background image

 
Albert Wojt 
Pod kulawym Belzebubem 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Niezbyt głośne, ale za to uparte i przenikliwe bzyczenie przerwało ciszę w 
jednym z pawilonów motelu „Pod kulawym Belzebubem". Atletycznie 
zbudowany blondyn zamachał przez sen rękami, jak gdyby chciał 
odpędzić jakąś natrętną muchę. Niestety bzyczenie zamiast ustać, 
przybrało jeszcze na sile, przechodząc z wolna w cienki, świdrujący pisk. 
Mężczyzna przewrócił się na łóżku, wtulił twarz w poduszkę i naciągnął 
kołdrę po czubek głowy. Jednak i te zabiegi okazały się bezowocne. Po 
kilku sekundach rozpaczliwego zatykania uszu dał za wygraną Usiadł na 

background image

łóżku i półprzytomnie zaczął rozglądać się dookoła. Nagle skonstatował, 
że przyprawiający go o gęsią skórkę dźwięk ma swoje źródło w okolicy 
przegubu lewej ręki. Niecierpliwie ściągnął gruby, kanciasty zegarek i 
namacał właściwy przycisk. W pawilonie ponownie zaległa cisza. 
— Och, bloody! — zaklął blondyn, nie mo 
63 
gąc opanować ziewania. — Stary Olaf miał rację, że to gówno nawet 
umarłego z grobu podniesie! 
Zerknął w stronę okna. Na dworze zaczynało już szarzeć i aby zdążyć na 
czas do Świnoujścia, musiał się pospieszyć. Wstał i bez wahania sięgnął 
po leżące na krześle sztruksowe spodnie. Rozglądał się właśnie za kurtką, 
kiedy za jego plecami skrzypnęło łóżko. 
— Co się stało, Ingmar? — W głosie Milki zadźwięczała nuta niepokoju. 
— Wychodzisz? 
Szwed odwrócił się i przez chwilę z przyjemnością spoglądał na 
ciemnowłosą dziewczynę. Bez cienia skrępowania odsunęła na bok kołdrę, 
tak że nic nie zasłaniało jej jędrnych piersi, płaskiego brzucha i zgrabnych, 
niewiarygodnie długich nóg. 
— Śpij, kotku! — Uśmiechnął się uspokajająco. ?— Mówiłem ci przecież, 
że muszę być dzisiaj w Ystad. Business is business! 
— Kiedy znowu przyjedziesz? 
— Jak tylko nadarzy się okazja. Może nawet jeszcze w tym tygodniu. 
— Będę czekała. 
— Ja też! — Ingmar porozumiewawczo przymrużył oko. — Ze świecą 
szukać drugiej takiej jak ty. 
Chwycił kurtkę i skinąwszy Milce na pożegnanie ruszył do wyjścia. W 
drzwiach zatrzymał się jeszcze na moment, jak gdyby sobie 
> czymś przypomniał. Sięgnął po portfel i po krótkim wahaniu odliczył 
kilka banknotów. 
— Kup sobie; nową kieckę. — Położył pieniądze na stojącj&n przy 
wyjściu krześle. — I ze dwie pary majtek — dorzucił, śmiejąc się ze 
swego dowcipu. 
Trzasnęły drzwi i Ziółkowska została sama. Przez chwilę niezdecydowana 
siedziała na łóżku. Chciało jej się spać i najchętniej przyłożyłaby jeszcze 
głowę do poduszki, z drugiej , jednak strony zostawione przez Svensona 
pieniądze działały jak magnes. W końcu ciekawość wzięła górę. Milka 
zsunęła bose stopy na zimną podłogę i pobiegła do stojącego przy wyjściu 
krzesła. Niecierpliwie przeliczyła szwedzkie korony. Było ich równe sto 
pięćdziesiąt. 

background image

— Wstrętny kutwa! — syknęła rozczarowana. — Prędzej zobaczy własne 
ucho bez lusterka, nim go znowu wpuszczę do łóżka! 
Wspomnienie otrzymanego wczoraj w prezencie elektronicznego zegarka 
zachwiało nieco jej postanowieniem, nie zmieniło jednak faktu, że liczyła 
na znacznie więcej. Miotając na cały głos wulgarne przekleństwa 
wyciągnęła spod łóżka wielką, nie najnowszą już walizę i schowała 
korony pod brudną bieliznę. Już miała1 zamiar wsunąć walizkę na 
poprzednie miejsce, ale po chwili zmieniła zdanie: Znowu sięgnęła pod 
bielizną i moment później na łóżku leżała ałkiem pwkazna sterta 
zachodnich banknotów. 

63 
Ten widok ją udobruchał. Ze szczerą przyjemnością zaczęła segregować 
dolary, funty, szwedzkie korony i marki zachodnioniemieckie. Po 
półtoramiesięcznym pobycie w Międzyzdrojach uzbierała się tego całkiem 
okrągła sumka. 
Milka ponownie sięgnęła do walizki i obok banknotów pojawiła się 
biżuteria. Przeważnie były to pierścionki i łańcuszki niezbyt dużej 
wartości. Jedynym cenniejszym przedmiotem była oryginalna bransoletka 
z delikatnej złotej plecionki ozdobionej maleńkimi turkusikami. Wsunęła 
ją na rękę i chciała podejść do okna, by lepiej przyjrzeć się błyskotce, 
kiedy ktoś zapukał do drzwi. Zapominając" o bransoletce spiesznie 
zgarnęła pozostałą biżuterię i pieniądze do walizki. Jeszcze energiczny 
kopniak i walizka znalazła się na swoim miejscu pod łóżkiem. 
— Kto tam? — burknęła ostro. — Nie za wczesna pora na wizyty? 
— Zapomniałem czegoś, kochanie — niewy-' raźny, męski głos zabrzmiał 
całkiem obco; w każdym razie nie był to Svenson. 
— U mnie? — Dziewczyna sięgnęła po lekki szlafroczek, niedbale 
zarzuciła go na ramiona i ruszyła do drzwi. — To chyba jakaś pomyłka? 
— Jaka znowu pomyłka? Lepiej ty się, Mil-' ka, nie wygłupiaj! 
Pukanie rozległo się znowu, znacznie jużj głośniej i natarczywiej.  Przez 
kilka sekund 
Ziółkowska wahała su; jeszcze, w końcu jednak postanowiła zaryzykować. 
Otworzyła i niemal w tym samym momencie potężne uderzenie w brzuch 
odrzuciło ją na przeciwległą ścianę. Do pokoju wpadło dwóch mężczyzn. 
Zdążyła zauważyć, że na twarzach mają damskie pończochy, kiedy dwa 
kolejne ciosy w głowę całkiem ją zamroczyły Poczuła tylko, że 
bezwładnie osuwa się na podłogę, że wiążą jej ręce i. wpychają jakąś 
szmatę do ust,. 

background image

II 
Usytuowana tuz przy szosie tablica zapewniała bez cienia skromności, że 
spragnieni-wypoczynku urlopowicze znajdą w Międzyzdrojach 
najczyściejszą plażę, najpiękniejsze morze l najlepszą pogodę na całym 
wybrzeżu. Andrzej Orzelecki z natury nie dowierzał podobnej 
autoreklamie znanych kurortów, tym jednak nuem przyjął ją z prawdziwą 
radością. Oto po wielogodzinnej jeździe zbliżał- się wreszcie do celu 
swojej podroży, która nawet za kierownicą lekkiego w prowadzeniu 
renaulta okazała się niezwykle męcząca. 
Minęła dopiero siódma i ruch w nadmorskiej miejscowości nie był jeszcze 
zbyt wielki Grze lecki zwolnił i rozglądał się uważnie, by nie przegapić 
właściwego skrzyżowania   Na szczę- 

63 
scie V. porę dojrzał drogowskaz i pewnie skręcił w kierunku morza. 
Chwilę później wjeżdżał już przez okazałą bramę na teren motelu „Pod 
kulawym Belzebubem" Jednopiętrowy, schludnie wyglądający budynek 
przyozdabiała sympatyczna skądinąd podobizna rudego diabła ze 
szczudłem zamiast jednej nogi i fantazyjnie zakręconymi baranimi rogami. 
Nieco z boku usytuowany był parking, a dalej, między drzewami, rozsiane 
niezbyt gęsto eleganckie pawiloniki, 
Andrzej zaparkował swego renaulta między wiśniowym oplem a białym 
citroenem i wy-' siadłszy z wozu z ulgą rozprostował kości. Nikt w motelu 
nie zareagował na jego przybycie, ale to go nie zraziło. Wyjął z bagażnika 
niewielką walizeczkę i bez pośpiechu pomaszerował w kierunku głównego 
budynku. Szerokie, oszklone drzwi nie były zamknięte. Wszedł do środka i 
ciekawie rozejrzał się po obszernym, wyłożonym dębową  boazerią holu.  
Po lewej stronie spostrzegł wejście do czegoś w rodzaju eleganckiej 
stołówki, mogącej w razie potrzeby spełniać rolę sali dancingowej, po 
prawej mieściły się cocktaił-bar i recepcja. Właśnie z tamtej strony 
dobiegały jakieś hałasy, jak gdyby ktoś przesuwał stołki, i mocował się z 
szafą lub' kredensem.  Andrzej zajrzał  do  recepcji,  nie było tam jednak 
nikogo. Wycofał się właśnie do holu, kiedy w progu cocktail-baru stanął 
niewysoki, ale tęgi i szeroki w barach, mężczyzna o czerwonej, nieco 
obrzmiałej twarzy. 
-— Co tu się dzisiaj dzieje, do ciężkiej cholery?! — zagrzmiał z widoczną 
irytacją. — Gdzie są właściciele tego interesu? Człowiek nawet nie może 
strzelić sobie klinika na dzień dobry, bo obsługa gnije w wyrach do 
południa! 

background image

— Faktycznie nikogo nie ma — zgodnie przytaknął Grzelecki. — Całą 
noc siedziałem za kółkiem, żeby przyjechać do tej dziury, a tu psa z 
kulawą nogą. 
?— Pan na długo? 
?— Na jakieś dwa, może trzy tygodnie. ?— A potem? 
Trzeba będzie wracać do Warszawy — westchnął Andrzej. — Interesy 
tego wymagają. 
— Rozumiem, rozumiem. — Tęgi mężczyzna pokiwał głową. — Urlop, 
niestety, kosztuje... O przepraszam! — zreflektował się nagle. — 
Beniamin Tomik jestem. 
.— Grzelecki. — Andrzej skwapliwie wyciągnął rękę. — Bardzo mi 
przyjemnie... 
— Mnie również.. 
Przez kilka sekund stali w milczeniu, jak gdyby żaden nie mógł się 
zdecydować na podtrzymanie rozmowy. W końcu Tomik chrząknął 
znacząco, ale w tej samej chwili z dworu dobiegły czyjeś podniecone 
głosy. Spojrzeli w kierunku wyjścia. Do holu wkraczała właśnie 
niewysoka, szczupła blondynka koło pięć 
11 
63 
dziesiątki! której towarzyszył tęgi, łysy jak kolano jegomość w bliżej nie 
określonym wieku i niemal-, dwumetrowy dryblas o twarzy, na której 
tracono byłoby się doszukać choć cienia1 inteligencji. 
— Może, kócharieczko, zadzwonić po milicję? ?—.nieśmiało 
zaproponował łysy. — W końcu oni są od tego... 
— Zwariowałeś?! —.blondynce głos się załamał z oburzenia. -— Milicja 
w moim 'motelu. Co ludzie by powiedzieli? 
— Coś jednak musimy'zrobić. 
— Gdyby Lulek miał choć odrobinę oleju w głowie, nie byłoby teraz 
kłopotów — perorowała właścicielka' motelu. — A przecież tysiąc razy 
mówiłam, żeby pilnował, aby nikt obcy nie szwendał się po terenie. 
— Bóg mi świadkiem, że złapię tych bydlaków. — Dryblas z całej siły 
grzmotnął się w piersi. — Kości połamię, łby poukręcam... 
— Dobrze, dobrze! — Lekceważąco wzruszyła ramionami. — A póki co, 
pamiętaj, za co ci płacę. Jeszcze jedna taka wpadka i fora ze dwora. 
— Tak jest, proszę pani. 
— Co się właściwie .stało? — nie wytrzymał Tomik. — Niech pani uchyli 
rąbka tajemnicy, pani Romo. 
Dopiero teraz, Sawitowska spostrzegła obu mimowolnych świadków jej 

background image

rozmowy z mę 
63 
żem i zatrudnionym na etacie dozorcy Lulkiem Urbakiem. 
— Witam, witam, panie Beniaminie! — Uśmiechnęła się z zawodową 
uprzejmością. — Ranny z pana ptaszek... A szanowny pan u nas 
przejazdem czy na dłużej? — Obrzuciła Grze-leckiego badawczym 
spojrzeniem. 
—? Na dłużej — sucho odparł Andrzej. — Widzę jednak, że chyba nie W 
porę... 
— Ależ skąd! — zapewniła bez cienia wahania. — Dysponujemy akurat 
wolnymi pawilonami, gdyby więc pan się zdecydował... 
— A ten incydent? 
—? Jaki znowu incydent? — Spiorunowała wzrokiem Bogu ducha 
winnego męża i Urba-Ica. — Pannę Ziółkowską zawsze ekscytowało 
podejrzane towarzystwo, nic więc dziwnego, że w końcu spotkała ją 
niezbyt miła przygoda, ale to przecież nie powód, by denerwować naszych 
miłych gości. 
— Jaką przygodę ma pani na myśli? — Tomik ponownie spróbował 
zasięgnąć języka. — Pan Emil przed chwilą wspominał o milicji. 
— Moje ślubne szczęście zawsze widzi-wszystko przez czarne okulary 
?— syknęła z nie tajonym zniecierpliwieniem. — Doprawdy nic się nie 
stało. 
— Oczywiście, że nic się nie stało —? bez przekonania powtórzył 
Sawitowski. — Taki tam drobiazg.. 
lir' w;,,[M ?' fc 
13 
—? Więc jak, dołączy pan do naszej gromadki? — Właścicielka motelu 
najwyraźniej nie chciała zrezygnować z nowego klienta. — Lepszej 
kuchni i bardziej luksusowych warunków nie znajdzie pan w całych 
Międzyzdrojach. 
— Prawdę powiedziawszy słyszałem o „kulawym Belzebubie" wiele 
dobrego. 
— Znaczy, ze sprawa załatwiona. — Zatarła ręce ze szczerym 
zadowoleniem. — Lulek, zaprowadź pana do siedemnastki ?— przykazała' 
Urbakowi. — To uroczy pawilonik... A na śniadanko zapraszamy między 
ósmą a dziewiątą. 
III 
?— Boj się Boga, Milka, jak ty wyglądasz?! Drobna, chyba niespełna 
dwudziestoletnia szatynka ze współczuciem patrzyła na Ziółkowską. — 

background image

Urządzili cię, dranie, oj, urządzili! 
— Przez najbliższy tydzień nikomu nie będ^ mogła gęby pokazać — 
smętnie przytaknę!? Milka. — Ale to pecha. Gorzej, że zabrali ~ wszystko, 
co miałam. 
— Dużo tego było? 
— Przeliczając na zielone, koło dwóch pa-j tyków 
— Plus biżuteria? 
— Pierścionki były niewiele warte. Żal tylko bransoletki. 
?—, Jasna cholera! 
— Jak myślisz, Zośka, kto to mógł zrobić? 
— Mnie pytasz? — żachnęła się Wielecka. — przecież fo ty ich widziałaś. 
— Mieli pończochy na gębach, a poza tym I ?araz na dzień dobry 
porządnie oberwałam 
— Myślisz dać znać milicji? 
— Zwariowałaś?!   Jeszcze   tylko   milicji,  mi brakowało 
— Więc co zamierzasz zrobić? 
— Sama nie wiem. 
Ziółkowska sięgnęła do saszetki po grzebień i przeglądając się w lusterku 
próbowała zaczesać włosy tak, by zasłoniły potężny siniak pod lewym 
okiem. Zośka przez dłuższą chwilę z nie tajonym sceptycyzmem 
przyglądała się wysiłkom przyjaciółki. Chciała już Milce poradzić, by dała 
sobie spokój, kiedy nagle coś musiało przyjść iej do głowy, bo z 
rozmachem stuknęła się w czoło 
— Już wiem! — zawołała niemal z dziecinną 
Irad ością. — Pogadam z Wazuniem To sprytny chłopak, powinien znaleźć 
jakieś wyjście. 
— Myślisz o tym twoim ratowniku? — Ziółkowska najwyraźniej nie 
podzielała entuzjaz pnu Wieleckiej. 
— Właśnie 
— Przecież on tu jest od niedawna i nikogo ^ue zna. 
— Niby «prawda. •— Zośka odrobinę posmutmała. — Siedzi w 
Międzyzdrojach dopiero a miesiąca, 
-— Poza tym nie zapominaj, że on interesuj się tobą — ciągnęła dalej 
Milka — i dla dzi wczyny, którą widział raz w życiu, nie zechc Ściągać 
sobie na głowę kłopotów. 
— Tak czy inaczej nadam sprawę Antk wi —- powtórzyła Wielecka — 
Kupił, nie k pił, potargować można.. 
Wstała z krzesła i skinąwszy przyjaciółce gł wą na pożegnanie ruszyła do 
wyjścia. Ziółjc wska została sama. Jeszcze przez dobrą minu walczyła z 

background image

niesfornymi włosami, niestety sini ka w żaden sposób nie zdołała ukryć. W 
koń schowała  grzebień  do  saszetki  i wyciągn puderniczkę.   Spojrzała   
w   lusterko   i   na przemknęła jej myśl, że w gruncie rzeczy p mysł Zośki 
wcale nie jest taki głupi   Wpr wdzie nie wierzyła zbytnio w pomoc jej 
now go przyjaciela, ale z drugiej strony jakieś ży liwe  męskie  ramię  
bardzo  by się przyd--gdyby próby odzyskania pieniędzy i biźut miały 
nabrać realnych kształtów. 
Milka sięgnęła po kalendarzyk i przez dłu chwilę wertowała go uważnie. 
W części p znaczonej na adresy i telefony aż roiło się nazwisk, kiedy 
jednak przyszło dokonać . boru, nie mogła znaleźć nikogo odpowiedni 
Większość warszawskich znajomych dziewc ny rozjechała się po całej 
Polsce, a do miejs 
Ifi 
wych me miała wystarczającego zaufania. Chciała już odłożyć 
kalendarzyk, kiedy wzrok jej padł na zapisane na ostatniej kartce inicjały. 
Przypomniała sobie spotkanego niedawno na plaży Maćka Brydla. Przed 
dwoma laty chłopak nie bez powodzenia zabiegał o jej względy, ale 
później stołeczna milicja zaczęła mu się dobierać do skory za różne 
ciemne sprawki i musiał wyjechać na zachodnie wybrzeże. Od tej pory 
zimował w Szczecinie, a lato spędzał w nadmorskich kurortach. 
Niespełna trzy kwadranse później Milka była już na molo. Dwukrotnie 
przemierzyła je szybkim krokiem, ale Brydla nie znalazła. Bez namysłu 
zajrzała do pobliskiej kawiarni. Hałaśliwy tłum wczasowiczów oblegał 
maleńkie stoliczki i tłoczył się przy kontuarze w oczekiwaniu na napoje 
chłodzące. Dziewczyna przez kilka minut krążyła wśród wczasowiczów, 
jednak i tutaj nie było Maćka. Pozostawała jeszcze plaża. Postanowiła 
sprawdzić i tam, ale zbliżając się do wejścia zmieniła zamiar. Setki 
ułożonych gęsto przy sobie i prażących się w słońcu ludzkich ciał nie 
rokowały szans powodzenia ewentualnym poszukiwaniom. Chyba łatwiej 
byłoby już znaleźć igłę w stogu siana. 
Z wolna zaczęło ogarniać ją zniechęcenie. Postanowiła wprawdzie, że 
wieczorem ponowi próby odnalezienia Brydla, ale teraz nie pozo- 
17 
wiarni 
stawało jej nic innego, jak wracać do motelu. Po krótkim wahaniu ruszyła 
w tamtym kierunku, kiedy nagle przypomniała sobie o pitej ulicy. Maciek 
był zagorzałym amatorem piwa i nie zdarzało się, by któregoś dnia nie 
wypił przynajmniej kilku butelek czy kufli. W każdym razie istniała 
szansa, że prędzej czy później wpadnie do „Antałka" na małe jasne. 

background image

Na pierwszy rzut oka piwiarnia sprawiała wrażenie. Otaczał .ją wysoki, sty 
nie najgorsze 
Iowy płot z grubych uou, a ~—r--« - . _ dzy drzewami siecią rybacką stały 
długie stoły! i ławy zbite z prostych, ledwo oheblowanych! desek. 
Okupujące „Antałek" towarzystwo byłoB interesujące, ale to dziewczę 
znacznie mniej 
nie nie przeszkadzało. Stanąwszy w wejścit rozejrzała się bacznie i omal 
nie klasnęła z dości. Nieco z boku, pod samym płotem, spo strzegła 
zwalistą sylwetkę Brydla, dyskutują cego o czymś zawzięcie z drobnym 
człowiecz kiem w podkoszulku w marynarskie paski. M° 
— rroołOTn nnrlniósł kufel i ]e 
Kiem w puLirvvjnz.Lłw\n Vv ...... 
ciek zachęcającym gestem podniósł kufel i j nym  haustem  opróżnił   jego   
zawartość.  Teiffl drugi bez wahania poszedł w ślady kompana Chwilę 
później obaj odstawiali już puste naczynia. Brydel rozejrzał' się w miarę 
trzeźwym wzrokiem po piwiarni i dopiero teraz zauw PI żył Ziółkowską. 
— Siemasz, Milka! — zawołał z nie tajon^ 
radością, ~* Chodź do nas. Strzelimy po piwku. 
Bez dodatkowej zachęty podeszła do znajomego i na powitanie cmoknęła 
go w nie ogolony policzek. Chciała usiąść obok, na ławie, ale chwycił ją 
jak piórko i ulokował na swoich kolanach. Na odległość ział alkoholem, co 
nie przeszkadzało jej jednak kokieteryjnie objąć go za1 szyję i niby od 
niechcenia przejechać czubkiem nosa po .spoconej łysinie. 
— No gadaj, jak ci leci? — uśmiechnął się przyjaźnie. — Z twoją buzią i 
figurką chyba nie najgorzej? 
— Do tej pory nie mogłam narzekać — odparła, dotykając znacząco 
podsiniaczonego oka. ?—"Dopiero dzisiaj rano spotkała mnie paskudna 
przygoda. 
— Jezus, Maria! — Kompan Brydla aż złapał się za głowę. — Kto panią 
tak urządził?! 
— Szepnij tylko słówko, a gość powącha kwiatki od korzonków. — 
Maciek natychmiast spoważniał, a jego mina świadczyła wymownie, że 
groźba nie została rzucona na wiatr. — A Gutka nie musisz się krępować 
—? dodał widząc niezdecydowanie w oczach Ziółkowskiej. — To równy 
gość. Przewróciliśmy razem niejedną flaszkę. 
Argument nie należał wprawdzie do przekonujących, ale dziewczynie 
przemknęła myśl, że właściwie niczym nie ryzykuje opowiadając o swych 
kłopotach przy Gutku, 
63 

background image

1-9 
— Sam siniak, to jeszcze głupstwo — przyj stąpiła do rzeczy bez dalszych 
wstępów. —1 Gorzej, że zabrali mi przeszło dwa tysiące dol-j ców w 
różnych zachodnich walutach i biżuteJ rię. 
— Kto? 
.— Żebym ja wiedziała. ?— Bezradnie rozłoJ żyła ręce. — Mogę wam 
tylko powiedzieć, żd było ich dwóch. Mieli pończochy na gębacłl i na 
samym początku tak mi przyłożyli, że póź| niej nie kojarzyłam już, co się 
ze mną dzieje. 
— Przyszli do ciebie do motelu? 
— Właśnie. 
-— O której? 
— Ledwo zaczęło świtać. 
— Podejrzewasz kogoś? ?— Sama nie wiem. 
— Ale myślisz, że to byli miejscowi? 
— Znali moje imię... Zresztą nikogo inneg| w motelu nie obrobili. 
— Zwiedzieli się, żeś szmalcowna dziewczy' na, a dalej można już sobie 
dośpiewać. 
— Coś mi to wygląda na Staśka Docenta wtrącił się Gutek. — W zeszłym 
miesiącu te oskubał taką jedną ze Szczecina. 
— Docent nie bierze wspólników i rzadk bije. — Brydel pokręcił głową z 
powątpiewaj niem. — Już bardziej pasuje Krzywy Zdzisio.) Ale, ale! — 
przypomniał sobie nagle i spój na Milkę jakoś inaczej niż przed chwilą. 
63 
*uk linem tych facetów może byc sporo za- 
| du 
Odbierzcie dolce i zioło, to się podzieli-\        zaproponowała bez 
sająknienia 
Fifly-fifty? ? ,lc.:ne 
Fik to co innego       rozpogodził się Ma- 
Umowa stoi! Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć  ?—? Cmoknęła 
Brydla w łysinę.    - A gdybyś miał dla mnie, to mieszkam w jedenastce. 
IY 
,Raz kozie śmierć"   Andrzej  zacisnął zęby dt terminacją dał dwa duże 
kroki do przodu Ca*. woli zmusił się. bj' natychmiast nie 
pocisk o zyć. Niemal w tej samej chwili jakaś mizerna w gruncie rzeczy 
fala zmoczyła mu kąpielówki  Mimo panującego upału poczuł na plecach 
gęsią skórkę  Po przeszło trzygodzinnym prażeniu. su, na słońcu Bałtyk 
przypomi-(la! mu vodę z przerębla. Grzelecki zamknął oczy i znowu 

background image

posunął się [łąb morza, ale teraz już tylko o jeden krok uno opadało tu 
Trochę bardziej zdecydowanie r. .olejna fala sięgnęła mu do pępka Z 
trudem i\\ trzymał cisnące mu się na usta przekleństwo      ,.brawsx> w 
obie dłonie wody prysnął 
21 
nią na piersi. Niestety, przecenił swoje siłyj Rozpalone słońcem ciało 
zadygotało niczyiw w febrze i Andrzej zupełnie odruchowo cofną}, się 
przed nadbiegającym właśnie grzywaczem! 
— Fe! Co za tchórz! — Zadźwięczał mu nal uchem pełen ironii 
dziewczęcy śmiech. — Uwa( żaj, staruszku, bo ci szczęka ze strachu 
wypad nie! 
Urażony do żywego chciał się jakoś odgryza ale w tej samej chwili poczuł 
na plecach struj mień lodowatej wody Odwrócił się i następna fontanna 
sięgnęła mu twarzy. Spostrzegł wyj soką, nieprzeciętnie zgrabną 
dziewczynę w bi. kini. Z wrażenia zamrugał powiekami, by ni czego nie 
uronić z kształtów dwudziestolatki, ta jednak najwyraźniej me miała 
zamiaru zaJ niechać sadystycznej zabawy. Kolejny prysznic na moment 
oślepił Grzeleckiego. Niema po omacku skoczył w stronę figlarki. Już, jfl 
miał ją chwycić za rękę, kiedy zupełnie ni& oczekiwanie poczuł na szyi 
uścisk zimnych rl mion i pociągnięty ciężarem napastniczki ]M długi 
zwalił się do wody 
Prychając niczym mors dźwignął się na noa Dziewczyna była juz dobrych 
dwadzieścia mej trów dalej, tak że woda sięgała jej do pieri Ze śmiechem 
»zagrała Andrzejowi na ndj i izuciwszy się w morze odpłynęła od brzea 
Bez chwili wahania ruszył za nią. PrzymuJ we nurkowanie oswoiło go z 
wodą na tyle,| przestał trząść się z zimna, a żart dzuwczyny, choć 
zdecydowanie nazbyt obcesowy, mógł stanowić nie najgorszy pretekst do 
nawiązania znajomości. 
Pływała nadspodziewanie dobrze i choć Grzelecki,- oprócz momentów 
zanurzania, był zawsze z wodą za pan brat, minęło kilka minut, nim ją 
dogonił. Popatrzyła na niego przekornie i chciała zapewne rzucić jakimś 
złośliwym dowcipem, kiedy Andrzej dał nurka. Na moment zatrzymała się 
niezdecydowana i to mu wystarczyło. Chwycił dziewczynę w pasie i 
mocno pociągnął w dół Puścił ją prawie natychmiast, ? ale i tak musiała 
się porządnie przestraszyć, bo wynurzając głowę spostrzegł, że nerwowo 
trzepoce rękami. 
— Co ty?! — pisnęła, krztusząc się morską wodą. — Nie wygłupiaj się! 
— Tylko nie krzycz, bo mi ze strachu szczęka wypadnie. — Nie mogl 
zrezygnować z drobnej złośliwości. — Tacy staruszkowie jak ja, okropnie 

background image

boją się płaczu niemowlaków 
W pierwszym momencie oczy dziewczyny błysnęły niemal wrogo, 
sekundę później parsknęła jednak niepohamowanym śmiechem. Żart 
najwyraźniej musiał być trochę w jej stylu Zdecydowanym ruchem 
podpłynęła do Grzeleckiego i chwyciła go za włosy. 
— To ty taki? Zawsze musi być twoje na wierzchu? 
63 
— Jasne. 
— A jeśli cię wytargam? 
— To dostaniesz klapsa. 
— Tutaj, w wodzie? 
— Czemu nie. Mokrą pupę bije się równie dobrze jak suchą. 
— Brutal! 
Na moment przykryła ich nieco większa fala Kiedy Andrzej mógł znowu 
wynurzyć głowę, dziewczyna już nie trzymała go za włosy. Przewróciła 
się na plecy i wzbijając nogami fontanny wody próbowała płynąć dalej, w 
głąb morza. Jak łatwo było przewidzieć, popis nie trwał długo. Kolejna 
fala obróciła pływaczkę i pchnęła ją niemal w ramiona Grzeleckiego. 
— Teraz już nieprędko odczepisz się ode mnie — parsknął śmiechem. — 
Z morzem nie ma co dyskutować. 
-T- Uważaj, bo jeśli się zgodzę, niebawemj możesz tego gorzko żałować. 
Sam nie wiesz, co bierzesz na swoją biedną głowę. 
?— Nie będzie chyba aż tak źle... 
Nie czekając na koniec wypowiedzi Andrzeja dała nurka. Zamierzał pójść 
w jej ślady, poJ wstrzymał go jednak ostry, przenikliwy dźwięa gwizdka. 
Obejrzał się i spostrzegł płynącą w icłi kierunku białą łódkę z wyraźnym 
niebieskim krzyżem na dziobie. 
— Dokąd to państwo się wybieracie? — Niej zbyt wysoki, ale solidnie 
umięśniony blondyi w podkoszulku z podobnym jak na łódce krzyżem nie 
krył swego niezadowolenia. ?— Minęliście ostatnią boję o bite dwieście 
metrów. 
—- Więc człowiekowi już nawet utopić się nie wolno? — prowokacyjnie 
odparła dziewczyna, wystawiając głowę z wody tuż przy burcie łódki. — 
A może mi powiesz, do kogo trzeba złożyć stosowne podanie? 
•— Topielcy mile widziani, ale u konkurencji — przyszedł w sukurs 
koledze nieco od niego starszy szatyn z wyraźnymi zaczątkami brzuszka. 
— Na naszej plaży wszystko musi grać jak w zegarku. 
— Kup sobie trąbkę, skoro lubisz muzykę. 
Teraz dziewczyna przeciągnęła strunę. Starszy z ratowników 

background image

poczerwieniał ze złości i zażądał tonem nie znoszącym sprzeciwu: 
— Proszę natychmiast wejść do łódki! 
— Też coś! — prychnęła z pogardą. — Nikt mi nie będzie mówił, co mam 
robić. 
— Daj spokój, Elka! — Z łódki wychyliła się Wielecka. — Nie pyskuj, bo 
Antek z Jackiem gotowi cię naprawdę wyciągnąć z wody. 
— Znasz tę małą? •— Jasnowłosy ratownik popatrzył na Zośkę pytająco. 
— Mieszkamy w jednym motelu. 
— To zmienia postać rzeczy... 
— Niekoniecznie — zaoponował Kucicki. — Znajoma czy nie i tak 
powinna przestrzegać przepisów. 
25 
63 
— Wstrętny, stapy rep! — zagulgotała Elżbieta, — Pilnuj lepiej swego 
brzucha, 
— Ale ci, Jacuś, powiedziała! — Wazuń z uciechy klepnął się po udaeh. 
— Teraz nie masz już u niej żadnych szans, 
— I tak by nie miał — wtrącił się milczący do tej pory Grzelecki. — Ja 
pierwszy oberwałem od niej po krzyżu i nie myślę nikomu odstępować 
kolejki. 
— Chociaż jeden prawdziwy dżentelmen w tym gronie. — Słowa 
Andrzeja najwyraźniej poprawiły Elżbiecie humor. ?— Trzymam zakład, 
że gdyby przyszło co do czego, on prędzej wybawiłby mnie z opresji niż 
tuzin etatowych ratowników. 
Nie oglądając się na łódkę dała nurka pod wodę. Wazuń i Wielecka 
parsknęli śmiechem, a Kueicki siedział na swoim miejscu z miną Żywo 
przypominającą chmurę gradewą... 
Minęło dobre pół godziny, nim Elżbiecie znudziło się pływanie. Grzelecki 
również miał już dosyć morskiej wody, więc oboje zgodnie ruszyli do 
brzegu. Tu Andrzej zaczął rozglądać się za swoim kocem i ręcznikiem, ale 
dziewczyna nawet nie chciała słyszeć o pożegnaniu. Chcąc nie. chcąc, 
musiał ustąpić, zwłaszcza że niemal siłą zaciągnęła go do sporego 
grajdołka ograniczonego dwoma koszami i jaskrawym parawanem. 
— Zobacz, tatusiu, kogo złowiłam na wed- 

kę. — Na moment przywarła całym ciałem do brzuchatego mężczyzny 
koło sześćdziesiątki. — Andrzej świetnie pływa i obiecał, że jutro znowu 
wypuścimy się na szerokie wody. 
— Jezus, Maria! — Tosiński aż się wzdrygnął. — Jakaś ty zimna! 

background image

— Hartuj się, staruszku! — Ze śmiechem zaczęła poklepywać ojca po 
plecach. — Najwyższy już czas! 
— Połamiesz mi kości! — jęknął. Tosiński. —- Nie możesz w inny sposób 
okazywać uczuć rodzinnych? 
—? Też coś! —? prychnęła udając obrażoną. —• Andrzej byłby 
zachwycony. 
— Więc klep go do woli, póki nie ucieknie. 
— On nie z tych, którzy tak szybko uciekają, 
— Czyżby? 
— Grzelecki — przedstawił się Andrzej. -— Pozwolę sobie zauważyć, że 
faktycznie jestem dość odporny. 
— Góra z górą! — Z jednego z koszy wyskoczył Tomik. — Jak się 
okazuje, goście „kulawego Belzebuba" zawsze ściągają w jedno miejsce. 
— To on u nas mieszka? — Tosińska z niedowierzaniem potrząsnęła 
głową.' 
— Od dzisiaj. — Tomik był dumny, że ma tak świetne informacje. — Pan 
Grzelecki przyjechał przed ósmą i właśnie miałem przyjemność go 
poznać. 
Serio/ 
?— Dostałem pawilon numer siedemnaście —• potwierdził Andrzej. 
— Ależ to cudownie! —? Z uciechy klasnęła w dłonie 
— Jak dla kogo, — Wysoki, dość szczupły szatyn koło czterdziestki 
żałośnie pociągnął nosem. — Teraz moje szanse u pani Eli spadną do zera. 
-— A fe, panie Romeczku! — Za parawanem pojawiła się również 
Wielecka. — To ja już pana nie interesuję? 
— Pani jest oblegana przez tego nowego ratownika — westchnął 
Rydzewski, nerwowo obracając tkwiący na serdecznym palcu prawej ręki 
wielki srebrny sygnet..— Nawet dzisiaj prawie przez cały czas przebywała 
pani w jego towarzystwie. Nie wymawiając, wróciła pani do nas 
dosłownie przed chwilą. 
— O Wazunia nie musi byc pan zazdrosny. — Zośka jak gdyby odrobinę 
się zarumieniła. — Antek wszędzie taszczy ze sobą przy-zwoitkę, czyli 
swego kuzyna, Kucickiego. 
— Z dwojga złego już sam wolałbym być tą przyzwoitką. Przynajmniej 
mógłbym na panią patrzeć. 
— Mój ty biedaku! — Wielecka przybrała minkę pełną rzekomego 
współczucia. — Faktycznie musi być pan nieszczęśliwy... Ale da Bog, że 
kiedyś to panu Wynagrodzę.. 
Tosinska parsknęła niepohamowanym śmiechem, a panowie, prócz 

background image

Rydzewskiego, zawtórowali jej głośno i rubasznie. Zośka miała wprawdzie 
szczery zamiar udać oburzenie z powodu zachowania znajomych, ale w 
końcu i jej nie udało się zachować powagi. Całe towarzystwo rechotało w 
najlepsze, kiedy skonfundowany pan Roman ostentacyjnie popatrzył na 
zegarek. 
?— Wy tu podkpiwacie z mojego strapienia — mruknął zgryźliwie — a 
tymczasem obiad przejdzie nam koło nosa Dobrze wiecie, że pani 
Sawitowska nie toleruje spóźnialskich^ 
Poskutkowało. Nawet w takim kurorcie jak Międzyzdroje z wyżywieniem 
były w tym roku kłopoty, toteż nikt nie chciał ryzykować spóźnienia na 
obiad Natychmiast wszyscy zapomnieli o wzajemnych docinkach i 
niespełna kwadrans później towarzystwo opuszczało plażę. 
Przed głównym budynkiem motelu było roj-no. Widać tutejsza stołówka 
służyła nie tylko gościom „kulawego Belzebuba", ale i innym 
wczasowiczom. Pani Roma Sawitowska, jak na dobrą gospodynię 
przystało, stała w progu lokalu, lustrując bacznym spojrzeniem 
wchodzących i wychodzących. Na widok objuczonego "parawanem 
Tosińskich Grzeleckiego uśmiechnęła się przyjaźnie. Już miała go o coś 
zagadnąć, kiedy przed budynkiem zawarczał silnik   jasnobłękitnego  
porsche'a.  Właścicielka motelu poderwała się niczym na sprężynie i 
najwyraźniej zapomniała o innych gościach. Andrzej zupełnie odruchowo 
obejrzał się w stronę parkującego właśnie samochodu. 
— Przyjechał Okłund — rzeczowo poinformowała gb Elżbieta. ?— 
Podobno cholernie dziany facet. Jest właścicielem firmy zajmującej się 
przetwórstwem ryb czy czegoś w tym rodzaju... 
— Witamy, witamy! — Sawitowska ruszyła tanecznym krokiem do 
wysiadającego z wozu wysokiego, w miarę szczupłego blondyna. — 
Wszyscy stęskniliśmy się za panem. Obiecał pan wrócić za tydzień, a 
tymczasem nie było pana prawie miesiąc. 
— How do you do, Mrs. Roma! — Oklund pozdrawiającym gestem 
podniósł prawą rękę do góry. — Ja również stęskniłem się za pani kuchnią 
i polską wódką. Ale cóż poradzić: business is business. 

Brydel zdecydowanym ruchem pchnął szerokie, pokryte spękaną farbą 
drzwi i wkroczył do mrocznej, niezbyt obszernej sieni- Uderzył go 
zastarzały odór przypalonej kapusty połączony z wódczanymi wyziewami 
i stęchłym zapachem piwnicy. W głębi wisiała brudna kotara w bliżej nie 
określonym kolorze, zza któ 
63 

background image

rej dobiegały głośne, pijackie okrzyki, Maciek uśmiechnął się pod nosem 
na samą myśl o czekających go godzinach w „Popularnej". Zawsze lubił 
podobną atmosferę i gdyby to tylko od niego zależało, najchętniej 
spędziłby pół życia w podrzędnych knajpach o możliwie kiepskiej 
reputacji. 
W ciemnej, zadymionej salce było rojno. Brydel przez dłuższą chwilę 
rozglądał się bacznie dokoła. Zgodnie ze swoimi przewidywaniami przy 
jednym ze stolików spostrzegł szpakowatego mężczyznę z pokaźną szramą 
na lewym policzku i charakterystycznie skrzywionym nosem. Razem z 
Krzywym Zdziśkiem siedzieli dwaj niewysocy blondyni o podobnych do 
siebie, pokrytych dziobami po wietrznej ospie, twarzach. Czwarte krzesło 
przy stoliku szczęśliwym trafem było wolne... 
— Serwus, stara mordo! ?— Brydel bez pytania rozsiadł się na wolnym 
miejscu. — Jak leci? 
— Pomaleńku. — Zdzisiek przyjął nieoczekiwane towarzystwo bez 
entuzjazmu, ale i bez specjalnej niechęci. — Żyje się. 
— Zrobimy po szczeniaku? 
— Czemu nie. 
— A wy? — Brydel popatrzył pytająco na braci Krysiaków. 
— Może Janek — nie bez wahania odparł starszy. — Ja zaraz się zmywam 
?— Jakaś partaninka? 
Krysiak w odpowiedzi wzruszył ramionami, Maciek uznał więc, że lepiej 
nie nalegać. Wstał od stolika i bez pośpiechu ruszył w stronę szynkwasu, 
gdzie tleniona blondynka o ruben-sowskich kształtach wprawnie 
żonglowała butelkami. Na swoją kolejkę nie czekał nawet minuty. 
Bufetowa wykrzywiła grube usta w zalotnym uśmiechu i nalawszy do 
trzech szklanek po pięćdziesiątce wódki dopełniła je piwem. Płacąc 
zerknął dyskretnie za siebie. Przy stoliku Krzywego Zdziśka nie było już 
żadnego z Krysiaków. W pierwszym momencie pomyślał, że mógłby teraz 
jedną ze szklanek wypić na miejscu, przy szynkwasie, ostateczni^ 
zdecydował się jednak zamówić czwartą porcję] 
— Od razu skoczymy na obie nóżki — za^ proponował chwilę później 
podsuwając Zdzisi kowi dwie szklanki. — Krysiaki nie chcieli niech więc 
będzie ich strata. 
— Zdrówko! *— Krzywy bez namysłu sięg nął po piwo z wódką. — Oby 
nam się! 
Wypili. Przez dobre pół minuty przy stolik panowało milczenie. Zdzisiek 
jakoś dzisiaj ni należał do rozmownych, a i Brydel nie bard wiedział, od 
czego zacząć. Sytuacja stawała s^ niezręczna. W końcu Maciek przysunął 

background image

do si bie drugą szklankę i zaczął niby od niechceni 
— Wiesz, Krzywy, wczoraj trafiłem w „A tałku" cholernie dzianego 
faceta. 
63 
— Stawiał? — zainteresował się Zdzisiek. 
— Mnie postawił. 
— Dużo? 
— Nie w tym rzecz — sprostował Brydel. — Widzisz, on byłby chętny na 
jakieś błyskotki. 
— Tez mi nowina! — Krzywy roześmiał się na całe'gardło. — Pokaż mi, 
kto dzisiaj nie pyta o złoto. 
— On by nieźle zapłacił. 
— W czym więc problem? 
— Tak się głupio złożyło, że akurat nie mam mc na zbyciu. 
— Pogadaj z chłopakami. 
— Rano widziałem się z Tomkiem Rybką, bźniej byłem u Gutka. 
— No i co? 
— Poradzili mi ciebie. 
— Dlaczego właśnie mnie? 
— Nie pytałem. — Maciek porozumiewawczo przymrużył oko. — W 
końcu ważne jest, że masz towar, a skąd, to już nie moja sprawa. 
Zdzisiek przez kilkanaście sekund przyglądał się Brydlowi, jak gdyby 
widział go po raz pierwszy w życiu. W końcu ostentacyjnie wzruszył 
ramionami i wycedził pTzez zaciśnięte zęby. 
— Albo ty mi kit wciskasz,, albo Tomek Gutkiem zrobili z ciebie idiotę. 
— Co takiego? 
— A to, że od miesiąca nie miałem w garści żadnych świecidełek. 
Jednym haustem opróżnił drugą szklankę i nie patrząc na Maćka wstał od 
stolika. Najwyraźniej zamierzał opuścić „Popularną", po kilku krokach 
zatrzymał się jednak, jak gdyby sobie o czymś przypomniał albo kogoś 
zobaczył. Brydel rozejrzał się uważnie po sali i nag-( le zrozumiał. W 
progu, przy kotarze, stał Gutek. 
Krzywy, jak gdyby nigdy nic, pokiwał Gut-kowi na powitanie i 
wskazawszy mu zaprasza-1 jącym gestem stolik ruszył w stronę -szynkwa-
su. Chwilę później wszyscy trzej siedzieli już, przy półlitrówce. Zdzisiek 
rozlał wódkę doi szklanek i nie zwracając uwagi na brak zaką-j ski gładko 
opróżnił swoje naczynie. MacieH z Gutkiem bez wahania poszli w jego 
śladyj W butelce zostało jeszcze sporo.i Krzywy miał właśnie , zamiar 
rozlać drugą kolejkę, kiedj Gutek nachylił mu się do ucha. 

background image

— Słyszałeś, że w motelu Romy Sawitówskiei obrobili jedną mewkę? — 
zapytał konfidencjol nalnym szeptem. 
— Zdarza się. — Zdzisiek nie zdradzał jakoJ większego zainteresowania. 
— Dziewczyna oberwała po czerepie, a poj tern zabrali jej dolce. 
— Dużo? 
— Coś ze dwa patyki. 
— Zawsze trochę grosza — przyznał Krzywy. — Choć wcale nie takie 
znowu halo... Słyszałeś, kto ją załatwił? 
,— Jakichś dwóch. 
?—• Miejscowi? 
— Diabli wiedzą. 
Zdzisiek wzruszył ramionami na znak, że uważa temat za wyczerpany, i 
sięgnąwszy po butelkę zaczął rozlewać resztę wódki. Chwilę później 
zachęcającym gestem podniósł swoją szklankę. 
— Pies trącał mewki i ich dolce — rzucił lekko. — Oby nam się! 
Wypili. Gutek poderwał się z miejsca, by przynieść kolejną butelkę, ale 
Krzywy najwyraźniej nie miał zamiaru czekać, aż tamten wróci do stolika, 
bo skinął Brydlowi na pożegnanie i ruszył do wyjścia. Maciek przez dobre 
pół minuty spoglądał bezmyślnie na kotarę, za którą zniknął niedawny 
kompan. Był już niemal zdecydowany spędzić resztę wieczoru pijąc z 
Gutkiem na umór, kiedy przyszło mu nagle do głowy, że w gruncie rzeczy 
Krzywy musi coś mieć na sumieniu. Przez moment wahał się jeszcze, w 
końcu jednak podjął decyzję i nie oglądając się na Gutka ruszył w ślad za 
Zdziś-kiem. 
Na dworze było zupełnie ciemno. W pobliżu paliła się tylko jedna latarnia 
i musiało minąć kilkanaście sekund, nim wzrok Brydla przyzwyczaił się 
do nowych warunków. Ulica była 
63 
niemal pusta. Maciek przez dłuższą chwilę lustrował bacznym 
spojrzeniem nielicznych przechodniów, nigdzie jednak nie dostrzegł nawet 
śladu Krzywego. Zrezygnowany zamierzał wrócić do „Popularnej", kiedy 
zza rogu sąsiedniego budynku wyłoniła się , sylwetka jakiegoś 
niewysokiego mężczyzny. Brydel zamarł w bezruchu. Nie widział twarzy 
tamtego, z wolna zaczynał jednak nabierać pewności, że to jeden z braci 
Krysiaków Nerwowo zatarł ręce i wolnym krokiem poszedł w Jego 
kierunku. 
Początkowo mężczyzna zdawał się nie zwracać na Macka uwagi, gdy 
jednak Brydel podszedł nieco bliżej, spiesznie wycofał się za róg budynku 
Było tu coś w rodzaju wąskiego, ograniczonego z dwóch stron 

background image

drewnianym płotem podwórka. W głębi majaczyły kontury jakiejś 
niedbale skleconej szopy, przed którą leżały porzucone w nieładzie beczki 
Charakterystyczny, ostry zapach świadczył wymownie, że stosunkowo 
niedawno musiano tu przetrzymywać większą partię solonych śledzi. 
Maciek przystanął pośrodku podwórka i przez dłuższą chwilę bezradnie 
rozglądał się dokoła. Nigdzie me było żywego ducha, a przecież widziany 
dopiero co mężczyzna nie mógł tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu 
Brydel' kopnął za złością jedną z beczek Potoczyła się kilka me4 trów, 
uderzając z łoskotem o sąsiednią. Wy-j glądało na to, że obydwie są puste. 
Nagle w szopie zatrzeszczała jakaś deska. Oczywiście mógł byc to jedynie 
przypadek, ale Maciek nie wahał się ani sekundy. Już wcześniej dostrzegł 
w krótszym boku szopy wąskie drzwiczki Teraz pobiegł do nich i 
zdecydowanie naparł ramieniem Ustąpiły. Zajrzał do środka Było lam 
jeszcze ciemniej niż na dworze. Przekraczając próg szopy sięgnął do 
kieszeni po zapałki. Pierwsza złamała się przy pocieraniu o draskę  
Namacał w pudełku drugą, ale 
— tym samym momencie poczuł, że szopa wali mu sie. r:a głowę. 
Vi 
NoV cóż, panowie, jak tak dalej pójdzie, będę musiał zamknąć interes. — 
Rydzewski perorował żywo gestykulując. — Surowca nigdzie nie • 
uświadczysz, najmarniejszy pracownik .kosztuje krocie, a podatki tak się 
dzisiaj ustala, zeby każdego doprowadzić do ruiny.. Człowiek żyły sobie 
wypruwa, a me może wyjść na swoje. 
— W pańskich plastykach nie jest jeszcze najgoizej. — Pokręcił głową 
Tomik. — Spróbowałby pan w branży cukierniczej Od pól roku 
praktycznie dokładam do każdego ciastka. 
— Teraz nigdzie me jest lekko — wtrącił się Tosiński. — To wszystko tak 
mi dojadło, że na 
63 
jesieni nieodwołalnie likwiduję swoją wytwórnię wód gazowanych. Na 
państwowej posadce zarobię tyle samo, a zamiast tyrać od świtu do nocy 
będę leżał do góry brzuchem. 
— Woda nie jest jeszcze przynajmniej na kartki — nie ustępował Tomik. 
— Ja po przydział na każde deko mąki czy cukru muszę dyrdać do urzędu 
dzielnicowego z kopertówką. 
?— Co za czasy! 
—- Zdaje się, ze nasi panowie mają zamiar przez cały wieczór płakać nad 
stanem swoich interesów — bezceremonialnie przerwała Wielecka. — 
Tylko za jakie grzechy my musimy tego słuchać? 

background image

— Święte słowa, pani Zosiu, święte słowa! —j Tęga blondynka koło 
czterdziestki głośno klasnęła w pulchne dłonie. — Mężu, przywołuję] cię 
do porządku! — Szturchnęła łokciem Toj mika. — Czy poza ciastkami i 
pieniędzmi nii już dla ciebie nie istnieje na tym świecie? 
— Słucham, kochanie? 
— Może wypilibyśmy zdrowie pań? — za proponował milczący do tej 
pory Grzelecki. 
— Jasne! — Rydzewski ochoczo zastukał sygnetem w kieliszek. — Na 
bok smutki, kiedj jesteśmy w tak uroczym towarzystwie. W par rączki, 
pani Zosieńko! 
— A jednak raczył pan sobie o mnie przy pomnieć. — Wielecka wydęła 
wargi z udaij urazą. — Powiadają, że lepiej późno niż wcali 
— Ależ, pani Zosieńko... 
—? Zdrowie pięknych pań po raz pierwszy! 
Mężczyźni skwapliwie podnieśli kieliszki. Niemal w tym samym 
momencie światło nieco przygasło i z umieszczonej w rogu sali kolumny 
popłynęły dźwięki modnego przeboju. Po kilku taktach od stolików 
ruszyły pierwsze pary, a niespełna minutę później na parkiecie było już 
całkiem tłoczno. Jak co wieczór stołówka motelu „Ped kulawym 
Belzebubem" zamieniała się W hałaśliwą dyskotekę. 
Grzelecki mrugnął znacząco do Tosińskiej i miał właśnie zamiar poprosić 
ją do tańca, kiedy siedzący obok Tomik stuknął go w ramię. 
— Przepraszam, że pytam, panie Andrzeju — zaczął grubas niezręcznie — 
ale co pan właściwie robi? Od powrotu z plaży zastanawialiśmy się nad 
tym z Rydzewskim i żaden z nas nie mógł zgadnąć. 
— W zeszłym roku uruchomiłem wytwórnię galanterii metalowej — 
odparł Grzelecki, — Produkuję klamki, okucia, wieszaki i inne drobiazgi 
w stylu retro. 
— Jak pan na tym wychodzi? 
—? Mówiąc szczerze, nie najlepiej. Wprawdzie snobów nie brakuje i 
towar idzie jak woda, ale z surowcem krucho. 
— Przydałby się panu kontakt z jakąś składnicą złomu metali kolorowych. 
— Kontakt to ja mam. — Andrzej smutno 
"63 
pokiwał głową. — Cóż, kiedy faceta interesu je wyłącznie twarda waluta. 
— Znam ten problem. 
— A propos! — Grzelecki z pozorną obojętnością sięgnął po papierosy i 
zachęcającym gestem podsunął Tomikowi paczkę Marlboro. — Nie 
orientuję się pan, jak teraz na wybrzeżu stoją zielone? 

background image

— Ostatnio dolców nie kupowałem, ale podobno tutejszy kurs niewiele 
różni się od warszawskiego. 
Jasna   cholera!   —   Andrzej   zapomniał] 
0 obecności pań. ?— Liczyłem, że zaoszczędzę] kilka groszy, a tu guzik. 
Ne cóż, waluciarze wszędzie są tacy sami| 
1 zawsze zdzierają z człowieka skórę. 
— Innymi słowy nie pozostaje mi nic mnegol jak zacisnąć zęby i płacić 
bajońskie sumy tĄ każdego dolara. 
— Chyba że,.. — Tomik na moment jakb^ się zawahał. 
?— Chyba że co? -— podchwycił Grzelecki. 
— Ewentualnie mógłby pan pogadać z któj rymś z obcokrajowców. 
— Ma pan na myśli kogoś konkretnego? 
— Choćby Oklunda albo Svensona. Duńczylj jest akurat na miejscu, a i 
Szwed pewno niej bawem wróci do naszego motelu. 
Z głośników popłynął kolejny modny prze} bój Andrzej zerknął na 
Tosińską. Wierciła sij 
fłO 
niespokojnie na krześle, dając do zrozumienia, że nie zamierza spędzić 
całego wieczoru przy Stoliku. 
?— Zatańczymy? — zapytał przymilnie. 
Bez słowa podniosła się z miejsca i posłusznie ruszyła za Grzeleckim na 
środek' parkietu. Objął dziewczynę i przytulił mocno do siebie. 
Uśmiechnęła się ciepło. Zachęcony pocałował ją w policzek, chętnie 
nadstawiła drugi, kiedy jednak poszukał jej ust, odskoczyła jak oparzona. 
— Przecież ja nie gryzę! — nie mógł powstrzymać się od żartu. 
— Kto cię tam wie — odparła z przekornym błyskiem w oku. — Chłopom 
lepiej nie dowierzać. 
.— Inne dziewczyny jednak ryzykują. 
— Ich sprawa. 
— A ty zawsze jesteś taka święta? 
— Nie zawsze. 
— W czym więc problem? 
— Tatuś patrzy. 
— Czyżbym na zwykłego buziaka musiał poczekać, aż ojczulek pójdzie 
lulu? 
— On zwykle kładzie się później ode mnie. 
— Szkoda. 
—? Prawdziwy mężczyzna zamiast biadolić znalazłby sposób, aby 
osiągnąć to, co sobie wymarzył... 

