Dedykacja
Moim przyjaciołom i mojej rodzinie
Tym, dzięki którym warto było odbyć tę podróż,
i tym, którzy podtrzymywali mnie przy życiu
A najbardziej
Kathy,
która była ze mną we wszystkich trudnych momentach
ostatnich trzydziestu lat, która tuli mnie co noc i której miłość
jest większa niż potrzeba prywatności.
Dziękuję, że mogłem opowiedzieć tę historię.
Strona redakcyjna
Tytuł oryginału: ENJOY EVERY SANDWICH: LIVING EACH DAY AS IF IT WERE YOUR LAST
Przekład: Dariusz Bakalarz
Redakcja: Ingeborga Jaworska-Róg
Projekt okładki: Agnieszka Wiśniewska
Skład: Wladzimier Michniević, PERFECT MAGENTA
Copyright © 2011 by Lee Lipsenthal
Foreword copyright © 2011 by Dean Ornish, M.D.
All rights reserved. Published in the United States by Crown Archetype, an imprint of the Crown Publishing Group, a division of Random House, Inc., New York. www.crownpublishing.com
Copyright © 2011 for the Polish edition by MT Biznes Ltd.
This Licensed Work published under license
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Niniejsza publikacja została elektronicznie zabezpieczona przed nieautoryzowanym kopiowaniem, dystrybucją i użytkowaniem. Usuwanie, omijanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Warszawa 2013
MT Biznes sp. z o.o.
ul. Oksywska 32, 01-694 Warszawa
tel./faks (22) 632 64 20
www.mtbiznes.pl
sekretariat@mtbiznes.pl
ISBN 978-83-7746-271-3
Wstęp
Wstęp
Wyobraź sobie rzecz niesłychaną: jesteś renomowanym lekarzem, masz kochającą żonę i dwoje wspaniałych dzieci, udzieliłeś pomocy wielu tysiącom ludzi. Twoje jedyne niespełnione marzenie to zostać gwiazdorem rockowym, ale pracujesz i nad tym.
Nagle w mgnieniu oka całe twoje życie przewraca się do góry nogami. Lekarz mówi ci, że masz raka przełyku i został ci prawdopodobnie niecały rok życia.
Wszyscy wiemy, że kiedyś umrzemy. Śmiertelność nadal wynosi sto procent – jedna śmierć na jednego człowieka. Rzadko jednak o tym myślimy, chyba że dotknie nas lub kogoś nam bliskiego choroba zagrażająca życiu. Jednak nawet wtedy trudno poradzić sobie ze świadomością swojej śmiertelności.
Początkowo ludzie przechodzący zawał serca robią wszystko, co im każe lekarz i pielęgniarka: zmieniają dietę, rzucają palenie, wykonują ćwiczenia fizyczne itp. – ale tylko przez mniej więcej pół roku, a później wracają do starych nawyków i schematów. Wszystko dlatego, że większości osób trudno się pogodzić z myślą o własnej śmiertelności.
Mimo to wiele duchowych tradycji zawiera pewien cudowny paradoks: im bardziej godzimy się ze swoją śmiertelnością (zamiast jej zaprzeczać), tym pełniej i radośniej żyjemy. Gdy coś poruszy w posadach twoje spojrzenie na świat – na przykład informacja, że masz nowotwór i że pozostał ci zaledwie rok – całkowicie zmieniasz schematy postępowania i poglądy na życie.
W tej niezwykłej książce doktor Lee Lipsenthal opowiada o swej transformacyjnej podróży – niezwykle osobistej, lecz o uniwersalnym przesłaniu. Jego elokwentne opisy godzenia się ze śmiercią pomagają nam wyraźnie zrozumieć, odczuć każdą komórką, każdą drobiną naszego bytu, co jest ważne, a co nie. Jak spędzać swój cenny czas, z kim, na jakich zajęciach. Nie chodzi tu tylko o to, jak umrzeć elegancko i w spokoju – raczej o to, jak żyć pełnią życia.
śOdkryłem – pisze – że pełnia życia nie ma nic wspólnego z chorobą lub jej brakiem”. Opisuje, dlaczego wyrozumiałość i przebaczenie nie anulują ani nie umniejszają czynu drugiej osoby, tylko uwalniają nas od cierpienia – tu i teraz. A jeśli potrafimy podejść z wyrozumiałością do siebie – wyrzekając się gniewu i osądzania – uwalniamy siebie i wszystkich wokół nas. Jeśli komuś zostaje tylko rok życia, po co ma tracić czas na smutki i cierpienia? A potem dochodzimy do wniosku: śA po co my mamy tracić go w ten sam sposób?”
