ROBIN ELLIOTT
Idealna Żona
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Deszcz padał na czekoladki.
Bailey Crandell opuściła tylną klapę furgonetki i
spoglądając ponuro na ciemne chmury, wyjęła z
samochodu kartonowe pudło. Deszcz zaczął padać,
gdy jechała przez miasto. Właściwie nie był to deszcz,
a gęsta, mglista mżawka, jaka często zdarza się w
Phoenix w sierpniu, pod koniec pory monsunowej. Nie
grzmiało ani żadna błyskawica nie przecinała nieba.
Był to przelotny, letni deszczyk. Bailey zwykle lubiła
taką pogodę i w innych okolicznościach zapewne
usiadłaby spokojnie przy oknie i rozluźniła się,
słuchając uspokajającego szumu spadających kropel.
Ale dzisiaj ten deszcz padał na jej czekoladki.
- Cholera - mruknęła.
Dźwignęła pudło, przyciskając je do piersi. Różowe
bawełniane spodnie i kwiecista bluzka, w które była
ubrana, szybko nasiąkały wodą. Czuła, jak włosy
przyklejają jej się do głowy. Nawet stopy, obute w
lekkie sandały, miała mokre.
Kartonowe pudło także zaczynało przemakać.
Pojemniki ze słodyczami, czekoladowe kulki, miętowe
pałeczki, praliny i rodzynki w czekoladzie, które
znajdowały się w środku, zdążyły już przesiąknąć
wilgocią. Dźwięk kropel deszczu wydzwaniających
nierówną melodię na metalowych pokrywkach słoików
i puszek działał Bailey na nerwy. Wymamrotała jakieś
słowo, które nie powinno pojawić się w ustach damy, i
ruszyła przez parking w stronę budynku.
Naraz, nie wiadomo skąd, pojawiła się przed nią
biała ciężarówka. Koła wjechały w kałużę i brudna
woda ochlapała Bailey od stóp do głów.
- Aaach! - wrzasnęła.
Kierowca ciężarówki nacisnął mocno na hamulce,
otworzył z rozmachem drzwiczki, wyskoczył i
podszedł do niej.
- Co się stało? - zawołał. - Słyszałem, jak pani
krzyknęła. Potrąciłem panią?
Bailey poczuła, że robi się purpurowa z gniewu.
Chwyciła mocniej wilgotne pudło i z furią zwróciła się
twarzą do mężczyzny. Zauważyła, że był bardzo
wysoki i szeroki w ramionach, nie obchodziło jej
jednak, jak wyglądał ani kim był. Najchętniej
udusiłaby go gołymi rękami.
- Krzyknęłam, ty idioto - wyjaśniła zimnym i
spokojnym tonem - bo ochlapałeś mnie całą brudną
wodą z kałuży. Mnóstwem okropnie brudnej wody.
Jestem zupełnie przemoczona.
- Och - odrzekł mężczyzna, lustrując ją od stóp do
głów. - Tylko tyle? Słysząc taki wrzask, myślałem, że
zgniotłem panią na miazgę.
- Tylko tyle? - powtórzyła, oburzona. - Niech pan
tylko spojrzy, jak ja wyglądam!
- Całkiem dobrze. To znaczy, deszcz sprawił, że
jest pani niemal całkiem czysta. Ponadto mam
wrażenie, że zdążyłem już przemoknąć do nitki, stojąc
tu i rozmawiając z panią.
- Tego już za wiele. Niech pan mi zejdzie z oczu. -
Spróbowała go wyminąć. - Aaach! - wrzasnęła w tej
samej chwili.
- Czy mogłaby pani przestać krzyczeć? Ma pani
płuca futbolisty.
- Niech pan coś zrobi! Od tego pudła odpada dno!
Mężczyzna wymamrotał pod nosem coś, czego
Bailey nie dosłyszała, wolała jednak nie prosić o
powtórzenie. Podszedł do niej i podłożył ręce pod dno
pudełka. Czubki jego palców dotknęły piersi
dziewczyny. Zatrzymał się, pochylony, i napotkał jej
wzrok.
Szare oczy, pomyślała Bailey. Nieznajomy miał
szare oczy o ciepłym, łagodnym odcieniu, jak bazie
albo kocie futerko. Te srebrzystoszare oczy
obramowane były długimi, czarnymi rzęsami.
Wcześniej, gdy jeszcze był suchy, zauważyła, że włosy
miał gęste i zupełnie czarne. Rysy jego twarzy były na
tyle ostre, że nie wydawał się przystojny, lecz
zdecydowanie męski. Kogoś jej przypominał, chociaż
Bailey była przekonana, że pamiętałaby, gdyby go
kiedykolwiek wcześniej spotkała.
Sceneria była groteskowa. Bailey uświadomiła
sobie naraz, że stoi jak wryta w miejscu,
zahipnotyzowana przez te szare oczy, brudna i
przemoczona, jej cenne słodycze za chwilę wypadną
przez dno mokrego pudła, a dłonie obcego mężczyzny
opierają się o jej piersi. Co więcej, piersi te zaczynają
być ciężkie i obrzmiałe od zmysłowego pobudzenia.
Uważaj, Bailey, upomniała się surowo. Rusz się,
idiotko.
- Cukierki - powiedziała drżącym głosem.
- Co? - zapytał mężczyzna.
- Cukierki są w słoikach, które za chwile wypadną
przez dno kartonu i rozbiją się.
- A tak, rzeczywiście...
Wyjął pudło z jej ramion i przycisnął do piersi.
- Trzymam. - Po chwili dodał: - Niech pani
posłucha, przykro mi, że panią ochlapałem. Po prostu
przez tę mgłę niczego nie widziałem.
Uśmiechnął się i serce Bailey zabiło mocniej.
- Jestem William Lansing - oznajmił mężczyzna.
Bailey również się uśmiechnęła.
- Miło mi. Jestem Bailey Crandell.
Bailey, powtórzył William w duchu. Imię było
rzadkie, niezwykłe, brzmiało nieco zabawnie.
Pasowało do niej. Nawet przemoczona, wyglądała
atrakcyjnie. Miała delikatne rysy twarzy, duże
niebieskie oczy, krótkie włosy i około metra
sześćdziesiąt wzrostu. Nie wiedział na pewno, jakiego
koloru są jej włosy, bo w tej chwili były zupełnie
mokre. Spływające z nich krople wody podkreślały
czysty błękit jej oczu.
- No dobrze, Bailey - powiedział - może teraz
poudajemy, że mamy dość zdrowego rozsądku, by nie
stać na deszczu ? Lepiej przestawię ciężarówkę, zanim
ktoś w nią uderzy.
- Ja wezmę pudło.
- Nie. Położę je na siedzeniu, a potem zaniosę do
budynku. Przypuszczam, że bierzesz udział w tym
kiermaszu, który urządza moja siostra?
- Alice jest twoją siostrą? Teraz rozumiem,
dlaczego wydawało mi się, że skądś cię znam.
Jesteście do siebie bardzo podobni. Tak, biorę udział
w tym kiermaszu. Twoja siostra ma duży dar
przekonywania - roześmiała się.
Teraz z kolei William się zaśmiał.
- Moja siostra potrafi być okropnie dokuczliwa. Jej
maż, Raymond, jest prawdziwym męczennikiem w
tym małżeństwie. Biedny facet. Może jednak nie
stójmy na deszczu. Spotkamy się w środku.
- Dobrze.
Mimo to jeszcze przez chwilę stali obok ciężarówki
uśmiechając się do siebie. Wydawało się, że żadne z
nich nie ma ochoty odejść. Potem obydwoje ruszyli
jednocześnie, w nagłym pośpiechu, jakby dopiero teraz
przyszło im do głowy, żeby schronić się przed
deszczem.
Bailey wróciła do swego samochodu i wyjęła drugie
pudło. Dźwigając je pod pachą, pobiegła do drzwi
ceglanego budynku.
William patrzył na nią zza kierownicy ciężarówki.
Bailey Crandell, powtórzył w duchu. Zrobiła na nim
duże wrażenie. Zerknął na leżący obok karton
wypełniony słoikami i puszkami. Bailey Crandell,
właścicielka sklepu o nazwie „Słodkie Marzenie”.
Wiele razy słyszał, jak Alice wychwalała pod niebiosa
jakość sprzedawanych tam słodyczy. William miał
okazję spróbować ich podczas wizyt u siostry i musiał
przyznać, że są znakomite.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i wjechał na puste
miejsce w rzędzie samochodów.
A więc to jest „Pani Słodkie Marzenie”, ciągnął w
myślach. Jej firma odnosiła sukcesy. Alice twierdziła,
że sklep jej przyjaciółki stale zyskuje na popularności i
przynosi coraz większe dochody. William szanował
ciężką pracę i poświęcenie, jakie musiały się kryć za
owymi sukcesami. Bailey mogła mieć jakieś
dwadzieścia pięć albo sześć lat. To młody wiek jak na
takie osiągnięcia. Tak, Bailey Crandell to z pewnością
typ kobiety interesu. Miał ochotę poznać ją bliżej i
przekonać się, czy mimo to interesowałaby ją
niezobowiązująca, bliższa znajomość. Jeśli nie jest z
nikim związana, to nikomu nie stałaby się żadna
krzywda, gdyby kilka razy się z nią umówił. Pod
warunkiem, że nie zapomniałby, iż nic poważnego nie
może z tego wyniknąć.
Odkąd sięgał pamięcią, William wiedział
dokładnie, jakiego rodzaju kobietę chciałby poślubić:
dziewczynę o tradycyjnych przekonaniach, która
stworzyłaby mu prawdziwy, pełen ciepła dom. On
zapewniałby im obydwojgu środki do życia, ona
chuchałaby na domowe ognisko. Najważniejszy w jej
życiu miał być on, potem dzieci i dom.
Taka kobieta witałaby w domu wracające ze szkoły
dzieci, poiłaby je mlekiem i karmiła ciasteczkami
własnego wypieku, słuchałaby opowieści o tym, jak
spędziły dzień, chwaliła je i pocieszała, zależnie od
potrzeby. Byłaby prawdziwie szczęśliwa w domu ze
swoją rodziną i nie tęskniłaby do wielkomiejskiego
świata służbowych obiadów i dwuczęściowych
kostiumów.
A w centrum jej świata znajdowałby się mąż, czyli
on, William Lansing.
Tradycjonalistka, pomyślał jeszcze raz, i westchnął.
Kobieta z innej epoki, z innego wieku - zagrożony
gatunek. Fakt, że William w ciągu swych trzydziestu
pięciu lat życia jeszcze takiej nie spotkał, świadczył o
tym, że trzeba jej było szukać ze świecą. Przedstawiał
swoje poglądy wielu kobietom, z którymi się spotykał,
w nadziei, że kiedyś wreszcie znajdzie to, czego szuka.
Wyniki tego testu zawsze jednak były negatywne.
Stało się to dla Williama źródłem nieustającej
frustracji. Nie potrafił tego zrozumieć. Nie uważał
przecież, by do spełniania funkcji żony i matki trzeba
było mieć mniej zdolności, inteligencji, motywacji i
tak dalej, niż do roli kobiety interesu, odnoszącej
sukcesy zawodowe. W gruncie rzeczy sądził, że
tradycyjna rola kobiety - Idealnej Żony, jak ją nazywał
w myślach - jest niezmiernie trudnym i
odpowiedzialnym zadaniem. Tytuł „szefowej domu”
był tu właściwy i William gotów był obdarzyć
najwyższym szacunkiem kobietę, która podjęłaby się
tego zadania.
Mimo to jednak kobiety, z którymi los krzyżował
jego ścieżki, nie przyjmowały jego filozofii życiowej
życzliwie. Ich podejście można by delikatnie określić
jako zniechęcające.
William zmarszczył czoło, potrząsnął głową,
otworzył drzwiczki ciężarówki i z niechęcią wybiegł
na wciąż padający deszcz.
Bailey rozejrzała się po wielkiej sali, w której
panował nieopisany chaos. W całej sali rzędami
ustawione były stoły przykryte kolorową bibułą, a
dokoła nich w różnych kierunkach biegało co najmniej
pięćdziesiąt osób, przekrzykujących się nawzajem. W
całym pomieszczeniu panował taki hałas, że Bailey
zastanawiała się, czy ktoś w ogóle słyszy kogokolwiek
innego. Wszyscy jednak byli pogodni i uśmiechnięci i
stwarzali atmosferę radosnego podniecenia.
- Cześć - powiedział ktoś za plecami Bailey.
Odwróciła się i spostrzegła młodą kobietę, siedzącą
przy stoliku obok wejścia.
- Jestem Sheila, a ty jesteś zupełnie przemoczona. -
To prawda - roześmiała się Bailey. - Przemokłam
do suchej nitki.
- Nie jesteś w tym odosobniona - odrzekła Sheila
pogodnie. - Tu jest mnóstwo przemoczonych ludzi.
Powiedz mi, jak się nazywasz, a ja ci powiem, gdzie
jest twój stolik.
W chwilę później Bailey odnalazła przeznaczone
sobie miejsce i zabrała się do rozpakowywania pudła.
Każdy pojemnik ze słodyczami opatrzony był jasno
błękitną etykietką, na której skrzydlaty Pegaz leciał
między chmurami. Zawartość słoików i puszek
mogłaby skusić najwybredniejszego smakosza. Były
tam wiśnie w czekoladzie, precelki oblewane białą
czekoladą, żelki, pałeczki z lukrecji, groszki z
galaretki,
karmelowo-orzechowe
batoniki,
nieprzyzwoicie gęsty krem i wiele innych
przysmaków. Właśnie stawiała na stoliku ostatnią
puszkę, gdy w drzwiach pojawił się William z drugim
pudłem.
- Zaopatrzenie - powiedział, stawiając karton na
podłodze.
Zanim Bailey zdążyła odpowiedzieć, z przeciwnej
strony
podeszła
do
nich
atrakcyjna
trzydziestokilkuletnia kobieta.
- Obydwoje zdążyliście na czas - odezwała się. - To
świetnie. Jak wam się tu podoba?
- Same atrakcje - odrzekł sucho William. - Uwiel-
biam chodzić przez cały dzień w mokrym ubraniu. Na
pewno mi powiesz, że nie ma już czasu, żebym mógł
pójść do domu i przebrać się, zgadłem? Oczywiście,
że nie ma czasu. Czy znasz już Bailey?
- Tak, spotkaliśmy się na parkingu.
- To dobrze - odrzekła Alice. - Bailey, jesteś
zupełnie mokra. Przykro mi z powodu tej pogody, ale
przynajmniej jest ciepło, więc nikt nie powinien się
przeziębić.
- Zaraz wyschnę - odrzekła Bailey. - Nie przejmuj
się mną, Alice.
- Jeśli wrócę do domu przeziębiony, droga siostro -
powiedział William - to ty będziesz gotować mi rosół i
podawać soki, dopóki całkiem nie wyzdrowieję.
- Williamie, nie marudź. Dochód z kiermaszu
przeznaczony jest na szlachetny cel.
- Słyszeliśmy już o tym, Alice - roześmiał się
William. - Jesteśmy w wiosce dla emerytów „Złota
Jesień”. Ten budynek - zakreślił ręką krąg w powietrzu
- jest centrum wioski, a celem kiermaszu jest zebranie
funduszy, dzięki którym pensjonariusze będą mogli
wytwarzać produkty rzemiosła artystycznego. Te zaś z
kolei zostaną sprzedane na...
- Na kiermaszach, które sami zorganizują w
przyszłości - roześmiała się Bailey.
- Dobrze, dobrze - poddała się Alice, wznosząc
ramiona do góry w geście kapitulacji. - Ale w każdym
razie udało mi się tu ściągnąć was obydwoje, prawda?
- Po chwili dodała: - Williamie, jeszcze nawet nie
zająłeś swojego miejsca. Za piętnaście minut otwiera-
my drzwi dla publiczności. Wynoś się stąd! Idź po te
doniczki z ziołami, które obiecałeś przynieść. I
owszem, fakt, że sam je wyhodowałeś, został
odnotowany z należytą uwagą i szacunkiem. Idź już,
idź...
- Boże, ależ z ciebie zrzęda - jęknął William. - Jak
ten Raymond z tobą wytrzymuje?
- Kocha mnie. Idź już!
William odwrócił się na pięcie i odszedł. Bailey
przez chwilę patrzyła za nim, po czym zauważyła, że
Alice obserwuje ich obydwoje.
- Przystojny drań, prawda? - zapytała Alice,
pochylając się w jej stronę. - Jest także inteligentny,
rozsądny, pracowity...
- A także dzielny i odważny? - przerwała jej Bailey
z uśmiechem. - Alice, proszę cię, nie baw się w
swatkę.
Alice westchnęła.
- Swatanie czasem przynosi niezłe efekty, ale w
tym wypadku traciłabym tylko czas. Ty i William
zupełnie do siebie nie pasujecie.
- Dlaczego?
- Bo on szuka staroświeckiej kobiety, takiej, która
poświęciłaby się dla domowego ogniska, męża i
dzieci. Odkąd sięgnę pamięcią, zawsze był
zdecydowany znaleźć sobie taką żonę. A ja sporo z
tobą rozmawiałam i wiem, że dla ciebie najważniejszy
jest sklep. Więc... - wzruszyła ramionami. - Nie
nadajecie się dla siebie.
- Och - Bailey spojrzała w kierunku, w którym
poszedł William. - Rozumiem. Nie wydaje ci się, że
on trochę nie nadąża za epoką?
- Tak, ale spróbuj mu to wytłumaczyć. No cóż,
muszę iść do swoich obowiązków. Takie miejsce to
prawdziwe zoo. Kończ już urządzanie swojego
stoiska, Bailey, bo impreza zaczyna się za kilka minut.
- Będę gotowa na czas.
Alice odeszła, a Bailey sięgnęła do stojącego na
podłodze pudła i wyjęła z niego puszkę
czekoladowych
kulek. Jednak zanim postawiła ją na stole, jeszcze raz
spojrzała w stronę Williama.
Jakie to dziwne, pomyślała. Słowa Alice sprawiły,
że jej radosny nastrój przygasł. To było śmieszne.
Skoro William zdecydowanie postanowił ożenić się ze
staroświecką kobietą, która skupiałaby swe zaintere-
sowania wyłącznie na mężu i dzieciach, w takim razie
Bailey rzeczywiście nie była odpowiednią partnerką
dla niego. W jej życiu najważniejsze było „Słodkie
Marzenie”. Ten sklep był częścią jej istoty. Uważała
się za kobietę interesu. Postanowiła odnieść sukces i
nic nie mogło jej od tego postanowienia odciągnąć.
Wiedziała, że musi wyrzec się wielu rzeczy, by
osiągnąć swój cel. Od czasu do czasu, jeśli nie była
zbyt zajęta, umawiała się z mężczyznami, ale w jej
życiu nie było miejsca na poważny związek. Marzenia
o kochającym mężu i dziecku już dawno pokryły się
kurzem, zepchnięte
w najgłębsze
zakamarki
świadomości. Nie można mieć wszystkiego. Wybrała,
więc niech tak będzie.
Skąd w takim razie wzięła się ta jej nagła
melancholia? Owszem, William Lansing był
przystojny i bardzo męski. Wytwarzał wokół siebie
podniecającą atmosferę i w chwili gdy spojrzenie jego
pięknych szarych oczu spoczęło na Bailey, ogarnęło ją
zmysłowe zauroczenie. Ale to jeszcze nie był powód,
by czuć rozczarowanie na wiadomość, że ona i
William
różnią
się
zasadniczo
w
swoich
oczekiwaniach.
No więc dobrze. Wiedziała, że jej reakcja na słowa
Alice była absurdalna, wiec po prostu postanowiła o
niej nie myśleć, uznała za irracjonalną i niewartą
dalszych rozważań. Dość tych bzdur.
Zdecydowanie skinęła głową i zajęła się
opróżnianiem pudła. Ustawiała właśnie słoiki w
piramidę, gdy znów zobaczyła Williama. Zbliżał się w
jej stronę, niosąc w rękach wielki otwarty karton.
- Cześć, sąsiadko - powiedział, stawiając karton na
podłodze obok jej stolika. - Przestało padać. Teraz, gdy
już oboje zdążyliśmy zupełnie przemoknąć, zaczyna
świecić słońce.
Bailey roześmiała się.
- Mam nadzieję, że dzięki temu więcej ludzi
przyjdzie na kiermasz. Ja już prawie wyschłam.
William przyjrzał się jej.
- Mówiłem ci, że deszcz zmył z ciebie całe błoto,
którym cię ochlapałem. Jesteś zupełnie czysta.
Heban, pomyślał. Jej lśniące włosy miały kolor
hebanu i otaczały jej twarz krótkimi, miękkimi lokami.
Miał ochotę wsunąć palce w te jedwabiste pukle. Była
piękna. Nie wyglądała jak wielkomiejska, zwalająca z
nóg piękność. Nie, prezentowała się świeżo i zdrowo,
jak z obrazka.
- Williamie? - Bailey przechyliła głowę. - Czy coś
się stało? Przyglądasz mi się z takim dziwnym
wyrazem twarzy.
- Co takiego? Nie, nic się nie stało. Zamyśliłem się
po prostu. Ale muszę się tu rozpakować, zanim Alice z
plemienia Hunów znów się tu pojawi.
William zajął się swoim stoiskiem, a Bailey wciąż
na nowo przestawiała swoje słoiki, ukradkiem zerkając
na niego spod rzęs.
Miał na sobie obcisłe, czarne dżinsy, znakomicie
podkreślające długie, szczupłe nogi i wąskie biodra,
oraz koszulkę polo w błękitnym kolorze, który świet-
nie wyglądał przy jego opaleniźnie, szarych oczach i
gęstych, ciemnych włosach. Podobał jej się jego głos, a
także jego śmiech i zmarszczki, które pojawiały się w
kącikach jego oczu, gdy się uśmiechał.
Dość tego, Bailey, upomniała się surowo. Co
jeszcze? Może powinna wpatrywać się w niego
tęsknie, wzdychać głęboko i rozpłynąć się w kałuży u
jego stóp? Reagowała na obecność Williama jak
nastolatka. Było to wręcz nieprzyzwoite. Pomyślała, że
musi się wziąć w garść, zanim zrobi z siebie kompletną
idiotkę.
- No, dobrze - odezwał się William. Na dźwięk jego
głosu Bailey drgnęła i oderwała się od swoich myśli.
- Lepiej już nie będzie.
Spojrzała na jego stoisko i uśmiechnęła się z
aprobatą.
Stół
zastawiony
był
kolorowymi
plastikowymi
doniczkami,
w
których
rosły
najrozmaitsze zioła. Wyglądało to bardzo ładnie. Zioła
były zdrowe i zadbane.
- Piękne - powiedziała. - Sam je wyhodowałeś?
- Oczywiście, że tak, proszę pani. Nigdy wcześniej
nie próbowałem się bawić w ogrodnika, ale coraz
bardziej mnie to wciąga. Postanowiłem rozszerzyć
swój asortyment, a to oznacza, że będę musiał pójść do
biblioteki i jeszcze trochę poczytać. - Usiadł na
składanym
metalowym
krześle
przy
stoliku,
zmarszczył czoło i potrząsnął głową. - Miałem inne
plany na sobotę, ale Alice zawsze potrafiła owinąć
mnie sobie wokół małego palca. To się chyba już
nigdy nie zmieni - wzruszył ramionami. - A ty gdzie ją
poznałaś?
Bailey poprawiła się na krześle. Na zajęciach
aerobiku, jakieś rok temu. Od tego czasu widujemy się
dwa razy w tygodniu i zdążyłyśmy
się zaprzyjaźnić. Od czasu do czasu jadamy razem
lunch i Alice dość często przychodzi do mojego
sklepu.
- Na pewno masz dużo pracy w „Słodkim
Marzeniu”.
- Bardzo dużo - skinęła głową.
- Miałem przyjemność spróbować twoich słodyczy
u Alice. Są znakomite.
- Dziękuję panu - Bailey uprzejmie skłoniła głowę.
- Zadowolenie klienta jest naszym najważniejszym
celem.
- Chyba słyszałem o twoim sklepie, zanim jeszcze
Alice mi o nim wspomniała. Masz znakomitą opinię.
Bailey obdarzyła go uśmiechem, zastanawiając się,
co mogłaby odpowiedzieć zamiast zwykłego
„dziękuję”, ale nic jej nie przyszło do głowy. Ze
zdumieniem zauważyła, że pochwały Williama
sprawiają jej wielką przyjemność. W ciągu ostatnich
trzech lat wielokrotnie słyszała komplementy od
mężczyzn, którym imponował fakt, że osiągnęła
sukces w tak krótkim czasie. Zawsze lubiła słuchać
pochwał, ale nie przypominała sobie, by kiedykolwiek
wcześniej reagowała na słowa uznania tak jak na te,
które pochodziły z ust Williama.
Nie bądź głupia, pomyślała. Przecież i tak
najważniejszym punktem na liście wymagań Williama
dotyczących kobiet jest gotowość do poświęcenia się
dla dzieci, domu i męża. On poszukuje staroświeckiej
pani domu, a nie nowoczesnej dziewczyny z lat
dziewięćdziesiątych, dążącej do sukcesu zawodowego.
Dlaczego właściwie zawraca sobie głowę rozważa-
niami nad tym, czego oczekuje William? Wiedziała, że
to nie jest partner odpowiedni dla niej. W jej życiu nie
było miejsca ani czasu na poważny związek, który
wymagałby znacznego zaangażowania.
Zbierz się do kupy, Bailey Crandell, pomyślała.
Musi patrzeć na Williama tak, jak na wszystkich
innych mężczyzn, którzy pojawiali się w jej życiu.
Mężczyźni dla niej dzielili się na tych, z którymi
ewentualnie mogła się od czasu do czasu umówić, i na
takich, którzy zupełnie jej nie interesowali.
William Lansing interesował ją z pewnością.
Jako kandydat do okazjonalnych spotkań, dodała
szybko. Tylko tyle i nic więcej. Jeśli on zechce się z
nią umówić, Bailey się zgodzi. Jeśli nie zaproponuje
jej randki, nie stanie się nic strasznego. A właściwie
sama może go zaprosić do kina i na kolację. Dlaczego
by nie?
ROZDZIAŁ DRUGI
W ciągu następnej godziny na kiermaszu pojawili
się klienci i Bailey miała pełne ręce roboty. Hałas w
pomieszczeniu stawał się coraz większy. Ponad
odgłosami rozmów i śmiechu do uszu Bailey
dobiegały kichnięcia Williama.
Obserwowała go ukradkiem, gdy rozmawiał z
osobami zatrzymującymi się przy jego stoisku. Za
każdym razem, gdy na jego opalonej twarzy pojawiał
się uśmiech, Bailey czuła przyspieszone bicie serca.
W południe pojawiła się przy nich Alice. Położyła
na stolikach owinięte w celofan kanapki i puszki z
napojami, powiedziała „na zdrowie”, gdy William
kichnął, i odbiegła.
- Od samego patrzenia na nią czuję się zmęczona -
zaśmiała się Bailey. Skorzystała z tego, że ruch
chwilowo się zmniejszył, i zajęła się jedzeniem.
William przełknął połowę swojej kanapki.
- Gdy Alice coś robi - powiedział - oddaje się temu
bez reszty. Jedna z organizacji, do których należy,
podarowała tej wiosce kilka drzewek. Alice przyjecha-
ła tutaj, kopała dołki i pomagała te drzewka sadzić.
Potem zaczęła odwiedzać to miejsce regularnie, żeby
pogadać z pensjonariuszami czy zabrać kogoś do
lekarza. Robiła wszystko, co było potrzebne. Polubiła
wielu staruszków, którzy tu mieszkają. Gdy
dowiedziała się, że mają problem z funduszami,
postawiła sobie za cel wyprowadzenie ich na prostą.
- To godne podziwu. Zauważyłam, że bardzo jej
zależy, żeby ten kiermasz się udał, ale nigdy nie
rozmawiałyśmy o tym, jak to się stało, że właśnie ona
się tym zajęła.
- Ona... A psik! Przepraszam.
- Williamie - Bailey przechyliła się nieco w jego
stronę - czyżbyś się przeziębił?
- Niemożliwe. Ostatni raz byłam przeziębiony jako
małe dziecko. A psik! A psik! O, cholera!
- Przeziębiłeś się - powtórzyła Bailey ze
zdecydowanym kiwnięciem głowy.
- Ale skąd!
- Nie masz powodu tak się najeżać. Każdy przecież
czasem się przeziębią.
- Ale nie ja!
- Och, Boże - odrzekła Bailey z uśmiechem. -
Zapomnij o tym, co powiedziałam. Widzę, że uraziłam
twoją męską dumę.
-Mmm... -mruknął William. Rzucił jej pochmurne
spojrzenie, po czym skupił uwagę na drugiej połowie
swojej kanapki.
- Dzień dobry, dzieci -odezwał się jakiś głos.- Jak to
miło, że przyszliście. Wspaniała uroczystość, prawda?
Bailey i William podnieśli się i obydwoje
jednocześnie zaniemówili na widok stojącej przed nimi
maleńkiej kobiety. Staruszka miała co najmniej
siedemdziesiąt lat. Ubrana była w skromną ciemną
sukienkę ozdobioną sznurkiem pereł. Za cały makijaż
służyła jej odrobina bladoróżowej szminki.
Zdumienie Bailey i Williama wywołał jednak
kapelusz sterczący na jej kędzierzawych siwych
włosach. Był olbrzymich rozmiarów i drobna kobieta
wyglądała, jakby miała za chwilę stracić równowagę
pod jego ciężarem. Wielkie rondo kapelusza ginęło pod
plastikowymi owocami naturalnej wielkości. Był tam
banan, zielone jabłko, kiść fioletowych winogron, kilka
czerwonych wiśni oraz pomarańcza, wszystko z
ogonkami i zielonymi liśćmi.
- Jestem Mary Margaret Swan - oznajmiła
rozpromieniona staruszka. - Mieszkam tutaj, w „Złotej
Jesieni”. To bardzo ładna nazwa, prawda? - roześmiała
się. Jej śmiech był wesoły i zaraźliwy. William i Bailey
odpowiedzieli jej uśmiechem.
- A wy kim jesteście, dzieci? - zapytała Mary
Margaret.
William dokonał prezentacji, po czym oznajmił:
- Bardzo mi się podoba pani kapelusz.
Mary Margaret z upodobaniem poklepała rondo.
- Robi wrażenie, prawda? Waży odrobinę za dużo,
ale jest tak unikalny, że prawie zawsze go noszę. Alice
uważa, że wyglądam w nim świetnie.
- William jest bratem Alice - wtrąciła Bailey.
- Naprawdę? - zaciekawiła się Mary Margaret.
Przymrużyła oczy i pochyliła się w jego stronę,
przytrzymując przy tym obiema dłońmi wysuwający
się niebezpiecznie do przodu kapelusz. - Rzeczywiście,
istnieje duże podobieństwo rodzinne. Z pewnością
jesteś bratem Alice, mój drogi.
William roześmiał się.
- Cieszę się, że mnie pani utwierdziła w tym
przekonaniu, bo zawsze mi się wydawało, że tak jest.
- Dobrze jest się dowiedzieć, że jesteśmy tymi, za
kogo się uważamy, prawda? - odrzekła wesoło Mary
Margaret. - Cieszę się, że mogłam cię uspokoić,
Williamie. W ostatnich latach swojego życia mój drogi
świętej pamięci mąż, Jeremiasz, sądził, że jest Teddym
Rooseveltem. Przez cały czas dął w trąbkę i płatał
rozmaite figle.
- Poszczęściło mu się, że miał panią za żonę - rzekł
William.
Bailey pomyślała, że on jest ogromnie miły i
cierpliwy. Była to kolejna cecha jego osobowości. Co
chwilę odkrywała w nim nowe zalety.
- Och, Boże - odezwała się Mary Margaret,
wyrywając Bailey z zamyślenia - od tego pięknego
kapelusza zaczyna mnie już boleć głowa, a bardzo
chciałabym obejrzeć tutaj wszystko. Mój pokój jest po
drugiej stronie ośrodka i jeśli tam pójdę, to nie będę
już miała siły wrócić.