background image

Ostatnie słowa Tosińskiej stanowiły niemal 
63 
jawną prowokację, toteż Andrzej bez chwili wahania chwycił ją mocno w 
ramiona i zakręciwszy kilka razy w takt muzyki zdecydowanie pocałował 
w usta. Jak gdyby na zamówienie w tym momencie zgasło światło i tylko 
w rogach sali zaczęły błyskać kolorowe lampki. Jednocześnie muzyka 
zagrała znacznie głośniej, uniemożliwiając wszelką rozmowę. 
Przez dobry kwadrans na parkiecie królowały ostre, rockowe rytmy. 
Niektórzy, zwłaszcza co starsi tancerze, zaczęli już wyraźnie ustawać, 
kiedy muzyka nieco przycichła i z głośników popłynęło nastrojowe tango. 
Elżbieta ufnie przytuliła się do Grzeleckiego. Delikatnie pogładził ją po 
włosach i chciał właśnie szepnąć do ucha jakiś komplement, kiedy 
spostrzegł| tuż obok Wielecką, ostentacyjnie obejmującą za szyję jakiegoś 
tęgiego, zażywnego jegomościa o pokaźnej łysinie. 
— Komu się tak przyglądasz? •— fuknęłą Tosińska z niezadowoleniem. 
— Mało ci jednej dziewczyny? Szukasz następnej do haremu? 
?— To raczej Zośka kolekcjonuje wielbicieli — odparł lekko. — A swoją 
drogą współczuję Rydzewskiemu. 
— Też coś! — Pogardliwie wzruszyła ramio-j nami. — Niech się facet 
cieszy, że Zośka w ogóle chce na niego spojrzeć. 
— Nie lubisz panów w średnim wieku? 
— Wolę takich jak ty. — Znowu była w huj 
j^morze. — Nie powiesz chyba, że me mam racji? 
— Oświadczyny wypadły uroczo... 
— Wstręeiuch! — Żartobliwie pogroziła mu palcem. —- Dziewczyna 
powie słowo, a ty zaraz wyobrażasz sobie Bóg wie co. 
Oboje parsknęli beztroskim śmiechem. Andrzejowi przemknęła myśl, że 
jego partnerka, choć chwilami nieokrzesana i szokująco bezpośrednia, 
może łatwo zawrócić mu w głowie. Uważnie popatrzył Tosińskiej w oczy. 
Wydało mu się, że dostrzega w nich coś więcej niż zwykłą sympatię.. 
— Wiesz, chciałabym teraz uciec od ludzi, dyskoteki i tego całego zgiełku 
— szepnęła. — Zabierz mnie stąd. 
— Choćby na koniec świata! 
— Wystarczy nad morze. Przy księżycu jest jeszcze piękniejsze niż w 
blasku słońca... 
Opuszczając salę Grzelecki .zerknął w stronę swojego stolika. 
Zgromadzone tam do niedawna towarzystwo rozpierzchło się bez śladu. 
Na placu boju został jedynie Tosiński opowiadający coś właśme z wielkim 
ożywieniem ognistej brunetce koło trzydziestki Andrzej 

background image

porozumiewawczo uśmiechnął się do Elżbiety. Wyglądało na to, że jej 
ojciec znalazł sobie zajęcie na dzisiejszy wieczór i wbrew zapowiedziom 
córki nie ma najmniejszego zamiaru pilnować swoje; latorośli. 
Noc była ciepła i parna, tylko od morza do- 
415 
chodziły ^ rzadka ożywcze powiewy Grzelecki objął dziewczynę wpół i 
poprowadził między rozsiane wśród drzew pawilony. Po kilkunastu 
krokach dostrzegli furtkę w płocie okalającym teren motelu Andrzej 
otwierał ją właśnie, kiedy Tosińska trąciła go znacząco. 
— Tak załowa.eś Rydzewskiego — zauważyła nie bez złośliwości — a 
tymczasem facet już zdążył się pocieszyć. Zośka ma rację, że nie traktuje 
serio jego umizgów. 
Pawilon Rydzewskiego był usytuowany niespełna pięćdziesiąt metrów od 
furtki, widzieli, więc wyraźnie palące się wewnątrz światło i przesuwające 
się na tle firanki cienie dwóch ludzkich postaci. Elżbieta miała zamiar 
dorzucić jeszcze kilka cierpkich uwag na temat Rydzewskiego, ale 
Grzelecki wzruszył ramionami na znak, ze nie uważa tego, co zobaczyli,, 
za godne komentarza. Dziewczyna mruknęła coś pod nosem, w końcu dała 
za wygraną i ru-l szyli zgodnie wąską ścieżką prowadzącą w kierunku 
wybrzeża 
Niespełna dziesięć minut później dotarli, dd szczytu stromej skarpy, u 
podnóża której rozl ciągała się plaża Dalej było widać granatowoczarne, 
groźnie .szumiące morze. Fale piętrzyły się teraz znacznie wyżej niz za 
dnil i zalewając szeroki pas plaży sięgały porzucol nych bezładnie koszy 
do opalania. Jakaś zel rwana boja niezdarnie turlała się po piaskuj 
44 
pobrzękując metalicznie w rytm uderzeń nacierającego na brzeg Bałtyku. 
r— Jak tu fajnie, kiedy nie ma ludzi! — Tosińska przytuliła twarz do 
ramienia Andrzeja. 
— Tylko nas dwoje i morze. 
— I zdrajca księżyc... 
— Nie martw się, on nikomu nie powtórzy. 
— Jesteś pewien? 
•— Spróbujmy zaryzykować. 
Grzelecki objął dziewczynę i delikatnie pocałował w usta. Tym razem 
odwzajemniła pieszczotę. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. W 
końcu Elżbieta uśmiechnęła się przekornie. 
— Nie zaprosiłbyś mnie do siebie? — spytała bez cienia skrępowania. — 
Jeszcze nie widziałam, jak się urządziłeś. 

background image

Z iście indiańskim okrzykiem porwał ją w ramiona i podniósł do góry. 
— Tylko bez takich fanfar! — zastrzegła pół żartem, pół serio. — la nie 
Zośka, nie chcę, żeby jutro cały motel plotkował na mój temat. 
— Będę cichutko jak mysz pod miotłą — obiecał, stawiając Tcsińską na 
ziemi. 
— Pamiętaj! — Pocałowała go w policzek. Po kilku minutach byli już z 
powrotem na 
terenie motelu. W pawilonie zajmowanym przez Rydzewskiego dalej 
paliło się światło, a uchylone drzwi cicho poskrzypywały na wietrze. 
Andrzej pewno nawet nie spojrzałby w tamtą 
45" 
stronę, ale Elżbieta ani myślała zrezygnować z okazji do niewybrednego 
kawału. Konfidencjonalnym gestem przyłożyła palec do ust i niJ 
zwracając uwagi na protesty swego chłopaka ostrożnie ruszyła do wejścia. 
Moment późnie! z chichotem pchnęła drzwi i nagle do uszJ Grzeleckiego 
dotarł pełen przerażenia, niem*^ spazmatyczny, krzyk. 
vn 
Silnik kilka razy szarpnął, zazgrzytał i star wysłużony gazik stanął 
pośrodku drogi. KapJ rai Wilczek nerwowo przycisnął rozrusznik. Pr" 
nownie zazgrzytało i zacharczało, ale silnik a myślał zaskoczyć. Klnąc pod 
nosem, funkcja nariusz wyciągnął ze schowka latarkę i wvl siadł z wozu. 
— Co jest? — Ziewnął z tylnego siedzen sierżant Wapiński. — Nawaliło? 
— A nawaliło! — przytaknął kapral, gra biąc w silniku. — Tyle razy 
mówiłem, że nasza gablota nadaje się na złom. 
— Zrobisz? 
— Najprędzej w spodnie. — Wilczek z zygnacją machnął ręką. — Zdaje 
się, że r rząd diabli wzięli. 
— Innymi słowy dq Wisełki dzisiaj nie jedziemy — zauważył sierżant. 
— Komendant będzie wściekły. 
— Będzie. — Wapiński ponownie ziewnął, manifestując w ten sposób 
całkowity brak zainteresowania przewidywaną reakcją przełożonego. — 
Nic na to nie poradzę. 
—• Gorzej, że przyjdzie nam nocować na szosie albo dymać piechotą do 
chałupy. 
— Niekoniecznie. — Sierżant dźwignął wreszcie swoje sto kilo żywej 
wagi i wysiadł z gazika. — Damy znać przez radio i ktoś nas ściągnie. 
— Zająłbyś się tym? —? Czemu nie. 
— To ja może skoczę po coś do picia — zaproponował kapral. — 
Niedaleko stąd jest motel, w którym zawsze mają dobre piwo. 

background image

— „Pod kulawym Belzebubem"? — przypomniał sobie Wapiński. 
— Właśnie. 
— W porządku — zgodził się sierżant. — Przynieś ze cztery butelki... 
Albo nie — nagle zmienił zdanie. — Sam pójdę, a ty nadaj przez radio 
meldunek, że mamy awarię. 
Kapral w milczeniu skinął głową, a Wapiński sapiąc niemiłosiernie ruszył 
w kierunku oddalonego o jakieś pół kilometra motelu. Kilka minut później 
był już przed wejściem do głównego budynku, z którego wnętrza 
dochodził gwar i przytłumione dźwięki modnych przebojów. Sierżant 
odruchowo obciągnął mun- 
46 
SM. 
dur i chciał właśnie pchnąć szerokie, oszklone I drzwi, kiedy nagle gdzieś 
zza budynku dobiegł I go przeraźliwy, niemal histeryczny, krzyk kobiety. 
Nie bacząc na swoją wagę, zadyszkę i stanowczo zbyt krótkie jak na biegi 
przełajowe nogi, ruszył niczym burza w tamtym kierunku. 
Wśród rozrzuconych między drzewami pawilonów na moment stracił 
orientację. Dotarł do siatki i tu przez chwilę bezradnie rozglądał się 
dookoła. Chciał już na chybił trafił penetrować teren, kiedy spostrzegł, że 
drzwi jednego z oświetlonych domków są uchylone. Przed pawilonem 
leżała dziewczyna, nad którą pochylał się rosły mężczyzna w dżinsach i 
spor towej koszuli. 
— Co się stało?! — Sierżant w kilku susach dopadł do leżącej. — Czy to 
ona krzyczała? 
— Owszem — odparł Grzelecki. — Ale chy ba zaraz dojdzie Ho siebie. 
Lepiej niech pan zobaczy tego gościa w pawilonie... 
Wapiński otworzył szerzej drzwi. Tuż za pro giem, w brunatnej kałuży, 
leżał Rydzewski. Jego rozdarta marynarka z plamami w tyn samym co 
kałuża kolorze i pozlepiane krwi^ włosy ? sprawiały dość niesamowite 
wrażenie zwłaszcza w zestawieniu z wnętrzem domku które wyglądało, 
jak gdyby przed chwilą prze szedł tędy tajfun. Ktoś zerwał materac z łóż-lj 
ka, wszędzie walała się bezładnie porozrzucana garderoba, a pierze z 
rozprutej poduszki dotarło nawet do lampy. 
Sierżant ostrożnie przyklęknął przy leżącym i po krótkim wahaniu chwycił 
go za przegub, pfzez kilka sekund nerwowo macał puls. Wreszcie 
odetchnął z wyraźną ulgą. 
— Żyje — stwierdził autorytatywnie. — Ktoś rozbił mu głowę... O, chyba 
tym! — Spostrzegł stłuczoną butelkę po maladze. —* Flaszka musiała być 
pełna, bo czuć na kilometr, a i kałuża zrobiła się niemała... Swoją drogą 

background image

miał facet szczęście! 
— Jezus, Maria! — Za plecami funkcjonariusza nieoczekiwanie pojawiła 
się Tomiko-wa. — Zabili pana Rydzewskiego. Boże, co za nieszczęście!! 
— Nie zabili, a napadli — sprostował Andrzej. — Niech pani z łaski 
swojej da znać właścicielce motelu i ściągnie tu jakiegoś lekarza. 
— A co się stało pani EU? 
— Nic, nic —? z wyraźnym trudem wyszeptała dziewczyna. — To tylko 
nerwy. Okropnie się przestraszyłam... 
— Pójdzie ktoś wreszcie po tego lekarza?! — Wapiński zdecydował, że 
najwyższy już czas przejąć inicjatywę w swoje ręce. — Nie widzicie 
państwo, że ranny potrzebuje pomocy? 
Poskutkowało. Niespełna trzy kwadranse później Rydzewski leżał już z 
obandażowaną 

głową na wygodnej kanapce w służbowym po koju Sawitowskiej. 
Zdaniem jednego z miej-j scowych lekarzy nic nie zagrażało życiu ran-J 
nego. On sam zdołał odzyskać przytomność, choć rozbita głowa bardzo 
mu dokuczała, a mówienie przychodziło z dużym trudem. Mimo 
wyjątkowo kiepskiego samopoczucia zaprotestował jednak stanowczo, 
kiedy zaproponowano md przewiezienie do szpitala. Po wybitnie nieprzyf 
jemnych przeżyciach ostatniego wieczoru mai rzył tylko, by wszyscy dali 
mu spokój. 
Funkcjonariusz ze zrozumieniem wysłuchał życzenia pobitego, w duchu 
przyznał mu rację" ale przesłuchania zdecydował się nie odkładać] na 
później 
— Ogromnie mi przykro, że pana męczę, - inywacze nie spodziewali się 
pańskiego powro- 
zaczął przepraszająco — muszę jednak uzjj skać niezbędne informacje. Po 
prostu w przd ciwnym wypadku raczej nie udałoby się zła pać sprawców. 
— Przecież ja ich prawie nie widziałem -| z rezygnacją westchnął 
Rydzewski. — Ledwj otworzyłem drzwi do domku, jeden z nich wal nął 
mnie czymś po głowie i ocknąłem się d<| piero na tej kanapie. 
— Włamywaczy zastał pan w pawilonie?) 
— Tak, już to zresztą mówiłem. 
— Ilu ich było? 
— Dwóch. 
— Długo pozostawał pan poza domkieml 0 
— Dwie, może tnzy godziny. 
— Wybrał się pan na wieczorny spacer? ?— Siedziałem ze znajomymi w 

background image

dyskotece. 
— Wyszedł pan przed końcem zabawy? —- Poczułem się zmęczony. 
— Wracając nie zauważył pan niczego po-[ejrzanego? 
— W oknie domku paliło się światło. 
— Nie zastanowiło to pana? I — Czasami  bywam roztargniony.  
Pomyślałem, że wychodząc zapomniałem zgasić lampę. 
— Drzwi zastał pan otwarte? 
— Owszem. 
— Zapalone światło, otwarte drzwi — powtórzył Wapiński. — Wygląda 
na to, że wła- 
tu. 
— Być może. 
«— Ale dlaczego? 
— Nie mam pojęcia — zniecierpliwił się Rydzewski. — W końcu cóż 
mnie mogą obchodzić kalkulacje jakichś rzezimieszków! 
— Z pewnością, z pewnością — skwapliwie przytaknął funkcjonariusz, 
choć było widać, że |w gruncie rzeczy nie podziela opinii 
pokrzywdzonego. — Mimo wszystko coś mi tu jednak Łie gra... Czy 
potrafiłby pan opisać któregoś p włamywaczy? — zadał kolejne pytanie. 
— Przecież nawet nie zdążyłem im się przyjrzeć. | 
63 
—- Mieli na twarzach maski, pończochy lul coś w tym rodzaju? 
— Chyba tak — przesłuchiwany najwyraj niej nie był pewny swego. — 
Chociaż diabj wiedzą.. 
?— Może jednak przypomni pan sobie jaki szczegół? 
— Ten, który uderzył, był trochę niższy c<i mnie, ale za to szerszy w 
barach. — Rydzeyj ski jak gdyby się zawahał. — W każdym, rl zie 
wyglądał na kawał chłopa. 
«— Jest pan pewien? 
.— Z rozbitą głową niczego nie można In pewnym — burknął 
przesłuchiwany. — Prai] dę powiedziawszy wolałbym odłożyć tę rozmj 
wę do jutra. 
— Nie chce pan nawet sprawdzić, co zl 
nęło? 
Szczerze wątpię, by włamywacze się I mnie obłowili. Pieniądze trzymam 
na książea ce PKO, bony zostawiłem w Warszawie, aj biżuterii posiadam 
tylko sygnet, którego o di wo nie ściągnęli mi z palca. W najgorszym I zie 
mogli zabrać aparat fotograficzny i rad) 
magnetofon. 

background image

— Mimo wszystko będziemy musieli pa prowadzić szczegółowe 
oględziny pańskiego I 
wilonu. 
— Czy to konieczne? 
— Niestety tak. Trzeba sfotografować mi ?6 52 sce przestępstwa, 
zabezpieczyć ślady pozostawione przez włamywaczy... 
?— Nawet gdybym nie złożył oficjalnej skar- 
— Przykro mi, ale w tym wypadku przepisy nie pozostawiają nam 
swobody wyboru 
— No cóż, mowi się trudno. — Rydzewski ustąpił, widać jednak było, że 
czyni to z wyraźną niechęcią. — Niech pan robi swoje. 
VIII 
Łubu-du, bach! Łubu-du, bach! Puste beczki z ogłuszającym łoskotem 
waliły jedna o drugą. Łubu-du, bach! Każde kolejne uderzenie Brydel 
odczuwał niczym miażdżący cios obuchem siekiery, a głowę rozsadzał mu 
nieznośny, świdrujący ból. Chciał się poderwać i uciec jak najdalej od 
dręczącego hałasu, ale sflaczałe mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. 
Jedynym wysiłkiem, na który umiał się zdobyć, było otwarcie 
zapuchniętych oczu. W pierwszej chwili nie mógł sobie uświadomić, gdzie 
jest ani jak tutaj trafił. Przez kilkanaście sekund niezbyt przytomnie 
przyglądał się zbitej z nie-heblowanych desek ścianie, potem przyszła 
kolej na wyboiste, kamiennie twarde klepisko, na którym leżał, by w 
końcu spojrzeć w stronę maleńkiego okienka pod samym dachem, przez 
63 
które sączyła się do szopy nikła smużka światła. 
Za ścianą zadudniła kolejna beczka. Maciek niemal odruchowo dotknął 
głowy i nagle wszystko zrozumiał. Mniej więcej od środka czoła aż po 
miejsce, gdzie kończyła się łysina, wyczuł nierówną, chropawą 
powierzchnię. Ostrożnie pomacał dalej. Pozlepiane resztki włosów z tyłu 
głowy stanowiły twardą, zeschniętą skorupę. Urządzili mnie, dranie! J— 
pomyślał. Łepetyna jak rzeszoto. Cud, że na dobre nie wyciągnąłem 
kopytek... 
Niezdarnie dźwignął się na kolana. Wszystko dookoła zawirowało w 
wariackim tempie. Na moment przymknął oczy, oparł czoło o deski. 
Trochę pomogło, dalej jednak pękała mu głowa i czuł się fatalnie. Zaklął 
żałośnie, nie wiedząc, co robić, kiedy nieoczekiwanie dudnienie beczek 
ustało, a za ścianą zawarczał basowo silnik ciężarówki. Brydel usłyszał 
zgrzyt nie zsynchronizowanej skrzyni biegów i charakterystyczny klekot. 
Silnik zawył na wyższych obrotach, ale już jakby trochę daleijl od szopy. 

background image

Coś znowu zgrzytnęło, szarpnęło i ciężarówka musiała wyjechać z 
podwórka, boi na dworze zapanowała cisza. Maciek odetchnął z wyraźną 
ulgą. Głowa przestała mu pękać i poczuł, że z wolna zaczyna odzyskiwać 
siły. Odczekał jeszcze z półtorej minuty i przytrzy-j mując się ściany wstał 
z klęczek. Teraz już beĄ 
54 obawy ruszył w stronę oddalonego o jakieś kilka metrów wyjścia. 
Namacał drzwiczki. Były zamknięte, na szczęście jednak ustąpiły od 
pierwszego pchnięcia ramieniem. 
Na podwórku Brydel nie spostrzegł żywego ducha, za to beczek 
dwukrotnie przybyło od wczoraj. Powłócząc nogami wyszedł na ulicę. Tu 
zorientował się, ze musi być bardzo wcześnie. Wczasowicze spali jeszcze 
w najlepsze i tylko nieliczni stali mieszkańcy Międzyzdrojów spieszyli do 
swoich zajęć. Maciek zerknął na zegarek. Niestety brakowało szkiełka i 
obu wskazówek. Odruchowo sięgnął do tylnej kieszeni spodni, gdzie 
zwykł trzymać pieniądze i dokumenty. Dowód osobisty tkwił na swoim 
miejscu, ale po pieniądzach nie zostało nawet śladu. W pierwszej chwili 
chciał zawrócić do szopy, szybko jednak zmienił zamiar. Był w stu 
procentach pewien, że okradł go ten sam człowiek, od którego oberwał po 
głowie. 
Przez dobre pół godziny wałęsał się po mieście bez widocznego celu.' W 
końcu zmęczony przysiadł pod jakimś drzewem. Zastanawiał się właśnie, 
czy nie lepiej byłoby wrócić do domu, kiedy spostrzegł nie bez zdziwienia, 
że nogi zaniosły go pod motel, w którym mieszkała Ziółkowska. 
Postanowił skorzystać z okazji. Wstał, minął bramę i zaczął rozglądać się 
za pawilonem numer jedenaście. 
Zwiedził niemal cały teren motelu i obejrzał 
5*c przynajmniej z tuzin domków, nim znalazł właściwy. Właśnie 
zamierzał zapukać, kiedy w] jednym z sąsiednich pawilonów skrzypnęły! 
drzwi. Maciek obejrzał się ciekawie. WazunioJ wi najwyraźniej żal było 
zostawiać Wielecką] bo w progu zatrzymał się jeszcze i mówił coi do 
dziewczyny. Ta objęła ratownika za szyj^ i pocałowała w usta.' 
— Ci przynajmniej miło spędzili nockę —J westchnął Brydel zazdrośnie. 
— Nie to, co ja.J 
Mimo wczesnej pory Ziółkowska chyba ju^ nie spała, bo otworzyła prawie 
natychmiast] Przez dłuższą chwilę spoglądała na Maćka nj poły ze 
strachem, na poły z niedowierzaniem! nim wreszcie zdecydowała się 
wpuścić go óa środka. Burknął coś na powitanie i bez pytaj nia usiadł na 
nie posłanym łóżku.' 
.— Jezus, Maria! — wychrypiała ze zgrozą. — Kto cię tak urządził?! 

background image

.— Szukałem twoich dolców i świecidełek — wyjaśnił rzeczowo. — Jak 
dotąd ubyło mi kil ka tafli z kieszeni, a przybyła dziura w głowij 
— Bydlaki! 
— Gorzej, że dałem się podejść jak zielon; szczawik. 
— Poczekaj, spróbuję coś zrobić z twoją łe petyną. 
Milka skoczyła do oddzielonego wątłym prze pierzeniem pomieszczenia 
po miskę i dzbanej z wodą. Po chwili znalazły się również d-wi 
56 rczyste ręczniki, wata i jakiś bandaż. Brydel nie protestował. Posłusznie 
nachylił głowę nad miednicą, tak jak mu kazała Ziółkowska, i przez dobry 
kwadrans znosił bez słowa jej zabiegi. Kiedy skończyła, podszedł do 
wiszącego na ścianie lusterka i obmacując obandażowaną głowę cmoknął 
z uznaniem. 
— Gdzie się tego nauczyłaś? — zapytał, 
— W szkole pielęgniarskiej — uśmiechnęła się jakoś smutno. — Musiało 
minąć trochę czasu, ezanim pokapowałam, że więcej można zarobić 
zgrabnym tyłkiem niż urabiając ręce po łokcie... A na dobrą sprawę 
powinieneś zrobić sobie rentgen — wróciła do poprzedniego tematu. — 
Wygląda wprawdzie, że kości masz całe, ale licho nie śpi. 
— W- życiu! — Maciek gwałtownie zaprotestował. — Nie namówisz 
mnie na żadnych lekarzy. Tylko tego brakowało, żeby któryś dał cynk 
glinom. 
— Twoja sprawa. 
— Masz coś do żarcia? — Nieprzyjemny skurcz w żołądku przypomniał 
Brydlowi, że nie jadł śniadania. 
— Tylko jakieś ciastka. 
— Dawaj! — zażądał bezceremonialnie. — Albo nie — prawie 
natychmiast zmienił zamiar. — Pożycz ze dwa patole. Pójdę do baru. 
Jak na ceny barowe kwota była aż nadto 
wygórowana,  ale  dziewczyna bez szemrania 

57 sięgnęła po torebkę i odliczyła cztery pięćsetki. Schował pieniądze do 
kieszeni i skinąwszy Milce na pożegnanie ruszył do wyjścia. W progu 
zatrzymał się jeszcze na moment i spojrzał na Ziółkowską jakoś ciepło. 
— Dziękuję ci — powiedział. — Jesteś klawa babka... A te twoje dolce 
dostaniesz z powrotem, choćbym miał i tuzin facetów łaskotać majchrem 
po żebrach. 
Niespełna dwadzieścia minut później Maciek zatrzymał się przed starą, 
niedbale skleconą z poczerniałych bali i desek chałupą na skraju lasu. Jakiś 
żółty, wyleniały kundel kilka razy zaszczekał, oznajmiając światu, że 

background image

pilnuje powierzonych jego pieczy włości, szybko jednak musiał poznać 
Brydla, bo machnąwszy ogo-, nem wrócił do swojej budy. Niemal w tej 
samej chwili skrzypnęły drzwi i z domu wyjrzała tęga, przeszło 
pięćdziesięcioletnia kobieta w ciemnej chustce na głowie. 
— A, to pan, panie Maćku! — powitała przybyłego niezbyt przyjaźnie. — 
Pan pewno do Gutka?v 
— Umówiliśmy się — skłamał Brydel. — Miałem zajrzeć z samego rana. 
— Syn jeszcze śpi. 
— Najwyższy czas go obudzić 
— Będzie pyskować — nie ustępowała. — ' Lepiej przyjdź pan za jakieś 
dwie godziny. 
— Nie ma mowy! 
5§e 
— Co jest do ciężkiej cholery?! — z głęl chałupy dobiegł zachrypnięty 
głos Gutka. -Kogo diabli przynieśli? 
— Wyłaź z wyrka, stara mordo! — hukną Maciek przyjaźnie, — Nadarza 
się partaninka 
— Partaninka, powiadasz? — Gospodarz wyjrzał na dwór i spostrzegłszy 
Brydla bezceremonialnie odsunął matkę, by przywitać się z kumplem. 
Miał na sobie tylko pasiasty podkoszulek i granatowe kąpielówki, a jego 
zmierzwione włosy świadczyły wymownie, że dopiero wstał z łóżka. — 
Ile można trafić? 
— Nic, to rachunek do wyrównania... 
— Zaraz, zaraz! — Gutek dopiero teraz zwrócił uwagę na obandażowaną 
głowę Maćka. — Kto cię tak urządził? 
— Było ciemno. — Brydel splunął z nieukrywaną złością. 
— A nie domyślasz się? 
— Nie dałbym złamanego szeląga, czy to nie któryś z Krysiaków. 
— Takie buty! — zasępił się Gutek. — No cóż, warto byłoby z nimi 
pogadać... 
— Jasne! — Maciek znacząco uderzył pięścią w otwartą dłoń. 
— Iść z tobą? 
— Jeśli chcesz. 
— W porządku. — Gutek nie wahał się ani sekundy. — Poczekaj chwilę. 
Tylko wrzucę na grzbiet jakąś szmatę i zaraz lecimy. 
59 
— Na wszelki wypadek weź coś ze sobą. 
— Nie musisz mi przypominać. 
Nie minęło nawet pięć minut, kiedy Gutek był gotów. Dyskretnie wcisnął 

background image

Brydlowi do ręki ciężki, żeliwny kastet, a sam schował pod połę skórzanej 
kurtki stalową sprężynę zakończoną sporym kawałkiem ołowiu. Po drodze 
prawie nie rozmawiali, starając się ukryć narastające podniecenie 
czekającą ich rozprawą] z Krysiakami. Dopiero na widok dwupiętro-.' 
wego, przypominającego nieco koszary, budynku Maciek 
porozumiewawczo podniósł kciuk. Gutek odpowiedział tym samym 
gestem i obaj bez pośpiechu ruszyli na tyły domu. Tu, do jego lewego 
skrzydła przylegała parterowa, niedbale sklecona, przybudówka. Nie 
pukając weszli do ciemnej, obskurnej sionki. Przez dłuższą chwilę 
nasłuchiwali uważnie. Za dr-twiami po prawej stronie panowała cisza, ale 
w pomieszczeniu na wprost wejścia ktoś właśnie przesuwał jakieś sprzęty, 
pogwizdując znaną melodyjkę. Brydel ścisnął w ręku kastet, a drugą 
delikatnie  dotknął  klamki.  Drzwi ustąpiły. 
— Kto, w mordę kopany?! — Janek KrysiaM odskoczył jak oparzony od 
odsuniętej nieco odi ściany szafy. — Tu nie obora, żeby włazić bez] 
pukania! 
Zaklął wulgarnie i chciał jeszcze coś dopowiedzieć, ale potężny cios 
kastetem prosto w szczękę rzucił go pod okno. Rozpaczliwie za-l 
63Q 
machał ramionami usiłując odzyskać równowagę. Jak przez mgłę 
dostrzegł, że Brydel szykuje §ię do kolejnego uderzenia. Przemknęła mu 
myśl, by uciekać, w tej samej jednak chwili krótki mierzony cios 
zmiażdżył mu nos i powalił na kolana. Po trzecim uderzeniu Jankowi 
^robiło się ciemno przed oczami, Nie czuł już, jak pada na podłogę. 
Flaki powypruwam! — Upłynęło co najmniej półtorej, a może i dwie 
sekundy, nim zaszokowany nieoczekiwanym atakiem na brata Wojtek 
Krysiak odzyskał zdolność działania. — Ukatrupię! 
Jednym susem zeskoczył z łóżka i od tyłu dopadł Maćka. W jego ręku 
metalicznie szczęknął nóż sprężynowy, chłopak nie zdążył jednak uderzyć. 
Poczuł tylko, że jakaś potworna siła gruchocze mu łopatkę i wygiąwszy się 
z bólu W pałąk opadł na stół. 
~- Za co?! — jęknął płaczliwie. 
^- Za rozbity czerep Maćka. ??— W oczach Gutka błysnęła mściwa 
nienawiść, a jednocześnie Wojtek zauważył, że tamten ponownie 
zamierzył się sprężyną. 
— To nie ja — zaskomlił. — To braciak... 
— Dlaczego mi przyłożył? — Brydel zostawił nieprzytomnego Janka i 
chwycił drugiego z 
JKrysiaków lewą ręką za gardło. — No, gadaj! 

background image

, — Po cholerę wpieprzałeś się w nie swoje sprawy? Myśleliśmy, że 
chcesz zakapować. 
61 
— Co?! — Uderzenie po żebrach nie było tak mocne, ale niemal równie 
bolesne jak toi| w łopatkę. 
— Nie bijcie! 
— Nie myśmy zaczęli. 
— Jezus, Maria! — Z oczu Wojtka pociekł łzy. — Już dosyć... 
— To zależy wyłącznie od ciebie. 
— Czego chcecie? Przecież to nie ja rozw^ liłem czachę Maćkowi — 
powtarzał z rozpac: liwym uporem. 
— Kogo ostatnio obrobiliście? —• Nikogo. 
—r Ejże? —- Sprężyna Gutka jęknęła złowr go i ołów znowu wylądował 
na plecach Kry|| siaka. 
Aj, aj! — zawył Wojtek. — Boli! >— Właśnie po to się bije — w głosie 
Bryd zabrzmiała okrutna ironia. — Więc jak, j wiesz? 
*— Walnęliśmy takiego  jednego   jubilera Krakowa. ?— Zdrowo? 
— Facet przyjechał do Międzyzdrojów pj cić trochę grosza na nasze 
dziwki. 
— Ile trafiliście? — nie ustępował Macid 
— Pół melona. 
— W złotówkach? —' W zielonych też. 
— Na dwóch? 
62 
— Na trzech... Robole nadał Krzywy. 
— A kto obrobił Milkę Ziółkowską? .— Tę mewkę spod „kulawego 
Belzebuba"? 
— Właśnie. 
— Bóg mi świadkiem, że nie mam pojęcia. 
— Radzę ci wysilić mózgownicę póki cała. — pięść z kastetem 
złowróżbnie zawisła nad głową Krysiaka. 
—? Dajcie wy mi wreszcie spokój! — Wojtek aż skulił się z przerażenia. 
— Przecież powiedziałbym... 
IX 
— Zawsze twierdziłem, że nie ma jak polskie piwo. — Oklund z błogim 
uśmiechem pociągnął kolejny łyk z wysokiej szklanicy. — Żywiec, 
Okocim... Na jednym posiedzeniu mógłbym wypić nawet całą beczkę. 
— W Danii chyba również nie brakuje dc brego piwa — kurtuazyjnie 
zauważył Grzelec. Jd. —< Nie tak dawno byłem w pańskim kraju i miałem 

background image

okazję spróbować. 
— Bardzo pan miły, ale pozwolę sobie nie zmieniać zdania. Szkoda tylko, 
że nie robicie awa w puszkach. W butelkach kiepsko się arzechowuje, a 
tak mógłbym za każdym razem zabrać z Polski kilka kartonów. 
— Za to ma pan powód do częstszych odwiedzin w naszym kraju. 
6S 
— Niby prawda — roześmiał się Duńczyk, 
— Pańskie zdrowie, panie Chrystianie. 
— Skuli! 
Opróżnili szklanice. Usłużna barmanka bej pytania podsunęła im 
natychmiast następne. Jol la Andruszczakówna dobrze pamiętała kategoj 
ryczne słowa pani Sawitowskiej, że komu jal komu, ale Oklundowi należy 
dogadzać poc każdym względem. 
— Mister Tomik wspominał mi, że pan rów! nież prowadzi własny 
business — Duńczyi podjął przerwaną na moment rozmowę. 
— Pracuję w metalu, głównie w miedzi mosiądzu — potwierdził Andrzej. 
— Klamki okucia i inne wyroby według najlepszych wzoj rów z 
minionych epok. 
— Teraz na całym świecie jest moda w starocie. Nawet te podrabiane. 
— Jeśli chciałby pan zobaczyć... 
— Może kiedyś, przy okazji. — Oklund prze praszająco potrząsnął głową. 
— Szczerz! mówiąc nasze zainteresowania zawodowe & dość odległe. 
— Szkoda. 
— Ja również żałuję... Oczywiście przy okaz] wspomnę, o panu moim 
znajomym z pańskie branży. 
— Byłbym ogromnie wdzięczny. Kontakty zachodnimi firmami 
'umożliwiłyby mi zdobyci twardej waluty, bez której, sam pan rozumie. 
64 
r— Wiem,  wiem       uśmiechnął się  Duńczyk. — Nie pierwszy raz jestem 
w Polsce. r— Widzę, że się rozumiemy. 
— Oczywiście, chociaż sam, niestety, nie mogę panu służyć pomocą w 
tym zakresie. Po prostu nie prowadzę interesów związanych z galanterią 
metalową. 
— W każdym razie z góry dzięikuję za za-protegowanie mnie pańskim 
znajomym. 
— Za pomyślny rozwój interesów! ?— Oklund sięgnął po szklanicę. 
— Pańskie zdrowie. 
— Skuli! 
—- A, tu jest moja zguba! — Tosińska bezceremonialnie ulokowała się na 

background image

wysokim stołku obok Grzeleckiego. Na wzorzyste bikini miała narzuconą 
jasnokremową plażówkę i wyglądała prowokująco atrakcyjnie. — Zamiast 
iść z dziewczyną na plażę, wolisz doić piwsko? Uważaj, bo tatuś nie lubi, 
kiedy zadaję się z opojami. 
— On w końcu od ciebie ucieknie! — roześmiał się towarzyszący córce 
Tosiński. •— Panie Andrzeju, niech się pan nie daje! 
— Tato, nie buntuj mi chłopaka! — fuknęła jak kotka. 
— Ależ, Eluniu! —- bąknął Grzelecki niepewnie. — Gadaliśmy sobie 
właśnie z panem Chrystianem... 
— Idziemy na plażę! — Tosińska była niela 
63 
pvzcjednana. — Przecież już wpół do jeden atej... A panu również 
przydałoby się troc. słońca. — Z naganą w oku spojrzała na Du czyka. — 
Na piwko przyjdzie pora wieczore 
— Rzeczywiście. •— Oklund uśmiechnął się zakłopotaniem. — Idźcie 
państwo, ja zaraz was dołączę. 
— No widziszj pan Chrystian już skapitu wał. — Trąciła Andrzeja w 
ramię. — Wstaw leniu, i łap się za parawan. 
Grzelecki  nie   protestował,   zwłaszcza Elżbieta, chcąc widać nieco 
złagodzić wymo swoich słów, pocałowała go przelotnie w p* czek   Dopił 
piwo i mrugnąwszy porozum wawczo  do   Duńczyka   ruszył  posłusznie 
dziewczyną. 
Chwilę później byli już przy furtce. Od s ny morza nadbiegała właśnie 
Wielecka. 
— Już z plaży? — zdziwiła się Tosińska. 
— Antek robił zdjęcia i skończył się film wyjaśniła Zośka rzeczowo — On 
już nie żadnej błony, a ja przypadkiem dostałam n dawno w prezencie 
oryginalnego kodaka. 
— Długo ci zejdzie? 
— Dosłownie sekundę. Poczekamy. 
— Nie pożałujecie, bo opowiem wam hi rię, że boki można zrywać. 
Wyobraźcie s~ dzisiaj z rana Rydzewski wystąpił z prete mi do Wazunia. 
— Poszło o ciebie? 
.— Rozumie się samo przez się. .— A to ci dopiero heca! 
—- Zaraz po śniadaniu staliśmy całą paczką pod domkiem, Romeczka, 
który perorował o tym napadzie. Traf chciał, że napatoczył się Antek i 
buchnął mnie w mankiet na deień dobry. Rydzewskiego, o mało szlag nie 
trafił. Na-wrymyślał Wazuniowi od podrywaczy i uwodzicieli, a potem 
zostawił nas wszystkich i poszedł wściekły do swojego domku. 

background image

«— Po ^wczorajszej przygodzie Romeczek cał-Jdem sfiksował. 
— Ubaw miałam po pachy... Ale my tu ga-du-gadu, a Antek czeka — 
przypomniała sobie Wielecka. — Lecę po tego kodaka! 
Pobiegła w stronę swego pawilonu i moment później zniknęła w jego 
wnętrzu. Wbrew zapowiedzi nie było jej dobrych kilka minut. Kiedy 
wreszcie pojawiła się ponownie, w niczym nie przypominała roześmianej 
dziewczyny, wracającej przed chwilą znad morza. Szła wolno, potykając 
się co krok i najwyraźniej nie patrząc przed siebie. 
— Zośka, 00 z tobą? — Elżbieta podbiegła do koleżanki i potrząsnęła ją za 
ramię. — Co się stało? 
— Okradli mnie! — Wielecka wybuchnęła spazmatycznym płaczem. — 
Zabrali pieniądze, biżuterię, wszystko co miałam. 
-63 
06 
— Kiedy? 
— Nie wiem. Wyszłam • e domku nie dal jak przed godziną. 
—• Ten milicjant, który był wczoraj u R dzewskiego, gada teraz z 
Sawitowska — p pomniała  sobie Tosińska. — Widziałam kwadrans -
temu. « 
— I co z tego? ?— Może mu powiedzieć? 
— Też wymyśliłaś! — Zośka z rezygnac machnęła ręką. — Swojego i tak 
nie odzy kam, a tylko ściągnę sobie na głowę kłopo Zaraz zacznie się 
wypytywanie, skąd miała dolary i marki, kto u mnie bywa, jakie m źródła 
dochodów... Boże! — żałośnie pociąg ła nosem. — Dwa miesiące harówki 
i wszyat poszło! 
?X 
— Niech mi pan wierzy, panie sierżancie, podobna historia przydarzyła się 
w moim r telu po raz pierwszy — zapewniała Sawito ska, choć w jej głosie 
można było wyczuć kąś niezbyt szczerą nutę. — Nikt tutaj ni nikogo nie 
okradł, nie mówiąc już o napad 
— Przyzna pani jednak, że „Pod kulaw Belzebubem" często przebywają 
nie tylko szkańcy. 
63 
—• Trudno żebym wypraszała wczasowiczów, którzy akurat u mnie 
pragną zjeść obiad lub kolację. 
— Właśnie któryś.z tych gości mógł włamać się do pawilonu pana- 
Rydzewskiego. 
.— To absolutnie wykluczone Ł- Niby czemu? 
•— Osobiście mam oko na wszystko i nie ścierpiałabym obecności jakichś 

background image

rzezimieszków na terenie motelu. 
— Droga pani! — Słowa Sawitowskiej szczerze ubawiły Wapińskiego. — 
Widziałem już niejednego recydywistę, który na pierwszy rzut oka 
wyglądał na zupełnie przyzwoitego obywatela. 
— Boże, taki wstyd! — Właścicielka motelu straciła nagle całą pewność 
siebie. — Taki wstyd! 
— Brama wjazdowa na teren motelu' jest otwarta przez całą dobę? 
— Oczywiście. Przecież goście przyjeżdżają także i w nocy. 
— Furtki od strony morza pewno również nikt nie zamyka? 
— A jakżeby inaczej? Tamtędy jest znacznie bliżej na plażę, jeśli więc 
komuś przyszłaby ochota na nocny spacer... 
— Nie uważa pani, że to lekkomyślność? 
— Zatrudniam portiera i dozorcę w jednej osobie, pana Lulka Urbaka. Do 
jego obowiąz- 
60 
ków należy między innymi pilnowanie terenu I 
— Pan Urbak śpi w głównym budynku czjj w którymś z pawilonów? 
— W pawilonie przy parkingu. 
— Z tego miejsca można od biedy mieć okej na bramę, ale co z furtką? 
— Ma pan rację — przyznała Sawitowska. Od nowego sezonu postawię 
dwuosobowy doj mek przy furtce i ulokuję tam kogoś z obsłuł gi- 
— Dobry pomysł. 
— Mogłabym też kupić pieska... Tylko że ła! godnego — zastrzegła się 
natychmiast. — Par rozumie: goście. 
— Łagodnego psa każdy łatwo przekupi ka wałkiem kiełbasy — 
sceptycznie zauważył Wąj piński. — Ale można spróbować... Ile osó! 
aktualnie przebywa „Pod kulawym Belzebu bem"? — zmienił temat. 
— Mam prawie komplet. 
— Prawie? 
— Wolne są pawilony numer dwa i pięćj tym że ten ostatni czeka na pana 
Svensona. 
— Czy mogłaby pani pokazać mi książ meldunkową? 
— Zaraz panu przyniosę. 
— Bardzo proszę, jeśli pani taka miła... Właścicielka motelu bez 
specjalnego pośpl 
chu opuściła recepcję, sierżant nie czekał je nak zbyt długo. Nie minęły 
nawet trzy min 
63 
ty, kiedy była już z powrotem z grubym brulionem dużego formatu 

background image

Podoficer skrzętnie zabrał się do przeglądania kolumny nazwislc i szybko 
zorientował się, że spora część pensjonariuszy „kulawego Belzebuba" 
należy do stałych gości, a niektórzy przyjeżdżali tu nawet po kilka razy do 
roku. Przy nazwiskach Ziółkowskiej i Wieleckiej zatrzymał się na moment 
— Przysiągłbym, że te panie nie są mi obce. — Znacząco postukał palcem 
w otwarty brulion. — Pani nie obawia się wynajmować im pawilonów? 
— Ależ to nadzwyczaj miłe i uczciwe panienki — odparła nieomal z 
oburzeniem — Przyjeżdżają do mnie od kilku lat. 
— Nie przeczę, że miłe, szczerze jednak wątpię, czy jeszcze panienki — 
sarkastycznie zauważył Wapiński. — A cb do uczciwości, to wszystko 
zależy, jak potraktujemy -najstarszy zawód świata. 
— Pan podejrzewa, że one... — zdziwienie Sawitowskiej nie było szczere. 
?— Nie tylko podejrzewam, ale jestem pewien, droga pani. 
— Boże, taki wstyd! 
Sierżant słyszał już te słowa w ustach właścicielki motelu, nie zrobiły więc 
na nim żadnego wrażenia. Skłonił się na pożegnanie, chłodno 
zapowiedział, że niebawem złoży ponowną 
on 
wizytę, i ruszył do wyjścia. Był już na dworze! kiedy przemknęła mu 
myśl, że warto- byłofoj porozmawiać z Ziółkowską i Wielecką. Nie spol 
dziewał się wprawdzie, by któraś z dziewczyi powiedziała mu coś 
ciekawego na temat napa du na Rydzewskiego i włamania do jego dom/ 
ku, mimo wszystko postanowił jednak spróbo wać szczęścia. 
Na pierwszy ogień wybrał Ziółkowską. BeJ trudu odszukał zajmowany 
przez nią pawilorj i energicznie zapukał. Minęło dobre pół minuj ty, nim 
zdecydowała się otworzyć. Spostrzegł! szy funkcjonariusza uczyniła ruch, 
jak gdyb chciała ponownie zatrzasnąć drzwi, po chwi( wahania wpuściła 
go jednak do środka. 
— Pan władza do mnie? ?— upewniła się n wszelki wypadek. 
— Owszem — przytaknął bezceremonialnie] 
— A w jakiej sprawie? 
— Wpadłem pogawędzić o tym i owym. 
?— Pewno chodzi panu o napad ńa Rydzew skiego? 
— Między innymi. 
— Ja tam nic nie wiem — zaznaczyła sta nowczo. — Wczoraj wzięłam 
dwa luminale położyłam się wcześniej spać. Z armaty b mnie nie obudził. 
— A nie domyślasz się, czyja to sprawka? 
— Niby skąd? Przecież nawet nie jestem tu| tejsza. 
— Ale znasz wiele osób. 

background image

— I co z tego? 
— Może nic — ustąpił Wapiński. — Kto ci przylał? — nieoczekiwanie 
zmienił temat, wskazując siniak pod lewym okiem Milki. 
—• Nikt — odparła niechętnie. — Potknęłam się po ciemku i wpadłam na 
drzewo. 
— Drzewa na ogół nie miewają pięści — w głosie sierżanta zabrzmiała 
jawna kpina. 
-~ Pan mi nie wierzy? .— Nie da się ukryć. 
-~ Pańska sprawa. Ode mnie i tak pan nic innego nie usłyszy. 
— Żle czynisz, dziewczyno — westchnął podoficer. — Ale trudno. 
Następnym razem pogadamy sobie w komisariacie. Tam ludziom łatwiej 
zdobyć się na szczerość. 
— Ależ panie władzo... 
— Jutro o ósmej rano ?— bezceremonialnie przerwał Ziółkowskiej. — 
Albo nie — zmienił zamiar. — Lepiej pojutrze. 
Skinął Milce na pożegnanie i wyszedł z domku. Rozglądał się właśnie za 
pawilonem zajmowanym przez Wielecką, kiedy spostrzegł nadchodzącego 
Wilczka. Z miny kaprala można było wyczytać, że jest czymś poważnie 
zaaferowany. 
— Dobrze, że cię znalazłem — powitał Wa-pińskiego. — Musimy zaraz 
jechać do Świnoujścia. 
— Niby po co? —Po pierwsze przesłuchać w szpitalu brac 
Krysiaków. Ktoś ich zdrowo poturbował. Je den ma rozbitą czaszkę i 
wstrząs mózgu, drugiemu poszła w drzazgi łopatka, nie mówią< już o 
złamaniu dwóch żeber. 
— Pewno jakieś bandyckie porachunki. 
— Jak dwa razy dwa cztery. 
— Tylko że w takim przypadku oni nam nj< nie powiedzą. 
— Oprócz Krysiaków mamy w planie wizj u naszych kolegów po fachu. 
— Wilczek n» •skomentował słusznej uwagi sierżanta. 
— Ostatecznie można by zobaczyć staryc znajomych. 
— Okazuje się, że w Świnoujściu doszło d« identycznego włamania i 
napadu jak na Ry dzewskiego. Niewykluczone, że mamy do czy nienia z tą 
samą parą bandziorów, w ewiązl z czym oba dochodzenia zostaną 
połączone. 
— A kto je będzie dalej prowadzić? 
— Poruczniik Garlicki twierdzi, że nasz kc misariat. 
— Jeszcze czego! — Wapiński był oburz nyl — Może szef osobiście, bo ja 
nie mam miaru. 

background image

— Tak czy inaczej musimy jechać do Swi noujścia. Dobrze, że choć gazik 
jest już na cha dzie. 
— Najpierw  zjemy  obiad  — zadecydowa 
sierżant autorytatywnie. — Nie wiem jak to-ifeie, ale mnie kiszki z głodu 
marsza grają. 
XI 
Już z daleka niosły się od „Antałka" chóralne śpiewy i pijackie krzyki. 
Brydel odruchowo przyspieszył kroku. Chwilę później minął stylowy, 
zbity z grubych bali płot i na moment przystanął w  wejściu.   Przy  
długich  stołach kłębił się tłum miejscowych i przyjezdnych amatorów   
piwa.   Czerwone,   spocone  twarze i mętne spojrzenia większości 
zebranych świadczyły wymownie, że opróżniono tu dzisiaj niejedną 
beczkę. 
• W piwiarni było wielu znajomych, Maciek nie reagował jednak na gesty 
zapraszające do „wspólnego   picia.   Jego   wzrok  przenosił  się uważnie 
z twarzy na twarz. W końcu dostrzegł, kogo szukał. Wysoki, przeraźliwie 
chudy blondyn o wystającej szczęce i maleńskich, głęboko osadzonych 
oczkach kupował właśnie piwo. Brydel bez wahania ruszył w jego 
kierunku. Zamówił dwa kufle i .szukał właśnie pretekstu, by zacząć 
rozmowę, kiedy nad uchem szczęknął mu suchy, nieprzyjemny głos Staśka 
Docenta. 
— Tam, pod płotem jest miejsce. — Niewiarygodnie długa ręka 
zakończona potężną dło 
63 
nią wskazała wyłamaną belkę. — Zmieścimy się obaj. 
Maciek skinął tylko głową i bez słowa poszedł za Staśkiem. Wyłamana 
belka nie byłaj wprawdzie zbyt wygodna, ale za to rozmowa mogła odbyć 
się tutaj bez świadków. 
— Zdrówko! — Ledwo usiedli, Brydel podniósł jeden ze swych kufli do 
ust i bez po-j śpiechu wysączył - połowę zawartości. .j 
— Ze zdrowiem coś u ciebie nietęgo. — Maleńkie oczka Docenta utkwiły 
w obandażo-i wanej głowie Maćka. — Oberwałeś... 
— Do wesela się zgoi. — Brydel ostentacyj-, nie zbagatelizował sprawę. 
• — Janek i Wojtek też kiedyś wyjdą ze szpitala. — Stasiek *był 
nadspodziewanie dobrze poinformowany. 
— Jak ich poskładają, to wyjdą. 
— Dalej masz do nich żal? 
— Niby ja? — usiłując ukryć zmieszanie Maciek znowu pociągnął kilka 
łyków. — Ji tam nigdy nic do nich nie miałem — zaprzej czył na wszelki 

background image

wypadek. 
— Jasne! — Docent kiwnął głową na znsld że uważa temat za 
wyczerpany, choć jego mil na świadczyła niedwuznacznie, że nie wierzl 
zaprzeczeniom kompana. 
— A co u ciebie? 
— U mnie stara bieda — głos Staśka za brzmiał jak gdyby o ton wyżej. — 
Ale nij 

krępuj się, wal prosto z mostu, co ci leży na wątrobie — dorzucił 
zachęcająco. 
Brydel przez moment nie był zdecydowany. Nerwowo zagryzł wargi i 
uważnie popatrzył w oczy Docentowi, nie mogąc jednak z nich nic 
wyczytać, postanowił zagrać w otwarte -karty. 
— Ktoś przyłożył po łbie jednej mewce, a potem zabrał jej szmal i 
błyskotki. 
— Chodzi ci o Milkę z „kulawego Belzebuba"? 
?— Właśnie. 
— To nie moja robota. 
— Tak też sobie myślałem. 
— Ale koniecznie chcesz wyniuchać, kto za tym stoi. 
— Zgadza się. 
— Po kiego grzyba? 
— Sprawa honorowa. 
— Ach tak? — Stasiek nieoczekiwanie wyszczerzył swe żółte zęby w 
szerokim, uśmiechu. — W porządku, zobaczę, co się da zrobić. 
— Kiedy dasz mi cynk? 
— Jutro po południu. 
— Tu, w „Antałku"? 
— Jasne. 
— No, to zdrówko! 
63C63(5 
XII 
— Człowieku! Nie chcesz mi chyba wmówić, że to krasnoludki 
porachowały ci kości?! ?— Wapiński z wolna zaczynał już tracić cierp-' 
liwość. —? Kto połamał ci żebra i zgrućhotał łopatkę? Dlaczego Janek ma 
pękniętą czaszkę, złamany nos i szczękę w kawałkach? No, po-wiedzże 
wreszcie, jak to było! 
Wojtek Krysiak popatrzył na sierżanta z nie"1 ukrywaną niechęcią. On 
również miał serdecznie dosyć, przeciągającego się przesłuchania, ale 

background image

dobrze wiedział, że funkcjonariusz nie da się zbyć byle czym. 
— Pan władza mi nie wierzy? — bąknął ci-' cho. — A przecież tak byłoby 
dla wszystkich najlepiej. Ja nie zgłaszam skargi, pan nie ma dodatkowej 
roboty, i po kłopocie. 
— Nie będziesz mnie, synku, uczył ?— żachnął się Wapiński, ?— To nie 
Dziki Zachód. Kto jak kto, ale ja nie mam zamiaru tolerować ekscesów 
połączonych z łamaniem kości. 
— Kiedy ja naprawdę nic nie potrafię powiedzieć. 
— Ejże? 
— Wróciłem do chałupy po dobrej wódce. Uderzyłem w kimono, aż tu 
nagle ktoś mnie ściąga z wyrka i leje po gnatach. Zaraz film mi się urwał, 
ot i wszystko. 
— Twierdzisz, że nie wiesz, kto cię pobił? 
— Nie mam pojęcia. 
?— Więc może oberwałeś od brata? — Podoficer uśmiechnął się złośliwie. 
— On cię po żebrach, a ty go po mózgownicy... 
— Wykluczone! — Krysiak gwałtownie zaprzeczył. 
— Niby. dlaczego? 
— Nigdy żaden z nas ręki na drugiego nie podniósł. 
— Kto. więc załatwił Jankowi szczękę, nos i czaszkę? 
— Pewno ci sami, którzy i mnie urządzili. 
— Ci sami? — podchwycił sierżant. — Mówisz, że było ich kilku? . 
— Może kilku, a może tylko jeden — wycofał się Wojtek. — Diabli 
wiedzą. 
— Pamiętasz, o której doszło do napadu? 
— Coś mi się widzi, że wczoraj rano, ale konkretnie panu nie powiem. — 
Krysiak w zamyśleniu zmarszczył brwi. — W każdym razie nie było już 
ciemno. 
— Sąsiadka dzwoniła po pogotowie o wpół do jedenastej. 
— Całkiem możliwe — przesłuchiwany nie oponował. —? Nie wiem 
tylko, ile czasu leżałem jak dętka — zastrzegł się natychmiast. "— Kiedy 
trochę doszedłem do siebie, zaraz poka-powałem, że z Jankiem jest 
niedobrze. Podniosłem alarm, a resztę już pan wie. 
— Przypuśćmy, że to prawda. —? Funkcjonariusz postanowił zmienić 
temat, choć nadal nie wierzył za grosz Wojtkowi. — Do wyjaśnienia 
pozostała jednak jeszcze druga sprawa. Powiedz mi, synku, skąd wzięło 
się u ciebie| sto tysięcy w skrytce za szafą? Chyba tychi pieniędzy nie 
podrzuciły krasnoludki? 
— Jasne, że nie. — Krysiak nie wyglądał na zaskoczonego. — To są nasze 

background image

oszczędności na czarną godzinę. 
— Oszczędności? 
— Przed sezonem podłapaliśmy z bratem fu-l chę przy remontach 
domków campingowychl 
— Prywatnie? 
— Państwowo byśmy tyle nie zarobili. 
— A skąd wzięły się w skrytce dolary? 
— Chodzi panu o pięćdziesiąt zielonych? 
— Właśnie. 
— Też mamy je z Jankiem legalnie. 
— Kupiliśeie? 
— E, nie! —' Wojtek uśmiechnął się domyśl! nie. .— Przecież nie wolno 
handlować waluta 
— Więc co, eiocia z Ameryki przysłała? -I W głosie Wapińskiego 
zabrzmiała kpina. 
Krysiak zawahał się, jak gdyby nie wiej dział, co odpowiedzieć. Przez 
chwilę spogląJ dał na sierżanta niepewnie i nagle na jegl twarzy pojawił 
się straszliwy grymas. 
— Cholernie bolą mnie te żebra — jeknąj żałośnie. — Niech pan już mnie 
nie męczj panie władzo. Bardzo proszę! 
lo 80 
Sierżant gniewnie zacisnął pięści i z trudem powstrzymał się, by nie rzucić 
jakiegoś przekleństwa. Dwa dni spędzone w Świnoujściu najwyraźniej 
wyglądały na stracone. Janek Krysiak, korzystając z pretekstu, jakiego 
dostarczały mu rozbita głowa i połamana szczęka, w ogóle nie chciał 
rozmawiać z funkcjonariuszami, a jego brat ani wczoraj wieczorem, ani 
dzisiaj nie powiedział nic konkretnego na temat tajemniczego napadu. 
Fakt, że z mieszkania Krysiaków nie zabrano pokaźnej kwoty pieniędzy, 
mógł przemawiać za wersją krwawych porachunków przedstawicieli 
miejscowego półświatka, ale mimo wszystko coś tu Wapińskiemu nie 
pasowało. 
Mruknął kilka słów na pożegnanie i opuścił szpitalną salkę. Kilka minut 
później siedział już w służbowym gaziku. Włączając stacyjkę zerknął 
jeszcze na jasnożółtą skórzaną teczkę na tylnym siedzeniu. Wypełniał i ją 
plik otrzymanych w miejscowej komendzie meldunków, notatek i 
protokołów dotyczących różnych włamań i napadów dokonanych w ciągu 
ostatnich dwóch miesięcy na terenie nadmorskich kurortów. We 
wszystkich przypadkach sprawcy dostawali się do wolno stojących 
pawilonów letniskowych lub domków campingowych i bezpardonowo 

background image

walili po głowach właścicieli, ilekroć przez przypadek zastali ich na 
miejscu.  Wapiński szczerze  wątpił,  by  komplet 
81 
08 przestępstw był dziełem jednej szajki, i najchętniej odesłałby 
powierzone mu akta wprost do Komendy Wojewódzkiej MO w Szczecinie. 
Ale, niestety, przełożeni zadecydowali inaczej... 
Silnik gazika szarpał i krztusił się, na szczęście jednak nie zdradzał 
objawów jakiejś poważniejszej awarii. Wapiński nie bacząc na stan wozu 
raz po raz dociskał gaz do deski. r Za wszelką cenę pragnął zdążyć na i tak 
już spóźniony obiad. Kilometry mijały szybko i sierżant ani się spostrzegł, 
kiedy wyrosły przed nim pierwsze zabudowania Międzyzdrojów. 
Mieszkał kilka kroków od komisariatu, po-, stanowił więc, że jeszcze 
przed posiłkiem odprowadzi samochód na miejsce. Z fasonem zaparkował 
na wprost wejścia do komisariatu i właśnie zamykał drzwiczki, kiedy 
dostrzegł idącego w jego kierunku niewysokiego, łysawego, mężczyznę w 
mundurze porucznika MO. Garlickiemu towarzyszył znacznie wyższy, 
rumiany na twarzy, blondyn. 
— Dobrze, że jesteś. — Na twarzy oficera malowała się niekłamana 
troska. — Weźmiesz doktora Czypkiewicza i pojedziecie nad jeziorko koło 
Wisełki. 
— Cały dzień nic nie jadłem! — żywo zaoponował Wapiński, nie mogąc 
pogodzić się z myślą, że upragniony obiad ucieka mu sprzed nosa. — 
Niech diabli wezmą jeziorko razem z całą Wisełką! 
— Na miejsce wysłałem już Wilczka. Równo pół godziny temu siadł na 
motor. 
— Ale po co? 
— Mamy topielca. 
— I dlatego, że jakiemuś gówniarzowi zachciało się kąpać tam, gdzie nie 
trzeba, ja mam zdychać z głodu?! — Sierżant był szczerze oburzony. — 
Drobny kwadransik nikogo by nie zbawił, a zresztą Wilczek zna swój fach 
i trzymam zakład, że sam też sobie poradzi. 
— Widzisz, z tym topielcem coś nie gra — ze stoickim spokojem wyjaśnił 
porucznik. — Dzwoniłem nawet do Szczecina. 
— Nie rozumiem? 
— Po pierwsze jeziorko jest płytkie i raczej truano się w nim utopić, a po 
drugie nigdy przedtem nie widziano tej dziewczyny w Wisełce. 
— Więc co to za jedna? 
— Zorientujesz się na miejscu. 
— Innymi słowy, wiemy tyle, co nic. 