Jak przed laty powiedział Quincy Jones po przeżyciu wylewu spowodowanego pęknięciem tętniaka: śŻyj tak, jakby to miał być twój ostatni dzień. I pewnego razu rzeczywiście tak będzie”.
Świadomość śmierci pozwala nam twardo stanąć na ziemi. Pomaga bronić się przed reklamami, kolorowymi magazynami i działającymi w dobrej wierze znajomymi i krewnymi, którzy twierdzą, że mając więcej i robiąc więcej, uzyskamy trwałe szczęście. Dzięki niej sami wiemy lepiej.
Uprzedzenia stanowią ograniczenia dla naszej percepcji. Widzieć to uwierzyć, ale często jest tak, że widzimy tylko to, w co wierzymy. Badania pokazują, że bodźce docierające do naszej świadomości są stale filtrowane przez nasze wierzenia na temat świata. Wprawdzie w ten sposób uzyskujemy pewne poczucie porządku, jednak tym samym ograniczamy swoje przeżycia. Uprzedzenia tak bardzo ograniczają nasze doświadczenia, że mogą prowadzić do znudzenia.
Postrzegać świat bez filtru uprzedzeń i schematów potrafią wielcy artyści i znakomici naukowcy. Oni widzą i przeżywają świat w dosłownie nowy sposób, a potem swoimi poglądami dzielą się z innymi i pomagają zmieniać odbierany przez nas świat. To właśnie zrobił tutaj Lee.
Otwierając się na śmierć i akceptując ją, rozbijamy swoje uprzedzenia i dogłębnie zmieniamy swoje przekonania. Z jednej strony może to być przerażające i przytłaczające, ale z drugiej otwiera drzwi na nowe doświadczanie życia. Czasami jest i jednym, i drugim. Jak odważnie pokazuje Lee, taka zmiana może umożliwiać nam przeżycia, które nie mieszczą się w konwencjonalnym światopoglądzie naukowym.
Kiedy byłem w college’u, przeżyłem śmierć kliniczną i to doświadczenie zmieniło moje życie. Wpadłem w tak głęboką depresję, że próbowałem popełnić samobójstwo. Gdy człowiek godzi się ze swoją śmiertelnością, łatwo popaść w nihilizm: po co się przejmować, nic się nie liczy, nic ani nikt nikogo nie obchodzi itd. Właśnie taka sytuacja mi się przydarzyła. I właśnie z tego powodu tak rzadko myślimy o swojej śmiertelności.
Kiedy wreszcie postanowiłem pozostać przy życiu, podjąłem świadomą decyzję, że będę żył w sposób możliwie najpełniejszy. Posunięcie się do niemal zadania sobie śmierci było spojrzeniem w otchłań i podziałało uwalniająco.
Postanowiłem odrzucać rady tych, którzy mówili mi, jak żyć. Dlatego najważniejsze stało się dla mnie poznanie samego siebie, co oznaczało życie bardzo nieuporządkowane. Nie zamierzałem od nikogo pożyczać mądrości. Chciałem wszystkiego dowiedzieć się z własnego doświadczenia. Próbowałem różności, popełniałem wiele błędów, wyciągałem z nich naukę.
Po pewnym czasie wiedziałem, co jest prawdziwe, a co nie. Bez względu na to, jaką zdobyłem wiedzę, wynikała z mojego doświadczenia, a nie z zapożyczeń. Kiedyś Joseph Campbell napisał: śBrak mi wiary, mam doświadczenie”.
To pomog ło mi też zrozumieć, że antidotum na nihilizm jest nadanie sensu wszystkim aspektom naszego życia. Gdy każdy czyn staje się w pewien sposób uświęcony, potrafimy pełniej cieszyć się życiem lub – jak pisze Lee – śdelektować się każdą kanapką”.
Mając kilkanaście lat, myślałem, że śuświęcony” oznacza śnudny” – staroświecki, oschły, zakurzony. I z pewnością mało zabawny.
Teraz wiem, że śuświęcony” to tylko inne określenie na najszczególniejszy, a zatem najbardziej zabawny, najsensowniejszy, najintymniejszy, najbardziej erotyczny, najbardziej fascynujący, najbardziej zmysłowy, najbardziej ekstatyczny, najweselszy i najradośniejszy.
W obliczu śmierci zdajemy sobie sprawę, że każdy dzień jest drogocenny. Każda chwila jest klejnotem. Po uświadomieniu sobie tego wszyscy w naszym życiu stają się uświęceni.
