Harry Harrison
Stalowy Szczur ocala świat
(Przełożył: Jarosław Kotarski)
1
- Jamesie Bolivarze di Griz, jesteś łotrem! - oświadczył Inskipp, kończąc tę
wypowiedź nieartykułowanym chrząknięciem i potrząsając wściekle w moją stronę
plikiem papierów.
Cofnąłem się aż pod biurko, cały czas robiąc minę zszokowanej oskarżeniem
niewinności.
- Jestem niewinny! - pisnąłem. - Padłem ofiarą oszczerczej kampanii
wyrachowanych kłamstw!
Tuż za sobą miałem jego pudełko z cygarami, pod palcami wyczuwałem
zamek.
- Wredna, złośliwa świnia. A nawet gorzej. Ciągle jeszcze napływają do mnie
raporty. Zgnoiłeś i swoją własną firmę, i swoich kumpli...
- Przenigdy! - krzyknąłem manipulując przy zamku.
- Nie bez powodu nazywają cię Chytrym, a czasem nawet Wyślizgującym się!
- Zwykła pomyłka i zbieg okoliczności. Dziecięce przezwisko. Poślizgnąłem
się kiedyś przy kąpieli i matka mnie tak nazwała. - Zamek puścił i poczułem
delikatny aromat tytoniu.
- Wiesz, na ile nakradłeś? - Jego twarz przybrała niezdrową, krwistoczerwoną
barwę, a oczy omal nie wylazły z orbit.
- Ja? Ukradłem? Pierwej bym się pod ziemię zapadł! - oświadczyłem z
emfazą, umieszczając w kieszeniach pierwszą garść nader kosztownych cygar, które
Inskipp przeznaczał dla wizytujących nas czasami Bardzo Ważnych Osobistości.
Uważałem, że spotka je lepszy los, jeśli sam je wypalę, a nie ma to jak
koneser. Muszę też przyznać, że moja uwaga skupiona była głównie na tytoniu i
ledwie rejestrowałem ględzenie Inskippa. Dlatego też nie od razu zwróciłem uwagę
na dziwne zmiany w jego głosie. Gdy wreszcie dotarło to do mnie, z ledwością
mogłem go usłyszeć. Zaniepokoiło mnie to zjawisko - nie dlatego, że byłem ciekaw,
co jeszcze powie, ale dlatego, iż było po prostu nienormalne.
- Nie przerywaj sobie - oznajmiłem mu uprzejmie. - Czy też może poczułeś
nagle, jak ciężkie są fałszywe oskarżenia?
Cofnąłem się od biurka, wykonując jednocześnie półobrót, aby zamaskować
fakt posiadania nienaturalnie wybrzuszonej kieszeni, wypełnionej wyrobami
tytoniowymi o ponadstukredytowej wartości.
Nie zareagował. Nadal potrząsał papierami, tyle że teraz bezgłośnie.
- Nie czujesz się dobrze? - zatroszczyłem się, i to całkiem poważnie, wyglądał
bowiem blado.
Zaniknąłem na chwilę oczy, po czym spojrzałem ponownie. Przeszedłem
kawałek, a on nie odwrócił nawet głowy i wpatrywał się w miejsce, w którym stałem
przed chwilą. Nie, to nie była bladość. On wyglądał przezroczyście. Przez jego głowę
wyraźnie prześwitywało oparcie krzesła.
- Przestań! - ryknąłem, ale nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. - Co ty
znowu knujesz? Trójwymiarowa projekcja, by ogłupić Chytrego Jima? Nie tak łatwo
zrobić mnie na szaro!
Podbiegłem do niego i wycelowałem wskazujący palec prosto w jego czoło.
Wniknął w nie przy minimalnym oporze i całkowitym braku reakcji ze strony
zainteresowanego. Lecz kiedy wyciągnąłem palec, rozległo się cichutkie plaśnięcie i
Inskipp zniknął. Sterta trzymanych przez niego papierów rozsypała się po podłodze.
- Whargh! - to, co dobyło się z mojego gardła, nie było może tym akurat
dźwiękiem, ale na pewno bardzo zbliżonym.
Schyliłem się pod krzesło z zamiarem poszukania ukrytego pod nim
mechanizmu, gdy drzwi z trzaskiem wleciały do środka pomieszczenia.
