SVEN JONAS STILLE
PODRÓŻ DO POLSKI
DO CZYTELNIKA
Notatki dotyczące losów autora i jego towarzyszy podczas
ich podróży do Polski, które zostają teraz oddane do rąk ogółu,
miały pierwotnie dostarczyć jedynie miłych chwil autorowi i
jego najbliższym. Wszelako, ulegając wciąż nowym
perswazjom i wezwaniom przyjaciół, autor przystał na
ogłoszenie ich drukiem. Zostają więc przekazane ogółowi ze
wszystkimi błędami i zaletami, często bowiem rzucone były
pospiesznie na papier w krytycznych chwilach, a nie kierowała
tym żadna inna myśl poza nadzieją, iż dążenie do prawdy i
obiektywizmu, z jakim autor starał się opisać wydarzenia
których był naocznym świadkiem, mogą okazać się użyteczne.
Autor me starał się nadać wartości literackich swej książeczce
ani też nie poczuwa się do zasług w tej dziedzinie, jest więc
spokojny wierząc, że życzliwi czytelnicy wybaczą banalność,
a w tym wszystkie popełnione błędy. Autor przyjmie z
zadowoleniem wyrok, jaki wyda rozsądna krytyka.
Ponieważ stałe zajęcia uniemożliwiły autorowi osobiste
dokonanie korekty i zmuszony był powierzyć ją swym
przyjaciołom, którzy trochę się na tym znali, w tekście znalazło
się wiele błędów w pisowni i interpunkcji, które czytelnik
zechce wybaczyć.
S J S
Lund, w marcu 1834
W młodości nadajemy słowu „ludzkość" szersze znaczenie, zanim
doświadczenie nie nauczy nas, iż sens jego jest najczęściej dość
ograniczony. Patrzymy wówczas na świat i ludzi wyłącznie jak na
przyjaciół danych nam po to, byśmy ofiarowywali sobie nawzajem
spokój, wspierali się i uszczęśliwiali. Ojczyzna jest wówczas jedynie
stałym punktem, z którego obejmujemy spojrzeniem niespokojny
świat wierząc, iż wszystkie idee, które obchodzą ludzkość, obchodzą
także i nas.
I właśnie dlatego, jako ludzie kochający wszystko, co wielkie,
wszystkie wzniosłe ofiary na rzecz spraw, które uważaliśmy za
słuszne i sprawiedliwe, jak również w przekonaniu, że nasze powo-
łanie jako lekarzy oznaczało złożenie ludzkości w darze sił i doś-
wiadczeń przez nas zdobytych, a wreszcie, co tu ukrywać, pchnięci
ciekawością kuszącą nas na tysiączne sposoby, odbyliśmy podróż do
kraju, którego sytuację niezupełnie jasno rozumieliśmy, a którego
pomyślność jest i będzie sprawą całej ludzkości.
Nasze przedsięwzięcie nie miało nic wspólnego z polityką. Jako
młodzi ludzie zbyt słabo orientowaliśmy się w jej zawiłościach, by
zdawać sobie sprawę, co było politycznie słuszne. Gałąź wiedzy,
której poświęciliśmy się, nauczyła nas neutralności pośród ściera-
jących się opinii. Człowiek ranny bowiem, człowiek, który potrzebuje
pomocy, przestaje być czyimkolwiek wrogiem, a już najmniej jest
wrogiem lekarza, którego jedynym obowiązkiem jest udzielanie
pomocy każdemu, kto jej potrzebuje, bez względu na to, jakie ma on
przekonania religijne i polityczne.
Polacy byli narodem, który w wielkiej bitwie, nie dysponując
niczym prawie, wykształcił w sobie potężną siłę. To oni właśnie
poświęcili wszystko dla swej wolności i uważaliśmy, iż jako ludzie,
im przede wszystkim winniśmy ofiarować swe umiejętności.
Aby móc ułożyć w prostą opowieść to wszystko, co piszący i jego
towarzysze uznali za godne uwagi w czasie podróży, podjętej z myślą
o przyjściu z pomocą Polakom będącym w potrzebie, a także by
przywołać osobiste wrażenia, jakie na piszącym wywarły wypadki tej
miary co powstanie narodu polskiego przeciw Rosji, konieczne jest
wyjaśnienie. Rewolucja nie jest czymś wielkim, czymś, co w
zasadniczy sposób godzi w porządek świata, jakże często bowiem
rezultaty jej są znikome. Oznacza ona straszliwe zerwanie wszystkich
więzi, spajających z sobą naród i czynią-
cych go szczęśliwym. Jest symptomem wzmożonego napięcia opinii
publicznej, a rezultaty jej ulegają unicestwieniu, gdy tylko duch
rewolucyjny osłabnie. Rewolucja, podobnie jak obroty ziemi, jest
świadectwem okresu przejściowego ludzkich możliwości intelektual-
nego tworzenia, nie jest ona może samym przybraniem nowej formy,
lecz tylko oznaką istnienia fermentu, który zapewne nie doprowadzi
do rozkładu przestarzałych form przez wstrząsy, lecz poprzez nie da
znać o swym istnieniu.
Rewolucje narodowe są bólami towarzyszącymi wzrastaniu rodu
ludzkiego.
Jedynie posuwając się powoli naprzód zapewnić można zwycięstwo
oświeceniu i wolności. Siły duchowe prowadzą teraz decydującą
walkę z siłami materialnymi i do zwycięstwa niepotrzebne są im
żadne rewolucje — tylko niecierpliwi pragną bowiem zrywać owoce,
gdy dopiero pokazał się pączek. Prawda toruje sobie drogę podobnie
jak przyroda powoli, lecz pewnie. Siła jej podobna jest sile, z jaką
roślina cicho i niepostrzeżenie rozsadza skałę, która ją spętała,
prawdziwa zaś wolność nie jest cieplarnianą rośliną, potrzeba jej
tysięcy lat, by mogła wyrosnąć i wydać dojrzałe owoce.
Ludzie nie mogą być wolni, dopóki nie zrozumieją, co oznacza
prawdziwa wolność. Gdy wyraźnie zdadzą sobie kiedyś sprawę, do
jakiego celu zmierzają, gdy potrafią kiedyś być sprawiedliwi wobec
siebie samych i tych, co nimi rządzą, będą wówczas wolni, nie
potrzebując przelać nawet jednej kropli krwi. Życie narodów
przypomina życie organizmów, jest ciągiem następujących po sobie
etapów zniszczenia i odnowy, jest to ciągła rewolucja, nie kończąca
się seria zmian, i — według mnie — Gutenberg, Fulton i Lancaster
byli największymi na świecie rewolucjonistami, ponieważ ich
odkrycia i badania przygotowały zwycięstwo rozumu.
Zamiarem autora tej małej książeczki nie jest więc wywyższanie
jednej z walczących stron kosztem drugiej, uważa on jedynie za swój
obowiązek opowiedzieć, co widział i słyszał, i jeżeli nawet ośmielał
się niekiedy podzielić swymi wrażeniami, pragnie z góry zaznaczyć,
iż jest to wyłącznie wyraz jego prywatnych przekonań, i że nie
pragnie nikogo w ten sposób zmuszać do dzielenia jego poglądów.
Będąc Szwedem, autor kocha wolność zgodną z prawem nie znosi
więc w takim samym stopniu ucisku, co braku dyscypliny. Ten krótki
wstęp powinien być świadectwem punktu widzenia autora w sprawie,
na którą ludzie mają różne poglądy. Przechodzi on więc teraz do
opisu podroży, który — gdyby nawet nie miał innej wartości — jest
przynajmniej próbą bezstronnego opisu przebiegu wypadków, jakich
autor był świadkiem w ostatnim okresie walki Polaków o wolność.
Gdy już zdecydowałem się wziąć udział w podróży moich
przyjaciół, pozostał mi jeszcze najboleśniejszy z obowiązków,
pożegnanie z rodzicami. Miłość do rodziców, których opiece
zawdzięczamy to, czym jesteśmy lub czym się staniemy, do tych,
którzy poświęcili wszystko, aby kiedyś w niepewnej przyszłości
otrzymać podziękowanie za swe ofiary, miłość ta większa jest od
miłości ojczyzny i wszystkiego, co tylko jest drogie człowiekowi.
Ojciec szybko udzielił mi pozwolenia. Zgodził się, bym
zadecydował sam o własnym losie, matka zaś, wyobrażając sobie
już zawczasu słodycz ponownego spotkania, zezwoliła, bym
odbył tę niebezpieczną podróż.
Nie zapomnę nigdy tej chwili pełnej bólu i żalu — czułem, jak-
bym próbował oderwać się od świata. Tak zresztą było, nikt mi
nie był droższy na ziemi od rodziców i do tej pory nie znalazłem
nic, co by mi potrafiło zastąpić spokojne, beztroskie chwile, jakie
przeżyłem w domu, gdzie każda rzecz, każde słowo, każda scena
rodzinna nadal jest bliska mojemu sercu i jeszcze dzisiaj zmusza
mnie do snucia wspomnień.
2 maja pożegnałem najbliższych. Nie miałem im odwagi powie-
dzieć, że widzimy się przed moim wyjazdem po raz ostatni, chcia-
łem ich i siebie oszukać pocieszającą myślą, wkrótce spotkamy się
znowu!
Wróciłem do Lund, sceneria zmieniła się, spotykały mnie wszę-
dzie wesołe twarze, widziałem wokół przyjaźń i miłość. Była to
miłość, która ważyła się na wszystko, ten czuł się tutaj jak u siebie
w domu, kto wszystko umiał poświęcić.
Moi przyjaciele zajęli się pakowaniem, a ja wraz z nimi 6 maja o
pierwszym porannym brzasku pośpieszyliśmy pożegnać się z
naszymi nauczycielami, z tymi, którzy byli dla nas drugimi
rodzicami. Wszyscy zdawali się darzyć nas przyjaźnią i ojcowską
dobrocią. Niektórzy nie pochwalali naszego przedsięwzięcia, inni
z kolei je wysławiali, lecz jedni i drudzy życzyli nam szczerze
dobrej podróży.
Po południu na dziedzińcu zebrali się wszyscy bez wyjątku nasi
koledzy — młodzież studiująca w Lund. Chcieli raz jeszcze nas
zobaczyć i pożegnać po raz ostatni. Chcieli raz jeszcze pokazać,
jak bardzo bliski był im los nasz i narodu, do którego jechaliśmy,
młodzież dostrzega bowiem jedynie to, co romantyczne. Widzieli
w nas trzech młodych ludzi, którzy ważyli się na wszystko dla
sprawy, którą uważali za słuszną. Kochali Polskę, gdyż walczyła o
wielką sprawę. Człowiek młody nie stara się nigdy odgadnąć
możliwych skutków różnych przedsięwzięć, dostrzega jedynie ideę
leżącą u ich podstaw. Pogardza człowiekiem przezornym, jak
orzeł pogardzałby mędrcem, przepowiadającym mu na
podstawie wyliczeń niechybną śmierć przy upadku z wysokości,
na której szybuje, choćby nawet w kilka chwil później miał
rzeczywiście zwalić się na ziemię z podstępnie przestrzelonym
skrzydłem. Młodość to okres siły, wtedy właśnie krew płynie wartko
w żyłach i człowiek wierzy, że los jest sprawiedliwy nawet z
ludzkiego punktu widzenia, i nie bierze pod uwagę, że
niesprawiedliwość na świecie jest sprawiedliwością w wyrokach
wieczności, oraz że zgniecenie narodu jest tylko klamrą w serii
wydarzeń scalających przeszłość z tym, co nadchodzi.
Dlatego też koledzy tak ciepło odnieśli się do projektu naszego
wyjazdu. Młodzież powitała nas na dziedzińcu radosnym „Hurra!"
a najstarszy z zebranych powiedział kilka serdecznych słów w
imieniu pozostałych i zakończył okrzykiem: „Niech żyje naród
polski!" A potem udaliśmy się wszyscy do rogatek południowych,
śpiewając jedną z pieśni patriotycznych. Tam koledzy pożegnali
nas raz jeszcze i ruszyliśmy w drogę. Gdy odjeżdżaliśmy, stali
nadal machając po raz ostatni na pożegnanie, aż zniknęli nam z
oczu za zakrętem.
W drodze do Malmo mijaliśmy szeroką nizinę, która rozciągała
się aż po horyzont i usiana była licznymi kościołami i wioskami.
Przez całą drogę mijaliśmy znane nam miejsca. Zostawialiśmy je
szybko za sobą. Były na stałe przywiązane do ziemi, my zaś
mieliśmy przed sobą świat pełen nadziei i niebezpieczeństw.
Wkrótce zauważyliśmy wieżę w Malmo i po godzinie
wjechaliśmy do tego pięknego miasta.
Bergh miał tam rodzinę, a Stenkula wielu znajomych, ja prawie
nikogo. Przyjaciele moi wyszli do miasta, ja zaś napisałem kilka
listów pożegnalnych do rodziców i rodzeństwa.
Następnego dnia rano o ósmej udaliśmy się do portu w towa-
rzystwie naszych przyjaciół. Był piękny poranek, powierzchnia
morza lekko wzburzona i oświetlona promieniami słońca, podob-
nie nadzieja oświetla powierzchnię niepokojącej i niebezpiecznej
rzeczywistości. Weszliśmy na pokład — jeszcze uścisk dłoni ze
szwedzkiego brzegu, marynarze, nieczuli na cierpienia serca,
odepchnęli statek od nadbrzeża i zaczęła się podróż. Długo
staliśmy w milczeniu patrząc, jak nasi przyjaciele na brzegu
znikają jeden po drugim. Miasto stawało się coraz bardziej
niewyraźne, aż rozpłynęło się w oddali. Przypomniałem sobie
wówczas dokładnie, co jeden z przyjaciół z Lund powiedział mi
przy rozstaniu: „Spełnij swój obowiązek i nie zapomnij ani na
chwilę, że jesteś Szwedem". Aż do tej pory nie rozumiałem w
głębi duszy właściwego znaczenia tych słów, teraz dopiero
pojąłem, co znaczy kochać ojczyznę.
Na samym początku podróży czekały nas kłopoty, popsuła
się bowiem pogoda. Zerwał się ostry wiatr i fale robiły się coraz
większe. Mieliśmy zawinąć na Drago, ale wiatr się zmienił i
pomknęliśmy w kierunku Kopenhagi, której posępna sylwetka z
wieżami powoli wyłaniała się z mgły. Wkrótce zawinęliśmy do
portu, gdzie powitał nas czerwono ubrany żołnierz, który zapro-
wadził nas od razu do komory celnej. Ponieważ nasz niewielki
bagaż słusznie uznany został za inconfiscabla
1
, a nasze paszporty
nie budziły zastrzeżeń, rozpoczęliśmy wędrówkę do miasta i
zatrzymaliśmy się w zajeździe Stadt-Lauenburg.
Następnego dnia poszliśmy na giełdę, żeby dowiedzieć się o
możliwości dotarcia morzem do jakiegoś niemieckiego portu i
omawialiśmy właśnie z angielskim kapitanem podróż do
Gdańska, gdy niejaki Aspegren, kupiec, przedstawił nas
kapitanowi nazwiskiem Lamberg, który miał 14 maja odpłynąć
swym szkunerem „Argus" do Królewca.
Obejrzeliśmy Kopenhagę z jej osobliwościami. Mógłbym zapeł-
nić kilka stron opowieściami o Okrągłej Wieży z Biblioteką,
zamku Rosenborg, który jak stary ojciec rodziny trwa pośród
paplania współczesności, o klejnotach koronacyjnych i galerii ze
zbiorami sztuki, gdzie znajduje się zaprzęg czterokonny, w
którym siedzą wielcy panowie, zaprzęg tak mały, iż zmieścić by
się mógł w łupinie orzecha (robota słynnego Stenbocka).
Opowieściami o tych wszystkich cudach zapełnić mógłbym kilka
stron, mijaliśmy je jednak pośpiesznie, pragnąc ruszyć w dalszą
podróż do Polski, a czytelnik podziela zapewne to pragnienie z
podróżującymi.
Już po południu 14 maja znaleźliśmy się na pokładzie i wypły-
nęliśmy w kierunku Tre Kronor, gdzie miano nam m. in. podpisać
paszporty. Następnego ranka o czwartej „Argus" wypłynął na
morze z silnym wiatrem. Na próżno oczekiwaliśmy pięknej
pogody. Gdy wyszliśmy rano na pokład spodziewając się ujrzeć
przyjazne słońce, padać nam zaczęła na twarz niemiła mżawka.
Zerwał się sztorm, przynajmniej w naszym mniemaniu dość gwał-
towny, i po raz pierwszy doszedłem w gronie przyjaciół do wnio-
sku, iż słowo „mikrokosmos" jest prawdziwym i wyczerpującym
określeniem człowieka. Niczym prawdziwy opozycjonista,
stawiałem jak mogłem czoło wzburzonemu morzu, a wreszcie,
wyczerpany całkowicie rozkosznymi przeżyciami na łonie natury,
udałem się chwiejnym krokiem do kajuty przy akompaniamencie
śmiechu marynarzy i dowcipów jednego z moich towarzyszy
podróży. Siedział tam już drugi przyjaciel Polski. Pobladły na
twarzy, filozofował na temat niestałości świata. Opowiedzieliśmy
sobie wzajemnie o swoich cierpieniach i mogliśmy tylko
ubolewać, że triumwirat został rozbity. Słyszeliśmy ciągłe
rozmowy, jakie prowadził nasz kolega z marynarzami na
pokładzie. Nie stracił
jeszcze bezcennej umiejętności śmiania się, prowadzenia
rozmowy i milczenia w wybranej przez siebie chwili. Słyszeliśmy
nawet od czasu do czasu błyskotliwe dowcipy na temat naszej
nieznajomości życia na morzu, lecz głos nagle ucichł i w chwilę
potem towarzysz nasz zszedł do kajuty, by zacząć cierpieć z nami
bardziej nawet, niż moglibyśmy sobie byli wymarzyć.
Następnego ranka zobaczyliśmy znowu wybrzeże Skanii, a po
południu zatrzymaliśmy się u wejścia do portu Ystad. Mieliśmy
tam przyjaciół, ale nie chcieliśmy schodzić na ląd. Dopiero żegna-
liśmy się i mieliśmy jeszcze w pamięci, jak gorzkie są takie
chwile. Kapitan pojechał do miasta, lecz powrócił o zmroku,
„Argus" rozwinął żagle i dolina skanska utonęła wkrótce we mgle.
Zobaczyliśmy znowu Szwecję jak we śnie, krótko i niewyraźnie, i
pospieszyliśmy do naszych koi, by przynajmniej w marzeniach
sennych ujrzeć raz jeszcze ojczyznę i ukochanych, których
zostawiliśmy.
Wcześnie rano następnego dnia „Argus" zatrzymał się z opusz-
czonym żaglem u północno-zachodniego przylądka Bornholmu.
Był piękny ranek, morze było gładkie jak lustro, a słonce świeciło
już na wschodzie, gdy marynarze zaintonowali poranny psalm.
Było coś pięknego w tej modlitwie odmawianej w królestwie
przyrody piersi unosiły się tak swobodnie a oczy, zwrócone w
kierunku miłosiernego nieba błyszczały taką nadzieją. Dziwna
mieszanina niekłamanej pobożności i prymitywnego człowieczeń-
stwa rozjaśniały ogorzałe wichrem twarze marynarzy a głębokie,
przenikliwe dźwięki pieśni wzbudzały nastrój smutku, pobożności
i miłości. Pieśń była prosta i dlatego bardziej poruszała struny
duszy, niż pieśń operowa.
Stare ruiny, zwane twierdzą Ruth, wznosiły się na szczycie
bornholmskich skał z piaskowca. Miejsce to wyglądało romanty-
cznie. Łodzie, które otoczyły statek, zapełnione były ludźmi prag-
nącymi z nami handlować. Wyspa była ich całym światem i nie
tknęły ich nigdy inne burze niż te, które srożyły się u skalistych
wybrzeży Bornholmu. Podobni ludzie, odizolowani tak bardzo i
żyjący tylko dla siebie, zdają się należeć do najszczęśliwszych.
Pod wieczór złapaliśmy znowu wiatr i odpłynęliśmy, oświetleni
światłem bornholmskiej latarni morskiej, która stała świecąc bez
przerwy jak wytrwały człowiek, podczas gdy latarnia na wyspie
Christiana bawiła nas swymi pomysłami, błyszczącymi
sekundami, po których gasła, podobnie jak gasną geniusze —
latarnie morskie ludzkości.
Przez sześć kolejnych dni trwał sztorm i statek krążył
po morzu, niebo i twarz kapitana były pochmurne, słyszeliśmy
tylko "ster w lewo", „ster w prawo", widzieliśmy jedynie szare
niebo
i rozgniewane morze. Przyszło nam także doświadczyć jednostaj-
ności życia na morzu i gdybym chciał poddać moich czytelników
próbie cierpliwości, dostarczyłbym im opisu owych sześciu dni,
lecz opuszczam go, gdyż wspomnienie ich byłoby monotonne, a
jeszcze bardziej monotonne stałoby się opisywanie.
23 maja pogoda znowu była piękna. Przepłynęliśmy jak strzała
wzdłuż wąskiego cypla, który wychodząc z Reecerhoft tworzy
Zatokę Pucką. Zobaczyliśmy piękny Gdańsk z wysokimi ciemny-
mi wieżami i popłynęliśmy wzdłuż Mierzei Wiślanej, by 24 maja
o godzinie dziesiątej wieczorem zobaczyć latarnię morską w
Pilawie. Następnego ranka pilot przeprowadził nas przez trudny
przesmyk i o dziewiątej byliśmy już przy wejściu do Zalewu
Wiślanego.
Żadnemu narodowi nie wychodzi na dobre, iż jego pierwszymi
przedstawicielami są zawsze urzędnicy celni. Obowiązki, jakie
spełniają, czynią ich dokuczliwymi. Celnicy zaś Królestwa Prus-
kiego byli szczególnie irytujący. Były to trzy karykatury Wiary,
Nadzjei i Miłości. Trudno było wierzyć pierwszemu w drugim na
próżno pokładało się nadzieję, fizjonomia zaś trzeciego była tak
nieprzyjazna, iż szczerze żałowałem tej, którą wybrał lub
wybierze sobie za żonę. Prawdziwe szczęście, iż panowie ci nie
mogli przeszukać naszych serc a przeszukali tylko nasze tobołki,
którym nic się nie stało, gdyż wyglądały niewinnie.
Konsul szwedzki Hahne zaprosił nas na obiad. Poznanie Hah-
nego i jego rodziny należy do najcenniejszych znajomości, które
poczyniliśmy. Nie mieliśmy wprawy w niemieckim. Hahne chciał
mówić po szwedzku, ale to powiodło się niewiele lepiej. Widząc
to żona jego, która pragnęła przy tym, byśmy wprawiali się w jej
ojczystym języku, zaproponowała rozmowę wyłącznie po
niemiecku. Przystaliśmy na jej propozycję i mam nadzieję, że nasze
niecodzienne sformułowania dostarczyły jej tyle samo radości, ile
przykrości musiało jej dostarczyć kaleczenie niemczyzny przez
nasze języki, nieprzywykłe do "ch" i „sch"
Pani Hahne była wykształconą kobietą i rozmowa nasza doty-
czyła głownie Frithiofowej sagi Tegnera
2
, która sprawi być może,
iż w przyszłości Szwecja będzie znana jako ojczyzna Frithiofa,
tak jak obecnie znana jest jedynie jako kraj, z którego pochodzi
Karol XII.
U konsula Hahnego usłyszałem po raz pierwszy Marsz Dwer-
nickiego
3
i w towarzystwie młodego Maulstroma (Szweda) posz-
liśmy obejrzeć to małe miasto i latarnię morską. Kupiłem podczas
spaceru ów polski marsz, aby go wysłać do domu i nie byłem w
stanie przewidzieć niebezpieczeństwa, jakie to na nas sprowadzi.
A poszliśmy na górę latarni morskiej, aby z jej wierzchołka
obejrzeć piękny krajobraz. W drzwiach swej nawiedzanej przez
wiatry siedziby stał Najwyższy Kapłan Światła, Pan Latarnik. Na
głowie miał szarą perukę, która dziwacznie kontrastowała z
czerwoną, spękaną twarzą, brązowym, staromodnym frakiem,
długą i szeroką koszulą i parą szerokich, kaszmirowych spodni
nieokreślonego koloru, których nogawki wpuszczone były do
wysokich butów. Gdy wyraziliśmy chęć obejrzenia krajobrazu,
pozwolono nam wejść na balkonik. Roztaczał się stamtąd piękny
widok. Po jednej stronie leżała forteca i miasteczko ze swymi
parkami, po drugiej rozciągał się przed nami gładki jak lustro i
obramowany zielenią Zalew Wiślany. Nasz towarzysz podjął się
wynagrodzić latarnika za jego trudy, nie znaliśmy bowiem
cennika, a człowiek ten wydawał nam się zbyt dystyngowany, by
miał zażądać sam zapłaty za swoje usługi. Nie podejrzewaliśmy
niczego schodząc w dół po schodach, lecz niespodziewanie
usłyszeliśmy przekleństwa na górze. Zrozumieliśmy, mimo że
wypowiadane były w obcym języku, iż nie oznaczają nic dobrego,
a wkrótce potem zadźwięczał grad monet spadających po
kamiennych schodach, był to napiwek, który spadał nam pod nogi.
Maulstrom nie zadowolił starego, który pragnął teraz, byśmy
poszli razem ze swoimi pieniędzmi do diabła. Śmieliśmy się z
jego gniewu i chętnie dalibyśmy tyle, ile żądał, lecz on
zamieszkiwał w górze, w swych nawiedzanych przez wichry
apartamentach. I tak, zmęczeni wędrówką po schodach,
zgodziliśmy się, by złość pozostała w swej wieży, a sami
wróciliśmy do domu konsula, któremu opowiedzieliśmy naszą
przygodę. Śmieliśmy się z niej jak z błahego wydarzenia. Z błędu
wyprowadził nas wkrótce policjant, który uprzejmie wezwał nas
na przesłuchanie. Byliśmy oczywiście dość zdziwieni i nie
rozumieliśmy, co mogło się stać powodem przesłuchania. Ale gdy
tylko przyszliśmy na posterunek, przebiegła mina, z jaką latarnik
nas powitał, kazała nam się domyślić, że chodziło o napiwek.
Latarnik oskarżył nas o szpiegostwo najwyraźniej dlatego, iż
trzymałem w ręku kartkę papieru, na której, jak mu się zdawało,
był narysowany plan twierdzy w Pilawie. Wytłumaczyliśmy, że na
kartce były nuty Marsza generała Dwernickiego, lecz dopiero
wtedy, gdy konsul Hahne wziął nas pod opiekę, zostaliśmy
uwolnieni od podejrzeń, iż jesteśmy inżynierami trudniącymi się
szpiegostwem.
O godzinie piątej po południu tego samego dnia
weszliśmy na pokład i wypłynęliśmy na Zalew Wiślany. Trudno
sobie wyobrazić piękniejszą podróż niż droga do Królewca. Z
jednej strony mieliśmy Pilawę z jej twierdzą, alejami i
żyznymi dolinami. Przyroda była wszędzie bogata i różnorodna,
a liczne pola świad-
czyły o pracowitości mieszkańców. Po drugiej stronie widać było
miasta, zamki i gęste lasy, a w głębi, u wejścia do kanału
prowadzącego do Królewca wznosił się piękny zamek Hollsten.
Kanał zdobiły aleje, statki sunęły wśród drzew jak damy w powłó-
czystych woalkach, spacerujące po promenadzie. Zarzuciliśmy kot-
wicę u wejścia do kanału, a następnego ranka zaprzężono do
statku sześć koni i ruszyliśmy powoli w kierunku Królewca, mając
wieś Hollsten po jednej stronie, a po drugiej urozmaicony,
pagórkowaty krajobraz pokryty zagajnikami i polami oraz stada
bydła. Byliśmy wreszcie u wrót tego starego, niemieckiego
miasta. Zatrzymaliśmy się w zajeździe „Pod Złotym Lwem".
Zgłosiliśmy się do konsula Berga, który podzielił się z nami
niemiłą wiadomością, iż wzdłuż granicy polskiej rozciągnięty
został pruski kordon wojskowy, by powstrzymać rozszerzanie się
epidemii cholery i przenikanie zaraźliwego ducha wolności, i że
nikomu nie dawano paszportu do Polski. Próbowaliśmy jednak od
prezydenta zarządu prowincji otrzymać pozwolenie na wyjazd do
Polski, by jako lekarze móc badać cholerę na miejscu.
Przypuszczaliśmy, iż podobnej prośbie trudno będzie odmówić a
czas, w którym władze Królewca namyślać się będą, jaki powód
podać, by nie dopuścić do naszej podróży, chcieliśmy
wykorzystać na oglądanie miasta.
Królewiec jest starym miastem. Domy ozdobione są malowi-
dłami i wyglądają niemal jak budynki klasztorne, ulice są wąskie,
poprzecinane kanałami i człowiekowi wydaje się, iż jest w starym,
hanzeatyckim mieście z jego mieszczańską próżnością i całym
ceremonialnym przepychem. Pod wieczór udaliśmy się na
wytworną promenadę Borsen-Halle-Garten. Idzie się tam pięknym
mostem ponad tak zwaną groblą zamkową, z jednej strony
odgrodzoną promenadą, z drugiej zaś wysokimi, podobnymi do
wież budynkami, wśród których stoi stary zamek królewski.
Przypomina on grubego burmistrza, który zajął miejsce pośród
otaczających go radnych. Park jest duży i urozmaicony, zdobią go
aleje i berceaux
4
, na których zawieszano latarnie, prześwitujące
jak robaczki świętojańskie wśród zieleni. Po stawie koło grobli
pływały łodzie, a w nich studenci królewieccy śpiewali pieśni,
wtórując orkiestrze z zamkowej altany.
Zawarliśmy przy okazji wiele znajomości i zauważyliśmy, iż
powszechnie opowiadano się za Polską, pomimo
niebezpieczeństwa grożącego ze strony szpiclującej policji.
Byliśmy zapraszani przez wielu wykładowców uniwersyteckich i
nigdy nie zapomnimy otwartości i dobroci, z jaką nas
przyjmowano. Zwiedziliśmy też lazaret, a także Akademię i
szereg innych zakładów.
l czerwca otrzymaliśmy odpowiedź odmowną na prośbę o pasz-
port do Polski, by jednak choć trochę zadośćuczynić naszym
życzeniom, wystawiono nam paszporty do Krakowa przez
Bydgoszcz i Poznań*, ponieważ właśnie w Krakowie wybuchła
cholera. Ktoś nam więc doradził, by jechać do Bydgoszczy, a
stamtąd na skróty do polskiej granicy, zapewniając, iż pomogą
nam się
przez
nią
przedostać szmuglujący Żydzi.
Przygotowaliśmy się więc do drogi i zamówiliśmy miejsce w
dyliżansie, który miał odjechać następnego popołudnia o szóstej.
Wróciliśmy właśnie z miasta po odbyciu kilku wizyt, gdy
gospodarz zawiadomił nas z tajemniczą miną, iż jakiś nieznajomy
pragnie z nami mówić. Weszliśmy do pokoju niezbyt dobrze
nastawieni do nieznajomych, w których łatwo widzieliśmy
szpiegów. Nie mieliśmy jednak czasu na refleksje, gdyż zaraz
wkroczył młody człowiek, który przedstawił nam się jako
Duńczyk nazwiskiem M...r. Ani jego wygląd, ani sposób bycia
nie budziły naszego zaufania. Przywiodło go do nas pragnienie
towarzyszenia nam do Polski i w tym celu postarał się w Danii o
listy polecające. Robiliśmy co w naszej mocy, by się go pozbyć,
lecz on nalegał i radził nam jechać przez Brodnicę**, co miało być
najpewniejszą drogą.
Dyliżans był wkrótce gotów do drogi i nasz M...r pojechał z
nami, by, jak nam oświadczył, namówić nas do zmiany marsz-
ruty. Byliśmy nieugięci. Męczył nas jednak na każdym postoju za
każdym razem, gdy tylko nasz Schurmeister (pocztylion) zatrzy-
mywał się w zajeździe, by wypić kieliszek. W Prabutach dokąd
dotarliśmy o dziesiątej następnego wieczora, nasz towarzysz znik-
nął, gdy zrozumiał z naszych dość niedwuznacznych wypowiedzi,
iż nie życzymy sobie jego towarzystwa*** W czasie dalszej pod-
* W oryg. Krakau, Bromberg, Posen
**W oryg. Strasburg.
*** Jako dowód pruskiej neutralności i opartego na prawie narodów sposobu
postępowania, a także by pokazać, na jakie niebezpieczeństwa byliśmy
wystawieni w czasie przejazdu przez ten kraj załączam, za pozwoleniem
czytelników, opis przygód owego Duńczyka tak, jak je sam opisał w gazetach.
Około czterech miesięcy temu odpłynąłem z Flensburga zaopatrzony w
paszport i list rekomendacyjny, zarówno do Królewca [w oryg. Konigsberg -
przyp. tłum. ] jak i Warszawy, a także pieniądze, aby przyjąć służbę w
polskiej armii. Paszporty moje podpisano zarówno w Pilawie jak i
Królewcu. Gdy idąc za czyjąś radą, w tym drugim mieście wyjawiłem mój
zamiar władzom nie ukrywając niczego, otrzymałem stanowcze zapewnienie,
iż nikt mi nie będzie robił przeszkód w podróży. Odjechałem więc
dyliżansem pocztowym w towarzystwie trzech szwedzkich lekarzy, panów
Bergha, Stenkuli i Stillego do Prabutów [w oryg. Riesenburg — przyp.
tłum. ]. Tam rozstaliśmy się. Szwedzi pojechali do Torunia [w oryg. Thorn
— przyp. tłum. ], aby dostać się potem do
róży, gdy nasi pozostali współtowarzysze podroży spali, Stenkula
zaproponował, pragnąc zmylić pana M...r, którego mieliśmy za
szpiega, a także tych, którzy chcieliby nas ewentualnie ścigać, by
wysiąść z dyliżansu w Kwidzyniu, mimo iż zapłaciliśmy za
podróż aż do Bydgoszczy i pójść na przełaj do polskiej granicy. 4
czerwca o godzinie drugiej nad ranem dyliżans zatrzymał się w
Kwidzyniu i po chwili namysłu opuściliśmy miasto z tobołkami
na plecach. Słyszeliśmy, jak pocztylion woła nas, a gdy nie
przyszliśmy, dyliżans odjechał
Warszawy, do której zmierzali, a ja do Brodnicy, stawiając sobie ten sam cel.
Jechałem małym chłopskim wozem, takim, jakie najczęściej można spotkać w
tej okolicy i do wieczora ujechałem około ćwierć mili do granicy, gdy nagle
otoczony zostałem przez czterech żandarmów i odtransportowany przez nich
z powrotem do Brodnicy. Władze wojskowe przekazały mnie tam władzom
cywilnym, te zaś z powrotem tym pierwszym i w rezultacie, choć
powoływałem się na swój ważny duński paszport, który stwierdzał, iż udaje
się do Polski wyłącznie jako osoba prywatna, tej samej nocy zostałem
przewieziony pod strażą żandarmów do Kwidzynia [w oryg. Marienwerder —
przyp. tłum. ] — głównej siedziby rządu pruskiego w Prusach Zachodnich.
Przedtem odebrano mi moje rzeczy, papiery, pieniądze, a te ostatnie
żandarmi zatrzymali na swoje i moje potrzeby w czasie podroży do
Kwidzynia. Jechaliśmy całą noc i spotkaliśmy w tym czasie około trzystu
wozów zaprzężonych w cztery konie, z prowiantem dla armii rosyjskiej. W
Kwidzyniu żandarmi z nastawionymi bagnetami przeprowadzili mnie z
policji do budynku rządu, a stamtąd do głównego sądu krajowego, gdzie nie
udzieliwszy żadnej odpowiedzi na moje pytania i nie podawszy żadnego
powodu, zamknięto mnie z mordercami i złodziejami w tak zwanej wieży
gdańskiej, zbudowanej w czasach krzyżackich. Przesiedziałem tam dwa dni, a
potem zostałem przesłuchany przez rządowego asesora, który zamieścił moje
wyjaśnienia w protokole. Przypadkiem spotkałem tam znajomego z czasów
pobytu na uniwersytecie w Getyndze. Nazywa się Mac-Lean (pochodzi ze
szkockiej rodziny). Imię jego podaję do wiadomości z głęboką wdzię-
cznością za jego zacne podejście do mnie. Częściowo jemu, częściowo zaś
nadradcy krajowemu, von Rosenfeldowi, zawdzięczam że wypuszczono mnie
po upływie sześciu dni, gdy na piśmie przypomniałem, iż jestem w
posiadaniu dokumentów, które nie straciły ważności. Gdy jednak zażądałem
odszkodowania za wydatki, jakie poniosłem w podróży i więzieniu od chwili
mego aresztowania, zagrożono mi ponownym wtrąceniem do więzienia, do
czego by z pewnością doszło gdyby nie pan von Rosenfeld, który nie
dopuścił do tego poprzez sw ą stanowczą interwencję. Odmówiono mi
wydania odpisu z protokołu mojego przesłuchania, a jako jedyny powód
mego uwięzienia podano, że »utrzymując stosunki z Rosją nie mogą
zezwolić, by Polacy otrzymywali jakąkolwiek pomoc«. Komentarz ten
przytaczam dosłownie, tak, jak go usłyszałem. Mimochodem wspomniano
nawet, iż »mój duński paszport nie jest dowodem mej tożsamości«. W czasie
mojego pobytu w Kwidzyniu przechodziły
Paszport nie wytyczał już drogi i jedynym naszym przewod-
nikiem była teraz mała, podręczna mapa, która pomogła nam
znaleźć drogę prosto do granicy. Zdawaliśmy sobie sprawę, iż
jesteśmy bezbronni a sytuacja, w jakiej się znajdowaliśmy, spra-
wiała, że czuliśmy przedsmak nieczystego sumienia. Każdy czło-
wiek, którego spotykaliśmy, choćby wyglądał zupełnie niewinnie,
wydawał się nam szpiegiem i nie mieliśmy odwagi wchodzić do
miast czy zajazdów, żeby nie narazić się na pytania, które mogłyby
zakończyć się nie tyle wyrzuceniem, co wrzuceniem do jednej z
pruskich twierdz. Brano nas za wędrujących czeladników, ale nie
raniło to zupełnie naszej próżności.
Tego samego dnia przeszliśmy rzekę Osę i pod wieczór, głodni i
zmęczeni dotarliśmy do wsi, która nazywała się Gruten*. Byliśmy
już niedaleko granicy Polski pruskiej i po raz pierwszy usłysze-
liśmy polską mowę, lecz tak zniekształconą, że i Polakowi trudno
by było coś zrozumieć.
Znaliśmy na szczęście kilka słów, które powinny wystarczyć w tej
sytuacji, między innymi „klebb", „voddy", „massla", „dwa koń**
do Briesen"***. Ufni więc w swoje siły weszliśmy do chałupy, w
której przyjął nas ciemny człowiek o dzikim wyglądzie.
Potrzebowaliśmy przede wszystkim jedzenia, gdyż byliśmy wyczer-
pani długą drogą i próbowaliśmy porozumieć się po niemiecku.
Wieśniak stał zdziwiony i odpowiedział potokiem słów, z których
zrozumieliśmy równie mało, jak on z naszego przemówienia. Nie
pozostało wiec nic innego, jak sięgnąć do naszego słownika.