Mądrość wynika z odwagi podjęcia ryzyka, że wypadniemy głupio – co mi zdarzało się wiele razy. Uczyłem się zarówno na swoich sukcesach, jak i na błędach. Jak pisze Lee, zacząłem rozumieć, że najbardziej liczy się nie to, jak długo żyjemy, lecz jak dobrze żyjemy. Odwaga wynika ze świadomości, że jesteśmy na tym świecie bardzo krótko i największym błędem, jaki możemy popełnić, jest stronienie od ryzyka, ponieważ wydaje nam się, że mamy przed sobą nieograniczone zasoby czasowe. Jak mawiał Fritz Perls, twórca terapii gestaltycznej, śNie chcę być oszczędzany, chcę być wydawany”.
Uwielbiam film Dzień świstaka, w którym Bill Murray dotąd podejmuje próby, aż w końcu zrobi coś dobrze. (Działo się to w wielu sytuacjach, z którymi sam miałem do czynienia, więc oglądając ten film, czasami czuję się tak, jakbym sam w nim uczestniczył...) Murray umie podejmować ryzyko – nie chce tkwić w pracy, której nienawidzi, chce być bardziej wyrozumiały, chce nauczyć się grać jazz na fortepianie. I gotów jest podjąć ryzyko największe ze wszystkich: otworzyć swoje serce przed bohaterką graną przez Andie MacDowell.
Ponieważ bliskość osiągamy tylko dzięki otwartości, a otwartość powoduje, że możemy zostać zranieni. Człowiek ma serce na dłoni. A wszystko inne to tylko muzyczny podkład.
W naprawdę bliskim związku obie osoby ufają sobie w stu procentach. Zaufanie daje nam poczucie bezpieczeństwa. Gdy czujemy się bezpiecznie, możemy otworzyć serce przed drugą osobą, stanąć przed nią bez jakiejkolwiek zasłony i pokazać swoją bezbronność – na poziomie fizycznym, emocjonalnym i duchowym. Kiedy otwieramy swoje serce na oścież i stajemy bezbronni, doświadczamy dogłębnej bliskości, która działa uzdrawiająco, sprawia radość, dodaje siły, rozwija kreatywność i wprawia w ekstazę. Poddajemy się komuś nie ze strachu, uległości albo słabości, lecz z mądrości i siły.
Miałem okazję doradzać najmożniejszym i najsławniejszym ludziom. Gdyby pieniądze, władza i sława przynosiły szczęście, oni byliby najszczęśliwsi na świecie. Często jednak nie są. Pod pewnym względem są nawet bardziej samotni, bo osiągnęli cel i dowiedzieli się, że nie przyniósł on tego, czego oczekiwali. W każdym razie jeśli wcześniej mówili sobie, że będą szczęśliwi, kiedy osiągną sukces.
Tego typu sukces w dużej mierze łączy się z samotnością. Z mojego doświadczenia wynika, że jeśli osiągnąłeś umiarkowany sukces, który pozwala ci zaspokoić podstawowe potrzeby, to wszystko, co jest ponad nim, prowadzi raczej do izolacji niż zacieśniania związków. Innymi słowy ludzie bywają szczęśliwi pomimo sukcesu, a nie dzięki niemu. Szczęście przynosi miłość i bliskość. Jak pisze Lee śNie mam już listy rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Mam w życiu miłość”.
I wreszcie stając w obliczu śmierci, jesteśmy zmuszeni zadać sobie kilka wnikliwych pytań: Kim jestem? Po co żyję? Dokąd zmierzam? Co jest po śmierci? Lee nie próbuje udzielać zręcznych odpowiedzi i potrafi uszanować tajemnicę. śDla mnie najważniejsze jest to – pisze – że te doświadczenia skłoniły mnie do zadania sobie pytań o cel i tajemnicę życia”. Nawiązuje tu do Rainera Marii Rilkego, który w Listach do młodego poety pisał: śMiej cierpliwość do spraw, które w twoim sercu pozostają bez odpowiedzi, staraj się kochać same pytania”.
Śmierć może być doświadczeniem prowadzącym do skrajnej izolacji, zamykaniem się na wieki w ciemnym wnętrzu własnego ja – a może być także kolejnym etapem w ewolucji duszy, czymś na podobieństwo przechodzenia z jednej sali lekcyjnej do drugiej, powrotem rzeki do oceanu, zjednoczeniem ze źródłem, Ty Tym Jesteś (Tat Tvam Asi).
Lee pokazuje nam wyraźnie, że mamy szerszą niż przypuszczamy wolność decydowania, jak żyć. I jeśli to życie przeżywamy dobrze, tamto samo się o siebie zatroszczy. Ta książka to dar od Lee dla świata. To manifest miłości.
Dean Ornish, założyciel i prezes Instytutu Badawczego
Medycyny Zapobiegawczej, profesor medycyny na
University of California w San Francisco.
Wprowadzenie. Żądza życia
Wprowadzenie
Żądza życia
Strach przed śmiercią wynika ze strachu przed życiem. Człowiek żyjący pełnią życia
w każdej chwili jest gotów na śmierć.