- Może... - zaczęła Bailey.
- Zaraz - przerwała jej Mary Margaret - nie
powierzyłabym mojego kapelusza przypadkowej
osobie, ale ty przecież jesteś bratem Alice. Doskonale
się składa.
Przy tych słowach zdjęła dzieło sztuki z głowy i
rzuciła je Williamowi, który wykazał się refleksem i w
porę pochwycił kapelusz.
- Od razu lepiej - powiedziała Mary Margaret,
klepiąc się po czubku głowy. - Idę się rozejrzeć. Z
góry dziękuję, kochany, za opiekę nad moim
kapeluszem. To najcenniejsza rzecz, jaką posiadam,
ale wierzę, że zajmiesz się nim tak, jakby należał do
ciebie.
- Zaraz, chwileczkę - jęknął William, wpatrując się
w kapelusz.
- Oczywiście, że się nim zajmie - wtrąciła Bailey. -
Zaopiekuje się nim tak dobrze, że wszyscy będą
uważali, iż kapelusz należy do niego.
- Wspaniale - ucieszyła się Mary Margaret,
oddalając się szybko.
- Hej, zaraz, niech pani zaczeka! - wołał William,
trzymając kapelusz na odległość wyciągniętej ręki,
jakby się bał, że owoce mogą go lada chwila
zaatakować.
Obok nich przemknęła kobieta w krótkiej spódnicy i
obcisłym sweterku.
- Śliczną masz czapeczkę, skarbie - rzuciła gardło-
wym głosem. Mrugnęła do Williama i zniknęła za
rzędem stolików.
- Wspaniale - jęknął William z rozpaczą. - Po
prostu wspaniale.
Bailey roześmiała się. Wewnętrzny głos kobiecej
intuicji podpowiadał jej, że dla Williama sytuacja
wcale nie jest zabawna i że nie powinna się z niego
śmiać, ale nie potrafiła opanować rozbawienia.
William stał w miejscu jak zastygły i wpatrywał się w
kapelusz z grozą na twarzy.
Bailey pokładając się ze śmiechu opadła na krzesło i
splotła ręce na brzuchu. Usiłowała złapać oddech,
wziąć się w garść i uspokoić, zanim William ją udusi
gołymi rękami, ale gdy podniosła wzrok i znów ujrzała
morderczy wyraz jego twarzy, dostała takiego ataku
śmiechu, że łzy spłynęły jej po policzkach.
Biegnąca w ich stronę Alice zatrzymała się
gwałtownie i rozszerzonymi ze zdumienia oczami
spojrzała na rozgrywającą się tuż przed nią scenę.
- Och, dobry Boże - powiedziała wreszcie - Mary
22
Margaret tu byłą. Ona jest kochana, ale ma bzika na
punkcie tego kapelusza. Kiedyś był tu burmistrz i
skończyło się tym, że trzymał to okropieństwo w
objęciach. Nigdy się tu więcej nie pojawił. Williamie,
to nie wybuchnie. Po prostu połóż go ostrożnie na
podłodze. Bailey, czy byłabyś łaskawa przestać się
śmiać? Jeśli mnie zarazisz, to William za chwilę
zamorduje nas obydwie.
- Próbuję - wydyszała Bailey, ocierając łzy z
policzków. - Ale, Alice, to jest takie zabawne.
William położył kapelusz pod stołem i popatrzył na
obie kobiety ponuro.
- Szkoda, że nie mogłam ci zrobić zdjęcia z tym
kapeluszem - powiedziała Alice.
Bailey roześmiała się.
- Nie zaczynaj znowu - mruknął William groźnie.
Uniosła obie ręce w geście kapitulacji i zatrzepotała
rzęsami.
- Nie śmieję się, Williamie. To, co widzisz na mojej
twarzy, to wyraz najwyższej powagi.
- Mmm... - mruknął ponuro.
- Nie bądź taką mimozą, Williamie - zaśmiała się
jego siostra. - Och, muszę o tym opowiedzieć
Raymondowi. Strasznie mu się to spodoba. Na
kiermaszu widziano tytana biznesu, wybitnie
utalentowanego doradcę inwestycyjnego, Williama
Lansinga, oraz jego niezwykły kapelusz...
- Daj mi spokój, Alice - przerwał jej William. - Ile
chcesz za obietnicę, że będziesz trzymać gębę na
kłódkę?
Alice dotknęła palcem podbródka.
- Zaraz, niech się zastanowię - powiedziała, wpat -
rując się przed siebie. - Będzie cię to kosztowało nieco
czasu.
- Zauważ - wpadła jej w słowo Bailey - że ja także
byłam tu naocznym świadkiem. Moje milczenie także
można kupić.
- Ach, tak? - zapytał William. Na jego ustach
pojawił się szeroki uśmiech. - To może być
interesujące. Co proponujesz, Bailey? Czy chcesz,
żebym zrzucił z siebie ubranie, byś mogła mnie uwieść
bez przeszkód?
Bailey spojrzała w oczy Williama, gorączkowo
szukając w myślach jakiejś dowcipnej, złośliwej
odpowiedzi, ale wstrzymała oddech, gdy zauważyła, że
on już się nie uśmiecha, a rozbawienie w jego
wyrazistych szarych oczach zmieniło się w śmiałe
pożądanie. Rzucona żartem propozycja najwyraźniej
przemówiła do jego wyobraźni - a co było jeszcze
gorsze, sprawiła, że i Bailey puściła wodze swojej
fantazji. Wyobraziła sobie nagle Williama stojącego
przed nią nago i poczuła, że się rumieni. Stała jak
wmurowana, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Nie
widziała niczego dokoła siebie; wszystko wokół nich
dwojga było okryte wirującą, zmysłową mgłą. Na
całym świecie istnieli tylko oni i pragnienie
niepodobne do niczego, co dotychczas w życiu
zdarzyło jej się przeżywać.
William niejasno zdawał sobie sprawę, że po
plecach spływa mu strużka potu. Patrzył na Bailey
zastanawiając się, co się z nim dzieje. Przecież tylko
żartowali we trójkę z Alice. Przez jego umysł przebie-
gały kuszące wizje. Wyobrażał sobie, jak zdejmuje
ubranie swoje i Bailey, przygarniają do siebie i całuje.
Widział, jak obydwoje opadają na łóżko, ich ciała
splatają się ze sobą, stają się jednością. Widział to
wszystko i miał wrażenie, jakby wokół niego zaciskała
się rozpalona obręcz.
Boże, pomyślał, co ta kobieta ze mną robi?
- Ja... hm... - zaczęła Alice i urwała, przyglądając
się Bailey i Williamowi. Cofnęła się o krok. - Muszę
iść, żeby sprawdzić, czy wszystko przebiega bez
zakłóceń.
Głos Alice w końcu przedarł się przez zmysłową
mgłę otaczającą Bailey. Odwróciła wzrok od Williama
i spojrzała na przyjaciółkę.
- Co powiedziałaś? - zapytała nie swoim głosem.
- Co? - dołączył się William, patrząc na siostrę ze
zmarszczonym czołem.
- O mój Boże - Alice odchrząknęła, nie spuszczając
z nich wzroku. - Zajrzę do was później. Na razie! -
rzuciła i szybko odeszła.
Bailey zajęła się porządkowaniem puszek na stole.
Wiedziała, że ręce jej drżą i była na siebie zła.
Powtarzała sobie, że jej reakcja na słowa Williama
była po prostu śmieszna. Nawet przerażająca. Przez
resztę dnia miała zamiar go ignorować.
- Bailey - powiedział William cicho - przed chwilą,
kilka minut temu...
Gwałtownie podniosła głowę i napotkała jego
spojrzenie.
- Nie - powiedziała. - Williamie, to nic nie
znaczyło. To była po prostu jedna z rzeczy, które
czasem zdarzają się bez żadnej przyczyny. Nie warto
się nad tym zastanawiać ani przydawać temu zbyt
wielkiego znaczenia. Właściwie nie ma sensu nawet o
tym rozmawiać.
Przez długą chwilę wpatrywał się w jej twarz.
- Dobrze - powiedział wreszcie. - Idę poszukać
czegoś do picia. Przynieść ci puszkę coli?
Potrząsnęła głową. Gdy William odszedł, położyła
dłoń na sercu i wzięła głęboki oddech. Miała nadzieję,
że to ją uspokoi.
Co za przedstawienie, pomyślała z niechęcią. Bez
wątpienia zachowała się niczym przewrażliwiona
dziewiętnastowieczna stara panna, której wstydliwość
zostałaby wystawiona na szwank, gdyby William
nawiązał rozmowę o dziwnym zauroczeniu, które
ogarnęło ich oboje.
Och,
do
cholery,
była
rzeczywiście
przewrażliwiona. Czuła zamęt w myślach i obawiała
się, że lada chwila zupełnie straci nad sobą kontrolę.
Dość już tego. Ze wszystkich sił spróbowała się wziąć
w garść i po chwili poczuła, że znów panuje nad
sytuacją.
- Dobrze - powiedziała głośno do siebie i
zdecydowanie skinęła głową.
William wyciągnął puszkę ze stojącego przy ścianie
pojemnika z lodem, zapłacił i uświadomił sobie, że nie
ma ochoty na colę.
Chodziło mu tylko o to, by choć na chwilę oddalić
się od Bailey. Bailey Crandell, powtórzył w myślach,
wpatrując się przed siebie nie widzącym wzrokiem.
Zupełnie go wytrąciła z równowagi. Fakt, że nie
chciała rozmawiać o tej dziwnej zmysłowej chwili, był
dla niego dowodem, że zdała sobie sprawę z tego, co
się wówczas działo, i że poruszyło ją to równie mocno,
jak jego. Ze zmarszczonym czołem obracał puszkę w
dłoniach.
Wiec co teraz? Epizod z Bailey był jak nagły
rozbłysk światła. Takie rzeczy nie zdarzają się bez
żadnego powodu. Istniało między nimi silne przycią-
ganie, które z każdą chwilą stawało się potężniejsze.
Co teraz? - powtórzył w myślach. Teraz... nic. To
coś należy po prostu zignorować. Początkowy impuls,
by za tym podążyć i odkryć, co to wszystko oznacza,
najwyraźniej był pomyłką. Nie było sensu badać
sytuacji dokładniej.
Bailey
była
niezależną
kobietą
z
lat
dziewięćdziesiątych, dążącą do osiągnięcia sukcesu
zawodowego.
Jej
dotychczasowe
dokonania
świadczyły o tym, że jest bez reszty oddana swojej
firmie.
Była śliczna i miała niesłychane poczucie humoru.
Przekonał go o tym jej wybuch śmiechu, gdy Mary
Margaret obdarowała go tym okropnym kapeluszem.
Ale w żadnym razie nie nadawała się do pełnienia roli
żony i matki.
William uznał, że z powodu owego dziwnego
zdarzenia, jakie zaszło między nimi, lepiej będzie, jeśli
zrezygnuje z zamiaru widywania się z nią, choćby
nawet tylko od czasu do czasu. Po dzisiejszym dniu
nie zobaczy się z nią nigdy więcej.
Ale już w następnej chwili poczuł, że pragnie się z
nią widywać.
- William?
Podniósł wzrok i ujrzał przed sobą Alice.
- Co takiego? - zapytał niechętnie.
- Patrzysz na tę puszkę, jakby to był twój
największy wróg.
Wrzucił puszkę do stojącego obok kosza na śmieci.
- Już - powiedział. - Teraz lepiej?
- Boże, ależ ty jesteś drażliwy. - Alice przyjrzała mu
-się uważnie. - Oczywiście, facet, którego przed chwilą
zafascynowała kobieta, ma prawo znajdować się w
szoku.
- Nie rozumiem, o czym mówisz.
- Daj spokój, Williamie. Przecież tam byłam.
Pociąg, który czujesz do Bailey, jest jak napięcie prądu
elektrycznego. Tak wyraźne, że niemal widoczne
gołym okiem. Nie możesz temu zaprzeczyć!
-Ale mogę to zignorować i tak właśnie mam zamiar
zrobić.
Alice westchnęła.
- Dlatego, że Bailey jest kobietą interesu i nie
przypomina staroświeckiej, szczebioczącej kobietki?
- Świetnie to ujęłaś.
- Williamie, mam ochotę cię udusić. Między tobą a
Bailey zdarzyło się coś niezwykłego! Czy naprawdę
chcesz odwrócić się plecami i udawać, że nic się nie
dzieje?
- Właśnie tak.
- Boże, jak ty mnie denerwujesz! To śmieszne, jak
można mieć takie klapy na oczach! Nie zostawiasz ani
odrobiny miejsca na kompromis, wymianę poglądów,
szukanie
płaszczyzny
porozumienia.
Osobiście
uważam, że zachowujesz się jak rozpieszczony bachor,
który musi otrzymać dokładnie to, czego sobie życzy.
- Skończyłaś już? - zapytał William. -
- Nie.
- Owszem, skończyłaś, bo ja nie mam zamiaru
dłużej tego słuchać. Rozpieszczony bachor? Ani trochę.
Jestem człowiekiem, który dobrze zna samego siebie,
wie, czego oczekuje od swojej życiowej partnerki i nie
ma zamiaru iść na kompromis, zgadzając się na
ustępstwa. Nie widzę w tym nic złego.
- Ale ja widzę poważne ryzyko, że zestarzejesz się
samotnie, Williamie. Samotny jak palec. Mnóstwo
ludzi, włączając w to Raymonda i mnie, jest
szczęśliwych w małżeństwie, i byłoby źle, gdybyś ty
miał stracić to szczęście z powodu swojego uporu.
Między tobą a Bailey zdarzyło się coś ważnego. Czy
ty tego nie rozumiesz?
- Daj spokój, Alice. Muszę sprzedawać zioła. -
William kichnął dwukrotnie i odszedł.
- Idź do diabła - zawołała za nim Alice.
Skrzyżowała ramiona na piersi, przymrużyła oczy i
głęboko zamyślona, spoglądała się przed siebie
niewidzącym wzrokiem.
Zamknięcie kiermaszu wyznaczono na piątą po
południu. Kilka minut przed piątą ostatni klienci
pospiesznie kończyli sprawunki.
Przez całe popołudnie na kiermaszu był ruch, lecz
bez nadmiernego tłoku. Dzięki temu Williamowi i
Bailey udało się ze sobą nie rozmawiać, a
jednocześnie nie sprawiać wrażenia, że ostentacyjnie
unikają kontaktu.
Bailey nie przestawała zapewniać się w duchu, że
panuje nad sobą, ale nie mogła nic poradzić na to, że
świadoma była obecności Williama. Kątem oka
dostrzegała każdy jego ruch. Dobiegał do niej jego
głęboki głos, od czasu do czasu wybuch szczerego
śmiechu i około tuzina kichnięć.
Doprowadzało ją to do szału.
Jakaś kobieta kupiła ostatni słoik kulek
czekoladowych. Stolik opustoszał. Po chwili ta sama
klientka kupiła od Williama dwie ostatnie doniczki z
ziołami.
Zmęczona Bailey westchnęła i osunęła się na
metalowe krzesło. Usłyszała odgłos kichnięcia i
spojrzała na Williama. Siedział skulony na krześle,
zakrywając twarz dłonią, i masował sobie skronie.
- Jak się czujesz, Williamie? - zapytała. - Kichałeś
przez całe popołudnie.
William opuścił rękę i spojrzał w jej stronę.
- Czuję się dobrze - oznajmił.
- Mówisz przez nos. Chyba przeziębiłeś się dziś
rano na tym deszczu.
- Nie, ja się nigdy nie przeziębiam. Byle deszczyk
nie wystarczy, żeby... A psik!
- Na zdrowie - powiedziała Alice, która wyrosła
przed nimi jak spod ziemi. - Wiecie, ten kiermasz udał
się nadzwyczajnie i chciałabym wyrazić moją
najgłębszą wdzięczność dla was obydwojga za to, że
zechcieliście poświęcić swój czas i produkty.
- Było bardzo przyjemnie - odrzekła Bailey. -
Najbardziej cieszę się z tego, że poznałam Mary
Margaret.
William
wymruczał
pod
nosem
coś
niezrozumiałego. Żadna z kobiet nie była ciekawa, co
powiedział.
- Williamie, daj mi kapelusz Mary Margaret - po
wiedziała Alice. - Oddam go jej. Jest przy stoisku ze
spinkami do włosów. Właściciele chcieliby już się
spakować, ale Mary Margaret nie może się
zdecydować, czy bardziej jej się podoba spinka z
plastikową żyrafą, czy z żółwiem w cylindrze.
William wyciągnął kapelusz spod stołu i podał
siostrze, kichając donośnie.
- Naprawdę się przeziębiłeś - powiedziała Alice.
- Skądże znowu - rzekła Bailey z ironicznym
uśmiechem. - William zapewnił mnie, że żadne wirusy
nie śmiałyby zaatakować jego organizmu.
- Ach, rzeczywiście - mruknęła Alice. William
patrzył na obie kobiety z wyrzutem.
- Jestem głodna - oznajmiła jego siostra. - Może
pójdziemy coś zjeść?
- Och, wydaje mi się, że... - zaczęła Bailey.
- Nie, ja... - w tej samej chwili odezwał się
William.
- Zadzwonię do Raymonda - ciągnęła Alice, jakby
niczego nie słyszała - i sprawdzę, czy ma czas i może
się do nas przyłączyć.
- Nie musisz dopilnować sprzątania? - zapytał
William.
- Nie, mam do tego ochotników. Oddam kapelusz
Mary Margaret, znajdę jakiś aparat telefoniczny i za
chwilę wrócę - rzekła Alice, oddalając się szybko.
- Ale... - Bailey podniosła rękę, po czym wzruszyła
ramionami. - No cóż, zdaje się, że czasem trzeba coś
zjeść.
- Nie denerwuj się tak - powiedział William sucho.
- Będziesz przecież w towarzystwie bardzo miłych
osób.
- Och, wiem o tym - odrzekła szybko. - Tylko że to
był długi, męczący dzień. Sam hałas w tym miejscu
wystarczyłby, żeby zupełnie człowieka wyczerpać.
Zjem coś i wrócę do domu. Wykąpię się, położę do
łóżka. Moja niechęć do pójścia na kolację wynika ze
zmęczenia.
Ale ze mnie kłamczucha, pomyślała w tej samej
chwili. Propozycja Alice nie wzbudziła jej
entuzjazmu; oznaczała przede wszystkim to, że będzie
musiała
spędzić jeszcze kilka godzin w towarzystwie Williama
Lansinga. A to z pewnością nie był dobry pomysł.
Obecność Williama wytrącała ją z równowagi.
Zdawała sobie z tego sprawę. Nie podobało jej się to i
była z tego powodu na siebie zła. Przyjęcie
zaproszenia na ten obiad było wręcz dopraszaniem się
o kłopoty.
Ale może tak nie jest. Alice i Raymond też tam
będą. Może stare powiedzenie, że w tłumie jest się
bezpiecznym, okaże się prawdziwe.
William znów usiadł na swoim krześle czekając, aż
zbierze mu się na kolejne kichnięcie. Czuł się
nieszczególnie. Nie był przeziębiony już od lat i tym
razem także nie miał zamiaru przyznawać się do
porażki. Wprawiało go to w zakłopotanie. Bailey też
zmokła na deszczu, a nie kichnęła ani razu. Nade
wszystko nie chciał okazać się mięczakiem. Nic z
tego. Postanowił, że pójdzie na tę kolację i jak zwykle
będzie pogodny i czarujący.
Na myśl o kolacji zmarszczył czoło. Bailey podała
liczne powody, dla których propozycja wspólnego
wyjścia nie wzbudziła w niej entuzjazmu, ale fakt
pozostawał faktem: jej pierwsza reakcja była
negatywna. Powiedziała, że jest zbyt zmęczona, on
jednak inaczej zinterpretował jej słowa. W głowie mu
dudniło, w gardle drapało i nie był w nastroju, by
pogodzić się ze świadomością, że Bailey wolałaby
pójść do domu niż z nim na kolację.
Przestań, nakazał sobie. Postanowił już przecież, że
nie byłoby mądrze widywać się z nią. Więc co to za
różnica, czy ona chce z nim pójść na obiad, czy nie?
Żadna. Ale do diabła, dlaczego ta dziewczyna gardzi
jego towarzystwem?
W tej właśnie chwili Alice znów się pojawiła.
- Wszystko ustalone. Zapomniałam was zapytać,
czy lubicie jakiś szczególny rodzaj jedzenia, więc
wybrałam restaurację, w której jest wszystkiego po
trochu. - Wymieniła nazwę restauracji i podała
wskazówki, jak do niej dojechać. - Chodźmy. Jestem
okropnie głodna. Boże, to będzie prawdziwa
karawana. Cztery samochody na cztery osoby. Chcecie
pojechać razem?
- Nie - powiedzieli jednocześnie Bailey i William.
- No dobrze, wszystko jedno. Spotkamy się w
restauracji. Pierwsza osoba, która tam dotrze, zajmuje
stolik. Zgoda? A więc ruszajmy. Już nas tu nie ma.
W dwadzieścia minut później cała trójka siedziała
już przy stole w miłej restauracji o ludowym wystroju.
Na stolikach przykrytych błękitnymi obrusami stały
staroświeckie lampki naftowe. Ściany udekorowane
były drewnianymi figurkami zwierząt oraz obrazami
przedstawiającymi farmy i pola. Kelnerki w długich,
bawełnianych sukienkach z niebieskiego samodziału i
wykrochmalonych białych czepeczkach krążyły
między stolikami.
- Gdzie jest Raymond? - zapytał William.
- Zaraz tu będzie. Akurat jest godzina szczytu.
Pewnie utknął w jakimś korku - odrzekła Alice.
- Znasz Raymonda, Bailey?
- Tak. Kiedyś przyjechał zabrać Alice po zajęciach
z aerobiku, gdy jej samochód był w naprawie. Bardzo
miły człowiek. Gdybym potrzebowała prawnika, będę
wiedziała, do kogo się zwrócić.
- Raymond jest bardzo dobrym adwokatem
- uśmiechnęła się Alice. - Poza tym jest bardzo
przystojny. Nie znam przystojniejszego mężczyzny.
- No, no - William potrząsnął głową.
- Niezmiernie się cieszę - ciągnęła Alice - że
Raymond Wilson nie jest moim bratem. O, już tu
idzie.
- Pomachała ręką do zbliżającego się mężczyzny.
Raymond podszedł do stolika i przywitał się z
Bailey i Williamem, ale nie usiadł.
- Alice - powiedział - coś się wydarzyło. Tuż przed
wyjściem odebrałem telefon z zagranicy i okazało się,
że muszę pojechać do biura po pewne akta, sprawdzić
kilka szczegółów dla jednego z moich klientów i
zadzwonić. Naprawdę nie mam czasu na kolację.
Alice zerwała się z miejsca, omal nie przewracając
krzesła.
- Och, jaka szkoda! - zawołała. - Pojadę z tobą,
Raymondzie. Nie czułabym się dobrze, siedząc tutaj i
delektując się obiadem, podczas gdy ty pracujesz jak
galernik. Zjemy coś później. - Chwyciła go za ramię.
- Musimy się pospieszyć. Do widzenia, Bailey. Do
widzenia, Williamie. Jeszcze raz dziękuję za udział w
kiermaszu.
- Ale... - zaprotestowała Bailey, nie skończyła
jednak zdania, gdyż Alice już wychodziła z restauracji,
ciągnąc za sobą Raymonda.
Przy stoliku pojawiła się kelnerka.
- Czy mam przynieść coś do picia, dopóki inni nie
przyjdą? - zapytała z uśmiechem.
- Z czterech osób zrobiły się dwie - odpowiedział
William. - Jeśli przyniesie pani kartę, to coś
zamówimy.
- Dobrze - odrzekła kelnerka i oddaliła się. Bailey
pomyślała z niepokojem, że sytuacja zupełnie
wymknęła jej się spod kontroli. Nie było już żadnej
możliwości schowania się w tłumie. Nie chciała być tu
sam na sam z Williamem.
Owszem, chciała, przyznała się wreszcie sama
przed sobą. Bardzo chciała zostać sam na sam z
Williamem Lansingiem.
Uświadomienie
sobie
tego
napełniło
ją
przerażeniem.
Alice i Raymond zatrzymali się zaraz za drzwiami
restauracji.
- Jak mi poszło? - zapytał Raymond.
- Scena była godna Oskara.
- Może kiedyś nauczę się, jak ci odmawiać, Alice -
zaśmiał się. - Nie lubię swatania ani mieszania się w
sprawy innych ludzi, a przez ciebie robię obydwie te
rzeczy.
- Byłeś fantastyczny. Chodźmy na obiad do jakiejś
koszmarnie drogiej restauracji.
-Ty stawiasz. My, aktorzy, marnie zarabiamy. Ale,
Alice, to zupełnie nie ma sensu. Bailey Crandell jest
kobietą sukcesu, a wiesz, jak bardzo Williamowi
zależy na tym, by znaleźć sobie staroświecką
dziewczynę. To absolutnie nie jest dobrana para.
- Nie bądź tego taki pewien, mój drogi mężu. Nie
bądź tego taki pewien.
ROZDZIAŁ TRZECI
Bailey schowała twarz za podłużną, wąską kartą
przyniesioną przez kelnerkę i zagłębiła się w lekturze
szczegółowych opisów wszystkich proponowanych
dań.
Gdy kelnerka znów się pojawiła, Bailey
zdecydowała się na smażone krewetki i pieczonego
ziemniaka. William zamówił to samo. Po chwili na
stole pojawiły się sałatki.
Bailey zajęła się warzywami. Spróbowała,
podłubała resztę widelcem i powtórzyła całą operację
od początku.
William patrzył na nią, myśląc, że sałatka jest dla
Bailey tylko pretekstem, by móc demonstracyjnie
ignorować jego obecność. Mniejsza o to, pomyślał.
Zdecydował już przecież, że nie będzie się z nią
więcej widywał. Wyłącznie z przyczyn niezależnych
od siebie siedział z nią teraz sam na sam i jadł kolację.
Zasadniczo było to spotkanie tego rodzaju, z jakich
postanowił zrezygnować. Nie planował czegoś
takiego, ale to się już stało i niech go diabli, jeśli
pozwoli tak się traktować.
Do stolika podszedł nastoletni chłopiec.
- Przepraszam - wymamrotał i zapalił lampę
naftową. Złocisty blask otoczył stolik.
O Boże, pomyślała Bailey, ten, kto powiedział, że
łagodne światło jest korzystne dla kobiet, nie
zauważył, jaki wpływ ma takie oświetlenie na wygląd
mężczyzn. W każdym razie niektórych mężczyzn.
Ściśle mówiąc, na wygląd Williama Lansinga. W
cieniach rzucanych przez migotliwy płomyk jego
opalona twarz wyglądała jak wyrzeźbiona w kamieniu,
a hipnotyzujące szare oczy stały się ciepłe i przejrzyste
jak studnia bez dna. Bailey poczuła ochotę, by poddać
się i zatonąć w ich bezmiernej głębi.
William Lansing, pomyślała, jest niezwykły. Och,
jak bardzo pragnęła sięgnąć dłonią przez stolik i
przesunąć po jego twarzy palcami, rzeźbiąc ją na
zawsze w zakamarkach swej pamięci. Chciała poczuć
jego usta na swoich, jego mocne ramiona opasujące jej
miękkie ciało. Pożerał ją płomień pragnienia równie
gorący i intensywny, jak ogień palący się w lampce
naftowej.
Nie! Te marzenia były bardzo niebezpieczne. Bailey
nie może zmienić swojego życia, kierunku, w którym
zmierza, celów, które pragnie osiągnąć. Nie zrobi tego.
Musi się oprzeć pokusie.
- A więc - powiedział William, wyrywając ją z
zamyślenia - opowiedz mi o tym, jak powstało
„Słodkie Marzenie”.
- To nie jest szczególnie interesująca historia.
Naprawdę cię to ciekawi?
- Naprawdę chciałbym się tego dowiedzieć, Bailey -
powiedział cicho, patrząc jej prosto w oczy.
Bailey zebrała całą swoją siłę woli, oderwała
spojrzenie od jego oczu i skupiła uwagę na lampie.
- Skończyłam uniwersytet w Los Angeles ze
specjalnością w zarządzaniu przedsiębiorstwami.
Wiedziałam, że kiedyś otworzę własną firmę, nie
miałam jednak pojęcia, co by to miało być, dlatego
przez rok zajmowałam się wszystkim, czym się dało.
- Badania rynku.
- Dokładnie tak. Pracowałam za minimalne stawki,
zwykle jako kasjerka lub magazynierka, ale zdobyłam
przy tym ogromne doświadczenie. Przyznaję, że
czasami bywałam zupełnie zniechęcona, bo lista
rzeczy, który minie miałam ochoty zajmować się w
przyszłości, nieustannie się wydłużała. Moi rodzice
zachowywali się wówczas wspaniale. Bardzo mi
pomogli. Ojciec zmarł przed rokiem, ale zdążył
jeszcze zobaczyć ,,Słodkie Marzenie”.
Bailey przerwała, gdyż do stolika podeszła
kelnerka, niosąc zamówione dania. Przez kilka
następnych minut jedli w milczeniu, delektując się
gorącymi, znakomitymi potrawami.
- Mów dalej - odezwał się wreszcie William.
- Właściwie „Słodkie Marzenie” powstało jako
połączenie pomysłów z wielu różnych dziedzin. W
galerii rękodzieła nauczyłam się rozmaitych sposobów
używania koszyków, puszek, pojemników
z
pokrywkami oraz dowiedziałam się, kto wytwarza
produkty najlepszej jakości po najniższej cenie. W
sklepie z upominkami zrozumiałam, jak wielki wpływ
na wysokość obrotów mają święta i wszelkie
uroczystości. Poza tym miałam okazję obserwować
zwyczaje
zabieganych,
pracujących
matek,
weekendowych ojców, nastolatków i emerytów o
stałych dochodach. Przez dwa miesiące byłam gońcem
w agencji ogłoszeniowej i tam zdobyłam mnóstwo
informacji o psychologii reklamy, dowiedziałam się,
dlaczego niektóre chwyty są skuteczne, a inne nie.
- Jestem pod wrażeniem - powiedział William,
kiwając głową. - A potem?
Bailey przełknęła krewetkę i podjęła temat.
Opowiedziała Williamowi, że odziedziczyła niewielki
spadek po babci i te pieniądze pozwoliły jej otworzyć
„Słodkie Marzenie”.
Na każdym kroku napotykała nieprzewidziane
trudności. Musiała się uporać z przepisami
dotyczącymi prowadzenia działalności handlowej i
sprzedaży żywności. Chciała także umieszczać
nalepki ze swoim emblematem na wszystkich
sprzedawanych produktach, włącznie z tymi, które
nosiły znaki renomowanych firm. Musiała więc
przejść przez wszystkie procedury, by uzyskać na to
zezwolenie.
Część sprzedawanych przez nią słodyczy była
produkowana w okolicy, inne przysyłano drogą
lotniczą z całego kraju, a wszystkie wytwarzane były
przez firmy, które Bailey uznała za najlepsze w swojej
branży.
Krok po kroku pokonywała przeszkody i wreszcie
nadszedł dzień, gdy mogła otworzyć „Słodkie
Marzeme .
- Mój Pegaz wreszcie wzbił się do góry, i to już
właściwie wszystko - uśmiechnęła się. - „Słodkie
Marzenie” ma już trzy lata. Nadal inwestuję wszystkie
zarobione pieniądze, żeby powiększyć asortyment.
Mam mieszkanie wielkości pudełka od zapałek i
bardzo skromną garderobę, ale nie przeszkadza mi to,
bo skupiam się na realizacji wytyczonego celu.
William rozsiadł się wygodnie. Kelnerka zebrała
talerze i po chwili przyniosła im kawę i szarlotkę.
William stwierdził, że osiągnięcia Bailey zrobiły na
nim wrażenie. Gdy opowiadała o tym, jak powstał jej
sklep, jej niebieskie oczy płonęły entuzjazmem. Ale
podczas gdy jakaś część jego psychiki podziwiała ją i
szanowała za dokonania, inna część czuła coraz
większą niechęć. Szybujący wśród obłoków Pegaz w
jego wyobraźni stawał się potężną, złowrogą istotą.