background image

— Nie da się ukryć. 
— A kto znalazł topielca? 
— Jacyś wczasowicze wybrali się nad jeziorko i zobaczyli, że coś w nim 
pływa. Wyciągnęli dziewczynę, ale była już sztywna. 
— Szlag by to trafił! — Wapiński z niechęcią wcisnął się ponownie za 
kierownicę. — Niech pan siada, panie doktorze. 
63 
— Masz w wozie walizkę śledczą? — przypomniał sobie Garlicki — 
Wilczek wziął tylko aparat fotograficzny... 
— Powinna być. — Sierżant zlustrował wzrokiem wnętrze wozu. — 
Szkoda czasu. Jedziemy. 
Niespełna pół godziny później Wapiński z lekarzem byli już na miejscu. 
Nad jeziorkiemj-' od strony szosy, tłoczyła  się  spora  grupka 
spragnionych sensacji wczasowiczów i okolicznych mieszkańców. 
Dostępu nad samą wodę bronił  Wilczek  wspomagany  przez młodego, 
niespełna   dwudziestoletniego, chłopaka,  rów-m nież w milicyjnym 
mundurze. Zwłoki leżały nieco z boku, pod wielkim krzakiem dzikiej róży. 
Dziewczyna miała na sobie pomarańczowy kostium kąpielowy i gdyby nie 
szlam i wodorosty oblepiające jej ciało, można by ulec złu-ff dzeniu, że śpi 
albo się opala. 
Czypkiewicz bez entuzjazmu przyklęknął przy zwłokach. Wapiński 
zamierzał właśnie pójść w ślady doktora, powstrzymał go jednak znaczący 
gest kaprala. 
— Co jest? — zapytał. 
— Ja znam tę małą — Wilczek konfiden-| cjonalnie zniżył głos. 
— Nie gadaj? 
— Daję głowę, że to Zośka Wielecka. 
— Ależ ona mieszkała „Pod kulawym Belzebubem"! .— sierżant omal nie 
krzyknął. 
8*a 
— Czy to aby na pewno zbieg okoliczności? 
— A niby skąd ja mogę wiedzieć? 
XIII 
— Twoje zdrówko, Stasiu! — Brydel zachęcającym gestem podniósł 
kufel. 
— Oby nam się! 
Dochodziła właśnie siedemnasta. W „Antałku" jak zwykle było tłoczno, 
ale jeszcze nie wszyscy bywalcy zdążyli doprowadzić się do stanu 
„nieważkości". Maciek siedział z Docentem przy końcu jednego ze stołów 

background image

i bez pośpiechu sączyli piwo. Od czasu do czasu rzucali jeden na drugiego 
nieufne spojrzenia, żaden jednak nie mógł się jakoś zdecydować, by 
przystąpić do rzeczy. W końcu Brydel chrząknął znacząco i zapytał 
wprost. 
— Dowiedziałeś się czegoś? 
— Niby o tej twojej lali z „kulawego Belzebuba"? — Stasiek odsunął 
opróżniony w połowie kufel. 
— Nie tyle o niej, co' o facetach, którzy ją oskubali. 
— To i owo obiło mi się o uszy. 
— Więc gadaj! ?— Maciek całą siłą woli zmusił się, by ukryć ogarniające 
go podniecenie. 
— Nie tak szybko. — Żółte zęby Docenta 
85. 
błysnęły w chytrym uśmiechu. — Najpierw powiedz, co ja z tego będę 
miał? 
— Postawię ci dobrą wódkę. 
— Mało. 
— A ile chcesz? 
— Czy ja wiem? — Stasiek z udanym nirf mysłem przejechał końcem 
języka po wąs^ kich wargach. — No, jak dla ciebie, sto pa-i pierów — 
zdecydował się wreszcie. 
— Pod warunkiem, że informacja będzia pewna. 
— Człowiek niczego w życiu nie może być pewien — zauważył Docent 
sentencjonalnie. Zwłaszcza informacji... 
— Ja płacę za konkretny towar. — Mięśnial twarzy Brydla zadrgały 
nerwowo. — I jestemj cholernie  skrupulatny w  rachunkach. 
— Słyszałem o tym od Krysiaków — Sta siek zawiesił głos. 
— No więc? 
— Teraz stawiasz wódkę, a dolce dasz poi sprawdzeniu informacji. — 
Docent znalazł kompromisowe rozwiązanie. — Szafa gra? > 
— Jasne. 
— Ostatnio nikt z branży nie miał na zby-i ciu żadnych błyskotek — 
Stasiek bez dalszej go wahania przystąpił do szczegółowej rela-ł cji. — 
Wprawdzie Krzywy • skitrał trochę zło 1 ta, ale on nie skubnął twojej lali. 
— Teraz już wiem. 
86 
rrr- Chodzące u nas zielone są z pewnych źródeł. W tym układzie do 
sprawdzenia zostało dwóch lewusów. Jeden chciał wymienić u Dużej 
Mańki jakąś bransoletkę na dolary, a drugiego widzieli chłopaki z pewnym 

background image

• jubilerem ze Szczecina. 
— Znasz nazwiska? 
— Ten od jubilera nazywa się Kucicki. ?— Nie znam człowieka. 
?— Kręci się przy ratownikach i sprawia wrażenie, jak gdyby był jednym 
z nich. Podobno chciał nawet załapać tę fuchę, ale coś mu nie wyszło. 
?— Ma szmal? 
— Groszem raczej nie śmierdzi. 
— Znaczy, Stasiu, pudło — lekceważąco podsumował Maciek. — A kim 
jest ten drugi. 
„y- Myślę, że mógłby ci pasować. Nazywa się Tomik i mieszka „Pod 
kulawym • Belzebubem". 
XIV, 
— Nielicho ktoś przetrzepał tę chałupinkę.— Wapiński popatrzył na 
Wilczka znacząco. — Nawet podłogę chciało mu się zrywać. 
.W istocie wnętrze pawilonu zajmowanego do niedawna przez Wielecką 
przedstawiało opłakany widok. Nieznany włamywacz prze- 
87 trzasnął dosłownie cały domek i najwyraźniej nie zależało mu na 
ukryciu swej działalności! Clou wszystkiego stanowiła oderwana od pod-l 
łoża płyta spilśniona, jak gdyby i pod podłogąJ, szukano skarbów. 
— Zdejmować odciski palców? — Kapral nie palił się do tej bądź co bądź 
elementarnej czynności śledczej. — Dziewczyna miała pewno co dzień 
tłumy gości. 
— Oczywiście, że zdejmować. — Sierżant] ani myślał o lekceważeniu 
podstawowych obo-J wiązków. — Bez tego przecież ani rusz! 
— Na miłość boską, pośpieszcie się panol wie! — Nie wytrzymałe 
asystująca dotąd] w milczeniu Sawitowska. — Co goście powiel dzą? Nie 
dość nieszczęścia z.panią Zosią i nal padu na pana Rydzewskiego, to 
jeszcze stall milicja w moim motelu. Jak tak dalej pójdzie! wszyscy ode 
mnie uciekną! 
— Musimy zrobić, co do nas należy •— Wal piński przeszedł do porządku 
nad lamentami właścicielki „kulawego Belzebuba". — Nil nie poradzę. 
— Ale goście... — powtórzyła niemal płacz! liwie. 
— A właśnie! — podchwycił sierżant. —1 O ile pamiętam, Wielecka 
należała do stałycrl bywalców pani motelu? 
— Odwiedzała nas od kilku sezonów. 
— W tym roku przyjechała o zwykłej porze?! 
88 
— Nieco wcześniej. 
— To znaczy? 

background image

— Na początku czerwca. 
— I przez cały czas zajmowała ten sam pawilon? 
— Oczywiście... To znaczy niezupełnie — prawie natychmiast poprawiła 
się Sawitowska. — Na dwa czy trzy tygodnie pani Zosia wyjechała do 
Kołobrzegu. 
— Można wiedzieć kiedy? 
— Było to gdzieś na przełomie czerwca i lipca. 
— Po powrocie przydzieliła jej pani inny domek? 
— Tylko na parę dni. Po prostu miałam komplet, a pani Ziółkowska 
zgodziła się przyjąć przyjaciółkę do siebie. 
— Nie było im za ciasno? — Po twarzy Wa-pińskiego przemknął 
ironiczny uśmieszek. 
— Nie rozumiem? Pawilony są przecież pięcioosobowe. 
— E, już nic! —< sierżant uznał, że nie warto kontynuować drażliwego 
tematu, jakim była profesja obu dziewczyn. — Na razie dajmy temu 
spokój. 
— Pani Milka i pani Zosia zawsze- bardzo się lubiły — na wszelki 
wypadek dorzuciła Sawitowska. 
— Nie wątpię. — Wapiński nie oponował. — A wracając do wyjazdu 
Wieleckiej, nie wie 
63 
pani przypadkiem, czy wybrała się do Kołobrzegu sama, czy w czyimś 
towarzystwie? 
— Trudno mi powiedzieć. — Bezradnym gestem rozłożyła ręce. — Jakoś 
nie rozmawiałyśmy na ten- temat. 
— Czyżby nie było nawet żadnych plotek? 
— Ja plotek nie słucham — odparła z godnością. — To dobre dla 
przekupek z bazaru. 
— Oczywiście, oczywiście — ? przytaknął sierżant kurtuazyjnie. — 
Rozumie pani jednak, że dla dobra śledztwa... 
Sawitowska zmarszczyła czoło, przez dłuższą chwilę -zastanawiając się 
nad czymś intensywnie. W końcu skinęła głową na, znak, że sobie 
przypomniała. 
' — Po panią Zosię przyjechała taksówka — szept zabrzmiał niemal 
konfidencjonalnie. 
— Ico? 
— A to, że większość jej znajomych ma własne samochody. 
• Wapiński westchnął z rezygnacją. Okazało się, że właścicielka motelu 
nie ma zbyt wiele do powiedzenia na temat Wieleckiej. Zerknął • na 

background image

zegarek. Dochodziła właśnie dwudziesta, a perspektywa obiadu, a ściślej 
rzecz biorąc już kolacji, pozostawała nadal odległa. Co gorsza jutro, skoro 
świt, czekała sierżanta pobudka, a potem podróż do Szczecina, gdzie. 
miano przeprowadzić sekcję zwłok. Mruknął coś do Wilczka i 
zostawiwszy go 
9 OtO 
^^^vraz z Sawitowska w pawilonie Wieleckiej ruszył w stronę głównego 
budynku. W wejściu spostrzegł Grzeleckiego rozmawiającego właśnie o 
czymś z Tosińska. 
— To państwo znaleźliście dwa dni temu Rydzewskiego? — przypomniał 
sobie funkcjonariusz. 
— Owszem — przytaknął Andrzej. — Czy sprawcy są już pod kluczem? 
— Śledztwo w toku — odburknął Wapiński. — Zresztą mam teraz na 
głowie znacznie gorszą historię. 
— Chodzi o panią Wielecką? 
— Jak pewno państwo słyszeliście, jej zwłoki zostały znalezione w 
jeziorze koło Wisełki. 
— To okropne — wtrąciła się Tosińska. —? Kiedy pomyślę, że i mnie 
mógłby spotkać taki koniec... 
-— Czy. pani Wielecka lubiła samotne kąpiele w morzu-lub jeziorze? 
— Pierwsze słyszę — z przekonaniem zaprzeczyła Elżbieta. — Zośka 
pływała bardzo słabo, a w dodatku bała się wody. Odważna była tylko w 
towarzystwie ratownika. 
— Ma pani na myśli kogoś konkretnego? •— Oczywiście. 
— Można wiedzieć kogo? 
— Antka Wazunia — bez wahania wymieniła nazwisko. — Zresztą ona 
nie kryła się z tą znajomością. 
91 
— Mieszkali razem? 
— Tego nie powiedziałam. — Tosińska jak gdyby odrobinę się 
zarumieniła. — Często widywałam ich razem, ot i wszystko. 
— Czy ostatnio Wielecka nie była czymś nienaturalnie podniecona albo 
zdenerwowana? — sierżant zdecydował się zmienić temat. 
— Miała powód — odparł Grzelecki. — Przecież wczoraj ją okradziono. 
—. Wczoraj? — funkcjonariusz omal nie podskoczył. 
— Poszła rano na plażę, a w tym czasie ktoś włamał się .do jej pawilonu. 
— Jesteście państwo pewni? 
— Oczywiście — potwierdziła Tosińska. — Zośka odkryła włamanie 
dosłownie na naszych oczach. 

background image

— Mówiła, co jej zginęło? 
— Nie, ale wyglądało, że sporo. 
— Czemu nie zgłosiła o kradzieży milicji? 
— Nie mam pojęcia. — Tym razem odpowiedź Elżbiety nie zabrzmiała 
szczerze. 
— Widzieliście państwo jej pawilon po wła-. maniu? 
— Nie zapraszała nas do środka. Trudno się zresztą dziwić, bo pewno 
złodzieje narobili bałaganu 
— Delikatnie powiedziane. — Pokiwał głową Wapiński. — Sprzęty są w 
proszku, a nawet podłoga zerwana. 
92<fe 
— Co takiego? — zdziwił się Grzelecki. — Nic nam nie wspominała, że 
złodzieje narobili jakichś szkód. 
— Ciekawe. — Sierżant w zamyśleniu zmarszczył brwi. — Czyżby do 
pawilonu włamano się dwukrotnie? Czy państwo dobnze znaliście 
Wielecką? — zmienił temat. 
— O tyle, o ile. — Elżbieta nie była zdecydowana. — Jak to na 
wakacjach. Ojciec od lat przywozi mnie do Międzyzdrojów, Zośka też tu 
przyjeżdżała, byłyśmy w jednym wieku... 
— A może pan utrzymywał z nią bliższe kontakty? 
— Spróbowałby! — Tosińska niby żartem pogroziła Andrzejowi, Wapiński 
założyłby się jednak z każdym, że w razie czego dziewczyna nie byłaby 
wcale skora do żartów. 
— Jak pan widzi, pisana mi dozgonna miłość do jednej tylko niewiasty — 
zaśmiał się Grzelecki. — To pewne, bo Elżbietka osobiście dopilnuje. 
— Pozazdrościć. 
Od strony drogi dobiegł niezbyt głośny szum nadjeżdżającego samochodu 
i chwilę później na parkingu pojawiło się popielate volvo ze szwedzką 
rejestracją. Model był stosunkowo nowy, ale solidnie poobtłukiwana 
karoseria świadczyła wymownie, że właściciel nie zwykł dbać o samochód 
i preferuje ostrą jazdę. Sil- 
93 
W ;- 
nik zgasł i z wozu wysiadł atletycznie zbudowany blondyn w sztruksowej 
kurtce. 
— O, pan Svenson!— poznała przybyłego Tosińska. — A to się Milka 
ucieszy. 
XV 
— Przepraszam za spóźnienie, ale z Warszawy do Szczfecina jest przeszło 

background image

pięćset kilo-i metrów. — Drobny blondyn w narzuconym] na jasny 
garnitur białym kitlu skłonił się naj powitanie mężczyznom zebranym przy 
stole] sekcyjnym. — I tak miałem szczęście, że zdą-[ żyłem przed końcem 
sekcji. 
— Kapitan Jodecki ze Służby BezpieczeńJ stwa? — domyślił się wysoki, 
szczupły lekarJ o skroniach obficie przyprószonych siwizną. — 
Anonsowano nam pański przyjazd. 
Niemłody już laborant o niezdrowej, ziemi stej   cerze,  sierżant  Wapiński  
i  szpakowaty! podporucznik z miejscowej komendy MO z pol wagą 
pokiwali głowami. W końcu nieczęstJ zdarzało się, by do zwykłej sekcji 
przysyłan-ze stolicy kapitana SB. 
— Co panowie ustaliliście? — Jodecki ,wo lał nie tracić czasu. 
— Zgon Wieleckiej nastąpił w nocy ze śro dy na czwartek, czyli od tego 
momentu upły<| nęła już doba — rzeczowo wyjaśnił lekarz. 
63 
— Nie mógłby pan określić dokładniej? 
— Przypuszczam, że nie popełnię dużego błędu, jeśli przyjmę, że 
nastąpiło to między dwudziestą trzecią a drugą. Zwłoki dość długo leżały 
w wodzie, potem na brzegu jeziora były wystawione na działanie promieni 
słonecznych, rozumie więc pan, że moje zadanie nie jest proste. 
— Przyczyną śmierci było utonięcie? 
— Z tym jest jeszcze większy problem. 
— Nie rozumiem? 
— Podczas sekcji nie stwierdziłem rozedmy wodnej płuc. 
— To oznaczałoby, że do wody wrzucono zwłoki, a zgon nastąpił gdzie 
indizdej? — Kapitan nie krył ogarniającego go podniecenia. — Ależ 
panowie, to przecież nasuwa całkiem określone podejrzenia! 
— Bezpośrednią przyczyną zejścia śmiertelnego było ustanie akcji serca 
— bez ekscytacji oznajmił lekarz. — Żadnych zmian chorobowych nie 
stwierdziłem, teoretycznie rzecz biorąc można założyć, że denatka wpadła 
przy- * padkiem do wody i na zasadzie czynnościowej Serce przestało 
funkcjonować. 
— Była pijana? 
— Z pewnością spożywała alkohol, o czym mogłem się przekonać po 
otwarciu pokrywy czaszki, ale na wyniki badań krwi musi pan trochę 
poczekać. 
— Tak czy inaczej wersja o przypadkowym wpadnięciu do wody i 
wstrząsie termicznym jest mało przekonująca. 
— Prawdą powiedziawszy trudno mi zająć zdecydowane stanowisko. 

background image

— Słyszałem, że ustanie akcji serca może również nastąpić na skutek 
uderzenia w okoli-1 cę wstrząsorodną. 
— Nie przeczę — przyznał lekarz. — Takżel i w tym przypadku 
należałoby wziąć podj uwagę podobną ewentualność, chociaż prawdę 
powiedziawszy u nas to się raczej nie zdarza. I 
— A nie stwierdził pan żadnych obrażeń na" ciele Wieleckiej? 
— Nieliczne, drobne zasinienia na rękach, udach i klatce piersiowej. Niech 
pan sam zresztą rzuci okiem. 
Jodecki nachylił się nad stołem sekcyjnym. Pozostali mężczyźni uczynili 
to samo i przezj dłuższą chwilę w sali panowało milczenie. Wreszcie jako 
pierwszy odezwał się Wapiński. 
— Wybaczcie, panowie, że wtrącę swoje trzy grosze, ale ja odnoszę 
wrażenie, że Wie-j lecka dostała od kogoś w skórę. 
— Może ma pan rację. — Lekarz jakoś nie był pewny swego. — Jednak 
obrażenia nie są| zbyt typowe, a poza tym brak śladów ewen-| tualnej 
obrony w postaci pozostałości obcegoi naskórka pod paznokciami denatki 
czy otarć na jej palcach. 
 
f— Czyżby wykluczał pan związek między tymi siniakami a zgonem 
Wieleckiej? 
— Pewne jest tylko to, że obrażenia powstały na krótko przed jej śmiercią. 
Reszta to mniej lub bardziej prawdopodobne hipotezy, których 
potwierdzenie bądź obalenie ^nie leży w moich kompetencjach. 
Sekcja weszła w końcowe stadium. Lekarzowi nie udało się już dokonać 
żadnych nowych ustaleń i niespełna dwadzieścia minut później odłożył 
skalpel na znak, że nie ma tu nic więcej do roboty. Oficerowie z 
mieszanymi uczuciami opuścili salę i po chwili dotarli do czekających na 
nich samochodów. 
— Rozumiem, że pan przejmuje śledztwo? — Podporucznik z miejscowej 
komendy popatrzył" pytająco na Jodeckiego. 
— Owszem — przytaknął kapitan. — W końcu po to tu przyjechałem. 
— W razie potrzeby służę wszelką pomocą. 
— Chętnie skorzystam... A tymczasem może spróbowałby pan ustalić, czy 
Wielecka miała jakieś powiązania z miejscowym światkiem przestępczym. 
— Podejrzewa pan jednak zabójstwo? 
— Słyszał pan przecież, że nasz uczony medyk niczego nie wykluczył — 
w głosie Jodeckiego zabrzmiała odrobina sarkazmu. 
— W porządku! — Podporucznik nie zamierzał dyskutować ze starszym 
stopniem kolegą. 

background image

97-. 
— Może pan na mnie liczyć. 
— To my z sierżantem Wapińskim zabiera my się do Międzyzdrojów. — 
Kapitan skinął podporucznikowi ręką na pożegnanie. 
— Powodzenia! 
Sierżant rozparł się wygodnie w służbowym polonezie Jodeckiego. Po 
zdezelowanym gazi ku, którym przyjechał do Szczecina, czuł się teraz 
niczym w domowym fotelu. Do pełn szczęścia brakowało mu tylko 
miękkich kapc ulubionej gazety i kawałka ciasta. Z błogieg rozmarzenia 
wyrwało go rzeczowe pytanie Ha pitana. 
— Czy ustalił pan, z kim Wielecka pozosta wała ostatnio w bliższych 
stosunkach? 
— Z   ratownikiem   Wazuniem   i   panien1-lekkich obyczajów, niejaką 
Milką Ziółkowską 
— Obiło mi się o uszy, że i denatka nie gar dziła najstarszym zawodem 
świata. 
— Owszem. 
— Miała wśród swoich znajomych lub klien' tów jakichś cudzoziemców? 
— Tego niestety nie wiem. 
?— A przedstawicieli miejscowego półświat. ka? — Jodecki powtórzył 
pytanie zadane jui wcześniej podporucznikowi ze Szczecina. 
— Raczej nie sądzę. 
— Tak   czy  inaczej   będziemy  musieli   ti wszystko wyjaśnić — 
zadecydował oficer. Jeszcze dzisiaj pogadam z Ziółkowską i WazU 
9800 
niem, a pan niech weźmie ńa siebie tak zwany „element". Coś mi się 
zdaje, że na miejscu wyniucha pan więcej, niż pański szczeciński kolega 
wyczyta z meldunków i kartotek. 
— Załatwione. 
Kapitan wysadził Wapińskiego nie opodal „Antałka", a sam pojechał w 
stronę motelu „Pod kulawym 3elzebubem". Po drodze rozmyślił się i 
skręcił do wejścia na plażę. Parkując samochód nie miał zbyt wielkiej 
nadziei, że zastanie Wazunia u siebie, jako że niedawno minęło południe i 
na plaży kłębiły się tłumy urlopowiczów, mimo wszystko postanowił 
jednak spróbować. Domki campingowe zajmowane przez ratowników 
stały na górującej nad plażą skarpie. Dwa pierwsze były puste, ale przy 
trzecim Jodecki spostrzegł niewysokiego, choć solidnie umięśnionego 
blondyna. 
— Czy nie wie pan, gdzie mógłbym zastać pana Wazunia? — zapylał. 

background image

— To ja — odburknął tamten niezbyt uprzejmie. 
— Chciałbym zamienić z panem kilka słów. 
— W jakiej sprawie? 
— Jedna z pańskich znajomych uległa nieszczęśliwemu wypadkowi. — 
Oficer nie zamierzał wtajemniczać ratownika w swoje podejrzenia. — 
Przed zamknięciem postępowania muszę wyjaśnić niektóre szczegóły. 
—« Ma pan na myśli Zosię Wielecką? 
C63 
— Właśnie. 
— Jacek, chodź tutaj I — Wazuń odwrócił się w stronę domku. — 
Przyszedł ktoś z milicji i pyta o Zośkę. 
— Idę, już idę! — Kucioki niemal natychmiast pojawił się na dworze, 
— To jest mój kuzyn — ratownik przedstawił Jacka kapitanowi. — Znał 
Zośkę nie gorzej ode mnie. 
Oficer uznał, że nie ma sensu wyjaśniać, jaką służbę reprezentuje. W 
końcu dla większo ści ludzi Służba Bezpieczeństwa nie różniła si wiele od 
MO. Podał Kucickiemu rękę na powi tanie i ponownie zwrócił się do 
Wazunia. 
— Czy Wielecka umiała pływać? 
— Póki była pewna, że ma grtmt, szło j nawet nieźle, ale na głębszej 
wodzie zar wpadała w panikę. 
— Lubiła się kąpać? 
— Jak większość ludzi. 
— A w nocy? 
— Nie powiedziałbym. Kiedyś z Jackiem zabraliśmy ją nad wodę przy 
księżycu. Miała zapewnioną fachową asekurację, a mimo to ledwo dała się 
namówić na zamoczenie majtek. 
— Wielecka wolała morze czy jeziora? 
— Czy ja wiem? — zamyślił się ratownik. — Chyba nie sprawiało jej to 
większej różnicy. 
— Wspominał pan, że nie była najlepszym 
ibo 
pływakiem. Czy w związku z tym zdarzało się, by sama wchodziła do 
wody? 
— Co najwyżej do kolan. 
— Nawet po wódce? 
— Nie uwierzy pan, ale kiedy wypiła, jeszcze bardziej się bała. Bez asysty 
nie zamoczyła wtedy nawet stopy. 
— Jak więc pan wytłumaczy, że znaleziono ją samą w jeziorze koło 

background image

Wisełki? 
— Musiała pojechać tam w towarzystwie. — Po twarzy Wazunia 
przemknął wyraźny cień. — Najpierw urządzili sobie zabawę, a kiedy 
doszło do nieszczęścia, zostawili ją... Dranie! 
— Kto, zdaniem panów, mógł wchodzić w grę? 
— Na przykład Rydzewski — odezwał się Kucicki. — Ostatnio bardzo 
Zośce nadskakiwał. 
— Albo Międzybrodzki — dorzucił ratownik. 
— Kto jeszcze? 
— Choćby taki Grzelecki — wyliczał dalej Kucicki. — Facet lubi pływać 
tam, gdzie nie wolno. Czy Oklund. Kiedyś wlazł do wody tak 
zaperfumowany, że Antek ledwo go wyciągnął. Nie wspomnę już o tym 
Szwedzie Sven-sonie i jego przyjaciółeczce Ziółkowskiej. 
—? Widzę, że nie' darzycie, panowie, sympatią gości „kulawego 
Belzebuba". 
— Dziwi się pan?! — wybuchnął Wazuń. — Przecież to przez nich Zośka 
nie żyje. Prze- 

wrócili w głowie dziewczynie. Musiała mieszkać w eleganckim motelu, 
jadać w motelowej knajpie i podrywać nadzianych facetów. Prosty domek 
albo śpiwór w namiocie już jej nie wystarczał. 
— Od dawna znaliście, panowie, Wielecką? 
— Od jakiegoś miesiąca. 
— Może pan powiedzieć, jak doszło do pierwszego spotkania? 
— Na początku sezonu zainstalowaliśmy się z Jackiem w Kołobrzegu. O 
robotę na plaży było trudno, w połowie lipca uradziliśmy więc, że 
pojedziemy do Międzyzdrojów. Traf chciał, że za kółkiem usiadł Jacek. 
On ma miękkie serce i zaraz za rogatkami wziął autostopowiczkę. 
Początkowo byłem niezadowolony, bo nie lubię obcych w samochodzie, 
ale Zośka szybko mnie udobruchała. Powiem szczerze, że ją cholernie 
polubiłem... 
— Tak od razu? 
— Od razu. 
— Przepraszam za pytanie, ale ozy was stosunki nabrały bardziej 
intymnego charakteru? 
?— Co panu do tego?! — Wazuń zagryzł gniewnie wargi, pod chłodnym 
spojrzeniem kapitana zdołał się jednak jakoś opanować. — Zresztą dobrze, 
jej już przecież nie ma na tym świecie. 
— No więc? 

background image

102 
— Żyłem z nią, jeśli to pana interesuje. 
— A że Wielecka nie należała do świętoszek, był pan zazdrosny o panów z 
motelu? 
— Byłem — głucho potwierdził ratownik. ?— I teraz żałuję, że któremuś 
z nich nie skręciłem wcześniej karku. 
— Daj spokój, Antek — uspokajał kolegę KucickL — Już .przecież jej nie 
pomożesz. 
— No cóż, dziękuję panom. — Jodecki uznał, że dalsze przeciąganie 
rozmowy nie miałoby większego sensu. — Aha, jeszcze jedno —- na 
zakończenie zwrócił się do Jacka. — Czy pan również pracuje tu jako 
ratownik? 
Zarówno na czerwono-żółtych kąpielówkach, jak i na pasiastej koszulce 
Kucickiego brakowało charakterystycznego, niebieskiego krzyża. 
— Dopiero mam zamiar zrobić uprawnienia, a na razie towarzyszę 
Antkowi w jego wojażach po Polsce — odparł zagadnięty. — Jestem 
nauczycielem wychowania fizycznego i stąd moje zainteresowanie 
sportem i rekreacją. 
Na motelowym parkingu było tłoczno. Oficer z niemałym trudem wcisnął 
służbowego poloneza pomiędzy dwa fiaty i sprawdziwszy w notatniku 
podany mu przez Wapińskiego numer pawilonu wyruszył na 
poszukiwania. Chwilę później stał już pod drzwiami właściwego domku. 
Ziółkowska była w środku. 
mi. 
— Pani nie na plaży? — zapytał zdawkowo, pokazując z daleka 
legitymację. 
— Nie mam nastroju — odparła niemal zaczepnie. — A pan w sprawie 
śmierci Zośki czy napadu na Rydzewskiego? 
— Prawdę powiedziawszy interesuje mnie i jedno, i drugie. 
— O napadzie nic nie wiem. — Obojętnie wzruszyła ramionami. — A 
Zośkę ostatni raz widziałam w środę przy obiedzie. 
— O czym rozmawiałyście? 
— Skarżyła się, że ktoś ją okradł. 
— Włamanie? 
— Otóż to. 
— Nikogo nie podejrzewała? 
— Żartuje pan? — Milka uśmiechnęła sin smutno. — Przecież złodziej nie 
zostawia wi-l zytówki. 
— Dwa włamania do motelowych pawiloJ nów to nie wygląda na zbieg 

background image

okoliczności. Nia uważa pani? 
— Ktoś musiał obserwować gości i wybrać! tych, których uznał za 
bardziej majętnych. 
— Czy rzeczywiście pani Wielecka mogłal sprawiać wrażenie osoby 
zamożnej? 
— Czy ja wiem? — Ziółkowska najwyraź-l niej nie była zdecydowana, co 
odpowiedzieć. I 
— A może chodziło raczej o bogatszycH przyjaciół pani Zosi? 
— Wybaczy pan, ale znajomi i tak zwand 
104 
prowadzenie się mojej koleżanki to nie moja sprawa. 
— Powiedzmy — kapitan nie nalegał. — Ustalmy raczej, co jej 
skradziono, 
— Pieniądze, biżuterię, 
— Dużo? 
— Tego mi nie powiedziała. 
— Szkoda — westchnął Jodecki. — Może udałoby się zidentyfikować 
sprawców. 
— Dla niej to już teraz nie ma znaczenia. 
— Niby prawda ?— oficer zdecydował się zmienić temat. — Czy pani 
Wielecka lubiła nocne kąpiele w morzu lub jeziorze? 
— Nie wydaje mi się, chociaż raz, czy dwa brała udział w takich 
zabawach. 
— W czyim towarzystwie? 
— Ratownika Wazunia. 
— Czy tylko? 
— Tego nie wiem. 
— A w środę? 
— Na kolacji jej nie było, pomyślałam więc, że wybrała się do jakiegoś 
lokalu. 
— Może z panem Rydzewskim? — podpowiedział kapitan. 
— Z tego co wiem, Zośka mgdy nie trakto^-wała go zbyt poważnie. 
Zresztą widziałam wieczorem Rydzewskiego w motelowym cock-tail-
barze. 
— O której? 
— Gdzieś koło dwudziestej. 
—? Nie był tam chyba sam? 
— Oczywiście, że nie — przytaknęła Ziółkowska. — Popijał piwo w 
gronie znajomych. 

background image

— Mogłaby pani wymienić ich nazwiska? 
— Zauważyłam państwa Tomików, panów Grzeleckiego i Tosińskiego, a 
jeśli się nie mylę, był także z nimi pan Oklund. 
— Długo tam siedzieli? 
— Tego nie wiem. — Milka bezradnie rozłożyła ręce. — Zaraz poszłam 
do siebie, a później nie zaglądałam już do baru. 
— Nikt wieczorem nie pytał o Wielecką, nie szukał jej? 
?— Nie przypominam sobie. 
— Prawdę mówiąc, niewiele mi pani pomogła. — Jodecki wyciągnął rękę 
na pożegnanie. 
— Przykro mi, ale nic na to nie poradzę. — Ziółkowska nie przejęła się 
wwmówką oficera, — Zresztą, tak między nami mówiąc, w ostatnich 
dniach nie interesowało mnie zbytnio, c(\ się dzieje ze znajomymi w 
motelu... 
W pawilonie Rydzewskiego nie było nikogo Kapitan miał już zamiar 
poszukać właścicielk motelu, kiedy przyszło mu do głowy, że by< może 
dowiedziałby się czegoś od miejscowegc portiera i dozorcy w jednej 
osobie — Lulk; Urbaka. Bez wahania pomaszerował w stron< parkingu. 
Pawilon Lulka wyglądał nieci skromniej od pozostałych, ale za to miał 
umo 

cowany przy wejściu ruchomy reflektor. Jodecki zapukał i chwilę później 
otworzył mu dwumetrowy bez mała dryblas. 
— Pan Urbak? — upewnił się oficer, sięgając po służbową legitymację. — 
Chciałbym zamienić z panem kilka słów. 
— To może raczej z szefową? — Lulek najwyraźniej nie wiedział, jak 
zareagować na nieoczekiwaną wizytę. 
— Przyjdzie kolej i na panią Sawitowska. 
— Ale o co panu chodzi? 
— W ciągu ostatnich dni miało tu miejsce kilka przykrych incydentów. 
— A owszem — potwierdził Urbak. — We wtorek wieczorem jacyś 
bandyci załatwili pana Rydzewskiego, w środę było włamanie do pani 
Zosi, a jeszcze wcześniej ktoś napadł na 
. panią Milkę. 
— Ziółkowska również stała się ofiarą napadu?! — podchwycił kapitan. 
, — No, nie... — Na wyjątkowo mało inteli-gf nej twarzy dozorcy wykwitł 
krwistoczerwony rumieniec. — To znaczy... 
— Mówże, chłopie, prawdę! — Jodecki ostrzegawczo zmarszczył brwi. 
— Kiedy ja... 

background image

— Uważaj, bo ze mną nie warto zadzierać! 
— Panie władzo... 
— Wolisz, żebyśmy wybrali się na komisariat? 
107 
— Ale szefowa nie kazała nikomu mówić. 
— Za to ja każę wszystko powiedzieć. Lulek  przez  kilkanaście  sekund  
bezradnie 
rozglądał się dookoła, jak gdyby szukał po-J mocy, w końcu jednak 
ustąpił. 
— Powiem panu — konfidencjonalnie zniży! głos. — Tego samego dnia, 
co był napad nal pana Rydzewskiego, tylko że z samego ranaj jakichś 
dwóch wparowało do domku pani Mili ki. Dali jej po głowie, że do dzisiaj 
ma siniaka! pod okiem, wsadzili kawał szmaty do gębj i zawinęli w koc. 
Mało się biedula nie udusiła 
— Co zabrali Ziółkowskiej? 
— Dokładnie nie wiem, ale słyszałem o doJ larach i biżuterii. 
— Dlaczego nie zgłosiliście o wszystkim milicji? i 
1 — Szefowa nie chciała popsuć motelowi re, nomy. 
— A Ziółkowska? 
— Widać też nie byłoby jej na rękę ludzkiJ gadanie. 
— Czy to pan ją znalazł po napadzie? 
— Nie. — Urbak energicznie potrząsną^ głową. — Mąż naszej szefowej 
kiepsko sypia i każdego rana robi obchód motelu. Pewni coś mu nie 
pasowało, bo zajrzał do domku pani Milki. Kiedy pokapował w czym 
rzecz, podniósł alarm, a ja izłapałem lagę i dalej po okol licy. Niestety, 
szukaj wiatru w polu... 

— Jak pan myśli, czy włamań do Rydzewskiego i Wieleckiej dokonali ci 
sami sprawcy? 
— Jeden Bóg raczy wiedzieć. 
— Nie zauważył pan niczego podejrzanego? 
— Ostatnio to nawet nie mam kiedy przyłożyć głowy do poduszki — 
poskarżył się dozorca. — Jak ten pies waruję. Szefowa zagroziła, że 
wyleje mnie na zbity pysk, jeśli znowu coś komuś ukradną. 
— Właścicielka motelu boi się, że złodzieje ponownie spróbują szczęścia? 
— Kto ich tam wie. 
Na chwilę umilkli. Lulek czujnie spoglądał na Jodeckiego, jak gdyby 
oczekiwał z jego strony ataku, a ten zastanawiał się nad kolejnym 
pytaniem. W końcu oficer zdecydował się zacząć z innej beczki. 

background image

— Na razie zostawmy te włamania i napady — rzucił z pozorną 
obojętnością. —• Niech mi pan powie, z kim w środę balowała Wielecka? 
— Żebym to ja wiedział. — Dozorca bezradnie pokiwał głową. — Ostatni 
raz widziałem ją po obiedzie, a potem kamień w wodę. 
— Może wybrała się gdzieś z Rydzewskim? — Kapitan na wszelki 
wypadek postanowił sprawdzić informację uzyskaną od Ziółkowskiej. 
— To już raczej z Międzybrodzkim albo Wa- 
10§ zuniem — sprostował Urbak. — Pan Rydzewski w środę tęgo popił w 
cocktail-barze. Koło dziesiąte] wieczorem wyśpiewywał takie rzeczy, że 
paniom, za przeproszeniem, więdły uszy. 
— O której położył się pan spać? 
— O pierwszej albo i o wpół do drugiej. 
— Zwrócił pan uwagę, którzy z gości „kulawego Belzebuba" opuszczali 
na dłużej teren motelu? 
— Widziałem, jak brali wozy pan Między-brodzki i pan Tomik. O Tomika 
nawet sie trochę bałem, bo miał już nieźle w czubie, kiedy siadał za 
kierownicą. Na szczęście wrócił zdrowy i cały. Nawet lakieru na 
samochodzie nie zadrapał. 
— Do której go nie było? 
— Przyjechał gdzieś przed północą. 
— A kiedy wrócił Międzybrodizki? 
— Dopiero następnego dnia, koło południa. 
— Gdzie on mógł być tyle czasu? 
— Nie mam pojęcia. W każdym razie wy glądał dość nieszczególnie, 
kiedy wysiada z wozu. 
—? Wspomniał pan przed chwilą, że być może właśnie on spędził ten 
wieczór z Wielecką. 
—i Myśli pan, że popili i poszli się kąpać w tym jeziorku koło Wisełki? — 
Lulek aż złapał się za głowę przerażony własnym odkryciem. — Jezus, 
Maria!- I on jej nie wyciągnął?! 
— Wolnego, panie Urbak — przystopował 
63 
go kapitan. — Czy na pewno pan widział, jak Wielecka wyjeżdżała z 
motelu razem z Między-brodzkim? 
—i Nd, nie ?— przyznał dozorca. — Poszedłem właśnie za potrzebą, a 
kiedy wracałem, mignął mi tylko czerwony opel pana Między-brodzkiego. 
— To przecież jeszcze o niczym nie świadczy. 
— I chwała Bogu! — Lulek wyraźnie odetchnął. — A w ogóle, jak to się 
stało, że pani Zosia utonęła? — zadał dręczące go od dawna pytanie. — 

background image

Ludzie opowiadają niestworzone historie, a tak naprawdę nikt nic nie wie. 
— Skończę śledztwo, to panu powiem — wymijająco odparł Jodecki. — A 
teraz niech mi pan pokaże samochód Międzybrodzkiego. 
— Na parkingu jest tylko jeden czerwony opel. — Urbakowi nie chciało 
się wychodzić z domku. — O tam, koło latarni, 
XVI 
.— Pańskie zdrowie, panie Tadeuszu! — Grzelecki zachęcającym gestem 
podniósł szklanicę z grubego szkła i pociągnął spory łyk piwa. — Oby 
zawsze miał pan popyt na swoje torby, torebki i saszetki. 
— Raczej, zęby nie brakowało mi surowca — Międzybrodżki otarł 
chusteczką spoconą łysinę 
będzie. 
— O, to, to! — podchwycił Tomik. — Grunt to surowiec. Z resztą sobie 
poradzimy. 
Od dobrej godziny siedzieli przy wystawionym na dwór stoliku i raczyli 
się orygmal-holenderskim piwem. Jak zwykle roz- 
noienuei?>Js.un   f">-"'-   -—   —•> 
dotyczyła interesów, a ściślej rzecz bio- 
vianke — Popyt zawsze I cja.  Wszyscy niedzieli  w  milczeniu,   dopóki i 
dopiero sięgnął po szKian*.ę. g jtfiędzybrodzki nie zniknął za rogiem 
motelo- 
wego budynku. Dopiero teraz zdecydował się odezwać Tosiński. ?— 
Właściwie co go ugryzło? 
— Nie co, tylko kto. ?— Grzelecki cmoknął znacząco Elżbietę w policzek. 
— Wstręciuch! — syknęła ze złością. — Nie drażnij mnie... Przynajmniej 
nie przy obcych. 
— Kilka dni, a już całkiem wlazł pan pod pantofel — zauważył Tomik nie 
bez ironii. — A swoją drogą może Tadeusz faktycznie miał coś do 
załatwienia. Ja, na przykład, zaplanowałem sobie wieczorny spacer. Po 
piwku dobrze tmi to zrobi, a żona i tak przez cały czas 
iez r^iuiuu: -J^T- ni«pełna|ślęczy przed telewizorem. 
dezaprooatą.  ^   » Zostali przy stoliku we czwórkę. Rozmowa 
jakoś się nie kleiła. Wreszcie Rydzewski zadzwonił sygnetem w szklankę i 
zaproponował przejście do cocktail-baru. Tosiński ani Andrzej briie 
oponowali, Elżbieta postanowiła jednak (przeprowadzić swój zamysł do 
końca. Przez thwilę zastanawiała się jeszcze nad czymś, po-,em odciągnęła 
Grzeleckiego na bok. 
— Daję ci  kwadrans  — oznajmiła  tonem 
(de znoszącym sprzeciwu. — Przebiorę się i dziemy nad morze. 

background image

— Jak żyję, nie widziałem równie zabor-bej dziewczyny. — Po twarzy 
Andrzeja przemknął pełen rozbawienia uśmieszek. 
nym 
mowa uvjij^j.u    — 
rąc sprowadzała się głównie do narzekań na brak surowców. 
— A wy stale o jednym i tym samym. — Tosińska ostentacyjnie ziewnęła. 
— Szkoda, że nie ma tu Zośki. Ona by wam powiedziała... — zbyt późno 
ugryzła się w język. 
— Ależ Eluniu! — Ojciec popatrzył na córkę z dezaprobatą. -dwa dni po 
wypadku! 
Milczący przez większą część wieczoru Ry-fl dzewski nieoczekiwanie 
wlepił wzrok w Mię-B dzybrodzkiego. Ten zrazu zdawał się niczego nie 
dostrzegać, szybko jednak stracił rezon Raz i drugi bąknął jakiś niezdarny 
"komplement pod adresem Tosińskiej, jednym haustem opróżnił swoją 
szklanicę, ponownie otarł ły smę, aż w końcu nie wytrzymując 
natarczywego spojrzenia poderwał się z miejsca. 
— Przepraszam, ale muszę jeszcze coś za łatwić — sapnął nerwowo. — 
Nie przeszka dzajcie sobie państwo. Przy stoliku zapanowała niemiła 
konsterna 
112 
113   ' 
— Nie chcesz iść ze mną na spacer? —- Ca- ment, by odetchnąć pełną 
piersią, gdy nagle ła pewność siebie Tosińskiej ulotniła się na. 
zaświdrował mu w uszach pełen przerażenia gle bez śladu. — Nie bądź 
taki. Wiesz prze kobiecy krzyk. Nie miał nawet cienia wątpli-cież, jak 
lubię patrzeć wieczorem na morze   wości. Ze znajomego domku wybiegła 
Tosiń- 
— Dobrze,   już   dobrze,   mój   generale.   -   ska. Nikt jej nie gonił, ale 
Andrzej bez za-Grzelecki nie miał zamiaru się upierać. — Jj   stanowienia 
ruszył na pomoc dziewczynie, wprawdzie wolę patrzeć na    ciebie, ale 
osta I   — Jesteś!  — szepnęła  z niewypowiedzianą tecznie może być i 
Bałtyk. ulgą padając ufnie w jego ramiona. — Tak 
Elżbieta radośnie klepnęła go po ramieniu    ę bałam i  pobiegła  w  
kierunku  swego  pawilonu, ^      — Moja maleńka. — Delikatnie 
pogładził ją mężczyźni ruszyli do cocktail-baru. Chwilę pó^   po włosach. 
— Przecież nie ma czego, niej Grzelecki siedział już na wysokim stołki     
— Ależ tam ktoś był! — W głosie Elżbiety Ale kiedy Rydzewski zamawiał 
trzy koniak;   prócz strachu zabrzmiała pewność siebie. Andrzej doszedł do 
wniosku, że po piwie lułun^iałamr byłby to najlepsizy deser. Bąknął na 

background image

swoi usprawiedliwienie, że mimo wszystko jest znJ 
komicie  zapowiadającym  się pantoflarzem i,;   — Nie wiem, jakiś obcy... 
nie   zwracając  uwagi  na   zawiedzione  miny]   — Zaraz zobaczymy. 
kompanów, opuścił bar. Postanowił zrobić TM   —O nie, ja tam nie wrócę! 
?— Gwałtownie 
sińskiej   niespodziankę.  Wesoło   pogwizduj*potrząsnęła głową. — I 
ciebie nie puszczę _ 
minął parking i skręcił za główny budynel dodała z determinacją. —• 
Jeszoze zrobi ci ja- 
"kąś krzywdę. 
— Ależ, kotku! — Grzelecki po ojcowsku pocałował ją w czoło. 
— Kiedy ja się boję! —. powtórzyła ze łzami w oczach. — Nie słyszałeś, 
co tu się dzieje?" 
Widziałam! 
— Naprawdę? niem. — Kto? 
zapytał   z  niedowierza- 
li 
motelu, w stronę rozsianych między drzewa domków. 
Było już dość ciemno i bardziej domyślił ii niż poznał z daleka, że to 
Elżbieta wchód właśnie do swego pawilonu. Nie przyspiesz kroku. Z 
doświadczenia wiedział, jak barrij panie nie lubią, kiedy im się 
przeszkadza poc czas przebierania. Od morza dobiegł ostrzejsi 
powiew wiatru. Grzelecki przystanął na nmMało kto da mi radę 
1-14 
— Na studiach byłem dobry w boksie, a brocz tego przez kilka lat 
trenowałem dżudo. 
115 
Tosińska przez dłuższą chwilę spoglądała na' niego   niezdecydowanie.   
Najwyraźniej   argumenty chłopaka nie trafiały jej do przekonania. W 
końcu znalazła rozwiązanie. 
— To ty tu poczekaj, a ja zawołam Lulka. Andrzej dla świętego spokoju 
gotów był się | 
zgodzić, ale w tym samym momencie skrzyp.1 nęły drzwi od domku 
Tosińskiej i wyprysnął z niego jakiś drobny człowieczek w podkoJ szulku 
w marynarskie paski. Kilka susów I dopadł płotu, a dwie sekundy później 
lado* wał już po drugiej stronie. 
— Złapię drania! — Grzelecki zapomniał 1 obawach Tosińskiej. — Zaraz 
wracam! 
Młode, wysportowane mięśnie zadziałały ni-i czym niezawodny 

background image

mechanizm. Kilkanaście kret! ków i zdecydowane wybicie. Skacząc przez 
płot zaczepił wprawdzie nogawką o drutyj udało mu się jednak utrzymać 
równowagę.) Blisko pięćdziesięciometrowa przewaga ściga-nego topniała 
w oczach. 
Gutek w iście zawrotnym tempie minął jakieś zabudowania, pokonał 
niezbyt szeroki rów i wypadł na ścieżkę idącą w kierunku morłj Nigdy 
jeszcze nie biegł tak szybko, a mimo u kroki ścigającego dudniły mu tuż 
za plecami! Odruchowo obejrzał się i w tym samym mil mencie zawadził 
czubkiem buta o jakiś wJJ stający korzeń. Runął jak długi. Niemal nil 
tychmiast był znowu na nogach, ale tymczal 
V L16 
sem Grzelecki zdołał odrobić przeszło połowę dzielącego ich dystansu. 
Włamywacz sprężył się w sobie. Pozostawała mu tylko jedna szansa. 
Udał, że skręcił nogę i nie może stąpać. Andrzej pewny swego wydłużył 
krok- Jeszcze sekunda i wyciągnął rękę, by schwytać uciekiniera. Trzymał 
już w garści podkoszulek, kiedy nieoczekiwanie potężny cios w szczękę 
osadził go na miejscu. 
Gutek zarechotał. Oto nie pierwszy przeciwnik starego kryminalisty dał się 
zwieść jego niepozornej posturze. Wyprowadził kolejny cios, by zwalić z 
nóg Grzeleckiego, tym jednak razem tamten zdążył zrobić unik. Jeszcze 
sekunda i Andrzej odpłacił włamywaczowi druzgocącym uderzeniem. 
Gutka rzuciło na najbliższe drzewo. Uprzytomnił sobie, że ma już mniej 
zębów niż przed momentem, ale nie myślał kapitulować. Błyskawicznym 
ruchem wyciągnął zza paska nóż. Metalicznie szczęknęła sprężyna i 
niemal jednocześnie ostrze dotknęło koszuli Grzeleckiego. Gutek poszedł 
za ciosem. Chciał, by ostrze przebiło ramię i dotarło aż do korpusu 
przeciwnika. Tracąc równowagę zrozumiał, że przegrał. Poczuł stalowy 
chwyt i wykręciwszy piruet zawisł na własnym, wyłamanym ramieniu. 
— Aj, aj! — jęknął nie mogąc wytrzymać bólu. — Jezu! 
Grzelecki  pociągnął  mocniej.  Nóż  wypadł 
JI17 
Gutkowi z dłoni. Był rozbrojony. 
— Mamo, jak boli! — jęk przerodził się w fi skowyt. 
— Po co sięgałeś po kosę? — wściekle wy- I chrypiał Andrzej. 
— Moja ręka! 
Grzelecki puścił. Gutek zrobił krok do tyłu, J zatoczył się i runął na 
ziemię. Przez dobre pół minuty ciężko dyszał i' nawet nie próbował się 
podnieść. Wreszcie usiadł. Prawe ramię zwi sało mu bezwładnie, a z 
kącika rozbitych ust ciekła krew. 

