Albert Wojt
Pod kulawym Belzebubem
Niezbyt głośne, ale za to uparte i przenikliwe bzyczenie przerwało ciszę w
jednym z pawilonów motelu „Pod kulawym Belzebubem". Atletycznie
zbudowany blondyn zamachał przez sen rękami, jak gdyby chciał
odpędzić jakąś natrętną muchę. Niestety bzyczenie zamiast ustać,
przybrało jeszcze na sile, przechodząc z wolna w cienki, świdrujący pisk.
Mężczyzna przewrócił się na łóżku, wtulił twarz w poduszkę i naciągnął
kołdrę po czubek głowy. Jednak i te zabiegi okazały się bezowocne. Po
kilku sekundach rozpaczliwego zatykania uszu dał za wygraną Usiadł na
łóżku i półprzytomnie zaczął rozglądać się dookoła. Nagle skonstatował,
że przyprawiający go o gęsią skórkę dźwięk ma swoje źródło w okolicy
przegubu lewej ręki. Niecierpliwie ściągnął gruby, kanciasty zegarek i
namacał właściwy przycisk. W pawilonie ponownie zaległa cisza.
— Och, bloody! — zaklął blondyn, nie mo
63
gąc opanować ziewania. — Stary Olaf miał rację, że to gówno nawet
umarłego z grobu podniesie!
Zerknął w stronę okna. Na dworze zaczynało już szarzeć i aby zdążyć na
czas do Świnoujścia, musiał się pospieszyć. Wstał i bez wahania sięgnął
po leżące na krześle sztruksowe spodnie. Rozglądał się właśnie za kurtką,
kiedy za jego plecami skrzypnęło łóżko.
— Co się stało, Ingmar? — W głosie Milki zadźwięczała nuta niepokoju.
— Wychodzisz?
Szwed odwrócił się i przez chwilę z przyjemnością spoglądał na
ciemnowłosą dziewczynę. Bez cienia skrępowania odsunęła na bok kołdrę,
tak że nic nie zasłaniało jej jędrnych piersi, płaskiego brzucha i zgrabnych,
niewiarygodnie długich nóg.
— Śpij, kotku! — Uśmiechnął się uspokajająco. ?— Mówiłem ci przecież,
że muszę być dzisiaj w Ystad. Business is business!
— Kiedy znowu przyjedziesz?
— Jak tylko nadarzy się okazja. Może nawet jeszcze w tym tygodniu.
— Będę czekała.
— Ja też! — Ingmar porozumiewawczo przymrużył oko. — Ze świecą
szukać drugiej takiej jak ty.
Chwycił kurtkę i skinąwszy Milce na pożegnanie ruszył do wyjścia. W
drzwiach zatrzymał się jeszcze na moment, jak gdyby sobie
> czymś przypomniał. Sięgnął po portfel i po krótkim wahaniu odliczył
kilka banknotów.
— Kup sobie; nową kieckę. — Położył pieniądze na stojącj&n przy
wyjściu krześle. — I ze dwie pary majtek — dorzucił, śmiejąc się ze
swego dowcipu.
Trzasnęły drzwi i Ziółkowska została sama. Przez chwilę niezdecydowana
siedziała na łóżku. Chciało jej się spać i najchętniej przyłożyłaby jeszcze
głowę do poduszki, z drugiej , jednak strony zostawione przez Svensona
pieniądze działały jak magnes. W końcu ciekawość wzięła górę. Milka
zsunęła bose stopy na zimną podłogę i pobiegła do stojącego przy wyjściu
krzesła. Niecierpliwie przeliczyła szwedzkie korony. Było ich równe sto
pięćdziesiąt.
— Wstrętny kutwa! — syknęła rozczarowana. — Prędzej zobaczy własne
ucho bez lusterka, nim go znowu wpuszczę do łóżka!
Wspomnienie otrzymanego wczoraj w prezencie elektronicznego zegarka
zachwiało nieco jej postanowieniem, nie zmieniło jednak faktu, że liczyła
na znacznie więcej. Miotając na cały głos wulgarne przekleństwa
wyciągnęła spod łóżka wielką, nie najnowszą już walizę i schowała
korony pod brudną bieliznę. Już miała1 zamiar wsunąć walizkę na
poprzednie miejsce, ale po chwili zmieniła zdanie: Znowu sięgnęła pod
bielizną i moment później na łóżku leżała ałkiem pwkazna sterta
zachodnich banknotów.
7
63
Ten widok ją udobruchał. Ze szczerą przyjemnością zaczęła segregować
dolary, funty, szwedzkie korony i marki zachodnioniemieckie. Po
półtoramiesięcznym pobycie w Międzyzdrojach uzbierała się tego całkiem
okrągła sumka.
Milka ponownie sięgnęła do walizki i obok banknotów pojawiła się
biżuteria. Przeważnie były to pierścionki i łańcuszki niezbyt dużej
wartości. Jedynym cenniejszym przedmiotem była oryginalna bransoletka
z delikatnej złotej plecionki ozdobionej maleńkimi turkusikami. Wsunęła
ją na rękę i chciała podejść do okna, by lepiej przyjrzeć się błyskotce,
kiedy ktoś zapukał do drzwi. Zapominając" o bransoletce spiesznie
zgarnęła pozostałą biżuterię i pieniądze do walizki. Jeszcze energiczny
kopniak i walizka znalazła się na swoim miejscu pod łóżkiem.
— Kto tam? — burknęła ostro. — Nie za wczesna pora na wizyty?
— Zapomniałem czegoś, kochanie — niewy-' raźny, męski głos zabrzmiał
całkiem obco; w każdym razie nie był to Svenson.
— U mnie? — Dziewczyna sięgnęła po lekki szlafroczek, niedbale
zarzuciła go na ramiona i ruszyła do drzwi. — To chyba jakaś pomyłka?
— Jaka znowu pomyłka? Lepiej ty się, Mil-' ka, nie wygłupiaj!
Pukanie rozległo się znowu, znacznie jużj głośniej i natarczywiej. Przez
kilka sekund
Ziółkowska wahała su; jeszcze, w końcu jednak postanowiła zaryzykować.
Otworzyła i niemal w tym samym momencie potężne uderzenie w brzuch
odrzuciło ją na przeciwległą ścianę. Do pokoju wpadło dwóch mężczyzn.
Zdążyła zauważyć, że na twarzach mają damskie pończochy, kiedy dwa
kolejne ciosy w głowę całkiem ją zamroczyły Poczuła tylko, że
bezwładnie osuwa się na podłogę, że wiążą jej ręce i. wpychają jakąś
szmatę do ust,.
II
Usytuowana tuz przy szosie tablica zapewniała bez cienia skromności, że
spragnieni-wypoczynku urlopowicze znajdą w Międzyzdrojach
najczyściejszą plażę, najpiękniejsze morze l najlepszą pogodę na całym
wybrzeżu. Andrzej Orzelecki z natury nie dowierzał podobnej
autoreklamie znanych kurortów, tym jednak nuem przyjął ją z prawdziwą
radością. Oto po wielogodzinnej jeździe zbliżał- się wreszcie do celu
swojej podroży, która nawet za kierownicą lekkiego w prowadzeniu
renaulta okazała się niezwykle męcząca.
Minęła dopiero siódma i ruch w nadmorskiej miejscowości nie był jeszcze
zbyt wielki Grze lecki zwolnił i rozglądał się uważnie, by nie przegapić
właściwego skrzyżowania Na szczę-
9
63
scie V. porę dojrzał drogowskaz i pewnie skręcił w kierunku morza.
Chwilę później wjeżdżał już przez okazałą bramę na teren motelu „Pod
kulawym Belzebubem" Jednopiętrowy, schludnie wyglądający budynek
przyozdabiała sympatyczna skądinąd podobizna rudego diabła ze
szczudłem zamiast jednej nogi i fantazyjnie zakręconymi baranimi rogami.
Nieco z boku usytuowany był parking, a dalej, między drzewami, rozsiane
niezbyt gęsto eleganckie pawiloniki,
Andrzej zaparkował swego renaulta między wiśniowym oplem a białym
citroenem i wy-' siadłszy z wozu z ulgą rozprostował kości. Nikt w motelu
nie zareagował na jego przybycie, ale to go nie zraziło. Wyjął z bagażnika
niewielką walizeczkę i bez pośpiechu pomaszerował w kierunku głównego
budynku. Szerokie, oszklone drzwi nie były zamknięte. Wszedł do środka i
ciekawie rozejrzał się po obszernym, wyłożonym dębową boazerią holu.
Po lewej stronie spostrzegł wejście do czegoś w rodzaju eleganckiej
stołówki, mogącej w razie potrzeby spełniać rolę sali dancingowej, po
prawej mieściły się cocktaił-bar i recepcja. Właśnie z tamtej strony
dobiegały jakieś hałasy, jak gdyby ktoś przesuwał stołki, i mocował się z
szafą lub' kredensem. Andrzej zajrzał do recepcji, nie było tam jednak
nikogo. Wycofał się właśnie do holu, kiedy w progu cocktail-baru stanął
niewysoki, ale tęgi i szeroki w barach, mężczyzna o czerwonej, nieco
obrzmiałej twarzy.
-— Co tu się dzisiaj dzieje, do ciężkiej cholery?! — zagrzmiał z widoczną
irytacją. — Gdzie są właściciele tego interesu? Człowiek nawet nie może
strzelić sobie klinika na dzień dobry, bo obsługa gnije w wyrach do
południa!
— Faktycznie nikogo nie ma — zgodnie przytaknął Grzelecki. — Całą
noc siedziałem za kółkiem, żeby przyjechać do tej dziury, a tu psa z
kulawą nogą.
?— Pan na długo?
?— Na jakieś dwa, może trzy tygodnie. ?— A potem?
Trzeba będzie wracać do Warszawy — westchnął Andrzej. — Interesy
tego wymagają.
— Rozumiem, rozumiem. — Tęgi mężczyzna pokiwał głową. — Urlop,
niestety, kosztuje... O przepraszam! — zreflektował się nagle. —
Beniamin Tomik jestem.
.— Grzelecki. — Andrzej skwapliwie wyciągnął rękę. — Bardzo mi
przyjemnie...
— Mnie również..
Przez kilka sekund stali w milczeniu, jak gdyby żaden nie mógł się
zdecydować na podtrzymanie rozmowy. W końcu Tomik chrząknął
znacząco, ale w tej samej chwili z dworu dobiegły czyjeś podniecone
głosy. Spojrzeli w kierunku wyjścia. Do holu wkraczała właśnie
niewysoka, szczupła blondynka koło pięć
11
63
dziesiątki! której towarzyszył tęgi, łysy jak kolano jegomość w bliżej nie
określonym wieku i niemal-, dwumetrowy dryblas o twarzy, na której
tracono byłoby się doszukać choć cienia1 inteligencji.
— Może, kócharieczko, zadzwonić po milicję? ?—.nieśmiało
zaproponował łysy. — W końcu oni są od tego...
— Zwariowałeś?! —.blondynce głos się załamał z oburzenia. -— Milicja
w moim 'motelu. Co ludzie by powiedzieli?
— Coś jednak musimy'zrobić.
— Gdyby Lulek miał choć odrobinę oleju w głowie, nie byłoby teraz
kłopotów — perorowała właścicielka' motelu. — A przecież tysiąc razy
mówiłam, żeby pilnował, aby nikt obcy nie szwendał się po terenie.
— Bóg mi świadkiem, że złapię tych bydlaków. — Dryblas z całej siły
grzmotnął się w piersi. — Kości połamię, łby poukręcam...
— Dobrze, dobrze! — Lekceważąco wzruszyła ramionami. — A póki co,
pamiętaj, za co ci płacę. Jeszcze jedna taka wpadka i fora ze dwora.
— Tak jest, proszę pani.
— Co się właściwie .stało? — nie wytrzymał Tomik. — Niech pani uchyli
rąbka tajemnicy, pani Romo.
Dopiero teraz, Sawitowska spostrzegła obu mimowolnych świadków jej
rozmowy z mę
63
żem i zatrudnionym na etacie dozorcy Lulkiem Urbakiem.
— Witam, witam, panie Beniaminie! — Uśmiechnęła się z zawodową
uprzejmością. — Ranny z pana ptaszek... A szanowny pan u nas
przejazdem czy na dłużej? — Obrzuciła Grze-leckiego badawczym
spojrzeniem.
—? Na dłużej — sucho odparł Andrzej. — Widzę jednak, że chyba nie W
porę...
— Ależ skąd! — zapewniła bez cienia wahania. — Dysponujemy akurat
wolnymi pawilonami, gdyby więc pan się zdecydował...
— A ten incydent?
—? Jaki znowu incydent? — Spiorunowała wzrokiem Bogu ducha
winnego męża i Urba-Ica. — Pannę Ziółkowską zawsze ekscytowało
podejrzane towarzystwo, nic więc dziwnego, że w końcu spotkała ją
niezbyt miła przygoda, ale to przecież nie powód, by denerwować naszych
miłych gości.
— Jaką przygodę ma pani na myśli? — Tomik ponownie spróbował
zasięgnąć języka. — Pan Emil przed chwilą wspominał o milicji.
— Moje ślubne szczęście zawsze widzi-wszystko przez czarne okulary
?— syknęła z nie tajonym zniecierpliwieniem. — Doprawdy nic się nie
stało.
— Oczywiście, że nic się nie stało —? bez przekonania powtórzył
Sawitowski. — Taki tam drobiazg..
lir' w;,,[M ?' fc
13
—? Więc jak, dołączy pan do naszej gromadki? — Właścicielka motelu
najwyraźniej nie chciała zrezygnować z nowego klienta. — Lepszej
kuchni i bardziej luksusowych warunków nie znajdzie pan w całych
Międzyzdrojach.
— Prawdę powiedziawszy słyszałem o „kulawym Belzebubie" wiele
dobrego.
— Znaczy, ze sprawa załatwiona. — Zatarła ręce ze szczerym
zadowoleniem. — Lulek, zaprowadź pana do siedemnastki ?— przykazała'
Urbakowi. — To uroczy pawilonik... A na śniadanko zapraszamy między
ósmą a dziewiątą.
III
?— Boj się Boga, Milka, jak ty wyglądasz?! Drobna, chyba niespełna
dwudziestoletnia szatynka ze współczuciem patrzyła na Ziółkowską. —
Urządzili cię, dranie, oj, urządzili!
— Przez najbliższy tydzień nikomu nie będ^ mogła gęby pokazać —
smętnie przytaknę!? Milka. — Ale to pecha. Gorzej, że zabrali ~ wszystko,
co miałam.
— Dużo tego było?
— Przeliczając na zielone, koło dwóch pa-j tyków
— Plus biżuteria?
— Pierścionki były niewiele warte. Żal tylko bransoletki.
?—, Jasna cholera!
— Jak myślisz, Zośka, kto to mógł zrobić?
— Mnie pytasz? — żachnęła się Wielecka. — przecież fo ty ich widziałaś.
— Mieli pończochy na gębach, a poza tym I ?araz na dzień dobry
porządnie oberwałam
— Myślisz dać znać milicji?
— Zwariowałaś?! Jeszcze tylko milicji, mi brakowało
— Więc co zamierzasz zrobić?
— Sama nie wiem.
Ziółkowska sięgnęła do saszetki po grzebień i przeglądając się w lusterku
próbowała zaczesać włosy tak, by zasłoniły potężny siniak pod lewym
okiem. Zośka przez dłuższą chwilę z nie tajonym sceptycyzmem
przyglądała się wysiłkom przyjaciółki. Chciała już Milce poradzić, by dała
sobie spokój, kiedy nagle coś musiało przyjść iej do głowy, bo z
rozmachem stuknęła się w czoło
— Już wiem! — zawołała niemal z dziecinną
Irad ością. — Pogadam z Wazuniem To sprytny chłopak, powinien znaleźć
jakieś wyjście.
— Myślisz o tym twoim ratowniku? — Ziółkowska najwyraźniej nie
podzielała entuzjaz pnu Wieleckiej.
— Właśnie
— Przecież on tu jest od niedawna i nikogo ^ue zna.
— Niby «prawda. •— Zośka odrobinę posmutmała. — Siedzi w
Międzyzdrojach dopiero a miesiąca,
-— Poza tym nie zapominaj, że on interesuj się tobą — ciągnęła dalej
Milka — i dla dzi wczyny, którą widział raz w życiu, nie zechc Ściągać
sobie na głowę kłopotów.
— Tak czy inaczej nadam sprawę Antk wi —- powtórzyła Wielecka —
Kupił, nie k pił, potargować można..
Wstała z krzesła i skinąwszy przyjaciółce gł wą na pożegnanie ruszyła do
wyjścia. Ziółjc wska została sama. Jeszcze przez dobrą minu walczyła z
niesfornymi włosami, niestety sini ka w żaden sposób nie zdołała ukryć. W
koń schowała grzebień do saszetki i wyciągn puderniczkę. Spojrzała
w lusterko i na przemknęła jej myśl, że w gruncie rzeczy p mysł Zośki
wcale nie jest taki głupi Wpr wdzie nie wierzyła zbytnio w pomoc jej
now go przyjaciela, ale z drugiej strony jakieś ży liwe męskie ramię
bardzo by się przyd--gdyby próby odzyskania pieniędzy i biźut miały
nabrać realnych kształtów.
Milka sięgnęła po kalendarzyk i przez dłu chwilę wertowała go uważnie.
W części p znaczonej na adresy i telefony aż roiło się nazwisk, kiedy
jednak przyszło dokonać . boru, nie mogła znaleźć nikogo odpowiedni
Większość warszawskich znajomych dziewc ny rozjechała się po całej
Polsce, a do miejs
Ifi
wych me miała wystarczającego zaufania. Chciała już odłożyć
kalendarzyk, kiedy wzrok jej padł na zapisane na ostatniej kartce inicjały.
Przypomniała sobie spotkanego niedawno na plaży Maćka Brydla. Przed
dwoma laty chłopak nie bez powodzenia zabiegał o jej względy, ale
później stołeczna milicja zaczęła mu się dobierać do skory za różne
ciemne sprawki i musiał wyjechać na zachodnie wybrzeże. Od tej pory
zimował w Szczecinie, a lato spędzał w nadmorskich kurortach.
Niespełna trzy kwadranse później Milka była już na molo. Dwukrotnie
przemierzyła je szybkim krokiem, ale Brydla nie znalazła. Bez namysłu
zajrzała do pobliskiej kawiarni. Hałaśliwy tłum wczasowiczów oblegał
maleńkie stoliczki i tłoczył się przy kontuarze w oczekiwaniu na napoje
chłodzące. Dziewczyna przez kilka minut krążyła wśród wczasowiczów,
jednak i tutaj nie było Maćka. Pozostawała jeszcze plaża. Postanowiła
sprawdzić i tam, ale zbliżając się do wejścia zmieniła zamiar. Setki
ułożonych gęsto przy sobie i prażących się w słońcu ludzkich ciał nie
rokowały szans powodzenia ewentualnym poszukiwaniom. Chyba łatwiej
byłoby już znaleźć igłę w stogu siana.
Z wolna zaczęło ogarniać ją zniechęcenie. Postanowiła wprawdzie, że
wieczorem ponowi próby odnalezienia Brydla, ale teraz nie pozo-
17
wiarni
stawało jej nic innego, jak wracać do motelu. Po krótkim wahaniu ruszyła
w tamtym kierunku, kiedy nagle przypomniała sobie o pitej ulicy. Maciek
był zagorzałym amatorem piwa i nie zdarzało się, by któregoś dnia nie
wypił przynajmniej kilku butelek czy kufli. W każdym razie istniała
szansa, że prędzej czy później wpadnie do „Antałka" na małe jasne.
Na pierwszy rzut oka piwiarnia sprawiała wrażenie. Otaczał .ją wysoki, sty
nie najgorsze
Iowy płot z grubych uou, a ~—r--« - . _ dzy drzewami siecią rybacką stały
długie stoły! i ławy zbite z prostych, ledwo oheblowanych! desek.
Okupujące „Antałek" towarzystwo byłoB interesujące, ale to dziewczę
znacznie mniej
nie nie przeszkadzało. Stanąwszy w wejścit rozejrzała się bacznie i omal
nie klasnęła z dości. Nieco z boku, pod samym płotem, spo strzegła
zwalistą sylwetkę Brydla, dyskutują cego o czymś zawzięcie z drobnym
człowiecz kiem w podkoszulku w marynarskie paski. M°
— rroołOTn nnrlniósł kufel i ]e
Kiem w puLirvvjnz.Lłw\n Vv ......
ciek zachęcającym gestem podniósł kufel i j nym haustem opróżnił jego
zawartość. Teiffl drugi bez wahania poszedł w ślady kompana Chwilę
później obaj odstawiali już puste naczynia. Brydel rozejrzał' się w miarę
trzeźwym wzrokiem po piwiarni i dopiero teraz zauw PI żył Ziółkowską.
— Siemasz, Milka! — zawołał z nie tajon^
radością, ~* Chodź do nas. Strzelimy po piwku.
Bez dodatkowej zachęty podeszła do znajomego i na powitanie cmoknęła
go w nie ogolony policzek. Chciała usiąść obok, na ławie, ale chwycił ją
jak piórko i ulokował na swoich kolanach. Na odległość ział alkoholem, co
nie przeszkadzało jej jednak kokieteryjnie objąć go za1 szyję i niby od
niechcenia przejechać czubkiem nosa po .spoconej łysinie.
— No gadaj, jak ci leci? — uśmiechnął się przyjaźnie. — Z twoją buzią i
figurką chyba nie najgorzej?
— Do tej pory nie mogłam narzekać — odparła, dotykając znacząco
podsiniaczonego oka. ?—"Dopiero dzisiaj rano spotkała mnie paskudna
przygoda.
— Jezus, Maria! — Kompan Brydla aż złapał się za głowę. — Kto panią
tak urządził?!
— Szepnij tylko słówko, a gość powącha kwiatki od korzonków. —
Maciek natychmiast spoważniał, a jego mina świadczyła wymownie, że
groźba nie została rzucona na wiatr. — A Gutka nie musisz się krępować
—? dodał widząc niezdecydowanie w oczach Ziółkowskiej. — To równy
gość. Przewróciliśmy razem niejedną flaszkę.
Argument nie należał wprawdzie do przekonujących, ale dziewczynie
przemknęła myśl, że właściwie niczym nie ryzykuje opowiadając o swych
kłopotach przy Gutku,
63
1-9
— Sam siniak, to jeszcze głupstwo — przyj stąpiła do rzeczy bez dalszych
wstępów. —1 Gorzej, że zabrali mi przeszło dwa tysiące dol-j ców w
różnych zachodnich walutach i biżuteJ rię.
— Kto?
.— Żebym ja wiedziała. ?— Bezradnie rozłoJ żyła ręce. — Mogę wam
tylko powiedzieć, żd było ich dwóch. Mieli pończochy na gębacłl i na
samym początku tak mi przyłożyli, że póź| niej nie kojarzyłam już, co się
ze mną dzieje.
— Przyszli do ciebie do motelu?
— Właśnie.
-— O której?
— Ledwo zaczęło świtać.
— Podejrzewasz kogoś? ?— Sama nie wiem.
— Ale myślisz, że to byli miejscowi?
— Znali moje imię... Zresztą nikogo inneg| w motelu nie obrobili.
— Zwiedzieli się, żeś szmalcowna dziewczy' na, a dalej można już sobie
dośpiewać.
— Coś mi to wygląda na Staśka Docenta wtrącił się Gutek. — W zeszłym
miesiącu te oskubał taką jedną ze Szczecina.
— Docent nie bierze wspólników i rzadk bije. — Brydel pokręcił głową z
powątpiewaj niem. — Już bardziej pasuje Krzywy Zdzisio.) Ale, ale! —
przypomniał sobie nagle i spój na Milkę jakoś inaczej niż przed chwilą.
63
*uk linem tych facetów może byc sporo za-
| du
Odbierzcie dolce i zioło, to się podzieli-\ zaproponowała bez
sająknienia
Fifly-fifty? ? ,lc.:ne
Fik to co innego rozpogodził się Ma-
Umowa stoi! Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć ?—? Cmoknęła
Brydla w łysinę. - A gdybyś miał dla mnie, to mieszkam w jedenastce.
IY
,Raz kozie śmierć" Andrzej zacisnął zęby dt terminacją dał dwa duże
kroki do przodu Ca*. woli zmusił się. bj' natychmiast nie
pocisk o zyć. Niemal w tej samej chwili jakaś mizerna w gruncie rzeczy
fala zmoczyła mu kąpielówki Mimo panującego upału poczuł na plecach
gęsią skórkę Po przeszło trzygodzinnym prażeniu. su, na słońcu Bałtyk
przypomi-(la! mu vodę z przerębla. Grzelecki zamknął oczy i znowu
posunął się [łąb morza, ale teraz już tylko o jeden krok uno opadało tu
Trochę bardziej zdecydowanie r. .olejna fala sięgnęła mu do pępka Z
trudem i\\ trzymał cisnące mu się na usta przekleństwo ,.brawsx> w
obie dłonie wody prysnął
21
nią na piersi. Niestety, przecenił swoje siłyj Rozpalone słońcem ciało
zadygotało niczyiw w febrze i Andrzej zupełnie odruchowo cofną}, się
przed nadbiegającym właśnie grzywaczem!
— Fe! Co za tchórz! — Zadźwięczał mu nal uchem pełen ironii
dziewczęcy śmiech. — Uwa( żaj, staruszku, bo ci szczęka ze strachu
wypad nie!
Urażony do żywego chciał się jakoś odgryza ale w tej samej chwili poczuł
na plecach struj mień lodowatej wody Odwrócił się i następna fontanna
sięgnęła mu twarzy. Spostrzegł wyj soką, nieprzeciętnie zgrabną
dziewczynę w bi. kini. Z wrażenia zamrugał powiekami, by ni czego nie
uronić z kształtów dwudziestolatki, ta jednak najwyraźniej me miała
zamiaru zaJ niechać sadystycznej zabawy. Kolejny prysznic na moment
oślepił Grzeleckiego. Niema po omacku skoczył w stronę figlarki. Już, jfl
miał ją chwycić za rękę, kiedy zupełnie ni& oczekiwanie poczuł na szyi
uścisk zimnych rl mion i pociągnięty ciężarem napastniczki ]M długi
zwalił się do wody
Prychając niczym mors dźwignął się na noa Dziewczyna była juz dobrych
dwadzieścia mej trów dalej, tak że woda sięgała jej do pieri Ze śmiechem
»zagrała Andrzejowi na ndj i izuciwszy się w morze odpłynęła od brzea
Bez chwili wahania ruszył za nią. PrzymuJ we nurkowanie oswoiło go z
wodą na tyle,| przestał trząść się z zimna, a żart dzuwczyny, choć
zdecydowanie nazbyt obcesowy, mógł stanowić nie najgorszy pretekst do
nawiązania znajomości.
Pływała nadspodziewanie dobrze i choć Grzelecki,- oprócz momentów
zanurzania, był zawsze z wodą za pan brat, minęło kilka minut, nim ją
dogonił. Popatrzyła na niego przekornie i chciała zapewne rzucić jakimś
złośliwym dowcipem, kiedy Andrzej dał nurka. Na moment zatrzymała się
niezdecydowana i to mu wystarczyło. Chwycił dziewczynę w pasie i
mocno pociągnął w dół Puścił ją prawie natychmiast, ? ale i tak musiała
się porządnie przestraszyć, bo wynurzając głowę spostrzegł, że nerwowo
trzepoce rękami.
— Co ty?! — pisnęła, krztusząc się morską wodą. — Nie wygłupiaj się!
— Tylko nie krzycz, bo mi ze strachu szczęka wypadnie. — Nie mogl
zrezygnować z drobnej złośliwości. — Tacy staruszkowie jak ja, okropnie
boją się płaczu niemowlaków
W pierwszym momencie oczy dziewczyny błysnęły niemal wrogo,
sekundę później parsknęła jednak niepohamowanym śmiechem. Żart
najwyraźniej musiał być trochę w jej stylu Zdecydowanym ruchem
podpłynęła do Grzeleckiego i chwyciła go za włosy.
— To ty taki? Zawsze musi być twoje na wierzchu?
63
— Jasne.
— A jeśli cię wytargam?
— To dostaniesz klapsa.
— Tutaj, w wodzie?
— Czemu nie. Mokrą pupę bije się równie dobrze jak suchą.
— Brutal!
Na moment przykryła ich nieco większa fala Kiedy Andrzej mógł znowu
wynurzyć głowę, dziewczyna już nie trzymała go za włosy. Przewróciła
się na plecy i wzbijając nogami fontanny wody próbowała płynąć dalej, w
głąb morza. Jak łatwo było przewidzieć, popis nie trwał długo. Kolejna
fala obróciła pływaczkę i pchnęła ją niemal w ramiona Grzeleckiego.
— Teraz już nieprędko odczepisz się ode mnie — parsknął śmiechem. —
Z morzem nie ma co dyskutować.
-T- Uważaj, bo jeśli się zgodzę, niebawemj możesz tego gorzko żałować.
Sam nie wiesz, co bierzesz na swoją biedną głowę.
?— Nie będzie chyba aż tak źle...
Nie czekając na koniec wypowiedzi Andrzeja dała nurka. Zamierzał pójść
w jej ślady, poJ wstrzymał go jednak ostry, przenikliwy dźwięa gwizdka.
Obejrzał się i spostrzegł płynącą w icłi kierunku białą łódkę z wyraźnym
niebieskim krzyżem na dziobie.
— Dokąd to państwo się wybieracie? — Niej zbyt wysoki, ale solidnie
umięśniony blondyi w podkoszulku z podobnym jak na łódce krzyżem nie
krył swego niezadowolenia. ?— Minęliście ostatnią boję o bite dwieście
metrów.
—- Więc człowiekowi już nawet utopić się nie wolno? — prowokacyjnie
odparła dziewczyna, wystawiając głowę z wody tuż przy burcie łódki. —
A może mi powiesz, do kogo trzeba złożyć stosowne podanie?
•— Topielcy mile widziani, ale u konkurencji — przyszedł w sukurs
koledze nieco od niego starszy szatyn z wyraźnymi zaczątkami brzuszka.
— Na naszej plaży wszystko musi grać jak w zegarku.
— Kup sobie trąbkę, skoro lubisz muzykę.
Teraz dziewczyna przeciągnęła strunę. Starszy z ratowników
poczerwieniał ze złości i zażądał tonem nie znoszącym sprzeciwu:
— Proszę natychmiast wejść do łódki!
— Też coś! — prychnęła z pogardą. — Nikt mi nie będzie mówił, co mam
robić.
— Daj spokój, Elka! — Z łódki wychyliła się Wielecka. — Nie pyskuj, bo
Antek z Jackiem gotowi cię naprawdę wyciągnąć z wody.
— Znasz tę małą? •— Jasnowłosy ratownik popatrzył na Zośkę pytająco.
— Mieszkamy w jednym motelu.
— To zmienia postać rzeczy...
— Niekoniecznie — zaoponował Kucicki. — Znajoma czy nie i tak
powinna przestrzegać przepisów.
25
63
— Wstrętny, stapy rep! — zagulgotała Elżbieta, — Pilnuj lepiej swego
brzucha,
— Ale ci, Jacuś, powiedziała! — Wazuń z uciechy klepnął się po udaeh.
— Teraz nie masz już u niej żadnych szans,
— I tak by nie miał — wtrącił się milczący do tej pory Grzelecki. — Ja
pierwszy oberwałem od niej po krzyżu i nie myślę nikomu odstępować
kolejki.
— Chociaż jeden prawdziwy dżentelmen w tym gronie. — Słowa
Andrzeja najwyraźniej poprawiły Elżbiecie humor. ?— Trzymam zakład,
że gdyby przyszło co do czego, on prędzej wybawiłby mnie z opresji niż
tuzin etatowych ratowników.
Nie oglądając się na łódkę dała nurka pod wodę. Wazuń i Wielecka
parsknęli śmiechem, a Kueicki siedział na swoim miejscu z miną Żywo
przypominającą chmurę gradewą...
Minęło dobre pół godziny, nim Elżbiecie znudziło się pływanie. Grzelecki
również miał już dosyć morskiej wody, więc oboje zgodnie ruszyli do
brzegu. Tu Andrzej zaczął rozglądać się za swoim kocem i ręcznikiem, ale
dziewczyna nawet nie chciała słyszeć o pożegnaniu. Chcąc nie. chcąc,
musiał ustąpić, zwłaszcza że niemal siłą zaciągnęła go do sporego
grajdołka ograniczonego dwoma koszami i jaskrawym parawanem.
— Zobacz, tatusiu, kogo złowiłam na wed-
m
kę. — Na moment przywarła całym ciałem do brzuchatego mężczyzny
koło sześćdziesiątki. — Andrzej świetnie pływa i obiecał, że jutro znowu
wypuścimy się na szerokie wody.
— Jezus, Maria! — Tosiński aż się wzdrygnął. — Jakaś ty zimna!
— Hartuj się, staruszku! — Ze śmiechem zaczęła poklepywać ojca po
plecach. — Najwyższy już czas!
— Połamiesz mi kości! — jęknął. Tosiński. —- Nie możesz w inny sposób
okazywać uczuć rodzinnych?
—? Też coś! —? prychnęła udając obrażoną. —• Andrzej byłby
zachwycony.
— Więc klep go do woli, póki nie ucieknie.
— On nie z tych, którzy tak szybko uciekają,
— Czyżby?
— Grzelecki — przedstawił się Andrzej. -— Pozwolę sobie zauważyć, że
faktycznie jestem dość odporny.
— Góra z górą! — Z jednego z koszy wyskoczył Tomik. — Jak się
okazuje, goście „kulawego Belzebuba" zawsze ściągają w jedno miejsce.
— To on u nas mieszka? — Tosińska z niedowierzaniem potrząsnęła
głową.'
— Od dzisiaj. — Tomik był dumny, że ma tak świetne informacje. — Pan
Grzelecki przyjechał przed ósmą i właśnie miałem przyjemność go
poznać.
Serio/
?— Dostałem pawilon numer siedemnaście —• potwierdził Andrzej.
— Ależ to cudownie! —? Z uciechy klasnęła w dłonie
— Jak dla kogo, — Wysoki, dość szczupły szatyn koło czterdziestki
żałośnie pociągnął nosem. — Teraz moje szanse u pani Eli spadną do zera.
-— A fe, panie Romeczku! — Za parawanem pojawiła się również
Wielecka. — To ja już pana nie interesuję?
— Pani jest oblegana przez tego nowego ratownika — westchnął
Rydzewski, nerwowo obracając tkwiący na serdecznym palcu prawej ręki
wielki srebrny sygnet..— Nawet dzisiaj prawie przez cały czas przebywała
pani w jego towarzystwie. Nie wymawiając, wróciła pani do nas
dosłownie przed chwilą.
— O Wazunia nie musi byc pan zazdrosny. — Zośka jak gdyby odrobinę
się zarumieniła. — Antek wszędzie taszczy ze sobą przy-zwoitkę, czyli
swego kuzyna, Kucickiego.
— Z dwojga złego już sam wolałbym być tą przyzwoitką. Przynajmniej
mógłbym na panią patrzeć.
— Mój ty biedaku! — Wielecka przybrała minkę pełną rzekomego
współczucia. — Faktycznie musi być pan nieszczęśliwy... Ale da Bog, że
kiedyś to panu Wynagrodzę..
Tosinska parsknęła niepohamowanym śmiechem, a panowie, prócz
Rydzewskiego, zawtórowali jej głośno i rubasznie. Zośka miała wprawdzie
szczery zamiar udać oburzenie z powodu zachowania znajomych, ale w
końcu i jej nie udało się zachować powagi. Całe towarzystwo rechotało w
najlepsze, kiedy skonfundowany pan Roman ostentacyjnie popatrzył na
zegarek.
?— Wy tu podkpiwacie z mojego strapienia — mruknął zgryźliwie — a
tymczasem obiad przejdzie nam koło nosa Dobrze wiecie, że pani
Sawitowska nie toleruje spóźnialskich^
Poskutkowało. Nawet w takim kurorcie jak Międzyzdroje z wyżywieniem
były w tym roku kłopoty, toteż nikt nie chciał ryzykować spóźnienia na
obiad Natychmiast wszyscy zapomnieli o wzajemnych docinkach i
niespełna kwadrans później towarzystwo opuszczało plażę.
Przed głównym budynkiem motelu było roj-no. Widać tutejsza stołówka
służyła nie tylko gościom „kulawego Belzebuba", ale i innym
wczasowiczom. Pani Roma Sawitowska, jak na dobrą gospodynię
przystało, stała w progu lokalu, lustrując bacznym spojrzeniem
wchodzących i wychodzących. Na widok objuczonego "parawanem
Tosińskich Grzeleckiego uśmiechnęła się przyjaźnie. Już miała go o coś
zagadnąć, kiedy przed budynkiem zawarczał silnik jasnobłękitnego
porsche'a. Właścicielka motelu poderwała się niczym na sprężynie i
najwyraźniej zapomniała o innych gościach. Andrzej zupełnie odruchowo
obejrzał się w stronę parkującego właśnie samochodu.
— Przyjechał Okłund — rzeczowo poinformowała gb Elżbieta. ?—
Podobno cholernie dziany facet. Jest właścicielem firmy zajmującej się
przetwórstwem ryb czy czegoś w tym rodzaju...
— Witamy, witamy! — Sawitowska ruszyła tanecznym krokiem do
wysiadającego z wozu wysokiego, w miarę szczupłego blondyna. —
Wszyscy stęskniliśmy się za panem. Obiecał pan wrócić za tydzień, a
tymczasem nie było pana prawie miesiąc.
— How do you do, Mrs. Roma! — Oklund pozdrawiającym gestem
podniósł prawą rękę do góry. — Ja również stęskniłem się za pani kuchnią
i polską wódką. Ale cóż poradzić: business is business.
y
Brydel zdecydowanym ruchem pchnął szerokie, pokryte spękaną farbą
drzwi i wkroczył do mrocznej, niezbyt obszernej sieni- Uderzył go
zastarzały odór przypalonej kapusty połączony z wódczanymi wyziewami
i stęchłym zapachem piwnicy. W głębi wisiała brudna kotara w bliżej nie
określonym kolorze, zza któ
63
rej dobiegały głośne, pijackie okrzyki, Maciek uśmiechnął się pod nosem
na samą myśl o czekających go godzinach w „Popularnej". Zawsze lubił
podobną atmosferę i gdyby to tylko od niego zależało, najchętniej
spędziłby pół życia w podrzędnych knajpach o możliwie kiepskiej
reputacji.
W ciemnej, zadymionej salce było rojno. Brydel przez dłuższą chwilę
rozglądał się bacznie dokoła. Zgodnie ze swoimi przewidywaniami przy
jednym ze stolików spostrzegł szpakowatego mężczyznę z pokaźną szramą
na lewym policzku i charakterystycznie skrzywionym nosem. Razem z
Krzywym Zdziśkiem siedzieli dwaj niewysocy blondyni o podobnych do
siebie, pokrytych dziobami po wietrznej ospie, twarzach. Czwarte krzesło
przy stoliku szczęśliwym trafem było wolne...
— Serwus, stara mordo! ?— Brydel bez pytania rozsiadł się na wolnym
miejscu. — Jak leci?
— Pomaleńku. — Zdzisiek przyjął nieoczekiwane towarzystwo bez
entuzjazmu, ale i bez specjalnej niechęci. — Żyje się.
— Zrobimy po szczeniaku?
— Czemu nie.
— A wy? — Brydel popatrzył pytająco na braci Krysiaków.
— Może Janek — nie bez wahania odparł starszy. — Ja zaraz się zmywam
?— Jakaś partaninka?
Krysiak w odpowiedzi wzruszył ramionami, Maciek uznał więc, że lepiej
nie nalegać. Wstał od stolika i bez pośpiechu ruszył w stronę szynkwasu,
gdzie tleniona blondynka o ruben-sowskich kształtach wprawnie
żonglowała butelkami. Na swoją kolejkę nie czekał nawet minuty.
Bufetowa wykrzywiła grube usta w zalotnym uśmiechu i nalawszy do
trzech szklanek po pięćdziesiątce wódki dopełniła je piwem. Płacąc
zerknął dyskretnie za siebie. Przy stoliku Krzywego Zdziśka nie było już
żadnego z Krysiaków. W pierwszym momencie pomyślał, że mógłby teraz
jedną ze szklanek wypić na miejscu, przy szynkwasie, ostateczni^
zdecydował się jednak zamówić czwartą porcję]
— Od razu skoczymy na obie nóżki — za^ proponował chwilę później
podsuwając Zdzisi kowi dwie szklanki. — Krysiaki nie chcieli niech więc
będzie ich strata.
— Zdrówko! *— Krzywy bez namysłu sięg nął po piwo z wódką. — Oby
nam się!
Wypili. Przez dobre pół minuty przy stolik panowało milczenie. Zdzisiek
jakoś dzisiaj ni należał do rozmownych, a i Brydel nie bard wiedział, od
czego zacząć. Sytuacja stawała s^ niezręczna. W końcu Maciek przysunął
do si bie drugą szklankę i zaczął niby od niechceni
— Wiesz, Krzywy, wczoraj trafiłem w „A tałku" cholernie dzianego
faceta.
63
— Stawiał? — zainteresował się Zdzisiek.
— Mnie postawił.
— Dużo?
— Nie w tym rzecz — sprostował Brydel. — Widzisz, on byłby chętny na
jakieś błyskotki.
— Tez mi nowina! — Krzywy roześmiał się na całe'gardło. — Pokaż mi,
kto dzisiaj nie pyta o złoto.
— On by nieźle zapłacił.
— W czym więc problem?
— Tak się głupio złożyło, że akurat nie mam mc na zbyciu.
— Pogadaj z chłopakami.
— Rano widziałem się z Tomkiem Rybką, bźniej byłem u Gutka.
— No i co?
— Poradzili mi ciebie.
— Dlaczego właśnie mnie?
— Nie pytałem. — Maciek porozumiewawczo przymrużył oko. — W
końcu ważne jest, że masz towar, a skąd, to już nie moja sprawa.
Zdzisiek przez kilkanaście sekund przyglądał się Brydlowi, jak gdyby
widział go po raz pierwszy w życiu. W końcu ostentacyjnie wzruszył
ramionami i wycedził pTzez zaciśnięte zęby.
— Albo ty mi kit wciskasz,, albo Tomek Gutkiem zrobili z ciebie idiotę.
— Co takiego?
— A to, że od miesiąca nie miałem w garści żadnych świecidełek.
Jednym haustem opróżnił drugą szklankę i nie patrząc na Maćka wstał od
stolika. Najwyraźniej zamierzał opuścić „Popularną", po kilku krokach
zatrzymał się jednak, jak gdyby sobie o czymś przypomniał albo kogoś
zobaczył. Brydel rozejrzał się uważnie po sali i nag-( le zrozumiał. W
progu, przy kotarze, stał Gutek.
Krzywy, jak gdyby nigdy nic, pokiwał Gut-kowi na powitanie i
wskazawszy mu zaprasza-1 jącym gestem stolik ruszył w stronę -szynkwa-
su. Chwilę później wszyscy trzej siedzieli już, przy półlitrówce. Zdzisiek
rozlał wódkę doi szklanek i nie zwracając uwagi na brak zaką-j ski gładko
opróżnił swoje naczynie. MacieH z Gutkiem bez wahania poszli w jego
śladyj W butelce zostało jeszcze sporo.i Krzywy miał właśnie , zamiar
rozlać drugą kolejkę, kiedj Gutek nachylił mu się do ucha.
— Słyszałeś, że w motelu Romy Sawitówskiei obrobili jedną mewkę? —
zapytał konfidencjol nalnym szeptem.
— Zdarza się. — Zdzisiek nie zdradzał jakoJ większego zainteresowania.
— Dziewczyna oberwała po czerepie, a poj tern zabrali jej dolce.
— Dużo?
— Coś ze dwa patyki.
— Zawsze trochę grosza — przyznał Krzywy. — Choć wcale nie takie
znowu halo... Słyszałeś, kto ją załatwił?
,— Jakichś dwóch.
?—• Miejscowi?
— Diabli wiedzą.
Zdzisiek wzruszył ramionami na znak, że uważa temat za wyczerpany, i
sięgnąwszy po butelkę zaczął rozlewać resztę wódki. Chwilę później
zachęcającym gestem podniósł swoją szklankę.
— Pies trącał mewki i ich dolce — rzucił lekko. — Oby nam się!
Wypili. Gutek poderwał się z miejsca, by przynieść kolejną butelkę, ale
Krzywy najwyraźniej nie miał zamiaru czekać, aż tamten wróci do stolika,
bo skinął Brydlowi na pożegnanie i ruszył do wyjścia. Maciek przez dobre
pół minuty spoglądał bezmyślnie na kotarę, za którą zniknął niedawny
kompan. Był już niemal zdecydowany spędzić resztę wieczoru pijąc z
Gutkiem na umór, kiedy przyszło mu nagle do głowy, że w gruncie rzeczy
Krzywy musi coś mieć na sumieniu. Przez moment wahał się jeszcze, w
końcu jednak podjął decyzję i nie oglądając się na Gutka ruszył w ślad za
Zdziś-kiem.
Na dworze było zupełnie ciemno. W pobliżu paliła się tylko jedna latarnia
i musiało minąć kilkanaście sekund, nim wzrok Brydla przyzwyczaił się
do nowych warunków. Ulica była
63
niemal pusta. Maciek przez dłuższą chwilę lustrował bacznym
spojrzeniem nielicznych przechodniów, nigdzie jednak nie dostrzegł nawet
śladu Krzywego. Zrezygnowany zamierzał wrócić do „Popularnej", kiedy
zza rogu sąsiedniego budynku wyłoniła się , sylwetka jakiegoś
niewysokiego mężczyzny. Brydel zamarł w bezruchu. Nie widział twarzy
tamtego, z wolna zaczynał jednak nabierać pewności, że to jeden z braci
Krysiaków Nerwowo zatarł ręce i wolnym krokiem poszedł w Jego
kierunku.
Początkowo mężczyzna zdawał się nie zwracać na Macka uwagi, gdy
jednak Brydel podszedł nieco bliżej, spiesznie wycofał się za róg budynku
Było tu coś w rodzaju wąskiego, ograniczonego z dwóch stron
drewnianym płotem podwórka. W głębi majaczyły kontury jakiejś
niedbale skleconej szopy, przed którą leżały porzucone w nieładzie beczki
Charakterystyczny, ostry zapach świadczył wymownie, że stosunkowo
niedawno musiano tu przetrzymywać większą partię solonych śledzi.
Maciek przystanął pośrodku podwórka i przez dłuższą chwilę bezradnie
rozglądał się dokoła. Nigdzie me było żywego ducha, a przecież widziany
dopiero co mężczyzna nie mógł tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu
Brydel' kopnął za złością jedną z beczek Potoczyła się kilka me4 trów,
uderzając z łoskotem o sąsiednią. Wy-j glądało na to, że obydwie są puste.
Nagle w szopie zatrzeszczała jakaś deska. Oczywiście mógł byc to jedynie
przypadek, ale Maciek nie wahał się ani sekundy. Już wcześniej dostrzegł
w krótszym boku szopy wąskie drzwiczki Teraz pobiegł do nich i
zdecydowanie naparł ramieniem Ustąpiły. Zajrzał do środka Było lam
jeszcze ciemniej niż na dworze. Przekraczając próg szopy sięgnął do
kieszeni po zapałki. Pierwsza złamała się przy pocieraniu o draskę
Namacał w pudełku drugą, ale
— tym samym momencie poczuł, że szopa wali mu sie. r:a głowę.
Vi
NoV cóż, panowie, jak tak dalej pójdzie, będę musiał zamknąć interes. —
Rydzewski perorował żywo gestykulując. — Surowca nigdzie nie •
uświadczysz, najmarniejszy pracownik .kosztuje krocie, a podatki tak się
dzisiaj ustala, zeby każdego doprowadzić do ruiny.. Człowiek żyły sobie
wypruwa, a me może wyjść na swoje.
— W pańskich plastykach nie jest jeszcze najgoizej. — Pokręcił głową
Tomik. — Spróbowałby pan w branży cukierniczej Od pól roku
praktycznie dokładam do każdego ciastka.
— Teraz nigdzie me jest lekko — wtrącił się Tosiński. — To wszystko tak
mi dojadło, że na
63
jesieni nieodwołalnie likwiduję swoją wytwórnię wód gazowanych. Na
państwowej posadce zarobię tyle samo, a zamiast tyrać od świtu do nocy
będę leżał do góry brzuchem.
— Woda nie jest jeszcze przynajmniej na kartki — nie ustępował Tomik.
— Ja po przydział na każde deko mąki czy cukru muszę dyrdać do urzędu
dzielnicowego z kopertówką.
?— Co za czasy!
—- Zdaje się, ze nasi panowie mają zamiar przez cały wieczór płakać nad
stanem swoich interesów — bezceremonialnie przerwała Wielecka. —
Tylko za jakie grzechy my musimy tego słuchać?
— Święte słowa, pani Zosiu, święte słowa! —j Tęga blondynka koło
czterdziestki głośno klasnęła w pulchne dłonie. — Mężu, przywołuję] cię
do porządku! — Szturchnęła łokciem Toj mika. — Czy poza ciastkami i
pieniędzmi nii już dla ciebie nie istnieje na tym świecie?
— Słucham, kochanie?
— Może wypilibyśmy zdrowie pań? — za proponował milczący do tej
pory Grzelecki.
— Jasne! — Rydzewski ochoczo zastukał sygnetem w kieliszek. — Na
bok smutki, kiedj jesteśmy w tak uroczym towarzystwie. W par rączki,
pani Zosieńko!
— A jednak raczył pan sobie o mnie przy pomnieć. — Wielecka wydęła
wargi z udaij urazą. — Powiadają, że lepiej późno niż wcali
— Ależ, pani Zosieńko...
—? Zdrowie pięknych pań po raz pierwszy!
Mężczyźni skwapliwie podnieśli kieliszki. Niemal w tym samym
momencie światło nieco przygasło i z umieszczonej w rogu sali kolumny
popłynęły dźwięki modnego przeboju. Po kilku taktach od stolików
ruszyły pierwsze pary, a niespełna minutę później na parkiecie było już
całkiem tłoczno. Jak co wieczór stołówka motelu „Ped kulawym
Belzebubem" zamieniała się W hałaśliwą dyskotekę.
Grzelecki mrugnął znacząco do Tosińskiej i miał właśnie zamiar poprosić
ją do tańca, kiedy siedzący obok Tomik stuknął go w ramię.
— Przepraszam, że pytam, panie Andrzeju — zaczął grubas niezręcznie —
ale co pan właściwie robi? Od powrotu z plaży zastanawialiśmy się nad
tym z Rydzewskim i żaden z nas nie mógł zgadnąć.
— W zeszłym roku uruchomiłem wytwórnię galanterii metalowej —
odparł Grzelecki, — Produkuję klamki, okucia, wieszaki i inne drobiazgi
w stylu retro.
— Jak pan na tym wychodzi?
—? Mówiąc szczerze, nie najlepiej. Wprawdzie snobów nie brakuje i
towar idzie jak woda, ale z surowcem krucho.
— Przydałby się panu kontakt z jakąś składnicą złomu metali kolorowych.
— Kontakt to ja mam. — Andrzej smutno
"63
pokiwał głową. — Cóż, kiedy faceta interesu je wyłącznie twarda waluta.
— Znam ten problem.
— A propos! — Grzelecki z pozorną obojętnością sięgnął po papierosy i
zachęcającym gestem podsunął Tomikowi paczkę Marlboro. — Nie
orientuję się pan, jak teraz na wybrzeżu stoją zielone?
— Ostatnio dolców nie kupowałem, ale podobno tutejszy kurs niewiele
różni się od warszawskiego.
Jasna cholera! — Andrzej zapomniał]
0 obecności pań. ?— Liczyłem, że zaoszczędzę] kilka groszy, a tu guzik.
Ne cóż, waluciarze wszędzie są tacy sami|
1 zawsze zdzierają z człowieka skórę.
— Innymi słowy nie pozostaje mi nic mnegol jak zacisnąć zęby i płacić
bajońskie sumy tĄ każdego dolara.
— Chyba że,.. — Tomik na moment jakb^ się zawahał.
?— Chyba że co? -— podchwycił Grzelecki.
— Ewentualnie mógłby pan pogadać z któj rymś z obcokrajowców.
— Ma pan na myśli kogoś konkretnego?
— Choćby Oklunda albo Svensona. Duńczylj jest akurat na miejscu, a i
Szwed pewno niej bawem wróci do naszego motelu.
Z głośników popłynął kolejny modny prze} bój Andrzej zerknął na
Tosińską. Wierciła sij
fłO
niespokojnie na krześle, dając do zrozumienia, że nie zamierza spędzić
całego wieczoru przy Stoliku.
?— Zatańczymy? — zapytał przymilnie.
Bez słowa podniosła się z miejsca i posłusznie ruszyła za Grzeleckim na
środek' parkietu. Objął dziewczynę i przytulił mocno do siebie.
Uśmiechnęła się ciepło. Zachęcony pocałował ją w policzek, chętnie
nadstawiła drugi, kiedy jednak poszukał jej ust, odskoczyła jak oparzona.
— Przecież ja nie gryzę! — nie mógł powstrzymać się od żartu.
— Kto cię tam wie — odparła z przekornym błyskiem w oku. — Chłopom
lepiej nie dowierzać.
.— Inne dziewczyny jednak ryzykują.
— Ich sprawa.
— A ty zawsze jesteś taka święta?
— Nie zawsze.
— W czym więc problem?
— Tatuś patrzy.
— Czyżbym na zwykłego buziaka musiał poczekać, aż ojczulek pójdzie
lulu?
— On zwykle kładzie się później ode mnie.