To było wreszcie coś, co mogłem zrozumieć! Nadal w przysiadzie, obróciłem
się i gorąco przyjąłem pierwszego, który wpadł przez powstały w tak nieoczekiwany
sposób otwór. Kantem dłoni trafiłem go idealnie w szyję, tuż pod krawędzią maski
gazowej. Gość jęknął i runął na podłogę. Lecz za nim tłoczyła się już cała kupa, a
wszyscy w maskach, białych kombinezonach i z jakimiś podejrzanymi, czarnymi
pojemnikami na plecach. I każdy z jakimś naprędce skombinowanym argumentem w
garści (dominowały gaz-rurki i nogi od stołu). Wszystko to było nader dziwne.
Robiłem, co mogłem, jednego trafiając w splot słoneczny, innego znów w szczękę,
ale swoją masą przygnietli mnie w końcu do ściany. Palnąłem jeszcze jednego w
kark. Facet padł z cichym jękiem i zniknął w połowie drogi na podłogę.
Interesujące. Liczba ludzi w pokoju zaczęła się raptownie zmieniać, gdyż
każdy, kogo znokautowałem, znikał. Byłoby to ze wszech miar pożądane i
pożyteczne, gdyby wyrównało rachunek, lecz inni z kolei zaczęli pojawiać się z
powietrza, i to z mniej więcej tą samą częstotliwością.
Rzuciłem się ku drzwiom i w tym momencie ktoś rąbnął mnie w głowę.
Niedokładnie, co prawda, ale wystarczająco.
Widziałem wszystko jak na zwolnionym filmie. Czułem się, jakbym pływał w
kleju. Złapali mnie za ręce i nogi i czym prędzej wynieśli z pokoju. Nie przyjąłem
tego, rzecz jasna, biernie, ale wszystkie moje reakcje ograniczone zostały do paru
podrygów i płynnego, pełnego kunsztownych wiązanek przeklinania w około
dwunastu narzeczach. Donieśli mnie do windy, nic sobie z tego nie robiąc, i mimo
moich wysiłków jeden z nich władował mi prosto w twarz zawartość pojemnika z
gazem.
Nie czułem żadnych skutków działania gazu, oprócz narastającej wściekłości.
Zanim osiągnęliśmy cel wędrówki, opanował mnie rzadki raczej, jak na mnie, stan
ducha: gotów byłem zabijać. Zostałem jednak fachowo przymocowany do jakiegoś
nowego modelu krzesła elektrycznego i jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było
ulżenie mojemu językowi - co też niezwłocznie uczyniłem.
- Możecie potem mówić, że James di Griz umarł jak człowiek, wy pierdolone
skurwysyny, których matki... - Na głowę nasunięto mi jakiś stalowy kubeł i
zapanowała ciemność.
Wbrew pozorom nie była to egzekucja prądem o napięciu dwudziestu czterech
tysięcy woltów. W ogóle nic z tych rzeczy. Właściwie nic się nie wydarzyło. Zdjęto
mi owo nakrycie głowy, ponownie zaaplikowano jakiś gaz i nagle się uspokoiłem.
Zdziwiło mnie to trochę, ale zanim oprzytomniałem, moje kończyny były już wolne, a
większość napastników pozbyła się masek. Ku memu zdziwieniu rozpoznałem w nich
techników i naukowców Korpusu.
- Czy ktoś byłby na tyle uprzejmy, aby oświecić mnie, prostego chłopa, co tu
jest grane? - spytałem uprzejmie.
- Najpierw nałóż to! - stwierdził autorytatywnie jeden z nich, podając mi
czarne pudełko - takie, jakie nosili tu wszyscy - i pomagając mi umocować je na
plecach. Zaopatrzone było w przewód z przyciskiem. Szpakowaty jegomość wdusił
go i umieścił na moim karku.
- Aha, zdaje się, że mam przyjemność z profesorem Coypu? - domyśliłem się
w końcu.
- Masz - zgodził się z uśmiechem.
- Czy w związku z tym nie uzna mnie pan za nieuprzejmego natręta, jeśli
poproszę raz jeszcze o wyjaśnienia?