background image

— Załatwiłeś mnie — przyznał spokojnie bez nienawiści. 
— Sam jesteś sobie winien. — Andrzej rów nież odzyskał panowanie nad 
sobą. 
— Fakt faktem — Gutek ani myślał dysku tować. — Włamałem się do 
twojej małej, potem... — Wymownym gestem wskazał zdro wą ręką 
leżący nie opodal nóż. — I tak, że ni' wziąłeś mnie pod fleki... 
— Czego szukałeś u Elki? 
— Niczego... To znaczy nic nie zabrałem -poprawił się szybko. — 
Chciałem tylko spraw dzić, co ma. 
— Po cholerę? 
— Kilka dni  temu  jakichś  dwóch zrobił skok na przyjaciółkę Maćka 
Brydla, tę MilkęJ co mieszka w waszym ' motelu. Drapnęli je zielone i 
błyskotki. 
118 
— Myślałeś, że Elka miała z tym coś wspólnego? 
—? Maciek kazał mi sprawdzać domki jak leci. 
— Znaczy, że to wy załatwiliście Rydzewskiego i Zośkę? 
— Uchowaj Boże! — Gutek żywo zaprzeczył. — Na razie byłem tylko u 
ciebie. 
— Myślałem, że to sprzątaczka ruszała moje klamoty. 
—"Ma się praktykę... A w ogóle, po co ci, bracie, kopyto? W kowboja 
chcesz się zabawiać? 
XVII 
— Siemasz, Mańka! — Brydel bezceremonialnie klepnął po siedzeniu 
wysoką blondynkę koło czterdziestki. ?—. Kopę lat! 
— Czego chcesz? — Zmroziła go niechętnym spojrzeniem. 
— Pogadać. 
— Wolałabym jutro. — Spojrzała ostentacyjnie na elegancki elektroniczny 
zegarek rodem prosto z Japonii. — Teraz trochę się spieszę. 
—r Do knajpy możemy wejść razem. — Maciek obojętnie wzruszył 
ramionami. — Nie wypłoszę ci klientów. 
1191 
~- Nie wyglądasz zbyt reprezentacyjnie z tyrn rozwalonym czerepem. 
— Z cierpliwością też u mnie kiepsko — w, głosie Brydla zabrzmiała 
groźba. — Więc jak) będzie? 
Mańka nerwowo przygryzła wargi. Wiedział ła, że z Maćkiem nie ma 
żartów, ale e drugiej strony później mogło zabraknąć dla niej miej! sca w 
„Nadmorskiej". Oczywiście p pokazaniu się z Brydlem w lokalu nie było 
nawet mowy. Rzuciła okiem w stronę restauracyjnego neoJ nu, potem na 

background image

Maćka, przez chwilę ważyłal wszystkie za i przeciw, wreszcie podjęła dę= 
cyzję. 
— Tam jest wygodna ławeczka. -— WskazaJ ła pobliski skwerek. — 
Możemy siąść na mil nutę. 
Przyjął propozycję bez sprzeciwu. Chwila później siedzieli już na niezbyt 
czystej i wbrew zapowiedzi Mańki mało wygodnej ławce. Tyrrl razem 
blondynka sama zagadnęła Brydla. 
— Co jest grane? — W jej głosie więcej było zniecierpliwienia niż 
ciekawości. 
?— Parę dni temu jeden lewus chciał robiaj z tobą interes. 
Niewykluczone. 
— Facet nazywał się Tomik i miał do opylenia błyskotki. 
— Taki mały, gruby, czerwony na gębie? — przypomniała sobie Mańka. 
120 
— Otóż to. 
— Faktycznie, chciał mi spuścić jakiś pierścionek i bransoletkę — bez 
wahania przystąpiła do szczegółowej relacji. — Klienci miewają czasem 
takie .pomysły, powiedziałam więc, że jestem zainteresowana. 
— I co? 
— Okazało się, że z niego lepszy cwaniak. Zaśpiewał po dwadzieścia pięć 
dolców od grama. 
— Ile? 
— Słyszałeś. 
— Nie dogadaliście się? 
— Posłałam go  do wszystkich diabłów. 
— Pamiętasz, jak wyglądały te świecidełka? 
— Pierścionek był duży, toporny, z granatowym oczkiem. 
— A bransoletka? 
— Nawet mi się podobała. Nieczęsto widuje się taką delikatną plecionkę z 
niebieskozielo-nymi kamykami. Gdyby gość zaproponował uczciwą cenę, 
pewno bym ją kupiła. 
— Te kamyki to były turkusy? 
— Chyba tak. 4 
— Narysowałabyś, jak wyglądała ta bransoletka? 
— Czemu nie. 
Mańka skwapliwie otworzyła torebkę i przez dłuższą chwilę szukała 
czegoś w jej wnętrzu. , W końcu wydostała kawiarnianą serwetkę i 
63 
długopis.. Było ciemno i rysowanie szło jej nieJ sporo, ale czynność ta tak 

background image

ją zaabsorbowała, że przez roztargnienie zaczęła zlizywać szminkd z warg. 
Niestety efekt malarskich wysiłków Mańki! niezbyt przypominał 
bransoletkę. NiezadowoJ lona z siebie sięgnęła do torebki po jakiś 
kalendarzyk. Teraz rysowała z jeszcze większynl zapałem, kartkę wyrwaną 
z kalendarzyka zai pełniły jednak gryzmoły bliźniaczo podobne dcl tych z 
serwetki. Trzeciej próby już nie podjęła! ale Brydel i tak był szczerze 
usatysfakcjonoJ wany. Oto informacja Docenta zaczynała sia potwierdzać. 
Maciek podziękował przedstawicielce ne.J-1 starszego zawodu świata, 
szarmancko odproJ wadził ją do drzwi „Nadmorskiej" i miał właśł nie 
zamiar ruszyć w swoją stronę, kiedy niel oczekiwanie poczuł na ramieniu 
czyjś zdecy-l dowany uścisk. 
— Cóż za spotkanie! — głos Wapińskiego nie brzmiał bynajmniej 
radośnie. — Obywał tel Brydel, we własnej osobie. Czy nie za doi brze 
wam służy nas*. - powietrze? 
— Szacuneczek, kochanemu panu władzy. —I 1 Maciek na wszelki 
wypadek wolał nie drażni! 
sierżanta. — Obchodzik robimy? 
— Obchód obchodem, a interes interesem. I 
— Pan władza ma do mnie sprawę? — Bryl del udał niebotyczne 
zdumienie. 
— Owszem. 
— A jaką, jeśli można wiedzieć? 
— Pomaleńku, dojdziemy i do tego — z filozoficznym spokojem 
zapowiedział funkcjonariusz. — Ale najpierw rad bym usłyszeć, o czym 
rozmawialiście z Dużą Mańką. 
— Wspominaliśmy stare dzieje. 
— Czyżby? — Po twarzy Wapińskiego przemknął ironiczny uśmieszek. 
— Powiadają, że stara miłość nie rdzewieje. 
— Zwłaszcza jeśli prócz miłości w grę wchodzi handelek. 
— Jaki znowu handelek?! — Maciek przybrał minę obrażonego dziecka. 
—• Za kogo, pan władza, mnie ma? 
— Nie tak jeszcze dawno Mańka lubiła obracać złotem i dolarami — 
sucho przypomniał sierżant. — Oczywiście, nie zaniedbując swego 
podstawowego zajęcia... 
— Pierwsze słyszę. 
A ostatnia powinna być chyba spora podaż fantów. 
— Nie rozumiem. 
— Na brak. włamań i napadów nie możemy tego lata narzekać. 
— Coś niecoś obiło mi się o uszy. 

background image

— Mianowicie? 
— Podobno było jakieś włamanie „Pod kulawym Belzebubem". 
—- Słyszałeś, czyja to sprawka? 
123 
63 
— Nikt się nie pochwali! 
— Szkoda — głos funkcjonariusza nagle stwardniał. — Zrobirm tak: w 
poniedziałek złożysz mi wizytę w komisariacie. 
— Po co? 
— Jak to? — Wapiński zmarszczył brwi. —, Przecież   chyba  ustaliliśmy,   
że  obaj  chcemy wiedzu-c, kto okrada spokojnych obywateli na naszym 
terenie. 
— Ustaliliśmy? 
— Ściślej rzecz biorąc, to ja ustaliłem — podsumował sierżant. 
— Alez panie władzo... 
— Żadne ale I pamiętaj, że jeśli się ni<\ dowiesz, o co proszę, 
zaplanowałem sobie na poniedziałek jeszcze jeden temat do rozmowy.] W 
końcu powinienem się przecież zainteresować, kto pobił braci Krysiaków. 
Prawdę powiedziawszy Wapiński nie wierzyli zbytnio w powodzenie 
ostatniego blefu, efekty) przeszły jednak najśmielsze oczekiwania. Brydel 
poczerwieniał na twarzy i przez dłuższą chwilę nie mógł wykrztusić" ani 
słowa. Wreszcie skinął głową na znak, że przyjmuje do wiadomości słowa 
Wapińskiego i zataczając się z lekka ruszył przed siebie. 
124 ł 
XVJII 
— Panowie pracujecie nawet w wolne soboty? — Rydzewski z 
niedowierzaniem popatrzył na Jodeckiego. — A ja myślałem, że tylko 
prywatna inicjatywa nie wie co to święto. 
— Cóż poradzić — westchnął kapitan. — Niestety, przestępcy nie 
przestrzegają dni urzędowo wolnych od pracy. 
— W czym mógłbym panu pomóc? —- Zacznijmy od wtorkowego 
napadu. 
— Wszystko opowiedziałem już pańskiemu koledze z miejscowego 
komisariatu. 
— Na gorąco często pomija się różne szczegóły. Poza tym z pewnością 
zdążył pan spokojnie przejrzeć swoje rzeczy i zorientować się, co zginęło? 
— Oprócz radiomagnetofonu i aparatu fotograficznego złodzieje zabrali 
srebrną papierośnicę i dwadzieścia bonów PKO. Brakuje mi również 
pięciu tysięcy złotych, ale nie przysięgnę, czy ich przypadkiem nie 

background image

zgubiłem. 
Nie przypomniał pan sobie niczego, co pozwoliłoby zidentyfikować 
sprawców? 
— Niestety nie. 
— W takim razie przejdźmy do nieszczęśliwego wypadku pani Wieleckiej 
zaproponował oficer. — O ile się nie mylę, łączyły państwa dość bliskie 
stosunki? ' 
— Zwykła wakacyjna sympatia. . 
63 
— Czy tylko? 
— Zapewniam pana. 
—? Kiedy ostatni raz pan ją widział? —? W środę, podczas obiadu. 
— A później? 
— Już chyba nie... Chociaż zaraz! •— Ry-J dzewski z rozmachem stuknął 
się w czoło, —I Koło osiemnastej spotkaliśmy się jeszcze na] parkingu. 
Wyjeżdżała gdzieś właśnie z MiędzyJ brodzkim i oczywiście nie chciała 
nawet słu-J chać o wspólnym drinku w motelowym cock tail-barze. 
— Wspominała, dokąd się wybiera? 
— Nie zdążyłem zapytać. Wsiadła do czerwonego opla pana Tadeusza i 
tyle ją widzif. łem. 
— Od dawna sympatyzowali ze sobą? 
— On dopiero przyjechał do „Kulawego Belzebuba". A poznali się we 
wtorek, na dysko tece. 
— Można powiedzieć, że był to pechowj dzień dla pana. 
— Nie da się ukryć. Za jednym zamachen straciłem dziewczynę i. kilka 
wartościowych przedmiotów, a na dokładkę oberwałem pd głowie. 
Oczywiście z tą dziewczyną to żart —< dorzucił smutno. — Myśmy też 
znali się raptem ze trzy tygodnie. 
— Czy Wielecka miała pociąg do alkoholu^ —? Nie powiem, lubiła 
wypić. 
63 
—? Jaka była po wódce? 
— Nabierała animuszu, paliła się do rozró-bek. 
— Na przykład do nocnych kąpieli. 
— To nawet do niej podobne. 
— Słyszałem, że nie pływała najlepiej. 
— Doprawdy, trudno mi ocenić. — Rydzewski uśmiechnął się 
przepraszająco. — Ze mnie też kiepski pływak. 
— No Cóż, to prawie wszystko. — Jodecki podniósł się z miejsca. — Do 

background image

wyjaśnienia pozostała nam jeszcze tylkd jedna kwestia. Prawdę mówiąc, 
formalność. 
— Słucham. 
— Czy cały środowy wieczór przebywał pan na terenie motelu? 
— Owszem — przytaknął Rydzewski. — Pani Zosia dała mi kosza, 
poszedłem więc do baru. Kompanów do kieliszka zawsze człowiek 
znajdzie. Aż wstyd powiedzieć, jak popiłem. Do dzisiaj nie mam pojęcia, 
w jaki sposób znalazłem się we własnym łóżku. 
— Pamięta pan, kto dotrzymywał panu towarzystwa? v 
— Dość długo urzędowaliśmy z Tosińskim i Oklundem, do baru zaglądali 
też Tomikowie, a nawet Grzelecki wyrwał się na trochę spod pantofla pani 
Eli. Może i piłem z kimś jeszcze, ale Bóg mi świadkiem, że moje 
wspomnienia z tego wieczoru są bardzo mętne. 
— Na szczęście nie ma to większego zna czenia — zbagatelizował sprawę 
kapitan. -1 Dziękuję panu. 
— Nie ma za co. 
— Do widzenia. 
Oficer opuścił pawilon Rydzewskiego i rd szył w stronę motelowego 
parkingu. Z daleki zauważył Ziółkowską idącą gdzieś pod rękę zj 
Svensonem. Skinął w stronę dziewczyny i przsj spieszył kroku. 
„— Dobrze, że panią widzę — rzucił zda\^ kowo. — Pan wybaczy — 
skłonił się Szwedo wi —• ale chciałbym zadać pańskiej przyjaciół ce kilka 
pytań. ) 
— Naturally! — Ingmar nie oponował, eho jego mina mogłaby się 
si^jarzyć każdemu zj szklanką soku z cytryny. 
— Poczekaj na mnie w barze — poprosił Milka. — Tó chyba długo nie 
pot.wa. 
Svenson skinął głową i bez słowa pomaszd rował do motelu. Kiedy zostari 
sami, JodecH wskazał Ziółkowskiej poWiską ławkę. 
— Zepsuł mi pan randkę — mruknęła z wy rzutem. — Ingmar będzie 
wściekły, 
— Zasłużyła pani — odparł kapitan. 
— Niby dlaczego? 
— Po pierwsze, nie dotrzymała pani umowj zawartej z sierżantem 
W^pińskim i nie odwid dziła go pani wczoraj w komisariacie. 
— Przecież pan ze mną rozmawiał — udał 
e.. 
128 
zdziwienie. — Myślałam, że to wystarczy. 

background image

— Po drugie — oficer najwyraźniej przeszedł do porządku nad 
tłumaczeniem dziewczyny — żadnemu z nas nie powiedziała pani prawdy. 
— Jak to? 
— A tak to. Nawet pani nie wspomniała o podbitym oku — wskazał 
palcem widoczny jeszcze, mimo grubej warstwy pudru, siniak — ani o 
kradzieży. 
— Kiedy ja... — Poczerwieniała niczym sztubak przyłapany na kłamstwie. 
— Radię się nie wypierać — głos Jodec-kiego zabrzmiał urzędowo. — 
Wykręty nic tu nie pomogą. 
— Panie kapitanie... 
— Słucham? 
— Niech się pan na mnie nie gniewa — bąknęła prosząco. 
— A jak było z tym napadem? 
— Powiem wszystko. 
— No więc? 
— We wtorek, z samego rana, jacyś dwaj zapukali do mojego domku. 
Mówili mi po imieniu, a ja głupia niczego nie podejrzewałam. 
— Otworzyła im pani? 
. '— Niestety. — Żałośnie pociągnęła nosem na samo wspomnienie. — Z 
miejsca jeden z nich dał mi po głowie. Nie zdążyłam nawet krzyknąć. 
63 
— Poznałaby ich pani? 
— Skądże! — zaprzeczyła stanowczo. — Na twarzach mieli damskie 
pończochy. 
— Co było dalej? 
— Związali mnie, zakneblowali i zawinęli w jakiś koc. Straciłam 
przytomność i dopiero! mąż pani Sawitowskiej mnie ocucił 
— Co pani zginęło? 
— Złota   bransoletka,   kilka   pierścionków trzy łańcuszki. 
— I pieniądze? 
— Gotówka też. 
— Dużo? 
Zawahała się, nie wiedząc, co odpowiedzieć!! Oficer spojrzał na 
dziewczynę uważnie i do™ myślnie pokiwał głową. 
— Nie  chce pani powiedzieć,  że to był twarda waluta? 
Nie zaprzeczyła. Jodecki chciał już ponowi pytanie, by zmusić ją do 
konkretnej odpowie dzi, w ostatniej jednak chwili zrobiło mu sit Milki żal. 
Ostatecznie los wymierzył jej kan znacznie surowszą, niż uczyniłby to 
wymia 

background image

sprawiedliwości, a te nielegalną drogą uzysk* twiać mu sytuacji. 
ne marki i dolary przeszły w inne ręce. _Oj, dziewczyno, dziewczyno! — 
westchn 
ze 
- wj, uiicw^nu, "^'"--j— ,    .    — powieaziec, ze nasza znć 
smutkiem. — Uważaj, żebyś nie skonczy"jmiała wyłącznie wakacyjny 
charakter. 
tak jak Wielecka. 
— Nie ma obawy! — Uśmiechnęła się do k pitana całkiem przyjaźnie. — 
A z pana rówri gość — dodała jakby mimochodem. — Szkoda, że na 
służbie... 
Międzybrodziu mieszkał w sąsiednim pawilonie. Widok oficera wyraźnie 
go speszył, ale po krótkiej chwili wytwórca damskich torebek jako tako 
nad sobą zapanował. Zaprosił nieoczekiwanego gościa do środka, a nawet 
wyciągnął dwie butelki coca-coli. 
— Czym mogę panu służyć? — zapytał grzecznie. 
— Prowadzę śledztwo w sprawie wypadku pani Wieleckiej. — Jodecki 
przystąpił do rzeczy. — Słyszałem, że utrzymywał pan z nią dość bliskie 
stosunki. 
—- O ile tak to można nazwać — chrząknął Międzybrodzki. — Pani Zosia 
była niewątpliwie uroczą, młodą osóbką, ale rozumie pan, że człowiekowi 
takiemu jak ja... 
Producent damskich torebek zawiesił głos i spojrzał na kapitana, jak gdyby 
szukał u nie-" zrozumienia, oficer nie myślał jednak uła- 
— Słucham, słucham — rzucił urzędowo. 
— Chciałem powiedzieć, że nasza znajomość 
13Q, 
— Nie rozumiem? —' Jodecki wydął wargi w ironicznym uśmiechu. — 
Niech pan sprecyzuje, ćo ma pan na myśli. 
[31 ? 
— Poznałem panią Zosię we wtorek w mo telowej dyskotece — 
Międzybrodzki brnął coraz większym trudem. — Nawiązała się irJ dzy 
nami... no, powiedzmy, nić pewnej sj patii.. 
— Poszliście do pawilonu Wieleckiej czy pańskiego? — brutalnie 
przerwał Jodecki. 
— Do mojego. 
— Nareszcie stawia  pan  sprawę po  mę ku. *— Kapitan skinął 
aprobująco głową. I co było dalej? 
— Pan żąda szczegółów? — Na twarzy pr ducenta torebek pojawiła się 

background image

panika. 
— Uchowaj Boże! Tę noc może pan sob darować. Prosiłbym za to o 
relację z kolejne dnia. 
— Rano pani Zosia potraktowała "mnie... znowu się zaciął — dość 
obcesowo. 
— Zażądała pieniędzy? 
— Właśnie. 
— Zapłacił pan? 
— Nie chciałem prowokować awantury. 
— Jednym słowem rozstaliście się w zg dzie? 
— Oczywiście. 
— Można wiedzieć, o której godzinie? 
— Ledwo szarzało, myślę więc, że jeszc przed piątą. Dokładniej panu nie 
powiem, nie spojrzałem na zegarek, kiedy Wielecka chodziła ode mnie. 
— A co działo się potem? —? Na plaży pani Zosia wolała towarzystwo 
ratownika Wazunia. Dla mnie nie mogła jakoś znaleźć czasu... Przy 
obiedzie zaproponowałem jej eskapadę do jakiegoś lepszego lokalu, ale 
humor dziewczynie nie dopisywał i odmówiła. To chyba wszystko. 
— Ejże? — Oficer popatrzył ostro na przesłuchiwanego. — Przecież nie 
zaprzeczy pan, że koło osiemnastej pojechaliście razem pańskim oplem? 
— Nie... To znaczy, tak... — Międzybrodzki zaczął rozpaczliwie rozglądać 
się po pokoju, jak gdyby szukał miejsca, w którym mógłby się ukryć przed 
Jodeckim. — Faktycznie, pojechała ze mną, ale w końcu nic z tego nie 
wyszło. 
— Proszę po kolei. 
— Przed osiemnastą jeszcze raz wybrałem się do pani Zosi. Dość długo 
przekonywałem, w rezultacie zgodziła się pojechać zę mną do 
Świnoujścia. W ostatniej chwili, kiedy byliśmy już w wozie, zmieniła 
zamiar i kazała zawieźć się do Międzywodzia 
— To jest po drodze do Dziwnowa? —? Właśnie. 
— Poszliście do restauracji? 
— Do „Delfina". Knajpa, jak knajpa. W środku wygląda nawet dość 
przyjemnie i grają całkiem nieźle. 
133 
63 
— Zamówił pan alkohol? 
— A jakżeby bez wódeczki... 
— Wielecka dużo piła? 
— W normie. Miała humor, ale nie była wstawiona. 

background image

— Do której bawiliście się w „Delfinie"? 
— No właśnie. — Międzybrodzki wyraźni spochmurniał na samo 
wspomnienie. — Gdzie koło dwudziestej drugiej pani Zosia wyszł do 
toalety. Więcej już jej nie widziałem. 
— Co takiego? 
— Przecież mówię. Czekałem z pół godziny potem zacząłem się za nią 
rozglądać, ale szu kaj wiatru w polu. Myślałem, że szlag mni trafi. 
— Przecież pańska znajoma nie mogła roz płynąć się w powietrzu. 
?— Wystawiła mnie i tyle. 
— Niby z kim? 
— Diabli ją wiedzą. 
— No dobrze. — Jodecki ustąpił, widać jednak było, że za grosz nie 
wierzy Między-i brodzkiemu. — Przyjmijmy, że został pan sami w tym 
„Delfinie". 
— Tak właśnie było. 
— Ale do Międzyzdrojów wrócił pan do! piero we czwartek w południe. 
— Owszem. 
— Do rozliczenia zostało więc około piętna stu godzin. 
?— Do rozliczenia? 
—? Zwłoki Wieleckiej zostały znalezione w jeziorze koło Wisełki — głos 
kapitana zabrzmiał sucho i beznamiętnie. — Wisełka leży przy drodze z 
Międzywodzia do Międzyzdrojów, a pan jest ostatnim, znanym mi, 
człowiekiem, który widział panią Zosię żywą. 
•— Boże! — Międzybrodzki z nie ukrywanym przerażeniem złapał się za 
głowę. — Przecież mnie nie było przy tym, kiedy ona wpadła do jeziora! 
— A gdzie pan wtedy był? 
— W tym cholernym Międzywodziu. 
— Sam? 
— Poderwałem w „Delfinie" jakąś mewkę. Kupiłem od kelnera flaszkę na 
drogę i poszedłem z dziewczyną na camping. Balowaliśmy do rana, a 
potem ona kazała mi się wynosić. Wróciłem do wozu, opuściłem siedzenie 
i uciąłem sobie drzemkę. Resztę już pan wie. 
— Zapamiętał pan tę dziewczynę z „Delfina"? 
— Taka tleniona blondynka, przy kości. Na imię miała Marzena. 
— Trafiłby pan na ten camping? 
— Szczerze wątpię. 
— Wszystko to brzmi mało prawdopodobnie, panie Międzybrodzki — 
podsumował oficer. — Zupełnie jak kiepska bajka dla dorosłych. 
l63 

background image

63 
— Jak ty mogłeś w ten sposób postąpić?! I Czy ci nie wstyd? — Tosińska 
z niekłamanym wyrzutem spoglądała w oczy Grzeleckiemu. —j Przecież 
nie jesteś już małym chłopcem, żeby bawić się w podchody! 
— Ten bandzior  włamał  się  do  twojego 
domku. 
—? I co z tego? Spłoszyliśmy go, nic nie zdą-<i żył ukraść, więc po co 
było nadstawiać karku?] 
— Eaz go spłoszyliśmy, ale kto ci zaręczy,! że któregoś dnia by nie 
wrócił? 
—• A gdyby cię zabił albo okaleczył? 
— Gadanie! — Andrzej niecierpliwie wzru-l szył Ramionami. — Już ci 
mówiłem, że ryzyko! było minimalne. 
— Dobre sobie! — zaperzyła się Elżbieta. —I Może mi jeszcze powiesz, 
że w rękę zaciąłeś] się przy goleniu?! 
— Niewielkie draśnięcie — zbagatelizował! sprawę. — Facet nawet nie 
naruszył mi mięś-J nia. Gdyby nie ty, w ogóle nie zwróciłbym! uwagi. 
— No dobrze. — Pozornie ustąpiła, ale wi-ł dać było, że zaraz zaatakuje z 
drugiej stroi ny. — Uganiasz się za jakimś włamywaczem! on wyciąga 
nóż, ty mu łamiesz kości i lejesJ na kwaśne jabłko. Twoja męska ambicja 
zol stała zaspokojona, wytłumacz mi tylko, dla! 
czego nie zaprowadziłeś tego rzezimieszka na komisariat? Ostatecznie nie 
ty jesteś powołany do wymierzania sprawiedliwości. 
— Widzisz, kochanie —? Grzelecki zająknął się, szukając przekonującego 
argumentu — on już dostał nauczkę. W przyszłości trzy razy pomyśli, nim 
zdecyduje się na .ponowne włamanie. 
' —* To w niczym nie zmienia postaci rzeczy. 
— Nie wiem, jak cię przekonać. 
— Nie wysilaj się! — Tosińska pogardliwie wydęła usta. — Zyskałam 
wystarczające dowody, że mój chłopak to. w gruncie rzeczy zabijaka i 
chuligan. 
— Przecież wiesz, że to nieprawda — powiedział ze smutkiem. — 
Musiałem tak postąpić. 
— Musiałeś?! — w oczach dziewczyny zamigotały złe błyski. ?— A 
pomyślałeś choć przez chwilę, co mogłoby się stać, gdyby w domku został 
wspólnik tamtego bandziora? Ty urządziłeś sobie polowanie na jednego, a 
tymczasem drugi miałby mnie do swojej wyłącznej dyspozycji. Nic nie 
stałoby na przeszkodzie, żeby mnie zgwałcił, okaleczył, może nawet zabił! 
— Ależ, Elżbietko! Co ty, u pioruna, wygadujesz?! — Andrzej stracił 

background image

panowanie nad sobą. — To są rojenia chorej wyobraźni! 
— Pewno jeszcze powiesz, że jestem wa- 

riatką! — wybuchnęła niepohamowanym pła-~ czem. —- Przecież ty mnie 
w ogóle nie rozumiesz! Czemu jesteś taki niedobry? Traktujesz mnie jak 
przedmiot, jak jakąś figurkę z porcelany. Cmoknąć na odczepnego i 
odstawić na półkę, żeby nie przeszkadzała. Nie obchodzi cię, co ja czuję, 
czego pragnę... ' -— Moja maleńka! — Grzelecki mocno przytulił Elżbietę 
i zaczął delikatnie głaskać po włosach. — Nie płacz, nie trzeba... W końcu 
nic się nie stało. 
— No właśnie, dla ciebie nic się nie stało — szepnęła przez łzy. — To 
jesteś cały ty! 
?— Uspokój się, kochanie. Wszystko będzie dobrze. 
XX 
Brydel zatrzymał się nie opodal bramy motelu „Pod kulawym 
Belzebubem". Po zdjęciu bandaża, w plażowej czapeczce na głowie, nie 
rzucał się już tak w oczy, na wszelki wypadek wolał jednak zachować 
ostrożność. Na dworze dopiero szarzało, a przed wejściem do głównego 
budynku czyniła honory domu sama pani Sawitowska. Maciek dobrze 
wiedział, że z kim jak z kim, ale z tą kobietą nie było żartów. 
Od strony drogi dojazdowej dobiegł cichy pomruk silnika i moment 
później na parkingi 
gu zatrzymał się popielaty mercedes z zacho-dnioniomiecką. rejestracją 
Bndlowi przemknęła myśl, że oto kolejny obcokrajowiec przybył, by 
zakosztować polskiej wódki i dziewczyn. Wysoki, szczupły Niemiec 
prezentował Się zresztą znakomicie, mimo że przyprószone siwizną 
skronie świadczyły o dawno przekroczonej pięćdziesiątce. 
—? Mój Boże, pan Zimerbach we własnej osobie! — Sawitowska z 
ostentacyjną radością wybiegła na spotkanie przybyłego. — Prosimy, 
prosimy! 
Niemiec odpowiedział coś w nadspodziewanie poprawnej polszezyźnie, 
ale Maciek nie zwrócił już na to uwagi. Oto na parkingu -pojawił się 
Tomik. Właścicielka motelu dokonała prezentacji, przez chwilę 
rozmawiali o czymś we trojkę,  po czym Polak' zawrócił i dziarskim, 
krokiem pomaszerował na tyły głównego budynku  Brydel nie zastanawiał 
się ani sekundy. Opuścił bardziej na ocz/ daszek czapeczki i ruszył za 
Tomikiem. Na szczęście Sawitowska była zbyt zajęta nowym gościem, by 
zwrócić uwagę na intruza. 
Tomik przeszedł mi-;dzj pawilonami, minął furtkę w płocie i znalazł się na 

background image

ścieżce prowadzącej w stronę morza. Maciek nie mógł sobie życzyć 
bardzifj sprzyjającego rozwoju wypadków Dookoła nie było wid.d- ywego 
ducha, Tomik oddalał się od zabudo       i nie wyglądało na 10, by śpieszył 
na jakieś spotkanie. 
Brydel odrobinę wydłużył krok. Zdecydował, że zaczepi tamtego w chwili, 
gdy dotrą do szczytu skarpy Nie podejrzewający niczego Tomik 
pogwizdywał wesoło. W pewnym momencie sięgnął 1 u..pierosy. Rozległ 
się charakterystyczny szczęk zapalniczki, potem drugi i trzeci, ale płomyk 
nie błysnął. 
— Przepras7am. czy nie ma pan przypadkiem ognia? — ,'adnął Maćka 
przyjaźnie. —-Zabrakło mi gs^u w zapalniczce. 
Do szczytu skarpy brakowało jakichś pięćdziesięciu metrów, Brydel nie 
wahał się jednak ani sekundy. Bez słowa ostrzeżenia grzmotnął Tomika 
pięścią w okolicę dołka. W oczach tamtego pojawiło się przerażenie 
połączone z niebotycznym zdumieniem. Jeszcze dwa szybkie ciosy w 
żołądek i Maciek skonstatował nie bez satysfakcji, że zaatakowany 
bezwładnie osuwa się na ziemię. 
— Za co? — jęknął Tomik, nawet nie próbując się podnieść. — Co ja panu 
zrobiłem? 
— Gdzie fanty od Milki? — warknął Brydel, trącając powalonego końcem 
buta. — Gadaj, ścierwo, bo jeszcze przyłożę! 
— Jakie fanty? Czego pan ode mnie chce?! 
— Balona ze mnie będziesz robił? — Silny kopniak obrócił Tomika na 
wznak. — Rozkwasiłeś Ziółkowskiej gębę, zabrałeś dolce i złoto, a teraz 
wariata zgrywasz? 
1M63 
— Pan oszalał! 
— Ach, ty, jeszcze się zapierasz. — Maciek spurpurowiał ze złości. — Już 
ja cię nauczę! 
Potężne uderzenie obcasem z pewnością połamałoby leżącemu kilka żeber, 
gdyby ten mimo swej tuszy nie poderwał się niczym wyrzucony sprężyną. 
Trafiony głową w dołek Brydel poleciał na jakieś krzaki, a Tomik rzucił 
się do ucieczki. Maciek zaklął wulgarnie, ale nie myślał dawać za 
wygraną, zwłaszcza że jego przeciwnik pobiegł w stronę morza. Wylazł z 
krzaków i ruszył w pościg. Kilkanaście sekund później obaj byli już na 
skraju skarpy. W tym miejscu ścieżka urywała się, a ściślej rzecz biorąc 
skręcała przez sypki piach w stronę odległych o jakieś dwieście metrów 
schodów. Ledwo żywy z wysiłku i przerażenia Tomik przystanął, by 
zaczerpnąć powietrza, i w tym samym momencie Brydel zabiegł mu 

background image

drogę. 
—? Teraz mi nie uciekniesz — syknął z wściekłością. —? Rodzona 
mamusia cię nie pozna! 
Wyciągnął rękę, by pochwycić ^ Beniamina, ten jednak sypnął mu w oczy 
garść piasku i zaczął zbiegać z niemal pionowej ściany. Maciek bez 
namysłu ruszył za nim. Już po pierwszych krokach obaj pożałowali swoich 
decyzji. Skarpę, plażę, morze i wszystko dookoła przesłonił im tuman 
osypującego się zewsząd piachu. Uciekający nie zdołał pokonać nawet 
kilku metrów. Stracił równowagę i mimo rozpaczliwych wysiłków 
potoczył się w dół. Przestraszony Maciek zastopował w pół kroku. 
Przylgnął plecami do ziemi i chwycił się kępki nadmorskiej trawy, 
niewiele to jednak pomogło. Poczuł, że ucieka mu oparcie spod nóg i w 
ślad za Tomikiem zjechał ze skarpy. 
Przez dobre pół minuty leżeli bez ruchu, zagrzebani po szyje w piasku. 
Pierwszy doszedł do siebie Beniamin. Wstał i utykając na lewą, nogę 
pokuśtykał w stronę strzeżonej części plaży, jak gdyby wierzył, że mimo 
spóźnionej pory znajdzie tam czyjąś pomoc. Pokonał przeszło pięćdziesiąt 
metrów, zanim poderwał się Maciek. Brydel, czuł, że coś jest nie w 
porządku z jego prawą ręką, w tej chwili wolał jednak o tym nie myśleć. 
Widział tylko sylwetkę uciekającego i za wszelką cenę pragnął go 
dogonić. 
Tomik poruszał się z coraz większą trudnością. Od lat jego organizm nie 
był zmuszony do podobnego wysiłku w dodatku skręcona noga 
niemiłosiernie bolała. Obejrzał się trwożnie. Dystans dzielący go od 
prześladowcy stopniał do niespełna dwudziestu metrów. Było niemal 
pewne, że Beniamin nie zdoła uniknąć swego losu. Przystanął i odwrócił 
się twarzą do Maćka. Ten przebiegł jeszcze kilkanaście kroków i również 
się zatrzymał. 
142 
—? Czego ty, człowieku, ode mnie chcesz? — W .głosie Tomika o dziwo 
nie było strachu. — Na mózg upadłeś, czy co?! 
—• Oddaj dolce i złoto — wychrypiał Brydel. 
—? Jakie dolary? Jakie złoto? —? Nie powiesz chyba, że nie chciałeś 
opylić bransoletki Dużej Mańce?! 
— Gówno ci do tego. -?— Beniamin zacisnął zęby i zrobił krok ku swemu 
prześladowcy. •—? Moja bransoletka i mogę z nią robić, co mi się podoba. 
—? Właśnie że nie twoja. 
— A niby czyja? 
— Milki Ziółkowskiej. 

background image

— Coś ci się pokręciło. 
— Nie oddasz? 
— Nie. 
— Więc z gardła ci ją wyrwę! 
Maciek zamierzył się lewą ręką. Cios trafił Tomika w ucho, ale nie miał 
już tej siły co przed kilkoma minutami. Brydel zamierzał poprawić, tym 
jednak razem pięść przeszyła jedynie powietrze. 
— Co tu się dzieje do jasnej cholery?! — Tuż za plecami Beniamina 
wyrosła barczysta sylwetka Wazunia. — Co to za bijatyka? 
— Zjeżdżaj! — Maciek bez zastanowienia ruszył w stronę ratownika. — 
Guza szukasz? 
Niemal w tym samym momencie pożałował 
14.11- 
buńczucznej pogróżki. Poczuł tylko słodkawy I smak krwi w ustach i 
trafiony potężnym ude- I rżeniem runął jak długi na piasek. Jeszcze jak<| 
przez mgłę dotarł do niego ostry, charaktery- I styczny dźwięk milicyjnego 
gwizdka, dobiega- I jacy gdzieś z góry, ze szczytu skarpy, i głośny I krzyk 
ratownika. 
— Niech pan tu pozwoli, panie władzo! Ten I bandzior gonił wczasowicza. 
Dobrze widziałem. I 
Brydla ogarnął całkowity bezwład. Było mu I wszystko jedno, co się z nim 
stanie. Usiadł nal piasku i patrzył spokojnie, jak drewnianymi I schodami 
zbiegają ze skarpy dwaj funkcjona-1 riusze i jak jeden z nich szykuje 
kajdanki.   I 
— Czego on chciał od pana? — pierwsze! słowa Wapińskiego zostały 
skierowane do To-1 mika.   » 
— Sam chciałbym to wiedzieć — wysapałl zagadnięty. — Szedłem sobie 
spokojnie nadl morze, kiedy to indywiduum zaczepiło mnie ii zaczęło się 
domagać ewrotu jakichś pieniędzy! i biżuterii. Jak żyję, nigdy nic od niego 
nie pożyczałem, ale on nawet nie chciał słuchać.! Przyłożył mi raz i drugi, 
w końcu udało mi| się jakoś uciec. Ale on jest zawzięty. Gonił mnie 
uparcie i nie wiem, czym by się to skoń-l czyło, gdyby nie pan ratownik i 
panowie. 
— Nie zna pan tego człowieka? 
— Pierwszy raz go widzę. 
— Słyszałeś, Brydel? — sierżant ostrym gło-J 
sem zwrócił się do Maćka. —• I co ty na to? 
Wilczek wprawnym ruchem zatrzasnął kajdanki na przegubach 
zatrzymanego i pomógł mu wstać. 

background image

—• Odpowiadaj, kiedy grzecznie pytamy — ponaglił Brydla. 
— Coś mi się, panie władzo, pokręciło. — Maciek uznał, że lepiej 
zachować w tajemnicy swoje podejrzenia. — Ten pan jest cholernie 
podobny do takiego jednego; któremu po pijaku pożyczyłem kiedyś trochę 
grosza. Ja bardzo przepraszam... 
—? Rychło -w czas zauważyłeś pomyłkę. ?— Wapiński uśmiechnął się 
ironicznie. — No, szkoda czasu, idziemy do komisariatu. 
— Czy ja również? — niespokojnie zapytał Beniamin. — Zleciałem z tej 
skarpy i lepię się od brudu. Prawdę powiedziawszy marzę o prysznicu. 
— Trzeba spisać protokół. 
— Nie dałoby się odłożyć tego do poniedziałku? Niech mi pan wierzy, że 
ledwo zipię. 
— Bez pańskiego zeznania nie będę mógł zamknąć Brydla w areszcie. Do 
sądu sprawa nie pójdzie. 
— Czy warto robić z tego aż taką aferę? — Perspektywa przesłuchania i 
rozprawy sądowej najwyraźniej nie pociągała Tomika. — Ostatecznie nic 
wielkiego się nie stało. Facet wziął mnie za kogoś innego i nabił guza, ot i 
wszy 
145 
144 
stko. Niech mu pan wlepi mandat albo przenocuje w areszcie, ale po co 
zaraz stawiać' chłopa przed sądem? 
— Równy z pana gość! — Brydel zwietrzywszy, że może uda mu się 
wykręcić tanim kosz] tern, znów odzyskał wigor. — Ja panu wszy] stko 
wyrównam, i za pobrudzone ubranko, i ze siniaki. Jak Boga jedynego 
kocham! 
— Co robimy? — Wilczek popatrzył pytają! co na sierżanta. — Bierzemy 
towarzystwo- ni komisariat? 
— Przecież słyszałeś, że pokrzywdzbny sobij nie życzy. — Wapiński 
niechętnie wzruszył rai mionami. — Panowie .są wolni — zwrócił sil do 
Tomika i Wazunia. — Az obywatelen] Brydlem pogadamy jednak u 
siebie... 
XXI I 
— Chyba najwyższy już czas, żebyśmy po] rozmawiali poważnie. — 
Jodecki uśmiechną się niemal dobrodusznie. — W tę historyjki o 
rzekomym pomyleniu Tomika z jakimś wal szym kumplem mógł jeszcze 
uwierzyć sierżarl Wapiński, ale ja nie wierzę. 
— Kiedy tak właśnie było, panie kapitał nie. — Brydel z rozmachem 
uderzył się w pierl si. — Powiedziałem szczerą prawdę, jak rj świętej 

background image

spowiedzi. 
146 
— Noc spędzona w areszcie niczego was nie nauczyła? 
—< Przecież nie mówię, że siedziałem za darmo. Facetowi faktycznie 
przyłożyłem po karku, więc mi się należało. 
— Zacznijmy z innej beczki. — Oficer sięgnął do szuflady starego, 
wysłużonego biurka, przy którym na co dzień urzędował porucznik 
Garlicki, i wyciągnął zabazgraną serwetkę, a w chwilę później takąż kartkę 
z -kalendarzyka. — Powiedzcie mi, co to jest? 
— A skąd ja mogę wiedzieć! — Maciek na wszelki wypadek wolał do 
niczego się nie przyznawać. 
— Nie w mojej kieszeni znaleziono te rysunki, tylko w waszej. 
— Mało to śmieci nosi człowiek przy sobie. 
— Od biedy można by powiedzieć, że są to rysunki damskiej bransoletki. 
— Ja nie widzę podobieństwa. 
— Niewykluczone, ze jednak zmienicie zdanie, bo sprawa wygląda 
następująco — głos Jodeckiego wyraźnie stwardniał. — Wczoraj 
napadliście na Tomika, żądając zwrotu pieniędzy i złota. 
— Złota? 
— Sierżant Wapiński ma dobry słuch i jeszcze lepszą pamięć, a trudno 
zakładać, by pan Beniamin się przejęzyczył. 
— Powiedizmy- 
M7 
—• Tomik zatrzymał się w motelu „Pod kulawym Belzebubem". Dziwnym 
trafem mieszka tam również niejaka Milka Ziółkowska, wasza dobra 
znajoma. 
— Ziółkowska?     *N- 
— W Warszawie utrzymywaliście dość bliskie stosunki. Nie zaprzeczajcie, 
bo rzecz sprawdzono w kartotece. Pokazać wam fonogram? 
— No dobrze — usrtąpił Brydel. — Znam Milkę, ona przypadkowo 
mieszka po sąsiedzku z Tomikiem. Tylko że z tego jeszcze nic nie wynika. 
— We wtorek z samego rana ktoś dokonał napadu rabunkowego na waszą 
znajomą. Między innymi zabrano jej złotą bransoletkę. 
— Znaczy, że pan wie wszystko — westchnął Maciek, rozglądając się 
niepewnie po ciemnym pomieszczeniu komisariatu. — Niech pan zrobi 
przeszukanie u Tomika, zabierze mu bransoletkę i wsadzi gościa za kratki. 
— A jesteście chociaż pewni, że to ta sama bransoletka? 
— Tomik chciał ją opylić... — zawahał się, czy podać nazwisko — takiej 
jednej... 

background image

— Ale nie sprzedał? ?— Ano nie. 
— Trzymam zakład, że gdyby przyszło co do czego, ta... hm, taka jedna, 
jak ją nazywacie, wyparłaby się znajomości z Tomikiem. 
148 
^- Mógłbym z nią pogadać. 
— Ej, Brydel, Brydel! Chcieliście pomóc pani Ziółkowskiej, a tymczasem 
spartaczyliście robotę. Jeśli nawet Tomik maczał palce w napadzie na 
waszą przyjaciółkę, to po wczorajszej awanturze pozbył się fantów. Ja zbyt 
późno dowiedziałem się o waszym wyczynie, a wy nie raczyliście 
powiedzieć o niczym WapiAskie-mu. 
— Ma pan rację. — Maciek spuścił głowę. Nie wiedział, czy bardziej 
wstydzi sję tego, że Tomik wystrychnął go na dudka, czy tego, że tak 
szybko musiał skapitulować przed przesłuchującym go kapitanem. 
— Mądry Polak po szkodzie, 
— Co teraz ze mną będzie? 
— Pewno wrócicie do siebie. 
— A pobicie Tomika? 
— To sprawa kierownika tutejszego komisariatu. Niewykluczone, że cała 
historia ujdzie wam na sucho. 
Niespełna pół godziny później oficer był juz w motelu „Pod kulawym 
Belzebubem". Na dworze panowała piękna, słoneczna pogoda i większość 
gości wyległa na plażę. Tylko Tomik, zgodnie z przewidywaniami 
Jodeckiego, siedział samotnie w cocktail-barze, sącząc piwo z wysokiej 
szklanicy. Oficer bez wahania zajął sąsiednie miejsce i zamówiwszy coca-
colę uśmiechnął się do Beniamina przyjaźnie. 
2*3 
Jak samopoczucie po  wczorajszej przygodzie? — zagadnął 
—- Nie najlepiej — Tomik skrzywił się na samo wspomnienie. —- Bolą 
mnie wszystkie kości, ledwo chodzę, a co najgorsze żona zapowiedziała,  
że ukróci mi samotne, wieczorne 
spacery. 
— Szczerze panu współczuję. 
—- Nie wie pan, co Wapiński zrobił z tym 
rzezimieszkiem? 
— Przenocował go w areszcie, a teraz chyba wypuści. 
— Prawdę mówiąc, wcale nie jestem pewien, czy dobrze zrobiłem 
bagatelizując wczorajsze zajście. Ostatecznie mógłbym złożyć to zeznanie. 
-— Jeszcze nic straconego. ?— Tak pan sądzi? 
— Oczywiście — przytaknął kapitan. — Nawet byłem zdziwiony, że tak 

background image

łatwo darował pan Brydlowi... A propos, o jaką to bransoletkę mu 
chodziło? — zaryzykował pytanie. 
— Bransoletkę? — Po twarzy Beniamina przemknął wyraźny cień. 
— No właśnie — brnął dalej oficer. — Brydel opowiadał Wapińskiemu o 
jakiejś złotej bransoletce, którą miał pan kupić czy sprzedać... 
Tomik poruszył się niespokojnie. Chcąc zyskać na czasie, chwycił 
szklanicę z piwem i 
Wir 

przez dłuższą chwilę niezmiernie wolno sączył jej zawartość. Odszukanie 
w kieszeniach paczki papierosów zajęło kolejnych kilka sekund. Potem 
Tomik nerwowo pstryknął zapalniczką, ale płomyk nie ukazał się. 
Zamierzał ponowić próbę, ubiegł go jednak Jodecki, usłużnie podsuwając 
płonącą zapałkę. Tomik zaciągnął się dymem i niemal natychmiast odłożył 
papierosa. Zerknął na kapitana, potem na pustą już szklankę i wreszcie za 
siebie, jak gdyby miał zamiar uciec przed oficerem, ale ten, niby 
przypadkiem, przysunął się* bliżej i spojrzał Beniaminowi prosto w oczy. 
— Nie chciałem wierzyć, Brydel powtórzył mi jednak słowo w słowo to, 
co usłyszał wcześniej Wapiński. Nawet pokazywał jakieś rysunki — 
Jodecki nie czuł żadnych skrupułów, mijając się nieco z prawdą. 
— Moja żona faktycznie ma złotą bransoletkę. — Tomik nie wiedział już, 
jak się wykręcić. — Kiedyś kupiłem jej w prezencie. 
— U państwowego jubilera? 
—=• Okazyjnie. — Zaprzeczenie Beniamina ledwo dało się słyszeć. ?— 
Ktoś zaczepił mnie przed Pewexem, cena była przystępna, a że miałem 
akurat przy sobie gotówkę... 
— Rozumiem. — Jodecki beznamiętnie pokiwał głową. —Ciekawe tylko, 
czemu Brydel przyczepił się do tej bransoletki. Czy mógłbym ją przy 
okazji zobaczyć? 
» 151- 
— Ależ oczywiście. — Wypadło to tak żałośnie, że Jodeckiemu żal się 
zrobiło człowieka. ?— Kiedy pan zechce. 
— W takim razie proponowałbym nie odkładać sprawy na później. 
. Wyszli z baru i kilka minut później znaleźli się w pawilonie Tomika. 
Żona najwidoczniej poszła na plażę i w domku nie było nikogo. Pan 
Beniamin otworzył szafę i przez dłuższą chwilę grzebał na jednej z półek. 
W końcu wyjął niewielki irchowy woreczek i ostrożnie wysypał na stół 
kilka pierścionków i dwie bransoletki. Jedna — lokatówka, niewiele 
różniła się od kilkunastu podobnych, oglądanych przez kapitana przy 

background image

okazji różnych śledztw, za to druga, z misternie splecionych drucików z 
wkomponowanymi w całość maleńkimi turkusikami, mogła stanowić 
przedmiot westchnień niejednej kobiety. 
— Piękna robota — oficer nie krył swego podziwu. — Warto było kupić 
od tego mężczyzny spod Pewexu. 
— Tak właśnie myślałem. 
— Pozwoli pan? — Jodecki nieoczekiwanie sięgnął do kieszeni po 
miniaturowy, mogący się zmieścić w paczce papierosów, aparacik 
fotograficzny. — Zdjęcia ładnej biżuterii, to moje hobby. 
Migawka kilka razy pstryknęła i bransoletka została uwieczniona na kliszy 
fotografi 
152 
cznej. Beniamin Tomik był zbyt uradowany, że obiekt zainteresowania 
Jodeckiego nie powędrował do depozytu służby śledczej, by zdobyć się 
choćby na słowo protestu. Z wyraźną ulgą schował biżuterię do irchowego 
woreczka i odłożył na dawne miejsce na półce. 
— Przy okazji miałbym do pana jeszcze jedno pytanie. — Dobroduszny 
uśmiech powrócił na usta kapitana. — Może to niedyskrecja, ale dokąd 
jeździł pan swoim wozem w środę wieczorem? 
— Musiałem coś załatwić... — Tomik zawahał się na moment. — W 
Świnoujściu... 
— Co mianowicie? 
— Widzi pan, moja żona nie jest już podlotkiem, a ciągle marzy o figurze 
modelki — wydusił z siebie Beniamin. — Ktoś mi obiecał specjalny, 
zachodnioniemiecki gorset, pojechałem więc sfinalizować transakcję. 
— Drogo kosztowała pana ta zachcianka małżonki? 
— Sęk w tym, że dostawca nawalił. 
— Wrócił pan z niczym? 
— Właśnie. 
— A jak nazywa się ten niesumienny... handlowiec? — Ostatnie słowo 
wypowiedział oficer z wyraźną ironią. 
— Prawdę mówiąc, nie wiem. — Na czole Tomika pojawiły się kropelki 
potu. — Miał na mnie czekać w „Portowej". Przyjechałem 
153 
punktualnie, siedziałem blisko półtorej godziny popijając lurowatą kawę i 
ohydną wodę mineralną, a gość po prostu nie przyszedł. 
— Wybierze się pan znowu po ten gorset? 
— Chyba będę musiał. Żona mi nie daruje. —- No cóż, wypada życzyć, by 
następnym 

background image

razem miał pan więcej szczęścia. 
Kapitan pożegnał się z Tomikiem i opuścił pawilon. Na dworze spostrzegł 
wracających właśnie z plaży Tosińska i Grzeleckiego. Dziewczyna 
"skręciła do siebie, Jodecki postanowił więc skorzystać z okazji. 
— Czy mógłby pan poświęcić mi kilka minut rozmowy? — zawołał z 
daleka. 
— Czemu nie! — Andrzej zachęcającym gestem wskazał swój domek. — 
Najwyższy czas, żeby i mnie władza wzięła na spytki. 
Jodecki nie dał się prosić i chwilę później siedział już na wersalce" w 
pawilonie Grzeleckiego. Ten bez skrępowania zrzucił koszulę i sięgnął do 
szafy, by wyjąć z niej świeżą. 
— Co słychać u pułkownika Kuglarza? ?— zagadnął. — Nie tęskni za 
mną staruszek? 
— Prawdopodobnie byłby zachwycony twot-im kamuflażem. — Po 
twarzy Jodeckiegó przemknął ironiczny uśmieszek. — Kapitan Grzelak w 
roli beznadziejnego pantoflarza. To jest to! 
— Miałem zgrywać prywatną inicjatywę -na wywczasach — tym samym 
tonem odparł Gfze 
154' 

lecki. — Z dwojga złego wolę już: podrywać nieco zwariowaną 
dziewczynę o dyktatorskich zapędach, niż ' jakiegoś wampa. A zresztą, co 
nie przystoi kapitanowi Grzelakowi, prywaciarz Grzelecki może robić 
bezkarnie, 
— Myślałby kto, że grana rola sprawia ci przykrość 
?— Tego nie powiedziałem. 
— Przyznaj więc, że świata nie widzisz poza swoją Elunią. Usidliła cię 
dziewczyna na amen. 
—- Chyba nie jest aż tak źle. 
— Moim skromnym zdaniem, twój przypadek wygląda beznadziejnie. 
— Uważaj, bo poskarżę się Eli. — Andrzej z komiczną powagą pogroził 
koledze. — A ona poradziłaby sobie nawet z diabłem. 
— Żarty na bok. — Jodecki spoważniał. ?— Pułkownik wysłał cię do 
Międzyzdrojów, żebyś sprawdził informację o rzekomym przybyciu 
kuriera zachodniego wywiadu. Gość miał się tu gdzieś spotkać z 
zasiedziałym w Polsce rezydentem. Co udało ci się ustalić? 
— Prawdę powiedziawszy, niewiele. — Grzelecki bezradnym gestem 
rozłożył ręce. — Informacja była niestety bardzo enigmatyczna. 
Praktycznie rzecz biorąc nic nie wiemy ani o kurierze, ani o rezydencie. 

background image

Nie znamy ich danych personalnych ani rysopisów, celu spotkania 
możemy się go najwyżej domyślać,, a 
155 
nawet ten motel został wytypowany przez szefa w drodze spekulacji, a nie 
w oparciu o konkretne materiały. 
— „Pod kulawym Belzebubem" zatrzymało się kilku obcokrajowców... 
— Jeśli nawet przyjmiemy, że kurierem jest któryś z nich, to i tak nie ma 
żadnych przesłanek wskazujących na Oklunda, Svensona czy Zimerbacha. 
— Przyznasz jednak, że dookoła dzieją się rzeczy co najmniej 
zastanawiające. 
— Nie przeczę, ale kto mi zaręczy, że włamania, napady rabunkowe i 
topielcy mają cokolwiek wspólnego z obcym wywiadem? 
— Po pierwsze, ale to do twojej wiadomości, Wielecka wcale się nie 
utopiła. 
— Nie gadaj? 
?— Sekcja wykazała, że zgon nastąpił na skutek ustania akcji serca. 
Niestety, lekarz nie chciał w sposób zdecydowany się wypowiedzieć, co 
było tego przyczyną. Nie wykluczył ani wstrząsu termicznego, 
wywołanego wpadnięciem do wody, ani umiejętnego uderzenia w okolicę 
wstrząsorodną. 
— Wstrząs termiczny w nocy? —; Andrzej z niedowierzaniem potrząsnął 
głową. — A po uderzeniu pozostałyby jakieś ślady. 
— Niekoniecznie... Wprawdzie ujawniono drobne zasinienia na 
kończynach i klatce pier- 
156 
ni     rid^   między nimi 
— Szkód pr i—"hali biegli z Warszaw) 
;    . rn 1 ifcowulkowl,  > on już za- 
decyiJa 
_ O k • i    ot   nastąpił zgon. 
— Mii • ,rl trzecią w środę, a dru-?4 w czwarte- - 
_ C •-.   ybi   iKki  i Tomik nie mają 
ji. Okluud raczej opuszcza! terenu mo~ Mu, ale co robili n m czaiie 
Svenson i Zimerbaoh, B -  raczy wiedzieć. 
— „Paszportjv.'ka" twierdul, że krytycrnej nocy obaj przebywali po naszej 
stronie grani- 
— Tak czy in*czej „Pod kulawym Belzebu-n m" pojawili się dopie«~ w 
jakiś czas po znalezieniu zwłok Wklc.-kiej. 
— Znasz historyjkę Międzybrc dzkiego? 