— Szkoda.
—? Prawdziwy mężczyzna zamiast biadolić znalazłby sposób, aby
osiągnąć to, co sobie wymarzył...
Ostatnie słowa Tosińskiej stanowiły niemal
63
jawną prowokację, toteż Andrzej bez chwili wahania chwycił ją mocno w
ramiona i zakręciwszy kilka razy w takt muzyki zdecydowanie pocałował
w usta. Jak gdyby na zamówienie w tym momencie zgasło światło i tylko
w rogach sali zaczęły błyskać kolorowe lampki. Jednocześnie muzyka
zagrała znacznie głośniej, uniemożliwiając wszelką rozmowę.
Przez dobry kwadrans na parkiecie królowały ostre, rockowe rytmy.
Niektórzy, zwłaszcza co starsi tancerze, zaczęli już wyraźnie ustawać,
kiedy muzyka nieco przycichła i z głośników popłynęło nastrojowe tango.
Elżbieta ufnie przytuliła się do Grzeleckiego. Delikatnie pogładził ją po
włosach i chciał właśnie szepnąć do ucha jakiś komplement, kiedy
spostrzegł| tuż obok Wielecką, ostentacyjnie obejmującą za szyję jakiegoś
tęgiego, zażywnego jegomościa o pokaźnej łysinie.
— Komu się tak przyglądasz? •— fuknęłą Tosińska z niezadowoleniem.
— Mało ci jednej dziewczyny? Szukasz następnej do haremu?
?— To raczej Zośka kolekcjonuje wielbicieli — odparł lekko. — A swoją
drogą współczuję Rydzewskiemu.
— Też coś! — Pogardliwie wzruszyła ramio-j nami. — Niech się facet
cieszy, że Zośka w ogóle chce na niego spojrzeć.
— Nie lubisz panów w średnim wieku?
— Wolę takich jak ty. — Znowu była w huj
j^morze. — Nie powiesz chyba, że me mam racji?
— Oświadczyny wypadły uroczo...
— Wstręeiuch! — Żartobliwie pogroziła mu palcem. —- Dziewczyna
powie słowo, a ty zaraz wyobrażasz sobie Bóg wie co.
Oboje parsknęli beztroskim śmiechem. Andrzejowi przemknęła myśl, że
jego partnerka, choć chwilami nieokrzesana i szokująco bezpośrednia,
może łatwo zawrócić mu w głowie. Uważnie popatrzył Tosińskiej w oczy.
Wydało mu się, że dostrzega w nich coś więcej niż zwykłą sympatię..
— Wiesz, chciałabym teraz uciec od ludzi, dyskoteki i tego całego zgiełku
— szepnęła. — Zabierz mnie stąd.
— Choćby na koniec świata!
— Wystarczy nad morze. Przy księżycu jest jeszcze piękniejsze niż w
blasku słońca...
Opuszczając salę Grzelecki .zerknął w stronę swojego stolika.
Zgromadzone tam do niedawna towarzystwo rozpierzchło się bez śladu.
Na placu boju został jedynie Tosiński opowiadający coś właśme z wielkim
ożywieniem ognistej brunetce koło trzydziestki Andrzej
porozumiewawczo uśmiechnął się do Elżbiety. Wyglądało na to, że jej
ojciec znalazł sobie zajęcie na dzisiejszy wieczór i wbrew zapowiedziom
córki nie ma najmniejszego zamiaru pilnować swoje; latorośli.
Noc była ciepła i parna, tylko od morza do-
415
chodziły ^ rzadka ożywcze powiewy Grzelecki objął dziewczynę wpół i
poprowadził między rozsiane wśród drzew pawilony. Po kilkunastu
krokach dostrzegli furtkę w płocie okalającym teren motelu Andrzej
otwierał ją właśnie, kiedy Tosińska trąciła go znacząco.
— Tak załowa.eś Rydzewskiego — zauważyła nie bez złośliwości — a
tymczasem facet już zdążył się pocieszyć. Zośka ma rację, że nie traktuje
serio jego umizgów.
Pawilon Rydzewskiego był usytuowany niespełna pięćdziesiąt metrów od
furtki, widzieli, więc wyraźnie palące się wewnątrz światło i przesuwające
się na tle firanki cienie dwóch ludzkich postaci. Elżbieta miała zamiar
dorzucić jeszcze kilka cierpkich uwag na temat Rydzewskiego, ale
Grzelecki wzruszył ramionami na znak, ze nie uważa tego, co zobaczyli,,
za godne komentarza. Dziewczyna mruknęła coś pod nosem, w końcu dała
za wygraną i ru-l szyli zgodnie wąską ścieżką prowadzącą w kierunku
wybrzeża
Niespełna dziesięć minut później dotarli, dd szczytu stromej skarpy, u
podnóża której rozl ciągała się plaża Dalej było widać granatowoczarne,
groźnie .szumiące morze. Fale piętrzyły się teraz znacznie wyżej niz za
dnil i zalewając szeroki pas plaży sięgały porzucol nych bezładnie koszy
do opalania. Jakaś zel rwana boja niezdarnie turlała się po piaskuj
44
pobrzękując metalicznie w rytm uderzeń nacierającego na brzeg Bałtyku.
r— Jak tu fajnie, kiedy nie ma ludzi! — Tosińska przytuliła twarz do
ramienia Andrzeja.
— Tylko nas dwoje i morze.
— I zdrajca księżyc...
— Nie martw się, on nikomu nie powtórzy.
— Jesteś pewien?
•— Spróbujmy zaryzykować.
Grzelecki objął dziewczynę i delikatnie pocałował w usta. Tym razem
odwzajemniła pieszczotę. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. W
końcu Elżbieta uśmiechnęła się przekornie.
— Nie zaprosiłbyś mnie do siebie? — spytała bez cienia skrępowania. —
Jeszcze nie widziałam, jak się urządziłeś.
Z iście indiańskim okrzykiem porwał ją w ramiona i podniósł do góry.
— Tylko bez takich fanfar! — zastrzegła pół żartem, pół serio. — la nie
Zośka, nie chcę, żeby jutro cały motel plotkował na mój temat.
— Będę cichutko jak mysz pod miotłą — obiecał, stawiając Tcsińską na
ziemi.
— Pamiętaj! — Pocałowała go w policzek. Po kilku minutach byli już z
powrotem na
terenie motelu. W pawilonie zajmowanym przez Rydzewskiego dalej
paliło się światło, a uchylone drzwi cicho poskrzypywały na wietrze.
Andrzej pewno nawet nie spojrzałby w tamtą
45"
stronę, ale Elżbieta ani myślała zrezygnować z okazji do niewybrednego
kawału. Konfidencjonalnym gestem przyłożyła palec do ust i niJ
zwracając uwagi na protesty swego chłopaka ostrożnie ruszyła do wejścia.
Moment późnie! z chichotem pchnęła drzwi i nagle do uszJ Grzeleckiego
dotarł pełen przerażenia, niem*^ spazmatyczny, krzyk.
vn
Silnik kilka razy szarpnął, zazgrzytał i star wysłużony gazik stanął
pośrodku drogi. KapJ rai Wilczek nerwowo przycisnął rozrusznik. Pr"
nownie zazgrzytało i zacharczało, ale silnik a myślał zaskoczyć. Klnąc pod
nosem, funkcja nariusz wyciągnął ze schowka latarkę i wvl siadł z wozu.
— Co jest? — Ziewnął z tylnego siedzen sierżant Wapiński. — Nawaliło?
— A nawaliło! — przytaknął kapral, gra biąc w silniku. — Tyle razy
mówiłem, że nasza gablota nadaje się na złom.
— Zrobisz?
— Najprędzej w spodnie. — Wilczek z zygnacją machnął ręką. — Zdaje
się, że r rząd diabli wzięli.
— Innymi słowy dq Wisełki dzisiaj nie jedziemy — zauważył sierżant.
— Komendant będzie wściekły.
— Będzie. — Wapiński ponownie ziewnął, manifestując w ten sposób
całkowity brak zainteresowania przewidywaną reakcją przełożonego. —
Nic na to nie poradzę.
—• Gorzej, że przyjdzie nam nocować na szosie albo dymać piechotą do
chałupy.
— Niekoniecznie. — Sierżant dźwignął wreszcie swoje sto kilo żywej
wagi i wysiadł z gazika. — Damy znać przez radio i ktoś nas ściągnie.
— Zająłbyś się tym? —? Czemu nie.
— To ja może skoczę po coś do picia — zaproponował kapral. —
Niedaleko stąd jest motel, w którym zawsze mają dobre piwo.
— „Pod kulawym Belzebubem"? — przypomniał sobie Wapiński.
— Właśnie.
— W porządku — zgodził się sierżant. — Przynieś ze cztery butelki...
Albo nie — nagle zmienił zdanie. — Sam pójdę, a ty nadaj przez radio
meldunek, że mamy awarię.
Kapral w milczeniu skinął głową, a Wapiński sapiąc niemiłosiernie ruszył
w kierunku oddalonego o jakieś pół kilometra motelu. Kilka minut później
był już przed wejściem do głównego budynku, z którego wnętrza
dochodził gwar i przytłumione dźwięki modnych przebojów. Sierżant
odruchowo obciągnął mun-
46
SM.
dur i chciał właśnie pchnąć szerokie, oszklone I drzwi, kiedy nagle gdzieś
zza budynku dobiegł I go przeraźliwy, niemal histeryczny, krzyk kobiety.
Nie bacząc na swoją wagę, zadyszkę i stanowczo zbyt krótkie jak na biegi
przełajowe nogi, ruszył niczym burza w tamtym kierunku.
Wśród rozrzuconych między drzewami pawilonów na moment stracił
orientację. Dotarł do siatki i tu przez chwilę bezradnie rozglądał się
dookoła. Chciał już na chybił trafił penetrować teren, kiedy spostrzegł, że
drzwi jednego z oświetlonych domków są uchylone. Przed pawilonem
leżała dziewczyna, nad którą pochylał się rosły mężczyzna w dżinsach i
spor towej koszuli.
— Co się stało?! — Sierżant w kilku susach dopadł do leżącej. — Czy to
ona krzyczała?
— Owszem — odparł Grzelecki. — Ale chy ba zaraz dojdzie Ho siebie.
Lepiej niech pan zobaczy tego gościa w pawilonie...
Wapiński otworzył szerzej drzwi. Tuż za pro giem, w brunatnej kałuży,
leżał Rydzewski. Jego rozdarta marynarka z plamami w tyn samym co
kałuża kolorze i pozlepiane krwi^ włosy ? sprawiały dość niesamowite
wrażenie zwłaszcza w zestawieniu z wnętrzem domku które wyglądało,
jak gdyby przed chwilą prze szedł tędy tajfun. Ktoś zerwał materac z łóż-lj
ka, wszędzie walała się bezładnie porozrzucana garderoba, a pierze z
rozprutej poduszki dotarło nawet do lampy.
Sierżant ostrożnie przyklęknął przy leżącym i po krótkim wahaniu chwycił
go za przegub, pfzez kilka sekund nerwowo macał puls. Wreszcie
odetchnął z wyraźną ulgą.
— Żyje — stwierdził autorytatywnie. — Ktoś rozbił mu głowę... O, chyba
tym! — Spostrzegł stłuczoną butelkę po maladze. —* Flaszka musiała być
pełna, bo czuć na kilometr, a i kałuża zrobiła się niemała... Swoją drogą
miał facet szczęście!
— Jezus, Maria! — Za plecami funkcjonariusza nieoczekiwanie pojawiła
się Tomiko-wa. — Zabili pana Rydzewskiego. Boże, co za nieszczęście!!
— Nie zabili, a napadli — sprostował Andrzej. — Niech pani z łaski
swojej da znać właścicielce motelu i ściągnie tu jakiegoś lekarza.
— A co się stało pani EU?
— Nic, nic —? z wyraźnym trudem wyszeptała dziewczyna. — To tylko
nerwy. Okropnie się przestraszyłam...
— Pójdzie ktoś wreszcie po tego lekarza?! — Wapiński zdecydował, że
najwyższy już czas przejąć inicjatywę w swoje ręce. — Nie widzicie
państwo, że ranny potrzebuje pomocy?
Poskutkowało. Niespełna trzy kwadranse później Rydzewski leżał już z
obandażowaną
m
głową na wygodnej kanapce w służbowym po koju Sawitowskiej.
Zdaniem jednego z miej-j scowych lekarzy nic nie zagrażało życiu ran-J
nego. On sam zdołał odzyskać przytomność, choć rozbita głowa bardzo
mu dokuczała, a mówienie przychodziło z dużym trudem. Mimo
wyjątkowo kiepskiego samopoczucia zaprotestował jednak stanowczo,
kiedy zaproponowano md przewiezienie do szpitala. Po wybitnie nieprzyf
jemnych przeżyciach ostatniego wieczoru mai rzył tylko, by wszyscy dali
mu spokój.
Funkcjonariusz ze zrozumieniem wysłuchał życzenia pobitego, w duchu
przyznał mu rację" ale przesłuchania zdecydował się nie odkładać] na
później
— Ogromnie mi przykro, że pana męczę, - inywacze nie spodziewali się
pańskiego powro-
zaczął przepraszająco — muszę jednak uzjj skać niezbędne informacje. Po
prostu w przd ciwnym wypadku raczej nie udałoby się zła pać sprawców.
— Przecież ja ich prawie nie widziałem -| z rezygnacją westchnął
Rydzewski. — Ledwj otworzyłem drzwi do domku, jeden z nich wal nął
mnie czymś po głowie i ocknąłem się d<| piero na tej kanapie.
— Włamywaczy zastał pan w pawilonie?)
— Tak, już to zresztą mówiłem.
— Ilu ich było?
— Dwóch.
— Długo pozostawał pan poza domkieml 0
— Dwie, może tnzy godziny.
— Wybrał się pan na wieczorny spacer? ?— Siedziałem ze znajomymi w
dyskotece.
— Wyszedł pan przed końcem zabawy? —- Poczułem się zmęczony.
— Wracając nie zauważył pan niczego po-[ejrzanego?
— W oknie domku paliło się światło.
— Nie zastanowiło to pana? I — Czasami bywam roztargniony.
Pomyślałem, że wychodząc zapomniałem zgasić lampę.
— Drzwi zastał pan otwarte?
— Owszem.
— Zapalone światło, otwarte drzwi — powtórzył Wapiński. — Wygląda
na to, że wła-
tu.
— Być może.
«— Ale dlaczego?
— Nie mam pojęcia — zniecierpliwił się Rydzewski. — W końcu cóż
mnie mogą obchodzić kalkulacje jakichś rzezimieszków!
— Z pewnością, z pewnością — skwapliwie przytaknął funkcjonariusz,
choć było widać, że |w gruncie rzeczy nie podziela opinii
pokrzywdzonego. — Mimo wszystko coś mi tu jednak Łie gra... Czy
potrafiłby pan opisać któregoś p włamywaczy? — zadał kolejne pytanie.
— Przecież nawet nie zdążyłem im się przyjrzeć. |
63
—- Mieli na twarzach maski, pończochy lul coś w tym rodzaju?
— Chyba tak — przesłuchiwany najwyraj niej nie był pewny swego. —
Chociaż diabj wiedzą..
?— Może jednak przypomni pan sobie jaki szczegół?
— Ten, który uderzył, był trochę niższy c<i mnie, ale za to szerszy w
barach. — Rydzeyj ski jak gdyby się zawahał. — W każdym, rl zie
wyglądał na kawał chłopa.
«— Jest pan pewien?
.— Z rozbitą głową niczego nie można In pewnym — burknął
przesłuchiwany. — Prai] dę powiedziawszy wolałbym odłożyć tę rozmj
wę do jutra.
— Nie chce pan nawet sprawdzić, co zl
nęło?
Szczerze wątpię, by włamywacze się I mnie obłowili. Pieniądze trzymam
na książea ce PKO, bony zostawiłem w Warszawie, aj biżuterii posiadam
tylko sygnet, którego o di wo nie ściągnęli mi z palca. W najgorszym I zie
mogli zabrać aparat fotograficzny i rad)
magnetofon.
— Mimo wszystko będziemy musieli pa prowadzić szczegółowe
oględziny pańskiego I
wilonu.
— Czy to konieczne?
— Niestety tak. Trzeba sfotografować mi ?6 52 sce przestępstwa,
zabezpieczyć ślady pozostawione przez włamywaczy...
?— Nawet gdybym nie złożył oficjalnej skar-
— Przykro mi, ale w tym wypadku przepisy nie pozostawiają nam
swobody wyboru
— No cóż, mowi się trudno. — Rydzewski ustąpił, widać jednak było, że
czyni to z wyraźną niechęcią. — Niech pan robi swoje.
VIII
Łubu-du, bach! Łubu-du, bach! Puste beczki z ogłuszającym łoskotem
waliły jedna o drugą. Łubu-du, bach! Każde kolejne uderzenie Brydel
odczuwał niczym miażdżący cios obuchem siekiery, a głowę rozsadzał mu
nieznośny, świdrujący ból. Chciał się poderwać i uciec jak najdalej od
dręczącego hałasu, ale sflaczałe mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa.
Jedynym wysiłkiem, na który umiał się zdobyć, było otwarcie
zapuchniętych oczu. W pierwszej chwili nie mógł sobie uświadomić, gdzie
jest ani jak tutaj trafił. Przez kilkanaście sekund niezbyt przytomnie
przyglądał się zbitej z nie-heblowanych desek ścianie, potem przyszła
kolej na wyboiste, kamiennie twarde klepisko, na którym leżał, by w
końcu spojrzeć w stronę maleńkiego okienka pod samym dachem, przez
63
które sączyła się do szopy nikła smużka światła.
Za ścianą zadudniła kolejna beczka. Maciek niemal odruchowo dotknął
głowy i nagle wszystko zrozumiał. Mniej więcej od środka czoła aż po
miejsce, gdzie kończyła się łysina, wyczuł nierówną, chropawą
powierzchnię. Ostrożnie pomacał dalej. Pozlepiane resztki włosów z tyłu
głowy stanowiły twardą, zeschniętą skorupę. Urządzili mnie, dranie! J—
pomyślał. Łepetyna jak rzeszoto. Cud, że na dobre nie wyciągnąłem
kopytek...
Niezdarnie dźwignął się na kolana. Wszystko dookoła zawirowało w
wariackim tempie. Na moment przymknął oczy, oparł czoło o deski.
Trochę pomogło, dalej jednak pękała mu głowa i czuł się fatalnie. Zaklął
żałośnie, nie wiedząc, co robić, kiedy nieoczekiwanie dudnienie beczek
ustało, a za ścianą zawarczał basowo silnik ciężarówki. Brydel usłyszał
zgrzyt nie zsynchronizowanej skrzyni biegów i charakterystyczny klekot.
Silnik zawył na wyższych obrotach, ale już jakby trochę daleijl od szopy.
Coś znowu zgrzytnęło, szarpnęło i ciężarówka musiała wyjechać z
podwórka, boi na dworze zapanowała cisza. Maciek odetchnął z wyraźną
ulgą. Głowa przestała mu pękać i poczuł, że z wolna zaczyna odzyskiwać
siły. Odczekał jeszcze z półtorej minuty i przytrzy-j mując się ściany wstał
z klęczek. Teraz już beĄ
54 obawy ruszył w stronę oddalonego o jakieś kilka metrów wyjścia.
Namacał drzwiczki. Były zamknięte, na szczęście jednak ustąpiły od
pierwszego pchnięcia ramieniem.
Na podwórku Brydel nie spostrzegł żywego ducha, za to beczek
dwukrotnie przybyło od wczoraj. Powłócząc nogami wyszedł na ulicę. Tu
zorientował się, ze musi być bardzo wcześnie. Wczasowicze spali jeszcze
w najlepsze i tylko nieliczni stali mieszkańcy Międzyzdrojów spieszyli do
swoich zajęć. Maciek zerknął na zegarek. Niestety brakowało szkiełka i
obu wskazówek. Odruchowo sięgnął do tylnej kieszeni spodni, gdzie
zwykł trzymać pieniądze i dokumenty. Dowód osobisty tkwił na swoim
miejscu, ale po pieniądzach nie zostało nawet śladu. W pierwszej chwili
chciał zawrócić do szopy, szybko jednak zmienił zamiar. Był w stu
procentach pewien, że okradł go ten sam człowiek, od którego oberwał po
głowie.
Przez dobre pół godziny wałęsał się po mieście bez widocznego celu.' W
końcu zmęczony przysiadł pod jakimś drzewem. Zastanawiał się właśnie,
czy nie lepiej byłoby wrócić do domu, kiedy spostrzegł nie bez zdziwienia,
że nogi zaniosły go pod motel, w którym mieszkała Ziółkowska.
Postanowił skorzystać z okazji. Wstał, minął bramę i zaczął rozglądać się
za pawilonem numer jedenaście.
Zwiedził niemal cały teren motelu i obejrzał
5*c przynajmniej z tuzin domków, nim znalazł właściwy. Właśnie
zamierzał zapukać, kiedy w] jednym z sąsiednich pawilonów skrzypnęły!
drzwi. Maciek obejrzał się ciekawie. WazunioJ wi najwyraźniej żal było
zostawiać Wielecką] bo w progu zatrzymał się jeszcze i mówił coi do
dziewczyny. Ta objęła ratownika za szyj^ i pocałowała w usta.'
— Ci przynajmniej miło spędzili nockę —J westchnął Brydel zazdrośnie.
— Nie to, co ja.J
Mimo wczesnej pory Ziółkowska chyba ju^ nie spała, bo otworzyła prawie
natychmiast] Przez dłuższą chwilę spoglądała na Maćka nj poły ze
strachem, na poły z niedowierzaniem! nim wreszcie zdecydowała się
wpuścić go óa środka. Burknął coś na powitanie i bez pytaj nia usiadł na
nie posłanym łóżku.'
.— Jezus, Maria! — wychrypiała ze zgrozą. — Kto cię tak urządził?!
.— Szukałem twoich dolców i świecidełek — wyjaśnił rzeczowo. — Jak
dotąd ubyło mi kil ka tafli z kieszeni, a przybyła dziura w głowij
— Bydlaki!
— Gorzej, że dałem się podejść jak zielon; szczawik.
— Poczekaj, spróbuję coś zrobić z twoją łe petyną.
Milka skoczyła do oddzielonego wątłym prze pierzeniem pomieszczenia
po miskę i dzbanej z wodą. Po chwili znalazły się również d-wi
56 rczyste ręczniki, wata i jakiś bandaż. Brydel nie protestował. Posłusznie
nachylił głowę nad miednicą, tak jak mu kazała Ziółkowska, i przez dobry
kwadrans znosił bez słowa jej zabiegi. Kiedy skończyła, podszedł do
wiszącego na ścianie lusterka i obmacując obandażowaną głowę cmoknął
z uznaniem.
— Gdzie się tego nauczyłaś? — zapytał,
— W szkole pielęgniarskiej — uśmiechnęła się jakoś smutno. — Musiało
minąć trochę czasu, ezanim pokapowałam, że więcej można zarobić
zgrabnym tyłkiem niż urabiając ręce po łokcie... A na dobrą sprawę
powinieneś zrobić sobie rentgen — wróciła do poprzedniego tematu. —
Wygląda wprawdzie, że kości masz całe, ale licho nie śpi.
— W- życiu! — Maciek gwałtownie zaprotestował. — Nie namówisz
mnie na żadnych lekarzy. Tylko tego brakowało, żeby któryś dał cynk
glinom.
— Twoja sprawa.
— Masz coś do żarcia? — Nieprzyjemny skurcz w żołądku przypomniał
Brydlowi, że nie jadł śniadania.
— Tylko jakieś ciastka.
— Dawaj! — zażądał bezceremonialnie. — Albo nie — prawie
natychmiast zmienił zamiar. — Pożycz ze dwa patole. Pójdę do baru.
Jak na ceny barowe kwota była aż nadto
wygórowana, ale dziewczyna bez szemrania
i
57 sięgnęła po torebkę i odliczyła cztery pięćsetki. Schował pieniądze do
kieszeni i skinąwszy Milce na pożegnanie ruszył do wyjścia. W progu
zatrzymał się jeszcze na moment i spojrzał na Ziółkowską jakoś ciepło.
— Dziękuję ci — powiedział. — Jesteś klawa babka... A te twoje dolce
dostaniesz z powrotem, choćbym miał i tuzin facetów łaskotać majchrem
po żebrach.
Niespełna dwadzieścia minut później Maciek zatrzymał się przed starą,
niedbale skleconą z poczerniałych bali i desek chałupą na skraju lasu. Jakiś
żółty, wyleniały kundel kilka razy zaszczekał, oznajmiając światu, że
pilnuje powierzonych jego pieczy włości, szybko jednak musiał poznać
Brydla, bo machnąwszy ogo-, nem wrócił do swojej budy. Niemal w tej
samej chwili skrzypnęły drzwi i z domu wyjrzała tęga, przeszło
pięćdziesięcioletnia kobieta w ciemnej chustce na głowie.
— A, to pan, panie Maćku! — powitała przybyłego niezbyt przyjaźnie. —
Pan pewno do Gutka?v
— Umówiliśmy się — skłamał Brydel. — Miałem zajrzeć z samego rana.
— Syn jeszcze śpi.
— Najwyższy czas go obudzić
— Będzie pyskować — nie ustępowała. — ' Lepiej przyjdź pan za jakieś
dwie godziny.
— Nie ma mowy!
5§e
— Co jest do ciężkiej cholery?! — z głęl chałupy dobiegł zachrypnięty
głos Gutka. -Kogo diabli przynieśli?
— Wyłaź z wyrka, stara mordo! — hukną Maciek przyjaźnie, — Nadarza
się partaninka
— Partaninka, powiadasz? — Gospodarz wyjrzał na dwór i spostrzegłszy
Brydla bezceremonialnie odsunął matkę, by przywitać się z kumplem.
Miał na sobie tylko pasiasty podkoszulek i granatowe kąpielówki, a jego
zmierzwione włosy świadczyły wymownie, że dopiero wstał z łóżka. —
Ile można trafić?
— Nic, to rachunek do wyrównania...
— Zaraz, zaraz! — Gutek dopiero teraz zwrócił uwagę na obandażowaną
głowę Maćka. — Kto cię tak urządził?
— Było ciemno. — Brydel splunął z nieukrywaną złością.
— A nie domyślasz się?
— Nie dałbym złamanego szeląga, czy to nie któryś z Krysiaków.
— Takie buty! — zasępił się Gutek. — No cóż, warto byłoby z nimi
pogadać...
— Jasne! — Maciek znacząco uderzył pięścią w otwartą dłoń.
— Iść z tobą?
— Jeśli chcesz.
— W porządku. — Gutek nie wahał się ani sekundy. — Poczekaj chwilę.
Tylko wrzucę na grzbiet jakąś szmatę i zaraz lecimy.
59
— Na wszelki wypadek weź coś ze sobą.
— Nie musisz mi przypominać.
Nie minęło nawet pięć minut, kiedy Gutek był gotów. Dyskretnie wcisnął
Brydlowi do ręki ciężki, żeliwny kastet, a sam schował pod połę skórzanej
kurtki stalową sprężynę zakończoną sporym kawałkiem ołowiu. Po drodze
prawie nie rozmawiali, starając się ukryć narastające podniecenie
czekającą ich rozprawą] z Krysiakami. Dopiero na widok dwupiętro-.'
wego, przypominającego nieco koszary, budynku Maciek
porozumiewawczo podniósł kciuk. Gutek odpowiedział tym samym
gestem i obaj bez pośpiechu ruszyli na tyły domu. Tu, do jego lewego
skrzydła przylegała parterowa, niedbale sklecona, przybudówka. Nie
pukając weszli do ciemnej, obskurnej sionki. Przez dłuższą chwilę
nasłuchiwali uważnie. Za dr-twiami po prawej stronie panowała cisza, ale
w pomieszczeniu na wprost wejścia ktoś właśnie przesuwał jakieś sprzęty,
pogwizdując znaną melodyjkę. Brydel ścisnął w ręku kastet, a drugą
delikatnie dotknął klamki. Drzwi ustąpiły.
— Kto, w mordę kopany?! — Janek KrysiaM odskoczył jak oparzony od
odsuniętej nieco odi ściany szafy. — Tu nie obora, żeby włazić bez]
pukania!
Zaklął wulgarnie i chciał jeszcze coś dopowiedzieć, ale potężny cios
kastetem prosto w szczękę rzucił go pod okno. Rozpaczliwie za-l
63Q
machał ramionami usiłując odzyskać równowagę. Jak przez mgłę
dostrzegł, że Brydel szykuje §ię do kolejnego uderzenia. Przemknęła mu
myśl, by uciekać, w tej samej jednak chwili krótki mierzony cios
zmiażdżył mu nos i powalił na kolana. Po trzecim uderzeniu Jankowi
^robiło się ciemno przed oczami, Nie czuł już, jak pada na podłogę.
Flaki powypruwam! — Upłynęło co najmniej półtorej, a może i dwie
sekundy, nim zaszokowany nieoczekiwanym atakiem na brata Wojtek
Krysiak odzyskał zdolność działania. — Ukatrupię!
Jednym susem zeskoczył z łóżka i od tyłu dopadł Maćka. W jego ręku
metalicznie szczęknął nóż sprężynowy, chłopak nie zdążył jednak uderzyć.
Poczuł tylko, że jakaś potworna siła gruchocze mu łopatkę i wygiąwszy się
z bólu W pałąk opadł na stół.
~- Za co?! — jęknął płaczliwie.
^- Za rozbity czerep Maćka. ??— W oczach Gutka błysnęła mściwa
nienawiść, a jednocześnie Wojtek zauważył, że tamten ponownie
zamierzył się sprężyną.
— To nie ja — zaskomlił. — To braciak...
— Dlaczego mi przyłożył? — Brydel zostawił nieprzytomnego Janka i
chwycił drugiego z
JKrysiaków lewą ręką za gardło. — No, gadaj!
, — Po cholerę wpieprzałeś się w nie swoje sprawy? Myśleliśmy, że
chcesz zakapować.
61
— Co?! — Uderzenie po żebrach nie było tak mocne, ale niemal równie
bolesne jak toi| w łopatkę.
— Nie bijcie!
— Nie myśmy zaczęli.
— Jezus, Maria! — Z oczu Wojtka pociekł łzy. — Już dosyć...
— To zależy wyłącznie od ciebie.
— Czego chcecie? Przecież to nie ja rozw^ liłem czachę Maćkowi —
powtarzał z rozpac: liwym uporem.
— Kogo ostatnio obrobiliście? —• Nikogo.
—r Ejże? —- Sprężyna Gutka jęknęła złowr go i ołów znowu wylądował
na plecach Kry|| siaka.
Aj, aj! — zawył Wojtek. — Boli! >— Właśnie po to się bije — w głosie
Bryd zabrzmiała okrutna ironia. — Więc jak, j wiesz?
*— Walnęliśmy takiego jednego jubilera Krakowa. ?— Zdrowo?
— Facet przyjechał do Międzyzdrojów pj cić trochę grosza na nasze
dziwki.
— Ile trafiliście? — nie ustępował Macid
— Pół melona.
— W złotówkach? —' W zielonych też.
— Na dwóch?
62
— Na trzech... Robole nadał Krzywy.
— A kto obrobił Milkę Ziółkowską? .— Tę mewkę spod „kulawego
Belzebuba"?
— Właśnie.
— Bóg mi świadkiem, że nie mam pojęcia.
— Radzę ci wysilić mózgownicę póki cała. — pięść z kastetem
złowróżbnie zawisła nad głową Krysiaka.
—? Dajcie wy mi wreszcie spokój! — Wojtek aż skulił się z przerażenia.
— Przecież powiedziałbym...
IX
— Zawsze twierdziłem, że nie ma jak polskie piwo. — Oklund z błogim
uśmiechem pociągnął kolejny łyk z wysokiej szklanicy. — Żywiec,
Okocim... Na jednym posiedzeniu mógłbym wypić nawet całą beczkę.
— W Danii chyba również nie brakuje dc brego piwa — kurtuazyjnie
zauważył Grzelec. Jd. —< Nie tak dawno byłem w pańskim kraju i miałem
okazję spróbować.
— Bardzo pan miły, ale pozwolę sobie nie zmieniać zdania. Szkoda tylko,
że nie robicie awa w puszkach. W butelkach kiepsko się arzechowuje, a
tak mógłbym za każdym razem zabrać z Polski kilka kartonów.
— Za to ma pan powód do częstszych odwiedzin w naszym kraju.
6S
— Niby prawda — roześmiał się Duńczyk,
— Pańskie zdrowie, panie Chrystianie.
— Skuli!
Opróżnili szklanice. Usłużna barmanka bej pytania podsunęła im
natychmiast następne. Jol la Andruszczakówna dobrze pamiętała kategoj
ryczne słowa pani Sawitowskiej, że komu jal komu, ale Oklundowi należy
dogadzać poc każdym względem.
— Mister Tomik wspominał mi, że pan rów! nież prowadzi własny
business — Duńczyi podjął przerwaną na moment rozmowę.
— Pracuję w metalu, głównie w miedzi mosiądzu — potwierdził Andrzej.
— Klamki okucia i inne wyroby według najlepszych wzoj rów z
minionych epok.
— Teraz na całym świecie jest moda w starocie. Nawet te podrabiane.
— Jeśli chciałby pan zobaczyć...
— Może kiedyś, przy okazji. — Oklund prze praszająco potrząsnął głową.
— Szczerz! mówiąc nasze zainteresowania zawodowe & dość odległe.
— Szkoda.
— Ja również żałuję... Oczywiście przy okaz] wspomnę, o panu moim
znajomym z pańskie branży.
— Byłbym ogromnie wdzięczny. Kontakty zachodnimi firmami
'umożliwiłyby mi zdobyci twardej waluty, bez której, sam pan rozumie.
64
r— Wiem, wiem uśmiechnął się Duńczyk. — Nie pierwszy raz jestem
w Polsce. r— Widzę, że się rozumiemy.
— Oczywiście, chociaż sam, niestety, nie mogę panu służyć pomocą w
tym zakresie. Po prostu nie prowadzę interesów związanych z galanterią
metalową.
— W każdym razie z góry dzięikuję za za-protegowanie mnie pańskim
znajomym.
— Za pomyślny rozwój interesów! ?— Oklund sięgnął po szklanicę.
— Pańskie zdrowie.
— Skuli!
—- A, tu jest moja zguba! — Tosińska bezceremonialnie ulokowała się na
wysokim stołku obok Grzeleckiego. Na wzorzyste bikini miała narzuconą
jasnokremową plażówkę i wyglądała prowokująco atrakcyjnie. — Zamiast
iść z dziewczyną na plażę, wolisz doić piwsko? Uważaj, bo tatuś nie lubi,
kiedy zadaję się z opojami.
— On w końcu od ciebie ucieknie! — roześmiał się towarzyszący córce
Tosiński. •— Panie Andrzeju, niech się pan nie daje!
— Tato, nie buntuj mi chłopaka! — fuknęła jak kotka.
— Ależ, Eluniu! —- bąknął Grzelecki niepewnie. — Gadaliśmy sobie
właśnie z panem Chrystianem...
— Idziemy na plażę! — Tosińska była niela
63
pvzcjednana. — Przecież już wpół do jeden atej... A panu również
przydałoby się troc. słońca. — Z naganą w oku spojrzała na Du czyka. —
Na piwko przyjdzie pora wieczore
— Rzeczywiście. •— Oklund uśmiechnął się zakłopotaniem. — Idźcie
państwo, ja zaraz was dołączę.
— No widziszj pan Chrystian już skapitu wał. — Trąciła Andrzeja w
ramię. — Wstaw leniu, i łap się za parawan.
Grzelecki nie protestował, zwłaszcza Elżbieta, chcąc widać nieco
złagodzić wymo swoich słów, pocałowała go przelotnie w p* czek Dopił
piwo i mrugnąwszy porozum wawczo do Duńczyka ruszył posłusznie
dziewczyną.
Chwilę później byli już przy furtce. Od s ny morza nadbiegała właśnie
Wielecka.
— Już z plaży? — zdziwiła się Tosińska.
— Antek robił zdjęcia i skończył się film wyjaśniła Zośka rzeczowo — On
już nie żadnej błony, a ja przypadkiem dostałam n dawno w prezencie
oryginalnego kodaka.
— Długo ci zejdzie?
— Dosłownie sekundę. Poczekamy.
— Nie pożałujecie, bo opowiem wam hi rię, że boki można zrywać.
Wyobraźcie s~ dzisiaj z rana Rydzewski wystąpił z prete mi do Wazunia.
— Poszło o ciebie?
.— Rozumie się samo przez się. .— A to ci dopiero heca!
—- Zaraz po śniadaniu staliśmy całą paczką pod domkiem, Romeczka,
który perorował o tym napadzie. Traf chciał, że napatoczył się Antek i
buchnął mnie w mankiet na deień dobry. Rydzewskiego, o mało szlag nie
trafił. Na-wrymyślał Wazuniowi od podrywaczy i uwodzicieli, a potem
zostawił nas wszystkich i poszedł wściekły do swojego domku.
«— Po ^wczorajszej przygodzie Romeczek cał-Jdem sfiksował.
— Ubaw miałam po pachy... Ale my tu ga-du-gadu, a Antek czeka —
przypomniała sobie Wielecka. — Lecę po tego kodaka!
Pobiegła w stronę swego pawilonu i moment później zniknęła w jego
wnętrzu. Wbrew zapowiedzi nie było jej dobrych kilka minut. Kiedy
wreszcie pojawiła się ponownie, w niczym nie przypominała roześmianej
dziewczyny, wracającej przed chwilą znad morza. Szła wolno, potykając
się co krok i najwyraźniej nie patrząc przed siebie.
— Zośka, 00 z tobą? — Elżbieta podbiegła do koleżanki i potrząsnęła ją za
ramię. — Co się stało?
— Okradli mnie! — Wielecka wybuchnęła spazmatycznym płaczem. —
Zabrali pieniądze, biżuterię, wszystko co miałam.
-63
06
— Kiedy?
— Nie wiem. Wyszłam • e domku nie dal jak przed godziną.
—• Ten milicjant, który był wczoraj u R dzewskiego, gada teraz z
Sawitowska — p pomniała sobie Tosińska. — Widziałam kwadrans -
temu. «
— I co z tego? ?— Może mu powiedzieć?
— Też wymyśliłaś! — Zośka z rezygnac machnęła ręką. — Swojego i tak
nie odzy kam, a tylko ściągnę sobie na głowę kłopo Zaraz zacznie się
wypytywanie, skąd miała dolary i marki, kto u mnie bywa, jakie m źródła
dochodów... Boże! — żałośnie pociąg ła nosem. — Dwa miesiące harówki
i wszyat poszło!
?X
— Niech mi pan wierzy, panie sierżancie, podobna historia przydarzyła się
w moim r telu po raz pierwszy — zapewniała Sawito ska, choć w jej głosie
można było wyczuć kąś niezbyt szczerą nutę. — Nikt tutaj ni nikogo nie
okradł, nie mówiąc już o napad
— Przyzna pani jednak, że „Pod kulaw Belzebubem" często przebywają
nie tylko szkańcy.
63
—• Trudno żebym wypraszała wczasowiczów, którzy akurat u mnie
pragną zjeść obiad lub kolację.
— Właśnie któryś.z tych gości mógł włamać się do pawilonu pana-
Rydzewskiego.
.— To absolutnie wykluczone Ł- Niby czemu?
•— Osobiście mam oko na wszystko i nie ścierpiałabym obecności jakichś
rzezimieszków na terenie motelu.
— Droga pani! — Słowa Sawitowskiej szczerze ubawiły Wapińskiego. —
Widziałem już niejednego recydywistę, który na pierwszy rzut oka
wyglądał na zupełnie przyzwoitego obywatela.
— Boże, taki wstyd! — Właścicielka motelu straciła nagle całą pewność
siebie. — Taki wstyd!
— Brama wjazdowa na teren motelu' jest otwarta przez całą dobę?
— Oczywiście. Przecież goście przyjeżdżają także i w nocy.
— Furtki od strony morza pewno również nikt nie zamyka?
— A jakżeby inaczej? Tamtędy jest znacznie bliżej na plażę, jeśli więc
komuś przyszłaby ochota na nocny spacer...
— Nie uważa pani, że to lekkomyślność?
— Zatrudniam portiera i dozorcę w jednej osobie, pana Lulka Urbaka. Do
jego obowiąz-
60
ków należy między innymi pilnowanie terenu I
— Pan Urbak śpi w głównym budynku czjj w którymś z pawilonów?
— W pawilonie przy parkingu.
— Z tego miejsca można od biedy mieć okej na bramę, ale co z furtką?
— Ma pan rację — przyznała Sawitowska. Od nowego sezonu postawię
dwuosobowy doj mek przy furtce i ulokuję tam kogoś z obsłuł gi-
— Dobry pomysł.
— Mogłabym też kupić pieska... Tylko że ła! godnego — zastrzegła się
natychmiast. — Par rozumie: goście.
— Łagodnego psa każdy łatwo przekupi ka wałkiem kiełbasy —
sceptycznie zauważył Wąj piński. — Ale można spróbować... Ile osó!
aktualnie przebywa „Pod kulawym Belzebu bem"? — zmienił temat.
— Mam prawie komplet.
— Prawie?
— Wolne są pawilony numer dwa i pięćj tym że ten ostatni czeka na pana
Svensona.
— Czy mogłaby pani pokazać mi książ meldunkową?
— Zaraz panu przyniosę.
— Bardzo proszę, jeśli pani taka miła... Właścicielka motelu bez
specjalnego pośpl
chu opuściła recepcję, sierżant nie czekał je nak zbyt długo. Nie minęły
nawet trzy min
63
ty, kiedy była już z powrotem z grubym brulionem dużego formatu
Podoficer skrzętnie zabrał się do przeglądania kolumny nazwislc i szybko
zorientował się, że spora część pensjonariuszy „kulawego Belzebuba"
należy do stałych gości, a niektórzy przyjeżdżali tu nawet po kilka razy do
roku. Przy nazwiskach Ziółkowskiej i Wieleckiej zatrzymał się na moment
— Przysiągłbym, że te panie nie są mi obce. — Znacząco postukał palcem
w otwarty brulion. — Pani nie obawia się wynajmować im pawilonów?
— Ależ to nadzwyczaj miłe i uczciwe panienki — odparła nieomal z
oburzeniem — Przyjeżdżają do mnie od kilku lat.
— Nie przeczę, że miłe, szczerze jednak wątpię, czy jeszcze panienki —
sarkastycznie zauważył Wapiński. — A cb do uczciwości, to wszystko
zależy, jak potraktujemy -najstarszy zawód świata.
— Pan podejrzewa, że one... — zdziwienie Sawitowskiej nie było szczere.
?— Nie tylko podejrzewam, ale jestem pewien, droga pani.
— Boże, taki wstyd!
Sierżant słyszał już te słowa w ustach właścicielki motelu, nie zrobiły więc
na nim żadnego wrażenia. Skłonił się na pożegnanie, chłodno
zapowiedział, że niebawem złoży ponowną
on
wizytę, i ruszył do wyjścia. Był już na dworze! kiedy przemknęła mu
myśl, że warto- byłofoj porozmawiać z Ziółkowską i Wielecką. Nie spol
dziewał się wprawdzie, by któraś z dziewczyi powiedziała mu coś
ciekawego na temat napa du na Rydzewskiego i włamania do jego dom/
ku, mimo wszystko postanowił jednak spróbo wać szczęścia.
Na pierwszy ogień wybrał Ziółkowską. BeJ trudu odszukał zajmowany
przez nią pawilorj i energicznie zapukał. Minęło dobre pół minuj ty, nim
zdecydowała się otworzyć. Spostrzegł! szy funkcjonariusza uczyniła ruch,
jak gdyb chciała ponownie zatrzasnąć drzwi, po chwi( wahania wpuściła
go jednak do środka.
— Pan władza do mnie? ?— upewniła się n wszelki wypadek.
— Owszem — przytaknął bezceremonialnie]
— A w jakiej sprawie?
— Wpadłem pogawędzić o tym i owym.
?— Pewno chodzi panu o napad ńa Rydzew skiego?
— Między innymi.
— Ja tam nic nie wiem — zaznaczyła sta nowczo. — Wczoraj wzięłam
dwa luminale położyłam się wcześniej spać. Z armaty b mnie nie obudził.
— A nie domyślasz się, czyja to sprawka?
— Niby skąd? Przecież nawet nie jestem tu| tejsza.
— Ale znasz wiele osób.
— I co z tego?
— Może nic — ustąpił Wapiński. — Kto ci przylał? — nieoczekiwanie
zmienił temat, wskazując siniak pod lewym okiem Milki.
—• Nikt — odparła niechętnie. — Potknęłam się po ciemku i wpadłam na
drzewo.
— Drzewa na ogół nie miewają pięści — w głosie sierżanta zabrzmiała
jawna kpina.
-~ Pan mi nie wierzy? .— Nie da się ukryć.
-~ Pańska sprawa. Ode mnie i tak pan nic innego nie usłyszy.
— Żle czynisz, dziewczyno — westchnął podoficer. — Ale trudno.
Następnym razem pogadamy sobie w komisariacie. Tam ludziom łatwiej
zdobyć się na szczerość.
— Ależ panie władzo...
— Jutro o ósmej rano ?— bezceremonialnie przerwał Ziółkowskiej. —
Albo nie — zmienił zamiar. — Lepiej pojutrze.
Skinął Milce na pożegnanie i wyszedł z domku. Rozglądał się właśnie za
pawilonem zajmowanym przez Wielecką, kiedy spostrzegł nadchodzącego
Wilczka. Z miny kaprala można było wyczytać, że jest czymś poważnie
zaaferowany.
— Dobrze, że cię znalazłem — powitał Wa-pińskiego. — Musimy zaraz
jechać do Świnoujścia.
— Niby po co? —Po pierwsze przesłuchać w szpitalu brac
Krysiaków. Ktoś ich zdrowo poturbował. Je den ma rozbitą czaszkę i
wstrząs mózgu, drugiemu poszła w drzazgi łopatka, nie mówią< już o
złamaniu dwóch żeber.
— Pewno jakieś bandyckie porachunki.
— Jak dwa razy dwa cztery.
— Tylko że w takim przypadku oni nam nj< nie powiedzą.
— Oprócz Krysiaków mamy w planie wizj u naszych kolegów po fachu.
— Wilczek n» •skomentował słusznej uwagi sierżanta.
— Ostatecznie można by zobaczyć staryc znajomych.
— Okazuje się, że w Świnoujściu doszło d« identycznego włamania i
napadu jak na Ry dzewskiego. Niewykluczone, że mamy do czy nienia z tą
samą parą bandziorów, w ewiązl z czym oba dochodzenia zostaną
połączone.
— A kto je będzie dalej prowadzić?
— Poruczniik Garlicki twierdzi, że nasz kc misariat.
— Jeszcze czego! — Wapiński był oburz nyl — Może szef osobiście, bo ja
nie mam miaru.
— Tak czy inaczej musimy jechać do Swi noujścia. Dobrze, że choć gazik
jest już na cha dzie.
— Najpierw zjemy obiad — zadecydowa
sierżant autorytatywnie. — Nie wiem jak to-ifeie, ale mnie kiszki z głodu
marsza grają.
XI
Już z daleka niosły się od „Antałka" chóralne śpiewy i pijackie krzyki.
Brydel odruchowo przyspieszył kroku. Chwilę później minął stylowy,
zbity z grubych bali płot i na moment przystanął w wejściu. Przy
długich stołach kłębił się tłum miejscowych i przyjezdnych amatorów
piwa. Czerwone, spocone twarze i mętne spojrzenia większości
zebranych świadczyły wymownie, że opróżniono tu dzisiaj niejedną
beczkę.
• W piwiarni było wielu znajomych, Maciek nie reagował jednak na gesty
zapraszające do „wspólnego picia. Jego wzrok przenosił się uważnie
z twarzy na twarz. W końcu dostrzegł, kogo szukał. Wysoki, przeraźliwie
chudy blondyn o wystającej szczęce i maleńskich, głęboko osadzonych
oczkach kupował właśnie piwo. Brydel bez wahania ruszył w jego
kierunku. Zamówił dwa kufle i .szukał właśnie pretekstu, by zacząć
rozmowę, kiedy nad uchem szczęknął mu suchy, nieprzyjemny głos Staśka
Docenta.
— Tam, pod płotem jest miejsce. — Niewiarygodnie długa ręka
zakończona potężną dło
63
nią wskazała wyłamaną belkę. — Zmieścimy się obaj.
Maciek skinął tylko głową i bez słowa poszedł za Staśkiem. Wyłamana
belka nie byłaj wprawdzie zbyt wygodna, ale za to rozmowa mogła odbyć
się tutaj bez świadków.
— Zdrówko! — Ledwo usiedli, Brydel podniósł jeden ze swych kufli do
ust i bez po-j śpiechu wysączył - połowę zawartości. .j
— Ze zdrowiem coś u ciebie nietęgo. — Maleńkie oczka Docenta utkwiły
w obandażo-i wanej głowie Maćka. — Oberwałeś...
— Do wesela się zgoi. — Brydel ostentacyj-, nie zbagatelizował sprawę.
• — Janek i Wojtek też kiedyś wyjdą ze szpitala. — Stasiek *był
nadspodziewanie dobrze poinformowany.
— Jak ich poskładają, to wyjdą.
— Dalej masz do nich żal?
— Niby ja? — usiłując ukryć zmieszanie Maciek znowu pociągnął kilka
łyków. — Ji tam nigdy nic do nich nie miałem — zaprzej czył na wszelki
wypadek.
— Jasne! — Docent kiwnął głową na znsld że uważa temat za
wyczerpany, choć jego mil na świadczyła niedwuznacznie, że nie wierzl
zaprzeczeniom kompana.
— A co u ciebie?
— U mnie stara bieda — głos Staśka za brzmiał jak gdyby o ton wyżej. —
Ale nij
i
krępuj się, wal prosto z mostu, co ci leży na wątrobie — dorzucił
zachęcająco.
Brydel przez moment nie był zdecydowany. Nerwowo zagryzł wargi i
uważnie popatrzył w oczy Docentowi, nie mogąc jednak z nich nic
wyczytać, postanowił zagrać w otwarte -karty.
— Ktoś przyłożył po łbie jednej mewce, a potem zabrał jej szmal i
błyskotki.
— Chodzi ci o Milkę z „kulawego Belzebuba"?
?— Właśnie.
— To nie moja robota.
— Tak też sobie myślałem.
— Ale koniecznie chcesz wyniuchać, kto za tym stoi.
— Zgadza się.
— Po kiego grzyba?
— Sprawa honorowa.
— Ach tak? — Stasiek nieoczekiwanie wyszczerzył swe żółte zęby w
szerokim, uśmiechu. — W porządku, zobaczę, co się da zrobić.
— Kiedy dasz mi cynk?
— Jutro po południu.
— Tu, w „Antałku"?
— Jasne.
— No, to zdrówko!
63C63(5
XII
— Człowieku! Nie chcesz mi chyba wmówić, że to krasnoludki
porachowały ci kości?! ?— Wapiński z wolna zaczynał już tracić cierp-'
liwość. —? Kto połamał ci żebra i zgrućhotał łopatkę? Dlaczego Janek ma
pękniętą czaszkę, złamany nos i szczękę w kawałkach? No, po-wiedzże
wreszcie, jak to było!
Wojtek Krysiak popatrzył na sierżanta z nie"1 ukrywaną niechęcią. On
również miał serdecznie dosyć, przeciągającego się przesłuchania, ale
dobrze wiedział, że funkcjonariusz nie da się zbyć byle czym.
— Pan władza mi nie wierzy? — bąknął ci-' cho. — A przecież tak byłoby
dla wszystkich najlepiej. Ja nie zgłaszam skargi, pan nie ma dodatkowej
roboty, i po kłopocie.
— Nie będziesz mnie, synku, uczył ?— żachnął się Wapiński, ?— To nie
Dziki Zachód. Kto jak kto, ale ja nie mam zamiaru tolerować ekscesów
połączonych z łamaniem kości.
— Kiedy ja naprawdę nic nie potrafię powiedzieć.
— Ejże?
— Wróciłem do chałupy po dobrej wódce. Uderzyłem w kimono, aż tu
nagle ktoś mnie ściąga z wyrka i leje po gnatach. Zaraz film mi się urwał,
ot i wszystko.
— Twierdzisz, że nie wiesz, kto cię pobił?
— Nie mam pojęcia.
?— Więc może oberwałeś od brata? — Podoficer uśmiechnął się złośliwie.
— On cię po żebrach, a ty go po mózgownicy...
— Wykluczone! — Krysiak gwałtownie zaprzeczył.
— Niby. dlaczego?
— Nigdy żaden z nas ręki na drugiego nie podniósł.
— Kto. więc załatwił Jankowi szczękę, nos i czaszkę?
— Pewno ci sami, którzy i mnie urządzili.
— Ci sami? — podchwycił sierżant. — Mówisz, że było ich kilku? .
— Może kilku, a może tylko jeden — wycofał się Wojtek. — Diabli
wiedzą.
— Pamiętasz, o której doszło do napadu?
— Coś mi się widzi, że wczoraj rano, ale konkretnie panu nie powiem. —
Krysiak w zamyśleniu zmarszczył brwi. — W każdym razie nie było już
ciemno.
— Sąsiadka dzwoniła po pogotowie o wpół do jedenastej.
— Całkiem możliwe — przesłuchiwany nie oponował. —? Nie wiem
tylko, ile czasu leżałem jak dętka — zastrzegł się natychmiast. "— Kiedy
trochę doszedłem do siebie, zaraz poka-powałem, że z Jankiem jest
niedobrze. Podniosłem alarm, a resztę już pan wie.