- Bynajmniej, jest to zupełnie zrozumiałe. Bardzo przepraszam za tę napaść,
ale był to jedyny sposób, aby wytrącić cię z równowagi i doprowadzić do
wściekłości. Umysły będące pod wpływem silnego uczucia są nadzwyczaj odporne na
bodźce zewnętrzne i mogą przetrwać nawet poważne zagrożenia bez uszczerbków.
Gdybyśmy próbowali powoli i uprzejmie powiedzieć ci, o co tu chodzi, to
najprawdopodobniej nigdy byśmy nie zdążyli. Do diabła, to staje się coraz silniejsze,
nawet tutaj!
Jeden z biało odzianych gentlemanów wyblakł nagle i zniknął.
- Inskippowi przytrafiło się to samo - poinformowałem profesora.
- Powinno było. Wiesz, pierwszy w kolejce...
- Dlaczego? - spytałem uprzejmie, mając nieodparte wrażenie, iż w życiu nie
prowadziłem równie kretyńskiej rozmowy.
- Celem tego wszystkiego jest Korpus. Zamiarem pierwszego uderzenia jest
likwidacja tych, którzy stali na górze.
- Kto to wymyślił?
- Nie wiem.
Zmusiłem się do spokoju i spytałem łagodnie:
- Czy mógłby mi pan, profesorze, wyjaśnić to trochę dokładniej? Lub też
znaleźć kogoś, kto byłby w stanie zrobić to nieco przystępniej niż pan?
- Przepraszam, to moja wina. - Z widocznym wysiłkiem otarł pot z czoła. -
Ale to wszystko potoczyło się tak szybko. Sygnał alarmu i zaraz potem to. Można to
nazwać wojną czasową. W jakiś sposób ktoś zmienia rzeczywistość manipulując
czasem. Oczywiście pierwszym celem tego kogoś stał się Korpus Specjalny.
Zrozumiałe, że jako najefektywniej działająca międzyplanetarna organizacja
porządkowa w historii galaktyki stanowimy zaporę nie do ominięcia, i to niezależnie
od tego, jaki cel ów ktoś pragnie osiągnąć. Jeśliby zaś udało się temu komuś
wyeliminować Inskippa i kilku innych, bezpośrednio mu podległych, znacznie
obniżyłyby się możliwości Korpusu. Zaczęło mi się już wszystko mylić.
- Czy znalazłby się tu jakiś płyn, który zaprowadziłby trochę ładu wśród
moich szarych komórek? - przerwałem jego wywód.
- Wspaniały pomysł. Dziwne, że sam nań nie wpadłem! - ucieszył się Coypu.
Wnętrze lodówki ujawniło jakąś zielonkawą ciecz, którą zadowolił się
gospodarz, ja zaś, starym zwyczajem, sięgnąłem po wypróbowaną truciznę. Syrian
Panther Sweat, zakazana, na większości planet, jak zwykle miała na mnie zbawienny
wpływ.
- Niech pan mi przerwie, jeśli się mylę, ale czy to nie pan przypadkiem miał
wykład o niepodobieństwie podróży w czasie? - oświeciło mnie nagle.
- Oczywiście, że miałem! Zasłona dymna - tak się to chyba nazywa. Podróże
w czasie znamy już od paru ładnych lat, boimy się tylko wykorzystać tę wiedzę. Nie-
mniej jednak mamy już przygotowany plan czasowych inwigilacji. Dlatego też, gdy
rozpoczął się atak, tak szybko wiedzieliśmy, o co chodzi. Wszystko szło tak
błyskawicznie, że nie zdążyliśmy nikogo uprzedzić. Musieliśmy działać, bo jesteśmy
jedynymi, którzy mogą coś zrobić. To laboratorium otoczone jest izolatorem
czasowym, a poza tym wszyscy nosimy osobiste modulatory. Ty też już go masz.
- A co to robi? - spytałem z szacunkiem, wskazując na czarne pudełko.
- Mieści stały zapis twojej pamięci i co trzy milisekundy wtłacza go z
powrotem do twojego mózgu. Mówi ci po prostu, że ty to ty, i usuwa wszelkie
zmiany, do których doszło w trakcie tych milisekund. Inaczej mówiąc, umożliwia ci
istnienie. Czysto obronne urządzenie, lecz to wszystko, co mamy.