Zaczęliśmy więc wymawiać słowo „klebb", pokazując przy tym
na usta, by ułatwić zrozumienie naszej prośby. Po wielu niepo-
rozumieniach dostaliśmy w końcu chleba i przystąpiliśmy powoli
tamtędy dwa rosyjskie pułki, które zostały zmuszone do ucieczki. Miały one
zamiar połączyć się znowu z armią rosyjską. Wydano mi teraz prawdziwie
włóczęgowskie dokumenty. Mimo iż duński paszport określał wyraźnie mój
zawód, zrobiono ze mnie studenta, który zamierzał dyliżansem pocztowym
powrócić do Królewca. Miałem tam otrzymać z powrotem papiery, które mi
zabrano. Zwracałem się potem kolejno do różnych władz, lecz wszędzie
odpowiadano mi, iż nikt o nich nie słyszał. Dawano mi przy tym do
zrozumienia, iż zostanę znowu wtrącony do wiezienia, o ile natychmiast nie
wsiądę na jakiś statek i nie powrócę do domu. Zastosowałem się wiec rychło
do tego, co mi dawano do zrozumienia. Koszty podróży i aresztu pokryto z
moich własnych pieniędzy. W Królewcu dowiedziałem się, iż nakaz
aresztowania mnie wysłany został na granicę jeszcze przed moim wyjazdem
z tego miasta" (przyp. autora).
* Prawdopodobnie chodzi o miejscowość o nazwie Gruta.
** Tak w oryg.
*** Wąbrzeźno.
do naszej drugiej prośby, a więc: „dwa kon do Briesen", a gdy
wieśniak w końcu zrozumiał, o co nam chodzi, zaprzągł wóz i
pojechaliśmy. Przez całą drogę nasz woźnica spotykał znajomych,
którzy towarzyszyli mu potem przez długie odcinki drogi i zapewne
on właśnie zwrócił im uwagę na nasze osoby. Nareszcie o pier-
wszej w nocy przybyliśmy do Wąbrzeźna, nędznej mieściny, gdzie
zatrzymaliśmy się na czymś w rodzaju rynku przy domu, w którym
ludzie jeszcze nie spali. Nasz włościanin wszedł do środka i wyszedł
w gromadzie pijanych, którzy spędzali w tym domu miły wieczór.
Otoczyli nasz wóz i posypały się dowcipy, których niestety nie
rozumieliśmy, gdyż wokół nas rozbrzmiewały głośne salwy śmiechu.
Najwyraźniej nie można tam było dostać noclegu, gdyż nasz
włościanin zawrócił wóz i powiózł nas w dół, w sąsiednią dolinę,
do domu otoczonego wielkimi drzewami. Przypominało to wjazd
do zbójeckiej jaskini lub siedziby trolla
5
, jakie opisują nasze romanse
rycerskie. Wieśniak zaczął walić w drzwi, które otworzyły się.
Wyjrzał zza nich człowiek zarośnięty na twarzy, ubrany w czarny
płaszcz. Po ożywionej rozmowie zostaliśmy wprowadzeni do
małej, nędznej izdebki, która nie posiadała żadnych innych wygód
poza gołą podłogą. Po chwili usłyszeliśmy, jak ów czarny człowiek
zaryglowuje drzwi i zapadła cisza. Mieliśmy więc doskonałą okazję,
by oddać się romantycznym rozmyślaniom, lecz natura zwyciężyła.
Zasnęliśmy na wilgotnej podłodze, zapominając o prawdziwych i
urojonych niebezpieczeństwach.
Przyjeżdżając do kraju, którego języka się nie zna, człowiek
znajduje się w dziwacznej sytuacji. Jest się wtedy niemym widzem,
który niczego nie pojmuje, a fantazja znajduje duże pole do popisu
wszędzie tam, gdzie powstają luki w rozumieniu otaczającego
świata. Wypełniają je najbardziej fantastyczne i dalekie od prawdy
wyobrażenia. Zanim więc położyliśmy się w spokojnej chacie, w
której udzielono nam gościny, przygotowaliśmy się jak można
najlepiej do obrony. Że była to przezorność zupełnie niepotrzebna,
przekonaliśmy się następnego dnia o piątej, gdy cali i zdrowi
ruszyliśmy w dalszą drogę, zapłaciwszy naszemu uprzejmemu
gospodarzowi.
Padało bardzo i gdy dotarliśmy do wsi Zieten, byliśmy zupełnie
przemoczeni. Weszliśmy do najschludniejszego domu, jaki się tam
znajdował. W izbie zobaczyliśmy sześćdziesięcioletniego człowieka
o siwych włosach, w mycce na głowie i w szlafroku, jedzącego
śniadanie w towarzystwie żony, która zapewne z powodu święta
(była to niedziela) wystrojona była w czerwone buty, różnokolo-
rową spódnicę i różowy fartuch. Staruszkowie wydali nam się
uprzejmymi ludźmi i próbowaliśmy wybadać poglądy staruszka,
który znał niemiecki, by dowiedzieć się od niego, w jaki sposób
szybko dotrzeć do celu. Był on jednak bardziej powściągliwy, niż
się spodziewaliśmy. Jadł dalej, odpowiadając półsłówkami na
nasze pytania i nie dał nam ani jedzenia, ani dobrej rady.
Musieliśmy więc znowu rozpocząć wędrówkę, nie osiągnąwszy
nic ani w sferze duchowej, ani cielesnej. Szliśmy teraz przez lasy i
mokradła aż do miasteczka Kowalewo*, blisko dawnej pruskiej
Polski i zaledwie półtorej mili od granicy z Polską rosyjską.
Właściciel zajazdu w Kowalewie był wesołym i otwartym czło-
wiekiem. Zupełnie nie ukrywał swego oddania dla polskiej
sprawy a my, zadowoleni ze znalezienia bratniej duszy,
zwierzyliśmy mu się, iż zamierzamy przekroczyć granicę. Nie
pochwalił on jednak naszego planu uważając, iż jest niemożliwy
do wykonania, gdyż kordon pruski był postawiony w największy
stan pogotowia. Opowiadał nam, iż parę dni wcześniej dwóch
ludzi zostało postrzelonych przy przekraczaniu granicy, jeden po
pruskiej stronie, drugi zaś, gdy podszedł zbyt blisko granicy po
polskiej stronie. Ten drugi dostał we własnej ojczyźnie kulą od
Prusaków, którzy nie naruszyli w ten sposób oczywiście
neutralności.
Nasz rozmówca poradził nam jednak, by dojść do Golubia** —
najbardziej wysuniętej pruskiej twierdzy granicznej, gdzie komen-
dantem był, jak mówił, Polak, który być może pozwoli nam
przekroczyć granicę. Zauważył przy tym jednak iż jest to pruski
urzędnik, a uwaga jego odebrała nam nieco nadziei, by udało się
w ten sposób urzeczywistnić nasze zamiary.
Przygnębieni brakiem większych szans na powodzenie wiedzie-
liśmy, iż nadchodząca noc zadecyduje o naszym losie, bowiem
posterunek graniczny strzelał bez oglądania się na nic, a nieokrze-
sana kupa żołdactwa otrzymała surowe rozkazy, tak że nie waha-
łaby się strzelać lub zadać śmiertelnego ciosu bagnetem każdemu,
kto by się zbliżył, bez względu na powód, jaki by nim kierował.
Miał się zatem rozstrzygnąć nasz los i wiedzieliśmy, że jedno
słowo, jeden nieopatrzny krok udaremnić może nasze przedsię-
wzięcie. Czuliśmy po raz pierwszy, jak nikłe mamy szanse, jak
łatwo unicestwić można niezłomne postanowienia i ludzkie siły.
Być może szelest spadającego liścia lub krzyk nocnego ptaka
zadecyduje o losie naszym i naszych bliskich.
Odbyliśmy naradę, lecz żadna z wysuwanych propozycji nie
była wiele warta, ponieważ wszystkie opierały się tylko na przy-
puszczeniach co do możliwości przekroczenia granicy. Zdecydo-
waliśmy się jednak na drogę do Golubia i około dziewiątej
wieczorem znaleźliśmy się na odległość strzału od bram miasta
* W oryg. po polsku
** W oryg. po polsku
Okolicę widać było jeszcze wyraźnie i gdy porównaliśmy ją z
naszą mapą, stwierdziliśmy, iż w pobliżu powinna się znajdować
rzeka Drwęca*, stanowiąca granicę pomiędzy Polską pruską a
starą Polską. Po naszej stronie miasta leżało wielkie pole rzepaku,
ciągnące się aż po ścianę rozległego lasu. Postanowiliśmy spróbo-
wać przeprawić się przez rzekę bez przewodnika. Schowaliśmy
się więc w lasku położonym po drugiej stronie drogi, rozmyślając
nad sposobami przeprawy, gdyby rzeka miała się okazać głęboka i
szeroka.
Noc już zapadła i wszystko spowiła szarobiała mgła. Mrugało
kilka gwiazd i w ciemności widzieliśmy jeszcze szpice wież w
Golubiu. Nie rozlegał się żaden głos, słychać było tylko nasze
przytłumione szepty, którymi próbowaliśmy dodać sobie
nawzajem odwagi przed ryzykownym przedsięwzięciem, jakie nas
czekało. Przeszliśmy drogę i pogrążyliśmy się w pole rzepaku.
Szliśmy cicho wśród wyrośniętej roślinności w kierunku, w
którym -zdawało nam się — płynie rzeka. Doszliśmy w końcu do
szerokiego rowu, który biegł przez pole i zobaczyliśmy po raz
pierwszy odcinającą się na jaśniejszym horyzoncie budkę
wartowniczą. Wartownika jednak nie dostrzegliśmy, mimo iż
szukaliśmy go pilnie, na ile tylko ostrożność pozwalała.
Obawialiśmy się, iż ktoś taki znajduje się w pobliżu, a ponieważ
chodzeniu po polu musiały towarzyszyć szmery, które by nas
mogły zdradzić, odpełzliśmy z powrotem rowem do miejsca,
skąd, jak przypuszczaliśmy, można było przejść przez pole nie
będąc słyszanym. Wtedy dopiero odważyliśmy się zawrócić i
wkrótce znaleźliśmy się w pobliskim lesie, gdzie — wymęczeni
wyczerpującą wędrówką — położyliśmy się pod drzewem. Nigdy
jeszcze zapewne nie wsłuchiwaliśmy się czujniej niż w tej chwili,
wyławiając podejrzane odgłosy.
W lesie panowała jednak głęboka cisza, przerywana tylko upior-
nym poszumem drzew, trzaskiem ocierających się o siebie gałęzi i
nerwowym poszczekiwaniem psa, który pilnował leżącej gdzieś w
pobliżu chałupy. Gdy upewniliśmy się, że nikt nas nie śledzi,
opuściliśmy kryjówkę i poszliśmy przez las, aż natrafiliśmy na
dolinę, która zaprowadziła nas w dół, do rzeki
Zobaczyliśmy teraz po raz pierwszy ową ziemię, której synowie
ofiarowali tyle dla ducha czasu pomsty, lecz nie opłakiwani,
wzgardzeni i wyśmiani przez współczesnych sobie głupców, wy-
krwawieni na śmierć, stali się błagalną ofiarą swej krótkowzro-
cznej epoki. Obcy był jej ogień, który ich trawił i umiała tylko
wzdychać, podczas gdy obowiązkiem było działanie z całą mocą,
którą tak często trwoniła na nic. Potomność będzie o nich
* W oryg. Drwenza
myślała z litością jako o straconych dla sprawy, którą nauczyła się
pogardzać. Tak więc po drugiej stronie ciemnej rzeki leżała
Polska. Jest ona jak kamień ofiarny rzucony na ciało Europy. Leją
się tam krew i łzy, a krew ta i łzy powinny stale padać na
otaczający zastygły motłoch, aż przebudzi się on ze swego
uśpienia, aż pęknie skorupa osłaniająca żywego ducha, czyniąc
motłoch wolnym.
W miejscu, do którego doszliśmy, Drwęca miała około czter-
dziestu stóp szerokości i była zbyt głęboka, by można ją było
przejść w bród. Brzegi były wysokie i strome. Znaleźliśmy tam
miejsce, w którym woda wyżłobiła w piasku jamę pokrytą u góry
trawą. Ukryliśmy się w niej, a gdy doszliśmy do wniosku, że z
plecakami nie uda nam się przepłynąć rzeki, Stenkula przypomniał
sobie na szczęście, iż przechodząc przez las, minęliśmy kładkę
przerzuconą przez mały strumyk. Kładkę tworzyła pojedyncza kłoda
drzewa. Postanowiliśmy odnaleźć ją, by użyć jako tratwy do
przewozu naszych plecaków.
Wróciłem więc ze Stenkulą z powrotem, a Bergh został na
straży naszego dobytku, który, choć niewielki, był dla nas nie-
ocenionym, bezcennym skarbem. Biegliśmy bez wytchnienia, żeby
jak najszybciej przeprawić się przez rzekę.
Gdy byliśmy już blisko celu, usłyszeliśmy ludzkie głosy i w końcu
dostrzegliśmy między drzewami dwóch mężczyzn i kobietę
przechodzących przez kładkę, do której zmierzaliśmy. Wędrowcy
oddalili się. Wkrótce zamilkły odgłosy kroków i dźwięk głosów,
pośpieszyliśmy więc naprzód i po kilku uciążliwych próbach udało
nam się kładkę wydobyć. Powrót odbywał się powoli, ponieważ
uginaliśmy się pod ciężarem kłody, lecz po uciążliwej wędrówce
dotarliśmy do naszego towarzysza, którego dręczył straszliwy nie-
pokój o nasze losy w czasie długiej nieobecności spowodowanej
przeciwnościami, jakie nas spotkały. Słyszał on te same co my
głosy i niepokój, że zostaniemy schwytani lub zdradzeni przero-
dził się niemal w pewność, że nas to właśnie spotkało.
Przygotowaliśmy się do przebycia rzeki. Przywiązaliśmy w tym
celu linę do końca kłody, a Stenkula przymocował do niej swój
plecak i puścił ten niewymyślny statek na wodę chcąc zbadać, czy
wytrzyma większe obciążenie. Kłoda zanurzyła się jednak tak
bardzo w wodzie, że nie było nadziei, by mogła udźwignąć naraz
wszystkie nasze rzeczy, postanowiliśmy więc przeprawić się po
kolei. Rozebraliśmy się i Stenkula miał się właśnie rzucić do rzeki,
gdy usłyszeliśmy poszczękiwanie karabinów i odgłos kroków na
trawiastym brzegu.
Widząc zbliżające się niebezpieczeństwo, porzuciliśmy kłodę w
trzcinach przybrzeżnych i poszukaliśmy znowu schronienia
w naszej ziemnej kryjówce. Tak jak przypuszczaliśmy, nie udało
się nam jednak dostatecznie skryć. Choć kuliliśmy się i
zwijaliśmy jak tylko można, lękaliśmy się, by któryś z nas nie
został zauważony przez ścigających. Pamiętaliśmy teraz żywo
opowieść karczmarza z Kowalewa o tych dwóch, którzy przed
nami weszli na niebezpieczne ścieżki. Strażnicy byli coraz bliżej i
bliżej. Coraz wyraźniej słyszeliśmy ich rozmowy i szczęk luźno
przykręconych bagnetów. Przeszli jednak obok nas i skierowali
kroki w stronę brzegu.
Gdy odeszli, podnieśliśmy ostrożnie głowy, by zobaczyć, jak
bardzo się oddalili. Robiąc dalej swój obchód, zniknęli z naszego
pola widzenia wśród drzew. Wówczas Stenkula rzucił się do rzeki i
przepłynął ją, ciągnąc za sobą kłodę zanurzoną pod ciężarem w
wodzie. Dotarł do polskiego brzegu, zdjął plecak i przepłynął z
powrotem wraz z kłodą.
Przyszła teraz kolej na mnie. Skoczyłem w taki sam sposób do
rzeki, lecz ponieważ kłoda, do której był przywiązany mój plecak,
wysunęła się przede mnie, a linka zaplątała mi się wokół nogi,
prąd porwał mnie w dół rzeki w czasie daremnych prób
wyswobodzenia się. Znalazłem się tak daleko od moich
towarzyszy, iż nie słyszeli mnie ani nie widzieli i obawiałem się,
by woda nie zniosła mnie zbyt blisko Prusaków. Wreszcie z
najwyższym wysiłkiem dobiłem do polskiego brzegu, daleko
poniżej miejsca, w którym wylądował Stenkula. Powróciłem od
razu wraz z kłodą i pośrodku rzeki spotkałem Stenkulę, który
przekazał kłodę Berghowi. W kilka minut później staliśmy
wszyscy trzej na ziemi walczących o wolność bohaterów.
Obrzuciliśmy wzrokiem na pożegnanie przeciwny brzeg, na
którym leżała reszta Europy. Byliśmy teraz w nieszczęśliwej
Polsce, opuszczonej przez wszystkich, zdanej tylko na siebie
Nie wiedzieliśmy, w jakim miejscu się znajdujemy, lecz blisko
brzegu widniał taki sam las, jaki zostawiliśmy po pruskiej stronie.
Poszliśmy tam, by założyć na siebie przemoczone ubrania, a
potem zacząć na nowo wędrówkę po dobre lub złe, tam gdzie los
zechce nas zaprowadzić.
Widać często, jak kieruje nami bezpośrednio wola mocy nad-
przyrodzonej, nie ślepy los nas prowadzi czy — jak powiadają —
przypadek. Poczynaniami naszymi rządzi wszechmocne przezna-
czenie, jest ono nieubłagane, lecz rządzi się zawsze swymi odwie-
cznymi prawami. Czy gawędzimy, czy żywimy na coś nadzieję,
czy spędzamy mile czas, jest ono miedzy nami chłodne i nie-
widoczne, ostudzając bijące serce niepokojącą myślą o przyszło-
ści. Gdy zaś cierpimy, gdy wydaje się nam, iż zostaliśmy porzu-
ceni i zapomniani, również wtedy stoi ono obok nas i ciepła fala,
która przenika piersi, pozwala przeczuwać istnienie lepszego
świata. Nie odczuwamy wyraźnie swej nicości, doznajemy jej jedy-
nie wraz z radością, jaka towarzyszy przemijaniu niebezpieczeń-
stwa, gdy spadającą skałę powstrzymuje nagle niewidzialna ręka.
I wówczas uznać trzeba, iż wszystkim kieruje moc nadprzyrodzona
i że nasza wolna wola w działaniu przypomina wolę dziecka
pragnącego chodzić, choć jeszcze chodzić nie umie — przewraca
się, o ile nie podtrzyma go opiekun.
Szliśmy wzdłuż brzegu nieświadomi, ze nie była to najbezpiecz-
niejsza droga i około godziny drugiej w nocy dotarliśmy do małego,
granicznego polskiego miasteczka, Dobrzynia*
6
. Z radością
ujrzeliśmy palące się w każdym domu światło i pomyśleliśmy, iż
mieszkańcy już wstali, lecz na próżno pukaliśmy do wszystkich
drzwi, nikt nam nie odpowiedział. Zapomnieliśmy po prostu, że
Polacy są w większości głęboko wierzącymi katolikami i palące
się światła nie miały wcale rozjaśnić ulic ani też nie paliły się dla
nas czy mieszkańców miasta, lecz oświetlały krucyfiksy,
umieszczone w małych kapliczkach.
Marzliśmy, gdyż mokre ubrania pozbawiły nas całego ciepła,
które dał forsowny marsz. Pukaliśmy więc nadal do drzwi z gwał-
townością świadczącą, jak wielką moc może mieć zmęczone ciało
człowieka nad jego duszą, która, choć wolna, musi często dosto-
sowywać się do swej ziemskiej skorupy, buntując się i powstając
przeciwko temu, co owa materialna szata nakazuje.
Długo jeszcze włóczyliśmy się w ten sposób po ulicach miaste-
czka, naruszając spokój nocny. Wędrówkę naszą przerwał nagle
jakiś człowiek, który krzyknął za nami kilka słów po polsku, a w
chwilę potem był pośród nas, wymachując nad naszymi głowami
gołą szablą. Zaczęliśmy oczywiście z niezwykłym pośpiechem i
zdecydowaniem tłumaczyć się, by umknąć potraktowania szablą i
opowiedzieliśmy o sobie jak można najlepiej, unikając w ten
sposób pchnięć dla nas przeznaczonych. Krzyczeliśmy „Jesteśmy
Szwedami, gonieni przez Prusaków przepłynęliśmy Drwęcę, by
dostać się do wojska polskiego". Polak, rześki i energiczny młody
człowiek, opuścił szablę. Powiedzieliśmy mu wówczas, ze jesteśmy
głodni i przemoczeni, szukamy mieszkania i jedzenia. Zrozumiał
zupełnie dobrze nasze wyjaśnienia po niemiecku, ale nie umiał
odpowiedzieć w tym samym języku, zawołał tylko z miłym
uśmiechem „Dobrze pan!"** i pomógł nam znaleźć
* W oryg. po polsku
** W oryg. „Dobreze Pan".
gospodę, do której weszliśmy radośni na myśl o dobrym posiłku i
miękkim łóżku.
Wkrótce jednak doszliśmy do przekonania, że nie mieliśmy
pojęcia o różnicy, jaka istnieje pomiędzy szwedzką a polską gos-
podą. Sądziliśmy w naszej naiwności, że znajdziemy przytulne i
schludne pomieszczenie, gdzie miły ogień i dobry posiłek wyna-
grodzą nam trudy całego dnia. Żadne jednak z tych oczekiwań nie
spełniło się. Izba, do której weszliśmy, robiła niemiłe i nie-
porządne wrażenie. Na wiązkach słomy spali w ubraniach służący
i dzieci, a gospodarz z gospodynią w podobny sposób spali w
sąsiedniej sypialni. Dla wygody wstawiono nam do kąta drew-
nianą ławę. Straciliśmy już nadzieję, że dostaniemy pościel.
Poprosiliśmy o jedzenie — jedzenia nie było, lecz każdy z nas
dostał podłej wódki ze szklanką piwa i muszę przyznać, że był to
niezwykle pożądany poczęstunek nawet dla Stenkuli, który po-
mimo iż w domu należał do towarzystwa trzeźwości i ściśle
przestrzegał swej przysięgi, uznał trunek za lekarstwo i zapewni-
wszy sobie w ten sposób czyste sumienie, doznawał prawdziwej
przyjemności. Tak więc różnica pomiędzy szwedzką a polską
gospodą jest niesłychana. Spaliśmy dość dobrze w naszych mo-
krych ubraniach z plecakami pod głową i obudziliśmy się nastę-
pnego ranka zdrowi i cali, a wkrótce potem stanął przed nami ów
srogi Polak, który wymachiwał nam w nocy szablą nad głowami i
oświadczył z całą charakterystyczną dla swego narodu
serdecznością i wesołością, że jesteśmy mile widziani na polskiej
ziemi. Miał dla nas zaproszenie na śniadanie do burmistrza*.
Gdy poszliśmy za naszym przewodnikiem i zobaczyliśmy
miasto w dziennym świetle, stwierdziliśmy, ze położone jest ono
wzdłuż Drwęcy, dokładnie naprzeciwko Golubia, leżącego na
pruskim brzegu rzeki. Dobrzyń utrzymuje łączność z Golubiem za
pomocą mostu, pośrodku którego Prusacy zbudowali wysoki,
drewniany płot jako mur oddzielający polską liberalną cholerę od
prawowitego zdrowia Europy. Oczywiście drewniany płot z
czasem gnije i rozpada się.
U burmistrza, gdzie wkrótce przyszliśmy, znajdowało się kilku
oficerów i całe towarzystwo przyjęło nas przyjaźnie, serdecznie i
z entuzjazmem. Była to więc przemiła kompania, ponieważ zaś w
Polsce używa się trzech języków — a to francuskiego, którym
posługują się wyższe sfery, niemieckiego, używanego przez war-
stwy średnie i polskiego, którym mówią tylko klasy niższe**,
* Autor używa określenia „gubernator miasta".
** Spotyka się wśród nich także ludzi, którzy mówią po niemiecku, a
czasem nawet po łacinie (przyp. autora).
mogliśmy od tej pory porozumieć się i po chwili czuliśmy się
wśród naszych przyjaciół jak w domu. Ubawił ich bardzo opis
naszej przeprawy przez rzekę, zwłaszcza że przez okno widać było
straże pruskie na moście, które czujnie i z uwagą robiły obchód
po drugiej stronie płotu. Radowało ich, że udało nam się
szczęśliwie do nich dotrzeć, tym bardziej, że zwróciliśmy uwagę
straży granicznej, Polacy bowiem nie lubili Prusaków widząc, iż
ich neutralność w toczącej się walce jest tylko pozorna.
Opowiadali, że „wszyscy, którzy chcieli załatwić coś z Rosjanami
lub byli przez nich przysłani, mogli bez przeszkód swobodnie
przekraczać granicę, że Prusacy posyłali stale Rosjanom będącym
w Polsce duże zapasy żywności, że Polacy wiele razy zdobywali
w czasie bitwy armaty oznaczone pruskim orłem, co świadczy o
tym, że Prusacy dostarczali także broni". Mówili również, że „gdy
kilku rosyjskim jeńcom udało się uciec, Prusacy odesłali ich z
powrotem do armii rosyjskiej" i dodali z pogardą, bijącą z ich
pełnych życia oczu: „Przechwytują nawet na granicy pomoc,
przesyłaną nam od obrońców wolności z Francji i innych krajów.
Nic do nas nie dochodzi". Z wiarą w siebie, jaką mają często
ludzie wierzący, iż walczą o słuszną sprawę, z ową niezachwianą
ufnością w pomoc Opatrzności i we własne siły, jaką obdarzeni są
słabsi walczący z potężniejszym od siebie wrogiem, opowiadali
nam o swych zwycięstwach nad Rosjanami i o niezłomnej wierze
w szczęśliwy koniec walki. Widzieli przed sobą jeszcze tylko
kilka dni na polu bitwy i przepełnieni miłością ojczyzny pili jej
zdrowie i śpiewali pełni triumfu swą pieśń wolności Noch ist
Polen nicht verloren (Jeszcze Polska nie zginęła) *.
Po zakończonym w ten sposób powitaniu musieliśmy opowie-
dzieć o własnej ojczyźnie. Wkrótce stwierdziliśmy, że obecni
mają o niej bardzo mętne wyobrażenie. Szwecja była dla nich
pustynią pełną skał, pokrytą śniegiem i lodem, po której
spacerują niedźwiedzie i wilki. Myśleli, że jest wysunięta tak
bardzo na północ, iż mało kto jest w stanie tam mieszkać. O
Szwecji wiedzieli jedynie to, że pochodzili stamtąd Karol XII i
jego dzielni wojownicy. Dość ciężko nam było zmienić ten obraz.
Mówiliśmy, że są w Szwecji uniwersytety. Z trudem mogli w to
uwierzyć, a gdy wymieniliśmy Lund, wydało im się, że coś o nim
wiedzą, poprawili więc nas mówiąc Londyn. Przeświadczeni, iż
źle jest w Szwecji z wegetacją roślin, pytali, skąd bierzemy
ziarno siewne, czy uprawiamy jęczmień itp. Lecz Szwedów mieli
za naród prawy, odważny i otwarty, osądzali go bowiem mając w
pamięci bohatera, który sto lat temu żonglował ich królewską
koroną. Nie-
* W oryg. po polsku
trudno się dziwić tym mylnym pojęciom, brali bowiem Karola XII
za typowego przedstawiciela naszego narodu. Sądzili, iż naród,
składający się z takich ludzi, jak on i jego towarzysze, nauczył się
najpierw rzucać wyzwanie siłom natury, potem zaś odważył się,
mimo swej niewielkiej liczby, rzucać wyzwanie innym narodom i
ostrogami szarpać skarlałą sieć polityki*. Polacy ci jednak byli dość
wykształceni, mówili kilkoma językami i czytali najlepszych pisarzy
po niemiecku i francusku. Trzeba im wybaczyć, że nie znali
Szwecji, skoro książka Islandczyk w Norwegii
7
dowodzi, iż
wykształceni Francuzi po dzień dzisiejszy są najzupełniej
przekonani, że Półwysep Skandynawski leży na końcu świata
zarówno pod względem klimatu, jak kultury.
Jeszcze bardziej zdumiewa nas fakt, iż Niemcy niewiele lepiej
znają naszą ojczyznę, a że jest tak naprawdę, potwierdzić może
następująca historia wzięta z życia. Spotkaliśmy w Warszawie
doktora medycyny, niejakiego H...d z Wiednia, który zapytał nas w
rozmowie, czy Sztokholm nie jest stolicą Danii. Gdy
powiedzieliśmy mu, że się myli, poprawił się i uznał swoją pomyłkę,
lecz dodał, by raz jeszcze pochwalić się znajomością geografii, iż
Dania jest rosyjską prowincją. Na nieszczęście wdaliśmy się z
nim w dyskusję także na ten temat i dowiedzieliśmy się, iż doktor
H...d spotkał niegdyś Duńczyka, który był w służbie rosyjskiej, i od
tej chwili stało się dla niego jasne, iż Dania należy do Rosji. Dość
ciężko było go przekonać, że nie wszystkie kraje położone u
wybrzeży Morza Bałtyckiego są częścią monarchii rosyjskiej, w
końcu jednak ustąpił z grzeczności wobec naszej niepohamowanej
żądzy dyskutowania.
Zauważyliśmy w towarzystwie młodego, dość sympatycznego ofi-
cera, który był ślepy. Był w służbie rosyjskiej w rosyjsko-polskiej
gwardii w Warszawie i sądzono powszechnie, że oślepł z powodu
zbyt mocnego sznurowania w talii i, ogólnie biorąc, z powodu
nienaturalnej obcisłości munduru, jakiej wymaga regulamin rosyjski.
On sam w każdym razie wierzył w to i opowiadał, iż wielu jego
kolegów spotkał ten sam los, i że w armii rosyjskiej większość
oficerów chorowała na oczy. Stwierdziliśmy potem, iż w tym, co
mówił, kryła się prawda, bowiem wielu oficerów rosyjskich, których
widzieliśmy potem w Warszawie, nosiło okulary, a nawet zielone
okulary o potrójnych szkłach i wielu było skazanych na utratę
wzroku. Satyryk powiedziałby, iż oczy, odbijając tajniki duszy,
odważały się przyjąć dokładnie tyle światła, ile właściciel posiadał
światła intelektu. Traktując jednak rzecz poważniej - wydawać się
mogło, iż tę powszechną chorobę oczu wy
* Tak w oryg.
woływał ów nienaturalny ubiór. Wyobraźmy sobie człowieka w
ubraniu tak obcisłym, iż zdumieniem napawa fakt, że nie pękało
przy każdym ruchu. Był on do tego stopnia ściśnięty w talii, iż
biodra sterczały jak tiurniura, a halsztuk miał tak silnie związany,
iż twarz jego była nie tylko czerwona, lecz chwilami nawet sinawa
a oczy podeszłe krwią. Nie będąc nawet lekarzem dostrzec można
było, jak szkodliwy jest podobny strój i pojąć, w jaki sposób
przeszkadza to normalnemu obiegowi krwi i powoduje zastój
płynów w głowie. Dlatego też jest dość prawdopodobne, że
powodem powszechnej choroby oczu prześladującej oficerów
armii rosyjskiej jest obcisły mundur. Sprawia on, iż wielu z nich
przypomina bardziej wysuszonych braminów, którzy przez
czterdzieści lat stali na słupie, niż ruchliwych i silnych
wojowników, potrzebujących pełnosprawnych mięśni.
Ów młody Polak, który stracił wzrok z powodu mundurowej
choroby oczu, był człowiekiem wykształconym. Z głębokim
uczuciem, właściwym ludziom ślepym, użalał się nad swą
ojczyzną, a gdy usłyszał opowieść o zwycięstwach
współziomków, wzniósł swe martwe oczy ku niebu. Nie dotarł do
niego stamtąd promień światła, który byłby odpowiedzią na
modlitwę o ratunek ojczyzny, lecz w piersi jego coś szeptało baśń
o przyszłych zwycięstwach i o współczuciu Europy dla Polski.
Biedny chłopcze! Żaliłeś się, że jesteś ślepy, lecz jeśli nie
spoczywasz już snem wiecznym wśród swych braci, masz
szczęście, że jesteś ślepy, bowiem obraz, jaki stworzyłeś sobie
pośród nocy, w której się znalazłeś, rozpadł się w nicość.
Przedmiotem twej tęsknoty był jedynie fajerwerk, który wzniósł
się lotem błyskawicy do nieba, zapalił się i spadł, a teraz leżą na
ziemi jego wypalone szczątki i może nogi rozradowanych tłumów
obracają go w pył.
Po kilku godzinach spędzonych wśród tych dobrych ludzi
musieliśmy wyruszyć w drogę. Podpisano nasze paszporty a bur-
mistrz kazał zaprząc konie do swego powozu, byśmy mogli odbyć
za darmo podroż do Lipna. Powóz, który stał już gotowy do drogi,
był zwykłym, niewielkim powozem podróżnym. Kształtem
przypominał nieco schas
8
, był jednak dłuższy, szerszy i głębszy,
bez siedzeń, wyścielony jedynie słomą, na której leżały piękne
derki. Ruszyliśmy i dość szybko znaleźliśmy się w małym miaste-
czku Kikół*. Co ćwierć mili umieszczone są na drodze obrazy
Maryi Panny, którym podróżni oddają cześć. Nasz woźnica nie
omieszkał zdejmować przy każdym obrazie kapelusza i odmawiać
Zdrowaś Maryja, poganiając przy tym swoje chyżo biegnące
konie. W wielu miejscach widzieliśmy ludzi, którzy z żarliwą
pobożno-
* W oryg. Kikol
ścią klękali przy drodze przed obrazem Madonny, by zmówić
swoje Zdrowaś Maryja, aby zaś nie odmówić ich za dużo, od-
liczali je na różańcu.
Wróg nie zalał jeszcze tej części kraju, przez którą odbywaliśmy
podróż, wszystko miało więc sielski wygląd. Żyto obrodziło,
zieleniły się pastwiska, wokół chat stojących w cieniu gęstych
drzew rozlewał się spokój. O niezwykłości sytuacji przypominały
tylko wysokie żerdzie owinięte słomą, na szczycie których znaj-
dowały się beczki. Beczki wypełnione były prochem, podpalanym
w razie napaści nieprzyjaciela. W ten sposób wiadomość wędro-
wała od słupa do słupa aż do Warszawy. Podobne żerdzie alar-
mowe stały wzdłuż całej drogi na przemian z krucyfiksami i
obrazami Madonny. Sygnały do rozpoczęcia mordu obok obra-
zów Odkupiciela. Kiedy wreszcie ludzie zrozumieją, co chciał on
przekazać odkupiając ludzkość?
Przyjechaliśmy po południu do Lipna, małego, dość schludnego
i pięknego miasteczka. Udaliśmy się do burmistrza, by pokazać
mu paszporty oraz przepustkę, którą otrzymaliśmy w Dobrzyniu i,
podobnie jak w czasie całej podróży, otrzymaliśmy zakwate-
rowanie i pojazd na dalszą drogę za darmo.
Mieszkanie znaleźliśmy w rynku. Nie mogliśmy ruszyć od razu
dalej, gdyż konie można było dostać dopiero następnego dnia. W
miasteczku był wtedy właśnie dzień targowy i niesłychane rzesze
ludzkie gromadziły się przed naszym domem, żeby obejrzeć
obcych, o których zapewne słyszeli że są ze Szwecji. Wywoływało
to wrażenie podobne temu, jakie sprawiłoby zjawienie się na
szwedzkim rynku przybyszów z księżyca. Wyszliśmy na miasto,
by nie oglądano nas jak zwierzęta w klatce, a także chcąc sami
popatrzeć na barwny tłum ludzi, który roił się wokół.
Narodowy strój polskiego chłopa wydaje się dość malowniczy,
jeśli oglądać go w tłumie, zbyt jednak jest kolorowy, gdy patrzy
się na pojedynczą osobę. Składa się on* z czerwonych szarawa-
rów, białej sukmany z czerwonymi wyłogami, wielobarwnego
pasa, niskiego, wybrzuszonego kapelusza z szerokim rondem
przybranego czerwono-białą wstążką. Wszyscy włościanie mają
wąsy. Jest to obecnie symbol wolności, bowiem wielki książę
Konstanty nakazał się wszystkim ogolić, by i w ten sposób
poniżyć naród, co dowodzi, iż pracowita dusza ma czas na
wszystko i troszczy się nawet o zarost narodu. Polacy mają na
ogół wygląd ludzi odważnych i dzielnych, większość z nich to
bruneci, są muskularni i gibcy a w ich ciemnych oczach odbija się
dusza, która zdaje się rzucać wezwanie całemu światu.
* W każdym województwie jest on inny (przyp. autora).
Na rynku nie było, podobnie jak u nas, straganów. Wszystkie
towary były rozłożone na długich stołach pod gołym niebem.
Sprzedawano przede wszystkim sól kamienną, ozdoby, cebulę i
ogórki, bowiem narodowym przysmakiem Polaka są przede
wszystkim ogórki, które zjada on równie łakomie, jak dzieci jedzą
jabłka [...]
Pośród gwarnego tłumu, mrowiącego się na rynku, przemykało
wiele postaci ubranych w czarne płaszcze, z długimi brodami i
długimi pejsami przy uszach. Ofiarowywali chłopom na sprzedaż
stare ubrania, klamry, lusterka i temu podobne rzeczy, i zbywali je
z dobrym zyskiem. Byli to członkowie dużej społeczności żydow-
skiej.
Gdy następnego ranka poszliśmy do burmistrza, by podpisał
nam paszporty, przyjął nas dość dobrze i powitał na sposób polski
pocałunkiem oraz powiedział, iż nie możemy odjechać, zanim nie
zjemy obiadu, który przygotował dla nas zarząd miasta.
Podziękowaliśmy i powróciliśmy na obiad. Nie będę zaprzeczał, że
przeżyliśmy w czasie powitania ciężkie chwile, bowiem wszyscy
znajdujący się w towarzystwie musieli nas koniecznie ucałować,
by okazać w ten sposób swą przyjaźń.
Mężczyźnie nie sprawia na ogół szczególnej przyjemności cało-
wanie drugiego mężczyzny. Można więc sobie wyobrazić, co to
znaczy, gdy trzeba obdzielić pocałunkami dziesięciu, a potem
jeszcze dziesięciu, nie będąc z góry pewnym, czy liczba ich nie
wzrośnie.
Tak więc przypuszczono do nas, biednych Szwedów, prawdziwy
szturm. Złożyliśmy tym dobrym ludziom ofiarę z naszych warg
pocieszając się, iż może nadejdą także damy, które wynagrodzą
nam trudy z ich mężami i braćmi. Byli tam jednak tylko męż-
czyźni, nie mogliśmy się więc spodziewać żadnego
zadośćuczynienia. W Polsce jest taki zwyczaj i być może jest on
przykry, gdy przychodzi do całowania mężczyzn, nie protestuje się
jednak zbytnio przeciwko temu, gdy bowiem ktokolwiek spotka
znajomą pannę, otrzyma pocałunek z jej okrągłych usteczek.
Wprowadzenia podobnego zwyczaju mógłby sobie życzyć każdy
młodzieniec w Szwecji, gdzie powitania stały się czczą
formalnością. Ośmielam się poprzeć ten zwyczaj jako zupełną
nowość, a gdyby jakaś piękna dziewczyna przeczytała to, co piszę,
proszę, by się nad tym zastanowiła, jeżeli bowiem cały naród
czynił tak już kiedyś, godzi się i nam, którzy tak chętnie
małpujemy, naśladować ten obyczaj.
Złe by było, gdybym będąc Szwedem nie napisał nic o jedzeniu.
Jak wiadomo, ważny to u nas temat. Śpieszę więc do dobrze
nakrytego stołu, który nas oczekuje. Był to prawdziwy polski
posiłek. Ogromna ilość potraw, większość mięsnych. Muszę
jednak z góry wyjaśnić, iż nie jestem w stanie powiedzieć ani jaki
rodzaj mięsa stanowił podstawę dania, ani jak potrawy zostały
przyrządzone. Sama Cajsa Warg
9
musiałaby, jak inni badacze,
zadowolić się hipotezami nie znając dobrze składników.