background image

— Opov, Ledjóal ją wzystkim z tuzin razy. Myt iv, >« po'7!i nem •••.ybrać 
się do tego Międzywodzia. 
uz Tomiidtm. 
— Wei go na siebie. Pizy, okazji przyjrzyj i    ti..;  bliżej Wazuniowi. 
Raczej mało pra- 
lopodobiie, t\   miał jakiekolwiek powiąza-i  z  obcym  wywiadem,  ale 
nigdy nic nie . i  ioma 
Zpłdtwionc 
lIUO 
157. 
— To do jutra. Może przez ten czas coś się wyjaśni. 
— Oby.,, Aha, jeszcze jedno. — Jodecki żartobliwie przymrużył oko. Jeśli 
znajdziesz chwilę ezasu, radziłbym ci zainteresować się nieco swoim 
przyszłym teściem. Tak prywatnie... 
— Co takiego?! —; Grzelecki aż podskoczył. .— Kto ci powiedział, że 
zamierzam się żenić? Przecież to czysty absurd! 
— Oj, Jędruś, Jędruś! Zarzekała się żaba błota! 
XXII 
Wapiński ostatni raz przejechał żyletką po namydlonej brodzie i sapnął z 
niekłamanym zadowoleniem. Tym razem poranne golenie odbyło się bez 
zacięcia. Odkręcił kurek i z umieszczonego nad umywalką kranu trysnął 
strumień zimnej, orzeźwiającej wody. Sierżant bez pośpiechu nabrał jej w 
obie dłonie i zaczął spłukiwać twarz. Jak każdej niedzieli nie opuszczał go 
dobry humor. W perspektywie, zamiast uganiania się za przestępcami, 
miął wygodny fotel i ulubioną gazetę, a po południu partyjkę szachów z 
mieszkającym po sąsiedzku ? przyjacielem. Ostatecznie mógłby również 
wybrać się na plażę, ale pra wdę powiedziawszy nie przepadał za ostrym 
słońcem, nagrzanym piaskiem i morską wodą. 
Wytarł ręcznikiem twarz i sięgał właśnie po „przemysławkę", kiedy z 
kuchni doleciał go smakowity zapach pizzy neapolitańskiej. Wapiński 
omal się nie oblizał na samą myśl o czekającym go śniadaniu. Spiesznie 
dokończył porannej toalety i chwilę później siedział już w pokoju przy 
stole nakrytym czystym obrusem. 
Przez dobre pół minuty czekał cierpliwie, w końcu jednak wrodzone 
łakomstwo wzięło górę. Posmarował masłem kromkę chleba, nałożył na 
nią kilka plasterków pokrojonej przez żonę kiełbasy i bez wahania zabrał 
się do jedzenia. Po pierwszej kanapce przyszła kolej na następną. Kończył 
ją właśnie, gdy w progu pokoju pojawiła się niewysoka blondynka z 
dymiącą pizzą. Gdyby nie drobne zmarszczki, wyglądałaby znacznie 

background image

młodziej od męża. 
— Ach, ty wstrętny głodomorze! — fuknęła z wyraźną dezaprobatą. —> 
Nie możesz wytrzymać nawet pięciu minut bez jedzenia? 
— Przepraszam, kochanie! — Wstydliwie opuścił oczy. — Wiesz 
przecież/ że rano zawsze umieram z głodu. 
— O ile wiem, to umierasz z głodu przez okrągłą dobę — sprostowała 
kpiąco. ?— Wystarczy zresztą popatrzeć na twój brzuch! 
Sierżant musiał w duchu przyznać żonie' ra- 
15ff 
158 
cję, ale mimo wszystko poczuł się z lekka dotknięty. Miał zamiar coś 
odpowiedzieć, w tej samej jednak chwili z przedpokoju dobiegł go 
donośny brzęk dzwonka. 
— Ki diabeł? — Z niedowierzaniem potrząsnął głową. — Zapraszałaś 
kogoś na śniadanie? 
—• Skądże znowu! — Wapińska zabrała się do krojenia gorącej pizzy. — 
Zobacz, może to sąsiad. 
— O tej porze? — Tłumaczenie najwyraźniej nie trafiło sierżantowi do 
przekonania. 
— Albo po ciebie z komisariatu... 
— Lepiej nie kracz! 
Dzwonek ponownie zabrzęczał, tym razem dłużej i bardziej natarczywie. 
Wapińskiemu przemknęła myśl, że zimna pizza smakuje znacznie gorzej 
niż świeżo pieczona, ale chcąc nie chcąc podniósł się z miejsca. Z ciężkim 
sercem ruszył do przedpokoju, otworzył drzwi i omal nie zaklął. W progu 
stał Wilczek, a jego posępna mina zwiastowała niechybnie służbowe 
kłopoty. 
— Co się stało? — Sierżant nie krył ogarniającego go niepokoju. 
— Wypadek samochodowy — wyjaśnił kapral skwapliwie. — Wartburg 
nie wyrobił się na zakręcie i wpadł na drzewo. 
— Gdzie? 
160 
— Kilka kilometrów stąd, na drodze do Wisełki i Dziwnowa. 
— Są ofiary? 
— Zginął kierowca. 
— Jechał sam? 
— Na szczęście nie miał pasażerów. Samochód zapalił się od uderzenia, a 
w takich przypadkach szanse przeżycia bywają raczej niewielkie. 
— Wiadomo już, w jaki sposób doszło do wypadku? 

background image

— To się dopiero okaże. 
— Dzisiaj niedziela. —- Wapiński w zamyśleniuv zmarszczył brwi. — 
Trzymam zakład, że facet przez całą noc golił wódę i siadł za kierownicą 
na niezłym rauszu. 
— I ja tak sądzę — przytaknął Wilczek. Niestety nasz pryncypał jest 
ostatnio przewrażliwiony i kazał cię ściągnąć z chałupy. 
— Zaraz, zaraz! — Sierżant' z rozmachem stuknął się w czoło. — Ja mam 
jechać do jakiegoś wypadku? Przecież to sprawa „dro. gówki"! 
— Ale rozbity wóz należał do Wazunia. 
— Co ma piernik do wiatraka? — żachnął się Wapiński. — W końcu nie 
jestem niańką wszystkich zatrudnionych w Międzyzdrojach ratowników. 
— Przykro mi, stary. Ten kapitan z Warsza 
161 
wy lata od samego' rana jak kol. z pęcherzem, więc i Garlickiemu się 
udzieliło... 
— Pizza stygnie! -— Z głębi domu dobiegł donośny, pełen 
zniecierpliwienia głos żony sierżanta. — Jeszcze trochę i będzie do 
wyrzucenia. 
>— Jezus, Maria, moje śniadanie! — jęknął Wapiński, zapominając o 
Wilczku, wypadku drogowym i poleceniu przełożonego. — Takie żarcie... 
Kapral chciał przywołać kolegę do porządku, ten jednak odwrócił się na 
pięcie i zostawiając Wilczka własnemu losowi, co sił w nogach popędził z 
powrotem do pokoju. W pośpiechu, nawet nie siadając przy stole, chwycił 
widelec i zaczął zagarniać wielkie kawały pizzy do ust. W niespełna 
półtorej minuty jego talerzyk był pusty. Sierżant upewnił się, że nie ma 
dokładki, wypił duszkiem szklankę mleka i dopiero teraz przyszło mu do 
głowy, że powinien podzielić się z żoną przykrą nowiną. 
— Zaraz wychodzę — westchnął z nie ukrywanym żalem. — Jakiś facet 
wpadł wartb',Ł giem na drzewo i zginął w płomieniach. ' ze-ka mnie 
parszywa robótka. 
— Kiedy wrócisz? — Pytanie należało raczej do retorycznych, jako że 
Wapińska mogi» przewidzieć odpowiedź męża. 
— Diabli wiedzą. — Uśmiechnął si'- smutno 
i bezradnie. 
— To nie czekać z obiadem? 
— Obiad pewno zjem na kolację... 
Na zakręcie, kilka kilometrów za Międzyzdrojami, stała milicyjna nysa. 
Dwaj umundurowani funkcjonariusze mierzyli właśnie coś na szosie, a 
trzeci metodycznie obfotografowy-wał ze wszystkich stron wypalony wrak 

background image

wartburga starego typu. - Najwyraźniej samochód musiał stoczyć się z 
niezbyt stromej, niespełna dwumetrowej skarpy i wpadł na pień rosnącego 
nie opodal, blisko stuletniego, a obecnie poważnie nadwerężonego przez 
ogień dębu. Ot, typowy wypadek, jakich setki każdego roku notują 
milicyjne statystyki 
Wilczek zatrzymał gazik tuż za nysą i Wapiński głośno sapiąc wygramolił 
się z wozu. Na widok nie oczekiwanych posiłków barczysty, wąsaty 
chorąży odłożył taśmę mierniczą. 
— Ciebie też tu przysłali? •— nie bez zdziwienia zagadnął sierżanta. 
— Mój szef miewa czasem dziwne pomysły •— odburknął zgryźliwie 
Wapiński. 
— O ile znam się na rzeczy, sprawa jest jasna jak słońce. Gość stracił 
panowanie nad kierownicą, wyniosło go na zakręcie, a skutki sam możesz 
zobaczyć. 
— Prędko jechał? 
— Trudno powiedzieć — chorąży się zawa- 
16Ś' 

hał. — Siady hamowania są mało czytelne i urywają się dobrych kilka 
metrów przed miejscem, ,w którym wóz wypadł z szosy. Pewno w 
ostatniej chwili xacet spróbował dodać gazu. 
—? Może przydałoby się ściągnąć zn S^cztc: na kamerę Willde'a? 
— Chyba nie ma potrzeby 
cja zwłok, nasze pomiary i rut^, dania 
wozu. A jeśli chr .1/:     prędkoi' ^rzc 1 
wypadkiem - wrócił do poprzedniego pytania — to oceniłbym JĄ na 
pięćdziesiąt pięć du siedemdziesięciu kilometrów ni godzin* 
— Nie więcej? 
— Tyle też czasem wystarczy, ż">by 
dować na drzewie. 
— Niby racja. — Wa piński nie myśl*! skutować z kolegą. — Dawno  bu 
Jcpb zmienił temat.' 
— Ze dwie godziny. 
— Wcześnie cię zerwali. Teraz nie ma    - 
szcze dziewiątej. 
— O wypadku dostałem cynk koło wpół Jo siódmej. Niejaki Maciej 
Grzywowarzonek wra cał rowerem od dziewczyny i zobaczył wartburga 
na drzewie. Chłopak co ~J r nogach popedałował do najbliższego poster 
unitu, a dalej poszło już wszystko utartym trybem. 

background image

— Gdzie mógłbym znaleźć tego Grzywowa rzonka? 
— Chcesz go przesłuchać? 
— Wypadałoby. 
— Chłopak mieszka w Wisełce. Jadąc stąd, czwarta lub piąta chałupa po 
lewej stronie szosy.' 
Sierżant podziękował koledze za informację i miał właśnie zamiar wracać 
do swego gazika, kiedy obok milicyjnej nysy zatrzymała się karetka 
pogotowia. Trzasnęły drzwiczki i z wozu wysiadła młoda dziewczyna w 
białym kitlu niedbale zarzuconym na sukienkę. Lekarka bez zastanowienia 
ruszyła w kierunku wypalonego wartburga, przeszedłszy jednak kilka 
kroków, zatrzymała się niezdecydowanie. Ogniste wypieki na jej drobnej 
twarzyczce świadczyły wymownie, że najchętniej zawróciłaby do karetki i 
odjechała stąd natychmiast. 
— Pani doktor chyba u nas od niedawna? — zagadnął Wapiński 
przyjaźnie. 
— Mam tutaj praktykę. — Zaczerwieniła się jeszcze bardziej. 
— Pierwszy raz przy wypadku? ?— Właśnie. 
— A potrafi pani ocenić, ile godzin temu denat wyzionął ducha? 
— Spróbuję. •— Dziewczyna pobladła, słysząc o czekającym ją zadaniu. 
— Na zajęciach z medycyny sądowej tłumaczono nam, jak to się robi. 
— Teoretycznie? 

165 
•— Nie tylko... Były również ćwiczenia w prosektorium.      ' 
-?— Rozumiem. ?— Sierżant machnął ręką z rezygnacją. — Myślę, że my 
poczekamy na wyniki sekcji, a pani niech lepiej wraca do swoich chorych. 
— Może jednak na coś się przydam. — W głosie lekarki zabrzmiała nagła 
determinacja. ?— Chodźmy! 
Spiesznie, jak gdyby bała się, że Wapiński zechce ją zatrzymać, ruszyła w. 
stronę wypalonego wraka. Chwilę później była przy samochodzie. Przez 
kilka sekund niezdecydowana spoglądała na zwęglone na poły zwłoki, w 
końcu wyciągnęła rękę, ale by dotknąć denata nie starczyło już jej odwagi. 
Bezradnie odwróciła się do nadchodzącego właśnie sierżanta. 
— Chyba jednak niewiele tutaj poradzę — bąknęła przez zaciśnięte 
gardło. — Zwłoki musi zobaczyć ktoś z większym doświadczeniem. 
— Jasne — Wapiński przytaknął bez cienia złośliwości. — Od razu 
mówiłem, żeby pani da A ła sobie z tym spokój. 
?— To ja już pójdę. 
— Do widzenia. 

background image

Sierżant pożegnał lekarkę pełnym pobłaża-nia uśmiechem i nie zwracając 
na nią uwagi zajrzał do wartburga. Zgodnie z jego przewi 
166 
dywaniami zwłoki właściciela samochodu włi. ściwie nie nadawały się do 
identyfikacji. Działanie płomieni zatarło rysy twarzy i zniekształciło 
sylwetkę, a zwęglone resztki ubrania nie pozwalały na wysunięcie żadnych 
konkret-niejszych wniosków na temat osoby denata. 
— No i co, poznajesz gościa? — zagadnął Wapińskiego nadchodzący 
akurat chorąży.. 
— Czy ja wiem? — W głosie sierżanta zabrzmiało wahanie. — Na mój 
gust, to wcale nie musi być Wazuń. 
— A niby kto? W zeszłym tygodniu dwukrotnie łapałem faceta na 
przekroczeniu prędkości. Mam nawet w notatniku numer wozu i 
personalia kierowcy. 
— Sprawdziłeś, czy zostało coś z jego dokumentów? 
— Kupka popiołu. Szkoda nawet odsyłać do laboratorium. 
—? Na wszelki wypadek odeślij. Po diabła nam później gadanie o 
nieprawidłowym zabezpieczeniu dowodów. 
— Bez gadania i tak się nie obejdzie. Ostatnio zbyt wiele u nas wypadków. 
Wapiński bez pośpiechu wrócił do swego gazika i ulokowawszy się na 
tylnym siedzeniu kazał Wilczkowi jechać w stronę Wisełki. Prawdę 
powiedziawszy dalej nie był przekonany o konieczności własnego udziału 
w sprawie wypadku, i najchętniej wróciłby w domowe 
1,6)7 
pielesze, ale dla świętego spokoju postanowił przesłuchać 
Grzywowarzonka, a potem sprawdzić, czy to faktycznie Wazuń rozbił się 
wartburgiem na rosnącym przy szosie dębie. 
Niespełna kwadrans później byli już w Wisełce. Zatrzymali się przed 
parterowym, schludnie wyglądającym domkiem o stromym dachu. Na 
widok gazika ze środka wybiegł barczysty, dwudziestokilkuletni chłopak o 
płowej czuprynie i poczerwieniałych z emocji policzkach. 
— Obywatel Maciej Grzywowarzonek? — upewnił się sierżant. 
— We własnej osobie — przytaknął chłopak. — Czekałem, aż ktoś do 
mnie przyjedzie w związku e tym wypadkiem — dodał już z własnej 
inicjatywy. ?— Cud boski, że obyło się bez jakiegoś większego pożaru. 
— Widział pan, jak wartburg wpadł na drzewo i stanął w płomieniach? 
— To musiało wydarzyć się trochę wcześniej. — Grzywowarzonek 
energicznie potrząsnął głową. — Żadnego huku nie słyszałem, a przecież 
kiedy taki wóz przyładuje w drzewo, to umarłego by z grobu podniosło. 

background image

?— Innymi słowy samochód już się palił? 
— Ogień było widać na dobry kilometr. Właściwie to już przysypiałem na 
tym rowerze, aż tu patrzę, łuna nad drogą jak na jakim filmie! 
— Pan wracał z Międzyzdrojów do Wisełki? 
— Owszem. 
— Która mogła być wtedy godzina? 
— Wpół do szóstej, może szósta. 
— Spotkał pan kogoś po drodze? 
— Żywego ducha. 
— A mijały pana jakieś samochody? 
— Chyba nie... Chociaż nie przysięgnę ?— poprawił się szybko. — Widzi 
pan, wracałem od narzeczonej i nie obchodziło mnie, kto jedzie szosą. A 
potem człowiek gnał na łeb, na szyję, żeby sprowadzić pomoc. 
— Próbował pan podejść do płonącego samochodu? 
— Niby jak? — Grzywowarzonek bezradnie rozłożył ręce. — Żar walił od 
niego niczym z pieca. Jeszcze bym się poparzył. 
Chłopak ma rację — pomyślał Wapiński, wyciągając rękę na pożegnanie. 
Niestety, mądrzejszy to ja od tego nie będę. 
Domki campingowe zajmowane przez ratowników strzegących plaży w 
Międzyzdrojach wyglądały na wymarłe. Sierżanta nie zdziwiło to zbytnio, 
jako że słońce prażyło w najlepsze i kto żyw od dawna pocił się na 
nadmorskim piasku albo szukał ochłody w falach Bałtyku. Na wszelki 
wypadek razem z Wilczkiem podeszli do domku należącego do Wazunia i 
jego przyjaciela. Drzwi były zamknięte 
169 
na klucz, funkcjonariuszom nie pozostawać więc nic innego, jak udać się 
na plażę. Ubrany po cywilnemu sierżant bez chwili wahania ściągnął 
koszulę, za to mundur kaprala z wolna zaczynał wyglądać, jakby go 
właśnie wyjęto z wody. 
Wapiński zatrzymał się zaraz przy pierwszej wieżyczce z łopocącą na 
wietrze białą chorągiewką. Trzech dobrze zbudowanych i opalonych na 
brąz chłopaków z niebieskimi krzyżami WOPR-u na kąpielówkach 
podszczypywało zawzięcie co ładniejsze z otaczających ich nastolatek. 
— Nie widzieliście, panowie, przypadkiem Antka Wazunia? — sapiąc z 
gorąca zagadnął sierżant. 
— Chyba dzisiaj ma wolne. — Jeden z ratowników leniwie odwrócił się w 
stronę Wapińskiego. — Zresztą niech pan zapyta przy drugiej wieży. 
Sierżant bez słowa ruszy] we wskazanym kierunku. Z każdym krokiem 
grzązł coraz bardziej w sypkim, nagrzanym piasku. W końcu zdecydował 

background image

się ściągnąć buty. de niewiele mu to pomogło. Pokaźna - tus<c! .lawała o 
sobie znać i sierżant czuł. że 1- n chwila nogi odmówią mu posłuszeństwa 
'jwiększym trudem poKonał kolejnych .anaścio metrów i midi »iasnie 
zam.it pr eh™ -hwi-lę, kiedy poczuł,  i    po .. v\ilczek chwyta go za ramię. 
Ze zdziwieniem obejrzał się na kolegę. Ten milcząc wskazał płynącą 
wzdłuż brzegu łódkę. Wiosłowały jakieś dwie dziewczyny, a na dziobie 
siedział Antek Wazuń. 
XXIII 
Grzelecki zaparkował swego renaulta nie opodal wejścia do „Delfina" i 
bez pośpiechu wysiadł z wozu. Z restauracji dobiegały wprawdzie skoczne 
dźwięki granego przez orkiestrę modnego przeboju, ale nie było jeszcze 
zbyt późno i zabawa najwyraźniej dopiero się zaczynała. Andrzej minął 
krótki korytarzyk i stanął w progu obszernej, dość przyzwoicie 
wyglądającej, sali. Na parkiecie kręciły się wszystkiego trzy czy cztery 
pary, a goście zajmowali nie więcej niż połowę stolików. 
Przyszedłem za wcześnie — pomyślał. Ale może to i lepiej. Usiadł przy 
wolnym stoliku w rogu sali, zamówił pół litra żytniej z jakąś zakąską i 
ostentacyjnie zaczął przyglądać się co ładniejszym bywalczyniom 
„Delfina". Początkowo odniósł wrażenie, że żadna z pań nie zwraca na 
niego uwagi. Dopiero gdzieś po kwadransie' bardziej wyczuł, niż 
zauważył, dyskretne spojrzenie szczupłej szatynki, siedzącej pod 
przeciwległą ścianą w towarzystwie 
171 
dwóch nieco tęższych blondynek. Bez wahania puścił do dziewczyny oko. 
Cała trójka odpowiedziała głośnym chichotem, a szatynka już całkiem 
jawnie popatrzyła na Andrzeja. Zapraszającym gestem wskazał wolne 
krzesło przy swoim stoliku. Pokręciła głową, udając zdziwienie, ale 
kapitan nie musiał ponawiać zaproszenia. Bez ociągania się sięgnęła po 
torebkę, wstała ze swego miejsca i lekko kołysząc biodrami podeszła do 
oficera. 
— Samotny? — rzuciła zdawkowo na powitanie. 
— Do niedawna — odparł z pewnością siebie. — Od trzech sekund mam 
już fajną dziewczynę. 
— Jesteś pewien, że ją masz? 
— Może się założymy? 
— Nie wyobrażaj sobie, że ze mną można jak z pierwszą lepszą! — 
fuknęła, robiąc ruch, jak gdyby miała- zamiar wracać do swego stolika. 
— Ależ skąd, kochanie! — Poderwał się i dwornie podsunął jej krzesło. — 
Proszę cię, usiądź. Będzie mi bardzo miło. 

background image

— Tak, to co innego — rozpogodziła się natychmiast. 
— Jak masz na imię? 
— Beata... A ty? 
— Andrzej. 
—? Od dawna nad morzem? 
— Dopiero przyjechałem. 
— Tak też sobie myślałam. 
— Dlaczego?     » 
—• Nie zdążyłeś się porządnie opalić, ą i w „Delfinie" cię jeszcze nie 
widziałam. 
— Czym mogę państwu służyć? — Przy stoliku pojawił się wysoki, 
szczupły kelner o krótko przyciętych włosach. W jednej ręce dzierżył 
pokaźnych rozmiarów serwetkę, a drugą z iście żonglerską zręcznością 
zabierał się właśnie do układania na stoliku nakrycia dla towarzyszki 
Grzeleckiego. 
— Koniecznie musimy pić to świństwo? — Dziewczyna niczym 
rozkapryszone dziecko odepchnęła ledwo napoczętą butelkę żytuiów-ki. 
— W każdym razie dla mnie mógłbyś zamówić coś lepszego. 
*— Pani Beatka uwielbia „Jasia Wędrowniczka". — Kelner 
konfidencjonalnie nachylił się Andrzejowi do ucha. — Pan każe podać? 
— Niech będzie „Johnnie Walker". — Oficerowi przemknęła myśl, że 
wyprawa do Międzywodzia zdrowo nadweręży jego kieszeń, wolał jednak 
nie oponować, żeby nie wypaść z roli. — Zresztą ja też wolę whisky od 
czyściochy. 
— Słucham szanownego pana! — Na ustach kelnera pojawił się szeroki 
uśmiech, świadczący o pełnym ukontentowaniu z zamówie- 
J7-2 
» 
nia, i niemal w tym samym momencie nakrochmalona serwetka załopofała 
niczym chorągiew, odsłaniając kanciastą butelkę z cha-raklerysfyrzną 
nalepką. Znalazły się równie? dwie odpowiednie szklaneczki. 
Kapitan nie patrząc w karlę zamówił jakieś przystawki i coś na gorąco, 
Beata zażyczyła sobie na deser melbę, a kelner z zawodową uprzejmością 
przypomniał o coca-coli i zanotowawszy wszystko skrzętnie 
pomaszerował w stronę stolika koleżanek dziewczyny, do którego dosiedli 
sit; właśnie dwaj dobrze już podtatusiali, choć najwyraźniej żądni jeszcze 
wrażeń, panowie. W „Delfinie" robiło się coraz tłoczniej. Przeważali 
zwykli wczasowicze, ale nie brakowało również „urodzonych w niedzielę" 
i przedstawicielek najstarszego zawodu świata. Zerkając dyskretnie na te 

background image

ostatnie, oficer musiał przyznać, że Beata nie miała zbyt silnej 
konkurencji. 
-— Za nasze spotkanie! — Zachęcającym gestem sięgnął po napełniona 
whisky szklaneczkę. 
— Za mity wieczór. 
Wypili, Grzelecki odstawiał właśnie opróżnioną w połowie lampkę, kiedy 
światło przygasło i wokalista zapowiedział kolejny przebój. Załomotała 
perkusja, ostro brzęknęły gitary. Chwilę później na parkiecie zaroiło się 
od  tańczących.   Również   i  Andrzej   poprosił 


Beatę. Ruszyła za nim ochoczo, a po kilku taktach objęła go mocno za 
szyję, i 
— Podobasz mi się — wyznała z rozbrajającą szczerością. — Zobaczysz, 
jak będzie fajnie... 
— Jasne! — przytaknął, całując dziewczynę w policzek. — Żeby cię 
poderwać, przyjechałem specjalnie z Międzyzdrojów. 
— Nie żartuj? 
— MÓj koleś balował w „Delfinie" z środy na czwartek i zrobił 
niekiepską reklamę tutejszym dziewczynom. 
— Coś takiego! 
— Może go nawet przypadkiem poznałaś? Starszy ode mnie, duży gość, z 
pokaźną łysiną. Na imię ma Tadeusz. 
— Nie zwróciłam uwagi... A mówił ci, która dziewczyna przypadła mu 
szczególnie do gustu? 
— Podobno Marzena. 
— Kto? 
— Taka tleniona blondynka przy kości. 
— Blondynek bywa tutaj kilka, ale żadnej Marzeny jakoś nie znam. 
— Chwalił się, że zaprosiła go do siebie, na camping. 
— Klituś-bajduś, módl się za nami! — Beata wybuchnęła 
niepohamowanym śmiechem. — Chłopy uwielbiają  porno-opowieści o 
swoich 
63*5VI 
174 
wyczynach... A zresztą kto wie, może ten twój I Tadzio faktycznie był z 
którąś na campingu. 
XXIV 
—i Boże! Przecież to Jacek! — Wazuń jak pijany zatoczył się na ścianę 

background image

prosektorium. — Co za nieszczęście, co za nieszczęście... 
— Jest pan pewien? — łagodnie zapytał Jodecki. 
— Chyba tak... Chociaż trudno go poznać w takim stanie — ratownik 
wyraźnie się zawahał. — Okropnie popalony. 
— No więc? 
— Sam już nie wiem... Ale właśnie Jacek brał ode mnie wóz wczoraj 
wieczorem, więc któż by inny? 
— Kucicki nie miał żadnych, rzucających się w oczy, znaków 
szczególnych? Jakichś blizn czy znamion, które choć w części mogłyby 
się oprzeć działaniu płomieni? 
— Prawdę powiedziawszy, nie przypominam sobie. 
— A nie nosił medalika albo znaku jodiaku? 
— Zaraz, zaraz! — Wazuń z rozmachem stuknął się w czoło. — Jacek 
miał metalową bransoletkę z wygrawerowaną grupą krwi. 
— AB Rh minus? — podpowiedział milczący! do tej pory Wapiński. 
176 
— Zgadza się. 
— Może pan zechce spojrzeć. — Kapitan wyciągnął z kieszeni niewielkie 
pudełeczko z przezroczystego plastyku i podał je ratownikowi. Ten przez 
dłuższą chwilę przyglądał się leżącej wewnątrz, pociemniałej od ognia, 
bransoletce. 
— Poznaję — głos Wazunia zabrzmiał nienaturalnie twardo. — Mój Boże! 
Jacek nie raz mi to pokazywał. 
— Czy mogę już zabrać zwłoki? — Niski, barczysty laborant dość 
ostentacyjnie spojrzał na zegarek. — Dochodzi dziewiętnasta, a sekcja 
potrwa minimum półtorej godziny, 
— Proszę bardzo —- Jodecki nie oponował. — Moim zdaniem 
identyfikację należy uznac za miarodajną. 
Laborant bez słowa pociągnął wózek, na którym leżały zwłoki 
Kucickiego. Również funkcjonariusze z ratownikiem zdecydowali się 
opuścić nieprzyjemne, przesycone charakterystycznym, mdłym zapachem 
pomieszczenia i w niespełna minutę później byli już na klatce schodowej. 
— Formalne przesłuchanie odłożymy chyba do jutra -— zaproponował 
kapitan. — Teraz pragnąłbym jedynie wyjaśnić kilka najistotniejszych 
szczegółów. 
— Jak panu wygodniej. ?— Wazuń był do tego stopnia przygnębiony, że 
bez sprzeciwu godził się na wszystko. 
— Dokąd miał wczoraj jechać pan Kucicki? .— Do Szczecina. 
— Można wiedzieć po co? 

background image

— Umówił się z jakimś znajomym czy znajomą. 
— Podał panu nazwisko lub adres? 
— Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać. 
— Z Międzyzdrojów do Szczecina najbliżej jest przez Świnoujście — 
wtrącił się Wapiń-ski. — Dlaczego więc pański kuzyn wybrał drogę na 
Dziwnów i Kamień Pomorski? 
— Nie mam pojęcia. — Ratownik bezradnie rozłożył ręce. — Może chciał 
jeszcze kogoś odwiedzić. 
— Na przykład kogo? 
— Trudno mi powiedzieć. Kiedyś słyszałem, że w Kamieniu mieszka 
jakaś ciotka Jacka, ale sam nie wiem, ile w tym prawdy. 
— O której Kucicki wyjechał z Międzyzdrojów? 
— Kluczyki dałem mu przed dwudziestą. 
— Był trzeźwy? 
— Ależ oczywiście! Przecież inaczej nie po> życzyłbym mu wozu. 
Zresztą on prawie nigdj nie pił alkoholu. 
— No cóż, to chyba na razie wszystko — zadecydował    Jodecki.    — 
Przenocuje    paj 
178 
vv Szczecinie czy wraca do Międzyzdrojów? 
— Wracam do siebie — machinalnie odparł Wazuń. —- A jeśli można, ja 
również chciałbym o coś zapytać — dorzucił prosząco Czy wiecie  już 
panowie,  co  było przyczyną Y/ypadku? 
—r Jest jeszcze zbyt wcześnie na wyciąganie wniosków — odparł kapitan 
wymijaJHco. ?— Oczywiście damy panu znać, kiedy śledztwo będzie 
bardziej zaawansowane. 
Pożegnali Wazunia i wrócili do sali sekcyj.-nej. Tym razem oprócz 
miejscowego lekarza w  sekcji brał udział  tęgi,  brodaty  ekspert 
Warszawy. Na widok Jodeckiego wykrzywił usta w cierpkim uśmiechu, 
potrząsając głową nie ukrywaną złością. 
— Nie dość, że ściągnął mnie pan na drugi koniec. Polski, to jeszcze 
dostałem w prezencie pasztet, którego nie życzyłbym najgorszemu 
wrogowi —- rzucił sarkastycznie na samym wstępie. —- Niech się pan 
tylko nie spodziewa, 
za pięć minut przygotujemy opinię z dopracowanymi szczegółami. 
— Czyżbyście mieli panowie jakieś kłopo-y? —- \kapitan wolał udać, że 
nie dostrzega lego humoru biegłego. 4 
— Kłopoty, to delikatnie powiedziane — boparł kolegę miejscowy lekarz. 
— W każdym razie ten wypadek drogowy wygląda na sfingowany. 

background image

179 
— Co takiego? 
— Zgon nastąpił najprawdopodobniej na skutek silnego uderzenia tępym 
narzędziem w okolicę podstawy czaszki denata — ekspert z Warszawy 
przystąpił do rzeczowej relacjL —-Stwierdziliśmy również szereg innych 
obrażeń, ale jeśli nawet przyjmiemy, że mogły one spowodować zejście 
śmiertelne, to i tak czas ich powstania jest analogiczny do momentu urazu 
czaszki. Teoretycznie rzecz biorąc Kucicki mógł doznać podobnych 
obrażeń podczas uderzenia samochodu o drzewo, sprawę komplikują je4«| 
nak ślady działania płomieni. 
— Obraz sekcyjny zawsze ulega w takicłi wypadkach zniekształceniu... 
— Tylko do pewnego stopnia, panie kapitanie! Tylko do pewnego stopnia! 
Nie potrafią śeiśle określić momentu zgonu, ale umiejscoJ wiłbym go 
gdzieś między dwudziestą czwarta a drugą, a zwłoki znalazły się w 
płonącym saj mochodzie co najmniej trzy do czterech goj dzi-n później. 
Jeśli nawet przyjmiemy, że siJ pomyliłem i zgon nastąpił, powiedzmy, 
dopiero o trzeciej, a płomień zadziałał już po dwóc] godzinach, to i tak 
tych dwóch godzin pan no przeskoczy! 
— Moim zdaniem bardziej prawdopodobrJ byłaby wersja przeciwna — 
wtrącił się miej scowy lekarz. — Odsunąłbym działanie płomii 
180 
ni od momentu zgonu nawet do pięciu godzin. 
— Tak czy inaczej mamy do czynienia z zabójstwem, a nie z pospolitym 
wypadkiem drogowym — westchnął Jodecki. — Niestety nie wróży to nic 
dobrego! 
XXV 
Jodecki    zdecydowanym    ruchem    pchnął oszklone drzwi i wszedł do 
obszernego, wyłożonego dębową boazerią holu. Z cocktail-baru dobiegał 
podniesiony głos poirytowanej czymś Sawitowskiej. Kapitanowi 
przemknęła myśl, że za nic w świecie nie chciałby być w skórze biedaka 
strofowanego właśnie przez właścicielkę motelu i cichcem przemknął w 
stronę recepcji. Dalej mieściła się część budynku, w •której znajdowało się 
mieszkanie państwa Sa-Witowskich. Oficer minął krótki korytarzyk i 
stanął   pod   masywnymi,   stylizowanymi   na wiejskie  wrota,   
drzwiami.   Zapukał.   Chwilę później otworzył mu tęgi, łysy jak kolano, 
mężczyzna w bliżej nie określonym wieku. 
— Witam, witam kochanego pana kapitana! — Sawitowski nerwowym 
ruchem zatarł pulchne ręce. ?— Cóż pana sprowadza w nasze skromne 
progi? 

background image

— Znowu sprawa tych nieszczęśliwych kra- 
181 
dzieży. • Jodecki postanowił trzymać się starej wersji. — Niestety, 
śledztwo idzie jak z kamienia. 
v— To może ja poproszę małżonkę? \ 
— Alez po co ją fatygować! - żywo zaoponował oficer — Dość ma 
codziennych kłopotów. Zresztą, prawdę powiedziawszy, chciałem 
porozmawiać właśnie z panem. 
— Ze mną? — Na twarzy Sawitowskiego pojawił się krwisty rumieniec. 
—- Ale co ja mogę panu powiedzieć? 
— Przecież  to pan  znalazł Ziółkowską  po 
napadzie. 
— No tak, ma pan rację — niemal szeptem przytaknął mąż właścicielki 
motelu. — Tylko że ja nie widziałem żadnego z napastników — zastrzegł 
się na wszelki wypadek. 
<— Coś musiał pan jednak zauważyć. 
— Doprawdy nic szczególnego. 
— Najlepiej niech pan opowie wszystko od początku. 
-r-. No cóż, zwykle między szóstą a siódmą robię obchód całego terenu. 
Niby Lulek Urbak powinien w nocy pilnować, ale sam pan rozumie... 
— Jasna sprawa. — Kapitan zachęcająco pokiwał głową. ?—? Pańskie 
oko konia tuczy. 
— O to, to! — Ucieszył się Sawitowski. — Najlepiej samemu wszystkiego 
dopilnować... A wracając do rzeczy: przechodziłem właśnie ko- 
182 
Jo pawilonu pan} Ziółkowskiej i zobaczyłem, że drzwi są nie domknięte. 
Zastukałem raz i drugi. Nikt nie odpowiadał, zajrzałem więc do środka... 
Jeszcze dziś chodzą mi mrówki po krzyżu na samo wspomnienie tego, co 
tam zastałem, 
— Sam napad miał miejsce dużo wcześniej? 
— Myślę, że tak. 
— A o której pan się' obudził, jeśli można wiedzieć? 
— Gdzieś koło wpół do piątej. Pan Svenson uruchamiał właśnie swoje 
volvo. 
?— Innymi słowy nie wstał pan od razu? 
?— Próbowałem się jeszcze trochę zdrzemnąć i dobre pół godziny leżałem 
w łóżku. Potem zaparzyłem herbatę, zrobiłem kanapkę, a w końcu 
sięgnąłem po książkę. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że w tym czasie 
jacyś bandyci wtargnęli na teren motelu. 

background image

— Nie  słyszał pan  żadnych  podejrzanych hałasów? 
-— Nic jakoś -nie zwróciło mojej uwagi. 
— Trudno przypuszczać, by napad odbył się w całkowitym milczeniu, a 
pan przecież nie spał. 
— Pawilonu zajmowanego przez panią Ziółkowską nie widać z okien 
mojej sypialni. Zresztą z samego rana byłem jeszcze porządnie zaspany. 
— No dobrze. — Jodecki postanowił zmienić 
18-f81 temat. -- A wczoraj, przykładowo, o której pan się zbudził? 
— Kilka minut po piątej. 
— Był pan na obchodzie terenu? 
— Oczywiście, W sezonie niedziela jest dla mnie normalnym dniem pracy. 
— Rozumiem, że wszystko zastał pan w należytym porządku? 
— Jak najbardziej. 
— Wszyscy goście zdążyli wrócić po sobotnich szaleństwach? 
— Przeważnie bawią się w naszej dyskotece, nie ma więc z tym 
większych problemów. O ile wiem, tylko pan Międzybrodzki wybrał 
przedwczoraj konkurencję. Kończyłem właśnie obchód, kiedy wjeżdżał 
swym wozem na parking. 
— Był sam? 
— Tak mi się zdawało. 
— Nie wie pan, o której wyjechał w sobotę? 
?— Nie zwróciłem uwagi, ale niech pan zapyta Lulka. Może on wie 
więcej. 
— No cóż, nie będę już panu zabierał czasu. — Oficer uznał, że dalsze 
przeciąganie rozmowy mijałoby się z celem. — Dziękuję za informacje i 
do zobaczenia. 
— Jest pan zawsze u nas mile widziany. ?— Ostatnie słowa 
Sawitowskiego nie zabrzmiały 
184 
zbyt szczerze, za to dało się w nich wyczuć wyraźną ulgę. 
Kapitan wrócił do holu, a chwilę później wyszedł przed budynek. Na 
szczęście dzień był nieco chłodniejszy niż poprzednie, tak że przynajmniej 
koszula nie kleiła się do pleców, co odrobinę poprawiło mu humor. Przez 
kilka sekund zastanawiał się, komu teraz złożyć wizytę. Tematów do 
rozmowy nie brakowało, ale Jodecki miał bardzo mało argumentów 
mogących skłonić ewentualnych rozmówców do szczerości. 
Pod pawilonem Ziółkowskiej spędził dobrą minutę, * nim dziewczyna 
zdecydowała się otworzyć. Nie umalowana, z potarganymi włosami i 
podpuchniętymi oczami wyglądała o dziesięć lat starzej, niż miała w 

background image

rzeczywistości. 
— Rany boskie, pani Milko, co z panią?! ?— Oficer nie mógł się 
powstrzymać od pełnego współczucia okrzyku. — Znowu panią napadli? 
— To wszystko przez pana i przez tego pańskiego kolesia z miejscowego 
komisariatu. — Żałośnie pociągnęła nosem. — Tak długo węszyliście po 
motelu, aż w końcu Ingmar się przestraszył i puścił mnie kantem. 
?— Żartuje pani? 
— Zaraz po tym, jak rozmawiał pan ze mną w sobotę, urządził mi dziką 
awanturę. Powiedział, że nie życzy sobie żadnych kon 
185 
taktów z polską milicją, zarzucił mi jakieś bli żej nie Skreślone^ ciemne 
sprawki, skoro jestem ciągana na przesłuchania, a na zakończenie dał w 
gębę i tyle go widziałam. 
— Wyprowadził się z motelu? 
— Jeszcze tego samego dnia. 
?— Reakcja co najmniej niewspółmierna do przyczyny. 
— Okradli mnie, pobili, straciłam dzianego ' chłopaka... Co ja teraz pocznę 
bez grosza przy 
duszy i z podbitym okiem? 
—? Szczerze pani współczuję, ale przecież to nie moja wina. 
—? Jasna sprawa! ?— żachnęła się Ziółkowska. — Każdy umywa ręce. 
Międzybrodzki też chichotał pod nosem, zamiast stanąć w mojej obronie. 
— Pan Tadeusz był świadkiem  awantury? 
— Właśnie przyszedł do baru, kiedy Ingmar mieszał mnie z błotem. Nawet 
drań dołożył swoje pięć groszy. Twierdził, że przeze mnie i jego czepia się 
milicja. 
— Ach tak? — Kapitan wykrzywił wargi w ironicznym uśmiechu. — To 
nasz wspólny znajomy niebawem doświadczy, co znaczy podpaść 
aparatowi ścigania. 
— Niech mu pan da do wiwatu — mściwie podchwyciła dziewczyna. — A 
tego Szweda też warto by było nauczyć rozumu. 
— Czyżby miał coś na sumieniu? 
186 
— Na pewno, bo niby czemu bałby się milicji. 
— Mogłaby pani powiedzieć nieco konkretniej? 
— Wie pan — wyraźnie się zawahała. — Ingmar nie wtajemniczał mnie 
'w swoje sprawy. 
— Szkoda, bo bez pani pomocy nic mu nie zrobimy. —• Jodecki uznał 
temat za zamknięty. — Aha! — przypomniał sobie. — Mam tutaj 

background image

fotografie kilku bransoletek. Może pani zerknie, czy nie ma wśród nich tej 
zrabowanej. 
Milka skwapliwie wzięła zdjęcia i przez dobrych kilka minut przeglądała 
je z uwagą. Przy fotografii przedstawiającej bransoletkę Tomika 
zatrzymała się nieco dłużej, ale po chwili również i ją dołączyła do innych. 
W końcu z nie ukrywanym rozczarowaniem oddała wszystkie Jodeckiemu. 
— Niestety — stanowczo pokręciła głową. — Mojej zguby tu nie ma. 
— Niech pani nie traci nadziei. —? Oficer schował zdjęcia i wyciągając 
rękę na pożegnanie uśmiechnął się do Milki pocieszająco. — Prędzej czy 
później znajdziemy złodzieja. 
— Oby. 
Lulka Urbaka zastał kapitan w jego pawilonie. Portier i dozorca w jednej 
osobie miał 
mocno skwaszeną minę, a nieoczekiwaną wizytę Jodeckiego przyjął z 
jawną niechęcią. 
— A, to pan, panie władzo — mruknął ponuro na powitanie. — Rano 
dostałem już wy-gawor od szefowej, a teraz widzę, że szykuje się kolejny 
dywanik. 
— Pani Sawitowska miała do pana pretensje? — jak gdyby nigdy nic 
podchwycił oficer. 
?— I owszem. 
— Można wiedzieć, o co poszło? 
— O tych zafajdanych zagraniczniaków. 
— Nie rozumiem. 
?— Pan się pocieszy, że ja też. — Lulek rozłożył ręce z rozbrajającą 
wprost bezradnością. — W końcu czy to moja wina, że znudził im się nasz 
motel i zwinęli manatki? Co to ja niańka, żebym za nimi latał z nocnikiem 
albo nosił śniadanie do łóżka? 
— Ktoś mi wspominał, że Svenson wyjechał w sobotę ?— przyznał oficer. 
— Szweda wyniosło w sobotę, a Duńczyka i Niemiaszka w niedzielę po 
południu. 
— Nie zna pan powodów ich decyzji? 
—? Jasne, że nie — żachnął się Urbak. — W każdym razie ja byłem w 
porządku. 
— Szefowej ubyło gości, musiała więc jakoś wyładować swoje 
niezadowolenie. — Kapitan pocieszająco poklepał portiera po ramieniu. 
— Do jutra jej przejdzie. 
188 
— Ale co dzisiaj wysłuchałem, to moje. 

background image

— A jak tam było w #iocy z soboty na niedzielę? — Jodecki zmienił 
temat. — Spokojnie? 
—? Chwała Bogu, obyło się bez awantur. 
— Słyszałem, że pan Międzybrodzki znowu poszedł w cug? 
— Tym razem o siódmej rano był już z powrotem. 
— Zwrócił pan uwagę, o której wyjechał? 
— Koło dwudziestej. 
— Sam, czy w towarzystwie? 
— Nie widziałem, żeby kogoś zabierał, a wrócił też bez żadnej\ 
dziewczyny. 
— Nikt poza nim nie opuszczał na dłużej motelu? 
— Jakoś sobie nie przypominam. 
— A Tomik? 
— Pana Beniamina nie było najwyżej ze trzy kwadranse.. 
— Tak? — zainteresował się Jodecki. — Brał wóz, czy poszedł 
spacerkiem? 
— Mówił, że wybiera się do Świnoujścia. Zaraz po kolacji uruchomił 
swego poloneza, ale miał pecha, bo ledwo wyjechał za bramę, coś mu 
nawaliło. 
— Widział pan? 
— No, niezupełnie — Urbak odrobinę się stropił. — Pan Tomik zdążył 
jednak kawałek odjechać... 
*V 189 
SI 
— Co zrobił z wozem? 
— Podobno oddał do warsztatu. 
— W sobotę wieczorem? — W głosie oficera zabrzmiało wyraźne 
powątpiewanie. 
—? Tak słyszałem od Jolki z cocktail-baru — zastrzegł się Lulek. — Ze 
mną pan Beniamin w ogóle nie chciał gadać. Był okropnie zdenerwowany. 
W pawilonie Tomika nie zastał kapitan nikogo. Przez chwilę zastanawiał 
się, czy nie zajrzeć do x cocktail-baru, w końcu postanowił jednak, że 
najpierw złoży wizytę Międzybrodz-kiemu. Pana Tadeusza dostrzegł na 
leżaku przed domkiem. Na widok Jodeckiego chciał się podnieść, ale 
oficer dał mu znak, by został na miejscu, i sam przysiadł skromnie na 
drewnianym schodku. 
— Jak samopoczucie? — pierwsze słowa kapitana zabrzmiały niemal 
familiarnie. ?— Nie praży, jak wczoraj, jest więc przynajmniej czym 
oddychać. 

background image

— Mimo wszystko przydałoby się trochę deszczu. 
— Plażowiczki rozszarpałyby pana za takie życzenia. 
— Myślę, że niektóre panie również mają już dosyć słońca... A wyobraża 
pan sobie ludzi, którzy siedzą teraz w Warszawie,' Szczecinie czy innym 
większym mieście? 
— Wypada im tylko współczuć. 
— Sam pan widzi. 
— Ale wróćmy do nocy ze środy na czwartek. — Kapitan uznał, że należy 
wreszcie przystąpić do rzeczy. — Ostatnio twierdził pan, że spędził ją w 
Międzywodziu, w towarzystwie niejakiej pani. Marzeny. 
?— I nadal tak twierdzę. 
>— Z pewnych względów wolałbym, żeby ta pani zechciała powiedzieć to 
samo. 
—? Spodziewałem się tego — westchnął Międzybrodzki. — Niestety, nie 
jest to takie proste. 
— Można wiedzieć czemu? — W głosie oficera zabrzmiała nie ukrywana 
ironia. — Czyżby już pan zapomniał, jak wyglądała pańska znajoma? 
— W sobotę ponownie wybrałem się do „Delfina". — Międzybrodzki 
udał, że nie dosłyszał ostatnich słów Jodeckiego. ?— Siedziałem tam 
prawie do północy, zaczepiałem wszystkie co tęższe blondynki i nic. 
— Nie spotkał pan Marzeny? 
— Miałem pecha. 
— A co robił pan po północy? 
— W knajpie wypiłem kilka kieliszków, nie mogłem więc od razu siadać 
za kółko. Rozłożyłem siedzenie i przespałem w wozie parę godzin. 
—? Zupełnie jak w zeszły czwartek. 
— Właśnie. 
190 
19.1 
— I oczywiście znowu nikt tego nie potwierdzi? 
— A ktoś musi potwierdzić? 
— Przydałoby się. 
— Może mi pan wierzyć albo nie. — Mię-dzybrodzki niecierpliwie 
wzruszył ramionami. — Wiem, że nie patrzy pan na mnie łaskawym 
okiem. Chciałem panu udowodnić, że mówię prawdę, ale niestety nic z 
tego nie wyszło. 
Na motelowym parkingu Jodecki natknął się na Sawitowską. Musztrowała 
właśnie kogoś z personelu, gestykulując przy tym = zawzięcie, 
dostrzegłszy jednak kapitana przybrała smętną minę i załamała ręce. 

background image

— Boga w sercu pan nie ma — jęknęła. — Wszystkich gości mi pan 
powypłasza! 
—? Ależ droga pani! — W głosie oficera zabrzmiała nutka lekkiego 
zniecierpliwienia, — Wypełniam jedynie swoje obowiązki. 
— Czy musi pan to robić akurat w moim motelu? 
— Niestety tak. 
— W takim razie jeszcze trochę i przyjdzie mi zamknąć interes na cztery 
spusty. 
— Niby dlaczego? 
— Pan Oklund był taki grzeczny, że wyjeżdżając nic mi nie powiedział, 
ale od panów Svensona i Zimerbacha musiałam wysłuchać wymówek, że 
urządziłam w motelu istny ko 
102 
misariat. To byli tacy mili goście i dobrzy klienci, a według wszelkich 
znaków na niebie i ziemi więcej ich u siebie nie zobaczę. 
XXVI 
— Woda marzenie! ?— Grzelecki aż prych-nął z zadowolenia, chwytając 
za ręcznik. — Żałuj, Elka, że nie dałaś się namówić na kąpiel. 
— Też coś! — Obojętnie wzruszyła ramionami. — Nasypać soli do wanny 
i będzie ten sam efekt. 
— Co cię ugryzło? 
— Po prostu humorek nie dopisuje — nie bez złośliwości zauważył 
Rydzewski. — Radzę panu, panie Andrzeju, skoczyć do muzeum po hełm i 
tarczę. 
— Na moją córkę i czołgu byłoby mało — roześmiał się Tosiński. — A 
zresztą pan Andrzej sam sobie winien. Kto słyszał, żeby jeździć za 
interesami w niedzielę wieczorem. 
— Jeśli ten „interes" ma ładną buzię, to czemu nie! — z komiczną powagą 
dopowiedziała Tomikowa. — Tylko że dwóch srok nie należy ciągnąć za 
ogon. 
— Pani mę?a jeszcze nie ma? — Grzelecki udał, że nie dosłyszał 
uszczypliwej uwagi. 
— Od samego rana siedzi w warsztacie i 
193 pogania mechanika. Chciałby, żeby wóz byt dzisiaj, golów. 
— Marzenie ściętej głowy — mruknął Rydzewski. — Mój volkswagen już 
przeszło tydzień stoi na kołkach i diabli wiedzą, kiedy go odbiorę. 
— Do pańskiego wozu brakuje części ?— broniła się Tomikową. — 
Polonez to co innego. 
—- Kolega zjeździł pół, Polski za rozrządem do poloneza. —- Andrzej 

background image

poparł Rydzewskiego, by podenerwować Tomikową. — W końcu dostał za 
potrójną cenę, ale z felerem i po miesiącu zabawa zaczęła się od początku. 
— Mężowi też nawalił rozrząd — przyznała z nagłym przerażeniem. 
— A widzi pani! — tryumfował Rydzewski. — Wakacji nie starczy na tę 
naprawę. 
— Może nie będzie aż tak źle —? Tosiński pocieszył Tomikową. «— Na 
wybrzeżu zaopatrzenie w części samochodowe bywa czasem lepsze niż 
gdzie indziej. 
-— Do którego warsztatu oddał mąż samochód? 
— Do tego przy wyjeździe na Dziwnów. 
— To tam, gdzie'i ja — zauważył Rydzewski. — Na pani miejscu nie 
widziałbym najbliższej przyszłości zbyt różowo. 
—? Zobaczymy... 
— Ciekawe, gdzie się podział ten miły ratownik, który, zwykle pilnował z 
łódki kąpieliska. — Tosińska najwyraźniej niezadowolona z przebiegu 
rozmowy postanowiła znaleźć sposób, by jednak dopiec Grzeleckiemu. — 
Poprosiłabym go, żeby mnie przewiózł. 
— Wazunia faktycznie dzisiaj nie widziałem — przytaknął Rydzewski. — 
Pewno ma wolne. 
— Może będzie po południu. 
Strzał okazał się celny, bo urażony do żywego Andrzej aż zagryzł wargi. 
— Po co czekać? - burknął gniewnie. — Najlepiej go zaraz poszukaj. 
Jesteś przecież całkiem do rzeczy, więc się chłopak ucieszy. 
— A żebyś wiedział, że poszukam! — Elżbieta poczerwieniała ze złości. 
— Krzyżyk na drogę. —. Jeszcze pożałujesz! 
_ Tosińska poderwała się z miejsca i ostentacyjnie kołysząc biodrami 
ruszyła w kierunku najbliższej wieży ratowniczej. Grzelecki przez kilka 
sekund śledził ją wzrokiem, szybko doszedł jednak do wniosku, że nie ma 
to większego sensu. Zerknął na sąsiadów z „Kulawego Belzebuba". 
Tosiński i Tomikowie wyglądali na nieco skonsternowanych, za to 
Rydzewski uśmiechał się złośliwie. 
— Tak to z babami, panie Andrzeju, tak to z babami... — westchnął z 
pozornym współczuciem. —'- A prawdę powiedziawszy, nie warto 
zawracać sobie nimi głowy. 
195 i 
104 
— Przepraszam państwa. — Grzelecki sięgnął po koszulę i spodnie. — 
Chyba będzie lepiej, jeśli wrócę do siebie. 
Nie oponowali i kapitan zostawiwszy znajomych w grajdole 

background image

pomaszerował szparko do wyjścia z plaży. W ostatniej chwili przypomniał 
sobie rozmowę z Jodeckim i przyszło mu do głowy, że oto nadarzył się nie 
najgorszy pretekst do pogawędki z Wazuniem. Postanowił od razu zajrzeć 
do zajmowanego przez ratownika domku. 
Niespełna pięć minut później był na miejscu. Energicznie zapukał do 
drzwi, ale odpowiedziała mu cisza. Odczekał kilka sekund i ponowił 
pukanie, niestety, również bezskutecznie. Najwyraźniej w środku nie było 
nikogo. Dalsze wystawanie pod domkiem nie miało sensu i oficer 
postanowił wracać do motelu, zaledwie zdołał jednak zrobić parę kroków, 
przystanął jak wryty. Od strony mola nadchodził właśnie Svenson. 
XXVII 
—? Twoje zdrowie, Maciuś! — Docent zachęcająco stuknął kuflem o 
kufel kompana. — Na frasunek dobry trunek. 
Brydel bez słowa pociągnął kilka łyków. Był w bardzo podłym humorze i 
wcale tego nie 
196 
taił. Najchętniej przyłożyłby komuś w nos albo szczękę, ot tak, bez 
powodu, żeby i tamten odczul, jak kiepsko żyć na tym świecie. Gdyby 
obok siedział nie Stasiek, a ktoś mniej znaczący w miejscowym 
półświatku, Maciek najprawdopodobniej nie wahałby się ani sekundy, ale 
wywołanie awantury z Docentem było dość ryzykowne... 
— Jak się czuje moje sto papierów? — Stasiek niewiele sobie robił z 
rozdrażnienia kompana. — Kiedy je zobaczę? 
— Póki co, szlag trafił te dolce — odburknął Brydel. — Z Tomika nic nie 
wydusiłem, a Kucicki podobno władował się wozem na drzewo i teraz 
wącha kwiatki od spodu. 
— Nie moja wina, że nie zdążyłeś wziąć go na warsztat, zanim wyciągnął 
kopyta. — Docent obojętnie wzruszył ramionami. — Cynk dostałeś w 
porę. 
— Ale skąd, u diabła, wezmę ci sto zielonych? 
— Kucicki do grobu ich nie zabrał. ? 
— Równie dobrze mógł w ogóle nie mieć nic wspólnego z napadem na 
Ziółkowską. 
— Niezbadane są wyroki niebios — zauważył Stasiek sentencjonalnie. — 
Tak czy inaczej, ja chcę dostać swoje dolce, a tobie radzę dobrać się do 
spadku po Kucickim. 
?— Niby w jaki sposób? 
197 
— Pomacaj kosą kuzyna umrzyka, to może co nieco od niego usłyszysz. 