Kątem oka zauważyłem zniknięcie następnego z asystentów. Coypu musiał
także to zauważyć, gdyż głos jego nagle stwardniał.
- Musimy atakować, jeśli chcemy ocalić Korpus!
- Atakować? Jak?
- Wysyłając kogoś w przeszłość, aby odkrył te siły, które wywołały wojnę, i
zniszczył je, zanim one nas zniszczą. Mamy tu odpowiednie urządzenie.
- Aha, ochotnik. Wygląda na to, że to robota dla mnie.
- Zapomniałem tylko dodać, że to podróż w jedną stronę. Nie mamy
możliwości ściągnięcia cię z powrotem.
- Cofam ostatnie stwierdzenie. Podoba mi się tu!
Nagle coś mi się przypomniało. Najwidoczniej załadowano mi ponownie
pamięć i to nagłe skojarzenie zjeżyło mi włosy na głowie.
- Angelina! Muszę się z nią natychmiast...
- Ona nie jest jedyna!
- Dla mnie tak! A teraz z drogi, albo przejdę przez pana, profesorze!
Musiałem wyglądać dość przekonywająco, bo ustąpił mi natychmiast.
Wystukałem kod na wideofonie i po paru miauknięciach na ekranie pojawiła się
Angelina.
- Jesteś tam! - odetchnąłem.
- A gdzie spodziewałeś się mnie znaleźć?! - zdumiała się i zmarszczyła brwi,
pociągając jednocześnie nosem, zupełnie jakby wideofon przenosił zapachy. - Znowu
piłeś! Nie dość, że wcześnie, to jeszcze sporo!
- Tylko kropelkę, ale nie dlatego dzwonię. Jak się czujesz? Wyglądasz dobrze,
rzekłbym wspaniale, i na całe szczęście nie jesteś ani trochę przezroczysta.
- Kropelkę? Wygląda na to, że to było więcej niż flaszka. - Głos Angeliny
nagle stwardniał. - Proponuję ci, żebyś po dobroci odwiesił się, wziął proszki i
zadzwonił, jak wytrzeźwiejesz.
Słowom tym towarzyszył ruch w stronę przycisku przerywającego połączenie.
- Nie! Jestem trzeźwy jak świnia, czego zresztą niezmiernie żałuję, ale to jest
na poważnie. Niebezpieczeństwo. Zabieraj bliźniaki i grzej tu jak najszybciej!
- Jasne! - Już była na nogach. - Tylko gdzie ty jesteś?
- Położenie laboratorium! - wrzasnąłem w stronę profesora,
- Poziom 120, pokój 30.
- Słyszałaś? - zwróciłem się ku ekranowi. Był czarny.
- Angelina...
Przerwałem połączenie i ponownie wystukałem kod. Ekran rozbłysnął
wiadomością: ”Ten numer nie jest przyłączony”.
Runąłem ku drzwiom. Ktoś próbował mnie powstrzymać, lecz błyskawicznie
odepchnąłem go pod przeciwległą ścianę. Otwarłem drzwi i zamarłem. Za nimi nie
było nic. Bezkształtna i bezbarwna pustka, która wyczyniała przeróżne brewerie z
moim mózgiem. Zaraz potem drzwi zostały zamknięte i Coypu zaparł je własnymi
plecami, dysząc przy tym ciężko.
- Zniknęło - szepnął chrapliwie. - Korytarz, cała staga, wszystko. Tylko
laboratorium zostało. Korpus Specjalny już nie istnieje. W całej galaktyce nie ma
nikogo, kto miałby choć mgliste wspomnienie o naszych osobach. Gdy działanie
izolatora osłabnie, my też znikniemy.
- Ale Angelina... gdzie ona jest? Gdzie są pozostali?
- Nigdy się nie narodzili i nigdy ich nie było.
- Ale ja ich, do cholery, wszystkich pamiętam!
- I to jest jedyna rzecz, na którą możemy liczyć. Jak długo jest choć jedna
osoba, która nas pamięta, tak długo mamy - mikroskopijną wprawdzie, ale zawsze -
szansę przetrwania. Ktoś musi powstrzymać ten atak - jeśli nie ze względu na Korpus,
to z uwagi na wszechświat. Teraz zaczęło się zmienianie historii, a do jakich zmian
może jeszcze dojść, tego nikt nie jest w stanie przewidzieć. Musimy zatrzymać tego
idiotę!