Mark Twain
Wszyscy umrzemy. To wynika z natury życia, które w pewnym momencie dobiega końca. Ale ta książka nie dotyczy tego momentu. Ona opowiada o tym, co do niego prowadzi. Mówi o uśmierzaniu zasadniczego strachu, którego doświadczają wszyscy ludzie – strachu przed śmiercią.
O życiu, które możemy wieść dopiero po tym, jak wyzwolimy się z tego i wszystkich innych towarzyszących mu strachów: przed bólem, przed stratą, przed zmianą, przed niesprostaniem i przed niekochaniem.
Książka ta opisuje moją podróż i to, jak jako lekarz, badacz i poszukiwacz osiągnąłem życie, które wznosi się ponad ten strach będący przyczyną wszystkich strachów i wywołujący ogrom fizycznych chorób i emocjonalnych zaburzeń.
Przez wiele lat byłem dyrektorem medycznym programu zapobiegania chorobom układu krążenia w klinice Ornish. Program ten opiera się na niskotłuszczowej diecie, radzeniu sobie ze stresem, ćwiczeniach fizycznych i wsparciu grupy. Miałem zaszczyt pomóc setkom pacjentów w przechodzeniu od strachu przed śmiercią do radości życia. Widziałem, jak zaczynają żyć pełnią życia, chociaż dręczą ich poważne kłopoty ze zdrowiem. Obserwowałem, jak otwierają się na życie i radość, mimo że mają problemy z przejściem kilku metrów bez silnego bólu w piersiach. Trzymając w pogotowiu medyczny sprzęt ratunkowy, patrzyłem, jak tańczą. Oni wyleczyli się ze strachu przed śmiercią i prowadzili pełne dynamizmu życie. Obserwowałem, jak dożywają starości i bawią się z wnukami, których – jak sądzili – nigdy nie poznają. Oglądanie tego wszystkiego na własne oczy inspirowało mnie do rozmyślań o tym, że istota ludzka pragnie nie tylko utrzymać się przy życiu, ale także żyć pełnią życia, kochać i cieszyć się każdą cenną chwilą swojego śmiertelnego istnienia.
Większość osób przypisuje znakomite wyniki programu Ornish niskotłuszczowej diecie wegetariańskiej. Jednak ludzie ci nie odkryli śchęci do życia” dzięki brokułom. Osiągnęli to, bo spojrzeli śmierci w oczy i dowiedzieli się, jak przewrócić swój świat do góry nogami. Nauczyli się nawiązywać relacje z innymi ludźmi, znajdować wewnętrzny spokój i śmiać się jak dzieci. Dieta zapewne pomogła im na choroby układu krążenia, ale życie uratowała im joga, medytacja i grupy wsparcia. Początkowo wiedziałem to intuicyjnie, później moje przekonania zostały potwierdzone badaniami. Ludzie zaczynali cieszyć się życiem, gdy słabł strach przed śmiercią. To niezwykła transformacja. Przestawali umierać i nareszcie zaczynali żyć.
Mając w pracy kontakt z pacjentami radującymi się pełnią życia, zacząłem zauważać, że moi koledzy lekarze są pozbawieni wigoru i każdy ich dzień to szarpanina. Skupiają się na doczesności, polityce szpitalnej i targach z ubezpieczycielami. Wracają do domów, do rodzin puści, bo starają się zajmować wszystkim i wszystkimi, a dla tych, których naprawdę kochali, nie zostawało już nic.
Ostatnie kilkadziesiąt lat poświęciłem na pomaganie lekarzom w radzeniu sobie ze strachem i osiąganiu życia w równowadze i radości. Pomagałem im uczyć się podchodzenia do każdego pacjenta z takim współczuciem, jakie służy zarówno im, jak i jemu. Pomagałem im także przy nauce rozbudzania tych aspektów życia, które stanowią pożywkę dla duszy. Miałem zaszczyt pomagać im znajdować radość życia.
Ta podróż umożliwiała mi pracę z największymi lekarzami naszych czasów i każdego dnia uczyłem się czegoś nowego. A gdy stawiałem czoło swojej własnej śmiertelności, mogłem zwrócić się do każdego z nich i otrzymać pomoc na najwyższym światowym poziomie. Ale czasami leczenie wymaga czegoś więcej niż tabletki, zastrzyki i zaawansowany technicznie sprzęt. Czasami trzeba dotrzeć do samej duszy – zmienić nastawienie umysłu i podejście do istnienia. Takie leczenie wymaga zerwania z codziennym pośpiechem w życiu i pracy oraz z ciągłym zaspokajaniem potrzeb i z bezustanną konsumpcją. Czasami leczenie wymaga, aby zatrzymać się i delektować każdą kanapką.
