Polityka jak z operetki
Nasz Dziennik, 2011-03-10
Z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, filozofem i
socjologiem, wykładowcą na Uniwersytecie
Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie i
na Uniwersytecie w Bremie, rozmawia Mariusz
Bober
Prezydent Bronisław Komorowski wysyła sygnały,
że nie powierzy misji tworzenia rządu szefowi Prawa i Sprawiedliwości, jeśli wygra
wybory parlamentarne. PO posunie się aż tak daleko, żeby utrzymać władzę?
- Jest to rzeczywiście przejaw walki politycznej, swego rodzaju wyzwanie: prezydent kontra
partie polityczne, a zwłaszcza kontra PiS. Ale już wcześniej pojawiały się głosy, że trzeba
zrobić wszystko, by partia ta nie doszła znowu do władzy. Takie dążenia są wyrazem
naruszenia podstawowych praw demokracji. Ktoś dowcipnie skomentował wypowiedź
prezydenta w ten sposób, że może niech w ogóle nie rozpisuje wyborów parlamentarnych...
Jeśli Bronisław Komorowski chce mieć wielotysięczne demonstracje pod Belwederem i
jeszcze bardziej podważyć swoją pozycję, to niech spełni swoje zapowiedzi. Teraz,
wypowiadając się w ten sposób, chce najwidoczniej wpłynąć na wynik wyborów
parlamentarnych...
...i pokazać, że traktuje demokrację jak środek do zapewnienia władzy Platformie
Obywatelskiej.
- Byłoby to na pewno naruszenie dobrego obyczaju, woli wyborców i sensu samych wyborów
parlamentarnych. Te groźby prezydenta przyniosą skutki odwrotne do oczekiwań jego i
sprzyjających mu komentatorów-interpretatorów i przyczynią się do większej mobilizacji
wyborców. Polacy bardzo łatwo ulegają PR-owskim manipulacjom, ale wszystko ma swoje
granice. Dziś - jak sądzę - granica arogancji władzy została osiągnięta i wyborcy sprzeciwią
się jej.
Prezydent sugerował, że PiS nie będzie miało zdolności koalicyjnej. Skąd to wie, skoro
nie wiadomo jeszcze, jakie partie wejdą do Sejmu?
- Być może rzeczywiście nie uda się tej partii utworzyć koalicji. W 2005 r. też wbrew
oczekiwaniom nie powstała koalicja PO - PiS. Ale nawet gdyby w dniu wyborów
potwierdziły się obecne bardzo niepewne sondaże, to kto może zapewnić, że PiS nie miałoby
wtedy zdolności koalicyjnej? W cywilizowanym świecie po prostu powierza się misję
tworzenia rządu zwycięskiej partii, a dopiero jeśli nie uda jej się to, zadanie zostaje
przekazane przywódcy ugrupowania, które uzyskało drugi najlepszy wynik w wyborach.
Dlatego zapowiedź prezydenta traktuję jako przejaw oddalania się przez obecne władze od
norm świata zachodniego i coraz szybsze dryfowanie w kierunku "wschodnich" reguł gry
politycznej.
Komorowski tłumaczył też, że misję tworzenia rządu powierzy temu, kto będzie mógł
utworzyć stabilną koalicję i chciał przeprowadzić reformy. Tego ostatniego warunku nie
spełnia także PO...
- Na pewno nie spełnia tego warunku, zwłaszcza rząd Donalda Tuska, choć oczywiście
wszystko zależy od tego, jak rozumiemy modernizację. Również prezydent Dmitrij
Miedwiediew modernizuje Rosję na swój sposób, także caryca Katarzyna II to robiła, w
pewnym sensie także Józef Stalin, a w Polsce Władysław Gomułka i Edward Gierek...
Pozostałe warunki prezydenta to swoiste zaklęcia. Jest oczywiste, że wyborcy chcą, aby
każdy rząd był stabilny. Tyle że to nie prezydent powinien ostatecznie decydować o tym, kto
ma pełnić funkcję premiera. Nie on jest suwerenem, tylko Naród. I jest prawdopodobne, że po
raz pierwszy jedna z partii zdobędzie większość bezwzględną, do czego zresztą mogą się
przyczynić także wypowiedzi samego prezydenta.
Co na to wskazuje?
- Znaczące jest zjawisko rosnącego rozgoryczenia i rozczarowania ludzi rządami PO. Widać
też zmianę nastroju nawet wśród celebrytów popierających do tej pory tę partię, czego
przykładem był np. ostatni incydent w Krakowie [kpiarskiego przywitania na otwarciu
Narodowego Centrum Nauki premiera Donalda Tuska przez aktora Krzysztofa Globisza -
red.]. To pokazuje, że dziś zeszliśmy już do poziomu operetki w polityce. Teraz zaczęto się
śmiać z Donalda Tuska i Platformy. Ta zmiana nastrojów może skutkować odpływem
elektoratu liberalno-lewicowej PO w kierunku lewicy. Podczas wyborów na pewno będzie też
widoczna mobilizacja ludzi, którzy poczuli się oszukani zarówno "zieloną wyspą", raportem
Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego w sprawie katastrofy smoleńskiej, jak i wieloma
innymi rzeczami.
