędzy Polską właściwą a Polską

pruską.

Spotkaliśmy tam różnych Poznaniaków, wśród nich wielu przyja-

ciół którzy rożnymi drogami i na rożne sposoby przedostali się tu

szczęśliwie z Warszawy. Nie byli jednak teraz przez to wcale

background image

w lepszym położeniu. Pruska straż graniczna miała bowiem suro-

wy rozkaz, by nie przepuszczać pod żadnym pozorem żadnego

Poznaniaka, który bez pozwolenia króla pojechał do Polski, a teraz

chciał przekroczyć granicę, by wracać do swoich.

Trudno sobie wyobrazić bardziej przykrą sytuację niż ta, w jakiej

znajdowali się obecnie ci Poznaniacy. Mimo tysiącznych nie-

bezpieczeństw udało im się przekraść do granicy swego kraju. Byli

od niego na odległość rzutu kamieniem, wielu zaledwie o kilka mil

stąd miało rodziców, żony, dzieci, a tylko milę czy półtorej za nimi

znajdowali się Rosjanie, którzy w każdej chwili mogli nawiedzić

ich schronienie i odstawie ich z powrotem.

Ci, co pozostali w domu, dowiedzieli się, iż przyjaciele są zaledwie

o kilka mil od nich, a mimo to nie mogli się z nimi spotkać ani też

swą czułością i troskliwością starać się utulić ból, jaki pozostawiła

daremna walka o sprawę, z którą wiązali swe najdroższe nadzieje.

Chłapowski był także Poznaniakiem, miał jednak nadzieję prze-

dostać się z nami do Strzałkowa — pruskiego miejsca kwarantan-

ny, które leżało zaledwie pół mili od Słupców

66

. Wpuszczono nas,

Chłapowski jednak, jako Poznaniak, został odesłany do Słupiec.

Los tych wszystkich Poznaniaków jest nam zupełnie nie znany.

Ci, którzy przyjęci zostali na kwarantannę, spędzić tam musieli

pięć dni, lecz nie czekało nas nic bardziej przykrego od prze-

bywania w ciasnych pomieszczeniach i okadzeń, którymi Prusacy

pragnęli nas oczyścić. Po pięciu dość nudnych dniach wyruszy-

liśmy 24 września w dalszą drogę przez Wrześnię i Swarzędz* do

Poznania. Jest to miasto zbudowane w bardzo starym stylu,

dostarczające wszystkich możliwych przyjemności i wszystkich nie-

wygód, jakie niesie ze sobą ciasnota. Znajduje się tam także pro-

menada, na której Żydzi (była to sobota) świętowali właśnie sabat,

spacerując i oddając się uciechom.

Gdy przyszliśmy z naszymi paszportami i już czystym sumieniem

na policję napotkaliśmy trudności, których się spodziewaliśmy, a

wyobraźnia zaczęła odmalowywać nam wyraźnie Spandau czy

inną jakąś wypoczynkową miejscowość, przeznaczoną dla

nieszczęśliwych Polaków i ich przyjaciół, którzy przybyli do Prus.

Uznano nasze paszporty za sfałszowane, wystawione bowiem były

na Bydgoszcz i Poznań, my zaś nie mieliśmy stamtąd żadnych

podpisów, mieliśmy za to podpisy z rożnych polskich miast. Wy-

pytywano nas drobiazgowo o wszystkie okoliczności naszego

przej-

* W oryg . Schwerzendz.

background image

ścia granicy, a także, gdzie to miało miejsce. Po przezwyciężeniu

różnych trudności, o których ze szczególnych względów nie mogę

mówić, dostaliśmy nowe paszporty i po raz pierwszy poczuliśmy,

że nie zagraża nam żadne niebezpieczeństwo.

Po raz pierwszy zaświtała nam nadzieja, że szczęśliwie powróci-

my do ojczyzny i zobaczymy naszych rodziców i przyjaciół.

Śpieszyliśmy się teraz bardzo, zdawało nam się bowiem, że każda

chwila zwłoki ukradziona zostaje tym, którzy niecierpliwie

oczekują naszego powrotu i ciągle lękają się niebezpieczeństw,

które my mieliśmy już poza sobą. Nie udało nam się więc poczynić

żadnych spostrzeżeń. Droga nasza biegła bezustannie i jednostajnie

od stacji do stacji i nic nie wydawało nam się godne uwagi oprócz

naszej ojczyzny, do której zdążaliśmy.

Z Poznania ruszyliśmy pieszo, by po drodze odwiedzić Janko-

wicze*, posiadłość hrabiny—wdowy Engestrom, położoną dwie mile

na północny zachód od Poznania.

Nie udało nam się jednak jej spotkać, gdyż w tej samej chwili,

gdy przybyliśmy, hrabina wyruszyła do Szamotuł**. Konty-

nuowaliśmy jednak naszą wędrówkę dalej w kierunku majątku i

zostaliśmy mile zaskoczeni widokiem trzech koron, szwedzkiego

godła, wiszącego ponad drzwiami małego budynku położonego w

sąsiedztwie dworu. Wiedzeni ciekawością weszliśmy do środka i

spotkaliśmy gospodarza. Gdy powiedzieliśmy mu, iż jesteśmy

Szwedami, odrzekł, że jest naszym rodakiem i że dlatego właśnie

wywiesił nad drzwiami szwedzkie godło.

Chcieliśmy jemu i sobie sprawić przyjemność rozmawiając po

szwedzku, lecz on odmówił, bowiem będąc tu przez siedem lat nie

tylko zapomniał mówić, ale nawet już nic nie rozumiał. Biedny

człowiek! Zapomniał mówić po szwedzku, ale nigdy nie

zapomniał, że jest Szwedem. Opowiedział nam, że wraz z jeszcze

jednym człowiekiem, który nadal pracował we dworze jako służą-

cy, przyjechali z Jego Ekscelencją hrabią Engestromem i że po

śmierci Ekscelencji otworzył tę gospodę i ożenił się z Poznanianką.

