background image

ROBIN ELLIOTT

Idealna Żona

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Deszcz padał na czekoladki.

Bailey  Crandell  opuściła  tylną  klapę  furgonetki  i 

spoglądając  ponuro  na  ciemne  chmury,  wyjęła  z 
samochodu  kartonowe  pudło.  Deszcz  zaczął  padać, 
gdy jechała przez miasto. Właściwie nie był to deszcz, 
a  gęsta,  mglista  mżawka,  jaka  często  zdarza  się  w 
Phoenix w sierpniu, pod koniec pory monsunowej. Nie 
grzmiało  ani  żadna  błyskawica  nie  przecinała  nieba. 
Był to  przelotny, letni  deszczyk. Bailey zwykle lubiła 
taką  pogodę  i  w  innych  okolicznościach  zapewne 
usiadłaby  spokojnie  przy  oknie  i  rozluźniła  się, 
słuchając uspokajającego szumu spadających kropel.

Ale dzisiaj ten deszcz padał na jej czekoladki.
- Cholera - mruknęła.

Dźwignęła pudło, przyciskając je do piersi. Różowe 

bawełniane  spodnie  i  kwiecista  bluzka,  w  które  była 
ubrana,  szybko  nasiąkały  wodą.  Czuła,  jak  włosy 
przyklejają  jej  się  do  głowy.  Nawet  stopy,  obute  w 
lekkie sandały, miała mokre.

Kartonowe  pudło  także  zaczynało  przemakać. 

Pojemniki ze słodyczami, czekoladowe kulki, miętowe 
pałeczki,  praliny  i  rodzynki  w  czekoladzie,  które 
znajdowały  się  w  środku,  zdążyły  już  przesiąknąć 
wilgocią. Dźwięk kropel deszczu wydzwaniających

background image

nierówną melodię na metalowych pokrywkach słoików 
i puszek działał Bailey na nerwy. Wymamrotała jakieś 
słowo, które nie powinno pojawić się w ustach damy, i 
ruszyła przez parking w stronę budynku.

Naraz,  nie  wiadomo  skąd,  pojawiła  się  przed  nią 

biała  ciężarówka.  Koła  wjechały  w  kałużę  i  brudna 
woda ochlapała Bailey od stóp do głów.

- Aaach! - wrzasnęła.

Kierowca  ciężarówki  nacisnął  mocno  na  hamulce, 

otworzył  z  rozmachem  drzwiczki,  wyskoczył  i 
podszedł do niej.

- Co  się  stało?  -  zawołał.  -  Słyszałem,  jak  pani 

krzyknęła. Potrąciłem panią?

Bailey  poczuła,  że  robi  się  purpurowa  z  gniewu. 

Chwyciła mocniej wilgotne pudło i z furią zwróciła się 
twarzą  do  mężczyzny.  Zauważyła,  że  był  bardzo 
wysoki  i  szeroki  w  ramionach,  nie  obchodziło  jej 
jednak,  jak  wyglądał  ani  kim  był.  Najchętniej 
udusiłaby go gołymi rękami.

- Krzyknęłam,  ty  idioto  -  wyjaśniła  zimnym  i 

spokojnym  tonem  -  bo  ochlapałeś  mnie  całą  brudną 
wodą  z  kałuży.  Mnóstwem  okropnie  brudnej  wody. 
Jestem zupełnie przemoczona.

- Och - odrzekł mężczyzna, lustrując ją od stóp do 

głów. - Tylko tyle? Słysząc taki wrzask, myślałem, że 
zgniotłem panią na miazgę.

- Tylko  tyle?  -  powtórzyła,  oburzona.  -  Niech  pan 

tylko spojrzy, jak ja wyglądam!

- Całkiem  dobrze.  To  znaczy,  deszcz  sprawił,  że 

jest  pani  niemal  całkiem  czysta.  Ponadto  mam 
wrażenie, że zdążyłem już przemoknąć do nitki, stojąc 
tu i rozmawiając z panią.

background image

- Tego już za wiele. Niech pan mi zejdzie z oczu. -

Spróbowała  go  wyminąć.  -  Aaach!  -  wrzasnęła  w  tej 
samej chwili.

- Czy  mogłaby  pani  przestać  krzyczeć?  Ma  pani 

płuca futbolisty.

- Niech pan coś zrobi! Od tego pudła odpada dno! 
Mężczyzna wymamrotał pod nosem coś, czego

Bailey  nie  dosłyszała,  wolała  jednak  nie  prosić  o 
powtórzenie. Podszedł do niej i podłożył ręce pod dno 
pudełka.  Czubki  jego  palców  dotknęły  piersi 
dziewczyny.  Zatrzymał  się,  pochylony,  i  napotkał  jej 
wzrok.

Szare  oczy,  pomyślała  Bailey.  Nieznajomy  miał 

szare  oczy  o  ciepłym,  łagodnym  odcieniu,  jak  bazie 
albo  kocie  futerko.  Te  srebrzystoszare  oczy 
obramowane  były  długimi,  czarnymi  rzęsami. 
Wcześniej, gdy jeszcze był suchy, zauważyła, że włosy 
miał gęste i zupełnie czarne. Rysy jego twarzy były na 
tyle  ostre,  że  nie  wydawał  się  przystojny,  lecz 
zdecydowanie  męski.  Kogoś  jej  przypominał,  chociaż 
Bailey  była  przekonana,  że  pamiętałaby,  gdyby  go 
kiedykolwiek wcześniej spotkała.

Sceneria  była  groteskowa.  Bailey  uświadomiła 

sobie  naraz,  że  stoi  jak  wryta  w  miejscu, 
zahipnotyzowana  przez  te  szare  oczy,  brudna  i 
przemoczona,  jej  cenne  słodycze  za  chwilę  wypadną 
przez dno mokrego pudła, a dłonie obcego mężczyzny 
opierają się o jej piersi. Co więcej, piersi te zaczynają 
być ciężkie i obrzmiałe od zmysłowego pobudzenia.

Uważaj,  Bailey,  upomniała  się  surowo.  Rusz  się, 

idiotko.

- Cukierki - powiedziała drżącym głosem.
- Co? - zapytał mężczyzna.

background image

- Cukierki są w słoikach, które za chwile wypadną 

przez dno kartonu i rozbiją się.

- A tak, rzeczywiście...
Wyjął pudło z jej ramion i przycisnął do piersi.
- Trzymam.  -  Po  chwili  dodał:  -  Niech  pani 

posłucha, przykro mi, że panią ochlapałem. Po prostu 
przez tę mgłę niczego nie widziałem.

Uśmiechnął się i serce Bailey zabiło mocniej.

- Jestem  William  Lansing  -  oznajmił  mężczyzna. 
Bailey również się uśmiechnęła.
- Miło mi. Jestem Bailey Crandell.
Bailey,  powtórzył  William  w  duchu.  Imię  było 

rzadkie,  niezwykłe,  brzmiało  nieco  zabawnie. 
Pasowało  do  niej.  Nawet  przemoczona,  wyglądała 
atrakcyjnie.  Miała  delikatne  rysy  twarzy,  duże 
niebieskie  oczy,  krótkie  włosy  i  około  metra 
sześćdziesiąt wzrostu. Nie wiedział na pewno, jakiego 
koloru  są  jej  włosy,  bo  w  tej  chwili  były  zupełnie 
mokre.  Spływające  z  nich  krople  wody  podkreślały 
czysty błękit jej oczu.

- No  dobrze,  Bailey  -  powiedział  - może  teraz 

poudajemy, że mamy dość zdrowego rozsądku, by nie 
stać na deszczu ? Lepiej przestawię ciężarówkę, zanim 
ktoś w nią uderzy.

- Ja wezmę pudło.
- Nie.  Położę  je  na  siedzeniu,  a  potem  zaniosę  do 

budynku.  Przypuszczam,  że  bierzesz  udział  w  tym 
kiermaszu, który urządza moja siostra?

-  Alice  jest  twoją  siostrą?  Teraz  rozumiem, 

dlaczego  wydawało  mi  się,  że  skądś  cię  znam. 
Jesteście  do  siebie  bardzo  podobni.  Tak,  biorę  udział 
w  tym  kiermaszu.  Twoja  siostra  ma  duży  dar 
przekonywania - roześmiała się.

background image

Teraz z kolei William się zaśmiał.

- Moja siostra potrafi być okropnie dokuczliwa. Jej 

maż,  Raymond,  jest  prawdziwym  męczennikiem  w 
tym  małżeństwie.  Biedny  facet.  Może  jednak  nie 
stójmy na deszczu. Spotkamy się w środku.

- Dobrze.

Mimo to jeszcze przez chwilę stali obok ciężarówki 

uśmiechając  się  do  siebie.  Wydawało  się,  że  żadne  z 
nich  nie  ma  ochoty  odejść.  Potem  obydwoje  ruszyli 
jednocześnie, w nagłym pośpiechu, jakby dopiero teraz 
przyszło  im  do  głowy,  żeby  schronić  się  przed 
deszczem.

Bailey wróciła do swego samochodu i wyjęła drugie 

pudło.  Dźwigając  je  pod  pachą,  pobiegła  do  drzwi 
ceglanego budynku.

William patrzył na nią zza kierownicy ciężarówki.

Bailey Crandell, powtórzył w duchu. Zrobiła na nim 

duże  wrażenie.  Zerknął  na  leżący  obok  karton 
wypełniony  słoikami  i  puszkami.  Bailey  Crandell, 
właścicielka  sklepu  o  nazwie  „Słodkie  Marzenie”. 
Wiele razy słyszał, jak Alice wychwalała pod niebiosa 
jakość  sprzedawanych  tam  słodyczy.  William  miał 
okazję spróbować ich podczas wizyt u siostry i musiał 
przyznać, że są znakomite.

Przekręcił  kluczyk  w  stacyjce  i  wjechał  na  puste 

miejsce w rzędzie samochodów.

A  więc  to  jest  „Pani  Słodkie  Marzenie”, ciągnął  w 

myślach. Jej firma odnosiła sukcesy. Alice twierdziła, 
że sklep jej przyjaciółki stale zyskuje na popularności i 
przynosi  coraz  większe  dochody.  William  szanował 
ciężką  pracę  i  poświęcenie,  jakie  musiały  się  kryć  za 
owymi sukcesami. Bailey mogła mieć jakieś

background image

dwadzieścia pięć albo sześć lat. To młody wiek jak na 
takie osiągnięcia. Tak, Bailey Crandell to z pewnością 
typ  kobiety  interesu.  Miał  ochotę  poznać  ją  bliżej  i 
przekonać  się,  czy  mimo  to  interesowałaby  ją 
niezobowiązująca,  bliższa  znajomość.  Jeśli  nie  jest  z 
nikim  związana,  to  nikomu  nie  stałaby  się  żadna 
krzywda,  gdyby  kilka  razy  się  z  nią  umówił.  Pod 
warunkiem, że nie zapomniałby, iż nic poważnego nie 
może z tego wyniknąć.

Odkąd  sięgał  pamięcią,  William  wiedział 

dokładnie,  jakiego  rodzaju  kobietę  chciałby  poślubić: 
dziewczynę  o  tradycyjnych  przekonaniach,  która 
stworzyłaby  mu  prawdziwy,  pełen  ciepła  dom.  On 
zapewniałby  im  obydwojgu  środki  do  życia,  ona 
chuchałaby na domowe ognisko. Najważniejszy w jej 
życiu miał być on, potem dzieci i dom.

Taka kobieta witałaby w domu wracające ze szkoły 

dzieci,  poiłaby  je  mlekiem  i  karmiła  ciasteczkami 
własnego  wypieku,  słuchałaby  opowieści  o  tym,  jak 
spędziły  dzień,  chwaliła  je  i  pocieszała,  zależnie  od 
potrzeby.  Byłaby  prawdziwie  szczęśliwa  w  domu  ze 
swoją  rodziną  i  nie  tęskniłaby  do  wielkomiejskiego 
świata  służbowych  obiadów  i  dwuczęściowych 
kostiumów.

A w centrum jej świata znajdowałby się mąż, czyli 

on, William Lansing.

Tradycjonalistka, pomyślał jeszcze raz, i westchnął. 

Kobieta  z  innej  epoki,  z  innego  wieku  -  zagrożony 
gatunek.  Fakt,  że  William  w  ciągu  swych  trzydziestu 
pięciu lat życia jeszcze takiej nie spotkał, świadczył o 
tym, że trzeba jej było szukać ze świecą. Przedstawiał 
swoje poglądy wielu kobietom, z którymi się spotykał, 
w nadziei, że kiedyś wreszcie znajdzie to, czego szuka.

background image

Wyniki  tego  testu  zawsze  jednak  były  negatywne. 
Stało  się  to  dla  Williama  źródłem  nieustającej 
frustracji.  Nie  potrafił  tego  zrozumieć.  Nie  uważał 
przecież, by do spełniania funkcji żony i matki trzeba 
było  mieć  mniej  zdolności,  inteligencji,  motywacji  i 
tak  dalej,  niż  do  roli  kobiety  interesu,  odnoszącej 
sukcesy  zawodowe.  W  gruncie  rzeczy  sądził,  że 
tradycyjna rola kobiety - Idealnej Żony, jak ją nazywał 
w  myślach  -  jest  niezmiernie  trudnym  i 
odpowiedzialnym  zadaniem.  Tytuł  „szefowej  domu” 
był  tu  właściwy  i  William  gotów  był  obdarzyć 
najwyższym  szacunkiem  kobietę,  która  podjęłaby  się 
tego zadania.

Mimo  to  jednak  kobiety,  z  którymi  los  krzyżował 

jego  ścieżki,  nie  przyjmowały  jego  filozofii  życiowej 
życzliwie.  Ich podejście  można by  delikatnie  określić 
jako zniechęcające.

William  zmarszczył  czoło,  potrząsnął  głową, 

otworzył  drzwiczki  ciężarówki  i  z  niechęcią  wybiegł 
na wciąż padający deszcz.

Bailey  rozejrzała  się  po  wielkiej  sali,  w  której 

panował  nieopisany  chaos.  W  całej  sali  rzędami 
ustawione  były  stoły  przykryte  kolorową  bibułą,  a 
dokoła nich w różnych kierunkach biegało co najmniej 
pięćdziesiąt osób,  przekrzykujących  się  nawzajem. W 
całym  pomieszczeniu  panował  taki  hałas,  że  Bailey 
zastanawiała się, czy ktoś w ogóle słyszy kogokolwiek 
innego. Wszyscy jednak byli pogodni i uśmiechnięci i 
stwarzali atmosferę radosnego podniecenia.

-  Cześć -  powiedział  ktoś  za  plecami  Bailey. 

Odwróciła  się  i  spostrzegła  młodą  kobietę,  siedzącą 
przy stoliku obok wejścia.

background image

- Jestem Sheila, a ty jesteś zupełnie przemoczona. -
To prawda - roześmiała się Bailey. - Przemokłam

do suchej nitki.

- Nie  jesteś  w  tym  odosobniona  -  odrzekła  Sheila 

pogodnie.  -  Tu  jest  mnóstwo  przemoczonych  ludzi. 
Powiedz mi, jak  się  nazywasz,  a ja  ci  powiem,  gdzie 
jest twój stolik.

W  chwilę  później  Bailey  odnalazła  przeznaczone 

sobie miejsce i zabrała się do rozpakowywania pudła. 
Każdy  pojemnik  ze  słodyczami  opatrzony  był  jasno 
błękitną  etykietką,  na  której  skrzydlaty  Pegaz  leciał 
między  chmurami.  Zawartość  słoików  i  puszek 
mogłaby  skusić  najwybredniejszego  smakosza.  Były 
tam  wiśnie  w  czekoladzie,  precelki  oblewane  białą 
czekoladą,  żelki,  pałeczki  z  lukrecji,  groszki  z 
galaretki, 

karmelowo-orzechowe 

batoniki, 

nieprzyzwoicie  gęsty  krem  i  wiele  innych 
przysmaków.  Właśnie  stawiała  na  stoliku  ostatnią 
puszkę, gdy w drzwiach pojawił się William z drugim 
pudłem.

- Zaopatrzenie  -  powiedział,  stawiając  karton  na 

podłodze.

Zanim  Bailey  zdążyła  odpowiedzieć,  z  przeciwnej 

strony 

podeszła 

do 

nich 

atrakcyjna 

trzydziestokilkuletnia kobieta.

- Obydwoje zdążyliście na czas - odezwała się. - To 

świetnie. Jak wam się tu podoba?

- Same atrakcje  - odrzekł sucho  William.  - Uwiel-

biam chodzić przez cały dzień w mokrym ubraniu. Na 
pewno mi powiesz, że nie ma już czasu, żebym mógł 
pójść do domu i przebrać się, zgadłem? Oczywiście, 
że nie ma czasu. Czy znasz już Bailey?

- Tak, spotkaliśmy się na parkingu.

background image

- To  dobrze  -  odrzekła  Alice.  -  Bailey,  jesteś 

zupełnie mokra. Przykro mi z powodu tej pogody, ale 
przynajmniej  jest  ciepło,  więc  nikt  nie  powinien  się 
przeziębić.

- Zaraz wyschnę  -  odrzekła  Bailey.  - Nie  przejmuj 

się mną, Alice.

- Jeśli wrócę do domu przeziębiony, droga siostro -

powiedział William - to ty będziesz gotować mi rosół i 
podawać soki, dopóki całkiem nie wyzdrowieję.

- Williamie,  nie  marudź.  Dochód  z  kiermaszu 

przeznaczony jest na szlachetny cel.

- Słyszeliśmy  już  o  tym,  Alice  -  roześmiał  się 

William.  -  Jesteśmy  w  wiosce  dla  emerytów  „Złota 
Jesień”. Ten budynek - zakreślił ręką krąg w powietrzu 
- jest centrum wioski, a celem kiermaszu jest zebranie 
funduszy,  dzięki  którym  pensjonariusze  będą  mogli 
wytwarzać produkty rzemiosła artystycznego. Te zaś z 
kolei zostaną sprzedane na...

- Na  kiermaszach,  które  sami  zorganizują  w 

przyszłości - roześmiała się Bailey.

- Dobrze,  dobrze  -  poddała  się  Alice,  wznosząc 

ramiona do góry w geście kapitulacji. - Ale w każdym 
razie udało mi się tu ściągnąć was obydwoje, prawda? 
-  Po  chwili  dodała:  -  Williamie,  jeszcze  nawet  nie 
zająłeś swojego miejsca. Za piętnaście minut otwiera-
my drzwi dla  publiczności. Wynoś się stąd! Idź po te 
doniczki  z  ziołami,  które  obiecałeś  przynieść.  I 
owszem,  fakt,  że  sam  je  wyhodowałeś,  został 
odnotowany  z  należytą  uwagą  i  szacunkiem.  Idź  już, 
idź...

- Boże, ależ z ciebie zrzęda - jęknął William. - Jak 

ten Raymond z tobą wytrzymuje?

- Kocha mnie. Idź już!

background image

William  odwrócił  się  na  pięcie  i  odszedł.  Bailey 

przez chwilę patrzyła za nim, po czym zauważyła,  że 
Alice obserwuje ich obydwoje.

- Przystojny  drań,  prawda?  -  zapytała  Alice, 

pochylając  się  w  jej  stronę.  -  Jest  także  inteligentny, 
rozsądny, pracowity...

- A także dzielny i odważny? - przerwała jej Bailey 

z  uśmiechem.  -  Alice,  proszę  cię,  nie  baw  się  w 
swatkę.

Alice westchnęła.
- Swatanie  czasem  przynosi  niezłe  efekty,  ale  w 

tym  wypadku  traciłabym  tylko  czas.  Ty  i  William 
zupełnie do siebie nie pasujecie.

- Dlaczego?
- Bo  on szuka staroświeckiej kobiety,  takiej,  która 

poświęciłaby  się  dla  domowego  ogniska,  męża  i 
dzieci.  Odkąd  sięgnę  pamięcią,  zawsze  był 
zdecydowany  znaleźć  sobie  taką  żonę.  A  ja  sporo  z 
tobą rozmawiałam i wiem, że dla ciebie najważniejszy 
jest  sklep.  Więc...  -  wzruszyła  ramionami.  -  Nie 
nadajecie się dla siebie.

- Och  -  Bailey  spojrzała  w  kierunku,  w  którym 

poszedł  William.  -  Rozumiem.  Nie  wydaje  ci  się,  że 
on trochę nie nadąża za epoką?

- Tak,  ale  spróbuj  mu  to  wytłumaczyć.  No  cóż, 

muszę  iść  do  swoich  obowiązków.  Takie  miejsce  to 
prawdziwe  zoo.  Kończ  już  urządzanie  swojego 
stoiska, Bailey, bo impreza zaczyna się za kilka minut.

- Będę gotowa na czas.

Alice  odeszła,  a  Bailey  sięgnęła  do  stojącego  na 

podłodze  pudła  i  wyjęła  z  niego  puszkę 
czekoladowych

background image

kulek. Jednak zanim postawiła ją na stole, jeszcze raz 
spojrzała w stronę Williama.

Jakie  to  dziwne,  pomyślała.  Słowa  Alice  sprawiły, 

że  jej  radosny  nastrój  przygasł.  To  było  śmieszne. 
Skoro William zdecydowanie postanowił ożenić się ze 
staroświecką  kobietą,  która  skupiałaby  swe  zaintere-
sowania wyłącznie na mężu i dzieciach, w takim razie 
Bailey  rzeczywiście  nie  była  odpowiednią  partnerką 
dla  niego.  W  jej  życiu  najważniejsze  było  „Słodkie 
Marzenie”.  Ten  sklep  był  częścią  jej  istoty.  Uważała 
się  za  kobietę  interesu.  Postanowiła  odnieść  sukces  i 
nic nie mogło jej od tego postanowienia odciągnąć.

Wiedziała,  że  musi  wyrzec  się  wielu  rzeczy,  by 

osiągnąć  swój  cel.  Od  czasu  do  czasu,  jeśli  nie  była 
zbyt  zajęta,  umawiała  się  z  mężczyznami,  ale  w  jej 
życiu nie było miejsca na poważny związek. Marzenia 
o  kochającym  mężu  i  dziecku  już  dawno  pokryły  się 
kurzem,  zepchnięte 

w  najgłębsze 

zakamarki 

świadomości. Nie można mieć wszystkiego. Wybrała, 
więc niech tak będzie.

Skąd  w  takim  razie  wzięła  się  ta  jej  nagła 

melancholia?  Owszem,  William  Lansing  był 
przystojny  i  bardzo  męski.  Wytwarzał  wokół  siebie 
podniecającą atmosferę i w chwili gdy spojrzenie jego 
pięknych szarych oczu spoczęło na Bailey, ogarnęło ją 
zmysłowe zauroczenie. Ale to jeszcze nie był powód, 
by  czuć  rozczarowanie  na  wiadomość,  że  ona  i 
William 

różnią 

się 

zasadniczo 

swoich 

oczekiwaniach.

No więc dobrze. Wiedziała, że jej reakcja na słowa 

Alice  była  absurdalna,  wiec  po  prostu  postanowiła  o 
niej  nie  myśleć,  uznała  za  irracjonalną  i  niewartą 
dalszych rozważań. Dość tych bzdur.

background image

Zdecydowanie  skinęła  głową  i  zajęła  się 

opróżnianiem  pudła.  Ustawiała  właśnie  słoiki  w 
piramidę, gdy znów zobaczyła Williama. Zbliżał się w 
jej stronę, niosąc w rękach wielki otwarty karton.

- Cześć, sąsiadko - powiedział, stawiając karton na 

podłodze obok jej stolika. - Przestało padać. Teraz, gdy 
już  oboje  zdążyliśmy  zupełnie  przemoknąć,  zaczyna 
świecić słońce.

Bailey roześmiała się.

- Mam  nadzieję,  że  dzięki  temu  więcej  ludzi 

przyjdzie na kiermasz. Ja już prawie wyschłam.

William przyjrzał się jej.

- Mówiłem  ci,  że  deszcz  zmył  z  ciebie  całe  błoto, 

którym cię ochlapałem. Jesteś zupełnie czysta.

Heban,  pomyślał.  Jej  lśniące  włosy  miały  kolor 

hebanu i otaczały jej twarz krótkimi, miękkimi lokami. 
Miał ochotę wsunąć palce w te jedwabiste pukle. Była 
piękna. Nie wyglądała jak wielkomiejska, zwalająca z 
nóg piękność. Nie, prezentowała się świeżo i  zdrowo, 
jak z obrazka.

- Williamie? - Bailey przechyliła  głowę. - Czy coś 

się  stało?  Przyglądasz  mi  się  z  takim  dziwnym 
wyrazem twarzy.

- Co takiego? Nie, nic się nie stało. Zamyśliłem się 

po prostu. Ale muszę się tu rozpakować, zanim Alice z 
plemienia Hunów znów się tu pojawi.

William  zajął  się  swoim  stoiskiem,  a  Bailey  wciąż 

na nowo przestawiała swoje słoiki, ukradkiem zerkając 
na niego spod rzęs.

Miał  na  sobie  obcisłe,  czarne  dżinsy,  znakomicie 

podkreślające  długie,  szczupłe  nogi  i  wąskie  biodra, 
oraz koszulkę polo w błękitnym kolorze, który świet-

background image

nie  wyglądał  przy  jego  opaleniźnie,  szarych  oczach  i 
gęstych, ciemnych włosach. Podobał jej się jego głos, a 
także jego śmiech i zmarszczki, które pojawiały się w 
kącikach jego oczu, gdy się uśmiechał.

Dość  tego,  Bailey,  upomniała  się  surowo.  Co 

jeszcze?  Może  powinna  wpatrywać  się  w  niego 
tęsknie, wzdychać głęboko i rozpłynąć się w kałuży u 
jego  stóp?  Reagowała  na  obecność  Williama  jak 
nastolatka. Było to wręcz nieprzyzwoite. Pomyślała, że 
musi się wziąć w garść, zanim zrobi z siebie kompletną 
idiotkę.

- No, dobrze - odezwał się William. Na dźwięk jego 

głosu Bailey drgnęła i oderwała się od swoich myśli.
- Lepiej już nie będzie.

Spojrzała  na  jego  stoisko  i  uśmiechnęła  się  z 

aprobatą. 

Stół 

zastawiony 

był 

kolorowymi 

plastikowymi 

doniczkami, 

których 

rosły 

najrozmaitsze zioła. Wyglądało to bardzo ładnie. Zioła 
były zdrowe i zadbane.

- Piękne - powiedziała. - Sam je wyhodowałeś?

- Oczywiście, że tak, proszę pani. Nigdy wcześniej 

nie  próbowałem  się  bawić  w  ogrodnika,  ale  coraz
bardziej  mnie  to  wciąga.  Postanowiłem  rozszerzyć 
swój asortyment, a to oznacza, że będę musiał pójść do 
biblioteki  i  jeszcze  trochę  poczytać.  -  Usiadł  na 
składanym 

metalowym 

krześle 

przy 

stoliku, 

zmarszczył  czoło  i  potrząsnął  głową.  -  Miałem  inne 
plany  na  sobotę,  ale  Alice  zawsze  potrafiła  owinąć 
mnie  sobie  wokół  małego  palca.  To  się  chyba  już 
nigdy nie zmieni - wzruszył ramionami. - A ty gdzie ją 
poznałaś?

Bailey  poprawiła  się  na  krześle.  Na  zajęciach 

aerobiku, jakieś rok temu. Od tego czasu widujemy się 
dwa razy w tygodniu i zdążyłyśmy

background image

się  zaprzyjaźnić.  Od  czasu  do  czasu  jadamy  razem 
lunch  i  Alice  dość  często  przychodzi  do  mojego 
sklepu.

- Na  pewno  masz  dużo  pracy  w  „Słodkim 

Marzeniu”.

- Bardzo dużo - skinęła głową.

- Miałem przyjemność spróbować twoich słodyczy 

u Alice. Są znakomite.

- Dziękuję panu - Bailey uprzejmie skłoniła głowę. 

-  Zadowolenie  klienta  jest  naszym  najważniejszym 
celem.

- Chyba  słyszałem o  twoim  sklepie,  zanim  jeszcze 

Alice mi o nim wspomniała. Masz znakomitą opinię.

Bailey obdarzyła go uśmiechem, zastanawiając się, 

co  mogłaby  odpowiedzieć  zamiast  zwykłego 
„dziękuję”,  ale  nic  jej  nie  przyszło  do  głowy.  Ze 
zdumieniem  zauważyła,  że  pochwały  Williama 
sprawiają  jej  wielką  przyjemność.  W  ciągu  ostatnich 
trzech  lat  wielokrotnie  słyszała  komplementy  od 
mężczyzn,  którym  imponował  fakt,  że  osiągnęła 
sukces  w  tak  krótkim  czasie.  Zawsze  lubiła  słuchać 
pochwał, ale nie przypominała sobie, by kiedykolwiek 
wcześniej  reagowała  na  słowa  uznania  tak  jak  na  te, 
które pochodziły z ust Williama.

Nie  bądź  głupia,  pomyślała.  Przecież  i  tak 

najważniejszym punktem na liście wymagań Williama 
dotyczących  kobiet  jest  gotowość  do  poświęcenia  się 
dla dzieci, domu i męża. On poszukuje staroświeckiej 
pani  domu,  a  nie  nowoczesnej  dziewczyny  z  lat 
dziewięćdziesiątych, dążącej do sukcesu zawodowego.

Dlaczego właściwie zawraca sobie głowę rozważa-

niami nad tym, czego oczekuje William? Wiedziała, że 
to nie jest partner odpowiedni dla niej. W jej życiu nie

background image

było  miejsca  ani  czasu  na  poważny  związek,  który 
wymagałby znacznego zaangażowania.

Zbierz  się  do  kupy,  Bailey  Crandell,  pomyślała. 

Musi  patrzeć  na  Williama  tak,  jak  na  wszystkich 
innych  mężczyzn,  którzy  pojawiali  się  w  jej  życiu. 
Mężczyźni  dla  niej  dzielili  się  na  tych,  z  którymi 
ewentualnie mogła się od czasu do czasu umówić, i na 
takich, którzy zupełnie jej nie interesowali.

William Lansing interesował ją z pewnością.

Jako  kandydat  do  okazjonalnych  spotkań,  dodała 

szybko.  Tylko  tyle  i  nic  więcej. Jeśli  on  zechce  się  z 
nią  umówić,  Bailey  się  zgodzi.  Jeśli  nie  zaproponuje 
jej  randki,  nie  stanie  się  nic  strasznego.  A  właściwie 
sama może go zaprosić do kina i na kolację. Dlaczego 
by nie?

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

W  ciągu  następnej  godziny  na  kiermaszu  pojawili 

się  klienci  i  Bailey  miała  pełne  ręce  roboty.  Hałas  w 
pomieszczeniu  stawał  się  coraz  większy.  Ponad 
odgłosami  rozmów  i  śmiechu  do  uszu  Bailey 
dobiegały kichnięcia Williama.

Obserwowała  go  ukradkiem,  gdy  rozmawiał  z 

osobami  zatrzymującymi  się  przy  jego  stoisku.  Za 
każdym razem, gdy na jego opalonej twarzy pojawiał 
się uśmiech, Bailey czuła przyspieszone bicie serca.

W południe pojawiła się przy nich  Alice. Położyła 

na  stolikach  owinięte  w  celofan  kanapki  i  puszki  z 
napojami,  powiedziała  „na  zdrowie”,  gdy  William 
kichnął, i odbiegła.

- Od samego patrzenia na nią czuję się zmęczona -

zaśmiała  się  Bailey.  Skorzystała  z  tego,  że  ruch 
chwilowo się zmniejszył, i zajęła się jedzeniem.

William przełknął połowę swojej kanapki.

- Gdy Alice coś robi - powiedział - oddaje się temu 

bez  reszty.  Jedna  z  organizacji,  do  których  należy, 
podarowała tej wiosce kilka drzewek. Alice przyjecha-
ła  tutaj,  kopała  dołki  i  pomagała  te  drzewka  sadzić. 
Potem  zaczęła  odwiedzać  to  miejsce  regularnie,  żeby 
pogadać  z  pensjonariuszami  czy  zabrać  kogoś  do 
lekarza. Robiła wszystko, co było potrzebne. Polubiła

background image

wielu  staruszków,  którzy  tu  mieszkają.  Gdy 
dowiedziała  się,  że  mają  problem  z  funduszami, 
postawiła sobie za cel wyprowadzenie ich na prostą.

- To  godne  podziwu.  Zauważyłam,  że  bardzo  jej 

zależy,  żeby  ten  kiermasz  się  udał,  ale  nigdy  nie 
rozmawiałyśmy o tym, jak to się stało, że właśnie ona 
się tym zajęła.

- Ona... A psik! Przepraszam.
- Williamie  -  Bailey  przechyliła  się  nieco  w  jego 

stronę - czyżbyś się przeziębił?

- Niemożliwe. Ostatni raz byłam przeziębiony jako 

małe dziecko. A psik! A psik! O, cholera!

- Przeziębiłeś  się  -  powtórzyła  Bailey  ze 

zdecydowanym kiwnięciem głowy.

- Ale skąd!
- Nie masz powodu tak się najeżać. Każdy przecież 

czasem się przeziębią.

- Ale nie ja!
-  Och,  Boże  -  odrzekła  Bailey  z  uśmiechem.  -

Zapomnij o tym, co powiedziałam. Widzę, że uraziłam 
twoją męską dumę.

-Mmm...  -mruknął  William.  Rzucił  jej  pochmurne 

spojrzenie, po  czym  skupił  uwagę na  drugiej  połowie 
swojej kanapki.

- Dzień dobry, dzieci -odezwał się jakiś głos.- Jak to 

miło, że przyszliście. Wspaniała uroczystość, prawda?

Bailey  i  William  podnieśli  się  i  obydwoje 

jednocześnie zaniemówili na widok stojącej przed nimi 
maleńkiej  kobiety.  Staruszka  miała  co  najmniej 
siedemdziesiąt  lat.  Ubrana  była  w  skromną  ciemną 
sukienkę ozdobioną sznurkiem pereł. Za cały makijaż 
służyła jej odrobina bladoróżowej szminki.

background image

Zdumienie  Bailey  i  Williama  wywołał  jednak 

kapelusz  sterczący  na  jej  kędzierzawych  siwych 
włosach.  Był  olbrzymich  rozmiarów  i  drobna  kobieta 
wyglądała,  jakby  miała  za  chwilę  stracić  równowagę 
pod jego ciężarem. Wielkie rondo kapelusza ginęło pod 
plastikowymi  owocami  naturalnej  wielkości.  Był  tam 
banan, zielone jabłko, kiść fioletowych winogron, kilka 
czerwonych  wiśni  oraz  pomarańcza,  wszystko  z 
ogonkami i zielonymi liśćmi.

- Jestem  Mary  Margaret  Swan  -  oznajmiła 

rozpromieniona staruszka. - Mieszkam tutaj, w „Złotej 
Jesieni”. To bardzo ładna nazwa, prawda? - roześmiała 
się. Jej śmiech był wesoły i zaraźliwy. William i Bailey 
odpowiedzieli jej uśmiechem.

- A  wy  kim  jesteście,  dzieci?  -  zapytała  Mary 

Margaret.

William dokonał prezentacji, po czym oznajmił:

- Bardzo mi się podoba pani kapelusz.
Mary Margaret z upodobaniem poklepała rondo.
- Robi wrażenie, prawda? Waży odrobinę  za dużo, 

ale jest tak unikalny, że prawie zawsze go noszę. Alice 
uważa, że wyglądam w nim świetnie.

- William jest bratem Alice - wtrąciła Bailey.
- Naprawdę?  -  zaciekawiła  się  Mary  Margaret. 

Przymrużyła  oczy  i  pochyliła  się  w  jego  stronę, 
przytrzymując  przy  tym  obiema  dłońmi  wysuwający 
się niebezpiecznie do przodu kapelusz. - Rzeczywiście, 
istnieje  duże  podobieństwo  rodzinne.  Z  pewnością 
jesteś bratem Alice, mój drogi.

William roześmiał się.

- Cieszę  się,  że  mnie  pani  utwierdziła  w  tym 

przekonaniu, bo zawsze mi się wydawało, że tak jest.

background image

- Dobrze  jest  się  dowiedzieć,  że  jesteśmy  tymi,  za 

kogo  się  uważamy,  prawda?  -  odrzekła  wesoło  Mary 
Margaret.  -  Cieszę  się,  że  mogłam  cię  uspokoić, 
Williamie. W ostatnich latach swojego życia mój drogi 
świętej pamięci mąż, Jeremiasz, sądził, że jest Teddym 
Rooseveltem.  Przez  cały  czas  dął  w  trąbkę  i  płatał 
rozmaite figle.

- Poszczęściło mu się, że miał panią za żonę - rzekł 

William.

Bailey  pomyślała,  że  on  jest  ogromnie  miły  i 

cierpliwy. Była to kolejna cecha jego osobowości. Co 
chwilę odkrywała w nim nowe zalety.

- Och,  Boże  -  odezwała  się  Mary  Margaret, 

wyrywając  Bailey  z  zamyślenia  -  od  tego  pięknego 
kapelusza  zaczyna  mnie  już  boleć  głowa,  a  bardzo 
chciałabym obejrzeć tutaj wszystko. Mój pokój jest po 
drugiej  stronie  ośrodka  i  jeśli  tam  pójdę,  to  nie  będę 
już miała siły wrócić.