Mogliśmy tylko stwierdzić, iż kuchnia polska posługiwała się
cebulą, pieprzem, a zwłaszcza ogórkami, by wprawić w
oszołomienie narządy smaku, i udawało jej się to do tego stopnia,
iż trudno było pojąć, co człowiek jadł. Posiłek zaczyna się tu od
zupy, a kończy na drugim daniu, my zaś jesteśmy przyzwyczajeni
uważać treściwe danie za podstawową część posiłku, by potem
rozcieńczyć je zupą, podobnie jak współczesna żądza nowości
niszczy stare, dobre podstawy organizmu państwowego.
Po skończonej zupie każdy gość może zjeść tyle, ile chce i
wszyscy korzystają z tego prawa. Jest się więc w Polsce zwolnio-
nym od konieczności zjadania ogromnej ilości potraw, które gdzie
indziej potrafią obrzydzić życie, pojawiając się na stole nawet
wtedy, gdy nie ma się na nie ochoty. Posiłek zakończył się
dobrym węgierskim winem, a przeczytawszy opis naszej podróży z
Lund w „Gazecie Warszawskiej"
10
, burmistrz wykrzyknął urado-
wany „A my ich gościmy!" — i wypił z nami za „starą, szlachetną
Szwecję". Po tym i po innych jeszcze toastach wypiliśmy toast za
zwycięstwo wolności w Polsce i Europie, a całe powitalne
przyjęcie zakończyło się odśpiewaniem wielu patriotycznych
pieśni, z których przebijała dumna wiara we własne siły, gorąca
miłość ojczyzny i żywa nadzieja na zwycięstwo.
Był w tym towarzystwie major z posiwiałą ze starości głową, w
którego żyłach nadal tętniła młodzieńcza krew równie gorąco, jak
przed czterdziestu laty, gdy w czasie ostatniego rozbioru Polski
odszedł z wojska, by w samotności opłakiwać ojczyznę. Powrócił
teraz nie bacząc na swój wiek, chwycił za broń i włożył swój
dawno już niemodny mundur. Rozmawialiśmy właśnie z majorem,
gdy wszedł syn jego, chłopiec około dwunastoletni, ubrany w
narodowy strój polski, i poprosił ojca o pokazanie mu przybyłych
Szwedów. „Oto oni" — powiedział major z uśmiechem i pokazał
nas chłopcu. „Weź kieliszek i wypij z nimi a potem ze mną i
przyrzeknij, że pomścisz mnie, jeśli zginę". Gdy chłopiec
wykonał polecenie, major wziął go w ramiona i z żarliwością,
która nas głęboko wzruszyła, przycisnął do piersi. Widać było
wyraźnie, że stary wiarus myślał sobie: „Tobie i innym, którzy
dorastają, przekazujemy w testamencie pomstę i zwycięstwo".
Polacy przypominali nam bez przerwy, byśmy pili, słowami dla
Szweda jednocześnie pochlebnymi i poniżającymi. Mówili: Die
Poler und die Schweder schlagen sich und trinken gut
11
.
Powiedzenie to przypominało, że znali nas w epoce żelaznych
czerepów i czerepów do picia gorzałki*. Zmuszali nas w ten
sposób do picia, a my tylko pijąc mogliśmy na razie wykazać
swoją szwedzkość, nie mieliśmy bowiem zamiaru bić się z kim-
kolwiek. Z góry więc wiedzieliśmy, że nie zdobędziemy żadnych
laurów na tym polu, na którym nasi ziomkowie przeszło sto lat
temu wiele ich zdobyli.
Zanim odjechaliśmy, obecni na przyjęciu wpisali swe imiona do
naszych notatników na pamiątkę miłych chwil razem spędzonych.
Raz jeszcze usłyszeliśmy powiedzenie o Szwedzie i Polaku i
wypiwszy potem jak zwykle, wyruszyliśmy z miasta czterokon-
nym powozem
12
. Droga prowadziła żyzną i piękną równiną przez
małą miejscowość Wielgi do Dobrzynia nad Wisłą. Zobaczyliśmy
wtedy po raz pierwszy tę dumną rzekę, która jak wąż wije się
polskimi dolinami, i która do tej pory stanowiła granicę pomiędzy
krajem spustoszonym a krajem cieszącym się pokojem. Miasto,
podobnie jak inne małe miasteczka, jest dość nędzne i składa się
przede wszystkim z małych, niskich domków z muru pruskiego,
pomiędzy którymi biegną ciasne, brudne uliczki zamieszkałe przez
Żydów. Zostaliśmy tam na noc, a ponieważ wiadomość o naszym
zawodzie rozeszła się szybko, musieliśmy udzielić pomocy wielu
chorym Żydom i mogliśmy przy okazji zbadać tajemnicę ich
domów.
Wszędzie, gdzie tylko wzywał nas obowiązek, witało nas przy
wejściu do nędznych pomieszczeń zatęchłe powietrze i
napawający obrzydzeniem brud i nieporządek. Sześć do siedmiu
osób tłoczyło się w małym, niskim pokoju o wilgotnych ścianach i
małych oknach, przez które nic nie było widać z powodu kurzu i
pary. Okna nie miały często zawiasów, lecz były mocno zabite,
jakby chciano w ten sposób zatrzymać powietrze. Właśnie z tych
nędznych siedzib pochodzą najstraszniejsze choroby, które z
powodu rożnych okoliczności stają się często zaraźliwe. I tutaj
także cholera uczyniła najokropniejsze spustoszenia. Za bardzo
bym się może rozpisał, gdybym się zaczął zagłębiać w szczegóły
sposobu życia, jakie pędzą Żydzi i chorób, jakie z niego wynikają.
Zostawiam więc sprawy, z którymi się tam zetknąłem, by dalej
opisywać podróż, którą podjęliśmy na nowo następnego ranka.
Droga wiodła przez miasteczka Rokicie i Brwilno aż do Płocka
leżącego nad Wisłą. Prowadziła ciągle przez piękne równiny,
pokryte polami obsianymi zbożem, co przypominało nieco
równiny w Skanii, oraz niskimi i nędznymi sosnami, tu i ówdzie
rosną-
* Karol XII zwany byt przez Turków „Żelazną Głową" (przyp.
autora).
cymi w zagajnikach, podobnymi do tych, które widuje się w naj-
żyźniejszej części Skanii. Nie tu było ich miejsce i wyglądały obco
w tutejszym klimacie. Przypominały człowieka północy, który pod
włoskim niebem usycha z miłości i tęsknoty do lodowatej
ojczyzny, do jej rzek i skał.
Tu i ówdzie oczom naszym ukazywały się okazałe posiadłości
należące do jednego z polskich magnatów, a wokół wspaniałego
zamku, cienistych alei i ogrodów stały lepianki, będące
świadectwem nędznego życia, jakie pędzili ich mieszkańcy —
chłopi pańszczyźniani. Na jakież sprzeczności przyzwalają ludzie
poszukując czegoś, co wyprzedza epokę, w której żyją i działają?!
W kraju, w którym wolność była zawołaniem dnia, gdzie wszyst-
kie oczy płonęły, wszystkie serca biły i wszystkie mięśnie
napinały się na samą myśl o słowie „niepodległość", w kraju tym
wznosiły się pałace magnatów, a tysiące ożywionych zapałem ludzi
krzyczało „Niech żyje wolność'" i dla tej idei ofiarowało własną
krew i krew poddanych.
Płock, do którego przybyliśmy przed południem o jedenastej jest
dość pięknym i porządnym miastem, leżącym na skarpie nad
Wisłą. W obrębie murów miejskich znajdują się parki i aleje
spacerowe opadające tarasami ku rzece, której spokojna, stalowo-
niebieska powierzchnia odbija wieże i wysokie domy.
Usłyszeliśmy tu po raz pierwszy o bitwie pod Ostrołęką i
zdradzie niektórych generałów, przez co Polacy, choć odnieśli
chwilowo zwycięstwo, stracili dość dużo ludzi. Około ośmiuset
rannych żołnierzy zostało przewiezionych do Płocka, do
polowego lazaretu, brakowało jednak lekarzy i dlatego burmistrz
nakazał mi rozpocząć służbę. Ponieważ jednak towarzysze moi
chcieli jechać dalej, cofnął rozkaz i zawiadomił nas, iż nie ośmieli
się więcej korzystać z naszych usług, dopóki nie zostaniemy w
Warszawie przyjęci na służbę państwa.
Ponieważ w międzyczasie dotarła wiadomość o zbliżaniu się
armii rosyjskiej — kozaków widziano zaledwie trzy mile od miasta
— z rozkazu burmistrza przeprawiono nas przez Wisłę, by nic nie
stanęło na przeszkodzie dalszej podróży.
Na drugą stronę rzeki przeprawiano się barkami lub czółnami.
Barki poruszały się przy pomocy żagla, a ponadto popychano je
żerdziami. Na takiej właśnie barce udało nam się znaleźć miejsce.
Czółna, długie i wąskie, które z trudem utrzymywały równowagę,
drążone były w pniach drzewnych. W jednym z takich czółen
przeprawiała się grupa Polaków. Wspominam o nich wyłącznie
dlatego, iż znajdowała się wśród nich pewna Polka. Była
doprawdy piękna. Żadna wyobraźnia nie potrafiłaby stworzyć
bardziej regularnych rysów, delikatniejszych rumieńców
i piękniejszego wyrazu twarzy. Szkoda tylko, że czółno, w którym
płynęła, dobiło w innym miejscu niż my, musieliśmy więc,
podobnie jak teraz czytelnik, porzucić ją, nie dowiedziawszy się o
niej nic więcej ponad to, że była najpiękniejszą Polką, jaką
piszący te pamiętniki oglądał w czasie swego pobytu w Polsce.
Wsiedliśmy teraz do wozu powożonego przez Żyda. [...] Nie
ujechaliśmy daleko, gdy zaczął nas ostrożnie wypytywać o różne
rzeczy, a zwłaszcza czy mamy dużo pieniędzy. Wypytywał tak
natrętnie i zuchwale, że musieliśmy mu surowo nakazać, by
przestał. Zaczął nam wtedy grozić, mówił, że ma w sąsiedztwie
przyjaciół, którzy nas wkrótce pobiją, jeśli będziemy się sprzeci-
wiać. Żądaliśmy nadal, by zamilkł, aż wreszcie usłuchał. Droga
prowadziła przez duży, gęsty las i zauważyliśmy, że Żyd bez
przerwy rozgląda się bacznie dookoła. Zaczęło się ściemniać,
jechaliśmy ciągle główną drogą, lecz po chwili jazdy Żyd nagle
skręcił. Nie widzieliśmy nic wokoło, sądziliśmy jednak, że
jesteśmy ciągle na głównym gościńcu. Gdy jednak wóz zaczął
podskakiwać na pniakach, korzeniach i kamieniach, zaczęliśmy
podejrzewać, że znajdujemy się na bocznej drodze lub może nawet
nie jesteśmy już na żadnej drodze. Znaleźliśmy się w końcu w
widniejszym miejscu — był to wyrąb leśny — i Żyd zatrzymał
się. Zapytaliśmy go, gdzie jesteśmy, a on powiedział, że zabłądził
i że poszuka zaraz w lesie drogi. Przypomnieliśmy sobie wówczas
jego pytania o pieniądze i zaświtała nam jasno myśl o zdradzie.
Dlatego też, gdy próbował zeskoczyć z wozu, Stenkula i ja
złapaliśmy go za kark, a Bergh zagroził, że go przebije nożem,
jeśli zaraz nie wyprowadzi wozu na drogę. Dzwoniąc zębami ze
strachu poprosił o przebaczenie i litość, i dość prędko dojechaliśmy
z powrotem. Było więc jasne, że znał on nieźle drogi w lesie i że
zabłądził nie bez powodu.
Błagał nas, zaklinając na wszystkie świętości, byśmy nie
opowiadali o tym wydarzeniu w Gombinie, do którego zmierza-
liśmy, a robił to tak natarczywie, że przyrzekliśmy milczenie,
bowiem gdy już niebezpieczeństwo minęło, nie mieliśmy żadnego
powodu, by się mścić na biednym Żydzie.
Wreszcie o pierwszej w nocy przybyliśmy do małego
miasteczka Gombin, gdzie odesłaliśmy Żyda nie składając na
niego donosu, i — jak zwykle — położyliśmy się w gospodzie na
wiązce słomy. Spalibyśmy zupełnie spokojnie, gdyby nie chory na
cholerę, który otrzymał miejsce w sąsiednim pokoju i
przeszkadzał nam całą noc swym krzykiem i rozdzierającym
jękiem. O świcie ruszyliśmy w dalszą podróż przez Saniki i kilka
innych miasteczek do Sochaczewa, dość pięknego miasta.
Zobaczyliśmy tam po raz pierwszy oddział rekrutów, składający
się z młodych i przystojnych Polaków w szykownych mundurach,
którzy wyglądali tak, jakby wierzyli, iż podbiją świat.
Widzieliśmy także tak zwanych kosynierów (Sensentrager). Był
to rodzaj pospolitego ruszenia. Miłość ojczyzny i potrzeba
zmieniła ich w wojowników. W większości byli to bowiem
wieśniacy z terenów, przez które przeszła armia rosyjska, a więc z
okolic żyznych, gdzie nie było teraz jednej nie spalonej chałupy
czy też jednego pola nie zdeptanego przez kawalerię.
Chłopi porzucali wiec swoje rodzinne strony, gdzie wszystko, co
stanowiło ich własność, zostało zniszczone, gdzie nie było już nic
nawet kościoła parafialnego, co nie zostałoby zbezczeszczone
przez kozaków i armię rosyjską, i gdzie pozostawili tylko trupy
swych braci, matek i sióstr. Uzbrajali się w kosy które ostrzyli i
osadzali na drzewcu. Polskie kosy są prawie proste, grubsze,
mocniejsze i nieco krótsze od naszych, nadają się więc dość
dobrze na broń sieczną, a jeśli je zaostrzyć na końcu, nawet na
broń kłutą. Drzewce mają około czterech łokci długości, a
kosynierzy władali skutecznie swą bronią choć być może nie
wedle zasad szermierki.
Dotarliśmy do drogi warszawskiej, przy której co pół mili widać
schludny mały domek, najczęściej siedzibę starego inwalidy. W
zamian za spokojne schronienie odpowiada on za utrzymanie
drogi i przychodzi z pomocą podróżnym których spotkał w drodze
wypadek. Ze wszech miar piękny pomysł stary żołnierz, za-
płaciwszy często drogo za spokój, którego teraz zażywa, otrzy-
muje w ten sposób schronienie, podróżni zaś w razie wypadku
mogą liczyć na pomoc.
Droga nasza wiodła dalej między innymi przez miasta Biniewo i
Błonie, 10 czerwca w piątek po południu zobaczyliśmy na
horyzoncie błyszczące w popołudniowym słońcu wieże
Warszawy.
Słońce na purpurowym nieboskłonie chyliło się właśnie ku
zachodowi zdawało się iż zatonie zaraz we krwi. Taki też miał
być los Warszawy i los Polski podziwiane przez krótką chwilę
przez Europę tonęły na powrót w strumieniach krwi. Także i
historii znane są jutrzenki i zachody słońca. I tak, doprowadzeni
do rozpaczy starcy, pośród płomieni palących się miast siedząc
jakby przy wieczornym ognisku, jedyną pociechę znajdowali w
opowiadaniu młodym, jak to niegdyś świat był szczęśliwy, na co
młodzi przepełnieni żarliwą nadzieją i nie rozmiłowani w
zaklętych skarbach przeszłości, szeptali znowu nadejdzie dzień!
Wkrótce znaleźliśmy się przy rogatce wolskiej*, która obwaro-
wana była palisadą z ostro zakończonych pali. Gdy podpisano
nam paszporty, ruszyliśmy w dalszą drogę przez piękne przed-
mieście Wolę aż do Warszawy, miasta niezwykłej urody. Wzdłuż
szerokich ulic — niektóre z nich, wysadzane topolami, prowadziły
aż do Wisły — znajdowały się olśniewające pałace we włoskim
stylu z kolumnami, balkonami i dziedzińcami, zajmujące rozległe
tereny, co silnie kontrastowało ze staroniemiecką ciasnotą, która
jakby się obawiała, iż miastom zabraknie miejsca. W samym
mieście widzi się długie aleje, duże rynki, szerokie ulice i
obszerne parki, a także świetność, nie ustępującą świetności
innych stolic. Warszawa ma około półtorej mili niemieckiej
długości i ponad trzy mile obwodu. Most pontonowy łączy ją z
twierdzą na Pradze, która na podobieństwo półksiężyca opiera się
podstawą o Wisłę. Główne ulice miasta zostały zabarykadowane.
Na większych ulicach ustawiono podwójne barykady zbudowane
z potrójnych rzędów grubych, zaostrzonych pali. Przestrzeń
pomiędzy nimi zapełniała ubita ziemia i kamienie. Barykady
leżały naprzeciwko siebie i tylko pośrodku zostawione było
niewielkie przejście dla wozów i pieszych. Na środku ulicy, kilka
łokci przed owym przejściem znajdowało się podobne umocnienie,
poprzez zaś wszystkie drewniane palisady przechodził
rozszerzający się na zewnątrz otwór strzelniczy, z którego
wyzierała podstępnie armata, jak dłużnik, który przez dziurkę od
klucza patrzy na wierzyciela, wchodzącego do przedpokoju z
wyrokiem sądowym w kieszeni. Na mniejszych ulicach były
zaledwie dwie palisady, jedna w niewielkiej odległości od drugiej.
Każda z nich wysuwała się ku środkowi z przeciwnych stron ulicy.
W murach, płotach i ścianach porobiono otwory dla broni ręcznej
i bardzo prawdopodobne, że gdyby armia rosyjska przemocą
wtargnęła do miasta pomiędzy liczne barykady, które w rożnych
miejscach zamykały każdą ulicę, nastąpiłby wówczas jej kres.
Bowiem rozgniewany naród oraz podobne umocnienia muszą
zadać cios nawet najbardziej zdyscyplinowanej armii.
Na Zygmuntowskim Rynku
13
, na tak zwanym Starym Mieście,
gdzie znaleźliśmy mieszkanie, znajduje się Zamek Królewski,
który robi od strony Wisły imponujące wrażenie. Pośrodku placu,
wysoko ponad okolicznymi domami wznosi się kolumna, na jej
szczycie stoi marmurowy
14
posąg króla Zygmunta.
Pilno nam było teraz poznać naród, który przybyliśmy odwie-
dzić, pospieszyliśmy więc do sali jadalnej hotelu, by spotkać
oficerów, którzy kilka dni przedtem odnieśli drogo opłacone
zwy-
* W oryg. Wolaer Rogatka.
cięstwo pod Ostrołęką. Byliśmy niemymi świadkami ich radości,
bowiem nie znaliśmy polskiego, a oni równie mało znali szwe-
dzki. Wkrótce jednak zwrócili uwagę na nasz niezrozumiały język i
zaczęli się do nas zwracać po niemiecku. Gdy dowiedzieli się, iż
jesteśmy Szwedami, staliśmy się od razu przyjaciółmi. Polacy
mają w sobie coś pociągającego. Żywią głęboką miłość swej
ojczyzny i odczuwają gorącą tęsknotę za niezależnością. W tym
przypadku przypominają oni Szwedów. My także, choć z
większym powodzeniem, walczyliśmy z obcym uciskiem i kocha-
my ojczyznę tak samo żarliwie. Ten godny sympatii egoizm naro-
dowy sprawił, iż Polacy uważają Szwedów za bratnie dusze w
sprawach polityki i w ojczyźnie ich słowo „Szwed" oznacza
jednocześnie człowieka odważnego, uczciwego i tolerancyjnego.
Filozofowie mogą sobie mówić, co chcą, o egoizmie rożnych
narodów, o krzywdzących sądach, jakie jeden naród wydaje
często o drugim, o urazie, jaką słabszy naród żywi zawsze wobec
sąsiada, spodziewając się jego napaści. Kierując się rozsądkiem,
mogą odrzucić nacjonalizm, jest on jednakowoż przyrodzony i ma
rację bytu, bowiem każda roślina pragnie posiadać swój skrawek
nieba, skąd dobiegałoby do niej światło, i swój kawałek ziemi, z
której czerpałyby tylko jej korzenie. Podobnie i naród pragnie być
wolny, chce zachować swą wiarę i bronić kraju własnym życiem,
bowiem bez ojczyzny jest człowiek zbędnym okruszkiem we
wszechświecie, nie ma dla kogo spożytkować swych talentów,
motywem jego działania zostaje więc tylko egoizm.
Polacy nienawidzili Rosjan jako mocarstwa mającego nad nimi
przewagę, mocarstwa, które zasłaniało ich skrawek nieba a korze-
niami swymi zajęło ich ziemię. Nienawidzili Prusaków jako
zdradzieckich sąsiadów i prawdopodobnie nigdzie cechy
narodowe ze wszystkimi wadami i zaletami me odzwierciedlały się
lepiej niż w wojsku polskim.
14 czerwca stawiliśmy się przed Radą Lekarską, na której czele
stał Łubienski
15
jako prezes całego personelu lekarskiego. Do
Rady należał także Antomarchi
16
, ostatni lekarz Napoleona na
wyspie św. Heleny, który w czasie polskiej wojny był generalnym
inspektorem wszystkich lazaretów polowych w Warszawie i
okolicy. Gdy sprawdzono nasze dyplomy przetłumaczone na łacinę
i zanotowano numer naszego mieszkania, wróciliśmy do domu, a
nazajutrz otrzymaliśmy uprawnienia lekarzy asystujących wraz z
rozkazem, by następnego dnia zgłosić się do służby w obozie
numer l położonym ćwierć mili na zachód od Warszawy, w
pobliżu wsi Powązki, niedaleko zachodniego brzegu Wisły. Nasza
gaża wynosiła 208 polskich złotych miesięcznie,
złoty zaś miał wartość około 23 szylingów szwedzkich, nie licząc
diet polowych, takich jakie otrzymywali oficerowie, a które
składały się z kilku funtów mięsa, chleba i temu podobnych.
Każdy z nas otrzymał ponadto 480 złotych jako zwrot kosztów
podróży.
Tego samego dnia odbyło się wielkie przyjęcie dla oddziałów,
które zwyciężyły pod Ostrołęką
17
. Na miejsce przyjęcia wyzna-
czono tak zwany Ogród Saski przy pałacu Bruhla, przylegający do
placu Saskiego, gdzie za czasów wielkiego księcia Konstantego
odbywały się olśniewające parady wojskowe. Zwycięzcy spod
Ostrołęki zebrani byli wokół stołu w kształcie podkowy, naprze-
ciwko którego stał ołtarz przyozdobiony zdobytymi chorągwiami i
armatami. Złoconymi literami wypisano na nim nazwy tych
wszystkich miejscowości, gdzie zwycięstwo odniosła sprawa
polska. Wśród gości roznoszono jedzenie, a radosny szmer głosów
odurzonych zwycięstwem żołnierzy i tłoczący się wokół ludzie
przedstawiali pulsujący życiem obraz, z całą jego różnorodnością i
weselem. Wkrótce nadeszli liczni generałowie, wśród nich jeden
szczególnie zwracał powszechną uwagę. Był to wysoki,
niezwykle przystojny mężczyzna w średnim wieku, o żywym,
przenikliwym spojrzeniu. Wszyscy ustępowali mu z szacunkiem
miejsca, a on z na poły smętnym uśmiechem pozdrawiał
rozradowany tłum i wreszcie podszedł do stołu, przy którym
znajdowali się żołnierze. A wtedy wszyscy ci wypróbowani w
bojach śmiałkowie powstali, unieśli w górę kielichy i zakrzyknęli
„Niech żyje Skrzynecki!", a dźwięczne „Wiwat!" na część zbawcy
ojczyzny przebiegło jak błyskawica poprzez niezmierzone tłumy
l8
.
Skrzynecki był ciągle bożyszczem narodu i niewykluczone, że
mało kto zasłużył sobie na to tak jak on, pałał bowiem tak wielką
miłością ojczyzny, a czyny jego były tej miary, że można je było
przecenić, lecz nie sposób było ich pomniejszyć. Z entuzjazmem
odnosili się do niego wszyscy: armia, ludność cywilna i damy.
Polskie kobiety wzbudzały szczególnie wiele sympatii w czasie
wojny, interesowały się one bowiem żywo jej przebiegiem i
często same wystawiały się na niebezpieczeństwo.
Polki są brunetkami, mają ogień w oczach i sercach, są dowcip-
ne, pełne życia i wesołe, brakuje im jednak owej chwytającej za
serce skromności i delikatności, którą mają nasze kobiety
północy. Zdają się być lekkomyślne i wydaje się, iż brak im
prawdziwej kobiecości. Polacy należą do orlego rodu, dlatego też,
podobnie jak na wizerunkach ich okrytego piórami protoplasty,
więcej urody zauważyć da się wśród mężczyzn niż wśród kobiet,
zapewne dlatego, iż charakter narodowy Polaków bardziej pasuje
do
mężczyzny niż do kobiety, jaką my przywykliśmy cenić, gdy jako
żona i matka spełnia swe ciężkie powołanie i znajduje najsłodszą
nagrodę w zadowoleniu z samej siebie
19
.
Wśród Żydów jest na odwrót. Kobiety ich należą do
najpiękniejszych, jakie istnieją. Śnieżnobiała szyja, rozwiane
wokół
niej kręcone loki, zaróżowione ślicznie policzki, omdlewające oczy
— wszystko to sprawia, iż w porównaniu ze swymi braćmi i
mężami przypominają anioły. Te niezwykłej urody Żydówki
spotyka się jednak rzadziej wśród ubogich, nędza, skąpstwo i brud
zabijają pączek, zanim zdąży się rozwinąć. W wielkim
tłumie, zebranym wówczas w Ogrodzie Saskim, znaleźliśmy
wiele przykładów dowodzących słuszności moich sądów.
Prawdziwie piękna twarz należała zawsze do Żydówki, a
szczególnie brzydki mężczyzna był — co zdradzał zawsze jego
strój — Żydem.
Przenieśliśmy się w wyobraźni do czasów, gdy Polacy zbierali
się na elekcję. Nie pomylę się chyba mówiąc, iż uroczystości tamte
przypominały obecną, w czasie której bohater dnia, Skrzy-necki,
witany był z podobną, a być może nawet większą miłością, niż
gdyby był królem. Gdy odszedł, wszyscy zgromadzeni odkryli
głowy i znowu zakrzyknęli „Wiwat!" na cześć Polski i przyjaciela
narodu.
Żołnierze wypili wiele toastów za swych dowódców, a po posiłku
zabawiali się tańcami i popisami gimnastycznymi. Widząc to
wszystko, myślało się tylko o wojnie i zwycięstwie. Całe miasto
miało tak wojenny wygląd, a serca i umysły żyły w takim
podnieceniu, że można było Warszawę z powodzeniem porównać
do oblężonej Numancji lub Kartaginy. Na rynkach wzniesione
były rogatki*, by zagrodzić drogę wrogiej kawalerii, na ulicach
wspomniane już przeze mnie barykady z otworami strzelniczymi.
We wszystkich księgarniach wywieszono mapy dawnego
Królestwa Polskiego — nieme i dobrze przez wszystkich
rozumiane życzenie powrotu do dawnego stanu rzeczy, portret
wielkiego księcia Konstantego — dla przypomnienia cierpień,
jakich Polacy doznali, portrety obecnych dowódców — by dać do
zrozumienia, gdzie pokładano nadzieję, a wreszcie różne karykatury
wyszydzające nieprzyjaciół. Wiele wykpiwało Dybicza, jedna z
nich przedstawiała go na przykład siedzącego nad Wisłą, podczas
gdy oficer — krakus
20
namydlał mu twarz, a stojący obok kosynier
miał golić go kosą, którą posługiwał się tak nieostrożnie, iż głowa
spaść musiała wraz z brodą. W głębi zachodziło słońce, a
odznaczenia Dybicza unosiły się na falach jak dziecinne stateczki.
Inna karykatura ukazywała Dybicza z kapeluszem w ręce,
żegnającego się z Warszawą, którą przedstawiała młoda, piękna
niewiasta. Polacy nie mieli zbyt wysokiego mniemania o Dybiczu
jako dowódcy, podobał im się jednak jako człowiek łagodny i
wrażliwy, i można powiedzieć, że w pewnym sensie opłakiwali
jego śmierć, nie chcąc przy tym uwierzyć, by sprowadziła ją
cholera. Śmierć ta była dla Polaków niepomyślnym wydarzeniem
także dlatego, iż po Dybiczu przyszedł Paskiewicz, uważany za
zdolnego generała, lecz także bezwzględnego i nieprzejednanego
wroga. Polacy mieli rację, uważając go za zdolnego generała,
* Tak w oryg.
jeśli zaś chodzi o pozostałe jego cechy, mieli się teraz właśnie
przekonać, czy sprawiedliwie ocenili jego charakter.
Wszyscy mieszkańcy Warszawy byli obecnie uzbrojeni i nierzad-
ko widziało się chłopców dziesięcio - dwunastoletnich stojących
na warcie ze starszymi i jadących konno na polu bitwy u boku
ojców
21
. Naród polski zebrał wszystkie siły, by dalej prowadzić
wojnę. Damy oddawały biżuterię, posesjonaci i mieszczanie kapi-
tały i srebra, a posiadanie innej łyżki niż cynowa przynosiło
właściwie hańbę. Dlatego też armia znajdowała się w doskonałym
stanie, była dobrze wyposażona i ubrana, najlepiej jak tylko można
uzbrojona i dobrze wynagradzana. Lazarety polowe były tak
sprawnie zorganizowane i tak czyste, jak w czasach pokoju, a jeśli
odczuwano nawet czasem jakieś braki, nie wywoływała ich nigdy
bieda, lecz nieuczciwość dostawców — zjawisko występujące
zawsze i wszędzie w publicznych instytucjach. Trzeba było sobie
bezustannie powtarzać, że to kraj ogarnięty powstaniem, by nie
dać się zwieść pozorom, nic bowiem nie wskazywało na chaos,
który towarzyszy zazwyczaj rewolucjom, gdy rozkład jaki
przeżywa państwo w poszczególnych swych członach, zachwiewa
równowagę jego sił wewnętrznych. Nic podobnego się tu nie
działo, wszystko toczyło się normalnie, ministerstwa zajmowały
się pokojową pracą a policja była równie dokładna, jak w naj-
bardziej zorganizowanym i spokojnym społeczeństwie. Zarobki
wypłacano punktualnie a prawo było rzeczą świętą. Porządek
został zagrożony jedynie 15 sierpnia, gdy intrygi spowodowały
wybuch tłumu. Ani w stolicy, ani na prowincji nie słyszało się
jednak o rabunkach czy innych ekscesach. Było to dowodem
zarówno łagodnego usposobienia narodu, jak i szacunku dla prawa.
A było to tym bardziej zdumiewające, iż rewolucja nie została
przygotowana, wybuchła nagle, jak nagle uderza piorun z jasnego
nieba, zdruzgotała łańcuchy i oddała z powrotem wolność na
półzniewolonemu narodowi, który niezupełnie ją pojmował,
wolność, która u narodów bardziej dojrzałych niż Polacy tak
często ulegała degradacji, przeradzając się w gwałt i
okrucieństwo.
Zrozumiałe jest, że gdy cały naród, nie bacząc na krytyczną
sytuację, w jakiej się znajdował, prowadził nadal dawny tryb życia,
podobnie czynili również zakonnicy i Żydzi, którzy dla różnych
powodów stanowią odrębne społeczności i nie posiadają nigdzie
na świecie własnej ojczyzny, zachowując również swe zwyczaje.
Zakonnicy, których w Polsce pełno, przechadzali się codziennie z
taką pompą, iż można ich było wziąć za żołnierzy na paradzie.
Widywaliśmy ich często na czele licznych konduktów
pogrzebowych w Warszawie, a ponieważ zwyczaje polskiego
Kościoła katolickiego odbiegają od zwyczajów innych Kościołów,
opiszę zatem uroczysty pogrzeb polski.
Na przedzie idzie zakonnik niosąc krucyfiks z wizerunkiem
Zbawiciela, za nim w dwóch rzędach inni zakonnicy w szarych
habitach, w sandałach na bosych nogach a w razie złej pogody w
kapturach zaciągniętych na głowy znaczone tonsurą. Niebosz-
czyk, który jako bohater dnia zajmuje poczesne miejsce,
spoczywa w żółtej trumnie na szczycie imponującego wozu
pogrzebowego. Za wozem jadą krewni zmarłego, z mężczyzn tylko
najbliżsi, z niewiast prawie wszystkie. Najbliżej spokrewnione
ubrane na czarno, a dalsze krewne w białych sukniach
przybranych kwiatami. Wokół wozu żałobnego postępują
grabarze w specjalnych uniformach, składających się z
trójgraniastych kapeluszy i czarnych szat z wielobarwną wstążką
na lewym ramieniu.
Rzadko mieliśmy okazję oglądać młodsze zakonnice, gdy
bowiem tylko zbliżał się do nich mężczyzna, skrywały swe
wdzięki przed oczami ciekawych. Częściej pokazywały się
przeorysze, tęgie i zażywne, w kwitnącym zdrowiu, którym
pogarda dla dóbr doczesnych nie zdawała się wyrządzać większej
szkody przynajmniej na ciele.
Żydzi, których miało być w Warszawie około trzydziestu
tysięcy, choć było ich zapewne więcej, mieszkali na ulicy
Franciszkańskiej
22
, gdzie jak opowiadali ci którzy oglądali ich w
spokojniejszych niż obecne czasach — kręcili się z taką samą
energią i życiem, jak dawniej. Żaden nie stracił nic ze swej żyłki
handlowej, którą od czasów zburzenia Jerozolimy dziedziczył ten
niezwykły naród, mieszający się w sprawy państwa i poszcze-
gólnych ludzi bardziej niż milionerzy i żebracy. Naród, który nie
stracił swych cech, mimo że przyszło mu mieszkać między
wszelkimi możliwymi narodami.
Ulica Franciszkańska, leżąca na Nowym Mieście, jest dość
szeroka. Zamieszkują ją wyłącznie Żydzi czego nawet nie wie-
dząc można się łatwo domyślić, zważywszy brud, jaki tam panuje,
i patrząc na niezliczoną ilość sklepów. Na ulicy tłumy
starozakonnych, a gdy obcy znajdzie się w pobliżu, wiadomość o
tym rozchodzi się lotem błyskawicy i przybysz otoczony zostaje
w mgnieniu oka mrowiem gnących się w ukłonach istot, które w
swym przenikliwie brzmiącym języku pytają, co rozkaże. Każda
brama prowadzi na podwórko, gdzie w zupełnie niepojęty sposób,
na niewielkiej powierzchni każda z dziesięciu do dwunastu rodzin
ma swój stragan. Można tam kupić wszystko, o czym tylko
człowiek zamarzy. O co by się tylko nie zapytać, znaleźć to
można jak nie na jednym, to na drugim straganie, do którego
kieruje lub osobiście prowadzi usłużny Żyd. [...]
Zrobiło się późne popołudnie, gdy usadowiliśmy się w dorożce i
pojechaliśmy w kierunku naszego nowego miejsca przeznaczenia
w charakterze lekarzy asystujących obozu numer l. Droga wiodła
przez nowy Plac Teatralny, po którego jednej stronie stał ogrom-
ny, nie wykończony budynek teatru, niezwykle okazały, z ko-
lumnadami jedna nad drugą, wielopiętrowy, a każde z pięter było
piękniejsze, gustowniejsze i wspanialsze od poprzedniego. Był on
jednak dopiero w trakcie budowy i zapewne nie ukończony
zamieni się w ruinę, bowiem cała Polska stała się sceną, na której
rozgrywały się prawdziwe tragedie wielkie i małe. Droga przez
plac prowadziła obok koszar artylerii i domów spalonych w
pierwszych dniach rewolucji aż do rogatek powązkowskich, a zaraz
potem do naszego miejsca przeznaczenia. Obóz odznaczał się
dość pięknym, i — jeśli tak można powiedzieć — spokojnym
wyglądem. Składał się z dwustu większych i mniejszych
budynków, które stały w dwóch rzędach równoległych do siebie.
Za czasów wielkiego księcia Konstantego był tu obóz wojskowy
dla piechoty a w budynkach mieściły się mieszkania oficerów,
kuchnia i restauracja. Obecnie większe budynki przebudowano na
szpital a mniejsze, o oszklonych drzwiach, wokół których rosły
drzewa, zamieszkane były przez oficerów i lekarzy pracujących w
szpitalu. Całość sprawiała bardziej wrażenie parku, w którym
rozsiane były letnie domki, niż obozu, gdzie pomieszkanie swe
mieli wyłącznie chorzy. Położenie zaś nad brzegiem Wisły
czyniło obóz miłym miejscem pobytu.
Gdy pokazaliśmy nasze pełnomocnictwa naczelnemu*
lekarzowi, Trzeskiewiczowi
23
, skierowani zostaliśmy na oddział
szpitalny, na którym mieliśmy pracować jako lekarze asystujący.
Większe baraki, przeznaczone obecnie dla chorych, mieściły
około trzech tysięcy osób. Podzielone były na dziesięć oddziałów,
na każdym z nich znajdowało się około trzystu chorych.
Opiekował się nimi jeden ordynator, jeden zastępca, dwóch
młodszych lekarzy i czterech felczerów. W każdym baraku
mieściło się około piętnastu łóżek. Baraki miały zaledwie jedne
drzwi w krótszej ścianie, cztery okna po bokach, a naprzeciwko
drzwi otwór przy podłodze dla wentylacji. Obchód zaczynał się o
szóstej rano a kończył o dwunastej, popołudniowy zaś trwał od
czwartej do siódmej, kiedy to lekarze
* W oryg. po polsku.
kończyli prace, z wyjątkiem oczywiście tych wypadków, gdy
przybywali nowi ranni lub gdy chory po operacji wymagał opieki.
Szarpi, bandaży i kompresów nigdy nie brakowało, gdyż Polki
hojnie obdarowywały nimi szpital. Na salowych brano jeńców
rosyjskich, a felczerzy wzięci do niewoli musieli pracować w
szpitalu. Jeden z nich, nazwiskiem Przecoń*, pracował na naszym
oddziale. Polacy i Rosjanie leżeli przemieszani wszyscy bez
wyjątku w zgodzie i przyjaźni, a jednych i drugich pielęgnowano
równie troskliwie. Rosjanie nie byli uważani przez innych pacjen-
tów za wrogów, mimo że w bitwie pozadawano sobie nawzajem
rany, które teraz przykuwały wszystkich do łóżek. Zaledwie
jednak powietrzem wstrząsnęła odległa kanonada a ranni, jęcząc z
bólu, jaki sprawiały im odniesione obrażenia, wykrzykiwali Caputti
Russi!** z błyskiem w oczach i z wrodzonym Polakom tempera-
mentem, którego nie umieli okiełznać. Rosjanie leżeli z bydlęcym
spokojem i otępiałym wzrokiem wpatrywali się w swoich pełnych
życia towarzyszy, okrzyki zaś przyjmowali z obojętnością, jaka
cechuje każdego profesora, do którego studenci krzyczą Pe-reat!
24
. Z trudem można było powstrzymać rannych Polaków, aby
słysząc kroki maszerującego w pobliżu oddziału nie wyskakiwali
z łóżek, by zobaczyć przez okno swych dzielnych towarzyszy, i
nie dodawali im okrzykami otuchy. Rosjanie natomiast nie
pokazywali nigdy żadnych uczuć. Z obojętnością przyjmowali
zarówno wiadomość o klęsce, jak i o zwycięstwie swych
rodaków. Zachowywali się tak samo słysząc, że rodacy ich
ponieśli klęskę, jak wtedy, gdy mówiono im, że odnieśli
zwycięstwo. Żaden rys ich twarzy nie zdradzał radości ani smutku
i żaden z nich nie zdawał się w najmniejszym nawet stopniu
interesować ani tym, co przeminęło, ani chwilą obecną, ani też
przyszłością. Pewne jest, że nie walczyli za swoją ojczyznę,
zdarzają się bowiem obojętne na wszystko istoty ludzkie wiodące
czczą egzystencję, których z życiem nie wiąże nic poza uczuciem
głodu. Ci zaś żołnierze byli jeszcze mniej uczuleni na potrzeby
swego ciała. Podobni byli nerwom, które ze służalczego szacunku
dla mózgu nie ośmielają się przekazać, iż ze stopą dzieje się cos
złego.