Przechodziłem wszystkie chroniczne choroby dręczące nasze społeczeństwo: strach, stres, depresję i lęk. Osobiste doświadczenia uzupełniałem badaniami nad chorobami układu krążenia oraz opracowaniem programów przeciwdziałających wypaleniu u lekarzy. Po drodze nauczyłem się, że jeśli każdego dnia będę żył pełnią życia, jeśli będę cieszył się z obecności ludzi, którzy są przy mnie, jeśli będę świadomie poświęcał czas okazywaniu miłości rodzinie i jeśli będę wykonywał pracę będącą pożywką dla duszy, to każdy dzień będzie dobry na śmierć. Niczego więcej nie będę potrzebował. Stale powtarzałem to na warsztatach i wykładach, jednak prawdziwą wartość i sens tych słów zrozumiałem dopiero wtedy, gdy zdiagnozowano u mnie śmiertelną chorobę. Tego dnia po raz pierwszy wiedziałem z całą pewnością, że ze strachu przed śmiercią można się wyleczyć. Wiedziałem, że nie musimy zezwalać, aby rozmaitymi sposobami przeszkadzał nam w życiu. Wiedziałem, że chociaż wynika on z potrzeby walki o przetrwanie, inne nasze potrzeby – miłości, dążenia do szczęścia i otwartości na życie – są o wiele silniejsze. Stałem się jednym z pacjentów, których przez całe życie podziwiałem – kimś kto umiera, lecz żyje pełnią życia. W gruncie rzeczy wszyscy powoli umieramy – tylko jednym zostało więcej czasu, innym mniej. Wyjątek stanowią ci, którzy żyją naprawdę.
A co najważniejsze, wiedziałem, że nie urodziłem się z takim podejściem. Wychowywałem się w rodzinie pełnej lęków, obaw przed śmiercią i strachu przed większością aspektów życia. Zdawałem sobie sprawę, że gdzieś kiedyś nauczyłem się godzić z tym, co nieuniknione – z własną śmiercią. Jako człowiek, który przez całe życie naucza, wiedziałem, że jeśli czegoś można się nauczyć, to można też tego nauczać.
W październiku 2010 roku miałem zaszczyt przemawiać na otwarciu dorocznego zjazdu Amerykańskiego Stowarzyszenia Klinik Rodzinnych. Dostałem wolną rękę odnośnie do wyboru tematu, więc postanowiłem poruszyć trudną kwestię stosunku do śmierci. Pisanie godzinnego przemówienia zajęło mi cztery miesiące. Byłem zdenerwowany, podekscytowany i chciałem wykonać swą pracę dobrze. Zdawałem sobie sprawę, że może to być moje ostatnie wystąpienie publiczne. Chciałem podzielić się zdobytą wiedzą o tym, że zdrowie to coś więcej niż zarządzanie cholesterolem, ćwiczenia fizyczne i zdrowe odżywianie, a równie ważne jest nasze dobre samopoczucie psychiczne i duchowe. Stałem przed wejściem na scenę i za chwilę miałem przemówić do czterech tysięcy kolegów po fachu. Przedstawiono mnie, zagrała podniosł a muzyka, prowadzący poklepał mnie po ramieniu. Nadeszła moja chwila.
Przez godzinę opowiadałem o swoich pacjentach, kolegach i swojej rodzinie. Słowa grzęzły mi w gardle, bo byłem zdenerwowany, a poza tym niedawno miałem napromieniowane gruczoły ślinowe. Mówiłem o życiu, śmierci i o tym, że wszyscy żyjemy w świecie własnych wyobrażeń, którego zrozumienie nastręcza nam wiele trudności.
Na zakończenie dostałem owacje na stojąco. Byłem zszokowany, z oczu popłynęły mi łzy. Próbowałem się uśmiechnąć, ale nie byłem w stanie nawet palcem kiwnąć. Lekarze stanowią grono słuchaczy raczej zdystansowanych i sceptycznych. Raczej nie nagradzają kolegów brawami na stojąco. To się nie zdarza. Później dowiedziałem się, że doszło do tego pierwszy raz w dziejach tego stowarzyszenia. Gdy wychodziłem, ludzie mi dziękowali, wychwalali mnie, ściskali. Takie rzeczy na zjazdach lekarskich już na pewno się nie zdarzają. Śmiałem się i płakałem, bo udało mi się dotrzeć do serc zarówno starych przyjaciół, jak i obcych ludzi, którzy znali teraz najintymniejsze szczegóły dotyczące mojego życia i zbliżającej się śmierci.