— Przypuśćmy, że to prawda. —? Funkcjonariusz postanowił zmienić
temat, choć nadal nie wierzył za grosz Wojtkowi. — Do wyjaśnienia
pozostała jednak jeszcze druga sprawa. Powiedz mi, synku, skąd wzięło
się u ciebie| sto tysięcy w skrytce za szafą? Chyba tychi pieniędzy nie
podrzuciły krasnoludki?
— Jasne, że nie. — Krysiak nie wyglądał na zaskoczonego. — To są nasze
oszczędności na czarną godzinę.
— Oszczędności?
— Przed sezonem podłapaliśmy z bratem fu-l chę przy remontach
domków campingowychl
— Prywatnie?
— Państwowo byśmy tyle nie zarobili.
— A skąd wzięły się w skrytce dolary?
— Chodzi panu o pięćdziesiąt zielonych?
— Właśnie.
— Też mamy je z Jankiem legalnie.
— Kupiliśeie?
— E, nie! —' Wojtek uśmiechnął się domyśl! nie. .— Przecież nie wolno
handlować waluta
— Więc co, eiocia z Ameryki przysłała? -I W głosie Wapińskiego
zabrzmiała kpina.
Krysiak zawahał się, jak gdyby nie wiej dział, co odpowiedzieć. Przez
chwilę spogląJ dał na sierżanta niepewnie i nagle na jegl twarzy pojawił
się straszliwy grymas.
— Cholernie bolą mnie te żebra — jeknąj żałośnie. — Niech pan już mnie
nie męczj panie władzo. Bardzo proszę!
lo 80
Sierżant gniewnie zacisnął pięści i z trudem powstrzymał się, by nie rzucić
jakiegoś przekleństwa. Dwa dni spędzone w Świnoujściu najwyraźniej
wyglądały na stracone. Janek Krysiak, korzystając z pretekstu, jakiego
dostarczały mu rozbita głowa i połamana szczęka, w ogóle nie chciał
rozmawiać z funkcjonariuszami, a jego brat ani wczoraj wieczorem, ani
dzisiaj nie powiedział nic konkretnego na temat tajemniczego napadu.
Fakt, że z mieszkania Krysiaków nie zabrano pokaźnej kwoty pieniędzy,
mógł przemawiać za wersją krwawych porachunków przedstawicieli
miejscowego półświatka, ale mimo wszystko coś tu Wapińskiemu nie
pasowało.
Mruknął kilka słów na pożegnanie i opuścił szpitalną salkę. Kilka minut
później siedział już w służbowym gaziku. Włączając stacyjkę zerknął
jeszcze na jasnożółtą skórzaną teczkę na tylnym siedzeniu. Wypełniał i ją
plik otrzymanych w miejscowej komendzie meldunków, notatek i
protokołów dotyczących różnych włamań i napadów dokonanych w ciągu
ostatnich dwóch miesięcy na terenie nadmorskich kurortów. We
wszystkich przypadkach sprawcy dostawali się do wolno stojących
pawilonów letniskowych lub domków campingowych i bezpardonowo
walili po głowach właścicieli, ilekroć przez przypadek zastali ich na
miejscu. Wapiński szczerze wątpił, by komplet
81
08 przestępstw był dziełem jednej szajki, i najchętniej odesłałby
powierzone mu akta wprost do Komendy Wojewódzkiej MO w Szczecinie.
Ale, niestety, przełożeni zadecydowali inaczej...
Silnik gazika szarpał i krztusił się, na szczęście jednak nie zdradzał
objawów jakiejś poważniejszej awarii. Wapiński nie bacząc na stan wozu
raz po raz dociskał gaz do deski. r Za wszelką cenę pragnął zdążyć na i tak
już spóźniony obiad. Kilometry mijały szybko i sierżant ani się spostrzegł,
kiedy wyrosły przed nim pierwsze zabudowania Międzyzdrojów.
Mieszkał kilka kroków od komisariatu, po-, stanowił więc, że jeszcze
przed posiłkiem odprowadzi samochód na miejsce. Z fasonem zaparkował
na wprost wejścia do komisariatu i właśnie zamykał drzwiczki, kiedy
dostrzegł idącego w jego kierunku niewysokiego, łysawego, mężczyznę w
mundurze porucznika MO. Garlickiemu towarzyszył znacznie wyższy,
rumiany na twarzy, blondyn.
— Dobrze, że jesteś. — Na twarzy oficera malowała się niekłamana
troska. — Weźmiesz doktora Czypkiewicza i pojedziecie nad jeziorko koło
Wisełki.
— Cały dzień nic nie jadłem! — żywo zaoponował Wapiński, nie mogąc
pogodzić się z myślą, że upragniony obiad ucieka mu sprzed nosa. —
Niech diabli wezmą jeziorko razem z całą Wisełką!
— Na miejsce wysłałem już Wilczka. Równo pół godziny temu siadł na
motor.
— Ale po co?
— Mamy topielca.
— I dlatego, że jakiemuś gówniarzowi zachciało się kąpać tam, gdzie nie
trzeba, ja mam zdychać z głodu?! — Sierżant był szczerze oburzony. —
Drobny kwadransik nikogo by nie zbawił, a zresztą Wilczek zna swój fach
i trzymam zakład, że sam też sobie poradzi.
— Widzisz, z tym topielcem coś nie gra — ze stoickim spokojem wyjaśnił
porucznik. — Dzwoniłem nawet do Szczecina.
— Nie rozumiem?
— Po pierwsze jeziorko jest płytkie i raczej truano się w nim utopić, a po
drugie nigdy przedtem nie widziano tej dziewczyny w Wisełce.
— Więc co to za jedna?
— Zorientujesz się na miejscu.
— Innymi słowy, wiemy tyle, co nic.
— Nie da się ukryć.
— A kto znalazł topielca?
— Jacyś wczasowicze wybrali się nad jeziorko i zobaczyli, że coś w nim
pływa. Wyciągnęli dziewczynę, ale była już sztywna.
— Szlag by to trafił! — Wapiński z niechęcią wcisnął się ponownie za
kierownicę. — Niech pan siada, panie doktorze.
63
— Masz w wozie walizkę śledczą? — przypomniał sobie Garlicki —
Wilczek wziął tylko aparat fotograficzny...
— Powinna być. — Sierżant zlustrował wzrokiem wnętrze wozu. —
Szkoda czasu. Jedziemy.
Niespełna pół godziny później Wapiński z lekarzem byli już na miejscu.
Nad jeziorkiemj-' od strony szosy, tłoczyła się spora grupka
spragnionych sensacji wczasowiczów i okolicznych mieszkańców.
Dostępu nad samą wodę bronił Wilczek wspomagany przez młodego,
niespełna dwudziestoletniego, chłopaka, rów-m nież w milicyjnym
mundurze. Zwłoki leżały nieco z boku, pod wielkim krzakiem dzikiej róży.
Dziewczyna miała na sobie pomarańczowy kostium kąpielowy i gdyby nie
szlam i wodorosty oblepiające jej ciało, można by ulec złu-ff dzeniu, że śpi
albo się opala.
Czypkiewicz bez entuzjazmu przyklęknął przy zwłokach. Wapiński
zamierzał właśnie pójść w ślady doktora, powstrzymał go jednak znaczący
gest kaprala.
— Co jest? — zapytał.
— Ja znam tę małą — Wilczek konfiden-| cjonalnie zniżył głos.
— Nie gadaj?
— Daję głowę, że to Zośka Wielecka.
— Ależ ona mieszkała „Pod kulawym Belzebubem"! .— sierżant omal nie
krzyknął.
8*a
— Czy to aby na pewno zbieg okoliczności?
— A niby skąd ja mogę wiedzieć?
XIII
— Twoje zdrówko, Stasiu! — Brydel zachęcającym gestem podniósł
kufel.
— Oby nam się!
Dochodziła właśnie siedemnasta. W „Antałku" jak zwykle było tłoczno,
ale jeszcze nie wszyscy bywalcy zdążyli doprowadzić się do stanu
„nieważkości". Maciek siedział z Docentem przy końcu jednego ze stołów
i bez pośpiechu sączyli piwo. Od czasu do czasu rzucali jeden na drugiego
nieufne spojrzenia, żaden jednak nie mógł się jakoś zdecydować, by
przystąpić do rzeczy. W końcu Brydel chrząknął znacząco i zapytał
wprost.
— Dowiedziałeś się czegoś?
— Niby o tej twojej lali z „kulawego Belzebuba"? — Stasiek odsunął
opróżniony w połowie kufel.
— Nie tyle o niej, co' o facetach, którzy ją oskubali.
— To i owo obiło mi się o uszy.
— Więc gadaj! ?— Maciek całą siłą woli zmusił się, by ukryć ogarniające
go podniecenie.
— Nie tak szybko. — Żółte zęby Docenta
85.
błysnęły w chytrym uśmiechu. — Najpierw powiedz, co ja z tego będę
miał?
— Postawię ci dobrą wódkę.
— Mało.
— A ile chcesz?
— Czy ja wiem? — Stasiek z udanym nirf mysłem przejechał końcem
języka po wąs^ kich wargach. — No, jak dla ciebie, sto pa-i pierów —
zdecydował się wreszcie.
— Pod warunkiem, że informacja będzia pewna.
— Człowiek niczego w życiu nie może być pewien — zauważył Docent
sentencjonalnie. Zwłaszcza informacji...
— Ja płacę za konkretny towar. — Mięśnial twarzy Brydla zadrgały
nerwowo. — I jestemj cholernie skrupulatny w rachunkach.
— Słyszałem o tym od Krysiaków — Sta siek zawiesił głos.
— No więc?
— Teraz stawiasz wódkę, a dolce dasz poi sprawdzeniu informacji. —
Docent znalazł kompromisowe rozwiązanie. — Szafa gra? >
— Jasne.
— Ostatnio nikt z branży nie miał na zby-i ciu żadnych błyskotek —
Stasiek bez dalszej go wahania przystąpił do szczegółowej rela-ł cji. —
Wprawdzie Krzywy • skitrał trochę zło 1 ta, ale on nie skubnął twojej lali.
— Teraz już wiem.
86
rrr- Chodzące u nas zielone są z pewnych źródeł. W tym układzie do
sprawdzenia zostało dwóch lewusów. Jeden chciał wymienić u Dużej
Mańki jakąś bransoletkę na dolary, a drugiego widzieli chłopaki z pewnym
• jubilerem ze Szczecina.
— Znasz nazwiska?
— Ten od jubilera nazywa się Kucicki. ?— Nie znam człowieka.
?— Kręci się przy ratownikach i sprawia wrażenie, jak gdyby był jednym
z nich. Podobno chciał nawet załapać tę fuchę, ale coś mu nie wyszło.
?— Ma szmal?
— Groszem raczej nie śmierdzi.
— Znaczy, Stasiu, pudło — lekceważąco podsumował Maciek. — A kim
jest ten drugi.
„y- Myślę, że mógłby ci pasować. Nazywa się Tomik i mieszka „Pod
kulawym • Belzebubem".
XIV,
— Nielicho ktoś przetrzepał tę chałupinkę.— Wapiński popatrzył na
Wilczka znacząco. — Nawet podłogę chciało mu się zrywać.
.W istocie wnętrze pawilonu zajmowanego do niedawna przez Wielecką
przedstawiało opłakany widok. Nieznany włamywacz prze-
87 trzasnął dosłownie cały domek i najwyraźniej nie zależało mu na
ukryciu swej działalności! Clou wszystkiego stanowiła oderwana od pod-l
łoża płyta spilśniona, jak gdyby i pod podłogąJ, szukano skarbów.
— Zdejmować odciski palców? — Kapral nie palił się do tej bądź co bądź
elementarnej czynności śledczej. — Dziewczyna miała pewno co dzień
tłumy gości.
— Oczywiście, że zdejmować. — Sierżant] ani myślał o lekceważeniu
podstawowych obo-J wiązków. — Bez tego przecież ani rusz!
— Na miłość boską, pośpieszcie się panol wie! — Nie wytrzymałe
asystująca dotąd] w milczeniu Sawitowska. — Co goście powiel dzą? Nie
dość nieszczęścia z.panią Zosią i nal padu na pana Rydzewskiego, to
jeszcze stall milicja w moim motelu. Jak tak dalej pójdzie! wszyscy ode
mnie uciekną!
— Musimy zrobić, co do nas należy •— Wal piński przeszedł do porządku
nad lamentami właścicielki „kulawego Belzebuba". — Nil nie poradzę.
— Ale goście... — powtórzyła niemal płacz! liwie.
— A właśnie! — podchwycił sierżant. —1 O ile pamiętam, Wielecka
należała do stałycrl bywalców pani motelu?
— Odwiedzała nas od kilku sezonów.
— W tym roku przyjechała o zwykłej porze?!
88
— Nieco wcześniej.
— To znaczy?
— Na początku czerwca.
— I przez cały czas zajmowała ten sam pawilon?
— Oczywiście... To znaczy niezupełnie — prawie natychmiast poprawiła
się Sawitowska. — Na dwa czy trzy tygodnie pani Zosia wyjechała do
Kołobrzegu.
— Można wiedzieć kiedy?
— Było to gdzieś na przełomie czerwca i lipca.
— Po powrocie przydzieliła jej pani inny domek?
— Tylko na parę dni. Po prostu miałam komplet, a pani Ziółkowska
zgodziła się przyjąć przyjaciółkę do siebie.
— Nie było im za ciasno? — Po twarzy Wa-pińskiego przemknął
ironiczny uśmieszek.
— Nie rozumiem? Pawilony są przecież pięcioosobowe.
— E, już nic! —< sierżant uznał, że nie warto kontynuować drażliwego
tematu, jakim była profesja obu dziewczyn. — Na razie dajmy temu
spokój.
— Pani Milka i pani Zosia zawsze- bardzo się lubiły — na wszelki
wypadek dorzuciła Sawitowska.
— Nie wątpię. — Wapiński nie oponował. — A wracając do wyjazdu
Wieleckiej, nie wie
63
pani przypadkiem, czy wybrała się do Kołobrzegu sama, czy w czyimś
towarzystwie?
— Trudno mi powiedzieć. — Bezradnym gestem rozłożyła ręce. — Jakoś
nie rozmawiałyśmy na ten- temat.
— Czyżby nie było nawet żadnych plotek?
— Ja plotek nie słucham — odparła z godnością. — To dobre dla
przekupek z bazaru.
— Oczywiście, oczywiście — ? przytaknął sierżant kurtuazyjnie. —
Rozumie pani jednak, że dla dobra śledztwa...
Sawitowska zmarszczyła czoło, przez dłuższą chwilę -zastanawiając się
nad czymś intensywnie. W końcu skinęła głową na, znak, że sobie
przypomniała.
' — Po panią Zosię przyjechała taksówka — szept zabrzmiał niemal
konfidencjonalnie.
— Ico?
— A to, że większość jej znajomych ma własne samochody.
• Wapiński westchnął z rezygnacją. Okazało się, że właścicielka motelu
nie ma zbyt wiele do powiedzenia na temat Wieleckiej. Zerknął • na
zegarek. Dochodziła właśnie dwudziesta, a perspektywa obiadu, a ściślej
rzecz biorąc już kolacji, pozostawała nadal odległa. Co gorsza jutro, skoro
świt, czekała sierżanta pobudka, a potem podróż do Szczecina, gdzie.
miano przeprowadzić sekcję zwłok. Mruknął coś do Wilczka i
zostawiwszy go
9 OtO
^^^vraz z Sawitowska w pawilonie Wieleckiej ruszył w stronę głównego
budynku. W wejściu spostrzegł Grzeleckiego rozmawiającego właśnie o
czymś z Tosińska.
— To państwo znaleźliście dwa dni temu Rydzewskiego? — przypomniał
sobie funkcjonariusz.
— Owszem — przytaknął Andrzej. — Czy sprawcy są już pod kluczem?
— Śledztwo w toku — odburknął Wapiński. — Zresztą mam teraz na
głowie znacznie gorszą historię.
— Chodzi o panią Wielecką?
— Jak pewno państwo słyszeliście, jej zwłoki zostały znalezione w
jeziorze koło Wisełki.
— To okropne — wtrąciła się Tosińska. —? Kiedy pomyślę, że i mnie
mógłby spotkać taki koniec...
-— Czy. pani Wielecka lubiła samotne kąpiele w morzu-lub jeziorze?
— Pierwsze słyszę — z przekonaniem zaprzeczyła Elżbieta. — Zośka
pływała bardzo słabo, a w dodatku bała się wody. Odważna była tylko w
towarzystwie ratownika.
— Ma pani na myśli kogoś konkretnego? •— Oczywiście.
— Można wiedzieć kogo?
— Antka Wazunia — bez wahania wymieniła nazwisko. — Zresztą ona
nie kryła się z tą znajomością.
91
— Mieszkali razem?
— Tego nie powiedziałam. — Tosińska jak gdyby odrobinę się
zarumieniła. — Często widywałam ich razem, ot i wszystko.
— Czy ostatnio Wielecka nie była czymś nienaturalnie podniecona albo
zdenerwowana? — sierżant zdecydował się zmienić temat.
— Miała powód — odparł Grzelecki. — Przecież wczoraj ją okradziono.
—. Wczoraj? — funkcjonariusz omal nie podskoczył.
— Poszła rano na plażę, a w tym czasie ktoś włamał się .do jej pawilonu.
— Jesteście państwo pewni?
— Oczywiście — potwierdziła Tosińska. — Zośka odkryła włamanie
dosłownie na naszych oczach.
— Mówiła, co jej zginęło?
— Nie, ale wyglądało, że sporo.
— Czemu nie zgłosiła o kradzieży milicji?
— Nie mam pojęcia. — Tym razem odpowiedź Elżbiety nie zabrzmiała
szczerze.
— Widzieliście państwo jej pawilon po wła-. maniu?
— Nie zapraszała nas do środka. Trudno się zresztą dziwić, bo pewno
złodzieje narobili bałaganu
— Delikatnie powiedziane. — Pokiwał głową Wapiński. — Sprzęty są w
proszku, a nawet podłoga zerwana.
92<fe
— Co takiego? — zdziwił się Grzelecki. — Nic nam nie wspominała, że
złodzieje narobili jakichś szkód.
— Ciekawe. — Sierżant w zamyśleniu zmarszczył brwi. — Czyżby do
pawilonu włamano się dwukrotnie? Czy państwo dobnze znaliście
Wielecką? — zmienił temat.
— O tyle, o ile. — Elżbieta nie była zdecydowana. — Jak to na
wakacjach. Ojciec od lat przywozi mnie do Międzyzdrojów, Zośka też tu
przyjeżdżała, byłyśmy w jednym wieku...
— A może pan utrzymywał z nią bliższe kontakty?
— Spróbowałby! — Tosińska niby żartem pogroziła Andrzejowi, Wapiński
założyłby się jednak z każdym, że w razie czego dziewczyna nie byłaby
wcale skora do żartów.
— Jak pan widzi, pisana mi dozgonna miłość do jednej tylko niewiasty —
zaśmiał się Grzelecki. — To pewne, bo Elżbietka osobiście dopilnuje.
— Pozazdrościć.
Od strony drogi dobiegł niezbyt głośny szum nadjeżdżającego samochodu
i chwilę później na parkingu pojawiło się popielate volvo ze szwedzką
rejestracją. Model był stosunkowo nowy, ale solidnie poobtłukiwana
karoseria świadczyła wymownie, że właściciel nie zwykł dbać o samochód
i preferuje ostrą jazdę. Sil-
93
W ;-
nik zgasł i z wozu wysiadł atletycznie zbudowany blondyn w sztruksowej
kurtce.
— O, pan Svenson!— poznała przybyłego Tosińska. — A to się Milka
ucieszy.
XV
— Przepraszam za spóźnienie, ale z Warszawy do Szczfecina jest przeszło
pięćset kilo-i metrów. — Drobny blondyn w narzuconym] na jasny
garnitur białym kitlu skłonił się naj powitanie mężczyznom zebranym przy
stole] sekcyjnym. — I tak miałem szczęście, że zdą-[ żyłem przed końcem
sekcji.
— Kapitan Jodecki ze Służby BezpieczeńJ stwa? — domyślił się wysoki,
szczupły lekarJ o skroniach obficie przyprószonych siwizną. —
Anonsowano nam pański przyjazd.
Niemłody już laborant o niezdrowej, ziemi stej cerze, sierżant Wapiński
i szpakowaty! podporucznik z miejscowej komendy MO z pol wagą
pokiwali głowami. W końcu nieczęstJ zdarzało się, by do zwykłej sekcji
przysyłan-ze stolicy kapitana SB.
— Co panowie ustaliliście? — Jodecki ,wo lał nie tracić czasu.
— Zgon Wieleckiej nastąpił w nocy ze śro dy na czwartek, czyli od tego
momentu upły<| nęła już doba — rzeczowo wyjaśnił lekarz.
63
— Nie mógłby pan określić dokładniej?
— Przypuszczam, że nie popełnię dużego błędu, jeśli przyjmę, że
nastąpiło to między dwudziestą trzecią a drugą. Zwłoki dość długo leżały
w wodzie, potem na brzegu jeziora były wystawione na działanie promieni
słonecznych, rozumie więc pan, że moje zadanie nie jest proste.
— Przyczyną śmierci było utonięcie?
— Z tym jest jeszcze większy problem.
— Nie rozumiem?
— Podczas sekcji nie stwierdziłem rozedmy wodnej płuc.
— To oznaczałoby, że do wody wrzucono zwłoki, a zgon nastąpił gdzie
indizdej? — Kapitan nie krył ogarniającego go podniecenia. — Ależ
panowie, to przecież nasuwa całkiem określone podejrzenia!
— Bezpośrednią przyczyną zejścia śmiertelnego było ustanie akcji serca
— bez ekscytacji oznajmił lekarz. — Żadnych zmian chorobowych nie
stwierdziłem, teoretycznie rzecz biorąc można założyć, że denatka wpadła
przy- * padkiem do wody i na zasadzie czynnościowej Serce przestało
funkcjonować.
— Była pijana?
— Z pewnością spożywała alkohol, o czym mogłem się przekonać po
otwarciu pokrywy czaszki, ale na wyniki badań krwi musi pan trochę
poczekać.
— Tak czy inaczej wersja o przypadkowym wpadnięciu do wody i
wstrząsie termicznym jest mało przekonująca.
— Prawdą powiedziawszy trudno mi zająć zdecydowane stanowisko.
— Słyszałem, że ustanie akcji serca może również nastąpić na skutek
uderzenia w okoli-1 cę wstrząsorodną.
— Nie przeczę — przyznał lekarz. — Takżel i w tym przypadku
należałoby wziąć podj uwagę podobną ewentualność, chociaż prawdę
powiedziawszy u nas to się raczej nie zdarza. I
— A nie stwierdził pan żadnych obrażeń na" ciele Wieleckiej?
— Nieliczne, drobne zasinienia na rękach, udach i klatce piersiowej. Niech
pan sam zresztą rzuci okiem.
Jodecki nachylił się nad stołem sekcyjnym. Pozostali mężczyźni uczynili
to samo i przezj dłuższą chwilę w sali panowało milczenie. Wreszcie jako
pierwszy odezwał się Wapiński.
— Wybaczcie, panowie, że wtrącę swoje trzy grosze, ale ja odnoszę
wrażenie, że Wie-j lecka dostała od kogoś w skórę.
— Może ma pan rację. — Lekarz jakoś nie był pewny swego. — Jednak
obrażenia nie są| zbyt typowe, a poza tym brak śladów ewen-| tualnej
obrony w postaci pozostałości obcegoi naskórka pod paznokciami denatki
czy otarć na jej palcach.
f— Czyżby wykluczał pan związek między tymi siniakami a zgonem
Wieleckiej?
— Pewne jest tylko to, że obrażenia powstały na krótko przed jej śmiercią.
Reszta to mniej lub bardziej prawdopodobne hipotezy, których
potwierdzenie bądź obalenie ^nie leży w moich kompetencjach.
Sekcja weszła w końcowe stadium. Lekarzowi nie udało się już dokonać
żadnych nowych ustaleń i niespełna dwadzieścia minut później odłożył
skalpel na znak, że nie ma tu nic więcej do roboty. Oficerowie z
mieszanymi uczuciami opuścili salę i po chwili dotarli do czekających na
nich samochodów.
— Rozumiem, że pan przejmuje śledztwo? — Podporucznik z miejscowej
komendy popatrzył" pytająco na Jodeckiego.
— Owszem — przytaknął kapitan. — W końcu po to tu przyjechałem.
— W razie potrzeby służę wszelką pomocą.
— Chętnie skorzystam... A tymczasem może spróbowałby pan ustalić, czy
Wielecka miała jakieś powiązania z miejscowym światkiem przestępczym.
— Podejrzewa pan jednak zabójstwo?
— Słyszał pan przecież, że nasz uczony medyk niczego nie wykluczył —
w głosie Jodeckiego zabrzmiała odrobina sarkazmu.
— W porządku! — Podporucznik nie zamierzał dyskutować ze starszym
stopniem kolegą.
97-.
— Może pan na mnie liczyć.
— To my z sierżantem Wapińskim zabiera my się do Międzyzdrojów. —
Kapitan skinął podporucznikowi ręką na pożegnanie.
— Powodzenia!
Sierżant rozparł się wygodnie w służbowym polonezie Jodeckiego. Po
zdezelowanym gazi ku, którym przyjechał do Szczecina, czuł się teraz
niczym w domowym fotelu. Do pełn szczęścia brakowało mu tylko
miękkich kapc ulubionej gazety i kawałka ciasta. Z błogieg rozmarzenia
wyrwało go rzeczowe pytanie Ha pitana.
— Czy ustalił pan, z kim Wielecka pozosta wała ostatnio w bliższych
stosunkach?
— Z ratownikiem Wazuniem i panien1-lekkich obyczajów, niejaką
Milką Ziółkowską
— Obiło mi się o uszy, że i denatka nie gar dziła najstarszym zawodem
świata.
— Owszem.
— Miała wśród swoich znajomych lub klien' tów jakichś cudzoziemców?
— Tego niestety nie wiem.
?— A przedstawicieli miejscowego półświat. ka? — Jodecki powtórzył
pytanie zadane jui wcześniej podporucznikowi ze Szczecina.
— Raczej nie sądzę.
— Tak czy inaczej będziemy musieli ti wszystko wyjaśnić —
zadecydował oficer. Jeszcze dzisiaj pogadam z Ziółkowską i WazU
9800
niem, a pan niech weźmie ńa siebie tak zwany „element". Coś mi się
zdaje, że na miejscu wyniucha pan więcej, niż pański szczeciński kolega
wyczyta z meldunków i kartotek.
— Załatwione.
Kapitan wysadził Wapińskiego nie opodal „Antałka", a sam pojechał w
stronę motelu „Pod kulawym 3elzebubem". Po drodze rozmyślił się i
skręcił do wejścia na plażę. Parkując samochód nie miał zbyt wielkiej
nadziei, że zastanie Wazunia u siebie, jako że niedawno minęło południe i
na plaży kłębiły się tłumy urlopowiczów, mimo wszystko postanowił
jednak spróbować. Domki campingowe zajmowane przez ratowników
stały na górującej nad plażą skarpie. Dwa pierwsze były puste, ale przy
trzecim Jodecki spostrzegł niewysokiego, choć solidnie umięśnionego
blondyna.
— Czy nie wie pan, gdzie mógłbym zastać pana Wazunia? — zapylał.
— To ja — odburknął tamten niezbyt uprzejmie.
— Chciałbym zamienić z panem kilka słów.
— W jakiej sprawie?
— Jedna z pańskich znajomych uległa nieszczęśliwemu wypadkowi. —
Oficer nie zamierzał wtajemniczać ratownika w swoje podejrzenia. —
Przed zamknięciem postępowania muszę wyjaśnić niektóre szczegóły.
—« Ma pan na myśli Zosię Wielecką?
C63
— Właśnie.
— Jacek, chodź tutaj I — Wazuń odwrócił się w stronę domku. —
Przyszedł ktoś z milicji i pyta o Zośkę.
— Idę, już idę! — Kucioki niemal natychmiast pojawił się na dworze,
— To jest mój kuzyn — ratownik przedstawił Jacka kapitanowi. — Znał
Zośkę nie gorzej ode mnie.
Oficer uznał, że nie ma sensu wyjaśniać, jaką służbę reprezentuje. W
końcu dla większo ści ludzi Służba Bezpieczeństwa nie różniła si wiele od
MO. Podał Kucickiemu rękę na powi tanie i ponownie zwrócił się do
Wazunia.
— Czy Wielecka umiała pływać?
— Póki była pewna, że ma grtmt, szło j nawet nieźle, ale na głębszej
wodzie zar wpadała w panikę.
— Lubiła się kąpać?
— Jak większość ludzi.
— A w nocy?
— Nie powiedziałbym. Kiedyś z Jackiem zabraliśmy ją nad wodę przy
księżycu. Miała zapewnioną fachową asekurację, a mimo to ledwo dała się
namówić na zamoczenie majtek.
— Wielecka wolała morze czy jeziora?
— Czy ja wiem? — zamyślił się ratownik. — Chyba nie sprawiało jej to
większej różnicy.
— Wspominał pan, że nie była najlepszym
ibo
pływakiem. Czy w związku z tym zdarzało się, by sama wchodziła do
wody?
— Co najwyżej do kolan.
— Nawet po wódce?
— Nie uwierzy pan, ale kiedy wypiła, jeszcze bardziej się bała. Bez asysty
nie zamoczyła wtedy nawet stopy.
— Jak więc pan wytłumaczy, że znaleziono ją samą w jeziorze koło
Wisełki?
— Musiała pojechać tam w towarzystwie. — Po twarzy Wazunia
przemknął wyraźny cień. — Najpierw urządzili sobie zabawę, a kiedy
doszło do nieszczęścia, zostawili ją... Dranie!
— Kto, zdaniem panów, mógł wchodzić w grę?
— Na przykład Rydzewski — odezwał się Kucicki. — Ostatnio bardzo
Zośce nadskakiwał.
— Albo Międzybrodzki — dorzucił ratownik.
— Kto jeszcze?
— Choćby taki Grzelecki — wyliczał dalej Kucicki. — Facet lubi pływać
tam, gdzie nie wolno. Czy Oklund. Kiedyś wlazł do wody tak
zaperfumowany, że Antek ledwo go wyciągnął. Nie wspomnę już o tym
Szwedzie Sven-sonie i jego przyjaciółeczce Ziółkowskiej.
—? Widzę, że nie' darzycie, panowie, sympatią gości „kulawego
Belzebuba".
— Dziwi się pan?! — wybuchnął Wazuń. — Przecież to przez nich Zośka
nie żyje. Prze-
m
wrócili w głowie dziewczynie. Musiała mieszkać w eleganckim motelu,
jadać w motelowej knajpie i podrywać nadzianych facetów. Prosty domek
albo śpiwór w namiocie już jej nie wystarczał.
— Od dawna znaliście, panowie, Wielecką?
— Od jakiegoś miesiąca.
— Może pan powiedzieć, jak doszło do pierwszego spotkania?
— Na początku sezonu zainstalowaliśmy się z Jackiem w Kołobrzegu. O
robotę na plaży było trudno, w połowie lipca uradziliśmy więc, że
pojedziemy do Międzyzdrojów. Traf chciał, że za kółkiem usiadł Jacek.
On ma miękkie serce i zaraz za rogatkami wziął autostopowiczkę.
Początkowo byłem niezadowolony, bo nie lubię obcych w samochodzie,
ale Zośka szybko mnie udobruchała. Powiem szczerze, że ją cholernie
polubiłem...
— Tak od razu?
— Od razu.
— Przepraszam za pytanie, ale ozy was stosunki nabrały bardziej
intymnego charakteru?
?— Co panu do tego?! — Wazuń zagryzł gniewnie wargi, pod chłodnym
spojrzeniem kapitana zdołał się jednak jakoś opanować. — Zresztą dobrze,
jej już przecież nie ma na tym świecie.
— No więc?
102
— Żyłem z nią, jeśli to pana interesuje.
— A że Wielecka nie należała do świętoszek, był pan zazdrosny o panów z
motelu?
— Byłem — głucho potwierdził ratownik. ?— I teraz żałuję, że któremuś
z nich nie skręciłem wcześniej karku.
— Daj spokój, Antek — uspokajał kolegę KucickL — Już .przecież jej nie
pomożesz.
— No cóż, dziękuję panom. — Jodecki uznał, że dalsze przeciąganie
rozmowy nie miałoby większego sensu. — Aha, jeszcze jedno —- na
zakończenie zwrócił się do Jacka. — Czy pan również pracuje tu jako
ratownik?
Zarówno na czerwono-żółtych kąpielówkach, jak i na pasiastej koszulce
Kucickiego brakowało charakterystycznego, niebieskiego krzyża.
— Dopiero mam zamiar zrobić uprawnienia, a na razie towarzyszę
Antkowi w jego wojażach po Polsce — odparł zagadnięty. — Jestem
nauczycielem wychowania fizycznego i stąd moje zainteresowanie
sportem i rekreacją.
Na motelowym parkingu było tłoczno. Oficer z niemałym trudem wcisnął
służbowego poloneza pomiędzy dwa fiaty i sprawdziwszy w notatniku
podany mu przez Wapińskiego numer pawilonu wyruszył na
poszukiwania. Chwilę później stał już pod drzwiami właściwego domku.
Ziółkowska była w środku.
mi.
— Pani nie na plaży? — zapytał zdawkowo, pokazując z daleka
legitymację.
— Nie mam nastroju — odparła niemal zaczepnie. — A pan w sprawie
śmierci Zośki czy napadu na Rydzewskiego?
— Prawdę powiedziawszy interesuje mnie i jedno, i drugie.
— O napadzie nic nie wiem. — Obojętnie wzruszyła ramionami. — A
Zośkę ostatni raz widziałam w środę przy obiedzie.
— O czym rozmawiałyście?
— Skarżyła się, że ktoś ją okradł.
— Włamanie?
— Otóż to.
— Nikogo nie podejrzewała?
— Żartuje pan? — Milka uśmiechnęła sin smutno. — Przecież złodziej nie
zostawia wi-l zytówki.
— Dwa włamania do motelowych pawiloJ nów to nie wygląda na zbieg
okoliczności. Nia uważa pani?
— Ktoś musiał obserwować gości i wybrać! tych, których uznał za
bardziej majętnych.
— Czy rzeczywiście pani Wielecka mogłal sprawiać wrażenie osoby
zamożnej?
— Czy ja wiem? — Ziółkowska najwyraź-l niej nie była zdecydowana, co
odpowiedzieć. I
— A może chodziło raczej o bogatszycH przyjaciół pani Zosi?
— Wybaczy pan, ale znajomi i tak zwand
104
prowadzenie się mojej koleżanki to nie moja sprawa.
— Powiedzmy — kapitan nie nalegał. — Ustalmy raczej, co jej
skradziono,
— Pieniądze, biżuterię,
— Dużo?
— Tego mi nie powiedziała.
— Szkoda — westchnął Jodecki. — Może udałoby się zidentyfikować
sprawców.
— Dla niej to już teraz nie ma znaczenia.
— Niby prawda ?— oficer zdecydował się zmienić temat. — Czy pani
Wielecka lubiła nocne kąpiele w morzu lub jeziorze?
— Nie wydaje mi się, chociaż raz, czy dwa brała udział w takich
zabawach.
— W czyim towarzystwie?
— Ratownika Wazunia.
— Czy tylko?
— Tego nie wiem.
— A w środę?
— Na kolacji jej nie było, pomyślałam więc, że wybrała się do jakiegoś
lokalu.
— Może z panem Rydzewskim? — podpowiedział kapitan.
— Z tego co wiem, Zośka mgdy nie trakto^-wała go zbyt poważnie.
Zresztą widziałam wieczorem Rydzewskiego w motelowym cock-tail-
barze.
— O której?
— Gdzieś koło dwudziestej.
—? Nie był tam chyba sam?
— Oczywiście, że nie — przytaknęła Ziółkowska. — Popijał piwo w
gronie znajomych.
— Mogłaby pani wymienić ich nazwiska?
— Zauważyłam państwa Tomików, panów Grzeleckiego i Tosińskiego, a
jeśli się nie mylę, był także z nimi pan Oklund.
— Długo tam siedzieli?
— Tego nie wiem. — Milka bezradnie rozłożyła ręce. — Zaraz poszłam
do siebie, a później nie zaglądałam już do baru.
— Nikt wieczorem nie pytał o Wielecką, nie szukał jej?
?— Nie przypominam sobie.
— Prawdę mówiąc, niewiele mi pani pomogła. — Jodecki wyciągnął rękę
na pożegnanie.
— Przykro mi, ale nic na to nie poradzę. — Ziółkowska nie przejęła się
wwmówką oficera, — Zresztą, tak między nami mówiąc, w ostatnich
dniach nie interesowało mnie zbytnio, c(\ się dzieje ze znajomymi w
motelu...
W pawilonie Rydzewskiego nie było nikogo Kapitan miał już zamiar
poszukać właścicielk motelu, kiedy przyszło mu do głowy, że by< może
dowiedziałby się czegoś od miejscowegc portiera i dozorcy w jednej
osobie — Lulk; Urbaka. Bez wahania pomaszerował w stron< parkingu.
Pawilon Lulka wyglądał nieci skromniej od pozostałych, ale za to miał
umo
m
cowany przy wejściu ruchomy reflektor. Jodecki zapukał i chwilę później
otworzył mu dwumetrowy bez mała dryblas.
— Pan Urbak? — upewnił się oficer, sięgając po służbową legitymację. —
Chciałbym zamienić z panem kilka słów.
— To może raczej z szefową? — Lulek najwyraźniej nie wiedział, jak
zareagować na nieoczekiwaną wizytę.
— Przyjdzie kolej i na panią Sawitowska.
— Ale o co panu chodzi?
— W ciągu ostatnich dni miało tu miejsce kilka przykrych incydentów.
— A owszem — potwierdził Urbak. — We wtorek wieczorem jacyś
bandyci załatwili pana Rydzewskiego, w środę było włamanie do pani
Zosi, a jeszcze wcześniej ktoś napadł na
. panią Milkę.
— Ziółkowska również stała się ofiarą napadu?! — podchwycił kapitan.
, — No, nie... — Na wyjątkowo mało inteli-gf nej twarzy dozorcy wykwitł
krwistoczerwony rumieniec. — To znaczy...
— Mówże, chłopie, prawdę! — Jodecki ostrzegawczo zmarszczył brwi.
— Kiedy ja...
— Uważaj, bo ze mną nie warto zadzierać!
— Panie władzo...
— Wolisz, żebyśmy wybrali się na komisariat?
107
— Ale szefowa nie kazała nikomu mówić.
— Za to ja każę wszystko powiedzieć. Lulek przez kilkanaście sekund
bezradnie
rozglądał się dookoła, jak gdyby szukał po-J mocy, w końcu jednak
ustąpił.
— Powiem panu — konfidencjonalnie zniży! głos. — Tego samego dnia,
co był napad nal pana Rydzewskiego, tylko że z samego ranaj jakichś
dwóch wparowało do domku pani Mili ki. Dali jej po głowie, że do dzisiaj
ma siniaka! pod okiem, wsadzili kawał szmaty do gębj i zawinęli w koc.
Mało się biedula nie udusiła
— Co zabrali Ziółkowskiej?
— Dokładnie nie wiem, ale słyszałem o doJ larach i biżuterii.
— Dlaczego nie zgłosiliście o wszystkim milicji? i
1 — Szefowa nie chciała popsuć motelowi re, nomy.
— A Ziółkowska?
— Widać też nie byłoby jej na rękę ludzkiJ gadanie.
— Czy to pan ją znalazł po napadzie?
— Nie. — Urbak energicznie potrząsną^ głową. — Mąż naszej szefowej
kiepsko sypia i każdego rana robi obchód motelu. Pewni coś mu nie
pasowało, bo zajrzał do domku pani Milki. Kiedy pokapował w czym
rzecz, podniósł alarm, a ja izłapałem lagę i dalej po okol licy. Niestety,
szukaj wiatru w polu...
m
— Jak pan myśli, czy włamań do Rydzewskiego i Wieleckiej dokonali ci
sami sprawcy?
— Jeden Bóg raczy wiedzieć.
— Nie zauważył pan niczego podejrzanego?
— Ostatnio to nawet nie mam kiedy przyłożyć głowy do poduszki —
poskarżył się dozorca. — Jak ten pies waruję. Szefowa zagroziła, że
wyleje mnie na zbity pysk, jeśli znowu coś komuś ukradną.
— Właścicielka motelu boi się, że złodzieje ponownie spróbują szczęścia?
— Kto ich tam wie.
Na chwilę umilkli. Lulek czujnie spoglądał na Jodeckiego, jak gdyby
oczekiwał z jego strony ataku, a ten zastanawiał się nad kolejnym
pytaniem. W końcu oficer zdecydował się zacząć z innej beczki.
— Na razie zostawmy te włamania i napady — rzucił z pozorną
obojętnością. —• Niech mi pan powie, z kim w środę balowała Wielecka?
— Żebym to ja wiedział. — Dozorca bezradnie pokiwał głową. — Ostatni
raz widziałem ją po obiedzie, a potem kamień w wodę.
— Może wybrała się gdzieś z Rydzewskim? — Kapitan na wszelki
wypadek postanowił sprawdzić informację uzyskaną od Ziółkowskiej.
— To już raczej z Międzybrodzkim albo Wa-
10§ zuniem — sprostował Urbak. — Pan Rydzewski w środę tęgo popił w
cocktail-barze. Koło dziesiąte] wieczorem wyśpiewywał takie rzeczy, że
paniom, za przeproszeniem, więdły uszy.
— O której położył się pan spać?
— O pierwszej albo i o wpół do drugiej.
— Zwrócił pan uwagę, którzy z gości „kulawego Belzebuba" opuszczali
na dłużej teren motelu?
— Widziałem, jak brali wozy pan Między-brodzki i pan Tomik. O Tomika
nawet sie trochę bałem, bo miał już nieźle w czubie, kiedy siadał za
kierownicą. Na szczęście wrócił zdrowy i cały. Nawet lakieru na
samochodzie nie zadrapał.
— Do której go nie było?
— Przyjechał gdzieś przed północą.
— A kiedy wrócił Międzybrodizki?
— Dopiero następnego dnia, koło południa.
— Gdzie on mógł być tyle czasu?
— Nie mam pojęcia. W każdym razie wy glądał dość nieszczególnie,
kiedy wysiada z wozu.
—? Wspomniał pan przed chwilą, że być może właśnie on spędził ten
wieczór z Wielecką.
—i Myśli pan, że popili i poszli się kąpać w tym jeziorku koło Wisełki? —
Lulek aż złapał się za głowę przerażony własnym odkryciem. — Jezus,
Maria!- I on jej nie wyciągnął?!
— Wolnego, panie Urbak — przystopował
63
go kapitan. — Czy na pewno pan widział, jak Wielecka wyjeżdżała z
motelu razem z Między-brodzkim?
—i Nd, nie ?— przyznał dozorca. — Poszedłem właśnie za potrzebą, a
kiedy wracałem, mignął mi tylko czerwony opel pana Między-brodzkiego.
— To przecież jeszcze o niczym nie świadczy.
— I chwała Bogu! — Lulek wyraźnie odetchnął. — A w ogóle, jak to się
stało, że pani Zosia utonęła? — zadał dręczące go od dawna pytanie. —
Ludzie opowiadają niestworzone historie, a tak naprawdę nikt nic nie wie.
— Skończę śledztwo, to panu powiem — wymijająco odparł Jodecki. — A
teraz niech mi pan pokaże samochód Międzybrodzkiego.
— Na parkingu jest tylko jeden czerwony opel. — Urbakowi nie chciało
się wychodzić z domku. — O tam, koło latarni,
XVI
.— Pańskie zdrowie, panie Tadeuszu! — Grzelecki zachęcającym gestem
podniósł szklanicę z grubego szkła i pociągnął spory łyk piwa. — Oby
zawsze miał pan popyt na swoje torby, torebki i saszetki.
— Raczej, zęby nie brakowało mi surowca — Międzybrodżki otarł
chusteczką spoconą łysinę
będzie.
— O, to, to! — podchwycił Tomik. — Grunt to surowiec. Z resztą sobie
poradzimy.
Od dobrej godziny siedzieli przy wystawionym na dwór stoliku i raczyli
się orygmal-holenderskim piwem. Jak zwykle roz-
noienuei?>Js.un f">-"'- -— —•>
dotyczyła interesów, a ściślej rzecz bio-
vianke — Popyt zawsze I cja. Wszyscy niedzieli w milczeniu, dopóki i
dopiero sięgnął po szKian*.ę. g jtfiędzybrodzki nie zniknął za rogiem
motelo-
wego budynku. Dopiero teraz zdecydował się odezwać Tosiński. ?—
Właściwie co go ugryzło?
— Nie co, tylko kto. ?— Grzelecki cmoknął znacząco Elżbietę w policzek.
— Wstręciuch! — syknęła ze złością. — Nie drażnij mnie... Przynajmniej
nie przy obcych.
— Kilka dni, a już całkiem wlazł pan pod pantofel — zauważył Tomik nie
bez ironii. — A swoją drogą może Tadeusz faktycznie miał coś do
załatwienia. Ja, na przykład, zaplanowałem sobie wieczorny spacer. Po
piwku dobrze tmi to zrobi, a żona i tak przez cały czas
iez r^iuiuu: -J^T- ni«pełna|ślęczy przed telewizorem.
dezaprooatą. ^ » Zostali przy stoliku we czwórkę. Rozmowa
jakoś się nie kleiła. Wreszcie Rydzewski zadzwonił sygnetem w szklankę i
zaproponował przejście do cocktail-baru. Tosiński ani Andrzej briie
oponowali, Elżbieta postanowiła jednak (przeprowadzić swój zamysł do
końca. Przez thwilę zastanawiała się jeszcze nad czymś, po-,em odciągnęła
Grzeleckiego na bok.
— Daję ci kwadrans — oznajmiła tonem
(de znoszącym sprzeciwu. — Przebiorę się i dziemy nad morze.
— Jak żyję, nie widziałem równie zabor-bej dziewczyny. — Po twarzy
Andrzeja przemknął pełen rozbawienia uśmieszek.
nym
mowa uvjij^j.u —
rąc sprowadzała się głównie do narzekań na brak surowców.
— A wy stale o jednym i tym samym. — Tosińska ostentacyjnie ziewnęła.
— Szkoda, że nie ma tu Zośki. Ona by wam powiedziała... — zbyt późno
ugryzła się w język.
— Ależ Eluniu! — Ojciec popatrzył na córkę z dezaprobatą. -dwa dni po
wypadku!
Milczący przez większą część wieczoru Ry-fl dzewski nieoczekiwanie
wlepił wzrok w Mię-B dzybrodzkiego. Ten zrazu zdawał się niczego nie
dostrzegać, szybko jednak stracił rezon Raz i drugi bąknął jakiś niezdarny
"komplement pod adresem Tosińskiej, jednym haustem opróżnił swoją
szklanicę, ponownie otarł ły smę, aż w końcu nie wytrzymując
natarczywego spojrzenia poderwał się z miejsca.
— Przepraszam, ale muszę jeszcze coś za łatwić — sapnął nerwowo. —
Nie przeszka dzajcie sobie państwo. Przy stoliku zapanowała niemiła
konsterna
112
113 '
— Nie chcesz iść ze mną na spacer? —- Ca- ment, by odetchnąć pełną
piersią, gdy nagle ła pewność siebie Tosińskiej ulotniła się na.
zaświdrował mu w uszach pełen przerażenia gle bez śladu. — Nie bądź
taki. Wiesz prze kobiecy krzyk. Nie miał nawet cienia wątpli-cież, jak
lubię patrzeć wieczorem na morze wości. Ze znajomego domku wybiegła
Tosiń-
— Dobrze, już dobrze, mój generale. - ska. Nikt jej nie gonił, ale
Andrzej bez za-Grzelecki nie miał zamiaru się upierać. — Jj stanowienia
ruszył na pomoc dziewczynie, wprawdzie wolę patrzeć na ciebie, ale
osta I — Jesteś! — szepnęła z niewypowiedzianą tecznie może być i
Bałtyk. ulgą padając ufnie w jego ramiona. — Tak
Elżbieta radośnie klepnęła go po ramieniu ę bałam i pobiegła w
kierunku swego pawilonu, ^ — Moja maleńka. — Delikatnie
pogładził ją mężczyźni ruszyli do cocktail-baru. Chwilę pó^ po włosach.
— Przecież nie ma czego, niej Grzelecki siedział już na wysokim stołki
— Ależ tam ktoś był! — W głosie Elżbiety Ale kiedy Rydzewski zamawiał
trzy koniak; prócz strachu zabrzmiała pewność siebie. Andrzej doszedł do
wniosku, że po piwie lułun^iałamr byłby to najlepsizy deser. Bąknął na
swoi usprawiedliwienie, że mimo wszystko jest znJ
komicie zapowiadającym się pantoflarzem i,; — Nie wiem, jakiś obcy...
nie zwracając uwagi na zawiedzione miny] — Zaraz zobaczymy.
kompanów, opuścił bar. Postanowił zrobić TM —O nie, ja tam nie wrócę!
?— Gwałtownie
sińskiej niespodziankę. Wesoło pogwizduj*potrząsnęła głową. — I
ciebie nie puszczę _
minął parking i skręcił za główny budynel dodała z determinacją. —•
Jeszoze zrobi ci ja-
"kąś krzywdę.
— Ależ, kotku! — Grzelecki po ojcowsku pocałował ją w czoło.
— Kiedy ja się boję! —. powtórzyła ze łzami w oczach. — Nie słyszałeś,
co tu się dzieje?"
Widziałam!
— Naprawdę? niem. — Kto?
zapytał z niedowierza-
li
motelu, w stronę rozsianych między drzewa domków.
Było już dość ciemno i bardziej domyślił ii niż poznał z daleka, że to
Elżbieta wchód właśnie do swego pawilonu. Nie przyspiesz kroku. Z
doświadczenia wiedział, jak barrij panie nie lubią, kiedy im się
przeszkadza poc czas przebierania. Od morza dobiegł ostrzejsi
powiew wiatru. Grzelecki przystanął na nmMało kto da mi radę
1-14
— Na studiach byłem dobry w boksie, a brocz tego przez kilka lat
trenowałem dżudo.
115
Tosińska przez dłuższą chwilę spoglądała na' niego niezdecydowanie.
Najwyraźniej argumenty chłopaka nie trafiały jej do przekonania. W
końcu znalazła rozwiązanie.
— To ty tu poczekaj, a ja zawołam Lulka. Andrzej dla świętego spokoju
gotów był się |
zgodzić, ale w tym samym momencie skrzyp.1 nęły drzwi od domku
Tosińskiej i wyprysnął z niego jakiś drobny człowieczek w podkoJ szulku
w marynarskie paski. Kilka susów I dopadł płotu, a dwie sekundy później
lado* wał już po drugiej stronie.
— Złapię drania! — Grzelecki zapomniał 1 obawach Tosińskiej. — Zaraz
wracam!
Młode, wysportowane mięśnie zadziałały ni-i czym niezawodny
mechanizm. Kilkanaście kret! ków i zdecydowane wybicie. Skacząc przez
płot zaczepił wprawdzie nogawką o drutyj udało mu się jednak utrzymać
równowagę.) Blisko pięćdziesięciometrowa przewaga ściga-nego topniała
w oczach.
Gutek w iście zawrotnym tempie minął jakieś zabudowania, pokonał
niezbyt szeroki rów i wypadł na ścieżkę idącą w kierunku morłj Nigdy
jeszcze nie biegł tak szybko, a mimo u kroki ścigającego dudniły mu tuż
za plecami! Odruchowo obejrzał się i w tym samym mil mencie zawadził
czubkiem buta o jakiś wJJ stający korzeń. Runął jak długi. Niemal nil
tychmiast był znowu na nogach, ale tymczal
V L16
sem Grzelecki zdołał odrobić przeszło połowę dzielącego ich dystansu.
Włamywacz sprężył się w sobie. Pozostawała mu tylko jedna szansa.
Udał, że skręcił nogę i nie może stąpać. Andrzej pewny swego wydłużył
krok- Jeszcze sekunda i wyciągnął rękę, by schwytać uciekiniera. Trzymał
już w garści podkoszulek, kiedy nieoczekiwanie potężny cios w szczękę
osadził go na miejscu.
Gutek zarechotał. Oto nie pierwszy przeciwnik starego kryminalisty dał się
zwieść jego niepozornej posturze. Wyprowadził kolejny cios, by zwalić z
nóg Grzeleckiego, tym jednak razem tamten zdążył zrobić unik. Jeszcze
sekunda i Andrzej odpłacił włamywaczowi druzgocącym uderzeniem.
Gutka rzuciło na najbliższe drzewo. Uprzytomnił sobie, że ma już mniej
zębów niż przed momentem, ale nie myślał kapitulować. Błyskawicznym
ruchem wyciągnął zza paska nóż. Metalicznie szczęknęła sprężyna i
niemal jednocześnie ostrze dotknęło koszuli Grzeleckiego. Gutek poszedł
za ciosem. Chciał, by ostrze przebiło ramię i dotarło aż do korpusu
przeciwnika. Tracąc równowagę zrozumiał, że przegrał. Poczuł stalowy
chwyt i wykręciwszy piruet zawisł na własnym, wyłamanym ramieniu.
— Aj, aj! — jęknął nie mogąc wytrzymać bólu. — Jezu!
Grzelecki pociągnął mocniej. Nóż wypadł
JI17
Gutkowi z dłoni. Był rozbrojony.
— Mamo, jak boli! — jęk przerodził się w fi skowyt.
— Po co sięgałeś po kosę? — wściekle wy- I chrypiał Andrzej.
— Moja ręka!