Wycieczka, i to bez możliwości powrotu, do obcego czasu i świata. Ten, który
tam podąży, będzie najbardziej samotny ze wszystkich żyjących istot, bytując o
tysiąclecia przed swoimi bliskimi i przyjaciółmi...
- Dobra - przerwałem snucie tych budujących perspektyw. - Gdzie macie ten
czasowy tramwaj?
2
- Najpierw musimy wiedzieć, dokąd ma cię zawieźć i w jaki okres - ostudził
mój zapał Coypu, podchodząc do komputera, z którego spływały tasiemcowe wstęgi
wydruków. - I to bardzo dokładnie. Śledząc linie zakłóceń jesteśmy w stanie
wyznaczyć i miejsce, i czas. Planetę już mamy, teraz tylko trzeba cię wyzerować w
czasie. A to jest bardzo ważne, bo jeśli znajdziesz się tam za późno, to oni mogą już
skończyć swą robotę. A z kolei, jeśli będziesz za wcześnie, to zdążysz się zestarzeć,
zanim zjawią się nasi przeciwnicy.
- Brzmi to raczej zachęcająco. A co to za planeta?
- Dziwna nazwa, czy raczej nazwy. Określano ją mianem Brud albo Ziemia.
Przypuszczalnie jest legendarną kolebką ludzkości.
- Jeszcze jedna!? Nigdy o niej nie słyszałem.
- Nie mogłeś, została zniszczona w wojnie atomowej wieki temu - wyjaśnił mi
uprzejmie Coypu. - O, jest. Musisz cofnąć się w czasie o 32598 lat. Nie
gwarantujemy marginesu błędu mniejszego niż trzy miesiące.
- Nie sądzę, żeby robiło mi to różnicę - uspokoiłem go. - Który to będzie rok?
- No cóż. Grubo przed powstaniem naszego kalendarza. Jak sądzę, będzie to
1975 rok po śmierci Chrystusa, jak określają to prymitywne przekazy z tamtego
okresu.
- Nie takie to prymitywne, skoro znali podróże w czasie! - zaoponowałem.
- Z pewnością tylko nieliczni.
- A jak mam ich znaleźć? - spytałem łagodnie.
- Za pomocą tego.
Jeden z asystentów wręczył mi pudełko z dwoma skalami i przyciskami. Na
jednej ze skal, do złudzenia przypominającej kompas, drżała igła, która działała jak
zwykła igła magnetyczna, bo jakkolwiek bym manewrował pudełkiem, zawsze
wskazywała jeden kierunek.
- Wykrywacz generatora energii czasowej - wyjaśnił Coypu. - Przenośna
wersja tego, co tutaj mamy. Teraz pokazuje na nasz time-helix. Na miejscu pokaże ci
właściwy generator. Druga skala to odległościomierz.
Przyjrzałem się pudełku i coś mądrego zaświtało mi w głowie.
- Jeśli mogę zabrać to pudełko, to mogę też zabrać inne wyposażenie, tak?
- Owszem, niewielkie przedmioty, które mogą być przymocowane do twojego
ciała - potwierdził Coypu. - Pole jest typu powierzchniowego, podobnie jak ele-
ktryczne...
- No to zabieram cały arsenał, jaki tu macie! - oświadczyłem radośnie.
- Niewiele tego, same duperele - zmartwił mnie.
- No to mogę go sobie zrobić. - Nic nie było w stanie zmusić mnie do
zaniechania tego zamiaru, - Jest tu ktoś z rusznikarzy?
Coypu rozejrzał się wokół i oczy nagle mu rozbłysły.
- Old Jarl jest z sekcji uzbrojenia. Ale nie ma czasu na robienie czegoś
nowego.
- Nie o to chodzi. Dawać go!
Old Jarl musiał zarobić sobie na ten przydomek na zasadzie kontrastu,
wyglądał bowiem na prawidłowo rozwiniętego dziewiętnastolatka.
- Chcę jego zestaw pamięci! - poinformowałem zebranych.
Jarl podskoczył jak znienacka kopnięty i przyciskając do siebie czarną
skrzynkę, ruszył ku drzwiom.