background image

— MyślisK o tym ratowniku, Wazuniu? 
— Nareszcie, bracie, zaskoczyłeś. — Żółte zęby Docenta błysnęły w 
szerokim uśmiechu. — Twoje zdrowie. 
Wypili do dna i puste kufle z brzękiem powędrowały na ławę. Maciek nie 
wahał się ani chwili. Z rady Staśtca należało skorzystać, i to natychmiast. 
Niemal przyjacielskim gestem uścisnął rękę kompanowi i ruszył do 
wyjścia Z „Antałka". 
Gutek czekał kilkanaście metrów dalej, kryjąc się w cieniu drzewa przed 
światłem okolicznych latarni. Po niedawnym zajściu z Grzeleckim nie 
doszedł jeszcze całkiem do siebie, w prawym ręku mógł co najwyżej 
utrzymać papierosa, postanowił jednak, że nie zostawi Brydla własnemu 
losowi. Teraz jeden rzut oka wystarczył staremu kryminaliście, by 
zrozumieć, że kompan ma już gotowy plan dalszego działania. 
— Dokąd idziemy? ?— zapytał rzeczowo. 
— Do Wazunia. 
— Po cholerę? 
—. Zobaczymy, co zostało mu po Kucickim. 
— Szykuje się ną mokro? 
— Jak będzie trzeba, to i na mokro — syknął Maciek z determinacją. — 
Nie mamy innego wyjścia. 
Pół godziny później byli już na campingu. Przez dobry kwadrans 
obserwowali z daleka domek Wazunia. W oknach nie paliło się światło, co 
mogło oznaczać, że właściciela nie zastaną. 
— Sprawdzamy? — Gutek był gotów niezwłocznie przystąpić do 
działania. — Na wszelki wypadek zabrałem z chałupy szprychę, a te 
zamki nawet dziecko otworzy. 
— Trochę za wcześnie — zawahał się Brydel. — Dopiero po dziesiątej. 
, — Później facet wróci i stracimy okazję. 
— No, to jazda! 
Jak gdyby nigdy nic podeszli do domku i Maciek cicho zapukał do drzwi. 
Przez moment nasłuchiwali uważnie, ale wewnątrz panowała kompletna 
cisza. Brydel skinął głową i Gutek ochoczo sięgnął do kieszeni po 
wytrych. Lewą ręką szło mu trochę niesporo, ale i tak chwilę później 
suchy trzask oznajmił, że zamek ustąpił i drzwi stoją otworem. 
Błyskawicznie wsunęli się do środka. Było tu jeszcze ciemniej niż na 
dworze*. Gutek wyciągnął maleńką, kieszonkową latarkę i nagle obaj 
poczuli, że robi im się gorąco. W wątłej smużce światła dostrzegli 
poprzewracane sprzęty, rozwalone po całym pomieszczeniu części 
garderoby i kawałki oderwanych od ścian płyt spil-śnionych. 

background image


198 
199 
— Wiejemy! — Maćka ogarnęła panika. — Docent wpuścił nas w kanał! 
Gutek skoczył do wyjścia, nim jednak dotknął klamki, drzwi otworzyły się 
i oślepiło go ostre światło milicyjnych reflektorów. 
— Proszę, proszę! — Sierżant Wapiński zadzwonił kajdankami. — Kogo 
ja widzę? Gucio Perełka i Maciuś Brydel! Przepraszam najmocniej, że 
przeszkodziłem panom w pracy, ale chciałem was zaprosić na kolację do 
komisariatu. 
XXVJU 
—? No i cóż, Brydel? Tym razem uczciwie zapracowaliście na ładny 
wyroczek. — Jodecki z politowaniem pokiwał głową. — Zostaliście 
przyłapani podczas klasycznego włamania. 
— Panowie "wiedzieliście, że przyjdę z Gut-kiem do Wazunia? 
— Nie czekaliśmy przecież na duchy. 
— Powie pan, kto nas zakapował? 
— Oj, Maciuś, Maciuś! Do końca życia nie spoważniejesz. 
— Dobrze — ustąpił Brydel. — Włamałem się z Gutkiem do domku, 
sierżant Wapiński nakrył nas w środku, znaczy, że mam za co siedzieć. Ale 
przecież ja nic stamtąd nie wziąłem, a te pozrywane ściany i grafy 
rozpirzónej 
63 
po całej chałupie, to też nie moja robota. 
— Powiedzmy. 
-— Wynikałoby z tego, że już wcześniej ktoś przetrzepał domek Wazunia, 
a wszystko miało pójść na konto moje i Gutka.. 
— Innymi słowy, ktoś wyjątkowo paskudnie was urządził. • 
—? Właśnie. 
—? A można wiedzieć kto? 
— Powiem panu. — Brydel mściwie zgrzytnął zębami. — To sprawka 
Staśka Docenta, 
— Czemu tak uważacie? 
— Wie pan, że na własną rękę szukałem fantów zabranych Ziółkowskiej. 
Docent dał mi namiar na dwóch facetów. 
— Jednym z nich miał być Tpmik? — Kapitan przypomniał sobie 
niedawną awanturę na plaży. 
— A drugim Kucicki — dopowiedział Maciek skwapliwie. — 
Dowiedziałem się, że facet miał wypadek, i chciałem dać spokój, ale 

background image

Stasiek poradził mi, żebym zajrzał do domku Wazunia. Poszliśmy razem z 
Gutkiem, było ciemno... Resztę już pan wie. 
— O której rozmawialiście z Docentem? 
— Jakieś pół godziny przed włamaniem. 
— Gdzie? 
— W „Antałku". 
— Docent wspominał wam, że Wazuń wyjechał? 
201 
— O tym nie było mowy. 
— W porządku. — Oficer uznał temat za wyczerpany. — Niewykluczone, 
że i sąd wam uwierzy. 
— Panie kapitanie. — Brydel uśmiechnął się przymilnie. — A nie dałoby 
rady z wolnej stopy?  • 
.— Na zwolnienie nawet nie liczcie. Przecież macie jeszcze na sumieniu 
Tomika i Krysią-ków. 
Cicho skrzypnęły drzwi i do pokoju wkroczyli Wapiński z Wilczkiem. Ich 
poszarzałe twarze nie wyrażały nic poza zmęczeniem. 
— Już siódma! — zauważył Jodecki ze szczerym współczuciem. — Całą 
noc ciągnęło się 
to przeszukanie. 
— Gorzej, że efekty mniej niż skromne — westchnął sierżant. — 
Wszędzie tylko okropny 
bałagan. 
Naprawdę nic nie znaleźliście? 
— Z wyjątkiem tego drobiazgu. Wapiński sięgnął do kieszeni i po chwili 
w Jego ręku pojawiło się niewielkie pudełeczko z przezroczystego 
plastyku. Kapitan z zainteresowaniem zajrzał do środka. Kilka złotych 
drucików układało się we fragment misternej plecionki otaczającej 
maleńki turkusik. 
— Chyba jednak trud się opłacił — zawyrokował oficer. — Zaraz idę z 
tym do Ziółkowskiej. 
Niespełna dwa kwadranse później Jodecki był już „Pod kulawym 
Belzebubem". Milka musiała spać jeszcze w najlepsze, bo pukał przez 
dobrą minutę, nim z pawilonu dobiegło skrzypnięcie łóżka i szuranie kapci 
po podłodze. W końcu szczęknął zamek i w drzwiach pojawiła się 
dziewczyna. Na widok oficera ziewnęła nie zasłaniając ust. 
— Pan znowu do mnie? — spytała sennie. 
— Tym razem nie przychodzę z pustymi rękami. 
— Doprawdy? 

background image

Kapitan bez dalszych wstępów pociął Ziółkowskiej pudełeczko z 
odnalezionym u Wazunia kawałkiem złotej plecionki. Oprzytomniała 
niemal natychmiast i przez kilka sekund wpatrywała się rozszerzonymi ze 
zdumienia oczyma w zawartość pudełeczka. 
— Przecież to moje! — poznała plecionkę. 
— Tak też myślałem — przytaknął oficer. 
— Czy zdołał pan odzyskać całą bransoletkę? 
— To już tylko kwestia paru godzin. 
— A wie pan, kto mi ją zabrał? 
— Chyba tak. 
— Powie pan? 
— Później. — Na razie Jodecki wolał nie udzielać konkretnej odpowiedzi. 
— Muszę jeszcze sprawdzić kilka szczegółów. 
W pobliżu  domku  campingowego  ratowni 
203 
ków stał wysłużony milicyjny gazik. Najwidoczniej Wazuń do tej pory nie 
pojawił się, bo siedzący w wozie funkcjonariusz ze śmiertelnie znudzoną 
miną palii papierosa za papierosem. Kapitan pozdrowił gestem młodszego 
kolegę i bez zastanowienia ruszył do pierwszego z brzegu campingu. 
Otworzył mu wąsaty, blisko dwumetrowy dryblas w jaskrawopoma-
rańczowym podkoszulku. 
— Pan z milicji? — Nawet nie spojrzał na legitymację oficera. •— Przez 
całą noc pańscy koledzy szukali czegoś u Antka Wazunia. 
— Było do niego włamanie — wymijająco odparł Jodecki. — Złodziei 
mamy już pod kluczem, ale do tej pory nie możemy ustalić pełnej listy 
skradzionych przedmiotów. Właściciel przepadł gdzieś bez wieści, a bez 
niego przecież ani rusz. 
— Prawdę powiedziawszy nie widziałem Antka od niedzieli. — Wąsaty 
ratownik szczerze się zafrasował. — Podobno musiał pojechać do 
Szczecina w związku z jakimś wypadkiem 
— Nie wrócił już do Międzyzdrojów? 
— Diabli, wiedzą... Ale poczekaj pan! — Nagle z rozmachem stuknął się 
w czoło. — Zapytam Inki. Może jej obiło się coś o uszy... 
Zgrabna, opalona na brąz dziewczyna wysunęła głowę zza drzwi domku. 
Widać słyszała 
204 
rozmowę, bo wpadła wąsatemu ratownikowi w słowo, 
— Jak znam Antka, to siedzi teraz u swojej laluni z „kulawego 
Belzebuba". 

background image

— Przecież Wielecka utopiła się w zeszłym tygodniu •— zaoponował 
kapitan.. — Nie słyszała pani? 
— Wazuń zdążył już naraić sobie nową damę- — Inka popatrzyła na 
oficera z wyższością. — Od piątku chodzi z taką rudą Jolką. 
— Nie zna pani jej nazwiska? 
— Niestety. — Bezradnie rozłożyła ręce. — Ale łatwo ją pan znajdzie' — 
dorzuciła natychmiast pocieszająco. — Dziewczyna pracuje w motelowym 
cocktail-barze. 
Dwadzieścia minut później oficer drugi już raz tego dnia zaparkował 
służbowego poloneza naprzeciwko sympatycznej podobizny kulawego 
diabła* Sawitowska ostentacyjnie udała, że nie dostrzega Jodeckiego, 
Lulek Urbak przezornie czmychnął w stronę swego domku i tylko 
przechodzący przez parking Grzelecki uśmiechnął się przyjaźnie. W barze 
nie było jeszcze gości i Jola Andruszczakówna tkwiła samotnie za 
wysokim kontuarem. Na widok kapitana skrzywiła się cierpko. 
— Widzę, że w końcu przyszła i na mnie kolej ?— zauważyła z wyraźnym 
brakiem entuzjazmu. — Nikomu pan nie przepuści. 
205 
—• Tak* się składa, że mam do pani kilka pytań — zaczął stereotypowo. 
?— Pomyślałem, że zamiast w komisariacie, lepiej będzie porozmawiać na 
neutralnym gruncie, ale jeśli pani woli...' 
Aluzja poskutkowała, bo dziewczyna natychmiast zmieniła front. 
—? Ależ proszę, niech pan pyta. Ja przecież nie mam powodu, żeby 
obawiać się władzy. 
— Słyszałem, że utrzymywała pani bliskiej stosunki z niejakim Antonim 
Wazuniem. —i Jodecki uznał, że należy przystąpić do rzeczy] 
— Z tym ratownikiem? 
— Właśnie. 
— Prawdę powiedziawszy, nasze kontaktjl były dość luźne — 
sprostowała, rumieniąc się] lekko. 
— Ale zna go pani? 
— Nie przeczę. 
— Pani mieszka na terenie motelu? 
— Razem z kucharką i jej pomocnicą. 
— Czy Wazuń odwiedzał panią? 
— Nigdy. 
— A pani jego? 
— Co też pan sobie wyobraża?! — zaprze1 czyła gwałtownie, ale wypadło 
to jakoś mał przekonująco. — Ja jestem porządną dzid wczyną! 

background image

— Nie śmiałbym w to wątpić. — Słowa ka pitana zabrzmiały niemal 
przyjaźnie. — A py] 
206 
tam, bo to i owo słyszałem od sąsiadów pana Wazunia... 
Andruszczakówna zagryzła wargi niczym sztubak przychwycony na 
kłamstwie i przez dłuższą chwilę rozglądała się płochliwie po barze. W 
końcu z rezygnacją opuściła głowę. 
— Byłam u Antka w zeszły piątek — szepnęła. — Do samego rana. 
— A w sobotę i niedzielę? 
— W sobotę też. 
— Widziała pani Kucickiego? 
?— Jacek pożyczył samochód Antka i gdzieś pojechał. To było właśnie w 
sobotę wieczorem, a w niedzielę Antek wpadł do mnie do baru i 
powiedział, żebym nie przychodziła, bo ma jakąś sprawę w Szczecinie i 
wróci dopiero w poniedziałek. r 
— Mówił, co to za sprawa? 
?— Wspominał, że jego wóz jest rozbity. 
— Był zdenerwowany? 
— Nawet bardzo. 
— Widziała go pani jeszcze? 
— Wczoraj, koło południa. 
— Co pani powiedział? 
— Że Jacek nie żyje, a on musi zaraz wyjechać z Międzyzdrojów. 
— Nie widzę związku. 
— Ja również. — Bezradnie rozłożyła ręce. — Ale Antek okropnie się 
spieszył i nie 
207 
chciał ze mną rozmawiać. Obiecał tylko, że napisze. v 
— Dokąd miał zamiar jechać? 
— Nie powiedział. Cmoknął mnie tylko w policzek, wsiadł na motor i tyle 
go widziałam. 
— Zapamiętała   pani   numer   rejestracyjny albo chociaż markę tego 
motocykla? 
— Ja się na tym nie znam —? wyznała z rozbrajającą szczerością. — Ale 
zaraz! — Spojrzała na oficera z nagłym niepokojem. — Czemu pan 
wypytuje o Antka. Czyżby coś mu się stało? 
— Na przykład co? 
— No, nie wiem. Wahała się przez moment. — Wczoraj był jeszcze 
bardziej zdenerwowany niż w niedzielę i taki jakiś... 

background image

— Niech pani powie — Jodecki delikatnie nacisnął. — To może okazać 
się ważne'. 
— Odniosłam wrażenie, że się czegoś boi. 
— A miał powód? 
— Naprawdę nie wiem. Widzi pan, ja go znałam bardzo krótko, Antek nie 
wtajemniczał mnie w swoje sprawy. 
— No cóż, niewiele mi pani pomogła ?— westchnął Jodecki. — Nawet nie 
dowiedziałem się, gdzie szukać pana Wazunia. Wczoraj dokonano 
włamania do jego domku. Zatrzymaliśmy sprawców, ale bez 
poszkodowanego trudno im będzie wytoczyć proces. 
208 
—- Włamanie? — zdziwiła się Andruszcza-kówna. — Przecież Antek nie 
wyglądał na takiego, co śpi na forsie. 
— Czy Wazuń albo Kucicki mieli tutaj jakichś przyjaciół lub krewnych? 
?— Jodecki zmienił temat. 
—? Raczej nie — potrząsnęła głową. — Przynajmniej ja nic o tym nie 
słyszałam... Chociaż zaraz! — przypomniała sobie nagle. — W sobotę 
Jacek wspominał, że między innymi wpadnie do jakiejś ciotki, a Antek 
tłumaczył mu, że po ciemku nie powinien tam jechać. 
— Wymieniali nazwisko lub adres? 
— Zrozumiałam tylko, że ta ciotka mieszka gdzieś niedaleko, ale Antek 
tylko się zaśmiał, kiedy go o to zapytałam. 
— Nie wracaliście później do tematu? 
— Jakoś nie było okazji. 
Kapitan miał właśnie zamiar zadać kolejne pytanie, kiedy spostrzegł, że 
Jola z zawodowym uśmiechem chwyta z półki butelkę bułgarskiego 
koniaku, a drugą ręką sięga po pękaty kieliszek. 
— Witamy, witamy, panie Beniaminie! Dla pana, jak zwykle o tej porze, 
podwójna pliska? 
Ujrzawszy oficera Tomik uczynił ruch, jak gdyby chciał zawrócić, ale 
szybko się opanował i zajął sąsiedni stołek. 
— Niech będzie pliska — odparł dziewczynie, nerwowo pocierając 
policzek. — A pan nie 
209 
napiłby się koniaczku? — zagadnął Jodeckiego. — Choćby tak, dla 
towarzystwa? 
— Niestety, jestem na służbie — wyjaśnił kapitan. — Może następnym 
razem będę miał więcej szczęścia. 
— Co  pana sprowadza  w nasze skromne 

background image

progi? 
— Kolejne włamanie. 
— Czyżby znowu okradziono któregoś z motelowych gości? 
— Na szczęście dla miłych państwa złodzieje zmienili rejon swojej 
działalności. Obecnie zainteresowały ich domki ratowników. 
— To ci dopiero! , 
— A co z pańskim wozem? -— niewinnie zapytał kapitan. — Słyszałem o 
jakichś kłopo- 
* tach. 
— Nawalił mi rozrząd i od soboty samochód stoi w warsztacie. Niby mam 
go odebrać dzisiaj o siedemnastej, ale nie dam głowy, czy majster 
dotrzyma terminu. 
— Takie jest życie posiadaczy czterech kółek. 
— Niestety. 
Jodecki wymienił jeszcze z Tomikiem kilka zdawkowych uwag na temat 
motoryzacji, ponownie odmówił, kiedy tamten wrócił do propozycji 
wypicia lampki koniaku, i pożegnawszy się ruszył do wyjścia. 
Podświadomie czuł, że bliski jest moment, gdy opornie idące dotąd 
210 
śledztwo ruszy wreszcie z kopyta, w dalszym ciągu nie widział jednak 
punktu zaczepienia. Siadając za kierownicą przypomniał sobie słowa 
barmanki" o rzekomej ciotce Wazunia czy też Kucickiego, mieszkającej 
gdzieś w pobliżu Międzyzdrojów. Po krótkim namyśle postanowił 
pojechać w stronę Wisełki. 
W pobliżu jeziora, w którym znaleziono zwłoki Wieleckiej, nie było 
nikogo. Jodeckiego coś tknęło, żeby się zatrzymać. Wysiadł z wozu i bez 
pośpiechu zszedł nad samą wodę. Nachylił się, by zanurzyć rękę, i nagle 
drgnął. Z prawej strony, o kilka kroków od niego, widać było wyraźny ślad 
motocyklowej opony. Zaintrygowany podszedł bliżej. Wyglądało to tak, 
jak gdyby ktoś niespełna rozumu wjechał motocyklem prosto do jeziora. 
Ki diabeł? — pomyślał, ściągając spodnie i koszulę. Czyżby przypadek? 
Chwilę później kapitan był już tylko w kąpielówkach. Ostrożnie wszedł do 
niezbyt, ciepłej wody i dał nurka. Przepłynął kilka metrów, wysunął głowę 
na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza, ponownie zanurkował, ale 
mimo że udało mu się zejść bliżej dna, nie' zobaczył niczego 
podejrzanego. 
Zniechęcony zawrócił do brzegu. Przez dobrą minutę zastanawiał się, czy 
nie zrezygnować z poszukiwań, ale wiedział, że nie odzyska spokoju, 
dopóki nie upewni się, czy jego 

background image

211 
podejrzenia są słuszne. Kręcił się więc przy i brzegu, oglądał ślad pojazdu 
i obliczał w myślach odległość skoku. Wreszcie po raz kolejny zniknął pod 
wodą. Kilka energicznych ruchów i omal nie wypuścił powietrza. Na dnie, 
lekko zagrzebany w mule, leżał motocykl. 
XXIX 
— Czołem, Stasieńku, jak zdrówko? — Wr.-piński postawił przed sobą 
kufel piwa i rozsiadł się wygodnie na szerokiej ławie. — Widzę, ża od 
samego rana urzędujesz w „Antałku"? 
— Moje uszanowanie kochanej władzuni! Docent wyszczerzył żółte zęby 
w nieszczeryrr uśmiechu. — Na taki gorąc cholernie człowie) ka suszy, to 
i wpadłem na kufelek. 
— W rzeczy samej, żar dzisiaj okrutny. -przytaknął sierżant. — Klimat 
nam się zmie nia czy co... 
— Już drugie lato takie. 
— A co u ciebie słychać? — Wapiński z pc zorną obojętnością pociągnął 
łyk lurowateg kiepsko ochłodzonego piwa. 
— Pomaleńku. Człowiek jakoś żyje, nikorr 
nie wadzi. 
— Nie ciągną cię stare grzeszki? 
— Boże uchowaj! 
— Słowo? 
212 
— Mur-marmur. 
— A Maćka Brydla musiałem niestety posadzić ~ westchnął Wapiński. 
— Serio? ~ Docent udał zmartwienie. — Kiedy mu się noga powinęła? 
~ Dzisiaj w nocy. 
—• Z jakiego artykułu? 
— Dwieście osiem. 
i— Start od roku do dychy — fachowo zauważył Docent. — Do tego 
dochodzi jeszcze recydywa... 
-— Sam widzisz, że przykra sprawa. 
— Nie da się ukryć. 
— Tak sobie myślę, czy Maciek nie proponował ci przypadkiem tego 
skoku? — Sierżant popatrzył bacznie w oczy Staśkowi. 
—* Przecież pan władza wie, że ja nigdy nie miałem z nim spóły. — 
Docent żywo zaprzeczył. — Zresztą, chwała Bogu, forsy mi nie brakuje, 
więc po kiego grzyba miałbym ryzykować. 
— A może było na odwrót. Może ty nadałeś Brydlowi robotę, żeby bez 

background image

ryzyka zgarnąć swoją dolę? — nie ustępował Wapiński. 
— Mały zarobek, a odsiadka i tak wisiałaby nad człowiekiem. Nie 
kalkuluje się. 
— Przypuśćmy. — Sierżant ponownie sięgnął po swoje piwo, udając, że 
uważa temat za wyczerpany. —< A nic nie obiło ci się o uszy 
213 
na temat braci Krysiaków? — zaczął z innej beczki, 
— Podobno ktoś im zdrowo przylał, 
— Ciekawe kto? 
— Żebym to ja wiedział. — Po twarzy Docenta przemknął ironiczny 
uśmieszek. — Najlepiej niech pan ich spyta. 
— Chyba tak będę musiał zrobić. — Wapiński dopił piwo, odstawił kufel i 
podniósł się z miejsca. — Trzymaj się, Stasieńku! 
— Sługa uniżony kochanej władzy! — Stasiek Docent wstał również i 
skłonił się uprzejmie. — Było mi bardzo miło. 
— Aha, o mały włos bym zapomniał! >— Sierżant udał, że dopiero teraz 
wpadło mu do głowy najistotniejsze, bądź co bądź, pytanie. — Nie znasz 
przypadkiem niejakiego Antka Wazunia? 
— Kto to taki? 
— Jeden z ratowników. 
— Pierwsze słyszę. — Docent skłamał bez zająknienia. 
— A Jacka Kucickiego? 
— To nazwisko również nic mi nie mówi. 
— Szkoda. 
— Pan władza życzy sobie, żebym przepytał o facetów? 
— Szkoda, Stasieńku, fatygi —. Wapiński ostentacyjnie zbagatelizował 
sprawę. — W końcu to nic ważnego. 
214 
Kwadrans później sierżant znajdował się już na miejscowym deptaku. Był 
zmęczony, śpiący, a co najgorsze głodny. Po niedzielnej służbie i ciężko 
przepracowanej nocy z poniedziałku na wtorek należał mu się dzień 
wolny; ale zdawał sobie sprawę, że w obecnej sytuacji z niego nie 
skorzysta. Zbyt wiele rzeczy zostało do. załatwienia, by mógł myśleć o 
odpoczynku. Tylko ten głód nie dawał mu spokoju. Nagle Wapiński poczuł 
smakowity zapach świeżo smażonych frytek. Teraz nie było już spraw 
ważniejszych. Bez namysłu skręcił w odchodzącą od deptaka uliczkę, przy 
której stała drewniana budka, gdzie serwowano frytki i smażoną rybę. 
Na szczęście przy budce nie było tłoczno. Wapiński zamówił dwie fladry i 
cztery tacki frytek. Obsługująca interes tęga tleniona bon-dynka dołożyła 

background image

mu jeszcze trzecią rybkę, a on bez protestu zabrał się do jedzenia. 
Kończył właśnie, kiedy na ulicy mignęła mu charakterystyczna twarz 
Krzywego Zdziśka. Postanowił skorzystać z okazji i skinął na 
przechodzącego znacząco.. Tamten jak gdyby się zawahał, sierżant nie 
miał jednak zamiaru zmieniać raz podjętej decyzji. 
— Chodźcie tu na minutkę — rzucił ostro. ?— Pogadamy. 
— Niby o czym? — Krzywy z wyraźną niechęcią podszedł do 
Wapińskiego. 
2IX 
— O waszym kumplu, Maćku Brydlu. 
—? Bodajby go piekło pochłonęło! — Zdzisiek aż zgrzytnął zębami ze 
złości. — Żeby do końca życia z mamra nie wyszedł! 
—* Właśnie wrzuciłem gościa za kratki. 
— Chwała Bogu. 
— Nie interesuje was, co przeskrobał? 
— Do niego wszystko podobne. 
— Na przykład pobicie braci Krysiaków... 
Krzywy nagle się spłoszył. Nerwowo przygryzł wargi i przez dłuższą 
chwilę spoglądał w przestrzeń. Milczał. Sierżant cierpliwie odczekał 
kilkanaście sekund, widząc jednak, że Krzywy mimo niewątpliwej 
antypatii nie zamierza wydać kumpla, postanowił zacząć z innej beczki. 
— Czy znacie niejakiego Antka Wazunia? 
— Tego nowego ratownika? 
— Właśnie. 
— Mówiąc szczerze widziałem go raptem ze trzy razy. Słyszałem tylko, że 
kombinował z jedną mewką spod „kulawego Belzebuba". 
— Z Zośką Wielecką czy z Milką Ziółkowską? • . 
— Z tą, którą znaleźli później w jeziorze. 
— A czy Brydel miał powód, żeby źle życzyć Wazuniowi? 
— Maciek mało komu dobrze życzył. Niech go pan potrzyma w tym pudle 
jak najdłużej. 
216 
XXX 
—. Mam go dopiero od roku, zawsze chodził jak zegarek, aż tu dzisiaj 
silnik zaczął fiksować. Panie kochany, niech pan zerknie, co się stało. Dla 
pana to pewno drobiazg, a ja jutro w południe muszę być w Warszawie. 
Grzelecki z uporem godnym lepszej sprawy molestował postawnego, 
czerwonego na twarzy, właściciela warsztatu samochodowego. Ten w 
miarę grzecznie, ale stanowczo, usiłował pozbyć się natrętnego klienta. 

background image

Dyskusja trwała od blisko kwadransa i na razie nic nie wskazywało na jej 
rychły koniec. 
— Chętnie bym panu pomógł, ale sam już nie wiem, w co ręce włożyć. 
Niech pan tylko spojrzy, ile wozów czeka, a przecież żaden z moich ludzi 
nie będzie pracował dwadzieścia cztery godziny na dobę. 
— Pan Tomik bardzo chwalił pański warsztat. — Andrzej spróbował z 
innej strony. 
— Niech mi pan lepiej nie przypomina tego palanta! — żachnął się 
właściciel warsztatu. — Nie dość, że wpakował mi swoją gablotę po 
zamknięciu interesu, kiedy przez przypadek wróciłem po coś i 
przyuważyłem go pod bramą, to jeszcze dwa dni siedział wszystkim na 
karku i przeszkadzał. 
— Słyszałem też o panu od Rydzewskiego. 
— Ten tejż jest dobry. Już tydzień temu 
217 
mógł odebrać swój wóz i do tej pory nie raczył się pojawić. Na podwórku 
nie mam miejsca, muszę więc trzymać jego garbusa za płotem, razem z 
wrakami. W nocy nie ma tu psa z kulawą nogą. Aż dziw, że nikt jeszcze 
tego wozu nie ukradł. 
— Ze mną nie miałby pan żadnych kłopotów — zapewnił Grzelecki. — A 
poza tym, zapłaciłbym podwójnie, za ekspres... 
Ostatni argument okazał się skuteczny, bo właściciel warsztatu skinął 
łaskawie głową na znak, że raczy zajrzeć do silnika. 
— Otwórz pan maskę ?— zażądał — i zakręć rozrusznikiem. Zobaczymy, 
co się da zrobić. 
Andrzej błyskawicznie spełnił polecenie. Silnik renaulta zaskoczył, ale 
zgodnie z zapowiedzią użytkownika zamiast płynnie pracować szarpnął 
kilka razy i tylko dodanie gazu uchroniło go przed zgaśnięciem. Właściciel 
warsztatu chwilę posłuchał, stuknął trzonkiem śrubokrętu w któryś z 
cylindrów i skrzywił się, jakby spotkała go jakaś przykrość. 
— Trzeba przepłukać gaźnik, oczyścić dysze i wszystko z powrotem 
wyregulować — zawyrokował. — Robota na dobre dwie godziny, a ja już 
dawno powinienem ogłosić fajerant. 
— Więc jak z nami będzie? 
— Przyjedź pan jutro, przed siódmą, to pomyślimy.        Energiczne  
zatrzaśnięcie  klapy 
2fij8 
sihyika oznaczało, że dalsza dyskusja jest bezcelowa. — Do zobaczenia. 
Oficerowi rde pozostawało nic innego, jak wracać do motelu. Ponownie 

background image

uruchomił silnik renaulta i ostrożnie wyjechał z uliczki, przy której 
mieś<;ił się warsztat. Jakieś dwieście metrów dalej znowu skręcił, 
zatrzymał zaraz za rogiem, otworzył pokrywę silnika i zabrał się do 
wymiany świecy zapłonowej. 
Swoją drogą, taki z niego fachowiec, jak ze mnie  baletnica  — nie  bez 
ironii pomyślał 
0 właścicielu warsztatu. Dać się nabrać na głupią świec ę...      0 
Niespełna pół godziny później Grzelecki odstawił samochód na dawne 
miejsce na motelowym parkingu. Zamierzał zajrzeć do Elżbiety 
1 weso'ło pogwizdując maszerował w stronę jej pawilonu, kiedy natknął 
się na Rydzewskiego. Tamtemu również humor dopisywał, bo 
spostrzegłszy Andrzeja radośnie klasnął w dłonie. 
— Z nieba mi pari *spadłeś! — zawołał. ?— Nie zagrałbyś pan w 
brydżyka? Tomikowie są ćhe.tni, ale brakuje nam czwartego. 
— Nie mielibyście ze mnie pociechy. — Kapitan uśmiechnął się 
przepraszająco. — Gram jak noga stołowa. 
— Nic nie szkodzi — Rydzewski nie myślał ustąpić. — Przecież ani ja, 
ani pan Beniamin nie jesteśmy zawodowcami. 
21-9> 
— Mimo wszystko radziłbym namówić Mię-dzybrodzkiego. 
— Już próbowałem. 
— I co? 
— Niestety, odmówił. 
— Więc może Ziółkowska? 
— Wybaczy pan, ale jedna baba przy stoliku, to i tak aż nadto. — Roman 
potarł sygnetem o policzek. — Nigdy nie ośmieliłbym się powiedzieć 
złego słowa o naszych painiach, ale dopuszczenie ich do kart, podobnie 
jak do kierownicy, to wielkie ryzyko. 
— A propos! — przypomniał sobie- Grzelecki. — Przed chwilą byłem ze 
swoim renaultem w warsztacie, o którym pan wspominał, i przypadkiem 
dowiedziałem się, że pańt>ki wóz jest już gotowy. 
— Chwała Bogu! — Szczerze uciesz.ył się Rydzewski. — Przynajmniej 
nie wróci? do Warszawy piechotą... A prawdę powiedziawszy tak mi 
obrzydła gęba właściciela tego warsztatu, że od paru dni w ogóle tam nie 
zaglądałem. 
Tosińska siedziała przed domkiem na kolorowym leżaku. Raz po raz 
zaciągała się papierosem, a leżący obok na ziemi stos niedopałków 
świadczył, że musiała wypalić co najmniej z pół paczki. Już z daleka 
dostrzegła nadchodzącego Andrzeja, ale zamiast ruszyć mu naprzeciw, czy 

background image

choćby podnieść się z miejsca, ostentacyjnie odwróciła głowę. 
— Przespacerowałabyś się nad morze? — zaproponował nieśmiało. 
— Nie mam ochoty. — Zmroziła go lodowatym spojrzeniem. 
t- Chodź, pogadamy. 
— Niby o czym? — Niechętnie wzruszyła ramionami. — Lepiej jedź do 
Międzywodzia załatwiać swoje interesy, a mnie daj święty spokój! 
— Jesteś niesprawiedliwa. 
— Być może. — Potrząsnęła głową. — Przyjmij jednak do wiadomości, 
że między nami koniec! 
Zerwała się z miejsca i, nim Grzelecki zdołał cokolwiek odpowiedzieć, 
zatrzasnęła mu przed nosem drzwi domku. Zapukał, ale Elżbieta nawet się 
nie odezwała. Pomyślał, że nie ma szans wytłumaczenia się przed 
dziewczyną i postanowił wracać do siebie. 
— Dostał pan kosza? — Kilka metrów dalej przechodziła akurat 
Ziółkowska. 
— Nie da się ukryć. 
— W takich sytuacjach mężczyźni najczęściej piją na umór. 
— A dotrzymałaby mi .pani towarzystwa? 
— Mam słabą głowę 
— Tym lepiej. 
— Oj, zbereźnik z pana! — Milka uśmiechnęła się prowokująco. — 
Ledwo jedna zamknęła przed panem drzwi, a już próbuje pan poderwać 
drugą? 
— Pod pewnymi względami nawet pasujemy do siebie. 
— Mianowicie? 
— Oboje dostaliśmy kosza i pozostajemy chwilowo bez pary. 
— Niby racja. 
— Więc jak, idziemy do baru? 
— Może innym razem — odmówiła, widać jednak było, że czyni to nie 
bez żalu. -r- Dzisiaj od rana męczy mnie okropna migrena —» dodała w 
formie wyjaśnienia. — Marny byłby ze mnie kompan i... dziewczyna. 
— Szkoda. 
-— Co się odwlecze, to nie- uciecze. 
— Mam nadzieję. 
— I trzymaj się, jutro będzie lepiej. Andrzej wrócił do siebie i tak jak stał, 

ubraniu, położył się na łóżku. Przez chwilę myślał o sprawie, do 
rozwikłania której przysłał go do Międzyzdrojów pułlJbwnik Kuglarz. 
Niestety, ustalone dotychczas fakty w żaden sposób nie dawały się ułożyć 

background image

w logiczną całość. Zupełnie, jak gdyby do dziecinnej układanki ktoś 
złośliwy dorzucił kuka nie pasujących klocków. Na co dzień kapitan nie 
znosił tak zwanych nasiadówek u swojego szefa, teraz jednak nie był 
pewien, czy coś takiego przypadkiem by się nie przydało. 
Nawet nie zauważył, kiedy miejsce przestępców i przestępstw zajęła w 
jego myślach Elżbieta. Początkowo uważał ją za trochę zwariowaną 
dziewczynę, mogącą ewentualnie posłużyć za swego rodzaju „alibi" 
wobec innych gości „kulawego Belzebuba", później zadzierzgnęła się 
między nimi nić sympatii, a teraz wszystko stało się jakieś dziwnie 
skomplikowane... 
Grzelecki zerknął w stronę okna. Na dworze zrobiło się zupełnie ciemno. 
Jeszcze przez dobry kwadrans leżał na łóżku, nie zapalając światła, w 
końcu zdecydował się wstać. Podszedł do okna i nagle z niedowierzaniem 
przetarł oczy. Po ciemku trudno było mieć .-pewność, ale odniósł 
wrażenie, że między drzewami mignęła mu sylwetka Svensona. 
Przypomniał sobie wczorajsze spotkanie ze Szwedem w pobliżu domku 
Wazunia i poczuł lekki dreszczyk emocji. Z zadziwiającą jasnością dotarła 
do niego myśl, że awantura Ingmar a z Ziółkowską mogła być tylko 
sprytnym kamuflażem. Tylko czemu ten kamuflaż miał służyć? 
Nie zastanawiając się ani chwili, jak umiał najciszej, uchylił drzwi i 
wyprysnął z domku. Svenson najwyraźniej zmierzał w kierunku furtki na 
tyłach motelu. Andrzej ostrożnie ruszył za nim. Za furtką skręcił w stronę 
plaży. 
223 
Ścieżka była wąska, gęsto obrośnięta i kapitan nie musiał się zbytnio 
obawiać, |że zostanie zauważony ptzez Szweda. Niemal całą drogę-
trzymał się stosunkowo blisko, dopiero na jakieś pięćdziesiąt metrów 
przed skarpą został nieco z tyłu. 
Wbrew przewidywaniom oficera przyjaciel Ziółkowskiej zamiast pójść 
brzegiem skarpy do schodów, prowadzących na plażę, skręcił w 
przeciwnym kierunku. Trzask łamanych krzaków zaświadczył wymownie, 
że wybrał drogę na przełaj przez zarośla. Grzelecki podbiegł do końca 
ścieżki i przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w hałaśliwe odgłosy kroków 
Szweda. Nagle wszystko ucichło. Andrzejowi przemknęła myśl, że za 
krzakami musi być druga ścieżka, ale dotarcie do niej po śladach Sven-
sona nie mogło wchodzić w rachubę. W tej sytuacji nie pozostawało nic 
innego, jak pokonać krytyczny odcinek po samej krawędzi piaszczystej 
skarpy. 
Już po kilku krokach piach zaczął osypywać się gwałtownie spod nóg 

background image

kapitana. Oficer opadł na kolana i niewiele brakowało, by zjechał w dół. 
Na szczęście zdołał się przytrzymać jakiegoś krzaka. Z rozpaczliwą 
determinacją skoczył do przodu. Przez moment wydawało mu się, że 
wreszcie jego stopy znalazły nieco solidniejsze oparcie, ale trzy metry 
dalej karkołomna zabawa zaczęła się od początku. Tym razem zjechał 
niemal pół piętra i przez dłuższą chwilę musiał mozolnie gramolić się w 
górę. Jeszcze kilka kroków, kolejny upadek na kolana, i nagle odetchnął z 
wyraźną ulgą. W świetle księżyca dostrzegł między krzakami jaśniejszą 
plamę ścieżki. 
Na szczęście Svenson nie zdążył odejść zbyt daleko i trzy minuty później 
Grzelecki ponownie dostrzegł jego sylwetkę. Maszerował, jak gdyby 
nigdy nic, pogwizdując wesoło. Ścieżka skręciła i szum morza zaczął się 
oddalać. Również miejsce krzaków i porostów po obu stronach ścieżki 
zajęły drzewa. Andrzej zrozumiał, że dotarli do lasu otaczającego 
Międzyzdroje, w dalszym jednak ciągu nie umiał zgadnąć, dokąd zmierza 
obserwowany przyjaciel Ziółkowskiej. 
Nagle między drzewami zamigotało nikłe światełko. Svenson wyraźnie 
przyspieszył, jak gdyby zbliżał się do celu swojej wędrówki. Jeszcze kilka 
minut i wyszli na sporą polanę, pośrodku której stał drewniany, parterowy 
domek z maleńkim ganeczkiem. Za domkiem widać było polną, a ściślej 
rzecz biorąc leśną' drogę i przekrzywioną ze starości kapliczkę. Kapitan 
przystanął niezdecydowanie na skraju polany. Tymczasem Szwed wszedł 
na ganek i energicznie zapukał. Chwilę później skrzypnęły drzwi. 
Właściciel domku musiał oczekiwać nocnego gościa, bo wpuścił go 
niemal natych^or 
225 
224 
miast. Dnzwi zatrzasnęły się i na polanie* zaległa cisza. 
Przez dobry kwadrans nic się nie działo. Grzelecki uznał, że Svenson 
może zostać dłużej w leśnym domku, i, nie mając chwilowo nic innego do 
roboty, postanowił dokładniej obejrzeć polanę. Od strony, z której 
nadszedł, ? rosła tylko trawa, ale za drogą dostrzegł spory zagon kartofli i 
drugi, wcale nie mniejszy, owsa. Minął w przyzwoitej odległości domek i 
na moment zatrzymał się przy kapliczce. Wyglądała na starą, bardzo starą, 
jego zdaniem mogła mieć ze sto lat albo i więcej. Chociaż po ciemku 
trudno to było dokładnie określić. W każdym razie u stóp kapliczki leżał-
spory pęk trochę przywiędłych polnych kwiatów. 
Grzelecki odwrócił się i nagle drgnął- Dopiero teraz zauważył, że koło 
domu, za niedbale skleconym płotem,- stoi volvo Svensona. Zastanawiał 

background image

się właśnie, jak sobie wytłumaczyć ten fakt, kiedy ponownie skrzypnęły 
drzwi i na ganku zadudniły ciężkie, męskie kroki. Andrzej niemal 
przylgnął do kapliczki, ale na szczęście Szwed nawet nie spojrzał w jego 
stronę. Szybkim krokiem podszedł do wozu, zapuścił silnik i ruszył ostro 
wyboistą drogą. Nie minęło nawet pół minuty, a światła pozycyjne 
samochodu zniknęły za czarną ścianą lasu. 
Prawdę powiedziawszy Grzelecki nie spodziewał się takiego finału.- Przez 
chwilę stał obok kapliczki, spoglądając z niezbyt mądrą miną w stronę, w 
którą pojechał Svenson, w końcu nie zastanawiając się nad tym, co robi, 
niemal odruchowo ruszył jego śladem. 
Droga co kilkaset metrów skręcała to w prawo, to w lewo, nie było słychać 
ani morza, ani pojazdów poruszających się po niedalekiej, jak sądził, 
szosie i Grzelecki nie mógł się zorientować, dokąd właściwie idzie. Czuł 
już zmęczenie i z wolna zaczynał wątpić w celowość dalszego marszu. W 
końcu pomyślał o powrocie. Droga   biegła   akurat   pod   górę,   
postanowił ięc, że dojdzie tylko do szczytu wzniesienia. W ciągu kilku 
minut dotarł do celu, tu jednak przedłużył sobie trasę do najbliższego 
zakrętu Mijał właśnie niewielki mostek, kiedy niespełna dwadzieścia 
metrów dalej, nad brzegiem strumyka, dostrzegł opuszczoną, walącą się ze 
starości chałupę. Pewno nie zwróciłby na nią uwagi, gdyby nie fakt, że w 
świetle księżyca trawa zarastająca  drogę  dojazdową wydała mu się 
podejrzanie wygnieciona. Na wszelki wypadek przyklęknął,  by sprawdzić 
swoje spostrzeżenie. ? Przez chwilę macał rękami, zużył kilka zapałek, ale 
po kilkunastu sekundach, miał już pewność, że stosunkowo niedawno 
przejeżdżał tędy samochód. 
227 

Andrzej ostrożnie wszedł na podwórko. Tutaj trawa była wygnieciona 
jeszcze bardziej. Zdecydował się zajrzeć do chałupy. Drzwi zabił ktoś 
zmurszałą deską, ta jednak ustąpiła już przy pierwszym szarpnięciu. 
Grzelecki wsunął się do sionki, potem do izby i nieoczekiwanie poczuł 
mrowienie na karku. Drżącymi rękami sięgnął po zapałki. Pierwszą, potarł 
zbyt nerwowo i drewienko pękło, ale druga błysnęła nikłym płomyczkiem. 
W jego blasku dostrzegł pod ścianą izby zwłoki mężczyzny. 
XXXI 
— Może jednak spróbuje pani sobie przypomnieć, czy to tym motocyklem 
jeździł wczoraj Wazuń? — Jodecki wpatrywał się czujnie w zakłopotaną 
twarz barmanki. 
— Kiedy ja naprawdę nie jestem pewna. ~-Dziewczyna bezradnie 

background image

rozłdżyła ręce. 
— Honda ma bardzo charakterystyczną linię, a i kolor rzuca się w oczy. 
— Byłam zdenerwowana tym, co powiedział mi Antek, a zresztą 
patrzyłam na niego, a nie 
na motocykl. 
— Niektóre szczegóły utrwalają się w pamięci niezależnie od naszej woli. 
Jestem pewien, że trochę wysiłku i będzie pani mogła udzielić mi 
konkretnej odpowiedzi 
228 
—i Wydaje mi sitf, ;ie tamta maszyna też była pomarańczowa. —• No 
widzi pani! — ucieszył się kapitan. 
— Ale ja wcale nie daję głowy — zastrzegła się natychmiast. — Równie 
dobrze mogła być żółta, tylko trochę p rzybrudzona. 
— No dobrze. — Chcąic nie chcąc oficer musiał skapitulować. — F 
oradzimy sobie jakoś inaczej. Niech mi pani tj 'lko jeszcze powie, czy 
Wazuń opuszczając motel był trzeźwy? 
— Ależ oczywiście. Zap ewniam pana, że tego dnia nie wypił nawet  
kropli alkoholu. 
— Skąd ta pewność? 
— Poczułabym przecież — odparła z przekonaniem. — Ale czemu piui 
pyta? — zaniepokoiła się nagle. — Czyżby coś się stało? Może wypadek? 
—'Niech pani będzie dobrej myśli. — Jodecki sam złyt mało wiedział, by 
udzielić rzeczowej odp nviedzi. — W razit * czego zawiado -mimy panió, 
a na razie proszę wracać do motelu. Zrobiło się późno. 
Podała mu rękę na pożegnanie i ruszyła cło wyjścia z milicyjnego 
podwórka. Kapitan oddał wydobyty przed dwiema go dżinami z jeziora 
motocykl pod opiekę -młodemu funkcjonariuszowi w mundurze kaprala i 
postanowił wrócić do pokoju zajmowanego już od kilku dni   w   
mieiscowym   komisariacie.   Po   paru schodkach dostał się do c temnego 
korytarzyka i chwytał właśnie za klauik'^, kiedy z drugiej strony nadbiegł 
zasapany Wapiński. 
— Są fonogramy! — /iarnachał niczym cho- I rągiewką" kilkoma 
kartkfimi papieru. — Do pana z Warszawy i do m ni'e ze Szczecina. 
•— Coś ważnego? — Oficer otworzył drzwi I do pokoju i przepuścił  
przed sobą sierżanta. 
— Jeszcze jak! — Wapiński ciężko dysząc opadł na krzesło. — Eksperci z 
zakresu mechaniki pojazdowej i ruchu drogowego ustalili ponad wszelką 
wątp liWość, że wartburg Wazunia w momencie uderzenia o drzewo miał 
zablokowany pierw.' jzy bieg. Najpierw- umyślnie spreparowano 'aa szosie 

background image

ślady hamowania, a potem wśz zawr ócił i niejako za drugim podejściem 
został n aprowadzony na pień dębu Wyklucza to osta tecznie wersję 
wypadki;. 
— A potwierdza nasze podejrzenia wynikające z sekcji zwl ok Kucickiego. 
— W dodatki i do pożaru samochodu doszło nie wskutek el.csplozji 
silnika czy zwarcia instalacji elektrycznej, tylko w wyniku celowego 
podpalenia. 
—? Tego również mogliśmy się spodziewać. 
— Za to z, pewnością pan nie wie, że Wa zuń z Kuci';kim mieli w 
Warszawie spraw< o kradzież. Dostali wytok- w zawieszeniu, alt-dowody 
by ły na mur. Na dokładkę niewieli brakowało,   żeby  na   ławie   
oskarżonych   za< siadła razem z nimi Wielecka. Kwestia ważyła się do 
ostatniej chwili. 
— Innymi słowy, cała trójka znała się jeszcze ze stolicy? 
— Teraz jesteśmy w domu — perorował sierżant. — U Wazunia 
znaleźliśmy kawałek bransoletki zrabowanej Ziółkowskiej, a ratownik 
wiedział wszystko o dziewczynie od utrzymującej z nią bliskie kontakty 
Wieleckiej. Zośka nawiązała romans z Rydzewskim i zaraz dokonano na 
niego napadu... 
— Ale sama Wielecka również padła ofiarą włamania. — W głosie 
Jodeckiego zabrzmiała nuta sceptycyzmu. — Niewykluczone nawet, że 
włamano się do niej dwukrotnie. Coś tu jednak nie gra, 
— Z fonogramu wynika, że w Warszawie mieli również poszlaki 
przeciwko niejakiemu Tosińskiemu. Ostatecznie nie przedstawiono mu 
zarzutów, bo dowody były mizerne, ale fakt pozostaje faktem. 
— Ależ to jeden z gości motelu „Pod kulawym Belzebubem"! — Kapitan 
aż podskoczył. — Czyżby cała czwórka przyjechała do Międzyzdrojów na 
gościnne występy? 
— Prawdopodobnie. 
— Tak czy inaczej mamy temat do rozmowy z Wazuniem i Tosińskim — 
podsumował oficer. — Niestety Wieleckiej i Kucickiego nikt już «> tym 
świecie o nic nie zapyta. 
23.1 
— Jest jeszcze drugi fonogram, ze Szczecina — przypomniał Wapiński. — 
Ustalono, że znaleziona przez pana honda należy do niejakiego 
Kazimierza Nawarowskiego. Facet nie był nigdy notowany, a mieszka w 
Kamieniu Pomorskim. 
— Wypadałoby złożyć mu wizytę. 
— Pojechać z panem? 