Dwa razy w tygodniu odwiedzał nasz obóz Antomarchi, który
był na ogół przez Polaków kochany, bowiem wszystko, co
przypomina Napoleona, jest im drogie, mniej jednak kochał go
personel lekarski uważając, iż nadużywa on czasem w despo-
tyczny sposób swej władzy. Antomarchi jest średniego wzrostu,
* W oryg. Pczecon.
** Tak w oryg.
chodzi nieco pochylony do przodu czy, jak się to mówi, skur-
czony we dwoje, ma brązowe, żywe, przenikliwe oczy, szlachetną
twarz i czarne włosy. Ja sam nie zauważyłem w jego zachowaniu
niczego, co można by nazwać despotyzmem, przeciwnie — zdawał
się być dość dobrym człowiekiem i często brał udział w
niewielkich operacjach udzielając nam, młodym, wielu wyjaśnień.
Na skutek egoizmu i obojętności jednego z komisarzy polowych
nie mogliśmy w ciągu pierwszych dni pobytu w obozie numer l
skorzystać z przywilejów, które nam się należały jako lekarzom w
takim samym stopniu, jak naszym towarzyszom.
Nie zostaliśmy, na przykład, zakwaterowani i gdyby nie zlitował
się nad nami jakiś miłosierny Polak, musielibyśmy nocować na
łonie natury, z ubitą ziemią zamiast posłania i niebem nad głową
zamiast baldachimu, który by nas zresztą nie osłonił przed
deszczem. Lecz wkrótce te niedociągnięcia zostały naprawione i
przydzielono nam mieszkanie w budynku podobnym do tego,
który już opisywałem. Otuleni w derkę, po trudach dnia
pogrążaliśmy się na słomie w niczym nie zakłócony sen.
Na posługacza wyznaczono nam więźnia, kozaka imieniem
Aleksis, i był to pod każdym względem dobry wybór, tyle że on
nie rozumiał nas a my nie rozumieliśmy jego. Próbowaliśmy więc
rozmawiać na migi, ale ani Aleksis, ani my nie celowaliśmy w tym
szczególnie i zdarzało się często, że gdy przez długi czas wpatrywał
się w nasze kiwania głową, tupania nogami i znaki dawane
palcami, wybuchał śmiechem, a pociągnięcie go przez nas za
ucho znaczyło tyle, co w języku pisanym kropka i zaczęcie
nowego wiersza. Natężał wówczas znowu uwagę i zaczynał gadać
po kozacku, by usprawiedliwić się. W podobny sposób my
próbowaliśmy uczynić czytelnymi dawane przez siebie znaki przy
pomocy długich, szwedzkich lub niemieckich wyjaśnień. W
rezultacie musieliśmy zawsze załatwiać wszystko sami a potem
mu to wyjaśniać i w ten sposób stworzyliśmy język niezbyt może
bogaty, lecz często pełen wyrazu.
Gdy to piszę, przypomina mi się dość zabawne wydarzenie,
którego głównym bohaterem był mój towarzysz Bergh i rosyjski
pielęgniarz.
A więc Bergh stał przy łóżku jednego z chorych. Potrzebował
gorącej wody i gąbki. Musiał więc wydać polecenie Rosjaninowi,
by ten przyniósł mu co trzeba. Udało mu się na tyle, iż zażądał
gorącej wody*, ale nie wiedział, jak nazwać gąbkę Poka-
* W oryg. „wody gorunza".
zywał na ranę, którą trzeba było obandażować, osuszał ją, ściskał
ręce, by pokazać, że chodzi o rzecz elastyczną i tak długo próbował
Rosjaninowi tłumaczyć, o co chodzi, iż ten zaczął się śmiać.
Wtedy Bergh nie był już w stanie zachować spokoju, zaczął
przeklinać Rosjanina i mówić mu w oczy gorzką prawdę — w
nienagannej szwedczyźnie, czego oczywiście nieszczęsny człowiek
nie był w stanie zrozumieć. Zrozumiał jednak dobrze, iż pan się
rozgniewał, uciekł więc by uniknąć dalszych bardziej
szczegółowych wyjaśnień, a Bergh został bez wody i bez gąbki.
Szwedzkie przekleństwa brzmią dźwięcznie i są przez to
zrozumiałe na całym świecie można je więc nazwać językiem
uniwersalnym, który należy sobie przyswajać jak inne
umiejętności.
Zauważyliśmy, jak zabawna staje się podobna rozmowa, gdy
człowiek daje się ponieść w ogniu dyskusji, postanowiliśmy więc
rozmawiać odtąd na migi, by najpewniej, językiem cichym i peł-
nym wyrazu osiągnąć swój cel w rozmowie z osobami które znały
jedynie własny, barbarzyński język ojczysty.
W Wojsku Polskim służyli lekarze niemal z całej Europy. Było
wśród nich wielu zdolnych, godnych szacunku ludzi, którzy brali
udział w bohaterskim zrywie walczących o wolność Polaków z
umiłowania swej wiedzy, jak i z chęci niesienia pomocy niesz-
częśliwym. Można było jednak także spotkać nie douczonych
włóczęgów, którzy zgłosili się do armii dla pieniędzy lub może po
to by stać się kimś. Polacy nie potrzebowali w gruncie rzeczy tak
wielu lekarzy, lecz wojna i choroby zbierały wśród nich stale swoje
żniwo, tak więc ciągły dopływ sił lekarskich stał się konieczny. Z
tego też powodu przyjmowano stale nowych lekarzy, tworzyły się
bowiem bez przerwy wakanse, częściowo wywołane śmiertelnymi
zejściami lub chorobami po części zaś dlatego, iż lekarze trafiali
do niewoli. Zdarzało się to często, bowiem kozacy otrzymywali
od rosyjskiego dowództwa dukaty za każdego lekarza, którego
udało im się żywego dostarczyć do armii rosyjskiej, cierpiącej na
brak lekarzy.
Wśród lekarzy, przyjętych do Wojska Polskiego po naszym
przybyciu, był także młody Duńczyk nazwiskiem S...p
2 5
, mło-
dzieniec, który zasłużył na lepszy los niż ten, jaki go spotkał
Podobny sposób myślenia, podobny wiek i język, wszystko to
zbliżyło nas do siebie i nigdy pewnie nie zapomnimy chwil, gdy
razem z nim pośród krwawych wydarzeń budowaliśmy sobie w
marzeniach piękną przyszłość, szczęśliwy świat i spokojne życie
Lecz miłe to życie zostało wkrótce przerwane, gdy S...p zacho-
rował ciężko na nerwową gorączkę. Nasze baraki były położone
dość daleko od siebie, a praca nie zostawiała nam zbyt wiele czasu
na odwiedziny przy jego łóżku, gdzie znaleźliśmy tego pełnego
wigoru młodego człowieka wycieńczonego i majaczącego.
Gdy pewnego wieczora siedziałem wraz z kolegami przed naszym
barakiem, ujrzeliśmy nagle pomiędzy drzewami podobny do
zjawy kształt, który zbliżał się ku nam chwiejnym krokiem, a gdy
wreszcie do nas dotarł, okazało się, ze był to S...p, który w malignie
pobiegł nas szukać, a teraz stał przed nami blady na twarzy, z
utkwionym przed siebie, rozgorączkowanym wzrokiem, pytając z
niecierpliwością w głosie, czy nie jesteśmy jeszcze gotowi do
odbycia z nim podróży do Kopenhagi. „Byłem tam wczoraj —
dodał z westchnieniem — narzeczona z płaczem prosiła mnie, bym
niedługo wrócił, a wy nie jesteście jeszcze gotowi, mimo ze
obiecaliście ze mną pojechać." Chwiał się z wyczerpania na nogach
i pospieszyliśmy odprowadzić go z powrotem do baraku, gdzie nie
przestał śnić, że jest w domu, w objęciach narzeczonej.
Po pewnym czasie S...p wyzdrowiał, lecz nigdy nie wrócił do
domu, do tych, których kochał. Po wyzdrowieniu odkomendero-
wano go do małego miasteczka Rawa, wkrótce potem zajętego
przez Rosjan. Opowiadano, że nie powrócił stamtąd żywy. Śpi
gdzieś zapewne snem wiecznym w tym wyniszczonym kraju.
Kochany nasz S...p! Byłeś tak wierny ojczyźnie i swojej dziew-
czynie, nawet gdy majaczyłeś w gorączce. Czy pamiętasz o nich i
i teraz w swej nowej ojczyźnie, czy myślisz czasem o tych, którzy
kochali cię za życia? Jeśli dziewczyna twoja płacząc przeczyta
kiedyś tych kilka wierszy, pocieszy ją zapewne myśl, że nie tylko
ona znała cię i kochała.
Pewnego dnia, gdy spotkaliśmy się wszyscy w baraku mówiąc
między sobą po szwedzku, zauważyliśmy, że kilku leżących tam
rannych zwraca na nas uwagę i z radosnym uśmiechem oczekuje,
aż podejdziemy do ich łóżek. A w końcu jeden z nich zapytał w
naszym ojczystym języku: „Czy panowie są Szwedami?" Byliśmy
zdziwieni i szczęśliwi — były to pierwsze szwedzkie słowa, jakie
słyszeliśmy od przyjazdu — i niemal w tej sekundzie zadaliśmy im
to samo pytanie. Odpowiedzieli, że są Szwedami, gdyż są Finami
26
. Opowiadali, że służyli w fińskim batalionie strzelców
wyborowych i zostali wzięci do niewoli pod Ostrołęką. Dodali, że
cierpią niewymownie w niewoli, gdyż nikt ich nie rozumie,
znają bowiem tylko szwedzki i fiński, a w tym języku nie mówią
ani Rosjanie, ani Polacy. Nazywali się zawsze Szwedami i mówili
między sobą stale po szwedzku, stąd wśród Polaków rozeszła się
wieść, że szwedzcy strzelcy wyborowi walczyli przeciwko nim
pod Ostrołęką i ponieśli sromotną klęskę. Batalion fińskich strzel-
ców wyborowych uważany był, przynajmniej przez Polaków, za
najbardziej waleczny w armii rosyjskiej. W naszym obozie,
łącznie z rannymi, było ich w niewoli około czterdziestu.
Rozmawialiśmy z nimi o wojnie a oni opowiadali nam, iż nie
walczyli przeciwko Polakom, lecz przeciw Francuzom którzy u
swego boku mieli kilka polskich pułków. Zapewniali, że przeko-
nanie to jest powszechne w całej armii rosyjskiej, i że przynaj-
mniej żołnierze wierzą w podobne bajki a stara nienawiść do
Francuzów każe im walczyć jak lwy. Dość trudno było zachwiać
podobne przekonanie, bowiem słyszeli to wszystko od swych
oficerów i dopiero w niewoli zaczynali rozumieć, iż było to
kłamstwo świadomie głoszone i rozpowszechniane.
Zamiast Aleksisa, który ciągle nie rozumiał tego, co chcieliśmy
mu przekazać na migi, wzięliśmy na posługacza Fina nazwiskiem
Johan Hjelm, człowieka dobrodusznego, który z całą swą właś-
ciwą Finom lojalnością i uczciwością stał się dla nas nieoceniony.
W ten sposób przeżywaliśmy dość miłe chwile w obozie z
naszymi Finami — braćmi w języku i Polakami, którzy mimo
swej lekkomyślności są czarującymi ludźmi. Mieli oni jednak
niejasne wyobrażenie o wolności — mówię niejasne wyobrażenie,
gdyż naród w swej masie nie był z pewnością świadomy, o co
walczy. Wyruszał na pole bitwy wierząc, że walczy o wolność,
gdy zabijał Rosjan, ci zaś z kolei wierzyli, że biją Francuzów
wtedy, gdy masakrowali Polaków.
„Ludzie pragną być oszukiwani" mówi stare przysłowie. Potwier-
dza się ono najlepiej i najpełniej tam, gdzie walczą całe narody.
Poszczególnego człowieka trudno wyprowadzić w pole, w grę
wchodzi bowiem jego tylko wola, silna, bo niepodzielna, naród
jednak łatwiej oszukać, gdyż każdy z tysiąca ludzi ma swoją wolę
a tysiące sprzecznych interesów zamącić może myśl przewodnią,
osłabić jej moc i uczynić z narodu bezwolny przedmiot w
wyrachowanych planach.
Polacy nie bardzo wiedzieli, o co walczą. Gdy niewolnik cało-
wał stopy magnata, wzywano go, by ofiarował życie za wolność.
Powstawszy z kolan, chwytał za broń i rzucał się do walki z
okrzykiem: „Wolność lub śmierć!" Czy walczył o osobistą
wolność? Oczywiście, że nie. Ofiarowywał swe życie za
wyzwolenie Polski od Rosjan, nie dopuszczając do siebie ani na
chwilę
myśli: „Jestem nadal chłopem pańszczyźnianym". Polacy zachowy-
wali się podobnie jak inne narody, którym drogi był honor
ojczyzny. Najcięższe nawet kajdany znosili bez szemrania, o ile
nałożone im były przez rodaków, łańcuchy nałożone przez obcych
nadmiernie jednak uciskały im ramiona, choćby nawet były lekkie
jak piórko.
Ciężar łańcuchów, którymi Rosjanie skuli Polaków, nie był
bynajmniej mały, Polacy zaś, zważywszy zarówno ich położenie
jak i narodowe uczucie nienawiści, mieli dostateczne powody nie
chcieć go dłużej znosić. Uważają oni swój naród za najwspanialszy
na świecie i mówią o sobie na ogół z takim samym entuzjazmem,
z jakim nasi szwedzcy skaldowie i pisarze nigdy by nie potrafili
sławić naszego żelaza, naszego nieba i naszych chłodów, nie
mówiąc o naszych kopcach i niezapomnianych kamieniach
nagrobnych, aby w ten sposób uzmysłowić, że epoka bohaterów
już dawno minęła.
Bardziej wykształceni Polacy, tzn. ludzie lepszego stanu, po
których można było się spodziewać, iż będą mieli mniej prze
sądów, odznaczali się mimo wszystko dość arystokratycznym
sposobem myślenia. Uważali oni, iż większość narodu stworzona
została po to, by im służyć i okazywać posłuszeństwo, i że
należy utrzymywać ją w ciemnocie. Były to poglądy zaiste
szokujące w kraju, który zwarł wszystkie siły, by wywalczyć
niepodległość. Trzeba jednak mieć nadzieję, iż gdy uda się
Polakom wywalczyć wolność zewnętrzną, zdobędą także wolność
wewnętrzną, albowiem z przyrodzenia już mają naturalny pociąg
do światła, a istniejąca ignorancja jest winą panujących
stosunków,
nie zaś narodowych skłonności.
W naszym obozie musztrowano codziennie nowe oddziały i
mieliśmy doskonałą okazję by zobaczyć, jak bardzo Polacy nadają
się na żołnierzy. Zręczność i dokładność, z jaką władali bronią i z
jaką poruszali się zadziwiała, jako że ochotnicy byli na ogół
bardzo młodzi i brano ich prosto od pługa. Interesujące były także
ćwiczenia kosynierów, może najmniej skomplikowane, lecz za to
sprawiające wrażenie wielkiej siły, zważywszy rozmiary kos,
które nosili. Także artyleria przeprowadzała ćwiczenia kilku
baterii, wykonując — zdaniem doświadczonych oficerów — mane-
wry z niezwykłą zręcznością.
Rozeszła się nagle pogłoska, iż Rosjanie pociągnęli w kierunku
Wisły i w kilku miejscach sforsowali rzekę. Ciągle słychać było
odległą kanonadę świadczącą o potyczkach, o których nie mie-
liśmy w obozie dokładnych informacji. Oddział kozaków, który
przeszedł przez rzekę zaledwie o cztery mile od naszego obozu,
miał zostać doszczętnie rozbity przez kosynierów.
Kres naszemu beztroskiemu wojennemu życiu położyło dość
niemiłe wydarzenie. Nasz towarzysz Bergh zachorował niespo-
dzianie, dostał gorączki i lękaliśmy się go stracić. Byłby to dla nas
zawsze ciężki cios, a wówczas trudno sobie było wyobrazić
większe nieszczęście. Obawialiśmy się również, że możemy
zostać rozłączeni, przewidywaliśmy bowiem, że wkrótce
nadejdzie decydująca katastrofa i że nie od nas będzie zależało, jak
długo pozostaniemy z dala od naszego obecnego miejsca pobytu.
Pewnej nocy, gdy Bergh leżał w malignie w naszym baraku,
usłyszeliśmy nagle szczęk broni wśród drzew otaczających naszą
małą siedzibę. Jakiś człowiek podszedł do drzwi i walił w nie
mocno szablą. Podobne powitanie, zwłaszcza o takiej porze, kaza-
ło nam się domyślać, iż zaskoczyli nas po cichu kozacy, wysko-
czyliśmy więc bezszelestnie z łóżek, by zapytać, kto tam. „Patrol"
brzmiała odpowiedź. Otworzyliśmy i wszedł oficer, mówiąc
ostrym głosem: „Mam rozkaz przeszukać wszystkie baraki, by
zobaczyć, czy nie ukrywają się gdzieś rosyjscy więźniowie.
Odkryty bowiem został tej nocy szatański plan wydania nas w ręce
wroga". Niczego więcej nie dowiedzieliśmy się, lecz następnego
dnia, 30 czerwca, straże w obozie były podwojone a załoga
wzmocniona. Słyszeliśmy, jak opowiadano, iż ów zdradziecki
plan przewidywał, że w nocy z 29 na 30 czerwca więźniowie
rosyjscy, którzy w liczbie przekraczającej szesnaście tysięcy
znajdowali się w obozie numer l a także w sąsiedztwie
Częstochowy i Wolborza, mieli otrzymać broń, a potem pozabijać
warty, przedostać się do Warszawy i spalić most praski, by
uniemożliwić Skrzyneckiemu, który rozłożył się ze swym
korpusem na prawym brzegu Wisły, przedostanie się przez rzekę.
Armia rosyjska, znajdująca się wtedy w Płocku, miała
jednocześnie przeprawić się przez rzekę i triumfalnie wkroczyć do
Warszawy.
Mówiono, iż plan ten uknuty został przez generała Jankow-
skiego
27
. Był on już przedtem pozwany przed Sąd Wojenny za
swój postępek wobec generała Turno
28
, któremu rozkazał pod
Budziskami zaatakować niewielkimi siłami wielokrotnie
silniejszy korpus generała Rudigera. Jankowski nie wywiązał się
ze swej obietnicy przyjścia na pomoc i stał w pobliżu z dużymi
siłami, a Turno stracił w ten sposób wielu ludzi nic przy tym nie
osiągnąwszy, mimo iż odniósłby niemal pewne zwycięstwo,
gdyby korpus Jankowskiego wziął zgodnie ze swymi życzeniami
udział w bitwie. W tym zdradzieckim przedsięwzięciu mieli również
brać udział generałowie Hurtig
29
i Sałacki
30
, pułkownik Słupecki
31
,
szambelan Fenshave
32
, obywatelka Carola Lessel
33
, a także hra-
bina Bazanow
34
, Rosjanka, która była żoną polskiego generała.
Trudno wyrazić, z jak wielkim oburzeniem wszyscy słuchali
opowieści i jak proporcjonalnie do ogromu zażegnanego niebez-
pieczeństwa rosła nienawiść do Rosjan i do zdrajców.
Przed południem dostałem pozwolenie na wyjazd do Warszawy,
by przywieźć naszemu choremu koledze lepsze lekarstwa,
bowiem nasza polowa apteczka była dość uboga. Widziałem
wszędzie gęste tłumy, które przebąkiwały o zemście i krwi. Gdy
przybyłem do Warszawy, zauważyłem na placu Krasińskich
szwadron drugiego pułku ułanów, a na ulicy Miodowej* kilka
oddziałów Gwardii Narodowej. Kiedy dotarłem do ulicy
Senatorskiej, ujrzałem dowódcę Gwardii Narodowej, hrabiego
Ostrowskiego
35
, pędzącego co koń wyskoczy na Zygmuntowskim
Rynku, a za nim krzyczący, rozwścieczony tłum. Gdy przybyłem
na miejsce, było tam już pełno ludzi, którzy krzyczeli: „Na
pohybel zdrajcy, powiesić go, powiesić go!" Blisko Zamku
Królewskiego doszło do starcia podwójnego patrolu z tłumem,
który — klnąc jak zwykle Diaboli schloggi** — usiłował zbliżyć
się do wysokiego człowieka o ospowatej twarzy, otoczonego przez
patrol. Był to generał Hurtig, którego miano odprowadzić na
Zamek, by osadzić go tam w wiezieniu. Tłum brał już górę nad
znacznie od niego słabszym patrolem, gdy książę Czartoryski
wjechał powozem w tłum, kazał stanąć, powstał, odkrył swą siwą
głowę i spoglądając wzrokiem pełnym dobroci i siły wykrzyknął do
tłumu: „Obywatele! Pokażmy współczesnym, iż nie ulegliśmy
zarazie niesionej przez barbarzyńców, którzy rządzą nami. Nie
wymierzajmy kary bez sądu i wyroku. Możecie być pewni, że ci,
którzy zostaną uznani za zdrajców ojczyzny, zostaną ukarani z
całą surowością prawa. Niech Bóg broni, byśmy mieli splamić
swe sumienia i narodowy honor wymierzaniem samosądu!" W
odpowiedzi na słowa tego ogólnie lubianego i cieszącego się
szacunkiem człowieka rozbrzmiały wiwaty i wtedy właśnie
odstawiono na pół żywego z przerażenia więźnia na Zamek
Królewski.
Ogłoszono, że miasto jest w stanie oblężenia i gdy wracałem do
swego obozu, zostałem zatrzymany przy rogatce powązkowskiej,
dopóki znajomi polscy oficerowie, poręczając za mnie, nie
wyrobili mi przepustki. Atmosfera w obozie była taka sama jak w
mieście. Polscy żołnierze zawsze pośpiesznie podejmują decyzje i
pośpiesznie wprowadzają je w czyn. Chorzy Polacy byli
* Jedna z eleganckich ulic odchodząca od placu Krasińskich (przyp.
autora).
** Tak w oryg.
rozsierdzeni i z zemsty chcieli napaść na Rosjan leżących w bara-
kach. Jedynymi spokojnymi obserwatorami ich
niepohamowanego gniewu byli ci właśnie Rosjanie, którzy w
obliczu niebezpieczeństwa zachowywali fatalistyczny spokój i
irytującą obojętność, zapewne z takiego samego powodu, dla
którego zachowują spokój zwierzęta prowadzone na rzeź. W
każdym razie nie doszło do żadnego wybuchu i wszystko
skończyło się na przekleństwach zduszonych w poduszce.
Okazało się w międzyczasie, ze Bergh choruje na nerwową
gorączkę i że po to, by mieć lepszą opiekę, powinien zostać
przetransportowany do szpitala Ujazdowskiego, do którego przyj-
mowano chorych oficerów i lekarzy. 2 lipca przybyliśmy do mia-
sta z naszym chorym kolegą. Przy budynkach, o których już była
mowa, gdzie zapłonęła pochodnia rewolucji, zobaczyliśmy dopiero
co wzniesioną szubienicę, z której zwisał breloczek*. Myśleliśmy
początkowo, ze to generał Jankowski, lecz później dowiedzieliśmy
się, iż był to Żyd powieszony za szpiegostwo, którym ten naród
niemal wyłącznie trudnił się w czasie wojny
36
. Ani szubienice w
Warszawie, ani rosyjski knut grożący śmiercią nie odstraszyły
Żydów, którzy szpiegowali, jak tylko mogli, dla obydwu stron,
bowiem nagroda w postaci kilku dukatów była pewna, a
szpiegowanie niekoniecznie równało się śmierci. Ważyli się więc
na wszystko korzystając z okazji, by zdobyć pieniądze.
Niewykluczone, iż Żydzi byli w tym czasie najbardziej nie-
szczęśliwymi ludźmi. Wieszano ich bowiem, gdy zabierali się do
szpiegowania, Rosjanie zmuszali ich do stawiania redut i kopania
wałów obronnych oraz budowy mostów pod gęstym gradem kul,
Polacy zaś czynili z nich wojowników. Była to metamorfoza,
która dostarczała zabawnego widoku. Mieli własny mundur i
uzbrajano ich w kosy, na które ci świeżo upieczeni żołnierze
patrzyli od czasu do czasu ukradkiem przerażonym wzrokiem,
jakby lękając się własnej broni.
Żydzi byli do tego stopnia wystraszeni, że wystarczyło z uwagą
im się przyjrzeć, by uciekali lub w najbardziej uniżony sposób
wyrażali swój szacunek, a choć nieobce im było pojęcie honoru a
także dumy narodowej, sprowadzało się ono do zgolenia brody
powieszonemu pobratymcowi. Było to narodowym obowiązkiem,
który spełniali zawsze, gdy tylko mogli, spełnili go też wobec
zmarłego, którego widzieliśmy wiszącego na szubienicy.
I tak szlachetne uczucia występują często w parze z podłością,
pogardza się nimi, gdyż przysłaniają je wady, lecz gdyby Żydzi
mieli ojczyznę, tworzyliby także dobro [...]
* Tego określenia używa autor.
Kiedyż oświata, sprawiedliwość i ocena naszego własnego
dobra posuną się tak daleko, iż nie będziemy dzielić ludzi na
kasty według pochodzenia i religii, lecz pozwolimy im rozwijać się
swobodnie i bez przymusu.
Ujazdów, do którego przybyliśmy, jest pięknym zamkiem
zamienionym w czasach wielkiego księcia Konstantego na lazaret
dla chorych oficerów. Pełni on teraz tę funkcję zarówno dla
cywilnych jak i wojskowych urzędników armii. Położony jest w
tej części miasta, która nosi nazwę Nowy Świat i znajduje się nie-
daleko Belwederu*. Z jednej strony graniczy z pięknymi alejami,
które odchodzą od placu Aleksandra
37
, z drugiej z pięknym
angielskim parkiem poprzecinanym kanałami i opadającym w dół
po stromym zboczu.
Bergh dostał tam miejsce w pięknym pokoju na drugim piętrze.
Panowała tu największa czystość i porządek, i nie przypominam
sobie, bym widział kiedyś równie pod każdym względem impo-
nujący szpital.
Jako cudzoziemiec, Bergh otoczony został najtroskliwszą i naj-
czulszą opieką. Obok bowiem stałej opieki jaką miał w szpitalu,
pomoc niosły mu także siostry i krewne chorych i rannych ofice-
rów, które odwiedzały szpital. I tak, gdy pewnego dnia wracając
po kąpieli zemdlał z wyczerpania, ocknął się potem w ramionach
młodej Polki, która go podtrzymywała pomagając wrócić do łóżka.
Była to siostra polskiego oficera leżącego w tym samym pokoju,
która odwiedzając swego brata, dowiadywała się odtąd zawsze o
jego szwedzkiego przyjaciela. Odwiedzając Bergha, widziałem
wiele razy młode Polki, które opiekowały się nim i wyglądało to
niemal na cichą zmowę dziewcząt, pragnących zapewnić najlepszą
opiekę biednemu Szwedowi, który porzucił swą ojczyznę,
poświęcając się dla dobra ich rodaków.
W naszym obozie zapanowały tymczasem dawne porządki.
Chorzy przestali przeklinać rosyjskich więźniów, śmiali się i roz-
mawiali jak zwykle, gdyż nawet w najcięższej sytuacji Polacy
zachowują dobry humor. Zdrowi żołnierze siadywali znowu spo-
kojnie przed barakami paląc fajki, śpiewając patriotyczne pieśni i
pijąc swe kochane piwo** i jeszcze bardziej kochaną wódkę***.
Piwo jest ulubionym napojem Polaków. Siadając do dobrze za-
*Rezydencja wielkiego księcia. (przyp. autora)
**
W oryg. po polsku.
***
W oryg. po polsku.
stawionego stołu, każdy biesiadnik ma przed sobą butelkę piwa,
którą opróżnia przy mięsiwach podawanych w czasie posiłków.
Wódki nie pije się ani przed, ani w czasie posiłku, lecz jako
przyjemnie orzeźwiający napój po jedzeniu. Powszechnie używa-
nym rodzajem wódki jest niedogon
38
, do którego wkłada się nie-
zliczone ilości korzeni, tak że gorzelnicy, którzy go wytwarzają,
powinni zostać ukarani za wprowadzanie w błąd publiczności,
bowiem człowiek nie jest w stanie wyczuć smaku samej wódki.
Jest ona znacznie słabsza od naszej i dlatego rzadko spotyka się tu
pijanego, lecz za to często widzi się karmazynowe nosy.
13 lipca słyszeliśmy, jak opowiadano, iż Rosjanie wspomagani
przez Prusaków przekroczyli Wisłę blisko Torunia i że gdy tylko
znaleźli się na lewym brzegu, podpalili miasto Włocławek. Bogu
na chwałę. Słysząc o tym, Polacy nie tylko nie podupadli na
duchu, lecz tym energiczniej zaczęli się sposobić, by całą siłą
uderzyć na nieprzyjaciela. Obóz nasz otrzymał tymczasem rozkaz
przeniesienia się do Warszawy. Na dzień przed naszym odejściem
przez obóz przemaszerowały oddziały dwudziestu tysięcy
żołnierzy pod dowództwem Skrzyneckiego, śpiewając
patriotyczne pieśni i okazując wielką, aż przesadną radość na
mysl o daniu należytej odprawy nieproszonym gościom na
lewym brzegu Wisły. Lansjerzy
39
jechali rozradowani i szczęśliwi,
z fajkami w zębach, a gdy te im gasły, napychali je od nowa nucąc
pieśni patriotyczne. Piechocie towarzyszył tłum kobiet, które
niosły z sobą żywność dla swych ojców, mężów i braci.
W czasie pobytu oddziałów Skrzyneckiego w naszym obozie
padał rzęsisty deszcz, lecz wszędzie panował nastrój radości, nie
było widać jednej nawet niezadowolonej twarzy, choć żołnierze
byli przemoczeni i czekała ich walka na śmierć i życie z prze-
ważającymi siłami wroga.
Obóz nasz tymczasem został zwinięty i otrzymaliśmy rozkaz
przeniesienia się do Koszar Gwardyjskich położonych w północnej
części Warszawy, na wzgórku lezącym na brzegu Wisły. Te
ogromne koszary zbudowane przez Rosjan składają się z trzech
budynków położonych na planie kwadratu, a pomiędzy nimi
rozciąga się obszerny dziedziniec. Otaczają go kraty biegnące także
wokół budynków, których końce nie stykają się z sobą. Koszary
zamienione zostały w trzyoddziałowy szpital. Był tam oddział dla
rannych, dla chorych na cholerę i oddział chorób wewnętrznych.
Każdy oddział podzielony był na kilka mniejszych, na każdym
znajdowało się od dwustu do trzystu chorych. Opiekowało się
nimi tylu lekarzy, co w obozie numer l. Naczelny lazaretu nosił
nazwisko Stackebrand
40
. Był tam też specjalny oddział
przeznaczony wyłącznie dla chorych lekarzy,
gdzie pieczę sprawował doktor z Poznania nazwiskiem Stensze-
wski
41
, znany ze swojej biegłości.
Chorzy lekarze, którzy znajdowali się na tym oddziale, otrzy-
mywali poza bezpłatną opieką lekarską i lekarstwami także pełne
wynagrodzenie miesięczne, nie zmniejszone mimo tego, że nie
mogli wypełniać swych obowiązków.
W czasie naszej służby w Koszarach Gwardyjskich korzystaliśmy
z wolnych chwil, jakie zostawały nam po dokonaniu obchodu i
wypełnieniu innych obowiązków, by zając się wypadkami cholery
na oddziale dla cierpiących na tę chorobę.
Obserwacje, jakie wtedy poczyniliśmy, przekazaliśmy już na
użytek ogółu
42
, pomijam wiec je teraz, bowiem częściowo dzięki
do tej pory przekazanym wiadomościom, częściowo dzięki róż-
nym innym pracom na ten temat większość moich czytelników
ma już od dawna wyobrażenie o tej chorobie, o której tyle już
napisano, lecz tak niewiele nadal wiadomo.
Jak już wspomniałem, szpital był na dość dobrym poziomie a
zważywszy obecną sytuację w kraju, zarówno finansową jak
polityczną, można nawet powiedzieć, iż był na zadziwiająco
wysokim poziomie, a chorych otaczano tam opieką godną
najwyższej pochwały. Inaczej miała się jednak rzecz z
transportem chorych. Należał on — jak się wydaje, przez
niedbalstwo — do najgorszych jakie sobie można wyobrazić. Gdy
więc na przykład chorzy żołnierze mieli być przewiezieni z
wojska do jakiegoś lazaretu, pakowano ich na wozy bez
poduszek, a niekiedy nawet i bez słomy, i zdarzało się często, że
przybywały do nas transporty, w których chorzy na gorączkę
leżeli przemieszam z chorymi na cholerę na tym samym wozie.
W pierwszych dniach służby spotkało mnie nowe nieszczęście.
Mój drugi towarzysz, Stenkula, zachorował gwałtownie na ostrą
gorączkę i został przewieziony od razu na oddział chorych, gdzie
już leżeli inni uczniowie Eskulapa, stanowiąc dowód bezsilności
człowieka wobec natury w chwilach, gdy pragnie ona przeciw-
stawić się naszym wysiłkom.
Zostałem więc zupełnie sam. Zdarzyło się coś, na co zupełnie
nie byłem przygotowany. Spodziewałem się, że wszyscy trzej
będziemy razem cieszyć się i cierpieć, i oto ja jeden tylko zma-
gałem się nadal z losem, mnie jednego nie imała się żadna choroba.
Od tej chwili wszystko stało się dla mnie puste, bez znaczenia,
bez sensu, bowiem nikt już nie dzielił ze mną mych
zainteresowań, mojego losu i moich przekonań.
Bergh powrócił zdrowy z Ujazdowa 23 lipca, lecz już 27 po-
walił go straszny atak cholery. Stało się to w nocy, a gdy rano
przenosiłem go z naszego wspólnego pokoju na oddział szpitalny,
nie spodziewałem się ujrzeć go więcej wśród żywych, popadł
bowiem w śmiertelne odrętwienie, przerywane od czasu do czasu
atakami cholery. Gdy przybyłem na oddział Stenkuli groziła
śmierć, a to z powodu zastoju krwi w głowie, i wychodziłem nie
łudząc się, bym mógł zobaczyć obu drogich mi przyjaciół gdzie
indziej niż na marach.
Zbliżało się także rozwiązanie sprawy polskiej, miało się wkrótce
rozstrzygnąć, kto będzie rządził tym nieszczęsnym krajem czy
daleki władca, który nawet gdyby miał najlepsze zamiary, nie
mógłby zapobiec okrucieństwu i prześladowaniom ze strony
swych urzędników, czy też kraj będzie się rządził sam lub też,
dzięki niewzruszonej Konstytucji, odzyska miejsce i głos w
Konsystorzu Narodów.
Uwaga mieszkańców Warszawy zwracała się tylko w jednym
kierunku, obrony miasta przed napadem nieprzyjaciela. Warszawę
uważano za serce kraju a była ona poza tym zawsze stolicą. Gdy
stolica kraju zostaje zdobyta krew zaczyna krążyć nierównomiernie
w rożnych częściach państwa podobnie jak wówczas, gdy serce
niedomaga i wkrótce życie państwa zamiera na skutek uduszenia.
Ludzie bowiem, którzy muszą w czasie walki stale pamiętać, iż
znajdują się na peryferiach organizmu nie mając głównego punktu
odniesienia, tracą w końcu odwagę, a siły ich ulegają paraliżowi.
Rząd wysłał więc proklamację, w której wzywał mieszkańców
Warszawy do osobistego udziału w umacnianiu miasta. Wszyscy
się jej podporządkowali czy też raczej zastosowali się do niej,
każdy bowiem chciał dostąpić zaszczytu przysłużenia się w jaki-
kolwiek sposób ojczyźnie.
Gwardia Narodowa stworzona przez warszawskich mieszczan
chwyciła za motyki i łopaty, i wyruszyła na wały z muzyką i
sztandarami*. Szły tam nawet procesją niewiasty wszystkich
stanów z łopatami. To był naprawdę piękny widok — tyle ślicz-
nych panien, przygotowanych do obrony wolności i polskości
swych rodzin i narzeczonych. Widać było teraz wyraźnie iż Polska
zebrała wszystkie swe siły, skoro nawet kobiety porzuciły zacisza
domowe, by wspomóc wielkie dzieło swymi słabymi rękami.
Niewiasty, które na ogół ubierają się w jedwabne suknie, przy-
stroiły się kwiatami i nawet trzonki od łopat przyozdobione były
* W tym przypadku Gwardia okazała się zdatna do czegoś, później
jednak były powody by w to wątpić. (przyp. autora)
wieńcami z kwiatów i oplecione różami. Tysiące ludzi obojga płci i
w rożnym wieku ciągnęło w tym czasie do pracy. Wieczorami
wracali po trudach do domu, uradowani i szczęśliwi.
W krótkim czasie wzniesiono podwójny rząd wałów i szańców
które rozciągały się półkolem od wybrzeży Wisły z jednej strony
Warszawy aż do wybrzeży po przeciwnej stronie. Wały były dość
wysokie, a wał wewnętrzny górował nad zewnętrznym. Przed
każdym wałem znajdował się głęboki i szeroki rów, w którego
dno powbijane były ostro zakończone pale. Szańce zaś były tak
zbudowane, że mogły każdy punkt pokryć ogniem krzyżowym.
Powołano teraz także ze wszystkich stron pospolite ruszenie.
Masy włościan ruszyły się i pociągnęły do stolicy, by kosami
pokonać wroga.
Wojsko Polskie zbierało się w Warszawie i śpiewając pieśni
patriotyczne, pośród radosnych okrzyków tłumu ciągnęło na kwa-
tery w różne części miasta. Jak okiem sięgnąć, tłumy ludzi roiły się
wokół maszerującego wojska które lśniącą jak stal linią sunęło
środkiem ulicy, podobne prądowi przecinającemu lekko pofalowaną
rzekę. Wszystkie okna były otwarte i najpiękniejsze warszawianki
wychylały przez nie główki, by pozdrowić znajomego w tłumie
lub obrzucić kwiatami swoich obrońców. Co pewien czas
przejeżdżał pułk kawalerii z lancami, bowiem bronią polskiej
kawalerii są lance, na których żelaznym grocie powiewa mały
proporczyk. Wiele proporczyków brudnych było od krwi i kurzu,
co świadczyło, iż lance wykorzystane zostały w boju.
Widzieliśmy, jak z okien spływały na kawalerzystów nowe
proporczyki a oni przymocowując je do grotów, dziękowali
pięknym ofiarodawczyniom. Każdy pułk ma swój proporczyk.
Różnią się one kolorami i niegdyś miały zapewne po prostu straszyć
konie nieprzyjaciela, obecnie zaś stały się pewnego rodzaju
artykułem luksusu. Naród i żołnierze postanowili teraz poświęcić
wszystko dla odzyskania wolności, ożywiały ich jednak uczucia
nadziei nie zaś rozpaczy, życie w Warszawie toczyło się bowiem
jak zwykle. Kupowano i sprzedawano, policja była tak samo
czujna, a teatry i restauracje odwiedzano równie często w tych
dniach, w których szykowano się do zwycięstwa lub klęski jak w
najbardziej pokojowych i pewnych czasach.
Pod wieczór spotykano się w parkach i na spacerach, a ofice-
rowie, którzy mieli przepustkę zaledwie na kilka godzin, przecha-
dzali się z pannami, wesoło rozmawiając i śmiejąc się, jakby
udawali się na bal a nie w śmiertelny bój, jaki ich czekał. A gdy
wolny czas dobiegał końca, żegnali się z siostrami lub
narzeczonymi, które ze łzami w oczach wymawiały słowa pożeg-
nania rozstając się z młodym wojownikiem często po raz ostatni.