Grzelecki puścił. Gutek zrobił krok do tyłu, J zatoczył się i runął na
ziemię. Przez dobre pół minuty ciężko dyszał i' nawet nie próbował się
podnieść. Wreszcie usiadł. Prawe ramię zwi sało mu bezwładnie, a z
kącika rozbitych ust ciekła krew.
— Załatwiłeś mnie — przyznał spokojnie bez nienawiści.
— Sam jesteś sobie winien. — Andrzej rów nież odzyskał panowanie nad
sobą.
— Fakt faktem — Gutek ani myślał dysku tować. — Włamałem się do
twojej małej, potem... — Wymownym gestem wskazał zdro wą ręką
leżący nie opodal nóż. — I tak, że ni' wziąłeś mnie pod fleki...
— Czego szukałeś u Elki?
— Niczego... To znaczy nic nie zabrałem -poprawił się szybko. —
Chciałem tylko spraw dzić, co ma.
— Po cholerę?
— Kilka dni temu jakichś dwóch zrobił skok na przyjaciółkę Maćka
Brydla, tę MilkęJ co mieszka w waszym ' motelu. Drapnęli je zielone i
błyskotki.
118
— Myślałeś, że Elka miała z tym coś wspólnego?
—? Maciek kazał mi sprawdzać domki jak leci.
— Znaczy, że to wy załatwiliście Rydzewskiego i Zośkę?
— Uchowaj Boże! — Gutek żywo zaprzeczył. — Na razie byłem tylko u
ciebie.
— Myślałem, że to sprzątaczka ruszała moje klamoty.
—"Ma się praktykę... A w ogóle, po co ci, bracie, kopyto? W kowboja
chcesz się zabawiać?
XVII
— Siemasz, Mańka! — Brydel bezceremonialnie klepnął po siedzeniu
wysoką blondynkę koło czterdziestki. ?—. Kopę lat!
— Czego chcesz? — Zmroziła go niechętnym spojrzeniem.
— Pogadać.
— Wolałabym jutro. — Spojrzała ostentacyjnie na elegancki elektroniczny
zegarek rodem prosto z Japonii. — Teraz trochę się spieszę.
—r Do knajpy możemy wejść razem. — Maciek obojętnie wzruszył
ramionami. — Nie wypłoszę ci klientów.
1191
~- Nie wyglądasz zbyt reprezentacyjnie z tyrn rozwalonym czerepem.
— Z cierpliwością też u mnie kiepsko — w, głosie Brydla zabrzmiała
groźba. — Więc jak) będzie?
Mańka nerwowo przygryzła wargi. Wiedział ła, że z Maćkiem nie ma
żartów, ale e drugiej strony później mogło zabraknąć dla niej miej! sca w
„Nadmorskiej". Oczywiście p pokazaniu się z Brydlem w lokalu nie było
nawet mowy. Rzuciła okiem w stronę restauracyjnego neoJ nu, potem na
Maćka, przez chwilę ważyłal wszystkie za i przeciw, wreszcie podjęła dę=
cyzję.
— Tam jest wygodna ławeczka. -— WskazaJ ła pobliski skwerek. —
Możemy siąść na mil nutę.
Przyjął propozycję bez sprzeciwu. Chwila później siedzieli już na niezbyt
czystej i wbrew zapowiedzi Mańki mało wygodnej ławce. Tyrrl razem
blondynka sama zagadnęła Brydla.
— Co jest grane? — W jej głosie więcej było zniecierpliwienia niż
ciekawości.
?— Parę dni temu jeden lewus chciał robiaj z tobą interes.
Niewykluczone.
— Facet nazywał się Tomik i miał do opylenia błyskotki.
— Taki mały, gruby, czerwony na gębie? — przypomniała sobie Mańka.
120
— Otóż to.
— Faktycznie, chciał mi spuścić jakiś pierścionek i bransoletkę — bez
wahania przystąpiła do szczegółowej relacji. — Klienci miewają czasem
takie .pomysły, powiedziałam więc, że jestem zainteresowana.
— I co?
— Okazało się, że z niego lepszy cwaniak. Zaśpiewał po dwadzieścia pięć
dolców od grama.
— Ile?
— Słyszałeś.
— Nie dogadaliście się?
— Posłałam go do wszystkich diabłów.
— Pamiętasz, jak wyglądały te świecidełka?
— Pierścionek był duży, toporny, z granatowym oczkiem.
— A bransoletka?
— Nawet mi się podobała. Nieczęsto widuje się taką delikatną plecionkę z
niebieskozielo-nymi kamykami. Gdyby gość zaproponował uczciwą cenę,
pewno bym ją kupiła.
— Te kamyki to były turkusy?
— Chyba tak. 4
— Narysowałabyś, jak wyglądała ta bransoletka?
— Czemu nie.
Mańka skwapliwie otworzyła torebkę i przez dłuższą chwilę szukała
czegoś w jej wnętrzu. , W końcu wydostała kawiarnianą serwetkę i
63
długopis.. Było ciemno i rysowanie szło jej nieJ sporo, ale czynność ta tak
ją zaabsorbowała, że przez roztargnienie zaczęła zlizywać szminkd z warg.
Niestety efekt malarskich wysiłków Mańki! niezbyt przypominał
bransoletkę. NiezadowoJ lona z siebie sięgnęła do torebki po jakiś
kalendarzyk. Teraz rysowała z jeszcze większynl zapałem, kartkę wyrwaną
z kalendarzyka zai pełniły jednak gryzmoły bliźniaczo podobne dcl tych z
serwetki. Trzeciej próby już nie podjęła! ale Brydel i tak był szczerze
usatysfakcjonoJ wany. Oto informacja Docenta zaczynała sia potwierdzać.
Maciek podziękował przedstawicielce ne.J-1 starszego zawodu świata,
szarmancko odproJ wadził ją do drzwi „Nadmorskiej" i miał właśł nie
zamiar ruszyć w swoją stronę, kiedy niel oczekiwanie poczuł na ramieniu
czyjś zdecy-l dowany uścisk.
— Cóż za spotkanie! — głos Wapińskiego nie brzmiał bynajmniej
radośnie. — Obywał tel Brydel, we własnej osobie. Czy nie za doi brze
wam służy nas*. - powietrze?
— Szacuneczek, kochanemu panu władzy. —I 1 Maciek na wszelki
wypadek wolał nie drażni!
sierżanta. — Obchodzik robimy?
— Obchód obchodem, a interes interesem. I
— Pan władza ma do mnie sprawę? — Bryl del udał niebotyczne
zdumienie.
— Owszem.
— A jaką, jeśli można wiedzieć?
— Pomaleńku, dojdziemy i do tego — z filozoficznym spokojem
zapowiedział funkcjonariusz. — Ale najpierw rad bym usłyszeć, o czym
rozmawialiście z Dużą Mańką.
— Wspominaliśmy stare dzieje.
— Czyżby? — Po twarzy Wapińskiego przemknął ironiczny uśmieszek.
— Powiadają, że stara miłość nie rdzewieje.
— Zwłaszcza jeśli prócz miłości w grę wchodzi handelek.
— Jaki znowu handelek?! — Maciek przybrał minę obrażonego dziecka.
—• Za kogo, pan władza, mnie ma?
— Nie tak jeszcze dawno Mańka lubiła obracać złotem i dolarami —
sucho przypomniał sierżant. — Oczywiście, nie zaniedbując swego
podstawowego zajęcia...
— Pierwsze słyszę.
A ostatnia powinna być chyba spora podaż fantów.
— Nie rozumiem.
— Na brak. włamań i napadów nie możemy tego lata narzekać.
— Coś niecoś obiło mi się o uszy.
— Mianowicie?
— Podobno było jakieś włamanie „Pod kulawym Belzebubem".
—- Słyszałeś, czyja to sprawka?
123
63
— Nikt się nie pochwali!
— Szkoda — głos funkcjonariusza nagle stwardniał. — Zrobirm tak: w
poniedziałek złożysz mi wizytę w komisariacie.
— Po co?
— Jak to? — Wapiński zmarszczył brwi. —, Przecież chyba ustaliliśmy,
że obaj chcemy wiedzu-c, kto okrada spokojnych obywateli na naszym
terenie.
— Ustaliliśmy?
— Ściślej rzecz biorąc, to ja ustaliłem — podsumował sierżant.
— Alez panie władzo...
— Żadne ale I pamiętaj, że jeśli się ni<\ dowiesz, o co proszę,
zaplanowałem sobie na poniedziałek jeszcze jeden temat do rozmowy.] W
końcu powinienem się przecież zainteresować, kto pobił braci Krysiaków.
Prawdę powiedziawszy Wapiński nie wierzyli zbytnio w powodzenie
ostatniego blefu, efekty) przeszły jednak najśmielsze oczekiwania. Brydel
poczerwieniał na twarzy i przez dłuższą chwilę nie mógł wykrztusić" ani
słowa. Wreszcie skinął głową na znak, że przyjmuje do wiadomości słowa
Wapińskiego i zataczając się z lekka ruszył przed siebie.
124 ł
XVJII
— Panowie pracujecie nawet w wolne soboty? — Rydzewski z
niedowierzaniem popatrzył na Jodeckiego. — A ja myślałem, że tylko
prywatna inicjatywa nie wie co to święto.
— Cóż poradzić — westchnął kapitan. — Niestety, przestępcy nie
przestrzegają dni urzędowo wolnych od pracy.
— W czym mógłbym panu pomóc? —- Zacznijmy od wtorkowego
napadu.
— Wszystko opowiedziałem już pańskiemu koledze z miejscowego
komisariatu.
— Na gorąco często pomija się różne szczegóły. Poza tym z pewnością
zdążył pan spokojnie przejrzeć swoje rzeczy i zorientować się, co zginęło?
— Oprócz radiomagnetofonu i aparatu fotograficznego złodzieje zabrali
srebrną papierośnicę i dwadzieścia bonów PKO. Brakuje mi również
pięciu tysięcy złotych, ale nie przysięgnę, czy ich przypadkiem nie
zgubiłem.
Nie przypomniał pan sobie niczego, co pozwoliłoby zidentyfikować
sprawców?
— Niestety nie.
— W takim razie przejdźmy do nieszczęśliwego wypadku pani Wieleckiej
zaproponował oficer. — O ile się nie mylę, łączyły państwa dość bliskie
stosunki? '
— Zwykła wakacyjna sympatia. .
63
— Czy tylko?
— Zapewniam pana.
—? Kiedy ostatni raz pan ją widział? —? W środę, podczas obiadu.
— A później?
— Już chyba nie... Chociaż zaraz! •— Ry-J dzewski z rozmachem stuknął
się w czoło, —I Koło osiemnastej spotkaliśmy się jeszcze na] parkingu.
Wyjeżdżała gdzieś właśnie z MiędzyJ brodzkim i oczywiście nie chciała
nawet słu-J chać o wspólnym drinku w motelowym cock tail-barze.
— Wspominała, dokąd się wybiera?
— Nie zdążyłem zapytać. Wsiadła do czerwonego opla pana Tadeusza i
tyle ją widzif. łem.
— Od dawna sympatyzowali ze sobą?
— On dopiero przyjechał do „Kulawego Belzebuba". A poznali się we
wtorek, na dysko tece.
— Można powiedzieć, że był to pechowj dzień dla pana.
— Nie da się ukryć. Za jednym zamachen straciłem dziewczynę i. kilka
wartościowych przedmiotów, a na dokładkę oberwałem pd głowie.
Oczywiście z tą dziewczyną to żart —< dorzucił smutno. — Myśmy też
znali się raptem ze trzy tygodnie.
— Czy Wielecka miała pociąg do alkoholu^ —? Nie powiem, lubiła
wypić.
63
—? Jaka była po wódce?
— Nabierała animuszu, paliła się do rozró-bek.
— Na przykład do nocnych kąpieli.
— To nawet do niej podobne.
— Słyszałem, że nie pływała najlepiej.
— Doprawdy, trudno mi ocenić. — Rydzewski uśmiechnął się
przepraszająco. — Ze mnie też kiepski pływak.
— No Cóż, to prawie wszystko. — Jodecki podniósł się z miejsca. — Do
wyjaśnienia pozostała nam jeszcze tylkd jedna kwestia. Prawdę mówiąc,
formalność.
— Słucham.
— Czy cały środowy wieczór przebywał pan na terenie motelu?
— Owszem — przytaknął Rydzewski. — Pani Zosia dała mi kosza,
poszedłem więc do baru. Kompanów do kieliszka zawsze człowiek
znajdzie. Aż wstyd powiedzieć, jak popiłem. Do dzisiaj nie mam pojęcia,
w jaki sposób znalazłem się we własnym łóżku.
— Pamięta pan, kto dotrzymywał panu towarzystwa? v
— Dość długo urzędowaliśmy z Tosińskim i Oklundem, do baru zaglądali
też Tomikowie, a nawet Grzelecki wyrwał się na trochę spod pantofla pani
Eli. Może i piłem z kimś jeszcze, ale Bóg mi świadkiem, że moje
wspomnienia z tego wieczoru są bardzo mętne.
— Na szczęście nie ma to większego zna czenia — zbagatelizował sprawę
kapitan. -1 Dziękuję panu.
— Nie ma za co.
— Do widzenia.
Oficer opuścił pawilon Rydzewskiego i rd szył w stronę motelowego
parkingu. Z daleki zauważył Ziółkowską idącą gdzieś pod rękę zj
Svensonem. Skinął w stronę dziewczyny i przsj spieszył kroku.
„— Dobrze, że panią widzę — rzucił zda\^ kowo. — Pan wybaczy —
skłonił się Szwedo wi —• ale chciałbym zadać pańskiej przyjaciół ce kilka
pytań. )
— Naturally! — Ingmar nie oponował, eho jego mina mogłaby się
si^jarzyć każdemu zj szklanką soku z cytryny.
— Poczekaj na mnie w barze — poprosił Milka. — Tó chyba długo nie
pot.wa.
Svenson skinął głową i bez słowa pomaszd rował do motelu. Kiedy zostari
sami, JodecH wskazał Ziółkowskiej poWiską ławkę.
— Zepsuł mi pan randkę — mruknęła z wy rzutem. — Ingmar będzie
wściekły,
— Zasłużyła pani — odparł kapitan.
— Niby dlaczego?
— Po pierwsze, nie dotrzymała pani umowj zawartej z sierżantem
W^pińskim i nie odwid dziła go pani wczoraj w komisariacie.
— Przecież pan ze mną rozmawiał — udał
e..
128
zdziwienie. — Myślałam, że to wystarczy.
— Po drugie — oficer najwyraźniej przeszedł do porządku nad
tłumaczeniem dziewczyny — żadnemu z nas nie powiedziała pani prawdy.
— Jak to?
— A tak to. Nawet pani nie wspomniała o podbitym oku — wskazał
palcem widoczny jeszcze, mimo grubej warstwy pudru, siniak — ani o
kradzieży.
— Kiedy ja... — Poczerwieniała niczym sztubak przyłapany na kłamstwie.
— Radię się nie wypierać — głos Jodec-kiego zabrzmiał urzędowo. —
Wykręty nic tu nie pomogą.
— Panie kapitanie...
— Słucham?
— Niech się pan na mnie nie gniewa — bąknęła prosząco.
— A jak było z tym napadem?
— Powiem wszystko.
— No więc?
— We wtorek, z samego rana, jacyś dwaj zapukali do mojego domku.
Mówili mi po imieniu, a ja głupia niczego nie podejrzewałam.
— Otworzyła im pani?
. '— Niestety. — Żałośnie pociągnęła nosem na samo wspomnienie. — Z
miejsca jeden z nich dał mi po głowie. Nie zdążyłam nawet krzyknąć.
63
— Poznałaby ich pani?
— Skądże! — zaprzeczyła stanowczo. — Na twarzach mieli damskie
pończochy.
— Co było dalej?
— Związali mnie, zakneblowali i zawinęli w jakiś koc. Straciłam
przytomność i dopiero! mąż pani Sawitowskiej mnie ocucił
— Co pani zginęło?
— Złota bransoletka, kilka pierścionków trzy łańcuszki.
— I pieniądze?
— Gotówka też.
— Dużo?
Zawahała się, nie wiedząc, co odpowiedzieć!! Oficer spojrzał na
dziewczynę uważnie i do™ myślnie pokiwał głową.
— Nie chce pani powiedzieć, że to był twarda waluta?
Nie zaprzeczyła. Jodecki chciał już ponowi pytanie, by zmusić ją do
konkretnej odpowie dzi, w ostatniej jednak chwili zrobiło mu sit Milki żal.
Ostatecznie los wymierzył jej kan znacznie surowszą, niż uczyniłby to
wymia
sprawiedliwości, a te nielegalną drogą uzysk* twiać mu sytuacji.
ne marki i dolary przeszły w inne ręce. _Oj, dziewczyno, dziewczyno! —
westchn
ze
- wj, uiicw^nu, "^'"--j— , . — powieaziec, ze nasza znć
smutkiem. — Uważaj, żebyś nie skonczy"jmiała wyłącznie wakacyjny
charakter.
tak jak Wielecka.
— Nie ma obawy! — Uśmiechnęła się do k pitana całkiem przyjaźnie. —
A z pana rówri gość — dodała jakby mimochodem. — Szkoda, że na
służbie...
Międzybrodziu mieszkał w sąsiednim pawilonie. Widok oficera wyraźnie
go speszył, ale po krótkiej chwili wytwórca damskich torebek jako tako
nad sobą zapanował. Zaprosił nieoczekiwanego gościa do środka, a nawet
wyciągnął dwie butelki coca-coli.
— Czym mogę panu służyć? — zapytał grzecznie.
— Prowadzę śledztwo w sprawie wypadku pani Wieleckiej. — Jodecki
przystąpił do rzeczy. — Słyszałem, że utrzymywał pan z nią dość bliskie
stosunki.
—- O ile tak to można nazwać — chrząknął Międzybrodzki. — Pani Zosia
była niewątpliwie uroczą, młodą osóbką, ale rozumie pan, że człowiekowi
takiemu jak ja...
Producent damskich torebek zawiesił głos i spojrzał na kapitana, jak gdyby
szukał u nie-" zrozumienia, oficer nie myślał jednak uła-
— Słucham, słucham — rzucił urzędowo.
— Chciałem powiedzieć, że nasza znajomość
13Q,
— Nie rozumiem? —' Jodecki wydął wargi w ironicznym uśmiechu. —
Niech pan sprecyzuje, ćo ma pan na myśli.
[31 ?
— Poznałem panią Zosię we wtorek w mo telowej dyskotece —
Międzybrodzki brnął coraz większym trudem. — Nawiązała się irJ dzy
nami... no, powiedzmy, nić pewnej sj patii..
— Poszliście do pawilonu Wieleckiej czy pańskiego? — brutalnie
przerwał Jodecki.
— Do mojego.
— Nareszcie stawia pan sprawę po mę ku. *— Kapitan skinął
aprobująco głową. I co było dalej?
— Pan żąda szczegółów? — Na twarzy pr ducenta torebek pojawiła się
panika.
— Uchowaj Boże! Tę noc może pan sob darować. Prosiłbym za to o
relację z kolejne dnia.
— Rano pani Zosia potraktowała "mnie... znowu się zaciął — dość
obcesowo.
— Zażądała pieniędzy?
— Właśnie.
— Zapłacił pan?
— Nie chciałem prowokować awantury.
— Jednym słowem rozstaliście się w zg dzie?
— Oczywiście.
— Można wiedzieć, o której godzinie?
— Ledwo szarzało, myślę więc, że jeszc przed piątą. Dokładniej panu nie
powiem, nie spojrzałem na zegarek, kiedy Wielecka chodziła ode mnie.
— A co działo się potem? —? Na plaży pani Zosia wolała towarzystwo
ratownika Wazunia. Dla mnie nie mogła jakoś znaleźć czasu... Przy
obiedzie zaproponowałem jej eskapadę do jakiegoś lepszego lokalu, ale
humor dziewczynie nie dopisywał i odmówiła. To chyba wszystko.
— Ejże? — Oficer popatrzył ostro na przesłuchiwanego. — Przecież nie
zaprzeczy pan, że koło osiemnastej pojechaliście razem pańskim oplem?
— Nie... To znaczy, tak... — Międzybrodzki zaczął rozpaczliwie rozglądać
się po pokoju, jak gdyby szukał miejsca, w którym mógłby się ukryć przed
Jodeckim. — Faktycznie, pojechała ze mną, ale w końcu nic z tego nie
wyszło.
— Proszę po kolei.
— Przed osiemnastą jeszcze raz wybrałem się do pani Zosi. Dość długo
przekonywałem, w rezultacie zgodziła się pojechać zę mną do
Świnoujścia. W ostatniej chwili, kiedy byliśmy już w wozie, zmieniła
zamiar i kazała zawieźć się do Międzywodzia
— To jest po drodze do Dziwnowa? —? Właśnie.
— Poszliście do restauracji?
— Do „Delfina". Knajpa, jak knajpa. W środku wygląda nawet dość
przyjemnie i grają całkiem nieźle.
133
63
— Zamówił pan alkohol?
— A jakżeby bez wódeczki...
— Wielecka dużo piła?
— W normie. Miała humor, ale nie była wstawiona.
— Do której bawiliście się w „Delfinie"?
— No właśnie. — Międzybrodzki wyraźni spochmurniał na samo
wspomnienie. — Gdzie koło dwudziestej drugiej pani Zosia wyszł do
toalety. Więcej już jej nie widziałem.
— Co takiego?
— Przecież mówię. Czekałem z pół godziny potem zacząłem się za nią
rozglądać, ale szu kaj wiatru w polu. Myślałem, że szlag mni trafi.
— Przecież pańska znajoma nie mogła roz płynąć się w powietrzu.
?— Wystawiła mnie i tyle.
— Niby z kim?
— Diabli ją wiedzą.
— No dobrze. — Jodecki ustąpił, widać jednak było, że za grosz nie
wierzy Między-i brodzkiemu. — Przyjmijmy, że został pan sami w tym
„Delfinie".
— Tak właśnie było.
— Ale do Międzyzdrojów wrócił pan do! piero we czwartek w południe.
— Owszem.
— Do rozliczenia zostało więc około piętna stu godzin.
?— Do rozliczenia?
—? Zwłoki Wieleckiej zostały znalezione w jeziorze koło Wisełki — głos
kapitana zabrzmiał sucho i beznamiętnie. — Wisełka leży przy drodze z
Międzywodzia do Międzyzdrojów, a pan jest ostatnim, znanym mi,
człowiekiem, który widział panią Zosię żywą.
•— Boże! — Międzybrodzki z nie ukrywanym przerażeniem złapał się za
głowę. — Przecież mnie nie było przy tym, kiedy ona wpadła do jeziora!
— A gdzie pan wtedy był?
— W tym cholernym Międzywodziu.
— Sam?
— Poderwałem w „Delfinie" jakąś mewkę. Kupiłem od kelnera flaszkę na
drogę i poszedłem z dziewczyną na camping. Balowaliśmy do rana, a
potem ona kazała mi się wynosić. Wróciłem do wozu, opuściłem siedzenie
i uciąłem sobie drzemkę. Resztę już pan wie.
— Zapamiętał pan tę dziewczynę z „Delfina"?
— Taka tleniona blondynka, przy kości. Na imię miała Marzena.
— Trafiłby pan na ten camping?
— Szczerze wątpię.
— Wszystko to brzmi mało prawdopodobnie, panie Międzybrodzki —
podsumował oficer. — Zupełnie jak kiepska bajka dla dorosłych.
l63
63
— Jak ty mogłeś w ten sposób postąpić?! I Czy ci nie wstyd? — Tosińska
z niekłamanym wyrzutem spoglądała w oczy Grzeleckiemu. —j Przecież
nie jesteś już małym chłopcem, żeby bawić się w podchody!
— Ten bandzior włamał się do twojego
domku.
—? I co z tego? Spłoszyliśmy go, nic nie zdą-<i żył ukraść, więc po co
było nadstawiać karku?]
— Eaz go spłoszyliśmy, ale kto ci zaręczy,! że któregoś dnia by nie
wrócił?
—• A gdyby cię zabił albo okaleczył?
— Gadanie! — Andrzej niecierpliwie wzru-l szył Ramionami. — Już ci
mówiłem, że ryzyko! było minimalne.
— Dobre sobie! — zaperzyła się Elżbieta. —I Może mi jeszcze powiesz,
że w rękę zaciąłeś] się przy goleniu?!
— Niewielkie draśnięcie — zbagatelizował! sprawę. — Facet nawet nie
naruszył mi mięś-J nia. Gdyby nie ty, w ogóle nie zwróciłbym! uwagi.
— No dobrze. — Pozornie ustąpiła, ale wi-ł dać było, że zaraz zaatakuje z
drugiej stroi ny. — Uganiasz się za jakimś włamywaczem! on wyciąga
nóż, ty mu łamiesz kości i lejesJ na kwaśne jabłko. Twoja męska ambicja
zol stała zaspokojona, wytłumacz mi tylko, dla!
czego nie zaprowadziłeś tego rzezimieszka na komisariat? Ostatecznie nie
ty jesteś powołany do wymierzania sprawiedliwości.
— Widzisz, kochanie —? Grzelecki zająknął się, szukając przekonującego
argumentu — on już dostał nauczkę. W przyszłości trzy razy pomyśli, nim
zdecyduje się na .ponowne włamanie.
' —* To w niczym nie zmienia postaci rzeczy.
— Nie wiem, jak cię przekonać.
— Nie wysilaj się! — Tosińska pogardliwie wydęła usta. — Zyskałam
wystarczające dowody, że mój chłopak to. w gruncie rzeczy zabijaka i
chuligan.
— Przecież wiesz, że to nieprawda — powiedział ze smutkiem. —
Musiałem tak postąpić.
— Musiałeś?! — w oczach dziewczyny zamigotały złe błyski. ?— A
pomyślałeś choć przez chwilę, co mogłoby się stać, gdyby w domku został
wspólnik tamtego bandziora? Ty urządziłeś sobie polowanie na jednego, a
tymczasem drugi miałby mnie do swojej wyłącznej dyspozycji. Nic nie
stałoby na przeszkodzie, żeby mnie zgwałcił, okaleczył, może nawet zabił!
— Ależ, Elżbietko! Co ty, u pioruna, wygadujesz?! — Andrzej stracił
panowanie nad sobą. — To są rojenia chorej wyobraźni!
— Pewno jeszcze powiesz, że jestem wa-
j
riatką! — wybuchnęła niepohamowanym pła-~ czem. —- Przecież ty mnie
w ogóle nie rozumiesz! Czemu jesteś taki niedobry? Traktujesz mnie jak
przedmiot, jak jakąś figurkę z porcelany. Cmoknąć na odczepnego i
odstawić na półkę, żeby nie przeszkadzała. Nie obchodzi cię, co ja czuję,
czego pragnę... ' -— Moja maleńka! — Grzelecki mocno przytulił Elżbietę
i zaczął delikatnie głaskać po włosach. — Nie płacz, nie trzeba... W końcu
nic się nie stało.
— No właśnie, dla ciebie nic się nie stało — szepnęła przez łzy. — To
jesteś cały ty!
?— Uspokój się, kochanie. Wszystko będzie dobrze.
XX
Brydel zatrzymał się nie opodal bramy motelu „Pod kulawym
Belzebubem". Po zdjęciu bandaża, w plażowej czapeczce na głowie, nie
rzucał się już tak w oczy, na wszelki wypadek wolał jednak zachować
ostrożność. Na dworze dopiero szarzało, a przed wejściem do głównego
budynku czyniła honory domu sama pani Sawitowska. Maciek dobrze
wiedział, że z kim jak z kim, ale z tą kobietą nie było żartów.
Od strony drogi dojazdowej dobiegł cichy pomruk silnika i moment
później na parkingi
gu zatrzymał się popielaty mercedes z zacho-dnioniomiecką. rejestracją
Bndlowi przemknęła myśl, że oto kolejny obcokrajowiec przybył, by
zakosztować polskiej wódki i dziewczyn. Wysoki, szczupły Niemiec
prezentował Się zresztą znakomicie, mimo że przyprószone siwizną
skronie świadczyły o dawno przekroczonej pięćdziesiątce.
—? Mój Boże, pan Zimerbach we własnej osobie! — Sawitowska z
ostentacyjną radością wybiegła na spotkanie przybyłego. — Prosimy,
prosimy!
Niemiec odpowiedział coś w nadspodziewanie poprawnej polszezyźnie,
ale Maciek nie zwrócił już na to uwagi. Oto na parkingu -pojawił się
Tomik. Właścicielka motelu dokonała prezentacji, przez chwilę
rozmawiali o czymś we trojkę, po czym Polak' zawrócił i dziarskim,
krokiem pomaszerował na tyły głównego budynku Brydel nie zastanawiał
się ani sekundy. Opuścił bardziej na ocz/ daszek czapeczki i ruszył za
Tomikiem. Na szczęście Sawitowska była zbyt zajęta nowym gościem, by
zwrócić uwagę na intruza.
Tomik przeszedł mi-;dzj pawilonami, minął furtkę w płocie i znalazł się na
ścieżce prowadzącej w stronę morza. Maciek nie mógł sobie życzyć
bardzifj sprzyjającego rozwoju wypadków Dookoła nie było wid.d- ywego
ducha, Tomik oddalał się od zabudo i nie wyglądało na 10, by śpieszył
na jakieś spotkanie.
Brydel odrobinę wydłużył krok. Zdecydował, że zaczepi tamtego w chwili,
gdy dotrą do szczytu skarpy Nie podejrzewający niczego Tomik
pogwizdywał wesoło. W pewnym momencie sięgnął 1 u..pierosy. Rozległ
się charakterystyczny szczęk zapalniczki, potem drugi i trzeci, ale płomyk
nie błysnął.
— Przepras7am. czy nie ma pan przypadkiem ognia? — ,'adnął Maćka
przyjaźnie. —-Zabrakło mi gs^u w zapalniczce.
Do szczytu skarpy brakowało jakichś pięćdziesięciu metrów, Brydel nie
wahał się jednak ani sekundy. Bez słowa ostrzeżenia grzmotnął Tomika
pięścią w okolicę dołka. W oczach tamtego pojawiło się przerażenie
połączone z niebotycznym zdumieniem. Jeszcze dwa szybkie ciosy w
żołądek i Maciek skonstatował nie bez satysfakcji, że zaatakowany
bezwładnie osuwa się na ziemię.
— Za co? — jęknął Tomik, nawet nie próbując się podnieść. — Co ja panu
zrobiłem?
— Gdzie fanty od Milki? — warknął Brydel, trącając powalonego końcem
buta. — Gadaj, ścierwo, bo jeszcze przyłożę!
— Jakie fanty? Czego pan ode mnie chce?!
— Balona ze mnie będziesz robił? — Silny kopniak obrócił Tomika na
wznak. — Rozkwasiłeś Ziółkowskiej gębę, zabrałeś dolce i złoto, a teraz
wariata zgrywasz?
1M63
— Pan oszalał!
— Ach, ty, jeszcze się zapierasz. — Maciek spurpurowiał ze złości. — Już
ja cię nauczę!
Potężne uderzenie obcasem z pewnością połamałoby leżącemu kilka żeber,
gdyby ten mimo swej tuszy nie poderwał się niczym wyrzucony sprężyną.
Trafiony głową w dołek Brydel poleciał na jakieś krzaki, a Tomik rzucił
się do ucieczki. Maciek zaklął wulgarnie, ale nie myślał dawać za
wygraną, zwłaszcza że jego przeciwnik pobiegł w stronę morza. Wylazł z
krzaków i ruszył w pościg. Kilkanaście sekund później obaj byli już na
skraju skarpy. W tym miejscu ścieżka urywała się, a ściślej rzecz biorąc
skręcała przez sypki piach w stronę odległych o jakieś dwieście metrów
schodów. Ledwo żywy z wysiłku i przerażenia Tomik przystanął, by
zaczerpnąć powietrza, i w tym samym momencie Brydel zabiegł mu
drogę.
—? Teraz mi nie uciekniesz — syknął z wściekłością. —? Rodzona
mamusia cię nie pozna!
Wyciągnął rękę, by pochwycić ^ Beniamina, ten jednak sypnął mu w oczy
garść piasku i zaczął zbiegać z niemal pionowej ściany. Maciek bez
namysłu ruszył za nim. Już po pierwszych krokach obaj pożałowali swoich
decyzji. Skarpę, plażę, morze i wszystko dookoła przesłonił im tuman
osypującego się zewsząd piachu. Uciekający nie zdołał pokonać nawet
kilku metrów. Stracił równowagę i mimo rozpaczliwych wysiłków
potoczył się w dół. Przestraszony Maciek zastopował w pół kroku.
Przylgnął plecami do ziemi i chwycił się kępki nadmorskiej trawy,
niewiele to jednak pomogło. Poczuł, że ucieka mu oparcie spod nóg i w
ślad za Tomikiem zjechał ze skarpy.
Przez dobre pół minuty leżeli bez ruchu, zagrzebani po szyje w piasku.
Pierwszy doszedł do siebie Beniamin. Wstał i utykając na lewą, nogę
pokuśtykał w stronę strzeżonej części plaży, jak gdyby wierzył, że mimo
spóźnionej pory znajdzie tam czyjąś pomoc. Pokonał przeszło pięćdziesiąt
metrów, zanim poderwał się Maciek. Brydel, czuł, że coś jest nie w
porządku z jego prawą ręką, w tej chwili wolał jednak o tym nie myśleć.
Widział tylko sylwetkę uciekającego i za wszelką cenę pragnął go
dogonić.
Tomik poruszał się z coraz większą trudnością. Od lat jego organizm nie
był zmuszony do podobnego wysiłku w dodatku skręcona noga
niemiłosiernie bolała. Obejrzał się trwożnie. Dystans dzielący go od
prześladowcy stopniał do niespełna dwudziestu metrów. Było niemal
pewne, że Beniamin nie zdoła uniknąć swego losu. Przystanął i odwrócił
się twarzą do Maćka. Ten przebiegł jeszcze kilkanaście kroków i również
się zatrzymał.
142
—? Czego ty, człowieku, ode mnie chcesz? — W .głosie Tomika o dziwo
nie było strachu. — Na mózg upadłeś, czy co?!
—• Oddaj dolce i złoto — wychrypiał Brydel.
—? Jakie dolary? Jakie złoto? —? Nie powiesz chyba, że nie chciałeś
opylić bransoletki Dużej Mańce?!
— Gówno ci do tego. -?— Beniamin zacisnął zęby i zrobił krok ku swemu
prześladowcy. •—? Moja bransoletka i mogę z nią robić, co mi się podoba.
—? Właśnie że nie twoja.
— A niby czyja?
— Milki Ziółkowskiej.
— Coś ci się pokręciło.
— Nie oddasz?
— Nie.
— Więc z gardła ci ją wyrwę!
Maciek zamierzył się lewą ręką. Cios trafił Tomika w ucho, ale nie miał
już tej siły co przed kilkoma minutami. Brydel zamierzał poprawić, tym
jednak razem pięść przeszyła jedynie powietrze.
— Co tu się dzieje do jasnej cholery?! — Tuż za plecami Beniamina
wyrosła barczysta sylwetka Wazunia. — Co to za bijatyka?
— Zjeżdżaj! — Maciek bez zastanowienia ruszył w stronę ratownika. —
Guza szukasz?
Niemal w tym samym momencie pożałował
14.11-
buńczucznej pogróżki. Poczuł tylko słodkawy I smak krwi w ustach i
trafiony potężnym ude- I rżeniem runął jak długi na piasek. Jeszcze jak<|
przez mgłę dotarł do niego ostry, charaktery- I styczny dźwięk milicyjnego
gwizdka, dobiega- I jacy gdzieś z góry, ze szczytu skarpy, i głośny I krzyk
ratownika.
— Niech pan tu pozwoli, panie władzo! Ten I bandzior gonił wczasowicza.
Dobrze widziałem. I
Brydla ogarnął całkowity bezwład. Było mu I wszystko jedno, co się z nim
stanie. Usiadł nal piasku i patrzył spokojnie, jak drewnianymi I schodami
zbiegają ze skarpy dwaj funkcjona-1 riusze i jak jeden z nich szykuje
kajdanki. I
— Czego on chciał od pana? — pierwsze! słowa Wapińskiego zostały
skierowane do To-1 mika. »
— Sam chciałbym to wiedzieć — wysapałl zagadnięty. — Szedłem sobie
spokojnie nadl morze, kiedy to indywiduum zaczepiło mnie ii zaczęło się
domagać ewrotu jakichś pieniędzy! i biżuterii. Jak żyję, nigdy nic od niego
nie pożyczałem, ale on nawet nie chciał słuchać.! Przyłożył mi raz i drugi,
w końcu udało mi| się jakoś uciec. Ale on jest zawzięty. Gonił mnie
uparcie i nie wiem, czym by się to skoń-l czyło, gdyby nie pan ratownik i
panowie.
— Nie zna pan tego człowieka?
— Pierwszy raz go widzę.
— Słyszałeś, Brydel? — sierżant ostrym gło-J
sem zwrócił się do Maćka. —• I co ty na to?
Wilczek wprawnym ruchem zatrzasnął kajdanki na przegubach
zatrzymanego i pomógł mu wstać.
—• Odpowiadaj, kiedy grzecznie pytamy — ponaglił Brydla.
— Coś mi się, panie władzo, pokręciło. — Maciek uznał, że lepiej
zachować w tajemnicy swoje podejrzenia. — Ten pan jest cholernie
podobny do takiego jednego; któremu po pijaku pożyczyłem kiedyś trochę
grosza. Ja bardzo przepraszam...
—? Rychło -w czas zauważyłeś pomyłkę. ?— Wapiński uśmiechnął się
ironicznie. — No, szkoda czasu, idziemy do komisariatu.
— Czy ja również? — niespokojnie zapytał Beniamin. — Zleciałem z tej
skarpy i lepię się od brudu. Prawdę powiedziawszy marzę o prysznicu.
— Trzeba spisać protokół.
— Nie dałoby się odłożyć tego do poniedziałku? Niech mi pan wierzy, że
ledwo zipię.
— Bez pańskiego zeznania nie będę mógł zamknąć Brydla w areszcie. Do
sądu sprawa nie pójdzie.
— Czy warto robić z tego aż taką aferę? — Perspektywa przesłuchania i
rozprawy sądowej najwyraźniej nie pociągała Tomika. — Ostatecznie nic
wielkiego się nie stało. Facet wziął mnie za kogoś innego i nabił guza, ot i
wszy
145
144
stko. Niech mu pan wlepi mandat albo przenocuje w areszcie, ale po co
zaraz stawiać' chłopa przed sądem?
— Równy z pana gość! — Brydel zwietrzywszy, że może uda mu się
wykręcić tanim kosz] tern, znów odzyskał wigor. — Ja panu wszy] stko
wyrównam, i za pobrudzone ubranko, i ze siniaki. Jak Boga jedynego
kocham!
— Co robimy? — Wilczek popatrzył pytają! co na sierżanta. — Bierzemy
towarzystwo- ni komisariat?
— Przecież słyszałeś, że pokrzywdzbny sobij nie życzy. — Wapiński
niechętnie wzruszył rai mionami. — Panowie .są wolni — zwrócił sil do
Tomika i Wazunia. — Az obywatelen] Brydlem pogadamy jednak u
siebie...
XXI I
— Chyba najwyższy już czas, żebyśmy po] rozmawiali poważnie. —
Jodecki uśmiechną się niemal dobrodusznie. — W tę historyjki o
rzekomym pomyleniu Tomika z jakimś wal szym kumplem mógł jeszcze
uwierzyć sierżarl Wapiński, ale ja nie wierzę.
— Kiedy tak właśnie było, panie kapitał nie. — Brydel z rozmachem
uderzył się w pierl si. — Powiedziałem szczerą prawdę, jak rj świętej
spowiedzi.
146
— Noc spędzona w areszcie niczego was nie nauczyła?
—< Przecież nie mówię, że siedziałem za darmo. Facetowi faktycznie
przyłożyłem po karku, więc mi się należało.
— Zacznijmy z innej beczki. — Oficer sięgnął do szuflady starego,
wysłużonego biurka, przy którym na co dzień urzędował porucznik
Garlicki, i wyciągnął zabazgraną serwetkę, a w chwilę później takąż kartkę
z -kalendarzyka. — Powiedzcie mi, co to jest?
— A skąd ja mogę wiedzieć! — Maciek na wszelki wypadek wolał do
niczego się nie przyznawać.
— Nie w mojej kieszeni znaleziono te rysunki, tylko w waszej.
— Mało to śmieci nosi człowiek przy sobie.
— Od biedy można by powiedzieć, że są to rysunki damskiej bransoletki.
— Ja nie widzę podobieństwa.
— Niewykluczone, ze jednak zmienicie zdanie, bo sprawa wygląda
następująco — głos Jodeckiego wyraźnie stwardniał. — Wczoraj
napadliście na Tomika, żądając zwrotu pieniędzy i złota.
— Złota?
— Sierżant Wapiński ma dobry słuch i jeszcze lepszą pamięć, a trudno
zakładać, by pan Beniamin się przejęzyczył.
— Powiedizmy-
M7
—• Tomik zatrzymał się w motelu „Pod kulawym Belzebubem". Dziwnym
trafem mieszka tam również niejaka Milka Ziółkowska, wasza dobra
znajoma.
— Ziółkowska? *N-
— W Warszawie utrzymywaliście dość bliskie stosunki. Nie zaprzeczajcie,
bo rzecz sprawdzono w kartotece. Pokazać wam fonogram?
— No dobrze — usrtąpił Brydel. — Znam Milkę, ona przypadkowo
mieszka po sąsiedzku z Tomikiem. Tylko że z tego jeszcze nic nie wynika.
— We wtorek z samego rana ktoś dokonał napadu rabunkowego na waszą
znajomą. Między innymi zabrano jej złotą bransoletkę.
— Znaczy, że pan wie wszystko — westchnął Maciek, rozglądając się
niepewnie po ciemnym pomieszczeniu komisariatu. — Niech pan zrobi
przeszukanie u Tomika, zabierze mu bransoletkę i wsadzi gościa za kratki.
— A jesteście chociaż pewni, że to ta sama bransoletka?
— Tomik chciał ją opylić... — zawahał się, czy podać nazwisko — takiej
jednej...
— Ale nie sprzedał? ?— Ano nie.
— Trzymam zakład, że gdyby przyszło co do czego, ta... hm, taka jedna,
jak ją nazywacie, wyparłaby się znajomości z Tomikiem.
148
^- Mógłbym z nią pogadać.
— Ej, Brydel, Brydel! Chcieliście pomóc pani Ziółkowskiej, a tymczasem
spartaczyliście robotę. Jeśli nawet Tomik maczał palce w napadzie na
waszą przyjaciółkę, to po wczorajszej awanturze pozbył się fantów. Ja zbyt
późno dowiedziałem się o waszym wyczynie, a wy nie raczyliście
powiedzieć o niczym WapiAskie-mu.
— Ma pan rację. — Maciek spuścił głowę. Nie wiedział, czy bardziej
wstydzi sję tego, że Tomik wystrychnął go na dudka, czy tego, że tak
szybko musiał skapitulować przed przesłuchującym go kapitanem.
— Mądry Polak po szkodzie,
— Co teraz ze mną będzie?
— Pewno wrócicie do siebie.
— A pobicie Tomika?
— To sprawa kierownika tutejszego komisariatu. Niewykluczone, że cała
historia ujdzie wam na sucho.
Niespełna pół godziny później oficer był juz w motelu „Pod kulawym
Belzebubem". Na dworze panowała piękna, słoneczna pogoda i większość
gości wyległa na plażę. Tylko Tomik, zgodnie z przewidywaniami
Jodeckiego, siedział samotnie w cocktail-barze, sącząc piwo z wysokiej
szklanicy. Oficer bez wahania zajął sąsiednie miejsce i zamówiwszy coca-
colę uśmiechnął się do Beniamina przyjaźnie.
2*3
Jak samopoczucie po wczorajszej przygodzie? — zagadnął
—- Nie najlepiej — Tomik skrzywił się na samo wspomnienie. —- Bolą
mnie wszystkie kości, ledwo chodzę, a co najgorsze żona zapowiedziała,
że ukróci mi samotne, wieczorne
spacery.
— Szczerze panu współczuję.
—- Nie wie pan, co Wapiński zrobił z tym
rzezimieszkiem?
— Przenocował go w areszcie, a teraz chyba wypuści.
— Prawdę mówiąc, wcale nie jestem pewien, czy dobrze zrobiłem
bagatelizując wczorajsze zajście. Ostatecznie mógłbym złożyć to zeznanie.
-— Jeszcze nic straconego. ?— Tak pan sądzi?
— Oczywiście — przytaknął kapitan. — Nawet byłem zdziwiony, że tak
łatwo darował pan Brydlowi... A propos, o jaką to bransoletkę mu
chodziło? — zaryzykował pytanie.
— Bransoletkę? — Po twarzy Beniamina przemknął wyraźny cień.
— No właśnie — brnął dalej oficer. — Brydel opowiadał Wapińskiemu o
jakiejś złotej bransoletce, którą miał pan kupić czy sprzedać...
Tomik poruszył się niespokojnie. Chcąc zyskać na czasie, chwycił
szklanicę z piwem i
Wir
m
przez dłuższą chwilę niezmiernie wolno sączył jej zawartość. Odszukanie
w kieszeniach paczki papierosów zajęło kolejnych kilka sekund. Potem
Tomik nerwowo pstryknął zapalniczką, ale płomyk nie ukazał się.
Zamierzał ponowić próbę, ubiegł go jednak Jodecki, usłużnie podsuwając
płonącą zapałkę. Tomik zaciągnął się dymem i niemal natychmiast odłożył
papierosa. Zerknął na kapitana, potem na pustą już szklankę i wreszcie za
siebie, jak gdyby miał zamiar uciec przed oficerem, ale ten, niby
przypadkiem, przysunął się* bliżej i spojrzał Beniaminowi prosto w oczy.
— Nie chciałem wierzyć, Brydel powtórzył mi jednak słowo w słowo to,
co usłyszał wcześniej Wapiński. Nawet pokazywał jakieś rysunki —
Jodecki nie czuł żadnych skrupułów, mijając się nieco z prawdą.
— Moja żona faktycznie ma złotą bransoletkę. — Tomik nie wiedział już,
jak się wykręcić. — Kiedyś kupiłem jej w prezencie.
— U państwowego jubilera?
—=• Okazyjnie. — Zaprzeczenie Beniamina ledwo dało się słyszeć. ?—
Ktoś zaczepił mnie przed Pewexem, cena była przystępna, a że miałem
akurat przy sobie gotówkę...
— Rozumiem. — Jodecki beznamiętnie pokiwał głową. —Ciekawe tylko,
czemu Brydel przyczepił się do tej bransoletki. Czy mógłbym ją przy
okazji zobaczyć?
» 151-
— Ależ oczywiście. — Wypadło to tak żałośnie, że Jodeckiemu żal się
zrobiło człowieka. ?— Kiedy pan zechce.
— W takim razie proponowałbym nie odkładać sprawy na później.
. Wyszli z baru i kilka minut później znaleźli się w pawilonie Tomika.
Żona najwidoczniej poszła na plażę i w domku nie było nikogo. Pan
Beniamin otworzył szafę i przez dłuższą chwilę grzebał na jednej z półek.
W końcu wyjął niewielki irchowy woreczek i ostrożnie wysypał na stół
kilka pierścionków i dwie bransoletki. Jedna — lokatówka, niewiele
różniła się od kilkunastu podobnych, oglądanych przez kapitana przy
okazji różnych śledztw, za to druga, z misternie splecionych drucików z
wkomponowanymi w całość maleńkimi turkusikami, mogła stanowić
przedmiot westchnień niejednej kobiety.
— Piękna robota — oficer nie krył swego podziwu. — Warto było kupić
od tego mężczyzny spod Pewexu.
— Tak właśnie myślałem.
— Pozwoli pan? — Jodecki nieoczekiwanie sięgnął do kieszeni po
miniaturowy, mogący się zmieścić w paczce papierosów, aparacik
fotograficzny. — Zdjęcia ładnej biżuterii, to moje hobby.
Migawka kilka razy pstryknęła i bransoletka została uwieczniona na kliszy
fotografi
152
cznej. Beniamin Tomik był zbyt uradowany, że obiekt zainteresowania
Jodeckiego nie powędrował do depozytu służby śledczej, by zdobyć się
choćby na słowo protestu. Z wyraźną ulgą schował biżuterię do irchowego
woreczka i odłożył na dawne miejsce na półce.
— Przy okazji miałbym do pana jeszcze jedno pytanie. — Dobroduszny
uśmiech powrócił na usta kapitana. — Może to niedyskrecja, ale dokąd
jeździł pan swoim wozem w środę wieczorem?
— Musiałem coś załatwić... — Tomik zawahał się na moment. — W
Świnoujściu...
— Co mianowicie?
— Widzi pan, moja żona nie jest już podlotkiem, a ciągle marzy o figurze
modelki — wydusił z siebie Beniamin. — Ktoś mi obiecał specjalny,
zachodnioniemiecki gorset, pojechałem więc sfinalizować transakcję.
— Drogo kosztowała pana ta zachcianka małżonki?
— Sęk w tym, że dostawca nawalił.
— Wrócił pan z niczym?
— Właśnie.
— A jak nazywa się ten niesumienny... handlowiec? — Ostatnie słowo
wypowiedział oficer z wyraźną ironią.
— Prawdę mówiąc, nie wiem. — Na czole Tomika pojawiły się kropelki
potu. — Miał na mnie czekać w „Portowej". Przyjechałem
153
punktualnie, siedziałem blisko półtorej godziny popijając lurowatą kawę i
ohydną wodę mineralną, a gość po prostu nie przyszedł.
— Wybierze się pan znowu po ten gorset?
— Chyba będę musiał. Żona mi nie daruje. —- No cóż, wypada życzyć, by
następnym
razem miał pan więcej szczęścia.
Kapitan pożegnał się z Tomikiem i opuścił pawilon. Na dworze spostrzegł
wracających właśnie z plaży Tosińska i Grzeleckiego. Dziewczyna
"skręciła do siebie, Jodecki postanowił więc skorzystać z okazji.
— Czy mógłby pan poświęcić mi kilka minut rozmowy? — zawołał z
daleka.
— Czemu nie! — Andrzej zachęcającym gestem wskazał swój domek. —
Najwyższy czas, żeby i mnie władza wzięła na spytki.
Jodecki nie dał się prosić i chwilę później siedział już na wersalce" w
pawilonie Grzeleckiego. Ten bez skrępowania zrzucił koszulę i sięgnął do
szafy, by wyjąć z niej świeżą.
— Co słychać u pułkownika Kuglarza? ?— zagadnął. — Nie tęskni za
mną staruszek?
— Prawdopodobnie byłby zachwycony twot-im kamuflażem. — Po
twarzy Jodeckiegó przemknął ironiczny uśmieszek. — Kapitan Grzelak w
roli beznadziejnego pantoflarza. To jest to!
— Miałem zgrywać prywatną inicjatywę -na wywczasach — tym samym
tonem odparł Gfze
154'
*
lecki. — Z dwojga złego wolę już: podrywać nieco zwariowaną
dziewczynę o dyktatorskich zapędach, niż ' jakiegoś wampa. A zresztą, co
nie przystoi kapitanowi Grzelakowi, prywaciarz Grzelecki może robić
bezkarnie,
— Myślałby kto, że grana rola sprawia ci przykrość
?— Tego nie powiedziałem.
— Przyznaj więc, że świata nie widzisz poza swoją Elunią. Usidliła cię
dziewczyna na amen.
—- Chyba nie jest aż tak źle.
— Moim skromnym zdaniem, twój przypadek wygląda beznadziejnie.
— Uważaj, bo poskarżę się Eli. — Andrzej z komiczną powagą pogroził
koledze. — A ona poradziłaby sobie nawet z diabłem.
— Żarty na bok. — Jodecki spoważniał. ?— Pułkownik wysłał cię do
Międzyzdrojów, żebyś sprawdził informację o rzekomym przybyciu
kuriera zachodniego wywiadu. Gość miał się tu gdzieś spotkać z
zasiedziałym w Polsce rezydentem. Co udało ci się ustalić?
— Prawdę powiedziawszy, niewiele. — Grzelecki bezradnym gestem
rozłożył ręce. — Informacja była niestety bardzo enigmatyczna.
Praktycznie rzecz biorąc nic nie wiemy ani o kurierze, ani o rezydencie.
Nie znamy ich danych personalnych ani rysopisów, celu spotkania
możemy się go najwyżej domyślać,, a
155
nawet ten motel został wytypowany przez szefa w drodze spekulacji, a nie
w oparciu o konkretne materiały.
— „Pod kulawym Belzebubem" zatrzymało się kilku obcokrajowców...
— Jeśli nawet przyjmiemy, że kurierem jest któryś z nich, to i tak nie ma
żadnych przesłanek wskazujących na Oklunda, Svensona czy Zimerbacha.
— Przyznasz jednak, że dookoła dzieją się rzeczy co najmniej
zastanawiające.
— Nie przeczę, ale kto mi zaręczy, że włamania, napady rabunkowe i
topielcy mają cokolwiek wspólnego z obcym wywiadem?
— Po pierwsze, ale to do twojej wiadomości, Wielecka wcale się nie
utopiła.
— Nie gadaj?
?— Sekcja wykazała, że zgon nastąpił na skutek ustania akcji serca.
Niestety, lekarz nie chciał w sposób zdecydowany się wypowiedzieć, co
było tego przyczyną. Nie wykluczył ani wstrząsu termicznego,
wywołanego wpadnięciem do wody, ani umiejętnego uderzenia w okolicę
wstrząsorodną.
— Wstrząs termiczny w nocy? —; Andrzej z niedowierzaniem potrząsnął
głową. — A po uderzeniu pozostałyby jakieś ślady.