Musiał się ostatecznie pożegnać z resztką
podświadomej nadziei, że Bailey nie jest tak do końca
oddana swojej karierze. Związek z nią byłby z góry
skazany na porażkę i nie było sensu niczego zaczynać
i pozwalać, by powstała między nimi silna więź. Miał
zamiar zapomnieć o Bailey... jeśli tylko będzie w sta
nie.
-No dobrze, Williamie - powiedziała Bailey
uprzejmie - teraz twoja kolej. Dlaczego zostałeś
doradcą inwestycyjnym?
Wzruszył ramionami.
- Zdaje się, że odziedziczyłem to w genach. Mój
ojciec założył naszą firmę, a potem przez wiele lat
powoli udowadniał swoją wartość. Dzięki ciężkiej
pracy, inteligencji i zdrowemu rozsądkowi wyrobił
sobie dobrą opinię.
Bailey skinęła głową.
- Gdy miałem osiem lat - ciągnął William - ojciec
kupił mi jakieś akcje i powiedział, że mogę z nimi
robić, co chcę. Natychmiast połknąłem haczyk.
Sprzedałem te akcje ze stuprocentowym zyskiem,
potem zainwestowałem w inne i zacząłem
kompletować zróżnicowany portfel akcji niskiego i
wysokiego ryzyka. Nigdy nie miałem najmniejszych
wątpliwości, że pewnego dnia zacznę pracować w
firmie ojca.
Odchrząknął i mówił dalej:
- Gdy miałem dziesięć lat, ojciec zmarł na zawał
serca. Lekarze ostrzegali go, że powinien zwolnić
tempo, ale ignorował ich rady i nadal pracował na
pełnych obrotach. Rozszerzył działalność, pozyskał
zagranicznych klientów i zaczął coraz częściej
wyjeżdżać. Większość czasu spędzał w podróżach i
wydaje mi się, że nigdy nie mógł dojść do ładu ze
strefami czasowymi. Nie pamiętam, żebym w ostatnim
roku jego życia usłyszał od niego coś innego niż „Jaki
dzisiaj mamy dzień?” W końcu zapłacił za swoją
obsesję sukcesu.
- Rozumiem - powiedziała Bailey cicho. - A twoja
matka?
Przez twarz Williama przemknął cień, którego
znaczenia Bailey nie potrafiła odgadnąć, ale zniknął
tak szybko, że nie miała pewności, czy to nie było
tylko przywidzenie na skutek migotania światła lampy
naftowej.
- Moja matka - odrzekł William - pracowała razem
z ojcem od pierwszego dnia działalności Lansing
Investments. Zawsze powtarzała Alice i mnie, że gdy
tylko firma osiągnie pewną pozycję, zaangażuje kogoś
na swoje miejsce i zostanie w domu, żeby zajmować
się dziećmi. Ta chwila nigdy nie nastąpiła. Matkę
wciągnęła praca, podobnie jak ojca. Gdy zmarł, ona
zajęła jego miejsce i przejęła prowadzenie firmy.
Rzadko bywała w domu, bo głównie przyjmowała
zagranicznych klientów. Teraz mieszka w Londynie i
nadal zarządza przedsiębiorstwem.
- A kto opiekował się tobą i Alice?
- Najrozmaitsze gosposie, które pojawiały się i zni-
kały. Alice pracowała w Lansing Investments, dopóki
nie poznała Raymonda. Potem zaczęła się zajmować
dwójką dzieci i domem. Dzieci Alice mają wspaniałą
matkę, która jest w domu, gdy one wracają ze szkoły i
z którą mogą się podzielić swoimi kłopotami. William
przerwał na chwilę, po czym ciągnął:
- Alice to rzadki typ kobiety. Takich żon i matek
już niema. A jeśli są, to w każdym razie nieczęsto
sieje spotyka. - Spojrzał uważnie na Bailey, szukając
na jej twarzy reakcji na swoje słowa.
- To prawda - przyznała z cieniem uśmiechu. - To
wspaniale, że twoja siostra czuje się szczęśliwa w roli,
którą sobie wybrała. Wiele kobiet... - Zawahała się,
przeniosła wzrok na leżącą na stole serwetkę i
nieświadomie zaczęła ją miąć w palcach. Gdy znów
się odezwała, głos miała tak cichy, że William musiał
się przechylić przez stół, by dosłyszeć jej słowa. Ze
wzrokiem wciąż skupionym na serwetce mówiła:
- Wiele kobiet upycha swoje marzenia w kącie, aż
w końcu ich wyobrażenia o tym, kim są i co mogłyby
osiągnąć w świecie, umierają z powodu braku uwagi i
nikt już nie pamięta, że kiedykolwiek w ogóle istniały.
Powoli podniosła wzrok i spojrzała w oczy
Williama.
- Czy wiesz, Williamie, co się dzieje z tymi
kobietami, gdy ostatnie dziecko opuści dom? Gdy
zostają same w pustym gnieździe? A potem - jeszcze
gorzej - jeśli mężczyzna, mąż takiej kobiety, umrze
albo zostawi ją dla innej? Te pełne poświęcenia matki,
strażniczki domowego ogniska, stają się zbłąkanymi
duszami. Nie mają już w życiu żadnego celu, żadnego
kierunku. Nie zostaje im nic... zupełnie nic.
Powiedz coś, Lansing, nakazał sobie William w duchu
Odeprzyj atak. Przedstaw drugą stronę medalu. Ale,
niech to diabli, nie miał pojęcia, co mógłby
odpowiedzieć. Zupełnie nie był przygotowany na taką
dyskusję. To była dziwna układanka, w której naj-
wyraźniej brakowało kilku kawałków.
- Bailey... - zaczął.
- Och, Boże - powiedziała z wymuszonym, słabym
uśmiechem. - Zdaje się, że znów dosiadłam swojego
konika. Zapomnij o tym. Ja...
- A psik!
- Słuchaj, Williamie, powinieneś wrócić do domu,
położyć się do łóżka, wziąć aspirynę i napić się soku.
Ja też jestem wyczerpana po całym dniu na kiermaszu.
Może zakończymy już ten wspólny wieczór, dobrze?
Podniosła torebkę i odsunęła swoje krzesło, nie
zostawiając Williamowi żadnego wyboru. Skinął na
kelnerkę, która po chwili przyniosła im rachunek.
Na parkingu przed restauracją Bailey podziękowała
Williamowi za kolację, powiedziała, że przyjemnością
było poznanie go i spędzenie z nim wieczoru, po czym
odwróciła się na pięcie i pobiegła do swojego
samochodu.
William patrzył za nią ze zmarszczonym czołem.
Po ponurej, chmurnej niedzieli poniedziałek okazał
się pogodny i słoneczny. Prognoza pogody
zapowiadała deszcz, ale już w południe niebo zupełnie
się rozchmurzyło.
W Lansing Investments pracowano w zwykłym
tempie. Cały personel - William, trzech innych
pośredników i ich sekretarki, miał co robić.
Williamowi jednak zaczynało brakować energii.
- A psik!
Sekretarka Williama, Betty Hunt, była pulchną,
pięćdziesięciokilkuletnią kobietą. Miała czworo
wnuków, które, jak nieustannie obwieszczała
wszystkim będącym w pobliżu wystarczająco długo,
by jej wy słuchać, były najmądrzejszymi i
najpiękniejszymi dziećmi na świecie.
Stojąc teraz z zachmurzoną twarzą przy wielkim,
lśniącym, mahoniowym biurku Williama, potrząsnęła
głową i syknęła kilka razy. Ten dźwięk miała od wielu
lat opanowany do perfekcji i potrafiła nim wyrazić
nieskończoną wielość znaczeń.
-Jesteśjednym wielkim chodzącym wirusem,
Williamie - oznajmiła. - Ściany pękają od twojego
kichania. Jako typowy stary kawaler nie dbasz o siebie
jak należy,
- Oczywiście, że dbam - odrzekł William urażonym
tonem, patrząc na nią nieprzyjaźnie. - Wczoraj przez
cały dzień usiłowałem wyleczyć się z tego cholernego
przeziębienia. Osiągnąłem tylko dużą sprawność w
kichaniu i rekordową głośność.
- Wydaje mi się, że dzisiaj też powinieneś zostać w
domu. Chyba nie jesteś w najlepszej formie, skoro
zwykłe przeziębienie zwaliło cię z nóg. To bardzo
przykre.
- Oszczędź mi tego kazania - odrzekł William. -
Zachowaj je na mój pogrzeb, bo do północy pewnie
już zakończę życie. Czuję to w moich obolałych
kościach.
- Będziesz musiał poczekać z umieraniem.
Najpierw musisz podpisać te listy.
- Jesteś bez serca, Betty. Co z ciebie za babcia. Czy
nie możesz mi okazać odrobiny współczucia? Wiesz,
że gdy się przeziębionym, trudno oddychać, a ja
mam dzisiaj wieczorem coś bardzo ważnego do
zrobienia.
- Randka życia?
- Nie, niezupełnie. Po prostu mam zamiar się z kimś
zobaczyć.
- Och! Z kim?
- Z Bailey Crandell, właścicielką „Słodkiego
Marzenia”.
- Naprawdę? Moje wnuki uwielbiają tam chodzić.
Ja, prawdę mówiąc, też. - Umilkła i potrząsnęła
głową. - Bailey Crandell. Nic z tego nie wyjdzie,
Williamie. Ona nie jest staroświecka, a wszyscy znają
twoje poglądy na temat kobiet. Bailey Crandell
prowadzi rozwijającą się firmę. Dlaczego spotkanie z
nią jest dla ciebie takie ważne?
-To skomplikowana sprawa, Betty, i nie mam siły
teraz ci tego wyjaśniać. Prawdę mówiąc, sam nie
bardzo potrafię to zrozumieć.
- Na pewno nie potrafię sobie wyobrazić ciebie z
Bailey Crandell.
William zakończył rozmowę jednym donośnym
dźwiękiem:
- A psik!
Bailey uśmiechnęła się, patrząc na tańczące we
wnętrzu sklepu migotliwe promyki rozproszonego
światła. Słońce późnego popołudnia wpadało do
środka przez barwne witraże w oknach, które rzucały
tęczowe blaski.
Od samego rana w sklepie był duży ruch i dopiero
teraz znalazła czas na swój codzienny rytuał
odkurzania wnętrza jaskrawobłękitną miotełką z piór.
W poniedziałki ruch był zwykle niewielki.
Potwierdzało to wiarygodność badań rynku, których
wyniki Bailey przestudiowała. Ludzie przeważnie
delektowali się słodyczami w weekendy, po czym w
poniedziałki
rano
podejmowali
postanowienie
poprawy. We wtorki postanowienia słabły na sile i już
w środy ruch w sklepie wyraźnie się ożywiał. Bailey
tego dnia pracowała sama, gdyż w poniedziałki zwykle
nie potrzebowała żadnej pomocy. Tego dnia jednak z
trudem dawała sobie radę. Prawdopodobnie działo się
tak
i
ze względu na deszczowy weekend, pomyślała.
Ludzie siedzieli zamknięci w domach, na pewno
musieli zrezygnować z wyjazdów, a teraz mieli przed
sobą kolejny długi tydzień pracy. Chcieli sobie
poprawić czymś nastrój, więc przychodzili do
„Słodkiego Marzenia”. Cieszył ją duży ruch, bo dzięki
temu nie miała czasu myśleć o niczym.
Poprzedni dzień wydawał się nie mieć końca.
Bailey posprzątała mieszkanie, zrobiła pranie i przez
cały dzień myślała o Williamie Lansingu. Usiłowała
jakoś temu przeciwdziałać, ale wszelkie jej wysiłki
okazały się bezskuteczne. Kładąc się do łóżka
wieczorem była na siebie zła za to, że pozwoliła, by
myśli o Williamie zakłóciły jej zwykle spokojną
niedzielę. W końcu udało jej się przekonać siebie
samą, że nie powinna się tym aż tak przejmować, tego
ranka jednak obudziła się w kiepskim nastroju.
Myśli o Williamie towarzyszyły jej nawet pod
prysznicem. Stała nago, jak ją Pan Bóg stworzył, w
strumieniach ciepłej wody, i oczami duszy wyraźnie
widziała jego postać.
Westchnęła z niechęcią na to wspomnienie i zajęła
się odkurzaniem słoików z czekoladowymi kulkami,
lizakami, toffi, orzeszkami w miodzie i innymi
słodyczami. Następne w kolejności były metalowe
puszki i wiklinowe koszyki, a potem długa, oszklona
gablota.
W powietrzu unosił się aromat kawy. Bailey szybko
przeciągnęła miotełką po kasie i wdychając głęboko
przyjemny zapach, wzięła do ręki jasnobłękitny
ceramiczny kubek z cynamonową kawą. Na kubku
biały Pegaz szybował wśród chmur. Westchnęła i
usiadła za ladą w białym wiklinowym fotelu na
biegunach.
Ledwo zdążyła pociągnąć łyk kawy, nad drzwiami
zadźwięczał dzwonek, obwieszczając nadejście
kolejnego klienta. Bailey westchnęła z rezygnacją,
odstawiła kubek i podniosła się.
Naraz jej serce zaczęło bić jak oszalałe. Zamrugała
oczami, zastanawiając się, czy to tylko jej wyobraźnia,
czy też rzeczywiście pośrodku sklepu stoi William
Lansing we własnej osobie.
- Cześć, Bailey - powiedział.
0 rany boskie, to naprawdę on, pomyślała, czując,
jak ogarnia ją fala ciepła. To, czego ten człowiek
potrafił dokonać samą swoją obecnością, było wręcz
nieprzyzwoite. Wyglądał wspaniale. Ubrany był w
sprane dżinsy i jasnozieloną koszulkę, która
podkreślała jego opaleniznę.
Do diabła, nie chciała, żeby tutaj przychodził.
Bezskutecznie usiłowała wymazać z pamięci dzień, w
którym go spotkała, zapomnieć o tym, z jaką łatwością
sprawiał, że traciła równowagę umysłu, oblewała się
rumieńcem i stała jak wryta pod spojrzeniem jego
niezwykłych, szarych oczu.
Zgiń, przepadnij, Williamie, nakazała mu w
myślach. A kysz!
- Bardzo ładne miejsce - powiedział i rozejrzał się
po sklepie, zatrzymując wzrok na wielkim malowidle
ściennym, które przedstawiało błękitne niebo, białe
chmurki i szybującego na ich tle Pegaza. - Naprawdę
bardzo ładne.
Przyznawał sam przed sobą, że chciał zyskać na
czasie. W chwili, gdy ujrzał Bailey za ladą, poczuł się,
jakby z rozpędu uderzył głową w kamienny mur.
Zabrakło mu powietrza w płucach, a serce zaczęło bić
jak oszalałe.
Wiedział, że nie powinien był tu przychodzić, ale w
tej chwili wyszedłby chyba tylko pod groźbą karabinu.
To wszystko nie miało żadnego sensu. Bailey nie była
typem kobiety, jakiej szukał. Dziwna, zmysłowa sieć,
którą rozsnuwała wokół niego, była niebezpieczna, i
gdyby miał choć odrobinę rozsądku, powinien uciec
stąd jak najdalej.
A jednak tu przyszedł. Lansing Półgłówek, pomyś-
lał sucho, stoi jak wryty pośrodku „Słodkiego
Marzenia”. I Bailey tu była. Ubrana w jasnoniebieską
bluzkę i biały, marszczony fartuszek, wyglądała
pięknie i świeżo.
- Cześć, Williamie - powiedziała. - Czy mogę ci w
czymś pomóc?
Nie, pomyślał, gdyż w tej chwili ogarnęło go
wrażenie, że raptownie zbliża się do granicy, po
przekroczeniu której nie będzie już dla niego żadnego
ratunku. Niewidzialna sieć przyciągała go do Bailey i
nie był w stanie trzymać się od niej z daleka.
Ale nie wolno mu dopuścić do tego, by ona
zauważyła, co się z nim dzieje. Za wszelką cenę. Musi
tylko wymyślić jakiś w miarę prawdopodobny powód,
dla którego się tu znalazł.
- Tak - powiedział, zbliżając się do niej. - Tak,
możesz mi pomóc. Przyszedłem, żeby... - Przystanął
przy ladzie i spojrzał jej prosto w oczy.
Przyszedł, żeby wziąć ją w ramiona i pocałować.
Przyszedł, żeby ją przytulić do siebie, poczuć całym
ciałem jej miękkie, kobiece kształty. Przyszedł, by
poczuć ulgę, by zlikwidować dokuczliwe napięcie w
całym ciele. Z wysiłkiem wziął się w garść i pomyślał,
że przyszedł tu chyba tylko po to, by zasłużyć sobie na
etykietkę chorego psychicznie, który nadaje się
wyłącznie do leczenia w zamkniętym ośrodku.
Bailey przechyliła głowę na bok. Na jej twarzy
odbijało się zmieszanie i niepewność. Chwile mijały, a
William wciąż nic nie mówił.
- Williamie?
- A psik!
Bailey drgnęła, przestraszona.
- O Boże! Na zdrowie!
Zanim William zdążył odpowiedzieć, zadźwięczał
dzwonek nad drzwiami i jakiś mężczyzna wszedł do
sklepu. William odsunął się od lady, robiąc
przybyszowi miejsce przy gablocie ze słodyczami, i
przyjrzał mu się uważnie spod przymrużonych
powiek.
Yuppie z Phoenix, pomyślał z urazą. Gładki, bez
zarzutu, w garniturze od dobrego krawca, fałszywy jak
trzydolarowy banknot. Siwizna na skroniach. Akurat.
Nikt nie siwieje w tak doskonały sposób, może oprócz
Cary Granta. Siwizna tego faceta nie jest
prawdopodobnie naturalna.
William wolno przechadzał się po sklepie, udając,
że ogląda różne rzeczy, choć tak naprawdę niczego nie
widział. Jednym okiem zerkał w stronę lady, usiłując
nie uronić żadnego wypowiadanego tam słowa.
- Proszę bardzo. - Bailey z uśmiechem podała
klientowi torebkę ze słodyczami i resztę. - Mam
nadzieję, że będzie panu smakowało.
Na litość boską, pomyślał William, czy ona gra w
reklamówce pasty do zębów? Zwykły uprzejmy
uśmiech zupełnie by wystarczył!
- Twoje słodkości, Bailey, zawsze mi smakują
- odrzekł mężczyzna.
Bailey! Bailey? - pomyślał William. Ten
farbowany lis chyba trochę przesadził. William
potrząsnął głową, wpatrując się przez szybę w długą,
wąską tackę z czekoladowymi zwierzątkami.
Musiał wreszcie przyznać, że zupełnie stracił
głowę. Poznał Bailey Crandell zaledwie dwa dni temu,
a już zachowywał się jak zazdrosny kochanek. Jak
zupełny kretyn. Dość tego.
- Do widzenia - mówiła właśnie Bailey. - Dziękuję.
Mam nadzieję, że nie zacznie znowu padać.
- Do zobaczenia wkrótce - odrzekł mężczyzna z
uśmiechem, wychodząc ze sklepu.
William przeszedł przez pomieszczenie i stanął
naprzeciwko Bailey.
- Wróćmy do celu twojej wizyty - powiedziała.
- Dlaczego tu przyszedłeś?
Pomyślała z rozmarzeniem, że może przyszedł po
to, by porwać ją w ramiona, wycisnąć gorący pocału-
nek na jej ustach i ponieść swoją wybrankę na rękach
w stronę zachodzącego słońca. Och, przestań być
śmieszna, upomniała samą siebie.
- Przyszedłem, bo chciałem kupić trochę landrynek
- odrzekł William. - Są mi potrzebne, żeby oczyścić
gardło ze skutków tego przeziębienia. Rozumiesz, to
nie było nic poważnego. Jestem już właściwie zdrowy,
ale nadal kicham i drapie mnie w gardle.
- Landrynki - powtórzyła Bailey, kiwając głową.
Nie, to uczucie, które ją teraz ogarnęło, absolutnie
nie mogło być rozczarowaniem. Jeśli Williama
bardziej interesowały landrynki niż jej osoba, to co z
tego? Świetnie. Nie ma problemu.
Tylko dlaczego miała wrażenie, że jakaś ciemna
chmura zawisła nagle nad jej głową? Powinna poczuć
ulgę na myśl, że William najwyraźniej nie ma zamiaru
poddawać się sile przyciągania, jakie do siebie czuli.
Sprzeda mu landrynki, pożegna się z nim i już.
- Landrynki, proszę bardzo - powiedziała, starając
się mówić swobodnym, uprzejmym tonem. - Podejdź,
proszę, do tamtej ściany i wybierz sobie rodzaj.
Oboje poruszyli się jednocześnie i spotkali się przy
półce, uświadamiając sobie nagle, że nie dzieli ich już
lada.
- Proszę bardzo. - Bailey skinęła ręką. - Widzisz tu
wszystko, co mogę ci zaoferować.
William pochylił się nieco i spojrzał na
nieprzeliczone słoje. Bailey poczuła leśny aromat jego
wody po goleniu zmieszany z zapachem mydła i
świeżego powietrza. Stał tak blisko niej, że dostrzegła
cień zarostu na jego twarzy i pojedyncze kosmyki
czarnych włosów. Poczuła, że robi jej się gorąco.
Pragnęła go dotknąć. Wiedziała, że powinna się
odsunąć, stworzyć pomiędzy nimi dystans, wznieść
zaporę równie skuteczną jak lada. Powinna to zrobić,
ale postanowiła, że nie stchórzy.
William wyprostował się i napotkał jej wzrok.
-Masz bardzo duży wybór landrynek - powiedział.
- Chcę... Chciałbym... - zawiesił głos. - Och, do
diabła...
Ujął jej twarz w dłonie, po czym powoli, powoli,
pochylił się nad nią. Bailey zastygła w oczekiwaniu
na chwilę, gdy wargi Williama wreszcie znajdą się na
jej ustach. Zamknęła powieki rozchyliła lekko wargi,
czując, że jej serce bije jak szalone.
Tak, tak, tak, dźwięczało w jej myślach.
- Nie - odezwał się William i Bailey otworzyła
szeroko oczy. Ku jej zdumieniu, William nagle
wypuścił ją z objęć i cofnął się o krok. Zachwiała się i
zmarszczyła czoło.
Nie? powtórzyła w myślach. Zdecydował, że
jednak nie chce jej pocałować?
- Bailey, nie powinienem cię całować, dopóki
rozsiewam wirusy. Czułbym się okropnie, gdybym cię
zaraził. - Zdjął z półki słoik miętowych cukierków.
- Kupię te i zabiorę moje wirusy do domu. - Zamilkł
na chwilę, po czym dodał: - Chcę cię pocałować.
Mam nadzieję, że wiesz o tym. Boże, jak bardzo bym
tego chciał.
- Och - uśmiechnęła się Bailey ciepło. - No cóż,
nie miałabym nic przeciwko temu.
Odpowiedział jej uśmiechem i przez dłuższą chwilę
patrzyli sobie w oczy. Potem wrócili na swoje miejsca
- Bailey stanęła za ladą, William po drugiej stronie.
Lada jednak nie stanowiła już bariery między nimi.
Równie dobrze mogło jej tu nie być. Czuli się
połączeni, na nowo pochwyceni w tajemniczą,
zmysłową sieć splecioną z niewidzialnych nici.
William zapłacił, zabrał swoje cukierki i nagle
roześmiał się. Bailey spojrzała na niego zaskoczona.
- Mam taki chaos w głowie, że ledwo mogę
oddychać - wyjaśnił. - Pomyślałem właśnie, że
miałabyś duże problemy z wyjaśnieniem policji, skąd
się tu wziął mój trup. - Wybuchnął głośnym
śmiechem.
- O mój Boże! - Bailey także nie była w stanie
ukryć rozbawienia. - Co za idiotyczny scenariusz.
„Panie komisarzu, zabiłam go pocałunkiem. Rozumie
pan, jak to jest, wie pan, o co mi chodzi. Nie?” O mój
Boże!
W powietrzu dźwięczał śmiech ich obydwojga.
- No dobrze - powiedział William w końcu. -
Zobaczymy się niedługo.
Skinęła głową.
- Do widzenia.
Znów skinęła głową. William nadal się nie
poruszył.
- Bailey, czy chciałabyś pójść ze mną na kolację w
sobotę? Obiecuję, że do tej pory nie będę miał już w
sobie ani jednego zarazka. O siódmej?
- Tak - powiedziała ledwo słyszalnym głosem. -
Mój adres jest w książce telefonicznej, mieszkanie 10.
Spotkamy się o siódmej.
Przez następną długą chwilę patrzyli sobie w oczy.
William w końcu odwrócił się na pięcie i wyszedł
ze sklepu. Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał i po
chwili zamilkł.
Nagła cisza drażniła Bailey. Naraz wydało jej się,
że jest zbyt cicho, zbyt spokojnie, jakby cały sklep
odpłynął gdzieś w przestrzeń, zostawiając ją
zawieszoną w próżni.
- Och, na litość boską, Bailey - powiedziała do
siebie głośno. Czuła się głęboko poruszona i głęboko
przejęta. Miała wrażenie, że William wtargnął w jej
życie z siłą, która poruszyła wszystkie fundamenty, na
których się ono opierało. Dotychczas te fundamenty
wydawały jej się mocne i solidne, zbudowane świado-
mie. Nie żałowała decyzji, które dotychczas podjęła.
Najważniejszą rzeczą dla niej był sukces i popularność
sklepu. Temu celowi poświęciła całą swoją energię i
nie miała czasu na poważny związek, męża i dzieci.
Radziła sobie świetnie... dopóki nie pojawił się
William. Czuła się szczęśliwa, miała wszystko, co
było jej potrzebne do pełnego zadowolenia z życia...
dopóki go nie poznała. Nigdy nie przyszło jej do
głowy, że w swoim odosobnieniu mogłaby się czuć
samotna... aż do tej chwili.
Dobry Boże, co się z nią działo?
A jeszcze ważniejsze było pytanie, co powinna
teraz zrobić?
Jeśli nie zechce więcej spotykać się z Williamem,
jeśli ucieknie od niego jak najdalej, to przyzna tym
samym przed sobą, że fundamenty jej egzystencji
rzeczywiście zaczęły się chwiać.
Ale to nieprawda! Wiedziała, kim jest, dokąd
zmierza i czego chce. To, że czuła się wytrącona
z równowagi, bo dynamiczny mężczyzna uświadomił
jej, że jest kobietą, było jak najbardziej zrozumiałe. Ale
absurdem było to poczucie zagrożenia, ten lęk.
Podniosła wysoko głowę i wysunęła podbródek do
przodu.
Jestem kobietą, pomyślała, i zdecydowanie skinęła
głową. Może widywać się z Williamem, przebywać w
jego towarzystwie, nawet pozwalać się całować i
obejmować, i nie tracić przy tym kontaktu ze swoją
prawdziwą osobowością.
Wszystko znów było pod kontrolą.
William wracał do siebie z głową pełną myśli o
Bailey Crandell. Uświadomił sobie, że nie dochodzi do
żadnych znaczących wniosków ani objawień na jej
temat. Po prostu o niej myślał.
Tak wyraźnie, jakby siedziała obok niego, widział jej
uroczy uśmiech, krótkie, miękkie ciemne loki, błękitne
oczy, które przyprawiały go o zawrót głowy. Słyszał jej
dźwięczny śmiech i wyobrażał sobie, że bierze ją w
ramiona i całuje wreszcie jej śliczne, delikatne usta. Ale
pragnął czegoś więcej. Chciał się z nią kochać.
Pokiwał głową i pomyślał, że bez cienia wątpliwości
Bailey Crandell ma nad nim wielką władzę, o wiele
potężniejszą niż wpływ jakiejkolwiek wczesnej
poznanej kobiety. Powinno go to martwić, gdyż Bailey
nie była dla niego właściwą partnerką. Ale - och, do
diabła, tym będzie się przejmował później.
Włączył radio, znalazł stację nadającą muzykę
country i pełnym głosem, aczkolwiek niestety zupełnie
fałszywie, zaczął śpiewać w duecie z Garthem
Brooksem piosenkę o piwie i bluesie, wybijając
palcami rytm na kierownicy. Po chwili przyszło mu
jednak do głowy, że nie powinien, będąc w takim
nastroju, śpiewać bluesa. Nie, w tej chwili był
szczęśliwym człowiekiem. Nie widział przed sobą
szczególnie radosnych perspektyw, jeśli chodziło o
związek z Bailey, ale mimo to czuł się szczęśliwy.
Obraz Bailey Crandell ani na chwilę nie znikał
spod jego powiek.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Bailey nie spała dobrze i następnego ranka dotarła
do „Słodkiego Marzenia” z bólem głowy. Deborah
Crandell, jej matka, stała za ladą i podpisywała
właśnie rachunek za poranną dostawę jasnej i ciemnej
czekolady oraz kremu waniliowego.
Zapach kawy z cynamonem, który Bailey poczuła
już w drzwiach, tego ranka nie wywołał na jej twarzy
zwykłego uśmiechu.
- Dzień dobry, mamo - powiedziała. Odsunęła się
na bok, by przepuścić dostawcę, i pożegnała go
skinieniem głowy. - Czy wszystko gotowe do
otwarcia?
Deborah odwróciła się do córki z uśmiechem. Była
niską, drobną kobietą. Mierzyła niewiele ponad metr
pięćdziesiąt wzrostu. Jej niegdyś jasne włosy teraz
były srebrzyste i układały się w miękkie fale. Oczy
miała niebieskie i błyszczące, jak oczy córki. Bailey
odziedziczyła po niej także drobną figurę i delikatne
rysy twarzy.
Ubrana była podobnie jak córka - w jasnoniebieską
bluzkę, białe spodnie i wykrochmalony fartuszek z
falbankami.
- Cześć, córeczko - powiedziała. - Widziałaś już
serwetki? Leżą na stole na zapleczu. Właśnie skończy-
łam obrębiać brzegi. Myślę, że płócienne serwetki
będą bardzo stylowym dodatkiem do koszyków.
- Tak, widziałam, i doceniam to, że spędziłaś nad
nimi mnóstwo czasu.
- Wiesz dobrze, że sprawiło mi to wiele
przyjemności -powiedziała Deborah. Przyjrzała się
córce i zmarszczyła czoło. - Kochanie, czy coś się
stało? Wyglądasz źle i nie jesteś w zwykłym,
pogodnym nastroju.
- Czuję się dobrze - odrzekła Bailey. - Po prostu
boli mnie głowa. Myślę, że zaraz mi przejdzie.
- Przyniosłam świeże pączki do kawy. Znam cię,
panno Crandell. Na pewno jesteś bez śniadania. Jak
tylko coś zjesz, głowa przestanie cię boleć i nastrój ci
się poprawi.
- Naprawdę nie jestem głodna.
- To nie jest żadna wymówka, kochanie. Jedz. Ja
otworzę sklep i zajmę się wszystkim. Napij się kawy,
weź pączka, a potem idź na zaplecze i odpocznij. O
nic się nie martw.
Bailey uznała, że prościej będzie się poddać niż
upierać.
- Dobrze, mamo - zgodziła się z uśmiechem. -
Zrobię, co mi każesz. Zawołaj mnie, gdybym była
potrzebna.
- Uciekaj stąd - powiedziała matka. Zaplecze było
zaprojektowane przez Bailey tak, by
przy minimalnej powierzchni osiągnąć maksymalną
pojemność magazynu i dodatkowo zmieścić jeszcze
małą lodówkę, kuchenkę mikrofalową oraz stół i
krzesła. Na wszystkich ścianach znajdowały się
drewniane półki, a oprócz tego pod sufitem
podwieszone były bambusowe drążki, na których
umocowano plastikowe haki. Zawieszono na nich
wielkie kosze. Półki i kosze wypełnione były
nieprzeliczonym mnóstwem słoików, puszek i toreb.