Wtedy już wiedziałem, że muszę opowiedzieć tę historię. Ta książka stanowi ukoronowanie wszystkiego, czego się w życiu nauczyłem. Mam nadzieję, że pomogę ci otworzyć się na własne człowieczeństwo, pogodzić się z niepewnością i żyć z wdzięcznością niezależnie od tego, czy już zbliżasz się do kresu, czy jeszcze nie. Życie takie, jakie znamy, w jednej chwili może ulec zmianie. Poczucie własnej śmiertelności czeka na nas, czasami cierpliwie, czasami nie. Zawsze jednak jest z nami. Śmiertelności nie można zaprzeczyć, jest z nami bliżej, niż przyznajemy. Ja odkryłem, że mój koniec jest bliżej, niż myślałem, dopiero gdy ugryzłem zwyczajną kanapkę.
Kto mądrze żył, nie musi lękać się śmierci.
Budda
Rozdział 1.Kanapka, która zmieniła życie
Rozdział 1
Kanapka,
która zmieniła życie
Patrząc z długiej perspektywy czasowej, odsetek tych,
którym udaje się przeżyć, spada do zera.
Chuck Palahniuk
19 czerwca 2009 roku zrobiłem sobie kanapkę z bekonem, sałatą i pomidorem. Jako ktoś, kto sporo życia spędził na zapobieganiu chorobom układu krążenia, niechętnie muszę przyznać, że w kruchości pieczywa, chłodzie sałaty i połączeniu słodyczy pomidora ze słonością bekonu było coś nieodpartego. Usiadłem przy przywiezionym od rodziców kuchennym stole z lat pięćdziesiątych, włączyłem wiadomości i zacząłem jeść. Właśnie byłem po pewnej telekonferencji i nadal myśląc o odbytej rozmowie, rozkoszowałem się słodkim i słonym smakiem, a jednocześnie oglądałem telewizję. Po dwóch kęsach poczułem nagłą sytość, jakby kanapka utknęła gdzieś w przełyku. Miałem wrażenie, jakbym zjadł piłkę golfową. W dolnej części klatki piersiowej poczułem łagodny ból i napięcie. Bez namysłu sięgnąłem po wodę, przełknąłem i poczułem, że podchodzi mi do gardła, prawie wróciła do ust. Coś było nie tak. Po pewnym nieprzyjemnym czasie woda i jedzenie w końcu przeszły w dół. Jako lekarz wiedziałem, że przełyk jest bardzo miękki i elastyczny, że potrafi wiele znieść, zupełnie jak balon, który był już wcześniej nadmuchiwany. Jego zatykanie nie jest czymś normalnym.
Wieczorem wróciła do domu Kathy i opowiedziałem jej o tym.
– Na pewno zwężenie – stwierdziła lekarskim tonem. – Czterdzieści lat zgagi zrobiło swoje.
Lekceważyła to, jakby w ten sposób chciała uniknąć bardziej prawdopodobnego i niepokojącego tłumaczenia.
Od urodzenia miałem przepuklinę rozworu przełykowego, schorzenie polegające na tym, że część żołądka przemieszcza się do klatki piersiowej i regularnie zalewa przełyk kwasami żołądkowymi. Po wielu latach w ten sposób może powstać wiele szkód. Oboje chcieliśmy wierzyć, że na tym właśnie polega mój problem. Dodałem więc własnym lekarskim tonem:
– Na pewno wszystko przez to. Muszę iść na gastroskopię. Do kogo się zwrócić?
Zaproponowała Tima Sowerby’ego, gastroenterologa z naszej lokalnej społeczności.
Tim zgodził się zrobić mi gastroskopię następnego dnia. Bycie lekarzem daje pewne przywileje.
Zaczęliśmy wraz z Kathy zagłębiać się w świat zaprzeczeń i obiektywnych rozpraw medycznych na temat tego, co zaszło, ale w głębi oboje wiedzieliśmy, czego boimy się powiedzieć na głos. Nie pozwalaliśmy, aby w naszej rozmowie czy w naszym życiu pojawiło się słowo śnowotwór”. Byłem za młody. Problem dopiero się pojawił. W mojej rodzinie nikt nie miał nowotworu. To musiało być coś ze zwężeniem.
– Wszystko będzie dobrze – powiedziała Kathy. – Tim je poszerzy i będziesz zdrów jak ryba. Będzie dobrze.
W dniu gastroskopii trochę się niepokoiłem, jak to będzie przebiegać, ale nadal wierzyłem, że Tim wykryje zwężenie, poszerzy je i będzie po wszystkim. Razem ułożyliśmy sobie z Kathy taką historię i takiej się trzymałem.
Do gabinetu Tima szedłem trzy kilometry pieszo przez piękny wąwóz dochodzący do niewielkiej doliny, w której znajdują się miasteczka Marin County. Uśmiechałem się, pozdrawiałem przechodniów, słuchałem muzyki z iPoda. Zawsze towarzyszył mi rock and roll, a tamten dzień nie różnił się od innych.