— Niekoniecznie... Wprawdzie ujawniono drobne zasinienia na
kończynach i klatce pier-
156
ni rid^ między nimi
— Szkód pr i—"hali biegli z Warszaw)
; . rn 1 ifcowulkowl, > on już za-
decyiJa
_ O k • i ot nastąpił zgon.
— Mii • ,rl trzecią w środę, a dru-?4 w czwarte- -
_ C •-. ybi iKki i Tomik nie mają
ji. Okluud raczej opuszcza! terenu mo~ Mu, ale co robili n m czaiie
Svenson i Zimerbaoh, B - raczy wiedzieć.
— „Paszportjv.'ka" twierdul, że krytycrnej nocy obaj przebywali po naszej
stronie grani-
— Tak czy in*czej „Pod kulawym Belzebu-n m" pojawili się dopie«~ w
jakiś czas po znalezieniu zwłok Wklc.-kiej.
— Znasz historyjkę Międzybrc dzkiego?
— Opov, Ledjóal ją wzystkim z tuzin razy. Myt iv, >« po'7!i nem •••.ybrać
się do tego Międzywodzia.
uz Tomiidtm.
— Wei go na siebie. Pizy, okazji przyjrzyj i ti..; bliżej Wazuniowi.
Raczej mało pra-
lopodobiie, t\ miał jakiekolwiek powiąza-i z obcym wywiadem, ale
nigdy nic nie . i ioma
Zpłdtwionc
lIUO
157.
— To do jutra. Może przez ten czas coś się wyjaśni.
— Oby.,, Aha, jeszcze jedno. — Jodecki żartobliwie przymrużył oko. Jeśli
znajdziesz chwilę ezasu, radziłbym ci zainteresować się nieco swoim
przyszłym teściem. Tak prywatnie...
— Co takiego?! —; Grzelecki aż podskoczył. .— Kto ci powiedział, że
zamierzam się żenić? Przecież to czysty absurd!
— Oj, Jędruś, Jędruś! Zarzekała się żaba błota!
XXII
Wapiński ostatni raz przejechał żyletką po namydlonej brodzie i sapnął z
niekłamanym zadowoleniem. Tym razem poranne golenie odbyło się bez
zacięcia. Odkręcił kurek i z umieszczonego nad umywalką kranu trysnął
strumień zimnej, orzeźwiającej wody. Sierżant bez pośpiechu nabrał jej w
obie dłonie i zaczął spłukiwać twarz. Jak każdej niedzieli nie opuszczał go
dobry humor. W perspektywie, zamiast uganiania się za przestępcami,
miął wygodny fotel i ulubioną gazetę, a po południu partyjkę szachów z
mieszkającym po sąsiedzku ? przyjacielem. Ostatecznie mógłby również
wybrać się na plażę, ale pra wdę powiedziawszy nie przepadał za ostrym
słońcem, nagrzanym piaskiem i morską wodą.
Wytarł ręcznikiem twarz i sięgał właśnie po „przemysławkę", kiedy z
kuchni doleciał go smakowity zapach pizzy neapolitańskiej. Wapiński
omal się nie oblizał na samą myśl o czekającym go śniadaniu. Spiesznie
dokończył porannej toalety i chwilę później siedział już w pokoju przy
stole nakrytym czystym obrusem.
Przez dobre pół minuty czekał cierpliwie, w końcu jednak wrodzone
łakomstwo wzięło górę. Posmarował masłem kromkę chleba, nałożył na
nią kilka plasterków pokrojonej przez żonę kiełbasy i bez wahania zabrał
się do jedzenia. Po pierwszej kanapce przyszła kolej na następną. Kończył
ją właśnie, gdy w progu pokoju pojawiła się niewysoka blondynka z
dymiącą pizzą. Gdyby nie drobne zmarszczki, wyglądałaby znacznie
młodziej od męża.
— Ach, ty wstrętny głodomorze! — fuknęła z wyraźną dezaprobatą. —>
Nie możesz wytrzymać nawet pięciu minut bez jedzenia?
— Przepraszam, kochanie! — Wstydliwie opuścił oczy. — Wiesz
przecież/ że rano zawsze umieram z głodu.
— O ile wiem, to umierasz z głodu przez okrągłą dobę — sprostowała
kpiąco. ?— Wystarczy zresztą popatrzeć na twój brzuch!
Sierżant musiał w duchu przyznać żonie' ra-
15ff
158
cję, ale mimo wszystko poczuł się z lekka dotknięty. Miał zamiar coś
odpowiedzieć, w tej samej jednak chwili z przedpokoju dobiegł go
donośny brzęk dzwonka.
— Ki diabeł? — Z niedowierzaniem potrząsnął głową. — Zapraszałaś
kogoś na śniadanie?
—• Skądże znowu! — Wapińska zabrała się do krojenia gorącej pizzy. —
Zobacz, może to sąsiad.
— O tej porze? — Tłumaczenie najwyraźniej nie trafiło sierżantowi do
przekonania.
— Albo po ciebie z komisariatu...
— Lepiej nie kracz!
Dzwonek ponownie zabrzęczał, tym razem dłużej i bardziej natarczywie.
Wapińskiemu przemknęła myśl, że zimna pizza smakuje znacznie gorzej
niż świeżo pieczona, ale chcąc nie chcąc podniósł się z miejsca. Z ciężkim
sercem ruszył do przedpokoju, otworzył drzwi i omal nie zaklął. W progu
stał Wilczek, a jego posępna mina zwiastowała niechybnie służbowe
kłopoty.
— Co się stało? — Sierżant nie krył ogarniającego go niepokoju.
— Wypadek samochodowy — wyjaśnił kapral skwapliwie. — Wartburg
nie wyrobił się na zakręcie i wpadł na drzewo.
— Gdzie?
160
— Kilka kilometrów stąd, na drodze do Wisełki i Dziwnowa.
— Są ofiary?
— Zginął kierowca.
— Jechał sam?
— Na szczęście nie miał pasażerów. Samochód zapalił się od uderzenia, a
w takich przypadkach szanse przeżycia bywają raczej niewielkie.
— Wiadomo już, w jaki sposób doszło do wypadku?
— To się dopiero okaże.
— Dzisiaj niedziela. —- Wapiński w zamyśleniuv zmarszczył brwi. —
Trzymam zakład, że facet przez całą noc golił wódę i siadł za kierownicą
na niezłym rauszu.
— I ja tak sądzę — przytaknął Wilczek. Niestety nasz pryncypał jest
ostatnio przewrażliwiony i kazał cię ściągnąć z chałupy.
— Zaraz, zaraz! — Sierżant' z rozmachem stuknął się w czoło. — Ja mam
jechać do jakiegoś wypadku? Przecież to sprawa „dro. gówki"!
— Ale rozbity wóz należał do Wazunia.
— Co ma piernik do wiatraka? — żachnął się Wapiński. — W końcu nie
jestem niańką wszystkich zatrudnionych w Międzyzdrojach ratowników.
— Przykro mi, stary. Ten kapitan z Warsza
161
wy lata od samego' rana jak kol. z pęcherzem, więc i Garlickiemu się
udzieliło...
— Pizza stygnie! -— Z głębi domu dobiegł donośny, pełen
zniecierpliwienia głos żony sierżanta. — Jeszcze trochę i będzie do
wyrzucenia.
>— Jezus, Maria, moje śniadanie! — jęknął Wapiński, zapominając o
Wilczku, wypadku drogowym i poleceniu przełożonego. — Takie żarcie...
Kapral chciał przywołać kolegę do porządku, ten jednak odwrócił się na
pięcie i zostawiając Wilczka własnemu losowi, co sił w nogach popędził z
powrotem do pokoju. W pośpiechu, nawet nie siadając przy stole, chwycił
widelec i zaczął zagarniać wielkie kawały pizzy do ust. W niespełna
półtorej minuty jego talerzyk był pusty. Sierżant upewnił się, że nie ma
dokładki, wypił duszkiem szklankę mleka i dopiero teraz przyszło mu do
głowy, że powinien podzielić się z żoną przykrą nowiną.
— Zaraz wychodzę — westchnął z nie ukrywanym żalem. — Jakiś facet
wpadł wartb',Ł giem na drzewo i zginął w płomieniach. ' ze-ka mnie
parszywa robótka.
— Kiedy wrócisz? — Pytanie należało raczej do retorycznych, jako że
Wapińska mogi» przewidzieć odpowiedź męża.
— Diabli wiedzą. — Uśmiechnął si'- smutno
i bezradnie.
— To nie czekać z obiadem?
— Obiad pewno zjem na kolację...
Na zakręcie, kilka kilometrów za Międzyzdrojami, stała milicyjna nysa.
Dwaj umundurowani funkcjonariusze mierzyli właśnie coś na szosie, a
trzeci metodycznie obfotografowy-wał ze wszystkich stron wypalony wrak
wartburga starego typu. - Najwyraźniej samochód musiał stoczyć się z
niezbyt stromej, niespełna dwumetrowej skarpy i wpadł na pień rosnącego
nie opodal, blisko stuletniego, a obecnie poważnie nadwerężonego przez
ogień dębu. Ot, typowy wypadek, jakich setki każdego roku notują
milicyjne statystyki
Wilczek zatrzymał gazik tuż za nysą i Wapiński głośno sapiąc wygramolił
się z wozu. Na widok nie oczekiwanych posiłków barczysty, wąsaty
chorąży odłożył taśmę mierniczą.
— Ciebie też tu przysłali? •— nie bez zdziwienia zagadnął sierżanta.
— Mój szef miewa czasem dziwne pomysły •— odburknął zgryźliwie
Wapiński.
— O ile znam się na rzeczy, sprawa jest jasna jak słońce. Gość stracił
panowanie nad kierownicą, wyniosło go na zakręcie, a skutki sam możesz
zobaczyć.
— Prędko jechał?
— Trudno powiedzieć — chorąży się zawa-
16Ś'
i
hał. — Siady hamowania są mało czytelne i urywają się dobrych kilka
metrów przed miejscem, ,w którym wóz wypadł z szosy. Pewno w
ostatniej chwili xacet spróbował dodać gazu.
—? Może przydałoby się ściągnąć zn S^cztc: na kamerę Willde'a?
— Chyba nie ma potrzeby
cja zwłok, nasze pomiary i rut^, dania
wozu. A jeśli chr .1/: prędkoi' ^rzc 1
wypadkiem - wrócił do poprzedniego pytania — to oceniłbym JĄ na
pięćdziesiąt pięć du siedemdziesięciu kilometrów ni godzin*
— Nie więcej?
— Tyle też czasem wystarczy, ż">by
dować na drzewie.
— Niby racja. — Wa piński nie myśl*! skutować z kolegą. — Dawno bu
Jcpb zmienił temat.'
— Ze dwie godziny.
— Wcześnie cię zerwali. Teraz nie ma -
szcze dziewiątej.
— O wypadku dostałem cynk koło wpół Jo siódmej. Niejaki Maciej
Grzywowarzonek wra cał rowerem od dziewczyny i zobaczył wartburga
na drzewie. Chłopak co ~J r nogach popedałował do najbliższego poster
unitu, a dalej poszło już wszystko utartym trybem.
— Gdzie mógłbym znaleźć tego Grzywowa rzonka?
— Chcesz go przesłuchać?
— Wypadałoby.
— Chłopak mieszka w Wisełce. Jadąc stąd, czwarta lub piąta chałupa po
lewej stronie szosy.'
Sierżant podziękował koledze za informację i miał właśnie zamiar wracać
do swego gazika, kiedy obok milicyjnej nysy zatrzymała się karetka
pogotowia. Trzasnęły drzwiczki i z wozu wysiadła młoda dziewczyna w
białym kitlu niedbale zarzuconym na sukienkę. Lekarka bez zastanowienia
ruszyła w kierunku wypalonego wartburga, przeszedłszy jednak kilka
kroków, zatrzymała się niezdecydowanie. Ogniste wypieki na jej drobnej
twarzyczce świadczyły wymownie, że najchętniej zawróciłaby do karetki i
odjechała stąd natychmiast.
— Pani doktor chyba u nas od niedawna? — zagadnął Wapiński
przyjaźnie.
— Mam tutaj praktykę. — Zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
— Pierwszy raz przy wypadku? ?— Właśnie.
— A potrafi pani ocenić, ile godzin temu denat wyzionął ducha?
— Spróbuję. •— Dziewczyna pobladła, słysząc o czekającym ją zadaniu.
— Na zajęciach z medycyny sądowej tłumaczono nam, jak to się robi.
— Teoretycznie?
i
165
•— Nie tylko... Były również ćwiczenia w prosektorium. '
-?— Rozumiem. ?— Sierżant machnął ręką z rezygnacją. — Myślę, że my
poczekamy na wyniki sekcji, a pani niech lepiej wraca do swoich chorych.
— Może jednak na coś się przydam. — W głosie lekarki zabrzmiała nagła
determinacja. ?— Chodźmy!
Spiesznie, jak gdyby bała się, że Wapiński zechce ją zatrzymać, ruszyła w.
stronę wypalonego wraka. Chwilę później była przy samochodzie. Przez
kilka sekund niezdecydowana spoglądała na zwęglone na poły zwłoki, w
końcu wyciągnęła rękę, ale by dotknąć denata nie starczyło już jej odwagi.
Bezradnie odwróciła się do nadchodzącego właśnie sierżanta.
— Chyba jednak niewiele tutaj poradzę — bąknęła przez zaciśnięte
gardło. — Zwłoki musi zobaczyć ktoś z większym doświadczeniem.
— Jasne — Wapiński przytaknął bez cienia złośliwości. — Od razu
mówiłem, żeby pani da A ła sobie z tym spokój.
?— To ja już pójdę.
— Do widzenia.
Sierżant pożegnał lekarkę pełnym pobłaża-nia uśmiechem i nie zwracając
na nią uwagi zajrzał do wartburga. Zgodnie z jego przewi
166
dywaniami zwłoki właściciela samochodu włi. ściwie nie nadawały się do
identyfikacji. Działanie płomieni zatarło rysy twarzy i zniekształciło
sylwetkę, a zwęglone resztki ubrania nie pozwalały na wysunięcie żadnych
konkret-niejszych wniosków na temat osoby denata.
— No i co, poznajesz gościa? — zagadnął Wapińskiego nadchodzący
akurat chorąży..
— Czy ja wiem? — W głosie sierżanta zabrzmiało wahanie. — Na mój
gust, to wcale nie musi być Wazuń.
— A niby kto? W zeszłym tygodniu dwukrotnie łapałem faceta na
przekroczeniu prędkości. Mam nawet w notatniku numer wozu i
personalia kierowcy.
— Sprawdziłeś, czy zostało coś z jego dokumentów?
— Kupka popiołu. Szkoda nawet odsyłać do laboratorium.
—? Na wszelki wypadek odeślij. Po diabła nam później gadanie o
nieprawidłowym zabezpieczeniu dowodów.
— Bez gadania i tak się nie obejdzie. Ostatnio zbyt wiele u nas wypadków.
Wapiński bez pośpiechu wrócił do swego gazika i ulokowawszy się na
tylnym siedzeniu kazał Wilczkowi jechać w stronę Wisełki. Prawdę
powiedziawszy dalej nie był przekonany o konieczności własnego udziału
w sprawie wypadku, i najchętniej wróciłby w domowe
1,6)7
pielesze, ale dla świętego spokoju postanowił przesłuchać
Grzywowarzonka, a potem sprawdzić, czy to faktycznie Wazuń rozbił się
wartburgiem na rosnącym przy szosie dębie.
Niespełna kwadrans później byli już w Wisełce. Zatrzymali się przed
parterowym, schludnie wyglądającym domkiem o stromym dachu. Na
widok gazika ze środka wybiegł barczysty, dwudziestokilkuletni chłopak o
płowej czuprynie i poczerwieniałych z emocji policzkach.
— Obywatel Maciej Grzywowarzonek? — upewnił się sierżant.
— We własnej osobie — przytaknął chłopak. — Czekałem, aż ktoś do
mnie przyjedzie w związku e tym wypadkiem — dodał już z własnej
inicjatywy. ?— Cud boski, że obyło się bez jakiegoś większego pożaru.
— Widział pan, jak wartburg wpadł na drzewo i stanął w płomieniach?
— To musiało wydarzyć się trochę wcześniej. — Grzywowarzonek
energicznie potrząsnął głową. — Żadnego huku nie słyszałem, a przecież
kiedy taki wóz przyładuje w drzewo, to umarłego by z grobu podniosło.
?— Innymi słowy samochód już się palił?
— Ogień było widać na dobry kilometr. Właściwie to już przysypiałem na
tym rowerze, aż tu patrzę, łuna nad drogą jak na jakim filmie!
— Pan wracał z Międzyzdrojów do Wisełki?
— Owszem.
— Która mogła być wtedy godzina?
— Wpół do szóstej, może szósta.
— Spotkał pan kogoś po drodze?
— Żywego ducha.
— A mijały pana jakieś samochody?
— Chyba nie... Chociaż nie przysięgnę ?— poprawił się szybko. — Widzi
pan, wracałem od narzeczonej i nie obchodziło mnie, kto jedzie szosą. A
potem człowiek gnał na łeb, na szyję, żeby sprowadzić pomoc.
— Próbował pan podejść do płonącego samochodu?
— Niby jak? — Grzywowarzonek bezradnie rozłożył ręce. — Żar walił od
niego niczym z pieca. Jeszcze bym się poparzył.
Chłopak ma rację — pomyślał Wapiński, wyciągając rękę na pożegnanie.
Niestety, mądrzejszy to ja od tego nie będę.
Domki campingowe zajmowane przez ratowników strzegących plaży w
Międzyzdrojach wyglądały na wymarłe. Sierżanta nie zdziwiło to zbytnio,
jako że słońce prażyło w najlepsze i kto żyw od dawna pocił się na
nadmorskim piasku albo szukał ochłody w falach Bałtyku. Na wszelki
wypadek razem z Wilczkiem podeszli do domku należącego do Wazunia i
jego przyjaciela. Drzwi były zamknięte
169
na klucz, funkcjonariuszom nie pozostawać więc nic innego, jak udać się
na plażę. Ubrany po cywilnemu sierżant bez chwili wahania ściągnął
koszulę, za to mundur kaprala z wolna zaczynał wyglądać, jakby go
właśnie wyjęto z wody.
Wapiński zatrzymał się zaraz przy pierwszej wieżyczce z łopocącą na
wietrze białą chorągiewką. Trzech dobrze zbudowanych i opalonych na
brąz chłopaków z niebieskimi krzyżami WOPR-u na kąpielówkach
podszczypywało zawzięcie co ładniejsze z otaczających ich nastolatek.
— Nie widzieliście, panowie, przypadkiem Antka Wazunia? — sapiąc z
gorąca zagadnął sierżant.
— Chyba dzisiaj ma wolne. — Jeden z ratowników leniwie odwrócił się w
stronę Wapińskiego. — Zresztą niech pan zapyta przy drugiej wieży.
Sierżant bez słowa ruszy] we wskazanym kierunku. Z każdym krokiem
grzązł coraz bardziej w sypkim, nagrzanym piasku. W końcu zdecydował
się ściągnąć buty. de niewiele mu to pomogło. Pokaźna - tus<c! .lawała o
sobie znać i sierżant czuł. że 1- n chwila nogi odmówią mu posłuszeństwa
'jwiększym trudem poKonał kolejnych .anaścio metrów i midi »iasnie
zam.it pr eh™ -hwi-lę, kiedy poczuł, i po .. v\ilczek chwyta go za ramię.
Ze zdziwieniem obejrzał się na kolegę. Ten milcząc wskazał płynącą
wzdłuż brzegu łódkę. Wiosłowały jakieś dwie dziewczyny, a na dziobie
siedział Antek Wazuń.
XXIII
Grzelecki zaparkował swego renaulta nie opodal wejścia do „Delfina" i
bez pośpiechu wysiadł z wozu. Z restauracji dobiegały wprawdzie skoczne
dźwięki granego przez orkiestrę modnego przeboju, ale nie było jeszcze
zbyt późno i zabawa najwyraźniej dopiero się zaczynała. Andrzej minął
krótki korytarzyk i stanął w progu obszernej, dość przyzwoicie
wyglądającej, sali. Na parkiecie kręciły się wszystkiego trzy czy cztery
pary, a goście zajmowali nie więcej niż połowę stolików.
Przyszedłem za wcześnie — pomyślał. Ale może to i lepiej. Usiadł przy
wolnym stoliku w rogu sali, zamówił pół litra żytniej z jakąś zakąską i
ostentacyjnie zaczął przyglądać się co ładniejszym bywalczyniom
„Delfina". Początkowo odniósł wrażenie, że żadna z pań nie zwraca na
niego uwagi. Dopiero gdzieś po kwadransie' bardziej wyczuł, niż
zauważył, dyskretne spojrzenie szczupłej szatynki, siedzącej pod
przeciwległą ścianą w towarzystwie
171
dwóch nieco tęższych blondynek. Bez wahania puścił do dziewczyny oko.
Cała trójka odpowiedziała głośnym chichotem, a szatynka już całkiem
jawnie popatrzyła na Andrzeja. Zapraszającym gestem wskazał wolne
krzesło przy swoim stoliku. Pokręciła głową, udając zdziwienie, ale
kapitan nie musiał ponawiać zaproszenia. Bez ociągania się sięgnęła po
torebkę, wstała ze swego miejsca i lekko kołysząc biodrami podeszła do
oficera.
— Samotny? — rzuciła zdawkowo na powitanie.
— Do niedawna — odparł z pewnością siebie. — Od trzech sekund mam
już fajną dziewczynę.
— Jesteś pewien, że ją masz?
— Może się założymy?
— Nie wyobrażaj sobie, że ze mną można jak z pierwszą lepszą! —
fuknęła, robiąc ruch, jak gdyby miała- zamiar wracać do swego stolika.
— Ależ skąd, kochanie! — Poderwał się i dwornie podsunął jej krzesło. —
Proszę cię, usiądź. Będzie mi bardzo miło.
— Tak, to co innego — rozpogodziła się natychmiast.
— Jak masz na imię?
— Beata... A ty?
— Andrzej.
—? Od dawna nad morzem?
— Dopiero przyjechałem.
— Tak też sobie myślałam.
— Dlaczego? »
—• Nie zdążyłeś się porządnie opalić, ą i w „Delfinie" cię jeszcze nie
widziałam.
— Czym mogę państwu służyć? — Przy stoliku pojawił się wysoki,
szczupły kelner o krótko przyciętych włosach. W jednej ręce dzierżył
pokaźnych rozmiarów serwetkę, a drugą z iście żonglerską zręcznością
zabierał się właśnie do układania na stoliku nakrycia dla towarzyszki
Grzeleckiego.
— Koniecznie musimy pić to świństwo? — Dziewczyna niczym
rozkapryszone dziecko odepchnęła ledwo napoczętą butelkę żytuiów-ki.
— W każdym razie dla mnie mógłbyś zamówić coś lepszego.
*— Pani Beatka uwielbia „Jasia Wędrowniczka". — Kelner
konfidencjonalnie nachylił się Andrzejowi do ucha. — Pan każe podać?
— Niech będzie „Johnnie Walker". — Oficerowi przemknęła myśl, że
wyprawa do Międzywodzia zdrowo nadweręży jego kieszeń, wolał jednak
nie oponować, żeby nie wypaść z roli. — Zresztą ja też wolę whisky od
czyściochy.
— Słucham szanownego pana! — Na ustach kelnera pojawił się szeroki
uśmiech, świadczący o pełnym ukontentowaniu z zamówie-
J7-2
»
nia, i niemal w tym samym momencie nakrochmalona serwetka załopofała
niczym chorągiew, odsłaniając kanciastą butelkę z cha-raklerysfyrzną
nalepką. Znalazły się równie? dwie odpowiednie szklaneczki.
Kapitan nie patrząc w karlę zamówił jakieś przystawki i coś na gorąco,
Beata zażyczyła sobie na deser melbę, a kelner z zawodową uprzejmością
przypomniał o coca-coli i zanotowawszy wszystko skrzętnie
pomaszerował w stronę stolika koleżanek dziewczyny, do którego dosiedli
sit; właśnie dwaj dobrze już podtatusiali, choć najwyraźniej żądni jeszcze
wrażeń, panowie. W „Delfinie" robiło się coraz tłoczniej. Przeważali
zwykli wczasowicze, ale nie brakowało również „urodzonych w niedzielę"
i przedstawicielek najstarszego zawodu świata. Zerkając dyskretnie na te
ostatnie, oficer musiał przyznać, że Beata nie miała zbyt silnej
konkurencji.
-— Za nasze spotkanie! — Zachęcającym gestem sięgnął po napełniona
whisky szklaneczkę.
— Za mity wieczór.
Wypili, Grzelecki odstawiał właśnie opróżnioną w połowie lampkę, kiedy
światło przygasło i wokalista zapowiedział kolejny przebój. Załomotała
perkusja, ostro brzęknęły gitary. Chwilę później na parkiecie zaroiło się
od tańczących. Również i Andrzej poprosił
i
\
Beatę. Ruszyła za nim ochoczo, a po kilku taktach objęła go mocno za
szyję, i
— Podobasz mi się — wyznała z rozbrajającą szczerością. — Zobaczysz,
jak będzie fajnie...
— Jasne! — przytaknął, całując dziewczynę w policzek. — Żeby cię
poderwać, przyjechałem specjalnie z Międzyzdrojów.
— Nie żartuj?
— MÓj koleś balował w „Delfinie" z środy na czwartek i zrobił
niekiepską reklamę tutejszym dziewczynom.
— Coś takiego!
— Może go nawet przypadkiem poznałaś? Starszy ode mnie, duży gość, z
pokaźną łysiną. Na imię ma Tadeusz.
— Nie zwróciłam uwagi... A mówił ci, która dziewczyna przypadła mu
szczególnie do gustu?
— Podobno Marzena.
— Kto?
— Taka tleniona blondynka przy kości.
— Blondynek bywa tutaj kilka, ale żadnej Marzeny jakoś nie znam.
— Chwalił się, że zaprosiła go do siebie, na camping.
— Klituś-bajduś, módl się za nami! — Beata wybuchnęła
niepohamowanym śmiechem. — Chłopy uwielbiają porno-opowieści o
swoich
63*5VI
174
wyczynach... A zresztą kto wie, może ten twój I Tadzio faktycznie był z
którąś na campingu.
XXIV
—i Boże! Przecież to Jacek! — Wazuń jak pijany zatoczył się na ścianę
prosektorium. — Co za nieszczęście, co za nieszczęście...
— Jest pan pewien? — łagodnie zapytał Jodecki.
— Chyba tak... Chociaż trudno go poznać w takim stanie — ratownik
wyraźnie się zawahał. — Okropnie popalony.
— No więc?
— Sam już nie wiem... Ale właśnie Jacek brał ode mnie wóz wczoraj
wieczorem, więc któż by inny?
— Kucicki nie miał żadnych, rzucających się w oczy, znaków
szczególnych? Jakichś blizn czy znamion, które choć w części mogłyby
się oprzeć działaniu płomieni?
— Prawdę powiedziawszy, nie przypominam sobie.
— A nie nosił medalika albo znaku jodiaku?
— Zaraz, zaraz! — Wazuń z rozmachem stuknął się w czoło. — Jacek
miał metalową bransoletkę z wygrawerowaną grupą krwi.
— AB Rh minus? — podpowiedział milczący! do tej pory Wapiński.
176
— Zgadza się.
— Może pan zechce spojrzeć. — Kapitan wyciągnął z kieszeni niewielkie
pudełeczko z przezroczystego plastyku i podał je ratownikowi. Ten przez
dłuższą chwilę przyglądał się leżącej wewnątrz, pociemniałej od ognia,
bransoletce.
— Poznaję — głos Wazunia zabrzmiał nienaturalnie twardo. — Mój Boże!
Jacek nie raz mi to pokazywał.
— Czy mogę już zabrać zwłoki? — Niski, barczysty laborant dość
ostentacyjnie spojrzał na zegarek. — Dochodzi dziewiętnasta, a sekcja
potrwa minimum półtorej godziny,
— Proszę bardzo —- Jodecki nie oponował. — Moim zdaniem
identyfikację należy uznac za miarodajną.
Laborant bez słowa pociągnął wózek, na którym leżały zwłoki
Kucickiego. Również funkcjonariusze z ratownikiem zdecydowali się
opuścić nieprzyjemne, przesycone charakterystycznym, mdłym zapachem
pomieszczenia i w niespełna minutę później byli już na klatce schodowej.
— Formalne przesłuchanie odłożymy chyba do jutra -— zaproponował
kapitan. — Teraz pragnąłbym jedynie wyjaśnić kilka najistotniejszych
szczegółów.
— Jak panu wygodniej. ?— Wazuń był do tego stopnia przygnębiony, że
bez sprzeciwu godził się na wszystko.
— Dokąd miał wczoraj jechać pan Kucicki? .— Do Szczecina.
— Można wiedzieć po co?
— Umówił się z jakimś znajomym czy znajomą.
— Podał panu nazwisko lub adres?
— Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać.
— Z Międzyzdrojów do Szczecina najbliżej jest przez Świnoujście —
wtrącił się Wapiń-ski. — Dlaczego więc pański kuzyn wybrał drogę na
Dziwnów i Kamień Pomorski?
— Nie mam pojęcia. — Ratownik bezradnie rozłożył ręce. — Może chciał
jeszcze kogoś odwiedzić.
— Na przykład kogo?
— Trudno mi powiedzieć. Kiedyś słyszałem, że w Kamieniu mieszka
jakaś ciotka Jacka, ale sam nie wiem, ile w tym prawdy.
— O której Kucicki wyjechał z Międzyzdrojów?
— Kluczyki dałem mu przed dwudziestą.
— Był trzeźwy?
— Ależ oczywiście! Przecież inaczej nie po> życzyłbym mu wozu.
Zresztą on prawie nigdj nie pił alkoholu.
— No cóż, to chyba na razie wszystko — zadecydował Jodecki. —
Przenocuje paj
178
vv Szczecinie czy wraca do Międzyzdrojów?
— Wracam do siebie — machinalnie odparł Wazuń. —- A jeśli można, ja
również chciałbym o coś zapytać — dorzucił prosząco Czy wiecie już
panowie, co było przyczyną Y/ypadku?
—r Jest jeszcze zbyt wcześnie na wyciąganie wniosków — odparł kapitan
wymijaJHco. ?— Oczywiście damy panu znać, kiedy śledztwo będzie
bardziej zaawansowane.
Pożegnali Wazunia i wrócili do sali sekcyj.-nej. Tym razem oprócz
miejscowego lekarza w sekcji brał udział tęgi, brodaty ekspert
Warszawy. Na widok Jodeckiego wykrzywił usta w cierpkim uśmiechu,
potrząsając głową nie ukrywaną złością.
— Nie dość, że ściągnął mnie pan na drugi koniec. Polski, to jeszcze
dostałem w prezencie pasztet, którego nie życzyłbym najgorszemu
wrogowi —- rzucił sarkastycznie na samym wstępie. —- Niech się pan
tylko nie spodziewa,
za pięć minut przygotujemy opinię z dopracowanymi szczegółami.
— Czyżbyście mieli panowie jakieś kłopo-y? —- \kapitan wolał udać, że
nie dostrzega lego humoru biegłego. 4
— Kłopoty, to delikatnie powiedziane — boparł kolegę miejscowy lekarz.
— W każdym razie ten wypadek drogowy wygląda na sfingowany.
179
— Co takiego?
— Zgon nastąpił najprawdopodobniej na skutek silnego uderzenia tępym
narzędziem w okolicę podstawy czaszki denata — ekspert z Warszawy
przystąpił do rzeczowej relacjL —-Stwierdziliśmy również szereg innych
obrażeń, ale jeśli nawet przyjmiemy, że mogły one spowodować zejście
śmiertelne, to i tak czas ich powstania jest analogiczny do momentu urazu
czaszki. Teoretycznie rzecz biorąc Kucicki mógł doznać podobnych
obrażeń podczas uderzenia samochodu o drzewo, sprawę komplikują je4«|
nak ślady działania płomieni.
— Obraz sekcyjny zawsze ulega w takicłi wypadkach zniekształceniu...
— Tylko do pewnego stopnia, panie kapitanie! Tylko do pewnego stopnia!
Nie potrafią śeiśle określić momentu zgonu, ale umiejscoJ wiłbym go
gdzieś między dwudziestą czwarta a drugą, a zwłoki znalazły się w
płonącym saj mochodzie co najmniej trzy do czterech goj dzi-n później.
Jeśli nawet przyjmiemy, że siJ pomyliłem i zgon nastąpił, powiedzmy,
dopiero o trzeciej, a płomień zadziałał już po dwóc] godzinach, to i tak
tych dwóch godzin pan no przeskoczy!
— Moim zdaniem bardziej prawdopodobrJ byłaby wersja przeciwna —
wtrącił się miej scowy lekarz. — Odsunąłbym działanie płomii
180
ni od momentu zgonu nawet do pięciu godzin.
— Tak czy inaczej mamy do czynienia z zabójstwem, a nie z pospolitym
wypadkiem drogowym — westchnął Jodecki. — Niestety nie wróży to nic
dobrego!
XXV
Jodecki zdecydowanym ruchem pchnął oszklone drzwi i wszedł do
obszernego, wyłożonego dębową boazerią holu. Z cocktail-baru dobiegał
podniesiony głos poirytowanej czymś Sawitowskiej. Kapitanowi
przemknęła myśl, że za nic w świecie nie chciałby być w skórze biedaka
strofowanego właśnie przez właścicielkę motelu i cichcem przemknął w
stronę recepcji. Dalej mieściła się część budynku, w •której znajdowało się
mieszkanie państwa Sa-Witowskich. Oficer minął krótki korytarzyk i
stanął pod masywnymi, stylizowanymi na wiejskie wrota,
drzwiami. Zapukał. Chwilę później otworzył mu tęgi, łysy jak kolano,
mężczyzna w bliżej nie określonym wieku.
— Witam, witam kochanego pana kapitana! — Sawitowski nerwowym
ruchem zatarł pulchne ręce. ?— Cóż pana sprowadza w nasze skromne
progi?
— Znowu sprawa tych nieszczęśliwych kra-
181
dzieży. • Jodecki postanowił trzymać się starej wersji. — Niestety,
śledztwo idzie jak z kamienia.
v— To może ja poproszę małżonkę? \
— Alez po co ją fatygować! - żywo zaoponował oficer — Dość ma
codziennych kłopotów. Zresztą, prawdę powiedziawszy, chciałem
porozmawiać właśnie z panem.
— Ze mną? — Na twarzy Sawitowskiego pojawił się krwisty rumieniec.
—- Ale co ja mogę panu powiedzieć?
— Przecież to pan znalazł Ziółkowską po
napadzie.
— No tak, ma pan rację — niemal szeptem przytaknął mąż właścicielki
motelu. — Tylko że ja nie widziałem żadnego z napastników — zastrzegł
się na wszelki wypadek.
<— Coś musiał pan jednak zauważyć.
— Doprawdy nic szczególnego.
— Najlepiej niech pan opowie wszystko od początku.
-r-. No cóż, zwykle między szóstą a siódmą robię obchód całego terenu.
Niby Lulek Urbak powinien w nocy pilnować, ale sam pan rozumie...
— Jasna sprawa. — Kapitan zachęcająco pokiwał głową. ?—? Pańskie
oko konia tuczy.
— O to, to! — Ucieszył się Sawitowski. — Najlepiej samemu wszystkiego
dopilnować... A wracając do rzeczy: przechodziłem właśnie ko-
182
Jo pawilonu pan} Ziółkowskiej i zobaczyłem, że drzwi są nie domknięte.
Zastukałem raz i drugi. Nikt nie odpowiadał, zajrzałem więc do środka...
Jeszcze dziś chodzą mi mrówki po krzyżu na samo wspomnienie tego, co
tam zastałem,
— Sam napad miał miejsce dużo wcześniej?
— Myślę, że tak.
— A o której pan się' obudził, jeśli można wiedzieć?
— Gdzieś koło wpół do piątej. Pan Svenson uruchamiał właśnie swoje
volvo.
?— Innymi słowy nie wstał pan od razu?
?— Próbowałem się jeszcze trochę zdrzemnąć i dobre pół godziny leżałem
w łóżku. Potem zaparzyłem herbatę, zrobiłem kanapkę, a w końcu
sięgnąłem po książkę. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że w tym czasie
jacyś bandyci wtargnęli na teren motelu.
— Nie słyszał pan żadnych podejrzanych hałasów?
-— Nic jakoś -nie zwróciło mojej uwagi.
— Trudno przypuszczać, by napad odbył się w całkowitym milczeniu, a
pan przecież nie spał.
— Pawilonu zajmowanego przez panią Ziółkowską nie widać z okien
mojej sypialni. Zresztą z samego rana byłem jeszcze porządnie zaspany.
— No dobrze. — Jodecki postanowił zmienić
18-f81 temat. -- A wczoraj, przykładowo, o której pan się zbudził?
— Kilka minut po piątej.
— Był pan na obchodzie terenu?
— Oczywiście, W sezonie niedziela jest dla mnie normalnym dniem pracy.
— Rozumiem, że wszystko zastał pan w należytym porządku?
— Jak najbardziej.
— Wszyscy goście zdążyli wrócić po sobotnich szaleństwach?
— Przeważnie bawią się w naszej dyskotece, nie ma więc z tym
większych problemów. O ile wiem, tylko pan Międzybrodzki wybrał
przedwczoraj konkurencję. Kończyłem właśnie obchód, kiedy wjeżdżał
swym wozem na parking.
— Był sam?
— Tak mi się zdawało.
— Nie wie pan, o której wyjechał w sobotę?
?— Nie zwróciłem uwagi, ale niech pan zapyta Lulka. Może on wie
więcej.
— No cóż, nie będę już panu zabierał czasu. — Oficer uznał, że dalsze
przeciąganie rozmowy mijałoby się z celem. — Dziękuję za informacje i
do zobaczenia.
— Jest pan zawsze u nas mile widziany. ?— Ostatnie słowa
Sawitowskiego nie zabrzmiały
184
zbyt szczerze, za to dało się w nich wyczuć wyraźną ulgę.
Kapitan wrócił do holu, a chwilę później wyszedł przed budynek. Na
szczęście dzień był nieco chłodniejszy niż poprzednie, tak że przynajmniej
koszula nie kleiła się do pleców, co odrobinę poprawiło mu humor. Przez
kilka sekund zastanawiał się, komu teraz złożyć wizytę. Tematów do
rozmowy nie brakowało, ale Jodecki miał bardzo mało argumentów
mogących skłonić ewentualnych rozmówców do szczerości.
Pod pawilonem Ziółkowskiej spędził dobrą minutę, * nim dziewczyna
zdecydowała się otworzyć. Nie umalowana, z potarganymi włosami i
podpuchniętymi oczami wyglądała o dziesięć lat starzej, niż miała w
rzeczywistości.
— Rany boskie, pani Milko, co z panią?! ?— Oficer nie mógł się
powstrzymać od pełnego współczucia okrzyku. — Znowu panią napadli?
— To wszystko przez pana i przez tego pańskiego kolesia z miejscowego
komisariatu. — Żałośnie pociągnęła nosem. — Tak długo węszyliście po
motelu, aż w końcu Ingmar się przestraszył i puścił mnie kantem.
?— Żartuje pani?
— Zaraz po tym, jak rozmawiał pan ze mną w sobotę, urządził mi dziką
awanturę. Powiedział, że nie życzy sobie żadnych kon
185
taktów z polską milicją, zarzucił mi jakieś bli żej nie Skreślone^ ciemne
sprawki, skoro jestem ciągana na przesłuchania, a na zakończenie dał w
gębę i tyle go widziałam.
— Wyprowadził się z motelu?
— Jeszcze tego samego dnia.
?— Reakcja co najmniej niewspółmierna do przyczyny.
— Okradli mnie, pobili, straciłam dzianego ' chłopaka... Co ja teraz pocznę
bez grosza przy
duszy i z podbitym okiem?
—? Szczerze pani współczuję, ale przecież to nie moja wina.
—? Jasna sprawa! ?— żachnęła się Ziółkowska. — Każdy umywa ręce.
Międzybrodzki też chichotał pod nosem, zamiast stanąć w mojej obronie.
— Pan Tadeusz był świadkiem awantury?
— Właśnie przyszedł do baru, kiedy Ingmar mieszał mnie z błotem. Nawet
drań dołożył swoje pięć groszy. Twierdził, że przeze mnie i jego czepia się
milicja.
— Ach tak? — Kapitan wykrzywił wargi w ironicznym uśmiechu. — To
nasz wspólny znajomy niebawem doświadczy, co znaczy podpaść
aparatowi ścigania.
— Niech mu pan da do wiwatu — mściwie podchwyciła dziewczyna. — A
tego Szweda też warto by było nauczyć rozumu.
— Czyżby miał coś na sumieniu?
186
— Na pewno, bo niby czemu bałby się milicji.
— Mogłaby pani powiedzieć nieco konkretniej?
— Wie pan — wyraźnie się zawahała. — Ingmar nie wtajemniczał mnie
'w swoje sprawy.
— Szkoda, bo bez pani pomocy nic mu nie zrobimy. —• Jodecki uznał
temat za zamknięty. — Aha! — przypomniał sobie. — Mam tutaj
fotografie kilku bransoletek. Może pani zerknie, czy nie ma wśród nich tej
zrabowanej.
Milka skwapliwie wzięła zdjęcia i przez dobrych kilka minut przeglądała
je z uwagą. Przy fotografii przedstawiającej bransoletkę Tomika
zatrzymała się nieco dłużej, ale po chwili również i ją dołączyła do innych.
W końcu z nie ukrywanym rozczarowaniem oddała wszystkie Jodeckiemu.
— Niestety — stanowczo pokręciła głową. — Mojej zguby tu nie ma.
— Niech pani nie traci nadziei. —? Oficer schował zdjęcia i wyciągając
rękę na pożegnanie uśmiechnął się do Milki pocieszająco. — Prędzej czy
później znajdziemy złodzieja.
— Oby.
Lulka Urbaka zastał kapitan w jego pawilonie. Portier i dozorca w jednej
osobie miał
mocno skwaszeną minę, a nieoczekiwaną wizytę Jodeckiego przyjął z
jawną niechęcią.
— A, to pan, panie władzo — mruknął ponuro na powitanie. — Rano
dostałem już wy-gawor od szefowej, a teraz widzę, że szykuje się kolejny
dywanik.
— Pani Sawitowska miała do pana pretensje? — jak gdyby nigdy nic
podchwycił oficer.
?— I owszem.
— Można wiedzieć, o co poszło?
— O tych zafajdanych zagraniczniaków.
— Nie rozumiem.
?— Pan się pocieszy, że ja też. — Lulek rozłożył ręce z rozbrajającą
wprost bezradnością. — W końcu czy to moja wina, że znudził im się nasz
motel i zwinęli manatki? Co to ja niańka, żebym za nimi latał z nocnikiem
albo nosił śniadanie do łóżka?
— Ktoś mi wspominał, że Svenson wyjechał w sobotę ?— przyznał oficer.
— Szweda wyniosło w sobotę, a Duńczyka i Niemiaszka w niedzielę po
południu.
— Nie zna pan powodów ich decyzji?
—? Jasne, że nie — żachnął się Urbak. — W każdym razie ja byłem w
porządku.
— Szefowej ubyło gości, musiała więc jakoś wyładować swoje
niezadowolenie. — Kapitan pocieszająco poklepał portiera po ramieniu.
— Do jutra jej przejdzie.
188
— Ale co dzisiaj wysłuchałem, to moje.
— A jak tam było w #iocy z soboty na niedzielę? — Jodecki zmienił
temat. — Spokojnie?
—? Chwała Bogu, obyło się bez awantur.
— Słyszałem, że pan Międzybrodzki znowu poszedł w cug?
— Tym razem o siódmej rano był już z powrotem.
— Zwrócił pan uwagę, o której wyjechał?
— Koło dwudziestej.
— Sam, czy w towarzystwie?
— Nie widziałem, żeby kogoś zabierał, a wrócił też bez żadnej\
dziewczyny.
— Nikt poza nim nie opuszczał na dłużej motelu?
— Jakoś sobie nie przypominam.
— A Tomik?
— Pana Beniamina nie było najwyżej ze trzy kwadranse..
— Tak? — zainteresował się Jodecki. — Brał wóz, czy poszedł
spacerkiem?
— Mówił, że wybiera się do Świnoujścia. Zaraz po kolacji uruchomił
swego poloneza, ale miał pecha, bo ledwo wyjechał za bramę, coś mu
nawaliło.
— Widział pan?
— No, niezupełnie — Urbak odrobinę się stropił. — Pan Tomik zdążył
jednak kawałek odjechać...
*V 189
SI
— Co zrobił z wozem?
— Podobno oddał do warsztatu.
— W sobotę wieczorem? — W głosie oficera zabrzmiało wyraźne
powątpiewanie.
—? Tak słyszałem od Jolki z cocktail-baru — zastrzegł się Lulek. — Ze
mną pan Beniamin w ogóle nie chciał gadać. Był okropnie zdenerwowany.
W pawilonie Tomika nie zastał kapitan nikogo. Przez chwilę zastanawiał
się, czy nie zajrzeć do x cocktail-baru, w końcu postanowił jednak, że
najpierw złoży wizytę Międzybrodz-kiemu. Pana Tadeusza dostrzegł na
leżaku przed domkiem. Na widok Jodeckiego chciał się podnieść, ale
oficer dał mu znak, by został na miejscu, i sam przysiadł skromnie na
drewnianym schodku.
— Jak samopoczucie? — pierwsze słowa kapitana zabrzmiały niemal
familiarnie. ?— Nie praży, jak wczoraj, jest więc przynajmniej czym
oddychać.
— Mimo wszystko przydałoby się trochę deszczu.
— Plażowiczki rozszarpałyby pana za takie życzenia.
— Myślę, że niektóre panie również mają już dosyć słońca... A wyobraża
pan sobie ludzi, którzy siedzą teraz w Warszawie,' Szczecinie czy innym
większym mieście?
— Wypada im tylko współczuć.
— Sam pan widzi.
— Ale wróćmy do nocy ze środy na czwartek. — Kapitan uznał, że należy
wreszcie przystąpić do rzeczy. — Ostatnio twierdził pan, że spędził ją w
Międzywodziu, w towarzystwie niejakiej pani. Marzeny.
?— I nadal tak twierdzę.
>— Z pewnych względów wolałbym, żeby ta pani zechciała powiedzieć to
samo.
—? Spodziewałem się tego — westchnął Międzybrodzki. — Niestety, nie
jest to takie proste.
— Można wiedzieć czemu? — W głosie oficera zabrzmiała nie ukrywana
ironia. — Czyżby już pan zapomniał, jak wyglądała pańska znajoma?
— W sobotę ponownie wybrałem się do „Delfina". — Międzybrodzki
udał, że nie dosłyszał ostatnich słów Jodeckiego. ?— Siedziałem tam
prawie do północy, zaczepiałem wszystkie co tęższe blondynki i nic.
— Nie spotkał pan Marzeny?
— Miałem pecha.
— A co robił pan po północy?
— W knajpie wypiłem kilka kieliszków, nie mogłem więc od razu siadać
za kółko. Rozłożyłem siedzenie i przespałem w wozie parę godzin.
—? Zupełnie jak w zeszły czwartek.
— Właśnie.
190
19.1
— I oczywiście znowu nikt tego nie potwierdzi?
— A ktoś musi potwierdzić?
— Przydałoby się.
— Może mi pan wierzyć albo nie. — Mię-dzybrodzki niecierpliwie
wzruszył ramionami. — Wiem, że nie patrzy pan na mnie łaskawym
okiem. Chciałem panu udowodnić, że mówię prawdę, ale niestety nic z
tego nie wyszło.
Na motelowym parkingu Jodecki natknął się na Sawitowską. Musztrowała
właśnie kogoś z personelu, gestykulując przy tym = zawzięcie,
dostrzegłszy jednak kapitana przybrała smętną minę i załamała ręce.
— Boga w sercu pan nie ma — jęknęła. — Wszystkich gości mi pan
powypłasza!
—? Ależ droga pani! — W głosie oficera zabrzmiała nutka lekkiego
zniecierpliwienia, — Wypełniam jedynie swoje obowiązki.
— Czy musi pan to robić akurat w moim motelu?
— Niestety tak.
— W takim razie jeszcze trochę i przyjdzie mi zamknąć interes na cztery
spusty.
— Niby dlaczego?
— Pan Oklund był taki grzeczny, że wyjeżdżając nic mi nie powiedział,
ale od panów Svensona i Zimerbacha musiałam wysłuchać wymówek, że
urządziłam w motelu istny ko
102
misariat. To byli tacy mili goście i dobrzy klienci, a według wszelkich
znaków na niebie i ziemi więcej ich u siebie nie zobaczę.
XXVI
— Woda marzenie! ?— Grzelecki aż prych-nął z zadowolenia, chwytając
za ręcznik. — Żałuj, Elka, że nie dałaś się namówić na kąpiel.
— Też coś! — Obojętnie wzruszyła ramionami. — Nasypać soli do wanny
i będzie ten sam efekt.
— Co cię ugryzło?
— Po prostu humorek nie dopisuje — nie bez złośliwości zauważył
Rydzewski. — Radzę panu, panie Andrzeju, skoczyć do muzeum po hełm i
tarczę.
— Na moją córkę i czołgu byłoby mało — roześmiał się Tosiński. — A
zresztą pan Andrzej sam sobie winien. Kto słyszał, żeby jeździć za
interesami w niedzielę wieczorem.
— Jeśli ten „interes" ma ładną buzię, to czemu nie! — z komiczną powagą
dopowiedziała Tomikowa. — Tylko że dwóch srok nie należy ciągnąć za
ogon.
— Pani mę?a jeszcze nie ma? — Grzelecki udał, że nie dosłyszał
uszczypliwej uwagi.
— Od samego rana siedzi w warsztacie i
193 pogania mechanika. Chciałby, żeby wóz byt dzisiaj, golów.
— Marzenie ściętej głowy — mruknął Rydzewski. — Mój volkswagen już
przeszło tydzień stoi na kołkach i diabli wiedzą, kiedy go odbiorę.
— Do pańskiego wozu brakuje części ?— broniła się Tomikową. —
Polonez to co innego.
—- Kolega zjeździł pół, Polski za rozrządem do poloneza. —- Andrzej
poparł Rydzewskiego, by podenerwować Tomikową. — W końcu dostał za
potrójną cenę, ale z felerem i po miesiącu zabawa zaczęła się od początku.
— Mężowi też nawalił rozrząd — przyznała z nagłym przerażeniem.
— A widzi pani! — tryumfował Rydzewski. — Wakacji nie starczy na tę
naprawę.
— Może nie będzie aż tak źle —? Tosiński pocieszył Tomikową. «— Na
wybrzeżu zaopatrzenie w części samochodowe bywa czasem lepsze niż
gdzie indziej.
-— Do którego warsztatu oddał mąż samochód?
— Do tego przy wyjeździe na Dziwnów.
— To tam, gdzie'i ja — zauważył Rydzewski. — Na pani miejscu nie
widziałbym najbliższej przyszłości zbyt różowo.
—? Zobaczymy...
— Ciekawe, gdzie się podział ten miły ratownik, który, zwykle pilnował z
łódki kąpieliska. — Tosińska najwyraźniej niezadowolona z przebiegu
rozmowy postanowiła znaleźć sposób, by jednak dopiec Grzeleckiemu. —
Poprosiłabym go, żeby mnie przewiózł.
— Wazunia faktycznie dzisiaj nie widziałem — przytaknął Rydzewski. —
Pewno ma wolne.
— Może będzie po południu.
Strzał okazał się celny, bo urażony do żywego Andrzej aż zagryzł wargi.
— Po co czekać? - burknął gniewnie. — Najlepiej go zaraz poszukaj.
Jesteś przecież całkiem do rzeczy, więc się chłopak ucieszy.
— A żebyś wiedział, że poszukam! — Elżbieta poczerwieniała ze złości.
— Krzyżyk na drogę. —. Jeszcze pożałujesz!
_ Tosińska poderwała się z miejsca i ostentacyjnie kołysząc biodrami
ruszyła w kierunku najbliższej wieży ratowniczej. Grzelecki przez kilka
sekund śledził ją wzrokiem, szybko doszedł jednak do wniosku, że nie ma
to większego sensu. Zerknął na sąsiadów z „Kulawego Belzebuba".
Tosiński i Tomikowie wyglądali na nieco skonsternowanych, za to
Rydzewski uśmiechał się złośliwie.
— Tak to z babami, panie Andrzeju, tak to z babami... — westchnął z
pozornym współczuciem. —'- A prawdę powiedziawszy, nie warto
zawracać sobie nimi głowy.
195 i
104
— Przepraszam państwa. — Grzelecki sięgnął po koszulę i spodnie. —
Chyba będzie lepiej, jeśli wrócę do siebie.
Nie oponowali i kapitan zostawiwszy znajomych w grajdole
pomaszerował szparko do wyjścia z plaży. W ostatniej chwili przypomniał
sobie rozmowę z Jodeckim i przyszło mu do głowy, że oto nadarzył się nie
najgorszy pretekst do pogawędki z Wazuniem. Postanowił od razu zajrzeć
do zajmowanego przez ratownika domku.
Niespełna pięć minut później był na miejscu. Energicznie zapukał do
drzwi, ale odpowiedziała mu cisza. Odczekał kilka sekund i ponowił
pukanie, niestety, również bezskutecznie. Najwyraźniej w środku nie było
nikogo. Dalsze wystawanie pod domkiem nie miało sensu i oficer
postanowił wracać do motelu, zaledwie zdołał jednak zrobić parę kroków,
przystanął jak wryty. Od strony mola nadchodził właśnie Svenson.