- To moje! Nie możesz tego dostać! To świństwo tak mówić! Bez tego
przecież mnie nie będzie! - W jego oczach pojawiły się łzy.
- Głuptasie! Przecież nie chcę ci tego odebrać. Po prostu chcę mieć duplikat
twego dysku. Nie martw się!
Technicy otoczyli go kołem i zaczęli coś tam grzebać, a Coypu uniósł w górę
brwi.
- Nic nie rozumiem - przyznał w zamyśleniu.
- Proste. Prawdopodobnie będę miał do czynienia z organizacją. Mogę więc
potrzebować ciężkiej artylerii. Nie mogę jej zabrać, ale mogę ją zrobić. Jeśli będzie
trzeba, wpakuję dysk Jarla do mego mózgu i użyję jego pamięci jako źródła wiedzy -
oświeciłem go.
- Ależ... ależ on będzie tobą, zawładnie twoim ciałem. Tego nigdy dotąd nie
robiono.
- No to się zrobi. Pomylone czasy wymagają pomylonych pomysłów. To
przypomniało mi o jeszcze jednym drobiazgu. Powiedział pan, że nie można stamtąd
wrócić?
- Time-helix może zabrać cię w przeszłość, ale tam nie będzie helixu, który
odesłałby cię z powrotem - przyznał ze smutkiem.
- A gdybym go sobie zbudował, to mógłbym wrócić? - upewniłem się.
- Teoretycznie tak, ale nigdy tego nie próbowano. A poza tym większość
materiałów i ekwipunku będzie nieosiągalna na tak prymitywnym etapie rozwoju...
- A jeśli materiał się znajdzie, to da się zrobić?
- Teoretycznie tak.
- A kto wie, jak to się robi?
- Tylko ja. Helix jest konstrukcją mojego pomysłu - przyznał ze skromnością.
- Ślicznie! W takim razie chcę również pański dysk. Niech tylko podpiszą,
który jest który, żeby mi się nie pomyliło...
Wśród techników zapanowało nagłe poruszenie.
- Izolator traci moc! - rozległ się rozpaczliwy jęk.
- Kiedy pole zniknie, zginiemy. Nigdy nas już nie będzie! To nie... - jeden z
asystentów rozdarł się przeraźliwie i równie niespodziewanie zamilkł, gdy reszta
towarzystwa zaaplikowała mu środki uspokajające.
- Szybko! - ryknął dla odmiany Coypu. - Zabrać di Griza do maszyny i
przygotować go do drogi.
Faktycznie, wszystko odbyło się szybko, by nie powiedzieć błyskawicznie.
Złapali mnie jak worek sieczki i zanieśli do sąsiedniego pokoju, prześcigając się
nawzajem w ofiarowywaniu dobrych rad. Prawie udało im się mnie upuścić, gdy
dwóch techników zniknęło równocześnie. Co bardziej odległe ściany zaczęły
zdradzać żywe tendencje do przezroczystości i zanikania. W końcu, wspólnymi
siłami, udało im się ubrać mnie w kombinezon. Wówczas dopiero zdołałem uwolnić
się od tego rozhisteryzowanego tłumu.
- Nałóż kask, ale uszczelnij go dopiero w ostatniej chwili. - Coypu był
jedynym, który w tym momencie zachowywał spokój. - Tu masz dyski pamięci i
grawitator. Mam nadzieję, że umiesz go obsługiwać? Pojemnik z bronią na piersiach,
detektor...
Ledwie mogłem ustać przytłoczony wyposażeniem, ale w myśl starej zasady:
”Co mam w dupie, tego nikt mi nie wyłupie”, nie protestowałem. Ba, zacząłem się
nawet pewnych rzeczy domagać.
- Translator! - wrzasnąłem. - Przecież muszę się jakoś dogadać z tubylcami.
- Nie mamy go tutaj - odparł Coypu, wciskając mi pojemnik z gazem. - Ale
masz tu memorygram...
- Dostaję od tego migreny!
- ...i możesz go użyć, aby się nauczyć lokalnego dialektu.
- Zaraz, moment, gdzie ja się tam znajdę?
- W stratosferze. Jedyna możliwość uniknięcia wypadków w stylu
wpakowania cię na jakąś skałę czy wieżowiec.