Ubrany w fartuch ochronny żartowałem z pielęgniarkami przygotowującymi mnie do zabiegu. Wbicie igły, infuzja dożylna, trochę fentanylu i midozalamu i po kilku minutach odpłynąłem.
Po przebudzeniu zobaczyłem przy łóżku czarne, piękne oczy mojej córki Cheryl, która pocieszała mnie cudownym uśmiechem. Nie miałem pojęcia, że już jest po zabiegu. Narkoza nadal działała. Powoli wychodziłem z otępienia i czekałem, aż Tim przyniesie mi wyniki. W końcu wszedł i przyniósł zdjęcia mojego przełyku. Wydawało mi się, że widzę nadżerki, ale leki wyłączyły moje myślenie. Tim powiedział, że są nadżerki i powinniśmy porozmawiać za kilka dni, jak dostanie wyniki biopsji. Z perspektywy czasu widzę, że postąpił bardzo uprzejmie.
Minęły trzy dni. O siedemnastej 24 czerwca 2009 roku zadzwoniłem do Tima, żeby sprawdzić, czy ma już wyniki. W głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że to nie musi być zwężenie. Podczas rozmowy starałem się zachować spokój.
– Mam już wyniki biopsji – powiedział swoim łagodnym głosem Tim. – Możesz jutro wpaść do mojego gabinetu, to je omówimy?
– Tim, jestem lekarzem. Sam stosowałem tę gadkę i wiem, co oznacza. O co chodzi?
Zawahał się przez chwilę. Obydwaj wiedzieliśmy, co to oznacza. Zaproszenie do gabinetu oznaczało, że ma dla mnie złe wieści. Poprosiłem go, żeby powiedział mi o tym przez telefon, bo miałem nadzieję, że tak mu będzie łatwiej. Że obydwu nam będzie łatwiej.
– Gluczolakorak dystalnej części przełyku.
Mówiąc zwyczajnym językiem – miałem raka dolnej części przełyku. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że moje życie nie będzie już takie jak dawniej. Miałem powody przypuszczać, że jest to nowotwór złośliwy. Jeszcze nie widziałem pacjenta, który długo pożyłby po usłyszeniu takiej diagnozy. Istniało 75-procentowe prawdopodobieństwo, że umrę najpóźniej za osiemnaście miesięcy i 90-procentowe prawdopodobieństwo, że najdalej za pięć lat. A śmierć nie będzie łatwa ani bezbolesna.
Część mojego umysłu (nazwijmy ją lekarską) zaczęła pracować na podwyższonych obrotach. Jak zaplanować terapię? Jakie są najnowsze statystyki? Którego kolegę poprosić o leczenie? Jakie mam wyjścia – o ile mam?
Równocześnie druga część umysłu (nazwijmy ją racjonalną) zastanawiała się, jak to powiedzieć Kathy (która również zrozumie powagę diagnozy) oraz dzieciom, Cheryl i Willowi. Obserwowanie równoległej pracy umysłu racjonalnego i medycznego było doświadczeniem ciekawym i nie czułem się poruszony ani wstrząśnięty. Poczucie spokoju było niespodziewane, a nawet szokujące. Siedziałem, błogo obserwowałem drzewa i zastanawiałem się, dlaczego nie jestem zdenerwowany.
Miałem pięćdziesiąt dwa lata i właśnie dostałem wyrok śmierci. Dziwnie łatwo się z tym pogodziłem.
Elisabeth Kubler-Ross w swej klasycznej już książce z 1969 roku Rozmowy o śmierci i umieraniu opisała pięć etapów, przez które przechodzą emocje umierającego człowieka. Najpierw jest zaprzeczenie, później złość, dalej targowanie, przygnębienie i akceptacja. Tych etapów uczy się na pamięć każdy student medycyny i psychologii. Rzadko jednak wspomina się o tym, że pojawiają się w sposób nieuporządkowany, mieszają się z innymi emocjami, czasami zachodzą równocześnie, czasami wykluczają się wzajemnie.
U mnie pojawiła się dość zabawna myśl-emocja: wolność. W wieku nastu lat byłem gruby, a potem przez całe życie rygorystycznie pilnowałem wagi i regularnie uprawiałem ćwiczenia fizyczne. Jako dzieciak nigdy nie lubiłem sportu i pamiętam, że gdy siadałem, to napinała mi się koszula w pasie. Jedzenie sprawiało mi przyjemność i niczego sobie nie odmawiałem, a moja mama świetnie gotowała. Złe nawyki żywieniowe popchnęły mnie w kierunku studiowania i nauczania metod zapobiegania chorobom układu krążenia. Zawsze uczymy tego, czego sami najbardziej potrzebujemy.