- Może... - zaczęła Bailey.
- Zaraz  -  przerwała  jej  Mary  Margaret  -  nie 

powierzyłabym  mojego  kapelusza  przypadkowej 
osobie, ale ty przecież jesteś bratem Alice. Doskonale 
się składa.

Przy  tych  słowach  zdjęła  dzieło  sztuki  z  głowy  i 

rzuciła je Williamowi, który wykazał się refleksem i w 
porę pochwycił kapelusz.

- Od  razu  lepiej  -  powiedziała  Mary  Margaret, 

klepiąc  się  po  czubku  głowy.  -  Idę  się  rozejrzeć.  Z 
góry  dziękuję,  kochany,  za  opiekę  nad  moim 
kapeluszem.  To  najcenniejsza  rzecz,  jaką  posiadam, 
ale  wierzę,  że  zajmiesz  się  nim  tak,  jakby  należał  do 
ciebie.

- Zaraz, chwileczkę - jęknął William, wpatrując się 

w kapelusz.

background image

- Oczywiście, że się nim zajmie - wtrąciła Bailey. -

Zaopiekuje  się  nim  tak  dobrze,  że  wszyscy  będą 
uważali, iż kapelusz należy do niego.

- Wspaniale  -  ucieszyła  się  Mary  Margaret, 

oddalając się szybko.

- Hej,  zaraz,  niech  pani  zaczeka!  -  wołał  William, 

trzymając  kapelusz  na  odległość  wyciągniętej  ręki, 
jakby  się  bał,  że  owoce  mogą  go  lada  chwila 
zaatakować.

Obok nich przemknęła kobieta w krótkiej spódnicy i 

obcisłym sweterku.

- Śliczną masz czapeczkę, skarbie - rzuciła gardło-

wym  głosem.  Mrugnęła  do  Williama  i  zniknęła  za 
rzędem stolików.

- Wspaniale  -  jęknął  William  z  rozpaczą.  -  Po 

prostu wspaniale.

Bailey  roześmiała  się.  Wewnętrzny  głos  kobiecej 

intuicji  podpowiadał  jej,  że  dla  Williama  sytuacja 
wcale  nie  jest  zabawna  i  że  nie  powinna  się  z  niego 
śmiać,  ale  nie  potrafiła  opanować  rozbawienia. 
William stał w miejscu jak zastygły i wpatrywał się w 
kapelusz z grozą na twarzy.

Bailey pokładając się ze śmiechu opadła na krzesło i 

splotła  ręce  na  brzuchu.  Usiłowała  złapać  oddech, 
wziąć się w garść i  uspokoić, zanim William ją  udusi 
gołymi rękami, ale gdy podniosła wzrok i znów ujrzała 
morderczy  wyraz  jego  twarzy,  dostała  takiego  ataku 
śmiechu, że łzy spłynęły jej po policzkach.

Biegnąca  w  ich  stronę  Alice  zatrzymała  się 

gwałtownie  i  rozszerzonymi  ze  zdumienia  oczami 
spojrzała na rozgrywającą się tuż przed nią scenę.
- Och, dobry Boże - powiedziała wreszcie - Mary

background image

22

Margaret  tu  byłą.  Ona  jest  kochana,  ale  ma  bzika  na 
punkcie  tego  kapelusza.  Kiedyś  był  tu  burmistrz  i 
skończyło  się  tym,  że  trzymał  to  okropieństwo  w 
objęciach. Nigdy się tu więcej nie pojawił. Williamie, 
to  nie  wybuchnie.  Po  prostu  połóż  go  ostrożnie  na 
podłodze.  Bailey,  czy  byłabyś  łaskawa  przestać  się 
śmiać?  Jeśli  mnie  zarazisz,  to  William  za  chwilę 
zamorduje nas obydwie.

- Próbuję  -  wydyszała  Bailey,  ocierając  łzy  z 

policzków. - Ale, Alice, to jest takie zabawne.

William położył kapelusz pod stołem i popatrzył na 

obie kobiety ponuro.

- Szkoda,  że  nie  mogłam  ci  zrobić  zdjęcia  z  tym 

kapeluszem - powiedziała Alice.

Bailey roześmiała się.
- Nie  zaczynaj  znowu  -  mruknął  William  groźnie. 
Uniosła obie ręce w geście kapitulacji i zatrzepotała

rzęsami.

- Nie śmieję się, Williamie. To, co widzisz na mojej 

twarzy, to wyraz najwyższej powagi.

- Mmm... - mruknął ponuro.
- Nie  bądź  taką  mimozą,  Williamie  -  zaśmiała  się 

jego  siostra.  -  Och,  muszę  o  tym  opowiedzieć 
Raymondowi.  Strasznie  mu  się  to  spodoba.  Na 
kiermaszu  widziano  tytana  biznesu,  wybitnie 
utalentowanego  doradcę  inwestycyjnego,  Williama 
Lansinga, oraz jego niezwykły kapelusz...

- Daj mi spokój, Alice - przerwał jej William. - Ile 

chcesz  za  obietnicę,  że  będziesz  trzymać  gębę  na 
kłódkę?

Alice dotknęła palcem podbródka.
- Zaraz, niech się zastanowię - powiedziała, wpat -

background image

rując się przed siebie. - Będzie cię to kosztowało nieco 
czasu.

- Zauważ - wpadła jej w słowo Bailey - że ja także 

byłam tu naocznym świadkiem. Moje milczenie także 
można kupić.

- Ach,  tak?  -  zapytał  William.  Na  jego  ustach 

pojawił  się  szeroki  uśmiech.  -  To  może  być 
interesujące.  Co  proponujesz,  Bailey?  Czy  chcesz, 
żebym zrzucił z siebie ubranie, byś mogła mnie uwieść 
bez przeszkód?

Bailey  spojrzała  w  oczy  Williama,  gorączkowo 

szukając  w  myślach  jakiejś  dowcipnej,  złośliwej 
odpowiedzi, ale wstrzymała oddech, gdy zauważyła, że 
on  już  się  nie  uśmiecha,  a  rozbawienie  w  jego 
wyrazistych  szarych  oczach  zmieniło  się  w  śmiałe 
pożądanie.  Rzucona  żartem  propozycja  najwyraźniej 
przemówiła  do  jego  wyobraźni  -  a  co  było  jeszcze 
gorsze,  sprawiła,  że  i  Bailey  puściła  wodze  swojej 
fantazji.  Wyobraziła  sobie  nagle  Williama  stojącego 
przed  nią  nago  i  poczuła,  że  się  rumieni.  Stała  jak 
wmurowana, nie mogąc oderwać od niego wzroku. Nie 
widziała  niczego  dokoła  siebie;  wszystko  wokół  nich 
dwojga  było  okryte  wirującą,  zmysłową  mgłą.  Na 
całym  świecie  istnieli  tylko  oni  i  pragnienie 
niepodobne  do  niczego,  co  dotychczas  w  życiu 
zdarzyło jej się przeżywać.

William  niejasno  zdawał  sobie  sprawę,  że  po 

plecach  spływa  mu  strużka  potu.  Patrzył  na  Bailey 
zastanawiając  się,  co  się  z  nim  dzieje.  Przecież  tylko 
żartowali we trójkę z Alice. Przez jego umysł przebie-
gały  kuszące  wizje.  Wyobrażał  sobie,  jak  zdejmuje 
ubranie swoje i Bailey, przygarniają do siebie i całuje. 
Widział, jak obydwoje opadają na łóżko, ich ciała

background image

splatają  się  ze  sobą,  stają  się  jednością.  Widział  to 
wszystko i miał wrażenie, jakby wokół niego zaciskała 
się rozpalona obręcz.

Boże, pomyślał, co ta kobieta ze mną robi?

- Ja...  hm...  -  zaczęła  Alice  i  urwała,  przyglądając 

się  Bailey i  Williamowi.  Cofnęła  się o krok.  - Muszę 
iść,  żeby  sprawdzić,  czy  wszystko  przebiega  bez 
zakłóceń.

Głos  Alice  w  końcu  przedarł  się  przez  zmysłową 

mgłę otaczającą Bailey. Odwróciła wzrok od Williama 
i spojrzała na przyjaciółkę.

- Co powiedziałaś? - zapytała nie swoim głosem.

- Co?  -  dołączył  się  William,  patrząc  na  siostrę  ze 

zmarszczonym czołem.

- O mój Boże - Alice odchrząknęła, nie spuszczając 

z  nich  wzroku.  -  Zajrzę  do  was  później.  Na  razie!  -
rzuciła i szybko odeszła.

Bailey  zajęła  się  porządkowaniem  puszek  na  stole. 

Wiedziała,  że  ręce  jej  drżą  i  była  na  siebie  zła. 
Powtarzała  sobie,  że  jej  reakcja  na  słowa  Williama 
była  po  prostu  śmieszna.  Nawet  przerażająca.  Przez 
resztę dnia miała zamiar go ignorować.

- Bailey - powiedział William cicho - przed chwilą, 

kilka minut temu...

Gwałtownie  podniosła  głowę  i  napotkała  jego 

spojrzenie.

- Nie  -  powiedziała.  -  Williamie,  to  nic  nie 

znaczyło.  To  była  po  prostu  jedna  z  rzeczy,  które 
czasem  zdarzają  się  bez  żadnej  przyczyny.  Nie  warto 
się  nad  tym  zastanawiać  ani  przydawać  temu  zbyt 
wielkiego znaczenia. Właściwie nie ma sensu nawet o 
tym rozmawiać.

background image

Przez długą chwilę wpatrywał się w jej twarz.

- Dobrze  -  powiedział  wreszcie.  -  Idę  poszukać 

czegoś do picia. Przynieść ci puszkę coli?

Potrząsnęła  głową.  Gdy  William  odszedł,  położyła 

dłoń na sercu i wzięła głęboki oddech. Miała nadzieję, 
że to ją uspokoi.

Co  za  przedstawienie,  pomyślała  z  niechęcią.  Bez 

wątpienia  zachowała  się  niczym  przewrażliwiona 
dziewiętnastowieczna  stara  panna,  której  wstydliwość 
zostałaby  wystawiona  na  szwank,  gdyby  William 
nawiązał  rozmowę  o  dziwnym  zauroczeniu,  które 
ogarnęło ich oboje.

Och, 

do 

cholery, 

była 

rzeczywiście 

przewrażliwiona.  Czuła  zamęt  w  myślach  i  obawiała 
się,  że  lada  chwila  zupełnie  straci  nad  sobą  kontrolę. 
Dość już tego. Ze wszystkich sił spróbowała się wziąć 
w  garść  i  po  chwili  poczuła,  że  znów  panuje  nad 
sytuacją.

- Dobrze  -  powiedziała  głośno  do  siebie  i 

zdecydowanie skinęła głową.

William wyciągnął puszkę ze stojącego przy ścianie 

pojemnika z lodem, zapłacił i uświadomił sobie, że nie 
ma ochoty na colę.

Chodziło mu tylko o to, by choć na chwilę oddalić 

się od Bailey. Bailey Crandell, powtórzył  w myślach, 
wpatrując  się  przed  siebie  nie  widzącym  wzrokiem. 
Zupełnie  go  wytrąciła  z  równowagi.  Fakt,  że  nie 
chciała rozmawiać o tej dziwnej zmysłowej chwili, był 
dla niego dowodem, że zdała sobie sprawę z tego, co 
się wówczas działo, i że poruszyło ją to równie mocno, 
jak jego.  Ze zmarszczonym czołem obracał  puszkę  w 
dłoniach.

background image

Wiec  co  teraz?  Epizod  z  Bailey  był  jak  nagły 

rozbłysk  światła.  Takie  rzeczy nie  zdarzają  się  bez 
żadnego  powodu.  Istniało  między  nimi  silne  przycią-
ganie, które z każdą chwilą stawało się potężniejsze.

Co  teraz?  -  powtórzył  w  myślach.  Teraz...  nic.  To 

coś należy po prostu zignorować. Początkowy impuls, 
by za tym podążyć i odkryć, co to wszystko oznacza, 
najwyraźniej  był  pomyłką.  Nie  było  sensu  badać 
sytuacji dokładniej.

Bailey 

była 

niezależną 

kobietą 

lat 

dziewięćdziesiątych,  dążącą  do  osiągnięcia  sukcesu 
zawodowego. 

Jej 

dotychczasowe 

dokonania 

świadczyły  o  tym,  że  jest  bez  reszty  oddana  swojej 
firmie.

Była  śliczna  i  miała niesłychane poczucie humoru. 

Przekonał  go  o  tym  jej  wybuch  śmiechu,  gdy  Mary 
Margaret  obdarowała  go  tym  okropnym  kapeluszem. 
Ale w żadnym razie nie nadawała się do pełnienia roli 
żony i matki.

William  uznał,  że  z  powodu  owego  dziwnego 

zdarzenia, jakie zaszło między nimi, lepiej będzie, jeśli 
zrezygnuje  z  zamiaru  widywania  się  z  nią,  choćby 
nawet  tylko  od  czasu  do  czasu.  Po  dzisiejszym  dniu 
nie zobaczy się z nią nigdy więcej.

Ale już w następnej chwili poczuł, że pragnie się z 

nią widywać.

- William?

Podniósł wzrok i ujrzał przed sobą Alice.

- Co takiego? - zapytał niechętnie.
- Patrzysz  na  tę  puszkę,  jakby  to  był  twój 

największy wróg.

Wrzucił puszkę do stojącego obok kosza na śmieci.

- Już - powiedział. - Teraz lepiej?

background image

- Boże, ależ ty jesteś drażliwy. - Alice przyjrzała mu 

-się uważnie. - Oczywiście, facet, którego przed chwilą 
zafascynowała  kobieta,  ma  prawo  znajdować  się  w 
szoku.

- Nie rozumiem, o czym mówisz.
- Daj  spokój,  Williamie.  Przecież  tam  byłam. 

Pociąg, który czujesz do Bailey, jest jak napięcie prądu 
elektrycznego.  Tak  wyraźne,  że  niemal  widoczne 
gołym okiem. Nie możesz temu zaprzeczyć!

-Ale mogę to zignorować i tak właśnie mam zamiar 

zrobić.

Alice westchnęła.
- Dlatego,  że  Bailey  jest  kobietą  interesu  i  nie 

przypomina staroświeckiej, szczebioczącej kobietki?

- Świetnie to ujęłaś.
- Williamie, mam ochotę cię udusić. Między tobą a 

Bailey  zdarzyło  się  coś  niezwykłego!  Czy  naprawdę 
chcesz  odwrócić  się  plecami  i  udawać,  że  nic  się  nie 
dzieje?

- Właśnie tak.
- Boże, jak  ty  mnie denerwujesz!  To  śmieszne, jak 

można mieć takie klapy na oczach! Nie zostawiasz ani 
odrobiny  miejsca  na  kompromis,  wymianę  poglądów, 
szukanie 

płaszczyzny 

porozumienia. 

Osobiście 

uważam, że zachowujesz się jak rozpieszczony bachor, 
który musi otrzymać dokładnie to, czego sobie życzy.

- Skończyłaś już? - zapytał William. -  
-   Nie.

- Owszem,  skończyłaś,  bo  ja  nie  mam  zamiaru 

dłużej tego słuchać. Rozpieszczony bachor? Ani trochę. 
Jestem  człowiekiem,  który  dobrze  zna  samego  siebie, 
wie, czego oczekuje od swojej życiowej partnerki i nie

background image

ma  zamiaru  iść  na  kompromis,  zgadzając  się  na 
ustępstwa. Nie widzę w tym nic złego.

- Ale ja  widzę poważne ryzyko, że zestarzejesz się 

samotnie,  Williamie.  Samotny  jak  palec.  Mnóstwo 
ludzi,  włączając  w  to  Raymonda  i  mnie,  jest 
szczęśliwych  w  małżeństwie,  i  byłoby  źle,  gdybyś  ty 
miał  stracić  to  szczęście  z  powodu  swojego  uporu. 
Między tobą  a  Bailey zdarzyło  się  coś  ważnego.  Czy 
ty tego nie rozumiesz?

- Daj  spokój,  Alice.  Muszę  sprzedawać  zioła.  -

William kichnął dwukrotnie i odszedł.

-  Idź  do  diabła  -  zawołała  za  nim  Alice. 

Skrzyżowała  ramiona  na  piersi,  przymrużyła  oczy  i 
głęboko  zamyślona,  spoglądała  się  przed  siebie 
niewidzącym wzrokiem.

Zamknięcie  kiermaszu  wyznaczono  na  piątą  po 

południu.  Kilka  minut  przed  piątą  ostatni  klienci 
pospiesznie kończyli sprawunki.

Przez  całe  popołudnie  na  kiermaszu  był  ruch,  lecz 

bez  nadmiernego  tłoku.  Dzięki  temu  Williamowi  i 
Bailey  udało  się  ze  sobą  nie  rozmawiać,  a 
jednocześnie  nie  sprawiać  wrażenia,  że  ostentacyjnie 
unikają kontaktu.

Bailey  nie  przestawała  zapewniać  się  w  duchu,  że 

panuje nad sobą, ale nie mogła nic poradzić na to, że 
świadoma  była  obecności  Williama.  Kątem  oka 
dostrzegała  każdy  jego  ruch.  Dobiegał  do  niej  jego 
głęboki  głos,  od  czasu  do  czasu  wybuch  szczerego 
śmiechu i około tuzina kichnięć.

Doprowadzało ją to do szału.
Jakaś  kobieta  kupiła  ostatni  słoik  kulek 

czekoladowych.  Stolik  opustoszał.  Po  chwili  ta  sama 
klientka  kupiła  od  Williama  dwie  ostatnie  doniczki  z 
ziołami.

background image

Zmęczona  Bailey  westchnęła  i  osunęła  się  na 
metalowe  krzesło.  Usłyszała  odgłos  kichnięcia  i 
spojrzała  na  Williama.  Siedział  skulony  na  krześle, 
zakrywając twarz dłonią, i masował sobie skronie.

- Jak się czujesz, Williamie? - zapytała. - Kichałeś 

przez całe popołudnie.

William opuścił rękę i spojrzał w jej stronę.

- Czuję się dobrze - oznajmił.
- Mówisz  przez  nos.  Chyba  przeziębiłeś  się  dziś 

rano na tym deszczu.

- Nie, ja  się nigdy nie  przeziębiam. Byle deszczyk 

nie wystarczy, żeby... A psik!

- Na  zdrowie  -  powiedziała  Alice,  która  wyrosła 

przed nimi jak spod ziemi. - Wiecie, ten kiermasz udał 
się  nadzwyczajnie  i  chciałabym  wyrazić  moją 
najgłębszą  wdzięczność  dla  was  obydwojga  za  to,  że 
zechcieliście poświęcić swój czas i produkty.

- Było  bardzo  przyjemnie  -  odrzekła  Bailey.  -

Najbardziej  cieszę  się  z  tego,  że  poznałam  Mary 
Margaret.

William 

wymruczał 

pod 

nosem 

coś 

niezrozumiałego. Żadna z kobiet nie była ciekawa, co 
powiedział.

- Williamie,  daj  mi  kapelusz  Mary  Margaret  -  po 

wiedziała  Alice. - Oddam go jej.  Jest  przy  stoisku  ze 
spinkami  do  włosów.  Właściciele  chcieliby  już  się 
spakować,  ale  Mary  Margaret  nie  może  się 
zdecydować,  czy  bardziej  jej  się  podoba  spinka  z 
plastikową żyrafą, czy z żółwiem w cylindrze.

William  wyciągnął  kapelusz  spod  stołu  i  podał 

siostrze, kichając donośnie.

- Naprawdę się przeziębiłeś - powiedziała Alice.
- Skądże znowu - rzekła Bailey z ironicznym

background image

uśmiechem. - William zapewnił mnie, że żadne wirusy 
nie śmiałyby zaatakować jego organizmu.

- Ach,  rzeczywiście  -  mruknęła  Alice.  William 
patrzył na obie kobiety z wyrzutem.

- Jestem  głodna  -  oznajmiła  jego  siostra.  -  Może 

pójdziemy coś zjeść?

- Och, wydaje mi się, że... - zaczęła Bailey.
-  Nie,  ja...  -  w  tej  samej  chwili  odezwał  się 
William.

- Zadzwonię  do  Raymonda  -  ciągnęła  Alice,  jakby 

niczego nie słyszała - i sprawdzę, czy ma czas i może 
się do nas przyłączyć.

- Nie  musisz  dopilnować  sprzątania?  -  zapytał 

William.

- Nie,  mam  do  tego  ochotników.  Oddam  kapelusz 

Mary  Margaret,  znajdę  jakiś  aparat  telefoniczny  i  za 
chwilę wrócę - rzekła Alice, oddalając się szybko.

- Ale... - Bailey podniosła rękę, po czym wzruszyła 

ramionami.  -  No cóż,  zdaje się,  że czasem trzeba  coś 
zjeść.

- Nie denerwuj się tak - powiedział William sucho. 

-  Będziesz  przecież  w  towarzystwie  bardzo  miłych 
osób.

-  Och, wiem o tym - odrzekła szybko. - Tylko że to 

był  długi,  męczący  dzień.  Sam  hałas  w  tym  miejscu 
wystarczyłby,  żeby  zupełnie  człowieka  wyczerpać. 
Zjem  coś  i  wrócę  do  domu.  Wykąpię  się,  położę  do 
łóżka.  Moja  niechęć  do  pójścia  na  kolację  wynika  ze 
zmęczenia.

Ale  ze  mnie  kłamczucha,  pomyślała  w  tej  samej 

chwili.  Propozycja  Alice  nie  wzbudziła  jej 
entuzjazmu; oznaczała przede wszystkim to, że będzie 
musiała

background image

spędzić jeszcze kilka godzin w towarzystwie Williama 
Lansinga. A to z pewnością nie był dobry pomysł.

Obecność  Williama  wytrącała  ją  z  równowagi. 

Zdawała sobie z tego sprawę. Nie podobało jej się to i 
była  z  tego  powodu  na  siebie  zła.  Przyjęcie 
zaproszenia na ten obiad było wręcz dopraszaniem się 
o kłopoty.

Ale  może  tak  nie  jest.  Alice  i  Raymond  też  tam 

będą.  Może  stare  powiedzenie,  że  w  tłumie  jest  się 
bezpiecznym, okaże się prawdziwe.

William znów usiadł na swoim krześle czekając, aż 

zbierze  mu  się  na  kolejne  kichnięcie.  Czuł  się 
nieszczególnie.  Nie  był  przeziębiony  już  od  lat  i  tym 
razem  także  nie  miał  zamiaru  przyznawać  się  do 
porażki.  Wprawiało  go  to  w  zakłopotanie.  Bailey  też 
zmokła  na  deszczu,  a  nie  kichnęła  ani  razu.  Nade 
wszystko  nie  chciał  okazać  się  mięczakiem.  Nic  z 
tego. Postanowił, że pójdzie na tę kolację i jak zwykle 
będzie pogodny i czarujący.

Na myśl o kolacji zmarszczył czoło. Bailey podała 

liczne  powody,  dla  których  propozycja  wspólnego 
wyjścia  nie  wzbudziła  w  niej  entuzjazmu,  ale  fakt 
pozostawał  faktem:  jej  pierwsza  reakcja  była 
negatywna.  Powiedziała,  że  jest  zbyt  zmęczona,  on 
jednak inaczej zinterpretował jej słowa. W głowie mu 
dudniło,  w  gardle  drapało  i  nie  był  w  nastroju,  by 
pogodzić  się  ze  świadomością,  że  Bailey  wolałaby 
pójść do domu niż z nim na kolację.

Przestań, nakazał sobie. Postanowił już przecież, że 

nie  byłoby  mądrze  widywać  się  z  nią.  Więc  co  to  za 
różnica,  czy ona  chce  z nim  pójść  na obiad,  czy nie? 
Żadna.  Ale  do  diabła,  dlaczego  ta  dziewczyna  gardzi 
jego towarzystwem?

background image

W tej właśnie chwili Alice znów się pojawiła.

- Wszystko  ustalone.  Zapomniałam  was  zapytać, 

czy  lubicie  jakiś  szczególny  rodzaj  jedzenia,  więc 
wybrałam  restaurację,  w  której  jest  wszystkiego  po 
trochu.  -  Wymieniła  nazwę  restauracji  i  podała 
wskazówki,  jak  do  niej  dojechać.  -  Chodźmy.  Jestem 
okropnie  głodna.  Boże,  to  będzie  prawdziwa 
karawana. Cztery samochody na cztery osoby. Chcecie 
pojechać razem?

- Nie - powiedzieli jednocześnie Bailey i William.
- No  dobrze,  wszystko  jedno.  Spotkamy  się  w 

restauracji. Pierwsza osoba, która tam dotrze, zajmuje 
stolik. Zgoda? A więc ruszajmy. Już nas tu nie ma.

W  dwadzieścia  minut  później  cała  trójka  siedziała 

już przy stole w miłej restauracji o ludowym wystroju.

Na stolikach przykrytych błękitnymi obrusami stały 

staroświeckie  lampki  naftowe.  Ściany  udekorowane 
były  drewnianymi  figurkami  zwierząt  oraz  obrazami 
przedstawiającymi  farmy  i  pola.  Kelnerki  w  długich, 
bawełnianych sukienkach z niebieskiego samodziału i 
wykrochmalonych  białych  czepeczkach  krążyły 
między stolikami.

- Gdzie jest Raymond? - zapytał William.
- Zaraz  tu  będzie.  Akurat  jest  godzina  szczytu. 

Pewnie utknął w jakimś korku - odrzekła Alice.

- Znasz Raymonda, Bailey?
- Tak. Kiedyś przyjechał zabrać Alice po zajęciach 

z aerobiku, gdy jej samochód był w naprawie. Bardzo 
miły człowiek. Gdybym potrzebowała prawnika, będę 
wiedziała, do kogo się zwrócić.

- Raymond jest bardzo dobrym adwokatem

background image

- uśmiechnęła  się  Alice.  -  Poza  tym  jest  bardzo 
przystojny. Nie znam przystojniejszego mężczyzny.

- No, no - William potrząsnął głową.

- Niezmiernie  się  cieszę  -  ciągnęła  Alice  -  że 

Raymond  Wilson  nie  jest  moim  bratem.  O,  już  tu 
idzie.
- Pomachała ręką do zbliżającego się mężczyzny.

Raymond  podszedł  do  stolika  i  przywitał  się  z 

Bailey i Williamem, ale nie usiadł.

- Alice - powiedział - coś się wydarzyło. Tuż przed 

wyjściem odebrałem telefon z zagranicy i okazało się, 
że muszę pojechać do biura po pewne akta, sprawdzić 
kilka  szczegółów  dla  jednego  z  moich  klientów  i 
zadzwonić. Naprawdę nie mam czasu na kolację.

Alice zerwała się z miejsca, omal nie przewracając 

krzesła.

- Och,  jaka  szkoda!  -  zawołała.  -  Pojadę  z  tobą, 

Raymondzie. Nie czułabym się dobrze, siedząc tutaj i 
delektując  się  obiadem,  podczas  gdy  ty  pracujesz  jak 
galernik. Zjemy coś później. - Chwyciła go za ramię.
- Musimy  się  pospieszyć.  Do  widzenia,  Bailey.  Do 
widzenia, Williamie. Jeszcze raz dziękuję za udział w 
kiermaszu.

- Ale...  -  zaprotestowała  Bailey,  nie  skończyła 

jednak zdania, gdyż Alice już wychodziła z restauracji, 
ciągnąc za sobą Raymonda.

Przy stoliku pojawiła się kelnerka.
- Czy mam przynieść coś do picia, dopóki inni nie 

przyjdą? - zapytała z uśmiechem.

- Z  czterech  osób  zrobiły  się  dwie  -  odpowiedział 

William.  -  Jeśli  przyniesie  pani  kartę,  to  coś 
zamówimy.
- Dobrze - odrzekła kelnerka i oddaliła się. Bailey

background image

pomyślała  z  niepokojem,  że  sytuacja  zupełnie 
wymknęła  jej  się  spod  kontroli.  Nie  było  już  żadnej 
możliwości schowania się w tłumie. Nie chciała być tu 
sam na sam z Williamem.

Owszem,  chciała,  przyznała  się  wreszcie  sama 

przed  sobą.  Bardzo  chciała  zostać  sam  na  sam  z 
Williamem Lansingiem.

Uświadomienie 

sobie 

tego 

napełniło 

ją 

przerażeniem.

Alice  i  Raymond  zatrzymali  się  zaraz za  drzwiami 

restauracji.

- Jak mi poszło? - zapytał Raymond.
- Scena była godna Oskara.
- Może kiedyś nauczę się, jak ci odmawiać, Alice -

zaśmiał  się.  - Nie lubię swatania ani  mieszania  się w 
sprawy  innych  ludzi, a  przez  ciebie  robię obydwie te 
rzeczy.

- Byłeś fantastyczny. Chodźmy na obiad do jakiejś 

koszmarnie drogiej restauracji.

-Ty stawiasz.  My, aktorzy,  marnie zarabiamy. Ale, 

Alice,  to  zupełnie  nie  ma  sensu.  Bailey  Crandell  jest 
kobietą  sukcesu,  a  wiesz,  jak  bardzo  Williamowi 
zależy  na  tym,  by  znaleźć  sobie  staroświecką 
dziewczynę. To absolutnie nie jest dobrana para.

- Nie  bądź  tego  taki  pewien,  mój  drogi  mężu.  Nie 

bądź tego taki pewien.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Bailey  schowała  twarz  za  podłużną,  wąską  kartą 

przyniesioną przez kelnerkę i zagłębiła się w lekturze 
szczegółowych  opisów  wszystkich  proponowanych 
dań.

Gdy  kelnerka  znów  się  pojawiła,  Bailey 

zdecydowała  się  na  smażone  krewetki  i  pieczonego 
ziemniaka.  William  zamówił  to  samo.  Po  chwili  na 
stole pojawiły się sałatki.

Bailey  zajęła  się  warzywami.  Spróbowała, 

podłubała resztę widelcem i  powtórzyła  całą operację 
od początku.

William  patrzył  na  nią,  myśląc,  że  sałatka  jest  dla 

Bailey  tylko  pretekstem,  by  móc  demonstracyjnie 
ignorować  jego  obecność.  Mniejsza  o  to,  pomyślał. 
Zdecydował  już  przecież,  że  nie  będzie  się  z  nią 
więcej  widywał.  Wyłącznie  z  przyczyn  niezależnych 
od siebie siedział z nią teraz sam na sam i jadł kolację. 
Zasadniczo  było  to  spotkanie  tego  rodzaju,  z  jakich 
postanowił  zrezygnować.  Nie  planował  czegoś 
takiego,  ale  to  się  już  stało  i  niech  go  diabli,  jeśli 
pozwoli tak się traktować.

Do stolika podszedł nastoletni chłopiec.

-  Przepraszam  -  wymamrotał  i  zapalił  lampę 

naftową. Złocisty blask otoczył stolik.

background image

O  Boże,  pomyślała  Bailey,  ten,  kto  powiedział,  że 

łagodne  światło  jest  korzystne  dla  kobiet,  nie 
zauważył, jaki wpływ ma takie oświetlenie na wygląd 
mężczyzn.  W  każdym  razie  niektórych  mężczyzn. 
Ściśle  mówiąc,  na  wygląd  Williama  Lansinga.  W 
cieniach  rzucanych  przez  migotliwy  płomyk  jego 
opalona twarz wyglądała jak wyrzeźbiona w kamieniu, 
a hipnotyzujące szare oczy stały się ciepłe i przejrzyste 
jak studnia bez dna. Bailey poczuła ochotę, by poddać 
się i zatonąć w ich bezmiernej głębi.

William  Lansing,  pomyślała,  jest  niezwykły.  Och, 

jak  bardzo  pragnęła  sięgnąć  dłonią  przez  stolik  i 
przesunąć  po  jego  twarzy  palcami,  rzeźbiąc  ją  na 
zawsze w  zakamarkach swej  pamięci. Chciała poczuć 
jego usta na swoich, jego mocne ramiona opasujące jej 
miękkie  ciało.  Pożerał  ją  płomień  pragnienia  równie 
gorący  i  intensywny,  jak  ogień  palący  się  w  lampce 
naftowej.

Nie! Te marzenia były bardzo niebezpieczne. Bailey 

nie  może  zmienić swojego życia, kierunku, w  którym 
zmierza, celów, które pragnie osiągnąć. Nie zrobi tego. 
Musi się oprzeć pokusie.

- A  więc  -  powiedział  William,  wyrywając  ją  z 

zamyślenia  -  opowiedz  mi  o  tym,  jak  powstało 
„Słodkie Marzenie”.

- To  nie  jest  szczególnie  interesująca  historia. 

Naprawdę cię to ciekawi?

- Naprawdę chciałbym się tego dowiedzieć, Bailey -

powiedział cicho, patrząc jej prosto w oczy.

Bailey  zebrała  całą  swoją  siłę  woli,  oderwała 

spojrzenie od jego oczu i skupiła uwagę na lampie.

- Skończyłam  uniwersytet  w  Los  Angeles  ze 

specjalnością  w  zarządzaniu  przedsiębiorstwami. 
Wiedziałam, że kiedyś otworzę własną firmę, nie

background image

miałam  jednak  pojęcia,  co  by  to  miało  być,  dlatego 
przez rok zajmowałam się wszystkim, czym się dało.

- Badania rynku.
- Dokładnie tak. Pracowałam za minimalne stawki, 

zwykle jako kasjerka lub magazynierka, ale zdobyłam 
przy  tym  ogromne  doświadczenie.  Przyznaję,  że 
czasami  bywałam  zupełnie  zniechęcona,  bo  lista 
rzeczy,  który  minie  miałam  ochoty  zajmować  się  w 
przyszłości,  nieustannie  się  wydłużała.  Moi  rodzice 
zachowywali  się  wówczas  wspaniale.  Bardzo  mi 
pomogli.  Ojciec  zmarł  przed  rokiem,  ale  zdążył 
jeszcze zobaczyć ,,Słodkie Marzenie”.

Bailey  przerwała,  gdyż  do  stolika  podeszła 

kelnerka,  niosąc  zamówione  dania.  Przez  kilka 
następnych  minut  jedli  w  milczeniu,  delektując  się 
gorącymi, znakomitymi potrawami.

- Mów dalej - odezwał się wreszcie William.
- Właściwie  „Słodkie  Marzenie”  powstało  jako 

połączenie  pomysłów  z  wielu  różnych  dziedzin.  W 
galerii rękodzieła nauczyłam się rozmaitych sposobów 
używania  koszyków,  puszek,  pojemników 

pokrywkami  oraz  dowiedziałam  się,  kto  wytwarza 
produkty  najlepszej  jakości  po  najniższej  cenie.  W 
sklepie z upominkami zrozumiałam, jak wielki wpływ 
na  wysokość  obrotów  mają  święta  i  wszelkie 
uroczystości.  Poza  tym  miałam  okazję  obserwować 
zwyczaje 

zabieganych, 

pracujących 

matek, 

weekendowych  ojców,  nastolatków  i  emerytów  o 
stałych dochodach. Przez dwa miesiące byłam gońcem 
w  agencji  ogłoszeniowej  i  tam  zdobyłam  mnóstwo 
informacji  o  psychologii  reklamy,  dowiedziałam  się, 
dlaczego niektóre chwyty są skuteczne, a inne nie.

background image

- Jestem  pod  wrażeniem  -  powiedział  William, 

kiwając głową. - A potem?

Bailey  przełknęła  krewetkę  i  podjęła  temat. 

Opowiedziała Williamowi, że odziedziczyła niewielki 
spadek po babci i te pieniądze pozwoliły jej otworzyć 
„Słodkie Marzenie”.

Na  każdym  kroku  napotykała  nieprzewidziane 

trudności.  Musiała  się  uporać  z  przepisami 
dotyczącymi  prowadzenia  działalności  handlowej  i 
sprzedaży  żywności.  Chciała  także  umieszczać 
nalepki  ze  swoim  emblematem  na  wszystkich 
sprzedawanych  produktach,  włącznie  z  tymi,  które 
nosiły  znaki  renomowanych  firm.  Musiała  więc 
przejść  przez  wszystkie  procedury,  by  uzyskać  na  to 
zezwolenie.

Część  sprzedawanych  przez  nią  słodyczy  była 

produkowana  w  okolicy,  inne  przysyłano  drogą 
lotniczą z całego kraju, a wszystkie wytwarzane były 
przez firmy, które Bailey uznała za najlepsze w swojej 
branży.

Krok  po  kroku  pokonywała  przeszkody  i  wreszcie 

nadszedł  dzień,  gdy  mogła  otworzyć  „Słodkie 
Marzeme .

- Mój  Pegaz  wreszcie  wzbił  się  do  góry,  i  to  już 

właściwie  wszystko  -  uśmiechnęła  się.  -  „Słodkie 
Marzenie” ma już trzy lata. Nadal inwestuję wszystkie 
zarobione  pieniądze,  żeby  powiększyć  asortyment. 
Mam  mieszkanie  wielkości  pudełka  od  zapałek  i 
bardzo skromną garderobę, ale nie przeszkadza mi to, 
bo skupiam się na realizacji wytyczonego celu.
William  rozsiadł  się  wygodnie.  Kelnerka  zebrała 
talerze  i  po  chwili  przyniosła  im  kawę  i  szarlotkę. 
William stwierdził, że osiągnięcia Bailey zrobiły na

background image

nim wrażenie. Gdy opowiadała o tym, jak powstał jej 
sklep,  jej  niebieskie  oczy  płonęły  entuzjazmem.  Ale 
podczas gdy jakaś część jego psychiki podziwiała ją i 
szanowała  za  dokonania,  inna  część  czuła  coraz 
większą  niechęć.  Szybujący  wśród  obłoków  Pegaz  w 
jego wyobraźni stawał się potężną, złowrogą istotą.