- Przednie laboratorium zniknęło! - rozległ się czyjś krzyk. Ten, który go
wydał, zniknął w chwilę później.
- Do time-helixu! - wrzasnął Coypu, popychając mnie ku następnym drzwiom.
Pomagający mi technicy i asystenci znikali jeden po drugim jak przekłute
baloniki. Zaledwie czterech dotarło z nami do urządzenia. Był to seledynowy snop
zwiniętego jak sprężyna światła, emitowanego wiązką grubą jak moje ramię przez
niewielką prostokątną maszynkę.
- To skondensowana i poddana działaniu pola elektromagnetycznego o
wysokim natężeniu wiązka energii zwanej helixem. Przy odpowiednim poluźnieniu
pola wyniesie cię w pożądaną przeszłość, znikając później bez śladu w przyszłości -
wyjaśniał Coypu, manipulując jednocześnie przy tablicy rozdzielczej. - Czas na
ciebie!
Zostało nas trzech.
- Pamiętaj mnie! - krzyknął krępy, ciemnowłosy technik. - Jak długo będziesz
pamiętał Charliego Nate'a, będę...
Zostaliśmy z Coypu sami. Ściany zniknęły, a powietrze zaczęło mrocznieć.
- Dotknij tego! - krzyknął Coypu.
Rzuciłem się do przodu, prawie wpadając w seledynową kolumnę. Nie było
żadnych sensacji, nic mnie nie kopnęło, ale zobaczyłem, że cała moja postać została
otoczona seledynową poświatą. Profesor złapał za dość pokaźnych rozmiarów
dźwignię i pociągnął.
3
Wszystko zamarło.
Coypu trzymał rękę na dźwigni, ja zaś gapiłem się w jego stronę, ale nie
byłem w stanie poruszyć się ani o mikron.
Nagle uświadomiłem sobie, że nie oddycham ani nie odczuwam uderzeń
swego serca. Coś tu poszło nie tak - tego byłem pewien, tym bardziej że time-helix
nadal trwał w formie spoistej kolumny. Moja panika spotęgowała się, gdy Coypu
zaczął robić się przezroczysty. Potem to poszło już błyskawicznie. Wisiałem w pustce
przestrzeni kosmicznej niczym kamienna rzeźba i nie mogłem ruszyć nawet palcem.
Moim przeciwnikom trzeba było przyznać jedno: działali skutecznie i z rozmachem,
nawet po asteroidzie kryjącej bazę nie pozostał najmniejszy ślad...
Coś drgnęło.
Byłem w drodze.
Opisanie tej drogi jest rzeczą niemożliwą, jako że nie ma to nijakiego
odpowiednika we wszelkich dotychczasowych przeżyciach ludzkości. Prowadziła w
kierunku, o którym nie wiedziałem nawet, czy istnieje. Time-helix zaczął się
rozprężać. Może zresztą działo się to przez cały czas, tyle że ja nie zdawałem sobie z
tego sprawy. Teraz stało się to widoczne. Gwiazdy poruszały się coraz szybciej i
szybciej, aż przybrały postać cienkich linii światła mknących przez kosmos.
Przestrzeń zmieniła się w szarą zawiesinę, która musiała oddziaływać hipnotycznie,
gdyż mój mózg zapadł w rodzaj niby-śpiączki i zastygł na pograniczu trwania i
niebytu, pozbawiony świadomości i poczucia upływu czasu. Mogło to trwać ułamek
sekundy, ale mogło też trwać całą wieczność.
Nie wiedziałem tego wtedy i nadal nie wiem. Nie zastanawiałem się zresztą
nad tym: miałem coś ważniejszego na uwadze. Przetrwanie. Zawsze było dla mnie
sprawą dość istotną, a obecnie tylko o to mogłem się troszczyć. Ponieważ było
całkiem prawdopodobne, że zwariuję w trakcie tej wycieczki, skupiłem wszystkie
pozostałe mi siły umysłu na kwestii przetrwania i czekałem, aż coś wreszcie zacznie
się dziać.
I w końcu coś się zaczęło.
Po diabli wiedzą jak długim czasie przybywałem.
I to w o wiele bardziej dramatycznych warunkach, niż odjeżdżałem, gdyż
wszystko działo się równocześnie. