Fleszarowa Muskat Stanisława Pod jednym dachem, pod jednym niebem 2

background image

Tytuł: "Pod jednym dachem, pod jednym niebem"
Autor: Stanisława Fleszarowa_Muskat


Tom

Całość w tomach







Polski Związek Niewidomych
Zakałd Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1990








background image







Tłoczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. Iii-Bą1

Przedruk z wydawnictwa
"Glob",
Szczecin 1988


Pisała K. Pabian
Korekty dokonały:
D. Jagiełło
i K.Kruk
Zima tego roku była łagodna,
poprzeplatana krótkimi okresami
słabych mrozów i nagłych
odwilży, podczas których ogrody
i pola znów ciemniały pod
topniejącym śniegiem. Dawniej,
jak opowiadała babka Izabelka
(dwie były babki w rodzinie - i
obydwie siedziały teraz przy
stole - Izabelka, sam żywioł i

background image

prawda w każdym słowie i
spojrzeniu, i babka Wysoczarska,
nigdy nie nazywana imieniem,
jakby spreparowana z samych
refleksji i zahamowań), a więc
dawniej, mawiała babka Izabelka,
były całkiem inne, prawdziwe
zimy, siarczyście mroźne, jak
Pan Bóg przykazał. Popatrz,
Karolinko, mówiła do córki, jak
świat się zmienił za mego życia.
Czy dawniej kobiety chodziłyby w
grudniu w takich cienkich
pończochach?
- Pewnie dawniej nie było
takich cienkich pończoch -

wtrąciła Sylwia, nie podnosząc
głowy znad talerza.
- A nie było - stropiła się
nieco babka. - Ale nawet gdyby
były, to i tak nikt by nie mógł
w takich pończochach wytrzymać.
Zima była naprawdę łagodna,
łudząca wciąż nadzieją wczesnego
przedwiośnia. Sterty śniegu,

background image

zgarniętego na brzegi alejki
wiodącej od furtki do drzwi
werandy, obniżały się w oczach,
a na ich brzegach zaczynały
nawet wystawać z ziemi, czarnej,
rozpulchnionej wilgocią, zielone
czubki krokusów. Karolina,
siedząc wraz z Wiktorem u
szczytu stołu, rozsuniętego na
całą długość, żeby zmieścili się
przy nim wszyscy goście,
widziała tę alejkę poprzez
otwarte szeroko ogromne drzwi
między werandą a pokojem,
patrzyła wciąż na nią, choć
wiedziała, że nikt już nią teraz
nie nadejdzie - Agnieszka miała
przyjechać z Warszawy dopiero w
nocy, po przedstawieniu, a prócz
niej przy stole siedzieli już
wszyscy, których zaprosiła.
Doznawała tego dnia dziwnego
uczucia przerysowania,
niezwykłej ostrości wrażeń,
które w dodatku odbierała w
takim natłoku, jakby całe jej
życie zgromadziło się nagle
wokół niej i pozwoliło oglądać
się z przejmującej bliskości.
Nawet ta ścieżka, ujęta tego
dnia w dwa obrzeża topniejącego

background image

śniegu, oświetlona uliczną
latarnią i blaskiem bijącym z
pokoju, wydawała jej się
chwilami obramowana puszystymi
głowami piwonii, rozkwitających
w lecie czy też pomarańczowym
bogactwem nasturcji, którą
pokonywały dopiero pierwsze
przymrozki. Nigdy zapewne te
kolory nie wydawały jej się tak
żywe i nigdy nie widziała ludzi
zbliżających się ścieżką ku
domowi tak wyraziście, jak
teraz, gdy nadchodzili nią z
głębi lat.

Tylko Wiktor nie wszedł tędy
po raz pierwszy; frontowe
wejście w tamtym, złym czasie
nie było dla tych, którzy
musieli się ukrywać. Może
przedostał się przez płot, choć
obsadzony był kolczastą wysoką
ałyczą, pokrytą jesienią gęsto
złotymi soczystymi śliwkami, z
których Izabelka Szymankowa

background image

robiła pyszne kompoty na zimę, a
może otworzył furtkę o zmroku i
od razu skierował się ku
budynkowi, w którym ojciec
trzymał konia i bryczkę, tak
pomocne przy pełnieniu
obowiązków weterynarza. Koń -
niezapomniany Białek - stał pod
ścianą w mrocznym kącie swojej
małej stajni, i tam zobaczyła -
ukrytego za jego bokiem,
nadaremnie usiłującego obwiązać
chustką zranione ramię, chłopaka.
Wsunęła dłoń pod obrus i
położyła ją na kolanie Wiktora.
Poczuł to od razu, przechylił
głowę i uśmiechnął się do niej,
a potem tak jak ona podniósł
obrus i położył rękę na jej
dłoni. Nie wydawali się sobie
śmieszni, choć cieszyło ich to,
że mogli zrobić to ukradkiem, bo
może śmieszni wydaliby się
Krystianowi i jego żonie, a już
na pewno Markowi, a zwłaszcza
Sylwii, o tak! zwłaszcza Sylwii,
która skończyła już czternaście
lat, do czego nie przyznawała
się chętnie Agnieszka.
- A więc właściwie... -
Krystian powiódł spojrzeniem po

background image

wszystkich zebranych przy stole,
ale głównie mówił do rodziców -
właściwie jest to nasza wizyta
pożegnalna. Wyjeżdżamy z kraju
na początku przyszłego miesiąca.
Nie widywali syna zbyt często,
choć do Warszawy (i z Warszawy)
było tak blisko, ale godzili się
z tym jakoś, nie manifestując
przykrości. Teraz jednak
wyobrażenie oceanu czyniło tę
jego, przyszłą przecież dopiero,
nieobecność stokroć boleśniejszą.
- I nie znajdziesz już czasu -

spytała cicho Karolina - żeby
wpaść choć na krótko przed samym
wyjazdem?
- Och, mamo - zniecierpliwił
się Krystian - wiesz, jak to
jest. W takiej sytuacji spada na
człowieka tysiąc spraw bardziej
lub mniej ważnych, ale wszystkie
trzeba załatwić.
- Kasia ci pomoże.
- Ona ma dość zajęć z

background image

wyekwipowaniem siebie i Marka.
- Tutaj? - roześmiał się
Kamil; nie rozumiał
przedwyjazdowych kłopotów brata.
- A tutaj! Tutaj! - dość
opryskliwie potwierdził
Krystian. - Wszystkie sprawunki
muszą być załatwione w kraju.
- Nie znam się na tym -
mruknął Kamil. Pochylił się nad
swoją porcją karpia w galarecie
i zaczął starannie oddzielać
mięso od ości. Karolina
niespokojnie spojrzała ku niemu.
Zawsze trwogą ją przejmował
choćby najlżejszy ton
uszczypliwości w słowach
Krystiana, kierowanych do
młodszego brata. Ale Kamil nie
wyglądał na urażonego.
Manipulując wciąż sztućcami,
powtórzył nawet dość pogodnie:
Nie znam się na tym.
- Słusznie - wmieszał się do
rozmowy Rozciłowski, pierwszy
mąż Agnieszki, choć dawno z nią
rozwiedziony, zaproszony jednak
przez byłych teściów na rodzinną
uroczystość. Był przed kilku
laty w Stanach i Krystian
pochylił się ku niemu, ciekaw

background image

jego zdania na temat, który
zdawał się najbardziej go
interesować. - Na początku
każdego przybysza z Polski
przeraża to, że tak mało można
kupić za dolara. W bufetach
uniwersyteckich, które są
przecież tańsze od najtańszych
restauracji, befsztyk - co
prawda dość potężny - kosztuje
dwa dolary. Od razu tracimy nań
apetyt, uzmysłowiwszy sobie, co
byśmy za te pieniądze kupili w

Polsce.
Wszyscy roześmiali się, tylko
ksiądz Rudek pozostał poważny.
- Gdyby to przeliczyć na
dachówki! - westchnął.
Remontował dach na kaplicy i
miał nadzieję wszystkich
parafian wciągnąć w swoje
kłopoty.
Ale Rozciłowski nie był z jego
parafii, ciągnął dalej:
- Mówiły mi panie z naszej

background image

ambasady, z którymi miałem
okazję się zetknąć, że podczas
urlopów lub służbowych wyjazdów
do kraju, zawsze załatwiają tu
wszystkie poważniejsze sprawunki.
- Słyszysz? - zwrócił się
Krystian do żony.
- No, ale w końcu liczy się
przede wszystkim fason! -
powiedziała babka Wysoczarska,
bez przychylności patrząc na
wnuka. Zasięgał informacji na
temat Stanów u Rozciłowskiego,
który tam był przed kilku laty,
zapominając, że ona wróciła
stamtąd zaledwie przed rokiem po
dłuższym pobycie u córki w Los
Angeles. Choć już prawie
osiemdziesięcioletnia, włożyła
na ten uroczysty rodzinny
wieczór czarny kostiumik z
brokatu, rozjaśniony bluzką ze
złotej lamy o wyrafinowanie
skromnym koszulowym kroju. -
Liczy się przede wszystkim fason
- powtórzyła.
- Moja mama jest zawsze ubrana
najmodniej na świecie -
odezwała się Sylwia. Wszystko
potrafi wyszperać w
warszawskich sklepach za

background image

całkiem tanie pieniądze. -
Mówiła z pełnymi ustami,
wymachując widelcem, ale to nie
raziło Rozciłowskiego. Patrzył
na córkę z miłością, może
dlatego, że - choć podrzucona
przez Agnieszkę dziadkom - była
jednak najwyraźniej dumna z
matki.
- Nie znam się na tym -
powtórzył znów Kamil, właściwie
bez związku, ale jakby ze

wzrastającą satysfakcją.
O czym oni mówią? myślała
babka Izabelka. Zdumiewało ją,
że tyle rzeczy, tyle w ogóle
wszystkiego potrzebują teraz
ludzie. Ona przyszła do tego
domu w jednej sukienczynie,
kiedy Karol po śmierci matki
najął ją do pielęgnowania ojca i
prowadzenia domowego
gospodarstwa. I wystarczyło, że
trąciła go piersią w wąskich
drzwiach, że otarła się o niego

background image

biodrem, a chłop zgłupiał do
tego stopnia, że prostą
dziewczynę uczynił panią
weterynarzową, choć mogła z nim
żyć na kocią łapę i wcale by go
do tego nie przymuszała. Piotruś
(ten ból w sercu, nie ustający
po tylu latach, na przypomnienie
jego imienia, wyrazu jego oczu)
urodził się dopiero w rok po
ślubie, i wszyscy ją - Izabelkę
- za to w mieście szanowali.
Pani doktorowo, zwracali się do
niej od razu, choć może inne
doktorowe wcale nie były z tego
zadowolone.
- Podać barszcz? - przechyliła
się ku Karolinie.
- Myślę, że chyba tak... -
Karolina powiodła wzrokiem po
półmiskach z resztkami zakąsek -
powiem zaraz Pawlisiowej, żeby
go podgrzała.
- Ty siedź! - powstrzymała ją
matka unosząc się z miejsca. -
To dziś twój wieczór. A poza tym
ja z Pawlisiową najlepiej się
rozumiem. Żebyś wiedziała, jakie
pyszne uszka zrobiła do
barszczu!
- Bo to Galicjanka - wyjaśnił

background image

ksiądz Rudek. - A u tych z
dawnej Galicji, jak barszcz, to
tylko z grzybowymi uszkami. -
Pawlisiowa była księżą
gospodynią, wypożyczoną
Wysoczarskim na tę rodzinną
uroczystość. Świetna kucharka i
tego wieczoru dała popis swoich
umiejętności. Ksiądz, który
podczas kazania ostatniej
niedzieli napomknął aluzyjnie,

że niektórzy parafianie żyją
ponad stan, podczas gdy ich
zabytkowy kościół wymaga wciąż
kosztownych remontów, nie krył
jednak tego wieczoru dumy ze
swojej gospodyni. Sam lubił
dobrą kuchnię, a Wysoczarskim
należało się takie przyjęcie w
okrągłą rocznicę ich ślubu.
Tylko jakoś dzisiejsza data...
dzisiejsza data nie zgadzała mu
się z tą, którą zapamiętał
sprzed lat i zapisał w
parafialnych księgach...

background image

Dlaczego obchodzili tę rocznicę
w grudniu, skoro polskie wojsko
wkroczyło do miasta 22 stycznia
i dopiero wtedy...
Był młodziutkim wikarym, kiedy
objął parafię w tym mieście po
zasłużonym proboszczu,
zamęczonym w Dachau. Wojna
jeszcze trwała, ale tutaj już
się skończyła, front przesunął
się na zachód, ludzie wracali do
swoich miejsc, choć oczywiście
nie wszyscy, nie wszyscy...
Starał się właśnie, zebrawszy
trochę informacji o losach
mieszkańców tego miasta,
uporządkować parafialne księgi -
gdy stanęła przed nim młodziutka
para. Dziewczyna była w żałobie,
tym bardziej go więc zdziwiło,
gdy poprosili o spowiedź i ślub
nazajutrz.
- Bez zapowiedzi? - zdumiał
się. - I bez dyspensy? To
niemożliwe.
- Musi być możliwe -
powiedział chłopak. Jutro idę do
wojska. - I na front.
- Dostał pan powołanie?
- Nie, nie dostałem.
- Dlaczego więc... - zająknął

background image

się, ale urwał, nie wiedział
kogo ma przed sobą.
- Nie dostałem powołania -
powtórzył chłopak - ale idę. I
chcę, żeby ona - wziął
dziewczynę za rękę, a jej łzy
napłynęły do oczu - czekała na
mnie jako moja żona.
Chciał młodych o coś zapytać,
ale nie nabył jeszcze

dostatecznej praktyki w
duszpasterskich sprawach,
ogarnęło go zawstydzenie, które
miał nadzieję zwalczyć w sobie,
zadając to pytanie w mroku
konfesjonału.
Otworzył księgę i zapytał o
nazwiska.
Kiedy dziewczyna wymieniła
swoje, zrozumiał dlaczego jest w
żałobie. Ojcem jej był
weterynarz Szymanko, który
zginął ostatniego dnia pobytu
Niemców w tym mieście, chował go
przed kilkoma dniami na

background image

miejscowym cmentarzu. Ludzie o
tym wciąż mówili, nie musiał o
nic pytać. "Karolina Szymanko,
zapisał, córka Karola i Izabeli
z domu Skrobek".
- Wiktor Wysoczarski -
powiedział młody, gdy zwrócił ku
niemu wzrok.
- Skąd? - spytał mimo woli, bo
chłopak, choć zbiedzony i
wymizerowany, nie pasował mu
jakoś do tego miasteczka.
Nie odpowiedział na to
pytanie, wzruszył tylko
ramionami.
- Właściwie... sam nie wiem.
- Jak można tego nie wiedzieć?
- Wędrowałem ostatnio.
- Od kiedy jest pan tutaj?
- Od października. Ale... nie
meldowany.
- Teraz też nie?
- Nie.
Nie zapytał dlaczego, choć
wtedy w pełni jeszcze tego nie
rozumiał, a fakt, że młody
prosił o sakrament małżeństwa
przed dołączeniem do przybyłego
zza Wisły wojska, sprawę
dodatkowo zaciemniał. Dopiero
później, gdy zaprzyjaźnił się z

background image

Wysoczarskim, gdy razem zbierali
książki o drugiej wojnie,
wyjaśniające i porządkujące
niejako czyn zbrojny Polaków,
zagmatwany konspiracją podczas
jego trwania, dopiero wtedy
zrozumiał to "wędrowanie"
młodego człowieka, które z
dopalającej się po powstaniu

Warszawy zawiodło go wraz z
wycofującymi się przez Żoliborz
oddziałami AK do Puszczy
Kampinoskiej, skąd Niemcy
wypchnęli je w mściwie
precyzyjnej akacji
"Sternschnuppe" aż pod Żyrardów
i Jaktorów. Tu zadano im cios
ostateczny, tylko część zdołała
przedrzeć się do oddziałów
partyzanckich działających pod
Opocznem...
Mógł mu już to wtedy
powiedzieć, gdy stanął przed nim
w zakrystii z tą dziewczyną,
która powstrzymywała łzy. Ale

background image

nie powiedział. Jak boleśnie -
ale i jak koniecznie - nieufni
byli Polacy w tamtych latach.
Zapytał go więc o miejsce
urodzenia. I nawet na to pytanie
odpowiedział jakby z wahaniem i
bardzo cicho:
- Wysoczary w Sandomierskiem.
Nie wyobrażał sobie - on,
chłopski syn (Rudek - może jakiś
szlachcic nazwał tak pradziadka
od koloru włosów?), że będzie
kiedyś żałował ziemian, którym
teraz wraz z odzyskaniem
wolności groziła parcelacja,
ach, żebyż to tylko ona. A
jednak ogarnął go jakiś jakby
własny żal na myśl o tej cudzej
ziemi, którą miano krajać, o
domu, który przestał już być dla
kogoś spuścizną po przodkach, po
wiekach... Do tej chwili - mimo
żałoby dziewczyny, mimo łez,
które zabłysły w jej oczach,
mimo drżących niekiedy ust
chłopaka - wydawali mu się
promienną młodą parą. Każda
młodość była wspaniała - młodość
ludzi, drzew traw, młodość dnia,
wschodzącego zalewającą niebo
jutrznią - ale najwspanialsza

background image

była młodość uczucia i ona to
ich rozjaśniała, aż bił od nich
blask, aż chwilami chciało mu
się mrużyć przed nim oczy.
Dziwne, że tamtego dnia nie
przyszło mu do głowy, że ten
chłopak, ten Wiktor Wysoczarski
z Wysoczar, w których

gospodarzyli już zapewne fornale
jego ojca, może z Berlina nie
wrócić. Bo przecież jasne było,
że szedł na Berlin. Wszyscy,
którzy przeszli przez to miasto
w marszu na zachód, szli na
Berlin. Więc i on, jak mógł się
domyśleć, choć tego od niego nie
usłyszał, i on - ze spalonej
Warszawy, z puszczy
przetrzebionej przez Aktion
"Sternschnuppe", nazwaną tak
chyba przez kogoś rozczytującego
się w bajkach braci Grimm, z
bitwy pod Jaktorowem wreszcie,
po której, na krótko! przestał
być żołnierzem - i on musiał,

background image

musiał, na rany Chrystusa!
musiał iść na Berlin.
- Wiesz, Wiktor - ksiądz Rudek
przechylił się ponad stołem ku
Wysoczarskiemu - wtedy, kiedy
stanęliście przede mną i
poprosiłeś, żebym dał wam ślub,
przez myśl mi nie przeszło, że
możesz nie wrócić.
Wiktor wyjął spod obrusa
leżącą wciąż na jego kolanie
dłoń żony, pocałował ją i
trzymał przez chwilę przy ustach.
- Musiałem wrócić. Ona na mnie
czekała.
- Och, jak czekałam! -
westchnęła Karolina. Łzy napłynęły
jej do oczu, opuściła powieki,
żeby nikt ich nie dostrzegł.
Taki dzień szczęśliwy... po cóż
łzy w taki dzień? Miała przy
sobie tych, których kochała...
Wiktor siedział obok niej i
wciąż był dla niej chłopcem,
którego z przerażeniem, ale i z
zachwytem obudzonym już w tej
pierwszej chwili, spostrzegła
obok Białka pod ścianą stajni w
ów pamiętny październikowy
wieczór. I ona pozostała chyba
dla niego dziewczyną, ujrzaną

background image

nagle we wrotach i od razu
budzącą nadzieję, choć wtedy
każdy człowiek mógł także budzić
strach. Czy to możliwe, żeby nie
postarzeli się dla siebie, choć
dwóch ich synów zbliżało się już
do czterdziestki? Obydwaj

zresztą nie wyglądali na to.
Panująca moda wyraźnie teraz
odmładzała mężczyzn. Kurtki
zamiast płaszczy, dżinsowe
spodnie - na długie lata czyniły
z nich młodzieńców, czasem nawet
wbrew usposobieniu i
psychicznemu samopoczuciu, co
właśnie odnosiło się do
Krystiana i Kamila. Krystian
zresztą nigdy nie miał czasu na
młodość. Chyba nawet nie miał
już czasu na dzieciństwo. Od
najwcześniejszych lat
pochłaniało go pragnienie
wyprzedzania innych, pokonywania
ich, spychania na dalsze miejsca
w toczonym bezustannie, choć

background image

niekiedy tylko przez niego
uświadamianym sobie, wyścigu.
Najbardziej cenił ludzi, którzy
go podziwiali. Już w przedszkolu
darzył uczuciem tylko te
wychowawczynie, które
podkreślały jego wyjątkowość i
wyróżniały go wśród dzieci. To
samo powtarzało się w szkole
podstawowej i w średniej, na
wyższej uczelni. Kończył je
wszystkie z pierwszą lokatą, co
nigdzie nie przysporzyło mu
przyjaciół, chyba nie tylko ze
względu na zawiść. Pracę w
handlu zagranicznym cenił sobie
prawdopodobnie także przede
wszystkim dlatego, że dawała mu
możliwości błyszczenia, że czuł
się podziwiany wszędzie, gdzie
się zjawiał - przystojny, dobrze
ułożony młody Polak, świetnie
władający kilkoma językami.
Życiowy prymus! mówiła o nim
jego żona Katarzyna, co
zawierało także - szczególnie
przez nią akcentowaną - pochwałę
ich małżeństwa. Konkurs na żonę
wygrała spośród licznych
kandydatek sposobem patrzenia na
niego tak intensywnym, jakby

background image

wszyscy inni mężczyźni utracili
nagle (dla niej!) wszelkie
zalety, jakby stali się (dla
niej!) bandą nieurodziwych
głupców. Tak samo patrzyła na
niego babka Wysoczarska. Narażał

się jej niekiedy, jak on
spragnionej podziwu i wzmożonej
uwagi (choćby dziś przy stole
rozpytywaniem Rozciłowskiego o
Stany), ale wybaczała mu to
wszystko, bo był dla niej
jedynym Wysoczarskim. Wiktor
już dawno nim być przestał,
Kamil nigdy nie budził nadziei,
że nim zostanie, a z Marka nie
wiadomo co mogło wyrosnąć.
Wysoczary przepadły, ale
Krystian zawsze sprawiał
wrażenie, że właśnie z nich
wyjechał i, że zaraz tam wróci
po załatwieniu swoich - tylko
swoich - spraw. Mój Wysoczarski!
mówiła o nim z czułością babka i
w jakiś, choć częściowy sposób,

background image

wyrównywało jej to straty, które
w życiu poniosła.
Teraz siedział przy stole
uszczęśliwiony bardziej od
rodziców tym, że nie sprawił im
zawodu, że jednak przyjechał
mimo tylu zajęć i pozwala im
widzieć siebie przed długą
rozłąką. Tylko czasem w
spojrzeniu jawiło mu się
roztargnienie, które budziło w
Karolinie smutną niepewność, czy
jej syn naprawdę jest obecny
przy stole. Patrzyła jeszcze
przez chwilę na jego pięknie
sklepione czoło, prosty ani
trochę nie zadarty nos i usta,
które rzadko pozwalały sobie na
spontaniczny uśmiech. A potem -
szybko i jakby z pragnieniem
doznania należnej jej w tym dniu
łagodności i odprężenia po
uczuciach zbyt trudnych -
przeniosła spojrzenie na Kamila.
Nie był podobny do brata, wdał
się najwidoczniej w Szymanków, a
także w tych Skrobków zza Wisły,
z których wywodziła się babka
Izabelka. Może nawet urodziwszy
był od brata, smagły jak matka i
babka, spojrzenie miał jasne,

background image

ujmujący wyraz twarzy, w ustach
coś prawie dziewczęcego, choć
także nie uśmiechał się zbyt
często i - nie do każdego. W
jawny sposób nie dbał o to, jak

go ludzie odbierają i nie starał
się tego odbioru polepszyć.
Nawet w tym dniu uroczystym
zjawił się u rodziców w
przyciasnym, spranym sweterku, w
wytartych spodniach. (Na litość
boską! myślała babka
Wysoczarska. Czyżby nauczycielom
płacono teraz tak mało, że nie
miał nic innego do włożenia?)
Kamila także młodość po prostu
nie zajmowała. Nie uważał jej za
coś nadzwyczajnego, nie starał
się jej wykorzystać. Tę sprawę,
ten sposób bycia, nawyk,
rozciągnięty na lata mimo ich
upływu, obydwaj bracia
pozostawili Agnieszce. To jej
obecność w domu była
promieniującą na wszystkich

background image

radością, niekiedy - gdy
nauczyła się kłamać - może nawet
sztuczną i wymagającą wysiłku.
Ale Kamila nie zajmowała własna
młodość, o cudzą potrafił się
troszczyć, może właśnie dlatego,
że uważał ten okres za najmniej
szczęśliwy w życiu, a za
najbardziej odpowiedzialny za
całą jego resztę. Uczniowie
uważali go za mądrzejszego
kolegę, pragnęli jego przyjaźni,
nawet po opuszczeniu szkoły
starali się ją utrzymywać. Gdy
przyjeżdżał do rodziców
przynajmniej na część wakacji,
Karolinę zadziwiała mnogość
otrzymywanych przez niego
listów. O czym oni do ciebie
piszą? pytała. Odpowiadał: O
życiu. Czy zdawał sobie sprawę,
że tak bardzo podzielony między
tylu ludzi coraz mniej miał
siebie dla siebie? I dla swoich
bliskich. Łucja sześć lat
czekała na sukces. Na sukces
inny niż te, które on - w swoim
odrębnym mniemaniu - odnosił.
Mogła to być praca
habilitacyjna, powrót do pracy
naukowej na uniwersytecie, gdzie

background image

przyjęto by go z otwartymi
ramionami, albo prywatna
opłacalna działalność, w której
wreszcie mogłyby być w pełni

wykorzystane jego studia. Kamil
na nic takiego nie miał ochoty.
Bezdzietnemu małżeństwu łatwo
było się rozstać, choć Karolina
podejrzewała, że tę łatwość jej
młodszy syn zagrał z talentem,
którego mogłaby mu pozazdrościć
Agnieszka.
Który z nich był szczęśliwy?
Krystian, tak perfekcyjny w
denerwujący dla Kamila sposób,
czy Kamil o za małych - według
Krystiana - ambicjach?
Drzwi, prowadzące do kuchni,
otworzyły się gwałtownie,
pchnięte energiczną dłonią
Pawlisiowej. Widniała w nich
przez chwilę okrągła i rumiana,
ale zaraz wysunęła się zza jej
pleców i przesłoniła ją sobą
babka Izabelka z ogromną tacą,

background image

zastawioną filiżankami z
dymiącym barszczem.
- Ja babci pomogę - zerwała
się od stołu Sylwia. Powinna
była właściwie nazywać ją
prababką, ale brzmiałoby to
śmiesznie, zwłaszcza, że
Izabelka Szymankowa trzymała się
jeszcze krzepko, pierś miała
pełną, nogi zgrabne i szybkie, a
ręce, którymi podawała barszcz
gościom, opalone do łokci
jeszcze od plewienia w ogrodzie,
nie były rękami starej kobiety.
Sylwia, dźwigając tacę z
filiżankami, postępowała za nią
krok w krok, prawie już tak
wysoka jak babka i zadziwiająco
do niej podobna. Ona teraz miała
przejąć pałeczkę urodziwych
dziewcząt w tej rodzinie i chyba
- cóż za smarkata! - wiedziała
już o tym. Pełnym wdzięku ruchem
głowy odrzucała na plecy lśniące
ciemne włosy, co czyniło ją
podobną do źrebaka o długiej
smukłej szyi i podłużnych oczach
skrytych za długą rzęsą.
Karolina zwróciła głowę ku
Rozciłowskiemu, ciekawa czy to
widzi. Istotnie patrzył na

background image

córkę, ale jakby ukradkiem, może
nie chciał, żeby ktoś
spostrzegł, jak bardzo cieszy go

jej widok, może bał się przede
wszystkim tego, żeby ona sama
tego się nie domyśliła. Ten
duży, silny mężczyzna miał chyba
złe doświadczenia ze zbyt jawnym
okazywaniem uczuć kobietom i
wolał się strzec, co rozumiała
tylko Karolina. Do dzisiejszego
dnia nie przebaczyła Agnieszce
jej pierwszego rozwodu i we
wszystkich sporach, które -
przed nim i po nim - wynikały,
zawsze była po stronie zięcia.
On zresztą odpłacał jej
przywiązaniem, którego daremnie
oczekiwała ze strony dzieci.
Krystian i Agnieszka od
najwcześniejszych lat byli
zajęci tylko własnymi sprawami,
inni ludzie w ich życiu mieli
znaczenie wyłącznie usługowe.
Kamil... Czy nie za dużo o nich

background image

myślę? przestraszyła się. Mają
swoje życie i trzeba to
zrozumieć, dlaczego akurat dziś
zdaje mi się, że jeszcze tego
nie zrozumiałam?
- Przestań rozmyślać -
lszepnął Wiktor. - Barszcz ci
wystygnie.
- Nie lubię gorącego.
- Myślę, że Agnieszka ożywi
towarzystwo przy stole, bo jakoś
zaczyna być sennie.
- Nie przyjedzie przed
dwudziestą drugą.
- Zostanie na noc?
- Chyba tak. Jutro niedziela,
nie ma próby w teatrze.
- Myślisz, że spodziewa się
zastać tu Rozciłowskiego?
- Dla niej to obojętne.
- Szkoda.
- No właśnie - wielka szkoda.
- Babciu! - Sylwia zwracała
się teraz do Karoliny. - Czy
będę mogła po kolacji zagrać z
Markiem w ping_ponga? Rozstawimy
stół u dziadka w gabinecie.
- A pytałaś Marka, czy ma
ochotę?
- Och, na pewno ma ochotę! -
zdecydowała, nie przewidując

background image

sprzeciwu, Sylwia. Marek był
młodszy od niej o cały rok;

wyrośnięty ponad wiek miał
jednak dziecinną jeszcze twarz,
trochę niemrawą po płowej i
jakby usuniętej w cień męża
matce. Pewny siebie na początku
wizyty z racji zapowiadanego
wyjazdu z rodzicami do Stanów,
podczas kolacji gasł przy
Sylwii, obok której siedział,
przytłoczony podziwem dla niej,
a może nawet już męskim lękiem
przed po raz pierwszy w tej
postaci napotkaną kobiecością.
Karolina to widziała.
- Causinen sind die Kaninchen
der Liebe - powiedziała cicho
do Wiktora.
- Zapomniałem już, co to
znaczy.
- Kuzyni są królikami
doświadczalnymi miłości.
- Daj spokój, to jeszcze
dzieci.

background image

- Dzieci? - przed samą sobą
zwątpiła Karolina. - Przypomniał
jej się dzień i sposób, w jaki
przed dwoma laty Sylwia
powiedziała jej, że oto
dojrzała, że ma już to, jak
wiele innych dziewcząt w klasie.
Najpierw śmiała się długo,
potem potrząsnęła głową, co
zwykła była czynić, gdy czuła
się z czegoś dumna.
- Babciu, gdybym się teraz
puściła, to już bym miała
dziecko.
Nie pytała - wiedziała. Ale to
tylko początkowo wydawało się
straszne. Później przyszła
uspokajająca, pełna ulgi
refleksja: nie trzba jej było
nic mówić, tłumaczyć,
przestrzegać. Wiedziała.
Jej matka, Agnieszka, w takiej
samej chwili powiedziała tylko:
- Mamo! To już się zaczęło.
Cieknie ze mnie, jak z dziurawej
beczki. Muszę iść do apteki po
watę.
Ona sama, kiedy ją to
spotkało, kiedy to na nią
spadło, była w pełni nieświadoma
tak boleśnie, tak kłopotliwie i

background image

nieestetycznie objawiającego się

kobiecego losu. Uświadomiona
przez matkę, poinformowana przez
nią, że odtąd tak już będzie co
miesiąc, płakła przez cały dzień
pełna rozpaczy i wstrętu do
swojej płci. W końcu ojciec
uznał, że może to naprawdę za
wcześnie i, że trzeba iść z
dzieckiem do doktora.
Pamiętała dokładnie słomkowy
kapelusz, jaki matka założyła
tego dnia, kwiecistą suknię bez
rękawów, jej nagie opalone
ramiona i może było w tym jakieś
pocieszenie, że miała stać się
kimś takim jak ona. Cała wizyta
u doktora Zaczyńskiego
przebiegała w tej podniecającej
(doktora), aurze kobiecości.
Kazał jej się rozebrać, ale
nie po to, żeby ją badać.
- Niech pani na nią spojrzy -
powiedział do matki, a ją samą
zaprowadził przed lustro, aby

background image

także mogła się sobie przyjrzeć.
Zapamiętała z tego, oglądanego w
pomieszaniu i przerażeniu swego
wizerunku, nie piersi, których
najbardziej się wstydziła, ale
ciemne, posępne oczy i usta,
bardzo czerwone, obrzmiałe,
jakby dopiero co ktoś je
całował. - Niech pani na nią
spojrzy - powtórzył doktor. - Są
rodziny, w których dziewczynki
bardzo szybko dojrzewają. To
sprawa pewnych predyspozycji,
wrodzonej zmysłowości,
temperamentu...
A do niej powiedział... ujął
jej brodę dwoma gorącymi palcami
i powiedział:
- Jesteś już teraz małą
kobietką. Na wszystko wokół
siebie zaczniesz patrzeć innymi
oczyma.
- Jakimi? - zapytała ochryple.
- Mądrzejszymi. I czulszymi
może także.
- W naszej wiosce... -
odezwała się matka
niefrasobliwym tonem - w naszej
wiosce to się nikt takimi
sprawami nie przejmował.
- Gdzie...? - spytał nieco

background image

stropiony doktor.
- A tamuj - odpowiedziała
Izabelka Szymankowa, machnąwszy
ręką. - Za Wisłą.
O czym ja myślę? przeraziła
się Karolina. Wparte w nią
wyczekujące spojrzenie Sylwii
przywróciło ją rzeczywistości.
- Oczywiście, możesz rozstawić
stół do ping_ponga w gabinecie
dziadka - powiedziała. - Ale
dopiero po kolacji.
- Przecież mówię, że po
kolacji - wzruszyła ramionami
Sylwia.
- Nie zajmujesz się wcale
swoim gościem - powiedziała z
naciskiem babka Wysoczarska do
syna. - Pan Ziółko prawie nic
nie je.
- Ziołko - sprostował z lekkim
ukłonem milczący dotąd łysawy
mężczyzna, siedzący obok żony
Krystiana, Katarzyny. Może i ona
milczała dlatego, że nie

background image

potrafili nawiązać ze sobą
kontaktu.
- Pan Ziołko nic nie je?! -
powtórzyła z serdecznym
niepokojem babka Izabelka.
Rozdawszy filiżanki z barszczem,
usiadła już przy stole, ale
teraz zerwała się ze swego
miejsca i zaczęła podsuwać
Ziołce nie opróżnione jeszcze
półmiski.
- Ależ jem, jem... proszę się
mną nie zajmować - bronił się,
zmieszany coraz bardziej
zwróconą na niego uwagą, gość.
Zachował śpiewny akcent, co
wywołało od razu uśmieszek na
ustach Marka. - I wszystko mi
bardzo smakuje. A te uszka! Moja
mama gotowała taki barszcz i
takie uszka. Pamiętasz, Wiktor,
zawsze ci o nich opowiadałem.
To śmieszne, teraz nikt by w to
nie uwierzył. Tu wojna, Niemcy
się ostrzeliwują, w każdej
chwili może człowiek zginąć, a
ja o tych uszkach... Pamiętasz
chyba Wiktor, co?
- Pamiętam - mruknął
Wysoczarski - zdumiewało go to,

background image

ale i z lekka niecierpliwiło, że
Ziołko podczas trwającej ponad
czterdziestu lat przyjaźni w
każdej rozmowie wracał do
wspomnień. Przecież cała droga
na Berlin, a potem ten prawie
rok w Bieszczadach, to był
towarzyszący im wciąż strach
przed śmiercią, bezustanne nią
zagrożenie, krew cudza i własna,
niedospanie i brud, żołnierska
udręka i niewygoda w każdej
godzinie, żołnierski wysiłek
ponad ludzką miarę. A jemu wciąż
chciało się o tym mówić. Nieraz,
gdy grali w szachy i gdy sądził,
że jego partner w długim
zamyśleniu rozważa nastężne
posunięcie, on nagle wyrywał się
ze swoim "pamiętasz?".
Zaobserwował, że z innymi ludźmi
potrafił rozmawiać na inne
tematy. Interesował się
polityką, zatrudniony w
cegielni, rzetelnie przejmował
się jej sprawami i nieraz o niej

background image

mówił - ale nie z nim. Z nim
rozmawiał tylko o tym, co wtedy
- w ten najgorszy czas - razem
przeżyli. Ale czy najgorszy?
Można było zginąć każdej
chwili, ale jednak czas był
wspaniały! Wspaniały! Do dziś
nie zbladła w nim, nie
wywietrzała odczuwana wtedy
radość, że oto wojna się
kończy, a oni zwyciężają! Idą na
Berlin i zwyciężają! A że to
była także radość zemsty? Niech
tam księża mówią, co chcą, ale w
tamtych dniach nie mogła być
grzechem i nie było kapelana w
polskich szeregach, który by za
nią naznaczył żołnierzom pokutę.
A jeśli było inaczej... jeśli
było inaczej, to do dziś dnia
nosił ten grzech w sobie,
ponieważ nie przyszło mu do
głowy wyspowiadać się z niego po
powrocie przed księdzem Rudkiem.
Gdy po każdym ataku liczyli
straty, myślał, że poległym nie
życia było żal, ale tego, że nie
doszli, że nie zobaczyli
ostatecznej klęski wroga,

background image

któremu pycha kazała uznać zabijanie
za swoją misję i wyłączny swój
przywilej.
- Wiecie, jaki film uważam za
najpiękniejszy film świata? -
spytał nagle, choć przy stole
toczyła się właśnie pogodna
rozmowa na temat pierogów z
kartoflami i serem, którymi
nieustępliwie zachwycał się
Ziołko, choć babka Izabelka
twierdziła, że nie ma to, jak
pierogi z kiszoną kapustą,
doprawione obficie grzybami.
Nikt nie zapytał - jaki to
film, ale jego nie powstrzymało
to od wyjawienia swojej myśli.
- Mógłbym go oglądać dwa razy
dziennie - ciągnął - rano po
przebudzeniu i wieczorem przed
zaśnięciem. Myślę, że w
największej pospolitości życia
świadomość, pamięć, że się coś
takiego przeżyło, że brało się w
tym udział...
- Cóż to za film? - spytał
wreszcie Rozciłowski.

background image

A teraz Wiktor nie odpowiadał
długą chwilę, przymknął powieki,
jakby sam dla siebie rozpoczął
wyświetlanie obrazów, które
uważał za tak piękne.
- Cóż to za film? - powtórzył
Rozciłowski.
Jeszcze i teraz odpowiedział
nie od razu. Otworzył w końcu
oczy, ale wydawało się, że musi
przyzwyczajać się do widoku
twarzy, które miał przed sobą.
- Są sekwencje... - zaczął
cicho - są sekwencje, nakręcone
podczas czerwcowej defilady
zwycięstwa w Moskwie w
czterdziestym piątym roku...
- Dziadziu! - szepnęła Sylwia.
- Nie mówiłem o tym! -
krzyknął Wiktor. - NIgdy o tym
dotąd nie mówiłem! - Zdawało mu
się, że Sylwia stawia go teraz
na równi z Ziołką, że uważa go
za takiego samego, nie mogącego
oderwać się od wojennych
wspomnień nudziarza. - Nigdy o
tym dotąd nie mówiłem -
powtórzył łagodniej. - I powiem

background image

tylko raz: Najpiękniejszy film
świata! Zbliżające się kolumny
żołnierzy, rzucających na ziemię
zdobyte na wrogu sztandary.
Przeżyli, zwyciężyli i oto idą,
żeby rzucić hitlerowskie
sztandary na coraz wyższą
stertę...
- Dziadziu! - nie wytrzymała
znów Sylwia.
Ale tym razem skarciła ją
Karolina ostro i chyba
przesadnie. Poczerwieniała z
oburzenia i aż uniosła się na
krześle.
- Cicho bądź! - krzyknęła. - A
jeśli nie chcesz, albo nie
umiesz uczestniczyć w rozmowie
dorosłych, to idź do swego pokoju!
Sylwia najpierw się zdziwiła,
babka nigdy się tak do niej nie
odzywała. Ale skoro się tak
odezwała, trzeba było mieć
trrochę honoru... Wstała powoli,
uśmiechnęła się do wszystkich,
nawet dygnęła.
- No, to spływam.
- Nie, nie, Sylweczko -

background image

powstrzymał ją dziadek. - Nie
rób mi tej przykrości. Zresztą
już skończyłem. Chciałem tylko
powiedzieć, jaki to piękny film.
- Ale ni stąd, ni zowąd...
teraz, podczas dzisiejszej
kolacji - babka Wysoczarska była
wyraźnie niezadowolona z syna -
taki temat...
- Pan był z ojcem w pierwszej
armii? - pospiesznie zagadał
incydent Rozciłowski, zwracając
się do Ziołki.
- Tak - Ziołko wyraźnie się
ożywił, odsunął filiżankę, w
której były tak chwalone przez
niego uszka, zapomniał o nich. -
Tak, w 6 Pomorskiej Dywizji
Piechoty. Tylko że ja
doszlusowałem do niej pod
Przemyślem, a Wiktor dopiero tu
za Wisłą.
- Przynajmniej nie musiałem
jej forsować - uśmiechnął się
niewyraźnie Wysoczarski.
- Ale ominęło cię wejście do
Warszawy.

background image

- A tego nie żałuję. Nie,
naprawdę - tego nie żałuję!
Przecież dopiero co, przed
niespełna czterema miesiącami z
niej wyszedłem. I wciąż miałem
przed oczyma gruzy. I tylko
gruzy innych miast mogły
przesłonić mi ten widok. "Gruzy
Berlina za gruzy Warszawy" -
pisaliśmy wszędzie, wchodząc na
ziemię niemiecką - pamiętasz?
Teraz on mówił "pamiętasz" do
Ziołki, tego się nigdy po sobie
nie spodziewał. Ogarnęła go
wściekłość na Rozciłowskiego,
który znów sprowadził rozmowę na
zaniechany już - po protestach
Sylwii i matki - temat. Rzucił
mu niechętne spojrzenie, ale on
tego nie zauważył. Pochylony
ponad stołem ku Ziołce,
oczekiwał od niego odpowiedzi na
pytanie teścia.
- Ja bym miał nie pamiętać? -
zaśmiał się szeroko Ziołko. -
Sam to smarowałem na wszystkich
ruinach! W Kołobrzegu, a potem w
Berlinie! Ostatni raz
nasmarowałem w Sch~onfeld, gdzie

background image

spotkaliśmy się z Amerykanami.
- Ale tamte gruzy może były
ich dziełem - wtrącił
Rozciłowski.
- Wszystko jedno. Nikt wtedy
jeszcze niczego nie rozdzielał.
Nad Łabą stała ich 9 Armia i też
chyba po gruzach szła na Berlin.
Tylko, że myśmy doszli pierwsi!
- Znów zaśmiał się hałaśliwie,
uderzył się po udach, a babka
Wysoczarska spojrzała nań ze
zgrozą.
Pamiętała tego Ziółkę -
noszącego dziś świąteczny,
paradny garnitur, śnieżną
koszulę i całkiem nieźle
zawiązany krawat - pamiętała
tego Ziółkę w żołnierskim mundurze,
kiedy Wiktor ośmielił się
przywieźć go do niej na
dwudniowy urlop otrzymany
dopiero w Bieszczadach, dokąd
skierowano ich pułk tuż po
zakończeniu wonjny.
Mieszkała już wtedy z mężem w

background image

Krakowie w mieszkanku
znalezionym im przez daleką
kuzynkę, od której Wiktor dostał
adres rodziców. Zdołali uratować
i wywieźć cenniejsze meble,
obrazy i srebra. Ledwie się to
mieściło w dwóch klitkach na
poddaszu, dla ludzi pozostawało
już w nich naprawdę bardzo mało
miejsca. Ale za to było co
sprzedawać w ciągu tych
czterdziestu lat, co było smutną
koniecznością zwłaszcza na
początku, gdy Xawery nie
zdecydował się jeszcze przyjąć
posady dyrektora Stadniny Koni.
Potem znów zamieszkał w pałacu
(w dodatku - co za ulga! - nic
go nie obchodziły jego remonty)
ale ona nigdy go tam nie
odwiedzała i, prawdę
powiedziawszy, nie za bardzo
korzystała z jego dyrektorskiej
pensji. Wystarczyło jej to, co
uzyskiwała ze sprzedaży
rodzinnych pamiątek, była
częstym gościem krakowskiej
Desy, gdzie ją znano i
szanowano. Zastanowiła się przez
chwilę... czy nie za niską

background image

ustaliła cenę za mahoniowy
sekretarzyk z czasów Marii
Teresy, ozdobiony miniaturą
cesarzowej? Postanowiła to
przemyśleć i zaraz po powrocie
do Krakowa pójść do kantoru
Desy, żeby sprawę jeszcze raz
przedyskutować...
I w tym to mieszkanku,
zawalonym po sufity zbywalnymi
na szczęście dowodami dawnej
świetności Wysoczarskich, zjawił
się któregoś dnia Wiktor w
żołnierskim mundurze. Z Ziółką.
Powiało odorem wojska i
rzeczywistości, której w
Krakowie przy odrobinie wysiłku
można było w ogóle nie zauważać.
Nie od razu poznała Wiktora.
Pospolitość twarzy Ziółki
położyła się jakby i na tym
drugim obliczu pod daszkiem
żołnierskiej czapki z orzełkiem
bez korony. Czego to u niej -
akurat u niej - szukali ci

background image

ludzie?
- Nie poznaje mnie mama? -
zdumiał się Wiktor. Jego głos
był najpierw nim dawnym, potem oczy,
roześmiane, jak za tamtych lat,
kiedy tak często miał się z
czego cieszyć - z wygranej
partii tenisa czy udanej
przejażdżki konnej, z poznania
nowej dziewczyny. Teraz dopiero
zrozumiała, że stoi przed nią
jej syn, tak odmieniony ubiorem,
ale jednak najpewniej jej syn,
jej dziecko. Widziała go
ostatni raz, gdy był jeszcze
chłopcem, wysłanym tak
niefortunnie i niepotrzebnie na
te jakieś tajne studia w
Warszawie, teraz stał przed nią
mężczyzna, w przedziwny sposób
bardzo pewny siebie w swoim
odmienionym losie.
- Mój Boże! To naprawdę ty? -
szepnęła i rzuciła się ku niemu
z wyciągniętymi ramionami, a on
także ją objął i uniósł do góry,
bo zrobiła się przy nim jakaś
mała i lekka, czuła to, gdy
przytulił jej głowę do piersi na
krótką chwilę szczęśliwego
płaczu.

background image

Ten Ziółko stał obok. Zdjął
czapkę i gniótł ją w rękach z
rozradowanym, ale i zakłopotanym
wyrazem twarzy; trwało to chyba
dość długo, nim zwrócili na
niego uwagę.
- Sylwester! To moja matka! -
powiedział Wiktor. Tak mało
upłynęło czasu, a zapomniał o
podstawowych zasadach dobrego
wychowania. Zamiast przedstawić
gościa matce, uznał za słuszne
najpierw ją jemu zaprezentować,
ale - choć to zauważyła i
odczuła - w tamtej chwili, w
takiej chwili nie miało to
żadnego znaczenia. Podała rękę
przybyłemu, starając się nie
pamiętać, że podobni do niego
ludzie wtargnęli do jej domu i
ledwo udało się jej - coś niecoś
- przed nimi uratować.
- Niech się pan rozgości,
proszę - powiedziała. - Wiktor!

Proś swego gościa! Widzisz, jak

background image

teraz mieszkamy. W jakiej
ciasnocie, w jakich warunkach!
Ojciec wyszedł, żeby zaczerpnąć
świeżego powietrza. Ale zaraz
wróci. Mój Boże, żeby wiedział!
I znów zaczęła całować syna,
ściskać go i dotykać, jakby
potwierdzając w ten sposób jego
obecność, jego istnienie, jego
powrót.
- Żyjesz! Żyjesz! - powtarzała
wciąż wśród łez.
- Przecież wiedziała mama, że
przeżyłem powstanie -
powiedział. Usiadł przy stole i
zaczął rozluźniać owijacze. - Po
to posłałem Karolinę... tę
dziewczynę do Wysoczar, żeby to
wam powiedziała.
- Bardzo jej byłam wdzięczna,
że do nas dotarła. Dałam jej dla
ciebie... bardzo cenną
bransoletkę...
- Oddała! Oddała! - krzyknął
Wiktor; podniósł głowę, twarz mu
nabiegła krwią, może dlatego, że
wciąż był pochylony, a może nie
uznał pytania w jej głosie za
całkiem naturalne! - Oddała -
powtórzył łagodniej. - Nawet
jej nie sprzedaliśmy... nie było

background image

potrzeby... choć ojciec Karoliny
już nie żył... Zostawiłem ją...
zostawiłem ją Karolinie, kiey
zdecydowałem się pójść... Ja to
mamie później opowiem. Teraz
chciałbym, żeby mama wiedziała
to, co najważniejsze! - Wstał,
obciągnął na sobie mundur. -
Mamo! - powiedział uroczyście.
- Byłem w Berlinie! doszedłem do
Berlina!
Ziółko, który także poprawwiał
swoje owijacze, zerwał się z
krzesła i stanął wyprostowany
obok Wiktora.
- Ja też!
- W Berlinie? - nie mogła
zrozumieć. - W Berlinie?
- Gdy tylko front przesunął
się na lewą stronę Wisły,
zgłosiłem się na ochotnika.
- Ty?! - krzyknęła.
- Ja! chyba mnie mama rozumie?

Patrzyli sobie w oczy.
Opuściła powieki i nie

background image

wiedziała, co odpowiedzieć temu
człowiekowi, który był jej synem
i który wniósł do jej ciasnego
teraz mieszkanka odór wojska i
rzeczywistości. Długiej potrzeba
było chwili, żeby do jego racji
dołączyła także swoje - poza
całym polskim cierpieniem -
choćby obecność tego
treuh~andera, którego musieli
znosić w Wysoczarach przez całą
wojnę, tak, to i za nią
także, za tę niemiecką obecność
w ich domu jej syn poszedł na
Berlin...
- Mój Boże! - zaczęła znów
płakać. I powtórzyła jeszcze raz
- z niedowierzaniem, z
zachwytem, z dziękczynieniem: -
Przeżyłeś!
- No, widzi mama! - roześmiał
się Wiktor szczęśliwie i
młodzieńczo. - Nie zaliczyłem
żadnego semestru, ale zaliczyłem
wszystko, co w tych ostatnich
miesiącach było najważniejsze -
i Wał Pomorski, i Kołobrzeg, i
Berlin!
- Ja także, proszę pani -
dodał Ziółko.
- I tego już mi nikt nie

background image

odbierze!
To ostatnie słowo Wiktora
wywlokło z jej podświadomości
nie najwłaściwsze w tej chwili
skojarzenie.
- Wysoczary nam odebrali -
powiedziała cicho.
- Och, mamo! - żachnął się
Wiktor. - Nie sądź, że o tym nie
myślałem, że wciąż o tym nie
myślę...
- I pogodziłeś się z tym?
- Czy potrzebne jest aż takie
słowo? - krzyknął.
Ziółko poruszył się
niespokojnie.
- Ja bym ręce sobie umył...
Zaprowadziła go do łazienki,
wyjęła z szafki czysty ręcznik,
ale schowała go tam z powrotem,
uznawszy, że ręczniki wiszące w
łazience są wystarczająco

czyste.
- Któż to taki? - zapytała,
wracając do pokoju. - Nawet

background image

swobodnie porozmawiać nie można.
Wiktor przygotowany był na ten
atak.
- Temu człowiekowi wiele
zawdzięczam.
Złagodniała, serce stanęło w
niej na tę myśl.
- Uratował ci życie?
- Nie. To może ja... Była taka
sytuacja... gdybym go akurat po
coś nie posłał... Trudno sobie
wyobrazić, ile podczas wojny
zależy od przypadku. Więc gdybym
go akurat wtedy po coś nie
posłał i gdyby on, jak zawsze
chętny, nie zerwał się od razu,
żeby biec... ale ja to mamie
także kiedy indziej opowiem.
Najważniejsze, że przez cały
czas był ze mną. To także trudno
sobie wyobrazić - wojsko, tłum
ludzi, pośpiech, strach i wśród
tego wszystkiego pragnienie,
żeby choć ktoś jeden naprawdę
był z tobą. Przydzielono mnie do
jego kompanii, gdy zaraz za
Wisłą uzupełniano stan po
zdobyciu Warszawy. I od razu
przylgnąłem do niego, a on do
mnie. Może spojrzawszy po raz
pierwszy na mnie - a wyglądałem

background image

wtedy chyba gorzej niż teraz -
zrozumiał, że dobrze by było,
gdybym miał przy sobie kogoś tak
po chłopsku niefrasobliwego i
zaradnego, jak on... I nie mylił
się. Naprawdę wiele mu
zawdzięczam. Więc kiedy teraz -
zapomniałem powiedzieć, że z
Niemiec, znad Łaby przerzucono
nas na naszą południową granicę,
bo tam... no, tak - jeszcze
trochę niespokojnie - więc kiedy
teraz dostaliśmy razem kilka
dni... musiałem zabrać go ze
sobą.
- Dlaczego nie pojechał do
swoich?
Wiktor jakby się zmieszał.
- Nie ma tu nikogo.
- Skąd pochodzi.
- Z jakiejś wsi za Przemyślem.

- Dlaczego więc tam nie
pojechał?
- Bo ta wieś... ta wieś
została po drugiej stronie

background image

granicy.
- No, tak... ledwo ukryła tę
odrobinę satysfakcji, która może
nawet zadźwięczała w jej głowie.
- To już nigdy nie zobaczy się z
rodziną?
- Dlaczego nigdy? Właśnie
myśli, żeby ich ściągnąć tutaj i
po zdemobilizowaniu osiąść razem
z nimi na jakimś gospodarstwie
nad Odrą, albo nad Bałtykiem.
- Ho, ho! - powiedziała. -
Nabraliście rozmachu.
- Tak - uśmiechnął się jej syn
- tak to można by w skrócie
nazwać.
Ziółko (jakoś od pierwszej
chwili trudno jej było
zapamiętać prawdziwe brzmienie
jego nazwiska) stanął w progu z
niepewnością w oczach,
najwidoczniej bał się, że nie
skończyli jeszcze rozmowy na
temat, który go przerażał.
Przywołała go więc dłonią do
stołu.
- Zaraz zrobię wam coś do
jedzenia. Skromnie u mnie teraz,
ale coś się znajdzie.
- Och, mamo! - Wiktor skoczył
do plecaków. - Dostaliśmy na

background image

drogę suchy prowiant. Wspaniałe
puszki! Jadłaś już tuszonkę?
- Nie... jadłam... tuszonki -
wykrztusiła. - I nie wyobrażam
sobie...
- Zobaczysz, jak ci będzie
smakowała! Sylwester! Otwórz
dwie konserwy!
Ziółko wyjął z kieszeni
potężny kozik, wbił jego ostrze
w blachę puszki. Po pokoju
rozszedł się zapach peklowanej
wieprzowiny, tyleż apetyczny, co
odrażający.
- Pamiętasz, jak Materka
starał ci się zawsze dogodzić?
Od dziecka grymasiłeś przy
stole.
Wiktor odgiął blachę pierwszej
z otwartych puszek, pochylił

się nad nią, delektując się
bijącą z niej wonią. Roześmiał
się.
- Od stołu w ogóle, droga
mamo, w ciągu ostatniego roku

background image

się odzwyczaiłem. I żaden z
kucharzy nie mógłby na mnie
narzekać, że grymaszę.
Sylwester! - zawołał. - A gdzie
chleb?
Ziółko wydobył z plecaka
bochen żołnierskiego chleba,
przyłożył do niego kozik i
uczyniwszy nim znak krzyża,
zaczął krajać potężne kromki.
- Zobaczy mama, co to za
chleb!
- Ja... - zająknęła się -
jadam tylko czerstwe pieczywo. I
wyłącznie białe.
- Ale skosztować mama może -
Wiktor popychał w jej kierunku
pajdę chleba, więc ułamała z
niej w końcu kawałeczek i
włożyła do ust. Chleb pachniał
otrębami i tą całą zawartością
ziarna, którą zwykle w młynach
odrzucano, mieląc zboże na
białą, bielusieńką mąkę "dla
państwa". Ale smak miał cudowny.
- No, mamo? No? - dopytywał
się Wiktor.
- Rzeczywiście, dobry -
powiedziała wreszcie i ułamała
jeszcze kawałek, żeby już nie
tylko jemu, ale i sobie sprawić

background image

przyjemność.
Przyniosła z kuchni talerze,
na które wyłożono tuszonkę i
groch z drugiej puszki,
zaparzyła herbatę. Chłopcy jedli
w skupionym, prawdziwie
chłopskim milczeniu. Ziółko
siorbał głośno popijając
herbatę, przy czym wprawiał ją
wciąż w nerwowy niepokój, że
wydłubie sobie w końcu oko
pozostawioną w szklance
łyżeczką.
Z tych szczęśliwych chwil
powrotu Wiktora nie wiadomo
dlaczego zapamiętała
najwyraziściej jaskrawe słońce w
małych oknach starej krakowskiej
kamienicy, brzęczenie much na

szybach, upał panujący na
poddaszu i uporczywy smrodek
rozchodzący się od spoconego
Ziółki. Coś w tym jednak jest,
coś przyrodzonego, myślała.
Wiktor też się poci, a przecież

background image

tak nie śmierdzi.
- Namów go - szepnęła,
pochylając się ku Wiktorowi, gdy
Ziółko szukał czegoś w swoim
plecaku - namów go, żeby się
wykąpał!
- Ja też to zrobię z rozkoszą
- zawołał Wiktor. - Och, mamo!
Nie masz pojęcia, jak się teraz
podróżuje! W jakim tłoku i
brudzie!
- Mam pojęcie - powiedziała
cicho.
- No, tak... - zmieszał się. -
Jeśli już zjadłeś, to idź
pierwszy do łazienki - zwrócił
się do Ziółki.
- Może... napuścisz mu wody do
wanny - zaproponowała półgłosem.
- Gaz trzeba zapalić...
A Wiktor głos podniósł.
- Sam sobie napuści -
powiedział. - Przyzwyczajeni
jestśmy do łazienek. W Niemczech
podczas postoi kwaterowaliśmy w
domach. Mamo! - zaczął, gdy
Ziółko posłusznie zniknął w
łazience. - Jeszcze o jednym
muszę mamie powiedzieć. Berlin -
jestem pewien, że tę konieczność
mama zrozumiała. I ojciec mnie

background image

chyba za nią pochwali i będzie
ze mnie dumny. A druga sprawa...
ta druga sprawa...
- Mówże wreszcie! - krzyknęła.
- Ożeniłem się.
- Z Misią! - bardziej
stwierdziła, niż zapytała i nie
zdołała stłumić w głosie
przerażenia, rozpaczy i żalu.
Milczał długo, trąc dłonią
czoło.
- Misia nie żyje - powiedział,
nie podnosząc głowy.
- Przepraszam.
- Nie ma mama za co
przepraszać. Nie lubiła jej
mama. Trudno. To sprawa
zamknięta.

- Sprowadzała cię na złą
drogę. To włóczenie się po
warszawskich knajpach... Boże
święty! Podczas wojny! I jej
rodzice... przyznasz, że to nie
była socjeta...
- W końcu jej ojciec był

background image

urzędnikiem ministerstwa, a
matka pracowała w sądzie.
- Nie przekonasz mnie do nich.
Na psy można zejść podczas wojny
w różny sposób, ale jeśli ktoś
bierze się za prowadzenie
straganu, to znaczy, że miał to
we krwi.
- Mamo! Ona nie żyje!
- No, tak... - Zrozumiała to
wreszcie. - Przepraszam. A z
kimże to się wobec tego ożeniłeś? -
zapytała po chwili.
- Z tą dziewczyną, którą
przysłałem do Wysoczar z
wiadomością, że przeżyłem... że
przeżyłem powstanie, niemieckie
okrążenie w Kampinosie, bitwę
pod Jaktorowem. I że leczę się z
ran...
- Ależ wyglądała mi na zupełne
dziecko! Taka nieśmiała i
niewinna.
- I była... - Wiktor zająknął
się - była niewinna. Właśnie
dlatego... żeby nikt nie mógł o
niej powiedzieć złego słowa,
ożeniłem się z nią przed
pójściem na front.
- Rozumiem - powiedziała
cicho. Nigdy nie prowadziła ze

background image

swoimi dziećmi rozmów na intymne
tematy. A teraz jej syn
zawiadamiał ją oto w ten sposób,
że uwiódł córkę ludziom, którzy
go uratowali.
- Jak ma na imię? - zagadnęła
ciepło. - Że też nie zapytałam
jej o to, kiedy przyszła do
Wysoczar.
- Przecież mówiłem - Karolina.
Karolina Szymanko. Jej ojciec
był weterynarzem w tym mieście.
- Weterynarzem? Ach, tak...
mówiła mi, że jej ojciec jest
weterynarzem.
- Piękny zawód.
- Bardzo piękny - powiedziała

jednak dopiero po chwili. - A...
co teraz zamierzasz? Masz
żonę... założyłeś rodzinę.
- Jadę tam zaraz jutro. Na
szczęście poczta polowa
docierała tam przez cały czas. I
Karolina wie, że żyję. I że
teraz jadę do niej. Myślę, że

background image

oczekuje mnie niecierpliwie...
- Pytając - co zamierzasz -
myślałam o dalszej twojej
przyszłości. Oczywiście,
pomożemy ci. Widzisz, że udało
nam się uratować trochę rzeczy i
biżuterię... biżuterię także,
ale w końcu - o ile nic się nie
zmieni - będziesz musiał się
czymś zająć.
- Zostanę weterynarzem.
Tego się nie spodziewała.
- Weterynarzem? Dlaczego
akurat weterynarzem...?
- Pokochałem zwierzęta.
- Ojciec twojej żony...
- Tak, on mnie tego nauczył. A
poza tym... Podczas wojny
człowiek wydaje się tak
strasznym stworzeniem... - nie
tylko drugi człowiek, ten, który
strzela z naprzeciwka - nieraz
sam sobie wydawałem się
przerażający. W takich
chwilach... w takich chwilach
lubiłem patrzeć w oczy koni.
Słuchać ich oddechu. Przyłożyć
czoło do ich karku.
- Rozumiem, wszystko to
rozumiem. Ale przecież będziesz
musiał iść na studia. To już

background image

może lepiej na medycynę?
- Tylko nie to. Mdli mnie na
widok niesprawnych,
pokiereszowanych ludzi.
- Myślę - lpowiedziała
ostrożnie - że ty także
wyszedłeś z wojny w jakiś sposób
pokiereszowany.
- Tak, chyba tak - szepnął.
Ale zaraz się ożywił - Karolina
napisała mi do wojska, że
pójdzie do pracy - już zresztą
poszła - żebym ja mógł podjąć
studia.
- Powiedziałam przecież, że ci
pomożemy.

- Sami musicie z czegoś żyć.
Czy ojciec... - Wiktor długo
ważył to pytanie - czy ojciec
myśli o jakiejś posadzie?
- Na razie nie. Ale sądzę, że
powoli przyzwyczaja się do tej
myśli.
Przy ojcu, kiedy wrócił
(karty, czy wódeczka w jakimś

background image

zacisznym lokaliku, myślała,
spoglądając spod oka na niego),
przy ojcu Wiktor tego tematu nie
poruszył. Po gwałtownie radosnym
powitaniu zaczęły się opowieści
- ich przerażające i smutne,
jego - pełne niewygasłego
jeszcze entuzjazmu.
Ziółko przysłuchiwał się im w
milczeniu z rozbłysłym okiem,
gdy mówił Wiktor, z opuszczonymi
powiekami, gdy oni obydwoje
zaznajamiali syna z ostatnimi
swoimi dniami w Wysoczarach. Do
spania pozostało mało godzin,
zresztą może i dobrze, bo
wysypiać się w tym małym
mieszkanku nie było gdzie.
Wiktorowi zrobiła posłanie na
małej empirowej kanapce, Ziółce
rozłożyła na dywanie dwa koce.
Rano zastała ich obydwu,
śpiących zgodnie na podłodze pod
stołem. Wiktorowi może było
niewygodnie na przykrótkiej
kanapce, a może... Zerwał się od
razu, gdy tylko rano weszła do
pokoju, ale nie wytłumaczył się,
dlaczego przeniósł się pod stół.
A ona nie pytała. Ziółko chrapał
donośnie.

background image

Teraz ten Ziółko - w
nienagannym garniturze -
siedział naprzeciwko niej,
wypytywany wciąż o przeżycia
wojenne przez Rozciłowskiego,
najbardziej - jak dotąd -
udanego z mężczyzn Agnieszki.
Wiktor przysłuchiwał się temu
ze sceptycznym uśmieszkiem.
- Tak się wciąż wypytujesz o
te sprawy, a jak dotąd nic nie
napisałeś.
- Może jeszcze napiszę.
- Nie wierzę. Najwidoczniej
tak naprawdę nie pociąga cię ten

temat. Wydaje ci się chyba za
bardzo eksploatowany?
Rozciłowski, trochę speszony,
zamyślił się na chwilę.
- Wie ojciec, co mnie
najbardziej w nim przeraża? To,
że jest wciąż w tak szczególny
sposób aktualny. Aktualne
wspomnienia! - Czy może być coś
gorszego w naszej rzeczywistości?

background image

- Ja bym tego nie powiedział -
zaprotestował Ziołko. - Mnie
myśl, że byłem żołnierzem, wciąż
dodaje siły.
- A nie wygląda pan na
żołnierza - ze skrywanym
śmieszkiem odezwała się milcząca
dotąd Kasia. Zwróciwszy się ku
siedzącemu przy niej Ziołce
przyglądała mu się jakby
rozbawiona jego wyglądem, aż
Karolina posłała jej
ostrzegawcze spojrzenie. Ale nie
dostrzegła tego, odwróciła się
teraz ku teściowi i prawie z
czułością powiedziała: - Ale
nasz papa, tak!
- Wiktor - wmieszała się do
rozmowy babka Wysoczarska - z
tym przystrzyżonym siwiejącym
wąsem wygląda jak angielski
pułkownik na emeryturze. Chociaż
jest - dodała zaraz z leciutką
ironią - emerytowanym
weterynarzem, na szczęście, z
zachowaną prywatną praktyką i
połową etatu w Kampinoskim Parku
Narodowym.
Wiktora nie dotknęła ironia w
głosie matki, uśmiechnął się do
niej dobrotliwie, pokiwał głową.

background image

- Wiem, wiem - gdybym poszedł
na medycynę, to by mamę
prawdopodobnie bardziej
satysfakcjonowało. Ale cóż ja
bym zyskał? Piłbym może tylko
nieco lepsze trunki. Bo pacjenci
weterynarzy nie przynoszą im w
łapach koniaków i ginów. Ale za
to właściciele tych pacjentów
darzą weterynarzy tak czułą
wdzięcznością, jakiej nie
okazują nigdy własnym lekarzom.
- Zwłaszcza właścicielki -
bąknął Krystian błysnąwszy ku

ojcu rozbawionym spojrzeniem.
- Co ty wygadujesz! -
wybuchnął prawie młodzieńczym
śmiechem Wysoczarski.
W Karolinie obudziła się dawna
czujność. Poczuła ją jak
smagnięcie batem, jak obraźliwe
spojrzenie. Myślała, że z
upływem lat wyzbyła się tej
udręki, która towarzyszyła jej
przez cały czas małżeństwa. Ten

background image

dzień, kiedy nie zapukawszy
otworzyła drzwi gabinetu! Och,
dlaczego nie zapukała, dlaczego
nie rąbnęła w nie z całej siły
pięścią?... Nie, nie będę o tym
myśleć, przestraszyła się, nie
będę do tego wracać... zwłaszcza
dziś, zwłaszcza dziś!
- Więc widzi mama - ciągnął
dalej Wiktor, jakby pragnąc
zatuszować, sprawiający
satysfakcję tylko jemu wtręt
syna - nie wyszedłem w końcu źle
na tej mojej weterynarii.
Wszyscy nie wyszliśmy na niej
źle. Wysoczar dawno nie ma...
- Są, tylko nie nasze -
sprostował Kamil, dopijając
barszczu. - Coś wam potem na ten
temat opowiem. Później, całkiem
później.
- To właśnie miałem na myśli
mówiąc, że Wysoczar dawno nie
ma. A moja poczekalnia wciąż
pełna pacjentów.
- Pchły skaczą mi po nogach,
ile razy tam wejdę - odezwała
się Sylwia. Wszyscy zwrócili ku
niej głowy, ale tylko babka
Wysoczarska z dumą w oczach.
Najbardziej niezadowolony z

background image

tego, co powiedziała był
Rozciłowski. Sylwia od
niemowlęcia wychowywała się u
dziadków, żeby nie przeszkadzać
matce w karierze i następnych
zamążpójściach. Ale przecież i
na nim, na ojcu, spoczywał
obowiązek, który z taką ulgą
przeniósł na rodziców żony. Nie
opuszczające go poczucie winy
stawało się dotkliwsze, ilekroć
Sylwia zachowywała się
niewłaściwie i impertynencko

wobec dziadka, co - niestety -
jak miał możność zauważyć choćby
podczas tego wieczoru, zdarzało
jej się dość często.
Dotknięta jednak poczuła się
babka Izabelka.
- Co dnia wysypuję poczekalnię
proszkiem - oświadczyła z
godnością. - Skąd tam pchły?
Chyba, że ty przynosisz ze
szkoły, albo od którejś ze
swoich licznych koleżanek.

background image

- Moje koleżanki nie mają
pcheł! - obruszyła się Sylwia.
- Nie mówię, że koleżanki. Ale
może trzymają w domu jakieś
zapchlone zwierzęta. Bo te,
które u nas bywają, przeważnie
są czyste i zadbane. Taki teraz
czas nastał, że ludzie bardzo
dbają o zwierzęta. Nie zawsze
tak było. Przed wojną Karol nie
miał prawie wcale prywatnej
praktyki. Albo w rzeźni
siedział, albo po wsiach się
obijał, przeprowadzając
przymusowe szczepienia bydła. A
po wojnie - w każdym szanującym
się domu - pies. W dodatku
rasowy. Albo kot. W
ostateczności chomik, czasem
świnka morska. A ludzie kochają
te czworonogi jak członków
rodziny. Niech no tylko którego
łapa zaboli, a już siedzi na
kolanach swojej pani w naszej
poczekalni. Ja to bym mogła -
zaśmiała się - według tych
zwierzaków i tych pań ułożyć
powojenną historię naszego
miasta.
- Historię miasta? -
uśmiechnął się z pobłażliwym

background image

powątpiewaniem Krystian.
- No! Posłuchaj tylko!
Najpierw zaczęła przychodzić do
nas ze swoim spanielem pani
starościna, kiedy to po wojnie,
za Mikołajczyka, starostowie u
nas byli. Karol nie żył, ale
ludzie w mieście wiedzieli, że
zięć się na jego miejsce
szykuje. Wiktor jeszcze
studiował, a już kiedy
przyjeżdżał do domu na

niedzielę, miał pełną
poczekalnię. Więc pani
starościna przyprowadzała
cocker_spaniela. Po staroście
nastał przewodniczący powiatowej
rady narodowej - jego żona miała
zwykłego kundla, suczkę, ale
bardzo ją kochała. Po obróżkę i
smycz dla niej jeździła do
Łodzi. Była tragedia, kiedy jej
nie dopilnowała i suczka, a mała
była, jak pekińczyk, zadała się
z ogromnym legawcem szefa UB.

background image

Pies był potężny, szef UB miał
go na polowania na dziki, więc
szczenięta po nim musiały też
być potężne i ta mała suczka
bardzo się męczyła.
- Nie mogła ich urodzić? - ze
znawstwem przedmiotu
zaniepokoiła się Sylwia.
- No, właśnie... krótko
potwierdziła babka Izabelka. -
Biedna była ta kundelka, Wiktor
ledwo ją uratował. Obie panie -
przewodnicząca i szefowa UB -
strasznie się przez to
pokłóciły. Przewodnicząca
wyzwała szefową ostatnimi
słowami na środku miasta. Bo
legawiec, według niej, powinien
był chodzić na smyczy, a on
zawsze latał sobie luzem, gdzie
chciał. Mężowie - na tych
stanowiskach musieli przecież
być w zgodzie - jakoś tę sprawę
załagodzili. Sekretarzowa partii
- przychodziła także w tym
czasie do Wiktora ze swoim
czarnym pudlem - powiedziała, że
kundelka przewodniczącej powinna
także chodzić na smyczy, jak się
ma sukę, powiedziała, w dodatku
taką małą, to trzeba jej

background image

pilnować, żeby się byle jaki
pies nie mógł do niej dobrać.
- Ale co z tą historią miasta?
- dopytywał się rozbawiony
Krystian.
- Przecież właśnie ją
opowiadam. Nowa sekretarzowa -
po 56 roku - przychodziła do nas
ze swoim kotem. Bardzo bitny był
ten kocur, w jakieś okropne
musiał wdawać się awantury, bo

przynosiła go w siatce na
zakupy zawsze w okropnym stanie.
Raz miał naderwane ucho, raz
prawie zupełnie wydrapane oko, a
zdarzyło się nawet, że Wiktor
musiał mu zszywać skórę na
mordzie. Po każdej takiej
operacji Wiktor wyglądał prawie
tak samo poszkodowany jak kot,
bo ta mała bestia niczym nie
dała się uśpić. Ładował w niego
zastrzyki, które zwalały z nóg
potężne owczarki, a kot po nich
skakał po szafach w gabinecie.

background image

Pani sekretarzowa podczas tych
zabiegów siedziała u mnie w
jadalni i płakała jak dziecko.
Uspokajała się tylko po paru
kielichach nalewki z czarnych
porzeczek, którą zawsze miałam w
kredensie, bo Wiktor bardzo ją
lubił.
- I lubić nie przestałem!
Babka Izabelka uśmiechnęła się
do zięcia.
- Co roku robię ją dla ciebie.
- Następna sekretarzowa - ta po
70 roku - nie była ani tak
czuła, ani tak przystępna.
Zażądała od Wiktora, żeby
znalazł dla jej charcicy_afganki
odpowiedniego partnera.
- Jak mogła tego żądać? -
obruszyła się babka Wysoczarska.
- Takie były czasy - babka
Izabelka miała pogodniejszy
stosunek do tej sprawy, Wiktor -
ciągnęła dalej - jeździł raz do
Warszawy, raz do Łodzi... W
końcu udało mu się znaleźć tego
afgana całkiem blisko, bo w
Żyrardowie. Musiał tam pojechać
z sekretarzową i jej suką, a
potem - w odpowiednim czasie -
odebrać miot, bardzo drogocenny.

background image

Ale za to oboje sekretarzostwo
darzyli Wiktora takim
uwielbieniem, że aż głośne stało
się to w mieście i ludzie
zaczęli do niego przychodzić z
prośbą o protekcję. Pamiętasz
Wiktor, jak Raczkowski przyniósł
ci koniak w nadziei, że pomożesz
mu w uzyskaniu działki?
- Pamiętam. Koniak z nim

wypiłem, a działki załatwić nie
mogłem.
- Ale Onyszce pomogłeś w
umieszczeniu córki w liceum.
- A to inna sprawa. Dyrektor
liceum miał jamnika, chorego na
nerki. A poza tym córka Onyszki
zdała egzamin, tylko o miejsce
było trudno.
- I co dalej babciu? -
nastawał wciąż z rozbawieniem
Krystian.
- Co dalej? - zamyśliła się
babka Izabelka. Poczekaj... Aha!
W 80 roku nastał sekretarz,

background image

któremu dał ktoś w prezencie
małego sznaucera. Wiktor od razu
mu powiedział, że to żaden
sznaucer, tylko zwykły kundel -
Promenadenmischung, jak mówią
Niemcy. Sekretarz nie chciał w
to wierzyć, psa podarował mu
ktoś z Warszawy, najważniejsze w
tej całej sprawie było właśnie
to, kto go podarował. Ale pies
rósł i coraz wyraźniejsze
stawało się to, że Wiktor miał
rację. Wtedy sekretarz
postanowił pozbyć się psa.
Prosił Wiktora, żeby mu znalazł
na wsi jakieś dobre miejsce. Ale
nim Wiktor to załatwił, psa
potrącił samochód i sam
sekretarz przyniósł go do nas na
rękach, a podczas choroby psa
tak się do niego przywiązał, że
już nie było mowy o wydawaniu go
na wieś.
- I jest dotąd u niego? -
spytał Marek zasłuchany w
opowiadanie prababki.
- Pewnie tak. Nie wiem na
pewno. Bo sekretarza po
osiemdziesiątym, jak się u nas
to porobiło, dokądś przenieśli.
Pewnie nie mógł się w tym

background image

wszystkim na czas rozeznać.
- Dobrze to babcia ujęła -
roześmiał się Krystian.
Karolina spojrzała na niego z
niezrozumiałą nawet dla siebie
samej niechęcią. Przede
wszystkim tknęło ją to, że on
zawsze we wszystkim rozeznawał
się na czas. Poza tym wyraźnie i

dotkliwie spostrzegła, że - syn
łysieje. Czoło robiło mu się
coraz wyższe i tonsurka
przeświecała na szczycie głowy.
Jak to teraz jest z tymi
młodymi? - pomyślała. Ona i
Wiktor zachowali wspaniałe
włosy, a nawet obie babki -
dziś, w ten uroczysty dzień,
prosto od fryzjera - szczyciły
się nienagannymi fryzurami.
Przyjrzała się także Kamilowi,
który nie miał już też tej
bujnej czupryny, co dawniej.
Starzeją się moje dzieci,
pomyślała, ale zaraz

background image

sprostowała: starzeją się moi
synowie. Agnieszka była wciąż
tak samo triumfująco młoda, jak
wtedy, kiedy jeszcze w szkole
teatralnej, odkrył ją - sobie i
jej komplikując życie - ten, z
każdym rokiem coraz
smutniejszy, Rozciłowski.
- A sekretarz, co jest teraz -
kończyła swoją opowieść babka
Izabelka - nie ma żadnego psa.
Ale za to jego żona przygarnia
wciąż jakieś bezpańskie koty.
Przeważnie chore, a że trudno
taszczyć je do nas, Wiktor jest
tam częstym gościem.
- Pewnie znów ludzie proszą
ojca o protekcję - śmiał się
wciąż Krystian. - O załatwienie
miejsca w szkole, albo o
przydział działki.
- O, nie! - zaprzeczył Wiktor.
- Czasy teraz - jakby to
powiedzieć? - surowsze. A poza
tym działek już nie ma w naszym
mieście, tyle ludzie nabudowali
w ciągu tych czterdziestu lat. I
trudniej się teraz buduje, niż
dawniej.
- Jakie to szczęście - odezwał
się ksiądz Rudek - że mają

background image

państwo ten dom! Prawdziwe
błogosławieństwo!
- Błogosławieństwo wymagające
remontów! - parsknęła Sylwia, a
Rozciłowski zaczynał patrzeć na
nią z wzrastającym przerażeniem.
- Co ty wygadujesz? -
krzyknął.

- Przecież dziadek sam to
stale mówi. Ile razy potrzeba na
coś pieniędzy, dziadek od razu
mówi, że najpierw trzeba
wyremontować - a to dach, a to
rynny, albo podłogi. A jeszcze
przecież mamy garaż do remontu.
Nie w piwnicy, jak w nowych
domach, ale osobno. Bo to kiedyś
była stajnia. Ja tego nie
pamiętam...
- My pamiętamy - odezwali się
razem młodzi Wysoczarscy,
Krystian i Kamil.
- I pamiętają wujowie także
konia, który tam stał?
- Konia już za naszego życia

background image

nie było.
- Wasz ojciec - odezwał się
Ziołko - wciąż mi o tym koniu
opowiadał.
Karolina zerknęła z niepokojem
ku matce, ale siedziała z
kamienną twarzą, jakby nie
słyszała o czym mówiono. Dawny
zły czas wtargnął do pokoju i
na chwilę zamknął wszystkim
usta, bo i Sylwia zamilkła pod
gromiącym ją spojrzeniem ojca.
Jak wybawiciela powitała
Karolina małego człowieczka w za
dużej na niego kufajce, który
dobrze oświetlony blaskiem
ulicznej latarni pojawił się u
wylotu alejki z ogromną szuflą
na ramieniu. Towarzyszyły mu dwa
psy.
- Jest Zdzisio! - powiedziała
z entuzjazmem.
- Kazałaś mu przyjść? - zdumiała
się babka Izabelka.
- Nie kazałam.
- No, to po co przyszedł?
Śnieg odgarnięty.
Mały człowieczek zabrał się
tymczasem do poszerzania alejki
poza jej zwykłą szerokość:
nabierał na szuflę małe kupki

background image

śniegu i odrzucał je daleko w
ogród.
- Jak Zdzisio przychodzi
odgarniać śnieg, to odgarnia,
czy jest co odgarniać, czy nie -
odezwał się z całą powagą
Wiktor. - I nie należy mu

przeszkadzać, bo nie przyjdzie
wtedy, kiedy naprawdę będzie
potrzebny.
- Ale to rozrzutność! -
obruszyła się babka Wysoczarska.
- Płacić człowiekowi za nic!
- Za gotowość! - sprostował
syn. - A cyz mama - uśmiechnął
się do matki - nie bywała w
swoim życiu bardziej rozrzutna?
- Ale jakie to były czasy!
- Jakie czasy, taka
rozrzutność. Zdzisio przychodzi
przeważnie wtedy, kiedy jest
głodny. Albo kiedy go suszy.
- Czy to nie grzech? - babka
Wysoczarska zwróciła się do
księdza. - Czy to nie grzech,

background image

stwarzać pijakowi okazję do
picia?
Ale nim ksiądz zdążył
odpowiedzieć, Wiktor zrobił to
za niego:
- On i tak będzie pił, czy ja
mu dam, czy nie. Na piwko, albo
pół litra zawsze gdzieś zarobi,
a jak nie - to ostatni łach,
ostatni grat z domu sprzeda, a
pieniądze na picie zdobędzie. I
już się nie wyleczy. Trzy razy
był na odwykówce.
- Zapije się kiedyś na śmierć.
- Najpewniej. Ale już mu w tym
nikt nie może przeszkodzić. A
jak to jest w ewangelii? Niech
mnie ksiądz z łaski swojej
poprawi, jeśli źle cytuję - w
ewangelii jest napisane:
głodnych nakarmić, spragnionych
napoić.
- Grzeszysz! - babka
Wysoczarska wzniosła oczy do
nieba. - Grzeszysz, powołując
się w takim wypadku, w tak
nędznym i niegodnym wypadku, na
ewangelię. No, niech ksiądz sam
powie...
Ksiądz znów nie miał okazji
zabrać głosu, bo niespodziewanie

background image

odezwała się babka Izabelka.
- Co ma być, to będzie. Jak ze
wszystkim, tak i z tym pijakiem
Zdzisiem. W życiu pewne są tylko
dwa punkty: narodziny i śmierć.
A między nimi same znaki

zapytania. I nie odmienisz tego,
człowiecze, żebyś nie wiem jak i
czym się obwarowywał -
mądrością, bogactwem,
ostrożnością...
Babka Wysoczarska wyprostowała
się i spojrzała ostro na
mówiącą. Przedostatnie słowo
wydało jej się adresowane do
niej, ale babka Izabelka myślała
o słowie ostatnim. Zawarty w nim
ból zasznurował jej usta i
wreszcie do głosu dorwał się
ksiądz Rudek.
- Pan Bóg po to dał
człowiekowi wolną wolę, żeby
kształtował swój los...
- A czy zawsze może go
kształtować? - przerwała mu

background image

babka Izabelka. - W pacierzu
jest powiedziane: "bądź wola
twoja jako w niebie, tak i na
ziemi". Więc czyja wola
silniejsza - boska, czy
człowiecza?
- Ludzie, zlitujcie się! -
Wysoczarski podniósł ręce w
obronnym geście. A do żony
zwrócił się cicho: - Mam
nadzieję, że w kuchni znajdzie
się coś dla Zdzisia?
- Ależ tak! Chcesz, żebym z
tobą poszła?
- Zostań, nie możemy obydwoje
odchodzić od stołu.
Wstał, podszedł do okna i
zapukał w szybę. Zdzisio od razu
to zrozumiał, odłożył łopatę i
skierował się razem z nie
odstępującymi go psami w boczną
alejkę, ażeby - obszedłszy dom -
wejść do niego od kuchni. Wiktor
podążył tam także.
- Tylko zabaw z nim krótko! -
zawołała za nim teściowa. - Bo
niedługo indyki podaję.
- Zaraz wracam.
Czekał na Zdzisia przez chwilę
w kuchni, uprzątając dla niego
kawałek stołu, przy którym

background image

królowała Pawlisiowa.
- Mamy jeszcze jednego gościa
- wyjaśnił jej.
Pawlisiowa dostrzegła już
przez okno Zdzisia, długo

otrzepującego przed gankiem ze
śniegu gumiaki.
- E, co to za gość! -
wzruszyła ramionami.
- Dobry, jak każdy inny. -
Wiktor zgarnął na talerzyk
pozostałe na półmiskach zakąski,
wyszukał wśród stojących na
kredensie butelek czystą wódkę i
napełnił nią dwa kieliszki.
Zdzisio - przykazawszy psom,
żeby czekały na niego na dworze
- był już w progu. I tu jeszcze
wycierał gumiaki, speszony ich
wyglądem.
- Nabrudzę - sumitował się.
- Jak nabrudzisz, to
posprzątasz. A teraz siadaj.
Wiesz co to za dzień dzisiaj dla
mnie?

background image

Zdzisio, niski mężczyzna około
pięćdziesiątki, uśmiechnął się
bezzębnymi ustami.
- Skąd mam wiedzieć?
- Pij zdrowie mojej żony i
moje. Obchodzimy
czterdziestolecie.
- No, to wszystkiego
najlepszego, panie doktorze!
Żeby tak dalej! - Zdzisio
podniósł kieliszek, przyjrzał
się mu pod światło przekrwionymi
oczami i błyskawicznie go
wychylił. - Jeszcze raz
wszystkiego najlepszego! Dobra
wódka!
- Czysta. Wiem, że innej nie
pijesz.
- Bo czysta najzdrowsza. A ja
jestem znawca, panie doktorze.
- Wiem. Jedz zakąski, zaraz
dostaniesz coś na gorąco.
Pawlisiowa nadstawiła ucha.
- Na gorąco? Co na gorąco?
- Przecież indyki się
dopiekają.
- Jeszcze czego? Indyki! Ja
panią Szymankową zawołam.
- Niech Pawlisiowa nie robi
zamętu. - Wiktor cmoknął księżą
gospodynię w rękę i napełnił

background image

znów kieliszki.
- Napijmy się, Zdzisiu!
Czterdzieści lat temu pojąłem za
żonę cudowną dziewczynę.

