Janice Kaplan Lynn Schnumbcroer
Faceti, których nie poślubiłam
I języka angielskiego przełożyła Monika Wiśniewska
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA
Tytuł oryginału: The Men I Didn't Marry
Rozdział pierwszy
Mąż oznajmia mi wielką nowinę, nie czekając nawet, aż wsiądziemy do
samochodu.
Właśnie przywieźliśmy do Yale naszą córkę - błyskotliwą, piękną i
kochaną Emily To jej pierwszy dzień na uniwerku. Poznałam jej
współlokatorkę, rozpakowałam torby oraz oblekłam kołdrę i poduszkę we
flanelową pościel, którą kupiłyśmy podczas czterogodzinnego maratonu
zakupowego w Bed Bath & Beyond. Nq dobrze: prawda jest taka, że nie
użyłam tej właśnie pościeli. Chcąc zrobić córce niespodziankę, kupiłam
inny komplet w ekskluzywnym sklepie Frette na Madison Avenue. Do
diaska, przecież ta dziewczyna dostała się do Yale, powinna sypiać co
najmniej w satynie!
Bill, kochający ojciec, przekomarza się z Emily, instalując jej jednocześnie
komputer i montując obok biurka półkę na książki. Dopóki oboje mamy
zajęcie, jesteśmy w stanie odsunąć w czasie załamanie emocjonalne, które
niechybnie pojawi się w chwili, gdy zostawimy swoją latorośl i ruszymy w
drogę powrotną do naszego tak bardzo teraz cichego domu. Emily całuje
tatę, dziękując mu za pomoc, przytula się do mnie mocno, a potem
obiecuje, że da sobie radę. Oto sygnał do odjazdu. Z mniejszą pewnością
siebie zapewniam, że my także damy sobie radę. Teraz, kiedy nasze drugie
dziecko
oficjalnie rozpoczęło studia, tak jak wcześniej Adam, starszy brat Emily,
nasze gniazdo zupełnie już opustoszało.
Wychodząc z akademika, mijamy stół z powitalnymi gadżetami dla
studentów pierwszego roku: znajduje się na nim stos map miasteczka
uniwersyteckiego, biuletyny z najważniejszymi informacjami oraz dwie
miski - jedna z cukierkami Tootsie Roll, a druga z prezerwatywami.
Kiepski pomysł z tymi cukierkami - wystarczająco łatwo jest przytyć na
jedzeniu stołówkowym. I, o mój Boże, ta druga miska jest pełna
prążkowanych, świecących w ciemnościach gumek we wszystkich
kolorach tęczy. Czy powinnam ostrzec Emily, by trzymała się z dala od
chłopaka, który używa prezerwatyw godnych Gwiezdnych wojen ?
Bill i ja wychodzimy na dwór. Chwytam go za ramię i biorę głęboki
oddech. Czekałam z lękiem na ten dzień od chwili, kiedy pierwszy raz
zaprowadziłam Emily do przedszkola, ale wygląda na to, że jakoś udało
nam się go przetrwać.
- Chyba sobie poradziliśmy, kochanie - mówię, dumna, że nie uroniłam ani
jednej łzy.
- No pewnie. Emily to świetna dziewczyna - odpowiada Bill, z
roztargnieniem klepiąc mnie po dłoni.
Ma rację. Zakładając rodzinę, oboje byliśmy bardzo młodzi, ale mimo to
wychowaliśmy dwoje fantastycznych dzieci, i na dodatek sprawiało nam
to mnóstwo radości. Ale teraz nadszedł czas dla nas, na nowe wspólne
przeżycia. Zaplanowałam już weekend połączony z degustacją win,
romantyczny wypad do czterogwiazdkowego hotelu w Vermont, a nawet
udało mi się załatwić bilety na Knicksów - na cały sezon. Wiedząc, że ten
dzień w końcu nadejdzie, już sześć lat temu wpisałam się na listę
oczekujących.
Przyglądam się mojemu mężowi, świetnemu maklerowi giełdowemu.
Zawsze był przystojny, ale teraz jest w tak dobrej formie, jak chyba
jeszcze nigdy. Zniknęły gdzieś słodkie boczki i wierzchy babeczek też - to
nowy cukierniczy eufemizm, opisujący ten dodatkowy wałeczek ciała,
sterczą-
6
cy nad skrajem majtek. Mięśnie brzucha Billa nadają się na okładkę
„Men's Health" - a już na pewno spokojnie mogłyby się pojawić wewnątrz
magazynu. I - zaraz, zaraz - co się stało z pasmami siwych włosów, które
zaczęły mu się pojawiać na skroniach? Wyciągam rękę i delikatnie
głaszczę jego ciemną czuprynę, chichocząc cicho. Trudno mi jakoś
uwierzyć, że Bill stosuje Grecian Formula*, no ale coś z nimi musiał
zrobić. Może po tylu latach moje kochanie ma kilka małych sekretów.
- Skarbie, nasz pierwszy wieczór, tylko ty i ja - mówię, jeszcze mocniej
ściskając jego silne ramię. - Na co miałbyś ochotę? Mała etiopska
restauracja w New Haven czy też lepiej będzie, jeśli niezwłocznie
wrócimy do domu, a ja się przebiorę w coś wygodniejszego? - Nachylam
się, by pocałować go w policzek, ale Bill tymczasem przyspieszył kroku,
więc mój całus zawisa w powietrzu.
- Hallie, muszę ci o czymś powiedzieć. - Idzie dalej, ze wzrokiem
utkwionym przed siebie.
Oj. Taki początek nie wróży niczego dobrego. Potykam się, gdy obcas
zakleszcza mi się pomiędzy płytami chodnika. Po „Muszę ci o czymś
powiedzieć" nigdy nie słyszy się: „Kocham cię do szaleństwa" ani nawet:
„Zawsze lubiłem twoją duszoną wołowinę". O nie, „Muszę ci o czymś
powiedzieć" każdorazowo poprzedza złe wiadomości w rodzaju: „zdechł
kot" albo „dom właśnie spłonął". A w tym wypadku?
- Odchodzę - oświadcza Bill, nawet przy tym nie zwalniając.
Ze co? Przez chwilę przetrawiam jego słowa. Jestem przekonana, że gdyby
„odchodzę" znaczyło odejście na dobre, mój mąż, mężczyzna, z którym
przeżyłam ostatnie dwie dekady i kochałam się zaledwie trzy noce temu -
a może cztery? - przed ogłoszeniem takiej nowiny pozwoliłby mi usiąść.
Preparat przywracający siwym włosom naturalny kolor (wszystkie
przypisy w książce pochodzą od tłumaczki).
Mój Bill, mój słodki Bill najpierw przyniósłby mi filiżankę kawy.
Chyba że to już nie jest mój słodki Bill. Odchodzę.
Czas zatrzymuje się w miejscu. Ja też. Na chwilkę milknie cały świat i
jedynym dźwiękiem jest odległe, uporczywe i żałobne kwilenie jakiegoś
ptaka: Będziesz sama będziesz sama będziesz sama.
Ja jednak nie mogę wyobrazić sobie takiej ewentualności. A zresztą, co
taki ptak może wiedzieć? Skupiam się, próbując z całych sił nadać
oświadczeniu Billa zupełnie inne znaczenie.
- Dobrze, odjedziemy z New Haven i wrócimy do domu na kolację -
mówię. - Mogę rozmrozić lazanię albo przygotować naprędce omlet -
szczebioczę. - W lodówce zostało trochę brie. Lubisz omlet z brie, prawda,
kochanie?
Bill wreszcie zatrzymuje się i odwraca w moją stronę.
- Mam na myśli to, że odchodzę od ciebie. - Milknie i patrzy na mnie z
uśmiechem, który na pewno uważa za miły. - Dobrze nam było. Cholernie
dobrych dwadzieścia jeden lat w szczęśliwym związku. Jesteś świetną
dziewczyną, Hal-lie. Nie mogę ci niczego zarzucić. Ale czas, bym
przeszedł do drugiego aktu.
O czym on mówi? Drugi akt? Nawet Mike Nichols nie poradziłby sobie z
taką kwestią. Jak nic od kilku dni ćwiczył tę przemowę przed lustrem. Ale
przedstawienie się nie skończyło. Nie mogło się skończyć. On nie
odchodzi! Biorę głęboki oddech. Założę się, że nawet wiem, co się dzieje.
Tak jak i mnie, Billa wytrąciło z równowagi pójście Emily na studia i nie
wie, jak na to zareagować. Przecież to facet. Pewnie nie wie nawet, że w
ogóle reaguje. I do mnie należy uspokojenie go.
- Posłuchaj, skarbie: wszystko będzie dobrze - mówię łagodnie. - Kocham
cię. Ty kochasz mnie. Zdobyłam bilety na Knicksów, o których zawsze
marzyłeś. Nasz związek może być udany nawet bez dzieci w domu.
8
Nie odpowiada, więc mówię dalej, by nie dopuścić do niezręcznej ciszy:
- Tak sobie myślę, czy się nie zapisać na kurs garncarstwa.
Bill patrzy na mnie przez chwilę dziwnym wzrokiem, po czym kiwa
głową.
- To świetnie, Hallie. Cieszę się, że masz jakieś plany. Ja też mam.
Podchodzimy do samochodu i wślizguję się jak zwykle na siedzenie dla
pasażera. Zaczynam wsuwać do odtwarzacza płytę St. Lawrence Quartet z
muzyką Haydna, która zawsze należała do Billa ulubionych, ale on
natychmiast ją wyjmuje i włącza coś głośnego i ryczącego.
- Co to, u licha, jest? - pytam.
- Black Eyed Peas - odpowiada z dumą. - To teraz mój ulubiony zespół.
Wysoko na listach przebojów.
Przyciszam muzykę, ale w mojej głowie nieprzerwanie dudni. Kim jest ten
słuchający rapu i farbujący włosy mężczyzna, który siedzi obok mnie? W
ciągu tych wszystkich lat sądziłam, że wiem o swoim mężu wszystko, ale
coś się musiało zmienić w czasie, gdy ja byłam pochłonięta
wychowywaniem dzieci i kupowaniem mu koszul od Brooks Brothers.
Nagle czuję się jak idiotka. Co jeszcze przeoczyłam?
Przez następne półtorej godziny siedzę otumaniona, podczas gdy
samochód mknie wąską trasą Merritt Parkway. Widząc te wszystkie ostre
zakręty, naprawdę nie wiem, jakim cudem ktokolwiek uchodzi stąd z
życiem. Sama już nie wiem, czy tego akurat chcę dla siebie. Dzieci nie ma,
Bill odchodzi - co mi zostało? Patrzę przez szybę i widzę jedynie posępną
przyszłość; dopiero gdy pokonujemy most wiodący na Manhattan,
zauważam, że przejechaliśmy nasz zjazd do Chaddick, położonego na
przedmieściach Nowego Jorku.
- Dokąd my jedziemy? - pytam.
Bill nie odpowiada, ale usta ma zaciśnięte, a czoło zmarszczone tak, że
jego brwi łączą się w jedną kreskę. Jeśli cho-
9
dzi o mego męża, to nadal jestem pewna jednego - przypominające
gąsienicę brwi zdradzają, że zaraz coś się wydarzy Chwilę później Bill
zajeżdża pod kamienicę z piaskowca na West Nineties, parkuje na
drugiego i wyłącza silnik. Nachyla się i cmoka mnie nerwowo w policzek,
po czym podaje mi kluczyki.
- Wiesz, jak dojechać do domu, skarbie - mówi z udawaną nonszalancją. I
jakby nic się nie zmieniło, dodaje: - Jedź ostrożnie. Zdaje się, że na północ
od Hudson jest korek, więc lepiej wybierz Riverside Drive.
Otwieram usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.
- Nie jedziesz do domu? - udaje mi się wreszcie wycharczeć. - Gdzie my
jesteśmy?
- To moje nowe mieszkanie - odpowiada Bill, wskazując na ganek.
Wyraźnie nie mogąc się doczekać końca tej rozmowy, wysiada z auta i z
tylnego siedzenia zabiera worek marynarski, na który wcześniej nie
zwróciłam uwagi.
- Masz mieszkanie? - pytam z osłupieniem.
- Właściwie to nie jest tylko moje - odpowiada. Wbiega po schodach,
prowadzących do jego nowych drzwi, po czym odwraca się i dodaje: - To
mieszkanie Ashlee. Ashlee, przez dwa e.
Ashlee. Ashlee. Ashlee. Ashlee. Ashleeeee. Jeśli wypowie się to
wystarczająco wiele razy, leżąc pod miękką kołdrą, zaczyna brzmieć
niczym krzyk pierwotny. A krzyk ma działanie terapeutyczne. Jak również
walenie głową w ścianę, wydłubywanie twarzy męża-zdrajcy z każdego
zdjęcia w domu, zjedzenie dwunastu wielkich opakowań ciastek Oreo -
tych pakowanych podwójnie - w ciągu dwóch dni (bez choćby kropli
mleka) i przeczytanie stosu magazynów „U.S. News and World Report",
do tej pory zbierających kurz w piwnicy. Skoro nie ma dla mnie
przyszłości, równie dobrze mogę sobie żyć w przeszłości. Czytam od deski
do deski każdy egzemplarz od roku 1989 do 1994 i z numeru z roku 1990
do-
10
wiaduję się, że Vanilla Ice wydał album, który sprzedaje się wprost
rewelacyjnie, i że ten artysta będzie trwał wiecznie. Ha! Kariera pana
Vanilla Ice skończyła się prędzej niż rozpuszczają się lody sorbetowe w
środku lata*. Zastąpiono go kimś innym, tak jak i mnie.
Nie oglądałam telewizji w ciągu dnia, odkąd skończył mi się urlop
macierzyński z Emily, ale teraz moim wiernym kompanem jest QVC ". Od
czterech dni dobrze mi robi świadomość, że o każdej porze dnia i nocy
mogę zamówić włoski naszyjnik z wypukłymi zdobieniami lub owalną
broszkę z tanzanitem. Zamówiłam jedno i drugie - i nie tylko to. Facet z
UPS zjawiał się u mnie tyle razy, że pewnie myśli sobie, iż obsesyjnie
wcześnie zabrałam się za kupowanie gwiazdkowych prezentów.
Zastanawia się też pewnie, dlaczego nie wniosłam tych cennych darów do
środka. Niestety, wymagałoby to opuszczenia łóżka i zejścia po schodach,
a w chwili obecnej oszczędzam energię na czynności absolutnie niezbędne
- takie jak uzupełnianie zapasów Oreo.
Wymogłam na Billu obietnicę, że nie powie o niczym Adamowi i Emily.
Wyjaśniłam, że nie chcę im psuć początku roku akademickiego, ale
prawda jest taka, że nie mam po prostu ochoty o tym mówić. To chyba tak
jak z przewracającym się w lesie drzewem. Jeśli mężczyzna porzuca żonę,
a nikt o tym nie wie, to czy rzeczywiście to zrobił? Powinnam była jednak
przewidzieć, że dotrzymywanie obietnic nie jest najmocniejszą stroną
mojego męża. Adam dzwoni do mnie dwa razy dziennie i pyta z troską:
„Jak się czujesz, mamo?". Poważny ton jego głosu każe mi z niepokojem
sądzić, iż Bill przekazał mu bardziej tragiczne nowiny - że, na przykład,
pomijając wszystko inne, cierpię na gorączkę denga.
Cokolwiek mi dolega, zadzwoniłam do pracy i powiedziałam, że jestem
chora. Zrobiłam to po raz pierwszy, odkąd
vanilla ice (ang.) - lody waniliowe.
Kanał telewizyjny z całodobowymi telezakupami.
piętnaście lat temu przyjęłam posadę prawnika w kancelarii Rosen,
0'Grady i Riccardi - pierwszej i prawdopodobnie wciąż jedynej żydowsko-
irlandzko-włoskiej firmie prawniczej. To także jedyna kancelaria, która
mogła zatrudnić mnie, WASP-a*, kierując się zasadami polityki
dyskryminacji pozytywnej. Specjalizujemy się w sprawach o
dyskryminację, a przez firmowe kolacje, na których serwuje się kugel",
peklowaną wołowinę z kapustą i cannoli ***, często dopada nas
niestrawność. Mimo to lubię tę kancelarię i sama też jestem tam lubiana.
Od początku udało mi się ograniczyć pracę do czterech dni w tygodniu,
poza tym mam dzięki niej niezły plan emerytalny i stały zapas tabletek na
zgagę Tums.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzył się dzień, którego nie wypełniałaby
mi praca albo dzieci, ale w chwili obecnej naprawdę nie jestem w stanie
zabrać się za nic pożytecznego. Jestem wściekła na Billa, a jeszcze
bardziej na siebie. Jak mógł mi zrobić coś takiego? Jak mogłam mu na to
pozwolić? Nie porzuca się ot tak, mówiąc: „Adios, słodkiego, miłego
życia", kogoś, z kim ma się dwoje dzieci i z kim się przeżyło dwadzieścia
jeden lat. Za kogo on się, do jasnej cholery, uważa, że odchodzi, nawet ze
mną nie porozmawiawszy? Na miłość boską, kiedy remontowaliśmy
kuchnię, przez sześć tygodni dyskutowaliśmy na temat koloru płytek.
Jemu podobały się ciemnozielone, mnie białe, a ostatecznie
zdecydowaliśmy się na niebieskie z kremowymi wykończeniami. Coś
takiego nazywa się kompromis, Bill, i na tym właśnie polega małżeństwo.
Skurwiel. Sama nie wiem, czy chcę go odzyskać, czy też po prostu sprać
na kwaśne jabłko.
White Anglo-Saxon Protestant - członek amerykańskiej białej elity,
protestant pochodzenia anglosaskiego.
Danie kuchni żydowskiej: zapiekana babka z surowych lub gotowanych
ziemniaków, makaronu lub ryżu.
Deser sycylijski: rurki z chrupiącego ciasta nadziewane kremem z sera
ricotta.
12
Opadam z powrotem na poduszki, wykończona nieustannym odgrywaniem
w głowie tych samych scen. Muszę zająć się czymś innym - czymkolwiek.
Wyciągam przed siebie dłoń. Przez zasunięte żaluzje wpada nieco światła,
wystarczająco, by wyczarować na ścianie cień jakiegoś zwierzaka.
Patrzcie, króliczek.
Dzwonek telefonu przywołuje mnie do rzeczywistości, a na to akurat nie
mam w ogóle ochoty. Od tygodnia nie rozmawiam praktycznie z nikim
poza dziećmi i moją najlepszą przyjaciółką Belłini. Po numerze widzę
jednak, że to starszy partner z kancelarii, Arthur Rosen. Jest on naprawdę
dobrym szefem. Przekręcam się na łóżku, by dosięgnąć słuchawki.
Przykładam ją do ucha i przytrzymuję ramieniem.
Pierwszych kilka minut to typowa gadka-szmatka. Następnie Arthur
oświadcza:
- Naprawdę nie chcę zawracać ci głowy podczas choroby, Hallie, ale
muszę cię o coś spytać w związku ze sprawą Tylera.
Skoro przechodzimy do interesów, niechętnie sięgam pod kołdrę po pilota,
by przyciszyć nieco Victorię Principal, zachwalającą własną linię
produktów do pielęgnacji skóry. Gdy tylko jednak skończę rozmawiać,
zamówię krem pod oczy
0 nazwie „Najwspanialszy Sekret Perfekcyjnego Nawilżenia
1 Ujędrnienia". Pal licho, czy to świństwo działa. Chcę się po prostu
przekonać, w jaki sposób na maleńkiej, siedmiomilili-trowej tubce udało
się zmieścić te wszystkie wyrazy.
Skupić się. Skupić. Skupić. Słucham, co Arthur ma do powiedzenia na
temat tej sprawy. Przeciwko naszemu klientowi, Charlesowi Tylerowi,
wniesiono pozew o molestowanie seksualne - z niespotykaną innowacją.
Powódka twierdzi, że pan Tyler pominął ją podczas awansu i dał go innej
kobiecie z biura - z którą sypia. Innymi słowy, pozywa go za to, że on
bzyka się z kimś innym. Staram się uczynić jakąś inteligentną uwagę,
pilnując się przy tym, by nie zacząć szlochać i nie zaznajomić Arthura z
każdym szczegółem moje-
13
go tak bardzo żałosnego życia. On jednak wyczuwa, że coś jest nie tak.
- No więc, Halłie - waha się. - Nie chcę być wścibski, ale nie ma cię w
pracy już prawie tydzień. Czy powinienem się o ciebie martwić?
Martwić o mnie? Dlaczego ktokolwiek miałby się o mnie martwić? Mąż
mnie porzucił dla jakiejś Ashlee, nie wstaję z łóżka tak długo, że pewnie
robią mi się już odleżyny, a moje jedyne źródło pożywienia pochodzi z
Nabisco*.
Ale ja wciąż nie jestem gotowa, by o tym rozmawiać, a już na pewno nie z
własnym szefem, którego cechuje taki profesjonalizm, iż o tym, że jest
ojcem, dowiedziałam się dopiero, gdy otrzymałam zaproszenie na trzecie
urodziny jego synka.
- Nie, Arthurze, ja tylko... - Co mi może dolegać? Nie lubię kłamać, więc
wybieram pewną wersję prawdy. - Mnie tylko coś usunięto. - Bo tak jest.
Po prostu nie dodaję, że chodzi o męża.
- Jakiś niegroźny zabieg? - pyta.
- Tak, właśnie tak. - Niegroźny zabieg. Bill wyciął mi jedynie serce.
Kończymy rozmowę, a ja zbieram siły, by przejść do kolejnego punktu
dnia. Znowu mam ochotę sobie popłakać, ale wygląda na to, że wyschły
mi kanaliki łzowe. Otaczam więc ramionami kolana i przyjmuję pozycję
embrionalną.
- Ashlee, Ashlee, Ashlee - zawodzę, bujając się w przód i w tył. -
ASHLEEEE - jęczę, wkładając w to znacznie więcej uczucia niż Marlon
Brando w wołanie: „STELLAAA".
Ashlee. Ashlee, przez dwa, kurwa, e. A tak przy okazji, to ile lat może
mieć ktoś o imieniu Ashlee? Założę się, że niewiele ponad dwadzieścia.
Ma pewnie blond włosy, jest masa-żystką laktoowowegetariańską.
Podczas rozmowy telefonicznej z Billem, jedynej, na którą się zdobyłam,
oświadczył, że nie chodzi o mnie - że to kwestia życia pełnią życia i
podążania
Amerykański koncern spożywczy
14
za głosem serca. Litości. To nie serce zaprowadziło go na tę przeklętą 93.
ulicę. Ten dupek nie potrafi się nawet zdobyć na jakiś oryginalny kryzys
wieku średniego. Jak zresztą każdy facet. Dzięki takim jak on producenci
porsche zacierają ręce.
Za to moja reakcja jest bardzo oryginalna. Nie pochłonęłam żadnego
opakowania lodów Ben & Jerry ani nie obejrzałam żadnego filmu z Meg
Ryan. Ponownie kładę się natomiast na plecach i tym razem w stronę
światła wyciągam obie ręce. Odkrywam w sobie ukryte talenty Teraz
króliczek przeskakuje przez płot.
To Emily każe mi wziąć się w garść.
- Mamo, przed chwilą zadzwoniłam do twojej kancelarii i powiedzieli mi,
że nadal nie ma cię w pracy - oświadcza, dzwoniąc nazajutrz rano. - Co się
dzieje?
Biorę głęboki oddech.
- Emily, muszę ci o czymś powiedzieć.
No i znowu to zdanie. Czy jest już na tyle dorosła, by wiedzieć, że oznacza
ono złe wiadomości?
Okazuje się, że jest na tyle dorosła, by wiedzieć znacznie więcej, gdyż
szybko wchodzi mi w słowo:
- Nie musisz mi o niczym mówić. Wiem, że tata cię zostawił. Adam mi
powiedział. Tata mu powiedział. I powiedział mu, żeby nie mówił, ale on
powiedział.
Hmm. Tak więc Emily ma nie tylko rozeznanie w sytuacji, ale chyba
nawet udało jej się prawidłowo zbudować zdanie wielokrotnie złożone.
Ale wtedy coś każe mi się zastanowić, dlaczego nie wydaje się
zasmucona. Spodziewałam się, że Emily uroni przynajmniej jedną łzę nad
rozpadem naszej cudownej rodziny.
Nim zdążę otworzyć usta, by spytać ją o to, moja córka przypuszcza
szturm:
- Nie rozumiem jednak, dlaczego tak się zamartwiasz. Tata to tylko facet.
Twoje życie się nie skończyło.
- Emily, czyś ty oszalała? To twój ojciec. Co ty opowiadasz?
15
- Mówię dokładnie to, co usłyszałam od ciebie, kiedy rzucił mnie Paco.
Zycie płynie dalej. Tego kwiatu to pół światu.
Jasne, ale ja już nie mam dwudziestu lat. A poza tym to zupełnie inna
sytuacja. I jak w ogóle można porównywać Bil-la z Paco, tym
wytatuowanym amatorem kolczyków, tą kreaturą, która rzuciła Emily
tydzień przed połowinkami i powinna otrzymać zakaz zbliżania się do
mojej cudownej i kochanej córeczki na odległość mniejszą niż piętnaście
metrów?
- Wiem, co sobie teraz myślisz - mówi Emily, która chyba wie wszystko, w
przeciwieństwie do większości nastolatków, którym tylko tak się wydaje. -
Paco to chłopak, z którym chodziłam trzy tygodnie, a wy byliście
małżeństwem od niepamiętnych czasów. To jest pochrzanione, zgadzam
się. Ale zawsze byłaś dla mnie wzorem do naśladowania, mamo. Wokół
ciebie ciągle coś się dzieje. Świetnie dasz sobie radę bez Billa.
- Billa? - pytam z lekkim zdziwieniem, zastanawiając się, od kiedy jej
ukochany tatuś to „Bill".
- Sądzę, że przyda nam się, jeśli będziemy o nim myślały jak o
zwyczajnym facecie - odpowiada gładko Emily. - A może jeszcze lepiej by
było, gdybyśmy nazywały go William. Bardziej obojętnie.
Mam wrażenie, że moja córka jednak zapisała się na zajęcia z
postmodernistycznego feminizmu. Ale muszę przyznać, że to, co mówi,
ma nawet sens. William. Obracam to imię na języku. William. William i
Ashlee. ASHLEEEEE. Emily ma rację, muszę z tym skończyć.
Podziwiam w duchu przenikliwość i dojrzałość mojej córki, kiedy nagle
słyszę stłumiony płacz.
- Poczekaj chwilkę, mamo - mówi łamiącym się głosem.
- Em, wszystko w porządku? - pytam.
W odpowiedzi słyszę głośne trąbienie. Emily wydmuchuje nos. A więc
jednak zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji i cierpi, mimo że próbuje grać
twardą. Żałuję, że nie mogę jej teraz przytulić i pocieszyć. Zresztą mnie
także przydałoby się takie przytulenie.
16
- Przepraszam, mamo - mówi Emily drżącym głosem. - Staram się
zachowywać dojrzale, ale to straszne, co się stało. W głowie mi się to
wszystko nie mieści. Wy się przecież nigdy nie kłóciliście.
- Kochanie, masz rację. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego do tego doszło. Ale
nie wmawiaj sobie, że musisz się zachowywać dojrzale. Nawet dorośli tak
się nie zachowują.
- Kto w takim razie do mnie przyjedzie na Dzień Rodziców? - pyta
cichutko Emily. Martwi się, w jaki sposób nasze rozstanie wpłynie na jej
życie i wcale jej za to nie winię. Poczekaj, aż się dowiesz o tej purchawie.
- Zawsze będziesz mieć dwoje kochających cię rodziców. Zawsze
będziemy się o ciebie troszczyć - udzielam podręcznikowej odpowiedzi.
Po czym dodaję, już nieco mniej podręcznikowo: - Nawet jeśli twój ojciec
zachowuje się jak dupek.
Emily śmieje się.
- Nie powinnaś mi tego mówić. - Odzyskała nieco swej poprzedniej
brawury. - Ale w porządku. Wiem, jak strasznie się teraz czujesz.
- Nie jest tak źle. Bardziej bolało, gdy dwa lata temu usunęli mi wyrostek
robaczkowy. - Ale na uśmierzenie bólu dostałam przynajmniej Vicodin.
- To super, mamo - mówi Emily, znacznie już weselej. Właściwie to mówi
trochę jak cheerleaderki, którymi w liceum tak pogardzała. - I wiesz, co
powinnaś teraz zrobić? Co naprawdę poprawi ci nastrój?
- Co takiego?
- Idź na wycieczkę.
- Wycieczkę?
- Rusz się z łóżka. Niech krew zacznie ci szybciej krążyć. Nie jesteś
mięczakiem. Jesteś kobietą - mówi Emily.
Tak, jestem kobietą. Kobietą samotną. Kobietą dopiero co porzuconą przez
męża. Kobietą, która nie może znaleźć cho-
17
lernych timberlandów *. Po raz drugi przekopuję się przez szafę.
Chwileczkę. Jestem kobietą, która w ogóle nie ma tych cholernych
timberlandów. Może właśnie dlatego Bill mnie zostawił. Ponownie
wybucham płaczem.
O nie, a właśnie że sobie poradzę. Na tym będzie teraz polegać moje życie
- na dawaniu sobie rady. Posiadam buty do biegania, tenisówki, adidasy,
traperki, kapcie, mokasyny, czółenka na wysokim obcasie do kancelarii,
czółenka na niskim obcasie do sądu i szpilki, która miałam na nogach
dokładnie dwa razy. Na pewno któreś z nich są odpowiednie na pieszą
wycieczkę.
Zawiązuję sznurowadła w wyglądających na solidne sportowych nikeach i
wrzucam do plecaka coś do jedzenia i butelki z wodą, ciesząc się, że mam
plan. Ale dokąd się udaję? Och, tak - to metafora mojego życia. Mogę
pójść wszędzie, dokąd mam ochotę. Nie wiem tylko, gdzie to jest ani jak
się tam dostać.
- Wstałaś z łóżka! - rozlega się za mną głos.
Wydaję pełen zdumienia okrzyk i odwracam się na pięcie, przykładając
dłoń do klatki piersiowej. W drzwiach sypialni stoi moja przyjaciółka,
Bellini Baxter.
- O mały włos nie dostałam przez ciebie ataku serca
- oświadczam.
- To już jakiś postęp - mówi Bellini. - Atak serca jest lepszy od złamanego
serca.
- Czyżby?
Przysiada na łóżku i energicznie kiwa głową.
- W wypadku złamanego serca w twojej sypialni znajdę się tylko ja. A gdy
masz atak serca, pojawiają się ci przystojni sanitariusze, rozbierają cię i
masują klatkę piersiową.
- Sięga po telefon. - Mam po nich zadzwonić?
Kręcę głową i śmieję się. Cała Bellini. Zawsze myśli o wszystkim. To
jedyna przyjaciółka, której powiedziałam
Marka wygodnego obuwia sportowego.
18
o Billu - ponieważ, w przeciwieństwie do moich świętosz-kowatych
zamężnych koleżanek, jest stanu wolnego i rozumie mężczyzn wyjątkowo
dobrze. Imponującemu doświadczeniu zawdzięcza przekonanie, iż są oni
niegodni zaufania, nie można na nich polegać, są chytrzy i zboczeni. Ale
nie da się bez nich żyć.
- Przyniosłam ci coś na poprawę humoru - oznajmia Bellini, otwierając
firmową torbę ze sklepu Bendel na Fifth Avenue. Kieruje tam działem
dodatków.
Poznałam Bellini, kiedy przeprowadziła się do Nowego Jorku z Ohio,
gdzie pracowała w Cincinnati jako ekspedientka w supermarkecie Kmart.
Zatrudniono ją w naszej kancelarii jako pracownika tymczasowego. Wtedy
nazywała się jeszcze Mary Jane Baxter, ale zmieniła imię, pragnąc za
wszelką cenę pozbyć się swej małomiasteczkowości, a nabyć nieco
wyrafinowania. Na fali popularności serialu Seks w wielkim mieście
chciała nazwać się Cosmopolitan, tak jak elegancki koktajl, grający tam
jedną z głównych ról. Ale obawiała się, że takie właśnie imię będą teraz
nadawać matki swym dzieciom, zdecydowała się więc na własny ulubiony
drink, Bellini - nowatorskie połączenie przetartych brzoskwiń i wina
musującego. Ależ ten świat się zmienia. Kiedyś rodzice nadawali dzieciom
imiona zależnie od miesiąca, w którym zostały poczęte - April lub May.
Potem na cześć miejsca poczęcia - o pani mowa, Paris Hilton. A teraz liczy
się to, co pili w łóżku tamtej brzemiennej w skutki nocy.
Odbieranie telefonów i segregowanie dokumentów nie należało do
mocnych stron Bellini, za to okazała się niezwykle uzdolniona, jeśli chodzi
o dobór akcesoriów. Dzięki niej pojawiły się u nas kolorowe spinacze i
byliśmy jedyną kancelarią prawniczą na Manhattanie, która zastąpiła
czarne zszywacze Swingline gumowymi modelami w pastelowych
kolorach z Muzeum Sztuki Współczesnej. Kiedy odeszła, zdobywszy
upragnioną posadę w Bendel, pozostałyśmy przyjaciółkami, a w kancelarii
na szczęście zaniechano używania wybranych
19
przez Bellini bloczków w kolorze bladego fioletu i powrócono do
tradycyjnie żółtych.
- Co tam masz? - pytam.
- Minaudiere Judith Better. Na poprawę nastroju - oświadcza z dumą,
wyjmując błyszczącą, inkrustowaną szlachetnymi kamieniami torebkę w
kształcie żaby. - Szarlotkę albo valium może ci przynieść każdy.
Biorę od niej to cudo z zadowoleniem.
- To naprawdę dla mnie?
- No cóż, pożyczka - odpowiada. - Dziewięć tysięcy dolarów w detalu. Ale
możesz trzymać ją tak długo, jak tylko masz ochotę. Jest ubezpieczona.
- Kiedy ostatni raz pożyczyłaś mi wieczorową torebkę, zabrałam ją na
oficjalną kolację z tańcami w Płazie z Billem - mówię, a do oczu
napływają mi łzy.
Zabiera mi ją szybko.
- Uuups, pomyłka. Przepraszam, skarbie. Przyszłam, aby cię rozweselić, a
nie przypominać o tym padalcu. - Otwiera drugą torbę. - Proszę bardzo.
Przymierz. Okulary przeciwsłoneczne Chanel. Niesamowicie podoba mi
się ten kształt, a Coco jest przecież inspiracją dla wszystkich samotnych
kobiet. Porzucił ją kochanek, a ona założyła własną firmę.
Wsuwam na nos ogromne okulary w szylkretowej oprawce.
- Idealne - oceniam. - Nie wiem, czy pomogą mi w zbudowaniu imperium,
ale przynajmniej ukryją podpuchnię-te oczy.
Bellini podchodzi, by mnie przytulić.
- Dość już łez - mówi. Ujmuje pasmo moich włosów i zatyka mi je za
ucho. - Jesteś doskonała. To nie twoja wina.
- Oczywiście, że moja - protestuję. - Odtwarzam w głowie każdą sekundę
naszego małżeństwa. Poświęcałam Billowi za dużo uwagi... czy może za
mało? Za często wychodziliśmy wieczorami, czy też zbyt wiele razy
zostawaliśmy w domu? Nie znosił zapachu moich nowych perfum?
20
- Nic z tych rzeczy - mówi współczująco Bellini. - Jesteś wspaniałą żoną.
- No to czemu Bill okazał się takim skunksem?
- Nie skunksem, tylko nornikiem. I na nieszczęście tym niewłaściwym
typem nornika - odpowiada ze znawstwem Bellini. - Czytałam o tym w
„The New York Timesie". Nor-niki preriowe to partnerzy godni zaufania.
Ale wystarczy, by naukowcy zaczęli kombinować z jednym genem, a stają
się rozwiązłe. Tak jak norniki polne.
- Żyłam więc z facetem, który genom zawdzięczał niebieskie oczy i pociąg
do Ashlee?
- Coś w tym rodzaju. Na to właśnie powinno się przeznaczać pieniądze
podatników. Skoro naukowcom udaje się genetycznie zmodyfikować
norniki i muszki owocówki, to czy trudno byłoby zmienić mężczyznę?
- Bardzo - mówię ze zniechęceniem. Bellini wzdycha.
- Masz rację. W takim razie jedyne, co ci pozostaje, to wyjść i poszukać
sobie nornika preriowego. - Mierzy uważnym spojrzeniem moje adidasy,
szorty i plecak. - Widzę, że zaplanowałaś to sobie jeszcze przed moim
przyjściem.
- Wycieczka - wyjaśniam. - Emily uznała, że to dobry pomysł. Przyspieszy
mi krążenie i wyciągnie z domu.
- Z tej Emily to całkiem mądra dziewczyna. Ja też przyszłam, by
wyciągnąć cię z domu. - Milknie i zaciska zęby.
- Wiesz, że zrobiłabym dla ciebie wszystko. Wszystko. Chcesz, żebym
poszła z tobą?
Jestem autentycznie wzruszona. W ustach Bellini propozycja wyjścia na
otwartą przestrzeń w celu innym niż urządzenie pikniku na plaży w
Hamptons - to dopiero dowód prawdziwej przyjaźni.
- Nie dasz rady wejść na górę w tych manolach. Ale kochana jesteś, że to
zaproponowałaś. I że przyszłaś do mnie.
- Całuję ją w policzek, po czym coś sobie nagle uświadamiam. - A tak w
ogóle to jak się dostałaś do środka?
21
- Nic z tych rzeczy - mówi współczująco Bellini. - Jesteś wspaniałą żoną.
- No to czemu Bill okazał się takim skunksem?
- Nie skunksem, tylko nornikiem. I na nieszczęście tym niewłaściwym
typem nornika - odpowiada ze znawstwem Bellini. - Czytałam o tym w
„The New York Timesie". Nor-niki preriowe to partnerzy godni zaufania.
Ale wystarczy, by naukowcy zaczęli kombinować z jednym genem, a stają
się rozwiązłe. Tak jak norniki polne.
- Żyłam więc z facetem, który genom zawdzięczał niebieskie oczy i pociąg
do Ashlee?
- Coś w tym rodzaju. Na to właśnie powinno się przeznaczać pieniądze
podatników. Skoro naukowcom udaje się genetycznie zmodyfikować
norniki i muszki owocówki, to czy trudno byłoby zmienić mężczyznę?
- Bardzo - mówię ze zniechęceniem. Bellini wzdycha.
- Masz rację. W takim razie jedyne, co ci pozostaje, to wyjść i poszukać
sobie nornika preriowego. - Mierzy uważnym spojrzeniem moje adidasy,
szorty i plecak. - Widzę, że zaplanowałaś to sobie jeszcze przed moim
przyjściem.
- Wycieczka - wyjaśniam. - Emily uznała, że to dobry pomysł. Przyspieszy
mi krążenie i wyciągnie z domu.
- Z tej Emily to całkiem mądra dziewczyna. Ja też przyszłam, by
wyciągnąć cię z domu. - Milknie i zaciska zęby.
- Wiesz, że zrobiłabym dla ciebie wszystko. Wszystko. Chcesz, żebym
poszła z tobą?
Jestem autentycznie wzruszona. W ustach Bellini propozycja wyjścia na
otwartą przestrzeń w celu innym niż urządzenie pikniku na plaży w
Hamptons - to dopiero dowód prawdziwej przyjaźni.
- Nie dasz rady wejść na górę w tych manolach. Ale kochana jesteś, że to
zaproponowałaś. I że przyszłaś do mnie.
- Całuję ją w policzek, po czym coś sobie nagle uświadamiam. - A tak w
ogóle to jak się dostałaś do środka?
21
Bellini uśmiecha się szeroko.
- Powiedziałaś mi wcześniej, żebym nie przychodziła i wiedziałam, że
wyłączyłaś dzwonek. Ale musiałam się upewnić, że nic ci nie jest, więc
znalazłam klucze w drugiej czarnej parasolce wiszącej na wieszaku z lewej
strony werandy. - Mruga do mnie. - To proste. Każdy je tam chowa.
Podniesiona na duchu odwiedzinami Bellini, uświadamiam sobie, że wiem
już, dokąd zdążam. A przynajmniej dzisiejszego popołudnia. Bill zabierał
dzieci na całodniowe wycieczki i pamiętam nawet nazwę ich ulubionego
miejsca. Wpisuję ją do GPS-u w samochodzie. Godzinę później wjeżdżam
do uroczego miasteczka Cold Springs, w którym się znajduje całe
mnóstwo słodkich małych sklepików, sprzedających dosłownie wszystko -
począwszy od durnych bibelotów, a skończywszy na poważnych antykach.
Zastanawiam się przez chwilę, czy porównać jakość tutejszej biżuterii i tej
z QVC. Ale nie; Emily nie zaliczyłaby zakupów do ćwiczeń aerobo-wych.
Podjeżdżam do podnóża wzgórza Taurus, zaledwie kilka kilometrów za
miastem. Oto szczyt, który dzisiaj zdobędę.
Wysiadam z samochodu, wykonuję kilka szybkich ćwiczeń rozciągających
i zakładam okulary Chanel. Jestem teraz tak elegancka, że może i
rzeczywiście uda mi się w tej głuszy zwrócić na siebie uwagę nornika.
Preriowego czy polnego? Nie zabiorę go do domu, dopóki nie zobaczę
testów DNA.
Niebo jest błękitne, a przez korony drzew przebijają promienie słoneczne,
pokrywając szlak przede mną złotymi cętkami. Jest niezwykle spokojnie.
W zasięgu wzroku nie ma nikogo oprócz mnie i dwóch trzepoczących
skrzydłami ptaków. To chyba jaskółki. Jastrzębie? Jak dla mnie, równie
dobrze mogą to być pingwiny. Gdy następnym razem będę się gdzieś
zapisywać, wybiorę raczej klub miłośników ptaków niż kartę na punkty.
Wzgórze jest nieco strome, ale ja nie dostaję nawet za-dyszki. Mam lepszą
kondycję niż sądziłam. Wdycham głę-
22
boko przesycone aromatem sosny powietrze, pachnące ładniej niż świece
Diptych po sześćdziesiąt dolarów, które lubię stawiać w salonie. Wydaje
mi się, że chwytam, o co chodzi w tym całym wspinaniu się. To wcale nie
jest takie trudne. I chyba te osławione, uwalniane pod wpływem
aktywności fizycznej endorfiny krążą już w moim ciele, gdyż czuję się
niemal podekscytowana. Biorę łyk wody i z jeszcze większą determinacją
ruszam dalej. Hej, a może powinnam zostać przewodniczką w Outward
Bound *? W taki właśnie sposób mogłabym rozpocząć nowe życie bez
męża - jako silna, niezależna, wspinająca się po górach kobieta.
Kilimandżaro, oto nadchodzę. Everest jest zbyt banalny.
Idę równym tempem i po kilku zaledwie minutach docieram na szczyt.
Powinnam była przynieść ze sobą flagę do zatknięcia. Uśmiecham się,
zadowolona z siebie, i podziwiam panoramę urwistych skał i pokrytych
bujną zielenią gór. Tutaj sobie usiądę i zjem lunch. Odczuwam jednak
lekką dezorientację. To siedmiominutową wspinaczką tak przechwalali się
Bill i dzieciaki? Zdejmuję plecak, by położyć się i pogrzać w słońcu, kiedy
kilka metrów dalej dostrzegam drewniany znak, na którym widnieje napis:
„Szlak na Taurus". Jest tam też strzałka wskazująca ścieżkę wiodącą w
górę bardziej stromego zbocza. A więc ta krótka wspinaczka była jedynie
rozgrzewką. Jakież to zen. Kiedy już sądzisz, że dotarłeś na miejsce,
uświadamiasz sobie, że to dopiero początek drogi.
Na nowo zawiązuję sznurowadła, poprawiam paski przy plecaku i ruszam
dalej, pełna energii i determinacji. Szybko załapuję, że powinnam trzymać
się żółtych znaków na drzewach. Przez kilka pierwszych minut ścieżka
jest wydeptana i choć oznakowania na drzewach jak na mój gust
rozmieszczono zbyt rzadko, daję sobie radę. Gdy jednak wchodzę głębiej
do lasu, stwierdzam, że szlak zrobił się bardziej zarośnięty,
Organizacja edukacyjna zajmująca się m.in. ekspedycjami
przyrodniczymi.
23
a gęsty baldachim jesiennych liści przysłania wszelkie żółte oznakowania.
Zatrzymuję się na chwilę i rozglądam, próbując określić swoje położenie.
Aha. Widzę żółty znak. Ruszam więc, dając nura w jakieś gęste, cierniste
krzaki. Ledwie udaje mi się przebić przez kłujące jeżyny. Czy jestem
jedyną osobą, która dotarła aż tak daleko? Morduję się tak przez jakieś
pięćdziesiąt metrów i kiedy wreszcie ponownie podnoszę głowę, żółtego
oznakowania już nie ma, a ja stoję pod dębem, którego liście zaczęły
zmieniać kolor. Na żółty, a żeby je szlag trafił!
Nie mam zamiaru wpadać w panikę. Muszę po prostu wrócić na szlak. Im
dłużej jednak się staram, tym bardziej się od niego oddalam. No, ale to
przecież nie ekspedycja Lewisa i Clarka *. Sięgam do kieszeni dżinsów i
wyjmuję telefon komórkowy, by zadzwonić pod 911. Nie wiem, jak mam
określić miejsce, w którym się znajduję, ale ekipa ratownicza na pewno
jakoś mnie znajdzie. Otwieram klapkę supernowoczesnego telefonu z
łączem internetowym, grami, kamerą wideo i aparatem fotograficznym i
wpatruję się w zupełnie nienowoczesną informację: BRAK ZASIĘGU.
Jakie to szczęście, że chociaż aparat działa. Przynajmniej będę mogła
uwiecznić ostatnią godzinę swego życia na tym ziemskim padole.
Nie, muszę być realistką. Mam ze sobą wodę, dwa batoniki muesli i
kanapkę z serem. A biorąc pod uwagę ilość Oreo, które pochłonęłam w
ciągu ostatnich dni, uda mi się przeżyć następne cztery miesiące.
Podniesiona na duchu świadomością, że pulchne uda mogą mi uratować
życie, idę dalej i dwadzieścia minut później docieram do kolejnego
drzewa, którego liście zmieniają kolor na żółty - choć nie zdziwiłabym się,
gdyby sie okazało, że to to samo drzewo, a ja chodzę sobie w kółko. Jeśli
uda mi się stąd wydostać, przeprowadzam się na Manhattan. Tam ulice są
przynajmniej prostopadłe do siebie. Jeszcze nikt się nie zgubił, idąc z 62.
do 66.
Uczestnicy pierwszej wyprawy odkrywczej na zachodnie tereny Stanów
Zjednoczonych (1803-1805).
24
Zaczynam odczuwać zmęczenie i schylam się po jakąś laskę. Podnoszę
długą gałąź, leżącą na stosie liści, i ustawiam ją przed sobą. Idealna
wysokość. Teraz będzie mi łatwiej. Ale kiedy idę dalej, zaczynają mnie
swędzieć ręce. Patrzę na nie i widzę, że mam odrę. Przyglądam się
uważniej. Cholera! Nawet odra byłaby lepsza niż to, co naprawdę znajduje
się na moim ramieniu - jaskrawoczerwone mrówki. Pożywiają się w
najlepsze moim ciałem i wędrują w górę, do łokcia.
Czynię gwałtowny krok w tył, wydając jednocześnie głośny okrzyk i
rzucając gałąź za siebie. Niespodziewanie atakuje mnie nowy, większy i
bardziej agresywny wróg. Gałąź musiała uderzyć w gniazdo szerszeni i
jestem teraz na wojennej ścieżce z jego mieszkańcami. Gdy wściekłe
owady za cel obierają sobie moją twarz, krzyczę na całe gardło, ale te
bestie nic sobie z tego nie robią. Tupię i obracam się, próbując je odgonić,
ale to jeszcze bardziej je rozjusza i gryzą mnie coraz zacieklej.
- Pomocy! Pomocy! - wołam.
Biegnę na oślep przez las, aż potykam się o jakiś kamień i padam jak
długa do niewielkiego strumienia, twarzą do dołu. Leżę przez chwilę,
próbując złapać oddech. To scena jak z filmu - Sam Shepard powinien
wmaszerować dumnie i mnie uratować. Podnoszę głowę, ale Sama ani
widu, ani słychu. Przynajmniej szerszenie odleciały, a chłodna, mulista
woda kojąco działa na piekące ugryzienia. O, tak jest dobrze. Nakładam
trochę błota na spuchnięte miejsca na twarzy, po czym obkładam nim
także szyję i ramiona. Gdybym miała ze sobą słoik, zabrałabym to
paskudztwo do domu i zaoszczędziła trzydzieści siedem dolców, bo tyle
kosztuje maseczka błotna z Morza Martwego. Zresztą i tak podstawowa
formuła jest pewnie taka sama. Musiałabym jedynie dodać trochę
koszernej soli.
Obmacuję stopę, którą na szczęście mam wciąż przytwierdzoną do nogi.
Spuchła mi jednak kostka. Nie sądzę, by była złamana, ale zwichnięta jest
z całą pewnością. Od czubka głowy aż do stóp jestem jednoosobowym
eksperymentem
25
medycznym. Może zresztą Klinika Mayo właśnie prowadzi taki projekt
badawczy: „Ukąszenia szerszeni czy niezdarny upadek - co powoduje
większą opuchliznę?". Ale muszę dostrzec w tym wszystkim jasną stronę.
Skoro wszystkie inne części ciała mam nadnaturalnie obrzmiałe,
przynajmniej talia wydaje się szczupła.
Cieszę się, że Emily mnie teraz nie widzi. A z drugiej strony mam szczerą
nadzieję, że jeszcze kiedyś mnie zobaczy. Muszę się stąd jakoś wydostać.
Zanurzam dłoń w wodzie i wtedy doznaję olśnienia: może i nie znam się
na przyrodzie, ale woda zawsze płynie w dół - i tym sposobem powinna
mnie zaprowadzić do podnóża góry i mojego kochanego samochodziku.
Na wpół idąc, na wpół czołgając się, ruszam w dół strumienia. Jestem
obolała i wyglądam jak siedem nieszczęść, ale nie mam wielkiego wyboru.
Może pomogą mi piosenki obozowe. Zawodzę Panie Janie, zarówno po
francusku, jak i angielsku, ale trochę trudno śpiewać w kanonie w
pojedynkę. Przerzucam się więc na Dziewięćdziesiąt dziewięć butelek
piwa na murze i po raz pierwszy w życiu udaje mi się dojść do dwóch.
Nie dochodzę do jednej, ponieważ nagle moim oczom ukazuje się droga.
Jestem taka szczęśliwa, że mogłabym skakać z radości. Chociaż nie, nie
mogłabym. Ze względu na skręconą kostkę do samochodu będę musiała
dokuśtykać.
Stojąc na skraju lasu, omiatam spojrzeniem drogę w poszukiwaniu
niewielkiego parkingu, na którym zostawiłam saaba. Wzdycham. Nie ma
saaba. Ale jest za to drogowskaz z napisem: „Cold Springs", i nawet mając
tak fatalny zmysł orientacji, zdaję sobie sprawę z tego, że nie wróciłam
tam, skąd wyruszyłam, i że od samochodu dzieli mnie co najmniej półtora
kilometra. To kropla, która przepełnia czarę. Koniec z odwagą, brawurą,
bohaterstwem i stoicyzmem. Poddaję się. Zmęczyło mnie bycie kobietą
niezależną. Czas usiąść i się rozpłakać.
26
Tak właśnie czynię. Siadam na skraju drogi, chowam głowę w dłoniach i
zanoszę się głośnym szlochem.
- Wszystko w porządku, proszę pani?
Podnoszę ze zdumieniem głowę. Obok mnie zatrzymał się zielony jeep
cherokee, a przez szybę wychyla się jakiś przystojniak. Próbuję otrzeć łzy,
ale jeszcze bardziej rozmazuję błoto na twarzy.
- Miałam w lesie niemiłą przygodę - wyjaśniam, jakby nie było to
oczywiste.
- Niech no zgadnę. Poszła pani niewłaściwym szlakiem. Pani samochód
stoi przy wejściu do parku. Każdemu to się przytrafia - mówi uprzejmie. -
Podwieźć może panią?
Obok nas śmigają samochody i chyba nie najbezpieczniej jest siedzieć w
tym miejscu. Z drugiej jednak strony, jeśli wziąć pod uwagę moje
dzisiejsze szczęście, jakie jest prawdopodobieństwo, że ten dobry
Samarytanin jest tak naprawdę seryjnym mordercą? Dziewięćdziesiąt
procent? Dziewięćdziesiąt pięć? Mam więc przynajmniej
pięcioprocentową szansę na bezpieczne dotarcie do domu, a to więcej niż
jeszcze przed godziną.
- Dzięki - mówię, kuśtykając do drzwi. Gdy zaczynam wspinać się do
środka, mężczyzna obrzuca mnie nieco uważniejszym spojrzeniem i
dociera do niego, jak bardzo jestem upaprana błotem.
- Proszę chwilkę zaczekać - sięga do tyłu po ręcznik. Rozkłada go na
moim siedzeniu, jakby chronił wysłużoną skórzaną tapicerkę przed
umorusanym sześciolatkiem lub przed szczeniakiem, którego nie nauczono
czystości. Ale w chwili obecnej nic nie jest w stanie mnie zawstydzić.
- Mieszkam na końcu tej drogi - mówi, próbując chyba rozwiać tym moje
obawy przed wejściem do samochodu obcego faceta. - Jestem lekarzem.
Nazywam się Tom She-pard.
Obdarzam go szerokim uśmiechem. A więc Sam Shepard nie mógł
przybyć, ale w zastępstwie przysłał brata. Na do-
27
datek niemal równie przystojnego. Jest wysoki, ma dołeczki w policzkach
i widać, że dużo przebywa na świeżym powietrzu. Ma nawet timberlandy.
Chowam moje odziane w nikei stopy głęboko pod fotel, tak by ich nie
zobaczył.
- Cześć. Jestem Hallie Pierpont - mówię. A potem zmieniam zdanie.
Przetrwałam cały dzień w pojedynkę i mam zamiar przetrwać znacznie
więcej. Skoro nie mam już męża, nie będę używać jego nazwiska. -
Właściwie to Hallie La-wrence - poprawiam, wyciągając rękę.
- Bardzo mi miło. - Teraz to on szeroko się uśmiecha.
- Hallie Lawrence. Miesiąc temu byłem na rybach z kolegą i on mi
opowiadał o swojej dziewczynie ze studiów, która tak właśnie się
nazywała. - Samochód rusza, kierując się w dół drogi.
- Mam nadzieję, że mówił miłe rzeczy.
- Tylko i wyłącznie. Ten kolega to Erie Richmond. Możliwe, że to ty jesteś
Hallie, o której tyle opowiadał?
- Możliwe - odpowiadam słabym głosem. Tom posyła mi spojrzenie pełne
zdumienia.
- Ho, ho, no proszę. A więc znasz jednak Erica? To znaczy, nie tylko z
„Forbesa"?
- Nie czytam „Forbesa". - Czuję jakiś dziwny ucisk w gardle. Albo te
ukąszenia szerszeni wywołały anafilaksję, albo zatyka mnie na
wspomnienie Erica, mojego wielkiego studenckiego romansu, pierwszego
kochanka, rzuconego na ostatnim roku z powodów, których tak właściwie
to nie pamiętam.
- Znam Erica. To znaczy znałam. W innym życiu.
Jeśli się nad tym zastanowić, to gdybym została wtedy z Erikiem, moje
życie wyglądałoby zupełnie inaczej - i pewnie nie byłoby w nim miejsca
na wspinanie się na tę głupią górę.
Tom Shepard rzuca mi kolejne spojrzenie, a mnie korci, by mu
oświadczyć, że wiem, co to woda i mydło. Pewnie się zastanawia, jak
płaczliwa, zapuchnięta, niezdarna i ubłocona kobieta może być tą Hallie
Lawrence, o której słyszał
28
z ust eleganckiego, postawnego - i godnego „Forbesa" - Eri-ca
Richmonda.
- Jaki ten świat mały - mówi Tom, zatrzymując się na parkingu, gdzie
czeka mój saab, mój kochany saab.
- Pozdrów ode mnie Erka - sięgam do klamki w drzwiach, choć miałabym
ochotę posiedzieć tutaj jeszcze przez chwilę i dowiedzieć się, jak to
możliwe, że ten wioskowy wybawca zna mojego chłopaka ze studiów.
Dwóch facetów na rybach rozmawia sobie o byłych dziewczynach. Czy
Erie opowiedział mu o tamtej nocy, kiedy upiliśmy się whisky - już wtedy
miał dobry gust - i zasnęliśmy na plaży?
Niestety, Tom, jak większość facetów, nie umie czytać w myślach. I
zamiast odpowiedzi na swoje niezadane pytanie, słyszę:
- Pomóc ci w czymś jeszcze? Dasz radę dojechać do domu?
- Oczywiście - odpowiadam, starając się mówić głosem pewnej siebie i
opanowanej Hallie, którą byłam na studiach. A właściwie głosem pewnej
siebie i opanowanej Hallie, którą byłam jeszcze kilka krótkich tygodni
temu.
Staram się nie krzywić, gdy gramolę się z jeepa i staję na obolałej stopie.
- Uratowałeś mi życie - oświadczam Tomowi. - Nie wiem, jak ci
dziękować.
- Nie ma sprawy Ale na twoim miejscu kupiłbym po drodze do domu
benadryl. Ta twarz nie wygląda zbyt dobrze.
W pierwszej chwili jestem urażona, ale zaraz wybucham śmiechem.
- Dzięki, doktorze - mówię.
Pewnie, że w tej chwili nie nadaję się na występ przed kamerami, ale ten
dzień ostatecznie okazał się nienajgorszy. Przegrałam bitwę z szerszeniami
i wysokim wzgórzem, ale przeżyłam. Udało mi się. A najlepsze jest to, że
teraz pojadę sobie do domku.
Tom macha mi i odjeżdża, a ja sięgam do kieszeni bluzy po kluczyki. Nie
ma ich, więc przeszukuję plecak, wyj-
29
mując z niego wszystko po kolei. Gdzie się mogły podziać1 Przez chwilę
intensywnie się zastanawiam i wtedy je do strzegam - leżą sobie spokojnie
na przednim siedzeniu saa ba. Zamkniętego saaba.
Wzdycham. A więc to jeszcze nie koniec przygód.
Rozdział drugi
Mój telefon wreszcie działa, więc dzwonię na policję, by przedstawić
swoją kłopotliwą sytuację.
- Może mógłby mi pan podać numer telefonu do jakiegoś ślusarza?
- Proszę się nie martwić. Zaraz kogoś podeślemy - odpowiada energicznie
dyżurujący przy telefonie policjant.
Wygląda na to, że przestępczość nie należy do problemów nękających
Cold Spring, bo ledwie się rozłączam, a na ratunek przybywają trzy wozy
strażackie z wyjącymi syrenami, dwa wozy patrolowe i nawet jeden
policjant na koniu. W tej malowniczej grupie nie ma jednakże karetki
pogotowia, podejrzewam więc, że benadryl będę musiała zdobyć na
własną rękę.
Tuż przed zmrokiem udaje mi się wreszcie dotrzeć do domu. Rzucam
brudne ciuchy do prania, a buty do kosza na śmieci - nie da się ich
uratować. Stojąc przed lodówką, wyjadam prosto ze słoika resztki nutelli.
Tak sobie myślę, że kiedy będę dziękować Emily za to, że wypchnęła mnie
z domu, oszczędzę jej tych mniej imponujących fragmentów dnia
niezależności - na przykład tego, że mój powrót do domu wymagał
pomocy uprzejmego mężczyzny w jeepie i całej ekipy ratunkowej Cold
Spring.
31
Włączam koncerty wiolonczelowe Vivaldiego, owijam kostkę chustką
wypełnioną kostkami lodu i ostrożnie zanurzam resztę poturbowanego
ciała w ciepłej, pachnącej jaśminem wodzie. Stopa zwisa mi nad
krawędzią wanny. Twarz smaruję kojącym żelem, po czym zanurzam
dłonie w pachnących bąbelkach. Zamykam oczy i nareszcie jestem w
stanie się zrelaksować.
I wtedy oczywiście dzwoni telefon. To pewnie któreś z dzieci. Każda
matka wie, że kiedy dziecko dzwoni z colle-ge'u, natychmiast się podnosi
słuchawkę. Jeśli tego nie zrobisz i będziesz próbowała oddzwonić pięć
minut później, pewne jest jak w banku, że zostaniesz posłana w otchłań
poczty głosowej - zwaną też matczynym piekłem. Opieram więc ramiona
o krawędź wanny i trzymając obolałą nogę w górze, próbuję się podnieść.
W końcu udaje mi się dźwignąć z wanny, wychlapując przy tym jakieś
piętnaście litrów wody. Kuśtykam po posadzce z marmuru Carerra do
wibrującego w sypialni telefonu.
- Halo? - mówię, zadowolona, że zaraz utnę sobie pogawędkę z jednym z
dzieci.
Słyszę kliknięcie, po czym w słuchawce rozlega się głęboki męski głos:
- Dzień dobry, Hallie Lawrence Pierpont. Wiem, że nie spodziewałaś się
tego telefonu, ale czy mogę ci zająć minutkę?
- Nie, nie możesz mi zająć minutki - odwarkuję gniewnie. Cholera by to
wzięła: wyszłam z wanny dla jakiegoś palanta parającego się
telemarketingiem. - Nie możesz mi zająć nawet sekundy - dodaję
jadowicie, przygotowując się do trzaśnięcia słuchawką.
Słyszę chichot.
- A więc nic się nie zmieniłaś, Hallie. Czy wciąż jesteś tak seksowna jak
kiedyś?
O Boże. Czy ja wiem? Przyglądam się z namysłem swemu nagiemu ciału i
dokonuję przeglądu. Brzuch w miarę płaski,
32
piersi nie zwisają, ale uda nieco zbyt obfite. Kładę dłoń na biodrze i
zaczynam ją powoli przesuwać. Chwileczkę. Czy rozmawiam z tym, z,
kim myślę, że rozmawiam?
- Przepraszam, czy ja cię znam? - pytam z zakłopotaniem.
- Tomowi Shepardowi powiedziałaś, że tak - odpowiada tubalny baryton.
Woda skapuje z moich nóg na perski dywan pokrywający podłogę w
sypialni. Zaczynam się cała trząść, ale może to wcale nie z zimna.
- Erie? - pytam cichutko.
- Zgadza się. Zaczekaj sekundkę.
Słyszę w tle stłumione głosy, a potem Erie mówi komuś, że jest teraz
zajęty i że telefon od ambasadora będzie musiał zaczekać. No i dobrze.
Dwadzieścia lat minęło od naszej ostatniej rozmowy. Nie powinnam teraz
czekać ani chwili dłużej.
- No więc - mówi, wracając do naszej konwersacji - co się u ciebie działo?
Nie jestem pewna, jakie ramy czasowe przyjął Erie. Czy ma na myśli
okres, odkąd wysiadłam z samochodu Toma, czy też odkąd widzieliśmy
się po raz ostatni?
- Opowiedz mi wszystko - dodaje ponaglająco.
Zastanówmy się: z całą pewnością po ukończeniu college^ miałam w
życiu atrakcyjne chwile. Skończyłam studia prawnicze w Columbia Law
School, napisałam trzy artykuły do pism prawniczych i broniłam sprawy
przed Sądem Najwyższym. No dobrze: Stanowym Sądem Najwyższym,
ale za to był to precedens. Byłam razem z Adamem i Emily na
przedstawieniu Mama i ja, Gymboree', meczach piłki nożnej i na
uroczystościach wręczania świadectw ukończenia szkoły średniej -
wydawałoby się, że to wszystko działo się w jednym tygodniu. Nauczyłam
się piec chleb bananowy. Naresz-
Gym (ang.) - gimnastyka.
33
cie przeczytałam Ulissesa. I sama doszłam do tego, który wąż należy
odłączyć, gdy z pralki wylewa się woda. Od czego więc zacząć?
- Mam dwójkę wspaniałych dzieci - oświadczam. - Miałam fantastyczne
małżeństwo, dopóki ten drań nie odszedł.
- Biorę głęboki oddech. -1 myślę o tobie, odkąd Tom wspomniał twoje
imię.
O nie, czy ja naprawdę wypowiedziałam te słowa? Wcale nie miałam
zamiaru flirtować. Wygląda na to, że tak długo byłam mężatką, iż zniknął
gdzieś mój sześciosekundowy wewnętrzny cenzor - milknie się, by
najpierw przefiltrować to, co się chce powiedzieć, a dopiero potem się to
mówi.
Ale jest oczywiste, że Ericowi to nie przeszkadza.
- Myślałaś o mnie tylko dzisiaj? - pyta znacząco. Uśmiecham się
mimowolnie.
- Możliwe, że kilka razy pojawiłeś się w moich myślach.
- To już brzmi bardziej obiecująco.
- A ty co porabiałeś? - pytam.
- Bardziej interesujące jest to, co robię w weekend - odpowiada, ignorując
pytanie i przechodząc od razu do sedna sprawy - Przyjeżdżam do Nowego
Jorku. Właśnie kupiłem nowy apartament na sześćdziesiątym siódmym
piętrze budynku Time Warner Center z widokiem na trzy strony świata.
- Kiepściutko, że nie stać cię było na cztery strony - śmieję się.
Po drugiej stronie zapada cisza. Chyba trafiłam w czuły punkt.
- Wszystkie już były wykupione - odpowiada zwięźle.
- Na pewno i tak jest ładny - próbuję załagodzić. - Wiem, że to obecnie
najmodniejszy adres w mieście.
- A może przyjdziesz go obejrzeć? - proponuje Erie.
- Oprowadzę cię po apartamencie, a potem możemy zjeść razem jakąś
kolacyjkę. W budynku są dwie rewelacyjne re-
34
/
stauracje. W „Per Se" zawsze dobrze karmią. W „Masie" też. Ty
wybierasz.
Nie można powiedzieć, by mój były chłopak mieszkał nad jakimś
kiepskim lokalem z żarciem na wynos. „Per Se" jest tak ekskluzywne, że
trzeba mieć kopię wyciągu z konta po to tylko, by dokonać rezerwacji. A
jeśli chodzi o „Masę", to kolacja na dwie osoby kosztuje tam co najmniej
pięćset dolców. A to przecież sushi. Ryby nie trzeba nawet gotować.
- Z przyjemnością. O której? - pytam, zaskoczona tym, że tak chętnie się
zgodziłam. Najwyraźniej filtr nadal nie działa, a ja właśnie umówiłam się
z mężczyzną.
- Koło kolacji. Zadzwonię do ciebie, gdy zajadę, i wtedy możesz
przyjechać.
- Świetnie, no to mamy randkę. To znaczy spotkanie - dodaję, pospiesznie
zmieniając swoją śmiałą deklarację. Czy my się właśnie umówiliśmy na
randkę? Pewnie nie. Bardziej prawdopodobne jest to, że Erie jest żonaty i
po prostu chce zjeść kolację z dawną przyjaciółką.
- Świetnie - mówi Erie.
Bawię się przez chwilę pasmem mokrych włosów, oplatając je wokół
palca.
- Musisz mi powiedzieć chociaż coś o swoim życiu, zanim się spotkamy -
mówię. - Gdzie mieszkasz, gdy nie przebywasz akurat w Nowym Jorku?
Jesteś żonaty? Czy...?
Już-już pytam, czy ma dzieci, kiedy dociera do mnie, że będę musiała
poczekać i zapytać go o to osobiście. Erie wypełnił misję i po słowie
„świetnie" rozłączył się.
Nazajutrz kostka nie boli mnie już tak bardzo, a twarz prawie wróciła do
swego normalnego stanu. Muszę jednak szczerze przyznać, że opuchlizna
miała jedną zaletę - przynajmniej nie było widać zmarszczek na czole.
Mogłabym wrócić do pracy, ale wcześniej powiedziałam Arthurowi, że
robię sobie wolny cały tydzień. I mam na dzisiaj plan. Moje nowe motto:
35
Me wściekaj się, zachowaj spokój. Doszłam do wniosku, że z całą
pewnością poczuję się lepiej, jeśli zamiast chodzić smętnie z kąta w kąt,
zrobię Billowi coś naprawdę paskudnego.
Otwieram karton ze starymi kasetami wideo, stojący w piwnicy, i wyjmuję
Zmowę pierwszych żon. Po dwudziestu minutach wyłączam film.
Stanowczo za grzeczne. Mnie potrzebny jest Ojciec chrzestny. Dużo
satysfakcji daje mi wizja Ashlee, budzącej się w ich łóżku obok końskiej
głowy luzem.
Wchodzę do Internetu i wstukuję w Google słowo „zemsta". Ze
zdumieniem przyglądam się, jak wyskakują mi 10 432 strony. Wygląda na
to, że na pomyśle, by zamiast nadstawiać drugi policzek, samemu go
wymierzać, opiera się biznes wart wiele milionów dolarów. Przedsiębiorcy
interneto-wi ochoczo wkroczyli na ten teren, oferując prezenty, które nigdy
nie przyszły do głowy firmom dostarczającym kwiaty i drobne upominki -
zwiędnięte kwiaty, psią kupę, a dla tych, którzy mieliby chęć zaszaleć,
krowie placki z Gospodarstwa Mleczarskiego Hereford (dostarczone
prosto do rąk własnych, świeże i cieplutkie). Jeden z pomysłów bardzo
przypada mi do gustu. Według informacji, które znajduję na stronie
internetowej, gdybym wsunęła w karnisz w mieszkaniu Ashlee mrożoną
krewetkę, wystarczyłyby dwa tygodnie i odór rozkładającej się ryby
uczyniłby to miejsce niezdatnym do zasiedlania. Ona i Bill mogą sobie
wynająć dowolną ilość osób, zajmujących się odkażaniem czy dezynsekcją
lub nawet prywatnych detektywów, ale nikt nigdy nie odkryje źródła.
Pychotka. Nowe zastosowanie krewetki, niewymagające sosu
koktajlowego.
Już samo czytanie o sposobach zemsty dobrze mi robi. Przez chwilę
potrafię być ponad tym wszystkim, wiedząc, że tylko jedno kliknięcie
myszką dzieli mnie od skorzystania z różnorakich opcji. A poza tym czyż
najlepszą zemstą nie jest korzystanie z życia? I w najbliższy weekend to
właśnie zamierzam czynić. „Per Se", „Masa", „Masa", „Per Se". Może
Erie i ja zjemy kolację w jednej, a deser w drugiej, a - no cóż, kieliszek
czegoś mocniejszego przed snem wypi-
36
jemy w jego apartamencie. Nie, nie zapuszczam się w te rejony. To znaczy
zapuszczę się do apartamentu, ale nie mam zamiaru rozmyślać teraz o tym,
co może się wydarzyć. Naszą studencką miłość od teraźniejszości dzielą
dwie dekady i wiele się w tym czasie zmieniło. Pal licho to, czy jest
żonaty. A jeśli wyłysiał?
Przed rendez-vous z Erikiem czeka mnie jednak jeszcze jedno spotkanie:
dziewicze pójście na przyjęcie w charakterze kobiety samotnej (a z drugiej
strony - czy nadal jestem dziewicą w wieku czterdziestu czterech lat, po
dwudziestu latach małżeństwa i dwóch nacięciach krocza przy porodzie?).
Wyjmuję z pudełka zaproszenie, które kilka tygodni temu otrzymałam od
sąsiadki, Rosalie Reilly. Rosalie zaprosiła wszystkich rodziców z
kończącej szkołę średnią klasy Emily i napisała odręcznie kaligraficznym
pismem: Skoro nasze małe ptaszki już wyfrunęły, zapraszam serdecznie na
przyjęcie pt. „Opuszczone Gniazdo!". Karteczka z zaproszeniem tkwi
wewnątrz ręcznie wyplatanego ptasiego gniazda z rafii. Kto oprócz
pięciolatków, pacjentów chorych psychicznie i osamotnionych mam ma
czas na rzemiosło artystyczne?
Do domu Rosalie udaję się samochodem, gdyż na przedmieściach istnieje
niepisane prawo zakazujące chodzenia pieszo, z wyjątkiem
wyprowadzania na spacer psa. Jako że mieszka ona tuż za rogiem, parkuję
praktycznie na własnym podjeździe.
Dzwonię do drzwi i wygładzam spódnicę w wesołe kropki. Ja też mogę
wyglądać radośnie. Na podorędziu mam butelkę Cabernet i zgrabną
wymówkę.
- Cudownie, że przyszłaś - mówi Rosalie, całując mnie w progu w oba
policzki.
Cofa się do środka i stawia wino na stoliku w holu obok anonimowego
szeregu około tuzina innych upominkowych butelek. Następnym razem
ukradkiem oznaczę nalepkę krzyżykiem i przekonam się, ile trzeba
przyjęć, by butelka znalazła się z powrotem w moim domu.
37
- Gdzie Bill? - pyta Rosalie.
- Dziś wieczorem jest w mieście - odpowiadam, nie kłamiąc. Dlaczego
miałabym powiedzieć więcej? Nie jestem gotowa na to współczujące
gdakanie i okrzyki w stylu: „Och, moje ty biedactwo!", które moja historia
wywołałaby z całą pewnością. Każdemu będzie mnie szkoda i ze
szczerego serca zaproponują mi służenie radą i nazwiskami adwokatów
specjalizujących się w rozwodach. Za to jutro będę głównym tematem
plotek przy porannej latte.
Podchodzę do grupki rodziców, stojących blisko siebie - wszyscy to matki
i ojcowie kolegów Emily z organizowanych w liceum zajęć dodatkowych.
Po tym, jak przygotowujące się do natarcia na Ivy League' dzieciaki
przypadły sobie do gustu, dorośli także utworzyli klikę. Rozglądam się i
zauważam, że wszystkie obecne na przyjęciu osoby są pogrupowane
stosownie do zdolności swych pociech. Rodzice dzieci, które brały udział
we wszystkich szkolnych przedstawieniach, stoją przy barze i gestykulują
w teatralny sposób. Rodzice zapalonych sportowców hałaśliwie piją piwo
w kuchni i poklepują się przyjaźnie po plecach. A ci, których potomstwo to
szkolne ćpuny, zbili się na werandzie w podejrzaną grupkę i Bóg jeden
wie, co robią. Palą fajki i dyskutują o kuracjach odwykowych?
- Cześć, Hallie - odzywają się chóralnie rodzice małych mózgowców, gdy
przyłączam się do ich kręgu. Całuję się ze wszystkimi na powitanie.
- A gdzie Bill? - pyta Steff Rothchild (matka Devon, studentki Cornell).
- Tak, gdzie jest Bill? - powtarza Amanda Michaels-Locke (matka bliźniąt
Michaela i Michaeli, Princeton i Hofstra; w ostatniej klasie Michaeli nieco
powinęła się noga).
Osiem prestiżowych uniwersytetów we wschodniej części Stanów
Zjednoczonych.
38
- Bill, no właśnie. Nie widziałam go w tym tygodniu w pociągu o siódmej
czterdzieści dwie - odzywa się piskliwie Jennifer Morton (matka Roryego,
Duke).
Bill. Bill. Bill. Czy na taki tylko temat rozmowy stać rodziców najlepszych
uczniów? Może lepiej wyjdę na werandę.
- Jest w mieście - odpowiadam możliwie najpogodniej. Trzy słowa, które
pomogą mi przetrwać wieczór, mam nadzieję.
- Och, pracuje do późna - gdacze Steff. No i już mamy to krytyczne
gdakanie, choć nawet nie poznała prawdziwej nowiny. - Nie możesz mu na
to pozwalać. Kiedy już nie ma w domu dzieci, mężusiowie i żonki muszą
się trzymać jeszcze bliżej. - Z zadowoleniem wsuwa rękę pod ramię męża.
To kobieta, która zdecydowanie za często oglądała Dr Phila. Jej Richard
pociąga łyk wódki z tonikiem.
- Zgadza się - szepcze Jennifer. - Nie chcemy przecież, by nasi mężczyźni
zbłądzili.
Wódka z tonikiem trafiła chyba nie do tego otworu, co trzeba, gdyż
Richard zaczyna się krztusić.
Na twarzy Amandy na chwilę pojawia się lekki uśmiech. Obejmuje mnie
ramieniem.
- Więc ty i Bill jakoś sobie radzicie? - pyta z troską. - Nie tęsknicie zbyt
mocno za Emily i Adamem?
- Wszystko jest w jak najlepszym porządku - kłamię.
I właśnie wtedy nadciąga rudowłosa Darlie, wystrojona w sandałki od
Jimmyego Choo na dziesięciocentymetro-wych obcasach i spódniczkę
Gucci tak krótką, że pewnie nie ma na niej już miejsca na logo projektanta.
Pół tuzina zdobiących jej nadgarstek złotych bransoletek postukuje głośno
o siebie, a łańcuszek z diamentami też hałasuje we właściwy sobie sposób.
No, ale przecież w Darlie, trzeciej żonie króla importu-eksportu Carla
Bordena, nie ma nic subtelnego.
Nie jest też subtelny powód, dla którego do nas podeszła.
- Hallie, słyszałam o tobie i Billu - wykrzykuje tak przenikliwie, że leżący
w kącie golden retriever Rosalie wydaje z siebie pełne bólu szczeknięcie.
39
Czy to moja wyobraźnia, czy też całe pomieszczenie zamiera, by się
dowiedzieć, co takiego Darlie ma do powiedzenia?
- Rzucił cię, rzucił, rzucił! - woła, zaciskając dłoń na mojej ręce tak
mocno, że jej pomalowane na szkarłatno szpony wbijają mi się w skórę. -
Nie mogę uwierzyć, że Bill cię zostawił.
W ten oto sposób rodzice, którzy podzielili się na grupy zgodnie z
zainteresowaniami swoich dzieci, otrzymali coś, co ich łączy. Mnie.
Zgodnie przysuwają się bliżej, by zdobyć sensacyjny materiał.
- O czym ty, na niebiosa, opowiadasz? Bill jest dzisiaj po prostu w mieście
- odzywa się Steff. Nie mam pewności, czy mówi to, by mnie bronić, czy
też po to, aby bardziej podpuścić Darlie.
- A więc ja pierwsza o tym wiem? - pyta z dumą Darlie, przeczesując
spojrzeniem pokój. Potrząsa głową. - Bill odszedł i zamieszkał z Ashlee.
Ashlee przez dwa e. Byłam autentycznie zbulwersowana, gdy się o tym
dowiedziałam. Ona ma dwadzieścia osiem lat. Niewiele więcej niż wasze
dzieci.
- Emily ma dopiero osiemnaście lat. Ashlee jest od niej o pięćdziesiąt
procent starsza - odpowiadam obronnym tonem, choć właściwie po co
staram się bronić Billa?
- Nieważne - ucina Darlie, która nie zjawiła się tutaj, by rozwiązywać
równania matematyczne. Zdaje się jednak, że bardzo lubi geometrię: ma
ochotę ciągnąć temat trójkątów. -A poza tym nie masz się czego wstydzić.
Bill dobrze wybrał. Ashlee jest olśniewająca: ma wielkie brązowe oczy i
idealne ciało. Boże, cóż za mięśnie brzucha! Dałabym się zabić za takie.
Chciałabym, żeby Darlie rzeczywiście zabito za te mięśnie. W zasadzie
najlepiej by było, gdyby szlag ją trafił w tej właśnie chwili. Powinnam
zamknąć buzię na kłódkę i po prostu odejść stamtąd, ale nie mogę się
powstrzymać.
- Proste, jasne włosy? - pytam, próbując w ten sposób uzyskać
potwierdzenie wizerunku, na którego punkcie od dwóch tygodni mam
prawdziwą obsesję.
40
- Nie, w żadnym razie nic tak banalnego. Krótkie, sprężyste warstwy. Z
takimi błyszczącymi włosami Ashlee śmiało mogłaby wystąpić w reklamie
Herbal Essence.
Ach tak, reklama szamponu, w której modelka myje włosy i przeżywa
orgazm. Czy Ashlee nie mogłaby wyglądać jak kobieta z reklamy
hormonalnej terapii zastępczej? Ta, która jej nie stosuje?
- Skąd o tym wszystkim wiesz? - pytam potulnie.
- Ashlee jest moją osobistą trenerką w klubie „Equinox". Już jakiś czas
temu wspomniała, że ostro iskrzy między nią a jednym z jej klientów.
Szczegóły trzymała w największej tajemnicy, ale w zeszłym tygodniu
wreszcie mi o wszystkim powiedziała. Naprawdę, Hallie, czułam się taka
rozdarta. Wiesz, że cię uwielbiam, ale Ashlee jest po prostu taka miła. Od
dawna chciałam, by sobie kogoś znalazła.
Ja też chciałabym, żeby sobie kogoś znalazła, ale nie mężczyznę, który ma
rodzinę, dwoje dzieci, fikusa, trzy tropikalne rybki - i tak się składa, że jest
moim mężem.
I wtedy nagle wszystko staje się jasne. Moim zeszłorocznym prezentem
urodzinowym dla Billa, który miał sprawić, że ponownie poczuje się
młody, był karnet na dziesięć godzin zajęć z osobistym trenerem w klubie
„Equinox". Okazuje się teraz, że były to zajęcia z osobistym trenerem o
lśniących, sprężystych, orgazmicznych włosach. Sama ukręciłam sobie
sznur na szyję. Dlaczego nie kupiłam mu po prostu krawata w Lord &
Taylor?
Od chwili, gdy Darlie rozpoczęła swą sensacyjną historię, nikt z zebranego
wokół nas tłumku nie odezwał się ani słowem. Teraz jednak Steff wyrzuca
z siebie:
- Nie mogę w to uwierzyć!
- Tak, to szokujące - przytakuje Amanda. - Trudno sobie wyobrazić, że Bill
zachowuje się w taki sposób.
- Pal licho Billa - oświadcza Steff. - Richard właśnie wykupił roczny
karnet w „Eąuinoksie". Jutro go anuluję. Skoro chce ćwiczyć, to niech
chodzi na spacery.
41
Pozostałe kobiety kiwają z powagą głowami. Mam przeczucie, że
miejscowy sklep ze sprzętem sportowym pozbędzie się jutro wszystkich
bieżni. Każda żona w miasteczku urządzi domową siłownię.
Nazajutrz rano nagle się okazuje, że stoję przed siłownią „Equinox" na
Czterdziestej Trzeciej Ulicy, zaledwie kilka przecznic od biura Billa.
Właściwie to nie wiem, jak się tutaj znalazłam. Jeśli coś paskudnego
przydarzy się Ashlee po moim wejściu do środka, zrzucę winę na swoją
otumanioną psychikę. Ludziom udaje się uniknąć kary ża morderstwo
dzięki jedzeniu ciasteczek Twinkies lub połykaniu zo-loftu, tak więc po
nowinach, którymi wczoraj uraczyła mnie Darlie, z całą pewnością mogę
się powoływać na stres pourazowy. Co nie znaczy, że potrzebna mi będzie
jakaś skomplikowana linia obrony. Wystarczy, by w ławie przysięgłych
zasiadły trzy mężatki i jestem wolna.
W mojej głowie pojawia się wizja krwawej zbrodni, którą popełnię. Gdy
tylko znajdę się twarzą w twarz z Ashlee, wyciągnę z torebki lśniący
srebrny pistolet. Nie, chwileczkę - zapomniałam, że jestem przeciwna
stosowaniu przemocy. Nigdy w życiu nie trzymałam w dłoni pistoletu. Nie
odróżniłabym beretty od beretu, i nigdy ich bym nie nosiła. (Nazwijcie
mnie hipokrytką - jestem za ograniczeniem dostępu do broni, ale nie dbam
o własne zdrowie). Grzebię w torebce. Ani nożyczek, ani pesety, ani nawet
metalowego pilnika do paznokci. Wpuściliby mnie do każdego samolotu w
tym kraju. Jedyne, co mi pozostaje, to zaatakowanie Ashlee papierowym
pilniczkiem. Świetnie, zniszczę jej manicure.
Wchodzę do środka i zerkam na napakowanego faceta z fryzurą na jeża,
siedzącego w recepcji i czekającego na okazanie karty członkowskiej.
- Witam; przyszłam, by zabić Ashlee. Czy mógłby mi pan powiedzieć,
gdzie mogę ją znaleźć?
42
Na szczęście wypowiadam te słowa jedynie w myślach.
- Czy mogę w czymś pani pomóc? - pyta facet, gdy stoję bez słowa. Od
niechcenia pręży przy tym muskuły.
Jeśli się nad tym dłużej zastanowić, to w gruncie rzeczy nie chcę zabić
Ashlee osobiście, prawda?
- Tak, możesz. Chciałbyś trochę zarobić? Potrzebny mi płatny zabójca.
W zasadzie jestem pewna, że tych słów też nie wypowiedziałam na głos.
- Chciałabym obejrzeć... siłownię - mówię, powstrzymując się jakoś przed
oświadczeniem, że przyszłam tutaj, by sobie obejrzeć pewną osobistą
trenerkę, która ma sprężyste włosy i kradnie mężów.
- Świetnie - odpowiada radośnie facet, błyskając wybielonymi laserowo
zębami. - Ma pani szczęście. Jeśli zapisze się pani dzisiaj, mogę
zaproponować wyjątkową promocję: dwadzieścia procent zniżki przy
wpisowym, osiemnaście procent zniżki przy opłatach miesięcznych w
pierwszym roku i dwanaście procent zniżki w drugim roku. Plus dwa
darmowe smoothie.
- Nie tak od razu - mówię. Nawet gdybym chciała się zapisać,
potrzebowałabym pomocy prezesa Citibanku do oszacowania tej promocji.
Albo przynajmniej ekspertki finansowej Suze Orman.
- Ale to naprawdę bardzo dobra promocja - oświadcza Mięśniaczek, kręcąc
głową. - Kończy się o północy Nie chciałbym, żeby przeszła pani koło
nosa. Wydaje się pani taką miłą kobietą. - Znacząco kładzie swoją dłoń na
mojej.
A więc Ashlee nie jest tutaj jedyną uwodzicielką. Pewnie w dobie walki o
klienta siłownie muszą zaoferować coś więcej niż grill Georgea Foremana,
aby zwabić ludzi w swoje progi.
- Właściwie to chciałabym zacząć od bezpłatnego wejścia próbnego -
mówię, myśląc, że ta siłownia kosztowała mnie już wystarczająco dużo.
43
- Żaden problem - odpowiada, szybko wypełniając kartę wstępu, którą
następnie mi wręcza.
Już-już mam go zapytać, gdzie mogę znaleźć Ashlee, ale coś mnie
powstrzymuje. Albo nie mogę znieść wymawiania na głos jej imienia, albo
staram się zacierać ślady. Jeśli nie dotrwa do końca dnia jako osoba żywa,
nie chcę, by trop prowadził do mnie.
Niespiesznie udaję się do szatni, by się przebrać w sportowe ciuchy.
Praktycznie słyszę, jak prokurator okręgowy pastwi się nad tym
potknięciem. Skoro pomyślałam o tym, by zabrać ze sobą strój sportowy,
zmienia to kategorię mego czynu na morderstwo z premedytacją.
Wkładam biały bawełniany T-shirt i potrząsam włosami. Nie, tak
naprawdę wcale nie mam zamiaru jej atakować. Jestem prawnikiem, moją
bronią jest rozum. Zachowam zdrowy rozsądek oraz spokój i wyjaśnię,
dlaczego wszyscy tracą na takim obrocie sprawy. Wszyscy. Nawet jeśli
Ashlee ma gdzieś to, że zniszczyła moją rodzinę, mogę przedstawić jej to
w taki sposób, żeby doszła do wniosku, iż popełniła koszmarną pomyłkę.
Czy naprawdę chce żyć z mężczyzną, dla którego wyśmienity posiłek to
Orville Redenbacher Popcorn? Czy jest przygotowana na prezenty
rocznicowe z Home Depot? Jest młodą kobietą i ma przed sobą całe życie.
Niepotrzebny jej stary, żonaty facet, który chrapie, łyka lipitor i żeby
wynieść śmieci, musi pokonać łupanie w krzyżu. Cóż za lista. Jeśli się nad
tym zastanowić, to może mnie także nie jest potrzebny.
W przypływie odwagi podchodzę do młodej dziewczyny, która chowa
właśnie sprzęt do szafy.
- Nie wiesz przypadkiem, gdzie mogę znaleźć osobistą trenerkę o imieniu
Ashlee? - pytam.
- Jasne; tam jest - odpowiada, wskazując na przebieralnię.
Prostuję się, unoszę podbródek i udaję się w tamtym kierunku z pewnością
siebie, jaka cechuje mnie na sali sądowej. Nigdy aż tak bardzo nie zależało
mi na wygraniu sprawy, jak teraz.
44
- Ashlee? - wołam pewnym siebie i jednocześnie przyjaznym głosem.
- Jestem tutaj. Chwileczkę.
- Bez pośpiechu - odpowiadam, starając się zachować kontrolę nad
oddechem, który nagle zrobił się dziwnie płytki. Naprawdę nie ma
pośpiechu. Czy rzeczywiście chcę tej konfrontacji? Co ja sobie myślałam?
Nagle zasłona wędruje na bok i moim oczom ukazują się sprężyste, lśniące
włosy. To Ashlee, we własnej osobie. Jest roześmiana i zupełnie naga. I ma
doskonałe ciało: gładką skórę, sterczące piersi i - nie, żebym specjalnie
patrzyła - wywoskowane okolice bikini.
- Szukała mnie pani? - pyta radośnie. - Właśnie miałam biec pod prysznic.
Próbuję coś odpowiedzieć, ale nagle zaniemówiłam. A więc to by było na
tyle, jeśli chodzi o bycie rozsądną, dojrzałą i pouczanie jej, jak powinna
żyć. W tej właśnie chwili mam ochotę odwrócić się i uciec co sił w
nogach. Ale mogę przynajmniej sprawić, by Ashlee poczuła realność tej
sytuacji. Sięgam do torebki i teatralnym gestem chwytam rodzinną
fotografię, którą noszę ze sobą w portfelu. Nie jakiś pozowany portret, ale
taką, na której wspólnie pluskamy się na plaży w Nantucket, zaledwie
przed rokiem. Patrząc w oczy Ashlee, wyjmuję ją i podaję.
- Proszę - mówię. - O tym właśnie powinno się myśleć, gdy się żyje z
żonatym mężczyzną.
Ashlee przygląda się uważnie temu, co jej podałam. A gdy oddaje mi to z
powrotem, na jej twarzy maluje się zaskoczenie.
- Proszę posłuchać: nie mam pojęcia, kim pani jest, ale naprawdę muszę
iść pod prysznic. Dzięki, że mi to pani pokazała. Na razie. - Oddala się
niespiesznie, wyraźnie niewzruszona. Jej włosy sie kołyszą, biodra się
kołyszą, wolne od cellulitu uda się nie kołyszą.
Jestem zaskoczona jej opanowaniem. Zero reakcji? Musi być naprawdę
zimnokrwista. Patrzę na to, co trzymam w dło-
45
ni, a tam zamiast naszej pluskającej się rodziny widzę jaskrawe logo:
SAM'S CLUB. NR CZŁONKOWSKI 4555683310967. Przełykam ślinę. A
więc to właśnie jej zademonstrowałam?
Z zażenowaniem chowam kartę z powrotem do portfela, tuż obok zdjęcia,
które chciałam pokazać. Dzisiaj przy kolacji Ashlee ubawi Billa historyjką
o jakiejś szalonej paniusi w siłowni, która wymachiwała kartą Sam's Club.
Prostuję się, próbując odzyskać choć odrobinę autorytetu. Unoszę palec w
powietrze i wołam do jej oddalających się pleców:
- Nie zapominaj o tym, Ashlee! Robię zakupy ze zniżką!
Rozdział trzeci
Wybiegam z „Equinoxu", czując się jak idiotka. Mam ochotę wczołgać się
do jakiejś dziury i zniknąć z powierzchni ziemi. Lub przynajmniej
wczołgać się do łóżka i skryć pod kołdrą. Ostatnio spędzałam w nim
jednak zbyt wiele czasu i jedyne, co bym tam znalazła, to mnóstwo
okruszków po ciastkach.
No, ale co innego mogę zrobić? Okazuje się, że nie jestem gotowa na to,
by być częścią cywilizowanego świata. Co nie znaczy, by ten świat, a
zwłaszcza fragment zamieszkiwany przez Billa, wydawał się w chwili
obecnej jakoś szczególnie cywilizowany. Z niedowierzaniem myślę o tym,
że zgodziłam się spotkać z Erikiem. Na jakiej podstawie przypuszczam, że
uda mi się przeżyć wieczór z mężczyzną, z jakimkolwiek mężczyzną? W
przypadku Ashlee zachowałam się jak gadająca od rzeczy idiotka, i tak
samo będzie z Erikiem. Muszę odwołać nasze spotkanie.
Idę przez chwilę, po czym z wahaniem zatrzymuję się na rogu Piątej Alei i
Pięćdziesiątej Ulicy. Udać się w stronę domu czy w stronę reszty mojego
życia?
Bill znalazł sobie kogoś młodszego, piękniejszego i z ładniej
wydepilowanym bikini. (W zasadzie każde wydepilo-wane bikini jest
ładniej wydepilowane niż moje, ponieważ ja nigdy swojego nie
depilowałam.) Najgorsze, co mogło się
47
przydarzyć kobiecie w moim wieku, no nie? Ale może należy spojrzeć na
to inaczej. Jak to się mówi? Kiedy zamykają się drzwi, otwiera się okno?
Może powinnam zacząć szukać otwartych okien. I, do diaska, jeśli
wszystkie będą zamknięte na głucho, sama postaram się je wyważyć.
Nie chciałam kończyć tego małżeństwa. Byłam szczęśliwa - a
przynajmniej tak mi się wydawało. Ale te czasy minęły i nie da się do nich
wrócić. Mogę jedynie iść do przodu. A co może być lepszego niż
rozpoczęcie tej drogi z kimś, kogo się już zna?
Udaję się sprężystym krokiem do Saksa, by przygotować się na
randkę/spotkanie/wieczór - jakkolwiek by to nazwać - z moim dawnym
chłopakiem Erikiem. Może i Ashlee wygląda dobrze nago, ale ja zrobię
wszystko, by wyglądać dobrze w ubraniu.
Kieruję się od razu do sklepu z markowym obuwiem na czwartym piętrze i
wybieram do mierzenia kilka par, z których każda to wydatek powyżej
trzystu dolarów. Pieprzyć zakupy ze zniżką. Kiedy wreszcie znowu
czekam na coś z niecierpliwością, mam zamiar zrobić to jak należy. A poza
tym hurtowe kupowanie obuwia nigdy nie zdaje egzaminu.
- Zdecydowanie te - oświadcza sprzedawca, gej z nastroszonymi włosami,
kiedy przymierzyłam już wszystkie i wracałam do pary numer dwa.
Kołysze sugestywnie biodrami i obejmuje mnie ramieniem. - To absolutnie
fantastyczne buty; mówią: „Pieprz mnie".
Na chwilę staję w bezruchu przed lustrem, podziwiając seksowne pantofle
Christiana Laboutina bez pięty i z odkrytymi palcami. Podbicie mają
wyklejone małymi, strzępiastymi piórkami (i tak odpadną). Buty „Pieprz
mnie"? Nie jestem pewna, czego się spodziewam po wieczorze z Erikiem,
ale z całą pewnością nie tego. Z drugiej jednak strony te buty są boskie.
Pieprz mnie, nie pieprz mnie. A co tam, biorę je.
Czy próbuję wywrzeć wrażenie na Ericu? Kiedyś nigdy tego nie robiłam.
Dawno temu uważałam, że Erie jest zabaw -
48
ny i inteligentny, i seksowny, i romantyczny - ale wiedziałam, że ja też
taka jestem. Kiedy wyjechał do Stanford studiować zarządzanie i
administrację, ja byłam na ostatnim roku w collegeu i nawet mi się nie
śniło, by przejechać cały kraj za facetem. A poza tym te trzy tysiące mil
pomiędzy nami stanowiły dla mnie dobrą wymówkę. Zgoda, uwielbiałam
go, ale w głębi duszy miałam ochotę na nowe doświadczenia. Kto by
spędzał całe życie z pierwszą miłością?
W ciągu tych wszystkich lat Erie wkradł się z powrotem do moich myśli.
Słyszałam, że udało mu się odnieść spory sukces, i czasami wyobrażałam
sobie, że gdybym za niego wyszła, moje życie wypełniałyby niekończące
się przyjęcia i luksusowe wycieczki dookoła świata. Wyobrażałam sobie,
jak zatrzymujemy się w pięciogwiazdkowym hotelu w Wenecji i
zamawiamy wystawne śniadanie z szampanem w Cannes zamiast (tak jak
to było z Billem) wlec się do kafejki po drugiej stronie ulicy w celu
doświadczenia lokalnego kolorytu. Lokalny koloryt, akurat. Mój mąż jest
po prostu skąpy.
Piątek rano; buty są zwarte i gotowe, a ja zaczynam się zastanawiać, o
której godzinie powinnam się ubrać. Erie powiedział, że pójdziemy na
kolację, ale nie wiem przecież, o której ją jada. Kiedy dzieci były małe,
kolację mieliśmy o piątej, ale jeśli on wiele czasu spędza w Europie, to
może sądzić, że odpowiednią porą na kolację jest jedenasta. Lepiej się
asekurować: zjem wczesny obiad, ale będę przygotowana zawczasu.
Około czwartej wskakuję pod prysznic, a potem rozpoczynam nieczęsty
dla mnie proces zdobienia twarzy czymś więcej niż szminką i różem.
Prawie nigdy nie maluję oczu, ale dzisiaj to zrobię, a co! Z czeluści
łazienkowej toaletki wygrzebuję czarny tusz Maybelline za 4,99 $,
pochodzący mniej więcej z roku 2001. Nie wygląda zbyt obiecująco. W
łazience Emily znajduję pozostawiony przez nią, elegancko wyglądający
tusz Lancome Definicils Long Lash Ex-
49
tra-Volume w kolorze granatowym. Zdecydowanie nowszy i lepszej
jakości. A więc czy pozostanę przy zaschniętym, grudkowatym tuszu
Maybelline czy też popełnię największą zbrodnię według magazynów
kobiecych, to znaczy użyję cudzego tuszu? No cóż, Emily jest moją córką
i wszyscy zawsze mówią, że ma moje oczy, więc równie dobrze ja mogę
mieć jej rzęsy.
Po godzinie jestem pomalowana wszystkim, co tylko znalazłam w
łazience, i przystępuję do kolejnej części wieczoru, zatytułowanej
„Ubieranie się". Decyduję się na czarne spodnie, gdyż po pierwsze,
wydaję się w nich szczuplejsza, a po drugie, nie będę wyglądała tak,
jakbym za bardzo się starała. Ale co włożyć do nich? Jasnożółty sweter z
kaszmiru jest ładny, no ale przecież w restauracji może być gorąco.
Sięgam po przezroczystą różową bluzkę, która jest śliczna - ale może
nazbyt przezroczysta? Odwieszam ją do szafy. Obok niej wisi koszula z
czarnej satyny - szykowny styl nowojorski. A cała w czerni będę mogła iść
z marszu na każde przyjęcie w SoHo bądź nieoczekiwany pogrzeb.
Wzdycham. Erie jeszcze nie dzwonił, więc nie muszę podejmować decyzji
w tej właśnie chwili. Przechadzam się po domu w czarnych spodniach,
butach „pieprz mnie, nie pieprz mnie" za trzysta dolców i koronkowym
staniku Lejaby w kolorze cielistym. Zerkam na zegarek: 6:15.
Spodziewałam się, że do tego czasu Erie się odezwie. Niezbyt to było
mądre z mojej strony, że nie poprosiłam go o numer telefonu. Może
samolot się spóźnił, choć właściwie to nawet nie wiem, skąd miał przybyć.
Erie równie dobrze mógł sobie płynąć kajakiem przez rzekę Hudson.
Siadam przy biurku, postanawiając, trochę popracować. Przeglądam
artykuł w biuletynie prawniczym, ale słowa zlewają mi się przed oczami w
jedną całość. Tak samo jest z notatką służbową od starszego wspólnika,
Arthura. Płacę kilka rachunków i odpisuję na e-maile.
Jest 7:30.
50
To absurdalne. Dzwonię na informację, ale nazwiska Erica tam nie ma, a
nie znam przecież nazwy jego firmy. Odkładam słuchawkę i przemierzam
raz po raz pokój. Czy ja naprawdę waruję przy telefonie, czekając, aż jakiś
facet zadzwoni? Nie robiłam tego nawet wtedy, gdy miałam szesnaście lat.
Jestem przedsiębiorczą dorosłą kobietą i oto, co robię: chodzę od ściany do
ściany w koronkowym staniku i ogarnia mnie coraz większy niepokój. Jak
to się dzieje, że w oczekiwaniu na randkę każda kobieta zamienia się na
powrót w nastolatkę? A nawet nie wiem, czy to rzeczywiście jest randka.
Zdążyłam porządnie zgłodnieć, więc schodzę na dół, by posilić się
jogurtem o obniżonej zawartości tłuszczu. W tajemniczy sposób łyżka
wędruje do pudełka z lodami kawo-wo-czekoładowymi. No to najwyżej
nie zjem po kolacji deseru. A poza tym, co dobrego mogą oferować
Japończycy w „Masie"?
„Masa". „Per Se". Erie z pewnością dokonał rezerwacji w którymś z tych
lokali. Wreszcie wpadam na jakiś konstruktywny pomysł. Zadzwonię tam i
dowiem się, o której się nas spodziewają.
W obydwu wypadkach kończy się to fiaskiem.
- Przykro mi, proszę pani, listy naszych klientów są poufne - oświadcza
spokojnie maitre d', który odbiera telefon w „Masie". - Nie wolno mi
ujawniać tych informacji.
W „Per Se" przełączają mnie trzy razy do coraz to nowych osób, ale z tym
samym rezultatem. Kto by pomyślał, że restauracje są bardziej tajemnicze
niż CIA? Można by sądzić, że wypytywałam kierownika w Kentucky
Fried Chicken o ich tajne receptury.
Jestem w kropce. Odkładam słuchawkę i po raz kolejny odtwarzam w
głowie rozmowę z Erikiem. Z całą pewnością powiedział, że zadzwoni do
mnie w porze kolacji. I że przyjeżdża w ten weekend. O cholera. Czemu
uznałam, że „weekend" oznacza piątek?
O jedenastej jestem już najzupełniej pewna, że nie oznacza.
51
I mam rację. Kiedy Erie dzwoni, śpię w najlepsze i jest druga w nocy, a
więc oficjalnie mamy już sobotę. Musiałam przysnąć w ubraniu, gdy
czytałam w wygodnym fotelu w sypialni Kiedy złe rzeczy przytrafiają się
miłym, zamężnym kobietom.
- Hałlie, tu Erie. Strasznie przepraszam za spóźnienie - mówi, kiedy
półprzytomnie odbieram telefon. - Mój pilot się nie pojawił i musiałem
czekać dwie godziny na drugiego.
- Jakież to musi być dla ciebie frustrujące - odpowiadam, starając się
wykrzesać z siebie nieco współczucia wobec kłopotów związanych z
posiadaniem własnego samolotu.
- W każdym razie właśnie przyleciałem z Londynu. Mieszkasz na Oak
Street dwadzieścia jeden, prawda? - pyta.
- Dwadzieścia siedem - odpowiadam automatycznie. Wstaję i obchodzę
pokój z przenośną słuchawką, próbując rozprostować kości po tej mało
wygodnej drzemce.
- Och, widzę cię teraz - oświadcza.
Rozglądam się po pokoju, spodziewając się częściowo, że Erie wyskoczy z
szafy, i prawdę mówiąc, niewiele się pomyliłam. Podchodzę do okna i
przeczesuję spojrzeniem ciemność. Pod lampą uliczną widzę kontury
długiej czarnej limuzyny, która zatrzymała się przed moim domem.
- Ładny stanik - stwierdza radośnie Erie. - Nowy? Zerkam w dół i
uświadamiam sobie, że musi on siedzieć
w samochodzie i patrzeć na rzęsiście oświetlone okno w mojej sypialni.
Instynktownie się prostuję - a potem szybko sięgam po sznurek z boku
rolety. Szarpię go tak gwałtownie, że roleta spada mi na głowę.
- Nic ci się nie stało?
Cholerny Bill. Już kilka miesięcy temu mówiłam mu, że roleta jest
obluzowana. Mogłabym poprosić Erica, by to naprawił? A może jego
kierowcę, pilota, gosposię, kamerdynera czy też konserwatora. Albo żonę.
Pamiętaj: on może mieć żonę.
52
- Nie. Ale wiesz co, ja już zjadłam dzisiaj kolację. I jest druga w nocy
Może wpadnę jutro? Lunch, kolacja - jestem wolna cały dzień.
- Ja natomiast nie. Zmiana planów. Myślałem, że spędzę tutaj cały
weekend, ale jutro muszę wyjechać, by dopiąć interes na Bermudach.
- Przemysł odzieżowy? - żartuję.
- Nie, to nie moja branża. - Milczy chwilę. - Okej, już łapię. Bermudy.
Szorty. Bardzo śmieszne, Hallie. - Chichocze. - Zejdź na dół. Chcę się z
tobą zobaczyć. I pospiesz się. Dla mnie nie musisz wkładać niczego
więcej.
Uśmiecham się i wkładam przezroczystą różową bluzkę. Przecież już i tak
widział stanik.
Kiedy wychodzę na ciemną i chłodną werandę, dostrzegam Erica. Ze
skrzyżowanymi ramionami opiera się o limuzynę, a na jego twarzy gości
szeroki uśmiech. Z lekkim skrępowaniem schodzę ostrożnie po schodach i
idę w kierunku samochodu, świadoma tego, że Erie śledzi uważnie mój
każdy krok. Dzięki Bogu za te seksowne buty. Mój chód jest dzięki nim
kołyszący. O ile się nie potknę.
Zamiast przejmować się tym, jakie robię wrażenie, postanawiam skupić
uwagę na przystojnym mężczyźnie, którego mam przed sobą. A
rzeczywiście jest nadal przystojny. Nie mam pojęcia, gdzie się podziało te
dwadzieścia lat. Gęste włosy opadają mu w chłopięcy sposób na czoło, a
silne ciało wydaje się równie szczupłe i umięśnione jak wtedy, gdy był
kapitanem drużyny sportowej. Gdy widziałam go po raz ostatni, nie miał
na sobie doskonale skrojonego garnituru w prążki z francuskimi
mankietami wychylającymi się z rękawów, ale jego nieskazitelny wygląd
rekompensuje lekko kpiący, rozbawiony uśmiech, którym mnie kiedyś
zdobył.
- Ty pewnie jesteś Erie - mówię, wyciągając dłoń i śmiejąc się przy tym
cicho.
- A ty się ani trochę nie zmieniłaś - odpowiada, przyciągając mnie do
siebie i całując delikatnie w policzek.
53
Otwiera drzwi i wślizgujemy się na tylne siedzenie limuzyny. Kierowca
wita się ze mną grzecznie, po czym opuszcza szklane przepierzenie
oddzielające go od pasażerów i zjeżdża z krawężnika na ulicę. Erie ujmuje
moją dłoń. Czy naprawdę nic się nie zmieniłam, czy też w jego oczach
pozostanę na zawsze taka sama? Jakie to romantyczne. A może po prostu
jest zbyt próżny, by założyć okulary.
Po drodze Erie opowiada mi o swoich różnorodnych przedsięwzięciach, z
których główne to handel towarami i działalność finansowa na rynkach
międzynarodowych. Na wypadek, gdyby swoich osiągnięć nie okazał w
wystarczający sposób poprzez limuzynę, prywatny samolot i apartament,
Erie oświadcza, że niedawno pojawił się w „Forbesie".
- Widziałaś może? - pyta.
- Twój przyjaciel Tom Shepard wspomniał coś na ten temat, ale przyznaję,
że tego nie czytałam.
- No to popatrz - mówi, podając mi zalaminowany egzemplarz magazynu
„Forbes", który przypadkiem leży akurat na tylnym siedzeniu.
Chciałabym wiedzieć, co tam jest napisane - naprawdę chciałabym. Ale
jestem równie próżna jak Erie. Za nic nie założę przy nim okularów do
czytania. Tak naprawdę to wcześniej sprawdziłam w Internecie karty dań
w „Per Se" i „Masie", by uniknąć takiej właśnie sytuacji.
- Jest tak ciemno, a może ty mi przeczytasz? - grucham.
- Najważniejsze jest to, że moja liczba to dwieście siedemdziesiąt siedem.
Wiem, że to nie jego wiek. Z całą pewnością także nie waga. I mam
nadzieję, że nie poziom cholesterolu. Czy każdy facet, którego znam, musi
zażywać lipitor?
- Dwieście siedemdziesiąt siedem? - pytam.
- Na liście.
Nie wiem, co to za lista, ale trochę źle się czuję z tym, że to tak odległa
lokata.
54
- Nie przejmuj się. Na mojej liście jesteś numerem jeden - oświadczam.
Erie śmieje się.
- Numer jeden to Bill Gates. Albo może jakiś saudyjski książę. Nieźle mi
idzie, ale jak na razie daleko mi do nich.
Och, lista bogaczy! Wydaje mi się, że miejsce dwieście siedemdziesiąte
siódme to dość imponująca lokata. Z całą pewnością lepsza od tej, którą
zdobyłabym ja. Byłam dumna, gdy otworzyłam wczoraj pocztę i
znalazłam w niej z góry zatwierdzoną kartę Discover.
- No więc chyba dobrze się stało, że ty i ja nie zostaliśmy razem - mówię. -
Ze mną przy boku nigdy byś się nie znalazł w pierwszych trzech setkach.
Miał to być autoironiczny żart, ale Erie bierze moje słowa na poważnie.
- Masz rację. Zbyt dużo czasu poświęcalibyśmy na zabawę i nie mógłbym
się tak skoncentrować na pracy. Cały ten seks. Hej, właściwie to dla niego
chętnie zupełnie wypadłbym z listy.
- Kiedyś uprawialiśmy naprawdę dużo seksu - chichoczę.
- Nadal mam tę niebieską świnkę-skarbonkę. Pamiętasz? - pyta. Tak
jakbym mogła zapomnieć. - Pięciocentówka do dziurki za każdym razem,
gdy się kochaliśmy. Jest taka ciężka, że ledwie ją mogę podnieść. Nasz
dzienny rekord to chyba pięćdziesiąt centów.
- Wyjątkowe dwadzieścia cztery godziny - odpowiadam z szerokim
uśmiechem.
- Te pieniądze cały czas tam tkwią. To jedyna dokonana przeze mnie
inwestycja, której nie pomnożyłem. Ale coś mi się zdaje, że w końcu
zaprocentuje.
- Możesz wykorzystać moją połowę i kupić los na loterii - żartuję, choć
szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy dokonaną przez niego inwestycją
jestem ja. I na jakie procenty ma nadzieję.
55
- Przeżyłaś jeszcze kiedyś pięćdziesięciocentowy dzień? - pyta, ujmując
moją dłoń i swawolnie gładząc ją palcem.
- Miałam pięćdziesięciocentowe lata - jęczę. - Wiedziałbyś, o czym
mówię, gdybyś był żonaty.
- Byłem żonaty trzy razy. Ale teraz jestem wolny - prędko dodaje.
Trzy razy? Oczywiste jest więc, że nie ma awersji do instytucji
małżeństwa, a jedynie problem z jego utrzymaniem.
- Co się stało z twoimi małżeństwami? Kilka pięćdzie-sięciocentowych
miesięcy i wycofujesz się?
- Nie, ja po prostu zawsze miałem kochankę.
- Erie! - wydaję stłumiony okrzyk. Śmieje się.
- Pracę. Moją kochanką była praca. Zabiera więcej czasu niż jakakolwiek
kobieta. I za dużo czasu, by jakakolwiek kobieta mogła to znieść. -
Uśmiecha się i puszcza do mnie oko. - A poza tym, moja droga, żadna
nigdy nie była tak czarująca jak ty. Choć muszę przyznać, że każda z
moich żon przypominała mi trochę ciebie.
- Czy to komplement? - pytam. - Wszystkie miały metr sześćdziesiąt pięć
wzrostu i faliste brązowe włosy? Zielon-kawo-szare oczy? Czy też
wszystkie po prostu miały dziewiętnaście lat, tyle, ile ja, gdy byliśmy
razem?
- Wszystko, co wymieniłaś - odpowiada ze śmiechem. Jazda z szoferem to
jest to. Jesteśmy już na Manhattanie,
a ja nie musiałam płacić za bilet w pociągu ani siedzieć w metrze obok
jakiegoś żłopiącego piwo biznesmena. Zatrzymujemy się przed wejściem
do apartamentowca Time Warner i Erie wyskakuje, zanim zdąży to zrobić
kierowca, i podchodzi do drzwi od mojej strony. Wyglądam przez szybę
samochodu, wyciągając szyję, by przyjrzeć się strzelistemu budynkowi z
zielonego szkła. Pomimo późnej pory na ulicy roi się od klubowiczów,
rozmawiających ze sobą radośnie podczas wskakiwania i wyskakiwania z
taksówek.
56
Erie otwiera drzwi i wyciąga dłoń. Gdy pół godziny temu wsiadłam do
samochodu, tak naprawdę nie skupiałam się na tym, dokąd jedziemy, ale
teraz jest oczywiste, że jedziemy na górę. Jest prawie trzecia nad ranem.
Restauracje na pewno są już zamknięte. Biorę go za rękę i przechodzę
razem z nim przez hol w kierunku windy. Portier, dwóch strażników, kon-
sjerż i windziarz kiwają służalczo głowami i mówią:
- Dobry wieczór, panie Richmond. To miło, że pan wrócił.
Nikt nie zawraca sobie głowy mną. Najwyraźniej jestem jedynie kimś
przelotnym.
Albo kloszardem. Gdyby Emily kiedykolwiek zrobiła coś takiego,
zabiłabym ją. Nie zdawałaby sobie sprawy, co to oznacza dla faceta, jeśli
się zgadza iść o tej porze obejrzeć jego apartament? Bez problemu jednak
przekonuję siebie samą, że nie ma niczego złego w tym, co robię. Erie jest
wolny i wychodzi na to, że ja też. Nie mam obrączki i męża też nie mam -
odszedł do innej kobiety. Skoro Bill może mieć Ashlee, ja mogę mieć
Erica. On zresztą się nie liczy. Miał mnie już wcześniej.
Wchodzimy do jego apartamentu i zapiera mi dech w piersiach. Jeszcze
zanim Erie zapala punktowe, ukryte w suficie lampki, pomieszczenie
mieni się światłami miasta. Lśniące widoki odbijają się we wszystkich
oknach, które biegną od podłogi aż do sufitu, stanowiąc wystarczającą
dekorację. Jakiś projektant wnętrz miał na tyle oleju w głowie, by
dostrzec, że cała robota została już wykonana, a do niego należy jedynie
niewchodzenie w drogę tym fantastycznym odbiciom. Na eleganckim
beżowym dywanie stoją sofy w odcieniu delikatnej szarości. Falisty stolik
kawowy ze szkła niemal niknie, z wyjątkiem smukłej rzeźby Giacometti
zdobiącej z godnością jego blat. Jedynej ścianie bez okna udaje się
utrzymać swoją pozycję dzięki subtelnie oszałamiającemu obrazowi
Picassa.
Ktoś musiał wiedzieć, że przyjedziemy, gdyż elegancki stalowy stół w
jadalni jest nakryty dla dwóch osób. Palą się
57
już strzeliste świece, a wewnątrz srebrnej, wypełnionej lodem misy
znajduje się duży talerz z kawiorem. Erie podchodzi do czekającej butelki
Dom Perignon, otwiera ją i napełnia dwa kieliszki, po czym podaje mi
jeden. Biorę do ręki kieliszek i pociągam spory łyk.
- Chwileczkę. Musimy wznieść toast - oświadcza, podchodząc do mnie.
Unosi kieliszek i stuka nim o mój. - Za ciebie. Za nas. Za pierwszą miłość.
Unoszę kieliszek do ust, ale mam problemy z przełykaniem. Cały
apartament wygląda, jakby był z filmu, i ta scena też takie sprawia
wrażenie. Czy to wszystko jest jedynie fantazją? Pamiętaj, Hallie, nie
widziałaś się z tym człowiekiem od dwudziestu lat.
- Wiesz, byłaś moją pierwszą miłością - mówi Erie, gdy siadamy na niskiej
sofie. Nakłada trochę kawioru na talerz. Podsuwa mi małą łyżeczkę rybich
jajeczek. - I moją pierwszą kochanką. Teraz jestem w łóżku jeszcze lepszy.
- Nie wiem, czy ja też. Przez tyle lat byłam z jednym mężczyzną. - Nie
jestem pewna, czy w jego oczach to podnosi moją atrakcyjność, czy też
wprost przeciwnie.
Erie cały pęcznieje, wyraźnie z siebie zadowolony.
- Byłaś jedynie ze mną i Billem?
- Nie jedynie. Ale prawie - wyjaśniam, unikając w ten sposób odpowiedzi
na kłopotliwe pytanie. Zresztą mężczyźni i tak nie mają ochoty znać
dokładnej liczby. A poza tym jaka liczba byłaby idealna? Więcej niż dwa
(posiadasz doświadczenie), ale mniej niż pięć (nie jesteś... cóż, no wiesz)?
A kto się przyzna do prawdziwej liczby, zwłaszcza jeśli jest dwucyfrowa?
Nachylam się i biorę kawior z łyżeczki Erica. Mmm, pyszny Przesuwam
językiem po słonych wargach i próbuję wyssać krnąbrną czarną ikrę
spomiędzy zębów. Jakież to atrakcyjne. Kiedy wreszcie Bóg albo General
Mills wymyśli jedzenie, które będzie można bezpiecznie jeść w
towarzystwie mężczyzny? Wszystko albo kapie, albo się kruszy, albo
przykleja do zębów.
58
Szampan wydaje się w miarę bezpieczny. Kiedy Erie bierze ze stołu talerz
z cienko pokrojonym szatobriandem, postanawiam, że pozostanę przy
bąbelkach. Napełnia mój kieliszek po raz drugi. A może trzeci? Co ja
próbuję zrobić - zachować się jak jedna z tych dziewczyn w college'u,
opróżniających butelkę teąuili, by później, kiedy wieczór kończy się
pójściem z facetem do łóżka, mieć wymówkę: „Nie wiedziałam, co
czynię"?
Pojawia się coraz to nowe jedzenie, aczkolwiek nie dostrzegam nikogo,
kto by je donosił. Erie musi być tak bogaty, że nie ma jakiejś.zwyczajnej
służby, lecz elfy.
Jest równie czarujący, jakim go zapamiętałam, i wraz z upływem wieczoru
- czy też ranka - zaczynam się odprężać. I to zasługa nie tylko szampana.
Czuję to magiczne połączenie nowej ekscytacji i spokoju. Tematy rozmów
zmieniają się - rozmawiamy o nowych przedsięwzięciach Erica, a potem
wspominamy i śmiejemy się, wymieniając się informacjami na temat
niemal zapomnianych, dawnych znajomych. Erie opowiada, że
uwielbiający imprezy zapaśnik, który mieszkał piętro niżej w jego
akademiku na pierwszym roku, teraz jest misjonarzem w południowo-
wschodniej Azji. Ja informuję go, że koleś, który wygrał w collegeu
konkurs w piciu duszkiem piwa (piętnaście puszek w pięćdziesiąt siedem
minut) pracuje teraz jako pilot dla United Airlines.
- Ale nie lata na żadnych głównych trasach - żartuję. Erie śmieje się i
wrzuca do ust pomidorka koktajlowego.
- Ależ się ludzie zmieniają, prawda? - mówi. Po czym przygląda mi się
przez chwilę poważnym wzrokiem. - Słyszałem o twojej młodszej siostrze.
Tyle czasu minęło. Tak mi przykro.
- Dzięki. - Uderzył w czuły punkt. Przełykam z trudem ślinę. Pełna
determinacji, by zmienić temat, pytam szybko: -Co słychać u twojej
mamy?
- Wszystko w porządku. Właśnie sprzedała swój kolejny obraz. Nigdy nie
udało mi się dociec, kto wiesza sobie na
59
ścianach jej dzieła, ale w Boca Raton robi furorę. A tak przy okazji, to
wciąż się o ciebie dopytuje. Nigdy nie wybaczyła mi tego, że się z tobą nie
ożeniłem.
- Oto kobieta, która ma doskonały gust - oświadczam, znowu czując się
swobodnie. A więc taka jest zaleta przebywania w towarzystwie dawnego
chłopaka. Pojawiają się te pierwszorandkowe motylki w brzuchu, ale czuję
się wystarczająco swobodnie, by zdjąć buty i skulić się na sofie,
podciągając nogi pod siebie. Przysuwam się nieco bliżej i opieram głowę
na ramieniu Erica, wdychając subtelną, pachnącą zamożnością wodę
toaletową.
- Zmieniłeś zapach. Tęsknię za Old Spice - mówię, drocząc się z nim. -
Pamiętasz? Wracałeś z treningu i zamiast wziąć prysznic, szczodrze się nią
oblewałeś.
Krzywi się.
-To nie fair - oświadcza, stając w obronie dawnych, młodzieńczych
nawyków higienicznych. - Zawsze najpierw spryskiwałem się
dezodorantem.
- Wiem. Zapach, którego nigdy nie zapomnę. - Marszczę nos z udawanym
przerażeniem. - Od tamtej pory w moim domu istniał zakaz używania tej
wody.
- Teraz używam L'Occitane, importowanej z Francji. Mam nadzieję, że ci
się podoba - mówi, obejmując mnie ramieniem i przysuwając się bliżej.
Nie wiem, czy to magia chwili (i wody toaletowej za sto dolarów), czy też
urok wspomnień (i pamiętnego zapachu Old Spice), ale unoszę głowę i
odwracam się do Erica. I na wypadek, gdyby nie wiedział, jakie są moje
zamiary, przysuwam się jeszcze bliżej i całuję go.
Pocałunek wywiera chyba natychmiastowy efekt, jako że wyczuwam
pomiędzy nami pulsujące wibracje. Erie sięga ręką w dół, przesuwając
dłoń po moim biodrze. Wibrowanie przybiera na sile.
- Telefon komórkowy - wyjaśnia, wyjmując z kieszeni motorolę. Zerka na
wyświetlacz. - Muszę to odebrać.
60
Opieram się o sofę, lekko zakłopotana. Wiem, że ostatnio pożycie
seksualne moje i Billa nie było kwitnące, ale czy naprawdę nie potrafię
odróżnić pulsującego telefonu od pulsującego mężczyzny?
Erie zrywa się z sofy i przemierza pokój, wyszczekując polecenia do tego,
kto znajduje się na drugim końcu linii. Jest z czegoś niezadowolony i
udaje mi się zrozumieć, że chodzi
0 jakieś terminowe transakcje giełdowe dla soku pomarańczowego.
Osobiście uważam, że przyszłość należy do papai, ale Erie nie pyta mnie o
radę.
Zatrzaskuje telefon i wraca na sofę. Zaczyna mnie głaskać po twarzy i
przeczesuje palcami moje włosy. Ale potem znowu zrywa się na równe
nogi.
- Przepraszam cię, Hallie, ale muszę się zająć tym problemem, inaczej
będzie mnie wciąż dręczył.
No cóż, nie mam zamiaru pozwolić, by dręczył i mnie. Raczę się
kawiorem, podczas gdy on prowadzi rozmowę konferencyjną z trzema
osobami, przebywającymi na trzech różnych kontynentach. W takiej
sytuacji przyszłość soku pomarańczowego wydaje się zabezpieczona.
Erie wraca w końcu na sofę, ale nadal robi wrażenie spiętego.
- Może masaż? - pytam, dotykając jego ramion.
- Mam lepszy pomysł. Dobrze by mi zrobił jeszcze jeden pocałunek -
odpowiada, ujmując moją twarz w dłonie
1 przyciskając swoje usta do moich. Jego pocałunki są delikatne i ciepłe, a
pieszczące mnie dłonie wydają się jednocześnie znajome i nowe.
Przysuwam się do jego twardej klatki piersiowej i mocno przytulam, gdy
tymczasem znikają gdzieś przestrzeń i lata między nami. Znika gdzieś czas
w całej swojej istocie, i kiedy wreszcie otwieram oczy, widzę, jak na
ciemnym niebie pojawiają się pierwsze oznaki świtu.
Erie łaskocze ciepłym oddechem moje ucho, a kiedy reaguję na to całym
ciałem, pyta czule:
- Pójdziesz ze mną do sypialni?
61
Waham się. Widzę, jak zerka na zegarek.
- Mało czasu? - pytam.
- Jak zawsze - przytakuje. - Ale nie chcę zmarnować tej szansy.
Telefon nie dzwoni, ale za to rozlega się dzwonek przy drzwiach. Erie
wydaje z siebie jęk i wstaje.
- To tylko mój asystent, Hamilton. Zawsze wcześnie bierzemy się do
pracy.
Wpuszcza lekko głupkowato wyglądającego trzydziestolatka, który
dźwiga ciężką teczkę.
- Dzień dobry, panie Richmond. Mam ze sobą te dokumenty i możemy... -
Hamilton milknie, dostrzegłszy mnie, i wydaje się lekko zmieszany, choć
najpewniej nie jestem pierwszą kobietą goszczącą o świcie w
apartamencie jego pracodawcy. - Przeszkadzam? - jąka.
Erie zerka na mnie, uśmiechając się lekko.
- Jeszcze nie wiem. Na razie prowadziliśmy negocjacje. Hamilton znika
dyskretnie w pomieszczeniu, którego nie
zdążyłam zobaczyć, a Erie spogląda na mnie uwodzicielsko i ujmuje moją
dłoń.
- Chodź. Wrzućmy kolejną pięciocentówkę do świnki. Uśmiecham się z
fałszywą skromnością.
- Nie na pierwszej randce. Znasz mnie przecież. Kręci głową.
- Znam, ale chyba nie każesz mi znowu czekać sześć miesięcy, co?
Przecież tak naprawdę to nie jest pierwsza randka.
Nieoczekiwanie dla samej siebie waham się. Noc była cudowna, ale może
to wszystko powinno się posunąć tylko do tego momentu. Erie jest teraz
zajętym człowiekiem. Nie wiem, czy chcę uczynić następny krok.
- Jest już rano, a ty masz dzisiaj dużo pracy - oświadczam. - Nie
wylatujesz na Bermudy?
Jedną ręką gładzi moje włosy, a drugą sprawdza coś w palmtopie
Blackberry.
62
- Leć ze mną - proponuje, przeglądając jednocześnie wiadomości. Cenię w
mężczyźnie umiejętność wykonywania kilku czynności naraz, ale czy
musi to czynić akurat wtedy, gdy próbuje mnie uwieść? - Po południu lecę
na Bermudy. Następnie do Londynu. A potem chyba do Hongkongu. Jeśli
tylko masz ochotę, możesz mi towarzyszyć.
Uśmiecham się znacząco. Zgadza się. Erie powiedział mi wcześniej, że
każda kobieta jest na drugim miejscu po pracy. Dwadzieścia lat temu nie
miałam ochoty jechać za nim na studia na drugi koniec kraju,
prawdopodobnie nawet wtedy mając świadomość, że nasze priorytety
nigdy nie będą takie same. Może moje życie byłoby bardziej ekscytujące,
gdybym została z Erikiem, ale nie byłoby moim życiem. Nawet w wieku
dwudziestu lat wiedziałam, że nie chcę żyć w cieniu żadnego mężczyzny.
Wstaję i przytulam się do niego. Wczesnoporanne, sączące się do pokoju
promienie słońca stają się coraz jaśniejsze. Obdarzam Erica długim
pocałunkiem.
- Kocham cię - oświadczam mu pogodnie. - Naprawdę cię kocham.
- No więc uprawiamy seks czy lecisz ze mną na Bermudy? - pyta,
wyraźnie niepewny tego, na czym stanęliśmy.
- Ani jedno, ani drugie - odpowiadam. - Ale nadal jesteś seksowny,
zabawny i olśniewający. Dokładnie taki, jakim cię zapamiętałam.
- W takim razie dlaczego nie chcesz iść ze mną do łóżka? - pyta
mężczyzna, który nigdy nie pozwala, by interes przeciekł mu między
palcami.
- Ponieważ zapamiętałam także kilka innych rzeczy. Kręci głową, po czym
się uśmiecha.
- Jeszcze do mnie wrócisz, wiesz? Może nie dzisiaj wieczorem. Ale
wrócisz.
- Ależ ty jesteś pewny siebie - odparowuję.
- To mój klucz do sukcesu - odpowiada, całując mnie raz jeszcze.
63
Wsuwam stopy w pantofelki, przytulam się do niego po raz ostatni i
ruszam w kierunku drzwi. Jestem teraz kobietą samotną. Muszę uważać, w
jaki sposób wydaję pięcio-centówki.
Rozdział czwarty
Gdy wychodzę z windy, portier, który wcześniej mnie ignorował, teraz
odprowadza mnie do ciężkich szklanych drzwi i przytrzymuje je dla mnie.
- Mam nadzieję, że wieczór okazał się udany - mówi.
- Bardziej niż może pan to sobie wyobrazić - odpowiadam, odrzucając do
tyłu głowę i pewnym siebie krokiem wychodząc na cichą ulicę.
Unosi brew, przetrawiając moją odpowiedź. Nie mam nic przeciwko
poprawieniu reputacji Erica, a poza tym wcale nie skłamałam. To był
udany wieczór, choć pewnie niezupełnie pokrywa się z tym, co wyobraża
sobie portier. Miałam po prostu pierwszą od dwudziestu jeden lat randkę i
wszystko poszło tak, jak sobie życzyłam. Byłam czarująca i seksowna i
zachowałam dziewictwo. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że randki
Emily kończą się w ten sam sposób. I wcale nie jestem seksistką: mam
nadzieję, że w wypadku randek Adama sprawy mają się identycznie.
Idę powoli ulicami porannego Nowego Jorku, czując niemal odurzenie.
Nocni imprezowicze wreszcie poszli spać, a dla biznesmenów i właścicieli
sklepów dzień pracy jeszcze się nie rozpoczął. Całkiem możliwe, że tych
kilka minut pomiędzy 6:40 a 6:45 to jedyne chwile, gdy Nowy Jork śpi.
65
Nie jestem gotowa jechać do domu, postanawiam więc przejść te kilka
przecznic, które mnie dzielą od mojej kancelarii. Oficjalnie wracam do
pracy w poniedziałek, ale równie dobrze mogę tam wpaść teraz, włączyć
komputer i zrobić porządek w niewątpliwie przepełnionej skrzynce
odbiorczej. Przy wtórze stukotu kopyt mija mnie odkryta bryczka i
woźnica uchyla kapelusza.
- Dzień dobry pani. A może mała przejażdżka po parku?
- Nie, dziękuję - odpowiadam automatycznie. A potem sobie myślę:
dlaczego nie? Tyle lat mieszkam w Nowym Jorku i nigdy nie szarpnęłam
się na przejażdżkę bryczką. Jasne, tradycyjnie odbywa się tę romantyczną
jazdę podczas pierwszej wizyty na Manhattanie albo z ukochanym
mężczyzną, ale ja wyznaję teraz własne zasady. - Proszę zaczekać! -
wołam, nim odjeżdża zbyt daleko. Woźnica ponownie zatrzymuje bryczkę,
a ja wspinam się po stopniach. Sadowię się wygodnie na obitym
sztucznym futrem siedzisku i wtedy dzwoni moja komórka.
- Halo? - mówię pogodnie, wyjątkowo zapominając zerknąć wcześniej na
numer na wyświetlaczu.
- Cześć.
Jedna sylaba i cały mój dobry nastrój diabli biorą. I ma ona wpływ nie
tylko na mnie. Jabłkowita klacz jak na zawołanie zatrzymuje się w miejscu
i załatwia poranną potrzebę. Wyjątkowo trafny komentarz. Dobry konik.
- Witaj, Bill - odpowiadam.
Jak to się dzieje, że dzwoni do minie akurat teraz, dziesięć minut po tym,
jak rozstałam się z Erikiem? Czy odebrał z kosmosu jakieś sygnały?
Fluidy w stylu „ktoś-inny-jest-nią--zainteresowany"?
- Hallie, cieszę się, że wreszcie ze mną rozmawiasz. Masz ochotę na
wspólne śniadanie?
Czy „witaj" to dla niego naprawdę rozmowa? Może jednak
wypowiedzenie jego imienia okazało się zbytnią poufałością.
66
- Dlaczego dzwonisz do mnie o siódmej rano? - pytam chłodno, grając na
zwłokę.
- Chciałem cię złapać przed pójściem do pracy - odpowiada.
Milczę. Jest sobota rano i jednocześnie pierwszy dzień, kiedy w ogóle
pomyślałam o pracy. I o tym także wiedział?
- Szybko: jakiego koloru są moje spodnie? - pytam, sprawdzając, jak
daleko rozwinięta jest jego małżeńska percepcja pozazmysłowa.
- Czarne - odpowiada bez zająknięcia. Wzdycham. To akurat było zbyt
proste.
- Możemy iść na placki - mówi Bill, próbując mnie skusić wizją
rozmiękłych, ociekających tłuszczem i nafaszerowa-nych węglowodanami
jabłek w cieście. Jestem głodna, więc udaje mu się. Powinnam była zjeść u
Erica więcej kawioru. Właściwie to zawsze powinnam jeść więcej
kawioru.
- Niech ci będzie - zgadzam się niechętnie. - Gdzie się spotkamy?
- Śniadanie w „Regency" - odpowiada.
- Poważnie? - pytam, zaszokowana faktem, że mój mąż, czy też były mąż,
czy też wkrótce były mąż wybrał najmodniejszy śniadaniowy lokal w
mieście.
- Żartowałem. Na rogu Dziewiątej i Pięćdziesiątej Piątej jest całkiem
niezła tania knajpa. Spotkajmy się tam za dziesięć minut.
Rozłącza się. Tania knajpa. Przeglądam się w składanym lusterku, które
wyciągam z torebki, i zauważam z satysfakcją, że makijaż oczu pozostał
nienaruszony, a twarz mam wciąż zarumienioną od pocałunków Erica.
Opuszczam spojrzenie i kiwam palcami u stóp. Uważaj, Bill, gdyż jestem
gotowa. Teraz już wiem, dlaczego kupiłam te szpilki. Okazuje się, że są to
buty „pieprz się".
Wchodzę do baru i widzę, że Bill siedzi już sobie wygodnie w czerwonym
boksie ze skóry, rozwiązując krzyżówkę w „New York Timesie". Hasła z
każdym dniem tygodnia
67
stają się coraz trudniejsze, a dzisiaj jest sobota, więc powoli uzupełnia
piórem wolne kratki. Kiedyś zawsze niedzielną krzyżówkę
rozwiązywaliśmy wspólnie i nieco pociesza mnie myśl, że w każdy
weekend będzie mu mnie brakowało. Nie ma takiej możliwości, by Ashlee
znała szwedzki port naprzeciwko Kopenhagi na pięć liter: Malmó.
- Hallie! - wita mnie Bill pogodnie. - Siadaj. Zamówiłem już dla ciebie
café au lait z odtłuszczonym mlekiem i podwójną porcją słodziku.
- Teraz słodzę tylko jedną - odpowiadam chłodno, siadając na kanapie
naprzeciwko niego.
- Świetnie wyglądasz - oświadcza, obrzucając mnie badawczym
spojrzeniem. - Ale czy ta bluzka nie jest zbyt przezroczysta do pracy?
- Włożyłam ją wczoraj wieczorem - odpowiadam prowokacyjnie.
Bill przez chwilę się zastanawia, jak zareagować na to stwierdzenie.
- Na szczęście nie pogniotło ci się ubranie - mówi. Wyraźnie nie jest w
stanie wyobrazić sobie, że mogłam spędzić noc z kimś innym. Wyciąga
dłoń i dotyka delikatnie mojej twarzy. - Właściwie to nie tylko na
ubraniach nie masz zmarszczek. Nigdzie ich nie masz.
Cieszę się z tego komplementu - i działania zamówionych w QVC
kremów przeciwzmarszczkowych Victorii Principal, których używam teraz
codziennie - ale odsuwam się od jego dłoni.
- Przykro mi, chłopie. Straciłeś prawo dotykania.
- Dlaczego? Czy dwadzieścia jeden lat nic nie znaczy?
- Dokładnie o to samo chciałabym zapytać ciebie - odpowiadam z lekkim
zdenerwowaniem.
- Nie zaczynajmy tego tematu - mówi Bill, kręcąc głową. - Chciałem po
prostu spotkać się z tobą. Nie mam dziś ochoty na kłótnię.
68
O co ja i Bill mielibyśmy się kłócić? Fakt, że bzyka inną kobietę, z całą
pewnością nie powinien prowadzić do wzajemnych animozji. Nawet już
razem nie mieszkamy. Nie mogę go łajać za to, że ustawił termostat na
zbyt niską temperaturę albo zużył ostatnią rolkę papieru Charmin Ultra i
zapomniał dopisać go do listy zakupów. Tak się akurat składa, że właśnie
kupiłam opakowanie zbiorcze z czterdziestoma ośmioma rolkami, tylko
dla siebie. Już nigdy więcej nie będę się musiała martwić o papier
toaletowy.
Nieświadomy tego faktu, Bill zaczyna gawędzić niezobowiązująco, jakby
to był zwyczajny sobotni poranek. Opowiada mi o świetnym fdmie, który
niedawno widział, i chwali się postępami w tenisie. Ziewam, nawet się z
tym nie kryjąc. Guzik mnie obchodzi, czy jest lepszy od Andre Agassie-go
i Steffi Graf - i ich malucha - razem wziętych. Skoro to Ashlee głaszcze
ciało Billa, równie dobrze może się zająć głaskaniem jego cholernego ego.
Kelnerka przynosi mi omlet z szynką, papryką i cebulą, który zamówiłam,
by przekazać Billowi wiadomość, iż nie zna mnie już tak dobrze, jak mu
się wydaje: nie jem już naleśników. Jajka wyglądają jednak obrzydliwie i
dziobię je tylko widelcem.
- No więc, Bill, dlaczego chciałeś się ze mną spotkać? - pytam i pociągam
łyk wodnistej café au lait.
- Nie chcę stracić z tobą kontaktu. -1 dodaje, starając się, by zabrzmiało to
obojętnie: - Och, a tak przy okazji, pamiętam, jak mówiłaś, że zdobyłaś
bilety na Knicksów na cały sezon. Już niedługo pierwszy mecz,
pomyślałem więc, że pora poczynić plany.
Wpatruję się w niego ze zdumieniem.
- Załatwiłam te bilety dla ciebie i dla mnie. Dla nas.
- No cóż, „nas" brzmi dobrze - oświadcza jowialnie. - Możemy iść razem.
Ashlee nie będzie miała nic przeciwko. Nie przepada za koszykówką.
69
Biorę kęs obrzydliwego omleta i niemal się krztuszę.
- „Nas" wcale nie brzmi dobrze - oznajmiam.
- A dlaczego?
Kręcę głową. Bill wywrócił do góry nogami mój calutki wszechświat, a
zachowuje się tak, jakby zrobił tylko coś równie skandalicznego jak
przesunięcie fotela w salonie o kilka centymetrów w lewo. Czy on nie
rozumie, że z jego decyzją o byciu z Ashlee wiążą się reperkusje? A utrata
miejscówek na mecze Knicksów to reperkusja o zdecydowanie
najmniejszym znaczeniu.
- Załatwiłam te bilety w ramach mego planu na życie po wyfrunięciu
dzieci z gniazda. Twój plan okazał się inny.
Bill dotyka papierową serwetką ust, próbując zetrzeć resztki syropu
klonowego.
- Hallie, bądź rozsądna. Nadal możemy wspólnie robić wiele rzeczy.
Jesteśmy rodziną i nie zmienia tego fakt, że dzieciaki wyjechały na studia.
Nieoczekiwanie dla samej siebie opadam na oparcie i zaczynam się śmiać.
Siedzę tutaj w podrzędnym barze w Dziewiątej Alei, wyjaśniając memu
mężowi-neandertalczykowi, dlaczego w tym sezonie nie zobaczy osobiście
ani jednego rzutu za trzy punkty. Mogę się tylko modlić, by się okazało, że
Ashlee nie ma płatnej kablówki, a on nie może obejrzeć tych meczy także
w telewizji.
- Niestety, kochanie, zmieniłeś naszą rodzinę. Ale jedno pozostało bez
zmian. Nadal możesz dokończyć po mnie śniadanie. - Wstaję i przesuwam
talerz z jajkami w jego stronę.
- Dzięki - odpowiada, biorąc do ręki widelec i posyłając mi uśmiech, który
w jego mniemaniu zapewne jest charyzmatyczny. - A czy przynajmniej
pomyślisz o tych biletach na Knicksów?
- Pomyślę. - Uśmiecham się wielkodusznie, ponieważ tak właśnie
zazwyczaj czynię. Staram się, by wszystko grało. Staram się być miła. Ale
nie dzisiaj. - Pomyślę o biletach na Knicksów, a ty pomyśl o tym - dodaję
słodko.
70
Jednym płynnym ruchem przesuwam ręką po stole, posyłając jajka, kawę i
pół szklanki soku pomarańczowego prosto na jego kolana. Kropla keczupu
ląduje z plaśnięciem na środku jego białej koszulki polo. Sam jest sobie
winien. Kto w ogóle używa do jajek keczupu?
- HEJ! Co ty robisz?! - woła Bill, zrywając się z miejsca i waląc kolanem
w stół. Mam nadzieję, że tym chorym.
Z satysfakcją odrzucam do tyłu głowę i maszeruję w kierunku drzwi. Ci,
co piszą na stronach internetowych, że zemsta jest słodka, mają rację. A w
tym wypadku jest także brudna.
Kiedy docieram do kancelarii, dziesięć minut poświęcam na przejrzenie
gazet, po czym wyciągam się wyczerpana na sofie. Ale mimo że jestem tak
bardzo zmęczona, nie mogę zasnąć. Patrzę przez okno na wieżę ciśnień na
sąsiednim dachu. Może to niezupełnie widok z budynku Time Warner,
wart czternaście milionów dolarów (wieża południowa), ale wcale nie jest
taki zły. Jeśli stanę we właściwym miejscu i przechylę w odpowiedni
sposób głowę, i jeśli jest wyjątkowo pogodny dzień, daje się nawet
dostrzec biurowiec Chryslera.
Wiele się wydarzyło przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny, ale z
jakiegoś powodu w mojej głowie raz po raz rozbrzmiewa jedno zdanie.
Wciąż mam w pamięci słowa Eri-ca: „Słyszałem o twojej młodszej
siostrze". Mimo że Amy była sześć lat ode mnie młodsza, uwielbiałam ją,
a sama byłam jej idolem. Czytałam jej bajki przed snem, zabierałam na
szkolne przedstawienia i pomagałam w nauce dzielenia. (Dlaczego w
czwartej klasie nie można korzystać z kalkulatorów?) Ucząc się w pokoju
w słoneczne popołudnia, wyglądałam przez okno i widziałam swoją pełną
życia młodszą siostrę, fikającą koziołki w ogrodzie. Kiedy poszłam na
studia, Amy często mnie odwiedzała. Chichotałyśmy razem w moim
pokoju w akademiku i pozwoliłam jej poznać wszystkich moich
przyjaciół.
Nigdy, przenigdy nie powinnam była tego czynić.
71
Moja słodka siostrzyczka. Czarująca, zabawna, ufna Amy. Wciąż mam
przed oczami jej twarz tamtego ostatniego dnia. Była taka szczęśliwa i
nawet jej się nie śniło, że nie zdołam jej przed czymś uchronić. A mnie się
nie śniło, że już nigdy nie dane mi będzie śmiać się razem z nią.
Przekręcam się na sofie, próbując znaleźć wygodną pozycję do spania, ale
głowę mam wciąż pełną myśli o Amy. Nie mogę pozwolić, by uwaga Erica
doprowadziła do ponownego przeżywania tamtej strasznej nocy. Cała w
nerwach podchodzę do biurka, by zabrać się za stosy dokumentów i
wiadomości, które nazbierały się podczas mojej nieobecności. Po kilku
godzinach oczy mnie szczypią od wczytywania się w akta sądowe. Kładę
się wyczerpana i wreszcie udaje mi się zapaść w niespokojny sen.
Kiedy się budzę, w gabinecie panuje ciemność i chwilę trwa, nim sobie
przypominam, że jest sobotni wieczór, a ja nie mam nic do roboty.
Oczywiście mogłabym w tej chwili lecieć prywatnym samolotem Erica na
Bermudy, można więc rzec, że to mój wolny wybór. Burczy mi w brzuchu.
Poranne zrzucenie jajek na Bilia przyniosło mi satysfakcję, ale nie
zaspokoiło głodu. Patrzę na zegarek. Kilka minut po ósmej. Udaję się do
biurka mojej asystentki i wertuję starannie spięte kartki z ofertami
restauracji z jedzeniem na wynos: meksykańska, chińska, włoska,
indyjska, tajska, kambodżańska, libańska i kanadyjska. Kuchnia
kanadyjska? Nie mam nastroju na bekon czy wapiti.
Odkładam ten prowizoryczny notes. Tak naprawdę nie mam ochoty
siedzieć sama w pustym biurze w sobotni wieczór. Mogłabym jechać do
domu i sprawdzić, czy przysłali mi z internetowej wypożyczalni Netflix
nowe filmy na DVD, albo mogłabym wykazać się odwagą i w pojedynkę
zjeść kolację w jakiejś miłej restauracji na Manhattanie. A dlaczegóż by
nie?
Wychodzę z kancelarii i idę wolnym krokiem przez kilka przecznic aż do
„Brasserie", gdzie nie byłam już kilka lad-
72
nych lat. Wokół wejścia kłębi się spory tłum elegancko ubranych ludzi, w
który bardzo dobrze się wpasowuję. Maitre d' szybkim gestem kieruje
towarzystwo przede mną do stolików, i kiedy nadchodzi moja kolej, młoda
recepcjonistka o świetlistej cerze uśmiecha się do mnie nieco
nieprzytomnie.
- Proszę stanąć z boku, skoro czeka pani na przybycie reszty towarzystwa -
mówi słodko.
- Ja jestem resztą towarzystwa - odpowiadam, starając się, by zabrzmiało
to pogodnie.
Ale ona nie załapuje i przygląda mi się szeroko otwartymi oczami.
Ponieważ ma na sobie minispódniczkę, jest piękna i liczy sobie około
dwudziestu trzech lat, na pewno nie może pojąć, że ktoś może jeść kolację
w pojedynkę.
Agresywny facet za mną popycha mnie lekko i woła do młodej
recepcjonistki:
- Przepraszam, moja śliczna. Jesteśmy w komplecie. Cała czwórka. Czy
możesz nas posadzić?
- Oczywiście, proszę pana - odpowiada uprzejmiej, niż gość na to
zasługuje, i przepuszcza go w stronę maitre d'. Następnie wraca do mnie,
swej problematycznej klientki.
- Tylko pani? Jest pani sama? - pyta z niedowierzaniem.
- Mmm-hmmm - mruczę, starając się nie zwracać na siebie uwagi.
- Zupełnie sama? - upewnia się.
Mówi to głośno, więc jestem pewna, że wszyscy słyszą jej słowa, a ton jej
głosu sugeruje, że ze względu na moje żałosne położenie, być może
zaadoptuje mnie Sally Struthers.
Odczuwam pokusę, by wyjaśnić, że mam rodzinę, że przez milion lat
byłam zamężna i dopiero co migdaliłam się z moim dawnym chłopakiem.
Ja jednak kręcę głową i wzdycham głośno.
- Samemu przychodzisz na ten świat i w samotności umierasz -
oświadczam uroczyście.
Dziewczyna sprawia wrażenie oszołomionej. Ubiegający się o stoliki
klienci zasypują ją różnymi przekonującymi
73
argumentami, ale mój jest zdecydowanie oryginalny. Któż inny podniósł
porcję ziemniaków z mięsem do rangi metafizycznej zagadki?
To zdumiewające, ale moje pełne namaszczenia oświadczenie odnosi efekt
i chwilę później obsługa prowadzi mnie do stolika. Schodzimy do sali
jadalnej szeroką, teatralnie oświetloną klatką schodową, której zadaniem
jest umożliwienie dramatycznego entrée. Na ścianie wiszą ekrany
telewizyjne, prezentujące każde wejście, a klienci restauracji co jakiś czas
podnoszą głowy, by sprawdzić, kto się tymczasem pojawił. Moje
przybycie z całą pewnością dostarczy wszystkim tematu do rozmowy.
Często bywają tutaj znane osoby, politycy i aktorzy, ale to ja stanowię
przypadek wyjątkowy -Kobieta w Pojedynkę.
I przez resztę wieczoru nikt nie pozwala mi o tym zapomnieć.
- Czeka pani na kogoś? - pyta kelner, podchodząc, by napełnić szklankę
wodą.
- Tak - odpowiadam. - Na Godota.. Waha się.
- A kiedy się zjawi pan Godot?
- Ach, to jest właśnie wielkie teoretyczne pytanie Becket-ta. Czyż my
wszyscy nie czekamy na Godota?
Kelner wzrusza ramionami. On czeka jedynie na dobry napiwek, a obawia
się pewnie, że ode mnie może go nie otrzymać.
Umieram z głodu, więc pospiesznie przeglądam kartę dań.
- Poproszę bukiet surówek i łopatkę jagnięcą - oświadczam.
- Jagnię jest przygotowane dla dwóch osób - odpowiada, wskazując
adnotację drobnym drukiem.
To wyjaśnia absurdalnie wysoką cenę, ale tak czy inaczej mam na nie
ochotę, więc jedynie kiwam głową i zamykam menu. Kelner spogląda
niepewnie na drugie nakrycie, ale de-
74
cyduje się je zostawić. Kiedy szybkim krokiem oddala się od stolika,
uświadamiam sobie, że nie zabrałam ze sobą nic do czytania i nie mam nic
do roboty oprócz przyglądania się otaczającym mnie parom, które
rozmawiają z ożywieniem. Przywołuję kelnera i zamawiam kieliszek
Shiraz.
- Świetny wybór - mówi, a ja uśmiecham się, zadowolona z jego
pochwały.
Zjadam jedną pałeczkę chlebową i z ciekawością obserwuję rozgrywające
się w restauracji sceny. Grupka dobrze ubranych singli przechadza się po
części barowej, szukając dla siebie towarzystwa. Siedząca po mojej lewej
stronie para w okolicach trzydziestki jest z całą pewnością na pierwszej
randce. On ostro flirtuje i stara się wywrzeć na niej wrażenie, ona jednak
wygląda na znudzoną i bawi się nóżką kieliszka z martini. W końcu on
dostrzeże, że ta kobieta nie jest nim zainteresowana. Kręcę głową, myśląc
o tym, jak paskudne byłoby ponowne umawianie się z obcymi facetami.
Już raz w to grałam i kiedy wyszłam za Billa, pomyślałam, że gra dobiegła
końca, a ja wygrałam. Cóż ja wówczas wiedziałam?
Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że dwadzieścia lat później będę w
sobotni wieczór sama siedzieć w „Brasserie", to czy wybrałabym i tak
Billa - dwulicowego, egocentrycznego, myślącego tylko o biletach na
Knicksów idiotę, który zostawił mnie dla Ashlee przez dwa e? A jeśli nie,
to za kogo bym wyszła?
Upijam łyk Shiraz. Nie, żebym była zbyt pewna siebie, ale niewątpliwie
miałam jakiś wybór. I nie mówię teraz tylko o Ericu. Przywołuję
wspomnienia moich najważniejszych romansów i czuję, jak na policzkach
wykwitają mi lekkie rumieńce. Zastanawiam się, co się w tej chwili dzieje
z tymi facetami. Czy to możliwe, że jeden z nich także siedzi dzisiejszego
wieczoru sam w jakiejś restauracji?
Kelner wraca, uginając się pod ciężarem tacy. Stawia na stole największą
łopatkę jagnięcą, jaką widziałam. Obrzuca spojrzeniem wciąż puste
miejsce naprzeciwko mnie.
75
- Może pan obsłużyć nas oboje - mówię nonszalancko.
Kelnerowi wyraźnie trudno podjąć decyzję, czy ma do czynienia z
wariatką, czy też na zewnątrz mój chłopak wypala teraz trzeciego
papierosa i przeklina wprowadzony przez burmistrza Bloomberga zakaz
palenia w pomieszczeniach zamkniętych. Ostatecznie rozkłada danie na
dwa talerze i ulatnia się.
Zabieram się za pyszną jagnięcinę i po spałaszowaniu do końca swojej
porcji wciąż czuję się głodna. Radośnie podmieniam talerze i dalej
wcinam. Czasami czekanie na Godota ma swoje zalety.
Posiadanie planu także ma zalety - i pod wpływem smacznej kolacji oraz
niezbyt przyjemnej sceny w barze myślę sobie, że właśnie go stworzyłam.
Czuję dreszczyk podekscytowania. Skoro Erie mnie znalazł, dlaczego ja
nie mogłabym wyśledzić swoich wszystkich byłych chłopaków? To
niezupełnie będzie umawianie się, a jedynie ponowne spotkanie z
osobami, na których kiedyś mi zależało - i może znowu zależeć. Grzebię w
torbie w poszukiwaniu czegoś do pisania. Znajduję długopis, ale nie mam
na czym pisać, więc wyciągam spod kieliszka z winem lekko wilgotną
serwetkę. Zapisuję na niej imię Erica, dodaję jeszcze dwa i rysuję wokół
nich serduszka. A potem, przygryzając końcówkę długopisu, niechętnie
dopisuję jeszcze jedno imię.
Co się stało z tymi wszystkimi dawnymi chłopakami? Z wszystkimi
mężczyznami, za których nie wyszłam? Nadszedł czas, by się tego
dowiedzieć.
Rozdział piąty
Środowy wieczór w operze przekonuje mnie o sensowności tego planu.
Gdy tylko wysiadamy z taksówki przed Lincoln Center, Bellini zaczyna
miętosić przód sukienki i podciągać boki stanika bez ramiączek.
- Na miłość boską, zachowujesz się jak trzynastolatka przed pierwszą bar
micwą - oświadczam.
Bellini, która dorastała w Cincinnati, nie ma pojęcia, o czym mówię.
Najpewniej nigdy nie widziała także siekanej wątróbki.
- Jesteś tutaj, by mnie wspierać - przypomina mi.
- Tak jak i stanik - odpowiadam. - No i chyba oboje cię rozczarowuj emy.
Bellini przewraca oczami. Kiedy jakiś czas temu poprosiła mnie, bym
przywlokła się razem z nią na tę imprezę, wyjaśniła, że będę zamężną
przyjaciółką przy jej boku i dzięki mnie łatwiej jej będzie poznawać
mężczyzn. Ze będzie mogła porozmawiać w czasie antraktów, by nie czuć
się niezręcznie na wieczorze singli w Metropolitan Opera - imprezie, na
której słuchanie Mozarta gra drugie skrzypce, ustępując poszukiwaniom
potencjalnego partnera.
Żadnej z nas nie przyszło wtedy do głowy, że gdy nadejdzie ten wieczór, ja
także będę singlem.
77
- Pamiętaj: nie musisz stać na uboczu, jeśli nie chcesz -mówi mi Bellini. -
Wyglądasz fantastycznie. Możesz przyłączyć się do polowania. W
zasadzie to nawet powinnaś.
- Nie ma mowy - odpowiadam po raz chyba dwunasty.
- Ale z Erikiem naprawdę świetnie ci poszło - przypomina. - Jestem z
ciebie taka dumna, że doszłaś do siebie.
Bellini ma rację. Rzeczywiście czuję się lepiej. Ale to nie jest miejsce dla
mnie. Gdy wchodzimy do foyer, dociera do mnie, że w nowojorskim
światku randek panują jeszcze ostrzejsze zasady niż wcześniej sądziłam.
Po pierwsze, w tym miejscu aż się roi od pięknie ubranych i perfekcyjnie
umalowanych kobiet - i jest bardzo niewielu mężczyzn. Czy to możliwe,
że faceci na Manhattanie zamiast pójść do opery wolą siedzieć w domu,
żłopać piwo i oglądać trzecią powtórkę Światowego Turnieju
Pokerowego?
- Gotowa? - pyta Bellini, ściskając moje ramię, jakby lada chwila miał
rozbrzmieć strzał startera.
- Nigdy nie będę na to gotowa. Ale z przyjemnością pogapię się na ciebie.
Bellini rozgląda się po foyer, dostrzega przy barze atrakcyjnego
mężczyznę, po czym z niefrasobliwością rodem z Ohio podchodzi do
niego i opiera łokcie o wypolerowany drewniany bar.
- Często tutaj przychodzisz? - pyta śmiało.
Obiekt uważnie lustruje ją spojrzeniem i Bellini wyraźnie pokonuje
pierwsze płotki, gdyż nieznajomy dochodzi do wniosku, iż warto udzielić
odpowiedzi.
- W ciągu ostatnich dwudziestu sześciu miesięcy nie. To coś w rodzaju
przyjęcia inauguracyjnego.
Stawia stopę na barierce przy barze i gdy mankiety elegancko skrojonych
spodni podjeżdżają w górę, dostrzegam na jego kostce pewną błyskotkę.
Odkąd Martha Stewart nosiła identyczny łańcuszek na nogę, stał się
rozpoznawalny w takim samym stopniu jak zegarek Panther od Cartiera.
Tyle, że to małe świecidełko pochodzi najpewniej z prokuratury
78
okręgowej. Dla mnie jest jasne, że facet ma areszt domowy. Nie wiem, czy
przyszedł do opery, by posłuchać muzyki, czy też po to, by zrobić
wrażenie na swym kuratorze.
- Widzę więc, że masz dzisiaj wieczorem kilka godzin wolnego - mówię,
włączając się do rozmowy. - Zero opery przez dwadzieścia sześć miesięcy,
gdyż byłeś zbyt zajęty robieniem tablic rejestracyjnych?
Bellini szturcha mnie łokciem. Pewnie niezbyt jej się podoba, że jestem
nieuprzejma wobec jej potencjalnego partnera na sylwestra. Ale z drugiej
strony muszę ją ostrzec, bo choć jest ona specem od dodatków, mogła nie
natrafić na jedną z tych małych błyskotek podczas składania zamówień dla
Bendel's.
- Za co więc cię zamknęli? Wykorzystywanie informacji poufnych czy
oszustwa giełdowe? - pytam.
- Nic z tak przyziemnych rzeczy. Nie porównuj mnie do tych padalców z
Enronu. Jestem złodziejem sztuki - odpowiada wyniośle.
A więc okazuje się, że w środowisku złodziei istnieje coś takiego jak
honor - a przynajmniej duma z miejsca zajmowanego w hierarchii grupy I
ten facet uważa, że złodziej sztuki to ktoś blisko szczytu. Popatrzcie tylko,
ile ja się uczę. Bill mnie zostawia, a moje horyzonty się poszerzają. Kto by
pomyślał, że rozwód okaże się tak kształcący?
- A więc co kradniesz? - pytam z równą swobodą, jakbym codziennie
prowadziła pogawędki na takie tematy, umożliwiające bliższe poznanie
rozmówcy.
- Zamknęli mnie jedynie za współudział - odpowiada z fałszywą
skromnością. - Ale utrzymywano, że kradnę dzieła Moneta.
- Tak jak w Aferze Thomasa Crownal - wykrzykuje radośnie Bellini. -
Fantastycznie. Cóż za ekscytujące życie!
Posyłam Bellini spojrzenie, które mówi: „Co ty wyrabiasz, dziewczyno?".
- Nie znoszę tego filmu - oświadczam.
79
- Ale Pierce Brosnan był w remakeu taki seksowny - rozmarza się Bellini.
A potem, dotykając palcem policzka więźnia i mam nadzieję, że nie
przyszłego partnera, dodaje zalotnie: - A wiesz, że nawet jesteś do niego
podobny?
- Tak słyszałem - odpowiada on.
O Boże, jak mogło do tego dojść? Jeśli dzięki biletom do opery po trzysta
dolców można złowić byłego więźnia, to wyobraź sobie, kogo możesz
spotkać podczas wieczorku dla pań w barze 0'Malley's.
Biorę Bellini pod pachę i próbuję ją siłą odciągnąć od Pana
Niewłaściwego.
- Chodźmy przeczytać libretto - proponuję.
- Zrobiłam to wczoraj wieczorem - odpowiada, opierając się moim
wysiłkom.
Ale jej podziw dla filmu kategorii B i złodzieja sztuki kategorii A nie
zostaje nagrodzony. Facet kończy drinka i odstawia szklankę na blat.
- Słuchajcie, moje panie, miło was było poznać, ale będę uciekał. Wygląda
na to, że jest tutaj cała masa kobiet, a czas, bym poznał jakichś nowych
ludzi.
Klepie Bellini po plecach i oddala się. Patrzymy, jak kroczy dumnie w
kierunku piersiastej blondyny, stojącej po drugiej stronie foyer. Stanik bez
ramiączek, który włożyła Bellini, okazał się niewystarczający. Powinna się
była zdecydować na push-up z dodatkowymi wkładkami.
Bellini mruga kilkakrotnie oczami i patrzy za nim, wyraźnie zawiedziona.
- A był taki fajny - mówi.
- Były więzień - przypominam jej.
- Nikt nie jest doskonały - stwierdza z westchnieniem. - Sprawiał wrażenie
bardzo kulturalnego.
- Jasne. Słucha muzyki i kradnie dzieła sztuki.
Na szczęście światła w foyer przygasają, sygnalizując rozpoczęcie
przedstawienia.
80
- Chodź, posłuchamy sobie Mozarta - mówię uspokajającym tonem.
- Mozart, nie znoszę Mozarta. I nie lubię opery - utyskuje Bellini. -
Chodźmy stąd. Jest środa. Darmowe drinki w 0'Malley's.
Nie dane jest nam jednak dotrzeć do baru. Gdy idziemy sobie spacerowym
krokiem przez Broadway, naszą uwagę przykuwa migający neon, wiszący
nad witryną sklepową:
SŁOŃCE 0 PÓŁNOCY! CAŁODOBOWY AIR BRUSHING
- O rany! W Ohio jedynie ostry dyżur działa przez całą dobę - oświadcza
Bellini, przyglądając się neonowi. Potem spogląda na mnie i wybucha
śmiechem. - Pewnie w Nowym Jorku braki w urodzie są traktowane jako
nagły wypadek. Założę się, że szybciej do twojego domu dotrze
manikiurzyst-ka niż karetka pogotowia.
Uśmiecham się szeroko i ruszam dalej, ale Bellini woła za mną
natychmiast:
- Zaczekaj chwilkę! Popatrz: dzisiaj promocja, tylko trzydzieści dziewięć
dolców. To dziesięć dolarów mniej niż płacę normalnie.
Niż płaci normalnie? Przyjaciółka chwyta mnie za ramię i wciąga do
środka, a ja dostrzegam, że na tle mojej bladej skóry jej dłoń wydaje się
wyjątkowo smagła. Ponieważ mamy październik, a od tygodnia nic tylko
pada, nagle dociera do mnie, że moja słodka Bellini nie jest w kwestii sa-
moopalania dziewicą.
Stoję z tyłu, podczas gdy ona rozmawia z recepcjonistką za biurkiem.
- Mogą nas przyjąć z marszu - oświadcza z podekscytowaniem,
podchodząc do mnie, tak jakby dorwanie samoopa-
81
lacza o dziewiątej wieczorem było równie trudne jak zdobycie zdjęcia
jedzącej Mary-Kate Olsen.
- No dobrze - odpowiadam z westchnieniem. - Ale w co ja się w ogóle
pakuję?
- Luksusowy pakiet samoopalający. Nic tak nie poprawia wyglądu
dziewczyny jak air brushing całego ciała. Trwa to około piętnastu minut, a
efekt utrzymuje się przez cały tydzień. No dobrze: może pięć dni. Albo
trzy. - Waha się. - Ale na pewno dwa.
- Świetnie. Ponieważ niczego w życiu bardziej nie pragnę niż wyglądać
fantastycznie dzisiejszej nocy, kiedy będę się sama kładła spać -
oświadczam, gdy idziemy w głąb salonu kosmetycznego.
Po wieczorze singli w Metropolitan Opera można by pomyśleć, że będę
nieco bardziej nieufna w stosunku do pomysłów Bellini, ale co mi tam.
Możliwe, że moja skóra zmieni kolor na pomarańczowy, ale to nie
szkodzi, bo i tak już nigdy żaden mężczyzna nie ujrzy mnie nagiej.
Bellini znika za drzwiami, kierując mnie wcześniej w stronę sąsiednich.
- Przygotuj się. Za chwilę przyjdzie kosmetyczka.
Wchodzę niepewnie do wyłożonego białymi płytkami pomieszczenia. Z
sufitu zwisa lampa dająca jaskrawe światło. Na wieszaku na drzwiach wisi
cienki szlafrok i coś, co okazuje się być papierowymi stringami. Podnoszę
je do światła i powoli obracam, próbując się zapoznać z okrągłym
kawałkiem gumki, nie grubszym niż ta do włosów, z maciupeń-kim
trójkącikiem białego papieru przymocowanym z przodu i jeszcze węższym
paskiem z tyłu. A może to powinno być na odwrót? Nigdy nie nosiłam
stringów i teraz wiem, dlaczego. Niezależnie od tego, w jaki sposób je się
założy, i tak człowiek się dziwnie czuje.
Zdejmuję sukienkę i wieszam ją starannie, najdłużej, jak się tylko da. A
potem następuje konfrontacja z nieszczęsnymi stringami. Ostrożnie w nie
wchodzę, podciągam gumkę i oka-
82
żuje się, że w jakiś sposób trójkącik do zakrywania wstydliwego miejsca
udało mi się umieścić, zakrywając skromność na lewym udzie. Jakież to
użyteczne. Zawsze się nieco wstydziłam mojego cellulitu, ale coś mi się
wydaje, że to nie tę część ciała powinien zasłaniać ów skrawek papieru.
Zdejmuję przeklęte gacie i próbuję je rozplatać, kiedy kosmetyczka
nonszalancko puka do drzwi i wpada do środka, nie czekając nawet na
moje „Proszę". Musiała chyba odbyć praktyki u mojego ginekologa: on też
nigdy nie czeka.
Kosmetyczka posyła mi szeroki uśmiech. Jest wysoka, ma królewską
postawę i wspaniale ciemną skórę. Albo pochodzi z Jamajki, albo jest
żywą reklamą tego gabinetu.
- Jestem Denise. Gotowa? - pyta. Ze spokojem wyjmuje z mych dłoni
majtki, rozkłada je we właściwej pozycji i przytrzymuje dla mnie. Kiedy
już trafiają na swoje miejsce, mierzy je uważnym spojrzeniem, po czym
wyciąga dłoń, by je minimalnie przesunąć. - Nie chcemy przecież
nierównej opalenizny - oświadcza takim tonem, jakby kawałek białego
ciała miał być pokazywany w programie Howarda Sterna.
Sięga za drzwi i wyciąga ciężki metalowy pojemnik z przymocowaną do
niego dyszą ze spryskiwaczem. Mam nadzieję, że nie ma w jego wnętrzu
tych samych pestycydów, które Doktor Trawka stosuje do tępienia zielska.
Ale z całą pewnością jest wypełniony jakąś silnie działającą substancją
chemiczną, gdyż Denise zakłada na twarz maseczkę zakrywając nos i usta.
No cóż, przynajmniej jedna z nas ma jakąś ochronę. Ona nie śmie nawet
wdychać tego czegoś, czym będzie mi opryskiwać całe ciało i twarz.
Dobra wiadomość: nie zachoruję na raka skóry wywołanego
wylegiwaniem się na słońcu. Zła wiadomość: może mi wyrosnąć trzecie
oko.
- A więc jaki odcień sobie życzysz? - pyta Denise, majstrując coś przy
spryskiwaczu.
- Podobny do twojego - odpowiadam, podziwiając jej gładką, nieskazitelną
cerę.
83
- Myślę, że czekoladowy brąz może być dla ciebie ciut za ciemny -
stwierdza dyplomatycznie. - Polecałabym głęboki beż.
To zabawne: dokładnie taki sam odcień malarz zaproponował mi do
salonu. Czy nikt na mój widok nie pomyśli o żółtawozielonym?
Denise wydaje jakieś polecenia i zanim zdążę się zorientować, co się
dzieje, stoję przed nią jedynie w papierowych stringach, które wrzynają mi
się w tyłek. Z rozstawionymi nogami i rozłożonymi w bok rękami czuję
się jak przestępca, który czeka na rewizję osobistą. Trudno sobie
wyobrazić, że poddaję się czemuś takiemu - i że obok nie stoi żaden
policjant z wycelowanym w moją głowę pistoletem. Pardon, panie władzo,
jedyne popełnione przeze mnie przestępstwo to zbytnia bladość.
A teraz oczywiście zajmiemy się tym niewybaczalnym wykroczeniem.
Denise zbliża się do mnie z wężem i na moje nogi zaczyna spadać drobna
mgiełka. To łaskocze, ale staram się nie śmiać. Piękno to poważna sprawa.
Spryskuje mnie całą od pasa w dół z precyzją artiste, współczesnego
Michała Anioła, tworzącego Dawida. I zdaje się, że w taki właśnie sposób
to postrzega.
- Mam porzeźbić trochę ciało? - pyta. - Mogę ci wyszczuplić uda i może
zwęzić odrobinkę biodra.
Oczami wyobraźni widzę, jak wyjmuje z tylnej kieszeni dłuto.
- Śmiało, odłupuj - mówię. Denise śmieje się.
- Nie, to jedynie kwestia odpowiedniego wycieniowania. Niektóre obszary
robię ciemniejsze od innych i tworzę w ten sposób złudzenie optyczne.
- A możesz zrobić coś z moim nosem?
- Twój nos jest uroczy - ucina. - Ale popracuję nad udami. Sznuruje usta i
koncentruje się na obszarze mego ciała,
na którym wcześniej nikt nie miał ochoty się skupiać. Kie-
84
dy kończy, oświadcza, że czas teraz na opalenie twarzy - powinnam więc
zamknąć oczy i wstrzymać oddech.
Starając się wypełnić te polecenia, chwytam palcami za nos, tak jakbym
zaraz miała dać nura pod wodę.
- Nie radzę tak trzymać - oświadcza Denise. - Chyba że chcesz być
opalona w ciapki.
Opuszczam dłoń, a ona ponownie naciera na mnie z wężem spryskującym.
W szybkim tempie moja twarz, szyja, uszy, ręce, tułów, plecy, pupa i stopy
nabierają koloru - i dzieje się to prawdopodobnie z większą finezją niż w
przypadku Teda Turnera i tych starych, czarno-białych filmów. Czy Woo-
dy Allen zaprotestuje przeciwko mojej opaleniźnie z równą mocą, jak to
uczynił w wypadku pierwotnych kolorów Przeminęło z wiatrem ?
Denise odkłada sprzęt i macha przyjaźnie ręką.
- Pozostań w bezruchu przez piętnaście minut - oświadcza, po czym znika.
Stoję w miejscu przez jakieś dwie minuty, co jak na mnie stanowi rekord,
po czym podchodzę do dużego lustra. Zgadza się, to ja - tyle że
ciemniejsza i z wyrównanym kolorytem skóry. Właściwie to wyglądam
całkiem seksownie. Choć raz w życiu moje ciało promienieje zdrowym
blaskiem - choć może FDA* miałaby pewne obiekcje co do użycia w tym
wypadku określenia „zdrowy".
Przez jakieś dziesięć minut przestępuję z nogi na nogę, po czym ubieram
się i idę do recepcji, gdzie Bellini i ja zgodnie wydajemy pełne zachwytu
piski. Czuję się teraz tak dobrze, że nawet nie mam nic przeciwko temu,
by pójść z nią na drinka, choć upieram się, by zamienić 0'Malley's na bar
w „St. Regis".
W szykownym hotelowym barze siadamy na wysokich stołkach. Raz po
raz zakładam połyskującą nogę w kolorze
Food And Drug Administration - Federalny Urząd Żywności i Le-
ków.
85
miodu na drugą, równie piękną, podziwiając ich połysk. Mam nadzieję, że
nie zetrę w ten sposób opalenizny na kolanach. Nie mija dużo czasu, a ja
jestem po dwóch martini i odpowiadam uśmiechem mężczyźnie, który
przygląda mi się z zainteresowaniem. Czuję się tak fantastycznie, że
obiecuję sobie w myślach chodzenie na to opalanie co tydzień.
Jest już dobrze po północy i czuję zmęczenie, ale Bellini nie jest jeszcze
gotowa do wyjścia. Przepraszam i udaję się do toalety, gdzie szybko
namydlam dłonie i spryskuję twarz odrobiną zimnej wody. W tym właśnie
momencie wchodzi Bellini i wydaje z siebie pisk.
- Nie myłaś się, prawda? - pyta z niepokojem. - Musisz odczekać
dwadzieścia cztery godziny, by kolor się utrwalił.
Ponownie zerkam do lustra i widzę, że moja jeszcze przed chwilą równo
opalona twarz jest teraz poprzecinana białymi smugami. Patrzę do zlewu i
z przerażeniem przyglądam się, jak cudowna opalenizna z rąk i dłoni znika
w otworze odpływowym.
- Co mam teraz zrobić? - pytam, wyciągając ręce do Bellini, demonstrując
jej wnętrza dłoni, które są teraz krzycząco białe.
- Max Factor Instant Bronze - oświadcza zdecydowanie.
- Skoro mogę być brązowa dzięki tubce zwykłego samo-opalacza z
drogerii, po co to w ogóle robiłyśmy? - Wzdycham i przyglądam się
pokrytej smugami twarzy. - Po prostu koszmar.
- Spójrz na jasną stronę tej sytuacji - mówi Bellini, kobieta, która
dostrzegła potencjalnego męża w byłym więźniu. - Przynajmniej nie
doznałaś poparzenia słonecznego.
Następnego ranka w kancelarii niezwykle często zerkam ukradkiem do
lusterka w puderniczce, zastanawiając się, czy bardziej przypominam
szopa pracza czy wczesnego Michaela Jacksona. W końcu skupiam uwagę
na czymś jeszcze bardziej obrzydliwym - leżącej na moim biurku teczce z
fotografiami.
86
Szybko je przerzucam. Naga kobieta. Nagi mężczyzna i naga kobieta.
Nagi mężczyzna kopulujący z nagą kobietą.
- Fuj - wyrywa mi się. - Nie musiałam tego oglądać przed wypiciem
pierwszej kawy.
Muskularny siedzący po drugiej stronie biurka mężczyzna próbuje
skrzyżować ramiona na piersi, ale zbyt ciasna marynarka wbija się w
napakowane ramiona, kładzie więc dłonie płasko przed sobą. Joe Diddly
może i jest najlepszym prywatnym detektywem na Wschodnim Wybrzeżu,
ale wyraźnie widać, że zbyt wiele czasu poświęca na obserwowanie
Dunkin' Donuts.
- Dobra robota - oświadcza triumfująco. - Dorwałem go, no nie?
- Zdecydowanie - przyznaję. - Ale niestety facet, którego pan dorwał, jest
naszym klientem.
Joe sięga po jedno z wykonanych na papierze Kodaka zdjęć,
przedstawiających naszego klienta, Charlesa Tylera, i siedzącą na nim
okrakiem rudowłosą kobietę, która jest jego podwładną w dziale promocji
Alladin Films - tę właśnie koleżankę z pracy, co do której się upierał, że
nigdy nie wyskoczyli nawet na filiżankę gorącej kawy. Może i nie, ale coś
gorącego na pewno udało im się wspólnie zdziałać.
- Kazała mi pani obserwować tę rudą, Melinę Marks - mówi Joe, sięgając
do teczki po białe pudełko z pączkami. A więc myliłam się. Je Krispy
Kremes. Przesuwa pudełko po biurku i po chwili namysłu decyduję się na
czekoladowego z posypką.
- Chcieliśmy zdobyć jakieś informacje na temat jej życia prywatnego, ale
nie coś takiego - odpowiadam, gryząc delikatnie ciastko. - Pozwoli pan, że
mu wyjaśnię. Pan Tyler został pozwany za dyskryminację seksualną przez
pracującą dla niego kobietę, która nazywa się Beth Lewis. Koleżanka z
pracy Beth, ta ruda Melina, dostała awans, a Beth uważa, że to ona na
niego zasłużyła. Twierdzi, że Melina dostała go tylko dlatego, że bzyka się
z ich przełożonym, panem Tylerem.
87
Joe ziewa.
- To nie sprawa sądowa, to zwykła pyskówka. Dla mnie wygląda to tak, że
Beth jest wkurzona, że Tyler sypiał z inną zamiast z nią. Może sama miała
ochotę na kilka numerków. Sądzi pani, że ten facet jest aż tak dobry w
łóżku?
Posłusznie biorę do ręki zdjęcia, by móc odpowiedzieć na pytanie Joe. Na
jednym z nich widać wyjątkowo gimnastyczne wygibasy - zgrabne nogi
rudowłosej są oplecione wokół szyi pana Tylera. Dla mnie wygląda to tak,
jakby to ona miała talent, ale zaraz przywołuję się do porządku. To
przecież nie ma żadnego znaczenia dla naszej sprawy.
- Jeśli to, co twierdzi Beth, okaże się prawdą, nasz klient będzie miał nie
lada kłopoty - mówię.
- Dlaczego? - pyta Joe. - Gdyby istniało prawo zakazujące sypiania z
ludźmi, z którymi się pracuje, kto by w ogóle chodził do pracy?
- Istnieje takie prawo - oświadczam i przerzucam się na żargon prawniczy.
- Sąd Najwyższy Stanu Kalifornia właśnie zarządził, że pracownicy mogą
złożyć pozew w przypadku, gdy współpracownik, który sypia z
przełożonym, jest traktowany w sposób uprzywilejowany.
- E tam, pieprzenie kotka za pomocą młotka. A poza tym mieszkamy w
Nowym Jorku - stwierdza, zlizując z palca czekoladę.
Śmieję się, uznając, że zamiast dalej go edukować, powinnam zrobić
wszystko, by mieć w ławie przysięgłych Joe-go i jedenastu mu podobnych.
Stuka palcem w stosik zdjęć.
- No cóż, chciała pani, bym śledził Melinę i zdobył informacje. Tak
właśnie zrobiłem. Przykro mi, że nie tego pani oczekiwała.
- Z całą pewnością nie tego. Pan Tyler zaręczał Arthurowi, że jest
niewinny.
Joe przygląda mi się z ciekawością. W jego głowie wyraźnie pączkuje
nowa myśl.
88
- A więc pani i pani szef, Arthur... - mówi, kiwając palcem. - Figlujecie ze
sobą?
Wybucham szczerym śmiechem.
- Jedynie na przyjęciu z okazji trzecich urodzin jego synka.
Joe wzrusza ramionami, po czym wstaje i przeciąga się. Wykonał swoją
robotę, ja nie dostarczam mu nowego tematu do plotek, więc wrzuca puste
pudełko po pączkach do kosza.
- Tak przy okazji: to paskudnie, że zostawił panią mąż. Mam go śledzić?
Za darmo. To byłaby dla mnie przyjemność.
Krzywię się.
- Dzięki, ale ja już wiem, z kim on figluje. Nie muszę mieć tego czarno na.
białym.
- I w kolorze też nie? - żartuje.
Posyłam mu spłoszone spojrzenie, zastanawiając się, czy przypadkiem w
sposób zawoalowany nie nawiązuje do mojej nierównej opalenizny. Nie,
jestem stanowczo zbyt przewrażliwiona na tym punkcie.
- Skąd pan wie o moim mężu?
- Jestem detektywem. Wiem wszystko.
Wstaje i przemierza dziarsko pokój, po czym lustruje mnie od góry do
dołu spojrzeniem pełnym uznania.
- Wkrótce znowu zacznie się pani umawiać na randki - oświadcza ze
znawstwem. - Kiedy pozna pani nowego faceta, proszę mi dać cynk, a ja
go sobie sprawdzę po cichutku.
- Dzięki, ale brak nowych facetów na horyzoncie - odpowiadam, po czym
waham się. - A co by pan powiedział na dawnego faceta? Gdybym chciała
odszukać kogoś, kogo nie widziałam od dwudziestu lat. Myśli pan, że
mógłby mi w tym pomóc?
- Nie potrzebuje mnie pani do tego - odpowiada Joe, próbując zapiąć
guziki marynarki na obfitym brzuchu. - Wyszukiwarki internetowe potrafią
w sekundę znaleźć każdego i wszędzie.
89
- Próbowałam tak zrobić, ale on nazywa się Barry Stern. Wpisuję to w
wyszukiwarkę i pojawia się milion ludzi. Nie wiem, czy Barry Stern,
którego szukam, to neurochirurg w Bel Air, chirurg plastyczny w Boca czy
też hurtownik sprzętu hydraulicznego w Brooklynie.
Joe ponownie siada. Wyjmuje z kieszeni marynarki notes z oślimi uszami.
Miły staromodny gadżet. A znając jego tracące myszką zasady dotyczące
seksu, nie oczekiwałam, że wyciągnie Palm Pilota.
Pokrótce zaznajamiam Joego z pomysłem odnalezienia wszystkich
dawnych chłopaków. Opowiadam mu o Ericu, a potem wyjaśniam, że
chciałabym nawiązać kontakt z Bar-rym Sternem, którego poznałam
pewnego lata w schronisku młodzieżowym podczas wędrówki z plecakiem
po Europie. Następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę i przez cztery
tygodnie podróżowaliśmy razem, a dzięki studenckim karnetom Eurail
czuliśmy się tak, jakby cały świat należał do nas. Pełni respektu
przechadzaliśmy się po parku Gaudiego w Barcelonie, podziwiając
serpentynowe mozaiki, a we Florencji, w kafejce „Vivoli", tuż obok Placu
Świętego Krzyża, zjadłam pierwsze w życiu gelato. Lody smakowały
zupełnie inaczej niż rożki Dairy Queen, na których zostałam wychowana.
Barry kochał sztukę i ciągnął mnie ze sobą od muzeum do muzeum. W
Uffizi staliśmy przed Narodzinami Wenus Botticellego, a długowłosy,
błyskotliwy Barry uraczył mnie opowieścią, jak to artysta w późniejszym
życiu potępił swe własne mistrzowskie arcydzieło i wyraził ubolewanie, że
namalował coś tak świeckiego.
- Gdy byłem nastolatkiem, w moim pokoju wisiał plakat z Wenus -
oświadczył Barry, wpatrując się w nagą boginię z niesfornymi włosami w
kolorze lnu. Pokiwałam wtedy z aprobatą głową. Przynajmniej jeden
chłopak w Ameryce nie kładł się wieczorem do łóżka, nad którym wisiała
fotografia Farrah Fawcett.
- Jest piękna - rzekłam z podziwem.
90
- To prawda. Ale nie tak piękna jak ty.
A potem Barry mnie pocałował. Był to pocałunek długi, słodki oraz pełen
namiętności i wiedziałam, że Wenus, bogini miłości, wywiązała się ze
swego zadania.
Teraz, gdy kończę romantyczne wspomnienia, Joe sporządza notatkę. To
prawdziwy profesjonalista, więc moje słowa nie wywołują w nim żadnej
reakcji. Jak każdy dobry psychoterapeuta - albo sprzedawczyni w butiku
Versace na wieść, że nosisz rozmiar czternaście - słucha, ale ani razu nie
unosi brwi.
- Czy widziała się pani później z Barrym? - pyta.
- Nie, on dalej podróżował. Pojechał do Indii, a ja musiałam wrócić do
Nowego Jorku, by rozpocząć studia prawnicze. Przez jakiś czas pisaliśmy
do siebie listy, ale nagle to się urwało. Ja nadal pisałam, ale już nie
otrzymałam odpowiedzi. I do tej pory nie wiem, dlaczego.
- Ma pani jeszcze te listy? - pyta Joe.
- Nie wiem. Pewnie są gdzieś na strychu. - Krzywię się na myśl o tych
wszystkich kartonach, które powinnam była przejrzeć wiele lat temu.
- Jeśli znajdzie pani coś, co mogłoby się przydać, proszę dać mi znać. -
Wciska notes z powrotem do kieszeni na piersi, co oznacza, że znowu nie
będzie mógł dopiąć marynarki. Potem pochyla się nad biurkiem, by
zamknąć teczkę z fotografiami w sprawie Tylera. Kładzie na niej dłoń i
puka ostrzegawczo palcem. - Proszę to schować w bezpiecznym miejscu.
Nie chce pani przecież, by zobaczyła to jakaś niepowołana osoba.
- Oczywiście - odpowiadam.
- I przepraszam za to, że dostarczyłem informacji na temat waszego
klienta, których wcale nie chciała pani znać. Czasami, kiedy zaczyna się w
czymś grzebać, znajduje się coś zupełnie innego niż to, co się miało
nadzieję znaleźć.
Dopiero nazajutrz wieczorem udaję się na strych i natychmiast uderzam
głową o niskie krokwie. Pocieram czoło
91
i przyglądam się zakurzonym kartonom wypełnionym pożółkłymi
książkami, zepsutymi lampami, których nigdy nie oddam do naprawy i
lnianymi workami, w których kryją się moje ukochane sukienki w
rozmiarach od sześć do czternaście, dokumentujące walkę z efektem jo-jo
i miotanie się pomiędzy pizzą a Slim-fastem.
Schylam się i ostrożnie podchodzę do Obuwniczej Alei Sław - dwa tuziny
maleńkich czerwonych i niebieskich Ked-sów ustawionych w rządku na
starym regale: wszystkie buty, które Adam i Emily nosili do piątego roku
życia. Obok nich stoją kartony, kryjące każdy najmniejszy nawet skrawek
papieru, na którym dzieciaki malowały farbkami albo kredkami, a
trzymam je w celu przekazania do ich przyszłych prezydenckich bibliotek.
Ale nigdy nikomu nie oddam kartki, którą kiedyś dostałam na Dzień Matki
od Adama: purpurowe słońce, zielony kwiatek i napis „Koham mamuśe".
Może i w Dartmouth mój syn dostaje teraz piątkę za piątką, ale nie można
powiedzieć, by jego ortografia uległa zbytniej poprawie.
Przykucam obok wielkiego wiklinowego kufra, który w pierwszym
mieszkaniu pełnił funkcję stolika. Otwieram go z wahaniem, wiedząc, że
w ciągu tych wszystkich lat przekształciłam go w przechowalnię rzeczy, z
którymi nie miałam pojęcia, co zrobić. Odkładam na bok ręczny mikser, co
do którego mam niemal pewność, że nie działa oraz pudełeczko z
kolczykami nie do pary. Zawsze twierdziłam, że będę je nosić jako
broszki. No i patrzcie tylko - schowałam tutaj przepis matki Billa na jej
słynne ciasto cytrynowe. Następnym razem, gdy ją spotkam, wreszcie
będę mogła powiedzieć jej prawdę. Jest suche i niejadalne, dokładnie jak
indyk, którego zawsze serwowała w Święto Dziękczynienia.
Wkładam głębiej dłoń i nagle natrafiam na coś ostrego, co przecina mi
skórę.
- Cholera! - syczę, wyszarpując z kufra zranioną dłoń.
Owijam skaleczony kciuk skrajem T-shirta i trzymam mocno, dopóki
krwawienie nie ustaje. Zaglądam do kufra
92
w poszukiwaniu złośliwego przedmiotu. Natychmiast go dostrzegam:
kolorowy flakon z dmuchanego szkła po perfumach, które były pierwszym
prezentem od Billa. Wiele lat temu wyszczerbiłam zatyczkę, ale jakoś nie
mogłam go wyrzucić. Pieprzony Bill. Rani mnie nawet zdalnie.
Niechętnie wyjmuję flakon, a potem z większą ostrożnością przekopuję się
przez zawartość kufra. No i bingo. Niemal na samym dnie spoczywa kilka
niebieskawych kopert, złączonych starą, rozciągniętą gumką. Już samo
patrzenie na dawno zapomniane listy lotnicze wywołuje nostalgiczne
piknięcie w sercu. Ostrożnie rozkładam jeden z nich. Papier jest
półprzezroczysty, a pismo Barry ego doprawdy tycie - na jednej kartce
starał się zmieścić te wszystkie historie, którymi pragnął się że mną
podzielić. Zbiegam po schodach na piętro po okulary do czytania i
pospiesznie wracam na górę. Siadam po turecku na drewnianej, pełnej
wystających drzazg podłodze na poddaszu, choć w mojej głowie kołacze
się myśl, że mogłabym, u licha, znieść te listy na dół i rozsiąść się w
wygodnym fotelu. Wygląda na to, że nic nie jest w stanie wygonić mnie z
poddasza.
Pierwszy list. Barry znajduje się na lotnisku Heathrow i czeka na samolot
do Indii. Tęskni za mną jak szalony i zapewnia, że zawsze będę jego
Wenus. Następny list. Jest w Ag-rze od prawie tygodnia i opisuje Tadż
Mahal:... doskonała symetria, eteryczna luminescencja, przeogromna
skala. Zbudowano go jako pomnik ku czci miłości, a ja dla Ciebie
postawiłbym pomnik nie mniejszy. Och, to miłe. Mogłam być ósmym
cudem świata.