XXVII
—? Twoje zdrowie, Maciuś! — Docent zachęcająco stuknął kuflem o
kufel kompana. — Na frasunek dobry trunek.
Brydel bez słowa pociągnął kilka łyków. Był w bardzo podłym humorze i
wcale tego nie
196
taił. Najchętniej przyłożyłby komuś w nos albo szczękę, ot tak, bez
powodu, żeby i tamten odczul, jak kiepsko żyć na tym świecie. Gdyby
obok siedział nie Stasiek, a ktoś mniej znaczący w miejscowym
półświatku, Maciek najprawdopodobniej nie wahałby się ani sekundy, ale
wywołanie awantury z Docentem było dość ryzykowne...
— Jak się czuje moje sto papierów? — Stasiek niewiele sobie robił z
rozdrażnienia kompana. — Kiedy je zobaczę?
— Póki co, szlag trafił te dolce — odburknął Brydel. — Z Tomika nic nie
wydusiłem, a Kucicki podobno władował się wozem na drzewo i teraz
wącha kwiatki od spodu.
— Nie moja wina, że nie zdążyłeś wziąć go na warsztat, zanim wyciągnął
kopyta. — Docent obojętnie wzruszył ramionami. — Cynk dostałeś w
porę.
— Ale skąd, u diabła, wezmę ci sto zielonych?
— Kucicki do grobu ich nie zabrał. ?
— Równie dobrze mógł w ogóle nie mieć nic wspólnego z napadem na
Ziółkowską.
— Niezbadane są wyroki niebios — zauważył Stasiek sentencjonalnie. —
Tak czy inaczej, ja chcę dostać swoje dolce, a tobie radzę dobrać się do
spadku po Kucickim.
?— Niby w jaki sposób?
197
— Pomacaj kosą kuzyna umrzyka, to może co nieco od niego usłyszysz.
— MyślisK o tym ratowniku, Wazuniu?
— Nareszcie, bracie, zaskoczyłeś. — Żółte zęby Docenta błysnęły w
szerokim uśmiechu. — Twoje zdrowie.
Wypili do dna i puste kufle z brzękiem powędrowały na ławę. Maciek nie
wahał się ani chwili. Z rady Staśtca należało skorzystać, i to natychmiast.
Niemal przyjacielskim gestem uścisnął rękę kompanowi i ruszył do
wyjścia Z „Antałka".
Gutek czekał kilkanaście metrów dalej, kryjąc się w cieniu drzewa przed
światłem okolicznych latarni. Po niedawnym zajściu z Grzeleckim nie
doszedł jeszcze całkiem do siebie, w prawym ręku mógł co najwyżej
utrzymać papierosa, postanowił jednak, że nie zostawi Brydla własnemu
losowi. Teraz jeden rzut oka wystarczył staremu kryminaliście, by
zrozumieć, że kompan ma już gotowy plan dalszego działania.
— Dokąd idziemy? ?— zapytał rzeczowo.
— Do Wazunia.
— Po cholerę?
—. Zobaczymy, co zostało mu po Kucickim.
— Szykuje się ną mokro?
— Jak będzie trzeba, to i na mokro — syknął Maciek z determinacją. —
Nie mamy innego wyjścia.
Pół godziny później byli już na campingu. Przez dobry kwadrans
obserwowali z daleka domek Wazunia. W oknach nie paliło się światło, co
mogło oznaczać, że właściciela nie zastaną.
— Sprawdzamy? — Gutek był gotów niezwłocznie przystąpić do
działania. — Na wszelki wypadek zabrałem z chałupy szprychę, a te
zamki nawet dziecko otworzy.
— Trochę za wcześnie — zawahał się Brydel. — Dopiero po dziesiątej.
, — Później facet wróci i stracimy okazję.
— No, to jazda!
Jak gdyby nigdy nic podeszli do domku i Maciek cicho zapukał do drzwi.
Przez moment nasłuchiwali uważnie, ale wewnątrz panowała kompletna
cisza. Brydel skinął głową i Gutek ochoczo sięgnął do kieszeni po
wytrych. Lewą ręką szło mu trochę niesporo, ale i tak chwilę później
suchy trzask oznajmił, że zamek ustąpił i drzwi stoją otworem.
Błyskawicznie wsunęli się do środka. Było tu jeszcze ciemniej niż na
dworze*. Gutek wyciągnął maleńką, kieszonkową latarkę i nagle obaj
poczuli, że robi im się gorąco. W wątłej smużce światła dostrzegli
poprzewracane sprzęty, rozwalone po całym pomieszczeniu części
garderoby i kawałki oderwanych od ścian płyt spil-śnionych.
/
198
199
— Wiejemy! — Maćka ogarnęła panika. — Docent wpuścił nas w kanał!
Gutek skoczył do wyjścia, nim jednak dotknął klamki, drzwi otworzyły się
i oślepiło go ostre światło milicyjnych reflektorów.
— Proszę, proszę! — Sierżant Wapiński zadzwonił kajdankami. — Kogo
ja widzę? Gucio Perełka i Maciuś Brydel! Przepraszam najmocniej, że
przeszkodziłem panom w pracy, ale chciałem was zaprosić na kolację do
komisariatu.
XXVJU
—? No i cóż, Brydel? Tym razem uczciwie zapracowaliście na ładny
wyroczek. — Jodecki z politowaniem pokiwał głową. — Zostaliście
przyłapani podczas klasycznego włamania.
— Panowie "wiedzieliście, że przyjdę z Gut-kiem do Wazunia?
— Nie czekaliśmy przecież na duchy.
— Powie pan, kto nas zakapował?
— Oj, Maciuś, Maciuś! Do końca życia nie spoważniejesz.
— Dobrze — ustąpił Brydel. — Włamałem się z Gutkiem do domku,
sierżant Wapiński nakrył nas w środku, znaczy, że mam za co siedzieć. Ale
przecież ja nic stamtąd nie wziąłem, a te pozrywane ściany i grafy
rozpirzónej
63
po całej chałupie, to też nie moja robota.
— Powiedzmy.
-— Wynikałoby z tego, że już wcześniej ktoś przetrzepał domek Wazunia,
a wszystko miało pójść na konto moje i Gutka..
— Innymi słowy, ktoś wyjątkowo paskudnie was urządził. •
—? Właśnie.
—? A można wiedzieć kto?
— Powiem panu. — Brydel mściwie zgrzytnął zębami. — To sprawka
Staśka Docenta,
— Czemu tak uważacie?
— Wie pan, że na własną rękę szukałem fantów zabranych Ziółkowskiej.
Docent dał mi namiar na dwóch facetów.
— Jednym z nich miał być Tpmik? — Kapitan przypomniał sobie
niedawną awanturę na plaży.
— A drugim Kucicki — dopowiedział Maciek skwapliwie. —
Dowiedziałem się, że facet miał wypadek, i chciałem dać spokój, ale
Stasiek poradził mi, żebym zajrzał do domku Wazunia. Poszliśmy razem z
Gutkiem, było ciemno... Resztę już pan wie.
— O której rozmawialiście z Docentem?
— Jakieś pół godziny przed włamaniem.
— Gdzie?
— W „Antałku".
— Docent wspominał wam, że Wazuń wyjechał?
201
— O tym nie było mowy.
— W porządku. — Oficer uznał temat za wyczerpany. — Niewykluczone,
że i sąd wam uwierzy.
— Panie kapitanie. — Brydel uśmiechnął się przymilnie. — A nie dałoby
rady z wolnej stopy? •
.— Na zwolnienie nawet nie liczcie. Przecież macie jeszcze na sumieniu
Tomika i Krysią-ków.
Cicho skrzypnęły drzwi i do pokoju wkroczyli Wapiński z Wilczkiem. Ich
poszarzałe twarze nie wyrażały nic poza zmęczeniem.
— Już siódma! — zauważył Jodecki ze szczerym współczuciem. — Całą
noc ciągnęło się
to przeszukanie.
— Gorzej, że efekty mniej niż skromne — westchnął sierżant. —
Wszędzie tylko okropny
bałagan.
Naprawdę nic nie znaleźliście?
— Z wyjątkiem tego drobiazgu. Wapiński sięgnął do kieszeni i po chwili
w Jego ręku pojawiło się niewielkie pudełeczko z przezroczystego
plastyku. Kapitan z zainteresowaniem zajrzał do środka. Kilka złotych
drucików układało się we fragment misternej plecionki otaczającej
maleńki turkusik.
— Chyba jednak trud się opłacił — zawyrokował oficer. — Zaraz idę z
tym do Ziółkowskiej.
Niespełna dwa kwadranse później Jodecki był już „Pod kulawym
Belzebubem". Milka musiała spać jeszcze w najlepsze, bo pukał przez
dobrą minutę, nim z pawilonu dobiegło skrzypnięcie łóżka i szuranie kapci
po podłodze. W końcu szczęknął zamek i w drzwiach pojawiła się
dziewczyna. Na widok oficera ziewnęła nie zasłaniając ust.
— Pan znowu do mnie? — spytała sennie.
— Tym razem nie przychodzę z pustymi rękami.
— Doprawdy?
Kapitan bez dalszych wstępów pociął Ziółkowskiej pudełeczko z
odnalezionym u Wazunia kawałkiem złotej plecionki. Oprzytomniała
niemal natychmiast i przez kilka sekund wpatrywała się rozszerzonymi ze
zdumienia oczyma w zawartość pudełeczka.
— Przecież to moje! — poznała plecionkę.
— Tak też myślałem — przytaknął oficer.
— Czy zdołał pan odzyskać całą bransoletkę?
— To już tylko kwestia paru godzin.
— A wie pan, kto mi ją zabrał?
— Chyba tak.
— Powie pan?
— Później. — Na razie Jodecki wolał nie udzielać konkretnej odpowiedzi.
— Muszę jeszcze sprawdzić kilka szczegółów.
W pobliżu domku campingowego ratowni
203
ków stał wysłużony milicyjny gazik. Najwidoczniej Wazuń do tej pory nie
pojawił się, bo siedzący w wozie funkcjonariusz ze śmiertelnie znudzoną
miną palii papierosa za papierosem. Kapitan pozdrowił gestem młodszego
kolegę i bez zastanowienia ruszył do pierwszego z brzegu campingu.
Otworzył mu wąsaty, blisko dwumetrowy dryblas w jaskrawopoma-
rańczowym podkoszulku.
— Pan z milicji? — Nawet nie spojrzał na legitymację oficera. •— Przez
całą noc pańscy koledzy szukali czegoś u Antka Wazunia.
— Było do niego włamanie — wymijająco odparł Jodecki. — Złodziei
mamy już pod kluczem, ale do tej pory nie możemy ustalić pełnej listy
skradzionych przedmiotów. Właściciel przepadł gdzieś bez wieści, a bez
niego przecież ani rusz.
— Prawdę powiedziawszy nie widziałem Antka od niedzieli. — Wąsaty
ratownik szczerze się zafrasował. — Podobno musiał pojechać do
Szczecina w związku z jakimś wypadkiem
— Nie wrócił już do Międzyzdrojów?
— Diabli, wiedzą... Ale poczekaj pan! — Nagle z rozmachem stuknął się
w czoło. — Zapytam Inki. Może jej obiło się coś o uszy...
Zgrabna, opalona na brąz dziewczyna wysunęła głowę zza drzwi domku.
Widać słyszała
204
rozmowę, bo wpadła wąsatemu ratownikowi w słowo,
— Jak znam Antka, to siedzi teraz u swojej laluni z „kulawego
Belzebuba".
— Przecież Wielecka utopiła się w zeszłym tygodniu •— zaoponował
kapitan.. — Nie słyszała pani?
— Wazuń zdążył już naraić sobie nową damę- — Inka popatrzyła na
oficera z wyższością. — Od piątku chodzi z taką rudą Jolką.
— Nie zna pani jej nazwiska?
— Niestety. — Bezradnie rozłożyła ręce. — Ale łatwo ją pan znajdzie' —
dorzuciła natychmiast pocieszająco. — Dziewczyna pracuje w motelowym
cocktail-barze.
Dwadzieścia minut później oficer drugi już raz tego dnia zaparkował
służbowego poloneza naprzeciwko sympatycznej podobizny kulawego
diabła* Sawitowska ostentacyjnie udała, że nie dostrzega Jodeckiego,
Lulek Urbak przezornie czmychnął w stronę swego domku i tylko
przechodzący przez parking Grzelecki uśmiechnął się przyjaźnie. W barze
nie było jeszcze gości i Jola Andruszczakówna tkwiła samotnie za
wysokim kontuarem. Na widok kapitana skrzywiła się cierpko.
— Widzę, że w końcu przyszła i na mnie kolej ?— zauważyła z wyraźnym
brakiem entuzjazmu. — Nikomu pan nie przepuści.
205
—• Tak* się składa, że mam do pani kilka pytań — zaczął stereotypowo.
?— Pomyślałem, że zamiast w komisariacie, lepiej będzie porozmawiać na
neutralnym gruncie, ale jeśli pani woli...'
Aluzja poskutkowała, bo dziewczyna natychmiast zmieniła front.
—? Ależ proszę, niech pan pyta. Ja przecież nie mam powodu, żeby
obawiać się władzy.
— Słyszałem, że utrzymywała pani bliskiej stosunki z niejakim Antonim
Wazuniem. —i Jodecki uznał, że należy przystąpić do rzeczy]
— Z tym ratownikiem?
— Właśnie.
— Prawdę powiedziawszy, nasze kontaktjl były dość luźne —
sprostowała, rumieniąc się] lekko.
— Ale zna go pani?
— Nie przeczę.
— Pani mieszka na terenie motelu?
— Razem z kucharką i jej pomocnicą.
— Czy Wazuń odwiedzał panią?
— Nigdy.
— A pani jego?
— Co też pan sobie wyobraża?! — zaprze1 czyła gwałtownie, ale wypadło
to jakoś mał przekonująco. — Ja jestem porządną dzid wczyną!
— Nie śmiałbym w to wątpić. — Słowa ka pitana zabrzmiały niemal
przyjaźnie. — A py]
206
tam, bo to i owo słyszałem od sąsiadów pana Wazunia...
Andruszczakówna zagryzła wargi niczym sztubak przychwycony na
kłamstwie i przez dłuższą chwilę rozglądała się płochliwie po barze. W
końcu z rezygnacją opuściła głowę.
— Byłam u Antka w zeszły piątek — szepnęła. — Do samego rana.
— A w sobotę i niedzielę?
— W sobotę też.
— Widziała pani Kucickiego?
?— Jacek pożyczył samochód Antka i gdzieś pojechał. To było właśnie w
sobotę wieczorem, a w niedzielę Antek wpadł do mnie do baru i
powiedział, żebym nie przychodziła, bo ma jakąś sprawę w Szczecinie i
wróci dopiero w poniedziałek. r
— Mówił, co to za sprawa?
?— Wspominał, że jego wóz jest rozbity.
— Był zdenerwowany?
— Nawet bardzo.
— Widziała go pani jeszcze?
— Wczoraj, koło południa.
— Co pani powiedział?
— Że Jacek nie żyje, a on musi zaraz wyjechać z Międzyzdrojów.
— Nie widzę związku.
— Ja również. — Bezradnie rozłożyła ręce. — Ale Antek okropnie się
spieszył i nie
207
chciał ze mną rozmawiać. Obiecał tylko, że napisze. v
— Dokąd miał zamiar jechać?
— Nie powiedział. Cmoknął mnie tylko w policzek, wsiadł na motor i tyle
go widziałam.
— Zapamiętała pani numer rejestracyjny albo chociaż markę tego
motocykla?
— Ja się na tym nie znam —? wyznała z rozbrajającą szczerością. — Ale
zaraz! — Spojrzała na oficera z nagłym niepokojem. — Czemu pan
wypytuje o Antka. Czyżby coś mu się stało?
— Na przykład co?
— No, nie wiem. Wahała się przez moment. — Wczoraj był jeszcze
bardziej zdenerwowany niż w niedzielę i taki jakiś...
— Niech pani powie — Jodecki delikatnie nacisnął. — To może okazać
się ważne'.
— Odniosłam wrażenie, że się czegoś boi.
— A miał powód?
— Naprawdę nie wiem. Widzi pan, ja go znałam bardzo krótko, Antek nie
wtajemniczał mnie w swoje sprawy.
— No cóż, niewiele mi pani pomogła ?— westchnął Jodecki. — Nawet nie
dowiedziałem się, gdzie szukać pana Wazunia. Wczoraj dokonano
włamania do jego domku. Zatrzymaliśmy sprawców, ale bez
poszkodowanego trudno im będzie wytoczyć proces.
208
—- Włamanie? — zdziwiła się Andruszcza-kówna. — Przecież Antek nie
wyglądał na takiego, co śpi na forsie.
— Czy Wazuń albo Kucicki mieli tutaj jakichś przyjaciół lub krewnych?
?— Jodecki zmienił temat.
—? Raczej nie — potrząsnęła głową. — Przynajmniej ja nic o tym nie
słyszałam... Chociaż zaraz! — przypomniała sobie nagle. — W sobotę
Jacek wspominał, że między innymi wpadnie do jakiejś ciotki, a Antek
tłumaczył mu, że po ciemku nie powinien tam jechać.
— Wymieniali nazwisko lub adres?
— Zrozumiałam tylko, że ta ciotka mieszka gdzieś niedaleko, ale Antek
tylko się zaśmiał, kiedy go o to zapytałam.
— Nie wracaliście później do tematu?
— Jakoś nie było okazji.
Kapitan miał właśnie zamiar zadać kolejne pytanie, kiedy spostrzegł, że
Jola z zawodowym uśmiechem chwyta z półki butelkę bułgarskiego
koniaku, a drugą ręką sięga po pękaty kieliszek.
— Witamy, witamy, panie Beniaminie! Dla pana, jak zwykle o tej porze,
podwójna pliska?
Ujrzawszy oficera Tomik uczynił ruch, jak gdyby chciał zawrócić, ale
szybko się opanował i zajął sąsiedni stołek.
— Niech będzie pliska — odparł dziewczynie, nerwowo pocierając
policzek. — A pan nie
209
napiłby się koniaczku? — zagadnął Jodeckiego. — Choćby tak, dla
towarzystwa?
— Niestety, jestem na służbie — wyjaśnił kapitan. — Może następnym
razem będę miał więcej szczęścia.
— Co pana sprowadza w nasze skromne
progi?
— Kolejne włamanie.
— Czyżby znowu okradziono któregoś z motelowych gości?
— Na szczęście dla miłych państwa złodzieje zmienili rejon swojej
działalności. Obecnie zainteresowały ich domki ratowników.
— To ci dopiero! ,
— A co z pańskim wozem? -— niewinnie zapytał kapitan. — Słyszałem o
jakichś kłopo-
* tach.
— Nawalił mi rozrząd i od soboty samochód stoi w warsztacie. Niby mam
go odebrać dzisiaj o siedemnastej, ale nie dam głowy, czy majster
dotrzyma terminu.
— Takie jest życie posiadaczy czterech kółek.
— Niestety.
Jodecki wymienił jeszcze z Tomikiem kilka zdawkowych uwag na temat
motoryzacji, ponownie odmówił, kiedy tamten wrócił do propozycji
wypicia lampki koniaku, i pożegnawszy się ruszył do wyjścia.
Podświadomie czuł, że bliski jest moment, gdy opornie idące dotąd
210
śledztwo ruszy wreszcie z kopyta, w dalszym ciągu nie widział jednak
punktu zaczepienia. Siadając za kierownicą przypomniał sobie słowa
barmanki" o rzekomej ciotce Wazunia czy też Kucickiego, mieszkającej
gdzieś w pobliżu Międzyzdrojów. Po krótkim namyśle postanowił
pojechać w stronę Wisełki.
W pobliżu jeziora, w którym znaleziono zwłoki Wieleckiej, nie było
nikogo. Jodeckiego coś tknęło, żeby się zatrzymać. Wysiadł z wozu i bez
pośpiechu zszedł nad samą wodę. Nachylił się, by zanurzyć rękę, i nagle
drgnął. Z prawej strony, o kilka kroków od niego, widać było wyraźny ślad
motocyklowej opony. Zaintrygowany podszedł bliżej. Wyglądało to tak,
jak gdyby ktoś niespełna rozumu wjechał motocyklem prosto do jeziora.
Ki diabeł? — pomyślał, ściągając spodnie i koszulę. Czyżby przypadek?
Chwilę później kapitan był już tylko w kąpielówkach. Ostrożnie wszedł do
niezbyt, ciepłej wody i dał nurka. Przepłynął kilka metrów, wysunął głowę
na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza, ponownie zanurkował, ale
mimo że udało mu się zejść bliżej dna, nie' zobaczył niczego
podejrzanego.
Zniechęcony zawrócił do brzegu. Przez dobrą minutę zastanawiał się, czy
nie zrezygnować z poszukiwań, ale wiedział, że nie odzyska spokoju,
dopóki nie upewni się, czy jego
211
podejrzenia są słuszne. Kręcił się więc przy i brzegu, oglądał ślad pojazdu
i obliczał w myślach odległość skoku. Wreszcie po raz kolejny zniknął pod
wodą. Kilka energicznych ruchów i omal nie wypuścił powietrza. Na dnie,
lekko zagrzebany w mule, leżał motocykl.
XXIX
— Czołem, Stasieńku, jak zdrówko? — Wr.-piński postawił przed sobą
kufel piwa i rozsiadł się wygodnie na szerokiej ławie. — Widzę, ża od
samego rana urzędujesz w „Antałku"?
— Moje uszanowanie kochanej władzuni! Docent wyszczerzył żółte zęby
w nieszczeryrr uśmiechu. — Na taki gorąc cholernie człowie) ka suszy, to
i wpadłem na kufelek.
— W rzeczy samej, żar dzisiaj okrutny. -przytaknął sierżant. — Klimat
nam się zmie nia czy co...
— Już drugie lato takie.
— A co u ciebie słychać? — Wapiński z pc zorną obojętnością pociągnął
łyk lurowateg kiepsko ochłodzonego piwa.
— Pomaleńku. Człowiek jakoś żyje, nikorr
nie wadzi.
— Nie ciągną cię stare grzeszki?
— Boże uchowaj!
— Słowo?
212
— Mur-marmur.
— A Maćka Brydla musiałem niestety posadzić ~ westchnął Wapiński.
— Serio? ~ Docent udał zmartwienie. — Kiedy mu się noga powinęła?
~ Dzisiaj w nocy.
—• Z jakiego artykułu?
— Dwieście osiem.
i— Start od roku do dychy — fachowo zauważył Docent. — Do tego
dochodzi jeszcze recydywa...
-— Sam widzisz, że przykra sprawa.
— Nie da się ukryć.
— Tak sobie myślę, czy Maciek nie proponował ci przypadkiem tego
skoku? — Sierżant popatrzył bacznie w oczy Staśkowi.
—* Przecież pan władza wie, że ja nigdy nie miałem z nim spóły. —
Docent żywo zaprzeczył. — Zresztą, chwała Bogu, forsy mi nie brakuje,
więc po kiego grzyba miałbym ryzykować.
— A może było na odwrót. Może ty nadałeś Brydlowi robotę, żeby bez
ryzyka zgarnąć swoją dolę? — nie ustępował Wapiński.
— Mały zarobek, a odsiadka i tak wisiałaby nad człowiekiem. Nie
kalkuluje się.
— Przypuśćmy. — Sierżant ponownie sięgnął po swoje piwo, udając, że
uważa temat za wyczerpany. —< A nic nie obiło ci się o uszy
213
na temat braci Krysiaków? — zaczął z innej beczki,
— Podobno ktoś im zdrowo przylał,
— Ciekawe kto?
— Żebym to ja wiedział. — Po twarzy Docenta przemknął ironiczny
uśmieszek. — Najlepiej niech pan ich spyta.
— Chyba tak będę musiał zrobić. — Wapiński dopił piwo, odstawił kufel i
podniósł się z miejsca. — Trzymaj się, Stasieńku!
— Sługa uniżony kochanej władzy! — Stasiek Docent wstał również i
skłonił się uprzejmie. — Było mi bardzo miło.
— Aha, o mały włos bym zapomniał! >— Sierżant udał, że dopiero teraz
wpadło mu do głowy najistotniejsze, bądź co bądź, pytanie. — Nie znasz
przypadkiem niejakiego Antka Wazunia?
— Kto to taki?
— Jeden z ratowników.
— Pierwsze słyszę. — Docent skłamał bez zająknienia.
— A Jacka Kucickiego?
— To nazwisko również nic mi nie mówi.
— Szkoda.
— Pan władza życzy sobie, żebym przepytał o facetów?
— Szkoda, Stasieńku, fatygi —. Wapiński ostentacyjnie zbagatelizował
sprawę. — W końcu to nic ważnego.
214
Kwadrans później sierżant znajdował się już na miejscowym deptaku. Był
zmęczony, śpiący, a co najgorsze głodny. Po niedzielnej służbie i ciężko
przepracowanej nocy z poniedziałku na wtorek należał mu się dzień
wolny; ale zdawał sobie sprawę, że w obecnej sytuacji z niego nie
skorzysta. Zbyt wiele rzeczy zostało do. załatwienia, by mógł myśleć o
odpoczynku. Tylko ten głód nie dawał mu spokoju. Nagle Wapiński poczuł
smakowity zapach świeżo smażonych frytek. Teraz nie było już spraw
ważniejszych. Bez namysłu skręcił w odchodzącą od deptaka uliczkę, przy
której stała drewniana budka, gdzie serwowano frytki i smażoną rybę.
Na szczęście przy budce nie było tłoczno. Wapiński zamówił dwie fladry i
cztery tacki frytek. Obsługująca interes tęga tleniona bon-dynka dołożyła
mu jeszcze trzecią rybkę, a on bez protestu zabrał się do jedzenia.
Kończył właśnie, kiedy na ulicy mignęła mu charakterystyczna twarz
Krzywego Zdziśka. Postanowił skorzystać z okazji i skinął na
przechodzącego znacząco.. Tamten jak gdyby się zawahał, sierżant nie
miał jednak zamiaru zmieniać raz podjętej decyzji.
— Chodźcie tu na minutkę — rzucił ostro. ?— Pogadamy.
— Niby o czym? — Krzywy z wyraźną niechęcią podszedł do
Wapińskiego.
2IX
— O waszym kumplu, Maćku Brydlu.
—? Bodajby go piekło pochłonęło! — Zdzisiek aż zgrzytnął zębami ze
złości. — Żeby do końca życia z mamra nie wyszedł!
—* Właśnie wrzuciłem gościa za kratki.
— Chwała Bogu.
— Nie interesuje was, co przeskrobał?
— Do niego wszystko podobne.
— Na przykład pobicie braci Krysiaków...
Krzywy nagle się spłoszył. Nerwowo przygryzł wargi i przez dłuższą
chwilę spoglądał w przestrzeń. Milczał. Sierżant cierpliwie odczekał
kilkanaście sekund, widząc jednak, że Krzywy mimo niewątpliwej
antypatii nie zamierza wydać kumpla, postanowił zacząć z innej beczki.
— Czy znacie niejakiego Antka Wazunia?
— Tego nowego ratownika?
— Właśnie.
— Mówiąc szczerze widziałem go raptem ze trzy razy. Słyszałem tylko, że
kombinował z jedną mewką spod „kulawego Belzebuba".
— Z Zośką Wielecką czy z Milką Ziółkowską? • .
— Z tą, którą znaleźli później w jeziorze.
— A czy Brydel miał powód, żeby źle życzyć Wazuniowi?
— Maciek mało komu dobrze życzył. Niech go pan potrzyma w tym pudle
jak najdłużej.
216
XXX
—. Mam go dopiero od roku, zawsze chodził jak zegarek, aż tu dzisiaj
silnik zaczął fiksować. Panie kochany, niech pan zerknie, co się stało. Dla
pana to pewno drobiazg, a ja jutro w południe muszę być w Warszawie.
Grzelecki z uporem godnym lepszej sprawy molestował postawnego,
czerwonego na twarzy, właściciela warsztatu samochodowego. Ten w
miarę grzecznie, ale stanowczo, usiłował pozbyć się natrętnego klienta.
Dyskusja trwała od blisko kwadransa i na razie nic nie wskazywało na jej
rychły koniec.
— Chętnie bym panu pomógł, ale sam już nie wiem, w co ręce włożyć.
Niech pan tylko spojrzy, ile wozów czeka, a przecież żaden z moich ludzi
nie będzie pracował dwadzieścia cztery godziny na dobę.
— Pan Tomik bardzo chwalił pański warsztat. — Andrzej spróbował z
innej strony.
— Niech mi pan lepiej nie przypomina tego palanta! — żachnął się
właściciel warsztatu. — Nie dość, że wpakował mi swoją gablotę po
zamknięciu interesu, kiedy przez przypadek wróciłem po coś i
przyuważyłem go pod bramą, to jeszcze dwa dni siedział wszystkim na
karku i przeszkadzał.
— Słyszałem też o panu od Rydzewskiego.
— Ten tejż jest dobry. Już tydzień temu
217
mógł odebrać swój wóz i do tej pory nie raczył się pojawić. Na podwórku
nie mam miejsca, muszę więc trzymać jego garbusa za płotem, razem z
wrakami. W nocy nie ma tu psa z kulawą nogą. Aż dziw, że nikt jeszcze
tego wozu nie ukradł.
— Ze mną nie miałby pan żadnych kłopotów — zapewnił Grzelecki. — A
poza tym, zapłaciłbym podwójnie, za ekspres...
Ostatni argument okazał się skuteczny, bo właściciel warsztatu skinął
łaskawie głową na znak, że raczy zajrzeć do silnika.
— Otwórz pan maskę ?— zażądał — i zakręć rozrusznikiem. Zobaczymy,
co się da zrobić.
Andrzej błyskawicznie spełnił polecenie. Silnik renaulta zaskoczył, ale
zgodnie z zapowiedzią użytkownika zamiast płynnie pracować szarpnął
kilka razy i tylko dodanie gazu uchroniło go przed zgaśnięciem. Właściciel
warsztatu chwilę posłuchał, stuknął trzonkiem śrubokrętu w któryś z
cylindrów i skrzywił się, jakby spotkała go jakaś przykrość.
— Trzeba przepłukać gaźnik, oczyścić dysze i wszystko z powrotem
wyregulować — zawyrokował. — Robota na dobre dwie godziny, a ja już
dawno powinienem ogłosić fajerant.
— Więc jak z nami będzie?
— Przyjedź pan jutro, przed siódmą, to pomyślimy. Energiczne
zatrzaśnięcie klapy
2fij8
sihyika oznaczało, że dalsza dyskusja jest bezcelowa. — Do zobaczenia.
Oficerowi rde pozostawało nic innego, jak wracać do motelu. Ponownie
uruchomił silnik renaulta i ostrożnie wyjechał z uliczki, przy której
mieś<;ił się warsztat. Jakieś dwieście metrów dalej znowu skręcił,
zatrzymał zaraz za rogiem, otworzył pokrywę silnika i zabrał się do
wymiany świecy zapłonowej.
Swoją drogą, taki z niego fachowiec, jak ze mnie baletnica — nie bez
ironii pomyślał
0 właścicielu warsztatu. Dać się nabrać na głupią świec ę... 0
Niespełna pół godziny później Grzelecki odstawił samochód na dawne
miejsce na motelowym parkingu. Zamierzał zajrzeć do Elżbiety
1 weso'ło pogwizdując maszerował w stronę jej pawilonu, kiedy natknął
się na Rydzewskiego. Tamtemu również humor dopisywał, bo
spostrzegłszy Andrzeja radośnie klasnął w dłonie.
— Z nieba mi pari *spadłeś! — zawołał. ?— Nie zagrałbyś pan w
brydżyka? Tomikowie są ćhe.tni, ale brakuje nam czwartego.
— Nie mielibyście ze mnie pociechy. — Kapitan uśmiechnął się
przepraszająco. — Gram jak noga stołowa.
— Nic nie szkodzi — Rydzewski nie myślał ustąpić. — Przecież ani ja,
ani pan Beniamin nie jesteśmy zawodowcami.
21-9>
— Mimo wszystko radziłbym namówić Mię-dzybrodzkiego.
— Już próbowałem.
— I co?
— Niestety, odmówił.
— Więc może Ziółkowska?
— Wybaczy pan, ale jedna baba przy stoliku, to i tak aż nadto. — Roman
potarł sygnetem o policzek. — Nigdy nie ośmieliłbym się powiedzieć
złego słowa o naszych painiach, ale dopuszczenie ich do kart, podobnie
jak do kierownicy, to wielkie ryzyko.
— A propos! — przypomniał sobie- Grzelecki. — Przed chwilą byłem ze
swoim renaultem w warsztacie, o którym pan wspominał, i przypadkiem
dowiedziałem się, że pańt>ki wóz jest już gotowy.
— Chwała Bogu! — Szczerze uciesz.ył się Rydzewski. — Przynajmniej
nie wróci? do Warszawy piechotą... A prawdę powiedziawszy tak mi
obrzydła gęba właściciela tego warsztatu, że od paru dni w ogóle tam nie
zaglądałem.
Tosińska siedziała przed domkiem na kolorowym leżaku. Raz po raz
zaciągała się papierosem, a leżący obok na ziemi stos niedopałków
świadczył, że musiała wypalić co najmniej z pół paczki. Już z daleka
dostrzegła nadchodzącego Andrzeja, ale zamiast ruszyć mu naprzeciw, czy
choćby podnieść się z miejsca, ostentacyjnie odwróciła głowę.
— Przespacerowałabyś się nad morze? — zaproponował nieśmiało.
— Nie mam ochoty. — Zmroziła go lodowatym spojrzeniem.
t- Chodź, pogadamy.
— Niby o czym? — Niechętnie wzruszyła ramionami. — Lepiej jedź do
Międzywodzia załatwiać swoje interesy, a mnie daj święty spokój!
— Jesteś niesprawiedliwa.
— Być może. — Potrząsnęła głową. — Przyjmij jednak do wiadomości,
że między nami koniec!
Zerwała się z miejsca i, nim Grzelecki zdołał cokolwiek odpowiedzieć,
zatrzasnęła mu przed nosem drzwi domku. Zapukał, ale Elżbieta nawet się
nie odezwała. Pomyślał, że nie ma szans wytłumaczenia się przed
dziewczyną i postanowił wracać do siebie.
— Dostał pan kosza? — Kilka metrów dalej przechodziła akurat
Ziółkowska.
— Nie da się ukryć.
— W takich sytuacjach mężczyźni najczęściej piją na umór.
— A dotrzymałaby mi .pani towarzystwa?
— Mam słabą głowę
— Tym lepiej.
— Oj, zbereźnik z pana! — Milka uśmiechnęła się prowokująco. —
Ledwo jedna zamknęła przed panem drzwi, a już próbuje pan poderwać
drugą?
— Pod pewnymi względami nawet pasujemy do siebie.
— Mianowicie?
— Oboje dostaliśmy kosza i pozostajemy chwilowo bez pary.
— Niby racja.
— Więc jak, idziemy do baru?
— Może innym razem — odmówiła, widać jednak było, że czyni to nie
bez żalu. -r- Dzisiaj od rana męczy mnie okropna migrena —» dodała w
formie wyjaśnienia. — Marny byłby ze mnie kompan i... dziewczyna.
— Szkoda.
-— Co się odwlecze, to nie- uciecze.
— Mam nadzieję.
— I trzymaj się, jutro będzie lepiej. Andrzej wrócił do siebie i tak jak stał,
w
ubraniu, położył się na łóżku. Przez chwilę myślał o sprawie, do
rozwikłania której przysłał go do Międzyzdrojów pułlJbwnik Kuglarz.
Niestety, ustalone dotychczas fakty w żaden sposób nie dawały się ułożyć
w logiczną całość. Zupełnie, jak gdyby do dziecinnej układanki ktoś
złośliwy dorzucił kuka nie pasujących klocków. Na co dzień kapitan nie
znosił tak zwanych nasiadówek u swojego szefa, teraz jednak nie był
pewien, czy coś takiego przypadkiem by się nie przydało.
Nawet nie zauważył, kiedy miejsce przestępców i przestępstw zajęła w
jego myślach Elżbieta. Początkowo uważał ją za trochę zwariowaną
dziewczynę, mogącą ewentualnie posłużyć za swego rodzaju „alibi"
wobec innych gości „kulawego Belzebuba", później zadzierzgnęła się
między nimi nić sympatii, a teraz wszystko stało się jakieś dziwnie
skomplikowane...
Grzelecki zerknął w stronę okna. Na dworze zrobiło się zupełnie ciemno.
Jeszcze przez dobry kwadrans leżał na łóżku, nie zapalając światła, w
końcu zdecydował się wstać. Podszedł do okna i nagle z niedowierzaniem
przetarł oczy. Po ciemku trudno było mieć .-pewność, ale odniósł
wrażenie, że między drzewami mignęła mu sylwetka Svensona.
Przypomniał sobie wczorajsze spotkanie ze Szwedem w pobliżu domku
Wazunia i poczuł lekki dreszczyk emocji. Z zadziwiającą jasnością dotarła
do niego myśl, że awantura Ingmar a z Ziółkowską mogła być tylko
sprytnym kamuflażem. Tylko czemu ten kamuflaż miał służyć?
Nie zastanawiając się ani chwili, jak umiał najciszej, uchylił drzwi i
wyprysnął z domku. Svenson najwyraźniej zmierzał w kierunku furtki na
tyłach motelu. Andrzej ostrożnie ruszył za nim. Za furtką skręcił w stronę
plaży.
223
Ścieżka była wąska, gęsto obrośnięta i kapitan nie musiał się zbytnio
obawiać, |że zostanie zauważony ptzez Szweda. Niemal całą drogę-
trzymał się stosunkowo blisko, dopiero na jakieś pięćdziesiąt metrów
przed skarpą został nieco z tyłu.
Wbrew przewidywaniom oficera przyjaciel Ziółkowskiej zamiast pójść
brzegiem skarpy do schodów, prowadzących na plażę, skręcił w
przeciwnym kierunku. Trzask łamanych krzaków zaświadczył wymownie,
że wybrał drogę na przełaj przez zarośla. Grzelecki podbiegł do końca
ścieżki i przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w hałaśliwe odgłosy kroków
Szweda. Nagle wszystko ucichło. Andrzejowi przemknęła myśl, że za
krzakami musi być druga ścieżka, ale dotarcie do niej po śladach Sven-
sona nie mogło wchodzić w rachubę. W tej sytuacji nie pozostawało nic
innego, jak pokonać krytyczny odcinek po samej krawędzi piaszczystej
skarpy.
Już po kilku krokach piach zaczął osypywać się gwałtownie spod nóg
kapitana. Oficer opadł na kolana i niewiele brakowało, by zjechał w dół.
Na szczęście zdołał się przytrzymać jakiegoś krzaka. Z rozpaczliwą
determinacją skoczył do przodu. Przez moment wydawało mu się, że
wreszcie jego stopy znalazły nieco solidniejsze oparcie, ale trzy metry
dalej karkołomna zabawa zaczęła się od początku. Tym razem zjechał
niemal pół piętra i przez dłuższą chwilę musiał mozolnie gramolić się w
górę. Jeszcze kilka kroków, kolejny upadek na kolana, i nagle odetchnął z
wyraźną ulgą. W świetle księżyca dostrzegł między krzakami jaśniejszą
plamę ścieżki.
Na szczęście Svenson nie zdążył odejść zbyt daleko i trzy minuty później
Grzelecki ponownie dostrzegł jego sylwetkę. Maszerował, jak gdyby
nigdy nic, pogwizdując wesoło. Ścieżka skręciła i szum morza zaczął się
oddalać. Również miejsce krzaków i porostów po obu stronach ścieżki
zajęły drzewa. Andrzej zrozumiał, że dotarli do lasu otaczającego
Międzyzdroje, w dalszym jednak ciągu nie umiał zgadnąć, dokąd zmierza
obserwowany przyjaciel Ziółkowskiej.
Nagle między drzewami zamigotało nikłe światełko. Svenson wyraźnie
przyspieszył, jak gdyby zbliżał się do celu swojej wędrówki. Jeszcze kilka
minut i wyszli na sporą polanę, pośrodku której stał drewniany, parterowy
domek z maleńkim ganeczkiem. Za domkiem widać było polną, a ściślej
rzecz biorąc leśną' drogę i przekrzywioną ze starości kapliczkę. Kapitan
przystanął niezdecydowanie na skraju polany. Tymczasem Szwed wszedł
na ganek i energicznie zapukał. Chwilę później skrzypnęły drzwi.
Właściciel domku musiał oczekiwać nocnego gościa, bo wpuścił go
niemal natych^or
225
224
miast. Dnzwi zatrzasnęły się i na polanie* zaległa cisza.
Przez dobry kwadrans nic się nie działo. Grzelecki uznał, że Svenson
może zostać dłużej w leśnym domku, i, nie mając chwilowo nic innego do
roboty, postanowił dokładniej obejrzeć polanę. Od strony, z której
nadszedł, ? rosła tylko trawa, ale za drogą dostrzegł spory zagon kartofli i
drugi, wcale nie mniejszy, owsa. Minął w przyzwoitej odległości domek i
na moment zatrzymał się przy kapliczce. Wyglądała na starą, bardzo starą,
jego zdaniem mogła mieć ze sto lat albo i więcej. Chociaż po ciemku
trudno to było dokładnie określić. W każdym razie u stóp kapliczki leżał-
spory pęk trochę przywiędłych polnych kwiatów.
Grzelecki odwrócił się i nagle drgnął- Dopiero teraz zauważył, że koło
domu, za niedbale skleconym płotem,- stoi volvo Svensona. Zastanawiał
się właśnie, jak sobie wytłumaczyć ten fakt, kiedy ponownie skrzypnęły
drzwi i na ganku zadudniły ciężkie, męskie kroki. Andrzej niemal
przylgnął do kapliczki, ale na szczęście Szwed nawet nie spojrzał w jego
stronę. Szybkim krokiem podszedł do wozu, zapuścił silnik i ruszył ostro
wyboistą drogą. Nie minęło nawet pół minuty, a światła pozycyjne
samochodu zniknęły za czarną ścianą lasu.
Prawdę powiedziawszy Grzelecki nie spodziewał się takiego finału.- Przez
chwilę stał obok kapliczki, spoglądając z niezbyt mądrą miną w stronę, w
którą pojechał Svenson, w końcu nie zastanawiając się nad tym, co robi,
niemal odruchowo ruszył jego śladem.
Droga co kilkaset metrów skręcała to w prawo, to w lewo, nie było słychać
ani morza, ani pojazdów poruszających się po niedalekiej, jak sądził,
szosie i Grzelecki nie mógł się zorientować, dokąd właściwie idzie. Czuł
już zmęczenie i z wolna zaczynał wątpić w celowość dalszego marszu. W
końcu pomyślał o powrocie. Droga biegła akurat pod górę,
postanowił ięc, że dojdzie tylko do szczytu wzniesienia. W ciągu kilku
minut dotarł do celu, tu jednak przedłużył sobie trasę do najbliższego
zakrętu Mijał właśnie niewielki mostek, kiedy niespełna dwadzieścia
metrów dalej, nad brzegiem strumyka, dostrzegł opuszczoną, walącą się ze
starości chałupę. Pewno nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nie fakt, że w
świetle księżyca trawa zarastająca drogę dojazdową wydała mu się
podejrzanie wygnieciona. Na wszelki wypadek przyklęknął, by sprawdzić
swoje spostrzeżenie. ? Przez chwilę macał rękami, zużył kilka zapałek, ale
po kilkunastu sekundach, miał już pewność, że stosunkowo niedawno
przejeżdżał tędy samochód.
227
J
Andrzej ostrożnie wszedł na podwórko. Tutaj trawa była wygnieciona
jeszcze bardziej. Zdecydował się zajrzeć do chałupy. Drzwi zabił ktoś
zmurszałą deską, ta jednak ustąpiła już przy pierwszym szarpnięciu.
Grzelecki wsunął się do sionki, potem do izby i nieoczekiwanie poczuł
mrowienie na karku. Drżącymi rękami sięgnął po zapałki. Pierwszą, potarł
zbyt nerwowo i drewienko pękło, ale druga błysnęła nikłym płomyczkiem.
W jego blasku dostrzegł pod ścianą izby zwłoki mężczyzny.
XXXI
— Może jednak spróbuje pani sobie przypomnieć, czy to tym motocyklem
jeździł wczoraj Wazuń? — Jodecki wpatrywał się czujnie w zakłopotaną
twarz barmanki.
— Kiedy ja naprawdę nie jestem pewna. ~-Dziewczyna bezradnie
rozłdżyła ręce.
— Honda ma bardzo charakterystyczną linię, a i kolor rzuca się w oczy.
— Byłam zdenerwowana tym, co powiedział mi Antek, a zresztą
patrzyłam na niego, a nie
na motocykl.
— Niektóre szczegóły utrwalają się w pamięci niezależnie od naszej woli.
Jestem pewien, że trochę wysiłku i będzie pani mogła udzielić mi
konkretnej odpowiedzi
228
—i Wydaje mi sitf, ;ie tamta maszyna też była pomarańczowa. —• No
widzi pani! — ucieszył się kapitan.
— Ale ja wcale nie daję głowy — zastrzegła się natychmiast. — Równie
dobrze mogła być żółta, tylko trochę p rzybrudzona.
— No dobrze. — Chcąic nie chcąc oficer musiał skapitulować. — F
oradzimy sobie jakoś inaczej. Niech mi pani tj 'lko jeszcze powie, czy
Wazuń opuszczając motel był trzeźwy?
— Ależ oczywiście. Zap ewniam pana, że tego dnia nie wypił nawet
kropli alkoholu.
— Skąd ta pewność?
— Poczułabym przecież — odparła z przekonaniem. — Ale czemu piui
pyta? — zaniepokoiła się nagle. — Czyżby coś się stało? Może wypadek?
—'Niech pani będzie dobrej myśli. — Jodecki sam złyt mało wiedział, by
udzielić rzeczowej odp nviedzi. — W razit * czego zawiado -mimy panió,
a na razie proszę wracać do motelu. Zrobiło się późno.
Podała mu rękę na pożegnanie i ruszyła cło wyjścia z milicyjnego
podwórka. Kapitan oddał wydobyty przed dwiema go dżinami z jeziora
motocykl pod opiekę -młodemu funkcjonariuszowi w mundurze kaprala i
postanowił wrócić do pokoju zajmowanego już od kilku dni w
mieiscowym komisariacie. Po paru schodkach dostał się do c temnego
korytarzyka i chwytał właśnie za klauik'^, kiedy z drugiej strony nadbiegł
zasapany Wapiński.
— Są fonogramy! — /iarnachał niczym cho- I rągiewką" kilkoma
kartkfimi papieru. — Do pana z Warszawy i do m ni'e ze Szczecina.
•— Coś ważnego? — Oficer otworzył drzwi I do pokoju i przepuścił
przed sobą sierżanta.
— Jeszcze jak! — Wapiński ciężko dysząc opadł na krzesło. — Eksperci z
zakresu mechaniki pojazdowej i ruchu drogowego ustalili ponad wszelką
wątp liWość, że wartburg Wazunia w momencie uderzenia o drzewo miał
zablokowany pierw.' jzy bieg. Najpierw- umyślnie spreparowano 'aa szosie
ślady hamowania, a potem wśz zawr ócił i niejako za drugim podejściem
został n aprowadzony na pień dębu Wyklucza to osta tecznie wersję
wypadki;.
— A potwierdza nasze podejrzenia wynikające z sekcji zwl ok Kucickiego.
— W dodatki i do pożaru samochodu doszło nie wskutek el.csplozji
silnika czy zwarcia instalacji elektrycznej, tylko w wyniku celowego
podpalenia.
—? Tego również mogliśmy się spodziewać.
— Za to z, pewnością pan nie wie, że Wa zuń z Kuci';kim mieli w
Warszawie spraw< o kradzież. Dostali wytok- w zawieszeniu, alt-dowody
by ły na mur. Na dokładkę niewieli brakowało, żeby na ławie
oskarżonych za< siadła razem z nimi Wielecka. Kwestia ważyła się do
ostatniej chwili.
— Innymi słowy, cała trójka znała się jeszcze ze stolicy?
— Teraz jesteśmy w domu — perorował sierżant. — U Wazunia
znaleźliśmy kawałek bransoletki zrabowanej Ziółkowskiej, a ratownik
wiedział wszystko o dziewczynie od utrzymującej z nią bliskie kontakty
Wieleckiej. Zośka nawiązała romans z Rydzewskim i zaraz dokonano na
niego napadu...
— Ale sama Wielecka również padła ofiarą włamania. — W głosie
Jodeckiego zabrzmiała nuta sceptycyzmu. — Niewykluczone nawet, że
włamano się do niej dwukrotnie. Coś tu jednak nie gra,
— Z fonogramu wynika, że w Warszawie mieli również poszlaki
przeciwko niejakiemu Tosińskiemu. Ostatecznie nie przedstawiono mu
zarzutów, bo dowody były mizerne, ale fakt pozostaje faktem.
— Ależ to jeden z gości motelu „Pod kulawym Belzebubem"! — Kapitan
aż podskoczył. — Czyżby cała czwórka przyjechała do Międzyzdrojów na
gościnne występy?
— Prawdopodobnie.
— Tak czy inaczej mamy temat do rozmowy z Wazuniem i Tosińskim —
podsumował oficer. — Niestety Wieleckiej i Kucickiego nikt już «> tym
świecie o nic nie zapyta.
23.1
— Jest jeszcze drugi fonogram, ze Szczecina — przypomniał Wapiński. —
Ustalono, że znaleziona przez pana honda należy do niejakiego
Kazimierza Nawarowskiego. Facet nie był nigdy notowany, a mieszka w
Kamieniu Pomorskim.
— Wypadałoby złożyć mu wizytę.
— Pojechać z panem?
— We dwóch byłoby nam raźniej.
— To ruszamy.
Do Kamienia Pomorskiego dotarli przed dwudziestą drugą. Trochę kłopotu
sprawiło im odnalezienie uliczki, przy której mieszkał Na-warowski, w
końcu jednak Jodecki zaparkował służbowego poloneza przed- maleńkim,
obrośniętym dzikim winem domkiem. Drzwi otworzył im niski, barczysty
mężczyzna o mocno posiwiałych skroniach.
— Panowie do mnie? — Widok przybyłych wyraźnie go zaskoczył. — Co
się stało?
— Na pańskie nazwisko zarejestrowany jest motocykl marki Honda,
model z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku. Zgadza się?
—> Owszem, dalej jednak nie rozumiem...
— Można wiedzieć, gdzie jest w chwili obecnej pańska maszyna? —
Wapiński bezceremonialnie przerwał Nawarowskiemu. — Bo chyba nie w
garażu?
—? Motor pożyczyłem znajomemu, a ściślej rzecz biorąc dalekiemu
krewnemu.
— Konkretnie komu?
— Antkowi Wazuniowi.
— Kiedy to miało miejsce? — wtrącił się Jodecki
— W poniedziałek rano.
— W jakich okolicznościach?
— Antek trafił do mnie w niedzielę, późnym wieczorem. Powiedział, że
nasz krewny, Jacek Kucicki, miał wypadek i rozbił mu wóz. Ja mam dwa
motocykle, poprosił więc, żebym mu jeden pożyczył.
— Pan się zgodził?
— Oczywiście. Antek przenocował, a rano dałem mu hondę.
— Mówił, dokąd się wybiera?
— Musiał załatwić formalności pogrzebowe, ściągnięcie wraka do
jakiegoś warsztatu i masę innych rzeczy... A co się właściwie stało? —
Nawarowski ponowił zadane na samym wstępie pytanie. s
— Pański motocykl został odnaleziony w dość osobliwym miejscu. —
Kapitan w zamyśleniu zmarszczył brwi. — A do domku zajmowanego
przez pana Wazunia dokonano włamania i po prostu musimy go
przesłuchać.
233
XXXII
Za oknem już dniało. W pierwszych promieniach słońca stare drzewa i
wijący się między nimi strumyk wyglądały tak malowniczo, że Jodecki
przez dłuższą chwilę nie mógł oderwać od nich wzroku. Miejsce było
naprawdę urocze, ale mimo to kapitan nie mógł zapomnieć o ponurej
rzeczywistości.
— Przyczyną zgonu Antoniego Wazunia było najprawdopodobniej silne
uderzenie zadane ostrym narzędziem w okolicę mięśnia sercowego. —
Brodaty ekspert z Warszawy nie zdążył jeszcze wrócić do stolicy i dwie
godziny temu niemal siłą został wywleczony z łóżka i przywieziony do
lasu pod Międzyzdrojami. Teraz ziewał niemiłosiernie zdając relację ze
wstępnych oględzin zwłok — Napastnik zaatakował denata od tyłu i
wygląda na to, że ten nie stawiał żadnego oporu. Oczywiście może jeszcze
coś wyjść podczas sekcji, ale na ciele ofiary nie widać obrażeń, które
musiałyby przecież powstać podczas ewentualnej walki.
— O której nastąpił zgon?
— Mniej więcej półtorej doby temu, czyli w poniedziałek między
godziną piętnastą
a osiemnastą.
— Jakiego wzrostu mógł być zabójca?
—? Trudno mi się wypowiedzieć na ten te4 mat przed zbadaniem kanału
rany. — Lekarz bezradnie rozłożył ręce. — Musicie, panowie, zaczekać do
sekcji,
— W każdym razie zabójca nie próbował pozorować wypadku —•
zauważył stojący obok Grzelecki. — Widocznie się spieszył.
— Albo uznał, że nie miałoby to większego sensu — dopowiedział
Jodecki. — Tak czy inaczej od zeszłej środy mamy już trzy trupy, a ze
śledztwem jesteśmy w lesie.
— Nie tylko w przenośni, ale i dosłownie — zażartował ekspert. ?— No
cóż, ja zrobiłem swoje. Odwieźcie mnie teraz do Szczecina, jeśli chcecie,
żebym pomógł kolegom podczas sekcji zwłok.