Musiał  się  ostatecznie  pożegnać  z  resztką 

podświadomej nadziei, że Bailey nie jest tak do końca 
oddana  swojej  karierze.  Związek  z  nią  byłby  z  góry 
skazany na porażkę i nie było sensu niczego zaczynać 
i pozwalać, by powstała między nimi silna więź. Miał 
zamiar  zapomnieć  o  Bailey... jeśli  tylko będzie  w  sta 
nie.

-No  dobrze,  Williamie -  powiedziała  Bailey 

uprzejmie  -  teraz  twoja  kolej.  Dlaczego  zostałeś 
doradcą inwestycyjnym?

Wzruszył ramionami.

- Zdaje  się,  że  odziedziczyłem  to  w  genach.  Mój 

ojciec  założył  naszą  firmę,  a  potem  przez  wiele  lat 
powoli  udowadniał  swoją  wartość.  Dzięki  ciężkiej 
pracy,  inteligencji  i  zdrowemu  rozsądkowi  wyrobił 
sobie dobrą opinię.

Bailey skinęła głową.

- Gdy miałem osiem lat - ciągnął William - ojciec 

kupił  mi  jakieś  akcje  i  powiedział,  że  mogę  z  nimi 
robić,  co  chcę.  Natychmiast  połknąłem  haczyk. 
Sprzedałem  te  akcje  ze  stuprocentowym  zyskiem, 
potem  zainwestowałem  w  inne  i  zacząłem 
kompletować  zróżnicowany  portfel  akcji  niskiego  i 
wysokiego  ryzyka.  Nigdy  nie  miałem  najmniejszych 
wątpliwości,  że  pewnego  dnia  zacznę  pracować  w 
firmie ojca.

Odchrząknął i mówił dalej:

background image

- Gdy  miałem  dziesięć  lat,  ojciec  zmarł  na  zawał 

serca.  Lekarze  ostrzegali  go,  że  powinien  zwolnić 
tempo,  ale  ignorował  ich  rady  i  nadal  pracował  na 
pełnych  obrotach.  Rozszerzył  działalność,  pozyskał 
zagranicznych  klientów  i  zaczął  coraz  częściej 
wyjeżdżać.  Większość  czasu  spędzał  w  podróżach  i 
wydaje  mi  się,  że  nigdy  nie  mógł  dojść  do  ładu  ze 
strefami czasowymi. Nie pamiętam, żebym w ostatnim 
roku jego życia usłyszał od niego coś innego niż „Jaki 
dzisiaj  mamy  dzień?”  W  końcu  zapłacił  za  swoją 
obsesję sukcesu.

- Rozumiem  - powiedziała Bailey cicho. - A twoja 

matka?

Przez  twarz  Williama  przemknął  cień,  którego 

znaczenia  Bailey  nie  potrafiła  odgadnąć,  ale  zniknął 
tak  szybko,  że  nie  miała  pewności,  czy  to  nie  było 
tylko przywidzenie na skutek migotania światła lampy 
naftowej.

-  Moja matka - odrzekł William - pracowała razem 

z  ojcem  od  pierwszego  dnia  działalności  Lansing 
Investments. Zawsze powtarzała  Alice i mnie, że gdy 
tylko firma osiągnie pewną pozycję, zaangażuje kogoś 
na  swoje  miejsce  i  zostanie  w  domu,  żeby  zajmować 
się  dziećmi.  Ta  chwila  nigdy  nie  nastąpiła.  Matkę 
wciągnęła  praca,  podobnie  jak  ojca.  Gdy  zmarł,  ona 
zajęła  jego  miejsce  i  przejęła  prowadzenie  firmy. 
Rzadko  bywała  w  domu,  bo  głównie  przyjmowała 
zagranicznych klientów. Teraz mieszka w Londynie i 
nadal zarządza przedsiębiorstwem.

- A kto opiekował się tobą i Alice?
- Najrozmaitsze gosposie, które pojawiały się i zni-

kały. Alice pracowała w Lansing Investments, dopóki

background image

nie  poznała  Raymonda.  Potem  zaczęła  się  zajmować 
dwójką dzieci i domem. Dzieci Alice mają wspaniałą 
matkę, która jest w domu, gdy one wracają ze szkoły i 
z którą mogą się podzielić swoimi kłopotami. William 
przerwał na chwilę, po czym ciągnął:

- Alice  to  rzadki  typ  kobiety.  Takich  żon  i  matek 

już  niema.  A  jeśli  są,  to  w  każdym  razie  nieczęsto 
sieje  spotyka.  - Spojrzał  uważnie  na Bailey, szukając 
na jej twarzy reakcji na swoje słowa.

- To prawda - przyznała z cieniem uśmiechu. - To 

wspaniale, że twoja siostra czuje się szczęśliwa w roli, 
którą  sobie  wybrała.  Wiele  kobiet...  -  Zawahała  się, 
przeniosła  wzrok  na  leżącą  na  stole  serwetkę  i 
nieświadomie  zaczęła  ją  miąć  w  palcach.  Gdy  znów 
się odezwała, głos miała tak cichy, że William musiał 
się  przechylić  przez  stół,  by  dosłyszeć  jej  słowa.  Ze 
wzrokiem wciąż skupionym na serwetce mówiła:

- Wiele kobiet upycha swoje marzenia w kącie, aż 

w końcu ich wyobrażenia o tym, kim są i co mogłyby 
osiągnąć w świecie, umierają z powodu braku uwagi i 
nikt już nie pamięta, że kiedykolwiek w ogóle istniały.

Powoli  podniosła  wzrok  i  spojrzała  w  oczy 

Williama.

- Czy  wiesz,  Williamie,  co  się  dzieje  z  tymi 

kobietami,  gdy  ostatnie  dziecko  opuści  dom?  Gdy 
zostają same w pustym gnieździe? A potem - jeszcze 
gorzej  -  jeśli  mężczyzna,  mąż  takiej  kobiety,  umrze 
albo zostawi ją dla innej? Te pełne poświęcenia matki, 
strażniczki  domowego  ogniska,  stają  się  zbłąkanymi 
duszami. Nie mają już w życiu żadnego celu, żadnego 
kierunku. Nie zostaje im nic... zupełnie nic.
Powiedz coś, Lansing, nakazał sobie William w duchu

background image

Odeprzyj  atak.  Przedstaw  drugą  stronę  medalu.  Ale, 
niech  to  diabli,  nie  miał  pojęcia,  co  mógłby 
odpowiedzieć. Zupełnie nie był przygotowany na taką 
dyskusję.  To  była  dziwna  układanka,  w  której  naj-
wyraźniej brakowało kilku kawałków.

- Bailey... - zaczął.

- Och, Boże - powiedziała z wymuszonym, słabym 

uśmiechem.  -  Zdaje  się,  że  znów  dosiadłam  swojego 
konika. Zapomnij o tym. Ja...

- A psik!

- Słuchaj,  Williamie,  powinieneś  wrócić  do  domu, 

położyć się do łóżka, wziąć aspirynę i napić się soku. 
Ja też jestem wyczerpana po całym dniu na kiermaszu. 
Może zakończymy już ten wspólny wieczór, dobrze?

Podniosła  torebkę  i  odsunęła  swoje  krzesło,  nie 

zostawiając  Williamowi  żadnego  wyboru.  Skinął  na 
kelnerkę, która po chwili przyniosła im rachunek.

Na parkingu przed restauracją Bailey podziękowała 

Williamowi za kolację, powiedziała, że przyjemnością 
było poznanie go i spędzenie z nim wieczoru, po czym 
odwróciła  się  na  pięcie  i  pobiegła  do  swojego 
samochodu.

William patrzył za nią ze zmarszczonym czołem.

Po ponurej, chmurnej niedzieli  poniedziałek okazał 

się  pogodny  i  słoneczny.  Prognoza  pogody 
zapowiadała deszcz, ale już w południe niebo zupełnie 
się rozchmurzyło.

W  Lansing  Investments  pracowano  w  zwykłym 

tempie.  Cały  personel  -  William,  trzech  innych 
pośredników  i  ich  sekretarki,  miał  co  robić. 
Williamowi jednak zaczynało brakować energii.

background image

- A psik!
Sekretarka  Williama,  Betty  Hunt,  była  pulchną, 

pięćdziesięciokilkuletnią  kobietą.  Miała  czworo 
wnuków,  które,  jak  nieustannie  obwieszczała 
wszystkim  będącym  w  pobliżu  wystarczająco  długo, 
by  jej  wy  słuchać,  były  najmądrzejszymi  i 
najpiękniejszymi dziećmi na świecie.

Stojąc  teraz  z  zachmurzoną  twarzą  przy  wielkim, 

lśniącym,  mahoniowym  biurku  Williama,  potrząsnęła 
głową i syknęła kilka razy. Ten dźwięk miała od wielu 
lat  opanowany  do  perfekcji  i  potrafiła  nim  wyrazić 
nieskończoną wielość znaczeń.

-Jesteśjednym  wielkim  chodzącym  wirusem, 

Williamie  -  oznajmiła.  -  Ściany  pękają  od  twojego 
kichania. Jako typowy stary kawaler nie dbasz o siebie 
jak należy, 

- Oczywiście, że dbam - odrzekł William urażonym 

tonem,  patrząc  na  nią  nieprzyjaźnie.  -  Wczoraj  przez 
cały dzień usiłowałem wyleczyć się z tego cholernego 
przeziębienia.  Osiągnąłem  tylko  dużą  sprawność  w 
kichaniu i rekordową głośność.

- Wydaje mi się, że dzisiaj też powinieneś zostać w 

domu.  Chyba  nie  jesteś  w  najlepszej  formie,  skoro 
zwykłe  przeziębienie  zwaliło  cię  z  nóg.  To  bardzo 
przykre.

- Oszczędź  mi  tego  kazania  -  odrzekł  William.  -

Zachowaj  je  na  mój  pogrzeb,  bo  do  północy  pewnie 
już  zakończę  życie.  Czuję  to  w  moich  obolałych 
kościach.

- Będziesz  musiał  poczekać  z  umieraniem. 

Najpierw musisz podpisać te listy.

- Jesteś bez serca, Betty. Co z ciebie za babcia. Czy 

nie  możesz  mi  okazać  odrobiny  współczucia?  Wiesz, 
że gdy  się  przeziębionym,  trudno  oddychać,  a  ja

background image

mam  dzisiaj  wieczorem  coś  bardzo  ważnego  do 
zrobienia.

- Randka życia?

- Nie, niezupełnie. Po prostu mam zamiar się z kimś 

zobaczyć.

- Och! Z kim?

- Z  Bailey  Crandell,  właścicielką  „Słodkiego 

Marzenia”.

- Naprawdę?  Moje  wnuki  uwielbiają  tam  chodzić. 

Ja,  prawdę  mówiąc,  też.  -  Umilkła  i  potrząsnęła 
głową.  -  Bailey  Crandell.  Nic  z  tego  nie  wyjdzie, 
Williamie. Ona nie jest staroświecka, a wszyscy znają 
twoje  poglądy  na  temat  kobiet.  Bailey  Crandell 
prowadzi rozwijającą się firmę. Dlaczego spotkanie z 
nią jest dla ciebie takie ważne?

-To  skomplikowana  sprawa,  Betty,  i  nie  mam  siły 

teraz  ci  tego  wyjaśniać.  Prawdę  mówiąc,  sam  nie 
bardzo potrafię to zrozumieć.

- Na  pewno  nie  potrafię  sobie  wyobrazić  ciebie  z 

Bailey Crandell.

William  zakończył  rozmowę  jednym  donośnym 

dźwiękiem:

- A psik!

Bailey  uśmiechnęła  się,  patrząc  na  tańczące  we 

wnętrzu  sklepu  migotliwe  promyki  rozproszonego 
światła.  Słońce  późnego  popołudnia  wpadało  do 
środka przez barwne witraże w oknach, które rzucały 
tęczowe blaski.

Od samego rana w sklepie był duży ruch i dopiero 

teraz  znalazła  czas  na  swój  codzienny  rytuał 
odkurzania wnętrza jaskrawobłękitną miotełką z piór.

background image

W  poniedziałki  ruch  był  zwykle  niewielki. 

Potwierdzało  to  wiarygodność  badań  rynku,  których 
wyniki    Bailey  przestudiowała.  Ludzie  przeważnie 
delektowali  się  słodyczami  w  weekendy,  po  czym  w 
poniedziałki 

rano 

podejmowali 

postanowienie 

poprawy. We wtorki postanowienia słabły na sile i już 
w  środy  ruch  w  sklepie  wyraźnie  się  ożywiał.  Bailey 
tego dnia pracowała sama, gdyż w poniedziałki zwykle 
nie  potrzebowała  żadnej  pomocy.  Tego  dnia  jednak  z 
trudem dawała  sobie radę. Prawdopodobnie działo się 
tak 

ze  względu  na  deszczowy  weekend,  pomyślała. 

Ludzie  siedzieli  zamknięci  w  domach,  na  pewno 
musieli zrezygnować z wyjazdów, a teraz  mieli przed 
sobą  kolejny  długi  tydzień  pracy.  Chcieli  sobie 
poprawić  czymś  nastrój,  więc  przychodzili  do 
„Słodkiego Marzenia”. Cieszył ją duży ruch, bo dzięki 
temu nie miała czasu myśleć o niczym.

Poprzedni  dzień  wydawał  się  nie  mieć  końca. 

Bailey  posprzątała  mieszkanie,  zrobiła  pranie  i  przez 
cały  dzień  myślała  o  Williamie  Lansingu.  Usiłowała 
jakoś  temu  przeciwdziałać,  ale  wszelkie  jej  wysiłki 
okazały  się  bezskuteczne.  Kładąc  się  do  łóżka 
wieczorem  była  na  siebie  zła  za  to,  że  pozwoliła,  by 
myśli  o  Williamie  zakłóciły  jej  zwykle  spokojną 
niedzielę.  W  końcu  udało  jej  się  przekonać  siebie 
samą, że nie powinna się tym aż tak przejmować, tego 
ranka jednak obudziła się w kiepskim nastroju.

Myśli  o  Williamie  towarzyszyły  jej  nawet  pod 

prysznicem.  Stała  nago,  jak  ją  Pan  Bóg  stworzył,  w 
strumieniach  ciepłej  wody,  i  oczami  duszy  wyraźnie 
widziała jego postać.

Westchnęła z niechęcią na to wspomnienie i zajęła

background image

się  odkurzaniem  słoików  z  czekoladowymi  kulkami, 
lizakami,  toffi,  orzeszkami  w  miodzie  i  innymi 
słodyczami.  Następne  w  kolejności  były  metalowe 
puszki i  wiklinowe  koszyki, a  potem  długa, oszklona 
gablota.

W powietrzu unosił się aromat kawy. Bailey szybko 

przeciągnęła  miotełką  po  kasie  i  wdychając  głęboko 
przyjemny  zapach,  wzięła  do  ręki  jasnobłękitny 
ceramiczny  kubek  z  cynamonową  kawą.  Na  kubku 
biały  Pegaz  szybował  wśród  chmur.  Westchnęła  i 
usiadła  za  ladą  w  białym  wiklinowym  fotelu  na 
biegunach.

Ledwo  zdążyła  pociągnąć łyk  kawy, nad  drzwiami 

zadźwięczał  dzwonek,  obwieszczając  nadejście 
kolejnego  klienta.  Bailey  westchnęła  z  rezygnacją, 
odstawiła kubek i podniosła się.

Naraz jej serce zaczęło bić jak oszalałe. Zamrugała 

oczami, zastanawiając się, czy to tylko jej wyobraźnia, 
czy  też  rzeczywiście  pośrodku  sklepu  stoi  William 
Lansing we własnej osobie.

- Cześć, Bailey - powiedział.

0  rany  boskie,  to  naprawdę  on,  pomyślała,  czując, 

jak  ogarnia  ją  fala  ciepła.  To,  czego  ten  człowiek 
potrafił  dokonać  samą  swoją  obecnością,  było  wręcz 
nieprzyzwoite.  Wyglądał  wspaniale.  Ubrany  był  w 
sprane  dżinsy  i  jasnozieloną  koszulkę,  która 
podkreślała jego opaleniznę.

Do  diabła,  nie  chciała,  żeby  tutaj  przychodził. 

Bezskutecznie usiłowała wymazać z pamięci dzień, w 
którym go spotkała, zapomnieć o tym, z jaką łatwością 
sprawiał,  że  traciła  równowagę  umysłu,  oblewała  się 
rumieńcem  i  stała  jak  wryta  pod  spojrzeniem  jego 
niezwykłych, szarych oczu.

background image

Zgiń,  przepadnij,  Williamie,  nakazała  mu  w 

myślach. A kysz!

- Bardzo ładne miejsce - powiedział i rozejrzał się 

po sklepie, zatrzymując  wzrok na wielkim malowidle 
ściennym,  które  przedstawiało  błękitne  niebo,  białe 
chmurki i szybującego na ich tle Pegaza. - Naprawdę 
bardzo ładne.

Przyznawał  sam  przed  sobą,  że  chciał  zyskać  na 

czasie. W chwili, gdy ujrzał Bailey za ladą, poczuł się, 
jakby  z  rozpędu  uderzył  głową  w  kamienny  mur. 
Zabrakło mu powietrza w płucach, a serce zaczęło bić 
jak oszalałe.

Wiedział, że nie powinien był tu przychodzić, ale w 

tej chwili wyszedłby chyba tylko pod groźbą karabinu. 
To wszystko nie miało żadnego sensu. Bailey nie była 
typem kobiety, jakiej szukał. Dziwna, zmysłowa sieć, 
którą  rozsnuwała  wokół  niego,  była  niebezpieczna,  i 
gdyby  miał  choć  odrobinę  rozsądku,  powinien  uciec 
stąd jak najdalej.

A jednak tu przyszedł. Lansing Półgłówek, pomyś-

lał  sucho,  stoi  jak  wryty  pośrodku  „Słodkiego 
Marzenia”. I Bailey tu była. Ubrana w jasnoniebieską 
bluzkę  i  biały,  marszczony  fartuszek,  wyglądała 
pięknie i świeżo.

- Cześć, Williamie - powiedziała. - Czy mogę ci w 

czymś pomóc?

Nie,  pomyślał,  gdyż  w  tej  chwili  ogarnęło  go 

wrażenie,  że  raptownie  zbliża  się  do  granicy,  po 
przekroczeniu której nie będzie już dla niego żadnego 
ratunku. Niewidzialna sieć przyciągała go do Bailey i 
nie był w stanie trzymać się od niej z daleka.

background image

Ale  nie  wolno  mu  dopuścić  do  tego,  by  ona 

zauważyła, co się z nim dzieje. Za wszelką cenę. Musi 
tylko wymyślić jakiś w miarę prawdopodobny powód, 
dla którego się tu znalazł.

- Tak  -  powiedział,  zbliżając  się  do  niej.  -  Tak, 

możesz  mi  pomóc.  Przyszedłem,  żeby...  -  Przystanął 
przy ladzie i spojrzał jej prosto w oczy.

Przyszedł,  żeby  wziąć  ją  w  ramiona  i  pocałować. 

Przyszedł,  żeby  ją  przytulić  do  siebie,  poczuć  całym 
ciałem  jej  miękkie,  kobiece  kształty.  Przyszedł,  by 
poczuć  ulgę,  by  zlikwidować  dokuczliwe  napięcie  w 
całym ciele. Z wysiłkiem wziął się w garść i pomyślał, 
że przyszedł tu chyba tylko po to, by zasłużyć sobie na 
etykietkę  chorego  psychicznie,  który  nadaje  się 
wyłącznie do leczenia w zamkniętym ośrodku.

Bailey  przechyliła  głowę  na  bok.  Na  jej  twarzy 

odbijało się zmieszanie i niepewność. Chwile mijały, a 
William wciąż nic nie mówił.

- Williamie?
- A psik!

Bailey drgnęła, przestraszona.

- O Boże! Na zdrowie!

Zanim  William  zdążył  odpowiedzieć,  zadźwięczał 

dzwonek  nad  drzwiami  i  jakiś  mężczyzna  wszedł  do 
sklepu.  William  odsunął  się  od  lady,  robiąc 
przybyszowi  miejsce  przy  gablocie  ze  słodyczami,  i 
przyjrzał  mu  się  uważnie  spod  przymrużonych 
powiek.

Yuppie  z  Phoenix,  pomyślał  z  urazą.  Gładki,  bez 

zarzutu, w garniturze od dobrego krawca, fałszywy jak 
trzydolarowy banknot. Siwizna na skroniach.  Akurat. 
Nikt nie siwieje w tak doskonały sposób, może oprócz

background image

Cary  Granta.  Siwizna  tego  faceta  nie  jest 
prawdopodobnie naturalna.

William wolno  przechadzał się  po  sklepie,  udając, 

że ogląda różne rzeczy, choć tak naprawdę niczego nie 
widział. Jednym okiem zerkał w stronę lady, usiłując 
nie uronić żadnego wypowiadanego tam słowa.

- Proszę  bardzo.  -  Bailey  z  uśmiechem  podała 

klientowi  torebkę  ze  słodyczami  i  resztę.  -  Mam 
nadzieję, że będzie panu smakowało.
Na  litość  boską,  pomyślał  William,  czy  ona  gra  w 
reklamówce  pasty  do  zębów?  Zwykły  uprzejmy 
uśmiech zupełnie by wystarczył!

- Twoje słodkości, Bailey, zawsze mi smakują

- odrzekł mężczyzna.

Bailey!  Bailey?  -  pomyślał  William.  Ten 

farbowany  lis  chyba  trochę  przesadził.  William 
potrząsnął głową, wpatrując się przez szybę w długą, 
wąską tackę z czekoladowymi zwierzątkami.

Musiał  wreszcie  przyznać,  że  zupełnie  stracił 

głowę. Poznał Bailey Crandell zaledwie dwa dni temu, 
a  już  zachowywał  się  jak  zazdrosny  kochanek.  Jak 
zupełny kretyn. Dość tego.

- Do widzenia - mówiła właśnie Bailey. - Dziękuję. 

Mam nadzieję, że nie zacznie znowu padać.

- Do  zobaczenia  wkrótce  -  odrzekł  mężczyzna  z 

uśmiechem, wychodząc ze sklepu.

William  przeszedł  przez  pomieszczenie  i  stanął 

naprzeciwko Bailey.

- Wróćmy do celu twojej wizyty - powiedziała.

- Dlaczego tu przyszedłeś?

Pomyślała z rozmarzeniem, że może przyszedł po

background image

to, by porwać ją w ramiona, wycisnąć gorący pocału-
nek na jej ustach i ponieść swoją wybrankę na rękach 
w  stronę  zachodzącego  słońca.  Och,  przestań  być 
śmieszna, upomniała samą siebie.

- Przyszedłem, bo chciałem kupić trochę landrynek 

-  odrzekł  William.  -  Są  mi  potrzebne,  żeby  oczyścić 
gardło  ze  skutków  tego  przeziębienia.  Rozumiesz,  to 
nie było nic poważnego. Jestem już właściwie zdrowy, 
ale nadal kicham i drapie mnie w gardle.

- Landrynki  -  powtórzyła  Bailey,  kiwając  głową. 
Nie, to uczucie, które ją teraz ogarnęło, absolutnie

nie  mogło  być  rozczarowaniem.  Jeśli  Williama 
bardziej interesowały landrynki  niż jej  osoba, to  co z 
tego? Świetnie. Nie ma problemu.

Tylko  dlaczego  miała  wrażenie,  że  jakaś  ciemna 

chmura zawisła nagle nad jej głową? Powinna poczuć 
ulgę na myśl, że William najwyraźniej nie ma zamiaru 
poddawać  się  sile  przyciągania,  jakie  do  siebie  czuli. 
Sprzeda mu landrynki, pożegna się z nim i już.

- Landrynki,  proszę  bardzo  -  powiedziała,  starając 

się mówić swobodnym, uprzejmym tonem. - Podejdź, 
proszę, do tamtej ściany i wybierz sobie rodzaj.

Oboje poruszyli się jednocześnie i spotkali się przy 

półce, uświadamiając sobie nagle, że nie dzieli ich już 
lada.

- Proszę bardzo. - Bailey skinęła ręką. - Widzisz tu 

wszystko, co mogę ci zaoferować.

William  pochylił  się  nieco  i  spojrzał  na 

nieprzeliczone słoje. Bailey poczuła leśny aromat jego 
wody  po  goleniu  zmieszany  z  zapachem  mydła  i 
świeżego powietrza. Stał tak blisko niej, że dostrzegła

background image

cień  zarostu  na  jego  twarzy  i  pojedyncze  kosmyki 
czarnych  włosów.  Poczuła,  że  robi  jej  się  gorąco. 
Pragnęła  go  dotknąć.  Wiedziała,  że  powinna  się 
odsunąć,  stworzyć  pomiędzy  nimi  dystans,  wznieść 
zaporę równie skuteczną jak lada. Powinna to zrobić, 
ale postanowiła, że nie stchórzy.

William wyprostował się i napotkał jej wzrok.
-Masz bardzo duży wybór landrynek - powiedział.

- Chcę...  Chciałbym...  -  zawiesił  głos.  -  Och,  do 
diabła...

Ujął  jej  twarz  w  dłonie,  po  czym  powoli,  powoli, 

pochylił  się  nad  nią.  Bailey  zastygła  w  oczekiwaniu 
na chwilę, gdy wargi Williama wreszcie znajdą się na 
jej ustach. Zamknęła  powieki rozchyliła lekko wargi, 
czując, że jej serce bije jak szalone.

Tak, tak, tak, dźwięczało w jej myślach.
- Nie  -  odezwał  się  William  i  Bailey  otworzyła 

szeroko  oczy.  Ku  jej  zdumieniu,  William  nagle 
wypuścił ją z objęć i cofnął się o krok. Zachwiała się i 
zmarszczyła czoło.

Nie?  powtórzyła  w  myślach.  Zdecydował,  że 

jednak nie chce jej pocałować?

- Bailey,  nie  powinienem  cię  całować,  dopóki 

rozsiewam wirusy. Czułbym się okropnie, gdybym cię 
zaraził. - Zdjął z półki słoik miętowych cukierków.
- Kupię te i zabiorę moje wirusy do domu. - Zamilkł 
na  chwilę,  po  czym  dodał:  -  Chcę  cię  pocałować. 
Mam nadzieję, że wiesz o tym. Boże, jak bardzo bym 
tego chciał.

- Och  -  uśmiechnęła  się  Bailey  ciepło.  -  No  cóż, 

nie miałabym nic przeciwko temu.

background image

Odpowiedział jej uśmiechem i przez dłuższą chwilę 

patrzyli sobie w oczy. Potem wrócili na swoje miejsca 
-  Bailey  stanęła  za  ladą,  William  po  drugiej  stronie. 
Lada  jednak  nie  stanowiła  już  bariery  między  nimi. 
Równie  dobrze  mogło  jej  tu  nie  być.  Czuli  się 
połączeni,  na  nowo  pochwyceni  w  tajemniczą, 
zmysłową sieć splecioną z niewidzialnych nici.

William  zapłacił,  zabrał  swoje  cukierki  i  nagle 

roześmiał się. Bailey spojrzała na niego zaskoczona.

- Mam  taki  chaos  w  głowie,  że  ledwo  mogę 

oddychać  -  wyjaśnił.  -  Pomyślałem  właśnie,  że 
miałabyś duże problemy z wyjaśnieniem policji, skąd 
się  tu  wziął  mój  trup.  -  Wybuchnął  głośnym 
śmiechem.

- O  mój  Boże!  -  Bailey  także  nie  była  w  stanie 

ukryć  rozbawienia.  -  Co  za  idiotyczny  scenariusz. 
„Panie komisarzu, zabiłam go pocałunkiem. Rozumie 
pan, jak to jest, wie pan, o co mi chodzi. Nie?” O mój 
Boże!

W powietrzu dźwięczał śmiech ich obydwojga.

- No  dobrze  -  powiedział  William  w  końcu.  -

Zobaczymy się niedługo.

Skinęła głową.

- Do widzenia.

Znów  skinęła  głową.  William  nadal  się  nie 
poruszył.

- Bailey, czy chciałabyś pójść ze mną na kolację w 

sobotę? Obiecuję, że do tej pory nie będę miał już w 
sobie ani jednego zarazka. O siódmej?

- Tak  -  powiedziała  ledwo  słyszalnym  głosem.  -

Mój adres jest w książce telefonicznej, mieszkanie 10. 
Spotkamy się o siódmej.
Przez następną długą chwilę patrzyli sobie w oczy.

background image

William w końcu odwrócił się na pięcie i  wyszedł 

ze  sklepu.  Dzwonek  nad  drzwiami  zabrzęczał  i  po 
chwili zamilkł.

Nagła cisza drażniła Bailey. Naraz wydało jej się, 

że  jest  zbyt  cicho,  zbyt  spokojnie,  jakby  cały  sklep 
odpłynął  gdzieś  w  przestrzeń,  zostawiając  ją 
zawieszoną w próżni.

-  Och,  na  litość  boską,  Bailey  -  powiedziała  do 

siebie głośno. Czuła się głęboko poruszona i głęboko 
przejęta.  Miała  wrażenie,  że  William  wtargnął  w  jej 
życie z siłą, która poruszyła wszystkie fundamenty, na 
których  się  ono  opierało.  Dotychczas  te  fundamenty 
wydawały jej się mocne i solidne, zbudowane świado-
mie.  Nie  żałowała  decyzji,  które  dotychczas  podjęła. 
Najważniejszą rzeczą dla niej był sukces i popularność 
sklepu.  Temu  celowi  poświęciła  całą  swoją  energię  i 
nie miała czasu na poważny związek, męża i dzieci.

Radziła  sobie  świetnie...  dopóki  nie  pojawił  się 

William.  Czuła  się  szczęśliwa,  miała  wszystko,  co 
było  jej  potrzebne  do  pełnego  zadowolenia  z  życia... 
dopóki  go  nie  poznała.  Nigdy  nie  przyszło  jej  do 
głowy,  że  w  swoim  odosobnieniu  mogłaby  się  czuć 
samotna... aż do tej chwili.

Dobry Boże, co się z nią działo?

A  jeszcze  ważniejsze  było  pytanie,  co  powinna 

teraz zrobić?

Jeśli  nie  zechce więcej spotykać  się  z Williamem, 

jeśli  ucieknie  od  niego  jak  najdalej,  to  przyzna  tym 
samym  przed  sobą,  że  fundamenty  jej  egzystencji 
rzeczywiście zaczęły się chwiać.

Ale  to  nieprawda!  Wiedziała,  kim  jest,  dokąd 

zmierza i czego chce. To, że czuła się wytrącona

background image

z  równowagi,  bo  dynamiczny  mężczyzna  uświadomił 
jej, że jest kobietą, było jak najbardziej zrozumiałe. Ale 
absurdem było to poczucie zagrożenia, ten lęk.

Podniosła  wysoko  głowę  i  wysunęła  podbródek  do 

przodu.

Jestem  kobietą,  pomyślała,  i  zdecydowanie  skinęła 

głową. Może  widywać  się z Williamem,  przebywać w 
jego  towarzystwie,  nawet  pozwalać  się  całować  i 
obejmować,  i  nie  tracić  przy  tym  kontaktu  ze  swoją 
prawdziwą osobowością.

Wszystko znów było pod kontrolą.

William  wracał  do  siebie  z  głową  pełną  myśli  o 

Bailey Crandell. Uświadomił sobie, że nie dochodzi do 
żadnych  znaczących  wniosków  ani  objawień  na  jej 
temat. Po prostu o niej myślał.

Tak wyraźnie, jakby siedziała obok niego, widział jej 

uroczy uśmiech, krótkie, miękkie ciemne loki, błękitne 
oczy, które przyprawiały go o zawrót głowy. Słyszał jej 
dźwięczny  śmiech  i  wyobrażał  sobie,  że  bierze  ją  w 
ramiona i całuje wreszcie jej śliczne, delikatne usta. Ale 
pragnął czegoś więcej. Chciał się z nią kochać.

Pokiwał głową i pomyślał, że bez cienia wątpliwości 

Bailey  Crandell  ma  nad  nim  wielką  władzę,  o  wiele 
potężniejszą  niż  wpływ  jakiejkolwiek  wczesnej 
poznanej kobiety. Powinno go to martwić, gdyż Bailey 
nie  była  dla  niego  właściwą  partnerką.  Ale  -  och,  do 
diabła, tym będzie się przejmował później.

Włączył  radio,  znalazł  stację  nadającą  muzykę 

country i pełnym głosem, aczkolwiek niestety zupełnie

background image

fałszywie,  zaczął  śpiewać  w  duecie  z  Garthem 
Brooksem  piosenkę  o  piwie  i  bluesie,  wybijając 
palcami  rytm  na  kierownicy.  Po  chwili  przyszło  mu 
jednak  do  głowy,  że  nie  powinien,  będąc  w  takim 
nastroju,  śpiewać  bluesa.  Nie,  w  tej  chwili  był 
szczęśliwym  człowiekiem.  Nie  widział  przed  sobą 
szczególnie  radosnych  perspektyw,  jeśli  chodziło  o 
związek z Bailey, ale mimo to czuł się szczęśliwy.

Obraz  Bailey  Crandell  ani  na  chwilę  nie  znikał 

spod jego powiek.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Bailey nie  spała  dobrze i  następnego ranka  dotarła 

do  „Słodkiego  Marzenia”  z  bólem  głowy.  Deborah 
Crandell,  jej  matka,  stała  za  ladą  i  podpisywała 
właśnie rachunek za poranną dostawę jasnej i ciemnej 
czekolady oraz kremu waniliowego.

Zapach  kawy  z  cynamonem,  który  Bailey  poczuła 

już w drzwiach, tego ranka nie wywołał na jej twarzy 
zwykłego uśmiechu.

- Dzień  dobry,  mamo  -  powiedziała.  Odsunęła  się 

na  bok,  by  przepuścić  dostawcę,  i  pożegnała  go 
skinieniem  głowy.  -  Czy  wszystko  gotowe  do
otwarcia?

Deborah odwróciła się do córki z uśmiechem. Była 

niską,  drobną  kobietą.  Mierzyła  niewiele  ponad  metr 
pięćdziesiąt  wzrostu.  Jej  niegdyś  jasne  włosy  teraz 
były  srebrzyste  i  układały  się  w  miękkie  fale.  Oczy 
miała  niebieskie  i  błyszczące,  jak  oczy  córki.  Bailey 
odziedziczyła  po  niej  także  drobną  figurę  i  delikatne 
rysy twarzy.

Ubrana była podobnie jak córka - w jasnoniebieską 

bluzkę,  białe  spodnie  i  wykrochmalony  fartuszek  z 
falbankami.

- Cześć,  córeczko  -  powiedziała.  -  Widziałaś  już 

serwetki? Leżą na stole na zapleczu. Właśnie skończy-

background image

łam  obrębiać  brzegi.  Myślę,  że  płócienne  serwetki 
będą bardzo stylowym dodatkiem do koszyków.

- Tak,  widziałam,  i  doceniam  to,  że  spędziłaś  nad 

nimi mnóstwo czasu.

- Wiesz  dobrze,  że  sprawiło  mi  to  wiele 

przyjemności  -powiedziała  Deborah.  Przyjrzała  się 
córce  i  zmarszczyła  czoło.  -  Kochanie,  czy  coś  się 
stało?  Wyglądasz  źle  i  nie  jesteś  w  zwykłym, 
pogodnym nastroju.

- Czuję  się  dobrze  -  odrzekła  Bailey.  -  Po  prostu 

boli mnie głowa. Myślę, że zaraz mi przejdzie.

- Przyniosłam  świeże  pączki  do  kawy.  Znam  cię, 

panno  Crandell.  Na  pewno  jesteś  bez  śniadania.  Jak 
tylko coś zjesz, głowa przestanie cię boleć i nastrój ci 
się poprawi.

- Naprawdę nie jestem głodna.
- To  nie  jest  żadna  wymówka,  kochanie.  Jedz.  Ja 

otworzę sklep i zajmę się wszystkim. Napij się kawy, 
weź  pączka,  a  potem  idź  na  zaplecze  i  odpocznij.  O 
nic się nie martw.

Bailey  uznała,  że  prościej  będzie  się  poddać  niż 

upierać.

- Dobrze,  mamo  -  zgodziła  się  z  uśmiechem.  -

Zrobię,  co  mi  każesz.  Zawołaj  mnie,  gdybym  była 
potrzebna.

- Uciekaj stąd - powiedziała matka. Zaplecze było 
zaprojektowane przez Bailey tak, by

przy  minimalnej  powierzchni  osiągnąć  maksymalną 
pojemność  magazynu  i  dodatkowo  zmieścić  jeszcze 
małą  lodówkę,  kuchenkę  mikrofalową  oraz  stół  i 
krzesła.  Na  wszystkich  ścianach  znajdowały  się 
drewniane  półki,  a  oprócz  tego  pod  sufitem 
podwieszone  były  bambusowe  drążki,  na  których 
umocowano plastikowe haki. Zawieszono na nich

background image

wielkie  kosze.  Półki  i  kosze  wypełnione  były 
nieprzeliczonym mnóstwem słoików, puszek i toreb.

Z głośnym westchnieniem Bailey opadła na krzesło 

i  wypiła  łyk  parującej  kawy.  W  następnej  chwili 
usłyszała  dźwięk  dzwonka  przy  drzwiach  i 
natychmiast  zerwała  się  na  równe  nogi,  po  czym 
rozluźniła  się,  przypominając  sobie,  że  jej  matka 
zajmie się klientem.

Deborah  królowała  w  „Słodkim  Marzeniu”.  Po 

śmierci  męża,  rok  temu,  czuła  się  bardzo  zagubiona. 
Bailey miała wrażenie, że na jej oczach matka więdnie 
i starzeje się. A teraz? Na tę myśl Bailey uśmiechnęła
się  z  czułością.  Odkąd  Deborah  zaczęła  pomagać 
córce  w  sklepie,  promieniowała  z  niej  energia  i 
entuzjazm.  Znów  czuła  się  potrzebna  i  szczęśliwa. 
Roztaczała  wokół  siebie  atmosferę  zadowolenia  z 
życia.

Bailey  przełknęła  kawałek  pączka  i  zapatrzyła  się 

przed siebie.

Jakie  to  dziwne,  pomyślała,  że  zwykły  sklep, 

mieszczący się w ponurym budynku, tak wiele potrafi 
dać  związanym  z  nim  ludziom.  Millie,  owdowiała 
przyjaciółka  jej  matki,  dwie  dziewczyny  z  college'u, 
które  pracowały  na  godziny,  i  ona  sama  -  tyle  osób 
znalazło  w  „Słodkim  Marzeniu”  dokładnie  to,  czego 
potrzebowały.

Sama  Bailey  także  czuła  się  tu  szczęśliwa.  Lata 

wyrzeczeń i ciężkiej pracy zaczynały przynosić owoce 
i w jej życiu nie brakowało niczego. Prawda?

Przełknęła  kolejny  kęs  ciastka  i  zastanowiła  się, 

dlaczego  teraz  musi  się  o  tym  upewniać  i  dodawać 
sobie  otuchy.  Nie  przypominała  sobie,  by 
kiedykolwiek wcześniej podawała w wątpliwość sens

background image

tego, co robi. Jeszcze do niedawna wszystko było pod 
kontrolą,  teraz  jednak  była  dziwnie  wytrącona  z 
równowagi.

Przymrużyła oczy i wydęła usta.

Czuła  się  tak  od  czasu,  gdy  poznała  Williama 

Lansinga.

Odwołaj  sobotnie  spotkanie,  podpowiedział  jej 

cichy wewnętrzny głos. Nie spotykaj się więcej z tym 
mężczyzną.

Jednocześnie  jednak  pragnęła,  by  William  w  tym 

momencie stanął w drzwiach, i wiedziała, że chce się 
z nim zobaczyć w sobotę wieczorem.

Pamiętaj,  że  „Słodkie  Marzenie”  wymaga 

poświęcenia  całej  twojej  energii  i  czasu,  ciągnął 
pierwszy glos.

Ale  czy  „Słodkie  Marzenie”  da  ci  prawdziwe 

szczęście? odparował ten drugi.

Bailey  wypiła  kawę  i  wyszła  z  zaplecza, 

postanawiając zignorować zamęt w umyśle.

Wydawało  jej  się,  że  ten  dzień  nigdy  się  nie 

skończy.  Ból  głowy  minął,  ale  nastrój  Bailey  nie 
poprawił  się.  Rozmawiając  z  klientami  miała 
wrażenie,  jakby  ktoś  wymalował  uśmiech  na  jej 
twarzy.

Deborah  była  umówiona  z  dentystą  i  wyszła  na 

godzinę przed zamknięciem sklepu. Bailey zajęła  się 
obsługą  klientów  i  uzupełnianiem  zapasów  na 
półkach.  Co  chwilę  spoglądała  na  zegarek,  pragnąc 
przyspieszyć bieg wskazówek i czym prędzej ogłosić 
koniec pracy.

William  szybko  szedł  chodnikiem  w  stronę 

„Słodkiego Marzenia”, ponuro spoglądając na mijane 
wolne  miejsca  na  parkingu.  Pięć  minut  wcześniej 
wszystkie

background image

były  zajęte  i  musiał  zostawić  samochód  o  trzy  prze-
cznice dalej.

Wiedział,  że  jest  wytrącony  z  równowagi  i 

zdenerwowany.  Chętnie  zepchnąłby  winę  za  swój 
nastrój  na  przeziębienie,  ale  nie  mógł  tego  zrobić, 
gdyż  ostatnie  jego  symptomy  już  minęły.  Przyczyną 
kiepskiego  samopoczucia  Williama  nie  było 
przeziębienie,  lecz  Bailey.  Bailey,  Bailey,  Bailey. 
Wspomnienie tej dziewczyny uczepiło się go jak rzep. 
Nie  mógł  przestać  o  niej  myśleć.  Wciąż  na  nowo 
przypominał sobie jej uśmiech, przywodzący na myśl 
przebłysk  słońca  w  deszczowy  dzień,  dźwięczny 
śmiech, lekki, kwiatowy zapach, który ją otaczał.

A  jej  usta?  Wspomnienie  tych  ust  i  pocałunku,  do 

którego omal nie doszło, wzbudzało w nim pragnienie, 
doprowadzające  go  do  szaleństwa  i  nie  dające  się 
niczym ugasić.

Odejdź  ode  mnie, Słodkie Marzenie,  nakazał  jej  w 

myślach.

Znakomicie,  Lansing,  pomyślał  już  po  chwili. 

Tylko  tak  dalej.  Dlaczego w  takim razie  znajduje  się 
teraz  zaledwie  o  kilkanaście  metrów  od  sklepu  tej 
kobiety i ma szczery zamiar jak najszybciej wejść do 
środka?  Dlatego,  że  jest  obłąkany.  Smutne,  ale 
prawdziwe.

Wyszedł  wcześniej  z  biura,  chociaż  czekały  na 

niego  stosy  różnych  dokumentów.  Miał  zamiar 
popracować trochę w domu i obejrzeć spokojnie mecz 
baseballowy w telewizji. Wrócił do domu, przebrał się 
w  dżinsy  i  bawełnianą  koszulkę  i  już  po  dwudziestu 
minutach uświadomił sobie, że nie uda mu się spędzić 
przyjemnego samotnego wieczoru w domu. Powodem 
była oczywiście choroba znana jako Bailey Crandell.

background image

Jeśli nie możesz czegoś pokonać, poddaj się temu, 

pomyślał, 

zatrzymując 

się 

przed 

„Słodkim 

Marzeniem”.  Jeśli  spędzi  teraz  chwilę  w 
towarzystwie  Bailey,  to  może  potem  uda  mu  się
spokojnie  wrócić  do  domu,  obejrzeć  końcówkę 
meczu i odzyskać zwykły dobry nastrój.

Otworzył  drzwi  sklepu  i  wszedł  do  środka, 

zaciskając usta z determinacją.

Bailey  wzięła  do  ręki  klucze  i  wysunęła  się  zza 

lady  z  zamiarem  zamknięcia  sklepu.  W  tej  samej 
chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich William.

Patrzyli na siebie ponurym wzrokiem.

- Miałam  właśnie  zamiar  zamykać  -  powiedziała 

Bailey nieco zbyt ostrym tonem.

- Nie  przeszkadzaj  sobie  -  odrzekł  William,  nie 

zmieniając wyrazu twarzy.

Bailey  przekręciła  klucz  w  zamku,  obróciła 

wiszącą  w  drzwiach  tabliczkę  na  stronę  z  napisem 
„Sklep  nieczynny”  i  bez  śladu  uśmiechu  odwróciła 
się twarzą do Williama.

Minęła długa, pełna napięcia chwila.
Potem, bardzo  powoli,  na ustach  Williama  zaczął 

się pojawiać coraz szerszy uśmiech.

-  Mam  wrażenie  - powiedział  -  że  autorzy 

podręczników  dobrych  manier  uznają  za  rzecz 
niedopuszczalną  chodzenie  z  wizytą,  gdy  ma  się 
kiepski nastrój.

Bailey uśmiechnęła się.
- Wydaje  mi  się  także,  że  gości  powinno  się 

przyjmować  uprzejmie,  zapominając  na  chwilę  o 
własnym  wyjątkowo  kiepskim  stanie  ducha  -
odrzekła. - Cześć, Williamie - dodała po chwili.

background image

- Cześć,  Bailey.  Czy  chcesz  porozmawiać  o  tym, 

dlaczego jesteś w złym humorze?

- Nie. A ty?

- Nie. - Podszedł do niej i  ujął jej twarz w dłonie. 

Uśmiech zniknął z jego twarzy. Gdy się odezwał, jego 
głos brzmiał nisko i chropawo.

- Nie, nie chcę teraz rozmawiać o niczym. Chcę ci 

tylko  powiedzieć,  że  ostatnie  ślady  mojego 
przeziębienia  minęły  i  nie  rozsiewam  już  żadnych 
zarazków. Jest coś, czego nie dokończyliśmy, Bailey, 
a co nie wymaga dyskusji.

- Och. -To było wszystko, co Bailey zdołała z siebie 

wydobyć, zanim William pochylił głowę i pocałował 
ją.

W chwili gdy jego usta dotknęły jej warg, poczuła 

ogarniającą całe jej ciało falę ciepła. Zamknęła oczy i 
zarzuciła  mu  ręce  na  szyję.  Otoczył  ją  ramionami  i 
przytulił  do  siebie.  Namiętność  płynęła  między  nimi 
nieprzerwanym strumieniem.

Och,  Williamie,  jęknęła  Bailey  w  duchu. 

Wydawało  jej  się,  że  całe  wieki  czekała  na  ten 
pocałunek,  a  teraz,  gdy  już  go  poczuła,  przewyższył 
wszelkie jej wyobrażenia. William rozpalił wszystkie 
jej  zmysły.  Nie  była  w  stanie  myśleć  o  niczym, 
ogarnięta ekstazą.

Serce  Williama  biło  nierówno  w  rytm  słowa: 

Bailey, Bailey. Ten pocałunek był wszystkim, o czym 
marzył, i jeszcze czymś więcej. To nie był po prostu 
pocałunek, to był wybuch namiętności, od której całe 
jego ciało zaczynało obrzmiewać z pragnienia. Bailey 
oddawała  mu  pocałunki,  dając  z  siebie  tyle,  ile 
otrzymywała.  Była  kobietą  z  temperamentem  i 
William  był  dumny,  że  to  właśnie  on  potrafił  ten 
temperament  rozniecić.  Czuł  się,  jakby  otrzymał 
cenny prezent.

background image

Była  tak  drobna  i  delikatna  w  jego  ramionach, 

wydawała się tak wrażliwa i zdana na łaskę jego siły. 
Z  łatwością  mógłby  ją  zgnieść  w  ramionach  na 
miazgę. Wiedział jednak, że nie może jej spotkać nic 
złego,  bo  on  będzie  ją  chronił,  zaopiekuje  się  nią, 
stanie  między  nią  a  wszystkim,  co  mogłoby  jej 
zagrażać.

Gdy  będą  się  kochać,  stanie  się  delikatny,  będzie 

ją  pieścił,  jakby  była  zrobiona  z  najbardziej  kruchej 
porcelany.  Wiedział, że  będzie  to  coś,  czego jeszcze 
w życiu nie przeżył, i wyobrażenia pojawiające się w 
jego  umyśle  sprawiły,  że  z  trudem  zachowywał 
resztki kontroli nad sobą.

Oderwał od niej usta i głośno westchnął. Drżącymi 

dłońmi  pochwycił  ją  za  ramiona  i  z  wysiłkiem 
odsunął od siebie.

- Bailey - szepnął ochryple.

Powoli  podniosła  powieki.  William spojrzał  w jej 

zamglone  niebieskie  oczy,  w  których  błyszczało 
pragnienie odzwierciedlające jego pożądanie, i jęknął. 
Usta  miała wilgotne i  lekko rozchylone, domagające 
się,  by  znów  pić  ich  słodycz.  Zebrał  całą  siłę  woli, 
opuścił ramiona i odsunął się o krok.

- Czy...  -  odchrząknął.  -  Może  chciałabyś  coś 

przekąsić, a potem towarzyszyć mi przy zakupach?

Bailey zamrugała oczami, oddychając nierówno.
- Przy zakupach?

- Tak. Miesiąc temu wprowadziłem się do nowego 

domu.  Zaprojektowałem  go  sam,  przy  pomocy 
przyjaciela,  który  jest  architektem.  Urządzam  teraz 
wnętrze  i  dzisiaj  chciałbym  kupić  ręczniki,  ścierki, 
dywaniki do łazienek i  inne tego typu rzeczy. Jak  ci 
się podoba ten pomysł?

background image

Bailey uśmiechnęła się.

- To  może  być  zabawne  -  powiedziała.  -  Ale 

myślałam,  że  samotni  mężczyźni  do  takich  zadań 
angażują dekoratora wnętrz.

- Ale nie ja. Chodźmy.

Obiad, na który William zaprosił Bailey, składał się 

z hamburgerów z frytkami i koktajli mlecznych, które 
były  tak  gęste,  że  zamiast  słomek  musieli  użyć 
łyżeczek.  Podczas  jedzenia  rozmawiali  o  zaletach 
kontrowersyjnego  nowego  filmu  i  przekomarzali  się 
na  temat  książki,  aktualnie  znajdującej  się  na 
pierwszym  miejscu  listy  bestsellerów.  Potem
wkroczyli do wielkiego domu towarowego.

- O mój Boże - powiedziała Bailey, zatrzymując się 

przed wystawą z ręcznikami. - To wygląda jak tęcza. 
Spójrz tylko na te kolory! - Roześmiała się. - Weź po 
jednym z każdego rodzaju.

- To  bardzo  kuszące,  ale  muszę  je  dopasować  do 

wnętrza.  W  domu  są  trzy  łazienki,  każda  urządzona 
inaczej. - Pochylił się, mrużąc oczy. - Przyjrzyjmy się 
tym...

W  godzinę później  Bailey  poruszyła  palcami stóp, 

sprawdzając, czy jeszcze nie straciła w nich czucia. W 
ramionach  trzymała  stertę  ręczników  i  ścierek  do 
naczyń.  Zastanawiała  się,  ile  razy  William  będzie 
zmieniał zdanie i zaczynał wszystko od początku.

Nigdy  by  nie  uwierzyła,  że  mężczyzna  może  tak 

poważnie  traktować  kupowanie  ręczników.  Było  to 
ciekawe  odkrycie  dotyczące  Williama.  Napełniało  ją 
czułością. Odkrywało tę cechę jego charakteru, o któ-

background image

rej  nie miała pojęcia, że istnieje.  Ale była już  bardzo 
zmęczona.

- Chyba już mam wszystko, czego potrzebuję

- powiedział  William  z  westchnieniem.  Spojrzał  na 
Bailey i zmarszczył brwi.

- Och, Bailey, bardzo cię przepraszam. Tak się w to 

zaangażowałem, że nie  zauważyłem, jaka jesteś  zmę-
czona.  Posłuchaj,  zapłacę teraz  za  to  wszystko,  a  po-
tem zaaplikuję ci świetne lekarstwo, żeby cię ożywić.

- Och,  naprawdę?  -  zapytała  z  niedowierzaniem. 
William wyjął stertę ręczników z jej ramion.
- Tak,  panno  Crandell.  Kupię  ci  największe  lody, 

jakie tylko można dostać w całym Phoenix.

- Panie Lansing - uśmiechnęła się - chyba ubił pan 

interes.

Lodziarnia,  do  której  William  zawiózł  Bailey, 

nazywała się po prostu „Lodziarnia”, co bardzo jej się 
spodobało.  Wystrój  wnętrza  był  staroświecki  -  przy 
stolikach ze szklanymi  blatami stały  krzesła z kutego 
żelaza,  wyściełane  tkaniną  w  biało-czerwona  kratkę. 
W  pomieszczeniu  rozbrzmiewała  cicha  muzyka. 
Bailey  rozpoznała  piosenki  z  lat  pięćdziesiątych  i 
sześćdziesiątych.

- Jakie cudowne miejsce - powiedziała, siadając.

- Och, posłuchaj, grają właśnie „Kaplicę miłości”. A 
przed chwilą było „Szesnaście świec”.

William  złożył  zamówienie  i  oparł  ramiona  na 

blacie stolika.

- Lubisz  taką  muzykę? 
Bailey skinęła głową.
- Piosenki  z  tej  epoki  miały  wiele  zalet.  Można 

było zrozumieć  słowa  i  tańczyć blisko  siebie.

background image

Miłość uważano wtedy za ważną sprawę.

- Jesteś  dosyć  staroświecka  -  zauważył  William. 
Zanim Bailey zdążyła odpowiedzieć, pojawiła się

przy  nich  kelnerka  z  dwiema  olbrzymimi  porcjami 
lodów.

- No  i  powiedz  teraz  sama,  czy  to  nie  jest  dzieło 

sztuki? - zapytał William, patrząc na lody.

- Proszę  bardzo  -  powiedziała  kelnerka,  stawiając 

na  stole  dwie  szklanki  z  wodą,  kładąc  serwetki  i 
łyżeczki. - Proszę to koniecznie zjeść do końca. Szef 
deserów, który chce, żeby go tak nazywać, jest bardzo 
wrażliwy  i  cierpi  z  całego  serca,  gdy  któreś  z  jego 
dzieł nie zostaje zjedzone do końca. - Uśmiechnęła się 
i odeszła.

- Są  olbrzymie  -  powiedziała  Bailey, wpatrując  się 

w lody. - Lody, gorąca polewa, bita śmietana, mielone 
orzechy  i  jeszcze  wisienka  na  wierzchu.  Nigdy  w 
życiu nie uda mi się tego zjeść.

William sięgnął po szklankę z wodą. Jego ramiona 

znajdowały  się  dokładnie  na  wysokości  oczu  Bailey. 
Szyję  miał  mocną  i  opaloną,  w  doskonałych 
proporcjach w stosunku do szerokich ramion i piersi. 
Bailey zapomniała  się na chwilę i  wpatrzyła  się w tę 
szyję ze zmysłowym zachwytem.

William podniósł ze stołu łyżeczkę i zanurzył ją w 

lodach.

- Mm... - wymruczał z uśmiechem, przymykając na 

chwilę oczy. - Niebo w gębie. Spróbuj, Bailey.

Ujęła  wisienkę  za  ogonek,  przyjrzała  jej  się  i 

zbliżyła  do  rozchylonych  ust.  Naraz  napotkała 
spojrzenie Williama i jej dłoń zastygła w powietrzu.

background image

Z  jego  szarych  oczu  znikły  wszelkie  ślady 

uśmiechu.  W  tej  chwili  błyszczało  w  nich  tylko 
pożądanie,  gwałtowne  i  intensywne.  Bailey  poczuła, 
że  ogarniają  fala  gorąca  i  jej  serce  zaczyna  bić  jak 
oszalałe.  Drżącą  ręką  podniosła  wisienkę  do  ust, 
otoczyła  ją  wargami,  oderwała  ogonek  i  przełknęła 
owoc, nie odrywając wzroku od oczu Williama.

- Pobrudziłaś  się  bitą  śmietaną  -  powiedział 

niskim, ochrypłym głosem.

Podniósł  serwetkę,  wyciągnął  rękę  przez  stół  i 

wytarł lekko jej usta. Wstrzymała oddech.

Jak to możliwe, żeby zwykły gest wzbudził w niej 

tak  wielkie,  gorące  pragnienie?  Miała  wrażenie,  że 
ogarniają ją płomienie, że za chwilę stopi się jak wosk 
i zostanie z niej tylko kałuża.

William  rzucił  serwetkę  na  stół  i  przesunął  po  jej 

ustach kciukiem. Przeszył ją dreszcz.

- Już - powiedział, nadal pochylony w jej stronę.

- Teraz lepiej.

Bez cienia uśmiechu opadł na oparcie krzesła. 
-Tracę przy tobie rozum, Bailey - powiedział cicho

- ale i w twoich oczach, na twojej twarzy zobaczyłem 
właśnie, że z tobą dzieje się to samo. To nie jest tylko 
pożądanie  fizyczne.  Wywołujesz  we  mnie  uczucia, 
jakich jeszcze nigdy nie doświadczyłem. Wiesz, że to, 
co mówię, to prawda?

- Tak - potwierdziła cicho - wiem, że to coś więcej 

niż tylko zwykłe... - Urwała i potrząsnęła głową. - Ale 
nie chcę o tym mówić, Williamie. Nie mogę sobie na 
to  pozwolić.  Wszystkie  moje  siły,  fizyczne  i 
umysłowe, skupione są na „Słodkim Marzeniu”. Musi 
tak być, jeśli mam zamiar osiągnąć sukces.

background image

- Bailey,  posłuchaj... 
Potrząsnęła głową.
- Nie. Nie, Williamie. Naprawdę nie chcę więcej

o

tym  rozsławiać.  - Spojrzała  na  swoje  lody. 

Zaczynały  się  już  roztapiać  i  po  ściankach  naczynia 
spływały  nieapetyczne  strużki.  -  Chyba  nie  mam 
ochoty  na lody.  Bardzo  mi było  miło  towarzyszyć ci 
w robieniu zakupów, Williamie, ale jestem zmęczona

i

chciałabym już wrócić do domu.

Patrzył na nią przez długą chwilę, po czym odsunął 

swoje krzesło i wstał.

- Dobrze,  Bailey  -  powiedział  uprzejmym,  rzeczo-

wym  tonem.  Na  jego  twarzy  nie  malował  się  żaden 
wyraz.  -  Wobec  tego  zakończymy  już  wspólny  wie-
czór.

W  godzinę  później  Bailey  położyła  się  do  łóżka  i 

szczelnie  owinęła  kocami.  Zamknęła  oczy  i  z  jej  ust 
wyrwał  się  cichy  dźwięk,  bardziej  przypominający 
szloch niż westchnienie.

William  odwiózł  ją  z  lodziarni  na  parking  przy 

„Słodkim  Marzeniu”,  gdzie  zostawiła  samochód.  Ta 
wspólna podróż wyczerpała ją do reszty.

Nie  mogła  zrozumieć,  co  się  z  nią  dzieje  w 

obecności tego mężczyzny. Na wspomnienie sceny w 
lodziarni  ogarniało  ją  zdumienie  i  wstyd.  Siedziała 
nad roztopionymi lodami i  mówiła mu, że co prawda 
zdaje  sobie  sprawę,  że  oboje  przeżywają  coś 
wyjątkowego, ale to, co się między nimi dzieje, musi 
zostać zignorowane, gdyż ona, Bailey, musi poświęcić 
wszystko dla dobra swojej firmy.

Spodziewała się wybuchu jego gniewu, William

background image

jednak  przez  całą  drogę  powrotną  beztrosko 
opowiadał  jej  o  swoim  domu  i  o  tym,  które  ręczniki 
trafią  do  której  łazienki.  To  napełniło  ją  jeszcze 
większym zdumieniem.

Powiedział, że cieszy się na ich wspólną kolację w 

sobotę  i  że  postanowił  sam  ją  przyrządzić  oraz 
oprowadzić Bailey po swoim nowym domu.

Gdy dotarli do jej samochodu, pocałował ją mocno, 

życzył miłych snów, a potem stał na pustym parkingu 
i patrzył, jak odjeżdżała.

Bardzo  dziwne,  pomyślała  Bailey. Bardzo,  bardzo 

dziwne.

Poddała się obezwładniającemu znużeniu i zapadła 

w sen.

Po  powrocie  do  domu  William  rozsiadł  się  na 

sofie. Wyciągnął przed siebie długie nogi i splótł ręce 
luźno na piersiach.

Dobra  robota,  Lansing,  pomyślał.  Jego  pierwszą 

reakcją  na  słowa  Bailey  była  chęć  do  sporu.  W 
ostatniej  chwili  jednak  powstrzymał  się  i  szybko 
zmienił  strategię.  Udało  mu  się  zaskoczyć  pannę 
Bailey Crandell, to było pewne.

Śpochmurniał jednak po chwili, zastanawiając się, 

dlaczego  właściwie  to  zrobił.  Bailey  w  niczym  nie 
przypominała 

Idealnej 

Żony, 

jakiej 

szukał. 

Interesował ją wyłącznie sukces zawodowy, a nie dom 
i  dzieci.  Mówiła  z  czułością  o  czekoladkach,  nie  o 
niemowlętach.  Nawet  jeśli  lubiła  stare  melodie,  to  z 
pewnością  nie  fascynował  jej  styl  życia  minionych 
generacji.

Więc dlaczego to robił?
Do diabła, sam nie wiedział.

background image

Jedno,  czego  mógł  być  pewny,  to  fakt,  że  panna 

Bailey  Crandell  rzuciła  na  niego  urok  i  dopóki  nie 
wymyśli, co można z tym zrobić, nie może, nie chce 
po prostu pożegnać się z nią i odejść.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Bailey  stała  przed  ogromnym  lustrem  i  czesząc 

wilgotne  włosy,  patrzyła  na  odbicie  twarzy  stojącej 
obok niej Alice. Ta zaś, nieświadoma, że znajduje się 
pod obserwacją, malowała sobie właśnie usta.

Alice i  William naprawdę byli do siebie podobni. 

Mieli  tego  samego  koloru  włosy,  które  u  Alice 
układały  się  w  naturalne  loki,  a  także  jednakowe, 
szare  oczy.  Żeńska  wersja  twarzy  Williama 
wyglądała  prześlicznie,  podczas  gdy  on  sam  był 
niebywale  przystojny.  Bez  trudu  można  było 
zauważyć, że są spokrewnieni.

- Wszystkie mięśnie mnie bolą - westchnęła Alice, 

nakładając  róż  na  policzki.  -  Zadaję  sobie  te 
cierpienia  podczas  aerobiku  wyłącznie  po  to,  żeby 
później  zażyć  rozkoszy  ciepłej  kąpieli w  wannie.  Po 
tylu  miesiącach  te  ćwiczenia  nie  wydają  mi  się  ani 
odrobinę łatwiejsze.

Bailey nie odpowiedziała. Alice spojrzała pytająco 

na jej odbicie w lustrze i zwróciła się twarzą do niej.

- Hej! Czy nos mi się przekręcił? Albo może ucho 

mi odpadło?

- Co?  Och,  przepraszam.  Myślałam  właśnie,  że 

jesteś bardzo podobna do Williama.

- A  tak  -  uśmiechnęła  się  Alice.  -  Pewnie  za 

każdym  razem,  gdy  mnie  widzisz,  przywodzę  ci  go 
na myśl.

- Tak - przyznała Bailey cicho. - Chyba tak.

background image

- William  to  świetny  facet.  Co  prawda  jest  trochę 

uparty,  ale  moim  zdaniem  większość  mężczyzn  jest 
taka. On jest bardzo ładny, nie uważasz?

-Nie. Jest niesamowicie przystojny, ale to zupełnie 

co innego niż ładny, Alice.

- Zgadzam się na tę poprawkę - powiedziała Alice, 

powstrzymując  uśmiech.  -  W  każdym  razie  jest 
wyjątkowy.  -  Ściągnęła  brwi.  -  Ale  muszę  przyznać, 
że ta jego  wyjątkowość czasami potrafi doprowadzić 
człowieka do szału.

- Dlaczego?

-To  jego  podejście  do  kobiet  jest  takie  frustrujące, 

że czasem chce mi się wyć. Wymarzył sobie kobietę, 
jaką  chciałby  mieć  za  partnerkę  życiową,  i  nie  chce 
się  zgodzić  na  żadną  inną.  Jest  to,  wypisz  wymaluj, 
postać  z  dziewiętnastowiecznej  powieści.  Nazywa  tę 
wymyśloną  istotę  Idealną  Żoną.  Baz  żadnych 
wątpliwości  należy  to  pisać  wielkimi  literami,  jak 
oficjalny  tytuł.  Próbowałam  go  przekonać,  że 
powinien pójść na kompromis, jeśli nie chce do końca 
życia  pozostać  samotny.  Ale  czy  ten  człowiek  mnie 
słucha?  Oczywiście,  że  nie.  Zaciska  tylko  usta  i  na 
tym rozmowa się kończy.

- Sama  nie  wiem,  Alice  -  powiedziała  Bailey.  -

Skoro  jego  pragnienia  są  tak  silne,  to  nie  jestem 
pewna, czy kompromis jest możliwy.

- Nie mam już do niego siły. Pewnego dnia pewnie 

po prostu skręcę mu kark i wtedy nie będę się musiała 
więcej o niego martwić.

- Ty  i  William  jesteście  ze  sobą  bardzo  zżyci.  To 

naprawdę miłe. Pamiętam, że gdy dorastałam, bardzo 
chciałam mieć brata albo siostrę.

background image

Alice roześmiała się.
- Przynajmniej jest się wtedy z kim pokłócić.
- Alice,  zastanawiałam  się,  czy  mogłabyś  mi  coś 

doradzić w sprawie prezentu  dla Williama. W końcu 
wprowadził  się  do  nowego  domu,  wiec  chciałabym 
wręczyć  mu  jakiś  upominek.  Wiem,  w  jakich 
kolorach  są  łazienki,  ale  poza  tym  nie  mam  pojęcia, 
co mogłoby mu się przydać.

- Zaraz, stop - Alice machnęła ręką w powietrzu. -

Zupełnie  się  zgubiłam.  Idziesz  obejrzeć  nowy  dom 
Williama?  Kiedy?  I  dlaczego  znasz  kolory  łazienek, 
ale nie wiesz o tym budynku nic więcej? Rany boskie, 
czyżbyście  tamtego  wieczoru,  gdy  Raymond  i  ja 
zostawiliśmy was w restauracji, przeprowadzili jakąś 
dyskusję o wystroju toalet?

- Nie.  -  Bailey  roześmiała  się  i  unikając  wzroku 

przyjaciółki,  włożyła  przybory  do  makijażu  do 
kosmetyczki.  -  William  przyszedł  do  „Słodkiego 
Marzenia” w poniedziałek, żeby kupić cukierki kojące 
ból gardła. A we wtorek razem kupowaliśmy ręczniki 
do wszystkich jego trzech łazienek.

- Dzisiaj  jest  czwartek  -  powiedziała  Alice.  -

Zaraz. Ach tak, pamiętam, jak  mówił,  że jest  z kimś 
umówiony  w  środę  wieczorem.  To  ciekawe.  Mów 
dalej,  Bailey.  Kiedy  się  do  niego  wybierasz  i 
dlaczego?

Bailey zmarszczyła brwi.

- Nadawałabyś  się  do  pracy  w  CIA.  Pytałam  cię 

tylko, co mogłabym mu zanieść w prezencie.

- Chyba żartujesz. Nie sądzisz chyba, że tak łatwo 

się od tego wykręcisz? Chcę szczegółów, moja droga, 
wszelkich szczegółów.

- Ależ jesteś ciekawska.

background image

-Nie zapominaj, że jestem jego starszą siostrą, więc 

to wchodzi w zakres moich obowiązków rodzinnych. 
Nie  wykręcaj  się,  Bailey.  Za  chwilę  zapewne 
oświadczysz, że musisz wracać do pracy i bardzo się 
spieszysz.  Jeśli  będę  musiała,  to  pojadę  za  tobą  do 
„Słodkiego  Marzenia”.  Nie  możesz  robić  aluzji,  a 
potem  się  wycofywać.  Mój  system  nerwowy  nie 
wytrzyma  takiego  napięcia.  Bailey  z  uśmiechem 
potrząsnęła głową.

- Jesteś okropna i tak samo uparta, jak twój brat. No 

dobrze,  poddaję się.  William  zaprosił  mnie do  siebie 
na  kolację  w  sobotę  wieczorem.  Sam  ma  ją 
przygotować.  Dlatego  potrzebuję  jakiegoś  prezentu. 
To nic takiego, Alice.

Aha,  akurat,  pomyślała  Bailey  w  następnej  chwili. 

Nic takiego? Za każdym razem, gdy wyobrażała sobie 
siebie  sam  na  sam  z  Williamem  u  niego  w  domu, 
czuła,  jak  ogarniają  fala  gorąca.  W  jednej  chwili  nie 
chciała  tam  iść,  w  następnej  zaś  liczyła  godziny 
dzielące ją od sobotniego popołudnia. Zupełnie traciła 
rozsądek przez tego człowieka.

- No,  no  -  powiedziała  Alice  -  jaki  masz 

rozmarzony wyraz twarzy, panno Crandell.

- Co  takiego?  -  Bailey  gwałtownie  ocknęła  się  z 

zamyślenia.

- Nic, nic. Tak sobie tylko głośno myślę. Wracajmy 

do  tematu.  Prezent dla Williama. Może jakiś  album? 
Wiesz, coś takiego, co kładzie się na stole w salonie, 
żeby goście mieli się czym zająć. Kolorowe ilustracje 
lub coś w tym rodzaju.

- Co masz na myśli?
Alice przez chwilę wpatrywała się przymrużonymi

background image

oczami  w  sufit,  po  czym  pstryknęła  palcami  i  znów 
zwróciła spojrzenie na Bailey.

- Ptaki  -  powiedziała.  -  Williama  od  dzieciństwa 

fascynowały  ptaki.  Szczególnie  lubił  kolibry. 
Twierdził
- to jego własne słowa - że człowiek nabiera pokory, 
gdy  widzi,  jak  coś  tak  malutkiego  i  delikatnego  jak 
koliber potrafi przetrwać w naturze z taką godnością i 
klasą.

- To  piękne  stwierdzenie  -  powiedziała  Bailey, 

uświadamiając sobie, że do oczu napływają jej łzy.
- Twój brat ma wiele twarzy, Alice.

- To  prawda.  Jeśli  trafi  na  odpowiednią  kobietę, 

odkrywanie  głębi  jego  charakteru  sprawi  tej 
dziewczynie  wiele  przyjemności.  To  będzie  jak 
powolne  rozpakowywanie  prezentu,  warstwa  po 
warstwie.

- Odpowiednia  kobieta?  Dokładnie  mówiąc, 

staroświecka kobieta. Idealna Żona.

- Mhm...  -  Alice  zachmurzyła  się.  -  Znów  mam 

ochotę  skręcić  mu  kark.  No  nic,  muszę  lecieć.  Baw 
się dobrze, Bailey. Do zobaczenia.

- Do  widzenia  -  odpowiedziała  Bailey  cicho. 

Pochyliła  się  i  spojrzała  w  lustro,  przekonana,  że 
ujrzy tam ciemną chmurę wiszącą nad swoją głową.

W  „Słodkim  Marzeniu”  był  duży  ruch  i  Bailey 

cieszyła  się,  że  tego  dnia  nie  jest  sama.  Miała  do 
pomocy Kris, jedną z dwóch studentek zatrudnianych 
na godziny.

Gdy  nadeszła  pora  zamknięcia  sklepu,  pożegnała 

Kris,  zamknęła  drzwi  na  klucz  i  skierowała  się  na 
zaplecze.  Weszła  do  pokoiku  i  ujrzała  podchodzącą 
do tylnych drzwi matkę.

background image

- Cześć - uśmiechnęła się Bailey. - Co za spotkanie. 

Czemu zawdzięczam ten zaszczyt, pani Crandell?

Deborah  splotła  ręce  na  blacie  stolika  i 

wyprostowała ramiona.

- Chciałam  z  tobą  porozmawiać,  Bailey,  jeśli  nie 

masz żadnych planów na dzisiejszy wieczór.

- Miałam  zamiar  pójść  do  sklepu.  Muszę  kupić 

prezent,  ale  mogę  to  zrobić  jutro  -  powiedziała 
powoli,  patrząc  na  matkę  z  napięciem.  -  Czy  coś  się 
stało?  Wydaje  mi  się,  że  nie  chodzi  ci  o  zwykłe 
plotki?

- Nic  się  nie  stało,  kochanie  -  uśmiechnęła  się 

Deborah.  -  Wszystko  jest  w  najlepszym  porządku.  -
Urwała  na  chwilę,  zbierając  myśli.  -  Bailey,  wiesz  o 
tym, że po śmierci ojca przechodziłam bardzo trudny 
okres. Byłam  zupełnie  zagubiona i  wydawało mi się, 
że  moje  życie  nie  ma  żadnego  celu.  Skończyła  się 
rola,  którą  wypełniałam  od  dziesiątków  łat,  i  nie 
wiedziałam,  co  mam  robić  ani  gdzie  jest  moje 
miejsce.

Bailey skinęła głową.

-Tak,  mamo,  wiem  o  tym.  Byłaś  bardzo 

nieszczęśliwa.  Poświęciłaś  całe  życie  mnie,  tacie, 
domowi, a potem nagle zostałaś sama.

- Nigdy nie przestanę być ci wdzięczna, Bailey, za 

to, że siłą wyciągnęłaś mnie z domu i zatrudniłaś wraz 
z Millie tutaj, w sklepie.

- Obydwie  świetnie  sobie  radziłyście.  Nie  mog-

łabym  życzyć  sobie  lepszych  pracowników.  Bardzo 
się cieszę, że wszystko się tak dobrze ułożyło.

- Właśnie  o  tym  chciałam  dzisiaj  z  tobą 

porozmawiać.

-Och?
- Wszystko, co powiedziałaś, jest prawdą, ale

background image

nadszedł  czas,  żeby  ruszyć  dalej.  Jestem  gotowa 
wzbogacić  swoje  życie  o  nowe  doświadczenia  i 
bardzo tego pragnę.

- Wzbogacić? - powtórzyła Bailey ze zdziwieniem. 

Rozejrzała  się  szybko  po  pokoju  i  znów  przeniosła 
wzrok  na  matkę.  -  Czy  to  znaczy,  że  „Słodkie 
Marzenie” przestało ci wystarczać?

- Tak.  Podobnie  jak  twój  Pegaz,  chcę  rozwinąć 

skrzydła.

- Ale...  -  zaczęła  Bailey,  po  czym  urwała  z 

wyrazem niedowierzania na twarzy.

- Bailey,  Millie  i  ja  kupujemy  do  spółki  dom  na 

kółkach.

- Co? - jęknęła Bailey.
- Wycieczki,  takie  jak  ta  do  San  Diego  w  tym 

miesiącu,  sprawiają  nam  wielką  przyjemność.  Ale 
chcemy  same  decydować  o  tym,  dokąd  pojedziemy, 
co  zobaczymy  i  jak  długo  gdzieś  zostaniemy. 
Chcemy,  jak  to  mówią,  ruszyć  w  świat  i  zobaczyć, 
dokąd droga nas zaprowadzi.

- Boże  drogi  -  szepnęła  Bailey.  -  Nie  mogę  w  to 

uwierzyć.

Deborah pochyliła się w jej stronę. Oczy jej błysz-

czały entuzjazmem.

- Bailey,  obie  jesteśmy  podniecone  jak  młode 

dziewczyny. 

Będziemy 

przeżywały 

wspaniałe 

przygody,  wiele  się  nauczymy,  wzbogacimy  swoje 
życie.  Jesteśmy  ci  niezmiernie  wdzięczne  za  to,  że 
dałaś nam pracę, ale już czas ruszyć dalej. Oczywiście 
poczekamy,  dopóki  nie  znajdziesz  i  nie  wyszkolisz 
kogoś, kto nas zastąpi. A potem wyruszymy. I o tym 
właśnie chciałam z tobą porozmawiać, córeczko.

background image

Bailey  machinalnie  skinęła  głową.  W  jej  myślach 

panował  zupełny  chaos.  Była  już  wystarczająco 
wytrącona  z  równowagi  przez  Williama,  a  teraz 
jeszcze taka nowina! Słowa matki docierały do niej z 
trudem.  Miała  wrażenie,  że  cały  jej  świat,  jakim  go 
znała, rozsypuje się przed jej oczami na kawałki i nie 
zostaje  nic,  czego  można  by  się  uchwycić  jak  koła 
ratunkowego.

-  No  dobrze  -  powiedziała  wreszcie,  uśmiechając 

się z wysiłkiem - jestem trochę ogłuszona, ale życzę 
ci  jak  najlepiej,  mamo.  Mam  nadzieję,  że  obie  z 
Millie będziecie się świetnie bawiły.

- Och,  na  pewno.  Oczywiście  nie  likwidujemy 

naszych  domów.  Pierwsza  podróż  będzie  raczej 
krótka,  po  to  tylko,  żeby  się  przekonać,  jak  sobie 
potrafimy  dać  radę.  Będziemy  musiały  wszystko 
dobrze  zaplanować,  żeby  zima  nie  zaskoczyła  nas 
gdzieś  daleko  na  wschodzie.  -  Deborah  roześmiała 
się.  -  Powinnaś  zobaczyć  listy  niezbędnych  rzeczy, 
jakie  sporządziłyśmy.  Kilkakrotnie  sprawdzałyśmy 
wszystkie szczegóły.
- To dobrze - powiedziała Bailey słabym głosem.
- To jest bardzo potrzebne.

- Muszę  już  iść.  -  Deborah  podniosła  się,  zrobiła 

krok w stronę drzwi i zatrzymała się, patrząc na córkę 
z powagą na twarzy. - Bailey, wszystko się rozwija i 
zmienia, a w każdym razie  powinno. Ty poświęciłaś 
się 

zupełnie 

„Słodkiemu 

Marzeniu”. 

Czy 

zastanawiałaś  się  kiedyś  nad  tym,  że  być  może 
potrzeba ci w życiu czegoś więcej?
- Nie mam czasu ani miejsca w życiu na nic innego
- Bailey uniosła głos. - Poza tym niczego więcej nie 
potrzebuję.

background image

- Naprawdę? - zapytała cicho matka. - Dobranoc, 

córeczko.

Po  wyjściu  Deborah  w  pokoju  zaległa  cisza. 

Bailey opadła na oparcie krzesła i złożyła ramiona na 
piersiach. Na plecach poczuła dreszcz.

- Nie  potrzebuję  niczego  więcej  -  szepnęła.  Ale 
słowa matki wciąż dźwięczały jej w uszach,

nacierając  z  rosnącą  siłą.  Zasłoniła  uszy, 
beznadziejnie  próbując  zagłuszyć  te,  denerwującą 
kakofonię.  No  dobrze,  „Słodkie  Marzenie”  należało 
do  niej.  Tylko  do  niej.  Była  dumna  ze  swych 
dotychczasowych dokonań i z tego, co jeszcze miała 
nadzieję osiągnąć. Sklep był centralnym punktem jej 
życia.  Ale...To  jej  nie  wystarczało.  -Och,  Bailey  -
powiedziała  na  głos  z  oczami  pełnymi  łez  -  nie 
możesz  sobie  tego  zrobić.  Wszystkie  te  długie, 
nużące  godziny,  pomyślała  z rozpaczą, wszystkie te 
godziny,  które  spędziła  pracując  za  minimalną 
stawkę,  zbierając  dane,  wyznaczając  cel  swojego 
życia.  Czyżby  tyle  wysiłku  miało  pójść  na  marne? 
Ale gdy próbowała wyobrazić sobie swoją przyszłość 
i  widziała  tam  tylko  siebie  i  „Słodkie  Marzenie”, 
obraz stawał się zbyt zimny, zbyt przygnębiający.

To jej nie wystarczało.

Dwie łzy spłynęły po jej policzkach.

- Tak, to mi wystarczy - powiedziała z desperacją 

w  głosie.  Tłumaczyła  sobie,  że  jest  wytrącona  z 
równowagi, gdyż za dużo rzeczy naraz spadło jej na 
głowę.  „Słodkie  Marzenie”  było  najważniejszą 
rzeczą w je

background image

życiu, owocem wieloletnich wysiłków i przygotowań, 
celem,  któremu  poświęciła  się  bez  reszty.  Jej 
dzieckiem. Tak właśnie było już od długiego czasu i 
tak  będzie  w  przyszłości.  Tylko,  że  ta  myśl  w  tej 
chwili napełniała ją smutkiem.

Bailey  rozprostowała  ramiona  ze  znużeniem  i 

poddała  się.  Położyła  ręce  na  stole,  oparła  na  nich 
głowę i rozpłakała się.

Był  sobotni  wieczór.  Bailey  stała  przed  dużym 

lustrem  wiszącym  na  wewnętrznej  stronie  drzwi 
szafy. Z zadowoleniem popatrzyła na swoje odbicie.

Nie  była  ubrana  szczególnie  wystrzałowo,  uznała 

bowiem,  że  na  domową  kolację  najlepszy  będzie 
prosty,  choć  atrakcyjny  strój.  Po  kilku  godzinach 
przymierzania  najrozmaitszych  rzeczy  zdecydowała 
się  w  końcu  na  malinowe  spodnie,  jasnoróżowy 
bawełniany  sweter  i  białe  sandały  na  płaskich 
obcasach. Teraz, patrząc na swoje odbicie w lustrze, 
kiwnęła  głową  z  aprobatą  i  dodała  sobie  kilka 
punktów za malinowy lakier na paznokciach u nóg.
- Nieźle - powiedziała na głos.

Doszła  do  wniosku,  że  dość  się  już  wpatrywała  w 

swoje  odbicie,  i  zamknęła  szafę.  William  byłby 
zdumiony,  gdyby  się  dowiedział,  że  przez  pół  dnia 
zastanawiała się, co ma na siebie włożyć.

Z  powodu  wydatków,  jakie  poniosła  na  „Słodkie 

Marzenie”,  jej  garderoba  była  mocno  ograniczona. 
Każdą  nową  rzecz  kupowała  pod  kątem  możliwych 
kombinacji z innymi.  Tego  popołudnia  przymierzała 
różne  ubrania  przez  niewiarygodnie  długi  czas,  jak 
nastolatka przygotowująca się do pierwszej randki.

background image

Pokręciła  głową  z  dezaprobatą  i  wyszła  z  sypialni, 
gasząc  po  drodze  światło.  W  salonie  usiadła,  po 
chwili znów wstała i bezmyślnie zaczęła chodzić po 
pokoju.

Zatrzymała  się  przy stole  i przesunęła palcem po 

lśniącym  papierze  w  białe i  brązowe paski,  w  który 
zapakowany  był  album  o  ptakach  -  jej  prezent  dla 
Williama. Paczka przewiązana była brązową wstążką 
zawiązaną na kokardę.  Nie dołączyła  do niej żadnej 
karteczki.  Westchnęła,  myśląc  o  godzinie,  którą 
spędziła  czytając  i  odrzucając  niezliczoną  ilość 
bilecików.

Znów  usiadła  na  sofie,  wzięła  głęboki  oddech  i 

zacisnęła dłonie w pieści.

Weź  się  w  garść,  nakazała  sobie.  Wieczór 

powinien  być  udany.  Obejrzy  nowy  dom  Williama, 
zje dobrą kolację i porozmawia z nim na interesujące 
tematy. Po prostu zupełnie zwykła randka.

Wiedziała jednak, że to nieprawda. W znajomości 

z  Williamem,  w  jej  fizycznych  i  psychicznych 
reakcjach  na  tego  mężczyznę,  nie  było  niczego 
zwykłego  ani  typowego.  Nie  potrafiła  zrozumieć 
samej  siebie.  Czuła  się,  jakby  tkwiła  pośrodku 
labiryntu i nie potrafiła się z niego wydostać.

Nie wolno jej było zapomnieć, że w jej życiu nie 

ma  miejsca  na  poważny  związek,  a  William 
poszukuje  takiej  pani  domu,  która  będzie  doglądać 
dzieci i piec ciasteczka. Idealnej Żony.

Ktoś zastukał do drzwi. Bailey drgnęła jak oparzo-

na. Wstała i przyłożyła palec do czoła.

-  Muszę  się  pilnować,  żeby  nie  zapomnieć  -

powiedziała.

background image

Otworzyła  drzwi  z  promiennym  uśmiechem  na 

twarzy.

- Dobry  wieczór,  Williamie  -  powiedziała 

pogodnie. - Proszę, wejdź.

Och,  Boże  drogi,  pomyślała.  William  Lansing 

wyglądał  wspaniale  w  szarych  spodniach  i  czarnej 
koszuli  rozpiętej  pod  szyją.  Koszula  podkreślała 
czerń  jego  włosów,  szarość  oczu  i  brązowy  odcień 
opalenizny. Był taki piękny. Serce zaczęło jej bić jak 
szalone.  Stała  nieruchomo  i  upajała  się  jego 
widokiem.
O czym to takim miała pamiętać?

Zamknęła  drzwi  i  zwróciła  się  twarzą  do  niego  z 

nadzieją,  że  jej  uśmiech  sprawia  wrażenie 
swobodnego.
- Cześć,  Bailey  -  powiedział  William. 
Zadrżała, gdy musnął jej usta swoimi.
- Pięknie wyglądasz - uśmiechnął się.
- Dziękuję. Ty też.

- Bailey,  zanim  otworzyłaś  mi  drzwi,  wyjrzałaś 

przez wizjer, prawda?
Zmarszczyła brwi i wzruszyła ramionami.

- Nie  -  powiedziała.  -  Spodziewałam  się  ciebie  o 

siódmej, była siódma, więc uznałam, że to na pewno  
ty.

- Czy  myślisz,  że  wszyscy  bandyci  robią  sobie 

przerwę w pracy o siódmej?

- Bandyci?  -  wybuchneła  śmiechem.  -  Prawdziwi 

bandyci, tacy w czarnych kapeluszach i z wąsami?

- To  wcale  nie  jest  zabawne  -  odrzekł,  marszcząc 

brwi.  -  Samotna  kobieta,  bez  mężczyzny,  który 
mógłby  ją  obronić,  zawsze  powinna  zachowywać 
wyjątkową ostrożność.
- Bez mężczyzny, który mógłby mnie obronić?

background image

Williamie,  to  jest  podejście  sprzed  stu  lat.  W 
dzisiejszych  czasach  kobiety  świetnie  radzą  sobie 
same.

-  Ha!  -  zawołał.  -  Nawet  nie  wyjrzałaś  przez 
wizjer.

Bailey wybuchnęła śmiechem.

- Uwielbiam ryzyko - odrzekła w rozbawieniem w 

oczach. - Pójdziemy już czy chcesz jeszcze trochę na 
mnie pokrzyczeć?

William 

chciał 

coś 

odpowiedzieć, 

ale 

zrezygnował. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.

- Dobrze - rzekł, wznosząc ramiona do góry. - Na 

razie  dam  ci  spokój.  Kolacja  czeka,  proszę  pani. 
Zamieniam się w szefa kuchni.

Bailey wolałaby, żeby się  tak nie  uśmiechał. Ten 

uśmiech  przyprawiał  ją  o  dreszcze.  Pomyślała,  że 
William  Lansing  powinien  zostać  uznany  za  osobę 
niebezpieczną dla otoczenia.

- Bailey?
-  Och.  Tak.  Prawie  zapomniałam,  że  mam  dla 

ciebie prezent. Alice pomogła mi go wybrać. - Podała 
mu książkę.

William  przez  długą  chwilę  patrzył  jej  prosto  w 

oczy. Nie potrafiła rozszyfrować wyrazu jego twarzy. 
W końcu zwrócił uwagę na prezent i wyjął pakunek z 
jej rąk.

- Bardzo dziękuję - powiedział, patrząc na paczkę. 

- Czy mogę usiąść i rozpakować to od razu?

- Ależ tak, oczywiście.
William  usiadł  na  sofie  i  spojrzał  na  Bailey. 

Obeszła  dokoła  niski  stolik  i  usiadła  obok  niego, 
przyglądając  się,  jak  niesłychanie  powoli  rozwija 
papier.
- Och... - wymruczała wreszcie. - Jesteś okropnym

background image

pedantem. Nie mogę na to patrzeć. Rozedrzyj papier, 
Williamie.  Porwij  go  na  kawałki.  Dostań  się  do 
środka.

- Nic z tego - zaśmiał się. - Cała przyjemność tkwi 

w  oczekiwaniu,  Bailey.  -  Patrzył  na  nią  tak,  że 
zaparło jej dech w piersiach. Zatrzymał wzrok na jej 
ustach. Poczuła szum w uszach.

- Oczekiwanie  -  powtórzył  niskim  głosem,  znów 

patrząc  jej  prosto  w  oczy.  -  Z  pewnością  ma  wiele 
uroku, nie sądzisz?
- Och, tak - odrzekła z rozmarzeniem.

William pochylił się i pocałował ją szybko. Bailey 

wstrzymała  oddech,  czując,  że  jeśli  on  nie  pocałuje 
jej  tak  naprawdę,  to  za  chwilę  umrze.  Och,  dobry 
Boże, co ten człowiek z nią robi...

Położył  dłoń  na  jej  karku  i  pochylił  się  nad  jej 

twarzą.  Bailey  zamknęła  oczy,  gdy  poczuła  smak 
jego ust, dotyk jego zmysłowych warg, zapach mydła 
i wody kolońskiej.

Oczekiwanie, powtórzył William w myślach. Myśl 

o  tym,  że  pocałuje  Bailey,  prześladowała  go  przez 
cały  dzień.  Teraz,  gdy  ją  całował,  czuł  się  jak  w 
niebie,  ale  to  mu  nie  wystarczało.  Oczekiwanie? 
Boże,  marzenia  o  tym,  by  kochać  się  z  Bailey, 
przyprawiały  go  o  zawrót  głowy.  Nigdy  jeszcze  tak 
mocno  nie  pragnął  kobiety.  Nigdy  jeszcze  nie  czuł
takiej zaborczości i chęci, by kogoś ochraniać. Nigdy 
jeszcze  żadna  kobieta  nie  zajmowała  tak  wiele 
miejsca  w jego  myślach  i  nie  nawiedzała  tak  często 
jego snów, jak Bailey. Pragnął jej i potrzebował.
Oderwał od niej usta i z trudem pochwycił oddech.
Bailey powoli otworzyła oczy.
- Twoje ptaki - szepnęła.

background image

- Moje co? - potrząsnął głową. - Kto?

- Książka - powiedziała Bailey drżącym głosem. -

Twoje ptaki. Prezent ode mnie.

- Och.  -  William  spojrzał  na  paczkę  leżącą  na 

jego kolanach. Przesunął palcami po papierze i wyjął 
książkę.

- Fantastyczna!  To  wspaniały  prezent,  Bailey. 

Spójrz  tylko  na  tego  kolibra  na  okładce.  Piękny. 
Bardzo lubię kolibry.  - Przerzucił lśniące stronice. -
To bardzo, bardzo miło z twojej strony. Dziękuję.

- Proszę  bardzo.  Właściwie  to  zasługa  Alice,  bo 

to ona mi powiedziała, że lubisz ptaki, a szczególnie 
kolibry.

Napotkał jej spojrzenie.

-Ale  to  ty  wybrałaś  książkę,  zapakowałaś  i  dałaś 

mi  ją.  To  wyjątkowy  prezent.  Ty  również  jesteś 
wyjątkowa. Ta książka zajmie honorowe miejsce  na 
stoliku  w  moim  salonie.  -  Zawiesił  głos.  -
Pocałowałbym  cię  jeszcze  raz,  żeby  wyrazić  swoją 
wdzięczność, ale  wydaje  mi się,  że  w  tej  chwili nie 
byłby  to  najlepszy  pomysł.  Bardzo  cię  pragnę, 
Bailey, i wydaje mi się, że ty mnie też. Wierzę także, 
jak ci to już kiedyś powiedziałem, że wchodzą tu w 
grę uczucia, niezwykle potężne emocje.

- Williamie, ja...
- Nie, proszę, nic teraz nie mów. Wiem, że jesteś 

przekonana, iż nie masz na nic czasu, czy czegoś tam 
jeszcze  w  życiu  na  nic  więcej  oprócz  „Słodkiego 
Marzenia”. Ale ja już znalazłem się w twoim życiu, 
Bailey. Pomyśl o tym. Chodź ze mną. Obiecałem ci 
kolację i dostaniesz ją, moja pani.

Moja  pani,  powtórzyła  Bailey  w  myślach,  gdy 

wychodzili  z  mieszkania.  Czy  to  nie  brzmiało 
uroczo?

background image

Moja  pani.  Pani  Williama.  Bailey  Crandell  była 
panią  Williama  Lansinga,  a  William  Lansing  bez 
wątpienia  znajdował  się  w  samym  centrum  życia 
Bailey Crandell. Nie!

Przestań,  napomniała  się.  Gdy  tylko  William 

pojawiał  się  w  pobliżu,  jej  umysł  zaczynał  płatać 
figle.

No  dobrze,  myślała  gorączkowo,  oto  program  na 

dzisiejszy  wieczór.  Podczas  najbliższych  kilku 
godzin  może  sobie  pozwolić  na  zabawę  w 
Kopciuszka.  Będzie  się  cieszyć  towarzystwem 
Williama oraz jego  dotykiem i  pocałunkami.  Nic  w 
tym nie  ma złego, pod warunkiem, że nie  zapomni, 
iż o północy musi wrócić do rzeczywistości.
Jej rzeczywistością było „Słodkie Marzenie”.

Ale,  och, dobry Boże, ta  rzeczywistość  wydawała 

jej się taka ponura.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Podczas  wycieczki  po  domu  Williama  Bailey 

szybko  zabrakło  przymiotników  do  wyrażania 
zachwytu. Powiedziała mu, że będzie po prostu kiwać 
głową  i  uśmiechać  się.  William  w  odpowiedzi 
pocałował ją szybko i mocno.

Duma  Williama  była  rozczulająca,  a  entuzjazm 

zaraźliwy.  Wnętrze  domu  było  dopracowane  aż  do 
najdrobniejszego  szczegółu.  William z uśmiechem  na 
twarzy  zwracał  jej  uwagę  na  wszystkie  te  szczegóły, 
gestykulując z zapałem.

Dom  był  ogromny,  zbudowany  w  ekskluzywnej 

dzielnicy  Camelback  Mountain.  Były  tu  aż  cztery 
sypialnie - największa w przeciwnym końcu domu niż 
trzy  pozostałe.  W  salonie,  pokoju  dziennym  i 
największej  sypialni  znajdowały  się  kamienne 
kominki.

Całą  jedną  ścianę  pokoju  dziennego  zajmował 

sprzęt  elektroniczny.  Bailey  miała  wrażenie,  że 
znalazło  się  tu  wszystko,  co  tylko  było  dostępne  na 
rynku, a co mogło w jakikolwiek sposób uprzyjemnić 
spędzanie  wolnego  czasu.  Na  ścianach  wszystkich 
pokoi  zainstalowane  były  głośniki  podłączone  do 
aparatury  stereo.  Pokrętła  do  regulowania  dźwięku 
znajdowały się nad wyłącznikami światła.
Wszystkie podłogi wyłożono miękką, puszystą wykła-

background image

88

dziną w czekoladowym kolorze. Meble były drogie, ale 
widać  było,  że  kupiono je  zmyślą  o  używaniu,  nie  na 
pokaz.  Niektóre  pokoje  stały  jeszcze  puste,  w 
pozostałych znajdowały się sprzęty z ciemnego drewna 
wyściełane  praktyczną,  odporną  na  zniszczenie 
tkaniną.

W  kuchni,  większej  niż  całe  mieszkanie  Bailey, 

William  pokazał  jej  zabezpieczające  zatrzaski  na 
szafkach  i  szufladach.  Bailey  słuchała  go  nieuważnie, 
pochłonięta  coraz  wyraźniej  formującym  się  w  jej 
umyśle  wnioskiem.  Dom  Williama  najwyraźniej 
zaprojektowany został dla rodziny. Brakowało tu tylko 
Idealnej Żony i Idealnych Dzieci.

- Będziemy  jeść  tutaj,  w  kuchni  -  powiedział 

William.  -  Jak  widziałaś,  jadalnia  nie  jest  jeszcze 
umeblowana.  Może  usiądziesz  przy  stole,  dam  ci 
szklankę  wina  i  porozmawiamy,  podczas  gdy  ja  będę 
gotował?

Bailey  skinęła  głową  i  usiadła  na  wysokim  krześle

przy dużym, owalnym stole. Stały na nim kamionkowe
naczynia, oryginalne szklanki i sztućce, których trzonki 
dopasowane 

były 

kolorystycznie 

do 

wzoru 

występującego  na  talerzach.  Białe  świece  w 
kanciastych

świecznikach  z  ciemnego  drewna 

uzupełniały nakrycie stołu.

- Williamie,  brakuje  mi  już  słów  podziwu.  Twój 

dom jest wspaniały - powiedziała Bailey. - Ten stół też 
jest piękny. Masz talent do urządzania wnętrz.

- Niezupełnie.  -  Przyniósł  jej  wino  i  zaczął  kroić 

warzywa  na  sałatkę.  -  Szukałem  pomysłów  w  wielu 
książkach.  W  następnej  kolejności  mam  zamiar 
wytapetować  jedną  z  pozostałych  sypialni.  To  będzie 
dopiero coś.

background image

Bailey oparła brodę na dłoni.
- Nadal  jestem zdumiona, że  nie  wynająłeś  kogoś, 

żeby zrobił to za ciebie. Wydaje mi się, że masz dosyć 
pracy jako pośrednik inwestycyjny.

William skinął głową.

- Tak  było  przez  długi  czas,  ale  trochę  przestało 

mnie  to  bawić.  Robię  dobrą  robotę  dla  swoich 
klientów,  ale  praca  nad  urządzeniem  tego  domu 
przynosi mi o wiele  więcej  satysfakcji  i  zadowolenia. 
Chciałbym tu jeszcze zbudować basen, ale to wymaga 
badań  terenu.  Moja  dewiza  to:  przede  wszystkim 
bezpieczeństwo.

- Williamie, ten  dom  został  zbudowany  z  myślą  o 

rodzinie, prawda?

Podniósł głowę i spojrzał na nią.

- Oczywiście,  że  tak.  Jest  tu  jeszcze  dużo  do 

zrobienia,  ale  w  końcu  będzie  to  dom  dla  rodziny. 
Przyklejałaś kiedyś tapety?

- Ja? Nie.
- Byłoby miło, gdybyśmy razem się tym zajęli. Co 

o tym myślisz?

Bailey  zastanowiła  się,  czy  tapetowanie  może  być 

miłą  rozrywką.  Jej  zdaniem,  była  to  raczej  ciężka 
praca.  Czy  miała  ochotę  spróbować?  Nie  za  bardzo. 
Ale  czy  nie  kusiła  jej  perspektywa  przebywania  z 
Williamem? Och, tak.

- Bailey?
- Chętnie  ci  pomogę,  ale  nie  spodziewaj  się,  że 

będę to robić fachowo. Nie mam nawet najmniejszego 
pojęcia o tapetowaniu.

- Mam  książkę  z  instrukcjami.  Mam  też  drugą,  z 

przepisami  na  sosy  do  sałatek.  -  Wskazał  na  tom

background image

leżący na szafce. - Kurczak w piekarniku powinien już 
być  gotowy.  Jarzyny  również.  Zaczynam  łapać,  o  co 
chodzi w tym gotowaniu.

- Moje  motto  brzmi:  jeśli  czegoś  nie  da  się 

przyrządzić w kuchence mikrofalowej, wyrzucam to  z 
jadłospisu.

-Och.
- Nie  mam  czasu,  siły  ani  chęci,  żeby  gotować, 

dekorować i piec domowe ciasteczka - powiedziała.

Boże drogi, pomyślała w tej samej chwili, to brzmi 

tak,  jakby  postanowiła  się  bronić.  William  po  prostu 
rozmawiał  z  nią  uprzejmie,  dzieląc  się  swoimi 
wrażeniami, i nie próbował przecież o nic jej oskarżać. 
Może po prostu nagle uświadomiła sobie, żenię jest w 
niczym  podobna  do  Idealnej  Żony  Williama,  i  stąd 
wziął się ostry ton w jej głosie.

- Och,  nigdy  nie  wiadomo  -  powiedział,  stawiając 

sałatkę na stole i patrząc jej prosto w oczy. - Ludzie się 
zmieniają. Gdyby ktoś mi powiedział kilka lat temu, że 
będę  świetnie  się  bawił,  ucząc  się  gotowania, 
urządzając dom i tak dalej, uznałbym go za wariata. A 
teraz dostarcza mi to  o wiele więcej  radości niż praca 
zawodowa. Mam jeszcze mnóstwo planów co do tego 
miejsca i jeszcze długo będę miał się tu czym zająć.

- To miło - odrzekła z lekkim westchnieniem.
- Jest  jeszcze  dużo  do  zrobienia,  zanim  ten  dom 

będzie gotowy na przyjęcie rodziny, ale kiedyś... - Nie 
skończył  zdania.  Przerwał  mu  brzęczyk  piekarnika.  -
Będziemy jeść, moja pani.

Nie,  pomyślała  Bailey,  czując,  jak  nad  jej  głową 

gromadzą się czarne chmury, ona nie jest jego panią i 
nigdy  nie  będzie.  No  cóż,  trudno,  świetnie.  W  tej

background image

chwili  była  Kopciuszkiem  na  balu.  Poza  tym  stawało 
się dla niej coraz bardziej oczywiste, że William musi 
mieć  Idealny  Dom  gotowy,  zanim  zacznie  szukać 
Idealnej  Żony.  Na  razie  więc  nie  było  żadnego 
problemu.

William wyjął naczynie z kurczakiem z piekarnika i 

przełożył jego zawartość na półmisek.

Cieszył  się,  że  Bailey  spodobał  się  jego  dom.  Był 

tego pewny. Musiał jednak przyjąć do wiadomości, że 
ona  nie  miała  zamiłowania  do  życia  domowego  ani 
ukrytych  instynktów,  by  zostać  panią  domu.  Była 
stuprocentową kobietą interesu.

Nie  przeszkadzałoby  mu  to,  gdyby  miał  zamiar 

ograniczyć  się  jedynie  do  spotkań  z  nią  od  czasu  do 
czasu,  ale  Bailey  stawała  się  dla  niego  kimś 
ważniejszym.  Nie  był  pewien,  do  czego  właściwie 
prowadza  uczucia,  które  w  nim  wzbudzała,  ale  nie 
było w tym niczego przypadkowego.

Do  diabła, co za  sytuacja, pomyślał.  Zbudował  ten 

dom z myślą o rodzinie. Chciał mieć żonę i dzieci. No 
cóż,  pozostało  jeszcze  wiele  do  zrobienia,  zanim  ten 
dom  stanie  się  gotowy  na  przyjęcie  jego  żony.  Może 
Bailey  odnajdzie  w  sobie  zapał  do  tworzenia 
prawdziwego domu.

Czy  tego  właśnie  chciał?  Czyżby  dziwne  uczucia, 

jakie  zaczęły  przejmować  nad  nim  władzę,  były 
pierwszymi oznakami miłości?

Do diabła, sam nie wiedział!

Bailey  rozsiadła  się  wygodnie,  położyła  dłoń  na 

żołądku i westchnęła.

-  Williamie  -  powiedziała  z  uśmiechem.  -  Jestem

background image

przejedzona.  Kolacja  była  znakomita,  ale  ten  krem 
karmelowy  na  deser  zupełnie  mnie  wykończył.  Nie 
ruszę się z miejsca przez następny miesiąc.

- Cieszę  się,  że  ci  smakowało  -  uśmiechnął  się 

William. - Masz ochotę na kawę?

- Nie,  dziękuję,  może  później.  Pomogę  ci  zmywać 

naczynia.  Ty  mnie  obsługiwałeś  przez  cały  czas,  ale 
dość już tego.

- Nie. Po raz pierwszy mam gościa na kolacji i sam 

wszystko  zrobię  do  końca.  Poza  tym  załadowanie 
naczyń  do  zmywarki  nie  jest  aż  taką  ciężką  pracą.  -
Podniósł się. - Ty siedź.

- Sam tego chciałeś - roześmiała się.

William  posprzątał  ze  stołu.  Bailey  patrzyła  na 

niego  spod  rzęs.  Nucił  coś  pod  nosem,  wkładając 
naczynia  do  zmywarki.  Najwyraźniej  świetnie  się 
bawił.  Co było dziwne, wyglądał  w tej kuchni bardzo 
na  miejscu.  Entuzjazm,  z  jakim  podchodził  do 
domowych  obowiązków,  nie  tylko  nie  ujmował  mu 
męskości,  lecz  przeciwnie,  jeszcze  ją  wzmagał, 
pomimo  że  to,  co  robił,  tradycyjnie  uważano  za 
domenę kobiet.

Och,  tak,  nie  można  było  mieć  wątpliwości,  że 

William  Lansing  jest  stuprocentowym  mężczyzną. 
Bailey  pomyślała,  że  Kopciuszek  może  sobie 
zatrzymać  swojego  księcia.  William  w  zupełności  jej 
wystarczał.

Tylko  do  północy,  upomniała  się  pospiesznie. 

Owszem,  chciałaby  go  widywać  codziennie,  ale  nie 
wolno  jej  zapominać  o  pierwszym  przykazaniu 
Kopciuszka:  cokolwiek  łączy  ją  z  Williamem,  może 
trwać  tylko  przez  krótką  chwilę.  Jej  prawdziwym 
życiem był sklep.

background image

William  wytarł  blaty  szafek,  zamknął  zmywarkę  i 

powiedział,  że  zaraz  wróci.  Po  chwili  w  powietrzu 
rozległy  się  dźwięki  walca  Straussa,  dochodzące  z 
głośników zamontowanych wysoko na ścianie.

William wszedł do kuchni i wyciągnął do niej rękę.
- Czy mogę cię prosić do tańca? - zapytał.

Kopciuszek  może  sobie  zzielenieć  z  zazdrości, 

pomyślała Bailey, wkładając rękę w dłoń Williama.

Poprowadził  ją  do  pustej  jadalni.  Z  kandelabru 

padało  miękkie,  przyćmione  światło.  Upojna  muzyka 
wypełniała całe pomieszczenie. William wziął ją w ra-
miona.  Bailey  westchnęła  z  rozkoszą,  myśląc  o  tym, 
jak świetnie do siebie pasują.

Płynęli po miękkim dywanie. Walc się skończył, ale 

po chwili zaczął się następny.

Och,  Williamie,  myślała  Bailey  w  rozmarzeniu. 

Czuła  się  przy  nim  tak,  jakby  naprawdę  była 
księżniczką  na  balu,  piękną,  kobiecą,  uwielbianą. 
Bliskość  Williama  pobudzała  wszystkie  jej  zmysły. 
Pożądanie  tliło  się  w  niej  jak  żar,  gotów  w  każdej 
chwili wystrzelić w górę płomieniem.

Bailey,  myślał  William.  Czuł  się  jak  w  niebie 

trzymając ją w ramionach. Była delikatna jak koliber z 
okładki albumu. Ten prezent znaczył dla niego bardzo 
wiele.  Ach,  Bailey.  Przyciągnął  ją  jeszcze  bliżej  do 
siebie.  Zapach  jej  perfum  był  słodki,  upajający. 
Pragnął jej ze wszystkich sił. Płonął z pożądania.

Zatrzymał  się  w  pół  kroku.  Bailey  podniosła  na 

niego wzrok. Pochylił głowę i dotknął jej warg. Znajo-
ma  zmysłowa  sieć  usnuta  z  niewidzialnych  nici 
rozwijała  się  wokół  nich,  otaczając  ich  miękkim 
kokonem, w którym istnieli tylko oni obydwoje.

background image

Serce Bailey biło w piersi jak oszalałe, nogi pod nią 

drżały.  Przepływały  przez  nią  fale  gorąca.  Całe  ciało 
dziewczyny stało się ociężałe, tętniące pożądaniem. W 
głębinach  szarych  oczu  Williama  widziała  nie 
skrywane  pragnienie.  Opuściła  powieki  i  serce  jej 
zabiło jeszcze mocniej.

Wiedziała,  że  za  chwilę  przestanie  nad  sobą 

panować.  Wszelkie  racjonalne  myśli  o  jutrze  ginęły 
gdzieś we mgle. Była Kopciuszkiem tylko przez krótki 
czas.  Nie  miała  żadnych  możliwości,  by  zatrzymać 
tego mężczyznę przy sobie. Była o tym przekonana.

William  Lansing  był  niebezpieczny,  gdyż  od 

pierwszej  chwili  wywierał  na  nią  ogromny  wpływ. 
Wiedziała,  że  jeśli  będą  się  kochali,  a  potem  ona 
odejdzie  od  niego,  czeka  ją  wiele  bezsennych, 
przepłakanych nocy.

Wiedziała  o  tym,  ale  nic  jej  to  nie  obchodziło. 

Istniała tylko ta chwila i William.

Długo  wyczekiwany  pocałunek  stał  się  eksplozją 

niezwykłych  wrażeń.  William  podniósł  głowę  i 
chwycił  głęboki oddech,  po czym  znów  zawładnął jej 
ustami.

-  Bailey  -  wyszeptał  ochryple  -  chcę  się  z  tobą 
kochać.

Uśmiechnęła  się.  Był  to  miękki,  łagodny  uśmiech 

kobiety,  który  wyraził  więcej,  niż  słowa  mogłyby 
powiedzieć.

Otaczając jej talię ramieniem, poprowadził ją przez 

hol do dużej sypialni. Zdjął koce z łóżka i zapalił małą 
lampkę na stoliku. Pokój wypełnił się różowym świat-
łem.  Przyciągnął  ją  do  siebie,  otoczył  ramionami  i 
trzymał  mocno,  jakby  już  nigdy  nie  miał  zamiaru  jej 
wypuścić.  W  końcu  odsunął  się  nieco  i  napotkał 
spojrzenie  dziewczyny.  W  jej  oczach  ujrzał  to  samo 
pragnienie, które płonęło w jego wzroku.

background image

Gdy zauważył, że Bailey pragnie go równie mocno, 

jak  on  jej,  z jego  piersi  wydobył  się  głęboki pomruk. 
Wplótł palce w jej ciemne, miękkie loki i pocałował ją 
namiętnie.  Wsunął  dłonie  pod  jej  sweter  i  poczuł 
gładkość  pleców.  Nakrył  rękami  pełne  piersi 
dziewczyny,  pieszcząc  je  przez  jedwabny  stanik.  Z 
gardła  Bailey  wydobył  się  pomruk  głębokiego 
zadowolenia.

William  oderwał  usta  od  jej  twarzy  i  jedną  ręką 

dotknął  jej  policzka.  Pocałowała  lekko  wnętrze  jego 
dłoni.  Ten  prosty  gest  wyrażał  nieopisaną  czułość. 
Huragan  zmysłów,  który  nimi  zawładnął,  na  chwilę 
przeistoczył się w ocean tkliwości. Oczy Bailey zaszły 
łzami.

- Bailey?  -  szepnął  William,  marszcząc  brwi.  - Co 

się stało?

- Nic  -  odrzekła  z  łagodnym  uśmiechem.  -  Nie, 

Williamie, nic się nie stało. - Przecież wszystko było w 
najlepszym  porządku.  To  była  ich  noc,  być  może 
jedyna,  jaka  mieli  wspólnie  spędzić,  i  wiedziała,  że 
nigdy nie będzie tego żałować. - Naprawdę.

Znów chwycił ją w ramiona i pocałował głęboko, a 

potem  oboje  zdjęli  ubrania.  Różowe  światło 
przepływało po ich ciałach jak wodospad, podkreślając 
łagodne  zaokrąglenia  i  gładkość  skóry  Bailey,  i 
muskularny, opalony tors Williama.

Bailey  przesunęła  po  nim  wzrokiem,  próbując 

zapamiętać każdy, najmniejszy nawet szczegół.

- Jesteś  piękny  -  szepnęła.  -  Williamie,  jesteś 

bardzo pięknym mężczyzną.

Uśmiechnął się.

- Tego właśnie słowa miałem zamiar użyć mówiąc

background image

o

tobie,  Bailey.  To  ty  jesteś  piękna,  jak  posąg 

wyrzeźbiony z marmuru bez skazy.

- Nie,  ja  jestem  kobietą  i  w  tej  chwili  nie 

chciałabym  być  nikim  innym.  Ja  jestem  kobietą,  a  ty 
jesteś mężczyzną, i bardzo cię pragnę.

- Bailey, ja... - Coś ścisnęło go w gardle. Podniósł 
ją do góry i pocałował, po czym położył

pośrodku łóżka i  wyciągnął się  obok. Oparł  głowę na 
ramieniu, a drugą dłoń położył na jej brzuchu.

Przez długą  chwilę  patrzył w  oczy dziewczyny, po 

czym  pochylił  głowę  nad  jej  piersią.  Bailey 
westchnęła. Przepływały przez nią fale rozkoszy. Gdy 
William przesunął usta na drugą pierś, w gardle zamarł 
jej  szloch.  Nigdy  jeszcze  nie  zaznała  takiej 
namiętności.  Traciła  nad  sobą  wszelką  kontrolę.  Nie 
istniało w niej nic oprócz palącego pragnienia.

- Williamie,  proszę.  -  Jej  własny  głos  zdawał  się 

dochodzić z bardzo daleka. - Proszę. Chcę cię... teraz. 
Już.

- Wiem  -  szepnął  ochryple.  Pocałował  ją  mocno, 

oparł  się  na  ramionach  i  jeszcze  raz  spojrzał  na  jej 
zaróżowione  policzki  i  lśniące  namiętnością  oczy. 
Drżąc z powstrzymywanego pragnienia, zagłębił się w 
wilgotne, zapraszające ciepło jej ciała.
Poruszał się powoli, rejestrując wszelkie wrażenia

i

przygotowując  się  na  eksplozję  rozkoszy.  Przede 

wszystkim  jednak  myślał  o  niej,  o  zaspokojeniu 
Bailey. Ta noc była niezmiernie ważna. Chciał, by ona 
zapamiętała ją jako coś doskonałego.

Bailey  zmuszała  się  do  koncentracji.  Chciała  choć 

na chwilę odpędzić zmysłową mgłę mącącą jej myśli. 
Zauważyła,  że  mięśnie  Williama  drżą,  skóra  pokryta

background image

jest  potem,  a  oddech  urywany.  Czuła  go  głęboko  w 
sobie.  Nigdy  jeszcze  nie  czuła się  tak  uwielbiana, tak 
wyjątkowa,  nigdy jeszcze  nie  otrzymała  takiego daru, 
jaki  teraz  ofiarował  jej  William.  Miała  wrażenie,  że 
serce  wyskoczy  jej  z  piersi.  William,  powtarzała  w 
myślach.  Wszystko  było  teraz  skupione  na  nim,  on 
stanowił dla niej centrum całego świata. William, który 
wypełnił ją sobą i teraz drżał z wysiłku, by nie stracić 
panowania  nad  swoim  ciałem.  Przez  cały  czas 
obdarowywał  ją.  Ona  także  chciała  mu  się 
zrewanżować.

- Williamie... - szepnęła, unosząc biodra.
- Bailey, nie - powiedział przez zaciśnięte zęby.

- Poczekaj, spokojnie. Nie chcę cię skrzywdzić. Ja...

Przesunęła  dłońmi  po  jego  wilgotnych  plecach, 

czując drżenie mięśni, i znów wygięła biodra.

William jęknął, tracąc resztki samokontroli, i zaczął 

poruszać się szybciej. Bailey poruszała się w harmonii 
z nim, jakby oni dwoje zostali stworzeni specjalnie po 
to, by wspólnie brać udział w odwiecznym tańcu.

Zmysłowa  mgła  otaczająca  Bailey  zaczęła  iskrzyć 

się  i  lśnić  jak  utkana  z  milionów  diamentów. 
Dziewczyna  przywarła  mocno  do  ramion  Williama. 
Miała wrażenie, że coś ją unosi do góry, że szybuje w 
przestrzeni  jak  Pegaz,  coraz  bliżej  świetlistego, 
wabiącego ją do siebie, pulsującego punktu.

Ich  ciała  stopiły  się  w  jedno.  William  pomyślał 

niejasno, że jeszcze nigdy miłość nie była dla niego tak 
wiele  znacząca  na  płaszczyźnie  emocjonalnej  i  tak 
przyjemna na fizycznej.

- Williamie... - Bailey wpiła palce w jego ramiona.

- Och, Boże, Williamie!

Świetlisty labirynt roziskrzył się i wybuchnął w eks

background image

plozji  czystej  rozkoszy,  która  przepływała  przez  nią 
falami.  Jej  ciało  zamknęło  się  wokół  Williama, 
wciągając  go  jeszcze  głębiej,  zapraszając,  by  i  on 
wzbił się do lotu.

- Bailey!
Odrzucił głowę do tyłu i zamknął oczy, czując, jak 

cały  roztapia  się  i  przenika  w  jej  ciało.  Ulga  była 
niezwykła. Westchnął i opadł na nią bezwładnie, a ona 
otoczyła go ramionami.

Powoli  wracali  do  rzeczywistości.  Świetlista  mgła 

przygasała  i  odpływała  gdzieś  daleko,  ale 
rzeczywistość była równie piękna.

Leżeli objęci aż do chwili, gdy William uświadomił 

sobie, że przygniata Bailey. Poruszył się, zsunął z niej 
i położył obok, obejmując dziewczynę ramieniem.

- Zgniotę  cię  -  powiedział. 
Sięgnął po koce.
- Bailey  -  odezwał  się  cicho  -  jesteś  cudowna. To, 

co przeżyliśmy razem, było cudowne.

-  Tak  -  odrzekła,  przesuwając  palcami  po  jego 

piersi.  -  To  było  piękne.  Czułam  się  jak  ktoś 
wyjątkowy.

- Bo  jesteś  wyjątkowa.  Dałaś  mi  bardzo  wiele  i 

niczego  nie  wstrzymywałaś.  Dziękuję  ci.  Może  to 
brzmi  głupio,  ale  mówię  całkiem  szczerze.  Dziękuję, 
Bailey.

Bailey  poczuła,  że  coś  ją  ściska  w  gardle  i  że  do 

oczu napływają jej łzy. Wpatrywała się uporczywie w 
pierś  Williama,  obawiając  się,  że  mógłby  zauważyć 
wzruszenie malujące się na jej twarzy.

Dziękuję, Bailey, powtórzyła w myślach. Te słowa 

były  niewiarygodnie  czułe,  piękne,  ważne.  William 
był  tak  bardzo  męski,  że  nie  obawiał  się  powiedzieć 
czegoś  romantycznego,  płynącego  prosto  z  serca.

background image

Wielu  mężczyzn  uznałoby,  że  takie  słowa  mogą  ich 
wystawić na pośmiewisko, ale William nie obawiał się 
tego.  Dziękuję,  Bailey.  Te  słowa  były  dla  niej 
niezmiernie cenne.

- Nigdy nie zapomnę tej nocy, Williamie, i tego, co 

przeżyliśmy wspólnie.

- Takich nocy będzie jeszcze wiele.

- Nie - powiedziała cicho. - Nie, Williamie, ta noc 

była nasza, ale nigdy więcej się nie powtórzy.

William oparł głowę na łokciu i spojrzał jej prosto 

w oczy.

- To,  co  mówisz,  nie  ma  sensu  -  powiedział  ze 

zmarszczonym czołem. - To nie był tylko seks, my się 
kochaliśmy.  Między  tymi  dwiema  rzeczami  jest 
ogromna  różnica.  Dzieje  się  tu  coś,  czego  nie  można 
zignorować. Wiesz, że to, co mówię, to prawda.

- Wiem - przyznała.  - Nigdy w  życiu nie  zdarzyło 

mi się nic podobnego. To jest piękne i niezwykłe. Ale 
nie wolno mi dopuścić do tego, by to uczucie wzmogło 
się i zawróciło z raz obranej drogi życia. Nie mogę do 
tego dopuścić.

- Bailey...

- Tak  -  przerwała  mu.  -  Jestem  Bailey  Crandell, 

właścicielka  „Słodkiego  Marzenia”.  Nie  wolno  mi 
zapomnieć,  kim  jestem  i  gdzie  jest  moje  miejsce. 
Muszę się skupić na...

-Na „Słodkim Marzeniu” - odrzekł, zachmurzony. -

Dla ciebie sklep jest najważniejszy.

- Nie  najważniejszy,  bo  nie  ma  żadnych  innych 

ważnych rzeczy na mojej liście. „Słodkie Marzenie” to 
jedyna  pozycja  na  liście.  Nie  ma  już  miejsca  na  nic 
innego.

background image

William  nie  odpowiedział.  Bailey  przesunęła  pal 

cami po jego policzku.

- Przyszłam  tu  dzisiaj  jak  Kopciuszek,  wiedząc,  że 

to  skradziony  czas.  Jeśli  uważasz,  że  to  nieuczciwe 
wobec  ciebie,  przepraszam.  Ale  niczego  ci  nie 
obiecywałam.  Myślałam,  że  może  uda  nam  się 
utrzymać  ten  związek,  jeśli  tylko  nie  zapomnę,  że  w 
końcu zegar wybije dwunastą i bajka się skończy. Ale... 
- Urwała i potrząsnęła głową.

-Ale?

- To,  co  się  zdarzyło,  było  tak  piękne,  tak...  Nie 

mogę  ryzykować,  nie  rozumiesz  tego?  Mam  plany 
dotyczące  „Słodkiego  Marzenia”.  Otwarcie  sklepu  nie 
było  jeszcze  spełnieniem  wszystkich  moich  marzeń. 
Chcę wprowadzić  dostawy do domu klienta, tak jak w 
kwiaciarni,  tylko  zamiast  kwiatów  będą  to  koszyki  ze 
słodyczami.  Mam  także  wiele  innych  planów. 
Naprawdę nie jesteś mi obojętny, ale sama nie wiem, co 
mam  z tym wszystkim zrobić.  Och, Williamie, proszę, 
nie utrudniaj mi życia.

William  przez  dłuższą  chwilę  patrzył  jej  prosto  w 

oczy.

- Dobrze, Bailey - powiedział powoli.
- Cieszę się, że mnie rozumiesz.

- Ejże  -  uśmiechnął  się,  podnosząc  rękę.  -  Źle 

zrozumiałaś  moje  słowa.  Chciałem  tylko  powiedzieć: 
dobrze,  Bailey,  na  razie.  Chwilowo  zawieszamy 
dyskusję. Aha, a tapetowanie ścian jest nadal aktualne?

-Ale...

- Ani słowa więcej. To jest nasza noc, pamiętasz? -

uciął i zamknął jej usta pocałunkiem.

background image

W kilka godzin później Bailey weszła do łazienki i 

zaczęła  się  ubierać,  próbując  jednocześnie  opanować 
chaos  w  myślach.  Uświadomiła  sobie,  że  czuje  się 
rozdarta  na  dwie  części,  zmierzające  w  przeciwnych 
kierunkach.

Westchnęła.  William  zmuszał  ją  do  ponownego 

przemyślenia rzeczy, co do których była pewna, że już 
je sobie ustaliła raz na zawsze. Miał nad nią władzę, w 
obliczu której znikał zupełnie jej zdrowy rozsądek. Był 
już nieustannie obecny w jej myślach i snach. Czyżby 
chciał także na dobre zawładnąć i sercem?

- Nie - powiedziała głośno. - Po prostu do tego nie 

dopuszczę.

Szybko  skończyła  się  ubierać,  spojrzała  w  lustro  i 

przeczesała włosy. Spojrzała na odbicie swojej twarzy 
i  westchnęła  głęboko.  Boże  drogi,  to  było  widać. 
Zaróżowione  policzki  i  błyszczące  oczy  jasno 
świadczyły  o  tym,  w  jaki  sposób  spędziła  kilka 
ostatnich godzin.

- Och,  Bailey  -  powiedziała  do  swego  odbicia  w 

lustrze. - Co ty robisz najlepszego?

Wiedziała, że natychmiast powinna opuścić ten dom 

i  nie  widywać  Williama.  Nie  mogło  być  mowy  o 
żadnym  poważnym  związku.  Nie  pasowali  do  siebie, 
mieli  zbyt  różne  dążenia  i  oczekiwania.  Nie  potrafiła 
go jednak wymazać z pamięci.

- No, świetnie - prychneła.

Powiedziała  Williamowi,  że  wieczór  Kopciuszka 

dobiegł końca i że chce wrócić do domu. Miała ochotę 
wsunąć się pod kołdrę i spać, spać, spać.

William  wstał  z  łóżka  i  bez  protestów  zaczął  się 

ubierać.  Do  domu  Bailey  dojechali  w  zupełnym  mil-

background image

czeniu. William pocałował ją przy drzwiach, pożegnał 
się  i  poczekał,  aż  Bailey  wejdzie  do  mieszkania. 
Dopiero  gdy  usłyszał  odgłos  przekręcanego  od 
wewnątrz klucza, ruszył do samochodu.

Bailey  była  zupełnie  wyczerpana  i  życzyła  sobie 

tylko,  żeby  żadne  sny  nie  zakłócały  jej  wypoczynku. 
Podciągnęła  kołdrę  pod  brodę  i  mocno  zacisnęła 
powieki.

W dziesięć sekund później znów otworzyła oczy.

-Cholera  jasna  -  powiedziała.  -  Williamie  Lansing, 

czy  mógłbyś  mnie  zostawić  w  spokoju?  -  Gdy 
wreszcie udało jej się usnąć, przyśnił jej się koszmar. 
Stała  pośrodku  swojego  sklepu,  niezdolna  się 
poruszyć, i  patrzyła, jak  William  metodycznie  pozera 
wszystkie po kolei słodycze z półek.

„Słodkie Marzenie” przestawało istnieć.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Następnego popołudnia Bailey, zmęczona i w złym 

humorze,  ze  złością  wyszarpnęła  wtyczkę odkurzacza 
z kontaktu. W nagłej ciszy ostro zabrzmiało brzęczenie 
telefonu.  Wzięła  do  ręki  słuchawkę  i  odezwała  się 
niechętnie.

- Bailey?
- William?
Opadła  na  kanapę,  uświadamiając  sobie,  że  na 

dźwięk jego głosu serce jej zaczęło szybciej bić.

- Już się bałem, że nie ma cię w domu - powiedział. 

- Odczekałem co najmniej dwadzieścia sygnałów.

- Odkurzałam i nie słyszałam telefonu.
- Powinnaś  sobie  kupić  automatyczną  sekretarkę. 

Kiedy  telefon  dzwoni  tak  długo  i  nikt  nie  odbiera, 
człowiek  zaczyna  sobie  od  razu  wyobrażać 
najkoszmarniejsze  sceny:  że  jesteś  chora  albo  coś  ci 
się  stało  i  potrzebujesz  pomocy.  Naprawdę  zdążyłem 
się już przestraszyć.

- Nie  potrzebuję  sekretarki.  -  Bailey  zmarszczyła 

czoło. -I tak bym nie pamiętała, żeby ją włączyć, kiedy 
odkurzam. Williamie, ta rozmowa nie ma sensu.

- Racja.  Posłuchaj,  dzwonię  z  lotniska.  Jedna  z 

osób  pracujących  w  moim  biurze,  Kathy,  była 
umówiona  na spotkanie z zagranicznym  klientem, ale 
złapała  grypę,  więc  ja  lecę  zamiast  niej.  Wierz  mi,

background image

wcale  nie  jestem  z  tego  powodu  szczęśliwy,  ale... 
Powinienem  wrócić  w  piątek  wieczorem  albo 
najpóźniej w sobotę rano.

- Och - odrzekła, myśląc, że będzie jej go brakowa-

ło. Ten fakt tak ją przeraził, że aż zabrakło jej tchu.

- Właśnie  zapowiadają  mój  samolot.  Bailey, 

zapraszam  cię  na  kolację  w  sobotę  wieczorem. 
Dobrze?  A  w  niedzielę  zajmiemy  się  tapetowaniem. 
Muszę już iść. Powiedz, że się zgadzasz.

- Tak, ale...
- Świetnie. Będę o tobie myślał. Na razie.

- Ale...  -  powtórzyła  i  zdała  sobie  sprawę,  że  w 

słuchawce  już  rozbrzmiewa  sygnał.  -  Twój  pociąg, 
Bailey  Crandell  -  powiedziała  do  siebie  -  nie  za-
trzymuje się na wszystkich stacjach.

Po  jakiego  diabła  zgodziła  się  na  plan  Williama? 

Powinna była odmówić, zniechęcić go, zanim na dobre 
utonie  w  podniecającej,  niebezpiecznej  atmosferze, 
która otacza Williama Lansinga.

Kolejne  dni  ciągnęły  się  bez  końca.  Bailey  po-

wtarzała sobie, że jej ponury nastrój wynika wyłącznie 
ze  zmęczenia,  zbyt  małej  ilości  snu  i  niezwykłego 
ruchu  w  sklepie.  Fakt,  że  sama  w  to  nie  wierzyła, 
bynajmniej nie wpływał na poprawę jej humoru.

Tak  naprawdę  chodziło  o  to,  że  tęskniła  za  Wil-

liamem.  Siła  tej  tęsknoty i  pustka, jaką  jego  nieobec-
ność spowodowała w jej życiu, budziły w niej rozpacz.

Nie chciała jasno formułować, co to wszystko może 

oznaczać.  Nie  miała  jeszcze  wystarczająco  dużo  siły, 
by  podjąć  się  przeprowadzenia  poważnej  rozmowy  z 
samą sobą.

background image

We  czwartek  późnym  popołudniem  Deborah 

Crandell zamknęła frontowe drzwi sklepu i weszła na 
zaplecze.  Bailey  stała  tam,  przyciskając  do  ucha 
słuchawkę telefonu.

- Tak,  jestem  tu  jeszcze  - mówiła  właśnie.  -

Zaczynałam już podejrzewać, że kazała mi pani czekać 
i zapomniała pani o mnie... Chyba pani żartuje. Jak to 
się  mogło  stać?  Zamówiłam  te  koszyki  półtora 
miesiąca temu i wyraźnie określiłam termin dostawy, a 
pani mi teraz mówi, że...

Potarła  palcami  nos,  zamknęła  na  chwilę  oczy  i 

potrząsnęła głową.

- Tak, oczywiście, zdaję sobie sprawę, że pomyłka 

zawsze  może  się  zdarzyć...  No  cóż,  to  już  naprawdę 
ostatnia  chwila,  ale  jakoś  będę  musiała  zdążyć... 
Dobrze. Tak, rozumiem. Tak. Dziękuję. Do widzenia.

Odłożyła słuchawkę.

- Cholera.
- Jakiś problem? - zapytała Deborah, siadając przy 

stole.

Bailey  przeszła  przez  pokój  i  usiadła  naprzeciwko 

matki.

- Straszny 

kanał, 

mamo 

westchnęła 

zrezygnowana.  -  Pamiętasz,  jak  się  cieszyłam,  gdy 
zamówiono  trzydzieści  koszyków  ze  słodyczami  na 
przyjęcie w ogrodzie z okazji pięćdziesiątych urodzin 
męża pani Chamberlain?

- Oczywiście,  że  pamiętam.  To  było  zwieńczenie 

twoich wysiłków.

- No  więc  pani  Chamberlain  wybrała  sobie  wzór 

koszyka  z  katalogu,  który  jej  pokazałam,  i  zamówiła 
trzydzieści  sztuk  z  dostawą  na  miejsce.  Dzisiaj  jest

background image

czwartek,  więc  miałabym  jeszcze  dosyć  czasu,  żeby 
przed  weekendem  zapakować  do  koszyków  trwałe 
rzeczy z półek, a potem musiałabym tylko wpaść tu w 
niedzielę rano i dołożyć tó, co może się popsuć.

Bailey  umilkła.  Matka  odczekała  chwilę,  po  czym 

zapytała:

- I  co?
- Babeczki  czekoladowe  już  tu  są,  bita  śmietana 

czeka  w  lodówce,  i  miałam  zamiar  napełnić  babeczki 
w  niedzielę  rano.  Klimatyzacja  w  sklepie  jest 
odpowiednia,  żeby  śmietana  się  nie  popsuła.  Syn 
Chamberlainów  miał  odebrać  wszystko  w  południe. 
Pani Chamberlain mówiła, że mają trzy lodówki, więc 
nie  będzie  żadnych  problemów  z  przechowywaniem. 
Wszystko  było  ustalone,  co  do  najmniejszego 
szczegółu.

- I

co się stało?

- Nie ma koszyków - odrzekła Bailey, opierając się 

o  stół  -  Rozmawiałam  właśnie  z  producentem. 
Przypadkiem pomylili datę mojego zamówienia. Mają 
wysłać  koszyki  jeszcze  dzisiaj,  ale  tutaj  dotrą  one 
dopiero  w  sobotę.  Dostałam  dziesięć  procent  zniżki 
jako rekompensatę, to bardzo miło z ich strony, ale ten 
fakt nie rozwiąże moich problemów.

- Wiesz przecież, Bailey, że przyjdę i ci pomogę.
- Nic takiego nie zrobisz. Ty i Millie wyjeżdżacie o 

świcie na wycieczkę do San Diego i wracacie dopiero 
w poniedziałek wieczorem. Cieszyłaś się na ten wyjazd 
od tygodni i nie pozwolę, żebyś teraz zmieniała plany.

-Ale...

Bailey uśmiechnęła się.

- Nie przejmuj się tym, mamo. Zajmę się wszystkim

background image

jak  stary  fachowiec.  Popracuję  dłużej  i  ten  piknik 
urodzinowy  odbędzie  się  zgodnie  z  planem.  Kris 
pomoże mi w sobotę obsługiwać klientów. Nie martw 
się o mnie.

- No, nie wiem...
- Wszystko będzie dobrze, mamo.
- No  cóż  -  Deborah  podniosła  się.  -  Wiem,  że  nie 

należy się z tobą kłócić, gdy w twoich oczach pojawia 
się  ten  wyraz  uporu.  Poza  tym  widzę,  że  już 
wymyśliłaś, jak sobie z tym wszystkim poradzić.

- Jasne,  że  tak.  Jestem  niezrównaną  organizatorką. 
Deborah uśmiechnęła się.

- Na pewno. Prowadzisz ten sklep jak kapitan swój 

statek.  Powiedziałabym  nawet,  że  idzie  ci  to  tak 
świetnie dlatego, iż w twoim życiu jest więcej miejsca, 
niż potrzeba tylko na „Słodkie Marzenie”.

- Zgadza  się.  A  to  „więcej”  oznacza  rozszerzenie 

działalności.

- Dostawy  do  domu.  -  Z  twarzy  Deborah  znikł 

uśmiech.  -  Kochanie,  twoja  ambicja  i  pracowitość  są 
godne  podziwu,  i  jestem  z  ciebie  bardzo  dumna. 
Chciałabym  tylko  upewnić  się,  czy  pamiętasz,  jak 
bardzo ja  się  czułam  zagubiona,  gdy  straciłam jedyną 
rolę, jaką grałam od wielu lat.

-Mamo, doceniam to, że się o mnie martwisz, ale to 

zupełnie  co  innego.  Ja  mam  plany,  marzenia,  cele 
wiążące  się  ze  „Słodkim  Marzeniem”,  a  ponieważ  to 
jest biznes, sklep nie zniknie ani nie odejdzie nigdzie, 
dopóki będę mu poświęcać swój czas i energię. A mam 
szczery zamiar tak postępować.

Deborah  chciała  coś  na  to  odpowiedzieć,  ale 

zmieniła zamiar i tylko potrząsnęła głową.

background image

- Dobrze,  Bailey.  Powiedziałam  swoje.  Jesteś 

dorosła i potrafisz żyć na własny rachunek bez pouczeń 
trzęsącej się nad tobą matki.

- Kochającej  matki  -  poprawiła  Bailey  z 

uśmiechem.  -  A  teraz  już  idź  do  domu  i  odpocznij. 
Masz za sobą długi, ciężki dzień.

Gdy  Deborah  wyszła,  Bailey  powtórzyła  sobie  w 

myślach całą rozmowę.

- Chyba mówiłam z przekonaniem - powiedziała na 

głos.

Wkrótce  zacznie  organizować  dostawy  do  domu,  a 

potem  otworzy  filię  sklepu  w  innej  dzielnicy  miasta. 
Krok po kroku osiągnie wszystko, co sobie wymarzyła. 
Tak właśnie dotarła do miejsca, w którym znajdowała 
się  teraz.  Fakt,  że  była  zakochana  w  Williamie 
Lansingu, po prostu nie może...

Pobladła i zakryła twarz rękami.

Och,  Boże  drogi,  nie.  Nie!  Czy  była  zakochana  w 

Williamie  Lansingu?  Ależ  skąd,  w  żadnym  wypadku. 
Nie  miała  zamiaru  być  w  nim  zakochana.  Absolutnie 
nie przyjmowała tego do wiadomości.

Oczy jej zaszły łzami i gardło ścisnął szloch. Miała 

ochotę  krzyczeć,  wybiec  ze  sklepu,  uciec jak  najdalej 
od  -  od  czego?  Od  siebie?  Żeby  uciec  od  prawdy, 
musiałaby  uciec  od  siebie  samej,  i  dlatego  było  to 
niemożliwe. Nie było dokąd pójść ani gdzie się skryć. 
Nie mogła dłużej ignorować głosu serca. Była głęboko 
i nieszczęśliwie zakochana w Williamie Lansingu.

Potrząsnęła  głową,  zastanawiając  się.  Jak  by  się 

zachowała,  gdyby  William  w  tej  chwili  wszedł  do 
sklepu? Rzuciłaby mu się w ramiona? Zachowałaby się 
powściągliwie? Nie miała pojęcia.

background image

Wiedziała tylko, że ma w głowie jeden wielki chaos 

i że William rzucił na nią urok. Chciało jej się płakać.
Nic już nie wiedziała oprócz tego, że kocha Williama 
Lansinga każdą cząstką swojego ciała.

Wczesnym  wieczorem  następnego  dnia  William 

siedział  w  salonie  przed  telewizorem,  zabawiając  się 
rzucaniem  ziaren  prażonej  kukurydzy  w  powietrze  i 
łapaniem  ich  ustami.  W  telewizji  pokazywano  stary 
czarno-biały  film,  który  zupełnie  go  nie  interesował. 
Podłoga zaśmiecona była ziarnem, które nie trafiło do 
celu.

Powodem  braku  koncentracji  Williama  było 

czekanie  na  Bailey.  Zadzwonił  do  niej  po  południu  i 
zawiadomił,  że  wrócił  do  Phoenix  wcześniej,  niż  się 
spodziewał.  Ku  jego  radosnemu  zdumieniu,  Bailey 
oświadczyła,  że  w  sklepie  jest  zbyt  duży  ruch,  by 
mogła z nim porozmawiać, ale chętnie wstąpi do niego 
po  pracy.  William  gorliwie  zgodził  się  na  tę 
propozycję.

Po  raz  tysięczny  spojrzał  na  zegarek.  Chętnie  po-

pchnąłby  wskazówki  do  przodu,  gdyby  to  miało 
przyśpieszyć chwilę, gdy Bailey znajdzie się wreszcie 
w jego ramionach.

Stojąc  przed  drzwiami  domu  Williama,  Bailey 

westchnęła głęboko. Mogła mu wyjaśnić przez telefon,
że z powodu opóźnienia dostawy koszyków nie będzie 
mogła wyjść z nim następnego dnia na kolację, chciała 
go  jednak  zobaczyć  i  przekonać  się  raz  jeszcze,  czy 
rzeczywiście jest w nim zakochana. Sama myśl o tym 
była oszałamiająca i przerażająca.
Miała wrażenie, że ktoś wrzucił ją do morza, a ona

background image

dryfuje w kierunku, którego wcale sobie nie wybierała 
i nie jest w stanie zmienić kursu.

Miała  jeszcze  nadzieję,  że  to  tylko  jej  wyobraźnia 

stworzyła  romantyczny,  lecz  nieprawdziwy  obraz 
Williama Lansinga. Nacisnęła dzwonek myśląc, że już 
za  chwilę  przekona  się,  jak  jest  naprawdę,  i  otrzyma 
odpowiedź na wszystkie pytania dotyczące jej uczuć do 
tego mężczyzny.

William  wyłączył  telewizor  i  podszedł  do  drzwi. 

Gdy  je  otworzył,  na  jego  twarzy  natychmiast  pojawił 
się uśmiech.

- Bailey. - Odsunął się o krok. - Wejdź.

Bailey patrzyła na niego, czując, jak krew odpływa 

jej z twarzy.

Boże  drogi,  pomyślała  z  lękiem,  oto  mężczyzna, 

którego  kocham  z  całej  duszy.  Tak,  nie  było 
wątpliwości,  że  go  pokochała,  i  czuła  taki  zamęt  w 
myślach, że nie wiedziała, co ma powiedzieć.

- Co się stało? Zasnęłaś? - zapytał William.

- Co?  Och.  -  Weszła  do  przedpokoju.  William 

zamknął  za  nią  drzwi.  -  Cześć,  Williamie.  Przyszłam, 
żeby ci powiedzieć, że...

- Zaraz,  zaraz.  Najpierw  musimy  się  porządnie 

przywitać, a potem opowiesz mi, po co przyszłaś.

Zanim  Bailey  zdążyła  zareagować,  wziął  ją  w 

ramiona i pocałował. Pomyślała mgliście, że oto po raz 
pierwszy w życiu całuje ją mężczyzna, którego kocha. 
Było to niezwykłe doznanie.

W  końcu  William  niechętnie  podniósł  głowę  i 

wypuścił ją z objęć.

- Cześć - powiedział zachrypniętym głosem. - Cho-

lernie za tobą tęskniłem.

background image

- Cześć - szepnęła i odsunęła się o krok. - Tak, hm, 

witaj,  Williamie.  Mam  nadzieję,  że  ci  nie 
przeszkodziłam.  Czy  masz  jakieś  plany  na  dzisiejszy 
wieczór?

Zaśmiał się.

- Przeszkodziłaś mi do tego stopnia, że mam ochotę 

rzucić się na ciebie.

- Och  -  odrzekła  i  wbrew  sobie  roześmiała  się. 
William ujął jej twarz w dłonie i spojrzał głęboko

w oczy dziewczyny.

- Bailey  -  powiedział  łagodnie  -  bardzo  się  cieszę, 

że cię widzę. Przez cały ten tydzień myślałem o tobie i 
tęskniłem jak wariat.

Kocham cię, pomyślała Bailey.

- Napijesz  się  czegoś?  -  zapytał,  odsuwając  się 

nieco.  -Albo  może  chcesz  coś  zjeść?  Mam  prażoną 
kukurydzę.

- Nie. Nie, dziękuję.
- Nie  stójmy  tu  przy  drzwiach.  Wejdź  do  środka  i 

usiądź.

Bailey  ruszyła  w  stronę  salonu.  William  szedł  za 

nią.  Zatrzymała  się  na  widok  niewielkiej,  oprawionej 
w ramki fotografii stojącej na bocznym stoliku.

- Nie  zauważyłam  wcześniej  tego  zdjęcia -

powiedziała.  -  To  bardzo  ładne  ujęcie  Alice  i 
Raymonda.  Usiadła  na  kanapie,  a  William  tuż  obok 
niej. Znów spojrzała na zdjęcie.

- Alice  i  Raymond  są  cudowną  parą  -  powiedziała 

cicho.  -  Stwarzają  wokół  siebie  taką  atmosferę,  że 
zanim  jeszcze  którekolwiek  z  nich  się  odezwie,  od 
razu  wiadomo,  co  do  siebie  czują.  Trudno  mi  to 
wyjaśnić dokładniej, ale coś z nich emanuje.

William  skinął  głową,  nie  spuszczając  wzroku  z 

Bailey.

background image

-Tak,  chyba  wiem,  o  czym  mówisz,  i  to 

rzeczywiście  trudno  wyrazić.  -  Przerwał  na  chwilę.  -
To miłość, Bailey. Alice i Raymond po prostu kochają 
się starą, dobrą miłością do grobowej deski.

Bailey spojrzała na niego, marszcząc czoło.

- Moi  rodzice  bardzo  się  kochali,  ale  nigdy  nie 

widziałam,  nie  czułam  tego,  co  zauważam  u  Alice  i 
Raymonda.

William skrzyżował ręce na piersiach.

- Gdy byłem dzieckiem, niezbyt często widywałem 

moich  rodziców,  ale  wydaje  mi  się,  że  oni  też  się 
kochali.  Uważałem  to  za  coś  oczywistego,  bo  zawsze 
tak  było.  Więc  może  zauważamy  to  coś  u  Alice  i 
Raymonda  dlatego,  że  oni  należą  do  naszego  pokole-
nia, są naszymi rówieśnikami.

Bailey skinęła głową.

- Myślę, że masz rację.
- Oraz  -  ciągnął,  gestykulując  z  zapałem  -  w  grę 

wchodzi jeszcze to, że my sami osiągnęliśmy wiek, w 
którym  na  miłość  patrzy  się  pod  kątem  wpływu,  jaki 
może ona wywrzeć na nasze życie.

- Naprawdę?  Chyba  nie.  To  znaczy,  może  ty  tak 

robisz, aleja osobiście nie siedzę i nie zastanawiam się, 
jak by to było, gdybym się zakochała. - Nie musiała się 
nad  tym  zastanawiać,  bo  była  zakochana  i  było  to 
przerażające. - Poza tym ja wiem, jaki wpływ miałoby 
to na moje życie. Byłaby to wielka katastrofa.

- Dlatego,  że  jesteś  bez  reszty  oddana  „Słodkiemu 

Marzeniu”.

- Tak,  i  to  przywodzi  mi  na  myśl  powód,  dla 

którego tu przyszłam. Nie będę mogła iść z tobą jutro 
na kolację, Williamie.

background image

- Dlaczego?

Bailey wyjaśniła mu komplikacje z koszykami. Gdy 

mówiła, William stawał się coraz bardziej ponury.

-To wszystko - zakończyła. -Przykro mi, ale jestem 

pewna, że zrozumiesz, dlaczego nie mogę skorzystać z 
twojego  zaproszenia.  Co  do  tapetowania  w  niedzielę, 
to  wtedy,  gdy  dzwoniłeś  z  lotniska,  nie  zdążyłam  ci 
powiedzieć,  że  w  niedzielę  jestem  umówiona  w 
sklepie z synem Chamberlainów. Jak widzisz, w ciągu 
całego  weekendu  nie  będę  miała  ani  jednej  wolnej 
chwili.

- A co z twoimi pracownikami? Może oni mogliby 

cię zastąpić i to rozwiązałoby problem?

- Wszyscy  mają  inne  plany.  Poza  tym  w  nagłych 

wypadkach  moim  obowiązkiem  jest  osobiście 
dopilnować wszystkiego.

- To prawda, ale tylko do pewnego stopnia. Wiesz 

przecież,  że  jako  właścicielka  sklepu  zawsze  możesz 
zlecić komuś tę pracę.

- Williamie 

odpowiedziała 

Bailey 

westchnieniem.  -  Nie  chcę  dłużej  o  tym  dyskutować. 
Wydawało  mi  się  po  prostu,  że  skoro  nie  będę  miała 
czasu  jutro  wieczorem,  to  powinnam  wpaść  i 
powiedzieć ci o tym.

- No dobrze - powiedział cicho. - Ale nadal wydaje 

mi się, że...

Przerwał  mu  nagle  dziwny  dźwięk  dochodzący 

gdzieś z holu za salonem. William zerwał się na równe 
nogi i szeroko otwartymi oczami spoglądał w mrok.

Bailey  zerknęła  szybko  w  tamtym  kierunku,  po 

czym, przestraszona przeniosła wzrok na Williama.

- Co  to  jest?  Brzmi  zupełnie  jak  płacz  dziecka.  -

Urwała na chwilę, nasłuchując. - A teraz to jest wrzask 
dziecka.

background image

- Zgadza się - odrzekł William, wciąż nasłuchując. -

No  i  co  ja  mam  z  nim  zrobić?  Powiedzieli  mi,  że 
będzie  spał  do  rana.  Zaglądałem  do  niego  na  chwilę 
przed twoim przyjściem i chrapał jak drwal.

Bailey podniosła się z kanapy.

- Naprawdę  jest  tutaj  dziecko?  William  przeniósł 
spojrzenie na jej twarz.

- Tak.  Widzisz,  miałem  takich  sąsiadów,  młode 

małżeństwo,  tam,  gdzie  mieszkałem,  zanim  się  tu 
przeniosłem. Christopher to ich dziecko. Ma sześć czy 
siedem  miesięcy.  Fajny  malec.  No  i  dzisiaj  byli  w 
kłopocie.  Zaplanowali  sobie  uroczysty  wieczór,  żeby 
uczcić  rocznicę  ślubu,  a  ich  opiekunka  do  dziecka 
zachorowała. Dzwonili do wielu osób, ale nikt nie miał 
czasu,  więc  zgodziłem  się  popilnować  Christophera 
przez  noc,  bo  wiedziałem,  że  ty  masz  zamiar  przyjść 
tutaj.  Uśpili  go  w  kojcu  i  mówili,  że  do  rana  go  nie 
usłyszę.

- Dalej płacze - powiedziała Bailey, spoglądając na 

Williama.

-Drze się, aż tynk odpada. Miałem zamiar poczytać 

poradniki dla rodziców, jak się zajmować dzieckiem od 
pierwszego  dnia  po  urodzeniu,  ale jeszcze  się  do tego 
nie zabrałem. - Przesunął ręką po włosach. - No trudno, 
spróbuję go uspokoić. - Przeszedł przez pokój i zniknął 
w holu.

Dziecko?  -  pomyślała  Bailey  z  niedowierzaniem. 

Wielki, silny mężczyzna, William Lansing, zajmuje się 
dzieckiem?  Było  to  rozczulające.  Mały  Christopher 
jednak, sądząc po wydawanych przez niego odgłosach, 
nie uważał tego chyba za najlepszy pomysł.
W kilka minut później do płaczu dziecka dołączyły

background image

się  inne  dźwięki.  William  śpiewał  pełnym  głosem, 
mocno fałszując.

- „Zejdź  z  tego  stołu,  Mabel  -  zaintonował, 

wchodząc do salonu - ta forsa jest na piwo”.

- William!  -  wrzasnęła  Bailey,  przekrzykując  duet 

dwóch  mężczyzn. -  Nie  powinieneś  śpiewać  takich 
piosenek niewinnemu dziecku!

- Och  -  odrzekł  William,  kołysząc  Christophera.  -

Przepraszam.

Dziecko miało jasne włosy i oczy pełne łez. Ubrane 

było  w  bawełnianą  piżamkę  i  obdarzone  płucami 
długodystansowca.

- Zmieniłeś mu pieluszkę? - zapytała Bailey.
- Tak.  -  William  chodził  dokoła  pokoju,  trzymając 

Christophera  w  ramionach.  -  To  była  drobnostka. 
Skleja  się to  taśmą jak  paczkę  przed  wysłaniem. Hej, 
Chris,  chcesz,  żebym  cię  wysłał  do  Hongkongu? 
Możesz mi pomóc, Bailey? Co mu się stało?

- Prosisz  mnie  o  pomoc?  -  zdumiała  się.  -  Nie 

przypominam  sobie,  żebym  zdobyła  kiedykolwiek 
tytuł  Najlepszej  Matki Roku. O dzieciach  wiem tylko 
tyle, że są małe i ładne.

- O,  kurczę  -  mruknął  pod  nosem.  -  Myślałem,  że 

wszystkie kobiety potrafią zajmować się dziećmi.

-  Nie,  Williamie,  to  nieprawda,  że  cały  rodzaj 

żeński ma te rzeczy we krwi, mniejsza o to, czy chodzi 
o staroświeckie kobiety, czy o nowoczesne.

- Cholera.  Ale  zastanów  się  przez  chwilę,  dobrze? 

Przynieśli  mu  tu  mnóstwo  różnych  rzeczy,  cały 
ekwipunek. Mały, chcesz posłuchać mojego szkolnego 
hymnu piłkarskiego?

background image

- O  Boże  -  powiedziała  Bailey,  wznosząc  oczy  do 

nieba.

- „Hip  nip  hura,  idziemy  jak  wichura  -  zaśpiewał 

William  na  cały  głos.  -  Wrogów  rozgromimy  i  znów 
zwyciężymy. Hip hip, hura”.

Wziął głęboki oddech.

- „Hip hip, hura, idziemy jak...”
- Dość! - wrzasnęła Bailey, machając ręką w powie-

trzu. William przestał śpiewać i zatrzymał się w miejs-
cu.  Christopher  nie  przestawał  płakać.  -  Chyba  twój 
śpiew nie robi na nim wrażenia.

- Nie  podoba  mu  się.  Prawdę  mówiąc,  mój  śpiew 

nikomu się nie podoba.

- Williamie, daj mi go i sprawdź, czy w jego torbie 

jest butelka z sokiem albo z czymś takim.

- Trzymaj - powiedział. Wcisnął jej Christophera w 

ramiona i wyszedł z pokoju.

Bailey  usiadła  na  kanapie  i  uśmiechnęła  się  do 

płaczącego dziecka.

- Och,  Christopherze,  jaki  jesteś  smutny.  Co  się 

stało,  mały?  -  Pocałowała  go  w  czoło,  wdychając 
zapach mydła i pudru. - Uspokój się, skarbie...

William  pojawił  się  z  butelką  soku.  Bailey  wyjęła 

mu ją z rąk. Christopher wziął głęboki oddech.

- Wszystko  już  dobrze,  mały  -  mówiła  śpiewnie 

Bailey.  -  Zmęczyłeś  się  już  tym  płaczem,  czas  trochę 
pospać.  Proszę  bardzo.  Tu  jest  dobry  soczek  dla 
grzecznego dziecka!

Christopher  objął  butelkę  pulchnymi  łapkami  i 

przywarł  ustami  do  smoczka.  Ssał  gorliwie,  nie 
spuszczając wzroku z twarzy Bailey. W pokoju zaległa 
błogosławiona cisza.

background image

- Hej  -  powiedział  William,  opierając  ręce  na 

biodrach  -  na  czym  polega  twój  sekret,  Bailey?  -  No 
cóż, pomyślał, nietrudno na to wpaść. Christopher nie 
był  głupi.  Wiedział,  że  znalezienie  się  w  ramionach 
Bailey  jest  najwyższym  szczęściem.  -  Jak  brzmi  to 
zaklęcie?

- Nie  mam  pojęcia  -  uśmiechnęła  się  i  znów 

spojrzała  na  dziecko.  -  Och,  Williamie,  on  jest  taki 
kochany.

William usiadł obok niej i położył ramię na oparciu 

kanapy.

- Tak  -  powiedział  cicho  -  fajny  jest,  prawda? 

Spójrz tylko, jak ciągnie ten sok. Po prostu chciało mu 
się pić. Dlaczego ja o tym nie pomyślałem? - Podniósł 
rękę  i  zaczął  się  bawić  włosami  Bailey.  -  Masz 
wrodzony talent do zajmowania się dziećmi.

- Nie  mów  bzdur.  Brzmi  to  tak,  jakbym  przed 

chwilą  wróciła  z  konferencji  z  doktorem  Spockiem. 
Nigdy w życiu nie zajmowałam się żadnym dzieckiem.

- Naturalny  instynkt  macierzyński.  -  William 

pokiwał  głową.  -  Tak,  to  jest  właściwa  odpowiedź. 
Christopher to wyczuł. Wie, że wreszcie znalazł się w 
dobrych rękach. - Prawda? - zerknął na nią szybko.

Zgódź  się,  Bailey,  błagał  ją  w  myślach.  Gdyby 

tylko  chciała  przyznać,  że  posiada  instynkt 
macierzyński.  Ale  nie,  prawdopodobnie  będzie  się 
upierać, że tak nie jest. Mało prawdopodobne było, by 
Bailey  przyznała  się  do  czegoś,  co  choćby  w 
niewielkim stopniu kojarzyło się ze staroświeckością.

- No  cóż  -  powiedziała  powoli,  wyrywając 

Williama  z  zamyślenia  -  może  rzeczywiście  mam 
jakieś

background image

naturalne  instynkty,  których  sobie  wcześniej  nie 
uświadamiałam.

William nie mógł uwierzyć własnym uszom. Patrzył 

na nią szeroko otwartymi oczami.

- Co takiego?

Bailey postawiła pustą butelkę na stole.

- Zobacz, usnął. Jest taki śliczny.

- Tak, jest wspaniały, z wyjątkiem tego, że chrapie. 

Bailey,  wróćmy  do  tematu.  Chcesz  powiedzieć,  że 
zgadzasz  się  ze  mną,  gdy  mówię,  że  masz  instynkt 
macierzyński?

Bailey skinęła głową.

- Chyba tak.

William  otworzył  i  zamknął  usta.  Był  zbyt 

zaskoczony, by cokolwiek powiedzieć. Nie spuszczał z 
niej wzroku. Uśmiechała się ciepło i czule do dziecka. 
Dopiero  teraz  zauważył,  jak  pięknie  wyglądała  z 
Christopherem w ramionach.

Och  Boże,  pomyślał,  ten  widok  zapiera  dech.  Był 

tak  piękny,  wzruszający.  Kobieta  i  dziecko.  Przy 
niewielkim  wysiłku  mógł  sobie  wyobrazić  Bailey  z 
jego  własnym  dzieckiem  w  ramionach,  ich  troje,  jak 
siedzą  tu  razem,  spędzając  wieczór  w  domowych 
pieleszach.

Bailey  przyznała,  że  owszem,  ma  naturalne 

instynkty  opiekuńcze.  Niewiarygodne.  Nie  do 
pomyślenia. Ale cudowne.

- Bailey... - odezwał się niskim głosem. Odwróciła 
się, by na niego spojrzeć. Położył dłoń na

jej karku, pochylił się i pocałował ją. Bez oporu oddała 
mu pocałunek. Jeśli zgodziła się na to, to może zechce 
posunąć się dalej.
Podniósł głowę i gwałtownie zaczerpnął powietrza.

background image

-To,  co...  To,  co  powiedziałaś,  Bailey,  jest 

niewiarygodne. To bardzo wiele oznacza i jest takie...

- Staroświeckie?  -  uzupełniła.  William  uśmiechnął 

się.

- Tak,  staroświeckie.  Naprawdę,  wiesz.  To  bardzo 

cenne. - Podniósł się z kanapy. - Zaniosę Christophera 
z powrotem do łóżka. - Ostrożnie  wyjął dziecko z jej 
ramion, musnął jej policzek ustami i wyprostował się. 
- Nie zmieniaj zdania.

Gdy William wyszedł z pokoju, Bailey uświadomiła 

sobie, że ma zaledwie chwilę na podjęcie decyzji. Jeśli 
William, wracając, zastanie ją przy drzwiach, będzie to 
wyraźny  sygnał,  że  postanowiła  iść  do  domu.  Jeśli 
zostanie  tutaj  na  kanapie,  czekając  na  jego  dotyk  i 
pocałunki, to będą się tej nocy kochali.

Wstała,  uświadamiając  sobie,  że  drżą  jej  kolana. 

Spojrzała  na  drzwi,  a  potem  w  głąb  korytarza.  Czuła 
się  rozdarta.  W  jej  głowie  rozbrzmiewały  dwa  głosy: 
jeden kazał jej stąd iść, drugi - zostać.

William  wyłonił  się  z  ciemnego  holu  i  stanął  po 

przeciwnej stronie pokoju.

- Bailey  -  powiedział  ochryple  -  chcę  się  z  tobą 

kochać.
Zamęt  w  głowie  Bailey  natychmiast  ustał  i  pozostał 
tylko szept serca. Kocham cię, Williamie, pomyślała. -

Ja  też  tego  chcę  -  powiedziała  głośno. 

Jednocześnie  ruszyli  ku  sobie.  Spotkali  się  pośrodku 
pokoju. -

Jesteśmy  tylko  my  dwoje,  Bailey  -

powiedział William, obejmując ją. - Ty. - Pokrywał jej 
szyję  drobnymi  pocałunkami.  -  Ja.  -  Obwiódł  ustami 
kontur jej warg. - Razem. - Pocałował kąciki jej ust.

background image

-Tak  -  zdążyła  wyszeptać  przed  kolejnym 

pocałunkiem.

Bailey nie była pewna, w jaki sposób znaleźli się w 

sypialni  ani  kiedy  zdjęli  ubrania,  które  już  po  chwili 
leżały porozrzucane na podłodze.

Liczył  się  tylko  William  i  dotyk  jego  nagiego, 

twardego  ciała  przyciśniętego  do  niej  na  chłodnych 
prześcieradłach.  Dłonie  i  usta  podążały  wszędzie, 
wzmagając  gorączkę  pragnienia.  Z  mocno  bijącymi 
sercami stawali się jednym ciałem. W ciszy pokoju, w 
ich  prywatnym  świecie,  rozbrzmiewały  tylko  przy-
śpieszone oddechy.

Gdy ogień stał się nie do wytrzymania, w milczącej 

zgodzie  osiągnęli  spełnienie  w  pulsującym  rytmie 
krwi.  Obietnice  i  troski,  lęki  i  niepewność,  pytania  i 
odpowiedzi,  wszystko  odeszło  w  niepamięć.  Znów 
podążali  razem  do  roziskrzonego  miejsca  rozkoszy, 
które byli w stanie odnaleźć tylko we dwoje.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Wczesnym  popołudniem  następnego  dnia  William 

siedział  przy  biurku  w  kącie  swojego  salonu,  zajęty 
wypełnianiem  formularzy  dotyczących  ostatniego 
wyjazdu. Zauważył, że pomylił linijki, zaklął więc pod 
nosem  i  poddając  się,  rzucił  długopis  na  biurko. 
Pokręcił głową, żeby rozluźnić boleśnie napięte mięś-
nie  karku.  W  żaden  sposób  nie  potrafił  się  skoncent-
rować. Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mu się, by 
przeżycia  natury  prywatnej  odbiły  się  na  jego 
działalności  zawodowej.  Nawet  podczas  ostatnich 
miesięcy,  gdy  zaczynał  już  odczuwać  znużenie  swoją 
pracą,  mimo  wszystko  zdobywał  się  na  wysiłek. 
Sprawiała  to  jego  duma  i  świadomość,  że  klienci 
powierzają mu swoje ciężko zarobione pieniądze.

Jednak  odkąd  Bailey  Crandell  pojawiła  się  w  jego 

życiu, siła woli Williama została wystawiona na ciężką 
próbę.  Nieustannie  widział  przed  sobą  jej  twarz, 
uśmiech, 

błyszczące 

niebieskie 

oczy, 

które 

przypominały  mu  przejrzysty  strumyk  w  letni  dzień. 
Dostrzegał  w  tych  oczach  błysk  gniewu,  łagodność  i 
ciepło,  pragnienie,  którego  obiektem  był  on  sam. 
Widział ją nagą i piękną, wyciągającą ramiona, by go 
objąć.  Na  to  wspomnienie  czuł,  jak  ogarnia  go  fala 
gorąca.  Bailey  była  jego  drugą  połową.  Bez  niej  czuł 
się niekompletny.

background image

Wiedział,  że  jest  w  niej  zakochany.  Przesunął  dłońmi 
po twarzy i skrzyżował ramiona na piersiach.

- Och,  Boże  -  powiedział  na  głos.  -  I co  dalej? 
Teraz musi żyć odrobiną nadziei, którą poczuł, gdy

Bailey  przyznała,  że  rzeczywiście  posiada  instynkty 
opiekuńcze.

- Kocham  Bailey  Crandell  -  powiedział  głośno  i 

uśmiechnął  się  szeroko.  Przez  całe  życie  czekał  na 
chwilę, gdy wreszcie poczuje, że kogoś kocha. Fakt, że 
pragnąc  zdobyć  Bailey,  musiałby  pokonać  wiele 
przeszkód, nie zmniejszał jego euforii.

Bailey  Crandell  będzie  należała  do  niego.  Był 

zdecydowany stoczyć wszystkie bitwy, jakie okażą się 
niezbędne, by zdobyć tę  kobietę. Czas działał  na jego 
korzyść.  Miał  jeszcze  wiele  do  zrobienia  w  domu, 
zanim stanie się on gotowy na przyjęcie Idealnej Żony.

Uderzył  dłonią  w  blat  biurka,  zdecydowanie  skinął 

głową i podszedł do drzwi.

Bailey  przez  cały  dzień  czekała  na  dostawcę  z 

koszykami  i  co  chwila  spoglądała  na  zegarek, 
chmurząc  się  coraz  bardziej,  w  miarę  jak  mijały 
kolejne  godziny.  Gdy  udawało  jej  się  na  chwilę 
oderwać myśli od koszyków, natychmiast pojawiał się 
w  nich  William  Lansing.  Dodatkowo  denerwowało  ją 
to, że ruch w sklepie był niezwykle mały jak na sobotę. 
Gdyby koszyki już tu były, Kris mogłaby jej pomóc w 
pakowaniu słodyczy.
 Gdy minęło kolejne pół godziny, a dostawca nadal się 
nie  pojawiał,  Bailey  poszła  na  zaplecze,  usiadła  przy

background image

stole i zaczęła przeglądać listę artykułów, które miały 
się znaleźć w koszykach. Znała już tę listę na pamięć.

Nie  zwróciła  uwagi  na  dzwonek  przy  drzwiach. 

Wiedziała, że Kris zajmie się kolejnym klientem, toteż 
gdy w chwilę później stanął przed nią William, na jej 
twarzy pojawiło się zaskoczenie.

- Williamie,  nie  spodziewałam  się  ciebie!  Może 

usiądziesz?

Skinął głową i usiadł naprzeciwko niej.

- A  więc  -  zaczęła,  zdobywając  się  na  uśmiech  i 

czując,  jak  jej  serce  bije  w  szalonym  tempie  -  czy 
przyszedłeś, żeby...

Zawiesiła głos. William powoli wstał i ruszył w jej 

stronę. Nie potrafiła odgadnąć wyrazu jego twarzy, ale 
w  ruchach  wyczuwała  dziwne  napięcie.  Zadrżała, 
szybko chwytając oddech.

- Żeby kupić trochę cukierków miętowych czy coś 

w tym rodzaju? - dokończyła słabo.

William  zatrzymał  się  przed  nią,  pochwycił  ją  za 

ramiona,  podniósł  z  krzesła  i  pocałował.  Po  chwili 
spojrzał jej w oczy.

- Bailey  -  powiedział  ochryple.  -  Kocham  cię. 
Zastygła w miejscu i zamrugała powiekami.
- Co takiego?
- Naprawdę  cię  kocham.  -  Westchnął  głęboko.  -

Bailey, kocham cię całym sercem.

- Och - wyszeptała. - Och, Boże.

- Nigdy  tego  jeszcze  nikomu  nie  powiedziałem. 

Rozumiesz, nie jestem w tych sprawach ekspertem, ale 
mam  wrażenie,  że  powinnaś  mi  coś  odpowiedzieć. 
„Och”  i  „Och,  Boże”  naprawdę  nie  wystarczą.  Chcę

background image

- do diabła, Bailey, muszę - muszę wiedzieć, co ty do 
mnie czujesz.

- Och  -  powtórzyła.  -  Nie,  przepraszam.  Po  prostu 

udawaj, że nie usłyszałeś tego „och”.

Bailey  Crandell,  tylko  mi  się  nie  waż  powiedzieć 

temu człowiekowi, że również go kochasz, nakazywała 
sobie  w  myślach.  Zakochała  się  w  nieodpowiednim 
mężczyźnie.  On  poszukiwał  życiowej  partnerki 
zupełnie  innego  rodzaju.  Jeśli  wyzna  mu  miłość, 
skomplikuje tylko jeszcze bardziej sytuację, która i tak 
była już katastrofalna.

- Bailey?

Nie! pomyślała, po czym usłyszała swój głos:

- Ja... ja też cię kocham, Williamie.
- Ach, Bailey...

Uważnie  powiódł  wzrokiem  po  jej  twarzy  i 

zatrzymał spojrzenie na ustach.

- Powtórz to, Bailey, proszę cię.

- Kocham  cię,  Williamie  -  powtórzyła  drżącym 

głosem.

William chwycił ją w ramiona i mocno przytulił do 

siebie. Bailey oparła głowę na jego piersi. Słyszała, jak 
bije mu serce. Wdychała aromat jego wody kolońskiej, 
mydła, 

świeżego 

powietrza 

tego 

czegoś 

nieuchwytnego, co odróżniało jego zapach od zapachu 
wszystkich innych mężczyzn.

W jej  duszy  zagościł  nie  znany dotychczas  spokój. 

Czuła się jak znużony podróżny, który wreszcie dotarł 
do  kresu  swojej  wędrówki.  Przez  wiele  lat,  krok  po 
kroku, walczyła o swoje, uparcie dążyła do celu. Teraz 
zdała  sobie  sprawę,  że  popełniła  błąd,  zapominając  o 
pragnieniu,  by  znaleźć  wyjątkowego  mężczyznę,

background image

kochać go i być przez niego kochaną, mieszkać z nim i 
urodzić  jego  dziecko.  Przekonywała  samą  siebie,  że 
nie  można  mieć  wszystkiego,  i  pogodziła  się  z  tym. 
Ale  od  czasu  gdy  pojawił  się  William,  „Słodkie 
Marzenie” przestało jej wystarczać. Nadal była dumna 
z  tego,  co  już  udało  jej  się  osiągnąć,  i  nie  miała 
zamiaru porzucać swojej firmy. Musiała jednak istnieć 
jakaś droga kompromisu.

William przesunął dłonie na ramiona  dziewczyny i 

znów spojrzał jej w oczy.

- Bailey - powiedział - obydwoje wiemy, że będzie 

my musieli pokonać wiele przeszkód, ale razem jakoś 
na  pewno  zdołamy  rozwiązać  wszystkie  problemy. 
Trudności nie mogą być silniejsze od nas.

- Pójdziemy  na  kompromis  -  odrzekła.  -  Musimy 

znaleźć  jakąś  drogę,  która  będzie  odpowiadała  nam 
obydwojgu.

- Na  pewno.  Ale  nie  rozmawiajmy  teraz  o  takich 

poważnych sprawach. Posłuchaj, teraz sobie stąd pójdę 
i  nie  będę  przeszkadzał  ci  w  pracy,  ale  wieczorem 
musimy  to  należycie  uczcić  najlepszym  szampanem, 
jaki można kupić w tym mieście.

Bailey zmarszczyła czoło.

- Williamie,  nie  mogę  nigdzie  wyjść  wieczorem. 

Już ci o tym mówiłam.

-Tak, ale teraz to co innego. To wyjątkowa okazja, 

poważny krok w życiu. Może mogłabyś teraz poukła-
dać  te  rzeczy  z  półek  w  komplety?  Potem,  gdy 
przywiozą  koszyki,  wrzuciłabyś  tylko  wszystko  do 
środka, w niedzielę rano dodała to, co może się zepsuć, 
i  w  ten  sposób  dziś  wieczorem  byłabyś  wolna  jak 
ptaszek.
- To  nie  ma  sensu.  W  ten  sposób  miałabym

background image

dodatkową pracę. Poza tym tu nie ma miejsca. Jedyna 
możliwość,  to  powkładać  rzeczy z  półek  od  razu  do 
koszyków, więc muszę poczekać na dostawcę.

- Poskładaj to wszystko na podłodze.
- Nie,  Williamie.  Dużo  łatwiej  jest  napełniać 

koszyki  prosto  z  półek.  Twoja  propozycja  na  nic  się 
nie zda.

- Ta  moja  propozycja  -  powiedział  William

podniesionym  głosem  -  wynikała  z  pragnienia, 
żebyśmy  mogli  spędzić  razem  dzisiejszy  wieczór, 
który  dla  nas  obydwojga  jest  wyjątkowy.  To  jest 
ważne, Bailey, to bardzo szczególne wydarzenie. Takie 
rzeczy wspomina się potem latami. Zdaje się, że przed 
chwilą mówiłaś coś o kompromisie?

- Zaraz, zaraz - oburzyła się. - Jeśli już rozmawiamy 

o takich szczegółach, to nie zapominaj, że ty sam parę 
dni  temu  musiałeś  wyjechać  na  tydzień,  bo  twoje 
interesy  tego  wymagały.  A  ja  spędzałam  ten  tydzień 
samotnie.

- Musiałem  się  zobaczyć  z  ważnym  klientem.  Nie 

mogłem mu tak po prostu odmówić.

- Ja  to  rozumiem,  ale  dlaczego  ty  nie  chcesz 

zrozumieć mnie?

- Do cholery, dlatego, że ty masz wybór! Gdyby ci 

naprawdę  zależało  na  tym,  żeby  pójść  ze  mną  na 
kolację, to pozdejmowałabyś teraz te słodycze z półek, 
czy to jest celowe, czy nie.

Bailey cofnęła się o krok, oparła zaciśnięte w pięści 

dłonie na biodrach i zmrużyła oczy.

- Uważaj, co mówisz. To jest mój  biznes. Ja ci nie 

mówię, 

jak 

powinieneś 

prowadzić 

Lansing 

Investments,  ale  widzę,  że  ty  masz  wiele  uwag  na 
temat działania „Słodkiego Marzenia”.
- Daj  spokój,  Bailey  -  łagodził  William,  przesuwając

background image

ręką  po  włosach.  -  Dobrze  wiesz,  że  takie  stawianie 
sprawy  nie  jest  w  porządku.  Wcale ci  nie  mówię,  jak 
masz  prowadzić  swój  biznes.  Chodzi  mi  tylko  o  nas. 
Dla  mnie  to  jest  najważniejsze.  Gdzie,  do  diabła, 
podziała  się  twoja  chęć  do  kompromisu?  Nie  chcesz 
ustąpić nawet o krok!

- Nieprawda! Kompromis w tym wypadku oznacza, 

że oboje wiemy, iż ty musiałeś wyjechać na tydzień, a 
ja po prostu nie mogę zjeść z tobą kolacji. Uczcimy tę 
okazję wtedy, gdy obydwoje będziemy mieli czas.

- Bo „Słodkie Marzenie” jest dla ciebie ważniejsze 

od nas!

Bailey  skrzyżowała  ramiona  na  piersiach  i  uniosła 

głowę wyżej.

- Boże, jak ty mnie denerwujesz!

- Bailey,  ja  nie  miałem  wyboru,  musiałem 

wyjechać.  Ale  ty  masz  wybór.  Możesz  nie  pracować 
dziś wieczorem.

- Nie  -  odpowiedziała  z  uporem.  -  To  nie  jest 

rozsądne.  Chcesz,  żebym  zlekceważyła  swoją  pracę. 
To nie ma sensu i nie zamierzam tego robić.

- Więc gdzie, do diabła, jest ten wielki kompromis,

o

którym tak pięknie mówiłaś!

- Myślę,  że  powinieneś  zadać  to  pytanie  sobie  -

odrzekła z gniewem. -Mówisz to tak, jak gdyby jedyny 
możliwy  kompromis  miał  polegać  na  tym,  że  to  ja 
ustąpię.  Ale  przyjmij  do  wiadomości,  że  tak  z 
pewnością nie będzie.

- No, to świetnie - odrzekł, przemierzając pomiesz-

czenie  wzdłuż  i  wszerz.  -  Po  raz  pierwszy  w  życiu 
jestem zakochany. Przed chwilą wyznałem miłość

i

usłyszałem,  że  jestem  kochany.  A  zaraz  potem 

wdajemy się w bezsensowną kłótnię.

background image

Zatrzymał się i spojrzał na nią z wyrzutem.
- Wiesz,  czego  nam  brakuje?  -  zapytał  ostrym 

głosem. - Odrobiny romantyzmu. Powinniśmy wyznać 
sobie  miłość  w  świetle  księżyca,  przy  szampanie  i 
malinach.

- Truskawkach.  Romantyczni  kochankowie  raczą 

się szampanem i truskawkami.

- Wszystko jedno. Wiesz, o co mi chodzi. To przez 

ciebie zachowujemy się tak prozaicznie.

- William,  przestań.  Nie  mam  ochoty  wałkować 

tego tematu w nieskończoność.

William spojrzał na nią ze złością.
- Dobrze,  mogę  się  zamknąć.  Lepiej  stąd  wyjdę, 

zanim  wybuchnę.  -  Odwrócił  się  i  ruszył  do  drzwi. 
Obejrzał  się  i  dorzucił  przez  ramię:  -  Wychodzę, 
Bailey, ale ta rozmowa nie jest jeszcze zakończona.

Mówiąc  te  słowa,  wyszedł.  Bailey  zrobiła  krok  w 

stronę  drzwi,  walcząc  z  pokusą,  by  go  zawołać. 
Zrezygnowała,  westchnęła  i  opadła  na  krzesło,  po-
wstrzymując cisnące się do oczu łzy.

William Lansing był w niej zakochany. Mężczyzna, 

którego kochała,  odwzajemniał jej  miłość. Wspaniale. 
Fantastycznie. Tylko że nie czuła się ani wspaniale, ani 
fantastycznie,  bo  już  w  kilka  minut  po  wzajemnych 
wyznaniach  uczuć  wpadli  z  impetem  na  mur  nie  do 
przebicia.

Czy powinna była się zgodzić na pomysł Williama i 

spędzić  z  nim  ten  wieczór?  Nie.  To  nie  byłby 
kompromis.  Nie  powinna  z  powodu  mężczyzny 
lekceważyć  swojej  pracy.  Kompromisem  byłoby, 
gdyby  zgodzili  się  przełożyć  uroczystość  na  inny 
dzień. Dlaczego William nie chciał tego zrozumieć?

background image

Uśmiechnij się, Bailey, nakazała sobie. Nie poskut-

kowało.  Nie  była  w  stanie  pozbyć  się  ponurego 
nastroju.

I  gdzie,  do  diabła, jest  ten  dostawca  z  koszykami? 

Każda  mijająca  minuta  oznaczała  jeden  słoik,  który 
mogłaby w tym czasie zapakować. Cały dzień poszedł 
na  marne  i  teraz  będzie  musiała  pracować  przez  całą 
noc.

W  końcu, o  wpół  do  piątej,  nadjechała  ciężarówka 

ze  zdenerwowanym  kierowcą,  który  po  drodze  złapał 
dwie gumy. Bailey podpisała rachunek i zdobyła się na 
uprzejme  zapewnienie  dostawcy,  że  nie  ma  do  niego 
żadnych pretensji.

- Do  widzenia  -  powiedziała  z  promiennym 

uśmiechem,  odprowadzając  go  do  tylnych  drzwi.  -
Święci  pańscy!  -  zawołała  w  następnej  chwili, 
rozglądając się dokoła.

Usiadła ciężko na krześle i wpatrzyła się w trzydzie-

ści  koszyków,  myśląc  ponuro,  jak  trudno  jej  będzie 
napełnić je słodyczami. Czekało ją wiele godzin pracy, 
a  była  już  zupełnie  wyczerpana  i  pragnęła  jedynie 
wrócić do domu, położyć się do łóżka i zasnąć.

- Jeśli to prawda, że źli ludzie nie zaznają spokoju, 

to  w  takim  razie  ty,  Bailey,  musisz  być  prawdziwym 
potworem - powiedziała na głos.

W porze zamknięcia  sklepu wysłała Kris do domu, 

wiedząc,  że  dziewczyna  wybiera  się  na  przyjęcie  z 
okazji rocznicy ślubu rodziców swojego chłopaka.

- Idź, idź - powiedziała. - Dam sobie radę. Baw się 

dobrze na uroczystości.

Kris wyszła, a Bailey wzięła się do pracy.

background image

O  siódmej  postawiła  kolejny  koszyk  w  powoli 

wydłużającym się rzędzie na podłodze i rozprostowała 
obolałe  plecy.  Ziewnęła,  odpędziła  od  siebie  wizję 
wielkiego,  wygodnego  łóżka  z  miękką  ogromną 
poduszką i podniosła następny pusty koszyk.

Ktoś zastukał mocno do tylnych drzwi.
- Au!  -  zawołała,  upuszczając  koszyk  na  podłogę. 

Serce zaczęło bić jej mocno. Pukanie powtórzyło się. -
Kto tam? - zapytała, przyciskając dłoń do czoła.

- William  -  usłyszała  przytłumioną  odpowiedź. 
William? Dlaczego William dobijał się do drzwi?

Jeśli uważał, że uda mu się przekonać ją, by porzuciła 
swoje  obowiązki,  to  gorzko  się  rozczaruje.  Za  chwilę 
usłyszy,  co  ona  o  tym  myśli.  Nie  miała  ochoty  na 
szampana  i  maliny  czy  też  truskawki,  czy  cokolwiek 
zamierzał jej ofiarować.

Z rozmachem otworzyła drzwi.

- Słuchaj  no  -  powiedziała,  mrużąc  oczy  -  masz 

tupet, żeby tu przychodzić i...

- Pomóc - wtrącił William cicho.

Bailey  otworzyła  usta,  zamknęła  je  i  znowu 

otworzyła.

- Chcesz mi pomóc? Przyszedłeś tu, żeby pakować 

czekoladki?

William skinął głową z nieprzeniknionym wyrazem 

twarzy.

- Mogę wejść?
- Jasne, oczywiście.
Bailey  odsunęła  się  od  drzwi  i  William  wszedł  do 

środka.  Zamknęła  za  nim  drzwi  na  klucz  i  odwróciła 
się.  Stał  tuż  za  nią,  tak  że  prawie  na  niego  wpadła. 
Ubrany  był  w  sprane  dżinsy  i  czarną  bawełnianą

background image

koszulkę.  Szybko  położył  dłonie  na  drzwiach  po  obu
stronach  jej  głowy.  Dzieliło  ich  od  siebie  tylko  kilka 
centymetrów  i  Bailey  czuła  nieprzezwyciężoną 
pokusę,  by  pochylić  się  nieco  i  zmniejszyć  tę 
odległość.
Nie poruszyła się jednak. Z dłońmi opartymi

o

drzwi i gwałtownie bijącym sercem wpatrywała się w 

twarz Williama.

- Bailey  -  powiedział  William  -  kocham  cię. 
Pochylił głowę i pocałował ją.

Jedyną  myślą  Bailey  było,  że  ona  też  go  kocha  z 

całej duszy. Rozchyliła  usta i objęła go ramionami za 
szyję.  William  wplótł  palce  w  jej  włosy  i  mocno 
przyciągnął dziewczynę do siebie.

Przez chwilę trwali tak, ogarnięci rozpalającym się 

szybko pragnieniem, po czym William podniósł głowę

i

westchnął głęboko.

- Czekoladki  -  szepnął  ochryple.  -  Musimy...  -

musnął wargami jej usta - pakować... czekoladki.

- Hmm?  -  mruknęła  z  rozbawieniem.  William 
niechętnie odsunął się od niej.
- Nie  zapominaj,  że  przyszedłem  tutaj,  żeby  ci 

pomóc  -  uśmiechnął  się.  -  Jestem  niezrównany  w 
pakowaniu czekoladek.

Bailey  zamrugała  powiekami  i  wzięła  głęboki 

oddech.

-Trzeba  ci  przyznać,  że  umiesz  się  przywitać. 

Cieszę  się,  że  cię  widzę.  Źle  się  czułam  po  naszym 
rozstaniu. To, że przyszedłeś tutaj, żeby mi pomóc, jest 
wspaniałym kompromisem.

- Mnie niezupełnie... - zaczął William, ale urwał. -

Chciałem  tylko  powiedzieć,  Bailey,  że  nie  zmieniłem

background image

zdania  co  do  tego,  że  zawsze  jestem  skłonny  pójść  z 
tobą na kompromis.

- Zaraz, poczekaj chwilę. - Bailey oparła dłonie na 

biodrach.

- Już dobrze! - zawołał William, podnosząc dłoń do 

góry. - Tylko posłuchaj mnie przez chwilę, dobrze?

- Mhm...
- Nie rozmawiajmy o kompromisach. Odłóżmy ten 

temat na później. Na razie zajmijmy się czekoladkami.

- Proszę  cię  tylko,  żebyś  mi  wyjaśnił,  co  tutaj 

robisz, dlaczego znów przyszedłeś?

- Jestem  tutaj  -  odpowiedział  łagodnie  -  bo  bardzo 

do  ciebie  tęskniłem  i  chciałem  cię  zobaczyć,  być  z 
tobą.  Nie  mogłem  znieść  myśli,  że  ty  tutaj 
zaharowujesz się na śmierć, a ja siedzę w domu i gapię 
się  na  cztery  ściany.  Jestem  tutaj,  bo  cię  kocham, 
Bailey.

- Och - uśmiechnęła się ciepło. - Ja też cię kocham, 

Williamie.

- Na dzisiaj to nam wystarczy. Teraz, Miss Słodkie 

Marzenie,  do  roboty.  Zaraz  się  weźmiemy  obydwoje 
do  pracy  i  zobaczysz,  że  skończymy  pakowanie 
błyskawicznie. Pójdzie nam to jak po maśle.

- Mhm...

Tuż  przed  drugą  w  nocy  William  postawił  koszyk 

na  podłodze,  wyprostował  się  z  jękiem  i  pokręcił 
głową,  żeby  rozluźnić  mięśnie  karku,  po  czym 
odwrócił się i spojrzał na Bailey.

- Gotowe  -  oświadczył.  -  Słowo  daję,  nie 

wiedziałem,  co  mówię,  gdy  obiecywałem,  że 
skończymy to błyskawicznie.

background image

Bailey  z  nieobecnym  wyrazem  twarzy  skinęła 

głową i zajrzała do koszyka.

- Co robisz?
- Chcę  to  jeszcze  raz  sprawdzić.  Wiesz,  upewnić 

się,  że  w  każdym  koszyku  jest  dokładnie  to,  co  być 
powinno.

- Bailey,  daj  spokój  -  jęknął  William,  wznosząc 

oczy  do  nieba.  -  Robiliśmy  to  przecież  w  trakcie 
pakowania.  Zapomniałaś?  Na  litość  boską,  jest  druga 
w nocy!

- Wiem,  która  jest  godzina,  ale  muszę  mieć 

pewność, że nic nam się nie pomyliło.

- Tego  już  za  wiele  -  zawołał.  -  Wystarczy.  Dość. 

Wynosimy się stąd. Natychmiast.

- Williamie, 

specjalne 

zamówienia 

zawsze 

sprawdzam dwa razy.

- To godne pochwały, ale nie o drugiej nad ranem!
- Nie krzycz na mnie!
- Nie krzyczę na ciebie! - wrzasnął.

Bailey opadła na krzesło i wybuchnęła płaczem.

- Matko Boska - powiedział William. - Zdaje się, że 

nieco przesadziłem.

Rzucił  się  w  jej  stronę,  gotów  objąć  Bailey  i 

pocieszyć,  ale  zatrzymał  się  w  miejscu,  gdy 
dziewczyna  oparła  głowę  na  złożonych  ramionach. 
William  zastygł  w  miejscu,  wpatrując  się  w  nią 
szeroko  otwartymi  oczami.  Ręce  nadal  trzymał 
sztywno wyciągnięte przed sobą i wyglądał jak robot, 
któremu nagle wyczerpały się baterie.

Bailey zaś nie przestawała szlochać.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- O  Boże  -  powiedział  William,  ocknąwszy  się  z 

odrętwienia.

Usiadł  przy  Bailey  i  położył  jedną  rękę  na  jej 

ramieniu, a drugą na kolanie.

- Bailey,  dlaczego  płaczesz?  Proszę  cię,  przestań. 

Posłuchaj,  przykro  mi,  że  na  ciebie  nakrzyczałem. 
Wiem,  że  źle  postąpiłem,  i  przepraszam  cię  za  to  z 
całego serca. Słyszysz, Bailey?

- Idź  stąd  -  powiedziała  stłumionym  głosem, 

zakrywając  twarz  rękami.  Przestała  szlochać  i 
pociągnęła  nosem,  ale  nie  odjęła  rąk od  twarzy.  -  Idź 
sobie.

- Jeszcze czego. Czy płaczesz dlatego, że zacząłem 

na ciebie krzyczeć? To znaczy, czy to cię wyprowadza 
z równowagi, gdy ktoś na ciebie krzyczy? Czy stąd te 
łzy? Próbuję  cię  zrozumieć,  Bailey, naprawdę.  Proszę 
cię, porozmawiaj ze mną.

Westchnęła,  odsłoniła  twarz  i  spojrzała  na  niego. 

Policzki miała mokre od łez, nos zaczerwieniony, a jej 
dolna warga drżała.

- Och,  kochanie  -  powiedział  William.  Sięgnął  do 

tylnej 

kieszeni 

spodni, 

wyjął 

nieskazitelnie 

odprasowaną  chusteczkę  do  nosa  i  podał  Bailey. 
Wytarła nos i opuściła dłonie na kolana.

background image

William przysunął  sobie krzesło i  usiadł obok niej. 

Oparł łokcie na kolanach, splatając palce dłoni.

- Zacznijmy  od  początku  -  powiedział  łagodnie.  -

Czy zaczęłaś płakać dlatego, że na ciebie krzyczałem?

Bailey wpatrywała się w swoje ręce.

- Tak.  Nie.  Twoja  reakcja  była  ostatnią  kroplą, 

która przepełniła kielich goryczy. Nie miałam już siły, 
żeby słuchać, jak na mnie krzyczysz.

- Naprawdę jest mi przykro. A co było wcześniej?
- Nie wiem... po prostu... jestem taka zmęczona, że 

ledwie żyję. Muszę pracować jutro... to znaczy dzisiaj, 
muszę wrócić tu do sklepu i nałożyć bitą śmietanę do 
babeczek. Syn Chamberlainów przychodzi w południe. 
Do  końca  życia  nie  chcę  więcej  widzieć  ani  jednego 
głupiego koszyka.

- No dobrze, ale...
- A  poza  tym  -  ciągnęła,  nie  zwracając  uwagi  na 

jego  słowa  -  czy  wiesz,  jak  można  znienawidzić 
słodycze, gdy sieje ogląda codziennie od rana do nocy? 
Nienawidzę  czekoladek.  I  kremu.  Krem  to  coś 
obrzydliwego.  Krem  czekoladowy  przypomina  mi 
błoto. Mówię ci. Ohydne, lepkie błoto. Nic innego nie 
robię,  tylko  pracuję.  Praca,  praca,  praca.  To  mi  nie 
wystarcza.  Chcę  w  życiu  czegoś  więcej.  Czy  ty  mnie 
słuchasz, Williamie?

Zamilkła i  uniosła  dłonie do  policzków,  patrząc  na 

niego szeroko otwartymi oczami.

- Och,  Boże  drogi  -  powiedziała.  -  Nie  mogę 

uwierzyć, że coś  takiego powiedziałam. Brzmi to  tak, 
jakbym  nienawidziła  „Słodkiego  Marzenia”,  a  to 
przecież  nieprawda.  Nie  zwracaj  uwagi  na  to  moje 
gadanie,  Williamie.  Obiecaj  mi,  że  o  tym  zapomnisz.

background image

Po  prostu  jestem  śmiertelnie  zmęczona  i  mówię  same 
głupstwa.

- Bailey...
- To  znaczy,  tak,  chcę  w  życiu  czegoś  więcej,  ale 

naprawdę  lubię  to,  co  robię.  To  jest  dla  mnie  ważne. 
„Słodkie  Marzenie”  jest  częścią  mnie  samej.  Bardzo 
lubię  krem,  pyszny  czekoladowy  krem.  Czekoladki  to 
moje ulubione słodycze. - Zerwała się na równe nogi. -
Muszę pójść do domu i przespać się.

William także wstał z zachmurzoną twarzą.

- Bailey...
- Mogę  sobie  pozwolić  na  kilka  godzin  odpoczyn-

ku, zanim tu wrócę, żeby skończyć tę pracę.

William łagodnie pochwycił ją za ramiona.

- Uspokój się, Bailey - powiedział i pocałował ją w 

czoło. - Dobrze?

Skinęła głową i pociągnęła nosem.

- Bailey,  wiesz,  że  cię  kocham.  Nie  powiedziałem 

jeszcze,  że...  że  chcę  się  z  tobą  ożenić.  Albo  inaczej: 
chciałbym,  żebyś  za  mnie wyszła.  Czy też  coś,  co się 
mówi w takiej sytuacji. Chcę, żebyś została moją żoną, 
moją  towarzyszką  życia,  partnerką,  matką  moich 
dzieci.

- Och - szepnęła. - Och.
- Bailey,  serce  mi  się  kraje,  gdy  widzę  cię  taką 

zmęczoną. Nie powinno tak być, kochanie. Ale wiem, 
że  mnie kochasz, i  ja  cię kocham,  więc jest  światełko 
na końcu ciemnego tunelu.

- Co masz na myśli?
- Jeśli zgodzisz się zostać moją żoną, wszystko się 

zmieni. Nie potrafię z góry określić daty naszego ślubu, 
bo  mam  jeszcze  dużo  do  zrobienia  w  domu,  zanim

background image

zacznie  wyglądać  tak,  jak  powinien.  Ale  mam 
nadzieję,  że  ty  przez  ten  czas  będziesz  się  tu  lepiej 
czuła,  bo  będziesz  miała  świadomość,  że  niebawem 
będziesz  mogła  należycie  wypocząć.  Tymczasem 
możesz  zacząć  szkolić  pracowników,  żeby  potrafili 
poprowadzić  ten  sklep,  więc  gdy  urodzi  się  dziecko, 
będziesz mogła zostać w domu i je wychowywać. Nie 
będziesz już  więcej pakować  koszyków  o  drugiej  nad 
ranem.

- Dziecko?  -  Bailey  potrząsnęła  głową.  -  Jakie 

dziecko?

- Nasze  dziecko.  Widziałem  cię  przecież  z 

Christopherem.  Będziesz  znakomitą  matką.  Będziesz 
tu  wpadać  od  czasu  do  czasu,  żeby  upewnić  się,  czy 
wszystko  jest  w  porządku.  Na  pewno  dobrze  to 
zorganizujesz, bo jesteś bardzo inteligentna i postarasz 
się o dobry personel.

-Ale...
- Więc, kochanie, o nic się nie martw i pamiętaj, że 

nadejdzie czas, gdy już nie będziesz musiała pracować 
tak  ciężko.  Dobrze?  A  teraz  odwiozę  cię  do  domu  i 
położę do łóżka.

Bailey cofnęła się o krok.

- Chyba  mi się  mąci w  głowie  i  nie rozumiem, co 

powiedziałeś.

- To bardzo proste - wzruszył ramionami.
- Popraw  mnie,  jeśli  cię  źle  zrozumiałam.  Chcesz, 

żebym za ciebie wyszła.

- Zgadza się.
- Ale  może  się  tak  stać  dopiero  wtedy,  gdy 

stworzysz Idealny Dom dla Idealnej Żony.

- Zgadza się.

background image

- Na  długo  przed tym,  zanim zostanę panią  Bailey 

Crandell  Lansing,  mam  znaleźć  takich  ludzi,  którzy 
byliby  w  stanie  zupełnie  przejąć  prowadzenie  tego 
sklepu.

- Zgadza się.
- Zaraz po ślubie postaramy się o dziecko?
- Zgadza się.
- Wówczas  stanę  się  staroświecką  żoną  i  matką, 

która siedzi w domu i piecze ciasteczka?

- Zgadza się  - potwierdził William zdecydowanym 

skinieniem  głowy.  -  Bystrość  umysłu  wcale  cię  nie 
opuściła. Zrozumiałaś wszystko właściwie.

- A  ty  zrozumiałeś  wszystko  niewłaściwie  -

odparowała, mrużąc oczy.

- Jak to?
Gniew, 

który 

towarzyszył 

fizycznemu 

psychicznemu zmęczeniu Bailey, spowodował lawinę. 
Przestała  nad  sobą  panować  i  w  chwili  gdy  zaczęła 
mówić,  uświadomiła  sobie,  że  jej  słowa  wypowiada 
ktoś  inny.  Miała  wrażenie,  że  stoi  we  mgle  i  słucha 
głosu jakiejś obcej kobiety.

- Mylisz się, Williamie - usłyszała swój głos. - Nie 

mam  zamiaru  wyrzekać  się  „Słodkiego  Marzenia”, 
nawet  na  pięć  minut.  Ten  sklep  to  moje  dziecko. 
Stworzyłam  go,  pielęgnowałam,  poświęcałam  się,  by 
zapewnić mu wzrost i rozwój.

Wzięła  głęboki  oddech  i  oparła  zwinięte  w  pięści 

dłonie na biodrach.

- Posłuchaj 

tego, 

co 

mówisz, 

Williamie. 

Twierdzisz,  że  chcesz  mieć  żonę  i  rodzinę,  aleja 
naprawdę nie jestem pewna, czy jesteś gotowy podjąć 
tego  rodzaju  zobowiązanie  na  całe  życie.  Nie  możesz 
się  ożenić, dopóki nie wytapetujesz wszystkich  ścian?

background image

Dopóki  nie  zbudujesz  basenu  i  Bóg  jeden  wie,  czego 
jeszcze? Bawisz się w ciuciubabkę z sobą samym. Nie 
widzisz tego? Wszystko dla ciebie musi być doskonałe, 
ale  w  życiu  tak  się  nie  zdarza.  Chcesz  mnie  zupełnie 
przeprogramować, 

jakbym 

była 

bezdusznym 

urządzeniem,  które  reaguje  na  przyciśnięcie  guzika. 
Tak nie będzie. Ja  sama decyduję o sobie i  o tym, co 
zrobię czy czego nie zrobię. - Potrząsnęła głową. - Nie 
chcę piec domowych ciasteczek. Nie lubię domowych 
ciasteczek.  Lubię  ciastka  kupowane  w  sklepie,  które 
smakują jak trociny. Nie jestem staroświecka. Jeszcze 
to  do  ciebie  nie  dotarło?  Jestem  kobietą  interesu  lat 
dziewięćdziesiątych, drogi panie.

- Nie zamierzasz pójść na kompromis? - wybuchnął 

William, wzburzony nie mniej niż Bailey.

- Kompromis dla ciebie oznacza, że ja mam robić 

wszystko,  czego  ty  sobie  życzysz.  Zapomnij  o  tym. 
Wybij  sobie  to  z  głowy.  Mówisz,  że  mnie  kochasz. 
Dobrze. Więc kochaj mnie taką, jaką jestem.

- Nie!  Do  cholery,  nie!  Coś  ci  powiem,  Bailey.  Ja 

się wychowałem bez matki, bo dla niej zawsze kariera 
zawodowa  była  ważniejsza  od  dzieci.  Wiecznie 
obiecywała, że zajmie się nami, gdy tylko firma mocno 
stanie na nogi. To była czcza gadanina. Nigdy tak się 
nie  stało.  Nie  było  jej  w  domu,  gdy  Alice  i  ja 
potrzebowaliśmy  jej,  gdy  byliśmy  chorzy  albo 
mieliśmy  kłopoty,  albo  gdy  były  nasze  urodziny,  czy 
wówczas, 

gdy 

występowaliśmy 

szkolnym 

przedstawieniu.  Nigdy  nie  byliśmy  dla  niej  na  tyle 
ważni, żeby wybrała nas, a nie swoją pracę.

background image

William przesunął dłońmi po twarzy i znów spojrzał 

na Bailey.

- Może  dla  ciebie  rodzina  nie  ma  znaczenia  -

powiedział nagle zmatowiałym głosem. - Z pewnością 
tak  jest,  bo  ty  masz  pracę,  która  dla  ciebie  jest 
ważniejsza niż... niż wszystko i wszyscy.

Westchnął.  Bailey  wpatrywała  się  w  niego 

rozszerzonymi oczami.

- Wiele lat temu - mówił dalej - obiecałem sobie, że 

moje  dzieci  nie  będą  dorastać  w  taki  sposób,  jak  ja. 
Moja  żona,  matka  moich  dzieci,  będzie  w  domu,  gdy 
one  będą  jej  potrzebować.  Staroświeckie  podejście? 
Być  może.  Ale  niech  mnie  diabli  porwą,  jeśli  moje 
dzieci będą w samotności płakały za matką, której nie 
ma przy nich, bo ważniejsza jest dla niej praca.

Umilkł i spojrzał Bailey prosto w oczy. Wstrzymała 

oddech, widząc wyraz cierpienia na jego twarzy.

- Myślałem  -  powiedział  bardzo  cicho  -  myślałem,

że jeśli uda nam się osiągnąć kompromis, wszystko się 
jakoś ułoży. Ale teraz widzę, że nic z tego nie wyjdzie. 
Kocham  cię,  Bailey.  Boże,  ja...  tak  cholernie  cię 
kocham.  -  Ostatnie  słowa  były  prawie  niesłyszalne, 
zdławione przez szalejące w nim emocje.

- Williamie...
- To  nam  się  nie  uda,  Bailey.  Chyba  lepiej 

powiedzieć to sobie już teraz.

William  poczuł,  że  coś  go  ściska  w  gardle. 

Potrząsnął  głową,  podszedł  do  drzwi  i  otworzył  je. 
Zawahał się i spojrzał na Bailey przez ramię.

- Do  widzenia  -  powiedział  cichym,  zmęczonym, 

smutnym głosem i wyszedł.

background image

Szczęk  zamka  zabrzmiał  w  uszach  Bailey  niczym 

eksplozja.

- Williamie?  -  wyszlochała.  Łzy  płynęły  jej  po 

policzkach. - Och, Williamie...

Opadła ciężko na krzesło, czując, że drżą jej kolana.

To  jakiś  koszmar,  myślała  gorączkowo.  Dobry 

Boże,  co  ona  zrobiła  najlepszego?  Mówiła  okropne 
rzeczy.  Zupełnie  siebie  nie  kontrolowała.  Chyba 
całkiem postradała rozum.

Powiedziała  przecież  Williamowi,  że  pragnie 

czegoś więcej niż pracować i prowadzić własną firmę. 
Wyznała mu miłość.

A potem?

Zachowała  się  jak  idiotka.  Wykrzyczała  mu  w 

twarz,  że  sklep  jest  jej  dzieckiem  i  że  gardzi  jego 
propozycją  małżeństwa.  Dała  mu  do  zrozumienia,  że 
nie ma zamiaru zostać matką.

William  opowiadał  jej  o  swoim  dzieciństwie  już 

pierwszego dnia, gdy się poznali. Słuchała go, ale tak 
naprawdę  nie  słyszała  tego,  co  mówił.  Przyczyną,  dla 
której  teraz  tak  uparcie  dążył  do  doskonałości,  było 
cierpienie,  samotność,  tęsknota  za  matką,  czego 
doświadczał jako chłopiec.

„To nam się nie uda, Bailey” - powiedział.

- Och, Williamie.

Łzy spływały jej po twarzy strumieniem. Trzymając 

drżące  palce  przy  ustach,  wpatrywała  się  w  drzwi, 
pragnąc,  by  się  otworzyły  i  wiedząc  jednocześnie,  że 
tak się nie stanie. William odszedł. Wstała z krzesła i 
otarła twarz. Spać. Musi odpocząć, choćby przez kilka 
godzin.  Ale  gdy  już  przygotuje  koszyki  dla 
Chamberlainów, skupi się wyłącznie na Williamie. Do

background image

cholery, w końcu miłość pokona wszelkie przeszkody. 
Musiało  istnieć  jakieś  wyjście.  Na  pewno  poradzą 
sobie  ze  wszystkimi  problemami,  jeśli  zabiorą  się  do 
tego  razem.  Nie  wiedziała  jeszcze,  w  jaki  sposób  to 
osiągną, ale całym sercem wierzyła, że im się uda.

Ale  jak  przekonać  Williama,  że  istnieje  taka 

możliwość?

Jak?

Nie miała pojęcia.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Alice  Lansing  wkroczyła  do  gabinetu  Williama, 

oparła dłonie na blacie biurka, pochyliła  się i  groźnie 
spojrzała na brata.

- Co się z tobą dzieje? - zapytała. - Wpadłam, żeby 

zapytać, czy nie zjadłbyś ze mną lunchu, a tymczasem 
okazuje  się,  że twoja  sekretarka,  kochana  stara  Betty, 
przygotowuje  zamach  na  twoje  życie.  Naprawdę, 
Williamie.  Zastanawia  się,  jak  cię  zamordować,  żeby 
policja się nie dowiedziała, kto to zrobił. Słyszałam o 
poniedziałkowych  chandrach,  ale  to  przekracza 
wszelkie  granice.  W  życiu  nie  widziałam  nikogo 
równie ponurego, jak ty.

- Daj  mi  spokój,  proszę  -  odrzekł  William  i  z 

hukiem zamknął szufladę.

Alice  wyprostowała  się,  skrzyżowała  ramiona  na 

piersiach  i  przyjrzała  się  bratu  spod  przymrużonych 
powiek.

- Cierpisz  z  powodu  kobiety  -  stwierdziła.  -  Mam 

nadzieję, że jest to Bailey. Powiedz mi, Williamie, czy 
trapisz  się  z  powodu  właścicielki  „Słodkiego 
Marzenia”?  Wyglądasz,  jakbyś  był  niewyspany,  i 
wyraźnie widać, że jesteś w okropnym nastroju. Mów.

- Alice, idź stąd. - Nie.

background image

-Tak myślałem, że mnie nie posłuchasz - westchnął 

William.  -  No  dobrze,  chodzi  o  kobietę  i  tą  kobietą 
rzeczywiście  jest  Bailey.  Alice,  nie  masz  pojęcia,  co 
się stało. Gigantyczny bałagan. Cholera! - wykrzyknął, 
uderzając  dłonią  w  blat  biurka.  -  Alice,  kocham  tę 
kobietę i należy mi współczuć.

Twarz jego siostry rozjaśniła się uśmiechem.
- Jesteś zakochany w Bailey Crandell? To świetnie, 

fantastycznie! 

Poczekaj 

tylko, 

aż 

powiem 

Raymondowi.  Był  na  mnie  zły,  że  bawiłam  się  w 
swatkę,  ale  mówiłam  mu,  że  czasami  lekki 
szturchaniec  czyni  cuda.  William  Lansing  jest 
zakochany.  To  jest  coś!  Nie  masz  nawet  pojęcia,  jak 
bardzo jestem z tego powodu szczęśliwa.

- Alice, spójrz na mnie. Czy na mojej twarzy maluje 

się niczym nie zmącone szczęście? Słyszałaś chyba, co 
do  ciebie  mówiłem.  Czy  ty  nie  zwracasz  uwagi  na 
moje słowa?

- Boże,  ty  naprawdę  jesteś  zdenerwowany. 

Opowiedz  mi  wszystko  dokładnie,  braciszku.  Jakie 
masz problemy z Bailey?

William  zerwał  się  z  fotela  i  wyrzucił  ramiona  do 

góry.

- Bailey Crandell - wykrzyknął - lubi ciastka, które 

smakują jak trociny!

- Och,  Boże  drogi  -  jęknęła  Alice  z  oczami 

wielkimi jak spodki. - Ta dziewczyna cię usidliła!

Minął  długi,  koszmarny  tydzień.  Bailey  włóczyła 

się  bez celu  po  domu  towarowym,  niczego  w  gruncie 
rzeczy nie dostrzegając.
Tego dnia, gdy zamknęła „Słodkie Marzenie”, poczuła,

background image

że  nie  jest  w  stanie  spędzić  kolejnego  samotnego 
wieczoru  w  swoim  mieszkaniu.  Wiedziała,  że  będzie 
się  przez  pół  nocy  przewracała  z  boku  na  bok,  nie 
mogąc zasnąć. Gdy zapadała w sen, śniła o Williamie. 
Gdy się budziła, myślała o nim.

Bardzo do niego tęskniła. Bez końca przypominała 

sobie pamiętną scenę na zapleczu sklepu, ale nadal nie 
przychodziło  jej  do  głowy  żadne  rozwiązanie,  żaden 
kompromis, który mogłaby zaproponować Williamowi 
na dowód, że ich problemy dadzą się rozwiązać.

Wiedziała,  że  chodzi  tu  także  o  to,  co  słowo 

„kompromis” oznacza dla Williama. Wyglądało na to, 
że  jego  zdaniem  to  Bailey  powinna  zupełnie  zmienić 
swój styl życia, myślenia, swoje cele, wszystko. On ze 
swojej strony gotów był pogłaskać ją za to po głowie i 
powiedzieć, że jest grzeczną dziewczynką.

- Mhm... - mruknęła, wydymając wargi.

Kochała Williama, chciała zostać jego żoną, mieć z 

nim dziecko. Nie potrafiła jednak zostawić „Słodkiego 
Marzenia”,  przekazać  swojej  firmy  komuś  innemu, 
udawać,  że  sklep  jest  dla  niej  tylko  hobby.  „Słodkie 
Marzenie” było częścią jej samej.

Dlaczego  William  nie  potrafił  tego  zrozumieć? 

Dlaczego  nie  mógł  pozwolić  odejść  duchom  swojej 
przeszłości i zgodzić się na kompromis?

Westchnęła  i  zdała  sobie  sprawę,  że  stoi  przed 

wystawą  z  różnobarwnymi  ręcznikami.  Uśmiechnęła 
się lekko, przypominając sobie, jak bardzo William był 
podniecony,  kupując  rzeczy  do  swojego  wyśnionego 
domu.  Jego  entuzjazm  był  taki  niezwykły,  tak 
zaraźliwy.
William  był  niezwykłym,  wrażliwym,  intrygującym

background image

mężczyzną,  który  nadawał  zupełnie  nowe  znaczenie 
staremu  powiedzeniu,  że  dom  człowieka  jest  jego 
twierdzą.  Z  wielką  przyjemnością  patrzyła  na  radość, 
która  z  niego  emanowała,  gdy  oprowadzał  ją  po 
pokojach.

Znów  westchnęła,  odwróciła  się  od  wystawy  i 

ruszyła  w  kierunku  wyjścia.  Naraz  zatrzymała  się, 
zastygła na moment, po czym odwróciła się na pięcie i 
znów  stanęła  przed  wystawą.  W  jej  umyśle  panował 
chaos.

- A gdyby tak...? - szepnęła do siebie.

Wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy, modląc się 

w duchu, i wybiegła ze sklepu.

Wyłączyła  silnik  i  wysiadła  z  samochodu,  usiłując 

nie  zwracać  uwagi  na  drżenie  kolan  i  żołądek,  który 
wyczyniał  dziwne  akrobacje.  Jechała  szybciej,  niż 
pozwalały  przepisy,  i  nie  miała  zamiaru  teraz  stracić 
nad  sobą  panowania.  Cała  jej  przyszłość  zależała  od 
tego, co miało się  zdarzyć w ciągu najbliższych  kilku 
minut.

Wyprostowała się, uniosła wysoko głowę i podeszła 

do  drzwi.  Podniosła  rękę,  żeby  zapukać,  ale  zanim 
zdążyła  to  zrobić,  drzwi  otworzyły  się  i  stanął  przed 
nią William w całej okazałości.

- Bailey  -  powiedział  z  wyraźnym  zdumieniem.  A 

więc  w  końcu  przyszła.  Boże,  jak  do  niej  tęsknił.  Te 
minuty,  godziny,  dni  i  noce,  które  upłynęły  od  czasu, 
gdy się widzieli po raz ostatni, były dla niego jednym 
pasmem udręki.

- Cześć,  Williamie  - 

powiedziała,  myśląc 

jednocześnie:  kocham  cię.  Zauważyła,  że  trzymał  w 
ręku brązową papierową torbę ze sklepu spożywczego. 
-  Wychodzisz  dokądś?  Chyba  powinnam  wcześniej 
zadzwonić,  ale  to  było  dla  mnie  takie  ważne,  że  od

background image

razu przyjechałam. Nie zajmę ci dużo czasu.

Zajmij  mi  całą  wieczność!  zawołał  William  w 

duchu, a głośno powiedział:

- Wybierałem się właśnie do ciebie, Bailey.
- Do mnie? Dlaczego?
- Bo  wiesz...  Nie,  zaraz.  Dlaczego  ty  tu 

przyjechałaś?

- Williamie,  czy  mogę  wejść?  Może  moglibyśmy 

usiąść i porozmawiać?

Skinął  głową  i  odsunął  się  od  drzwi,  robiąc  jej 

przejście. Weszli do salonu. Bailey usiadła na kanapie, 
a William postawił torbę na podłodze i zajął miejsce na 
krześle naprzeciwko.

Ich spojrzenia spotkały się. Minęło kilka sekund, w 

ciągu  których  żadne  z  nich  się  nie  poruszyło,  choć 
oboje pragnęli paść sobie w ramiona.

- Dlaczego  wybierałeś  się  do  mnie?  -  zapytała 

wreszcie Bailey.

William westchnął.

- Nie  wytrzymałbym  bez  ciebie  ani  jednego  dnia 

dłużej.  Chciałbym  móc  powiedzieć,  że  znalazłem 
magiczne  rozwiązanie  naszych  problemów,  ale 
niestety,  byłoby  to  kłamstwo.  Chciałem  ci  zanieść  tę 
torbę  i  w  ten  sposób  powiedzieć,  że  szanuję  twoje 
prawo  do  tego,  byś  myślała  tak,  jak  myślisz.  To 
smutne, że mamy takie różne poglądy. Nie wiem, czy 
kiedykolwiek dojdziemy do porozumienia.

- A co jest w tej torbie?
- Ciasteczka.  Kupione  w  sklepie.  -  Udało  mu  się 

lekko  uśmiechnąć.  -  Duży  wybór  ciastek,  które 
smakują jak trociny.

background image

- Och - powiedziała Bailey i umilkła, czując, że łzy 

napływają jej do oczu.

- Bailey, chce ci coś powiedzieć. Myślałem o tym, 

co mówiłaś wtedy w sklepie, że gram sam przed sobą i 
w  gruncie  rzeczy  unikam  małżeństwa.  Miałaś  rację. 
Chcę  mieć  żonę  i  rodzinę,  naprawdę,  ale 
podświadomie  czuję,  że  choćbym  się  bardzo  starał,  i 
tak  wszystko  się  rozpadnie, stanie  się  farsą  i  zupełnie 
nie  będzie  przypominać  tego,  co  sobie  wymarzyłem. 
Podejrzewam, że miałem zbyt bolesne wspomnienia z 
dzieciństwa i wciąż się obawiam, że zostanę odtrącony. 
A jeśli  nie  zdecyduję  się na ten  krok i  nie  ożenię się, 
nie  będzie  mogło  się  tak  stać.  Myślę,  że  właściwie 
oceniłaś  moje  zachowanie  i  muszę  ci  za  to 
podziękować.

-Ale gdy powiedziałam, że „Słodkie Marzenie” jest 

moim  dzieckiem  i  że  nie  chcę  wyrzekać  się  go  dla 
męża  i  dziecka,  miałeś  wrażenie,  że  historia  się 
powtarza, prawda? - odrzekła cicho Bailey.

- Tak...  Och,  Bailey,  tak  bardzo  cię  kocham. 

Oddałbym  wszystko  za  magiczną  różdżkę,  która 
mogłaby  stworzyć  jakieś  rozwiązanie  dla  tej  sytuacji. 
Chcę się z tobą ożenić, spędzić z tobą resztę życia, ale 
tak się nie stanie, bo nasze poglądy na życie zbyt się od 
siebie  różnią.  To  nie  znaczy,  że  któreś  z  nas  nie  ma 
racji  i  powinno  podporządkować  się  swemu 
partnerowi.  To  oznacza  tylko,  że  nie  jesteśmy  dla 
siebie  stworzeni.  To  okropne  uczucie,  Bailey.  Nie 
masz pojęcia, jak mi ciężko, ale... - potrząsnął głową.

Bailey uniosła głowę wyżej.
-

Williamie  -  odezwała  się,  z  satysfakcją 

zauważając,  że  jej  głos  brzmi  pewnie  i  mocno.  -
Wydaje mi się, że znalazłam rozwiązanie, kompromis, 
szansę na pojednanie.

background image

William pochylił się w jej stronę.

- Co to za rozwiązanie?

Bailey splotła leżące na kolanach dłonie.

- Najpierw  chcę  się  upewnić  co  do  kilku  rzeczy. 

Zbudowałeś  ten  swój  wymarzony  dom  dla  rodziny. 
Pragniesz  mieszkać  w  nim  z  żoną,  a  potem  z 
dzieckiem. Tak?

- Zgadza się.

-  Marzysz  o  swoistej  atmosferze,  to  znaczy  o 

domowych  ciasteczkach,  rozmowach  z  dziećmi  i  tak 
dalej. Taką atmosferę powinna stworzyć Idealna Żona.

- Zgadza się.
- Williamie,  chcę  być  twoją  żoną,  ale  nie  jestem 

ideałem.  Nie  posiadam  ani  nie  chciałabym  posiadać 
tych cech charakteru, które ty uważasz za niezbędne u 
swojej małżonki. Ale chciałabym mieć z tobą dziecko, 
owoc naszej miłości. Tylko że, Williamie, wyrzeczenie 
się  „Słodkiego  Marzenia”  po  to,  by  wypełniać 
obowiązki  pani  domu,  umniejszyłoby  mnie  do  tego 
stopnia,  że  nie  byłabym  w  stanie  czuć  się  z  tobą 
szczęśliwa.

- Wiem  o  tym,  Bailey  -  odrzekł  William  ze 

znużeniem.  -  Po  co  znowu  to  powtarzać?  Jest  mi 
wystarczająco  ciężko  przez  to,  że  myślę  o  tym 
nieustannie. 

Wydawało 

mi 

się, 

że 

chcesz 

zaproponować  jakieś  wyjście  z  tej  sytuacji.  Nie 
przedstawiłaś jednak żadnej konkretnej propozycji.

- Mam pewien pomysł. Williamie, czy twoja praca 

nie zaczęła cię już trochę nudzić?

- Tak, ale co to ma wspólnego...
- Przepraszam, teraz ja mówię.
- Zgadza  się  -  odrzekł,  wznosząc  oczy  do  nieba.  -

Słucham cię uważnie.

background image

- Czy  mam  słuszność  przypuszczając,  że  radość, 

entuzjazm,  jakie  okazywałeś  przy  kupowaniu  rzeczy 
do  domu  i  planowaniu  tego,  co  jeszcze  chcesz  tu 
zrobić, były prawdziwe?

- Owszem.
- W  takim  razie,  Williamie,  Idealna  Żona  siedzi 

właśnie w tym pokoju.

William potrząsnął głową.

- Nie rozumiem. To brzmi zbyt zagadkowo.
- To  ty!  -  uśmiechnęła  się  Bailey.  -  William 

Lansing, Idealna Żona!

-  Co?!
- Nie  rozumiesz?  -  Podniosła  się  z  kanapy.  -  Och, 

Williamie,  proszę  cię,  nie  przerywaj  mi.  Posłuchaj 
uważnie,  dobrze?  Nadal  byłbyś  szefem  Lansing 
Investments,  ale  pracowałbyś  tylko  tyle  godzin 
tygodniowo,  ile  byś  chciał.  A  twoją  prawdziwą  pasją 
byłby  ten  dom,  stwarzanie  ciepłej,  pełnej  miłości 
atmosfery,  o  jakiej  marzyłeś  od  lat.  To  ty  byłbyś  w 
domu  wówczas,  gdy  dzieci  wracają  ze  szkoły, 
wysłuchiwałbyś  opowieści  o  tym,  co  się  im 
przydarzyło,  karmiłbyś  je  własnoręcznie  upieczonymi 
ciasteczkami.  Ja  zamykałabym  wieczorem  „Słodkie 
Marzenie”  i  wracała  do  domu,  by  stać  się  częścią 
wspaniałej  rodziny,  a  jednocześnie  czułabym  się 
szczęśliwa  jako  kobieta,  która  nie  musi  wyrzekać  się 
tego, na co ciężko zapracowała.

- Bailey...
- Och,  Williamie,  tak  by  było  najlepiej,  naprawdę. 

Każde z nas miałoby to, na czym mu zależy.

- Bailey... - William podniósł się.
W oczach dziewczyny pojawiły się łzy.
- Tak  bardzo cię  kocham.  Nie  chcę spędzać reszty

background image

życia bez ciebie, Williamie. Obiecaj mi, że się nad tym 
zastanowisz! -Nie.

Bailey poczuła przeszywający ból i zamknęła oczy, 

czyniąc wysiłek, by powstrzymać płynące z nich łzy.

- Nie, Bailey, nie muszę się nad tym zastanawiać -

powiedział cicho William - bo już się zdecydowałem. 
Spójrz  na  mnie.  Proszę  cię,  otwórz  oczy  i  spójrz  na 
mnie.

Bailey ze szlochem otworzyła oczy.

- Posłuchaj, zgadzam się na twoją propozycję, pod 

warunkiem,  że  zgodzisz  się  zostać  moją  żoną.  Czy 
wyjdziesz za  mnie? Czy zostaniesz moją  partnerką w 
życiu, w miłości, dopóki śmierć nas nie rozłączy? Czy 
będziesz ze mną jadła ciasteczka? Twoje będą kupione 
w sklepie, moje zrobione własnoręcznie. Będę je piekł 
podczas  wypełniania  mojej  roli...  och,  niech  będzie,
Idealnej  Żony.  A  niech  to,  podoba  mi  się  ta  nazwa. 
Bailey uśmiechnęła się przez łzy.

- Powiedz  to,  Bailey.  Powiedz,  że  za  mnie 

wyjdziesz.

- Wyjdę - szepnęła.

William podszedł do niej, ujął jej twarz w dłonie i 

pocałował ją delikatnie. Gdy podniósł głowę, w oczach 
obydwojga lśniły łzy.

- Chcę  się  z  tobą  kochać  -  powiedział  William 

nierównym, urywanym głosem.

-Tak. Będziemy się kochać pięknie i po staroświec-

ku aż do samego świtu.

Uśmiechnięci poszli do sypialni i zamknęli za sobą 

drzwi. Szybko zdjęli ubrania. William odrzucił na bok 
koce. Podszedł do Bailey i wyciągnął do niej ręce.
- Ja,  William  -  powiedział  przytłumionym  głosem

background image

- biorę sobie ciebie, Bailey, za żonę. Będę cię kochał z 
całej  duszy, z całego  serca,  całym ciałem  i  umysłem, 
aż do śmierci i po śmierci. Ty jesteś moim życiem.

Bailey ujęła jego dłoń i spojrzała mu w oczy.

-Ja, Bailey - szepnęła - biorę sobie ciebie, Williama, 

za  męża  i  ojca  moich dzieci.  Kocham cię,  Williamie, 
nie potrafię nawet wyrazić, jak bardzo.

William łagodnie uścisnął jej dłonie i przyciągnął ją

do  siebie,  obejmując  ramionami.  Bailey  zarzuciła  mu 
ręce  na  szyję.  Pocałunek  był  miękki  i  czuły,  wyrażał 
kwintesencję  tego,  co  powiedzieli  przed  chwilą. 
Moment,  w  którym  stali  się  jednością,  na  zawsze 
zapisał się w ich pamięci.

„Ślub  Bailey  Crandell  i  Williama  Lansinga  był 

przepiękny  -  odnotowano  w  rubryce  towarzyskiej 
lokalnej gazety. Przygotowany był perfekcyjnie i miał 
nieco  staroświecki charakter. Matki państwa młodych 
miały  na  sobie  suknie  ze  starej  koronki.  Jedynym 
odstępstwem  od  tradycyjnych  zasad  był  tort  weselny 
młodej  pary,  który  różnił  się  znacznie  od  czteropięt-
rowego  ciasta  serwowanego  gościom.  Był  to  bowiem 
wielki  czekoladowy  herbatnik.  Nasz  reporter  życzy 
Bailey i Williamowi Lansingom wiele szczęścia w ich 
przyszłym wspólnym życiu”.