Gdy nasz szwedzki gospodarz z kiepską pamięcią do języków

opowiedział pokrótce wszystko, co mogło nas zainteresować,

obejrzeliśmy sobie dwór. Dwór w Jankowiczach był pięknym,

dwupiętrowym budynkiem stojącym na wzniesieniu, otoczonym

ogrodem, urządzonym dobrze i ze smakiem. Spotkaliśmy tu owego

drugiego Szweda, który, podobnie jak jego towarzysz,

* W oryg. Jankowitsch.

** W oryg. Samter.

background image

zapomniał także w dużym stopniu języka ojczystego, lecz z radości

na widok rodaków przemówił do nas straszliwie łamaną

szwedczyzną.

Po zwiedzeniu dworu powróciliśmy do naszego gospodarza, by

zjeść obiad. Wkrótce potem nadeszła młoda, dość ładna kobieta,

trzymając za rękę małą dziewczynkę. Spytała, czy nadal są tu

Szwedzi, a gdy odpowiedzieliśmy twierdząco, opowiedziała nam,

ze pochodzi ze Sztokholmu i nazywa się Bruce, i że wyszła za mąż

za Poznaniaka. Wymieniła jego nazwisko, ale zapomnieliśmy je,

bowiem nie zapisaliśmy go od razu. Zdaje się, że sprawiło jej

wielką radość móc porozmawiać z rodakami o wspólnej ojczyźnie,

którą żarliwie kochała.

Prosiła nas na koniec o przekazanie pozdrowień krewnym i

przyjaciołom w Szwecji, lecz niestety i ich imion nie możemy

sobie przypomnieć z tego samego powodu, o którym wspomnia-

łem. Gdyby więc ta książka wpadła w ręce któremuś z jej krewnych

lub przyjaciół, pragnąłbym przekazać im gorące od niej

pozdrowienia. Chciałbym też przeprosić za krótką pamięć, której

nie mógłbym sam sobie wybaczyć, gdyby nie to, że nasza pamięć

była wówczas nazbyt obarczona zdarzeniami i myślami, które się

bezustannie wzajemnie rugowały, co sprawiało, że zapominaliśmy

wszystko, czego tylko nie zanotowaliśmy.

Z Jankowicz ruszyliśmy dalej do Bytynia, dokąd przybyliśmy o

zmroku. Stenkula, który nie przyszedł jeszcze w pełni do siebie po

chorobie, został tam, ja jednak powędrowałem dalej z Berghem w

świetle księżyca do Pniew*, gdzie znaleźliśmy się o pierwszej w

nocy. Jak większość małych miasteczek w pruskiej Polsce Pniewy

są nędzną miejscowością o kilku brudnych i krętych uliczkach.

Znaleźliśmy w końcu miejski zajazd i zapukaliśmy budząc służącą,

która zobaczywszy nasze plecaki i kije w ręce, odpowiedziała po

prostu, iż do tutejszego zajazdu takich nie przyjmują, lecz że na

rynku jest miejsce, gdzie tacy znajdą nocleg. Nie warto było

pokazywać świadectw akademickich ani polskich listów

polecających, żeby przekonać poirytowaną dziewczynę, iż byliśmy

ludźmi, choć nie takimi, jak sądziła. Zabraliśmy się więc, i nie

próbując nawet miażdżyć biedaczki pokazywaniem jej dowodów,

świadczących o naszej wartości, poszliśmy do zajazdu przy rynku,

gdzie tacy jak my mogli zażywać gościnności. Gdy tylko weszliśmy

do izby, zobaczyliśmy, że zajazd nie należał do najlepszych.

Tłoczyli się tam bowiem pijani, zaczepiając się nawzajem, i

stwierdziliśmy, że tak naprawdę nie

* W oryg. Pinne.

background image

należymy na razie do żadnej klasy, bowiem w miejskim zajeździe

nie chciano, by tacy jak my tam przychodzili, tu zaś także nie

bardzo pasowaliśmy, bowiem niezbyt chętnie przebywaliśmy z taki-

mi, których tu przyjmowano.

Poprosiliśmy jednak o nocleg, odpowiedziano najpierw „nie", a

wkrótce potem „tak", pod warunkiem, że zechcemy spać w tej

izbie. W czasie pertraktacji z gospodynią zobaczyliśmy w izbie

małego chłopczyka, który dawał nam znaki. Wyszliśmy za nim, a

on powiedział, że nie będziemy tu bezpieczni, lecz że on może nam

znaleźć nocleg. Zaprowadził nas za parę groszy do spokojnego

domku żydowskiego, gdzie na garści słomy złożyliśmy swe

zmęczone członki. Następnego ranka rozpoczęliśmy dalszą węd-

rówkę do Sierakowa*, gdzie zatrzymaliśmy się czekając na Sten-

kulę, by wsiąść razem do dyliżansu.

W Sierakowie szalała cholera a lekarz miejski wyjechał, tak więc

musieliśmy udzielić pomocy chorym w czasie naszego pobytu w

mieście aż do chwili, gdy rozległ się głos trąbki pocztowej, dając

sygnał do odjazdu. Ruszyliśmy w drogę a potem jechaliśmy

pospiesznie aż do Greifswalde. W Drezdenku** wsiadła do dyli-

żansu młoda, piękna panna i jechała w naszym towarzystwie około

dwudziestu mil. Spędziliśmy z nią piękne chwile.