- Pani doktorowa jeszcze i
dzisiaj niczego sobie - zauważył
Zdzisio uprzejmie.
- Trzeba ją było widzieć, jak
miała osiemnaście lat! Ja miałem
cztery lata więcej i byłem już
mężczyzną, a ona... - Wiktor
zaśmiał się cichym, czułym
śmieszkiem. Do alkoholu, który
wypił przy stole, dodał teraz te
dwa kieliszki, i w głowie
zaczynało mu się trochę mącić. -
A najzabawniejsze jest to -
zaśmiał się znowu - że nikt nie
może się połapać, dlaczego
akurat dziś obchodzimy tę
uroczystość. Najbardziej dziwi
się ksiądz proboszcz, bo w
księgach parafialnych ma nieco
późniejszą datę.
Zdzisio zmiatał z talerzyka

background image

zimne mięsa i nie starał się
zrozumieć, o czym mówi
Wysoczarski, za to Pawlisiowa
żywo się tym zainteresowała.
- W księgach parafialnych jest
zapisane wszystko tak, jak
należy.
- Na pewno, moja Pawlisiowa,
na pewno. Ale zdarza się, że
ludzie pragną obchodzić nie
zapisane nigdzie rocznice.
- Nie zapisane rocznice? -
Pawlisiowa mrugała powiekami,
nie mogąc zgłębić tej kwestii,
ale dochodzący z piekarnika swąd
przywołał ją w rejony bardziej
dla niej zrozumiałe. - Indyki! -
złapała się za głowę. - A bo też
pan doktór zagaduje człowieka...
- Dobrze, że Pawlisiowa ma na
kogo złożyć. Obserwuję tę
skłonność u wszystkich kobiet:
muszą mieć pod ręką kogoś, na
kogo przenoszą winę, gdy im się
coś nie udaje.
Na szczęście dwa dorodne
indyki nie ucierpiały za bardzo
przez przedłużony pobyt w piekarniku.
Gdy Pawlisiowa wysunęła z niego
brytfannę, okazało się, że
skórka na piersiach jest akurat

background image

w miarę wyzłocona i tylko jedno
udko przypiekło się nadmiernie,
wydając ostrzegawczy swąd

spalenizny.
- To będzie dla Zdzisia -
powiedział Wiktor.
Pawlisiowa się zatrzęsła.
- Jak indyk będzie wyglądał na
półmisku bez jednej nogi?
- Powiem, że miał wypadek
samochodowy.
- Panu doktorowi żarty w
głowie, a ja tu za wszystko
odpowiadam.
- Przede wszystkim odpowiada
Pawlisiowa przed Panem Bogiem za
spełnione lub nie spełnione
uczynki miłosierdzia - Wiktor
zbliżył się do brytfanny z
nożycami do cięcia drobiu. -
Proszę, niech Pawlisiowa sama
odetnie, bo jak ja się do tego
wezmę, mogę potargać całą tuszkę.
Pawlisiowa, czerwona z gorąca
i oburzenia, medytowała jeszcze

background image

przez chwilę, zanim
skapitulowała z bolesnym wes-
tchnieniem.
- Pan doktór będzie się
tłumaczył przy stole. Bo pani
Szymankowa na pewno od razu
zapyta...
- W porządku, jakoś jej to
wytłumaczę. - Wiktor postawił
przed Zdzisiem dymiący talerz, z
salaterki nagarnął kopiastą
łyżkę borówek. - Jedz, Zdzisiu,
na zdrowie! Tobie także należy
się porcja jubileuszowego
indyka. Nieraz mówię do żony, że
nie wiem, co byśmy bez ciebie
robili.
- Naprawdę tak pan doktór mówi?
- Naprawdę.
- No widzi pan doktór -
Zdzisio poważnie przyjął
wyrażone mu uznanie - jakby nie
pijacy i złodzieje, to by
ludzie znikąd nie mieli żadnej
pomocy. Kto śnieg z ulicy
odgarnie? Tylko pijak, bo
potrzebuje na wódkę, a każdy
inny powie panu, że mu się nie
opłaca. Kto ogródek skopie? Kto
cementu skądś ukradnie, a panu
przyniesie, kiedy trzeba

background image

podmurować schody?
- Wszystko to wiem, Zdzisiu -

przerwał mu Wiktor. Nalał
Zdzisiowi trzeci kielich, sam
już nie pił. - Jest tak, choć
tak być nie powinno. A wiesz za
co cenię cię najbardziej?
- No? - spytał Zdzisio coraz
bardziej zdumiony.
- Za twoje przywiązanie do
tych dwóch psów przybłędów. Czym
je właściwie żywisz?
- A dostaję dla nich zlewki w
restauracji i w internacie.
Niech pan doktór sam powie -
źle wyglądają? Tylko za sukami
by goniły.
Pawlisiowa kończyła tymczasem
układanie pociętych porcji
indyków na dwóch ogromnych
srebrnych półmiskach, nie
przestawała jednak zerkać z
dezaprobatą ku drugiemu krańcowi
stołu.
- Spił go pan, a przecież

background image

przyszedł odśnieżać - syknęła.
Do Zdzisia to dotarło. Kończył
właśnie obszarpywać dwoma
zębami, które jeszcze miał z
boku, resztki mięsa z indyczego
udka.
- Mam... odśnieżać? -
wybełkotał sennie, wycierając
brudną dłonią usta.
- Nie, Zdzisiu, dziś już nie.
- Wiktor wsunął mu do kieszeni
zwinięty banknot. - Śniegu i tak
mało. Przyjdziesz, jak nowy
spadnie. A teraz powycieraj po-
dłogę, żeby się pani gospodyni
nie gniewała na ciebie.
- Sama to zrobię! - krzyknęła
Pawlisiowa. - Niech on mi się
tylko stąd zabiera!
- No, nagadałeś się z nim
wreszcie! - powitała syna w
progu pokoju babka Wysoczarska.
- Myślałam, że go zaprosisz do
stołu.
- Prosiłem, ale - niech sobie
mama wyobrazi - nie chciał
przyjść.
- Wiktor! - upomniała męża
cicho Karolina. Tak bardzo
pragnęła, żeby dzisiejszy
wieczór upłynął w harmonii, bez

background image

rodzinnych przycinków i

dogadywań.
Ale starsza pani podjęła
rękawicę.
- Wiktor zawsze miał
predylekcję do takich... -
spojrzała na Ziołkę i urwała.
- A ja bardzo lubię Zdzisia -
odezwała się w porę Sylwia. - On
tak ładnie mówi.
- Zdzisio? Ładnie mówi? -
zdumiała się podejrzliwie
Karolina.
- Tak. Inni ludzie to tak
mówią, jak są źli, albo jak
kogoś przeklinają. A Zdzisio
mówi te słowa w zwyczajnej
rozmowie - tak sobie, jakby
nigdy nic.
- Jakie słowa? - nie rozumiała
babka Wysoczarska.
- Nie dociekajmy już tego,
droga mamo - przerwał tę
indagację Wiktor. - Chciałem
państwa zawiadomić, że indyki

background image

pięknie się upiekły i Pawlisiowa
pokrajała je właśnie i ułożyła
na półmiskach.
Babka Izabelka i Karolina
zerwały się od stołu. Pomoc
Pawlisiowej ograniczała się
wyłącznie do kuchni. Choć nie
wyraziła tego zastrzeżenia,
wiedziały, że do stołu podawać
nie będzie. Babka Izabelka
robiła to zresztą z ochotą.
Prawie przez całe swoje życie
przynosiła jedzenie na stół i to
na ten właśnie, przy którym
gromadzili się ci, których
kochała. Ile miała lat, kiedy tu
nastała? Osiemnaście?
Dziewiętnaście? I od razu
zaczęła się wędrówka naczyń
przez jej ręce. I jej bieganina
z kuchni do pokoju. I wokół
stołu. Najpierw karmiła
starszego pana i Karola. Potem,
kiedy została już jego żoną - i
dzieci Piotrusia (ten ból, ten
ból w sercu) i Karolinę, a
jeszcze potem rodzinę Karoliny,
jej męża i dzieci. - Obnosząc
półmisek z indykiem wokół stołu,
patrzyła z miłością na swoich
wnuków, których widziała przy

background image

stole w dziecinnych i szkolnych
ubrankach, w końcu z żonami i
własnymi dziećmi. Brakowało jej
tu bardzo Agnieszki, czekała na
nią może jeszcze bardziej
niecierpliwie, niż przejęta
jednak swoim świętem Karolina.
Przynajmniej niechby rodzina
córki była w komplecie, skoro
los zrządził, że ona nie miała
już wszystkich swoich przy
sobie.
Otrząsnęła się z atakujących
ją znów smutnych myśli,
przystanęła na chwilę i
uśmiechnęła się do tych, którzy
zwrócili ku niej głowy.
- Wiecie, gdyby tak obliczyć,
ile razy w swoim życiu ja ten
stół obeszłam dookoła i gdyby
tak dodać wszystkie moje kroki,
i te z kuchni do pokoju - to by
ich chyba starczyło, żeby zajść
na koniec świata.
- Babcia długodystansowiec! -

background image

roześmiał się hałaśliwie Marek.
Karolina, odstawiwszy półmisek
na kredens, usiadła na swoim
miejscu.
- A ja go kocham -
powiedziała.
- Kogo? Co? - dopytywały się
dzieci.
- Stół! Kocham nasz stół!
- Co? Stół? Stół babcia kocha?
- roześmiała się teraz Sylwia.
- Tak. Kocham wszystkie nasze
stare meble, ale stół
najbardziej.
- Już byśmy mogli mieć coś
nowego. Wszystkie moje koleżanki
mają nowe meble.
- A tym co brakuje? -
obruszyła się babka Izabelka.
- Im nic nie brakuje -
potwierdził Wiktor. Matka
rzuciła mu krótkie spojrzenie.
Jej syn nie pamiętał już, a może
nie chciał pamiętać mebli w
Wysoczarach, rozwłóczonych
gdzieś teraz po pazernej na
pańskie dobro okolicy. Nie
wszystko zdołała wywieźć i
uratować. Uratować! Co za
bezpodstawne słowo! Czy to, co

background image

powędrowało do Desy, było
uratowane? W obydwu wypadkach
używali tych mebli obcy ludzie,
a to była utrata - utrata!
- Ja mam w swoim pokoju
meblościankę - obwieścił Marek,
wyraźnie adresując tę chełpliwą
informację do Sylwii. - Żal mi,
że nie mogę jej zabrać... że nie
mogę zabrać całego mego pokoju
do Ameryki.
- Jedziesz do Nowego Jorku,
żeby przesiadywać w czterech
ścianach? - parsknęła Sylwia. -
Ja bym wciąż chodziła po
ulicach, oglądała wystawy...
- I to się może sprzykrzyć -
wyznała, chyba zbyt impulsywnie
i niepotrzebnie babka
Wysoczarska. Patrzyła nieruchomo
przed siebie. Przed rokiem,
kiedy była u córki w Los
Angeles, wszyscy myśleli, że już
nie wróci, Wiktor oczekiwał
listu z poleceniem likwidacji
krakowskiego mieszkania. Ale

background image

wróciła i przez pierwsze
tygodnie pisała listy zachwycone
Krakowem, nawet jego klimatem.
Po Kalifornii! Mocny Boże!
- Ja ten stół kocham -
powtórzyła Karolina już
wyłącznie do siebie. Czy był
tylko meblem? Przez tyle lat
gromadził wokół siebie
wszystkich domowników. Nie tylko
w porach posiłków. Także na
rozmowy, na najważniejsze z sobą
obcowania. Nie można było kłamać
przy tym stole, lampa świecąca
nad nim biła w oczy, wykrywała
natychmiast każde kose,
zmieszane spojrzenie, każde
drgnienie powiek. - Jaka szkoda
- powiedziała do Krystiana i
Katarzyny - że nie macie w swoim
mieszkaniu takiego stołu.
- Rzeczywiście - zgodziła się
z synową babka Wysoczarska - te
małe stoliczki, których u was
tyle, są zupełnie idiotyczne.
Katarzyna zatrzepotała
rzęsami, zerknęła ku mężowi, ale
ponieważ uśmiechał się tylko,
sama zdecydowała się na odparcie

background image

ataku.
- Idiotyczne, babciu?
Dlaczego?
- Bo nie spełniają swego
zadania. Pamiętam przyjęcie u
was, gdy zatrzymałam się w
Warszawie po powrocie z Los
Angeles. Bardzo sobie to
ceniłam, ale takie przyjęcie to
męczarnia. Ile goście muszą się
nabiegać od stoliczka do
stoliczka, żeby uszczknąć coś to
tu, to tam. Pochlapali dywany,
maczając słone paluszki w tych
sosach... jakże się one
nazywają...?
- Dipsy - wyszeptała
Katarzyna.
Mąż wreszcie zdecydował się
wziąć ją w obronę.
- Na placówkach zagranicznych
przyzwyczailiśmy się do takiego
umeblowania i do takich przyjęć,
droga babciu.
- Wiem, wiem - opowiadałeś mi
właśnie wtedy w Warszawie,
jakiego przyjęcia doznłeś u

background image

jakiegoś Anglika w Londynie.
Może teraz opowiesz to
wszystkim?
- Ach, nie ma o czym mówić.
- A jednak. Bardzo cię proszę.
- Jeśli babcia tego żąda... Ja
bym to puścił w niepamięć.
- No, proszę, proszę.
- Byłem w Londynie na jakiejś
konferencji - zaczął Krystian, z
trudem przybierając rozbaswiony
wyraz twarzy. - Konferencja się
przedłużyła, po niej musiałem
coś załatwić, nie zdążyłem nic
zjeść, ale na wieczór byłem
zaproszony do zaprzyjaźnionego
Anglika, więc myślałem, że
tam... Nieco spóźniony zastałem
już wszystkich gości,
pogryzających słone orzeszki i
migdałki. Wśród tych bakalii
zauważyłem talerzyk z
mikroskopijnymi kanapkami,
trzymałem się w ich pobliżu, ale
one tylko zaostrzyły mój głód.
- Bo te dzisiejsze kanapki są
także idiotyczne - przerwała
wnukowi babka Wysoczarska, choć

background image

coraz bardziej rozpromieniały
się jej oczy w trakcie jego
opowieści. - U mnie w
Wysoczarach podawało się także
czasem kanapki, ale były to na
umślnie pieczonej bułce plastry
szynki, pasztetu, zimnych mięs,
płaty wędzonego łososia. Nasz
kucharz Materko specjalizował
się ponadto w przyrządzaniu
różnego rodzaju smakowitych
past, które wyciskał na kanapki,
nadając im przedziwne kształty.
Teraz zęby można sobie wyłamać
ściągając ze szpadek te
zaschnięte piramidki z pumpernikla
i żółtego sera.
- O, właśnie tam było coś w
tym rodzaju. Różne gatunki sera
i pieczywa, nabite na szpikulec.
Goście patrzyli na mnie w
zdumieniu, kiedy je pochłaniałem
z determinacją. Wciąż sądziłem
jednak, że to dodatek do
aperitifu, ale kiedy minęła
godzina i nic nie wskazywało na
to, że gospodarze z czymś
wystąpią, wziąłem mego

background image

angielskiego kolegę za łokieć i
czując się upoważniony pewną
zażyłością, która nas łączyła,
wyznałem mu, że nie zdążyłem nic
zjeść i jestem wściekle głodny.
Och, zawołał, zaraz temu
zaradzimy! Podprowadził mnie do
okna. - Tam, za rogiem,
powiedział - jest całkiem
przyzwoity bar. Na pewno
dostanie pan tam coś do
jedzenia. I niech pan zaraz do
nas wraca.
- Wróciłeś? - spytał Kamil.
Brat patrzył na niego, jakby
potrzebował nieco czasu, żeby
zrozumieć to pytanie.
- A jak myślisz?
Pawlisiowa wsunęła głowę w
szparę uchylonych drzwi.
- Jakaś dziewczynka do pana
doktora. Z pieskiem.
- Teraz? - krzyknęła Sylwia. -
Teraz pan doktor nie przyjmuje!
- Ale ona płacze.
Babka Izabelka podniosła się
od stołu.

background image

- Pójdę zobaczyć. A że też o
tej godzinie...
- Niech mama powie, żeby
przyszła jutro - zawołała
Karolina.
W kuchni przy drzwiach stała
mała - najwyżej dziesięcioletnia
dziewczynka. Trzymała oburącz
czarnego kudłatego psa. Obydwoje
- dziecko i zwierzę - drżeli.
Babka Izabelka pomyślała
najpierw, że trzeba ich
nakarmić. Ogrzać i nakarmić.
- Niech Pawlisiowa zagrzeje
mleka i zrobi kilka kanapek z
wędliną.
- A co podam, jak przyjedzie
pani Agnieszka?
- Coś się jeszcze i dla niej
znajdzie. Czy nie widzi
Pawlisiowa?
- Widzę, widzę. - Pawlisiowa
tylko dla pijaków nie miała
serca. Kto to taką bidotę na noc
w drogę puszcza?
- Skąd przyszłaś? - babka
Izabelka zwróciła się do małej.
- Ze wsi. - Dziecko głos miało
ochrypły i wciąż ledwo

background image

powstrzymywało płacz.
- Z daleka?
- Zza Łazów.
- Bój się Boga, toż to kawał
drogi!
- Trochę jechałam ciężarówką,
kierowca mnie zabrał.
- Trzeba było wsiąść do
autobusu.
- Nie mogłam - wyszeptała
mała.
- Dlaczego?
- Nie mogłam! - powtórzyła
spuszczając oczy. - Nie miałam
pieniążków na bilet.
- A nie lepiej było poczekać
do jutra?
- Nie - mała przytuliła głowę
psa do swojej piersi. - On jest
bardzo chory.
- Co mu jest?
- Nie wiem. Ale taki gorący. I
tak dyszy.
Babka Izabelka przyjrzała się
z bliska błyszczącym oczom psa.
- Zaraz poproszę pana doktora

background image

- powiedziała. - Wiktor! -
zwróciła się od razu do zięcia,
wszedłszy do pokoju. - Nie
darujesz mi pewnie tego, ale nie
mogłam odprawić tej małej.
Przyszła aż spod Łazów.
- Skąd?
- Spod Łazów. To w stronę
Kampinosu.
- Przecież wiem - powiedział
Wiktor cicho.
- Czy mogłam powiedzieć, że
jej nie przyjmiesz?
- A tego ja bym mamie nie
darował - Wysoczarski pocałował
teściową w rękę i bez ociągania
wstał od stołu. - Niech ta mała
wejdzie z psem do gabinetu.
Czarny kundelek miał
obustronne zapalenie płuc. Kiedy
Wiktor go badał, dziewczynka nie
spuszczała z jego twarzy
zrozpaczonych oczu.
- Umrze? Cacek umrze? -
szeptała.
Wiktor przygotowywał już
zastrzyk. Uśmiechnął się
pocieszająco do małej.
- Nie umrze, zaraz damy mu
zastrzyk i nie umrze. Co dnia

background image

będzie dostawał zastrzyk, musisz
go tutaj zostawić na kilka dni.
- Na kilka dni? Ale ja... -
dziewczynka zająknęła się,
wypogodzone na chwilę oczy znów
napełniły się łzami - ja nie mam
tylu pieniędzy... Ja nie mam...
żadnych... pieniędzy...
- To akurat nie najważniejsze.
- Nie... najważniejsze?
- Całkiem nieważne. Grunt,
żeby Cacek wyzdrowiał.
Przytrzymaj go, damy mu
zastrzyk.
- Będzie go bolało?
- Troszeczkę. Tak, jakby go
pchła ugryzła. Ma pchły?
- Ma. Od nas dostał.
- Co to znaczy - od nas
dostał?
- Bo jak go przyniosłam, kiedy
był mały, to nie miał ani
jednej. Ale u nas od razu go
oblazły.
Wysoczarski najpierw miał

background image

ochotę się roześmiać, ale
stracił ją, gdy przyjrzał się
małej, dopiero teraz przyjrzał
się małej. Nie wyglądała na
dziecko ze szczęśliwej zasobnej
rodziny. Miała blade, zapadnięte
policzki, wciąż jakby
przestraszone oczy; jasne, dawno
nie strzyżone włosy zakrywały
jej czoło, wystając spod brudnej
czapeczki. Lekarz zwierząt,
kierujący przede wszystkim na
nie swoją uwagę, przyjrzał się
teraz ze zdumionym współczuciem
ludzkiemu stworzeniu, które
chyba także potrzebowało pomocy.
Zniszczona, wiatrem podszyta
kurteczka, nie mogła w
wystarczający sposób chronić
dziecka przed zimnem w ten
grudniowy dzień. Ani półbuty,
niezdatne do chodzenia po
wysokim śniegu, wykoślawione i
za duże, odziedziczone chyba po
starszym bracie lub siostrze.
- Jak ty się dostaniesz teraz
do domu? - spytał bardziej
siebie niż małą.
Ale ona poczuła się
zobowiązana do odpowiedzi.
- Pójdę - szepnęła.

background image

- Rodzice wiedzą, że poszłaś
do miasta?
Potrząsnęła głową, znowu
przytuliła do siebie głowę psa.
- Nie.
- Nie powiedziałaś im?
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo wiedziałam, że Cacek
umrze, jak nie znajdę dla niego
ratunku. A mama mówiła, że jest
tyle psów na świecie, nie będzie
ten, to będzie inny.
- Rozumiem - znów bardziej do
siebie, niż do dziecka -
powiedział Wysoczarski. -
Musiałaś przyjść.
Drzwi otworzyły się
gwałtownie, pchnięte kolanem
babki Izabelki. Wniosła tacę, na
której prócz talerza z chlebem i
kubka gorącego mleka był również
talerzyk ze skrawkami wędlin dla
psa i drugi z ciepłym mlekiem

dla niego.

background image

- On nie będzie nic żarł -
powiedziała mała pochłaniając
przeznaaczone dla niej jedzenie.
- Już od wczoraj nic nie żre.
Zawsze podjadał kurom kartofle z
ospą, a wczoraj nawet nie
zbliżył się do koryta.
- Tylko, proszę cię, nie mów,
że pies nie powinien jeść
kartofli - szepnęła babka
Izabelka. - Bardzo cię proszę,
Wiktor, nie zaczynaj teraz tych
swoich weterynarskich pouczeń.
Wszyscy chłopi pozbyliby się
swoich psów, gdyby się
dowiedzieli, że nie powinny jeść
kartofli, tylko mięso.
Postawiła przed psem talerzyki
z resztkami wędlin i mlekiem, a
on rzucił się na nie i w
mgnieniu oka obydwa naczynia
były puste.
- Będzie zdrów! - roześmiał
się Wiktor, ale mała
uśmiechnęła się tylko na
krótko; z wypchanymi chlebem
policzkami patrzyła na psa ze
smutną zadumą.
- No, tak - powiedziała babka
Izabelka. - A co dalej?
- Z kim? - spytał Wiktor, nie

background image

oczekując odpowiedzi. - Wie mama
- dodał po chwili - tyle
nieszczęść, wielkich i małych,
człowiek widział, a wciąż nie
może się przyzwyczaić nawet do
najmniejszych.
- To dobrze - powiedziała
babka Izabelka. - To dobrze, że
nie może się przyzwyczaić. Nie
spędzilibyśmy w zgodzie tylu lat
pod jednym dachem, gdyby tak nie
było. Tę małą musimy chyba
zatrzymać na noc.
- Nie możemy. Rodzice nie
wiedzą, gdzie jest. Już pewnie
jej szukają. - Wiktor poczuł
ogarniającą go coraz bardziej
senność. Już przy stole marzył,
żeby namówiwszy matkę na brydża
z księdzem, Rozciłowskim i
którymś z wnuków - zdrzemnąć się
choć przez godzinkę na kanapce w
swoim gabinecie. Ale teraz ta

mała... - Muszę ją chyba
odwieźć, tylko że... trochę

background image

wypiłem. Wprawdzie jako lekarz
milicyjnych psów mam dobre
stosunki z drogówką...
- Co tam milicja, ja ci nie
pozwalam! - sprzeciwiła się
groźnie babka Izabelka. -
Karolina tyle piła, co nic. Ona
poprowadzi wóz. Zaraz jej
powiem.
- Nie wypada zostawić gości...
- To żadni goście! Sami swoi.
Zaraz im o wszystkim powiem. -
Babka Izabelka wyszła i wróciła
po niedługim czasie z córką.
Karolina, ubrana już do drogi,
niosła jakiś ciepły płaszczyk i
zimowe buty.
- To po Sylwii - wyjaśniła. -
Dawno z tego wyrosła. Przymierz
- zwróciła się do dziewczynki.
Buty były w sam raz, ale
płaszcz za duży.
- To nic, to nic - zaszeptała
mała na przemian z zachwytem i
niepokojem, żeby dar nie został
cofnięty. - Ja zawsze mam za
duże... Ja lubię mieć za duże...
Zeszłego roku to także dostałam
od jednej pani taki płaszcz. Był
za duży, ale taki ciepły...
- No i gdzie on jest? -

background image

spytała babka Izabelka.
Mała zamilkła stropiona.
- Nie wiem - szepnęła.
- Co się z nim stało?
- Nie wiem - powtórzyło
dziecko. A potem dodało: - Tatuś
wziął.
- No, tak - ucięła sprawę
Karolina. - Ubieraj się -
zwróciła się do męża. -
Wyprowadzam samochód. A o gości
się nie martw. Mama sama
zaproponowała brydża. Ma zagrać
z księdzem, Rozciłowskim i
Krystianem. A Ziołkę, wyobraź
sobie, i Kamila zaprosiła do
kibicowania. Zdaje się, że jest
w dobrym humorze. Nawet źle nie
przyjęła tej naszej nocnej
eskapady. Powiedziała tylko,
żeby wziąć szuflę do odgarniania
śniegu, bo na bocznej drodze

możemy natrafić na zaspy.
- Słusznie - potwierdziła
babka Izabelka. - Też o tym

background image

myślałam.
- Przezorne te nasze starsze
panie - uśmiechnął się Wiktor.
Wciąż walczył z sennością, nie
udzielało mu się ożywienie
Karoliny, która - czekając, żeby
się ubrał - zajęła się teraz
małą. Pomogła jej pozapinać
płaszczyk, włożyć ciepłe buty;
jej kurteczkę i obuwie zawinęła
w papier.
- Mama cię nie pozna -
powiedziała. - A tatusia
poprosimy - dodała po długim
zamilknięciu - żeby ci tego
ciepłego płaszczyka... nie
zabierał.
Dziewczynka stała
wyprostowana, uniesiona nawet na
palcach - pewnie chciała, żeby
darowany jej płaszcz wydawał się
jak najmniej za duży.
Oszołomiona tym, co się działo,
milczała.
- Jak masz na imię? - spytała
Karolina.
- Joasia.
- A więc, Joasiu - Karolina
pogładziła małą po policzku. Od
kiedyż to jej dłoń nie dotykała
twarzy dziecka? Sylwia tak dawno

background image

przestała nim być... - Twój
piesek zostanie tutaj do czasu,
aż wyzdrowieje. A ciebie
odwieziemy do domu.
- Nie jedź za szybko,
Karolinko - szepnęła babka
Izabelka. Odprowadziła córkę do
progu, co czyniła zawsze,
ilekroć - choć na krótko - z nią
się rozstawała. Teraz, patrząc
na rozgwieżdżone niebo,
przestraszyła się śnieżnej zimy
na mazowieckich drogach. - Jedź
ostrożnie, może być ślisko.
- Muszę jechać ostrożnie -
uśmiechnęła się Karolina. -
Wiozę własnego męża i cudze
dziecko. - Właściwie cieszę się
- powiedziała do Wiktora - już w
samochodzie - że nadarzyła się
ta przejażdżka, i że mogliśmy

wstać od stołu. Trzeba będzie
znów coś jeść, kiedy przyjedzie
Agnieszka.
- Ja także cieszę się. Na tę

background image

przejażdżkę... z tobą...
- Ho ho, ho!
- Chyba jest to dzień
najodpowiedniejszy na małżeńską
czułość. Wciąż mi się chce śmiać
z miny księdza, który nie może
zrozumieć...
- Wiem, wiem - czego nie może
zrozumieć! Mama jednak chyba się
domyśla. Ale nie zapytała mnie,
dlaczego obchodzimy wcześniej
naszą rocznicę. Jak to czas
wszystko zaciera i wygładza.
Przewinieniom odbiera
grzeszność...
- Sama wymyśliłaś to słowo na
określenie tamtych dni?
- Myślę kategoriami mamy,
ówczesnymi kategoriami mamy. Na
szczęście od razu bardzo cię
polubiła. To ona zdecydowała, że
zostałeś w naszym domu, choć
Niemcy przeczesywali miasto
bezustannymi rewizjami. Po
śmierci Piotrusia bała się
wciąż, żeby się jeszcze coś nie
stało. Przez całą wojnę była
bardzo ostrożna, ojcu nie
pozwalała się do niczego
mieszać. Ale ciebie zatrzymała
jednak w naszym domu. I ukryła.

background image

- Dopiero teraz ci się
przyznam, że najpierw byłem
bliski zakochania się w mamie.
- Czy przynajmniej jej to
powiedziałeś?
- Ze sto razy!
- Była zadowolona!
- O, tak. Bardzo!
Śmiali się hałaśliwie, jak za
dawnych lat, kiedy jeździli tą
drogą, najpierw motorem, który
Wiktor wytrzasnął skądś tuż po
wojnie, później różnymi, trzeba
przyznać, że coraz lepszymi
samochodami. Ona pamiętała tę
drogę z częstych wyjazdów z
ojcem bryczką, którą mieli
podczas wojny. Zaprzężony do
niej Białek rżał radośnie,
chętny do każdej podróży.

- Do Łazów już prosto, nie
trzeba nigdzie skręcać -
odezwała się dziewczynka z
tylnego siedzenia, gdy minęli
Żelazową Wolę.

background image

- Znam tę drogę - powiedziała
Karolina.
Bardzo dobrze ją znała. A więc
najpierw jeździła nią razem z
ojcem. Wystarał się u Niemców o
zatrudnienie jej przy sobie w
charakterze Veterin~ars hilfe.
Chroniło ją to przed
wywiezieniem na roboty do
Reichu, a i ojcu przydawała się
nie tylko jako pomoc podczas
okresowych szczepień bydła czy
kur - żandarmi, często
zatrzymujący ich na drodze,
mniej podejrzliwie patrzyli na
mężczyznę podróżującego z
kilkunastoletnią dziewczynką.
Nieraz udawało się dzięki temu
przywieźć ze wsi jakieś mięso,
czy słoninę. Te podróże z ojcem
- i Białkiem! - miały swój urok
mimo trwającej wojny. Ciemna
grzywa Białka, powiewająca przy
jego karku, stukot kopyt na
utwardzonych odcinkach drogi -
jeszcze teraz nieraz jej się to
śniło. W każdej wsi witano ich
serdecznością i poczęstunkiem.
Pamiętała chłodne mleko, które
dostawała podczas upałów i
gorącą malinową herbatę w zimie.

background image

Jajecznicę, smażoną naprędce z
jaj nie oddanych do niemieckiego
skupu. Poziomki i jagody,
wynoszone na drogę przez dzieci
w glinianych garnkach, gdy
podjeżdżali w stronę Puszczy.
Pamiętała te poziomkowo_jagodowe
lata, jesienie w aromacie
grzybów, zimy oglądane spod
ciepłej baranicy, i wiosny, gdy
można było wystawiać twarz na
pachnący wiatr, chłonąć żywiczną
jego woń, nawiewaną od
pobliskich lasów i torfowisk.
Ale wiatr potrafił być także
dokuczliwy, przewiewał ją do
szpiku kości, kiedy w pierwszych
powojennych latach jeździła z
Wiktorem w teren na motorze,

kiedy trzęsło nią na tylnym
siodełku, telepało, szarpało,
podrzucało w górę niby w
krótkich wniebowzięciach, żeby
tym mocniej strącać w dół
potęgującego się przerażenia i

background image

utraty nadzie, że wyboje dróg,
którymi podróżowała, trzymając
się z całej siły Wiktora,
kurczowo obejmując go wpół
zziębniętymi ramionami, skończą
się wreszcie i koła motoru
odnajdą w końcu jakąś gładkość,
spokojnie prowadzącą do domu.
Tę okolicę tak pięknie
opisywał w wielu swoich utworach
sławny, zmarły zaledwie przed
kilku laty pisarz. Jej lasy,
pola, rzeki. I młyny nad nimi.
Nawet drogi z owymi wybojami,
które potem pokryto asfaltem,
ale ona - i on, gdy o nich pisał
- zachowali je w pamięci z ich
kurzem albo błotem, zorane
kołami, przerzucone przez
grzbiet mazowieckiej ziemi jak
zniszczone parciane wstęgi.
- Ja nie poznam po ciemku,
gdzie mieszkamy - odezwała się
Joasia.
- Przed czy za Łazami? -
spytał Wiktor.
- Za. W stronę na Kampinos.
- Za Łazami będziemy wolno
jechać i pokażesz nam wasz dom -
powiedziała Karolina. - Czy
musiała... Czy naprawdę trzeba

background image

było, żeby w tamtych latach
jeździła z Wiktorem? Chciała.
Uwalniało ją to od wyczekiwania
w lęku na jego powrót. Od
kąsających serce obaw, że może
uległ namowom przy poczęstunku w
jakimś domu i pewny swojej ręki
na kierownicy motoru pozwolił
sobie na jeden, czy dwa
kieliszki. Bo lubił to. W
wojennej Warszawie młodzi ludzie
w różny sposób podtrzymywali
swój animusz. Większości
wystarczała nienawiść, nienawiść
tak czysta, jak najwznioślejsze
z uczuć. Ale Wiktor nie krył się
z tym, że potrzebował odrobiny
alkoholu, aby odwaga

przemieniała się w nim w
młodzieńcze natchnienie. Kiedy
jednak wybuchło powstanie, kiedy
rozpoczęła się otwarta walka -
(wciąż nie mógł wypracować w
sobie poglądu, czy stanowiąca
wartość równą tragicznym

background image

stratom, ale na pewno
oczyszczająca, oczyszczająca,
jak komunia przyjęta przed
śmiercią) - kiedy wybuchło
powstanie, nie potrzebował
żadnych podniet, wystarczyło mu,
że miał broń w ręce. Ale potem
przyszły długie tygodnie, kiedy
front stał nad Wisłą, a w
gościnnym domu, gdzie znalazł
schronienie, sam gospodarz
szukał w butelce pomocy i
sposobu na przeżycie ostatnich
dni niewoli w piekącej
niecierpliwości, gdy wolność
była już tak bliska. Kiedy
Polska wróci - mawiał - będziemy
trzeźwi, jak Pan Bóg przykazał.
Ale teraz musimy się jeszcze
napić.
O ojcu nie można było myśleć z
najmniejszym wyrzutem, więc
wybaczało mu się i to, że
rozpiłby Wiktora, gdyby dłużej
pobyli pod wspólnym dachem. Ale
skończyło się to nagle... a
potem Wiktor znów dostał broń do
ręki i to mu wystarczało za
wszystko.
- Kiedy mam przyjść po Cacka?
- zapytała Joasia z głębi wozu.

background image

- Przywiozę ci go, kiedy już
zupełnie wyzdrowieje -
odpowiedział Wiktor.
- To kiedy to będzie?
- Za kilka dni. Może za
tydzień.
- Na pewno wyzdrowieje?
- Pewności nie można mieć
nigdy. Mogą przyłączyć się
jakieś komplikacje. Ale mam
nadzieję, że będzie dobrze. Tymi
samymi zastrzykami leczy się
ludzi.
- Ludzi? - zadziwiła się mała.
- Tak. Mają takie same płuca.
- To może Wiesiek by nie
umarł, gdyby dostał taki

zastrzyk?
- Co za Wiesiek?
- Mój młodszy brat. Zeszłego
roku... też tak kaszlał jak
Cacek i był taki gorący... Ale
mama mówiła, że nie trzeba
żadnego doktora, bo i bez
doktora mu to przejdzie. Ale jak

background image

umarł, to pewnie mu nie
przeszło.
- Nie przeszło - potwierdził
Wiktor z obezwładniającą go
bezradnością. Już wiedział co
zastanie w tym domu, do którego
jechali. Najchętniej wysadziłby
przed nim dziecko i nie wchodził
do wnętrza, ale trzeba było
wytłumaczyć nieobecność małej, a
także i to, gdzie podziewa się
pies.
W białej płaszczyźnie
zaśnieżonych pól zaczęły
wyrastać rzadkkie zrazu
domostwa, potem zabudowa stała
się coraz ściślejsza, aż wieś
zaprezentowała swoje centrum z
kościołem i sklepem spożywczym,
przed którym paliła się nie
osłonięta niczym żarówka.
- Łazy - powiedziała Karolina.
- To ja już patrzę i zaraz
powiem, gdzie mieszkamy - Joasia
przesunęła się na siedzeniu
bliżej drzwiczek samochodu,
przybliżyła twarz do szyby, ale
w głosie jej nie było radości.
Szukanie ratunku dla Cacka
przemieniło się niespodzianie w
niezwykłą przygodę - w ciepły

background image

płaszcz, buty i jazdę samochodem
- ale oto zbliżał się koniec tej
przygody i nie miała nadziei,
żeby był dobry.
Domy znów zaczęły rzednąć,
niektóre z nich otaczały czarne
teraz od nagich gałęzi sady, ale
większość nie miała tej osłony
przed wiatrami wiejącymi z pola.
- To tutaj! - krzyknęła
Joasia, gdy mijali takie właśnie
domostwo bez widomych znaków
ludzkiego zadomowienia i
gospodarskiej troski. Z płotu,
który kiedyś je otaczał,
pozostało tylko kilka sztachet

od frontu, stojąca z tyłu obórka
należała bardziej do pola niż do
domu. - To tutaj - powtórzyło
dziecko i Karolina wyczuła w
tych słowach zawstydzenie i
strach.
- Wszystko będzie dobrze -
powiedziała do małej.
Zatrzymała samochód i choć

background image

przedtem nie miała zamiaru
wysiadać z wozu, pozostawiając
Wiktorowi załatwienie całej
sprawy, teraz zdecydowała się mu
towarzyszyć. Przebrnęli przez
nie odgarnięty sprzed domu
śnieg; oświetlone nikłym
światłem szyby w małych oknach
były u dołu zamarznięte, u góry
pokryte parą, z wnętrza bił
gwar, donośna plątanina wielu
głosów.
- Tatuś ma gości - szepnęła
mała.
Wiktor zapukał, a gdy nikt nie
otwierał drzwi, nacisnął klamkę
i wszedł do sionki pomniejszonej
zawieszonymi na ścianach
szaflikami. Gwar się wzmógł,
wyodrębniły się z niego osobne,
szczególnie podniecone głosy,
piskliwy kobiecy śmiech. Wiktor
znów zapukał, a gdy nikt nie
zaprosił do wejścia, pchnął
drzwi i przez chwilę stał w
progu nie zauważony przez nikogo
z obecnych. W izbie aż ciemno
było od pary i dymu, pod dwiema
ściankami na zasłanych brudną
pościelą łóżkach kłębiły się
mniejsze i większe dzieci w

background image

potarganych koszulinach. Przy
stole siedziało trzech
rozgrzanych alkoholem mężczyzn.
Jedna butelka była już próżna, z
drugiej gospodarz, rosły rudawy
człowiek w rozchełstanej na
piersiach bluzie, rozlewał
właśnie - czyżby ostatnią? -
kolejkę. Pod pieczyste. Bo
właśnie kobieta, ogromna i
nieforemna w bardzo późnej
ciąży, wyjmowała z piecyka i
stawiała na stół brytfannę z
dwoma, przyrumienionymi na
brunatno zającami. Woń

zabajcowanej dziczyzny rozeszła
się po izbie. Siedzący obok
gospodarza mężczyźni poklepali
go z uznaniem po plecach.
- Ja tam na byle co gości nie
zapraszam - zauważył chełpliwie.
- Dobry wieczór! - odezwał się
Wiktor od progu.
Gospodarz odwrócił się
gwałtownie. Najpierw patrzył

background image

zdumiony na przybyłego, a potem
krzyknął:
- To króliki! Króliki! Dwa
ostatnie z tych, co je trzymałem
w stajence. Klatka stoi, można
sprawdzić.
- Ja... - zająknął się Wiktor,
zrozumiawszy co oznacza ta
informacja z obronną intonacją w
głosie - ja przywiozłem wam
córkę. Przyszła do mnie z chorym
psem. Mam nadzieję go uratować.
Dałem mu zastrzyk, jestem
weterynarzem.
Joasia wysunęła się akurat zza
pleców Wysoczarskiego i znalazła
się w zasięgu rąk matki. Kobieta
szarpnęła nią, popchnęła w
stronę ojca.
- Gdzieś ty była? Do kogoś ty
poszła? Ja nie mam żadnych
pieniędzy! Za nic nie płacę!
- Ależ nie o to chodzi -
wyjaśniła pośpiesznie Karolina.
- Dziecko przeszło tyle
kilometrów... Odwieźliśmy je, bo
przecież noc i śnieg...
- Kto jej kazał chodzić? -
matka znów szarpnęła Joasię,
która podniosła ręce do twarzy i
zasłoniła się obronnym ruchem. -

background image

Ja jej kazałam? Pies i w domu by
wyzdrowiał, a jak nie - to mało
psów na świecie? A co ty masz na
sobie? Poszłaś żebrać do ludzi?
Moja córka nie musi żebrać. Ma
ojca, matkę, ma w domu...
wszystko - zakończyła kobieta
słabnącym głosem, bo zauważyła
mitygujące spojrzenie męża.
Naprawdę ma w domu wszystko, co
tylko...
- Ten płaszczyk to po wnuczce
- zaczęła się znów tłumaczyć
Karolina - wyrosła z niego, więc

po co miałam go trzymać... Niech
Joasia go ponosi.
- Bardzo ładny płaszczyk! -
uciął sprawę gospodarz i
uśmiechnął się niepewnie do
Wiktora. - Ja chyba pana doktora
znam...? - Pan jeździ do parku w
Kampinosie? Ja tam pracuję... od
tygodnia jestem na chorobowym,
ale pracuję przy usuwaniu
wiatrołomów w Puszczy... -

background image

Wyprostował się, powiódł
spojrzeniem po przybyłych i
kompanach. - Trzeba dbać o naszą
Puszczę, bo to miejsce...
historyczne...
- A może państwo... - kobieta
także pojęła swój nietakt sprzed
chwili, przystawiła do stołu dwa
krzesła, uczyniła okrągły gest w
ich kierunku - może państwo
spróbują naszych pieczonych...
- ...królików - dokończył za
nią mąż. - Bardzo prosimy.
- Dziękuję - Wiktor cofnął się
zbyt gwałtownie. - Śpieszymy
się. W domu mamy także gości.
Odwieźliśmy tylko Joasię, bo
pewnie niepokoiliście się o nią.
- Właśnie zaczynałem się
dziwić, gdzie się podziała. A
ona... - ojciec Joasi łypnął ku
niej łaskawszym spojrzeniem
nabiegłych krwią oczu - ona...
popatrz, popatrz, dokąd
zawędrowała! A jaka sprytna...
- Bardzo sprytna -
potwierdziła Karolina. Bardziej
z żalem niż z entuzjazmem.
Pogładziła małą po policzku. -
Do widzenia, Joasiu.
Przywieziemy ci twego pieska,

background image

jak wyzdrowieje.
- Widzisz - matka znów
szturchnęła Joasię - ile benzyny
państwo przez ciebie stracą.
- Odwiozę go, jak będę jechać
do Kampinosu - wyjaśnił
pośpiesznie Wiktor. - Po drodze.
- Do widzenia! - powiedziała
Karolina z tym samym,
graniczącym z paniką pośpiechem.
- I proszę - dodała już z ręką
na klamce - nie gniewać się na
Joasię. - Własne szczęśliwe

dzieciństwo stanęło jej przed
oczyma. Dzieciństwo jej dzieci.
I wnuków. - Bardzo proszę -
powtórzyła - nie gniewać się na
nią.




background image

W samochodzie długo milczeli.
Z nieba zaczynał prószyć nikły
śnieg, zasnuł ruchliwą bielą
długie cienie, które gromadziły
się w przydrożnych rowach. Gdy
skończyły się zabudowania,
przestrzeń po obydwu stronach
samochodu wygładziła się w
równinną pustkę, zamkniętą z
jednej strony odległą ścianą
lasu. Wiktor nie odrywał oczu od
tej ciemnej smugi na horyzoncie.
- Oczywiście - odezwał się
wreszcie - lepszy dla Polaków
jest czas, gdy w Puszczy grasują
kłusownicy, niż ten, gdy kryły
się tu wojska powstańcze. Ale
równocześnie - niedorzeczne jest
to, co powiem, ale tak właśnie
czuję - równocześnie Puszcza
straciła jakby na honorze. Tu
znalazła schronienie młodzież
spiskowa z Warszawy, kiedy w
połowie stycznia 63 roku
ogłoszono brankę, tu formowały
się pierwsze oddziały powstańcze
i toczyły się walki w 63 i 64

background image

roku, a w 44 następnego wieku...
- Wiktor! - poprosiła
Karolina.
Ale Wysoczarski nie mógł już
przerwać.
- ...w 44 najlepsza,
najofiarniejsza część młodzieży
jaką miał ten kraj, ukryła się
tutaj ze swoją rozpaczą...
- Bardzo cię proszę, Wiktor.
- Wiem, że jestem śmieszny z
tymi swoimi myślami. Wiem. Ale
nic nie mogę na to poradzić. A
jeszcze w dodatku ten byk o
przekrwionych od wódki oczach,
do pracy nie chodzi, bo jest "na
chorobowym". Ciekawe, jak
uzyskał to zwolnienie? Co się
stało z Polakami? Byli gotowi
umrzeć dla ojczyzny, a gdy ją
mają, nie chce im się nawet dla
niej pracować. Co ja mówię? Dla
niej! Dla siebie nie chce się im
pracować.
- Od dwóch zajęcy w brytfannie
wysnuwasz tak daleko idące
wnioski?
- To nie moja wina. Żyjemy w

background image

czasach natrętnych uogólnień. A
jeśli o zające chodzi, to i tak
mieliśmy dużo szczęścia.
- Dlaczego?
- Bo mogliśmy akurat trafić na
pieczeń z jelenia. Albo łosia.
- Co to za różnica?
- Ogromna. Bo za nielegalny
odstrzał łosia, a łosie są w
rezerwacie pod ochroną, grozi o
wiele większa kara niż za
złapanie w sidła dwóch zajęcy. I
przydybani na gorącym uczynku
kłusownicy są gotowi...
Naprawdę, mieliśmy dużo
szczęścia.
- Tylko mnie nie strasz. Tak
ładnie zapowiadała się ta
przejażdżka...
- Przepraszam.
- Mówiłeś, że jest to
najodpowiedniejszy dzień na
czułość małżeńską...
- I jest! Tylko życie
wprowadza doń wciąż jakieś
dygresje.
- Więc może i ja... - Karolina
wahała się przez chwilę, ale w

background image

końcu zdecydowała się na coś, na
co zrazu nie miała odwagi,
zjechała na pobocze drogi,
zatrzymała wóz.
- Co robisz? - krzyknął
Wiktor.
- Masz papierosa?
- Mam. - Wysoczarski, coraz
bardziej zdumiony, podał żonie
papierosa - Karolina rzadko
paliła. - Dlaczego stanęliśmy?
- Bo teraz ja mam ochotę na
dygresję. Nie wiem czy
najwłaściwszą w tym dniu... ale
może właśnie po tylu latach...
jest to najodpowiedniejszy
moment, żeby cię o coś
zapytać...
- O co?
- Powiedziałeś przed chwilą,
użyłeś wyrażenia, które nieraz
mnie zastanawiało, gdy mówiłeś o
swoim pobycie w Puszczy...
- Mianowicie?
- Powiedziałeś, że
najofiarniejsza część młodzieży
ukryła się tu ze swoją rozpaczą.

background image

- Tak było.
- Wiem. Ale czy twoja rozpacz
była tylko... nieodpowiednie
słowo, zrozum je właściwie, czy
była tylko rozpaczą po klęsce,
czy także po kimś, kogo
utraciłeś?
Wiktor jeszcze raz wyjął spod
kożucha papierosy, także
zapalił. Światełko zapałki na
krótki moment oświetliło całą
jego twarz.
- Przepraszam - powiedziała
Karolina, zaskoczona jej
wyrazem. - Sądziłam, że po tylu
latach... że już mogę zapytać,
skoro ty sam nigdy o tym nie
mówiłeś.
- Czy... musiałem, czy
powinienem był mówić...?
- Nie. I nie mów, jeśli nie
chcesz.
- Chcę. - Wiktor zaciągnął się
głęboko papierosem i znów nikły
blask oblał jego twarz. - Bo
zastanawia mnie dlaczego jednak
o to zapytałaś?
- Wiesz, kiedy po raz pierwszy
chciałam cię o to zapytać? Kiedy

background image

powiedziałeś, że pójdziemy do
księdza, żeby dał nam ślub.
Bałam się, że nie dochowujesz
komuś wiary, że zmuszony jesteś
do tego małżeństwa tym, co było
między nami, że boisz się, żeby
ludzie źle o mnie nie mówili,
gdyby...
- Byłem wolny.
- Ale czy naprawdę? Czy
zupełnie? Czy do końca? Nieraz w
ciągu tych lat czułam, że jest
ktoś obok nas.
- Co ty opowiadasz? Nie dałem
ci żadnego powodu... Czy nie
byłem dość czuły, dość dobry?
- Byłeś. A jednak czułam, że w
różnych okolicznościach jest
ktoś obok nas. Nie między nami,
takiego zarzutu ci nie stawiam,
ale właśnie obok nas, z nami.
Czasem wydawało mi się, że
oprócz mnie jest ktoś jeszcze...
- Karolino!
- Może zastanawiałeś się
nieraz, jak wyglądałoby twoje

background image

życie, gdybyś spędził je nie ze
mną, ale...
- Przestań, proszę cię.
Karolina zamilkła, zgasiła
papierosa w popielniczce, długo
naciągała rękawiczkę. Nie
odwracając ku niemu głowy, z
oczyma utkwionymi w białą
przestrzeń przed wozem,
zapytała:
- Kochałeś ją?
- Tak.
- Bardzo?
- Tak.
- Masz pewność...? Byłeś przy
jej śmierci?
- Tak.
- Zginęła w powstaniu?
- Dziesiątego września. Był to
dzień, kiedy nam się wiodło.
Kiedy odnieśliśmy zwycięstwo.
Zwycięstwo na jednej ulicy w
morzu klęsk, ponoszonych na
innych.
- Nie musisz o tym mówić.
- Powiedziałem ci, że chcę.
Wybiliśmy grupę Niemców,
atakujących nas od kilku godzin.
Kiedy ustał ostrzał z ich
strony, pomyślałem, że przecież

background image

szkoda pozostawionej przy nich
broni. Postanowiłem ją zabrać i
przenieść do nas. - Ona poszła
razem ze mną. .
- Nie powinieneś był pozwolić.
- Tak - krzyknął. - Tak! Nie
powinienem. I nie pozwalałem!
Ale ona wyskoczyła za mną zza
barykady... Zawsze chciała być
ze mną... - dodał miękko -
zawsze...
- Wiktor! Już dosyć! Proszę
cię...
- Chciałaś usłyszeć!
Przeskoczyliśmy więc ulicę w
zupełnej ciszy, zebraliśmy broń.
A w drodze powrotnej... Ja
biegłem pierwszy. Ona tuż za
mną. I nagle padł strzał. Jeden
jedyny. Widocznie wybici Niemcy
dostali spóźnioną pomoc. Jeden
jedyny strzał. W tył głowy.
Upadła. Ja pobiegłem dalej. Ale
rzuciwszy broń za barykadę,
wróciłem. Przyczołgałem się do

background image

niej i wciągnąłem w osłonięte
miejsce. Nie żyła. -
Pochowaliśmy ją na podwórzu
kamienicy, przy której była
nasza barykada, między dwoma
kolegami poległymi także tego
dnia. Zrobiłem jej krzyż z ramy
okiennej wyjętej z parteru.
Wypaliłem w drzewie tylko imię
"Misia". Na nazwisko nie było
już czasu, opuszczaliśmy naszą
barykadę, przemieszczaliśmy się
na inną pozycję. Zresztą tak ją
wszyscy nazywali. Prywatnie i w
konspiracji. To ona... a o tym
ci opowiadałem... opowiadałem,
że była wśród nas dziewczyna,
która wymyśliła znakomity sposób
na ochronę specjalnie ważnych
mieszkań. Nocowała tam wtedy
także, w przedpokoju wieszała
czapkę i płaszcz z dystynkcjami
wysokiego oficera SS. Gdy
zdarzyło się, że do drzwi waliło
gestapo, otwierała Misia - w
negliżu, z potarganymi włosami,
zaróżowiona od snu. Kładła palec
na ustach z zalotną prośbą o
ciszę, a oczyma wskazywała
wiszące na szaragach czapkę i
płaszcz dostojnika.

background image

Karolina poszukała dłoni
Wiktora, uścisnęła ją.
- Gdybyś wcześniej mi o tym
powiedział, kochałabym ją...
Kochałabym razem z tobą...
wspomnienie o niej.
- Tylko matce powiedziałem o
jej śmierci. Wtedy, w Krakowie,
zaraz po wojnie... Chciała
wiedzieć z kim się ożeniłem.
Myślała, że z nią.
- Znała ją?
- Tak. Nieopatrznie
przywiozłem ją do Wysoczar w
zimie 43 roku.
- Dlaczego nieopatrznie?
- Bo nie zrobiła dobrego
wrażenia. W tamtych latach
jeszcze... mimo okupacji, dziś
trudno o tym mówić, trudno to
sobie nawet wyobrazić - rodzice
moi nie rezygnowali z tego,
czym byli. Wojnę zatrzymywali
za progiem jak fornala. Czasem

tylko treuh~ander bywał

background image

zapraszany na obiad, ale tylko
wtedy, gdy chciano wyjednać u
niego jakieś ustępstwo z
przysługujących mu praw. Misia
wydała im się właśnie cząstką
wojennego czasu, tym czymś, co
mimo braku przyzwolenia
wtargnęło do ich domu. Bo od
razu zaczęła opowiadać, że o tytoń
do fajki, jaki przywieźliśmy dla
ojca, wystarała się jej matka
przez swoje stosunki na bazarze.
Że futerko z popielic, które
wzięła na tę uroczystą dla niej
wizytę, przyniósł ktoś matce do
sprzedania, bo specjalnością jej
straganu były właśnie futra.
"Jezus Maria!" powiedziała matka
ze zgrozą, gdy na chwilę
zostaliśmy sami. "Na pewno
żydowskie!" Starałem się gdzieś
na boku wytłumaczyć Misi, że nie
powinna się tak chwalić tym
straganem. Bezskutecznie.
Uważała stragan matki za coś
wspaniałego. Za szczęśliwą
odmianę ich losu! I był nią, w
warszawskich okupacyjnych
warunkach na pewno nią był.
- Wysoczary nie zrobiły na
niej wrażenia?

background image

- Nie takie jak
przypuszczałem. Żegnając się z
matką powiedziała tylko: "Chyba
smutno jest teraz mieć coś
takiego?"
- Co odpowiedziała matka?
- Nic. Bo jednak zawsze
starała się być uprzejmą dla
swoich gości. Ja miałem ochotę
powiedzieć, że w wojennej
sytuacji nie są pewne ani
majątki ziemskie, ani stragany.
Ale na szczęście powstrzymałem
się od tego. Naraziłbym się
bardzo obydwu paniom.
Powstrzymałem się także od
wyjawienia, że poznałem Misię
właśnie na bazarze, gdy
poszedłem tam po raz pierwszy po
tytoń do fajki dla ojca. Palił
tylko pursiczan, a nie mógł go
zdobyć nawet w Krakowie.
Krakowianie byli zawsze mniej

przedsiębiorczy od warszawiaków
i raczej powstrzymywali się od

background image

handlu z Niemcami. Zresztą i w
Warszawie nie było łatwo o
lepsze tytonie do fajek.
Pojechałem na Pragę. Byłaś
podczas okupacji na bazarze w
Warszawie?
- Nie. Ani razu. Ojciec nie
pozwalał mi jeździć do Warszawy.
Bał się, że gdybym wpadła w
łapankę, nie pomogłoby mi
zaświadczenie, że jestem
Veterin~arshilfe.
- Moje papiery były bardzo
mocne. Drogo kosztowały. Ale
miałem wtedy pieniądze. Przykro
mi, że kiedy byłem z tobą... już
ich nie miałem.
- Nie byłam przyzwyczajona do
pieniędzy. Do dużych pieniędzy.
Nie wyobrażałam sobie nawet, że
mogłabym je mieć.
- Podczas okupacji bardzo
ułatwiały życie. Rodzice
wysłali mnie do Warszawy na
tajne studia. Nie chcieli, żebym
był w Wysoczarach, bezpieczniej
było zgubić się gdzieś w tłumie.
Uważali poza tym, że nie
powinienem tracić czasu, że
później, po wojnie, nie zechce
mi się uczyć. Prawdę

background image

powiedziawszy, nigdy tego za
bardzo nie lubiłem. Dopiero ty
zmusiłaś mnie...
- Sza!
- Zapisałem się na agronomię,
tak chcieli rodzice. Przyszłość
w ich wyobrażeniu miała ścisłe
powiązania z przeszłością, nikt
im jeszcze nie powiedział,
patrząc na Wysoczary, że "chyba
smutno jest teraz mieć coś
takiego...". Studiowałem więc
agronomię, ale jak ci już o tym
mówiłem, nie za bardzo
naprzykrzałem się profesorom.
Poznawałem Warszawę, zawierałem
różnego rodzaju znajomości,
załatwiałem dla rodziców
sprawunki, których nikt nie
potrafił załatwić. Tak - w
poszukiwaniu pursiczanu -
trafiłem na bazar. Było to

targowisko, na którym ludzie
sprzedawali wszystko, od starych
butów po brylanty. Ja szukałem

background image

tylko tytoniu do fajki,
nagabywany przez właścicieli
straganów, którzy ciągnęli mnie
do siebie. Bawiło mnie to i
zatrzymałem się przed jednym z
nich. Sprzedawała w nim młoda
dziewczyna mniej więcej w moim
wieku...
- Pan sobie życzy? - zapytała.
Nawet się jej nie przyjrzałem,
patrzyłem na stosy garderoby,
sukien, ubrań, płaszczy i futer,
którymi zapchany był stragan.
Każda z tych rzeczy była
równocześnie czyjąś biedą i
nadzieją.
- Nie ma tutaj tego, czego
szukam - powiedziałem.
- Skąd pan może wiedzieć? Nie
wszystko jest na wierzchu. Czego
pan szuka?
- Tytoniu do fajki. Nazywa się
pursiczan.
- Nie może pan palić gorszego?
- To nie ja, to mój ojciec.
Przyzwyczajony do pursiczanu.
- Nie mam - zasmuciła się. -
Ale niech pan poczeka, może uda
mi się go zdobyć. - Wyszła zza
lady, sprawdziła czy wisząca na
szyi torba z pieniędzmi jest

background image

zamknięta. - Popilnuje mi pan
boksu?
- Byle nie długo.
Zawierzyła mi całą zawartość
swego stoiska - za co, zapewne,
nie pochwaliłaby jej matka. Już
same karakuły leżące na wierzchu
warte były majątku. Nie
spuszczałem więc z nich oka, gdy
tłum, napierający zewsząd,
wydawał mi się niebezpiecznie
zagęszczony, a pytający mnie o
różne rzeczy klienci zadawali te
pytania równocześnie - jak
sądziłem - dla zmylenia mojej
uwagi.
Przyszła wreszcie. I miała
pursiczan, nawet dwa opakowania.
- Chciał pan jedno, czy dwa?
- Chętnie wziąłbym więcej.
- To trzeba było od razu tak

mówić. Ale nie szkodzi,
przyjdzie pan znowu. Przyjdzie
pan?
Oczy miała szare, ogromne.

background image

Patrzyła nimi w uważnym,
napiętym oczekiwaniu.
- Przyjdzie pan?
- No, nie wiem... - bąknąłem.
- To niemożliwe, żeby pan nie
przyszedł.
Karolina ostrożnie wyjęła z
palców Wiktora dopalającego się
papierosa. Spojrzała na jego
twarz. Oczy miał zamknięte, może
zasnął...?
- Wiktor! - szepnęła.
Nie odpowiedział.
Nie odpowieział, bo właśnie po
raz drugi szedł na bazar w
wojennej Warszawie, szukał
straganu z przechodzonymi
rzeczami.
- Jestem - powiedział, gdy go
wreszcie znalazł. - Bo, zdaje
się, pani mnie zaprosiła...?
Bywał w tym czasie w
najlepszych domach Warszawy,
znał dziewczyny o świetnych
nazwiskach i były wśród nich
naprawdę urocze. A jednak
przyszedł tu i ucieszył się, gdy
dziewczyna powiedziała:
- Zaprosiałm pana, oczywiście.
Ale niech pan nie myśli, że
często mi się to zdarza.

background image

- Nie myślę tak. Nawet mi to
przez głowę nie przeszło.
- To dobrze. I dobrze, że
przyszedł pan akurat dziś. Bo
nie zawsze tu jestem. Tylko trzy
dni w tygodniu. A trzy dni
handluje tu moja mama.
- Mam wobec tego szczęście, że
nie trafiłem na szanowną
mamusię. - Musiał to powiedzieć
może z lekko ironicznym
lekceważeniem, bo dziewczyna
spojrzała ostro.
- Co pan sobie wyobraża? Moja
mama przed wojną pracowała w
sądzie, a ojciec w ministerstwie
przemysłu i handlu. Teraz
sprzedaje budynie i proszki do
pieczenia, które produkuje jego
były szef z ministerstwa. A mama

założyła ten stragan. Świetnie
prosperuje i dlatego jemy biały
chleb, zwłaszcza że mama choruje
na wątrobę i ten kartkowy mamie
szkodzi. Pan go je?

background image

- Nie.
Nie zapytała skąd ma pieniądze
na biały chleb, a on jej nie
powiedział, że co tydzień
chłopak z Wysoczar, ryzykując -
nie za darmo - zgarnięcie w
łapance, przywoził mu kosz
żywności - wędlin, nabiału, a
także białego pieczywa.
- No, tak - powiedziała. - W
Warszawie można dostać wszystko.
- Jak pani ma na imię? -
zapytał.
- Maria. Ale wszyscy mówią na
mnie Misia.
- Misia... Imię, które
chciałoby się pogłaskać.
Zapamiętała to. Później, kiedy
się już lepiej poznali, kiedy
włóczyli się po różnych
lokalikach i kawiarenkach, gdzie
- tak ślicznie, tak wzruszająco
łakoma - pochłaniała stosy
ciastek, kiedy całował ją w
bramach i na schodach, bo nie
chciała, wciąż nie chciała
przyjść do niego - nieraz
powtarzała, że nikt jeszcze nie
mówił tak pięknie o jej imieniu.
"Chciałoby się je pogłaskać..."
- I ciebie także chce się

background image

pogłaskać - powiedział kiedyś,
gdy pochylała głowę nad
talerzykiem z trzema
napoleonkami. Zapamiętał barwę,
a nawet zapach ich kremu, bo
właśnie wtedy wyprostowała się,
odgarnęła włosy z czoła i w
jednej chwili przestała być
paplającą beztrosko, uroczo
łakomą dziewczyną, której
imponowało wystawanie przy
barach, spijanie koktajli przez
długą słomkę, i którą chciało
się pogłaskać, jak małego psa.
- Słuchaj - powiedziała
sucho, może nawet trochę
groźnie. - Czy wyobrażasz sobie,
że w ten sposób można przeżyć
wojnę? Poznałam cię już na tyle,

że jutro mam zamiar komuś cię
przedstawić.
Nie zapytał komu, w ogóle o
nic nie zapytał. Następnego dnia
poszli do jakiegoś mieszkania,
gdzie zrozumiał, że oto zaczyna

background image

się nowy etap w jego życiu.
Zrozumiał także, że Misia
dopiero teraz jest naprawdę
szczęśliwa. Nie odważał się już
nalegać, żeby do niego przyszła,
inne zaczęły mu się wobec niej
roić plany i nadzieje.
Kiedy w 43 zdecdował się
zawieźć ją na Boże Narodzenie do
Wysoczar, był już kapralem
podchorążym. Ale nie przyznał
się do tego rodzicom. Wprawdzie
matka lubiła powtarzać, że
pradziad Wysoczarski był z
królem Janem pod Wiedniem,
podkreślając, że znaczyło to
tyle, co udział rycerzy
zachodniej Europy w wyprawach
krzyżowych, ale wydawało jej się
chyba, że Kara Mustafa mniej był
groźny dla polskich jedynaków
niż byle komendant gestapo.
- Wiktor! - szepnęła znów
Karolina.
Nie odezwał się, nie poruszył.
Kiedy front zatrzymał się na
prawym brzegu Wisły, kiedy w
Warszawie nie padły jeszcze
żadne rozkazy, ale już
wiedziano, że padną - Misia
powiedziała, że przyjdzie do

background image

niego. Już sama ta zapowiedź
była szczęściem, równym
spełnieniu. Nakupił kwiatów,
zapełnił nimi wszystkie wazony,
jakie miała jego gospodyni.
Mieszkał wtedy przy Śniadeckich
u wdowy po kolejarzu, poległym w
39 roku. Utrzymywała się z
szycia i wynajmowania jednego
pokoju w dwupokojowym
mieszkaniu. Cotygodniowe paczki
z Wysoczar witała, jakby były
przeznaczone dla niej, jej
lokator nie był w stanie
skonsumować całej ich
zawartości. Wiedział więc, że
jest w mieszkanku przy
Śniadeckich ceniony na tyle, aby

darowano mu pewną śmiałość.
- Pani Franciszko - zagaił -
dzień taki piękny! Nie
przeszłaby się pani po południu
do Łazienek?
- Ja? Do Łazienek? W powszedni
dzień? - zdziwiła się wdowa.

background image

- A dlaczego nie?
- Przecież mam szycie.
- Ile pani może zarobić przez
jedno popołudnie?
Zamyśliła się, wymieniła sumę.
- Żeby nie była pani stratna,
ja pani za to nie wykonane
dzisiaj szycie zapłacę.
- A co też pan? - prawie się
obraziła. - Mało mam od pana?
Jeszcze ma mi pan płacić za to,
żebym... poszła do Łazienek?
Spodziewa się pan gościa? -
zapytała z nagłą konfidencją.
- Tak.
- Dziewczyna?
- Tak. - Zaczynał być zły, że
stworzył sytuację, w której
mogła zadawać mu te pytania.
Spostrzegła to.
- Nie, ja o nic nie pytam. -
Nic nie muszę wiedzieć. I pójdę
do tych Łazienek, jak panu na
tym zależy.
- Dziękuję.
- A kto poda herbatę? Bo
przecież zechce pan poczęstować
gościa herbatą.
- Sam zrobię.
- No, już dobrze, dobrze.
Widzę, że się pan denerwuje.

background image

Postawię filiżanki i cukiernicę
na tacy. Przed wyjściem zaparzę
herbatę... A o której mam
wrócić?
- Przed godziną policyjną -
warknął. - Nie wcześniej.
- A o której mam... wyjść?
- Zaraz po obiedzie.
Wyprawił wdowę, wypychając ją
prawie za drzwi i długo
nasłuchiwał odgłosu jej
oddalających się kroków.
Niecierpliwość kazała mu
pozostać w przedpokoju i czekać
na te, które będą wstępować do góry,
ale wydał się sobie śmieszny.
Poza tym kamienicę zamieszkiwało

wielu lokatorów, a o tej
godzinie wracali właśnie do
domu z jakichś swoich zajęć,
bawiące się na podwórzu dzieci
biegały bezustannie po klatce
schodowej, najczulszym uchem nie
mógłby wyłowić z tego zgiełku
kroków Misi, zdążających ku

background image

drzwiom, za którymi czekał na
nią.
Wrócił więc do pokoju, usiadł
przy otwartym oknie. Bał się
wyglądać, mogłaby go zauważyć i
śmiałaby się z niego...
Ale kiedy wreszcie przyszła,
nie wyglądała na to, żeby miała
ochotę śmiać się z czegokolwiek.
Wyraz jej twarzy był poważny i
surowy, spojrzenie pełne
mrocznego zamyślenia. Pocałowała
go w policzek i szybko wysunęła
się z jego objęcia, choć chciał
ją zatrzymać. Usiadła przy
stole.
- Przyszłam - powiedziała - bo
chciałeś tego i wydaje mi się,
że byłam głupia broniąc się do
tej pory...
Mówiła rzeczy śmiałe, ale
każde słowo było zaprzeczeniem
własnej treści. Usiadł także,
naprzeciwko, z dala od niej. Było
bardzo gorąco, wczesne
popołudniowe słońce świeciło
prosto w okna, firanki nie
poruszał najlżejszy powiew. Na
niezbyt ruchliwej ulicy
hałasowały dzieci, jakiś młody
głos śpiewał radośnie piosenkę,

background image

za którą groziła kara śmierci.
- Dziękuję ci - powiedział.
Oblizał wargi suchym językiem. -
Napijesz się herbaty?
- Chętnie.
Zerwał się i pobiegł do
kuchni. Ręce mu się trzęsły, gdy
nalewał do szklanek esencję i
wrzątek. Poparzył się, wysypał
ze szklanego klosza kruche
ciastka. Nieliczne, cudem
uratowane przed jego
niezgrabnością, wniósł razem z
herbatą do pokoju, zziajany, z
płonącymi policzkami.
Poznała, że nie powiodło mu

się w kuchni, ale powiedziała
tylko, nie ruszając się z
miejsca:
- Powinnam ci pewnie pomóc?
- Nie, dziękuję. Doskonale
dałem sobie radę.
- Gospodyni wyszła?
- Wyszła.
- Miałeś... trudności?

background image

- Z czym?
- Żeby wyprawić ją z domu.
- Żadnych. Poszła z ochotą do
Łazienek.
- No, tak... dzień taki
piękny...
- Bardzo piękny.
Parząc sobie usta, popijali
herbatę. Ciastek nie tknęła.
- Z Wysoczar! - zachęcił.
- Na pewno są bardzo dobre.
Sięgnął po korkociąg, żeby
otworzyć butelkę wina.
- Nie otwieraj - powiedziała.
- Nie będę piła.
- Dlaczego? Lubisz tokaj.
- Nie, nie - dziś nie. I ty
także nie pij.
Zrozumiał, nie nalegał,
choć... w tej sytuacji duże
nadzieje pokładał właśnie w
winie. Ileż to razy, kiedy
odprowadzał ją pod lekkim
rauszem, kiedy całował w ciemnym
załomie schodów, kręciło mu się
w głowie od pragnienia. Teraz
siedział odrętwiały, tak wbity w
krzesło, jakby już nigdy nie
miał z niego powstać.
A ona właśnie powiedziała
cichutko i z desperacją:

background image

- Może przesiądziemy się na...
kanapę?
Dźwignął się z trudem,
zaczepiając nogą o stary dywan
ruszył ku kanapie, na której
brzeżku ona już przysiadła jak
ptaszek na chybotliwej gałęzi.
Pluszowe pokrycie kanapy
śmierdziało kurzem i naftaliną.
Na dole śpiewał ktoś wciąż
piosenkę, za którą groziła kara
śmierci.
- Tutaj jest wygodniej -
powiedziała.
- O wiele wygodniej -

potwierdził. Przymknął na chwilę
oczy, a kiedy je otworzył - ona
zszarpywała, zdzierała z siebie
bluzkę.
- Nie! - krzyknął. - NIe
musimy tego robić!
Przyciskała do piersi bluzkę,
jej szczupłe ramiona drżały.
- Nie? - spytała z rozpaczą.
- Nie. To nie tak... nie

background image

teraz... nie z tego powodu...
- Z jakiego... powodu?
- Przecież wiem, domyślam się,
dlaczego dziś przyszłaś. - Objął
ją i trzymał przy sobie, a ona
zaczęła płakać, może nawet
płakał razem z nią i trwało to
długo, wdowa po kolejarzu
spacerowała po Łazienkach, a oni
płakali złączeni ciasnym
uściskiem.
- Żałuję... - szepnęła nagle -
bardzo żałuję.
- Czego?
- Wolałabym, żebyś był w
Wysoczarach.
- Nie puszczałaś mnie chętnie
do Wysoczar.
- Ale teraz wolałabym, żebyś
tam był... Zresztą wszystko
jedno gdzie... byle daleko stąd.
- Daleko... od ciebie?
- Ode mnie także.
Nie pytał o nic więcej,
rozumiał, wiedział.
Dlaczego prawie we wszystkich
wojennych powieściach, które
czytał, ich bohaterowie oddawali
się tak uporczywie miłości mimo
bezustannego zagrożenia? Może
przyzwyczaili się do niego, ale

background image

przecież i oni mogli się już
przyzwyczaić...
- Wiktor! - odezwała się
jeszcze raz Karolina. - Śpisz?
Otworzył oczy i powiedział - a
był to błąd, nierozsądny i
niewybaczalny:
- Nie śpię.
- Ani trochę nie spałeś?
- Ani trochę.
Karolina zapaliła motor,
ruszyła ostro.
Po co, och! po co skłoniła
Wiktora do mówienia? Dawniej -

nie wiedząc - nieraz miała
uczucie, że jest ktoś obok,
teraz odnosiła wrażenie, że jest
ktoś zamiast niej, że zamiast
niej siedzi tu w samochodzie,
spędza życie z Wiktorem, jest z
nim częściej i bardziej niż
ona...
Garaż zostawiła otwarty, mogła
więc, wymijając stojące przed
domem samochody Krystiana i

background image

Rozciłowskiego - od razu wjechać
do środka, ale nie zrobiła tego.
- Dlaczego nie wjeżdżasz? -
zapytał Wiktor, gdy zatrzymała
wóz.
Powoli odwróciła ku niemu
głowę.
- Tak długo przebywaliśmy
oboje w dawnym czasie, iż
wydawało mi się, że tam w głębi
stoi Białek...
Nic nie odpowiadając wysiadł z
wozu. Cały dom był oświetlony,
tylko w dwóch oknach jego
gabinetu nie paliło się światło.
Postanowił wstąpić tam najpierw
i dopiero po chwili - odmieniwszy
twarz, zjawić się wśród gości.
Nie spostrzeżony przez nikogo
przemierzył korytarz, cicho
otworzył drzwi gabinetu. I
zmartwiał.
Z głębi dochodził przerywany
stłumionym śmieszkiem głos
Sylwii:
- Możesz mnie całować i
dotykać. Daj rękę, pokażę ci...
tu, gdzie kończy się szyja...
- Nie, nie... - bronił się
Marek.
- Nie bądź głupi! Strasznie

background image

jesteś głupi, wiesz? Dotykanie
to nic złego. A takie przyjemne.
- Ja bym wolał grać w
ping_ponga - wyszeptał Marek.
- Zaraz będziemy grać, ale
teraz... dopóki w domu taki
spokój... daj rękę...
Wiktor zamknął drzwi równie
cicho, jak je otworzył. Powinien
był zapalić światło, wrzasnąć,
zrobić awanturę - ale tylko
zamknął cicho drzwi i na palcach
wycofał się w stronę kuchni. Nie

potrafiłby w tej chwili spojrzeć
na Sylwię, chyba by ją uderzył.
- Mamo! - powiedział do babki
Izabelki, pomagającej
Pawlisiowej przy zmywaniu
talerzy. - Niech mama zajrzy do
gabinetu. Oni, zdaje się, już
nie grają w ping_ponga.
- No, to co? Muszą grać?
- Wolałbym...
Babka Izabelka podniosła głowę
znad zlewu, zaczynała coś

background image

pojmować.
- Bardzo proszę, niech mama
zaraz tam idzie - przynaglił.
- Jezus, Maria! Już idę, idę!
A ty nie mogłeś...
- Nie mogłem. Tylko niech mama
nie robi awantury na cały dom.
Ja idę do pokoju.
Rozciłowskiego najwidoczniej
nie za bardzo zajmował brydż, bo
na widok Wiktora od razu
poderwał się od stolika.
- Proszę, niech ojciec siada.
Wygrywam, więc mogę zaproponować
moje miejsce. Bo ja chyba...
będę musiał już uciekać.
- Tak wcześnie? - Wiktor
zrozumiał, że Rozciłowski
wolałby uniknąć spotkania z
Agnieszką (a może zaoszczędzić
jej spotkania z sobą) - ale z
niewiadomych dla siebie powodów
zapragnął go jednak zatrzymać. -
Widziałem w kuchni wspaniałe
torty. I jest wśród nich
orzechowy - twój ulubiony.
Smagła twarz Rozciłowskiego
pociemniała od rumieńca.
- Pamiętano tu o tym?
- Podejrzewam, że Karolina
zrobiła go specjalnie dla ciebie.

background image

- Co takiego? - spytała
Karolina wchodząc. - Co zrobiłam
specjalnie dla Romana?
- Tort orzechowy. Czy nie tak?
- Oczywiście, że tak. Wszyscy
tu pamiętamy, że lubiłeś zawsze
tort orzechowy.
To zawsze, przywołujące inną
rodzinną sprawę, pozwoliło
Karolinie zapomnieć na jakiś
czas o własnej, z którą -
otwartą tak niespodziewanie -

wróciła do domu z owej
przejażdżki z cudzym dzieckiem
i własnym mężem.
- Nie było ślisko? - spytała
babka Wysoczarska znad kart.
Odpowiedział Wiktor:
- Ani trochę. Zresztą Karolina
tak świetnie prowadzi.
- Karolina wszystko robi
świetnie - matka uśmiechnęła się
do syna. - Wciąż to powtarzam od
czterdziestu lat.
- Dziękuję! - Karolina

background image

schyliła się ku starszej pani i
pocałowała ją w policzek. W
słowach skierowanych do Wiktora
usłyszała jakby jakieś
pouczenie. Czyżby jej twarz,
kiedy tu weszła, nie wyglądała
zwyczajnie, albo jego... jego
twarz była inna, niż powinna być
w ten uroczysty dla obojga
wieczór? - Dziękuję! -
powtórzyła.
Otworzyły się - dość
gwałtownie - drzwi i silna ręka
babki Izabelki wepchnęła do
pokoju Sylwię i Marka,
zaczerwienionych i zgrzanych.
- Już dosyć tego ping_ponga!
Siedźcie tu z dorosłymi!
- Czy coś się stało? -
poderwała się Kasia. Powitała z
ulgą powrót teściów, kibicowanie
ją nudziło, teraz zaś nadarzała
się okazja wykazania
macierzyńskiej troski. - Jak ty
wyglądasz? - krzyknąła do Marka.
Chłopiec odwrócił twarz od
światła.
- Zgrzałem się trochę.
- Ja też - dodała Sylwia, choć
nikt jej o nic nie pytał, tylko
babka Izabelka gromiła ją

background image

wzrokiem. - Pić mi się chce!
- Idź do kuchni i napij się
wody!
- Jest może jeszcze sok
pomarańczowy?
- Już nie ma. Zostało trochę,
ale to dla twojej matki. Na
pewno będzie jej się chciało
pić, jak przyjedzie.
- No, nie wiem - wzruszyła
ramionami Sylwia. - Mamie nigdy

nie chce się pić.
- Powiedziałam ci idź do
kuchni i napij się wody -
groźnie podniosła głos babka
Izabelka. - To ci naprawdę
dobrze zrobi!
- Czym się mamie tak naraziła?
- spytała pobłażliwie Karolina,
gdy Sylwia, głośno zamykając
drzwi za
sobą, wyszła do kuchni.
- Och, głupstwo! Może nie
takie całkiem małe, ale gdybym
ci powiedziała, wygadałabyś się

background image

przed Agnieszką albo, co gorsza,
przed Romanem i zrobiłaby się
awantura; zepsułaby nam wieczór,
a tak bardzo pragnę, żeby wypadł
jak najlepiej. Miałaś trochę
przyjemności z tej przejażdżki z
Wiktorem?
- Tak...
- Wydawało mi się, że on...
- Nie powinien był tak gościć
Zdzisia w kuchni.
- Źle się czuje?
- Czuje się akurat tak, żeby
pójść do łóżka.
- Mógł przespać się
w samochodzie.
- Ale się nie przespał - sucho
i nieprzychylnie stwierdziła
Karolina.
Sylwia wróciła do pokoju, znów
zbyt głośno zamykając drzwi.
Usta jej lśniły wilgotnie,
policzki płonęły, była naprawdę
śliczną dziewczyną.
- Pozwól tu, Sylweczko! -
przywołał Sylwię ojciec,
wskazując jej miejsce obok
siebie na kanapie pod oknem. -
Może wreszcie porozmawiamy.
- Bardzo chętnie, tatusiu -
Sylwia zmieniła się w jednej

background image

chwili w grzeczne i uległe
dziecko.
- Jak będziesz wyglądała na
wywiadówce?
- Nie najgorzej.
- Co to znaczy - nie najgorzej?
- Same piątki. Od góry do
dołu. Jeśli tak będzie na koniec
roku, przejdę do liceum bez
egzaminu.

- To pięknie!
- Robię to dla ciebie.
- Dla mnie?
- Oczywiście dla dziadków
także. I dla mamy. Ale głównie
dla ciebie.
- Dlaczego?
- W książce do polskiego jest
fragment twojej prozy, nie
wypada więc, żebyś miał córkę
idiotkę.
- Kocham cię!
- Ja ciebie też. - Przez mamę
jestem także sławna w szkole,
może nawet więcej. Koleżanki

background image

wciąż mi przynoszą jej fotosy,
wycinają recenzje - ale ja cenię
sobie bardziej fragment twojej
prozy w książce do polskiego. I
jak to brzmi - "fragment prozy
Romana Rozciłowskiego".
- Brzmi całkiem zwyczajnie.
- Jesteś za skromny. Czy
wszyscy pisarze są tak skromni?
- Nie wiem. Ale myślę, że
każdy człowiek ma prawo do nie
mniejszej dumy, jeśli wykonuje
coś potrzebnego i dobrze to
robi. - Nie pojechałabyś z ojcem
w góry?
- Och, tatusiu!
- Myślę, że moglibyśmy się tam
wybrać na twoje zimowe ferie.
Mój przyjaciel ma chatę w
Bukowinie i akurat w lutym
nikogo tam nie będzie.
- Och, tatusiu! - powtórzyła
Sylwia z zachwytem. Marek
patrzył na nią z zazdrością -
cieszyła się z czegoś, a on
nudził się przy swojej matce,
rodziece, których się stale ma,
są naprawdę nudni.
- Wzięlibyśmy narty - ciągnął
dalej Rozciłowski, bardziej
sobie niż córce opowiadając tę

background image

bajkę, którą miał nadzieję
przemienić w rzeczywistość, o
ile wydawnictwo wypłaci zaliczkę
na nową książkę. - A po nartach
pójdziemy coś zjeść u
zaprzyjaźnionej góralki, albo
sami będziemy coś pitrasić,
potem ja trochę popracuję, a ty
pooglądasz sobie telewizję przy

trzaskaniu sosnowych szczap na
kominku.
- Och, cudownie! Cudownie!
- Więc co? Porozmawiać z
dziadkami? I z mamą oczywiście.
- Zaczekasz na nią?
- Zaczekam. - Rozciłowski
wyczuł zwątpienie w głosie
córki. - Zaczekam - powiedział
jeszcze raz.
- I naprawdę... w tej
Bukowinie będziemy tylko we
dwoje?
- A któż by tam jeszcze miał
być?
- No, nie wiem... Ile razy

background image

wyjeżdżam gdzieś z mamą, zawsze
się przy nas ktoś pęta.
- Przy nas nikt się nie będzie
pętał, daję ci słowo.
- A jeśli... jakaś pani bardzo
cię kocha?
- Nie ma takiej pani.
- To niemożliwe! - dziecinnie
szczerze, a nawet z oburzeniem
zdumiała się Sylwia.
- A jednak - uśmiechnął się do
niej ojciec. - Naprawdę nie ma
takiej pani. I nigdy nie będzie.
- Nie wierzę. Nie będziesz
przecież zawsze sam.
- Jak przyjedziesz do Warszawy
na studia, zamieszkasz ze mną.
- Nie zrobię tego kłopotu ani
tobie, ani mamie.
- Możesz studiować w Krakowie
i mieszkać u mnie - odezwała
się, składając karty, babka
Wysoczarska.
W pokoju urwały się nagle
wszystkie rozmowy, cisza zapadła
ogólnym zdziwieniem.
- Ależ tak! - babka
Wysoczarska potwierdziła z
zaskakującą ją samą radością
całkiem najwidoczniej świeży
swój pomysł. - Zamieszkasz u

background image

mnie, będzie nam dobrze razem.
Czyżbym była... Czyżbym czuła
się aż tak samotna, pomyślała z
nagłym przestrachem, aż tak
samotna, żeby brać sobie na
głowę to niesforne stworzenie?
Można sobie wyobrazić, o której
ona będzie wracać do domu. I

jakie hordy koleżanek będą ją
odwiedzać. Kolegów, o! Kolegów
oczywiście także! A magnetofon!
Wciąż będzie ryczał magnetofon!
No tak... Ale... cisza... cisza
bywa też straszna...
- Dziękuję babci za
zaproszenie do Krakowa - Sylwia
nie ruszyła się nawet z kanapki,
na której wciąż siedziała przy
ojcu - ale ja babci także nie
będę chciała sprawiać sobą
kłopotu. Postaram się o miejsce
w akademiku...
- Na razie masz jeszcze czas o
tym myśleć - ucięła całą sprawę
babka Izabelka, wciąż

background image

nieprzychylnie patrząca na
Sylwię. - Cztery lata w liceum.
Ile to się może przez ten czas
stać! Wszystko, co
niespodziewane, dzieje się
bardzo szybko. A to, na co
człowiek czeka, wlecze się jak
żółw.
- Ja na nic nie czekam. Ja
lubię to, co jest! - stwierdziła
przymilnie Sylwia, pocałowała w
rękę babkę Izabelkę. - Ja bardzo
lubię to, co jest! - powtórzyła,
pewna, że prababce zabraknie
siły, żeby dłużej gniewać się na
nią.
- Ale do Bukowiny masz ochotę
ze mną pojechać? - wtrącił
Rozciłowski.
- Co? Do jakiej Bukowiny?
Karolinko, wiesz coś o tym? -
babka Izabelka, jednak
nieprzejednana, patrzyła
pytająco na córkę.
- Nic nie wiem.
- Bo właśnie miałem dopiero
zamiar o tym powiedzieć -
Rozciłowski zaprosił obie panie
na kanapę obok siebie. -
Chciałbym zabrać Sylwię do
Bukowiny na zimowe ferie.

background image

Niechby miała trochę
przyjemności, pooddychała innym
powietrzem. Poza tym... poza tym
tak mało z nią obcuję...
Fajni są tacy rodzice na
przychodne! - myślał Marek,
wciąż z ponurą zazdrością

patrząc na Sylwię. Żeby miała
trochę przyjemności! Czy w domu
myślał tak ktoś o nim? Powinien
się uczyć i wracać do domu o
wyznaczonej godzinie. Pobyt w
Nowym Jorku także nie miał być
przecież przyjemnością. Jechał
tam, bo po pierwsze - nie było
co z nim zrobić, a po drugie -
jak podkreślał ojciec, tylko
mówiąc na co dzień obcym
językiem, można się go naprawdę
nauczyć.
- No, cóż - powiedziała
Karolina - ja nie mam nic
przeciwko temu, żebyś zabrał
Sylwię w góry. Sądzę, że i
Agnieszka...

background image

- Och - zawołała Sylwia -
mamie to będzie zupełnie
obojętne.
- Oczywiście porozmawiam z
Agnieszką - bardzo jakoś miękko
powiedział Rozciłowski.
- Ja też chcę jechać na ferie
zimowe w góry! - odezwał się
Marek od razu z żalem i
pretensją.
- Co? - roześmiała się jego
matka. - W lutym będziesz już w
Nowym Jorku.
- Ale ja nie chcę!
- Czego nie chcesz?
- Nie chcę jechać do Nowego
Jorku!
- Przecież cieszyłeś się, że
jedziesz. I tak nagle ci się
odmieniło?
- Odmieniło mi się - ponuro
stwierdził Marek.
- O co chodzi? - spytał
Krystian od kart.
- Twój syn nie chce jechać do
Nowego Jorku - wyjaśniła wciąż
ze śmiechem Kasia.
- Co takiego? - również
roześmiał się Krystian. -
Naprawdę nie chcesz jechać do
Nowego Jorku?

background image

- Naprawdę.
- Wszyscy chłopcy na twoim
miejscu szaleliby z radości!
- Nie wiem, czy jako
przedstawiciel Polski Ludowej
powinieneś wmawiać dziecku

radość z powodu wyjazdu z kraju.
To powiedział Kamil. Wszyscy
spojrzeli na niego. Palił
papierosa i uśmiechał się
sceptycznie.
- Cóż to za insynuacje? -
wybuchnął Krystian.
- Żadne insynuacje, tylko
stwierdzenie faktu. Już za
Gierka zadziwiało to, że co
gorliwsi współpracownicy marzyli
tylko o tym, żeby wyrwać się za
granicę. Niegorliwych by nie
wysłano, więc to koło zamyka
się bez krzty logiki. A efekty
wszyscy znamy.
- Więc twoim zdaniem -
Krystian rzucił karty i odwrócił
się od stolika ku bratu z

background image

płonącą twarzą - twoim zdaniem
nie powinniśmy być w ogóle
reprezentowani na forum
międzynarodowym?
- Ależ tak, tylko po co ta
euforia towarzysząca wyjazdom?
- Jaka euforia? Co za euforia?
- Krystian przetoczył
spojrzeniem po wszystkich w
pokoju, biorąc ich za świadków,
że bez żadnego podniecenia mówił
o swoim wyjeździe do Stanów. -
Po prostu ktoś musi spełniać ten
obowiązek...
- Och, aż obowiązek! Dlaczego
nie powiesz, że lubisz być kimś
w każdych okolicznościach?
- Obawiam się, że ty w każdych
okolicznościach byłbyś nikim.
- Chłopcy! - odezwał się
pojednawczo ksiądz Rudek.
Chrzcił ich obydwu, obydwom
udzielał pierwszej komunii. -
Chłopcy! W dzień dla całej
rodziny tak uroczysty...
- A czy w dni uroczyste nie
mówi się prawdy? - Kamil ze
spokojem obstawał przy swoim.
- Prawda może być różnie
wypowiadana - zaczął ksiądz, ale
Wiktor mu przerwał:

background image

- Gramy, czy nie? Mamo! Mama
wychodzi.
- A co gramy? - mało
przytomnie spytała babka
Wysoczarska. Sprzeczka wnuków

cofnęła ją znów w dawny czas,
obrysowany w pamięci kreską
wyraźniejszą, niż całkiem
niedawne wydarzenia. Jak
powiedział Krystian do Kamila?
Byłbyś nikim w każdych
okolicznościach! To znaczy także
i wtedy, gdyby istniały
Wysoczary... Gdyby istniały
pieniądze, magia nazwiska...
Stosunki... Piękne, piękne
życie...! Czy Kamil naprawdę nie
umiałby z tego korzystać? Nie
umiałby tego cenić? Może po
prostu nauczył się skromności i
biedy, na którą jego brat nigdy
nie przystał. Kamil wdał się w
Wiktora, odziedziczył po nim
brak aspiracji, a jeśli nawet
życie nie stwarzało żadnych dla

background image

nich okoliczności, to chociaż
bunt powinien je zastępować.
Bunt, a nie potulne godzenie się
na wszystko jedno jaką
egzystencję, o Boże, może nawet
na uczucie szczęścia w tych
spodlonych warunkach?
Przynajmniej Krystian naprawdę
na to nie przystał. A po kim to
miał? Ależ tak, Krystian nie
poddawał się, tak jak nie poddał
się Xawery, jego dziadek, który
po utracie Wysoczar potrafił
jednak znów zamieszkać w pałacu,
założoną przez siebie i
kierowaną stadninę koni
arabskich doprowadził do
rozkwitu, brał wysokie premie,
jeździł za granicę, szkoda tylko
- niech mu Pan Bóg tego nie
odpuści - że najczęściej do
Wiednia, gdzie w latach
pięćdziesiątych miał nawet jakąś
panią, uwielbiającą
najwidoczniej polskich
arystokratów.
- Mamo! Gramy piki! - upomniał
Wiktor.
- Och, przepraszam -
uśmiechnęła się speszona. A co
ja zrzuciłam?

background image

- Trefle.
- Przepraszam.
- A może mama nie chce już
grać? Może mama czuje się

zmęczona?
- Ależ babciu! - Krystian
pocałował babkę w rękę. -
Przynajmniej skończmy robra.
- Wcale nie jestem zmęczona -
oświadczyła. - Co mi tu, moi
drodzy wmawiacie?
A jednak to dzięki Wiktorowi,
choć tak zawstydzający wydawał
jej się jego minimalizm, miała
tę rodzinę, przy której mogła
się od czasu do czasu ogrzać,
gdy chłód samotności zbyt już
boleśnie przejmował stare kości.
Starając się nie tracić kontaktu
z grą, wsłuchiwała się
równocześnie z lubością w brzęk
naczyń i srebra, rozkładanych na
stole przez Karolinę przed
ponownym zaproszeniem gości do
stołu. Bo cała zastawa

background image

pochodziła z Wysoczar.
Przekazała ją synowej - nie od
razu, nie od razu - dopiero po
ładnych dwudziestu latach, kiedy
ostatecznie nabrała pewności, że
jest tego warta. W końcu trzeba
było przyznać, że Wiktor
ustatkował się jakoś przy niej,
choć już w bardzo młodym wieku
miał zadatki na birbanta i
karciarza. Wprawdzie i teraz nie
stronił od alkoholu, ale czynił
to w sposób umiarkowany, dbał o
rodzinę i nie rozłajdaczył się
(ten Wiedeń!) jak jego ojciec.
Może gdyby dane jej było
przeczuć, że zawędruje kiedyś
pod ten dach, serdeczniej
przyjęłaby to dziewczątko, które
w listopadzie czterdziestego
czwartego roku zabłocone i
zziębnięte zjawiło się w
Wysoczarach. Chociaż właściwie
nie miała sobie nic do
wyrzucenia... Pałac był zapchany
uchodźcami z Warszawy aż po
strych, nie było ani jednej
kanapy, ani jednego fotela, na
którym by ktoś nie spał z
dostawką pod nogi z walizek, a
nawet z książek. Spiżarnia

background image

świeciła pustkami, treuh~ander
co dnia przeliczał bydło i
świnie, nie można było się

poratować najbardziej tajnym
ubojem, kucharz Materko
wysypywał z worków ostatnie
kilogramy kaszy... Więc kiedy w
parkowej alei pojawiła się jakaś
postać, nie prowadzili jej ku
wejściu przychylnym wzrokiem ani
gospodarze, ani goście, którym
udało się już zagrzać w
Wysoczarach miejsce, co zresztą
doprowadzało ją do irytacji -
sami przygarnięci, zasiedziałość
swoją uważali za nieodbieralny
przywilej, którego już nikt nie
miał prawa uszczuplić. Koniec
końców nie chwyciła tej małej w
objęcia, nie przytuliła do
serca. Zapytała raczej oschle:
- Kto panią tu skierował?
Dziewczyna coś wyszeptała, ale
w gwarze panującym w pokoju nie
można było tego dosłyszeć.

background image

Rozejrzała się za czymś, na czym
mogłaby choć na chwilę usiąść;
sprawiała wrażenie, że za chwilę
upadnie, ale nikt nie poprosił
jej siadać, wszystkie miejsca
były zajęte, bez przerwy
wszystkie miejsca były zajęte w
każdym z pokoi i nigdzie nie
można było wykroić nawet kawałka
samotności czy ciszy na czyjś
szept, na czyjeś wyznanie.
Zapytała więc jeszcze raz:
- Kto panią tu skierował?
- Wiktor - powiedziała
głośniej dziewczyna.
Krzyk matki zdołał jednak
uciszyć wszystkie rozmowy.
- Gdzie jest? O, Boże! Dzięki
ci! Żyje! Dlaczego? Dlaczego sam
nie przyjechał?
Dziewczyna znów rozejrzała się
po pokoju, widok samych
znękanych, naznaczonych piętnem
bezdomności, postaci -
utwierdził ją w przekonaniu, że
to sami swoi i, że może mówić
swobodnie.
- Był w powstaniu... musi się
ukrywać, bo potem z oddziałami
AK przedostał się do Puszczy
Kampinoskiej...

background image

- Przecież mógł stamtąd...
mógł stamtąd skierować się

wprost do domu. Ukrylibyśmy go
tu... ukrylibyśmy go tak, że
nikt by go tu nie znalazł...
- Niemcy ich w Puszczy
otoczyli. Wciąż trwały walki...
- Wciąż trwały walki...?
- Tak. Chcieli ich tam
wszystkich wybić, co do
jednego...
- Co do jednego... -
powtarzała za dziewczyną
ostatnie jej słowa. Znaczyły tak
wiele, takie nasuwały przed oczy
obrazy, że ona sama - nie
poprosiwszy przybyłej, żeby
usiadła - zaczęła szukać dłonią
poręczy podsuniętego jej
wreszcie krzesła.
- W końcu się przebili,
przerwali pierścień i przebili
się... Chcieli przejść w Góry
Świętokrzyskie, dołączyć tam do
partyzantów. Ale Niemcy dopadli

background image

ich i była wielka bitwa...
- Bitwa...
- Tak, między Żyrardowem i
Jaktorowem.
- Boże, Boże... Zupełnie nie
znam tych okolic.
- Wiktor także ich nie znał.
Utracił kontakt ze swoim
oddziałem i szedł nocą na
przełaj polami i lasami, aż
trafił do nas... I to był już
najostatniejszy dla niego czas,
żeby trafić pod jakiś dach. Bo
gdyby upadł i stracił
przytomność gdzieś w lesie...
Był ranny...
- Był ranny... - wciąż
powtarzała za dziewczyną jej
ostatnie słowa. - Ciężko?
- Nie. W ramię. Tylko że upływ
krwi był duży. Ale mój ojciec
już go wyleczył. Jest
weterynarzem.
- Weterynarzem...? - spytała
struchlałym głosem, ale
dziewczyna nie wyczuła w nim
przerażenia, potwierdziła z dumą:
- Tak. I wyleczył go. Teraz
jest zupełnie zdrów.
- Napisał list? Proszę,
prędzej niech mi pani go da!

background image

- Nie napisał listu. Bał się.

Bo gdybym wpadła... w pociągu,
albo w drodze, kiedy tu szłam od
stacji...
Dopiero teraz przyjrzała się
temu zdrożonemu stworzeniu,
które stało przed nią. Objęła je
spojrzeniem od pobladłej ze
zmęczenia twarzyczki aż po
zabłocone, mokre obuwie.
- Przyszła pani ze stacji
pieszo?
- Tak.
- Ależ to dwanaście
kilometrów. Trzeba było napisać
list, albo nadać depeszę,
wysłalibyśmy konie... Wprawdzie
nie dysponujemy nimi, ale nasz
treuh~ander nieraz czyni
ustępstwa...
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Wiktor powiedział... - z
blasku, który rozpalił się w jej
oczach, można było od razu
wyczytać, że to, co Wiktor mówi,

background image

jest święte - Wiktor powiedział,
że będzie bezpieczniej, jeśli
przyjdę tu niezauważona. Więc
szłam od stacji... nawet nie
zawsze drogą, bo teraz bardzo
dużo Niemców jedzie... Już
uciekają. Wolałam się z nimi nie
spotkać i skręcałam w zarośla, w
polne ścieżki...
Znów wszyscy spojrzeli na jej
nogi i wreszcie ktoś krzyknął,
porywając krzesło, na którym
siedział:
- Ależ niechże pani spocznie!
Biedne dziecko! Pewnie całą noc
pani jechała? Z przesiadkami...
- Tak, z dwiema - wyszeptała.
- I musiałam czekać... Ale
dotarłam do Wysoczar i pani już
wie - po raz pierwszy uśmiech
rozjaśnił jej twarz i stała się
śliczna, i wzruszająca, taka, że
każdy chciałby ją przytulić do
serca, ale ona czekała, żeby
zrobiła to ta, do której
przyszła z tak ważną, z tak
dobrą, z tak cudowną
wiadomością. - Pani już wie, że
Wiktor żyje!
- Mamo! Na litość boską! Jak
można tak nie uważać! Przez mamę

background image

będziemy leżeć!
- Przepraszam - babka
Wysoczarska potrząsnęła głową,
ale zupełnie nie czuła się winna
i nie okazała skruchy, na którą
czekał jej partner.
Więc zapytał:
- Zabrała mama ze sobą
wszystkie swoje lekarstwa?
- Ależ tak. Naprawdę nic mi
nie jest. Zamyśliłam się.
Przypomniała mi się bardzo
szczęśliwa chwila w moim życiu.
- Cieszyłbym się, gdyby mama
mogła się skupić.
- A tego nie mogę ci obiecać!
- Jak to... nie może mama...?
- denerwował się coraz bardziej
Wiktor.
Jego matka się śmiała.
- Nie mogę, mój kochany, nie
mogę! Ale nie jest to powód ani
do niepokoju, ani do smutku. -
Patrzyła na Wiktora z czułym
rozbawieniem, radość dobyta z

background image

tamtego odległego dnia zalewała
jej serce dawno nie odczuwanym
ciepłem.
Wiktor zapisywał w notatniku
przegraną i nie był skłonny do
wzruszeń.
- Ja jednak proszę... - zaczął
z naciskiem.
- Wiktorku, nie złość się.
Przecież gra w karty to zabawa -
ujęła się za starszą panią babka
Izabelka. Pomagała Karolinie
nakrywać do stołu; brzęk naczyń,
dźwięk sreber, cichutkie i
czyste dzwonienie trącanych o
siebie kryształów było melodią
zaciszności, zdobytego i
pielęgnowanego przez ludzi
spokoju... Karolina, stawiając
na obrusie kieliszki i sztućce,
odstępowała o krok od stołu dla
zbadania właściwego ich
rozmieszczenia, przesuwała je,
poprawiała, zmieniała odległość
między nimi.
Babka Wysoczarska zerkała ku
niej znad kart, oprowadzała
wzrokiem wokół stołu.
Wtedy w Wysoczarach chyba jej
jednak nie pocałowała. Może

background image

dlatego, że wszyscy w pokoju
chyba na to czekali, że
musiałaby to zrobić przy nich. A
może także dlatego, że ta
dziewczyna w zabłoconych butach
miała w oczach pewność, że
zasłużyła na to. Ogarnęła ją
tylko ramieniem przez plecy,
podprowadziła do drzwi.
- A teraz musisz, moje
dziecko, dobrze się umyć i coś
zjeść.
Powiadomiony o wszystkim
kucharz Materka wydobył z
najtajniejszego ukrycia dwa
jajka na jajecznicę dla niej,
białą bułkę, masło i słoik
konfitur z truskawek. Xawery,
również z najtajniejszego
ukrycia, przyniósł na stół
butelkę starki.
- Musi się pani napić! -
nalegał. - Bo może zaziębiła się
pani w drodze. Odrobina alkoholu
dobrze pani zrobi.
Źródłem tej serdeczności była

background image

nie tylko wdzięczność za tak
dobrą nowinę o synu, ale także
objawiana w każdych
okolicznościach - niech mu Pan
Bóg tego nie odpuści -
ostentacyjna adoracja płci
pięknej, w tym wypadku choćby w
takim kilkunastoletnim wydaniu.
- Co za oczy! - powtarzał. I
zwracał się do niej, żeby ten
zachwyt potwierdziła. -
Widziałaś u kogoś takie oczy?
Uwaga, jaką zaszczycał ją
starszy pan Wysoczarski (a miał
wtedy dopiero 47 lat) peszyła
dziewczynę. Nie pokazywała zbyt
często tych swoich wspaniałych
oczu, siedziała z opuszczoną
głową, jadła mało i powoli.
- Panienka niegłodna? -
spytał w końcu z rozczarowaniem
Materka, który zamiast
jajecznicy zrobił wspaniały
puszysty omlet, wiele starań
przykładając do tego, żeby
wypadł jak najokazalej.
Siedzieli w kuchni, która
jedynie stwarzała pewną
możliwość izolacji od

background image

zapełniającego inne
pomieszczenia uchodźczego tłumu.
Materka czuł się tym
zaszczycony, a i wzruszony dobrą
nowiną - uwielbiał Wiktora,
który wiele chwil swego
dzieciństwa ku zgorszeniu
rodziców spędził w kuchni,
najpierw na kolanach Materki,
potem na stołku pod oknem, skąd
najlepszy roztaczał się
widok na ogromny stół i
dokonujące się na nim cuda,
serdeczność więc, jaką darzył
młodego pana, obejmowała również
i tę, w której domu teraz
przebywał pod jej czułą, jak
zdołał wywnioskować, opieką. -
Panienka niegłodna? - spytał
jeszcze raz. - Niestety, nie
możemy lepiej ugościć, bo czasy
teraz takie...
- Ależ bardzo lubię omlety -
wyszeptała dziewczyna. -
Tylko... mama dała mi na drogę
cztery jaja i kilka kawałków
chleba z boczkiem.

background image

- Z boczkiem...? - powtórzył
Materka, zapomniał już, jak
wygląda boczek.
- Tak, akurat tatuś przywiózł
z wyjazdu w teren. Mama nawet
chciała zrobić paczkę dla
państwa, ale Wiktor nie
pozwolił...
- Wyobraża sobie pewnie, że u
nas, jak dawniej. A tu
tymczasem... Widziała panienka,
jakie zbiegowisko...
- Widziałam.
Rozmowę z dziewczyną prowadził
teraz głównie Materka. Oni
obydwoje z Xawerym w
obezwładniająco szczęśliwym
milczeniu przeżywali swoją
rodzicielską radość. Od kiedy do
Wysoczar dotarły wieści o
powstaniu w Warszawie, aż do
owego pięknego dnia popadali w
coraz głębszą rozpacz i
zwątpienie. Przybyłych z
Warszawy wypytywali o syna, ale
bezskutecznie. Nawet ci, którzy
go znali i u których bywał,
dawno go nie widzieli.

background image

Oczywiście, myślała, włóczył się
pewnie po knajpach z tą swoją
straganiarką i nie miał czasu na
kontakty, które powinien był
utrzymywać.
- Czy... - zapytała nagle -
czy sam... zjawił się tej nocy u
państwa?
- Kto? - Dziewczyna prawie
zasypiała nad talerzem z
omletem.
- Wiktor.
- A z kim miałby przyjść?
- Tak tylko pytam.
- Sam przyszedł.
Chwała Bogu! Chciała
powiedzieć, ale na szczęście
powstrzymała się od tego. Dzięki
temu nie miała sobie nic do
wyrzucenia, kiedy Wiktor - wtedy
w Krakowie - powiedział jej, że
Misia nie żyje. Los jakoś tym
wszystkim po swojemu
rozporządził. Wprawdzie i ta
weterynarzówna nie była
odpowiednią żoną dla Wiktora,
popadł przy niej w tę nudną
zacność mieszczańską, ale w

background image

końcu w warunkach, w jakich im
żyć wypadło, nie okazała się
złym sposobem na przetrwanie.
Prawie siłą zatrzymali ją na
noc w Wysoczarach, chciała zaraz
wracać do domu, chciała jak
najprędzej odebrać pochwałę za
tak sprawnie wykonane polecenie,
i przekazać wiadomość, że w
Wysoczarach nie dzieje się nic
złego - to wszystko było w jej
oczach, kiedy wzbraniała się
pozostać dłużej w wysoczarskim
pałacu, który nie zachwycił jej
ani trochę, co najwyżej
przeraził.
Zdumiona tym zapytała ją w
końcu:
- Czy syn, czy Wiktor nie
mówił... kim jest?
- A coś tam mówił -
powiedziała sennie.
Nie było co dalej roztrząsać
tego tematu.
Przed samym wyjazdem
dziewczyny (treuh~ander na
szczęście zgodził się dać konie

background image

do stacji) otworzyli z Xawerym
schowek z biżuterią. Wybór padł
na bransoletkę ze szmaragdami.
- To ma ogromną wartość -
powiedziała do dziewczyny, niech
pani to dobrze schowa. I odda
Wiktorowi. Proszę mu ode mnie
przykazać, żeby nie dał się
oszukać przy sprzedaży.
Pieniądze, które uzyska, powinny
wystarczyć... w końcu nie możemy
wymagać, żeby państwo opiekowali
się nim bez... bez zwrotu
kosztów...
- O jakich kosztach pani mówi?
- prawie niegrzecznie wzruszyła
ramionami dziewczyna. - Nie ma
żadnych kosztów. Dom duży,
miejsca dosyć, Wiktora ojciec
sam leczył, nie trzeba było
wzywać lekarza. A na brak
jedzenia nie narzekamy,
weterynarz nawet podczas wojny
głodu nie cierpi. Mama w dodatku
trzyma kury. Lubi mieć w domu
jakiś inwentarz. Bo moja mama
pochodzi ze wsi... Z
gospodarstwa! Wprawdzie
niedużego i dzieci u dziadków

background image

Skrobków była cała gromada...
- Ach, tak - zdołała tylko
wyszeptać.
- Tak. I mama musiała iść do
miasta na służbę... Ale dobrze
trafiła...
- Wracając do tej bransoletki
- przerwała jej - to Wiktor,
sprzedawszy ją, mógłby wynająć
sobie jakieś mieszkanie...
- Przecież mieszka u nas -
zdumiała się dziewczyna. -
Ukrywa się u nas.
- Ale jak długo można
korzystać z czyjejś gościnności?
Jak długo można kogoś narażać?
Proszę mu powtórzyć, co mówiłam.
Po sprzedaży bransoletki nie
będzie musiał dłużej się państwu
naprzykrzać. Niech jak
najprędzej znajdzie sobie inną
kryjówkę.
- Nie zechce.
- Dlaczego... nie zechce? -
wyjąkała.
- Nie wiem, proszę pani.

background image

A teraz ta dziewczyna, która
wtedy bez umykającego spojrzenia
powiedziała "nie wiem, proszę
pani" - krążyła wokół stołu,
rozkładając na śnieżnym obrusie
wysoczarską zastawę w uroczysty
wieczór czterdziestolecia swego
pożycia z Wiktorem.
- Karolinko! - powiedziała
babka Wysoczarska.
- Słucham, mamo!
- Chciałam zapytać dlaczego
się nie uśmiechasz?
- Och, nie miałam do kogo. Nie
sądziłam, że ktoś patrzy na mnie.
- Do siebie powinnaś się
uśmiechać.
- Dobrze, już przywołuję się
do porządku.
Co to mogło znaczyć -
"przywołuję się do porządku"?
Nie to chciała usłyszeć, babka
Wysoczarska znów się zamyśliła,
a syn jeszcze raz musiał
wypomnieć jej nieuwagę.
- Ja babci pomogę! - Sylwia
zerwała się z kanapy pod oknem,
podbiegła do Karoliny.
Do Rozciłowskiego przysiadł
się Ziołko. Rozluźnił krawat,

background image

porozpinał dolne guziki
kamizelki.
- Kiedy żyła moja żona, żadna
nowa pana książka nie uchodziła
naszej uwagi. Miała znajomą w
księgarni, która zawiadamiała ją, gdy
ukazywało się coś interesującego.
- Dziękuję panu.
- Bardzo lubiła pana książki. I
mnie wciągnęła w tę lekturę. Ostatni
tytuł, jaki przyniosła to "Skandal
wśród świętych". Czy wydał pan coś po
tej książce?
- Tak. Trzy - dwie powieści i tom
opowiadań. A dwie nowe czekają na
wydanie. Jedna już w drukarni, jedna
jeszcze u wydawcy.
- Dużo pan pisze. Przepraszam... To
pewnie niedelikatne z mojej strony...
nie pisał pan tyle, kiedy był pan
mężem Agnieszki.
Rozciłowski przesunął palcami po
ustach, żeby ukryć uśmiech.
- Wtedy więcej czasu zajmowało mi
życie. Pisałem tylko wtedy, kiedy ona

background image

była w teatrze.
- Przepraszam, że to powiedziałem.
- Ależ nie ma za co, miłe
wspomnienia. A poza tym - teraz tak
długo pisarz czeka na ukazanie się
książki, że trzeba stale mieć coś w
zanadrzu. To wiąże się z zaliczkami...
Trudno to będzie panu zrozumieć.
- Jeszcze raz przepraszam, że o to
pytałem. Poszukam w bibliotece tych
książek, których nie znam. Czy to
tematyka współczesna?
Rozciłowski zawahał się.
- Połowicznie.
- Co to znaczy - połowicznie?
- Jakby to ująć - niby akcja w
tych książkach toczy się współcześnie,
ale całej prawdy o polskiej
współczesności w nich nie ma. A wciąż
trwają nawoływania o ukazanie całej
prawdy.
- Zauważyłem.
- Zauważył pan?
- Tak. Pan się pewnie dziwi - taki
Ziołko z cegielni, co on może
wiedzieć na ten temat? Ale ja dużo
czytam i wszystkim się interesuję,
polityką - tą wielką, i tą mniejszą,
która nazywa się kulturalna. Bo na
przykład Wiktor, to prawie nic nie
czyta. Tylko książki o wojnie, ale nie

background image

powieści, pamiętniki, opracowania
historyczne, no i trochę klasyków, do
których przywykł w dzieciństwie, z
gazet - "Express Wieczorny", "Życie
Warszawy" i "Politykę". Leczy te
zwierzaki i poza tym nic go nie
obchodzi. A ja inaczej, ja lubię
wiedzieć, co dzieje się poza moją
chałupą, czym żyją inni ludzie. Więc
także wiem, czego się teraz wymaga i
oczekuje od książki. W naszym kraju. I
teraz. Bo na przykład gdzież są te
przedwojenne powieści, które
ukazywałyby całą prawdę o ówczesnej
Polsce? "Kariera Nikodema Dyzmy"? Może
- ale nikt nie uważa Dołęgi_Mostowicza
za poważnego pisarza. Ani
Rodziewiczówny. A to ona właśnie
napisała w swojej książce "Hrywda"
całą prawdę o kresowej wsi. O takiej
biedzie i takim zacofaniu, że kiedy
się to czyta, to aż dreszcze chodzą po
krzyżu i palce chce się obgryzać...
Nie znam się na stylu, na estetyce,

estetyka się zmienia, bo to chyba taki

background image

rodzaj mody, a przejmujący obraz
jakiegoś kawałka świata pozostaje.
Bruno Jasieński trochę pisał, jak
jeszcze był w kraju... Jalu Kurek...
Nie jestem tak oczytany, żebym
mógł sypać nazwiskami. Mówię o tym, o
czym wiem. A niech pan weźmie wielkich
Francuzów - Stendhal, Balzac, France.
Owszem, każda powieść ma szerokie tło
społeczne i polityczne, ale czy ktoś
od nich domagał się całej prawdy? A
Amerykanie? Truman Capote napisał
sobie na przykład
"Śniadanie u Tiffany.ego" albo "Z
zimną krwią" i wcale nie uważał, że
ma obowiązek pokazać całą prawdę o
Ameryce. Czy to w ogóle możliwe? I
czy... potrzebne?
- Pan jest członkiem partii?
- Nie. I nigdy nie byłem. A
dlaczego pan pyta?
- Tak mi się nasunęło to pytanie.
- A ja wiem dlaczego.
- Dlaczego? - spytał coraz bardziej
zdumiony Rozciłowski.
- Bo jako członek partii - tak pan
myśli - może bym nie chciał, żeby się
wciąż ukazywały książki o
osiemdziesiątym roku. Może bym
uważał, że już dosyć. Że już wszystko
wiemy. A ja gdybym był członkiem

background image

partii, to wcale bym tak nie myślał.
Tylko chciałbym wiedzieć, jak do tego
mogło dojść. Bo właśnie tego w pełni
nie wiemy. Co się stało, co się działo
z ludźmi w ciągu tych dziesięciu
gierkowskich lat i nie tylko w ciągu
nich. Dlaczego narastał gniew i bunt.
Co go spowodowało? I czy można
przeprowadzić wyraźną linię między
tymi, co winni, i niewinni.
- To bardzo trudne - niechętnie
zauważył Rozciłowski.
- Widzi pan. A taką linię usiłuje
się przeprowadzać.
- No i doszedł pan jednak do tej
"całej prawdy".
- Trochę się zaplątałem.
- Bo generalnie rzecz biorąc, uważa
pan, że wiedza o tamtych latach - to
przestroga.
- Oczywiście.
- Ale czy obowiązkiem właśnie
literatury jest udzielanie tej

przestrogi - Rozciłowski zamyślił się
- jakoś obydwaj nie możemy dojść do

background image

tego wniosku. Powiedział pan: Truman
Capote napisał sobie "Śniadanie u
Tiffany.ego". Pisał, co wyobraźnia mu
podsunęła, bez żadnych założeń, bez
wikłania się w postulaty i potrzeby.
- Wie pan, co ja uważam - Ziołko
przysunął się do niego - ja uważam, że
za mało pisze się o porządnych
zwykłych ludziach. A czy ich nie ma?
- Akurat porządni są za mało
atrakcyjni dla literatury.
- Dlaczego? Bo nie pożądają władzy?
Może są tacy mądrzy, że jej nie
pragną. Może wiedzą, że razem z nią,
że równocześnie przydany by im został
cały pakiet wad, których by bez niej
nie mieli.
- Część z nich sami by w sobie
wyrobili.
- A może o tym także wiedzą? I wolą
mieć jakąś swoją małą odpowiedzialność
i w pełni się z niej wywiązywać, niż
wplątywać się w sprawy, do których nie
dorośli. Bo chyba lepiej małe robić
dobrze, niż wielkie sknocić, lub nie
w pełni wykonać.
- Też tak sądzę. Ale na ogół ludzie
wyobrażają sobie, że wszystko
potrafią. Mało jest skromnych.
- No i dlaczego właśnie o nich się
nie pisze? Czy to tak łatwo nie ulec

background image

pokusom nie tylko posiadania władzy,
ale i innym, które teraz zewsząd
czyhają? Nigdy jeszcze w Polsce nie
było tak łatwo zostać złodziejem. Albo
łapownikiem. Wszyscy wszystkim pchają
teraz łapówki.
- Mnie nikt nie pcha - roześmiał
się Rozciłowski. - Niestety.
- Bo pan ma taki fach. Nie chcę
przez to powiedzieć, że marny. Ale
inni, jeśli tylko od nich coś zależy...
- Na szczęście ode mnie nic nie
zależy. Nawet ja sam od siebie nie
zależę. No - może jednak trochę... -
Rozciłowski zamilkł, coraz
bardziej
niezadowolony ze swoich wypowiedzi w
rozmowie z Ziołką.
Zbliżający się od kilku chwil
warkot samochodu ustał nagle przed
domem.
Sylwia skoczyła do okna, uchyliła

firankę.
- Mama przyjechała! - krzyknęła.
Tylko brydżyści zostali na swoich

background image

miejscach, wszyscy inni rzucili się do
przedpokoju witać przybyłą.
Rozciłowski zerwał się także, ale po
kilku krokach pohamował swój pośpiech
i zatrzymał się przy drzwiach pokoju.
I dobrze zrobił. Agnieszka
przyjechała - nie sama.
Zjawiła się w drzwiach -
rozświergotana jak całe stado ptaków w
wiosennym ogrodzie, choć mówiła o
ogromnym, o strasznym, o zwalającym z
nóg zmęczeniu, które jednak nie
przyćmiewało jej urody, nie odbierało
lekkości ruchom. Wiedziała, że oto
wnosi w ten dom swą niezwykłość, swą
wyjątkowość, swą nadzwyczajność. I to
zobowiązywało. Jej twarz w obramowaniu
ciemnych, potarganych, sypliwych
włosów - była jak namalowana na szkle
i podświetlona od wewnątrz jaskrawym
światłem, oczy gorzały, usta otarte ze
szminki czerwieniły się własną, gorącą
barwą.
Całowała się! pomyślał
Rozciłowski, niegodnie,
upokarzająco i ośmieszająco dotknięty
tą myślą. Na pewno całowała się w
samochodzie z tym chłopakiem, którego
przywiozła... którego odważyła się
przywieźć do domu swoich rodziców.
Teraz całowała babkę Izabelkę,

background image

potem Sylwię, która roztrącając
wszystkich rzuciła się jej na szyję, i
wreszcie matkę.
- Jaka ta nasza mama wciąż ładna!
- zawołała.
Może to była i prawda, ale nie
zabrzmiała jak prawda w jej ustach,
łatwo mówiących to, co w danej chwili
należało powiedzieć. Nie tylko na
scenie.
- Co ty opowiadasz, moje dziecko -
uśmiechnęła się pobłażliwie Karolina,
nie kryjąc jednak trwożnego niepokoju,
z którym patrzyła na córkę. Z kimże
to ona przyjechała? Ten młody
mężczyzna, który stał za nią w białym
kożuchu, narzuconym na czarną,
aksamitną marynarkę nie przypominał
żadneego z poprzednich. Ani
Rozciłowskiego, który był jej mężem,
ani Stanisława, który nim nie był, a

już na pewno najmniej tego Rysia, za
którego znów najprzykładniej wyszła za
mąż, żeby już wkrótce zupełnie mu
siebie wyperswadować. Ten,

background image

przywieziony do domu rodziców w dniu
tak dla nich uroczystym, wyglądał mimo
młodego wieku na człowieka, chciałoby
się rzec, statecznego - ale wobec
tego, co tu robił z Agnieszką.
- Mamo, to pan Witold Orwiłło -
Agnieszka przypomniała sobie wreszcie
o swoim towarzyszu. Karolina stanęła w
łunie nagłego rumieńca.
- Orwiłło...?
- To także malarz, właściwie
scenogrraf - roześmiała się Agnieszka,
czułym gestem, kładąc dłoń na ramieniu
młodego człowieka - ale ten Orwiłło to
jego ojciec.
- Ojciec - szepnęła Karolina, gdy
młody Orwiłło całował jej rękę.
-Ojciec wspominał mi kiedyś o tym
mieście - powiedział.
- Czy... był tutaj...? - spytała
Karolina bez tchu. Przyszła jej do
głowy niedorzeczna myśl, że przyjechał
tu za nią, lub dla niej, że szukał
jej...
- Nie. Ale znał kogoś stąd. Jakąś
dziewczynę, czy młodą kobietę.
Przyszła kiedyś na jego wystawę... W
Zachęcie, czy gdzie indziej...
- W Zachęcie... - szepnęła
Karolina.
- Może... Ojciec opowiadał mi o

background image

tym, ale dokładnie tego nie pamiętam.
On akurat wtedy też zaglądnął na
wystawę. Zauważył ją, bo ludzi było
niewiele... Tak - roześmiał się -
teraz także nie ma tłumów na
wystawach.
Ludzi było niewiele, powtórzyła w
myślach Karolina. Dziwiła się nawet,
że jest ich tak niewiele. Jej obrazy
Orwiłły się podobały... A może
zatrzymała się przy nich tylko
dlatego, że tak bardzo, tak
rozpaczliwie nie miała co ze sobą
zrobić tamtego popołudnia?
- Mój brat Kamil, pan Ziołko,
przyjaciel ojca jeszcze z pierwszej
armii - Agnieszka wciąż
dokonywała
prezentacji. I nagle umilkła. Cofnęła
dłoń z ramienia Orwiłły, matce rzuciał

krótkie, pełne wyrzutu spojrzenie.
- Witaj! - powiedziała do
Rozciłowskiego.
- Witaj! - odpowiedział.
- To mój pierwszy mąż, ojciec

background image

Sylwii. A to pan Orwiłło. Jest
scenografem sztuki, w której gram.
Panowie uścisnęli sobie dłonie,
wymamrotali nazwiska. I - ponieważ
Agnieszka pofrunęła w głąb pokoju,
żeby przywitać się z brydżystami -
nagle zostali sami. Orwiłło nerwowo
rozejrzał się po pokoju, pogładził
swoją małą, czarną bródkę.
Rozciłowski chrząknął.
- Mieliście dobrą podróż?
- Tak, dziękuję.
- Nie było ślisko?
- Trochę. Ale Agnieszka tak dobrze
prowadzi...
- Tak. Agnieszka bardzo dobrze
prowadzi.
Temat, który był chwilowym
ratunkiem, został wyczerpany. Teraz
Rozciłowski rozejrzał się
rozpaczliwie po pokoju. Agnieszka
całowała babkę Wysoczarską, ściskała
ojca, Krystiana, księdza Rudka, który
głośno zastanawiał się, czy nie
grzeszy, całując tak ładną, młodą
panią.
- Rozgrzesza księdza fakt, że
ksiądz mnie chrzcił - śmiała się
Agnieszka.
- JaK wszystkICH Wysoczarskich -
dodał ksiądz - potomków tego tu

background image

obecnego Wiktora.
- Jak to dobrze, że z Warszawy tak
blisko - podjął znów rozmowę
Rozciłowski.
- Bardzo dobrze - bez większego
sensu, ale żarliwie potwierdził
Orwiłło. Tarmosił teraz krótkie włosy
swojej bródki, jakby chciał je
powyrywać.
- Bo gdyby było dalej - ciągnął
Rozciłowski - nie można by zdążyć po
przedstawieniu choćby na spóźnioną
kolację.
- Oczywiście.
- Chyba, że decydując się na
budzenie gospodarzy...
- Nigdy byśmy się na to nie
odważyli. Raczej...
- Co, raczej?

- Raczej zostalibyśmy w Warszawie.
- No tak, raczej trzeba by zostać w
Warszawie.
Rozciłowski wyobraził sobie
nagle, co oznaczało to
"zostalibyśmy w Warszawie".

background image

Zrobiło mu się gorąco, rozluźnił
nieco krawat, porozpinał
marynarkę. Po cóż przyjął to
zaproszenie byłych teściów, a
przyjąwszy je, po cóż zdecydował
się czekać na Agnieszkę, żeby
omówić wyjazd Sylwii do
Bukowiny? Mógł to zrobić
telefonicznie, zwykle
telefonicznie omawiali wszystkie
dotyczące jej sprawy. Bo
przecież należało się
spodziewać, że ona kogoś ma, że
może znów wybiera się za mąż. Po
to chyba przywiozła tutaj tego
faceta, żeby przedstawić go
rodzicom. Młody mężczyzna,
którego miał przed sobą, wydał
mu się nieciekawym typem o
rozmydlonych rysach twarzy i
głupawym uśmiechu. On chyba
widzi mnie tak samo, pomyślał z
niespodziewanym rozbawieniem.
Patrzy na drągala, któremu
podczas tej wizyty twarz już
zdążyła pociemnieć od zarostu, i
dziwi się, że Agnieszka mogła go
kiedyś kochać. Że zdołał, że
potrafił ją uwieść, na
pierwszym, czy na drugim roku
studiów, niewinną i młodziutką,

background image

już sam wiek Sylwii świadczył o
tym; kiedy stały obok siebie,
wyglądały jak dwie siostry.
Powiedział to na głos:
- Wyglądają jak dwie siostry.
Orwiłło zamrugał powiekami.
- Kto?
- Agnieszka i Sylwia, moja
córka. Nasza córka.
- Rzeczywiście - mruknął
scenograf, jakby z przymusem
zwróciwszy spojrzenie w tę
stronę.
- Tatusiu! - Sylwia ciągnęła
ku nim matkę. - Powiedz teraz
mamie!
- O czym? - Agnieszka się
opierała. - Co ty znowu

wymyśliłaś?
- Nie ja, tylko ojciec.
Specjalnie został, żeby się z
tobą zobaczyć.
- Został specjalnie...? -
uśmiechnęła się cierpko
Agnieszka.

background image

- Tak - Rozciłowski wiele by
dał, żeby Orwiłło nie zobaczył
tego uśmiechu, poczuł się
zmuszony prawie do
niegrzeczności - zostałem
specjalnie, ale myślę, że
omówimy tę sprawę w cztery oczy.
- Nie będę więc przeszkadzał -
Orwiłło poderwał się, żeby na
oślep ruszyć w głąb pokoju,
przerażenie na jego twarzy
świadczyło, że nie wyobraża
sobie, aby mógł nawiązać kontakt
z kimkolwiek spośród tylu obcych
osób.
Ale Agnieszka go zatrzymała.
- To nie może być przecież
żadna tajemnica. Zresztą nie mam
tajemnic przed Witoldem.
- Ale jednak... - Orwiłło tym
gorliwiej pragnął się wycofać.
- Możemy to załatwić później -
zdecydował Rozciłowski ku
bolesnemu rozczarowaniu Sylwii.
- No i niech pan popatrzy -
zwróciła się niespodziewanie do
Orwiłły - jakich ja mam
rodziców! Ledwie ich spiknęłam
razem, a już mi się rozłażą.
Przyrzeknij mi przynajmniej -
zwróciła się do ojca - że to dziś

background image

zostanie załatwione.
- Przyrzekam.
- Nie mów tego zbyt pochopnie
- zauważyła chłodno Agnieszka -
skoro ja jeszcze w ogóle nie
wiem o co chodzi. Mamo! -
zawołała do Karoliny. - Czy my
dostaniemy coś do jedzenia?
Jesteśmy strasznie głodni.
- Ja nie - zmieszał się
Orwiłło.
- Och, co ty opowiadasz! W
samochodzie mówiłeś, że nie
zdążyłeś nic zjeść.
- Ale to nie znaczy, że jestem
strasznie głodny - tłumaczył się
Orwiłło, coraz bardziej

zmieszany.
- On jest taki wrażliwy -
Agnieszka pociągnęła go w stronę
matki, zmieniającej ze względu
na dodatkowego gościa
rozmieszczenie talerzy i
sztućców na stole. - Nigdy się
nie przyzna, że czegoś

background image

potrzebuje, czy pragnie. Więc
nie wierz mu, kiedy mówi, że nie
jest głodny.
Karolina opuściła powieki,
żeby ukryć rozczulenie
gromadzące się w oczach. Był tak
podobny... tak podobny do ojca.
- Już się tam coś w kuchni dla
was przygotowuje.
Ale w kuchni trwała na razie
burzliwa debata między babką
Izabelką i Pawlisiową. Stały
obydwie nad półmiskiem, na
którym pozostawiono dla bardzo
dbającej o linię Agnieszki kilka
plasterków szynki, kawałek
pasztetu, dzwonko karpia w
galarecie i dwa płaty indyczej
piersi.
- I jak ja mam z tego zrobić
dwie porcje? - biadała
Pawlisiowa. - A mrugałam na pana
doktora, żeby nie wpychał tyle
jedzenia w tego pijanicę. Ale
taki już był gościnny, jakby
święty Piotr go odwiedził!
- Zawsze jest taki gościnny. I
dla wszystkich - próbowała
bronić zięcia babka Izabelka.
- No to niech teraz przyjdzie
i zrobi z tego porcje dla dwóch

background image

osób.
- Same musimy coś wymyśleć.
Chłopa będziemy do kuchni
sprowadzać?
- To po co mi tu wlazł z tym
Zdzisiem? Indyka kazał mi krajać
dla takiego łapserdaka! A teraz
to udko byłoby jak znalazł!
- Dajmy już temu spokój, pani
Pawlisiowa. Zjadł, niech mu
wyjdzie na zdrowie. A jak
będziemy żałować, to mu jeszcze
może zaszkodzić.
- Takiemu nic nie zaszkodzi.
Kamienie może połykać, wódka
wszystko rozpuści.

- Zrobimy omlet - ucięła
dyskusję babka Izabelka. - Omlet
z szynką i groszkiem. Tej szynki
na omlet akurat wystarczy. I
otworzę puszkę sardynek.
- Mnie tam wszystko jedno -
manifestacyjnie wzruszyła
ramionami Pawlisiowa. - Nie do
mnie przyjechała wnuczka z

background image

narzeczonym.
- Z narzeczonym?
- No, jak się kogoś przywozi
do rodziców na taką rodzinną
uroczystość...
- To na pewno kolega z teatru.
- Taki zwyczajny kolega to on
nie jest, głowę daję.
- Wszystko jedno - zwyczajny
kolega, czy narzeczony, jeść mu
dać trzeba. Niech pani
Pawlisiowa bije jaja na omlet,
ja otworzę pudełko sardynek. A
tak naprawdę - babka Izabelka
popadła w zadumę - to nigdy nie
wiadomo, kto w próg wchodzi. Czy
przed czterdziestu laty mogłam
przypuszczać, że ten ranny,
ledwo żywy chłopak, który u nas
szukał ratunku i schronienia -
to będzie mąż dla Karoliny?
- Tak Pan Bóg chciał -
Pawlisiowa przeżegnała się,
nie wypuszczając z dłoni trzepaczki
do bicia piany.
- Nie wiedziałam wtedy kogo
ratuję, tak samo, jak teraz, nie
wiemy dla kogo robimy omlet.
Ostatnia część zdania
przyśpieszyła ruch ręki księżej
gospodyni, dzierżącej drucianą

background image

trzepaczkę. Wsparta brzuchem o
krawędź stołu energicznie
wbijała powietrze w roztrzepane
w misce białka.
- Nie wiemy - powtórzyła.
- Niech on nawet będzie
całkiem nikim dla Agnieszki -
ciągnęła babka Izabelka - to
skoro wszedł w nasz dom,
przyjęcie mu się należy, jakby
się życie na nim budowało. W
mojej głowie nauki tyle, co się
na życie napatrzyłam, ale to
jedno wiem, że człowiek czuje
się naprawdę bogaty tylko wtedy,

kiedy drugiego człowieka może
obdarować dobrą chwilą.
- Święta prawda - szeptała
Pawlisiowa nad obłokiem
puszystej piany. - Święta prawda!
- Bo los radość odmierza po
kropelce i wylewa czasem jednym
kopnięciem, gdy uzbiera się jej
choć naparstek. Ja to wiem - i
dlatego umiem uszanować każdą

background image

byle jaką okazję, żeby w naszym
domu każdego spotkało coś
dobrego, bo i mnie tylko dobre
tu spotykało, zanim los kopnął
mój naparstek z uzbieraną w nim
radością. Czy pani Pawlisiowa
wie - babce Izabelce udało się
wreszcie znaleźć wśród
drobiazgów w szufladzie kluczyk
do otwierania sardynek - jak nam
już było dobrze przed wojną?
Nawet auto już mieliśmy, Karol
tak o nie dbał, jak o rodzone
dziecko. A cieszył się nim! A
był dumny! Bo przed wojną, nie
wiem czy pani Pawlisiowa sobie
przypomina, w takim mieście jak
nasze to były może trzy, może
cztery prywatne auta. Nie to, co
teraz, byle kto samochodem się
rozbija i nawet go uszanować nie
potrafi. Nie umyje, nie
wyczyści. My naszym autem, jak
cacko błyszczącym w słońcu,
jeździliśmy co niedziela całą
rodziną do Warszawy. W lecie na
lody do Łazienek. O innych
porach roku na kawę i ciastka do
"Bristolu". Bo mój Karol to
lubił bywać tylko w porządnych
lokalach. Dzieci musiały być

background image

pięknie ubrane, ja także
wkładałam wtedy na siebie, co
miałam najlepszego. Pamiętam
taką jedną suknię, w której
Karol najbardziej mnie lubił...
Niebieska, w cyklamenowe kwiaty.
Do tego kapelusz miałam... Mój
Boże, co tu wspominać? Było,
minęło, jak podmuch wiatru.
Nadszedł trzydziesty dziewiąty
rok... Auto nam zmobilizowali,
rozpaczaliśmy, bo nie
wiedzieliśmy, co prawdziwa
rozpacz znaczy. Kiedy Piotruś...

kiedy najpierw Piotruś... No i
po co ja do tego wracam? Serce
pazurami na kawały rwę? I tak co
dnia! Co dnia! Nie oddaliłam się
od tamtego czasu ani na jotę,
nic we mnie nie umilkło, nie
pobladło...
Pawlisiowa wstrzymała
uderzenia trzepaczki, zapatrzyła
się przed siebie.
- Dobre, czy złe - ale jednak

background image

ma pani co wspominać - odezwała
się z żalem. - A ja od
najmłodszych lat po plebaniach
się obijałam, garnki tylko mi
się odmieniały przed oczyma,
twarze księży i świętych w
ołtarzach. A tak... wciąż to
samo, wciąż to samo. Śniadanie
dopiero po mszy, ryba na obiad w
piątki, a także w środy i soboty
w Wielkim Poście... Jedynym
urozmaiceniem było, jak który
ksiądz lubił w karty grać i
gości na preferansa albo brydża
spraszał.
- Ale miała przecież pani
Pawlisiowa męża? - odważyła się
zapytać babka Izabelka.
Pawlisiowa uderzyła trzepaczką
w puch piany, aż białe jej
bryzgi pofrunęły w powietrze.
- A gdzie tam! Ksiądz Rudek
nazywa mnie Pawlisiową, żeby mi
nie było żal, że się Pawlisiówną
na całe życie zostałam. Bo
raz... owszem, raz o mało co nie
wyszłam za mąż, ale może to i
dobrze, że do tego nie doszło.
- Dlaczego? - znów nie mogła
poskromić ciekawości babka
Izabelka.

background image

- Bo chłop był obibok i
pijanica, wciąż się tylko
dopytywał, ile mam na
książeczce. A ja głupia byłam i
nie rozumiałam, co to znaczy.
Jak każda baba, chciałam za mąż
wyjść i Pan Bóg mnie pokarał.
Ubranie mu do ślubu kupiłam,
łobuzowi jednemu...
- Niech pani Pawlisiowa tak
nie krzyczy! w pokoju usłyszą.
- A jak ja mam nie krzyczeć,
kiedy mnie drań tak okpił? O,

tu! Tu to wszystko do dziś
czuję! - Pawlisiowa uderzyła się
pięścią, na szczęście nie tą, w
której trzymała trzepaczkę, w
osłonięte fartuchem miejsce pod
obfitymi piersiami. - Tak mnie
ten przeklęty nicpoń okpił!
Ubranie kupiłam, kamasze i
koszulę, wszystko jak należy.
Zapowiedzi wyszły, ludzie
patrzyli na mnie w kościele, jak
ksiądz je z ambony odczytywał, a

background image

kiedy doszło do ślubu, to w tym
wyznaczonym dniu ten sukinsyn -
przepraszam panią za słowo - w
ogóle się nie pokazał.
- Jak to się nie pokazał?
- Ano tak. Nie przyszedł i
koniec. Czekałam na niego, jak
głupia, w wianku z mirtu na
głowie, klęczałam przed
ołtarzem, myśli mi różne przez
głowę przelatywały, trochę się
modliłam, żeby zabić to
czekanie, ale więcej to
przeklinałam, bo już zrozumiałam
wreszcie, że on nie przyjdzie,
ten łobuz, ten łotr, ten nicpoń,
ten sukinsyn!
- Ciszej, pani Pawlisiowa!
- Już będę zaraz cicho, tylko
do końca to moje nieszczęście
opowiem. Ksiądz w zakrystii też
czekał, chodził tam i z
powrotem, słyszałam i czułam te
jego kroki, jakby po mnie
deptał, nawet komży na siebie
nie nałożył, widać przeczuwał,
że ten oszust w ogóle się nie
pokaże, że go już nigdy na swoje
oczy nie zobaczę.
- I tak było?
- Tak było. Ksiądz mnie w

background image

końcu z kościoła zabrał na
plebanię i wlał we mnie całą
szklankę koniaku. I potem to już
nic nie wiedziałam i spałam do
rana. A jak wstałam, to już
żeśmy na ten temat nic nie
mówili, jakby nic się nie stało.
Tylko ksiądz mnie zaczął nazywać
Pawlisiową i bardzo mu do tej
pory jestem za to wdzięczna.
- Ksiądz Rudek?
- Ksiądz Rudek. Bo już byłam u

niego, kiedy ten przeklętnik się
do mnie przyplątał.
Drzwi od pokoju otworzyły się
z impetem, na progu stanęła
Karolina.
- Na litość boską! Mamo! -
jęknęła. - Agnieszka pyta mnie
po raz drugi, czy w ogóle
dostaną coś do jedzenia?
- Już dostają! Już! -
Pawlisiowa wzięła na siebie cały
ciężar odpowiedzi. - Robimy
omlet, bo z jedzeniem to tak

background image

głupio - przepraszam - zostało
rozporządzone, że na dwie osoby
nie było co podać. Najpierw ta
dziewczynka z chorym psem takie
głodne miała oczy i trzeba było
ją nakarmić, a potem pan doktór
uwziął się tego Zdzisia
pijanicę, jak jakiego króla
przyjmować. I tyle wszystkiego w
niego wepchał...
- Tak, mój mąż w gościnności,
a specjalnie w goszczeniu takich
ludzi, jest nieposkromiony -
cierpko stwierdziła Karolina.
- A tobie co? - babka Izabelka
spojrzała ostro na Karolinę. -
Pokłóciliście się z Wiktorem?
- Ja z Wiktorem? Co mamie
przychodzi do głowy.
- Bo nigdy tak o nim nie
mówiłaś.
- Może... nie zasługiwał na to
do tej pory.
- Dziwna jakaś jesteś.
- Och, mamo! Przede wszystkim
zmęczona! Co to w ogóle był za
pomysł - obchodzenie jakichś
rocznic.
- Twój pomysł! Twój i Wiktora.
Bo ja nawet nie wiem dlaczego to
akurat dzisiaj...

background image

- Tak wypadło - zmieszała się
Karolina, jej głos trochę
złagodniał.
- A co ty mówiłaś przy
powitaniu z tym Orwiłłą?
Wyglądało, jakbyś znała jego
ojca.
- Znałam.
- Nic o tym nie wiem.
- I nie musi mama wiedzieć! -
Karolina nigdy nie zwracała się

tak do matki. Usiadła na stołku
pod oknem, ścisnęła dłońmi
skronie. - A w ogóle proszę dać
mi spokój! Po co? Po co to
wszystko?
- Zaraz omlet będzie gotowy -
wtrąciła jakby pojednawczo
Pawlisiowa. Rozgrzała masło na
patelni, wlała na nie ubite
jaja. - Ja rozumiem, człowiek
jak z drogi, to głodny. A
jeszcze jak się jest młodym. Bo
staremu niejedzenie nawet na
zdrowie wychodzi.

background image

- Może jesteś chora? - nie
zważając na wywód Pawlisiowej,
spytała Karolinę matka.
- Nic mi nie jest.
- Bo już, kiedy weszłaś po
wprowadzeniu samochodu do
garażu, zauważyłam...
- Nie mogła mama niczego
zauważyć, bo nic się nie stało,
chcę mieć tylko trochę spokoju.
I żeby to wreszcie się
skończyło. I żebym mogła pójść
spać!
- Przecież i teraz możesz się
położyć. Powiem wszystkim, że
źle się czujesz...
- Tego by jeszcze brakowało.
Żeby zaczęli się domyślać Bóg
wie czego. Zwłaszcza Wiktor.
- Wiktor?
- Och, mamo! Omlet, zdaje się
gotowy. Pięknie go pani
Pawlisiowa zwinęła. Zabierajmy
wszystko, co ocalało z pogromu,
i zanośmy na stół, bo Agnieszka
na pewno szału dostaje, że teraz
ja przepadłam w kuchni.
Cierpliwość Agnieszki była już
naprawdę na wyczerpaniu.
- Nareszcie! - zawołała na
widok matki i babki wnoszących

background image

tace. - Myślałam, że już nigdy
nie wyjdziecie z tej kuchni.
- Najpierw nakarmimy naszych
głodnych podróżnych - z pogodą,
wymagającą jednak trochę
wysiłku, oznajmiła babka
Izabelka. - A potem wnosimy na
stół torty. - Umilkła,
spostrzegłszy w jaki sposób
Karolina rozsadziła teraz przy

stole gości. Na swoim miejscu
obok Wiktora posadziła
Agnieszkę, a dla siebie
zostawiła krzesło po drugiej
stronie stołu między
Rozciłowskim a Orwiłłą. A
jednak, pomyślała, jednak coś
się stało!
"Chłopcy", jak nazywały ich
obie babki - Krystian i Kamil
otwierali butelki wina.
Krystianowi szło to sprawniej, z
rozbawioną satysfakcją
przyglądał się niezgrabnemu
manewrowaniu Kamila korkociągiem.

background image

- Uważaj, żebyś nie wepchnął
korka do środka. Wiesz
przynajmniej, co trzymasz w
ręku? Tokaj Aszu rocznik 65!
Skąd ojciec to wytrzasnął?
- Z własnej piwnicy. Coś z
Wysoczarskich jednak we mnie
zostało - Wiktor uśmiechnął się
do matki. - A był czas - w
kilkanaście lat po wojnie, wy go
pewnie nawet nie pamiętacie - że
pojawiały się w naszych sklepach
bardzo dobre wina. Kupowałem
więc i składowałem,
przeczuwając, że czekają mnie w
życiu wielkie okazje. - Ten
uśmiech przeznaczony był dla
Karoliny. Ale go nie zauważyła.
- Ja z tamtych lat - Kamilowi
udało się wreszcie wyciągnąć
korek z butelki, przesłał
zwycięskie spojrzenie bratu i
zaraz potem poszukał wzrokiem
babki Izabelki - ja z tamtych
lat pamiętam przede wszystkim
nasze wino, które robiła babcia.
Z porzeczek. Z naszych porzeczek.
- Pamiętasz też pewnie i
jabłcok - zjadliwie mruknął
Krystian.
- Owszem, ale jabłcokiem ty

background image

się głównie zachwycałeś, zanim
przeszedłeś na drinki. Miałeś
rurkę, której strzegłeś jak oka
w głowie, wsadzałeś ją do butli
i pociągałeś zdrowo.
- A ty oczywiście skarżyłeś na
mnie przed babką.
- Chłopcy! - wzniosła ku niebu
oczy babka Izabelka. - Kiedyż wy

wyrośniecie z tych kłótni!
- A ja te ich kłótnie
uwielbiam - odezwała się Kasia,
z wytrwałym zachwytem wpatrująca
się w swego męża. - Dają mi
możność oglądania Krystiana w
czasie, kiedy go jeszcze nie
znałam. Kiedy był chłopcem.
- Tak naprawdę, to on chłopcem
nigdy nie był - mruknął Kamil.
- Za to ty nigdy nim być nie
przestałeś! - zrewanżował się
uszczypliwością Krystian.
- Przestańcie! - zawołała
babka Wysoczarska. - Czy jest
coś, w stosunku do czego

background image

bylibyście zgodni?
- Owszem - roześmiała się
Agnieszka. - Zgodni byli tylko
wtedy, kiedy spuszczali mi
lanie. Bo biegałam wszędzie za
nimi, a oni wstydzili się tego
przed chłopcami. Więc
zatrzymywali się nieraz, czekali
aż ich dogonię i kiedy zdyszana
ale szczęśliwa podbiegałam do
ukochanych braci, oni łapali
mnie i do spółki lali, ile
wlazło. Wyobrażasz sobie jaka
byłam biedna z tymi dryblasami?
- Mówiła do Orwiłły i chyba nie
dlatego, że Rozciłowski na pewno
już to słyszał. Zawarta w tych
słowach kokieteria, potrzeba
pożałowania i czułości wymagały
nowego adresata. - Wyobrażasz
sobie - powtórzyła - jaka byłam
biedna?
- Bardzo biedna! - bąknął
Orwiłło, zawstydzony tym, że
wszyscy zwrócili ku niemu oczy.
- Chciałbym mieć siostrę! -
niespodziewanie i z żarliwą
pretensją do rodziców odezwał
się Marek.
- Co? Co takiego? - zaśmiała
się ze skrępowaniem Kasia. -

background image

Chciałbyś mieć siostrę?
Dlaczego?
- Bo bym miał kogo lać! -
wyznał Marek rozmarzonym głosem.
W ogólnym rozbawieniu, które
zapanowało przy stole, skarcenie
Marka nawet rodzicom nie
przyszło do głowy. A on poczuł

się bohaterem, wodził po
wszystkich twarzach roziskrzonym
wzrokiem, nie omijając Sylwii.
Więc mu odpaliła, poczekawszy
na chwilę ciszy:
- A może to ona ciebie by
lała? Jakby była starsza?
- Ale ja mogę mieć tylko
młodszą - sensownie zauważył
Marek.
- Tobie i młodsza dałaby radę.
Bo jesteś oferma.
- Co ty wygadujesz? - ofuknął
córkę Rozciłowski; patrzył z
pretensją na Agnieszkę, uważał,
że to matka powinna zwrócić jej
uwagę.

background image

- Stwierdzam tylko fakt! -
burknęła Sylwia.
- A ja stwierdzam fakt -
Karolina zebrała opróżnione
talerze sprzed Agnieszki i
Orwiłły - stwierdzam fakt, że w
naszej rodzinie kłótliwość
przechodzi z pokolenia na
pokolenie.
- Ależ moja droga - Wiktor
spojrzał zdumiony na żonę -
przecież tak naprawdę, to my się
nigdy nie kłócimy.
- Nie wiem, jak wyobrażasz
sobie to "tak naprawdę". A poza
tym są sytuacje... są sytuacje,
kiedy kłótnie... nie wybuchają.
- Czy... były takie sytuacje?
Karolina hałaśliwie zbierała
ze stołu naczynia i sztućce.
- Były, są, będą...
- Podajemy torty - zawołała
gorączkowo babka Izabelka. -
Chodź, pomożesz - zwróciła się
do Sylwii, a gdy była już przy
niej, burknęła: - Zawsze powiesz
coś takiego, że się robi z tego
awantura.
- Ja? Przecież to Marek zaczął.
- Ale ty nie musiałaś dolewać
oliwy do ognia.

background image

- Niczego nie dolewałam. Niech
pan Ziołko powie - Sylwia
zwróciła się do swego sąsiada po
lewej stronie, a gdy ten
milczał, przypuściła atak do
siedzącego po prawej księdza -
albo ksiądz proboszcz. No,

proszę powiedzieć...
Ksiądz Rudek myślał o
jutrzejszym kazaniu, o strategii
cotygodniowego mieszania
metafizyki z realnością, której
- jak sądził - bardziej
oczekiwali od niego parafianie.
Myślał też o dachu na kaplicy, o
rosnących stale kosztach
remontu, choć rzemieślnicy
składali swoją pracę w ofierze.
Długo patrzył na małą
Rozciłowską, nie mogąc pojąć, o
co go pyta.
- Sądzę - powiedział wreszcie
- że dzieci nie powinny zbyt
długo przebywać w towarzystwie
dorosłych. Nie powinny

background image

uczestniczyć w ich rozmowie.
- Dlaczego? - spytała Sylwia,
patrząc księdzu natarczywie w
oczy.
- Chodźże wreszcie - szarpnęła
nią babka Izabelka. - Ksiądz
proboszcz ma rację.
- Dlaczego ksiądz ma rację? -
Sylwia w kuchni wróciła do
tematu. - Czy starsi zawsze
muszą mieć rację?
- Przestań! - krzyknęła
Karolina, która po złożeniu
naczyń na stole zatrzymała się
przy nim nieruchomo. Pawlisiowa
już wyszła, nie było potrzeby
zatrzymywania jej aż do końca
przyjęcia. - Głowa mi pęka.
- Niech babcia weźmie
tabletkę. Przyniosę. Gdzie są
tabletki z krzyżykiem?
- Nie, dziękuję. Nawet po
tabletce mi to nie przejdzie.
- To? Co znaczy - to?
- Przestań się wciąż pytać!
Kiedy byłaś mała, pytałaś się
wciąż o wszystko, a teraz do
tego wracasz.
- No, dobra! - Sylwia zwykłym
swoim ruchem podrzuciła
ramionami. - Mogę o nic nie

background image

pytać. I nic nie chcę wiedzieć.
- Bierz orzechowy tort i nieś
go na stół. Tylko postaw go
blisko swego ojca.
- Dlaczego? - odważyła się na
jedno jeszcze pytanie Sylwia.

- Bo lubi.
- Teraz będzie ważne, co lubi
pan Orwiłło.
- A tego jeszcze nie wiemy.
Ale będziemy musieli się
dowiedzieć - powiedziała
Karolina, nie skarciwszy tym
razem Sylwii.
Kiedy siedziała już przy
stole, przypomniały jej się
słowa wnuczki. Zaczynał się więc
okres (czy długi?), kiedy nowy
mężczyzna Agnieszki miał
doświadczać szczególnych
względów także i w domu jej
rodziców. Bo czekały go
niechybnie także i ciężkie
chwile, tego można było się
spodziewać. Zerknęła z ukosa na

background image

Orwiłłę - wydał jej się dziwnie
bezbronny - potem na
Rozciłowskiego, który siedział
po lewej jej ręce. Przypomniał
jej się dzień, kiedy Agnieszka,
wybierając się na studia w
Warszawie, powiedziała: Nie bój
się, mamo, nie puszczę się tak
byle jak z jakimś głupim
chłopakiem, który potem śmiałby
się ze mnie. Bardzo będzie
musiał się nacierpieć ten, kto
mnie dostanie... - Czy
Rozciłowski dostatecznie
cierpiał przedtem? A może dopiero potem
wypłaciła mu to z nawiązką?
- Pan pewnie także lubi tort
orzechowy? - zwróciła się do
Orwiłły.
Uśmiechnął się, wśród czarnego
zarostu błysnęły białe zęby.
- Taki prawdziwy?
- Najprawdziwszy. Z samych
orzechów.
- Bardzo lubię. Ale ostatni
raz jadłem go chyba przed
dziesięciu laty. U jakichś
ciotek ojca w Przemyślu.
Byliśmy tam na krótko przed jego
śmiercią.
- Już... nie żyje?

background image

- Tak, prawie od dziesięciu
lat.
- Przepraszam, co było...
powodem?
- Serce. Ale przynajmniej nie

cierpiał. Znaleźliśmy go na po-
dłodze z pędzlem w ręce w jego
pracowni. Objąłem ją po ojcu,
mieszkam tam.
- Jeszcze raz wypijmy zdrowie
rodziców! - zawołał Krystian
wznosząc kielich z winem. W
zielonym szkle wysoczarskiego
bakaratu mienił się słonecznymi
iskierkami złocisty tokaj.
Karolina tylko umoczyła w nim
usta.
Więc ten, który pomógł jej
kiedyś przeżyć bardzo trudny,
bardzo zły dzień - nie żył już
od dziesięciu lat... Dlaczego o
tym nie wiedziała? Musiały
przecież być nekrologi w
gazetach, wspomnieniowe
artykuły. "Był malarzem cenionym

background image

zarówno przez krytykę, jak i
przez rynek artystyczny" tak
chyba napisano w katalogu
wystawy, który kupiła zaraz po
wejściu do Zachęty.
Jak rozpaczliwie nie miała co
ze sobą zrobić tego dnia, w
którym nie zapukawszy uprzednio
- otworzyła drzwi do gabinetu
Wiktora i zobaczyła, że całuje
nauczycielkę wychowania
fizycznego z miejscowego liceum.
Później śmiała się z tego,
opowiadała o tym przy stole
rodzinie i znajomym, a Wiktor
śmiał się razem z nią. Wtedy
jednak, w tamtym nieszczęsnym
momencie (po cóż w ogóle
wchodziła do gabinetu, cóż tak
nie cierpiącego zwłoki miała do
powiedzenia Wiktorowi?) W tamtym
okropnym momenicie zatrzymała
się na progu, jakby piorun w nią
strzelił. Wiktor, pochylony nad
czarnym pudlem, całował w usta
również nachyloną nad psem
nauczycielkę. Może - nie
zauważona - powinna stać dłużej
w progu, żeby zobaczyć jak
rozwinie się sytuacja, żeby
usłyszeć, czy umówią się ze

background image

sobą, czy będzie miał dalszy
ciąg ten incydent? Nie pomyślała
jednak o tym, nic w ogóle wtedy
nie myślała, przebiegła na oślep

korytarz, dopadła do szafy w
sypialni, wciągnęła na siebie
jakąś wyjściową sukienkę,
chwyciła torebkę.
Było lato, w pociągu do
Warszawy młodziutki żołnierz,
jadący prawdopodobnie na urlop,
otworzył okno, nie bacząc, że
wiatr uderza ją w twarz,
rozwiewa włosy, łopocze jak
proporczykami skrojonymi w szpic
końcami jej kołnierza u
sukienki. Nie poprosiła go, żeby
podniósł szybę, potrzebowała
dużo powietrza. Dusiła się pod
gruzami swego domu, który nagle
na nią runął.
- Coś się pani stało? - spytał
żołnierz, który zwrócił jednak
uwagę na niezwykły wyraz jej
twarzy.

background image

- Tak - wyjąkała.
- Czy mogę pani w czymś pomóc?
- Nie. Nikt nie może mi pomóc.
Przed chwilą... przed chwilą
zawalił się dom i umarł ktoś na
moich oczach. Na moich oczach! -
powtórzyła, bo bardzo trafny
wydał jej się ten zwrot.
Żołnierz zamilkł, spoważniał,
chyba w ogóle zepsuła mu urlop.
Na peronie zatrzymał się i długo
- obejrzała się raz, czy dwa -
patrzył za nią. Wzruszyło ją to,
bo to jednak było współczucie.
W Warszawie chodziła długo bez
celu ulicami. W jakiejś cukierni
wypiła kawę. Musiała naprawdę
źle wyglądać, bo kelnerka
spytała:
- Źle się pani czuje?
- Tak, nieszczególnie. Wracam
z pogrzebu.
- Kogoś bliskiego?
- Tak mi się przynajmniej do
tej pory wydawało.
Kelnerka, skasowawszy
należność za kawę, powinna już
odejść od stolika, ale stała
jeszcze przy nim przez chwilę w
iście żałobnym milczeniu.
Odwołana przez bufetowego, długo

background image

mu coś - zerkając ku niej -
opowiadała.
Dokładnie zapamiętała obydwie

rozmowy - z żołnierzem i
kelnerką - zaśmiewała się
opowiadając ich przebieg
(później, o wiele później)
rodzinie; kiedy je prowadziła,
nie miały jednak w sobie nic
śmiesznego.
Było już po południu, kiedy
zdecydowała się wejść do
Zachęty. Nigdy tam nie była.
Przedwojenne niedzielne wyprawy
z rodzicami do Warszawy nie
obejmowały zwiedzania wystaw.
Kupiła przy wejściu katalog i
trzymając go przed sobą, krążyła
wokół ścian. Nie znała się na
malarstwie i pierwszym uczuciem,
jakiego doznała, był żal, że nie
zawiodła jej tutaj ciekawość i
pragnienie uczestniczenia w
czymś innym, niż codzienna
zwyczajność, ale dopiero

background image

rozpacz, tę zwyczajność
rujnująca. Bo może jakoś inaczej
patrzyłaby na te obrazy przed
sobą, szukałaby w nich nie
ratunku, lecz piękna. Że piękno
mogłoby być także ratunkiem,
pomyślała dopiero przed obrazem,
przedstawiającym niemłodą
kobietę, siedzącą z rękami
złożonymi na kolanach. Tak
właśnie najprościej nazwany był
ten obraz w katalogu: "Kobieta z
rękami na kolanach" Jan Orwiłło.
Zazdrościła jej. Siedziała
oto spokojna, uspokojona po tym,
co przypadło jej do przeżycia, i
choć może miała jeszcze coś
przed sobą, już wiedziała, jaką
miarę przydawać wydarzeniom,
rzeczom i ludziom... Zazdrościła
jej. Przeżytych, oddalonych
rozpaczy, mądrości, która
pozwoliła je oddalić - bo ona
właśnie jej nie miała, nie mogła
się na nią zdobyć.
- Podoba się pani?
- Bardzo. - odwróciła się i
podniosła oczy na stojącego za
nią wysokiego mężczyznę. - To
pana obraz?
- Tak.

background image

- Pana matka?
- Mogłaby nią być -

odpowiedział po chwili. -
Wszystkie matki mają wspólny,
upodabniający je wyraz.
Uczucia, których w nadmiarze
doświadczały, wyrysowane są na
ich twarzach, odbite jak na
kliszy, utrwalone w spojrzeniu,
choćby serce już przycichało po
gwałtownych wzruszeniach.
Początkowo chciałem ten obraz
nazwać "Po burzy", bo te złożone
na kolanach ręce o tym właśnie
mówiły, wyrażały to najpełniej.
Coś się oddaliło, coś
przeminęło... A u pani... -
patrzył teraz nie na obraz, ale
- przechyliwszy głowę - na jej
twarz, badał ją w skupieniu
oczyma nawykłymi do wydzierania
światu i ludziom ich tajemnic. -
U pani nic się jeszcze nie
oddaliło, nie przeminęło. Pani
życie jest właśnie w samym oku

background image

cyklonu. - Czy tak?
- Tak - szepnęła.
Ujął palcami jej łokieć.
- Usiądźmy na tej ławce pod
oknem. Będzie pani mogła patrzeć
stamtąd na obraz, który jest
pani przyszłością.
- Czy wszystkim kobietom to
pan mówi?
- Nie, nie wszystkim.
- Którym - nie?
- Tym, które będą miotać się
do końca. I pragną tego. Spokój
jest dla nich równy śmierci. Ale
pani do nich nie należy.
- Skąd pan to wie?
- Bo widzę, jak bardzo, jak
panicznie pani chce, żeby znów
wszystko się wokół pani
uładziło, ucichło. Przede
wszystkim w niej samej. - Pomóc
pani?
Słuchała z natężoną uwagą
tego, co mówił do niej ten obcy
człowiek, ale na pytanie, które
postawił, nie odpowiedziała. W
jaki sposób mógł jej pomóc? Nic
o niej nie wiedział. Nie
wiedział przede wszystkim tego,
że zapewne trzy małe istoty
krążyły już od okna do okna,

background image

wyglądając jej powrotu. Kamil

płakał. Choć starszy o dwa lata
od Agnieszki, bardzo potrzebował
matki w sposób zaborczy i
apodyktyczny, ponieważ tylko ona
nie traciła do niego
cierpliwości, nawet babce się
nie poddawał i był przy niej i
dla niej nieznośny. Więc Kamil
przeżyłby to najboleśniej. Może
już nikt by go nie kochał. O tym
trzeba było myśleć, o tym trzeba
było pomyśleć, zanim wyszarpnęła
suknię z szafy, zanim bez tchu
pobiegła na dworzec. Bo jeśli
nawet był jakiś sens w tym, że
pani weterynarzowa z
prowincjonalnego miasta
zdecydowała się porzucić męża,
przyłapawszy go na czułościach z
nauczycielką wychowania
fizycznego z miejscowego liceum
(co, u licha było w tym tak
śmiesznego, że - później, o tak,
o wiele, wiele później - do łez

background image

zaśmiewali się z tego?) Więc
nawet jeśli był w tym jakiś
sens, to na pewno zupełnie bez
sensu było obarczenie
największym cierpieniem trójki
tych ptasząt, czekających na nią
w oknie z wyciągniętymi
szyjkami.
Tego ten człowiek nie mógł
wiedzieć, a jednak po raz drugi
zapytał:
- Pomóc pani?
- Jak? - szepnęła, przyznając
się w ten sposób, że odgadł -
prawie wszystko.
- Najpierw - uśmiechnął się, a
był to uśmiech, który przyjąłby,
jak pocieszenie, nawet ktoś nie
potrzebujący go przez całe swoje
życie - najpierw... przywrócimy
pani pewność siebie.
- Czy to... aż widać...?
- Och, nic nie wiem na pewno.
Raczej przypuszczam. Bo usta
pani drżą i schyla pani głowę
tak, jakby ktoś panią uderzył i
jeszcze się pani nie
wyprostowała po tym ciosie. Ale
zabierzemy się do tego. U kobiet
pewność siebie przywraca się w
bardzo prosty sposób.

background image

- W jaki? - zapytała nieco
strwożona.
- Najszybciej skutkuje
mówienie im, jakie są piękne,
jakie nadzwyczajne i porywające.
Ale ja tego nie mówię. Ja je
rysuję - wyjął szkicownik i
ołówek - ja im to pokazuję i
udowadniam. Niech pani uniesie w
górę twarz.
- Ależ ja... Nie jestem
przygotowana. Zmęczyłam się, tak
długo chodziłam po Warszawie,
włosy mam w nieładzie...
- W pięknym nieładzie. Ja bym
go nawet jeszcze powiększył. -
Czuła przez chwilę jego dłoń na
głowie, szybki, delikatny, dotyk
palców mierzwiących jej włosy. -
Teraz jest naprawdę pięknie. Nie
znoszę wyglądu kobiet
wychodzących od fryzjera. wolę
je, kiedy wychodzą z łóżka. Nie,
nie, nie - niech się pani nie
płoszy. Spojrzenie na mnie! Nie

background image

gdzieś w bok, ale na mnie,
prosto w moją twarz. Czy mówił
już ktoś pani, jakie piękne ma
pani oczy?
- Tak - potwierdziła bez
satysfakcji, a on od razu
zrozumiał dlaczego.
- Ale to był zachwyt banalny -
powiedział. - Nie określający
piękna jako nadzywyczajnej łaski
losu. A ja je tak odbieram. Ile
jest dziewcząt chodzących po
świecie z takimi oczyma?
- Na pewno wiele, a ja nie
jestem już dziewczyną.
- Tego można się było
spodziewać. Wobec tego zapytam -
ile jest kobiet, chodzących po
świecie z takimi oczyma? Z
takimi oczyma pod takimi
brwiami. Rysunek brwi i ich
czerń - chyba nie poprawiane?
- Nie. Skąd bym miała czas na
chodzenie do kosmetyczki? - To
właśnie cenię najbardziej -
piękno jako nie poprawiany dar
losu. - Rysował szybkimi,
pewnymi ruchami ręki, notował
jej twarz, jak notuje się
usłyszaną w sobie strofę

background image

wiersza. I właśnie tak to
powiedział: - Zapisuję sobie
panią, ponieważ - być może - już
nigdy nie pomyślę, że czyjeś
brwi są dwoma piórami wyrwanymi
przez wiatr ze skrzydeł sokoła.
Nie, nie! Nie uciekać ze
spojrzeniem. Nie płoszyć się
tym, że trochę bredzę kabotyńsko
przy rysowaniu. Patrzeć śmiało.
Wyprostować się i patrzeć
śmiało, czy nie powiedziałem, że
muszę przywrócić pani pewność
siebie? Ale żeby nie trwożyła
pani moja bezinteresowność, z
góry wyjaśniam, że robię to
także dla siebie. Może potrzebna
mi będzie kiedyś pani twarz, nie
będę musiał już szukać, będę ją
miał i posłużę się nią w ważnej
jakiejś malarskiej sprawie,
będzie cytatem rzeczywistości w
plątaninie barw i kształtów, w
krzykliwym bezsensie, ku któremu
coraz śpieszniej podąża świat, a
raczej to, co my - przypadkowi

background image

lokatorzy jego cząstki -
nazywamy światem. - Dziękuję!
Nie pokazał jej od razu
rysunku, sam mu się długo
przyglądał, nie podnosząc już na
nią oczu, jakby przestała go
zupełnie interesować, jakby w
ogóle była mu jujż niepotrzebna.
- Mnie pan nie pokaże? -
zapytała.
- Ależ tak! - krzyknął, aż
dwie kobiety, które weszły
właśnie na salę, odwróciły ku
nim głowy. - Tak! Ten rysunek
jest przecież pierwszym stopniem
terapii, której panią poddaję -
jakże bym więc mógł nie pokazać
go pani? - Odwrócił ku niej
szkicownik. - Niechże pani
weźmie pod uwagę, że taką
powinna pani być, taką pewnie
pani była i taką sobie panią
wyobrażam.
Patrzyła w zdumieniu na
wizerunek swojjej twarzy, którą
kilka kresek ołówkiem obdarowało
tym wszystkim, czego ona właśnie
teraz na pewno nie miała, co
dziś utraciła - zwycięską siłą,

background image

nieustępliwą śmiałością wobec
życia, nieco zalotnym spokojem,
który daje tylko uświadomienie
sobie własnej wartości.
- To nieprawdopodobne -
powiedziała.
A on się roześmiał.
- Widzi pani, całkiem za
młodu, zaraz po studiach,
zarabiałem na życie jeżdżąc po
kraju i odnawiając w kościołach
wyblakłe malowidła. Nauczyłem
się przywracać twarzom wyraz,
który mieć powinny. - A teraz
pójdziemy gdzieś coś zjeść.
- Nie jestem głodna -
zaprotestowała dość słabo.
- Ale ja jestem! A poza tym -
mamy dopiero za sobą pierwszą
część terapii, której
postanowiłem panią poddać.
Wyszli z "Zachęty" i pozwoliła
się prowadzić aż w Aleje
Ujazdowskie, gdzie był lokal, w
którym zbierali się artyści i
gdzie od razu poznła znane z
gazet twarze, co zaczęło ją

background image

wkrótce - po kilku kieliszkach
wina - głównie zajmować. Przy
stolikach siedziały młode i
ładne kobiety, ale i na nią
patrzono, dostrzegała i czuła
to, a Janek Orwiłło (mówiła już
do niego "Panie Janku")
powtarzał:
- Oto mojej terapii część
druga!
Była i trzecia. Bo do stolika
zaczęli się przysiadać różni
panowie - a dwóch z nich znała z
fotografii w gazetach - i
wszyscy pytali Janka, skąd
wytrzasnął taką dziewczynę, i
wszyscy mówili, że jest
zjawiskiem i objawieniem wśród
znanych i opatrzonych już
twarzy, że takie oczy... i, że
niewiele dziewcząt chodzi po
świecie z takimi oczyma...
Zaczynała się uśmiechać, a nawet
śmiać, czuła, że policzki jej
płoną, że naprawdę ładnieje pod
zwróconymi na nią spojrzeniami.
I wtedy jednak myślała, że troje
piskląt czeka na nią, że po raz

background image

pierwszy trzy małe serca ściska
nie doznawany dotąd strach - ale
natychmiastową pociechą była
rozbawiona myśl, że przecież
niedługo do nich wróci. I zrobi
zaraz porządek, tak, zrobi
porządek z tym wszystkim, co na
krótko i w całkiem nieważny
sposób (cóż nagadała temu
żołnierzykowi w pociągu i
kelnerce w kawiarni...?)
zakłóciło spokój ich domu. Już
wtedy Wiktor z tą swoją
nauczycielką od gimnastyki
zaczęli jej się wydawać
żałośnie śmieszni, skoro tu, w
miejscu, gdzie zbierali się
najsławniejsi ludzie stolicy,
patrzyło na nią tylu
znakomitych, znanych i
podziwianych w całym kraju
panów. Była bliska tego, żeby
opowiedzieć im o dwóch głowach,
złączonych pocałunkiem nad
zdziwionym pyskiem czarnego
pudla, o swojej ucieczce, o
głupich i złych zamiarach, które
już się rozpełzły, pochowały

background image

gdzieś po kątach tej sali...
chciała im to powiedzieć, ale
powstrzymywała ją myśl, że - być
może - nie powinna mieć
pewności, że to wszystko
naprawdę tak dobrze się
zakończy. Ten cudowny,
zachwycający i ujmujący Janek
Orwiłło nie był przecież
aniołem, żeby nie żądać czegoś w
zamian za to, co dla niej
uczynił. Może nawet uważa, że to
tej jego terapii część czwarta,
bo już w szatni, gdy wychodzili,
pocałował ją w usta, a na ulicy
mocno ujął ją pod rękę.
Zdrętwiała. I musiało w tym
być coś prawie dosłownego,
jakaś sztywność ramienia, może
opór niechętnie posuwających się
naprzód nóg, bo on - mówiący
właśnie o letnim wieczorze i
gwiazdach nad głową - zamilkł
nagle i dopiero po długiej,
bardzo długiej chwili roześmiał
się głośno i serdecznie.
- Niech się pani nie boi! -

background image

Dokąd panią odprowadzić?
W przygarniętym do jego boku
ramieniu znów zaczęła krążyć
krew, nogom przywrócona została
sprawność i lekkość.
- Na dworzec - szepnęła.
Zatrzymał taksówkę, a na
dworcu zapytał ją o nazwę
miejscowości, do której wracała,
kupił jej bilet i zaprowadził na
peron, skąd za kilka minut miał
odejść pociąg.
- Nigdy tam nie byłem. Ale
może będę. Proszę zachować moją
wizytówkę, jest na niej adres i
numer telefonu. Gdyby kiedyś
potrzebna była pani znów moja
terapia - proszę przyjechać, lub
dzwonić. Jestem do usług i...
nie zapominam prędko miłych
spotkań. Czy bardzo panią
lprzestraszę, jeśli jeszcze
raz... - Objął ją i przycisnął
do siebie, poczuła na ustach
jego usta, a na całym ciele, od
stóp do głów, dotyk, bliskość
mężczyzny. Innego mężczyzny!
Nigdy nie zdradziła Wiktora,
nigdy jej to nawet przez myśl

background image

nie przeszło, ale teraz
uzmysłowiła sobie, że to było
możliwe, że mogła tego pragnąć.
Trzymał ją jeszcze przy sobie,
gdy zapytał cicho:
- Proszę mi powiedzieć.... Czy
gdyby nie była pani uwikłana w
te jakieś swoje sprawy, w które
wprowadziłem dziś znów odrobinę
jasności, czy wtedy... mogłaby
pani... i właśnie ze mną... Czy
to na pewno byłbym ja...
- Ależ tak! - zawołała. - O,
Boże! Tak!
Już nie pozwalała się całować,
teraz ona go całowała,
gwałtownie, z zachłanną
rozpaczą, ze łzami, bo chyba to
nie on płakał, gdy poczuła na
policzkach gorącą wilgoć...
- Przyjedź! - szeptał. -
Przyjedź, jeśli tylko będziesz
mnie potrzebowała.
Zajechał pociąg, ludzie
rzucili się ku wagonom, ktoś ich
potrącił, ale nie rozerwał ich

background image

uścisku, wciąż trzymała go z
całej siły zaplecionymi na jego
karku rękoma, wciąż coś szeptała
wśród pocałunków i łez.
- Idź - powiedział. - Chyba,
że... nie musisz.
- Muszę... muszę! Gdybyś
wiedział, kazałbyś mi wracać.
- No, to biegnij. Śpiesz się!
I pamiętaj, co powiedziałem...
Masz mój adres! I telefon!
Oswobodził ją z uścisku, z
trudem odgiął jej palce
zaciśnięte na jego karku i
pchnął ją, wrzucił w otwarte
drzwi wagonu. Przedarła się
przez zbity na korytarzu tłum,
wtargnęła do najbliższego
przedziału, depcząc komuś po
nogach; upominana i łajana
dopadła do okna i opuściła szybę.