On jednak uśmiechał się, widząc niepokój dziewczyny i beztrosko
obiecywał wkrótce powrócić. Nie zawsze jednak dotrzymywał
słowa gdyż często już w kilka godzin potem wrota grobu od-
dzielały go na zawsze od ukochanej.
Owe sceny pożegnań przeplatane były tysiącami rozrywek. Roz-
koszując się nimi nie domyślano się, jak szybko w najstraszli-
wszy sposób może im zostać położony kres. Powszechny zapał
umiłowanie niezależności i pragnienie ratowania kraju, a także
nienawistna myśl o obecnej niewoli sprawiały, że prywatne spory
zostały niemal zapomniane. Z pewnością niejedna matka dopiero
po upadku Warszawy zaczęła opłakiwać poległego za wolność
syna.
Przez cały ten czas teatr na placu Krasińskich odwiedzano
równie pilnie jak niegdyś. Ja także spędziłem tam niejeden bez-
troski i przyjemny wieczór. Grano często Chłopa milionowego
43
jedną z ulubionych przez Polaków sztuk, wyróżniającą się
pięknymi efektami teatralnymi i partiami śpiewanymi, do których
język polski jest stworzony.
Przypominam sobie, że widziałem kiedyś obraz — gdy patrzyło
się na niego z jednej strony, widać było bawiące się dzieci, gdy
stanęło się z przeciwnej strony, widać było kościotrupa. Podobnie
rzecz się teraz miała z Polakami — radowali się i triumfowali na
zapas zaciągali kredyty, których jedynym pokryciem była nadzieja,
nie akceptowali rzeczywistości zapożyczali się na konto
przyszłego powodzenia, a przy kontroli ksiąg okazywało się że
kapitał został zużyty i pozostawały tylko wygórowane procenty.
Najbardziej lękali się Polacy zdrajców, a spisek z 29 czerwca
podtrzymał jeszcze ich obawy. Trudno nawet sobie wyobrazić jak
bardzo wróg szpiegował. Rosjanie wiedzieli o wszystkim, co
działo się w obrębie murów Warszawy, znali niemal każdą osobę,
wiedzieli, czym się zajmuje i jak się prowadzi. Bergh i ja spotka-
liśmy w końcu lipca w Hotelu Wileńskim
44
rosyjskiego więźnia,
lekarza imieniem Paweł który opowiedział nam, że jeszcze zanim
trafił do niewoli wiedział, iż będziemy w Warszawie, bowiem
armia rosyjska miała wiadomości o wszystkich cudzoziemcach
zatrudnionych w Wojsku Polskim — w jakim byli charakterze,
gdzie przebywali i jakie wynagrodzenie otrzymywali. Rosjanie
znali najdrobniejsze nawet szczegóły, a wszystko przez swoich
szpiegów.
Dlatego też Polacy odnosili się z najwyższą nieufnością do
każdego, kogo w najmniejszym nawet stopniu podejrzewać
można było o szpiegostwo. Wynikło z tego tragikomiczne
wydarzenie którego bohaterem stał się jeden z naszych kolegów,
doktor H...n z Saksonii.
H...n był zręcznym rysownikiem i zabawiał się często szkico-
waniem widoków. Zajmował się tym właśnie 29 czerwca, a
ponie-
waż miał zamiar narysować okolicę po drugiej stronie Wisły,
wspiął się na szaniec, by mieć lepszy widok. Kosynier, który
stał z poważną miną na posterunku w szańcu, i który zapewne
nie znał się na sztuce, przerwał mu mówiąc: „Nie wolno"*,
wtedy właśnie, gdy nasz rysownik postawił pierwszą kreskę. Po
szedł więc w dół Wisły i zaczął pracę od nowa. Zaledwie jednak
postawił parę kresek, gdy nadbiegło ośmiu kosynierów i nolens
volens musiał iść z nimi. Oczekiwał naturalnie szybkiego, choć
nie chwalebnego zakończenia swej artystycznej kariery.
Zrozumiał
bowiem z ich słów, iż uważają go za szpiega, który zajmował
się rysowaniem szańca, a w takim razie czekała go szubienica.
Zaprowadzono go jednak na odwach, gdzie ściągnięto mu ubra-
nie, dość dokładnie je przeszukano, zrobiono coś w rodzaju sekcji
ubrania, przeprowadzono medyczno-prawnicze oględziny, aby
znaleźć corpus delicti, czyli podejrzane papiery, które by pozwoliły
wyjaśnić sprawę. Kiedy jednak nic nie znaleziono, wsadzono go
do dorożki i pod strażą honorową kosynierów wysłano na Ratusz,
gdzie — jak sądził — nadszedł już jego koniec. Czekało go tam
jednak tylko ostre przesłuchanie, a jego rzeczy, które były
w naszym lazarecie, zostały opieczętowane i zabrane. Cała
operacja trwała krótko, minęło zaledwie cztery godziny i oto nasz
przyjaciel, w podartym ubraniu, zmieniony na twarzy, przeklinając
ile wlezie sztukę i ludzką głupotę, powrócił do nas wolny.
Nie mogliśmy, mimo wszystko, powstrzymać się od śmiechu
z jego przygody, która skończyła się tak pomyślnie, i w której
zdecydowanie zatriumfowała niewinność.
Otrzymaliśmy wzruszający dowód na to, iż niewinnemu nie spada
nawet włos z głowy, co się zaś tyczy ubrań, nie biorą one przecież
udziału w ludzkich działaniach. Poczynano sobie więc z nimi w
odmienny sposób. I tak można było in natura zaobserwować
zwycięstwo nagiej prawdy nad uzbrojonym kłamstwem.
Braterstwo między rodakami w ojczyźnie znaczy bardzo nie-
wiele, bowiem wszyscy, którzy nas otaczają, są naszymi rodaka-
mi, mają tę samą ojczyznę, tego samego króla, darzą swą miłością
ten sam kraj i nie rozmyślają wówczas wiele nad tym, jakie ich
spotyka szczęście, a braci swych nie kochają, dopóki ich nie
spotkają w ziemi egipskiej. Od pierwszych chwil przybycia do
Polski pragnęliśmy spotkać rodaka, nawet najwyraźniej pozba-
* W oryg. po polsku.
wione podstaw pogłoski o przeprowadzeniu przez armię
szwedzką dywersji w Finlandii napełniły nas radością, mimo że
dobrze wiedzieliśmy, iż nawet jeśli naszej ojczyźnie uda się przez
chwilę pokazać swą siłę, jeśli nawet w obecnym stanie rzeczy,
pomimo swej stosunkowej słabości, potrafi ona zaważyć na szali
opinii, której wahania rządzą teraz światem, nie będzie ona w
stanie zachować w przyszłości swego miejsca pośród europejskiego
związku narodów czy tez reagować z siłą przeciw burzy opinii,
która wybuchła po tym wydarzeniu wśród panującego w tej chwili
spokoju, nie ryzykując przy tym spokoju własnego — a to jest
przecież największym szczęściem każdego narodu. Tak więc nie
spodziewaliśmy się spotkania z naszymi rodakami i tym milej nam
było, gdy do spotkania takiego doszło.
2 sierpnia, gdy robiłem obchód na moim oddziale, podszedł do
mnie zupełnie mi nie znany człowiek pytając po francusku: „Czy
pracują tu jacyś szwedzcy lekarze?" Gdy odpowiedziałem, że jest
ich trzech, a ja jestem jednym z nich wykrzyknął z najwyższą
radością po szwedzku: „Dobrze więc trafiłem! Nazywam się S...
45
— mówił dalej — jestem Szwedem i służę jako wolontariusz w
drugim pułku ułanów". Nie przypominam sobie, bym
kiedykolwiek przedtem przeżył podobnie miłą niespodziankę.
Zawarliśmy braterskie przymierze jako rodacy i przyjaciele.
S... nie miał jednak dużo czasu, musiałem więc od razu zapro-
wadzić go do moich przyjaciół, by zrobić im taką samą nie-
spodziankę, jaka mnie spotkała. Mimo choroby ucieszyli się po-
dobnie jak ja. Poszedłem z nim później do Hotelu Wileńskiego,
gdzie mieszkał. Opowiadał, że został przyjęty do Wojska Polskie-
go przez Skrzyneckiego. Gdy tylko zameldował się generał powie-
dział mu, iż dojdzie wkrótce do bitwy i ofiarował mu pierwsze
wakujące miejsce oficera. S... odparł, że pragnie być przyjęty jako
wolontariusz, dodając, iż nie był jeszcze w polu, wiec nie czuje
się godnym, by dowodzić doświadczonymi w boju żołnierzami.
„Niech ja też stanę się dzielnym żołnierzem i gdy sobie na to
zasłużę, zaszczycisz mnie wtedy panie generale, awansem".
Skrzynecki odpowiedział z uśmiechem: „Widać, że jesteś pan
Szwedem, stanie się jak prosisz. Od tej chwili jesteś wolonta-
riuszem drugiego pułku ułanów, najdzielniejszego pułku ułanów
w Wojsku Polskim, będziesz miał więc najlepszą okazję wykazać
się odwagą". Skrzynecki chciał by S... pozostał parę dni w War-
szawie, dopóki nie dostanie munduru, on jednak obawiał się iż w
międzyczasie dojdzie do bitwy, w której nie mógłby wtedy wziąć
udziału i sam zajął się zdobyciem ekwipunku.
S... zostawił mi więc trochę swoich cywilnych ubrań, ponieważ
lepiej niż on znałem miejscowe stosunki, ja zaś sprzedałem je
Żydowi i za te pieniądze S... kupił ułański mundur. Nie był on
wprawdzie zbyt piękny i nie nadawał się na bal, lecz byłby poza
tym całkiem dobry, gdyby nie popękał przy pierwszej próbie
dosiadania konia.
Podroż S... do Polski trwała krótko i wyjąwszy kilka drobnych
przeszkód, odbyła się prawie bez zakłóceń. W Kaliszu spotkał
Prusaka, który pełniąc służbę na posterunku granicznym, skorzy-
stał pewnej nocy z okazji i gdy jego pięciu towarzyszy zapadło w
drzemkę, zabrał im broń i przeszedł przez granicę. Gdy znalazł się
po drugiej stronie, wypalił z karabinu, a towarzysze jego zerwali
się, na próżno szukając broni. Zbieg stał po drugiej stronie
granicy pokazując swój łup i zachęcając towarzyszy, by poszli
jego śladem lub przyszli odebrać sobie broń. Nie posłuchali go
jednak, a zbiegły Prusak został przyjęty na polską służbę.
O trzeciej po południu S... był gotowy do opuszczenia War-
szawy. Na nic się zdały moje wszystkie błagania, by pozostał w
mieście, towarzyszyłem mu więc do wolskich rogatek, gdzie
rozstaliśmy się.
S... był Szwedem starej daty, mężnym i nieustraszonym aż do
szaleństwa. Tyle głębokiej radości biło mu z oczu, gdy czynił
przygotowania do walki z wrogiem, iż dodawał życia wszystkim,
którzy znaleźli się w jego towarzystwie, a towarzysze jego zaczęli
uważać, że tam, gdzie jest S..., nie zagraża żadne niebezpieczeń-
stwo.
Gdy rozstawaliśmy się powiedziałem coś o narodowym honorze
i wolności Polski, a wtedy S... wyciągnął szablę, na której kazał
był wyryć: „Jeżeli chcecie popróbować, jak kąsa szwedzka stal,
chodźcie tu z nami potańcować, a potem precz, Moskale, precz!
Bo idą tu błękitni chłopcy, a z nimi wraz ich męstwo też". Machnął
szablą nad głową i wykrzyknął: „Bądź pan pewien, iż rzucę się w
najgęstsze szeregi wroga za honor Szwecji i wolność Polski!" Po
tym pożegnaniu pospieszył wziąć udział w świętej walce o
wolność narodu, w walce o prawdę i sprawiedliwość.
Gdyby wszyscy w Wojsku Polskim byli tak pełni poświęcenia
dla sprawy, jak ten młody człowiek, i gdyby trucizna zdrady nie
rozlała się była w żyłach tego nieszczęsnego narodu paraliżując
jego siły, Polska powstałaby jako zwycięskie trofeum na polu
bitwy, gdzie niespokojnie śnią najzacniejsze narody wahając się,
czy zbudzić się, gdy wzejdzie następny dzień, czy też śnić dalej o
minionej chwale i tracić cenne godziny na porannej drzemce.
Widząc szlachetne poświęcenie, z jakim żołnierze przygotowy-
wali się do rozstrzygającej bitwy, a także ożywiającą ich chęć
walki i niezłomną nadzieję, jaka biła im z oczu, można było
uznać zwycięstwo za z góry przesądzone i stałoby się tak, gdyby
nie wmieszała się zdrada. Czczono przedtem Skrzyneckiego, słu-
sznie doceniano jego gorliwość w ratowaniu ojczyzny, wielbiono
go niemal jak Boga. Jego cnota, jego miłość ojczyzny, jego geniusz,
wszystko to uznawano nadal, lecz rosło też niezadowolenie, które
nie wiadomo skąd się brało. Wyrzucano mu zbytnią ostrożność,
ociąganie się ze zwycięstwem, zakładano bowiem, że
zwycięstwem musi zakończyć się każda bitwa, na którą się ważył.
I wkrótce zaczęto sobie tłumaczyć bitwy już wygrane jako szczę-
śliwy zbieg okoliczności, a ostrożność przypisywać niezupełnie
czystym intencjom. Niezadowolenie rosło. Osoby, które
twierdziły, iż wiedzą jak się rzeczy mają, wyrażały podejrzenie, iż
Skrzynecki jest zdrajcą. Naród, który tak łatwo kreował swoich
bogów, zrobił teraz ze swego przyjaciela zdrajcę. Tłumaczono, iż
zdradzając Polskę nie powstrzymał Rosjan przechodzących przez
Wisłę, a w końcu, w coraz bardziej niedorzeczny sposób
wyciągnięto wniosek, iż tajne porozumienie, jakie zawarł generał
z nieprzyjacielem, było przyczyną mniejszego niż być mogło
zwycięstwa pod Ostrołęką.
Skrzynecki postawiony został w końcu przed Rządem
46
i w
sposób oczywisty dowiódł swej niewinności oraz usprawiedliwił
swoje poczynania, składając oświadczenie na temat swoich założeń
i poglądów w sprawie Polski. Został w ten sposób uniewinniony,
lecz naród raz jeszcze nie miał racji i nie chciał się do tego
przyznać, aż zrobiło się za późno. Zaczęto teraz na odmianę
podejrzewać nawet członków Rządu. Także szlachetny książę
Czartoryski, nawet on, który poświęcił cały swój majątek i
wszystkie siły swego podeszłego wieku dla dobra narodu, uznany
został za utajonego zdrajcę, choć nic nie wskazywało, że była to
prawda.
Mówi się tak wiele o narodowej suwerenności, mówi się, iż naród
winien sam się rządzić, lecz jakże często zdarza się widzieć,
nawet tu, że znajdując się nad brzegiem przepaści naród nie
rozumie, na czym polega jego dobro, odrzucając od siebie tych
właśnie, którzy pragną go uratować, szuka zaś ratunku, u innych,
umiejących tak dobrze udawać, iż zwieść potrafią łatwowierny
tłum, który darzy większym zaufaniem okrzyk: „Niech żyje
wolność!" niż człowieka, który poświęcił dla tej idei wszystko,
nawet to, co miał najdroższego.
Uwięzieni zdrajcy nie ponieśli jeszcze kary. Lud wyciągał stąd
naturalnie wniosek, iż członkowie Rządu są ich wspólni-
kami, nie rozumiejąc, jak się sprawy naprawdę mają, nie pojmu-
jąc, iż Rząd chce sądzić zdrajców zgodnie z prawem i na pod-
stawie dowodów, nie zaś pogłosek.
Pośród tego pomieszania sądów coraz częściej wymawiano imię
Krukowieckiego. Był on przedtem gubernatorem Warszawy, usu-
nięty jednak został przez Skrzyneckiego, który uważał, iż nie nadaje
się on na ten urząd. Lud krzyczał wtedy, iż Skrzynecki ma rację,
teraz zaś pojawił się Krukowiecki jako człowiek szlachetny i
prześladowany przez nieprzyjaciół ojczyzny, Skrzynecki zaś
musiał się usunąć z powrotem w cień, okryty hańbą i nienawiścią.
Z każdym dniem rosła niechęć do Skrzyneckiego i miłość do
Krukowieckiego, którego tajni agenci starali się jeszcze bardziej
podniecić lud, aż w końcu wyrwał się on spod kontroli.
13 sierpnia
47
odebrano Skrzyneckiemu dowództwo i wydaje się, iż
tego samego dnia opuścił Polaków ich dobry duch, bowiem w
nocy z 15 na 16 sierpnia wybuchły zamieszki, tym straszniejsze, że
łamały prawo i przysięgi kiedyś złożone
48
.
Około godziny dziewiątej 15 sierpnia członkowie klubu polity-
cznego, zwanego Towarzystwem Patriotycznym, do którego naj-
aktywniejszych członków zaliczał się profesor Lelewel, udali się
do sali posiedzeń Rządu i wezwali Skrzyneckiego, by odpowie-
dział przed narodem za swoje czyny. Skrzyneckiego nie było na
szczęście w mieście, był bowiem z armią. Gdy lud czy też raczej
motłoch dowiedział się, iż generał wymknął mu się chwilowo z
rąk, wściekłość jeszcze wzrosła. Wznosząc straszliwe, mordercze
okrzyki, tłumy rzuciły się na Zygmuntowski Rynek, gdzie przetrzy-
mywano na Zamku więźniów stanu, o których już wspominałem.
Wartownicy, w liczbie dwustu żołnierzy z Gwardii Narodowej,
zostali wkrótce pokonani przez nadbiegający tłum, który wyłamał
od razu drzwi, wysadził zamki i zasuwy, i wyciągnął więźniów z
łóżek na plac w gęsty tłum.
Więźniowie prosili i zaklinali rozgniewany lud, by przynajmniej
przez chwilę pozwolił im mówić, zanim wymierzy karę, na którą,
jak przyznali, zasłużyli sobie. Krzyczeli, ze pragną wyjawić
rzeczy wielkiej wagi, lecz tłum, nie przestając krzyczeć: „Na
latarnię z nimi! Na latarnię!" dociągnął ich do najbliższego słupa.
Sam Krukowiecki znajdował się w ciżbie i zagrzewał tłum
nieustannymi okrzykami, żądając śmierci dla zdrajców i
zwycięstwa wolności. Generała Jankowskiego zaciągnięto do
najbliższej latarni. Prosił, by mu pozwolono powiedzieć kilka
słów, lecz na próżno — założono mu na szyję stryczek, który
jednak zerwał się, gdy go już miano podciągnąć. Przyznając się do
zbrodni i uznając słuszność wyroku, poprosił raz jeszcze o litość, o
użyczenie mu kilku
chwil, aby mógł wyjawić, jak się rzeczy miały naprawdę. Lecz
wtedy przepchnął się przez tłum Krukowiecki, krzycząc: „Nie
słuchajcie wymówek tego tchórza i zdrajcy. Niech żyje Polska!
Śmierć zdrajcom!"
49
Tłum rzucił się teraz na proszącego o litość
generała. Założono mu znowu na szyję stryczek, który tym razem
nie zerwał się i wkrótce nieszczęsny generał zawisł na latarni,
masakrowany przez rozwścieczony tłum, który nadal wbijał lance
i kosy w pocięte ciało, choć oprawcy dawno już pozbawili je
życia.
Generałową Bazanow spotkała jeszcze straszniejsza śmierć,
podciągnięto ją bowiem w górę za jedną nogę, a otaczający tłum
skłuł ją i zarąbał na śmierć. Większość ciosów trafiała w dolną
część brzucha Wyzionęła ducha wśród nieopisanych mąk,
wydając z siebie przeraźliwe krzyki.
Gdy stracono w ten sposób siedmiu więźniów stanu, tłumy
rzuciły się do domów tych, którzy zostali już uniewinnieni, do
domów zarobkowych
50
, gdzie trzymano dłużników, Żydów i podej-
rzane osoby. Wymordowano bez różnicy tych wszystkich, których
uważano za zdrajców, a w tym często ludzi niewinnych. Około
czterdziestu do pięćdziesięciu osób zapłaciło życiem''
51
za wście-
kłość tłumu. Niektórym w ucieczce przed morderczymi zapędami
motłochu udało się zeskoczyć z kilku pięter na ulicę. Tłum dopadł
ich jednak i zostawił na ulicy poranionych i umierających.
Gdy rano około piątej doszły do nas opowieści o tych stra-
szliwych nocnych scenach, o których nie mieliśmy przedtem naj-
mniejszego wyobrażenia, wyszedłem na miasto i stałem się świad-
kiem podobnego wydarzenia.
Spotykałem wszędzie grupy biegnących ludzi z bronią w rękach,
pokrwawionych po wyczynach ubiegłej nocy. Krzyczeli, że
szukają Skrzyneckiego i szukali go wszędzie, aby rozsiekać
swego dobroczyńcę. Nie poszczęściło im się jednak, gdyż
człowiek niewinny znajduje często schronienie, którego żaden
motłoch nie zdobędzie, i Skrzynecki uszedł ich wściekłości.
Zmieszałem się z grupą ludzi, która wydawała mi się nieco
spokojniejsza od innych, chociaż i tam słychać było groźby i
przekleństwa. Chcąc zachować ostrożność, trzeba było robić dobrą
minę do złej gry — okazanie strachu słowo sympatii dla
nieszczęśliwych czy jakakolwiek oznaka pogardy lub wstrętu dla
zbrodniczego tłumu mogły kosztować życie, można było zostać
rozsiekanym na miejscu jako zdrajca, za jedyne wytłumaczenie
słysząc przekleństwa, a za sędziego mając motłoch, który w tej
chwili był zarazem sędzią, stroną i wykonawcą wyroku w jednej
osobie.
Obok mnie stał w tłumie obywatel z zakrwawionymi rękami,
którego już przedtem widziałem. Spytałem, jak to się stało, iż
odważyli się tak otwarcie karać zdrajców. Mój rozmówca zaczął
pełne patosu przemówienie, w którym chwalił się, jak własnymi
rękami zarąbał kilka osób i dodał półszeptem: „Powiem panu w
zaufaniu mamy od Krukowieckiego listę wszystkich, którzy
powinni zginąć, jest na niej także Skrzynecki, ale jeszcześmy go
nie znaleźli".
Mówił dalej, iż Krukowiecki powiedział przez swych przyjaciół,
że „zbrodniarzy nie spotkał los, na jaki zasłużyli, z tej przyczyny,
że sędziowie byli przekupieni, a cała Rada składała się ze
zdrajców". Generał nakłonił więc lud, aby sam wymierzył
sprawiedliwość, skoro urzędnicy tego odmawiają i „tak właśnie,
jak mężczyźni, postąpiliśmy" — dodał mój rozmówca z
zadowoleniem, które robiło straszne wrażenie, gdyż odbiło się na
jego dzikiej twarzy, a wywołało je podobnie dzikie jak twarz
okrucieństwo.
Z opowieści tej rodził się obraz ponurego, zimnego i wyra-
chowanego człowieka. Drżałem z przerażenia na myśl o losie
narodu, który oddał się w ręce człowieka, pozwalającego spokoj-
nie i z premedytacją działać rozszalałemu motłochowi, ogarnięte-
mu chęcią mordu zwróconą zarówno przeciw winnym, jak nie-
winnym. Człowiek ten w najbardziej krytycznym momencie
paraliżował siły kraju walką wewnętrzną, co zaspakajało jedynie
jego prywatne pragnienie zemsty, a także pozwoliło przed paroma
godzinami na zamordowanie w najbardziej barbarzyński sposób
kilku łajdaków, a wraz z nimi tez pewnej liczby dobrych oby-
wateli.
Oprawcy zajęci byli teraz odcinaniem wisielców i zwożeniem
zmasakrowanych ciał, które tu i ówdzie leżały na ulicach. Wśród
trupów dostrzegłem kozaka, którego śmierć, jako że na nią zasłu-
żył, mogłem przyjąć jedynie z zadowoleniem. W czasie
zamieszek zabrał się do plądrowania tych domów, w których nie
było mężczyzn a zostały same kobiety. W jednym z domów na
Starym Mieście zastał w mieszkaniu samotną dziewczynę, ojciec
jej bowiem kręcił się po mieście z pospólstwem. Dziewczyna była
piękna i kozak zapałał do niej żądzą. Po długiej i straszliwej walce
brutalny barbarzyńca odniósł zwycięstwo nad bezbronną i chciał ją
potem zmusić, by powiedziała mu, gdzie znajdują się
kosztowności. Bliska śmierci z przerażenia dziewczyna nie umiała
na to odpowiedzieć i kozak, nie mając żadnych względów dla łez
zawodzącej, zabrał się do wymuszania z niej zeznań, obcinając jej
nożem pierś. Krzyk dziewczyny rozległ się na ulicy właśnie
wtedy, gdy ojciec jej przebiegał z tłumem w pobliżu. Wbiegł z
towarzyszami do środka i zobaczył, co się stało,
a w kilka sekund potem kozak leżał posiekany tysiącznymi,
śmiertelnymi cięciami i jego zmasakrowane ciało zawisło na naj-
bliższej latarni.
Zobaczyłem, iż masy ludzi ciągną w dół Podwalem i poszedłem
za nimi z ciekawości, by zobaczyć, jakie są ich zamiary. Ludzie
zatrzymali się przed wysokim, starym domem i zaczęli cisnąć się do
drzwi na dziedziniec i w górę po schodach. Tłum pociągnął mnie
za sobą i znalazłem się wreszcie na górze, na obszernym poddaszu
wypełnionym wrzeszczącymi ludźmi, którzy w mrocznym
półcieniu wyglądali jak złe duchy.
Nie wiedziałem jeszcze, co tu się dzieje. Tłum napierający z tyłu
pchnął mnie gwałtownie do przodu i znalazłem się przy
przeciwległej ścianie obszernego poddasza.
Nie bardzo wiedziałem, gdzie się znajduję, dopóki nie popchnię-
to mnie do przodu i nie zacząłem potykać się o posiekane trupy,
które leżały pod ścianą. Poznałem zlaną krwią i wykrzywioną
twarz generała Jankowskiego, o którego ciało się omal nie prze-
wróciłem. Leżały tam tez nagie, pocięte trupy generałów
Bentkow-skiego
52
, Hurtiga, Sałackiego, Bukowskiego
53
,
szambelana Fen-schave i generałowej Bazanow, na których
motłoch w zwierzęcym szale wyładowywał swą nienawiść. Przed
sobą miałem ów straszny widok, za mną zaś napierał tłum i
wreszcie, by nie upaść na zakrwawione trupy, których twarze z
zastygłą w rysach męką przedśmiertną wykrzywiały się do mnie
musiałem się oprzeć obiema rękami o ścianę i stać tak nachylony
nad nieszczęśliwymi ofiarami, podczas gdy tłum skakał po nich,
deptał i dźgał kijami i szablami, masakrując je coraz bardziej.
Po chwili ludzie zaczęli się rozstępować na boki, by móc pod-
nieść drabinę, którą oparto o ścianę. Moja
rozgorączkowana wyobraźnia podpowiedziała mi, że motłoch
podnosi drabinę potrzebując prowizorycznej szubienicy i że to
ja, jako cudzoziemiec, pierwszy na niej zawisnę. Chodziło
jednak tylko o otwarcie klapy w dachu dla przewietrzenia, co
stało się palącą koniecznością, gdyż zbitemu tłumowi
zaczynało braknąć powietrza . Po nadludzkich wysiłkach udało
mi się w końcu wydostać z tego przerażającego miejsca, gdzie
zobaczyłem tyle, by przez całe życie wzdrygać się na myśl o
anarchii i pozbawionym hamulców tłumie wymierzającym
sprawiedliwość. Lecz miałem zobaczyć więcej jeszcze, nie
udało mi się bowiem uniknąć obejrzenia jeszcze jednego
dowodu nieludzkości brutalnego ludu. Chcąc oderwać się
od tłumu, poszedłem mianowicie do domu przez Rynek
Zygmuntowski, gdzie zauważyłem kilka wozów jadących z ulicy
Senatorskiej otoczonych szemrzącym pospólstwem. W
pierwszym
siedział ranny oficer, pod którego adresem tłum
wykrzykiwał najokropniejsze pogróżki. Drugi był pełen rannych
Polaków.
Dowiedziałem się, iż oficer ów był Prusakiem w służbie u Ros-
jan i ranny został wzięty do niewoli po bitwie, w której dzielnie
walczył przeciwko tym właśnie Polakom, których wieziono na
drugim wozie.
Wozy z rannymi skierowały się w stronę Koszar
Gwardyjskich, a ja znalazłem się znowu w towarzystwie
motłochu. Rozgoryczenie na pruskiego więźnia wzrastało z
każdą chwilą. Tłum gęstniał i w pobliżu ulicy Franciszkańskiej
rzucił się na nieszczęśliwego i wyciągnął go z wozu. Nie minęło
kilka chwil, a zdarto z niego ubranie, a on sam zawisł
nagi na latarni. Wkrótce potem nagie ciało, pokryte świeżymi
ranami, jakie zmarły odniósł na polu bitwy, wrzucone zostało
do rynsztoka, gdzie motłoch zostawił je, a kilka staruch,
znajdujących się w pobliżu, zbiegło się, by deptać po zmarłym i
pluć na niego, chcąc przynajmniej w ten sposób dać wyraz swym
wzniosłym patriotycznym uczuciom. Tak postępuje lud nie
rozumiejący, na czym polega prawdziwa wolność, lud, któremu
popuści się cugli i pozwoli postępować według własnego
upodobania, nie podpartego żadnymi zasadami. Mówi się, że
religia stanowi cugle dla ludu, a jednak w podobny sposób
zachowują się ci, którzy wyznają pełną miłości i dobroci naukę
Chrystusa. Czyż ci sami mordercy, te nędzne, zezwierzęcone
istoty, które w podobny sposób sponiewierały własną godność
ludzką, czyż ci sami ludzie, kierowani pobożnością, nie
uklękli w kilka godzin potem przed swymi świętymi,
uważając się za całkiem dobrych chrześcijan? Zastanawiając się
nad podłością ludzi, nad ich brakiem uczuć, ślepotą i rozlewaną
krwią, nie można z czystym sumieniem potępić Nerona czy
Kaliguli, bowiem podobni ludzie nie zasłużyli sobie na
lepszego pana. Można jednak wymagać, by rządzący
przyczyniali się do oświecenia ludu, zamieniali go w
prawdziwych ludzi a siebie we władców. Ten bowiem, który
panuje nad brutalnymi, dzikimi ludźmi, zdolnymi być tylko
niewolnikami, sam jest jedynie dozorcą niewolników, nie zaś
królem w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu, wyniesionym
ponad ludzi.
Rozwijamy dziś oświatę. Mówi się, iż żyjemy w epoce oświe-
cenia. Wystarczy jednak przypomnieć, iż kiedy to wszystko
wydarzyło się w XIX wieku w Warszawie, w Portugalii nadal
panował z Bożej laski Don Miguel
54
.
Nikt i nic nie było bezpieczne tego dnia w Warszawie i trudno
było zgadnąć, jak daleko pospólstwo się posunie. Prawo utraciło
swą moc, handel i ruch ustały, spokojni mieszkańcy zamykali
się w domach i szykowali się na śmierć, bowiem wystarczyło, by
ktoś palcem wskazał na dom mówiąc: „tam mieszka zdrajca", a
tłum pędził i mordował wszystkich na drodze.
Trudno sobie nawet wyobrazić, z jaką radością wszyscy oprócz
napastników patrzyli następnego dnia na Wojsko Polskie, które
wkroczyło do miasta i zaczęło biwakować na ulicach. Artylerzyści
nie wyprzęgali armat i trzymali zapalone lonty, kawalerzyści mieli
osiodłane konie, by przy najmniejszej nawet groźbie nowego wy-
buchu zaatakować pospólstwo.
Armia o mało co nie została odcięta od miasta przez Rosjan i
została zmuszona podpalić miejscowość Wolę, by zabezpieczyć
swój odwrót. Żołnierze rozkładali się teraz na ulicach i placach, a
handel i ruch ożywały. I o ile poprzedni wieczór był przerażający
i straszny, tak obecny był wesoły i pogodny.
Na ulicach płonęły ogniska biwakowe, żołnierze siedzieli wokół
nich czyszcząc broń, a pieśń przerywał od czasu do czasu śmiech,
gdy któryś z nich, wolny od zajęć po wyczyszczeniu broni,
opowieściami swymi dostarczał kolegom rozrywki.
Grupka żołnierzy prawiła komplementy ładniutkiej dziewczynie
a spokój, który powrócił po przeraźliwych scenach sprawił, iż
przychodziły im one łatwiej niż zazwyczaj. Trochę dalej młody
oficer rozmawiał z krewnymi, którzy mieszkali na drugim piętrze
i otworzyli teraz okno, by wyżalić się, opowiadając o swym
okropnym strachu i radości z zobaczenia kuzyna i jego dzielnych
towarzyszy. Gdzie indziej stał stary żołnierz, patrzył w ogień
niemym wzrokiem, jakby rozmyślając: „Jak to wszystko się
skończy?" a jego młodsi koledzy śmiali się ze swych podartych i
poplamionych mundurów nie myśląc o przyszłości, i tylko butelka
wódki dostarczała im nadziei. Grupki żołnierzy klęczały wokół
ognisk i gotowały jedzenie z tak ważnymi minami, jakby to, co
mieli w kotłach, stanowiło o przyszłości świata, a nie było jedynie
garstką grochu czy kilkoma kartoflami, które wydzielił im
sprawiedliwy dyżurny kapral — Główny Kapłan Kompanii.
Jeszcze inni siedzieli zmęczeni, z posypanymi kredą wełnianymi
szmatami, którymi mieli polerować broń i patrzyli z uwagą na
kucharzy, czy nie usłyszą wkrótce cudownego zawołania:
„Jedzenie gotowe". Tam spacerował szacowny warszawianin ze
swą żoną, która w czasie rozruchów cierpiała na przelotne bóle i
palpitacje serca, dalej zaś przechadzała się powoli grupka dam
przypominających gracje, a tuż za nimi rząd oficerów — ułanów i
krakusów, którzy ciągnącymi się za nimi szablami i
podźwiękującymi ostrogami starali się wzbudzić zainte-
resowanie spacerujących piękności. Młode damy nie mogły sobie
odmówić przyjemności i od czasu do czasu rzucały ukradkowe
spojrzenia na przystojnych ułanów, którzy wyglądali pięknie w
błękitnych mundurach z białymi kołnierzami, wyłogami na połach
fraków i w wysokich czapkach* na głowie, mimo iż przyćmiewali
ich idący obok oficerowie — krakusi, którzy w swych białych
kurtkach szamerowanych na czarno, czerwonych pan-talonach ze
złotymi galonami i w czerwonych aksamitnych turbanach z
pawimi piórami prezentowali się jeszcze lepiej w oczach płci
pięknej.
Tu i ówdzie przemykał ulicą uzbrojony Żyd z kosą na ramieniu,
salutując obok każdej warty przy ognisku. Towarzyszyły mu
akompaniamenty śmiechu chrześcijańskich towarzyszy broni,
którzy nie umieli sobie odmówić uwag pod adresem dzielnego
kosyniera, jego koślawego chodu, przestraszonego spojrzenia i
niezgrabnego noszenia nieporęcznej broni.
Członkowie innego korpusu byli jednak lepiej przyjmowani, gdy
tylko pojawili się przy ognisku. Po uściśnięciu dłoni brano ich do
kompanii. Byli to myśliwi, którzy połączyli się w ochotniczy
korpus strzelców wyborowych i stawili się w armii, ubrani na
zielono i uzbrojeni w zwykłą broń myśliwską. Byli to wszystko
młodzi, zdrowi i silni mężczyźni, a pozostali żołnierze przyj-
mowali ich z przyjaźnią i miłością.
Zamiast dzikiego krzyku motłochu i jęków męczonych ludzi,
słychać teraz było na ulicach Warszawy orkiestry wojskowe.
Muzyka rozlegała się echem w czystym wieczornym powietrzu
pomiędzy pałacami i domami, roznosząc wszędzie wiadomość o
tym, iż obrońcy zewnętrznego i wewnętrznego pokoju znajdują
się w murach miasta.
Opowiadano, że Skrzynecki przybył tego dnia z armią do
Warszawy, lecz usunął się i nie widywano go już. Podobnie rzecz
się miała z księciem Czartoryskim. Obaj dotarli szczęśliwie do
Austrii, gdy zdrada i zbliżanie się Rosjan uniemożliwiły im owocną
służbę zdezorientowanym i niewdzięcznym rodakom.
Wybór Krukowieckiego został w ten sposób przypieczętowany,
a wykorzystał on to w następujący sposób gdy został wybrany na
prezydenta rządu z uprawnieniami dyktatora, zwołał wszystkich
generałów i powiedział, że Polska bliska jest zdobycia pełnej
wolności, wie on bowiem dobrze, iż w armii rosyjskiej brakuje
wszystkiego, że szaleje w niej na nowo cholera i zaczyna się
szerzyć niepokój, żołnierze są zmęczeni i niezadowoleni ze
* W oryg. chapka.
swego położenia i celu wojny. Krukowiecki wyciągnął z tego i z
wielu jeszcze innych wydarzeń wniosek, iż Paskiewicz nie odważy
się szturmować Warszawy, zanim siły jego nie zostaną
wzmocnione przez korpusy Rosena, Rudigera i Pahlena. Należy
więc wysłać oddziały, by odciąć te korpusy od głównej armii, a
jednocześnie zaopatrzyć się w prowiant i utrzymać połączenie
między Litwą a Warszawą. Pozostałe oddziały mogłyby z
łatwością odeprzeć nieprzyjaciela, gdyby odważył się na szturm.
Przedstawił to wszystko w sposób tak przekonywujący i mówił,
jak sądzono, tak otwarcie i szczerze, iż przekonał większość
obecnych. Następnie wygłosił przemówienie, w którym wezwał
do walki na śmierć i życie w obronie ojczyzny, a w końcu
wszyscy zebrani zaprzysięgli na krucyfiks dotrzymać danych
sobie wzajemnie obietnic. Gdy ceremonia dobiegła końca,
Krukowiecki uściskał obecnych i wydał rozkazy, według których
generał Ramo-rino
55
miał z dwudziestoma tysiącami ludzi zbierać
prowiant na prawym brzegu Wisły oraz utrzymywać połączenie z
Litwą. Generał Chrzanowski
56
i kilku innych generałów miało
także wyruszyć, by nie dopuście do połączenia rosyjskich
korpusów stojących na prawym i lewym brzegu Wisły.
Potem zaś przedsięwziął Krukowiecki odpowiednie kroki w
samej Warszawie. Podniósł do rangi dowódcy wojsk
stacjonujących w Warszawie generała Prądzyńskiego, który zawsze
cieszył się jego względami, lecz którego Skrzynecki nie darzył
zaufaniem i usunął z urzędu.
Pozostałe oddziały biwakowały jeszcze kilka dni na ulicach
Warszawy przed wymarszem z miasta i miałem wówczas znowu
przyjemność spotkać naszego dzielnego rodaka, ułana S... . Ułani
biwakowali po drugiej stronie Rynku Aleksandra i w drodze tamże
natknąłem się na niego na Rynku Zygmuntowskim. Był w
towarzystwie kolegów, którzy uważali go za Lwa Północy, a byle
kogo ów wypróbowany korpus takim imieniem nie obdarzał.
Spędziłem kilka miłych godzin wraz z tym pełnym entuzjazmu
wojownikiem i z moimi przyjaciółmi, do których udaliśmy się. Z
zachwytem opowiadał, jak odważni są Polacy w bitwie. Wspomi-
nał między innymi, że gdy odkomenderowano ich do osłony
artylerii, grali wśród gradu padających kul w karty i palili tytoń, a
gdy rozległa się szczególnie mocna salwa, krzyczeli „Wiwat!" i
śpiewali Jeszcze Polska nie zginęła.
S... był uosobieniem wesołości i czekał tylko na dzień, w którym
Rosjanie zaczną szturm, nie wiedział bowiem jeszcze, że generał
Ramorino, do którego korpusu należał, otrzymał już rozkaz
wymarszu. Narzekał tylko na kulejącego konia, lecz pocie-
szał się od razu wierząc, iż zdobędzie wkrótce sobie lepszego na
jakimś rosyjskim kawalerzyście lub kozakach. Od chwili, gdy
przyjął służbę w wojsku polskim, stał na biwaku i p r z e z cały
ten czas nie zdejmował z siebie ubrania. Można być pełnym
podziwu dla organizmu, który mimo tak wielu niesprzyjających
okoliczności zachował zdrowie.
Jedna z jego opowieści nie sprawiła nam szczególnej przyjem-
ności, przede wszystkim dlatego, że nie wierzyliśmy tak głęboko
jak on w zwycięstwo wolności. Powiedział mianowicie, że Rosja-
nie bez pardonu wieszają wszystkich studentów i kadetów, którzy
wpadną w ich ręce. Słyszeliśmy o tym także od samych kadetów.
Mówiono, iż tak się dzieje, gdyż właśnie te korpusy wszczęły w
Warszawie bunt. Niezbyt przyjemną nowiną była jednak wiado-
mość, iż wieszali też co dziesiątego cudzoziemca spośród tych,
którzy będąc w służbie polskiej dostali się do niewoli. Według
najświeższych wiadomości trzydziestu osobom tej drugiej
kategorii wymierzono karę śmierci w rosyjskim obozie, nie
określając ich jako cudzoziemców lecz kadetów, wszystkich tak
bowiem nazywano, po czym jednakowo, zgodnie z prawem,
mordowano. Ułani, pewni, iż spotka ich podobny los, przed każdą
bitwą składali, jak mówił S..., przysięgę z ręką na krucyfiksie, że
każdy zaatakuje przynajmniej trzech nieprzyjaciół, a sam się
zastrzeli, o ile niewoli nie dałoby się uniknąć.
Chwile razem spędzone szybko minęły i szwedzki ułan pospie-
szył z powrotem do swych towarzyszy. Prosił, żebyśmy
wróciwszy szczęśliwie do domu, powiedzieli w razie jego śmierci
rodakom: „S... zginął jak żołnierz, nie udało im się go powiesić".
Ostatni raz spotkaliśmy się wtedy na polskiej ziemi. Drogi nasze
rozeszły się, bowiem korpus Ramorino wkroczył do Galicji, skąd
S... poprzez Prusy dojechał do domu, a przedtem jeszcze dosłużył
się stopnia porucznika i otrzymał polski krzyż walecznych
57
.
Rozmawiałem często z tymi dzielnymi żołnierzami w czasie ich
postoju na biwaku i stwierdziłem iż mieli nader oryginalne
wyobrażenie o męstwie Rosjan. Twierdzili, że Rosjanie nie są
mężni, że przypominają raczej maszyny pozbawione zdolności
czucia czegokolwiek, czy to odwagi, czy strachu. Stoją jak mur
pod gradem kul pozwalając, by do nich strzelano, nie ruszając się
ani na cal do przodu czy do tyłu. Uważali, że Rosjanie są w
najwyższym stopniu zdyscyplinowani, lecz wystarczy, by choć
jeden oddział dopuścił do siebie myśl o niebezpieczeństwie i
nieuniknionej śmierci czekającej w razie szturmu i ogarnięty nagle
przerażeniem zaczął uciekać, a wówczas znajdujący się w pobliżu
jego towarzysze zostają przez solidarność popchnięci do
podobnego zachowania, które w konsekwencji powtarza wkrót-
ce po mistrzowsku cała armia. Polacy skupiali więc zawsze swe
siły naprzeciwko jednej tylko, wybranej pozycji nieprzyjaciela, a
gdy udało im się ją rozbić, wkrótce cała wroga armia rzucała się
do ucieczki. Wówczas polscy kosynierzy ruszali za uciekającą
masą, zadając jej straszliwą klęskę, a regularne wojsko odpoczy-
wało i opanowywało pole bitwy. Zadaniem kosynierów było
atakowanie nieprzyjaciela najpierw od tyłu i tak się często działo.
Korpus ten oddał Polakom nieocenione usługi. Zakurzony, spowi-
ty dymem prochu armatniego, znajdował zawsze okazję, by
dowieść swej dzielności.
Wojskowi wyrażali zwykle swe oburzenie na Prusaków, którzy,
jak twierdzili, pomogli Rosjanom przeprawić się przez Wisłę i
przerzucili w tym celu most pontonowy. Założyli też w Toruniu
wielki magazyn zaopatrujący rosyjską armię. Wysyłali towary
Rosjanom, lecz konfiskowali wszystkie pieniądze, broń i proch,
jeżeli podejrzewali, że były przeznaczone dla Polaków. Mówiono
nawet, iż zatrzymywali wszystkie listy i kurierów wysyłanych z
Polski lub do Polski, o ile nie były to listy i kurierzy rosyjscy.
Armia pragnęła jedynie, żeby Prusy zostały otwarcie uznane za
wroga, by móc się z nimi zmierzyć, nie chciała zaś, by uchodziły
za kraj neutralny, wyrządzając swą pozorną przyjaźnią więcej
szkody niż jawny nieprzyjaciel.
W Warszawie wychodziły w tym czasie różne pamflety, w któ-
rych starano się udowodnić obłudę Prus i wzywano to neutralne
mocarstwo, by otwarcie przyznało się do swego braku neutralno-
ści i by przestało zwodzić Europę swą tchórzliwą polityką, przy-
noszącą w oczach współczesnych ujmę państwu, którego Europa
tak się obawiała i które tak szanowała.
Pośród tych narzekań lekkomyślni Polacy świętowali znowu
zwycięstwo, uważane za rzecz tak pewną, jak nadejście poranka
po nocy, i wylawszy już żółć na sąsiadów, śpiewali radośnie swoje
Jeszcze Polska nie zginęła, śmiali się przy każdym dowcipie,
jakby zebrali się z okazji radosnego, narodowego święta. Ale też,
czyż walka całego narodu o swą niezależność nie jest prawdzi-
wym narodowym świętem?
22 sierpnia, po pięciodniowym biwakowaniu w Warszawie od-
działy wyruszyły każdy w swoim kierunku, aby wykonać swe
zadania
58
.
W Warszawie zostało jedynie piętnaście tysięcy regularnego woj-
ska, by na wypadek szturmu bronić miasta
59
. Miało ono do
pomocy kilka tysięcy kosynierów i członków Gwardii Miejskiej.
Nikt nie wątpił w szczęśliwe zakończenie sprawy. Krukowiecki,
chwilowe bożyszcze narodu, zapewniał o tym — choć wiedziano,
iż Paskiewicz ze stu siedemdziesięcioma tysiącami żołnierzy
60
mógł w każdej chwili przypuścić szturm. Najrozsądniejsi nawet
ludzie ani przez chwilę nie wątpili w swoje bezpieczeństwo, gdy
władzę sprawował Krukowiecki, znali bowiem dobrze jego geniusz
i pomysłowość. Ale wypowiedzi ich zdradzały, że znali dobrze i
jego serce, mówili bowiem, że „po zwycięstwie powinien zawisnąć,
można bowiem mieć pewność, że tylko złe koniunktury uczyniły
z niego przyjaciela Polski, a po zwycięstwie użyje swego
geniuszu dla ucisku rodaków w równym stopniu, jak teraz używał
go przeciwko wrogowi".
W mieście znajdowało się około dwudziestu tysięcy jeńców
rosyjskich (liczba bliska liczbie sił zbrojnych w Warszawie).
Używano ich do usypywania szańców i redut, zajęcie to nie
wydawało im się zapewne zbyt interesujące. W mieście było jednak
znowu spokojnie, ulica Franciszkańska ze swymi żydowskimi
sklepikami pełna była znowu ruchu i życia, a oddziały wyruszały i
powracały ze służby, w czasie której pełniły warty i strzegły
więźniów.
Warszawa przedstawiała znów obraz spokoju. Rozrywki i przy-
jemności wtargnęły do codziennego życia. Cisza owa
przypominała ciszę przed burzą, a zważywszy, że pod miastem
stało sto siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy, którzy czekali tylko na
to, by zacząć mordować i palić, mieszkańcy zaś miasta zdawali się
o tym wogólę nie myśleć, przypominało to zabawę dziecka
igrającego z mieczem zawieszonym na słabym włosie tuż nad
jego głową.
Pomiędzy oficerami i żołnierzami panowały niezwykle
swobodne stosunki. Bezwzględne posłuszeństwo nieodzowne w
armii obowiązywało tylko na służbie, przymus i różnice w randze
po służbie znikały. Często widywało się, jak oficer zapraszał
żołnierza do wspólnego posiłku z tego samego talerza, gdy ten
przychodził z raportem lub rozkazem w czasie jedzenia. Była to
dość częsta w Polsce oznaka przyjaźni.
Obydwaj nadstawiali swe życie i szczęście dla tej samej sprawy,
i tak jak żołnierz nie walczył dla swego żołdu, tak i oficer nie
walczył dla awansu. Obydwaj mieli przed sobą ten sam cel —
pragnęli ze starych okruchów stworzyć własnym wysiłkiem nową
Polskę.
Odlewano w tym czasie armaty i wypróbowywano je. Metal był
pochodzenia rodzimego, wykopywano go w kopalniach lub
zabierano z wież kościelnych, na których wisiały dzwony. I tak
niosły one śmierć i zniszczenie wśród wroga, zamiast wzywać go
do modlitwy.
Magazyny w mieście były doskonale zaopatrzone, lecz by
jeszcze pewniej uniknąć głodu zakazano sprzedaży żywności,
otrzymywanej in natura. Nie zanosiło się na głód, groźba ta
wydawała się dość odległa, bowiem chociaż prawobrzeżna
Warszawa była całkowicie splądrowana przez wroga, lewy brzeg
dostarczał stolicy wystarczających zapasów żywności.
Musieliśmy być posłuszni rozporządzeniom dotyczącym
gromadzenia żywności i zaczęliśmy suszyć nasze racje mięsa i
krajać bochny chleba. Przy suszeniu chleba odkryliśmy dopiero
wszystkie te trociny, słomę i groch, z którego zostały zrobione,
gdy bowiem sypkie składniki wyschły, te, które były zbite razem,
zaczęły się wyraźnie zarysowywać na brunatnym sucharku jak
płaskorzeźba. Johan Hjelm (nasz fiński ordynans), który
opowiadał, iż prowadził gospodarstwo na plebanii w Finlandii,
potrafił także z powodzeniem prowadzić nasze małe
gospodarstwo. Wietrzył, gromadził i suszył żywność z troską, jak
się okazało, niepotrzebną, bowiem gdy przygotowania zostały
zakończone, pojawili się Rosjanie obdarzeni wilczym apetytem,
przynosząc niemały zaszczyt gospodarstwu.
Przebywaliśmy w tym czasie często w towarzystwie młodego
wojskowego z Poznania nazwiskiem Chłapowski
61
, który był krew-
nym hrabiny von Engestrom, małżonki Jego Ekscelencji kanclerza
von Engestrom
62
, i z tego powodu uważał się po trosze za krewnego
każdego Szweda. Opowiadał, iż szyderstwo płci pięknej zmusiło
wielu Poznaniaków do wstąpienia do Wojska Polskiego, bowiem
młodzieniec, który nie chciał walczyć o wolność, dostawał
najczęściej w prezencie od swej panny parę nóg zajęczych. Jechał
więc, by pokazać, że nie zasłużył na taki prezent. Neutralność
pruskiego rządu szybko się poróżniła z płcią piękną która choć
zajęta tamborkiem i zajęciami domowymi, opowiedziała się po
stronie wolności i nie robiła sobie nic z rządowego dekretu
zapowiadającego, że „kto by to nie był, Prusak czy cudzoziemiec
z urodzenia, gdyby się ośmielił zbliżyć do polskiej granicy poza
wyznaczonymi miejscami kwarantanny, będzie, o ile zostanie
złapany, osadzony w więzieniu lub ukarany jeszcze surowiej,
zależnie od okoliczności". Rozporządzenie to, które sami
czytaliśmy w Warszawie, zamieszczone także było w pruskiej
„Gazecie Rządowej" z dodatkiem mówiącym, iż straż graniczna
miała prawo strzelać do każdego, kto by zbliżył się na odległość
strzału.
Tak więc ani Poznaniacy, ani my nie mogliśmy spodziewać się
przyjaznego przyjęcia w Prusach, gdybyśmy zostali zmuszeni do
wkroczenia tam.
Decydujący dzień był coraz bliżej i rosła też wśród narodu
wiara w zwycięstwo, rozpuszczane były bowiem wiadomości,
które podtrzymywały nadzieje nieszczęśliwych Polaków i
dodawały ich snom o zwycięstwie spokoju, jaki wynika z
pewności. Opowiadano między innymi, że Chłopicki z
dwunastoma tysiącami ludzi wyruszył spod Krakowa, by uderzyć
na Rosjan z tyłu, że Francuzi przekroczyli już Ren i forsownym
marszem idą na pomoc, i że Paskiewicz pertraktuje z
Krukowieckim o zawieszeniu broni. Wiadomości te były
najwyraźniej rozsiewane naumyślnie, by uśpić zaślepiony naród i
przeszkodzić mu w samodzielnych obserwacjach, w badaniach,
które wypadłyby niekorzystnie dla tych, którzy jeszcze przez kilka
dni odgrywać mieli role patriotów, aby tym pewniej móc uniknąć
tego nienawistnego słowa zarówno teraz jak i w przyszłości.
6 września o piątej rano przerażająco bliska kanonada
wstrząsnęła domami w śniącym o zwycięstwie mieście. W jednej
chwili zostały pozamykane wszystkie sklepy i ustał ruch na ulicach.
Rosjanie napadli na reduty zewnętrzne usypane od strony Woli, a
Polacy odpowiedzieli ogniem artyleryjskim z taką siłą, iż zatrzęsła
się ziemia i zapanował nieustający huk. Gwardia Miejska, która
podjęła się obrony wewnętrznej linii redut, wymaszerowała przy
dźwiękach muzyki, a kobiety i mężczyźni zajęli miejsca na
wałach obronnych, by drogo sprzedać swe życie.
Po zawziętej walce w której huk armat zagłuszył odgłos broni
ręcznej Rosjanie przekroczyli bronioną przez niewielkie siły zew-
nętrzną linię redut. Zostały one jednak przy odwrocie wysadzone
w powietrze, grzebiąc w ruinach tysiące nieprzyjaciół. Mimo to
Rosjanie posunęli się naprzód. Zbliżał się moment starcia i
rozległa się znowu ze wzmożoną siłą straszliwa kanonada.
My, którym zaledwie udało się dotrzeć do forpocztów, otrzy-
maliśmy od naszego naczelnego rozkaz powrotu do szpitala i
przyjmowania rannych na oddziały. Bitwa toczyła się bowiem na
obszarze, na którym leżał szpital, a pole walki nie było od niego
zbyt odległe. Ze szpitala wysłano trochę łóżek, na których po-
wrócili ranni i umierający żołnierze, posiekani i postrzelani w naj-
okropniejszy sposób.
Znad pola bitwy nadpływał nad miasto pędzący wiatrem biało-
szary obłok dymu. Od polskiej strony słychać było huk armat, a
zwarte ławy rosyjskich kolumn jedna za drugą rzucały się do
ataku. Polskie kartacze znosiły je jednak zupełnie, tak że leje po
pociskach były do tego stopnia wypełnione trupami i rannymi, iż
następne masy żołnierstwa mogły po plecach poległych prze-
skakiwać palisady i stawiać drabiny na wałach obronnych. Żoł-
nierzy spotkał tam grad kul i potworny deszcz kamieni rzuca-
nych przez polskie kobiety, które walczyły na równi z mężczy-
znami.
Ta mordercza walka trwała do zmroku, gdy nie można już było
odróżnić przyjaciela od wroga i tylko odgłos strzałów z broni
ręcznej, który od czasu do czasu rozlegał się w nocy lub wybuch
wózka z prochem były znakiem, że nienawiść żyje i czuwa. W
ruinach redut przebłyskiwały gdzieniegdzie płomienie nie
ugaszonych pożarów. Polacy nadal zajmowali wewnętrzne reduty,
nadal byli dobrej myśli, nadal mieli dość amunicji i nie obawiali
się przegranej.
Pole bitwy było przesiąknięte krwią. Rosjanie stracili wtedy
niesłychanie wielu ludzi i spodziewano się, że gdy następnego dnia
rozpocznie się walka na śmierć i życie, stracą ich jeszcze więcej.
Wstał następny ranek, lecz żadna salwa nie dała znać, iż bitwa
rozpoczęła się na nowo. Skończyliśmy już obchód i zrobił się
pełny dzień, lecz ciągle nie słychać było żadnego strzału. Pano-
wała cisza, słyszeliśmy tylko jęki chorych lub rzężenie umierają-
cych, którzy nareszcie w spokoju mogli wydać ostatnie tchnienie i
osiągnąć krainę wolności, za którą na darmo walczyli na tej ziemi.
Nikt nie znał jeszcze przyczyny zawieszenia broni, które było dla
wszystkich większym zaskoczeniem niż bitwa. Dopiero później,
w ciągu dnia, rozeszła się wiadomość, że Paskiewicz pertraktował
z Krukowieckim, bowiem nie czuł się na siłach, by pokusić się o
podobne zwycięstwo jak poprzedniego dnia i że prosił, by
pozwolono mu jak przyjacielowi odmaszerować mostem praskim
do Rosji, bowiem zbliżała się zima, a on nie widział możliwości
dalszego prowadzenia wojny na polskich moczarach.
Lekkomyślny naród, który chętnie wierzył w to, w co pragnął
wierzyć, uwierzył także i w te pogłoski, i znowu widać było tłumy
na ulicach, parki i restauracje przepełnione ludźmi, którzy
pragnęli spędzie mile dzień w nadziei, iż ziszczą się owe uknute w
przebiegły sposób pogłoski. A w tym samym czasie Rosjanie
pomimo rozejmu przesuwali swoje pozycje w pobliżu miasta, by
uderzyć na nie z tym lepszym skutkiem. Paskiewicz zaś pertrakto-
wał z Krukowieckim o poddaniu Warszawy, na co ten się nie
mógł zgodzić, naród bowiem by go wówczas nie posłuchał i nawet
bez dowódcy broniłby wałów. O pierwszej czas kapitulacji minął i
przeraźliwy ogień, skierowany na wały obronne Warszawy, w
mgnieniu oka wytrącił zawiedzionych ludzi z radosnego szału.
Race kongrewskie
63
przecinały obłoki, spadając jak ognisty deszcz
na nieszczęsne miasto.
Wkrótce Wola stała w płomieniach wzbijających się do nieba,
spowita czarną mgłą dymu, w której unosiły się szare obłoczki
dymu prochowego poprzecinane rozdzierającymi niebo ciemno-
czerwonymi smugami ognia rakietowego. Posiadłości wiejskie,
młyny i chałupy leżące z tej strony poza Warszawą, świeciły jak
małe, jarzące ogniki nad kłębiącymi się i krzyżującymi płomie-
niami ognia, które napływały z Woli, gdy tylko wiatr rozpędzał
zwały chmur. I wkrótce Warszawa stała otulona płaszczem ognia,
pełznącego wzdłuż jej granic. Kule zaczęły dosięgać teraz wew-
nętrznych wałów, a Gwardia Miejska, składająca się w większości
z cudzoziemców, którzy trudnią się w Warszawie rzemiosłem,
uciekła do miasta i złożyła broń.
Było im wszystko jedno, komu szyć będą buty despocie, wolne-
mu człowiekowi czy niewolnikowi, i każdy z nich równie chętnie
brał zapłatę w pieniądzach, na których wyryty był czarny orzeł,
jak i tych, na których biały rozpościerał swe obcięte skrzydła.
Żołnierze zajęli teraz opuszczone pozycje i walczyć zaczęli z
trudną do opisania zaciekłością. Coraz głośniej słyszeć się dawał
huk ognia artyleryjskiego, a szczęk broni ręcznej rozlegający się
pośród wystrzałów porównać można było najlepiej do bębnienia
deszczu o szyby okienne w czasie burzy.
Wspięliśmy się na wysoki dach szpitala, aby popatrzeć na bitwę.
Polacy rzucili się na zwarte szeregi wroga z taką zaciekłością, iż
często z powodu tłoku nie mogli użyć broni. Dochodziło wtedy do
walki wręcz i wkrótce dzielni obrońcy zaczęli mordować
nieprzyjaciół i zasypywać ich kulami. Miejsce poległych zaczęły
jednak wypełniać na nowo nieprzeliczone szeregi świeżych
oddziałów wpędzając wyczerpanych obrońców z powrotem do
miasta, skąd po paru sekundach odpoczynku rzucali się oni na
nowo do walki. Strumienie krwi płynęły ścieżkami ogrodowymi i
rowami, wszędzie czołgali się ranni. Kobiety stały na wałach,
odbierały bron poległym, rzucały się na wroga i padały obok
swych rodaków. Ich słabe siły, wplecione w siłę potężną, jaką
było umiłowanie wolności, zadały śmierć wielu wrogom.
Wkrótce nasz punkt obserwacyjny przestał być bezpieczny, za-
padł zmrok, dym zasłaniał widok i tylko dobiegający od czasu do
czasu huk armat, dudnienie bębnów i dźwięki trąb przypominały,
iż bitwa trwa nadal. Powoli stawała się mniej zażarta. Tam i
ówdzie przez mgłę przenikał blask ognia artyleryjskiego, a Wola
jarzyła się, spowita czarnym płaszczem dymu. Rosjanie
znajdowali się teraz na wewnętrznym wale, tym, który zdobyli.
Zapadła noc — na najbliższe godziny i na przyszłość.
Polacy schronili się w mieście. Odwaga ich jeszcze nie opuściła,
nadal żywili nadzieję. Zamknęli się wśród barykad i przysię-
gali, że tylko po ich trupach nieprzyjaciel będzie mógł wejść na
ulice miasta i że ci z Rosjan, którzy przeżyją, panować będą tylko
nad płonącymi ruinami.
Rosjanie zaś ustawiali w tym samym czasie na wałach miasta
około czterystu armat, niektóre z racami kongrewskimi, aby, o ile
by się miasto nie poddało następnego dnia, obrzucić je nimi ze
wszystkich stron i podpalić. Zdawali sobie bowiem dobrze
sprawę, że nie będą w stanie bez niesłychanych strat dostać się na
ulice, gdzie każdy dom był twierdzą a każde okno otworem
strzelniczym niosącym śmierć i strach, mając do tego za przeci-
wnika zawziętych ludzi, którzy postanowili zginąć lub jako zwy-
cięzcy zachować miasto dla siebie.
W tym czasie mieszczanie zgodzili się za namową Krukowiec-
kiego na kapitulację w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Wojsko
miało wówczas opuścić miasto i kto chciał, mógł uciec, potem zaś
Rosjanie mieli prawo zająć Warszawę. Armia, jeszcze nie wiedząca
o tej umowie, miała słabą nadzieję, iż wesprze ją Ramorino, który,
jak mówiono, ruszył z dwudziestoma tysiącami żołnierzy i podążał
forsownym marszem na odsiecz Warszawie. Gdy armia
dowiedziała się o kapitulacji a także o tym, iż Ramorino ze swym
korpusem jest dopiero o dziesięć mil od miasta, zdecydowała się
opuścić jeszcze w nocy Warszawę. Nie uznała jednak kapitulacji,
lecz przeszła przez Pragę, by zająć pozycje w twierdzy Modlin.
My zaś nie wiedzieliśmy nic o kapitulacji, w przeciwnym razie z
pewnością wyszlibyśmy razem z wojskiem, a nie zostawali służyć
nadal nieszczęśliwym, którym odebrano wolność i którzy na
dodatek wszystkich swoich nieszczęść czuli się ułomnymi, nie
widząc przed sobą żadnego celu.
Widzieliśmy, jak nieprzyjaciel dotarł do wewnętrznych wałów,
a że nastroje uległy zmianie, zrozumieliśmy, że oblężonej armii
nie została już właściwie żadna nadzieja ratunku poza nadzieją na
śmierć. Nie wiedzieliśmy jednak jeszcze, że miasto się już
poddało i przypuszczaliśmy, że następnego ranka bitwa
rozgorzeje na nowo z większą jeszcze zaciekłością i zawziętością
jakich dostarcza walce przekonanie o nieuchronnej klęsce.
Gdy około drugiej w nocy udawaliśmy się na spoczynek, byliśmy
przekonani, że jest to ostatnia noc polskiej wojny o wolność, że
nadeszła krytyczna chwila, w której miało rozstrzygnąć się, czy
zwycięży życie czy śmierć, i czekaliśmy, aż zostaniemy
pogrzebani wraz z Polakami w ruinach Warszawy lub wraz z
bohaterami, którzy walczyli o wolność, odśpiewamy Te Deum
dziękując za ratunek i zwycięstwo.
Na Woli iskrzyły się czasem słupy dymu i ognie w parkach,
ogrodach i wypalonych domach. W ciemnościach czasami coś
zabłysło, ogień przygasał, a dym spowijał wszystko. Czasami
poryw wiatru podrywał w górę popiół i rozganiał chmury kurzu, z
którymi uciekały tysiące iskier to wznosząc się, to opadając nad
ruinami. W tej samej chwili poza miastem spało snem wiecznym,
razem, jak bracia, czterdzieści tysięcy Rosjan i Polaków, a palące
się przedmieścia i płonące ruiny stały jak jarzące się kandelabry
wokół cichego łoża śmierci, na którym śmierć złączyła poległych
więzami przebaczenia.
O piątej rano 8 września otrzymaliśmy wiadomość, że Warszawa
skapitulowała. Wiadomość ta była tak niespodziewana, że nie
chciałem w nią uwierzyć, zanim nie zostanie potwierdzona.
Wyszedłem więc do miasta. Wszędzie było cicho i pusto — nie
słyszałem nigdzie, by mieszkańcy miasta i żołnierze śpiewali
gdzieś jak zwykle Jeszcze Polska nie zginęła. Panowała
śmiertelna cisza, wszystkie sklepy były pozamykane, a kilka osób,
które spotkałem błąkających się po szerokich ulicach, płacząc
opowiadało, iż Warszawa oddała się w ręce wroga.
A zatem była to prawda, że nadszedł koniec polskiej wojny i że
czterdzieści tysięcy trupów, które spoczywało na pobojowisku,
zostało złożonych w ofierze jak hekatomba zimnemu losowi, z
niezmienną srogością pragnącemu zostawić po sobie ślad na
każdej stronie historii.
Tak więc Polska odegrała przed Europą ostatni akt krwawego
widowiska. Za swój trud i ofiary otrzymała jedną tylko zapłatę:
nieprzyznanie jej prawa do istnienia, a Europa przyglądała
się walce nie zrobiwszy nic, poza cichym ubolewaniem nad jej
losem.
Podobnie jak dawniej, Polska czekała teraz na ratunek z zew-
nątrz. Niegdyś wierzyła w sprawiedliwość Europy — ta zawiodła,
bowiem wszystkie narody były zbyt słabe zarówno materialnie,
jak moralnie. Państwo, podobnie jak jednostka, będąc słabe
materialnie staje się tylko zalęknionym widzem. Naród moralnie
wyczerpany, osłabiony, jeśli tak można powiedzieć, przez swoje
stare uprzedzenia, nie mógł pojąć w pełni żadnej wielkiej idei.
Niegdyś pokładał on także nadzieję w Napoleonie, w jego geniu-
szu i dobrej gwieździe, lecz Napoleon padł, gdyż kierował się
gwiazdami i nie zauważył pułapki zastawionej nań przez przy-
ziemne istoty na drodze, na której geniusz jego rzucił wyzwanie
współczesności. Wraz z nim upadła też nadzieja Polski na odro-
dzenie. Zaczęła ona w końcu pokładać nadzieję tylko w sobie, jak
niegdyś Wikingowie, lecz padła w walce, a krwawy orzeł wyryty
został na barkach zdradzonego bohaterskiego narodu.
Armia rosyjska miała wkroczyć do miasta o drugiej po południu,
pośpieszyłem więc z powrotem do moich przyjaciół, by za-
stanowić się z nimi, czy powinniśmy pozostać w Warszawie, czy
uciekać. Zdecydowaliśmy się na to drugie, choć Stenkuli, słabemu
jeszcze po chorobie, ciężko by było wyruszać z nami. Liczyliśmy,
iż może uda nam się dogonić wojsko i szczęśliwie wyjść z
Warszawy, zanim Rosjanie wkroczą. Spakowaliśmy więc w ogrom-
nym pośpiechu nasz niewielki dobytek i ruszyliśmy w drogę.
Mieliśmy właśnie rozpocząć naszą niebezpieczną podróż, gdy
Stenkula przypomniał sobie, że pożyczył książkę jednemu z leka-
rzy w lazarecie i mimo naszych protestów pośpieszył po nią.
Wrócił po dziesięciu minutach i rozpoczęliśmy ucieczkę.
Na ulicy, niedaleko koszar, spotkaliśmy jeźdźca we włochatej
czapie, z zarośniętą twarzą, w nieokreślonym, brudnym stroju, z
krótkimi strzemionami, kolanami podciągniętymi pod brodę, z
niewiarygodnie długą lancą bez proporczyka. Wygląd wskazywał
więc na kozaka, pojechał on jednak spokojnie dalej, pomyśleliśmy
więc, że Rosjanie nie wkroczyli jeszcze do miasta. Gdy doszliśmy
do Rynku Zygmuntowskiego, zobaczyliśmy jednak coś, co kazało
nam obawiać się najgorszego. Stał tam cały pułk rosyjskich
kirasjerów, z gałązkami na hełmach symbolizującymi zwycięstwo.
Wahaliśmy się chwilę, czy ryzykować i iść dalej, lecz w końcu
ruszyliśmy w drogę i przeszliśmy spiesznie przez Rynek z
tobołkami na plecach. Rosjanie rozumieli dobrze nasze zamiary,
lecz tylko śmiali się i pokazywali na nas palcami, jakby chcieli
powiedzieć: „Możecie sobie uciekać, daleko nie zajdziecie".
Przeszliśmy w ten sposób szczęśliwie wzdłuż rosyjskich pułków
aż do szerokiej ulicy Bednarskiej, prowadzącej od Krakowskiego
Przedmieścia w dół do mostu praskiego, który łatwo
odnaleźliśmy. Lecz zaledwie postawiliśmy pierwsze kroki, uwagę
naszą zwrócił głośny szczęk broni za nami. Była to armia
rosyjska, która maszerowała w pełnym szyku bojowym, by
mostem praskim ścigać nieprzyjaciela. Ucieczka stała się
niemożliwa. Stanęliśmy więc, przyciskając się jak najbliżej
poręczy, by nie trafiły nas lance kozackie. I tak musieliśmy stać i
wstydzić się, że nie udała się nam ucieczka, a obok maszerowało
pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy żołnierzy.
Żołnierze rosyjscy, którzy doskonale wiedzieli, kim naprawdę
jesteśmy, celowali do nas lub nas wyśmiewali. Nie padł jednak
żaden strzał, a to dlatego, że — zgodnie z postanowieniami kapi-
tulacji — nie wolno było strzelać w obrębie miasta przez czter-
dzieści osiem godzin. Było to więc szczęście w nieszczęściu, że
nie przeszliśmy jeszcze mostu, gdyż wtedy padlibyśmy z
pewnością ofiarami włóczących się kozaków, którzy poza
granicami War-
szawy mordowali i obrabowywali wszystkich nadchodzących z
miasta bez rosyjskiej osłony.
Opatrzność kieruje wydarzeniami w sposób dla nas niepojęty.
Ocalenie nasze zawdzięczaliśmy tylko drobnej okoliczności,
temu, że Stenkula pożyczył komuś książkę. Gdyby bowiem nie
opóźnił naszej ucieczki o kilka minut, przeszlibyśmy most praski i
nasza zguba byłaby pewna. Jeżeli wziąć pod uwagę wydarzenia,
które w przyszłości złożyły się na los nasz i naszych bliskich,
trzeba wywieść je wszystkie, z ich skutkami, z tego błahego
zdarzenia, że ktoś komuś pożyczył książkę.
Trudno sobie wyobrazić coś bardziej przykrego niż nasz powrót
do koszar. Widzieliśmy wszędzie żołnierzy pijanych
zwycięstwem, sądzących, iż mają w zdobytym mieście prawo do
wszystkiego, znieważających każdą kobietę, która z czerwonymi od
płaczu oczyma i złamanym sercem na próżno szukała męża, brata
lub narzeczonego. Tu grupa żołnierzy śmiejąca się i ciesząca ze
zwycięstwa a tam, na rogu, kobieta pogrążona w niemej rozpaczy,
pragnąca tylko śmiertelnego pchnięcia lancą przez któregoś z
przechodzących kozaków — byłby to dla niej akt łaski.
Oczekiwaliśmy więc, że albo dokonamy nędznie żywota na
pustkowiach Syberii lub że w haniebny sposób wyzioniemy ducha,
nikomu nie znani i przez nikogo nie opłakiwani.
Gdy powróciliśmy do Koszar Gwardyjskich, spotkaliśmy na
dziedzińcu kilku polskich kadetów i lekarzy, którzy postanowili
uciekać. Uzbroili się więc, by w razie potrzeby móc się bronić.
Spytali, dlaczego wróciliśmy, a gdy opowiedzieliśmy, że Rosjanie
przekroczyli Wisłę, postanowili wypożyczyć czółno i popłynąć
Wisłą w dół tak daleko, by wydostać się z rosyjskiego pierścienia
i dalej kontynuować ucieczkę brzegiem. Chcieli nas namówić,
byśmy wzięli udział w ich planach, byłbym nawet skłonny to
zrobić, gdyby nie Bergh, który przekonał nas, że pierścień rosyjski
ciągnie się z pewnością aż do pruskiej granicy i że gdyby nawet
udało nam się tam dostać, z pewnością zostalibyśmy schwytani
przez straż graniczną. Stenkula poza tym mówił, iż czuje się tak
słaby, że w żaden sposób nie będzie mógł nam towarzyszyć. Tak
więc, po ciężkiej walce stoczonej pomiędzy naszym przekonaniem,
koniecznością pozostania i pragnieniem odejścia, postanowiliśmy
zostać w Warszawie i czekać na spełnienie naszego losu. Dwóch
kadetów poszło za naszym przykładem, lecz pozostali pragnęli
urzeczywistnić swe zamiary mówiąc, że i tak skazani są na
śmierć, i że lepiej jest polec od kuli wroga niż zostać
powieszonym.
Młodzieńcy ci podjęli więc próbę, lecz nie powiodło im
się i przy pierwszym lądowaniu wpadli w ręce kozaków.
Niektó-
rzy polegli, a inni jako więźniowie odstawieni zostali do armii.
Gdyby Stenkula i Bergh nie odwiedli mnie wówczas od wyru-
szenia w drogę, z dużą pewnością podzieliłbym los tych młodych
nieszczęśników, którzy rozpaczając nad tragedią ojczyzny, życzy-
li sobie tylko bohaterskiej śmierci na zniewolonej ziemi.
Usłyszeliśmy, że w okresie uzgodnionego zawieszenia broni,
mającego trwać czterdzieści osiem godzin, każdy ma prawo
opuścić miasto. Bergh i ja pospieszyliśmy wiec na policję, by
wyrobić sobie paszporty. Urzędnicy tamtejsi, którzy byli
Polakami, ponieważ nie zdążono jeszcze obsadzić miejsc
Rosjanami, odpowiedzieli nam, iż nie możemy dostać paszportu
bez specjalnego pozwolenia generała-gubernatora Warszawy,
Witta
64
. Podczas nieobecności Paskiewicza będącego z armią
jemu powierzono nadzór nad miastem. Powiedzieli także, że
obiecane zawieszenie broni weszło w życie, lecz że z pewnością
także wiadomo, iż kozacy, którzy włóczą się po kraju, plądrują
bezkarnie i mordują każdego, kto nie znajduje się pod specjalną
rosyjską opieką. Stwierdziliśmy więc, iż nie ma sensu próbować
w czasie zawieszenia dalszej ucieczki, lecz że trzeba pozostawić
wszystko losowi. Próbowaliśmy stać się fatalistami, by nabrać
otuchy, a w każdym razie, w przekonaniu, iż ratunek jest
całkowicie niemożliwy i czekając, co nam przyniesie los,
postanowiliśmy uzyskać bliższe informacje o ostatnich
wydarzeniach i ich przyczynach.
Opowiadano nam o zdradzie, która w końcu unicestwiła
nadzieje Polaków na wolność, a ja w kilku zdaniach pragnę spisać
opowieści, jakie słyszałem od płaczących ludzi.
Pomiędzy Skrzyneckim, który przy każdej okazji okazywał się
być najwierniejszym przyjacielem ojczyzny, a Krukowieckim
panowała od dłuższego czasu niezgoda. Nie były w stanie jej
przytłumić nieszczęścia wspólnej ojczyzny. Trudno też sobie
wyobrazić bardziej różne charaktery niż usposobienia tych dwóch
ludzi. Skrzynecki miał szlachetne serce i otwarty umysł, i nigdy
przed nikim nie skrywał nic ze swego życia. Jego strategiczne
talenta prześcigały znacznie zdolności Krukowieckiego, lecz
pewien brak zdecydowania, pewien lęk, by jedną pomyłką nie
zaszkodzić sprawie, dla której poświecił wszystko, sprawiał, iż w
chwilach niebezpieczeństwa wahał się i nie był na tyle odważny,
by jednym szybkim ruchem zwyciężyć lub przegrać.
Stał się więc w ten sposób Fabiuszem Kunktatorem, pragnącym
wyczerpać wroga przez marsze i ciągłe zmiany pozycji, by potem
z większym jeszcze powodzeniem zaatakować go wówczas, gdy
trudy i choroby, niezadowolenie i niedostatek sprawiać zaczęły,
iż wojska nieprzyjaciela ustępowały, przynajmniej pod względem
siły, jego własnym oddziałom. Krukowiecki natomiast miał dobrą
głowę. Jego przebiegłość przewyższała geniusz, jego obłuda była
większa niż zdolności dowodzenia. Nosił się butnie, był mocnej
budowy ciała, a jego wnętrze harmonizowało z wyglądem. Duszę
miał na tyle odważną i silną, że znosił przekleństwa narodu i
pogardę historii. Punktem odniesienia w swych działaniach uczy-
nił Krukowiecki samego siebie, dla Skrzyneckiego zaś punktem
tym była ojczyzna, i to najbardziej ich od siebie odróżniało. Dla
Skrzyneckiego nie istniało nic poza dobrem Polski, Krukowiecki
nie miał ojczyzny, była ona tam, gdzie się znajdował.
Oczywiste więc, iż nie pasowali do siebie. Skrzynecki obawiał
się Krukowieckiego, gdyż nie ufał mu i gubił się w jego za-
gmatwanym patriotyzmie, Krukowiecki zaś nienawidził
Skrzyneckiego, gdyż był on tym, za kogo się podawał, a także
dlatego, iż był człowiekiem szlachetnym i na tyle bystrym, że
potrafił przeniknąć badawczym wzrokiem zakątki jego
zamkniętego serca. Człowiek z sercem i umiejętnościami
Skrzyneckiego, przebiegły i zuchwały jak Krukowiecki, mógłby
uratować Polskę lecz ponieważ każdy odznaczał się innymi
cechami, a działania ich nie zmierzały do tego samego celu, Polska
upadła.
Nieszczęście Polski datuje się od bitwy pod Ostrołęką. Skrzy-
necki wpadł bowiem na ślad zdrady i w wyniku dochodzeń, jakie
przeprowadził, Krukowiecki musiał zrezygnować ze stanowiska
gubernatora Warszawy.
Nie ma nic groźniejszego od ujawnienia nikczemności. Sprawie-
dliwe poczynania wywołują zawsze niczym nie tłumioną
nienawiść. Człowiek bowiem nie odczuwa zakłopotania poniżając
się we własnych oczach, będzie jednak zawsze szukał pomsty na
tym, kto poniżenie to zauważył Człowiek wybacza
niesprawiedliwość, gdyż w sobie samym znajduje pociechę, nigdy
jednak me wybaczy sprawiedliwości, gdy każde schronienie, do
którego pociecha mogłaby się zakraść, zostało zamknięte.
Podobny krok mógł oczywiście jeszcze bardziej rozsierdzić Kru-
kowieckiego, dumnego człowieka, który już przedtem zazdrościł
Skrzyneckiemu sławy i władzy, i który w tym momencie tak
dotkliwie odczuł swoją nicość.
Zaczął więc od tej chwili wszelkimi możliwymi sposobami, jakie
mu podsunęła przebiegłość, szkodzić człowiekowi mogącemu w
przyszłości stać się dla niego jeszcze bardziej niebezpiecznym.
Jankowski bowiem, Hurtig, Bukowski i inni oskarżeni byli jego
przyjaciółmi czy raczej narzędziami w jego rękach, i wystarczyło
jedno ich słowo, by dosięgła go śmierć. Ulegając jego radom, nie
słuchali rozkazów Skrzyneckiego i nie udzielali
mu żadnego lub udzielali tylko pozornego poparcia, i na różne
inne sposoby zdradzali ojczyznę. Krukowiecki miał im poddawać
pomysły i nie wiadomo, czy byli powiązani z Rosjanami, czy byli
tylko ślepym narzędziem zemsty Krukowieckiego.
Krukowiecki zaczął przez swoich ludzi, których miał — jak się
wydaje — niemało, rozpuszczać oszczercze wiadomości o Skrzy-
neckim, aby uczynić go bardziej znienawidzonym w oczach na-
rodu. W przebiegły sposób połączył w jedno powolne działania
Skrzyneckiego z opieszałym wymierzaniem sprawiedliwości
uwięzionym, w każdym zaś razie uznał, iż obydwie sprawy wy-
pływają z tego samego źródła. Nie było teraz trudno wplątać
Skrzyneckiego do planów Jankowskiego i jego wspólników, i
Krukowieckiemu udało się doprowadzić naród do wściekłości.
Trzeba było teraz tylko skusić lud do ekscesów, co nie było
trudne, wystarczyło bowiem w tym celu poświęcić wskazanych
zdrajców, a Krukowieckiemu nie byli oni więcej potrzebni,
przeciwnie, stawali się niebezpieczniejsi z każdą chwilą, w której
pozostawali jeszcze przy życiu. Rozruchy miały doprowadzić do
ziszczenia jego planów, a znał zbyt dobrze charakter swego
narodu, by nie rozumieć, iż gdy wprowadzi podobny zamęt w
umysły ludzi, będą oni musieli nawet wbrew przekonaniu iść za
tym, który ich podjudzał, i obalić tych, którzy chcieli wprowadzić
porządek.
Wszystko było już przygotowane do rozruchów i Krukowiecki
porozdawał teraz listy, na których widniały nazwiska zdrajców, a
wśród nich i Skrzyneckiego, nie wszystko jednak udało się tak, jak
tego pragnął. Skrzyneckiego nie było właśnie wtedy w Warszawie,
a przestępcy w śmiertelnym strachu zaczynali zeznawać, jak się
sprawy naprawdę miały. Krukowiecki był jednak osobiście na
miejscu, by w odpowiednim czasie uprzedzić podobne wyznania,
a jego patriotyczne okrzyki kazały tłumowi zapomnieć, jak wiele
w tych wyznaniach było prawdy. Nieszczęśni wspólnicy jego
zbrodni zamilkli w ten sposób dość szybko a Krukowiecki,
pewien teraz, iż nie zostanie zdemaskowany, przejął ster władzy
państwowej, by móc odnieść z tego możliwie największe
korzyści.
Zdawał sobie sprawę, iż jego władza nad narodem nie potrwa
dłużej, niż będzie trwało szaleństwo ludu, bał się chwili, w której
spadnie w swą uprzednią nicość, nawet jeżeli jego plany nie zosta-
ną ujawnione. A że dość dobrze rozumiał swoje położenie,
dowodzą tego wypowiedzi, które poczynił już w okresie swych
największych sukcesów, a które przytoczyłem powyżej.
Nie pozostawało więc nic innego jak sprzedać własny kraj ca-
rowi, by w cieniu jego łaski, w spokoju smakować potem owoce
przebiegłych planów. Krukowiecki usunął więc większość wojska
z Warszawy w tej właśnie chwili, gdy powinien skoncentrować
siły i gdyby to tylko było możliwe, poddałby miasto bez jednego
strzału. Wiedział jednak, że naród nie pozwoliłby na to, że nie
poddałby się prędzej, niż przykryłyby go ruiny Warszawy. War-
szawa jest jednak pięknym miastem, którego nie należało burzyć,
postanowiono więc poświęcić czterdzieści tysięcy ludzi, by
uchronić je od zniszczenia.
Krukowiecki okazał się na tyle dobrym człowiekiem, że dla
ratowania Polaków lub — któż wie — może Rosjan przed nad-
miernymi stratami, wycofał w czasie szturmu z najbardziej za-
grożonych miejsc oddziały do stłumienia w Warszawie rozru-
chów, o których nikt nic nie słyszał i których żołnierzom nie było
dane zobaczyć. Stali więc na ulicach jak podczas parady wtedy,
gdy towarzysze ich dawali na szańcach życie w obronie miasta.
Byliśmy naocznymi świadkami tych właśnie wydarzeń.
Paskiewicz jednakże nie przyjął Krukowieckiego nazbyt
serdecznie. Uważał on, że opór był zbyt silny, by móc uwierzyć, iż
go tylko pozorowano. Po kapitulacji Krukowiecki powrócił
jednak najwyraźniej do łask, bowiem ubrany w rosyjski mundur,
w asyście kozaków przejechał ulicami miasta, które był wydał w
ręce nieprzyjaciela.
Tak wszyscy przedstawiali te wydarzenia, ja zaś nie ośmielę się
podważać tych opowieści, kryje się w nich bowiem odcień
prawdopodobieństwa graniczący z pewnością.
Książę Adam Czartoryski z dwudziestoma tysiącami żołnierzy
przedarł się do Galicji, poświęciwszy majątek i szczęście dla swej
zaślepionej ojczyzny. Skrzynecki zaś uciekł tego samego dnia, gdy
wojska wkroczyły do Warszawy. Nadszedł kres jego władzy i
jego szlachetne serce nie mogło ofiarować ojczystej ziemi nic
oprócz głębokiego bólu. Myślał zapewne w chwili ucieczki, iż uda
mu się znaleźć gdzieś schronienie, gdzie mógłby w spokoju,
mając czyste sumienie, opłakiwać naród, który był mu tak drogi, a
który odpłacił mu niewdzięcznością. Wybaczcie im jednak szla-
chetni ludzie! Nie wiedzieli bowiem, co czynią.
Gdy przybyliśmy do Koszar Gwardyjskich, czekał tam już
rozkaz, aby ranni Polacy opuścili lazaret robiąc miejsce rannym
Rosjanom. Wprowadzenie tego rozkazu w życie było najbardziej
wstrząsającym wydarzeniem, jakie było mi dane przeżyć i chcę
oszczędzić czytelnikowi bólu, jaki stałby się jego udziałem, gdy-
bym je tu opisał. Wspomnę tylko, jak to przebiegało, pamięć o
szczegółach pragnąc sam w sobie przytłumić. Wszyscy ranni,
którzy nie stracili członków i mieli tylko rany od cięć i strzałów,
zostali wyciągnięci z łóżek z poleceniem, by dawali sobie radę, jak
mogą. Spieszyliśmy czasem do nich, by obwiązać tym nie-
szczęśliwym ludziom rany, gdy spadały im bandaże. Nie mogliśmy
pomóc wszystkim, zewsząd wołano prosząc nas o pomoc, i w ta-
kich chwilach przenikało nasze dusze rozdzierające uczucie na myśl,
iż jesteśmy tylko słabymi, bezbronnymi ludźmi. Musieliśmy więc
odprawie wielu, którzy w odmiennych okolicznościach mieliby
prawo do naszej pomocy, lecz obecnie, gdy się ich porównywało z
innymi, odnosiło się wrażenie, iż żądają za wiele. Nie wiem, gdzie
wywieziono tych, którzy przeszli amputację, pozostali oddalili się
potykając lub pełzając i nigdy już nie zobaczyłem żadnego z nich.
Wkrótce potem przybyły transporty tysięcy rannych Rosjan, a
cudzoziemscy lekarze pozostający na służbie polskiej otrzymali
polecenie, by w najmniejszym nawet stopniu nie zajmować się nimi
i oczekiwać dalszych rozkazów.
Powróciliśmy więc do pokoju, którego nam nie zabrano w czasie
pielgrzymki na Pragę i wkrótce do naszych uszu dobiegła piękna
muzyka wojskowa, którą słychać było coraz bliżej. Zaraz potem na
dziedziniec szpitalny wmaszerowały rosyjskie pułki gwardyjskie,
rozbiły tam obóz i wystawiły posterunki przy szpitalu.
Znajdowaliśmy się teraz w nad wyraz krytycznej sytuacji. Nie
mieliśmy ani przez chwilę pewności, czy za sekundę nie zawiśnie-
my na szubienicy lub czy nie staniemy się ofiarą jakiegoś kozac-
kiego czy rosyjskiego żołnierza pałającego żądzą mordu, czy nie
spędzimy reszty życia na Syberii albo w jakiejś pruskiej twierdzy.
W takiej właśnie chwili nadzieja wyższego lotu od tej, którą żywić
możemy na ziemi, wznosi naszą duszę, a pociecha wyższego lotu od
tej, jakiej dostarczyć mogą ludzie, przywraca nam moc, dzięki
której ze spokojem spoglądamy w oczy twardemu losowi. W takich
właśnie chwilach, gdy człowiek rozważa różne straszne
możliwości, docenia się religię, pozwala ona bowiem nawiązać
łączność z Tym, który jest miłością i który posiada moc. Serce
moje tysiące razy powtarzało wtedy słowa, jakimi jeden z przyja-
ciół żegnał mnie, gdy wyjeżdżałem ze Szwecji: „Nie zapomnij o
Bogu i swej wierze", i słowa te nie opuszczały mnie do chwili, gdy
znowu miałem stanąć na ojczystej ziemi.
Rosjanie zajęli pokój kancelarii, tuż obok naszego, i nie było
prawie godziny w ciągu dnia, by ktoś nie zaglądał przez pomyłkę
do naszego mieszkania, gdzie oddawaliśmy się nad wyraz smutnym
lub też zabawnym marzeniom. Żyliśmy w ten sposób, w najwyższej
niepewności co do swego losu, przez owe dwa dni, w czasie których
obowiązywało zawieszenie broni.
9 września wieczorem zegar na wieży zaczął wybijać siódmą.
Wtedy właśnie kończyło się zawieszenie i wszyscy cudzoziemcy, a
także ludność miejscowa znajdująca się wtedy w Warszawie zostali
wydani na łaskę cara. Nigdy jeszcze nie słyszałem straszliwszych
dźwięków zegara, gdy bowiem ucichło ostatnie uderzenie, nie
wiedzieliśmy już, czy możemy pozostać w naszym pokoju, czy
zostaniemy zamknięci w twierdzy, skazani na śmierć czy
wypuszczeni na wolność. Ostatnia możliwość była jednak najmniej
prawdopodobna i w pełnym napięcia oczekiwaniu wyglądaliśmy
następnego dnia.
W międzyczasie odbyło się ogólne golenie, bowiem wąsy,
któreśmy nosili, były oznaką polskiej niezależności i gdy zawiesze-
nie broni skończyło się, nikt więcej nie ważył się ich nosić.
Następnego dnia otrzymaliśmy jednak rozkaz rozpoczęcia pracy
w rosyjskim szpitalu i staliśmy się znowu świadkami najokropniej-
szych cierpień. Armii rosyjskiej bardzo brakowało lekarzy, a ci,
których miała, nie odznaczali się zbyt wielkimi umiejętnościami,
bowiem rany żołnierzy były w najwyższym stopniu zaniedbane.
Zaniedbanie wywoływało w większości przypadków gangrenę, prze-
toki lub okropne wrzody. Znaczna część rannych pocięta była
kosami, najczęściej, co dziwne, na plecach, które przedstawiały
straszny widok.
Łatwo sobie wyobrazić, jak przyjemna mogła być podobna służba,
gdy zwierzchnikami naszymi byli dobrzy Rosjanie, którzy odnosili
się do nas z nieukrywaną pogardą, a przyszłość nasza była w
najwyższym stopniu niepewna, nikt bowiem nie wiedział, co car
postanowił, otrzymawszy wiadomość o zwycięstwie.
Naradzaliśmy się z innymi cudzoziemskimi lekarzami, wszyscy
jednak byli zagubieni i nikt nie odważył się uciekać ze względu na
kozaków, którzy włóczyli się po kraju.
Nasz były naczelny, Stackebrand, do którego zwróciliśmy się z
prośbą o interwencję, odpowiedział, że porozmawia o nas z
generałem-gubernatorem, lecz że — jak sądzi — nie uda mu się nic
załatwić, gdyż sam był niepewny swego losu. Obiecywał jednak
zrobić, co będzie w jego mocy i przekazać nam wiadomość za kilka
dni.
Następnego dnia przybył do naszego lazaretu na inspekcję wielki
książę Michał, dowódca trzydziestu tysięcy rosyjskich gwar-
dzistów, którym powierzone zostało zabezpieczenie Warszawy.
Wielki książę, wysoki człowiek o nieco ciemnej, poważnej twarzy,
interesował się chorymi i ich pielęgnacją.
Jego straż przyboczna składała się z Czerkiesów i Kirgizów, i po
raz pierwszy miałem okazję zobaczyć przedstawicieli tej rasy.
Pierwsi z nich nie bez powodu uchodzą za najpiękniejszą rasę na
świecie. Byli z reguły wysocy, mieli regularne, piękne
rysy twarzy i dość ładny strój, składający się z brązowych hajda-
werów, krótkiej kurtki i pasa wokół talu, za który zatknięte były dwa
skrzyżowane pistolety. Po lewej stronie mieli sztylet, a na piersi
kilka rzędów ładownic. Biały kołnierz spływał na ramiona,
odsłaniając całkowicie silną szyję, na plecach wisiał łuk i kołczan,
na głowach zaś mieli małe czapeczki, czy też raczej turban
ozdobiony obramowaniami z futra. Po godzinie wielki książę
opuścił lazaret i udał się w dalszą drogę.
Następnego dnia pośpieszyliśmy do Stackebranda, aby dowie-
dzieć się wyniku jego rozmowy z gubernatorem. Powiedział nam,
że gubernator wyraził przekonanie, iż cudzoziemcy lekarze nie
mogą wyjechać, zanim ranni nie zostaną wyleczeni, lecz że potem
otrzymają paszporty. Stackebrand poradził nam także, by nie
próbować ucieczki, a my, którym nikt nie dał żadnej nadziei na
szczęśliwe uwolnienie, powróciliśmy do naszego pokoju dwa razy
bardziej pogrążeni w melancholii niż przedtem.
Chcieliśmy się stąd bezwarunkowo wydostać nie dlatego, iż nie
chcieliśmy pielęgnować rannych Rosjan, lecz dlatego, że po wpro-
wadzeniu w Polsce nowych porządków nie mogliśmy mieć nadziei
na odzyskanie kiedykolwiek wolności. Mogliśmy sobie powiedzieć
teraz albo nigdy, dopóki bowiem nie zapanował porządek, może
udałoby się nam dość łatwo uciec, lecz z chwilą rozpoczęcia pracy
wszystkich urzędów otrzymanie paszportu na odbycie naszej
podróży stałoby się niemożliwe bez posiadania szczególnych wzglę-
dów. Trudno się dziwić, że wątpiliśmy w podobne względy, mając
niemal codziennie dowody na łagodność, jaka rozstrzygała teraz o
losie Polski. Doktor S... z Poznania zapatrywał się podobnie na tę
sprawę i powiedział, że zamierza osobiście prosie generała-
-gubernatora o paszport, a on zapewne nie odmówi, gdyż jest
dobrym i rozsądnym człowiekiem, który z pewnością pragnie, by
skutki wojny były jak najmniej odczuwalne. Postanowił więc, a i
nam dał tę samą radę, pośpieszyć się, w przeciwnym bowiem razie
doczekamy się powrotu Paskiewicza, który zajmie miejsce
gubernatora, a na łagodność Paskiewicza nie bardzo liczył.
Gdy przemyśleliśmy całą sprawę głębiej, postanowiliśmy ważyć
się i na ten krok, a ponieważ zwolnienia z lazaretu nie mogliśmy
się spodziewać, wymknęliśmy się do miasta bez pozwolenia, w nocy
z 13 na 14 września, by rano prosić o audiencję u generała-
-gubernatora, który mieszkał w tak zwanym Pałacu Namiestnikow-
skim na Krakowskim Przedmieściu. O godzinie dziewiątej staliśmy
wśród wielu innych suplikantów obojga płci w sali audiencyjnej
generała-gubernatora. Musieliśmy czekać około godziny, aż wresz-
cie ukazał się generał Witt ze swym sztabem i obszedł wszystkich
suplikantów. Był to szczupły mężczyzna średniego wzrostu, z ła-
godnym, lecz zarazem surowym wyrazem twarzy, którą osłaniały
czarne włosy. Wyraz surowości nadawały jej oczy, głęboko osa-
dzone pod krzaczastymi brwiami. Suplikantów traktował łagodnie i
uprzejmie, i udzielał wyraźnych odpowiedzi. Zanim jeszcze zbliżył
się do nas, jego wygląd i sposób bycia dodał nam otuchy. W końcu
nadeszła nasza kolej i przedstawiliśmy sprawę. Wtrącił kilka
błahych uwag dotyczących naszej prośby i obiecał nam paszport, o
ile przyjdziemy do niego i złożymy prośbę na piśmie.
Otrzymawszy tę miłą wiadomość, odeszliśmy i pośpieszyliśmy do
domu handlowego Schaeffer & Comp, gdzie nas znano, w naj-
większym pośpiechu przygotowaliśmy coś w rodzaju podania o
paszport i pośpieszyliśmy z powrotem.
Generał-gubernator podpisał podanie i przyznał nam prawo do
odebrania paszportów u pułkownika Bratche, pełniącego obowiązki
szefa policji. Nie posiadając się z radości, że wkrótce wszystko
będzie gotowe do powrotu do domu, pośpieszyliśmy do pułko-
wnika. Podobnie jak Witt był to człowiek przyzwoity i tak jak się
spodziewałem, rozsądny. Nie czynił nam żadnych trudności,
wyrażając zgodę na podpisanie naszych starych paszportów, o któ-
re od razu poprosił. Był to dla nas piorun z jasnego nieba, jak
bowiem czytelnik pamięta, otrzymaliśmy w Królewcu paszporty do
Krakowa, lecz, jak opowiadałem, postąpiliśmy wbrew zaleceniom i
przekradliśmy się przez granicę. Dlatego też byliśmy na tyle
przezorni, że jeszcze przed upadkiem Warszawy zabraliśmy je z
urzędu policji, nie chcąc dopuścić, by wpadły w ręce Rosjan, i
mieliśmy je nawet przy sobie w chwili, gdy Bratche poprosił o nie.
Nie odważyliśmy się jednak ich oddać, stały nam bowiem żywo
przed oczyma dwie możliwości, jakie nas czekały: rosyjska
szubienica lub dziesięcioletni pobyt w pruskiej twierdzy. W potrze-
bie minęliśmy się z prawdą i powiedzieliśmy, że paszporty zostały
zapewne zniszczone w urzędzie policji, bowiem mimo iż je
posiadaliśmy, nie mogliśmy ich pokazać. Nie byliśmy jednak do-
świadczonymi kłamcami i nietrudno było dostrzec na naszych
twarzach rumieniec wstydu. Bratche, który z pewnością zauważył
nasze zmieszanie, odpowiedział, iż musimy je bezwarunkowo od-
zyskać, w przeciwnym bowiem razie nie otrzymamy nowych.
I znowu przygasły nasze nadzieje. Mieliśmy paszporty, przy
okazaniu których, jak przeczuwaliśmy, zostaniemy zatrzymani na
zawsze i obawialiśmy się, ze w każdej chwili może nadejść wia-
domość od szefa policji, iż porzuciliśmy służbę w lazarecie.
Znajdowaliśmy się więc w sytuacji bez wyjścia. Kości jednak zostały
rzucone, cofać się nie mogliśmy, musieliśmy iść naprzód,
cokolwiek by się nie miało stać. Wyszliśmy więc od Bratchego z
zapewnieniem, iż powrócimy z paszportami, o ile tylko dadzą
się odnaleźć, nie chcieliśmy się bowiem z nim rozstawać uchodząc
za oczywistych kłamców. Zamierzaliśmy zatrzymać się w mieście
przez czas tak długi, jaki byłby potrzebny, aby dojść na policję i z
powrotem, lecz obawa, iż może jesteśmy przez cały czas
szpiegowani, sprawiła, że staliśmy się niecierpliwi i czas zaczął się
nam dłużyć. Wróciliśmy więc do Bratchego już po godzinie, mimo
iż dojście do urzędu policji i z powrotem musiałoby z pewnością
zabrać co najmniej dwie godziny.
Dziesięcioletni pobyt w pruskiej twierdzy wydał się najmilszy z
tego, co nas czekało, gdyż kara za ucieczkę lub za przyjęcie służby
w powstańczej armii polskiej była jeszcze surowsza, a ponadto
było możliwe, że owe dziesięć lat zostanie w przyszłości skrócone.
Ożywieni tą pokrzepiającą nadzieją stawiliśmy się przed Bratchem,
upierając się przy swoich kłamstwach. Wziął nasze paszporty z
ironicznym uśmiechem i po przejrzeniu wręczył je do zbadania
obecnym oficerom. Staliśmy jak na rozżarzonych węglach.
Oficerowie kiwali głowami lub podśmiewali się, lecz nie
rozumieliśmy, co o nas mówią, opinie swoje wypowiadali bowiem
po rosyjsku. Język ten, z jego spółgłoskami, które występują jedna
obok drugiej i gardłowymi dźwiękami, nigdy jeszcze nie brzmiał w
naszych uszach bardziej barbarzyńsko. Wreszcie Bratche zwrócił
się ponownie do nas. Przybrał groźny wyraz twarzy i zaczął nam
robić wyrzuty, że chcieliśmy go oszukać. Powiedział, iż rozumie
już wszystko, że przybyliśmy nielegalnie do Polski i że w podobny
sposób chcemy stąd wyjechać. Zdumiony jestem, mówił dalej
Bratche, widząc Szwedów w Warszawie, powiedzcie mi więc proszę,
panowie, co was tutaj sprowadziło? Odpowiedzieliśmy, że
zdecydowaliśmy się na tę podróż wiedzeni chęcią doskonalenia
swoich umiejętności i obycia się z zawodem lekarza wojskowego.
Dlaczego więc, oburzył się, nie służyliście w armii rosyjskiej, lecz
polskiej? Polacy w gazetach ogłaszali, że poszukują lekarzy,
odpowiedzieliśmy. Rosjanie zaś tego nie czynili, nie spo-
dziewaliśmy się więc, by nas tam przyjęto. Ale, kontynuował
Bratche, skoro przyjechaliście tu, by doskonalić się w swym
zawodzie, który jest tak piękny, macie teraz najlepszą sposobność,
by rozwijać umiejętności, bowiem lazarety przepełnione są ranny-
mi, potrzebującymi opieki i pomocy. Jak czytelnicy widzą, roz-
mowa ta podobna była partii szachów, w której mieliśmy wkrótce
dostać mata. Raz jeszcze wysunęliśmy jednak obiekcje, które w
naszej ciężkiej sytuacji były dość przekonujące zważywszy, iż była
późna jesień. Morze wkrótce zamarznie, odpowiedzieliśmy po
krótkim namyśle, a nie zamierzaliśmy być poza domem dłużej niż
do końca tego roku. O ile nie otrzymamy teraz pozwolenia na
wyiazd, cały nasz pierwotny plan nie dojdzie do skutku.
Pogroził nam wtedy ręką i powiedział, patrząc na nas z powagą:
„Jesteście, panowie, Szwedami, nie słyszałem jeszcze nigdy, by
Szwedzi kłamali. W moich rękach spoczywa los panów. Generał--
gubernator zgodził się na wyjazd panów, a ja dałem już słowo i to
tylko panów uratowało. Niech panowie jednak pamiętają na
przyszłość, iż najlepiej jest kroczyć prostą drogą".
Podpisał potem nasze paszporty i pożegnaliśmy go z wdzięcz-
nością, bowiem mógł on był w tej chwili zniweczyć całą naszą
przyszłość, a zadowolił się powiedzeniem nam słów prawdy, która
głęboko i na zawsze wyryta została w naszych sercach.
Decyzja, którą umieścił w paszporcie, napisana była po rosyjsku,
zupełnie jej więc nie rozumieliśmy. Nie wiedzieliśmy więc, czy jest
to nakaz aresztowania, czy zezwolenie na podróż. Przez przyjaciela,
którego do śmierci wspominać będziemy z wdzięcznością,
szacunkiem i miłością, otrzymaliśmy jednak przepustkę,
uprawniającą do przejazdu ekstrapocztą przez całą Polskę. Ekstra-
poczta znajdowała się pod ochroną rosyjską, co respektowali kozacy.
Przed odjazdem z tego nieszczęśliwego miasta złożyliśmy wizyty
pożegnalne przyjaciołom. Pożegnaliśmy się także z jednym z profe-
sorów, z którym mieliśmy kiedyś okazję zawrzeć znajomość. Przy-
gnębiony był nieszczęściami, jakie spadły na Polskę, i cierpiał
bardzo z powodu kapitulacji Warszawy, o której dowiedział się w
nader przykry sposób. W dniu kapitulacji siedział wczesnym
rankiem w swym gabinecie, nie wiedząc jeszcze o niczym, gdy
nagle wszedł do niego kozak i nie mówiąc słowa zdjął profesorowi
z szyi złoty zegarek wiszący na złotym łańcuszku, i poszedł sobie.
Było jasne, że Warszawa poddała się i człowiek ów zasmucił się
nie tyle stratą zegarka, co utratą wolności. Rozstaliśmy się z tym
uczonym, który utracił ojczyznę, zachowując we wspomnieniach
wyniesionych z Polski jego postać, jedną z tych, które zasługują na
najwyższą miłość i uznanie.
Nasza ekstrapoczta odjechać miała dopiero następnego ranka o
siódmej, powróciliśmy więc do Koszar Gwardyjskich, co było
przedsięwzięciem niebezpiecznym, lecz koniecznym. Przy wejściu
na dziedziniec zobaczyliśmy naszego naczelnego, który gniewnym
głosem zapytał, gdzie się podziewaliśmy i przypomniał nam, co
ryzykowaliśmy oddalając się. Powiedzieliśmy mu, iż załatwiliśmy
sobie paszporty i ze następnego ranka zamierzamy wyjechać. Był
zdumiony, ze się nam udało i odszedł na poły rozgniewany, na poły
poruszony, nie próbując przeszkodzić naszemu wyzwoleniu,
któremu mógłby położyć kres jednym swoim raportem.
Noc, która zapadła, i która miała być ostatnią nocą spędzoną
przez nas w polskiej stolicy, była najdłuższą, jaką mi było dane
przeżyć. Zdawało się, że ranek nigdy nie nadejdzie, obawialiśmy
się ciągle, że ekstrapoczta otrzyma inne polecenie i będziemy
zmuszeni pozostać. Około siódmej rano w dniu naszej podróży,
czyli 15 września, wyszedłem pośpiesznie, by dowiedzieć się, czy
wóz pocztowy jest już gotowy, a w drzwiach stacji pocztowej
zatrzymał mnie Chłapowski, o którym już wspomniałem.
Powiedział, że i on otrzymał pozwolenie na wyjazd, przedstawił się
bowiem generałowi-gubernatorowi jako subiekt sklepowy, który
przybył do Warszawy przed szturmem i dopiero teraz odważył się
na wyjazd. Prosił, by mógł nam towarzyszyć i pojechać z nami tą
samą ekstrapocztą, na co zgodziłem się dodając, iż powinien
niezwłocznie się stawić. Ekstrapoczty nie odwołano, wkrótce gotowa
była do drogi i przyjechałem nią do Koszar Gwardyjskich, gdzie
czekał już Chłapowski ze swoim plecakiem.
Byliśmy więc wszyscy gotowi i wkrótce siedzieliśmy w karetce
pocztowej. Pocztylion zadął w róg i odjechaliśmy z miasta, w
którym byliśmy świadkami miłości ojczyzny, nienawiści, radości i
cierpienia w ich najczystszej postaci. Muszę jednak wyznać, bo w
żadnym przypadku nie chcę być niesprawiedliwy, że zwycięska
armia w ostatnich chwilach naszego pobytu w Warszawie popełniła
mniej występków i wywołała mniej niepokoju niż się spodziewano.
Opowiadano co prawda, że wywożono w nocy całe rodziny, że w
wielu miejscach dokonywano mordów i rabunków, trzeba jednak
może wziąć pod uwagę, że niektóre z tych opowieści dyktowała
nienawiść narodowa i jeśli nawet nie można przyznać żołnierzowi
rosyjskiemu szlachetności czy wyższych uczuć, trzeba przynajmniej
doceniać jego posłuszeństwo wobec zwierzchników.
Droga wiodła przez spaloną Wolę i przez sam środek pola
bitwy, gdzie podłużne groby kryły ciała poległych, a krzyże zna-
czyły miejsca, gdzie zginęli generałowie i wyżsi oficerowie. Osada
Wola była jedną ruiną, a kościół był niemal całkowicie zniszczony.
Kraj, w czasie naszej pierwszej podróży bogaty i kwitnący, był
teraz niemal pustynią, na której rumowiska z na pół roz-
walonymi kominami znaczyły miejsca, gdzie niegdyś stały chaty, a
pozostałości po żołnierskich biwakach stanowiły jedyny dowód na
to, że byli tu niegdyś ludzie. Na koszarach, na których w
czasie naszej poprzedniej podróży puszył się dumnie biały
polski orzeł, rozpościerał teraz swe skrzydła czarny orzeł rosyjski.
Kozacy włóczyli się po kraju i napadali podróżnych, lecz gdy
widzieli na czapce pocztyliona czarnego orła, zostawiali nas w spo-
koju. Jechaliśmy więc pospiesznie, przejeżdżając bezpiecznie
pośród wrogich oddziałów, które kłębiły się wokoło.
Tego samego dnia dojechaliśmy przez Błonie i Sochaczew do
Łowicza, gdzie zatrzymaliśmy się na nocny odpoczynek, bowiem
w nocy kozacy nie respektowali czarnego orła bardziej niż białego.
W Łowiczu znajdował się rosyjski oddział, który obwarował się
szańcami i redutami pobudowanymi wokół miasta. Spaliśmy tej
nocy dość niespokojnie, mimo iż czuwały nad nami rosyjskie
armaty.
Następnego dnia droga prowadziła przez miasto Plecko* do
Kutna. Tu napotkaliśmy niespodziewane trudności, które mogły
się skończyć w opłakany sposób. Stenkula podjął się
bowiem pójść z naszymi paszportami do miejscowego rosyjskiego
dowódcy, oficera o dość porywczym usposobieniu. Wrócił z
powrotem nie załatwiwszy sprawy i opowiedział, że doszło do
przykrej sceny, gdyż nie rozumieli się nawzajem. Rosjanin nie
znał niemieckiego, a Stenkula rosyjskiego — jedynego języka,
jakim władał Rosjanin. Gdy więc Stenkula zwrócił się do niego w
wyżej wymienionym języku, oficer zaczął mu odpowiadać
długim rosyjskim zdaniem, niezrozumiałym dla naszego ziomka,
który posłużył się wobec tego jedynym znanym sobie rosyjskim
zwrotem i odpowiedział „Nie rossamie po ruski"**, a dalej
mówił już po niemiecku. Wówczas oficer zaczął się walić w
pierś i ryczeć tak przeraźliwie, iż Stenkula uznał, że najrozsądniej
będzie oddalić się.
Śmialiśmy się z tego nieporozumienia, lecz wkrótce ogarnął nas
poważniejszy nastrój, gdy poczmistrz na pytanie o konie
odpowiedział, iż oficer rosyjski zabronił nas dalej wieźć, gdyż
jeden z nas go obraził. Nie pozostawało nic innego, tylko zabrać
się do wyjaśniania sprawy. Chłapowski znał rosyjski, poszedł więc
do rozgniewanego oficera, którego gwałtowność znalazła ujście w
najokropniejszych przekleństwach i złorzeczeniach. Chłapowski
zaczął z wyszukaną grzecznością zapytywać obrażonego, czego
właściwie od nas żąda, i po wielu daremnych próbach udało mu się
w końcu dowiedzieć, iż Rosjanin zrozumiał, że Stenkula
powiedział do niego Bist du verflucht!
65
. Powiedzenie to oficer
znał i poczuł się obrażony. Po wielu pochlebstwach, tak przesad-
nych, że tylko prawdziwy Rosjanin mógł je strawić, i po wy-
tłumaczeniu pomyłki oficer utrzymywał mimo wszystko, iż czuje
się głęboko obrażony i nadal groził swym gniewem.
Chłapowski i Stenkula wrócili więc nie załatwiwszy sprawy
* Tak w oryg.
** Tak w oryg.
i czekaliśmy teraz tylko, aż zostaniemy odesłani jako więźniowie
do Warszawy, gdzie nasz los był nietrudny do przewidzenia.
Postanowiliśmy wiec raz jeszcze, tym razem wszyscy, próbować
uspokoić rozgniewanego oficera. Najwyraźniej jednak nie życzył
on sobie więcej rozmów, gdy bowiem zobaczył nas przez okno,
posłał służącego z wyjaśnieniem, że nie zamierza przeszkadzać nam
w podróży ani też nie chce zamienić z nami jednego choćby słowa.
Życzenie to uszanowaliśmy, co uwolniło nas od jakichkolwiek
nowych pomyłek językowych.
Pojechaliśmy dalej przez Krośniewice a na noc zatrzymaliśmy się
w Kłodawie.
Mieliśmy szczęście, wyjeżdżając tak wcześnie z Kutna, bowiem
polski korpus, który następnego ranka przeprawił się przez Wisłę,
stoczył bitwę ze znajdującymi się tam Rosjanami. Bylibyśmy zgu-
bieni, bowiem Polacy uważaliby nas teraz za wrogów lub zdraj-
ców, skoro podróżowaliśmy pod rosyjską opieką.
Z Kłodawy pojechaliśmy do Grzegorzewa. Zaczęliśmy się tam
naradzać, czy z Koła gdzie droga się rozdzielała jechać do Kalisza,
czy też ruszyć dalej drogą na Słupce. Na drodze do Słupiec
obawialiśmy się spotkać oddziały polskich maruderów, które
przeprawiły się przez Wisłę i przedarły przez pierścień rosyjskiej
armii. Droga na Kalisz była w naszym przekonaniu pewna i
sądziliśmy, że bezpiecznie nią ujdziemy. Wybraliśmy jednak drogę
na Słupce nie z przekonania, iż bezpieczniej tamtędy dojedziemy,
lecz kierowani raczej intuicją, która mówiła nam, by nie jechać
przez Kalisz, nie wyjaśniając jednak dlaczego.
Jak słyszeliśmy później tego samego dnia została stoczona pod
Kaliszem bitwa pomiędzy Polakami i Rosjanami. Bez wątpienia
padlibyśmy jej ofiarą, gdyby jakiś traf nie kazał nam podróżować
tą właśnie drogą, którą uważaliśmy za najmniej bezpieczną.
W Grzegorzewie czekaliśmy trochę na pojazd i wtedy właśnie
wszedł do naszego pokoju kozak rozejrzał się badawczo dokoła,
wyszedł i udał się do pobliskiego lasu. Gdy ruszaliśmy w drogę
zrozumieliśmy dlaczego nas odwiedził bowiem z lasu wyłoniła się
chmara kozaków, która jednak od razu zniknęła, usłyszawszy
trąbkę pocztyliona i zauważywszy czarnego orła. Widzieliśmy w
czasie drogi ich połyskujące na skraju lasu lance. Pod wieczór
dotarliśmy jednak szczęśliwie do brzydkiego i brudnego miastecz-
ka Słupce, które leży na granicy pomiędzy Polską właściwą a Polską
pruską.
Spotkaliśmy tam różnych Poznaniaków, wśród nich wielu przyja-
ciół którzy rożnymi drogami i na rożne sposoby przedostali się tu
szczęśliwie z Warszawy. Nie byli jednak teraz przez to wcale
w lepszym położeniu. Pruska straż graniczna miała bowiem suro-
wy rozkaz, by nie przepuszczać pod żadnym pozorem żadnego
Poznaniaka, który bez pozwolenia króla pojechał do Polski, a teraz
chciał przekroczyć granicę, by wracać do swoich.
Trudno sobie wyobrazić bardziej przykrą sytuację niż ta, w jakiej
znajdowali się obecnie ci Poznaniacy. Mimo tysiącznych nie-
bezpieczeństw udało im się przekraść do granicy swego kraju. Byli
od niego na odległość rzutu kamieniem, wielu zaledwie o kilka mil
stąd miało rodziców, żony, dzieci, a tylko milę czy półtorej za nimi
znajdowali się Rosjanie, którzy w każdej chwili mogli nawiedzić
ich schronienie i odstawie ich z powrotem.
Ci, co pozostali w domu, dowiedzieli się, iż przyjaciele są zaledwie
o kilka mil od nich, a mimo to nie mogli się z nimi spotkać ani też
swą czułością i troskliwością starać się utulić ból, jaki pozostawiła
daremna walka o sprawę, z którą wiązali swe najdroższe nadzieje.
Chłapowski był także Poznaniakiem, miał jednak nadzieję prze-
dostać się z nami do Strzałkowa — pruskiego miejsca kwarantan-
ny, które leżało zaledwie pół mili od Słupców
66
. Wpuszczono nas,
Chłapowski jednak, jako Poznaniak, został odesłany do Słupiec.
Los tych wszystkich Poznaniaków jest nam zupełnie nie znany.
Ci, którzy przyjęci zostali na kwarantannę, spędzić tam musieli
pięć dni, lecz nie czekało nas nic bardziej przykrego od prze-
bywania w ciasnych pomieszczeniach i okadzeń, którymi Prusacy
pragnęli nas oczyścić. Po pięciu dość nudnych dniach wyruszy-
liśmy 24 września w dalszą drogę przez Wrześnię i Swarzędz* do
Poznania. Jest to miasto zbudowane w bardzo starym stylu,
dostarczające wszystkich możliwych przyjemności i wszystkich nie-
wygód, jakie niesie ze sobą ciasnota. Znajduje się tam także pro-
menada, na której Żydzi (była to sobota) świętowali właśnie sabat,
spacerując i oddając się uciechom.
Gdy przyszliśmy z naszymi paszportami i już czystym sumieniem
na policję napotkaliśmy trudności, których się spodziewaliśmy, a
wyobraźnia zaczęła odmalowywać nam wyraźnie Spandau czy
inną jakąś wypoczynkową miejscowość, przeznaczoną dla
nieszczęśliwych Polaków i ich przyjaciół, którzy przybyli do Prus.