Jako Szwedzi, byliśmy początkowo zdumieni, mając samotną

pannę za towarzyszkę podróży. Przyzwyczailiśmy się, iż nasze panny

nie ośmielały się wyjść z domu bez wuja czy ciotki lub

przynajmniej jakiejś kobiety jako ochrony przed złośliwymi

oczami i językami. Nie było jeszcze młodego Szweda, którego by

podobne zwyczaje nie nabawiły kłopotów i który by nie musiał

błyszczeć intelektem i prawić komplementów pośród matron, tak,

by choć mała część tego trafiła do pięknej dziewczyny przez nie

strzeżonej. W Prusach jest zupełnie inaczej — albo cnota jest tam

bardziej niezłomna, albo też jest ona w niższej cenie. W każdym

razie był to okropny zwyczaj, by dziewczyna mogła podróżować

całe trzydzieści mil zupełnie sama, w towarzystwie tylu młodych

mężczyzn, choć nie kryło się w tym tyle niebezpieczeństw, co w

różnych tete a tete, które nasze dziewczęta mają za plecami matek,

i w miłostkach prowadzonych w Szwecji z powodzeniem,

przewyższającym prawowierną Hiszpanię i niewierny Konstanty-

nopol.

Przejeżdżaliśmy przez wiele miejscowości nawiedzonych przez

cholerę. Panował tam spokój gdy jednak przyjeżdżaliśmy do

* W oryg. Zirke.

** W oryg. Driesen

background image

miasta, do którego dotarła jedynie wieść o spustoszeniach, jakie

cholera czyniła, byliśmy zamykani razem z naszą panną w domu

kwarantanny i musieliśmy tam siedzieć, dopóki dyliżans nie ruszył

w dalszą drogę. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej komicznego

od podobnej kwarantanny. W czasie naszego uwięzienia trzymały

się nas tylko wesołe pomysły, zabawy i dowcipy, w których brała

udział nasza towarzyszka podróży, nie miało to bowiem dla niej

większego znaczenia, iż przechodzi kwarantannę z kilkoma

młodymi ludźmi.

W Szczecinie* wsiadł do dyliżansu pruski porucznik. Opowiadał

z niezadowoleniem, iż został odkomenderowany do Torunia, by

pomóc Rosjanom w budowie mostów pontonowych przez Wisłę.

Droga po drugiej stronie Szczecina jest dość piękna, we wszyst-

kich tych miejscach, gdzie Odra przecina miasto, znajduje się aż

piętnaście mostów.

2 października rano przybyliśmy do Greifswalde, gdzie znowu

musieliśmy przebyć pięciodniową kwarantannę zanim wjechaliśmy

do miasta. Konsul generalny, af Lundblad, dowiedziawszy się o

naszym przyjeździe, zrobił nam zaszczyt składając wizytę, która

musiała się jednak ograniczyć do rozmowy przy barierze, odgra-

dzającej dom kwarantanny. Opowiadał o wszystkim, co tylko nas

mogło zainteresować i obiecał załatwić nam podróż do Szwecji

jachtem, który miał odpłynąć 12 października, choć ruch statków

ustał teraz prawie zupełnie.

Wiele razy odwiedzał nas też przyjaciel z Lund, magister Leche,

który przebywał właśnie u generalnego konsula i nigdy nie zapom-

nimy niezwykłej przyjaźni i dobroci, jaką obaj nas otaczali.

Gdy kwarantanna dobiegła końca, pojechaliśmy w towarzystwie

Lechego na Rugię. Wyspa jest dość piękna, o urozmaiconym

krajobrazie, a szczególnie ta jej część, która stanowi księstwo

Potbus. Odwiedziliśmy Stubbenkammer, urwisko skalne z piasko-

wca, spadające stromo do morza. Na samym szczycie, gdzie za-

prowadzono nas z zawiązanymi oczami, znajduje się balustrada.

Gdy zdjęliśmy opaski z oczu, ujrzeliśmy w dole przepaści spie-

nione fale, rozbijające się o skałę. W połowie skały sterczał

okrągły występ przypominający grzbiet koński, który zwano Tro-

nem Królewskim. Tradycja mówiła, że Karol XII kazał się tam

spuścić aby móc z tego miejsca przypatrywać się bitwie morskiej.

Zwiedziliśmy także ruiny świątyni bogini Herty z kamieniami

ofiarnymi. W zamierzchłych czasach czczono tam Hertę i co

* W oryg. Stettin.

background image

roku ofiarowywano na jej cześć dwie młode dziewice. W pobliżu

świątyni znajdowało się małe, okrągłe jeziorko Herty, gdzie bogini

przyjeżdżała się kąpać, wieziona przez swoje służki. Herta nie

zażywa już tu więcej kąpieli. Podanie nie mówi jednak, czy ze

wstrętu do wody, czy też z braku zaprzęgu.

12 października weszliśmy na pokład jachtu, a 15, po odbyciu

niczym nie wyróżniającej się podróży morskiej, dobiliśmy do brze-

gu pomiędzy twierdzami Kungsholmem i Drottningskar. Musieli-

śmy odbyć na pokładzie czternastodniową kwarantannę i znowu

nas okadzono, co można by uznać za satyryczne przedstawienie

losu Polski, której nadzieje uleciały z dymem, by uchronić inne

narody przed współczesną zarazą — liberalizmem, który w samo

południe, a więc w środku dnia podąża szukając, kogo by połknąć.

30 października wysiedliśmy na ląd w Karlskronie i była to chyba

najpiękniejsza ze wszystkich chwil w naszym życiu. Uścisnęliśmy

sobie serdecznie dłonie na przywitanie szwedzkiej ziemi, po której

nigdy nie stąpał żaden niewolnik i gdzie wolność, gwarantowana

prawami i obyczajami, pozostaje niezmienna od niepamiętnych

czasów.