— Nie ma sprawy. Przywieźliśmy tu pana, to i odstawimy na miejsce.
Jodecki wyszedł z lekarzem z izby, a Grzelecki zbliżył się do klęczącego
na podłodze Wa-pińskiego. Sierżant nie mógł oswoić się z faktem, że
jeden z gości motelu „Pod kulawym Belzebubem" nie jest warszawskim
prywaciarzem tylko oficerem Służby Bezpieczeństwa, ale na wszelki
wypadek nie wypowiadał żadnych uwag na ten temat. Teraz starannie
segregował zgromadzone podczas oględzin chałupy znaleziska, raz po raz
pomrukując ze szczerą satysfakcją.
— Eksperci będą mieli roboty na tydzień. — Kapitan również nie ukrywał
zadowolenia. — "Jamych petów mamy ze trzydzieści.
235
— Dwadzieścia trzy krajowe, pięć zachodnich i cztery, diabli wiedzą jakie
— uściślił sierżant. — Okazuje się, że wbrew pozbrom chałupa miała
stałych mieszkańców lub częstych gości.
— Szkoda, że ślady bieżnika na podwórku nie nadają się do identyfikacji.
— Za to odciski linii papilarnych, niedopałków papierosów i innego
kryminalistycznego dobra zostało tutaj bez liku.
— Żeby tak jeszcze znaleźć nóż, którym zabito Wazunia...
W sionce ciężko zadudniły kroki i do izby weszli Jodecki z Wilczkiem.
Ten ostatni tryumfalnie dzierżył w dłoni niewielki banknot.
— Szwedzka dziesięciokoronówka! — skonstatował Grzelecki, czując, że
ogarnia go podniecenie. — Wczoraj widziałem, jak pan Ing-mar Svenson
penetrował okolicę, a dzisiaj znajdujemy na miejscu przestępstwa banknot
z jego kraju. Szczerze wątpię, żeby był to tylko zbieg okoliczności.
— Ja również, nie zapominaj jednak, że są to jedynie poszlaki —
westchnął Jodecki. —
Z dowodami na razie krucho.
— Ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka.
— A propos, co dalej robimy?
—? Proponuję, żebyśmy przesłuchali mego niedoszłego teścia.
— Tosińskiego?
236
— Otóż to — przytaknął Grzelecki. — A mnie, pod pozorem
przesłuchania, sierżant Wapiński zabierze do komisariatu. Muszę wreszcie
przejrzeć zgromadzone przez was szpargały.
Trzy kwadranse później Jodecki zatrzymał służbowego poloneza na
motelowym parkingu. Wysiadając spostrzegł nadchodzącego właśnie
Sawitowskiego.
— Kończy pan codzienny obchód swoich włości? — zagadnął zdawkowo.
—• Owszem. — Po twarzy tamtego przemknął pełen goryczy uśmiech. —
Wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie smutny fakt, że gości
ubywa w zastraszającym tempie.
— Czyżby znowu ktoś wyjechał?
— Państwo Tomikowie i pan Rydzewski właśnie pakują manatki. Po
południu już ich nie będzie.
— Szczerze współczuję.
— Mam nadzieję, że pańskie śledztwo zmierza ku końcowi? —
Sawitowski nie mógł się powstrzymać, by nie zadać nurtującego go
pytania.
— Proszę mi wierzyć, że pragnę tego równie gorąco jak pan — zapewnił
kapitan. —<Na szczęście zaczynają się już rysować realne widoki...
Mąż właścicielki motelu wszedł do głównego budynku, a oficer
ciężkim krokiem ruszył
237-c
w stronę pawilonu Tosińskiego. Przed domkiem dostrzegł Elżbietę
zapamiętale wypisującą patykiem na piasku jakieś esy-floresy. W
pierwszym momencie chciał ją o coś zagadnąć, ale mina dziewczyny,
żywo przypominająca chmurę gradową, skutecznie odwiodła go od
pierwotnego zamiaru. Bąknął tylko coś na powitanie i korzystając z
otwartych drzwi wszedł do pawilonu.
—? Pan do mnie? — Tosiński nie wyglądał na zaskoczonego. — Zdaje się,
że należę do nielicznych mieszkańców motelu, których nie przesłuchiwała
jeszcze milicja.
— Nasza rozmowa nie będzie dotyczyła wyłącznie zdarzeń, które miały
miejsce w Międzyzdrojach.
— To coś nowego.
— Zacznijmy od pańskiej znajomości z Antonim Wazuniem. >— Jodecki
zdecydował od razu przystąpić do rzeczy.
— Mojej znajomości? — Tosiński udał zdziwienie. — Widywałem go
tylko na plaży.
— Czy na pewno?
— Nie rozumiem?
—? Zapomniał pan już o niedawnym proce-l sie?
Przez dłuższą chwilę panowało milczenieJ Kapitan wlepił zimny wzrok w
przerażonego] gospodarza, a ten to bladł, to czerwieniał, nerJ wowo
wyłamując sobie palce. Oficer miał jujj
238 zamiar ponowić pytanie, ale właśnie w tym momencie Tosiński
zdecydował się odpowiedzieć.
—? Przecież ja byłem wtedy niewinny —-wyszeptał. — Prokurator mi
uwierzył i w sądzie występowałem* jedynie jako świadek.
— Mimo wszystko sprawa nie była jasna. W magazynie pańskiej
wytwórni wody gazowanej znaleziono przedmioty pochodzące z włamania
dokonanego przez Kucickiego i Wazunia.
— Antek schował je tam bez mojej wiedzy.
— Jak to możliwe?
— Widzi pan, ja dobrze znałem jego rodziców... To znaczy matkę —
poprawił się szybko. — Niewiele brakowało, a bym się nawet z nią ożenił
—- Czyżby Wazuń był pańskim synem?
— Nie, nie był. ale czułem się w pewnym sensie odpowiedzialny za
rozpad małżeństwa jego rodziców.. Wszystko to działo się zaraz po
wojnie. Później straciłem wszelki kontakt z maleńkim Antkiem i jego
matką. Dopiero dwa lata temu Wazuń zupełnie nieoczekiwanie złożył mi
wizytę. Powiedział, że jego rodzice nie żyją, a on ułożył już swoje sprawy
i niczego ode mnie nie chce. Na szczęście Elżbieta była akurat za granicą,
na jakimś obozie, i o niczym nie miała pojęcia
2$f"S
— Pan wybaczy, ale nie widzę żadnego związku...
— Myślałem, że Antkowi potrzebny jest ktoś, kto mógłby wypełnić lukę
po utracie rodziców. Zaproponowałem, by odwiedzał mnie, kiedy tylko
zechce, i czuł się jak u siebie w domu. "
— Skorzystał z pańskiej oferty?
— Zaczął u mnie bywać niemal codziennie Interesował się wytwórnią,
bardzo chętnie w wszystkim pomagał, nawet kilka razy zastąpi mego
akwizytora. Bóg mi świadkiem, że ni wiedziałem o jego konszachtach z
Kucickim nie miałem też pojęcia o włamaniu. Dopier kiedy w wytwórni
zjawiła się milicja, zrozu miałem, co w trawie piszczy.
— Co było dalej?
— Wazuń stosunkowo szybko został zwol niony z aresztu. Przyszedł do
mnie, usiłowa się tłumaczyć, ale ja posłałem go do stu dia błów.
— Posłuchał?
— Owszem. Widzieliśmy się podczas proce su, a potem dopiero tutaj, w
Międzyzdrojach.
— Jak zareagował na pański widok?
— Udał, że mnie nie poznaje.
— A pan?
— W pierwszym momencie chciałem wyjeJ chać z Międzyzdrojów, potem
jednak doszedł
240
łem do wniosku, że to nie ja powinienem przed nim uciekać.
— Krótko mówiąc, miał pan przez Wazunia sporo kłopotów.
— Delikatnie powiedziane.
— Nie myślał pan o zemście? ?— Nie rozumiem?
— Kilka godzin temu, niedaleko stąd, znaleźliśmy zwłoki pańskiego
znajomego. — Głos Jodeckiego nagle stwardniał. — To było zabójstwo.
— Jezus, Maria! —. Tosiński chwycił się za głowę i wlepił wzrok w
kapitana. — Antek nie żyje?! „
— Osobiście mogłem się o tym przekonać.
— Ale nie myśli pan chyba, że to ja... ?— Samo przypuszczenie tak
przeraziło Tosińskie-go, że nie dokończył zdania.
— Na razie nikt pana o nic nie podejrzewa — sucho wyjaśnił oficer. —
Niemniej musimy wyjaśnić wszystkie okoliczności sprawy, a pańskie
powiązania z denatem miały dość niecodzienny charakter.
— Zapewniam pana, że od dwóch lat nie zamieniłem z nim nawet słowa.
Tutaj, w Międzyzdrojach, również udawaliśmy, że się nie znamy.
— Mógłby pan wyjaśnić, co robił pan w poniedziałek po południu?
Powiedzmy między czternastą a dwudziestą?
241
— Nie pamiętam... Chyba zdrzemnąłem się,, po obiedzie. — Tosiński
bezskutecznie usiłował zapanować nad sobą. — Żle spałem poprzed niej
nocy i byłem zmęczony upałem.
— Położył się pan u siebie, w pawilonie?
— Oczywiście.
— Do której pan spał?
— Gdzieś do siedemnastej, może trochę kró cej.
— A potem?
— Poszedłem na spacer.
— Dokąd?
?— Do lasu, w stronę na Wisełkę i Miedz
wodzie.
— Długo pan spacerował?
— Wróciłem koło dwudziestej.
— Kto to wszystko mógłby potwierdzić? I —? Pan pyta o moje alibi?
— Po prostu staram się ustalić fakty.
— Niestety, przez całe popołudnie i wieczór i byłem sam — ponuro
przyznał Tosiński. -1 Może córka widziała mnie śpiącego w pawilol nie,
ale równie dobrze mogła tam w ogóle nil zaglądać. Na spacerze nie
spotkałem nikogo znajomego, a Ela wróciła do domu dopiero pcf
dwudziestej trzeciej. Jak pan widzi, miałem pecha.
— Czasem tak bywa. — Jodecki udał, zj uważa temat za wyczerpany. —
Do wyjaśnia nia została nam jeszcze jedna sprawa.
—• Słucham?
— Obecnie prowadzi pan w Warszawie wytwórnię wód gazowanych.
— Ściślej rzecz biorąc, pod Warszawą — sprostował Tosiński.
?— Dawno otworzył pan interes?
— Przed siedmioma laty.
— Czym zajmował się pan przed podjęciem działalności na własny
rachunek?
— Byłem urzędnikiem z inżynierskim tytułem.
— Moża wiedzieć, gdzie?
— W FSO, na Żeraniu.
— Diametralnie zmienił pan swoje zainteresowania zawodowe.
— Nie da się ukryć.
— Dochód z prywatnego warsztatu samochodowego nie byłby chyba
mniejszy?
— Moja druga żona wniosła mi w posagu tę wytwórnię, i tak już zostało.
Interes wymagał wprawdzie sporych nakładów, w grę wchodził remont
budynku i konieczność wymiany części urządzeń, ale szybko się z tym
uporałem. Najistotniejsze było to, że nie zaczynałem od zera.
Skrzypnęły drzwi i do. pawilonu zajrzała Tosińska. W oczach dziewczyny
kapitan dostrzegł nie wróżące nic dobrego błyski
— Długo jeszcze zamierza pan maglować mego ojca? — rzuciła
zaczepnie.
243
242
— Właśnie skończyliśmy naszą pogawędką. — Oficer uśmiechnął się
rozbrajająco. — Moje uszanowanie państwu.
Przed komisariatem stał milicyjny gazik. W wozie zauważył Jodecki
chrapiącego w najlepsze Wapińskiego. Kapitanowi przemknęła myśl, że po
dwóch nie przespanych nocach należałby się tamtemu wypoczynek we
własnym łóżku, nie miał jednak serca budzić sierżanta, żeby mu to
zakomunikować.
Na biurku przed Grzeleckim piętrzył się stos protokołów, notatek i
ekspertyz, nie mówiąc już o przesłanych do tutejszego komisariatu aktach
dotyczących różnych tajemniczych rozbojów i włamań z terenu kilku
nadmorskich kurortów.
— Czego ty, Jędruś, szukasz? — Zainteresował się Jodecki. — Podziwiam
twoją cierpliwość. Ja nie zdołałem przejrzeć nawet połowy tej makulatury.
— A szkoda — westchnął Grzelecki. — Z tych dokumentów można
wyciągnąć ciekawe wnioski. Moim zdaniem, Wielecka, Wazuń i Kucicki
stanowili zgraną paczkę okradającą co zamożniejszych letników na
zachodnim wybrzeżu. — Kapitan postanowił przedstawić swoją koncepcję
koledze. — Żadne z tej trójki nie umarło śmiercią naturalną. Logicznie
rzecz
244
oiorąc, wypadałoby założyć, że okradli kogoś, kto nie ma w zwyczaju
tolerować podobnych ekscesów, a potrafi bez skrupułów zabijać i sprawnie
pozorować nieszczęśliwe wypadki.
— Na przykład tego mitycznego kuriera zachodniego wywiadu, który śni
się po nocach pułkownikowi Kuglarzowi ?— pół żartem, pół serio
podchwycił Jodecki.
Chociażby...
—' Tak czy inaczej, szpiega nie znajdziesz wertując szpargały.
<— Kto wie. — Grzelecki uśmiechnął się zagadkowo. — Widzisz, do tej
pory najbardziej podejrzewałem Ingmara Svensona, teraz jednak wpadł mi
w oko drugi niewyraźny za-graniczniak.
— Nie gadaj?
— Na początku lipca, w Kołobrzegu, został okradziony późniejszy gość
motelu „Pod kulawym Belzebubem", niejaki Johan Zimerbach. Sprawców
kradzieży do dnia dzisiejszego nie ustalono, a sam Zimerbach bardzo
niechętnie rozmawiał z miejscową milicją,
XXXIII
Ciężko powłócząc nogami Grzelecki minął motelową bramę. Dzień miał
się już ku końcowi, mimo to było jednak parno i* duszno. Na
244
parkingu dostrzegł Międzybrodzkiego. Producent damskich torebek
pakował właśnie niewielką, elegancką walizkę- do bagażnika 6wego opla.
—? Wyjeżdża pan? — zagadnął kapitan.
— Owszem. ?— Międzybrodzki potakująco skinął głową. — Prawdę
powiedziawszy atmosfera w motelu stała się nie do wytrzymania. Te
wypadki, ta milicja... A propos, pana teżi przytrzymali dzisiaj w
komisariacie?
—- Niestety.
<— Czego chcieli?
— Diabli wiedzą. Wypytywali mnie o wszystko,
— Sam pan widzi.
— Zamierza pan wracać do Warszawy?
— Oczywiście.
— Nie szkoda panu urlopu? Może gdzieś nad Zatoką Gdańską byłoby
przyjemniej niz w Międzyzdrojach.
Zapewne ma pan rację, ' ale ja już nie
myślę ryzykować.
— Dlaczego? W Warszawie musi być teraz
istne piekło.
— Możliwe, niemniej za kilka dni i tak musiałbym wracać.
Międzybrodzki skinął oficerowi na pożegnanie i wsiadł do opla.
Uruchamiał właśnie silnik, kiedy na parking wtoczyło s,ię volvo Sven-
sona. Szwed zaparkował samochód nie naprzeciwko wejścia do głównego
budynku, ale nieco z boku, i spiesznie pomaszerował w kierunku
rozsianych między drzewami pawilonów.
Grzeleckiemu przemknęła myśl, że oto nadarza się znakomita okazja. W
dwóch susach dopadł swego renaulta i otworzył schowek pod deską
rozdzielczą. Wyciągnął szare, metalowe pudełeczko wielkości połowy
paczki papierosów i paznokciem przekręcił o sto osiemdziesiąt stopni
ledwo widoczną śrubkę. Teraz jak gdyby nigdy nic ruszył w stronę
samochodu Svensona. Jeszcze krok i Andrzej udał, że się \ potyka.
Postronny obserwator z pewnością nie zauważyłby w jego zachowaniu nic
niezwykłego, ale moment później pudełeczko tkwiło już przytrzymywane
magnesem w jednym z zakamarków podwozia volvo.
Będąc już za rogiem głównego budynku kapitan spostrzegł Szweda pod
domkiem Ziółkowskiej Odruchowo przyspieszył kroku i musiał użyć całej
siły woli. by nie podbiec. Droga do własnego pawilonu wydała mu się
nieskończenie długa. Na szczęście w środku nie musiał już przed nikim
udawać. Błyskawicznie zgarnął do walizki swoje rzeczy i choć wiedział,
że zostawił przynajmniej połowę drobiazgów, nie chciał tracić czasu na
porządne pakowanie. Wyszedł z domku i odetchnął z ulgą Ziółkowska i
Svenson dochodzili dopiero do głównego budynku.
247"
246
— A więc i ty wyjeżdżasz? — cichy, pełen szczerego żalu głos Elżbiety
osadził go na miejscu. — Nawet nie przyszedłeś się pożegnać...
Nerwowo odwrócił się w stronę dziewczyny. Stała kilka kroków dalej,
spoglądając na niego z wyrzutem. Grzelecki poczuł, że coś go ściska za
gardło, a uraza za nieprzyjemne sceny na plaży i wczoraj przed domkiem
ulotniła się gdzieś bez śladu.
— Muszę —? wyjąkał, czerwieniejąc na twarzy.
— Już się chyba nie zobaczymy?
Tego było za wiele. Nie panując nad sobąj podbiegł do Elżbiety i mocno ją
objął ramieniem.
— Jedź ze mną — poprosił bez sensu. —? Dokąd?
— Nie wiem, zobaczymy.
— A niby kto ma wiedzieć? — Po policzkach dziewczyny potoczyły się
łzy.
— To przecież w gruncie rzeczy nieważne. I
— Nieważne?
— Bylibyśmy razem! — Przyciągnął ją dq siebie i mocno pocałował w
usta. — No chodź] szkoda czasu.
Tosińska przylgnęła do niego całym ciałem i odwzajemniła pocałunek, ale
moment późnie] Andrzej poczuł, że odsuwa go od siebie.
— Jedź! — wyszeptała łamiącym się głosem!
— A ty?
- Zostanę z ojcem.
— Chcę, żebyś była ze mną — powtórzył z niemądrym uporem.
*— Przecież wiesz, że to niemożliwe. — Otarła łzy wierzchem
dłoni. — Żegnaj. -?— Nie mów tak, ja wrócę.
— N^is obiecuj. ^— Uśmiechnęła się smutno. Nie oszukuj mnie ani
siebie.
Przekonasz się. —? Jutro zapomnisz, a za rok nie poznamy się na ulicy.
Taka jest kolej rzeczy.
— A jednak spróbuj zaczekać. Nawet jeśli Stąd wyjedziesz i tak cię
znajdę.
Nawet nie będziesz szukał...
— Do widzenia, Elżbietko!
Wsiadając do wozu kapitan zdążył zauważyć, że volvo Svensona skręca w
kierunku Wisełki i Międzywodzia. Uruchomił silnik, a chwilę później
włączył radio. W renaulcie zabrzmiały skoczne dźwięki jakiegoś przeboju,
ale Grzelecki pokręcił gałką strojenia w lewo, do oporu. Wśród szumu i
przypadkowych zakłóceń cienko zapiszczał charakterystyczny sygnał. Po
piętnastu sekundach pisk powtórzył się. W porządku! ?— pomyślał oficer,
ruszając w ślad za Szwedem. Podrzucony do wozu Svensona
mikronadajnik działał bez zastrzeżeń.
249
XXXIV,
Służbowy polonez kolejny raz podskoczył na jakimś wyboju — niewiele
brakowało, a Jodec^ ki grzmotnąłby głową w dach samochodu —? ale oto
za zakrętem pojawiła się wreszcie polana, pośrodku której stał parterowy
domek z maleńkim ganeczkiem. Kapitan podjechał bliżej, zatrzymał wóz
pod płotem i, ruszył do wejścia. Drzwi otworzył mu szczupły,
niewiarygodnie wysoki mężczyzna o ascetycznej, pooranej głębokimi
bruzdami twarzy.
— Obywatel Joachim Grybucha? — upewnił się oficer, sięgając po swoją
legitymację.
— Owszem — przytaknął gospodarz,.
— Można do środka?
— Proszę.
Weszli do niezbyt obszernej, surowo urządzonej izby o poczerniałych ze
starości ścianach. Grybucha usiadł przy zbitym z prostych desek stole i
wskazując gościowi miejsce na nieforemnym taborecie wlepił w niego
szare, głęboko osadzone oczy.
— Pan tu od dawna? -— zagadnął oficer.
— Sprowadziłem się w pięćdziesiątym pier-szym.
— Z daleka?
?— Z daleka. — Gospodarz nie zdradzał zbytniej ochoty do rozmowy.
— Sam pan mieszka?
— Teraz sam.
—? Nie ma pan krewnych? —- Żona umarła, a córka wyszła za mąż i
wyjechała z kraju,
— Dokąd?
— Do męża, Ąp Szwecji.
— Nigdy pana nie odwiedza?
— Raz do roku, od wielkiego dzwonu. — Grybucha wzruszył ramionami.
— Sam klepię swoją biedę i nikogo tutaj nie potrzebuję.
— Więc i letników nie bierze pan na kwaterę?
— Do mnie letnicy nie zaglądają. Jodecki przez dłuższą chwilę spoglądał
na
gospodarza. Grybucha zdecydowanie nie wzbudzał zaufania i nawet nie
silił się na cień uprzejmości. W końcu kapitan zdecydował się zapytać
wprost.
—- Czy zna pan niejakiego Ingmara Sven-, sona?
— Znam — gospodarz wreszcie odpowiedział twierdząco.
— Skąd, jeśli można wiedzieć?
— To jest siostrzeniec mojego szwedzkiego zięcia — starannie określił
pokrewieństwo.
•— Często go pan widuje? —* Nieczęsto.
— Mógłby pan określić nieco dokładniej?
— Bywa, że i dwa razy do roku, a bywa, że Ingmar nie pokazuje się i
przez trzy lata.
251
—. Przywozi panu paczki od córki? ~ Czasem coś przywiezie, innym
razem tylko zajrzy ~* Pan zna szwedzki?
— Nie; ale za to on mówi po polsku. —? Kiedy ostatnio pana odwiedził?
— W poniedziałek.
— Długo się zatrzymał? ?— Do wtorku.
—- A nie wie pan przypadkiem, czym zajmuje się Svenson? — Oficer
spróbował z innej beczki.
>— Prowadzi interesy.
— Jakiego typu? ?— Nie pytałem.
Jodecki omal nie zgrzytnął zębami. Było jasne, ze gospodarz z własnej
inicjatywy nie powie nawet słowa. W dodatku podczas całej
dotychczasowej rozmowy na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
Zupełnie tak, jakby kapitan pytał o rzeczy nie interesujące Gry-buchy.
Mimo wszystko postanowił jeszcze nie rezygnować.
— Kilka kilometrów stąd, w lesie nad strumieniem, stoi ppuszczona
chałupa — bardziej stwierdził niż zapytał.
—• Kiedyś mieszkał tam autochton Zimer.
— Umarł?
—- Skądże znowu! — Po nieruchomej dotąd twarzy gospodarza
przemknął ledwo dostrzegalny uśmieszek — W pięćdziesiątym trzecim
czy czwartym wyjechał z całą rodziną do Niemiec.
'— Widział go pan jeszcze?
<-=» Jego najstarszego syna, Johana.
— Kiedy, jeśli można wiedzieć?
— W tym r^ui, w ostatnich dniach czerwca,
— Przyjechał odwiedzić rodzinne strony?
— Widocznie.
— Jest pan pewien, ze ten autochton nazywał się Zimei a. nie Zimerbach?
— Jodecki skojarzył sobie obydwa nazwiska.
—• Może i Zimerbach — obojętnie zgodził się Grybucha. — Dla mnie tu
żadna różnica.
>— I jeszcze jedno., — Kapitan w zamyśleniu zmarszczył brwi — Nie
zauważył pan, czy w ostatnich dniach ktoś nie Korzystał z chałupy po
Zimerbachach?
•— Nie tak dawno widziałem tam trójkę letników: młodą dziewczynę i
dwóch niewiele*od niej starszych mężczyzn.
— Mieli wartburga starego typu z warszawską rejestracją — skwapliwie
podpowiedział oficer.
— Faktycznie, na podwórku stało jakieś auto - zgodził się gospodarz. —
Ale na numery to
ja już nie patrzyłem.
Założę się, że Kucicki, mówiąc przy Andrusz-czakównie o wizycie u
ciotki, w rzeczywistości miał zamiar zajrzeć do tej chałupy — pomyś-"
253
lał Jodecki. Grzecznie podziękował Grybusze, pożegnał się i ruszył do
wyjścia. Gospodarz odprowadził gościa na ganek, nie zapytał jednak, jaki
był powód nie zapowiedzianej wizyty oficera.
W komisariacie czekał na kapitana Wapiński. Ostatnie dni pozostawiły na
twarzy sierżanta wyraźne ślady zmęczenia, a nawet jego opasłe brzuszysko
jak gdyby skurczyło się o kilka! centymetrów.
— Zgodnie z pańskim życzeniem ustaliłem aktualne miejsce pobytu
Johana Zimerbacha —j bez żadnych wstępów poinformował JodeckieJ go.
-— Facet mieszka teraz w pensjonacie „Wod na Panna".'.
— To znaczy, że nie wyniósł się z Między zdrojów.
— Na to wygląda.
— Zaraz złożę mu wizytę. •*— Jest jeszcze fonogram z paszportówki
Okazuje się, że Niemiec ma stałe przedstawi cielstwo jednej z
monachijskich firm na Pol skę. Przebywa u nas w bieżącym roku od po
łowy czerwca, ale do chwili obecnej zdążył j\t sześciokrotnie przekraczać
granicę. Za każdy razem wszystko było w najlepszym porządk Zimerbacha
zastał Jodecki na niewielk skwerku przylegającym do pensjonatu. Niemi©
siedział pod kolorowym, kawiarnianym para
Holem i .popijając piwo przeglądał jakiś zachodni magazyn.
-— Przepraszam najuprzejmiej, ale czy zechciałby pan zamienić ze mną
kilka słów? — Kapitan ukłonił się grzecznie, -i— Na początku lipca w
Kołobrzegu stał się pan ofiarą niemiłego incydentu. Obecnie zarysowały
się widoki na ustalenie sprawców kradzieży i odzyskanie przynajmniej
części pańskiego mienia, dlatego też pozwoliłem sobie pana niepokoić.
Zimerbach zmierzył oficera nieufnym spojrzeniem i zrobił minę, jakby się
zastanawiał, czy przypadkiem nie odprawić intruza z kwitkiem.
Ostatecznie musiał jednak dojść do wniosku, że ewentualna odzyskanie
tego, co utracił, może być warte kilku minut rozmowy z kapitanem, bo
przyzwalająco skinął głową. ^— Bitte schdn, Herr... — Kapitan Joiii;cki.
•?— Bitte, Herr Jodecki — powtórzył Niemiec z chłodnym uśmiechem. —
Jestem do pańskiej dyspozycji.
— Może na wstępie zechciałby pan przypomnieć, jak d<>szło do
kradzieży.
— Mieszkałam w pensjonacie „Biała ,Mewa". Którejś sobo:,y wybrałem
się na dansing. Nazwy restauracji już nie pamiętam, w każdym | razie
zabawiłem tam do północy albo nawet dłużej. Po powrocie okazało się, że
ktoś pod
254
255
moją nieobecność otworzył drzwi i splądrował zajmowany przeze mnie
pokój.
— Co panu zginęło?
— Około dwóch tysięcy marek, trochę złotówek, aparat fotograficzny,
turystyczny tele-wizorek i kilka jakichś drobiazgów.
— Przepraszam za pytanie, ale czy przed włamaniem nikogo nie
przyjmował pan u siebie w pokoju?
*~ To jest moja prywatna sprawa *— żachnął się Zimerbach.
—- Niewątpliwie, niemniej nalegałbym na odpowiedź.
— A jakiż ma to związek z kradzieżą? — Niemiec był wyraźnie
poirytowany. — Pan się chyba zapomina, Herr Jodecki!
— Rozumiem, że odwiedziła pana kobieta..— Kapitan nie zrażony ciągnął
dalej. — Czy przypadkiem nie była to pani Zofia Wielecka? — Szybkim
ruchem podsunął Zimerbachowi kolorową fotografię. — Oczywiście,
mogła używać innego imienia lub nazwiska...
— Skąd pan wie? — Niemiec zapomniał o gniewie, popatrzył na oficera z
niekłamanym zdumieniem. — To przecież jasne. Stuknął się nagle w
czoło. — Ta dziewczyna była w zmowie ze złodziejem. Na dokładkę to
właśnie ona namówiła mnie na ten dansing!
256
XXXV
— W ciągu tygodnia dokonano trzech zabójstw, a ty referujesz mi tylko
litanię pobożnych życzeń nie popartych prawie żadnymi dowodami! —
Pułkownik Kuglarz nie szczędził gorzkich słów Grzeleckiemu. — Na
dokładkę, te twoje wieczne ciągotki do partyzantki. Nie dość, że
podrzuciłeś Svensonowi mikro-nadajnik z nikim tego nie uzgadniając, to
jeszcze osobiście holowałeś go do samej Warszawy. Przecież tak nie
można pracować! Nie po to mamy sztab ludzi i wyspecjalizowane służby,
żeby któryś z „orłów" bawił się w Zo-się-Samosię!
— Ale ten Szwed wydaje mi się bardzo podejrzany — nieśmiało bąknął
kapitan.
— Otóż to! '— podchwycił naczelnik, kręcąc głową z politowaniem. —
Tobie wystarcza, żeby ktoś był podejrzany, a nam potrzeba konkretnych
dowodów.
— Co dalej robić?
— Skoro już tu jesteś, wpadnij na przyjacielską pogawędkę do Tomika i
Rydzewskiego, przeczytaj, co twoi koledzy wygrzebali w kartotekach na
temat interesujących nas osób, i wracaj, synu, nad morze.
— Motel „Pod kulawym Belzebubem" jest już prawie pusty.
— Logika wydarzeń mówi, że jeśli nie w samych Międzyzdrojach, te
gdzieś w pobliżu, rozegra się finał całej sprawy. — Kuglarz nie myślał
zmienić zdania. — Zresztą powiadają, że zbrodniarz zawsze wraca na
miejsce zbrodni... — dorzucił pół żartem, pół serio.
— Zostaje jeszcze Svenson.
— Moim zdaniem on również nie zagrzeje miejsca w Warszawie. A na
razie pilnuje gofl podporucznik Milewski.
— Czy mogę się odmeldować?
— Z moim błogosławieństwem — pułkownil^ zdążył się już rozpogodzić.
— Tylko uważaj n siebie, chłopcze. Tym razem mamy wyjątków
niebezpiecznego przeciwnika.
W maleńkiej cukierence przy jednej z bocznych uliczek Saskiej Kępy
kłębił się zbitjfl tłum. Wprawdzie mało kto reflektował na apetycznie
wyglądające ciastka, ale za to lody miały ogromne powodzenie. Drobna,
niespełna dwudziestoletnia blondyneczka dwoiła się troiła nakładając
porcje do waflowych kubecz ków, a urzędująca przy kasie Tomikową
spraw nie inkasowała należność, pokrzykując z rząd ka w stronę zaplecza,
by doniesiono kubeł za mrożonej masy o konkretnym smaku. '
— Kogo ja widzę?! — Radośnie zamachał al rękami do Grzeleckiego —
Pań Andrzej wJ własnej osobie! Panu też sprzykrzyło się mo-1
rze
— Chętnie posiedziałbym dłużej nad wodą
258
ale pani rozumie, interesy. — Kapitan spróbował przepchnąć się bliżej
Tomikowej. — Nie jjastałem przypadkiem męża?
-~ Niestety musiał pojechać po surowiec, pan wie, jak dzisiaj o wszystko
trudno.
*— Kiedy wróci?
—- Nie mam pojęcia* ale niech pan wpadnie do nas wieczorkiem.
Mieszkamy dwa kroki stąd, na Francuskiej.
*r- Dziękuję za zaproszenie.
Zawsze będzie pan mile widziany.
Oficer uśmiechnął się na pożegnanie i nie bez uczucia pewnego zawodu
opuścił cukiernię. Chwilę później siedział już w swoim renaulcie. Po
krótkim wahaniu włączył stacyjkę i wolno ruszył' w kierunku Wawra.
Prawdę powiedziawszy nie bardzo wiedział, jak wytłumaczyć
Rydzewskiemu nieoczekiwaną wizytę, postanowił jednak, że coś wymyśli
na miejscu.
Skręcał właśnie w Płowiecką, kiedy w uszach zaświdrował mu
przeraźliwy sygnał syreny. Przyhamował i niemal w tym samym
momencie wyprzedził go z piskiem opon czerwony wóz straży pożarnej.
Grzelecki rozejrzał się czujnie. W pierwszej chwili nie zauważył niczego
podejrzanego i ruszył w swoją stronę, ale niespełna dwieście metrów dalej
ogarnęło go niedobre przeczucie. Przejechał jeszcze ze sto metrów i
ponownie skręcił. Teraz mógł już zobaczyć płonący budynek. Był to
niewielki,
259
parterowy drewniak, a ściślej rzecz biorąc rozbuchane ognisko, z którego
sterczały co grub-rze belki i ceglany komin. Kapitan na wszelki wypadek
zerknął do notatnika, wiedział jednak, że o żadnej pomyłce nie może być
mowy, Płonął warsztat Rydzewskiego.
Grzelecki zostawił renaulta i niemal biegiem dopadł młodego
funkcjonariusza w mundurze podporucznika MO.
— Kto pierwszy zawiadomił o pożarze? — Mignął koledze po fachu
swoją legitymacją
— Sąsiadka z przeciwka, niejaka Urszula Ni-tecka — wyjaśnił
podporucznik rzeczowo. Emerytowana nauczycielka.
— O której?
v— Jakiś kwadrans, najwyżej dwadzieścia mi nut temu, ale po dwóch
miesiącach upałóv drewno pali się niczym słoma. Na dokładk tam musi
być kupa chemikaliów, jak w każ dej wytwórni plastyków.
— Są ofiary?
— Jeszcze nie wiadomo, obawiam się jednali o właściciela tego interesu.
Jego samochód st<l| z kluczykiem w stacyjce i dokumentami \l schowku.
Kapitan dostrzegł znajomego volkswage zaparkowanego naprzeciwko
płonącego budy ku, tyle że po drugiej stronie ulicy. W pier . '.jim odruchu
Grzelecki chciał sprawdzić sł wa podporucznika, ale niemal natychmiast zr
63
zygnowdł. Przemknęła mu mysi, że samochód najprawdopodobniej i tak
trzeba będzie poddać szczegółowym oględzinom, a w tej chwili lepiej nie
przeszkadzać strażakdłsi. Ci widać z góry zrezygnowali z prób ratowania
resztek warsztatu, bo polewali wodą jego skraje, by nie dopuścić do
rozprzestrzeniania się pożaru. Chyba mieli zresztą rację, bo po kilku
minutach pióropusz ognia wyraźnie zmalał, a żar panujący uprzednio na
całej ulicy zelżał na tyle, że można już było bezkarnie podejść do granic
posesji Rydzewskiego.
— Niech pan da znać pułkownikowi Kuglarzowi ?— kapitan poprosił
podporucznika o przysługę. — Ja tymczasem pogadam z tą Ni-tecką.
Wysoka, zadziwiająco prosto trzymająca się mimo osiemdziesięciu kilku
lat kobieta stała w otwartych drzwiach. Była mocno przybita
wydarzeniem, ale starała się zachować spokój.
— To pani telefonowała po straż pożarną?
— Po milicję również — potwierdziła emerytowana nauczycielka.
— Może pani opowie, jak do tego doszło? •— Przed siedemnastą
wyszłam do sklepu.
Kiedy wracałam, pan Rydzewski wysiadał właśnie z samochodu.
Zagadnęłam, co słychać, a on powiedział, że od poniedziałku ponownie
uruchamia wytwórnię i przyjechał zobaczyć, czy wszystko jest w
porządku.
2H.I
-— W pani obecności wszedł do budynku?
— Widziałam, jak otwierał bramę na podwórko.
— Później nie obserwowała już pani dzewskiego?
— Skądże znowu! -— Spojrzała na oficera z nie ukrywanym zdziwieniem.
— Po prostu poszłam do siebie.
— Kiedy zauważyła pani ogień?
-— Pół godziny, może trzy kwadranse później. Właściwie to najpierw
poczułam spaleniznę i wyjrzałam na ulicę, żeby zobaczyć, co się stało. Z
okien warsztatu buchał już ogień, więc natychmiast chwyciłam za telefon.
— Jeśli dobrze zrozumiałem, to dzisiaj Rydzewski pierwszy raz po urlopie
zaglądał do warsztatu?
— Tak... To znaczy niezupełnie — wyraźnie się zawahała. •— Wczoraj,
późnym wieczorem, widziałam światło w oknach jego wytwórni.
— Innymi słowy był tu i wczoraj?
— Prawdopodobnie, ale dzisiaj jakoś zapomniałam go o to zapytać. Widzi
pan, Rydzewski mieszka w bloku przy Międzynarodowej, a w Wawrze ma
tylko warsztat, jest więc trochę nietypowym sąsiadem.
— Raczej był — ponuro sprostował funkcjonariusz.
262
—• Niestety, chyba ma pan rację -— przytaknęła, sięgając po chusteczkę
do nosa.
Jadąc na Międzynarodową Grzelecki nie mógł opędzić się od natrętnej
fnyśli, że oto miało miejsce kolejne zabójstwo, a on nie tylko nie umiał mu
w porę zapobiec, ale nawet nie wie, kto jest odpowiedzialnym za nie
zbrodniarzem. Z ciężkim sercem odszukał właściwy blok, wjechał na
piętro i bez większej nadziei dotknął przycisku dzwonka. O dziwo, chwilę
później drzwi otworzyły się i w progu stanęła drobna, zaniedbana
kobiecina w "kraciastej chustce na głowie.
—? Pan tu czego? — Zmierzyła kapitana nieufnym spojrzeniem.
?— W Wawrze, w warsztacie pana Rydzewskiego wybuchł pożar. —
Oficer sięgnął po swoją legitymację.
— Jezusie Nazareński! — Wiadomość poruszyła kobiecinę do żywego. —
Mówi pan, że pożar?
— Spłonął cały budynek.
— A pan Rydzewski? — zaniepokoiła się jeszcze bardziej. — Przecież on
tam właśnie pojechał.
— O której wyszedł z domu? — Grzelecki me odpowiedział na zadane mu
pytanie.
— Zaraz po obiedzie, koło piątej.
— Obiad jadł tutaj, u siebie?
— Jak zwykle.
2$
— Przepraszam, ale co pani właściwie robi w domu Rydzewskiego? —
Oficer zdecydował siej wreszcie zadać nurtujące go od początku rozmowy
pytanie.
?— Sprzątam i gotuję — odparła z godnością. — Pucerowa jestem —
przedstawiła się kapitanowi. — Mieszkam w tym samym bloku, na
parterze, a u pana Rydzewskiego dorabiam sobie do emerytury.
— Jednym słowem prowadzi pani dom — skonstatował oficer. — W
dzisiejszych czasach nielekkie zajęcie.
— Ano nielekkie — zgodziła się kobiecina.
— Pan Rydzewski często przyjmuje gości?
— Na szczęście bardzo rzadko.
— A ostatnio, po powrocie z Międzyzdrojów, nikt go nie odwiedzał?
— I owszem — przypomniała sobie Pucerowa. — Ledwo wczoraj
przyjechał, a już wieczorem miał wizytę.
— Widziała pani tego gościa?
— Byłam już u siebie — zaprzeczyła. — Ale dzisiaj rano znalazłam w
zlewie dwa kieliszki, a przecież pan Rydzewski sam by nie pił.
— Pytała pani o tę wizytę?
— Pytałam.
— I co?
V1— Pan Rydzewski zbył mnie tylko. Zresztą i 264 prawdę mówiąc, on
nigdy nie lubił, żeby wtrącać się w jego sprawy.
— Znaczyłoby to, że nie umie pani powiedzieć, kto i o której godzinie
odwiedził Rydzewskiego — upewnił się kapitan. — Równie dobrze ten
ktoś mógł przyjść w nocy albo z samego rana.
— Ano mógł — przyznała. — Wejścia na klatkę schodową u nas się nie
zamyka, a ja nie wstaję już tak wcześnie jak kiedyś.
— O kiórej zaczyna pani sprzątanie u Rydzewskiego?
— Koło dziesiątej.
— Otóż to! — Pokiwał głową Grzelecki — Trudno będzie nam
sprecyzować, kiedy ta wizyta miała miejsce... Czy wychodząc dzisiaj do
warsztatu Rydzewski nie sprawiał wrażenia podenerwowanego albo
nienaturalnie podnieconego7 — spróbował z innej beczki.
•— Niby dlaczego miałby się denerwować? — zaprzeczyła, choć nie bez
wahania. — Ale czemu pan tak wypytuje o pana Rydzewskiego? ?— W
oczach Pucerowej ponownie pojawił się niepokój — Czy nic mu się nie
stało podczas tego ij^zaru?
vVpadnę jeszcze, to pogadamy. — Grzelecki jdał nagle, że się śpieszy. —
Dziękuję za iMormację i do widzenia. Przy zgliszczach warsztatu
Rydzewskiego nie >/ło już straży pożarnej, za to na małej ulicz
63
ce aż roiło się od funkcjonariuszy. Całością komenderował porucznik
Zanejko.
— Co, stary, ściągnęli cię do tego pożaru? ?— Grzelecki przyjaźnie
powitał kolegę.
— Jak widzisz. — Zanejko nawet nie myślał kryć złego humoru.
—? Okropny tu jeszcze gorąc. Z przeprowadzeniem szczegółowych
oględzin trzeba będzie trochę zaczekać. 1
— Powiedz to lepiej pułkownikowi Kuglarzowi — żachnął się Zanejko.
?— On by chciał, żebym ja poleciał do pożaru jeszcze przed strażakami.
Oficerowie podeszli bliżej do szczątków warsztatu. Prawdę
powiedziawszy niewiele z niego zostało. Podwórko przypominało jedną
wielką kałużę, ze sterty zwęglonych belek tu i ówdzie unosiły się nikłe
smużki dymu, a nad wszystkim ciążył charakterystyczny swąd spalonego
plastyku. Któryś z funkcjonariuszy zaczepił bosakiem jedną z belek i
ostrożnie odciągnął ją na bok. Po chwili chciał zrobić to samo z drugą, ale
coś musiał zobaczyć w pogorzelisku, bo zatrzymał się niezdecydowany.
— Tam ktoś leży, panie poruczniku — powiedział cicho do Zanejki. —
Medycy będą mieli kłopot, bo z nieboszczyka niewiele zostało.
63
267
Jodecki zatrzasnął drzwi służbowego poloneza i bez pośpiechu wszedł na
mostek. Chałupa, w której znaleziona zwłoki Wazunia, wyglądała niczym
na jarmarcznym landszafcie. Promienie popołudniowego słońca odbijały
się w strumieniu, nadając zieleni drzew i trawy jakiś nierzeczywisty,
jaskrawy odcień, ostro kontrastujący z czernią starych belek. Wprawdzie
chata po Zimerbachach została już uwieczniona na kilkunastu fotografiach
we wszelkich możliwych ujęciach, kapitan nie mógł sobie jednak
odmówić przyjemności, by nie zrobić jeszcze jednego, kolorowego
zdjęcia.
Odniósł aparat fotograficzny do samochodu i wrócił na mostek. Przez
dobrą minutę bezmyślnie spoglądał w wodę. Mówiąc szczerze nie bardzo
wiedział, po co tu znowu przyjechał. Miejscowi funkcjonariusze pod
wodzą sierżanta Wapińskiego wszystko dokładnie przeszukali i trzeba było
pogodzić się z faktem, że ślady ujawnione na miejscu przestępstwa nie
nadały śledztwu nowego impetu. Badania laboratoryjne niedopałków
papierosów doprowadziły wprawdzie do identyfikacji większości z nich,
ale fakt, że zostały pozostawione w chałupie przez Wielecką, Wazunia i
Kucickiego, niewiele wnosił do sprawy, podobnie zresztą jak i znaleziona
przez Wilczka dziesięoiokoronówka.
Oficer zszedł z mostka nad samą wodę. Kiedyś po przeciwnej stronie
strumyka musiała być ścieżka, bo krzaki kończyły się dobre dwa kroki od
brzegu. Brnąc po kolana w gęstej trawie oficer ruszył wzdłuż strumienia.
Nieco powyżej chałupy zatrzymał się znowu. Ścieżka skręcała tu pod
ostrym kątem w prawo. Właściwie nie było powodu, żeby iść nią dalej,
Jodecki jednak zaryzykował. Omal się nie przewrócił o spróchniały pień
powalonego przed i laty drzewa, dwukrotnie chiupnęło mu pod no-j gami
ukryte wśród trawy błoto, w końcu spłoszył jakiegoś ptaka. Przeszedł
jeszcze kilkanaście kroków i stanął nad niewielkim, wyschnięJ tym na
poły stawkiem. Gdyby nie resztki wbitych w brzeg kołków, można by było
pomyślećd że to tylko spora kałuża.
Ścieżka skończyła się i kapitan miał już za-| miar wracać, kiedy jego
wzrok padł na jakia podłużny przedmiot leżący w wodzie tuż pod'
przeciwległym brzegiem. Bez namysłu okrążył stawek, ściągnął buty i
podwinął spodnie. Przytrzymując się kołka, ostrożnie wszedł do wody.
Niemal jednocześnie poczuł lekki dresz-i czyk emocji. Oto na dnie leżał
wąski, myśliwski nóż o rogowej rękojeści. Ktoś musiał go tu wrzucić
bardzo niedawno, bo na ostrzu nie było jeszcze śladów rdzy.
268
63
— Jezusie Nazareński! — Pucerowa ze zgrozą chwyciła się za głowę.. —
Ale nieboraka popaliło!
— Czy rozpoznaje pani denata? — Grzelecki łagodnie przypomniał
kobiecinie, w jakim celu przywiózł ją w środku nocy do Zakładu
Medycyny Sądowej
— Przecież mówił pan, że to Rydzewski. —• Popatrzyła na kapitana
niepewnie.
.— Mówiłem, ze to może być Rydzewski — sprostował oficer — A pani
miała dokonać identyfikacji.
— Tak, tak — przytaknęła szybko, choć bez specjalnego przekonania. —
Tylko że pana Rydzewskiego okropnie popaliło —? powtórzyła jak gdyby
na swoje usprawiedliwienie. ?— Trudno poznać.
Innymi słowy, potrafi pani powiedzieć, czyje to zwłoki czy nie?
Przez dłuższą chwilę spoglądała to na zwęglone szczątki ludzkie, to na
oficera, to wreszcie na stojącego obok laboranta. Jakoś nie mogła się
zdecydować i gdyby nie stanowcza mina Grzeleckiego, najchętniej w
ogóle uchyliłaby się od odpowiedzi.
— No więc? — kapitan ponaglił kobiecinę.
— Tak, to on — poznała wreszcie.
— Jest pani pewna?
26?"
— Przecież znałam, go z dziesięć lat albo dłużej.
Kapitanowi przemknęła myśl, że w gruncie rzeczy identyfikacja zwłok
Rydzewskiego przez Pucerową była tylko czczą formalnością. Sam oficer
rozpoznał przecież charakterystyczny sygnet na palcu denata, a o jego
tożsamości świadczyły również klucze od mieszkania i ja poński,
elektroniczny zegarek z wygrawerowa nymi na bransoletce inicjałami, nie
mówiąc już o samych okolicznościach znalezienia ofia
?—• W ten sposób jeden problem mamy z gło wy — odetchnął laborant. -
— Czy można prze wieźć zwłoki na salę sekcyjną? — Zwrócił si do
Grzeleckiego. — Mimo wszystko wolelibyś my skończyć sekcję przed
północą.
—? Oczywiście — zezwolił kapitan. — Ad pani miałbym jeszcze kilka
pytań.
—? Przecież ja już wszystko powiedziałam — Po twarzy Pucerowej
przemknął cień nie-i pokoju.
—? Nie orientuje się pani, czy Rydzewski miał w Warszawie jakąś
rodzinę?
— Chyba me.
— A przyjaciół lub bliższych znajomych?
— Jeśli nawet, to do domu ich nie zapraszał. Zresztą z tego, co wiem, pan
Rydzewsk żył głównie swoim zakładem i interesami.
63
Pozostaje jeszcze kwestia jego kontaktów z zagranica.
— Nie rozumiem?
— Nigdy nie wspominał pani o kimś, kto na stałe mieszkał poza Polską? Z
nikim nie prowadził korespondencji?
— Gdzieżby tam.. Chociaż zaraz! — Nieoczekiwanie stuknęła się w czoło.
— Jakieś dwa miesiące temu dostał list z zagranicznymi znaczkami.' To
było pod koniec maja albo na początku czerwca.
— Pamięta pani od kogo? — zainteresował się oficer.
— Tego mi pan Rydzewski nie powiedział. —? A z jakiego kraju?
— Z Anglii — stwierdziła bez namysłu — Chociaż nie — poprawiła się
szybko. — Raczej z Niemiec.
— Zachował ten list? ?— Widziałam, że spalił.
— A kopertę?
— Kopertę tez Tylko znaczki udało mi się wyprosić dla wnuka.
— Wnuk mieszka razem z panią?
— Tak
— Jedziemy!
Niespełna dwadzieścia minut później Grzelecki trzeci już raz tego dnia
zaparkował swojego renaulta przy ulicy Międzynarodowej. Mieszka-
'271
nie Pucerów mieściło się na parterze. Utworzył im niewysoki, dobrze
podłysiały mężczyzna po czterdziestce. Na widok Pucerowej skrzywił się
z nie ukrywanym zniecierpliwieniem.
— Co tak późno? — rzucił ostro. —? Wszyscy denerwujemy się, a mamy
nie ma i nie) ma!
•— To moja wina. — Kapitan sięgnął po legitymację. — Pańska matka
musiała zidentyfikować zwłoki.
?— Ach tak! — Pucer ze zrozumieniem kiwnął głową. — Faktycznie w
bloku mówiło się o jakimś pożarze..
— Można do środka?
— Alez oczywiście.
Mieszkanie musiało być pomyślane jako kawalerka, bo składało się
jedynie z ciasnego pokoiku, mikroskopijnej łazienki i równie maleńkiej
kuchni. W pokoju oprócz młodszej Pucerowej i jej szesnastoletniego syna
siedziała jeszcze dwójka spragnionych sensacji sąsiadów. Jeden z nich
wyraźnie' miał zamiar zagadnąć oficera o szczegóły pożaru warsztatu
Rydzewskiego, Grzelecki udał jednak, że tego nie widzi i nie zwlekając
zwrócił się do Krzyśka Pucera.
— Babcia mówiła mi, że jesteś zapalonym filatelistą
—? Znaazki zbieram gdzieś od trzech lat. — Słowa Grzeleckiego
najwyraźniej zaskoczyły
chłopaka. Na razie jeszcze nie mam się
czym pochwalić.
— Ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka ?— sentencjonalnie zauważył
kapitan. — Tak czy inaczej chciałbym zobaczyć twoją kolekcję,
— Nie zartufe pan?
— Ani trochę.
— A co pana interesuje; Polska, „Demolu-dy" czy Europa Zachodnia?
— Europa Zachodnia.
Po chwili niezbyt gruby klaser znalazł się w rękach oficera. Ten, ku
ogólnemu zdziwieniu, przez dobre pół minuty przewracał karty, udając
spore zainteresowanie. W końcu zar pytał jak gdyby nigdy nic.
— Podobno również i babcia zasila twoje zbiory?
— Owszem —- przytaknął Krzysiek. <— Czasem przynosi mi to i owo.
—- Nie dostałeś od niej ostatnio czegoś ciekawego?
—? Skandynawia, to właściwie żaden cymes. — Chłopak ledwo
dostrzegalnie wzruszył ramionami. —? Zresztą niech pan sam zerknie na
koniec...
Kapitan skwapliwie zajrzał na ostatnią kartę. Za przezroczystym paskiem
tkwiły tam dwa niepozorne znaczki z nadrukiem „Sverige". Grzelecki
sięgnął po lupę młodego Pucera i przez moment wpatrywał się we
fragmenty
273
• nic
stempla pocztowego. Nie ulegało wątpliwości, że list do Rydzewskiego, o
którym wspominała Pucerowa, został wysłany ze Sztokholmu.
.Do Zakładu Medycyny Sądowej kapitan jechał już znacznie wolniej niż
na Międzynarodową. Kiedy dotarł wreszcie na miejsce, było dobrze po
dwudziestej trzeciej. Wysoka, szczupła lekarka o ciemnorudych włosach
kończyła właśnie sekcję,
— Wreszcie raczył się pan pojawić -— powitała oficera zgryźliwie. •—
Najpierw się pan awanturuje, że z sekcją nie można czekać do jutra, a
potem zostawia wszystko i znika gdzieś bez wieści.
— Co zdołała pani ustalić? -— Grzelecki wolał udać, że rue dosłyszał
uszczypliwej uwagi.
—? Chyba się pan zbyt wiele nie spodziewał przywożąc do mnie te
zwęglone zwłoki?
— Czyżby sekcja nic nie dała?
— No, niezupełnie. — Widać lekarka zdążyła juz wyładować zły humor,
bo po jej twarzy przemknął nikły uśmiech. —-? Mimo wszystko
przyczyna zgonu jest raczej jasna.
— Mianowicie?