.nv
Zbliżył się do wagonu, w
nikłym świetle latarni widziała
jego twarz. Uśmiechał się.
- Pamiętaj - zawołał, gdy
pociąg drgnął na szynach -
wracasz zwycięska, znająca swoją

background image

wartość, silna! A więc i...
przebaczająca - dodał po chwili
- jeśli potrzebne jest w tym
wszystkim i przebaczenie.
Pociąg zaczynał nabierać
rozpędu, skończyły się peronowe
latarnie i już go nie widziała,
nie widziała, pochłonął go mrok
i coraz większe oddalenie.
Nie zobaczyła go nigdy więcej.
Nie napisała do niego, nie
zatelefonowała, nie pojechała.
Czy w ciągu tych lat ani razu
nie była w sytuacji, w której by go
potrzebowała? Może były takie
chwile, ale się im nie
poddawała, umiała je lekceważyć
i chyba także umiała już
walczyć. Ale nie dlatego nie
wyjęła ani razu z
najciemniejszego kąta w szafie
wręczonej jej na dworcu
wizytówki. Bała się! Bała się,
że to, co się wydarzyło tamtego
dnia, po raz drugi się nie

background image

powtórzy. Albo - że się powtórzy
i co wtedy ...? Dziś! Dziś byłby
jej potrzebny tamten człowiek,
ale i młodość - jej i jego
młodość...
- Czy nie wie pan - zapytała
młodego Orwiłłę - gdzie jest
teraz obraz ojca "Kobieta z
rękami na kolanach"?
Ożywił się.
- Pamięta go pani?
- Tak - powiedziała cicho i
miała nadzieję, że nikt tego nie
słyszy. - Widziałam go w
"Zachęcie". Zrobił na mnie duże
wrażenie. Boże, tak dawno to
było, a pamiętam go, jakbym
widziała go wczoraj.
- Cieszę się. To dobry obraz.
Zakupiło go muzeum. Jest teraz w
państwowych zbiorach sztuki, ale
to grobowiec dla obrazów i
rzeźb.
- Dlaczego?
- Nikt ich nie ogląda. Chyba,
że ukradnie je jakiś znający się
na ich wartości złodziej. Czytała
pani o tych kradzieżach w muzeum
w Krakowie?
- Czytałam.
- Nie wiadomo, czy oburzać się

background image

na to, że kradzież była możliwa,
czy też cieszyć się, że te
obrazy - choć na krótko -
ujrzały światło dzienne.
- Skąd ma pan taką
nadzwyczajną kamizelkę?
Pytanie to postawiła Sylwia.
Siedziała naprzeciwko Orwiłły i
przyglądała mu się z ogromnym
zajęciem. Zaskoczony nie
odpowiedział od razu, więc
powtórzyła:
- Skąd ma pan taką
nadzwyczajną kamizelkę? Nigdzie
takiej nie widziałam. Trafiają
się różne różności w Hoflandzie
w Warszawie, ale gdyby te
kamizelki tam były, już by je
ktoś miał w naszym mieście.
- Tę kamizelkę - uśmiechnął
się zakłopotany trochę scenograf
- sam sobie zaprojektowałem,
natrafiwszy w jakimś sklepie na
malinowy sztruks w czarne

grochy; dobrze kontrastował z

background image

czarnym aksamitem marynarki.
- A kto ją panu uszył? -
chciała wszystko wiedzieć
Sylwia.
- Uspokój się! Co cię to
obchodzi? - skarciła ją babka
Izabelka.
- Nie, dlaczego - to nie
tajemnica. - Orwiłło uśmiechał
się wytrwale. - Uszył mi ją nasz
teatralny krawiec, który w ten
sposób dorabia sobie po
godzinach. Trudno się do niego
dopchać, ale warto poczekać.
- Warto - stwierdziła Sylwia
ze znawstwem. - Jest pan
świetnie ubrany!
- Sylwio! - nie wytrzymał
Rozciłowski. - Prosiłem cię o
drugi kawałek orzechowego tortu.
- Już ten pierwszy zjadłeś?
- Ja ci nałożę - powiedziała
Agnieszka, siedząca najbliżej
orzechowego tortu po drugiej
stronie stołu.
- Dziękuję! Patrzyli sobie
przez chwilę w oczy, ale
Agnieszce nie drgnęła ręka, gdy
przenosiła kawałek tortu z
patery na podstawiony przez
byłego męża talerzyk.

background image

- Zapraszam jutro na skromne
śniadanko po sumie - odezwał się
ksiądz Rudek, pochyliwszy się
nieco nad stołem, aby móc objąć
wzrokiem wszystkich siedzących.
- Na mnie proszę nie liczyć -
przerwał mu Wiktor - będę miał
kaca.
- Nie będzie tak źle -
zlekceważył to wyznanie ksiądz,
cokolwiek jednak zgorszony. -
Chciałbym móc wszystkich państwa
gościć u siebie. Panu - zwrócił
się ku Orwille - chciałbym
pokazać naszą kaplicę. Po
zakończeniu robót dekarskich
trzeba będzie odnowić malowidła
na ścianach. Może by mi pan
coś... doradził.
- Nie wiem, czy zostajemy do
jutra - Orwiłło rzucił pytające
spojrzenie Agnieszce, ale nie
odpowiedziała na nie. - Bo jeśli

tak... - zająknął się - to z
przyjemnością, jakkolwiek nie

background image

chciałbym uchodzić za autorytet
w tych sprawach. Gdyby żył mój
ojciec... Trudnił się za młodu
przywracaniem kościołom ich
dawnej świetności. Na całe lato
wyjeżdżał zwykle w Rzeszowskie
lub Sandomierskie.
- W Sandomierskie...? -
ożywiła się babka Wysoczarska. -
Nie przypomina pan sobie nazw
miejscowości? Bo ja pamiętam
młodego malarza, którego nasz
ksiądz zaangażował... Oczywiście
nie obyło się bez naszego
udziału w kosztach, ale to były
nasze zwykłe kolatorskie
obowiązki.
- Mamo - uśmiechnęła się z
zakłopotaniem Karolina - pan
Orwiłło mówi już o powojennych
latach i pewnie nawet nie wie,
co to takiego kolatorskie
obowiązki dziedziców wobec
kościołów.
- Nie wszyscy je wypełniali -
babka Wysoczarska wyprostowała
się na krześle - ale myśmy ich
nigdy nie zaniedbywali. Xawery,
jakkolwiek nie przesadzał w
pobożności, a naszemu
proboszczowi zwykle mówił, że do

background image

spowiedzi wielkanocnej
przystępuje tylko w Rzymie, na
restaurację kościołów w naszych
wsiach nigdy nie szczędził
pieniędzy. Bo to trwa! - mówił.
I przetrwa!
- Co przetrwa? - spytał Marek.
Przy stole zapanowała cisza
przedłużającej się konsternacji.
Ale najwłaściwszą odpowiedź
znalazła Sylwia.
- Wieki! - powiedziała z
naciskiem. - Zawsze się mówi,
że jak coś ma przetrrwać - to
wieki.
- No, tak - bąknął Marek.
- A w naszej wsi - odezwał się
Ziołko - kościółek był bardzo
biedny, ale i dziedzic był
biedny, sam się rozparcelowywał
po kawałku i wciąż mu nie
starczało na podatki...

- Źle gospodarzył -
stwierdziła twardo babka
Wysoczarska. - A jak ktoś nie

background image

umie gospodarzyć, to czy na
dużym, czy na małym...
- Właśnie - odważył się
przerwać Ziołko. - Chłopskie
gospodarstwa były małorolne,
dziedzic, jak już powiedziałem,
biedny - to na tacę w kościele
niezbyt wiele grosza się sypało
i ksiądz utrzymywał kościół
głównie z ziemi, która była przy
probostwie...
- Ale miał ziemię! - nie
wytrzymał ksiądz Rudek.
- Po kościele nie było tego
widać. Produkty rolne były tanie,
jajko na przykład kosztowało
kilka groszy.
- Dziesięć - powiedziała babka
Wysoczarska. - Do dziś pamiętam.
- Nigdy bym nie posądził mamy
- zauważył prawie z
zakłopotaniem Wiktor - że mama
sama się tym interesowała.
- A co ty myślisz? - obruszyła
się starsza pani. - Wszystko
trzeba było samemu mocno w
garści trzymać. Gdybym nie
pilnowała, puściliby nas z
torbami - plenipotenci, rządcy
i klucznice.
- I co z tego, babciu? -

background image

powiedział bardzo jakoś miękko
Krystian.
- Co z tego? Przynajmniej
patrzę prosto w oczy własnym
wspomnieniom. Słyszałeś, co
mówił pan Ziółko...
- Ziołko - skłonił się lekko
wymieniony.
- ...pan Ziołko. Że ich
dziedzic sam się
rozparcelowywał. A teraz pewnie
opowiada, że miał nie wiadomo
jakie włości...
- Nie wiem, co opowiada, bo go
po wojnie nikt więcej w naszej
wsi na oczy nie widział. A
chłopom, owszem, wiedzie się nie
najgorzej. Kościelny już nie z
tacą, ale z kobiałką chodzi po
mszy po kościele.
- Z czym? - parsknęła Sylwia,

a Marek jej zawtórował.
- Z kobiałką. Z takim
wiklinowym koszem.
- Dlaczego?

background image

- Bo z tacy pieniądze by się
rozsypywały - mimowonie wyjaśnił
ksiądz Rudek.
- Dziewięć! Jajko przed wojną
kosztowało dziewięć groszy! -
powiedziała nagle w zamyśleniu
babka Izabelka. - Pamiętam, bo
sama chodziłam po nabiał na
targ. Ale wcześniej, kiedy ze
wsi nosiłam jaja na sprzedaż do
miasta - były jeszcze tańsze.
- Oczywiście - przyznała
cierpko babka Wysoczarska - pani
to może pamiętać lepiej ode
mnie.
- Wszystko pamiętam -
roześmiała się z młodzieńczym
ożywieniem babka Izabelka. -
Przedwojenne ceny i gdzie jaki
sklep był przed wojną w naszym
mieście. Bo we wsi nie było
sklepu. Kto by tam co w nim
kupował? Tym, co swoje, ludzie
się obywali. A w kościele, ma
rację pan Ziołko, mało kto do
tacy rękę wyciągał. To też
wyglądał ten nasz kościółek, nie
to, co dzisiaj!
- Szkoda, że nikt z was nie
widział teraz kościoła w
Wysoczarach.

background image

To powiedział Kamil. Jadł
nieśpiesznie swój kawałek tortu,
głowę miał pochyloną.
- A ty widziałeś? - spytał
ostro Krystian.
- Jak bym nie widział, to bym
nie mówił. Cała fasada
odnowiona, wokół kościoła i
cmentarza nowy kamienny płot, a
przy plebanii ksiądz pobudował
Dom Katechetyczny.
- Kiedy tam byłeś? - spytała
cicho babka Wysoczarska, a
wszyscy spojrzeli na nią z
niepokojem; tylko Kamil nie
podnosił głowy.
- W ubiegłym roku.
- I nic nie mówiłeś?
- Nie było okazji.
- Ale i dzisiaj mogłeś

powiedzieć o tym wcześniej.
- Nie uważałem, że to takie
ważne.
- Boże drogi! - westchnęła
babka Wysoczarska.

background image

- No, skoro byłeś, to
opowiedz jak tam jest - prawie
opryskliwie zaproponował
Krystian. Brat nie patrzył na
niego, nie patrzył zresztą na
nikogo i nie widział, że ojciec
dwukrotnie napełnił sobie
kieliszek winem i raz za razem
wychylił go jednym haustem.
- No, jak tam jest... -
mruknął Kamil, nie podnosząc
głowy. - Jak wszędzie.
- Co to znaczy - jak
wszędzie? W jaki sposób może
być - jak wszędzie? - zapytała z
bolesną drapieżnością babka
Wysoczarska.
- Jak wszędzie tam, gdzie
dwory i pałace niszczeją
zaniedbane przez obecnych
właścicieli - spokojnie wyjaśnił
Kamil. - Zwłaszcza, jeśli
użytkuje się je w niewłaściwy
sposób. Bo na przykład w
Poznańskiem niektóre PGR_y
troskliwie odrestaurowały
wartościowe pod względem
architektonicznym budowle z
przeznaczeniem na cele
kulturalne.
- Co mnie obchodzi Poznańskie?

background image

- krzyknęła babka Wysoczarska. -
Po coś był w Wysoczarach? Skąd
się tam wziąłeś?
- Z wycieczką szkolną. Klasa,
w której jestem wychowawcą, od
dawna planowała wycieczkę do
Sandomierza. Szlakiem
Iwaszkiewicza według jego
"Podróży po Polsce". Pojechała z
młodzieżą polonistka i ja. A,
że Wysoczary po drodze...
- Cóż stąd, że po drodze?
- ...kiedy zobaczyłem
drogowskaz "Wysoczary", kazałem
kierowcy autokaru skręcić w tę
stronę i w ten sposób...
- Co - w ten sposób? - Babka
Wysoczarska nie hamowała już
głosu. Pochylona ku Kamilowi,

wpierała w niego płonące
źrenice. Rozmawiali już ze sobą
tylko we dwoje, nikt się nie
odzywał, nikt się do wymiany słów
między nimi nie mieszał, nie
licząc przyciszonego odezwania

background image

Agnieszki, która uczyniła ponad
stołem wymowny gest ku
Rozciłowskiemu.
- Patrz się i słuchaj! Tyle
lat obcujesz z naszą rodziną i
pozwalasz, żeby marnował ci się
pod nosem taki temat.
- ...w ten sposób wjechaliśmy
w bukową aleję - Kamil zakończył
swoją informację.
- Jest tam jeszcze... bukowa
aleja? - zapytała babka
ściszonym głosem. Rozbieganymi
palcami odpięła obciągnięty
złotą lamą guziczek przy
kołnierzyku bluzki. - Są nasze
buki?
- Oczywiście, że są. I nawet
zbytnio nie przetrzebione. Bo
jednak park...
- Co - park?
- Park chyba trochę ucierpiał.
Z opowiadań babci i ojca...
- Nigdy ci nic nie
opowiadałem! - krzyknął Wiktor.
Znów sięgnął po butelkę,
napełnił kieliszek. W każdej
innej sytuacji Karolina
starałaby się go powstrzymać i
uspokoić. Teraz jednak
przypatrywała mu się zimno, bez

background image

cienia przychylności, której nie
pożałowałaby nikomu obcemu. Kto
pierwszy, on, czy ona, wpadł na
pomysł obchodzenia tej
bezsensownej rocznicy,
urządzenia tego zbiegowiska?
Chyba jednak on, on to sobie
wymyślił, żeby w rezultacie
akurat dziś dać jej do
zrozumienia, że spędził życie z
pamięcią i żalem po tamtej
dziewczynie, może nawet
wyobrażał sobie, że i dzieci
miał nie z nią, a z tamtą...
- Więc park ucierpiał? -
spytała boleśnie babka
Wysoczarska.
- Myślę, że tak - Kamil

przesuwał łyżeczką pozostałe na
talerzyku okruszyny tortu. -
Myślę, że tak, choć nie mam
skali porównawczej, ale nie
wyobrażam sobie, żeby mógł tak
wyglądać... przedtem. Na
przykład rzeźba fauna nad stawem

background image

pozbawiona jest nosa i prawej
ręki... Dach na altanie po
przeciwległej stronie...
- To było miejsce dla
orkiestry.
- ...prawie nie istnieje, a
sam staw...
- Co... sam staw?
- ...cały zielony od rzęsy. Na
szczęście trawniki również
zielone, bo młodzież ze szkoły
dba o nie.
- Jaka młodzież?
- Ze szkoły, która mieści się
w pałacu. Ze szkoły rolniczej.
Tych zniszczeń dokonano przed
objęciem obiektu przez szkołę.
Bo przedtem Geesy miały tam
magazyny.
Babka Wysoczarska długo
odpinała drugi guziczek u
kołnierzyka swojej bluzki.
- Gdzie... tam?
- W pałacu, w oficynach...
- Skąd to wiesz?
- Dyrektor mi opowiadał.
- Jaki dyrektor?
- Przecież mówiłem, że jest
tam teraz technikum rolnicze.
- I rozmawiałeś z nim?
- Tak. Zaprosił nas na

background image

podwieczorek. Całą wycieczkę
zaprosił na podwieczorek.
- Gdzie... go podano?
- Mówiłem już, że w pałacu.
- Ale w której z sal?
- W dużej sali z oknami
wychodzącymi na gazon.
- Gazon? - powtórzyła babka
Wysoczarska, jakby usiłowała
przypomnieć sobie kogoś dawno
zmarłego.
- Gazon - tak to chyba się
nazywa. Ogromny klomb, cały w
kwitnących akurat pąsowych
różach. Nasz autokar objechał go
wokoło zanim zatrzymał się przed
wejściem do pałacu.

- Tak... to nazywa się
gazon... - pokiwała głową babka
Wysoczarska - choć teraz ta
nazwa nie ma już raczej
zastosowania.
- Słyszy przecież babcia, że w
Wysoczarach wciąż jeszcze ma.
Dyrektor bardzo jest dumny z

background image

róż, które tam rosną.
- Wiedział, z kim rozmawia?
- Z kierownikiem wycieczki. Po
cóż by miał wiedzieć więcej?
- Nie przedstawiłeś mu się?
- Mruknąłem coś pod nosem. Ale
przynajmniej mogłem w spokoju i bez
wzbudzania sensacji zwiedzić
pałac, wysłuchać relacji o
zabiegach przy naprawianiu
zniszczonych przez poprzedniego
użytkownika posadzek i pieców,
które wciąż jeszcze istnieją
mimo zaprowadzenia w szkole
centralnego ogrzewania.
Wysłuchałem także historii rodu
Wysoczarskich ze szczególnym
uwzględnieniem udziału naszego
przodka w wyprawie wiedeńskiej,
co dyrektor szczególnie
podkreślał, powiedziałbym, nawet
z pewną dumą.
- Cóż to za człowiek? Nie
zapytałeś, jak się nazywa?
- Nie. Po co?
- Przecież to może być ktoś z
naszych oficjalistów. Syn albo
wnuk... Skoro, jak powiedziałeś,
nawet z dumą...
- Babciu! Polacy są dumni ze
swojej historii.

background image

- Ale historię tworzą ludzie!
- z nadmiernym naciskiem wtrącił
Krystian, włączając się w
podniecony dialog babki z bratem.
Kamil nie odwrócił ku niemu
głowy, rozgarniał wciąż łyżeczką
okruchy tortu na swoim talerzyku.
- Pradziad Wysoczarski
wystawił na wyprawę wiedeńską
cały regiment, nie wiemy jednak
z kogo się składał - zauważył
spokojnie.
- Ktoś jednak musiał nim
dowodzić - odpowiedziała mu za
Krystiana babka. - Właśnie tak:
dowodzić. I dlatego tamtych się

nie pamięta. Musisz, musisz
dowiedzieć się, jak on się
nazywa.
- Kto?
- Ten dyrektor szkoły
rolniczej.
- I po co, babciu?
- Poślę mu jakiś drobiazg. Coś
z porcelany, albo któryś ze

background image

starych sztychów angielskich,
które jeszcze mam. - Bo
powiedziałeś - nie rozebrali
naszych pięknych starych pieców,
choć w szkole zaprowadzono
centralne ogrzewanie...
- Niech się babcia tak nie
entuzjazmuje - cierpko
uśmiechnął się Kamil - bo
galeryjkę, wiodącą z pałacu do
kuchennej oficyny, kazał właśnie
rozebrać. Akurat trafiliśmy na
rozbiórkę.
Babka Wysoczarska zaczęła znów
manipulować drżącymi palcami
przy guzikach bluzki.
- W czym... mu przeszkadzała?
- Trzeba ją było wciąż
remontować, a pieniędzy na
remonty szkoła ma mało.
- I akurat na tę galeryjkę ich
zabrakło. Jakże teraz noszą
jedzenie do... do pałacu?
- W tej oficynie nie ma już
kuchni. W obydwu oficynach jest
teraz internat dla młodzieży. A
kuchnię urządzono w piwnicy.
- W piwnicy? Tam, gdzie
składowano wina?
- Prawdopodobnie tam, babciu.
- Zamontowaliśmy akurat wokół

background image

ścian nowe dębowe półki, na
których leżakowały butelki.
Stare, twierdził Xawery, a lubił
zachodzić do piwnicy, były za
płytkie. I po cośmy to robili?
Pewnie śladu po nich nie ma.
- Nie wiadomo - znów włączył
się do rozmowy Krystian. - Może
leżakują na nich teraz butelki
octu i oleju rzepakowego.
- Patrz się i słuchaj! -
rzuciła znów poprzez stół ku
Rozciłowskiemu Agnieszka.
Uśmiechała się jakby z
wyższością, nie znajdując

należytego zainteresowania w
prowadzonej przez babkę i braci
rozmowie. Rozciłowski wiedział,
o czym myślała. Dawna panienka z
Wysoczar, znana i podziwiana w
całym powiecie, czym była w
porównaniu z obecną Agnieszką
Wysoczarską, której fotosy
zamieszczały pisma, która
występowała w filmach i

background image

telewizji i ze swoim teatrem
wyjeżdżała na zagraniczne
występy. Życie tamtej panny
Wysoczarskiej, gdyby nią była,
wydawało jej się rozpaczliwie
ubożuchne i nudne. Wyszłaby
prawdopodobnie za mąż za potomka
rodu równego rodowi Wysoczarskich i
męczyłaby się z nim aż po
rodzinną kryptę w tym kościele,
wobec którego - jak mówiła babka
- tak pieczołowicie spełniano
kolatorskie obowiązki.
- Wiem, o czym myślisz -
przerzucił ku niej przez stół
Rozciłowski.
- To dobrze - odpowiedziała. -
To znaczy, że wciąż się
rozumiemy.
Orwiłło udał, że tego nie
słyszy. Wzrok miał utkwiony w
jakiś punkt na stole, tylko
mięśnie zagrały mu na
zaciśniętych szczękach, co
dostrzegła siedząca obok niego
Karolina. Tyle cierpienia,
pomyślała, tyle wokół cierpienia
- cóż stąd, że śmiesznego? - nie
umniejszało to wcale jego siły.
- Nalej wina! - zwróciła się
do Krystiana z napastliwą naganą

background image

w głosie. - Czy nie widzisz, że
kieliszki są puste?
Krystian posłusznie chwycił
butelkę, ale przedtem skierował
ku matce zdumione spojrzenie.
Powinno ją ostrzec, ale nie
ostrzegło. Z jeszcze większą
napastliwością dorzuciła:
- Miał to być przyjemny
rodzinny wieczór, a co się z
tego zrobiło? Nie miałeś kiedy -
zwróciła się do Kamila -
wyjeżdżać z tą wycieczką do
Wysoczar. Babci sprawiłeś

przykrość.
- Nie, skądże - wyniośle
zaoponowała babka Wysoczarska.
- Przecież widzę - brnęła
dalej Karolina - pobladła mama...
- Rozdrapywanie ran w sercu
nic człowiekowi nie pomoże. Ale
czy można sobie tego zakazać? Ja
to wiem - babka Izabelka z
serdecznym zrozumieniem pokiwała
głową - wiem, że nikt tego nie

background image

potrafi.
- Pani? Pani wie? - babka
Wysoczarska nie wytrzymała w
końcu tych pocieszeń. - Osoby,
które nie mają czego żałować,
nigdy w pełni nie zrozumieją
tych, co utraciły....
- Ja? - nie pozwoliła jej
skończyć babka Izabelka.
Zapłonęła cała rumieńcem, w
oczach zabłysły łzy gwałtownego
oburzenia. - Ja nie mam czego
żałować? - A Piotruś?! -
podniosła ręce do głowy,
wczepiła palce we włosy. - A
Karol?! I jacy byliśmy
szczęśliwi przed wojną! Jak nam
już było dobrze! Karol akurat
doktorat zrobił! Porządnie się
przy tym namęczył, wciąż na
uniwersytet do Warszawy jeździł,
książki różne przywoził, po
nocach pisał... Ale potem w
gazetach było podane, że broni
swojej pracy doktorskiej i ja na
tę obronę pojechałam z dziećmi,
siedzieliśmy w fotelach, ubrani
jak z igły, a Karol, co na nas
spojrzał, to się uśmiechał, bo
to był taki piękny... taki
bardzo piękny dla nas dzień...

background image

Kiedy teraz Karola wszyscy w
naszym mieście doktorem
nazywali, to już dlatego, że
naprawdę nim był, a żaden z
lekarzy medycyny nie miał u nas
tego tytułu. A potem samochód
kupiliśmy... Jaki piękny!
Czerwony z czarnymi siedzeniami.
Nigdy się nie psuł, nie to, co
te obecne - zaraz, gdy się je
kupi, trzeba od razu naprawiać.
Piękny, wspaniały samochód! I
co? Trzy lata nawet nie minęły,

jak go nam zabrali, jak go
zmobilizowali, jak jakiego
żołnierza, który musi iść na
wojnę. Piotruś nie musiał, za
młody jeszcze był, ale sam
poszedł, choć błagałam i
prosiłam, choć klęczałam przed
nim i głową biłam o ziemię.
Mamo, muszę! wciąż powtarzał.
Muszę i muszę! I zginął nad
Bzurą zaraz na początku. On na
początku, a Karol w ostatni

background image

dzień wojny...
- Na litość boską! - jęknął
Wiktor. - Na litość boską! Czy
zawsze w tym domu musi się do
tego wracać?
- Przecież dziadzio sam
zaczął. - Cichutko i bardzo
spokojnie zauważyła Sylwia.
- Ja? Kiedy? Prawie w ogóle
nic nie mówię.
- Ale na początku kolacji
dziadzio mówił. O tych
sztandarach hitlerowskich
rzucanych na kupę podczas
defilady zwycięstwa w Moskwie.
- Ach, to przecież zupełnie co
innego! To był triumf! Triumf!
- Dla wielu milionów
pocieszenie - powiedziała babka
Izabelka. - Pocieszenie w
żałobie.
- Żałobę nosi się nie tylko po
ludziach - odezwała się
piskliwym jakimś głosem babka
Wysoczarska. Szukała czegoś w
torebce rozbieganymi palcami.
Karolina wiedziała, co to
znaczy.
- Wody! - powiedziała
alarmująco nie wiadomo do kogo,
do wszystkich przy stole, i sama

background image

zerwała się z krzesła, ale
ubiegła ją Agnieszka.
- A jeszcze przed nią w kuchni
przy zlewie znalazł się
Rozciłowski.
Obydwoje wyciągnęli ręce do
kranu, obydwoje podstawili
szklanki pod strumień wody. I
choć tak bardzo konieczny był
pośpiech - pozwolili żeby,
napełniwszy szklanki, wciąż się
lała.

Rozciłowski szepnął:
- Agnieszko! Wiem... chwila
nieodpowiednia, ale muszę ci
wreszcie to powiedzieć - tyle
razy żałowałem...
- Ja nie! - głos Agnieszki
zabrzmiał ostro, ale potem jakby
się w nim coś załamało, kiedy
dodała ciszej. - Byłam tak
wściekła na ciebie, tak
wściekła, że nie zatrzymałeś
mnie przy sobie... Gwałtownym
ruchem ręki zakręciła kran i

background image

wybiegła z kuchni.
Rozciłowski pozostał tu
chwilę, wypił swoją wodę, nalał
sobie drugą szklankę, zapalił
papierosa. Oszalałem! pomyślał.
Chyba oszalałem!
Kiedy wrócił do pokoju, babka
Wysoczarska, zażywszy już
zapewne lekarstwo, uśmiechała
się do wszystkich ze sztuczną
swobodą, przepraszając za
zamieszanie, które wywołała.
- Ja zawsze zażywam to, przed
zaśnięciem, nawet gdy... nawet
gdy nie prowadzę tak
ekscytujących rozmów.
- Może by się babcia położyła
- zaproponowała Kasia. - My
zresztą już niedługo będziemy
się zbierać do wyjazdu.
- Och, nie zgadzam się z tym!
- Karolina była szczęśliwa, że
wreszcie zaczyna się mówić o
czym innym. - Jeszcze się wami
nie nacieszyliśmy, a nie będzie
was tak długo.
- To szybko minie, mamo -
uśmiechnął się w roztargnieniu
Krystian. - A Marek od dawna
powinien spać.
- Tak, dzieci muszą wcześnie

background image

chodzić spać - zjadliwie
powiedziała Sylwia.
Wiktor, który nie przestał być
jeszcze na nią zły, pomyślał -
jednak z pewnym rozbawieniem -
że jego mała wnuczka zaczyna już
przejawiać wściekłość typową dla
kobiet odtrąconych.
- Ja wcale nie chcę spać! -
zaprotestował Marek. - Bardzo
dobrze się bawię!

- Co takiego? - roześmiała się
jego matka. Wzrok pełen
nieustępliwego zachwytu, którym
spoglądała zwykle na męża,
przeniosła teraz na syna. - Co
takiego, Mareczku? Bardzo dobrze
się bawisz na jubileuszu
dziadków?
- Tak. Poproszę jeszcze o
kawałek tortu.
- Brzuch cię rozboli -
zauważył ojciec.
- Po czym? Po moim torcie? -
obraziła się prawie babka

background image

Izabelka. - Krem z samego masła,
bez grama margaryny.
- Dawniej - odezwał się
ksiądz - przed kilku laty pisano
w gazetach, że masło jest
szkodliwe, a margaryna bardzo
zdrowa.
- Bo masła było wtedy mało, a
margaryny nadmiar - wyjaśniła
księdzu Karolina - a teraz na
odwrót: z margaryną i olejami są
kłopoty, a masła w magazynach
całe góry.
- Mnie nigdy nie boli brzuch!
- oznajmił Marek, pragnąc znów
zwrócić na siebie uwagę
dorosłych. - Najwyżej mam
rozwolnienie.
- Mareczku! A fe! -
zawstydziła go matka. - Taka
rozmowa przy stole?
- I co z tego, że przy stole?
- wziął w obronę bratanka Kamil.
- Właśnie przy stole człowiek
musi pamiętać, że to, co pakuje
w siebie, musi być wydalone.
- Tylko częściowo! - roześmiał
się Krystian. - Na szczęście
tylko częściowo.
- Chłopcy! - wzniosła oczy ku
niebu babka Wysoczarska, ale

background image

Sylwia nie dostrzegła tego.
Nagarnęła sobie na talerzyk duży
kawał tortu.
- Mnie nigdy nie boli brzuch i
nigdy nie mam rozwolnienia -
uspokoiła wszystkich przy stole.
- Może jednak skończymy tę
rozmowę - Wiktor podniósł się z
krzesła. - Chodź, Marek,
zajrzymy do mego małego pacjenta.

Marek poderwał się od razu.
- Piesek? Czy kotek?
- Słoń! - parsknęła Sylwia,
zakrywając pełne usta dłonią.
- Piesek - wyjaśnił już za
drzwiami, z ulgą je zamykając,
Wiktor. Czuł się znużony
męczącym dniem, chętnie
położyłby się spać, pożegnawszy
wszystkich gości, ale część z
nich miała nocować - matka,
Kamil, Agnieszka, no i jej gość,
znowu przywiozła ze sobą
jakiegoś nieszczęsnego faceta,
trzeba będzie pomóc Karolinie w

background image

przygotowywaniu posłań, choć
właściwie powinna to zrobić
sama, skoro zachciało jej się
tego jubileuszu, bo to chyba był
jej pomysł, nie jego...
Cicho otworzył drzwi do
gabinetu. Piesek spał zwinięty
w mały kłębek na ceratowej
kanapie, ale na podłodze lśniła
całkiem pokaźna kałuża.
- Zsikał się - powiedział
Marek. - Co dziadzio teraz z tym
zrobi?
- Posprzątam. - Wiktor cofnął
się do łazienki, wziął ścierkę
do wycierania podłogi, wytarł
nią kałużę, a potem długo płukał
ją nad umywalką.
- Nie brzydzi się dziadzio? -
dopytywał się Marek, który mu
przy tym asystował.
- Czego miałbym się brzydzić?
chore zwierzę, to jak chory
człowiek. Wszystko trzeba przy
nim zrobić. - Uzmysłowił sobie,
że chore zwierzęta wzruszały go
bardziej niż ludzie. Może
zaczęło się to od Białka, który
długo konał po odejściu Niemców
w przeciwieństwie do swego pana,
rażonego litościwie celną

background image

kulą... Tak, to chyba zaczęło
się od Białka, którego także
chciał pomścić, idąc na Berlin.
O wysoczarskich koniach nie
myślał. Wydawały mu się utracone
jakoś dziwnie dawno, przeto
mniej boleśnie, i nie wiedział,
co się z nimi stało, to także
było ulgą.

- Usiądź na fotelu -
powiedział do wnuka - może
trochę się zdrzemniesz. Ja także
położę się tu na chwilę przy
moim pacjencie.
- Ale oni nam tam zjedzą
wszystkie torty! - Markowi nie
podobał się ten pomysł.
- Na pewno jeszcze coś dla
nas, coś dla ciebie, zostanie.
Białka pokochał już wtedy, gdy
po potyczce z Niemcami dowlókł
się tu z przestrzelonym
ramieniem, gdy wszedł o zmroku
do stajni i, ledwie trzymając
się na nogach, oparł się o jego

background image

krągły, ciepły bok. To najpierw
podziałało jak otucha. Żywe,
ciepłe, zdrowe, spokojnie
stojące pod jakimś dachem
stworzenie. Były jeszcze miejsca
na świecie, gdzie istniał
przypisany normalnością
istnienia ład i spokój, gdzie
można było zaniechać ucieczki,
gdzie los pozwolił mu się
zatrzymać. Zdrowym ramieniem
objął konia za szyję, ukrył
twarz w jego czarnej grzywie i
stał tak oddychając głęboko
wonią siana, którą przesycona
była stajnia, schronienie, jakie
znalazł, najlepsze, jakie mógł
znaleźć w ten nielitościwy,
dobijający resztki żywych, czas.
Krew uchodziła z rany oblepiając
całe ramię kleistym strumieniem,
wyszarpnął z kieszeni chustkę i
przytrzymując ją z jednej strony
zębami usiłował zawiązać
powyżej zranionego miejsca, chciał żyć,
o Boże! jak bardzo chciał żyć!
Nie, nie padnę tutaj z upływu
krwi, myślał w popłochu, nie
doścignie mnie śmierć w miejscu,
w które przed nią uciekłem.
Gdyby jeszcze miał trochę sił,

background image

żeby dotrzeć do drzwi domu,
widocznego przez uchylone wrota
stajni i strugi wciąż padającego
deszczu, gdyby zdołał zebrać w
sobie ostatek sił... Ale już ich
nie miał, już ich w sobie nie
czuł, uchodziły z niego wraz ze
strumykiem krwi, sączącym się z

ramienia, nie osunął się na
ziemię tylko dlatego, że stał
oparty o bok konia, że trzymał
głowę na jego karku, że on -
majaczący w mroku jak biała
zjawa - nie pozwalał mu upaść.
Myśli, kłębiące się pod
czaszką, straciły już swoją
spójność, wzrok zasnuwała coraz
gęstsza mgła, gdy wrota stajni
skrzypnęły donośnie i ktoś
wszedł do wnętrza, kierując
kroki w stronę żłobu.
Oprzytomniał na moment, ale nie
na tyle, żeby zobaczyć kto to
był - później dowiedział się, że
to Karolina narzucająca co

background image

wieczora siano do żłobu,
znalazła go u boku Białka -
wtedy jednak wiedział tylko, że
zbliża się, że nareszcie zbliża
się do niego człowiek. Teraz
dopiero usunął się na kolana,
upadł na ziemię pewny już, że
ktoś go z niej podniesie.
Odzyskał przytomność na tej
samej ceratowej kanapce, na
której w tej chwili leżał razem
ze swoim psim pacjentem. Długo
nie otwierał oczu, choć już miał
świadomość, że ktoś się przy nim
krząta, ktoś go rozbiera,
nożyczkami rozcina rękaw na
przestrzelonym ramieniu. Dwa
głosy kobiece lamentowały nad
nim, trzeci - męski -
komenderował, w podnieconym
pośpiechu wydając rozkazy. Od
tak dawna nie zaznał żadnej
opieki, żadnej objawianej wobec
niego troski, wydało mu się to
więc najpierw snem, dopiero
potem rzeczywistością.
- Będzie żył? Tatusiu, będzie
żył? - dopytywał się załamujący
się od płaczu głosik.
- Nie becz - denerwował się
mężczyzna - lepiej przytrzymaj

background image

mi ten bandaż.
- Ja to zrobię! - opanowany
głos kobiecy przybliżył się,
mocne palce ujęły jego ramię.
- Tak dobrze?
- Dobrze, Izabelko! A teraz
przygotuj coś pożywnego do

jedzenia, żeby nasz pacjent mógł
jak najszybciej odzyskać siły.
- Będzie żył? - dopytywał się
wciąż - ale już z nadzieją -
zapłakany głosik.
- Mówiłem, żebyś przestała
beczeć! I pomóż mamie w kuchni.
- Ja tu zostanę.
- I po co?
- Może będzie czego
potrzebował?
- Na razie śpi i nic na
szczęście nie czuje. Widzisz - w
głosie mężczyzny zabrzmiało
rozbawienie - jak bardzo się
przydały środki, przydzielone mi
przez żandarmerię dla
niemieckich psów i koni.

background image

- I naprawdę go nie boli?
- Nic a nic. Zapytasz go, gdy
otworzy oczy. Ja rozejrzę się na
dworze, czy ktoś nie kręci się
koło domu.
Kiedy więc otworzył oczy,
pierwszą ludzką twarzą, jaką
zobaczył nad sobą, była twarz
dziewczyny, jeszcze mokra i
rozpalona od niedawnych łez.
- To ty mnie znalazłaś w
stajni? - zapytał.
- Ja.
- Dziękuję ci. Gdybyś nie
przyszła...
- Zawsze o tej porze dokładamy
koniowi siana, żeby miał na noc.
- Wobec tego i jemu muszę
podziękować, że ma takie
wymagania.
- Już się uśmiechasz, to
dobrze. Nie boli cię ramię?
- Nie. Nic nie czuję.
- Bo jeszcze działa
znieczklenie. Tatuś wyjął kulę,
oczyścił ranę, zrobił wszystko,
co trzeba.
- Twój ojciec jest lekarzem?
- Weterynarzem. I dlatego ma
wszystkie najlepsze lekarstwa,
jakie mają Niemcy. Bo leczy ich

background image

psy i konie.
- Psy...
- Tatuś mówi, że to bez
różnicy. Człowiek, czy pies. Ten
sam organizm i ten sam ból. I
tak miałeś dużo szczęścia, że

trafiłeś do nas.
- Bardzo dużo szczęścia -
wyszeptał.
- Skąd przyszedłeś? Z Puszczy?
- Tak. Właściwie już skądś
spoza Puszczy. Chcieliśmy
przedostać się w Góry
Świętokrzyskie. Tam są duże
zgrupowania partyzanckie,
chcieliśmy się do nich dołączyć.
Ale Niemcy nas okrążyli...
- Wiem... Ludzie mówili.
Między Żyrardowem a Jaktorowem
miała być wielka bitwa.
- Właśnie w niej... właśnie w
niej zostałem ranny. I udało mi
się niepostrzeżenie dowlec aż
tutaj.
- Miałeś dużo szczęścia -

background image

powtórzyła dziewczyna. - Tatuś
cię wyleczy. Ma nawet cibazol.
To takie nowe szwajcarskie
lekarstwo przeciwko zakażeniom.
Tatuś leczy nim nawet czerwonkę
u ludzi. Niemcom mówi, że
potrzebuje dla psów...
Przymknął oczy i znowu zapadł
jakby w senne omdlenie, opuścił
go strach, który nim zawładnął,
gdy usłyszał o zastosowanej
wobec niego psiej kuracji. Rację
miał ojciec tej małej - ten sam
organizm i ten sam ból.
- A do Puszczy przedostałeś
się z powstania? - spytała cicho
dziewczyna.
- Tak. Udało mi się. -
Otworzył oczy i patrzył z bliska
w jej twarz, na której rodził
się już uśmiech.
- I teraz też ci się udało.
Mama powiedziała, że zatrzyma
cię u nas, dopóki nie
wyzdrowiejesz.
- Dopóki nie wyzdrowieję...
- A potem zawiadomimy twoich
rodziców, żeby cię zabrali. Masz
rodziców?
- Mam.
- Będą mogli cię ukryć?

background image

- Nie wiem... Tam wszystkim
rządzi Niemiec. Treuh~ander.
- To majątek?
- Majątek.
- Gdzie?

- Niedaleko Sandomierza.
Dziewczyna zamilkła, a on
zrozumiał źle jej milczenie, bo
zaraz dorzucił:
- Nie bój się. Nie będę was
narażał. Zabiorę się od was
najprędzej, jak tylko będę mógł.
- Tylko nie wyjeżdżaj z czymś
takim przed ojcem. Albo przed
mamą. Co ty myślisz - że my nie
Polacy? Mój brat zginął w
trzydziestym dziewiątym nad
Bzurą.
- Przepraszam.
- Sam się zgłosił. Nie dostał
żadnego powołania, chodził
jeszcze do liceum.
Już się nie odezwał, przymknął
oczy i udawał, że zapada w sen.
Kiedy w stajni oparł się o bok

background image

konia, kiedy objął go za szyję,
miejsce, do którego dowlókł się
o zmroku, dom majaczący opodal
za strugami deszczu - wydały mu
się oazą spokoju i szczęścia. I
dziewczyna, którą potem ujrzał
pochylającą się nad nim, nie
przypominała pobladłych i
wychudłych z wycieńczenia
dziewczyn z powstańczej
Warszawy. Jej rumiane policzki i
błyszczące oczy świadczyły o
tym, że noce spędzała w swoim
łóżku, a nie na cemencie, albo
gołych deskach podłogi, że
jadała trzy razy dziennie
pożywne posiłki, śniadanie,
obiad, kolację, wszystko w
naczyniach przypisanych danej
potrawie, przy stole nakrytym
serwetą... Tak to się zapewne
odbywało w tym domu, do którego
trafił, do którego miał szczęśie
trafić. Ale i tutaj była żałoba
- pięć lat nie rozjaśniło jej
czerni, nie umniejszyło bólu...
W tej myśli było jednak i
coś kojącego. Oto rażeni żałobą
ludzie potrafili dalej żyć.
Ukazując bliźnim spokojne
twarze, pełnili przyjęte na

background image

siebie obowiązki, pełnili swoje,
darowane im przez los życie. - I
to było możliwe, konieczne i
trzeba się było tego od nich

uczyć. Może rama okienna, użyta
zamiast krzyża, przewróciła się
na pośpiesznie usypanej mogile,
może deszcz zmył z niej krótkie
dziewczęce imię. Nie wiedział.
Potrafił nie wiedzieć! Skąd
wziął tyle siły, żeby odejść
stamtąd, żeby zostawić ją tam
pod kupą gruzu zgarniętego z
podwórza, skąd w ogóle ludzie
biorą siłę, żeby odchodzić od
swoich zmarłych? Ci tutaj,
troszczący się o niego, nie byli
świadkami bitwy nad Bzurą i nie
widzieli, jak ich syn i brat...
nie usypali mu mogiły, nie
postawili na niej krzyża. Ich
ból był jeszcze większy,
obciążony tą niewiadomą. I
otrząsnęli się z niego,
powrócili w swoją codzienność -

background image

tak, to naprawdę było możliwe...
- Powiedz mi - szepnął - czy
zawsze, czy i teraz... podczas
wojny... jadacie na serwecie?
Dziewczyna milczała,
zaskoczona zapewne pytaniem.
Otworzył oczy, sięgnął zdrową
ręką po jej dłoń.
- Jadacie na serwecie? -
powtórzył natarczywie.
- Tak - wyjąkała. - Ale czasem
na ceracie. W kuchni. Kiedy
tatuś się śpieszy, albo mama ma
jakąś pilną robotę i nie ma
czasu nosić jedzenia do pokoju.
Ale to tylko śniadania i
kolacje... Obiad zawsze w
jadalni, przy dużym stole.
- I na serwecie?
- No tak, jakże by inaczej?
Znów przymknął oczy. "Jakże by
inaczej" powiedziała. Nie
wyobrażała sobie, że można z
menażką w ręce przycupnąć za
załomem muru, albo w lesie na
pniaku drzewa, że można w
wodnistej zupie szukać
ziemniaków, jak skarbów na dnie
jeziora, nie rwała nigdy
brudnymi rękoma kawałków chleba,
nie mogąc poskromić łapczywej

background image

niecierpliwości, nie wycierała
nimi dna menażki. Serweta na
stole, talerze, talerzyki,

salaterki i czyste rączki, myte
mydłem w ciepłej wodzie,
pachnący, świeżo wyprany
ręczniczek, noc w wygodnym
łóżeczku pod ciepłą kołderką...
Dlaczego myślał o tym wszystkim
z niechęcią, dlaczego zarzucał
to wszystko tej dziewczynie
tylko dlatego, że tamta...
Drzwi w głębi otworzyły się
pchnięte energiczną dłonią,
szybkie kroki zbliżyły się do
miejsca, w którym leżał.
- I co, Karolinko? - spytał
kobiecy głos. - Odzyskał
przytomność?
- Tak - odpowiedziała
dziewczyna. - Rozmawialiśmy już
nawet.
- To wspaniale! Pomóż mi -
nakarmimy teraz naszeho pacjenta.
Uniósł powieki i zobaczył

background image

rosłą, urodziwą kobietę z tacą w
rękach. Uśmiechała się do niego.
- Będzie pan zdrów. I niech
się pan niczego nie boi.
- Dziękuję - wyszeptał. -
Dziękuję za wszystko.
- Podziękuje pan, jak pan
całkiem wyzdrowieje. I jak
Polska tu do nas przyjdzie zza
Wisły.
Nic nie odrzekł, ale ona nie
czekała na to, żeby coś
powiedział. Oddała tacę córce, a
sama ujęła go za ramiona i
starała się podnieść do pozycji,
w której mógłby jeść. Poczuł
wtedy, jak bardzo jest słaby i
bezwolny w jej silnych rękach,
głowa opadła mu na jej wysoką
pierś i przez chwilę, gdy na
niej spoczywała, zapadł jakby w
kojący sen, w odległe
dzieciństwo, w słodkie
bezpieczeństwo dawno nie
zaznanego spokoju.
- O, trzeba teraz będzie dużo,
dużo jeść! - zawołała. - Musi
pan nabrać sił!
- Na imię mi Wiktor - szepnął.
- Wiktor Wysoczarski. I proszę
do mnie... po imieniu...

background image

- Ależ tak. Syna miałabym
teraz w twoim wieku. - Umilkła i

tylko w oczach pojawił się na
krótko mrok bolesnego
zamyślenia, twarz zachowała
pogodny wyraz, a on pomyślał
znowu, że to jednak jest
możliwe, jest możliwe... -
Podtrzymaj go, Karolinko, a ja
go nakarmię.
- Ależ ja sam... -
zaprotestował. Usiłował podnieść
rękę do talerza, ale mu się to
nie udało.
- Widzisz! Nie należy się
upierać. Straciłeś dużo krwi, a
przedtem... podczas powstania i
w Puszczy... nie jadałeś pewnie
zbyt wiele. To widać. Skrajne
wyczerpanie. Ale w twoim wieku
siły powracają prędko.
Słuchał w sennym uspokojeniu
jej głosu i połykał podawane mu
kęsy, jak ptak o bezsilnych
jeszcze skrzydłach, karmiony w

background image

gnieździe.
- Potem przeniesiono go do
pokoju na strychu, co nie było
łatwe, bo - choć wychudzony -
przy swoim wysokim wzroście
ważył niemało i weterynarz,
mający do pomocy tylko dwie
kobiety dobrze się zasapał,
zanim przetransportował go na
poddasze.
- Tu będzie pan bezpieczny -
powiezdiał. - Niemcy odwiedzają
tylko mój gabinet. Jak dotąd -
odpukać - nie mieliśmy żadnych
rewizji. Komendant żandarmerii
darzy mnie nawet czymś w rodzaju
sympatii - wyleczyłem mu psa.
Stale powtarza, że nie jest w
stanie mi się odwdzięczyć.
Nieraz mam ochotę powiedzieć, że
ma na to taki prosty sposób -
zniknąć mi z oczu. I że niedługo
będzie mógł to urzeczywistnić.
Niech no tylko front przesunie
się na lewy brzeg Wisły. Ale oni
wciąż stoją, mój Boże, wciąż
stoją!
Nie odezwał się. Miał już za
sobą długie tygodnie bolesnego
czekania, żeby tamci zza Wisły
ruszyli się wreszcie, żeby

background image

przyszli, żeby ukrócili akt

niemieckiej zemsty. Niespełnione
pragnienie wypalało się w nim
udręką daremności, dni były dwa
razy dłuższe, noce były dziesięć
razy dłuższe od zwyczajnych
swoich trwań, każda godzina
zadawała ból, mijając zbyt
powoli.
Przez małe okno na strychu
widział szczyt młodej brzózki, z
której opadały ostatnie już
pożółkłe liście. Liczył je co
dnia, postanowiwszy sobie, że
odejdzie z tego domu, kiedy
spadnie ostatni. Choć
gospodarze wciąż powtarzali, że
pod ich dachem nie powinien
niczego się obawiać - a więc i
oni, i oni, przechowując go u siebie
niczego się nie obawiali -
dręczyła go wciąż myśl, że nie
powinien ich narażać. Co innego
dzień, dwa, tydzień w nadziei na
szybkie przesunięcie się frontu

background image

- ale ono nie następowało i
Niemcy po tej stronie Wisły
szaleli wciąż w bezkarnej
samowoli. Nie miał więc prawa
przedłużać zagrożenia, które
sprowdził na ten dom, powinien
jak najprędzej go opuścić.
Powiedział to pierwszego
wieczora, kiedy o własnych
siłach zszedł ze strychu do
kuchni, gdzie przy najlepszym
zaciemnieniu okien wszyscy
zwykle przesiadywali. Powiedział
- i spotkał się z tak gorącym,
tak kojącym serce protestem, że
do dziś dźwięczała mu w uszach
serdeczność każdego słowa.
- I dokąd ty byś poszedł, mój
chłopcze? - załamała ręce
Izabelka Szymankowa.
- Do Wysoczar.
- Za daleko, żeby dojść
piechotą. A w pociągach są wciąż
kontrole. Legitymują wszystkich
młodych mężczyzn.
- Ale przecież nie mogę
nadużywać gościnności...
- Mówisz tak - obruszył się
weterynarz - jak byś przyszedł
na podwieczorek i zasiedział się
do późna. Podczas wojny zamiast

background image

gościnności używa się innego
słowa.
- Jakiego?
- Powinność, obowiązek wobec
drugiego człowieka... zresztą
słowa są nieważne. Nie
zasnąłbym, gdybym cię teraz stąd
puścił. Nie po tom postawił cię
na nogi, żeby cię Niemcy znowu
dostali w swoje łapy. Napijesz
się?
- Chętnie - bąknął.
Doktor Szymanko podszedł do
kredensu, wyjął butelkę i dwa
kieliszki. Był rosłym mężczyzną
o siwiejących już włosach, ale
twarz miał młodą, ogorzałą
jeszcze od letnich podróży w
teren. Podniósł butelkę w górę,
przyjrzał się jej pod światło.
- Bimber - powiedział. - Ale
jaki! Przyprawiony miodem i
ziołami. Przy życiu mnie trzyma!
I ciebie też uspokoi, zobaczysz.
Napijesz się i nigdzie już stąd

background image

nie będziesz chciał iść.
- A czy tobie u nas tak źle? -
odezwała się cicho Karolina.
Stała przy kuchni, choć nic już
nie gotowało się na płycie.
Wszyscy zwrócili ku niej
głowy, rodzice wymienili ze sobą
spojrzenia, on na chwilę stracił
oddech. Bo było to powiedziane
nie z dziewczęcą kokieterią,
której raczej można by się
spodziewać, ale z ogromnym
żalem, z bolesną pretensją.
- Tak źle? - powtórzyła.
- Och, nie? - wybuchnął. - Od
dawna, od dawna nie było mi tak
dobrze!
- Ale w Wysoczarach... -
zaczęła i natychmiast urwała.
Podniosła kawałek drewna i
dołożyła do ognia, czerwony
płomień rzucił swój blask na jej
pochyloną nad nim twarz. -
Obydwie z mamą... i tatuś
także... wszyscy tak się
staraliśmy...
- Karolinko! - doktor
odkorkował butelkę, napełnił
kieliszki jasnozłocistym płynem.
- To są wszystko normalne

background image

ludzkie sprawy. I nie powinnaś
dodawać im nadzwyczajnych
znaczeń.
- Nalej i mnie! - powiedziała
Izabelka. Nie patrzyła już na
córkę, brwi miała ściągnięte. Po
raz pierwszy pewnie pomyślała,
że młody człowiek pod jednym
dachem z dziewczyną to - co
prawda nie wojenne - ale jednak
niebezpieczeństwo.
Jeśli o niego chodziło, ciekaw
był raczej matki. Powracające
siły sprawiały, że zaczął
przyglądać się jej z prawdziwym
upodobaniem. Najpierw poraziło
go jej zdrowie. Od jak dawna nie
widział rumieńców na kobiecej
twarzy, nie zastanawiał się co
zapowiada uwidaczniający się pod
osłoną sukni, alarmujący jego
uwagę rysunek piersi i ud. Kiedy
jeszcze leżał na strychu, a ona
przychodziła, żeby go umyć i
poprawić pościel, nieraz miał
ochotę przywrzeć ustami do

background image

pochylonej nad nim szyi. Nie
zrobił tego, już wtedy wydawał
się sobie draniem. Kim by był,
gdyby zaczął uwodzić doktorowi
żonę pod jego bokiem?
Na Karolinę nie zwracał dotąd
zbytniej uwagi. Teraz dopiero
ten żal w jej głosie uprzytomnił
mu - i nie tylko jemu - jej
objawioną nagle kobiecość.
Doktor, nieco zdziwiony,
przyniósł z kredensu trzeci
kieliszek, napełnił go i
postawił przed żoną.
- Za co pijemy? Za to, co
każdy ma na sercu. A wszyscy
mamy to samo.
- To samo! - powtórzył za
doktorem i tak, jak on, jednym
haustem wychylił kieliszek.
Trunek był mocny, ale kucharz
Materko w Wysoczarach częstował
go czasem w tajemnicy przed
rodzicami czymś mocniejszym i
mocniejsze nalewki wożono w las
do myśliwskiego bigosu. Nie
zachłysnął się więc, ani nie
stracił oddechu, a oczekiwano
tego po nim.

background image

- Przyzwyczajony jesteś do
mocnych wódek - powiedział z
podziwem Szymanko.
- Owszem - odpowiedział. - W
Wysoczarach tylko takie się
pije. Likiery dla pań. Kiedy
skończy się wreszcie ta
przeklęta wojna i przyjmą
państwo zaproszenie moich
rodziców, nasz Materko pokaże,
co potrafi. Jego nalewki słynne
są w okolicy.
- Mój Boże! - szepnął tylko
doktor, a on nie rozumiał
jeszcze wtedy, co oznaczało to
westchnienie. Nie rozumiał, albo
nie chciał dopuścić do siebie
myśli, które przecież powinny go
już nawiedzać. Co powiedziała
Misia, którą tak nieopatrznie,
tak niepotrzebnie zawiózł do
Wysoczar...? Co mówili nieraz
chłopcy w lesie?
- Mój Boże! - powtórzył doktor
i dodał, żeby złagodzić jakoś to
swoje zwątpienie: - Kiedy to
będzie, mój drogi chłopcze,

background image

kiedy to będzie?
Z trojga Szymanków,
zaproszonych do Wysoczar - była
tam tylko Karolina.
Pojechała do jego rodziców w
listopadzie, w uporczywą
jesienną niepogodę, kiedy
żandarmi woleli przesiadywać w
ciepłych bufetach kolejowych,
niż osaczać podróżujących
Polaków na zadeszczonych i
przewianych zimnymi wiatrami
peronach. Podczas wieczornych
rozmów w kuchni u Szymanków
zaczęto zastanawiać się coraz
częściej w jaki sposób
zawiadomić Wysoczary, że on
żyje, że nie zginął w powstaniu.
Zwłaszcza Izabelce
powstrzymywanie się od
przekazania jego rodzicom tej
radosnej wiadomości wydawało się
wprost nieludzkie. Ale sprawa
była trudna. Listownie nie można
było jej załatwić i nie można
też było znaleźć nikogo, kto by
udawał się w tamte strony. I w
końcu Karolina powiedziała

background image

któregoś wieczora:
- Ja pojadę.
Znów stała przy kuchni,
dokładając drew do ognia, czarna
grzywka na jej czole nabrała od
płomieni rudej barwy.
- Ja pojadę - powtórzyła, bo
nikt się nie odezwał po jej
pierwszych słowach. Zabrzmiało
to zwyczajnie, jakby mówiła o
wyprawie do Żelazowej Woli, albo
dokądś jeszcze bliżej.
- Ty? Dlaczego... ty? -
zająknęła się Izabelka. Jako
matka rozumiała najpilniejszą
potrzebę ukrócenia bólu
rodziców, opłakujących już
zapewne od dawna zaginięcie
syna, ale także jako matka nie
mogła przystać na zagrożenie
swego dziecka, swego ostatniego
dziecka. - Na litość boską! -
zawołała. - Dlaczego ty?
- Bo wyjazd tatusia z miasta
byłby dla Niemców od razu
podejrzany. Niechby akurat wtedy
zachorował jakiś żandarmski
pies. Mama nigdzie nie pracuje i

background image

nie ma żadnych ważnych papierów.
A ja mam zaświadczenie, że
jestem Veterin~arshilfe i nic mi
nie grozi.
- Ależ przez całą wojnę
nigdzie nie jeździłaś! Nawet w
Warszawie nie byłaś. Czy
wyobrażasz sobie, jak się teraz
podróżuje?
- Mama sobie tego też nie
wyobraża.
- Tak - odezwał się wreszcie
Szymanko - obydwie sobie tego
nie wyobrażacie. - I zwrócił się
do niego, jakby pragnąc mu
ostatecznie wyjaśnić, że ani
jego żona, ani córka - nie
nadają się do tej podróży. -
Przez całą wojnę ja sam wszystko
załatwiałem. Jedzenie
przywoziłem do domu, stawiałem
na stół, nie musiały po nic nosa
z domu wystawiać.
- Sprzeciwiam się
- zaprotestował prawie
histerycznie - żeby w ogóle
mówić na ten temat! Nie pozwolę

background image

nikomu jechać! Ten dom już
dostatecznie narażony jest
przeze mnie.
- Ja pojadę! - powtórzyła z
uporem Karolina.
- Ależ nigdy, nigdy się na to
nie zgodzę!
- Nie potrzebuję twojej zgody
- obwieściła spokojnie. - A
tatuś i mamusia zrozumieją, że
powinnam, że muszę to zrobić.
I zrobiła. Rodziców przekonała
w końcu o słuszności swego
postanowienia, a jemu patrzyła
tak nieustępliwie (i ładnie) w
oczy, że zaczął nawet marzyć o
jej bytności w Wysoczarach;
wyobrażał sobie, jak idzie
bukową aleją, jak wstępuje po
szerokich schodach ku głównym
drzwiom pałacu, jak jest witana
przez jego matkę i ojca, przez
wszystkich domowników i
służbę...
- Może nawet będę mogła
przejechać się karetą -
powiedziała, żeby go
rozśmieszyć.
Ale on ze smutkiem pokręcił

background image

głową.
- To nie będzie możliwe ze
względu na treuh~andera. Ale
obiecuję ci...
Spoważniała.
- Nie musisz mi nic obiecywać.
I nigdy tego nie rób, bardzo
proszę!
Już wtedy wiedział, że go
kocha. To była nieunikniona
konsekwencja przebywania pod
jednym dachem, był pierwszym
chłopcem, na którego patrzyła z
tak bliska, z którym przebywała
od rana do nocy. I był kimś
niezwykłym, kimś owianym
powstańczą legendą. No, a w
ogóle... mógł się podobać,
dziewczęta zawsze całkiem
wyraźnie dawały mu to do
zrozumienia.
Kiedy wróciła z Wysoczar,
kiedy dokonała tego, a była to
najważniejsza dla niego w
tamtych dniach sprawa, w nim
także zaczęło budzić się

background image

uczucie. Widział, jaka była
szczęśliwa, że jej się to udało,
że pokonała dzielnie i odważnie
trudy i niebezpieczeństwa
podróży, przesiadki i pieszą
wędrówkę, i że wszystko to dla
niego, dla niego i dla jego
rodziców, którym taki ogromny,
taki przeogromny kamień spadł z
serca. Miał nadzieję, że dobrze
ją przyjęli... Nie byłby tego
zbyt pewny, gdyby nie
przychodziła z wieścią
zdejmującą z ich serca żałobę.
Patrzył teraz na Karolinę
innymi oczyma, a ona piękniała i
doroślała pod tym spojrzeniem.
Pierwszy raz pocałował ją na
schodach. Niosła coś, więc nie
mogła się bronić, a on zatrzymał
ją między swoimi ramionami,
opartymi o ścianę. Niepotrzebnie
to zrobił, bo bronić wcale się
nie chciała. Usta miała wilgotne
i chętne, choć był pewien, że
nie dotykały ich jeszcze wargi
mężczyzny. Najpierw pomyślał o
tym, czy całował już kiedyś
dziewczynę, której nikt jeszcze
nie całował? Nawet Misia

background image

wydawała mu się mieć jakąś iście
warszawską praktykę pod tym
względem. Więc ona pierwsza,
taka najniewinniejsza z
niewinnych, i on był pierwszym
dla niej. Nie widział wyrazu jej
oczu, bo przykrywały je
opuszczone rzęsy, ale wyobrażał
sobie, że był w nich wstyd i
radość.
- Czy będziesz mieć żal do
mnie, że to zrobiłem? - zapytał
cicho.
Milczała.
- Czy mam już tego nigdy nie
robić?
- Nie! Och, nie! - zaprzeczyła
gorąco.
Pocałował więc jeszcze raz,
jeszcze raz przykrył ustami te
małe, ale wypukłe od pulsującej
krwi, te chętne, napięte na
wilgotnych zębach wargi.
Pomyślał, że miał naprawdę dużo
szczęścia, trafiając tutaj. Z

background image

dołu, z kuchni, dochodził szczęk
naczyń, zmywanych przez Izabelkę
Szymankową. Czy właściwie się
odwdzięczał za ratunek i
gościnę w tym domu? Ale przecież
nie robił nic złego. Na litość
boską, czy robił coś złego?
Owego - jednego z pierwszych
grudniowych dni - kiedy rodzice
Karoliny musieli pójść na
imieniny jakiegoś serdecznie z
nimi zaprzyjaźnionego Ksawerego
- nie miał już siły zadać sobie
tego pytania. Był to dzień
imienin jego ojca, hucznie
zawsze obchodzony w Wysoczarach,
o czym opowiadał właśnie w
kuchni Izabelce, a ona biadała
(ależ tak, na pewno biadała, a
on nie wiedział jeszcze wtedy
dlaczego), że muszą iść do tych
przyjaciół, że na pewno
pogniewano by się na nich, gdyby
nie przyszli... Wspomnienie
Wysoczar było tak silne, że po
wyjściu Szymanków poszedł do
siebie na strych, żeby odtworzyć
w pamięci tamte wysoczarskie
imieniny, od pierwszych, które
pamiętał, aż po ostatnie
spędzone w domu. Najpierw

background image

imieninowych wierszyków uczyły
go bony. Wystrojony w czarne
aksamitne ubranko z koronkowym
białym kołnierzykiem i takimiż
mankietami, wygłaszał rymowane
powinszowanie i całował papę,
który zwykle życzenia od
domowników przyjmował jeszcze w
łóżku. Potem - w miarę upływu
lat - rysował pod okiem
guwernera coraz pięknejsze
laurki, a wierszyki wygłaszał
przeważnie w obcych językach,
ponieważ uczący go guwernerzy
pragnęli w ten sposób
przedstawić chlebodawcy swoje
osiągnięcia. Uroczysty obiad
spożywano w gronie rodziny i
domowników, ale kolację - dla
wielu bardzo gości - podawano
już w dużej sali jadalnej, a
Materce w kuchni pomagało wtedy
kilka kucharek i kuchcików. Balu
nie wydawano, bo trzeciego

grudnia przypadało w adwencie,

background image

ale wystawne kolacje ciągnęły
się długo w noc, a karciarzom do
rana podawano tace z kanapkami i
dopiero o późnym świcie
rozdzwaniały się dzwonki u sań,
uwożących gości.
Usiłował sobie właśnie
przypomnieć menu ostatniej
przedwojennej kolacji i
zatrzymał się na dłużej przy
wspomnieniu indyka z truflami, a
może kasztanami, które B_cia
Pakulscy sprowadzali samolotem z
Włoch do Warszawy, a z Wysoczar
wysyłano po nie specjalnie
samochód - myślał więc o indyku
tak wspaniale przyrządzanym
przez Materkę, gdy usłyszał,
że... Karolina idzie powoli
schodami na jego stryszek.
Z początku myślał, że mu się
zdaje. Nigdy tu sama nie
przychodziła. Kiedy był chory,
przynosiła jedzenie, dzbanek z
wodą i miednicę, paliła w piecu
- zawsze w obecności matki. Ale
nie, nie zdawało mu się,
naprawdę szła do niego.
Przestraszył się, że może coś
się stało, że zobaczyła przez
okno na dole zbliżającego się

background image

ścieżką od furtki jakiegoś
nieproszonego gościa i idzie,
żeby go ostrzec, choć to
ostrzeżenie - zwłaszcza gdy
doktora nie było w domu - nie na
wiele by się zdało. Kiedy był,
otwierali razem w momentach
zagrożenia wyjście na dach,
wysuwali tam składane łóżko wraz
z pościelą, które także trzeba
było ukryć, a potem doktor i
jemu pomagał się tam wydostać.
Miał za kominem, szczególnie po
zapadnięciu zmroku znakomitą
kryjówkę.
Ale teraz na dworze było
jeszcze jasno - godzina
policyjna przesuwała spotkania
towarzyskie na wczesną porę - a
Karolina nie miała tyle siły,
żeby pomóc mu w wydostaniu się
wraz z jego legowiskiem na dach.
Ogarnął go popłoch. Zerwał się z

łóżka, z rozpaczą spojrzał ku
oknu.

background image

- Stało się coś? - zapytał,
gdy zjawiła się w drzwiach.
Zatrzymała się w progu
nieruchomo, oczy miała
spuszczone.
- Nie, nic - szepnęła.
- Nic?
- Nie. Tak przyszłam.
To rozbrajające "tak
przyszłam" powinno od razu go
rozśmieszyć, ale długo nie
docierała do niego zaskakująca
niezwykłość sytuacji. Stał
odrętwiały i bał się, że ona tam
w progu słyszy łomot jego serca.
Zbliżyła się.
- Źle się czujesz?
- Nie, skądże - wyjąkał.
Zbliżyła się jeszcze bardziej,
zajrzała mu w twarz.
- Przecież widzę. Blady taki
jesteś...
- Leżałem i zerwałem się
raptownie. I myślałem, że
może... jacyś Niemcy, akurat pod
nieobecność ojca... Że może ktoś
doniósł i przyszli...
- To najpierw mnie by musieli
zastrzelić tam na dole.
Powiedziała to tak, jak mówiła
zawsze wszystkie ważne,

background image

najważniejsze słowa - cicho i
całkiem zwyczajnie, jakby
stwierdzała stan pogody, albo
zapowiadała podanie herbaty.
- Co ty mówisz? - przeraził
się jeszcze bardziej, niż przed
chwilą, gdy spodziewał się
tylko własnej śmierci. - Nie
myśl nigdy o tym.
- Tak postanowiłam.
- Źle! Źle postanowiłaś!
- Nie wpuszczę tu do ciebie
żadnego Niemca.
Objął ją, ukrył twarz w jej
włosach.
- Nie zdołałabyś tego zrobić.
Oni zabijają i idą dalej.
Zabiliby ciebie, a tu by jednak
weszli.
- Ale ja bym tego już nie
widziała.
To także powiedziała cicho i

całkiem zwyczajnie, nie mogłaby
być aktorką, występującą w
tragedii, nie potrafiłaby

background image

wzruszyć nikogo na widowni - ale
nim wstrząsnęła. Mówiła tu tak
straszne rzeczy, a front stał
wciąż za Wisłą i tyle jeszcze
mogło się zdarzyć, tyle razy
mógł ktoś, w najboleśniejszym
tego słowa znaczeniu -
nieproszony, zapukać do drzwi.
- Nie mów tak. Nie wiesz, co
mówisz.
- Wiem.
- Nie wiesz. Już raz
nierozsądna dziewczyna... dla
mnie... przeze mnie... dlatego,
że zawsze, w każdej chwili,
chciała być tam, gdzie ja...
- To dobrze, że są jeszcze
nierozsądne dziewczyny.
- Dobrze? To niczego nie
zmienia.
- Zmienia. Ten zły świat staje
się mimo wszystko chociaż trochę
lepszy.
- Nie, ten zły świat pochłania
coraz to nowe ofiary.
- A jednak staje się przez to
lepszy.
Zadziwiała go tym, co mówiła,
nie była dziewczątkiem, z którym
nie przeprowadził ani jednej
poważnej rozmowy, była

background image

dziewczyną, która może więcej,
niż on, wiedziała o życiu i nie
bała się cierpienia, gdy
oznaczało miłość.
To, co się potem stało, stało
się z rozpaczy. Z zagrożenia,
które daremnym i niemożliwym
czyniło wszystko odkładane na
później, na szczęśliwą
przyszłość.
Zaczął ją całować coraz
zacieklej, a ona tak samo
zaciekle oddawała mu pocałunki,
obydwoje tracili przytomność,
pamiętając tylko o tym, jak
wiele może się zdarzyć, zanim
front z prawego przeniesie się
na lewy brzeg Wisły... Ale w tej
szaleństwu podobnej zaciekłości
był jeden moment niegodny
wzniosłego szczęścia, jakie

przeżywał - krótkie uczucie
zemsty na tej, którą trzymał w
ramionach, którą wziął zadając
jej ból i posiadał, zamiast

background image

tamtej.
Leżeli długo, wciąż
rozpaczliwie objęci, ona zapewne
czekała na słowa, których on nie
wypowiadał, choć wiedział, że
powinien, że powinien je wyrzec,
bo byłyby usprawiedliwieniem,
rozgrzeszeniem, tak potrzebnym i
nieodzownym tej chwili. Całkiem
niedorzecznie myślał tylko o
tym, jak bardzo musi być jej
niewygodnie i że tylko uległa
miękkość i czułość pozwala
kobietom znieść ciężar i
twardość mężczyzny.
Szeptała coś ustami
przytulonymi do jego szyi.
Poczuł się przyłapany na swoim
milczeniu, jak na zbrodni,
większej od tej, której przed
chwilą dokonał.
- Mówiłaś coś? - zapytał cicho.
- Nie, nic. Tak tylko... do
siebie.
- Pewnie mi tego nigdy nie
przebaczysz?
Przesunęła głowę na poduszce
tak, że mógł patrzeć w jej
szeroko otwarte, zdumione oczy.
- Czego?
- Tego, co się stało. Nie

background image

powinniśmy... Ja nie
powinienem...
- Cicho bądź. Nigdy nie będę
tego żałowała. Straszne by było
dla mnie, gdybym miała to zrobić
z kimś innym.
- Teraz ty bądź cicho, dobrze?
- Dlaczego? Nieraz o tym
myślałam. Wyskoczyłabym przez
okno, gdyby ktoś inny się do
mnie zbliżył.
- Za wcześnie o tym myślałaś
- zauważył speszony.
- Dlaczego? Dziewczyny
zaczynają o tym myśleć bardzo
wcześnie. Jak tylko się
dowiedzą...
- Jak się dowiedzą...? O czym?
- O tym właśnie. Najpierw
płaczą, jak ja, a potem coraz

bardziej są ciekawe...
- Nie mów tak.
- Ale ja nie z ciekawości -
zaszeptała namiętnie. - Wiktor!
Nie z ciekawości! Ja chciałam,

background image

żebyś to właśnie był ty! Tylko
ty, nikt inny! BAłam się, że
wojna się skończy i pójdziesz
sobie, a ja... Już ci
powiedziałam - wyskoczyłabym
oknem, gdyby ktoś inny...
- Sza! - powiedział, kładąc
wargi na jej ustach, ale ona
chciała mówić, oddała mu
pocałunek pośpiesznie i prawie w
roztargnieniu, przechyliła głowę
w bok i chciała mówić, nie
zważając, że on nade wszystko
pragnie milczeć.
- Ja wiem, że ty już na
pewno... Z chłopcami w takich
wypadkach jest inaczej...
- Jestem o cztery lata starszy
od ciebie - warknął, ale ona
wciąż chciała mówić i w końcu
zadała mu to pytanie, które
wszystkie niewinne dziewczyny
lubią stawiać, gdy niewinnymi
być przestają:
- Na pewno miałeś już kogoś...
- Tak - warknął znów z twarzą
ukrytą w poduszce.
- No, to wiesz więcej ode
mnie... Czy było tak... - ale
teraz ściszyła głos zalękniona -
czy było tak, jak być powinno...?

background image

To musiało go wzruszyć. Wciąż
z twarzą w poduszce uśmiechnął
się prawie czule.
- O czym ty myślisz?
- Odpowiedz!
- Było cudownie. Jak z nikim.
- Naprawdę, nigdy ci tak nie
było?
- Naprawdę. I nie pytaj już o
nic więcej.
- Dlaczego?
- Nie wiem dlaczego. Ale nie
powinno się tyle mówić... potem.
- Chcę, żeby zawsze ci tak ze
mną było.
To "zawsze", powiedziane tak
żarliwie, tak tkliwie i
zapamiętale, ugodziło go w samo
serce.

- Nie powinno się tyle mówić -
powtórzył.
- Dobrze, już nic nie powiem.
Ale odezwała się po chwili.
Zakołysała nim na sobie i prawie
zaśpiewała cichutko:

background image

- Nikomu o tym nie powiemy.
- Tak, nikomu o tym nie
powiemy.
Nie dałoby się jednak chyba
tego ukryć przed domownikami -
przed matką Karoliny przede wszystkim
- gdyby nie to, że wszyscy mieli
teraz czym innym nabite głowy.
Niemcy coraz tłumniej opuszczali
miasto, cywilni urzędnicy
wysyłali najpierw do Reichu
swoje rodziny, potem gorliwie
zwijali prowadzone przez siebie
agendy, przenosząc je do
macierzystych miast. Oprócz
wojska tylko żandarmeria tkwiła
wciąż na posterunku, ale jej
komendant pokazywał się nader
rzadko, wychodził tylko
wieczorem, snując się ulicami,
jak złe wspomnienie, które
zostawiał po sobie w tym mieście.
O zdrowiu żandarmskich psów
nikt już oczywiście nie myślał.
Nie prowadzono ich do doktora
Szymanki na okresowy przegląd,
wyły nocami, może nawet z głodu.
Doktor pracował w tym czasie
mało. Poczekalnia świeciła
pustkami. Ludzie budowali na
podwórzach schrony, przenosili

background image

cenniejsze rzeczy do piwnic.
Przesuwanie się frontu na zachód
mogło z miasta uczynić ruinę,
Niemcy zdecydowani byli je
bronić. Krótkie wypady w teren
miały na celu tylko zdobycie
żywności, dla Białka oczywiście
także, wojna wojną, ale koń
musiał co dzień dostawać swoją
porcję.
Wieczorami przesiadywali
oczywiście w kuchni, bo było tam
najcieplej i okna miały
najlepsze zaciemnienie. Jakoś
nikt już nie myślał o groźbie
rewizji, a on schodził już teraz
zawsze ze swego stryszku, żeby
razem z doktorem popijać nalewkę

z czarnych porzeczek, którą tak
znakomicie przyrządzała Izabelka
Szymankowa. Karolina, jak zwykle
pilnowała, żeby ogień nie wygasł
pod kuchenną płytą, palono
drzewem i wymagało to częstego
dokładania sosnowych, szybko

background image

spalających się, polan. Kiedy
nie była tym zajęta, patrzyła na
niego. Patrzyła tak intensywnie,
z takim bolesnym zapamiętaniem,
że tracił wątek w prowadzonych z
doktorem rozmowach i z trudem do
nich wracał z ogarniającego go w
takich chwilach przerażenia; rad
był, że Izabelka zbyt wiele
miała zajęć domowych, żeby
przyglądać się córce. Bo doktora
nie zajmowało nic poza toczącą
się, poza kończącą się zwycięsko
wojną. Z tego przeogromnego
tematu jeden wątek zdawał się
być najostrożniej i
najlitościwiej wyłączony:
Wysoczary, ich powojenny los.
Szymanko, choć nie przestawał
żyć pojęciami sprzed 39 roku,
oceniał jednak trzeźwo fakty
zapadłe w 44. W Chełmie i
Lublinie. Na polach bitew. Już
Misia, za młoda, żeby
przedwojenny czas wywarł na niej
trwałe piętno, rzeczywistość 44
roku przyjmowała za nową polską
sytuację. Powiedziała przecież
już w 43 opuszczając Wysoczary
po pierwszej swojej i jedynej
tam wizycie: "Chyba smutno jest

background image

mieć teraz coś takiego". Na
Karolinie także Wysoczary nie
zrobiły właściwego wrażenia. Ona
także myślała, że nie należy
przywiązywać serca do ich piękna
i bogactwa. Stanowczo jej nie
doceniał, bo on sam marzył
tylko o tym i czekał tylko na
to, żeby tam wrócić. Niechby
front przesunął się wreszcie za
Wisłę, niechby z Wysoczar uciekł
treuh~ander, a on nawet gdyby nie
ruszyły jeszcze pociągi - na
piechotę by tam dotarł, na
kolanach... Nie myślał jeszcze
wtedy o wstąpieniu do wojska,
jeszcze wtedy ta myśl nie

przychodziła mu do głowy.
A doktor mówił:
- Nie, Izabelko, teraz już
mnie nie powstrzymasz. Przez
całą wojnę trzymałaś mnie, jak
pod kloszem, do niczego nie
pozwoliłaś się mieszać.
Rozumiałem to, śmierć

background image

Piotrusia...
- Przestań! - Izabelka rzucała
w kąt swoje zajęcia, przysiadała
przy stole. Groza, budząca się w
jej oczach, nie pozwalała
zabłysnąć łzom. - Proszę cię,
przestań!
- Już teraz nie mogę. Teraz
już nie. Nie jestem jeszcze
stary. Mogę się jeszcze przydać.
- O czym ty mówisz, Karol?
- Wiesz dobrze, o czym. Przez
całą wojnę mierziło mnie to, że
dbałem tylko o swój dom, że
zwoziłem do niego żarcie...
- Sam przecież też musiałeś
jeść - cierpko zauważyła
Izabelka.
- Tak, przepraszam. Ale to
mnie właśnie mierziło, że inni
walczą, a ja...
- Jedna rodzina dość chyba
poniosła ofiar. - Izabelka rękę
miała ciężką i kiedy grzmotnęła
pięścią w stół, podskoczyły na
niej kieliszki i nie opróżniona
jeszcze butelka - i przestań mi
tu te głupoty wygadywać! Dosyć
płaczu w tym domu, dosyć żałoby!
Teraz trzeba myśleć tylko o tym,
jak tu z tej wojny wyjść cało.

background image

Bitwa będzie o miasto!
- Och, niechby już była jak
najprędzej! - Doktor napełnił
znów kieliszki. - Napijmy się,
Wiktor, za tę bitwę, która nad
naszymi głowami potoczy się na
zachód.
Pił z doktorem, sennie
uczestnicząc w rozmowie, która
nieraz trwała do późna w nocy.
Nie, wtedy jeszcze o pójściu z
wojskiem nie myślał. Dopiero
kiedy w ostatnim dniu
niemieckiego panowania w
mieście, stało się to straszne,
to nieprzewidziane - z doktorem

i z Białkiem, wtedy dopiero
zrozumiał, że musi iść.
Naprawdę musiał. Za wszystko,
co zrobili Niemcy w tym kraju,
ale przede wszystkim za
powstanie, za osaczenie w
Kampinosie, za bitwę pod
Jaktorowem, a teraz także i za
doktora, niejako dwa razy za

background image

doktora: za jego nie dokonane,
tak okrutnie udaremnione
uczestnictwo w wojnie - i za
jego śmierć. Zemsta za nią
dołączała się do długiego
szeregu spraw żołnierskiej
powinności, których nie mógł
zlekceważyć. Nie darowałby tego
sobie, nie mógłby z tym żyć.
Karolina go nie powstrzymywała.
Może pamiętała rozmowę ojca z
matką, może brakowało jej
śmiałości i przekonania, że jej
zdanie, że ona sama będzie w tej
decyzji brana pod uwagę. I to
właśnie sprawiło, że najbardziej
o niej myślał, nie o rodzicach,
ale właśnie o niej, choć wcale
tego od niego nie wymagała.
Któregoś dnia wziął ją za rękę
i stanął z nią przed matką, jak
w staropolskiej sztuce, czy
operze.
- Żenię się z Karoliną.
- Jezus Maria! - przeraziła
się Izabelka. Może nie tylko
ciężka żałoba powstrzymywała ją
od radości. - Teraz? Tak nagle?
- Tak. Dołączam do wojska. A
przedtem muszę ożenić się z
Karoliną.

background image

Powinien był powiedzieć
"chcę", "pragnę", "proszę" - ale
powiedział "muszę" i nie można
już było tego cofnąć. Zresztą to
sformułowanie było najlepsze.
Czy miał wyjaśniać tym kobietom,
że nie pozwoli sobie (on,
Wysoczarski!) na pozostawienie
Karoliny bez swego nazwiska, że
nie wolno mu do ich żałoby dodawać
jeszcze wstydu, który by
niechybnie spadł na nie, gdyby
nie wrócił z wyprawy na Berlin,
a Karolina... tak, to przecież
mogło się zdarzyć, miłość nie

była tylko uczuciem, podlegała
także prawom fizjologii.
- Bez pozwolenia rodziców się
ożenisz? - spytała Izabelka.
Wiedziała, że nigdy by mu go
nie udzielili, a córka wydawała
jej się za dobra na to, żeby na
siłę pchać się do jakiejś
rodziny.
- Pani mi chyba zgody nie

background image

odmówi?
- Nie o mnie chodzi.
- A z moimi rodzicami
skontaktować się nie mogę. I nie
ma na to czasu. Muszę iść.
Zgłosiłem się do polskiej armiii
i pojutrze mam stawić się w
pułku. Po uzupełnieniu stanu
skierowany zostanie na front.
- Boże, Boże! - zapłakała
Izabelka. - Czymże zasłużyłam u
losu, że to właśnie przede mną
stają mężczyźni i mówią: muszę
iść! Piotruś... Karol też to
powtarzał, a teraz ty, ledwo się
z ran wylizałeś. Przecież znam
kobiety, które przez całą wojnę
swoich chłopów mają przy sobie,
a tutaj, pod tym dachem, tylko
"muszę" i "muszę".
- Muszę iść - powtórzył. - A
przedtem muszę ożenić się z
Karoliną. - Znowu użył tego
niewłaściwego słowa i
zastanowiło ono Izabelkę; może
była skłonna rozważać, czy nie
lepiej po wojnie być panną, niż
młodą wdową, ale teraz zerknęła
na niego uważnie. Wytarła do
sucha oczy, schowała chustkę do
kieszeni fartucha.

background image

- Kochasz ją przynajmniej? -
spytała ze zbyt jawnym
niedowierzaniem.
- Tak - powiedział. Głośno i
wyraźnie. - Tak.
- A ty? - zwróciła się do
córki nie tyle z pytaniem, co z
naganą.
- Och, tak, mamusiu! -
szepnęła Karolina.
A jej matka podniosła głos:
- Ciebie w ogóle nie powinnam
pytać, bo ty głupia jeszcze
jesteś. Zobaczyłaś w domu obcą

parę spodni i od razu miłość!
Objął Karolinę i przytulił do
siebie.
- Bardzo się kochamy -
powiedział serdecznie i ta
serdeczność, na którą się zdobył
w tej tak oschłej scenie, przez
całą drogę na Berlin i w
rozpętanym tam piekle ogrzewała
mu serce. Nie zawiódł tej
dziewczyny, która mu się oddała

background image

- głupio i bez krzty rozsądku,
tak, ale żywiołowo i z ufnością,
nie zawiódł jej i pomagało mu to
wierzyć, że do niej wróci.
Wbrew obawom, czy
przewidywaniom, pierwsze ich
dziecko, Krystian, przyszło na
świat dopiero w 47 roku, poczęte
podczas jednej z tych cudownych
nocy, kiedy - studiując w
Warszawie - przyjeżdżał na
niedziele do domu, a ona witała
go stęskniona. Zawsze tak
odnosiła się do wszystkich ich
zbliżeń, spontaniczna i
spragniona, nie okazująca mu
nigdy znudzonego przyzwyczajenia
- co także było fundamentem ich
małżeństwa. Obserwując ojca
wiedział, że mężczyzna nudzi się
dość szybko i, że utrzymać go
przy sobie może tylko nie
nudząca się nim kobieta.
Kochana moja! pomyślał ze
wzruszeniem. Zerwał się z
ceratowej leżanki, żeby biec do
niej i zaraz ją pocałować,
objąć, przytulić do siebie. Pies
podniósł głowę i patrzył na
niego uważnymi, błyszczącymi
oczyma, ale Marek się nie

background image

zbudził. Spał skurczony w
fotelu, posapywał przez sen i
trzeba było potargać go za
włosy, żeby otworzył oczy.
- Znowu się spóźnię - szepnął
nieprzytomnie.
- Dokąd? Dokąd się spóźnisz? -
uśmiechnął się Wiktor.
- Do szkoły... Ojej, to ja nie
jestem w Warszawie?
- Nie, jesteś u dziadków. I
nawet jutro nie idziesz do
szkoły, bo niedziela.

- Jak fajnie! - Marek
przytomniał powoli, ale żeby
ruszyć go z fotela, Wiktor
musiał przypomnieć mu o tortach,
które na pewno smakowały
wszystkim gościom.
- Śpiesz się! Biegnij do
jadalni.
Popchnął Marka ku drzwiom, a
zauważywszy przez ich
rozchylenie, że Karoliny nie ma
przy stole, udał się do kuchni.

background image

Naprawdę tam była. Siedziała
na ławce przy zastawionym
brudnymi naczyniami stole, głowę
miała opartą na zaplecionych
dłoniach.
- Co się stało? Dlaczego tu
jesteś?
Nie spojrzała na niego.
- Głowa mnie boli.
- Przyniosę ci proszek.
- Nie chcę proszka. Samo mi
przejdzie jak się tylko będę
mogła położyć.
Usiadł obok niej, przygarnął
ją do siebie.
- Oprzyj się na mnie. Będzie
ci wygodniej.
- Nie, dziękuję. Tu jest mi
dobrze.
- Ale będzie ci lepiej i głowa
przestanie boleć, kiedy się do
mnie przytulisz.
- Daj mi spokój.
- Proszę, przytul się. Może
wreszcie będę mógł cię pocałować.
- Miałeś na to dość czasu i
okazji w samochodzie. - Zerwała
się, oczy jej płonęły. - Nawet
nie wiem, czy to ja tam z tobą
siedziałam.
Patrzył na nią przerażony.

background image

- Co ty wygadujesz, Karolinko.
Przecież prowadziłaś samochód.
- Tak, prowadziałam samochód.
Ale nie było mnie przy tobie.
Przez cały czas nie było mnie
przy tobie.
- Boże drogi! O czym ty
mówisz? Za bardzo się zmęczyłaś
dzisiejszym dniem. Musisz
odpocząć, oprzytomnieć.
- Oprzytomnieć musisz ty! Ja
wracam do gości.

Zostawiła go przerażonego i
zdumionego jej zachowaniem,
głośno zamknęła za sobą drzwi.
Co to za idiotyzm te jakieś
jubileusze? pomyślał.
Przynajmniej, żeby na pewno
wiedział, kto pierwszy wpadł na
ten pomysł. Chyba nie on... a
może jednak on...? Co go
podkusiło? Cała rodzina i
najbliżsi znajomi przy stole,
pełna gala i feta, wysoczarskie
obrusy, wysoczarskie srebra i

background image

kryształy - że też nie przyszło
mu do głowy, że to będzie
harówka i udręka nie do
wytrzymania. Gdyby nie urządzali
tego zbiegowiska, leżałby już
sobie teraz w łóżku, czytając
"Życie Warszawy", albo "Express
Wieczorny", Karolina z matką
kończyłyby dzień rozmową w
kuchni na temat jutrzejszego
obiadu, Sylwia w swoim pokoju
pod kołdrą słuchałaby radia - a
jego te odgłosy, dochodzące z
głębi domu, usypiałyby jak
najlepsza, bo nieszkodliwa
nasenna pigułka.
Pomyślał, czy nie pozmywać by
naczyń, które nagromadziły się
już po odejściu Pawlisiowej? Nie
miał ochoty wracać do stołu, a
poza tym ulżyłby Karolinie i
babce Izabelce w sprzątaniu
kuchni. Przepasał się
fartuszkiem, część naczyń
przeniósł do zlewu.
Tak zastał go Krystian, który
szukając ojca obszedł cały dom i
zajrzał wreszcie do kuchni.
- Co ojciec tu robi?
Zaniepokoiłem się, że tak długo
nie ma ojca przy stole - i mama

background image

jakaś dziwna... Powiedziała, że
na pewno uciął sobie ojciec
drzemkę.
- I owszem. Poleżałem chwilę
na kanapce w gabinecie. A Marek
zdrowo przespał się w fotelu.
- Poznałem to po nim, zjawił
się w pokoju zaspany jak kot. -
Ale... czy akurat ojciec musi
zmywać naczynia?
- Chciałem zrobić

niespodziankę mamie i babce,
obydwie z nóg lecą.
- Nie wiem, jak mama,
rzeczywiście - jakoś przybladła.
Ale babka Izabelka mogłaby
przetrzymać ze trzy takie
jubileusze.
Roześmiali się obydwaj, ale
niezbyt długo trwała ta
wesołość. Krystian usiadł na
stołku, zapalił.
- Tatusiu - odezwał się po
chwili, choć już od bardzo dawna
nie zwracał się tak do ojca -

background image

długo nie będziemy się widzieć.
Szukałem cię, żeby porozmawiać
przed wyjazdem.
Wiktor zerknął na syna ze
zdumioną czujnością. Krystian od
małego wzywany był na rozmowy,
nigdy sam o nie nie prosił.
- Cieszę się, że mnie tu
znalazłeś - powiedział
ostrożnie. - Przy stole
rzeczywiście nie można spokojnie
pogadać.
- Wciąż ktoś coś bredzi. Teraz
Sylwia przypięła się do tego
apsztyfikanta Agnieszki. Nie
spuszcza z niego oka i wciąż go
o coś indaguje. Ale Agnieszkę to
bawi.
- A co powinna robić? Okazywać
zazdrość? To byłoby śmieszne.
- Czy przynajmniej uprzedziła,
że kogoś przywiezie?
- Nie.
- Oczywiście, nigdy nie miała
tego zwyczaju. To tylko na nas
mama była zawsze wściekła, gdy
zjawialiśmy się z kimś w domu.
Nawet jeśli to byli chłopcy.
- Nie zauważyłem, żeby tak
było.
- A było tak naprawdę.

background image

Agnieszka zawsze miała jakieś
przywileje.
- Bo była jedna, a was dwóch.
Ale czy... chciałeś ze mną
rozmawiać o Agnieszce?
- Nie, skądże. Mimo woli
zacząłem o niej mówić.
- Ładnie wygląda, nie
zauważyłeś?
- Owszem.

- Ma dobre role, dużo gra, w
teatrze i w telewizji.
- I wciąż się koło niej ktoś
kręci.
- Wolałbyś, żeby była sama jak
palec?
- Powinna się wreszcie
ustatkować!
- Są natury, dla których
oznaczałoby to kres istnienia.
Krystian roześmiał się.
- I ojciec to mówi? W
czterdziestolecie swego
małżeństwa? Wydawało mi się
zawsze, że bolejecie obydwoje z

background image

mamą nad nieustatkowaniem
Agnieszki.
- Bo ja wiem? - zamyślił się
Wiktor. - Czy aż tak? Aż
bolejemy? Przynajmniej ja bym
tego tak nie nazwał...
Krystian wciąż się śmiał nieco
zakłopotany.
- Nie spodziewałem się, że
usłyszę coś takiego.
- No to masz przynajmniej
jakąś niespodziankę.
- Nie jedną. - Krystian
zamilkł przyglądając się, jak
ojciec zgarnia na spodek resztki
jedzenia pozostawione na
talerzach. - Dla psa?
- Dla psa. Rano obudzi się z
apetytem. Postawię mu spodek w
gabinecie przy kanapce, żeby od
razu go znalazł. Podejrzewam, że
jutro dłużej pośpimy, więc długo
by musiał czekać na śniadanie.
- W tym jest jakiś spokój? -
powoli i bardzo cicho spytał
Krystian.
- W czym? - zdumiał się
starszy Wysoczarski.
- W tym wszystkim. W miłości
do zwierząt i w tym, że ojciec
zmywa naczynia, w całym

background image

wieczorze, który w pewnych
chwilach wydawał mi się
koszmarem, ale gdy tak o nim
myślę, może już z mego
rozpoczynającego się oddalenia,
jawi mi się...
- Jako co...?
- ...jako coś w rodzaju
prezentu, niezniszczalneFgo

prezentu, który wszyscy dziś
otrzymaliśmy.
- Krystian! - Wiktor odstawił
talerze, usiadł także, zapalił.
- O czym właściwie chciałeś ze
mną porozmawiać?
- O tym właśnie. Że
niespodziewanie ten wieczór stał
się czymś, co zabieram ze sobą w
długą podróż. Cieszę się, że
Marek tu był, będę mógł z nim o
tym rozmawiać. Nie przywoziłem
go zbyt często, a trzeba, żeby
zapamiętał obydwie prababki...
- No i nas także - zauważył
Wiktor z cieniem melancholijnego

background image

uśmiechu, który przemknął mu po
wargach.
- Och, wy z mamą jesteście
jeszcze młodzi.
- No, no - latka lecą. - Długo
masz zamiar posiedzieć w Stanach?
Wiktor rozłożył ręce bezradnym
gestem.
- Nie wiem. Tego się nigdy nie
wie. Najczęściej, kiedy człowiek
ma już jakieś uczucie
zasiedzenia, odwołują - i pakuj
manatki. Iluż języków Marek
zaczynał się już uczyć. Przyznam
się, że chciałbym posiedzieć
nieco dłużej.
- Właśnie tam?
- A dlaczego nie tam? W końcu
jest to jakiś ważny punkt świata.
- Dla mnie najważniejszy jest
środek mego podwórza i tu wbiłem
kołek, który służy mi za
orientację.
- Pozwolisz ojcze, że zauważę,
iż podwórza miałeś w swoim życiu
dwa, a więc te kołki nie są
orientacją jednoznaczną.
- W tym, o czym myślę, są.
Wcale nie przeszkadza, że miałem
je dwa. I chciałbym w końcu
wiedzieć - Wiktor z niewiadomego

background image

powodu podniósł nagle głos - o
czym właściwie chciałeś ze mną
porozmawiać przed wyjazdem?
Krystian spuścił głowę, zgasił
papierosa na najbliższym
talerzyku.
- Wiesz, że mama tego nie lubi.
Popatrzył nieprzytomnie.

- Czego?
- Nie lubi niedopałków na
talerzach!
- O, i to także będę wspominał
z czułością. Ojciec nie wierzy,
że dzisiejszy wieczór to prezent
na długą podróż? Że to, jak na
mnie, za sentymentalne
określenie? Może i tak. Sam się
dziwię, skąd się bierze we mnie
potrzeba zebrania, zgromadzenia
i zatrzymaania przy sobie
jakiegoś zaplecza, które by mnie
broniło, gdy... świat zacznie
atakować zbyt ostro.
- Nie rozumiem...
- Ja też jeszcze niczego nie

background image

rozumiem.
- Zawsze ceniłem nade wszystko
jasność wewnętrznej sytuacji.
Zewnętrzna mogła być
skomplikowana, ale wewnętrzna...
- Każde czasy formują w
człowieku inną miarę.
- Trzeba mieć stałą, własną. -
Wiktor wysunął rękę i nakrył nią
dłoń syna, milczeli przez długą
chwilę, aż wreszcie zapytał
cicho: - Boisz się czegoś,
synku? Siebie?
Krystian nie zdążył
odpowiedzieć, drzwi od pokoju
otworzyły się i stanęła w nich
Karolina, a za nią Agnieszka z
pustymi filiżankami na tacach.
Karolina głośno postawiła swoją
na stole.
- Cóż to za bałagan? Większy,
niż zostawiłam.
- Chciałem zrobić ci
niespodziankę i zacząłem zmywać.
- Niepotrzebnie. A jak
zacząłeś, to trzeba było
skończyć.
- Przyszedł Krystian i
zaczęliśmy rozmawiać.
- No to przerwijcie
konferencję, bo musimy z

background image

Agnieszką zaparzyć nowej kawy.
- Spływamy, ojcze - z
nadmiernym humorem zawołał
Krystian. Zdumiał go
nieprzyjemnie napastliwy ton
matki.
Agnieszka zaś zapytała od

razu, gdy tylko za ojcem i
bratem zamknęły się drzwi:
- Jesteś cięta za coś na ojca?
- Och, skądże.
- Przecież widzę. Czyżby znowu
całował się w gabinecie z jakąś
babą?
- Co to znaczy - znowu? -
obruszyła się Karolina, trochę
jednak udobruchana. - Zdarzyło
się to tylko raz. I w dodatku
przed trzydziestu laty.
- Widzisz, jakiego miałaś
cudownego męża.
- Dlaczego - miałaś?
- Przez te minione
czterdzieści lat! Bo nie
wiadomo, co będzie dalej. Tata

background image

coraz przystojniejszy.
- Ja proszę o herbatę -
Rozciłowski wsunął głowę przez
uchylone drzwi. - Druga kawa o
tej porze to już dla mnie za
dużo.
- Za twojej kadencji w moim
życiu - uszczypliwie zauważyła
Agnieszka - nie miałeś nigdy
kłopotów ze snem. Wprost
przeciwnie...
- Bądź łaskawa wziąć pod uwagę
- Rozciłowski zamknął za sobą
drzwi i niezbyt pewny, czy
powinien to zrobić, usiadł na
stołku przy stole - bądź łaskawa
wziąć pod uwagę, że ludzie
szczęśliwi nie cierpią na
bezsenność.
- Och, dziękuję! Ale czy mam
rozumieć, że teraz...
- Teraz sen z powiek będzie mi
spędzać myśl, że pewnie
zmarnujesz tego młodego
człowieka, którego ze sobą
przywiozłaś.
- A ciebie zmarnowałam?
- Ja byłem silny.
Agnieszka zamyśliła się.
- Chyba tak. I właściwie mało
brakowało, żebyś to ty mnie

background image

zmarnował. Wpędziłeś mnie w
ciążę na drugim roku szkoły
teatralnej - och, mama to dobrze
wie, nie myśl, że to nowina dla
niej - i czym prędzej ożeniłeś
się ze mną, żebym nie

zdecydowała się na zabieg.
Obsadzono mnie akurat w szkolnym
przedstawieniu "Ślubów
panieńskich". Ładna Aniela!
Zgięta wpół od mdłości. Podczas
prób musiałam latać do ustępu,
żeby wymiotować. Płakałam z
wściekłości i nienawidziłam cię.
Ale nikt o tym nie wiedział.
- Ja wiedziałem.
- W szkole nikt o tym nie
wiedział. Wszyscy - wszystkie,
mówiąc ściśle - mi zazdrościły.
Miałeś już nazwisko! Urodzić
twoje dziecko, to było dla tych
idiotek coś wspaniałego. - A
potem to moje macierzyństwo w
kawalerce bez łazienki... Na
szczęście moja cudowna mama...

background image

Czy zdajesz sobie sprawę, że
Sylwia uważa dziadków za swoich
prawdziwych rodziców?
- Do mnie jest bardzo
przywiązana.
- Do ciebie? - wybuchnęła
Agnieszka.
- Ta kłótnia jest spóźniona o
ładnych parę lat - cierpko
zauważyła Karolina.
- Ależ, mamo! - Rozciłowski
pocałował ją w rękę. - Czyż my
się kłócimy? Co najwyżej
przypominamy sobie swoje życie.
- Bardzo to po literacku
ująłeś - Agnieszka nie dawała
się tak łatwo udobruchać, choć i
ją pocałował w rękę, długo
przytrzymując ją przy ustach. -
Ale ja już mam dosyć tych
literackich rozmów na scenie. W
życiu spragniona jestem...
- Czego? - spytał cicho
Rozciłowski.
- Żeby ktoś mówił do mnie
zwyczajnie i po ludzku. Gdybyś
wtedy...
- Agnieszko - szepnął
Rozciłowski bezradnie.
- Idź już! - powiedziała. - Na
pewno wszyscy przy stole dziwią

background image

się, gdzie przepadłeś.
Potwierdziła to Sylwia,
zjawiająca się w drzwiach.
- Nie ma was i nie ma! Już
goście pytają...

- Pan Orwiłło także? - spytał
Rozciłowski.
- Nie. Pan Orwiłło nic nie
mówi.
- To dziwne - mruknął
Rozciłowski, wycofując się z
kuchni. Gdy zajął swoje miejsce
przy stole, Orwiłło - a widział
go dokładnie, bo Karolina nie
siedziała między nimi - zwrócił
ku niemu głowę jakby z jakimś
pytaniem w oczach.
- Romeczku? - odezwała się
babka Wysoczarska. - Prędko
dostaniemy kawę?
- Wygląda na to, że tak.
- Mama nie powinna już pić
drugiej kawy - zauważył Wiktor.
- Przy mamy sercu.
- Ale właśnie kawa dobrze mi robi

background image

- upierała się starsza pani.
- Mnie też - wmieszał się do
rozmowy ksiądz. - Im trudniejsza
do zdobycia, tym lepiej się po
niej czuję.
- To normalne - stwierdził
Kamil - pragnie się tylko tego,
czego nie ma pod dostatkiem.
- Czy ludzi także? - zapytała
w nagle zapadłej ciszy żona
Krystiana.
- Kasiu! - Kamil zwrócił ku
bratowej uważne spojrzenie. -
Właśnie ludzi na ogół ma się
wokół siebie pod dostatkiem,
choć najczęściej nie tych...
- Właśnie - przerwała mu - nie
wszystkich się pragnie.
- Tego by jeszcze brakowało! -
jakoś nienaturalnie roześmiał
się Krystian. - Co ty
wygadujesz, kochanie?
- Sądzę - poprawiła się zaraz
- że tylko niektórych nie ma się
nigdy dosyć.
- Brawo! - roześmiał się
Kamil. - Brawo, Katarzyno!
Należy zawsze mówić w porę
rzeczy, które powinny być
powieziane.
- Co masz na myśli? -

background image

agresywnie zapytał Krystian.
- Ach, głupstwo! Sam nie wiem.
Agnieszka ma rację, zastanowił
się Rozciłowski, ma rację

mówiąc, że pod nosem marnuje mi
się taki temat! Gdybym tak
spróbował przedstawić dzisiejszy
wieczór w sztuce teatralnej...
Nie byłoby to łatwe, oczywiście.
Żadnej akcji, wciąż tylko
wszyscy siedzą
przy stole, rozmawiają i jedzą,
jedzą i rozmawiają. Ale za to,
co za typy. I z jaką
przeszłością. Tylko jak to
wyrazić wyłącznie poprzez
dialog? Za długo tkwisz w prozie
powieściowej, skarcił sam
siebie, i dlatego lekceważysz
walory dialogu. Dialog pod
piórem utalentowanego pisarza
może wyrazić wszystko. I co za
ulga! Żadnych opisów, "opisy"
stwarza scenograf i reżyser -
scenerię akcji, zachowanie się

background image

aktorów, ich wygląd. No i
żadnych: rzekł, powiedział,
oznajmił, wtrącił, zawył,
przyznał, obwieścił, zawołał,
dodał, zareplikował, dopytywał
się, stwierdził, zauważył,
zaklinał się, tłumaczył,
protestował, oświadczył,
narzekał, zareagował żywo,
uspokoił go, wzbraniał się,
wyznał, wyraził podziw albo
zdumienie... - Cóż to za
udręka, że po każdym zdaniu
dialogu w powieści trzeba
wyjaśnić czytelnikowi, kto mówi
i jak mówi. A w dramacie - imię
postaci i dwukropek.

Babka Wysoczarska: Tego się
zwykle nie wie.
Kamil: Czego?
Babka Wysoczarska: Których
ludzi nie będzie się miało nigdy
dosyć. Niecierpliwią nas, gdy
są, a dopiero gdy ich
zabraknie...
Babka Izabelka: Tak. Tak to
jest... Nieraz sobie myślę, czy
byłam dobrą matką dla Piotrusia.
Krzyczałam na niego, wyganiałam
go z domu, kiedy za bardzo

background image

hałasował. A co ja bym teraz
dała, żeby wrócił ten hałas, te
krzyki, to tupanie i trzaskanie

drzwiami...
Wiktor: Mamo! Błagam! Błagam,
skończmy wreszcie ze
wspomnieniami. Oszaleć można!
Ziołko: Co ci się stało?
Wiktor! co bylibyśmy bez nich
warci? Ja na pewno nic.
Kamil: Dla mnie zawsze
najważniejszy jest dzisiejszy
dzień.
Krystian: Oto prawdziwie
współczesny człowiek. Ale ja ci
nie wierzę.
Ja - Rozciłowski:
(do nich, albo tylko do siebie)
W tym kraju nie ma prawdziwie
współczesnych ludzi, wszyscy
uwikłani są w przeszłość - w
tradycję, w historię. W tym
kraju nie ma tylko i wyłącznie
współczesnych książek, kto je
potrafi napisać, kto potrafi się

background image

oderwać...

- Ty, zdaje się, prosiłeś o
herbatę? - Agnieszka ze szklanką
herbaty w wyciągniętej dłoni
patrzyła na niego.
Przytomniał powoli.
- Tak, tak. Dziękuję. Prosiłem
o herbatę.
- Ty o kawę? - zwróciła się do
Orwiłły.
- Tak, oczywiście.
Rozciłowski zerknął ku swemu
sąsiadowi poza pustym krzesłem
Karoliny i przetrawił boleśnie
to "oczywiście", wypowiedziane z
uśmiechem przez niego. Zawierało
intymne porozumienie, czułą
znajomość wspólnych z Agnieszką
upodobań, pamięć o całych
kubłach kawy razem wypitych,
nadzieję na następne...
Wróciła Karolina i wreszcie
nie musiał wciąż na niego
patrzeć, gdy tylko zwrócił nieco
w bok głowę. A może był go
ciekaw, do diabła! może nawet
przyglądał mu się z bolesnym
pragnieniem sprawdzenia, co było
w nim tak nadzwyczajnego, tak
fascynującego kobiety nawet

background image

takie, jak Agnieszka. Bo właśnie
mówiła o nim, jakby w obawie, że

nie zdołał wywrzeć właściwego
wrażenia, że nie zwrócono dotąd
na niego należnej uwagi.

Agnieszka: Witold pracuje
właśnie nad scenografią do
"Braci Karamazow".
Ziołko: Dla jakiego teatru?
Wiktor: Byłem pewien, że
Sylwester o to zapyta. On jeden
spośród nas jeździ na
przedstawienia do Warszawy.
Ziołko: Jakże nie jeździć?
Tyle mamy dobrych teatrów, tylu
wspaniałych, znakomitych
aktorów, choćby nasza pani
Agnieszka.
Agnieszka: Bardzo pan miły,
panie Sylwestrze. I wreszcie w
tym domu zaczyna mi ktoś prawić
komplementy. - A "Bracia
Karamazow" wystawia Teatr "Przy
Plantach" w Krakowie. Witold

background image

pracuje tam gościnnie.
Babka Wysoczarska: Mam
nadzieję, że i ty także kiedyś
tam gościnnie wystąpisz.
Agnieszka: Jeśli mnie
zaproszą, czemu nie? Świetny
teatr!
Babka Wysoczarska: Mogłabyś
mieszkać u mnie.
Agnieszka: Och, nie
sprawiałabym babci kłopotu.
Babka Wysoczarska: Jaki
kłopot? To radość dla mnie.
Wielka radość, moje dziecko!

Ale jednak nie wszystko daje
się wyrazić w formie scenicznego
dialogu, zastanowił się
Rozciłowski. Bo na przykład
babka Wysoczarska myśli teraz
zapewne z przerażeniem i
zawstydzenim także, że oto po
raz drugi w ciągu tego wieczoru
zaproponowała komuś zamieszkanie
z nią razem w Krakowie. Najpierw
Sylwii, a teraz Agnieszce. W
powieści dałoby się to wyrazić,
w dramacie nie. Ten dramat,
który on by pisał, nie będąc ani
autorem sztuk w dawnym stylu z
postaciami wypowiadającymi swoje

background image

myśli "na stronie", ani

awangardowym twórcą, nakazującym
bohaterom wypowiadać wprost
swoje monologi wewnętrzne - ten
jego dramat miałby formę
rygorystycznie realistyczną. Ale
na razie nie on go pisał, on
tylko wyobrażał sobie, że
wszyscy przy stole mówią
napisanymi przez niego kwestiami.

Agnieszka: Może któregoś dnia
przyjadę razem z Witoldem. Dawno
nie byłam w Krakowie.
Babka Wysoczarska: Właśnie,
właśnie...
Krystian: I ja także.
Marek: I ja! Bo my jeździmy
tylko za granicę. Kiedy chłopaki
pytają mnie w szkole, jakie znam
miasta, to mogę odpowiedzieć
tylko: Rzym, Budapeszt,
Kopenhaga...
Katarzyna: A teraz jeszcze
będziesz mógł dodać: Nowy Jork.

background image

Marek: E, tam! Wolałbym
pojechać z wujem Romanem i
Sylwią na narty do Bukowiny.
Agnieszka: "Na obce wielkie
miasto zmrok zapada obcy. Stoję
w oknie i patrzę, jak wolno
śnieg prószy".
Karolina: Co to jest?
Babka Izabelka: Słyszałam to,
mówiłaś to kiedyś w telewizji.
Agnieszka: To strofa wiersza
Lechonia. On tak czuł stojąc
przy oknie w Nowym Jorku.
Wyobrażam sobie, że to naprawdę
może być straszne - stać przy
oknie w Nowym Jorku.
Krystian: Ale nie wszyscy z
niego wyskakują.
Agnieszka: Oczywiście, nie
wszyscy.
Sylwia: O, Boże! Znowu
zaczynacie mówić o jakichś
nudnych rzeczach. A ja chcę
wreszcie wiedzieć, czy pojadę do
Bukowiny.
Agnieszka: Do jakiej znowu
Bukowiny?
Sylwia: Tatrzańskiej!
(napastliwie) Chyba słyszała
mama o Tatrzańskiej Bukowinie?
Ojciec chce mnie tam zabrać na

background image

ferie zimowe.
Agnieszka: Czy to prawda?
Sylwia: Mamo!
Agnieszka: Bo nigdy nie wiem,
kiedy co zmyślasz, a kiedy...
Roman! Prawda to, co Sylwia
mówi?

Rozciłowski znów potrzebował
długiej chwili, żeby włączyć
się w rodzinny dialog.
- Tak, oczywiście. Właśnie...
rozmawiałem z nią o tym przed
twoim przyjazdem. Obiecałem
uzgodnić to z tobą...
- Uzgodnić! Wciąż tylko coś z
sobą uzgadniamy.
- Taka jest nasza sytuacja.
- Daj mi papierosa! -
Agnieszka wyciągnęła poprzez
stół rękę do Orwiłły.
Zapaliwszy, zwróciła się znów do
Rozciłowskiego. - Więc cóż to za
pomysł z tą Bukowiną?
- Mój przyjaciel, znasz go

background image

przecież - Józek Radko - ma tam
chatę i wciąż mnie do niej
zaprasza, bo całymi miesiącami
stoi pusta. Pomyślałem, że
moglibyśmy tam spędzić z Sylwią
jej ferie zimowe.
- A dziadków pytałeś?
- Pytałem mamę, zgadza się.
Ojca nie pytałem, bo grał w
brydża, nie chciałem
przeszkadzać.
Wiktor zwrócił wzrok ku
Karolinie, wciąż jednak nie
patrzyła na niego.
- Myślę, że to dobry pomysł -
zauważył nieobowiązująco.
- Świetny! - zaaprobowała całą
sprawę babka Izabelka. - Narty i
buty Sylwia ma. Tylko może
spodnie będą już za ciasne.
- Na pewno - zmartwiła się
mała Rozciłowska. - Trochę
wyrosłam. I może przytyłam.
- Dbaj o linię - dość ostro
zwróciła córce uwagę Agnieszka.
- Dziewczyna w twoim wieku
powinna już siebie kontrolować.
- Nie przesadzaj - roześmiał
się Rozciłowski. - Przecież ona
ma dopiero czternaście lat.

background image

- Ale i w tym wieku może stać
się gruba i nieforemna.
Sylwia zerwała się z krzesła,
okrążyła stół i pocałowała matkę
w policzek.
- Obiecuję ci, mamusiu, że
nigdy taka nie będę. Będę zawsze
smukła, jak ty.
- Potrafisz być miła, jeśli
tylko chcesz.
- Na pewno by się to wam
sprzykrzyło, gdybym zawsze taka
była.
- Dostaniesz nowe spodnie -
odezwała się Karolina. Sylwia i
ją ucałowała w powrotnej drodze
do swego krzesła. Gdy usiadła
znów przy stole, powiodła
triumfującym wzrokiem po
wszystkich twarzach, najdłużej
zatrzymując go na twarzy
zgnębionego Marka.
- Hurra! Jadę do Bukowiny!
Dziękuję, tatusiu, mamusiu,
babciu, dziadziu...
- ...i prababciu - dokończyła

background image

babka Izabelka.
- Jest jeszcze i druga
prababka, ale jej nikt o zdanie
nie pytał. - Wszyscy spojrzeli
ku babce Wysoczarskiej, która
jednak, wypowiedziawszy to
zdanie, uśmiechała się całkiem
pogodnie. - Za to wracając z
Bukowiny wstąpcie do mnie do
Krakowa.
- Dziękuję - skwapliwie
przystał na to Rozciłowski.
Pomyślał, że babka Wysoczarska
już po raz trzeci tego wieczoru
zaprasza kogoś do siebie.
Skłonił jej się głęboko. -
Oczywiście, wstąpimy z wielką
radością.
Agnieszka popatrzyła na niego
najpierw z zaciekawieniem, potem
z uśmiechem.
- Ty także potrafisz być miły,
kiedy chcesz.
- Wreszcie zaczynasz to
zauważać.
- Ja chcę także jechać do
Bukowiny - odezwał się nagle
Marek.
- Cicho bądź! - skarcił syna

background image

Krystian. - Powiedziałem ci, że
w tym czasie będziemy już w
Nowym Jorku.
- Ale ja chcę jechać do
Bukowiny! - upierał się
ochrypłym głosem Marek.
- Syneczku! - Kasia,
czerwieniąc się gwałtownie,
spróbowała perswazji: - Jak
możesz jechać do Bukowiny, skoro
jedziesz z tatusiem i mamusią do
Nowego Jorku.
- Ale ja nie chcę! Ja chcę
pojechać z wujkiem Romanem i
Sylwią do Bukowiny a potem do
babci do Krakowa.
- Mój skarbie! - szepnęła
babka Wysoczarska.
- Słuchaj no! - Krystian
podniósł głos. - Masz już
trzynaście lat i nie zachowuj
się jak przedszkolak! Rozumiesz
chyba, że to niemożliwe...
- A ja nie wiem, dlaczego
niemożliwe - odezwał się Kamil
tym razem dziwnie łagodnie, bez
zwykłej prowokacji w głosie. -

background image

Jeśli chłopak nie chce jechać do
Nowego Jorku i wolałby tu
zostać...
- Nie! Krystian wzniósł oczy
do nieba. - Świat się kończy!
Chłopak nie chce! Czy ciebie w
jego wieku ktoś pytał...
- Nie mieliśmy tak
dramatycznych alternatyw.
- Co ty nazywasz dramatyczną
alternatywą?
- No, bo jeśli on woli zostać
w kraju, niż jechać za
granicę...
- Jedzie z rodzicami. Z kim by
tu został?
- Można by o tym pomyśleć -
Kamil zawiesił głos. - Są
dziadkowie...
Wiktor i Karolina nie odezwali
się. Rozciłowski pomyślał z
trwogą, że może już wychowywanie
Sylwii było dla nich za dużym
ciężarem.
- Oszalałeś! - krzyknął
Krystian na brata. - Naprawdę
oszalałeś!
- A jeśli nie dziadkowie -

background image

ciągnął dalej spokojnie Kamil -
to... ja bym mógł zaopiekować
się Markiem.
- Oszalałeś! - powtórzył
jeszcze raz Krystian, wściekły
na brata, ale i trochę zdumiony.
- Wcale nie oszalałem.
Zapisałbym go u siebie do
szkoły, nie straciłby roku. Bo
nawet jeśli przy ambasadzie w
Nowym Jorku jest szkoła, na
pewno trudno by mu było włączyć
się teraz w program szkolny...
- O to się nie martw!
- A jednak się martwię. choć
nie twierdzę, że tak bardzo jest
się do czego w życiu śpieszyć,
to jednak uważam, że w szkole
nie powinno się tracić czasu.
Marek przeszedłby tu do
następnej klasy i wtedy dopiero
mógłby jechać do Stanów.
- Jak to sobie wyobrażasz?
Sam? - zawołała Kasia.
- A dlaczego nie? Mniejsze
dzieci podróżują same.
Wsadzilibyśmy go tu do samolotu,
a w Nowym Jorku wy byście go

background image

odebrali na lotnisku.
Teraz Marek powiódł
triumfującym spojrzeniem po
twarzach wszystkich siedzących
przy stole. Miał sam lecieć
samolotem do Ameryki, to na
pewno nigdy nie przytrafi się
Sylwii, ani nikomu w szkole.
- Polecę sam! - obwieścił. -
Sam! Bez nikogo!
- Cicho bądź! - zgromiła go
matka, ale łzy zaczynały już
pokazywać się w jej oczach. -
Powiedz coś! - zaczęła szarpać
za rękaw męża. - Dlaczego nic
nie mówisz?
- Ja myślę - zamiast Krystiana
odezwał się niespodziewanie
Wiktor - że propozycja Kamila
nie jest pozbawiona sensu.
- Nie jest pozbawiona
sensu...? - krzyknęła Kasia
boleśnie. Nie spodziewała się
ciosu z tej strony.
- Tak - potwierdził Wiktor,
gdy Krystian wciąż milczał. -
Może nawet przedtem bym tak nie

background image

myślał... ale po naszej rozmowie
w kuchni...
- Po jakiej rozmowie? -
zapytała agresywnie Kasia. Coraz
bardziej wypadała z roli
uległej, zapatrzonej w męża
żony. - O czym on z ojcem
rozmawiał? - Brednie jakieś mają
zdecydować...
- To nie brednie - spokojnie
zaprzeczył Wiktor. - Na pewno
nie brednie.
Krystian patrzył na ojca w
milczeniu.
- Odezwij się! - krzyknęła
znów jego żona. - Dlaczego nic
nie mówisz?
- Marek jest w wieku, kiedy
jego umysł - ciągnął dalej
Wiktor - kiedy i jego wrażliwość
są najbardziej chłonne.
- Właśnie! - dodała Katarzyna.
- Najlepsze lata, żeby rozglądać
się po świecie.
- Ale są wartości... - Wiktor
spojrzał na Karolinę, oczekując,
że mu pomoże, ale nie miała tego
zamiaru i nie zwróciła nawet ku
niemu głowy. - ...są wartości -

background image

ciągnął dalej trochę już
bezradnie - w które człowiek
zaopatruje się w okresie
dzieciństwa. Serce trzeba czymś
wyścielić zanim otworzy się je
przed obcym światem. Mówiliśmy
przecież o tym, Krystianie. -
Agnieszko! Jak to jest w tym
wierszu Lechonia?
- Tatusiu! - uśmiechnęła się z
zakłopotaniem Agnieszka.
Patrzyła na Orwiłłę, jakby
przepraszając go, że za jej
przyczyną musiał uczestniczyć w
tej scenie.
- Proszę cię! - nalegał
ojciec. - Powtórz fragment tego
wiersza Lechonia.
Agnieszka spuściła oczy;
zaczynała rozumieć o czym ojciec
mógł rozmawiać z Krystianem w
kuchni przy zmywaniu naczyń.
Głos jej drżał, gdy zaczęła
mówić:

"Na obce wielkie miasto zmrok

background image

zapada obcy,@ stoję w oknie i
patrzę, jak wolno śnieg prószy".@

- Dosyć! - zawołała Kasia
histerycznie. - Dosyć! To
niesłychane! Żeby taką aferę
wywołać wokół zwykłego wyjazdu
za granicę! I dlaczego ty wciąż
nic nie mówisz? - zwróciła się
do męża.
Krystian milczał i znów
odpowiedział za niego ojciec:
- To żadna afera, ale
konieczność zastanowienia się
w bardzo ważnej sprawie.
- W jakiej ważnej sprawie? I
co mu ojciec nagadał tam w
kuchni? Chcę wiedzieć! Muszę
wiedzieć! - Katarzyna zupełnie
przestała już panować nad sobą,
napastliwie wpatrywała się w
teścia. - Ojciec zawsze się
wszystkiego bał. Stworzył wokół
siebie krąg jednostajnych
codziennych spraw, unikał
zmieniających tę codzienność
decyzji, żeby tylko nie ujawnić
jakiejś nadmiernej aktywności,
żeby się w nic nie zamieszać.
- W nic... się nie zamieszać?

background image

- powtórzył cicho Wiktor. I
nagle podniósł głos: - Czy nie
uważasz, że odfajkowałem już w
swoim życiorysie sprawę
mieszania się w losy mego
narodu?
- Odfajkowałem?! Wiktor! Jak
ty możesz mówić tak o swojej
młodości? - zawołała ze zgrozą
babka Wysoczarska.
- Jak ty możesz tak mówić? -
powtórzył za nią Ziołko,
zgorszony i zmieszany. -
Nacierpieliśmy się, ale byliśmy
z tego tak dumni...
- Kochany panie Ziółko! -
Babka Wysoczarska po raz
pierwszy spojrzała na
przyjaciela swego syna z
prawdziwą czułością. - Tak,
nacierpieliście się, ale
mieliście z czego być dumni.
- A ja myślę - z pogodną
zadumą odezwał się Kamil - że
ojciec chyba nie całkiem

background image

"odfajkował" tę sprawę mieszania
się w losy swego narodu, skoro
teraz nie jest mu obojętne...
- Ten napuszony styl! -
przerwała mu Katarzyna (Krystian
wciąż milczał) - Te "sprawy
mego narodu", "cierpienie" i
"duma" - co te wszystkie
napuszone słowa mają tu do
rzeczy? Niech mi ojciec to
wyjaśni! Niech ojciec nie
przywołuje tu swojej bohaterskiej
młodości w okolicznościach tak
błahych...
- Nie ty decydujesz, czy to są
błahe okoliczności! - Głos
Karoliny zabrzmiał ostro i
zrobiło się dziwnie cicho po jej
pierwszych słowach. - Nie ty! I
proszę cię, żebyś nie zwracała
się do ojca tym tonem. A już
naprawdę nic cię nie upoważnia
do tego, abyś w podobny sposób
mówiła o jego bohaterskiej
młodości. Twój ojciec - o ile mi
wiadomo - przez całą wojnę
handlował złotem.
- Ja wyjeżdżam! - pisnęła
Kasia, zrywając się od stołu. -
Krystian! Marek! Wyjeżdżamy!
- Siadaj! - odezwał się

background image

wreszcie Krystian. - Na
szczęście, nie prowadzisz
samochodu.
- Ale ja chcę jechać! -
rozpłakała się Kasia. - Nie
zostanę ani chwili dłużej w
domu, w którym mnie obrażono. I
ty na to pozwalasz!
- Przedtem ty obraziłaś ojca!
- powiedziała wciąż tak samo
ostro Karolina. - I powinnaś go
przeprosić!
- Daj spokój, Karolinko! -
zaprotestował Wiktor. - Nie mam
żadnych pretensji. Zwykła
rodzinna sprzeczka.
- Powinnaś go przeprosić.
- Krystian! - szlochała Kasia.
- Ty pozwalasz na to! Ty
pozwalasz!
- Matka ma rację! - burknął
Krystian.
- Ma rację?
- Ma rację, stając w obronie

ojca, nawet jeśli on sam odniósł

background image

się do ciebie tak łagodnie.
- Dzieci, dzieci! - odezwała
się pojednawczo babka Izabelka.
Ona jedna dostrzegła czuły
uśmieszek błąkający się wokół
ust Karoliny, gdy mówiła o
Wiktorze. Chwała Bogu!
pomyślała, bo już zaczęła bać
się o nich.
- Przeproś ojca - z intymną
perswazją szepnął do żony
Krystian.
- No, już dosyć! Naprawdę
dosyć! - Wiktor wstał, podszedł
do żony, pocałował ją w rękę, a
potem zbliżył się do synowej i
także pocałował jej oporną
piąstkę. - Moje kochane! Ani
przez chwilę nie czułem się
obrażony.
- To wszystko przez to - wciąż
jeszcze pochlipywała Katarzyna -
że chcieliście mi zabrać moje
dziecko.
- Tylko znów nie zaczynaj! -
zgromił ją Krystian.
Agnieszka przechyliła się nad
stołem ku Rozciłowskiemu.
- Wciąż powtarzam, że marnuje
ci się pod nosem taki temat.
Uśmiechnął się do niej.

background image

- Wyobraź sobie, że zaczynam
także dochodzić do tego wniosku.
- I pozwolisz, żeby się
zmarnował?
- Chyba jednak nie.
- Nie pozwolisz?
- Nie pozwolę.
- O, jak się cieszę!
- Za wcześnie. Bo ja się
raczej boję.
- Czego?
- Tego, że sam tkwię w tym
temacie i, że za mało pozostanie
mi miejsca dla wyobraźni. Znasz
metodę mojej pracy i wiesz, że
zbyt wnikliwa autopsja budzi we
mnie lęk przed zejściem w stronę
reportażu.
- Reportaż rodzinny! - tego
jeszcze nie było. Byłbyś
prekursorem.
- Nie żartuj ze mnie!
- Co ci przychodzi do głowy?

Rozmawiali półgłosem nachyleni
ku sobie i chyba tylko Orwiłło

background image

śledził - w napięciu - tę
wymianę zdań między nimi. Reszta
osób przy stole uczestniczyła w
wygasającej co prawda, ale wciąż
jeszcze trwającej sprzeczce
wokół wyjazdu najmłodszego
Wysoczarskiego do Stanów.
- Kiedy ostatecznie
wyjeżdżacie? - spytał Wiktor
Krystiana.
- Dokładnie za dwa tygodnie.
- No, to jest jeszcze trochę
czasu, żeby się nad wszystkim
zastanowić.
- Nad czym? - rozpłakała się
znów Kasia. - Nad czym, do
diabła, macie zamiar się jeszcze
zastanawiać?
Agnieszka czekała przez chwilę
ciekawa, kto tym razem da
nauczkę zbuntowanej, wbrew
dotychczasowym regułom gry,
żonie Krystiana - ale czekając
zbyt długo, zwróciła się znów do
Rozciłowskiego.
- Zostawmy Wysoczarskich
samych sobie, niech się wykłócą
do woli.
- Powiedziałaś mi jednak,
żebym nie zmarnował tematu.
- Ale może rzeczywiście zbyt

background image

wnikliwa autopsja zaszkodziłaby
utworowi. Nie chciałabym cię
popychać w złym kierunku. Bo
jednak w gruncie rzeczy... -
Agnieszka wahała się przez
chwilę - w gruncie rzeczy byłam
zawsze dumna z twoich książek.
- Agnieszko! - zachłysnął się
Rozciłowski.
- Rodzina moja też. Niech cię
to jednak nie wprawia w zachwyt.
Bo może nawet między innymi i
dlatego rozeszłam się z tobą.
Nie mogłam znieść, że oni
wszyscy: rodzice i bracia, obie
babki, och, i pan Ziołko także,
zaczynali być bardziej dumni z
ciebie niż ze mnie.
- Agnieszko! - powtórzył
Rozciłowski prawie nabożnym
szeptem. - Tę cudowną chwilę,
którą został tak niespodziewanie

obdarowany, psuła mu tylko
świadomość, że każde słowo jego
byłej żony tak samo wyraźnie,

background image

jak do niego, docierało i do
Orwiłły. I do siedzącej między
nimi Karoliny, która traciła
coraz bardziej zainteresowanie
kłótnią rodzinną na rzecz
rozmowy, prowadzonej przez córkę.
Agnieszka musiała to zauważyć,
ale wcale jej to nie peszyło.
Oparła się łokciami o stół i
przechylona ponad nim ku
Rozciłowskiemu nie przestawała
wpatrywać się w niego
błyszczącymi oczami.
- Powiem ci coś, Roman.
Właściwie miałam nawet do ciebie
dzwonić, ale taka jestem wciąż
zagoniona... A kiedy w nocy
wracam z teatru, boję się
telefonować do ciebie, bo może
już wtedy śpisz.
- Nawet gdybym spał, co jest
raczej mało prawdopodobne,
obudziłbym się z radością.
- Nie opowiadaj - roześmiała
się Agnieszka. - Byłeś zawsze
wściekły, kiedy cię budziłam.
Rozpogadzałeś się dopiero przy
śniadaniu i to nie zawsze.
Karolina zerknęła nieznacznie
na twarz Orwiłły, zaciśnięte
szczęki wprawiały w nerwowe

background image

drganie mięsień jego policzka.
Mój Boże! pomyślała po raz drugi
tego wieczoru. Tyle cierpienia z
tak błahego powodu!
- Więc chciałam ci powiedzieć
- ciągnęła dalej Agnieszka, a
prowadziła rozmowę w sposób,
który wykluczał istnienie
kogokolwiek poza jej rozmówcą -
chciałam ci powiedzieć, że
nagrałam na kasetę dla Polskiego
Związku Niewidomych twój
"Skandal wśród świętych".
Ucieszyłam się, że zwrócili się
z tym właśnie do mnie. Bo gdby
czytał to ktoś inny, może nie
wydobyłby z tekstu tego
wszystkiego, na czym ci chyba
najbardziej zależało. Mógłby na
przykład niewłaściwymi akcentami
ośmieszyć Reszkę, a według mnie

to postać tragiczna.
- Tragiczna.
- Widzisz. Dla mnie to od razu
było jasne. A w ogóle czytałam z

background image

dużą, całkiem prywatną
przyjemnością. To świetna
książka.
- Dziękuję.
- A do Joanny prawie się
przywiązałam. Nie posądzałam
cię, że tak znakomicie potrafisz
napisać kobietę.
Teraz Rozciłowski przechylił
się ponad stołem, żeby być
bliżej Agnieszki.
- Przeżyłem kilka lat w aurze
tak przenikliwie emanującej
kobiecości...
- No, no - roześmiała się,
jednak z pewnym zakłopotaniem -
wspomnienia najwidoczniej żywsze
są od doznań doraźnych.
- Może...
- Z tego, co powiedziałeś,
wynika - że na pewno.
- Musimy spotkać się w
Warszawie, żeby szczegółowiej
porozmawiać.
- O książce?
- Także i o książce -
uśmiechnął się Rozciłowski.
- Nic pan nie je - zwróciła
się Karolina do Orwiłły. - Nie
smakuje panu tort?
- Ależ smakuje - odpowiedział

background image

w roztargnieniu. - Bardzo!
Źle rozsadziłam gości,
pomyślała w popłochu Karolina.
Gdybym nie posadziła Agnieszki
naprzeciwko tych dwóch - z
Rozciłowskim nie mogłaby
rozmawiać, a Orwiłło nie miałby
jej wciąż przed oczyma. Ale
przecież on przyjechał tu po to,
żeby mieć ją wciąż przed
oczyma... co za udręka, już nie
własna, chociaż i z własnej
jeszcze całkiem się nie
uwolniła. Czy lepiej wobec tego
było spędzić życie bez miłości?
Bez cierpień, które wciąż
stwarzała? Och, nie! pomyślała z
trwogą, jakby naprawdę mogła jej
zagrozić utrata wszystkich
cierpień przeżytych z jej

powodu. A może nie było ich tak
wiele, w jej życiu nie było ich
tak wiele? Zerknęła nieznacznie
ku Wiktorowi, ale jeszcze nie
uśmiechnęła się do niego, choć

background image

czuła już tę potrzebę, czułą
potrzebę
porozumienia, świadomości, że
znowu jest tak, jak było, jak
zawsze, jak przez całe
czterdzieści lat... A Agnieszkę
trzeba było posadzić naprzeciwko
księdza, albo Sylwestra Ziołki,
ona by ich rozruszała, bo zbyt
często milczeli, taktownie nie
włączając się w rodzinne
rozmowy. Ale, czy właściwie nie
należeli do rodziny? Ziołko!
Zwłaszcza Ziołko! Już tego
pierwszego dnia, kiedy dowództwo
polskiego wojska wkroczyło do
miasta, a Wiktor czym prędzej
pobiegł tam i wrócił z
Sylwestrem, od razu wiedziała,
że do domu wszedł ktoś, na kim
można polegać. To on zajął się
pogrzebem ojca, bo matka i ona,
a także i Wiktor, rażeni
rozpaczą, nie nadawali się do
niczego, to on prowadził matkę
za trumną i podtrzymywał ją nad
otwartym grobem. On był także
świadkiem na ich ślubie, a kiedy
odchodzili razem z Wiktorem,
ulgą była myśl - choć przecież
całkiem niedorzeczna - że Wiktor

background image

w tym wszystkim, co go czeka,
bezpieczniejszy będzie pod
opieką tego chłopaka. "Sylwester
Ziołko - pisał Wiktor z frontu -
jest wciąż ze mną. I pod
Kołobrzegiem byliśmy razem, i
nad Łabą".
- Nic panu nie podać, kochany
panie Sylwestrze? - zwróciła się
do Ziołki ze wzmożoną
wspomnieniami serdecznością.
- Nie, rączki całuję -
uśmiechnął się do niej i wytarł
chustką spocone czoło. - Napity
i najedzony po dziurki w nosie!
- A księdzu kanonikowi?
- Ksiądz je już trzecią porcję
tortu - obwieściła siedząca obok
Sylwia. - To ja tak dbam o

księdza.
- A ja się delektuję! Wprost
delektuję się! - mlaskał
kanonik. - Co za pyszności!
Pawlisiowa, owszem, dobra
kucharka, ale sama słodyczy nie

background image

lubi, to i dla mnie nie robi.
Wmawia mi, że od nich tyję.
Ksiądz chyba także należał do
rodziny. On ją przecież zawiązał
i ustanowił. Kiedy zaśnieżeni i
zmarznięci weszli do zakrystii -
zima była sroga w tej ostatniej
dekadzie stycznia 45 roku -
młodość księdza przy ich własnej
młodości wydała im się prawie
niestosowna. Potrzebne im było
zrozumienie, a cóż on mógł
wiedzieć o życiu, odgrodzony od
pokus - jeszcze mniej, niż oni.
Bo przed sakramentem małżeństwa
musiała być oczywiście spowiedź,
a tej należało się bać; bardziej
doświadczony ksiądz może łatwiej
przywiódłby ich do skruchy, tak
młody - sądzili - ograniczy się
zapewne do jej nakazania.

Nigdy nie dowiedziała się,
jaki przebieg miała spowiedź

background image

Wiktora. Może ksiądz uznał, że
żołnierzowi idącemu na front,
nie należy zadawać tak prawie
śmiesznych w tej sytuacji pytań.
Ale ona była dziewczyną! Była
dziewczyną i nie miała jeszcze
osiemnastu lat.
Postanowiła sama zacząć.
- Nie miałabym żadnych
grzechów - wyszeptała w
bielejące za drewnianą kratą
konfesjonału ucho księdza - nie
miałabym żadnych grzechów...
gdyby nie ten jeden...
A ksiądz Rudek, kochany i
mądry, choć taki młody,
powiedział jakby z pośpiechem:
- Wiem. Od razu się
domyśliłem.
- Wie ksiądz...? - szepnęła.
Usta miała przytknięte do
zimnego drewna, oddychała ciężko
mroźnym powietrzem kościoła, a
nikła, przesycona wilgocią
kościelnych murów, woń kadzidła
przywodziła na pamięć msze z tak
odległego w tej chwili
dzieciństwa i niewinności
tamtych lat. - Wie ksiądz? -
powtórzyła.
- Tak. Ale już się tym teraz

background image

nie powinnaś trapić. Sakrament
małżeństwa i skrucha...
- Ale ja... nie czuję żadnej
skruchy - powiedziała.
Za kratkami zapadło milczenie.
Trwało tak długo, aż uniosła się
nieco na kolanach, żeby zajrzeć,
czy ksiądz jest jeszcze poza
nimi.
- Jak to... nie czujesz żadnej
skruchy? - zapytał wreszcie, ale
nie z naganą, ze zdumieniem.
- Czy powinnam powiedzieć, że
czuję - jak nie czuję?
- Moje dziecko - ksiądz
wyraźnie walczył z ogarniającą
go bezradnością. Może w ogóle
nie dałby jej rozgrzeszenia,
gdyby nie to, że żołnierz, który
stał o trzy kroki od
konfesjonału i może nawet
wszystko słyszał, że ten

żołnierz miał iść na front i
trzeba było przedtem połączyć
ślubem grzeszną parę. - Moje

background image

dziecko - powtórzył - do
sakramentu, a więc i do
sakramentu małżeństwa,
przystępuje się w stanie łaski.
Skrucha i żal za grzechy
oczyszcza duszę...
- Moja dusza jest tak czysta -
szepnęła - tak czysta, że chce
mi się teraz śpiewać... Śpiewać
mi się chce, proszę księdza, i
nie mogę żałować za grzech,
który...
- Kochasz go? - spytał ksiądz
w wyraźnym popłochu,
spowodowanym chyba obawą, żeby
szerzej nie zaczęła się nad tym
rozwodzić.
- Kocham - powiedziała
żarliwie i to słowo mógł Wiktor
słyszeć, nawet powinien je
usłyszeć.
Ksiądz chrząknął, wiercił się
przez chwilę w konfesjonale,
jakby zastanawiając się, w jaki
sposób poprowadzić dalej tę
dziwną spowiedź.
- To cię w pewnym stopniu
usprawiedliwia - szepnął - tylko
to cię usprawiedliwia, choć w
ogóle w takich wypadkach -
podniósł głos -

background image

usprawiedliwienia nie ma. Ale
jutrzejszy sakrament małżeństwa
i fakt, że twój mąż pójdzie od
razu na front...
- Dziękuję księdzu - szepnęła,
bo czuła, jak ksiądz się męczy
pobłażaniem, które musiał, które
chciał, okazać stającym przed
nim w tak dziejowej chwili
grzesznikom.
Czy w ciągu minionych
czterdziestu lat wracał myślą do
tej spowiedzi? Poczuła nagle
niedorzeczną ochotę, żeby
zapytać go o to, ale, na
szczęście, Krystian, zebrawszy
ze stołu swoje papierosy i
zapalniczkę, uniósł się na
krześle.
- Na nas czas. Musimy się
pożegnać.

- Już? - zawołały boleśnie
obydwie babki.
Krystian, poderwawszy wzrokiem
od stołu żonę i syna, szedł już

background image

ku babce Izabelce, żeby najpierw
z nią się pożegnać. Wciąż była w
tym domu pierwszą gospodynią, a
poza tym każdy dzień
dzieciństwa, powracający we
wspomnieniach, łączył się z jej
obrazem.
- O, mój Boże! - szepnęła,
długo trzymając wnuka w
objęciach, choć wiedziała, że
zawsze go to irytowało. - Nie
lubię pożegnań!
- Ani ja, babciu - powiedział
Krystian, ku zdumieniu babki nie
starając się wydostać z jej
ramion.
Babka Wysoczarska, zawsze
powściągliwa w wyrażaniu uczuć
zwłaszcza wobec towarzyszącemu
scenom rodzinnym audytorium,
pocałowała tylko wnuka w czoło,
Katarzynie zdmuchnęła powietrze
z policzka, ale załamała się,
gdy Marek rzucił się jej na
szyję.
- Ja przyjadę do Krakowa!
Zobaczysz babciu! Przyjadę z
wujkiem Romanem i Sylwią.
Matka szarpnęła go za rękę.
- Znowu zaczynasz?
- Przyjadę, babciu. Na pewno!

background image

- Mój Wysoczarski! - prababka
trzymała go mocno przy sobie, w
jej głosie zabrzmiały łzy i
duma. - Prawdziwy Wysoczarski!
Najprawdziwszy z was wszystkich!
Katarzyna, nie przestając
szarpać syna za rękę, powiodła
po najbliżej niej stojących
zrozpaczonym spojrzeniem.
- Ja chyba oszaleję!
- Mareczku! Musimy jechać! -
Krystian łagodnie odebrał syna
babce, pocałował ją jeszcze raz
w rękę, a gdy wszyscy zmierzali
już do przedpokoju, z
niespodziewaną serdecznością
otoczył ramieniem Kamila.
- Zastanowię się nad tym, o
czym mówiłeś - szepnął.
- Cieszyłbym się bardzo -

odpowiedział Kamil. Chciał
jeszcze coś dodać, ale nagle
zbliżył się do nich Orwiłło.
Głowę miał spuszczoną, uśmiechał
się z bolesnym zakłopotaniem.

background image

- Czy mógłbym się zabrać z
państwem do Warszawy?
- Ależ tak, oczywiście -
Krystian bezwiednie poszukał
wzrokiem Agnieszki. - Nie
zostaje pan do jutra?
- Przypomniało mi się, że mam
jutro w Warszawie ważne
spotkanie.
- Nic nie mówiłeś - Agnieszka
wyłoniła się zza pleców matki.
Nie cisnęła się do Krystiana,
miała nadzieję zobaczyć się z
nim jeszcze w Warszawie przed
jego wyjazdem.
- Romanowski umówił się ze
mną. Ma dla mnie jakąś
propozycję. To bardzo dla mnie
ważne.
- Jak mogłeś zapomnieć o tak
ważnej sprawie? - Na ustach
Agnieszki błąkał się pobłażliwie
ironiczny uśmieszek. - Ale na
szczęście, przypomniałeś sobie.
- TAk, na szczęście - bąknął
Orwiłło w prawdziwej udręce,
wszyscy patrzyli na niego i na
Agnieszkę, a nie był
przyzwyczajony, tak jak ona, do
skupiania na sobie spojrzeń.
- A co ci pomogło, że sobie

background image

tak nagle przypomniałeś?
Rozciłowski odwrócił głowę,
żeby nie widzieć twarzy
Agnieszki, gdy to mówiła.
Niespodziewana interwencja
Sylwii zwolniła jednak Orwiłłę
od odpowiedzi. Dopadła go,
rozpychając wszystkich z
impetem, chwyciła za klapy
marynarki.
- Niech pan u nas przynajmniej
przenocuje! Jutro pojedzie pan
pierwszym rannym pociągiem.
- I będzie pan mógł w drodze
na dworzec obejrzeć naszą
kaplicę - odezwał się prosząco z
głębi przedpokoju ksiądz Rudek.
Wiktor wyobrażał sobie, jak
wściekła musi być Karolina - oto

mogła być zaoszczędzona jedna
pościel i fatyga przy jej
oblekaniu, a tu ta smarkula
wyrywa się jak filip z
konopi...
Tymczasem Karolina,

background image

zadziwiając go - nie po raz
pierwszy zresztą tego dnia -
zawołała z prawdziwym
entuzjazmem:
- Ależ tak! Przenocuje pan, a
rano około dziesiątej ma pan
pociąg do Warszawy. Agnieszka
podrzuci pana na dworzec, bo
jednak od nas to dość daleko.
Agnieszka przeciągnęła się,
unosząc nad głowę ramiona.
- Obawiam się, że jutro będę
długo spała.
- Ja pana podrzucę - z
męczeńskim wyrazem twarzy
zadeklarował swą gotowość
Wiktor.
- Serdecznie dziękuję!
Najserdeczniej dziękuję! -
Orwiłło błagalnie wpatrywał się
w Krystiana. - Ale najlepiej
będzie, jeśli pojadę teraz z
panem. Nie będę sprawiał
państwu kłopotu swoją osobą...
- Jaki to kłopot? Żaden
kłopot! - Uporczywa gościnność
Karoliny zaczynała wydawać się
Wiktorowi i Rozciłowskiemu coraz
bardziej denerwująca. Natomiast
Orwiłło, wytrwale opierający się
tym naleganiom, obudził w nich

background image

niespodziewaną sympatię. Bo
pocałował Karolinę w rękę i
wyraźnie zamierzał towarzyszyć
Krystianom ku wyjściu,
zatrzymując tylko na chwilę
spojrzenie na twarzy Agnieszki.
- Zadzwonię do ciebie w
poniedziałek.
- Przecież w poniedziałek nie
gramy. Wracam dopiero we wtorek,
od razu na próbę.
- Kiedy będziesz w domu?
- Dopiero po przedstawieniu.
- Zadzwonię - powtórzył dość
niepewnie Orwiłło.
Agnieszka uśmiechnęła się
swoim zawodowym uśmiechem, który
niczego nie wyrażał.

- Proszę.
Sylwia jeszcze raz
przyskoczyła do Orwiłły.
- A kiedy pana zobaczymy?
Scenograf zdejmował już z
wieszaka swój biały kożuch.
- Może nadarzy się okazja -

background image

odpowiedział uprzejmie.
- Och, żeby nadarzyła się jak
najprędzej!
- Cicho bądź! - syknęła babka
Izabelka, wciągając Sylwię do
jadalni. - Wstyd mi za ciebie.
- A co takiego zrobiłam?
- Paplesz wciąż bez sensu.
- Wszyscy paplą bez sensu,
tylko im wolno, bo są dorośli. -
Sylwia wyrwała ramię z uścisku
twardych palców prababki i
wróciła do przedpokoju. Ale tu
wszyscy stali już przy drzwiach
i Krystian - z lekkim
zniecierpliwieniem - tłumaczył
babce Wysoczarskiej, że nie
będzie mógł zaraz po przyjeździe
do Stanów odwiedzić jej córki, a
swojej ciotki, w Los Angeles.
- Jak sobie to babcia
wyobraża? Najwcześniej będę mógł
to zrobić podczas pierwszego
urlopu. Z Nowego Jorku do
Kalifornii kawał drogi.
- Kawał drogi był z Wysoczar
do Sandomierza, kiedy się tam
jeździło karetą albo saniami -
całkiem poważnie powiedziała
starsza pani i nikt się nie
roześmiał. - Teraz, kiedy są

background image

samoloty, wszędzie jest blisko.
Ale jeśli nie będziesz mógł
prędko wybrać się do Los
Angeles, napiszę do Elżbiety,
żeby ona odwiedziła ciebie w
Nowym Jorku.
- Ale może dopiero wtedy, kiedy się
urządzimy - wtrąciła obrażona na
wszystkich Wysoczarskich Kasia.
- Och! - niecierpliwił się coraz
bardziej Krystian. - Nie będziemy się
przecież miesiącami urządzać.
- Jedźcie już! - przeciął tę
rozmowę Wiktor, wyjrzawszy przez okno.
- Zaczyna padać.
- Ja otworzę bramę! - Kamil rzucił
się ku drzwiom.

Kiedy wrócił, strzepując śnieg z
włosów i ubrania, wszyscy stali
jeszcze w przedpokoju, zasłuchani w
oddalający się warkot motoru.
- No, tak - powiedział - wprawdzie
babcia ma rację twierdząc, że kawał
drogi to był z Wysoczar do
Sandomierza, kiedy się jeździło tam

background image

karetą albo saniami - ale jednak ta
Ameryka jest piekielnie daleko.
- Tylko bez sentymentów, moi
państwo, bez sentymentów! - zawołała
Agnieszka. - Nawet się nie obejrzycie,
kiedy wrócą. Krystian ze złą dykcją,
której się nabywa, długo mówiąc po
angielsku. Kaśka w amerykańskich
ciuchach. Nie żałujmy i nie
zazdrośćmy - oto, jak powinniśmy się
zachować. - Idę do piwnicy po
kompoty, chce mi się pić. Są jakieś
specjalne życzenia? Ksiądz proboszcz
woli truskawkowy, czy wiśniowy?
- Mnie wszystko jedno, moje dziecko.
- A ty? - Agnieszka zwróciła się do
Rozciłowskiego.
Pocałował ją w rękę.
- Wiesz, że w tym domu wszystko mi
smakuje.
Roześmiała się, długo patrząc mu w
oczy.
- Już ci raz dziś powiedziałam, że
potrafisz być miły, jeśli tylko
zechcesz.
- Nawet ja to zauważyłem - mruknął
Kamil. Przyniósł z kuchni druciany
kosz na słoiki. - Pomogę ci -
powiedział do Agnieszki.
W piwnicy, w jej części, w której
gromadzono zapasy na zimę, panował

background image

chłód zaprawiony aromatem spiżarni,
tak nęcącym ich w dzieciństwie.
Agnieszka zatrzymała się przy
półkach, na których stały kamienne
gary, przykryte białymi czapami z
pergaminu.
- Pamiętasz, jak babka wyganiała
nas stąd, podejrzewając, że wyjadamy
gruszki smażone w cukrze?
- Mnie i Krystiana podejrzewała
przede wszystkim o pociąganie wina z
butli, które tu stały.
- Ale za gruszkami też
przepadaliście. - Agnieszka zdjęła
gumkę, przytrzymującą pergamin na
jednym z garów. - Wezmę kilka dla

Romana. Zawsze się nimi zachwycał.
- Nie uwodź tak tego
Rozciłowskiego, bo aż przykro
patrzeć.
- A kogo mam uwodzić? Pana Ziołkę,
czy księdza?
- Jeden facet się zmył.
- Zmyło go.
- Spowodowałaś to.

background image

- Wiem. - Agnieszka długo
oblizywała
palce lepkie od gruszek. - Wiem...
- Właściwie zachowałaś się,
pominąwszy wszystko inne, niezbyt
gościnnie.
- Wiem! - krzyknęła.
- Przepraszam, ale mogłaś te
rozmówki z Romanem zostawić sobie na
Warszawę.
- Dawno go nie widziałam. A
przyzwyczaiłeś się chyba do tego, że
zachowuję się zawsze spontanicznie.
- O, tak! wszyscyśmy się do tego
przyzwyczaili.
- Dlaczego się śmiejesz?
- Wolałabyś, żebym zapłakał?
- Nie widzę powodu ani do śmiechu,
ani do płaczu.
- Nie obrażaj się - Kamil wspiął
się na palce, żeby odczytać napisy na
słoikach stojących na górnych półkach.
Babka Izabelka odnotowywała na nich
pedantycznie rok sporządzenia kompotu
i jego nazwę, choć przez szkło widać
było wyraźnie nie rozgotowane, a
pięknie utrzymane w całości wiśnie,
truskawki, śliwy i morele. - Nie
obrażaj się, Agnieszko, ale nigdy nie
mogłem się domyśleć, dlaczego
właściwie rozeszłaś się z Romanem.

background image

- Ja także.
- Co - ty także!
- Nie mogłam się domyśleć, dlaczego rozszedłeś
się z Łucją.
Kamil zdjął z półki dwa słoje z
wiśniowym kompotem i długo ustawiał je
w koszu.
- Przecież ją kochałeś?
- Zapewne.
- I nie mogłeś jej niczego
zarzucić.
- Rzeczywiście. Nic z tych rzeczy,
z powodu których ludzie się rozwodzą.
Nie miała kochanka, nie zaniedbywała
mnie. Ale...

- Ale co?
- Widzisz... nie mogła przyzwyczaić
się do tego, że wyszła za mąż za
nauczyciela fizyki w prowincjonalnym
liceum.
- Wyszła za rokującego duże
nadzieje młodego naukowca w
Instytucie Fizyki Uniwersytetu
Warszawskiego.
- Niestety, te nadzieje były

background image

płonne.
- Kto to stwierdził?
- Ja. Ja sam. I nie mogłem
pozwolić sobie na to, żebym
pętał się po instytucie bez
wyraźnej potrzeby i bez
konkretnych rezultatów mojej tam
obecności. Niektórym to nie
przeszkadza, nawet nie tracą
dobrego samopoczucia i
znakomitego pojęcia o sobie.
- Prawdopodobnie powiedziałeś
im, co o nich myślisz, odchodząc
stamtąd?
- Oczywiście. A oni nie
pozostali mi dłużni. Uważali
mnie za idiotę, bo -
dowiedziawszy się, że brakuje
wykładowców fizyki w szkołach
średnich - przyjąłem posadę w
liceum prowincjonalnego miasta.
Nie mogli zrozumieć, że wolałem
być gdzieś potrzebny, niż
bezużyteczny w o wiele lepszych
warunkach.
Agnieszka przysiadła na
skrzynce jabłek.
- Może pośpieszyłeś się za
bardzo z tą decyzją? Łucja
żywiła duże nadzieje w związku z
twoją pracą naukową.

background image

- Co dnia atakowała mnie tą
swoją napastliwą ambicją. W
naszym środowisku przybywało
wciąż docentów - a ja stanąłem
na tytule doktora i koniec.
Kropka. Tego nie mogła mi
wybaczyć. Kiedy otwierała mi
drzwi, zawsze miała w oczach
zaprawioną błaganiem nadzieję,
że może wita nowego Edisona albo
Einsteina. Miałem tego dosyć.
Jej natarczywe oczekiwanie
sukcesu... Naprawdę nie mogłem
tego znieść, nie mogłem temu

sprostać.
- A jakie sukcesy odnosisz
teraz? - z nieopanowanym
smutkiem zapytała Agnieszka.
- Drobne, ale konkretne -
nieco za głośno obwieścił Kamil
- kiedy na przykałd uczeń,
którego uważałem za matoła,
rozwiąże zadanie. Albo
przeprowadzi dobrze
doświadczenie lub zda na

background image

uniwersytet, politechnikę, czy
medycynę.
- Krystian zarzucał ci kiedyś,
że poduczasz wybierających się
na wyższe uczelnie, biorąc od
nich po pięćset złotych za
godzinę.
Kamil także usiadł na skrzynce
z jabłkami.
- Ale tylko od tych, którzy
nie są moimi uczniami, nie
chodzą do mojej klasy. Z jakiej
racji miałbym uczyć za darmo
kogoś, kogo uczenie - i
nauczanie - nie jest moim
obowiązkiem? To, co do mnie
należy, robię za pensję. I to
już wiele, bo - jak zapewne
zauważyłaś - tylko za pensję
chce pracować coraz mniej ludzi.
- Ja w teatrze gram tylko za
pensję! W dodatku za całkiem
niewysoką. Ale nie wyobrażam
sobie sytuacji, aby mi ktoś -
zjawiając się w garderobie -
pchał do ręki pieniądze, żebym
grała lepiej.
- Tylko, że dzięki pozycji,
jaką masz w teatrze, możesz
dorobić w telewizji, w radiu, w
filmie...

background image

- Nie bierzesz pod uwagę, ile
kosztuje mnie to wysiłku. Po
próbie w teatrze, zamiast pójść
spokojnie na obiad i odpocząć,
pędzę na jakieś nagrania,
nierzadko mam je w nocy, po
przedstawieniu.
- Wszystko razem, to życiowy
sukces, Agnieszko! Sukces, tyle
że męczący! Ale gdybym ja był na
twoim miejscu, Łucja byłaby
wreszcie ze mnie zadowolona.
- Moi mężowie zadowoleni ze

mnie nie byli.
- Żaden?
- Żaden. Wciąż uważali, że za
mało siedzę w domu. Ale czy
aktorka może siedzieć w domu?
Kamil! Naprawdę nie ma sposobu
na życie?
- Owszem. Nie chcieć za wiele.
- Nie zgadzam się z tym.
Człowiek wciąż musi czegoś
pragnąć.
- Powiedziałem nie "wiele",

background image

ale "za wiele". Myślę, że i
drobne satysfakcje można uznać
za wielkie, bo są najtrwalsze i
układają się w końcu...
- W co?
- ...w jakiś spokój, w
wewnętrzną ciszę.
- Do diabła z ciszą! Wdałeś
się w ojca, tylko zapominasz, że
on uciszył się po burzy, która
w młodości przeszła przez jego
życie. A ty po czym?
- I naszemu pokoleniu nie
zostały zaoszczędzone burze.
Agnieszka zamilkła na długą
chwilę.
- Przepraszam. W gruncie
rzeczy mało wiemy o sobie. W
ucieczkach jest czasem więcej
treści niż w zwycięstwach.
- Nie, nie, nie! - gwałtownie
zaprotestował Kamil. - Nie
jestem uciekinierem. Znikąd!
Wykreśliłem tylko po prostu
kilka spraw z mego życia. Kilka
pragnień. Przede wszystkim -
pieniądze. Pieniądze jako cel.
Jako cel w końcu nigdy nie
osiągnięty, bo pragnie się ich
wciąż więcej i więcej. A ja
muszę ich mieć tyle, ile

background image

naprawdę potrzebuję. A
ustalenie, ile potrzebuję,
zależy ode mnie.
- Nie bredź!
- Nie bredzę. Trzeba tylko
umieć powiedzieć sobie, że wielu
rzeczy nie musi się mieć. I
niech to nie będzie wyrzeczenie,
ani rezygnacja, tylko radosny
akt woli, uwalniający od
hegemonii przedmiotów, którymi
obarczyła nas cywilizacja.

- Te przedmioty to postęp.
- Ten postęp spętał nas i
zniewolił. I pcha człowieka na
brzeg przepaści. Przymus
współzawodnictwa w postępie
zapędza narody w uliczkę bez
wyjścia. Jak długo ziemia będzie
w stanie dostarczać ludzkości
swoich bogactw? Wyeksploatowana
i pusta będzie miała dla
przyszłych pokoleń już tylko
swoją powierzchnię, w dodatku
zatrutą i zadeptaną przez

background image

miliardy stóp.
- Przestań!
- Już właściwie nie ma nic do
powiedzenia. Chyba tylko to, że wyścig
ku niewiadomemu zabija w nas zdolności
mądrego patrzenia w przeszłość. Jakie
piękne były dawne cywilizacje, dawna
kultura. Nasi potomkowie, jeśli jacyś
ostaną się na tej smutnej ziemi, będą
przerażeni tym, co im zostawimy.
- Zapominasz, że dawne piękne - jak
mówisz - cywilizacje nie potrafiły
poradzić sobie z dżumą i cholerą.
- Tak, jak my w tej chwili nie
potrafimy sobie poradzić z rakiem i
AIDS. A z pełnym powodzeniem zatruwamy
zdrowych.
- Na litość boską! Po coś ty polazł
za mną do tej piwnicy? W końcu to ty
kształcisz przyszłych fizyków, którzy
nie wiadomo co jeszcze wymyślą.
Kamil uśmiechnął się krzywo.
- Fizycy mają wciąż coś niecoś do
zrobienia na ziemi, nie muszą od razu
wysadzać jej w powietrze.
- Od czego właściwie zaczęliśmy tę
straszną rozmowę?
- Od tego, że zapytałaś, czy
naprawdę nie ma sposobu na życie.
- I nie ma!
- Ależ jest! Jest wiele sposobów na

background image

życie, które dają poczucie pewności
siebie, a nawet szczęście.
- Proszę cię, bez frazesów!
- To nie frazesy. Tylko odrobina
wiary, że ludzkość się opamięta.
- Nie jesteś zbyt konsekwentny w
tym, co mówisz.
- Moja droga, cały nasz świat nie
jest konsekwentny, dlaczego więc
wymagasz ode mnie...
- Dosyć! Postarajmy się przywołać

na twarz wymaganą dzisiejszego dnia
pogodę. - Agnieszka wstała, roztarła
dłońmi ramiona. - Zmarzłam w tej
piwnicy. Weź jeszcze ze trzy słoiki
i chodźmy. W ogólnej niekonsekwencji
świata kryją się jednak małe ludzkie
konsekwencje i my strzeżmy nasszej,
jak długo się da.
Babka Izabelka czekała już na nich
w drzwiach kuchni.
- Co robiliście tam tak długo?
Pewnie coś stłukliście?
- Babciu! - usiłowała roześmiać się
Agnieszka. - Babcia ma nas wciąż za

background image

łasujących w spiżarni smarkaczy.
- A nie jest tak? Co tam trzymasz w
ręce?
- Wzięłam kilka gruszek w
cukrze dla Romana.
- Trzeba było zabrać ze sobą
talerzyk.
- Pomyślałam o tym dopiero wtedy,
gdy zobaczyłam w piwnicy te babci
wspaniałe gary. Chciałabym mieć takie
u siebie w domu, ale nigdzie nie można
ich kupić.
Babka przelewała już kompoty do
kilku kompotierek. Uśmiechnęła się z
powątpiewaniem.
- A co ty byś w nich trzymała, moje
dziecko?
- Także gruszki w cukrze.
- A kto by ci je usmażył, kiedy ty
na nic nie masz czasu?
- No właśnie - zasmuciła się
Agnieszka.
- Zapakuję ci jeden taki gar i
zabierzesz z sobą do Warszawy.
- Ona zawsze musi coś wycyganić -
mruknął Kamil, zmierzając już z jedną
kompotierką ku drzwiom.
- Tobie też dam - roześmiała się
babka. - A dla kogo ja to wszystko
robię? Tylko dla was!
- Ale jak ja bym z takim garnkiem

background image

wsiadł do pociągu? Nie mam samochodu.
- Ja ci tak zapakuję, że
wsiądziesz.
- Nie, nie - bronił się Kamil. - A
poza tym babcia wie, że nie przepadam
za słodyczami, nawet jeśli są babci
wyrobu. - Dotykał już łokciami klamki,
ale powstrzymał się jeszcze przed jej
naciśnięciem. - Mój Boże! - powiedział
cicho. - Jak to szybko mija!