Ojczyzna jest zawsze najpiękniejszym krajem na ziemi, tam

zamieszkuje nasze serce, stamtąd wyrastają wszystkie korzenie i nie

sposób wyzwolić się od myśli: w Szwecji pragnę żyć i umrzeć, dla jej

króla, to znaczy dla jej szczęścia poświęcę wszystko i pragnę, by

moje serce spoczęło wśród jej wielkich pamiątek.

W tym czasie, gdy Polską wstrząsała rewolucja, a echa śmiertel-

nej walki, jaką toczyła, rozchodziły się po Europie, Szwecja żyła

cicho i spokojnie, chroniona morskimi falami, i zażywała szczę-

ścia, którego pragnęły inne narody i o które nadaremnie walczył

jeden z nich.

W Karlskronie witano nas niezwykle miło, tak zresztą, jak w czasie

całej podróży do Skanii. Wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością i

sympatią, a także z ciekawością. Dlatego też po kilku dniach

dogadzania naszym rodakom zamieniliśmy się niemal w maszyny

do opowiadania, niczym przewodnicy w muzeum, tak że nawet we

śnie potrafiliśmy opowiadać, co się nam wydarzyło niezwykłego w

czasie podróży.

6 listopada ujrzeliśmy znowu Lund, a nasi przyjaciele przyjęli nas

równie gorąco, jak nas żegnali. Następnego dnia po przyjeździe

zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w przyjęciu urządzonym

na naszą cześć, a wśród obecnych mieliśmy przyjemność spotkać

wielu naszych młodszych nauczycieli. Po wzniesieniu toastu

odśpiewane zostały przy strzałach armatnich następujące

background image

zwrotki, w których poeta wyraził ducha ożywiającego

naszych towarzyszy, a może nawet ducha Europy.

Radośnie wita was ziemia szwedzka, bracia, głoszący słowa

zwycięstwa! Lecz polski orzeł znów jest uwięzion, smutek —

wybaczcie — miesza się z pieśnią.

Witajcie, bracia, znad brzegów Wisły! Dni zwycięstw dla was z

odwrotem przyszły. Szczęśliwe serca, gdy z uniesieniem, plotą wam z

liści laurowych wieniec.

Witajcie wszyscy trzej między swymi! Polskę zbawioną kiedyś

ujrzymy. Gdy znów nadejdzie wolności powiew, zwycięży niebo.

Bracia, wasze zdrowie!*

Opowiedziałem wtedy wszystko, co mi się tylko wydało godnym

uwagi, o naszej podróży do kraju, który z powodu swych

nieszczęść miał zapewnione miejsce w historii i którego dzieje

opowiadają wyłącznie o wewnętrznym rozkładzie i zewnętrznym

ucisku. Ostatnia walka dobiegła końca. Jeżeli Polska ma kiedy-

kolwiek żyć znowu jako państwo, jeżeli ma tam kiedyś zakwitnąć

wolność, nastąpi to równocześnie z powszechną wolnością w

Europie, tą mianowicie, która odniesie swoje zwycięstwo dzięki

oświeceniu, nie zaś wolnością połowiczną, trudną do pojęcia, która

chwilowo odnosi zwycięstwa na polu bitwy po to tylko, by

wkrótce z braku wewnętrznej spójności przestać istnieć.

Państwa starzeją się podobnie jak ludzie. Stare formy nie pasują

do nowego ducha, ród ludzki nie starzeje się jednak nigdy, jest

ciągle młody, podczas gdy współczesne formy państwa rozpadają

się same. Kroczy on naprzód, gdyż nie jest w stanie cofać się do

tyłu. Im bardziej powszechna staje się edukacja, tym bardziej to co

stare musi kurczyć się i usychać. Przeznaczeniem nowego jest

zdrowa i żywa siła wzrostu. To co stare nie ma jednak żadnego

wewnętrznego życia, nie jest w stanie się rozrodzić, trwa, dopóki

ostatnie jego włókna nie rozpadną się w proch. Trwa jak drzewo

pochodzące z innej epoki, potężne drzewo, wokół którego rośnie i

umiera nowa rodzina roślin, trwa jednak samotnie i musi w końcu

paść samotnie, bowiem w jego okazałych kwiatach brak jest

zarodków przyszłego życia. Z drugiej jednak strony to co nowe

kwitnie w nieskończoność i rozmnaża się, a gdy stare pada, młode

dopiero zaczyna się zielenić.

* Wiersze przełożyła Marta Szafrańska-Brandt.

background image

W ten sposób ród ludzki zdaje się podnosić, iść naprzód, zwyciężać

i jeśli ktoś myślałby, iż oświecenie i wolność napotykają w naszej

epoce zbyt dużo przeszkód, powinien się pocieszyć, bowiem:

To, co już stare, nie jest wiecznotrwałe, powtarzać

dawnych błędów się nie godzi, musi raz upaść, co

wewnątrz zmurszałe, a z ruin wkrótce nowe się

narodzi.

PRZYPISY

1

Nie podlegający konfiskacie. Prawdopodobnie zniekształcony francuski.

2

Frithiofs saga Esaiasa Tegnera, jeden z najwybitniejszych szwedzkich

utworów poetyckich, napisany w 1825 roku, oparty na motywach

staroislandzkiej sagi o bohaterskim Fritiofie Zuchwałym. Polski przekład

ukazał się w roku 1856.

3

Przypuszczalnie chodzi o pieśń zatytułowaną Krakusy, znaną też pod

tytułem Grzmią pod Stoczkiem armaty, ze słowami Wincentego Pola. Powstała

ona wkrótce po bitwie pod Stoczkiem, w czasie której wojskiem polskim

dowodził generał Dwernicki. Na możliwość tę zwrócił mi uwagę p Jerzy Łojek.

A oto pierwsza zwrotka Grzmią pod Stoczkiem armaty /błyszczą białe rabaty/

a Dwernicki na przedzie na Moskala sam jedzie.

4

Franc., kryte chodniki w ogrodach XVI—XVIII w, zasklepione półkolistą

kratownicą, podtrzymującą pnącza lub gałęzie drzew, pol., berso, bindaz.

5

W wierzeniach skandynawskich demoniczny, najczęściej złośliwy karzeł lub

olbrzym, zamieszkujący przeważnie górskie pieczary.

6

Przeprawę przez granicę opisał też w liście do rodziny G. F. Bergh (list do

C.B. z 24 6 1831, którego fragmenty wydrukował 18 7 1831 „Aftonbladet").

Dobrzyń występuje w tym liście jako Dorczin.

7

Nie udało się ustalić, o jaką książkę chodziło.

8

W oryg. schas-korg, dosłownie nadwozie do pojazdu typu schas Schas

(od franc. chaise — krzesło) to niewielki pojazd czterokołowy, odkryty lub

zakryty, z dwoma zwróconymi w tę samą stronę siedzeniami. Siedzenie

przednie zajmował woźnica. Od Płocka z rozkazu dowódcy wojskowego

województwa, Antoniego Mieszkowskiego, trzej lekarze odbywać mieli podróż

dwiema furmankami parokonnymi (oryginał dokumentu w posiadaniu C. F.

Stenkuli).

9

Anna Christina Warg (1703-1769), autorka najpopularniejszej szwedzkiej

książki kucharskiej Hjelpreda i hushallningen for unga fruen-timber, 1755

(Poradnik gospodarstwa domowego dla młodych dam ).

background image

Książka ukazywała się regularnie do roku 1916, wywierając wielki wpływ na

szwedzką sztukę kulinarną.

10

Ani w maju, ani w czerwcu 1831 roku nie ma w „Gazecie Warszawskiej"

wiadomości o trzech lekarzach z Lund, mimo iż odnotowywano w niej przyjazdy

do Warszawy lub nawet zamierzone wyjazdy do Warszawy lekarzy

angielskich, francuskich, duńskich, niemieckich, szwajcarskich i węgierskich.

11

Niem. Polacy i Szwedzi dobrze się biją i dobrze piją.

12

A oto co pisał w cytowanym wyżej liście o pobycie w Lipnie G.F. Bergh.

Przyjęto nas w niezwykły sposób. Burmistrz urządził dla nas przyjęcie, na które

zaproszonych było wielu urzędników i wojskowych. Pito za Polskę, za

wolność, i pieniącym szampanem wznoszono toasty za Szwedów, nie

traktowano nas jak obcych lecz jak braci. [...] Cóż to jednak wszystko znaczyło

wobec owego prawdziwego niekłamanego entuzjazmu, jaki ci bohaterowie

walczący o wolność przejawiali dla swej nieszczęsnej ojczyzny, i wobec z głębi

serca płynących westchnień do nieba za pomyślność ich słusznej sprawy.

Wszystko to wzięło mnie bardziej niż dowody ich przywiązania".

13

Plac Zamkowy, nazwa ta była używana w XIX w. (por. A. Jełowicki

Moje wspomnienia, Warszawa 1970, s. 262 i nn) E. Szwankowski w: Ulice i

place Warszawy, Warszawa 1970 s. 260 używa określenia „plac Zygmunta".

14

Pomyłka autora, posąg Zygmunta III na marmurowej kolumnie odlany

został ze spiżu w roku 1644.

15

Tomasz Łubienski (1784-1870), generał. W 1806 roku oficer gwardii

honorowej Napoleona. Brał udział w kampanii 1806 — 1807, 1808, 1809 oraz

1813 — 1814 roku. W armii Królestwa Polskiego dowódca brygady strzelców

konnych. W czasie powstania był m. in. szefem sztabu głównego i zastępcą

ministra spraw wewnętrznych. Brał udział w bitwie pod Grochowem. Po

upadku powstania zesłany.

16

Franciszek Antomarchi (1780-1838), lekarz osobisty Napoleona.

Wyjechał do Polski w kwietniu 1831. Do Warszawy przybył 19 maja. Rząd

Narodowy mianował go doktorem medycyny i chirurgu oraz inspektorem

generalnym wszelkich szpitali wojskowych. Zmarł na Kubie.

17

Bitwa pod Ostrołęką 26 5 1831 r zakończyła się faktycznie klęską wojsk

polskich dowodzonych przez J. Skrzyneckiego. Ocena bitwy w oczach

współczesnych nie była jednoznaczna, nawet dowódca wojsk rosyjskich,

feldmarszałek Dybicz, dopiero następnego dnia zorientował się w skali

odniesionego zwycięstwa. Skrzynecki sformułował pierwszy meldunek do

Rządu Narodowego informując o klęsce, w następnych przedstawił tę operację

jako skuteczny manewr, otwierający generałowi A. Giełgudowi drogę na Litwę

(por. S. Przewalski Bitwa pod Ostrołęką, [w:] Powstanie listopadowe 1830 —

1831. Dzieje wewnętrzne, Militaria, Europa wobec powstania. Warszawa 1980, s.

252.