Z głośnym westchnieniem Bailey opadła na krzesło
i wypiła łyk parującej kawy. W następnej chwili
usłyszała dźwięk dzwonka przy drzwiach i
natychmiast zerwała się na równe nogi, po czym
rozluźniła się, przypominając sobie, że jej matka
zajmie się klientem.
Deborah królowała w „Słodkim Marzeniu”. Po
śmierci męża, rok temu, czuła się bardzo zagubiona.
Bailey miała wrażenie, że na jej oczach matka więdnie
i starzeje się. A teraz? Na tę myśl Bailey uśmiechnęła
się z czułością. Odkąd Deborah zaczęła pomagać
córce w sklepie, promieniowała z niej energia i
entuzjazm. Znów czuła się potrzebna i szczęśliwa.
Roztaczała wokół siebie atmosferę zadowolenia z
życia.
Bailey przełknęła kawałek pączka i zapatrzyła się
przed siebie.
Jakie to dziwne, pomyślała, że zwykły sklep,
mieszczący się w ponurym budynku, tak wiele potrafi
dać związanym z nim ludziom. Millie, owdowiała
przyjaciółka jej matki, dwie dziewczyny z college'u,
które pracowały na godziny, i ona sama - tyle osób
znalazło w „Słodkim Marzeniu” dokładnie to, czego
potrzebowały.
Sama Bailey także czuła się tu szczęśliwa. Lata
wyrzeczeń i ciężkiej pracy zaczynały przynosić owoce
i w jej życiu nie brakowało niczego. Prawda?
Przełknęła kolejny kęs ciastka i zastanowiła się,
dlaczego teraz musi się o tym upewniać i dodawać
sobie otuchy. Nie przypominała sobie, by
kiedykolwiek wcześniej podawała w wątpliwość sens
tego, co robi. Jeszcze do niedawna wszystko było pod
kontrolą, teraz jednak była dziwnie wytrącona z
równowagi.
Przymrużyła oczy i wydęła usta.
Czuła się tak od czasu, gdy poznała Williama
Lansinga.
Odwołaj sobotnie spotkanie, podpowiedział jej
cichy wewnętrzny głos. Nie spotykaj się więcej z tym
mężczyzną.
Jednocześnie jednak pragnęła, by William w tym
momencie stanął w drzwiach, i wiedziała, że chce się
z nim zobaczyć w sobotę wieczorem.
Pamiętaj, że „Słodkie Marzenie” wymaga
poświęcenia całej twojej energii i czasu, ciągnął
pierwszy glos.
Ale czy „Słodkie Marzenie” da ci prawdziwe
szczęście? odparował ten drugi.
Bailey wypiła kawę i wyszła z zaplecza,
postanawiając zignorować zamęt w umyśle.
Wydawało jej się, że ten dzień nigdy się nie
skończy. Ból głowy minął, ale nastrój Bailey nie
poprawił się. Rozmawiając z klientami miała
wrażenie, jakby ktoś wymalował uśmiech na jej
twarzy.
Deborah była umówiona z dentystą i wyszła na
godzinę przed zamknięciem sklepu. Bailey zajęła się
obsługą klientów i uzupełnianiem zapasów na
półkach. Co chwilę spoglądała na zegarek, pragnąc
przyspieszyć bieg wskazówek i czym prędzej ogłosić
koniec pracy.
William szybko szedł chodnikiem w stronę
„Słodkiego Marzenia”, ponuro spoglądając na mijane
wolne miejsca na parkingu. Pięć minut wcześniej
wszystkie
były zajęte i musiał zostawić samochód o trzy prze-
cznice dalej.
Wiedział, że jest wytrącony z równowagi i
zdenerwowany. Chętnie zepchnąłby winę za swój
nastrój na przeziębienie, ale nie mógł tego zrobić,
gdyż ostatnie jego symptomy już minęły. Przyczyną
kiepskiego samopoczucia Williama nie było
przeziębienie, lecz Bailey. Bailey, Bailey, Bailey.
Wspomnienie tej dziewczyny uczepiło się go jak rzep.
Nie mógł przestać o niej myśleć. Wciąż na nowo
przypominał sobie jej uśmiech, przywodzący na myśl
przebłysk słońca w deszczowy dzień, dźwięczny
śmiech, lekki, kwiatowy zapach, który ją otaczał.
A jej usta? Wspomnienie tych ust i pocałunku, do
którego omal nie doszło, wzbudzało w nim pragnienie,
doprowadzające go do szaleństwa i nie dające się
niczym ugasić.
Odejdź ode mnie, Słodkie Marzenie, nakazał jej w
myślach.
Znakomicie, Lansing, pomyślał już po chwili.
Tylko tak dalej. Dlaczego w takim razie znajduje się
teraz zaledwie o kilkanaście metrów od sklepu tej
kobiety i ma szczery zamiar jak najszybciej wejść do
środka? Dlatego, że jest obłąkany. Smutne, ale
prawdziwe.
Wyszedł wcześniej z biura, chociaż czekały na
niego stosy różnych dokumentów. Miał zamiar
popracować trochę w domu i obejrzeć spokojnie mecz
baseballowy w telewizji. Wrócił do domu, przebrał się
w dżinsy i bawełnianą koszulkę i już po dwudziestu
minutach uświadomił sobie, że nie uda mu się spędzić
przyjemnego samotnego wieczoru w domu. Powodem
była oczywiście choroba znana jako Bailey Crandell.
Jeśli nie możesz czegoś pokonać, poddaj się temu,
pomyślał,
zatrzymując
się
przed
„Słodkim
Marzeniem”. Jeśli spędzi teraz chwilę w
towarzystwie Bailey, to może potem uda mu się
spokojnie wrócić do domu, obejrzeć końcówkę
meczu i odzyskać zwykły dobry nastrój.
Otworzył drzwi sklepu i wszedł do środka,
zaciskając usta z determinacją.
Bailey wzięła do ręki klucze i wysunęła się zza
lady z zamiarem zamknięcia sklepu. W tej samej
chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich William.
Patrzyli na siebie ponurym wzrokiem.
- Miałam właśnie zamiar zamykać - powiedziała
Bailey nieco zbyt ostrym tonem.
- Nie przeszkadzaj sobie - odrzekł William, nie
zmieniając wyrazu twarzy.
Bailey przekręciła klucz w zamku, obróciła
wiszącą w drzwiach tabliczkę na stronę z napisem
„Sklep nieczynny” i bez śladu uśmiechu odwróciła
się twarzą do Williama.
Minęła długa, pełna napięcia chwila.
Potem, bardzo powoli, na ustach Williama zaczął
się pojawiać coraz szerszy uśmiech.
- Mam wrażenie - powiedział - że autorzy
podręczników dobrych manier uznają za rzecz
niedopuszczalną chodzenie z wizytą, gdy ma się
kiepski nastrój.
Bailey uśmiechnęła się.
- Wydaje mi się także, że gości powinno się
przyjmować uprzejmie, zapominając na chwilę o
własnym wyjątkowo kiepskim stanie ducha -
odrzekła. - Cześć, Williamie - dodała po chwili.
- Cześć, Bailey. Czy chcesz porozmawiać o tym,
dlaczego jesteś w złym humorze?
- Nie. A ty?
- Nie. - Podszedł do niej i ujął jej twarz w dłonie.
Uśmiech zniknął z jego twarzy. Gdy się odezwał, jego
głos brzmiał nisko i chropawo.
- Nie, nie chcę teraz rozmawiać o niczym. Chcę ci
tylko powiedzieć, że ostatnie ślady mojego
przeziębienia minęły i nie rozsiewam już żadnych
zarazków. Jest coś, czego nie dokończyliśmy, Bailey,
a co nie wymaga dyskusji.
- Och. -To było wszystko, co Bailey zdołała z siebie
wydobyć, zanim William pochylił głowę i pocałował
ją.
W chwili gdy jego usta dotknęły jej warg, poczuła
ogarniającą całe jej ciało falę ciepła. Zamknęła oczy i
zarzuciła mu ręce na szyję. Otoczył ją ramionami i
przytulił do siebie. Namiętność płynęła między nimi
nieprzerwanym strumieniem.
Och, Williamie, jęknęła Bailey w duchu.
Wydawało jej się, że całe wieki czekała na ten
pocałunek, a teraz, gdy już go poczuła, przewyższył
wszelkie jej wyobrażenia. William rozpalił wszystkie
jej zmysły. Nie była w stanie myśleć o niczym,
ogarnięta ekstazą.
Serce Williama biło nierówno w rytm słowa:
Bailey, Bailey. Ten pocałunek był wszystkim, o czym
marzył, i jeszcze czymś więcej. To nie był po prostu
pocałunek, to był wybuch namiętności, od której całe
jego ciało zaczynało obrzmiewać z pragnienia. Bailey
oddawała mu pocałunki, dając z siebie tyle, ile
otrzymywała. Była kobietą z temperamentem i
William był dumny, że to właśnie on potrafił ten
temperament rozniecić. Czuł się, jakby otrzymał
cenny prezent.
Była tak drobna i delikatna w jego ramionach,
wydawała się tak wrażliwa i zdana na łaskę jego siły.
Z łatwością mógłby ją zgnieść w ramionach na
miazgę. Wiedział jednak, że nie może jej spotkać nic
złego, bo on będzie ją chronił, zaopiekuje się nią,
stanie między nią a wszystkim, co mogłoby jej
zagrażać.
Gdy będą się kochać, stanie się delikatny, będzie
ją pieścił, jakby była zrobiona z najbardziej kruchej
porcelany. Wiedział, że będzie to coś, czego jeszcze
w życiu nie przeżył, i wyobrażenia pojawiające się w
jego umyśle sprawiły, że z trudem zachowywał
resztki kontroli nad sobą.
Oderwał od niej usta i głośno westchnął. Drżącymi
dłońmi pochwycił ją za ramiona i z wysiłkiem
odsunął od siebie.
- Bailey - szepnął ochryple.
Powoli podniosła powieki. William spojrzał w jej
zamglone niebieskie oczy, w których błyszczało
pragnienie odzwierciedlające jego pożądanie, i jęknął.
Usta miała wilgotne i lekko rozchylone, domagające
się, by znów pić ich słodycz. Zebrał całą siłę woli,
opuścił ramiona i odsunął się o krok.
- Czy... - odchrząknął. - Może chciałabyś coś
przekąsić, a potem towarzyszyć mi przy zakupach?
Bailey zamrugała oczami, oddychając nierówno.
- Przy zakupach?
- Tak. Miesiąc temu wprowadziłem się do nowego
domu. Zaprojektowałem go sam, przy pomocy
przyjaciela, który jest architektem. Urządzam teraz
wnętrze i dzisiaj chciałbym kupić ręczniki, ścierki,
dywaniki do łazienek i inne tego typu rzeczy. Jak ci
się podoba ten pomysł?
Bailey uśmiechnęła się.
- To może być zabawne - powiedziała. - Ale
myślałam, że samotni mężczyźni do takich zadań
angażują dekoratora wnętrz.
- Ale nie ja. Chodźmy.
Obiad, na który William zaprosił Bailey, składał się
z hamburgerów z frytkami i koktajli mlecznych, które
były tak gęste, że zamiast słomek musieli użyć
łyżeczek. Podczas jedzenia rozmawiali o zaletach
kontrowersyjnego nowego filmu i przekomarzali się
na temat książki, aktualnie znajdującej się na
pierwszym miejscu listy bestsellerów. Potem
wkroczyli do wielkiego domu towarowego.
- O mój Boże - powiedziała Bailey, zatrzymując się
przed wystawą z ręcznikami. - To wygląda jak tęcza.
Spójrz tylko na te kolory! - Roześmiała się. - Weź po
jednym z każdego rodzaju.
- To bardzo kuszące, ale muszę je dopasować do
wnętrza. W domu są trzy łazienki, każda urządzona
inaczej. - Pochylił się, mrużąc oczy. - Przyjrzyjmy się
tym...
W godzinę później Bailey poruszyła palcami stóp,
sprawdzając, czy jeszcze nie straciła w nich czucia. W
ramionach trzymała stertę ręczników i ścierek do
naczyń. Zastanawiała się, ile razy William będzie
zmieniał zdanie i zaczynał wszystko od początku.
Nigdy by nie uwierzyła, że mężczyzna może tak
poważnie traktować kupowanie ręczników. Było to
ciekawe odkrycie dotyczące Williama. Napełniało ją
czułością. Odkrywało tę cechę jego charakteru, o któ-
rej nie miała pojęcia, że istnieje. Ale była już bardzo
zmęczona.
- Chyba już mam wszystko, czego potrzebuję
- powiedział William z westchnieniem. Spojrzał na
Bailey i zmarszczył brwi.
- Och, Bailey, bardzo cię przepraszam. Tak się w to
zaangażowałem, że nie zauważyłem, jaka jesteś zmę-
czona. Posłuchaj, zapłacę teraz za to wszystko, a po-
tem zaaplikuję ci świetne lekarstwo, żeby cię ożywić.
- Och, naprawdę? - zapytała z niedowierzaniem.
William wyjął stertę ręczników z jej ramion.
- Tak, panno Crandell. Kupię ci największe lody,
jakie tylko można dostać w całym Phoenix.
- Panie Lansing - uśmiechnęła się - chyba ubił pan
interes.
Lodziarnia, do której William zawiózł Bailey,
nazywała się po prostu „Lodziarnia”, co bardzo jej się
spodobało. Wystrój wnętrza był staroświecki - przy
stolikach ze szklanymi blatami stały krzesła z kutego
żelaza, wyściełane tkaniną w biało-czerwona kratkę.
W pomieszczeniu rozbrzmiewała cicha muzyka.
Bailey rozpoznała piosenki z lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych.
- Jakie cudowne miejsce - powiedziała, siadając.
- Och, posłuchaj, grają właśnie „Kaplicę miłości”. A
przed chwilą było „Szesnaście świec”.
William złożył zamówienie i oparł ramiona na
blacie stolika.
- Lubisz taką muzykę?
Bailey skinęła głową.
- Piosenki z tej epoki miały wiele zalet. Można
było zrozumieć słowa i tańczyć blisko siebie.
Miłość uważano wtedy za ważną sprawę.
- Jesteś dosyć staroświecka - zauważył William.
Zanim Bailey zdążyła odpowiedzieć, pojawiła się
przy nich kelnerka z dwiema olbrzymimi porcjami
lodów.
- No i powiedz teraz sama, czy to nie jest dzieło
sztuki? - zapytał William, patrząc na lody.
- Proszę bardzo - powiedziała kelnerka, stawiając
na stole dwie szklanki z wodą, kładąc serwetki i
łyżeczki. - Proszę to koniecznie zjeść do końca. Szef
deserów, który chce, żeby go tak nazywać, jest bardzo
wrażliwy i cierpi z całego serca, gdy któreś z jego
dzieł nie zostaje zjedzone do końca. - Uśmiechnęła się
i odeszła.
- Są olbrzymie - powiedziała Bailey, wpatrując się
w lody. - Lody, gorąca polewa, bita śmietana, mielone
orzechy i jeszcze wisienka na wierzchu. Nigdy w
życiu nie uda mi się tego zjeść.
William sięgnął po szklankę z wodą. Jego ramiona
znajdowały się dokładnie na wysokości oczu Bailey.
Szyję miał mocną i opaloną, w doskonałych
proporcjach w stosunku do szerokich ramion i piersi.
Bailey zapomniała się na chwilę i wpatrzyła się w tę
szyję ze zmysłowym zachwytem.
William podniósł ze stołu łyżeczkę i zanurzył ją w
lodach.
- Mm... - wymruczał z uśmiechem, przymykając na
chwilę oczy. - Niebo w gębie. Spróbuj, Bailey.
Ujęła wisienkę za ogonek, przyjrzała jej się i
zbliżyła do rozchylonych ust. Naraz napotkała
spojrzenie Williama i jej dłoń zastygła w powietrzu.
Z jego szarych oczu znikły wszelkie ślady
uśmiechu. W tej chwili błyszczało w nich tylko
pożądanie, gwałtowne i intensywne. Bailey poczuła,
że ogarniają fala gorąca i jej serce zaczyna bić jak
oszalałe. Drżącą ręką podniosła wisienkę do ust,
otoczyła ją wargami, oderwała ogonek i przełknęła
owoc, nie odrywając wzroku od oczu Williama.
- Pobrudziłaś się bitą śmietaną - powiedział
niskim, ochrypłym głosem.
Podniósł serwetkę, wyciągnął rękę przez stół i
wytarł lekko jej usta. Wstrzymała oddech.
Jak to możliwe, żeby zwykły gest wzbudził w niej
tak wielkie, gorące pragnienie? Miała wrażenie, że
ogarniają ją płomienie, że za chwilę stopi się jak wosk
i zostanie z niej tylko kałuża.
William rzucił serwetkę na stół i przesunął po jej
ustach kciukiem. Przeszył ją dreszcz.
- Już - powiedział, nadal pochylony w jej stronę.
- Teraz lepiej.
Bez cienia uśmiechu opadł na oparcie krzesła.
-Tracę przy tobie rozum, Bailey - powiedział cicho
- ale i w twoich oczach, na twojej twarzy zobaczyłem
właśnie, że z tobą dzieje się to samo. To nie jest tylko
pożądanie fizyczne. Wywołujesz we mnie uczucia,
jakich jeszcze nigdy nie doświadczyłem. Wiesz, że to,
co mówię, to prawda?
- Tak - potwierdziła cicho - wiem, że to coś więcej
niż tylko zwykłe... - Urwała i potrząsnęła głową. - Ale
nie chcę o tym mówić, Williamie. Nie mogę sobie na
to pozwolić. Wszystkie moje siły, fizyczne i
umysłowe, skupione są na „Słodkim Marzeniu”. Musi
tak być, jeśli mam zamiar osiągnąć sukces.
- Bailey, posłuchaj...
Potrząsnęła głową.
- Nie. Nie, Williamie. Naprawdę nie chcę więcej
o
tym rozsławiać. - Spojrzała na swoje lody.
Zaczynały się już roztapiać i po ściankach naczynia
spływały nieapetyczne strużki. - Chyba nie mam
ochoty na lody. Bardzo mi było miło towarzyszyć ci
w robieniu zakupów, Williamie, ale jestem zmęczona
i
chciałabym już wrócić do domu.
Patrzył na nią przez długą chwilę, po czym odsunął
swoje krzesło i wstał.
- Dobrze, Bailey - powiedział uprzejmym, rzeczo-
wym tonem. Na jego twarzy nie malował się żaden
wyraz. - Wobec tego zakończymy już wspólny wie-
czór.
W godzinę później Bailey położyła się do łóżka i
szczelnie owinęła kocami. Zamknęła oczy i z jej ust
wyrwał się cichy dźwięk, bardziej przypominający
szloch niż westchnienie.
William odwiózł ją z lodziarni na parking przy
„Słodkim Marzeniu”, gdzie zostawiła samochód. Ta
wspólna podróż wyczerpała ją do reszty.
Nie mogła zrozumieć, co się z nią dzieje w
obecności tego mężczyzny. Na wspomnienie sceny w
lodziarni ogarniało ją zdumienie i wstyd. Siedziała
nad roztopionymi lodami i mówiła mu, że co prawda
zdaje sobie sprawę, że oboje przeżywają coś
wyjątkowego, ale to, co się między nimi dzieje, musi
zostać zignorowane, gdyż ona, Bailey, musi poświęcić
wszystko dla dobra swojej firmy.
Spodziewała się wybuchu jego gniewu, William
jednak przez całą drogę powrotną beztrosko
opowiadał jej o swoim domu i o tym, które ręczniki
trafią do której łazienki. To napełniło ją jeszcze
większym zdumieniem.
Powiedział, że cieszy się na ich wspólną kolację w
sobotę i że postanowił sam ją przyrządzić oraz
oprowadzić Bailey po swoim nowym domu.
Gdy dotarli do jej samochodu, pocałował ją mocno,
życzył miłych snów, a potem stał na pustym parkingu
i patrzył, jak odjeżdżała.
Bardzo dziwne, pomyślała Bailey. Bardzo, bardzo
dziwne.
Poddała się obezwładniającemu znużeniu i zapadła
w sen.
Po powrocie do domu William rozsiadł się na
sofie. Wyciągnął przed siebie długie nogi i splótł ręce
luźno na piersiach.
Dobra robota, Lansing, pomyślał. Jego pierwszą
reakcją na słowa Bailey była chęć do sporu. W
ostatniej chwili jednak powstrzymał się i szybko
zmienił strategię. Udało mu się zaskoczyć pannę
Bailey Crandell, to było pewne.
Śpochmurniał jednak po chwili, zastanawiając się,
dlaczego właściwie to zrobił. Bailey w niczym nie
przypominała
Idealnej
Żony,
jakiej
szukał.
Interesował ją wyłącznie sukces zawodowy, a nie dom
i dzieci. Mówiła z czułością o czekoladkach, nie o
niemowlętach. Nawet jeśli lubiła stare melodie, to z
pewnością nie fascynował jej styl życia minionych
generacji.
Więc dlaczego to robił?
Do diabła, sam nie wiedział.
Jedno, czego mógł być pewny, to fakt, że panna
Bailey Crandell rzuciła na niego urok i dopóki nie
wymyśli, co można z tym zrobić, nie może, nie chce
po prostu pożegnać się z nią i odejść.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Bailey stała przed ogromnym lustrem i czesząc
wilgotne włosy, patrzyła na odbicie twarzy stojącej
obok niej Alice. Ta zaś, nieświadoma, że znajduje się
pod obserwacją, malowała sobie właśnie usta.
Alice i William naprawdę byli do siebie podobni.
Mieli tego samego koloru włosy, które u Alice
układały się w naturalne loki, a także jednakowe,
szare oczy. Żeńska wersja twarzy Williama
wyglądała prześlicznie, podczas gdy on sam był
niebywale przystojny. Bez trudu można było
zauważyć, że są spokrewnieni.
- Wszystkie mięśnie mnie bolą - westchnęła Alice,
nakładając róż na policzki. - Zadaję sobie te
cierpienia podczas aerobiku wyłącznie po to, żeby
później zażyć rozkoszy ciepłej kąpieli w wannie. Po
tylu miesiącach te ćwiczenia nie wydają mi się ani
odrobinę łatwiejsze.
Bailey nie odpowiedziała. Alice spojrzała pytająco
na jej odbicie w lustrze i zwróciła się twarzą do niej.
- Hej! Czy nos mi się przekręcił? Albo może ucho
mi odpadło?
- Co? Och, przepraszam. Myślałam właśnie, że
jesteś bardzo podobna do Williama.
- A tak - uśmiechnęła się Alice. - Pewnie za
każdym razem, gdy mnie widzisz, przywodzę ci go
na myśl.
- Tak - przyznała Bailey cicho. - Chyba tak.
- William to świetny facet. Co prawda jest trochę
uparty, ale moim zdaniem większość mężczyzn jest
taka. On jest bardzo ładny, nie uważasz?
-Nie. Jest niesamowicie przystojny, ale to zupełnie
co innego niż ładny, Alice.
- Zgadzam się na tę poprawkę - powiedziała Alice,
powstrzymując uśmiech. - W każdym razie jest
wyjątkowy. - Ściągnęła brwi. - Ale muszę przyznać,
że ta jego wyjątkowość czasami potrafi doprowadzić
człowieka do szału.
- Dlaczego?
-To jego podejście do kobiet jest takie frustrujące,
że czasem chce mi się wyć. Wymarzył sobie kobietę,
jaką chciałby mieć za partnerkę życiową, i nie chce
się zgodzić na żadną inną. Jest to, wypisz wymaluj,
postać z dziewiętnastowiecznej powieści. Nazywa tę
wymyśloną istotę Idealną Żoną. Baz żadnych
wątpliwości należy to pisać wielkimi literami, jak
oficjalny tytuł. Próbowałam go przekonać, że
powinien pójść na kompromis, jeśli nie chce do końca
życia pozostać samotny. Ale czy ten człowiek mnie
słucha? Oczywiście, że nie. Zaciska tylko usta i na
tym rozmowa się kończy.
- Sama nie wiem, Alice - powiedziała Bailey. -
Skoro jego pragnienia są tak silne, to nie jestem
pewna, czy kompromis jest możliwy.
- Nie mam już do niego siły. Pewnego dnia pewnie
po prostu skręcę mu kark i wtedy nie będę się musiała
więcej o niego martwić.
- Ty i William jesteście ze sobą bardzo zżyci. To
naprawdę miłe. Pamiętam, że gdy dorastałam, bardzo
chciałam mieć brata albo siostrę.
Alice roześmiała się.
- Przynajmniej jest się wtedy z kim pokłócić.
- Alice, zastanawiałam się, czy mogłabyś mi coś
doradzić w sprawie prezentu dla Williama. W końcu
wprowadził się do nowego domu, wiec chciałabym
wręczyć mu jakiś upominek. Wiem, w jakich
kolorach są łazienki, ale poza tym nie mam pojęcia,
co mogłoby mu się przydać.
- Zaraz, stop - Alice machnęła ręką w powietrzu. -
Zupełnie się zgubiłam. Idziesz obejrzeć nowy dom
Williama? Kiedy? I dlaczego znasz kolory łazienek,
ale nie wiesz o tym budynku nic więcej? Rany boskie,
czyżbyście tamtego wieczoru, gdy Raymond i ja
zostawiliśmy was w restauracji, przeprowadzili jakąś
dyskusję o wystroju toalet?
- Nie. - Bailey roześmiała się i unikając wzroku
przyjaciółki, włożyła przybory do makijażu do
kosmetyczki. - William przyszedł do „Słodkiego
Marzenia” w poniedziałek, żeby kupić cukierki kojące
ból gardła. A we wtorek razem kupowaliśmy ręczniki
do wszystkich jego trzech łazienek.
- Dzisiaj jest czwartek - powiedziała Alice. -
Zaraz. Ach tak, pamiętam, jak mówił, że jest z kimś
umówiony w środę wieczorem. To ciekawe. Mów
dalej, Bailey. Kiedy się do niego wybierasz i
dlaczego?
Bailey zmarszczyła brwi.
- Nadawałabyś się do pracy w CIA. Pytałam cię
tylko, co mogłabym mu zanieść w prezencie.
- Chyba żartujesz. Nie sądzisz chyba, że tak łatwo
się od tego wykręcisz? Chcę szczegółów, moja droga,
wszelkich szczegółów.
- Ależ jesteś ciekawska.
-Nie zapominaj, że jestem jego starszą siostrą, więc
to wchodzi w zakres moich obowiązków rodzinnych.
Nie wykręcaj się, Bailey. Za chwilę zapewne
oświadczysz, że musisz wracać do pracy i bardzo się
spieszysz. Jeśli będę musiała, to pojadę za tobą do
„Słodkiego Marzenia”. Nie możesz robić aluzji, a
potem się wycofywać. Mój system nerwowy nie
wytrzyma takiego napięcia. Bailey z uśmiechem
potrząsnęła głową.
- Jesteś okropna i tak samo uparta, jak twój brat. No
dobrze, poddaję się. William zaprosił mnie do siebie
na kolację w sobotę wieczorem. Sam ma ją
przygotować. Dlatego potrzebuję jakiegoś prezentu.
To nic takiego, Alice.
Aha, akurat, pomyślała Bailey w następnej chwili.
Nic takiego? Za każdym razem, gdy wyobrażała sobie
siebie sam na sam z Williamem u niego w domu,
czuła, jak ogarniają fala gorąca. W jednej chwili nie
chciała tam iść, w następnej zaś liczyła godziny
dzielące ją od sobotniego popołudnia. Zupełnie traciła
rozsądek przez tego człowieka.
- No, no - powiedziała Alice - jaki masz
rozmarzony wyraz twarzy, panno Crandell.
- Co takiego? - Bailey gwałtownie ocknęła się z
zamyślenia.
- Nic, nic. Tak sobie tylko głośno myślę. Wracajmy
do tematu. Prezent dla Williama. Może jakiś album?
Wiesz, coś takiego, co kładzie się na stole w salonie,
żeby goście mieli się czym zająć. Kolorowe ilustracje
lub coś w tym rodzaju.
- Co masz na myśli?
Alice przez chwilę wpatrywała się przymrużonymi
oczami w sufit, po czym pstryknęła palcami i znów
zwróciła spojrzenie na Bailey.
- Ptaki - powiedziała. - Williama od dzieciństwa
fascynowały ptaki. Szczególnie lubił kolibry.
Twierdził
- to jego własne słowa - że człowiek nabiera pokory,
gdy widzi, jak coś tak malutkiego i delikatnego jak
koliber potrafi przetrwać w naturze z taką godnością i
klasą.
- To piękne stwierdzenie - powiedziała Bailey,
uświadamiając sobie, że do oczu napływają jej łzy.
- Twój brat ma wiele twarzy, Alice.
- To prawda. Jeśli trafi na odpowiednią kobietę,
odkrywanie głębi jego charakteru sprawi tej
dziewczynie wiele przyjemności. To będzie jak
powolne rozpakowywanie prezentu, warstwa po
warstwie.
- Odpowiednia kobieta? Dokładnie mówiąc,
staroświecka kobieta. Idealna Żona.
- Mhm... - Alice zachmurzyła się. - Znów mam
ochotę skręcić mu kark. No nic, muszę lecieć. Baw
się dobrze, Bailey. Do zobaczenia.
- Do widzenia - odpowiedziała Bailey cicho.
Pochyliła się i spojrzała w lustro, przekonana, że
ujrzy tam ciemną chmurę wiszącą nad swoją głową.
W „Słodkim Marzeniu” był duży ruch i Bailey
cieszyła się, że tego dnia nie jest sama. Miała do
pomocy Kris, jedną z dwóch studentek zatrudnianych
na godziny.
Gdy nadeszła pora zamknięcia sklepu, pożegnała
Kris, zamknęła drzwi na klucz i skierowała się na
zaplecze. Weszła do pokoiku i ujrzała podchodzącą
do tylnych drzwi matkę.
- Cześć - uśmiechnęła się Bailey. - Co za spotkanie.
Czemu zawdzięczam ten zaszczyt, pani Crandell?
Deborah splotła ręce na blacie stolika i
wyprostowała ramiona.
- Chciałam z tobą porozmawiać, Bailey, jeśli nie
masz żadnych planów na dzisiejszy wieczór.
- Miałam zamiar pójść do sklepu. Muszę kupić
prezent, ale mogę to zrobić jutro - powiedziała
powoli, patrząc na matkę z napięciem. - Czy coś się
stało? Wydaje mi się, że nie chodzi ci o zwykłe
plotki?
- Nic się nie stało, kochanie - uśmiechnęła się
Deborah. - Wszystko jest w najlepszym porządku. -
Urwała na chwilę, zbierając myśli. - Bailey, wiesz o
tym, że po śmierci ojca przechodziłam bardzo trudny
okres. Byłam zupełnie zagubiona i wydawało mi się,
że moje życie nie ma żadnego celu. Skończyła się
rola, którą wypełniałam od dziesiątków łat, i nie
wiedziałam, co mam robić ani gdzie jest moje
miejsce.
Bailey skinęła głową.
-Tak, mamo, wiem o tym. Byłaś bardzo
nieszczęśliwa. Poświęciłaś całe życie mnie, tacie,
domowi, a potem nagle zostałaś sama.
- Nigdy nie przestanę być ci wdzięczna, Bailey, za
to, że siłą wyciągnęłaś mnie z domu i zatrudniłaś wraz
z Millie tutaj, w sklepie.
- Obydwie świetnie sobie radziłyście. Nie mog-
łabym życzyć sobie lepszych pracowników. Bardzo
się cieszę, że wszystko się tak dobrze ułożyło.
- Właśnie o tym chciałam dzisiaj z tobą
porozmawiać.
-Och?
- Wszystko, co powiedziałaś, jest prawdą, ale
nadszedł czas, żeby ruszyć dalej. Jestem gotowa
wzbogacić swoje życie o nowe doświadczenia i
bardzo tego pragnę.
- Wzbogacić? - powtórzyła Bailey ze zdziwieniem.
Rozejrzała się szybko po pokoju i znów przeniosła
wzrok na matkę. - Czy to znaczy, że „Słodkie
Marzenie” przestało ci wystarczać?