— Denat otrzymał postrzał od tyłu, w kark, a pocisk utkwił w kręgosłupie.
— Czy śmierć nastąpiła natychmiast?
— W każdym razie dość szybko.
— A ile czasu mogło upłynąć od chwili zgonu Rydzewskiego do
zadziałania płomieni?
•—? Stan, w jakim znajdują się zwłoki, nie pozwala mi na ścisłą
odpowiedź. W każdym razie były to minuty, a nie godziny.
— Denata widziano żywego na krótko przed pożarem. — Grzelelki myślał
głośno. — Wypadki musiały więc następować bardzo szybko po sobie.
— Niech pan zwróci uwagę na jeszcze jeden, chyba dość istotny, szczegół
— dorzuciła lekarka. — Prawdopodobnie na zwłoki została wylana jakaś
łatwo palna substancja, chyba benzyna. Oczywiście mogło to nastąpić
przypadkiem, już podczas pożaru, ale fakt pozostaje faktem.
— Stąd wniosek, że zabójca postanowił spalić warsztat wraz ze zwłokami
Rydzewskiego. — Kapitan nie wahał się zaprezentować własnej wersji. —
Gość ma na sumieniu jeszcze trzy inne zabójstwa, trzeba więc uczynić
wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby w końcu trafił za kratki
Grzelecki zabrał znaleziony podczas sekcji pocisk i bez pośpiechu wrócił
do swego renaulta. Uruchamiał właśnie silnik, kiedy usłyszał dyskretne
bzyczenie ukrytego pod deską rozdzielczą radiotelefonu. Niechętnie
wcisnął klawisz pod radioodbiornikiem, spełniający w rzeczywistości rolę
przełącznika, i moment później w głośniku zachrobotał suchy głos oficera
dyżurnego.
63
275
— Sto osiemnasty, zgłoś się!
— Tu sto osiemnasty — ziewnął kapitan. ?—
Odbiór.
— Melduj się zaraz u siódemki.
Grzelecki zerknął na zegarek i omal nie zaklął. Dochodziła północ, pora na
odprawę u pułkownika Kuglarza była więc, delikatnie mówiąc, dość
niecodzienna.
— Sto osiemnasty, jak mnie zrozumiałeś? — natarczywy głos oficera
dyżurnego przypomniał kapitanowi, że należy odpowiedzieć.
— Za kwadrans jestem u starego — warknął zgoła nieregulaminowo. —
Bez odbioru.
Na pierwszy rzut oka gmach wyglądał na zupełnie wymarły Grzelecki
skinął z daleka dyżurnemu i nie oglądając się za siebie szybkim krokiem
ruszył przez puste korytarze. Chwilę później dotarł do gabinetu
naczelnika Kuglarza. Przez uchylone drzwi buchały kłęby tytoniowego
dymu. a w środku oprócz pułkownika i jednego ze znanych kapitanowi
pracowników Zakładu Kryminalistyki siedział jeszcze szpakowaty
mężczyzna koło pięćdziesiątki w mundurze oficera pożarnictwa. Ten
ostatni monotonnym, niemal bezbarwnym głosem kończył właśnie swe
wywody,
—1 Przed wydaniem ostatecznej opinii będziemy musieli przeprowadzić
badania zgromadzonego materiału dowodowego, co potrwa minimum trzy
do czterech dni, jednakże juz teraz / dużą dozą prawdopodobieństwa mogę
stwierdzić, że pożar w wytwórni obywatela Rydzewskiego został
spowodowany celowo. Zlokalizowaliśmy miejsce, skąd ogień zaczął się
rozprzestrzeniać, a jego wygląd jest iście podręcznikowy. Po prostu
identyfikacja benzyny, jako środka inicjującego pożar, nie przedstawia dla
fachowca większych trudności.
— Słyszałeś? — Kuglarz wskazał Grzelec-kiemu miejsce naprzeciwko
siebie. — Zdaniem eksperta mamy do czynienia z podpaleniem.
.— Pasuje, jak ulał, do wyników sekcji. — Kapitan skorzystał skwapliwie
z zaproszenia i usiadł na niezbyt wygodnym foteliku. — Choć raz zabójca
nie próbował pozorować nieszczęśliwego wypadku
— Innymi słowy, na tym odcinku sprawa jest jasna? — Ziewnął oficer
pożarnictwa.
— Brakuje tylko najważniejszego, to znaczy punktu zaczepienia
pozwalającego zidentyfikować sprawcę
— Mozę pomocne okażą się wyniki naszych badań — odezwał się
pracownik Zakładu Kryminalistyki. — Podczas oględzin samochodu
Rydzewskiego technicy ujawnili na jednym z siedzeń kilka włosów
Porównaliśmy je z materiałem nadesłanym ze Szczecina i okazało się, że
mają one te same cechy, co włosy Wieleckiej
— Facet flirtował z dziewczyną. — Grzelec
63T7
ki pokręcił głową z nie ukrywanym sceptycyzmem- — Pewno Wielecka
pojechała z nim
' któregoś dnia na kawę do sąsiedniej miejscowości albo na spacer.
r~ To było raczej niemożliwe — sprostowań pułkownik. -— Sam
meldowałeś, że volkswaJ gen Rydzewskiego stał pod warsztatem
samochodowym, a nie na motelowym parkinguJ Wszyscy myśleli, że wóz
jest popsuty, jeśli więc Rydzewski woził dziewczynę, to z pewj nością nie
w celach rekreacyjnych.
— Niby racja. — Kapitan zaczerwienił siej jak sztubak przyłapany na
błędnej odpowiedzi"
— Tak czy inaczej nasi eksperci z Zakładu Kryminalistyki spisali się na
medal. — KugJj larz wrócił do poprzedniego tematu. •— Maiq nadzieję,,
że równie dobrze pójdzie im z nic*' zidentyfikowanymi dotychczas
niedopałkami! papierosów, które zostały znalezione na miej scu zabójstwa
Wazunia.
— Obywatel pułkownik ma zamiar ściągnąć te niedopałki do Warszawy?
— Przyleciały samolotem dzisiaj, a właści wie wczoraj w południe —
poprawił się n? czelnik, spoglądając na zegarek.
— Specjaliści ze Szczecina nie kręcili nosa mi, że nie mamy do nich
zaufania?
— Oni również nie mogą narzekać na bra roboty. Kapitan Jodecki
meldował mi, że pobliżu chałupy po Zimerbachach znalazł nd]
na którym wykryto- śladowe pozostałości ludzkiej krwi Dosłownie przed
godziną przyszedł fonogram, że była to Jy^pw tej samej grupy co krew
Wazunia
— Czyli kółeczko się zamyka
— Co z tego, moi złoci, skoro dalej nie wiemy, kto jest czterokrotnym
zabójcą. — Pułkownik Kuglarz daleki był od optymizmu
—? Ja juz zgłaszałem jedną kandydaturę — nieśmiało przypomniał
Grzelecki.
— Chodzi ci o Svensona? •— Właśnie.
— Nie wiem, jak to było w Międzyzdrojach, ale tu, w Warszawie, facet ma
niepodważalne alibi. Od chwili przyjazdu do stolicy -pozostaje pod
troskliwą opieką podporucznika Milewskiego.. Chociaż zaraz! —
Pułkownik nagle zmarszczył brwi. — Z meldunku wynikałoby,-że Szwed
przez całą dobę nie wysciubił nosa z mieszkania Ziółkowskiej. Ona sama
wychodziła wczoraj po mleko i pieczywo, ale Sven-sona nasz
podporucznik nie widział
XXXVIII
Niewysoki, dobrze podłysiały monter w drelichowej kurtce z do połowy
wypalonym papierosem w zębach energicznie załomotał do pier-1 wszych
z brzegu drzwi na dziewiątym piętrze
278
63
stosunkowo niedawno oddanego do użytku wieżowca. Chwilę później z
mieszkania dobiegły odgłosy szurania kapci, metalicznie szczęknęła
zasuwa i w progu pojawił się siwy mężczyzna dobrze już po
sześćdziesiątce.
— Pan do mnie? — Obrzucił montera pełnym zdziwienia spojrzeniem.
— Jestem z wodociągów. — Łysy nawet nie pofatygował się, by wyjąć z
ust papierosa. — Ktoś tu zgłaszał awarię.
— Awarię?
— Podobno jakaś rura puściła na złączu i od dwóch tygodni cieknie.
— Chyba zaszło nieporozumienie. — Siwy mężczyzna energicznie
potrząsnął głową. —i U mnie z całą pewnością nie ma żadnego
przecieku.
— Ale ja dostałem zlecenie. — W głosie pracownika wodociągów
zabrzmiała nuta niezachwianej pewności siebie. — A skoro jest zle-l
cenie, to znaczy, że musi być awaria.
— Może cieknie u któregoś z sąsiadów? —I łagodnie poddał lokator.
Monter niecierpliwie wzruszył ramionamii i najwyraźniej miał
zamiar ofuknąć siwego mężczyznę, w ostatniej jednak chwili słowa
tamtego musiały mu trafić do przekonania, bm sięgnął do leżącej na
podłodze wielkiej torby z narzędziami. Przez kilkanaście sekund grze-1
bał w przegródce z i^kułami i uszczelkami,
nim w jego ręku pojawił się wymięty świstek papieru.
—- Pan nazywa się Ziółkowski? — zapytał,
— Nie, Czerniakowski.
—- Czyli faktycznie pomyłka. — Pracownik wodociągów nie krył swego
rozczarowania. .— Pewno dyspozytorka coś pokręciła. Wiadomo: baba.
—i Zaraz, zaraz! — Czerniakowski z rozmachem stuknął się w czoło. ?—
Moja sąsiadka nazywa się właśnie Ziółkowska.
— W izleceniu jest Dionizy Ziółkowski. ?— Monter przecząco pokręcił
głową.
— Ale może chodzi o Ziółkowską, a nie o Ziółkowskiego.
— Diabli wiedzą. ?— Człowiek w drelichu niezdecydowanie podrapał się
w łysinę.
— Nie sprawdzi pan?
— Skoro już tu jestem...
Monter zostawił torbę przed wejściem do mieszkania Czerniakowskiego i
obaj ruszyli do sąsiednich drzwi. Milka otworzyła im prawie natychmiast.
— Czy to pani zgłaszała do wodociągów awarię? — Czerniakowski
znacząco wskazał montera.
— Spadł mi pan z nieba! — Dziewczyna radośnie klasnęła w dłonie. —
Od wiosny kran mi przecieką, a administracja do tej pory nie raczyła
nikogo przysłać.
63
280
— Ja miałem uszczelnić rurę na złączu, a nie jakiś tam kran — pracownik
wodociągów nagle-się stropił. — Tak napisała mi dyspozytor-ka.
— Pal diabli dysppzytorkę! ?— Ziółkowska w dwóch susach dopadła
torby montera i połaszczyła ją do swego mieszkania. — Ja pana nie
wypuszczę, póki nie zobaczy pan tego kranu.
?— Słusznie, pani Milko! — poparł sąsiadkę Czerniakowski. — Trzeba
skorzystać z okazji, a dla fachowca to przecież żadna różnica kran czy
rura.
Hydraulik próbował jeszcze oponować, ale Ziółkowska zostawiwszy torbę
w przedpokoju bezceremonialnie chwyciła go za drelichową kurtkę i
pociągnęła za sobą. Dziewczyna zajmowała kawalerkę. Mieszkanie
składało się z niewielkiego pokoju, kuchni, przedpokoju i łazienki.
Właśnie do tej ostatniej niemal siłą wepchnęła montera.
— Proszę, niech pan rzuci okiem na kran z zimną wodą — poprosiła. —
Nie było mnie w Warszawie blisko dwa miesiące, a przez ten czas w
wannie zdążył się zrobić paskudny zaciek. Jeszcze trochę i będę musiała
poszukać nowej wanny, a w dzisiejszych czasach to przecież nie takie
proste.
Chcąc nie chcąc hydraulik pochylił się nad zdezelowanym kranem.
Sącząca się bez przer-
> Strużka w,dy faktycznie zdążyła juz pozostawił ni różowej ściance
wanny sporą, bru-dnordzav pianie;
Trzeba wymienić; pakunek. Monter z niekłamanym obrzydzeniem
odwrócił się plecami do cieknącego krami —- Nie wiem, czy te, co mam,
będą pasować.
— Ja panu zapłacę - Milka uśmiechnęła sie przymilnie Prywatnie.
Bez słowa wrócił do przedpokoju po torbę z narzędziami. Drzwi do
pokoiku były otwarte jikoś nie mógł jprzec się pokusie, by tam zajrzeć
Regał, kanapa, oryginalny fotelik lywan wszystko rod<... Pev 'su
two-harmoni jną ałosr ale » pomieszczeniu panował okropny bałaga
Mi porozrzucanymi po sprzc,-! ich ( - cuuri 'air gardero by
pracownik odociągov lcstrzeg! również i męską koszulę, jednak jej
właściciela raią pewnością nie było w mieszkaniu
Ładnie się pani opaliła rzuci] zdaw kowo, wracając do łazienki [J
nas w kraju czy gdzieś na południu?
— Nad Bałtykiem
— Podobno ostatnimi czasy pogoda nad naszym morzem lepsza niż u
Bułgarów
— Prawdę powiedziawszy nie miałam jeszcze okazji porównać.
Monter wyciągnął z torby ,.żabkę" i garść uszczelek Zaczaj rozglądać się
pij łazience szu
283
"63
kając zaworu odcinającego dopływ wody do mieszkania, ale widać w
ostatniej chwili się rozmyślił, bo do oporu odkręcił cieknący kran.
— Załatwiłaby sobie pani jakąś zachodnią albo jugosłowiańską armaturę
zamiast tej tandety — wrócił do zasadniczego powodu swej bytności w
łazience Ziółkowskiej. —• Szkoda mojej roboty, bo za miesiąc znowu
nawali.
Jak gdyby na poparcie wygłoszonej opinii z rozmachem stuknął „żabką" w
kurek. Ponownie odwrócił głowę w stronę dziewczyny i nie patrząc, co
robi, zabrał się do zakręcania wody. Trzy sekundy później poczuł pod ręką
lekki opór, postanowił jednak na siłę docisnąć za-l wór. Jeszcze pół obrotu
i nagle zimny prysznic zmoczył hydraulika od pasa w górę.
— Jezus, Maria! Co pan wyprawia? — Rozpaczliwy krzyk Milki zamiast
pobudzić do działania na dobre sparaliżował pracownika wodoJ ciągów.
— Zaleje mi pan całą łazienkę!
Spojrzał na kran. Dołem ciekło, jak wprzódyJ za to kurek i górna część
zaworu tkwiły w ręku montera, a przez powstały otwór woda tryskała
niczym z fontanny.
—• No, zróbże pan coś, do ciężkiej choleryS — Ziółkowska w
bezsensownym geście ściągJ nęła z wieszaka przy wannie ręcznik;.
Hydraulik spróbował wetknąć zawór na swo-l je miejsce, ale efekt był
tylko taki, że woda pociekła mu po spodniach. Gniewnie odrzucił
?384
kurek i z braku jakiejkolwiek zatyczki lub korka posłużył się własną
dłonią. Niestety skutek był równie żałosny i monter zaczynał już całkiem
tracić głowę, kiedy jego wzrok padł na umieszczony w samym rogu
łazienki zawór odcinający dopływ wody do mieszkania.
Trzy kwadranse później po wysoce niefortunnym odegraniu roli
pracownika warszawskich wodociągów podporucznik Milewski opuś-. cił
progi mieszkania Ziółkowskiej. Chlupotało mu w butach, ciekło ze spodni,
a drelichowa kurtka nie nadawała się do włożenia. Koniec końców kran
udało mu się zreperować, był to jednak jedyny pozytywny rezultat całej
wyprawy, jeśli nie liczyć ustalenia wysoce niepokojącego faktu, że
wbrew dotychczasowym przypuszczeniom Ingmar Svenson nie
przebywał aktualnie u dziewczyny.
W zaparkowanej na wysokości sąsiedniego bloku nysie czekał Grzelecki
wraz z dwoma sporo młodszymi, ubranymi podobnie jak Milewski,
funkcjonariuszami. Na widok podporucznika cała trójka wybuchnęła
niepohamowanym śmiechem, ale ten szybko zgasił ich wesołość.
— Na darmo pilnowaliśmy tej chałupy — zakomunikował ponuro. —
Svensona nie ma u Ziółkowskiej.
— Jak to nie ma? — Grzelecki aż podskoczył. — Meldowałeś przecież
staremu, że Szwed
63
od przyjazdu nie wyściubił nosa z mieszkania tej dziewczyny
—* Meldowałem, meldowałem — odburknął Milewski. — A ciebie nigdy
nikt nie wystawił do wiatru? Pilnowaliśmy wyjścia z bloku i wozu
Svensona. Czy to moja wina, że Szwed wylazł przez okno na dziewiątym
piętrze albo zwiał przez komin?
Kapitan bez słowa wyskoczył z nyski i w kilku susach dopadł wejścia do
bloku Ziółkowskiej. Winda była akurat na dole. Wpadł do niej,
niecierpliwie nacisnął najwyższy przycisk i po kilkunastu sekundach
znalazł się na dziewiątym piętrze. Drzwi do mieszkania przyja ciółki
Svensona były zamknięte, ale oficer nawet nie spojrzał w tamtym
kierunku. Zatrzasnął za sobą drzwi windy i przeskakując po trzy stopnie
dotarł na ostatnie, dziesiąte, piętro.
Idący w lewą stronę korytarz kończył się ślepo po jakichś trzydziestu
metrach. Grzelecki zawrócił i pobiegł w przeciwną stronę. Kilkanaście
metrów przed drugim końcem korytarza natknął się na niskie, oszklone
drzwi. Nie były zamknięte na klucz ani na kłódkę i prowadziły do
krótkiego łącznika. Chwilę później kapitan biegł już bliźniaczym
korytaTzem po drugiej stronie bloku. Piętro niżej wsiadł do windy.
Wyjaśnienie tajemniczego zniknięcia Svensona okazało się banalnie
proste.
,63
Nie minęły nawet dwa kwadranse, kiedy Grzelecki wpadł jak bomba do
gabinetu pułkownika Kuglarza. Naczelnik wiedział już o wszystkim i
krążył nerwowo między oknem i zgniłozieloną kotarą zasłaniającą szafę
pancerną.
— Co za dyletantyzm! Jaki brak wyobraźni! — gulgotał z najwyższym
rozdrażnieniem. — Na nikim już nie można polegać. Ten cały Milewski
nadaje się do przedszkola, a nie do takiej roboty jak nasza!
— Każdemu może się zdarzyć, że strzeli gafę. — Kapitan nie chciał
pogrążać i tak już skompromitowanego w oczach przełożonego kolegi. —
Teraz najważniejsze, żeby jak najszybciej dorwać tego Svensona.
Trzymam zakład, że to właśnie on zabił Rydzewskiego i podpalił
wytwórnię plastyków. Najprawdopodobniej właśnie po to przyjechał do
Warszawy.
— Mozę i masz rację —- W głosie pułkownika zabrzmiał wyraźny
sceptycyzm. — Ale gdzie dowody?
—? Wpakujemy Szweda za kratki, porządnie go przemagluję, a on już sam
wszystjko wyśpiewa.
— Wyśpiewa albo i nie, za to my obaj wylecimy z roboty. Masz pojęcie,
jaki podniósłby się krzyk, że bezpodstawnie zatrzymaliśmy cudzoziemca?!
«— Przecież me będziemy siedzieć z założonymi rękami.
— Słusznie — przytaknął Kuglarz. ?— Wydałem już stosowne dyspozycje
i prędzej czy później pan Ingmar powinien wpaść w oko komuś z
„prewencji" albo „drogówki". Ale o żadnym zatrzymaniu nie może być
nawet mowy.
Cicho skrzypnęły drzwi i do gabinetu naczelnika wkroczył Zanejko. W
przeciwieństwie do swego przełożonego i Grzeleckiego był w nadzwyczaj
dobrym humorze. \
— Mamy wreszcie dowód, że w tej sprawie chodzi nie tylko o zwykłe
zabójstwo, rozboje, włamania i inne wyczyny kryminalnego półświatka —
zaczął od samego progu. — Według wszelkich znaków na niebie i ziemi
wszystkie te przestępstwa są logiczną konsekwencją działalności wrogiego
wywiadu.
«— Nie gadaj?! — Kapitan aż podskoczył. —< Znalazłeś coś w spalonym
warsztacie Rydzew" skiego?
.— Siedziałem tam przez całą noc i pół dnia, ale opłaciło się. — Porucznik
tryumfalnym gestem wyciągnął z czarnej „dyplomatki" niewielką
plastykową kasetkę. W środku leżały dwie starannie opakowane w ?
przezroczystą folię, bliźniaczo podobne do siebie, zapalniczki. Ich ścianki
pokrywała na poły wypalona, na poły stopiona, masa plastyczna bliżej nie
okreś-
288 lonego koloru, a na częściach metalowych widać było wyraźny,
ciemny nalot, jaki pozostawia dłuższe działanie silnego płomienia.
— Zapalniczki oddam zaraz ekspertom — ciągnął dalej Zanejko ale już na
miejscu dokładnie je sobie obejrzałem. W każdej znajduje się miniaturowa
skrytka. Bomba się tam nie zmieści, dla mikrofilmu jednak miejsca aż
nadto.
— Obawiam się, że pod wpływem wysokiej temperatury niewiele z tych
mikrofilmów zostało. — Kuglarz ciekawie pochylił się nad zapalniczkami.
— Nawet najlepsi specjaliści nie potrafią ustalić, co one zawierały.
—? Być może, ale sam fakt znalezienia czegoś podobnego jest chyba
dostatecznie wymowny — nie ustępował porucznik. -— Przeciętny
prywaciarz nie kolekcjonuje takich zapalniczek.
- Ciekawe, dlaczego Svenson nie zabrał ich po zabójstwie Rydzewskiego?
— zastanowił się Grzelecki. — Przecież to cholernie kompromitujący
dowód.
— Może po prostu nie zdążył?
Na biurku naczelnika brzęknął jeden z telefonów. Kuglarz niecierpliwie
sięgnął po słuchawkę i przez dłuższą chwilę milczał. Kiedy w końcu
podziękował rozmówcy za meldunek, jego mina była już znacznie
pogodniejsza.
— Znalazła się zguba — poinformował sie-
289
dzących w gabinecie oficerów — Przed chwilą, jak gdyby nigdy nic,
,Svenson zajechał taksówką pod blok Ziółkowskiej. Mam nadzieję, że tym
razem nasza opieka będzie skuteczniejsza.
XXXIX
' Jodecki delikatnie zastukał do szerokich, pomalowanych na biało drzwi i
odczekawszy kilka sekund nacisnął klamkę. W obszernym pokoju za
staromodnym biurkiem siedziała szczupła, siwowłosa kobieta Na widok
kapitana odsunęła na bok pokaźny stos przeglądanych właśnie rachunków
— Pan chciałby zatrzymać się u mnie na kilka dni? — zapytała domyślnie.
—? Może kiedyś, w przyszłości — Kapitan sięgnął' do kieszeni po
służbową legitymację. — W tej chwili pragnąłbym zadać pani kilka pytań.
— Ach tak! ?— Właścicielka pensjonatu beznamiętnie skinęła głową
— Prawdę mówiąc, próbowałem znaleźć panią juz wczoraj, ale jakoś nie
miałem szczęścia.
— Przez cały dzień jeździłam po okolicy w poszukiwaniu jedzenia dla
moich gości. Niestety, oficjalne przydziały są nadzwyczaj skromne
— Czy wyprawa dała rezultaty?
Nie powiedziałabym. — westchnęła ze smutkiem. — Ale odkąd to pańska
firma interesuje się kłopotami właścicieli pensjonatów?
— Jednym z pani gości jest niejaki Johan Zimerbaeh. — Jodecki
postanowił przystąpić do rzeczy.
— Zgadza się.
— Zanim trafił do „Wodnej Panny", przez kilka dni mieszkał „Pod
kulawym Belzebubem".
— Coś mi o tym wspominał.
— Nie mówił, czemu zdecydował się opuścić motel?
— Wybaczy pan, ale ja nie mam zwyczaju pytać gości o takie rzeczy —
odparła z godnością. — Każdy może swobodnie decydować, gdzie się
zatrzyma.
— Ależ oczywiście — kapitan przytaknął, choć jego mina świadczyła, że
słowa właścicielki pensjonatu nie trafiły mu do przekonania. *— Jednak
przyzna pani, że podobne przenosiny nie zdarzają się zbyt często.
— Częściej, niż pan myśli.
— A tak, w ogóle, co może pani powiedzieć o panu Zimerbachu? •—
nieoczekiwanie zaczął z innej beczki.
— Typowy zachodnioniemiecki turysta w średnim wieku.
— Bogaty?
— Niewątpliwie tak.
291
im
— Czy zauważyła pani, by utrzymywał z kimś tutaj bliższe stosunki?
— A czemu interesuje pana właśnie ten z cudzoziemców mieszkających w
moim pensjonacie? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.
— Ma pani więcej gości z Zachodu? — podchwycił oficer.
— Owszem
— Nie zatrzymali się przypadkiem u pani panowie Oklund albo Svenson?
— Pierwsze z nazwisk nic mi nie mowi — odparła bez cienia wahania. —
Za to pan Ing-mar faktycznie ma u mnie wynajęty pokój.
— Od kiedy, jeśli można wiedzieć?
— Od soboty, ale przedwczoraj gdzieś wyjechał, zostawiając część swoich
rzeczy i nie zwracając klucza
— Czy mówił, na jak długo opuszcza Międzyzdroje?
— Nie, ale dla mnie to zupełnie bez znaczenia, skoro zapłacił z góry za
dwa tygodnie.
— Svenson przeniósł się do pani z tego samego motelu co Zimerbach
— Doprawdy? — Na moment jak gdyby straciła cierpliwość. — A może
chodzi panu nie o Zimerbacha i Svensona, tylko o moje stosunki z
konkurencyjną firmą pani Sawitow-skiej? — dorzuciła niemal zaczepnie.
— Bo jeśli tak, to jeszcze jeden z jej gości trafi prawdopodobnie do
„Wodnej Panny".
- Uchyli pani rąbka tajemnicy, kto to ta ki? — Kapitan udał, że przyjmuje
wszystko za dobrą monetę.
— Przed niespełna godziną rozmawiał ze mną niejaki Tosiński. Jemu
również sprzykrzyło się „Pod kulawym Belzebubem".
Oficer grzecznie podziękował właścicielce pensjonatu, bąknął kilka słów
na pożegnanie i ruszył do wyjścia. Schodził właśnie wąskimi, niezbyt
wygodnymi, schodami z pierwszego piętra, gdy dostrzegł podążającego
naprzeciwko Zimerbacha.
— Co za spotkanie! — Niemiec roześmiał się bez cienia zażenowania. —
Pan znowu tutaj, Herr Jodecki?
— Myślałem, że zastanę pańskiego przyjaciela, Ingmara Svensona — bez
zająknienia skłamał kapitan. — Niestety, dokądś wyjechał.
~- Mojego przyjaciela? — Zimerbach przez iaoment nie mógł zrozumieć,
o kogo chodzi. — A, mówi pan o tym Szwedzie? —? Wreszcie skojarzył
sobie osobę. — No cóż, nasza znajomość ma dość luźny charakter, a fakt,
że znowu mieszkamy pod jednym dachem, jest dzie-em przypadku.
— Pan Svenson i jego przyjaciółka Emilia Ziółkowska padli ofiarą tych
samych złodziei co i pan. — Ostatnie stwierdzenie tylko w połowie
znajdowało pokrycie w materiałach śle-
63
292
dziwa, oficer nie czul jednak ani cienia skrupułów,
.— Zadziwiający zbieg okoliczności. —- Czyżby nic pan nie słyszał na ten
temat?
— Od Svensona?
— Chociażby.
— Pan chyba żartuje? -— Niemiec ponownie parsknął śmiechem. — Niby
czemu Herr Sven-son miałby mnie wtajemniczać w takie rzeczy-Równie
dobrze Frau Sawitowska mogłaby mi się użalić, że i ją okradziono.
-— Czyżby właścicielka „kulawego Belzebub ba" miała ostatnio do
czynienia ze złodzieja-] mi? — Jodecki nie wahał się udać kogoś wy-|
jątkowo mało rozgarniętego.
Niemiec przestał się śmiać i przez dłuższl chwilę spoglądał na kapitana
jakoś dziwniel W końcu wzruszył tylko ramionami.
— Mimo wszystko bariera językowa czaserrl daje znać o sobie —
zauważył nie bez ironii. — I A wracając do tematu, nic nie wiem o żad]
nych kradzieżach w waszym kraju, z wyjąt] kiem tej, której sam padłem
ofiarą.
XL
— Wstawaj, śpiochu! —? Energiczne szarpi nięcie za ramię wstrząsnęło
Grzeleckim. — Ktol
63
widział tyle spac w ciągu dnia? Juz wieczór, a'ty dalej w objęciach
Morfeusza.
Kapitan' machnął ręką, jak gdyby chciał odpędzić jakąś natrętną muchę,
ale po kolejnym szarpnięciu otworzył oczy. Przez moment półprzytomnie
rozglądał się po wnętrzu nysy, w której właśnie siedział na fotelu obok
kierów ćy, w końcu przypomniał sobie dwie kolejne nie przespane noce i
powód, dla którego znalazł się nie opodal bloku Ziółkowskiej
— Czyżby Svenson wyszedł na ulicę? -— prawie już całkiem przytomnie
zapytał przebranego w roboczy kombinezon Milewskiego
—? Od pięciu godzin nie wyściubił nosa od swej przyjaciółki — rzeczowo
odparł zagadnie ty. — Tym razem pilnujemy bloku z obu stron...
— Więc po kiego licha mnie obudziłeś?
— Sam go o to prosiłem. — Zza pleców Grzeleckiego dobiegł pełen
dezaprobaty głos Zanejki.
— Stało się coś?
— Pułkownik Kuglarz doszedł do wniosku, że niezależnie od dalszego
rozwoju wypadków powinieneś wracać do Międzyzdrojów.
— A co ze Svensonem?
—1 Prawdopodobnie on również pojawi się wkrótce na naszym wybrzeżu.
Tak czy inaczej w Warszawie nie znajdziesz- rozwiązania tej parszywej
historii.
295
— Powiedzmy. —• Kapitan miał najwyraźniej inne zdanie
— Przed wyjazdem wpadnij jeszcze do laboratorium. — Zanejko uznał
poprzedni temat za wyczerpany. ?— Naszym ekspertom udało się
zidentyfikować kolejny z petóvy znalezionych w chałupie po
Zimerbachach.
— Mianowicie?
— Istnieje duże prawdopodobieństwo, ze stanowił on własność
Rydzewskiego'.
— Czyli podobnie jak Wielecka, Wazuń i Kucicki musiał on ostatnimi
czasy bywać w tamtej chałupie.
— Właśnie.
?— Szkoda, że nie wiedzieliśmy tego kilka dni wcześniej. Teraz to już,
niestety, musztarda po obiedzie.
— Niezupełnie — obruszył się Zanejko — Mamy kolejny dowód łączący
te cztery zabój-^ stwa w jedną całość.
— Czy to już wszystkie rewelacje, dla któJ rych kazałeś ninie obudzić? —
Grzelecki po-j patrzył na kolegę z niechęcią.
— Ustalono, że pocisk znaleziony w ciel Rydzewskiego został
najprawdopodobniej wyj strzelony z pistoletu marki savage. Jak do teł
pory, broń ta nie figuruje w naszych kartotef kach.
— Wypadałoby jeszcze tylko znaleźć sam pi stolet i faceta, który z niego
strzelał — sarka stycznie zauważył kapitan Zresztą zabójcę już chyba
mamy, brakuje jedynie dowodów.
- Patrzcie, patrzcie1 Svenson wyszedł z chałupy! — zduszony krzyk
Milewskiego przerwał rozmowę oficerów. — Idą z Milką Ziółkowską do
samochodu
Grzelecki i Zanejko jak na komendę przylgnęli do szyby nyski. Szwed
faktycznie sadził wielkimi krokarni w stronę swego volvo. W jednym ręku
trzymał zgrabną, znaną już kapitanowi z widzenia, walizeczkę, a drugą
bezceremonialnie ciągnął drepczącą za nim dziewczynę.
XLI
Jodecki bez pośpiechu złożył „Przegląd Spor-tjwy" i sięgnął do
kieszeni po „Politykę". Prawdę powiedziawszy nie czuł większego
podniecenia^ mimo ze czekał na domniemanego zabójcę czterech osób. Z.
zajmowanej przez siebie ławki miał znakomity widok na front „Wodnej
Panny"" wraz z przyległym -d'o pensjonatu skwerkiem, gdzie pod
wielkimi, kolorowymi parasolami kilku wczasowiczów raczyło się
^oca-colą i piwem. Napływające od paru godzin do komisariatu w
Międzyzdrojach telefo-nogramy wskazywały, ze Svenson w szybkim
empie zbliża się do kurortu, kapitan liczył
63
?'"fi ».
więc, że lada chwila zobaczy volvo Szweda przed pensjonatem.
Oczywiście pod warunkiem, że Ingmar nie wyląduje wraz z Ziółkowską w
motelu „Pod kulawym Belzebubem", gdzie z kolei czekał na niego
Wapiński.
Oficer zerknął na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Warszawa zapowiadała,
że Grzelecki dotrze do Międzyzdrojów dopiero koło południa, w ciągu
najbliższych trzech godzin Jodecki był więc zdany wyłącznie na siebie i
miejscowych funkcjonariuszy.
Dla zabicia czasu zaczął pobieżnie przeglądać jakiś artykuł, kiedy zza rbgu
dobiegł go miarowy warkot silnika, a chwilę później nie opodal „Wodnej
Panny" zatrzymało się znajome volvo ze szwedzką rejestracją. Z wozu
wysiedli Svenson i Ziółkowska. Przed wejściem do pensjonatu zatrzymali
się jeszcze na moment i dziewczyna tłumaczyła coś przyjacielowi, żywo
gestykulując, ale ten machnął tylko niecierpliwie ręką, najwyraźniej
lekceważąc jej argumenty. Milka skinęła potulnie głową i kilka sekund
później oboje zniknęli we wnętrzu „Wodnej Panny".
Cała scena wyglądała tak naturalnie i niewinnie, ze kapitan niemal zwątpił
w sens wysiadywania pod pensjonatem. Na szczęście szybko otrząsnął się
z demobilizującego wrażenia i postanowił czekać dalej. Przez kolejne pół
godziny nic s"fc nie działo, w końcu jednak los
W8
wynagrodził oficerowi cierpliwość. Oto Sven-son pojawił się ponownie
przed „Wodną Panną". Tym razem był w towarzystwie Zimerba-cha. Obaj
panowie dzierżyli w dłoniach puszki z jakimś zachodnim piwem i
rozprawiając o czymś zawzięcie ulokowali się pod jednym z kolorowych
parasoli.
Jodecki postanowił działać. Schował gazetę do kieszeni i jak gdyby nigdy
nic ruszył w stronę wejścia do pensjonatu. Chwilę później wkroczył do
niewielkiego holu, z pozorną obojętnością minął maleńki barek i krętymi
schodami wgramoiił się na pierwsze piętro Wiedział, ze pokój Svensona
jest na końcu dość długiego korytarza, nie musiał więc tracić czasu na
poszukiwania. Zgodnie z jego przewidywaniami Milka była sama.
Siedziała w nocnej koszulce na posłanej wersalce i starannie smarowała
policzki jakimś kremem.
— To znowu pan? *— Popatrzyła na kapitana z jawną niechęcią. — Już
raz przez pana o mały włos Ingmar ze mną nie zerwał. Czemu dalej mnie
pan prześladuje?
— Co robiliście ze Svensonem w Warszawie? — Ignorując słowa
Ziółkowskiej oficer bezceremonialnie usiadł obok niej na wersalce.
— W Warszawie? — udała, że nie rozumie pytania
— Pewno, ze nie w Pcimiu Dolnym — odrobinę podniósł głos — Chyba
juz najwyższy
299 czas skończyć z zabawą w kotka i myszkę. W każdym razie moja
cierpliwość jest na wyczerpaniu, a kiedy mi jej całkiem zabraknie, bywam
cholernie niesympatyczny.
— Ależ, panie kapitanie! — Gniewnie wydęła wargi. — Jak pan mnie
traktuje?!
— Zgodnie z twoim rzeczywistym zawodem. — Jodecki uśmiechnął się
ironicznie. — Niby Szwed dał ci po twarzy i urządził karczemną awanturę,
a jednak poleciałaś za nim na pierwsze skinienie. Ale czego nie robi się dla
zielonego papierka...
— Też coś! — Oburzenie Milki było jeszcze
mniej przekonujące niż przed chwilą.
— Może nie mam racji?
— Ale czego, u diabła, chce pan ode mnie?!
— Powiesz mi wreszcie, po co Svenson jeździł do Warszawy?
— Załatwiał jakieś interesy. —? Konkretnie?
— Nie wiem. On mi się nie opowiada.
— Mieszkał u ciebie? ?— Raz przenocował.
— Przyjechaliście w nocy ze środy na czwartek? .
?— Zgadza się
— 1 co dalej?
—- Spaliśmy do południa, a potem Tngmar poszedł do miasta.
—? Nie brał samochodu?
— Nie wiedział, czy nie będzie musiał wypić przy okazji załatwiania
swoich spraw.
<— Te obawy okazały się uzasadnione?
— Nie było go przeszło dobę. — Ziółkowska jak gdyby się zawahała. —
Ale chyba poszedł w kurs, bo po powrocie miał okropnego kaca. Dobrze,
że dał się namówić na kilkugodzinną drzemkę, bo inaczej chyba byśmy
cało do Międzyzdrojów nie dojechali.
— Nie mogliście poczekać do rana, zamiast tłuc się po nocy taki szmat
drogi?
'— Może byłoby lepiej — przyznała kapitanowi rację. -— Tylko, widzi
pan, Ingmar jest bardzo uparty. Wytłumaczyć mu cokolwiek, to
beznadziejna sprawa.
•?— O której, w czwartek, Svenson opuścił twoje mieszkanie?
— Gdzieś koło piętnastej.
— I nie wiesz, w czyim towarzystwie przebywał dj piątku.
—- Już panu mówiłam, że nie mam pojęcia.
— Przypuśćmy, że to prawda. — Kapitan uważnie popatrzył w oczy
dziewczyny. — Nie rozumiem tylko, z jakiego powodu ten twój i lgmar
nie wyszedł od ciebie normalnym wyjściem..
— Nie rozumiem? — Tym razem zdziwienie i iółkowskiej wyglądało na
zupełnie szczere.
— Nie udawaj! — Oficer ostrzegawczo zmar-czył brwi. — Wiesz przecież
dobrze, że Szwed
63
nie zjechał windą do drzwi, którymi kilka godzin wcześniej weszliście do
twojego bloku,
—? Aha! Chodzi panu o to, że skorzystał z sąsiedniej klatki schodowej? —
O dziwo Milka nie zdradzała nawet cienia niepokoju. — Po prostu winda
była zepsuta. Ja mieszkam na dziewiątym piętrze, zawsze więc w takim
wypadku idę schodami na dziesiąte i dalej łącznikiem do drugiej klatki.
Oczywiście, powiedziałam o tym Ingmarowi, a on skorzystał z mojej rady.
Wyjaśnienie brzmiało całkiem logicznie, a i dziewczyna była pewna
swego, tak że Jodecki na moment stracił rezon.
O której miała się popsuć ta winda? zapytał jeszcze na wszelki wypadek.
—> Dokładnie nie wiem, ale chyba w czwar tek rano.
— Szybko ją naprawili?
— Wieczorem wszystko było już w porząd
ku.
— Zadziwiający zbieg okoliczności — sarka stycznie zauważył oficer. —
Aż wierzyć się ni chce.
XLII
_ Nie ma co, napędził mi pan strachu. Sawitowska popatrzyła na
Grzeleckiego z wy
302
tfzutem. -~ Wyjechał pan bez pożegnania, czy choćby słowa wyjaśnienia,
połowę rzeczy zostawił pan w pawilonie.,. Przez te wszystkie okropne
wydarzenia z ostatnich dni zaczęłam już podejrzewać najgorsze.
~— Mea eulpa! — Kapitan teatralnym gestem grzmotnął się w piersi, —
Przyrzekam, Że to ię nie powtórzy.
Mam nadzieję, bo następnym razem chy-a dostałabym zawału.
.— A co słychać u naszych wspólnych znajo-Bych? — Oficer uznał, że
lepiej zmienić draż-iwy temat.
— Wszyscy się rozjechali. — W głosie właś-icielki motelu zabrzmiała
autentyczna roz-acz. -— Do końca sezonu jeszcze daleko, a u mie puchy.
W całej historii „kulawego Bel-
buba" coś podobnego zdarza się po raz pier-szy.
— A Tosińscy? — Grzelecki poczuł w gardle ieprzyjemny ucisk.
— Panna Elżbieta cały wczorajszy dzień nesiedziała w swoim domku, a
kiedy tam •ieczorem zajrzałam, oczy miała jak królik.
zydko pan zrobił zostawiając dziewczynę.
— Nie miałem innego wyjścia — bąknął, .^ryzając nerwowo wargi. —
Pani rozumie: teresy.
— Interesy interesami, a sympatia uciekła nu dosłownie sprzed nosa. Nie
minęła jesz-
303 cze godzina, ,iak Tosińscy oddali klucze od
swego pawilonu.
— Nie mówili, dokąd się wybierają?
— Mówiąc szczerze nawet ich nie pytałam
— Ela nie zostawiła dla mnie żadnej wiadomości?
—- Niestety, nie,
— Szkoda — westchnął kapitan. — Ale wi dań tak mi już było pisane.
Z ciężkim sercem ruszył do swego pawilo nu. Początkowo miał zamiar
zdrzemnąć się. choć ze dwie godziny, rozmowa z' Sawitowską do tego
jednak stopnia wytrąciła go .z równowagi, że nawet nie przysiadł na łóżku.
Przez dobry kwadrans krążył bezmyślnie między I drzwiami a oknem. W
końcu uznał, że dalsze pozostawanie w domku nie ma sensu, i postanowił
poszukać Jodeckiego.
Przed komisariatem nie było znajomego poloneza, za to oficer dostrzegł
charakteryst.ycz< ną sylwetkę Wapińskiego. Sierżant z ponurs miną
ocierał pot z czoła kraciastą chusteczka do nosa i bacznie rozglądał się po
ulicy, jal gdyby na kogoś czekał.
— Nie widział pan kapitana Jodeckiego? ~ł zagadnął Grzelecki.
— Piętnaście minut temu dał znać przez raj diotelefon, że jest w porcie, w
Świnoujściu. ]
—' Po co aż tam go zaniosło?
—? Pojechał za Svensonem — rzeczowo wy<
63
jasmł Wapiński. —? Właśnie chciałem wysłać Wilczka, zeby przekazał
panu wiadomość.
— Jedziemy?
— Czemu nie...
Prom do Ystad odpływał za niespełna pół godziny i na nabrzeżu zaczynało
robić się tłoczno. Oficer z trudem znalazł odpowiednie miejsce dla swego
renaulta. Sierżanta zostawił w wozie, a sam bez pośpiechu ruszył w stronę
pomostu, po którym samochody wjeżdżały na prom. Prawdę
powiedziawszy nie miał gotowego planu działania, liczył jednak, że coś w
ostatniej chwili wymyśli. Poza tym gdzieś w pobliżu musiał być i Jodecki.
Sięgał właśnie po papierosa, kiedy jakieś sto metrów dalej mignęła mu
Elżbieta. Szła z ojcem w jego stronę, ale chyba go nie widziała. Wyglądało
to tak, jak gdyby oboje mieli zamiar dostać się na prom. Grzelecki stanął
niczym, skamieniały. Czegoś podobnego nigdy by się nie spodziewał.
Chciał wierzyć, że spotkanie jest najzupełniej przypadkowe, ale w tej
samej chwili przypomniało mu się wszystko, co wiedział o konflikcie
między Tosińskim a Wazuniem.
W pewnym momencie dziewczyna musiała dostrzec kapitana,, bo
zatrzymała się nagle i powiedziawszy coś ojcu bez namysłu zawróciła tam,
skąd przyszli. Tosiński spiesznie podążył za córką Niewiele brakowało, a i
oficer po
305
szedłby w jego ślady, ale w tym samym mol mencie tuż obok
przyhamowało znajome volvo.
— Hallo, Mr. Grzelecki! — Svenson wychy. lił się przez otwarte okno. —
How are you'
— How do you do! — niemal odruchów* odparł kapitan. — Wraca pan do
siebie?
— Niestety, muszę. Business is business! ?— Powodzenia.
— Good bye!
Volvo potoczyło się w stronę promu. Grz lecki poszedł za nim. Jeszcze
kilka kroków znalazł się na ruchomym pomoście. Oficera rr. nął jakiś
mercedes, potem volkswagen, w koi ' cu polski fiat. Po drugiej stronie
pomostu, ji na promie, ktoś ze służby granicznej, w asyi cie Jodeckiego,
sprawdzał właśnie dokument; Śvensona.
Rybka ucieka z sieci — pomyślał Grzelecki . zgrzytając zębami Brak
podstaw, żeby zatrzy mać faceta.
Pomost lekko drgnął pod ciężarem jasnobłę-kitnego porche'a. Kapitan
skinął przyjaźnie do siedzącego za kierownicą Oklunda, ale Duńczyk udał,
że w ogóle go nie dostrzega. A przecież, jeszcze przed tygodniem
zapewniał przjj piwie o swej życzliwości dla Grzeleckiego ja\ ko
prywatnego producenta galanterii metalowej.
Ale zważniał! — Oficer wydął wargi w pe] nym ironii uśmiechu. Sztywny,
jakby kij poł knął, a do tego, mimo upału, na mur pozamykał okna, żeby
go broń Boże kto nie dotknął...
Jodecki zaczął osobiście sprawdzać dokumenty Svensona, a że czynił to
jeszcze skrupulatniej niż wopista, na pomoście utworzyła się kolejka.
Chcąc nie chcąc stanęło w niej również jasnobłękitne auto. Grzelecki
jeszcze raz zerknął na Oklunda i nagle zrozumiał. W dwóch susach dopadł
drzwi samochodu i energicznie szarpnął klamkę. Sekundę później siedział
już w środku obok kierowcy.
-— Cóż to, nie poznaje mnie pan? — rzucił zaczepnie.
Oklund obojętnie wzruszył ramionami, jak gdyby dawał do zrozumienia,
że nie życzy sobie niczyjego towarzystwa. Na dokładkę otworzył okno po
swojej stronie i ostentacyjnie odwrócił się od kapitana.
-— Oj, nieładnie, nieładnie! — W głosie oficera zabrzmiała jawna drwina.
— Przegrywać też trzeba umieć.
— Odczep się pan! — warknął tamten.. — Wypieprzaj z mego wozu,
pókim dobry!
-— Jeszcze moment i obaj wysiądziemy.
— Co takiego?! Ja zawołam milicję! Złożę skargę w konsulacie!
Siedzący za kierownicą mężczyzna aż się zapienił, ale jego groźby
najwyraźniej nie zrobiły na Grzeleckim żadnego wrażenia. Kapitan był juz
pewny swego. Bez cienia skrupu-
63
łów chwycił za jasną czuprynę (Jklunda i śzar pnął ku* sobie. Spod peruki
wysypały się ciemne włosy. Jeszcze kilka równie zdecydowanych ruchów
i po misternej charakteryzacji pozostały tylko plamy rozmazanej szminki.
?— Zabił pan cztery osoby, panie Rydzewski — twardo zauważył kapitan.
— Nie myślał pan chyba, że pozwolimy panu bezkarnie wyjechać z
Polski?
— To jakaś pomyłka... Pan oszalał!
—- Dołóżmy jeszcze współpracę z obcym wywiadem i będziemy mieli
pełny obraz pań skiej przestępczej działalności,
— Pan nie ma żadnych dowodów.
•— Materiał dowodowy ocenią sąd i prokurator.
— I tak mnie nie dostaniecie!
Nieoczekiwanie w ręku Rydzewskiego pojawił się niewielki pistolet.
Cicho szczęknął bezpiecznik i lufa powędrowała na wysokość skroni
Grzeleckiego. Kapitan poczuł na plecach nieprzyjemny dreszcz, ale
wiedział już, że jego przeciwnik musi przegrać.
— Kolejny błąd. — Ostentacyjnie wzruszył . ramionami. — Port jest tak
obstawiony, że nie
zdąży pan nawet wysiąść z samochodu.
— To blef!
— Czyżby?
Uderzony kantem dłoni pistolet z impetem grzmotnął w przednią szybę.
Rozległ się brzęk
g0fS08
tłuczonego szkła, a moment później stuk padającej na pokrywę silnika
broni. Niemal jednocześnie oficer dostrzegł kątem oka biegnącego w ich
stronę Jodeckiego.
— Finita la commedia! — roześmiał się Grzelecki. — Nie wziął pan pod
uwagę, że mnie nieco trudniej zastrzelić niż Oklunda.
— Musiałem go zabić — płaczliwie jęknął Rydzewski. — Gdybym nie
strzelił pierwszy, zostałbym w warsztacie zamiast niego.
<— Niby dlaczego?
— Oklund uznał, że jestem spalony, a to oznacza tylko jedno.
— Duńczyk odwiedził pana w nocy ze środy na czwartek?
— Ze dwie godziny gadaliśmy przy kielichu i już myślałem, że dał się
przekonać, ale kiedy następnego dnia zastałem go w warsztacie, nie
miałem wyboru. Na szczęście Oklund nie przewidział, że zabiorę ze sobą
broń.
— Był pan rezydentem zachodniego wywiadu?
— Przeszło dwadzieścia lat temu bardzo potrzebowałem gotówki. Właśnie
w Świnoujściu spotkałem kogoś, kto dosłownie za frajer dał mi trochę
dolarów. Do tej pory nikt mnie o nic nie nagabywał. Dopiero pod koniec
maja Oklund przysłał mi kartkę z umówionym tekstem To miała być w"
pewnym sensie spłata długu.
'"209
— Kartka przyszła ze Sztokholmu, a nie z Kopenhagi?
— Już pan wie?
— Kurierem wywiadu był właśnie Oklund?
— Przywiózł mi większą kwotę pieniędzy i mikrofilmy z instrukcjami. Za
jakiś czas miałem to wszystko przekazać osobie znającej
hasło.
— Co to za osoba?
— Nie mam pojęcia.
— A czego dotyczyły instrukcje?
— Oklund wspomniał coś o sabotażu, ale ja się do tych mikrofilmów
nawet nie dotknąłem.
— No dobrze. — Kapitan postanowił zmienić nieco temat. — Duńczyk
przywiózł panu pieniądze i mikrofilmy, a pan miał je przekazać dalej.
Proszę mi jednak wytłumaczyć, dlaczego zabił pan Wielecką, Kucickiego i
Wazunia?
— To nie ja, to Oklund! — gwałtownie zaprzeczył Rydzewski. — Ja mu
tylko pomagałem. Mój wóz stał pod warsztatem samochodowym, miałem
zapasowe kluczyki, mogłem więc bez niczyich podejrzeń wyjeżdżać w
nocy nawet do sąsiednich miejscowości.
•— Nie odpowiedział pan na pytanie.
— Tamta trójka okradała wczasowiczów. Jak pan wie, do mnie też
dokonano włamania. Kiedy zorientowałem się, że otrzymana od
63
kuriera przesyłka padła ich łupem, musiałem Duńczyka zawiadomić.
Nasze podejrzenia padły na Wielecką. Przycisnęliśmy dziewczynę, a ona
wyśpiewała wszystko jak na spowiedzi. Ja tylko chciałem odebrać
przesyłkę,, ale Oklund nie był pewien, czy któreś z nich nie dobrało się
przypadkiem do ukrytych w zapalniczkach mikrofilmów. Zadecydował, że
trzeba zlikwidować całą trójkę, a ja nie miałem nic do powiedzenia.
— W jaki sposób udało wam się niepostrzeżenie porwać Wielecką?
— Duńczyk umówił się z nią na randkę w Międzywodziu. Dał
dziewczynie do zrozumienia, że nie będzie skąpy, jeśli ona zachowa
absolutną dyskrecję. Zośka niczego nie podejrzewała i wpadła w pułapkę.
— A Wazuń i Kucicki?
— Czekaliśmy na nich w opuszczonej chałupie po Zimerbachach. Nie
przyszli razem, co nieco skomplikowało sprawę, Oklund musiał
upozorować wypadek drogowy, żeby nie spłoszyć Wazunia.
— Byliście pewni, że obaj zjawią się w tym domu?
— Oczywiście — przytaknął Rydzewski. — Przecież przechowywali tam
łupy z włamań i rozbojów.
— Myśmy w chałupie niczego nie znaleźli
— Na wszelki wypadek zabrałem wszystkie
fanty. Nie było tego aż tak wiele, ale szkoda było zostawić.
— Już wtedy myślał pan o ucieczce na Zachód?
— Bałem się, że tutaj prędzej czy później wpadnę. Przyjazd Oklunda do
"Warszawy tylko utwierdził mnie w tym postanowieniu. Zostawiłem przy
jego zwłokach mikrofilmy ukryte w zapalniczkach, klucze do mieszkania,
sygnet i zegarek, warsztat podpaliłem, a sam z pieniędzmi i złotem
spróbowałem szczęścia w Świnoujściu. Niestety, do Ystad nie udało mi się
wyjechać...
— Oj, człowieku, człowieku! — westchnął Grzelecki, kiwając głową ze
szczerym politowaniem. — Przecież na Zachodzie skończyłbyś tak samo
jak Wielecka, Kucicki, Wazuń i Oklund. Żaden wywiad nie podarowałby
nikomu zabójstwa kuriera i niewykonania zadania.
63