- Co? - spytały babka i Agnieszka.
- Takie chwile w tym domu.
Babka Izabelka zatrzymała się
także.
- Mnie całe życie tutaj wydaje się
jedną chwilą, choć zdarzały się i
cierpienia, a one mają swój własny
czas, dłuższy od każdego innego.
Agnieszka - ostrożnie, żeby nie
rozlać kompotu, który niosła -
przechyliła się ku babce i pocałowała
ją w policzek.
- Babciu, bardzo proszę! Na
dzisiejszy wieczór sprosiliśmy tylko
miłe wspomnienia.

background image

- Dobrze! - zgodziła się babka
Izabelka skwapliwie. - Dobrze!
I wreszcie wkroczyli po kolei do
pokoju, witani przez Sylwię i
Rozciłowskiego okrzykami radości.
Jacy oni są w odruchach podobni do
siebie! pomyślała Agnieszka, zdumiona
wzruszeniem, które ją na chwilę
ogarnęło. Nie zwróciła się jednak
najpierw do swego pierwszego męża, ale
do księdza, a następnie do Ziołki, bo
obydwaj wydali się jej obdarzani zbyt
małą uwagą domowników podczas całej
kolacji.
- A jednak przypomniałam sobie! I
ksiądz proboszcz i pan Sylwester
najlepiej lubią kompot z moreli!
Pamiętam także - mówiła do Ziołki -
jak pan pomagał zawsze babce zrywać
morele, nie pozwalając, żeby sama
wspinała się na drabinę...
- Jeszcze i teraz to robię, kiedy
nikt nie widzi - zaśmiała się babka
Izabelka. - I w ogrodzie, i w domu! A
kto tu, ciekawa jestem, zakłada zawsze
firanki?
- Babcia? - zdumiała się z
przerażeniem Agnieszka. - Sylwio! -
krzyknęła na córkę. - To powinna być
twoja robota!
Sylwia większość swoich uczuć

background image

wyrażała wzruszeniem ramion.
- Ile razy chcę się do czegoś
zabrać, babcia zawsze mówi, że już
sama to zrobiła.
- Bo ja nie lubię nikogo prosić. A
tak naprawdę, to dla mnie radość,
kiedy sama coś zrobię.
- Takie są właśnie wszystkie
starsze panie - zauważył ksiądz,

wyjadając ze smakiem podany mu przez
Agnieszkę kompot. - NIeraz dziwię
się, że jeszcze dotąd żadna nie
została świętą. W litanii po wierszu
"wszystkie panny i wdowy" umieściłbym
wezwanie do nich: "Wszystkie starsze
panie..."
- "Wszystkie starsze kobiety" -
poprawiła babka Izabelka.
- Tak - zgodził się ksiądz. -
"Wszystkie starsze kobiety, wykonujące
za domowników większość zajęć domowych
- módlcie się za nami".
- Mnie by nie było wśród tych
świętych, pomyślała najpierw z
rozbawieniem, a potem jednak z

background image

rodzącym się żalem babka Wysoczarska.
Bo może naprawdę była w tym jakaś
przyjemność, nawet radość - zrywać na
przykład owoce w sadzie, albo
zawieszać w okanch śnieżne,
szeleszczące, pachnące świeżością
firanki! W Wysoczarach robiła to
służba, dziwne by było, gdyby ją
wyręczała, ale w Krakowie, w tych
dwóch pokoikach, mogła robić to sama.
W pierwszych latach po wojnie była na
to jeszcze dość młoda, mogła wspinać
się po drabinach, ale wolała zostawiać
tę robotę osobom, które przychodziły
do sprzątania. A owoców z sadu nie
przynosiła, bo już go nie miała.
Dlaczego... dlaczego tak rzadko
wychodziła do sadu w Wysoczarach? Po
parku chodziła często, lubiła te
spacery, o wszystkich porach roku,
nawet zimą, gdy śnieg chrzęścił pod
stopami w alejach, wyznaczanych wśród
zasp rzędami drzew. Szczególnie piękna
była wtedy aleja świerkowa, inne
drzewa stały nagie, pozbawione swoich
liściastych sukni, zubożałe jakby, tak
jak i sad, czarny pod niskim od chmur,
zimowym niebem. Ale wiosną on bywał
najpiękniejszy, kwitnące drzewa były
ogromnymi bukietami rozstawionymi w
rzędach na zielonym obrusie ziemi. I

background image

jesień zdobiła go też hojnie
rozrzuconymi plamami dojrzewających
owoców... Znosiły je koszami do kuchni
i piwnic objedzone nimi dziewczyny,
ale nigdy nie przyszło jej na myśl,
żeby im towarzyszyć, żeby tak jak one
objeść się owoców wprost z drzewa,
oblizując potem palce, lepkie od

owocowego soku.
- W Wysoczarach mieliśmy bardzo
piękne morele - odezwała się nagle,
już bez związku z prowadzoną przy
stole rozmową, bo Ziołko wspominając,
jak to pomagał babce Izabelce w
ogrodzie po pracy w cegielni, którą
później - podczas zachwytów nad
wielką płytą - zamknięto, zaczął
opowiadać właśnie o swoim powrocie do
otwartego znów dawnego zakładu pracy.
- Tym małym cegielniom - mówił -
przywrócono nie tylko dawne życie, ale
i odebrany im honor.
- Jabłka w Wysoczarach także były
bardzo piękne - niespodziewanie
wspomnieniom teściowej zawtórowała

background image

Karolina.
- Pamiętasz? - zdumiała się starsza
pani. - Raz tylko byłaś w Wysoczarach.
I tak krótko.
- Ale jabłka wisiały jeszcze w
sadzie. A ja dość długo szłam wzdłuż
płotu... - Po błocie, miała
powiedzieć, ale powstrzymała się od
tego. Nie chciała niczym oszpecać
wspomnienia owego pięknego dnia,
który los podarował jej i rodzicom
Wiktora, choć trwał jeszcze okrutny
czas wojny. Szła, grzęznąc w błocie,
przemoczona i zziębnięta, ale w duszy
śpiewała jej nowina - Wiktor żyje!
Powie to zaraz jego matce i ojcu, a
oni pomyślą od razu, że go kocha, że
kocha go tak samo, jak oni.
Wsunęła dłoń pod obrus i położyła
ją na dłoni Wiktora, bo znów siedziała
obok niego, wróciwszy na swoje
dawne miejsce po odjeździe Krystianów
i Orwiłły. Agnieszka usiadła przy
Rozciłowskim, co dla Sylwii, która
nigdy nie widziała rodziców całkiem
zwyczajnie siedzących obok siebie
przy stole, było widokiem tak
niezwykłym, że oczu od nich nie mogła
oderwać.
- Ładnie im razem, proszę księdza,
prawda? - zapytała cichutko.

background image

Ksiądz Rudek zamrugał powiekami.
- Komu, moje dziecko?
- Mamie i tacie. Ksiądz dawał im
ślub. Jak wtedy wyglądali?
- Jak para nowożeńców. Mama była
taka śliczna...
- Teraz jest śliczna! bo wtedy...

Czy ksiądz orientował się po jej
wyglądzie, że ja już byłam w drodze?
- Sylweczko! - jęknął proboszcz.
Trzy pokolenia dziewcząt z tej rodziny
wprawiały go w osłupienie i najgorszą
z możliwych, duszpasterską bezradność.
Najpierw Karolina, cóż ta smarkata nie
wygadywała podczas przedślubnej
spowiedzi! Przyszli obydwoje zaraz po
22 stycznia, kiedy tylko miasto
zostało oswobodzone... Zaraz, zaraz...
Ale teraz był grudzień... Termin tej
dzisiejszej uroczystości u
Wysoczarskich od razu wydał mu się
jakiś niewłaściwy. Ależ tak! Dopiero
teraz to sobie uprzytomnił! Oni nie
obchodzili rocznicy sakramentu
małżeństwa, ale rocznicę tego

background image

wcześniejszego dnia, kiedy po raz
pierwszy... I ten dzień był dla nich
ważniejszy! Ważniejszy! O, bezecnicy!
Na co to oni się poważyli, myślałby
kto - stateczni ludzie! I żeby śmieli
i jego na taką rocznicę, na taki
jubileusz zaprosić! - Uniósł się z
krzesła, czując łunę rumieńca,
uderzającą mu na twarz, ale Sylwia
przytrzymała go za rękaw zdziwiona
brakiem odpowiedzi na swoje pytanie.
- Było poznać, proszę księdza?
- Co? Co takiego? O co ty mnie
pytasz?
- Ojej - zniecierpliwiła się
Sylwia. - Po co ja mam to księdzu
proboszczowi jaśniej tłumaczyć?
- Moja droga... - Ksiądz opadł z
powrotem na krzesło, przez chwilę
głęboko oddychał. - Moja droga! Są
sprawy, są tematy, od których
dziewczynki w twoim wieku powinny
trzymać się z daleka.
Sylwia patrzyła na księdza,
wyraźnie ubawiona jego zgorszeniem.
- Od spraw trzymam się z daleka,
proszę księdza. Od tematów nie - bo
cóż w nich złego? Nawet w szkole
miewamy pogadanki.
- No tak - jęknął znów ksiądz. - I
czy można się dziwić, że potem...

background image

- Ależ one działają odstraszająco!
Tak, proszę księdza, niech mi ksiądz
wierzy! Przynajmniej na mnie. Bo kiedy
pomyślę sobie, co z tego mogłoby
być...
- Przestań! - zasyczał ksiądz, już

nie zakłopotany, nie zgorszony, ale
naprawdę wściekły.
- Dlaczego, proszę księdza! A
wracając do moich rodziców, to cieszę
się, że tak się stało. Że poczęli mnie
z takiej strasznej, z takiej nie do
wytrzymania miłości. Dzieci spłodzone
z małżeńskiego nawyku i znudzenia są
do niczego. Od razu można je poznać.
Siedzą potem takie senne na lekcjach i
w ogóle niczym nie można ich
zainteresować.
- Zamilknijże wreszcie! - Ksiądz
Rudek zaczynał tracić panowanie nad
sobą.
- Ksiądz się ze mną nudzi? -
zmartwiła się Sylwia.
Ksiądz wzniósł ręce i zatrzepotał
nimi nad głową.

background image

- O, z tobą nudzić się nie można!
- Widzi ksiądz proboszcz! - Zwykła
pewność siebie wróciła na twarz
Sylwii. - Wszyscy to mówią. -
Uśmiechnęła się grzecznie i
rozbrajająco, i zwróciła teraz wzrok
ku rodzicom, którzy siedzieli
naprzeciwko niej i księdza. Więc to -
choć na krótko (czemu, czemu na
krótko?) było jednak możliwe?! Miała
ich przed sobą, jak inne dzieci,
patrzyła na ojca i matkę siedzących
razem przy stole. - Mój Boże! -
szepnęła do siebie, nagle po
dziecinnemu pokorna i ufna. - Mój
Boże!
Przez nie zasłonięte okna werandy
było widać, jak wciąż pada śnieg,
powolny i leniwy, wirujący tylko lekko
przy szybach, białą ciszą układający
się na ziemi. Cisza wsączyła się przez
ten widok i do wnętrza, bo wszyscy
rozmawiali teraz prawie szeptem i
tylko ze swoimi sąsiadami,
zaniechawszy ogólnej wymiany zdań,
jakby nadające się do niej tematy
zostały już wyczerpane gadaniną w
ciągu całego wieczoru, a pozostały do
przekazania tylko treści intymne,
wymagające ściszonych głosów i
patrzenia z bliska w oczy.

background image

Wiktor uśmiechał się do Karoliny
ściskając pod osłoną obrusa jej gorące
palce.
- Już się na mnie nie dąsasz?
- A dąsałam się?

- Tak mi się zdawało.
- Starszym paniom, tak jak
osiemnastoletnim dziewczętom,
przychodzą do głowy różne głupstwa.
- Ale starsze panie, na szczęście,
potrafią z nimi dość szybko się
uporać.
- Bo już im żal na nie życia. Żal
im życia na wywołane urojeniami dąsy.
Byłam z tobą bardzo szczęśliwa,
Wiktor! Chcę, żebyś to ode mnie
usłyszał. To największy prezent, jaki
mogę ci dać.
- Największy z największych! Tylko
dlaczego mówisz w czasie przeszłym?
Teraźniejszość jest szczęśliwa.
- Ale trwa krótko i ulotnie. Patrz,
już minęła tamta chwila, w której ci
to powiedziałam. A przeszłość mamy,
trwale i niezniszczalnie, nikt nam jej

background image

nie ukradnie, nie wyniesie przez okno,
nie podpali, właściwie ją jedną się
naprawdę ma. I ja w tym uroczystym
dniu tylko nam wiadomej rocznicy
dziękuję ci za moją przeszłość z tobą.
Wysoczarski podniósł dłoń żony do
ust i długo ją całował.
- Ja tobie też dziękuję. I także
daję ci ten największy prezent, jaki
człowiek może dać drugiemu
człowiekowi, spędzającemu z nim życie.
Ale ja ci go daję na otwarcie
przyszłości, na całe jutro, które nam
los podaruje.
Zamilkli i przez długą chwilę byli
zupełnie sami przy stole, przy którym
wciąż toczyły się rozmowy i wybuchały
śmiechy.
Niespodziewanie i Karolina zaczęła
się śmiać. Usiłowała się opanować, ale
nie mogła. Osłoniła twarz opartą o
czoło dłonią, żeby nikt tego nie
zauważył, plecy jednak i ramiona
drżały jej od nagłego ataku śmiechu,
który nią owładnął.
- Z czego właściwie się śmiejesz? -
spytał Wiktor ze zgorszonym zdumieniem.
- Po raz drugi podczas tej kolacji
wyobrażam sobie, jak śmieszni
wydalibyśmy się naszym dzieciom i
wnukom, gdyby usłyszeli o czym i jak

background image

ze sobą rozmawiamy.
- Dlaczego... śmieszni? - wciąż
nastroszony dopytywał się Wiktor.
- Bo dla nich miłość rodziców i

dziadków to zamierzchła rodzinna
historia.
- Tak sądzisz?
- Jestem pewna.
- No to dobrze, że ukrywamy się z
nią przed nimi - Wiktor także zaczął
się śmiać, opuściwszy nisko głowę. -
Ale nie przesadzajmy z tym ukrywaniem.
- Myślę, że nie przesadzamy.
Chichotali obydwoje między sobą i
to była także bardzo piękna chwila -
pomyśleli tak prawie równocześnie, a
Wiktor rzekł zapominając, że i złe
momenty zdarzały się w ciągu dnia:
- Trochę bałem się tego familijnego
zbiegowiska, ale okazało się w końcu
bardzo przyjemne.
- Jednak i nieco męczące -
poważniejąc, szczerze wyznała
Karolina. - Najbardziej mama się
zmęczyła.

background image

- Drzemie sobie teraz przy stole -
Wiktor z czułością patrzył na
teściową, podtrzymującą obydwiema
dłońmi senną głowę. - Nie trzeba jej
budzić.
Ale babka Izabelka nie spała.
Potrzebne jej tylko było przymknięcie
oczu dla zliczenia w sobie owego długiego
czasu, który minął pod tym dachem i
pod tym niebem, z tymi ludźmi, wśród
ich życia, które było także jej
życiem. Przyszedł tu nocą ostatniej
wojennej jesieni sterany i zbiedzony
chłopak, krew ciekła z niego
strumieniem, ale Karol go uratował.
Karol... (bądź dobry dla niego, Panie
Boże, bo na to zasłużył) utrzymał go
przy życiu, dopomógł wyzdrowieć i
wrócić do sił, a on potem uwiódł im
Karolinę, tę głupią gęś, której oczy
robiły się maślane, gdy tylko na niego
patrzyła. Na szczęście nic złego z
tego nie wyszło, chłopak miał
prawdziwie męski honor i potrafił
ocenić, że dziewczyna może być dobra,
choć głupia, nie zostawił jej, wrócił
do niej z wojny - i w tym domu, tak
pustym po tym, co stało się z Karolem,
znowu był mężczyzna. I znowu
przychodziły tu na świat dzieci... Bo
ten dom bardzo lubił, żeby się w nim

background image

rodziły i chowały dzieci...
- Dla mnie prawdziwy dom to tylko z
cegły! - mówił Sylwester Ziołko do

Kamila. - I nie tylko teraz mam takie
zdanie, kiedy cegła wraca do łask.
Zawsze to mówiłem i od razu byłem zły
dla komitetu, bo się nie zachwycałem
wielką płytą. Zresztą w ciągu tych lat
w różny sposób się tam narażałem.
Zależnie od tego, kto tam akurat
siedział, to raz byłem dobry, a raz
zły i właśnie to mam do zarzucenia
naszej władzy, że nie pozwalała
człowiekowi czuć się pewnie, kiedy raz
się dorobił swoich zasług. - Nie, ja
nie myślę o Berlinie, choć kiedy z
Wiktorem przyszedłem tu do tego
miasta, przede wszystkim to się
liczyło. Pochodzenie chłopskie i to,
że byłem w Berlinie, że go
zdobywałem. Ale nigdy nie myślałem,
że to ma mi wystarczyć na całe życie,
za pracowitość i uczciwość. Nie, tak
nigdy nie myślałem. Bo wiedziałem, że
każdego dnia muszę pracować na moją

background image

dobrą opinię wśród ludzi. Ale kiedy
się już człowiek jej dorobi - bo to
jest największy kapitał, jaki można
sobie uskładać - to powinien być
spokojny, że go ma, że nikt mu go nie
odbierze jakimś nieprzychylnym,
kłamliwym słowem. A to się niestety, u
nas zdarzało. Przychodził ktoś nowy,
zasiadał na urzędowym stołku i od razu
musiałeś zadawać sobie pytanie - jaki
u niego jesteś? Nie jaki w ogóle
jesteś, ale jaki jesteś u niego. To
było upokarzające i to sprawiało, że
ludzie nie mieli tego wewnętrznego
spokoju, jaki mieć powinni. Gdyby mnie
kto zapytał, co trzeba u nas najpierw
zmienić, odpowiedziałbym - przede
wszystkim to.
- Dobrą opinię musi mieć człowiek
sam o sobie.
- Tak, panie Kamilu, zgadzam się z
panem. Ale przecież, jeśli coś się
dobrze robi, to i pragnie się, żeby to
było dobrze ocenione także i przez
tych z góry, od których bądź co bądź
wiele zależy.
- Trzeba tak żyć, żeby zależeć
tylko od siebie.
- A to możliwe?
- Bo ja wiem... - zastanowił się
jednak Kamil.

background image

- To nie jest możliwe. Ale już by
wystarczało, żeby przy tej odgórnej -

panu na pewno nie podoba się to słowo
- ocenie nie były brane pod uwagę
żadne inne okoliczności poza pracą.
- No właśnie - westchnął Kamil już
zmęczony tą rozmową z Ziołką.
- Tak bardzo nie chce mi się jechać
- szepnął Rozciłowski do Agnieszki.
Powinna była powiedzieć "no to nie
jedź" - ale nie powiedziała, choć może
i miała na to ochotę. Nie zatrzymywała
Orwiłły, więc wydało jej się słuszne i
sprawiedliwe, że i tego mężczyzny nie
będzie zatrzymywać, żeby nie myślał
sobie, że tak bardzo jej na nim
zależy, o nie! Na to była jeszcze za
dobra.
- Taki śnieg... - powiedziała
tylko.
- Tak, wciąż pada - podchwycił
Rozciłowski.
- Ale droga do Warszawy musi być
przejezdna.
- Oczywiście - prawie z ubolewaniem

background image

potwierdził Rozciłowski.
- A sad w Wysoczarach jeszcze jest?
- spytała nagle babka Wysoczarska.
Kamil albo nie dosłyszał, albo nie
uzmysłowił sobie, że pytanie było
skierowane wyłącznie do niego.
- Czy sad w Wysoczarach jeszcze
istnieje? - powtórzyła donośniej
starsza pani. Wpatrywała się we wnuka
natarczywym spojrzeniem i wreszcie
zrozumiał, że tylko on jest w stanie
zaspokoić tę boleśnie nierozsądną
ciekawość.
- Chyba nie - powiedział jednak
niepewnie.
- Co to znaczy - chyba nie?
- Bo nie rozglądałem się aż tak
bardzo... a poza tym nie byłem nigdy przedtem w
Wysoczarach...
- Cóż z tego, że nie byłeś?
- Nie wiedziałem, że w ogóle był
tam sad.
- Jakże mogło nie być sadu?! -
podniosła głos starsza pani. Był. Był!
I to jaki!
- Ale na pewno już się tak
zestarzał - Kamil, i tylko on jeden,
wciąż nie wyczuwał w głosie babki
potęgującego się napięcia, uśmiechał
się nawet, kiedy powtórzył: - tak się
na pewno już zestarzał, że dawno go

background image

chyba wycięli.

- Ale mówiłeś, że jest tam szkoła
rolnicza - krzyknęła babka. - Czy
szkole rolniczej nie jest potrzebny
sad? Choćby nawet stary, choćby
najstarszy! Właśnie ze stanu starych
drzew można wnioskować o sile ich
odmiany.
- Nie wiem, babciu - Kamil
zachowywał wciąż swoją pogodną
obojętność. - Nie znam się na tym. A
poza tym ta szkoła już tam długo nie
będzie.
- Jak to - nie będzie?
- Budują dla niej nowy gmach.
Bardziej odpowiedni. Bo przecież
pałac...
- Co - pałac?
- To nie był chyba najwygodniejszy
budynek dla szkoły.
- I co... z nim zrobią? - spytała
ściszonym raptownie głosem babka
Wysoczarska.
- Z czym? - zdumiał się Kamil, jakby
zapomniał już na jaki temat

background image

rozmawiali.
- Z pałacem. Z pałacem w
Wysoczarach.
- Pewnie go komuś sprzedadzą.
- Sprzedadzą? Komu?
- Jakiejś instytucji. Albo osobie
prywatnej.
- Od kiedyż to prywatne osoby mogą
mieć w Polsce pałace?
- Są takie. Nowa nasza szlachta -
wybitni artyści. Nie czytała babcia w
prasie, że ten i ów kupił sobie dwór
albo pałac na rezydencję?
Babka Wysoczarska otworzyła -
bardzo powoli - trzymaną na kolanach
torebkę, wyjęła z niej chusteczkę i
wczepiła w nią rozdygotane palce.
- Elżbieta... - szepnęła. -
Elżbieta powinna go kupić dla mnie...
- Ciocia Elżbieta?
- Tak. Ma chyba dość dolarów. Jej
mąż ma dość dolarów... Handluje w Los
Angeles nieruchomościami! Przedwojenny
polski dyplomata, handlujący w Ameryce
nieruchomościami, mógłby kupić
teściowej jej dawny pałac...
Przy stole trwała cisza. Zalękniona
i struchlała. I tylko Kamil nie uznał
za stosowne jej przedłużać. Zaśmiał
się - i choć nie ironicznie, raczej z
łagodną, wsspółczującą perswazją -

background image

wszyscy drgnęli jak dotknięci prądem.
- I co by babcia w nim robiła?
- Nie wiem co bym robiła... To
samo, co przedtem. - Miałabym go.
Babka Wysoczarska upuściła
chustkę na ziemię, a jej
rozdygotane palce z gruzłami
rozszerzonych stawów, czego dotąd nie
dostrzegali, zagłębiły się we wnętrzu
torebki w panicznym poszukiwaniu
fiolki z lekarstwem.
- Wody! - krzyknęła Karolina,
zrywając się od stołu. - Mogłabym cię
uderzyć! - pogroziła synowi.
- Nie trzeba wody! - powstrzymał ją
Wiktor. - Nitro! Nitro pod język! -
Wyjął z rąk matki torebkę, sam zaczął
w niej szukać. - Zabrała mama ze sobą
nitroglicerynę?
- Powinna gdzieś tam być - szepnęła
słabiutkim głosem babka Wysoczarska.
- A tyle razy prosiłem... -
Wiktorowi także trzęsły się ręce -
tyle razy prosiłem, żeby można było od
razu znaleźć nitroglicerynę w

background image

sytuacji, gdy... Ty idioto! - rzucił w
stronę syna wraz z karcącym
spojrzeniem.
Kamil także zerwał się od stołu.
- Skąd mogłem wiedzieć...? Skąd
mogłem przypuszczać, że babcia... po
tylu latach... Ależ to paranoja! Istna
paranoja!
- Przynajmniej milcz! - do
oburzenia rodziców przyłączyła się
Agnieszka. - Musiałeś w ogóle
wspominać o tej idiotycznej wycieczce
do Wysoczar!
- Była bardzo przyjemna. Dla
młodzieży. I dla mnie. Trzeba na
wszystko patrzeć z właściwej
perspektywy.
- Na litość boską, mamo! Niech on
przestanie gadać!
- Jest! - zawołał z ulgą Wiktor. -
Jest nitrogliceryna! Wysypał z fiolki
na dłoń pastylkę i przechyliwszy do
tyłu głowę matki, wsunął jej pod język.
Babka Izabelka układała już
poduszki na kanapie.
- Tu! Tu będzie najlepiej! Ułożenie
wysokie - przy sercu trzeba zawsze
pamiętać o wysokim ułożeniu.
Wiktor z Rozciłowskim
podprowadzili chorą ku kanapie, oparli

background image

jej plecy o poduszki. Ksiądz, Ziołko,
Karolina, Agnieszka, Sylwia (i dopiero
teraz naprawdę przerażony Kamil)
zbliżyli się także. Cisza w pokoju
sprawiała wrażenie, jakby i tutaj
zaczął padać długo utrzymujący się w
powietrzu śnieg. Starsza pani uniosła
powoli powieki.
- Nie stójcie tu tak nade mną! -
warknęła.
Tylko Sylwia przyjęła to za poprawę
samopoczucia prababki. Wycofała się ku
stołowi, dłonią przyciśniętą do ust
powstrzymując parsknięcie.
Wiktor się zaniepokoił.
- Niech mama dobrze trzyma pod
językiem nitro! Nie połknęła jej mama?
- Nie! - warknęła znów starsza
pani. Karolina pociągnęła Wiktora w
głąb pokoju.
- Może byś wezwał pogotowie?
- Pogotowie? - Wiktor zastanawiał
się przez długą chwilę. - Pewnie dyżur
będzie miał jakiś młodzik i od razu
zechce wieźć mamę do szpitala.
- Wobec tego zadzwoń do

background image

Adamkowskiego.
- Teraz? O tej porze?
- Przecież cię nie zamorduje. Kiedy
jego afgan zeszłego roku miał
nosaciznę, byłeś na każde zawołanie.
- Zadzwonię - Wysoczarski skierował
się do gabinetu, gdzie był telefon.
Kiedy zapalił światło, chory pies na
jego kanapce obudził się,
przeciągnął, postawił uszy i
przyjaźnie zamerdał ogonem.
- Zuch z ciebie! - uśmiechnął się,
dotykając wierzchem dłoni psiego nosa,
żeby zbadać jego ciepłotę. - Zuch! I
chyba dobra wróżba dla innych
domowników. Zaufajmy medycynie!
Doktor Adamkowski oczywiście spał i
długo trzeba było czekać, żeby się
obudził i podszedł do telefonu. Jak
można było przewidzieć, nie był w
najlepszym humorze, ale najwidoczniej
bardzo kochał swego afgana, bo nie
wygasła w nim jeszcze wdzięczność za
jego uratowanie. Zgodził się
przyjechać - a raczej zostać
przywiezionym - swój samochód miał
akurat nieczynny...
- Muszę po niego pojechać -
obwieścił Wiktor, zjawiając się w

background image

progu jadalni już w kożuchu zabranym z
przedpokoju.
- Niech ojciec zostanie. Ja pojadę!
- zaofiarował się Rozciłowski.
- Byłbym ci bardzo wdzięczny, mój
samochód w garażu...
- Ależ oczywiście - musiałby go
ojciec dopiero wyprowadzić, a mój stoi
przed domem.
- Wiesz, gdzie mieszka doktor
Adamkowski? - spytała Agnieszka.
Rozciłowski zatrzymał się już w
drzwiach.
- Przecież byłem u niego, nie
pamiętasz? Sylwia nie miała jeszcze
dwóch lat, kiedy zachorowała na
zapalenie płuc...
- Pamiętam - miękko powiedziała
Agnieszka.
- Pójdę pościelić łóżko -
skierowała się także ku drzwiom babka
Izabelka.
Kamil wysunął się za nią.
- Tak mi przykro - szepnął. - Czy
mogłem przypuszczać, że babka tak
zareaguje?
- Powinieneś. Czy nie widzisz, czy

background image

wy wszyscy nie widzicie, jak ona
biedna szamocze się wciąż ze swoją
dumą?
Kamil przysiadł na krześle patrząc,
jak babka wyklepuje dłońmi poduszkę,
wygładza na łóżku prześcieradło.
- A to marność nad marnościami -
mówiła. - I żre duszę jeszcze
boleśniej, niż miłość czy nienawiść.
- Ale ona nie... umrze? - spytał
Kamil, jakby był małym dzieckiem i
oczekiwał od dorosłych pocieszających
zapewnień.
Babka Izabelka wyprostowała się i
długo patrzyła w okno.
- Nie wiem - powiedziała. - Nie
wiem. Bo to w końcu - musi przyjść. Na
każdego z nas.
Kiedy doktor Adamkowski
przyjechał - nawet dość uprzejmy, jak
na tę niezwykłą porę - babka
Wysoczarska, choć nie poczuła się
lepiej po nitroglicerynie - uniosła
jednak głowę ku wchodzącemu i uczyniła
okrągły ruch ręką, obejmujący
wszystkich jej bliskich zgromadzonych
znów wokół jej łoża.
- Cóż oni wyprawiają? Fatygować

background image

pana doktora w środku nocy...
- No, właściwie już nad ranem -
mruknął doktor, ale wciąż pogodnie,
jakby chciał nie tylko chorej, ale
także i sobie dodać animuszu. - A kto
rano wstaje i tak dalej... Niemniej
jestem zdania, że starsze panie nie
powinny zbyt późno chodzić spać, ani
zbyt wcześnie się zrywać.
- Mieliśmy małą uroczystość
rodzinną - wyjaśnił Wiktor, speszony
tym, że sam nie pomyślał o
wcześniejszym wyprawieniu matki do
łóżka. - Jubileusz naszego
małżeństwa...
- O! A już jak najmniej wskazane są
jubileusze! - doktor, sam już niemłody
i może zbyt otyły, wyjmował z futerału
aparat do mierzenia ciśnienia. - Jak
się okazuje, nawet cudze. Gdyby to nie
był paradoks - to obchodzenie
jubileuszy należałoby zalecać tylko
młodym. - Proszę podnieść chorej rękaw
- zwrócił się do Karoliny. - Tylko
ostrożnie! Każdy niepotrzebny ruch i
wysiłek...
- Och, zrobię to bardzo delikatnie!
- szepnęła Karolina, pochylając się

background image

nad chorą. Czuła się podwójnie winna
temu, co się stało. Gdyby nie
wymyśliła sobie tej rodzinnej,
ciągnącej się w nieskończoność kolacji
i gdyby powstrzymała Kamila, gdy tylko
zaczął mówić o Wysoczarach...
Najdelikatniej jak tylko mogła,
podciągnęŁa do góry rękaw brokatowego
żakietu teściowej, odpięła śliskie
guziczki przy mankiecie bluzki ze
złotej lamy. Obnażone ramię ukazało
swoją, aż niewłaściwą przy tej
elegancji, przerażająco nędzną
nagość. Starzy ludzie, pomyślała z
pełnym żalu lękiem, wydają się mniej
starzy w ruchu, w czynnościach
przydanych każdemu wiekowi - kiedy się
położą, kiedy dosięgnie ich choroba,
starość rzuca się na nich, jak sęp,
szarpiący resztki tego, czym kiedyś
byli.
Doktor wpatrywał się w tarczę
aparatu.
- No, tak - powiedział, podnosząc
wzrok. - Tego można było się
spodziewać!
- Ile? - przeraził się Wiktor, a

background image

Kamil chwycił dłoń babki Izabelki i
położył ją sobie na oczach.
- Dwieście dwadzieścia na sto
piętnaście. Są w domu jakieś środki na
obniżanie ciśnienia?
- Mam w torebce riatazid - odezwała
się babka Wysoczarska, coraz bardziej
zawstydzona sobą i swoim
zasłabnięciem.
- To dobrze. A teraz posłuchamy
serca.
Znowu cisza zaległa pokój, wszyscy
wpatrywali się w łysy tył głowy
doktora, pochylonego nad zapadłą
piersią chorej. Mój Boże, myślał
Ziołko, przywołując w pamięci pierwsze
zetknięcie się z matką Wiktora w
Krakowie zaraz po wojnie. W dwóch
pokoikach na poddaszu była to jednak
wciąż pani na Wysoczarach. Prawdziwe
państwo, pomyślał wtedy, nie spływa z
człowieka nawet w największej niedoli.
- A teraz widział, że przychodzą takie
chwile, kiedy nie zostaje nic, prawie
nic... Nędza człowieczego ciała
dosięgała każdego, nikt nie mógł się
przed nią obronić.
- Trzeba zrobić Ekg - powiedział
doktor Adamkowski, zwracając się do

background image

Wiktora.
- Teraz? W nocy?
- W szpitalu, w izbie przyjęć, robi
się Ekg przez całą dobę. Bo skoro
nitrogliceryna nie daje poprawy...
Wolałbym zobaczyć jak to wygląda.
- Tylko nie szpital! - odezwała się
chora z nagłą energią. Obciągnęła
obydwa rękawy, od żakietu i bluzki,
starannie zapięła guziczki przy
mankiecie. - Tylko nie szpital! -
powtórzyła stanowczo.
- Ależ to tylko sprawa badania -
uśmiechnął się perswadująco lekarz. -
Koniecznego badania! - Dodał z
naciskiem. - I pani poczuje się
lepiej, upewniwszy się, że nic jej nie
zagraża.
- Proszę mi nie wspominać o
szpitalu - babka Wysoczarska uniosła
się na łokciu. - Bardzo pana proszę! -
powtórzyła wyniośle.
- A jednak prawdziwe państwo nie
spływa z człowieka... - uśmiechnął się
do siebie Ziołko, z podziwem
przyglądając się starszej pani.

background image

- Mamo... - zaczął Wiktor, ale
zgromiła go wzrokiem.
- Nie nalegaj! - Karolina położyła
mu dłoń na ramieniu. - Nie nalegaj,
jeżeli mama nie chce. W ośrodku jest
przecież przenośny aparat Ekg i mogą
tu z nim przyjechać, jeśli tylko pan
doktor wypisze skierowanie...
- Oczywiście, że wypiszę - doktor
nie krył niezadowolenia i rezerwy
wobec tej propozycji. - Oczywiście, że
wypiszę... ale jutro jest niedziela,
ośrodek nieczynny...
- Wytrzymam do poniedziałku! -
rzuciła nieustępliwie babka
Wysoczarska.
- Decyzja należy do państwa -
doktor skłonił się lekko, jakby
pozbycie się odpowiedzialności
wymagało od niego wyjątkowo uprzejmego
zachowania. - Ale ja powtarzam...
- Nie! - prawie krzyknęła chora.
Doktor Adamkowski spojrzał na nią
spod oka, a potem zagłębił dłoń w
swojej torbie.
- Jakbym przeczuwał... - mruknął. -
Zabrałem ze sobą corinfar...
- Mam corinfar... - głos starszej
pani znów osłabł, manifestując tym
przycichnięciem poddanie się woli

background image

lekarza.
- ...i adalat. Z darów - świetny
lek Bayera. Proszę zaraz zażyć.
Tym razem Sylwia skoczyła do kuchni
po wodę, a doktor zbierał się do
odejścia, pakując do torby swoje
lekarskie utensylia.
- Proszę jutro do mnie zadzwonić -
rzekł do Wiktora.
- Dziękuję, że pan się fatygował. I
przepraszam, że niepokoiłem w ciągu
nocy.
- Miał pan uzasadnione obawy.
Uzasadnione! - dodał ciszej, gdy
Wiktor odprowadzał go do drzwi. Chwilę
się w nich szamotali, co Rozciłowski,
który ruszył za nimi, żeby odwieźć
doktora, wytłumaczył sobie - nie bez
rozbawienia - tym, że prawdopodobnie
obydwaj nie chcieli brać od siebie
honorariów.
- Myślę, że trzeba mamę przenieść
do łóżka - powiedział Wysoczarski,
wracając do pokoju.
- Już posłane - zgłosiła babka

background image

Izabelka. - Zawsze - o czym
wspomniała
już Sylwia - wcześniej robiła to, co
zrobić należało.
- Dziękuję mamie - Wiktor pocałował
ją w rękę.
- Poczekajcie z tym na mego tatę -
zawołała Sylwia. - Przeniesie babcię,
jak piórko! - dodała, dumna z siły
ojca.
- Wiktorku! - głos starszej pani
zabrzmiał prosząco i lękliwie, nie
znali takiego jego brzmienia. -
Wiktorku...
Wysoczarski rzucił się ku matce,
przysiadł na jej posłaniu, z
niepokojem spojrzał na twarz. Złe
przeczucie szarpnęło go za serce -
oczy miała załzawione, a nie widział
nigdy łez w jej oczach.
- Mamo... - wykrztusił.
- Wiktorku - powtórzyła łamiącym
się głosem - ja... ja nie mogę być już
sama w Krakowie. Nawet, jak
wyzdrowieję, nie mogę być już sama...
- To oczywiste - wykrzyknął
Wysoczarski. - To oczywiste -
powtórzył już nieco słabiej. I poczuł
żal do siebie i wstyd, że jednak
popłoch ogarnął go na myśl o
konieczności wprowadzenia jakichś

background image

zmian w tym niezbyt przecież dużym
domu. Gabinet był mu bezwzględnie
potrzebny, a także i ten pokój, w którym
przyjmowali gości. I jak zareagują
babka Izabelka i Karolina, obciążone
już i tak nadmierną pracą... - to
oczywiste - powtórzył jeszcze raz już
całkiem cicho.
- Ależ mamo! - Karolina także
rzuciła się do teściowej. - Trzeba
najpierw wyzdrowieć, a potem wszystko
jakoś się ułoży. - Wiktorowi wydało
się, że powiedziała to bardzo
ostrożnie.
- NIe, nie - zastrzegła się starsza
pani. - Nie będę sprawiać wam kłopotu.
Ale może udałoby się... może udałoby
się wynająć w tym mieście jakiś nie
krępujący pokój...
- O czym mama mówi...? - szepnął
Wiktor.
- ...albo może nawet kupić. Cena
nie gra roli, mam jeszcze trochę
wartościowych obrazów i mebli...

Wprawdzie myślałam, że dostanie je

background image

Sylwia...
- Nie chcę żadnych starych mebli! -
zaprotestowała Sylwia z głębi pokoju.
Ziołko przybliżył się do kanapy.
- Ja chciałbym coś zaproponować -
zaczął nieśmiało. - U mnie jest wolny
pokój i całkowicie niekrępujcy, od
śmierci żony sam tkwię w mieszkaniu
jak palec. Więc pomyślałem sobie...
- O czym ty mówisz? - przerwał mu
Wysoczarski.
- ...pomyślałem sobie, że... bo
może tu, w tym domu, naprawdę byłoby
za ciasno... a u mnie przestronnie,
spokojnie i wygodnie... Byłby
prawdziwy zaszczyt dla mnie, gdyby
pani zechciała... Do dziś pamiętam -
wtedy w Krakowie, kiedy przyszliśmy z
Wiktorem jeszcze w mundurach, była
pani taka serdeczna...
Babka Wysoczarska poruszyła się
niespokojnie. Serdeczna? pomyślała z
niemiłym zdumieniem. W jaki sposób ten
człowiek wyobraził sobie, w jaki
sposób zapamiętał tę jej serdeczność,
tę jej niebyłą serdeczność z tamtego
odległego dnia...?
A Ziołko nie przestawał coraz
żarliwiej nalegać:
- U mnie szanowna pani miałaby
naprawdę dobrze. Mnie prawie cały

background image

dzień nie ma w domu, mieszkanko ciepłe
i czyste... dopiero co malowałem,
kuchnia cała w kafelkach...
Ksiądz Rudek także przysunął się do
kanapy.
- I u mnie jest dosyć miejsca,
proszę państwa, ja to powinienem
powiedzieć przed panem Ziołką.
- Proszę księdza! - krzyknęła
Karolina, ale proboszcz nie pozwolił
sobie przerwać.
- Plebania, chwalić Boga,
przestronna, także dobrze ogrzana,
dwóch wikarych, którzy ze mną
mieszkają, nie zamącą spokoju. A
Pawlisiowa dobra kobieta i będzie
umiała zadbać o panią i we wszystkim
dogodzić. Myślę, że za te kolatorskie
świadczenia, których pani i pani
przodkowie nie odmawiali swoim
parafianom, należy się teraz pani...
- Dosyć! - krzyknęła babka
Izabelka. Przepchnęła się ku kanapie,

odsunęła Ziołkę i księdza, twarz jej
pałała krwistym rumieńcem. - Dosyć! Co

background image

to jest? Co to wszystko znaczy? Całe
to, nie ubliżając księdzu, gadanie?
Matka mego jedynego zięcia nie będzie
tułać się po obcych domach, czy
plebaniach - tu jej miejsce, przy synu
i przy nas wszystkich. Odstąpiłam pani
swój pokój na gościnę, a teraz
odstępuję na stałe. Będę spała w
kuchni. Spałam w niej, kiedy nastałam
do tego domu i dobrze mi tam było. -
Zamyśliła się na chwilę z
powściągliwym uśmiechem na ustach. - A
jakie miłe mam wspomnienia! Jakie
miłe... Jakie wspaniałe...
Babka Wysoczarska płakała.
W ciszy, która zapadła po słowach
babki Izabelki, byłoby słychać
najcichszy jej szloch, ale ona płakała
bezgłośnie, i tylko Wiktor, siedzący
przy niej, widział łzy toczące się po
upudrowanych policzkach. Nie miała
ich czym otrzeć, chusteczka leżała pod
stołem, nikt jej nie podniósł, kiedy
prowadzono ją na kanapę.
- Mamo! - szepnął Wiktor. - Nie
trzeba... Bo i ja się rozpłaczę...
- Nie, nie... ja tylko tak... To ze
wzruszenia... I że dawno nie było mi
tak dobrze... Dziękuję! Dziękuję wam
wszystkim...
- Ja babcię przeniosę do łóżka! -

background image

Kamil przyskoczył do kanapy.
- Ty, Kamilku? Zawsze byłeś taki
wątły. Poczekajmy na Romana.
- Nie będziemy czekać na Romana.
Przekona się babcia, że wcale nie
jestem teraz taki wątły.
- A zapadałeś tak często na anginę
i koklusze.
- Już nie zapadam. Babka Izabelka
wyleczyła mnie sokiem z czarnego bzu.
- Popatrz, popatrz! A tyle było u
nas czarnego bzu...
- Niech mi babcia zarzuci ręce na
szyję.
- Pomożemy ci! - zawołali Wiktor i
Ziołko.
- Nie, nie - ja sam. Ja sam! -
Kamil dźwignął chorą i skrywając
wysiłek, ruszył z nią ku drzwiom.
- Mój Kamilku! - Prawie że
roześmiała się babka. - Ty naprawdę
jesteś silny! I opowiesz mi jeszcze...

- O, co to, to nie! - Stanowczo
zastrzegł się Kamil. - Nic już nie
będę opowiadał.

background image

Kiedy babka Wysoczarska, już w
nocnej koszuli i po zażyciu lekarstwa,
leżała w łóżku, wsparta na wysokich
poduszkach, i tylko babka Izabelka
krzątała się przy niej - do pokoju
wsunął się ksiądz Rudek. Ręce miał
złożone na piersi i wyraźnie było mu
brak stuły, o którą mógłby zaczepić
palce.
- Wprawdzie nie jestem przygotowany
na udzielenie tej posługi... - zaczął.
- Ja... jakiej posługi...? -
wyjąkała chora.
- Myślę, że może chciałaby pani...
A skoro akurat tu jestem, wprawdzie
bez świętych olejów...
- Jezus Maria! - starsza pani
poderwała się na łóżku, wyciągnęła
przed siebie ręce w obronnym geście. -
Co też ksiądz? Co ksiądz sobie myśli?
Izabelko! - krzyknęła, choć nigdy
dotąd nie zwracała się do matki
synowej po imieniu. - Izabelko! Ksiądz
mnie straszy! Myśli, że naprawdę będę
umierać. Opowiada tu coś o
namaszczaniu olejami... o spowiedzi...
- Ja tylko chciałem... - tłumaczył
się speszony ksiądz - ja myślałem, że
poczułaby pani ulgę...
- Ulgę! Ładna mi ulga! straszy mnie
ksiądz i jeszcze uważa, że to ulga.

background image

Niech ksiądz stąd idzie! Izabelko!
Zabierz stąd księdza - proszę, zaraz
go stąd zabierz!
Ksiądz sam cofał się ku drzwiom
przerażony reakcją, jaką wywołał, i
jego najpierw uspokoić uznała za
słuszne babka Izabelka. Pogładziła
sutannę na jego ramieniu, delikatnie
kierując go ku wyjściu.
- To nic, to nic - szeptała. -
Niech ksiądz proboszcz nie bierze
sobie tego do serca...
Musiała go chyba odprowadzić aż do
jego miejsca przy stole, bo nie było
jej długą chwilę, a gdy wróciła, chora
zaczynała się już uspokajać, trochę
zawstydzona swoim wybuchem.
- Pewnie się obraził? Co?
- No... Nie było mu zbyt przyjemnie
- oględnie stwierdziła babka Izabelka.
- Ale bo też... wyjeżdżać nagle z

czymś takim! Chyba Wiktor ani Karolina
nie prosili go, żeby mnie wyspowiadał.
- Na pewno nie.
- A więc ksiądz sam. Czy ja tak źle

background image

wyglądam...?
- Ależ skąd? - Babka Izabelka
starała się uspokoić chorą. - Zresztą
niech pani sama zobaczy - proszę, jest
lusterko.
Babka Wysoczarska długo patrzyła na
swoje odbicie w podanym jej lusterku,
poprawiła koronkowy kołnierzyk
koszuli, kosmyk włosów na czole,
oblizała wargi.
- Wydaje mi się, że wyglądam
całkiem... całkiem normalnie.
-Jak najnormalniej!
- Skąd więc księdzu przyszło do
głowy...?
- Bo to jego obowiązek.
- Obowiązek...?
- Obowiązek! Troszczenie się o
duszę człowieka, bo nie każdy się o
nią sam troszczy.
- Nie każdy... - przyznała
spłoszona nieco tym stwierdzeniem
babka Wysoczarska.
- TAk prawdę mówiąc - Izabelka
Szymankowa przysiadła na brzegu łóżka,
oparła o krzepkie jeszcze uda
spracowane ręce - najpiękniejsze w
życiu człowieka są właśnie chwile,
kiedy wcale o duszy nie myśli.
- O, tak! - szepnęła babka
Wysoczarska. - Tak!

background image

- Bo dusza czasem nawet przeszkadza
człowiekowi być szczęśliwym. A ile
jest w życiu tego szczęścia - tyle, co
kot napłakał.
- Co kot napłakał - powtórzyła
babka Wysoczarska. - Więc nie można się dziwić
ludziom, że myślenie o duszy
zostawiają sobie na koniec życia, a za
młodości nie odgonią od siebie żadnej
pokusy. Nie odgonią! Niech no tylko się
im przytrafi, niech zapuka do ich
drzwi. No i dobrze! - Babka Izabelka
zaczęła się śmiać cichutko. - Jakby
nie grzechy, to co by człowiek
właściwie miał do wspominania?
Chora nie powtórzyła już za mówiącą
ostatniego jej zdania, patrzyła na nią
przez chwilę ze zgorszonym zdumieniem,
i nagle - zaczęła się także śmiać,
wtórować jej coraz głośniej, aż do

rumieńców wytrysłych na policzkach, do
blasku przywróconego oczom.
Śmiały się tak długo - każda do
swoich myśli - aż musiało to w końcu
dotrzeć do jadalni, bo drzwi uchyliły

background image

się powoli i ukazała się w nich
uśmiechająca się z niedowierzaniem
twarz Karoliny.
- Co się tu dzieje?
- Nic - babka Izabelka zerwała się
i wciągnęła ją do pokoju - śmiejemy
się.
- O, Boże! Jak się cieszę! Mama
lepiej się czuje! Bo ksiądz wyszedł
stąd z takim wyrazem twarzy...
- Zdaje się - wciąż chichocząc
powiedziała babka Wysoczarska - że
powinnam go przeprosić.
- Czy coś się zdarzyło?
- Nic poważnego, ale chciałabym z
nim porozmawiać. Poproś, żeby do mnie
jeszcze raz przyszedł.
Babka Izabelka wyszła wraz z
Karoliną, a chora, którą tak przed
chwilą rozbawiła niespodziewaną
rozmową o przyjemnej stronie grzechów,
spoważniała i uciszając się powoli
czekała na wejście księdza.
Zjawił się speszony, ale
rozpogadzający się na myśl, że cały
incydent zostanie przekreślony, a może
nawet i zapomniany; przynajmniej on
tego pragnął i miał na to nadzieję w
swej duszpasterskiej pokorze.
Pani Wysoczarska wyciągnęła do
niego rękę.

background image

- Zdaje się, że zachowałam się
nieco niewłaściwie wobec intencji
księdza. Proszę mi wybaczyć...
- Och, nie mam żalu. Choremu może
się zdarzyć...
- Proszę, niech ksiądz siada, tu na
krześle naprzeciwko mnie, żebym mogła
księdza dobrze widzieć. I ksiądz
mnie, ksiądz mnie także. - To nie moje
samopoczucie spowodowało, że -
szczerze mówiąc - zrobiłam księdzu
awanturę. Spowiedź, ostatnia spowiedź,
to już godzenie się na śmierć. A ja
się na nią jeszcze nie godzę.
Ksiądz poruszył się niespokojnie na
krześle, splótł dłonie na piersiach.
- Ona od człowieka nie zależy.
Stwórca powołuje go na świat i on...
- Wiem, wiem, proszę księdza. Może

ze zbytnią pychą to powiedziałam. Może
będzie lepiej, jeśli powiem, że ja się
jej nie poddaję. Że ani przez myśl mi
nie przechodzi, żeby się jej poddać. A
spowiedź... ostatnia spowiedź to już
jednak pierwszy krok na drugą stronę.

background image

W Wysoczarach mówiło się: za
księżowską oborę, bo cmentarz
rozciągał się za tylną ścianą
zabudowań gospodarczych plebanii. Więc
nie chcę uczynić tego pierwszego
kroku, choć wiem, że nie ode mnie
zależą... dalsze. A poza tym... i to
jest powód całkiem serio...
- Całkiem serio...?
- No, bo to, co dotąd powiedziałam,
może ksiądz uważać za żart, za takie
żartobliwe bredzenie starszej pani. A
prawda jest poważna - miałam długie
życie, proszę księdza. I różnorakie,
jeśli można to tak określić. Więc
potrzeba mi trochę czasu, żeby je
prześledzić, ażeby zastanowić się
nad każdym jego okresem, przyjrzeć się
sobie z tego dystansu, który - choć,
jak powiedziałam księdzu, jeszcze się
nie poddaję - muszę już jednak mieć.
- Rozumiem.
- Nie mogę przystąpić do
najważniejszej mojej sprawy, jaką
teraz mam, bez przygotowania. Bo to
jest najważniejsza sprawa, prawda?
- Tak - potwierdził ksiądz. -
Człowiek nie ma ważniejszej.
- Poproszę księdza, kiedy będę
gotowa. A może nawet sama przyjdę do
kościoła...

background image

- Będę się bardzo cieszył.
- I pomoże mi ksiądz, prawda?
Pomoże mi ksiądz zastanowić się nad
sobą? - Pani Wysoczarska chwyciła dłoń
księdza, mocno zacisnęła na niej
palce.
- Co dnia spowiadam swoich
parafian.
- Ale może rozmowa ze mną będzie
wymagała trochę więcej czasu, a ksiądz
pośród swoich rozlicznych zajęć...
- Duszpasterskie stawiam na
pierwszym miejscu - powiedział ksiądz
Rudek dziwnie cicho. Bo ogarnęła go
przy tych słowach jakby jakaś kwaśna
wątpliwość co do czystej prawdziwości
tych słów. "...Pośród rozlicznych
zajęć..." powiedziała pani

Wysoczarska - chyba nie złośliwie? - i
miała rację. Tak, było tych zajęć co
niemiara. I czy przeważnie nie
dotyczyły materialnej strony religii,
jej oprawy, jej miejsca w świecie, a
nie miejsca w duszy człowieka? To się
przecież jednak jakoś łączyło,

background image

próbował sam siebie bronić, czy nowy
dach na kaplicy, który zajmował mu
teraz tyle czasu i tak wiele
pochłaniał energii, nie miał służyć
wiernym, ich modlitwie, a więc cih
duszy? Nie mogliby klęczeć przed
ołtarzem świętego Tadeusza, gdyby
deszcz lał im się za kołnierz.
Chrystus cały czas poświęcał swoim
owieczkom, ale jego nauka przetrwała
wieki także i dzięki temu, że ci,
którzy ją od niego przejęli, budowali
dla niej piękne, trwałe kościoły i
walczyli z tymi - a to także
pochłaniało wiele wysiłków - którzy
próbowali z nią walczyć. Czy gdzieś
przy tym gubiła się prawdziwa troska o
ludzkie dusze, o istotę religii? Na
ziemi toczyła się wciąż zaciekła walka
dobra ze złem. Wojny, morderstwa,
rozboje, zupełny brak miłości
bliźniego, to przecież była klęska
przy potędze z cegły i kamienia, a Bóg
cenił najbardziej ołtarze wznoszone w
sercu człowieka. Czy Pismo Święte nie
mówiło wyraźnie, że człowiek jest
świątynią...
- Ksiądz mnie słucha? - spytała
pani Wysoczarska. Bo wciąż coś mówiła,
a ksiądz, jak jej się wydało, nie
towarzyszył swoją uwagą tokowi jej

background image

słów.
- Przepraszam, zamyśliłem się.
- Dziękuję, że ksiądz się nie
gniewa za... tamto. Dobranoc! Chyba
będę dobrze spała po tej naszej
rozmowie.
A ja nie, pomyślał ksiądz. Ja nie...
Z oddali przybliżał się coraz
bardziej - choć tłumiony nieco przez
śnieg - odgłos samochodu.
- Pan Rozciłowski wraca -
powiedział ksiądz przytomniejąc. -
Trzeba będzie się żegnać. Któraż to
godzina?
Pani Wysoczarska uwolniła dłoń
księdza z uścisku swoich palców.
- Czy nie zauważył ksiądz, że są

chwile, kiedy przychodzi taki czas na
człowieka, w którym godziny są
zupełnie nieważne?
Ksiądz Rudek podniósł się z krzesła.
- Trzeba z tym walczyć - powiedział
cicho. - Trzeba z tym walczyć do
ostatka. Przecież powiedziała pani, że
się nie poddaje?

background image

- Widzi ksiądz, a jednak zdarza mi
się o tym zapominać...
Ksiądz wszedł do jadalni razem z
Rozciłowskim, który pojawił się
właśnie w drzwiach od przedpokoju,
zdejmując z głowy zaśnieżoną czapkę.
- Gdzieś był tak długo? - krzyknęła
Agnieszka.
- Ależ moja droga, on już nie jest
twoim mężem - uszczypliwie zauważył
Kamil.
- A jednak odpowiem - uśmiechnął
się Rozciłowski. Nie tylko do
Agnieszki, do wszystkich. - Doktor
Adamkowski zaprosił mnie na swoją
śliwowicę. Na mały kieliszeczek - bo
mu powiedziałem, że mam przed sobą
powrót do Warszawy. Strasznie pada -
dodał, spoglądając w okno i licząc na
to, że przynajmniej niektóre osoby
zrobią to samo. - I okropnie zrobiło
się ślisko!
O, Boże! pomyślała Agnieszka. On
naprawdę ma nadzieję, że będę go
zatrzymywać. Że - go zatrzymam!
Ale to, co należało powiedzieć w
tej chwili, powiedziała Karolina. I tak
stanowczo, że Rozciłowski - z jaką
ulgą! - nie odważył się oponować.
- Nie pozwolę, żebyś teraz jechał.
Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby

background image

coś się stało. Przenocujesz i
pojedziesz jutro.
- Gdzie tato będzie spał? - spytała
od razu Sylwia.
- Na stryszku.
- TAm zimno!
- Ja napalę - ochoczo zaofiarował
się Rozciłowski. Zdjął kożuch,
odniósł go do przedpokoju i wrócił
czym prędzej powtarzając z rozbłysłym
spojrzeniem. - Ja napalę.
- Nigdy na to nie pozwolę -
odezwała się niespodziewanie
Agnieszka. - Jesteś gościem w naszym
domu... Ja to zrobię.
- A ja nie pozwolę, żebyś dźwigała

węgiel z piwnicy.
- Węgiel możesz przynieść -
zgodziła się Agnieszka. - Ale ja
napalę. Głowę daję, że nie potrafisz
rozniecić ognia.
- To się jeszcze okaże - zgoła
zagadkowo uśmiechnął się Rozciłowski.
W coraz lepszym humorze pobiegł za
Agnieszką do piwnicy.

background image

- Ty byś mogła się ruszyć! - Babka
Izabelka zgromiła Sylwię, ale ona z
dziwnie poważnym wyrazem twarzy
pokręciła głową.
- Myślę, że nie jestem tam
potrzebna.
- Jak to - nie jesteś potrzebna?
- Bo nie. Lepiej, żeby mnie tam nie
było.
- Co ty wygadujesz? -
Karolino! Co ona wygaduje?
- Nie wiem, co ona wygaduje. Znowu
boli mnie głowa. Niech mi mama pomoże
przygotować pościel dla Romana. Boże!
Jeszcze jedna pościel! Ale przecież
nie mogłam puścić go w taką pogodę.
- Oczywiście, że nie mogłaś -
potwierdził Wiktor. - Przygotuj tę
pościel i zaraz się połóż - dodał
ciszej.
Ksiądz mimo wieku słuch miał dobry.
- Panie Sylwestrze! - Zwrócił się
do Ziołki. - Na nas czas!
Zasiedzieliśmy się. Ja wprawdzie
miałem tu pewien obowiązek do
spełnienia... a przynajmniej zdawało
mi się, że go mam...
- Już idziemy - poderwał się
Ziołko. - Zaraz idziemy, tylko wróci
pan Rozciłowski. Bo - skoro zostaje
do jutra - chciałem go zaprosić do

background image

siebie. Wciąż jest ciekaw naszych
wojennych przeżyć, i byłby najwyższy
czas, żeby o nich pogadać.
- Zwariowałeś! - ze znudzonym
pobłażaniem pokiwał głową Wysoczarski.
- Naprawdę zwariowałeś! Znowu
zaczynasz wyobrażać sobie, że to, co
przeżyliśmy, co przeżyły miliony
żołnierzy - można odtworzyć w sztuce;
w literaturze, w filmie? Zapomniałeś
już, jak śmialiśmy się z dialogów w
filmach wojennych, które razem
oglądaliśmy w telewizji. Żołnierze nigdy tak ze
sobą nie mówili, nie podkreślali
buńczucznie swojej odwagi...

- Ale przecież ta odwaga, to
pragnienie walki w nas było. I ty i ja
zgłosiliśmy się na ochotnika...
- ...nie uzasadniając słowami przed
nikim swojej decyzji. One były gdzieś
w głębi nas - raczej uczucie - niż
słowa. Czy można to wyrazić w
rozmowie? Albo w okrzyku bojowym? W
dodatku jeśli rozmowa, czy okrzyk są
najpierw napisane, a potem

background image

zrealizowane przez ludzi, którzy mniej
lub bardziej nieudolnie wyobrażają
sobie psychikę żołnierza - przez
pisarza, reżysera, aktora.
- Więc uważasz, że w ogóle nie
powinno być książek i filmów
wojennych? - ze smutkiem, ale i
wątpliwością spytał Ziołko.
- Prawie wszystkie są dalekie od
psychologicznej prawdy. Tylko wielcy
artyści potrafią się do niej
przybliżyć.
- Oni jakoś długo siedzą w tej
piwnicy - zauważyła Sylwia.
- Kto? - spytał w roztargnieniu
Wysoczarski.
- Mama i ojciec.
Rozciłowskiemu istotnie wcale się
nie śpieszyło. Powoli wybierał ze
sterty opału kawałki węgla, które
wydały mu się kształtniejsze od innych
i z niewiadomego powodu bardziej
przydatne do celu, jakiemu miały
służyć. Agnieszka - żeby było prędzej
- chciała przekładać je do drucianego
kosza, ale nie pozwolił jej na to.
- Pobrudzisz sobie ręce - szepnął.
Znowu przychodzi na mnie, myślał,
taki idiotyczny dla mężczyzny czas,
kiedy chce mi się powiedzieć "rączki",
kiedy język i usta układają się do

background image

pieszczotliwego seplenienia, a twarz
zaczyna stroić głupie miny. Sądził, że
to się już drugi raz w życiu nie
powtórzy, a jednak powtarzało się, do
licha! Dlaczego właściwie miałoby się
nie powtarzać...?
- Cieszę się - powiedział
bezwiednie.
- Z czego? - zagrała zdumienie
Agnieszka.
- Nie wiem konkretnie z czego, ale
bardzo się cieszę! - Dźwignął kosz z
węglem i ruszył za Agnieszką, która
była już na piwnicznym korytarzyku i

zmierzała ku schodom.
- Zmachasz się porządnie zanim
zadźwigasz ten kosz na nasz stryszek.
Pewnie już zapomniałeś, jak się tam
idzie. Spałeś na nim, kiedy jeszcze
nie byłeś moim mężem, a teraz - gdy
już nim nie jesteś - znowu
będziesz tam spał.
- Cieszę się! - powtórzył
Rozciłowski. I naprawdę doświadczał
prawie muzycznego grania radości w

background image

duszy, wysokie tony nadziei wibrowały
w nim śpiewnie, obudzone znów
pragnienie, pełne ekstazy i czułości,
przebiegało po nim jak wstrząsające
pasaże podobne do dreszczy. Szedł za
Agnieszką po stromych schodkach
wiodących na stryszek, miał przed
oczyma jej obciągnięte wąską suknią
biodra, unoszone lekko przez smukłe,
ale silne nogi, i jemu także
udzielała się ta lekkość wspinania
się, unoszenia się w górę, nie czuł
ciężaru węgla, ani siebie, tak łatwo
męczącego się na każdych, nawet
najwygodniejszych schodach. Znów
nasunęło mu się na myśl infantylne
spieszczenie, tym razem dotyczące nóg,
znów język i usta ułożyły mu się do
rozkosznego seplenienia tracącego
głowę idioty.
Na szczęście Agnieszka głos miała
trzeźwy i spokojny.
- Nie wytrzymałbyś tu - powiedziała
otwierając drzwi na stryszek - bez
napalenia w piecu. Ziąb tu okropny! A
jaki kurz! - trzepnęła dłonią w koc,
rozesłany na materacu żelaznego łóżka.
- Dawno tu nikt nie spał, więc i dawno
nie sprzątano. Najpierw rozpalę w
piecu, a potem wytrzepię ten koc przez
okno.

background image

- Ja wytrzepię! - zawołał z ochotą
Rozciłowski. Agnieszka ledwo
powstrzymała uśmiech. Jej pierwszy
mąż, który dawniej nie wysypywał nawet
popiołu z popielniczek, teraz
entuzjastycznie rwał się do każdej
roboty.
- Dobrze, wytrzep. Ale najpierw
popatrz, jak się rozpala w piecu. W
takim starym, dobrym piecu.
- Dlaczego dobrym?
- Bo dobrze służył mieszkańcom
tego domu. I tym, których przygarniali

pod swój dach. Opowiadaliśmy ci
przecież, że ojciec ukrywał się tu
podczas tej ostrej zimy z
czterdziestego czwartego na
czterdziesty piąty zanim zgłosił się
do wojska. A mama, gdy tu leżał ranny,
paliła mu w piecu.
Agnieszka przykucnęła przed piecem,
otworzyła drzwiczki. Na szczęście,
popiół był wybrany, ruszt
oczyszczony. Położyła na nim
zgniecioną gazetę, na niej kilka

background image

drewienek, przyniesionych na węglu z
piwnicy, podpaliła ten stosik zapałką,
a gdy dobrze już zapłonął, zaczęła
układać na nim małe kawałki węgla.
- Ja! Ja! - chciał ją w tym
wyręczyć Rozciłowski, kucnąwszy obok
niej przed piecem.
- Zachowujesz się jak chłopiec.
- Zawsze czuję się przy tobie
chłopcem - powiedział cicho.
- Jeszcze to pamiętasz.
- Nigdy nie zapomniałem.
Umilkli i słuchali trzasku ognia
rozpalającego się coraz gwałtowniej.
Blask, bijący przez ażurowe drzwiczki,
oświetlał ich twarze, zbliżone do
siebie, rozjaśnione jakby nie tylko
płomieniem, ale i tą bliskością, przed
którą obydwoje się nie bronili.
- Powinieneś już iść - powiedziała
teraz bardzo cicho Agnieszka.
- Dlaczego?
- Tam na dole będą się dziwić, że
cię tak długo nie ma.
- Niech się dziwią.
- Miałeś tylko zanieść mi węgiel.
- Nikt chyba ze stoperem nie
kontroluje, ile czasu mogło mi to
zająć.
- Stopera w domu nie ma. Ale są
zegarki rodzinnych uczuć i niepokojów.

background image

- Aż niepokojów? Zawsze lubiono
mnie w tym domu.
- Sama się nieraz dziwiłam - za
co. Bo że ceniono cię - to było
uzasadnione. Pewnie nie wiesz, że mówi
się tu o tobie przeważnie po nazwisku.
Nie Roman, ale - Rozciłowski. Bo to
brzmi!
- Nie przesadzaj.
- Wciąż jesteś taki skromny?
- Coraz skromniejszy.
- Słusznie. Im znaczniejszy

dorobek, tym większa skromność. Stać
cię już na nią. Młodsi i początkujący
muszą mieć butę i aż bolesną dla nich
pewność siebie. Sami muszą otwierać
sobie drzwi, które nie otwierają się
przed nimi. Tak samo jest z aktorami.
Wiem coś o tym.
- Przed tobą wszystkie drzwi stały
zawsze otworem.
- Mylisz się. Były i takie, które
musiałam wyważać.
- Obserwowałem - choć z daleka -
twoje życie i wydawało mi się...

background image

- Obserwowałeś niezbyt dokładnie. I
co innego obserwować, a co innego
przeżywać z kimś... No, chyba można
już dołożyć więcej węgla. - Agnieszka
otworzyła drzwiczki pieca, blask
buchnął szerzej na jej twarz, jakby
podpalając ją całą swoją czerwienią.
- Ja to zrobię! - I tym razem
Rozciłowski zgłosił swoją pomoc. Lewą
ręką objął plecy Agnieszki, a prawą
zaczął wrzucać czarne bryły w
rozżarzone wnętrze pieca. - Będę mógł
powiedzieć na dole, że paliliśmy
razem.
- Ale teraz już idź! - Agnieszka
poczuła, że mniej pali ją żar bijący w
twarz, niż ten, który ogarniał jej
plecy. Chciała uwolnić się z uścisku,
ale Rozciłowski trzymał ją mocno,
coraz mocniej. - Idź już! - powtórzyła
z lękiem.
- Nie.
- Idź! Ja zostanę, żeby przymknąć
piec, kiedy cały węgiel zrobi się
czerwony.
- I ja na to poczekam. - Napełnił
piec, zamknął wewnętrzne drzwiczki i
podniósł się, unosząc ją razem z sobą
w zakolu swego ramienia.
- Nie - szepnęła Agnieszka.
Ale on już ją całował, już gniótł,

background image

pochłaniał jej usta gwałtownym
pocałunkiem, wchłaniał ją całą w
siebie w ciasnym, aż bolesnym objęciu.
Próbowała wyrywać się i szamotać, ale
coraz słabiej i już całkiem słabo
zabrzmiały jej słowa, kiedy wreszcie
chwyciła oddech:
- Oszalałeś! Zupełnie oszalałeś!
Trzymał ją wciąż mocno i już
wiedziała, że jej nie wypuści ze
swoich ramion, już wiedziała i nie

było to uczucie przykre, wcale nie
było to przykre, zdumiała się
brzmieniem swego głosu, gdy powtórzyła
jeszcze raz, ale już z podziwem i
prawie zachwytem:
- Oszalałeś...
- Tak, oszalałem - ale oszalałem z
rozmysłem, jeśli można to tak
określić. Wiem, że miał cię dziś
całować ktoś inny, ale już koniec z
tym, nigdy już na to nie pozwolę!
Nigdy! Ja i tylko ja do końca życia!
- Powtórz to! Agnieszka śmiała się
cichutko z ustami przytulonymi do

background image

jego szyi. - Powtórz!
- Ja i tylko ja do końca życia!
Znów ją całował i, całując niósł ku
zasłanemu zakurzonym kocem łóżku, z
którego uniósł się tuman pyłu, gdy
obydwoje nań upadli.
- Węgiel się wypali - szepnęła
Agnieszka.
- Niech się wypali!
- I tam na dole się dziwią...
- Niech się dziwią!
- Ale przecież nie możemy...
- Musimy! Przez wszystkie te lata
tęskniłem do ciebie, jak wariat. Palce
sobie obgryzałem po nocach. I wreszcie
cię mam! I już nie oddam nikomu!
Piec huczał wysokim płomieniem i w
kominie odezwały się jakieś głosy niby
radosne powitanie ognia. Nie słyszeli
tego, a może wydało im się to
naturalnym wtórem uniesienia, które
ich ogarnęŁo, odbierając przytomność i
opamiętanie,
- Nie oddam! Nie oddam! - powtarzał
z twarzą wtuloną w jej nagie już teraz
piersi, a ona obydwiema rękami
przyciskała do nich ten kudłaty,
ciężki łeb i miała uczucie, że wraca,
wraca, och! wraca w najlepsze miejsce
swego życia, że przywiodła ją w nie
natura w ów - największym jej

background image

natchnieniem - darowany ludziom
sposób.
A potem to niespodziewane, to
prawie do płaczu zmuszające
szczęście, że oto - znowu leży obok
niej, duży i silny, taki duży i silny,
to nic, że ciasno z nim na wąskim
łóżku, zawsze było ciasno z nim w
łóżku, ale to dawało, to stwarzało
jakiś spokój, kobiece bezpieczeństwo,

którego nigdy - mój Boże, z kimś innym
- nie udawało jej się uzyskać.
Cieszyło ją zawsze, że wyglądał raczej
na boksera wagi ciężkiej, niż na
intelektualistę, że nie bała się
wracać z nim do domu najciemniejszą
ulicą, a przy tym był tak czuły, tak
wrażliwy, tak wnikliwy w tym, co
pisał, jakby los każdego czytelnika
zależał od słów, które do niego
kierował.
Uniósł się na łokciu i patrzył z
bliska w jej twarz, całą pod jego
wzrokiem, lekko dotknął jej czoła,
wygładził brwi, ostrożnie podgiął do

background image

góry rzęsy, wstrzymując oddech
przesunął palcami po jej ustach, które
rozchyliły się zaraz, żeby pocałować
te pieszczotliwe palce, żeby pocałować
ich odzyskaną pieszczotę.
- Kocham cię! - powiedział. - I nie
bierz tego za rytuał nieodzowny po
tym, co zaszło między nami. Kochałem
cię przez wszystkie te lata, nawet na
jeden dzień nie przestałem cię kochać,
obwiniałem siebie za nasze
rozstanie...
- Och, to ja! Ja byłam wszystkiemu
winna! - Teraz Agnieszka uniosła się i
pochyliła nad nim. - Tylko ja! Miałam
ochotę siebie bić, kiedy siedziałam
przed lustrem...
- Nie mów tak!
- Bić! Och, bić! Bo przecież ja
także nigdy nie przestałam cię kochać.
Pewnie mi nie wierzysz, myślisz, że
skoro inni byli po tobie...
- Ależ wierzę - powiedział
Rozciłowski z żarliwie dobrą wolą.
- Zawsze kochałam ciebie i twoje
książki. Z jakim wzruszeniem brałam je
do ręki...
Rozciłowski przymknął powieki, w
zalewającą serce błogość zaczął
wsączać się strumyczek pierwszego
niepokoju. Książki... Po co Agnieszka

background image

przypomniała mu jego książki? Czy
będzie mógł tak pracować, jak
przedtem? Nawet taki Ziołko (co to
znaczy - taki Ziołko? Człowiek u
diabła! Człowiek! I czytelnik!) nawet
Ziołko zwrócił uwagę, że ostatnio
pisał dużo, o wiele więcej, niż wtedy,
kiedy był z Agnieszką. Ale czy to
oznaczało szczęście, czy bez niej był

szczęśliwy? co dwa, trzy lata, czasem
co rok stawiał na półce, na której
trzymał swoje książki, nowy tom
- i to miałaby już być pełnia
życia, to miałoby być już
wszystko? Czy cel nie był zbyt
znikomy, żeby płacić zań tak
wysoką cenę? Tyle wspaniałych
książek miała ludzkość, ile
wysiłku, ile bolesnej nadziei
towarzyszyło przepychaniu się
własnych - przepychaniu
własnych, bo przecież czasem
usiłował temu pomagać - ku
ludzkiej uwadze i uznaniu, może
nawet miłości... Nie obiecuj

background image

sobie zbyt wiele, uśmiechnął się
w myśli do siebie, i nie pozwól,
żeby cię pożarła ambicja, i
ambicji trzeba zażywać z umiarem
i rozsądkiem. Będzie pisał
wtedy, kiedy Agnieszka wyjdzie
do teatru - rano na próbę,
wieczorem na przedstawienie.
Może będzie miała poza tym
jeszcze jakieś pilne nagrania w
radiu, czy telewizji... ale
jakie to by było jednak piękne,
gdyby choć w części zechciała z
nich zrezygnować - dla niego, a
on także rezygnowałby dla
niej...
- Dlaczego się uśmiechasz? -
zapytała, wciąż nad nim
pochylona, uważna i ciekawa
każdego drgnienia jego twarzy.
- A uśmiecham się?
- Chyba wiesz o tym?
- Czy nie mam powodu, żeby się
uśmiechać?
- O, Boże! - krzyknęła nagle.
- Piec! Tak w nim cicho! chyba
węgiel się wypalił. - Chciała
zerwać się z łóżka, ale
przytrzymał ją przy sobie.
- Nałożymy nowy.
- Ale nie przyznamy się do tego na

background image

dole! Babka Izabelka uznałaby to za
marnotrawstwo. W ogóle... Do niczego
się nie przyznamy...
- Ja się przyznam. Od razu powiem,
że będę teraz pisał tylko wtedy, gdy
ty zostawisz mnie samego, wychodząc z
domu do teatru.
- Nie, nie - zachowajmy to na

razie
tylko dla siebie.
- Ani myślę. Sylwia się ucieszy...
Sylwia wpatrywała się w napięciu w
drzwi prowadzące do przedpokoju.
Wiedziała, że gdy tylko rodzice w nich
się ukażą, pozna od razu po wyrazie
ich twarzy... Matka - aktorka -
potrafi wszystko ukryć pod przybraną
obojętnością, ale ojciec był za
szczery, żeby... A jeśli mimo tak
długiego sam na sam tam na górze
pozostali dla siebie obcy, raz na
zawsze rozłączeni...? Może to tylko w
piecu nie chciało się palić... Po
długiej przerwie w paleniu nie ma
ciągu, ogień dusi się, dym bucha na

background image

pokój, zamiast pójść do góry...
Pociągnęła nosem w obawie, że naprawdę
poczuje zapach dymu, ale nozdrza
pochwyciły tylko nikłą woń lawendy,
unoszącej się z chustki, którą ksiądz
Rudek zakrywał usta przy ziewaniu.
- Chyba nie będę na pana czekał,
kochany panie Sylwestrze -
powiedział
do Ziołki.
- Wyjdziemy razem. Nie puszczę
księdza samego, jeszcze się ksiądz
gdzie pośliźnie. Tylko się umówię z
panem Rozciłowskim na jutro...
- Gdzież oni tak długo siedzą? -
zniecierpliwił się także Wiktor.
- Już są na górze - powiedziała
Sylwia. - Słyszałam, jak szli po
schodach.
- No, to zobacz, co się tam dzieje
- mruknął Kamil.
- Nie pójdę.
- Jak to? Dlaczego?
- Nie pójdę i już.
- Czy ojciec słyszy, jak ona się
odzywa? - zaczął kłótliwie Kamil. -
Nie był w najlepszym humorze, obwiniał
się za zasłabnięcie babki, czuł się
znużony, a miał spać na kanapie w tym
właśnie pokoju, w którym siedzieli
wciąż ostatni goście.

background image

- Sylweczko! - dość apatycznie
upomniał wnuczkę Wiktor. I on marzył o
tym, żeby się wreszcie położyć i dawno
by to uczynił, gdyby nie to, że Ziołko
czekał na Rozciłowskiego. - Idź,
zawołaj ojca.
- Niech mnie dziadzio o to nie

prosi.
- Co to znaczy? Dlaczego mam cię o
to nie prosić?
Drzwi otworzyły się pchnięte
barkiem babki Izabelki, która
zatrzymała się w progu z naręczem
świeżo obleczonnej pościeli.
- Sylwia! - zawołała. - Zanieś na
górę pościel dla ojca.
Sylwia zerwała się z krzesła
zaczerwieniona nagłym rumieńcem, z
lśnieniem łez w oczach.
- I znowu ja! Nie, nie pójdę!
- Oczywiście - westchnęła babka
Izabelka. - Mówił pan, zrobił sam.
Lepiej by było, gdybym się wcale do
ciebie nie odzywała. Zaniosę! Zaniosę
sama! co to dla mnie znaczy - te dwa

background image

piętra w górę! - Nie zamknąwszy drzwi
do pokoju, skierowała się ku schodom,
ale zatrzymała się w połowie drogi -
spojrzała na twarz Sylwii i zawróciła
ku kanapie, na którą zrzuciła swój
ciężar.
- Zrobię to później. Albo
Rozciłowski sam to sobie zaniesie na
górę.
- W końcu oni są wciąż małżeństwem
- niespodziewanie, ale całkiem
sensownie zauważył ksiądz. - Według
prawa kościelnego są wciąż
małżeństwem...
Wszyscy spojrzeli na niego, z
pytającym zdumieniem w oczach, ale gdy
Kamil wybuchnął śmiechem, zaczęli mu
wtórować i tylko Wiktor usiłował
zachować trochę powagi.
- Nie rozumiem... zupełnie nie
rozumiem dlaczego ksiądz...
- Oni są wciąż małżeństwem -
powtórzył proboszcz. - Tak mi to nagle
przyszło teraz do głowy. Co raz Pan
Bóg związał...
- TAk! - szepnęła Sylwia. - Tak! -
Już nie śmiała się z wszystkimi, ale
znów z pełnym napięcia oczekiwaniem
patrzyła na drzwi. Babka Izabelka,
jakby wiedziona jej spojrzeniem,
zbliżyła się do progu.

background image

- Agnieszko! - zawołała.
Na górze trwała wciąż cisza, a w
korytarzu ukazała się Karolina.
- Co się tu dzieje? Co to za
hałasy? Mama - zwróciła się do Wiktora
- dopiero co zasnęła.

- Wszyscy chcą spać - powiedziała
babka Izabelka - a oni siedzą wciąż na
górze.
- To może jednak my już pójdziemy -
Ziołko spojrzał na księdza. - Nie będę
już czekał na pana Rozciłowskiego. Wpadnę
rano, żeby się z nim umówić.
- Już teraz jest rano - niezbyt
taktownie zauważył Kamil.
- No tak... zasiedzieliśmy się -
bąkał Ziołko coraz bardziej zmieszany.
- Idziemy, proszę księdza.
Ale właśnie drzwi na strychu
skrzypnęły, a drewniane schody
zadudniły pod szybkimi krokami.
Stanęli na progu objęci, trochę -
ale nie za bardzo - zmieszani, prawie
pewni, że to wszystko wyjaśnia i
Agnieszka właściwie już całkiem

background image

niepotrzebnie uniosła w górę
pobrudzoną węglem dłoń.
- Nie chciało się palić.
- A poza tym... Rozciłowski lubił
wyjaśnione do końca sytuacje -
postanowiliśmy z Agnieszką, że znów
będziemy razem.
Sylwia powoli zbliżyła się do
rodziców.
- Kto postanowił?
- Obydwoje.
- Ale kto tego chciał pierwszy? Ty,
czy mama?
- Powiedziałem, że obydwoje! -
powtórzył już trochę zirytowany
Rozciłowski.
Sylwia spuściła głowę.
- Bo nie chciałabym, żebyście...
zakpili sobie ze mnie.
- Dlaczego - z ciebie? - spytała
cicho Agnieszka, przygarniając do siebie
córkę.
- Przede wszystkim ze mnie...
przede wszystkim ze mnie... - szeptała
Sylwia. - Bo ja tak się cieszę, tak
się cieszę! TAk tego pragnęłam!
Rozciłowski odebrał ją matce i
uniósł w górę, tak jak to robił, gdy
była mała.
- Wiedziałem o tym.
Zaczęły się uściski i wzajemne

background image

całowanie - i tylko Kamil się śmiał,
parskając co chwila cichym
śmieszkiem.
- A niech cię licho! - powiedział
do Agnieszki.

- Uspokój się! - ofuknęła go babka
Izabelka.
Ziołko umówił się wreszcie z
Rozciłowskim, ksiądz przypomniał o
sumie bez zbytniej nadziei, żeby ktoś
z tego domu na niej się zjawił. Kiedy
wyszli, odprowadzani przez Karolinę i
Wiktora aż do wejściowych drzwi, babka
Izabelka przeżegnała się i westchnęła
z ulgą:
- Chwała Bogu! Już po gościach! A
teraz spać! Agnieszko, pościel łóżko
Romanowi!
- On to sam zrobi - roześmiała się
Agnieszka, wręczając mężowi tobół z
pościelą. - Nawet koc z łóżka chciał
wytrzepać przez okno.
- O, Boże! - jęknęła Karolina
wracając do pokoju. - Musimy jeszcze
posprzątać!

background image

- Tylko nie tu! - zaprotestował
Kamil, zdejmując marynarkę. - Ja się
kładę! Jakieś poduszki już tu są,
proszę tylko o kołdrę.
- Może jednak powstrzymasz się z
rozbieraniem - Karolina potargała syna
za włosy; nagle zrobiło się jej go
żal. Nakrzyczano dziś na niego i on
jeden z jej dzieci - teraz, gdy
Agnieszce miało się życie jakoś
ułożyć - był tam, w tym mieście, gdzie
uczył, samotny jak palec. - Zaraz,
zaraz ci pościelę.
Babka Izabelka zbierała ze stołu na
tacę pozostałe jeszcze na nim
naczynia.
- Ty idź spać - zwróciła się do
Wiktora. - Ja to z Karoliną szybko
pozmywam.
- Pomogłabym - powiedziała tłumiąc
ziewanie Agnieszka - ale mam świeży
lakier na paznokciach...
- Ależ moje dziecko, gdzież ja bym
cię zostawiała do zmywania? - ze
zgrozą, ale i pieszczotą w głosie
zawołała babka Izabelka.
- Ja nie mam lakieru na paznokciach
- Sylwia otarła przymilnie policzek o
jej ramię - ale strasznie chce mi się
spać.
- Idźcie, idźcie wszyscy spać! -

background image

Karolina kończyła przygotowywać
posłanie dla Kamila. - Ja i mama
uporamy się z tym całym bałaganem.
Wiktor przytrzymał ją na chwilę

przy sobie, gdy już kierowała się do
kuchni.
- Wciąż zadaję sobie pytanie, kto
to wszystko wymyślił?
- Co?
- To dzisiejsze zbiegowisko. Kto
wpadł na ten pomysł? Ja czy ty?
- My obydwoje! - roześmiała się
Karolina, całując męża w policzek. -
Idź na górę, połóż się! Od dawna
widzę, że o tym marzysz. - Co to
jest? - zaczęła nasłuchiwać. -
Słyszysz? - To pies skomli w
gabinecie.
- Obudzi mamę i w ogóle nie da
wszystkim spać.
- Chce do ludzi. Boi się w obcym
domu. Zabiorę go do naszego pokoju, na
pewno przy mnie zaśnie.
- Przyzwyczai się do ciebie i nie
będzie chciał wracać do tego

background image

strasznego domu. I co z nim zrobimy?
Ta mała niosła go z tak daleka.
- Jutro... pomyślimy o tym jutro -
sennie odrzekł Wiktor.
Babka Izabelka nie od razu zabrała
się do zmywania. Zgarnęła do wiadra
okruchy z talerzyków, włożyła je do
zlewu i przysiadła na stołku przy
stole. Karolina zrobiła to samo.
- No i co?
- Co? - powtórzyła Karolina.
- Co o tym myślisz?
- O czym? Nie zdążyłam się jeszcze
nad niczym zastanowić.
- Ani ja. Kolacja chyba się udała.
Tylko indyki były trochę za twarde.
- Nie wiem. Nie jadłam.
- Jak to - nie jadłaś? Twój
wieczór, twoja uroczystość i indyka
nie jadłaś?
- Tak jakoś wypadło - uśmiechnęła
się blado Karolina.
- A tort orzechowy jadłaś?
- Tak.
- Bo wciąż tylko widziałam, jak
dokładałaś go temu młodemu
człowiekowi, którego przywiozła
Agnieszka.
- Powiedział, że lubi. Chciałam być
miła dla niego, znalazł się w zupełnie
obcym domu.

background image

- I tak nagle wyjechał. Mnie
było go żal.
- Mnie też - wyznała zupełnie

cicho Karolina. I dopiero po
chwili podniosła głos: - Mamo! O
czym my mówimy? To całkiem błaha
sprawa przy zmianach, jakie
zaszły w naszej rodzinie.
Chciałam podziękować mamie...
- Za co?
- ...że odstąpiła mama swój
pokój matce Wiktora. I że
powiedziała mama to, co należało
powiedzieć w tej sytuacji.
- Moje dziecko, jak się
przeżyło tyle lat, to się już
wie, co kiedy trzeba - co musi
się powiedzieć. Bo co by to
była z nas za rodzina, gdybyśmy
pozwolili, żeby ta stara
kobieta...
- Głównie zrobiła to mama dla
Wiktora, tak?
Babka Izabelka długo patrzyła
w okno, jakby to poza nim, w

background image

wirowaniu śnieżnych płatków były
te wszystkie mijające pory roku,
te długie lata, za które
należało się Wiktorowi
odwdzięczyć.
- A nie zasłużył na to?
- Jeszcze raz dziękuję mamie.
- Przynajmniej wiem, że nie
będzie go męczyła myśl o nie
spełnionym obowiązku, o
synowskim zaniedbaniu, choć nie
zawsze teraz ludzie się tym
trapią. Jak przykro by mi było,
gdyby mój Piotruś...
- Mamo! Proszę!
- No, już nic... Ale wiesz, z
czego właśnie dziś zdałam sobie
sprawę? Że Wiktor dwa razy
dłużej jest ze mną, niż był z
własną matką. Bo przecież był
młodym chłopcem, kiedy opuścił
Wysoczary. A tutaj, pod tym
dachem, jest już przeszło
czterdzieści lat. Czy sądzisz,
że on czasem o tym myśli?
- Chyba tak, ale on bardzo
głęboko ukrywa swoje myśli.
- Boli cię to?
- Nie. Nie powinnam zabierać
mu wszystkiego. I ja także...
dopiero dziś zdałam sobie z tego

background image

sprawę. Ale nie mówimy wcale...
- przerwała jakby sama sobie z

nagłym ożywieniem - nie mówimy
wcale o Agnieszce i
Rozciłowskim. Co za
niespodzianka!
- Dla mnie nie. Widziałam, jak
cierpiał przez te wszystkie
lata, kiedy ona...
- Na szczęście zmądrzała.
Szczerze mówiąc, nie
spodziewałam się tego po
Agnieszce. - Pewnie zechcą teraz
zabrać Sylwię... Ale ja jej nie
dam.
- Smutno i pusto byłoby bez
niej w domu.
- Nie tylko dlatego. Jest
teraz w najniebezpieczniejszym
wieku. W Warszawie mogłaby wpaść
w nieodpowiednie towarzystwo. W
dużym mieście trudno upilnować
dziewczynę...
Babka Izabelka uśmiechnęła się
nieznacznie.

background image

- I w całkiem małym nie jest
to takie łatwe. Jaką to
właściwie rocznicę
obchodziliście dzisiaj? Nie
pytałam dotąd, choć dziwiłam
się, ale teraz...
- Mamo! - Karolina zerwała się
ze stołka cała w iście
panieńskim rumieńcu. - Mamo!
Bardzo proszę...
- No, no - matka przygarnęła
ją do siebie - wstydzić się
teraz, to by było śmieszne.
Wstydzą się i uważają się za
całkiem głupie tylko kobiety
porzucone przez mężczyzn, a ty
ze swoim masz troje dzieci i
wnuki... Wiesz co? Proszę cię!
Idź do niego! We dwie nic tu nie
zdziałamy. Będziemy gadać, a do
rana coraz bliżej.
- Ale jak mama -
zaprotestowała słabo Karolina -
jak mama upora się z tym
wszystkim?
- Dam sobie radę. Bardzo cię
proszę, idź! Idź, moje dziecko!
Ociągając się początkowo, a
potem coraz szybciej i chętniej
Karolina ruszyła do drzwi. Na
schodach już biegła, ale przed

background image

wejściem do sypialni zatrzymała

się na chwilę i ostrożnie
nacisnęła klamkę.
Wiktor spał. Spał leżąc na
wznak i pochrapując cicho, bo w
tej właśnie pozycji wydawał
zawsze ten pomruk błogiego
uspokojenia, rytmiczną komendę
marszu przez niebiańskie
przestrzenie snu. Pies leżał na
chodniczku przed łóżkiem,
postawił uszy, kiedy weszła, i
niezdecydowanie zamerdał
ogonkiem. Bała się, że zaszczeka
w obronie swego uzdrowiciela,
więc cmoknęła do niego cichutko,
a on wstał, obwąchał ostrożnie
jej kolano i wrócił zaraz na
chodnik w zagrzane już przez
siebie miejsce po tej stronie
łóżka, gdzie leżał Wiktor; miał
także chodnik z drugiej strony,
ale nie przejawił żadnej ochoty,
żeby tam się położyć.
Karolina uśmiechnęła się

background image

leciutko, wzruszona nie wiadomo
dlaczego tym zachowaniem psa;
zdjąwszy suknię, weszła do
łazienki, ale zabawiła w niej
krótko, żeby jak najprędzej
wyciągnąć się pod kołdrą obok
Wiktora, położyć głowę na jego
ramieniu, poczuć na skroni jego
oddech. Nie obudził się, ale
podświadomym gestem przytulił ją
do siebie, jakby zabierał ją w
swój sen i odpoczynek, w swój
marsz przez niebiańskie
przestrzenie. Pies na chodniku
westchnął, z dołu dochodził
szczęk naczyń nieunikniony nawet
w uważnych rękach babki
Izabelki, ale to już była cisza,
przetykana zwykłymi odgłosami
cisza tego domu...
Babka Izabelka naprawdę bardzo
się starała, żeby swoim
krzątaniem się po kuchni nie
budzić domowników. Ale to jej
wypadła na podłogę wycierana już
do sucha łyżeczka (srebro,
srebro z Wysoczar!) to znów
trąciła nogą o kubeł na
śmieci... Syczała wtedy sama na
siebie, karcąc się za nieuwagę -
przerywała na chwilę swoje

background image

czynności i nasłuchiwała, czy
jednak kogo nie obudziła, czy
starsza pani Wysoczarska jej
nie woła, czy na górze się ktoś
nie poruszył. Upewniwszy się, że
wszyscy śpią, znów ostro
zabierała się do roboty i
wkrótce wszystko w kuchni było
na swoim miejscu, zlew, stół i
podłoga lśniły czystością, a
wypłukana i wyżęta ścierka do
podłogi wisiała rozpostarta na
wiadrze.
Teraz także i ona mogła się
położyć. Przemyła twarz zimną
wodą z kranu, ręce - jak
ugotowane długim moczeniem w
wodzie - natarła kremem i
zmierzała już ku swemu posłaniu
przygotowanemu w kącie kuchni,
gdy doszedł jej uszu jakiś
niepokojący dźwięk. Zbliżyła się
do drzwi swego pokoju, w którym
spała teraz matka Wiktora. Tak,
to stamtąd dochodziło ni to

background image

wołanie, ni to płacz, jękliwa
jakaś skarga. Dreszcz przeszedł
jej po krzyżu. Przypomniała
sobie przedśmiertne rzężenie
swojej babki, które przeraziło
wszystkich małych Skrobków, ją
także, choć była najstarsza.
Teraz ten odgłos zza drzwi
podobny był tamtemu sprzed
lat... Pomyślała, że niedobrze
by było, żeby akurat tego dnia,
tej nocy matka Wiktora umarła.
Przynajmniej trzy osoby
poczułyby się winne jej śmierci:
Karolina i Wiktor, bo na tę
wymyśloną przez siebie
uroczystość ściągnęli ją z
Krakowa, Kamil - bo zaczął gadać
o Wysoczarach... Po co ten
bałwan zaczął gadać o
Wysoczarach...? Babka Izabelka
otworzyła cicho drzwi i na
palcach zbliżyła się do łóżka
chorej.
Pani Wysoczarska leżała na
plecach z głową odchyloną do
tyłu i przeraźliwie szeroko
otwartymi ustami. Nadawało to
jej rysom wygląd bardzo
pospolity, ale wcale nie

background image

przywodzący myśli o szybkiej
śmierci, o zbliżającej się
agonii. Po prostu chrapała w
głębokim śnie, rzężąc tak
upiornie; babka Izabelka długo
patrzyła na jej piersi unoszone
równym oddechem, na palce
spokojnie leżące na kołdrze. Nie
uspokoiło jej to jednak na tyle,
żeby mogła odejść. Wzięła z
półki swoją starą książkę do
nabożeństwa, towarzyszącą jej
przez całe życie gdy się
modliła, usiadła przy łóżku na
krześle, na którym siedział
przedtem ksiądz Rudek. W smudze
światła bijącej z kuchni mogła
tu czytać, zresztą znała
wszystkie modlitwy prawie na
pamięć.
Dostała tę książeczkę od ojca
na pamiątkę pierwszej komunii
świętej. Kupił ją od Żyda
handlarza_domokrążcy, który
objeżdżał swoim wózkiem,
ciągnionym przez wymizerowaną

background image

szkapinę, wszystkie wsie między
Siedlcami a Wisłą. Kiedy się
zjawiał, a pora była jesienna
lub zimowa, ojciec kazał mu
wyprzęgać konia, wprowadzał go
do stajni i choć jego własny koń
miał zapadnięte boki - gościowi
przybyłemu z błotnistych
wiejskich dróg dostawało się
trochę sieczki i siana. Żyda
także proszono pod dach na
poczęstunek. Może nie tylko
dlatego, żeby się ogrzał gorącą
strawą, ale żeby opowiedział, co
dzieje się na świecie. Czwarty
już rok toczyła się wojna,
pierwsza wojna światowa, gdzieś
tam na frontach trwały zaciekłe
boje, pisały o nich gazety, ale
kto we wsi miał gazetę?
Dziedzic, ksiądz i karczmarz, i
to tylko wtedy, kiedy jeździł do
miasta po sprawunki. Żyd
domokrążca był więc gazetą, tym
cenniejszą dla tych, którzy nie
umieli czytać, a takich była
większość we wsi.
Ojciec też czytać nie umiał.
Podniecony ciekawością sadzał

background image

Żyda za stołem, matka - jeśli
nie leżała akurat w połogu -
stawiała przed nim talerz
dymiącej zupy.
- Opowiadaj, Szloma,
opowiadaj! Biją się! Kto
zwycięża?
- Raz jedni, raz drudzy -
mówił Żyd bez pośpiechu,
wrzucając do zupy pokruszone
kawałki chleba. - Raz ci, raz
tamci. Jak na wojnie. Ale
najgorsze jest to...
- Co? Co jest najgorsze? -
podchwytywał ojciec.
- Najgorsze jest to, że jak w
każdej wojnie, Żydzi biją się
między sobą. Ci, co są pod
carem, muszą bić się z tymi, co
są pod cesarzem niemieckim i
austriackim i jeszcze nawet pod
francuskim prezydentem.
- Polacy także muszą się bić
między sobą - mówił ojciec. -
Ci, co są pod carem, biją się z
tymi, co są pod obydwoma
cesarzami i, jak powiedziałeś,

background image

jeszcze pod francuskim
prezydentem.
Szloma wyławiał z zupy kawałki
chleba i rzadko pływające w niej
skwarki.
- My mamy wspólne to
nieszczęście, Wojciechu.
- No, ale cara już od lutego
nie ma. Jest... jak mu tam...?
- Kiereński.
- To dla nas lepiej, czy
gorzej?
- Jak się już coś dziać
zaczyna na górze, to dla tych,
co na dole, zawsze lepiej.
- Jak może być dla nas lepiej,
kiedy Niemcy wciąż w Warszawie?
Szloma sięgnął po drugi
kawałek chleba, ale już nie tak
łakomie, jak po pierwszy.
- Oni nie będą tam wiecznie.
Ameryka do wojny przystąpiła.
- Ameryka daleko.
- Niemcy wcale nie myślą, że
ona tak daleko. Strach ich
obleciał.
- A Piłsudski wciąż siedzi w
Magdeburgu.

background image

Szloma przymrużył oko,
powiekę miał czerwoną i
pomarszczoną, jak stary kogut,
który od lat już przewodził na
podwórzu kurzemu stadu.
- Czasem, jak kto siedzi -
pochylił się ponad stołem jakby
miał do przekazania ważną
tajemnicę - czasem, jak kto
siedzi - powtórzył ciszej - to
dla tych, co go zamknęli, jest
to gorsze, niż gdyby chodził
wolno. - Ale ja tu mam prezencik
od tatusia dla Izabelki, bo
słyszałem, że do kościoła na
naukę chodzi, to i z książki
powinna się już modlić.
Ojciec kupił jej tę książkę do
nabożeństwa głównie po to, żeby
Szlomę zachęcić do dalszych
odwiedzin, w tej wsi zabitej
deskami wciąż czekał na nowiny
ze świata; przeżywane od wieków
nieszczęścia związały ludzi z
polityką silniej niż w innych
spokojnych krajach. Jakżeby
ojciec czytał, gdyby żył teraz i
miał dostęp do gazet i książek!

background image

- Otworzyła książeczkę do
nabożeństwa i wpatrzyła się nie
w piękne pismo księdza, który
wykaligrafował na pierwszej
stronie: "Na pamiątkę kochanej
Izabelce w dniu pierwszej jej
św. Komunii - Ojciec. Dnia 29
czerwca 1917 roku" - ale w trzy
niezdarne krzyżyki, które
postawiła pod nim ręka ojca.
Tamten dzień, w którym ojciec
kupił jej tę książeczkę, a nie
był to błahy wydatek w ich
rodzinie, stanął przed nią
odtworzony w pamięci tak
wyraziście, jak gdyby wszystko
wydarzyło się wczoraj - rozmowa
ojca ze Szlomą, krzątanie się
matki przy skromnym poczęstunku,
jakim go podejmowała... Tylko
twarzy jej z tamtego dnia nie
mogła sobie przypomnieć,
zastępował ją wizerunek wciąż
żywy pod powiekami, choć powinny
go przyćmić inne obrazy równie,
lub może nawet bardziej bolesne:
oblicze matki, uspokojone już po

background image

wszystkich cierpieniach życia,
nie pobladłe, lecz poczerniałe
od kobiecej śmierci, tak częstej
w tamtych latach i w zapadłych
wsiach, oddalonych od
lekarskiego ratunku dziesiątkami
kilometrów błotnistych dróg.
Leżała w naprędce wyciosanej
trumnie, ze spracowanymi dłońmi
złożonymi na zapadniętym już
teraz brzuchu, a w izbie obok
płakał osierocony noworodek,
siódme dziecko w rodzinie
Skrobków.
Wychowała je - ona, Izabelka -
miała wtedy czternaście lat, ale
ojciec zawołał ją i powiedział:
- Ty tu teraz jesteś
gospodynią. I matką.
Wychowała najmłodszego brata i
urodzony przed nim drobiazg, a
kiedy następujące po niej w
kolejności Weronika i Cecha
podrosły już na tyle, żeby dawać
sobie radę w gospodarstwie i w
domu, ojciec znowu zawołał ją do
siebie. Siedział na ławce pod
stodołą, gdzie w pogodne dni od
południa do wieczora świeciło

background image

słońce, więc czapkę miał
nasuniętą głęboko na oczy i nie
widziała ich wyrazu, gdy mówił:
- Już po żniwach i po
wykopkach, w zimie roboty mniej,
umyśliłem posłać cię na zarobek
do ludzi.
- U wszystkich w zimie roboty
mniej - spróbowała się bronić.
- Na wsi. Ale w mieście robota
wciąż ta sama. Przez cały rok.
- W mieście...? - przeraziła
się, bo ciekawość do miasta
dopiero później zaczęła się w
niej budzić. - A co się w
mieście robi?
- To, co ludzie miastowi chcą.
I za co płacą.
- A za co płacą?
- Smolicha przyjdzie jutro, to
ci powie.
Smolicha była faktorką,
kręcącą się po okolicznych
wsiach i wyciągającą z nich
dziewczyny do służby w mieście.
Nikt nie znał jej nazwiska, a

background image

Smolichą nazywano ją dla jej
urody ciemnej, smolistych oczu i
brwi, spod których patrzyła na
dziewczyny z podejrzliwą uwagą,
równą tej, z którą kupcy na
targu przyglądali się
wystawionym na sprzedaż koniom.
- Wszy masz? - pytała
najpierw. Z wszami żadnej
dziewczyny Smolicha nie brała do
miasta. Sama miała zawsze włosy
czyściutkie, białym
przedziałkiem rozdzielone na
środku głowy. Chętnie zdejmowała
z nich chustkę, którą zaraz
składała starannie na kolanach,
żeby się nie pogniotła. - Bo by
mnie państwo - wyjaśniała - na
próg drugi raz nie wpuściło,
gdybym im służącą z wszami
naraiła.
- Izabelka! - powiedział
ojciec, zapowiadając zjawienie
się Smolichy następnego dnia. -
Umyj głowę naftą, Izabelka!
To polecenie było z całej
rozmowy najbardziej bolesne. Bo
ojciec powinien był wiedzieć, że
wszy nie miała, że naftą myła
głowy tylko najmłodszym

background image

dzieciom, przynoszącym wszy ze
szkoły. Uprzedziła pytanie
Smolichy, gdy tylko faktorka
rozsiadłszy się na ławie i
zdjąwszy chustkę z głowy,
zaczęła się jej przyglądać swoim
podejrzliwym badawczym wzrokiem.
- Wszy nie mam! - oznajmiła
zaczepnie.
- Sprawdzać nie będę -
powiedziała Smolicha łaskawie. -
Wyglądasz na czystą dziewczynę.
I w domu porządek. I w obejściu,
choć matki nie ma.
- Cała moja gospodyni -
roześmiał się ojciec chełpliwie,
ale jednak jakby trochę z żalem.
- A kto tu będzie gospodarzył,
jak ją z domu wydajecie?
Weronka i Cecha wbiły się
prawie plecami w ścianę za
piecem.
- Dwie młodsze podrosły -
powiedział ojciec.
- Też ładne dziewuchy -

background image

przyjrzała się im Smolicha z
wzrastającą łaskawością. I
zwróciła się znowu do niej: - A
gotować umiesz?
- Umiem - odrzekła, pokonując
wahanie. - Ale żadne takie...
- Co znaczy - żadne takie?
- Żadne wymyślności. Barszcz,
żur, kluski...
- Mięsa nie jecie?
- Jak kurze której grzebień
bieleje...
- ...i wiadomo, że zdechnie -
zachichotała Weronka w kącie za
piecem.
- Cicho bądź! - ofuknął ją
ojciec, a do Smolichy rzekł: -
Co te gówniary opowiadają -
świniaka dwa razy w roku bijemy.
- No to wtedy gotujesz coś z
mięsa - zwróciła się znów do
niej, do Izabelki, faktorka
wciąż ciekawa jej kulinarnych
umiejętności.
Wzruszyła ramionami wyraźnie
jej na złość.
- Jak bijemy świniaka -
powiedziała - przyjeżdża z
Zawodzia na rowerze Szewetko i
wszystko przerabia na kiełbasy,
salcesony i kiszki.

background image

Całą izbę przewiało
wspomnienie tych smakowitości,
ojciec wyraźnie pociągnął nosem,
dziewczęta przestały chichotać
za piecem, dzieci odrabiające
lekcje przy stole znieruchomiały
rozmarzone. Woń czosnku,
majeranku, rozgniecionych ziaren
pieprzu i angielskiego ziela,
bijąca z wyrobów rzeźnika
Szewetki, była tak silna, że
przedarła się przez oddalenie
dziesiątków lat i babka Izabelka
zachłysnęła się nią prawie
przełykając gromadzącą się
gwałtownie w ustach ślinę. - Coś
podobnego musiało się wtedy stać
i ze Smolichą, bo zagadnęła
nagle przymilnym tonem:
- A dawno biliście świniaka?
- O, dawno! - zapiszczały
dziewczyny za piecem z takim
żalem, że nie można było wątpić
w prawdę tego westchnienia.

Smolicha zwróciła się znów ku

background image

kandydatce na miejską służącą.
- Zresztą panie wszystkiego
cię nauczą. Nieraz brałam ze wsi
dziewuchy, jak nie obciosane
kołki, a po roku były już
zawołanymi kucharkami i mogły
żądać wyższej pensji.
Na wzmiankę o pensji ojciec
się ożywił.
- Izabelka! - krzyknął. - Jest
tam w szafie jeszcze coś do
wypicia. Zanieś butelkę i dwa
kieliszki do izby. Nakraj chleba
i słoniny.
- Mówiliście, że świniaka
biliście dawno - zauważyła
Smolicha.
- Dawno. Mamy już tylko
wędzoną słoninę - powiedziała,
choć może warto było
przypochlebić się faktorce.
Kiedy stanęła w drzwiach,
zaniósłszy wódkę i chleb ze
słoniną do izby za kuchnią,
Smolicha mogła jej się dobrze
przypatrzeć. Trzymała ją długo
pod ostrym swoim spojrzeniem, a
jej jakby siłę w nogach odjęło,
nie mogła się ruszyć od progu i
tylko ręce uniosła i splotła je
ciasno na piersiach.

background image

- No tak - powiedziała
faktorka - te cycki to będziesz
musiała czymś przypłaszczyć.
Dziewczyny za piecem
zachichotały znowu piskliwie,
ale ojciec jakby się zawstydził,
podszedł do okna i patrzył w
jesienny sad, na żółte, całkiem
już rzadkie liście starych
jabłonek i grusz.
- Żadna pani się nie zgodzi -
ciągnęła Smolicha - żeby służąca
kręciła się jej po domu z takimi
sterczącymi cyckami. Bo na panią
wtedy mąż by ani nie spojrzał.
- To co ja mam z nimi zrobić?
- szepnęła prawie przez łzy,
wciąż przyciskając piersi
rękami.
- Nie wiem - prawie tak samo
zmartwiła się Smolicha. - Włóż
grubszą kieckę. I ciasny
stanik...

Młodsze siostry wciąż
chichotały w kącie za piecem,

background image

ojciec nieruchomo patrzył w sad.
Odwrócił się jednak w końcu od
okna i nie spoglądając ku
faktorce rzekł schrypniętym od
niechęci głosem.
- Jaka jest, taka jest. Innej
nie mam. Nie będę dzieciakowi
cycek obcinał...
- Ale to już nie dzieciak! -
przerwała mu rozbawionym
parsknięciem Smolicha. - Cała
rzecz w tym, że to już nie
dzieciak! - I nagle przestała
się śmiać. - Mam takie jedno
miejsce - powiedziała w
zamyśleniu - takie jedno
miejsce, gdzie w ogóle nie ma
pani... Będzie już tydzień, jak
ją pochowano. Całe miasto szło
za trumną, bo nikt się nie
spodziewał tej śmierci, takiej
nagłej, jak piorun z jasnego
nieba. Dopiero co pani
Szymankowa była w targowy dzień
na rynku, jaja i masło kupowała,
aż tu wszyscy mówią, że nie
żyje, że wróciła do domu, koszyk
na stole postawiła i jak usiadła
na stołku, tak już z niego nie
wstała. Może to i dobra śmierć,
ale nie dla tych, co mają

background image

jeszcze obowiązki na świecie i
nie ma ich kto zastąpić. A ona
zostawiła chorego męża, każdy
myślał, że to ona jego pochowa,
a zrobiło się na odwrót. I pan
Szymanko został bez kobiecej
opieki, ani mu kto ugotuje, ani
poda jedzenie na stół, czy do
łóżka. A jak już przyjdzie na
niego ostatnia chwila, to także
trzeba, żeby ktoś przy nim
był...
- Ja nie chcę! - wybuchnęła
płaczem, odrywając wreszcie ręce
od piersi i przyciskając je do
oczu. - Boję się! Sama w domu z
takim starym i chorym...
- Głupia! - krzyknęła
Smolicha. - Poczekaj aż powiem
wszystko do końca. Jest jeszcze
młody pan Szymanko.
- Młody pan Szymanko? - bez

radości powtórzył ojciec.
- Tak. Tylko, że mało w domu
siedzi, bo weterynarz. Cały

background image

powiat ma do obsłużenia. I jemu
także trzeba jedzenie ugotować i
podać, kiedy do domu wróci. W
mieszkaniu posprzątać, bieliznę
uprać...
- Młody pan Szymanko... -
jeszcze raz powtórzył ojciec.
Smolicha zwróciła ku niemu
swoje baczne spojrzenie.
- Co wam chodzi po głowie, mój
Wojciechu? Dziewczyna musi sama
siebie pilnować. Jak nie chce
dać, to żeby królewicz z bajki
ją prosił, nie da. A jak
przyjdzie na nią ochota, to z
byle kim się puści. I tu na wsi,
pod waszym okiem może przyjść na
to...
- Bez matki chowana -
powiedział ojciec cicho, jakby
na usprawiedliwienie tego, co
mogło się stać.
- I co z tego, że bez matki? I
tam, gdzie matki są, dziewczyny
do domu bękarty przynoszą. Nie
ma takich u was we wsi?
- Są.
- No, widzicie. A wasza
nienaruszona, choć bez matki
chowana. Nienaruszona? -
Smolicha patrzyła na nią

background image

groźnie, czekając potwierdzenia.
- Nienaruszona - powiedziała
ledwie hamując śmiech, bo
korciło ją powiedzieć, że
największe zgorszenie było w
domu, właśnie wtedy, kiedy żyła
matka, a ojciec co noc pod
pierzynę do niej właził. A i
teraz, gdy zaprosił Smolichę do
izby, nakazawszy dzieciom, żeby
nie odważyły się tam zaglądać,
zaczęło wnet stamtąd dochodzić
trzeszczenie łóżka, tak we
wszystkich swoich odgłosach
znajome z dawnych lat. Wygoniła
młodsze dzieci na dwór, żeby
tego nie słuchały, a sama
wyciągnęła spod ławy drewniany
kuferek, zaczęła wrzucać do
niego swoje rzeczy, które miała
zabrać wychodząc z

rodzicielskiego domu. Na
służbę. I na zawsze.

background image


i





.nv
Babka Izabelka zamknęła
książeczkę do nabożeństwa,
otworzoną na litanii do Matki
Boskiej - wiedziała, że już jej
nie odmówi. Pierwsze dni w tym
domu objawiły się jej
rzeczywistością wyraźniejszą od
tej, której głośnym sygnałem
było chrapanie pani
Wysoczarskiej, leżącej wciąż na
wznak z rozdziawionymi upiornie
ustami.
Najpierw zadziwiła ją tu
wielkość mieszkania i mnogość
pokoi. Na dole były dwa, gabinet
młodego pana Szymanki, pana
Karola - trzeci. No i kuchnia.
Na górze także dwa, łazienka i
ten pokoik na strychu, w którym
ukrywał się Wiktor pod koniec
wojny, a teraz spał Rozciłowski.
Zabrała się od razu do
sprzątania, bo od śmierci pani

background image

Szymankowej kurz już zdążył
osiąść na podłodze, meblach i na
tych wszystkich przedmiotach,
które stały tu poustawiane dla
niewiadomej jakiejś pańskiej
potrzeby. Przyglądała się długo
każdemu z nich, ostrożnie
ścierając kurz z porcelanowych
figurek, wazonów i zegarów -
zbicie czegokolwiek w tym domu
wydawało jej się najgorszym
nieszczęściem, jakie mogłoby się
jej przydarzyć.
Najtrudniejsze sprzątanie było
w gabinecie pana Karola. Bo w
oszklonej szafce, do której
przecież także dostawał się
kurz, stało mnóstwo flakoników i
flaszeczek, pudełek i tubek z
maściami, a na stoliku leżały

równo ułożone narzędzia,
wymagające także przetarcia
flanelową ściereczką. Z początku
bała się w ogóle ich tknąć, ale
potem zaczęła sobie nawet

background image

wyobrażać do czego służą i
zawsze starała się położyć je w
to samo miejsce, z którego je
wzięła. Bo pan Karol, kiedy
zastał ją raz przy sprzątaniu,
powiedział z wyraźnym
przestrachem w głosie:
- Tylko, żeby wszystko było na
swoim miejscu, bardzo proszę.
Mówił zawsze "bardzo proszę",
albo "bardzo dziękuję" i prawie
wcale przy tym na nią nie
patrzał, więc nie trzeba było
bać się tego, czego zaczął bać
się ojciec, gdy Smolicha
powiedziała, że oprócz starego i
chorego jest jeszcze w domu
młody pan Szymanko. Tylko, że w
niedługi czas spostrzegła - i to
było gorsze od tamtego - w
niedługi czas spostrzegła, że
wodzi za nią oczyma ten stary i
chory...
W sklepie, w którym robiła
zakupy, dowiedziała się, że
starszy pan Szymanko już od
trzech lat był całkiem do
niczego, ale przedtem cieszył
się w mieście prawdziwą sławą
jako lekarz, do którego pacjenci
przyjeżdżali nawet z Warszawy.

background image

Pani Szymankowa nie chodziła
wtedy sama na targ, miała
kucharkę i pokojówkę, nie
zajmowała się żadną pracą, co
najwyżej przy różach w ogrodzie
- zawsze w rękawiczkach. Jedynym
w tamtych latach zmartwieniem
tego szanowanego w mieście
małżeństwa - opowiadano w
sklepiku - był fakt, że syn,
Karol, nie wyuczył się na
doktora, a tylko na weterynarza,
w czym zapewne była jakaś
różnica, ale ona, Izabelka,
nawet wolała, że do gabinetu,
który co dnia sprzątała,
przychodziły psy i koty, a nie
kaszlący, smarkający i
czochrający się ludzie ze

świerzbem na grzbiecie i rękach,
albo inną jeszcze jakąś
zaraźliwą chorobą. Bo dawniej -
nie to, co teraz, kiedy każdy
kawałek ciała musi mieć osobnego
lekarza - dawniej doktor w takim

background image

małym mieście musiał leczyć
wszystko i doktor Szymanko
naprawdę - jak mówiono w
sklepiku - na wszystkim się
znał. Z chorym okiem ludzie do
niego szli i z przetrąconym
palcem u nogi, leczył dzieci,
dorosłych i kobiety, wzywano go
do każdego trudniejszego porodu,
panny szukały u niego ratunku,
gdy przydarzyło im się
nieszczęście, kawalerowie, gdy
złapali dyskretną chorobę. Ale
to, że ludzie tak się do niego
pchali, musiało w końcu odbić
się na jego zdrowiu. Wypisywał
właśnie receptę żonie zawiadowcy
stacji, która była znana w
mieście z tego, że i przez
tydzień nie wychodziła za
potrzebą - gdy nagle z ręki
wypadło mu pióro, głowa obwisła
i nawet nie mógł powiedzieć, co
mu jest, bo od razu głos
stracił. Żona zawiadowcy stacji
wyleciała z gabinetu wzywając
pomocy, ale to, co stało się z
doktorem, nie dało się już
odwrócić. Sprowadzani z Warszawy
najsłynniejsi lekarze uzyskali
tylko tyle, że bezwład z całego

background image

ciała stopniowo ustąpił i chory
mógł, choć z trudem, poruszać
się po domu. Powłócząc lewą
nogą, z obwisłą lewą ręką,
bełkocząc coś z gniewem, gdy go
nie rozumiano, przesuwał się z
pokoju do pokoju i wciąż wodził
za nią oczyma z łakomą rozpaczą.
W ostatnich latach, kiedy
Piotruś i Karolina chodzili
jóż do szkoły, nie wstawał
wcale, leżał bezwładnie w tym
właśnie pokoju, a ona coraz
bardziej zaczynała się go bać,
bo gdy tylko stawała na progu,
zwracały się ku niej te z ponurą
natarczywością atakujące ją
oczy, jedynie i upiornie żywa

pożądliwość w nieruchomej
starczej twarzy.
Przerażała ją ponadto myśl, że
coś takiego mogło się z
człowiekiem stać - przez tyle
lat całe miasto szukało u niego
ratunku, a teraz leżał jak

background image

kłoda, zdany na czyjąś łaskę, po
prawdzie mówiąc na łaskę obcej
dziewczyny, jaką była w tym
domu.
Babką Izabelką wstrząsnął
dreszcz zgrozy, przez chwilę
wydawało jej się, że to nie
matka Wiktora chrapie tak
donośnie, manifestując na cały
dom swój powrót do dobrego
samopoczucia, ale że to tamten
człowiek, który przez tyle lat
prześladował ją swoim
napastliwym spojrzeniem, aż
uległa zawartej w nim prośbie.
Ale było to już w dniu jego
śmierci. I od kilku lat był jej
teściem.
To on właśnie wydał ją za
Karola - dopiero później zdała
sobie z tego sprawę, choć
przyjemniej było myśleć, że nie
długoletnie chorowanie starszego
pana, ale jej zetknięcie, jej
zderzenie się z panem Karolem w
ciasnych drzwiach sprawiło, że
ze służącej w tym domu stała się
tego domu panią. Na początku,
tak, na początku chodziło o to,
żeby w domu był ktoś, kto by
opiekował się chorym. Pan Karol

background image

wcale na nią uwagi nie zwracał,
a drzwi od kuchni, w której
spała, zamykała na noc, bo
zdawało jej się, że słyszy
zbliżające się ku nim szurające
po podłodze kroki - wiedziała
już od innych dziewczyn, że
panowie mają zwyczaj chodzić w
nocy do służących. Może gdyby to
miał być pan Karol, to by tych
drzwi nie zamykała, choć wciąż
miała w myślach ojcowskie
przykazanie, żeby się w mieście
nie wykierowała na wycirucha i
ladacznicę. Ale to dotyczyło
strażaków i żołnierzy, którzy
łazili za dziewczynami, gdy

miały w niedzielę wychodne. Pan
Karol to było zupełnie co
innego... Tylko że w ogóle na
nią nie patrzył... W mieście
mówiono, że miał się żenić.
Zaprosił któregoś dnia tę
pannę z rodzicami na kolację. Na
stole w kuchni leżała już teraz

background image

kupiona przez niego książka
kucharska, którą otwierał na
odpowiedniej stronie, dysponując
obiad na dany dzień. Bardzo się
starała, żeby robić wszystko
tak, jak tam było napisane, ale
chyba nie zawsze się to udawało,
bo pan Karol czasem jedzenie
tylko na talerzu widelcem
rozpaprał i milczał, patrząc
przed siebie. Wtedy stawała z
drugiej strony stołu i mówiła
cichutko, że mogłaby zrobić
klusek ziemniaczanych, że w
domu, u Skrobków, zawsze wszyscy
te kluski lubili.
- Dobrze, zrób kluski - mówił
pan Karol ze smutną rezygnacją,
a ona płakała trąc w kuchni
ziemniaki i kaleczyła sobie
palce o tarkę, bo nie widziała
nic przez łzy.
Ze starszym panem nie było
tego zmartwienia, nic nie mówił
i przełykał wszystko, co mu
łyżką w usta wepchnęła.
Tego dnia, kiedy miała przyjść
panna z rodzicami, pan Karol
otworzył książkę kucharską na
stronie, gdzie był przepis na
"zająca po polsku w śmietanie".

background image

Był równie niedoświadczony w
tych sprawach, co jego
nieszczęsna kucharka, bo gdyby
choć trochę znał się na kuchni,
nie wybrałby na proszoną bądź co
bądź kolację tak trudnego do
przyrządzenia dania. Ale dostał
akurat skądś zająca, sam
ściągnął z niego skórę - resztę
pozostawiając jej. Nie było
czasu, żeby zając skruszał, ani
żeby poleżał w bajcu, natarła go
więc octem, obłożyła cebulą i
potężną garścią pieprzu i
bobkowych liści, ułożyła na
brytfannie i w odpowiednim

czasie, na dwie godziny przed
podaniem, jak pisało w książce
wsunęła do piecyka. Zresztą nie
zależało jej wcale, żeby ten
zając się udał, trucizny by
podała tej pannie, a nie zająca
po polsku w śmietanie z
buraczkami.
Ale jeszcze większa ogarnęła

background image

ją wściekłość, gdy otworzyła
gościom drzwi. Rodzice panny
wyglądali na prawdziwe miejskie
państwo, z dziedzicami ze wsi
oczywiście nie mogli się równać,
ale dyrektor gimnazjum w tamtych
latach to była figura, że ho,
ho! Dopiero po tej wojnie tak to
wszystko jakoś spsiało, że ani
dyrektor liceum, ani doktor czy
aptekarz nie mieli dawnego
znaczenia. Gdyby przed wojną
Kamil przyjął posadę nauczyciela
fizyki w prowincjonalnym
mieście, jego żona nie
zostawiłaby go na pewno z tego
powodu. Ale dzisiaj... no, tak -
babka Izabelka porzuciła te
myśli, rozpraszające jej
wspomnienia i pogrążyła się
znów, jak w złym natchnieniu, w
tamtej wściekłości sprzed lat,
która ogarnęła ją, gdy po raz
pierwszy zobaczyła tę pannę pana
Karola i choć trucizny wolałaby
jej dać zamiast zająca z
buraczkami - musiała jednak
przyznać, że była śliczna, o mój
Boże! naprawdę śliczna!
Wprawdzie i o niej, o Izabelce,
też to ludzie, patrzący na nią z

background image

upodobaniem, mówili - ale tamra
wydała jej się jakoś bardzo,
jakoś aż boleśnie pasująca do
pana Karola, który choć za
piękny nie był, miał w sobie coś
takiego, że godny był
najurodziwszej panny.
A ta musiała być w dodatku
także i dobra, bo twardego
zająca, którego jej rodzice
ledwie tknęli, gryzła z
bohaterskim zapamiętaniem i
nawet się nie skrzywiła, gdy
przy podawaniu na stół buraczków
- nienaumyślnie, broń Boże, ale

pewnie z żalu i rozpaczy -
poplamiła jej niebieską,
nowiuteńką suknię.
- To nic - powieziała
pogodnie. - Wypierze się. - A
nie było przecież wtedy w
mieście chemicznej pralni.
I pewnie pan Karol by się z
nią ożenił, gdyby nie zaszło
coś, co powinien był

background image

przewidzieć, ale nie chciał,
jeszcze nie chciał, żeby się
stało - otóż, kiedy goście,
żegnając się, stali już w
przedpokoju, a ona podawała
palto pani dyrektorowej
gimnazjum, w pokoju starszego
pana rozległ się gniewny jego
bełkot, to natarczywe wołanie
bez słów, którym przyzywał ją do
siebie. Powinna była - jak pan
Karol - nie zwrócić na to uwagi
i udać się do starszego pana
dopiero po wyjściu gości, ale w
nią jakby diabeł wstąpił,
podeszła do drzwi i otworzyła
je na całą szerokość.
- Pan doktor - powiedziała -
pewnie chce się z państwem
przywitać.
Chory, choć stan jego się nie
zmieniał, miewał jednak różne,
gorsze i lepsze dni, ten akurat
do tych ostatnich nie należał.
Próbował prawdopodobnie podnieść
się właśnie z łóżka, ale mu się
to nie udało, opadł z powrotem w
zmierzwioną pościel i tocząc
ślinę z nie domkniętych ust
przyzywał gwałtownie tych,
którzy o nim zapomnieli. A miał

background image

ku temu powody - z pokoju
buchnął straszliwy smród
wydzielin chorego człowieka,
alarmujący i nie do ukrycia
fetor wstydliwego nieszczęścia
tego domu.
Goście, choć już zmierzający
ku wyjściu, zatrzymali się w
miejscu porażeni tym widokiem i
odorem, który tak haniebnie
zaatakował ich nozdrza. Panna
zbladła jak opłatek, rodzice
bezwiednie przygarnęli ją do
siebie, jakby już w obronie

przed grożącym jej
niebezpieczeństwem. Wiedzieli,
musieli wiedzieć, że w domu jest
chory, ale widocznie jakoś
inaczej, jakoś ładniej, mniej
odrażająco wyobrażali sobie tę
chorobę - teraz objawiła im się
w całej swej przerażającej
uciążliwości, a ona, Izabelka,
prawie triumfująco (diabeł!
diabeł, który w nią wstąpił,

background image

musiał dyktować jej to
zachowanie) patrzyła w ich
twarze.
Pan Karol skoczył do drzwi i
zamknął je z hałasem. Dyszał
ciężko i nie od razu mógł
przemówić, choć właściwie nic tu
nie było do powiedzenia. Goście
w pośpiechu - i bez słowa -
skierowali się ku wyjściu.
Zabiegł, zagrodził im drogę,
roztrzęsionymi rękoma usiłował
ich zatrzymać, zaprzeczyć
sytuacji, która im się objawiła.
- Przepraszam... - szeptał. -
Przepraszam. Mówiłem, że ojciec
choruje. Ale mam zamiar oddać go
do zakładu, jestem już w
kontakcie z siostrą przełożoną
sióstr norbertanek w...
- Ach, co też pan mówi -
przerwała mu cierpko matka
panny. - Jakimże byłby pan
synem...
- Ależ w tym zakładzie będzie
miał dobrą opiekę... lepszą, niż
w domu...
- Dobranoc! - powiedział
groźnie i jakoś tak wyraźnie
bezapelacyjnie pan dyrektor
gimnazjum, odsunął na bok wciąż

background image

miotającego się przed nim pana
Karola, otworzył drzwi,
przepuścił przed sobą żonę i
córkę, i wyszedł za nimi
pośpiesznie.
Nastały teraz dni, w których
schodziła z drogi panu Karolowi,
a on także jej unikał. Ale nie
mogło to trwać wiecznie.
Zajmowała się gorliwie starszym
panem i syn musiał to dostrzec i
ocenić. Wychodził teraz
wieczorami coraz rzadziej,

przesiadywał w domu, najpierw
smutny i zrezygnowany, potem
jakby pogodzony z tym, co mu los
zgotował. Od tego dnia, kiedy
zderzyli się w drzwiach, ona
niosąca coś do pokoju, on
pędzący do gabinetu, w którym
dzwonił telefon, od tego dnia,
gdy musiał poczuć na swoich
piersiach jej piersi, jej uda na
swoich udach, na kolanach jej
kolana - jakby nieco się ożywił

background image

i poweselał. I chyba polubił
siedzenie w domu, gdzie było
zawsze ciepło i czysto, i gdzie
jedzenie stawało się z każdym
dniem coraz bardziej do jedzenia.
To, czego bał się jej ojciec
stałoby się o mało co pewnego
deszczowego jesiennego dnia,
kiedy pan Karol wrócił późno z
jakichś odległych wsi, gdzie
dokonywał okresowego szczepienia
bydła. Czekała na niego, wciąż
dokładając węgla pod kuchenną
płytę, żeby herbatę miał gorącą
i żeby od razu mogła mu
przygrzać kolację, którą
przyrządzała ściśle według
książki kucharskiej. Gdy tylko
usłyszała, że wchodzi po
odstawieniu motoru do szopki na
podwórzu, że zaraz potem myje
ręce w gabinecie, od razu
postawiła na tacy szklankę,
talerz i sztućce i miała już z
tym biec do jaddalni, gdy
powstrzymał ją, ukazując się w
drzwiach kuchni.
- Nie noś jedzenia do pokoju -
powiedział. - Bardzo już późno,
zjem tutaj.
- Tu... tutaj...? -

background image

zakrztusiła się zdumieniem.
- Tak. Dawaj prędko, jestem
głodny jak wilk.
- Już... już podaję...
- A co tam masz?
- Móżdżek.
- Cielęcy?
- Cielęcy.
- Na grzankach?
- Na grzankach! - obwieściła
triumfalnie.
- A skąd wiedziałaś, że tak

trzeba?
- Z książki. Przecież kupił mi
pan książkę.
- No, widzisz, jak się
przydała.
Najpierw jednak z
niedowierzaniem dziobnął
widelcem polany masłem i
przyrumienioną bułeczką móżdżek,
ale potem zaczął jeść szybko z
coraz większym apetytem.
- No, no! - powiedział tylko,
a ona patrzyła na jego pochyloną

background image

nad talerzem głowę z wzruszoną
radością, czując, że się rumieni
z przeogromnego, zalewającego
serce szczęścia. Miał już
trzydzieści lat, a ona nie
skończyła jeszcze dziewiętnastu,
na wsi taki chłop po
trzydziestce wydałby się jej
całkiem stary, ale ten stary dla
niej nie był, wciąż jeszcze
brzmiały jej w uszach słowa
Smolichy "Jest jeszcze młody pan
Szymanko..." - Zamyśliła się
tak, że zapomniała o herbacie,
którą należało już podać i pan
Karol musiał się o nią upomnieć,
ale uczynił to z uśmiechem i
jakoś tak, jakby już wtedy miał
ochotę ją pocałować.
- A herbaty nie dostanę?
- O Jezu! - zawołała, rzucając
się, jak łagodnym batem
dotknięty źrebak, ku kuchni, ku
dymiącemu czajnikowi. -
Zapomniałam do cna o herbacie!
- Nie mów "do cna" - uśmiechał
się wciąż pan Karol, bo już od
tego dnia chciał ją uczyć
miejskiego, pięknego mówienia,
choć dla niej to wiejskie -
nawet po latach - nigdy nie

background image

przestało być piękne. - Nie mów
"do cna" - powiedz: zupełnie.
- Zupełnie - powtórzyła, bez
przekonania, ale dlatego, że
chciał tak pan Karol. Nalała do
szklanki herbaty, postawiła
przed panem Karolem.
- Usiądź! - powiedział.
- Gdzie? - przestraszyła się,
bo wyczuła, że pan Karol choć
tak ładnie się przed chwilą

uśmiechał, chce jej powiedzieć
coś ważnego, a wszystkie ważne
rzeczy, które mówiono jej w
życiu, nie były przyjemne.
- Tu przy stole, naprzeciwko.
Nie ruszała się, zastygła w
przeczuciu czekającej ją
przykrości.
- Usiądź! - krzyknął.
Usiadła na brzeżku krzesła,
trzęsące się ręce oparła o stół.
Pan Karol milczał długo, a ona
czuła, jak jej krew odpływa z
serca, a jej miejsce zajmuje

background image

przenikliwy chłód.
- Co byś powiedziała - odezwał
się wreszcie - gdybyśmy się
pobrali?
- Kto? - spytała przeraźliwie
głupio, ale nie mogła zrozumieć
tego, co powiedział.
- My! Ty ze mną, a ja z
tobą!
- To znaczy... pan ze mną, a
ja... ja z... panem? -
powtórzyła.
- Izabelko! - roześmiał się. -
Chcę się z tobą ożenić! A ty?
- Co... ja? - wyjąkała.
- Czy ty także chcesz? Czy
chcesz mnie za męża?
- O, Boże! - rozpłakała się. -
PaN się pyta, czy chcę? Przecież
ja pana... ja dla pana...
Zerwał się i podbiegł do niej,
podniósł z krzesła, zamknął w
mocnym uścisku.
- Izabelko! Uważałem już moje
życie za zniszczone i
zrujnowane, ale teraz mam
nadzieję... chyba mogę mieć
nadzieję, że ty pomożesz mi je
uratować.
- Ja dla pana... ja dla pana
wszystko... - powtarzała.

background image

Więc to, czego bał się jej
ojciec, a czego ona pragnęła w
głupim dziewczyńskim, ślepo
poddanym naturze pragnieniu,
mogłoby się stać tamtego
deszczowego dnia... Ale się nie
stało. Bo pan Karol jakby się
przestraszył, że trzyma ją tak
blisko przy sobie, wypuścił ją z
uścisku i nawet nie pocałował.

- Dziękuję ci - powiedział. -
Bardzo ci dziękuję, Izabelko, że
jesteś i, że chcesz wciąż być ze
mną. Za miesiąc weźmiemy ślub.
Zaraz jutro trzeba napisać do
twojej parafii po metrykę. A po
ślubną suknię i wszystko, co
potrzeba, pojedziemy do
Warszawy. Masz wyglądać, jak
należy.
- Dlaczego miałabym nie
wyglądać, jak należy, proszę
pana? - zapytała.
- No, tak - speszył się pan
Karol. - Chcę, żebyś wyglądała

background image

jak najlepiej.
Następnego dnia rano pan Karol
przyniósł jej kwiaty. Nie dostał
ciętych - dawniej nie to, co
teraz, trudno było o cięte
kwiaty w małym mieście -
przyniósł jej doniczkę
cyklamenów, kupioną najpewniej
aż u ogrodnika pod miastem.
Postawił ją na stole w kuchni.
- To dla ciebie - powiedział.
- O, matko! - roześmiała się.
- Dlaczego?
- Dziewczyny dostają kwiaty w
takich okolicznościach.
- W jakich... okolicz...
nościach...? - wyjąkała.
- Oświadczyłem ci się i
powinnaś dostać ode mnie kwiaty.
Ale skąd bym wziął kwiaty
wczoraj pośrodku nocy? Więc
przyniosłem ci je dzisiaj.
Zaczynała pomału rozumieć -
pan Karol chciał, żeby nie tylko
ona podczas ceremonii zaślubin
wyglądała, jak należy. Wszystko
miało być, jak należy, od samego
początku. A więc kwiaty, które
dałby tamtej swojej pannie przy
oświadczynach, a także szacunek,
jaki by jej przy tym okazał. Bo

background image

przecież z dyrektorówną zaraz po
oświadczynach nie poszedłby do
łóżka, więc i jej, Izabelki, nie
starał się tam zaciągnąć, choć
wcale by się nie broniła. Nieraz
już całowała się z chłopakami ze
wsi i nawet nie jeden wsuwał jej
łapę pod spódnicę i szukał tam
czegoś, czego znaleźć nie zdążył

- dostawał w pysk, aż mu się
chyba gwiazdy w oczach zapalały,
bo odepchnięty na kilka kroków
długo rozcierał policzek i
mrugał powiekami. Ale gdyby pan
Karol... w ogóle... a zwłaszcza
wtedy... tamtego dnia... Z panem
Karolem wszystko było jakby
bezustannym wspinaniem się po
coraz wyższych schodach, więc i
to, co tak straszne i wstrętne,
i obrzydliwe wydawało się
podczas całego jej dzieciństwa,
gdy w izbie za kuchnią
trzeszczało łóżko - z panem
Karolem mogło być cudowne,

background image

piękne i... (skąd wzięło się w
jej głowie to nigdy nie używane
słowo?) - i zaszczytne.
Pan Karol jednak okazywał jej
wciąż należny narzeczonej
szacunek. Spędziła wiele
bezsennych nocy, bo nie dawała
jej zasnąć świadomość, że w
pokoju na górze on może także
nie śpi, i z tego samego, co
ona, powodu. Nieraz zrywała się
z łóżka, żeby pobiec do niego,
ale nigdy się na to nie
odważyła. Skoro on nie
przychodził do niej, skoro
chciał, żeby wszystko było jak
należy, to i ona powinna to
zrozumieć i być posłuszna.
Tylko, że jesienne pogody
robiły się coraz gorsze, już nie
deszcz, ale deszcz ze śniegiem
przewiewał płaskie mazowieckie
pola i siekł twarze podróżnych,
którym życie wyznaczyło
kołatanie się po wyboistych i
błotnistych drogach. Tamtego
wieczora, a właściwie tamtej
nocy, bo pora zrobiła się już
późna - pan Karol przyjmował
opóźniający się poród jakiejś
bardzo rasowej i cennej klaczy w

background image

którymś z okolicznych majątków -
wrócił skostniały i przemoczony,
palce u rąk miał do cna... palce
miał zupełnie zgrabiałe, zaczęła
rozcierać je i ogrzewać w swoich
gorących dłoniach, chuchać na
nie i przytulać do twarzy,
pałającej rumieńcem radości, że

już wrócił, że jest w domu.
- Co ty robisz? - bronił się
słabo. - Co ty wyprawiasz?
Izabelko!
- Rozgrzewam pana - śmiała się
trochę przez łzy, bo zawsze bała
się, że mu się coś stanie na
tych śliskich, wyboistych
drogach. - Ściągała z niego
płaszcz, klepała dłońmi dla
rozgrzewki po plecach. - Zaraz
będzie panu ciepło.
- No, nie wiem - uśmiechnął
się leciutko pan Karol.
A po kolacji, którą także
kazał podać sobie w kuchni,
rozebrał się błyskawicznie i - w

background image

jednej chwili był w łóżku. W jej
łóżku, które tak jak teraz, po
przyjeździe pani Wysoczarskiej,
stało w kącie kuchni.
- Chodź tu do mnie! - zawołał.
- Jeśli naprawdę chcesz mnie
rozgrzać.
I stało się to jakoś tak...
wesoło, wcale sobie nie
wyobrażała, że tak to się może
stać. Całowali się i śmiali, a
kiedy przyszła chwila, że pan
Karol spoważniał i zadał jej...
musiał zadać jej ból, aż
krzyknęła - zaraz potem,
powróciła do przytomności i
zdolności mówienia, a on
uspokoił ją, że boli tylko
pierwszy raz, a już jutro,
pojutrze, i przez całe życie
nigdy nie będzie boleć, że
będzie cudownie, naprawdę
cudownie...
Nie kłamał. Pan Karol... Karol
nigdy nie kłamał, jak coś
powiedział, to tak było.
I było cudownie! Czekali teraz
na każdą noc, jak na cud, który
na pewno się przydarzy. Karol
promieniał, nucił chodząc po
domu, wpadał do pokoju ojca i

background image

wciąż mu powtarzał, że się żeni.
Że się żeni!!! W obcowaniu z
ludźmi wyzbył się dawnej
ponurości i powagi. - Wszyscy
musieli widzieć i odczuć, że
mają do czynienia z człowiekiem
szczęśliwym!

I tylko ona wiedziała, co to
takiego naprawdę z nim się
stało.
Karol, jej ukochany Karol,
jedyny mężczyzna, którego
kochała w swoim życiu - zrzucił
kamień, gniotący mu serce. Oto
żenił się nie z opiekunką
chorego ojca, żeby mu zapewnić
do śmierci należytą pielęgnację
- ale z nią, z Izabelką, z
dziewczyną, z którą było mu
dobrze, na którą lubił patrzeć,
i która potrafiła dać mu tyle
szczęścia, ile na pewno nie
dałaby mu żadna anemiczna
dyrektorówna.
Starał się jej to wynagrodzić,

background image

z radością zdała sobie z tego
sprawę. Pojechał za Wisłę i
oświadczył się o nią jej ojcu,
tak jakby oświadczał się panu
dyrektorowi gimnazjum o rękę
jego córki. A potem Wojciech
Skrobek ze wsi Nogawice, w
dodatku wcale nie najbogatszy
tam gospodarz, prowadził swoją
córkę do ołtarza po czerwonym,
dywanowym chodniku, który
rozciągnięto przez cały kościół
od wrót aż po prezbiterium.
Weronika i Cecha też były na
ślubie, obydwie w nowych
sukniach, kupionych przez
Karola, tak jak i ubranie dla
ojca Skrobka, w Warszawie.
Ten ślub jedynego na całą
okolicę weterynarza, kawalera,
za którego każda panna poszłaby
z podskokiem, w dodatku syna
uwielbianego do tej pory w
mieście doktora, ślub Karola
Szymanki ze służącą - wywołał
tyle jazgotu, że szyby trzęsły
się we wszystkich domach. Ale
potem zaczęło się to powoli
uspokajać; ludzie przywykli do
jej nowego stanowiska w tym
mieście, a ona z zaciętością i

background image

uporem starała się sprostać
wszystkiemu, czym obdarzył ją
los.
Każde życzenie Karola było
spełnione, zanim zdążył je
wyjawić, dom lśnił czystością,

chory doktor był zawsze o
właściwej porze nakarmiony,
obmyty i podmyty, a jej
starczało jeszcze czasu, żeby
zadbać i o siebie, żeby - gdy
wychodziła na ulicę - nie
przeszedł obok niej obojętnie
żaden chłop.
Doceniał to także Karol. Moja
śliczna! - mówił zawsze,
wracając do domu, a i doktor,
który teraz prawie wcale nie
wstawał już z łóżka, wciąż
wodził za nią oczyma. Przestała
się go bać i choć z każdym dniem
stawał się coraz bardziej
odrażający, okazywała mu nie
tylko dbałość, ale i
serdeczność. Nie pozwalała sobie

background image

zapomnieć, że to on właściwie
wydał ją za Karola, tak to
przecież wyglądało na początku.
Starała się spłacać ten dług
przeogromnej swojej
wdzięczności, ale tak do końca
spłaciła go chyba dopiero w dniu
jego śmierci.
Już od kilku dni wiedziano, że
to się kończy. Choroba w domu,
pośpieszne wynoszenie do ustępu
basenów z ciągnącą się za nimi
smugą smrodu, pranie
prześcieradeł zaraz po
zabrudzeniu, żeby plama po kale
nie wżarła się w płótno... to
wszystko miało się lada chwila
skończyć, wiedzieli o tym
obydwoje z Karolem i może
dlatego Karol przepadał teraz na
całe dni, nawet przyjęcia w
gabinecie zawiesił, żeby tylko
nie być w domu, gdy...
Wiedziała, że bał się śmierci
ojca, że udręczony długoletnią
jego chorobą bał się jednak jego
śmierci, nie pragnął jej i broda
zaczynała mu się trząść, gdy
zaczynało się o niej mówić.
Więc pozwalała mu nie być w
domu w tych dniach, kiedy

background image

należało się spodziewać, że
starszy pan odejdzie. Wzięła to
na siebie i tak już potem
zostało - każdą rzecz trudną i
przykrą załatwiała ona, ujmując

ciężarów tym, których kochała,
choć nie przychodziło jej to
łatwo, o nie, trzęsła się ze
strachu podczas owych ostatnich
dla starego doktora chwil, gdy
wciąż wodził za nią domagającymi
się czegoś oczyma, a ona bała
się, bała się domyślać czego
pragnie.
Była sama w domu, Piotruś
chodził już do szkoły, Karolinie
nakazała bawić się w ogrodzie.
Na obiad miał być rosół i sztuka
mięsa, której nie trzeba było
doglądać podczas gotowania.
Mogła więc siedzieć w pokoju
teścia i wlewać mu w usta po
łyżeczce herbatę, gdy wysuwał
pobielały język na wyschnięte
wargi.

background image

Ale nie tylko tego od niej
chciał, nie tylko tego...
Mówiły o tym jego oczy,
rozkazująco wparte w jej
źrenice, gdy się nad nim
pochylała. Patrzył w nie, wciąż
domagając się czegoś, czego
domagał się od lat, od pierwszej
chwili, kiedy przekroczyła próg
tego domu. Wypluł herbatę, którą
znów wlała mu w usta, język
ożywiony nagłym przypływem krwi,
poróżowiały i giętki zaczął
szukać możliwości wyrażenia,
kołaczącego się w mózgu słowa. I
powiedział je, po długiej męce,
długim usiłowaniu, powiedział
czysto i wyraźnie:
- Pokaż!
Cofnęła się, nie rozumiejąc
jeszcze, co słowo to oznacza,
przerażona najpierw
niespodziewanym jego dźwiękiem.
- Pokaż! - powtórzył.
- Co?... Co? - wyjąkała.
Nie patrzył już w jej oczy,
patrzył na jej piersi, okryte
tylko bielizną i letnią
przezroczystą bluzką. Patrzył z
łakomym, rozdzierającym żalem -
i zrozumiała. Już rozumiała...

background image

- Pokaż! - krzyknął donośnie,
jak zapewne nieraz musiał
krzyczeć w tym domu za dawnych
wspaniałych lat swego życia. -

Zaraz mi pokaż!
Szarpnęła guzikami bluzki,
rozerwała zapięcie stanika.
Uwolnione z niego piersi
zabłysły obfitą bielą, poruszane
gwałtownym oddechem przybliżyły
się do otwartych ust chorego.
Usiłował dźwignąć z poduszki
głowę, ale to mu się nie udało.
Podniósł wzrok ku jej oczom i
prosił, błagał... domagał się...
rozkazywał...
Drżały jej ręce, gardło dusił
wstręt, ale zrobiła to - uniosła
jego bezwładną głowę i wcisnęła
ją twarzą między obnażone
piersi. Bliska omdlenia poczuła,
że zaczynają je całować zimne,
lepkie od śliny wargi...
Ocucił ją płacz Karoliny. Nie
wiadomo kiedy otworzyła drzwi,

background image

ale teraz stała w nich i
zanosiła się od płaczu.
- Idź stąd! - krzyknęła do
niej. - Natychmiast wracaj do
ogrodu! Uciekaj!
Ale dziecko nie ruszało się
od proga. Przerażone i zdumione
widokiem, jaki ujrzało, płakało
coraz rozpaczliwiej i głośniej.
Oderwała głowę teścia od
swoich piersi, złożyła ją na
poduszce. Okrywszy swoją nagość,
rzuciła się ku Karolinie,
wyprowadziła ją z pokoju. Wciąż
płakała, drżąc jak w ataku
dreszczy, zwiastujących chorobę.
Nalała jej w kuchni szklankę
wody, przymusiła do wypicia.
Sobie nalała także i wychyliła
ją duszkiem. Wzięła Karolinę na
kolana, przytuliła do siebie,
obie zaczęły się uspokajać, ta
bliskość mogła najprędzej
złagodzić wstrząs, jaki obie
przeżyły.
Karolina jednak zapytała -
była dzieckiem, a dzieci lubią
pytać, nie wiedzą, że czasem
pytać nie należy - Karolina
zapytała:
- Co to było? Co się stało

background image

dziadziowi?
- Nic mu się nie stało -
powiedziała wymijająco.

- Na pewno mu się coś stało,
przecież widziałam. Dlaczego go
tak trzymałaś...?
- Chciał tego... -
powiedziała, ukrywszy twarz we
włosach Karoliny. - Zawsze... od
kiedy zjawiłam się w tym domu
tego pragnął...
Kiedy starszy pan Szymanko
leżał już w trumnie, której
wieko stało jeszcze oparte o
ścianę, ale pracownicy zakładu
pogrzebowego czekali przy nim z
młotkami i gwoździami w ręku -
syn zdobył się wreszcie na
odwagę, żeby spojrzeć na
zastygłą twarz ojca. Stała przy
nim, trzymała go za rękę, bo
sprawiał wrażenie, że upadnie.
Ale on niespodziewanie podniósł
na nią rozjaśnione oczy.
- Spójrz, Izabelko... Czy

background image

tobie także się wydaje, że...
ojciec się uśmiecha...? Wygląda
jakby umarł szczęśliwy...
- Myślę, że tak - powiedziała
cicho, odprowadzając męża od
trumny. - Myślę, że tak... chyba
naprawdę umarł szczęśliwy.
Po śmierci starego doktora, aż
do następnej żałoby w tym domu,
udało się przeżyć kilka dobrych,
naprawdę dobrych lat.
Babka Izabelka otworzyła znów
książeczkę do nabożeństwa,
odmówiła panicznie początek
litanii, szukając w niej ratunku
- który jednak nie nadszedł.
Myśl, nie zatrzymana przez tamte
lata, zamiast się w nich
zanurzyć, pogrążyć na długie,
radosne rozpamiętywanie,
uporczywie dążyła ku szarpiącemu
wciąż serce żalowi, pierwszemu z
tych dwóch, które przeznaczył
właśnie dla niej, dla Izabelki
ze Skrobków Szymankowej, nie
rozsypujący szczęścia zbyt
hojnie po ludzkich drogach los.
Piotruś był jeszcze całkiem
smarkaty, kiedy ziemia ruszyła
się pod Polską. Jaki to z niego
mógł być żołnierz, dopiero za

background image

rok miał zdawać maturę, a
jednak... zawsze taki uparty...

taki wściekle uparty, że nieraz
chciało się go za to trzepnąć w
kark... nałożył ten swój
mundurek szkolnego
przysposobienia wojskowego i
poszedł gdzieś... gdzieś się
zgłosił i przyjęto go tam...
takiego niezaradnego, takiego
prosto od matki, za głupiego, za
młodego na wojnę, za młodego na
śmierć.
Potem, z tych książek, które
wciąż kupował Wiktor i które
wciąż pisano, choć zdawać by się
mogło, że wszystko już zostało
napisane i opisane z tego, co
przeżyli i czego właśnie nie
przeżyli ludzie w ciągu
wojennnych lat, z tych książek
wynikało, że to dwie armie,
zapędzone aż tu przez wroga,
Armia Poznań i Armia Pomorze,
miały zagrodzić mu drogę na

background image

Warszawę w sławnej potem bitwie
nad Bzurą... po to chyba tylko,
żeby Piotrusiowi było do niej
tak blisko... Wiktor krzyczał
zawsze na nią, kiedy tak mówiła,
ale czy nie miała prawa mówić
tak matka? Bo przecież gdyby ta
bitwa o drogę na Warszawę
rozegrała się kilkanaście
kilometrów stąd na zachód albo
na wschód, Piotruś
przesiedziałby jej trwanie w
schronie... z matką i ojcem, z
siostrą.
Babka Izabelka wróciła znów do
litanii, ale i tym razem nie na
długo, przez słowa modlitwy,
wydrukowane w jej starej
książeczce do nabożeństwa,
przebijały się obrazy, z których
od dawna trzeba było oczyścić
pamięć - najpierw błonia nad
Bzurą, gdy w letnie popołudnia
przychodzili całą rodziną kąpać
się w tej spokojnej,
połyskującej w słońcu, takiej
czystej w tamtych latach rzece.
A potem te same błonia, gdy
szukała na nich Piotrusia w
rozpaczliwej nadziei, że jeszcze
żyje, że tylko nie mógł dotrzeć

background image

do domu, ale żyje, żyje, i ona,

matka, przeniesie go...
Przez długie lata okupacji
nie pozwalała Karolowi mieszać
się w żadne patriotyzmy, brać na
siebie, poczuwać się do
obowiązku, któremu z taką
zapamiętałą ochotą poddawali się
mężczyźni tego kraju. Musiał z
tego powodu cierpieć, widziała,
że cierpi, że czuje się
upokorzony, nie należąc do tych,
którzy nie pochylili głów i
walczyli. Ale był jej posłuszny,
przynajmniej on był jej
posłuszny. Podjął pracę za
znikomą wprawdzie wobec
wzrastających cen pensję, ale za
to za dobre papiery dla siebie,
a później i Karoliny; żeby móc
jeździć w teren, kupił Białka.
Śliczny był ten młody koń, od
razu go wszyscy troje pokochali,
nie przeczuwając, jaka rola
przypadła mu w ich życiu.

background image

Styczeń miał się już ku
końcowi i ku końcowi miała się
wojna, Niemcy wycofywali się w
popłochu na zachód i nadzieja
stawała się coraz bardziej
rzeczywistością - gdy na
podwórzu zjawił się ten
człowiek. Nie wszedł, jak
zawsze, jak przedtem, równym,
mocnym krokiem, wysoki i silny,
władczy - wbiegł chyłkiem i w
popłochu, i od razu zwrócił się
w stronę Białka. A właśnie Karol
wyprowadził go ze stajni, żeby
się koń nie zastał, od wielu już
dni ze względu na bliskość
frontu nigdzie nie jeździli. W
pierwszej chwili mógł Karol
nawet pomyśleć, że komendant
żandarmerii przyszedł się z nim
pożegnać - widziały obie z
Karoliną przez okno w kuchni, że
właściwie nie wie, jak się wobec
niego zachować - często się tu
zjawiał, przychodził ze swoimi
psami, przynosił lekarstwa...
czy należało okazać mu żal, że
się nie będzie go już widywać,
czy też - wreszcie ze szczerym
uśmiechem - życzyć mu
szczęśliwej podróży. To wahanie

background image

nie trwało długo, Niemiec od
razu wyjawił cel swego
przybycia. Przyskoczył do
Białka, mówił coś, jeszcze z
początku spokojnie i tak cicho,
że nie można go było słyszeć w
kuchni, nawet gdy się miało
głowę blisko przy szybie. Karol
też coś mówił i tego także nie
słyszało się w kuchni, więc
wybiegła na próg - i od razu
stanęła zmartwiała. Karol
szarpał się z komendantem, który
chciał wsiąść na Białka, bez
pomocy strzemion usiłował
wskoczyć koniowi na grzbiet, ale
Karol mu na to nie pozwalał,
odciągał go od niego, odpychał,
zasłaniał konia własnym
ciałem... I wciąż krzyczał,
krzyczał na całe podwórze, na
całą ulicę:
- Nie dam! Nie oddam! Akurat
mego konia się panu zachciało!
- Muszę go mieć! - perswadował

background image

Kunze wciąż jeszcze cicho,
prawie z prośbą, z zawstydzeniem
w głosie. - Muszę! Oni mogą tu
być lada chwila! Nie mam innego
środka lokomocji. Akurat mnie
musieli tak zostawić, mnie,
który do ostatka dbałem o
bezpieczeństwo ich tyłków,
mnie... - urwał, trzepnął się po
kieszeniach. - Panie doktorze!
Doktorze Szymanko! Ja panu
wszystkie pieniądze... wszystkie
pieniądze za tego konia... nie
jest tyle wart, ale ja nie mam
wyjścia... nie mam żadnego
wyjścia...
- Wie pan, gdzie ja mam pana
pieniądze? - krzyknął Karol. -
Sam pan mówi, że oni mogą tu być
lada chwila, a pan mi tu o
pieniądzach, o niemieckich
pieniądzach...
- Pan wie, że mogę go wziąć
bez pieniędzy! - podniósł głos
także i Kunze. - Ale chciałem
zapłacić, bo przecież znaliśmy
się... przychodziłem tu do pana
i wydawało mi się... - Znów
urwał, zawstydzony swoimi
słowami, i jeszcze raz spróbował

background image

dosięgnąć grzbietu Białka. Karol
i tym razem go od niego
odtrącił, odepchnął, jakby ci,
co mieli przyjść, już tu byli, a
ten człowiek w jasnozielonym
mundurze był już ich jeńcem.
Ale on nim jeszcze nie był i
wcale nie zamierzał nim zostać,
o nie! był zdecydowany na
wszystko, naprawdę na wszystko!
Także odtrącił Karola od Białka
i także zaczął krzyczeć na całe
podwórze, na całą ulicę!
- Muszę go mieć! I będę go
miał!
Karol zasłonił sobą konia.
- Po moim trupie! Tylko po
moim trupie.
Przyskoczyła do niego,
uczepiła się ramienia, wpiła
paznokcie w rękaw jego kurtki,
ale i ją odepchnął, aż potoczyła
się na środek podwórza.
- Nie oddam! Nie oddam! -
powtarzał. - Na piechotę niech
pan wraca tam, skąd pan

background image

przyszedł!
- Karol! - rozpłakała się. -
Opamiętaj się, Karol! - Bo
wiedziała, ona już wiedziała, że
człowiek, który stał przed nimi,
który wtargnął tu na ich
podwórze, choć wszystko
zmierzało już ku końcowi, ku
szczęśliwemu końcowi, że ten
człowiek naprawdę zdecydowany
jest na wszystko i głupotą jest,
najtragiczniejszą z głupot
przeciwstawiać się mu, kiedy ci,
którzy tu mieli lada moment
przyjść, jeszcze tu nie
przyszli.
- Ty podły polski psie! -
zapiał Niemiec na najwyższej nucie
wściekłości. Wyszarpnął z kabury
pistolet, odbezpieczył go. -
Dopiero teraz zrzuciłeś maskę,
polski bandyto! Ale zapewniam
cię, nie pójdę na piechotę! Nie
tylko oddasz mi swego konia, ale
mnie nawet na niego podsadzisz!
Karol jakby oślepł, jakby nie
widział skierowanej ku niemu
broni. Objął Białka za szyję,
palce wplótł w jego grzywę.

background image

- Nie oddam! - powtarzał. -
Nie oddam!
- Karol! - wołała. - Opamiętaj
się! Błagam cię, opamiętaj się!
On cię zabije!
Niemiec, z bronią w ręku,
zbliżał się do konia.
- No, tylko bez żadnych
sztuczek! Twoja żona jest
mądrzejsza od ciebie, ona od
razu zrozumiała, że cię
zastrzelę, jeśli będziesz mi
wciąż przeszkadzał. Podsadź mnie
na konia! Nadstaw rękę pod but!
I naprawdę nie próbuj żadnych
sztuczek! Inaczej powinienem z
tobą postępować podczas tych
wszystkich lat, które spędziłem
w tej przeklętej polskiej
dziurze!
- Nie oddam! - powtarzał wciąż
z uporem Karol. - Nie oddam!
- Karol! - błagała. - Miej
rozum, Karol, pomyśl o nas
wszystkich! Pan komendant -
chciała załagodzić gniew Niemca
- pan komendant potrzebuje

background image

Białka tylko po to, żeby wrócić
na nim do domu. A potem nam go
odeśle... na pewno po wojnie
dostaniemy go... jak wszystko
inne... z powrotem...
- Tak! - roześmiał się
wpółprzytomnie Kunze. - Głupia
babo! Na pewno dostaniecie go po
wojnie! Jak wszystko inne! -
Trzymał wciąż rewolwer
skkierowany w stronę Karola i
nie przestawał się śmiać,
histerycznie, z coraz
wyraźniejszą rozpaczą. No! Ręka
pod but! - Uciszył się wreszcie,
umilkł, zacisnąwszy wargi. Krok
za krokiem zbliżał się do Karola
i Białka.
I wtedy... zaczął stawać się
cud, wtedy mógł stać się cud...
O, Boże! Dlaczego to tak wciąż
boli, że się nie stał! - Z głębi
ulicy nadpłynął warkot motoru.
Kunze znieruchomiał, wysunął
głowę z kołnierza, żeby lepiej
słyszeć. Drugą, wolną rękę, tę,
w której nie trzymał broni,
podniósł do gardła. Bo to mogli

background image

być ci, którzy lada moment mieli
tu przyjść, albo... gdyby miał
tyle szczęścia... Gdy warkot
coraz bardziej się przybliżał,
wciąż z bronią w ręku, a z tą
drugą przy gardle, zaczął
posuwać się ku bramie, zza
której wyłoniła się właśnie
głowa niemieckiego żołnierza na
motorze z przyczepą. Z pustą
przyczepą. Jechał powoli,
rozglądając się czujnie, w
każdym domu mogła czaić się
zasadzka.
- Stać! - krzyknął Kunze
głosem, który zapewne usłyszano
i w niebie i w piekle. - Stać!
Żołnierz zatrzymał motor, a
przyczepa była naprawdę pusta,
to był widok, od którego nie
można było oderwać oczu - i ona,
wciąż płacząc, wpatrywała się w
nią z rozpaczliwą nadzieją w
sercu, z rodzącym się powoli
uspokojeniem.
Komendant wypadł z podwórza,
był już na ulicy, przy
żołnierzu, przy motorze, przy

background image

tej przyczepie, do której miał
wsiąść za chwilę, żeby w niej
odjechać, raz na zawsze stąd
odjechać - ale... zatrzymał się
na sekundę i odwrócił się jakby
z namysłem.
- No, widzisz! - krzyknął do
Karola. I po co mi twój zasrany
koń? - Podniósł rewolwer. - Ale
i tobie nie będzie już
potrzebny!
Padły dwa strzały. Jeden za
drugim. Dwa strzały, jeden za
drugim. I nigdy już, nigdy, do
końca życia miało tu nie być
prawdziwego szczęścia.
Białek konał przez kilkanaście
godzin, rycząc, rzężąc, w końcu
piszcząc coraz słabiej, jak małe
szczenię. Ogłuszone rozpaczą,
słyszały jednak obie z Karoliną
to końskie umieranie, gdy
klęczały przy zwłokach Karola,
złożonych na ceratowej kanapce w
jego gabinecie. W końcu Wiktor
postanowił sprowadzić jakiegoś
żołnierza - już radzieckiego

background image

albo polskiego - żeby skrócił
męki konia, żeby go dobił. Nie
od razu mu się to udało. Trwała
bitwa o miasto, ostrzeliwane
wciąż przez cofającego się
wroga; żołnierze przebiegali z
domu do domu, kryli się za
węgłami i w bramach, i bez
chwili wytchnienia parli
naprzód, niecierpliwi i
zaciekli: oto pędzili, oto
gonili Niemców! niektórzy także
i własną śmierć.
Wreszcie przyszedł któryś z
nich, udało się go Wiktorowi
zatrzymać, namówić go, żeby się
zatrzymał. Nie wiadomo w jaki
sposób zrozumiał o co chodzi, bo
to był Rosjanin, a Wiktor nie
znał jego mowy. Jakoś jednak
zrozumiał, może miał także konia
i pośród tej strasznej wojny
czuły był jednak na cierpienia
zwierząt. Padł strzał, trzeci
strzał pod tym skrawkiem nieba
przykrywającym podwórze i dom,
pełne żałoby.
I naprawdę... już nigdy,
nigdy, do końca życia miało nie

background image

być tu prawdziwego szczęścia.
Babka Izabelka wróciła znów do
modlitwy, ale nie czytała już
litanii z książeczki, zaczęła
odmawiać swój codzienny pacierz
- "Ojcze Nasz", "Zdrowaś Mario",
"Aniele Boży, stróżu mój", "Kto
się w opiekę"... aż przy
wyznaniu wiary zatrzymała się
przy słowach: świętych
obcowanie. Jak ciepły powiew
ogarnęło ją błogie marzenie -
dlaczego to tylko święci mieli
dostępować łaski obcowania ze
sobą, dlaczego zwykli ludzie,
jeśli tylko poczciwie przeżyli
życie, nie mogliby w niebie
spotkać się ze swymi bliskimi?
Nie po raz pierwszy chciało jej
się - na pociechę - myśleć o
tym, że to powinno być możliwe.
Niechby dobry Pan Bóg dał
ludziom tę nadzieję. Niechby
obdarzył ich szczęściem
większym, niż samotna wieczność
dusz, które dostąpiły zbawienia.

background image

Jak lekko, jak radośnie by się
umierało wiedząc, że zobaczy się
wszystkich kochanych za życia,
że znowu będzie się z nimi! Tyle
miałoby się im do powiedzenia...
Matce... Ojcu... Piotrusiowi i
Karolowi. Piotrusiowi
powiedziałaby: Nie wyrzucam ci
już, synku, że byłeś taki
uparty, że mnie nie posłuchałeś
i poszedłeś tam, gdzie mogli cię
zabić i gdzie cię zabili.
Uważałeś, że tak trzeba, że
musisz spełnić ten obowiązek -
i, widzisz, ja nie mam ci już
tego za złe. Bo cóż znaczy, cóż
znaczyła nasza taka przecież
krótka rozłąka wobec tego, że
postąpiłeś tak, jak postąpić
należało, a ja, matka, przez
całą wieczność będę z ciebie
dumna. - Karolowi powiedziałaby
prawie to samo: nie boli już
mnie serce na myśl, że można
było uniknąć nieszczęścia,
gdybyś tylko nie był tak
zawzięty i głupi i nie stawiał
się Niemcowi, który chciał
zabrać Białka. Teraz, kiedy
znowu jesteśmy razem i zawsze

background image

już razem będziemy, rozumiem, że
musiałeś bronić Białka, że nie
mogłeś go oddać, bo należał
przecież także do naszej rodziny
i szkoda tylko, że nie jest
teraz z nami, ale pewnie
przebywa w swoim niebie, w
osobnym niebie zwierząt... Jest
chyba takie niebo, bo gdzie by
wynagradzano zwierzętom krzywdy,
które spotykały ich na ziemi?
- Dlaczego ty nie śpisz,
Izabelko? - spytała przerażonym
szeptem pani Wysoczarska. -
Dlaczego przy mnie siedzisz? czy
ja jestem taka chora?
Babka Izabelka uniosła
powieki, którymi na długie
chwile zamyślenia odgrodziła się
od świata. Nie mogła zrozumieć
dlaczego matka Wiktora leży na
jej łóżku, ale rzeczywistość
zaczęła powoli wypierać z myśli
marzenia, jakim uległa po
przypomnianych smutkach i

background image

największych rozpaczach swego
życia.
- Czy ja jestem aż taka chora?
- zapytała jeszcze raz ze
wzrastającym zalęknieniem pani
Wysoczarska.
- Ależ skąd? - pośpieszyła ją
uspokoić. - Całkiem smacznie
sobie pani spała.
- To dlaczego tu siedzisz?
Dlaczego nie położyłaś się,
tylko siedzisz przy mnie?
- Bo... - babka Izabelka
jednak się zająknęła - bo
chrapała pani tak jakoś
dziwnie...
- Ja... chrapałam? -
zawstydziła się pani
Wysoczarska.
- Tak - potwierdziła prawie
równie zawstydzona babka
Izabelka.
- Nie wiedziałam, że chrapię.
- Mąż pani tego nie mówił?
- Och! - w tym okrzyku pani
Wysoczarskiej była i dawna pycha
i całkiem świeży żal. - Nie
mieliśmy wspólnej sypialni.
- Nigdy? - zdumiała się babka
Izabelka.
- Nigdy - całkiem cicho

background image

potwierdziła babka Wysoczarska.
I pospiesznie dodała: - Przecież
to niehigieniczne. I
nieestetyczne.
- E, co tam - powiedziała
babka Izabelka - ale jakie
przyjemne!
- Przyjemne... - nie
zdecydowała się potwierdzić
dawna pani na Wysoczarach i dała
temu słowu leciutki ton
zapytania.
- A co, nie?
- No... może w pewnych
okresach życia...
- Ja ze swoim Karolem zawsze
lubiłam sypiać. Nie, żeby tam
zaraz mieć na myśli jakieś
figle... Ja w ogóle lubiłam,
żeby przy mnie był. Słuchałam,
jak obok mnie oddycha, a kiedy
śniło mu się co złego i zaczynał
krzyczeć, od razu go budziłam,
żeby długo się nie męczył.