background image

— We dwóch byłoby nam raźniej. 
— To ruszamy. 
Do Kamienia Pomorskiego dotarli przed dwudziestą drugą. Trochę kłopotu 
sprawiło im odnalezienie uliczki, przy której mieszkał Na-warowski, w 
końcu jednak Jodecki zaparkował służbowego poloneza przed- maleńkim, 
obrośniętym dzikim winem domkiem. Drzwi otworzył im niski, barczysty 
mężczyzna o mocno posiwiałych skroniach. 
— Panowie do mnie? — Widok przybyłych wyraźnie go zaskoczył. — Co 
się stało? 
— Na pańskie nazwisko zarejestrowany jest motocykl marki Honda, 
model z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku. Zgadza się? 
—> Owszem, dalej jednak nie rozumiem... 
— Można wiedzieć, gdzie jest w chwili obecnej pańska maszyna? — 
Wapiński bezceremonialnie przerwał Nawarowskiemu. — Bo chyba nie w 
garażu? 
—? Motor pożyczyłem znajomemu, a ściślej rzecz biorąc dalekiemu 
krewnemu. 
— Konkretnie komu? 
— Antkowi Wazuniowi. 
— Kiedy to miało miejsce? — wtrącił się Jodecki 
— W poniedziałek rano. 
— W jakich okolicznościach? 
— Antek trafił do mnie w niedzielę, późnym wieczorem. Powiedział, że 
nasz krewny, Jacek Kucicki, miał wypadek i rozbił mu wóz. Ja mam dwa 
motocykle, poprosił więc, żebym mu jeden pożyczył. 
— Pan się zgodził? 
— Oczywiście. Antek przenocował,  a rano dałem mu hondę. 
— Mówił, dokąd się wybiera? 
— Musiał załatwić formalności pogrzebowe, ściągnięcie wraka do 
jakiegoś warsztatu i masę innych rzeczy... A co się właściwie stało? — 
Nawarowski ponowił zadane na samym wstępie pytanie. s 
— Pański motocykl został odnaleziony w dość osobliwym miejscu. — 
Kapitan w zamyśleniu zmarszczył brwi. — A do domku zajmowanego 
przez pana Wazunia dokonano włamania i po prostu musimy go 
przesłuchać. 
233 
XXXII 
Za oknem już dniało. W pierwszych promieniach słońca stare drzewa i 
wijący się między nimi strumyk wyglądały tak malowniczo, że Jodecki 

background image

przez dłuższą chwilę nie mógł oderwać od nich wzroku. Miejsce było 
naprawdę urocze, ale mimo to kapitan nie mógł zapomnieć o ponurej 
rzeczywistości. 
— Przyczyną zgonu Antoniego Wazunia było najprawdopodobniej silne 
uderzenie zadane ostrym narzędziem w okolicę mięśnia sercowego. — 
Brodaty ekspert z Warszawy nie zdążył jeszcze wrócić do stolicy i dwie 
godziny temu niemal siłą został wywleczony z łóżka i  przywieziony do  
lasu  pod Międzyzdrojami. Teraz ziewał niemiłosiernie zdając relację ze 
wstępnych oględzin  zwłok   — Napastnik zaatakował denata od tyłu i 
wygląda na to, że ten nie stawiał żadnego oporu. Oczywiście może jeszcze 
coś wyjść podczas sekcji, ale na ciele ofiary nie widać obrażeń, które 
musiałyby przecież powstać podczas ewentualnej walki. 
— O której nastąpił zgon? 
— Mniej więcej półtorej doby temu, czyli w   poniedziałek   między   
godziną   piętnastą 
a osiemnastą. 
— Jakiego wzrostu mógł być zabójca? 
—? Trudno mi się wypowiedzieć na ten te4 mat przed zbadaniem kanału 
rany. — Lekarz bezradnie rozłożył ręce. — Musicie, panowie, zaczekać do 
sekcji, 
— W każdym razie zabójca nie próbował pozorować wypadku —• 
zauważył stojący obok Grzelecki. — Widocznie się spieszył. 
— Albo uznał, że nie miałoby to większego sensu — dopowiedział 
Jodecki. — Tak czy inaczej od zeszłej środy mamy już trzy trupy, a ze 
śledztwem jesteśmy w lesie. 
— Nie tylko w przenośni, ale i dosłownie — zażartował ekspert. ?— No 
cóż, ja zrobiłem swoje. Odwieźcie mnie teraz do Szczecina, jeśli chcecie, 
żebym pomógł kolegom podczas sekcji zwłok. 
— Nie ma sprawy. Przywieźliśmy tu pana, to i odstawimy na miejsce. 
Jodecki wyszedł z lekarzem z izby, a Grzelecki zbliżył się do klęczącego 
na podłodze Wa-pińskiego. Sierżant nie mógł oswoić się z faktem, że 
jeden z gości motelu „Pod kulawym Belzebubem" nie jest warszawskim 
prywaciarzem tylko oficerem Służby Bezpieczeństwa, ale na wszelki 
wypadek nie wypowiadał żadnych uwag na ten temat. Teraz starannie 
segregował zgromadzone podczas oględzin chałupy znaleziska, raz po raz 
pomrukując ze szczerą satysfakcją. 
— Eksperci będą mieli roboty na tydzień. — Kapitan również nie ukrywał 
zadowolenia. — "Jamych petów mamy ze trzydzieści. 
235 

background image

— Dwadzieścia trzy krajowe, pięć zachodnich i cztery, diabli wiedzą jakie 
— uściślił sierżant. — Okazuje się, że wbrew pozbrom chałupa miała 
stałych mieszkańców lub częstych gości. 
— Szkoda, że ślady bieżnika na podwórku nie nadają się do identyfikacji. 
— Za to odciski linii papilarnych, niedopałków papierosów i innego 
kryminalistycznego dobra zostało tutaj bez liku. 
— Żeby tak jeszcze znaleźć nóż, którym zabito Wazunia... 
W sionce ciężko zadudniły kroki i do izby weszli Jodecki z Wilczkiem. 
Ten ostatni tryumfalnie dzierżył w dłoni niewielki banknot. 
— Szwedzka dziesięciokoronówka! — skonstatował Grzelecki, czując, że 
ogarnia go podniecenie. — Wczoraj widziałem, jak pan Ing-mar Svenson 
penetrował okolicę, a dzisiaj znajdujemy na miejscu przestępstwa banknot 
z jego kraju. Szczerze wątpię, żeby był to tylko zbieg okoliczności. 
— Ja również, nie zapominaj jednak, że są to jedynie poszlaki — 
westchnął Jodecki. — 
Z dowodami na razie krucho. 
— Ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka. 
— A propos, co dalej robimy? 
—? Proponuję, żebyśmy przesłuchali mego niedoszłego teścia. 
— Tosińskiego? 
236 
— Otóż to — przytaknął Grzelecki. — A mnie, pod pozorem 
przesłuchania, sierżant Wapiński zabierze do komisariatu. Muszę wreszcie 
przejrzeć zgromadzone przez was szpargały. 
Trzy kwadranse później Jodecki zatrzymał służbowego poloneza na 
motelowym parkingu. Wysiadając spostrzegł nadchodzącego właśnie 
Sawitowskiego. 
— Kończy pan codzienny obchód swoich włości? — zagadnął zdawkowo. 
—• Owszem. — Po twarzy tamtego przemknął pełen goryczy uśmiech. — 
Wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie smutny fakt, że gości 
ubywa w zastraszającym tempie. 
— Czyżby znowu ktoś wyjechał? 
— Państwo Tomikowie i pan Rydzewski właśnie pakują manatki. Po 
południu już ich nie będzie. 
— Szczerze współczuję. 
— Mam nadzieję, że pańskie śledztwo zmierza ku końcowi? — 
Sawitowski nie mógł się powstrzymać, by nie zadać nurtującego go 
pytania. 
— Proszę mi wierzyć, że pragnę tego równie gorąco jak pan — zapewnił 

background image

kapitan. —<Na szczęście zaczynają się już rysować realne widoki... 
Mąż właścicielki motelu wszedł do głównego budynku,   a  oficer   
ciężkim  krokiem ruszył 
237-c 
w stronę pawilonu Tosińskiego. Przed domkiem dostrzegł Elżbietę 
zapamiętale wypisującą patykiem na piasku jakieś esy-floresy. W 
pierwszym momencie chciał ją o coś zagadnąć, ale mina dziewczyny, 
żywo przypominająca chmurę gradową, skutecznie odwiodła go od 
pierwotnego zamiaru. Bąknął tylko coś na powitanie i korzystając z 
otwartych drzwi wszedł do pawilonu. 
—? Pan do mnie? — Tosiński nie wyglądał na zaskoczonego. — Zdaje się, 
że należę do nielicznych mieszkańców motelu, których nie przesłuchiwała 
jeszcze milicja. 
— Nasza rozmowa nie będzie dotyczyła wyłącznie zdarzeń, które miały 
miejsce w Międzyzdrojach. 
— To coś nowego. 
— Zacznijmy od pańskiej znajomości z Antonim Wazuniem. >— Jodecki 
zdecydował od razu przystąpić do rzeczy. 
— Mojej znajomości? — Tosiński udał zdziwienie. — Widywałem go 
tylko na plaży. 
— Czy na pewno? 
— Nie rozumiem? 
—? Zapomniał pan już o niedawnym proce-l sie? 
Przez dłuższą chwilę panowało milczenieJ Kapitan wlepił zimny wzrok w 
przerażonego] gospodarza, a ten to bladł, to czerwieniał, nerJ wowo 
wyłamując sobie palce. Oficer miał jujj 
238 zamiar ponowić pytanie, ale właśnie w tym momencie Tosiński 
zdecydował się odpowiedzieć. 
—? Przecież ja byłem wtedy niewinny —-wyszeptał. — Prokurator mi 
uwierzył i w sądzie występowałem* jedynie jako świadek. 
— Mimo wszystko sprawa nie była jasna. W magazynie pańskiej 
wytwórni wody gazowanej znaleziono przedmioty pochodzące z włamania 
dokonanego przez Kucickiego i Wazunia. 
— Antek schował je tam bez mojej wiedzy. 
— Jak to możliwe? 
— Widzi pan, ja dobrze znałem jego rodziców... To znaczy matkę — 
poprawił się szybko. — Niewiele brakowało, a bym się nawet z nią ożenił 
—- Czyżby Wazuń był pańskim synem? 
— Nie, nie był. ale czułem się w pewnym sensie odpowiedzialny za 

background image

rozpad małżeństwa jego rodziców.. Wszystko to działo się zaraz po 
wojnie. Później straciłem wszelki kontakt z maleńkim Antkiem i jego 
matką. Dopiero dwa lata temu Wazuń zupełnie nieoczekiwanie złożył mi 
wizytę. Powiedział, że jego rodzice nie żyją, a on ułożył już swoje sprawy 
i niczego ode mnie nie chce. Na szczęście Elżbieta była akurat za granicą, 
na jakimś obozie, i o niczym nie miała pojęcia 
2$f"S 
— Pan  wybaczy,   ale  nie  widzę  żadnego związku... 
— Myślałem, że Antkowi potrzebny jest ktoś, kto mógłby wypełnić lukę 
po utracie rodziców. Zaproponowałem, by odwiedzał mnie, kiedy tylko 
zechce, i czuł się jak u siebie w domu. " 
— Skorzystał z pańskiej oferty? 
— Zaczął u mnie bywać niemal codziennie Interesował się wytwórnią, 
bardzo chętnie w wszystkim pomagał, nawet kilka razy zastąpi mego 
akwizytora. Bóg mi świadkiem, że ni wiedziałem o jego konszachtach z 
Kucickim nie miałem też pojęcia o włamaniu. Dopier kiedy w wytwórni 
zjawiła się milicja, zrozu miałem, co w trawie piszczy. 
— Co było dalej? 
— Wazuń stosunkowo szybko został zwol niony z aresztu. Przyszedł do 
mnie, usiłowa się tłumaczyć, ale ja posłałem go do stu dia błów. 
— Posłuchał? 
— Owszem. Widzieliśmy się podczas proce su, a potem dopiero tutaj, w 
Międzyzdrojach. 
— Jak zareagował na pański widok? 
— Udał, że mnie nie poznaje. 
— A pan? 
— W pierwszym momencie chciałem wyjeJ chać z Międzyzdrojów, potem 
jednak doszedł 
240 
łem do wniosku, że to nie ja powinienem przed nim uciekać. 
— Krótko mówiąc, miał pan przez Wazunia sporo kłopotów. 
— Delikatnie powiedziane. 
— Nie myślał pan o zemście? ?— Nie rozumiem? 
— Kilka godzin temu, niedaleko stąd, znaleźliśmy zwłoki pańskiego 
znajomego. — Głos Jodeckiego nagle stwardniał. — To było zabójstwo. 
— Jezus, Maria! —. Tosiński chwycił się za głowę i wlepił wzrok w 
kapitana. — Antek nie żyje?!     „ 
— Osobiście mogłem się o tym przekonać. 
— Ale nie myśli pan chyba, że to ja... ?— Samo przypuszczenie tak 

background image

przeraziło Tosińskie-go, że nie dokończył zdania. 
— Na razie nikt pana o nic nie podejrzewa — sucho wyjaśnił oficer. — 
Niemniej musimy wyjaśnić wszystkie okoliczności sprawy, a pańskie 
powiązania z denatem miały dość niecodzienny charakter. 
— Zapewniam pana, że od dwóch lat nie zamieniłem z nim nawet słowa. 
Tutaj, w Międzyzdrojach, również udawaliśmy, że się nie znamy. 
— Mógłby pan wyjaśnić, co robił pan w poniedziałek po południu? 
Powiedzmy między czternastą a dwudziestą? 
241 
— Nie pamiętam... Chyba zdrzemnąłem się,, po obiedzie. — Tosiński 
bezskutecznie usiłował zapanować nad sobą. — Żle spałem poprzed niej 
nocy i byłem zmęczony upałem. 
— Położył się pan u siebie, w pawilonie? 
— Oczywiście. 
— Do której pan spał? 
— Gdzieś do siedemnastej, może trochę kró cej. 
— A potem? 
— Poszedłem na spacer. 
— Dokąd? 
?— Do lasu, w stronę na Wisełkę i Miedz 
wodzie. 
— Długo pan spacerował? 
— Wróciłem koło dwudziestej. 
— Kto to wszystko mógłby potwierdzić? I —? Pan pyta o moje alibi? 
— Po prostu staram się ustalić fakty. 
— Niestety, przez całe popołudnie i wieczór i byłem sam — ponuro 
przyznał Tosiński. -1 Może córka widziała mnie śpiącego w pawilol nie, 
ale równie dobrze mogła tam w ogóle nil zaglądać. Na spacerze nie 
spotkałem nikogo znajomego, a Ela wróciła do domu dopiero pcf 
dwudziestej trzeciej. Jak pan widzi, miałem pecha. 
— Czasem tak bywa. — Jodecki udał, zj uważa temat za wyczerpany. — 
Do wyjaśnia nia została nam jeszcze jedna sprawa. 
—• Słucham? 
— Obecnie prowadzi pan w Warszawie wytwórnię wód gazowanych. 
— Ściślej  rzecz  biorąc,  pod   Warszawą  — sprostował Tosiński. 
?— Dawno otworzył pan interes? 
— Przed siedmioma laty. 
— Czym zajmował się pan przed podjęciem działalności na własny 
rachunek? 

background image

— Byłem urzędnikiem z inżynierskim tytułem. 
— Moża wiedzieć, gdzie? 
— W FSO, na Żeraniu. 
— Diametralnie zmienił pan swoje zainteresowania zawodowe. 
— Nie da się ukryć. 
— Dochód z prywatnego warsztatu samochodowego nie byłby chyba 
mniejszy? 
— Moja druga żona wniosła mi w posagu tę wytwórnię, i tak już zostało. 
Interes wymagał wprawdzie sporych nakładów, w grę wchodził remont 
budynku i konieczność wymiany części urządzeń, ale szybko się z tym 
uporałem. Najistotniejsze było to, że nie zaczynałem od zera. 
Skrzypnęły drzwi i do. pawilonu zajrzała Tosińska. W oczach dziewczyny 
kapitan dostrzegł nie wróżące nic dobrego błyski 
— Długo jeszcze zamierza pan maglować mego ojca? — rzuciła 
zaczepnie. 
243 
242 
— Właśnie skończyliśmy naszą pogawędką. — Oficer uśmiechnął się 
rozbrajająco. — Moje uszanowanie państwu. 
Przed komisariatem stał milicyjny gazik. W wozie zauważył Jodecki 
chrapiącego w najlepsze Wapińskiego. Kapitanowi przemknęła myśl, że po 
dwóch nie przespanych nocach należałby się tamtemu wypoczynek we 
własnym łóżku, nie miał jednak serca budzić sierżanta, żeby mu to 
zakomunikować. 
Na biurku przed Grzeleckim piętrzył się stos protokołów, notatek i 
ekspertyz, nie mówiąc już o przesłanych do tutejszego komisariatu aktach 
dotyczących różnych tajemniczych rozbojów i włamań z terenu kilku 
nadmorskich kurortów. 
— Czego ty, Jędruś, szukasz? — Zainteresował się Jodecki. — Podziwiam 
twoją cierpliwość. Ja nie zdołałem przejrzeć nawet połowy tej makulatury. 
— A szkoda — westchnął Grzelecki. — Z tych dokumentów można 
wyciągnąć ciekawe wnioski. Moim zdaniem, Wielecka, Wazuń i Kucicki 
stanowili zgraną paczkę okradającą co zamożniejszych letników na 
zachodnim wybrzeżu. — Kapitan postanowił przedstawić swoją koncepcję 
koledze. — Żadne z tej trójki nie umarło śmiercią naturalną. Logicznie 
rzecz 
244 
oiorąc, wypadałoby założyć, że okradli kogoś, kto nie ma w zwyczaju 
tolerować podobnych ekscesów, a potrafi bez skrupułów zabijać i sprawnie 

background image

pozorować nieszczęśliwe wypadki. 
— Na przykład tego mitycznego kuriera zachodniego wywiadu, który śni 
się po nocach pułkownikowi Kuglarzowi ?— pół żartem, pół serio 
podchwycił Jodecki. 
Chociażby... 
—' Tak czy inaczej, szpiega nie znajdziesz wertując szpargały. 
<— Kto wie. — Grzelecki uśmiechnął się zagadkowo. — Widzisz, do tej 
pory najbardziej podejrzewałem Ingmara Svensona, teraz jednak wpadł mi 
w oko drugi niewyraźny za-graniczniak. 
— Nie gadaj? 
— Na początku lipca, w Kołobrzegu, został okradziony późniejszy gość 
motelu „Pod kulawym Belzebubem", niejaki Johan Zimerbach. Sprawców 
kradzieży do dnia dzisiejszego nie ustalono, a sam Zimerbach bardzo 
niechętnie rozmawiał z miejscową milicją, 
XXXIII 
Ciężko powłócząc nogami Grzelecki minął motelową bramę. Dzień miał 
się już ku końcowi, mimo to było jednak parno i* duszno. Na 
244 
parkingu dostrzegł Międzybrodzkiego. Producent damskich torebek 
pakował właśnie niewielką, elegancką walizkę- do bagażnika 6wego opla. 
—? Wyjeżdża pan? — zagadnął kapitan. 
— Owszem.   ?—   Międzybrodzki   potakująco skinął głową. — Prawdę 
powiedziawszy atmosfera w motelu stała się nie do wytrzymania. Te 
wypadki, ta milicja... A propos, pana teżi przytrzymali dzisiaj w 
komisariacie? 
—- Niestety. 
<— Czego chcieli? 
— Diabli wiedzą. Wypytywali mnie o wszystko, 
— Sam pan widzi. 
— Zamierza pan wracać do Warszawy? 
— Oczywiście. 
— Nie szkoda panu urlopu? Może gdzieś nad Zatoką Gdańską byłoby 
przyjemniej niz w Międzyzdrojach. 
Zapewne ma pan rację, ' ale ja już nie 
myślę ryzykować. 
— Dlaczego? W Warszawie musi być teraz 
istne piekło. 
— Możliwe, niemniej za kilka dni i tak musiałbym wracać. 
Międzybrodzki skinął oficerowi na pożegnanie i wsiadł do opla. 

background image

Uruchamiał właśnie silnik, kiedy na parking wtoczyło s,ię volvo Sven-
sona. Szwed zaparkował samochód nie naprzeciwko wejścia do głównego 
budynku, ale nieco z boku, i spiesznie pomaszerował w kierunku 
rozsianych między drzewami pawilonów. 
Grzeleckiemu przemknęła myśl, że oto nadarza się znakomita okazja. W 
dwóch susach dopadł swego renaulta i otworzył schowek pod deską 
rozdzielczą. Wyciągnął szare, metalowe pudełeczko wielkości połowy 
paczki papierosów i paznokciem przekręcił o sto osiemdziesiąt stopni 
ledwo widoczną śrubkę. Teraz jak gdyby nigdy nic ruszył w stronę 
samochodu Svensona. Jeszcze krok i Andrzej udał, że się \ potyka. 
Postronny obserwator z pewnością nie zauważyłby w jego zachowaniu nic 
niezwykłego, ale moment później pudełeczko tkwiło już przytrzymywane 
magnesem w jednym z zakamarków podwozia volvo. 
Będąc już za rogiem głównego budynku kapitan spostrzegł Szweda pod 
domkiem Ziółkowskiej Odruchowo przyspieszył kroku i musiał użyć całej 
siły woli. by nie podbiec. Droga do własnego pawilonu wydała mu się 
nieskończenie długa. Na szczęście w środku nie musiał już przed nikim 
udawać. Błyskawicznie zgarnął do walizki swoje rzeczy i choć wiedział, 
że zostawił przynajmniej połowę drobiazgów, nie chciał tracić czasu na 
porządne pakowanie. Wyszedł z domku i odetchnął z ulgą Ziółkowska i 
Svenson dochodzili dopiero do głównego budynku. 
247" 
246 
— A więc i ty wyjeżdżasz? — cichy, pełen szczerego żalu głos Elżbiety 
osadził go na miejscu. — Nawet nie przyszedłeś się pożegnać... 
Nerwowo odwrócił się w stronę dziewczyny. Stała kilka kroków dalej, 
spoglądając na niego z wyrzutem. Grzelecki poczuł, że coś go ściska za 
gardło, a uraza za nieprzyjemne sceny na plaży i wczoraj przed domkiem 
ulotniła się gdzieś bez śladu. 
— Muszę —? wyjąkał, czerwieniejąc na twarzy. 
— Już się chyba nie zobaczymy? 
Tego było za wiele. Nie panując nad sobąj podbiegł do Elżbiety i mocno ją 
objął ramieniem. 
— Jedź ze mną — poprosił bez sensu. —? Dokąd? 
— Nie wiem, zobaczymy. 
— A niby kto ma wiedzieć? — Po policzkach dziewczyny potoczyły się 
łzy. 
— To przecież w gruncie rzeczy nieważne. I 
— Nieważne? 

background image

— Bylibyśmy razem! — Przyciągnął ją dq siebie i mocno pocałował w 
usta. — No chodź] szkoda czasu. 
Tosińska przylgnęła do niego całym ciałem i odwzajemniła pocałunek, ale 
moment późnie] Andrzej poczuł, że odsuwa go od siebie. 
— Jedź! — wyszeptała łamiącym się głosem! 
— A ty? 
- Zostanę z ojcem. 
— Chcę, żebyś była ze mną — powtórzył z niemądrym uporem. 
*— Przecież   wiesz,   że   to   niemożliwe.   — Otarła łzy wierzchem 
dłoni. — Żegnaj. -?— Nie mów tak, ja wrócę. 
— N^is obiecuj. ^— Uśmiechnęła się smutno. Nie oszukuj mnie ani 
siebie. 
Przekonasz się. —? Jutro zapomnisz, a za rok nie poznamy się na ulicy. 
Taka jest kolej rzeczy. 
— A jednak spróbuj zaczekać. Nawet jeśli Stąd wyjedziesz i tak cię 
znajdę. 
Nawet nie będziesz szukał... 
— Do widzenia, Elżbietko! 
Wsiadając do wozu kapitan zdążył zauważyć, że volvo Svensona skręca w 
kierunku Wisełki i Międzywodzia. Uruchomił silnik, a chwilę później 
włączył radio. W renaulcie zabrzmiały skoczne dźwięki jakiegoś przeboju, 
ale Grzelecki pokręcił gałką strojenia w lewo, do oporu. Wśród szumu i 
przypadkowych zakłóceń cienko zapiszczał charakterystyczny sygnał. Po 
piętnastu sekundach pisk powtórzył się. W porządku! ?— pomyślał oficer, 
ruszając w ślad za Szwedem. Podrzucony do wozu Svensona 
mikronadajnik  działał bez zastrzeżeń. 
249 
XXXIV, 
Służbowy polonez kolejny raz podskoczył na jakimś wyboju — niewiele 
brakowało, a Jodec^ ki grzmotnąłby głową w dach samochodu —? ale oto 
za zakrętem pojawiła się wreszcie polana, pośrodku której stał parterowy 
domek z maleńkim ganeczkiem. Kapitan podjechał bliżej, zatrzymał wóz 
pod płotem i, ruszył do wejścia. Drzwi otworzył mu szczupły, 
niewiarygodnie wysoki mężczyzna o ascetycznej, pooranej głębokimi 
bruzdami twarzy. 
— Obywatel Joachim Grybucha? — upewnił się oficer, sięgając po swoją 
legitymację. 
— Owszem — przytaknął gospodarz,. 
— Można do środka? 

background image

— Proszę. 
Weszli do niezbyt obszernej, surowo urządzonej izby o poczerniałych ze 
starości ścianach. Grybucha usiadł przy zbitym z prostych desek stole i 
wskazując gościowi miejsce na nieforemnym taborecie wlepił w niego 
szare, głęboko osadzone oczy. 
— Pan tu od dawna? -— zagadnął oficer. 
— Sprowadziłem się w pięćdziesiątym pier-szym. 
— Z daleka? 
?— Z daleka. — Gospodarz nie zdradzał zbytniej ochoty do rozmowy. 
— Sam pan mieszka? 
 
— Teraz sam. 
—? Nie ma pan krewnych? —- Żona umarła, a córka wyszła za mąż i 
wyjechała z kraju, 
— Dokąd? 
— Do męża, Ąp Szwecji. 
— Nigdy pana nie odwiedza? 
— Raz do roku, od wielkiego dzwonu. — Grybucha wzruszył ramionami. 
— Sam klepię swoją biedę i nikogo tutaj nie potrzebuję. 
— Więc i letników nie bierze pan na kwaterę? 
— Do mnie letnicy nie zaglądają. Jodecki przez dłuższą  chwilę spoglądał 
na 
gospodarza. Grybucha zdecydowanie nie wzbudzał zaufania i nawet nie 
silił się na cień uprzejmości. W końcu kapitan zdecydował się zapytać 
wprost. 
—- Czy zna pan niejakiego Ingmara Sven-, sona? 
— Znam — gospodarz wreszcie odpowiedział twierdząco. 
— Skąd, jeśli można wiedzieć? 
— To jest siostrzeniec mojego szwedzkiego zięcia — starannie określił 
pokrewieństwo. 
•— Często go pan widuje? —* Nieczęsto. 
— Mógłby pan określić nieco dokładniej? 
— Bywa, że i dwa razy do roku, a bywa, że Ingmar nie pokazuje się i 
przez trzy lata. 
251 
—. Przywozi panu paczki od córki? ~ Czasem coś przywiezie, innym 
razem tylko zajrzy ~* Pan zna szwedzki? 
— Nie; ale za to on mówi po polsku. —? Kiedy ostatnio pana odwiedził? 
— W poniedziałek. 

background image

— Długo się zatrzymał? ?— Do wtorku. 
—- A nie wie pan przypadkiem, czym zajmuje się Svenson? — Oficer 
spróbował z innej beczki. 
>— Prowadzi interesy. 
— Jakiego typu? ?— Nie pytałem. 
Jodecki omal nie zgrzytnął zębami. Było jasne, ze gospodarz z własnej 
inicjatywy nie powie nawet słowa. W dodatku podczas całej 
dotychczasowej rozmowy na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. 
Zupełnie tak, jakby kapitan pytał o rzeczy nie interesujące Gry-buchy. 
Mimo wszystko postanowił jeszcze nie rezygnować. 
— Kilka kilometrów stąd, w lesie nad strumieniem, stoi ppuszczona 
chałupa — bardziej stwierdził niż zapytał. 
—• Kiedyś  mieszkał  tam  autochton Zimer. 
— Umarł? 
—- Skądże znowu! — Po nieruchomej dotąd twarzy gospodarza 
przemknął ledwo dostrzegalny uśmieszek — W pięćdziesiątym trzecim 
czy czwartym wyjechał z całą rodziną do Niemiec. 
'— Widział go pan jeszcze? 
<-=» Jego najstarszego syna, Johana. 
— Kiedy, jeśli można wiedzieć? 
— W tym r^ui, w ostatnich dniach czerwca, 
— Przyjechał  odwiedzić  rodzinne strony? 
— Widocznie. 
— Jest pan pewien, ze ten autochton nazywał się Zimei a. nie Zimerbach? 
— Jodecki skojarzył sobie obydwa nazwiska. 
—• Może i Zimerbach — obojętnie zgodził się Grybucha. — Dla mnie tu 
żadna różnica. 
>— I jeszcze jedno., — Kapitan w zamyśleniu zmarszczył brwi — Nie 
zauważył pan, czy w ostatnich dniach ktoś nie Korzystał z chałupy po 
Zimerbachach? 
•— Nie tak dawno widziałem tam trójkę letników: młodą dziewczynę i 
dwóch niewiele*od niej starszych mężczyzn. 
— Mieli wartburga starego typu z warszawską rejestracją — skwapliwie 
podpowiedział oficer. 
— Faktycznie, na podwórku stało jakieś auto - zgodził się gospodarz. — 
Ale na numery to 
ja już nie patrzyłem. 
Założę się, że Kucicki, mówiąc przy Andrusz-czakównie o wizycie u 
ciotki, w rzeczywistości miał zamiar zajrzeć do tej chałupy — pomyś-" 

background image

253 
lał Jodecki. Grzecznie podziękował Grybusze, pożegnał się i ruszył do 
wyjścia. Gospodarz odprowadził gościa na ganek, nie zapytał jednak, jaki 
był powód nie zapowiedzianej wizyty oficera. 
W komisariacie czekał na kapitana Wapiński. Ostatnie dni pozostawiły na 
twarzy sierżanta wyraźne ślady zmęczenia, a nawet jego opasłe brzuszysko 
jak gdyby skurczyło się o kilka! centymetrów. 
— Zgodnie z pańskim  życzeniem ustaliłem aktualne miejsce pobytu 
Johana Zimerbacha —j bez żadnych wstępów poinformował JodeckieJ go. 
-— Facet mieszka teraz w pensjonacie „Wod na Panna".'. 
— To znaczy, że nie wyniósł się z Między zdrojów. 
— Na to wygląda. 
— Zaraz złożę mu wizytę. •*— Jest  jeszcze   fonogram  z  paszportówki 
Okazuje się, że Niemiec ma stałe przedstawi cielstwo jednej z 
monachijskich firm na Pol skę. Przebywa u nas w bieżącym roku od po 
łowy czerwca, ale do chwili obecnej zdążył j\t sześciokrotnie przekraczać 
granicę. Za każdy razem wszystko było w najlepszym porządk Zimerbacha 
zastał Jodecki na niewielk skwerku przylegającym do pensjonatu. Niemi© 
siedział pod kolorowym, kawiarnianym para 
Holem i .popijając piwo przeglądał jakiś zachodni magazyn. 
-— Przepraszam najuprzejmiej, ale czy zechciałby pan zamienić ze mną 
kilka słów? — Kapitan ukłonił się grzecznie, -i— Na początku lipca w 
Kołobrzegu stał się pan ofiarą niemiłego incydentu. Obecnie zarysowały 
się widoki na ustalenie sprawców kradzieży i odzyskanie przynajmniej 
części pańskiego mienia, dlatego też pozwoliłem sobie pana niepokoić. 
Zimerbach zmierzył oficera nieufnym spojrzeniem i zrobił minę, jakby się 
zastanawiał, czy przypadkiem nie odprawić intruza z kwitkiem. 
Ostatecznie musiał jednak dojść do wniosku, że ewentualna odzyskanie 
tego, co utracił, może być warte kilku minut rozmowy z kapitanem, bo 
przyzwalająco skinął głową. ^— Bitte schdn, Herr... — Kapitan Joiii;cki. 
•?— Bitte, Herr Jodecki — powtórzył Niemiec z chłodnym uśmiechem. — 
Jestem do pańskiej dyspozycji. 
— Może na wstępie zechciałby pan przypomnieć, jak d<>szło do 
kradzieży. 
— Mieszkałam w pensjonacie „Biała ,Mewa". Którejś sobo:,y wybrałem 
się na dansing. Nazwy restauracji już nie pamiętam, w każdym | razie 
zabawiłem tam do północy albo nawet dłużej. Po powrocie okazało się, że 
ktoś pod 
254 

background image

255 
moją nieobecność otworzył drzwi i splądrował zajmowany przeze mnie 
pokój. 
— Co panu zginęło? 
— Około dwóch tysięcy marek, trochę złotówek, aparat fotograficzny, 
turystyczny tele-wizorek i kilka jakichś drobiazgów. 
— Przepraszam za pytanie, ale czy przed włamaniem nikogo nie 
przyjmował pan u siebie w pokoju? 
*~ To jest moja prywatna sprawa *— żachnął się Zimerbach. 
—- Niewątpliwie, niemniej nalegałbym na odpowiedź. 
— A jakiż ma to związek z kradzieżą? — Niemiec był wyraźnie 
poirytowany. — Pan się chyba zapomina, Herr Jodecki! 
— Rozumiem, że odwiedziła pana kobieta..— Kapitan nie zrażony ciągnął 
dalej. — Czy przypadkiem nie była to pani Zofia Wielecka? — Szybkim 
ruchem podsunął Zimerbachowi kolorową fotografię. — Oczywiście, 
mogła używać innego imienia lub nazwiska... 
— Skąd pan wie? — Niemiec zapomniał o gniewie, popatrzył na oficera z 
niekłamanym zdumieniem. — To przecież jasne. Stuknął się nagle w 
czoło. — Ta dziewczyna była w zmowie ze złodziejem. Na dokładkę to 
właśnie ona namówiła mnie na ten dansing! 
256 
XXXV 
— W ciągu tygodnia dokonano trzech zabójstw, a ty referujesz mi tylko 
litanię pobożnych życzeń nie popartych prawie żadnymi dowodami! — 
Pułkownik Kuglarz nie szczędził gorzkich słów Grzeleckiemu. — Na 
dokładkę, te twoje wieczne ciągotki do partyzantki. Nie dość, że 
podrzuciłeś Svensonowi mikro-nadajnik z nikim tego nie uzgadniając, to 
jeszcze osobiście holowałeś go do samej Warszawy. Przecież tak nie 
można pracować! Nie po to mamy sztab ludzi i wyspecjalizowane służby, 
żeby któryś z „orłów" bawił się w Zo-się-Samosię! 
— Ale ten Szwed wydaje mi się bardzo podejrzany — nieśmiało bąknął 
kapitan. 
— Otóż to! '— podchwycił naczelnik, kręcąc głową z politowaniem. — 
Tobie wystarcza, żeby ktoś był podejrzany, a nam potrzeba konkretnych 
dowodów. 
— Co dalej robić? 
— Skoro już tu jesteś, wpadnij na przyjacielską pogawędkę do Tomika i 
Rydzewskiego, przeczytaj, co twoi koledzy wygrzebali w kartotekach na 
temat interesujących nas osób, i wracaj, synu, nad morze. 

background image

— Motel „Pod kulawym Belzebubem" jest już prawie pusty. 
— Logika wydarzeń mówi, że jeśli nie w samych Międzyzdrojach, te 
gdzieś w pobliżu, rozegra się finał całej sprawy. — Kuglarz nie myślał 
zmienić zdania. — Zresztą powiadają, że zbrodniarz zawsze wraca na 
miejsce zbrodni... — dorzucił pół żartem, pół serio. 
— Zostaje jeszcze Svenson. 
— Moim zdaniem on również nie zagrzeje miejsca w Warszawie. A na 
razie pilnuje gofl podporucznik Milewski. 
— Czy mogę się odmeldować? 
— Z moim błogosławieństwem — pułkownil^ zdążył się już rozpogodzić. 
— Tylko uważaj n siebie, chłopcze. Tym razem mamy wyjątków 
niebezpiecznego przeciwnika. 
W maleńkiej cukierence przy jednej z bocznych uliczek Saskiej Kępy 
kłębił się zbitjfl tłum. Wprawdzie mało kto reflektował na apetycznie 
wyglądające ciastka, ale za to lody miały ogromne powodzenie. Drobna, 
niespełna dwudziestoletnia   blondyneczka  dwoiła  się troiła nakładając 
porcje do waflowych kubecz ków, a urzędująca przy kasie Tomikową 
spraw nie inkasowała należność, pokrzykując z rząd ka w stronę zaplecza, 
by doniesiono kubeł za mrożonej masy o konkretnym smaku.  ' 
— Kogo ja widzę?! — Radośnie zamachał al rękami do Grzeleckiego — 
Pań Andrzej wJ własnej osobie! Panu też sprzykrzyło się mo-1 
rze 
— Chętnie posiedziałbym dłużej nad wodą 
258 
ale pani rozumie, interesy. — Kapitan spróbował przepchnąć się bliżej 
Tomikowej. — Nie jjastałem przypadkiem męża? 
-~ Niestety musiał pojechać po surowiec, pan wie, jak dzisiaj o wszystko 
trudno. 
*— Kiedy wróci? 
—- Nie mam pojęcia* ale niech pan wpadnie do nas wieczorkiem. 
Mieszkamy dwa kroki stąd, na Francuskiej. 
*r- Dziękuję za zaproszenie. 
Zawsze będzie pan mile widziany. 
Oficer uśmiechnął się na pożegnanie i nie bez uczucia pewnego zawodu 
opuścił cukiernię. Chwilę później siedział już w swoim renaulcie. Po 
krótkim wahaniu włączył stacyjkę i wolno ruszył' w kierunku Wawra. 
Prawdę powiedziawszy nie bardzo wiedział, jak wytłumaczyć 
Rydzewskiemu nieoczekiwaną wizytę, postanowił jednak, że coś wymyśli 
na miejscu. 

background image

Skręcał właśnie w Płowiecką, kiedy w uszach zaświdrował mu 
przeraźliwy sygnał syreny. Przyhamował i niemal w tym samym 
momencie wyprzedził go z piskiem opon czerwony wóz straży pożarnej. 
Grzelecki rozejrzał się czujnie. W pierwszej chwili nie zauważył niczego 
podejrzanego i ruszył w swoją stronę, ale niespełna dwieście metrów dalej 
ogarnęło go niedobre przeczucie. Przejechał jeszcze ze sto metrów i 
ponownie skręcił. Teraz mógł już zobaczyć płonący budynek. Był to 
niewielki, 
259 
parterowy drewniak, a ściślej rzecz biorąc rozbuchane ognisko, z którego 
sterczały co grub-rze belki i ceglany komin. Kapitan na wszelki wypadek 
zerknął do notatnika, wiedział jednak, że o żadnej pomyłce nie może być 
mowy, Płonął warsztat Rydzewskiego. 
Grzelecki zostawił renaulta i niemal biegiem dopadł młodego 
funkcjonariusza w mundurze podporucznika MO. 
— Kto pierwszy zawiadomił o pożarze? — Mignął koledze po fachu 
swoją legitymacją 
— Sąsiadka z przeciwka, niejaka Urszula Ni-tecka — wyjaśnił 
podporucznik rzeczowo. Emerytowana nauczycielka. 
— O której? 
v— Jakiś kwadrans, najwyżej dwadzieścia mi nut temu, ale po dwóch 
miesiącach upałóv drewno pali się niczym słoma. Na dokładk tam musi 
być kupa chemikaliów, jak w każ dej wytwórni plastyków. 
— Są ofiary? 
— Jeszcze nie wiadomo, obawiam się jednali o właściciela tego interesu. 
Jego samochód st<l| z kluczykiem w stacyjce i dokumentami \l schowku. 
Kapitan  dostrzegł  znajomego   volkswage zaparkowanego naprzeciwko 
płonącego budy ku, tyle że po drugiej stronie ulicy. W pier . '.jim odruchu 
Grzelecki chciał sprawdzić sł wa podporucznika, ale niemal natychmiast zr 
63 
zygnowdł. Przemknęła mu mysi, że samochód najprawdopodobniej i tak 
trzeba będzie poddać szczegółowym oględzinom, a w tej chwili lepiej nie 
przeszkadzać strażakdłsi. Ci widać z góry zrezygnowali z prób ratowania 
resztek warsztatu, bo polewali wodą jego skraje, by nie dopuścić do 
rozprzestrzeniania się pożaru. Chyba mieli zresztą rację, bo po kilku 
minutach pióropusz ognia wyraźnie zmalał, a żar panujący uprzednio na 
całej ulicy zelżał na tyle, że można już było bezkarnie podejść do granic 
posesji Rydzewskiego. 
— Niech pan da znać pułkownikowi Kuglarzowi ?— kapitan poprosił 

background image

podporucznika o przysługę. — Ja tymczasem pogadam z tą Ni-tecką. 
Wysoka, zadziwiająco prosto trzymająca się mimo osiemdziesięciu kilku 
lat kobieta stała w otwartych drzwiach. Była mocno przybita 
wydarzeniem, ale starała się zachować spokój. 
— To pani telefonowała po straż pożarną? 
— Po milicję również — potwierdziła emerytowana nauczycielka. 
— Może pani opowie, jak do tego doszło? •— Przed  siedemnastą  
wyszłam do  sklepu. 
Kiedy wracałam, pan Rydzewski wysiadał właśnie z samochodu. 
Zagadnęłam, co słychać, a on powiedział, że od poniedziałku ponownie 
uruchamia wytwórnię i przyjechał zobaczyć, czy wszystko jest w 
porządku. 
2H.I 
-— W pani obecności wszedł do budynku? 
— Widziałam, jak otwierał bramę na podwórko. 
— Później nie obserwowała już pani dzewskiego? 
— Skądże znowu! -— Spojrzała na oficera z nie ukrywanym zdziwieniem. 
— Po prostu poszłam do siebie. 
— Kiedy zauważyła pani ogień? 
-— Pół godziny, może trzy kwadranse później. Właściwie to najpierw 
poczułam spaleniznę i wyjrzałam na ulicę, żeby zobaczyć, co się stało. Z 
okien warsztatu buchał już ogień, więc natychmiast chwyciłam za telefon. 
— Jeśli dobrze zrozumiałem, to dzisiaj Rydzewski pierwszy raz po urlopie 
zaglądał do warsztatu? 
— Tak... To znaczy niezupełnie — wyraźnie się zawahała. •— Wczoraj, 
późnym wieczorem, widziałam światło w oknach jego wytwórni. 
— Innymi słowy był tu i wczoraj? 
— Prawdopodobnie, ale dzisiaj jakoś zapomniałam go o to zapytać. Widzi 
pan, Rydzewski mieszka w bloku przy Międzynarodowej, a w Wawrze ma 
tylko warsztat, jest więc trochę nietypowym sąsiadem. 
— Raczej był — ponuro sprostował funkcjonariusz. 
262 
—• Niestety, chyba ma pan rację -— przytaknęła, sięgając po chusteczkę 
do nosa. 
Jadąc na Międzynarodową Grzelecki nie mógł opędzić się od natrętnej 
fnyśli, że oto miało miejsce kolejne zabójstwo, a on nie tylko nie umiał mu 
w porę zapobiec, ale nawet nie wie, kto jest odpowiedzialnym za nie 
zbrodniarzem. Z ciężkim sercem odszukał właściwy blok, wjechał na 
piętro i bez większej nadziei dotknął przycisku dzwonka. O dziwo, chwilę 

background image

później drzwi otworzyły się i w progu stanęła drobna, zaniedbana 
kobiecina w "kraciastej chustce na głowie. 
—? Pan tu czego? — Zmierzyła kapitana nieufnym spojrzeniem. 
?— W Wawrze, w warsztacie pana Rydzewskiego wybuchł pożar. — 
Oficer sięgnął po swoją legitymację. 
— Jezusie Nazareński! — Wiadomość poruszyła kobiecinę do żywego. — 
Mówi pan, że pożar? 
— Spłonął cały budynek. 
— A pan Rydzewski? — zaniepokoiła się jeszcze bardziej. — Przecież on 
tam właśnie pojechał. 
— O której wyszedł z domu? — Grzelecki me odpowiedział na zadane mu 
pytanie. 
— Zaraz po obiedzie, koło piątej. 
— Obiad jadł tutaj, u siebie? 
— Jak zwykle. 
2$ 
— Przepraszam, ale co pani właściwie robi w domu Rydzewskiego? — 
Oficer zdecydował siej wreszcie zadać nurtujące go od początku rozmowy 
pytanie. 
?— Sprzątam i gotuję — odparła z godnością. — Pucerowa jestem — 
przedstawiła się kapitanowi. — Mieszkam w tym samym bloku, na 
parterze, a u pana Rydzewskiego dorabiam sobie do emerytury. 
— Jednym słowem prowadzi pani dom — skonstatował oficer. — W 
dzisiejszych czasach nielekkie zajęcie. 
— Ano nielekkie — zgodziła się kobiecina. 
— Pan Rydzewski często przyjmuje gości? 
— Na szczęście bardzo rzadko. 
— A ostatnio, po powrocie z Międzyzdrojów, nikt go nie odwiedzał? 
— I owszem — przypomniała sobie Pucerowa. — Ledwo wczoraj 
przyjechał, a już wieczorem miał wizytę. 
— Widziała pani tego gościa? 
— Byłam już u siebie — zaprzeczyła. — Ale dzisiaj rano znalazłam w 
zlewie dwa kieliszki, a przecież pan Rydzewski sam by nie pił. 
— Pytała pani o tę wizytę? 
— Pytałam. 
— I co? 
V1— Pan Rydzewski zbył mnie tylko. Zresztą i 264 prawdę mówiąc, on 
nigdy nie lubił, żeby wtrącać się w jego sprawy. 
— Znaczyłoby to, że nie umie pani powiedzieć, kto i o której godzinie 

background image

odwiedził Rydzewskiego — upewnił się kapitan. — Równie dobrze ten 
ktoś mógł przyjść w nocy albo z samego rana. 
— Ano mógł — przyznała. — Wejścia na klatkę schodową u nas się nie 
zamyka, a ja nie wstaję już tak wcześnie jak kiedyś. 
— O kiórej zaczyna pani sprzątanie u Rydzewskiego? 
— Koło dziesiątej. 
— Otóż to! — Pokiwał głową Grzelecki — Trudno będzie nam 
sprecyzować, kiedy ta wizyta miała miejsce... Czy wychodząc dzisiaj do 
warsztatu Rydzewski nie sprawiał wrażenia podenerwowanego albo 
nienaturalnie podnieconego7 — spróbował z innej beczki. 
•— Niby dlaczego miałby się denerwować? — zaprzeczyła, choć nie bez 
wahania. — Ale czemu pan tak wypytuje o pana Rydzewskiego? ?— W 
oczach Pucerowej ponownie pojawił się niepokój — Czy nic mu się nie 
stało podczas tego ij^zaru? 
vVpadnę jeszcze, to pogadamy. — Grzelecki jdał nagle, że się śpieszy. — 
Dziękuję za iMormację i do widzenia. Przy zgliszczach warsztatu 
Rydzewskiego nie >/ło już straży pożarnej, za to na małej ulicz 
63 
ce aż roiło się od funkcjonariuszy. Całością komenderował porucznik 
Zanejko. 
— Co, stary, ściągnęli cię do tego pożaru? ?— Grzelecki przyjaźnie 
powitał kolegę. 
— Jak widzisz. — Zanejko nawet nie myślał kryć złego humoru. 
—? Okropny tu jeszcze gorąc. Z przeprowadzeniem szczegółowych 
oględzin trzeba będzie trochę zaczekać. 1 
— Powiedz to lepiej pułkownikowi Kuglarzowi — żachnął się Zanejko. 
?— On by chciał, żebym ja poleciał do pożaru jeszcze przed strażakami. 
Oficerowie podeszli bliżej do szczątków warsztatu. Prawdę 
powiedziawszy niewiele z niego zostało. Podwórko przypominało jedną 
wielką kałużę, ze sterty zwęglonych belek tu i ówdzie unosiły się nikłe 
smużki dymu, a nad wszystkim ciążył charakterystyczny swąd spalonego 
plastyku. Któryś z funkcjonariuszy zaczepił bosakiem jedną z belek i 
ostrożnie odciągnął ją na bok. Po chwili chciał zrobić to samo z drugą, ale 
coś musiał zobaczyć w pogorzelisku, bo zatrzymał się niezdecydowany. 
— Tam ktoś leży, panie poruczniku — powiedział cicho do Zanejki. — 
Medycy będą mieli kłopot, bo z nieboszczyka niewiele zostało. 
63 
267 
Jodecki zatrzasnął drzwi służbowego poloneza i bez pośpiechu wszedł na 

background image

mostek. Chałupa, w której znaleziona zwłoki Wazunia, wyglądała niczym 
na jarmarcznym landszafcie. Promienie popołudniowego słońca odbijały 
się w strumieniu, nadając zieleni drzew i trawy jakiś nierzeczywisty, 
jaskrawy odcień, ostro kontrastujący z czernią starych belek. Wprawdzie 
chata po Zimerbachach została już uwieczniona na kilkunastu fotografiach 
we wszelkich możliwych ujęciach, kapitan nie mógł sobie jednak 
odmówić przyjemności, by nie zrobić jeszcze jednego, kolorowego 
zdjęcia. 
Odniósł aparat fotograficzny do samochodu i wrócił na mostek. Przez 
dobrą minutę bezmyślnie spoglądał w wodę. Mówiąc szczerze nie bardzo 
wiedział, po co tu znowu przyjechał. Miejscowi funkcjonariusze pod 
wodzą sierżanta Wapińskiego wszystko dokładnie przeszukali i trzeba było 
pogodzić się z faktem, że ślady ujawnione na miejscu przestępstwa nie 
nadały śledztwu nowego impetu. Badania laboratoryjne niedopałków 
papierosów doprowadziły wprawdzie do identyfikacji większości z nich, 
ale fakt, że zostały pozostawione w chałupie przez Wielecką, Wazunia i 
Kucickiego, niewiele wnosił do sprawy, podobnie zresztą jak i znaleziona 
przez Wilczka dziesięoiokoronówka. 
Oficer zszedł z mostka nad samą wodę. Kiedyś po przeciwnej stronie 
strumyka musiała być ścieżka, bo krzaki kończyły się dobre dwa kroki od 
brzegu. Brnąc po kolana w gęstej trawie oficer ruszył wzdłuż strumienia. 
Nieco powyżej chałupy zatrzymał się znowu. Ścieżka skręcała tu pod 
ostrym kątem w prawo. Właściwie nie było powodu, żeby iść nią dalej, 
Jodecki jednak zaryzykował. Omal się nie przewrócił o spróchniały pień 
powalonego przed i laty drzewa, dwukrotnie chiupnęło mu pod no-j gami 
ukryte wśród trawy błoto, w końcu spłoszył jakiegoś ptaka. Przeszedł 
jeszcze kilkanaście kroków i stanął nad niewielkim, wyschnięJ tym na 
poły stawkiem. Gdyby nie resztki wbitych w brzeg kołków, można by było 
pomyślećd że to tylko spora kałuża. 
Ścieżka skończyła się i kapitan miał już za-| miar wracać, kiedy jego 
wzrok padł na jakia podłużny przedmiot leżący w wodzie tuż pod' 
przeciwległym brzegiem. Bez namysłu okrążył stawek, ściągnął buty i 
podwinął spodnie. Przytrzymując się kołka, ostrożnie wszedł do wody. 
Niemal jednocześnie poczuł lekki dresz-i czyk emocji. Oto na dnie leżał 
wąski, myśliwski nóż o rogowej rękojeści. Ktoś musiał go tu wrzucić 
bardzo niedawno, bo na ostrzu nie było jeszcze śladów rdzy. 
268 
63 
— Jezusie Nazareński! — Pucerowa ze zgrozą chwyciła się za głowę.. — 

background image

Ale nieboraka popaliło! 
— Czy rozpoznaje pani denata? — Grzelecki łagodnie przypomniał 
kobiecinie, w jakim celu przywiózł ją w środku nocy do Zakładu 
Medycyny Sądowej 
— Przecież mówił pan, że to Rydzewski. —• Popatrzyła na kapitana 
niepewnie. 
.— Mówiłem, ze to może być Rydzewski — sprostował oficer — A pani 
miała dokonać identyfikacji. 
— Tak, tak — przytaknęła szybko, choć bez specjalnego przekonania. — 
Tylko że pana Rydzewskiego okropnie popaliło —? powtórzyła jak gdyby 
na swoje usprawiedliwienie. ?— Trudno poznać. 
Innymi   słowy,  potrafi   pani  powiedzieć, czyje to zwłoki czy nie? 
Przez dłuższą chwilę spoglądała to na zwęglone szczątki ludzkie, to na 
oficera, to wreszcie na stojącego obok laboranta. Jakoś nie mogła się 
zdecydować i gdyby nie stanowcza mina Grzeleckiego, najchętniej w 
ogóle uchyliłaby się od odpowiedzi. 
— No więc? — kapitan ponaglił kobiecinę. 
— Tak, to on — poznała wreszcie. 
— Jest pani pewna? 
26?" 
— Przecież znałam, go z dziesięć lat albo dłużej. 
Kapitanowi przemknęła myśl, że w gruncie rzeczy identyfikacja zwłok 
Rydzewskiego przez Pucerową była tylko czczą formalnością. Sam oficer 
rozpoznał przecież charakterystyczny sygnet na palcu denata, a o jego 
tożsamości świadczyły również klucze od mieszkania i ja poński, 
elektroniczny zegarek z wygrawerowa nymi na bransoletce inicjałami, nie 
mówiąc już o samych okolicznościach znalezienia ofia 
?—• W ten sposób jeden problem mamy z gło wy — odetchnął laborant. -
— Czy można prze wieźć zwłoki na salę sekcyjną? — Zwrócił si do 
Grzeleckiego. — Mimo wszystko wolelibyś my skończyć sekcję przed 
północą. 
—? Oczywiście — zezwolił kapitan. — Ad pani miałbym jeszcze kilka 
pytań. 
—? Przecież ja już wszystko powiedziałam — Po twarzy Pucerowej 
przemknął cień nie-i pokoju. 
—? Nie orientuje się pani, czy Rydzewski miał w Warszawie jakąś 
rodzinę? 
— Chyba me. 
— A przyjaciół lub bliższych znajomych? 

background image

— Jeśli nawet, to do domu ich nie zapraszał. Zresztą z tego, co wiem, pan 
Rydzewsk żył głównie swoim zakładem i interesami. 
63 
Pozostaje jeszcze kwestia jego kontaktów z zagranica. 
— Nie rozumiem? 
— Nigdy nie wspominał pani o kimś, kto na stałe mieszkał poza Polską? Z 
nikim nie prowadził korespondencji? 
— Gdzieżby tam.. Chociaż zaraz! — Nieoczekiwanie stuknęła się w czoło. 
— Jakieś dwa miesiące temu dostał list z zagranicznymi znaczkami.' To 
było pod koniec maja albo na początku czerwca. 
— Pamięta pani od kogo? — zainteresował się oficer. 
— Tego mi pan Rydzewski nie powiedział. —? A z jakiego kraju? 
— Z Anglii — stwierdziła bez namysłu — Chociaż nie — poprawiła się 
szybko. — Raczej z Niemiec. 
— Zachował ten list? ?— Widziałam, że spalił. 
— A kopertę? 
— Kopertę tez Tylko znaczki udało mi się wyprosić dla wnuka. 
— Wnuk mieszka razem z panią? 
— Tak 
— Jedziemy! 
Niespełna dwadzieścia minut później Grzelecki trzeci już raz tego dnia 
zaparkował swojego renaulta przy ulicy Międzynarodowej. Mieszka- 
'271 
nie Pucerów mieściło się na parterze. Utworzył im niewysoki, dobrze 
podłysiały mężczyzna po czterdziestce. Na widok Pucerowej skrzywił się 
z nie ukrywanym zniecierpliwieniem. 
— Co tak późno? — rzucił ostro. —? Wszyscy denerwujemy się, a mamy 
nie ma i nie) ma! 
•— To moja wina. — Kapitan sięgnął po legitymację. — Pańska matka 
musiała zidentyfikować zwłoki. 
?— Ach tak! — Pucer ze zrozumieniem kiwnął głową. — Faktycznie w 
bloku mówiło się o jakimś pożarze.. 
— Można do środka? 
— Alez oczywiście. 
Mieszkanie musiało być pomyślane jako kawalerka, bo składało się 
jedynie z ciasnego pokoiku, mikroskopijnej łazienki i równie maleńkiej 
kuchni. W pokoju oprócz młodszej Pucerowej i jej szesnastoletniego syna 
siedziała jeszcze dwójka spragnionych sensacji sąsiadów. Jeden z nich 
wyraźnie' miał zamiar zagadnąć oficera o szczegóły pożaru warsztatu 

background image

Rydzewskiego, Grzelecki udał jednak, że tego nie widzi i nie zwlekając 
zwrócił się do Krzyśka Pucera. 
— Babcia mówiła mi, że jesteś zapalonym filatelistą 
—? Znaazki zbieram gdzieś od trzech lat. — Słowa   Grzeleckiego   
najwyraźniej   zaskoczyły 
chłopaka. Na   razie  jeszcze  nie   mam się 
czym pochwalić. 
— Ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka ?— sentencjonalnie zauważył 
kapitan. — Tak czy inaczej  chciałbym  zobaczyć  twoją  kolekcję, 
— Nie zartufe pan? 
— Ani trochę. 
— A co pana interesuje; Polska, „Demolu-dy" czy Europa Zachodnia? 
— Europa Zachodnia. 
Po chwili niezbyt gruby klaser znalazł się w rękach oficera. Ten, ku 
ogólnemu zdziwieniu, przez dobre pół minuty przewracał karty, udając 
spore zainteresowanie. W końcu zar pytał jak gdyby nigdy nic. 
— Podobno również i babcia zasila twoje zbiory? 
— Owszem —- przytaknął Krzysiek. <— Czasem przynosi mi to i owo. 
—- Nie dostałeś od niej ostatnio czegoś ciekawego? 
—? Skandynawia, to właściwie żaden cymes. — Chłopak ledwo 
dostrzegalnie wzruszył ramionami. —? Zresztą niech pan sam zerknie na 
koniec... 
Kapitan skwapliwie zajrzał na ostatnią kartę. Za przezroczystym paskiem 
tkwiły tam dwa niepozorne znaczki z nadrukiem „Sverige". Grzelecki 
sięgnął po lupę młodego Pucera i przez moment  wpatrywał się we 
fragmenty 
273 
• nic 
stempla pocztowego. Nie ulegało wątpliwości, że list do Rydzewskiego, o 
którym wspominała Pucerowa, został wysłany ze Sztokholmu. 
.Do Zakładu Medycyny Sądowej kapitan jechał już znacznie wolniej niż 
na Międzynarodową. Kiedy dotarł wreszcie na miejsce, było dobrze po 
dwudziestej trzeciej. Wysoka, szczupła lekarka o ciemnorudych włosach 
kończyła właśnie sekcję, 
— Wreszcie raczył się pan pojawić -— powitała oficera zgryźliwie. •— 
Najpierw się pan awanturuje, że z sekcją nie można czekać do jutra, a 
potem zostawia wszystko i znika gdzieś bez wieści. 
— Co zdołała pani ustalić? -— Grzelecki wolał udać, że rue dosłyszał 
uszczypliwej uwagi. 