- Tak. Podobnie jak twój Pegaz, chcę rozwinąć
skrzydła.
- Ale... - zaczęła Bailey, po czym urwała z
wyrazem niedowierzania na twarzy.
- Bailey, Millie i ja kupujemy do spółki dom na
kółkach.
- Co? - jęknęła Bailey.
- Wycieczki, takie jak ta do San Diego w tym
miesiącu, sprawiają nam wielką przyjemność. Ale
chcemy same decydować o tym, dokąd pojedziemy,
co zobaczymy i jak długo gdzieś zostaniemy.
Chcemy, jak to mówią, ruszyć w świat i zobaczyć,
dokąd droga nas zaprowadzi.
- Boże drogi - szepnęła Bailey. - Nie mogę w to
uwierzyć.
Deborah pochyliła się w jej stronę. Oczy jej błysz-
czały entuzjazmem.
- Bailey, obie jesteśmy podniecone jak młode
dziewczyny.
Będziemy
przeżywały
wspaniałe
przygody, wiele się nauczymy, wzbogacimy swoje
życie. Jesteśmy ci niezmiernie wdzięczne za to, że
dałaś nam pracę, ale już czas ruszyć dalej. Oczywiście
poczekamy, dopóki nie znajdziesz i nie wyszkolisz
kogoś, kto nas zastąpi. A potem wyruszymy. I o tym
właśnie chciałam z tobą porozmawiać, córeczko.
Bailey machinalnie skinęła głową. W jej myślach
panował zupełny chaos. Była już wystarczająco
wytrącona z równowagi przez Williama, a teraz
jeszcze taka nowina! Słowa matki docierały do niej z
trudem. Miała wrażenie, że cały jej świat, jakim go
znała, rozsypuje się przed jej oczami na kawałki i nie
zostaje nic, czego można by się uchwycić jak koła
ratunkowego.
- No dobrze - powiedziała wreszcie, uśmiechając
się z wysiłkiem - jestem trochę ogłuszona, ale życzę
ci jak najlepiej, mamo. Mam nadzieję, że obie z
Millie będziecie się świetnie bawiły.
- Och, na pewno. Oczywiście nie likwidujemy
naszych domów. Pierwsza podróż będzie raczej
krótka, po to tylko, żeby się przekonać, jak sobie
potrafimy dać radę. Będziemy musiały wszystko
dobrze zaplanować, żeby zima nie zaskoczyła nas
gdzieś daleko na wschodzie. - Deborah roześmiała
się. - Powinnaś zobaczyć listy niezbędnych rzeczy,
jakie sporządziłyśmy. Kilkakrotnie sprawdzałyśmy
wszystkie szczegóły.
- To dobrze - powiedziała Bailey słabym głosem.
- To jest bardzo potrzebne.
- Muszę już iść. - Deborah podniosła się, zrobiła
krok w stronę drzwi i zatrzymała się, patrząc na córkę
z powagą na twarzy. - Bailey, wszystko się rozwija i
zmienia, a w każdym razie powinno. Ty poświęciłaś
się
zupełnie
„Słodkiemu
Marzeniu”.
Czy
zastanawiałaś się kiedyś nad tym, że być może
potrzeba ci w życiu czegoś więcej?
- Nie mam czasu ani miejsca w życiu na nic innego
- Bailey uniosła głos. - Poza tym niczego więcej nie
potrzebuję.
- Naprawdę? - zapytała cicho matka. - Dobranoc,
córeczko.
Po wyjściu Deborah w pokoju zaległa cisza.
Bailey opadła na oparcie krzesła i złożyła ramiona na
piersiach. Na plecach poczuła dreszcz.
- Nie potrzebuję niczego więcej - szepnęła. Ale
słowa matki wciąż dźwięczały jej w uszach,
nacierając z rosnącą siłą. Zasłoniła uszy,
beznadziejnie próbując zagłuszyć te, denerwującą
kakofonię. No dobrze, „Słodkie Marzenie” należało
do niej. Tylko do niej. Była dumna ze swych
dotychczasowych dokonań i z tego, co jeszcze miała
nadzieję osiągnąć. Sklep był centralnym punktem jej
życia. Ale...To jej nie wystarczało. -Och, Bailey -
powiedziała na głos z oczami pełnymi łez - nie
możesz sobie tego zrobić. Wszystkie te długie,
nużące godziny, pomyślała z rozpaczą, wszystkie te
godziny, które spędziła pracując za minimalną
stawkę, zbierając dane, wyznaczając cel swojego
życia. Czyżby tyle wysiłku miało pójść na marne?
Ale gdy próbowała wyobrazić sobie swoją przyszłość
i widziała tam tylko siebie i „Słodkie Marzenie”,
obraz stawał się zbyt zimny, zbyt przygnębiający.
To jej nie wystarczało.
Dwie łzy spłynęły po jej policzkach.
- Tak, to mi wystarczy - powiedziała z desperacją
w głosie. Tłumaczyła sobie, że jest wytrącona z
równowagi, gdyż za dużo rzeczy naraz spadło jej na
głowę. „Słodkie Marzenie” było najważniejszą
rzeczą w je
życiu, owocem wieloletnich wysiłków i przygotowań,
celem, któremu poświęciła się bez reszty. Jej
dzieckiem. Tak właśnie było już od długiego czasu i
tak będzie w przyszłości. Tylko, że ta myśl w tej
chwili napełniała ją smutkiem.
Bailey rozprostowała ramiona ze znużeniem i
poddała się. Położyła ręce na stole, oparła na nich
głowę i rozpłakała się.
Był sobotni wieczór. Bailey stała przed dużym
lustrem wiszącym na wewnętrznej stronie drzwi
szafy. Z zadowoleniem popatrzyła na swoje odbicie.
Nie była ubrana szczególnie wystrzałowo, uznała
bowiem, że na domową kolację najlepszy będzie
prosty, choć atrakcyjny strój. Po kilku godzinach
przymierzania najrozmaitszych rzeczy zdecydowała
się w końcu na malinowe spodnie, jasnoróżowy
bawełniany sweter i białe sandały na płaskich
obcasach. Teraz, patrząc na swoje odbicie w lustrze,
kiwnęła głową z aprobatą i dodała sobie kilka
punktów za malinowy lakier na paznokciach u nóg.
- Nieźle - powiedziała na głos.
Doszła do wniosku, że dość się już wpatrywała w
swoje odbicie, i zamknęła szafę. William byłby
zdumiony, gdyby się dowiedział, że przez pół dnia
zastanawiała się, co ma na siebie włożyć.
Z powodu wydatków, jakie poniosła na „Słodkie
Marzenie”, jej garderoba była mocno ograniczona.
Każdą nową rzecz kupowała pod kątem możliwych
kombinacji z innymi. Tego popołudnia przymierzała
różne ubrania przez niewiarygodnie długi czas, jak
nastolatka przygotowująca się do pierwszej randki.
Pokręciła głową z dezaprobatą i wyszła z sypialni,
gasząc po drodze światło. W salonie usiadła, po
chwili znów wstała i bezmyślnie zaczęła chodzić po
pokoju.
Zatrzymała się przy stole i przesunęła palcem po
lśniącym papierze w białe i brązowe paski, w który
zapakowany był album o ptakach - jej prezent dla
Williama. Paczka przewiązana była brązową wstążką
zawiązaną na kokardę. Nie dołączyła do niej żadnej
karteczki. Westchnęła, myśląc o godzinie, którą
spędziła czytając i odrzucając niezliczoną ilość
bilecików.
Znów usiadła na sofie, wzięła głęboki oddech i
zacisnęła dłonie w pieści.
Weź się w garść, nakazała sobie. Wieczór
powinien być udany. Obejrzy nowy dom Williama,
zje dobrą kolację i porozmawia z nim na interesujące
tematy. Po prostu zupełnie zwykła randka.
Wiedziała jednak, że to nieprawda. W znajomości
z Williamem, w jej fizycznych i psychicznych
reakcjach na tego mężczyznę, nie było niczego
zwykłego ani typowego. Nie potrafiła zrozumieć
samej siebie. Czuła się, jakby tkwiła pośrodku
labiryntu i nie potrafiła się z niego wydostać.
Nie wolno jej było zapomnieć, że w jej życiu nie
ma miejsca na poważny związek, a William
poszukuje takiej pani domu, która będzie doglądać
dzieci i piec ciasteczka. Idealnej Żony.
Ktoś zastukał do drzwi. Bailey drgnęła jak oparzo-
na. Wstała i przyłożyła palec do czoła.
- Muszę się pilnować, żeby nie zapomnieć -
powiedziała.
Otworzyła drzwi z promiennym uśmiechem na
twarzy.
- Dobry wieczór, Williamie - powiedziała
pogodnie. - Proszę, wejdź.
Och, Boże drogi, pomyślała. William Lansing
wyglądał wspaniale w szarych spodniach i czarnej
koszuli rozpiętej pod szyją. Koszula podkreślała
czerń jego włosów, szarość oczu i brązowy odcień
opalenizny. Był taki piękny. Serce zaczęło jej bić jak
szalone. Stała nieruchomo i upajała się jego
widokiem.
O czym to takim miała pamiętać?
Zamknęła drzwi i zwróciła się twarzą do niego z
nadzieją, że jej uśmiech sprawia wrażenie
swobodnego.
- Cześć, Bailey - powiedział William.
Zadrżała, gdy musnął jej usta swoimi.
- Pięknie wyglądasz - uśmiechnął się.
- Dziękuję. Ty też.
- Bailey, zanim otworzyłaś mi drzwi, wyjrzałaś
przez wizjer, prawda?
Zmarszczyła brwi i wzruszyła ramionami.
- Nie - powiedziała. - Spodziewałam się ciebie o
siódmej, była siódma, więc uznałam, że to na pewno
ty.
- Czy myślisz, że wszyscy bandyci robią sobie
przerwę w pracy o siódmej?
- Bandyci? - wybuchneła śmiechem. - Prawdziwi
bandyci, tacy w czarnych kapeluszach i z wąsami?
- To wcale nie jest zabawne - odrzekł, marszcząc
brwi. - Samotna kobieta, bez mężczyzny, który
mógłby ją obronić, zawsze powinna zachowywać
wyjątkową ostrożność.
- Bez mężczyzny, który mógłby mnie obronić?
Williamie, to jest podejście sprzed stu lat. W
dzisiejszych czasach kobiety świetnie radzą sobie
same.
- Ha! - zawołał. - Nawet nie wyjrzałaś przez
wizjer.
Bailey wybuchnęła śmiechem.
- Uwielbiam ryzyko - odrzekła w rozbawieniem w
oczach. - Pójdziemy już czy chcesz jeszcze trochę na
mnie pokrzyczeć?
William
chciał
coś
odpowiedzieć,
ale
zrezygnował. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Dobrze - rzekł, wznosząc ramiona do góry. - Na
razie dam ci spokój. Kolacja czeka, proszę pani.
Zamieniam się w szefa kuchni.
Bailey wolałaby, żeby się tak nie uśmiechał. Ten
uśmiech przyprawiał ją o dreszcze. Pomyślała, że
William Lansing powinien zostać uznany za osobę
niebezpieczną dla otoczenia.
- Bailey?
- Och. Tak. Prawie zapomniałam, że mam dla
ciebie prezent. Alice pomogła mi go wybrać. - Podała
mu książkę.
William przez długą chwilę patrzył jej prosto w
oczy. Nie potrafiła rozszyfrować wyrazu jego twarzy.
W końcu zwrócił uwagę na prezent i wyjął pakunek z
jej rąk.
- Bardzo dziękuję - powiedział, patrząc na paczkę.
- Czy mogę usiąść i rozpakować to od razu?
- Ależ tak, oczywiście.
William usiadł na sofie i spojrzał na Bailey.
Obeszła dokoła niski stolik i usiadła obok niego,
przyglądając się, jak niesłychanie powoli rozwija
papier.
- Och... - wymruczała wreszcie. - Jesteś okropnym
pedantem. Nie mogę na to patrzeć. Rozedrzyj papier,
Williamie. Porwij go na kawałki. Dostań się do
środka.
- Nic z tego - zaśmiał się. - Cała przyjemność tkwi
w oczekiwaniu, Bailey. - Patrzył na nią tak, że
zaparło jej dech w piersiach. Zatrzymał wzrok na jej
ustach. Poczuła szum w uszach.
- Oczekiwanie - powtórzył niskim głosem, znów
patrząc jej prosto w oczy. - Z pewnością ma wiele
uroku, nie sądzisz?
- Och, tak - odrzekła z rozmarzeniem.
William pochylił się i pocałował ją szybko. Bailey
wstrzymała oddech, czując, że jeśli on nie pocałuje
jej tak naprawdę, to za chwilę umrze. Och, dobry
Boże, co ten człowiek z nią robi...
Położył dłoń na jej karku i pochylił się nad jej
twarzą. Bailey zamknęła oczy, gdy poczuła smak
jego ust, dotyk jego zmysłowych warg, zapach mydła
i wody kolońskiej.
Oczekiwanie, powtórzył William w myślach. Myśl
o tym, że pocałuje Bailey, prześladowała go przez
cały dzień. Teraz, gdy ją całował, czuł się jak w
niebie, ale to mu nie wystarczało. Oczekiwanie?
Boże, marzenia o tym, by kochać się z Bailey,
przyprawiały go o zawrót głowy. Nigdy jeszcze tak
mocno nie pragnął kobiety. Nigdy jeszcze nie czuł
takiej zaborczości i chęci, by kogoś ochraniać. Nigdy
jeszcze żadna kobieta nie zajmowała tak wiele
miejsca w jego myślach i nie nawiedzała tak często
jego snów, jak Bailey. Pragnął jej i potrzebował.
Oderwał od niej usta i z trudem pochwycił oddech.
Bailey powoli otworzyła oczy.
- Twoje ptaki - szepnęła.
- Moje co? - potrząsnął głową. - Kto?
- Książka - powiedziała Bailey drżącym głosem. -
Twoje ptaki. Prezent ode mnie.
- Och. - William spojrzał na paczkę leżącą na
jego kolanach. Przesunął palcami po papierze i wyjął
książkę.
- Fantastyczna! To wspaniały prezent, Bailey.
Spójrz tylko na tego kolibra na okładce. Piękny.
Bardzo lubię kolibry. - Przerzucił lśniące stronice. -
To bardzo, bardzo miło z twojej strony. Dziękuję.
- Proszę bardzo. Właściwie to zasługa Alice, bo
to ona mi powiedziała, że lubisz ptaki, a szczególnie
kolibry.
Napotkał jej spojrzenie.
-Ale to ty wybrałaś książkę, zapakowałaś i dałaś
mi ją. To wyjątkowy prezent. Ty również jesteś
wyjątkowa. Ta książka zajmie honorowe miejsce na
stoliku w moim salonie. - Zawiesił głos. -
Pocałowałbym cię jeszcze raz, żeby wyrazić swoją
wdzięczność, ale wydaje mi się, że w tej chwili nie
byłby to najlepszy pomysł. Bardzo cię pragnę,
Bailey, i wydaje mi się, że ty mnie też. Wierzę także,
jak ci to już kiedyś powiedziałem, że wchodzą tu w
grę uczucia, niezwykle potężne emocje.
- Williamie, ja...
- Nie, proszę, nic teraz nie mów. Wiem, że jesteś
przekonana, iż nie masz na nic czasu, czy czegoś tam
jeszcze w życiu na nic więcej oprócz „Słodkiego
Marzenia”. Ale ja już znalazłem się w twoim życiu,
Bailey. Pomyśl o tym. Chodź ze mną. Obiecałem ci
kolację i dostaniesz ją, moja pani.
Moja pani, powtórzyła Bailey w myślach, gdy
wychodzili z mieszkania. Czy to nie brzmiało
uroczo?
Moja pani. Pani Williama. Bailey Crandell była
panią Williama Lansinga, a William Lansing bez
wątpienia znajdował się w samym centrum życia
Bailey Crandell. Nie!
Przestań, napomniała się. Gdy tylko William
pojawiał się w pobliżu, jej umysł zaczynał płatać
figle.
No dobrze, myślała gorączkowo, oto program na
dzisiejszy wieczór. Podczas najbliższych kilku
godzin może sobie pozwolić na zabawę w
Kopciuszka. Będzie się cieszyć towarzystwem
Williama oraz jego dotykiem i pocałunkami. Nic w
tym nie ma złego, pod warunkiem, że nie zapomni,
iż o północy musi wrócić do rzeczywistości.
Jej rzeczywistością było „Słodkie Marzenie”.
Ale, och, dobry Boże, ta rzeczywistość wydawała
jej się taka ponura.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Podczas wycieczki po domu Williama Bailey
szybko zabrakło przymiotników do wyrażania
zachwytu. Powiedziała mu, że będzie po prostu kiwać
głową i uśmiechać się. William w odpowiedzi
pocałował ją szybko i mocno.
Duma Williama była rozczulająca, a entuzjazm
zaraźliwy. Wnętrze domu było dopracowane aż do
najdrobniejszego szczegółu. William z uśmiechem na
twarzy zwracał jej uwagę na wszystkie te szczegóły,
gestykulując z zapałem.
Dom był ogromny, zbudowany w ekskluzywnej
dzielnicy Camelback Mountain. Były tu aż cztery
sypialnie - największa w przeciwnym końcu domu niż
trzy pozostałe. W salonie, pokoju dziennym i
największej sypialni znajdowały się kamienne
kominki.
Całą jedną ścianę pokoju dziennego zajmował
sprzęt elektroniczny. Bailey miała wrażenie, że
znalazło się tu wszystko, co tylko było dostępne na
rynku, a co mogło w jakikolwiek sposób uprzyjemnić
spędzanie wolnego czasu. Na ścianach wszystkich
pokoi zainstalowane były głośniki podłączone do
aparatury stereo. Pokrętła do regulowania dźwięku
znajdowały się nad wyłącznikami światła.
Wszystkie podłogi wyłożono miękką, puszystą wykła-
88
dziną w czekoladowym kolorze. Meble były drogie, ale
widać było, że kupiono je zmyślą o używaniu, nie na
pokaz. Niektóre pokoje stały jeszcze puste, w
pozostałych znajdowały się sprzęty z ciemnego drewna
wyściełane praktyczną, odporną na zniszczenie
tkaniną.
W kuchni, większej niż całe mieszkanie Bailey,
William pokazał jej zabezpieczające zatrzaski na
szafkach i szufladach. Bailey słuchała go nieuważnie,
pochłonięta coraz wyraźniej formującym się w jej
umyśle wnioskiem. Dom Williama najwyraźniej
zaprojektowany został dla rodziny. Brakowało tu tylko
Idealnej Żony i Idealnych Dzieci.
- Będziemy jeść tutaj, w kuchni - powiedział
William. - Jak widziałaś, jadalnia nie jest jeszcze
umeblowana. Może usiądziesz przy stole, dam ci
szklankę wina i porozmawiamy, podczas gdy ja będę
gotował?
Bailey skinęła głową i usiadła na wysokim krześle
przy dużym, owalnym stole. Stały na nim kamionkowe
naczynia, oryginalne szklanki i sztućce, których trzonki
dopasowane
były
kolorystycznie
do
wzoru
występującego na talerzach. Białe świece w
kanciastych
świecznikach z ciemnego drewna
uzupełniały nakrycie stołu.
- Williamie, brakuje mi już słów podziwu. Twój
dom jest wspaniały - powiedziała Bailey. - Ten stół też
jest piękny. Masz talent do urządzania wnętrz.
- Niezupełnie. - Przyniósł jej wino i zaczął kroić
warzywa na sałatkę. - Szukałem pomysłów w wielu
książkach. W następnej kolejności mam zamiar
wytapetować jedną z pozostałych sypialni. To będzie
dopiero coś.
Bailey oparła brodę na dłoni.
- Nadal jestem zdumiona, że nie wynająłeś kogoś,
żeby zrobił to za ciebie. Wydaje mi się, że masz dosyć
pracy jako pośrednik inwestycyjny.
William skinął głową.
- Tak było przez długi czas, ale trochę przestało
mnie to bawić. Robię dobrą robotę dla swoich
klientów, ale praca nad urządzeniem tego domu
przynosi mi o wiele więcej satysfakcji i zadowolenia.
Chciałbym tu jeszcze zbudować basen, ale to wymaga
badań terenu. Moja dewiza to: przede wszystkim
bezpieczeństwo.
- Williamie, ten dom został zbudowany z myślą o
rodzinie, prawda?
Podniósł głowę i spojrzał na nią.
- Oczywiście, że tak. Jest tu jeszcze dużo do
zrobienia, ale w końcu będzie to dom dla rodziny.
Przyklejałaś kiedyś tapety?
- Ja? Nie.
- Byłoby miło, gdybyśmy razem się tym zajęli. Co
o tym myślisz?
Bailey zastanowiła się, czy tapetowanie może być
miłą rozrywką. Jej zdaniem, była to raczej ciężka
praca. Czy miała ochotę spróbować? Nie za bardzo.
Ale czy nie kusiła jej perspektywa przebywania z
Williamem? Och, tak.
- Bailey?
- Chętnie ci pomogę, ale nie spodziewaj się, że
będę to robić fachowo. Nie mam nawet najmniejszego
pojęcia o tapetowaniu.
- Mam książkę z instrukcjami. Mam też drugą, z
przepisami na sosy do sałatek. - Wskazał na tom
leżący na szafce. - Kurczak w piekarniku powinien już
być gotowy. Jarzyny również. Zaczynam łapać, o co
chodzi w tym gotowaniu.
- Moje motto brzmi: jeśli czegoś nie da się
przyrządzić w kuchence mikrofalowej, wyrzucam to z
jadłospisu.
-Och.
- Nie mam czasu, siły ani chęci, żeby gotować,
dekorować i piec domowe ciasteczka - powiedziała.
Boże drogi, pomyślała w tej samej chwili, to brzmi
tak, jakby postanowiła się bronić. William po prostu
rozmawiał z nią uprzejmie, dzieląc się swoimi
wrażeniami, i nie próbował przecież o nic jej oskarżać.
Może po prostu nagle uświadomiła sobie, żenię jest w
niczym podobna do Idealnej Żony Williama, i stąd
wziął się ostry ton w jej głosie.
- Och, nigdy nie wiadomo - powiedział, stawiając
sałatkę na stole i patrząc jej prosto w oczy. - Ludzie się
zmieniają. Gdyby ktoś mi powiedział kilka lat temu, że
będę świetnie się bawił, ucząc się gotowania,
urządzając dom i tak dalej, uznałbym go za wariata. A
teraz dostarcza mi to o wiele więcej radości niż praca
zawodowa. Mam jeszcze mnóstwo planów co do tego
miejsca i jeszcze długo będę miał się tu czym zająć.
- To miło - odrzekła z lekkim westchnieniem.
- Jest jeszcze dużo do zrobienia, zanim ten dom
będzie gotowy na przyjęcie rodziny, ale kiedyś... - Nie
skończył zdania. Przerwał mu brzęczyk piekarnika. -
Będziemy jeść, moja pani.
Nie, pomyślała Bailey, czując, jak nad jej głową
gromadzą się czarne chmury, ona nie jest jego panią i
nigdy nie będzie. No cóż, trudno, świetnie. W tej
chwili była Kopciuszkiem na balu. Poza tym stawało
się dla niej coraz bardziej oczywiste, że William musi
mieć Idealny Dom gotowy, zanim zacznie szukać
Idealnej Żony. Na razie więc nie było żadnego
problemu.
William wyjął naczynie z kurczakiem z piekarnika i
przełożył jego zawartość na półmisek.
Cieszył się, że Bailey spodobał się jego dom. Był
tego pewny. Musiał jednak przyjąć do wiadomości, że
ona nie miała zamiłowania do życia domowego ani
ukrytych instynktów, by zostać panią domu. Była
stuprocentową kobietą interesu.
Nie przeszkadzałoby mu to, gdyby miał zamiar
ograniczyć się jedynie do spotkań z nią od czasu do
czasu, ale Bailey stawała się dla niego kimś
ważniejszym. Nie był pewien, do czego właściwie
prowadza uczucia, które w nim wzbudzała, ale nie
było w tym niczego przypadkowego.
Do diabła, co za sytuacja, pomyślał. Zbudował ten
dom z myślą o rodzinie. Chciał mieć żonę i dzieci. No
cóż, pozostało jeszcze wiele do zrobienia, zanim ten
dom stanie się gotowy na przyjęcie jego żony. Może
Bailey odnajdzie w sobie zapał do tworzenia
prawdziwego domu.
Czy tego właśnie chciał? Czyżby dziwne uczucia,
jakie zaczęły przejmować nad nim władzę, były
pierwszymi oznakami miłości?
Do diabła, sam nie wiedział!
Bailey rozsiadła się wygodnie, położyła dłoń na
żołądku i westchnęła.
- Williamie - powiedziała z uśmiechem. - Jestem
przejedzona. Kolacja była znakomita, ale ten krem
karmelowy na deser zupełnie mnie wykończył. Nie
ruszę się z miejsca przez następny miesiąc.
- Cieszę się, że ci smakowało - uśmiechnął się
William. - Masz ochotę na kawę?
- Nie, dziękuję, może później. Pomogę ci zmywać
naczynia. Ty mnie obsługiwałeś przez cały czas, ale
dość już tego.
- Nie. Po raz pierwszy mam gościa na kolacji i sam
wszystko zrobię do końca. Poza tym załadowanie
naczyń do zmywarki nie jest aż taką ciężką pracą. -
Podniósł się. - Ty siedź.
- Sam tego chciałeś - roześmiała się.
William posprzątał ze stołu. Bailey patrzyła na
niego spod rzęs. Nucił coś pod nosem, wkładając
naczynia do zmywarki. Najwyraźniej świetnie się
bawił. Co było dziwne, wyglądał w tej kuchni bardzo
na miejscu. Entuzjazm, z jakim podchodził do
domowych obowiązków, nie tylko nie ujmował mu
męskości, lecz przeciwnie, jeszcze ją wzmagał,
pomimo że to, co robił, tradycyjnie uważano za
domenę kobiet.
Och, tak, nie można było mieć wątpliwości, że
William Lansing jest stuprocentowym mężczyzną.
Bailey pomyślała, że Kopciuszek może sobie
zatrzymać swojego księcia. William w zupełności jej
wystarczał.
Tylko do północy, upomniała się pospiesznie.
Owszem, chciałaby go widywać codziennie, ale nie
wolno jej zapominać o pierwszym przykazaniu
Kopciuszka: cokolwiek łączy ją z Williamem, może
trwać tylko przez krótką chwilę. Jej prawdziwym
życiem był sklep.
William wytarł blaty szafek, zamknął zmywarkę i
powiedział, że zaraz wróci. Po chwili w powietrzu
rozległy się dźwięki walca Straussa, dochodzące z
głośników zamontowanych wysoko na ścianie.
William wszedł do kuchni i wyciągnął do niej rękę.
- Czy mogę cię prosić do tańca? - zapytał.
Kopciuszek może sobie zzielenieć z zazdrości,
pomyślała Bailey, wkładając rękę w dłoń Williama.
Poprowadził ją do pustej jadalni. Z kandelabru
padało miękkie, przyćmione światło. Upojna muzyka
wypełniała całe pomieszczenie. William wziął ją w ra-
miona. Bailey westchnęła z rozkoszą, myśląc o tym,
jak świetnie do siebie pasują.
Płynęli po miękkim dywanie. Walc się skończył, ale
po chwili zaczął się następny.
Och, Williamie, myślała Bailey w rozmarzeniu.
Czuła się przy nim tak, jakby naprawdę była
księżniczką na balu, piękną, kobiecą, uwielbianą.
Bliskość Williama pobudzała wszystkie jej zmysły.
Pożądanie tliło się w niej jak żar, gotów w każdej
chwili wystrzelić w górę płomieniem.
Bailey, myślał William. Czuł się jak w niebie
trzymając ją w ramionach. Była delikatna jak koliber z
okładki albumu. Ten prezent znaczył dla niego bardzo
wiele. Ach, Bailey. Przyciągnął ją jeszcze bliżej do
siebie. Zapach jej perfum był słodki, upajający.
Pragnął jej ze wszystkich sił. Płonął z pożądania.
Zatrzymał się w pół kroku. Bailey podniosła na
niego wzrok. Pochylił głowę i dotknął jej warg. Znajo-
ma zmysłowa sieć usnuta z niewidzialnych nici
rozwijała się wokół nich, otaczając ich miękkim
kokonem, w którym istnieli tylko oni obydwoje.
Serce Bailey biło w piersi jak oszalałe, nogi pod nią
drżały. Przepływały przez nią fale gorąca. Całe ciało
dziewczyny stało się ociężałe, tętniące pożądaniem. W
głębinach szarych oczu Williama widziała nie
skrywane pragnienie. Opuściła powieki i serce jej
zabiło jeszcze mocniej.
Wiedziała, że za chwilę przestanie nad sobą
panować. Wszelkie racjonalne myśli o jutrze ginęły
gdzieś we mgle. Była Kopciuszkiem tylko przez krótki
czas. Nie miała żadnych możliwości, by zatrzymać
tego mężczyznę przy sobie. Była o tym przekonana.
William Lansing był niebezpieczny, gdyż od
pierwszej chwili wywierał na nią ogromny wpływ.
Wiedziała, że jeśli będą się kochali, a potem ona
odejdzie od niego, czeka ją wiele bezsennych,
przepłakanych nocy.
Wiedziała o tym, ale nic jej to nie obchodziło.
Istniała tylko ta chwila i William.
Długo wyczekiwany pocałunek stał się eksplozją
niezwykłych wrażeń. William podniósł głowę i
chwycił głęboki oddech, po czym znów zawładnął jej
ustami.
- Bailey - wyszeptał ochryple - chcę się z tobą
kochać.
Uśmiechnęła się. Był to miękki, łagodny uśmiech
kobiety, który wyraził więcej, niż słowa mogłyby
powiedzieć.
Otaczając jej talię ramieniem, poprowadził ją przez
hol do dużej sypialni. Zdjął koce z łóżka i zapalił małą
lampkę na stoliku. Pokój wypełnił się różowym świat-
łem. Przyciągnął ją do siebie, otoczył ramionami i
trzymał mocno, jakby już nigdy nie miał zamiaru jej
wypuścić. W końcu odsunął się nieco i napotkał
spojrzenie dziewczyny. W jej oczach ujrzał to samo
pragnienie, które płonęło w jego wzroku.
Gdy zauważył, że Bailey pragnie go równie mocno,
jak on jej, z jego piersi wydobył się głęboki pomruk.
Wplótł palce w jej ciemne, miękkie loki i pocałował ją
namiętnie. Wsunął dłonie pod jej sweter i poczuł
gładkość pleców. Nakrył rękami pełne piersi
dziewczyny, pieszcząc je przez jedwabny stanik. Z
gardła Bailey wydobył się pomruk głębokiego
zadowolenia.
William oderwał usta od jej twarzy i jedną ręką
dotknął jej policzka. Pocałowała lekko wnętrze jego
dłoni. Ten prosty gest wyrażał nieopisaną czułość.
Huragan zmysłów, który nimi zawładnął, na chwilę
przeistoczył się w ocean tkliwości. Oczy Bailey zaszły
łzami.
- Bailey? - szepnął William, marszcząc brwi. - Co
się stało?
- Nic - odrzekła z łagodnym uśmiechem. - Nie,
Williamie, nic się nie stało. - Przecież wszystko było w
najlepszym porządku. To była ich noc, być może
jedyna, jaka mieli wspólnie spędzić, i wiedziała, że
nigdy nie będzie tego żałować. - Naprawdę.
Znów chwycił ją w ramiona i pocałował głęboko, a
potem oboje zdjęli ubrania. Różowe światło
przepływało po ich ciałach jak wodospad, podkreślając
łagodne zaokrąglenia i gładkość skóry Bailey, i
muskularny, opalony tors Williama.
Bailey przesunęła po nim wzrokiem, próbując
zapamiętać każdy, najmniejszy nawet szczegół.
- Jesteś piękny - szepnęła. - Williamie, jesteś
bardzo pięknym mężczyzną.
Uśmiechnął się.
- Tego właśnie słowa miałem zamiar użyć mówiąc
o
tobie, Bailey. To ty jesteś piękna, jak posąg
wyrzeźbiony z marmuru bez skazy.
- Nie, ja jestem kobietą i w tej chwili nie
chciałabym być nikim innym. Ja jestem kobietą, a ty
jesteś mężczyzną, i bardzo cię pragnę.
- Bailey, ja... - Coś ścisnęło go w gardle. Podniósł
ją do góry i pocałował, po czym położył
pośrodku łóżka i wyciągnął się obok. Oparł głowę na
ramieniu, a drugą dłoń położył na jej brzuchu.
Przez długą chwilę patrzył w oczy dziewczyny, po
czym pochylił głowę nad jej piersią. Bailey
westchnęła. Przepływały przez nią fale rozkoszy. Gdy
William przesunął usta na drugą pierś, w gardle zamarł
jej szloch. Nigdy jeszcze nie zaznała takiej
namiętności. Traciła nad sobą wszelką kontrolę. Nie
istniało w niej nic oprócz palącego pragnienia.
- Williamie, proszę. - Jej własny głos zdawał się
dochodzić z bardzo daleka. - Proszę. Chcę cię... teraz.
Już.
- Wiem - szepnął ochryple. Pocałował ją mocno,
oparł się na ramionach i jeszcze raz spojrzał na jej
zaróżowione policzki i lśniące namiętnością oczy.
Drżąc z powstrzymywanego pragnienia, zagłębił się w
wilgotne, zapraszające ciepło jej ciała.
Poruszał się powoli, rejestrując wszelkie wrażenia
i
przygotowując się na eksplozję rozkoszy. Przede
wszystkim jednak myślał o niej, o zaspokojeniu
Bailey. Ta noc była niezmiernie ważna. Chciał, by ona
zapamiętała ją jako coś doskonałego.
Bailey zmuszała się do koncentracji. Chciała choć
na chwilę odpędzić zmysłową mgłę mącącą jej myśli.
Zauważyła, że mięśnie Williama drżą, skóra pokryta
jest potem, a oddech urywany. Czuła go głęboko w
sobie. Nigdy jeszcze nie czuła się tak uwielbiana, tak
wyjątkowa, nigdy jeszcze nie otrzymała takiego daru,
jaki teraz ofiarował jej William. Miała wrażenie, że
serce wyskoczy jej z piersi. William, powtarzała w
myślach. Wszystko było teraz skupione na nim, on
stanowił dla niej centrum całego świata. William, który
wypełnił ją sobą i teraz drżał z wysiłku, by nie stracić
panowania nad swoim ciałem. Przez cały czas
obdarowywał ją. Ona także chciała mu się
zrewanżować.
- Williamie... - szepnęła, unosząc biodra.
- Bailey, nie - powiedział przez zaciśnięte zęby.
- Poczekaj, spokojnie. Nie chcę cię skrzywdzić. Ja...
Przesunęła dłońmi po jego wilgotnych plecach,
czując drżenie mięśni, i znów wygięła biodra.
William jęknął, tracąc resztki samokontroli, i zaczął
poruszać się szybciej. Bailey poruszała się w harmonii
z nim, jakby oni dwoje zostali stworzeni specjalnie po
to, by wspólnie brać udział w odwiecznym tańcu.
Zmysłowa mgła otaczająca Bailey zaczęła iskrzyć
się i lśnić jak utkana z milionów diamentów.
Dziewczyna przywarła mocno do ramion Williama.
Miała wrażenie, że coś ją unosi do góry, że szybuje w
przestrzeni jak Pegaz, coraz bliżej świetlistego,
wabiącego ją do siebie, pulsującego punktu.
Ich ciała stopiły się w jedno. William pomyślał
niejasno, że jeszcze nigdy miłość nie była dla niego tak
wiele znacząca na płaszczyźnie emocjonalnej i tak
przyjemna na fizycznej.
- Williamie... - Bailey wpiła palce w jego ramiona.
- Och, Boże, Williamie!
Świetlisty labirynt roziskrzył się i wybuchnął w eks
plozji czystej rozkoszy, która przepływała przez nią
falami. Jej ciało zamknęło się wokół Williama,
wciągając go jeszcze głębiej, zapraszając, by i on
wzbił się do lotu.
- Bailey!
Odrzucił głowę do tyłu i zamknął oczy, czując, jak
cały roztapia się i przenika w jej ciało. Ulga była
niezwykła. Westchnął i opadł na nią bezwładnie, a ona
otoczyła go ramionami.
Powoli wracali do rzeczywistości. Świetlista mgła
przygasała i odpływała gdzieś daleko, ale
rzeczywistość była równie piękna.
Leżeli objęci aż do chwili, gdy William uświadomił
sobie, że przygniata Bailey. Poruszył się, zsunął z niej
i położył obok, obejmując dziewczynę ramieniem.
- Zgniotę cię - powiedział.
Sięgnął po koce.
- Bailey - odezwał się cicho - jesteś cudowna. To,
co przeżyliśmy razem, było cudowne.
- Tak - odrzekła, przesuwając palcami po jego
piersi. - To było piękne. Czułam się jak ktoś
wyjątkowy.
- Bo jesteś wyjątkowa. Dałaś mi bardzo wiele i
niczego nie wstrzymywałaś. Dziękuję ci. Może to
brzmi głupio, ale mówię całkiem szczerze. Dziękuję,
Bailey.
Bailey poczuła, że coś ją ściska w gardle i że do
oczu napływają jej łzy. Wpatrywała się uporczywie w
pierś Williama, obawiając się, że mógłby zauważyć
wzruszenie malujące się na jej twarzy.
Dziękuję, Bailey, powtórzyła w myślach. Te słowa
były niewiarygodnie czułe, piękne, ważne. William
był tak bardzo męski, że nie obawiał się powiedzieć
czegoś romantycznego, płynącego prosto z serca.
Wielu mężczyzn uznałoby, że takie słowa mogą ich
wystawić na pośmiewisko, ale William nie obawiał się
tego. Dziękuję, Bailey. Te słowa były dla niej
niezmiernie cenne.
- Nigdy nie zapomnę tej nocy, Williamie, i tego, co
przeżyliśmy wspólnie.
- Takich nocy będzie jeszcze wiele.
- Nie - powiedziała cicho. - Nie, Williamie, ta noc
była nasza, ale nigdy więcej się nie powtórzy.
William oparł głowę na łokciu i spojrzał jej prosto
w oczy.
- To, co mówisz, nie ma sensu - powiedział ze
zmarszczonym czołem. - To nie był tylko seks, my się
kochaliśmy. Między tymi dwiema rzeczami jest
ogromna różnica. Dzieje się tu coś, czego nie można
zignorować. Wiesz, że to, co mówię, to prawda.
- Wiem - przyznała. - Nigdy w życiu nie zdarzyło
mi się nic podobnego. To jest piękne i niezwykłe. Ale
nie wolno mi dopuścić do tego, by to uczucie wzmogło
się i zawróciło z raz obranej drogi życia. Nie mogę do
tego dopuścić.
- Bailey...
- Tak - przerwała mu. - Jestem Bailey Crandell,
właścicielka „Słodkiego Marzenia”. Nie wolno mi
zapomnieć, kim jestem i gdzie jest moje miejsce.
Muszę się skupić na...
-Na „Słodkim Marzeniu” - odrzekł, zachmurzony. -
Dla ciebie sklep jest najważniejszy.
- Nie najważniejszy, bo nie ma żadnych innych
ważnych rzeczy na mojej liście. „Słodkie Marzenie” to
jedyna pozycja na liście. Nie ma już miejsca na nic
innego.
William nie odpowiedział. Bailey przesunęła pal
cami po jego policzku.
- Przyszłam tu dzisiaj jak Kopciuszek, wiedząc, że
to skradziony czas. Jeśli uważasz, że to nieuczciwe
wobec ciebie, przepraszam. Ale niczego ci nie
obiecywałam. Myślałam, że może uda nam się
utrzymać ten związek, jeśli tylko nie zapomnę, że w
końcu zegar wybije dwunastą i bajka się skończy. Ale...
- Urwała i potrząsnęła głową.
-Ale?
- To, co się zdarzyło, było tak piękne, tak... Nie
mogę ryzykować, nie rozumiesz tego? Mam plany
dotyczące „Słodkiego Marzenia”. Otwarcie sklepu nie
było jeszcze spełnieniem wszystkich moich marzeń.
Chcę wprowadzić dostawy do domu klienta, tak jak w
kwiaciarni, tylko zamiast kwiatów będą to koszyki ze
słodyczami. Mam także wiele innych planów.
Naprawdę nie jesteś mi obojętny, ale sama nie wiem, co
mam z tym wszystkim zrobić. Och, Williamie, proszę,
nie utrudniaj mi życia.
William przez dłuższą chwilę patrzył jej prosto w
oczy.
- Dobrze, Bailey - powiedział powoli.
- Cieszę się, że mnie rozumiesz.
- Ejże - uśmiechnął się, podnosząc rękę. - Źle
zrozumiałaś moje słowa. Chciałem tylko powiedzieć:
dobrze, Bailey, na razie. Chwilowo zawieszamy
dyskusję. Aha, a tapetowanie ścian jest nadal aktualne?
-Ale...
- Ani słowa więcej. To jest nasza noc, pamiętasz? -
uciął i zamknął jej usta pocałunkiem.
W kilka godzin później Bailey weszła do łazienki i
zaczęła się ubierać, próbując jednocześnie opanować
chaos w myślach. Uświadomiła sobie, że czuje się
rozdarta na dwie części, zmierzające w przeciwnych
kierunkach.
Westchnęła. William zmuszał ją do ponownego
przemyślenia rzeczy, co do których była pewna, że już
je sobie ustaliła raz na zawsze. Miał nad nią władzę, w
obliczu której znikał zupełnie jej zdrowy rozsądek. Był
już nieustannie obecny w jej myślach i snach. Czyżby
chciał także na dobre zawładnąć i sercem?
- Nie - powiedziała głośno. - Po prostu do tego nie
dopuszczę.
Szybko skończyła się ubierać, spojrzała w lustro i
przeczesała włosy. Spojrzała na odbicie swojej twarzy
i westchnęła głęboko. Boże drogi, to było widać.
Zaróżowione policzki i błyszczące oczy jasno
świadczyły o tym, w jaki sposób spędziła kilka
ostatnich godzin.
- Och, Bailey - powiedziała do swego odbicia w
lustrze. - Co ty robisz najlepszego?
Wiedziała, że natychmiast powinna opuścić ten dom
i nie widywać Williama. Nie mogło być mowy o
żadnym poważnym związku. Nie pasowali do siebie,
mieli zbyt różne dążenia i oczekiwania. Nie potrafiła
go jednak wymazać z pamięci.
- No, świetnie - prychneła.
Powiedziała Williamowi, że wieczór Kopciuszka
dobiegł końca i że chce wrócić do domu. Miała ochotę
wsunąć się pod kołdrę i spać, spać, spać.
William wstał z łóżka i bez protestów zaczął się
ubierać. Do domu Bailey dojechali w zupełnym mil-
czeniu. William pocałował ją przy drzwiach, pożegnał
się i poczekał, aż Bailey wejdzie do mieszkania.
Dopiero gdy usłyszał odgłos przekręcanego od
wewnątrz klucza, ruszył do samochodu.
Bailey była zupełnie wyczerpana i życzyła sobie
tylko, żeby żadne sny nie zakłócały jej wypoczynku.
Podciągnęła kołdrę pod brodę i mocno zacisnęła
powieki.
W dziesięć sekund później znów otworzyła oczy.
-Cholera jasna - powiedziała. - Williamie Lansing,
czy mógłbyś mnie zostawić w spokoju? - Gdy
wreszcie udało jej się usnąć, przyśnił jej się koszmar.
Stała pośrodku swojego sklepu, niezdolna się
poruszyć, i patrzyła, jak William metodycznie pozera
wszystkie po kolei słodycze z półek.
„Słodkie Marzenie” przestawało istnieć.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Następnego popołudnia Bailey, zmęczona i w złym
humorze, ze złością wyszarpnęła wtyczkę odkurzacza
z kontaktu. W nagłej ciszy ostro zabrzmiało brzęczenie
telefonu. Wzięła do ręki słuchawkę i odezwała się
niechętnie.
- Bailey?
- William?
Opadła na kanapę, uświadamiając sobie, że na
dźwięk jego głosu serce jej zaczęło szybciej bić.
- Już się bałem, że nie ma cię w domu - powiedział.
- Odczekałem co najmniej dwadzieścia sygnałów.
- Odkurzałam i nie słyszałam telefonu.
- Powinnaś sobie kupić automatyczną sekretarkę.
Kiedy telefon dzwoni tak długo i nikt nie odbiera,
człowiek zaczyna sobie od razu wyobrażać
najkoszmarniejsze sceny: że jesteś chora albo coś ci
się stało i potrzebujesz pomocy. Naprawdę zdążyłem
się już przestraszyć.
- Nie potrzebuję sekretarki. - Bailey zmarszczyła
czoło. -I tak bym nie pamiętała, żeby ją włączyć, kiedy
odkurzam. Williamie, ta rozmowa nie ma sensu.
- Racja. Posłuchaj, dzwonię z lotniska. Jedna z
osób pracujących w moim biurze, Kathy, była
umówiona na spotkanie z zagranicznym klientem, ale
złapała grypę, więc ja lecę zamiast niej. Wierz mi,
wcale nie jestem z tego powodu szczęśliwy, ale...
Powinienem wrócić w piątek wieczorem albo
najpóźniej w sobotę rano.
- Och - odrzekła, myśląc, że będzie jej go brakowa-
ło. Ten fakt tak ją przeraził, że aż zabrakło jej tchu.
- Właśnie zapowiadają mój samolot. Bailey,
zapraszam cię na kolację w sobotę wieczorem.
Dobrze? A w niedzielę zajmiemy się tapetowaniem.
Muszę już iść. Powiedz, że się zgadzasz.
- Tak, ale...
- Świetnie. Będę o tobie myślał. Na razie.
- Ale... - powtórzyła i zdała sobie sprawę, że w
słuchawce już rozbrzmiewa sygnał. - Twój pociąg,
Bailey Crandell - powiedziała do siebie - nie za-
trzymuje się na wszystkich stacjach.
Po jakiego diabła zgodziła się na plan Williama?
Powinna była odmówić, zniechęcić go, zanim na dobre
utonie w podniecającej, niebezpiecznej atmosferze,
która otacza Williama Lansinga.
Kolejne dni ciągnęły się bez końca. Bailey po-
wtarzała sobie, że jej ponury nastrój wynika wyłącznie
ze zmęczenia, zbyt małej ilości snu i niezwykłego
ruchu w sklepie. Fakt, że sama w to nie wierzyła,
bynajmniej nie wpływał na poprawę jej humoru.
Tak naprawdę chodziło o to, że tęskniła za Wil-
liamem. Siła tej tęsknoty i pustka, jaką jego nieobec-
ność spowodowała w jej życiu, budziły w niej rozpacz.
Nie chciała jasno formułować, co to wszystko może
oznaczać. Nie miała jeszcze wystarczająco dużo siły,
by podjąć się przeprowadzenia poważnej rozmowy z
samą sobą.
We czwartek późnym popołudniem Deborah
Crandell zamknęła frontowe drzwi sklepu i weszła na
zaplecze. Bailey stała tam, przyciskając do ucha
słuchawkę telefonu.
- Tak, jestem tu jeszcze - mówiła właśnie. -
Zaczynałam już podejrzewać, że kazała mi pani czekać
i zapomniała pani o mnie... Chyba pani żartuje. Jak to
się mogło stać? Zamówiłam te koszyki półtora
miesiąca temu i wyraźnie określiłam termin dostawy, a
pani mi teraz mówi, że...
Potarła palcami nos, zamknęła na chwilę oczy i
potrząsnęła głową.
- Tak, oczywiście, zdaję sobie sprawę, że pomyłka
zawsze może się zdarzyć... No cóż, to już naprawdę
ostatnia chwila, ale jakoś będę musiała zdążyć...
Dobrze. Tak, rozumiem. Tak. Dziękuję. Do widzenia.
Odłożyła słuchawkę.
- Cholera.
- Jakiś problem? - zapytała Deborah, siadając przy
stole.
Bailey przeszła przez pokój i usiadła naprzeciwko
matki.
- Straszny
kanał,
mamo
-
westchnęła
zrezygnowana. - Pamiętasz, jak się cieszyłam, gdy
zamówiono trzydzieści koszyków ze słodyczami na
przyjęcie w ogrodzie z okazji pięćdziesiątych urodzin
męża pani Chamberlain?
- Oczywiście, że pamiętam. To było zwieńczenie
twoich wysiłków.
- No więc pani Chamberlain wybrała sobie wzór
koszyka z katalogu, który jej pokazałam, i zamówiła
trzydzieści sztuk z dostawą na miejsce. Dzisiaj jest
czwartek, więc miałabym jeszcze dosyć czasu, żeby
przed weekendem zapakować do koszyków trwałe
rzeczy z półek, a potem musiałabym tylko wpaść tu w
niedzielę rano i dołożyć tó, co może się popsuć.
Bailey umilkła. Matka odczekała chwilę, po czym
zapytała:
- I co?
- Babeczki czekoladowe już tu są, bita śmietana
czeka w lodówce, i miałam zamiar napełnić babeczki
w niedzielę rano. Klimatyzacja w sklepie jest
odpowiednia, żeby śmietana się nie popsuła. Syn
Chamberlainów miał odebrać wszystko w południe.
Pani Chamberlain mówiła, że mają trzy lodówki, więc
nie będzie żadnych problemów z przechowywaniem.
Wszystko było ustalone, co do najmniejszego
szczegółu.
- I
co się stało?
- Nie ma koszyków - odrzekła Bailey, opierając się
o stół - Rozmawiałam właśnie z producentem.
Przypadkiem pomylili datę mojego zamówienia. Mają
wysłać koszyki jeszcze dzisiaj, ale tutaj dotrą one
dopiero w sobotę. Dostałam dziesięć procent zniżki
jako rekompensatę, to bardzo miło z ich strony, ale ten
fakt nie rozwiąże moich problemów.
- Wiesz przecież, Bailey, że przyjdę i ci pomogę.
- Nic takiego nie zrobisz. Ty i Millie wyjeżdżacie o
świcie na wycieczkę do San Diego i wracacie dopiero
w poniedziałek wieczorem. Cieszyłaś się na ten wyjazd
od tygodni i nie pozwolę, żebyś teraz zmieniała plany.
-Ale...
Bailey uśmiechnęła się.
- Nie przejmuj się tym, mamo. Zajmę się wszystkim
jak stary fachowiec. Popracuję dłużej i ten piknik
urodzinowy odbędzie się zgodnie z planem. Kris
pomoże mi w sobotę obsługiwać klientów. Nie martw
się o mnie.
- No, nie wiem...
- Wszystko będzie dobrze, mamo.
- No cóż - Deborah podniosła się. - Wiem, że nie
należy się z tobą kłócić, gdy w twoich oczach pojawia
się ten wyraz uporu. Poza tym widzę, że już
wymyśliłaś, jak sobie z tym wszystkim poradzić.
- Jasne, że tak. Jestem niezrównaną organizatorką.
Deborah uśmiechnęła się.
- Na pewno. Prowadzisz ten sklep jak kapitan swój
statek. Powiedziałabym nawet, że idzie ci to tak
świetnie dlatego, iż w twoim życiu jest więcej miejsca,
niż potrzeba tylko na „Słodkie Marzenie”.
- Zgadza się. A to „więcej” oznacza rozszerzenie
działalności.
- Dostawy do domu. - Z twarzy Deborah znikł
uśmiech. - Kochanie, twoja ambicja i pracowitość są
godne podziwu, i jestem z ciebie bardzo dumna.
Chciałabym tylko upewnić się, czy pamiętasz, jak
bardzo ja się czułam zagubiona, gdy straciłam jedyną
rolę, jaką grałam od wielu lat.
-Mamo, doceniam to, że się o mnie martwisz, ale to
zupełnie co innego. Ja mam plany, marzenia, cele
wiążące się ze „Słodkim Marzeniem”, a ponieważ to
jest biznes, sklep nie zniknie ani nie odejdzie nigdzie,
dopóki będę mu poświęcać swój czas i energię. A mam
szczery zamiar tak postępować.
Deborah chciała coś na to odpowiedzieć, ale
zmieniła zamiar i tylko potrząsnęła głową.
- Dobrze, Bailey. Powiedziałam swoje. Jesteś
dorosła i potrafisz żyć na własny rachunek bez pouczeń
trzęsącej się nad tobą matki.
- Kochającej matki - poprawiła Bailey z
uśmiechem. - A teraz już idź do domu i odpocznij.
Masz za sobą długi, ciężki dzień.
Gdy Deborah wyszła, Bailey powtórzyła sobie w
myślach całą rozmowę.
- Chyba mówiłam z przekonaniem - powiedziała na
głos.
Wkrótce zacznie organizować dostawy do domu, a
potem otworzy filię sklepu w innej dzielnicy miasta.
Krok po kroku osiągnie wszystko, co sobie wymarzyła.
Tak właśnie dotarła do miejsca, w którym znajdowała
się teraz. Fakt, że była zakochana w Williamie
Lansingu, po prostu nie może...
Pobladła i zakryła twarz rękami.
Och, Boże drogi, nie. Nie! Czy była zakochana w
Williamie Lansingu? Ależ skąd, w żadnym wypadku.
Nie miała zamiaru być w nim zakochana. Absolutnie
nie przyjmowała tego do wiadomości.
Oczy jej zaszły łzami i gardło ścisnął szloch. Miała
ochotę krzyczeć, wybiec ze sklepu, uciec jak najdalej
od - od czego? Od siebie? Żeby uciec od prawdy,
musiałaby uciec od siebie samej, i dlatego było to
niemożliwe. Nie było dokąd pójść ani gdzie się skryć.
Nie mogła dłużej ignorować głosu serca. Była głęboko
i nieszczęśliwie zakochana w Williamie Lansingu.
Potrząsnęła głową, zastanawiając się. Jak by się
zachowała, gdyby William w tej chwili wszedł do
sklepu? Rzuciłaby mu się w ramiona? Zachowałaby się
powściągliwie? Nie miała pojęcia.
Wiedziała tylko, że ma w głowie jeden wielki chaos
i że William rzucił na nią urok. Chciało jej się płakać.
Nic już nie wiedziała oprócz tego, że kocha Williama
Lansinga każdą cząstką swojego ciała.
Wczesnym wieczorem następnego dnia William
siedział w salonie przed telewizorem, zabawiając się
rzucaniem ziaren prażonej kukurydzy w powietrze i
łapaniem ich ustami. W telewizji pokazywano stary
czarno-biały film, który zupełnie go nie interesował.
Podłoga zaśmiecona była ziarnem, które nie trafiło do
celu.
Powodem braku koncentracji Williama było
czekanie na Bailey. Zadzwonił do niej po południu i
zawiadomił, że wrócił do Phoenix wcześniej, niż się
spodziewał. Ku jego radosnemu zdumieniu, Bailey
oświadczyła, że w sklepie jest zbyt duży ruch, by
mogła z nim porozmawiać, ale chętnie wstąpi do niego
po pracy. William gorliwie zgodził się na tę
propozycję.
Po raz tysięczny spojrzał na zegarek. Chętnie po-
pchnąłby wskazówki do przodu, gdyby to miało
przyśpieszyć chwilę, gdy Bailey znajdzie się wreszcie
w jego ramionach.
Stojąc przed drzwiami domu Williama, Bailey
westchnęła głęboko. Mogła mu wyjaśnić przez telefon,
że z powodu opóźnienia dostawy koszyków nie będzie
mogła wyjść z nim następnego dnia na kolację, chciała
go jednak zobaczyć i przekonać się raz jeszcze, czy
rzeczywiście jest w nim zakochana. Sama myśl o tym
była oszałamiająca i przerażająca.
Miała wrażenie, że ktoś wrzucił ją do morza, a ona
dryfuje w kierunku, którego wcale sobie nie wybierała
i nie jest w stanie zmienić kursu.
Miała jeszcze nadzieję, że to tylko jej wyobraźnia
stworzyła romantyczny, lecz nieprawdziwy obraz
Williama Lansinga. Nacisnęła dzwonek myśląc, że już
za chwilę przekona się, jak jest naprawdę, i otrzyma
odpowiedź na wszystkie pytania dotyczące jej uczuć do
tego mężczyzny.
William wyłączył telewizor i podszedł do drzwi.
Gdy je otworzył, na jego twarzy natychmiast pojawił
się uśmiech.
- Bailey. - Odsunął się o krok. - Wejdź.
Bailey patrzyła na niego, czując, jak krew odpływa
jej z twarzy.
Boże drogi, pomyślała z lękiem, oto mężczyzna,
którego kocham z całej duszy. Tak, nie było
wątpliwości, że go pokochała, i czuła taki zamęt w
myślach, że nie wiedziała, co ma powiedzieć.
- Co się stało? Zasnęłaś? - zapytał William.
- Co? Och. - Weszła do przedpokoju. William
zamknął za nią drzwi. - Cześć, Williamie. Przyszłam,
żeby ci powiedzieć, że...
- Zaraz, zaraz. Najpierw musimy się porządnie
przywitać, a potem opowiesz mi, po co przyszłaś.
Zanim Bailey zdążyła zareagować, wziął ją w
ramiona i pocałował. Pomyślała mgliście, że oto po raz
pierwszy w życiu całuje ją mężczyzna, którego kocha.
Było to niezwykłe doznanie.
W końcu William niechętnie podniósł głowę i
wypuścił ją z objęć.
- Cześć - powiedział zachrypniętym głosem. - Cho-
lernie za tobą tęskniłem.
- Cześć - szepnęła i odsunęła się o krok. - Tak, hm,
witaj, Williamie. Mam nadzieję, że ci nie
przeszkodziłam. Czy masz jakieś plany na dzisiejszy
wieczór?
Zaśmiał się.
- Przeszkodziłaś mi do tego stopnia, że mam ochotę
rzucić się na ciebie.
- Och - odrzekła i wbrew sobie roześmiała się.
William ujął jej twarz w dłonie i spojrzał głęboko
w oczy dziewczyny.
- Bailey - powiedział łagodnie - bardzo się cieszę,
że cię widzę. Przez cały ten tydzień myślałem o tobie i
tęskniłem jak wariat.
Kocham cię, pomyślała Bailey.
- Napijesz się czegoś? - zapytał, odsuwając się
nieco. -Albo może chcesz coś zjeść? Mam prażoną
kukurydzę.
- Nie. Nie, dziękuję.
- Nie stójmy tu przy drzwiach. Wejdź do środka i
usiądź.
Bailey ruszyła w stronę salonu. William szedł za
nią. Zatrzymała się na widok niewielkiej, oprawionej
w ramki fotografii stojącej na bocznym stoliku.
- Nie zauważyłam wcześniej tego zdjęcia -
powiedziała. - To bardzo ładne ujęcie Alice i
Raymonda. Usiadła na kanapie, a William tuż obok
niej. Znów spojrzała na zdjęcie.
- Alice i Raymond są cudowną parą - powiedziała
cicho. - Stwarzają wokół siebie taką atmosferę, że
zanim jeszcze którekolwiek z nich się odezwie, od
razu wiadomo, co do siebie czują. Trudno mi to
wyjaśnić dokładniej, ale coś z nich emanuje.
William skinął głową, nie spuszczając wzroku z
Bailey.
-Tak, chyba wiem, o czym mówisz, i to
rzeczywiście trudno wyrazić. - Przerwał na chwilę. -
To miłość, Bailey. Alice i Raymond po prostu kochają
się starą, dobrą miłością do grobowej deski.
Bailey spojrzała na niego, marszcząc czoło.
- Moi rodzice bardzo się kochali, ale nigdy nie
widziałam, nie czułam tego, co zauważam u Alice i
Raymonda.
William skrzyżował ręce na piersiach.
- Gdy byłem dzieckiem, niezbyt często widywałem
moich rodziców, ale wydaje mi się, że oni też się
kochali. Uważałem to za coś oczywistego, bo zawsze
tak było. Więc może zauważamy to coś u Alice i
Raymonda dlatego, że oni należą do naszego pokole-
nia, są naszymi rówieśnikami.
Bailey skinęła głową.
- Myślę, że masz rację.
- Oraz - ciągnął, gestykulując z zapałem - w grę
wchodzi jeszcze to, że my sami osiągnęliśmy wiek, w
którym na miłość patrzy się pod kątem wpływu, jaki
może ona wywrzeć na nasze życie.
- Naprawdę? Chyba nie. To znaczy, może ty tak
robisz, aleja osobiście nie siedzę i nie zastanawiam się,
jak by to było, gdybym się zakochała. - Nie musiała się
nad tym zastanawiać, bo była zakochana i było to
przerażające. - Poza tym ja wiem, jaki wpływ miałoby
to na moje życie. Byłaby to wielka katastrofa.
- Dlatego, że jesteś bez reszty oddana „Słodkiemu
Marzeniu”.
- Tak, i to przywodzi mi na myśl powód, dla
którego tu przyszłam. Nie będę mogła iść z tobą jutro
na kolację, Williamie.
- Dlaczego?
Bailey wyjaśniła mu komplikacje z koszykami. Gdy
mówiła, William stawał się coraz bardziej ponury.
-To wszystko - zakończyła. -Przykro mi, ale jestem
pewna, że zrozumiesz, dlaczego nie mogę skorzystać z
twojego zaproszenia. Co do tapetowania w niedzielę,
to wtedy, gdy dzwoniłeś z lotniska, nie zdążyłam ci
powiedzieć, że w niedzielę jestem umówiona w
sklepie z synem Chamberlainów. Jak widzisz, w ciągu
całego weekendu nie będę miała ani jednej wolnej
chwili.
- A co z twoimi pracownikami? Może oni mogliby
cię zastąpić i to rozwiązałoby problem?
- Wszyscy mają inne plany. Poza tym w nagłych
wypadkach moim obowiązkiem jest osobiście
dopilnować wszystkiego.
- To prawda, ale tylko do pewnego stopnia. Wiesz
przecież, że jako właścicielka sklepu zawsze możesz
zlecić komuś tę pracę.
- Williamie
-
odpowiedziała
Bailey
z
westchnieniem. - Nie chcę dłużej o tym dyskutować.
Wydawało mi się po prostu, że skoro nie będę miała
czasu jutro wieczorem, to powinnam wpaść i
powiedzieć ci o tym.
- No dobrze - powiedział cicho. - Ale nadal wydaje
mi się, że...
Przerwał mu nagle dziwny dźwięk dochodzący
gdzieś z holu za salonem. William zerwał się na równe
nogi i szeroko otwartymi oczami spoglądał w mrok.
Bailey zerknęła szybko w tamtym kierunku, po
czym, przestraszona przeniosła wzrok na Williama.
- Co to jest? Brzmi zupełnie jak płacz dziecka. -
Urwała na chwilę, nasłuchując. - A teraz to jest wrzask
dziecka.
- Zgadza się - odrzekł William, wciąż nasłuchując. -
No i co ja mam z nim zrobić? Powiedzieli mi, że
będzie spał do rana. Zaglądałem do niego na chwilę
przed twoim przyjściem i chrapał jak drwal.
Bailey podniosła się z kanapy.
- Naprawdę jest tutaj dziecko? William przeniósł
spojrzenie na jej twarz.
- Tak. Widzisz, miałem takich sąsiadów, młode
małżeństwo, tam, gdzie mieszkałem, zanim się tu
przeniosłem. Christopher to ich dziecko. Ma sześć czy
siedem miesięcy. Fajny malec. No i dzisiaj byli w
kłopocie. Zaplanowali sobie uroczysty wieczór, żeby
uczcić rocznicę ślubu, a ich opiekunka do dziecka
zachorowała. Dzwonili do wielu osób, ale nikt nie miał
czasu, więc zgodziłem się popilnować Christophera
przez noc, bo wiedziałem, że ty masz zamiar przyjść
tutaj. Uśpili go w kojcu i mówili, że do rana go nie
usłyszę.
- Dalej płacze - powiedziała Bailey, spoglądając na
Williama.
-Drze się, aż tynk odpada. Miałem zamiar poczytać
poradniki dla rodziców, jak się zajmować dzieckiem od
pierwszego dnia po urodzeniu, ale jeszcze się do tego
nie zabrałem. - Przesunął ręką po włosach. - No trudno,
spróbuję go uspokoić. - Przeszedł przez pokój i zniknął
w holu.
Dziecko? - pomyślała Bailey z niedowierzaniem.
Wielki, silny mężczyzna, William Lansing, zajmuje się
dzieckiem? Było to rozczulające. Mały Christopher
jednak, sądząc po wydawanych przez niego odgłosach,
nie uważał tego chyba za najlepszy pomysł.
W kilka minut później do płaczu dziecka dołączyły
się inne dźwięki. William śpiewał pełnym głosem,
mocno fałszując.
- „Zejdź z tego stołu, Mabel - zaintonował,
wchodząc do salonu - ta forsa jest na piwo”.
- William! - wrzasnęła Bailey, przekrzykując duet
dwóch mężczyzn. - Nie powinieneś śpiewać takich
piosenek niewinnemu dziecku!
- Och - odrzekł William, kołysząc Christophera. -
Przepraszam.
Dziecko miało jasne włosy i oczy pełne łez. Ubrane
było w bawełnianą piżamkę i obdarzone płucami
długodystansowca.
- Zmieniłeś mu pieluszkę? - zapytała Bailey.
- Tak. - William chodził dokoła pokoju, trzymając
Christophera w ramionach. - To była drobnostka.
Skleja się to taśmą jak paczkę przed wysłaniem. Hej,
Chris, chcesz, żebym cię wysłał do Hongkongu?
Możesz mi pomóc, Bailey? Co mu się stało?
- Prosisz mnie o pomoc? - zdumiała się. - Nie
przypominam sobie, żebym zdobyła kiedykolwiek
tytuł Najlepszej Matki Roku. O dzieciach wiem tylko
tyle, że są małe i ładne.
- O, kurczę - mruknął pod nosem. - Myślałem, że
wszystkie kobiety potrafią zajmować się dziećmi.
- Nie, Williamie, to nieprawda, że cały rodzaj
żeński ma te rzeczy we krwi, mniejsza o to, czy chodzi
o staroświeckie kobiety, czy o nowoczesne.
- Cholera. Ale zastanów się przez chwilę, dobrze?
Przynieśli mu tu mnóstwo różnych rzeczy, cały
ekwipunek. Mały, chcesz posłuchać mojego szkolnego
hymnu piłkarskiego?
- O Boże - powiedziała Bailey, wznosząc oczy do
nieba.
- „Hip nip hura, idziemy jak wichura - zaśpiewał
William na cały głos. - Wrogów rozgromimy i znów
zwyciężymy. Hip hip, hura”.
Wziął głęboki oddech.
- „Hip hip, hura, idziemy jak...”
- Dość! - wrzasnęła Bailey, machając ręką w powie-
trzu. William przestał śpiewać i zatrzymał się w miejs-
cu. Christopher nie przestawał płakać. - Chyba twój
śpiew nie robi na nim wrażenia.
- Nie podoba mu się. Prawdę mówiąc, mój śpiew
nikomu się nie podoba.
- Williamie, daj mi go i sprawdź, czy w jego torbie
jest butelka z sokiem albo z czymś takim.
- Trzymaj - powiedział. Wcisnął jej Christophera w
ramiona i wyszedł z pokoju.
Bailey usiadła na kanapie i uśmiechnęła się do
płaczącego dziecka.
- Och, Christopherze, jaki jesteś smutny. Co się
stało, mały? - Pocałowała go w czoło, wdychając
zapach mydła i pudru. - Uspokój się, skarbie...
William pojawił się z butelką soku. Bailey wyjęła
mu ją z rąk. Christopher wziął głęboki oddech.
- Wszystko już dobrze, mały - mówiła śpiewnie
Bailey. - Zmęczyłeś się już tym płaczem, czas trochę
pospać. Proszę bardzo. Tu jest dobry soczek dla
grzecznego dziecka!
Christopher objął butelkę pulchnymi łapkami i
przywarł ustami do smoczka. Ssał gorliwie, nie
spuszczając wzroku z twarzy Bailey. W pokoju zaległa
błogosławiona cisza.
- Hej - powiedział William, opierając ręce na
biodrach - na czym polega twój sekret, Bailey? - No
cóż, pomyślał, nietrudno na to wpaść. Christopher nie
był głupi. Wiedział, że znalezienie się w ramionach
Bailey jest najwyższym szczęściem. - Jak brzmi to
zaklęcie?
- Nie mam pojęcia - uśmiechnęła się i znów
spojrzała na dziecko. - Och, Williamie, on jest taki
kochany.
William usiadł obok niej i położył ramię na oparciu
kanapy.
- Tak - powiedział cicho - fajny jest, prawda?
Spójrz tylko, jak ciągnie ten sok. Po prostu chciało mu
się pić. Dlaczego ja o tym nie pomyślałem? - Podniósł
rękę i zaczął się bawić włosami Bailey. - Masz
wrodzony talent do zajmowania się dziećmi.
- Nie mów bzdur. Brzmi to tak, jakbym przed
chwilą wróciła z konferencji z doktorem Spockiem.
Nigdy w życiu nie zajmowałam się żadnym dzieckiem.
- Naturalny instynkt macierzyński. - William
pokiwał głową. - Tak, to jest właściwa odpowiedź.
Christopher to wyczuł. Wie, że wreszcie znalazł się w
dobrych rękach. - Prawda? - zerknął na nią szybko.
Zgódź się, Bailey, błagał ją w myślach. Gdyby
tylko chciała przyznać, że posiada instynkt
macierzyński. Ale nie, prawdopodobnie będzie się
upierać, że tak nie jest. Mało prawdopodobne było, by
Bailey przyznała się do czegoś, co choćby w
niewielkim stopniu kojarzyło się ze staroświeckością.
- No cóż - powiedziała powoli, wyrywając
Williama z zamyślenia - może rzeczywiście mam
jakieś
naturalne instynkty, których sobie wcześniej nie
uświadamiałam.
William nie mógł uwierzyć własnym uszom. Patrzył
na nią szeroko otwartymi oczami.
- Co takiego?
Bailey postawiła pustą butelkę na stole.
- Zobacz, usnął. Jest taki śliczny.
- Tak, jest wspaniały, z wyjątkiem tego, że chrapie.
Bailey, wróćmy do tematu. Chcesz powiedzieć, że
zgadzasz się ze mną, gdy mówię, że masz instynkt
macierzyński?
Bailey skinęła głową.
- Chyba tak.
William otworzył i zamknął usta. Był zbyt
zaskoczony, by cokolwiek powiedzieć. Nie spuszczał z
niej wzroku. Uśmiechała się ciepło i czule do dziecka.
Dopiero teraz zauważył, jak pięknie wyglądała z
Christopherem w ramionach.
Och Boże, pomyślał, ten widok zapiera dech. Był
tak piękny, wzruszający. Kobieta i dziecko. Przy
niewielkim wysiłku mógł sobie wyobrazić Bailey z
jego własnym dzieckiem w ramionach, ich troje, jak
siedzą tu razem, spędzając wieczór w domowych
pieleszach.
Bailey przyznała, że owszem, ma naturalne
instynkty opiekuńcze. Niewiarygodne. Nie do
pomyślenia. Ale cudowne.
- Bailey... - odezwał się niskim głosem. Odwróciła
się, by na niego spojrzeć. Położył dłoń na
jej karku, pochylił się i pocałował ją. Bez oporu oddała
mu pocałunek. Jeśli zgodziła się na to, to może zechce
posunąć się dalej.
Podniósł głowę i gwałtownie zaczerpnął powietrza.
-To, co... To, co powiedziałaś, Bailey, jest
niewiarygodne. To bardzo wiele oznacza i jest takie...
- Staroświeckie? - uzupełniła. William uśmiechnął
się.
- Tak, staroświeckie. Naprawdę, wiesz. To bardzo
cenne. - Podniósł się z kanapy. - Zaniosę Christophera
z powrotem do łóżka. - Ostrożnie wyjął dziecko z jej
ramion, musnął jej policzek ustami i wyprostował się.
- Nie zmieniaj zdania.
Gdy William wyszedł z pokoju, Bailey uświadomiła
sobie, że ma zaledwie chwilę na podjęcie decyzji. Jeśli
William, wracając, zastanie ją przy drzwiach, będzie to
wyraźny sygnał, że postanowiła iść do domu. Jeśli
zostanie tutaj na kanapie, czekając na jego dotyk i
pocałunki, to będą się tej nocy kochali.
Wstała, uświadamiając sobie, że drżą jej kolana.
Spojrzała na drzwi, a potem w głąb korytarza. Czuła
się rozdarta. W jej głowie rozbrzmiewały dwa głosy:
jeden kazał jej stąd iść, drugi - zostać.
William wyłonił się z ciemnego holu i stanął po
przeciwnej stronie pokoju.
- Bailey - powiedział ochryple - chcę się z tobą
kochać.
Zamęt w głowie Bailey natychmiast ustał i pozostał
tylko szept serca. Kocham cię, Williamie, pomyślała. -
Ja też tego chcę - powiedziała głośno.
Jednocześnie ruszyli ku sobie. Spotkali się pośrodku
pokoju. -
Jesteśmy tylko my dwoje, Bailey -
powiedział William, obejmując ją. - Ty. - Pokrywał jej
szyję drobnymi pocałunkami. - Ja. - Obwiódł ustami
kontur jej warg. - Razem. - Pocałował kąciki jej ust.
-Tak - zdążyła wyszeptać przed kolejnym
pocałunkiem.
Bailey nie była pewna, w jaki sposób znaleźli się w
sypialni ani kiedy zdjęli ubrania, które już po chwili
leżały porozrzucane na podłodze.
Liczył się tylko William i dotyk jego nagiego,
twardego ciała przyciśniętego do niej na chłodnych
prześcieradłach. Dłonie i usta podążały wszędzie,
wzmagając gorączkę pragnienia. Z mocno bijącymi
sercami stawali się jednym ciałem. W ciszy pokoju, w
ich prywatnym świecie, rozbrzmiewały tylko przy-
śpieszone oddechy.
Gdy ogień stał się nie do wytrzymania, w milczącej
zgodzie osiągnęli spełnienie w pulsującym rytmie
krwi. Obietnice i troski, lęki i niepewność, pytania i
odpowiedzi, wszystko odeszło w niepamięć. Znów
podążali razem do roziskrzonego miejsca rozkoszy,
które byli w stanie odnaleźć tylko we dwoje.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Wczesnym popołudniem następnego dnia William
siedział przy biurku w kącie swojego salonu, zajęty
wypełnianiem formularzy dotyczących ostatniego
wyjazdu. Zauważył, że pomylił linijki, zaklął więc pod
nosem i poddając się, rzucił długopis na biurko.
Pokręcił głową, żeby rozluźnić boleśnie napięte mięś-
nie karku. W żaden sposób nie potrafił się skoncent-
rować. Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mu się, by
przeżycia natury prywatnej odbiły się na jego
działalności zawodowej. Nawet podczas ostatnich
miesięcy, gdy zaczynał już odczuwać znużenie swoją
pracą, mimo wszystko zdobywał się na wysiłek.
Sprawiała to jego duma i świadomość, że klienci
powierzają mu swoje ciężko zarobione pieniądze.
Jednak odkąd Bailey Crandell pojawiła się w jego
życiu, siła woli Williama została wystawiona na ciężką
próbę. Nieustannie widział przed sobą jej twarz,
uśmiech,
błyszczące
niebieskie
oczy,
które
przypominały mu przejrzysty strumyk w letni dzień.
Dostrzegał w tych oczach błysk gniewu, łagodność i
ciepło, pragnienie, którego obiektem był on sam.
Widział ją nagą i piękną, wyciągającą ramiona, by go
objąć. Na to wspomnienie czuł, jak ogarnia go fala
gorąca. Bailey była jego drugą połową. Bez niej czuł
się niekompletny.
Wiedział, że jest w niej zakochany. Przesunął dłońmi
po twarzy i skrzyżował ramiona na piersiach.
- Och, Boże - powiedział na głos. - I co dalej?
Teraz musi żyć odrobiną nadziei, którą poczuł, gdy
Bailey przyznała, że rzeczywiście posiada instynkty
opiekuńcze.
- Kocham Bailey Crandell - powiedział głośno i
uśmiechnął się szeroko. Przez całe życie czekał na
chwilę, gdy wreszcie poczuje, że kogoś kocha. Fakt, że
pragnąc zdobyć Bailey, musiałby pokonać wiele
przeszkód, nie zmniejszał jego euforii.
Bailey Crandell będzie należała do niego. Był
zdecydowany stoczyć wszystkie bitwy, jakie okażą się
niezbędne, by zdobyć tę kobietę. Czas działał na jego
korzyść. Miał jeszcze wiele do zrobienia w domu,
zanim stanie się on gotowy na przyjęcie Idealnej Żony.
Uderzył dłonią w blat biurka, zdecydowanie skinął
głową i podszedł do drzwi.
Bailey przez cały dzień czekała na dostawcę z
koszykami i co chwila spoglądała na zegarek,
chmurząc się coraz bardziej, w miarę jak mijały
kolejne godziny. Gdy udawało jej się na chwilę
oderwać myśli od koszyków, natychmiast pojawiał się
w nich William Lansing. Dodatkowo denerwowało ją
to, że ruch w sklepie był niezwykle mały jak na sobotę.
Gdyby koszyki już tu były, Kris mogłaby jej pomóc w
pakowaniu słodyczy.
Gdy minęło kolejne pół godziny, a dostawca nadal się
nie pojawiał, Bailey poszła na zaplecze, usiadła przy
stole i zaczęła przeglądać listę artykułów, które miały
się znaleźć w koszykach. Znała już tę listę na pamięć.
Nie zwróciła uwagi na dzwonek przy drzwiach.
Wiedziała, że Kris zajmie się kolejnym klientem, toteż
gdy w chwilę później stanął przed nią William, na jej
twarzy pojawiło się zaskoczenie.
- Williamie, nie spodziewałam się ciebie! Może
usiądziesz?
Skinął głową i usiadł naprzeciwko niej.
- A więc - zaczęła, zdobywając się na uśmiech i
czując, jak jej serce bije w szalonym tempie - czy
przyszedłeś, żeby...
Zawiesiła głos. William powoli wstał i ruszył w jej
stronę. Nie potrafiła odgadnąć wyrazu jego twarzy, ale
w ruchach wyczuwała dziwne napięcie. Zadrżała,
szybko chwytając oddech.
- Żeby kupić trochę cukierków miętowych czy coś
w tym rodzaju? - dokończyła słabo.
William zatrzymał się przed nią, pochwycił ją za
ramiona, podniósł z krzesła i pocałował. Po chwili
spojrzał jej w oczy.
- Bailey - powiedział ochryple. - Kocham cię.
Zastygła w miejscu i zamrugała powiekami.
- Co takiego?
- Naprawdę cię kocham. - Westchnął głęboko. -
Bailey, kocham cię całym sercem.
- Och - wyszeptała. - Och, Boże.
- Nigdy tego jeszcze nikomu nie powiedziałem.
Rozumiesz, nie jestem w tych sprawach ekspertem, ale
mam wrażenie, że powinnaś mi coś odpowiedzieć.
„Och” i „Och, Boże” naprawdę nie wystarczą. Chcę
- do diabła, Bailey, muszę - muszę wiedzieć, co ty do
mnie czujesz.
- Och - powtórzyła. - Nie, przepraszam. Po prostu
udawaj, że nie usłyszałeś tego „och”.
Bailey Crandell, tylko mi się nie waż powiedzieć
temu człowiekowi, że również go kochasz, nakazywała
sobie w myślach. Zakochała się w nieodpowiednim
mężczyźnie. On poszukiwał życiowej partnerki
zupełnie innego rodzaju. Jeśli wyzna mu miłość,
skomplikuje tylko jeszcze bardziej sytuację, która i tak
była już katastrofalna.
- Bailey?
Nie! pomyślała, po czym usłyszała swój głos:
- Ja... ja też cię kocham, Williamie.
- Ach, Bailey...
Uważnie powiódł wzrokiem po jej twarzy i
zatrzymał spojrzenie na ustach.
- Powtórz to, Bailey, proszę cię.
- Kocham cię, Williamie - powtórzyła drżącym
głosem.
William chwycił ją w ramiona i mocno przytulił do
siebie. Bailey oparła głowę na jego piersi. Słyszała, jak
bije mu serce. Wdychała aromat jego wody kolońskiej,
mydła,
świeżego
powietrza
i
tego
czegoś
nieuchwytnego, co odróżniało jego zapach od zapachu
wszystkich innych mężczyzn.
W jej duszy zagościł nie znany dotychczas spokój.
Czuła się jak znużony podróżny, który wreszcie dotarł
do kresu swojej wędrówki. Przez wiele lat, krok po
kroku, walczyła o swoje, uparcie dążyła do celu. Teraz
zdała sobie sprawę, że popełniła błąd, zapominając o
pragnieniu, by znaleźć wyjątkowego mężczyznę,
kochać go i być przez niego kochaną, mieszkać z nim i
urodzić jego dziecko. Przekonywała samą siebie, że
nie można mieć wszystkiego, i pogodziła się z tym.
Ale od czasu gdy pojawił się William, „Słodkie
Marzenie” przestało jej wystarczać. Nadal była dumna
z tego, co już udało jej się osiągnąć, i nie miała
zamiaru porzucać swojej firmy. Musiała jednak istnieć
jakaś droga kompromisu.
William przesunął dłonie na ramiona dziewczyny i
znów spojrzał jej w oczy.
- Bailey - powiedział - obydwoje wiemy, że będzie
my musieli pokonać wiele przeszkód, ale razem jakoś
na pewno zdołamy rozwiązać wszystkie problemy.
Trudności nie mogą być silniejsze od nas.
- Pójdziemy na kompromis - odrzekła. - Musimy
znaleźć jakąś drogę, która będzie odpowiadała nam
obydwojgu.
- Na pewno. Ale nie rozmawiajmy teraz o takich
poważnych sprawach. Posłuchaj, teraz sobie stąd pójdę
i nie będę przeszkadzał ci w pracy, ale wieczorem
musimy to należycie uczcić najlepszym szampanem,
jaki można kupić w tym mieście.
Bailey zmarszczyła czoło.
- Williamie, nie mogę nigdzie wyjść wieczorem.
Już ci o tym mówiłam.
-Tak, ale teraz to co innego. To wyjątkowa okazja,
poważny krok w życiu. Może mogłabyś teraz poukła-
dać te rzeczy z półek w komplety? Potem, gdy
przywiozą koszyki, wrzuciłabyś tylko wszystko do
środka, w niedzielę rano dodała to, co może się zepsuć,
i w ten sposób dziś wieczorem byłabyś wolna jak
ptaszek.
- To nie ma sensu. W ten sposób miałabym
dodatkową pracę. Poza tym tu nie ma miejsca. Jedyna
możliwość, to powkładać rzeczy z półek od razu do
koszyków, więc muszę poczekać na dostawcę.
- Poskładaj to wszystko na podłodze.
- Nie, Williamie. Dużo łatwiej jest napełniać
koszyki prosto z półek. Twoja propozycja na nic się
nie zda.
- Ta moja propozycja - powiedział William
podniesionym głosem - wynikała z pragnienia,
żebyśmy mogli spędzić razem dzisiejszy wieczór,
który dla nas obydwojga jest wyjątkowy. To jest
ważne, Bailey, to bardzo szczególne wydarzenie. Takie
rzeczy wspomina się potem latami. Zdaje się, że przed
chwilą mówiłaś coś o kompromisie?
- Zaraz, zaraz - oburzyła się. - Jeśli już rozmawiamy
o takich szczegółach, to nie zapominaj, że ty sam parę
dni temu musiałeś wyjechać na tydzień, bo twoje
interesy tego wymagały. A ja spędzałam ten tydzień
samotnie.
- Musiałem się zobaczyć z ważnym klientem. Nie
mogłem mu tak po prostu odmówić.
- Ja to rozumiem, ale dlaczego ty nie chcesz
zrozumieć mnie?
- Do cholery, dlatego, że ty masz wybór! Gdyby ci
naprawdę zależało na tym, żeby pójść ze mną na
kolację, to pozdejmowałabyś teraz te słodycze z półek,
czy to jest celowe, czy nie.
Bailey cofnęła się o krok, oparła zaciśnięte w pięści
dłonie na biodrach i zmrużyła oczy.
- Uważaj, co mówisz. To jest mój biznes. Ja ci nie
mówię,
jak
powinieneś
prowadzić
Lansing
Investments, ale widzę, że ty masz wiele uwag na
temat działania „Słodkiego Marzenia”.
- Daj spokój, Bailey - łagodził William, przesuwając
ręką po włosach. - Dobrze wiesz, że takie stawianie
sprawy nie jest w porządku. Wcale ci nie mówię, jak
masz prowadzić swój biznes. Chodzi mi tylko o nas.
Dla mnie to jest najważniejsze. Gdzie, do diabła,
podziała się twoja chęć do kompromisu? Nie chcesz
ustąpić nawet o krok!
- Nieprawda! Kompromis w tym wypadku oznacza,
że oboje wiemy, iż ty musiałeś wyjechać na tydzień, a
ja po prostu nie mogę zjeść z tobą kolacji. Uczcimy tę
okazję wtedy, gdy obydwoje będziemy mieli czas.
- Bo „Słodkie Marzenie” jest dla ciebie ważniejsze
od nas!
Bailey skrzyżowała ramiona na piersiach i uniosła
głowę wyżej.
- Boże, jak ty mnie denerwujesz!
- Bailey, ja nie miałem wyboru, musiałem
wyjechać. Ale ty masz wybór. Możesz nie pracować
dziś wieczorem.
- Nie - odpowiedziała z uporem. - To nie jest
rozsądne. Chcesz, żebym zlekceważyła swoją pracę.
To nie ma sensu i nie zamierzam tego robić.
- Więc gdzie, do diabła, jest ten wielki kompromis,
o
którym tak pięknie mówiłaś!
- Myślę, że powinieneś zadać to pytanie sobie -
odrzekła z gniewem. -Mówisz to tak, jak gdyby jedyny
możliwy kompromis miał polegać na tym, że to ja
ustąpię. Ale przyjmij do wiadomości, że tak z
pewnością nie będzie.
- No, to świetnie - odrzekł, przemierzając pomiesz-
czenie wzdłuż i wszerz. - Po raz pierwszy w życiu
jestem zakochany. Przed chwilą wyznałem miłość
i
usłyszałem, że jestem kochany. A zaraz potem
wdajemy się w bezsensowną kłótnię.
Zatrzymał się i spojrzał na nią z wyrzutem.
- Wiesz, czego nam brakuje? - zapytał ostrym
głosem. - Odrobiny romantyzmu. Powinniśmy wyznać
sobie miłość w świetle księżyca, przy szampanie i
malinach.
- Truskawkach. Romantyczni kochankowie raczą
się szampanem i truskawkami.
- Wszystko jedno. Wiesz, o co mi chodzi. To przez
ciebie zachowujemy się tak prozaicznie.
- William, przestań. Nie mam ochoty wałkować
tego tematu w nieskończoność.
William spojrzał na nią ze złością.
- Dobrze, mogę się zamknąć. Lepiej stąd wyjdę,
zanim wybuchnę. - Odwrócił się i ruszył do drzwi.
Obejrzał się i dorzucił przez ramię: - Wychodzę,
Bailey, ale ta rozmowa nie jest jeszcze zakończona.
Mówiąc te słowa, wyszedł. Bailey zrobiła krok w
stronę drzwi, walcząc z pokusą, by go zawołać.
Zrezygnowała, westchnęła i opadła na krzesło, po-
wstrzymując cisnące się do oczu łzy.
William Lansing był w niej zakochany. Mężczyzna,
którego kochała, odwzajemniał jej miłość. Wspaniale.
Fantastycznie. Tylko że nie czuła się ani wspaniale, ani
fantastycznie, bo już w kilka minut po wzajemnych
wyznaniach uczuć wpadli z impetem na mur nie do
przebicia.
Czy powinna była się zgodzić na pomysł Williama i
spędzić z nim ten wieczór? Nie. To nie byłby
kompromis. Nie powinna z powodu mężczyzny
lekceważyć swojej pracy. Kompromisem byłoby,
gdyby zgodzili się przełożyć uroczystość na inny
dzień. Dlaczego William nie chciał tego zrozumieć?
Uśmiechnij się, Bailey, nakazała sobie. Nie poskut-
kowało. Nie była w stanie pozbyć się ponurego
nastroju.
I gdzie, do diabła, jest ten dostawca z koszykami?
Każda mijająca minuta oznaczała jeden słoik, który
mogłaby w tym czasie zapakować. Cały dzień poszedł
na marne i teraz będzie musiała pracować przez całą
noc.
W końcu, o wpół do piątej, nadjechała ciężarówka
ze zdenerwowanym kierowcą, który po drodze złapał
dwie gumy. Bailey podpisała rachunek i zdobyła się na
uprzejme zapewnienie dostawcy, że nie ma do niego
żadnych pretensji.
- Do widzenia - powiedziała z promiennym
uśmiechem, odprowadzając go do tylnych drzwi. -
Święci pańscy! - zawołała w następnej chwili,
rozglądając się dokoła.
Usiadła ciężko na krześle i wpatrzyła się w trzydzie-
ści koszyków, myśląc ponuro, jak trudno jej będzie
napełnić je słodyczami. Czekało ją wiele godzin pracy,
a była już zupełnie wyczerpana i pragnęła jedynie
wrócić do domu, położyć się do łóżka i zasnąć.
- Jeśli to prawda, że źli ludzie nie zaznają spokoju,
to w takim razie ty, Bailey, musisz być prawdziwym
potworem - powiedziała na głos.
W porze zamknięcia sklepu wysłała Kris do domu,
wiedząc, że dziewczyna wybiera się na przyjęcie z
okazji rocznicy ślubu rodziców swojego chłopaka.
- Idź, idź - powiedziała. - Dam sobie radę. Baw się
dobrze na uroczystości.
Kris wyszła, a Bailey wzięła się do pracy.
O siódmej postawiła kolejny koszyk w powoli
wydłużającym się rzędzie na podłodze i rozprostowała
obolałe plecy. Ziewnęła, odpędziła od siebie wizję
wielkiego, wygodnego łóżka z miękką ogromną
poduszką i podniosła następny pusty koszyk.
Ktoś zastukał mocno do tylnych drzwi.
- Au! - zawołała, upuszczając koszyk na podłogę.
Serce zaczęło bić jej mocno. Pukanie powtórzyło się. -
Kto tam? - zapytała, przyciskając dłoń do czoła.
- William - usłyszała przytłumioną odpowiedź.
William? Dlaczego William dobijał się do drzwi?
Jeśli uważał, że uda mu się przekonać ją, by porzuciła
swoje obowiązki, to gorzko się rozczaruje. Za chwilę
usłyszy, co ona o tym myśli. Nie miała ochoty na
szampana i maliny czy też truskawki, czy cokolwiek
zamierzał jej ofiarować.
Z rozmachem otworzyła drzwi.
- Słuchaj no - powiedziała, mrużąc oczy - masz
tupet, żeby tu przychodzić i...
- Pomóc - wtrącił William cicho.
Bailey otworzyła usta, zamknęła je i znowu
otworzyła.
- Chcesz mi pomóc? Przyszedłeś tu, żeby pakować
czekoladki?
William skinął głową z nieprzeniknionym wyrazem
twarzy.
- Mogę wejść?
- Jasne, oczywiście.
Bailey odsunęła się od drzwi i William wszedł do
środka. Zamknęła za nim drzwi na klucz i odwróciła
się. Stał tuż za nią, tak że prawie na niego wpadła.
Ubrany był w sprane dżinsy i czarną bawełnianą
koszulkę. Szybko położył dłonie na drzwiach po obu
stronach jej głowy. Dzieliło ich od siebie tylko kilka
centymetrów i Bailey czuła nieprzezwyciężoną
pokusę, by pochylić się nieco i zmniejszyć tę
odległość.
Nie poruszyła się jednak. Z dłońmi opartymi
o
drzwi i gwałtownie bijącym sercem wpatrywała się w
twarz Williama.
- Bailey - powiedział William - kocham cię.
Pochylił głowę i pocałował ją.
Jedyną myślą Bailey było, że ona też go kocha z
całej duszy. Rozchyliła usta i objęła go ramionami za
szyję. William wplótł palce w jej włosy i mocno
przyciągnął dziewczynę do siebie.
Przez chwilę trwali tak, ogarnięci rozpalającym się
szybko pragnieniem, po czym William podniósł głowę
i
westchnął głęboko.
- Czekoladki - szepnął ochryple. - Musimy... -
musnął wargami jej usta - pakować... czekoladki.
- Hmm? - mruknęła z rozbawieniem. William
niechętnie odsunął się od niej.
- Nie zapominaj, że przyszedłem tutaj, żeby ci
pomóc - uśmiechnął się. - Jestem niezrównany w
pakowaniu czekoladek.
Bailey zamrugała powiekami i wzięła głęboki
oddech.
-Trzeba ci przyznać, że umiesz się przywitać.
Cieszę się, że cię widzę. Źle się czułam po naszym
rozstaniu. To, że przyszedłeś tutaj, żeby mi pomóc, jest
wspaniałym kompromisem.
- Mnie niezupełnie... - zaczął William, ale urwał. -
Chciałem tylko powiedzieć, Bailey, że nie zmieniłem
zdania co do tego, że zawsze jestem skłonny pójść z
tobą na kompromis.
- Zaraz, poczekaj chwilę. - Bailey oparła dłonie na
biodrach.
- Już dobrze! - zawołał William, podnosząc dłoń do
góry. - Tylko posłuchaj mnie przez chwilę, dobrze?
- Mhm...
- Nie rozmawiajmy o kompromisach. Odłóżmy ten
temat na później. Na razie zajmijmy się czekoladkami.
- Proszę cię tylko, żebyś mi wyjaśnił, co tutaj
robisz, dlaczego znów przyszedłeś?
- Jestem tutaj - odpowiedział łagodnie - bo bardzo
do ciebie tęskniłem i chciałem cię zobaczyć, być z
tobą. Nie mogłem znieść myśli, że ty tutaj
zaharowujesz się na śmierć, a ja siedzę w domu i gapię
się na cztery ściany. Jestem tutaj, bo cię kocham,
Bailey.
- Och - uśmiechnęła się ciepło. - Ja też cię kocham,
Williamie.
- Na dzisiaj to nam wystarczy. Teraz, Miss Słodkie
Marzenie, do roboty. Zaraz się weźmiemy obydwoje
do pracy i zobaczysz, że skończymy pakowanie
błyskawicznie. Pójdzie nam to jak po maśle.
- Mhm...
Tuż przed drugą w nocy William postawił koszyk
na podłodze, wyprostował się z jękiem i pokręcił
głową, żeby rozluźnić mięśnie karku, po czym
odwrócił się i spojrzał na Bailey.
- Gotowe - oświadczył. - Słowo daję, nie
wiedziałem, co mówię, gdy obiecywałem, że
skończymy to błyskawicznie.
Bailey z nieobecnym wyrazem twarzy skinęła
głową i zajrzała do koszyka.
- Co robisz?
- Chcę to jeszcze raz sprawdzić. Wiesz, upewnić
się, że w każdym koszyku jest dokładnie to, co być
powinno.
- Bailey, daj spokój - jęknął William, wznosząc
oczy do nieba. - Robiliśmy to przecież w trakcie
pakowania. Zapomniałaś? Na litość boską, jest druga
w nocy!
- Wiem, która jest godzina, ale muszę mieć
pewność, że nic nam się nie pomyliło.
- Tego już za wiele - zawołał. - Wystarczy. Dość.
Wynosimy się stąd. Natychmiast.
- Williamie,
specjalne
zamówienia
zawsze
sprawdzam dwa razy.