- Nigdy nie miewam złych snów

background image

- powiedziała niespodziewanie
oschle pani Wysoczarska. - I
sądzę, że Xawery też ich nie
miał. Nasz zły sen przeżyliśmy
na jawie... - urwała,
uprzytomniwszy sobie, że już raz
w obecności tej kobiety
pozwoliła sobie mówić o własnych
stratach. - Tak - dodała cicho -
najgorszy sen nie może się
równać z tym, co człowiek
przeżywa w rzeczywistości. -
Uniosła się, nogi zsunęła z
łóżka. - Ja muszę pójść do
toalety...
- Co też pani wyprawia! -
powstrzymała ją babka Izabelka.
- Doktor kazał leżeć. Przyniosę
tu nocnik.
- Noc... nocnik?... Ach nie -
skądże znowu... nocnik...?
- Nie ma się czego wstydzić.
Życie człowiekowi upływa od
nocnika do nocnika. Potrzebuje
go, kiedy jest mały, a potem
znów, kiedy się zestarzeje.
- Ale ja przecież... -
usiłowała się jeszcze bronić
babka Wysoczarska - ...może nie
jestem taka całkiem... taka
całkiem stara...

background image

- Przyniosę pani nocnik! -
ucięła tę dyskusję babka
Izabelka. - Sama z niego
korzystam, żeby w nocy nie iść
prosto z łóżka przez zimny
korytarz do ustępu. Naprawdę nie
ma się czego wstydzić, że...
w naszym wieku... nie można już
z tym wytrzymać do rana. -
Przyniosła nocnik, ale wycofała
się z pokoju, gdy pani
Wysoczarska oddawała mocz. Potem
zabrała go, opróżniła, wypłukała
i wróciła z nim do pokoju,
stawiając go znów pod łóżkiem. -
Jednak go tu zostawię, bo może
się jeszcze przydać.
- Ależ skąd... po co...? -
broniła się wciąż pani
Wysoczarska.
- Sza! I spać! - powiedziała
babka Izabelka, jak do dziecka.
- Zaraz mi tu spać!

- Boję się, że już nie zasnę.
- Powiem pani taki krótki

background image

wierszyk_kołysankę. Zawsze
usypiałam nim wszystkie dzieci.
- Jakie - wszystkie dzieci?
- No, najpierw moje młodsze
rodzeństwo...
- Tych małych Skrobków... zza
Wisły? Tych małych Skrobków? -
pani Wysoczarska zdziwiła się
sama przed sobą, że tak jej
utkwiło w pamięci to nazwisko,
ale wypowiedziała je teraz z
niespodziewanym ciepłem.
- Tak, najpierw ich. - A potem
Piotrusia i Karolinę, i dzieci
Karoliny, i Sylwię...
- Jaki to wierszyk?
Babka Izbaleka przysiadła na
brzegu łóżka, obtuliła panią
Wysoczarską kołdrą.

Wisi wisiałek,@ patrzy
patrzałek,@ patrzałek byłby
rad,@ żeby ten wisiałek spadł.@

- To śliczne! - roześmiała się
pani Wysoczarska.
- Wszystkie dzieci bardzo ten
wierszyk lubiły. Tylko raz
Agnieszka, kiedy przyjechała i
słyszała, jak usypiałam nim
Sylwię, powiedziała, że w tym

background image

"żeby ten wisiałek spadł" jest
cała chłopska mentalność.
- Co takiego?
- Chłopska mentalność, tak
powiedziała, że niby łakomstwo i
pazerność.
- Ach, cóż znowu?
- Bo ją w tej szkole
aktorskiej nauczono
podejrzliwości do każdego słowa.
I żeby mu się przyglądać i tak i
siak, z różnych stron. A dzieci
tej podejrzliwości jeszcze nie
mają. I zawsze przy tym
wierszyku tak ładnie zasypiały.
- Bo śliczny! - jeszcze raz
powiedziała pani Wysoczarska. I
nagle pomyślała z dotkliwym,
przejmującym żalem, że nigdy nie
usypiała swoich dzieci, że
robiły to inne, płatne osoby...
mamki, niańki... A potem bony,

guwernantki i guwernerzy - obcy
ludzie mówili jej dzieciom, co
piękne, a co brzydkie, co dobre,

background image

a co złe. - Miałaś wspaniałe
życie, Izabelko - powiedziała
cicho.
Babka Izabelka milczała, może
obliczała - po raz któryś w
ciągu ostatnich godzin - swoje
zyski i straty, a może o niczym
nie myślała, gdy znów zaczęła
mruczeć.

Wisi wisiałek,@ patrzy
patrzałek,@ patrzałek byłby
rad,@ żeby ten wisiałek spadł.@

Ale pani Wysoczarska nie
przymykała powiek.
- Wiesz co - odezwała się. -
Wiesz co, Izabelko? Połóż się tu
przy mnie. Boże drogi,
potrzebujesz wreszcie trochę
snu, a ja... ja będę się czuła
bezpieczniej...
- Bezpieczniej?
- Tak, proszę! A dlaczego
właściwie tylko ja mówię do
ciebie po imieniu? - Mów mi:
Jadwisiu. Od tak dawna nikt się
już tak do mnie nie zwracał.
Słyszę tylko czasem w pamięci
głos rodziców, koleżanek i
sióstr z Sacre Coer, męża w

background image

pierwszych latach po ślubie.
- Dobrze, Jadwisiu -
powiedziała babka Izabelka -
położę się tu przy tobie.
Marzyło jej się wyciągnięcie
na szerokim i wygodnym łóżku w
kuchni, w tym kącie, gdzie wciąż
trwały - nie rozpędzone, nie
zadeptane przez czas -
najradośniejsze, najczulsze
wspomnienia jej życia, ale
zsunąwszy tylko z nóg obuwie,
ułożyła się jednak ostrożnie na
brzegu posłania obok pani
Wysoczarskiej, pewna, że nie
zaśnie, że w tej pozycji nie
zmruży oka, a - myślała o tym z
przerażeniem - potrzebowała
dużo, bardzo dużo sił na dzień,
który nadchodził. Leżąc na
wysoko ułożonej poduszce, miała

przed oczyma bliską skroń
chorej, bijący pod cienką skórą
puls, to wciąż ruchliwe żyjątko,
nie opuszczające człowieka...

background image

nie opuszczające go, aż...
Musiała jednak zasnąć -
sterana przygotowaniami do
przyjęcia, nabiegana, nastana
przy zmywaniu - musiała jednak
zasnąć, bo skądś z oddali
przywołało ją do przytomności
szczekanie psów i ostry zgrzyt
łopaty na betonowych płytach
chodnika. Zdzisio! pomyślała z
rozpaczą. A niech go! Zdzisio
przyszedł odgarniać śnieg.
Pani Wysoczarska obudziła się
także.
- Co to? - spytała: - Co się
dzieje?
- To Zdzisio, ten pijaczyna
przygruchany przez Wiktora,
odrzuca śnieg z chodnika.
- Tak rano? Przecież jeszcze
ciemno.
- Już się robi szaro. A on boi
się, żeby go ktoś nie ubiegł w
tym odgarnianiu. I pewnie
głodny, on i jego psy. A swoją
drogą... Czym ja dzisiaj
wszystkich nakarmię...
- Nic nie zostało z kolacji?
- Prawie nic. Jednak było
czternaście osób przy stole.
Pawlisiowa, no i Zdzisio

background image

fetowany przez Wiktora w kuchni.
- Zawsze, od dziecka, był taki
gościnny - powiedziała z
czułością pani Wysoczarska.
- Tylko że czasy teraz
wymagają sknerstwa. Serce można
drugiemu człowiekowi otworzyć,
ale kredens i lodówkę trzeba
trzymać zamknięte.
- Ej, Izabelko - pani
Wysoczarska uśmiechnęła się z
niedowierzaniem - nie
postępujesz tak, jak mówisz.
- Czasem tak, czasem nie. -
Babka Izabelka powoli dźwigała
się z łóżka, szukała przed nim
stopami swoich pantofli. Łopata
Zdzisia zgrzytała zawzięcie na
płytach chodnika, była w tym
odgłosie nie tylko rzeczywista

praca, ale także, i chyba przede
wszystkim, manifestowanie jej
gorliwości, jej znoju i wysiłku.
Zabiegi Zdzisia przy
oczyszczaniu chodnika ze śniegu

background image

nie mogły być w żadnym wypadku
niesłyszalne w domu, dla którego
tak się poświęcał; gdyby tak
było - nawet bez śladu śniegu na
cemencie - byłyby chybione i dla
niego samego absolutnie bez
żadnego znaczenia. - Na
szczęście - powiedziała babka
Izabelka, wygładzając na sobie
pogniecioną suknię - mam w
spiżarni dosyć jaj. Usmażę
wszystkim jajecznicę.
- Jest jeszcze ta szynka w
puszce, którą przywiozłam wam na
Boże Narodzenie - podsunęła dość
nieśmiało babka Wysoczarska.
- No, ale jak miała być na
święta...
- Co, tam - teraz też mamy
święta. Memu zięciowi dopisuje
szczęście w interesach. Nie będę
wymagać od niego, żeby mi kupił
mój pałac w Wysoczarach, ale od
czasu do czasu może mi przysłać
kilka dolarów na szynkę.
- No, to dobrze - ożywiła się
babka Izabelka. - Na śniadanie
będzie jajecznica i szynka. Na
obiad mam cielęcinę, tylko nie
wiem - zatrzymała się przy
drzwiach - czy upiec ją w

background image

całości, czy usmażyć sznycle?
- Jak uważasz, Izabelko.
- Przy pieczeni mniej roboty,
ale Wiktor lubi sznycle.
- Ja ci pomogę.
- Co? - babka Izabelka
zawróciła do łóżka i podciągnęła
kołdrę na piersi leżącej. -
Jeszcze by tego brakowało! Co
powiedział doktor? Najpierw
trzeba zrobić kardiogram. A w
ogóle - dodała z umyślnie
głośnym śmiechem - to nie lubię,
jak mi się ktoś po kuchni kręci.
Nawet Karolinę przeganiam. A
niechże go! Wszystkich pobudzi!
Zdzisio pracował rzeczywiście
ze wściekłą - bo trzeźwą
gorliwością. Łopata, którą teraz

rozbijał lód, minimalnie chyba w
ciągu nocy narosły przy rynnie
wydawała dźwięk dzwonu,
zwołującego wiernych z odległych
obszarów na roraty. Psy
szczekały, więc krzyczał na nie

background image

gromkim głosem, jeszcze bardziej
je tym podniecając.
Wkrótce cel został osiągnięty.
W domu zaczęły trzaskać drzwi,
zaskrzypiały schody.
Pierwsza była na dole
Agnieszka.
- Co się tu dzieje? Co to za
hałasy? Niedziela to jedyny
dzień, kiedy mogę - Boże! kiedy
mogłabym się wyspać, a tu jakiś
debil wali w rynnę.
- To Zdzisio, zaprzyjaźniony z
naszym domem - wyjaśniła babka
Izabelka. - Przyszedł odrzucić
śnieg.
- Tak rano? Ja go zaraz uciszę
- Agnieszka zmierzała ku oknu. -
Zaraz uciszę tego cholernego
Zdzisia!
Babka zastąpiła jej drogę.
- Nie rób tego, ojciec by się
gniewał.
- Dlaczego?
- To on umówił Zdzisia do
odśnieżania na całą zimę.
Agnieszka odstąpiła od okna.
- Wobec tego nie zobaczycie
mnie tu do wiosny.
Kamil także pojawił się w
drzwiach, zaspany i wściekły.

background image

- Czy tego śniegu jest tak
dużo? Rozumiem, gdyby były zaspy
wokół domu...
- A kto je odgarnie, jeśli
naprawdę będą? - Wiktor także
schodził już z góry. - Zdzisio
odprawiony może się więcej nie
pokazać. Jest wrażliwy, jak mało
kto.
- Nie przesadzaj! - I Karolina
ukazała się u wylotu schodów. -
Jest niedopity, ot co! Ma kaca
po wczorajszym.
- Moje dzieci! - podniosła
głos babka Izabelka. - Zostawcie
Zdzisia w spokoju, jak już
zaczął, niech skończy. On
naprawdę - uśmiechnęła się do

Wiktora - jest bardzo wrażliwy.
A wy myjcie się i siadajcie przy
stole, zaraz będzie śniadanie.
- Nasza kochana, zawsze
panująca nad sytuacją babcia! -
Kamil pocałował ją w policzek.
- Jak sięgnę pamięcią, nikomu i

background image

nigdy nie udało się zmylić jej
czujności i przed pobytem w
łazience zasiąść do stołu.
- I pójść do szkoły! - dodała
nieco zjadliwie Agnieszka.
Nasłuchiwała, czy Rozciłowski
nie rusza się na stryszku i czy
nie obudziła się Sylwia, z którą
spała w jej pokoju.
- Nie będę was widzieć -
odezwała się cicho babka
Wysoczarska.
- Co? Dlaczego? - Nie
zrozumiał Wiktor.
- Nie będę was widzieć, gdy
zasiądziecie w jadalni do stołu.
- Przeniesiemy go tutaj! -
krzyknął ochoczo Kamil.
- Stół? - ze zdumieniem
spytała Karolina. - Jest bardzo
ciężki.
- To nic - poparła brata
Agnieszka. - Obudzimy Romana i
razem z Kamilem przeniosą go
tutaj. Obudź ojca! - zwróciła
się do Sylwii, która właśnie
zeszła z góry niewyspana i w
bardzo złym humorze.
- Bo co? - mruknęła. - Niech
sobie jeszcze pośpi.
- Idź, obudź ojca! - A może ja

background image

sama... - głos Agnieszki
złagodniał... - może ja sama to
zrobię...
- Oczywiście - roześmiał się
Kamil. - Idź do niego! Przecież
ksiądz Rudek powiedział wczoraj,
że według prawa kościelnego nie
przestaliście być małżeństwem.
Agnieszka poczerwieniała.
- Naprawdę tak powiedział?
- Wszyscy słyszeli.
- Ale z tego tylko powodu -
odezwała się Karolina do córki -
nie musisz iść na strych. Roman
na szczęście już schodzi.
Rozciłowski, mało jeszcze
przytomny od snu, przeraził się

tym, że wszyscy zebrali się przy
babce Wysoczarskiej.
- Co się stało? Czy babcia...
- Ależ czuje się całkiem
nieźle - wyjaśniła pośpiesznie
Agnieszka. - Ale ponieważ nie
powinna wstawać, a chcemy, żeby
zjadła z nami śniadanie, trzeba

background image

stół z jadalni przenieść tutaj.
Właśnie czekaliśmy na ciebie,
żebyś pomógł Kamilowi.
- Już to robimy! Ale przedtem
moja żona musi mnie pocałować.
Przy wszystkich! Jawnie i
otwarcie!
- Jawnie i otwarcie -
powtórzyła z entuzjazmem
Agnieszka. Musiała wspiąć się na
palce, żeby ustami dosięgnąć
pokrytego twardym zarostem
policzka męża.
- A ciebie muszę prosić -
babka Izabelka zwróciła się do
Wiktora - o otworzenie puszki z
szynką. Zawsze mam kłopoty z
tymi maszynkami do otwierania.
Wyszli obydwoje do kuchni,
babka Izabelka wyjęła ze
spiżarni puszkę, ale Wiktor
zamiast się do niej zabrać,
najpierw zbliżył się do okna.
- Zdzisio już skończył -
powiedział.
- Wiem, wiem. Zaraz go zawołam.
- Pewnie zmarzł...
- Jak to mówią Rosjanie? -
roześmiała się babka Izabelka. -
Aluzju poniał...
- Tak właśnie, kochana mamo.

background image

- Ale tym razem się na mnie
zawiedziesz - Zdzisio dostanie
herbaty. Już nastawiam wodę.
- Nie będzie mama tak okrutna.
- Będę, będę. Świętą niedzielę
zaczynać od wódki! Grzech i
obraza boska!
- Bywają większe grzechy i
mama dobrze o tym wie - Wiktor
otworzył drzwi wiodące do tylnej
sieni, a za nimi te, którymi
wychodziło się na podwórze. W
porannym grudniowym mroku stał
już przy nich Zdzisio,
otrzepawszy śnieg z butów, a
przy nim jego dwa psy czekające,

tak jak on, z nadzieją rozbłysłą
w oczach.
- Dzień dobry panu doktorowi!
Tak się spieszyłem, żeby
odgarnąć ten śnieg, bo jak by
pan doktor na ulicę wyszedł?
- Tak rano nie wychodzę -
bąknął Wiktor; nie chciał zrazić
Zdzisia, ale jednak nie mógł

background image

powstrzymać się od tej uwagi. -
W przyszłą niedzielę, jeśli
będzie padało, przyjdź trochę
później. Raz w tygodniu lubimy
pospać.
- Dobrze, panie doktorze. Ale
może gdybym tak wcześnie tu nie
był, to by ten Kitka, ten pijak
Kitka, przyszedł do pana doktora
odśnieżać, a on zawsze tyle
śniegu zostawia...
- Kitka do nas nie przychodzi.
- Dlaczego?
- Bo mu powiedziałem, że u
nas ty odśnieżasz. Wejdź
Zdzisiu, rozgrzejesz się.
Psy patrzyły w napięciu,
starając się wywnioskować, czy i
one zaproszone są do środka, ale
Zdzisio chciał zamknąć drzwi
przed ich nosami.
- Zaraz, zaraz - powstrzymał
go Wiktor - przecież muszą coś
dostać. - Zawrócił do kuchni,
zabrał z pudła na oknie suche
pieczywo i indycze kości.
Psy - gdy im to wyrzucił -
zaszczekały radośnie.
- One dostaną zlewki z
internatu - powiedział Zdzisio;
zapamiętał, co mówił wczoraj

background image

doktor - że ceni go za jego
dobroć dla tych psów przybłędów.
- One u mnie głodu nie zaznają.
Przyniosłem panu doktorowi
gazety - dodał, składając na
stole plik gazet.
- Zapłaciłeś, czy kioskarka
dała ci bez pieniędzy?
- Dała bez pieniędzy. Zapisała
na teczce pana doktora. Iran z
Irakiem wciąż się biją.
- Nie tylko oni. Siadaj
Zdzisiu.
- Zaraz będzie herbatka -
powiedziała z umyślną słodyczą

babka Izabelka.
- Herbatka? - powtórzył
Zdzisio, nie potrafił ukryć
bolesnego zdziwienia.
- Mamo! - szepnął Wiktor. -
Powtarzam, niech mama nie będzie
okrutna! Po wczorajszym dniu...
- Aha! Aluzju poniał! -
powiedziała jeszcze raz babka
Izabelka. - Ty byś się pewnie

background image

też napił? - spytała półgłosem.
- Choćby naparsteczek!
- Obydwoje narazimy się
Karolinie.
- Czy musi wiedzieć?
- Nie, nie musi.
Wiktor pocałował teściową w
rękę.
- Wyznałem właśnie wczoraj
Karolinie, że zanim ją
pokochałem, durzyłem się
najpierw w mamie.
Babka Izabelka chwyciła
ścierkę, ale nie była zła,
pogroziła nią tylko zięciowi.
- Nie bredź! A po co w ogóle
poprosiłam cię do kuchni?
- Miałem otworzyć puszkę z
szynką. Już otwieram!
Zdzisio poprawił się na
stołku; nie zdejmował z twarzy
doktora wiernego, oddanego
spojrzenia. Pociągnął nosem, gdy
z przedziurawionej nożykiem do
otwierania konserw puszki zaczął
się wydobywać cudowny zapach.
- To jest szynka - powiedziała
babka Izabelka - którą twoja
matka przywiozła nam na Boże
Narodzenie. Sama zaproponowała,
żeby ją dziś otworzyć, bo dziś

background image

też mamy święta. Dobrze,
Jadwisiu, powiedziałam, jak
uważasz.
Wiktor podniósł na teściową
zdziwione spojrzenie. Mój Boże!
pomyślał. Ile lat musiało minąć,
żeby te dwie stare kobiety,
które kochał, zaczęły mówić do
siebie po imieniu, żeby jedna z
nich na to pozwoliła...
- Cieszę się - powiedział
cicho.
- Ja też. - Babka Izabelka nie
zrozumiała i dobrze, że nie

zrozumiała, znaczenia tych słów.
- Bo co bym podała na śniadanie.
Mam tylko jaja. Jakoś obydwie z
Karoliną nie doceniłyśmy
apetytów naszych gości.
Myślałyśmy, że coś zostanie z
kolacji na dzisiaj, a tymczasem
do kuchni wróciły prawie puste
półmiski. - Wyłożyła szynkę z
puszki na deseczkę, ukrajała z
niej dwa plastry, położyła na

background image

chleb - jeden kawałek dla
Wiktora, drugi dla Zdzisia.
Ale obydwaj jeszcze na coś
czekali.
- A niech was! - zawołała.
Wyjęła z najdalszej głębi
kredensu, spoza butelek z
olejem, octem i jakimiś sokami,
opróżnioną tylko do połowy
butelkę wódki. - Niech was! -
powtórzyła, napełniając nią małe
- najmniejsze z tych, które
stały na półce - kieliszki.
- Zdrowie mamy! - powiedział
Wiktor.
Zdzisio poderwał się ze
stołka.
- Zdrowie pani doktorowej!
- A teraz wynoście mi się obaj
z kuchni! Ty - zwróciła się do
Wiktora, otworzywszy blaszane
pudełko - masz tu ziarenko kawy.
Zgryź je dobrze, bo gdybyś
chuchnął w twarz Karolinie...
Masz pecha - ściszyła głos -
właśnie idzie! - Zasłoniła sobą
butelkę i opróżnione już
kieliszki, i cofając się wciąż
ku kredensowi schowała je w nim
za którąś z butelek.
- Mamo! - powiedziała Karolina

background image

od progu. - Pośpieszmy się ze
śniadaniem. Wszyscy są strasznie
głodni!
- Co to jest takiego -
roześmiała się babka Izabelka,
pośpiesznie zatrzaskując przed
wzrokiem Karoliny drzwiczki
kredensu - co to jest, że pod
tym dachem i przy mnie wszyscy
zawsze chcą jeść? Inne kobiety
narzekały nieraz, że ich dzieci
takie niejadki, a moje - i
dzieci i wnuki - jadły zawsze,

aż im się uszy trzęsły.
- No, nie wiem - zaśmiała się
także i Karolina - czy to teraz
taki powód do radości. Kartki na
mięso wybrane na cały grudzień.
- Ale na szczęście w każdej z
okolicznych wsi przynajmniej
jeden gospodarz wspomina z
wdzięcznością twego ojca albo
męża. Ludzie dokądś się
wyrywają, gonią po świecie, a ja
uważam, że dobrze jest przeżyć

background image

życie w jednym miejscu,
przynajmniej wiadomo do jakich w
razie czego zapukać drzwi. -
Woda na herbatę zagotowana,
nakraj chleba i szynki, ja
usmażę jajecznicę.
Zdzisio podniósł się ze
stołka, rozejrzał się za czapką.
- Już pójdę. Dziękuję za
śniadanie.
- A herbata? - powstrzymała go
Karolina. - Zaraz będzie
herbata.
- Zdzisio nie przepada za
herbatą - odważył się powiedzieć
Wiktor. Szukając w kieszeni
portmonetki wyszedł za nim do
sieni, a potem na próg.
Psy, pochłonąwszy i chleb i
kości, siedziały naprzeciwko
drzwi, wpatrując się w nie
roziskrzonym wzrokiem. Na widok
Zdzisia skoczyły ku niemu z
radosnym ujadaniem, jakby
rozstały się z nim bardzo dawno
i serce pękało im z tęsknoty.
Poklepał je po łbach i
zwróciwszy ku Wiktorowi głowę,
uśmiechnął się bezzębnymi
ustami.
- Każdy musi mieć kogoś, kto

background image

by na niego czekał.
- Co ty mówisz, Zdzisiu? -
zdumiał się Wiktor.
A Zdzisio, wciąż uśmiechając
się, zbliżył się do niego.
- Niech mi pan doktor coś
przyrzeknie.
- Co takiego? Jakiś dziwny
jesteś dzisiaj. Stało się coś?
- Jeszcze nie. Ale jakby...
jakby... odwykówka, albo
odsiadka, to niech pan doktor mi

przyrzeknie, że zaopiekuje się
tymi psami.
- Ja?
- Niech mi pan doktor
przyrzeknie! Bo co by z nimi
było? Zdechłyby z głodu i
zimna... A to dobre psy! Bardzo
dobre psy, panie doktorze.
- Wiem... - zająknął się
Wysoczarski. - Ale tu u mnie...
tyle przychodzi tu zwierząt, że
już własnych nie trzymam.
Najwyżej... oddałbym je do azylu

background image

i płacił na ich utrzymanie.
Zdzisiowi zadrżały usta.
- One by się zapłakały w
azylu, panie doktorze. Tyle tam
innych psów, takie ujadanie
przez cały dzień... one nie
przyzwyczajone, zwłaszcza
Czaruś... Smoluch może by
wytrzymał, ale Czaruś tak lubi
spokój, jak przychodzimy do
domu, zaraz się kładzie i
waruje, i tylko ślepiami za mną
wodzi...
Czarny kundelek, który i teraz
nie zdejmował ze Zdzisia
rozbłysłych oczu, jakby rozumiał
o czym mowa - bo zwrócił je na
chwilę ku Wiktorowi ze
zniewalającą nadzieją.
- A u pana doktora miałyby
dobrze, wiem, że miałyby dobrze
i mógłbym być spokojny...
Przyrzeka mi pan doktor?
- Na litość boską! - krzyknął
Wysoczarski. - Pilnuj się,
człowieku! Żadne odwykówki!
Żadne odsiadki! Uważaj, do
jasnej cholery!
- Uważam, panie doktorze,
wciąż uważam, ale w człowieku
siedzi coś takiego, co wodzi go

background image

na pokuszenie. Nawet w pacierzu
jest o tym wspomniane. No, to
jak już Pan Bóg to
przewidział...
- Ale Pan Bóg dał człowiekowi
rozum!
- E, tam - panie doktorze! -
Zdzisio przybliżył się do
Wiktora, jakby miał wyznać mu
jakąś rzecz sekretną, a
dotyczącą ich obydwu. - Ten

rozum to przeważnie milczy
właśnie wtedy, kiedy powinien
dojść do głosu. Nie zdarzyło się
to panu doktorowi?
- Zdzisiu! - zdenerwował się
Wysoczarski. - Ty mnie nie
zagaduj, kiedy ja ci
przypominam, żebyś się pilnował!
Odwykówka! Odsiadka! Co ci
chodzi po głowie?
- Ja tylko tak, panie
doktorze. Ale ja wiem, że...
jakby co... to pan mi tych psów
przypilnuje... Nie pozwoli pan,

background image

żeby się zmarnowały... Nawet,
jak mi pan nie przyrzeknie, to
będę spokojny.
- Wiktor! - Karolina uchyliła
kuchennych drzwi. - Cóż to za
konferencja na progu bez kurtki?
Zaziębisz się!
- Już idę! - zawołał. Ale stał
wciąż w tym samym miejscu, nawet
gdy Zdzisio spłoszony
interwencją Karoliny ruszył już
w stronę furtki, a psy rzuciły
się za nim, nie zwracając uwagi
na przyszłego, być może,
opiekuna. - Już idę! -
powtórzył, choć wciąż tkwił na
progu, patrząc już nie na
znikające w porannym mroku
przygarbione plecy Zdzisia, ale
na miasto, w którym spędził dwie
trzecie dotychczasowego życia,
na pobliskie domy
tak wyraziście znajome, jakby
długoletnie na nie patrzenie
przydawało im cech ludzkich. Co
powiedziała przed chwilą babka
Izabelka?... że dobrze jest
przeżyć życie w jednym miejscu,
przynajmniej wiadomo do jakich w
razie czego zapukać drzwi. Ale
także, pomyślał, po to trzymałeś

background image

się w życiu jednego miejsca,
żeby ludzie wiedzieli, że i do
twoich mogą zapukać.
- Wiktor! - głos Karoliny stał
się zaniepokojony. - Co się z
tobą dzieje? Naprawdę się
zaziębisz!
- Zaraz wracam! - odkrzyknął.
Z całego bogactwa świata, z
którego inni czerpali łakomymi

rękami, wykroił sobie kilka
małych spraw, panicznie
bliskich, może właśnie dlatego,
że przedtem stracił tak wiele.
Ten dom, rodzina, to miasto, w
którym wszyscy go znali, w
którym kioskarka dawała dla
niego gazety bez pieniędzy...
Tyle przeszedł dróg i
nieszczęść, żeby tu dojść, żeby
nie pragnąć nic więcej. Ale czy
wolno było tak się ściszyć, tak
ograniczyć, tak przekreślić
wszystko inne... odleglejsze,
trudniejsze, doskonalsze?? A

background image

może to on osiągnął doskonałość
w tym małym, które wybrał, które
dla siebie stworzył?
- Wiktor? - Karolina wyszła na
próg, dotknęła jego ramienia. -
Czy źle się czujesz?
- Ależ skąd? - pocałował ją w
rękę, uśmiechnął się z
wysiłkiem. - Zamyśliłem się.
- Nad czym?
- Przede wszystkim... -
pospiesznie szukał tematu, który
nadawałby się do wyznania -
przede wszystkim postanowiłem
nie częstować już Zdzisia wódką.
- A dziś go częstowałeś?
- Nie, dziś nie - zaprzeczył
gorliwie.
- No więc, czy coś się stało?
- Jeszcze nie, ale może się
stać. Nie chcę czuć się
współwinnym...
- Czy to coś pomoże - Karolina
sceptycznie odniosła się do tych
skrupułów - jeśli ty jeden nie
będziesz go częstował? A poza
tym przecież on nie ogranicza
się do poczęstunków. Za
pieniądze, które zarabia to tu,
to tam, sam kupuje sobie piwko,
albo z tym drugim, z tym Kitką,

background image

składają się na pół litra,
nieraz to widziałam. - Ale czy
sprawy Zdzisia dość trudnej,
musisz przyznać, nie możemy
roztrząsać w kuchni? Teraz nie
tylko ty, ale i ja się zaziębię,
stojąc tutaj.
Wróciwszy do kuchni, obydwoje
jednak od razu o Zdzisiu

zapomnieli. - Babka Izabelka
przysmażała na patelni wędzony
boczek, a gdy nabrał
skwierczącej chrupkości i dymna
woń wędzonki przytłumiła
wszystkie inne dotąd tu panujące
- zaczęła rozbijać jajka,
wprawnym ruchem rozwierając nad
patelnią ich skorupki.
- Oto prawdziwie niedzielny
ranek - powiedział Wiktor. - Nie
uznaję innych.
- Innych prawie tu nie miałeś
- zauważyła z pogodnym uśmiechem
babka Izabelka. - Ale teraz
wynoście się z kuchni, bo tak

background image

się gapicie, aż mi się ręce
trzęsą.
- Już zmykamy! - Wiktor zabrał
gazety, pozostawione na stole
przez Zdzisia, Karolina koszyk z
pieczywem i masło.
W pokoju Agnieszka rozścielała
już na przyniesionym tu stole
lnianą serwetę w
niebiesko_różową kratę.
- Boże, ileż ta serweta ma
lat! - dziwiła się
rozprostowując załamania
wykrochmalonego płótna. -
Pamiętam ją z dzieciństwa.
- Nie tak znów odległego -
zauważyła babka Wysoczarska.
Odłożyła gazety, które podał jej
Wiktor, większe zainteresowanie
niż doniesienia ze świata,
budziła w niej krzątanina w
pokoju, głównie wokół
przyniesionego tu dla niej
stołu. - Nie tak odległego! -
powtórzyła, przyglądając się z
upodobaniem Agnieszce. - A tę
serwetę przywiozłam kiedyś
Izabelce na imieniny. Z
dwunastoma serwetkami. Gdzie są
te serwetki?
- Pewnie są gdzieś w szafie.

background image

- Jak to - gdzieś? Powinny być
razem z serwetą.
- I chyba są. Ale po co nam te
serwetki? Teraz używa się
papierowych.
- Okropność! Właśnie do tego
nie mogę się przyzwyczaić.
- Teraz, kiedy panie domu same

piorą... - Agnieszka jakoś
nagannie spojrzała na babkę
Wysoczarską.
- Ależ moje dziecko -
przerwała jej starsza pani -
stół jest odświętnym miejscem
spotkań rodziny, nawet jeśli są
to spotkania codzienne. Jaki
piękny był zwyczaj przebierania
się do kolacji! - zamyśliła się,
ale prędko otrząsnęła się z tego
zamyślenia. - A serwetki po to
sprzedaje się razem z serwetą,
żeby je razem z nią używać, a
nie trzymać nie wiadomo gdzie w
szafie.
- Idź, przynieś te serwetki -

background image

szepnął do córki Rozciłowski.
Zwróciła ku niemu spojrzenie,
jakim młodzież stwierdza brak
wszelkiego rozsądku u dorosłych.
- Coś ty, tato!
- Proszę cię, znajdź w
kredensie i przynieś tu te
serwetki!
- O, Boże! - ruszyła się
wreszcie z miejsca Sylwia. - Co
za pomysł! - Wyszła do jadalni,
z hukiem wyciągnęła szufladę
kredensu i od razu krzyknęła. -
Nie ma ich tutaj!
- Czego nie ma? - zapytała
Karolina, poszła do kuchni po
półmisek z szynką i właśnie z
nim wróciła.
- Serwetek! - nie hamowała
głosu Sylwia.
- Jakich?
- Tych od tej serwety, co na
stole.
- A komu są potrzebne? -
spytała niezbyt uprzejmie
Karolina. Mało spała tej nocy i
prawdopodobnie nie wypoczęła po
przygotowaniach do
jubileuszowego przyjęcia, a
ponadto bardzo nie lubiła, kiedy
ktoś grzebał w kredensie -

background image

wszystko to razem sprawiło, że
naprawdę niezbyt uprzejmie
powtórzyła. - Komu, u licha, są
potrzebne?
- To ja - wyznała cicho babka
Wysoczarska - ja chciałam je
zobaczyć... Ofiarowałam je przed

laty z serwetą na imieniny
Izabelce i teraz, kiedy
Agnieszka wyciągnęła z kredensu
samą serwetę...
- Ależ leżą na wierzchu! -
Karolina rzuciła się do jadalni
i po chwili wróciła z
serwetkami, zaczynając od razu
rozkładać je na stole! - Ty
niczego nie potrafisz znaleźć -
skarciła Sylwię.
- Potrafię - odcięła się mała
- jeśli coś naprawdę jest
potrzebne. A poza tym to mama od
razu mogła przynieść te serwetki
razem z serwetą.
- O, Boże! Z byle czego
potraficie zrobić aferę! -

background image

zawołała Agnieszka. - Jakie to
szczęście, że dziś wyjeżdżam. Że
dziś wyjeżdżamy - poprawiła
się.
Poranek jakoś się zachmurzył,
pomyślał Rozciłowski. Nie miał
ochoty patrzeć na nikogo, do
wszystkich poczuł nieuchwytną
pretensję, nawet do teścia i
Kamila, choć się w tej tak
szybko rozegranej scenie wcale
nie odzywali. Może właśnie za
to, że powinni byli się odezwać,
powstrzymując odezwania Sylwii,
Karoliny i Agnieszki... - Ale
oto, pchnąwszy drzwi ramieniem,
jak to miała w zwyczaju,
wkroczyła do pokoju babka
Izabelka. Choć dzierżyła
oburącz ogromną misę z
jajecznicą, od razu zauważyła
serwetki na stole.
- Och, jak ładnie! - zawołała.
- Jak ładnie, że wyjęliście też
serwetki! Nie używamy ich na co
dzień - zwróciła się z wciąż
jeszcze wdzięcznym za prezent
uśmiechem ku babce Wysoczarskiej
- ale przecież dziś mamy
święto!
Tak, pomyślał Rozciłowski,

background image

potwierdzając sam przed sobą
myśl, która nieraz przychodziła
mu do głowy - ludzie dzielą się
na pirotechników i saperów.
Jedni podkładają wciąż bomby pod
własne lub cudze życie, pod

każdy dzień, pod każdą chwilę -
drudzy starają się te bomby
rozbrajać. W niezręczny sposób
pocałował rękę babki Izabelki,
gdy stawiała misę z jajecznicą
pośrodku stołu.
- Co ty robisz, wariacie? -
zawołała. - I dlaczego?
- Mam swoje powody - rzekł z
uśmiechem.
- Jestem zazdrosna! - zawołała
Agnieszka.
- O mnie? - zapytali
równocześnie - i obydwoje nie
bez zadowolenia - babka Izabelka
i Rozciłowski. A on jeszcze
pomyślał: Poranek się wypogadza,
Boże drogi, jakże się pragnie
tej pogody i jak mało było jej

background image

dotąd. A babka Izabelka
zmierzała już znowu do drzwi,
rozpoczynając swój któryś tam -
nie do obliczenia! - kilometr na
tej trasie.
- Zaczynajcie jeść! Zaraz
przyniosę herbatę.
- Czy pokrajać mamie szynkę? -
spytała teściową Karolina.
Przygotowywała tacę, żeby podać
ją chorej do łóżka.
- Pokraj, bardzo proszę,
będzie mi wygodniej jeść. Tak mi
przykro, że tyle kłopotu ze
mną...
- Żadnego! Nawet tyciego! -
Karolina oddała tacę do
potrzymania Agnieszce, a sama
podsunęła wyżej poduszkę, żeby
chora mogła się na niej lepiej
oprzeć.
Kamil także zbliżył się do
łóżka.
- Tak się cieszymy, że babcia
dobrze się dziś czuje - szepnął
wciąż z poczuciem winy.
- Och, nic mi nie jest,
naprawdę nic mi nie jest -
śmiała się do wszystkich starsza
pani.
Poranek wyraźnie się

background image

wypogadza, pomyślał znów
Rozciłowski. Wzbierała w nim
ogromna fala ciepła, aż bał się,
że to może być widoczne.
Siedzieli już przy stole i w

milczeniu zaspokajali pierwszy
głód, gdy na górze rozległo się
skomlenie psa.
- Dziadek zapomniał o swoim
pacjencie - odezwała się z
przyganą Sylwia.
- A gdzie on właściwie skomli?
- nie mógł zorientować się
Kamil.
- W naszej sypialni -
wyjaśniła Karolina. - Idź,
wypuść go - zwróciła się do
Sylwii.
- I znowu ja! - Sylwia z
hałasem odsunęła krzesło. Ojciec
spojrzał na nią bez
przychylności, ale także i bez
nadziei, że potrafiłby - sam ją
wychowując - sprawić, żeby była
grzeczniejsza. Nie posądzał

background image

siebie o zdolności dydaktyczne.
Nie rozumiał współczesnej
młodzieży i przerażała go myśl,
że mógłby ją zrozumieć. Koledzy
po piórze pisywali - z
rozczulającą ufnością w swoje
posłannictwo - wychowawcze
historyjki, ale czy
powstrzymywały one (uczniów
szkół podstawowych!) od
narkotyków, (uczniów szkół
zawodowych!) od alkoholu,
rabunków, mordów i gwałtów? Ale
może byłoby ich więcej? W domach
poprawczych jeszcze bardziej
brakowałoby miejsc? A kobiety po
zmroku w ogóle bałyby się
wychodzić na ulicę, gdyby
zabrakło tych poczciwych
książek, tak naiwnych wobec
złowieszczego okrucieństwa
świata, których autorzy starali
się w młodocianych czytelnikach
wyrobić nawyk dobra, zwalczając
przeraźliwie łatwo rodzący się
nawyk zła... - O czym ja myślę?
przeraził się. Ogarnął go
niepokój, że bądź co bądź
niewinne i tylko niezbyt
grzeczne zachowanie córki
doprowadziło go do tych

background image

refleksji. Czyżby bał się,
czyżby podejrzewał, że to się
może zrodzić tak znienacka - z
dąsów, ze zniechęcenia i

naprawdę bez niczyjej winy?
- Zlał się! - obwieściła
Sylwia prawie z satysfakcją,
wprowadzając do pokoju psa.
- Nie mogłaś wziąć od razu
ścierki spod wanny i wytrzeć? -
zgromiła córkę Agnieszka.
- Nie znam się na tym, a w
ogóle jem teraz śniadanie. -
Sylwia zajęła spokojnie miejsce
przy stole i sięgnęła po
następny kawałek szynki.
- Nie znasz się na tym? -
zakrztusiła się własnym głosem
Agnieszka. - Nie trzeba
specjalnego przeszkolenia, żeby
wytrzeć podłogę po chorym psie.
- Właśnie - po chorym!
Mogłabym się zarazić.
- Idź mi natychmiast... -
zaczęła groźnie Agnieszka.

background image

- Uspokój się, kochanie -
Rozciłowski poderwał się z
krzesła. - Ja to zaraz zrobię,
tylko chyba - zwrócił się do
córki - będę musiał zastanowić
się nad naszym wyjazdem do
Bukowiny.
- Co ty mówisz? Tatusiu! -
Sylwia także zerwała się z
miejsca w mgnieniu oka
przemieniona w grzeczne,
czarujące dziecko. Dopadła
ojca, objęła go, powstrzymując
od dotknięcia klamki. -
Przecież ja tylko tak... ja to
zaraz zrobię... Zaraz wytrę tę
kałużę... nie będzie żadnego
śladu...
- Nie, nie - szamotał się z
nią Rozciłowski. - Ja to zrobię!
- Naprawdę nie miał żadnych
zdolności wychowawczych i zdawał
sobie właśnie z tego w bolesny
sposób sprawę, niepewny, czy to
łagodność i pobłażliwość, czy
też surowość i natychmiastowa
kara mogły odnieść właściwy
skutek.
- Nie pozwolę! - łkała
rozdzierająco Sylwia. - Nie
pozwolę, żeby tatuś... żeby mój

background image

tatuś...
- I po co ja sprowokowałam
ich, żeby przenieśli tu ten

stół? - myślała babka
Wysoczarska. Utraciwszy apetyt
machinalnie nabijała na widelec
kawałki szynki i bez pośpiechu
niosła je do ust. Jej krakowskie
mieszkanko objawiło jej się
nagle jak oaza ciszy, spokoju,
psychicznego komfortu.
- Usiądź! - grzmiał
Rozciłowski, odpychając od
siebie córkę. - Proszę cię,
natychmiast wracaj do stołu!
- Nie! - płakała coraz
głośniej Sylwia. - Akurat ty
masz to robić? Nie pozwolę ci...
nie dam...
- Sylweczko! - odezwał się
spokojnie Wiktor. Wziął pod
pachę psa, usadowionego już przy
jego, nieomylnie wśród innych
stóp pod stołem odnalezionych
nogach, podniósł się z krzesła.

background image

- Jakoś dogadywaliśmy się razem
przez te czternaście lat. Wiesz
co - zrobimy to razem.
- Och tak, dziadziu! - Sylwia
puściła ojca i jeszcze
rozbeczana, jak przedszkolak,
przyskoczyła do dziadka i
przytuliła mokrą od łez twarz do
rękawa jego marynarki. - Tak,
dziadziu, tak! Chodźmy!
- Najpierw zrobimy pieskowi
zastrzyk, bo już pora, a potem
raz dwa zabierzemy się do tej
roboty na górze. - Zachowanie
Sylwii sprawiło, że Wiktor
zaczął zwracać się do niej, jak
do dziecka, ale nawet go to
wzruszyło. - Zgoda?
- Zgoda, dziadziu! Zgoda! -
Sylwia wzięła od dziadka psa i
pobiegła z nim do gabinetu.
Wiktor, obrzuciwszy rodzinę
jednak jakby nieco triumfującym
spojrzeniem, wyszedł za nią.
Kocham go! pomyślała Karolina
z rozbawionym zdumieniem, że
objawia jej się to w takich
okolicznościach, z takiego
właśnie powodu i aż tak, że
chciałoby się to na głos
wykrzyczeć. Spojrzała na matkę

background image

Wiktora, a ta odpowiedziała jej
także uśmiechem, jakby chciała

powiedzieć - widzisz, jakiego
wspaniałego wychowałam ci
chłopaka!
A rodzice Sylwii milczeli.
- No, tak - odezwała się
pierwsza Agnieszka - w końcu to
dziadkowie ją wychowali i znają
ją lepiej od nas. A my
popełniamy same niezręczności.
- Ależ to się zmieni, to się
zmieni - nerwowo zaszeptał
Rozciłowski. - Daj mi tylko
trochę czasu...
- Ależ daję ci go - także
nerwowo roześmiała się Agnieszka
- jeśli o mnie chodzi, to ci go
daję, ale nie wiem, czy Sylwia,
czy ona da ten czas nam obojgu.
Już dosyć późno, nie uważasz?
- Na co?
- Na to, co trzeba było, co
powinniśmy byli...
Szczęście wymaga jednak

background image

wysiłku, myślał w popłochu
Rozciłowski, tylko wokół
cierpienia nie trzeba żadnych
zabiegów, przychodzi samo i jest
nie pielęgnowane, nie pilnowane,
nie utrwalane tak potrzebną
szczęściu pieczołowitością. Miał
Agnieszkę i miał Sylwię, ale to
oznaczało, że powinien temu
podołać. Podołać... co za
straszne słowo, nie użyłby go w
żadnym utworze.
- Pozwólcie sobie
powiedzieć... zaczęła z wahaniem
Karolina - pozwólcie sobie
powiedzieć, że komplikujecie
sprawę. - Czy to w ogóle musiało
być od razu zrobione? Teraz?
Podczas śniadania? Wytarłabym te
psie siki sprzątając sypialnię.
Cóż to w końcu może być za
kałuża? Przecież to nie dog,
tylko mały kundelek...
Uderzenie kolanem w drzwi
obwieściło zbliżanie się babki
Izabelki z herbatą. Kamil zerwał
się, żeby jej pomóc, ale nie
oddała mu tacy.
- Idź no zobacz! - zawołała. -
Zdaje mi się, że ktoś przed
progiem otrzepuje śnieg z butów.

background image

- Od frontu, czy od podwórza -

bo jeśli od podwórza, to pewnie
Zdzisio...
- O, Boże! - jęknęła Agnieszka.
- Nie, od frontu. Kto to może
być tak rano?
Właśnie odezwał się dzwonek,
alarmujący, niecierpliwy i jakby
- tak pomyślała Karolina,
zrywając się także od stołu -
pełen zawstydzonej rozpaczy.
Pobiegła do przedpokoju za
Kamilem, który już otwierał
drzwi.
- Nie! - roześmiał się. - Coś
takiego!
Na progu stał Krystian z
rodziną - z manifestacyjnie
opartą o niego Kasią i Markiem,
który przykucnął w dziwnej
pozie, najwidoczniej nie mogąc
ustać na nogach.
- Co się stało? - krzyknęŁa
Karolina, obudzony niepokój
przycichał powoli, bo jednak

background image

wydali się jej na pierwszy rzut
oka cali i zdrowi.
Krystian nie kwapił się do
wyjaśnień. Odpowiedziała za
niego Kasia:
- Samochód nam nawalił.
- Gdzie?
- Nie wiem gdzie, gdzieś
pośród śniegów. Zrobiliśmy chyba
z piętnaście kilometrów.
- Nie przesadzaj - odezwał się
wreszcie Krystian - najwyżej
dziesięć.
- Dziesięć też mi wystarczy. W
tych kozakach na wysokich
obcasach.
- Mogłaś włożyć inne.
- Włożyłabym, gdybym
przewidziała, że wybierzesz się
w drogę niesprawnym wozem.
- Już mi to powiedziałaś ze
sto razy.
- Nie kłóćcie się, tylko
wejdźcie wreszcie do środka! -
zawołała Karolina, bo wciąż
stali w otwartych drzwiach.
- Oni się bez przerwy kłócą -
powiedział Marek pociągając
nosem.
Z gabinetu wypadł Wiktor, za
nim Sylwia i pies, na progu

background image

jadalni ukazała się Agnieszka i
Rozciłowski, za nimi babka
Izabelka, a babka Wysoczarska
dopytywała się z pokoju, co się
stało.
Krystian odpowiadał
niechętnie, zmęczony,
zmarznięty, a przede wszystkim
wściekły, że jemu - jemu! -
musiało się coś takiego
przydarzyć.
- Tak długo szliście? -
zmartwiła się babka Izabelka. -
Tyle godzin!
- Najpierw czekaliśmy w zimnym
samochodzie - wyjaśniła
zjadliwie Kasia - aż Krystian
znajdzie i naprawi to coś, co
nawaliło. Bo on, jak zawsze ma
ambicje...
- To źle? - krzyknął Krystian.
- Przestańcie się kłócić! -
usiłowała załagodzić sytuację
Karolina, ściągała z Marka
kurtkę, rękawiczki i czapkę,

background image

rozcierała mu posiniałe z zimna
uszy. - W końcu nic strasznego
się nie stało.
- Czy przynajmniej ustaliłeś
przyczynę...? - spytał syna
Wiktor.
- Myślę, że to rozrusznik -
odpowiedział niechętnie - ale
nie jestem pewny.
- Podjedziemy po twój wóz i
zaholuję cię do Karasia, ale on
teraz pewnie jeszcze śpi.
- Przecież najpierw muszę
rozgrzać się i zjeść śniadanie -
babka Izabelka popychała
przybyłych ku drzwiom jadalni.
Ale stała w nich Agnieszka.
- A co z Orwiłłą? - spytała w
zapadłej akurat na krótko ciszy.
- Gdzie jest Orwiłło? Nie wrócił
z wami?
- Poszedł w noc! - parsknęła
Kasia.
- Jak to... Poszedł w noc...?
- Zwyczajnie - w noc... -
powtórzyła Kasia. - Wysiadł z
samochodu i poszedł przed siebie.
Cóż to za idiotka! pomyślał
Rozciłowski. Jak mogłem dotąd
nie zauważyć, że to kompletna

background image

idiotka?
- Nie zatrzymywaliście go?
- Najpierw czekał z nami w
wozie, aż Krystian znajdzie i
naprawi to, co nawaliło. Nawet
było mi z nim ciepło, bo okrył
mi nogi połą tego swego
wspaniałego kożucha. Ale kiedy
zdecydowaliśmy się wracać tutaj,
nie chciał iść z nami. Uparł
się, że dotrze do jakiegoś
autobusowego przystanku...
- Autobusy nie kursują w nocy
- martwym głosem powiedziała
Agnieszka.
Sylwia zbliżyła się do matki,
ostre paznokcie wpiła w jej dłoń!
- Oszalałaś! - syknęła
Agnieszka, strzepnęła z dłoni
rękę córki, przyłożyła do ust
skaleczony palec.
Sylwia zbliżyła usta do jej
ucha.
- To ty oszalałś, mamo. - I
jeśli wyobrażasz sobie, że
pozwolę ci...

background image

- Uważam, że trzeba do niego
zadzwonić - powiedział
Rozciłowski. Nie zwrócił głowy
ku żonie ani córce i jeszcze raz
rzekł głośniej, jakby chciał,
żeby wszyscy to słyszeli. -
Trzeba zaraz do niego zadzwonić
i sprawdzić, czy jest w domu.
- Tak - szepnęła Agnieszka z
ulgą i wdzięcznością. - I
sprawdzić, czy jest w domu.
- Zaraz to zrobię! -
pośpiesznie, bardzo energicznie
i stanowczo podjęła się tej
funkcji Karolina. - Podaj mi
numer telefonu - zwróciła się do
Agnieszki.
- Trzydzieści siedem,
dwadzieścia cztery, pięćdziesiąt
trzy - natychmiast, bez
przypominania sobie, bez
szukania w pamięci wyrzuciła z
siebie Agnieszka. Chciała iść za
matką, która skierowała się już
ku gabinetowi, ale jednak
powstrzymała się od tego, choć
tylko Sylwia patrzyła na nią w
boleśnie ostrzegawczym napięciu
- Rozciłowski, jakby

background image

zapomniawszy o całej sprawie,
wchodził już wraz z innymi do
jadalni, poklepując Marka dla
rozgrzewki po plecach.
Karolina starannie zamknęła za
sobą drzwi i dopiero, gdy głosy
ucichły w przedpokoju, zbliżyła
się do biurka, na którym stał
aparat. Powtarzała wciąż w
myślach numer telefonu Orwiłły
(przecież powinna go pamiętać,
także i ona powinna go pamiętać)
aż zatraciła się w niej
świadomość, że ma tam dzwonić
zamiast Agnieszki, dla
uspokojenia Agnieszki, która tak
mało wykazała opanowania, jak
zawsze nie przestrzegając
życiowych reguł gry, zmęczona
najwidoczniej tymi, które
bezwzględnie obowiązywały na
scenie. Ale chyba... zamiast o
Agnieszce powinna z zadziwieniem
pomyśleć o sobie; dopiero przed
chwilą tak czule myślała o
Wiktorze, gdy zgrabnie rozegrał
wywołaną zachowaniem Sylwii

background image

awanturę, a oto przywołane z
odległych lat wspomnienie
nabierało jaskrawej świeżości,
przeraźliwej świeżości,
nietkniętej przez upływ czasu i
swój bezsens. Ale czy człowiek
nie składał się ze wszystkich
chwil swego życia, ze wszystkich
uczuć, z pamięci o wszystkich
ludziach...?
Drżącą ręką nakręciła numer, a
gdy po długim czekaniu, bolesnym
czekaniu, całym w strzępach
złych domysłów, w słuchawce
odezwał się męski głos, zapytała
bez tchu:
- Pan Janek?
- Nie... - zatrwożył się głos
w słuchawce. - Witold, Witold
Orwiłło.
- Ach, tak... - zaszeptała. -
przepraszam, pomyliłam imiona...
Mówiłam już panu - znałam pana
ojca... I głos... głos taki
podobny.
- Ale... kto mówi?
- Karolina - szepnęła. I
dopiero po chwili przytomniejąc

background image

powoli, dodała - Wysoczarska,
Karolina Wysoczarska, matka
Agnieszki...
- Czy coś się stało? -
zaniepokoił się Orwiłło.
- To ja dzwonię, żeby się
upewnić, że panu nic się nie
stało. Baliśmy się o pana. Gdy
Krystianowie wrócili i
powiedzieli, że pan... że pan
poszedł przed siebie, licząc na
autobus, a autobusy przecież w
nocy nie kursują...
- Zabrała mnie ciężarówka z
mlekiem, która wyjechała z
jakiejś bocznej drogi. Dziękuję
za troskliwość. Czy to...
Agnieszka...?
- Och, wszyscy! Wszyscy
niepokoiliśmy się o pana! Różne
rzeczy zdarzają się teraz na
drogach...
- Nie jest tak źle. Całkiem
szybko znalazłem się przed jakąś
pegeerowską mleczarnią w
Warszawie, udało mi się od razu
złapać taksówkę i po powrocie do
domu natychmiast wskoczyłem do

background image

łóżka.
Ton raźnej beztroski w tym
młodzieńczym głosie wydał się
Karolinie nieco sztuczny, ale
postanowiła się do niego
dostosować.
- Och, i pewnie zbudziłam
pana! Przepraszam. Ale tak
wszyscy nalegali, żeby
zadzwonić! Wszyscy! - powtórzyła
z naciskiem.
Orwiłło przez długi czas
milczał. Słyszała w słuchawce
jego przyśpieszony, jakby
zdyszany oddech.
- Proszę pozdrowić Agnieszkę.
- Dziękuję.
- I proszę powiedzieć jej...
- Co? Co mam jej powiedzieć...?
- Że ją kocham. Bardzo.
Bardzo! Powie jej pani?
- Nie.
- Ale ja proszę. Proszę!
- Nie powiem. I niech pan nie
nalega.
- Myśli pani pewnie, że
Agnieszka będzie miała ze mną

background image

burzliwe życie... że skoro
jestem tak zazdrosny...
- Nie, to nie dlatego.
- A dlaczego?
- Życzę panu dobrze. Ile ma pan
lat? Nie było pana na świecie,
kiedy poznałam pana ojca.
- To nieważne, ile mam lat.
- Ważne, mój mały. Bardzo
ważne.
- Proszę powiedzieć
Agnieszce...
- Powtarzam, nic jej nie
powiem.
- Dobrze, zadzwonię do niej w
poniedziałek.
- Niech pan nie dzwoni.
Zresztą... nie będzie pewnie w
swoim mieszkaniu.
- A w jakim? Co to znaczy? W
jakim?
- Dobranoc panu. Czasem... gdy
spotykamy człowieka, warto sobie
zadać pytanie, co on będzie
znaczył w moim życiu. Czy nic,
jak Janek - jak pana ojciec, czy
wszystko, jak Wiktor - jak mój
mąż.
- O czym pani mówi? Na litość

background image

boską, o czym pani...?
- O tym, że dobrze panu
życzę. Dobranoc. I niech pan
dobrze śpi. Niech pan zawsze
dobrze śpi.
Szybko odłożyła słuchawkę na
widełki, czuła na twarzy wypieki
i pierwszą, w pełni przytomną
myślą, była obawa, czy może
pokazać się z nimi rodzinie.
Poszła więc najpierw do kuchni,
w której na szczęście nie było
nikogo, wyjęła z lodówki resztki
wczorajszych tortów i - nie
śpiesząc się - wkroczyła z nimi
do jadalni.
- Orwiłło od dawna w domu,
cały i zdrów - oświadczyła od
progu. - Zbudziłam go chyba tym
telefonem.
- No, widzisz! - ze złośliwym
triumfem spojrzała na matkę
Sylwia. - Ktoś taki da sobie
zawsze radę.
- Co to znaczy - ktoś taki? -
dopiero teraz nie zapanował nad

background image

sobą Rozciłowski.
- No... - Sylwia zastanawiała
się przez chwilę, nie wiedząc,
jak najkrócej wyjaśnić ojcu
odczucie dla niej tak oczywiste
- taki fajny!
- Nic mi nie jest - babka
Wysoczarska czym prędzej
przerwała ten dialog, wracając
do rozmowy z Krystianem, który
wyjechał przed jej
zasłabnięciem. - Naprawdę nic mi
nie jest, ale doktor kazał
leżeć...
- Był doktor?
- Oczywiście - Wiktor także
zbliżył się do łóżka matki -
wezwałem Adamkowskiego, na
szczęście zechciał przyjechać
mimo nocnej pory.
- Bo dziadek uratował mu psa,
więc chciał się zrewanżować -
wtrąciła Sylwia, kierując tę
niezbyt taktowną informację
głównie do Marka, który usiłował
złapać i wziąć na ręce czarnego
kundelka, pętającego się
wszystkim pod nogami. - Tego też
uratuje, właśnie daliśmy mu
razem drugi zastrzyk.

background image

- Wygląda już jak całkiem
zdrowy - ucieszył się Marek. - A
wczoraj leżał na kanapce w
gabinecie i prawie się nie
ruszał.
- Żebyś tylko ty się nie
rozchorował po tym nocnym marszu
- Kasia dotknęła wierzchem dłoni
policzków i czoła syna. - Boże,
Boże! Akurat teraz!
Kamil rzucił jej krótkie
spojrzenie, chciał zapytać, co
miała na myśli, mówiąc "akurat
teraz", ale zaniechał tego.
Zasłabnięcie babki Wysoczarskiej
złagodziło w nim zwykłą
zaczepność.
- Siadajcie! - zawołała babka
Izabelka już znowu w zwykłym
swoim marszu do kuchni. Usmażę
jajecznicę dla Krystianów i
przyniosę gorącej herbaty.
Napijecie się z rumem, dla
rozgrzewki. A Marka po śniadaniu
trzeba położyć.

background image

- Po śniadaniu - zaoponował
Krystian, ale zaraz się poprawił
- to jest po naprawie samochodu
wracamy do Warszawy.
Wiktor roześmiał się z
pobłażaniem.
- Zważywszy, że Karaś - jak
ci mówiłem - na pewno jeszcze
chrapie, chłopak zdąży się
dobrze wyspać. O ile Karaś w
ogóle da się namówić na robotę w
niedzielę.
- A... on nie ma żadnych
zwierzaków? - z nagłą pokorą
spytał Krystian.
- Nie - śmiał się wciąż ojciec
- o ile wiem, ma tylko rybki w
akwarium, ale ja nie studiowałem
ichtiologii.
- Szkoda - jeszcze bardziej
potulnie szepnął Krystian.
- O protekcję u pana Karasia
możesz się zwrócić do mnie -
odezwała się Agnieszka.
- Do ciebie?
- Tak. Kiedy w moim
samochodzie coś się zepsuło,
wyznał mi, że choć bardzo nie ma
czasu, chodzi na wszystkie
filmy, w których występuję, a
nawet raz pojechał specjalnie

background image

do Warszawy, żeby zobaczyć w
teatrze sztukę z moim udziałem.
No i wyobraź sobie, nie wziął
żadnych pieniędzy za naprawę.
- Mama nawet w sklepie mięsnym
dostaje wszystko bez kolejki -
powiedziała Sylwia do Marka.
- Ale tylko wtedy - zaśmiała
się Agnieszka - kiedy ludzie w
kolejce wyraźnie się tego
domagają, kiedy krzyczą, że
szkoda mego czasu...
- A moja mama musi stać w
ogonku - mały Wysoczarski
dopiero teraz spojrzał z
podziwem na swoją sławną ciotkę.
- Jedz! - zgromiła go matka. -
Co to za gadanie przy jedzeniu!
I pośpiesz się!
- Musisz się przespać.
- Nie chce mi się spać.
- W każdym razie pójdziesz do
łóżka, a przedtem dam ci
aspiryny.

- Nie chcę aspiryny!

background image

- Przestań się stale
sprzeciwiać! Już słuchać tego
nie można. Na wszystko: nie i
nie! Czy myślisz czasem o tym,
że mogę być tym zmęczona?
- Ja także jestem zmęczony -
szepnął Marek.
- Ty? Ty jesteś tym zmęczony?
- Tak, bo zawsze musi być tak,
jak ty chcesz.
- Co ty mówisz? Na co ty sobie
pozwalasz? Słyszałeś Krystian? -
zawołała Kasia, ale jej mąż,
zajęty rozmową z ojcem i
siostrą, nie zwrócił na to uwagi.
- Ty także musisz się położyć
- niespodziewanie ciepło
powiedziała do synowej Karolina.
- Och, mamo! Marzę o tym!
- Zjedzcie szybko i zaszyjcie
się obydwoje z Markiem na górze
w naszej sypialni. Nikt wam tam
nie będzie przeszkadzał.
- Dziękuję, bardzo dziękuję! -
Kasia uśmiechnęła się z
wdzięcznością do teściowej, ale
w oczach zalśniły jej łzy.
Karolina pomyślała o niej po raz
pierwszy z serdeczną litością -
musiała czuć się bardzo
wyczerpana i rozstrojona nie

background image

tylko nocnym marszem, ale i
godzinami, które go poprzedziły
w tym domu, a może także i
poprzednią bezustanną
prezentacją tego wypolerowanego
szczęścia z Krystianem, czego
zresztą - na miły Bóg! - nikt od
niej tutaj nie wymagał. Sama
wzięła na siebie ten obowiązek,
sama go sobie wymyśliła, i tym
bardziej rażące wydawało się
nagłe poniechanie przez nią
dotychczasowych reguł gry.
Spostrzegł to i Kamil, ale nie
podzielał wzruszenia matki. Pod
wpływem chwilowej słabości miał
zamiar zrezygnować z powrotu do
rodzinnej debaty nad losem Marka
właśnie tu przy tym stole, gdzie
zawsze wspólnie roztrząsano
najważniejsze sprawy. Ale
słabość ta powoli mijała i Marek
znów wydał mu się godny tego,

żeby o niego walczyć. A może...
może tak sobie tylko wyobrażał,

background image

może stało się to już jego manią
- obcując od kilku lat z młodzieżą,
wciąż uważał, że trzeba o kogoś
walczyć, ratować go, wyciągać z
czyhających nań zagrożeń. Gdy w
szkole zdarzała się jakaś
pedagogiczna katastrofa, winił
za nią przede wszystkim siebie -
że nie zareagował na czas, nie
wyczuł, nie zapobiegł. Czy teraz
także miał się spóźnić tylko
dlatego, że Kasia każdej chwili
mogła wezwać na pomoc łzy i
spazmy...?
- Posłuchaj, Katarzyno -
zaczął, ale jego słowa zagłuszył
radosny śmiech Agnieszki.
- Krystian! Wciąż mówimy o
twoim samochodzie, a nie
powiedziałam ci najważniejszego
- co się wydarzyło... co się
stało... - Agnieszka zająknęła
się, szukając właściwego słowa
- po waszym wyjeździe.
- Co takiego? - Krystian nie
okazywał wyraźnego
zainteresowania.
- Roman i ja - obwieściła
Agnieszka prawie uroczyście,
choć z rozbawieniem -
postanowiliśmy znów być razem.

background image

- To pogratulować!
Pogratulować! - zawołali
równocześnie Krystian i Kasia.
- Komu? - śmiała się wciąż
Agnieszka. - Romanowi czy mnie?
- Obojgu! Oczywiście obojgu!
- I mnie! - zawołała
przekrzykując wszystkich Sylwia.
- Mnie przede wszystkim!
- Sylweczko! - odezwał się
Wiktor Wysoczarski. - Przecież
my ciebie i tak nie oddamy.
- A czy ja się dokądś
wybieram? - Sylwia rzuciła się
całować dziadka i babkę, a potem
nic nie rozumiejącą babkę
Izabelkę, gdy ta z ogromną tacą
zjawiła się w drzwiach.
- Co tu się dzieje? Co to za
czułości?
- Agnieszka powiedziała nam -
wyjaśnił rozpogodzony jednak

trochę tą wiadomością Krystian -
że pobierają się znów z Romanem.
- Już jesteśmy pobrani! -

background image

Agnieszka promieniała, co
wydawało jej się konieczne po
niefortunnym okazaniu niepokoju,
aż takiego niepokoju - o
Orwiłłę. - Od piętnastu lat
jesteśmy najlegalniej pobrani i
to nie przestało obowiązywać,
tak wczoraj oświadczył ksiądz
Rudek. Oczywiście do Urzędu
Stanu Cywilnego będziemy musieli
jeszcze raz pójść, ale to da nam
okazję spotkać się znów przy tym
stole.
Jest śliczna, myślał
Rozciłowski obcałowywany - on
teraz obcałowywany przez
wszystkcih - kocham ją i mógłbym
przez cały dzień leżeć z nią w
łóżku, a wciąż chciałoby mi się
ją mieć, w końcu coś takiego u
mężczyzny po czterdziestce jest
zarówno niezwykłe, jak i
niezwykle szczęśliwe. I pewnie
nigdy mi się to nie sprzykrzy.
To jej brak, pustka w domu,
uczucie samotności nawet wśród
ludzi - przykrzyły mu się tak
bardzo, że nieraz wszystko, co
robił, wydawało mu się bez
sensu, bez potrzeby, własnej lub
cudzej. Teraz miał kobietę,

background image

którą kochał, miał rodzinę, czuł
się wreszcie w pełni obywatelem
życia. Pozyskiwanie tego
obywatelstwa tylko poprzez pracę
wydawało mu się zawsze
niewystarczające i ubogie. Może
nawet kalekie. Jakże lubił być w
tym domu, choć - ganił teraz
siebie za to - może nie
wszystkim okazywał należne
uczucie. Rodziców Agnieszki
pokochał od razu tym łatwiej i
gorliwiej, że od wczesnej
młodości nie miał własnych,
babkę Izabelkę wielbił nie
pytając siebie za co, babka
Wysoczarska była mu mniej bliska
i należało może wreszcie
zmniejszyć ten dystans,
utrzymywany z niewiadomego
powodu - najgorzej wiodło mu się

jednak z obydwoma szwagrami,
bardzo teraz pragnął, żeby to on
ponosił za to winę, łatwiej by
było to naprawić. Kamila uważał

background image

zawsze za nadwrażliwego
życiowego partacza,
obwiniającego wszystkich wokoło
za swoje partactwo. Ale i
perfekcjonistów - a Krystian sam
siebie do nich zaliczał -
zwłaszcza perfekcjonistów z
urojenia, trudno było znieść
właśnie dlatego, że wyłaził z nich
strach przed przyrodzonym
partactwem. - Czy ich jednak nie
krzywdził, czy nie oceniał ich
zbyt ostro tylko dlatego, że w
nie kończących się dysputach,
które wiedli przy każdym
spotkaniu, nigdy się z nimi nie
zgadzał - z Krystianem dlatego,
że on przeważnie zgadzał się ze
wszystkim, z Kamilem - ponieważ
on właśnie w sposób krzywdzący i
niesprawiedliwy dla ocenianych
zjawisk z niczym zgodzić się nie
chciał. Oni byli przeciwnikami w
tym swoistym polskim westernie,
ale część sił kierowali i przeciwko
niemu, ponieważ usiłował nie
brać w nim udziału. - Nie
odpowiadała mu westernowa
czystość barw przydzielana sobie
przez obydwie strony: my
wyłącznie białe, tamci

background image

wyłącznie czarne charaktery, ale
cel - niestety - cel zdarzał się
ten sam: wytłuc Indian. Albo
przynajmniej zamknąć ich w
rezerwacie. Przyznawał rację i
swoją ostrożnie dawkowaną
sympatię tym, którzy dbali o to,
żeby Indian nie wytłuczono,
którzy wciąż uważali, że w
splątaniu, w zagmatwaniu
słuszności, sprzecznośi i
uwarunkowań - najważniejsze jest
utrzymywanie takiej pogody,
takiego wyżu umysłów, żeby z
wiecznie zachmurzonego nieba nad
tą ziemią nie lunął krwawy
deszcz. Ileż to już razy
wydzierano tu sobie patriotyzm,
aż rwał się na nic nie znaczące
strzępy? Wiele narodów nie

używało na co dzień tego słowa,
czy rozumiano tam jakie to było
szczęście i pomyślność, której
przez wieki nie zaznano gdzie
indziej?

background image

O czym ja myślę? zaniepokoił
się. Monologi wewnętrzne,
którymi często posługiwał się w
swojej prozie, zawsze coś
załatwiały, czemuś służyły, ten
- jego własny - nie wnosił nic
nowego, przemielał jeszcze raz i
tak już startą na pył mąkę
polskich pragnień, wątpliwości i
rozpaczy. Skąd te myśli w
wypogodzony znowu poranek? Świat
pozostawiał człowiekowi coraz
mniejszy obszar prywatności...
- Dlaczego nic nie mówisz? -
zapytała Agnieszka.
Z ulgą, z uczuciem
zbliżającego się ratunku
uśmiechnął się do niej.
- Słucham.
Wstawano od stołu - po obfitym
śniadaniu - dość ociężale.
Wysoczarski, najbardziej chyba
ze wszystkich wyspany, klepnął
po plecach starszego syna.
- Samochód ma się także i po
to, żeby budziła się w człowieku
niespodziewana w innych
okolicznościach energia - gdy
trzeba go naprawiać.
- Pojadę z wami - zgłosił się
Kamil. - To jedyna okazja, żeby

background image

zaznać trochę uciechy z tego, że
się nie ma własnego wozu.
- I ja mam jechać? - niezbyt
głośno spytała Agnieszka, ochota
na wizytę w warsztacie
samochodowym nieco w niej
przygasła.
- Nie - Sylwia objęła matkę,
przytuliła się do niej, jak
dziecko, choć była prawie jej
wzrostu. - Nie jedź z nimi,
mamusiu. Poradzą sobie z panem
Karasiem bez ciebie. A my we
trójkę pójdziemy...
- Dokąd?
Babka Izabelka przestała
zbierać filiżanki na tacę,
zatrzymała się w bezruchu.
- Należy jej się chyba, żeby

chociaż raz poszła z rodzicami
do kościoła, jak inne dzieci.
Ubierajcie się! Zdążycie na
dziewiątą, ksiądz Rudek na pewno
będzie się rozglądał
przynajmniej za delegacją z

background image

naszego domu.
- Co to za terror! -
uśmiechnęła się zmieszana trochę
Agnieszka. - Może i do spowiedzi
każecie mi iść?
Rozciłowski objął ją i
przyciągnął do siebie.
- Ja tego nie będę wymagał.
Wczoraj powiedzieliśmy sobie,
wybaczyliśmy sobie wszystko.
- Ja nie miałam tobie czego
wybaczać - szepnęła Agnieszka.
Mój Boże! myślała Karolina,
jeśli ten Orwiłło... jeśli ten
Orwiłło jutro do niej
zadzwoni...
- Tak, Sylweczko - powiedziała
na głos i chyba nawet z
naciskiem. - Idź z rodzicami!
Wysoczarski uśmiechnął się do
córki i Rozciłowskiego z
zaskakującą ich prośbą w głosie:
- Nie zapomnijcie wstąpić do
Sylwestra.
- Naprawdę? - jęknęła
Agnieszka. - Naprawdę musimy tam
pójść?
- Zapraszał mnie - dość
niepewnie przypomniał
Rozciłowski.
- I na pewno będzie czekał. -

background image

Wiktor zbliżył się do
Rozciłowskiego, nachylił się ku
niemu i dopiero po chwili rzekł,
jakby z trudem zdobywając się na
te słowa: - Jeśli rzeczywiście
chcesz... jeśli rzeczywiście
chcesz, żeby ci coś
opowiedział...
- Przecież ojciec uważa -
Rozciłowski powstrzymał uśmiech
- że całe to opisywanie wojny
nie ma w sobie krzty
prawdziwości...
- Właściwie tak... ale są
momenty... Wiktor przymknął oczy
- są momenty... i może właśnie
ty mógłbyś je utrwalić...
- Ojciec mnie zaszczyca -

bąknął Rozciłowski trochę
złośliwie, chciał jeszcze coś
dorzucić, ale Agnieszka patrzyła
na niego z naganą.
Wysoczarski zresztą nie
zwrócił na jego słowa uwagi.
- Na przykład taki moment...

background image

taki moment, kiedy Sylwester,
kiedy ten Ziołko z jakiejś
zabitej deskami wsi pod
Przemyślem... po raz pierwszy w
życiu zobaczył morze. Bo ja już
je przedtem widziałem... i to
niejedno, Bałtyk oczywiście, ale
i Śródziemne, i Egejskie, Adriatyk
i Atlantyk - podróżowało się
przed wojną - a on nie widział
żadnego, aż dopiero to polskie,
to zdobyte pod Kołobrzegiem. -
Umilkł, jakby się czegoś
zawstydził. - No i popatrz...
nawet kiedy ja to mówię, robią
się z tego całkiem wyświechtane,
wypłowiałe słowa... Może ty
potrafisz...
- Ojciec mnie zaszczyca -
powiedział po raz drugi
Rozciłowski, ale już nie
złośliwie, raczej z ogarniającym
go coraz bardziej
onieśmieleniem.
- Może Sylwester ci opowie,
jak biegliśmy, jak brnęliśmy
zdyszani przez piasek, żeby je
zobaczyć. O Kołobrzeg trwały
jeszcze walki, Niemcy wysadzali
wciąż z morza nowe posiłki, ale
kilkanaście kilometrów na zachód

background image

my dotarliśmy już do brzegu, już
tam furkotała na wietrze polska
flaga. Niech to właśnie
Sylwester ci opowie. Plaża
zasłana była zniszczonym i
porzuconym przez Niemców
sprzętem, leżeli przy nim
zabici, wydawało się, że w
powietrzu unosi się jeszcze
zapach krwi i prochu, a my już
biegliśmy...
- Ależ to ojciec... ojciec
powinien mi to opowiedzieć...
- Może później... - zmieszał
się Wysoczarski - może ja tę
relację uzupełnię, jeśli będzie
trzeba... ale najpierw musisz to

usłyszeć od niego. Od Sylwestra,
od Sylwestra Ziołki, który po
raz pierwszy... i właśnie tutaj,
kiedy o Kołobrzeg toczył się
jeszcze bój... po raz pierwszy
stanął na brzegu... Czystość,
podniosłość takiej chwili
żołnierskiej...

background image

- Ja z Markiem idę na górę -
odezwała się Kasia. - Musimy się
przespać.
- Przepraszam ojca - szepnął
Krystian.
- Ależ właściwie ja... ja już
skończyłem... Naprawdę już
skończyłem. Wstąpcie do
Sylwestra.
- Na pewno wstąpimy -
powiedziała Agnieszka.
Marek zbliżył się do łóżka
babki Wysoczarskiej, patrzył
prosząco.
- Ja się tutaj prześpię.
- Gdzie? - zaoponowała matka.
- Tutaj. W nogach u babci. Tu
będę wszystko słyszał.
- Już nikt nie będzie nic
mówił, a babci byłoby
niewygodnie.
- Ależ nie - roześmiała się
uszczęśliwiona babka
Wysoczarska. - Wcale nie! Kładź
się, Mareczku. Będzie mi bardzo
wygodnie.
- NO, to idźcie już! Idźcie i
jedźcie! - Karolina
rozpostartymi ramionami
kierowała wszystkich do
przedpokoju. - Mamy obydwie z

background image

mamą mnóstwo roboty.
Wiktor, z trudem pokonując
zmieszanie, zbliżył się do żony.
- Karolinko, muszę cię
prosić... skoro Agnieszka nie
jedzie z nami... muszę cię
prosić, żebyś poprowadziła wóz.
Bo, widzisz, ja...
- Aha! Jednak! I kiedyż to
było? Ze Zdzisiem?
- Ze Zdzisiem. Wprawdzie
całkiem mały kieliszeczek, ale
pewnie nie powinienem siadać za
kierownicą. Mogę cię zapewnić,
że to się nie powtórzy.
- Nie przyjmuję żadnych

zapewnień.
- Ale to jest ostatnie.
Uwierzysz mi, kiedy ci powiem, o
co mnie ten Zdzisio prosił na
wypadek odwykówki albo odsiadki.
Oczywiście niczego mu nie
przyrzekłem, ale właściwie...
gdzie te biedne psiska się
podzieją...?

background image

Karolina dotknęła dłonią
czoła.
- Nie wiem, o czym mówisz. A
ja naprawdę powinnam pomóc
mamie.
- Nie trzeba mi żadnej pomocy
- babka Izabelka wracała już z
kuchni z pustą tacą. - Możesz
spokojnie jechać. Całkiem
spokojnie. Przecież wiesz, że
mnie gotowanie nie męczy,
dziękuję Bogu, że mam z czego i
dla kogo. Kamil mówił kiedyś, że
kiedy rozwiązuje zadanie z
fizyki, to jakby pisał wiersz.
Ze mną jest tak samo, kiedy
gotuję obiad.
- Kochana babcia! -
Rozciłowski chwycił ją w
ramiona, podniósł wysoko, choć
broniła się i krzyczała. -
Kochana babcia! Nasz
najwspanialszy saper i poeta!
- Puść wariacie! - Co dzisiaj
do ciebie przystąpiło?
- Szczęście do mnie
przystąpiło. Szczęście! -
zawołał Rozciłowski stawiając ją
na podłodze.
- I dlaczego nazywasz mnie
saperem?

background image

- Właśnie - i Agnieszka
chciała to wiedzieć.
- Ja to później wytłumaczę.
- Nie wiem co to takiego ze
mną się dzieje, ale ja pewnie
niedługo napiszę wiersz! -
bardzo cicho powiedziała do
rodziców Sylwia. - Mam już
tytuł.
- Jaki? - spytał Rozciłowski,
poważnie odnosząc się do tego
wyznania.
Sylwia przymknęła oczy.
- "Dialog z kimś, kim czasem
jestem".

Rozciłowski wymienił z
Agnieszką spojrzenia.
- Słyszałaś? - zapytał cicho.
- Tak - odpowiedziała po
chwili. I umilkła. Przypomniał
jej się dzień, gdy wtargnęła
do gabinetu ojca - a miała wtedy
tyle lat, co Sylwia - i
stanąwszy przed biurkiem,
bezapelacyjnie oznajmiła:

background image

"Tatusiu, ja ci coś
przedstawię". - "Co takiego?" -
zdumiał się ojciec.
Przygotowywał się do wyjazdu w
teren i nie patrzył na nią. "Ale
spójrz na mnie!" - krzyknęła.
Dotknęła dłonią sukienki na
piersi, unoszonej szybkim
oddechem. - "Wyobraź sobie, że
Julia stoi na balkonie..."
Później, gdy już była na scenie,
nigdy nie marzyła o roli Julii,
zresztą tego akurat Szekspira od
lat nie grano w Warszawie. Ale
tamten dzień na zawsze utkwił
jej w pamięci - dzień, w którym
została aktorką.
- Napisz ten wiersz, Sylweczko
- powiedziała czule do córki.
Wszyscy przenieśli się do
przedpokoju, a babka Izabelka
zebrała ze stołu pozostałe
jeszcze na nim naczynia, ale
zamiast udać się z nimi do
kuchni, przysiadła na chwilę,
czekając aż za wychodzącymi
trzasną drzwi.
- Popatrz, Izabelko - babka
Wysoczarska odłożyła czytaną
gazetę - ile tej wojny, ile zła
i cierpienia na świecie.

background image

- Dlatego ja - babka Izabelka
długo wygładzała suknię na
kolanach, przypatrując się swoim
rękom - dlatego ja każdego dnia
myślę, jakie to są szczęśliwe i
piękne chwile, kiedy kobiety
gotują, kiedy... mogą gotować
obiad dla swoich bliskich.
Zamilkły na długo, Marek
zwinięty w nogach łóżka
posapywał cichutko przez sen,
dom oddychał ciszą, wypełniającą
płuca wszystkich jego
pomieszczeń, od piwnic po dach.

- Muszę zamknąć drzwi - babka
Izabelka dźwignęła się z
krzesła. - A potem idę do
kuchni. Wołaj, gdybyś czego
potrzebowała.
- Posiedź jeszcze, wyglądasz
na zmęczoną.
- Nie - babka Izabelka
pokręciła energicznie głową. -
Zdaje ci się, Jadwisiu.
- Mało spałaś tej nocy.

background image

- Jeszcze się wyśpię. Jeszcze
się wyśpię...
Powłóczyła jednak trochę
nogami, gdy szła do przedpokoju,
żeby przekręcić klucz w zamku, i
nie od razu to zrobiła. Uchyliła
drzwi i odetchnęła głęboko
zimnym, pachnącym świeżością
powietrzem. Dzień był mroźny,
lubiła takie dni, trzeźwiące
ludzi ze zmęczenia, padał
powolny, leniwy, długo
utrzymujący się między niebem a
ziemią, śnieżek.
I nagle wydało jej się, że za
tą ruchliwą bielą ktoś stoi na
tle ciemnej ściany garażu.
Pochyliła się do przodu, żeby
lepiej to zobaczyć... Żeby
lepiej ich zobaczyć...
Bo stali tam... naprawdę przez
krótką chwilę tam stali...
Piotruś... i Karol... i
Białek... tak, Białek między
nimi... Patrzyła na nich i nie
wydawało jej się to straszne, że
ich widzi.
Roześmiała się dawnym, młodym
śmiechem.
- Nie! Nie wołajcie mnie!
Jeszcze nie teraz! Jeszcze nie

background image

teraz...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fleszarowa Muskat Stanisława Pod jednym dachem, pod jednym niebem
Fleszarowa Muskat Stanisława Czterech mężczyzn na brzegu lasu
Fleszarowa Muskat Stanislawa Wczesna jesienia w Zlotych Piaskach
Fleszarowa Muskat Stanisława Milionerzy 2
Fleszarowa Muskat Stanisława Szukając gdzie indziej
Fleszarowa Muskat Stanisława Czarny warkocz
Fleszarowa Muskat Stanislawa Papuga pana profesora
Fleszarowa Muskat Stanisława Nie wracają na obiad 2
Fleszarowa Muskat Stanisława Nie wracają na obiad
Fleszarowa Muskat Stanisława Milionerzy 2
Stanisława Fleszarowa Muskat Papuga pana profesora
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 11 Pod obcym niebem
Prawie pod golym niebem
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Pod obcym niebem
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 11 Pod obcym niebem
Pod wspólnym niebem-tekst piosenki, PRAWA kodeks przedszkolaka(1)
Bente Pedersen Raija ze Śnieżnej Krainy 11 Pod Obcym Niebem
22 Pod tamtym niebem 14

więcej podobnych podstron