18

„Ucztę dla obrońców Ojczyzny" zapowiadała prasa ("Gazeta War-

szawska", 12 6 1831). Wydawał ją pułk pierwszy Gwardii Narodowej. „W

środku obszernego Ogrodu Saskiego pod drzewami ustawione były stoły, przy

których przeszło trzy tysiące żołnierzy różnej broni przy odgłosie muzyki

obiadowało. Zaszczycili tę ucztę obecnością swoją Rząd

background image

Narodowy i Wódz Naczelny, wszyscy obiadowali przy osobnym stole, przy

którym przeszło dwustu oficerów różnego stopnia siedziało. W końcu biesiady

tej śpiewana była pieśń narodowa pana L. A. Dmuszewskiego przy

towarzyszeniu muzyki Gwardii Narodowej. Po uczcie zaczęły się tańce,

utworzyły się liczne koła, a publiczność płci obojej, w tłumie zapełniająca

ogród, podzielała zabawę naszych wojowników, dopóki odgłos bębna nie

zwołał ich do obowiązków." „Gazeta Warszawska", 13.6.1831.

19

Polki nie znalazły także uznania w oczach G. F. Bergha. W liście do E.

N. Bergh („Aftonbladet", 18 7 1831) pisał on: „Spodziewałem się, iż Polki

obdarzone są niezwykłą urodą, są one jednak przeciętne i brakuje im

zwłaszcza miłej pulchności kształtów. Mają za to pałające oczy i żywe

usposobienie".

20

Rodzaj lekkiej kawalerii. Bronią była lanca, szabla i pistolety. Nazwa

pochodzi od chłopskiej krakowskiej sukmany. Nazwano tak po raz pierwszy

pułk utworzony w 1812 roku uchwałą powołującą z każdych 50 dymów

jednego człowieka do obrony kraju. Dowódcą był książę Józef Poniatowski. W

powstaniu listopadowym brały udział dwa pułki krakusów, składające się z

rodowitych mieszkańców krakowskiego.

21

Wspominając po raz pierwszy o listach G. F. Bergha do rodziny,

„Aftonbladet" z 14.7.1831 roku donosił, iż widział on na własne oczy tłumnie

zgłaszających się do wojska czternastoletnich chłopców. „Entuzjazm panuje w

Warszawie nie do opisania" — miał pisać Bergh.

22

W czasach powstania listopadowego Żydzi zamieszkiwali całą dzielnicę

na północ od Arsenału i placu Krasińskich.

23

Nie udało mi się ustalić danych biograficznych dotyczących

Trzeskiewicza (w oryg. Trzeskewits).

24

Łac., Niech zginie, precz!

25

13 maja „Gazeta Warszawska" zawiadamiała o przybyciu do Warszawy

lekarza duńskiego, a 16 czerwca o wyjeździe z Kopenhagi do Polski kilku

młodych lekarzy. Zapewne jednym z nich był S...p.

26

Finlandia przez setki lat, od 1284 do 1809 roku należała do Królestwa

Szwedzkiego.

27

Antoni Jankowski (1783 — 1831), generał. Brał udział w kampanii 1807,

1808, 1809 i 1812 roku. Służył w armii Królestwa Polskiego, w powstaniu

awansował na generała dywizji. Nieudolnym dowodzeniem korpusu (był

wkrótce po ataku paraliżu) przyczynił się do klęski łysobyckiej. Aresztowany

29.6.1831. Sąd wojenny uwolnił go od zarzutu udziału w spisku.

28

Karol Turno (1788 — 1861), generał. Brał udział w kampaniach 1809-

1811, 1812, 1813 i 1814. W 1815 roku został adiutantem w. ks. Konstantego.

W czasie powstania organizuje piąty i szósty szwadron jazdy. W maju 1813

zostaje generałem brygady. Po upadku powstania zesłany do Rosji.

29

Józef Hurtig (1771-1831), generał. Brał udział w kampanii 1792, w

powstaniu kościuszkowskim, w kampanii 1806 i 1812 — 1813 roku.

Odznaczony Virtuti Militari i Krzyżem Oficerskim Legii Honorowej. W

czasach Królestwa Polskiego dowodził brygadą kawalerii. Od roku 1822 był

komendantem Modlina, a potem Zamościa. Był brutalny wobec

background image

więźniów—Polaków. Przewodził sądowi pułkowemu, który skazał Łuka-

sińskiego w 1825 roku na karę śmierci za bunt.

30

Antoni Sałacki (1774-1831), generał (w oryg. Salazki). Brał udział w

kampanii 1792 roku i powstaniu kościuszkowskim. Od roku 1809 służył w

armii Księstwa Warszawskiego. W armii Królestwa Polskiego awansował na

generała brygady korpusu inżynierii. Według niejasnych wiadomości

nadchodzących z Galicji, miał on wraz z generałami Bukowskim, Jankowskim

i Hurtigiem utrzymywać kontakty z nieprzyjacielem. Generał Skrzynecki

wyznaczył Komisję Rozpoznawczą do zbadania sprawy. Najwięcej podejrzeń

skupiło się na Sałackim. Z korespondencji jego ([w:] W. Tokarz, Wojna

polsko-rosyjska 1830—31, Warszawa 1930, s. 520) wynika, iż w początkach

powstania przesyłał wiadomości wielkiemu księciu Konstantemu. Aresztowany

29.6.1831.

31

Kazimierz Słupecki (1782 - przed 1858), generał. Brał udział w kampanii

1809, 1812 i 1813 roku. W armii Królestwa Polskiego awansuje do stopnia

pułkownika. W czasie powstania służy w sztabie gubernatora Warszawy. 29

czerwca aresztowany pod zarzutem działania na szkodę powstania. „Co do

pułkownika Słupeckiego, miało się wykryć, że tenże nie tylko na podejrzenie

zasługuje, ale owszem, uważany być powinien za Polaka sprawie narodowej

nieżyczliwego" — pisała „Gazeta Warszawska" (1.7.1831). 8 sierpnia 1831 roku

Słupecki zostaje jednak zwolniony, a we wrześniu mianowany generałem

brygady, wkrótce potem wyjeżdża z misją do Berlina.