Czy wypowiedź prezydenta nie jest też przejawem obawy, że Platforma przegra
wybory?
- W PO już narasta nerwowość, wręcz panika, która prowadzi do agresji. Wyrazem tego jest
wyciągnięcie przez polityków tej partii sprawy ułaskawienia przez śp. Lecha Kaczyńskiego
wspólnika Marcina Dubienieckiego. W tej sytuacji proponowałbym jednak wyjaśnić sprawy
kilku tysięcy ułaskawień przez poprzednich prezydentów.
Gdy w 2005 r. PiS zaproponowało na premiera Kazimierza Marcinkiewicza, Platforma
grzmiała, że to lider zwycięskiego ugrupowania powinien stanąć na czele rządu...
- To jest charakterystyczny przejaw choroby polskiej sceny politycznej, polegającej na tym,
że właściwie wszystkie argumenty traktuje się instrumentalnie, a programy i obietnice
wyborcze nie mają odzwierciedlenia w działaniach polityków po objęciu przez nich władzy.
Stąd tak wielu Polaków nie bierze udziału w wyborach. Natomiast to, że zwycięska partia
proponuje na premiera inną osobę niż jej szef, jest inną sytuacją niż ta, gdy to prezydent chce
arbitralnie narzucać swoją wolę.
Niektórzy interpretują też wypowiedź prezydenta w ten sposób, że w przypadku
wygranej PO może on zlecić misję tworzenia rządu politykowi innemu niż Donald Tusk,
np. Grzegorzowi Schetynie. To realny scenariusz?
- To mało prawdopodobne. Jeśli byłby możliwy jakiś "zamach pałacowy", to raczej po
ewentualnych przegranych przez tę partię wyborach. Pojawiają się spekulacje na temat
nieformalnych spotkań kół biznesowych niezadowolonych z rządów PO z politykami SLD.
Może się jednak także okazać, że dojdzie do zmian w PO, w której władzę przejmie Grzegorz
Schetyna albo jakiś inny polityk. Już dziś widać duży ruch w PO. Być może politycy tej partii
czekają teraz np. na raport szefa komisji MSWiA Jerzego Millera w sprawie katastrofy
smoleńskiej, licząc, że poprawi on nieco wizerunek rządu. Możliwe jest także, iż obecny
premier opanuje sytuację w swojej partii, a po wyborach utworzy koalicję z SLD i PSL. Ale
byłaby to koalicja bardzo niestabilna, a sytuacja nowego rządu - bardzo trudna, bo Donald
Tusk musiałby "posprzątać" po samym sobie.
W dodatku kampania wyborcza i możliwa awantura przy tworzeniu rządu odbyłyby się
podczas polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Nikt nie boi się, że władze
skompromitują nasz kraj, podobnie jak to było w przypadku Czech?
- Pewnie dlatego nie chciano przeprowadzić wyborów parlamentarnych na wiosnę, co
pozwoliłoby uniknąć takich problemów, bo PO liczy na to, że sprawowanie prezydencji
przyczyni się do poprawy jej szans na wygraną w wyborach. Podczas sprawowania
przewodnictwa w Unii politycy PO będą mogli fotografować się z przywódcami UE, itd.
Jednak rzeczywisty skutek może być odwrotny: jeśli sytuacja gospodarcza w Polsce będzie
się nadal pogarszać, takie zachowanie będzie drażniło ludzi i mogą oni zachować się w
sposób odwrotny do oczekiwań PO.
Czyli PO potraktowała wyborców jak zakładników swoich interesów partyjnych,
uznając, że muszą ją poprzeć z lęku przed kompromitacją na forum UE?
- Tak, PO podjęła takie ryzyko, uznając, że jest to korzystniejsze dla jej wyników
wyborczych. Po czeskiej prezydencji wszyscy widzieli, że zmiana rządu w trakcie prezydencji
to bardzo poważne ryzyko polityczne, a rozmowy o utworzeniu nowego gabinetu mogą być
trudne. Ten, kto podjął decyzję o jesiennych wyborach, będzie za nią odpowiadał. PO
najwidoczniej doszła już do wniosku, że interesy tej partii są tożsame z interesem Polski, że
ona reprezentuje tę "oświeconą" część elektoratu, a z tą "ciemną", "reakcyjną" nie trzeba się liczyć. Skoro jednak bierze ona udział w wyborach, to należy zastosować jakiś manewr, by
zminimalizować wagę jej głosów...
Dziękuję za rozmowę.