Ale w listach trzecim i czwartym mój wpływ nie jest już tak potężny. Teraz
opowieści Barry'ego są pełne procesji modlitewnych, wykutych w skale
sanktuariów i świątyni wybudowanej na zboczu góry. Odbył pielgrzymkę
do Gangesu w celu oczyszczenia w świętej rzece duszy i ciała, i doznał
lekkiego rozczarowania, gdyż kilku innych pielgrzymów, którzy razem z
nim weszli po kolana do wody, robiło po prostu pranie. Barry opowiada mi
także o jakimś wspaniałym
93
guru, którego chciałby odnaleźć. Nie wspomina, czy chodzi mu o tego,
który inspirował Beatlesów, czy też o jakiegoś innego, mniej znanego
gościa, którego akolitom nie udało się zdobyć platynowych płyt.
W piątym liście Barry ma już zaplanowaną wyprawę poszukiwawczą. Uda
się rikszą na obrzeża miasta, a stamtąd zaprzęgniętą w osła furmanką tak
daleko w góry, jak się tylko da. A potem ma w planach wspinaczkę, dopóki
nie odnajdzie górskiego sanktuarium tego guru.
I tak oto kończy się trop listowy.
Zdejmuję okulary. Lekko zwilgotniały mi oczy od myślenia o Barrym,
który miał zaledwie rok czy dwa więcej niż mój Adam teraz, pełen nadziei
idealista. Wtedy on i ja sądziliśmy, że jesteśmy mądrzy i dorośli, i że o
życiu wiemy praktycznie wszystko. Jakże mało wiedzieliśmy na temat
tego, ile jeszcze będziemy musieli się nauczyć!
Wtedy, wiele lat temu, załamałam się, gdy Barry przestał pisać. Na
początku byłam w stanie myśleć jedynie o tym, jak bardzo mnie
skrzywdził, ale potem zaczęłam się o niego martwić. Czy coś strasznego
przydarzyło się w tajemniczych górach w Indiach? Czy podczas
wspinaczki Barry'emu skończyła się woda? A może został uprowadzony
przez grasujących tam bandytów? Albo spadł z furmanki? Często o tym
myślałam, ale nigdy nie poznałam prawdy.
Dziesięć dni później Joe Diddly ma już odpowiedź.
Rozdział szósty
W ciągu trzech tygodni, podczas których próbowałam się tam dodzwonić,
nikt nie odbierał telefonu, ale Joe Did-dly zaklinał się, że to właśnie jest
aktualny adres Barry'ego Sterna. A skoro Arthur zlecił mi wyjazd do San
Francisco w celu odebrania zeznania pod przysięgą, pomyślałam sobie, że
równie dobrze mogę przejechać te dodatkowe siedemdziesiąt mil do
starego klasztoru karmelitów. Po malowniczej przejażdżce wśród wzgórz,
zatrzymuję się i widzę znak z napisem: „Centrum Rekolekcyjne
Niebiańskiego Wyciszenia". No to jestem na miejscu. Chyba że
tymczasem umarłam, a święty Piotr wręczył mi przepustkę do nieba.
Jest piękny, słoneczny dzień. Wysiadam z samochodu i obciągam
spódniczkę. Mam na sobie granatową garsonkę, którą rano włożyłam do
sądu. Teraz żałuję, że nie przebrałam się w łazience w 7-Eleven, gdzie się
zatrzymałam, by kupić coś na wynos - tubę Pringles, torebkę Doritos i
tłustego hot-doga ze wszystkimi dodatkami. Tego, że jadłam cebulę, też
teraz żałuję.
Zdążyłam już zadzwonić do Arthura, by mu przekazać, że zeznanie, które
odebrałam w sprawie Tylera, nie jest zbyt obiecujące. Nowy przełożony
Beth Lewis z Zachodniego Wybrzeża, dokąd przeniosła się po odejściu z
Alladin Films, twierdzi, że jest ona idealną pracownicą. Sama Beth była
95
spokojna i niewzruszona w twierdzeniu, że jedynym powodem, dla
którego ominął ją awans, były względy osobiste pana Tylera.
Jako że teraz i tak nie mogę nic zrobić z tym problemem, odsuwam go na
samo dno pamięci i ruszam szpalerem drzew, które rosną wzdłuż
porośniętego trawą podjazdu. Nie nazwałabym tego jednak trawnikiem:
brązowych placków jest więcej niż zielonych, nie wspominając o nader
licznych kępach chwastów. Na całym terenie rosną jednak śliczne polne
kwiatki, a w oddali dostrzegam lśniącą taflę stawu.
Odwracam się w drugą stronę i widzę troje ludzi. Podchodzę do nich
szybkim krokiem.
- Przepraszam - mówię. - Czy wiedzą państwo, gdzie jest główny
budynek?
Dwie kobiety gwałtownie się odwracają i żwawo odma-szerowują. Czy
naprawdę aż tak bardzo śmierdzi mi z ust cebulą? Mężczyzna także nie
odpowiada, ale zatrzymuje się na chwilę i czyni głową gest w lewo.
- Szukam głównego budynku - powtarzam.
Kiwa głową dwa razy w lewą stronę. Albo cierpi na łagodną odmianę
zespołu Tourettea albo próbuje mi coś powiedzieć. Pewnie to drugie, gdyż
gestem wskazuje, bym udała się za nim, co i czynię. Docieramy do
wielkiego kamiennego budynku i wchodzimy do środka. W dużym,
słonecznym pomieszczeniu zgromadziły się jakieś dwa tuziny ludzi.
Wszyscy są boso i mają na sobie luźne spodnie. Niektórzy tworzą małe
grupki, trzymając się za ręce. Wszyscy siedzą po turec-ku na cienkich
matach tatami. A przynajmniej wydaje mi się, że taka właśnie jest ich
nazwa. A może coś mi się pomyliło i tatami to te sashimi, które tak bardzo
lubię.
Przez dłuższą chwilę stoję w lekkim oszołomieniu, nie wiedząc, co zrobić.
Wtedy ktoś napotyka moje spojrzenie i patrzy znacząco na pustą matę.
Kiedy nie reaguję, podnosi lekko dłoń i gestem nakazuje mi usiąść.
96
No dobrze, w końcu to Centrum Rekolekcyjne Niebiańskiego Wyciszenia.
I coś mi się wydaje, że natrafiłam akurat na sesję medytacji. Zsuwam
czółenka i siadam z głuchym odgłosem na macie, ciesząc się, że spódnica
jest plisowana, ale jednocześnie żałując, że włożyłam rajstopy. Właściwie
to często tego żałuję.
Siedząca obok mnie kobieta splotła palce w modlitewnym geście. Ma
zamknięte oczy, a na jej twarzy maluje się spokój. Mężczyzna po mojej
lewej stronie trzyma dłonie na kolanach, a nieruchome spojrzenie utkwił w
swoich palcach u stóp. Zauważam, że wszyscy mają idealnie proste plecy i
ramiona. Nie mam pojęcia, jaki ta cała medytacja ma wpływ na duszę, ale
z całą pewnością poprawia postawę.
W pomieszczeniu panuje cisza i nikt się nie rusza. Postanawiam zamknąć
oczy i skoncentrować się na jakimś szczęśliwym wspomnieniu.
Zastanówmy się. Dzień mojego ślubu. O nie, skreślamy go z listy
szczęśliwych wspomnień. Może tamto kwietniowe popołudnie w Paryżu,
gdy spacerowałam wzdłuż Sekwany? Nie - mężczyzną trzymającym mnie
za rękę był Bill. Coś miłego, co ma związek z dziećmi? W mojej głowie
pojawia się obrazek Emily i Adama w zoo, gdy byli jeszcze maluchami.
Adam podskakuje, naśladując orangutany, a Emily robi zabawne miny.
Staram się nie roześmiać w głos. Wtedy przypominam sobie, jak Emily
zabawiała małpy, robiąc gwiazdę, no i nie jestem w stanie powstrzymać
chichotu. Nie jest może zbyt głośny, ale w tym cichym pomieszczeniu
odbija się rykoszetem od ścian niczym wystrzał. Unoszę zawstydzona
głowę, ale ku mojemu zdziwieniu nikomu nie drgnęła nawet powieka.
Dosłownie. Cóż za koncentracja. Gdyby wykorzystać nagromadzoną tutaj
energię, wystarczyłoby jej pewnie na tydzień dla całego San Francisco.
Odnoszę wrażenie, że nie powinnam teraz myśleć o małpach, wystrzałach
i kryzysie energetycznym w Kalifornii. Na domiar złego ścierpła mi noga i
czuję, jak mrówki biegają mi
97
po łydce. Ale to jeszcze nic w porównaniu z mrowieniem, które odczuwam
chwilę później.
Rozbrzmiewa gong i nagle atmosfera wokół mnie ulega zagęszczeniu.
Następuje wyraźne poruszenie, a moi towarzysze zaczynają mruczeć.
Mruczenie szybko przekształca się w szum, a ten z kolei w monotonny
śpiew: om, om, om. Przypomina to odgłos wydawany przez dzwoneczki
wietrzne
- albo test Awaryjnego Systemu Emisji Telewizyjnej.
Ten monotonny śpiew zwiastuje przybycie mężczyzny w powłóczystych
spodniach i białym kaftanie. Wchodzi przez boczne drzwi. Wielebny
przywódca centrum rekolekcyjnego
- mahariszi Rav Jon Yoma.
Dawniej znany jako Barry Stern.
Mimowolnie uśmiecham się szeroko i unoszę dłoń w powitalnym geście,
ale on tego na szczęście nie zauważa. Uśmiałam się do łez, gdy Joe Diddly
oświadczył mi, że ten miły, pozujący na artystę intelektualista, którego
kiedyś znałam, został „duchowym przywódcą i nauczycielem oświecenia,
łączącym filozofie wczesnych mistrzów chan, buddystów zen i Swami
Chinduh". (Czemu by nie dorzucić do tego jeszcze filozofii Dear Abby i
wielebnego Ala Sharptona?) Barry musi jednak być chyba dobry w tym, co
robi. W chwili, gdy tutaj wszedł, moja karma uległa zdecydowanej
poprawie.
Publiczność Barryego - vel akolici maharisziego Rava Jona Yomy-
wpatruje się w niego z zachwytem. Monotonny śpiew przybiera na sile. Ja
także bacznie przyglądam się guru. Nie chcę być zbyt surowa, ale muszę
przyznać, że dla Barryego czas nie okazał się równie łaskawy jak dla
Erica. Jestem pewna, że jego dusza jest czysta, lecz ciało ma nieco obfite.
Nawet pod tym obszernym kaftanem rysuje się zaokrąglony brzuch. Nie
sądzę więc, by post stanowił element jego rekolekcji.
Barry unosi dłonie, a śpiew natychmiast cichnie.
- Rozpoczynamy teraz sesję sat-sang - odzywa się cichym głosem,
niewiele głośniejszym od szeptu. - Jak wiecie, przerwę milczenie
przemienienia duchowego naszych week-
98
endowych rekolekcji jedynie na potrzeby tej jednej, dziesię-ciominutowej
sesji.
Milczące rekolekcje. Teraz już rozumiem tego człowieka, który machał
głową. I kobiety, które odwróciły się ode mnie i odeszły. Ale tylko dziesięć
minut podczas całego weekendu? To już mój Plan Życia w Biegu jest o
niebo lepszy.
- Odpowiem na pytania dotyczące pogoni za prawdą, poszukiwania
oświecenia i dążenia do odnalezienia własnego ja - oświadcza mahariszi.
To dość dużo jak na dziesięć krótkich minut. Wtedy dodaje: - Możemy
także zająć się zgłębianiem rozkoszy jedności.
Nie miałabym nic przeciwko zgłębianiu rozkoszy bycia we dwoje,
ponieważ moje obecne doświadczenia pokazują mi wyraźnie, iż jedność
pozostawia pewien niedosyt. Ale siedząca obok mnie kobieta żarliwie
kiwa głową.
- Mahariszi, poszukuję kosmicznej świadomości. Czy mógłbyś nas
oświecić w kwestii jej odnalezienia?
- Hmmmm - odpowiada Barry. Nie mam pewności, czy mruczy pod
nosem, czy też zastanawia się nad odpowiedzią. - Moja podróż wzięła
swój początek na wierzchołku góry i nagle poczułem, że unoszę się w
bezkresnej przestrzeni. Wszelkie granice zniknęły, a gdy otworzyły się
wrota percepcji, nie było żadnych ścian, które mogłyby mnie zatrzymać.
Z tego, co mi wiadomo, nigdy nie ma ścian na wierzchołkach gór, no,
chyba że zadomowią się tam stawiający bloki deweloperzy.
Moi towarzysze są jednak zafascynowani słowami guru.
- Zobaczyłem, że życie jest Jednością - kontynuuje Barry. - Że wszyscy
ludzie we wszechświecie, widziani i niewidziani, znani i nieznani,
doświadczeni i niedoświadczeni, świadomi i nieświadomi, wspaniali i
nie...
Taaa, wszyscy. Ładni i nieładni. Inteligentni i nieinteligentni. Członkowie
Klubu Tenisowego z Chaddick i ci, którzy nie są członkami Klubu
Tenisowego z Chaddick. Przejdźmy do konkretów.
99
- ... że wszyscy i wszystko, co istnieje i kiedykolwiek istniało, jest
zaprawdę Miłością. I w swojej najprawdziwszej formie zapewnia
intensywność, która jest pełna radości, transcendentalna i niemalże
przytłaczająco przyjemna dla ludzkiego ciała.
Czy ja cokolwiek z tego pojmuję? Dla mnie brzmi to tak, jakby
oświadczał, że celem oświecenia są lepsze orgazmy. Gdyby za czasów
mojego dojrzewania pastor w szkółce niedzielnej wygłaszał tego typu
kazania, może i spędzałabym w kościele więcej czasu.
Mężczyzna pośrodku sali sądzi chyba, że bierze udział w konferencji
prasowej prezydenta, gdyż podnosi w górę palec i mówi:
- Następne pytanie, Rav?
Zerkam nerwowo na zegarek. Ci ludzie może i pragną nawiązać kontakt ze
swym wewnętrznym spokojem, ale ja już od kilku tygodni próbuję
nawiązać kontakt z Barrym. Śluby milczenia odnoszą się najwyraźniej
także i do telefonu. Minęło sześć minut, a odpowiedział na jedno tylko
pytanie. Za cztery minuty powrócimy do szarad mimicznych.
Następne pytanie jest długie i zawiłe, a jeszcze dłuższa jest odpowiedź
maharisziego Rava Jona Yomy Napięcie na sali stało się wręcz namacalne.
Czas się kończy, więc aż huczy od głosów ludzi próbujących przeforsować
własne pytania.
- Czy istnieje szybki sposób na osiągnięcie stanu szczęśliwości dzięki
odkryciu samego siebie? - pyta ktoś.
- Czy mógłby pan przedstawić trzy podstawowe narzędzia ułatwiające
wkroczenie na ścieżkę duchowości? - pyta jakiś mężczyzna. To jasne, że
jest pracownikiem szczebla kierowniczego, spodziewającym się uzyskać
odpowiedź na pytanie, jak żyć pod postacią prezentacji w PowerPoincie.
Zanim Barry zdąży udzielić odpowiedzi, rozlega się głos kolejnego
mężczyzny w typie managera:
- Czy macie program dla ludzi, którzy pracy nad swoim ego mogą
poświęcić tylko weekendy?
100
Zostało piętnaście sekund. W trosce o własne ego odważnie wstaję i
wyrzucam z siebie jedyne pytanie, które mnie bez przerwy nurtuje:
- Pamiętasz mnie, Barry?
Trzy tuziny ludzi odwracają się i wlepiają we mnie spojrzenia. Kilkoro z
nich mruczy pod nosem imię „Barry" w sposób wyrażający lekkie
zdziwienie. Wcale ich nie winię. Zapłacili pewnie kupię kasy, by
posłuchać Mądrości Maharisziego Rava Jona Yomy „Mądrość Barry ego"
nie brzmi nawet w przybliżeniu tak cennie.
Barry spogląda w moim kierunku, nie widać jednak w jego spojrzeniu
błysku rozpoznania. Powinnam się poczuć urażona, ale trafia mnie szlag.
Daj spokój, koleś. Erie powiedział, że ani trochę się nie zmieniłam.
Ponownie rozbrzmiewa monotonny śpiew, a mahariszi staje przodem do
grupy, kłania się i wychodzi uroczystym krokiem z sali. Biegnę za nim, ale
on zdążył się już gdzieś rozpłynąć. Czy dzięki przemianie z Barryego w
Rava zyskał czarodziejską pelerynę Harry'ego Pottera?
Ruszam w kierunku mego samochodu, ale po kilku krokach zatrzymuję
się. Przyjechałam aż tutaj, by porozmawiać z Barrym, i nawet jeśli
rozmowa wydaje się nie być w tym miejscu nazbyt popularnym zajęciem,
nie mam zamiaru się poddać. A skoro już tutaj jestem, równie dobrze mogę
spróbować doznać nieco oświecenia.
Chciałabym trochę odpocząć w swoim pokoju, ale przecież nie mam go
tutaj. Ponownie kieruję kroki w stronę głównego budynku. Tymczasem
wszyscy zdążyli wyjść na zewnątrz. Dostrzegam mojego znajomego z
podrygującą głową i czynię w jego kierunku przesadzone gesty, by mu
pokazać, że chciałabym się tutaj zameldować. Kiedy nie załapuje, o co mi
chodzi, przechylam na bok głowę i zamykam oczy, mając nadzieję, że
zrozumie w ten sposób, iż potrzebne mi jakieś miejsce do przespania się.
On jednak pojmuje to zupełnie opacznie. Obejmuje mnie, głaszcze po
ramieniu i pokazuje
101
gestem na własny pokój. Mogłaby to być moja jedyna w życiu okazja
przeżycia milczącego bzykanka, ale nie skorzystam. Kręcę energicznie
głową.
Przez resztę popołudnia wałęsam się po terenie wokół ośrodka, tak jak i
wszyscy inni, postanawiając dać szansę poszukiwaniu duchowości.
- Om, om, om - mruczę pod nosem. Rany, ale to nudne. - Dom, Tom,
grom, bom. - Już nieco lepiej. - Barry, Barry, Barry. - Może uda mi się go
w taki sposób przywołać.
No i proszę! Nagle wyrasta przede mną jakiś mężczyzna. Nie Barry, no,
ale bądź co bądź jestem dopiero nowicjuszka. Któraż kobieta nie byłaby
dumna z przywołania do siebie na rozkaz mężczyzny, jakiegokolwiek
mężczyzny? Ten akurat -łysy, wysoki, szeroki w barach i ubrany cały na
biało - krzyżuje ręce na piersiach, w sposób zaskakujący przypominając
Mr. Cleana z reklamy środków czyszczących. Podnosi dłoń i gestem prosi
mnie, bym udała się za nim. Mr. Clean rusza przed siebie żwawo, a ja
podążam cztery kroki za nim. Mijamy staw i wąską ścieżką przechodzimy
przez lasek. Na jego skraju widać mały domek.
A przed domkiem stoi sobie Barry..
Mr. Clean wchodzi do środka i zamyka drzwi, ale Barry pozostaje tam,
gdzie jest. Gdy w końcu staję przed nim, właściwie nie jestem pewna, co
zrobić. Gdyby naprawdę był tylko Barrym, uściskałabym go. Ale czy
dotyka się mahari-sziego Rava Jona Yomy? Może ucałuję jego pierścień.
Nie, to ten drugi koleś. Barry przejmuje inicjatywę i kładzie obie dłonie na
mojej głowie. Czy udziela mi w ten sposób błogosławieństwa, czy też to
swoisty wstęp do pocałunku?
Barry czyni krok w tył i powoli rozkłada ręce w geście powitalnym. Kiedy
ujrzałam go dzisiaj w tej sali medytacyjnej, chwilami odnosiłam wrażenie,
że jego występ to tylko jakieś przedstawienie. Ale nawet z tak bliskiej
odległości roztacza wokół siebie aurę spokoju i uduchowienia. I coś w
jego szarych oczach mówi mi, że jednak mnie rozpoznaje.
102
- Czy możemy porozmawiać? - pytam cichym głosem. Może mówienie nie
liczy się, jeśli nie przekracza się pewnego poziomu decybeli.
Trzymając dłoń na piersi, kręci głową - ale potem wskazuje na mnie i
prawie niedostrzegalnie kiwa głową. A więc ja mogę mówić, ale on
zachowa milczenie. Cóż, tak właśnie się dzieje w wielu małżeństwach, no
nie?
Siada na kamieniu, a ja obok na twardym, niewygodnym murku.
- No więc kiedy zostałeś mahariszim? - pytam wesoło. Och, super, ależ to
idiotycznie zabrzmiało. Wystarczy, że nic nie mówiłam przez jedno
popołudnie i utraciłam dotychczasowe zdolności konwersacyjne.
Barry uśmiecha się błogo. Jest oczywiste, że chcąc uzyskać odpowiedź,
muszę się nieco bardziej wysilić.
- Pięć lat temu? - pytam, upierając się przy pytaniu, które mnie tak
naprawdę niewiele interesuje. - Dziesięć? Kiedy pojechałeś do Indii
wkrótce po naszym poznaniu?
W żaden możliwy sposób nie udziela mi odpowiedzi, ale ja się nie
poddaję.
- Już wiem, co zrobimy. Tupnij nogą raz, kiedy podam właściwą
odpowiedź. - Demonstruję, kilka razy tupiąc nogą, niczym koń.
Barry mimo woli się śmieje. No i teraz to dla mnie osobiste wyzwanie, by
wydobyć z niego choć słowo. Jakiekolwiek. Próbuję sobie przypomnieć,
co zrobił dziewięcioletni Adam, by strażnik o kamiennej twarzy przed
Pałacem Buckingham wreszcie się złamał i mruknął: „Odejdź stąd, mały".
Gdyby królowa się o tym dowiedziała, pewnie kazałaby go skrócić o
głowę. Co najgorszego może się przytrafić Barryemu? Dostanie nakaz
eksmisji z nirwany?
Ale nie muszę wcale aż tak bardzo się starać. Całą robotę za mnie odwala
przeznaczenie. Mr. Clean uchyla drzwi i wyciąga dłoń z przenośną
słuchawką telefoniczną.
- Psst, mahariszi. Musisz to odebrać.
103
Zastanawiam się, cóż za sprawa życia i śmierci kazała mu złamać śluby
milczenia.
- Twoja agentka z L.A. - mówi z podekscytowaniem Mr. Clean. No tak,
powinnam się była domyślić. Hollywood przebija świętość. - Twoje
modlitwy zostały wysłuchane. Ona jest zainteresowana talk show w tym
nowym programie telewizji kablowej, Stacja Kosmicznej Świadomości.
Nie jestem pewna, czy SKŚ jest równie ważna jak CNN, ale dzięki Bogu
za cyfrową kablówkę. W przeciwnym wypadku mielibyśmy do wyboru
jedynie pięć tysięcy stacji.
Barry oddala się, by odebrać telefon. Stoję przed domkiem przez jakieś
pięć minut, czekając, aż skończy, a potem on otwiera drzwi i zaprasza
mnie do środka. Nie mogę się doczekać, by się przekonać, jak mieszka
mahariszi. Spodziewam się czegoś surowego i ascetycznego - białych
ścian i może kilku krzeseł z twardym oparciem. Zamiast tego wnętrze
domku sprawia wrażenie, jakby Barry wiele czasu spędzał w Crate &
Barrel. Naprzeciwko siebie ustawiono dwie zielone kanapy Ultrasuede z
całym mnóstwem miękkich poduszek, a pomiędzy nimi znajduje się ława
z lustrzanym blatem. Składający się z kilku części dywan robi wrażenie
kosztownego, a obok okazałego zestawu głośników Bose stoi wygodny
skórzany fotel.
- Masz może ochotę na mleko sojowe? - pyta Barry. Niezupełnie takich
słów można oczekiwać po dwudziestu latach, ale zawsze to jakiś początek.
- Pewnie - odpowiadam.
- Czekoladowe czy waniliowe?
Nie wiedziałam, że jest ono w różnych smakach.
- Truskawkowe? - pytam, po to tylko, by sprawdzić zasięg innowacji w
branży mleczarskiej.
Wymyka się do kuchni i po chwili wraca z dwiema kolorowymi
szklankami, które niesie na bambusowej tacy. Podaje mi jedną, no i
rzeczywiście jest różowa. W końcu to mahariszi, oczekuje się od niego, że
potrafi odpowiedzieć na modlitwy ludu. Ale gdy pociągam łyk obrzydliwej
mikstu-
104
ry, przypominam sobie stare porzekadło. Uważaj na życzenia, bo mogą się
spełnić.
- No więc, Hallie, co cię nakłoniło do tej duchowej podróży? - pyta mój
mahariszi, gdy siadamy na kanapie.
Nie wiem, jak długa będzie nasza rozmowa, a sesja, w której brałam
udział, pokazała mi, że najlepiej być bezpośrednim.
- Chciałam cię odnaleźć - odpowiadam. - Nawet po tych wszystkich latach
bardzo miło wspominam nasze wspólnie przeżyte chwile.
- Ja także - oświadcza, kładąc swą dłoń na mojej. Przełykam ślinę.
- Nie mogłam się nigdzie dowiedzieć, co się stało, kiedy przestałeś się
odzywać z Indii. Sądziłam, że może poznałeś kogoś innego. Albo że nie
żyjesz.
- Osoba, którą znałaś, rzeczywiście umarła - odpowiada ze spokojem. - A
potem narodziłem się powtórnie. Udałem się na spotkanie z wielkim
nauczycielem, który nazywa się Advaita Ramana Maharij, a on mi
pokazał, co to znaczy być wolnym.
- Ale dlaczego musiałeś uwolnić się ode mnie? - pytam i powraca poczucie
zagubienia, które mnie dręczyło dwadzieścia lat temu.
Barry patrzy mi smętnie w oczy i splata swe gładkie, delikatne palce z
moimi.
- Ponieważ znalazł mnie - odzywa się Mr. Cłean. Podchodzi i z miną
właściciela obejmuje Barry'ego w pasie. - Wspólnie odnaleźliśmy światło.
Ach. W końcu i ja je dostrzegam.
Mr. Clean czule głaszcze ramię Barry'ego. Teraz będzie nieco bardziej
niezręcznie rozmawiać o naszym wielkim romansie. Nawet papież udziela
prywatnych audiencji.
Barry pozostaje jednak niewzruszony.
- Hallie, naprawdę cię kochałem, ale w inny sposób. Być może
zastanawiałaś się, dlaczego nigdy nie uprawialiśmy seksu.
105
- Właściwie to nie - przyznaję. - Myślałam, że jesteś po prostu
dżentelmenem. Albo że chcesz, by nasza noc poślubna była wyjątkowa.
Tak naprawdę to nawet czułam ulgę, że podczas naszych wojaży Barry nie
wyskakiwał z żadnymi umizgami. Dużo się przytulaliśmy, co było urocze,
a po okresie intensywnego związku z Erikiem potrzebowałam właśnie
czegoś takiego.
- Czy przeżyłaś w końcu noc poślubną? - pyta ostrożnie Barry
- O tak, naprawdę świetną - odpowiadam radośnie. - Śniadanie w
„Czterech Porach Roku" w Nevis jest wyśmienite. - I o ile pamiętam, nasz
miesiąc miodowy był jedynym okresem, kiedy Bill był skłonny zapłacić za
obsługę hotelową.
- Wybrałaś sobie dobrego męża? - pyta Barry.
Czy tak było? Kto to wie. Uświadamiam sobie, że częściowo dlatego
znajduję się tutaj i próbuję się tego dowiedzieć. W ostatnich tygodniach
byłam przekonana, że wychodząc za Billa, popełniłam ogromny błąd. Ale
patrząc na Barry ego - i Mr. Cleana, który teraz skubie jego ucho - widzę,
że nasz związek nigdy by nie był udany. Nie sądzę, by moim
przeznaczeniem było mleko sojowe i milczenie. Nie wspominając już o
innym oczywistym problemie.
- Przez długi czas uważałam mego męża za przyzwoitego człowieka -
odpowiadam szczerze. - Niestety, odszedł ode mnie.
- Ludzie żyją w ciągłym ruchu, zmieniają się - oświadcza śpiewnie
mahariszi. - To, co przydarza się w teraźniejszości, jest tymczasowe.
Nigdy nie pozwól sobie na to, by przez jedno wydarzenie żałować
radosnej przeszłości.
Przeprowadzka Billa na Dziewięćdziesiątą Trzecią Ulicę wydaje się czymś
znacznie poważniejszym niż jedno wydarzenie, ale rozumiem, o co chodzi
Barry emu. To, że coś się kończy, nie oznacza jeszcze, że nie było warte
zachodu. Moje małżeństwo skończyło się, ale przez długi czas byłam
dzięki niemu szczęśliwa. Nie mogę żałować dwudziestu do-
106
/
brych lat, dwójki fantastycznych dzieci i hipoteki, która jest już prawie
spłacona.
Ale mogę żałować tego, że Mr. Clean pokazuje na zegarek, dając do
zrozumienia, że za chwilę na nowo zapadnie uduchowiona cisza. A na
oblicze Barry ego powraca wyraz niebiańskiej błogości. Ja może i nadal
jestem w jego domku, ale mam przeczucie, że on wrócił już na
wierzchołek góry.
- Czy spotkamy się na sat-sang? - pyta łagodnie Barry, odprowadzając
mnie do drzwi.
- Nie, muszę wracać do domu. Dziękuję ci. Myślę, że otrzymałam to, po
co tu przyjechałam.
Kładę dłoń na jego ramieniu i całuję go w policzek. A co mi tam: Mr.
Cleana też całuję.
Rozdział siódmy
Z klientami nie powinno się utrzymywać zbyt zażyłych stosunków, coś
jednak w Charlesie Tylerze sprawia, że mam ochotę podać mu zoloft. Od
piętnastu minut wierci się na fotelu, zagryza wargę i czubkiem
kosztownych butów marki Church stuka w moje wypolerowane biurko.
Jeśli zdrapie lakier, koszt renowacji dopiszę do jego rachunku. Im dłużej
rozmawiamy, tym bardziej pan Tyler staje się zaniepokojony. Jako że nie
posiadam licencji na dystrybucję leków, sięgam do górnej szuflady po
medykament innego typu.
- Może poczęstuje się pan żelkowym misiem? - pytam, wyciągając w jego
stronę na wpół opróżnioną torebkę z Zelkami. Kiedyś, gdy dzieci były
małe, zawsze nosiłam ze sobą słodycze dla nich, no i wciągnęło mnie.
Przysięgam, że są równie uzależniające jak nikotyna. Może powinnam
wnieść pozew przeciwko producentowi tych miśków.
- Dzięki - odpowiada pan Tyler, wyciągając dłoń, by się poczęstować. Po
czym zmienia zdanie i z powrotem opiera się o fotel. - Właściwie to nie. -
Chwila przerwy i przechyla się do przodu, by jednak wziąć garść żelków. -
Dzięki.
Zamiast wsadzić miśki do buzi - dzięki czemu musiałby przestać zagryzać
wargę - kładzie je na biurku. A chwilę później zaczyna je sortować według
kolorów. Trafiło mu
108
się wyjątkowo dużo zielonych. Zwalczam chęć podkradnię-cia mu
jedynego czerwonego.
- Tak więc, panie Tyler - mówię, starając się powrócić do zachowania
godnego profesjonalistki - nie poczyniliśmy zbyt dużych postępów.
Cofnijmy się zatem. Powiedział pan Arthurowi, że powódka, Beth Lewis,
nie ma racji, twierdząc, iż awansował pan Melinę Marks - gestem
wskazuję na nagą kobietę na zdjęciach - z powodu waszych relacji
osobistych. Powiedział mu pan, że jest niewinny.
- Jestem niewinny.
Wzdycham. Jak to mówią prawnicy, gdybym dostawała
dwudziestopięciocentówkę za każdym razem, gdy winny klient utrzymuje,
że jest wprost przeciwnie, mogłabym sobie kupić nowe maserati. I
wykupić lekcje jazdy z manualną skrzynią biegów.
- Ale zdjęcia sugerują, że rzeczywiście łączą pana z Meliną Marks relacje
osobiste - upieram się. To spore niedomówienie. Tak naprawdę zdjęcia
sugerują, że on i Melina mogliby zrobić karierę na kanale Playboy. Co
wcale nie byłoby takim głupim rozwiązaniem, ponieważ nie przychodzi mi
do głowy żadna linia obrony, która mogłaby im zapewnić dalszą karierę w
Alladin Films.
- Mój związek z panią Marks nie ma w tym wypadku żadnego znaczenia.
Wpatruję się w niego z niedowierzaniem.
- Pański związek z panią Marks stanowi meritum tej sprawy. - Zerkam na
błyszczące dowody. -1 wniosek nasuwa się taki, że rzeczywiście łączy z
nią pana coś więcej niż relacja zawodowa.
Patrzy z ukosa na obnażające prawdę zdjęcia.
- Może i tak.
- Ale nie podzielił się pan tą ważną informacją z Arthurem.
- Nigdy o to nie pytał. Pytał, czy jestem niewinny, a rzeczywiście jestem.
109
Cały Arthur. Zbyt uprzejmy, by wypowiedzieć słowo „seks" w wypadku
sprawy o dyskryminację na tle seksualnym. Ale ja taka nie jestem.
- Pozwoli pan, że będę szczera. Powódka twierdzi, że uprawia pan seks z
tą kobietą. No i pan uprawia seks z tą kobietą. - Patrzę na niego z nadzieją.
- Chyba że istnieje jakieś wytłumaczenie, jeśli chodzi o te fotografie.
W odpowiedzi nerwowo wgniata kciukiem jedynego czerwonego miśka w
moje nieskazitelnie czyste mahoniowe biurko. Coraz bardziej rozsądne
wydaje mi się obciążenie go kosztami renowacji mebla.
- Nie czuję się dobrze z tym, że wtrąca się pani w moje życie osobiste -
odpowiada wreszcie.
Rzucam spinaczem, doprowadzona do stanu totalnej frustracji.
- Panie Tyler, litości. Wszystko, co Beth Lewis zawarła w swoim pozwie,
zdaje się być prawdą.
- Wcale nie. Pani Marks otrzymała awans z najzupełniej uzasadnionych
powodów. Przekazałem Arthurowi wszystkie akta, które pokazują, iż w
doskonały sposób organizowała akcje promocyjne naszych
najważniejszych klientów. Melina na przykład zajmowała się Reese
Witherspoon, podczas gdy Beth nigdy nie wzniosła się ponad poziom
Tildy Swinton.
- Tildy jakiej? - pytam.
- Dokładnie o tym mówię. Gdyby Beth była lepszą specjalistką od
reklamy, może by pani wiedziała, o kim mowa. Melina z kolei jest
naprawdę wyjątkowym pracownikiem.
- Wyjątkowym pracownikiem, który uprawia seks z przełożonym. Jak to
wygląda, pańskim zdaniem?
Wiem dokładnie, jak to wygląda - przyjrzałam się temu wyjątkowo
szczegółowo. Pan Tyler wstaje.
- Proszę, musicie mnie po prostu z tego wyciągnąć. - Patrzy na mnie z
desperacją w oczach, a ja łagodnieję.
110
- Czy może mi pan powiedzieć o czymś, co mogłoby wpłynąć na wynik
sprawy? - pytam. - O czymkolwiek?
Waha się i schyla, by podnieść rzucony przeze mnie spinacz. Nerwowo
szarpie go, rozrywa na części, które następnie wbija w gumowego misia
niczym maszty.
- Naprawdę nie jestem w stanie powiedzieć na ten temat niczego więcej.
Coś mi się zdaje, że gdyby chciał, mógłby obrócić problem wniwecz.
Teraz jednak pan Tyler zbiera się do wyjścia. Niepewnie ujmuje rączkę
teczki i nie oglądając się za siebie, opuszcza mój gabinet.
Po odbyciu kolejnych dwóch spotkań zaczynam przeglądać pięćdziesiąt
nowych e-maili. Czy to możliwe, że zdetronizowany nigeryjski książę,
który proponuje, że przeleje na moje konto dziesięć milionów dolarów
(jeśli tylko podam mu numer) jest szczery? Czy darmowy weekend w
nowym ośrodku wypoczynkowym w Altonie jest wart siedzenia na
dwugodzinnej prezentacji, dotyczącej zakupu domu we współwłasności?
Dobrze, że jestem takim dobrym prawnikiem, w przeciwnym wypadku
nigdy bym nie dostawała spamu z wyższej półki. Właśnie otwieram e-
mail, który rzeczywiście wymaga odpowiedzi, kiedy dzwoni Bellini.
- Jestem niedaleko twojej kancelarii, tuż za rogiem. Chodź do Starbucks,
to pogadamy chwilę - mówi.
- Myślałam, że masz lunchową randkę - odpowiadam. - Z jakimś nowym
facetem.
Bellini niedawno zapisała się do agencji, która pośredniczy w umawianiu
się na randki w porze lunchu co najmniej dwa razy w tygodniu. Ale jak na
razie manicotti nie doprowadziło do niczego znaczącego. Była na trzech
takich randkach i jedynie restauracje uzyskały jej entuzjastyczne recenzje.
Nie było nawet żadnego pokanapkowego seksu.
111
- Nie spodobał mi się facet, z którym mnie umówili - oświadcza z werwą
Bellini. - Wyszłam, jeszcze zanim zaczęliśmy jeść.
Ho, ho. Cóż to musiał być za palant, skoro Bellini, patronka tych, co „mają
potencjał", nie zdołała zostać na tyle długo, żeby pochłonąć sałatkę z
tuńczyka.
Pięć minut później dołączam do Bellini, siedzącej w Star-bucks przy
małym okrągłym stoliku, na którym leży zatłusz-czona biała torba z logo
pizzerii po przeciwnej stronie ulicy. Moja przyjaciółka zajmuje się właśnie
wyskubywaniem grzybów z kawałka pizzy i wsadzaniem ich do ust.
- Nie wiedziałam, że w Starbucks sprzedają pizzę - mówię na powitanie.
- Bo nie sprzedają. Ale nikt nie jada tutejszego żarcia. Siedem dolarów za
najmniejszą sałatkę, jaką w życiu widziałaś.
Rozglądam się i dostrzegam, że wszyscy w kafejce wyjadają coś z
własnych torebek. Dzięki temu akurat Starbuckso-wi kwitnie interes
koreańskiego sklepikarza po drugiej stronie ulicy. Nie mam jednak
zamiaru przejmować się kwartalnymi sprawozdaniami finansowymi
Starbucks, ponieważ widzę długą kolejkę biznesmenów czekających na
kubki z cappuccino na wynos po cztery dolary za sztukę. A sądząc po
liczbie ludzi, którzy usadowieni przy stolikach energicznie stukają w
klawiatury laptopów, całkiem możliwe, że Starbucks zajmuje się
wynajmem powierzchni biurowej.
- No więc co z tym facetem było nie tak? Garbus? Zezowaty? Dwie lewe
nogi? - pytam, wymieniając listę inwa-lidztw randkowych. - Pije Merlot
zamiast Pinot?
- Stał prosto, z oczami miał wszystko w porządku i przecież z nim nie
tańczyłam - mruczy Bellini w odpowiedzi. A potem podnosi głowę. - Ale
skoro już musisz wiedzieć, to nawet nie zamówił wina: pił wodę
mineralną. Bez cytryny.
Czekam.
- I? - pytam ponaglająco.
- I nic - odpowiada. - W tym właśnie problem. Był nudny.
112
Ach. Nareszcie rozumiem. Prawdopodobnie ubrany był w garnitur, ma
pracę i jest miły dla swojej matki. Facet niewłaściwy dla Bellini.
- Nie mogę się zdecydować, czy twoje standardy są zbyt wysokie, czy zbyt
niskie - wyznaję.
Bellini wybucha śmiechem.
- Dla mnie to bez różnicy. Nie znoszę po prostu facetów pośrodku. -
Wyciera palce w serwetkę. - No, ale co u ciebie? Jak minął weekend?
- Spokojnie.
Pokrótce zaznajamiam ją ze szczegółami dotyczącymi wizyty w Centrum
Rekolekcyjnym Niebiańskich Dusz i spotkania z mahariszim Ravem
Jonem Yomą. Właściwie to już nawet zaczęłam tak go nazywać w
myślach, ponieważ „Barry" od dawna nie istnieje.
- Tak więc krótko po związku z tobą koleś został gejem
- stwierdza Bellini, podsumowując moją historię. - Niezła robota.
- Nie sądzę, by tak to właśnie wyglądało - mówię obronnym tonem.
- Powinnaś być dumna - oświadcza moja przyjaciółka.
- Łatwo jest zostać porzuconą przez faceta. Trudniej jest sprawić, by on
porzucił całą płeć piękną.
- Mam talent. Cztery tygodnie w moim towarzystwie i życie mężczyzny
zmienia się na zawsze - mówię i częstuję się pizzą Bellini. Odgryzam
kawałek. - W gruncie rzeczy miło było spotkać się z Barrym. Zawsze
podobała mi się jego otwartość i chęć poznawania świata, i ogarnęło mnie
trochę tego samego poczucia odkrycia, tak jak przed dwudziestu laty. To
typ człowieka, który zaznajamia cię z nowymi doświadczeniami: w
młodości Gaudi i Botticelli, teraz milczenie i sat--sang. Ale myślę, że
gdzieś w głębi duszy zawsze wiedziałam, że to nie jest facet, za którego
można wyjść.
- Płynie więc z tego lekcja dla mnie, bym w kwestii facetów słuchała
intuicji - stwierdza Bellini.
113
- Lekcja dla ciebie jest taka, że powinnaś polegać na mojej intuicji -
odpowiadam, przypominając sobie wieczór w operze, gdy niemal siłą ją
odciągałam od złodzieja sztuki.
Właściwie to w przypadku Barryego intuicja nie do końca mnie zawiodła.
Zgoda, nie spodziewałam się, że zostanie mahariszim, ale mając w
pamięci jego eteryczną naturę wędrowca, wiedziałam, że nigdy nie byłby
mężem, w którym można mieć prawdziwe oparcie. Nie był to człowiek,
którego budzi się w środku nocy, by zapytać, czy te jaskrawoczerwone
guzy na ciele dziecka to Magie Marker czy świnka. I, co najważniejsze,
potrzebowałam męża, który rozumiałby, iż przygodą największą z
możliwych jest posiadanie rodziny.
Bellini częstuje się winogronem i przed zjedzeniem obiera skórkę.
Najtańsza w utrzymaniu to ona nie jest.
- Więc spośród twoich dawnych facetów jeden jest teraz miliarderem, a
jeden mędrcem. Coś mi się zdaje, że nie tylko ja lubię ekstrema. Kogo
masz następnego na liście?
Myślę o dwóch pozostałych imionach, które nagryzmoliłam na serwetce.
Do jednego z nich nie mogę zadzwonić. Nigdy, przenigdy nie wolno mi
tego zrobić, bez względu na wszystko. Ale pozostaje jeszcze drugi
mężczyzna i na myśl o nim uśmiecham się. Kevin, pierwszy chłopak, z
którym się całowałam.
- Och, no jest ktoś - mówię wymijająco. - Facet, którego nie widziałam od
czasów liceum. Strasznie się w nim kochałam.
Podchodzi barman z tacą z darmowymi próbkami.
- Czy mają panie ochotę na naszą nową kawę mocha frap-pucinno o smaku
zielonej herbaty i dzikich malin? - pyta, wskazując na niewielki
plastikowy kubeczek. - A może na niskokaloryczną cytrynową babeczkę z
makiem i imbirem?
Podoba mi się tutaj. Siedzisz sobie i przynoszą ci darmowe jedzenie. Nie
chce mi się pić, ale ciastko zjem bardzo chętnie.
Bellini sięga wymanikiurowaną dłonią po kubeczek i gdy pociąga łyk
przez maleńką słomkę, mruga do barmana, który
114
- mówię to na jej obronę - ma przynajmniej plakietkę z nazwiskiem i
napisem: „Asystent kierownika".
- Mmm, pychotka - oznajmia. - Sam to pan przyrządził? Uśmiecha się.
- Tak, tymi oto dłońmi.
- Ładne dłonie - mówi Bellini, trzepocząc rzęsami. Mężczyzna odstawia
tacę i wysuwa krzesło.
- Czy mogę się przysiąść? - pyta.
Gwałtownie wstaję. Wychodzę stąd, ale muszę przyznać, że podziwiam
Bellini. Randka w ciemno może i nie wypaliła, ale sama idea „Spotkajmy
się w porze lunchu" jak najbardziej. Nie da się ukryć, że poznała kogoś
nad muffinką.
Ponieważ urodziny Adama korzystnie wypadają w tym roku w sobotę,
mogę z nim pobyć cały dzień. A przynajmniej do siedemnastej. Potem
gdzieś musi iść. Odpowiadał trochę wymijająco, gdy chciałam się
dowiedzieć czegoś więcej, ale jestem pewna, że chodzi o randkę z tą
dziewczyną, o której mi opowiadał.
Przyjechałam wcześnie i teraz, gdy przechadzamy się po kampusie
Dartmouth, próbuję się domyślić, która z tych radosnych, uroczych
dziewcząt wołających: „Cześć, Adam!" może być jego obecną sympatią,
Mandy. W New Hampshire jest chłodno i otulam się ciaśniej obszernym
wełnianym swetrem, natomiast wszystkie gorącokrwiste studentki
paradują w obciętych dżinsach i odsłaniających brzuch bluzkach. Okazuje
się, że aby dostać się na uczelnię Ivy League, trzeba mięć średnią pięć zero
i odporność na gęsią skórkę.
Jak na razie dzień jest naprawdę idealny. Posiedzieliśmy trochę w
akademiku Adama, zjedliśmy razem lunch i otworzyliśmy prezenty
urodzinowe. Mojemu synowi spodobał się nowy cyfrowy aparat
fotograficzny, który mu kupiłam, ale roześmiał się, gdy zobaczył
szwajcarski zegarek. Pewnie wsadzi go do szuflady obok timexa i
podrabianego rolexa, nie wspominając o modelach Seiko, Skagen i
Swatch, które ku-
115
piłam mu w latach ubiegłych. W końcu będę musiała zaakceptować fakt,
że nowym zegarkiem jest telefon komórkowy. Czas płynie dalej, ale już
bez zegarków Bulova.
Adam ochoczo prowadzi mnie do budynku mieszczącego wydział fizyki.
Wchodzimy do laboratorium, w którym zajmuje się projektem badawczym
wespół z pewnym wielce szanowanym profesorem. Mówi mi, że ich praca
polega na poszukiwaniu neutrin.
- Możecie je znaleźć w supermarkecie, w dziale śniadaniowym -
oświadczam.
- Czy to żart, mamo? - pyta, unosząc brew.
- Oczywiście, kochanie. - Choć prawda jest taka, że mogłabym w tej
chwili rozmawiać sobie z jakimś miłym neutrinem i wcale nie wiedzieć, że
to właśnie ono.
Adam uśmiecha się do mnie i raczy mnie wykładem na temat neutrin,
upiornych cząsteczek, które potrafią przenikać przez metal tak
bezproblemowo, jak my przechodzimy przez powietrze. Wygląda na to, że
jednak różnią się znacznie od płatków Cheerios.
- Jestem z ciebie taka dumna - oświadczam, gdy ponownie wychodzimy na
zewnątrz. I taka jest prawda. To miłe, gdy twoje dzieci są małe i wiedzą
jedynie to, czego sama ich nauczyłaś. Ale jest jeszcze milej, gdy dorastają
i same mogą cię czegoś nauczyć.
Adam obejmuje mnie ramieniem. Cieszę się, że mój dorosły syn nie
wstydzi się, iż ktoś go zobaczy razem z matką. Przechodzimy przez
porośnięty trawą dziedziniec, gdzie studenci delektują się słońcem.
Wszędzie widać porozkładane koce. Niektórzy czytają, a inni się uczą.
Wtedy dostrzegam siedzącą blisko siebie parę młodych ludzi. Patrzą sobie
głęboko w oczy. Dłonie chłopca delikatnie przesuwają się po ramionach
dziewczyny, całuje ją słodko, a ona się cała rozpromienia. Przez chwilę
wyobrażam sobie, jakie cudowne oczarowanie musi czuć w tej właśnie
chwili. Wzdycham nieco zbyt głośno.
116
- Co się stało, mamo? - pyta Adam.
- Och, nic - odpowiadam, starając się, by zabrzmiało to lekko. - Po prostu
tak patrzę sobie na młodzieńczą miłość.
Adam kopie kamyk, który prawie uderza w całującą się parę.
- Młodzieńcza miłość wcale nie jest taka fajna, jak się wszystkim wydaje.
- Masz jakiś problem z Mandy? - pytam, odważając się zapuścić na teren,
który dla matek powinien pozostawać zamknięty
- Właściwie to nie jest problem. Kilka dni temu rozstałem się z nią.
- O nie. Co się stało?
- Nic.
- Nic? Rozstałeś się z nią zupełnie bez przyczyny? - pytam, starając się
kontrolować ton głosu.
- Taa - odpowiada mój syn. - Czy możemy porozmawiać o czymś innym?
- Nie możemy - mówię z rozdrażnieniem. - To jest ważne.
- Co jest takie ważne? Była moją dziewczyną, a teraz już nią nie jest.
Cześć pieśni.
- Adam! Jak możesz zachowywać się tak nonszalancko! Jestem pewna, że
bardzo ją zraniłeś. Nie tak cię wychowałam. - Biorę głęboki oddech, po
czym kontynuuję: - Mandy zasługiwała na coś więcej. - Nawet nie
poznałam tej dziewczyny, a już biorę jej stronę. Solidarność jajników to
jednak potężna siła. Czy też po prostu jako kobieta niedawno wzgardzona
jestem zbyt przewrażliwiona?
- Mamo, spokojnie. Nie sądzisz, że jesteś nieco J.Z.P?
- Nie jestem J.Z.P - odpowiadam z obrazą w głosie. Jak mogę być, skoro
nawet nie wiem, co to jest?
- Jezu, jesteś dokładnie taka jak Mandy. Jak zawsze przesadzasz -
oświadcza, rozwijając wreszcie tajemniczy skrót. No i patrzcie. Wystarczy
słuchać, a człowiek zawsze się dowie, czego chce.
117
Przez chwilę idziemy w milczeniu. Myślę o tym, by powiedzieć memu
synowi, aby w kwestiach dotyczących związków damsko-męskich nie
traktował Billa jako wzoru do naśladowania. Postanawiam uczynić to
jednak w nieco łagodniejszy sposób.
- Nie mogę po prostu znieść myśli, że depczesz uczucia innej osoby -
mówię. To doskonale mi znana mantra. W nieskończoność powtarzałam
Trzy Zasady Randkowania. Pierwsza: ważne są uczucia. Druga: zawsze
licz się z potrzebami drugiej osoby. Trzecia: gdy pojawia się fizyczność,
upewnij się, że ona chce tego w równym stopniu, co i ty. Z tą ostatnią
zasadą mieliśmy troszkę zamieszania, gdy Adam miał pięć lat i nie zagrał
w piłkę z dziewczynką o imieniu Lizzy, gdyż martwił się, że ona nie
pragnie tego tak bardzo jak on. Może zbyt wcześnie zaczęłam nauczać o
ptaszkach i pszczółkach. Z drugiej jednak strony możliwe, że mój syn jest
jedynym genialnym fizykiem nuklearnym, który rzeczywiście umawia się
na randki.
- Dlaczego zakładasz, że to ja zdeptałem jej uczucia? - pyta z irytacją.
- Ponieważ mężczyźni bywają w tych kwestiach nieco niefrasobliwi -
odpowiadam. Wtedy na twarzy mego syna dostrzegam rozgoryczenie.
- W porządku, jeśli chcesz wiedzieć, to byliśmy na imprezie i przyłapałem
Mandy w łazience, jak całowała się z innym. - Adam kręci głową. - Nie
znoszę oszukiwania. Sam nigdy bym czegoś takiego nie zrobił i nie
pozwolę, by ktoś zachowywał się wobec mnie w taki sposób.
Ściskam mu dłoń. A więc Adam nie jest jednak Billem. Albo rzeczywiście
traktuje ojca jako wzór. Wzór NIE do naśladowania. A ja właśnie
popełniłam błąd.
- Przepraszam, skarbie. Nie powinnam była tak od razu wyciągać
własnych wniosków. Wybacz mi. Powinnam wiedzieć, że mój syn nigdy
by się źle nie zachował.
118
Posyła mi niewyraźny uśmiech.
- Pewnie, że nie. Zostałem dobrze wychowany. A kiedy miałem czternaście
lat, kazałaś mi przeczytać Mistykę kobiecości.
- Którą to książkę, jak sobie przypominam, skrywałeś pomiędzy kartkami
„Sports Illustrated". - Przytulam go na chwilkę do siebie. - Rozstania są
trudne, skarbie, ale się zdarzają. Zaufaj mi. Wiem coś na ten temat. Jeśli
chciałbyś o tym porozmawiać, mogę zostać dzisiaj, jak długo tylko chcesz.
- Dzięki, mamo. Nie trzeba. - Adam wyjmuje z kieszeni telefon, by
sprawdzić godzinę. - Powinnaś się powoli zbierać - dodaje, a w jego głosie
daje się wyczuć lekkie podenerwowanie.
Dlaczego chce, żebym sobie pojechała? Skoro już wiem, że mój syn nie
wychodzi nigdzie z Mandy, ciekawi mnie, co ma w planach na dzisiejszy
wieczór. To przecież jego urodziny Adamowi zawsze zależało, by spędzać
ten dzień z rodziną.
Rodzina. Powinnam była o tym pomyśleć. Już wiem, dlaczego denerwuje
się tym, że jeszcze tutaj jestem. Mama na urodzinowy lunch, tata na
kolację. Każdy będzie zadowolony, a ja i Bill nie będziemy się musieli
spotykać.
Oświecenie spływa na mnie jednak nieco zbyt późno. Ponieważ zanosi się
na czołowe zderzenie. Jakieś sto metrów od nas zauważam Billa. On nas
także dostrzegł i maszeruje teraz radośnie przez trawnik.
- Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! - intonuje głośno, zbliżając się do
nas.
- Cholera - mruczy pod nosem Adam.
Biedny dzieciak, wszystko nagle się spieprzyło. Mandy go zdradziła.
Rodziców właśnie czeka konfrontacja. A ojciec nigdy nie potrafił czysto
śpiewać. Po chwili pieprzy się jeszcze bardziej, gdyż grupa chłopaków,
grających w pobliżu w piłkę nożną, przerywa grę i postanawia przyłączyć
się do świętowania.
119
- Hej, Adam, kto by pomyślał? - woła jeden z nich, który wygląda na
obrońcę liniowego. A potem on także dołącza się do „Sto lat!", a za nim
hałaśliwi kumple z drużyny.
- To twoi starzy? - pyta obrońca, podchodząc do nas i przerzucając piłkę z
ręki do ręki.
- Byli - odmrukuje Adam.
- O co chodzi, rozwodzisz się z nimi?
- Nie, ale oni ze sobą tak.
- Ech, chłopie - mówi piłkarz, unosząc ręce, jakby próbował w ten sposób
zablokować podanie, lub też w tym wypadku większą ilość informacji. -
Masz ciężko, facet. To ja lecę. Wszystkiego najlepszego. Chcesz sobie
później popić?
Oddała się, nim mój kochany Adam zdąży mu odpowiedzieć, że skończył
dopiero dwadzieścia lat i ani myśli wziąć do ust piwo. Będąc jego mamą,
jestem przekonana, że z rzadka jedynie raczy się cydrem.
A tymczasem Bill skorzystał z okazji, by objąć jednym ramieniem Adama,
a drugim mnie.
- Hej, fantastycznie. Nie wiedziałem, że będziemy tutaj wszyscy razem.
- Ja też nie - mówi z przekąsem Adam.
- Ależ mi zrobiłaś wspaniałą niespodziankę swoją obecnością, Hallie -
oświadcza jowialnie Bill. Robi wrażenie nieco zbyt radosnego. Może
powinnam mu dać znać, by przestał się tak starać. Nie mam przy sobie
biletów na Knicksów.
- No to skoro już tu wszyscy jesteśmy - mówi Adam - na co macie ochotę?
Ja mam ochotę udusić Billa. Chcę, by mój syn w końcu zaczął nosić
zegarek. Pragnę ruszyć w stronę gór, a przynajmniej autostrady.
- Chyba będę się powoli zbierać. Nie chciałabym trafić później na korki.
- W New Hampshire nigdy nie ma korków. Zresztą to nawet nie sezon
polowań na jelenie - stwierdza Bill, który
120
nie dostrzega niczego niezręcznego w tym, że jesteśmy tutaj razem.
A ja czuję się niesamowicie niezręcznie. Ale może pożegnanie się w tej
właśnie chwili jeszcze pogorszyłoby sprawę. Poza tym może to być
sposobność, by pokazać Adamowi, jak dojrzali są jego starzy.
Obaj moi mężczyźni przyglądają mi się wyczekująco.
- Hallie, zostań z nami - mówi Bill. - Będzie jak za dawnych czasów.
Kiedy ostatni raz wspólnie świętowaliśmy urodziny Adama?
- Rok temu - odpowiadam zwięźle.
Bill wybucha nieco zbyt głośnym śmiechem i szturcha Adama w ramię.
- Co powiedziałaś? Ta twoja mama ma naprawdę świetne poczucie
humoru, no nie?
- Jest cała świetna - odpowiada Adam, ponownie kopiąc kamyk. - Szkoda,
że tego nie wiesz.
- Ja to wiem - mówi Bill. Odwraca się do mnie i teraz to moje ramię
obdarza szturchańcem. - Nadal jesteś świetna, Hallie.
Oddaję mu szturchańca w ramię silniejszego, niż zamierzałam. A potem
uderzam jeszcze raz.
- To zdrowe, mamo - odzywa się Adam, który chodzi na wykłady z
psychologii. - Coś takiego jest dobre w wypadku uzewnętrznienia
tłumionej agresji.
- Nie ma we mnie żadnej tłumionej agresji - odpowiadam, szturchając
Billa jeszcze raz, dla podkreślenia swych słów. Mój lewy sierpowy robi się
coraz lepszy. - Dlaczego miałabym mieć w sobie agresję w stosunku do
kłamliwego, oszukańczego, nieetycznego, nikczemnego, godnego pogardy,
niemoralnego, niegodziwego, podłego... - Nic nie jestem w stanie poradzić
na to, że przymiotniki wydostają się z moich ust, jakbym połknęła słownik
synonimów. - Wstrętnego, wstrętnego mężczyzny?
121
Adam odkasłuje.
- To mój tata.
Zamykam na chwilę oczy, by się uspokoić. Bill zjawił się tutaj, by
świętować urodziny Adama. Z tego samego powodu przyjechałam i ja.
Rozgrywająca się na jego oczach walka pomiędzy rodzicami jest właśnie
tym, czego Adam starał się uniknąć. Nie mam zamiaru mu tego robić.
- To twój tata - odzywam się cicho. - Jest świetnym tatą. Przepraszam,
Adamie. - Już po raz drugi przepraszam dzisiaj własnego syna.
Adam kiwa głową.
- W porządku.
- A może przed moim wyjazdem pójdziemy razem na lody? - proponuję,
uznając, że przez czas potrzebny na zjedzenie średniego rożka Rocky
Road jestem w stanie zachowywać się miło.
- Świetnie! - mówi Adam, rozpogadzając się nieco.
- Świetnie! - powtarza jak echo Bill. Widać, że czuje ulgę. Udajemy się w
trójkę do miasteczka. Przed lodziarnią
wije się kolejka studentów. W Hanoverze osiem stopni to praktycznie upał.
Jakoś udaje mi się utrzymać pogodny ton rozmowy, a zarówno Bill, jak i
Adam są mi za to wdzięczni. Wkrótce wszyscy opowiadamy sobie
historyjki - i muszę przyznać, że zaczynam się odprężać i nawet dobrze się
bawić.
Kiedy wreszcie docieramy do lady, postanawiam pójść na całość i
zamawiam wielką porcję lodów z bitą śmietaną. Myślę, że mój dobry
humor potrwa wystarczająco długo, bym zdążyła pochłonąć aż dwie gałki.
A przynajmniej tak mi się wydaje.
Siadamy na wysokich stołkach, a Adam opowiada nam, że całkiem
możliwe, iż profesor od badań wpisze jego nazwisko do publikacji, którą
ma wkrótce wydać. Bill i ja mimowolnie wymieniamy spojrzenia. Oboje
jesteśmy dumni z naszego syna. Cokolwiek by się teraz nie działo z
naszym
122
związkiem, odwaliliśmy razem kawał dobrej roboty i wychowaliśmy
wspaniałe dzieci.
Bill żartem pyta, czy może istnieje rynek inwestycyjny dla neutrin, kiedy
w kolejce po lody dostrzegam kogoś znajomego. Kogo ja mogłabym znać
w Hanoverze? Nie mogę sobie przypomnieć, skąd znam tę dziewczynę, ale
z jakiegoś powodu ona też patrzy na mnie z ciekawością. Bill jest
odwrócony do niej plecami, ale gdy przesuwa spojrzenie ze mnie na Billa i
Adama, nagle w jej oczach pojawia się zrozumienie. Próbuje przemknąć
się chyłkiem w kierunku drzwi, ale właśnie pojawia się nowy tłum
spragnionych lodów studentów, więc staje zablokowana.
No i w końcu doznaję olśnienia. Nigdy wcześniej nie widziałam tej
kobiety ubranej, ale doskonale wiem, kim jest.
- Ashlee - wyrzucam z siebie.
Bill rzuca mi spojrzenie pełne irytacji.
- Nie rozmawiamy o niej teraz - mówi.
- W takim razie nie powinieneś był jej tutaj ze sobą przywozić - warczę.
- Nie zrobiłem tego. - Unosi dłonie, gestem wskazując na Adama i mnie. -
Tylko my troje. Widzisz tu kogoś jeszcze?
- Szczerze mówiąc, tak - oświadczam i pokazuję oskarży-cielskim palcem
na młodą kobietę koło drzwi. Stoi z opuszczonymi ramionami i próbuje
zniknąć. Ale kilku chłopaków, którzy weszli za nią, popycha ją lekko do
przodu.
- Jesteś następna w kolejce - odzywa się jeden z nich.
Wygląda na to, że z Ashlee wyparowała cała dotychczasowa pewność
siebie. Kiedy widziałam ją nagą, sprawiała wrażenie znacznie bardziej
opanowanej.
Bill odwraca się, a jego spojrzenie podąża za moim palcem.
- Ashlee, co ty tutaj robisz? - pyta, a w jego głosie brzmi oburzenie.
- Kupuję loda - odpowiada nieśmiało. Wygląda na niesamowicie
zawstydzoną. Nie wiem, co jest dla niej gorsze: to,
123
żę przerwała naszą rodzinną imprezkę, czy też to, że przyłapano ją na
spożywaniu cukru.
Teraz także i Adam się odwraca, a potem patrzy gniewnie na Billa.
- Tato, przywiozłeś na moje urodziny Ashlee?
- Ależ skąd. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił - odpowiada Bill z
oburzeniem.
- W takim razie cóż za zbieg okoliczności - mówi drwiąco Adam.
- Wygląda na to, że zamknięto wszystkie lodziarnie pomiędzy Upper West
Side na Manhattanie a Hanoverem w New Hampshire - wtrącam. A potem
kręcę głową. - Ze też stało się to akurat tego jednego jedynego dnia, gdy
Ashlee miała zachciankę na lody karmelowe.
- Zachciankę? - pyta Adam. - Czy ona jest w ciąży?
- O mój Boże, mam nadzieję, że nie - odpowiada Bill i nagle łapie go atak
tak silnego kaszlu, że niemal wypluwa z siebie kawałki wafelka.
Teraz, gdy mój mąż znajduje się na skraju histerii, odczuwam znacznie
większy spokój. Zagłębiam łyżeczkę w kubeczku i wkładam do ust małą
porcję bitej śmietany.
Ashlee, która słyszała większość naszej rozmowy, podchodzi z wahaniem
do stolika.
- Wpadłam tutaj tylko po małą kulkę waniliowych bez cukru - wyjaśnia,
dając do zrozumienia, że nie uczyniła niczego niewłaściwego nawet
względem własnej diety.
Adam nie patrzy na Ashlee, zamiast tego odwraca się gniewnie do ojca.
- Miałeś więc zamiar przyprowadzić swoją nową dziewczynę na kolację? -
pyta.
- Oczywiście, że nie - odpowiada stanowczo Bill. - Ashlee przyjechała
tutaj ze mną, ale miała pochodzić po księgarniach. Powiedziałem jej, że
nawet może iść do kina.
Cóż za hojny mężczyzna. Zastanawiam się, czy nie zasugerował, by
skorzystała ze zniżki studenckiej.
124
- Jestem pewna, że zamiarem twojego taty nie było zapoznanie ciebie i
Ashlee - mówię tonem osoby niezwykle wyrozumiałej.
Bill uśmiecha się. do mnie z wdzięcznością, zadowolony, że przyszłam mu
z pomocą. Odpowiadam mu uśmiechem, ale potem kładę dłoń na ramieniu
Adama i kończę swoje wyjaśnienie:
- Przywiózł ze sobą przyjaciółkę po to po prostu, by móc z nią spać. Nie
chcielibyśmy przecież, by spędził całą noc w hotelowym pokoju zupełnie
sam, nieprawdaż? Musisz to zrozumieć, kochanie. Twój ojciec jest
mężczyzną w średnim wieku, który uważa, że może mieć wszystko, czego
zapragnie.
W tej chwili Bill pragnie, by Ashlee zniknęła. No i szybko przychodzi mu
do głowy rozwiązanie. Sięga do kieszeni, wyjmuje portfel i podaje swojej
dziewczynie banknot dwu-dziestodolarowy.
- Możesz pójść do sklepu i kupić mi koszulkę Dartmouth? Podoba mi się
taka szara z zielonym napisem. Rozmiar L, nie XL. - Rzuca mi pełne
dumy spojrzenie, upewniając się, czy na pewno usłyszałam, że
zeszczuplał.
Ashlee wydaje się zdumiona jego prośbą.
- Och, sobie też kup koszulkę. Kup, co tylko chcesz. - Bill wyjmuje
jeszcze jedną dwudziestkę i próbuje ją wcisnąć w jej dłoń, tak jakby z
czterdziestoma dolarami można było nieźle zaszaleć w sklepach. No cóż,
jesteśmy w New Hampshi-re. Może i jest to możliwe.
Ale Ashlee nie przyjmuje pieniędzy i w gruncie rzeczy sprawia wrażenie
urażonej.
- Mam własne pieniądze, Bill - mówi z irytacją. - Nie musisz mnie
przekupywać.
- W takim razie ja chętnie wezmę te czterdzieści dolców - wtrąca Adam.
Bill waha się przez chwilę, po czym podaje mu pieniądze. Adamowi się
przydadzą, jako że pobyt w college'u kosz-
125
tuje krocie. I wcale nie chodzi o czesne. Prawdziwe wydatki to
późnowieczorne pizze z pepperoni, puszki Buli Run i całodobowe
rozgrywki pokera.
- Idę się przejść - chłodno oświadcza Ashlee. A potem patrzy na mnie i
Adama i dodaje ze skrępowaniem: - Miło was było poznać.
Nie mówię na głos, że nie została oficjalnie przedstawiona żadnemu z nas.
Odwraca się na pięcie, ale natychmiast staje twarzą w twarz z kolegami
Adama od futbolu, którzy go dostrzegli i zbliżyli się gromadnie do
naszego stolika.
- Hej, Adam, to twoja siostra? - pyta jeden z nich.
- Mówiłeś nam, że masz niezłą siostrę - wtrąca drugi.
- Bo rzeczywiście mam. Ale to akurat jest... - po raz pierwszy przygląda
się rywalce swojej mamy. - To ktoś, kto właśnie wychodzi.
- Hej, skoro wychodzisz, to dołącz do nas - proponuje pierwszy chłopak,
kładąc silną dłoń na ramieniu Ashlee. A ona obrzuca spojrzeniem
przystojnego młodego sportowca, który ma na sobie pasiastą koszulkę,
podkreślającą rozbudowane mięśnie klatki piersiowej.
- Dokąd idziecie? - pyta.
- Wracamy do kampusu porzucać frisbee.
- Jestem całkiem dobra w sportach - oświadcza Ashlee, zadowolona, że ma
inną perspektywę niż kupowanie koszulek dla Billa.
Cała grupa szybko udaje się w kierunku drzwi. Kilka minut później ja
także jestem gotowa do wyjścia. Lody mi się rozpuściły i nie przychodzi
mi do głowy nic, o czym moglibyśmy jeszcze porozmawiać. A poza tym
mimo wszystko Bill zasługuje na to, by nieco czasu spędzić sam na sam z
synem.
Ściskam mocno Adama.
- Jeszcze raz wszystkiego najlepszego, skarbie. Kocham cię. Jesteś
najlepszym dwudziestolatkiem na całym świecie. Nie mogłabym sobie
życzyć lepszego syna.
126
Rozdział ósmy
Nadal pamiętam jego numer telefonu. Nie utrzymuję kontaktu z Kevinem
Talbertem od jedenastej klasy. Wówczas przyjaciółki powtarzały mi, że
powinnam czekać, aż on do mnie zadzwoni. Nie posłuchałam ich wtedy i
nadal wolę być osobą dzwoniącą niż czekającą na telefon, więc pewnym
ruchem biorę do ręki słuchawkę i wystukuję numer. Jak to możliwe, że
wciąż mam te dziesięć liczb wrytych w korę czołową, a nie jestem w
stanie zapamiętać czterocyfrowego pinu do bankomatu?
Po pierwszym sygnale bezmyślnie bawię się kablem (uwaga: zawsze
powinno się mieć jedną linię naziemną na wypadek burzy) i jeszcze raz
myślę, jakie to mało prawdopodobne, by od czasów liceum Kevin nigdzie
się nie przeprowadził - choć możliwe, że jego matka rzeczywiście nadal
tam mieszka.
Matka Kevina. O tym nie pomyślałam.
Rozłączam się, nim ktoś zdążył odebrać. Nie jestem przez wszystkich
uwielbiana, nie należę jednak do osób, które w kimkolwiek wzbudzają
nienawiść - z wyjątkiem Jea-nette Talbert. Od chwili, gdy ją poznałam, a
miałam wtedy szesnaście lat, nie znosiła wszystkiego, co miało związek ze
mną. Oskarżyła mnie o popisywanie się, gdy zostałam redaktorem
naczelnym gazetki szkolnej, i nigdy mi nie wybaczyła
128
tego, że dostałam piątkę z łaciny w tym samym semestrze, w którym
Kevin oblał egzamin na prawo jazdy. Narzekała na moje ciuchy i
wyjątkowo zaciekle nie znosiła mojej grzywki - choć kto to wie, może
pryszczatego czoła nienawidziłaby jeszcze bardziej.
Nie, najmniejsze nawet prawdopodobieństwo odbycia rozmowy z
krytyczną Jeanette jest bardziej przerażające niż znalezienie się twarzą w
twarz z Soup Nazi *. A dlaczego w ogóle miałabym dzwonić do Kevina?
Mam także w głowie bezpłatny numer do sklepu z materacami, a przecież
wcale tam nie wydzwaniam.
Ale może oni dzwonią do mnie, ponieważ rozbrzmiewa sygnał telefonu.
- Halo? - pytam z nadzieją. Po odejściu Bilia mam ochotę sprawić sobie
nowe łóżko.
- Kim jesteś i czemu zawracasz mi głowę? - odzywa się szorstki głos.
Nie warto rozwodzić się nad faktem, że to ta osoba właśnie do mnie
zadzwoniła - a nie vice versa - gdyż natychmiast rozpoznaję warczenie po
drugiej stronie linii: straszliwa Jeanette Talbert. Ton jej głosu uświadamia
mi, że Jeanette nienawidzi nie tylko mnie. Ona nienawidzi wszystkich.
Żałuję, że nie wiedziałam o tym, gdy byłam młodsza.
Nie odpowiadam wystarczająco szybko i w słuchawce na nowo
rozbrzmiewa warkot:
- Przestań udawać, że nic nie zrobiłaś. Co sobie myślisz, że nie wiem, jak
to wszystko działa? Przyłapałam cię. Wiem, że do mnie dzwoniłaś.
Wystukałam gwiazdkę sześćdziesiąt dziewięć.
Na moment zamieram, zaskoczona wypowiedzeniem przez nią na głos
„sześćdziesiąt dziewięć", ponieważ nikt inny, a właśnie ta kobieta nazwała
mnie zdzirą, gdy przyłapała mnie na niewinnych pocałunkach z Kevinem.
Jak to moż-
Bohater sitcomu Seinfeld, słynący ze swej złośliwości.
129
liwe, że firma telekomunikacyjna ze wszystkich dostępnych numerów
wybrała tę właśnie pikantną kombinację liczb? Czy Chris Rock dorabia
sobie na boku jako kierownik w AT&T? Trzynastoletni chłopcy muszą
mieć niezłe używanie, wystukując ze śmiechem *69. Ale z jakiego numeru
korzysta Pat Robertson, gdy chce się dowiedzieć, kto do niego dzwonił?
Och, no tak - on pyta po prostu Boga.
- Czy to pani, Jeanette? - pytam najsłodszym głosem, jaki mogę z siebie
wydobyć. - To ja. Hallie Lawrence.
- Hallie Lawrence, ta zdzira? - pyta. Ta kobieta nie straciła tupetu. Ale
przynajmniej nie jest zniedołężniała.
- Nie, Hallie Lawrence, celująca uczennica. Kiedyś przyjaźniłam się z pani
synem, Kevinem.
- Wiem, kim jesteś - warczy. - Czy nadal masz tę ohydną grzywkę?
- Nie, nie jest mi już potrzebna. - Jeśli pojawi się problem z czołem, nie
będę się męczyć z grzywką. Od razu dam sobie zrobić lifting.
- Czego więc chcesz? - pyta.
Numer telefonu Kevina. Ale to byłoby nieco zbyt bezpośrednie.
- Tak sobie myślałam o pani i jej rodzinie i zastanawiałam się, co u was
słychać. Często wspominam nasze pyszne wspólne obiady.
Zwłaszcza sałatkę z kurczaka, która była zatruta salmonellą, choć nigdy
nie będę w stanie udowodnić, że matka Ke-vina zrobiła to celowo. To
wydarzenie miało też jeden plus: po dwudziestu sześciu godzinach
intensywnych wymiotów ważyłam ponad kilogram mniej.
Wygląda na to, że nikt wcześniej nie powiedział Jeanette niczego miłego
na temat jej zdolności kulinarnych, gdyż nagle łagodnieje.
- To były dobre czasy, no nie? - mówi sentymentalnie.
- Tak, zdecydowanie najlepsze - odpowiadam równie ckliwym tonem.
130
I
- Mogłabyś przyjść na obiad - nieoczekiwanie proponuje Jeanette. -
Rozmrożę coś. I mam jeszcze trochę sałatki ziemniaczanej, którą zrobiłam
w zeszłym tygodniu.
O tak. Salmonella i pleśń w jednym pożywnym posiłku.
- Z największą przyjemnością, ale jestem na tej nowej diecie. Nie mogę
jeść niczego, co rozpoczyna się na „z" - odpowiadam, postanawiając za
wszelką cenę ochronić żołądek.
- Nawet zup? - pyta Jeanette.
- Absolutnie.
- Zapiekanka z makaronem?
- Jeszcze gorzej.
- Masło ziołowe? - pyta.
O, to podchwytliwe pytanie.
- Nie. Drugie słowo także nie może się zaczynać na „z".
- Surowa ta dieta - odpowiada, wyraźnie pod wrażeniem.
- Jakoś sobie radzę. Ale założę się, że Kevin nadal wcina pani sałatkę
ziemniaczaną, aż mu się uszy trzęsą - dodaję, próbując w niezbyt zgrabny
sposób skierować naszą rozmowę tam, gdzie mam swój cel.
- Na pewno tak właśnie by robił, ale odkąd przeniósł się na Virgin Gorda,
niezbyt często bywa w domu. Ale jest tam szczęśliwy. Czego więcej może
pragnąć matka? - pyta, i w jakiś sposób udaje jej się w jednym zdaniu
zawrzeć zarówno dumę, jak i poświęcenie.
- Virgin Gorda! - mówię pogodnie. Coś tam pamiętam, że to wyspa w
archipelagu Brytyjskich Wysp Dziewiczych. A może Amerykańskich Wysp
Dziewiczych. Jeśli wszyscy tam są dziewiczy, to muszą mieć naprawdę
surowe wymogi dotyczące stałego zameldowania.
- Co on tam robi? - pytam. A może jest żonaty z wyspiarką, która, tak
sobie myślę, ma na imię Maria. Już widzę ich zapowiedzi w miejscowej
gazecie: „Kevin Talbert poślubia Marię dziewicę". Pomyślcie sobie tylko,
kim byłyby ich dzieci.
131
- Kevin jest podwodnym fotografem. Cenionym fotografem. Ale jest taki
niezależny. Chciałabym, żeby się wreszcie ustatkował i ożenił.
Uwielbiam tę kobietę. Dowiaduję się wszystkiego, wcale nie ciągnąc jej za
język.
- Ja jestem teraz w separacji z mężem - mówię, jako że kanał informacyjny
uznałam za otwarty. A poza tym Jeanette zaprosiła mnie przecież na obiad,
więc tak sobie myślę, że zaczęła mnie lubić.
A może jednak nie.
- Tylko niczego sobie przypadkiem nie wyobrażaj - oświadcza, z
powrotem przybierając wrogi ton. - Do pięt nie dorastasz mojemu
Kevinowi.
- Ale nie widziała mnie pani przecież od czasów liceum - mówię, broniąc
sprawy, choć nie mam nawet pewności, czy chcę ją wszczynać.
- Kevin mieszka nad oceanem - warczy pogardliwie. - Mam to gdzieś, czy
nie jesz rzeczy na „z'. Czy nawet na „a", „b" i „c". Nie wyobrażam sobie
ciebie w bikini.
- W bikini wyglądam zupełnie dobrze - odpowiadam bez przekonania.
- Może tak, jeśli na wierzchu masz jeszcze jakieś inne ciuchy - oznajmia
Jeanette i rozłącza się, chroniąc tym samym swego plażowego synka przed
prawdopodobnie pulchną prawniczką.
Kiedyś, gdy dzieci były jeszcze w szkole, bardzo często spotykałam się z
grupą mam z Chaddick, ale teraz musimy planować specjalne okazje, by
się razem spotkać. Następnego dnia na lunch w domu Steff wkładam
tradycyjnie wyszczuplające czarne spodnie (nie wyglądam więc jak
pulchna prawniczka z wyobrażeń Jeanette), a do nich nowy mięciut-ki
sweter. Jestem z siebie niesamowicie dumna, bo trafiłam na naprawdę
świetną okazję, i nie mogę się doczekać, by się podzielić świeżo
zdobytymi poufnymi informacjami: swetry
132
J. Crew robi się z tego samego kaszmiru, co te absurdalnie drogie firmy
Loro Piana, choć nie jestem tak do końca pewna, czy kozy są karmione tą
samą maślanką.
- Hallie, ale masz śliczny sweterek - mówi Darlie, uwielbiająca się
popisywać donosicielka, która na naszej imprezie „Puste gniazdo"
wypaplała wszystko o Ashlee.
- Dziękuję - odpowiadam, choć nie jestem głucha i słyszę jej
protekcjonalny ton.
W każdej grupie potrzebny jest jakiś odszczepieniec, przeciwko któremu
reszta może się jednoczyć, a u nas kimś takim jest Darlie. Bawi się właśnie
nowiutkim sznurem kosztownych pereł z Morza Południowego, który bez
wątpienia otrzymała od swego czwartego męża, Carla, króla importu--
eksportu. Płaci się pewną cenę za bycie żoną znacznie starszego
mężczyzny - ale on płaci za wszystko inne.
Spoglądając na pozostałe kobiety przy stole, Darlie z zadowoleniem
powtarza swój uszczypliwy komplement:
- Masz śliczny sweterek. Masz śliczny sweterek. I ty też masz śliczny
sweterek - mówi po kolei.
Teraz i ja zauważam, że wszystkie jesteśmy ubrane w niemal identyczne
kaszmirowe sweterki Crew. Coś mi się wydaje, że moja poufna informacja
nie jest aż tak poufna, jak wcześniej sądziłam. Za każdym razem, kiedy
myślę, że wiem o czymś na wyłączność, zaraz się okazuje, że wszyscy inni
też o tym wiedzą. Co tam Bob Woodward, moje rewelacje nie
zaskoczyłyby nawet Geraldo Rivery *.
- Tak, wszystkie mamy dobry gust. Odpowiedni gust - odpowiada Jennifer,
patrząc znacząco na niezwykle głęboki dekolt Darlie.
- Nuda - mówi Darlie, kryjąc ziewnięcie. - Ale pewnie tylko takie ciuchy
pozostały wam w waszym wieku.
Mam ochotę zauważyć, że nasz wiek jest także jej wiekiem. Pomimo
regularnych zastrzyków z kolagenu, Hylofor-
Bob Woodward i Geraldo Rivera: dziennikarze amerykańscy.
133
mu, Restylane, Tuvadermu i innych substancji odmładzających, nie jest w
stanie zmienić metryki urodzenia. Choć jak znam Darlie, metrykę też
próbowała odmłodzić chirurgicznie.
- Wypijmy zdrowie Steff - oświadcza Amanda Michaels-
- Locke, zmieniając temat. Wstaje i wyciąga przed siebie kieliszek z
szampanem. - Gratulujemy ci olbrzymiego sukcesu.
- Dziękuję - odpowiada skromnie Steff. I w tej kwestii rzeczywiście
powinna zachować skromność. Zaprosiła nas, by uczcić swój nowy
interes, aczkolwiek impreza ta może się okazać nieco przedwczesna. Na
chwilę obecną Steff jest w posiadaniu jedynie pomysłu na nowy interes:
zestaw do domowego przekłuwania uszu dla nastolatek.
- Skąd ci przyszedł do głowy taki rewelacyjny pomysł?
- pyta Jennifer.
Steff uśmiecha się i nachyla w naszym kierunku.
- Obejrzałam ten odcinek Good Morning America, w którym mówili, że
jeśli chce się zostać przedsiębiorcą, trzeba znaleźć zapotrzebowanie i je
spełnić. Najlepsze pomysły znajdują się tuż pod nosem. Czy też pod
uszami - śmieje się.
- Uważam, że to doskonały pomysł - oświadcza wielkodusznie Amanda. -
Zwłaszcza teraz, gdy Devon jest w Cornell, to coś nowego. Jak daleko
jesteś?
Steff wygląda na nieco zmartwioną.
- Szukam kogoś, kto skonstruowałby urządzenie, choć tak właściwie
wydaje mi się, że najpierw potrzebny mi ktoś, kto je zaprojektuje. Muszę
przemyśleć też kilka innych szczegółów. Mój Richard ciągle nawija o
budżecie, cenie jednostkowej i zyskach. - Kręci głową. - Czy on nie
dostrzega potencjału? Świat jest pełen nastoletnich dziewczynek, które
marzą o tym, by same przekłuć sobie uszy. Wiecie, jak wielka jest w ich
wieku potrzeba niezależności? Wyobrażacie to sobie? To się może okazać
większym sukcesem niż Barbie.
Wszystkie mądrze przytakujemy, choć pewnie rozsądniej byłoby pozwolić
nastolatkom przekłuwać uszy Barbie niż ich własne.
134
- Jeszcze jedna sprawa. Naprawdę się cieszę, że Richard i ja razem nad
tym pracujemy, gdyż ważne jest, aby mieć jakiś wspólny projekt. To
pomaga małżeństwu w podtrzymaniu poczucia bliskości. - Patrzy na mnie
znacząco, sugerując, że gdybyśmy tylko razem z Billem wysilili się i
wymyślili zestaw do samodzielnego tatuowania tyłka, nadal moglibyśmy
mieszkać pod jednym dachem. Ale potem Steff wzdycha. - Wolałabym
tylko, aby Richard nie rzucał nam pod nogi aż tylu kłód. Pomijając
wszystko inne, ma prawdziwą obsesję na punkcie ubezpieczenia. Uważa,
że ludzie mogą chcieć nas pozwać.
- A za co można pozwać w przypadku przekłutego ucha? - pyta Darlie,
dotykając czterokaratowego diamentowego kolczyka, tak ciężkiego, że
sprawia wrażenie, jakby lada chwila miał przerwać małżowinę. Może to
wyjaśniłoby przynajmniej jeden z potencjalnych problemów.
Wszyscy odwracają się w moją stronę, oczekując opinii zawodowca.
- Nikt nie pozwie naszej Steff - oświadczam. I czynię to z największym
przekonaniem, gdyż nie da się złożyć pozwu przeciwko firmie, która
nawet jeszcze nie istnieje.
- Uważam, że Steff jest genialna - stwierdza Rosalie, która była
gospodynią naszego poprzedniego przyjęcia, tego z ręcznie plecionymi
zaproszeniami z ptasimi gniazdami. W tej chwili macha szydełkiem, a
obok niej leży sobie spokojnie coraz większa kupka czegoś tam
włóczkowego. - Za pięć lat wszystkie moje dzieci wyfruną z domu, a ja
nie mam nawet wystarczających kwalifikacji, by dostać pracę. Gdy kiedyś
pracowałam w biurze, nie było czegoś takiego jak e-mai-le i sama
musiałam lizać koperty.
- Może mogłabyś rozkręcić jakiś interes na bazie swoich wyrobów
rękodzielniczych - podpowiada zachęcająco Steff.
- Albo urodzić jeszcze jedno dziecko, albo i dwoje - wtrąca pogodnie
Amanda. - Najlepsze, co mi się przytrafiło, to urodzenie drugiej pary
bliźniąt.
135
- Tak, ale z ciebie to jakiś wybryk natury - stwierdza lekceważąco Darlie. -
Gdy tylko Michael i Michaela zaczęli chodzić do liceum, wyskoczyli z
ciebie Louis i Louisa.
- I to bez in vitro - mówi z podziwem Jennifer. - Jedynie zwykły,
staromodny seks. Kto się tym jeszcze zajmuje?
-1 bez zastępczej matki - użala się Darlie. - Już nigdy nie urodzę dziecka
bez zastępczej matki. Mam nazwisko kobiety, z której usług Joan Lunden
skorzystała dwa razy, na wypadek gdyby Carlowi zaczęły chodzić po
głowie jakieś pomysły. - Gładzi potrójną diamentową bransoletkę, czyniąc
jasnym, że gdyby Carlowi rzeczywiście chodziły po głowie jakieś pomysły
w tym względzie, ich realizacja okazałaby się dla niego niezwykle
kosztowna.
- Wszystkie jesteśmy w tym wieku, kiedy zastanawiamy się, co ma
naprawdę znaczenie i myślimy o tym, co jeszcze nastąpi - stwierdza
filozoficznie Steff. Szczera prawda. Choć bardzo chciałabym wiedzieć,
która synapsa w jej mózgu odpowiada za przejście od zastanawiania się
nad sensem życia do wymyślenia zestawu do samodzielnego przekłuwania
uszu.
- W kolejce zawsze czeka coś nowego - stwierdza optymistycznie
Amanda. - Trzeba jedynie to odkryć. Nie stać w miejscu. Przeżywać nowe
przygody, próbować nowych rzeczy.
- Doskonale cię rozumiem - wtrąca Darlie, kiwając z zapałem głową. -
Zawsze mówiłam, że nigdy nie będę nosić bielizny innej niż La Perla. A
niedawno odkryłam wspaniały butik na Place Vendôme w Paryżu, dzięki
któremu zmieniłam zdanie.
- A może za dziesięć lat, kiedy będziesz po pięćdziesiątce, odkryjesz
rewelacyjną włoską bieliznę - sugeruje Amanda.
- Nigdy nie będę mieć pięćdziesięciu lat - odpowiada Darlie, która już
intensywnie pracuje nad tym, jak tu ominąć całą dekadę.
- Kiedyś nie wyobrażałam sobie, bym kiedykolwiek była po czterdziestce,
albo nawet i po trzydziestce - jęczę.
136
- Sto lat temu średnia długość życia kobiety wynosiła czterdzieści siedem
lat - stwierdza usłużnie Jennifer. - Dlatego pewnie dwadzieścia trzy lata
oznaczały wiek średni.
Darlie przeczesuje palcami swe rozjaśnione pasemkami włosy.
- Czytałam kiedyś w jakiejś gazecie, że idealny wiek to trzydzieści sześć
lat. Hollywood może i lubi młode gwiazdki, ale w tym artykule napisali,
że dojrzałość dodaje twej urodzie pewności siebie. No i szczęściara ze
mnie: mam dokładnie tyle lat.
Wszystkie staramy się nie roześmiać.
- Marilyn Monroe zginęła w wieku trzydziestu sześciu lat. Księżna Diana
też - mówi Jennifer.
- Nie twierdzę, że wszystko jest idealnie - broni się Darlie. - Jeśli wolisz,
to mogę mieć trzydzieści pięć lat.
Amanda się śmieje.
- Teraz już nie ma znaczenia, ile ma się lat. Jesteśmy pokoleniem kobiet
bez wieku. Trzeba jedynie pozostać otwartą.
- Jestem otwarta na wszystko. Zwłaszcza, gdy flirtuje ze mną trener w
klubie tenisowym - oświadcza Darlie, jak zawsze ujmując to we własny,
specyficzny sposób.
Przy stole przez krótką chwilę panuje cisza. Rosalie chichocze.
- Przystojny?
- Bardzo - odpowiada Darlie.
- Masz ochotę na debla we wtorek? - pyta Rosalie. Możliwe, że zaczyna
układać sobie w głowie przyszłość, w której nie będzie miejsca na
szydełko.
Steff, albo zaniepokojona tym, że jedzenie ostygnie, albo też ewentualnym
deblem Rosalie z Darlie, stuka nożem w kieliszek.
- Jestem wdzięczna, że mam takie cudowne przyjaciółki, które świętują
razem ze mną - mówi. - Zapraszam na lunch.
Z elegancko nakrytego stołu bierzemy talerze w kształcie liści, mając
nadzieję na niezłą wyżerkę.
137
- Zamówiłam specjalny lunch z tego nowego sklepu, „Organiczne
Przysmaki" - oznajmia z dumą Steff. - Wszystko jest bardzo zdrowe.
Zamiast stosować nawozy przemysłowe, uprawiają warzywa na nawozie,
który jest w stu procentach naturalny.
Czy to miało podsycić nasz apetyt? Jeśli już miałabym myśleć o zdrowiu,
to wolałabym schrupać snickersa i przełknąć tabletkę multiwitaminową.
- Co to jest? - pyta Jennifer, nakładając sobie na talerz coś, co wygląda jak
kwiat.
- To właśnie gwóźdź programu, że tak powiem. Wszystko jest
przyrządzone ze świeżych nasturcji. Śmiało - odpowiada Steff i nakłada
nam na talerze spore kopce jadalnych pomarańczowo-żółtych płatków.
Przyglądam się im nieufnie, nie mogąc się zdecydować, czy powinnam to
zjeść, czy też wrzucić do kompostownika.
Ostrożnie wkładam do ust tyci kawałek pączka nasturcji, po czym
dyskretnie wypluwam w serwetkę gorzkie pa-skudztwi. Amanda ma rację.
Naprawdę mamy szczęście, że możemy wszystkiego spróbować. Ale może
nie wszystko jest warte tego próbowania.
Podobno najtaniej bilety lotnicze można kupić we wtorek o północy, co
może i jest dobrą porą, o ile nie trzeba na drugi dzień wstawać wcześnie
do pracy. Siedzę przy komputerze już od dwóch godzin, przeskakując od
Expedii i Trave-locity do Orbitz i FlybyNite.com. (Czy ich samoloty
startują w ciemnościach, czy też po prostu ulatniają się z twoimi
pieniędzmi?) Mogłabym przestać szukać w tej właśnie chwili, ale i tak
zostało mi tylko pięć godzin snu pod kołderką. Jeśli rankiem zasnę przy
biurku, Arthur mnie zwolni, a ja będę musiała przeżyć wiele miesięcy bez
pracy, mając do dyspozycji dwadzieścia dwa dolary zaoszczędzone w tej
grze, polegającej na poszukiwaniu najtańszego lotu. Z całą pewnością nie
jest to dobry interes.
138
Szczypią mnie oczy Idę do kuchni po szklankę wody. Otwieram lodówkę,
by wyjąć lód i znajduję coś znacznie lepszego - kilka czekoladowych
ciastek, które upiekłam dla dzieci i wsadziłam do zamrażalnika, żeby mnie
nie kusiły. Ale kuszą, wyjmuję więc jedno i chrupię łakomie. Te ciasteczka
znacznie lepiej smakują w takiej postaci, a jestem pewna, że proces
zamrażania zabija kalorie. A poza tym każdy wie, że wszystko, co się je na
stojąco, w ogóle się nie liczy.
Pełna nowych sił dzięki świeżej dostawie cukru, wracam do komputera,
zdecydowana kupić bilet na Expedii, przestać się przejmować kilkoma
marnymi dolarami i iść do łóżka. Ale kiedy klikam „Kup", widzę, że przez
dziesięć minut bilet zdrożał o dziesięć dolców. Nie będę marnować
pieniędzy! Nie kupuję! Nie zgadzam się! Szybko wracam na Tra-velocity,
gdzie tymczasem cena podskoczyła o dwanaście dolarów. Czas to
pieniądz. Na FlybyNight.com jest taniej
0 trzy dolary, ale chyba nie warto ryzykować. Niczym oszalały makler
giełdowy pełna jestem desperacji, by ubić najlepszy interes.
Gdzieś na dnie świadomości kołacze się myśl, że tak naprawdę na moją
panikę nie mają wpływu pieniądze - chodzi o to, że planuję stąd uciec na
Święto Dziękczynienia
1 że kupuję tylko jeden bilet. Ale uznałam, że tego właśnie chcę i mam
zamiar być konsekwentna. Klikam „Akceptuję warunki" i kupuję bilet bez
możliwości zwrotu. Proszę bardzo. Gotowe.
Rozsiadam się wygodnie i przebiegam palcami po klawiaturze komputera.
Nie mam zamiaru się zamartwiać. To był mój pomysł, by wyjechać z
miasta i pozwolić Billowi spędzić święto z dziećmi, jako że do mnie
przyjadą później na Boże Narodzenie i ferie zimowe. Pewnie paskudnie
bym się czuła w Święto Dziękczynienia, nie siedząc przy stole razem ze
szczęśliwą rodziną, ale przynajmniej nie będę w domu jeść sama
mrożonego posiłku Strażników Wagi i oglądać parady Macy's.
139
Czuję się wykończona. Wyłączam komputer i udaję się na górę do łóżka. A
potem nie mogę zasnąć - w nieskończoność przewracam się z boku na
bok. Co ja sobie myślałam? Na świecie jest cała masa miejsc, gdzie można
spędzić wakacje. Mogłam się zdecydować na narciarski weekend w
Aspen, strzelanie w Adirondacks lub łowienie pod lodem na Alasce.
Zamiast tego wybrałam sobie wyspę Virgin Gorda. Na wszystkich stronach
podróżniczych piszą, że nie ma na świecie piękniejszego miejsca. A jednak
muszę przyznać, że to nie pełne słońca plaże i lazurowa woda mnie
skusiły, ale coś, czemu równie trudno się oprzeć: myśl o spotkaniu
dawnego szkolnego ukochanego, Kevina. Czy naprawdę będę miała dość
odwagi, by go poszukać, kiedy już się tam znajdę? A jeśli tak, co on sobie
pomyśli?
Z każdą chwilą lista zmartwień się wydłuża, ale skupianie się na nich
donikąd mnie nie zaprowadzi, więc robię to, co każda kobieta - wpadam w
obsesję na punkcie własnego ciała. Zarówno spotkania z Erikiem, jak i
Ravem okazały się udane, ale przed żadnym z nich nie musiałam
paradować w bikini - ani nawet w stroju jednoczęściowym Anne Cole z
wbudowanym stanikiem.
Przekręcam się na plecy i patrzę przed siebie. Ale sufit, lekko grudkowaty
i nierówny po niedawnej burzy, przypomina mi moje grudkowate i
nierówne uda. Jutro najmę malarza, by go zeskrobał i przeszpachlował. A
kto się zajmie naprawieniem mnie?
Następnego ranka dzwonię z pracy do Bellini, aby powiedzieć jej o swojej
wyprawie - i suficie. Natychmiast załapuje, w czym problem.
- Jeśli jedziesz na plażę, nie możesz się tam zjawić z cel-lulitem -
oświadcza.
- Super. Wiedziałam, że ty mi powiesz, jak się go pozbyć - odpowiadam
przyjaciółce z jedwabiście gładkimi nogami. Jedyne dołeczki, jakie
posiada Bellini, to te w policzkach.
140
- Chyba żartujesz. Gdybym wiedziała, jak się pozbyć cel-lulitu,
sprzedałabym ten sekret i kupiła sobie dom na Virgin Gorda. Właściwie to
całą Virgin Gorda.
- A więc kwestia poprawy wyglądu moich nóg wygląda beznadziejnie?
- Nic nie jest beznadziejne. Pij dużo wody i zadzwoń do mnie rano.
- Ale właśnie jest rano. A dlaczego mam pić wodę? - pytam, może nieco
zbyt praktyczna jak na ten cały biznes kosmetyczny.
- Woda zawsze jest dobra dla organizmu - wyjaśnia Bellini. - A mnie
potrzebny jest czas na wyciągnięcie z archiwum wszystkich dostępnych
pomocy. Oddzwonię.
Dwadzieścia minut później Bellini to Jonas Salk* pulchnych ud. Jest
święcie przekonana, że istnieje na nie lekarstwo i nie spocznie, dopóki go
nie odkryje.
- Znalazłam całą masę możliwych rozwiązań, a więc zaczynamy - mówi
energicznie. - Numer jeden: czy masz coś przeciwko igłom?
- Bardzo dużo. Nie dopuszczam w pobliże mego ciała żadnych igieł.
Nawet nie szyję.
- Cóż, wyrzucamy w takim razie akupunkturę, która, tak na marginesie,
pewnie i tak skuteczniejsza jest w wypadku migren. Ale niektórzy święcie
wierzą w mezoterapię. To roztwór enzymów i substancji oczyszczających,
wstrzykiwany bezpośrednio do tłuszczu, by go rozpuścić.
- Nie potrafię znaleźć nawet substancji oczyszczającej, która rozpuściłaby
plamy po keczupie - oświadczam.
Bellini wzdycha i słyszę, jak wykreśla dwa punkty z listy, którą musiała
sobie wcześniej przygotować.
- No dobra, co myślisz na temat gorąca?
(1914-1995) - wirolog, jeden z najbardziej niedocenionych naukowców
XX wieku. Wynalazca szczepionki przeciw grypie i szczepionki przeciw
poliomyelitis.
141
- Tak dla prysznica, nie dla salsy - odpowiadam.
- Mogłybyśmy się zastanowić nad czymś o nazwie „ther-mage". To nowy
zabieg, który przesyła przez skórę pulsacyjne fale radiowe. Czasami trochę
piecze.
- Wytrzymałabym pieczenie - oświadczam odważnie. - Ale fale radiowe?
Dla mnie oznaczają jedynie słuchanie Garrisona Keillora.
Słyszę odgłos kolejnego wykreślania.
- Mam coś jeszcze - mówi z lekkim wahaniem. - Nie jestem pewna, czy to
prawda, czy tylko plotki, ale słyszałam
0 kobiecie, która ma w centrum ośrodek spa. Gdybyś chciała się ze mną
jutro spotkać, to może warto spróbować. Nazywają ją Cellulitowa
Egzorcystka.
Jadę do SoHo prosto z kancelarii, co dla mnie jest niczym egzotyczna
wyprawa do Paryża. W przeciwieństwie do sterylnej siatki wieżowców w
dzielnicy, w której pracuję, ta okolica słynie z czarujących butików,
ulicznych kafejek i kosztownie ubranych kobiet, wymachujących
reklamówkami z markowych sklepów. Kiedyś główną atrakcję stanowiły
tutaj galerie sztuki, ale czynsze podskoczyły zbyt wysoko i większość z
nich została zastąpiona designerski-mi sklepami. Teraz szykowne
zakupowiczki nie muszą się męczyć i udawać, że Chagall interesuje je w
równym stopniu co Chanel. Jeśli tylko nie przejdą chwiejnym krokiem w
pantofelkach na wysokich obcasach dwudziestu przecznic do najnowszej
mekki sztuki, litościwie jest im oszczędzone zakłopotanie, które
niewątpliwie odczuwają, próbując wygłaszać inteligentne uwagi na temat
neonowych rzeźb Jenny Holzer.
Ponownie zerkam na adres, który dostałam od Bellini,
1 kieruję się prosto do cellulitowego spa, znajdującego się drzwi w drzwi z
horrendalnie drogim imperium spożywczym Dean & DeLuca. Niezwykle
to praktyczne. Można pochłonąć kawałek importowanego, potrójnie
śmietanowego camem-
142
berta za trzydzieści dolarów i biegiem popędzić na usunięcie tłuszczu w
chwili, gdy osadza się na biodrach.
Wchodzę z wahaniem do środka. Wystrój dość nowoczesny jak na miejsce
pracy egzorcystki. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić Lindy Blair miotającej
zielonkawymi wymiocinami w tej jasnoróżowej poczekalni. Ale, o ile się
nie mylę, ta szczupła kobieta siedząca w rogu na sofie to też Linda -
Evangelista. Przegląda właśnie „ Vogue'a", sprawdzając pewnie, czy
znajdzie w nim swoje zdjęcie i czy jej comeback do świata mody okazał
się udany.
Bellini jeszcze nie dotarła, siadam więc naprzeciwko Lindy, która ma na
sobie obcisłe dżinsy, golf i futrzane kozaczki na wysokim obcasie. Bardzo
modnie i w sam raz dla papa-razzich. Od tylu lat oglądam zdjęcia tej
modelki w magazynach i na billboardach, że natychmiast odnoszę
wrażenie, iż jesteśmy starymi znajomymi.
- No więc kto ci zapłacił dziesięć tysięcy dolarów, byś dziś rano wstała z
łóżka? - pytam żartobliwie, parafrazując jej słynną kwestię na temat tego,
ile pieniędzy potrzeba, by zwabić ją do studia fotograficznego.
Podnosi głowę znad „ Vogue'a" i przeszywa mnie lodowatym spojrzeniem.
Kontakt wzrokowy z supermodelką. Praktycznie już nas widzę, jak się
zaprzyjaźniamy i w następne lato wspólnie wynajmujemy dom w
Nantucket.
- Przepraszam - mówię, próbując powrócić na grunt neutralny. - Nie
chciałam poruszać drażliwego tematu. Raz w życiu wygłosi się jakąś
głupią uwagę, a potem wszyscy ją pamiętają, no nie?
Dokładnie wtedy wchodzi Bellini, macha do mnie radośnie i siada obok.
Nie bawiąc się w powitania, nachyla się do mnie i mówi scenicznym
szeptem, który mógłby obudzić ducha Hamleta:
- Psst. Wydaje mi się, że to Christy Turlington.
- Linda Evangelista - oświadczam jej, zadowolona z siebie.
143
- Masz rację. Rany, ciekawe kto jej zapłacił dziesięć tysięcy dolarów, by
wstała dzisiaj z łóżka - mówi Bellini.
Linda rzuca „Vogue'a" i gniewnie rusza w stronę drzwi. Wygląda na to, że
żadna suma pieniędzy nie skłoniłaby jej do pozostania w jednym
pomieszczeniu razem z nami. I chyba zdenerwowałyśmy ją bardziej niż
sądziłyśmy, gdyż widzę przez okno, jak maszeruje prosto do delikatesów
Dean & DeLuca.
- Linda, nie rób tego! - wołam za nią, uchylając okno. - I tak jesteś piękna!
Pal! Pij! Ale błagam, nie jedz sera! Obiecaj mi, że nie ruszysz tego sera z
potrójną zawartością tłuszczu!
Bellini podbiega do mnie. Myślałam, że chce mnie odepchnąć od okna, ale
ona też się wychyla.
- Linda, wracaj! Naprawdę masz cellulit? Jak ktoś tak chudy jak ty może
mieć cellulit?
Odsuwamy się od okna i wybuchamy śmiechem.
- To niemożliwe, by z takim ciałem miała cellulit - mówię. - Jestem
pewna, że przyszła tutaj tylko po to, by poczytać gazetę.
- Niekoniecznie - odpowiada Bellini. - W głębi duszy wszystkie jesteśmy
siostrami.
- Wszystkie jesteśmy grudkowatymi siostrami? - pytam.
- Ale już niedługo - obiecuje Bellini.
Jestem następna w kolejce. Pojawia się asystentka i prowadzi mnie do
gabinetu zabiegowego, a ja upieram się, by Bellini poszła tam razem ze
mną. Niczym trzynastolatka podczas randki w dwie pary, nie mam zamiaru
przejść przez to w pojedynkę. Asystentka podaje mi biały, jednoczęściowy
elastyczny kombinezon i każe się przebrać. Za chwilkę pojawi się
Cellulitowa Egzorcystka we własnej osobie.
Kiedy asystentka wychodzi, ważę w dłoni kawałek elastycznego materiału.
To może się okazać równie dużym wyzwaniem jak stringi w salonie
opalającym. Nie miałam na sobie trykotu, odkąd w drugiej klasie
tańczyłam jako dąb
144
w szkolnym przedstawieniu z okazji Święta Drzew. Tamtego właśnie dnia
potknęłam się o jedną z własnych gałęzi i porzuciłam na zawsze
obiecującą karierę baletnicy. Od owego czasu rozmiar trykotów - i mój -
uległ znaczącej zmianie.
- Jak ja mam się w to wcisnąć? - pytam, podciągając kombinezon do
kolan. Nie jestem w stanie wciągnąć go ani centymetra wyżej. - A tak w
ogóle, to co to takiego?
- Rękawowy system ciśnieniowy - wyjaśnia Bellini, czytając na głos
ulotkę, którą zostawiła asystentka. - Pomaga wycisnąć z twoich tkanek
zanieczyszczenia i stymuluje układ limfatyczny.
- Odcinając mi krążenie?
- Czyniąc to, co konieczne. A poza tym badania nad tym prowadzono w
NASA.
- Kiedy dostanę Tang? - pytam.
- Tutaj wszyscy pijemy Kool-Aid - odpowiada Bellini, uśmiechając się
chytrze.
Krzywię się i podciągam materiał mocniej w górę. Oczywiście, że będę
chudsza, kiedy uda mi się to na siebie wciągnąć, ponieważ w moim ciele
nie pozostanie ani odrobina powietrza. Walcząc z materiałem
obciskającym mi uda i biodra, obracam się, próbując wepchnąć ręce w
seksowne rękawy. Wreszcie się udaje. Powleczona materiałem niczym
kiełbaska Jimmy Dean, kładę się niezdarnie na pokrytym skórą stole
zabiegowym i wpatruję się w złowieszcze narzędzie, wiszące nade mną.
Prysnęłabym stąd, ale nie jestem w stanie się ruszyć. To pewnie
prawdziwy cel tego kombinezonu.
- Co to takiego? - pytam, wskazując na groźnie wyglądające urządzenie,
do którego podłączone są przerażające węże ssące. - Wygląda jak stary
odkurzacz Hoover.
- Ani to Hoover, ani nawet Oreck - odzywa się oschły głos.
- Dustbuster? - pytam potulnie, odwracając głowę w stronę postaci w
czerni, która właśnie się pojawiła w gabinecie. Ma nie więcej niż metr
pięćdziesiąt wzrostu, ale wypełnia
145
pomieszczenie masą kręconych rudych włosów, i wirującą czarną
peleryną. Najwyraźniej to Cellulitowa Egzorcystka we własnej osobie.
Wciska kilka guzików i chwilę później, kiedy urządzenie zaczyna
charczeć, podchodzi do mnie złowieszczo, trzymając w dłoni gruby,
pulsujący wąż.
- Eee, czy mogłaby mi pani najpierw powiedzieć, co będzie robić? - pytam
jako wyedukowana konsumentka. Choć gdybym rzeczywiście była
wyedukowaną konsumentka, pewnie w ogóle bym się tutaj nie pojawiła.
- Ćśśś. Musi pani przestać myśleć i po prostu uwierzyć - odpowiada.
- My naprawdę wierzymy - wtrąca Bellini takim tonem, jakby starała się
utrzymać Dzwoneczek z Piotrusia Pana, oraz moje nadzieje, przy życiu. -
Jak mogłybyśmy nie wierzyć? Jest pani przecież Cellulitowa Egzorcystka,
prawda?
Kobieta odwraca się na pięcie, wyraźnie poirytowana.
- Egzorcystka?! Nikt tak mnie nie nazywa w mojej obecności. Mam
autentyczne kwalifikacje. Medyczne kwalifikacje.
- Kim pani jest? - pyta Bellini, nieco zaniepokojona tym, w co mnie
wplątała.
- Weterynarzem.
Okej, mam poczucie własnej wartości. To wcale nie oznacza, że uważa
mnie za świnię.
- Moje kwalifikacje weterynarza wcale nie są takie dziwne, jak panie
zapewne sądzą - oświadcza, przytwierdzając otwór węża do mego uda. -
Ten proces, zwany endermologią, ma swój początek w głębokotkankowym
masażu rannych koni. Żaden z tych koni nigdy nie cierpiał na cellulit.
Wysilam pamięć, próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek
widziałam cellulit na Secretariacie. Na pewno ani odrobiny na
Seabiscuicie.
Nagle czuję, jak wciąga mi skórę i chwytam za krawędź stołu, by
urządzenie nie wessało mnie do środka - choć jasne jest, że i tak dałam się
wciągnąć w to wszystko.
146
Egzorcystka przejeżdża po mnie odkurzaczem, jakbym była zapadającą się
kanapą, wyjaśniając, że poruszające się wałki unoszą skórę, rozciągają ją i
obracają, by wygładzić ją i zwiększyć produkcję kolagenu. A najlepsze ze
wszystkiego jest to, że pozbywamy się stwardniałej tkanki łącznej,
aczkolwiek muszę przyznać, że jakoś tak się przyzwyczaiłam do tej starej i
stwardniałej tkanki łącznej. Czy to nie jedyne, co mnie trzyma w pionie?
- Czuję, jak problem opuszcza twoją skórę - mamrocze monotonnie
Egzorcystka. Nagle w głowie pojawia mi się wizja, jak wymachuje
krzyżem nad moimi udami dotkniętymi skórką pomarańczową. No, a
czemu by nie? Cellulit to jak nic robota szatana.
- Czy czujesz, jak rozbija się podskórny tłuszcz i toksyny? - pyta
podniosłym tonem.
Właściwie to czuję, jak społeczność dwudziestego pierwszego wieku
spada w przepaść. Jestem atrakcyjną, inteligentną kobietą, skończyłam
prestiżowe studia prawnicze i mam spore poczucie humoru, a leżę tutaj w
towarzystwie Egzor-cystki, odkurzacza i marnych nadziei na szczuplejsze
uda. Tak, cywilizacja, którą znamy, wkrótce upadnie - albo wręcz
przeciwnie: stanie się tak zaawansowana, jak się nam nawet nie śniło.
Kiedy Egzorcystka wreszcie wyłącza warczące urządzenie, poklepuje
mnie po udach.
- Dobry początek - stwierdza ze znawstwem. - Będziemy to robić dwa razy
w tygodniu. Jeszcze czternaście zabiegów. Jestem pewna, że zobaczy pani
poprawę.
Dwa razy w tygodniu przez następnych siedem tygodni? To dłużej niż
okres, w którym George Bush był pełnym współczucia konserwatystą.
- Nie mam tyle czasu. Lecę na Karaiby - odpowiadam. W jej oczach
pojawia się błysk.
- Zdarza się, że klientki zabierają mnie ze sobą na wakacje - mówi
skwapliwie.
147
Zastanawiam się nad tym przez chwilę. Osobista egzorcystka na każde
zawołanie w dzień i w nocy, rozbijająca mój podskórny tłuszcz - nie
wspominając o rozbiciu konta bankowego.
- Dzięki - odpowiadam. Jakoś udaje mi się zsunąć ze stołu i stanąć na
własnych nogach. - Lecę sama.
Rozdział dziewiąty
Po raz chyba siedemnasty Emily dzwoni do mnie z akademika, by zapytać,
czy naprawdę mam zamiar spędzić Święto Dziękczynienia zupełnie sama.
Zdecydowałam się na postawę kobiety odważnej, więc bagatelizuję jej
zaniepokojenie.
- To tylko święto, podczas którego je się martwego ptaka - stwierdzam
lekko. - A poza tym nigdy nie przepadałam za żurawinami. W sosie
pieczeniowym są zawsze grudki, ciasto z orzeszków pekan jest niezdrowe,
a komu się chce jeść glazurowane słodkie ziemniaki?
- Przecież uwielbiasz tę słodką glazurę - mówi Emily, która zna mnie na
wylot.
- Tylko w płatkach śniadaniowych i Rice Krispies - odpowiadam. - A poza
tym dobrze wam będzie z tatą.
- Jesteś pewna, że tata nie zabierze ze sobą tej kobiety?
- Nie, jedziecie jak zawsze do babci Rickie. Tata nigdy nie zabrałby Ashlee
do domu własnej matki.
- Błagam, nie wymawiaj na głos jej imienia - mówi Emily. - Jest mi
niedobrze, jak je słyszę.
Ktoś jeszcze próbuje się do mnie dodzwonić.
- Zaczekaj chwileczkę. - Na wyświetlaczu widzę numer Adama. - Na
drugiej linii jest twój brat.
149
Zamiast włączyć pauzę, przytrzymuję słuchawkę lewą dłonią, a w prawą
ujmuję drugą, przenośną. W ten sposób mam przy sobie dwoje moich
dzieci.
- Cześć, Adam.
- Cześć, mamo. Chciałem się tylko upewnić. Naprawdę dasz sobie radę w
Święto Dziękczynienia?
- Tak, dam sobie świetnie radę - odpowiadam.
- Co u Adama? - pyta Emily przez drugą słuchawkę, którą mam przy
lewym uchu.
- Twoja siostra chce wiedzieć, co u ciebie - mówię do prawej słuchawki,
bawiąc się, hmmm... w głuchy telefon.
- Powiedz jej, że wszystko w porządku.
- U niego w porządku.
- Ale martwię się o ciebie! - woła Adam, starając się przyciągnąć moją
uwagę.
- On się martwi - powtarzam posłusznie Emily.
- Ja też - odpowiada Emily na tyle głośno, że Adam na pewno usłyszał ją
bez mojego pośrednictwa.
- Dlaczego się martwicie? - pytam, trzymając obie słuchawki blisko ust,
tak bym mogła jednocześnie mówić do obojga.
- Bo jesteś naszą matką.
- Bo podczas świąt więcej ludzi popełnia samobójstwo niż w inne dni -
dodaje usłużnie Adam.
- Ale ja nie chcę popełnić samobójstwa - oświadczam.
- Co ty powiedziałaś o samobójstwie? - woła Emily. - Samobójstwo?
Wiedziałam. Masz depresję.
- Oczywiście, że ma depresję - oświadcza Adam. - No, a jak mogłoby być
inaczej? Nie będzie nas przy niej.
- To niezdrowe być samemu w Święto Dziękczynienia - mówi Emily.
- A ja uważam, że bardzo zdrowe jest niezjedzenie posiłku pełnego
węglowodanów i kalorii - upieram się. - No i zaplanowałam sobie
cudowny wyjazd. Oczywiście, że bę-
150
dzie mi was brakowało, ale dam sobie radę. Co złego może mi się
przydarzyć na plaży?
- Możesz zapomnieć o emulsji do opalania, zachorować na raka skóry i
umrzeć - oświadcza Emily, która chyba jest bardziej zaniepokojona tym
wszystkim niż wcześniej zakładałam. - Albo, co gorsza, zachorujesz, a ja
będę musiała rzucić studia i zaopiekować się tobą.
- Nie, ja bym się nią zaopiekował - odzywa się heroicznie Adam.
- Ja jestem córką. Ja to zrobię.
- Nie wytrzymałaś nawet do końca Czułych słówek - kpi Adam. - Zmyłaś
się, gdy tylko Shirley MacLaine zaczęła wołać o morfinę.
- Wcale nie. Musiałam iść do łazienki - odparowuje Emily.
Chwila, o której marzy każda matka. Moje dzieci kłócą się o to, które z
nich będzie czuwało przy moim łóżku i podawało tabletki z cyjankiem.
Od tych stereofonicznych krzyków zaczyna mnie jednak boleć głowa.
Ostrożnie stawiam obie słuchawki na stole, zwrócone frontem do siebie, i
oddalam się. Niech dzieciaki załatwią to między sobą. Muszę się
spakować.
No i oczywiście pakuję za dużo rzeczy.
- Będzie pani musiała przepakować tę torbę. Jest zbyt duża na bagaż
podręczny - oświadcza stewardesa, gdy próbuję dostać się do samolotu na
lotnisku Kennedyego. W środę przed Świętem Dziękczynienia, jak się
można było spodziewać, na terminalu panuje niezłe zamieszanie.
- Ale to torba podręczna - odpowiadam, szarpiąc za skórzaną zawieszkę na
torbie Tumi. - Proszę spojrzeć na ten napis: „Torba podręczna".
- Tylko gdy jest pusta. Teraz jest zdecydowanie przeładowana. - Stuka
palcem w pękatą torbę i kręci głową. - Niech
151
zgadnę. Na trzydniowy wyjazd potrzebowała pani sześciu par butów.
- Pięciu - odpowiadam obronnie. - Choć, jeśli mam być szczera, to pewnie
nie musiałam zabierać tych różowych klapek, skoro mam beżowe. Ale z
drugiej strony co można włożyć do tej nowej białej sukienki od Marca
Jacobsa?
- Nie beżowe - odpowiada, marszcząc nos.
- No właśnie. Ale beżowe były mi potrzebne do spódnicy khaki.
- Rozumiem panią.
Stojąca za nami kolejka ludzi czekających na wejście do samolotu zaczyna
się niecierpliwić. W niczym to jednak nie przeszkadza naszej swobodnej
rozmowie.
- Czy mogłaby pani otworzyć torbę?
- Dodatkowa kontrola?
- Nie, umieram po prostu z ciekawości, by zobaczyć nową sukienkę Marca
Jacobsa. Wydaje mi się, że tydzień temu Lindsay Lohan włożyła ją na
jakąś premierę.
Stawiam torbę na stoliku i zaczynam ją rozpinać.
- Przepraszam - odzywa się mężczyzna za mną, wyraźnie nie mogąc się
doczekać wejścia na pokład. - Jeśli to ma przyspieszyć wejście, mogę pani
pokazać moją bieliznę Cal-vina Kleina.
Stewardessa mierzy go podejrzliwym spojrzeniem, pewnie dlatego, że nie
ma on ze sobą żadnego bagażu.
- Proszę wejść do środka razem z torbą - mówi do mnie. - Schowam ją
potem dla pani w schowku w pierwszej klasie.
- Dziękuję - mówię z ulgą i przechodzę dalej. - I proszę sobie śmiało
obejrzeć sukienkę. Jeśli pani chce, to może ją sobie nawet wziąć.
Trzy godziny później, biegnąc pomiędzy terminalami na lotnisku w San
Juan, by zdążyć na drugi samolot, zaczynam żałować, że jednak nie
sprawdziłam mojej wypchanej torby. Albo mogłam dopilnować, żeby
stewardesa skonfiskowała
152
sukienkę oraz kilka par butów i uczyniła mój podręczny bagaż choć
odrobinę lżejszym. Docieram do bramki, spocona i bez tchu, trzy minuty
przed końcem odprawy. No i oczywiście w tej właśnie chwili rozbrzmiewa
komunikat, że samolot ma trzygodzinne opóźnienie.
Wlokę swoje spocone ciało i torbę w kierunku lotniskowych barów. I,
rzecz jasna, Cinnabon wygrywa z Salad King. Siadam z ciastkiem w dłoni
przy małym, plastikowym stoliku. Wokół mnie z krzykiem biegają
dzieciaki, niemowlęta ryczą, mężowie i żony kłócą się o to, które z nich
ma karty pokładowe. Harmider nie do zniesienia. Nagle jednak nawet te
burzliwe scenki rodzinne wydają mi się bardzo urocze. Adam i Emily
mieli rację, że boleśnie spędza się w pojedynkę Święto Dziękczynienia.
Zerkam na zegarek. Jeszcze tylko godzina i pięćdziesiąt minut do odlotu.
Co mam robić z tym czasem? Mogłabym kupić jeszcze kilka ciastek, ale to
gwarantuje, że zadzwoni do mnie osobiście Anne Cole i poprosi, bym już
nigdy nie pojawiła się publicznie w żadnym z jej kostiumów kąpielowych.
Nie, poczytam po prostu magazyn „People" i sprawdzę, które gwiazdy
rozstały się w tym tygodniu. Przyglądam się tylnej okładce, na której
umieszczono reklamę Citiban-ku, ostrzegającą przed kradzieżą
tożsamości. Cóż za zbieg okoliczności - ponieważ jestem przekonana, że
ktoś skradł moją tożsamość. No bo co innego mogło się stać ze szczęśliwą
prawniczką-matką-żoną, która zawsze w święta otoczona była rodziną?
Dokąd sobie poszła?
Och, zamknij się, dziewczyno. Ona ma rację. Przestań rozczulać się nad
sobą i weź się w garść. Szukam w skórzanej torebce długopisu. Nie
potrzebuję indyka, by pamiętać, że powinnam być wdzięczna. Na białym
pasku wokół reklamy piszę wyraźnie: „Dziesięć powodów, dla których
jestem wdzięczna". A potem na wszelki wypadek skreślam „dziesięć" i
piszę „pięć". Nie pora teraz na poddawanie się dodatkowej presji.
153
1. Adam.
2. Emily
Obgryzam końcówkę długopisu. Czy to oszukiwanie? Tak, zdecydowanie.
Odwracam magazyn do góry nogami i zaczynam od początku.
Pięć powodów, dla których jestem wdzięczna:
1. Adam i Emily.
2. Praca, którą lubię i która daje mi satysfakcję.
3. Dobrzy przyjaciele.
4. Kręcone włosy, które nie puszą się za bardzo, gdy jest wilgotno.
No dobrze, a teraz numer pięć. Wiem, że jest numer pięć. Znalazłabym ich
pewnie nawet pięćdziesiąt, gdybym się porządnie zastanowiła, ale teraz
muszę wymyślić jeszcze jeden. To naprawdę nie jest takie trudne.
5. Lubię siebie.
Przyglądam się uważnie liście i uśmiecham się lekko. Po tym wszystkim,
co mi się ostatnio przytrafiło, całkiem nieźle sobie radzę. Zawsze
wiedziałam, że jestem odporna, ale myślę, że zaskoczyłam samą siebie. To
nie okoliczności życiowe czynią cię szczęśliwym, ale sposób, w jaki sobie
z nimi radzisz.
Odsuwam niedojedzone ciastko i wycieram dłonie z kle-jącego lukru. Gdy
się odwracam, dostaję prosto w twarz latającą frytką, wystrzeloną przez
siedmioletniego chłopca.
- Bardzo pomysłowo - mówię do niego, ścierając z policzka odrobinę
keczupu. - Nie każdy mały chłopiec potrafi zrobić procę ze słomek.
Jego rodzice wyglądają na przerażonych, ale posyłam im szeroki uśmiech,
zdecydowana we wszystkim dostrzegać coś pozytywnego. Przynajmniej
dopóki nie będę musiała włożyć stroju kąpielowego.
Zdjęcia na stronie internetowej nie kłamały. Piaszczyste plaże Virgin
Gorda są po prostu przepiękne, a szczęścia do-
154
pełniają ukryte zatoczki i ogromne formacje skalne. Woda połyskuje, a
mój przestronny, otynkowany na różowo domek tkwi uroczo na palach i
mam z niego zapierający dech w piersiach widok na żaglówki w porcie.
Idealnie. Czuję lekkie ukłucie, gdy się okazuje, że w domku jest druga
sypialnia. Gdyby tylko Bill nie okazał się takim głupcem, moglibyśmy być
tutaj teraz z dziećmi, wszyscy razem. Gdyby, gdyby, gdyby. Gdyby szafa
miała sznurki... Nie mogę myśleć o tym, czego nie ma - przyjechałam tutaj
po to, co może być. A dzisiaj może być długi spacer skąpaną w słońcu
plażą i pływanie w słonej wodzie. Jutro, gdy już się będę cieszyć nową
wyspiarską opalenizną (bez wątpienia lepszą od tej z salonu
samoopalające-go), pomyślę o tym, by rozejrzeć się za Kevinem. Wiem
już, że mieszka na drugim końcu wyspy By go znaleźć, będę musiała
przejechać dość spory kawałek przez tutejsze wzgórza.
Wkładam krótkie spodenki i T-shirt, wsuwam stopy w gumowe japonki.
Pozostałe cztery pary butów, nie wspominając o spódniczkach i
sukienkach na ramiączkach, najpewniej w ogóle nie opuszczą torby. I, ach
tak, przywiozłam tutaj dwa grube swetry. Na kanale z prognozami pogody
mówili, że temperatura na Karaibach wynosi dwadzieścia siedem stopni,
ale marznąc przy minus jeden w Nowym Jorku, jakoś trudno mi to było
sobie wyobrazić. Niepisane prawo wakacyjnego pakowania mówi, że
zabiera się wszystko i nie nosi żadnej z tych rzeczy. I jakoś niczego się
przez te wszystkie lata nie nauczyłam. Następnym razem zrobię dokładnie
to samo.
Wychodzę z domku na małe rozpoznanie terenu. Oddycham głęboko.
Powietrze wypełnia słodki zapach frezji. Wyspa wcale nie jest
przeludniona. Po jednej stronie widać plażę, a po drugiej kępy karłowatych
krzaków. Gdy idę spokojną, pełną kurzu drogą, dwie kozy ruszają moim
śladem. I pomyśleć, że Adam i Emily martwili się, że będę sama.
W ciepłych promieniach jasnego słońca pomysł odnalezienia Kevina
zaczyna się wydawać nieco chybiony. Nie ma powodu, bym sądziła, że
teraz możemy mieć ze sobą więcej
155
wspólnego niż niegdyś w liceum, kiedy ja szybkim krokiem zmierzałam w
kierunku studiów na Columbii, a on był jedynie szybki. Tworzyliśmy
ciekawą parę, Kevin w czarnej kurtce motocyklisty i ja w bawełnianym
bliźniaku. Dobraliśmy się na zasadzie przyciągania przeciwieństw. Kiedyś
powiedziałam mu, że nasze bycie razem przypomina związek pingwina i
zebry.
- Ale taki związek ma sens. I jedno, i drugie jest czarno--białe. Mają ze
sobą wiele wspólnego - odparł z powagą.
Zachwycałam się jego mądrością. Wtedy jego bezsensowna odpowiedź
wydawała mi się tak błyskotliwa, że byłam przekonana, iż tylko ja
pojmuję geniusz Kevina. Trzymał mnie za rękę, gdy upojeni pierwszą
miłością wracaliśmy razem ze szkoły. Urywaliśmy się z lekcji. Dla mnie
stanowiło to nowe doświadczenie i było częścią uroku Kevina - złego
chłopca. Tworzył własne zasady, a ja byłam zaślepiona.
Cóż ze mnie jednak za desperatka, skoro poszukuję chłopaka, z którym się
całowałam w liceum? Nasz związek teraz wydaje się tak bardzo niewinny.
Jego dłoń nigdy nie przesunęła się powyżej mego kolana, ale i tak
złamałam mu kciuk. Przysięgam, że to był wypadek. Pewnego wieczoru
wychylił się po pożegnalny pocałunek dokładnie w chwili, gdy ja
zamykałam drzwi. Uderzenie, walnięcie, trzask. Następnego dnia Kevin
pojawił się w szkole z ręką w gipsie. Już nigdy nie odezwał się do mnie
ani słowem. Związek może się zakończyć w naprawdę głupi sposób.
Spacerkiem docieram do miasteczka. Mijam powoli sklep ze sprzętem
żeglarskim, sklepik sprzedający przynęty na ryby i ładną kafejkę uliczną.
Siadam przy jednym z metalowych stolików, ocienionym czerwono-
białym parasolem Campa-ri. Wygląda na to, że każda kafejka na świecie
ma ten sam parasol. Całkiem możliwe, że ta firma jest sławna głównie
dzięki parasolom, a nie trunkowi.
- Witamy - odzywa się wysoki kelner, podchodząc niespiesznie do mojego
stolika. - Coś do picia?
156
- Pewnie. Poproszę Campari z wodą mineralną - mówię, chcąc zachować
lojalność wobec marki, która jest na tyle uprzejma, by uchronić mnie
przed udarem słonecznym.
- Campari? Nigdy nie słyszałem o czymś takim. Ale mogę zaproponować
pani wyśmienite miejscowe rumy - odpowiada ze śpiewnym lokalnym
akcentem.
Czy ludzie od rumu zapłacili za krzesła? Nie chciałabym wspierać
niereklamującego się trunku.
- Może być rum. Co pan proponuje? - pytam.
- Zmieszam dla pani coś specjalnego. Podwójną porcję - odpowiada i
puszcza do mnie oczko.
Czekając na podwójną porcję nie wiadomo czego, leniwie przyglądam się
temu, co się dzieje na ulicy. Niski drewniany płotek oddziela kafejkę od
ulicy, przez którą właśnie przebiega na bosaka grupka miejscowych
dzieciaków w ja-skrawoczerwonych szortach, a za nimi kilka
szczekających psów. Mężczyzna ciągnący wózek z owocami uśmiecha się
do mnie i podaje mi coś przez płotek.
- Guajawa? - pyta. - Dopiero co zebrana. Pięćdziesiąt centów.
- Nie, dzięki - odpowiadam grzecznie.
- Mango? - wyciąga przed siebie świeży, słodko pachnący owoc, ale ja
ponownie kręcę głową.
- Proszę. - Kładzie mango na stole. - Dla pani. Prezent ode mnie.
Wszystkiego najlepszego z okazji Święta Dziękczynienia.
Jakie to miłe z jego strony, że pamięta o tym święcie, bo przecież Virgin
Gorda to terytorium brytyjskie. Jedynym powodem, dla którego co roku
wyprawiamy ucztę z indykiem i ciastem dyniowym w rolach głównych
jest to, że Pielgrzymi opuścili angielskie kolonie. Dzięki Bogu wszystko
zostało wybaczone i wspólnie możemy się radować błogosławieństwem
Eltona Johna.
Kilka metrów dalej zauważam siedzącą na macie kobietę. Wyplata właśnie
z trzciny śliczny koszyk. Kilkoro tury-
157
stów zatrzymuje się, by podziwiać jej dzieło i kupić jeden z koszyków ze
stojącego obok niej stosu. Może powinnam powiedzieć Rosalie, że tutaj
miałaby sposobność rozkręcenia interesu. Gdyby jej gniazda z rafii i
szydełkowane serwetki nie okazały się hitem, zawsze mogłaby rozstawić
sobie stojak z parasolem Campari.
Przechodzący obok przystojny mężczyzna zatrzymuje się i przysiada na
płocie niedaleko kobiety z koszykami. Otwiera trzymaną w ręce butelkę
coli i pociąga długi łyk. Włosy ma rozjaśnione od słońca i jest bardzo
mocno opalony. Twarz ma poprzecinaną seksownymi zmarszczkami, które
sprawiają, że wygląda na wysportowanego i surowego - a kobiety oglądają
się za nim na ulicy. Ubrany jest w szorty w kolorze khaki i biały T-shirt z
odciętymi rękawkami, który podkreśla jego szerokie barki i umięśnione
ramiona.
Przez ramię ma przewieszoną sporą niebieską torbę. Sięga do niej i
wyjmuje aparat z długim obiektywem. To pewnie jego nowa zabawka,
gdyż najpierw przerzuca kartki w książce z instrukcją obsługi, po czym
przytrzymuje Ni-kona SLR i pstryka kilka fotek. Sprawdza na
wyświetlaczu efekty, a następnie dokonuje jakichś zmian w ustawieniach i
znowu pstryka. W szybkim tempie fotografuje bawiące się dzieci,
handlarza owocami i kobietę z koszykami, po czym odwraca się, by
uchwycić kelnera, parę przy sąsiednim stoliku, a potem najwyraźniej mnie.
Wydaje mi się, że aparat nieco zbyt długo pozostaje wycelowany we mnie.
A potem fotograf powoli go opuszcza i przygląda mi się już bez
pośrednictwa obiektywu.
- A niech mnie - odzywa się z werwą. - Hallie Lawrence. To na pewno ty.
Ułamek sekundy zabiera mu założenie osłony na obiektyw drogiego
aparatu, po czym podchodzi szybko do mnie, zamyka w niedźwiedzim
uścisku i podnosi z krzesła. Zaczyna mnie obracać wokół siebie, ale ja z
zakłopotaniem macham nogami i przez przypadek uderzam go stopą w
kolano.
158
Stawia mnie na ziemi i obdarza szerokim uśmiechem.
- Taką właśnie Hallie pamiętam - oświadcza, machając nogą. Aby
przypomnieć mi, co ma na myśli, macha też kciukiem. - Lata fizykoterapii,
ale jest prawie idealnie.
- Bardzo długo martwiłam się o ten kciuk - mówię. Śmieję się i kręcę
głową. - Kevin, nie mogę uwierzyć, że to ty. Cóż za zbieg okoliczności.
- Taa, taa, ze wszystkich miejsc na całym świecie. - Uśmiecha się szeroko,
a ja rumienię się, przypominając sobie wieczór, gdy zabrał mnie do kina
pod gołym niebem, gdzie pokazywali Casablankę. Nie obejrzeliśmy wtedy
zbyt dużo, ale zawsze utrzymywaliśmy, że to nasz ulubiony film.
Przesuwa z czułością palcem po moim policzku.
- Mama mi powiedziała, że dzwoniłaś. I miałem nadzieję, że mnie tutaj
znajdziesz.
- Przyjechałam tu na wakacje. Na długi weekend - odpowiadam
nieprzekonywująco.
Kevin kiwa głową.
- Wyglądasz wspaniale. Mama powiedziała mi też, że jesteś w separacji.
Przykro mi. No cóż, może nie do końca. Co powiesz na to, by zjeść ze
mną wieczorem kolację? Znam świetne, romantyczne miejsce.
Przełykam ślinę. Czy to się nie dzieje nieco zbyt szybko? Czy nie
powinniśmy najpierw powspominać dawnych czasów i napić się kawy, a
dopiero później skupić się na „romantyzmie"? Z drugiej jednak strony
Kevin nigdy nie owijał niczego w bawełnę. No i nie przyjechałam tutaj na
długo, a grając trudną do zdobycia, niczego nie zdziałam.
Mimo wszystko próbuję zyskać na czasie.
- Owszem, jestem w separacji. A ty?
- Czy moja mama nie powiedziała ci także i tego? Nie ustatkowałem się,
jak to ujmuje.
- Dziewczyny?
- Całe tuziny. Ale w tej chwili nie mam nikogo. A przynajmniej nikogo,
kto by dla mnie coś znaczył.
159
Nie pytam, dzięki czemu można stać się dla niego kimś znaczącym. Na
razie zaprasza mnie jedynie na kolację.
- Z przyjemnością spotkam się z tobą wieczorem - oświadczam,
zastanawiając się, czy jednak przypadkiem nie wyjmę z torby różowych
klapek.
- Tylko nie planuj szybkiego powrotu do domu - mówi z uśmiechem. A
potem, na wypadek, gdybym nie zrozumiała, co mu chodzi po głowie,
niespodziewanie chwyta mnie i zamyka w mocnym uścisku, który
zupełnie nie przypomina tego, co pamiętam z dawnych lat. Ramiona
Kevina ciasno mnie obejmują, a jego niegdyś obcesowe, chłopięce
pocałunki doprawione są męską czułością. Wydaje mi się, że powinnam
przerwać pocałunek, ale z jakiegoś powodu nie robię tego.
Kevin pierwszy robi krok w tył.
- Czy moglibyśmy się spotkać od razu w restauracji? Mam wieczorem
sesję zdjęciową. - Zerka na zegarek, który albo jest marki Breitling, albo
jego dobrą podróbką. - Właściwie to już powinienem tam iść. Ale do
dziewiątej skończę. Zamów od siebie taksówkę i powiedz kierowcy, żeby
cię zawiózł do „Szczytu wzgórza". Wszyscy wiedzą, gdzie to jest.
Obejmuje mnie w talii i całuje raz jeszcze. Serce mi wali dokładnie tak jak
w liceum, kiedy obiecywaliśmy sobie, że się później spotkamy. Dosłownie
frunę w drodze do domku, i to wcale nie dzięki podwójnemu rumowi.
Powtarzam sobie dwanaście razy nazwę restauracji, w której mam się
spotkać z Ke-vinem. No i jednak ta sukienka od Marca Jacobsa ujrzy
światło dzienne. A raczej światło księżyca. Wyobrażam sobie, jak siedzimy
we dwoje przy stoliku, nad nami migoczą gwiazdy, a delikatna bryza
rozwiewa mi włosy. Będziemy sobie mówić słodkie głupstwa. Idę na
randkę, prawdziwą randkę - i dlaczegóż by nie? Pocałunek Kevina był
naprawdę fantastyczny.
Wchodzę po schodkach do domku i czuję, jak buzuje we mnie dziewczęce
podekscytowanie. Wychodzę na zalany słońcem balkon, przysiadam na
brzegu szezlongu, ale jestem zbyt
160
podniecona, by usiedzieć w miejscu. Wstaję i obracam się niczym aktorka
na scenie Broadwayu.
Tonight, tonight, won I be just any night!
Dobrze, że balkon jest ukryty za drzewami, tak że nikt nie jest świadkiem
mego przedstawienia. To zaleta bycia samej. Mogę zachowywać się tak,
jak tylko mam ochotę.
Tonight, tonight, IM see my love tonight.
Okej, to lekka przesada. Tak naprawdę on wcale nie jest moją miłością.
Ale zaraz, zaraz - nigdy nic nie wiadomo.
Nucę IFeel Pretty i macham ramionami niczym jakaś obłąkana tancerka.
Jezu, nic dziwnego, że w liceum nie dostałam roli w musicalu. Ale dzisiaj
mam szansę jeszcze raz cofnąć się do tych lat.
Oh, so pretty!
Śpiewam na tyle głośno - i na tyle fałszywie - że z krzaków wysuwa łepki
kilka spłoszonych ptaków. Ifeel pretty and witty and bright!
Teraz śpiewam tak głośno, że ptaki podejmują nagłą decyzję o odlocie na
północ - mimo iż teraz panuje tam zima.
- Bo naprawdę jesteś ładna - odzywa się ktoś w środku domku. A potem
rozlega się chichot.
- Dowcipna i stosunkowo bystra - dodaje drugi głos, ten akurat głęboki i
męski.
- Adam? - pytam z niedowierzaniem.
- NIESPODZIANKA! - wołają moje dwie kochane pociechy, wbiegając
przez drzwi na balkon.
Wpatruję się w nich z oszołomieniem. Parafrazując Kevi-na - nie mówiąc
już o Humphreyu Bogarcie - jak to możliwe, że ze wszystkich wysp na
świecie trafili właśnie na tę?
- Co wy tutaj robicie? - pytam tonem, który jest bardziej oskarżycielski niż
powitalny. Nie mogę uwierzyć, że przyłapali mnie in flagranti, śpiewającą
piosenki z West Side Story na wychodzącym na wschód balkonie.
- Chcieliśmy ci zrobić niespodziankę! - oświadcza Emily, rzucając mi się
na szyję.
161
- Nie mogliśmy znieść myśli, że będziesz sama w Święto Dziękczynienia -
uzupełnia Adam. - Tata powiedział, że to rozumie, i kupił nam bilety na
samolot.
- To miło z jego strony - mówię, próbując otrząsnąć się z szoku, którego
doznałam na widok niespodziewanych gości.
- Naprawdę miło - mruczy Emily. - On i Ashlee zawieźli nas na lotnisko, a
potem sami polecieli do Vail.
- A wy... - urywam.
- Spędzimy tutaj cały długi weekend! - oznajmia z werwą Emily.
- Przylecieliśmy dla ciebie, mamo - dodaje Adam, obejmując mnie
ramieniem. - Ani na moment nie zostawimy cię samej.
Ach, tak, któraż matka nie chciałaby być teraz na moim miejscu? Dwoje
kochających, troskliwych, cudownych dzieci, które szczerze przejmują się
swoją mamą. I teraz mam to, czego pragnęłam zaledwie kilka godzin temu
- Adama i Emily przy sobie. Wypełniają moje serce i drugą sypialnię.
No i chcą mi wypełnić porę kolacji.
- Na co masz ochotę, mamo? - pyta Adam. - Spacer po plaży? Pływanie?
Zbieranie muszelek?
Tak naprawdę to mam ochotę na to, by zrobić pedicure, sprawdzić, czy
mam dokładnie ogolone nogi i włożyć seksowną sukienkę na spotkanie z
Kevinem. Ale odpowiedź „Mama ma randkę" nie wchodzi w rachubę.
Adam i Emily przyjechali tutaj specjalnie dla mnie i nie mam zamiaru
spędzać czasu z kimś innym. Wystarczy, że Bill afiszuje się ze swoim
życiem uczuciowym. Niech przynajmniej mama pozostanie w ich oczach
mamusiowata (co oznacza bezpłciowa). Niezbyt miło jest mi wyobrażać
sobie Emily razem z jakimś facetem, a na pewno jej znacznie mniej miło
byłoby wyobrażać sobie mnie w takiej sytuacji.
- Chodźmy na plażę - proponuję. - Muszę tylko coś sprawdzić. Zaraz do
was dołączę.
162
Słyszę, jak uderzają sandałami o drewniane schody, gdy zbiegają na plażę.
Podskakują z radości i pędzą w stronę fal, dokładnie tak samo, jak wtedy,
gdy byli mali.
Kiedy znikają mi z pola widzenia, otwieram górną szufladę w stoliku obok
łóżka. Schowano tam miejscową książkę telefoniczną. Znacznie bardziej
użyteczna niż standardowa Biblia Gideon. Znajduję numer domowy
Kevina, ale kiedy go wystukuję, odzywa się poczta głosowa: „Tutaj Kevin.
A właściwie to nie tutaj. Zostaw wyłącznie dobre wiadomości". Biip. Jako
że moja wiadomość nie klasyfikuje się jako dobra, rozłączam się.
Następnie ponownie szybko wystukuję numer, ale wygląda na to, że
przegapiłam okazję, gdyż tym razem po wiadomości Kevina odzywa się
elektroniczny głos i informuje mnie, że „Skrzynka pocztowa jest pełna".
Skąd wiedzieli, co mam zamiar powiedzieć? Kevin musi naprawdę
poważnie podchodzić do filtrowania wiadomości, których nie ma ochoty
usłyszeć.
No i co teraz? Nie mogę tak po prostu się nie zjawić, a z całą pewnością
nie pójdę tam, ciągnąc za sobą dzieci. Dzwonię do restauracji i mówię
właścicielowi, by przekazał Kevinowi, że nie będę mogła się z nim
spotkać.
- Wystawia pani Kevina Talberta? - pyta z oburzeniem. - Kevin to dobry
chłopak. W czym problem?
To mała wyspa i widać, że miejscowi stoją za sobą murem. Może również
dlatego musiałam odwołać randkę. Gdybym nie spodobała się
właścicielowi lokalu, pewnie i tak nie trwałaby zbyt długo. To gorsze niż
egzamin przed obliczem straszliwej Jeanette.
- Proszę mu wyjaśnić, że coś mi nagle wyskoczyło. Strasznie mi przykro -
mówię przymilnym tonem.
- Świetnie - odpowiada szorstko.
- Proszę mu przekazać, że jest mi naprawdę przykro.
- Chce się pani umówić z nim na inny termin? - pyta, nagle przekształcając
się w sekretarkę Kevina ds. towarzyskich.
163
Chciałabym. Ale kiedy dzieciaki wyjadą, mnie też już tutaj nie będzie.
- Proszę mu przekazać, że zadzwonię do niego.
- Przekażę mu, że go pani wystawia - oświadcza i rozłącza się.
Wpatruję się z irytacją w telefon. Teraz już sobie przypominam, co jest
takiego wspaniałego w umawianiu się na randki. Nic. Cokolwiek się zrobi,
jest nie tak. Później spróbuję to jakoś naprawić, ale na razie lepiej będzie,
jak skupię się na tym, co mi wychodzi, czyli na byciu mamą.
Udaję się na plażę, na której nie ma nikogo, jeśli nie liczyć kobiety leżącej
na kocu razem z małym dzieckiem. Jej obfite piersi wylewają się z
nieproporcjonalnie małej góry od bikini. Patrząc na te piersi, próbuję
odgadnąć, czy jest ona matką dziecka, jego nianią, czy też może mamką.
Idę powoli na drugą stronę plaży, gdzie koło skał rozłożyły się moje
dzieci. Adam biegnie po piasku, próbując sprawić, że kolorowy latawiec
pofrunie na delikatnym wietrze, a Emily siedzi w wodzie i kołysze się na
pomarańczowej desce do nauki pływania. Obok rozłożonych wielkich
pasiastych ręczników plażowych Ralpha Laurena znajdują się lodówka,
dwa niebieskie składane leżaki i mały grill marki Weber. Do diaska, moje
dzieci są niesamowite. Zastanawia mnie, jak zmieścili to wszystko do
toreb podróżnych.
Rozdział dziesiąty
Kolejne trzy dni spędzamy, objeżdżając wyspę motorowerem, nurkując z
rurką wokół płytko położonych raf koralowych i jeżdżąc konno po plaży.
Wybieramy się nawet o północy łodzią na ocean, by obserwować
fosforyzujące ryby, które podczas spółkowania świecą jaskrawymi
barwami. Wychylamy się za burtę i widzimy, jak cała woda wokół nas lśni
niesamowitą feerią barw. Przynajmniej ryby uprawiają seks.
Ostatniego dnia Adamowi zachciewa się nurkowania z butlą. Nie
robiliśmy tego już od ładnych paru lat.
- Nie jestem pewna, czy to jeszcze pamiętam - oświadczam mu.
- Tego się nigdy nie zapomina. To tak jak z jazdą na rowerze - odpowiada.
- Spaść z roweru rzeczywiście potrafię - mówię, zastanawiając się,
dlaczego wszyscy zawsze mówią akurat o tym. - Gorzej mi idzie z jazdą.
Ale Adam wszystko organizuje i o siódmej rano stoimy na zewnątrz,
czekając na busa, który zabierze nas na nabrzeże. Ukradkiem wślizguję się
do domku, tak sobie myśląc, że teraz może być dobra pora na złapanie
Kevina. Podczas ostatnich dziesięciu prób za każdym razem słyszałam tę
samą wiadomość: „Skrzynka pocztowa jest pełna". Można by sądzić, że
165
do tej pory już ją w końcu opróżnił. Ponownie nikt nie odbiera i
wysłuchuję tej samej wiadomości. Do diabła.
Na nabrzeżu każde z nas otrzymuje butlę, kombinezon, płetwy, maskę,
regulatory kamizelkę do kontroli wyporu i pas balastowy, który
przytrzyma nas pod wodą. Instruktor nurkowania mierzy nas wzrokiem i
decyduje, że Adam otrzyma pas trzyipółkilogramowy, a ja
sześciokilogramowy.
- Chyba na odwrót - odzywam się pewnym siebie głosem. - Adam jest
dużo większy. Jemu będzie potrzebne większe obciążenie niż mnie, aby
pozostać pod wodą.
- Ale on to same mięśnie, które toną. A pani jest... - Nie kończy gdyż
wszyscy wiemy, o czym myśli, patrząc na mnie. Tłuszcz unosi się na
powierzchni.
Cały sprzęt ładujemy na porządnie wyszorowaną białą łódź z włókna
szklanego i gdy wchodzimy na pokład, staram się przypomnieć sobie,
czego się nauczyłam na zajęciach z nurkowania, w których uczestniczyłam
kilka lat temu. Zastanówmy się: powinnam zatrzymywać się co trzy metry,
by zatkać nos i dmuchnąć - co albo oczyszcza uszy, albo sprawia, że
eksploduje głowa. Powinnam jednym okiem obserwować licznik
głębokości, a drugim wskaźnik, który pokazuje, ile powietrza zostało w
butli, co według mnie absolutnie nie pozwala na obserwację tego, co
jestem celem tej wyprawy - rafy koralowej. Tak naprawdę to potrzebny mi
przyrząd, który wskaże, czy ta ryba w pobliżu to okoń, czy barrakuda.
Przydałby mi się taki sam przyrząd do rozpoznawania mężczyzn. Wiem,
że mój kochany Adam byłby rozgwiazdą, Erie rekinem, a Bill wielką,
starą, trującą fugu. Ale Kevin? Gdybym to ja wiedziała! I
najprawdopodobniej nigdy już się tego nie dowiem.
Przystojny jasnowłosy instruktor nurkowania, który wygląda na jakieś
dwadzieścia lat, przedstawia się jako Nick i podchodzi, by sprawdzić
nasze butle i regulatory.
- Zdenerwowana? - pyta mnie.
Zdradzają mnie pewnie trzęsące się dłonie, a on zna się na swojej robocie i
zaraz mnie uspokoi.
166
/
- Pamięta pani najważniejszą zasadę nurkowania? - pyta pogodnie.
- Tak - odpowiadam, nagle wszystko sobie przypominając. - Zawsze
miarowo oddychaj. Nigdy nie wstrzymuj oddechu pod wodą.
- Nie! To zasada numer dwa! Chodzi mi o tę najważniejszą. Ubieraj się na
czarno. Będziesz wyglądać bardziej seksownie!
Rechocze, po czym klepie mnie przyjaźnie po plecach. Super. Ryzykuję
życie, schodząc ponad trzydzieści metrów pod wodę, a nasz przywódca
uważa się za Conana OBriena.
Adam i Emily dwukrotnie sprawdzają mój sprzęt, a potem instruktor dwa
razy sprawdza po ich dwukrotnym sprawdzeniu. Przez chwilę jestem
wzruszona ich troską - ale później dociera do mnie, że to nie altruizm
przez nich przemawia. Nikt nie chce, by utonięcie mamusi przerwało mu
nurkowanie.
Jesteśmy gotowi i kapitan odpala silnik. A potem, gdy już--już mamy
odpływać od nabrzeża, robi się małe zamieszanie i w naszą stronę,
machając rękami, biegnie dwóch mężczyzn ze sklepu ze sprzętem do
nurkowania. Po krótkiej naradzie na pokładzie kapitan odwraca się do nas.
- Jest problem z drugą łodzią. Z Pine Cay zabierzemy parę nurków.
- Świetnie, będzie więcej ludzi - odzywa się Emily, którą może już nieco
zmęczyły te wakacje non stop z mamą. Rozumiem dokładnie, co teraz
czuje.
Płyniemy powoli, ale gdy tylko mijamy znak, na którym jest napisane:
„ZAKAZ WZBUDZANIA FAL... 5 WĘZŁÓW", łódź zaczyna skakać po
grzbietach fal. Adam i Emily stoją na dziobie, pozwalając, by sól
spryskiwała ich opalone twarze, i gawędzą z Nickiem, umięśnionym
instruktorem nurkowania. Dzięki Bogu, jest ktoś, z kim Emily może sobie
porozmawiać. Wtedy jednak dostrzegam, iż rzeczony młodzieniec
swobodnie obejmuje ramieniem moją córkę. Innymi słowy,
167
podrywa ją. Ma na sobie jedynie skąpe kąpielówki Speedo (czarne, rzecz
jasna), a moja mała Emily jest odziana w mikroskopijne bikini Guess.
Dobrze chociaż, że różowe, a nie czarne. Może Nick nie uzna jej za
seksowną.
Mała szansa. A właściwie to szczupła, zgrabna i powabna szansa. Pora na
matczyną interwencję.
- Czy nie powinniśmy już włożyć kombinezonów? - pytam, wstając.
- Dopiero jak będziemy na miejscu. Byłoby nam za gorąco - odpowiada
Nick.
Za gorąco. O to właśnie się martwię. Rzucam Emily ręcznik.
- Pewnie jest ci chłodno. Otul się - sugeruję. Wybucha śmiechem i odrzuca
mi ręcznik.
- Nie martw się, mamo. Nick nie pozwoli mi zmarznąć. Z powrotem
siadam i próbuję zająć myśli czymś innym.
Będę podziwiała widoki. Z przejrzystej niebieskiej wody wystają wysepki
tak małe, że wyglądają jak wielkie skały, i pewnie dlatego przewodniki
donoszą, że w archipelagu Brytyjskich Wysp Dziewiczych jest
sześćdziesiąt wysp. Tak sobie myślę, że skoro trzysta metrów
kwadratowych i łóżko Murphy uważa się na Manhattanie za apartament,
kilka krzewów wyrastających z głazu może zostać zaklasyfikowanych jako
tropikalny raj.
Fale są lekko wzburzone, łódź płynie szybciej i wstyd się przyznać, ale
zbiera mi się na wymioty. Pocieram skronie. No dalej, już - te mdłości to
pewnie jedynie od patrzenia na stojące na dziobie seksowne ciała, z
których jedno, tak się akurat składa, należy do mojej córki. To wszystko
jest tylko w mojej głowie, tylko w mojej głowie. Przełykam ślinę. Nie,
także w żołądku. I mam przeczucie, że cokolwiek jest w tym żołądku, nie
pozostanie w nim zbyt długo.
- Nick! - wołam słabym głosem. - Czy możesz podejść? Nie czuję się zbyt
dobrze.
Zdejmuje rękę z ramienia Emily, która przewraca oczami.
168
- O rany, mamo. Robisz z igły widły - oświadcza z lekką irytacją w głosie.
- Naprawdę. Obawiam się, że zaraz zwymiotuję - mówię, gdy razem do
mnie podchodzą.
- Nie musisz wymiotować. Nick i ja niczego nie robimy.
- Emily jest nadal przekonana, że udaję.
Ale Nick dostrzegł chyba, że jestem chorobliwie blada, gdyż natychmiast
idzie po chłodny kompres i kładzie mi go z tyłu na szyi.
- Proszę znaleźć punkt na horyzoncie i patrzeć na niego
- radzi. - Czasami pomaga.
Skupiam się na żółtej boi, którą widać w oddali. Kiepski wybór.
Podskakuje na falach, i gdy moja głowa również kiwa się w górę i w dół
podczas próby śledzenia bojki wzrokiem, robi mi się jeszcze bardziej
niedobrze.
- Jakieś następne wspaniałe pomysły? - pytam Nicka. Łódź zaczyna
zwalniać. Dołącza do nas Adam.
- Zbliżamy się do wyspy, z której zabierzemy tych dwoje ludzi - mówi. -
Powinnaś chwilę popływać. W wodzie choroba morska jest niemożliwa.
- On ma rację - stwierdza Nick, który, spójrzmy prawdzie w oczy, z wielką
chęcią pozbyłby się mnie z pokładu.
Emily podaje mi okularki.
- Skacz, mamo, skacz.
O rety, ależ się wszystko pozmieniało. Jeszcze niedawno moja córka
próbowała mnie powstrzymać przed samobójstwem.
Kapitan zatrzymuje łódź przy nabrzeżu, gdzie czeka dwoje ludzi i stos
sprzętu. Kiedy przywiązuje łódź, ześlizguję się po burcie do chłodnej
wody. I niemal od razu czuję się lepiej. Odpływam kawałek, mając
nadzieję, że na wszystkich robi wrażenie mój australijski kraul.
Zatrzymuję się i oglądam za siebie. Nasi nowi pasażerowie wnoszą
właśnie na łódź całą masę sprzętu i tak mi się wydaje, że potrwa to jeszcze
dobrą chwilę. Po szybkim przepłynięciu sporego odcinka zaczyna
169
mi się robić zimno i odczuwam zmęczenie, więc zawracam. Wszystko
idzie dobrze, dopóki nie dopływam do zwisającej z łodzi drabinki. Próbuję
się na nią wspiąć, ale płetwa ześlizguje mi się ze szczebelka i lecę do tyłu.
Słysząc głośne pluśnięcie, wszyscy gromadzą się na rufie.
- Zdejmij płetwy i mi je podaj - mówi Adam, wyciągając rękę.
Rzucając się w wodzie, próbuję dosięgnąć stóp, ale wydają się niezwykle
odległe. Uderzam kolanem w brodę, ale wreszcie jakoś udaje mi się
ściągnąć jedną płetwę - która natychmiast odpływa.
Nick daje nura do wody. Myślałam, że chce mi pomóc wejść na pokład,
ale on płynie za niesforną płetwą.
- Za wszystko, co zaginie, potrącają mi z wypłaty - wyjaśnia, oddalając się
ode mnie.
Zastanawiam się, ile by mu potrącili, gdyby zgubił mnie. Pewnie mniej niż
za kamizelkę ratunkową.
Podpływam z powrotem do drabinki, zdejmuję drugą płetwę i podaję ją
Adamowi, który stoi na rufie. Wyciąga do mnie rękę. Ale ja i tak tracę
równowagę na śliskich szczeblach i tym razem uderzam w wodę z tak
głośnym pluskiem, że ludzie na sąsiednim slupie zaczynają bić brawo.
Jestem potwornie zażenowana, nie wspominając już o tym, że mi zimno i
ledwie co widzę, gdyż pasma mokrych włosów kleją mi się do twarzy.
Poszukiwania potwora z Loch Ness można uznać za zakończone
sukcesem.
Adam praktycznie wciąga mnie na łódź, a ja, cała drżąca, padam na
pokład. Przyglądam się pochylającym się nade mną pełnym niepokoju
twarzom - kapitan, Nick, Adam i Emily. I dwie nowe osoby. Chyba opiłam
się zbyt dużo słonej wody, a ta mnie zamroczyła, gdyż jedna z nich
wygląda dokładnie jak Angelina Jolie. A druga? O mój Boże, to Kevin.
- Dobrze się czujesz? - pyta ładna kobieta, co do której jestem już
przekonana, że to Angelina. Każdy może so-
170
bie wytatuować smoka na ramieniu, ale kto jeszcze miałby na sobie T-shirt
UNICEF-u?
- Dzięki. Chyba nic mi nie jest - odpowiadam.
Sięga do torby i wyciąga z niej puszysty ręcznik, którym mnie otula.
- Chcesz się może napić wody? Albo soku? Co mogłoby ci pomóc?
Zawsze pragnęłam poznać Brada Pitta, ale być może za krótko się znamy,
by o to prosić.
- Może sok - odpowiadam.
No i ambasadorka dobrej woli oraz matka dwójki adoptowanych sierot
sięga ponownie do torby i wyciąga z niej kartonik z sokiem owocowym
Mott. Odkleja małą słomkę z boku kartonika i wkłada ją w foliową dziurkę
na górze.
- Proszę bardzo - mówi, uśmiechając się do mnie z troską. Mama co się
zowie. Zaledwie kilka lat temu Angelina była dzikuską całującą się z
bratem, na szyi nosiła fiolkę z krwią. Co do picia zaproponowałaby mi
wtedy?
Kevin głaszcze Angelinę po plecach.
- Słuchaj, za kilka minut będę chciał wrócić do tego, co wcześniej
robiliśmy. Może być?
- Może być. - Składa w dzióbek te słynne usta Angeliny To-lie i całuje go
w policzek. - Bardzo podoba mi się to, co robisz.
Kevin nie odzywa się do mnie ani słowem, obrzuca mnie jedynie
aroganckim spojrzeniem i oddala się. Świetnie. Na jakim my świecie
żyjemy, skoro wystarczy, że wystawisz faceta, a on odpłaca ci się,
pojawiając się z Angeliną Jolie u boku?
Łódź dobija do pierwszego miejsca, w którym będziemy nurkować, i
Angelina wślizguje się w czarny kombinezon. Kevin obejmuje ją
ramieniem i zapina zamek na plecach.
- Niełatwo samemu dosięgnąć - oświadcza.
- Wcale nie. W każdym kombinezonie na końcu suwaka przyczepiony jest
długi sznurek, właśnie po to - odzywam się, demonstrując sznurek.
171
Kevin kompletnie mnie ignoruje, co jest gorsze od najbardziej nawet
niemiłej uwagi, którą mógłby wygłosić.
- Angie, gotowa? Chcę cię pod wodą sexy, sexy, sexy - mówi.
- To nie powinno być trudne - odzywa się Adam, który, odkąd na pokładzie
pojawiła się Angelina, wpatruje się w nią z szeroko otwartymi ustami.
Cała się gotuję, podczas gdy Angelina i Kevin zakładają na siebie resztę
sprzętu do nurkowania. Angelina i Kevin, jakież to słodkie. Może narysuję
ich imiona w małym sercu na ścianie dziewczęcego pokoju, tak jak to
zrobiłam wiele lat temu: „Hallie & Kevin". Kevin wyrył to samo na
drzewie, a potem został zawieszony w szkole za wandalizm. I
najprawdopodobniej jest też od tamtej pory wykluczony z Sierra Club *.
Nawet w mój najlepszy dzień nie mogłabym konkurować z Angeliną Jolie,
a dzisiaj nie należymy do tego samego oceanu, nie wspominając już o
łodzi. Podczas gdy ona przechadza się dumnie po pokładzie, Królowa
Mórz, ja siedzę skulona w kącie z gęsią skórką, zmierzwionymi włosami,
nogami posiniaczonymi od upadków i ego obtłuczonym obojętnością
Kevina. Angelina ma już przytwierdzoną do pleców butlę, ale jeszcze
schyla się z gracją do swojej torby, która jest chyba bez dna. Czekam, aż
wyjmie z niej jedno ze swych dzieci albo przynajmniej jakieś pozostałości
po Billym Bobie Thorntonie. Ale ona wyciąga niewielką tubkę, którą
przesuwa po swoich słynnych pełnych i kuszących wargach.
- Co to jest? - pyta Emily, która przygląda się jej z niemal taką samą
uwagą jak Adam. - Lip Plumper? Du Wop Lip Venom? Sos Tabasco?
Słyszałam, że powiększa on usta równie dobrze jak te specyfiki, które
można kupić w Sephorze.
Amerykańska organizacja zajmująca się ochroną środowiska naturalnego.
172
- Tylko Chapstick. - Angelina dumnie przesuwa palcem po swych
wspaniałych wargach. - Te maleństwa są dziełem natury.
- Proszę, zdradź mi. Tak bym chciała mieć takie usta. Na pewno masz jakiś
sekret - błaga Emily. Coś mi się wydaje, że sekret seksownych ust
Angeliny to ćwiczenia ssące, ale nie wypowiadam tego na głos.
Instruktor nurkowania Nick także sprawia wrażenie niezwykle
zainteresowanego tym tematem, choć to w usta mojej córki się wpatruje. Z
jednej strony odczuwam dumę, że w jego oczach Emily przyćmiewa
gwiazdę. Z drugiej mam jednak nadzieję, że zdaje on sobie sprawę z tego,
że jedyne, co ssie Emily, to dropsy.
- Nie wiem, co jest takiego wspaniałego w posiadaniu dużych ust.
Pamiętam, że kiedyś wszystkie chciałyśmy być blondynkami o wąskich
ustach, w stylu Christie Brinkley - oświadczam.
- A kto to taki? - pyta Emily.
Kim jest Christie Brinkley? Jak szybko minęło te piętnaście minut sławy.
- Uważałyśmy kiedyś, że to najbardziej oszałamiająca kobieta na świecie -
odpowiadam. Ale czasy się zmieniły i dzisiaj nie pojawiłaby się na okładce
„Sports Illustrated", poświęconego strojom kąpielowym. Zapomnijcie o jej
zjawiskowo szczupłej figurze i amerykańskim stylu. Teraz wszyscy pragną
ust Angeliny, loków i krągłości Gisele Bundchen oraz tyłka J. Lo.
- Lekcja dla was - mówię przemądrzałym tonem. - Upodabniajcie się do
dzisiejszych idoli, a za kilka lat będziecie równie niemodne jak buty Frye.
- Uwielbiam buty Frye - oświadcza Emily.
- Ja też - wtóruje Angelina. - Mam pięć par. Wzdycham. Skoro wróciła
moda na styl kowbojski, może
i jest jeszcze nadzieja dla moich wąskich warg. Wszystko zmienia się
cyklicznie.
173
Jeśli jednak sądziłam, że w taki sam sposób powróci do mnie uczucie
Kevina, chyba się myliłam. A właściwie to na pewno.
- Do oceanu, moja piękna - oświadcza, zbliżając się do nas, i wiem, że nie
mówi tego do mnie. Grucha coś do Angeliny, poprawiając jej maskę, a
potem pomaga zejść do wody. Na szyi ma zawieszoną drogą kamerę wideo
do filmowania pod wodą, co mnie wcale nie dziwi. Jeśli nurkujesz sobie z
Angeliną Jolie, przyda się to udokumentować.
Dzieci są teraz po drugiej stronie łodzi, szykując się do zejścia pod wodę,
a Kevin zatrzymał się na chwilę przed dołączeniem do Angeliny, by
popsikać maskę preparatem zapobiegającym zaparowywaniu.
Wykorzystuję ten moment. Chwytam go za rękę.
- Posłuchaj: przepraszam, że nie mogłam się wtedy zjawić.
Niespodziewanie przyleciały moje dzieci. Z dziesięć razy próbowałam się
do ciebie dodzwonić, ale chyba jesteś najbardziej popularnym facetem na
wyspie. Twoja skrzynka jest zawsze pełna.
Kevin nawet nie podnosi głowy.
- Nic się nie stało. Żaden problem - odpowiada takim tonem, że wiem, iż
mówi prawdę. Pamiętam ten głos. W taki sam sposób mówił, gdy w
liceum próbowałam go przeprosić za kciuk. Wtedy złamałam mu palec,
czego mi nie wybaczył. Teraz złamałam obietnicę i historia się powtarza.
Tyle że teraz jesteśmy dorośli.
- Przyleciałam na Virgin Gorda, ponieważ pragnęłam się z tobą zobaczyć -
mówię, wykładając karty na stół. - A odkąd wpadliśmy na siebie, miałam
na to jeszcze większą ochotę.
- No to szkoda, że tak się nie stało. Wszystko zależy od zgrania w czasie -
odpowiada i zaczyna schodzić po drabince. A potem dodaje: - Zapomnij o
tym, naprawdę. Ja już to zrobiłem.
- Trudno zapomnieć taki pocałunek - przyznaję otwarcie.
174
Kevin zatrzymuje się w połowie drogi do wody, by spojrzeć na mnie. Ale
chwilę później znika pod wodą - aby pływać razem z rybami i seksowną,
odzianą w czerń gwiazdą filmową z rybimi ustami.
Super. Zaprzepaściłam szansę bycia z Kevinem po to, by utrzymać moje
prywatne życie w tajemnicy, ale Emily zdaje się nie mieć takich
skrupułów. Cieszę się, że moja osiemnastoletnia córka mi się zwierza, ale
nieco mniej cieszy mnie to, że jej szczerość nie daje mi zasnąć o trzeciej
nad ranem, gdy wyobrażam sobie, co ona i ten chłopak od nurkowania,
Nick, mogą teraz wyprawiać.
- Jest cudowny, prawda? - oświadczyła mi z entuzjazmem wcześniej tego
wieczoru, po naszej pożegnalnej kolacji. A potem wróciliśmy do domku.
Ja, aby położyć się spać, a Emily, by włożyć jeszcze krótszą spódniczkę i
pognać z powrotem do Nicka.
- Tak, bardzo miły. Ale skoro spotykasz się z Nickiem w klubie, to może
Adam poszedłby z tobą.
- Nie, jakoś zmęczony dzisiaj jestem. Chyba się już położę - odparł jej
starszy brat, nie załapując, o co mi chodzi. Albo załapując i postanawiając
wziąć stronę Emily. Adam uczynił przedstawienie z rozkładaniem sofy w
salonie i padaniem na nią, ziewając niczym smok.
Teraz znowu zerkam na zegarek przy łóżku. Od mojego ostatniego
zerknięcia wskazówki przesunęły się o całe dwie minuty. A tak w ogóle to
jak długo są otwarte kluby na Virgin Gorda? A jeśli Nick zabrał ją do
swojego domu, by jej pokazać wyspiarską wersję kolekcji znaczków
pocztowych? Może kolekcję jeżowców. Emily mogła się dać nabrać na coś
takiego. Zawsze uwielbiała jeżowce.
Wreszcie zasypiam - i widzę się z moją córką dopiero wtedy, gdy budzę ją
następnego dnia.
- Dobrze się wczoraj bawiłaś? - pytam, starając się, by zabrzmiało to
nonszalancko. Krzątam się po pokoju i pod-
175
noszę z ziemi krótkie spodenki i spinkę do włosów, które wrzucam do jej
torby.
- Swieeeetnie, mamo. Nick od sześciu miesięcy uczy tutaj nurkowania.
Rzucił studia na Uniwersytecie Minnesoty i twierdzi, że nigdy nie był
bardziej szczęśliwy.
- Ani bardziej opalony - podpowiadam.
- Ani gorący - dodaje Emily, uśmiechając się szeroko. - Jest naprawdę
gorący.
Wpatruję się w nią.
- Gorący, mamo. Tak jak zimny w Minnesocie. W New Haven też jest
zimno. Może powinnam spędzić z nim tutaj trochę czasu. Miło by było
rozgrzać się razem z Nickiem.
Patrzę na Emily żałosnym wzrokiem.
- Jesteś na pierwszym roku w Yale. Czy znasz jakieś inne przymiotniki
prócz „gorący"? Próbujesz mi powiedzieć, że pociąga cię wizja ciepłych
promieni słonecznych, padających na ciebie w środku lodowatej północnej
zimy?
- Nie, mamo. Próbuję powiedzieć, że chciałabym, aby było mi gorąco
razem z Nickiem. - Emily wyskakuje z łóżka i przytula się do mnie. -
Jesteś inteligentną prawniczką. Czy tak trudno to zrozumieć? Chłopcy z
collegeu to po prostu chłopcy, Nick jest za to prawdziwym mężczyzną.
Pomyśl, jak dużo bym się nauczyła, gdybym przez jeden semestr zamiast
w Yale pobyła z nim tutaj.
- Już sobie wyobrażam, czego byś się nauczyła - odpowiadam nieco zbyt
drwiąco.
- Prawdziwego życia także, mamo - mówi Emily, wyczuwając moje
nastawienie i natychmiast przyjmując postawę defensywną. A właściwie
ofensywną. - Poważnie mówię o tym, że chcę tu wrócić, by z nim być. Ty
nigdy nie wykorzystałaś swoich szans, ale może ja powinnam. Jesteś
prawnikiem, byłaś lojalna i zobacz, dokąd cię to zaprowadziło.
Przez chwilę wpatruję się ze zdumieniem we własną córkę. Czy w jej
oczach moje życie naprawdę wygląda aż tak źle?
176
- Posłuchaj: rozmawiamy o tobie, nie o mnie - mówię, starając się ukryć
swoje uczucia i zachować zdrowy rozsądek. - Jestem pewna, że Nick jest
fajny. I gorący. Czy jaki tylko sobie życzysz. Ale to, co przyciągnęło cię do
Nicka na jedną noc w klubie, najpewniej nie wystarczyłoby, by przetrwać
cały semestr.
- Nigdy nic nie wiadomo - odpowiada Emily, uśmiechając się przebiegle. -
Słyszałam, że dzikie przyciąganie fizyczne potrafi zdziałać naprawdę
wiele.
- Zapomnisz o nim w chwili, gdy z powrotem znajdziesz się w Yale.
- Niektórych ludzi nigdy się nie zapomina - odpowiada, patrząc na mnie
znacząco.
Odkasłuję, ponieważ nie mogę nie przyznać jej racji. Jestem pewna, że
Emily nie wie o mojej sekretnej liście i byłych chłopakach, których
odnajduję, ale zdążyła już się sama przekonać, że pewni ludzie potrafią
wywierać długotrwały wpływ.
W otwartych drzwiach staje Adam.
- Mamo, o której musimy wyjeżdżać na lotnisko?
- Natychmiast - odpowiadam, nie mogąc się już doczekać, by wyprawić
Emily z tej wyspy.
Krzątam się wokół zaaferowana, wrzucając wszystko do wypożyczonego
samochodu. Mój lot jest dopiero jutro, ale teraz żałuję, że nie mogę stąd
odlecieć razem z dziećmi. Wystarczy mi gorących facetów w gorącym
słońcu. Swoją torbę też wkładam do samochodu. A może uda mi się
przełożyć lot?
Lotnisko to jedynie smagane wiatrem pole, graniczące z kamienistą
ścieżką, która - jak podejrzewam - pełni rolę pasa startowego.
Powiewający na wietrze rękaw lotniskowy to rzeczywiście rękaw od
jakiejś koszuli. Modlę się, by piloci mieli gdzieś bardziej skomplikowaną
aparaturę, ale nie mogę jej nigdzie dostrzec.
177
Błagam kobietę w kasie biletowej o miejsce w samolocie razem z dziećmi,
ale ona śmieje mi się prosto w twarz. Znalezienie wolnego miejsca w
czteromiejscowej awionetce jest trudniejsze niż uzyskanie ciepłych
orzeszków macada-mia na pokładzie 747.
- Szkoda, że musisz zostać tutaj sama - mówi Adam, ściskając mnie mocno
przed wejściem do maszyny tylko trochę większej od samolotu, który mój
syn zbudował z klocków Lego, gdy miał dziesięć lat.
- Nie bądź niemądry. To tylko jeden dzień i też wrócę do domu. Jesteście
naprawdę cudowni, że tutaj przylecieliście. Nawet nie wiecie, ile to dla
mnie znaczyło - odpowiadam, przytulając oboje mocno do siebie.
- Jeśli poczujesz się samotna, możesz zadzwonić do Nicka - radzi mi
Emily. - On jest bardzo...
- Wiem. Gorący - wtrącam i jeszcze raz ściskam moją córkę.
Dzieciaki odchodzą, żegnając się ze mną głośno, i wspinają się po
prowadzących do samolotu schodkach. Macham bez opamiętania jeszcze
długo po tym, jak przestali patrzeć - tak jak to kiedyś robiłam, gdy co rano
sprzed domu odjeżdżał autobus szkolny. Czekam, aż samolot znajdzie się
w powietrzu, i nadal go obserwuję. No, a potem jedyne, co mam do roboty,
to wrócić do pustego domku.
Sama i nagle ogarnięta uczuciem osamotnienia, idę apatycznie w kierunku
wynajętego samochodu. Ależ widok przedstawiam teraz sobą. Ponuro
szuram nogami po piasku, mam spuszczoną głowę i nie zwracam uwagi na
nic, co się dzieje dokoła. Jestem już prawie na parkingu, gdy słyszę jakiś
hałas. Ktoś zachodzi mnie od tyłu i chwyta za ramię. Łapię pełen
przerażenia oddech, po czym odwracam się na pięcie, by stanąć twarzą w
twarz z napastnikiem - i ponownie biorę głęboki oddech.
To Kevin, jak zwykle w szortach i T-shircie - i fedorze Humphreya
Bogarta.
178
- Jeśli wejdziesz do tego samolotu, będziesz żałować. Może nie dzisiaj,
może nie jutro, ale wkrótce i przez całe swoje późniejsze życie -
oświadcza.
- Naprawdę? - pytam z wahaniem. Co on tutaj robi? Czy to ten sam
mężczyzna, który wczoraj na łodzi kompletnie mnie ignorował?
- W przypadku Ingrid Bergman zadziałało - odpowiada cytujący
Casablankę Kevin.
- Jest tylko jeden mały problem. Wydaje mi się, że Hum-phrey rzekł: „Jeśli
n i e wsiądziesz do tego samolotu, będziesz żałować". Starał się przekonać
Ingrid do wyjazdu.
- To jeden ze sposobów interpretacji scenariusza - stwierdza Kevin.
- A jaki jest twój?
- Ze w głębi duszy chciał, by została. Ale na tej łodzi był zbyt wielkim
cymbałem, by jej o tym powiedzieć.
- Nie przypominam sobie w Casablance żadnej sceny na łodzi.
- To dobrze. W takim razie może zapomniałaś także o wczorajszej scenie
na łodzi.
- Niezupełnie - odpowiadam. - Ale jakoś pogodzę się z tym, że
zachowywałeś się tak, jakbym w ogóle nie istniała. Bądź co bądź bardzo
byłeś zajęty nadskakiwaniem Angelinie Jolie.
- To nie było nadskakiwanie. W Hollywood coś takiego nazywa się
przesłuchaniem - wyjaśnia ze skruchą Kevin. - Reżyser już wcześniej
zamówił mnie jako podwodnego fotografa do jej następnego filmu, ale to
Angelina akceptuje wszystkich albo nie. Wczoraj nurkowaliśmy razem, by
zrobić kilka ujęć i sprawdzić, czy uważa mnie za kompatybilnego.
- No i co?
- Jestem wystarczająco kompatybilny, by dostać tę pracę, ale nic więcej,
jeśli o to właśnie pytasz.
- Nie pytałam. To nie moja sprawa.
179
- Chciałbym, aby to była twoja sprawa. - Przez chwilę wygląda na
zasmuconego. - Przez cały weekend byłem przekonany, że mnie
wystawiłaś do wiatru i że nie chcesz się już ze mną widzieć. To, co
powiedziałaś na łodzi, dużo dla mnie znaczyło. A dzisiaj rano
uświadomiłem sobie, jak bardzo chcę się z tobą spotkać, zanim stąd
wyjedziesz.
Nie jestem pewna, co powiedzieć.
- Cieszę się, że tutaj jesteś - mówię, łagodniejąc. A potem dodaję: - Nie
bardzo rozumiałam, co się dzieje z tobą i Angeliną. Ale cieszę się, że
dostałeś tę robotę.
- W jej wypadku mój magnetyzm się opłacił. Pragnę się przekonać, czy
potrafię go wykorzystać także i teraz - odpowiada z uśmiechem.
- Nie wierzę, że to powiedziałeś - chichoczę. Ta kwestia jest może i nieco
oklepana, ale muszę przyznać, że wyraźnie czuję przyciąganie jego pola.
Dodaję więc: - Śmiało, bądź magnetyczny.
- Magnesowi najlepiej wychodzi przyciąganie do siebie różnych rzeczy -
stwierdza Kevin. Bierze mnie w ramiona. A potem przyciąga do siebie,
obejmuje mocno i całuje. Kiedy nasze usta rozdzielają się i próbuję złapać
oddech, jestem cała zarumieniona. Ale to dopiero początek. Stoimy i
całujemy się, dopóki obok nas nie przejeżdża ktoś w furgonetce, wzbijając
tumany kurzu.
- Hej, Kevin, a może robiłbyś to w domu? - woła facet za kółkiem,
wychylając się ze śmiechem przez okno.
- Spadaj, Dave. Jesteś po prostu zazdrosny - ripostuje Kevin, machając do
niego.
Dave kilka razy naciska klakson, a potem wciska gaz do dechy.
Kevin odwraca się z powrotem do mnie.
- Mój kumpel Dave miał nie najgorszy pomysł. Powinienem zabrać cię do
domu. To znaczy do mojego domu. Możemy sobie obejrzeć Casablankę.
180
Żartobliwie pociągam za rondo jego fedory, spuszczając mu kapelusz na
oczy.
- Cóż za propozycja. Ale ten dziwaczny strój wcale nie był konieczny, by
mnie tutaj zatrzymać. I tak dopiero jutro mam lot.
- Świetnie, w takim razie porywam cię na dwadzieścia cztery godziny.
Nie trzeba mnie przekonywać. Wchodzę do starego kabrioletu MG i w
popołudniowym skwarze jedziemy przez wyspę, opowiadając sobie, co się
działo w naszym życiu w ciągu tych wszystkich lat. Kevin przybył na
wyspę wiele lat temu, spodziewając się, że czas będzie mu beztrosko
upływał na nurkowaniu. Później przekonał się jednak, że dzięki swojej
pasji może zarabiać pieniądze. Kiedy miejscowa spółka produkująca rum
zapragnęła reklamy z podwodnymi fotografiami, postanowił przyjąć to
zlecenie, uznając, że da sobie radę z jednoczesnym oddychaniem i
pstrykaniem zdjęć. Narodziła się gwiazda, a przynajmniej podwodny
fotograf na pół etatu.
- No i od tamtego czasu pracowałem kilka razy dla Hollywood, ale nie
było to nic wielkiego - mówi. - Po Wodnym świecie większość reżyserów
wzbraniała się przed filmowaniem choćby wnętrza muszli klozetowej.
Przeszedłem więc do sektora usługowego.
- A komu świadczysz te usługi? - pytam.
- Turystom. Ludzie uwielbiają mieć filmiki, jak nurkują na wakacjach. A
ostatnim krzykiem mody są podwodne śluby. To naprawdę nakręca mi
biznes. Zdziwiłabyś się, ilu ludzi chce przylecieć na wyspy, żeby się
chajtnąć pod wodą.
- Rzeczywiście zdziwiłabym się - odpowiadam, zastanawiając się, czy
kombinezony z białej koronki od Very Wang mają doczepiany tren. I czy
stroje kąpielowe panien młodych mają empirowe talie i są w okropnym
fioletowobrą-zowym kolorze. A potem pytam, nieco niezręcznie nawią-
181
- Słyszałam, że Izba Handlowa wpisała cię na listę bogactw narodowych.
Na twarzy Kevina pojawiają się czarujące zmarszczki, gdy wybucha
długim i głośnym śmiechem.
- Masz w głowie przekłamany obraz mojej osoby. Owszem, byłem w tym
niezły, ale pomimo tego, co sobie myśli moja matka, wcale nie jestem
playboyem z Karaibów. Ostatnimi czasy z przyjemnością wracam do
spokojnego i cichego domu.
Kilka minut później zajeżdżamy przed pełen zakamarków drewniany dom
Kevina, położony na skałach, wysoko nad wodą. Rzeczywiście, jest tutaj
spokojnie, ale ryk fal i krzyk mew wcale nie czynią tego miejsca cichym.
Kevin oprowadza mnie po domu i wielkie wrażenie robi na mnie widok na
połyskujący niebieski ocean, roztaczający się z każdego pomieszczenia.
Zapisuję sobie w myślach, by podokuczać tym trochę Ericowi. Kevin
może i nie mieszka w budynku Time Warner, ale z domku na klifie ma
zapierający dech w piersiach widok na cztery strony świata.
Wychodzimy na zewnątrz i powoli docieramy nad brzeg oceanu.
Niebieskie karaibskie morze zdaje się rozciągać w nieskończoność:
błyszcząca mozaika turkusowych i lazurowych fal.
- Popływamy sobie? - pyta.
- Nie mam kostiumu.
Kevin wskazuje kompletnie wyludnioną plażę.
- Może nie zauważyłaś, ale tutaj nie ma wielu ludzi. Ściąga koszulkę i
otacza mnie ramionami. Całujemy się
i czuję, jak fale obmywają mi kostki. Chwilę później Kevin pociąga z
niecierpliwością za mój T-shirt.
- W liceum szalałem za tobą, ale byłaś taką grzeczną dziewczynką, że
nigdy nie udało mi się zobaczyć twoich piersi.
- Myślałeś o nich przez ostatnie dwadzieścia lat? - pytam, drocząc się z
nim.
183
- Słyszałam, że Izba Handlowa wpisała cię na listę bogactw narodowych.
Na twarzy Kevina pojawiają się czarujące zmarszczki, gdy wybucha
długim i głośnym śmiechem.
- Masz w głowie przekłamany obraz mojej osoby. Owszem, byłem w tym
niezły, ale pomimo tego, co sobie myśli moja matka, wcale nie jestem
playboyem z Karaibów. Ostatnimi czasy z przyjemnością wracam do
spokojnego i cichego domu.
Kilka minut później zajeżdżamy przed pełen zakamarków drewniany dom
Kevina, położony na skałach, wysoko nad wodą. Rzeczywiście, jest tutaj
spokojnie, ale ryk fal i krzyk mew wcale nie czynią tego miejsca cichym.
Kevin oprowadza mnie po domu i wielkie wrażenie robi na mnie widok na
połyskujący niebieski ocean, roztaczający się z każdego pomieszczenia.
Zapisuję sobie w myślach, by podokuczać tym trochę Ericowi. Kevin
może i nie mieszka w budynku Time Warner, ale z domku na klifie ma
zapierający dech w piersiach widok na cztery strony świata.
Wychodzimy na zewnątrz i powoli docieramy nad brzeg oceanu.
Niebieskie karaibskie morze zdaje się rozciągać w nieskończoność:
błyszcząca mozaika turkusowych i lazurowych fal.
- Popływamy sobie? - pyta.
- Nie mam kostiumu.
Kevin wskazuje kompletnie wyludnioną plażę.
- Może nie zauważyłaś, ale tutaj nie ma wielu ludzi. Ściąga koszulkę i
otacza mnie ramionami. Całujemy się
i czuję, jak fale obmywają mi kostki. Chwilę później Kevin pociąga z
niecierpliwością za mój T-shirt.
- W liceum szalałem za tobą, ale byłaś taką grzeczną dziewczynką, że
nigdy nie udało mi się zobaczyć twoich piersi.
- Myślałeś o nich przez ostatnie dwadzieścia lat? - pytam, drocząc się z
nim.
183
- Nie - odpowiada szczerze. - Ale przez ostatnie dwadzieścia cztery
godziny jak najbardziej.
Śmiejąc się, czmycham do wody i odważnie daję nura w wysokie fale.
Kevin rusza za mną i radośnie płynie obok.
- Powinienem błagać? - pyta.
- Mogłoby się to okazać pomocne - odpowiadam, jedynie częściowo
żartując. Prawda jest taka, że nikt z wyjątkiem Bilia nie widział tych piersi
od w zasadzie zawsze. Chyba że należy liczyć kosmetyczkę z salonu
opalającego i Biddy, sprzedawczynię staników w Town Shop. Jest
ekspertką i zapewnia mnie zawsze, że mam całkiem ładne piersi. Ale
mimo to uciekam w bok, opryskując wodą twarz Kevina.
- Zadziorna jesteś - mówi, płynąc za mną.
- Dam ci się złapać - oświadczam, zwalniając.
- I tak by mi się to udało - ripostuje, całując mnie. - Możesz płynąć, ale nie
uda ci się skryć.
A co mi tam. Ten mokry T-shirt i tak niewiele zakrywa. I skoro podobała
mi się wolność płynąca z jazdy kabrioletem, jeszcze bardziej mnie ośmiela
wolność, którą czuję w olbrzymim, bezkresnym oceanie. To przecież
wyludniona plaża, na litość boską. Daję nura pod wodę i chwilę później
wynurzam się, trzymając w dłoni koszulkę i stanik. Teatralnym gestem
odrzucam je w bok, uśmiechając się jednocześnie do Kevina.
- Bardzo ładne. Warto było czekać - stwierdza z podziwem, podpływając
do mnie i czule otaczając dłońmi moje piersi.
Ale ja odsuwam się gwałtownie. Co ja wyprawiam? Nie jestem
zwolenniczką topless.
- Mój T-shirt! Uwielbiam go! - wołam i odpływam, panikując, że moją
ulubioną koszulkę Juicy Couture znosi właśnie na środek oceanu. A
jeszcze większa panika ogarnia mnie na myśl, że po tych wszystkich latach
Kevinowi jednak udało się dojść do drugiej bazy. Choć nie sądzę, by tak
się jeszcze mówiło. Czy w języku pokolenia MTV oznacza to, że Kevin i
ja „podczepiliśmy się"?
184
Płynę najszybciej, jak się da, w stronę zbłąkanego czerwonego T-shirta,
który podskakuje na falach w górę i w dół niczym znak ostrzegawczy.
„Stop! - woła do mnie. - Nie rób tego, co zamierzałaś zrobić!"
- Przecież już nie robię - odpowiadam w myślach mojej koszulce. -
Przepraszam, że cię odrzuciłam. Potrzebuję cię teraz z powrotem.
- Masz mnie z powrotem - odzywa się Kevin, który bez zupełnie żadnego
wysiłku płynie obok mnie na plecach. Czy ja pływam naprawdę aż tak
wolno? I, co gorsza, czy ja naprawdę głośno mówiłam do swojej koszulki?
- Nie chodziło mi o ciebie - mówię, pozostając do niego tyłem, gdy się
zatrzymuję, by zaczerpnąć tchu.
Rozgląda się po pustym morzu, ale wielkodusznie nie pyta, z jakim
wyimaginowanym przyjacielem czy też rybą prowadziłam konwersację.
- Zaraz ci go złapię - mówi za to. Przyglądam się, jak przecina silnymi
ramionami wodę. Szybko wraca i naciąga mi T-shirt przez głowę.
- Proszę bardzo. Lepiej teraz? - pyta łagodnie.
Zawstydzona tym całym epizodem, uśmiecham się i przytakuję. Jak mogę
powiedzieć Kevinowi, że zdjęcie bluzki wydało mi się zbyt zuchwałe? Po
wszystkich tych latach spędzonych wyłącznie z Billem, mam ochotę
ruszyć naprzód, ale nie jestem pewna, czy wiem, jak to zrobić. A jeszcze
bardziej przeraża mnie to, że Kevin naprawdę mnie pociąga - i nie jest to
jedynie echo dawnego pożądania, ale coś zupełnie nowego.
- Przepraszam, że zachowałam się jak idiotka. Naprawdę nie wiem już, jak
to się robi.
- Ale co?
- Jak się jest z facetem.
- Powiem ci, jak być z tym akurat facetem. Po prostu się odpręż i niczym
nie przejmuj, okej? Nie ma żadnego pośpiechu. Pamiętaj: czas odmierza
zegar wyspiarski.
185
Całuję go z wdzięcznością w policzek. A potem zerkam z niepokojem w
stronę brzegu, który wydaje się oddalony o całe kilometry.
- Zniosło nas - mówię niespokojnie.
- Już ci powiedziałem: o nic się nie martw, gdy jestem w pobliżu.
Dostarczę cię do domu całą i zdrową. Wskakuj.
Zgodnie ze wskazówkami Kevina, kładę mu się na plecach, obejmuję
ramionami i oplatam nogami w pasie. Hmmm? Czy to naprawdę
najbardziej efektywny sposób na doholo-wanie kogoś do brzegu? Nie
przypominam sobie tej pozycji z zajęć Czerwonego Krzyża. Ale Kevin z
pewnością wie, co robi. Odprężam się i pozwalam, by moje lekko chłodne
ciało przylgnęło mocno do jego pleców. Pod mokrym T-shir-tem moje
sutki ocierają się z wdzięcznością o jego gładką, mokrą skórę.
Taaa, Kevin zdecydowanie wie, co robi.
Rozdział jedenasty
Gdy docieramy do domu, Kevin znika w kuchni, by przygotować naprędce
coś, co - jak obiecuje - będzie najlepszą kolacją, jaką w życiu jadłam. Daję
nura do sypialni, by zdjąć mokry T-shirt i przemoczone szorty, a włożyć
jedną z koszulek Kevina. Jest na mnie na tyle długa, że śmiało może
uchodzić za sukienkę mini. Zerkam do lustra. Nie jest to może styl
nowojorski, ale mogłoby być gorzej. Choć raz nie przejmuję się udami.
Cellulitowa Egzorcystka może i zalecała zabiegi przez czternaście
kolejnych tygodni, ale jeszcze lepsze działanie ma widok aprobaty w
oczach mężczyzny.
- Nie wiem, co wrzuciłeś na grill, ale pachnie oszałamiająco - mówię,
wchodząc do kuchni.
- Jeszcze nic. Na razie czujesz węgiel drzewny - odpowiada z szerokim
uśmiechem.
- Mmm, no cóż, może w takim razie powinniśmy się na niego skusić.
- Świetny pomysł. Zostawię te steki dla kogoś innego. Później mam
następną randkę.
- Blondynka czy brunetka? - pytam.
- Nie pamiętam. A o którą byłabyś bardziej zazdrosna?
- Nie musisz dawać mi powodów do zazdrości - odpowiadam ze
śmiechem. - Nie jesteśmy już w liceum.
Kevin przerywa mieszanie marynaty i obejmuje mnie.
187
- Cieszę się, że nie jesteśmy w liceum. Myślę, że byłem wtedy za młody,
by cię docenić. A zresztą teraz podobasz mi się jeszcze bardziej. - Całuje
mnie delikatnie. Jest to słodka, romantyczna chwila, którą oczywiście
muszę czymś zakłócić.
- Teraz podobam ci się bardziej tylko dlatego, że wreszcie zobaczyłeś moje
piersi - droczę się z nim.
- No cóż, niewątpliwie ma to pewien związek - przyznaje z uśmiechem.
Wyciąga przed siebie dłoń. - I jak na razie nie złamałaś mi ani jednego
palca.
Śmieję się i rozglądam po kuchni, chcąc zaproponować pomoc. Ale gdy
już-już mam wyjaśnić, jak bardzo utalentowana jestem, jeśli chodzi o
mieszanie sałatki, rozlega się dzwonek.
Kevin podnosi ze zdumieniem głowę.
- Twoja druga randka - mówię spokojnie. - Powinnam się wymknąć
tylnym wyjściem?
- Nie mam pojęcia, kto to może być. - Wyciera ręce w kuchenną ścierkę i
rusza do drzwi. Chwilę później słyszę donośne, radosne głosy i gratulacje.
- Hej, dobra robota z tym filmem z Angeliną Jolie, Kev! - grzmi jakiś
facet.
- Gdy ty masz pracę, my wszyscy ją mamy! - odzywa się drugi. - Tak sobie
pomyśleliśmy, że przyjdziemy i zrobimy ci niespodziankę.
- IMPREEEZA! - woła kilkoro innych balangowiczów.
- Hej, dzięki wielkie - mówi Kevin. - Ale wybraliście nie najlepszą porę.
Jest ktoś u mnie. -
- Już udało ci się upolować Angelinę? - pyta z wyraźnym podziwem jakiś
mężczyzna.
Grupka ludzi, która przybyła na imprezę, mija teraz Ke-vina i rusza dalej
w poszukiwaniu gwiazdy. Ale gdy wchodzą do kuchni, znajdują w niej
tylko mnie.
- Cześć - mówię niepewnie do kumpli Kevina, którzy wkraczają
gromadnie, niosąc ze sobą sześciopaki piwa i wiel-
188
kie torby chipsów. Dwie z kobiet taszczą plastikowe miski z jedzeniem.
- Mój słynny makaron z mango i czarną fasolą - odzywa się mocno
opalona kobieta w szortach i kolorowym bez-rękawniku. Stawia miskę na
blacie i wyciąga do mnie dłoń. - Cześć, jestem Susie. Czasami pracuję
razem z Kevinem podczas sesji.
- Cześć, jestem Hallie. - „Czasami pływam na plecach Kevina" to
pierwsze, co mi przychodzi do głowy, ale jakoś udaje mi się powstrzymać.
- Jestem jego przyjaciółką z dawnych lat.
Pozostali członkowie grupy - instruktorzy nurkowania, żeglarze i inni
imigranci - także mi się przedstawiają. Większość dodaje, że stary dobry
Kevin jest fajnym facetem i su-perkolegą.
- Nie daj im się zwieść - odzywa się Kevin, podchodząc i otaczając mnie
ramieniem. - Połowa tych plażowych obiboków przyszła tutaj, bo wiedzą,
że ich zatrudnię do pracy przy tym filmie.
- No a nie? - pyta kolega Kevina, Dave, który ma na sobie T-shirt z
napisem: „Nurkowie wchodzą głębiej".
- A jaki mam wybór? Moi dobrzy kumple. Najlepsi z najgorszych -
odpowiada Kevin z udawanym westchnieniem.
Otwierają puszki z piwem i hałaśliwie wznoszą toast za zdrowie Kevina.
Jeden facet otwiera chipsy, a Susie zdejmuje folię aluminiową z misek i
rozdaje papierowe talerzyki. No i to by było na tyle, jeśli chodzi o
spokojną i romantyczną kolację z Kevinem. Ktoś włącza odtwarzacz CD i
pomieszczenie natychmiast wypełnia dudniący beat muzyki latynoskiej.
- Salsa! - woła kobieta o imieniu Carla, której rude włosy sięgają
praktycznie aż do pasa. Zaczyna kręcić biodrami i strzela palcami nad
głową, po czym chwyta Kevina. - Chodź ze mną zatańczyć - mówi.
Przechodzą na środek salonu. Dwóch kolesi odsuwa meble pod ścianę,
tworząc prowizoryczny parkiet, i wkrótce resz-
189
ta imprezowiczów łączy się w pary, podrygując w rytm muzyki. Pan
Nurkowie Wchodzą Głębiej chwyta mnie za rękę. Naprawdę nie musimy
rozmawiać - jego ubranie mówi mi wszystko.
- Zatańcz ze mną salsę, mała - mówi, kołysząc przede mną biodrami.
Kręcę głową. Nie umiem tańczyć. A nawet gdybym umiała, martwiłabym
się tym, że obleje mnie piwem z butelki, którą radośnie macha w
powietrzu.
- Nie, dzięki; nie mam poczucia rytmu - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Ja poprowadzę - proponuje.
- Ale ja nie daję się prowadzić.
- Możesz dać się prowadzić mnie - oświadcza Kevin, spiesząc mi na
ratunek. Przekazuje Carle mojemu niedoszłemu partnerowi. Nowo
utworzona para przesuwa się tanecznym krokiem na środek
pomieszczenia.
- Walc? - pytam z nadzieją Kevina, gdy stajemy w pozycji typowej dla
tańców standardowych. - Powinnam sobie jakoś poradzić z rytmem trzy
czwarte.
- To będzie cztery czwarte. Pamiętaj jedynie, że pierwszy krok robisz na
dwa, nie na jeden.
- To wszystko wyjaśnia - odpowiadam, stojąc w bezruchu. Kevin zaczyna
tańczyć, praktycznie ciągnąc mnie za sobą.
- Na co czekasz? - pyta.
- Na dwa - wyjaśniam.
- Będę liczył na głos - mówi cierpliwie. - Raz, DWA. Czyni krok w przód,
ja także. I niemal natychmiast nasze głowy zderzają się ze sobą.
Oboje robimy krok w tył i pocieramy czoła. Następnie Kevin odważnie
powraca do pozycji wyjściowej i nie rezygnuje.
- Twoje kroki są lustrzanym odbiciem moich. Słuchaj muzyki i poruszaj
się w rytmie - tłumaczy pogodnie.
Zawsze szczyciłam się tym, że poruszam się w rytm mego własnego
perkusisty. Ale akurat na parkiecie to chyba nie
190
działa na moją korzyść. Rozglądam się i ze zdumieniem obserwuję, jak
pary zapamiętale prezentują różne skomplikowane kroki i figury.
- Jak to możliwe, że wszyscy wiedzą, co robić? - pytam.
- To kwestia poruszania biodrami w rytmie z moimi -stwierdza Kevin.
Próbuję jeszcze raz naśladować jego ruchy, ale po chwili wzdycham.
- To beznadziejne.
- Ależ skąd - odpowiada Kevin. - To instynkt. Cytując Georgea Bernarda
Shawa, a chciałbym zauważyć, że niewielu ludzi to czyni, taniec to po
prostu pionowe odzwierciedlenie poziomego pożądania.
Przetrawiam przez chwilę jego słowa.
- Poziome pożądanie, zgoda. Więc tylko to pionowe odzwierciedlenie
sprawia mi problemy.
- Lepiej tak niż na odwrót - stwierdza Kevin. A potem przyciąga mnie do
siebie i szepcze: - Spróbujmy jeszcze raz. I skup się na poziomym
pożądaniu.
Tym razem, gdy kładzie dłoń na moich plecach i przyciąga mnie bliżej, po
prostu odprężam się i dopasowuję się do jego łagodnego prowadzenia.
Zaczynamy małymi kroczkami i pozwalam, by jego dłoń, która trzyma
moją, prowadziła mnie przez parkiet. No i patrzcie. Nikt się ze mnie nie
śmieje. Właściwie to nikt nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Z wyjątkiem
Kevina.
- Świetnie sobie radzisz - mówi zachęcająco. - Gotowa na obroty?
- Jestem gotowa na wszystko - odpowiadam, odrzucając głowę do tyłu.
- To właśnie chciałem usłyszeć. - Zaczyna tłumaczyć coś o przekręcaniu
bioder w jedną stronę i przenoszeniu ciężaru ciała na drugą nogę. A potem
dodaje coś jeszcze o zginaniu nogi w kolanie.
- A może po prostu poprowadzisz? - proponuję.
191
- Mówiłaś Nurkowi Dave'owi, że nie dajesz się prowadzić.
- Nurkowi Dave'owi bym się nie dała. Ale tobie owszem. Ktoś podkręca
muzykę głośniej, a nowa piosenka, która
odbija się od ściany, ma tempo jeszcze szybsze niż poprzednia. Kevin i ja
wirujemy po pokoju - a w mojej głowie wirują kolorowe obrazy. Czuję się
oszołomiona, tańcząc w jego ramionach, i zamiast analizować, dlaczego
tak się dzieje, po prostu się tym cieszę.
Tańczymy przez cały wieczór. W pewnym momencie przerywa nam Nurek
Dave, ale nawet mi to nie przeszkadza. Wykorzystuję przerwę, by
przekąsić coś w kuchni i pogadać sobie z Susie i Carla. Nie mija wiele
czasu, a poznaję ich historie. Susie, nim uciekła na wyspy i została
instruktorką nurkowania - i czasami podwodną asystentką Kevina -
pracowała jako urzędniczka. Zajmowała się kredytami w montrealskim
oddziale największego banku w Kanadzie. Carla była wiceprezesem spółki
handlowej w Filadelfii.
- Jak się tutaj znalazłyście? - pytam.
- Przyleciałyśmy samolotem - odpowiada Susie i wybucha śmiechem.
- To znaczy: dlaczego? Co sprawiło, że tutaj przyleciałyście? Albo, co
ważniejsze: dlaczego zostałyście?
Susie rozgląda się po pokoju, patrzy na przyjaznych, beztroskich ludzi,
wyginających się pod wirującymi wiatrakami sufitowymi. Podwójne
szklane drzwi w salonie są otwarte, ukazując bezmiar oceanu, który
połyskuje w świetle pełni księżyca.
- Znam lepsze pytanie. Dlaczego miałybyśmy wyjechać? - pyta Susie.
- To się przytrafia wielu z nas - oświadcza Carla. - Zeskoczyłam z karuzeli
i udałam się na wakacje, które miały być dwutygodniowe. Ale potem
pomyślałam sobie: co z pozostałymi pięćdziesięcioma tygodniami w roku?
Czy człowiek nie powinien być szczęśliwy każdego dnia swojego życia?
192
Upijam łyk piwa. Szczęśliwa każdego dnia życia? Bycie mamą oznacza,
że czujesz się szczęśliwa wtedy, gdy twoje dzieci są szczęśliwe.
Przestajesz myśleć o samodzielnym znajdowaniu szczęścia.
- A co z waszą pracą? - pytam.
- To zadziwiające, ale bank jakoś dał sobie beze mnie radę - odpowiada
Susie i ponownie wybucha śmiechem.
- I, co jest zadziwiające, ja dałam sobie radę bez korporacyjnego światka -
dodaje Carla.
- Bardzo przyjemnie jest zamienić trzyczęściowe garnitury na
dwuczęściowe stroje do opalania. W bikini można nabrać znacznie
ładniejszej opalenizny - stwierdza Susie.
- No więc jak będzie? - pyta Carla, uśmiechając się do mnie. - Zostajesz
tutaj z Kevinem?
Krztuszę się piwem.
- Ależ skąd! Nic z tych rzeczy. Jutro wracam do Nowego Jorku. - Gdy
wypowiadam te słowa na głos, uświadamiam sobie, że chciałabym mieć
nieco więcej czasu na radosne pływanie w oceanie, sączenie piwa prosto z
butelki i upajanie się nowo odkrytym talentem tancerki salsy. I chciałabym
spędzić nieco więcej czasu z Kevinem.
Ale wszyscy goście widocznie także chcą spędzić nieco więcej czasu z
Kevinem, gdyż choć jest już dobrze po północy, impreza wcale nie chyli
się ku końcowi. Dopiero gdy dochodzi druga, Nurek Dave przebąkuje, że
rano płynie łodzią i w związku z tym naprawdę potrzebuje czterech
pełnych godzin odpoczynku.
- Sen dla urody jest ci jak najbardziej potrzebny - żartuje Carla. -
Dostaniesz wyższe napiwki od turystek, jeśli nie będziesz miał
podpuchniętych oczu.
- Jeśli chodzi o dobre napiwki, to polegam na obcisłych kąpielówkach -
odpowiada Dave.
- Nauczyłeś się tej sztuczki ode mnie - droczy się Carla i posyła mu całusa,
gdy Dave zmierza w stronę drzwi.
193
Reszta pomaga w sprzątaniu kuchni i przestawianiu mebli w salonie na
właściwe miejsce. Nikt zdaje się nie dostrzegać porozrzucanych na
podłodze chipsów ani rzeźby z puszek od piwa na gzymsie kominka. Ale
przynajmniej się starali. Długo trwają pożegnania, wreszcie jednak w
domku zostajemy tylko Kevin i ja.
Nagle czuję się wykończona. Siadam na kanapie. Kevin podchodzi do
mnie.
- Jest naprawdę późno - mówi, obejmując mnie ramieniem. - A może
zostaniesz tutaj, zamiast wracać do hotelu? Rano zawiozę cię na lotnisko,
by zabrać samochód.
Posyłam mu spojrzenie pełne wahania.
- Możesz spać w pokoju gościnnym - dodaje.
- Umowa stoi.
Prowadzi mnie do ładnego, bladoniebieskiego pokoju z podwójnym
łóżkiem i taką samą wzorzystą pastelową narzutą, jaką można znaleźć w
każdym hotelowym pokoju na każdej wyspie świata. Szukam wzrokiem
tradycyjnego, oprawionego w muszelki obrazu, przedstawiającego plażę,
ale ścianę zdobią pełne życia podwodne fotografie wielkości plakatów.
- Twoje? - pytam Kevina, podziwiając niesamowitą ostrość i samo ujęcie.
Uchwycił skalary, które ustawiły się w szeregu i wyglądają tak, jakby mu
posyłały całusy.
Kiwa głową.
- Sprzed kilku lat.
- Dobry jesteś - oświadczam.
- Bardzo dobry. I staję się coraz lepszy.
- To prawda. - Nadal ubrana w prowizoryczną minisu-kienkę, odsuwam
narzutę i kładę się na wyprasowanym, chłodnym prześcieradle, po czym
przeciągam się i ziewam.
- Masz coś przeciwko, żebym na chwilę położył się obok ciebie? - pyta.
Klepię ręką miejsce obok siebie, a Kevin wślizguje się do łóżka i przytula
mnie mocno.
- Fajna imprezka - mówi.
194
- Super dzień. Szczęśliwy dzień - odpowiadam i momentalnie zasypiam z
głową przytuloną do jego silnej piersi.
Budzę się później niż to miałam w planach i przyglądam się Kevinowi,
który śpi nadal w szortach i T-shircie. Punkt zwrotny: spędziłam noc z
mężczyzną. A właściwie, jeśli interpretacja ma być dosłowna, tak
naprawdę to spaliśmy ze sobą.
W ciągu nocy jakoś tak się stało, że ramię Kevina objęło mnie w talii, a
moja noga splątała się z jego. Delikatnie odsuwam się, by wstać, i mój
towarzysz otwiera oczy.
- Mmm, fajna noc - mruczy.
- Czy w łóżku wydarzyło się coś, o czym powinnam wiedzieć? - pytam,
przekomarzając się z nim.
Kevin półprzytomnie przekręca się na łóżku.
- Nigdy nie marnowałbym swego talentu. Powinnaś być zupełnie
rozbudzona, by mnie docenić.
- Jesteś bardzo pewny siebie, wiesz? - chichoczę i daję mu lekkiego
kuksańca w ramię.
Zaczyna delikatnie całować moją szyję, ale wtedy rzucam okiem na
zegarek i wyskakuję w panice z łóżka, a pełen radości i spokoju czar
pryska.
- Co się stało? - pyta Kevin.
- Nie mogę uwierzyć, że tak długo spałam. Muszę wrócić do hotelu, by się
wymeldować, a potem na lotnisko oddać wypożyczony samochód i wsiąść
do samolotu. - Kręcę głową, a potem powtarzam: - Jak mogłam tak długo
spać?
- Byłaś zrelaksowana. Może dobrze ci było leżeć przy mnie - odpowiada
Kevin.
- No cóż, teraz czuję się nieco oszołomiona - oświadczam. Biegnę do
łazienki, by spryskać twarz zimną wodą, po czym sięgam do torebki,
nakładam na usta nieco balsamu i sprawdzam, czy mój paszport jest na
miejscu.
Tymczasem Kevin w ogóle się nie ruszył z łóżka. Czy on nie zdaje sobie
sprawy, że nie mam tutaj samochodu? Musi
195
mnie odwieźć. Mam milion spraw do załatwienia. On jednak leniwie
przesuwa dłonią po poduszce.
- Popatrz, jaki mamy piękny dzień - mówi, wskazując na sączące się przez
okno promienie słoneczne.
- Piękne, cudowne, bardzo żółte słońce. A teraz chodź już, proszę cię. -
Podchodzę do łóżka i ciągnę go za ramię. - Pomóż mi. Za kilka godzin
mam samolot.
- A jutro będzie następny lot. I pojutrze. - Kevin głaszcze mnie po dłoni.
- Ale mój jest dzisiaj.
- Nie musi być. - Bawi się moimi palcami. Przystopowana jego brakiem
reakcji na moje rozgorączkowanie, przysiadam na skraju łóżka.
- Zostań ze mną - mówi Kevin. - Nie pamiętasz, co powiedziałem ci
wczoraj? Jeśli wsiądziesz do tego samolotu, będziesz żałować.
- Naprawdę?
- Zawsze się będziesz zastanawiać, co mogło się wydarzyć. Oboje
będziemy się nad tym zastanawiać.
Palce Kevina tańczą po moim nagim udzie, a ja na chwilę zamykam oczy.
- Co się stanie, jeśli zostanę? - pytam miękko.
W odpowiedzi Kevin delikatnie przyciąga mnie do siebie. Przytula mocno,
po czym przekręca się tak, że czuję na sobie ciężar jego naprężonego ciała.
Zamiast powiedzieć mu, jak bardzo pragnę zostać, rozpływam się po
prostu w jego pocałunku. Właśnie do czegoś takiego zbliżałam się i
oddalałam od dnia, w którym przybyłam na wyspę. Czy wreszcie się
poddam i pozwolę sobie na to, by znowu czuć? Wykorzystam jedną z
szans, o których mówiła Emily?
- Pragnę się z tobą kochać - mówi Kevin, a jego ciepły oddech łaskocze
mnie w ucho. - Namiętnie, ale bardzo, bardzo powoli. - Moje serce uderza
o jego klatkę piersiową i wsu-
196
wam dłonie pod koszulkę, by poczuć silne mięśnie jego gładkich pleców.
Wykorzystaj szansę. Weź sobie to, czego pragniesz.
- Nie jestem pewna, czy pamiętam, jak to się robi - szepczę i przytulam się
do niego jeszcze mocniej.
- W takim razie pozwól, że ci przypomnę. - Zdejmuje najpierw moją
koszulkę, a po chwili także swoją. Przechodzi mnie dreszcz, gdy naga
skóra styka się z nagą skórą i tym razem nie czuję się skrępowana tym, że
Kevin widzi moje ciało. I gładzi je. I kocha się z nim. Tak jak wtedy, gdy
tańczyliśmy, błogo poddaję się jego prowadzeniu.
Poddaję się i poddaję. I prowadzę. A potem znowu podążam za nim.
Odkąd Bill mnie zostawił, zastanawiałam się, czy jeszcze kiedykolwiek
będę uprawiać seks. Nie sądziłam, że tak się stanie; nie sądziłam, że będę
miała na to ochotę. Jak mogłabym być z kimś nowym po tylu latach? Ale
gdy moje ciało łączyło się z ciałem Kevina - raz za razem - czułam się tak,
jakby pewne części mnie zostały obudzone z długiego snu.
- Ile razy możemy się kochać? - pytam Kevina późnym popołudniem, gdy
siedzimy w ukrytej zatoczce na plaży.
- Mmm, a może jeszcze raz? - Przysuwa się bliżej.
- Ej, jesteś cały w piasku - chichoczę i odpycham go od siebie.
- Jeden dzień i już się mną nasyciłaś? - pyta.
- W żadnym wypadku - odpowiadam i całuję go.
Kevin przeciąga się, opiera podbródek na dłoni, a ja przesuwam ręką z
uznaniem - po raz kolejny - po jego fantastycznym ciele.
- No więc co myślisz? - pyta. Kładę się na plecach i patrzę w niebo.
- Myślę, że jesteś niesamowitym kochankiem.
- Jak duża jest twoja baza danych?
197
- Mała. Ale dużo czytam. - Nie wspominam o tym, że te książki to
najczęściej teksty prawnicze, a nie romanse Har-lequina.
- I o czym jeszcze myślisz?
- Myślę, że Arthur będzie się zastanawiał, czy nie zostałam uprowadzona
przez piratów.
Kevin patrzy na mnie w sposób zdradzający lekkie zdziwienie.
- A więc jednak masz tam chłopaka. Śmieję się.
- Nie. Arthur to mój szef. Spodziewa się, że jutro się stawię w kancelarii.
- W takim razie nic trudnego. Zadzwoń do niego i powiedz, że spóźnisz się
jeden dzień. - Wyciąga dłoń i głaszcze moją pierś. - Mam lepszy pomysł.
Powiem mu, że spóźnisz się tydzień. Wiesz przecież, że możesz zostać u
mnie tak długo, jak tylko będziesz miała ochotę.
- Nie mam tutaj żadnych ubrań. Moja walizka nadal leży w
wypożyczonym samochodzie, który zostawiłam na lotnisku -
odpowiadam, jakby jedynym, co mnie powstrzymuje przed
wprowadzeniem się do Kevina, był brak dodatkowej pary lewisów.
- Zapomnij o ubraniach. Chcę, byś ich już nigdy nie nosiła - oświadcza
Kevin. Przesuwa dłoń na moją talię.
Objęci, niespiesznie wracamy do domu. Dociera do mnie, że on ma rację.
Nie ma mowy, bym miała właśnie teraz wrócić do Nowego Jorku.
- Zadzwonię do Arthura - oznajmiam, gdy jesteśmy już w domu. To nie
jest uciekanie przed pracą, to tylko kwestia kilku dni. A poza tym
przeprowadzam test Susie-Carli na temat tego, dlaczego nie powinnam się
spieszyć z powrotem do prawdziwego życia. Czuję się szczęśliwa.
A dwa dni później czuję się jeszcze szczęśliwsza, gdy Kevin i ja wspólnie
przyznajemy, że powinnam pozostać na wyspie przynajmniej do czasu,
gdy przybędzie statek do-
198
stawczy wraz z zamówionymi na Amazon.com ekspresem do kawy i
egzemplarzem Ilustrowanej Kamasutry.
- Nie chcę, byś się poczuła znudzona - wyjaśnia mi powody tych zakupów.
- No tak, jeszcze jedna filiżanka kiepskiej kawy i już mnie tu nie ma -
odpowiadam ze śmiechem. Ale spokojnie mógł nie wydawać pieniędzy na
książkę. Repertuarowi Kevina nie jest potrzebne żadne wsparcie.
- Ile pozycji jest w Kamasutrze? - pytam z ciekawością.
- Sześćdziesiąt cztery.
- Trzeba się ciężko napracować, by przebrnąć przez wszystkie.
- Będziemy robić to tak długo, jak będzie trzeba. Jedno wiem na pewno:
nie mija dużo czasu, nim muszę
ponownie zadzwonić do mojego przełożonego. Kiedy odbiera telefon,
wyjaśniam, że chcę wykorzystać nieco więcej urlopu.
- Co się dzieje, Hallie? - warczy do słuchawki Arthur. - To nie w twoim
stylu zachowywać się tak nieodpowiedzialnie.
- Wiem - odpowiadam pogodnie. Ale szybko się reflektuję, gdy dociera do
mnie, że to nie był komplement. Spodziewałam się wcześniej, że mój
zazwyczaj przychylnie usposobiony szef okaże nieco więcej zrozumienia,
ale skoro tak się nie dzieje, pospiesznie zmieniam ton. - Mogę tutaj trochę
popracować - oświadczam i mam nadzieję, że w moim głosie słychać
profesjonalizm. - Dzięki telefonom, Internetowi i e-mailom w ogóle nie
zauważycie mojej nieobecności.
- Niezbyt podoba mi się ten pomysł - odpowiada Arthur. - Niedługo sąd
będzie rozpatrywał sprawę Tylera. Potrzebuję twojej pełnej uwagi.
A z czego wnioskuje o jej braku? Czy z tonu mojego głosu umie odgadnąć,
że jedną dłonią trzymam słuchawkę, a drugą rozsmarowuję na nodze
balsam do opalania?
- Jeśli chodzi o sprawę Tylera, zrobię wszystko, co w mojej mocy -
oświadczam. Tubka z balsamem wyślizguje się
199
z moich palców. Patrzę, jak toczy się po podłodze. A właściwie to jakiego
królika mam zamiar wyciągnąć z kapelusza, by wygrać sprawę Tylera? Z
moim szczęściem będzie to seksowna Jessica Rabbit*. I na dodatek okaże
się, że pracuje dla Alładin Films i też bzyka się z Tylerem.
- Najlepiej będzie, jak znajdziesz dla mnie pana Tylera
- mówi ponuro Arthur. - Od trzech dni próbuję się z nim skontaktować, ale
w ogóle nie odpowiada na moje wiadomości.
- Zawsze mogę rozejrzeć się za nim tutaj - rzucam żartobliwie do
słuchawki.
- Więc może zrób to, o ile tylko nie będziesz zbyt zajęta
- odpowiada drwiąco Arthur i rozłącza się.
Aby uszczęśliwić swojego zestresowanego szefa, postanawiam
rzeczywiście trochę popracować. Sprawdzam za poduszkami, pod łóżkiem
i w łazience. Nie, tutaj pana Tylera nie ma. No cóż, to powinno się liczyć
jako przynajmniej jedna roboczogodzina. Później pójdę poszukać go na
plaży. Ale najpierw zadzwonię na chwilę do Bellini. Ktoś w Nowym Jorku
powinien wiedzieć, gdzie przebywam.
- Co to znaczy, że nadal jesteś na Virgin Gorda? - pyta, kiedy udaje mi się
dodzwonić do jej biura w Bendel's.
- Powinnaś zobaczyć, jak cudowne są tutaj plaże - odpowiadam z
rozmarzeniem.
- Jasne - wzdycha. - Słuchaj, nie mam teraz za bardzo czasu na kolejną
prelekcję o podróżach. Czy możesz mi po prostu przekazać najświeższe
wieści? Za drzwiami czeka przedstawiciel handlowy, który chce mi
wcisnąć wyszywane cekinami torebki, a drugi upiera się, że w następnym
sezonie liczyć się będą jedynie aplikacje. Wybacz, ale jestem teraz pod
straszną presją.
Wychodzę na taras i przyglądam się przepływającemu w pobliżu
katamaranowi, który ma jakieś piętnaście metrów
rabbit (ang.) - królik.
200
długości. Troje ludzi wylegujących się na pokładzie macha do mnie, a ja
leniwie im odmachuję. Tak, taka straszna presja. Bellini panikuje, gdyż
końcowy wynik finansowy Bendels jest uzależniony od jej wyboru
cekinów czy aplikacji. Arthur się gorączkuje, że może przegrać sprawę - i
że zapodział gdzieś klienta. Jeśli chodzi o mnie, to wystarczy powygrze-
wać się trochę w ciepłych promieniach słońca i wszystko wydaje się takie
odległe.
Ale skoro Bellini chce, bym przeszła od razu do sedna sprawy, tak właśnie
uczynię.
- Wieści są takie, że Kevin okazał się być extraordinaire nurkującym
fotografem. A jeśli chodzi o seks, to jest jeszcze bardziej extraordinaire.
- Brzmi nieźle - stwierdza.
Z zadowoleniem opieram się o barierkę i macham w kierunku kolejnej
łodzi.
- Może już nigdy nie wrócę do domu.
- Oczywiście, że wrócisz. Masz po prostu romans. Zastanawiam się nad
tym przez chwilę.
- Nie, to nie romans. A jeśli to coś poważnego? Czy istnieje jakiś powód,
dla którego nie mogłabym tutaj zostać?
- Dopiero poznałaś tego faceta. Masz dwoje dzieci. I nie znosisz pina
colady. Co powiesz na takie powody?
Jako że w ciągu ostatnich kilku dni wałkowałam w myślach te same
argumenty, jestem gotowa na ich odparcie.
- Moje dzieci są na studiach. Pina colada jest passé. A Kevina znam od
dwudziestu pięciu lat. Na miłość boską, znam nawet jego matkę. - To mnie
stopuje. Jeannette Talbert z całą pewnością nie zajmuje miejsca w rubryce
z plusami.
- Och, nie bądź niemądra - oświadcza Bellini. - On jest nurkiem i mieszka
na wyspie. Nie jest kimś odpowiednim dla ciebie.
- Nie jest odpowiedni? - Zaczynam się śmiać. Bellini prawiąca mi kazania,
że umawiam się z kimś nieodpowiednim,
201
jest jak Rush Limbaugh' atakujący narkomanów. Albo Bill O'Reilly"
protestujący przeciwko dewiacjom seksualnym. Albo Kościół katolicki,
prawiący kazania na temat... cóż, w dzisiejszych czasach to na temat
wszystkiego.
- Hallie, to ja mam niskie standardy - wyrzuca z siebie poirytowana
Bellini. - Wszyscy uważamy cię za wzór cnót. Filar społeczeństwa.
Uosobienie stosowności.
- No cóż, może jestem zmęczona byciem wzorem i filarem. Nie
wspominając o uosobieniu.
- Taka właśnie jesteś. Tak jesteś skonstruowana.
- Brzmi to tak, jakbym była starożytnym greckim amfiteatrem. Miałam już
tego dosyć. Chcę być... - milknę. Czym ja chcę być? - Jak Guggenheim w
Bilbao. No wiesz, tym szalonym muzeum w Hiszpanii z falistymi
dachami. Czymś nowoczesnym, o czym wszyscy mówią.
- Ciągnij to dalej, a wszyscy będą o tobie mówić; masz to jak w banku.
- Nie mogę uwierzyć, że tyle w tobie dezaprobaty. Sądziłam, że akurat ty
mi powiesz, bym się na to skusiła.
- Jestem po prostu racjonalna - odpowiada Bellini.
- To ci nie pasuje. Wzdycha głośno.
- No dobrze. Ciesz się seksem. Używacie prezerwatyw, prawda? I
dodatkowej metody antykoncepcyjnej? Pamiętaj, by stosować środek
plemnikobójczy za każdym razem, gdy się kochacie. I tak dla
bezpieczeństwa używaj go dużo więcej niż zaleca się w ulotce.
Marszczę nos.
- Bellini, skoro chcesz, bym cieszyła się seksem, zamknij się. Wiem, co
robić, więc daj sobie spokój z odczytywaniem ulotki adresowanej do
młodzieży. Co się stało ze spontanicznością?
Dziennikarz radiowy.
Kontrowersyjny dziennikarz telewizyjny.
202
- Nawet się nie waż myśleć o spontaniczności! Mówię poważnie o
stosowaniu tych środków za każdym razem, nawet jeśli robicie to dwa
razy w ciągu godziny. - Milknie, po czym ścisza głos i pyta: - A tak przy
okazji, to czy on to robi dwa razy w ciągu godziny?
- Nawet trzy - odpowiadam.
- Teraz już wiem, że kłamiesz. - Śmieje się. - Ale skoro już jesteśmy przy
tym temacie, to co powiedziałaś dzieciakom?
-Nic.
- Okłamujesz je?
- Nigdy nie okłamałabym własnych dzieci - zapewniam. - Bardzo często
ze sobą rozmawiamy. Dzwonią do mnie na komórkę. Po prostu nie
przyszło im nigdy do głowy zapytać mnie, gdzie jestem.
- No cóż, wygląda na to, że masz wszystko pod kontrolą - oświadcza
powątpiewająco Bellini. - Niedługo do ciebie zadzwonię. A tymczasem
muszę natychmiast zażegnać kryzys torebkowy w Bendels.
- Co więc postanowiłaś odnośnie do następnego sezonu? Cekiny czy
aplikacje?
- Ani jedno, ani drugie - odpowiada Bellini. - Nie tylko ty umiesz pójść w
zupełnie innym kierunku. Zaczekaj chwileczkę. - Słyszę, jak woła do
swojej asystentki, by pozbyła się obydwu przedstawicieli handlowych,
którzy czekają w recepcji. - Czas na małe trzęsienie ziemi - oświadcza. A
potem jednym krótkim zdaniem zaznacza swoją obecność w historii
modnych dodatków: - Chcę mieć te wieczorowe torebki z plastiku.
Plastikowe torebki? Dobry pomysł. Ale ja będę kupować moje jednak w
A&P
Rozdział dwunasty
To zaskakujące, z jaką łatwością dostosowałam się do życia na wyspie -
teraz mogę nawet nosić sarong. Spędzając każdy dzień na bieganiu po
plaży, pływaniu w oceanie i uprawianiu seksu dosłownie wszędzie, jestem
w szczytowej formie. Słyszałam, że przeciętna mężatka tyje każdego roku
o kilogram. Może kiedy jest się w separacji, traci się kilogram rocznie.
Jeśli pozostanę samotna przez następne dwadzieścia lat, dorobię się
wyglądu anorektyczki.
Ale w chwili obecnej wszystko jest idealne. Czuję się szczupła i zdrowa - i
mam Kevina. No, a skoro mowa o dostosowywaniu się, to z zaskakującą
łatwością porzuciłam mój świat i zamieszkałam w jego. Moją poranną
pobudkę stanowią teraz uderzające o brzeg fale, a nie ryczący budzik.
Zamiast w ramach śniadania wpychać do ust batonik z ziarnami w drodze
do kolejki, siedzę razem z Kevinem na tarasie, leniwie obserwując mewy,
popijając świeżo zaparzoną kawę (ten nowy ekspres to był jednak dobry
pomysł) i pogryzając dojrzałe owoce. Podręcznik Kamasutry też okazał się
świetnym nabytkiem - ale zazwyczaj korzystamy z niego dopiero w porze
lunchu.
Lubię być przy boku Kevina, nawet jeśli to oznacza, że spędzam dużo
czasu pod wodą. Moje umiejętności nurkowania uległy znaczącej
poprawie i z przyjemnością pomagam
204
mu czasem w pracy. W czasie trwania naszego małżeństwa bardzo rzadko
odwiedzałam Bilia w jego reprezentacyjnym gabinecie, ale z Kevinem
lubię pracować. Może dzieje się tak dlatego, że jego miejscem pracy jest
ocean i przebywanie razem z nim wydaje się urzekająco egzotyczne.
Praca przy filmie z Angeliną Jolie rozpocznie się dopiero za miesiąc, więc
tymczasem Kevin wrócił do robienia zdjęć nurkującym turystom. Ale
dzisiejsze zlecenie, fotografowanie ceremonii zawarcia małżeństwa, jest
niezwykłe. Przynajmniej dla mnie. Byłam w życiu na wielu ślubach;
widziałam bosonogie panny młode hasające po łące w Vermont i panów
młodych zdążających sztywno we frakach i cylindrach w stronę ołtarza w
katedrze św. Patryka. Ale nigdy nie widziałam pary wymieniającej się
przysięgami trzydzieści metrów pod wodą, z butlami z powietrzem
przytwierdzonymi do pleców. Każdemu brak nieco tchu przed
wypowiedzeniem „Tak", ale to będzie pierwsza znana mi para młoda,
której rzeczywiście będzie potrzebny tlen.
- A co się stanie, jeśli obrączka spadnie do wody? - pytam Kevina, gdy
płyniemy motorówką na sąsiednią wyspę, Guanę, gdzie szczęśliwa para
bierze ślub.
- Jeśli obrączka spadnie, wezwiemy Straż Przybrzeżną
- odpowiada Kevin.
Dopiero po chwili dociera do mnie, że przekomarza się ze mną.
- Straż Przybrzeżna: Natychmiastowy odłów obrączek - rzucam.
- Chyba taki serial leci w niedzielę wieczorem na CBS.
Kevin się śmieje, a gdy zbliżamy się do Guany, stado puszystych białych
ptaków leniwie szukających pożywienia rozprasza się, hałaśliwym
nawoływaniem na chwilę zagłuszając warkot naszej motorówki. Na
nabrzeżu podchodzi do nas wysoki, szeroki w barach mężczyzna i podaje
nam po kolei rękę, by pomóc przy wysiadaniu.
- Hej, Henry, miło cię widzieć - wita się Kevin, potrząsając jego dłonią.
205
- Nawzajem. Witajcie - odpowiada mężczyzna. Obrzuca mnie pełnym
uznania spojrzeniem, po czym pyta Kevi-na: - To twoja nowa
przyjaciółka?
- Właściwie to stara. Poznaj Hallie. - Kładzie zaborczo dłonie na moich
ramionach. - Zaopiekujesz się moją dziewczyną, gdy ja przygotuję
wszystko do tego podwodnego ślubu?
- Zawsze z przyjemnością opiekuję się twoimi dziewczynami - odpowiada
żartobliwie Henry.
Kevin się śmieje, po czym odchodzi razem ze swoim sprzętem
fotograficznym.
- Ładne miejsce - mówię do Henry'ego, gdy pomaga mi przycumować
motorówkę. - Długo tutaj pracujesz?
- Myślę, że można tak powiedzieć - odpowiada i uśmiecha się uroczo.
Mija nas stado flamingów: pełnych gracji, długonogich i długoszyich
piękności, które wyglądają tak, że powinno się o nich napisać balet. Diwy
z Jeziora łabędziego zbyt długo już panują.
- Jakie piękne - mówię, przyglądając się ptakom. Henry patrzy za nimi z
dumą.
- Guana to rezerwat przyrody. Kilka lat temu karaibskim flamingom
groziło wymarcie, więc zwiększyliśmy populację. Mamy tutaj wiele
gatunków zwierząt, których nie znajdzie się nigdzie indziej.
Jakby na potwierdzenie jego słów, duży owad zaczyna się wspinać po
mojej nodze. Wydaję się z siebie krótki pisk i strzepuję go z nogi.
Henry kuca i bierze w dłoń zestresowanego robala.
- Żyją tutaj setki gatunków owadów, włączając w to trzy rodzaje żuków. -
Przez chwilę mu się przygląda, po czym delikatnie stawia na liściu. -
Wiedziałaś, że na świecie jest więcej żuków niż wszystkich innych
gatunków? Krąży historia o pewnym biologu, który zapytany, czego natura
nauczyła go o Bogu, odparł: „Niezwykłą sympatią darzy on żuki".
206
Wybucham śmiechem i prostuję nogę.
- Dużo wiesz o tym miejscu - stwierdzam.
- To moja powinność - odpowiada Henry, poprawiając kapelusz z szerokim
rondem. - Jestem jego właścicielem.
- Właścicielem? - pytam ze zdumieniem. - Czy to znaczy, że jesteś
królem? Dyktatorem? Jak mam cię nazywać?
- Henry - odpowiada zwięźle.
- A ja wolę mówić na ciebie Król Henry - oświadczam i składam mu
głęboki ukłon.
Chichocze.
- Jeśli chodzi o ścisłość, to posiadam dwie wyspy. Gua-nę kupiłem jeszcze
w latach siedemdziesiątych.
- Mądra inwestycja. Jaki zakup planujesz w następnej kolejności? - pytam.
- Nową wędkę.
- Dobrze mieć w życiu jakieś cele - odpowiadam. Henry uśmiecha się i
ponownie siada na nabrzeżu.
- No a ty, Hallie? Jaka jest twoja historia?
- W mojej historii wszystko zdaje się ulegać zmianie
- oświadczam. - W tej chwili główny wątek stanowi fakt, że jestem z
Kevinem.
Henry podnosi jakiś kamyk i rzuca go płynnym ruchem do wody. Trzy
kaczki. Nieźle.
- Kevin to zabawowy facet. Bardzo niezależny duch
- stwierdza. - Podziwiam to w człowieku. Choć po pewnym czasie
niektóre kobiety coś takiego zaczyna męczyć.
Przesypuję między palcami garść piasku.
- Czy to ostrzeżenie, Królu Henry?
- Jedynie spostrzeżenie - odpowiada.
Patrzymy przez chwilę na siebie, po czym mój towarzysz wstaje.
- Powinnaś się chyba przygotować do tego ślubu. - Pokazuje na ścieżkę i
wyjaśnia, jak dojść do Zatoki Melonowej. Następnie zamyka mnie w
krótkim uścisku i całuje w obydwa policzki.
207
- Baw się dobrze. Miło spędzaj czas z Kevinem. To o wiele ważniejsze od
posiadania wysp.
Też odpowiadam uściskiem.
- Jesteś najmilszym królem, jakiego poznałam - stwierdzam.
Macham Henry'emu na odchodne, po czym udaję się w kierunku miejsca
zaślubin. Drogę przecina mi jakaś dziwaczna jaszczurka, ale zamiast
uskoczyć jej z drogi, zatrzymuję się i przyglądam się z podziwem. To
przecież jedno z Bożych stworzeń - a już na pewno stworzeń Henryego.
Kiedy docieram do zatoki, przyglądam się czystej niebieskiej wodzie w
poszukiwaniu bąbelków i śladów Kevi-na. Mój chłopak gdzieś tam jest.
Mój chłopak. Fajnie znowu mieć chłopaka, mimo ostrzeżenia Henry'ego.
Guana wydaje się być dobrym miejscem na rozwijanie wszystkiego. Może
chłopak stanie się...
- Wodnik! - wołam, gdy jego głowa wynurza się z oceanu. Kevin macha
do mnie i podpływa do brzegu. Wychodzi z wody.
- Hej, Wodna Dziecinko - mówi, ściągając maskę i opryskując mnie wodą.
- Przestań. Robię się mokra.
Wybucha śmiechem i rozkłada ręce w stronę bezkresnego oceanu.
- O to właśnie chodzi w podwodnych ślubach - oświadcza. W szybkim
tempie wkładam kombinezon i sprawdzam
sprzęt, myśląc o tym, że zaledwie kilka tygodni temu, by dostać się do
wody, potrzebowałam pomocy moich dzieci, Nicka i kapitana motorówki -
a kiedy już tam się znalazłam, machałam płetwami bez ładu i składu. Teraz
jednak przebywanie w oceanie nie sprawia mi najmniejszego problemu.
Druga natura. I nie tylko w wypadku nurkowania otrzymałam drugą
szansę.
Trzymając się za ręce, schodzimy z Kevinem pod wodę do miejsca
ceremonii. Skoro to ślub, tak sobie myślę, że po-
208
winnam się jakoś bardziej wystroić. Nie da się za to zbyt wiele zrobić ze
środowiskiem naturalnym. Żyjąca rafa koralowa, połyskująca niczym
tysiące kryształów, jest piękniejsza niż najbardziej okazały marmurowy
ołtarz, a unoszące się w wodzie purpurowe wodorosty są bardziej
oszałamiające niż pięćdziesiąt tysięcy róż.
Kilka minut później widzę, jak państwo młodzi powoli schodzą w dół, by
dołączyć do nas na głębokości prawie trzydziestu metrów. Suną w naszym
kierunku w podobnych, błyszczących czarnych kombinezonach i przez ten
cały span-dex, maski, rurki i zbiorniki z tlenem niełatwo odgadnąć, które z
nich to ona, a które to on. Mogłoby to być idealnym rozwiązaniem dla
ślubów gejowskich. Nikt by nie rozróżnił państwa młodych.
Tuż za parą schodzi Susie, okazyjna asystentka Kevina, która tym razem
będzie przewodzić ceremonii. Może i po przybyciu na wyspę porzuciła
karierę bankowca, ale z całą pewnością zachowała głowę do interesów.
Aby poszerzyć zakres usług instruktorki nurkowania, Susie postarała się
0 uprawnienia sędziego pokoju i barmana. Sprytne posunięcie zawodowe.
Komu po ceremonii zaślubin nie przyda się drink?
Kiedy para podpływa do nas, panna młoda (a przynajmniej ta mniejsza
postać) chwyta w dłoń kilka wodorostów
1 dzierży je przed sobą jako bukiet. Kevin wyjmuje ustnik i wydmuchuje
umuzykalnione bąbelki.
- Tam, tam, ta-tam - wydycha w rytm Here Comes the Bride. Szybko
wkłada rurkę z powrotem do ust, by zaczerpnąć tchu. Dobrze, że panna
młoda nie płynie do ołtarza przy dźwiękach marsza Wagnera, inaczej
przed wydmuchnięciem ostatniej nutki Kevin wyzionąłby ducha. Skoro
muzyczny akompaniament dobiegł końca, Susie przywołuje nas bliżej do
siebie i ceremonia rozpoczyna się na dobre. Wokół nas zbiera się kolorowe
stadko papugoryb, które chcą być świadkami połączenia naszej pary
węzłem małżeńskim, a w okolicach pana młodego krąży wielka karetta.
209
Jako że nie ma nikogo, kto by oddawał panu młodemu pannę młodą i
wobec braku sprzeciwu wyrażanego przez którąkolwiek z ryb, ceremonia
przebiega sprawnie i szybko. Kevin zaczyna robić zdjęcia, podczas gdy
Susie przewodzi uroczystości, wskazując na pana młodego, potem na
pannę młodą i czyniąc palcem znak zapytania. Pan młody pokazuje znak
„okej" poprzez utworzenie kółeczka kciukiem i palcem wskazującym, co
stanowi podwodną wersję „Tak". Susie powtarza cały proces w wypadku
panny młodej, która kiwa głową, składając w ten sposób przysięgę
małżeńską. Jestem pewna, że Susie nie dołożyłaby niczego od siebie, ale
skąd podwodna panna młoda ma wiedzieć, czy właśnie wyraziła zgodę na
kochanie i miłowanie - czy także na zachowywanie posłuszeństwa?
Szczęśliwa para pociera się maskami, próbując się pocałować i w dowód
jedności przekazuje sobie ustniki, by wymienić się powietrzem. Cała
podekscytowana unoszę w górę kciuk, zapominając, że dla osób
nurkujących oznacza to, iż czas wracać na powierzchnię. Wszyscy
posłusznie zaczynają się wynurzać. Och, no cóż - jedyne, czego panna
młoda nie zdążyła zrobić, to rzucić bukietu, a zresztą i tak nie miałam
ochoty dostać w twarz pękiem wodorostów.
Kevin i ja pierwsi docieramy na powierzchnię. Szybko się pozbywamy
całego sprzętu. Po chwili wynurzają się nowożeńcy. Wyciągam dłoń, by
pomóc im wydostać się na brzeg.
Pan młody przygląda mi się przez maskę i jest czymś tak bardzo
zdumiony, że niemal ponownie wpada do wody. Gdy wyciągam go na
brzeg, szybko chowa się za żoną.
- Co się stało, kochanie? - pyta kobieta, zdejmując maskę. Ściąga
elastyczną opaskę przytrzymującą włosy i na plecy opadają gęste rude
loki. Tymczasem pan młody szepcze coś małżonce do ucha i niecierpliwie
szarpie za kombinezon.
I nagle dociera do mnie, że znam ich oboje. Zdenerwowanego pana
młodego miałam okazję poznać w mojej kancelarii, a pannę młodą
widziałam nagą na zdjęciach.
210
- Pan Tyler? - pytam z niedowierzaniem. - Czy to pan? Zamiast mi
odpowiedzieć, pospiesznie chwyta za rękę
żonę - o której teraz już wiem, że to Melina Marks - i ciągnie ją w
kierunku zacumowanej na plaży motorówki. Z całych sił wciąga łódź do
wody i szarpie za sznur, by uruchomić silnik.
Zaczynam biec za nimi, ale odpływają, opryskując mi twarz falą słonej
wody. Dołącza do mnie Susie.
- Mam nadzieję, że nie zrobiłam niczego niewłaściwego podczas
ceremonii - mówi, przyglądając się oddalającej się od brzegu parze.
- Wszystko zrobiłaś jak należy - uspokajam ją. Patrzymy za nimi, dopóki
łódź nie staje się zaledwie plamką na horyzoncie.
Susie wzdycha.
- Muszę wypełnić akt małżeństwa, a nie znam nawet ich nazwisk. Kim był
ten mężczyzna w masce?
Przez tyle lat oglądałam powtórki Samotnego jeźdźca i nigdy nie przyszło
mi do głowy, że pewnego dnia będę znała odpowiedź na to pytanie.
- Nazywa się Charles Tyler. To mój klient - wyjaśniam. - Kiedy mój szef
kazał mi go znaleźć, pomyślałam sobie, że powinnam poszukać pod
każdym kamieniem, ale nawet nie przyszło mi do głowy, by zerknąć pod
butlę z powietrzem.
- Dlaczego tak spanikował na twój widok? Potrząsam głową.
- Pewnie dlatego, że w samym środku procesu o dyskryminację seksualną
poślubia kobietę, sypianie z którą go pogrąża. A to niezbyt rozważny krok.
Przez jakiś czas przechadzam się w pobliżu brzegu, czekając na powrót
motorówki, ale nadaremnie.
- Sądzisz, że powinniśmy ich poszukać? - pytam Kevina.
211
- Możemy spróbować. Ale teraz oni mogą być już wszędzie. A
przynajmniej wszędzie, dokąd da się dopłynąć na jednym zbiorniku
propanu.
Nie mając żadnej realnej alternatywy, pozostawiam w telefonie
komórkowym pana Tylera wiadomość głosową, gratulując mu zawarcia
związku małżeńskiego - ponieważ co innego mogę powiedzieć? Ty
bezmyślny idioto, przekreślasz swoją karierę, a twoja świeżo poślubiona
żona straci pracę. Błagam go, by do mnie oddzwonił, choć oficjalnie ma
teraz miesiąc miodowy.
Opuszczamy Guanę, a ja przez całą drogę do domu odczuwam
wzburzenie. Gdy nasza niewielka łódź przemyka przez unoszące się fale,
walenie mojego tyłka o siedzenie jest niczym w porównaniu z kołataniem
w mojej głowie, dzięki, rzecz jasna, panu Tylerowi. Kiedy wieczorem
wychodzimy razem z Susie i Davem do położonego na świeżym powietrzu
baru, jedynie o tym jestem w stanie mówić.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego jesteś taka zdenerwowana - powtarza
Kevin po raz chyba dziesiąty.
- Zdenerwowana? Nie jestem zdenerwowana - odpowiadam, robiąc się
jeszcze bardziej zdenerwowana na myśl o konieczności bronienia mojego
zdenerwowania.
- Nie, Kev ma rację. Jesteś zdenerwowana - oświadcza Dave. Wyrzuca
orzeszek w powietrze i łapie go w otwarte usta. - O co to całe halo?
- Mój klient zachowuje się bardzo dziwnie. Wiem, że coś jest nie tak, ale
nie jestem w stanie wydobyć tego z niego. - Pociągam łyk drinka. - Do
szaleństwa doprowadza mnie fakt, że nie umiem rozgryźć tej sprawy.
- A kogo to obchodzi? Koniec dnia, pijesz piwo i zostawiasz pracę za sobą
- stwierdza Dave.
- Moja praca mnie interesuje - mówię, przypominając sobie, że kiedyś
rzeczywiście tak było. - Nie lubię zostawiać jej za sobą. Czasami pozostaje
ze mną przez całą noc.
212
- Moja praca też czasami pozostaje ze mną przez całą noc - mówi Dave,
puszczając oczko. - Zawsze się znajdzie jakaś seksowna turystka, która ma
ochotę, by instruktor nurkowania pokazał jej coś więcej niż rafę. Idzie
więc ze mną do domu i przedstawiam ją długiemu węgorzowi.
- Och, Dave, jesteś obrzydliwy - stwierdza Susie, krzywiąc się.
- Długi węgorz? - pyta speszony Kevin. - Czy tak właśnie go nazywasz?
Wydawało mi się, że ostatnia kobieta, z którą spałeś, mówiła coś o małym
kalmarze.
Opieram się na krześle i kręcę głową. Kilka krótkich miesięcy - a
jednocześnie całe życie - temu brałam razem z Billem udział w
proszonych kolacjach w Chaddick, sącząc Chateau Margaux i
rozprawiając o wpływie wycinania lasów amazońskich na zmiany w
środowisku naturalnym. No i moje środowisko naturalne rzeczywiście się
zmieniło. Złopię to, co akurat jest w beczce i dyskutuję, czy facet, którego
nawet specjalnie nie lubię, ma małego kalmara czy długiego węgorza.
- A więc wracając do twojej sprawy - mówi Dave, kończąc tym samym
temat swego przyrodzenia. - Ta cała dyskryminacja seksualna to dla mnie
kompletna bzdura. Witamy na świecie. To oczywiste, że zdobywa się
różne rzeczy dzięki temu, że się dobrze wygląda albo ktoś chce się z tobą
przespać. To dobór naturalny. Teoria Darwina w najczystszej postaci.
Milczę, będąc pod wrażeniem tego, że Nurek Dave wspomniał o Darwinie.
Ale nie jestem pod wrażeniem sposobu ujęcia tego tematu.
Ani ujęcia Kevina.
- Daj spokój, Hallie. Zatrudniam ludzi, których lubię. Dlaczego innym nie
wolno tak robić?
- Ale czy sypiasz ze wszystkimi, których zatrudniasz? Przy stoliku zapada
niezręczna cisza. Susie i Kevin wymieniają spojrzenia.
213
- Nigdy nie spał ze mną - oświadcza Dave i rzuca następnego orzeszka,
który odbija się od jego policzka.
Susie wygląda nagle na bardzo zajętą rozsmarowywa-niem masła na
kromce chleba.
- Wróćmy do pana Tylera. Skoro dopiero co uczyniłam ich mężem i żoną,
czy to nie pomaga twojej sprawie, Hallie? Chodzi mi o to, że teraz jest to
już przecież zgodne z prawem.
- Jest to może nieco mniej brudne, ale wcale nie pomaga sprawie. Teraz,
kiedy ożenił się z Meliną, trudno udowodnić, że jej nie faworyzował.
- Ooch, pupilka nauczyciela, pupilka nauczyciela. Co to jest, czwarta
klasa? - pyta Dave, przytrzymując przy płomieniu świecy skraj papierowej
serwetki i patrząc, jak się pali. - Mam dość politycznej poprawności. Nie
pozwala ci się dobrze bawić.
- Nie chcielibyśmy, by cokolwiek przeszkodziło któremuś z was w dobrej
zabawie - odpowiadam, nieco może zbyt wyniośle.
Kevin kładzie dłoń na mojej i klepie ją uspokajająco.
- Daj spokój, Hallie. Wyluzuj. Nie jesteś już w Nowym Jorku.
- Może powinnam być - odpowiadam łagodnie. Potrząsa głową.
- Nie kłóćmy się o to. To twoja praca i założę się, że jesteś w niej dobra. -
Całuje mnie, a ja jak zwykle odprężam się, czując dotyk Kevina. Po chwili
jednak nie daje za wygraną. - No i spójrz tylko na siebie. Trudno mi sobie
wyobrazić, by nie pomogło twojej karierze to, że jesteś taką ślicznotką.
Pochlebia mi to i jednocześnie mnie obraża. Siedzę sobie tutaj razem z
ludźmi, którzy uważają, że życie to niekończąca się impreza w akademiku,
ale przynajmniej jedna z tych osób twierdzi, że jestem śliczna.
Następnego ranka, gdy włóczę się po mieście, Emily dzwoni do mnie na
komórkę. Sprawia wrażenie nieco zbyt rados-
214
nej. Ponieważ w Yale trwa właśnie sesja egzaminacyjna, można by
oczekiwać, że będzie nieco bardziej spięta.
- Zostało mi jeszcze do napisania dziesięciostronicowe wypracowanie na
temat powstania i upadku cywilizacji Starego Świata - wyjaśnia.
- To zaledwie cztery tysiące lat historii. Powinnaś poradzić z tym sobie w
godzinę - odpowiadam sarkastycznie.
W tle rozbrzmiewa krzyk mewy i zakrywam słuchawkę dłonią, mając
nadzieję, że Emily tego nie usłyszy. A jeśli nawet, to zawsze jej mogę
powiedzieć, że jestem w metrze. Dużo jest tam dziwnych ptaków. Nie
lubię kłamać, ale ponieważ jeszcze nie czuję się gotowa, by przyznać się
do mieszkania z Kevinem, jestem wdzięczna, że mojej córce nie
przychodzi do głowy zapytać, gdzie jestem.
- Jacyś interesujący chłopcy w szkole? - pytam ją. Przez chwilę panuje
milczenie.
- Jestem zbyt zajęta, by zwracać uwagę na facetów - odpowiada Emily.
- Praca jest w porządku, ale jednak studia to także i zabawa - oświadczam.
- Najlepsze lata twego życia i tak da-lej.
Słyszę dziwny skrzek, ale brzmi on tak, jakby dochodził z telefonu. Tym
razem to chyba Emily zasłania słuchawkę, gdyż ledwie słyszę jej następne
słowa.
- Co mówiłaś? - pytam.
- Nie martw się, dobrze się bawię - odpowiada, tym razem nieco
wyraźniej.
- To dobrze. A co jeszcze u ciebie słychać?
- Jestem naprawdę zajęta. Chciałam po prostu zadzwonić, by dać ci znać,
że u mnie wszystko w porządku. - Po chwili dodaje sztucznie radosnym
tonem: - Jeśli w ciągu następnych kilku dni będziesz miała problem ze
złapaniem mnie, to będzie znak, że zaszyłam się w bibliotece.
- Moje biedne kochanie. Będę o tobie myśleć - mówię i rozłączamy się.
215
Przez chwilę czuję się winna, że moja córka tak ciężko pracuje w zimnej
bibliotece, podczas gdy ja przechadzam się leniwie, wygrzewając się w
promieniach słońca. Fajnie by było mieć ją tutaj. Może powinnam jej
kupić ten naszyjnik, który tak bardzo jej się spodobał, choć był
zdecydowanie za drogi. Cała Emily Na wyspie, gdzie handlarze sprzedają
na plaży paciorki po dwa dolary za sztukę, jej się udało wypatrzeć
kosztujący krocie naszyjnik z pereł słodkowodnych.
Odwracam się i udaję się do małego sklepiku, w którym moja córka
znalazła to cudo, ciesząc się na myśl, że zrobię Emily niespodziankę. Ale
kiedy tam docieram, okazuje się, że naszyjnika nie ma. Imelda,
sprzedawczyni, pamięta mnie i wzrusza ramionami, gdy pytam, co się z
nim stało.
- Sprzedałam perły dziś rano - odpowiada.
Na mojej twarzy na pewno maluje się rozgoryczenie.
- Cholera, chciałam je kupić dla córki. Tak bardzo jej się podobał ten
naszyjnik, gdy byłyśmy tutaj kilka tygodni temu. Powinnam go była wtedy
kupić.
- Ktoś inny kupił go dla niej - oświadcza sprzedawczyni. - Przyszła tutaj z
tym miłym instruktorem nurkowania, Nickiem. Cóż za urocza para.
Patrzę się na nią przez chwilę, po czym kręcę głową.
- Jeśli widziała ją pani dzisiaj rano, to nie była to moja córka. Ona jest na
uczelni. Właśnie z nią rozmawiałam.
- Może i rozmawiała z nią pani, ale ja ją widziałam na własne oczy -
upiera się twardo Imelda. - Ma na imię Emily, prawda? Nawet
rozmawiałyśmy o tym, że była już tutaj wcześniej razem ze swoją mamą.
Jestem oszołomiona. Emily dostała już naszyjnik? I kupił go jej Nick? I są
uroczą parą?
- Może byli u pani kilka tygodni temu? - pytam z nadzieją.
- To było dzisiaj rano. Której części „dzisiaj rano" pani nie rozumie? -
Imelda jest zirytowana tym, że wątpię w jej słowa.
216
Której części nie rozumiem? Tej, w której moja córka zadzwoniła do mnie
i powiedziała, że pisze wypracowanie. Części, w której powiedziałam jej,
by dobrze się bawiła. Części, w której martwiłam się, że zaszyła się w
bibliotece, podczas gdy wygląda na to, że zaszyła się gdzieś z Nickiem.
Wychodzę z konsternacją ze sklepiku. Jak to możliwe, że Emily jest na tej
wyspie, a ja nic o tym nie wiem? Nie powiedziałaby mi o tym? Z drugiej
jednak strony ja też jestem na tej wyspie i Emily o tym nie wie. Ale to co
innego. Ja jestem matką, powinnam wiedzieć o wszystkim.
Udaję się na nabrzeże, by poszukać Kevina. Stoi obok łodzi wypełnionej
odzianymi w bikini turystkami, która zaraz wypłynie w morze. Chwytam
go za ramię.
- Wiesz, gdzie jest Nick?
- Nick, ten młody ogier? - pyta. - A po ci on? Szukasz już kogoś, by mnie
wymienić?
- Nie, kocham cię - odpowiadam nieprzytomnie. - Po prostu potrzebny mi
Nick.
- Kochasz mnie? - pyta ze zdumieniem Kevin.
Nagle czuję zakłopotanie, uświadamiając sobie, że jak na razie nie
wypowiedzieliśmy wobec siebie tych słów.
- Nie kocham cię naprawdę - mówię.
- W takim razie jak byś to opisała? - Kevin krzyżuje ramiona na piersi i
czeka na moją odpowiedź. Na jego ustach błąka się uśmieszek. Kilka
gotowych do nurkowania turystek wychyla się z łodzi, by lepiej słyszeć.
- Lubię cię. Bardzo, bardzo cię lubię. Mam nadzieję, że ty też mnie bardzo,
bardzo lubisz - odpowiadam ze zdenerwowaniem. O Boże, to praktycznie
powtórzenie przemowy, która doprowadziła Sally Field do upadku. I
pewnie nie wywrze na Kevinie i turystkach lepszego wrażenia niż miało to
miejsce w wypadku Nagród Akademii.
- Oooch, ona bardzo, bardzo cię lubi! - woła jedna z przewieszonych przez
barierkę nastolatek.
217
- Ja ciebie też bardzo, bardzo lubię, Kevin - parska z dziobu kapitan. - Czy
teraz raczysz wsadzić swój tyłek na łódź, żebyśmy mogli w końcu ruszyć?
Ignorując krzykaczy, Kevin obejmuje mnie ramieniem i obdarza
pocałunkiem.
- Cieszę się, że mnie kochasz, ponieważ ja ciebie także kocham. A
wieczorem pokażę ci, jak bardzo - oświadcza.
- Nie mogę się doczekać - mówię, oddając pocałunek i na chwilę
zapominając, po co się tutaj zjawiłam.
Ale na Kevina czeka praca, a na mnie czeka córka - gdzieś tam. Choć z
całą pewnością nie spodziewa się mojego nadejścia.
Kevin wskakuje na łódź, a potem woła, przekrzykując ryk silnika:
- Nick jest w sklepie ze sprzętem do nurkowania. Ale ręce trzymaj od
niego z daleka!
Biegnę do sklepu i otwieram na oścież cienkie drzwi z siatką przeciw
owadom.
- Hallie, mała, co słychać? - woła jakiś facet w środku. Niestety, to nie
Nick. Podwójne niestety: to Nurek Dave.
- Jest tutaj Nick? - pytam.
- Nie, tylko ja. Nie wystarczę ci?
- Nie - odpowiadam szczerze. - Potrzebny mi Nick.
- O rany! Starego Nickerino czeka dzisiaj wyjątkowo dużo akcji. - Dave
wychodzi zza lady. - Właśnie pojechał na motorowerze z jakąś ładną
dziewczyneczką.
- Ta ładna dziewczyneczką to moja córka! Dave unosi brew.
- Akurat. Jesteś za młoda na dorosłą córkę.
- Dzięki. Wcześnie zaczęłam - odpowiadam. Kręcę głową. - W każdym
razie jestem zdecydowanie za młoda na córkę, która bzyka się z Nickiem.
- Każda matka jest za młoda na coś takiego - przyznaje Dave. - Chodź,
poszukamy ich.
218
Przekręca na drzwiach kartkę z odręcznym napisem OTWARTE na
ZAMKNIĘTE. Pewnie nikt nie zanurkuje, dopóki nie uświadomimy
staremu Nickerino, że nie należy bzykać czyjejś córki. Czy tym facetom
nigdy nie przyjdzie do głowy, że każda dziewczyna jest czyjąś córką?
Podchodzę razem z Davem do jego lśniącego, czarno-srebrnego
motocykla. Nigdy nie byłam dziewczyną motocyklisty Dave rzuca mi
zdezelowany kask, a potem zapina swój i na biały bezrękawnik wciąga
czarny T-shirt z Jerrym Garcią.
- Lepszy image do harleya - wyjaśnia, siadając okrakiem na wielkiej
maszynie i pokazując gestem, bym usiadła za nim.
- Nie mogę zrozumieć, dlaczego wy, motocykliści, tak czcicie zespół The
Grateful Dead - mówię, ostrożnie zbliżając się do siodełka. - Chcę, byś
miał jasność, że jeśli skończę martwa, to absolutnie nie będę ci za to
wdzięczna.
- Zaufaj mi. Każda kobieta jest mi wdzięczna, gdy spędzi nieco czasu w
moim towarzystwie - oświadcza Dave, choć tym razem, kiedy puszcza
oczko, jest w tym więcej pewności siebie niż sprośności.
Odpala harleya i wydobywa z niego to przerażające WRUUM, które
zawsze obwieszcza pojawienie się Aniołów Piekieł. Motor zrywa się do
jazdy i szybko obejmuję Dave'a w pasie. Siedzenie na tym czymś jest
nieco przerażające, nie wspominając już o tym, jak przerażające jest
znajdowanie się tak blisko Małego Kalmara-Długiego Węgorza. Choć
trzeba przyznać, że z takim imieniem mógłby być wodzem plemienia
Czirokezów. Właściwa osoba do...
- Znajdź moją córkę!
- Tak jest! Dogonię każdy nędzny motorower! - Wchodzi w zakręt z nieco
zbyt dużą prędkością, co sprawia, że jeszcze mocniej obejmuję go w pasie.
Daleko przed nami widzę na drodze plamkę, która z każdą chwilą
przybliża się do nas. Dave przyspiesza, wyprzedza
219
motorower, a potem brawurowo zawraca, odcinając im drogę. Motorower
wpada w poślizg i prawie się przewraca.
- Chciałam odnaleźć Emily, a nie ją zabić! - piszczę.
- Taa, ale założę się, że masz ochotę zabić Nicka - stwierdza Dave. Nasz
monstrualny harley i maleńki motorower Nicka stoją w bezruchu w
poprzek drogi, przodami do siebie: pojedynek w samo południe.
- Dave, co ty, kurwa, robisz? Czego chcesz? - woła Nick.
- Oddaj dziewczynę! - krzyczy Dave ze swojego siodełka. Emily obejmuje
Nicka jeszcze mocniej w pasie.
- Mamo, to ty? - pyta z niedowierzaniem. - Co tutaj robisz?
- Szukam ciebie - odpowiadam. - Nie mogę uwierzyć w to, że wróciłaś, by
spotkać się z Nickiem.
Emily kręci głową.
- Nie kumam tego.
- Ja też nie. Powiedziałaś mi rano przez telefon, że piszesz wypracowanie.
- Bo piszę. W domu Nicka mam laptopa.
- Ale chciałaś, bym sądziła, że jesteś w Yale - mówię oskarżycielskim
tonem.
- A ty chciałaś, bym sądziła, że jesteś w Nowym Jorku! - odkrzykuje w
odpowiedzi.
Mierzymy się spojrzeniami.
- Kim jest ten facet, z którym przyjechałaś? - pyta Emily, wskazując na
Dave'a.
- Jestem najlepszym przyjacielem jej chłopaka - odpowiada Dave.
Emily wygląda na zaszokowaną.
- Mamo, chłopak? Masz chłopaka? To takie tandetne.
- Wcale nie, to jest słodkie - wtrąca się Dave, sądząc, że mi tym pomoże. -
Mieszkają razem i...
- Zamknij się, Dave - rzucam głośno. Zamyka się, ale o pół zdania za
późno.
220
- Mieszkasz z kimś? - pyta Emily, a poziom jej głosu wzrasta wprost
proporcjonalnie do poziomu oburzenia.
- Niezupełnie - odpowiadam, myśląc o tym, że w moim paszporcie nadal
widnieje stempel „Gość" i potrzebowałabym co najmniej dwóch
dodatkowych walizek z ubraniami, by zyskać status rezydenta tej wyspy.
- Ona po prostu z nim żyje - mówi Dave, który wyraźnie chce się okazać
pomocny. - Kevin to świetny facet. Niedługo będzie kręcił nowy film z
Angeliną Jolie.
- Czy to ten facet, którego poznałam na łodzi w Święto Dziękczynienia? -
pyta Emily, próbując jakoś połapać się w tej całej sytuacji.
- Nie - odpowiadam, obiecawszy sobie wcześniej, że nie będę Billem i nie
przedstawię moich dzieci nikomu, z kim będę się umawiać. Ale jako że
obiecałam sobie także, że nigdy nie okłamię moich dzieci, poprawiam się:
- Tak.
- Test wielokrotnego wyboru? - pyta Emily.
- Poprawna odpowiedź to „Tak" - odzywa się Nick. - Wszędzie ich widzę
razem.
- Jak to możliwe, że nie powiedziałeś mi o tym? - pyta Emily. Nadal siedzi
za nim i jej słowom towarzyszy lekki kuksaniec w bok.
- Myślałem, że wiesz. A poza tym rozmawianie o twojej mamie to ostatnie,
na co mam ochotę, kiedy jesteśmy w łóżku.
- Hej, Nick, kupiłeś prawdziwe łóżko? Wreszcie pozbyłeś się tego futonu?
- pyta Dave.
- Oczywiście - odpowiada Nick, odchylając się na siodełku, by dać Emily
buziaka. - Z dziewczyną taką, jak Emily, nie śpi się na podłodze.
- Z taką dziewczyną jak Emily nie śpi się nigdzie - oświadczam.
Nick zwiększa obroty silnika, w nadziei, że mnie w ten sposób zagłuszy.
Dave robi to samo z harleyem, zagłuszając
221
z kolei Nicka. A więc tak właśnie mężczyźni wyrabiają sobie zdanie na
swój temat. Testują, kto ma większy silnik.
- Nie porzuca się Yale, by sypiać z nurkiem! - wołam do Emily,
przekrzykując ryk silników.
- Porzuciłaś kancelarię prawniczą, by robić to samo! - odkrzykuje.
- Mój nurek robi zdjęcia! - ryczę, jakby to właśnie miało największe
znaczenie.
Nick postanawia, że wystarczy tego dobrego i skręca w bok. I dokładnie w
momencie, gdy rusza z miejsca, w naszym kierunku pędzi czarne bmw.
- Uważaj, Nick! - krzyczę.
Dave gwałtownie skręca i zjeżdża z drogi, ale Nick nie słyszy.
- Nick!! - wołam, wpadając niemal w histerię.
Samochód przechyla się i zatrzymuje z piskiem opon dokładnie w
momencie, gdy Nick, wreszcie świadomy niebezpieczeństwa, skręca na
pobocze. On i Emily spadają z motoroweru na trawę, a gdy Dave i ja
biegniemy do nich, słyszę trzask zamykanych drzwiczek.
- O mój Boże, nic się nikomu nie stało? - pyta szary na twarzy kierowca
bmw, który podbiegł do nich razem z nami.
- Nic mi nie jest - mówi moja córka, wstając. Ma na kolanie małe
zadrapanie. Patrzy na Nicka, który pociera lekko zakrwawiony łokieć.
Wydaje się, że poza tym nic mu się nie stało. Emily, oszołomiona tym
wszystkim, wybucha płaczem i spiesznie wtula się w moje ramiona.
Wstrząśnięty kierowca siada na poboczu i skrywa głowę w dłoniach. Z
samochodu wysiada kobieta i dołącza do niego. Rozpoznaję ich i
roześmiałabym się, gdybym nie była tak rozstrojona.
- Przepraszam - odzywa się wytrącony z równowagi kierowca, znany także
jako mój uciekający klient Charles Tyler. - Nie chcę pani sprawiać tyle
kłopotów.
222
- Ja też nie chciałam sprawiać kłopotów - mówi Emily, nadal popłakując. -
Powinnam ci była powiedzieć o wszystkim.
- Ja też powinnam to była zrobić - mówię do córki, całując ją w czubek
głowy.
Przenoszę spojrzenie z Emily na nowożeńców, spodziewając się, że oni
także wtrącą, że mają mi coś do powiedzenia. Zamiast tego Melina kładzie
uspokajającym gestem dłoń na drżącym ramieniu Charlesa Tylera i posyła
mi słaby uśmiech.
- No więc, pani mecenas - mówi - czy pani stawki za konsultacje na
poboczu są niższe?
Rozdział trzynasty
Emily, Nick, Charles Tyler i Melina Marks wywołali powrót prawdziwego
życia z wielkim hukiem. Zamiast skupić się na cudownym, seksownym
mężczyźnie, który leży przy mnie w łóżku, moje myśli wybiegają w
milion kierunków.
- Pozycja motyla nie bardzo ci odpowiada? - pyta z troską Kevin, gdy tego
wieczoru unosi się nade mną w łóżku.
- Nie bardzo - przyznaję. Na nocnym stoliku migają płomienie świec, z
salonu sączą się dźwięki łagodnej muzyki, ale po raz pierwszy dotyk
Kevina nie ma swojej zwykłej magii.
- Nie ma sprawy. - Przekręca się, by zajrzeć do rozłożonej obok łóżka
książki i przewraca kartkę. - To zdjęcie wygląda obiecująco. Popatrzmy.
Zaczyna się to tak, że ty kładziesz lewą nogę na moim prawym ramieniu.
Klęka na łóżku, a ja posłusznie kładę nogę na właściwym miejscu. Ale
równie dobrze mogę od razu powiedzieć Kevi-nowi, że dzisiejszego
wieczoru nie sprawi mi przyjemności żadna z pozycji przedstawionych na
stronach Kamasutry. Prawda jest taka, że nie odczuwałabym żadnej
satysfakcji nawet wtedy, gdyby wszyscy czterej członkowie Rolling
Stones przyłączyli się do nas w tej tantrycznej pozycji.
Ale mogę przecież spróbować. Dla Kevina. Zamykam oczy, zaciskam
szczęki i zgrzytam zębami.
Kevin wybucha śmiechem.
224
- Nie jest to raczej mina kobiety zadowolonej - stwierdza.
- Nie. To mina kobiety zdezorientowanej - odpowiadam, cofając nogę i
wstając.
- Wolisz spróbować jakiejś prostszej pozycji? Uśmiecham się blado.
- To nie seks wprawia mnie w dezorientację - odpowiadam, choć możliwe,
że cały ten przecudny seks zniekształca mój punkt widzenia. Spotkanie z
Emily uświadomiło mi, że dryfowałam sobie z Kevinem radośnie i
beztrosko, nie podejmując żadnych konkretnych decyzji związanych z
tym, co będzie dalej. Część mnie wie, że nie mogę zostać tutaj na zawsze z
mężczyzną z mojej przeszłości. Ale pozostała część zastanawia się,
dlaczego miałabym stąd wyjechać, skoro wszystko jest takie fantastyczne.
Kevin czule przykrywa mnie kołdrą.
- Miałaś ciężki dzień - mówi ze współczuciem.
Ma rację. Ten prawie wypadek i szok, którego doznałam, odkrywszy, że
Emily jest tutaj z Nickiem, podziałały na mnie niczym zimna porcja
sorbetu. Mózg mi zamarzł i od tamtej pory czuję pulsowanie w głowie.
- Zmusiłam pana Tylera, by mi obiecał, że wróci do Nowego Jorku i
zamelduje się u Arthura. Powiedział, że w ciągu tygodnia spotka się ze
mną w kancelarii.
- A czy ty będziesz tam na niego czekać? - pyta z lekkim zdziwieniem
Kevin.
Bawię się rogiem prześcieradła, ciągnąc za postrzępiony brzeg.
- Pewnie tak - odpowiadam cicho.
- Czy tego właśnie chcesz? Wrócić do Nowego Jorku?
To, czego chcę, okazuje się nagle mieszanką tego, co powinnam zrobić i
tego, co muszę zrobić. Nie mogę zakazać Emily ucieczki na wyspę - a
potem sama tam się zaszyć. Kiedy dziś po południu odbyłyśmy poważną
rozmowę, moja córka zapewniła mnie, że przyleciała na Virgin Gorda
jedynie na trzy dni, po to, by spotkać się z Nickiem. Jak mogłam
225
jej się przyznać, że myślę o porzuceniu prawdziwego życia i pozostaniu
tutaj na zawsze?
- Tak naprawdę to chcę już zawsze leżeć z tobą w tym łóżku - oświadczam
Kevinowi, kładąc dłoń na jego ramieniu.
- To dobrze - odpowiada, kartkując Kamasutrę. - Dotarliśmy dopiero do
strony dwunastej. A jest przecież jeszcze całe mnóstwo tego typu
poradników.
Kładę się z powrotem na miękkich poduszkach. Kiedy odszedł Bill,
głównym objawem mojej depresji była niechęć do wychodzenia z łóżka.
Teraz głównym objawem mego szczęścia jest niechęć do opuszczania
łóżka Kevina. Ale muszę. Wyciągam się obok niego i całuję go w ramię.
- Muszę wrócić do Nowego Jorku, by zająć się kilkoma sprawami i
spędzić ferie świąteczne razem z dziećmi - mówię ostrożnie. - Ale czy
chcesz, bym później wróciła? - Czuję, jak mój oddech przyspiesza, gdy w
końcu wykładam kawę na ławę.
- Oczywiście, że tego chcę.
Przekręcam się, by spojrzeć mu w twarz, zbierając się na odwagę, by
zadać jeszcze ważniejsze pytanie.
- Czy sądzisz, że kiedykolwiek przyjedziesz do Nowego Jorku? To znaczy
czy wrócisz tam, by być ze mną?
Zagryzam wargę, czekając na jego odpowiedź. Ale Kevin nie potrzebuje
wiele czasu do namysłu.
- Wyjechałem z Nowego Jorku wiele lat temu. To miasto nigdy nie było
miejscem dla mnie. Komuś tak błyskotliwemu i ambitnemu jak ty może
odpowiadać, ale nie mnie. Przyleciałem na Virgin Gorda i od razu
wiedziałem, że tutaj jest mój dom. To dla mnie znacznie lepsze miejsce.
Przez chwilę milczymy, myśląc o tym, co sprawia, że gdzieś czujemy się
jak w domu. Potem Kevin targa mi włosy i próbuje rozładować
nagromadzone napięcie.
- A poza tym, jak mógłbym wrócić do Nowego Jorku? Nie wydaje mi się,
by Angelina miała chęć nakręcić film w rzece Hudson.
226
- Zawsze jest jeszcze Wschodnia Rzeka - mówię, gładząc palcem spaloną
słońcem skórę na jego nosie. Oboje się śmiejemy, ale uzyskałam od niego
odpowiedź i muszę przyznać, że nie okazała się ona dla mnie
zaskoczeniem. Jeśli Kevin i ja mamy być razem, to na jego terenie. Wielu
ludzi przylatuje na Karaiby i marzy o pozostaniu, on jednak rzeczywiście
tak uczynił. Czy ja też bym mogła?
- Virgin Gorda to naprawdę niesamowite miejsce - mówię, obdarzając
Kevina pocałunkiem. - Jest bardzo nęcące. Szczęściarz z ciebie, że je
znalazłeś.
- Szczęściarz ze mnie, że ponownie odnalazłem ciebie.
Kładzie się na mnie, tak że stykają się ze sobą wszystkie części naszych
ciał, a nasze twarze dzielą zaledwie centymetry. Moja ulubiona pozycja.
Komu potrzebna wymyślna gimnastyka, skoro pozycja klasyczna i tak jest
najlepsza?
- Trzy tygodnie - szepczę, gdy Kevin zaczyna się rytmicznie poruszać i
kontrolę przejmuje poziome pożądanie.
- Wrócę za trzy tygodnie. Najdalej za cztery.
Dwa dni później wbijam paznokcie w ramię Emily, gdy nasz
czteroosobowy samolot podskakuje przerażająco w powietrzu.
- Uspokój się, mamo. Nie mogę się skoncentrować na książce - mówi
Emily, która próbuje czytać Don Kichota.
- W domu możemy wypożyczyć Człowieka z La Manchy
- odpowiadam, odrywając trzęsące się dłonie od ramienia mej córki.
Emily się śmieje.
- Jasne, a zamiast pisać końcowy test z angielskiego, zaśpiewam mojemu
profesorowi The Impossible Dream. Spokojnie, mamo, to naprawdę
bezpieczny lot.
- Idealne warunki, piękny dzień - wtrąca pilot, odwracając się i posyłając
w naszym kierunku uśmiech, który zapewne uważa za pokrzepiający. Ale
ten chłopak jest na oko jakiś
227
rok starszy od Emily i zamiast służbowego munduru ma na sobie
bezrękawnik i czapeczkę Boston Red Soksów.
- Proszę patrzeć lepiej na drogę - mówię do niego.
- Tak jest, psze pani - odpowiada, mrugając do Emily, co ma oznaczać:
„Rozumiemy te stare zrzędy, no nie?".
Emily ujmuje moją dłoń.
- Te dni spędzone na Virgin Gorda zapamiętam na zawsze - oświadcza mi
dramatycznie tonem bohaterki opery mydlanej.
- Dobrze się bawiłaś? - pytam, wiedząc, że tajemnica rozmawiania z
dziećmi tkwi w zadawaniu otwartych pytań.
Kiwa głową.
- Naprawdę świetnie. I dzięki, że okazałaś się taka wyrozumiała, mamo.
- Kevin mówi, że Nick to fajny facet. - Teraz mogę jej to powiedzieć,
skoro w końcu udało mi się wydrzeć ją z jego łapsk.
- Bo jest - przyznaje radośnie. A potem dodaje, ściszając głos: - Wiesz,
mamo, gdy poszłam na studia, to byłam dziewicą.
- Dzięki Bogu.
- Cieszę się, że zaczekałam - mówi. - Jest wiele rzeczy, które robi się po
raz pierwszy na pierwszym roku studiów: mieszka się ze współlokatorami,
dostaje kartę kredytową, samemu robi pranie, uprawia seks.
No i wygląda na to, że przez wszystkie te lata oszczędzałam pieniądze po
to, by moja córka mogła pójść do Yale - i nauczyć się, jak robić pranie i
uprawiać seks.
- Pamiętałam, by ci powiedzieć, żebyś używała płynu do płukania? O
zapachu „górska świeżość", a nie „original"?
Emily wybucha śmiechem.
- Wszystko w porządku, mamo. Możemy o tym rozmawiać. Teraz obie
jesteśmy kobietami. - W jej głosie pobrzmiewa wyraźna duma z
posiadania tego nowego statusu.
- A więc ty i Nick...
228
- Zrobiliśmy to - kończy Emily. A potem dodaje teatralnie: - Wiesz, zawsze
się pamięta swój pierwszy raz.
- Tak, to prawda - odpowiadam z uśmiechem. Cieszę się, że ona go
pamięta, skoro działo się to niespełna czterdzieści osiem godzin temu. Ale
będzie o tym pamiętać nawet za dwadzieścia lat. I może tak jak ja będzie
się zastanawiać, co mogłoby się zdarzyć.
- Czy ty i Nick zamierzacie jakoś utrzymać wasz związek? - pytam
ostrożnie.
- Sądzę, że to mało realistyczne. - Emily patrzy przez okno, a potem z
powrotem na mnie. - Nick i ja żyjemy w dwóch różnych światach. To
znaczy kochamy się jak wariaci i w ogóle, ale następny semestr zapowiada
się naprawdę ciężko: pięć przedmiotów.
- Pięć przedmiotów to dużo - przyznaję.
- To mnie dobija, bo Nick jest naprawdę wspaniały.
- Emily wyciąga z kieszeni lekko zużytą chusteczkę i głośno wydmuchuje
nos. Kuli się na fotelu, a ja ze współczuciem głaszczę ją po plecach. Po
chwili bierze się w garść i prostuje się. - Muszę zachować zdrowy
rozsądek - oświadcza. Po raz ostatni wydmuchuje nos. - Te związki na
odległość nigdy nie zdają egzaminu.
Naprawdę? Moja obyta w świecie córka wydaje się dość pewna, jeśli
chodzi o kwestię, nad którą sama zastanawiam się już od wielu dni i nie
umiem jej rozwikłać.
- No, a poza tym całą kasę, którą zaoszczędziłam latem, wydałam na bilet
na samolot. I tak nie mogłabym tu przylecieć w ciągu najbliższych
miesięcy.
- Mogę ci przecież kupić bilet - wyrzucam z siebie pod wpływem
atmosfery romansu, a nie racjonalnego matczynego myślenia. A potem
szybko się poprawiam: - To znaczy gdyby tak się akurat zdarzyło, że
byłabym na Virgin Gorda, a ty chciałabyś mnie odwiedzić. I zobaczyć się z
Nickiem.
- Baaardzo chciałabym znowu zobaczyć się z Nickiem
- odpowiada Emily, praktycznie mdlejąc z zachwytu. Ale
229
po chwili obrzuca mnie spojrzeniem, w którym zdumienie miesza się z
przerażeniem. - Chwileczkę, a dlaczego miałabyś tutaj być? Mam
nadzieję, że nie z ponownymi odwiedzinami u Kevina?
- Może - bąkam nieśmiało, tak jakbym to ja była teraz córką,
odpowiadającą wszechwiedzącej matce.
- To nie jest facet dla ciebie - oświadcza zdecydowanie Emily. - W głębi
duszy wiem, że Nick też nie jest facetem dla mnie. Obaj są słodcy, ale nie
w naszym typie.
- A czemuż to nie?
- To po prostu przyciąganie się przeciwieństw. Ktoś mi kiedyś powiedział,
że każdy facet pragnie mieć grzeczną dziewczynę, która będzie
niegrzeczna tylko dla niego. A każda dziewczyna pragnie mieć
niegrzecznego chłopaka, który będzie grzeczny tylko dla niej. - Wzdycha.
- Czy ci się to podoba, czy nie, ty i ja jesteśmy grzecznymi dziewczynami,
mamo. Kevin i Nick to chłopcy z wyspy. To by się nigdy nie udało.
Nigdy by się nie udało? Teraz moja kolej na wyglądanie przez okno. Emily
robi dokładnie to, co powinna, czyniąc mężczyznę częścią - ale nie
całością - swego życia. Skoro wraca do szkoły, nie mogę nawet zbytnio
utyskiwać, że przyleciała, by być z Nickiem. Ale i tak jest mi trochę
smutno, że moja córka uważa, że jej romans musi się skończyć, zanim
jeszcze zdążył się na dobre rozpocząć.
No, a co z Kevinem i ze mną? Emily ma pewnie rację z grzecznymi
dziewczynami i niegrzecznymi chłopcami. Ale może Kevin będzie dla
mnie dobry. Jak na razie taki właśnie jest.
Kiedy wioząca mnie z lotniska taksówka zatrzymuje się przed moim
domem w Chaddick, widzę, że na trawniku zgromadziła się niezbyt duża
grupa osób. Przez jakiś czas mnie nie było - od jak dawna trwa ta impreza?
Wysiadam z samochodu, wyjmuję z niego bagaż i macham do kilkorga
znajomych.
230
Amanda, za którą krok w krok podążają czteroletnie bliźnięta, rozdaje
lemoniadę i domowe ciasteczka. Jestem wzruszona tym sąsiedzkim
powitaniem, choć jeśli się nad tym zastanowić, to nikt nie wiedział, że
wracam do domu akurat dzisiaj.
Dostrzegam, że Rosalie chodzi wokół z koszykiem i zbiera szyszki.
- Można z nich zrobić piękne bożonarodzeniowe dekoracje na stół - mówi,
całując mnie lekko w policzek na powitanie. - Zwłaszcza jeśli spryska się
je złotą farbą w sprayu.
- Fajnie - odpowiadam. Niebo jest stalowoszare, a chłodne powietrze
wkrada się pod mój płaszcz. Jest tu nie tylko zimniej niż na Virgin Gorda,
lecz znacznie zimniej niż wtedy, gdy stąd wyjeżdżałam.
Przyglądam się grupie ludzi przemieszczających się bezładnie po moim
trawniku, i próbuję pojąć, co ich mogło tutaj sprowadzić. Jest za późno na
Oktoberfest, a za wcześnie na Boże Narodzenie.
- Co to za okazja? - pytam Rosalie.
- Bill - odpowiada i przykuca, by zabrać przebiegającej wiewiórce
okazałych rozmiarów żołądź. Z miną zwycięzcy wrzuca go do koszyka.
Bill? W mojej głowie pojawia się nagle straszna myśl, że on i Ashlee biorą
pewnie ślub i wszyscy tutaj świętują razem z nim. Czy nie było mnie aż
tak długo, że teraz całe miasteczko jest po jego stronie? Przed wyjazdem
czułam, że wszyscy mnie wspierają. Zaszyłam się na wyspie, a Bill w tym
czasie stał się lokalnym bohaterem.
Ale zamiast odgłosu strzelających korków od szampana, słyszę warkot
piły łańcuchowej. Odwracam się na pięcie i dostrzegam Billa: trzyma w
dłoni narzędzie z napędem elektrycznym i obok strąconego konaru z klonu
zgrywa Paula Bunyona.
A więc o to chodzi - świętujemy triumf podmiejskiej męskości. Nic w
Chaddick nie zgromadzi tłumu ludzi szybciej niż pierwotna walka
mężczyzny z naturą, zwłaszcza gdy
231
mężczyzna jest wyposażony w narzędzie odpowiednie dla drwala.
Łapię spojrzenie Billa, który właśnie stoi w połowie drabiny opierającej
się niepewnie o klon. Podchodzę do niego zdecydowanym krokiem.
- Co ty tutaj robisz? - pytam.
- W zeszłym tygodniu burza strąciła gałąź. Trzeba było to posprzątać. I
chcę obciąć także ten drugi konar, zanim zrobi to za nas kolejna wichura.
Coś mi się wydaje, że lepiej świętować przycinanie konaru przez Billa niż
jego rychły ożenek. Z drugiej jednak strony, ten klon zaczęłam już uważać
za swój, a nie jego.
- Bill, schodź stamtąd! - wołam.
- Nie martw się, kochanie. Nic mi nie jest - odpowiada.
- Nie mów do mnie „kochanie"! - odkrzykuję z irytacją. - A martwię się o
drzewo, nie o ciebie.
Nasi sąsiedzi przyglądają się bacznie, jak Bill pociąga za sznur i piła
zaczyna złowrogo warkotać. Słyszę z ich strony zgodne zaczerpnięcie
tchu. To nie tak, że wszyscy naprawdę chcą, by Bill obciął sobie kciuk, ale
ta scena wywołuje to samo makabryczne uczucie fascynacji jak
ciężarówka szalejąca na autostradzie 1-95. Kto wie, co może się
wydarzyć?
Bill bierze się do pracy, zahaczając butem o szczebel drabiny, by się lepiej
podeprzeć. Ujmuje wibrujące narzędzie w obie dłonie i rozpoczyna
własną, chaddickowską masakrę piłą mechaniczną. Wokół urządzenia
kłębi się dym i we wszystkich kierunkach lecą drzazgi. Chwilę później
konar zaczyna się chwiać.
- Spaa-da! - wołają radośnie bliźnięta Amandy. Ludzie uskakują na bok,
gdy konar z głuchym odgłosem
spada na ziemię. A potem zrywa się burza oklasków dla Billa, czempiona.
Zdegustowana, odwracam się i idę do domu. Zimno mi w stopy. Z Virgin
Gorda wyleciałam w sandałach, i choć zdą-
232
żyłam już założyć wełniane skarpetki, termostat mego ciała jeszcze się nie
przestawił.
I ja też się nie przestawiłam na to, by być z powrotem w domu. Wchodzę
do środka, myśląc o ciepłym pożegnaniu z Emily na lotnisku Kennedy'ego,
gdzie wsadziłam ją do autobusu zmierzającego do Yale. Nie jestem nawet
w stanie myśleć o pożegnaniu z Kevinem. Pocałował mnie, zanim
weszłam do samolotu, wymruczał do ucha, bym wróciła szybko, bardzo
szybko i wsunął mi za ucho polny kwiatek. Bezwiednie dotykam go teraz,
gdy przeglądam się w wiszącym w korytarzu lustrze. Jestem opalona, we
włosach połyskują rozjaśnione słońcem pasemka - a mój kwiatek zwiądł.
Zanoszę go do kuchni i wsadzam do maleńkiej porcelanowej filiżanki,
którą napełniam wodą.
Z czułością stawiam ją na parapecie. Zawsze jest mi ciężko
zaaklimatyzować się po dłuższej nieobecności w domu, ale tym razem jest
jeszcze trudniej niż zazwyczaj - i nie tylko dlatego, że zdążyłam się już
stęsknić za Kevinem. Powoli rozglądam się wokół siebie. Pamiętam, że
zostawiłam kuchnię nieskazitelnie czystą, tymczasem teraz na blacie stoją
brudne szklanki, a podłoga upstrzona jest okruchami. W zlewie stoi talerz
z na wpół zjedzonym bajglem, a poczta, zamiast leżeć porozrzucana pod
otworem w drzwiach, jest ułożona na stole w zgrabny stosik. Idę na górę,
ciągnąc za sobą walizkę. Na łóżku w sypialni rozłożona jest narzuta, ale
wygląda nieco nieporządnie, a poduszki są poukładane w niewłaściwej
kolejności. To może oznaczać tylko jedno: łóżko zostało pościelone przez
Billa. Dlaczego tak się dzieje, że żaden mężczyzna nie dostrzega różnicy
pomiędzy trzema rodzajami poduszek? Czy naprawdę trzeba oglądać
projektanta Natea Berkusa w programie Oprah, by się dowiedzieć, że
miejsce tej małej z ozdobnymi aplikacjami jest z przodu?
Wygładzam pościel. Bardziej chyba jestem zirytowana tym, że Bill
niewłaściwie pościelił łóżko niż tym, że w nim
233
żyłam już założyć wełniane skarpetki, termostat mego ciała jeszcze się nie
przestawił.
I ja też się nie przestawiłam na to, by być z powrotem w domu. Wchodzę
do środka, myśląc o ciepłym pożegnaniu z Emily na lotnisku Kennedy
ego, gdzie wsadziłam ją do autobusu zmierzającego do Yale. Nie jestem
nawet w stanie myśleć o pożegnaniu z Kevinem. Pocałował mnie, zanim
weszłam do samolotu, wymruczał do ucha, bym wróciła szybko, bardzo
szybko i wsunął mi za ucho polny kwiatek. Bezwiednie dotykam go teraz,
gdy przeglądam się w wiszącym w korytarzu lustrze. Jestem opalona, we
włosach połyskują rozjaśnione słońcem pasemka - a mój kwiatek zwiądł.
Zanoszę go do kuchni i wsadzam do maleńkiej porcelanowej filiżanki,
którą napełniam wodą.
Z czułością stawiam ją na parapecie. Zawsze jest mi ciężko
zaaklimatyzować się po dłuższej nieobecności w domu, ale tym razem jest
jeszcze trudniej niż zazwyczaj - i nie tylko dlatego, że zdążyłam się już
stęsknić za Kevinem. Powoli rozglądam się wokół siebie. Pamiętam, że
zostawiłam kuchnię nieskazitelnie czystą, tymczasem teraz na blacie stoją
brudne szklanki, a podłoga upstrzona jest okruchami. W zlewie stoi talerz
z na wpół zjedzonym bajglem, a poczta, zamiast leżeć porozrzucana pod
otworem w drzwiach, jest ułożona na stole w zgrabny stosik. Idę na górę,
ciągnąc za sobą walizkę. Na łóżku w sypialni rozłożona jest narzuta, ale
wygląda nieco nieporządnie, a poduszki są poukładane w niewłaściwej
kolejności. To może oznaczać tylko jedno: łóżko zostało pościelone przez
Billa. Dlaczego tak się dzieje, że żaden mężczyzna nie dostrzega różnicy
pomiędzy trzema rodzajami poduszek? Czy naprawdę trzeba oglądać
projektanta Natea Berkusa w programie Oprah, by się dowiedzieć, że
miejsce tej małej z ozdobnymi aplikacjami jest z przodu?
Wygładzam pościel. Bardziej chyba jestem zirytowana tym, że Bill
niewłaściwie pościelił łóżko niż tym, że w nim
233
żyłam już założyć wełniane skarpetki, termostat mego ciała jeszcze się nie
przestawił.
I ja też się nie przestawiłam na to, by być z powrotem w domu. Wchodzę
do środka, myśląc o ciepłym pożegnaniu z Emily na lotnisku Kennedy'ego,
gdzie wsadziłam ją do autobusu zmierzającego do Yale. Nie jestem nawet
w stanie myśleć o pożegnaniu z Kevinem. Pocałował mnie, zanim
weszłam do samolotu, wymruczał do ucha, bym wróciła szybko, bardzo
szybko i wsunął mi za ucho polny kwiatek. Bezwiednie dotykam go teraz,
gdy przeglądam się w wiszącym w korytarzu lustrze. Jestem opalona, we
włosach połyskują rozjaśnione słońcem pasemka - a mój kwiatek zwiądł.
Zanoszę go do kuchni i wsadzam do maleńkiej porcelanowej filiżanki,
którą napełniam wodą.
Z czułością stawiam ją na parapecie. Zawsze jest mi ciężko
zaaklimatyzować się po dłuższej nieobecności w domu, ale tym razem jest
jeszcze trudniej niż zazwyczaj - i nie tylko dlatego, że zdążyłam się już
stęsknić za Kevinem. Powoli rozglądam się wokół siebie. Pamiętam, że
zostawiłam kuchnię nieskazitelnie czystą, tymczasem teraz na blacie stoją
brudne szklanki, a podłoga upstrzona jest okruchami. W zlewie stoi talerz
z na wpół zjedzonym bajglem, a poczta, zamiast leżeć porozrzucana pod
otworem w drzwiach, jest ułożona na stole w zgrabny stosik. Idę na górę,
ciągnąc za sobą walizkę. Na łóżku w sypialni rozłożona jest narzuta, ale
wygląda nieco nieporządnie, a poduszki są poukładane w niewłaściwej
kolejności. To może oznaczać tylko jedno: łóżko zostało pościelone przez
Billa. Dlaczego tak się dzieje, że żaden mężczyzna nie dostrzega różnicy
pomiędzy trzema rodzajami poduszek? Czy naprawdę trzeba oglądać
projektanta Nate'a Berkusa w programie Oprah, by się dowiedzieć, że
miejsce tej małej z ozdobnymi aplikacjami jest z przodu?
Wygładzam pościel. Bardziej chyba jestem zirytowana tym, że Bill
niewłaściwie pościelił łóżko niż tym, że w nim
233
spał. Chyba. Ponieważ co on właściwie tutaj robi, do wszystkich diabłów?
Zdejmuję sandały i przekopuję szafę w poszukiwaniu kozaczków z owczej
skóry. Wkładam je, ale zgniatają mi palce i uwierają w kostki. Aua. Po
zaznaniu wyspiarskiej wolności moje stopy nie są gotowe na ponowne
uwięzienie. Jakoś udaje mi się zapiąć buty i maszeruję z powrotem na
zewnątrz, gdzie drwal Bill nadal cieszy się prestiżem i pozwala sąsiadom
zabrać dopiero co pocięte polana na opał do kominków. Mam nadzieję, że
nie szykują się na oszczędności w wydatkach na opał jeszcze tej zimy,
ponieważ drewno do kominka musi schnąć przez jakieś pięć lat, zanim
nadaje się do opalania.
Bill podchodzi do mnie w ubłoconych buciorach.
- Co słychać, nieznajoma? Nie widziałem cię od wieków - mówi.
- Bo jej tu nie ma od wieków - odzywa się piskliwym głosem Amanda.
- Zbierałam twoje gazety - wtrąca Rosalie. - Urósł całkiem pokaźny stos.
Jeśli ich nie chcesz, to mogę je wykorzystać do jakichś ozdób.
- A my właśnie sprawiliśmy sobie szczeniaka - oświadcza Amanda,
rywalizując o mój tak teraz cenny stos starych numerów „New York
Timesa". Chyba oddam go Rosalie. Podoba mi się pomysł, że felietony
Maureen Dowd przetrwają w formie papierowych ramek do zdjęć.
Bill wrzuca do płóciennego worka jakieś resztki podpałki.
- Nie było cię od Święta Dziękczynienia? Wiem jedynie, że zeszłej nocy
byłaś poza domem.
- To naprawdę nie twój interes - odpowiadam zgryźliwie. - A tak w ogóle
to co tutaj robisz? Na Dziewięćdziesiątej Trzeciej nie ma wystarczającej
ilości drzew do pocięcia?
- Ja też tutaj mieszkam - odpowiada.
- Już nie.
Jedno z bliźniąt Amandy zaczyna płakać.
234
- Mamusiu, oni się kłócą. Powiedz im, żeby przestali się kłócić.
Chichoczę. Tak właśnie się dzieje, gdy się posyła dzieci do szkółki
Montessori. Oczekują one potem, że wszyscy na świecie będą się kochać.
- Może powinniśmy kontynuować naszą rozmowę w środku - mówi Bill. -
Napalić w kominku i czegoś się napić.
- Nie mam ochoty być tam razem z tobą - oświadczam.
- Ależ oczywiście, że masz - wtrąca Rosalie. - Powinniście rozpalić
romantyczny ogień i pogodzić się. Cudownie byłoby mieć Billa z
powrotem na święta. Liczę na wspólne kolędowanie, a nie mamy
wystarczającej liczby tenorów.
- Jestem barytonem - odpowiada Bill, broniąc swego poziomu
testosteronu. Tak jakby cięcie drzewa nie stanowiło wystarczającego
dowodu.
Amanda wie, kiedy trzeba sobie pójść. Odwraca bliźnięta i oświadcza:
- Chodźcie, dzieci, zrobimy sobie w domu gorącą czekoladę. -1 aby
odciągnąć od nas Rosalie, dodaje: - Ty też chodź. Mam w domu sporo
kapsli od butelek. Mogłabyś z nich zrobić pasek.
Kiedy oddalają się razem, nie czynię ani jednego kroku w kierunku drzwi,
mimo że zaczynam powoli zamarzać.
- Dlaczego spędziłeś tutaj zeszłą noc? Była z tobą ta Ash-lee? - pytam,
praktycznie wypluwając jej imię.
- Oczywiście, że nie - odpowiada obłudnie. - Nigdy bym czegoś takiego
nie zrobił. Małżeńskie łoże to rzecz święta.
Cieszy mnie to, że wiem teraz, gdzie stawia granicę. Można zbezcześcić
małżeństwo, ale łóżka nie.
- A więc gdzie ona jest i dlaczego tutaj spałeś?
- Ashlee pojechała do San Jose na Konferencję Multiwi-tamin i
Minerałów. Chciała, żebym pojechał razem z nią, ale jeśli mam zacząć coś
brać, na pewno nie będzie to potas.
Czyni pauzę, czekając na mój śmiech - ale on się nie pojawia. Przechodzi
więc do sedna sprawy.
235
- Szczerze mówiąc, Ashlee i mnie przyda się spędzić nieco czasu
oddzielnie. Zrobiliśmy sobie przerwę.
Zastanawiam się, które z nich wcisnęło pedał hamulca. Ich przejażdżka
kradzionym samochodem przez nasze małżeństwo kończy się z piskiem
opon, alleluja. Może Ashlee zmęczyła się playboyem cierpiącym na kryzys
wieku średniego, a może Billa znudziła nowa zabawka w stylu New Age.
Tak czy inaczej, nieszczególnie do siebie pasowali.
- I chcesz tutaj mieszkać na czas tej waszej przerwy? - pytam.
- Tak - odpowiada z szerokim uśmiechem. -Nie.
Bill jak zwykle słyszy tylko to, co ma ochotę usłyszeć. Obejmuje mnie
ramieniem.
- Chodź, Hallie. Na pewno strasznie zmarzłaś. Wejdźmy do środka.
Mogłabyś nam przygotować tę swoją słynną lazanię.
Śmieję się z żalem sama do siebie, przypominając sobie, że tamtego
wieczoru, gdy Bill mi oświadczył, że odchodzi, zaproponowałam mu
właśnie lazanię - tak jakby trochę sosu pomidorowego i mozzarella mogły
uratować nasze małżeństwo. Nie mogły wtedy i nie mogą teraz.
Obejmuję go i mówię z udawanym współczuciem:
- Och, kochanie, nie możesz tutaj zostać, ponieważ potrzebujesz nieco
czasu, by cieszyć się urokami mieszkania w pojedynkę. Zaopatrz się w
Oreos. Oglądaj kanał z teleza-kupami. Mnie to pomogło po twoim
odejściu i dzięki temu jestem teraz kimś lepszym, mądrzejszym i bardziej
opalonym.
Otwieram drzwi i wchodzę do domu, pozostawiając go na zewnątrz.
- Idź, pobądź trochę sam, skarbie. Niech cię ogarnie głęboka depresja.
Pomyśl sobie, że twoje życie jest skończone. Nie mogłabym sobie
darować, gdyby miało cię ominąć takie doświadczenie.
236
Jeśli nawet Bill ma jakąś odpowiedź na moją mądrą i pełną troski radę, nie
słyszę jej, gdyż zamykam mu drzwi tuż przed nosem. A potem idę na górę
i biorę się za przekładanie poduszek.
Rozdział czternasty
Skoro już jestem z powrotem w Nowym Jorku, aklimaty-zuję się przez
dwadzieścia cztery godziny, a dopiero potem udaję się do kancelarii.
Kiedy rankiem w drodze do pracy przechodzę przez Madison Avenue,
prawie że wpadam pod koła taksówki.
- Uważaj, paniusiu! - woła taksówkarz. - Nie wiesz, jak się poruszać w
Nowym Jorku?
Wygląda na to, że zapomniałam. Dopóki nie wróci mi mój manhattański
wigor, będę musiała trzymać się mrugających sygnalizacji świetlnych.
Kilka tygodni na Virgin Gor-da i nie pamiętam, w jaki sposób
nieprawidłowo przechodzić przez jezdnię.
Jakoś udaje mi się dotrzeć do kancelarii w jednym kawałku i w momencie,
gdy przekraczam jej próg, zaczynam się cieszyć, że wróciłam. To
zabawne, ale w tej właśnie chwili lepiej się czuję tutaj niż w domu. Nawet
po awansie zatrzymałam to samo biurko i gdy siadam w dobrze sobie
znanym fotelu Aeron, uderza mnie myśl, że zatrzymałam także te same
zdjęcia. Emily może sobie myśleć, że jest teraz dorosłą kobietą, ale
przynajmniej tutaj już zawsze będzie słodką czterolatką z kręconymi
włoskami i piegami na nosie.
238
Ze skrzynki odbiorczej wylewa się cała masa wiadomości, a moja
asystentka sumiennie prowadziła rejestr telefonów, ciągnący się przez
kilka stron. Inteligentny młody współpracownik o imieniu Chandler, który
nie ufa poczcie elektronicznej, poprzyklejał mi do monitora cztery
karteczki samoprzylepne z napisem „Pilne". Ten dzień całkiem dosłownie
nie będzie dniem plażowym, ale, o dziwo, mam zapas energii. Pomimo
tego, co sobie myśli taksówkarz, to jest miejsce, gdzie zawsze wiem, co
robię.
Natychmiast całą moją uwagę pochłaniają dwie toczące się sprawy sądowe
i zanim zegar wybija południe, w wypadku jednej z nich udaje mi się w
sposób bardzo imponujący wynegocjować ugodę. A przynajmniej mnie to
imponuje. Z zadowoleniem odkładam słuchawkę. Gwiazda palestry
powróciła!
Kiedy Arthur wzywa mnie do swojego gabinetu, idę żwawym krokiem
przez korytarz, gotowa zdać mu relację z porannego triumfu i ucieszona
tym, że znowu go zobaczę.
On jednak nie sprawia wrażenia równie ucieszonego moim widokiem.
Niemal niezauważalnie podnosi głowę, gdy wchodzę, a potem ignoruje
mnie, odbierając telefon. Ja stoję w progu i przestępuję z nogi na nogę.
Kończy rozmowę i zapisując coś pospiesznie w swoim notesie, mówi:
- Usiądź.
No więc to by było na tyle, jeśli chodzi o przyjemną rozmowę towarzyską.
Przysiadam na krawędzi niewielkiego i twardego krzesła, stojącego po
przeciwnej stronie gigantycznego biurka Arthura. Co jakiś czas na nowo
uświadamiam sobie, jak doskonale zagospodarowano tutaj przestrzeń, by
maksymalnie emanowała ona władzą. Gdyby Gabinet Owalny budził
równy respekt, Korea Północna ugięłaby się już dawno temu.
- Miło cię widzieć - mówię pogodnie do Arthura. - Co u ciebie słychać?
239
- Nic dobrego - odpowiada, odkładając pióro i marszcząc brwi. - Przejdę
od razu do sedna sprawy, Hallie. Starałem się być wyrozumiały, ale
nadwerężyłaś moją cierpliwość. Nie mogę z tobą pracować, jeśli nigdy cię
nie ma na miejscu.
- Nigdy mnie nie ma? - pytam z niedowierzaniem. - To było tylko kilka
tygodni. - No i ten tydzień, kiedy Bill mnie zostawił. I te tygodnie, które
nastąpiły później, kiedy byłam totalnie wytrącona z równowagi.
- Uciekłaś na Święto Dziękczynienia i już nie wróciłaś, mimo że miałaś się
pojawić w sądzie podczas tego procesu o zniesławienie.
Cholera. Zupełnie zapomniałam o tej sprawie.
- Na szczęście był tutaj Chandler. Na szczęście także i dla ciebie. Przejął tę
sprawę i uratował ci tyłek.
- Bardzo cię przepraszam, Arthurze - mówię ze skruchą, a satysfakcja
płynąca z mego porannego sukcesu szybko się ulatnia. - Wiesz, że to nie w
moim stylu.
- Wiem. I dlatego właśnie daję ci jeszcze jedną szansę. Wpatruję się w
niego z niedowierzaniem.
- Osobiście lubię cię, Hallie, ale nie mogę zarządzać firmą w taki sposób.
Naszym kolejnym poważnym problemem jest Tyler.
- Pracuję nad tym. Wiesz, że wpadłam na niego na Virgin Gorda.
- Tak, mówiłaś mi o tym. Bardzo miła historyjka, itede, itepe, ale to nie
rozwiązuje absolutnie niczego. Zachowaj ją dla swoich pamiętników -
oświadcza szorstko.
Przyglądam mu się ze zdumieniem. Jeśli nadal będzie mówił do mnie w
taki sposób, nie będzie miał ochoty przeczytać tych pamiętników, chyba że
wcześniej znieczuli się kilkoma szkockimi.
- Za kilka dni mam się spotkać z panem Tylerem i odebrać od Meliny
Marks zeznanie pod przysięgą - mówię spokojnie. - Zrobię wszystko, co w
mojej mocy, ale nie jestem w stanie zagwarantować pozytywnego wyniku.
240
- Cóż, w takim razie ja nie jestem w stanie zagwarantować, że nadal
będziesz miała tę pracę.
W czwartek pan Tyler zgodnie z obietnicą zjawia się w moim gabinecie,
ale małżeństwo nie uczyniło go ani trochę bardziej rozmownym. Pyta, czy
może wykupić się jakoś z tego pozwu. Pozostaje niewzruszenie przy
stanowisku, że nie uczynił niczego niewłaściwego, ale chce zaoferować
powódce, Beth, sporo kasy, byle tylko dała mu spokój.
Tyle że Beth wcale nie chce tej kasy.
- Ona nie chce pieniędzy; chce potwierdzenia prawdziwości swych słów -
oświadcza mi jej prawnik.
- Czek na sporą sumę może stanowić takie potwierdzenie - mówię,
próbując wynegocjować ugodę i za wszelką cenę ocalić własny tyłek.
- Chciałbym ci pomóc, Hallie, ale wiem, że Beth powie mi nie. Stanowcze
nie. Jedyne więc, co mogę ci powiedzieć, to że nici z ugody.
Odkładam z frustracją słuchawkę. Powodowie zawsze mówią, że nie
chodzi o pieniądze - a takie już moje szczęście, że natrafiłam na powódkę,
która naprawdę tak uważa.
Pieprzyć wszystko. Jeśli Arthurowi się to nie podoba, mogę jutro pójść
sobie stąd i wrócić do Kevina. Zresztą czy tego właśnie tak naprawdę nie
pragnę?
Wstaję i przemierzam gabinet tam i z powrotem. Tak. Kevin. Tęsknię za
nim jak szalona. Tęsknię za jego ciałem, ocierającym się o moje, i za jego
uśmiechem. Czegóż bym nie oddała, by w tej właśnie chwili znaleźć się w
jego silnych ramionach. Ale o to właśnie chodzi, prawda? Co oddałabym,
by być z Kevinem? Kiedy byłam na Virgin Gorda i fantazjowałam sobie o
pozostaniu tam na zawsze, drobne szczegóły w rodzaju mojej praktyki
prawniczej nie wydawały się zbyt ważne. Przekonywałam siebie, że
byłabym w stanie wykonywać pracę przez Internet i latać do Nowego
Jorku na spotkania. Okazuje się jednak, że takie rozwią-
241
zanie jest dla Arthura nie do przyjęcia. Jeśli przeprowadzę się na Virgin
Gorda, pozostanę bez pracy. Może otworzę na wyspie własną niewielką
kancelarię. Powinnam mieć sporo pracy. Jakiś miejscowy prawnik musi w
końcu zredagować te formularze, które podpisują nurkujący turyści,
obiecując nie wszczynać postępowania bez względu na to, jak
niesumienna okaże się spółka organizująca nurkowanie i jak bardzo
martwi oni sami się okażą po wszystkim.
Mam zbyt wiele decyzji do przemyślenia, ale to ja mam zamiar je podjąć,
a nie pozostawić to Arthurowi. Ponownie siadam za biurkiem. Jeśli rzucę
pracę, by lecieć na Virgin Gorda, to ją rzucę. Ale, do diaska, nie mam
zamiaru dać się zwolnić.
Przez kilka następnych dni pracuję niestrudzenie i kiedy dzwonią Adam
lub Emily, jedyne, o czym jestem w stanie z nimi rozmawiać, to sprawa
Tylera. Bellini jest zdania, że przydałoby mi się wieczorne wyjście i
namawia mnie, bym udała się razem z nią na przedstawienie.
- Może masz rację. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz byłam na
Broadwayu - mówię, starając się nie myśleć o trzech ślepych zaułkach, w
których się znalazłam w przypadku Tylera, i że potrzebuję zupełnie
nowego kierunku działania.
-To przedstawienie jest pokazywane niezupełnie na Broadwayu -
przyznaje Bellini. - Raczej poza Broadwayem. Poza poza Broadwayem.
Właściwie to poza Manhattanem.
- Jak daleko poza?
- Na Brooklynie. Pojedziemy metrem.
O siódmej wciskamy się do zatłoczonego wagonu metra. Nie jechałam w
ten sposób już od ładnych kilku lat. Tłum ludzi sprawia wrażenie lepiej
wychowanego niż zapamiętałam - mniej żebraków i więcej przylizanych
przedstawicieli handlowych, taszczących ze sobą aktówki. Na koniec dnia
i jeden, i drugi próbują wyciągnąć od przechodniów parę dolców, ale
żebracy mają przynajmniej talent: grają na harmonijce.
242
Jest tak ciasno, że nie mogę nawet dosięgnąć uchwytu, którego mogłabym
się przytrzymać, i kiedy metro rusza, niemal się przewracam. Młody
mężczyzna z dredami i w workowatej koszulce z Seanem Paulem wstaje i
trąca łokciem siedzącego obok kumpla, by zrobił to samo.
- Może pani usiądzie - mówi uprzejmie.
Patrzę na niego ze zdziwieniem. Od kiedy nowojorczycy są tak mili? I, co
jest jeszcze bardziej zdumiewające, kiedy tak bardzo się zestarzałam, że
młody człowiek mówi do mnie „pani" i ustępuje mi miejsca?
- Nie, dziękuję - odpowiadam, postanawiając, że wolę już się przewrócić
na brudną podłogę niż przyznać, że jestem na tyle stara, by.zająć czyjeś
miejsce.
- Nie, naprawdę - mówi. - Uważam, że to nieładnie, kiedy młodzi ludzie
nie ustępują miejsca starszym osobom.
Wskazuję gestem na inną, stojącą niedaleko kobietę, ubraną w długą
spódnicę i parkę.
- Cóż, w takim razie ustąp tej pani. Ona jest starsza ode mnie.
- A właśnie że nie - odparowuje tamta, stanowczo stojąc w miejscu.
- A ona? - pytam, pokazując na staruszkę z siwymi włosami i skórą
pomarszczoną od co najmniej osiemdziesięciu wakacji bez kremu do
opalania.
- Postoję, postoję - mówi i stuka laską.
Nie wszyscy jednak uważają, że muszą udowadniać to, że są młodzi.
Niektórzy po prostu tacy są. Gdy się targujemy, która jest rocznikiem
właściwym do zajęcia miejsca siedzącego, na zwolnione siedzenia
wlewają się dwa beaujolais nouveau. Młodzi mężczyźni uśmiechają się do
nastolatek w krótkich spódniczkach, które radośnie stawiają na ziemi torby
i sadowią się wygodnie.
Czterdzieści pięć minut później, gdy dojeżdżamy do naszego przystanku,
moja duma jest nienaruszona, ale kręgosłup nie. Idziemy szybko wąską
brooklyńską uliczką, a ja
243
nie mogę się już doczekać, kiedy zasiądę w miękkim, wyłożonym pluszem
fotelu. Ale Bellini nie uznała za stosowne wspomnieć wcześniej, że
wybieramy się na sztukę awangardową. Gdy docieramy wreszcie na
miejsce, okazuje się, że scena to otwarte, gołe, czarne pudło, a widownię
stanowią pozbawione oparć ławki.
- Nie wiedziałam, że wybieramy się na spotkanie modlitewne kwakrów -
mówię, próbując znaleźć na drewnianych listwach jakąś możliwą do
wytrzymania pozycję. - Skąd się dowiedziałaś o tym przedstawieniu?
- Darmowe bilety. Dostałam je od mojego przyjaciela ze Starbucks.
- Spotykasz się z barmanem? - pytam, przypominając sobie faceta, którego
poderwała wtedy w porze lunchu.
- Właściwie to on jest aktorem. A poza tym nie jest jedynie barmanem, ale
asystentem kierownika.
- Och, wybacz mi. Wielka mi różnica.
- Pewnie różnica w wysokości dwóch dolców na godzinę - przyznaje. -
Jest naprawdę kochany. Chodzę tam w porze lunchu i daje mi gratisowe
próbki.
- Powinnaś chodzić na obiady do Costco. Tam zawsze dają za darmo
zwykłe cheeseburgery. A te miłe panie z siatkami na włosy, które nakładają
jedzenie, zawsze dadzą ci dokładkę.
- Mój facet ze Starbucks nie nosi siatki na włosy, a w tym przedstawieniu
to nie sądzę, by nosił cokolwiek. Mówił, że w jednej scenie występuje
zupełnie nago.
- To praktyczne. Możesz go sprawdzić, zanim zdecydujesz, czy wchodzić
w to na poważnie - sugeruję.
- Nie bądź grubiańska - odpowiada Bellini, chichocząc.
- Odnoszę wrażenie, że czas spędzony z nurkiem uczynił cię prostaczką.
- Tak się akurat składa, że nurek...
- Nie interesuje mnie to - przerywa mi.
- Wcale nie miałam zamiaru opowiadać ci o jego nagości
- mówię obronnym tonem. Ale prawda jest taka, że musia-
244
ła już wysłuchiwać ad nauseam o tym, jak cudownie mi było z Kevinem
oraz jaki świetny jest w łóżku.
- W porządku - mówi Bellini. - Jak chcesz, to możemy mówić o Kevinie. I
mam nadzieję, że to wypali, nawet jeśli on jest N.G.
- En gie? - pytam.
- N.G. - powtarza. - Nieodpowiedni geograficznie. Kiedyś pewien facet
oświadczył mi, że nie możemy się ze sobą spotykać, gdyż on mieszka w
Village, a ja na Upper East Side. Zbyt wiele przystanków metrem. A w
wypadku ciebie i Kevina jest jeszcze trudniej. Wy musicie dodatkowo
przechodzić odprawę celną.
- To nadaje zupełnie nowe znaczenie pytaniu, jak daleko dziewczyna może
się posunąć - stwierdzam, przesuwając kolana w bok, by zrobić miejsce
dwóm ubranym na czarno amatorom teatru, siadającym na naszej ławce.
- A skoro rozmawiamy o mężczyznach, pozostaje jeszcze kwestia Billa -
oświadcza Bellini.
- Oj - mówię takim tonem, jakby jedna z przechodzących osób nadepnęła
mi na palec.
- Bill. Oj. Naturalna reakcja. I staraj się o tym pamiętać. Teraz, kiedy on i
Ashlee zrobili sobie przerwę, będzie chciał do ciebie wrócić. Była żona
jest niczym wygodny stary but. Ale, kochanie, stare buty ponownie są
wrzucane na dno szafy. Zasługujesz na to, by być dla kogoś zupełnie
nowymi manolami.
- Chyba ci dziękuję - odpowiadam, uświadamiając sobie, że Bellini uważa,
iż właśnie palnęła mi niesamowity komplement. Ale moim celem nie jest
bycie kosztownym dodatkiem. Dla nikogo.
- Naprawdę tak uważam - mówi ostrzegawczym tonem. - Nie możecie się
zejść.
- Bellini, nie zamierzam przyjąć Billa z powrotem. Co się stało, to się nie
odstanie. A teraz, czy mogłybyśmy się zająć oglądaniem sztuki? Wydaje
mi się, że zaraz podniesie się kurtyna.
245
- Nie ma kurtyny - mówi Bellini i wtedy dociera do mnie, że ona ma rację.
Produkcja uproszczona: nie ma foteli, nie ma kurtyny, nie ma kostiumów.
Na szczęście nie musimy już dłużej rozmawiać, gdyż światła w teatrze
zaczynają przygasać. Kiedy zapalają się ponownie, oto na scenie znajduje
się barman Bellini. Nie ma na sobie nic oprócz światła. Myślałam, że tak
będzie wyglądać scena finalna. Czyż nie jest tak, że najlepsze zostawia się
na koniec?
- A skoro już mowa o hojności... - szepczę do Bellini. Nasze spojrzenia
skupione są dokładne na tym samym miejscu.
- Rzekłabym, że on to Venti - mówi Bellini, używając określenia Starbucks
dla ekstra dużej porcji.
- Nie czujesz się skrępowana tym, że facet, z którym się spotykasz, jest
nagi? - pytam.
- Lubię, gdy mężczyźni, z którymi się spotykam, się rozbierają.
- Publicznie?
- Jeśli ktoś jest tak obdarzony przez naturę, to powinien się z tym obnosić -
stwierdza odziana na czarno amatorka teatru, która siedzi po mojej lewej
stronie i mimowolnie słucha naszej rozmowy.
- Umówiłabyś się z nim, prawda? - pyta Bellini, pochylając się przede
mną, by porozmawiać z fanką Venti.
- Przed podjęciem decyzji musiałabym go zobaczyć w akcji - odpowiada
tamta. - Jak sobie radzi z pauzami u Pintera ?
- On nigdy nie pauzuje - oświadcza Bellini. I z pełnym zadowolenia
uśmieszkiem kota, który właśnie upolował kanarka, sadowi się wygodniej
na ławce, by obejrzeć do końca przedstawienie.
Choć jest już północ, kiedy docieram do domu, dzwonię do Kevina, by
przesłać mu buziaka na dobranoc. Uwielbiam słyszeć jego głos, ale bez
względu na to, jak dobrej jakości
jest połączenie, telefony nie są w stanie zastąpić wtulenia się w siebie.
Borykamy się z chwilami niezręcznego milczenia, których nie da się
wypełnić przytulaniem.
- Moje łóżko bez ciebie jest strasznie puste - mówi Kevin.
- Cieszę się z tego - odpowiadam żartobliwie. I prędko dodaję: - Myślę o
tobie nieustannie.
- Kiedy wracasz?
- Być może nieco później niż to wcześniej planowałam
- mówię z wahaniem. - Muszę doprowadzić do końca tę sprawę Tylera.
- Od kiedy Tyler jest ważniejszy ode mnie? - pyta Kevin. - Widziałem tego
gościa. W kombinezonie wyglądam od niego bardziej seksownie.
- Dużo bardziej - przyznaję. Wiem, że Kevin żartuje, ale każdy mężczyzna
potrzebuje tego, by połechtać jego męskość. Uznaję, że lepiej będzie nie
wspominać, że wieczór spędziłam na gapieniu się z otwartymi ustami na
faceta, który kiedyś z całą pewnością pracował w McDonald's. I uległ
podwójnemu powiększeniu.
- To niedobrze, że twoja praca jest taka ważna, że nie możesz spędzić
Bożego Narodzenia ze mną - mówi Kevin, a w jego głosie daje się wyczuć
pewne napięcie.
Przez chwilę jestem zaskoczona.
- Tu chodzi nie tylko o pracę. Na przerwę świąteczną przyjadą do domu
dzieciaki. - Kevin milczy przez chwilę, powoli przyswajając informację,
że być może jednak nie jest w moim życiu numerem jeden. Ale muszę mu
pokazać, że nadal go w nim pragnę. - Mógłbyś przylecieć tutaj
- proponuję.
- Nie mogę; to dla nas gorący okres - odpowiada.
Nie wypowiadam na głos tego, co myślę: że to nie tylko moja hierarchia
ważności wchodzi w drogę naszemu związkowi.
- Będzie mi ciebie brakowało - oświadczam Kevinowi.
247
- Mnie ciebie też.
Rozłączamy się i myślę o tym, z jaką łatwością duża odległość wpływa na
pojawianie się nieporozumień i niedomówień. Zamykam oczy i próbuję
sobie wyobrazić, jak wyglądają święta na Virgin Gorda. Oczami
wyobraźni widzę palmy, na których porozwieszano kolorowe lampki,
pieczone na otwartym ogniu owoce mango i Mikołaja przybywającego
motorówką. Nasze białe Boże Narodzenie jest zawsze bardziej
konwencjonalne, choć w tym roku nawet ja mam zamiar nieco nagiąć
tradycję.
Adam i Emily przyjeżdżają do domu na ferie zimowe, ale tego dnia nie
mogę wziąć w pracy urlopu, by być razem z nimi. Zajęci są spotykaniem
się z przyjaciółmi, więc nie mają mi tego za złe. Ale ja czuję się okropnie.
Dlaczego nikt mi nigdy nie powiedział, że gdy dzieci dorastają, potrzebują
ciebie coraz mniej, natomiast ty potrzebujesz ich coraz bardziej?
Jednego wieczoru znosimy ze strychu starannie popakowane pudła z
ozdobami i radośnie ubieramy ponaddwumetro-wą jodłę, którą zamówiłam
we Fresh Direct. Można tam kupić dosłownie wszystko. Następnego
wieczoru zaszywam się w moim gabinecie, by udać się na poszukiwanie
szczodrych prezentów, które położę pod choinką, wybranych ze strony
Amazon.com, prawdziwego zbawcy pracującej matki.
Dzieci zaprosiły do nas przyjaciół z uczelni - czworo studentów z
wymiany zagranicznej, którzy nie mogą spędzić świąt ze swoimi
rodzinami w Brazylii, Włoszech, Hiszpanii i Indonezji. Świąteczny obiad
przemienia się w gigantyczny szwedzki stół, do którego każdy ze
studentów dokłada jakieś swoje danie. Możliwe, że to jedyna okazja, gdy
południowoamerykańska feijoada z czarnej fasoli i wieprzowiny znajduje
się na jednym stole z indonezyjskimi chipsami bananowymi o nazwie
lampung. Bellini przynosi dodatki - inkrustowane kolorowymi kamieniami
bransoletki, które wykorzystujemy jako kółka do serwetek, i przepiękny
tkany szal
248
Missoni ze srebrną nitką, który kładzie na stole jako bieżnik. Mam lekkie
opory przed postawieniem na nim lepkiego półmiska z batatami, ale ona
zapewnia, że zna najlepszą pralnię chemiczną w mieście.
Zamiast kolęd, prześliczna studentka z Brazylii, Evahi, włącza muzykę
latynoską, a mnie natychmiast się przypomina, jak Kevin uczył mnie
tańczyć.
- Świetny beat - mówi Adam, obejmując Evahi i z werwą wirując z nią po
pokoju. Dziewczyna śmieje się głośno. Kolorowa, marszczona spódnica
wiruje wokół ich nóg, a gęste włosy spadają jej na twarz.
Kiedy ponownie siadają, oboje są zarumienieni, a piękna Evahi przysuwa
się do Adama nieco bliżej niż wcześniej. Każda kobieta mówi, że
chciałaby mieć mężczyznę z poczuciem humoru, ale tak naprawdę pragnie
mężczyzny z poczuciem rytmu. A tak w ogóle to skąd się ono wzięło u
Adama? Na pewno nie odziedziczył tego w genach po swoich rodzicach.
Zawsze miałam dwie lewe nogi, a Bill to nawet i trzy.
Z seksowną muzyką, pomysłowo udekorowanym stołem i
międzynarodową kuchnią, to nie są święta w stylu Normana Rockwella*.
No i zamiast cichej, mamy noc radośnie hałaśliwą. Dla wszystkich
naszych gości kupiłam drobne prezenty i po zjedzeniu deseru stół szybko
zaczynają pokrywać porzucone wstążki i porozrywany papier do
pakowania.
- Och, trafiła pani w dziesiątkę - mówi Evahi, kartkując książkę z czarno-
białymi fotosami filmowymi z lat trzydziestych. - Skąd pani wiedziała, że
uwielbiam stare filmy?
- Od Adama - odpowiadam.
Spogląda na niego z szerokim uśmiechem, a potem wsuwa rękę pod jego
ramię. A więc Adam tańczy - i zwraca uwagę na to, co mówi Evahi. Nie
wiem, jak sobie radzi z fizyką
Amerykański ilustrator, propagujący w swych pracach tradycyjne wartości
249
kwantową, ale jako materiał na chłopaka mój syn zasłużył na piątkę z
plusem.
I zbiera tych plusów jeszcze więcej.
- Evahi, jakie ładne imię. Skąd ono pochodzi? - pyta Bel-lini, która może
dojrzała do wymiany swojego obecnego przy-domka na jakiś bardziej
trendy.
- Rodzice dali mi imię po południowoamerykańskiej bogini - wyjaśnia.
- To dlatego, że jesteś południowoamerykańską boginią
- oświadcza Adam.
Ten dzieciak skończy studia z wyróżnieniem, specjalizując się w
dziewczętach.
- Film to twój główny kierunek studiów? - pyta Bellini, okazując dalsze
zainteresowanie tej ładnej dziewczynie, która, jak pewnie uznała, wkrótce
zostanie moją synową.
- Ona specjalizuje się w astrofizyce, by mogła sobie potem oglądać czarne
dziury i galaktyczne prądy strumieniowe
- odpowiada z dumą Adam. - Film to przedmiot dodatkowy.
- Tak, żebym mogła rozmawiać o czymś z innymi ludźmi - śmieje się
Evahi.
- Dobry pomysł - stwierdza Bellini. A potem, by udowodnić, że temat
filmu nie jest nikomu obcy, dodaje: - Hal-lie ma klienta z branży filmowej.
- Nie bardzo nadaje się to na rozmowę w święta.
- Mówisz o tym dosłownie codziennie - upiera się Bellini
- Co to za klient? - pyta Evahi.
- Alladin Films - odpowiadam, nié mając ochoty psuć sobie nastoju
opowiadaniem całej tej historii.
- O rany - mówi Evahi. - Czy zna tam pani może specjalistkę od reklamy,
Melinę Marks?
Odstawiam nieco zbyt gwałtownie kieliszek z ajerkonia-kiem, tak że
niebezpiecznie przechyla się na bok, ale udaje mi się go przytrzymać, nim
zawartość wylewa się na bieżnik Missoni.
250
- Skąd ją znasz? - pytam, ujmując kieliszek obiema dłońmi.
- Będzie następnym gościem na moich wykładach z filmu. Te zajęcia są
naprawdę super. Poznajemy reżyserów, agentów zajmujących się
castingiem, producentów - wszystkich tych ludzi, którzy pracują w
przemyśle filmowym.
- Powinno być interesująco - mówię. Przypuszczalnie także i dla mnie.
Skoro uczelnia zaprasza Melinę na wykład, może stanowi to dowód, że
zasłużyła na swój awans? A może jest to jedynie dowód, że przespała się
także z dziekanem Dartmouth?
Dostrzegam, że Emily i jej przyjaciele przenieśli się do salonu, znudzeni
naszą rozmową o filmie. Może powinniśmy byli pozostać przy astrofizyce.
Udaję się do nich, a kilka minut później między dźwięki muzyki sitara,
którą włączyło któreś z dzieci, wdzierają się uświęcone tradycyjnym
zwyczajem głosy śpiewające kolędy.
- To pewnie Rosalie i jej ekipa - mówi Emily, która zna panujące w
Chaddick tradycje bożonarodzeniowe. - Przez chwilę słuchamy, a potem
mama idzie do kuchni po tacę z domowymi ciasteczkami z ziarnami owsa
i rodzynkami.
- Z domowymi ciasteczkami z ziarnami owsa i rodzynkami, firmy
Pepperidge Farm - poprawia Adam.
- Nie pozbawiaj mnie złudzeń - jęczy Emily. - Jeszcze mi zaraz powiesz,
że Święty Mikołaj nie istnieje.
Adam otwiera drzwi kolędnikom, a potem odwraca się z uśmiechem do
siostry.
- Nie. Święty Mikołaj jest właśnie tutaj - mówi.
Wszyscy podchodzimy do drzwi i proszę bardzo: Mikołaj z długą białą
brodą i w czerwonym aksamitnym kostiumie śpiewa dudniąco wraz z
pięciorgiem innych sąsiadów. Strój Mikołaja jest bez zarzutu, aczkolwiek
święty nie zawracał sobie głowy wpychaniem poduszki w miejsce
brzucha. Nie dziwi mnie to. Ponieważ natychmiast rozpoznaję, że jest to
zadufany w sobie, niegodny, oszukańczy Mikołaj, niezasługujący na
czerwoną czapkę z pomponem. I z całą
251
pewnością nie taki, który powinien śpiewać „Przybądźcie, wszyscy
wierni".
- Bill, poczęstuj się ciastkiem - mówię do mego niewiernego męża, kiedy
kolęda dobiega końca.
- Tato, to ty? - pyta Emily, wybiegając z radością na ganek. Rzuca mu się
na szyję. - Wejdź.
- Jeśli wasza mama nie ma nic przeciwko.
Bill rzuca mi spojrzenie z ukosa, ale wie, że właśnie przyłożył mi nóż do
gardła. Nawet w małym miasteczku Betlejem znalazło się miejsce dla
gości. Jak mogę w Boże Narodzenie nie wpuścić ojca moich dzieci?
- Jasne, wszyscy wejdźcie - mówię, otwierając drzwi na oścież.
Rosalie, która dyrygowała śpiewaniem, prowadzi teraz kolędników do
salonu.
- Czyż nie przyprowadziłam ci najlepszego prezentu świątecznego? - pyta,
wskazując gestem na Billa, który właśnie nalewa sobie szklankę grzanego
wina z przyprawami.
- Bardzo ładnie śpiewaliście - mówię, komentując jedyne, co sprowadziła
do mojego domu, a co mi się podoba.
Święty Bill, kolędnicy i wszystkie dzieciaki rozmawiają z ożywieniem, a
ja, zamiast się do nich przyłączyć, uciekam do kuchni. Wszyscy inni
sprawiają wrażenie zadowolonych, dla mnie jednak wraz z przybyciem
Billa przyjęcie raptownie się skończyło, więc zaczynam zbierać naczynia i
napełniam zlew ciepłą wodą z płynem.
- Miło jest znowu razem jeść - odzywa się Bill, stając za mną. Trzyma
widelec nad talerzem z jedzeniem. - Sama to wszystko zrobiłaś? Pyszne
nasigońng. I te szaszłyki z jagnięciny. Jak się one nazywają? Sate7. Są
rewelacyjne.
Odchodzę od zlewu, wycieram dłonie w ręcznik i powoli odwracam się do
Billa.
- Co tutaj robisz? - pytam nieco ostrzejszym tonem niż zamierzałam.
252
- Jest Boże Narodzenie - odpowiada jowialnie. - Ho, ho, ho i cała reszta.
Milczę, no bo co mam powiedzieć? „Już miałeś swoje ho, ho, ho. Wracaj
do tej kobiety"? Nie, nie mogę zwalać tego na Ashlee. To wina Billa.
- Rozumiem, że ty i twoja dziewczyna nadal macie „przerwę" - mówię,
czyniąc w powietrzu znak cudzysłowu, by podkreślić to słowo.
Bill odstawia talerz na blat.
- Właściwie to nie mamy przerwy. Rozstaliśmy się. To skończone.
- O rany, niedobrze - mówię, próbując wykrzesać z siebie choć odrobinę
współczucia.
- To prawda, ale także i dobrze - stwierdza. - Ponieważ teraz ty i ja
możemy znowu być razem.
Stoję osłupiała.
- Ty chyba sobie żartujesz - mówię. - Może i jest Boże Narodzenie, ale są
na tym świecie granice dobroci.
- Zastanów się nad tym. To wcale nie jest głupi pomysł. Możemy iść
razem na sylwestra. Będziemy się dobrze bawić, napijemy się szampana. I
będziesz się mogła przekonać, czy o północy masz ochotę mnie
pocałować.
Rozdział piętnasty
Komu potrzebny jest Bill? Kiedy mijają święta, okazuje się, że istnieje
mnóstwo opcji co do sposobu spędzania sylwestra i jego zaproszenie nie
wskoczyło nawet do pierwszej dziesiątki. Dzieci chcą, bym poszła razem z
nimi pohulać na Times Square. Amanda wyprawia w domu rodzinne
przyjęcie z szampanem dla dorosłych i klaunem dla dzieci. Nazwała je
„Bąbelki i Palant". Bellini może mnie wkręcić na sztywniacką imprezę z
krawatami i kryształami Swarovskie-go w jakimś klubie w centrum, gdzie
będzie szampan i torby z prezentami. Na zaproszeniu jest napisane:
„Bąbelki i Błyskotki". Odmówiłam im wszystkim i zamiast tego zabiorę
do własnego jacuzzi butelkę Moet & Chanson. Wzniosę toast za Nowy
Rok bąbelkami i bąbelkami.
Nadchodzi jednak jedenasta w nocy i czuję się samotna. W tym roku
nawet Dick Clark nie dotrzymuje mi towarzystwa, a Ryan Seacrest* jest
jak na mój gust nieco zbyt młody. Biorę do ręki komórkę, by zadzwonić
do Kevina, ale po chwili zamykam ją z trzaskiem. Rozmawialiśmy już
dzisiaj wieczorem przez godzinę, a poza tym i tak pewnie nie udałoby mi
się go złapać. Na pewno jest już na łodzi, zabierając
Dick Clark i Ryan Seacrest - gospodarze amerykańskich programów
telewizyjnych.
254
grupę turystów na nurkowanie o północy. A przynajmniej taki mi podał
powód bycia poza zasięgiem.
Odwieszam dwa płaszcze, które przed wyjściem przymierzała Emily, a
potem pozostawiła na krześle w korytarzu. Jak mogła powiedzieć „nie"
używanemu płaszczykowi z norek babci Rickie albo mojemu płaszczowi z
owczej wełny w stylu vintage? Zdecydowała się na własny cienki paltocik
z kaszmiru z dodatkiem jedwabiu. Cóż, przynajmniej nic jej nie będzie
drapać, w szyję i ramiona. A na Times Square będzie wiele ciepłych ciał,
stojących bardzo blisko siebie.
Prostuję się przed szafą w korytarzu i patrzę na zakurzony żyrandol.
Rosalie już kilka razy zwróciła mi uwagę, że przydałoby mu się porządne
umycie. Może zdążyła już wrócić do domu z przyjęcia Amandy i miałaby
ochotę przyjść i mi pomóc. Dobrze by mi zrobiło towarzystwo. Grzebię w
schowku ze środkami czystości i znajduję w połowie pełną butelkę
Windexu. Przynajmniej mam właściwe podejście. Nie widzę jej jako w
połowie pustej. Ale kiedy w końcu udaje mi się znaleźć czystą szmatę,
postanawiam dać sobie z tym spokój. Czyszczenie żyrandola w sylwestra
byłoby po prostu zbyt przygnębiające. A w ogóle to w tym roku tak wiele
się zmieniło, że przynajmniej coś w moim życiu powinno pozostać takie
samo, nawet jeśli ma to być tylko kurz.
Chodzę niespokojnie po domu w szlafroku i bez kapci. To był ciekawy
rok. Z pewnością nie taki, jakiego się spodziewałam pierwszego stycznia,
kiedy się zastanawiałam, co takiego może mi przynieść. Jak mógłby
stwierdzić mahari-szi, zdarzają się zmiany. Nie jestem w stanie choćby
zacząć sobie wyobrażać, jak moje życie będzie wyglądać za kolejne
dwanaście miesięcy.
Przez okno w salonie dostrzegam, że na naszej bardzo spokojnej ulicy
rozbłyskują światła samochodu. Dziwne, że ktoś wraca teraz do domu.
Rodzinno-klaunowe przyjęcie Amandy skończyło się o dziesiątej, a
wszyscy inni powinni się teraz szykować na opadnięcie w dół wielkiej
kuli.
255
Co dziwniejsze, światła zatrzymują się przed moim domem.
Kimkolwiek jest kierowca, nie wyłącza nawet silnika. Widzę, jak
podchodzi do drzwi, coś obok nich stawia i wraca do samochodu. Kiedy
odjeżdża, idę do korytarza i otwieram drzwi. Uderza mnie w twarz
podmuch lodowatego powietrza.
Na ostatnim schodku stoi duże, opakowane w kolorowy papier pudełko.
Biorę je do środka i czytam kartkę, choć wiem już, że to od Billa.
Nie chciałaś dzisiejszej nocy wypić ze mną szampana, ale mam nadzieję,
że innym razem otworzymy to wspólnie.
Rozrywam papier i moim oczom ukazuje się romantyczny podarunek
Billa. Sześciopak Dr. Peppera. Kręcę głową. I tym ma nadzieję mnie
uwieść? Co się dzieje z tym facetem? Ale potem biorę do ręki jedną
butelkę i wybucham śmiechem. Jakie to w stylu Billa. Prawdopodobnie
bardzo był z siebie zadowolony, kiedy sobie wykombinował, że może mi
dać prezent noworoczny bez potrzeby wykosztowywania się na Dom
Perignon, ponieważ w zabawny sposób ten trunek jest równie dobry.
Wydaje mi się, że głównym powodem, dla którego wyszłam za Billa, było
to, że wiedział, w jaki sposób sprawić, byśmy cudownie spędzali sylwestra
tylko we dwoje. Nigdy nie lubiłam wielkich imprez, dlatego właśnie żadna
z kombinacji Bąbelków, Palanta i Błyskotek nie wyciągnęła mnie
dzisiejszego wieczoru z domu. Bill to rozumiał i w naszego pierwszego
wspólnego sylwestra kupił dwie pary rakiet śnieżnych i zabrał mnie do
Central Parku. Był rześki, pogodny wieczór, a ziemię pokrywała gruba
warstwa białego puchu. Przeszliśmy się po Wielkim Trawniku - czy też tej
nocy Wielkim Snieżniku - i jak na zawołanie zaczęły spadać
256
z nieba delikatne białe płatki. Gdy wybiła północ, wznieśliśmy toast za
naszą przyszłość dwiema butelkami Dr. Peppe-ra, dokładnie takimi, jakie
Bill mi dzisiaj przywiózł. „Niepotrzebne mi nic oprócz ciebie, bym czuł
się odurzony" - rzekł wtedy, całując mnie.
Wilgotnieją mi oczy, gdy sobie to wszystko przypominam, ale potem
wzdycham. Nie popadaj w zbyt nostalgiczny nastrój, Hallie. Jasne, minęły
dwa dni i byliście zaręczeni. Ale dwadzieścia lat później on cię zostawił.
Dzwoni telefon i idę, by go odebrać, wiedząc, że to Bill. A co tam, jeśli
będzie chciał przyjechać i wypić Dr. Peppe-ra, pozwolę mu na to.
Ale to nie Bill. To Kevin. Jest tak kiepskie połączenie, że ledwie
rozpoznaję jego głos. Potrzebuję chwili, by przestawić się na inny nastrój.
Ale potem jestem uradowana tym, że go słyszę.
- Gdzie jesteś? - pytam, nie usłyszawszy jego pierwszych słów.
Jego odpowiedź brzmi jak: „gggmmmegmmme...", a potem słychać długie
wycie, które kończy się literą „e", co, jak podejrzewam, oznacza: „Jestem
na środku oceanu, w motorówce".
- Prawie cię nie słyszę - mówię.
- Mmmmmmmm... - odpowiada. Co w luźnym tłumaczeniu oznacza:
„Tęsknię za tobą, moja piękna kobieto".
- Ja też za tobą tęsknię. Kocham cię.
- Mm kkkm ggmgmgemem - odpowiada.
To jest jeszcze łatwiejsze do przetłumaczenia: „Nigdy nie kochałem
nikogo tak bardzo, jak ciebie w tej właśnie chwili". Te jednostronne
rozmowy wcale nie są takie złe.
- Może lepiej porozmawiamy później - proponuję, gdy sygnał zdaje się
zanikać.
Ale nawet jeśli karaibski operator sieci komórkowej odmawia współpracy,
Kevin wykazuje wiele determinacji, by
257
coś mi powiedzieć. Nie przestaje mówić i chwilę przed zupełnym
straceniem połączenia udaje mi się wyłapać cztery słowa: „Nowy Jork...
pojutrze... przylatuję".
Dzieci późno wracają z imprezowania, ale i tak w Nowy Rok wstają
szybciej niż ja. Jak udało mi się wychować jedynych nastolatków w
Ameryce, którzy nie śpią do południa? Półprzytomnie dołączam do nich
na kawę i pączki, po czym oni udają się do garażu i załadowują stare volvo
sprzętem narciarskim. Adam wcześniej wraca do Dartmouth, by przed
rozpoczęciem zajęć trochę pojeździć na nartach, i zabiera ze sobą Emily
Cieszę się, że moje dzieci są kumplami. Z drugiej jednak strony...
- Trzymaj kolegów-futbolistów z dala od swojej siostry - ostrzegam
Adama.
- Chyba żartujesz, mamo. Przehandluję Emily za darmowe karnety na
wyciągi.
Emily uśmiecha się szeroko.
- Ile karnetów jestem dla ciebie warta?
- To zależy od tego, ile na siebie nałożysz - odpowiada.
Wiem, że sobie żartują, ale dla mnie ta rozmowa jest zdecydowanie mało
zabawna. Sięgam do portfela i wyjmuję z niego pięć banknotów
dwudziestodolarowych.
- Proszę bardzo, Adam. Sam sobie kup te karnety.
- No, a co ze mną? - pyta Emily. - A może mam się sama przekonać o
własnej wartości na wolnym rynku?
- Duża wartość - mruczę, wyciągając z portfela kolejne sto dolców, tym
razem dla niej. Bez względu na to, czego się nauczyła lub nie na temat
feminizmu, moja córka z całą pewnością świetnie sobie radzi z
makroekonomią.
Po wyjeździe dzieci wskazówki zegara zatrzymują się w miejscu. Trzy
razy rozmawiam z Kevinem, by się upewnić, że dobrze go zrozumiałam.
Przyjeżdża w odwiedziny. Nie mogę uwierzyć, z jak wielką
niecierpliwością czekam na jego przybycie. Ciągle to jutro, jutro i znów
jutro. Wije się
258
w ciasnym kółku od dnia do dnia. Skąd Szekspir wiedział, jak wlecze się
czas, gdy się czeka na przyjazd do Nowego Jorku kochanka z Virgin
Gorda?
Zmieniam pościel - mimo że tylko ja w niej spałam - i rozstawiam w
sypialni świeczki. Chcąc sprawić, by Kevin poczuł się jak u siebie w
domu, z salonu przynoszę kuliste akwarium ze złotą rybką i stawiam je na
toaletce.
Ponieważ wiem, że po wylądowaniu w Nowym Jorku Kevin przyjedzie
taksówką do kancelarii, następnego ranka ubieranie się zajmuje mi całe
wieki. Z samego dna szuflady z bielizną wyciągam różowy koronkowy
stanik La Perla, ale nie mogę znaleźć majteczek od kompletu. Trzymam w
rękach dwie różne pary. Które wolałby mężczyzna: zabudowane majtki
firmy Wacoals, które są prawie w tym samym kolorze co stanik, czy też
niebieskie, które wyraźnie nie pasują, ale to przecież stringi? Odkładam
Wacoals. Nikt, kto nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, nie zasługuje na
to, by mieć chłopaka.
Chwytam za suszarkę i tubkę kremu wygładzającego Fre-derica Fekkai
Smooth Hair, aby ujarzmić moje loki. Czterdzieści pięć minut i dwa
obolałe ramiona później moje włosy są cudownie proste. I co z tego, że
trochę za bardzo przylegają mi do głowy? Mam na tyle rozsądku, by nie
nakładać pod oczy korektora, ponieważ bez względu na to, co wszyscy
mówią, worki stają się jeszcze bardziej widoczne, a nie mniej -no, chyba
że jest się Bobbi Brown. Ale Bobbi nie zaoferowała się, że przyjdzie dziś
rano, by mi pomóc. Wkładam swoją ulubioną mała czarną - czy też MC,
jak nazywają ją Bellini i „InStyle" - a kolczyki zmieniam tylko dwa razy,
ponieważ jestem już spóźniona.
Przypominam sobie, jak bardzo nie lubię dojeżdżania do pracy, gdy
spóźniam się dziesięć sekund na jeden pociąg i ze zniecierpliwieniem
czekam na następny. Kiedy wreszcie docieram na miejsce, próbuję
przemknąć niepostrzeżenie do mojego gabinetu, ale gdy pędzę przez
korytarz z kub-
259
kiem kawy w dłoni, zza rogu wyłania się Arthur. Zanim go zauważam,
wylewam na jego granatowy garnitur połowę bez-kofeinowej kawy z
podwójną porcją słodziku.
- Strasznie cię przepraszam. - Próbuję wytrzeć go papierową serwetką.
Rezultat jest taki, że zostawiam na klapie marynarki pełno kłaczków.
- Tak właśnie się dzieje, kiedy człowiek się spóźnia - mówi szorstko
Arthur. Wyciąga z kieszeni spodni chusteczkę z monogramem i z wyraźną
irytacją czyści brązowe plamy.
- Czy mogę zanieść ci to do pralni chemicznej? - pytam.
- Mam nadzieję, że masz dzisiaj coś lepszego do roboty
- odpowiada z wyrzutem.
Szukam kluczy, by otworzyć gabinet, żonglując torebką, aktówką, plikiem
dokumentów, które wręczyła mi moja asystentka i kubkiem z resztą kawy.
Arthur nie rusza się z miejsca, a potem wchodzi za mną do środka.
Bezceremonialnie rzucam wszystko na biurko.
- Udanego miałeś sylwestra? - pytam.
- Nie - odpowiada szorstko. Cóż, zabrzmiało to obiecująco.
- Przeglądałem twoje ostatnie notatki w sprawie Tylera
- oświadcza. - Mnóstwo żargonu prawniczego, Hallie, ale jakoś nie widzę,
by prowadziło to do czegoś sensownego.
- Nadal próbuję negocjować ugodę.
- Twardo powiedzieli „nie". Co ty jeszcze negocjujesz, jak ci się zdaje?
- Mam kilka niezłych tropów - blefuję.
- Zdradź mi jeden z nich.
- Melina Marks będzie miała wykład w Dartmouth - wyrzucam z siebie,
gdyż to pierwsze, co mi przychodzi do głowy, mimo że nie ma związku ze
sprawą.
Arthur piorunuje mnie wzrokiem.
- No i co to oznacza? Znowu wtrąca się twoje życie osobiste? Pozwól, że
zgadnę. Potrzebujesz wolnego dnia, by jej posłuchać i spotkać się z synem,
skoro już tam będziesz.
260
Czuję się, jakby mnie spoliczkował i dopiero po chwili odzyskuję
panowanie nad sobą.
- Arthurze, ciężko pracowałam nad swoją obecną pozycją i nie pozwolę
tego podważać. Możesz kwestionować wszystko, na co masz ochotę,
oprócz mojego profesjonalizmu.
- Ale to właśnie twój profesjonalizm kwestionuję w tej chwili.
I może ma odrobinę racji. Ponieważ dokładnie wtedy słyszę chichot mojej
asystentki, a chwilę później w drzwiach do gabinetu robi się małe
poruszenie.
- Niespodzianka, mała. Przyleciałem szybciej - oznajmia Kevin.
Patrzę na niego ze zdumieniem. Kevin, mój cudowny Kevin. Ma na sobie
rdzawoczerwoną bluzę z polaru i szorty w kolorze khaki, a w dłoni trzyma
bukiet kwiatów, kupiony w tym samym barze, z którego mam kawę.
Przechodzi obok Arthura i obdarza mnie długim pocałunkiem.
Wytrącona z równowagi, odsuwam się i napotykam spojrzenie mojego
przełożonego. Jeśli w taki właśnie sposób udowadniam swój
profesjonalizm, lepiej by było, gdybym pracowała jako zawodowa
playgirl.
- Kevin, to jest mój szef, Arthur. Arthurze, to mój przyjaciel Kevin.
- Ten osławiony Arthur - mówi żartobliwie Kevin. - Mam nadzieję, że nie
dajesz mojej Hallie za bardzo w kość.
Arthur mierzy Kevina spojrzeniem od góry do dołu, przesuwając wzrok od
butów Merrill na grubych podeszwach poprzez gołe nogi aż do złotego
medalionu z Neptunem, który mój ukochany ma na szyi. Na Virgin Gorda
uwielbiałam swobodny, seksowny styl Kevina, jednak w tej akurat chwili
wolałabym, by wcześniej zajrzał do sklepu firmowego Brooks Brothers.
Arthur jest wystarczająco mądry, by nie oceniać książki po okładce, ale ta
akurat obwoluta aż się prosi o uwagę.
- Co pan tutaj robi? - pyta Arthur. - To miejsce pracy, a nie plan
Rozbitków.
261
- Hej, spokojnie. Wyluzuj - mówi Kevin. Arthur krzyżuje ramiona na
piersi.
- Jestem na tyle wyluzowany, na ile tego potrzebuję.
- Jasne, chłopie; tak naprawdę to jesteś zimny jak głaz.
- Kevin potrząsa głową. - Jestem w Nowym Jorku dopiero od godziny i
nagle przypomniałem sobie, jak lodowate jest to miasto. Pogoda. Ludzie.
Brrr.
- Skoro jest panu zimno, to może przydałyby się długie spodnie? -
sugeruje zgryźliwie Arthur.
Och, cudownie. Mój chłopak i mój szef wdali się w pyskówkę. I bez
względu na to, który z nich wygra, ja wyjdę z tego jako przegrana.
Ale Kevin nie zjawił się tutaj, by stawiać mnie w niezręcznej sytuacji i
widząc, co się dzieje, zmienia ton głosu.
- Przepraszam. Wiem, że Hallie jest zajęta i że musicie prowadzić
kancelarię.
Arthur przygląda mu się bez słowa, więc Kevin dodaje:
- Naprawdę, proszę pana, przepraszam, że tak tutaj wpa-rowałem.
Arthur sprawia wrażenie nieco udobruchanego, a ja jestem taka dumna z
mojego chłopaka, że obdarzam go szerokim uśmiechem. Widząc, że jest
na fali, Kevin kontynuuje uprzejmie:
- Nie chciałem tutaj wtargnąć, Arthurze. Nie będziesz musiał rwać przez
mnie włosów z głowy. - To tylko figura stylistyczna, ale mój szef jest
prawie łysy i bardzo na tym tle wrażliwy. Próbując się wycofać, Kevin
pospiesznie dodaje: - To znaczy Hallie nie będzie musiała rwać włosów z
głowy.
- Nie masz pojęcia, jak wielkim problemem mogą być włosy - mówię,
starając się mu pomóc, ale tylko pogarszam i tak napiętą sytuację. - Mycie,
nakładanie odżywek, suszenie. A potem pianka i żel.
- Nigdy nie mogę pojąć, czym się one od siebie różnią
- dodaje Kevin.
262
- Pianka jest nieco lżejsza - zaczynam wyjaśniać, ale w tym momencie
Arthur odwraca się na pięcie i ze wzburzeniem opuszcza mój gabinet.
- Naprawdę, nie ma nic dobrego w posiadaniu włosów!
- wołam za nim. - Mówiłam ci kiedyś, że w dziewięćdziesiątym szóstym
Emily miała wszy?
Przez chwilę panuje cisza. Kevin i ja patrzymy na siebie, nie mając
pewności co do rozmiarów wyrządzonej szkody. Ale potem wbrew sobie
zaczynam chichotać.
- Na Virgin Gorda nie ma wszy - mówi ze śmiechem Kevin. Podchodzi i
mnie przytula. - A teraz poproszę o porządnego buziaka na powitanie.
Nasze usta stykają się niecierpliwie i coś mi się zdaje, że wersja Kevina,
dotycząca porządnego buziaka, to wyskoczenie z ciuchów i przejście na
kanapę. Mam na to przeogromną ochotę, ale uważam, że dzisiaj
zwróciliśmy na siebie już wystarczająco dużo uwagi. Obdarzam Kevina
mało satysfakcjonującym cmoknięciem, a on załapuje, o co mi chodzi.
- Raczej nie skuszę cię, byś szybciej stąd wyszła?
- Szybciej, ale nie aż tak wcześnie - odpowiadam.
- Lunch? Tuż za rogiem znajduje się mój ulubiony lokal z chińszczyzną,
„Ping Tong Palace".
- Nie ma go tam chyba już od piętnastu lat.
- Poza tym i tak pewnie wolałabyś pójść do „La Cote Basque" - mówi
Kevin.
- Już nie. To też zamknęli.
- W takim razie gdzie jedzą miejscowi?
- Przy własnych biurkach - odpowiadam.
- Już dobrze, dobrze; rozumiem, co chcesz mi powiedzieć.
- Podnosi z ziemi zdezelowany plecak Bean. - Pobawię się przez chwilę w
turystę. Wrócę po południu. Piąta?
- Szósta. Szósta trzydzieści.
- Dobrze. - Całuje mnie w czubek głowy. - Wiesz co, ślicznie wyglądasz.
- Naprawdę? - pytam radośnie.
263
Kevin krzywi się i zastanawia przez chwilę.
- Niezupełnie. To znaczy cudownie jest cię znowu widzieć. Jesteś piękna.
Ale proste włosy i czarna sukienka? To po prostu nie jesteś ty.
- To nowojorska ja - odpowiadam.
Zanim wybija szósta trzydzieści, czuję się bardziej winna z powodu tego,
że pracuję, podczas gdy jest tutaj Kevin, niż wtedy, gdy siedziałam w
kancelarii, gdy tymczasem w domu były dzieci. One przynajmniej miały
się z kim bawić. Najlepsze, co mogę zrobić w tej sytuacji, to sprawić, by
Kevin dobrze się ze mną bawił dziś wieczorem. Skoro już przyleciał do
Nowego Jorku, mam szansę mu pokazać, jak wspaniałe jest to miasto.
Bellini udało się wpisać moje nazwisko na listę gości na przyjęciu z okazji
otwarcia głośnej wystawy.
- Gotowa, by jechać do domu? - pyta Kevin, kiedy spotykamy się przed
budynkiem. Uznał, że nie chce wchodzić do środka, pewnie już nigdy
więcej.
- Mam lepszy plan. Zabawimy się w Wielkim Jabłku. -Podekscytowana
wspólnym wieczorem, obdarzam go entuzjastycznym pocałunkiem. - Na
początek czeka nas wielkie otwarcie wystawy sztuki himalajskiej.
Kevin przygląda mi się podejrzliwie.
- A dlaczego mielibyśmy mieć na to ochotę?
- Powinno być fajnie. To jeden z tych wieczorów, które mogą się zdarzyć
jedynie w Nowym Jorku.
- Dla mnie idealne miejsce do spędzenia wieczoru to twoje łóżko.
- Później - mówię, całując go delikatnie w nos. - Widziałeś kiedyś sztukę
himalajską?
- Nigdy nie widziałem nawet himalajskiej kozy - odpowiada. - Ale skoro
tak bardzo pragniesz tam pójść, to chodźmy. Tak jak w liceum. Widzę, że
znowu próbujesz mnie czegoś uczyć.
264
Udajemy się do centrum, do Muzeum Sztuki Rubinów, które mieści się na
rogu Siódmej Alei i Siedemnastej Ulicy. Kiedyś w tym budynku znajdował
się sklep Barney's i klienci, którzy oddawali się modłom w sanktuarium
Prądy, byli przerażeni, gdy połowę powierzchni przejął tani detalista
Loehmann's. Ale drugą połowę sklepu kupili Rubinowie i teraz więcej
widać tu butów Prądy niż kiedykolwiek wcześniej - na nogach gości,
odwiedzających to ratyfikowane muzeum sztuki.
Na zewnątrz zdążył się zebrać spory tłumek. Stajemy w kolejce pod
wielkim pomarańczowym bannerem obwieszczającym wystawę: „Ślady
dłoni: dwudziesty pierwszy wiek".
- Znacznie prościej byłoby porobić ślady naszych własnych dłoni - odzywa
się z rozdrażnieniem Kevin, opierając dłoń o szklany front muzeum.
Powoli przesuwamy się naprzód. Kevin przez całą drogę pozostawia na
ścianie tłuste ślady dłoni. Kiedy wreszcie stajemy przed barczystym
bramkarzem ze słuchawką w uchu i podkładką z klipsem w dłoni, pewnym
siebie głosem podaję moje nazwisko. Sprawdza na liście i wpuszcza nas
do środka.
- Coś mi się zdaje, że jesteśmy Ludem Wybranym - mówię z dumą,
ujmując dłoń Kevina. - I nawet nie musieliśmy żegnać się z wieprzowiną.
Potrząsa głową.
- Dlaczego wy, nowojorczycy, lubicie tylko te miejsca, do których nie
możecie wejść?
- Ale my mogliśmy wejść.
- Świetnie, i do Burger Kinga też najpewniej by nas wpuścili.
Ściskam jego ramię.
- Tutaj dają lepsze żarcie - zapewniam, dostrzegając wystrojonych w
smokingi kelnerów krążących ze srebrnymi tacami.
Jeden z nich natychmiast do nas podchodzi, prawdopodobnie dlatego, że w
tym akurat miejscu - w przeciwieństwie
265
do mojej kancelarii - połączenie polaru i szortów zimą sprawia, że Kevin
wygląda jak gwiazda MTY
- Hors d'oeuvre? - pyta kelner. - To grzyby porcini z mielonym mięsem
krabowym i odrobiną creme fraîche.
- Moje ulubione - mówi Kevin, biorąc z tacy aż pięć sztuk. Coś mi się
zdaje, że nie jadł obiadu.
Torujemy sobie drogę, by móc się przyjrzeć specjalnym eksponatom.
- Odciski dłoni. Rozpoznałbym je wszędzie - potwierdza Kevin, patrząc na
długą ścianę, na której wiszą obrazy w ramach. Macha własnymi palcami.
- Sroczka kaszkę warzyła, dzieci swoje karmiła. Temu dała na łyżeczce,
temu na miseczce, temu do garneczka, temu do kubeczka, a temu nic nie
dała, tylko frrrrrr...
- .. .poleciała - odzywa się stojący obok nas mężczyzna, kończąc ten
dziecięcy wierszyk. Jest ubrany cały na czarno, ma okulary bez oprawki i
spiczastą kozią bródkę. W jego oczach maluje się powaga i skupienie.
Pewnie przepełnia go pogarda dla infantylizmu Kevina. Jestem
zaskoczona, gdy odwraca się do niego z nabożnym uśmiechem.
- Idealnie ujął pan w słowa to, o czym jest ta wystawa - oświadcza. - Dłoń
jako fundament ludzkich legend i znaczeń. Jako podstawa zarówno
zwykłego folkloru, jak i wysokiej kultury.
- Zgadza się - mówi Kevin. Celem dalszego udowadniania swej
sprawności intelektualnej, zwija obie dłonie w pięści i podnosi kciuki w
górę. - Gdzie mój kciuk? Gdzie mój kciuk? - intonuje.
- Tutaj jestem! Tutaj jestem! - dołącza się mężczyzna, z ożywieniem
machając własnymi kciukami przed twarzą Kevina.
Nagle ogarnia mnie niedobre przeczucie, że to sygnał godowy gejów,
którego nie zna Kevin.
Ale ten mężczyzna jest po prostu podekscytowany tym, że - jak sądzi -
znalazł podobnego sobie miłośnika palców.
266
- To, na co w tak niewinny sposób zwrócił pan uwagę, to fakt, że kciuk jest
silnikiem całej dłoni, i jest znacznie ważniejszy od serdecznego bądź
wskazującego. Ale w kulturze mongolskiej i tybetańskiej ma on zupełnie
inne znaczenie. Proszę za mną, to pokażę państwu, o czym mówię.
Przyznam, że nieco mnie zaintrygował, więc ruszam za nim. Ale Kevin
pozostaje niewzruszony.
- Pretensjonalny dupek - szepcze mi do ucha. - Idę po jeszcze kilka tych
hors d'oeuvres.
Przed kolejną ścianą ze śladami dłoni nasz nowy znajomy dokonuje
kulturowych porównań i gestykuluje żywo - pewnie po to, by udowodnić,
że dłoń jest także fundamentalną podstawą mowy. Z drugiego końca sali
macha do nas Kevin. Dłońmi. Dochodzę do wniosku, że to naprawdę
znacząca wystawa.
- Kochanie, spójrz tylko na to - mówię, kiedy wreszcie podchodzi do nas
niespiesznym krokiem. - Właśnie się nauczyłam od mojego nowego
znajomego, Diggera, że wyciągnięty środkowy palec na tym obrazie jest
symbolem królewskiego rodowodu, świadczącym o wysokim statusie nie
artysty, lecz mecenasa, który zlecił wykonanie tego obrazu.
Kevin przygląda się sceptycznie obrazowi, a potem wysuwa własny
środkowy palec.
- Czy nikt wam nigdy nie powiedział, co to naprawdę oznacza? Wydaje mi
się, że to dość uniwersalny symbol.
- Przestań. - Próbuję zakryć jego dłoń, nim ktoś inny to zobaczy. Digger
może i zachowuje się nieco ekscentrycznie, ale jest także bystry i zdążył
już zgromadzić wokół siebie niewielki tłumek miłośników sztuki, którzy
nacierają na nas, pragnąc się dowiedzieć, co ma takiego do powiedzenia na
temat znaczenia dłoni. Opuszczam spojrzenie na własne palce. Może
powinnam była pójść na manicure.
Przez tłum ludzi przeciska się fotograf z „New York Post".
- Digger? Potrzebne mi twoje zdjęcie do kroniki towarzyskiej. Z twoim
znajomym.
267
Digger obejmuje mnie ramieniem.
- Znajomym, nie znajomą - mówi fotograf, wskazując na Kevina. - Ona
jest nikim. Nie mogę mieć na zdjęciu nikogo.
- Ja też jestem nikim - protestuje Kevin.
- W takim razie jesteś nikim z fantastycznym wyczuciem stylu - oświadcza
facet z „Post". - Strasznie mi się podoba twój wygląd. Taki faux niedbały.
- Autentycznie niedbały - odpowiada pogardliwie Kevin. - A zresztą
dlaczego miałbym chcieć pojawić się w kronice towarzyskiej?
W grupie wokół nas daje się słyszeć śmiech. No jak to, przecież każdy
chciałby się znaleźć w kronice towarzyskiej. I pomimo protestów Kevina i
tak uważają, że jest kimś. Na Manhattanie trzeba być albo bardzo
bogatym, albo bardzo sławnym, by się ubierać z taką nonszalancją.
Nagle fotograf odwraca się, dostrzegając jakąś sławną osobę, bardziej
godną jego uwagi. Lub może po prostu kogoś ubranego jeszcze gorzej niż
Kevin.
- Wybacz, chłopie; później cię złapię - rzuca i rusza w pogoń za większą
zdobyczą.
Kevin patrzy na mnie i kręci głową.
- Nie rozumiem tych ludzi. Twoich ludzi. Twoich ludzi z Nowego Jorku -
mówi. - Twój szef uważa mnie za źle ubranego i to jest źle. W „Post"
uważają, że jestem ubrany źle i to jest dobre.
- Złe - mówię.
- Słucham? - pyta.
- To jest złe.
- Też tak uważasz?
- Nie, kochanie. Wyglądasz wspaniale - odpowiadam, uznając, że lepiej
nie będę wdawać się w wyjaśnienia, że odruchowo poprawiłam jego błąd
gramatyczny. Zabrzmiałoby to tak, jakbym znowu była nastolatką, która
zawsze była od niego mądrzejsza.
- Zobaczmy resztę wystawy - proponuję.
268
- Wolałbym zjeść jeszcze kilka tego czegoś z mięsem kraba i grzybami -
oświadcza, praktycznie rzucając się na przechodzącego obok nas kelnera.
Ale kiedy już wkłada sobie kilka do ust, nie zgłasza sprzeciwu, gdy ujmuję
jego dłoń i prowadzę do dalszej części muzeum.
Oddzielamy się od tłumu i idziemy po schodach na górę, mijając tkaniny z
wizerunkami mongolskich bogiń i srebrnymi posągami Siwy.
- Patrz, żeński Budda - mówię, podziwiając posąg z brązu. Czytam na głos
to, co napisano na kartce obok: „Poczucie tożsamości płciowej jest
potężnym narzędziem w przypadku eksploracji boskości".
- Z ust mi to wyjęli - oświadcza Kevin, obejmując mnie w talii i skubiąc
ucho. - Bosko byłoby eksplorować twoją płeć. Pragnę kochać się teraz z
tobą.
Chichoczę.
- Nie mów mi, że już się wystarczająco naoglądałeś sztuki himalajskiej.
- Naoglądałem się już wystarczająco wszystkiego, z wyjątkiem ciebie -
odpowiada.
Prowadzi mnie do ciemnej wnęki, gdzie jesteśmy tylko my i malowidło z
Bhutanu, przedstawiające nagich bogów. Wsuwa dłoń w dekolt mojej
sukienki i gładzi pierś.
- Kochałaś się kiedyś w galerii sztuki himalajskiej? - pyta, całując mnie.
- Tylko raz czy dwa - droczę się z nim.
- W takim razie zróbmy to znowu. - Zaczyna odpinać zamek z tyłu
sukienki, ale ja się odwracam.
- Nie tutaj - mówię.
- A czemu nie? - pyta. Zsuwa się ustami niżej i zaczyna całować moją
szyję. - Zaufaj mi, ci wszyscy bogowie i boginie udzielą nam swego
błogosławieństwa.
- Ale ludzie na dole nie - mówię. Wymykam się z jego uścisku i
poprawiam zamek. - Chodź, skarbie. Nie możemy tego robić w miejscu
publicznym.
269
- Na plaży na Virgin Gorda nigdy się tym nie przejmowaliśmy - mówi.
- Manhattan to zupełnie inna wyspa - odpowiadam. W nieco innych
nastrojach schodzimy na dół szerokimi,
eleganckimi schodami i opuszczamy muzeum. Jest lodowato zimny
wieczór. Na stację Grand Central jedziemy taksówką i kiedy czekamy na
pociąg do Chaddick, pokazuję Kevinowi migoczące konstelacje, które
pokrywają kopulasty dach stacji. Może to niezupełnie otwarte, bezkresne
niebo nad karaibską wyspą, lecz to w końcu nowojorska wersja Natury.
- Zabawne jest to, że miasto wydało fortunę na renowację sufitu, a potem
ten, kto sporządzał mapę, narysował ją na odwrót. To tak, jakbyś patrzył
na niebo z góry, a nie od dołu.
- Tak, zabawne - odpowiada Kevin, który nie sprawia wrażenia
rozbawionego. Tak naprawdę wygląda tak, jakby w ogóle nie miał ochoty
znajdować się tutaj. Spojrzenie i ramiona ma spuszczone, a ręce
skrzyżowane na piersi.
Głaszczę go po ramieniu.
- Jesteś na mnie zły za to, że nie kochaliśmy się przed posągiem Buddy?
- Nie, ja tylko... - chwyta się za brzuch i odchodzi chwiejnym krokiem, a
potem zbiega po schodach w stronę znaku z napisem „Toalety".
Idę za nim i czekam na zewnątrz. Dość długo czekam. Zerkam na zegarek.
Zaraz nam ucieknie pociąg do Chaddick, ale czuję się równie bezradna jak
wtedy, gdy Adam chodził do przedszkola i musiałam go wpuszczać do
męskiej toalety.
Robię więc to samo, co i wtedy. Staję w drzwiach dużego, wyłożonego
płytkami pomieszczenia i wołam:
- Kevin? Kevin? Wszystko w porządku? Jestem tutaj. Czekam na ciebie. -
Mój głos odbija się echem od ścian, ale nikt nie odpowiada.
- Kevin? Kevin, czy trzeba ci pomóc?
270
Z głębi pomieszczenia wychodzi biznesmen w granatowym garniturze w
prążki i z teczką w dłoni. Uśmiecha się do mnie.
- Pani synek jest tam? - pyta. - Wiem, jak się pani czuje. Moja żona zawsze
panikuje, kiedy nasz syn sam korzysta z toalety publicznej. Mam
sprawdzić, czy wszystko w porządku?
- To bardzo miłe z pana strony - mówię, ale waham się, jako że próba
wyjaśnienia, dlaczego mój sześciolatek ma metr osiemdziesiąt mogłaby się
okazać nieco trudna.
Właśnie wtedy Kevin wychodzi chwiejnym krokiem z kabiny i powoli
idzie w naszą stronę. Jest blady, ma nabiegłe krwią oczy, otwarte usta, a na
brodzie widać strużkę śliny. Biznesmen mruczy coś z dezaprobatą na temat
mego pijanego w jego mniemaniu towarzysza i wychodzi pospiesznie na
zewnątrz.
- O Boże, jesteś chory. - Ujmuję Kevina za łokieć i próbuję go
podtrzymać. - Co się stało? Przecież piłeś dzisiaj tylko wodę sodową.
- I jadłem mięso z kraba - chrypi. - Zatrułem się.
- Zatrucie pokarmowe - mówię, starając się jakoś go pocieszyć. - To
paskudna sprawa, ale mija. Jedźmy już do domu.
Wchodzimy na górę na perony. Kevin opiera się ciężko o mnie. Jeszcze
mocniej ujmuję go za łokieć i czuję, jak jego ciało wysuwa się z mojego
uścisku.
- Jesteśmy prawie na miejscu - mówię pokrzepiająco. Ale może za mało
pokrzepiająco.
Łomot.
Kevin upada na podłogę stacji Grand Central, a jego na wpół przymknięte
oczy są skierowane na wypełniony konstelacjami sufit. Tak czy inaczej,
widzi gwiazdy.
Klękam przy nim.
- Dobrze się czujesz? - pytam głupio, ponieważ jasne jest, że nie. Oddycha
nierówno i ma zimne czoło.
271
W naszym kierunku zmierza szybko dwóch policjantów. O nogi obijają im
się pałki i widać wystające z kabur pistolety. Każdy z nich prowadzi
węszącego w poszukiwaniu bomb psa o lśniącej sierści.
- To nie granaty, a jedynie zepsute mięso z kraba - mówię, gdy stają nad
nami.
Do policjantów szybko dociera, że nie stanowimy międzynarodowego
zagrożenia, ale psy nie mają jeszcze pewności. Jeden z nich obwąchuje
szyję Kevina i mam ochotę wyjaśnić, że mój towarzysz zazwyczaj pachnie
znacznie ładniej niż w tej akurat chwili. Ale pies i ja wyraźnie różnimy się
upodobaniami odnośnie do mężczyzn, gdyż obdarza Kevina delikatnym
liźnięciem.
- To miłe - mówi Kevin, zaczynając dochodzić do siebie. Ale chwilę
później uświadamia sobie, że leży na podłodze razem z psem. Siada
oszołomiony.
Policjant nachyla się do nas.
- Czy chce pan, byśmy wezwali karetkę? By zabrała pana do szpitala na
badanie?
- Tak - mówię, martwiąc się o niego.
- Nie - odpowiada Kevin.
- Może lekarz coś ci zapisze. Kręci głową.
- Wszystko w porządku. Kilka godzin wymiotowania, a potem będę jak
nowo narodzony.
Akurat. Kevin miał rację co do wymiotowania, ale zamiast kilku godzin
mamy już dzień drugi, i to jeszcze nie koniec. Wczoraj bawiłam się w
Clarę Barton *, donosząc mu do łóżka lód, potem piwo imbirowe i
wreszcie w porze obiadu czysty bulion z kurczaka ze słonymi krakersami.
Przez cały czas zachowywał się marudnie, ale to i tak nic w porówna-
Clara Barton (1821-1912) - współtwórczyni amerykańskiego Czerwonego
Krzyża.
272
niu z Arthurem, który praktycznie zwolnił mnie przez telefon, kiedy
zadzwoniłam, by powiedzieć, że muszę zostać w domu z moim chorym
gościem.
Nie mogę wziąć ani dnia wolnego więcej, kiedy więc Kevin budzi się
wreszcie, jestem już gotowa do wyjścia. Wyraźnie czuje się lepiej.
- Wychodzisz? - pyta, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
- Tylko na jedną zmianę - odpowiadam. - Nie mam żadnej pielęgniarki,
która by mnie zastąpiła, ale myślę, że sobie poradzisz.
- Możemy się najpierw pokochać? - pyta. - Jestem tu już od trzech dni, a
jeszcze tego nie zrobiliśmy.
Zamiast odwarknąć mu: „To dlatego, że za bardzo byłeś zajęty
wymiotowaniem", podchodzę i obdarzam go długim pocałunkiem.
- Zostań w łóżku - mówię mu. - Dołączę do ciebie tak szybko, jak tylko się
da.
- I tak nie będzie to wystarczająco szybko - odpowiada, całując mnie i
głaszcząc po policzku. Ale potem siada. - Jestem głodny. Zrobisz mi przed
wyjściem coś na śniadanie?
- Pewnie. Na co masz ochotę? - pytam, zerkając niespokojnie na zegarek i
mając nadzieję, że marzy mu się rozmrożone ciasto Pop Tart, a nie stos
naleśników.
- Nie wiem. A ty jak myślisz? Może kilka jajek na twardo albo omlet.
- Co chcesz - mówię, starając się być miła.
- Hmm. Mógłbym zjeść płatki albo jajka po benedyk-tyńsku. Francuskie
tosty z syropem klonowym. Albo bajgla z serkiem śmietankowym -
wylicza każde śniadanie, dostępne w różnych częściach globu. -
Uwielbiam belgijskie gofry. Masz może gofrownicę?
- Jasne - odpowiadam z rozdrażnieniem, tracąc w końcu cierpliwość. -
Zawsze trzymam w spiżarni kucharza z Belgii, który specjalizuje się w
gofrach. Na miłość boską, to tylko śniadanie. Powiedz mi po prostu, na co
masz ochotę.
273
niu z Arthurem, który praktycznie zwolnił mnie przez telefon, kiedy
zadzwoniłam, by powiedzieć, że muszę zostać w domu z moim chorym
gościem.
Nie mogę wziąć ani dnia wolnego więcej, kiedy więc Kevin budzi się
wreszcie, jestem już gotowa do wyjścia. Wyraźnie czuje się lepiej.
- Wychodzisz? - pyta, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
- Tylko na jedną zmianę - odpowiadam. - Nie mam żadnej pielęgniarki,
która by mnie zastąpiła, ale myślę, że sobie poradzisz.
- Możemy się najpierw pokochać? - pyta. - Jestem tu już od trzech dni, a
jeszcze tego nie zrobiliśmy.
Zamiast odwarknąć mu: „To dlatego, że za bardzo byłeś zajęty
wymiotowaniem", podchodzę i obdarzam go długim pocałunkiem.
- Zostań w łóżku - mówię mu. - Dołączę do ciebie tak szybko, jak tylko się
da.
- I tak nie będzie to wystarczająco szybko - odpowiada, całując mnie i
głaszcząc po policzku. Ale potem siada. - Jestem głodny. Zrobisz mi przed
wyjściem coś na śniadanie?
- Pewnie. Na co masz ochotę? - pytam, zerkając niespokojnie na zegarek i
mając nadzieję, że marzy mu się rozmrożone ciasto Pop Tart, a nie stos
naleśników.
- Nie wiem. A ty jak myślisz? Może kilka jajek na twardo albo omlet.
- Co chcesz - mówię, starając się być miła.
- Hmm. Mógłbym zjeść płatki albo jajka po benedyk-tyńsku. Francuskie
tosty z syropem klonowym. Albo bajgla z serkiem śmietankowym -
wylicza każde śniadanie, dostępne w różnych częściach globu. -
Uwielbiam belgijskie gofry. Masz może gofrownicę?
- Jasne - odpowiadam z rozdrażnieniem, tracąc w końcu cierpliwość. -
Zawsze trzymam w spiżarni kucharza z Belgii, który specjalizuje się w
gofrach. Na miłość boską, to tylko śniadanie. Powiedz mi po prostu, na co
masz ochotę.
273
niu z Arthurem, który praktycznie zwolnił mnie przez telefon, kiedy
zadzwoniłam, by powiedzieć, że muszę zostać w domu z moim chorym
gościem.
Nie mogę wziąć ani dnia wolnego więcej, kiedy więc Kevin budzi się
wreszcie, jestem już gotowa do wyjścia. Wyraźnie czuje się lepiej.
- Wychodzisz? - pyta, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
- Tylko na jedną zmianę - odpowiadam. - Nie mam żadnej pielęgniarki,
która by mnie zastąpiła, ale myślę, że sobie poradzisz.
- Możemy się najpierw pokochać? - pyta. - Jestem tu już od trzech dni, a
jeszcze tego nie zrobiliśmy.
Zamiast odwarknąć mu: „To dlatego, że za bardzo byłeś zajęty
wymiotowaniem", podchodzę i obdarzam go długim pocałunkiem.
- Zostań w łóżku - mówię mu. - Dołączę do ciebie tak szybko, jak tylko się
da.
- I tak nie będzie to wystarczająco szybko - odpowiada, całując mnie i
głaszcząc po policzku. Ale potem siada. - Jestem głodny. Zrobisz mi przed
wyjściem coś na śniadanie?
- Pewnie. Na co masz ochotę? - pytam, zerkając niespokojnie na zegarek i
mając nadzieję, że marzy mu się rozmrożone ciasto Pop Tart, a nie stos
naleśników.
- Nie wiem. A ty jak myślisz? Może kilka jajek na twardo albo omlet.
- Co chcesz - mówię, starając się być miła.
- Hmm. Mógłbym zjeść płatki albo jajka po benedyk-tyńsku. Francuskie
tosty z syropem klonowym. Albo bajgla z serkiem śmietankowym -
wylicza każde śniadanie, dostępne w różnych częściach globu. -
Uwielbiam belgijskie gofry. Masz może gofrownicę?
- Jasne - odpowiadam z rozdrażnieniem, tracąc w końcu cierpliwość. -
Zawsze trzymam w spiżarni kucharza z Belgii, który specjalizuje się w
gofrach. Na miłość boską, to tylko śniadanie. Powiedz mi po prostu, na co
masz ochotę.
273
Kevin krzyżuje ramiona na piersiach, wyraźnie urażony.
- Nie chcę być dla ciebie ciężarem - oświadcza. - Ale pozmieniałem swój
rozkład pracy, by przyjechać tutaj i zobaczyć się z tobą, a ty nie możesz
spędzić ze mną nawet jednego całego dnia.
- Aby być z tobą, musiałabym pozmieniać znacznie więcej niż jeden dzień
- mówię, wyrzucając z siebie to, co od tygodni skrywało się w mojej
głowie.
- Co to ma znaczyć?
- Gdybyśmy mieli być razem, musiałabym zmienić całe swoje życie.
Przeprowadzić się na Virgin Gorda i wyrzec się wszystkiego.
- Akurat jest się czego wyrzekać - mówi drwiąco. - Nowy Jork to
fantastyczne miejsce, prawda? Niewdzięczna praca. Gromada
pompatycznych kretynów na przyjęciu. Ludzie mdlejący z zachwytu nad
jakimś głupim malunkiem, który mógłby być dziełem trzylatka. Trujące
jedzenie. Tak, naprawdę wiele musiałabyś się wyrzec.
- Zapomniałeś o kilku szczegółach - odpowiadam drżącym głosem. - Moje
dzieci. Moi przyjaciele. Dla mnie ta wystawa była interesująca.
Przynajmniej była inna od pozostałych. I tak się akurat składa, że lubię
swoją pracę i chciałabym ją utrzymać.
- Wystarczy w takim razie - mówi Kevin, wstając gniewnie z łóżka. - Nie
chcę cię niczego pozbawiać. Po prostu stąd wyjadę.
Podchodzę i obejmuję go.
- Nie jedź. Nie w taki sposób. Kocham cię, Kevin. I jeśli ty kochasz mnie
choć trochę, proszę, bądź tutaj, kiedy wrócę z pracy.
Głaszcze moje włosy, ale nie odpowiada. Czuję, jak mocno wali mi serce.
Nie zniosłabym, gdyby po powrocie miało się okazać, że Kevina tu nie
ma.
274
- Nie możesz teraz wyjechać, lot masz dopiero jutro. Chyba noc ze mną
jest warta tego, by nie zapłacić kary za zmianę rezerwacji - mówię,
próbując zażartować.
Kevin wzdycha.
- Zostanę. Oczywiście, że zostanę. Prawdziwa kara byłaby wtedy, gdybym
wyjechał, nie spędziwszy z tobą tej jesz-
jednej nocy.
Rozdział szesnasty
Zamiast po wejściu do pociągu otworzyć „The New York Timesa",
wyglądam przez okno, myśląc o Kevinie i o tym, co sobie powiemy, gdy
się później spotkamy.
- Mogę się przysiąść? - pyta Steff, siadając obok mnie. A potem, znając
obowiązującą w takim miejscu etykietę, dodaje: - Nie musimy rozmawiać.
Możesz czytać gazetę.
- Nie czytam, co pewnie zauważyłaś.
I nie miałoby znaczenia, gdybym to robiła. Mężczyźnie wolno usiąść obok
znajomego, schować głowę w najświeższych wiadomościach i
wypowiedzieć jedynie jedno słowo: „Dobry". Nie ma sensu marnować
sylab, bez względu na to, czy jest to „dzień", czy „wieczór". Ale pracujące
kobiety, dzieląc ze sobą siedzenie, prawem kobiecej solidarności
zmuszone są do prowadzenia rozmowy. W drodze do centrum, gdzie
będziemy zarządzać korporacjami i podejmować brzemienne w skutki
decyzje, spędzamy trzydzieści pięć minut na wymienianiu plotek na temat
nowej manikiurzystki, oszukańczego sprzedawcy ze sklepu mięsnego (on
ma romans i, co gorsza, za drogo sobie liczy za mielone) i tego, jak to
nauczycielka plastyki z przedszkola zadaje za dużo prac domowych.
Ale wystarczy mi jedno spojrzenie na Steff, by dostrzec, że martwi ją coś
innego niż mięso mielone czy też jej nowy interes z przekłuwaniem uszu.
Ma zapuchnięte oczy i wy-
276
gląda tak, jakby tej nocy w ogóle nie spała. Sięga do torby i wyjmuje garść
cukierków Hershey w srebrnych papierkach. Odwija trzy i wkłada
bezmyślnie do ust. Oho. Jedzenie czekolady o poranku może oznaczać
tylko jedno.
- Richard powiedział, że odchodzi - szlocha Steff. - Ze to nie chodzi o
mnie. Świetnie nam szło, ale jest gotowy na drugi akt.
Przyglądam jej się z niedowierzaniem. Słowa wyjęte z ust Billa. Czy mój
mąż sprzedał Richardowi te kwestie, czy też faceci rodzą się z frazesami,
których użyją podczas kryzysu wieku średniego, wdrukowanymi w ich
DNA? A może mimo wszystko rozmawiają ze sobą, kryjąc się za
płachtami ,Wall Street Journal".
- Och, Steff, tak mi przykro - mówię, sięgając po jej dłoń. - Chciałabym
móc ci jakoś pomóc.
- Już to zrobiłaś. Myślę o tobie codziennie. Dajesz mi nadzieję -
odpowiada, szukając chusteczki.
Prostuję ramiona, czując ukłucie dumy. Jeśli się nad tym dłużej
zastanowić, całkiem nieźle dałam sobie radę. Ludzie zawsze mówią, że
rozwód jest jak śmierć i że przechodzi się przez tych samych pięć etapów -
zaprzeczenie, gniew, pertraktacje, depresja i akceptacja. Cieszę, że jestem
dla Steff wzorem do naśladowania, ale powinnam jej wyznać, jakie są
rzeczywiste etapy: pieprzyć go, pieprzyć go, pieprzyć go, pieprzyć go i do
diabła, on mnie już w ogóle nie obchodzi.
- Jest nadzieja. Zycie płynie dalej. Kiedy minie początkowy szok, to
zobaczysz, że powrót do świata może się okazać całkiem ekscytujący -
mówię jak najbardziej pokrzepiającym tonem. - Same możemy tworzyć
własną przyszłość, bez względu na to, jaka ona będzie.
- Łatwo ci mówić. Bill powiedział Richardowi, że on i Ash-lee się rozstali.
- A co to ma wspólnego ze mną? - pytam.
- Właśnie to daje mi nadzieję - odpowiada Steff, najwyraźniej będąc
bardziej pod wrażeniem najświeższych plotek
277
niż mego hartu ducha. - Skoro Ashlee zniknęła z horyzontu, możecie
znowu być razem.
- Nie, nie możemy - oświadczam kategorycznie. - Nie jestem taka głupia.
Odszedł raz, zrobi to znowu. Jeśli nie Ashlee, to będzie Candi albo Randi,
albo Mandi. Z „i" zamiast dwóch „e".
- Przynajmniej nie byłabyś sama. Miałabyś męża.
- Nie takiego męża chcę mieć. A poza tym mam chłopaka.
Zdumiona Steff upuszcza chusteczkę.
- Chłopaka? - powtarza, przetrawiając tę nowinę. A potem dodaje z
chichotem: - To brzmi tak, jakbyś była w szóstej klasie.
- Uwierz mi, wcale tak nie jest - odpowiadam z zadowoleniem.
- Sypiasz z nim? - pyta Steff. W jej głosie pobrzmiewa coś pomiędzy
szokiem a zainteresowaniem.
- Oczywiście - odpowiadam nonszalancko. Choć z winy odległości i
wymiotów Kevin i ja nie kochaliśmy się zdecydowanie od zbyt dawna.
Wiem, że przynajmniej to mogę naprawić dzisiejszego wieczoru.
Kiedy wracam do domu, to Kevin zajmuje się naprawianiem. W
piekarniku piecze się kurczak, na stole stoją świece - i pomimo zimowej
temperatury, wita mnie odziany jedynie w kusy szlafrok.
- Ładny widok - mówię, rozwiązując szalik i żartobliwie otaczając nim
jego szyję.
- Otworzyłbym ci drzwi nago, ale to moje ustępstwo na rzecz
konserwatywnego przedmieścia.
- Mówię za siebie i za całą miejscową społeczność: nago to wcale nie
byłby zły pomysł.
- Żaden problem. - Rozkłada poły szlafroka i podchodzi do okna.
278
- Kevin! - wołam, szybko opuszczając rolety. Powiedziałam Steff, że mam
chłopaka, ale dostarczanie jej aż takich dowodów nie jest konieczne.
- Przepraszam za ranek - mówi.
- Ja też. To moja wina.
Wystarczy. Oboje wiemy, że mamy sobie więcej do powiedzenia -
znacznie więcej - ale jest coś, co musimy zrobić w pierwszej kolejności.
- Głodna? - pyta Kevin, całując mnie.
- Owszem, ale mam ochotę tylko na ciebie.
- Właśnie taką odpowiedź pragnąłem usłyszeć.
Kochamy się - spragnieni siebie - właśnie tutaj, na podłodze w salonie.
Może powinnam była zostawić rolety podciągnięte - jeśli nie dla Steff, to
przynajmniej dla Darlie. Pewnie dawno nie widziała, jak to się robi.
Kolacja nie odbywa się w tak formalny sposób, jak zaplanował Kevin, ale
jest za to znacznie bardziej romantyczna. Zabieramy całego kurczaka na
tacy do łóżka i zajadamy go palcami (idealnie wypieczony, aczkolwiek
nieco za dużo czosnku). Podaję kawałek Kevinowi. Bierze go do ust, a
potem wylizuje mi palce, jeden po drugim. Wymieniamy tłustawy
pocałunek, a ja chichoczę, gdy nasze usta ślizgają się.
- Pierś czy udko? - pytam, częstując go następnym kawałkiem kurczaka.
- Mmm, jedno i drugie - odpowiada. Całuje moją pierś, a potem powoli
zniża się w kierunku uda.
Zapominamy o kolacji i ponownie się kochamy. Gdy materac podskakuje,
resztki kurczaka spadają z tacy na pościel, jestem jednak zbyt pochłonięta
Kevinem, by zwrócić na to uwagę.
Leżymy przytuleni, kiedy dzwoni telefon. Widzę na wyświetlaczu numer
Adama i odbieram, tak jak to zawsze czynię.
- Cześć, Adam. Co u ciebie, skarbie? - pytam.
279
Mój syn raczy mnie entuzjastycznym opisem dnia na stoku i kiedy siadam,
by z nim porozmawiać, mówię bezdźwięcznie „Przepraszam" do Kevina,
który wzrusza ramionami.
Mulda po muldzie, Adam opowiada mi o swoim zjeździe z jednego ze
stoków. Podczas naszej rozmowy Kevin przekręca się tak, że leży teraz do
mnie plecami. Wyciągam rękę i głaszczę jego ramię.
- No to miałeś super dzień - mówię do Adama, choć raz pragnąc, by nasza
rozmowa nie była zbyt długa. - Pozdrów ode mnie Emily. A kiedy będziesz
jutro wracał do szkoły, to jedź ostrożnie.
- Dzięki, mamo. Gdybyś mi o tym nie przypomniała, w ogóle nie
przyszłoby mi do głowy, by ostrożnie jechać.
- Nie martw się. Zawsze ci o tym przypomnę - odpowiadam ze śmiechem,
wiedząc, że bez względu na to, ile będą mieli lat, i na to, za jak bardzo
samokrytyczną się uważam, i tak będę im prawić frazesy znane wszystkim
matkom świata.
Odkładam słuchawkę i całuję Kevina w kark, ale zanim ma szansę się
odwrócić, ponownie dzwoni telefon. Emily.
- Mamo, powiedziałaś Adamowi, by mnie od ciebie pozdrowił - mówi z
udawanym oburzeniem. - Nie mogłaś mi osobiście powiedzieć choćby
„Cześć"? Nie wiedziałam, że jesteś aż tak zajęta.
Zerkam na Kevina, myśląc, że nie powiem Emily, jak bardzo rzeczywiście
jestem zajęta.
Emily ma mi równie dużo do powiedzenia, co i Adam, aczkolwiek jej
spojrzenie na stoki jest nieco inne. Okazuje się, że jakiś przystojny
instruktor narciarstwa kupił jej gorącą czekoladę i ona teraz uważa, że się
zakochała. Najpierw nurkowanie, teraz narty. Muszę trzymać swoją córkę
z dala od sportów. Kto powiedział, że należy zapisać dziewczynę na jakieś
zajęcia sportowe, by nie marnowała całego wolnego czasu na myślenie o
chłopakach?
280
- Moje dzieci mają w sobie tyle energii - mówię radośnie do Kevina, kiedy
wreszcie wracam do niego pod kołdrę.
- Masz dobre dzieci - przyznaje, ale zamiast okazać memu życiu
rodzinnemu nieco większe zainteresowanie, bierze do ręki pilota i włącza
telewizor. Opieramy się wygodnie o poduszki, a on przeskakuje przez
kanały: mecz hokeja, wiadomości, kiepski serial komediowy, powtórka
Dwudziestu najwspanialszych chwil w telewizji (w oryginale było
pięćdziesiąt, ale kto teraz ma tyle czasu?), pogoda, kiepski serial. Jeśli
zatrzymamy się na QVC, może dokupię sobie jakąś biżuterię.
Delikatnie wyjmuję z dłoni Kevina pilota i wyłączam telewizor.
- Czy coś się stało? - pytam.
- Nie - odpowiada bez przekonania.
- Przykro mi, że nam przerwano - mówię, próbując bardziej się do niego
przytulić. - Ale zawsze odbiorę telefon, kiedy będą dzwonić moje dzieci.
- Tak powinnaś robić.
- Jednak wisi w powietrzu „ale". Wzdycha i wstaje z łóżka.
- Zaczynam po prostu rozumieć, co miałaś rano na myśli, mówiąc o
przeorganizowaniu swojego życia. To nie takie proste, prawda?
Nieszczególnie dobrze bawiłem się tutaj, próbując się wpasować w twój
świat.
- Przemawia przez ciebie zatrucie pokarmowe.
- Nie, to rzeczywistość.
- Przykro mi, że nie bawiłeś się tutaj dobrze - mówię, przyjmując postawę
obronną. - Starałam się ze wszystkich sił.
Kevin przestaje na chwilę przemierzać sypialnię i obrzuca mnie uważnym
spojrzeniem.
- Wiem o tym. Oboje się staraliśmy. Rzuciłem wszystko, by przyjechać i
zobaczyć się z tobą podczas najbardziej zajętego okresu w roku.
281
- I teraz jesteś wściekły, gdyż ja nie rzuciłam wszystkiego, by spędzić z
tobą każdą chwilę.
- Nie jestem wściekły. - Kevin staje obok łóżka. - Zależy mi na tobie,
Hallie; naprawdę. Ale twój świat jest tutaj, a mój na Virgin Gorda. Zawsze
uczciwie mówiłem, że nie mógłbym wrócić do Nowego Jorku. Ale teraz,
kiedy tutaj jestem, widzę, jak naprawdę wygląda twoje życie. Kiepsko by
było, gdybyś poświęciła wszystko dla mnie.
- Zycie z tobą nigdy nie byłoby kiepskie - odpowiadam. Wstaję,
podchodzę do niego i przytulam się mocno. Opieram głowę o jego nagą
klatkę piersiową. A potem dodaję łagodnie: - Ale mogłoby być trudne.
Zbyt trudne.
Przytulamy się, nie odzywając się ani słowem. Kevin głaszcze mnie po
włosach, a ja czuję, jak z oczu spływają mi łzy.
- No i co myślisz? - pyta.
Biorę głęboki oddech i jeszcze mocniej się do niego przytulam.
- Myślę, że nie mogę się przeprowadzić na Virgin Gorda - mówię
łamiącym się głosem. - Nawet dla ciebie. Sądzę, że w głębi duszy
wiedziałam o tym już od jakiegoś czasu, ale nie byłam w stanie o tym
myśleć.
- Ja też to wiedziałem - przyznaje. - Nie jestem dobry, jeśli chodzi o
związki. Zauważyłaś to już naszego pierwszego wspólnego dnia. Ale
pomyślałem sobie, że może tym razem będzie inaczej. Walcz o to, jedź do
Nowego Jorku. Ale co mogę powiedzieć? To miasto przyprawiło mnie o
mdłości.
- To nie fair. Nasza przyszłość została zdeterminowana przez zepsutego
kraba.
- Kto by pomyślał. - Przytula mnie i przez dłuższą chwilę milczymy.
- Żałujesz, że cię odnalazłam? Czy po upływie tych wszystkich lat
powinnam cię była zostawić w spokoju? - pytam wreszcie cichutko.
- Ależ skąd - odpowiada żarliwie. - Było naprawdę cudownie. Poczułem
się niesamowicie, gdy cię zobaczyłem na
282
wyspie tamtego pierwszego dnia. Hallie z liceum zjawiła się w moim
prywatnym raju.
- Dla mnie to będzie teraz raj utracony - oświadczam. Dobrze chociaż, że
załapuje moje nawiązanie do literatury.
- Chyba mieliśmy to przeczytać w ostatniej klasie. Dickens, prawda?
- Milton, ale byłeś blisko.
- Pisali w tym samym okresie?
- Nie, dzieliło ich kilka wieków. Ale obaj byli Anglikami.
- Przynajmniej z tym trafiłem - stwierdza.
- Nie tylko z tym - mówię mu. - Właściwie to nie przychodzi mi do głowy
nic, z czym byś nie trafił, z wyjątkiem tego, że mieszkasz w innym
miejscu niż ja.
Tulimy się do siebie mocno. Kevin głaszcze mnie po plecach.
- Myślisz, że udałoby się nam, gdybyśmy po skończeniu liceum pozostali
parą? - pytam wreszcie.
- Nie, nasze światy nawet wtedy były od siebie zbyt odległe. - Kevin unosi
moją brodę i uśmiecha się do mnie z żalem. - Coś mi się zdaje, że to
jedyne, co się nie zmieniło.
- Czy nadal mogę odwiedzać cię w raju? - pytam.
- Kiedy tylko zapragniesz - obiecuje.
-1 czy możemy się w sobie zakochiwać co dwadzieścia lat?
- Masz to jak w banku - odpowiada. Obdarza mnie długim, pełnym
czułości pocałunkiem. - Mamy na co czekać. I jest to najlepszy z
możliwych powód do tego, by się zestarzeć.
Kevinowi i mnie udaje się teraz to, czego nie byliśmy w stanie uczynić po
skończeniu liceum - pozostajemy przyjaciółmi. Po jego wyjeździe
kontaktujemy się ze sobą prawie codziennie i po upływie dwóch tygodni
nasze rozmowy stają się swobodne, a prawdę mówiąc, nawet bardziej
przyjem-
283
ne niż wtedy, gdy po moim wyjeździe z Virgin Gorda nasz związek
przechodził etap „będziemy-razem-czy-nie-będzie-my". Pewnego
wieczoru, gdy siedzę do późna w kancelarii, dzwonię do Kevina, by po
prostu pogadać. Jest w dobrym humorze i ma mi wiele do opowiedzenia,
gdyż właśnie rozpoczął kręcenie tego filmu z Angeliną Jolie. Wszystko
idzie - jak to ujmuje - pływająco. Śmieję się i droczę się z nim, że chyba
już pora wymyślić inne powiedzenie.
Odkładam z zadowoleniem słuchawkę, wiedząc, że podjęliśmy właściwą
decyzję. W ciągu tych wszystkich lat spędzonych z Billem czasami byłam
rozdrażniona naszym małżeństwem i wyobrażałam sobie, jak wyglądałoby
moje życie, gdybym została z jednym z moich byłych chłopaków. Teraz
dostałam szansę powrotu i ponownego podjęcia decyzji. I tak samo
powiedziałam „nie" zamiast „tak" - Kevinowi, Erico-wi. A Raviemu? Cóż,
niezupełnie miałam możliwość powiedzenia mu „nie". Niezupełnie
miałam możliwość powiedzenia mu zbyt wiele.
Otwieram w zamyśleniu szufladę biurka, by wyjąć z niej serwetkę,
włożoną tam po mojej odważnej, solowej kolacji w „Brasserie" - tę
serwetkę, na której zapisałam nazwiska mężczyzn, za których nie
wyszłam. Wyjmuję listę i przyglądam się czwartemu nazwisku: Dick
Benedict. Ravi sprawił, że uświadomiłam sobie, iż należy żyć
teraźniejszością, ale to nie zmienia żalu, który zawsze będę czuła wobec
osoby numer cztery. Ponownie składam serwetkę i przez chwilę trzymam
ją w dłoni. Nie, nie każdy wybór, którego dokonuje się w życiu, jest
właściwy. Nadal muszę stawiać czoło tej świadomości.
Wracam do pracy i staram się skupić na leżącej przede mną stercie
dokumentów. Szczerze mówiąc, nie mam teraz niczego innego, na czym
mogłabym się skupiać. Nie mam męża, nie mam chłopaka - nie ma mowy,
bym spieprzyła tę robotę. Szukając wskazówek w sprawie Tylera,
analizuję każde zeznanie, które spisaliśmy. Raz po raz czytam słowa Meli-
284
ny, ale niczego nie znajduję. Tak jak i pan Tyler, zręcznie unikała
odpowiedzi, powtarzając jedynie, że zasłużyła na swój awans. Wyprawa
do Dartmouth, by wysłuchać jej wykładu, może się okazać ślepą uliczką,
ale w chwili obecnej gotowa jestem pójść jakimkolwiek tropem. Wysyłam
Arthurowi póź-nowieczorny e-mail, wyjaśniając, dlaczego jutro nie będzie
mnie w kancelarii. I mogę mieć tylko nadzieję, że kiedy wrócę, nikt inny
nie będzie siedział przy moim biurku.
Następnego ranka o piątej wyjeżdżam do Dartmouth i na cześć Kevina
pędzę autostradą z opuszczonymi szybami i Jonem Bon Jovim
wydzierającym się z głośników. Na rzęsach tworzą mi się minisople lodu i
wreszcie poddaję się i włączam ogrzewanie. Łatwiej być wolnym duchem,
kiedy się mieszka w tropikach.
Kiedy dojeżdżam do Dartmouth, przechodzę przez kampus, zazdroszcząc
dzieciakom, które spędzają dni na słuchaniu wybitnych profesorów i
roztrząsaniu ważnych życiowych kwestii. Tak bym chciała być znowu na
studiach. Chodzenie na zajęcia i pisanie wypracowań zawsze wydaje się
kuszącą perspektywą, gdy już nie trzeba tego robić. Ale dlaczego uważam,
że jest to lepsze od chodzenia na spotkania i wypełniania akt sprawy?
Trzy razy się gubię, szukając właściwego budynku, ale uczynni studenci
pogodnie wskazują mi właściwy kierunek. Wreszcie dostrzegam Adama i
jego przyjaciółkę Eva-hi, czekających na mnie przed wejściem na salę
wykładową. Oboje podchodzą i całują mnie w policzek. Evahi w obydwa
policzki.
- Dzięki, że mogłam przyjechać na wasze zajęcia - mówię.
- Nie ma sprawy; uważam, że to, co pani robi, jest naprawdę super -
odpowiada Evahi, która ma na sobie dżinsy i obszerny sweter. Na jej
twarzy nie ma ani odrobiny makijażu, ale dzięki naturalnemu blaskowi
dziewiętnastolatki wygląda nawet ładniej niż podczas Bożego Narodzenia.
285
- Może pomożemy ci rozwiązać tę sprawę i wszyscy się pojawimy w
telewizyjnym sądzie - mówi Adam.
- Albo nakręcimy o tym film - wtrąca z podekscytowaniem Evahi. - Tak
wiele seksownych aktorek pojawiło się w filmach o dyskryminacji
płciowej. Demi Moore W sieci. Me-ryl Streep w Silkwood. Charlize
Theron w Dalekiej północy.
- Melina Marks w Jak mama straciła pracę - uzupełnia Adam.
- Dzięki, kochanie - mówię, klepiąc mego syna po ramieniu.
Sala wykładowa jest pełna i kiedy dzieci idą na swoje miejsca, ja ochoczo
siadam z tyłu, poza linią wzroku osoby przemawiającej. Spodziewam się,
że profesor będzie miał siwe włosy, będzie przygarbiony i ubrany w
obszarpaną twee-dową marynarkę z postrzępionymi łatami na łokciach.
Ale ten akurat, którego studenci nazywają Joe, ma niewiele ponad
trzydziestkę, jest wysoki i wystarczająco przystojny, by samemu grać w
filmach, zamiast o nich nauczać: kolejna motywacja, by znaleźć się z
powrotem na uczelni. Wita uprzejmie Melinę, która uśmiecha się i
dziękuje mu za zaproszenie. Wchodząc na mównicę w granatowym
spodnium i butach na płaskim obcasie, nie bardzo wygląda na femme
fatale naszej sprawy. Kartkuje kilka stron w notatniku, po czym
rozpoczyna inteligentny i wciągający wykład na temat tego, jak działa
marketing filmowy, wyjaśniając, że w kreowaniu wizerunku gwiazdy
specjaliści od reklamy są ważniejsi niż by się mogło wydawać.
Studenci na sali są skupieni i nawet mnie udaje się dowiedzieć czegoś
nowego. Niestety, nie-na temat mojej sprawy. Ale teraz wiem
przynajmniej, że Tom Cruise oszalał na kanapie u Oprah wkrótce potem,
jak zwolnił długoletnią agentkę i zamiast niej zatrudnił swoją
niedoświadczoną siostrę - dla której utrzymanie go w ryzach okazało się
misją niemożliwą. I dowiedziałam się też, że przy przygotowywaniu
„gwiazdy na okładkę" kobiece magazyny najczęściej zezwalają
specjaliście od reklamy wybrać zdjęcia i dzienni-
286
karzą oraz sprawować kontrolę nad tym, czego dotyczy wywiad. A więc to
by było na tyle, jeśli chodzi o etykę nauczaną w szkole dziennikarskiej.
Po upływie mniej więcej pół godziny Melina zaczyna kończyć swój
przygotowany wykład.
- A teraz z przyjemnością odpowiem na pytania - mówi uprzejmie.
Kilka rąk strzela z entuzjazmem w górę i Melina wskazuje na młodą
dziewczynę, siedzącą obok Evahi.
- Po pierwsze, dziękuję za te wszystkie cenne informacje. Jest pani
prawdziwym wzorem: kobieta na tak wysokim stanowisku - mówi z
przejęciem studentka, która z całą pewnością lada chwila wręczy Melinie
swoje CV - Czy może nam pani zdradzić najlepszy sposób na zdobycie
pracy?
- Ukończyć Dartmouth na samych piątkach, a potem podlizać się komuś w
branży filmowej - odpowiada żartem Melina. Studenci się śmieją, a ja
rozglądam się, by się upewnić, że żaden szpieg strony przeciwnej nie
zapisał sobie jej słów w celu wykorzystania ich w sądzie przeciwko panu
Ty-lerowi. Ale nie, wydaje się, że jedyną wtyczką tutaj jestem ja. - A tak
na poważnie, to bardzo ważne są kontakty - kontynuuje Melina. - Zawsze
się też przekonywałam, że opłaca się naprawdę ciężko pracować.
No cóż, już lepiej. To akurat jest godne przytoczenia podczas mowy
obronnej.
Melina wyznacza kolejnego studenta.
- Czy w branży filmowej panuje naprawdę taka brutalna konkurencja, jak
się mówi?
- Tak, trzeba twardo walczyć o swoje i nie dać się zagryźć - odpowiada i
palcem wskazuje na swoją szyję. - Mam tak wiele blizn, że muszę nosić
golfy. - Pociąga za niego, aby potwierdzić swoje słowa, a dzieciaki
ponownie wybuchają śmiechem.
- Apaszki od Hermesa także by załatwiły sprawę - sugeruje usłużne
dziewczę w drugim rzędzie, które pewnie zdą-
287
żyło już sobie kupić bilet do L.A. Może po zajęciach powiem jej o
apaszkach Echo. Są równie śliczne, a kosztują jedną ósmą tego, co te od
Hermesa.
- Inne pytania?
Podnoszą się kolejne ręce i następne trzy pytania dotyczą znalezienia
pracy w przemyśle filmowym, a konkretniej w reklamie. Melina
zachowuje się w stosunku do studentów swobodnie i podaje im wszystkie
informacje, które powinni znać, z wyjątkiem numeru swej komórki i
adresu e-mailowego.
- Co jest jedną najważniejszą rzeczą, jaką może nam pani powiedzieć na
temat poruszania się w tym przemyśle? - pyta młody człowiek z
pierwszego rzędu.
Melina przez chwilę milczy i poprawia kolczyk, zastanawiając się nad
odpowiedzią.
- Trzymaj swoje ego na wodzy - odpowiada wreszcie. - Jeśli jesteś
człowiekiem od pomysłów, musisz się starać nie popadać w
przygnębienie, gdy uznanie trafia się komuś innemu. Ważne jest to, że
wasz przełożony wie o tym, co zrobiliście. Reszta świata nie musi.
Prostuję się. To ciekawe. Najchętniej sama zadałabym jakieś pytanie. Ale
lepiej będzie, jeśli pozostanę widzem. Melina jest dużo mniej ostrożna
przy tych studentach niż w moim towarzystwie.
Evahi macha ręką i Melina rzuca jej zachęcające spojrzenie.
- Czy coś takiego miało kiedykolwiek miejsce w pani wypadku? Sytuacja,
w której nie otrzymała pani należnego uznania?
- Jasne - odpowiada Melina.
No, teraz to już naprawdę rozbudziła moją ciekawość. Czy właśnie ta
praca, za którą nie zdobyła uznania, zapewniła awans jej, a nie Beth? Jeśli
tak rzeczywiście było, pan Tyler wiedział o tym i z jakiegoś powodu
utrzymał to w tajemnicy.
288
- Czy może nam pani o tym opowiedzieć? - nie ustępuje Evahi.
Właśnie o to miałam ochotę zapytać Melinę. Jeśli Evahi nie zostanie moją
synową, równie chętnie ją zaadoptuję.
- Mogę wam podać teoretyczny przykład - odpowiada Melina, starając się
okazać pomocna młodym, pełnym entuzjazmu słuchaczom. - Powiedzmy,
że przyszedł wam do głowy pomysł, który zapewnił znanej gwieździe
wiele zainteresowania, zupełnie zmienił jej wizerunek i ścieżkę kariery.
Jest ona za to naprawdę wdzięczna, ale dyrektor firmy całą zasługę
przypisuje sobie. Jasno przedstawia, że to on musi pozostać numero uno w
przypadku tej gwiazdy, w przeciwnym razie konsekwencje dla stabilności
całej firmy mogą się okazać tragiczne. Wszystkie pomysły są jego. Jeśli
zaczniecie się przechwalać, że ten genialny plan był wasz, wkurzy się i
was zwolni.
- Czy otrzymała pani cokolwiek za swoje dokonania? - pyta dziewczyna,
która proponowała apaszkę Hermesa, niezbyt przekonana co do tego, czy
warto grać w zespole.
- Awans - odpowiada Melina. Ale szybko uświadamia sobie, że
powiedziała zbyt wiele, nawet grupie studentów, więc prędko się
poprawia: - Nie powiedziałam, że chodzi o mnie. To był przykład
teoretyczny.
- Ale chodziło o panią, prawda? - pyta z przejęciem Evahi. Melina potrząsa
głową, a potem mówi:
- Nie, nie. Absolutnie nie.
- Kim była ta gwiazda? - nie poddaje się Evahi. Po twarzy Meliny
przemyka cień.
- Słuchajcie, zapomnijcie o tym przykładzie. - Nerwowo porządkuje
notatki i szarpie za golf, tak jakby na sali niespodziewanie zrobiło się zbyt
gorąco. Rzuca błagalne spojrzenie profesorowi Joe i kończy wykład. - To
chyba już wszystko, co mam do powiedzenia. Jeszcze raz dziękuję za
zaproszenie.
Studenci głośno biją Melinie brawo, a ona obdarza ich drżącym
uśmiechem. Po wykładzie otoczają ją potencjalni
289
potentaci przemysłu filmowego. Czaję się z tyłu sali, próbując zebrać w
całość części układanki. I nagle wydaje mi się, że już wszystko rozumiem.
Kilka minut później, gdy tłum wokół niej się przerzedza, Melina mnie
dostrzega. Przez chwilę wygląda na zaskoczoną, ale potem przeprasza
studentów, którzy pozostali przy niej, i podchodzi do mnie.
- Dziewczyna mojego syna wspomniała mi, że ma tu pani dzisiaj wykład -
mówię, nim zdąży mnie zapytać, co tutaj robię. - Była pani wspaniała.
- Dziękuję. Mam nadzieję, że studentom się podobało. Ale może
powiedziałam trochę za dużo.
- Nie, powiedziała pani dokładnie to, co było trzeba. Patrzy na mnie z
niepokojem.
- Wreszcie rozumiem, co się stało. Pani mąż, Charles Ty-ler, nie dał pani
awansu z racji specjalnych względów. Zasłużyła pani na niego, gdyż to
pani była autorką pewnego pomysłu, który szef, Alan Alladin, uznał za
swój.
- Ja tego nie powiedziałam - oświadcza Melina.
- Nie. Ja to mówię. I mam rację?
Waha się długą chwilę. A potem tak cicho, że ledwie jestem w stanie
usłyszeć, odpowiada: -Tak.
Patrzymy na siebie. Moja towarzyszka wydaje z siebie głośne
westchnienie, jakby poczuła się wreszcie uwolniona od swego sekretu.
- Dlaczego nie powiedzieliście mi o tym? - pytam łagodnie.
Melina opada na jeden ze starodawnych foteli, stojących w sali
wykładowej, i opiera łokcie o dołączony stolik.
- Wie pani co, błagałam Charlesa, by pani o tym powiedział. Ale on
wiedział, że jeśli to się rozniesie, Alan Alladin zwolni nas oboje i zapewni
nam wilczy bilet w całej branży filmowej. On ma naprawdę wielką władzę
i nikt by nas nie zatrudnił, gdyby Alan nie wyraził na to zgody. Charles
290
chciał, by dokonała pani cudu i doprowadziła do rozwiązania tej sprawy w
jakiś inny sposób.
- Nie wierzę. Na pewno przesadzacie. Pan Alladin nie może przecież
żądać, by zachowała pani milczenie w samym środku procesu.
Melina kręci głową.
- Tak, może. Ego tego człowieka jest niewyobrażalne. Firmowe logo jest
dosłownie wszędzie, a wszystkie jego koszule mają monogramy AA.
Zastanawia się, czy nie pozwać Anonimowych Alkoholików za
wykorzystanie jego inicjałów.
- Cóż, a teraz Beth Lewis wytoczyła proces przeciwko pani mężowi.
- Tak naprawdę to nie jest wina Beth - stwierdza Melina. - Ona wiedziała
jedynie o tym, że Charlesa i mnie coś łączy. Zakochaliśmy się w sobie w
pracy i podejrzewam, że wszyscy to wyczuwali. Ale to nie miało nic
wspólnego z awansem. Beth nie miała pojęcia, że to ja pociągam za
sznurki w przypadku Angeliny Jolie.
- An-ge-li-ny Jo-lie? - pytam, przeciągając imię i nazwisko.
- Równie dobrze mogę powiedzieć pani wszystko. - Melina wzdycha po
raz kolejny. - Angelina od wielu lat jest klientką Alana. Wszyscy ją
uważali za dzikuskę, która całuje się z bratem i nosi na szyi fiolki z krwią,
i to ja wpadłam na pomysł, by ją przemienić w Audrey Hepburn. To
stanowisko ambasadora dobrej woli UNICEF-u? Ja o tym pomyślałam, ja
wszystko załatwiłam. A potem te wszystkie wyprawy do Afryki i AIDS?
Też mój pomysł.
- Ale Alan firmował to swoim nazwiskiem?
- Zgadza się. Teraz wszyscy myślą o niej w taki właśnie sposób. I zabawne
jest to, że pod przykrywką tych wszystkich tatuaży Angelina jest naprawdę
wspaniałą humanitarystką.
- Musicie mi pozwolić to wykorzystać do rozwiązania sprawy - proszę
usilnie.
291
Melina wzrusza ramionami.
- Na nic to się nie zda. Alan powie po prostu, że to kłamstwo i że to on
wszystko załatwił. Kto mu udowodni, że było inaczej? Moje słowo
przeciwko jego słowu. Charles będzie w tym wszystkim wyglądał jeszcze
gorzej i oboje zostaniemy bez pracy.
- Wtedy wszyscy zostaniemy bez pracy, łącznie ze mną. Moja przyszłość
także jest uzależniona od wyniku tej sprawy
- Strasznie mi przykro - mówi Melina. - Setki razy zastanawiałam się nad
tym wszystkim i po prostu nie widzę żadnego wyjścia.
- Całkiem możliwe, że uda mi się coś wykombinować - oświadczam,
myśląc o Kevinie. - Mam przyjaciela, który zna Angelinę. Można
powiedzieć, że od niego zależy jej każdy oddech.
Rozdział siedemnasty
Pierwszego dnia procesu jadę taksówką razem z Arthurem do gmachu
sądu, mieszczącego się na 60 Center Street przy Foley Square. Odkąd
budynek ten stał się tłem dla Prawa i porządku, wchodząc do niego,
zawsze się czuję, jakbym zmierzała prosto na plan filmowy, a nie do pracy.
Dzisiaj mam nadzieję na niespodziewany zwrot akcji. Arthur nie jest
jednak w nastroju na improwizacje.
- Nie lubię niespodzianek - gdera. - Nie możemy wchodzić na salę sądową,
skoro nie wiemy co do najdrobniejszego szczegółu, co się wydarzy. To
zasada numer jeden każdego prawnika.
- Tak, być przygotowanym. Także zasada numer jeden każdego harcerza. -
Nie mówię mu, że często się zastanawiam, jaka jest zasada numer jeden
każdej harcerki. Sprzedawaj ciasteczka? - Tak czy inaczej, jestem
przygotowana, Arthurze - kontynuuję. - Ale czasami po prostu trzeba
popłynąć z prądem.
- Dobrze się spisałaś w Dartmouth, zdobywając informacje o Melinie i jej
pracy dla Alana Alladina. Ale, tak jak ci powiedziała Melina, on się
wszystkiego wyprze. Skończy się to tak, że jego słowa będą przeciwko jej
słowom.
- Ale przynajmniej będą to inne słowa niż się zazwyczaj słyszy w
sprawach o molestowanie seksualne - stwier-
293
dzam. - Chyba warto, prawda? Przez to właśnie nasza praca jest taka
interesująca.
Arthur w odpowiedzi jedynie odchrząkuje i wygląda przez okno. Choć
nastrój mam bojowy, w głębi duszy podsycam nadzieję, że jutro nadal
będę miała pracę, którą będę mogła czynić interesującą. Kevin obiecał
nam dostarczyć tajemniczego świadka, ale, podobnie jak Arthur, nie do
końca ufam niespodziankom. Czasami lubią ci wybuchnąć prosto w twarz.
Następuje otwarcie sprawy. Na swoje miejsce szybkim krokiem zmierza
sędzia Ruth Warren: elegancka, siwowłosa kobieta w czarnych czółenkach
i czarnej todze. Ona, w przeciwieństwie do mnie, nie musi się martwić
każdego ranka, co włożyć do pracy. Ponieważ obie strony zrezygnowały z
ławy przysięgłych, pani sędzia wygłasza kilka formułek, a następnie prosi
o oświadczenia początkowe. Pierwszy czyni to prawnik powódki,
wyjaśniając, jak wielka niesprawiedliwość przytrafiła się jego klientce.
- Utalentowana i ciężko pracująca Beth Lewis zasługiwała na awans. Ale
nie otrzymała go, gdyż jej przełożony, Charles Tyler, niesprawiedliwie dał
go Melinie Marks. A dlaczego?
- Czyni pauzę, by spojrzeć na Beth, która siedzi skromnie obok niego. -
Ponieważ pan Tyler, pozwany, miał romans z panią Marks, którą później
poślubił. - Ponownie czyni pauzę, po czym zdejmuje okulary i staje twarzą
w twarz z sędzią.
- Wysoki sądzie, prawo mówi, że w miejscu pracy muszą obowiązywać
wyrównane szanse, jak na boisku. Ale jak te szanse mogą być wyrównane,
skoro na środku boiska stoi sobie łóżko?
Siada, a w głowach nas wszystkich pojawia się wizja wielkiego
małżeńskiego łoża na stadionie Giantsów. Przynajmniej ułatwiłoby ono
życie piłkarzom i ich najbardziej zagorzałym fankom.
Otrząsam się z tej wizji i wstaję, by wygłosić mowę początkową.
Ostrożnie przedstawiam nasze położenie, wyjaśniając, że obrona nie
zamierza podawać w wątpliwość faktu,
294
iż pana Tylera i panią Marks łączy związek poza miejscem pracy. (Skoro
już o tym mowa, posiadają śliczne mieszkanie z dwiema sypialniami w
Sutton Place. Nie ma to związku ze sprawą, aczkolwiek stanowi godne
podziwu zwycięstwo na nowojorskim rynku nieruchomości.)
- Obrona wykaże, że pan Tyler awansował panią Marks wyłącznie w
uznaniu jej zasług, i przedstawimy tego niezbity dowód.
Widzę, jak prawnik Beth przerzuca leżący przed nim stos dokumentów,
przygotowując się do wezwania pierwszego świadka. Pan Tyler zerka na
mnie nerwowo, wiedząc, że za chwilę zostanie zaprzysiężony.
- Wszystko będzie dobrze - szepczę mu do ucha. Mam nadzieję, że w
moim głosie jest więcej pewności siebie niż jej rzeczywiście czuję.
I właśnie wtedy przy wejściu do sali sądowej robi się małe zamieszanie.
Wkracza kobieta, którą daje się natychmiast rozpoznać, mimo ciemnych
okularów, obszernego brązowego płaszcza i apaszki w stylu Grace Kelly,
zakrywającej długie, gęste włosy. Nie zważając na obowiązujący na sali
sądowej protokół, zmierza pewnym siebie krokiem prosto do stołu
sędziowskiego.
- Pani sędzio, mam tylko kilka minut, a muszę z panią porozmawiać -
oświadcza tajemniczy intruz.
Strażnik sądowy stawia kilka kroków naprzód, by ją zatrzymać. Dotyka
tkwiącego w kaburze pistoletu Glock, ale uznaje, że nowo przybyła nie
wygląda niebezpiecznie, więc jedynie kładzie rękę na jej ramieniu, by nie
zbliżyła się bardziej do sędzi.
- Kim jest ta osoba? - pyta sędzia Warren, patrząc pytająco na adwokata
Beth i na mnie.
- To Angelina Jolie - szepcze stenografka, siedząc nad urządzeniem do
transkrypcji z szeroko otwartą buzią.
- Dotykam Angeliny Jolie? - pyta strażnik. Natychmiast puszcza jej ramię,
uznając, że w szamotaninie z gwiazdą, któ-
295
ra grała superbohaterkę Larę Croft, to on będzie stroną przegraną. A poza
tym ma teraz do załatwienia ważniejszą sprawę. - Czy mógłbym dostać
autograf dla syna?
- Strażnik! - woła sędzia Warren. - Proszę zaprowadzić porządek!
Angelina podchodzi do miejsca dla świadków.
- Czy mogłabym po prostu zostać zaprzysiężona, czy też jak to się mówi,
bym mogła zeznawać?
Adwokat Beth zrywa się z miejsca, by wyrazić sprzeciw.
- To jest zupełnie poza porządkiem. Tej pani nie ma na mojej liście
świadków. Ona nie może się pojawić.
- No, ale się pojawiłam - mówi Angelina, strząsając z ramion płaszcz i
podając go strażnikowi. Zdejmuje okulary, składa je i wtyka jedno uszko
w i tak już głęboki dekolt w swetrze, co powoduje zsunięcie się materiału
tak nisko, że zdumiony strażnik upuszcza płaszcz na podłogę. Oboje w tej
samej chwili schylają się po niego i zderzają głowami.
- Rany - mówi strażnik, wstając i pocierając czoło. - Teraz mogę zgodnie z
prawdą mówić, że walnąłem Angelinę Jolie.
Gwiazda zaczyna się głośno śmiać, a wszyscy na sali przyłączają się do
niej, z wyjątkiem sędzi Warren, która wykorzystuje okazję, by stuknąć
kilka razy młotkiem.
- Czy mogłaby pani zająć swoje miejsce?
- Oczywiście, dziękuję, ale nie mogę długo zostać - odpowiada z
godnością Angelina, tak jakby właśnie została zaproszona na herbatę. -
Chcę jedynie powiedzieć, że ten biedny człowiek, Charles Tyler, jest
niewinny. Znacie mnie. Mam reputację osoby zwalczającej
niesprawiedliwość. I cieszę się tą reputacją dzięki cudownej kobiecie,
która jest tutaj obecna: Melinie Marks.
- Wysoki sądzie, jeśli jest to nowy świadek obrony, musi w odpowiedni
sposób zeznawać pod przysięgą - oświadcza prawnik Beth, ponownie
zrywając się z krzesła. Jest czerwony na twarzy i wyraźnie wytrącony z
równowagi. - To, co się dzieje, odbywa się w sposób niewłaściwy.
296
- Tak, to prawda - przyznaje sędzia Warren. - W sposób niewłaściwy. Ale
dość interesujący. I już wiem, kim pani jest, pani Jolie. Bardzo mi się
podobał film Pan i pani Smith. Proszę kontynuować.
Angelina kiwa głową.
- Dziękuję. Przykro mi, że wcześniej nie wiedziałam o tym procesie. Mój
kamerzysta, Kevin, właśnie powiedział mi
0 tym, co się dzieje. Przeprowadziłam więc małe dochodzenie
1 odkryłam, że on - Angelina wskazuje na siedzącego na sali Alana
Alladina - przypisuje sobie wszystko, co zrobiła dla mnie ona - teraz
wskazuje na Melinę. - Nikt o tym nie wie, ale to właśnie Melina
odpowiada za zmianę ścieżki mojej kariery. - Angelina czyni dramatyczną
pauzę, dając nam wszystkim czas na przetrawienie tej informacji.
Następnie gwiazda kontynuuje: - A on - jej długi, szczupły palec jest w tej
chwili wycelowany w Charlesa Tylera - uczynił dokładnie to, co powinien,
nagradzając Melinę awansem, i nie powinien zostać pozwany przez nią. -
Obraca się, by wskazać na Beth.
- Nie miałam pojęcia - odzywa się Beth.
- Ty także dałaś się nabrać. Jak my wszyscy - mówi Angelina.
- Chwileczkę. Jestem głową tej firmy i oświadczam, że nic z tego, co
usłyszeliśmy, nie jest prawdą - oświadcza Alan Al-ladin, wstając, prostując
swoje całe metr sześćdziesiąt i machając ręką, by odsłonić monogram AA
na mankiecie koszuli oraz diamentowe spinki do mankietu z literami AA.
Ten facet ma poważny problem z tożsamością.
- Może i głową firmy, ale nie jej mózgiem - stwierdza Angelina. -
Rozmawiałam z moimi znajomymi. Wszyscy mówią, że pracowali z
Meliną, a nie z tobą. To ona ze mną rozmawiała, przekonywała mnie i
robiła dla mnie wszystko inne. Oszukałeś mnie, Alan. Nie znoszę ludzi,
którzy udają kogoś, kim nie są.
Udawanie kogoś, kim się nie jest, to sedno zawodu aktora, ale nie
wypowiadam tej uwagi na głos, ponieważ od tej
297
chwili Angelina to moja nowa bohaterka. Może nawet obejrzę na DVD
Przerwaną lekcję muzyki, by się przekonać, dlaczego dostała Oscara.
Prawnik Beth jest bliski apopleksji, ale niewiele może z tym wszystkim
zrobić. Angelina zerka na zegarek.
- Muszę już iść, ale mam nadzieję, że wszystko jest wyjaśnione - mówi,
odbierając od strażnika płaszcz. Wyjmuje z kieszeni zdjęcie z autografem i
podaje mu je.
- Czy jesteś w stu procentach pewna, że wszystko, co powiedziałaś, to
prawda? - pyta Beth, gdy mija ją Angelina.
- Oczywiście - odpowiada pewnym siebie głosem.
- No cóż, w takim razie dla mnie jest już wszystko jasne
- oświadcza Beth, nim jej prawnik ma szansę ją powstrzymać.
- Skoro Angelina ma rację, chciałabym wycofać pozew.
Wyraźnie usatysfakcjonowana swym porannym występem, Angelina
macha na pożegnanie i zmierza w kierunku wyjścia. Patrzymy za nią w
niemym zdumieniu, ale po chwili na sali sądowej wybucha wrzawa, gdy
Arthur mi gratuluje, Charles i Melina rzucają się sobie w objęcia, a Beth
woła:
- Przepraszam!
Ale jest jedna osoba, której wynik tej sprawy absolutnie nie zachwyca.
- Jesteś ZWOLNIONA! - woła z wściekłością Alan Al-ladin w stronę
Charlesa i Meliny. - Właściwie to zwalniam was oboje!
Angelina zatrzymuje się w drzwiach i demonstruje nam ten uśmiech,
którym na pewno zjednała sobie Brada Pitta.
- Och, świetnie! - mówi. - To wszystko ułatwia. Ponieważ teraz mogę
opuścić agencję Alladin i zatrudnić was oboje.
Po południu Arthur wzywa mnie do sali konferencyjnej, by w
zorganizowany na poczekaniu sposób świętować moje zwycięstwo. Na sali
jest obecnych kilku partnerów i prawników oraz cała kadra
pozaprawnicza, aby wznieść razem ze mną toast cydrem. Pracuję tu
wystarczająco długo, by wie-
298
dzieć, że nie przyszli tutaj dla mnie, że tak naprawdę mieli ochotę na
darmowe ciasto. A cóż to za ciasto - kolorowy tort lodowy w kształcie
Elmo, na którym widnieje napis: .Wszystkiego najlepszego z okazji 3
urodzin, Petey".
- Nawet mi się nie śniło, że wygrasz dzisiaj tę sprawę - mówi
przepraszająco asystentka Arthura. - Więc nie zamówiłam wcześniej tortu.
To jedyny, który został w Carvel.
- Dlaczego biedny Petey nie dostał swojego tortu?
- Dostał napadu złości i oświadczył mamie, że Elmo jest passe. Musiała się
szarpnąć na Shreka.
Zdejmuję trzy świeczki, których nikt nawet nie zapalił. Och, no cóż.
„Wszystkiego najlepszego, Petey" nie jest w końcu taką złą wiadomością.
Na torcie mogło być napisane: „Bon voyage", bo przecież mało
brakowało, a byłoby to moje przyjęcie pożegnalne.
Arthur obdarza mnie nieco sztywnym uściskiem i wygłasza krótką
przemowę na temat tego, jak wspaniale się ze mną pracuje. No więc
wygląda na to, że wszystko zostało wybaczone.
- Idź sobie dzisiaj wcześniej do domu - mówi pięć minut później, gdy
wszyscy z talerzykami ciasta opuszczają salę, by wrócić do pracy.
Przyjęcia w naszej kancelarii są raczej pojęciem umownym.
- Mogę zostać.
- Idź. Wykonałaś kawał dobrej roboty. Przepraszam, że ci tego nie
ułatwiałem - mówi wielkodusznie Arthur.
Tak więc wychodzę i łapię wczesny pociąg, ale kiedy już jestem w
Chaddick, nie wiem, co ze sobą zrobić. W domu panuje cisza i jeszcze
nigdy nie wydawał mi się taki pusty. Przebieram się i włóczę po pokojach
w spodniach od dresu, włączając i wyłączając telewizor, następnie robiąc
to samo z radiem, odtwarzaczem DVD, komputerem i starym game-boyen,
należącym do Adama. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego nazwano
go „Xbox", skoro używają go tylko osobniki z chromosomami Y.
299
Mając na uwadze niezwykły ranek, powinnam odczuwać triumf, ale
zamiast tego się nudzę. Rozmawiałam już dzisiaj z Kevinem, ale dzwonię
raz jeszcze, by się pozachwycać zakrawającym na cud wyczynem, jakiego
udało mu się dokonać.
- Zgadza się, udało mi się - mówi, zadowolony z siebie. A potem dodaje,
już nieco skromniej: - Ale nie musisz mi dziękować. Po to ma się
przyjaciół, mała.
- A przynajmniej przyjaciół, którzy znają Angelinę Jo-lie - śmieję się.
Kiedy poleciałam na Virgin Gorda, by odnaleźć Kevi-na, nawet mi się nie
śniło, że skończy się to tak, iż on pomoże ocalić mi tyłek w pracy i
doprowadzić do końca głośnego procesu. Ale zdążyłam się już przekonać,
że życie lubi się układać w najprzedziwniejszy sposób.
Kiedy się rozłączamy, czuję się jeszcze bardziej samotna. Miło byłoby
mieć kogoś, z kim mogłabym dzisiaj świętować. Idę powoli do kuchni,
otwieram jednego Dr. Peppera z noworocznego podarunku Billa i
pociągam łyk. Zdrówko.
Z namysłem obracam butelkę w dłoniach. Jak by to było mieć Billa z
powrotem w domu? Nie jestem pewna, czy potrafię to sobie wyobrazić.
Wszystkie radosne wspomnienia z przeszłości są w mojej głowie
wymieszane z numerami, które wykręcił ostatnio. Bill był kiedyś pierwszą
osobą, z którą się chciałam podzielić dobrymi lub złymi wieściami,
ponieważ wiedziałam, że zawsze weźmie moją stronę. Ale potem po jego
stronie pojawił się ktoś jeszcze - Ashlee. I zastanawiam się, czy była ona
pierwsza i czy to możliwe, że będzie ostatnia.
Coś mi mówi, że pragnienie powrotu jest ze strony Billa jedynie
tymczasowym kaprysem. On i Ashlee rozstali się i dzieje się to, przed
czym ostrzegała Bellini: pomyślał, by z powrotem wślizgnąć się do swojej
bezpiecznej strefy, składającej się ze znajomej piły łańcuchowej,
znajomego garażu, znajomego podwórka i znajomej żony. Co ona takiego
mówiła o tym, że jestem jak stary but?
300
Stary czy nie, ale w tej chwili mnie także przydałoby się trochę czegoś
dobrze znanego. Nie zastanawiając się ani chwili, szybko wystukuję
numer komórki Billa. Kiedy odbiera, mówię mu o swoim dzisiejszym
zwycięstwie, a on oczywiście rechocze i wydaje pełne uznania pomruki.
- Szkoda, że mnie tam nie było - mówi.
- To było całkiem zmyślne - przyznaję. Przez chwilę milczę. - Jutro idę na
zakupy, poszukać prezentu urodzinowego dla Emily Masz ochotę wybrać
się ze mną, jeśli nic nie robisz?
- Pewnie - odpowiada. - Czemu nie? Mnie nieszczególnie dobrze idzie
kupowanie prezentów.
Następnego ranka jestem zła sama na siebie za ten cały pomysł wspólnych
zakupów. Co ja sobie myślałam? Najpierw załatwiam to, co mam do
załatwienia - pralnia chemiczna, apteka i sklep warzywniczy. Potem
zajeżdżam do eleganckiej francuskiej piekarni. Jadąc do South Street
Seaport na spotkanie z Billem, chrupię dla kurażu czekoladowe ciasteczko.
Kiedy dzieci były małe, zawsze narzekałam na rodzynki porozrzucane na
tylnym siedzeniu. Teraz, kiedy ich nie ma, jak mogę wyjaśnić te wszystkie
okruchy?
- Masz lukier na wardze - mówi Bill, kiedy spotykamy się przed sklepem
Abercrombie & Fitch. Wyciera go i całuje mnie w policzek. Zauważa, że
trzymam torbę z piekarni. - To dla mnie?
- Właściwie to tak - odpowiadam, podając mu olbrzymie czarno-białe
ciastko, które kupiłam, wiedząc, że to jego ulubione. Kiedy już nastałam
się dziesięć minut w kolejce w Le Pain Au Francais, głupio mi było kupić
tylko jedno małe ciastko. Ale teraz jest mi jeszcze bardziej głupio, że
przyniosłam coś Billowi.
- To naprawdę wiele dla mnie znaczy, Hallie. - Patrzy na ciastko takim
wzrokiem, jakby to była Pokojowa Nagroda Nobla.
301
- Nie przywiązuj zbytniej wagi do odrobiny mąki i cukru - oświadczam.
- Dobrze. Ale i tak się cieszę. - Bierze gryzą. - A twoja obecność jest
dopełnieniem szczęścia.
Wbrew sobie uśmiecham się.
- W porządku. Ale nie musisz być czarujący.
- To mi przychodzi naturalnie.
Wchodzimy do sklepu, gdzie od progu wita nas głośna muzyka oraz model
w obwisających dżinsach i z przyklejonym do twarzy szerokim
uśmiechem. Jego naga klatka piersiowa jest brązowa i wypolerowana, a
wyćwiczone mięśnie wręcz lśnią.
- Witamy w Abercrombie! - mówi. - Co mogę państwu pokazać?
- Koszulę - odpowiadam na poły żartobliwie. Rozglądam się i widzę, że są
ich pełne stojaki, ale wygląda na to, że dla tego faceta żadna nie była
wystarczająco dobra. Czy to mądre ze strony właściciela sklepu wysyłać
informację, że sek-sowniej wygląda się bez niej?
Bill i ja udajemy się do głównego działu, gdzie natychmiast podnosimy
średnią wieku klientów o dziesięć lat. A może dwadzieścia. Mijają nas
chmary nastolatków, poszukujących idealnej pary dżinsów z energią, którą
powinni oszczędzać na ubieganie się o przyjęcie na studia. Ale tutaj
egzamin kwalifikacyjny jest znacznie trudniejszy.
- Jaka jest różnica między upranymi z naturalnym pumeksem,
dekatyzowanymi a postarzanymi? - pyta Bill, patrząc na metki.
- Ważniejsze pytanie jest takie, gdzie chcesz mieć rozdarcia - odpowiadam,
pokazując na stojak. - Dziura na kolanie? Rozdarcie na udzie? A może
kilka prześwitów na tyłku?
- Wszystko, co wymieniłaś. Dla Emily nic nie jest zbyt dobre. Wiesz co,
machnijmy ręką na dżinsy i kupmy same dziury.
- Genialne. To zadziałało w przypadku Dunkin' Donuts - oświadczam.
302
Bill wybucha śmiechem.
- Kupowanie Emily dżinsów to zbyt skomplikowana sprawa, tak?
- Zgadza się. A może sweter? Jest bezpieczniejszy.
- Co? - pyta, próbując mnie usłyszeć poprzez głośną muzykę, która teraz
jest chyba jeszcze głośniejsza, bo puszczają 50 Centa.
- Sweter - powtarzam i praktycznie krzyczę, tocząc walkę z głośnymi
uderzeniami basu. Coś mi się wydaje, że ani Abercrombie, ani Fitch tak
naprawdę nie chcą, bym robiła zakupy w ich sklepie. Gdyby było inaczej,
puszczaliby Car-ly Simon, jakieś trzydzieści decybeli ciszej.
Ale skoro już tutaj przyjechałam, to decyduję się na różowy sweter i
sztruksową marynarkę, które uzyskują natychmiastową aprobatę Billa.
Oczywiście, że w tej chwili spodobałoby mu się wszystko. Dla każdego,
kto ma więcej niż dwadzieścia pięć lat, robienie zakupów w tym sklepie to
prawdziwa tortura. Skoro rząd zamknął Guantanamo, oficjele z
Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego mogą prowadzić
przesłuchania w Abercrombie. Po godzinie stania twarzą w twarz ze ścianą
spodni z obniżonym krokiem, dostępnych w siedmiu różnych odcieniach
khaki, każdy terrorysta się złamie i wszystko wyśpiewa.
Po zapłaceniu Bill bierze do ręki granatowy T-shirt z emblematem z
łosiem - pozostałość z czasów, gdy Abercrombie było sklepem dla
myśliwych. Kiedy się nad tym zastanowić, wydaje mi się, że aligator jest
bardziej elegancki, ale dlaczego nastolatki chcą nagle biegać z porożem na
piersi? To już wolę graczy w polo Ralpha Laurena.
- Naprawdę chcesz tę koszulkę? - pytam Billa.
- Naprawdę - odpowiada, wracając do kasy.
Ale kiedy zbliżamy się do wyjścia, podaje zapakowany T-shirt modelowi z
nagą klatką piersiową.
- Jest styczeń. Włóż coś na siebie. Inaczej się przeziębisz - oświadcza mu
Bill.
303
Model wygląda na zdumionego, a ja wybucham śmiechem. Bill bierze
mnie za rękę i wyciąga ze sklepu.
- Oj, nie sądzę, żeby się przeziębił - mówię.
Jako że Abercrombie to był mój pomysł, wybór następnego sklepu należy
do Billa. Mija J. Crew, Guess i Coach i prowadzi mnie przez wyłożoną
kocimi łbami ulicę do Brook-stone, modnego sklepu z gadżetami,
sprzedającego wszystko od obracających się główek prysznicowych do
wykrywaczy radaru. Bill znajduje się teraz w męskim zakupowym raju i
jego uwagę natychmiast przykuwają cztery różne wersje cyfrowego
budzika podróżnego.
- Spójrz tylko na to. Pokazuje czas w siedmiu strefach, poziom lokalnej
wilgotności i ciśnienie barometryczne.
Biorę do ręki kwadratowy czarny przedmiot z mrugającą elektroniczną
tarczą.
- O tak, idealny prezent dla młodej kobiety - oświadczam. Odkłada go na
miejsce.
- Czyli nie?
- Nie - potwierdzam.
- Tak więc nie zawsze wiem, czego pragną kobiety - mówi Bill,
wzruszając ramionami. - Zresztą który mężczyzna to wie?
Siadam na jednym z czarnych skórzanych foteli i zerkam na metkę z ceną:
cztery tysiące dolców. Za taką kasę ten fotel powinien śpiewać i tańczyć.
Bawię się jakimiś przyciskami z boku i nagle fotel zaczyna mruczeć
słodkie głupstwa i delikatnie gładzić moje biodra.
- Kobieta pragnie mężczyzny tak dobrego, jak ten fotel - mówię Billowi.
Kładę głowę na oparciu, w którym skrywają się głośniczki i czuję, jak w
odcinku lędźwiowym robi mi się przyjemnie ciepło, a całe plecy są
poddawane delikatnemu masażowi.
- Czy to właśnie robi twój chłopak? - pyta Bill.
- Słucham? Ja nie mam chłopaka. Gdzie usłyszałeś coś takiego?
304
- Wpadłem w mieście na męża twojej przyjaciółki Steff. Richard i Steff nie
rozmawiają ze sobą, ale przynajmniej plotkują. Powiedział mi, że ty
powiedziałaś Steff o jakimś młodym ogierze, z którym żyjesz.
- Niczego takiego nie mówiłam - protestuję. Imponuje mi to, jak bardzo się
rozrosła moja mała wzmianka. Gdybym pozwoliła młynowi plotek mleć
dalej, możliwe, że jutro wszyscy by wiedzieli, że wychodzę za mąż za
Jakea Gllyenhaala. Gdyby tylko byli w stanie wymówić poprawnie jego
nazwisko.
- Jaka jest więc prawda? - pyta Bill.
Poprawiam się na fotelu. Trochę trudno prowadzić poważną rozmowę z
byłym mężem na temat byłego chłopaka, kiedy się siedzi w fotelu
walczącym o twoją uwagę.
- Odwiedziłam byłego chłopaka, a potem on odwiedził mnie, ale teraz
jesteśmy tylko przyjaciółmi.
- Spałaś z nim? - pyta, a z głosu nieco przypomina Steff.
- Dlaczego chcesz to wiedzieć?
- Próbuję się dowiedzieć, czy jesteśmy kwita.
Z irytacją przesuwam przycisk masażu na „wysoki" i fotel staje się równie
wzburzony jak ja. Warto wydać każde pieniądze na przedmiot
nieożywiony, który jest w stanie wyrazić twoje skrywane głęboko uczucia.
- Nie jesteśmy kwita - oświadczam. - To ty odszedłeś, porzuciłeś mnie dla
jakiejś dziewczyny, zachowałeś się jak palant.
- To tylko jeden z punktów widzenia na sprawę - odpowiada nonszalancko
Bill.
- To jedyny punkt widzenia. Nigdy nie będziemy kwita. Bill wstaje i udaje
się do działu „Auto". Patrzę na niego
z daleka, niepewna tego, co czuję. Skoro mogłam dać drugą szansę moim
wszystkim byłym chłopakom, czy mój prawie były mąż także na nią
zasługuje?
- Chodź tutaj! - woła, przywołując mnie gestem. - Uważam, że nie
powinnaś jeździć sama bez mówiącego miernika opon. Kupię ci go.
305
Przyglądam się urządzeniu. Typowo słodki prezent w stylu Billa - i
kosztuje tylko piętnaście dolców. Jak na niego to i tak całkiem sporo.
- Pokazuje i podaje na głos ciśnienie w oponie do siedemdziesięciu kilo na
centymetr kwadratowy - oświadcza. - Zbyt słabe napompowanie to dla
opony wróg numer jeden.
- W takim razie musimy z nim walczyć - śmieję się. Przez chwilę
pozwalam sobie poczuć łączącą mnie z Billem więź i zaczyna poprawiać
mi się nastrój.
Ale nie na długo. Odzywa się jego komórka. Zerka na numer i uśmiecha
się od ucha do ucha. Otwiera klapkę i nawet nie odwraca się do mnie
plecami, gdy grucha do słuchawki:
- Witaj, piękna. Cóż za noc, prawda? - mówi donośnie. Czyni pauzę, po
czym odpowiada: - Oczywiście, że w niczym mi nie przeszkadzasz,
laleczko. Jestem zupełnie sam. Z wielką chęcią porozmawiam z tobą. -
Mruga do mnie, a potem oddala się dumnym krokiem, by kontynuować
rozmowę.
Patrzę się za nim. Jak mogłam sobie pozwolić na choćby czterdzieści pięć
sekund dobrego samopoczucia w towarzystwie mego oszukańczego
byłego męża? Miałam rację, kiedy powiedziałam Steff, że już nigdy nie
będę w stanie mu zaufać. Bill to osioł, ale tak naprawdę to na siebie jestem
wściekła. Kiedy wraca, cała gotuję się ze złości.
- Kto to był? - pytam.
- Nikt szczególny. Pewna kobieta, z którą się spotykam - odpowiada
lekceważącym tonem.
- Bill, pozwól, że zapytam cię o coś. Co ty za gierkę prowadziłeś w
sylwestra? Zapraszając mnie na randkę, przywożąc Dr. Peppera. Te
wszystkie brednie, jak bardzo chcesz do mnie wrócić.
- To była sprecyzowana możliwość, ale ty nie wydawałaś się zbytnio
zainteresowana.
-1 miałam rację, prawda?
306
- Nie rozumiem tego, Hallie. Przez wiele lat byliśmy małżeństwem.
Bardzo cię lubię. Dlaczego czujesz się zagrożona tylko dlatego, że
spotykam się z innymi kobietami?
Może gdybym nie była taka wściekła, śmiałabym się z tego, jakim jest
wyrachowanym durniem. Ale w tej chwili myślę jedynie o tym, by rzucić
o ziemię prezentem, który chciał mi kupić, i wybiec z tego sklepu. Nie
potrzebuję tego głupiego miernika do opon. Mój wróg numer jeden to nie
zbyt słabe ciśnienie - to zbyt wielkie oczekiwania.
Nazajutrz po południu nadchodzi moja kolej na zabawianie grupy z
Chaddick i prawdę mówiąc, cieszy mnie to. Zaczynają się schodzić
punktualnie o czwartej, a Bellini, bardziej przyzwyczajona do modnego
spóźniania się na Manhattanie niż punktualności co do minuty na
przedmieściach, wparo-wuje dwadzieścia minut później.
- To naprawdę świetny pomysł - mówi Amanda. - Spotkanie w niedzielne
popołudnie. Takie dekadenckie.
Bellini rozgląda się, próbując zrozumieć, co może być dekadenckiego w
spotkaniu sześciu przyzwoicie ubranych kobiet. Jeśli spodziewa się
męskiego striptizu, lepiej ją ostrzegę, że najbardziej szokującą rzeczą,
którą może dzisiaj zobaczyć, jest spalony quiche.
- Nigdy nie zostawiam bliźniąt w niedzielę. To zawsze dzień rodzinny -
dodaje Amanda, wyjaśniając, dlaczego to spotkanie wydaje się takie
zakazane. - Ale cieszę się, że mogłam się wyrwać z tego harmidru.
- A ja się cieszę, że mogłam się wyrwać z ciszy - odzywa się żałobnie
Steff, od niedawna pozostająca w separacji.
- Biedactwo - mówi współczująco Rosalie. - Nie mogę uwierzyć, że
Richard odszedł.
- Ani że Bill odszedł - dodaje Amanda.
- Za każdym razem, kiedy się spotykamy, mamy o jednego męża mniej -
stwierdza pogodnie Darłie. - To tak jak w powieści Agathy Christie / nie
było już nikogo.
307
I
Rosalie patrzy na mnie z nadzieją.
- Jakaś szansa...?
- Nie - odpowiadam stanowczo. - Można próbować trzymać się starych
rzeczy, ale w pewnym momencie trzeba w końcu posprzątać w szafach.
Zatrzymuję się na tym, nie mając ochoty wdawać się w długie
wyjaśnienia, dotyczące tego, co wydarzyło się wczoraj
- że chciałam spotkać się z Billem, wiedziałam, że to zły pomysł,
pomyślałam, że obojgu nam jestem winna drugą szansę, a potem po raz
kolejny przekonałam się, że to by się nie udało. Nie mogę pozwolić, by
Bill ponownie złamał mi serce. Zapas podwójnych Oreo kiedyś w końcu
by się wyczerpał.
- Posprzątać w szafach - mówię, przywołując się do porządku. - Pozbyć się
tego, co już nie jest potrzebne i spróbować tego nie żałować.
- Zawsze jest trochę żal - oświadcza Bellini, starając się mi pomóc. - Ale
bez względu na to, czy jest to suknia-tuba czy oszukujący facet, trzeba iść
dalej. I to właśnie robimy dzisiaj, prawda? Przynajmniej jeśli chodzi o
suknie-tuby.
- Jestem taka podekscytowana! - Rosalie klaszcze w dłonie, zupełnie nie
załapując cierpkich podtekstów mojego oświadczenia. - Jakie to sprytne ze
strony Hallie, że nas zaprosiła, no nie?
Wszystkie przenosimy się do jadalni, gdzie wcześniej zaproszone panie
zostawiły swoje torby. Poprosiłam, by każda z nich przyniosła ze sobą
chociaż jeden ciuch, który kupiły i którego nigdy nie włożyły.
- Oto zasady - mówię. - Każda z nas ma w swojej szafie Wielką Pomyłkę,
z wciąż przyczepioną metką z ceną. Przy odrobinie szczęścia inna z nas
uzna ją za Wielkie Odkrycie. A jeśli nie, wyślemy to dla biednych i już
nigdy nie będziecie musiały myśleć o tych ciuchach.
- Spodobał mi się ten pomysł „Zamiany & Rozmowy"
- oznajmia Amanda.
Bellini śmieje się.
308
- Kiedy powiedziałam o nim Hallie, nazywał się jeszcze .Wymienianie &
Obrabianie Tyłków".
- Jesteśmy na przedmieściach - besztam ją. - My nie obrabiamy tyłków.
- A ja owszem, a w pewnych okolicznościach mogę się także i wymieniać -
mówi prowokacyjnie Darlie.
- To zupełnie inny rodzaj imprezy, skarbie - odpowiada Bellini, klepiąc ją
po ramieniu. - I wyszło z mody w latach siedemdziesiątych.
Jennifer chichocze nerwowo.
- Skoro mowa o wychodzeniu z mody, pokażę wam, co znalazłam.
Wyjmuje marynarkę z pomarańczowego aksamitu z przyszytym do klapy
dużym cekinowym kwiatem. To dla nas sygnał do ataku. Z toreb wysypują
się Wielkie Pomyłki - większość przyniosła ich kilka. Bellini bierze
marynarkę Jennifer, twierdząc, że może ją włożyć do klubu w East Village.
Moja plisowana garsonka nie znajduje chętnego, mimo że wciąż
przytwierdzone są do niej metki. Każdej z nas taki krój niesamowicie
poszerza biodra. Postanawiamy wysłać ją Teri Hatcher wraz z
czekoladowym tortem z potrójną warstwą kremu. Teri wyglądałaby
zdecydowanie lepiej, gdyby przybyło jej kilka kilo.
Problem z seksowną sukienką koktajlową, którą przyniosła Bellini, nie
tkwi w tym, że czyni ją zbyt grubą. Po prostu kupiła ją w zbyt małym
rozmiarze.
- Znalazłam ją w butiku Roberto Cavalliego tuż po tym, jak byłam przez
dwa tygodnie na diecie grejpfrutowo-ogór-kowej - wyjaśnia Bellini,
trzymając przed sobą obcisłą mini. - Nawet wtedy ledwie w nią
wchodziłam, ale myślałam, że jeszcze schudnę. Trzymałam ją przez dwa
lata, chcąc czerpać z niej inspirację. Ale dziś rano doznałam olśnienia,
kiedy sobie uświadomiłam, że pieprzyć to. A poza tym komu się podobają
takie chudziny?
Śmiejemy się, przyznając jej rację i postanawiamy dołożyć sukienkę do
paczki dla Teri Hatcher.
309
Potem Amanda pokazuje nam swój zakup, który wcześniej uważała za
świetny interes.
- To Moschino, przeceniona z sześciuset dolarów na trzydzieści - mówi,
pokazując białą winylową minispódniczkę z metalowymi ćwiekami na
dole. - Ale kto by włożył na siebie coś takiego?
- Heather Locklear. Anna Nicole Smith. Dobrze ubrana dziwka na
Czterdziestej Drugiej Ulicy. Klientki Lucky Changs - wymienia Bellini.
-1 ja - uzupełnia Darlie, wyszarpując mini z rąk Amandy. Sądzi
najwyraźniej, że znajduje się tym samym w dobrym towarzystwie. Nie
mówię jej, że Lucky Changs to znany, mieszczący się w centrum klub dla
transwestytów.
- No a ty, Steff? Jaka jest twoja Wielka Pomyłka? - pytam.
- Kupienie tego body w przekonaniu, że Richard zwróci na nie uwagę -
odpowiada, rzucając na stół piękne kremowe body Natori na ramiączkach.
Jej oczy błyszczą od łez, gdy patrzy na koronkową bieliznę. - Nikt już
nigdy tego nie zobaczy. Równie dobrze któraś z was może to sobie wziąć.
- Ja wezmę - mówi ponownie Darlie. Ona jest jak odkurzacz: wciąga
wszystko, co znajdzie na swojej drodze.
- A właśnie, że nie - oświadcza Amanda, wyrywając body z jej rąk.
Pyskówka z powodu Natori? Już, już mam wyjaśnić, że w Bloomingdales
można je kupić na wyprzedaży, ale Amandzie chodzi o coś innego. -
Zatrzymasz to body, Steff - mówi stanowczo. - Na pewno ktoś je zobaczy.
Pojawi się inny facet. I wtedy mi podziękujesz.
Steff gładzi delikatny materiał.
- Nie mogę sobie wyobrazić, że jeszcze z kimś kiedyś będę. Czy
uwierzycie, że poza Richardem spałam tylko z jednym mężczyzną?
- Gdzie on jest teraz? - pytam.
- Nie mam pojęcia - odpowiada Steff. - Ale nigdy go nie zapomnę. Peter.
Wysoki, szeroki w barach i naprawdę sło-
310
dziutki. Potrafiliśmy przegadać całą noc i planowaliśmy że będziemy mieć
sześcioro dzieci.
- Dzięki Bogu, że za niego nie wyszłaś - oświadcza Darbe. - Sześcioro
dzieci! Nawet gdybyście poprzestali na pięciorgu, pomyśl o tych
wszystkich rozstępach.
- Na rozstępy jest dobry StriVectin - radzi usłużnie Jennifer.
- Ja też miałam takiego Petera - mówi z rozmarzeniem Amanda. - A zresztą
wszystkie miałyśmy, prawda?
- To bardzo popularne imię. - Rosalie jak zwykle nie załapuje, o co chodzi.
Amanda się śmieje.
- Mój Peter miał na imię Jean-Paul. Bardzo seksowny, bardzo francuski,
bardzo bogaty. Mogłabym teraz mieszkać w Paryżu. To znaczy jestem
szczęśliwa tutaj, w Chaddick, ale pomyślcie, jak mogłoby wyglądać moje
życie. - Urywa, wyobrażając sobie, że jest Madame Jean-Paul, jedzącą
crois-santy i czekoladę Valrhona, jedną z tych Francuzek, które nigdy nie
tyją.
- Nawet moja mama miała Petera - oznajmia Bellini. - Kilka miesięcy
temu przeglądałam w jej domu albumy ze starymi zdjęciami i znalazłam
wyblakłą, czarno-białą fotkę jakiegoś przystojnego blondyna na plaży.
Ubrany był w obcisłe kąpielówki i obejmował ją ramieniem. Spytałam
mamę, kim jest ten facet, a ona spojrzała na zdjęcie i autentycznie się
zarumieniła. I odpowiedziała: „To mężczyzna, z którym spotykałam się
przed twoim ojcem. Mężczyzna, za którego nie wyszłam".
- Ile lat ma twoja mama? - pytam z ciekawością.
- Sześćdziesiąt pięć. Możecie to sobie wyobrazić? Znała tego mężczyznę
ponad czterdzieści lat temu i przez ten cały czas była szczęśliwą mężatką.
Zapytałam ją, dlaczego wciąż trzyma to zdjęcie, a ona odparła: „Lubię
sobie czasem o nim myśleć".
Przez chwilę milczymy.
311
- To mnie trochę wkurzyło - mówi Bellini. - Co by było, gdyby moja
mama wyszła za tego jasnowłosego byczka, zamiast za mojego tatę?
Poszłaby inną ścieżką. A mnie nawet nie byłoby na tym świecie.
- Albo byłabyś blondynką - sugeruje Darlie. - To znaczy naturalną
blondynką.
Śmieję się.
- A jeśli chodzi o pójście inną ścieżką, to czasami można się na nią cofnąć.
Ja tak zrobiłam.
- Naprawdę? - pyta Steff.
- Naprawdę - odpowiadam i powoli dzielę się z nimi historią moich po-
Billowych poszukiwań. Eric, Ravi, Kevin. Przyglądają mi się szeroko
otwartymi oczami. Nagle nie jestem już Hallie-matką, Hallie-prawniczką,
Hallie-twardo stąpającą po ziemi sąsiadką. Jestem Hallie-poszukiwaczką
przygód. Sądząc po zdumieniu, widocznym na ich twarzach, równie
dobrze mogłabym opowiadać moim przyjaciółkom, że poszłam skoczyć na
bungee z Empire State Building. I w pewnym sensie tak właśnie zrobiłam.
Podjęłam ryzyko i odbiłam się w górę.
- O rany, ależ to musiała być niezła zabawa - mówi Amanda i coś mi się
zdaje, widząc błysk w jej oku, że będzie przeszukiwać przez Google
francuską książkę telefoniczną.
- To prawda - odpowiadam radośnie.
- Całą wieczność zajęłoby mi odnalezienie wszystkich facetów, za których
nie wyszłam - oświadcza Darlie.
- A są tacy? - pyta słodko Steff, nawiązując do czterech ślubów Darlie.
- Nieważne - mówi Amanda. Podnosi szydełkowaną kamizelkę, którą
przyniosła Rosalie, i bawi się frędzlami przy pomponach. - Jest coś
pociągającego w patrzeniu na dawne sprawy z nowej perspektywy.
Uważam, że te twoje ponowne spotkania z dawnymi chłopakami były-
naprawdę urocze.
- A wiecie, co mnie jeszcze bardziej zauroczyło? - pytam z namysłem. -
Spotkania z tymi mężczyznami dały mi
312
coś więcej. Przypomniałam sobie, kim byłam wiele lat temu. Pociągali
mnie naprawdę różni mężczyźni: wrażliwiec, przebojowy facet i
niegrzeczny chłopiec. Wydaje mi się, że to wszystko złożyło się na proces
odkrywania, kim naprawdę jestem, i wypróbowywania różnych wcieleń.
- A które wcielenie nosiło tę bluzkę Laury Ashley? - pyta Steff, żartując
sobie ze skromnie wiązanej pod szyją koszuli, którą przyniosłam do
wymiany.
- Ta, która chciała znaleźć pracę. Ale nie zapominajcie, że nosiłam także tę
obcisłą sukienkę z dzianiny w kolorze wozu strażackiego - mówię,
przytrzymując rzeczony ciuszek przed sobą i wyginając się.
- Trzech mężczyzn. - Steff kręci głową, jak gdyby nie była sobie w stanie
tego wyobrazić. Przesuwa dłonią po jedwabnym body, które Amanda
kazała jej zatrzymać. - Jest ktoś jeszcze na tej twojej liście?
Przez chwilę się waham i obgryzam skórkę przy kciuku. Ktoś jeszcze?
- Nie - odpowiadam. - To już koniec listy.
Kiedy wyszły wszystkie moje koleżanki, Bellini i ja do-pakowujemy dla
biednych jeszcze więcej ciuchów. Tuż przed zawiązaniem przeze mnie
wielkiego worka, Bellini decyduje się dorzucić pomarańczową marynarkę.
Jest przekonana, że gdzieś tam znajdzie się osiemnastolatka, której ta
marynarka przyda się bardziej niż jej.
Kiedy kończymy, zaparzam świeżą herbatę i siadamy na sofie.
- Skoro jesteśmy same - mówi Bellini, pociągając łyk - mogę to
powiedzieć. Nie byłaś do końca szczera, kiedy powiedziałaś, że już nie
masz nikogo na liście.
- A dlaczego tak sądzisz?
- Znam cię, kochanie. Można to poznać po tym, że obgryzasz skórki.
313
- To bezpieczniejsze niż korzystanie z nożyczek, wiesz? Wycinanie skórek
może prowadzić do infekcji lub osłabić poduszeczki paznokci.
- Dziękuję ci, Sally Hansen.
Na wypadek, gdyby moja porada nie wystarczyła, by odwrócić uwagę
Bellini od listy facetów, zerkam na tacę i zauważam, że jest na niej
cytryna, ale mleka nie ma.
- Ups, ale ze mnie gospodyni. Zaraz przyniosę dzbanuszek ze śmietanką. -
Wstaję i kieruję się w stronę kuchni.
Bellini chwyta mnie za ramię.
- Nie lubię śmietany. Nie lubię mleka. Nie lubię nawet krów. Siadaj.
Siadam.
- Kto nie lubi krów? Hindusi je czczą. Ale jeśli chcesz, to mam też soję w
proszku.
- Pychotka. Ale nie próbuj zmieniać tematu. Wzdycham.
- Bellini, powiem ci coś. To akurat jest zbyt bolesne.
- Musisz stawić czoło bólowi, by ruszyć dalej. - Brzmi to tak, jakby moja
przyjaciółka połknęła o jeden poradnik za dużo.
- To dawna szkoła. Nowa szkoła wierzy w zaprzeczenie.
- Kiedy to się zmieniło? - pyta Bellini.
- Najpewniej wtedy, gdy ubezpieczenie zdrowotne przestało pokrywać
miesiące chodzenia na terapię.
- No więc jak zaprzeczenie działa w twoim przypadku?
- Nieszczególnie - odpowiadam, wzruszając ramionami.
- Kto to był? Ktoś, kogo naprawdę kochałaś? - pyta Bellini.
- Ktoś, kto mnie sobą oczarował. - Milknę, a w mojej głowie pojawiają się
wspomnienia szalonych trzech miesięcy z Dickiem. Zawróciła mi w
głowie jego uprzejmość południowca i finezyjny czar, nie wspominając o
ekstrawaganckiej rezydencji jego rodziców w Nashville i eleganckich
przyjęciach. Jakże światowe wydawało się stanie na ich werandzie
314
i sączenie napoju miętowego. Tydzień po naszym poznaniu się oświadczył,
że chce, bym została jego żoną.
- Miał na imię Dick. Myślałam, że zostanie moim mężem. Bellini kiwa
głową.
- Wiem, o czym mówisz. Miałam dziewięciu czy dziesięciu facetów, o
których myślałam, że zostaną moimi mężami.
- Tak, tak, ale u ciebie działo się to zawsze już podczas pierwszej randki.
Bellini krzywi się.
- Odkąd Bill cię zostawił, zrobiłaś się taka odważna. Co cię powstrzymuje
przed odnalezieniem tego ostatniego faceta?
Wyglądam przez okno. Zimne, szare popołudnie.
- On ma związek z Amy
- Twoją młodszą siostrą, która... -Tak.
- Może pomogłoby ci, gdybyś znowu się z nim spotkała.
- Nie wiem, naprawdę. Nie jestem pewna, czy dałabym sobie z tym radę.
Czasami, kiedy się zakochujesz, zostajesz zraniona. Ale dopóki ziemia nie
rozstąpi ci się pod nogami, tak naprawdę nie zdajesz sobie sprawy z tego,
jak wiele bólu może przynieść miłość.
Rozdział osiemnasty
Wróciły koszmary. Przez kilka lat po naszym rozstaniu Dick regularnie
zakradał się do moich snów, a ja budziłam się wtedy z krzykiem. Teraz,
kiedy wypowiedziałam przy Bellini na głos jego imię, ponownie
obudziłam demony. Noc po nocy Dick prześladuje mnie, płynnie
zmieniając się z Don Juana w Szatana i goniąc mnie po ulicach. Pewnego
ranka budzę się zdezorientowana i cała mokra od potu. Potykając się, idę
do gabinetu i biorę do ręki artykuł, który wycięłam z magazynu „Time" -
jest tam napisane, że Dick bierze udział w wyścigu o fotel kongresmana z
ramienia stanu Tennessee.
Ubiega się o takie stanowisko? Powinien wstydzić się pokazywać
publicznie, a nie przyklejać swoją twarz do znaczków podczas kampanii
wyborczej. Ponownie czytam tych kilka zdań. Konkurencja jest ostra i
Dick Benedict dogania swego przeciwnika. Gdyby na tym świecie istniała
sprawiedliwość, Dick gryzłby ziemię, a nie próbował wygryźć
konkurencję. Rozumiem, dlaczego nikt nie mówi na niego Richard.
Zawsze bardziej do niego pasowało przezwisko z dawnych lat: Cwany
Dick, Świński Dick, Podstępny Dick. Powinnam pisać jego slogany
wyborcze i pozwolić, by wyborcy się przekonali, z kim mają naprawdę do
czynienia.
Rezerwuję sobie lot do Tennessee. Zachowuję się jak automat podczas lotu
liniami Delta i potem, gdy podcho-
316
dzę do stanowiska wypożyczalni samochodów Hertz, a następnie jadę do
nieco znajomej części miasta. Kilka minut później znajduję się w
niewielkim biurze, wyklejonym ponadmetrowej wielkości plakatami z
wizerunkiem człowieka, którego próbowałam całkowicie usunąć z myśli.
Po co ja tutaj przyjechałam? Czuję, jak wilgotnieją mi dłonie, a serce wali
jak młotem.
Młoda, pełna entuzjazmu kobieta, obsługująca biuro w siedzibie głównej
komitetu wyborczego Dicka Benedicta, podskakuje, gdy mnie dostrzega.
- Witam! Czy jest pani ochotniczką? - pyta.
- Niezupełnie - odpowiadam, wycierając spocone dłonie w skraj
bawełnianego swetra. - Przybyłam z Nowego Jorku, by spotkać się z
panem Benedictem.
- Pieniądze z Nowego Jorku! - mówi z podekscytowaniem. - Próbujemy
zdobyć dotacje spoza stanu. Zna pani Donalda Trumpa?
- Tak - odpowiadam pewnie, przypominając sobie, że kuzynka teściowej
mojej koleżanki Amandy mieszka w jednym z jego budynków. Ktoś, od
kogo mnie oddziela mniej niż sześciu pośredników, liczy się jako osobisty
znajomy, a w moim wypadku jest ich tylko pięciu.
- Zadzwoni pani w naszym imieniu do pana Trumpa?
- Owszem, jeśli pani zadzwoni natychmiast do pana Benedicta i powie mu,
że jest tutaj Hallie Lawrence.
Kobieta odwraca się do mnie plecami, ale i tak wyraźnie słyszę, jak mówi:
- Dobrze, powiem jej.
Kiedy ponownie się odwraca, jej uśmiech nie jest już tak serdeczny.
- Pan Benedict jest zajęty. Przeprasza i proponuje, by zostawiła pani numer
telefonu.
- Poczekam - mówię.
- To może potrwać.
- Mam czas.
317
- Bardzo długo potrwać. Może nawet do jutra.
- Nic nie szkodzi. - Wyjmuję z torby butelkę wody Po-land Spring, by
udowodnić, że jestem w stanie przetrwać tutaj tak długo, jak to będzie
konieczne. Biorę czekoladowe ciasteczko z tacy przeznaczonej dla
ochotników i siadam na składanym krześle.
- Naprawdę musi pani stąd wyjść, ja bardzo panią proszę - mówi młoda
kobieta, chodząc nerwowo wokół mnie.
- Niech no zgadnę. Lepki Dick Benedict powiedział pani, że nie chce mnie
widzieć.
- Powiedział, bym pozbyła się pani w każdy możliwy sposób - odpowiada
szeptem.
- No cóż, proszę bardzo. Jeśli się ze mną nie spotka, każda gazeta w
Tennessee pozna historię, którą pogrzebał dwadzieścia lat temu.
Patrzy na mnie niepewnie, nie wiedząc, co zrobić.
- Proszę iść i mu to powiedzieć - mówię. - I użyć tych właśnie słów:
historia, którą pogrzebał dwadzieścia lat temu.
Młoda kobieta wydaje się oszołomiona. Świeżo zdobyty tytuł magistra
nauk politycznych nie przygotował jej na skandal. Choć przecież
powinien. Rozumiejąc ją, postanawiam przejąć kontrolę nad sytuacją.
Przechodzę obok jej biurka i śmiało otwieram drzwi gabinetu Dicka
Benedicta.
- Nie...! - woła młoda kobieta, biegnąc za mną. Ale obie natychmiast
dostrzegamy, że gabinet jest pusty. Na biurku leży niedojedzona kanapka,
a telewizor jest ustawiony na lokalną stację z wiadomościami.
Ochotniczka rozgląda się z konsternacją. Zauważam tylne drzwi, jeszcze
uchylone, i wychodzę przez nie szybko na parking. Ktoś właśnie przekręca
kluczyk w stacyjce mercedesa. Podbiegam i kładę gniewnie dłonie na
masce.
Przez przednią szybę patrzę na siwowłosego mężczyznę za kierownicą, on
jednak ucieka wzrokiem. Spogląda do tyłu, jakby przygotowywał się do
wycofania auta, i zwiększa obroty silnika.
318
Walę pięścią w maskę i nie zastanawiając się długo, wołam:
- Śmiało, Dick! Przejedź mnie! Mnie także zabij! Wystawia głowę przez
okno, a jego twarz jest bez wyrazu.
- Proszę, zejdź mi z drogi. Nie chcę być zmuszony do wezwania Służb
Specjalnych.
- Nie przydzielają Służb Specjalnych komuś, kto się ubiega o fotel
kongresmana - warczę. -1 nikomu, kto cię zna, nawet nie przyjdzie do
głowy, że wezwiesz na pomoc przechodzącego strażnika.
- Proszę, po prostu zejdź mi z drogi - mówi zwięźle.
- Już raz zeszłam ci z drogi i nie mam zamiaru uczynić tego ponownie! -
wołam.
Dick wyłącza silnik i wysiada z samochodu, zamykając za sobą drzwi.
Jestem niemal zdziwiona tym, że zupełnie nie wygląda jak potwór, który w
moich koszmarach sennych jest zawsze tak ogromny. Ma jakieś metr
siedemdziesiąt wzrostu i wygląda całkiem normalnie, nie jak prawie
dwumetrowe monstrum z wytrzeszczonymi oczami i pulsującymi na czole
żyłami. W jego oczach zamiast złowrogich błysków dostrzec można
normalne zmęczenie człowieka w średnim wieku.
- Jeśli chcesz ze mną porozmawiać, to nie jest najwłaściwszy sposób -
mówi.
- A co byś zaproponował? Gdy tylko usłyszałeś o moim przyjeździe,
wybiegłeś, jakby cię ktoś gonił.
- Musiałem gdzieś jechać.
- Dokąd? Do biura swojego tatusia, żeby cię znowu ochronił?
Dick przez chwilę milczy i widzę, jak próbuje ukryć niepokój.
- Czego chcesz, Hallie? Co tutaj robisz? Patrzę na niego pogardliwie.
- Już długo nie byłam w Tennessee, Dickie - praktycznie wypluwam z
siebie te słowa. - Tak sobie pomyślałam, że wpadnę do Dollywood. I może
do Grand Ole Opry.
319
Grand Ole Opry. Próbuję zachować spokój, wymawiając te słowa, ale
muszę się oprzeć o samochód, gdy sobie przypominam tamten wieczór,
gdy moja mała Amy siedziała po mojej jednej stronie, a Dick po drugiej.
Wszyscy w doskonałych nastrojach świętowaliśmy jej szesnaste urodziny.
- Byłeś ostatnio na jakichś fajnych koncertach? - pytam gorzko.
- Hałlie, nie rób tego - odpowiada, a w jego głosie pojawia się ból.
Moim urodzinowym prezentem dla Amy była podróż do Nashville, by
mogła poznać mojego chłopaka Dicka. Nie mogłam uwierzyć w to, jak
szybko się zakochałam i jak cudowny wydawał mi się Dick, i pragnęłam,
by Amy także go poznała. Dick przygotował wyjątkową niespodziankę -
bilety dla nas wszystkich na koncert idolki Amy, Reby McEntire. Amy
ciągle mi powtarzała, że jestem najlepszą starszą siostrą na całym świecie.
Rodzina Dicka kontrolowała pół stanu, więc nasze miejsca znajdowały się
w pierwszym rzędzie, w samym środku. W połowie koncertu Reba
zaśpiewała Happy Birthday i zeszła ze sceny, by uścisnąć Amy Moja
siostra piszczała z zachwytu, ucałowała mnie i Dicka i oświadczyła, że
podarowaliśmy jej najcudowniejszy wieczór w życiu.
Skąd mogłam wiedzieć, że to będzie także jej ostatni wieczór?
- Dlaczego nie powinnam o tym mówić? - pytam teraz.
- Ktoś musi powiedzieć prawdę. Czy wyborcy wiedzą o tej części twojego
życia? Czy wiedzą, że zabiłeś niewinną szesnastolatkę?
Dick bierze głęboki oddech.
- Hallie, nie mam zamiaru prowadzić z tobą tej rozmowy.
- Założę się, że fajnie jest móc o wszystkim zapomnieć
- mówię jadowicie.
- Nie zapomniałem. To było najgorsze, co mi się kiedykolwiek
przydarzyło.
320
- Dla mnie to było jeszcze gorsze - odpowiadam i nagle wybucham
płaczem, wyczerpana nerwowo. Mój szloch odbija się echem na parkingu.
Przyciskam pięści do oczu, by powstrzymać łzy. Dick podchodzi
niepewnie i dotyka dłonią mego ramienia, próbując mnie uspokoić.
Wzdrygam się i natychmiast odsuwam.
- Odejdź ode mnie - mówię, a całe moje ciało trzęsie się tak bardzo, że
obawiam się, iż lada chwila ugną się pode mną kolana i upadnę na asfalt.
Dickowi też tak się chyba wydaje, gdyż mówi:
- Przynajmniej usiądź - i otwiera drzwi w samochodzie.
Nie myśląc wiele, osuwam się na skórzane tylne siedzenie i kiedy
uświadamiam sobie, gdzie się znajduję, wpadam w jeszcze większą
histerię.
- Chcę stąd wysiąść! Nie mogę być z tobą w jednym samochodzie. Nikt
nigdy nie powinien wsiadać z tobą do samochodu.
Dick robi się szary na twarzy, gdy dociera do niego, co znaczy to, że w
jego aucie znajduje się siostra Amy Opuszcza głowę i zaczynają mu drżeć
ramiona.
- Hallie, to było naprawdę straszne. Straszne.
Słyszę, jak łamie mu się głos i na chwilę zamieram. Zaraz, to ja jestem
osobą, którą prześladuje przeszłość, nie on.
- Przeżywałem na nowo tamten wieczór milion razy, z każdym „gdyby
tylko", jakie możesz sobie wyobrazić - mówi. - Gdybym tylko tak się nie
nawalił. Gdybym tylko po koncercie nie wściekł się tak na ciebie. Gdybym
tylko nie odjechał w gniewie razem z Amy i nie uderzył w to drzewo.
Gdybym tylko to ja był osobą, która zginęła.
- Czyżby? Ani przez chwilę nie cierpiałeś. Moja siostra zginęła, ale twoi
rodzice pociągnęli za wszystkie możliwe sznurki, by cię z tego wyciągnąć.
Dwa miesiące dozoru sądowego i zawieszone prawo jazdy: można
powiedzieć, że jedynie dostałeś po łapach.
321
Wszyscy w mieście wiedzieli, że Dick bierze kokainę, ale nic sobie z tego
nie robili, wiedząc, że to narkotyk dla bogatych. Byłam wtedy zbyt
niewinna, by zrozumieć, że ma z tym poważny problem. Dick był starszy
ode mnie - inteligentny, bogaty i przystojny. Naiwnie wierzyłam memu
ukochanemu, kiedy mi mówił, że ten narkotyk jest nieszkodliwy. Wtedy na
koncercie po raz pierwszy pod jego wpływem wpadł w szał, zrobił się
przykry i wrzaskliwy. Uśmiechnął się szyderczo, gdy zapytałam go, co się
dzieje, i kazał mi dorosnąć. Szydził, że jestem nadętą gówniarą.
Przestraszyłam się, a potem strasznie się pokłóciliśmy.
- To była moja siostra - mówię teraz. - Powinnam to była przewidzieć.
Powinnam ją była ochronić.
- Próbowałaś - odpowiada Dick. - Upierałaś się, że to ty będziesz
prowadzić, ale dzięki koce czułem się niezwyciężony. Zabrałem Amy i
powiedziałem jej, że później do nas dojedziesz.
- Nie chciałeś słuchać niczego. Nie wiedziałam, jak mam cię
powstrzymać.
- Nikt nie był w stanie mnie powstrzymać. Po wypadku sześć miesięcy
spędziłem na odwyku, nim przyznałem to przed sobą samym. Nic wtedy
nie mogłaś zrobić.
- Mogłam się trzymać z daleka od kogoś takiego jak ty. Dick krzywi się.
- Mogłam, powinnam i tak dalej. Czy w taki właśnie sposób nie niszczymy
samych siebie?
- Gładka odpowiedź, dzięki której możesz poczuć się lepiej - odpowiadam
gniewnie. - Nie jestem w stanie tak łatwo odpuścić. Jak tobie się to udaje?
- A mam jakiś wybór? Nauczyłem się wierzyć, że zmienia się to, co można
zmienić, a akceptuje to, czego nie można. Oto, co mogłem zmienić:
dorosłem i teraz mam żonę oraz trójkę świetnych dzieci.
- Wielka mi rzecz. Ale jak masz czelność ubiegać się o miejsce w
Kongresie?
322
- Możesz mi wierzyć albo nie, ale uważam, że dobrze postępuję. Może uda
mi się pomóc innym ludziom.
Wysiadam z samochodu, a Dick za mną. Wiem, dlaczego uciekł, kiedy się
pojawiłam. Zdaje sobie sprawę z tego, że mogę zniszczyć jego plany.
Odwracam się i patrzę mu prosto w oczy.
- Przyjechałam tutaj, by się upewnić, że odpadniesz z wyścigu. Mogłabym
wywołać taki paskudny skandal, że nie wykupiłyby cię z niego nawet
pieniądze twojego taty.
Dick bierze głęboki oddech.
- Tak, mogłabyś to zrobić. Ale czy mogę cię jakoś przekonać, że robię
wszystko, co w mojej mocy, by naprawić błędy przeszłości?
- Nigdy nie naprawi się tego, że ktoś nie żyje - oświadczam. - Bez względu
na to, jak czysty jesteś teraz ani jak wiele organizacji sponsorujesz, nie
jesteś w stanie zwrócić mi siostry.
Kiedy żegnam się z Dickiem, jestem zbyt roztrzęsiona, by wsiąść do
swojego samochodu, więc chodzę trochę po okolicy. Odkąd byłam tu po
raz ostatni, Nashville się zmieniło. Ulice są jeszcze bardziej zatłoczone,
wszędzie pełno pstrykających aparatami turystów, a w każdym ciągu
budynków znajduje się kilka dobrych restauracji i przynajmniej jeden
kiepski sklepik ze świecidełkami.
Zaglądam na wystawę, na której znajduje się kilka starych gitar i w mojej
głowie pojawia się wspomnienie dorastającej Amy, która siedzi w swoim
pokoju, brzdąka i marzy o sławie. Widząc plakat reklamujący zbliżające
się koncerty w Grand Ole Opry - Clint Black, Garth Brooks, Vince Gili -
myślę, jak bardzo Amy chciałaby ich posłuchać. Ale by się śmiała, gdyby
się dowiedziała, że w całym kraju nastała moda na country. Kiedy była
nastolatką, jej upodobanie do tej muzyki dziewczynie z Nowego Jorku
wydawało się nietypowe. Teraz gwiazdy pokroju Clinta czy Gartha to
ogólnonarodowe obiekty kobiecych westchnień.
323
Wchodzę do sklepu i biorę do ręki gitarę Gibsona.
- To całkiem dobry model - odzywa się młody sprzedawca, podchodząc do
mnie. Podciąga dżinsy, które ledwie się trzymają na jego chudych
biodrach. - Dla pani czy dla kogoś?
- Tylko oglądam - odpowiadam, odkładając ostrożnie instrument. Kiedy
Adam i Emily byli mali, czasami wyobrażałam sobie, że kiedy dorosną,
będą tacy jak Amy: nauczą się grać na gitarze i pokochają muzykę country.
Ale żadne z nich nie wykazało najmniejszego nawet zainteresowania
kowbojami ze złamanymi sercami ani pozostaniem przy boku swego
mężczyzny. Emily ożywiła się, kiedy zaśpiewałam kilka taktów Don \ You
Tum My Brown Eyes Blue, ale tylko dlatego, że pomyślała sobie, iż może
jej kupię kolorowe szkła kontaktowe.
Sprzedawca głaszcze wypolerowane drewno gryfu gitary
- Od kilku lat oszczędzam na taki model - mówi.
- Droga? - pytam, patrząc na przywieszkę z ceną.
- Nie aż tak bardzo. Ale każdy cent idzie na czesne. Pracuję i jednocześnie
studiuję.
Patrzę na niego współczująco, znając wszystkie niedole związane z
opłacaniem czesnego. W drugiej części sklepu dwóch młodych muzyków
ogląda wzmacniacz i sprzedawca odchodzi, by im pomóc. Słyszę, jak
jeden z nich mówi, że będzie miał występ w klubie, a pozostali przybijają
z nim piątkę.
- Wciąż chodzisz na lekcje gitary do tego świetnego nauczyciela? - pyta
sprzedawca.
- Nie stać mnie - odpowiada dzieciak, który będzie miał występ.
- Doskonale cię rozumiem. Ale musisz grać dalej - odzywa się drugi.
Przechadzam się zamyślona po sklepie, próbując sobie wyobrazić, jak by
to było mieć teraz przy sobie Amy. Czy nadal pisałaby piosenki? Może
grałaby w duecie z Rebą McEn-
324
tire w Grand Ole Opry. A może muzyka stanowiłaby jedynie hobby, a
pracowałaby jako lekarz w szpitalu dla ubogich w Kostaryce. A może
mieszkałaby w Rochester, wychowując z zadowoleniem dwóch synów.
Możliwości, których nigdy nie będzie miała, gdyż ten drań Dick Benedict
wcisnął hamulce jej przyszłości.
Na myśl o Dicku ponownie robię się tak zdenerwowana, że chwytam
gitarę i podrzucam ją w powietrze. Nagle rozumiem, jak dobrze musiał się
czuć Pete Townshend, roztrzaskując instrument na końcu każdego
koncertu The Who.
- Wszystko w porządku? - pyta sprzedawca, wracając do mnie, gdy widzi,
jak lekkomyślnie wymachuję jednym z jego wartych dwa tysiące skarbów.
Zmieszana odstawiam gitarę.
- Przepraszam, po prostu myślałam o The Who.
- The co?
- The Who.
- A skąd?
- Nigdy nie słyszałeś o The Who? - pytam, zastanawiając się, czy
mieszkanie w Tennessee jest niczym uwięzienie w filmie o Abbotcie i
Costello.
Uśmiecha się szeroko.
- Tylko się z panią droczę. Oczywiście, że wiem, o kim pani mówi.
Uwielbiam The Who. Jeśli kiedyś będę miał własny zespół, tak sobie
myślę, że nazwę go The Whom.
- Zespół grający muzykę łączącą różne style - mówię ze śmiechem. - Dla
fanów rocka, country i gramatyki.
Ponownie uśmiecha się szeroko.
- Mogę stracić słuchaczy rapu. Oni z gramatyką są nieco na bakier.
- No cóż, trzymaj się tego. Mam nadzieję, że skończysz szkołę i pewnego
dnia założysz ten zespół.
- Dziękuję.
Wychodzę ze sklepu, wdzięczna młodemu sprzedawcy za to, że
rozchmurzył mnie tym słownym żartem. Idę przez
325
chwilę, aż dochodzę do Parku Stulecia. Dostrzegam wolną ławkę i siadam
na niej. Ta część parku jest prawie wyludniona. Krzaki to jedynie gołe
badyle, choć zauważam kilka odważnych kwiatków, próbujących
zakwitnąć w słabym zimowym słońcu. Opieram się i zamykam oczy. Przez
dwie dekady pozostawałam wściekła na Dicka i czy przyniosło to coś
dobrego? Nic nie wyrasta z nasion urazy. Gniew ma działanie destrukcyjne
- nieważne, czy masz ochotę rozbijać gitary czy niszczyć komuś karierę
polityczną.
Do Nashville przywiodło mnie pragnienie zniszczenia Dicka. Ale teraz nie
jestem pewna, co bym w ten sposób osiągnęła. Jego odpadnięcie z
wyścigu o fotel kongresmana nie wpłynęłoby korzystnie na moje życie,
nie przywróciłoby mi Amy, nie pomogłoby nawet dzieciakowi ze sklepu
muzycznego zostać muzykiem. Nie muszę wybaczać Dickowi, ale z całą
pewnością byłoby lepiej, gdybym przestała go nienawidzić. Adam i jego
profesorowie może i nie byliby w stanie udowodnić tego w swoich
laboratoriach fizycznych, ale negatywna energia osłabia twoją siłę. Jestem
zmęczona powstrzymywaniem wściekłości.
Wyjmuję z namysłem telefon i przez chwilę bawię się przyciskami.
Wreszcie wykręcam numer biura Dicka i po długim oczekiwaniu w końcu
doczekuję się połączenia.
- Tak, Hallie? - pyta z wahaniem.
- Jestem w Parku Stulecia. Chciałabym się z tobą tutaj spotkać.
Milczenie jest tak długie, że odnoszę wrażenie, iż prędzej nadejdzie
wiosna, nim usłyszę jego odpowiedź.
- Nie martw się, to miejsce publiczne. Nie mam zamiaru cię zastrzelić -
mówię, ponaglając go.
- Ulżyło mi.
Opisuję dokładnie, gdzie się znajduję, a Dick niechętnie zgadza się
przyjść.
- Możesz mi powiedzieć, czego chcesz, Hallie? - A potem dodaje
nerwowo: - Chcesz pieniędzy?
326
- Jedyne, czego od ciebie oczekuję, to pokuta.
Dick zjawia się szybciej niż się go spodziewałam. Idzie ze spuszczoną
głową, a wokół jego szyi powiewa szalik w kratkę Burberry. Wkłada ręce
do kieszeni i zmierza w moim kierunku. To dziwne, że przez te wszystkie
lata myślałam o Dicku jak o człowieku pełnym władzy, który staranował
moje życie i zawsze robił to, na co miał ochotę. Teraz to ja zajmuję
przysłowiowe siedzenie kierowcy, ale moim celem nie jest już uderzenie w
świat Dicka.
- Przez wiele lat myślałam o tym, jak bardzo cię nienawidzę - oświadczam
mu, kiedy się zatrzymuje przede mną.
Dick przestępuje z zażenowaniem z nogi na nogę i wciska ręce jeszcze
głębiej w kieszenie.
- Ja nie nienawidzę ciebie.
- A dlaczego miałbyś to robić? Posyła mi blady uśmiech.
- Mam przeczucie, że zaraz mi to pokażesz.
- Wcale nie. - Kręcę głową. - Ale zawsze uważałam, że nie zasługujesz na
to, by przydarzyło ci się w życiu cokolwiek dobrego. Powiedz mi prawdę.
Jesteś szczęśliwy?
Teraz Dick wygląda na jeszcze bardziej skrępowanego. Wyraźnie nie ma
ochoty powiedzieć, że z wyjątkiem mego przyjazdu tutaj wszystko w jego
życiu całkiem dobrze się układa. Wyjmuje z portfela zdjęcie i pokazuje mi
trzy dziewczynki z potarganymi włosami.
- Zasłużyłem na to czy też nie, ale otrzymałem od losu naprawdę wielki
dar. Byłbym niewdzięczny, gdybym nie czuł się szczęśliwy za każdym
razem, gdy spoglądam na moje dzieci.
Wbrew sobie uśmiecham się, patrząc na jego słodkie, pełne życia córeczki
w niebiesko-żółtych strojach do futbolu.
- Może jedna z nich będzie następną Mią Hamm - mówię, oddając mu
fotkę.
- Ta najmłodsza jest dość niezgrabna, ale jeszcze jej tego nie powiedziałem
- mówi Dick, chowając zdjęcie. - Moja
327
żona mówi, że jestem nadopiekuńczym ojcem. Ale to dlatego, że wiem,
jak łatwo może przytrafić się coś złego. - Patrzy na mnie znacząco, po
czym wzdycha i siada obok.
Oboje patrzymy w dal, a ja próbuję myśleć o lekkomyślnym Dicku jako o
kochającym ojcu.
- Twoje dzieci mają szczęście. Moje dzieci mają szczęście. Amy nie miała
tyle szczęścia - mówię.
Dick spuszcza głowę.
- Zrobiłbym wszystko, byle tylko cofnąć czas.
- Nie można, wiem o tym. Słyszałam, co wcześniej mówiłeś. Jedyne, co
można się starać zrobić, to zmienić to, co da się zmienić.
- Niezła lekcja od życia. - Pociera dłonie, chcąc je choć trochę ogrzać. - A
więc co możemy spróbować zrobić teraz?
Dobre pytanie. Przez całe popołudnie w mojej głowie pojawiały się
mgliste pomysły, a teraz w końcu zaczynają nabierać kształtu.
- W sklepie muzycznym spotkałam dzisiaj chłopaka, który stara się
ukończyć college i założyć zespół - mówię powoli. - A może zrobimy coś
dla niego?
- Możemy zatrudnić jego zespół, by grał podczas moich imprez
wyborczych - proponuje Dick.
- To za mało. Pomyślałam, że mógłbyś opłacać mu czesne, ku pamięci
Amy. I nie tylko jemu. Weź trochę tych swoich rodzinnych pieniędzy i
ufunduj w imieniu Amy dziesięć stypendiów muzycznych.
Zastanawia się nad tym przez chwilę.
- Zrobię to z przyjemnością. Naprawdę.
- I ufunduj fotel w Vanderbilt - mówię, a mój plan nabiera rozpędu. - Chcę,
żeby było tam napisane: „Amy La-wrence, Profesor Muzyki Country".
- Pewnie już wiele lat temu powinienem był zrobić coś takiego.
- Zrób to teraz.
328
- Dobrze. Możemy o tym myśleć jako o moim sposobie na powiedzenie ci
przepraszam.
- Przepraszam. Słowo, którym nigdy nie zawracałeś sobie głowy.
Dick chowa głowę w dłoniach.
- Po wypadku rodzice nie pozwolili mi z tobą rozmawiać, a potem
wywieźli mnie z miasta. Kiedy wreszcie próbowałem się do ciebie
dodzwonić, nigdy nie odebrałaś telefonu.
- Do tego czasu nie mieliśmy już sobie nic do powiedzenia.
-1 twoje, i moje życie wywróciło się do góry nogami. I żadne z nas nic nie
mogło na to poradzić. Byliśmy w sobie zakochani, a potem nawet nie
mogliśmy ze sobą porozmawiać. Straszna jest taka bezradność.
- Miałam mnóstwo pomysłów na to, co mogłabym zrobić. Wysoko na
liście znajdowało się wyrywanie ci po kolei wszystkich kończyn.
- Było wiele dni, kiedy pragnąłbym, byś to zrobiła. - Spogląda na mnie
żałośnie. - Co jeszcze mogę teraz uczynić, by to wszystko
zrekompensować?
Zaciskam leżące na kolanach dłonie tak mocno, że knykcie robią się
niemal białe. Czy naprawdę jestem gotowa pozbyć się gniewu? Zawsze
mogłam przemienić część swego żalu po Amy w nienawiść do Dicka.
Zdawało mi się, że wybaczenie mu oznaczałoby, że pozwalam sobie na
zapomnienie o mojej siostrze. Ale teraz mam nadzieję, że będą lepsze
sposoby na utrzymanie ducha Amy przy życiu.
- Możesz zrobić jeszcze jedno - mówię powoli. - Wejść do Kongresu. A
kiedy już tam będziesz, zrobić coś znaczącego.
Dick patrzy na mnie, a w jego oczach widnieją ulga i wdzięczność.
- Dziękuję ci. Może to zabrzmi naiwnie, ale naprawdę uważam, że jestem
w stanie coś takiego zrobić.
329
i
}
A
- Mam nadzieję - odpowiadam. Patrzę na park. W oddali widać kolumny
Partenonu w Nashville, będącego wierną repliką greckiego oryginału.
- Jedyne, o co cię proszę, to kiedy już zasiądziesz w Kongresie, nie każ
Amerykanom stawiać w wielkim stanie Tennessee podrabianego
Koloseum, które pasowałoby do podrabianego Partenonu - mówię,
próbując tym żartem złagodzić nieco napięcie.
Dick uśmiecha się i wyciąga rękę, by przypieczętować interes, ale zamiast
uścisnąć mu dłoń, przytulam go. Kiedy odsuwamy się od siebie, oboje z
zakłopotaniem ocieramy oczy.
- Poważnie mówiłam: żadnego Koloseum - mówię, zostawiając na boku
poważne tematy. - Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego wy,
południowcy, kopiujecie charakterystyczne obiekty z innych krajów.
Widziałeś, by Grecy budowali pomniki Roberta E. Lee?
- Koloseum nie byłoby wcale takim głupim pomysłem - odpowiada Dick,
udając, że się rozgląda w poszukiwaniu najlepszej lokalizacji. - A poza
tym my nie kopiujemy, lecz udoskonalamy. Słyszałaś o Foamhenge w
Wirginii? To peł-nowymiarowa replika Stonehenge, lecz lżejsza. Zamiast z
kamieni, wykonana wyłącznie ze styropianiu.
- Jeden z największych obiektów charakterystycznych świata minus
ogromny ciężar. Przynajmniej tym razem podczas budowy nikt nie
zachorował na przepuklinę.
Uśmiechamy się do siebie.
- Wiesz, nadajesz się do tego, by być południową pięknością - mówi Dick.
Łzy napływają mi do oczu, gdy uświadamiam sobie, że z wielu powodów
jest mi przykro, że nie otrzymałam tej szansy. Dick ściska mi dłoń, po
czym wstaje.
- Hallie, dziękuję ci raz jeszcze. Bardziej, niż to jestem w stanie wyrazić.
330
- W porządku - odpowiadam i choć raz tak właśnie czuję. Opieram się o
ławkę. Po myśleniu o Amy przez cały burzliwy dzień i przez dwadzieścia
burzliwych lat bardzo potrzebuję chwili spokoju.
Zawsze robi mi się smutno, gdy odwiedzam grób Amy, lecz kiedy wracam
z Nashville, to właśnie cmentarz jest pierwszym miejscem, na które
kieruję swoje kroki. Choć raz nie zbiera mi się na płacz, gdy przechodzę
przez bramę z kutego żelaza. Delikatna warstwa śniegu nadaje temu
miejscu idylliczny wygląd.
Cmentarz jest stary i kiedy idę zadbaną ścieżką, dostrzegam dwa misternie
rzeźbione kamienie nagrobne, upamiętniające „kochającego męża i ojca",
który zmarł w 1897 roku i jego „oddaną żonę i towarzyszkę", Mary Alice,
która żyła aż do roku 1917. Dwadzieścia lat bez niego. Próbuję sobie
wyobrazić, jak się czuła, kiedy przez te ostatnie lata była sama. Czy była
tym przerażona, czy też zbudowała sobie nowe życie? Zastanawiam się,
czy kiedykolwiek jeszcze miała się w nocy do kogo przytulić. Tyle lat
temu samotna kobieta nie miała zbyt wielu możliwości.
Idąc dalej, przyglądam się innym nagrobkom i jak zwykle, gdy jestem na
cmentarzu, ogarnia mnie refleksja nad ulotnością ludzkiego życia. Czas,
który zostaje ci przydzielony, to zawsze za mało. Spotkanie z Dickiem
okazało się zadziwiająco oswabadzające i czuję teraz, że potrafię cieszyć
się chwilami, które przeżyłam z Amy, zamiast żałować tych, które nie
nastąpiły.
Podchodzę z wahaniem do jej grobu i ostrożnie przesuwam dłonią po
kamieniu nagrobnym.
- To dla ciebie - mówię, kładąc pod nim żółte róże.
Siadam na wilgotnej ziemi i podciągam kolana pod brodę. Myślę, że Amy
chciałaby wiedzieć o Dicku, więc opowiadam jej o tym, co się wydarzyło
w ciągu ostatnich dwóch
331
dni. Wyobrażam sobie, jak się uśmiecha, kiedy się dowiaduje o Katedrze
Muzyki Country im. Amy Lawrence. Zawsze była skromna i wesoła, i
prawie że słyszę, jak droczy się ze mną.
- Super - powiedziałaby. - Ale co to znaczy? Czy ktoś będzie się
specjalizował w Loretcie Lynn?
Śmieję się cicho, a przechodzący obok strażnik mierzy mnie surowym
spojrzeniem. Mam ochotę powiedzieć mu, że nie można się zawsze
smucić. Najlepsze, co można zrobić, to bardzo się starać i żyć dalej.
I właśnie żyć dalej próbuję od dnia, w którym opuścił mnie Bill. I muszę
wierzyć, że podróż do mężczyzn z mojej przeszłości pozwoliła mi obrać
właściwy kurs ku przyszłości. Czy naprawdę sądziłam, że z Erikiem,
Ravim albo Kevinem uda mi się przeżyć bajkowe szczęśliwe zakończenie?
Byłoby fajnie, i przecież zdarza się, że po wielu latach ludzie biorą ślub ze
swymi pierwszymi miłościami. Nawet jeśli nie udało się to mnie, jest to
jak najbardziej możliwe.
Częściowo miałam nawet ochotę na ponowny związek z Billem, ale on
akurat nie należałby do udanych. Bill i Ashlee. Bill i słodka Candi. Bill i
jakaś następna panienka, którą nie będę ja. Byłam dobrą żoną, zawsze go
wspierałam. Odbierałam pranie z pralni chemicznej, piekłam głupią
lazanię i - ile punktów jest to warte? - raz w miesiącu przycinałam mu
włoski w uszach. Nie zasłużyłam na porzucenie.
Ponownie wyciągam rękę i dotykam nagrobka Amy. Niestety, kto
powiedział, że zawsze ma się takie życie, na jakie się zasługuje? Jedyne,
co można zrobić, to przyjąć to, co się otrzymało, i wykorzystać jak
najlepiej. Lecąc do domu z Nashville, zdrzemnęłam się spokojnie w
samolocie, mając świadomość, że stawiłam czoło Dickowi i wybaczyłam
mu. Byłabym usprawiedliwiona, gdybym czekała kolejne dwadzieścia lat,
by wybaczyć Billowi, jako że nie zasłużył na nic lepszego. Ale jemu także
wybaczyłam.
332
Wstaję i patrzę na daty wyryte pod imieniem Amy i myślę o ludziach
takich jak ja, którzy będą tędy przechodzić i myśleć, jakie to smutne, że ta
dziewczyna umarła w tak młodym wieku. Ale może będą na tyle mądrzy,
by zrozumieć prawdziwe przesłanie jej krótkiego życia - że jedyne, co
każdy z nas może zrobić, to jak najlepiej wykorzystać przeznaczony mu
czas.
Rozdział dziewiętnasty
Pomimo intensywności kilku ostatnich dni, życie płynie dalej, tak jak
zawsze. Rozmawiam z dziećmi, biorę w pracy dwie nowe sprawy i
przygotowuję sobie rano gorącą owsiankę. To jakaś odmiana - jest to
zdecydowanie zdrowsze niż moje tradycyjne batoniki na śniadanie. Gdy
jestem w kancelarii, dostaję bukiet kwiatów od Charlesa i Meliny.
Otworzyli właśnie swoją własną agencję promocyjną. Jeśli kiedykolwiek
zagram w filmie, obiecują, że będą mnie reprezentować za darmo.
Bellini też ma wieści, które stanowią kompletne i ogromne zaskoczenie.
- Barman poprosił mnie o rękę! - piszczy, wysiadając z taksówki na rogu
ulicy, gdzie czekam na nią po pracy.
Jestem tak zdumiona, że upuszczam reklamówkę ze sklepu Portery Barn i
nie przejmuję się nawet wtedy, gdy słyszę, jak roztrzaskuje się waza
wenecka ze złotymi listkami, która mnie kosztowała całe 14 $.
Wiem, że Emily Post radzi, by nie mówić pannie młodej: „Moje
gratulacje", ale moja odpowiedź pewnie też by jej się nie spodobała.
- Powiedziałaś „nie", prawda? - pytam.
- A czemu miałabym tak zrobić? - pyta radośnie Bellini. - Widziałaś go
nagiego w tej sztuce. Jest przystojnym facetem w rozmiarze Venti.
334
Jestem pewna, że zdarzają się gorsze powody wychodzenia za mąż, ale
jakoś nic mi w tej chwili nie przychodzi do głowy.
- Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jesteście sobie tak bliscy - mówię,
myśląc, że nawet nie znam prawdziwego imienia barmana/Venti. I nie
jestem przekonana, czy Bellini je zna.
- Ja też tego nie wiedziałam - odpowiada ona, a ja zaczynam się lekko
martwić, że on właśnie się stał jedenastym z tych dziewięciu czy
dziesięciu facetów, o których myślała po pierwszej randce, że za nich
wyjdzie.
- Jak dokładnie ci się oświadczył? - pytam.
- Przez cały wieczór uprawialiśmy naprawdę niewiarygodny seks, a potem
on położył mi dłoń na udzie i rzekł: „Co ty na to, żebyśmy wzięli ślub?".
To z całą pewnością były oświadczyny - odpowiada obronnym tonem.
- Nigdy nie wierz w to, co mówi facet, trzymając dłoń na twoim udzie -
raczę ją tą samą radą, której udzieliłabym Emily.
- Jeśli chcesz wiedzieć, to rano, kiedy myliśmy zęby, zapytał mnie o to
ponownie.
Teraz zaczynam się trochę denerwować. Oświadczyny podczas
czyszczenia zębów nicią dentystyczną w blasku fluorescencyjnych
żarówek to już poważna sprawa. Może powinnam okazać przyjaciółce
nieco więcej wsparcia.
- Gdybyś miała ochotę wziąć ślub pod wodą, mogę ci załatwić dobrego
fotografa - mówię usłużnie.
Bellini wreszcie wybucha śmiechem.
- Na razie wstrzymaj się z kupowaniem wodoodpornego ryżu. Jego
oświadczyny pochlebiły mi, ale oczywiście ostatecznie powiedziałam
„nie". Jest fajny, ale nie sądzę, byśmy byli bratnimi duszami. A poza tym
nie chcę, by moje dzieci piły tylko moccachino.
Uśmiecham się szeroko i przytulam ją do siebie.
- W końcu znajdziesz właściwego mężczyznę.
335
- Wiem - mówi z optymizmem. - Skoro młody^ seksowny barman chciał
się ze mną chajtnąć, pewnego dnia uda mi się wyjść za kogoś, kogo
naprawdę pokocham.
Podczas naszej rozmowy przechodzimy przez pół ulicy i teraz Bellini
prowadzi mnie po schodach do niewielkiego, łagodnie oświetlonego
showroomu, gdzie pod wszystkimi ścianami poustawiano łóżka w każdym
możliwym kształcie i wielkości.
- Pamiętałaś, że chcę sobie kupić nowy materac! - mówię. - Mam już
dosyć spania ze wspomnieniem Billa. W materacu jest wciąż wgłębienie
po nim.
- Ja też chcę nowe łóżko - oświadcza. - Tak sobie pomyślałam, że
dodatkową korzyścią z wyjścia za barmana byłyby prezenty ślubne.
Wreszcie dostałabym porcelanowy zestaw obiadowy i miałabym powód,
by sprawić sobie luksusowe, ogromne łóżko. Ale wiesz, wydaje mi się
przestarzałe myślenie, że nie mogę sama go sobie kupić.
- Też mi się wydaje, że skoro możesz wskoczyć do łóżka przed ślubem, to
równie dobrze możesz przed ślubem kupić sobie łóżko - odpowiadam.
Bellini się śmieje i przygląda rozłożonym kosztownym materacom.
- Te modele były sprzedawane wyłącznie w Londynie, a teraz są
wprowadzane na rynek amerykański. Tak się składa, że jesteś na
wyjątkowym pokazie. Wyłącznie dla ludzi z branży.
Nigdy nie przestaje mnie zadziwiać, że aby cokolwiek zdobyć - nawet
spokojny sen w nocy - trzeba być osobą dobrze poinformowaną.
Podskakuję entuzjastycznie na jednym z materacy, a potem dostrzegam
przywieszkę z ceną i natychmiast się z niego ześlizguję.
- Dwanaście tysięcy dolarów? Czy jest wykonany ze złotych nici?
- Z jedwabiu, jagnięcej wełny i kaszmiru - wyjaśnia Bellini. Widać, że
zdążyła już przeprowadzić rozeznanie.
336
- Milszy w dotyku niż mój sweter - mówię, pociągając za sweter z
melanżowej wełny merynosowej.
- Chodzi o sposób, w jaki pokryte są szwy i nity. Nigdy nie obudzisz się z
liniami na twarzy, co jest ważne w naszym wieku - tłumaczy Bellini. -
Królowa Elżbieta sypia właśnie na takim.
- Królowa Elżbieta? - powtarzam sceptycznie. - Nie można powiedzieć, by
była reklamą przecudnej młodości. Na czym sypia Nicole Kidman?
- Na botoksie - odpowiada Bellini, uśmiechając się szeroko.
Ostrożnie siadam ponownie na tym królewskim materacu.
- Czy to Duxiana? - pytam, nawiązując do słyszanych w radiu reklam
rzekomo najwygodniejszego łóżka na świecie.
Bellini opada obok mnie i to zadziwiające, ale moja część łóżka w ogóle
się nie porusza.
- To Hypnos. Ta Duxiana to zeszłoroczny śnieg - wyjaśnia, a z jej
pogardliwego tonu można wywnioskować, że jeszcze niedawno słynna
marka jest teraz wśród łóżek niczym hotel Hilton: przyjemne miejsce,
gdzie można się przespać, ale z całą pewnością nie Ritz. - Luciano
Pavarotti śpi na Hyp-nosie. Władimir Putin też.
- Nowa Rosja - mówię, kręcąc głową. - Łóżko za dwanaście tysięcy
dolarów sprawia, że żałujesz upadku komunizmu.
Bellini się śmieje, ale po chwili oświadcza:
- Poważnie, dobry materac jest wart każdej ceny. Jedną trzecią życia
spędza się w łóżku.
- A w twoim przypadku połowę - droczę się z nią.
- Jeśli mam dobry tydzień - mruga w odpowiedzi.
Przekręcam się na plecy, zastanawiając się, czy ta pretensjonalna
mieszanina warstwy wyściełającej i sprężyn naprawdę pomogłaby komuś
lepiej spać. Ktoś mi kiedyś powiedział, że testowanie materaca przez pięć
minut w sklepie nie
337
da ci wyobrażenia, jak się będzie na nim spało przez resztę nocy w twoim
życiu. To samo można powiedzieć o mężczyznach.
- Mogłabyś zaoszczędzić pieniądze i kupić materac Sea-ly Posturpedic i
opakowanie herbaty rumiankowej Sleepyti-me - proponuję Bellini.
- Albo Ambien * i wibrator. - Moja przyjaciółka jest bardziej praktyczna
niż bym się tego spodziewała.
Przytulam się do poduszki, myśląc o podzieleniu się z Bellini swoją
świeżo odkrytą wiedzą o jak najlepszym korzystaniu z tego, co się ma. Ale
z drugiej strony małe pragnienia to nic złego. Zwłaszcza, jeśli się pragnie
wygodnego łóżka i kogoś fajnego, z kim można by je dzielić.
Bellini kładzie głowę na drugiej poduszce.
- Co myślisz, Hallie? Po tym wszystkim, przez co przeszłaś, czy nadal
uważasz, że małżeństwo to dobry pomysł?
- Chodzi ci o to, że się rozwodzę? - Uświadamiam sobie, że jak na razie
nie wypowiedziałam na głos tych słów, i dziwnie się czuje, gdy to czynię. -
Nigdy nie sądziłam, że moje małżeństwo się skończy. Kiedy mówiłam
przed ołtarzem „Tak", sądziłam, że to będzie na zawsze. Sądzę, sądziłam,
sądziłabym, będę sądzić. Ale życie płata różne dziwne figle. Nieważne, jak
bardzo się starasz, i tak nigdy nie uda ci się przewidzieć tego, co się
wydarzy.
- Te niewiadome jeszcze bardziej -wszystko utrudniają - mówi Bellini. -
Jeśli barman okaże się nowym Mattem Damonem, sądzisz, że będę
żałować, że za niego nie wyszłam?
- Zawsze pragnęłaś wziąć udział w uroczystości wręczania nagród
Akademii. A jeśli jedyne, co by wygrał, to tytuł „Barmana Tygodnia" w
Starbucks?
- I tak byłabym z niego dumna - odpowiada lojalnie. - Ale pewnie w
żadnej z tych dwóch sytuacji nie mogłabym powie-
Lek na bezsenność.
dzieć, że jestem w nim zakochana. Chodzi mi o to, czy nie żałujesz, że nie
wyszłaś za Erica, mimo że jest teraz taki bogaty.
- Nie, ale żałuję, że jego nowojorski apartament nie należy do mnie.
- Doskonała nieruchomość zawsze była dobrym powodem do wyjścia za
mąż. To tylko tobie przeszkadza brak porozumienia.
- Masz rację. Jak mogłam wybrać miłość, a nie apartament z czterema
sypialniami i widokiem na Central Park?
- Ponieważ ty to ty. - Uśmiecha się Bellini. - Może nie powinnam tego
mówić, gdy leżymy obok siebie na jednym materacu, ale posiadanie ciebie
jako najlepszej przyjaciółki jest lepsze niż bycie z nie pierwszej klasy
facetem.
- Dzięki - mówię. - Ale powinnam cię uprzedzić, że nie rąbię drzewa ani
nie zabijam pająków.
- Nie szkodzi. Przynajmniej nie zostawiasz podniesionej klapy od sedesu.
Emily dzwoni, by mi powiedzieć, jakie przedmioty wybrała sobie na drugi
semestr. Słucham uważnie i zauważam zdecydowany brak sztuki,
literatury, feminizmu i historii.
- Czy ja dobrze zrozumiałam? Teoria gier, makroekonomia, rynki
finansowe i specjalne seminarium dotyczące sprzedaży ryżu do Chin? -
pytam, patrząc na notatki, które nagryzmoliłam podczas naszej rozmowy. -
Czy nie jest tak, że Chińczycy i tak już jedzą ryż trzy razy dziennie?
- Dokładnie. Poszerzenie takiego rynku to dopiero wyzwanie.
- A co się stało z twoim zainteresowaniem Susan B. Anthony i siostrami
Bronte?
- To nowy feminizm, mamo. To już nie jedynie teoria. Chodzi o to, by
umieć zatroszczyć się o siebie i własne gniazdo. Większość kobiet kończy
jako osoby samotne. Na przykład ty.
- Tak, na przykład ja - mówię. - Ale ja nie siedzę tutaj i nie wyjadam z
puszek jedzenia dla kotów Meow Mix.
339
- Wiem, mamo. Zawsze masz w szafie tuńczyka Bumble Bee. - Wydaje
pełne dramatyzmu westchnienie. - Wydaje mi się, że jeśli moją
specjalizacją będzie ekonomia, będę gotowa na wszystko, co przyniesie mi
życie.
- Zycie przyniesie ci całe mnóstwo cudownych rzeczy Mnie przyniosło -
oświadczam córce, dodając prędko: -1 spodziewam się ich jeszcze wielu.
Emily przez chwilę milczy.
- Mamo, muszę powiedzieć ci prawdę. Przyjaciółka Adama, Evahi, była w
Nowym Jorku i przypadkiem wpadła na tatę. Był z jakąś dziewczyną.
Czuję jedynie niewielkie ukłucie. Nie można powiedzieć, by nowiny
Emily były najświeższej daty.
- Skarbie, nic nie szkodzi. Tata i ja już nie jesteśmy razem. W dniu, kiedy
robiliśmy razem zakupy i usłyszałam, jak
Bill rozmawia przez telefon ze swoim kolejnym podbojem, zrozumiałam,
że to koniec.
- Mamo, tata okazał się taki płytki. Do szaleństwa doprowadza mnie to, że
on wciąż ciebie rani.
- Nie rani mnie. Nigdy więcej już mnie nie zrani nic, na co nie mam
wpływu. - Wygląda na to, że nauczyłam się czegoś nawet od Dicka.
- Nie jest tak, że go nienawidzisz? Zastanawiam się nad tym przez chwilę.
- Nie. I ty też nie powinnaś. Tata cię kocha. Pamiętasz, co zawsze ci
mówił?
- Ze kocha mnie bardziej niż wszystkie gwiazdy w Drodze Mlecznej.
Uśmiecham się, przypominając sobie, jak Bill kiedyś czytał Emily bajki na
dobranoc. A potem, przytulając ją mocno, opowiadał o bezmiarze
wszechświata i o tym, że każdy jego skrawek wypełnia jego miłość do
niej. Jak mogłabym nienawidzić takiego człowieka, nawet teraz?
- W rodzinach może i źle się dziać, ale i tak jesteśmy rodziną - mówię.
340
- Tak, rozumiem.
- Uwierz po prostu w swoją przyszłość. Jesteś w takim momencie życia,
kiedy uczysz się tego, co kochasz, i zakładasz, że wszystko ułoży się tak,
jak tego pragniesz.
Emily myśli o tym przez chwilę.
- Okej, już łapię. Ale i tak się zapiszę na zajęcia z ekonomii. Jeden z
asystentów jest naprawdę przystojny.
Po rozmowie z Emily uznaję, że najlepiej dla wszystkich będzie, gdy ja i
Bill oficjalnie zakończymy nasz związek. Powtarzam to sobie w myślach,
by się przyzwyczaić do tego pomysłu, i wreszcie dzwonię, by
zaproponować mu pójście do mediatora zamiast marnować pieniądze na
prawników zajmujących się rozwodami. Waha się.
- Nie jestem pewny, czy w ogóle chcę się rozwieść.
- Bill, nasze małżeństwo jest skończone. Oboje o tym wiemy
- Wolałabym pozostać żonaty - mówi.
Nie jestem na tyle głupia, by mi to pochlebiło.
- Podaj mi dwa powody.
- To proste. Numer jeden: jeśli pozostanę twoim mężem, nadal będę mógł
przychodzić do domu i raz na jakiś czas pociąć trochę drzewa. A numer
dwa: żadna z kobiet, z którymi się spotykam, nie może oczekiwać, że się z
nią ożenię.
Wbrew sobie wybucham śmiechem.
- Bill, nie jestem w stanie ci pomóc, jeśli chodzi o kobiety. Ale jeśli chcesz
się tu kręcić jako mój okazjonalny ogrodnik, to proszę bardzo.
- Jesteś naprawdę wyrozumiała.
- Staram się. Cisza.
- Powinniśmy się spotkać, by porozmawiać o tym, no nie? Chyba musimy
poustalać parę rzeczy. Jak na przykład opieka nad tymi biletami na
Knicksów.
341
Chichoczę. Kto by pomyślał, że będą one moim największym
zabezpieczeniem finansowym? Wolałby pewnie bilety na Knicksów od
obrazu Picassa, gdybyśmy oczywiście takowy posiadali.
- Rzeczywiście musimy porozmawiać.
- Przyjedź do mnie. Właśnie kupiłem dwudziestoletnią szkocką
Highlander. Możemy ją otworzyć.
- Nie piję szkockiej - przypominam mu.
- No to może obejrzymy Super Bowl? Mam nowy telewizor z płaskim
ekranem LCD.
Szkocka, która jest starsza od jego dziewczyn, drogi telewizor z płaskim
ekranem? Bill stanowi typowy przykład mężczyzny w średnim wieku.
Łatwo zrozumieć, dlaczego już do siebie nie pasujemy, choć jestem w
dobrych stosunkach ze wszystkimi mężczyznami z mojej przeszłości, a on
chyba się do nich zalicza.
W niedzielę po południu udaję się do mieszkania Billa, gdzie wita mnie
szesnastocalowy Terry Bradshaw, krzyczący w SurroundSound.
- Świetne miejsce, co? - pyta Bill, wpuszczając mnie do środka. - Jeden z
partnerów w moim biurze ma od kilku lat ten pied-d-terre. Powiedział mi,
że mogę tu mieszkać, jak długo zechcę.
- I kupiłeś nowy telewizor?
- Człowiek musi jakoś żyć - odpowiada wylewnie.
Rozglądam się, zastanawiając się, czy człowiek naprawdę może przeżyć
na szkockiej, piwie, opakowaniu guacamo-le i otwartej paczce Tostitos,
które są chyba jedynymi rzeczami przydatnymi do spożycia w tym
mieszkaniu. Och, nie; nie doceniłam go. Bill z dumą przynosi plastikowy
półmisek z ociekającymi tłuszczem, pikantnymi skrzydełkami z kurczaka,
dressingiem z sera pleśniowego i kilkoma anemicznymi kawałkami
marchwi i selera dorzuconymi dla dekoracji. A więc to tacy jak on kupują
Przysmak Superbowl
342
za 24,99 $! Skoro Bill nie jest w stanie jeść każdego posiłku w barze,
zamierza przekształcić swoje mieszkanie w bar.
Mój były siada na skórzanej sofie i wskazuje gestem, bym uczyniła to
samo. Oboje wpatrujemy się jak urzeczeni w niemal naturalnych
rozmiarów piłkarzy, nawalających się na olbrzymim ekranie jego
telewizora. Wiem, że daleko jeszcze do rozpoczęcia meczu, ale jest
przecież przegląd najważniejszych wydarzeń z czterdziestu lat Super
Bowl, nie wspominając o naprawdę interesującej części gry: reklamach.
Rozumiem dlaczego reklamodawcy wykorzystują na wpół rozebrane
kobiety do sprzedaży produktów dla mężczyzn, ale o co chodzi z tymi
żabami Budweisera, końmi w reklamie Clydesdale i małpami
reklamującymi Monster.com? To chyba kwestia odwoływania się do
zwierzęcych instynktów.
- Niedawno dzwonił Adam - mówi Bill, zanurzając tostito w serowym
dressingu. - Powspominaliśmy nasze dawne oj-cowsko-synowskie
wieczory podczas rozgrywek Super Bowl.
- Brakuje ci go, prawda? - pytam, uświadamiając sobie, jak blisko Bill
zawsze był z dziećmi.
- Tak - odpowiada tęsknie. - Kiedyś było naprawdę fajnie.
- Byliśmy świetną rodziną - przyznaję.
- Wygląda na to, że Adam i ta jego nowa dziewczyna, Evahi, dobrze się
bawią ze sobą.
- To bardzo słodka dziewczyna.
- Nie, mnie chodzi o zabawę - mówi Bill, uśmiechając się chytrze.
- Mówisz o własnym synu!
- Przecież na studiach chodzi właśnie o zabawę - stwierdza pogodnie
beztroski ojciec syna.
- Emily przyznałaby ci rację. Opowiadała ci o tym instruktorze
narciarstwa?
- Na pewno są tylko przyjaciółmi - odpowiada Bill, nagle opiekuńczy
ojciec córki. - Emily to wciąż moja słodka mała dziewczynka. To
oczywiste, że każdą chwilę poświęca nauce.
343
Tylko się śmieję.
- Tak; my, kobiety, tak właśnie czynimy. Bill patrzy na mnie.
- Właśnie. Powiedziałaś mi już o tym dawnym chłopaku. Który to był?
- Nie znasz go. Ma na imię Kevin.
Przycisza telewizor, bardziej zainteresowany moją odpowiedzią niż
Terrym Bradshawem.
- Kevin z liceum? - pyta z ciekawością.
- Tak - odpowiadam i przez chwilę jestem zdumiona, gdy uświadamiam
sobie, jak wiele Bill o mnie wie. Przez te wszystkie lata dzieliliśmy się ze
sobą wszystkim.
- Czy to nie ta gnida w skórzanej kurtce, która wyciągała cię na wagary? -
pyta.
- Kevin nie był gnidą - odpowiadam, starając się zachować powagę.
- Gdybyś już miała szukać jakiegoś dawnego chłopaka, pomyślałbym, że
to będzie raczej ten bogaty Erie - oświadcza Bill, potrząsając głową.
- Z nim też się spotkałam.
- Więc przespałaś się z dwoma facetami? - pyta, podnosząc w górę dwa
palce, nieumyślnie czyniąc znak zwycięstwa.
- Nie przespałam się z Erikiem - odpowiadam, odbierając mu to
zwycięstwo. - Jedyne, co robiliśmy, to siedzieliśmy w jego apartamencie i
jedliśmy kawior.
- Czy jest ktoś jeszcze, o kim powinienem wiedzieć?
- To nie twój interes, ale skoro chcesz wiedzieć, to Barry Stern.
- Ten romantyczny intelektualista, którego poznałaś w Europie i który
ciągał cię za sobą po muzeach - mówi Bill, udowadniając, że przez te
dwadzieścia lat jednak słuchał tego, co mówię. - Co u niego?
- To długa historia.
- Seks, tak czy nie?
- Nie. Jak mógł być, skoro w pobliżu kręcił się jego chłopak?
344
Bill unosi brew.
- Twój dawny chłopak ma chłopaka?
- Zycie lubi się komplikować.
- Nic mi nie mów na ten temat.
Oboje milkniemy i na miejsce przekomarzania się wkrada się lekka
melancholia. Spoglądam z roztargnieniem na ekran telewizora, na którym
grupka skąpo odzianych cheerleaderek entuzjastycznie macha pomponami
do trenera drużyny, który jest po pięćdziesiątce i ma zwiotczały brzuch.
Apetyczne dziewczęta owijają się z uwielbieniem wokół niego i słychać
trzask aparatów fotograficznych. Nic dziwnego, że mężczyźni w średnim
wieku są tak bardzo skonsternowani. Jeśli nie mają ochoty dorosnąć, nikt
ich do tego nie zmusza.
Sięgam do torby i podaję Billowi szarą kopertę.
- Dokumenty dotyczące separacji - mówię i lekko drżą mi dłonie. - Tak
będzie prościej. Dzięki nim wszystko się zacznie.
- Nie zacznie. Wszystko się zakończy. - Bill otwiera kopertę i bierze do
ręki długopis, po czym go odkłada. - Za jakiś czas będę tego żałował,
prawda?
- Pewnie tak - odpowiadam, myśląc, że może pewnego dnia dotrze do
niego, z jak dobrego życia zrezygnował na własne życzenie. I cieszę się,
że trochę widzi to także i teraz.
- Wielu rzeczy mogę żałować. - Ale ponieważ Bill to Bill i nie lubi
rozwodzić się nad czymś, co go krępuje, jedynie kręci głową, chwyta
pilota i ponownie robi głośniej, dokładnie w momencie rozpoczęcia
meczu. - Ten mecz to będzie pogrom - mówi. - Nie musimy oglądać, jeśli
nie chcesz. I tak już wszyscy wiedzą, jak się skończy.
Częstuję się słupkiem marchewki i zanurzam go w serowym dressingu.
- Nigdy nie wiadomo, jak to się skończy. Dlatego wszyscy ciągle grają.
Rozdział dwudziesty
Zarówno Bill, jak i ja jesteśmy pełni determinacji, by rozwiązać to
wszystko w sposób kulturalny, a Adamowi i Emi-ly wyraźnie ulżyło, że
nie będzie drugiej wojny Dwóch Róż. Nie mamy problemu z dzieleniem
naszego majątku - dopóki nie dochodzi do podziału starych,
przechowywanych na strychu płyt. Uznajemy, że każde z nas zatrzyma te,
które wniosło ze sobą do małżeństwa, jako że mają wartość sentymentalną.
Całe popołudnie zajmuje mi układanie moich płyt w dwóch białych
skrzynkach, a Billa w dwóch niebieskich. Kiedy przyjeżdża, by je zabrać,
w jego oczach pojawia się błysk, kiedy zauważa stary album Boba Dylana.
- Rany, cieszę się, że mam go z powrotem - mówi. - To zawsze będzie
moja ulubiona płyta. Przy piosence numer dwa po raz pierwszy
dziewczyna zrobiła mi loda.
Odkasłuję. Cóż może powiedzieć przyszła była żona?
- Mam nadzieję, że ta płyta dostarczy ci więcej przyjemności... hmm,
słuchania.
- Dzięki - odpowiada serdecznie Bill. Z ożywieniem wyjmuje ze skrzynki
krążek Cream. - No i ta. Nigdy jej nie zapomnę. Numer piąty był...
- Tę akurat historię pamiętam - przerywam mu, unosząc w górę ręce.
Prawdę mówiąc, historię o licealnych obmacy-wankach słyszałam już
chyba pięć albo i sześć razy. A teraz,
346
skoro już nie jesteśmy małżeństwem, nie mam obowiązku wysłuchiwać jej
po raz kolejny.
Zagląda do mojej skrzynki i na jego twarzy pojawia się cień
podejrzliwości.
- Dlaczego White Album jest u ciebie?
- Ponieważ jest mój. Wyjmuje go i przyciska do piersi.
- Nie, White Album był mój. Twój był Black Sabbath.
- Coś ci się pomyliło. Black Sabbath był twój, a Purple Rain mój.
- To ja kupiłem Purple Rain. Ty wolałaś Pink Floydów. Może i nie
prowadzimy wojny Dwóch Róż, ale wojnę
na kolory jak najbardziej. Nim Bill zaczyna się gorączkowo przekopywać
przez zawartość skrzynki w poszukiwaniu Yellow Submarine, Green Day
albo Maroon 5, postanawiam użyć White Album jako białej flagi.
- Weź go. Weź, co tylko chcesz. Nie chcę się kłócić.
W karmicznej atmosferze oddawania tego, co się otrzymuje, Billowi
udziela się mój nastrój. Patrzy przez chwilę tęsknym wzrokiem na
trzymaną w dłoniach płytę, po czym oddaje mi ją.
- Nie, okej. Zatrzymaj White Album. Zresztą teraz i tak wolę White
Stripes.
- Z wokalistą Jackiem Whiteem, stojącym w opozycji do komika Jacka
Blacka - mówię i wspólnie śmiejemy się z wygadywanych głupot.
Widać, że Bill czuje ulgę, iż cała ta separacja idzie nam tak gładko.
- Dobrze znowu się z tobą śmiać - oświadcza.
- To prawda. Umiemy się rozwieść, nie unieszczęśliwia-jąc siebie
nawzajem.
- Umiemy się rozwieść i nadal sprawiać sobie nawzajem przyjemność. -
Podchodzi do mnie i kładzie mi dłonie na ramionach. - Co powiesz na
mały seks na dowód tego, że nadal jesteśmy przyjaciółmi?
347
- Chyba nie mówisz poważnie.
- A czemu by nie? Ostatnie figlowanie w imię dawnych czasów. No chodź.
To nam nie zajmie dużo czasu.
- Pamiętam. - Klepię go po policzku. - Mała lekcja, która może poprawić
twoje życie osobiste. To powinno trwać nieco dłużej.
Bill patrzy na mnie niepewnie, a ja zdejmuję jego dłonie z moich ramion.
Jestem mu wdzięczna za tę propozycję, gdyż po pierwsze, zawsze jest
miło zostać poproszoną o coś takiego. A po drugie, rozwodzenie się jest
prostsze, kiedy Bill ciągle mi przypomina, jakim jest głupcem.
Ale ja nie jestem głupia. Planuję wybrać się na najlepszą imprezę w
mieście. Bendels organizuje jubel, by uczcić nową, ekskluzywną linię
biżuterii wykonanej przez artystę o imieniu Inka - modnego nowego
projektanta, który pracuje z rzadkim czerwonym kamieniem
występującym wyłącznie w Peru. Hitem sezonu są jego koszmarnie drogie
wisiory w kształcie serca.
- Całe serca, wyszczerbione serca, złamane serca oraz połówki serc dla
tych, którym przydałoby się nieco więcej entuzjazmu - mówi Bellini, która
jako guru od akcesoriów w Bendels podpisała kontrakt z Inką.
- Ten facet musi być geniuszem. Bierze popękane kamienie, które każdy
inny by wyrzucił, i każe sobie za nie słono płacić.
- Ludzie kupują nawet te wisiory ze złamanym sercem jako prezent ślubny.
,Women's Wear Daily" twierdzi, że są post-ironiczne.
Coś mi się zdaje, że większość kobiet wolałaby jednak nieironiczny,
idealnie oszlifowany pięciokaratowy diament, ale co ja tam mogę
wiedzieć.
- Poczekaj, aż usłyszysz, co przygotowaliśmy na imprezę inauguracyjną w
Chelsea Pierś - mówi z podekscytowaniem Bellini. - Mamy pokaz
iluminacji świetlnych, akroba-
348
tów z Cirque du Soleil, najbardziej trendy didżeja w Nowym Jorku i dwa
tuziny gwiazd, które potwierdziły już swoje przybycie. Plus najlepsze: to
będzie PDC
- „Przynieś Dwa Cabernety"? Jeśli wziąć pod uwagę honorarium Inki,
Bendel's powinien sobie pozwoliić na kilka skrzynek dobrego wina.
- PDC oznacza „Przyprowadź Dawnego Chłopaka". Fantastycznie, no nie?
Pojawiasz się w towarzystwie swego eks, a potem wszystkie możemy się
powymieniać. Wpadłam na ten pomysł podczas popołudnia z
wymienianiem się ciuchami u ciebie w domu.
- Daj spokój, przyznaj się - droczę się z nią. - Wpadłaś na ten pomysł,
gdyż spotykałam się z moimi wszystkimi byłymi chłopakami.
- No cóż, jedno i drugie - przyznaje. - Ale pomyśl tylko. Skoro ktoś chciał
tę twoją niepotrzebną czerwoną suknię, wyobraź sobie, co można zrobić z
niepotrzebnym dawnym kochankiem!
- Opiekać pianki ślazowe ? Bellini się śmieje.
- Tak sobie pomyślałam, że ci wszyscy dawni kochankowie mogą wzniecić
nieco ognia, zainicjować kilka nowych romansów. Pomyśl o
możliwościach! Sala pełna facetów, którzy zostali już sprawdzeni.
- A którego z moich byłych chłopaków mam przyprowadzić? - pytam.
- Którego chcesz.
Bellini jest optymistką. Mogłabym pojawić się z Barrym, swaminem-
gejem, jak również z Erikiem, wolnym miliarderem. Ale muszę przyznać,
że ją podziwiam: moja przyjaciółka zawsze wynajdzie jakiś twórczy
sposób poznawania mężczyzn. I tym razem to Bendel's zapłaci za jedzenie.
Zastanawiam się nad tym przez kilka dni i postanawiam, że skoro chcę iść
na tę imprezę, moją jedyną możliwością jest Eric. Kevin pracuje przy
filmie, Barry jest zajęty byciem
349
guru, Dick zupełnie nie wchodzi w rachubę. Waham się, ponieważ nie
chcę, by Erie źle mnie zrozumiał. Po tamtej nocy, którą spędziłam w jego
apartamencie, oświadczył, że jeszcze do niego wrócę, ale teraz próbuję
poddać go recyklingowi, a nie na nowo wzniecać romantyczne uczucia.
Wreszcie udaję się do komputera, by napisać do niego e-mail z
zapytaniem, czy pójdzie ze mną na przyjęcie jako mój stary absztyfikant.
„To wcale nie znaczy, że jesteś stary!" - piszę, po czym szybko to usuwam,
gdyż brzmi zbyt przymilnie. „Mogłam wybierać z wielu osób!" - to także
znika, ponieważ nie chcę się wydać próżna, i nawet niewinne „Zanosi się
na dobrą zabawę!" trafia pod nóż, bo nie daj Bóg Erie błędnie zrozumie, o
jaki rodzaj zabawy mi chodzi? Dwadzieścia minut później nadal walczę z
napisaniem dwóch linijek, co powinno mi było zająć dwie minuty.
Poprawiam każde zdanie więcej razy, niż czynił to Hemingway. Kto
powiedział, że emaile czynią nasze życie prostszym?
Ale wygląda na to, że życie Erica uczyniło jednak prostszym, gdyż
zaledwie minutę po tym, jak kliknęłam .Wyślij", otrzymuję odpowiedź z
jego palmtopa Blackberry: „Jasne. Gorąco".
Okej, potrzebuję teraz kolejnych dwudziestu minut na dokonanie
interpretacji. Czy to oznacza, że ja jestem gorąca, czy też przeczytał „Page
Six" i wie, że przyjęcie Bellini zanosi się na najgorętszą imprezę w
Nowym Jorku? A możliwe, że jedynie donosi mi o falach upału w
Arizonie.
Wokół przyjęcia zaczyna się robić tyle szumu, że wszystkie moje kumpele
z Chaddick proszą mnie, bym im załatwiła zaproszenia, co też czynię.
Mężczyźni w mieście przestają się przechwalać wysokościami swoich
premii, a zaczynają się chełpić tym, ile różnych kobiet poprosiło, by się
pojawili jako ich oficjalni byli chłopacy.
- Słyszałam, że Jude Law dostał cztery zaproszenia, ale z tego dwa
pochodzą od opiekunek do dziecka - oświadcza mi Bellini podczas jednej
z naszych częstych rozmów.
350
- I pozwól, że zgadnę: Charlie Sheen dostał sześć, ale cztery od dziwek.
- O tym nie słyszałam - odpowiada, zapisując to sobie.
- Ale sprawdzę, czy Cindy Adams ma ochotę przyjrzeć się temu bliżej.
Dziennikarze z kolumn plotkarskich są także podekscytowani tym, że w
gronie fanek Inki są trzy Jennifer: Aniston, Lopez i Garner. Nie zaskakuje
fakt, że wymienione aktorki mają ten sam gust, jeśli chodzi o biżuterię,
jako że przynajmniej dwie z nich gustują w tych samych mężczyznach.
- Powiedzieliśmy Benowi Affleckowi, że nie może przyjść z żoną, Jennifer
Garner. Ale jeśli chce się pojawić jako facet, za którego nie wyszła J. Lo,
to już zupełnie inna historia
- donosi mi Bellini; - Ależ to będzie wieczór!
Popołudnie tego dnia też nie jest złe. Około dwunastej przyjeżdżam do
mieszkania Bellini na East Side i pozwalam, by zajęli się mną specjaliści
od fryzury i makijażu, pracujący w dziale urody w Bendels. Stroimy się w
wymyślne suknie, które Bellini wypożyczyła dla nas od swoich
ulubionych projektantów. Obracam się przed lustrem, podziwiając się w
sa-tynowo-szyfonowej kreacji Badgleya Mischki.
- Tylko nie waż mi się dzisiaj spocić - ostrzega Bellini.
- Te suknie jutro idą do zwrotu.
- Może powinnam dać sobie wstrzyknąć pod pachy botoks
- mówię, przypominając sobie o artykule w jakiejś gazecie na temat
najnowszego wykorzystania tego cudownego specyfiku.
- Jeśli już miałabyś się zdecydować na botoks, na twoim miejscu najpierw
zajęłabym się tą zmarszczką na czole
- oświadcza Bellini, a kiedy patrzę z niepokojem w lustro, szczebiocze: -
Mam cię! Wcale nie masz zmarszczek. Tylko żartowałam.
- Bardzo śmieszne. Jeszcze raz mnie tak nastraszysz, a będę potrzebowała
natychmiastowego liftingu.
351
Nasza biżuteria, rzecz jasna, pochodzi od Inki. Zapinam łańcuszek z
wisiorem w kształcie serca, które jest wyszczerbione, nie złamane, jako że
wygląda na to, że zdążam prostą drogą ku naprawie. Serce na łańcuszku
Bellini jest całe, ale otoczone złotym drutem kolczastym. Zdecydowanie
zbyt post-ironiczne, bym mogła to pojąć, ale może moja przyjaciółka
zacznie się spotykać z Jonem Stewartem.
Jesteśmy już prawie gotowe do wyjścia, kiedy na moją komórkę dzwoni
Erie.
- Co powiedział? - pyta Bellini, kiedy się rozłączam.
- Wraca samolotem z Mołdawii i nieco się spóźni na przyjęcie. Spotkamy
się na miejscu.
Bellini kiwa głową.
- Barman ma casting do przedstawienia, w którym będzie mógł nosić
ubranie, więc w ogóle się nie pojawi.
Tak więc same wsiadamy do taksówki.
- Wiem, że ciężko jest znaleźć sobie chłopaka, ale kto by pomyślał, że tak
ciężko jest upolować byłego chłopaka - śmieje się Bellini, kiedy się
wślizgujemy na tylne siedzenie. Kierowca dostrzega, że jesteśmy na
galowo i posyła nam we wstecznym lusterku spojrzenie pełne uznania.
- Założę się, że dziś wieczorem nie będą panie rzucać obręczami - mówi,
kiedy zjeżdża z West Side Highway i kieruje się ku Chelsea Pierś,
potężnemu kompleksowi rozciągającemu się wzdłuż rzeki Hudson. W
skład tego giganta wchodzą sale balowe i studia telewizyjne, nie
wspominając o ściankach wspinaczkowych, kręgielniach, polach do mini-
golfa, lodowiskach i boiskach do koszykówki. Jest tam miejsce dla
każdego sportu, jaki miałby ochotę uprawiać nowojorczyk - a
przynajmniej dla wszystkich legalnych.
- Przyjęcie jest przy pirsie sześćdziesiątym. Proszę po prostu jechać za
limuzynami - poleca Bellini.
Taksówkarz ustawia się za dwiema czarnymi limuzynami z
przyciemnianymi szybami. Za nami jedzie biały hummer o wydłużonej
karoserii, na którego tylnym siedzeniu znajduje
352
się tylko jedna kobieta. Może potrzebuje tego opancerzonego czołgu, w
którym jest wystarczająco miejsca dla całego batalionu, by mieć wielkie
wejście, ale ja uważam, że powinna to cholerstwo przemalować i wysłać
amerykańskiej armii.
Kiedy zatrzymujemy się przed wejściem, sięgam do mojej inkrustowanej
kamieniami torebki wieczorowej. Po południu przez pół godziny
próbowałam zdecydować, co ze sobą zabrać w tej tyciej torebeczce. Udało
mi się wcisnąć błysz-czyk, trzy listki odświeżające oddech Listerine, pół
składanej szczotki (musiałam ją złamać na dwie części) i klucz od domu -
tylko ten od głównego wejścia, nie tylnego. Byłam pewna, że włożyłam
także dwa banknoty dwudziestodola-rowe, ale teraz nie mogę ich znaleźć.
- Masz jakąś gotówkę? - pytam Bellini.
- Chyba żartujesz. Nie miałam miejsca nawet na zapasowe sztuczne rzęsy -
odpowiada, wyciągając przed siebie pożyczoną torebeczkę, która jest
wielkości połowy mojej, a kosztuje dwa razy tyle. W świecie mody mniej
zdecydowanie znaczy więcej.
Przez chwilę zastanawiam się nad naszym kłopotliwym położeniem, po
czym wyjaśniam je kierowcy, prosząc go
0 adres.
- Bardzo przepraszam, ale wyślę panu pieniądze natychmiast po powrocie
do domu - obiecuję przepraszająco.
- Taa, jasne. Nie dam się na to nabrać. - Wyłącza silnik
1 kiedy wychodzimy z samochodu, on także. Waży jakieś sto dwadzieścia
kilo, ma postrzępioną czarną brodę i podarte tenisówki.
- Co pan robi? - pytam.
- Idę z wami. Skoro nie macie kasy, ktoś w tym odlotowym miejscu
powinien wyskrobać moje dwanaście pięćdziesiąt plus napiwek.
- Proszę tu zostać. Sama kogoś znajdę - mówię, wpadając w panikę na
myśl, że ten taksówkarz naprawdę wejdzie do środka i narobi nam
obciachu.
353
- Nie ma mowy. Próbujecie mnie wykiwać. Wcale tu pani nie wróci -
oświadcza i rusza gniewnie w stronę wejścia.
- Chwileczkę! - wołam, ale on pruje do przodu. Wyraźnie jest to
mężczyzna, który został kiedyś porzucony, ale teraz nie pora i miejsce na
to, by bawić się w terapeutę.
Kierowca taksówki wchodzi do środka, gdzie impreza trwa już w
najlepsze. Głośno gra muzyka, a kelnerzy roznoszą tace z Dom Perignon.
Trzysta najznamienitszych i być może najbardziej grymaśnych kobiet w
Nowym Jorku krąży po sali, rozmawiając i flirtując, obnosząc się
jednocześnie ze swymi kosztownym kreacjami i godnymi pożądania
byłymi facetami.
Zanim jestem w stanie go powstrzymać, taksówkarz staje przed tłumem
ludzi.
- Kto ma piętnaście dolców, by pożyczyć tym bogatym paniusiom? -
wrzeszczy.
Widzę różne reakcje. Kilkoro ludzi podnosi nerwowo głowę znad
żłobkowanych kieliszków, a wielu w sposób ostentacyjny się oddala. Na
tej sali jest pewnie wystarczająco kapitału, by sfinansować kolejną misję
na Marsa, ale nikomu się nie chce wybulić kasy za naszą
siedmiokilometrową jazdę taksówką.
- Dajcie spokój, ludzie. Piętnaście dolców. Chyba tyle możecie wyskrobać!
- woła taksówkarz.
Niech ktoś lepiej szybko wyskrobie te pieniądze, bo inaczej zapadnę się
pod ziemię ze wstydu. Albo nakleję cenę na te bezcenne kolczyki Inki,
które mam w uszach - piętnaście dolców. A może trzydzieści - wystarczy
mi wtedy na powrót do domu.
Podczas gdy wszyscy inni zdają się uciekać od tego małego zamieszania,
w naszym kierunku zmierza jeden wysoki, odziany w smoking mężczyzna.
- Problem? - pyta, patrząc na taksówkarza.
- Te kobiety jechały moją taksówką i mi nie zapłaciły - odpowiada tamten
oskarżycielsko.
354
- Mała torebka - wyjaśnia Bellini, wzruszając ramionami i unosząc do góry
swoją minitorebeczkę.
Wysoki mężczyzna uśmiecha się, wyraźnie rozbawiony i skory do
pomocy. Wyjmuje portfel, a z niego banknot dwu-dziestodolarowy.
- Proszę bardzo - mówi, podając go taksówkarzowi. A potem dodaje
wielkodusznie: - Czy mogę zaproponować panu coś do jedzenia przed
wyjściem?
- Pewnie - odpowiada kierowca, wkładając dwudziesta-ka do kieszeni i
czekając na bonus.
Pan Smokingowy Przystojniak podchodzi do uginającego się od jedzenia
stołu, wraca z dwoma dużymi szpikulcami z owocami morza i podaje je
kierowcy, który ujmuje je niczym dwie szable i szybko udaje się w
kierunku drzwi.
- No, a ty? - pyta nasz dobroczyńca z dołeczkami w policzkach,
uśmiechając się do mnie. - Też masz ochotę na krewetki? Albo coś z baru
ostrygowego?
- Nie - odpowiadam, unikając jego spojrzenia. Mamroczę krótkie
podziękowanie za jego galanterię, po czym pośpiesznie odwracam się, by
iść po drinka. Bellini posyła mi spojrzenie pełne zdumienia, a potem,
chcąc naprawić mój brak dobrych manier, rozpływa się w
podziękowaniach.
- Co się z tobą dzieje? - pyta, kiedy kilka minut później dołącza do mnie. -
Ten facet był całkiem fajny. Wydaje mi się, że mu się spodobałaś.
- Znam go - odpowiadam przez zaciśnięte zęby. - Mam ochotę zapaść się
ze wstydu pod ziemię. To był Tom Shepard.
-Kto?
- Znajomy Erica. Ten, który mnie uratował, kiedy krótko po tym, jak Bill
mnie zostawił, poszłam się powspinać. Pamiętasz? Znalazł mnie całą we
łzach na poboczu w Cold Spring i podwiózł mnie do mojego samochodu.
Właśnie w taki sposób ponownie nawiązałam kontakt z Erikiem.
- Więc teraz uratował cię po raz drugi. Można powiedzieć, że to twój
osobisty Clark Kent. To dobrze, no nie?
355
- Jasne, przecudownie. Wtedy byłam ubłocona, zapuch-nięta od ugryzień
szerszeni i nie mogłam znaleźć samochodu. Tym razem jestem idiotką,
która nie może znaleźć pieniędzy. Wyobrażasz sobie, co powie o mnie
Ericowi? A tak w ogóle, to co on tutaj robi?
- A kogo to obchodzi? Hallie, moja droga, jesteś teraz wolną kobietą!
Kiedy przystojny mężczyzna proponuje ci ostrygi, to się w nie wgryzasz.
Krzywię się.
- Ostrygi są oślizgłe. I nie zauważyłaś? Nosi obrączkę. - Zerkam na drugi
koniec sali na Toma Sheparda, który w smokingu wygląda jeszcze lepiej
niż w timberlandach. Ale kiedy nasze spojrzenia się krzyżują, szybko się
odwracam.
Bellini potrząsa głową.
- Jesteś beznadziejna. Ale skoro nie chcesz porozmawiać z Tomem,
pokrążmy trochę.
- Czy naprawdę użyłaś właśnie w jednym zdaniu słów „Tom" i „cruise" *?
- Przypadkowo - uśmiecha się szeroko. - Tom Cruise. To może być nasze
hasło, kiedy będziemy spotykać się z facetami. Oznaczające: „Chodźmy
poszukać kogoś innego".
Biorę ze śmiechem kieliszek białego wina i razem z Bellini przechadzam
się po sali balowej Chelsea Piers. Wyglądam przez ogromne okna i
zachwycam się oszałamiającym widokiem na rzekę Hudson. Ale przyjęcie
ma w zanadrzu wiele atrakcji, które odciągają mnie od podziwiania
widoków. Na końcu sali ubrani w trykoty akrobaci z Cirque du Soleil
zwisają z trzech wysoko zawieszonych lin i bez żadnego wysiłku obracają
się i przyjmują niemożliwe do wyobrażenia pozycje. Gimnastyczka na
trapezie huśta się nad naszymi głowami i najwyraźniej to my jesteśmy jej
jedyną siatką zabezpieczającą. Kiedy się jej przyglądam, lekko wstawiony
starszy mężczyzna z wydatnym brzuchem i jeszcze
cruise (ang.) - krążyć.
356
większymi diamentowymi spinkami do mankietów podchodzi do nas i
obejmuje ramieniem Bellini.
- Hej, piękna, czy mogę ci kupić drinka? - pyta, patrząc na nią pożądliwie.
A potem, dostrzegając mnie, dodaje: - Kupię drinka wam obu. Dwa za
cenę jednego.
- Tom Cruise - mówię do Bellini.
- Tom Cruise - przyznaje i zaczynamy chichotać. Gdy się odwracamy, by
odejść, wpadamy na Darlie.
- Witajcie, moje drogie - mówi, całując powietrze obok naszych
policzków. Wygładza obcisłą suknię Harve'a Lege-ra. - Cudowne
przyjęcie. Widzę, że już poznałyście mojego dawnego chłopaka, Hirama.
Co o nim myślicie?
- To dokładnie typ faceta, z którym mogłabym się ciebie spodziewać -
odpowiada szczerze Bellini. Osobiście rozumiem, dlaczego im nie wyszło.
Darlie nigdy nie wytrzymałaby z mężczyzną, który obnosi się z
diamentami większymi od jej własnych.
- To miło z twojej strony, że przyprowadziłaś takiego porządnego
mężczyznę do wzięcia - mówię, starając się być uprzejma.
- On nie jest do wzięcia - parska Darlie. - Kiedy zakochasz się w Darlie,
pozostajesz na zawsze zakochany w Darlie.
Nie jestem pewna, ile „zawsze" trwa w wypadku seryjnej mężatki z
Chaddick, ale rzeczywiście potrafi ona wywrzeć długotrwałe wrażenie.
Wystarczy powieść spojrzeniem po rozentuzjazmowanym tłumie i już
wiadomo, że przyjęcie Bellini „Przyprowadź Dawnego Chłopaka" okazało
się wielkim sukcesem. Pary, które nie widziały się od lat, ponownie ze
sobą flirtują lub pomagają swoim byłym poznawać nowych potencjalnych
partnerów. Moja szczęśliwie zamężna sąsiadka Amanda przedstawia
swego dawnego chłopaka świeżo rozwiedzionej Steff i ci dwoje
natychmiast się oddają ożywionej rozmowie.
- Musisz poznać naszego specjalnego gościa. To jest właśnie Inka - mówi
Bellini, ciągnąc mnie za sobą do wysokie-
357
go blondyna, który słowa „strój oficjalny" zinterpretował jako kowbojki,
czerwone spodnie i cienkie czarne lasso. Wokół sławnego projektanta
biżuterii zebrał się spory tłumek fanów. Inka uśmiecha się szeroko i
trzyma za rękę równie wysokiego blon-dasa. Kiedy dostrzega Bellini,
włącza tysiącwatowy uśmiech.
- Cóż za pomysł! Dziękuję ci za to przyjęcie - rozpływa się Inka. - Poznaj
mojego dawnego chłopaka, Azteka.
O ile mnie pamięć nie myli, Inków i Azteków oddzielał od siebie
kontynent, ale dzisiejszy wieczór bardzo ich do siebie zbliżył.
Ale nie wygląda na to, by zbliżał bardziej mnie i Erica. Po raz kolejny
zerkam na zegarek.
- Myślisz, że ten twój dawny chłopak w końcu się tutaj zjawi? - pyta
mężczyzna za mną.
Obracam się ze zdumieniem i nagle staję twarzą w twarz z Tomem
Shepardem, który uśmiecha się do mnie i sączy szkocką z lodem.
- Jego samolot ma opóźnienie - wyjaśniam.
- Nie potrafię zrozumieć, po co Ericowi prywatny samolot. Jest mniej
punktualny niż liniowe. - Odstawia szkocką. - A tak przy okazji, na
wypadek, gdybyś mnie nie pamiętała, jestem Tom Shepard.
- Oczywiście, że cię pamiętam. Mój przydrożny bohater.
- Erie mnie tutaj zaprosił. Uznał, że powinienem wystawić nos z domu i
poznać nowych ludzi.
- A właśnie się zastanawiałam, co tutaj robisz.
- To z całą pewnością nie jest Tom Cruise - mruczy mi do ucha Bellini i
oddala się, chcąc nas zostawić samych.
Tom wyciąga dłoń, by uścisnąć moją. Wbrew sobie odczuwam niewielki
dreszczyk.
- Kiedy się ostatnio widzieliśmy, byłam znacznie bardziej ubłocona.
- Ładnie się domyłaś. Piękna sukienka. Wyglądasz uroczo.
- Pożyczona - przyznaję.
358
- Nie szkodzi. Za to cały urok i tak należy do ciebie. Przyglądam się
złotemu krążkowi na jego palcu.
- Dzięki za komplement. Ale muszę ci powiedzieć, że jestem dość czuła na
tym punkcie. Uważam, że żonaci mężczyźni nie powinni flirtować.
Tom wygląda na zaskoczonego, ale zanim zdąży mi odpowiedzieć,
wartość sieci zabezpieczającej na sali wzrasta, jako że pojawia się Erie, a
w ślad za nim jego asystent Hamilton, dzierżący dzwoniącą komórkę i
pikającego palmto-pa Blackberry. Erie całuje mnie w policzek, a potem
zamyka Toma w niedźwiedzim uścisku i klepie go po plecach.
- Cieszę się, że jesteś tutaj - oświadczam Ericowi.
- Ja też - odpowiada. Ale naszą ledwie rozpoczętą rozmowę przerywa
Hamilton. Ma jakieś pilne pytanie. Zastanawiałam się, czy Erie naprawdę
jest „tutaj", będąc tutaj. Patrzy z satysfakcją na Toma i na mnie.
- A więc już się znaleźliście w tłumie. To dobrze. Moja robota jest w takim
razie wykonana - mówi takim tonem, jakby zatwierdzał fuzję
przedsiębiorstw.
- Twoja robota nigdy nie jest wykonana - żartuje Tom.
- Ależ jest. Teraz wy musicie trochę popracować - oświadcza Erie. Chwyta
z tacy niesionej przez mijającego nas kelnera miniaturowego hot-doga,
zanurza go w sosie musztardowym i wkłada do ust. - Mmm, pycha. Muszę
kazać mojemu asystentowi dowiedzieć się, co to takiego. Może
moglibyśmy kupować to do samolotu.
Tom i ja wymieniamy znaczące spojrzenia i zaczynamy się śmiać.
- Świnki w kocyku, Panie Miliarderze - mówi Tom. - Może znasz je pod
nazwą petit boeuf en croute.
- Nie nabijaj się ze mnie, okej? - odpowiada z uśmiechem Erie. -
Znalazłem ci nową dziewczynę, prawda?
Jestem zdezorientowana. Czy regularnie znajduje nowe dziewczyny
noszącemu obrączkę Tomowi?
359
- To jeszcze nie jest moja dziewczyna. A poza tym sam ją sobie znalazłem.
Brudną, ale z potencjałem - mówi Tom, uśmiechając się do mnie.
- I od tamtej pory ciągle o niej mówisz. Pomyślałem, że nieźle potrafi
przejrzeć człowieka, kiedy nie chciała polecieć ze mną na Bermudy. A
może chodziło wtedy o Londyn?
- Erie potrząsa głową z udawaną rozpaczą. - Cóż za wsparcie otrzymuję od
najlepszego przyjaciela!
Teraz czuję się już zdecydowanie nieswojo. Mam chęć odciągnąć Erica na
bok i zapytać, o co w tym wszystkim chodzi. Ale jak zwykle pojawia się
Hamilton, równie irytujący jak komar, od którego nie możesz się odgonić.
- Panie Richmond, dzwoni prezydent - oświadcza ważnym tonem.
Erie sprawia wrażenie jeszcze wyższego, kiedy oddala się, by odebrać
telefon.
- Niech to na tobie nie robi zbyt wielkiego wrażenia
- mówi Tom. - To pewnie tylko prezydent z klubu country, do którego
należy Erie. Chce się z nim umówić na partyjkę golfa.
- Albo prezydent Mołdawii - sugeruję. - Zwraca się z prośbą o pomoc w
umieszczeniu jego kraju na mapie.
Ponownie się śmiejemy. Do diaska, nie obchodzi mnie, co Ericowi
chodziło po głowie. Nie mam zamiaru polubić tego faceta.
Tom ujmuje mnie za łokieć.
- Miło tutaj, ale może miałabyś ochotę wyjść na chwilkę? Przejść się i
zaczerpnąć trochę świeżego powietrza?
Waham się. Może jestem zbyt świętoszkowata. Tom przecież nie musi być
wolny, bym mogła iść z nim na spacer. Z drugiej jednak strony problem
tkwi w tym, dokąd nas taki spacer może zaprowadzić.
- Słuchaj, jestem prawnikiem. Lubię mieć wszystko czarno na białym. Czy
ta obrączka coś znaczy?
Tom patrzy na nią i nieśmiało obraca ją na palcu.
360
- Tak, bardzo dużo znaczy. Ale jeśli pytasz, czy jestem żonaty, to już nie.
Jestem wdowcem.
Nagle czuję się zakłopotana swoją otwartością.
- Przepraszam, naprawdę mi przykro - wyrzucam z siebie, przepraszając w
jednym zdaniu za moje pytanie i wyrażając jednocześnie żal z powodu
jego straty.
- Dzięki. Nie było mi łatwo. Erie to dobry przyjaciel. Znajduje czas na
wspólne wędkowanie i często do mnie zagląda. Dręczy mnie, tak to mogę
ująć - dodaje z uśmiechem.
- Niedawno straciłeś żonę?
- Pięć lat temu. Wtedy właśnie przeprowadziłem się na wieś, by skupić się
na wychowywaniu dzieci. Chciałem odciągnąć nas od miasta i wszystkich
wspomnień.
- Jak dzieci sobie z tym radzą?
- Zaskakująco dobrze. Są szczęśliwe i uwielbiam przebywać w ich
towarzystwie. Niestety, zdążyły już dorosnąć. W tym roku moje drugie
dziecko poszło na studia.
- Moje też.
- Wielka zmiana, prawda? Teraz już nie spędzam każdego weekendu na
chodzeniu na mecze piłki nożnej i zawody pływackie. Chyba już czas
wrócić do prawdziwego świata.
- Jeśli umawianie się na randki można nazwać prawdziwym światem -
śmieję się.
- No i nie jestem w tym zbyt dobry. Na przykład: stoję tutaj z piękną
kobietą i jedyne, co mi przychodzi do głowy, by jej zaproponować, to łyk
świeżego powietrza.
- Cóż, dałeś mi już piętnaście dolarów - odpowiadam, myśląc o
taksówkarzu.
- Jesteś prawnikiem. Za piętnaście dolarów mogę mieć półtorej minuty
twojej uwagi.
- W takim razie wykorzystajmy je najlepiej, jak się da. Gdy wychodzimy
na zewnątrz, przeszywa mnie lekki
dreszcz i Tom zdejmuje marynarkę, by następnie otulić nią moje ramiona.
Ponownie mnie ratuje - co, jak zauważyła Bel-lini, jest całkiem fajne.
361
Przechadzamy się po nabrzeżu, rozmawiając z ożywieniem o naszych
dzieciach. Bardzo szybko się dowiaduję, że Tom jest internistą i przez
ostatnich kilka lat pracował spokojnie w niewielkiej klinice na wsi. Teraz
się zastanawia, czy wrócić do miasta i przyjąć propozycję wykładania w
Columbia Medical Center.
- Wreszcie jestem gotowy, by zacząć od początku - mówi.
- Zabawne. To nasze dzieci powinny mieć życie przed sobą, ale to ja się
czuję gotowa na wszystko.
- Ja też. To fajne uczucie. - Tom prowadzi mnie gdzieś po schodach.
Wchodzimy do środka, ale chyba się trochę zagapiłam i zamiast wrócić na
przyjęcie, znajdujemy się w innej części Chelsea Pierś.
- Lubisz kręgle? - pyta Tom i uśmiecha się szelmowsko.
- Nie grałam w nie, odkąd skończyłam dwanaście lat - odpowiadam,
zastanawiając się, jak moja suknia za osiem tysięcy dolarów wyglądałaby
z butami do kręgli.
Kilka minut później przekonuję się o tym osobiście.
-Uważam, że srebrno-zielone buty bardzo ci pasują - stwierdza Tom,
uśmiechając się, gdy staję przed nim. Czuję ulgę, pozbywszy się obcasów,
bez względu na to, co mam teraz na nogach.
- Granie w kręgle wygląda inaczej, niż to pamiętam - mówię, rozglądając
się po sali, która bardziej przypomina dyskotekę niż ośrodek sportowy. Z
głośników wydobywa się muzyka rap, a specjalne urządzenie wytwarza
chmury strzępiastego dymu. Nie ma fluorescencyjnych świateł, w których
każdy wygląda niekorzystnie, za to na sali panuje półmrok.
Tom bierze ze stojaka moją bilę i podaje mi ją. Podchodzę do linii i
próbuję przyjąć klasyczną postawę graczy rzucających jedną ręką. Ale dla
moich wymyślnych manewrów bila jest nieco za ciężka, a suknia zbyt
obcisła. Trzymając więc w obu dłoniach siedmiokilogramową kulę,
kucam, upuszczam ją i lekko popycham. Toczy się powoli przez sam
środek toru.
362
- Strike! - woła z zachwytem Tom, kiedy przewracają się wszystkie kręgle,
a tablica z wynikami robi się cała podświetlona.
- Szczęście początkującego - mówię, wracając do niego dumnym krokiem.
Kiedy nadchodzi kolej Toma, rzuca bilą w niezwykle fachowy sposób.
Ona zaczyna obiecująco toczyć się po torze, ale potem skręca niepewnie w
bok. Strącony jeden kręgiel. Za drugim razem wynik jest taki sam.
- To nie twoja wina. Niełatwo grać w kręgle, kiedy ma się na sobie
smoking - oświadczam Tomowi, kiedy wraca do mnie.
- Nie traktuj mnie protekcjonalnie, ty odstrojona w suknię balową
paniusiu, która zaliczyła strikea.
- Strike - odpowiadam, wzruszając ramionami. - W baseballu strikea się
unika. Nikt też nie chce strajków pracowniczych. A tak w ogóle, to kto
zdecydował, że w kręglach oznacza to zwycięstwo?
- Nie mam pojęcia.
W następnej rundzie wszystko się zmienia. Tomowi udaje się strącić kilka
kręgli, mnie za to ani jednego.
- Coś mi się wydaje, że jestem osobą w stylu „wszystko albo nic" -
stwierdzam, patrząc na wiszącą nad torem elektroniczną tablicę z
wynikami.
- Z całą pewnością zasługujesz na wszystko - mówi Tom, obejmując mnie
ramieniem.
- Owszem - odpowiadam, a potem, pragnąc właśnie wszystkiego,
nachylam się i całuję go lekko.
Tom wygląda na zachwyconego.
- Jeśli spodoba ci się jakaś kobieta, zabierz ją na kręgle. Tego właśnie mam
zamiar nauczyć mojego syna - mówi, obdarzając mnie promiennym
uśmiechem, ukazującym dołki w jego policzkach.
- Nie jest to jakaś typowa rada, ale w moim wypadku zadziałało -
przyznaję.
363
Patrzymy na siebie, zastanawiając się, co będzie dalej. No i oczywiście coś
się dzieje. Dzwoni komórka Toma. Patrzy na numer.
- Ciekawe, czego Hamilton może chcieć ode mnie - mówi i odbiera
telefon. Słucha przez chwilę, po czym zatrzaskuje komórkę i chwyta mnie
za rękę. - Hamilton wpadł w panikę. Nagły wypadek. Potrzebny jest
lekarz. Erie czymś się zakrztusił.
- Pewnie hot-dogiem - mówię, uznając, że prawdopodobnie nie wie, jak
żuć coś innego niż kawior.
Wybiegamy z sali i jesteśmy w połowie pirsu, kiedy dociera do mnie, że
bieganie nie sprawia mi żadnego problemu.
- Jestem nadal w butach do kręgli - mówię ze zdziwieniem.
- A niech to, masz rację. - Tom także ma na nogach swoje. Patrzy na nie
przelotnie. - Będziemy musieli zmienić je później. Teraz nie mamy czasu.
Trzymając się za ręce, biegniemy do pirsu nr 60. Pokonujemy ten odcinek
w naprawdę rekordowym czasie. Kiedy docieramy na miejsce, naszym
oczom ukazuje się następujący obrazek: Erie leży na podłodze, wokół
niego gromadzi się tłum ludzi, a piękna kobieta praktycznie leży na nim.
Bellini.
Tom podbiega i klęka przy swoim najlepszym przyjacielu, którego oczy są
szeroko otwarte. Wygląda na zdrowego i zadowolonego. Klękam obok
mojej najlepszej przyjaciółki, która wygląda na jeszcze bardziej
zadowoloną.
- Wszystko jest pod kontrolą - oświadcza Bellini, unosząc głowę. Po
chwili odwraca się z powrotem w stronę swego pacjenta i przyciska swe
usta do jego, potem odrywa je, przyciska, odrywa, przyciska.
- Co ty robisz? - pyta doktor Tom.
- Erie się krztusił, więc najpierw zastosowałam manewr Heimlicha -
wyjaśnia ona spokojnie. - A kiedy się udało, położyłam go, by zrobić mu
oddychanie metodą usta-usta.
364
- Dobra robota, jeśli chodzi o Heimlicha, ale nie jestem pewny, czy
oddychanie usta-usta jest koniecznie - mówi Tom, delikatnie odciągając
Bellini.
Uśmiechając się szeroko, Erie opiera się na łokciach i wyciąga rękę do
swojej nowej lekarki.
- Jak najbardziej jest konieczne. Nigdy w życiu nie czułem się tak dobrze.
Tom wybucha śmiechem i wszyscy wstajemy.
- Chodź, Erie, daj mi pięć minut na przebadanie cię. A potem ty i Bellini
możecie wrócić do zabawy w doktora.
Oddalają się, a my patrzymy radośnie za nimi.
- Lepiej uważaj; Erie jest naprawdę nie do wytrzymania - mówię czule. -
Wymagający i egocentryczny.
- A także przystojny, bogaty i na dodatek świetnie całuje.
- To prawda, ale jest arogancki.
- Pewny siebie - odparowuje Bellini.
- Zawsze niedostępny.
- To nie jest typ, który się do ciebie przykleja i działa ci na nerwy
Śmieję się.
- Poddaję się. Wy dwoje idealnie do siebie pasujecie. Bellini przytula
mnie.
- Nie masz nic przeciwko, jeśli zgarnę twojego byłego chłopaka?
- Oczywiście, że nie. Jestem gotowa na to, by mieć nowego.
Podnoszę głowę i dostrzegam, że w moim kierunku zmierza Tom Shepard,
serdeczny, ofiarny i seksowny Ma spuszczoną głowę. Widzę, jak zsuwa z
palca obrączkę, trzyma ją przez chwilę w dłoni, po czym dyskretnie chowa
do kieszeni.
- Jakieś ciągle żywe żale odnośnie do tych wszystkich mężczyzn, za
których nie wyszłaś? - pyta mnie Bellini, która przygląda się z kolei
Ericowi.
Kręcę głową.
365
- Wreszcie zrozumiałam, że nie ma powrotów. Jedyne, co można zrobić, to
ruszyć przed siebie.
Tom podchodzi do mnie. Przez chwilę myślę o tym, jak dobrze się dzisiaj
bawiliśmy i ile jeszcze pozostało do odkrycia o sobie nawzajem. Nie mam
pojęcia, co przyniesie przyszłość. Może za dwadzieścia lat będę wracać
wspomnieniami i myśleć o Tomie z uczuciem jako o mężczyźnie, za
którego nie wyszłam. Może w ogóle nie będę o nim myśleć. A może
każdego ranka będę się budzić przy jego boku, niezmiernie z tego powodu
szczęśliwa?
Tom wyciąga rękę.
- Mogę cię prosić do pierwszego tańca? - pyta.
- Oczywiście. - Uśmiecham się do siebie, uświadamiając sobie, że jeśli
tylko się sobie na to pozwoli, przeszłość może się okazać dobrą
nauczycielką. Jeszcze kilka krótkich miesięcy temu jąkałabym się i
tłumaczyła, że mam dwie lewe nogi. Ale teraz jedynie dodaję: - Choć
może najpierw powinniśmy zmienić buty.
- W żadnym wypadku - oświadcza Bellini, sędzia au courant, gdy Erie
sięga po jej dłoń. - Stroje balowe i buty do kręgli. Podoba mi się. Możliwe,
że jesteście prekursorami zupełnie nowego trendu.
Wszyscy się śmiejemy, a ja wślizguję się w objęcia Toma i razem ruszamy
w stronę parkietu. Trendu? Pewnie nie. Ale przy odrobinie szczęścia
staniemy się prekursorami czegoś, co potrwa nieco dłużej.
Polecamy
inne książki z tej serii
J. Kapłan, L. Schnurnberger
Moje są wyjątkowe
Sara ma czterdzieści jeden lat, zajmuje się kateringiem. Jej pierwszy mąż
James uciekł do Patagonii osiem lat temu, zostawiając ją z dzieckiem.
Przeprowadza się wraz z synem do swojego narzeczonego, Bradforda,
mieszkającego w bogatej dzielnicy Nowego Jorku. Jej najlepsza
przyjaciółka Kate, wzięta dermatolog, ma romans z bogatym, żonatym
mężczyzną. Kolejna z trójki - Berni - będąca w ciąży z bliźniakami,
wyprowadza się z Zachodniego Wybrzeża i rezygnuje z satysfakcjonującej
pracy na rzecz macierzyństwa. Każda z trzech przyjaciółek jest zatem na
etapie układania sobie nowego życia, okraszonego męskimi striptizami i
najnowszymi zabiegami antycellulitowymi prosto z Brazylii. Komplikacje
powstają, gdy na horyzoncie pojawia się wyjątkowo złośliwa była żona
Bradforda ze swoją nieznośną córką. Zycie Sary zamienia się w piekło,
tym bardziej, że w tym samym czasie z dalekiej Patagonii powraca James
z zamiarem odzyskania małżonki...
Risa Green
Opowieści z kołyski
Kilka lat temu Lara Stone zrezygnowała z pracy w kancelarii prawniczej i
zatrudniła się w administracji elitarnej szkoły prywatnej w Bel Air. Wciąż
pewnie rozkoszowałaby się długimi wakacjami, słonecznymi
popołudniami w Los Angeles i pracą polegającą głównie na rozmowach z
pełnymi szalonych pomysłów nastolatkami, gdyby jej mąż Andrew
kategorycznie nie zażyczył sobie dziecka. Dziś Lara jest młodą mamą i
wciąż trudno jej uwierzyć, że codziennie będzie ją budził zapach
dziecięcej kupki i dobiegający z elektronicznej niani rozdzierający uszy
wrzask. Nie ma co liczyć na to, że uda jej się wrócić do poprzedniej wagi,
a historie o regularnym karmieniu piersią lepiej od razu włożyć między
bajki - maleńka córka Parker domaga się karmienia przez całą dobę, więc
o przespaniu chociaż kilku pełnych godzin w ciągu tygodnia można tylko
pomarzyć. W tych warunkach nikomu nie byłoby łatwo skoncentrować się
na zajęciach „Mama i ja", ani znaleźć w miarę kompetentną nianię. Może
zresztą żadne z tych zadań nie byłoby ponad siły wzorowej absolwentki
Uniwersytetu Pensylwanii, gdyby akurat po ośmiu latach nieobecności nie
stanął przed nią ojciec i nie zaczął się jej zwierzać ze swojego burzliwego
związku z byłą striptizerką.
Pomimo wszystko Lara wszelkimi siłami stara się odzyskać wewnętrzną
równowagę, bo wie, że niedługo będzie jej bardzo potrzebować. Mąż już
przebąkuje, że chciałby mieć syna...