Uznano nasze paszporty za sfałszowane, wystawione bowiem były
na Bydgoszcz i Poznań, my zaś nie mieliśmy stamtąd żadnych
podpisów, mieliśmy za to podpisy z rożnych polskich miast. Wy-
pytywano nas drobiazgowo o wszystkie okoliczności naszego
przej-
* W oryg . Schwerzendz.
ścia granicy, a także, gdzie to miało miejsce. Po przezwyciężeniu
różnych trudności, o których ze szczególnych względów nie mogę
mówić, dostaliśmy nowe paszporty i po raz pierwszy poczuliśmy,
że nie zagraża nam żadne niebezpieczeństwo.
Po raz pierwszy zaświtała nam nadzieja, że szczęśliwie powróci-
my do ojczyzny i zobaczymy naszych rodziców i przyjaciół.
Śpieszyliśmy się teraz bardzo, zdawało nam się bowiem, że każda
chwila zwłoki ukradziona zostaje tym, którzy niecierpliwie
oczekują naszego powrotu i ciągle lękają się niebezpieczeństw,
które my mieliśmy już poza sobą. Nie udało nam się więc poczynić
żadnych spostrzeżeń. Droga nasza biegła bezustannie i jednostajnie
od stacji do stacji i nic nie wydawało nam się godne uwagi oprócz
naszej ojczyzny, do której zdążaliśmy.
Z Poznania ruszyliśmy pieszo, by po drodze odwiedzić Janko-
wicze*, posiadłość hrabiny—wdowy Engestrom, położoną dwie mile
na północny zachód od Poznania.
Nie udało nam się jednak jej spotkać, gdyż w tej samej chwili,
gdy przybyliśmy, hrabina wyruszyła do Szamotuł**. Konty-
nuowaliśmy jednak naszą wędrówkę dalej w kierunku majątku i
zostaliśmy mile zaskoczeni widokiem trzech koron, szwedzkiego
godła, wiszącego ponad drzwiami małego budynku położonego w
sąsiedztwie dworu. Wiedzeni ciekawością weszliśmy do środka i
spotkaliśmy gospodarza. Gdy powiedzieliśmy mu, iż jesteśmy
Szwedami, odrzekł, że jest naszym rodakiem i że dlatego właśnie
wywiesił nad drzwiami szwedzkie godło.
Chcieliśmy jemu i sobie sprawić przyjemność rozmawiając po
szwedzku, lecz on odmówił, bowiem będąc tu przez siedem lat nie
tylko zapomniał mówić, ale nawet już nic nie rozumiał. Biedny
człowiek! Zapomniał mówić po szwedzku, ale nigdy nie
zapomniał, że jest Szwedem. Opowiedział nam, że wraz z jeszcze
jednym człowiekiem, który nadal pracował we dworze jako służą-
cy, przyjechali z Jego Ekscelencją hrabią Engestromem i że po
śmierci Ekscelencji otworzył tę gospodę i ożenił się z Poznanianką.
Gdy nasz szwedzki gospodarz z kiepską pamięcią do języków
opowiedział pokrótce wszystko, co mogło nas zainteresować,
obejrzeliśmy sobie dwór. Dwór w Jankowiczach był pięknym,
dwupiętrowym budynkiem stojącym na wzniesieniu, otoczonym
ogrodem, urządzonym dobrze i ze smakiem. Spotkaliśmy tu owego
drugiego Szweda, który, podobnie jak jego towarzysz,
* W oryg. Jankowitsch.
** W oryg. Samter.
zapomniał także w dużym stopniu języka ojczystego, lecz z radości
na widok rodaków przemówił do nas straszliwie łamaną
szwedczyzną.
Po zwiedzeniu dworu powróciliśmy do naszego gospodarza, by
zjeść obiad. Wkrótce potem nadeszła młoda, dość ładna kobieta,
trzymając za rękę małą dziewczynkę. Spytała, czy nadal są tu
Szwedzi, a gdy odpowiedzieliśmy twierdząco, opowiedziała nam,
ze pochodzi ze Sztokholmu i nazywa się Bruce, i że wyszła za mąż
za Poznaniaka. Wymieniła jego nazwisko, ale zapomnieliśmy je,
bowiem nie zapisaliśmy go od razu. Zdaje się, że sprawiło jej
wielką radość móc porozmawiać z rodakami o wspólnej ojczyźnie,
którą żarliwie kochała.
Prosiła nas na koniec o przekazanie pozdrowień krewnym i
przyjaciołom w Szwecji, lecz niestety i ich imion nie możemy
sobie przypomnieć z tego samego powodu, o którym wspomnia-
łem. Gdyby więc ta książka wpadła w ręce któremuś z jej krewnych
lub przyjaciół, pragnąłbym przekazać im gorące od niej
pozdrowienia. Chciałbym też przeprosić za krótką pamięć, której
nie mógłbym sam sobie wybaczyć, gdyby nie to, że nasza pamięć
była wówczas nazbyt obarczona zdarzeniami i myślami, które się
bezustannie wzajemnie rugowały, co sprawiało, że zapominaliśmy
wszystko, czego tylko nie zanotowaliśmy.
Z Jankowicz ruszyliśmy dalej do Bytynia, dokąd przybyliśmy o
zmroku. Stenkula, który nie przyszedł jeszcze w pełni do siebie po
chorobie, został tam, ja jednak powędrowałem dalej z Berghem w
świetle księżyca do Pniew*, gdzie znaleźliśmy się o pierwszej w
nocy. Jak większość małych miasteczek w pruskiej Polsce Pniewy
są nędzną miejscowością o kilku brudnych i krętych uliczkach.
Znaleźliśmy w końcu miejski zajazd i zapukaliśmy budząc służącą,
która zobaczywszy nasze plecaki i kije w ręce, odpowiedziała po
prostu, iż do tutejszego zajazdu takich nie przyjmują, lecz że na
rynku jest miejsce, gdzie tacy znajdą nocleg. Nie warto było
pokazywać świadectw akademickich ani polskich listów
polecających, żeby przekonać poirytowaną dziewczynę, iż byliśmy
ludźmi, choć nie takimi, jak sądziła. Zabraliśmy się więc, i nie
próbując nawet miażdżyć biedaczki pokazywaniem jej dowodów,
świadczących o naszej wartości, poszliśmy do zajazdu przy rynku,
gdzie tacy jak my mogli zażywać gościnności. Gdy tylko weszliśmy
do izby, zobaczyliśmy, że zajazd nie należał do najlepszych.
Tłoczyli się tam bowiem pijani, zaczepiając się nawzajem, i
stwierdziliśmy, że tak naprawdę nie
* W oryg. Pinne.
należymy na razie do żadnej klasy, bowiem w miejskim zajeździe
nie chciano, by tacy jak my tam przychodzili, tu zaś także nie
bardzo pasowaliśmy, bowiem niezbyt chętnie przebywaliśmy z taki-
mi, których tu przyjmowano.
Poprosiliśmy jednak o nocleg, odpowiedziano najpierw „nie", a
wkrótce potem „tak", pod warunkiem, że zechcemy spać w tej
izbie. W czasie pertraktacji z gospodynią zobaczyliśmy w izbie
małego chłopczyka, który dawał nam znaki. Wyszliśmy za nim, a
on powiedział, że nie będziemy tu bezpieczni, lecz że on może nam
znaleźć nocleg. Zaprowadził nas za parę groszy do spokojnego
domku żydowskiego, gdzie na garści słomy złożyliśmy swe
zmęczone członki. Następnego ranka rozpoczęliśmy dalszą węd-
rówkę do Sierakowa*, gdzie zatrzymaliśmy się czekając na Sten-
kulę, by wsiąść razem do dyliżansu.
W Sierakowie szalała cholera a lekarz miejski wyjechał, tak więc
musieliśmy udzielić pomocy chorym w czasie naszego pobytu w
mieście aż do chwili, gdy rozległ się głos trąbki pocztowej, dając
sygnał do odjazdu. Ruszyliśmy w drogę a potem jechaliśmy
pospiesznie aż do Greifswalde. W Drezdenku** wsiadła do dyli-
żansu młoda, piękna panna i jechała w naszym towarzystwie około
dwudziestu mil. Spędziliśmy z nią piękne chwile.
Jako Szwedzi, byliśmy początkowo zdumieni, mając samotną
pannę za towarzyszkę podróży. Przyzwyczailiśmy się, iż nasze panny
nie ośmielały się wyjść z domu bez wuja czy ciotki lub
przynajmniej jakiejś kobiety jako ochrony przed złośliwymi
oczami i językami. Nie było jeszcze młodego Szweda, którego by
podobne zwyczaje nie nabawiły kłopotów i który by nie musiał
błyszczeć intelektem i prawić komplementów pośród matron, tak,
by choć mała część tego trafiła do pięknej dziewczyny przez nie
strzeżonej. W Prusach jest zupełnie inaczej — albo cnota jest tam
bardziej niezłomna, albo też jest ona w niższej cenie. W każdym
razie był to okropny zwyczaj, by dziewczyna mogła podróżować
całe trzydzieści mil zupełnie sama, w towarzystwie tylu młodych
mężczyzn, choć nie kryło się w tym tyle niebezpieczeństw, co w
różnych tete a tete, które nasze dziewczęta mają za plecami matek,
i w miłostkach prowadzonych w Szwecji z powodzeniem,
przewyższającym prawowierną Hiszpanię i niewierny Konstanty-
nopol.
Przejeżdżaliśmy przez wiele miejscowości nawiedzonych przez
cholerę. Panował tam spokój gdy jednak przyjeżdżaliśmy do
* W oryg. Zirke.
** W oryg. Driesen
miasta, do którego dotarła jedynie wieść o spustoszeniach, jakie
cholera czyniła, byliśmy zamykani razem z naszą panną w domu
kwarantanny i musieliśmy tam siedzieć, dopóki dyliżans nie ruszył
w dalszą drogę. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej komicznego
od podobnej kwarantanny. W czasie naszego uwięzienia trzymały
się nas tylko wesołe pomysły, zabawy i dowcipy, w których brała
udział nasza towarzyszka podróży, nie miało to bowiem dla niej
większego znaczenia, iż przechodzi kwarantannę z kilkoma
młodymi ludźmi.
W Szczecinie* wsiadł do dyliżansu pruski porucznik. Opowiadał
z niezadowoleniem, iż został odkomenderowany do Torunia, by
pomóc Rosjanom w budowie mostów pontonowych przez Wisłę.
Droga po drugiej stronie Szczecina jest dość piękna, we wszyst-
kich tych miejscach, gdzie Odra przecina miasto, znajduje się aż
piętnaście mostów.
2 października rano przybyliśmy do Greifswalde, gdzie znowu
musieliśmy przebyć pięciodniową kwarantannę zanim wjechaliśmy
do miasta. Konsul generalny, af Lundblad, dowiedziawszy się o
naszym przyjeździe, zrobił nam zaszczyt składając wizytę, która
musiała się jednak ograniczyć do rozmowy przy barierze, odgra-
dzającej dom kwarantanny. Opowiadał o wszystkim, co tylko nas
mogło zainteresować i obiecał załatwić nam podróż do Szwecji
jachtem, który miał odpłynąć 12 października, choć ruch statków
ustał teraz prawie zupełnie.
Wiele razy odwiedzał nas też przyjaciel z Lund, magister Leche,
który przebywał właśnie u generalnego konsula i nigdy nie zapom-
nimy niezwykłej przyjaźni i dobroci, jaką obaj nas otaczali.
Gdy kwarantanna dobiegła końca, pojechaliśmy w towarzystwie
Lechego na Rugię. Wyspa jest dość piękna, o urozmaiconym
krajobrazie, a szczególnie ta jej część, która stanowi księstwo
Potbus. Odwiedziliśmy Stubbenkammer, urwisko skalne z piasko-
wca, spadające stromo do morza. Na samym szczycie, gdzie za-
prowadzono nas z zawiązanymi oczami, znajduje się balustrada.
Gdy zdjęliśmy opaski z oczu, ujrzeliśmy w dole przepaści spie-
nione fale, rozbijające się o skałę. W połowie skały sterczał
okrągły występ przypominający grzbiet koński, który zwano Tro-
nem Królewskim. Tradycja mówiła, że Karol XII kazał się tam
spuścić aby móc z tego miejsca przypatrywać się bitwie morskiej.
Zwiedziliśmy także ruiny świątyni bogini Herty z kamieniami
ofiarnymi. W zamierzchłych czasach czczono tam Hertę i co
* W oryg. Stettin.
roku ofiarowywano na jej cześć dwie młode dziewice. W pobliżu
świątyni znajdowało się małe, okrągłe jeziorko Herty, gdzie bogini
przyjeżdżała się kąpać, wieziona przez swoje służki. Herta nie
zażywa już tu więcej kąpieli. Podanie nie mówi jednak, czy ze
wstrętu do wody, czy też z braku zaprzęgu.
12 października weszliśmy na pokład jachtu, a 15, po odbyciu
niczym nie wyróżniającej się podróży morskiej, dobiliśmy do brze-
gu pomiędzy twierdzami Kungsholmem i Drottningskar. Musieli-
śmy odbyć na pokładzie czternastodniową kwarantannę i znowu
nas okadzono, co można by uznać za satyryczne przedstawienie
losu Polski, której nadzieje uleciały z dymem, by uchronić inne
narody przed współczesną zarazą — liberalizmem, który w samo
południe, a więc w środku dnia podąża szukając, kogo by połknąć.
30 października wysiedliśmy na ląd w Karlskronie i była to chyba
najpiękniejsza ze wszystkich chwil w naszym życiu. Uścisnęliśmy
sobie serdecznie dłonie na przywitanie szwedzkiej ziemi, po której
nigdy nie stąpał żaden niewolnik i gdzie wolność, gwarantowana
prawami i obyczajami, pozostaje niezmienna od niepamiętnych
czasów.
Ojczyzna jest zawsze najpiękniejszym krajem na ziemi, tam
zamieszkuje nasze serce, stamtąd wyrastają wszystkie korzenie i nie
sposób wyzwolić się od myśli: w Szwecji pragnę żyć i umrzeć, dla jej
króla, to znaczy dla jej szczęścia poświęcę wszystko i pragnę, by
moje serce spoczęło wśród jej wielkich pamiątek.
W tym czasie, gdy Polską wstrząsała rewolucja, a echa śmiertel-
nej walki, jaką toczyła, rozchodziły się po Europie, Szwecja żyła
cicho i spokojnie, chroniona morskimi falami, i zażywała szczę-
ścia, którego pragnęły inne narody i o które nadaremnie walczył
jeden z nich.
W Karlskronie witano nas niezwykle miło, tak zresztą, jak w czasie
całej podróży do Skanii. Wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością i
sympatią, a także z ciekawością. Dlatego też po kilku dniach
dogadzania naszym rodakom zamieniliśmy się niemal w maszyny
do opowiadania, niczym przewodnicy w muzeum, tak że nawet we
śnie potrafiliśmy opowiadać, co się nam wydarzyło niezwykłego w
czasie podróży.
6 listopada ujrzeliśmy znowu Lund, a nasi przyjaciele przyjęli nas
równie gorąco, jak nas żegnali. Następnego dnia po przyjeździe
zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w przyjęciu urządzonym
na naszą cześć, a wśród obecnych mieliśmy przyjemność spotkać
wielu naszych młodszych nauczycieli. Po wzniesieniu toastu
odśpiewane zostały przy strzałach armatnich następujące
zwrotki, w których poeta wyraził ducha ożywiającego
naszych towarzyszy, a może nawet ducha Europy.
Radośnie wita was ziemia szwedzka, bracia, głoszący słowa
zwycięstwa! Lecz polski orzeł znów jest uwięzion, smutek —
wybaczcie — miesza się z pieśnią.
Witajcie, bracia, znad brzegów Wisły! Dni zwycięstw dla was z
odwrotem przyszły. Szczęśliwe serca, gdy z uniesieniem, plotą wam z
liści laurowych wieniec.
Witajcie wszyscy trzej między swymi! Polskę zbawioną kiedyś
ujrzymy. Gdy znów nadejdzie wolności powiew, zwycięży niebo.
Bracia, wasze zdrowie!*
Opowiedziałem wtedy wszystko, co mi się tylko wydało godnym
uwagi, o naszej podróży do kraju, który z powodu swych
nieszczęść miał zapewnione miejsce w historii i którego dzieje
opowiadają wyłącznie o wewnętrznym rozkładzie i zewnętrznym
ucisku. Ostatnia walka dobiegła końca. Jeżeli Polska ma kiedy-
kolwiek żyć znowu jako państwo, jeżeli ma tam kiedyś zakwitnąć
wolność, nastąpi to równocześnie z powszechną wolnością w
Europie, tą mianowicie, która odniesie swoje zwycięstwo dzięki
oświeceniu, nie zaś wolnością połowiczną, trudną do pojęcia, która
chwilowo odnosi zwycięstwa na polu bitwy po to tylko, by
wkrótce z braku wewnętrznej spójności przestać istnieć.
Państwa starzeją się podobnie jak ludzie. Stare formy nie pasują
do nowego ducha, ród ludzki nie starzeje się jednak nigdy, jest
ciągle młody, podczas gdy współczesne formy państwa rozpadają
się same. Kroczy on naprzód, gdyż nie jest w stanie cofać się do
tyłu. Im bardziej powszechna staje się edukacja, tym bardziej to co
stare musi kurczyć się i usychać. Przeznaczeniem nowego jest
zdrowa i żywa siła wzrostu. To co stare nie ma jednak żadnego
wewnętrznego życia, nie jest w stanie się rozrodzić, trwa, dopóki
ostatnie jego włókna nie rozpadną się w proch. Trwa jak drzewo
pochodzące z innej epoki, potężne drzewo, wokół którego rośnie i
umiera nowa rodzina roślin, trwa jednak samotnie i musi w końcu
paść samotnie, bowiem w jego okazałych kwiatach brak jest
zarodków przyszłego życia. Z drugiej jednak strony to co nowe
kwitnie w nieskończoność i rozmnaża się, a gdy stare pada, młode
dopiero zaczyna się zielenić.
* Wiersze przełożyła Marta Szafrańska-Brandt.
W ten sposób ród ludzki zdaje się podnosić, iść naprzód, zwyciężać
i jeśli ktoś myślałby, iż oświecenie i wolność napotykają w naszej
epoce zbyt dużo przeszkód, powinien się pocieszyć, bowiem:
To, co już stare, nie jest wiecznotrwałe, powtarzać
dawnych błędów się nie godzi, musi raz upaść, co
wewnątrz zmurszałe, a z ruin wkrótce nowe się
narodzi.
PRZYPISY
1
Nie podlegający konfiskacie. Prawdopodobnie zniekształcony francuski.
2
Frithiofs saga Esaiasa Tegnera, jeden z najwybitniejszych szwedzkich
utworów poetyckich, napisany w 1825 roku, oparty na motywach
staroislandzkiej sagi o bohaterskim Fritiofie Zuchwałym. Polski przekład
ukazał się w roku 1856.
3
Przypuszczalnie chodzi o pieśń zatytułowaną Krakusy, znaną też pod
tytułem Grzmią pod Stoczkiem armaty, ze słowami Wincentego Pola. Powstała
ona wkrótce po bitwie pod Stoczkiem, w czasie której wojskiem polskim
dowodził generał Dwernicki. Na możliwość tę zwrócił mi uwagę p Jerzy Łojek.
A oto pierwsza zwrotka Grzmią pod Stoczkiem armaty /błyszczą białe rabaty/
a Dwernicki na przedzie na Moskala sam jedzie.
4
Franc., kryte chodniki w ogrodach XVI—XVIII w, zasklepione półkolistą
kratownicą, podtrzymującą pnącza lub gałęzie drzew, pol., berso, bindaz.
5
W wierzeniach skandynawskich demoniczny, najczęściej złośliwy karzeł lub
olbrzym, zamieszkujący przeważnie górskie pieczary.
6
Przeprawę przez granicę opisał też w liście do rodziny G. F. Bergh (list do
C.B. z 24 6 1831, którego fragmenty wydrukował 18 7 1831 „Aftonbladet").
Dobrzyń występuje w tym liście jako Dorczin.
7
Nie udało się ustalić, o jaką książkę chodziło.
8
W oryg. schas-korg, dosłownie nadwozie do pojazdu typu schas Schas
(od franc. chaise — krzesło) to niewielki pojazd czterokołowy, odkryty lub
zakryty, z dwoma zwróconymi w tę samą stronę siedzeniami. Siedzenie
przednie zajmował woźnica. Od Płocka z rozkazu dowódcy wojskowego
województwa, Antoniego Mieszkowskiego, trzej lekarze odbywać mieli podróż
dwiema furmankami parokonnymi (oryginał dokumentu w posiadaniu C. F.
Stenkuli).
9
Anna Christina Warg (1703-1769), autorka najpopularniejszej szwedzkiej
książki kucharskiej Hjelpreda i hushallningen for unga fruen-timber, 1755
(Poradnik gospodarstwa domowego dla młodych dam ).
Książka ukazywała się regularnie do roku 1916, wywierając wielki wpływ na
szwedzką sztukę kulinarną.
10
Ani w maju, ani w czerwcu 1831 roku nie ma w „Gazecie Warszawskiej"
wiadomości o trzech lekarzach z Lund, mimo iż odnotowywano w niej przyjazdy
do Warszawy lub nawet zamierzone wyjazdy do Warszawy lekarzy
angielskich, francuskich, duńskich, niemieckich, szwajcarskich i węgierskich.
11
Niem. Polacy i Szwedzi dobrze się biją i dobrze piją.
12
A oto co pisał w cytowanym wyżej liście o pobycie w Lipnie G.F. Bergh.
Przyjęto nas w niezwykły sposób. Burmistrz urządził dla nas przyjęcie, na które
zaproszonych było wielu urzędników i wojskowych. Pito za Polskę, za
wolność, i pieniącym szampanem wznoszono toasty za Szwedów, nie
traktowano nas jak obcych lecz jak braci. [...] Cóż to jednak wszystko znaczyło
wobec owego prawdziwego niekłamanego entuzjazmu, jaki ci bohaterowie
walczący o wolność przejawiali dla swej nieszczęsnej ojczyzny, i wobec z głębi
serca płynących westchnień do nieba za pomyślność ich słusznej sprawy.
Wszystko to wzięło mnie bardziej niż dowody ich przywiązania".
13
Plac Zamkowy, nazwa ta była używana w XIX w. (por. A. Jełowicki
Moje wspomnienia, Warszawa 1970, s. 262 i nn) E. Szwankowski w: Ulice i
place Warszawy, Warszawa 1970 s. 260 używa określenia „plac Zygmunta".
14
Pomyłka autora, posąg Zygmunta III na marmurowej kolumnie odlany
został ze spiżu w roku 1644.
15
Tomasz Łubienski (1784-1870), generał. W 1806 roku oficer gwardii
honorowej Napoleona. Brał udział w kampanii 1806 — 1807, 1808, 1809 oraz
1813 — 1814 roku. W armii Królestwa Polskiego dowódca brygady strzelców
konnych. W czasie powstania był m. in. szefem sztabu głównego i zastępcą
ministra spraw wewnętrznych. Brał udział w bitwie pod Grochowem. Po
upadku powstania zesłany.
16
Franciszek Antomarchi (1780-1838), lekarz osobisty Napoleona.
Wyjechał do Polski w kwietniu 1831. Do Warszawy przybył 19 maja. Rząd
Narodowy mianował go doktorem medycyny i chirurgu oraz inspektorem
generalnym wszelkich szpitali wojskowych. Zmarł na Kubie.
17
Bitwa pod Ostrołęką 26 5 1831 r zakończyła się faktycznie klęską wojsk
polskich dowodzonych przez J. Skrzyneckiego. Ocena bitwy w oczach
współczesnych nie była jednoznaczna, nawet dowódca wojsk rosyjskich,
feldmarszałek Dybicz, dopiero następnego dnia zorientował się w skali
odniesionego zwycięstwa. Skrzynecki sformułował pierwszy meldunek do
Rządu Narodowego informując o klęsce, w następnych przedstawił tę operację
jako skuteczny manewr, otwierający generałowi A. Giełgudowi drogę na Litwę
(por. S. Przewalski Bitwa pod Ostrołęką, [w:] Powstanie listopadowe 1830 —
1831. Dzieje wewnętrzne, Militaria, Europa wobec powstania. Warszawa 1980, s.
252.
18
„Ucztę dla obrońców Ojczyzny" zapowiadała prasa ("Gazeta War-
szawska", 12 6 1831). Wydawał ją pułk pierwszy Gwardii Narodowej. „W
środku obszernego Ogrodu Saskiego pod drzewami ustawione były stoły, przy
których przeszło trzy tysiące żołnierzy różnej broni przy odgłosie muzyki
obiadowało. Zaszczycili tę ucztę obecnością swoją Rząd
Narodowy i Wódz Naczelny, wszyscy obiadowali przy osobnym stole, przy
którym przeszło dwustu oficerów różnego stopnia siedziało. W końcu biesiady
tej śpiewana była pieśń narodowa pana L. A. Dmuszewskiego przy
towarzyszeniu muzyki Gwardii Narodowej. Po uczcie zaczęły się tańce,
utworzyły się liczne koła, a publiczność płci obojej, w tłumie zapełniająca
ogród, podzielała zabawę naszych wojowników, dopóki odgłos bębna nie
zwołał ich do obowiązków." „Gazeta Warszawska", 13.6.1831.
19
Polki nie znalazły także uznania w oczach G. F. Bergha. W liście do E.
N. Bergh („Aftonbladet", 18 7 1831) pisał on: „Spodziewałem się, iż Polki
obdarzone są niezwykłą urodą, są one jednak przeciętne i brakuje im
zwłaszcza miłej pulchności kształtów. Mają za to pałające oczy i żywe
usposobienie".
20
Rodzaj lekkiej kawalerii. Bronią była lanca, szabla i pistolety. Nazwa
pochodzi od chłopskiej krakowskiej sukmany. Nazwano tak po raz pierwszy
pułk utworzony w 1812 roku uchwałą powołującą z każdych 50 dymów
jednego człowieka do obrony kraju. Dowódcą był książę Józef Poniatowski. W
powstaniu listopadowym brały udział dwa pułki krakusów, składające się z
rodowitych mieszkańców krakowskiego.
21
Wspominając po raz pierwszy o listach G. F. Bergha do rodziny,
„Aftonbladet" z 14.7.1831 roku donosił, iż widział on na własne oczy tłumnie
zgłaszających się do wojska czternastoletnich chłopców. „Entuzjazm panuje w
Warszawie nie do opisania" — miał pisać Bergh.
22
W czasach powstania listopadowego Żydzi zamieszkiwali całą dzielnicę
na północ od Arsenału i placu Krasińskich.
23
Nie udało mi się ustalić danych biograficznych dotyczących
Trzeskiewicza (w oryg. Trzeskewits).
24
Łac., Niech zginie, precz!
25
13 maja „Gazeta Warszawska" zawiadamiała o przybyciu do Warszawy
lekarza duńskiego, a 16 czerwca o wyjeździe z Kopenhagi do Polski kilku
młodych lekarzy. Zapewne jednym z nich był S...p.
26
Finlandia przez setki lat, od 1284 do 1809 roku należała do Królestwa
Szwedzkiego.
27
Antoni Jankowski (1783 — 1831), generał. Brał udział w kampanii 1807,
1808, 1809 i 1812 roku. Służył w armii Królestwa Polskiego, w powstaniu
awansował na generała dywizji. Nieudolnym dowodzeniem korpusu (był
wkrótce po ataku paraliżu) przyczynił się do klęski łysobyckiej. Aresztowany
29.6.1831. Sąd wojenny uwolnił go od zarzutu udziału w spisku.
28
Karol Turno (1788 — 1861), generał. Brał udział w kampaniach 1809-
1811, 1812, 1813 i 1814. W 1815 roku został adiutantem w. ks. Konstantego.
W czasie powstania organizuje piąty i szósty szwadron jazdy. W maju 1813
zostaje generałem brygady. Po upadku powstania zesłany do Rosji.
29
Józef Hurtig (1771-1831), generał. Brał udział w kampanii 1792, w
powstaniu kościuszkowskim, w kampanii 1806 i 1812 — 1813 roku.
Odznaczony Virtuti Militari i Krzyżem Oficerskim Legii Honorowej. W
czasach Królestwa Polskiego dowodził brygadą kawalerii. Od roku 1822 był
komendantem Modlina, a potem Zamościa. Był brutalny wobec
więźniów—Polaków. Przewodził sądowi pułkowemu, który skazał Łuka-
sińskiego w 1825 roku na karę śmierci za bunt.
30
Antoni Sałacki (1774-1831), generał (w oryg. Salazki). Brał udział w
kampanii 1792 roku i powstaniu kościuszkowskim. Od roku 1809 służył w
armii Księstwa Warszawskiego. W armii Królestwa Polskiego awansował na
generała brygady korpusu inżynierii. Według niejasnych wiadomości
nadchodzących z Galicji, miał on wraz z generałami Bukowskim, Jankowskim
i Hurtigiem utrzymywać kontakty z nieprzyjacielem. Generał Skrzynecki
wyznaczył Komisję Rozpoznawczą do zbadania sprawy. Najwięcej podejrzeń
skupiło się na Sałackim. Z korespondencji jego ([w:] W. Tokarz, Wojna
polsko-rosyjska 1830—31, Warszawa 1930, s. 520) wynika, iż w początkach
powstania przesyłał wiadomości wielkiemu księciu Konstantemu. Aresztowany
29.6.1831.
31
Kazimierz Słupecki (1782 - przed 1858), generał. Brał udział w kampanii
1809, 1812 i 1813 roku. W armii Królestwa Polskiego awansuje do stopnia
pułkownika. W czasie powstania służy w sztabie gubernatora Warszawy. 29
czerwca aresztowany pod zarzutem działania na szkodę powstania. „Co do
pułkownika Słupeckiego, miało się wykryć, że tenże nie tylko na podejrzenie
zasługuje, ale owszem, uważany być powinien za Polaka sprawie narodowej
nieżyczliwego" — pisała „Gazeta Warszawska" (1.7.1831). 8 sierpnia 1831 roku
Słupecki zostaje jednak zwolniony, a we wrześniu mianowany generałem
brygady, wkrótce potem wyjeżdża z misją do Berlina.
32
Brat generała Jerzego Fenshave, szefa tajnej policji Konstantego. Przybył
do Warszawy, z Konstantym, wkrótce jednak porzucił służbę państwową.
Żonaty był z Francuską, a dzieci uważały się za Polaków (por. Stanisław
Szenic, Ani triumf ani zgon, Warszawa 1971, s. 328).
33
Chodzi zapewne o znanego, bogatego cukiernika Karola Lessel,
spokrewnionego z generałem Maurycym Hauke. Pomyłka autora wynikła
prawdopodobnie z nieznajomości języka polskiego.
34
Metresa Hincza, naczelnika kancelarii wielkiego księcia.
35
Antoni Jan Ostrowski (1782 — 1845), generał, senator w Królestwie
Polskim, założyciel Tomaszowa Mazowieckiego. Jako ochotnik bronił
Warszawy w 1794 roku. Brał udział w bitwie pod Raszynem. W 1809 roku
wybrany na posła powiatu brzezińskiego. Po Kongresie Wiedeńskim zajmował
się gospodarką w swych dobrach, wprowadzając oczynszowanie, zakładając
zakłady włókiennicze, biblioteki i szkoły. W czasie Sądu Sejmowego głosował
przeciwko wnioskom aktu oskarżenia. Podczas powstania został dowódcą
Gwardii Narodowej w stopniu generała. Popierał w sejmie wniosek
detronizacyjny. Przeciwny kapitulacji, spowodował dymisję Krukowieckiego.
Po upadku powstania zaocznie skazany na karę śmierci.
36
Stille jest niesprawiedliwy wobec Żydów. Sypali oni wraz z innymi szańce,
byli członkami Gwardii Miejskiej.
37
Dzisiejszy plac Trzech Krzyży, zwany tez przez Stillego Rynkiem
Aleksandra.
38
Produkt powstały z destylacji spirytusu zawierający oleje fuzlowe,
mętny, o niemiłej woni.
39
Lekka kawaleria uzbrojona w lance.
40
Karol Wilhelm Ludwik Stackebrandt (1790-1855) (w oryg. Stackel-
brandt). Od 1810 roku był na służbie w wojsku Księstwa Warszawskiego. W
roku 1830 został lekarzem dywizyjnym. Od 1832 roku aż do śmierci był
ordynatorem ujazdowskiego szpitala wojskowego. W roku 1836 został
członkiem czynnym Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego (por. Stanisław
Kośmiński, Słownik lekarzów polskich. Warszawa 1888).
41
Nie udało się ustalić danych biograficznych dotyczących Stenszewskiego
(Stęszewskiego, Staniszewskiego?). W oryg. Stenschewsky.
42
Artykuł Stillego, Stenkuli i Bergha o przebiegu epidemii cholery w
Warszawie ukazał się 12.1.1832 w „Post och Inrikes Tidning".
43
W oryg. Chlop Millionowe. Melodrama Ferdynanda Raymunda. Sztukę
odegrano w czasie powstania 11 razy, po raz pierwszy dla podchorążych 8
grudnia 1830 (por. Ludwik Simon, Teatr warszawski za powstania
listopadowego. Warszawa 1931, s. 10).
44
Hotel Wileński — jeden z ośmiu pierwszorzędnych hoteli warszawskich
na przedłużeniu ulicy Długiej zwanym Tłumackie.
45
Ernst Leopold von Schantz.
46
Rząd Narodowy. 29.1.1831 Sejm powierzył władzę wykonawczą Rządowi
Narodowemu, którego prezesem został książę Czartoryski. Po wypadkach 15
sierpnia Rząd Narodowy podał się do dymisji, a generał Krukowiecki objął
władzę, którą sprawował jako dyktator do 8 września. Po dymisji
Krukowieckiego prezesem Rządu Narodowego został B. Niemojowski.
47
W rzeczywistości 11 sierpnia.
48
Autor nadmiernie i niesłusznie gloryfikuje generała Skrzyneckiego, który
przez cały czas dążył do układów z nieprzyjacielem, i pragnął władzy
dyktatorskiej, by, obezwładniając opozycję, doprowadzić do kapitulacji.
Jednym z powodów upadku powstania miało być jego niedołęstwo i
nieudolność w prowadzeniu działań wojennych. Artur Sliwiński pisze o
„niczym nie wytłumaczonej, a równającej się zbrodni bezczynności
Skrzyneckiego", który myślał tylko, jakby zwyciężyć bez bitwy (tenże
Powstanie listopadowe, Warszawa 1930, s. 148, 153).
49
Żadne źródła nie potwierdzają obecności Krukowieckiego na placu
Zamkowym. Zjawił się on tam dopiero po północy.
50
Domy pracy, rodzaj więzień.
51
Zginęły 34 osoby.
52
Według Stanisława Szenica (dz. cyt., s. 327) Bentkowski a właśc.
Bętkowski był radcą stanu, a podczas koronacji Mikołaja pełnił funkcję
herolda, ogłaszającego akt koronacyjny. Wacław Tokarz (dz. cyt., s. 520)
wspomina tylko, iż został on zamordowany na placu Zamkowym. Artur
Śliwiński (dz. cyt., s. 165) pisze, iż Bentkowski był urzędnikiem banku.
53
Ludwik Bukowski (1782-1831), generał. Brał udział w kampanii 1809
roku (odznaczony został krzyżem kawalerskim Virtuti Militari). 1813 (otrzymał
krzyż Legii Honorowej) i 1814 roku. W powstaniu awansował na generała
brygady. Po bitwie pod Łysobykami został wezwany przed Komitet
Rozpoznawczy za nieudzielanie pomocy oddziałom Turny. 29 czerwca
aresztowany i oskarżony o zdradę, postawiony został wraz z generałami
Jankowskim i Hurtigiem przed sąd wojenny.
54
Don Miguel (1802-1866) syn króla portugalskiego Jana VI. Przeciwnik
rządów konstytucyjnych, dwukrotnie dokonywał nieudanych spisków mających
mu zapewnić nieograniczoną władzę.
niach 1809 1812, 1813-14 roku. W 1821 roku walczył w powstaniu piemonckim.
Do Warszawy przybył w marcu 1831. W sierpniu został dowódcą korpusu.
Przez swą nieudolność i niesubordynację przyczynił się do klęski powstania.
We wrześniu przeszedł z korpusem do Galicji. Walczył z Austriakami w
Piemoncie i został rozstrzelany "za niesubordynację" w 1849 roku.
56
Wojciech Chrzanowski (1793 —1861) generał. Brał udział w kampanii 1812
roku. W wojsku Królestwa Polskiego awansował na podpułkownika. Autor
planów operacyjnych w czasie powstania. Szef sztabu głównego za
Skrzyneckiego. Występował jako zwolennik kapitulacji. Za prezesury
Krukowieckiego zostaje gubernatorem Warszawy, zaniedbując
przygotowaniadoobronymiasta.
57
Virtuti Militari.
58
Korpus Ramorina opuścił Warszawę 21 sierpnia
59
W Warszawie
pozostało 35000 regularnego wojska.
60
Armia rosyjska liczyła na początku
września 71 000 żołnierzy.
61
Prawdopodobnie Stanisław Chłapowski (1796 — 1863), syn szambelana
Stanisława Augusta Chłapowskiego. W czasie powstania był adiutantem
Chłapowskiego. Po upadku powstania położył wybitne zasługi w utrzymywaniu
życia umysłowego w Poznańskim. W 1848 więziony był w Kościanie za
odmowę złożenia przysięgi sądowi w sprawie politycznej (por. Teodor
Źychliński, Kronika żałobna rodzin Wielkopolskich. Poznań 1877)
62
Lars (Wawrzyniec) von Engestrom (1751—1826) Poseł nadzwyczajny i
minister pełnomocny króla szwedzkiego w okresie Sejmu Czteroletniego.
Kanclerz i minister spraw zagranicznych. W obliczu wojny szwedzko-rosyjskiej
dążył do układu polsko-szwedzkiego. Przyjaźnił się z Niemcewiczem i
twórcami Konstytucji 3 Maja. W 1790 zawarł małżeństwo z Rozalią
Chłapowską. Za pozwoleniem króla przyjął polskie obywatelstwo. Pod komet
życia osiedlił się w Polsce. Zmarł w swej posiadłości Jankowicze. Autor
pamiętników pt. Minnen och anteckningar (Wspomnienia i notatki), Stockholm
1876. Wydanie polskie: Pamiętniki Wawrzyńca hrabiego Engstroma w serii:
Pamiętniki z osmnastego wieku, t. XV, Poznań 1875, przekład J. I. Kraszewski.
63
Rakieta (raca) kongrewska, pierwowzór broni rakietowej. W roku 1831
posiadało ją tylko Wojsko Polskie. Ważna jest informacja autora, że w
oblężeniu Warszawy broni tej użyli także Rosjanie. Wiadomości te zawdzięczam
p. Jerzemu Łojkowi. W oryg. Congrewska Raquetter.
64
Jan Witt (1781 —56), generał rosyjski syn Józefa i Zofii z domu Galvani.
Około 1819 roku jako generał-lejtnant dowodził korpusem jazdy był
naczelnikiem kolonu wojskowych guberni jekaterynosławskiej i chersonskiej
Szef policji politycznej i wojskowej, zasłużony przy de-konspiracji spisku
dekabrystów. Wsławiony podczas powstania listopadowego pełnił funkcję
generała-gubematora Warszawy w czasie nieobce-
ności Paskiewicza (por. Jerzy Łojek, Potomkowie Szczęsnego. Dzieje for-
tuny Potockich z Tulczyna, Lublin 1980, s. 57, 81).
65
Niem , odpowiednik polskiego: „Niech cię szlag trafi!"
66
Zgodnie z
zarządzeniem Naczelnego Prezesa Wielkiego Księstwa Poznańskiego
ustanowiono w związku z epidemią cholery tylko dwa przejścia
graniczne: w Strzałkowie w powiecie wrzesińskim i w Podzamczu w
powiecie ostrzeszowskim („Gazeta Warszawska". 10 5 1831).
KONIEC