32

Brat generała Jerzego Fenshave, szefa tajnej policji Konstantego. Przybył

do Warszawy, z Konstantym, wkrótce jednak porzucił służbę państwową.

Żonaty był z Francuską, a dzieci uważały się za Polaków (por. Stanisław

Szenic, Ani triumf ani zgon, Warszawa 1971, s. 328).

33

Chodzi zapewne o znanego, bogatego cukiernika Karola Lessel,

spokrewnionego z generałem Maurycym Hauke. Pomyłka autora wynikła

prawdopodobnie z nieznajomości języka polskiego.

34

Metresa Hincza, naczelnika kancelarii wielkiego księcia.

35

Antoni Jan Ostrowski (1782 — 1845), generał, senator w Królestwie

Polskim, założyciel Tomaszowa Mazowieckiego. Jako ochotnik bronił

Warszawy w 1794 roku. Brał udział w bitwie pod Raszynem. W 1809 roku

wybrany na posła powiatu brzezińskiego. Po Kongresie Wiedeńskim zajmował

się gospodarką w swych dobrach, wprowadzając oczynszowanie, zakładając

zakłady włókiennicze, biblioteki i szkoły. W czasie Sądu Sejmowego głosował

przeciwko wnioskom aktu oskarżenia. Podczas powstania został dowódcą

Gwardii Narodowej w stopniu generała. Popierał w sejmie wniosek

detronizacyjny. Przeciwny kapitulacji, spowodował dymisję Krukowieckiego.

Po upadku powstania zaocznie skazany na karę śmierci.

36

Stille jest niesprawiedliwy wobec Żydów. Sypali oni wraz z innymi szańce,

byli członkami Gwardii Miejskiej.

37

Dzisiejszy plac Trzech Krzyży, zwany tez przez Stillego Rynkiem

Aleksandra.

38

Produkt powstały z destylacji spirytusu zawierający oleje fuzlowe,

mętny, o niemiłej woni.

39

Lekka kawaleria uzbrojona w lance.

background image

40

Karol Wilhelm Ludwik Stackebrandt (1790-1855) (w oryg. Stackel-

brandt). Od 1810 roku był na służbie w wojsku Księstwa Warszawskiego. W

roku 1830 został lekarzem dywizyjnym. Od 1832 roku aż do śmierci był

ordynatorem ujazdowskiego szpitala wojskowego. W roku 1836 został

członkiem czynnym Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego (por. Stanisław

Kośmiński, Słownik lekarzów polskich. Warszawa 1888).

41

Nie udało się ustalić danych biograficznych dotyczących Stenszewskiego

(Stęszewskiego, Staniszewskiego?). W oryg. Stenschewsky.

42

Artykuł Stillego, Stenkuli i Bergha o przebiegu epidemii cholery w

Warszawie ukazał się 12.1.1832 w „Post och Inrikes Tidning".

43

W oryg. Chlop Millionowe. Melodrama Ferdynanda Raymunda. Sztukę

odegrano w czasie powstania 11 razy, po raz pierwszy dla podchorążych 8

grudnia 1830 (por. Ludwik Simon, Teatr warszawski za powstania

listopadowego. Warszawa 1931, s. 10).

44

Hotel Wileński — jeden z ośmiu pierwszorzędnych hoteli warszawskich

na przedłużeniu ulicy Długiej zwanym Tłumackie.

45

Ernst Leopold von Schantz.

46

Rząd Narodowy. 29.1.1831 Sejm powierzył władzę wykonawczą Rządowi

Narodowemu, którego prezesem został książę Czartoryski. Po wypadkach 15

sierpnia Rząd Narodowy podał się do dymisji, a generał Krukowiecki objął

władzę, którą sprawował jako dyktator do 8 września. Po dymisji

Krukowieckiego prezesem Rządu Narodowego został B. Niemojowski.

47

W rzeczywistości 11 sierpnia.

48

Autor nadmiernie i niesłusznie gloryfikuje generała Skrzyneckiego, który

przez cały czas dążył do układów z nieprzyjacielem, i pragnął władzy

dyktatorskiej, by, obezwładniając opozycję, doprowadzić do kapitulacji.

Jednym z powodów upadku powstania miało być jego niedołęstwo i

nieudolność w prowadzeniu działań wojennych. Artur Sliwiński pisze o

„niczym nie wytłumaczonej, a równającej się zbrodni bezczynności

Skrzyneckiego", który myślał tylko, jakby zwyciężyć bez bitwy (tenże

Powstanie listopadowe, Warszawa 1930, s. 148, 153).

49

Żadne źródła nie potwierdzają obecności Krukowieckiego na placu

Zamkowym. Zjawił się on tam dopiero po północy.

50

Domy pracy, rodzaj więzień.

51

Zginęły 34 osoby.

52

Według Stanisława Szenica (dz. cyt., s. 327) Bentkowski a właśc.

Bętkowski był radcą stanu, a podczas koronacji Mikołaja pełnił funkcję

herolda, ogłaszającego akt koronacyjny. Wacław Tokarz (dz. cyt., s. 520)

wspomina tylko, iż został on zamordowany na placu Zamkowym. Artur

Śliwiński (dz. cyt., s. 165) pisze, iż Bentkowski był urzędnikiem banku.