Z chwilą postawienia diagnozy wszystkie zakazy uległy odwołaniu – koniec z dietą. Wiedziałem, że i tak będę tracił na wadze, więc witajcie na nowo ukochane lody Ben & Jerry, miło będzie odświeżyć znajomość! Szczerze mówiąc, pomyślałem też o potraktowaniu mojego raka bezpośrednio tequilą, ale wiedziałem, że mam do załatwienia kilka ważnych rzeczy.
Siedziałem w naszym ogródku w pięknym, zalesionym miejscu wśród wzgórz, słuchałem ptaków i oddychałem powietrzem przesyconym zapachem wawrzynu i sosny. Wiedziałem, że życie już nie będzie takie samo – ani życie zawodowe, ani rodzinne. Również fizycznie będę czuł się zupełnie inaczej. Wiedziałem także, że nawet sobie nie wyobrażam, jak to będzie: chemioterapia, radioterapia, codzienne mdłości i w końcu uleganie śmierci. Obserwowałem to u wielu pacjentów, ale nigdy ich nie pytałem, co się wtedy czuje. Ruszałem właśnie w podróż oględnie mówiąc bardzo trudną. Siedziałem tam pół godziny, odwlekając chwilę, od której życie moje i moich bliskich zacznie koncentrować się na raku.
W 2003 roku na raka umarł piosenkarz i autor tekstów Warren Zevon. W tym samym roku gościł w programie Late Show with David Letterman. Letterman zapytał go, czego nauczył się w tym czasie, w którym już wie, że wkrótce umrze. A Zevon odparł: śNauczyłem się delektować każdą kanapką”. Ta myśl wydała mi się jednocześnie prosta i bardzo głęboka. Cytowałem ją w swoich wystąpieniach na temat osiągania życiowej równowagi, teraz jednak jeszcze bardziej odnosiła się do mnie, ponieważ właśnie kanapka spowodowała, że dowiedziałem się o swoim nowotworze. Śmiałem się w duchu.
Potem zaczęło mnie ogarniać poczucie bezradności – nie względem siebie, lecz z powodu tego, co będzie się działo z tymi, których kocham. Wkrótce do domu miała wrócić Kathy, moja żona i najlepsza przyjaciółka. Jej życie też miało się zmienić, a ja nie byłem w stanie temu zapobiec. Miała stać się opiekunką męża i obserwować, jak trawi go choroba, a w końcu zabiera śmierć. Żałowałem, że nie mogę jakoś zatrzymać czasu i zapobiec tej rozmowie. Życie, jakie znaliśmy i jakie planowaliśmy, już się skończyło. Po trzydziestu latach miłości miałem złamać jej serce w taki sposób, jakiego nikt sobie nie wyobrażał.
Spis treści
Strona tytułowa
Dedykacja
Strona redakcyjna
Wstęp
Wprowadzenie. Żądza życia
Rozdział 1. Kanapka, która zmieniła życie
Rozdział 2. Widziałem, jak tam stoi (zanim ją ujrzałem)
Rozdział 3. Dwoje lekarzy u wrót ciemnej doliny
Rozdział 4. Od neurozy do wiedzy
Rozdział 5. Gdy świat się wali
Rozdział 6. Cicho siedź
Rozdział 8. Świat własnej roboty
Rozdział 9. Gry umysłu
Rozdział 10. Bicie serca
Rozdział 11. Najbardziej chorzy pacjenci bywają najzdrowszymi ludźmi
Rozdział 12. Tam, gdzie wcześniej mnie nie było
Rozdział 13. Nurkowanie w ciemności
Rozdział 14. Ja
Rozdział 15. Grosz z nieba
Rozdział 16. Płatki Zuzu
Rozdział 17. Zupa miłości
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Chwila motyla ebook demo id 2034865ciesz sie kazda chwila kazda ka NieznanyCity Girl Kobieta, ktora podbi ebook demo id 2037047Ciemne dzikie kwiaty ebook demo id 2035669Chiny, Stany Zjednoczone i swia ebook demo id 2028159Ciemno, czyli jasno ebook demo id 2035704Bajki ebook demo id 2149387Chwala Andow ebook demo id 2034849Chwile oderwane ebook demo id 2034884Cicha iluminacja ebook demo id 2035420Cienie pod czerwona skala Esej ebook demo id 2035929Chinski ekspres Straznicy hist ebook demo id 2028293Wartości i zmiany Przemiany postaw Polaków w jednoczącej się Europie ebook demoDzielę się każdą chwilką str 74Skarga do sądu administracyjnego droga odwoławcza od decyzji podatkowych ebook demoDialogi z tradycją ebook demowięcej podobnych podstron