background image

—? Chyba się pan zbyt wiele nie spodziewał przywożąc do mnie te 
zwęglone zwłoki? 
— Czyżby sekcja nic nie dała? 
— No, niezupełnie. — Widać lekarka zdążyła juz wyładować zły humor, 
bo po jej twarzy przemknął nikły uśmiech. —-? Mimo wszystko 
przyczyna zgonu jest raczej jasna. 
— Mianowicie? 
— Denat otrzymał postrzał od tyłu, w kark, a pocisk utkwił w kręgosłupie. 
— Czy śmierć  nastąpiła   natychmiast? 
— W każdym razie dość szybko. 
— A ile czasu mogło upłynąć od chwili zgonu Rydzewskiego do 
zadziałania płomieni? 
•—? Stan, w jakim znajdują się zwłoki, nie pozwala mi na ścisłą 
odpowiedź. W każdym razie były to minuty, a nie godziny. 
— Denata widziano żywego na krótko przed pożarem. — Grzelelki myślał 
głośno. — Wypadki musiały więc następować bardzo szybko po sobie. 
— Niech pan zwróci uwagę na jeszcze jeden, chyba dość istotny, szczegół 
— dorzuciła lekarka. — Prawdopodobnie na zwłoki została wylana jakaś 
łatwo palna substancja, chyba benzyna. Oczywiście mogło to nastąpić 
przypadkiem, już podczas pożaru, ale fakt pozostaje faktem. 
— Stąd wniosek, że zabójca postanowił spalić warsztat wraz ze zwłokami 
Rydzewskiego. — Kapitan nie wahał się zaprezentować własnej wersji. — 
Gość ma na sumieniu jeszcze trzy inne zabójstwa, trzeba więc uczynić 
wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby w końcu trafił za kratki 
Grzelecki zabrał znaleziony podczas sekcji pocisk i bez pośpiechu wrócił 
do swego renaulta. Uruchamiał właśnie silnik, kiedy usłyszał dyskretne 
bzyczenie ukrytego pod deską rozdzielczą radiotelefonu. Niechętnie 
wcisnął klawisz pod radioodbiornikiem, spełniający w rzeczywistości rolę 
przełącznika, i moment później w głośniku zachrobotał suchy głos oficera 
dyżurnego. 
63 
275 
— Sto osiemnasty, zgłoś się! 
— Tu sto osiemnasty — ziewnął kapitan. ?— 
Odbiór. 
— Melduj się zaraz u siódemki. 
Grzelecki zerknął na zegarek i omal nie zaklął. Dochodziła północ, pora na 
odprawę u pułkownika Kuglarza była więc, delikatnie mówiąc, dość 
niecodzienna. 

background image

— Sto osiemnasty, jak mnie zrozumiałeś? — natarczywy głos oficera 
dyżurnego przypomniał kapitanowi, że należy odpowiedzieć. 
— Za kwadrans jestem u starego — warknął zgoła nieregulaminowo. — 
Bez odbioru. 
Na pierwszy  rzut oka gmach wyglądał na zupełnie wymarły   Grzelecki 
skinął z daleka dyżurnemu i nie oglądając się za siebie szybkim   krokiem   
ruszył   przez   puste   korytarze. Chwilę później dotarł do gabinetu 
naczelnika Kuglarza. Przez uchylone drzwi buchały kłęby tytoniowego 
dymu. a w środku oprócz pułkownika i jednego ze znanych kapitanowi 
pracowników Zakładu Kryminalistyki siedział jeszcze szpakowaty 
mężczyzna koło pięćdziesiątki w mundurze oficera pożarnictwa. Ten 
ostatni  monotonnym, niemal  bezbarwnym głosem kończył właśnie swe 
wywody, 
—1 Przed wydaniem ostatecznej opinii będziemy musieli przeprowadzić 
badania zgromadzonego materiału dowodowego, co potrwa minimum trzy 
do czterech dni, jednakże juz teraz / dużą dozą prawdopodobieństwa mogę 
stwierdzić, że pożar w wytwórni obywatela Rydzewskiego został 
spowodowany celowo. Zlokalizowaliśmy miejsce, skąd ogień zaczął się 
rozprzestrzeniać, a jego wygląd jest iście podręcznikowy. Po prostu 
identyfikacja benzyny, jako środka inicjującego pożar, nie przedstawia dla 
fachowca większych trudności. 
— Słyszałeś? — Kuglarz wskazał Grzelec-kiemu miejsce naprzeciwko 
siebie. — Zdaniem eksperta  mamy do  czynienia z podpaleniem. 
.— Pasuje, jak ulał, do wyników sekcji. — Kapitan skorzystał skwapliwie 
z zaproszenia i usiadł na niezbyt wygodnym foteliku. — Choć raz zabójca 
nie próbował pozorować nieszczęśliwego wypadku 
— Innymi  słowy,   na   tym  odcinku  sprawa jest jasna? — Ziewnął oficer 
pożarnictwa. 
— Brakuje tylko najważniejszego, to znaczy punktu zaczepienia 
pozwalającego zidentyfikować sprawcę 
— Mozę pomocne okażą się wyniki naszych badań — odezwał się 
pracownik Zakładu Kryminalistyki. — Podczas oględzin samochodu 
Rydzewskiego technicy ujawnili na jednym z siedzeń kilka włosów 
Porównaliśmy je z materiałem nadesłanym ze Szczecina i okazało się, że 
mają one te same cechy, co włosy Wieleckiej 
— Facet flirtował z dziewczyną. — Grzelec 
63T7 
ki pokręcił głową z nie ukrywanym sceptycyzmem- — Pewno Wielecka 
pojechała z nim 

background image

' któregoś dnia na kawę do sąsiedniej miejscowości albo na spacer. 
r~ To było raczej niemożliwe — sprostowań pułkownik. -— Sam 
meldowałeś, że volkswaJ gen Rydzewskiego stał pod warsztatem 
samochodowym, a nie na motelowym parkinguJ Wszyscy myśleli, że wóz 
jest popsuty, jeśli więc Rydzewski woził dziewczynę, to z pewj nością nie 
w celach rekreacyjnych. 
— Niby racja. — Kapitan zaczerwienił siej jak sztubak przyłapany na 
błędnej odpowiedzi" 
— Tak czy inaczej nasi eksperci z Zakładu Kryminalistyki spisali się na 
medal. — KugJj larz wrócił do poprzedniego tematu. •— Maiq nadzieję,, 
że równie dobrze pójdzie im z nic*' zidentyfikowanymi    dotychczas    
niedopałkami! papierosów, które zostały znalezione na miej scu zabójstwa 
Wazunia. 
— Obywatel pułkownik ma zamiar ściągnąć te niedopałki do Warszawy? 
— Przyleciały samolotem dzisiaj, a właści wie wczoraj w południe — 
poprawił się n? czelnik, spoglądając na zegarek. 
— Specjaliści ze Szczecina nie kręcili nosa mi, że nie mamy do nich 
zaufania? 
— Oni również nie mogą narzekać na bra roboty. Kapitan Jodecki 
meldował mi, że pobliżu chałupy po Zimerbachach znalazł nd] 
na którym wykryto- śladowe pozostałości ludzkiej krwi Dosłownie przed 
godziną przyszedł fonogram, że była to Jy^pw tej samej grupy co krew 
Wazunia 
— Czyli kółeczko się zamyka 
— Co z tego, moi złoci, skoro dalej nie wiemy, kto jest czterokrotnym 
zabójcą. — Pułkownik Kuglarz daleki był od optymizmu 
—? Ja juz zgłaszałem jedną kandydaturę — nieśmiało przypomniał 
Grzelecki. 
— Chodzi ci o Svensona? •— Właśnie. 
— Nie wiem, jak to było w Międzyzdrojach, ale tu, w Warszawie, facet ma 
niepodważalne alibi. Od chwili przyjazdu do stolicy -pozostaje pod 
troskliwą opieką podporucznika Milewskiego.. Chociaż zaraz! — 
Pułkownik nagle zmarszczył brwi. — Z meldunku wynikałoby,-że Szwed 
przez całą dobę nie wysciubił nosa z mieszkania Ziółkowskiej. Ona sama 
wychodziła wczoraj po mleko i pieczywo, ale Sven-sona nasz 
podporucznik nie widział 
XXXVIII 
Niewysoki, dobrze podłysiały monter w drelichowej kurtce z do połowy 
wypalonym papierosem w zębach energicznie załomotał do pier-1 wszych 

background image

z brzegu drzwi na dziewiątym piętrze 
278 
63 
stosunkowo niedawno oddanego do użytku wieżowca. Chwilę później z 
mieszkania dobiegły odgłosy szurania kapci, metalicznie szczęknęła 
zasuwa i w progu pojawił się siwy mężczyzna dobrze już po 
sześćdziesiątce. 
— Pan do mnie? — Obrzucił montera pełnym zdziwienia spojrzeniem. 
— Jestem z wodociągów. — Łysy nawet nie pofatygował się, by wyjąć z 
ust papierosa. — Ktoś tu zgłaszał awarię. 
— Awarię? 
— Podobno jakaś rura puściła na złączu i od dwóch tygodni cieknie. 
— Chyba  zaszło  nieporozumienie.  — Siwy mężczyzna   energicznie   
potrząsnął   głową.   —i U mnie z całą pewnością nie ma żadnego 
przecieku. 
— Ale ja dostałem zlecenie. — W głosie pracownika wodociągów 
zabrzmiała  nuta niezachwianej pewności siebie. — A skoro jest zle-l 
cenie, to znaczy, że musi być awaria. 
— Może cieknie u któregoś z sąsiadów? —I łagodnie poddał lokator. 
Monter   niecierpliwie   wzruszył   ramionamii i  najwyraźniej  miał  
zamiar  ofuknąć siwego mężczyznę,  w  ostatniej  jednak  chwili słowa 
tamtego musiały mu trafić do przekonania, bm sięgnął do leżącej na 
podłodze wielkiej torby z narzędziami. Przez kilkanaście sekund grze-1 
bał w przegródce z i^kułami  i uszczelkami, 
nim w jego ręku pojawił się wymięty świstek papieru. 
—- Pan nazywa się Ziółkowski? — zapytał, 
— Nie, Czerniakowski. 
—- Czyli faktycznie pomyłka. — Pracownik wodociągów nie krył swego 
rozczarowania. .— Pewno dyspozytorka coś pokręciła. Wiadomo: baba. 
—i Zaraz, zaraz! — Czerniakowski z rozmachem stuknął się w czoło. ?— 
Moja sąsiadka nazywa się właśnie Ziółkowska. 
— W izleceniu jest Dionizy Ziółkowski. ?— Monter przecząco pokręcił 
głową. 
— Ale może chodzi o Ziółkowską, a nie o Ziółkowskiego. 
— Diabli wiedzą. ?— Człowiek w drelichu niezdecydowanie podrapał się 
w łysinę. 
— Nie sprawdzi pan? 
— Skoro już tu jestem... 
Monter zostawił torbę przed wejściem do mieszkania Czerniakowskiego i 

background image

obaj ruszyli do sąsiednich drzwi. Milka otworzyła im prawie natychmiast. 
— Czy to pani zgłaszała do wodociągów awarię? — Czerniakowski 
znacząco wskazał montera. 
— Spadł mi pan z nieba! — Dziewczyna radośnie klasnęła w dłonie. — 
Od wiosny kran mi przecieką, a administracja do tej pory nie raczyła 
nikogo przysłać. 
63 
280 
— Ja miałem uszczelnić rurę na złączu, a nie jakiś tam kran — pracownik 
wodociągów nagle-się stropił. — Tak napisała mi dyspozytor-ka. 
— Pal diabli dysppzytorkę! ?— Ziółkowska w dwóch susach dopadła 
torby montera i połaszczyła ją do swego mieszkania. — Ja pana nie 
wypuszczę, póki nie zobaczy pan tego kranu. 
?— Słusznie, pani Milko! — poparł sąsiadkę Czerniakowski. — Trzeba 
skorzystać z okazji, a dla fachowca to przecież żadna różnica kran czy 
rura. 
Hydraulik próbował jeszcze oponować, ale Ziółkowska zostawiwszy torbę 
w przedpokoju bezceremonialnie chwyciła go za drelichową kurtkę i 
pociągnęła za sobą. Dziewczyna zajmowała kawalerkę. Mieszkanie 
składało się z niewielkiego pokoju, kuchni, przedpokoju i łazienki. 
Właśnie do tej ostatniej niemal siłą wepchnęła montera. 
— Proszę, niech pan rzuci okiem na kran z zimną wodą — poprosiła. — 
Nie było mnie w Warszawie blisko dwa miesiące, a przez ten czas w 
wannie zdążył się zrobić paskudny zaciek. Jeszcze trochę i będę musiała 
poszukać nowej wanny, a w dzisiejszych czasach to przecież nie takie 
proste. 
Chcąc nie chcąc hydraulik pochylił się nad zdezelowanym kranem. 
Sącząca się bez przer- 
> Strużka w,dy faktycznie zdążyła juz pozostawił ni różowej ściance 
wanny sporą, bru-dnordzav    pianie; 
Trzeba wymienić; pakunek. Monter z niekłamanym obrzydzeniem 
odwrócił się plecami do cieknącego krami —- Nie wiem, czy te, co mam, 
będą pasować. 
— Ja panu zapłacę - Milka uśmiechnęła sie przymilnie      Prywatnie. 
Bez słowa wrócił do przedpokoju po torbę z narzędziami. Drzwi do 
pokoiku były otwarte jikoś nie mógł jprzec się pokusie, by tam zajrzeć   
Regał, kanapa, oryginalny fotelik lywan      wszystko rod<...    Pev  'su      
two-harmoni jną   ałosr   ale  »   pomieszczeniu panował okropny bałaga    
Mi        porozrzucanymi po sprzc,-! ich ( - cuuri    'air gardero by 

background image

pracownik    odociągov    lcstrzeg! również i męską koszulę,  jednak  jej 
właściciela      raią pewnością nie było w mieszkaniu 
Ładnie się pani opaliła        rzuci] zdaw kowo, wracając do łazienki       [J 
nas w kraju czy gdzieś na południu? 
— Nad Bałtykiem 
— Podobno ostatnimi czasy pogoda nad naszym morzem lepsza niż u 
Bułgarów 
— Prawdę powiedziawszy nie miałam jeszcze okazji porównać. 
Monter wyciągnął z torby ,.żabkę" i garść uszczelek Zaczaj rozglądać się 
pij łazience szu 
283 
"63 
kając zaworu odcinającego dopływ wody do mieszkania, ale widać w 
ostatniej chwili się rozmyślił, bo do oporu odkręcił cieknący kran. 
— Załatwiłaby sobie pani jakąś zachodnią albo jugosłowiańską armaturę 
zamiast tej tandety — wrócił do zasadniczego powodu swej bytności w 
łazience Ziółkowskiej. —• Szkoda mojej roboty, bo za miesiąc znowu 
nawali. 
Jak gdyby na poparcie wygłoszonej opinii z rozmachem stuknął „żabką" w 
kurek. Ponownie odwrócił głowę w stronę dziewczyny i nie patrząc, co 
robi, zabrał się do zakręcania wody. Trzy sekundy później poczuł pod ręką 
lekki opór, postanowił jednak na siłę docisnąć za-l wór. Jeszcze pół obrotu 
i nagle zimny prysznic zmoczył hydraulika od pasa w górę. 
— Jezus, Maria! Co pan wyprawia? — Rozpaczliwy krzyk Milki zamiast 
pobudzić do działania na dobre sparaliżował pracownika wodoJ ciągów. 
— Zaleje mi pan całą łazienkę! 
Spojrzał na kran. Dołem ciekło, jak wprzódyJ za to kurek i górna część 
zaworu tkwiły w ręku montera, a przez powstały otwór woda tryskała 
niczym z fontanny. 
—• No, zróbże pan coś, do ciężkiej choleryS — Ziółkowska w 
bezsensownym geście ściągJ nęła z wieszaka przy wannie ręcznik;. 
Hydraulik spróbował wetknąć zawór na swo-l je miejsce, ale efekt był 
tylko taki, że woda pociekła mu po spodniach. Gniewnie odrzucił 
?384 
kurek i z braku jakiejkolwiek zatyczki lub korka posłużył się własną 
dłonią. Niestety skutek był równie żałosny i monter zaczynał już całkiem 
tracić głowę, kiedy jego wzrok padł na umieszczony w samym rogu 
łazienki zawór odcinający dopływ wody do mieszkania. 
Trzy kwadranse później po wysoce niefortunnym odegraniu roli 

background image

pracownika warszawskich wodociągów podporucznik Milewski opuś-. cił 
progi mieszkania Ziółkowskiej. Chlupotało mu w butach, ciekło ze spodni, 
a drelichowa kurtka nie nadawała się do włożenia. Koniec końców kran 
udało mu się zreperować, był to jednak jedyny pozytywny rezultat całej 
wyprawy, jeśli nie liczyć ustalenia wysoce niepokojącego   faktu,   że  
wbrew   dotychczasowym przypuszczeniom Ingmar Svenson nie 
przebywał aktualnie u dziewczyny. 
W zaparkowanej na wysokości sąsiedniego bloku nysie czekał Grzelecki 
wraz z dwoma sporo młodszymi, ubranymi podobnie jak Milewski, 
funkcjonariuszami. Na widok podporucznika cała trójka wybuchnęła 
niepohamowanym śmiechem, ale ten szybko zgasił ich wesołość. 
— Na darmo pilnowaliśmy tej chałupy — zakomunikował ponuro. — 
Svensona nie ma u Ziółkowskiej. 
— Jak to nie ma? — Grzelecki aż podskoczył. — Meldowałeś przecież 
staremu, że Szwed 
63 
od przyjazdu nie wyściubił nosa z mieszkania tej dziewczyny 
—* Meldowałem, meldowałem — odburknął Milewski. — A ciebie nigdy 
nikt nie wystawił do wiatru? Pilnowaliśmy wyjścia z bloku i wozu 
Svensona. Czy to moja wina, że Szwed wylazł przez okno na dziewiątym 
piętrze albo zwiał przez komin? 
Kapitan bez słowa wyskoczył z nyski i w kilku susach dopadł wejścia do 
bloku Ziółkowskiej. Winda była akurat na dole. Wpadł do niej, 
niecierpliwie nacisnął najwyższy przycisk i po kilkunastu sekundach 
znalazł się na dziewiątym piętrze. Drzwi do mieszkania przyja ciółki 
Svensona były zamknięte, ale oficer nawet nie spojrzał w tamtym 
kierunku. Zatrzasnął za sobą drzwi windy i przeskakując po trzy stopnie 
dotarł na ostatnie, dziesiąte, piętro. 
Idący w lewą stronę korytarz kończył się ślepo po jakichś trzydziestu 
metrach. Grzelecki zawrócił i pobiegł w przeciwną stronę. Kilkanaście 
metrów przed drugim końcem korytarza natknął się na niskie, oszklone 
drzwi. Nie były zamknięte na klucz ani na kłódkę i prowadziły do 
krótkiego łącznika. Chwilę później kapitan biegł już bliźniaczym 
korytaTzem po drugiej stronie bloku. Piętro niżej wsiadł do windy. 
Wyjaśnienie tajemniczego zniknięcia Svensona okazało się banalnie 
proste. 
,63 
Nie minęły nawet dwa kwadranse, kiedy Grzelecki wpadł jak bomba do 
gabinetu pułkownika Kuglarza. Naczelnik wiedział już o wszystkim i 

background image

krążył nerwowo między oknem i zgniłozieloną kotarą zasłaniającą szafę 
pancerną. 
— Co za dyletantyzm! Jaki brak wyobraźni! — gulgotał z najwyższym 
rozdrażnieniem. — Na nikim już nie można polegać. Ten cały Milewski 
nadaje się do przedszkola, a nie do takiej roboty jak nasza! 
— Każdemu może się zdarzyć, że strzeli gafę. — Kapitan nie chciał 
pogrążać i tak już skompromitowanego w oczach przełożonego kolegi. — 
Teraz najważniejsze, żeby jak najszybciej dorwać tego Svensona. 
Trzymam zakład, że to właśnie on zabił Rydzewskiego i podpalił 
wytwórnię plastyków. Najprawdopodobniej właśnie po to przyjechał do 
Warszawy. 
— Mozę i masz rację —- W głosie pułkownika zabrzmiał wyraźny 
sceptycyzm. — Ale gdzie dowody? 
—? Wpakujemy Szweda za kratki, porządnie go przemagluję, a on już sam 
wszystjko wyśpiewa. 
— Wyśpiewa albo i nie, za to my obaj wylecimy z roboty. Masz pojęcie, 
jaki podniósłby się krzyk, że bezpodstawnie zatrzymaliśmy cudzoziemca?! 
«— Przecież me będziemy siedzieć z założonymi rękami. 
— Słusznie — przytaknął Kuglarz. ?— Wydałem już stosowne dyspozycje 
i prędzej czy później pan Ingmar powinien wpaść w oko komuś z 
„prewencji" albo „drogówki". Ale o żadnym zatrzymaniu nie może być 
nawet mowy. 
Cicho skrzypnęły drzwi i do gabinetu naczelnika wkroczył Zanejko. W 
przeciwieństwie do swego przełożonego i Grzeleckiego był w nadzwyczaj 
dobrym humorze. \ 
— Mamy wreszcie dowód, że w tej sprawie chodzi nie tylko o zwykłe 
zabójstwo, rozboje, włamania i inne wyczyny kryminalnego półświatka — 
zaczął od samego progu. — Według wszelkich znaków na niebie i ziemi 
wszystkie te przestępstwa są logiczną konsekwencją działalności wrogiego 
wywiadu. 
«— Nie gadaj?! — Kapitan aż podskoczył. —< Znalazłeś coś w spalonym 
warsztacie Rydzew" skiego? 
.— Siedziałem tam przez całą noc i pół dnia, ale opłaciło się. — Porucznik 
tryumfalnym gestem wyciągnął z czarnej „dyplomatki" niewielką 
plastykową kasetkę. W środku leżały dwie starannie opakowane w ? 
przezroczystą folię, bliźniaczo podobne do siebie, zapalniczki. Ich ścianki 
pokrywała na poły wypalona, na poły stopiona, masa plastyczna bliżej nie 
okreś- 
288 lonego koloru, a na częściach metalowych widać było wyraźny, 

background image

ciemny nalot, jaki pozostawia dłuższe działanie silnego płomienia. 
— Zapalniczki oddam zaraz ekspertom — ciągnął dalej Zanejko ale już na 
miejscu dokładnie je sobie obejrzałem. W każdej znajduje się miniaturowa 
skrytka. Bomba się tam nie zmieści, dla mikrofilmu jednak miejsca aż 
nadto. 
— Obawiam się, że pod wpływem wysokiej temperatury niewiele z tych 
mikrofilmów zostało. — Kuglarz ciekawie pochylił się nad zapalniczkami. 
— Nawet najlepsi specjaliści nie potrafią ustalić, co one zawierały. 
—? Być może, ale sam fakt znalezienia czegoś podobnego jest chyba 
dostatecznie wymowny — nie ustępował porucznik. -— Przeciętny 
prywaciarz nie kolekcjonuje takich zapalniczek. 
- Ciekawe, dlaczego Svenson nie zabrał ich po zabójstwie Rydzewskiego? 
— zastanowił się Grzelecki. — Przecież to cholernie kompromitujący 
dowód. 
— Może po prostu nie zdążył? 
Na biurku naczelnika brzęknął jeden z telefonów. Kuglarz niecierpliwie 
sięgnął po słuchawkę i przez dłuższą chwilę milczał. Kiedy w końcu 
podziękował rozmówcy za meldunek, jego mina była już znacznie 
pogodniejsza. 
— Znalazła się zguba — poinformował sie- 
289 
dzących w gabinecie oficerów — Przed chwilą, jak gdyby nigdy nic, 
,Svenson zajechał taksówką pod blok Ziółkowskiej. Mam nadzieję, że tym 
razem nasza opieka będzie skuteczniejsza. 
XXXIX 
' Jodecki delikatnie zastukał do szerokich, pomalowanych na biało drzwi i 
odczekawszy kilka sekund nacisnął klamkę. W obszernym pokoju za 
staromodnym biurkiem siedziała szczupła, siwowłosa kobieta Na widok 
kapitana odsunęła na bok pokaźny stos przeglądanych właśnie rachunków 
— Pan chciałby zatrzymać się u mnie na kilka dni? — zapytała domyślnie. 
—? Może kiedyś, w przyszłości — Kapitan sięgnął' do kieszeni po 
służbową legitymację. — W tej chwili pragnąłbym zadać pani kilka pytań. 
— Ach tak! ?— Właścicielka pensjonatu beznamiętnie skinęła głową 
— Prawdę mówiąc, próbowałem znaleźć panią juz wczoraj, ale jakoś nie 
miałem szczęścia. 
— Przez cały dzień jeździłam po okolicy w poszukiwaniu jedzenia dla 
moich gości. Niestety, oficjalne przydziały są nadzwyczaj skromne 
— Czy wyprawa dała rezultaty? 
Nie powiedziałabym. — westchnęła ze smutkiem. — Ale odkąd to pańska 

background image

firma interesuje się kłopotami właścicieli pensjonatów? 
— Jednym z pani gości jest niejaki Johan Zimerbaeh. — Jodecki 
postanowił przystąpić do rzeczy. 
— Zgadza się. 
— Zanim trafił do „Wodnej Panny", przez kilka dni mieszkał „Pod 
kulawym Belzebubem". 
— Coś mi o tym wspominał. 
— Nie mówił, czemu zdecydował się opuścić motel? 
— Wybaczy pan, ale ja nie mam zwyczaju pytać gości o takie rzeczy — 
odparła z godnością. — Każdy może swobodnie decydować, gdzie się 
zatrzyma. 
— Ależ oczywiście — kapitan przytaknął, choć jego mina świadczyła, że 
słowa właścicielki pensjonatu nie trafiły mu do przekonania. *— Jednak 
przyzna pani, że podobne przenosiny nie zdarzają się zbyt często. 
— Częściej, niż pan myśli. 
— A tak, w ogóle, co może pani powiedzieć o panu Zimerbachu? •—
nieoczekiwanie zaczął z innej beczki. 
— Typowy zachodnioniemiecki turysta w średnim wieku. 
— Bogaty? 
— Niewątpliwie tak. 
291 
im 
— Czy  zauważyła   pani,   by  utrzymywał  z kimś tutaj bliższe stosunki? 
— A czemu interesuje pana właśnie ten z cudzoziemców mieszkających w 
moim pensjonacie? — odpowiedziała pytaniem na pytanie. 
— Ma pani więcej gości z Zachodu? — podchwycił oficer. 
— Owszem 
— Nie zatrzymali się przypadkiem u pani panowie Oklund albo Svenson? 
— Pierwsze z nazwisk nic mi nie mowi — odparła bez cienia wahania. — 
Za to pan Ing-mar faktycznie ma u mnie wynajęty pokój. 
— Od kiedy, jeśli można wiedzieć? 
— Od soboty, ale przedwczoraj gdzieś wyjechał, zostawiając część swoich 
rzeczy i nie zwracając klucza 
— Czy mówił, na jak długo opuszcza Międzyzdroje? 
— Nie, ale dla mnie to zupełnie bez znaczenia, skoro zapłacił z góry za 
dwa tygodnie. 
— Svenson przeniósł się do pani z tego samego motelu co Zimerbach 
— Doprawdy? — Na moment jak gdyby straciła cierpliwość. — A może 
chodzi panu nie o Zimerbacha i Svensona, tylko o moje stosunki z 

background image

konkurencyjną firmą pani Sawitow-skiej? — dorzuciła niemal zaczepnie. 
— Bo jeśli tak, to jeszcze jeden z jej gości trafi prawdopodobnie do 
„Wodnej Panny". 
- Uchyli pani rąbka tajemnicy, kto to ta ki? — Kapitan udał, że przyjmuje 
wszystko za dobrą monetę. 
— Przed niespełna godziną rozmawiał ze mną niejaki Tosiński. Jemu 
również sprzykrzyło się „Pod kulawym Belzebubem". 
Oficer grzecznie podziękował właścicielce pensjonatu, bąknął kilka słów 
na pożegnanie i ruszył do wyjścia. Schodził właśnie wąskimi, niezbyt 
wygodnymi, schodami z pierwszego piętra, gdy dostrzegł podążającego 
naprzeciwko Zimerbacha. 
— Co za spotkanie! — Niemiec roześmiał się bez cienia zażenowania. — 
Pan znowu tutaj, Herr Jodecki? 
— Myślałem, że zastanę pańskiego przyjaciela, Ingmara Svensona — bez 
zająknienia skłamał kapitan. — Niestety, dokądś wyjechał. 
~- Mojego przyjaciela? — Zimerbach przez iaoment nie mógł zrozumieć, 
o kogo chodzi. — A, mówi pan o tym Szwedzie? —? Wreszcie skojarzył 
sobie osobę. — No cóż, nasza znajomość ma dość luźny charakter, a fakt, 
że znowu mieszkamy pod jednym dachem, jest dzie-em przypadku. 
— Pan Svenson i jego przyjaciółka Emilia Ziółkowska padli ofiarą tych 
samych złodziei co i pan. — Ostatnie stwierdzenie tylko w połowie 
znajdowało pokrycie w materiałach śle- 
63 
292 
dziwa, oficer nie czul jednak ani cienia skrupułów, 
.— Zadziwiający zbieg okoliczności. —- Czyżby nic pan nie słyszał na ten 
temat? 
— Od Svensona? 
— Chociażby. 
— Pan chyba żartuje? -— Niemiec ponownie parsknął śmiechem. — Niby 
czemu Herr Sven-son miałby mnie wtajemniczać w takie rzeczy-Równie 
dobrze Frau Sawitowska mogłaby mi się użalić, że i ją okradziono. 
-— Czyżby właścicielka „kulawego Belzebub ba" miała ostatnio do 
czynienia ze złodzieja-] mi? — Jodecki nie wahał się udać kogoś wy-| 
jątkowo mało rozgarniętego. 
Niemiec przestał się śmiać i przez dłuższl chwilę spoglądał na kapitana 
jakoś dziwniel W końcu wzruszył tylko ramionami. 
— Mimo wszystko bariera językowa czaserrl daje znać o sobie — 
zauważył nie bez ironii. — I A wracając do tematu, nic nie wiem o żad] 

background image

nych kradzieżach w waszym kraju, z wyjąt] kiem tej, której sam padłem 
ofiarą. 
XL 
— Wstawaj, śpiochu! —? Energiczne szarpi nięcie za ramię wstrząsnęło 
Grzeleckim. — Ktol 
63 
widział tyle spac w ciągu dnia? Juz wieczór, a'ty dalej w objęciach 
Morfeusza. 
Kapitan' machnął ręką, jak gdyby chciał odpędzić jakąś natrętną muchę, 
ale po kolejnym szarpnięciu otworzył oczy. Przez moment półprzytomnie 
rozglądał się po wnętrzu nysy, w której właśnie siedział na fotelu obok 
kierów ćy, w końcu przypomniał sobie dwie kolejne nie przespane noce i 
powód, dla którego znalazł się nie opodal bloku Ziółkowskiej 
— Czyżby Svenson wyszedł na ulicę? -— prawie już całkiem przytomnie 
zapytał przebranego w roboczy kombinezon Milewskiego 
—? Od pięciu godzin nie wyściubił nosa od swej przyjaciółki — rzeczowo 
odparł zagadnie ty. — Tym razem pilnujemy bloku z obu stron... 
— Więc po kiego licha mnie obudziłeś? 
— Sam go o to prosiłem. — Zza pleców Grzeleckiego dobiegł pełen 
dezaprobaty głos Zanejki. 
— Stało się coś? 
— Pułkownik Kuglarz doszedł do wniosku, że niezależnie od dalszego 
rozwoju wypadków powinieneś wracać do Międzyzdrojów. 
— A co ze Svensonem? 
—1 Prawdopodobnie on również pojawi się wkrótce na naszym wybrzeżu. 
Tak czy inaczej w Warszawie nie znajdziesz- rozwiązania tej parszywej 
historii. 
295 
— Powiedzmy. —• Kapitan miał najwyraźniej inne zdanie 
— Przed wyjazdem wpadnij jeszcze do laboratorium. — Zanejko uznał 
poprzedni temat za wyczerpany. ?— Naszym ekspertom udało się 
zidentyfikować kolejny z petóvy znalezionych w chałupie po 
Zimerbachach. 
— Mianowicie? 
— Istnieje duże prawdopodobieństwo, ze stanowił on własność 
Rydzewskiego'. 
— Czyli podobnie jak Wielecka, Wazuń i Kucicki musiał on ostatnimi 
czasy bywać w tamtej chałupie. 
— Właśnie. 

background image

?— Szkoda, że nie wiedzieliśmy tego kilka dni wcześniej. Teraz to już, 
niestety, musztarda po obiedzie. 
— Niezupełnie — obruszył się Zanejko — Mamy kolejny dowód łączący 
te cztery zabój-^ stwa w jedną całość. 
— Czy to już wszystkie rewelacje, dla któJ rych kazałeś ninie obudzić? — 
Grzelecki po-j patrzył na kolegę z niechęcią. 
— Ustalono,  że  pocisk  znaleziony w  ciel Rydzewskiego został 
najprawdopodobniej wyj strzelony z pistoletu marki savage. Jak do teł 
pory, broń ta nie figuruje w naszych kartotef kach. 
— Wypadałoby jeszcze tylko znaleźć sam pi stolet i faceta, który z niego 
strzelał — sarka stycznie zauważył kapitan Zresztą zabójcę już chyba 
mamy, brakuje jedynie dowodów. 
- Patrzcie, patrzcie1 Svenson wyszedł z chałupy! — zduszony krzyk 
Milewskiego przerwał rozmowę oficerów. — Idą z Milką Ziółkowską do 
samochodu 
Grzelecki i Zanejko jak na komendę przylgnęli do szyby nyski. Szwed 
faktycznie sadził wielkimi krokarni w stronę swego volvo. W jednym ręku 
trzymał zgrabną, znaną już kapitanowi z widzenia, walizeczkę, a drugą 
bezceremonialnie ciągnął drepczącą za nim dziewczynę. 
XLI 
Jodecki bez pośpiechu złożył „Przegląd Spor-tjwy"   i   sięgnął  do   
kieszeni   po  „Politykę". Prawdę powiedziawszy nie czuł większego 
podniecenia^ mimo ze czekał na domniemanego zabójcę czterech osób. Z. 
zajmowanej przez siebie ławki miał znakomity widok na front „Wodnej 
Panny""   wraz   z   przyległym  -d'o   pensjonatu skwerkiem, gdzie  pod   
wielkimi,   kolorowymi parasolami   kilku   wczasowiczów   raczyło   się 
^oca-colą i piwem. Napływające od paru godzin do komisariatu w 
Międzyzdrojach telefo-nogramy wskazywały, ze Svenson w szybkim 
empie zbliża się do kurortu,  kapitan liczył 
63 
?'"fi ». 
więc, że lada chwila zobaczy volvo Szweda przed pensjonatem. 
Oczywiście pod warunkiem, że Ingmar nie wyląduje wraz z Ziółkowską w 
motelu „Pod kulawym Belzebubem", gdzie z kolei czekał na niego 
Wapiński. 
Oficer zerknął na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Warszawa zapowiadała, 
że Grzelecki dotrze do Międzyzdrojów dopiero koło południa, w ciągu 
najbliższych trzech godzin Jodecki był więc zdany wyłącznie na siebie i 
miejscowych funkcjonariuszy. 

background image

Dla zabicia czasu zaczął pobieżnie przeglądać jakiś artykuł, kiedy zza rbgu 
dobiegł go miarowy warkot silnika, a chwilę później nie opodal „Wodnej 
Panny" zatrzymało się znajome volvo ze szwedzką rejestracją. Z wozu 
wysiedli Svenson i Ziółkowska. Przed wejściem do pensjonatu zatrzymali 
się jeszcze na moment i dziewczyna tłumaczyła coś przyjacielowi, żywo 
gestykulując, ale ten machnął tylko niecierpliwie ręką, najwyraźniej 
lekceważąc jej argumenty. Milka skinęła potulnie głową i kilka sekund 
później oboje zniknęli we wnętrzu „Wodnej Panny". 
Cała scena wyglądała tak naturalnie i niewinnie, ze kapitan niemal zwątpił 
w sens wysiadywania pod pensjonatem. Na szczęście szybko otrząsnął się 
z demobilizującego wrażenia i postanowił czekać dalej. Przez kolejne pół 
godziny nic s"fc nie działo, w końcu jednak los 
W8 
wynagrodził oficerowi cierpliwość. Oto Sven-son pojawił się ponownie 
przed „Wodną Panną". Tym razem był w towarzystwie Zimerba-cha. Obaj 
panowie dzierżyli w dłoniach puszki z jakimś zachodnim piwem i 
rozprawiając o czymś zawzięcie ulokowali się pod jednym z kolorowych 
parasoli. 
Jodecki postanowił działać. Schował gazetę do kieszeni i jak gdyby nigdy 
nic ruszył w stronę wejścia do pensjonatu. Chwilę później wkroczył do 
niewielkiego holu, z pozorną obojętnością minął maleńki barek i krętymi 
schodami wgramoiił się na pierwsze piętro Wiedział, ze pokój Svensona 
jest na końcu dość długiego korytarza, nie musiał więc tracić czasu na 
poszukiwania. Zgodnie z jego przewidywaniami Milka była sama. 
Siedziała w nocnej koszulce na posłanej wersalce i starannie smarowała 
policzki jakimś kremem. 
— To znowu pan? *— Popatrzyła na kapitana z jawną niechęcią. — Już 
raz przez pana o mały włos Ingmar ze mną nie zerwał. Czemu dalej mnie 
pan prześladuje? 
— Co robiliście ze Svensonem w Warszawie? — Ignorując słowa 
Ziółkowskiej oficer bezceremonialnie usiadł obok niej na wersalce. 
— W Warszawie? — udała, że nie rozumie pytania 
— Pewno, ze nie w Pcimiu Dolnym — odrobinę podniósł głos  — Chyba 
juz najwyższy 
299 czas skończyć z zabawą w kotka i myszkę. W każdym razie moja 
cierpliwość jest na wyczerpaniu, a kiedy mi jej całkiem zabraknie, bywam 
cholernie niesympatyczny. 
— Ależ, panie kapitanie! — Gniewnie wydęła wargi. — Jak pan mnie 
traktuje?! 

background image

— Zgodnie z twoim rzeczywistym zawodem. — Jodecki uśmiechnął się 
ironicznie. — Niby Szwed dał ci po twarzy i urządził karczemną awanturę, 
a jednak poleciałaś za nim na pierwsze skinienie. Ale czego nie robi się dla 
zielonego papierka... 
— Też coś! — Oburzenie Milki było jeszcze 
mniej przekonujące niż przed chwilą. 
— Może nie mam racji? 
— Ale czego, u diabła, chce pan ode mnie?! 
— Powiesz mi wreszcie, po co Svenson jeździł do Warszawy? 
— Załatwiał jakieś interesy. —? Konkretnie? 
— Nie wiem.  On mi się nie opowiada. 
— Mieszkał u ciebie? ?— Raz przenocował. 
— Przyjechaliście w nocy ze środy na czwartek? . 
?— Zgadza się 
— 1 co dalej? 
—- Spaliśmy do południa, a potem Tngmar poszedł do miasta. 
—? Nie brał samochodu? 
— Nie wiedział, czy nie będzie musiał wypić przy okazji załatwiania 
swoich spraw. 
<— Te obawy okazały się uzasadnione? 
— Nie było go przeszło dobę. — Ziółkowska jak gdyby się zawahała. — 
Ale chyba poszedł w kurs, bo po powrocie miał okropnego kaca. Dobrze, 
że dał się namówić na kilkugodzinną drzemkę, bo inaczej chyba byśmy 
cało do Międzyzdrojów nie dojechali. 
— Nie mogliście poczekać do rana, zamiast tłuc się po nocy taki szmat 
drogi? 
'— Może byłoby lepiej — przyznała kapitanowi rację. -— Tylko, widzi 
pan, Ingmar jest bardzo uparty. Wytłumaczyć mu cokolwiek, to 
beznadziejna sprawa. 
•?— O której, w czwartek, Svenson opuścił twoje mieszkanie? 
— Gdzieś koło piętnastej. 
— I nie wiesz, w czyim towarzystwie przebywał dj piątku. 
—- Już panu mówiłam, że nie mam pojęcia. 
— Przypuśćmy, że to prawda. — Kapitan uważnie popatrzył w oczy 
dziewczyny. — Nie rozumiem tylko, z jakiego powodu ten twój i lgmar 
nie wyszedł od ciebie normalnym wyjściem.. 
— Nie rozumiem? — Tym razem zdziwienie i iółkowskiej wyglądało na 
zupełnie szczere. 
— Nie udawaj! — Oficer ostrzegawczo zmar-czył brwi. — Wiesz przecież 

background image

dobrze, że Szwed 
63 
nie zjechał windą do drzwi, którymi kilka godzin wcześniej weszliście do 
twojego bloku, 
—? Aha! Chodzi panu o to, że skorzystał z sąsiedniej klatki schodowej? — 
O dziwo Milka nie zdradzała nawet cienia niepokoju. — Po prostu winda 
była zepsuta. Ja mieszkam na dziewiątym piętrze, zawsze więc w takim 
wypadku idę schodami na dziesiąte i dalej łącznikiem do drugiej klatki. 
Oczywiście, powiedziałam o tym Ingmarowi, a on skorzystał z mojej rady. 
Wyjaśnienie brzmiało całkiem logicznie, a i dziewczyna była pewna 
swego, tak że Jodecki na moment stracił rezon. 
O której miała się popsuć ta winda? zapytał jeszcze na wszelki wypadek. 
—> Dokładnie nie wiem, ale chyba w czwar tek rano. 
— Szybko ją naprawili? 
— Wieczorem wszystko było już w porząd 
ku. 
— Zadziwiający zbieg okoliczności — sarka stycznie zauważył oficer. — 
Aż wierzyć się ni chce. 
XLII 
_ Nie ma co, napędził mi pan strachu. Sawitowska popatrzyła na 
Grzeleckiego z wy 
302 
tfzutem. -~ Wyjechał pan bez pożegnania, czy choćby słowa wyjaśnienia, 
połowę rzeczy zostawił pan w pawilonie.,. Przez te wszystkie okropne 
wydarzenia z ostatnich dni zaczęłam już podejrzewać najgorsze. 
~— Mea eulpa! — Kapitan teatralnym gestem grzmotnął się w piersi, — 
Przyrzekam, Że to ię nie powtórzy. 
Mam nadzieję, bo następnym razem chy-a dostałabym zawału. 
.— A co słychać u naszych wspólnych znajo-Bych? — Oficer uznał, że 
lepiej zmienić draż-iwy temat. 
— Wszyscy się rozjechali. — W głosie właś-icielki motelu zabrzmiała 
autentyczna roz-acz. -— Do końca sezonu jeszcze daleko, a u mie puchy. 
W całej historii „kulawego Bel- 
buba" coś podobnego zdarza się po raz pier-szy. 
— A Tosińscy? — Grzelecki poczuł w gardle ieprzyjemny ucisk. 
— Panna Elżbieta cały wczorajszy dzień nesiedziała w swoim domku, a 
kiedy tam •ieczorem zajrzałam, oczy miała jak królik. 
zydko pan zrobił zostawiając dziewczynę. 
— Nie miałem innego wyjścia — bąknął, .^ryzając nerwowo wargi. — 

background image

Pani rozumie: teresy. 
— Interesy interesami, a sympatia uciekła nu dosłownie sprzed nosa. Nie 
minęła jesz- 
303 cze  godzina,  ,iak Tosińscy oddali klucze od 
swego pawilonu. 
— Nie mówili, dokąd się wybierają? 
— Mówiąc szczerze nawet ich nie pytałam 
— Ela nie zostawiła dla mnie żadnej wiadomości? 
—- Niestety, nie, 
— Szkoda — westchnął kapitan. — Ale wi dań tak mi już było pisane. 
Z ciężkim sercem ruszył do swego pawilo nu. Początkowo miał zamiar 
zdrzemnąć się. choć ze dwie godziny, rozmowa z' Sawitowską do tego 
jednak stopnia wytrąciła go .z równowagi, że nawet nie przysiadł na łóżku. 
Przez dobry kwadrans krążył bezmyślnie między I drzwiami a oknem. W 
końcu uznał, że dalsze pozostawanie w domku nie ma sensu, i postanowił 
poszukać Jodeckiego. 
Przed komisariatem nie było znajomego poloneza, za to oficer dostrzegł 
charakteryst.ycz< ną sylwetkę Wapińskiego. Sierżant z ponurs miną 
ocierał pot z czoła kraciastą chusteczka do nosa i bacznie rozglądał się po 
ulicy, jal gdyby na kogoś czekał. 
— Nie widział pan kapitana Jodeckiego? ~ł zagadnął Grzelecki. 
— Piętnaście minut temu dał znać przez raj diotelefon, że jest w porcie, w 
Świnoujściu. ] 
—' Po co aż tam go zaniosło? 
—? Pojechał za Svensonem — rzeczowo wy< 
63 
jasmł Wapiński. —? Właśnie chciałem wysłać Wilczka,  zeby przekazał 
panu wiadomość. 
— Jedziemy? 
— Czemu nie... 
Prom do Ystad odpływał za niespełna pół godziny i na nabrzeżu zaczynało 
robić się tłoczno. Oficer z trudem znalazł odpowiednie miejsce dla swego 
renaulta. Sierżanta zostawił w wozie, a sam bez pośpiechu ruszył w stronę 
pomostu, po którym samochody wjeżdżały na prom. Prawdę 
powiedziawszy nie miał gotowego planu działania, liczył jednak, że coś w 
ostatniej chwili wymyśli. Poza tym gdzieś w pobliżu musiał być i Jodecki. 
Sięgał właśnie po papierosa, kiedy jakieś sto metrów dalej mignęła mu 
Elżbieta. Szła z ojcem w jego stronę, ale chyba go nie widziała. Wyglądało 
to tak, jak gdyby oboje mieli zamiar dostać się na prom. Grzelecki stanął 

background image

niczym, skamieniały. Czegoś podobnego nigdy by się nie spodziewał. 
Chciał wierzyć, że spotkanie jest najzupełniej przypadkowe, ale w tej 
samej chwili przypomniało mu się wszystko, co wiedział o konflikcie 
między Tosińskim a Wazuniem. 
W pewnym momencie dziewczyna musiała dostrzec kapitana,, bo 
zatrzymała się nagle i powiedziawszy coś ojcu bez namysłu zawróciła tam, 
skąd przyszli. Tosiński spiesznie podążył za córką  Niewiele brakowało, a i 
oficer po 
305 
szedłby w jego ślady, ale w tym samym mol mencie tuż obok 
przyhamowało znajome volvo. 
— Hallo, Mr. Grzelecki! — Svenson wychy. lił się przez otwarte okno. — 
How are you' 
— How do you do! — niemal odruchów* odparł kapitan. — Wraca pan do 
siebie? 
— Niestety, muszę. Business is business! ?— Powodzenia. 
— Good bye! 
Volvo potoczyło się w stronę promu. Grz lecki poszedł za nim. Jeszcze 
kilka kroków znalazł się na ruchomym pomoście. Oficera rr. nął jakiś 
mercedes, potem volkswagen, w koi ' cu polski fiat. Po drugiej stronie 
pomostu, ji na promie, ktoś ze służby granicznej, w asyi cie Jodeckiego, 
sprawdzał właśnie dokument; Śvensona. 
Rybka ucieka z sieci — pomyślał Grzelecki . zgrzytając zębami Brak 
podstaw, żeby zatrzy mać faceta. 
Pomost lekko drgnął pod ciężarem jasnobłę-kitnego porche'a. Kapitan 
skinął przyjaźnie do siedzącego za kierownicą Oklunda, ale Duńczyk udał, 
że w ogóle go nie dostrzega. A przecież, jeszcze przed tygodniem 
zapewniał przjj piwie o swej życzliwości dla Grzeleckiego ja\ ko 
prywatnego producenta galanterii metalowej. 
Ale zważniał! — Oficer wydął wargi w pe] nym ironii uśmiechu. Sztywny, 
jakby kij poł knął, a do tego, mimo upału, na mur pozamykał okna, żeby 
go broń Boże kto nie dotknął... 
Jodecki zaczął osobiście sprawdzać dokumenty Svensona, a że czynił to 
jeszcze skrupulatniej niż wopista, na pomoście utworzyła się kolejka. 
Chcąc nie chcąc stanęło w niej również jasnobłękitne auto. Grzelecki 
jeszcze raz zerknął na Oklunda i nagle zrozumiał. W dwóch susach dopadł 
drzwi samochodu i energicznie szarpnął klamkę. Sekundę później siedział 
już w środku obok kierowcy. 
-— Cóż to, nie poznaje mnie pan? — rzucił zaczepnie. 

background image

Oklund obojętnie wzruszył ramionami, jak gdyby dawał do zrozumienia, 
że nie życzy sobie niczyjego towarzystwa. Na dokładkę otworzył okno po 
swojej stronie i ostentacyjnie odwrócił się od kapitana. 
-— Oj, nieładnie, nieładnie! — W głosie oficera zabrzmiała jawna drwina. 
— Przegrywać też trzeba umieć. 
— Odczep się pan! — warknął tamten.. — Wypieprzaj z mego wozu, 
pókim dobry! 
-— Jeszcze moment i obaj wysiądziemy. 
— Co takiego?! Ja zawołam milicję! Złożę skargę w konsulacie! 
Siedzący za kierownicą mężczyzna aż się zapienił, ale jego groźby 
najwyraźniej nie zrobiły na Grzeleckim żadnego wrażenia. Kapitan był juz 
pewny swego. Bez cienia skrupu- 
63 
łów chwycił za jasną czuprynę (Jklunda i śzar pnął ku* sobie. Spod peruki 
wysypały się ciemne włosy. Jeszcze kilka równie zdecydowanych ruchów 
i po misternej charakteryzacji pozostały tylko plamy rozmazanej szminki. 
?— Zabił pan cztery osoby, panie Rydzewski — twardo zauważył kapitan. 
— Nie myślał pan chyba, że pozwolimy panu bezkarnie wyjechać z 
Polski? 
— To jakaś pomyłka... Pan oszalał! 
—- Dołóżmy jeszcze współpracę z obcym wywiadem i  będziemy mieli  
pełny obraz pań skiej przestępczej działalności, 
— Pan nie ma żadnych dowodów. 
•— Materiał dowodowy ocenią sąd i prokurator. 
— I tak mnie nie dostaniecie! 
Nieoczekiwanie w ręku Rydzewskiego pojawił się niewielki pistolet. 
Cicho szczęknął bezpiecznik i lufa powędrowała na wysokość skroni 
Grzeleckiego. Kapitan poczuł na plecach nieprzyjemny dreszcz, ale 
wiedział już, że jego przeciwnik musi przegrać. 
— Kolejny błąd. — Ostentacyjnie wzruszył . ramionami. — Port jest tak 
obstawiony, że nie 
zdąży pan nawet wysiąść z samochodu. 
— To blef! 
— Czyżby? 
Uderzony kantem dłoni pistolet z impetem grzmotnął w przednią szybę. 
Rozległ się brzęk 
g0fS08 
tłuczonego szkła, a moment później stuk padającej na pokrywę silnika 
broni. Niemal jednocześnie oficer dostrzegł kątem oka biegnącego w ich 

background image

stronę Jodeckiego. 
— Finita la commedia! — roześmiał się Grzelecki. — Nie wziął pan pod 
uwagę, że mnie nieco trudniej zastrzelić niż Oklunda. 
— Musiałem go zabić — płaczliwie jęknął Rydzewski. — Gdybym nie 
strzelił pierwszy, zostałbym w warsztacie zamiast niego. 
<— Niby dlaczego? 
— Oklund uznał, że jestem spalony, a to oznacza tylko jedno. 
— Duńczyk odwiedził pana w nocy ze środy na czwartek? 
— Ze dwie godziny gadaliśmy przy kielichu i już myślałem, że dał się 
przekonać, ale kiedy następnego dnia zastałem go w warsztacie, nie 
miałem wyboru. Na szczęście Oklund nie przewidział, że zabiorę ze sobą 
broń. 
— Był pan rezydentem zachodniego wywiadu? 
— Przeszło dwadzieścia lat temu bardzo potrzebowałem gotówki. Właśnie 
w Świnoujściu spotkałem kogoś, kto dosłownie za frajer dał mi trochę 
dolarów. Do tej pory nikt mnie o nic nie nagabywał. Dopiero pod koniec 
maja Oklund przysłał mi kartkę z umówionym tekstem To miała być w" 
pewnym sensie spłata długu. 
'"209 
— Kartka   przyszła  ze  Sztokholmu,  a  nie z Kopenhagi? 
— Już pan wie? 
— Kurierem wywiadu był właśnie Oklund? 
— Przywiózł mi większą kwotę pieniędzy i mikrofilmy z instrukcjami. Za 
jakiś czas miałem to wszystko przekazać osobie znającej 
hasło. 
— Co to za osoba? 
— Nie mam pojęcia. 
— A czego dotyczyły instrukcje? 
— Oklund wspomniał coś o sabotażu, ale ja się do tych mikrofilmów 
nawet nie dotknąłem. 
— No dobrze. — Kapitan postanowił zmienić nieco temat. — Duńczyk 
przywiózł panu pieniądze i mikrofilmy, a pan miał je przekazać dalej. 
Proszę mi jednak wytłumaczyć, dlaczego zabił pan Wielecką, Kucickiego i 
Wazunia? 
— To nie ja, to Oklund! — gwałtownie zaprzeczył Rydzewski. — Ja mu 
tylko pomagałem. Mój wóz stał pod warsztatem samochodowym, miałem 
zapasowe kluczyki, mogłem więc bez niczyich podejrzeń wyjeżdżać w 
nocy nawet do sąsiednich miejscowości. 
•— Nie odpowiedział pan na pytanie. 

background image

— Tamta trójka okradała wczasowiczów. Jak pan wie, do mnie też 
dokonano włamania. Kiedy   zorientowałem   się,   że  otrzymana   od 
63 
kuriera przesyłka padła ich łupem, musiałem Duńczyka zawiadomić. 
Nasze podejrzenia padły na Wielecką. Przycisnęliśmy dziewczynę, a ona 
wyśpiewała wszystko jak na spowiedzi. Ja tylko chciałem odebrać 
przesyłkę,, ale Oklund nie był pewien, czy któreś z nich nie dobrało się 
przypadkiem do ukrytych w zapalniczkach mikrofilmów. Zadecydował, że 
trzeba zlikwidować całą trójkę, a ja nie miałem nic do powiedzenia. 
— W jaki sposób udało wam się niepostrzeżenie porwać Wielecką? 
— Duńczyk umówił się z nią na randkę w Międzywodziu. Dał 
dziewczynie do zrozumienia, że nie będzie skąpy, jeśli ona zachowa 
absolutną dyskrecję. Zośka niczego nie podejrzewała i wpadła w pułapkę. 
— A Wazuń i Kucicki? 
— Czekaliśmy na nich w opuszczonej chałupie po Zimerbachach. Nie 
przyszli razem, co nieco skomplikowało sprawę, Oklund musiał 
upozorować wypadek drogowy, żeby nie spłoszyć Wazunia. 
— Byliście pewni, że obaj zjawią się w tym domu? 
— Oczywiście — przytaknął Rydzewski. — Przecież przechowywali tam 
łupy z włamań i rozbojów. 
— Myśmy w chałupie niczego nie znaleźli 
— Na wszelki wypadek zabrałem wszystkie 
fanty. Nie było tego aż tak wiele, ale szkoda było zostawić. 
— Już wtedy myślał pan o ucieczce na Zachód? 
— Bałem się, że tutaj prędzej czy później wpadnę. Przyjazd Oklunda do 
"Warszawy tylko utwierdził mnie w tym postanowieniu. Zostawiłem przy 
jego zwłokach mikrofilmy ukryte w zapalniczkach, klucze do mieszkania, 
sygnet i zegarek, warsztat podpaliłem, a sam z pieniędzmi i złotem 
spróbowałem szczęścia w Świnoujściu. Niestety, do Ystad nie udało mi się 
wyjechać... 
— Oj, człowieku, człowieku! — westchnął Grzelecki, kiwając głową ze 
szczerym politowaniem. — Przecież na Zachodzie skończyłbyś tak samo 
jak Wielecka, Kucicki, Wazuń i Oklund. Żaden wywiad nie podarowałby 
nikomu zabójstwa kuriera i niewykonania zadania. 
63