53

Ludwik Bukowski (1782-1831), generał. Brał udział w kampanii 1809

roku (odznaczony został krzyżem kawalerskim Virtuti Militari). 1813 (otrzymał

krzyż Legii Honorowej) i 1814 roku. W powstaniu awansował na generała

brygady. Po bitwie pod Łysobykami został wezwany przed Komitet

Rozpoznawczy za nieudzielanie pomocy oddziałom Turny. 29 czerwca

aresztowany i oskarżony o zdradę, postawiony został wraz z generałami

Jankowskim i Hurtigiem przed sąd wojenny.

background image

54

Don Miguel (1802-1866) syn króla portugalskiego Jana VI. Przeciwnik

rządów konstytucyjnych, dwukrotnie dokonywał nieudanych spisków mających

mu zapewnić nieograniczoną władzę.

niach 1809 1812, 1813-14 roku. W 1821 roku walczył w powstaniu piemonckim.

Do Warszawy przybył w marcu 1831. W sierpniu został dowódcą korpusu.

Przez swą nieudolność i niesubordynację przyczynił się do klęski powstania.

We wrześniu przeszedł z korpusem do Galicji. Walczył z Austriakami w

Piemoncie i został rozstrzelany "za niesubordynację" w 1849 roku.

56

Wojciech Chrzanowski (1793 —1861) generał. Brał udział w kampanii 1812

roku. W wojsku Królestwa Polskiego awansował na podpułkownika. Autor

planów operacyjnych w czasie powstania. Szef sztabu głównego za

Skrzyneckiego. Występował jako zwolennik kapitulacji. Za prezesury

Krukowieckiego zostaje gubernatorem Warszawy, zaniedbując

przygotowaniadoobronymiasta.

57

Virtuti Militari.

58

Korpus Ramorina opuścił Warszawę 21 sierpnia

59

W Warszawie

pozostało 35000 regularnego wojska.

60

Armia rosyjska liczyła na początku

września 71 000 żołnierzy.

61

Prawdopodobnie Stanisław Chłapowski (1796 — 1863), syn szambelana

Stanisława Augusta Chłapowskiego. W czasie powstania był adiutantem

Chłapowskiego. Po upadku powstania położył wybitne zasługi w utrzymywaniu

życia umysłowego w Poznańskim. W 1848 więziony był w Kościanie za

odmowę złożenia przysięgi sądowi w sprawie politycznej (por. Teodor

Źychliński, Kronika żałobna rodzin Wielkopolskich. Poznań 1877)

62

Lars (Wawrzyniec) von Engestrom (1751—1826) Poseł nadzwyczajny i

minister pełnomocny króla szwedzkiego w okresie Sejmu Czteroletniego.

Kanclerz i minister spraw zagranicznych. W obliczu wojny szwedzko-rosyjskiej

dążył do układu polsko-szwedzkiego. Przyjaźnił się z Niemcewiczem i

twórcami Konstytucji 3 Maja. W 1790 zawarł małżeństwo z Rozalią

Chłapowską. Za pozwoleniem króla przyjął polskie obywatelstwo. Pod komet

życia osiedlił się w Polsce. Zmarł w swej posiadłości Jankowicze. Autor

pamiętników pt. Minnen och anteckningar (Wspomnienia i notatki), Stockholm

1876. Wydanie polskie: Pamiętniki Wawrzyńca hrabiego Engstroma w serii:

Pamiętniki z osmnastego wieku, t. XV, Poznań 1875, przekład J. I. Kraszewski.

63

Rakieta (raca) kongrewska, pierwowzór broni rakietowej. W roku 1831

posiadało ją tylko Wojsko Polskie. Ważna jest informacja autora, że w

oblężeniu Warszawy broni tej użyli także Rosjanie. Wiadomości te zawdzięczam

p. Jerzemu Łojkowi. W oryg. Congrewska Raquetter.

64

Jan Witt (1781 —56), generał rosyjski syn Józefa i Zofii z domu Galvani.

Około 1819 roku jako generał-lejtnant dowodził korpusem jazdy był

naczelnikiem kolonu wojskowych guberni jekaterynosławskiej i chersonskiej

Szef policji politycznej i wojskowej, zasłużony przy de-konspiracji spisku

dekabrystów. Wsławiony podczas powstania listopadowego pełnił funkcję

generała-gubematora Warszawy w czasie nieobce-

background image

ności Paskiewicza (por. Jerzy Łojek, Potomkowie Szczęsnego. Dzieje for-

tuny Potockich z Tulczyna, Lublin 1980, s. 57, 81).

65

Niem , odpowiednik polskiego: „Niech cię szlag trafi!"

66

Zgodnie z

zarządzeniem Naczelnego Prezesa Wielkiego Księstwa Poznańskiego

ustanowiono w związku z epidemią cholery tylko dwa przejścia

graniczne: w Strzałkowie w powiecie wrzesińskim i w Podzamczu w

powiecie ostrzeszowskim („Gazeta Warszawska". 10 5 1831).

KONIEC


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stille Sven Jonas Podróż do Polski
Stille Sven Jonas Podróż do polski
Sven Jonas Stille Podróż do Polski
Sven Jonas Stille Podróż do Polski
Sven Jonas Stille Podróż do polski
podroz do Polski Marie Senfleben Gudrich
Balzac Honoriusz PODRÓŻ DO POLSKI
Podróż do pietnastowiecznej Polski
Podroze do wnetrza siebie
Podroze Do Wnetrza Siebie Fragment Pd
Illustrowany przewodnik w podróży do Krynicy
63 S Goszcyński, Dziennik podróży do Tatrów
Nienawiść do Polski i Polaków
Komu mamy dziękować za wprowadzenie do Polski GMO
podroz do ziemi swietej neapolu Nieznany
Hassel Sven Krwawa droga do śmierci part 11
Linux Kernel Podróż do wnętrza systemu cz 1

więcej podobnych podstron