- To godne pochwały, ale nie o drugiej nad ranem!
- Nie krzycz na mnie!
- Nie krzyczę na ciebie! - wrzasnął.
Bailey opadła na krzesło i wybuchnęła płaczem.
- Matko Boska - powiedział William. - Zdaje się, że
nieco przesadziłem.
Rzucił się w jej stronę, gotów objąć Bailey i
pocieszyć, ale zatrzymał się w miejscu, gdy
dziewczyna oparła głowę na złożonych ramionach.
William zastygł w miejscu, wpatrując się w nią
szeroko otwartymi oczami. Ręce nadal trzymał
sztywno wyciągnięte przed sobą i wyglądał jak robot,
któremu nagle wyczerpały się baterie.
Bailey zaś nie przestawała szlochać.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- O Boże - powiedział William, ocknąwszy się z
odrętwienia.
Usiadł przy Bailey i położył jedną rękę na jej
ramieniu, a drugą na kolanie.
- Bailey, dlaczego płaczesz? Proszę cię, przestań.
Posłuchaj, przykro mi, że na ciebie nakrzyczałem.
Wiem, że źle postąpiłem, i przepraszam cię za to z
całego serca. Słyszysz, Bailey?
- Idź stąd - powiedziała stłumionym głosem,
zakrywając twarz rękami. Przestała szlochać i
pociągnęła nosem, ale nie odjęła rąk od twarzy. - Idź
sobie.
- Jeszcze czego. Czy płaczesz dlatego, że zacząłem
na ciebie krzyczeć? To znaczy, czy to cię wyprowadza
z równowagi, gdy ktoś na ciebie krzyczy? Czy stąd te
łzy? Próbuję cię zrozumieć, Bailey, naprawdę. Proszę
cię, porozmawiaj ze mną.
Westchnęła, odsłoniła twarz i spojrzała na niego.
Policzki miała mokre od łez, nos zaczerwieniony, a jej
dolna warga drżała.
- Och, kochanie - powiedział William. Sięgnął do
tylnej
kieszeni
spodni,
wyjął
nieskazitelnie
odprasowaną chusteczkę do nosa i podał Bailey.
Wytarła nos i opuściła dłonie na kolana.
William przysunął sobie krzesło i usiadł obok niej.
Oparł łokcie na kolanach, splatając palce dłoni.
- Zacznijmy od początku - powiedział łagodnie. -
Czy zaczęłaś płakać dlatego, że na ciebie krzyczałem?
Bailey wpatrywała się w swoje ręce.
- Tak. Nie. Twoja reakcja była ostatnią kroplą,
która przepełniła kielich goryczy. Nie miałam już siły,
żeby słuchać, jak na mnie krzyczysz.
- Naprawdę jest mi przykro. A co było wcześniej?
- Nie wiem... po prostu... jestem taka zmęczona, że
ledwie żyję. Muszę pracować jutro... to znaczy dzisiaj,
muszę wrócić tu do sklepu i nałożyć bitą śmietanę do
babeczek. Syn Chamberlainów przychodzi w południe.
Do końca życia nie chcę więcej widzieć ani jednego
głupiego koszyka.
- No dobrze, ale...
- A poza tym - ciągnęła, nie zwracając uwagi na
jego słowa - czy wiesz, jak można znienawidzić
słodycze, gdy sieje ogląda codziennie od rana do nocy?
Nienawidzę czekoladek. I kremu. Krem to coś
obrzydliwego. Krem czekoladowy przypomina mi
błoto. Mówię ci. Ohydne, lepkie błoto. Nic innego nie
robię, tylko pracuję. Praca, praca, praca. To mi nie
wystarcza. Chcę w życiu czegoś więcej. Czy ty mnie
słuchasz, Williamie?
Zamilkła i uniosła dłonie do policzków, patrząc na
niego szeroko otwartymi oczami.
- Och, Boże drogi - powiedziała. - Nie mogę
uwierzyć, że coś takiego powiedziałam. Brzmi to tak,
jakbym nienawidziła „Słodkiego Marzenia”, a to
przecież nieprawda. Nie zwracaj uwagi na to moje
gadanie, Williamie. Obiecaj mi, że o tym zapomnisz.
Po prostu jestem śmiertelnie zmęczona i mówię same
głupstwa.
- Bailey...
- To znaczy, tak, chcę w życiu czegoś więcej, ale
naprawdę lubię to, co robię. To jest dla mnie ważne.
„Słodkie Marzenie” jest częścią mnie samej. Bardzo
lubię krem, pyszny czekoladowy krem. Czekoladki to
moje ulubione słodycze. - Zerwała się na równe nogi. -
Muszę pójść do domu i przespać się.
William także wstał z zachmurzoną twarzą.
- Bailey...
- Mogę sobie pozwolić na kilka godzin odpoczyn-
ku, zanim tu wrócę, żeby skończyć tę pracę.
William łagodnie pochwycił ją za ramiona.
- Uspokój się, Bailey - powiedział i pocałował ją w
czoło. - Dobrze?
Skinęła głową i pociągnęła nosem.
- Bailey, wiesz, że cię kocham. Nie powiedziałem
jeszcze, że... że chcę się z tobą ożenić. Albo inaczej:
chciałbym, żebyś za mnie wyszła. Czy też coś, co się
mówi w takiej sytuacji. Chcę, żebyś została moją żoną,
moją towarzyszką życia, partnerką, matką moich
dzieci.
- Och - szepnęła. - Och.
- Bailey, serce mi się kraje, gdy widzę cię taką
zmęczoną. Nie powinno tak być, kochanie. Ale wiem,
że mnie kochasz, i ja cię kocham, więc jest światełko
na końcu ciemnego tunelu.
- Co masz na myśli?
- Jeśli zgodzisz się zostać moją żoną, wszystko się
zmieni. Nie potrafię z góry określić daty naszego ślubu,
bo mam jeszcze dużo do zrobienia w domu, zanim
zacznie wyglądać tak, jak powinien. Ale mam
nadzieję, że ty przez ten czas będziesz się tu lepiej
czuła, bo będziesz miała świadomość, że niebawem
będziesz mogła należycie wypocząć. Tymczasem
możesz zacząć szkolić pracowników, żeby potrafili
poprowadzić ten sklep, więc gdy urodzi się dziecko,
będziesz mogła zostać w domu i je wychowywać. Nie
będziesz już więcej pakować koszyków o drugiej nad
ranem.
- Dziecko? - Bailey potrząsnęła głową. - Jakie
dziecko?
- Nasze dziecko. Widziałem cię przecież z
Christopherem. Będziesz znakomitą matką. Będziesz
tu wpadać od czasu do czasu, żeby upewnić się, czy
wszystko jest w porządku. Na pewno dobrze to
zorganizujesz, bo jesteś bardzo inteligentna i postarasz
się o dobry personel.
-Ale...
- Więc, kochanie, o nic się nie martw i pamiętaj, że
nadejdzie czas, gdy już nie będziesz musiała pracować
tak ciężko. Dobrze? A teraz odwiozę cię do domu i
położę do łóżka.
Bailey cofnęła się o krok.
- Chyba mi się mąci w głowie i nie rozumiem, co
powiedziałeś.
- To bardzo proste - wzruszył ramionami.
- Popraw mnie, jeśli cię źle zrozumiałam. Chcesz,
żebym za ciebie wyszła.
- Zgadza się.
- Ale może się tak stać dopiero wtedy, gdy
stworzysz Idealny Dom dla Idealnej Żony.
- Zgadza się.
- Na długo przed tym, zanim zostanę panią Bailey
Crandell Lansing, mam znaleźć takich ludzi, którzy
byliby w stanie zupełnie przejąć prowadzenie tego
sklepu.
- Zgadza się.
- Zaraz po ślubie postaramy się o dziecko?
- Zgadza się.
- Wówczas stanę się staroświecką żoną i matką,
która siedzi w domu i piecze ciasteczka?
- Zgadza się - potwierdził William zdecydowanym
skinieniem głowy. - Bystrość umysłu wcale cię nie
opuściła. Zrozumiałaś wszystko właściwie.
- A ty zrozumiałeś wszystko niewłaściwie -
odparowała, mrużąc oczy.
- Jak to?
Gniew,
który
towarzyszył
fizycznemu
i
psychicznemu zmęczeniu Bailey, spowodował lawinę.
Przestała nad sobą panować i w chwili gdy zaczęła
mówić, uświadomiła sobie, że jej słowa wypowiada
ktoś inny. Miała wrażenie, że stoi we mgle i słucha
głosu jakiejś obcej kobiety.
- Mylisz się, Williamie - usłyszała swój głos. - Nie
mam zamiaru wyrzekać się „Słodkiego Marzenia”,
nawet na pięć minut. Ten sklep to moje dziecko.
Stworzyłam go, pielęgnowałam, poświęcałam się, by
zapewnić mu wzrost i rozwój.
Wzięła głęboki oddech i oparła zwinięte w pięści
dłonie na biodrach.
- Posłuchaj
tego,
co
mówisz,
Williamie.
Twierdzisz, że chcesz mieć żonę i rodzinę, aleja
naprawdę nie jestem pewna, czy jesteś gotowy podjąć
tego rodzaju zobowiązanie na całe życie. Nie możesz
się ożenić, dopóki nie wytapetujesz wszystkich ścian?
Dopóki nie zbudujesz basenu i Bóg jeden wie, czego
jeszcze? Bawisz się w ciuciubabkę z sobą samym. Nie
widzisz tego? Wszystko dla ciebie musi być doskonałe,
ale w życiu tak się nie zdarza. Chcesz mnie zupełnie
przeprogramować,
jakbym
była
bezdusznym
urządzeniem, które reaguje na przyciśnięcie guzika.
Tak nie będzie. Ja sama decyduję o sobie i o tym, co
zrobię czy czego nie zrobię. - Potrząsnęła głową. - Nie
chcę piec domowych ciasteczek. Nie lubię domowych
ciasteczek. Lubię ciastka kupowane w sklepie, które
smakują jak trociny. Nie jestem staroświecka. Jeszcze
to do ciebie nie dotarło? Jestem kobietą interesu lat
dziewięćdziesiątych, drogi panie.
- Nie zamierzasz pójść na kompromis? - wybuchnął
William, wzburzony nie mniej niż Bailey.
- Kompromis dla ciebie oznacza, że ja mam robić
wszystko, czego ty sobie życzysz. Zapomnij o tym.
Wybij sobie to z głowy. Mówisz, że mnie kochasz.
Dobrze. Więc kochaj mnie taką, jaką jestem.
- Nie! Do cholery, nie! Coś ci powiem, Bailey. Ja
się wychowałem bez matki, bo dla niej zawsze kariera
zawodowa była ważniejsza od dzieci. Wiecznie
obiecywała, że zajmie się nami, gdy tylko firma mocno
stanie na nogi. To była czcza gadanina. Nigdy tak się
nie stało. Nie było jej w domu, gdy Alice i ja
potrzebowaliśmy jej, gdy byliśmy chorzy albo
mieliśmy kłopoty, albo gdy były nasze urodziny, czy
wówczas,
gdy
występowaliśmy
w
szkolnym
przedstawieniu. Nigdy nie byliśmy dla niej na tyle
ważni, żeby wybrała nas, a nie swoją pracę.
William przesunął dłońmi po twarzy i znów spojrzał
na Bailey.
- Może dla ciebie rodzina nie ma znaczenia -
powiedział nagle zmatowiałym głosem. - Z pewnością
tak jest, bo ty masz pracę, która dla ciebie jest
ważniejsza niż... niż wszystko i wszyscy.
Westchnął. Bailey wpatrywała się w niego
rozszerzonymi oczami.
- Wiele lat temu - mówił dalej - obiecałem sobie, że
moje dzieci nie będą dorastać w taki sposób, jak ja.
Moja żona, matka moich dzieci, będzie w domu, gdy
one będą jej potrzebować. Staroświeckie podejście?
Być może. Ale niech mnie diabli porwą, jeśli moje
dzieci będą w samotności płakały za matką, której nie
ma przy nich, bo ważniejsza jest dla niej praca.
Umilkł i spojrzał Bailey prosto w oczy. Wstrzymała
oddech, widząc wyraz cierpienia na jego twarzy.
- Myślałem - powiedział bardzo cicho - myślałem,
że jeśli uda nam się osiągnąć kompromis, wszystko się
jakoś ułoży. Ale teraz widzę, że nic z tego nie wyjdzie.
Kocham cię, Bailey. Boże, ja... tak cholernie cię
kocham. - Ostatnie słowa były prawie niesłyszalne,
zdławione przez szalejące w nim emocje.
- Williamie...
- To nam się nie uda, Bailey. Chyba lepiej
powiedzieć to sobie już teraz.
William poczuł, że coś go ściska w gardle.
Potrząsnął głową, podszedł do drzwi i otworzył je.
Zawahał się i spojrzał na Bailey przez ramię.
- Do widzenia - powiedział cichym, zmęczonym,
smutnym głosem i wyszedł.
Szczęk zamka zabrzmiał w uszach Bailey niczym
eksplozja.
- Williamie? - wyszlochała. Łzy płynęły jej po
policzkach. - Och, Williamie...
Opadła ciężko na krzesło, czując, że drżą jej kolana.
To jakiś koszmar, myślała gorączkowo. Dobry
Boże, co ona zrobiła najlepszego? Mówiła okropne
rzeczy. Zupełnie siebie nie kontrolowała. Chyba
całkiem postradała rozum.
Powiedziała przecież Williamowi, że pragnie
czegoś więcej niż pracować i prowadzić własną firmę.
Wyznała mu miłość.
A potem?
Zachowała się jak idiotka. Wykrzyczała mu w
twarz, że sklep jest jej dzieckiem i że gardzi jego
propozycją małżeństwa. Dała mu do zrozumienia, że
nie ma zamiaru zostać matką.
William opowiadał jej o swoim dzieciństwie już
pierwszego dnia, gdy się poznali. Słuchała go, ale tak
naprawdę nie słyszała tego, co mówił. Przyczyną, dla
której teraz tak uparcie dążył do doskonałości, było
cierpienie, samotność, tęsknota za matką, czego
doświadczał jako chłopiec.
„To nam się nie uda, Bailey” - powiedział.
- Och, Williamie.
Łzy spływały jej po twarzy strumieniem. Trzymając
drżące palce przy ustach, wpatrywała się w drzwi,
pragnąc, by się otworzyły i wiedząc jednocześnie, że
tak się nie stanie. William odszedł. Wstała z krzesła i
otarła twarz. Spać. Musi odpocząć, choćby przez kilka
godzin. Ale gdy już przygotuje koszyki dla
Chamberlainów, skupi się wyłącznie na Williamie. Do
cholery, w końcu miłość pokona wszelkie przeszkody.
Musiało istnieć jakieś wyjście. Na pewno poradzą
sobie ze wszystkimi problemami, jeśli zabiorą się do
tego razem. Nie wiedziała jeszcze, w jaki sposób to
osiągną, ale całym sercem wierzyła, że im się uda.
Ale jak przekonać Williama, że istnieje taka
możliwość?
Jak?
Nie miała pojęcia.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Alice Lansing wkroczyła do gabinetu Williama,
oparła dłonie na blacie biurka, pochyliła się i groźnie
spojrzała na brata.
- Co się z tobą dzieje? - zapytała. - Wpadłam, żeby
zapytać, czy nie zjadłbyś ze mną lunchu, a tymczasem
okazuje się, że twoja sekretarka, kochana stara Betty,
przygotowuje zamach na twoje życie. Naprawdę,
Williamie. Zastanawia się, jak cię zamordować, żeby
policja się nie dowiedziała, kto to zrobił. Słyszałam o
poniedziałkowych chandrach, ale to przekracza
wszelkie granice. W życiu nie widziałam nikogo
równie ponurego, jak ty.
- Daj mi spokój, proszę - odrzekł William i z
hukiem zamknął szufladę.
Alice wyprostowała się, skrzyżowała ramiona na
piersiach i przyjrzała się bratu spod przymrużonych
powiek.
- Cierpisz z powodu kobiety - stwierdziła. - Mam
nadzieję, że jest to Bailey. Powiedz mi, Williamie, czy
trapisz się z powodu właścicielki „Słodkiego
Marzenia”? Wyglądasz, jakbyś był niewyspany, i
wyraźnie widać, że jesteś w okropnym nastroju. Mów.
- Alice, idź stąd. - Nie.
-Tak myślałem, że mnie nie posłuchasz - westchnął
William. - No dobrze, chodzi o kobietę i tą kobietą
rzeczywiście jest Bailey. Alice, nie masz pojęcia, co
się stało. Gigantyczny bałagan. Cholera! - wykrzyknął,
uderzając dłonią w blat biurka. - Alice, kocham tę
kobietę i należy mi współczuć.
Twarz jego siostry rozjaśniła się uśmiechem.
- Jesteś zakochany w Bailey Crandell? To świetnie,
fantastycznie!
Poczekaj
tylko,
aż
powiem
Raymondowi. Był na mnie zły, że bawiłam się w
swatkę, ale mówiłam mu, że czasami lekki
szturchaniec czyni cuda. William Lansing jest
zakochany. To jest coś! Nie masz nawet pojęcia, jak
bardzo jestem z tego powodu szczęśliwa.
- Alice, spójrz na mnie. Czy na mojej twarzy maluje
się niczym nie zmącone szczęście? Słyszałaś chyba, co
do ciebie mówiłem. Czy ty nie zwracasz uwagi na
moje słowa?
- Boże, ty naprawdę jesteś zdenerwowany.
Opowiedz mi wszystko dokładnie, braciszku. Jakie
masz problemy z Bailey?
William zerwał się z fotela i wyrzucił ramiona do
góry.
- Bailey Crandell - wykrzyknął - lubi ciastka, które
smakują jak trociny!
- Och, Boże drogi - jęknęła Alice z oczami
wielkimi jak spodki. - Ta dziewczyna cię usidliła!
Minął długi, koszmarny tydzień. Bailey włóczyła
się bez celu po domu towarowym, niczego w gruncie
rzeczy nie dostrzegając.
Tego dnia, gdy zamknęła „Słodkie Marzenie”, poczuła,
że nie jest w stanie spędzić kolejnego samotnego
wieczoru w swoim mieszkaniu. Wiedziała, że będzie
się przez pół nocy przewracała z boku na bok, nie
mogąc zasnąć. Gdy zapadała w sen, śniła o Williamie.
Gdy się budziła, myślała o nim.
Bardzo do niego tęskniła. Bez końca przypominała
sobie pamiętną scenę na zapleczu sklepu, ale nadal nie
przychodziło jej do głowy żadne rozwiązanie, żaden
kompromis, który mogłaby zaproponować Williamowi
na dowód, że ich problemy dadzą się rozwiązać.
Wiedziała, że chodzi tu także o to, co słowo
„kompromis” oznacza dla Williama. Wyglądało na to,
że jego zdaniem to Bailey powinna zupełnie zmienić
swój styl życia, myślenia, swoje cele, wszystko. On ze
swojej strony gotów był pogłaskać ją za to po głowie i
powiedzieć, że jest grzeczną dziewczynką.
- Mhm... - mruknęła, wydymając wargi.
Kochała Williama, chciała zostać jego żoną, mieć z
nim dziecko. Nie potrafiła jednak zostawić „Słodkiego
Marzenia”, przekazać swojej firmy komuś innemu,
udawać, że sklep jest dla niej tylko hobby. „Słodkie
Marzenie” było częścią jej samej.
Dlaczego William nie potrafił tego zrozumieć?
Dlaczego nie mógł pozwolić odejść duchom swojej
przeszłości i zgodzić się na kompromis?
Westchnęła i zdała sobie sprawę, że stoi przed
wystawą z różnobarwnymi ręcznikami. Uśmiechnęła
się lekko, przypominając sobie, jak bardzo William był
podniecony, kupując rzeczy do swojego wyśnionego
domu. Jego entuzjazm był taki niezwykły, tak
zaraźliwy.
William był niezwykłym, wrażliwym, intrygującym
mężczyzną, który nadawał zupełnie nowe znaczenie
staremu powiedzeniu, że dom człowieka jest jego
twierdzą. Z wielką przyjemnością patrzyła na radość,
która z niego emanowała, gdy oprowadzał ją po
pokojach.
Znów westchnęła, odwróciła się od wystawy i
ruszyła w kierunku wyjścia. Naraz zatrzymała się,
zastygła na moment, po czym odwróciła się na pięcie i
znów stanęła przed wystawą. W jej umyśle panował
chaos.
- A gdyby tak...? - szepnęła do siebie.
Wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy, modląc się
w duchu, i wybiegła ze sklepu.
Wyłączyła silnik i wysiadła z samochodu, usiłując
nie zwracać uwagi na drżenie kolan i żołądek, który
wyczyniał dziwne akrobacje. Jechała szybciej, niż
pozwalały przepisy, i nie miała zamiaru teraz stracić
nad sobą panowania. Cała jej przyszłość zależała od
tego, co miało się zdarzyć w ciągu najbliższych kilku
minut.
Wyprostowała się, uniosła wysoko głowę i podeszła
do drzwi. Podniosła rękę, żeby zapukać, ale zanim
zdążyła to zrobić, drzwi otworzyły się i stanął przed
nią William w całej okazałości.
- Bailey - powiedział z wyraźnym zdumieniem. A
więc w końcu przyszła. Boże, jak do niej tęsknił. Te
minuty, godziny, dni i noce, które upłynęły od czasu,
gdy się widzieli po raz ostatni, były dla niego jednym
pasmem udręki.
- Cześć, Williamie -
powiedziała, myśląc
jednocześnie: kocham cię. Zauważyła, że trzymał w
ręku brązową papierową torbę ze sklepu spożywczego.
- Wychodzisz dokądś? Chyba powinnam wcześniej
zadzwonić, ale to było dla mnie takie ważne, że od
razu przyjechałam. Nie zajmę ci dużo czasu.
Zajmij mi całą wieczność! zawołał William w
duchu, a głośno powiedział:
- Wybierałem się właśnie do ciebie, Bailey.
- Do mnie? Dlaczego?
- Bo wiesz... Nie, zaraz. Dlaczego ty tu
przyjechałaś?
- Williamie, czy mogę wejść? Może moglibyśmy
usiąść i porozmawiać?
Skinął głową i odsunął się od drzwi, robiąc jej
przejście. Weszli do salonu. Bailey usiadła na kanapie,
a William postawił torbę na podłodze i zajął miejsce na
krześle naprzeciwko.
Ich spojrzenia spotkały się. Minęło kilka sekund, w
ciągu których żadne z nich się nie poruszyło, choć
oboje pragnęli paść sobie w ramiona.
- Dlaczego wybierałeś się do mnie? - zapytała
wreszcie Bailey.
William westchnął.
- Nie wytrzymałbym bez ciebie ani jednego dnia
dłużej. Chciałbym móc powiedzieć, że znalazłem
magiczne rozwiązanie naszych problemów, ale
niestety, byłoby to kłamstwo. Chciałem ci zanieść tę
torbę i w ten sposób powiedzieć, że szanuję twoje
prawo do tego, byś myślała tak, jak myślisz. To
smutne, że mamy takie różne poglądy. Nie wiem, czy
kiedykolwiek dojdziemy do porozumienia.
- A co jest w tej torbie?
- Ciasteczka. Kupione w sklepie. - Udało mu się
lekko uśmiechnąć. - Duży wybór ciastek, które
smakują jak trociny.
- Och - powiedziała Bailey i umilkła, czując, że łzy
napływają jej do oczu.
- Bailey, chce ci coś powiedzieć. Myślałem o tym,
co mówiłaś wtedy w sklepie, że gram sam przed sobą i
w gruncie rzeczy unikam małżeństwa. Miałaś rację.
Chcę mieć żonę i rodzinę, naprawdę, ale
podświadomie czuję, że choćbym się bardzo starał, i
tak wszystko się rozpadnie, stanie się farsą i zupełnie
nie będzie przypominać tego, co sobie wymarzyłem.
Podejrzewam, że miałem zbyt bolesne wspomnienia z
dzieciństwa i wciąż się obawiam, że zostanę odtrącony.
A jeśli nie zdecyduję się na ten krok i nie ożenię się,
nie będzie mogło się tak stać. Myślę, że właściwie
oceniłaś moje zachowanie i muszę ci za to
podziękować.
-Ale gdy powiedziałam, że „Słodkie Marzenie” jest
moim dzieckiem i że nie chcę wyrzekać się go dla
męża i dziecka, miałeś wrażenie, że historia się
powtarza, prawda? - odrzekła cicho Bailey.
- Tak... Och, Bailey, tak bardzo cię kocham.
Oddałbym wszystko za magiczną różdżkę, która
mogłaby stworzyć jakieś rozwiązanie dla tej sytuacji.
Chcę się z tobą ożenić, spędzić z tobą resztę życia, ale
tak się nie stanie, bo nasze poglądy na życie zbyt się od
siebie różnią. To nie znaczy, że któreś z nas nie ma
racji i powinno podporządkować się swemu
partnerowi. To oznacza tylko, że nie jesteśmy dla
siebie stworzeni. To okropne uczucie, Bailey. Nie
masz pojęcia, jak mi ciężko, ale... - potrząsnął głową.
Bailey uniosła głowę wyżej.
-
Williamie - odezwała się, z satysfakcją
zauważając, że jej głos brzmi pewnie i mocno. -
Wydaje mi się, że znalazłam rozwiązanie, kompromis,
szansę na pojednanie.
William pochylił się w jej stronę.
- Co to za rozwiązanie?
Bailey splotła leżące na kolanach dłonie.
- Najpierw chcę się upewnić co do kilku rzeczy.
Zbudowałeś ten swój wymarzony dom dla rodziny.
Pragniesz mieszkać w nim z żoną, a potem z
dzieckiem. Tak?
- Zgadza się.
- Marzysz o swoistej atmosferze, to znaczy o
domowych ciasteczkach, rozmowach z dziećmi i tak
dalej. Taką atmosferę powinna stworzyć Idealna Żona.
- Zgadza się.
- Williamie, chcę być twoją żoną, ale nie jestem
ideałem. Nie posiadam ani nie chciałabym posiadać
tych cech charakteru, które ty uważasz za niezbędne u
swojej małżonki. Ale chciałabym mieć z tobą dziecko,
owoc naszej miłości. Tylko że, Williamie, wyrzeczenie
się „Słodkiego Marzenia” po to, by wypełniać
obowiązki pani domu, umniejszyłoby mnie do tego
stopnia, że nie byłabym w stanie czuć się z tobą
szczęśliwa.
- Wiem o tym, Bailey - odrzekł William ze
znużeniem. - Po co znowu to powtarzać? Jest mi
wystarczająco ciężko przez to, że myślę o tym
nieustannie.
Wydawało
mi
się,
że
chcesz
zaproponować jakieś wyjście z tej sytuacji. Nie
przedstawiłaś jednak żadnej konkretnej propozycji.
- Mam pewien pomysł. Williamie, czy twoja praca
nie zaczęła cię już trochę nudzić?
- Tak, ale co to ma wspólnego...
- Przepraszam, teraz ja mówię.
- Zgadza się - odrzekł, wznosząc oczy do nieba. -
Słucham cię uważnie.
- Czy mam słuszność przypuszczając, że radość,
entuzjazm, jakie okazywałeś przy kupowaniu rzeczy
do domu i planowaniu tego, co jeszcze chcesz tu
zrobić, były prawdziwe?
- Owszem.
- W takim razie, Williamie, Idealna Żona siedzi
właśnie w tym pokoju.
William potrząsnął głową.
- Nie rozumiem. To brzmi zbyt zagadkowo.
- To ty! - uśmiechnęła się Bailey. - William
Lansing, Idealna Żona!
- Co?!
- Nie rozumiesz? - Podniosła się z kanapy. - Och,
Williamie, proszę cię, nie przerywaj mi. Posłuchaj
uważnie, dobrze? Nadal byłbyś szefem Lansing
Investments, ale pracowałbyś tylko tyle godzin
tygodniowo, ile byś chciał. A twoją prawdziwą pasją
byłby ten dom, stwarzanie ciepłej, pełnej miłości
atmosfery, o jakiej marzyłeś od lat. To ty byłbyś w
domu wówczas, gdy dzieci wracają ze szkoły,
wysłuchiwałbyś opowieści o tym, co się im
przydarzyło, karmiłbyś je własnoręcznie upieczonymi
ciasteczkami. Ja zamykałabym wieczorem „Słodkie
Marzenie” i wracała do domu, by stać się częścią
wspaniałej rodziny, a jednocześnie czułabym się
szczęśliwa jako kobieta, która nie musi wyrzekać się
tego, na co ciężko zapracowała.
- Bailey...
- Och, Williamie, tak by było najlepiej, naprawdę.
Każde z nas miałoby to, na czym mu zależy.
- Bailey... - William podniósł się.
W oczach dziewczyny pojawiły się łzy.
- Tak bardzo cię kocham. Nie chcę spędzać reszty
życia bez ciebie, Williamie. Obiecaj mi, że się nad tym
zastanowisz! -Nie.
Bailey poczuła przeszywający ból i zamknęła oczy,
czyniąc wysiłek, by powstrzymać płynące z nich łzy.
- Nie, Bailey, nie muszę się nad tym zastanawiać -
powiedział cicho William - bo już się zdecydowałem.
Spójrz na mnie. Proszę cię, otwórz oczy i spójrz na
mnie.
Bailey ze szlochem otworzyła oczy.
- Posłuchaj, zgadzam się na twoją propozycję, pod
warunkiem, że zgodzisz się zostać moją żoną. Czy
wyjdziesz za mnie? Czy zostaniesz moją partnerką w
życiu, w miłości, dopóki śmierć nas nie rozłączy? Czy
będziesz ze mną jadła ciasteczka? Twoje będą kupione
w sklepie, moje zrobione własnoręcznie. Będę je piekł
podczas wypełniania mojej roli... och, niech będzie,
Idealnej Żony. A niech to, podoba mi się ta nazwa.
Bailey uśmiechnęła się przez łzy.
- Powiedz to, Bailey. Powiedz, że za mnie
wyjdziesz.
- Wyjdę - szepnęła.
William podszedł do niej, ujął jej twarz w dłonie i
pocałował ją delikatnie. Gdy podniósł głowę, w oczach
obydwojga lśniły łzy.
- Chcę się z tobą kochać - powiedział William
nierównym, urywanym głosem.
-Tak. Będziemy się kochać pięknie i po staroświec-
ku aż do samego świtu.
Uśmiechnięci poszli do sypialni i zamknęli za sobą
drzwi. Szybko zdjęli ubrania. William odrzucił na bok
koce. Podszedł do Bailey i wyciągnął do niej ręce.
- Ja, William - powiedział przytłumionym głosem
- biorę sobie ciebie, Bailey, za żonę. Będę cię kochał z
całej duszy, z całego serca, całym ciałem i umysłem,
aż do śmierci i po śmierci. Ty jesteś moim życiem.
Bailey ujęła jego dłoń i spojrzała mu w oczy.
-Ja, Bailey - szepnęła - biorę sobie ciebie, Williama,
za męża i ojca moich dzieci. Kocham cię, Williamie,
nie potrafię nawet wyrazić, jak bardzo.
William łagodnie uścisnął jej dłonie i przyciągnął ją
do siebie, obejmując ramionami. Bailey zarzuciła mu
ręce na szyję. Pocałunek był miękki i czuły, wyrażał
kwintesencję tego, co powiedzieli przed chwilą.
Moment, w którym stali się jednością, na zawsze
zapisał się w ich pamięci.
„Ślub Bailey Crandell i Williama Lansinga był
przepiękny - odnotowano w rubryce towarzyskiej
lokalnej gazety. Przygotowany był perfekcyjnie i miał
nieco staroświecki charakter. Matki państwa młodych
miały na sobie suknie ze starej koronki. Jedynym
odstępstwem od tradycyjnych zasad był tort weselny
młodej pary, który różnił się znacznie od czteropięt-
rowego ciasta serwowanego gościom. Był to bowiem
wielki czekoladowy herbatnik. Nasz reporter życzy
Bailey i Williamowi Lansingom wiele szczęścia w ich
przyszłym wspólnym życiu”.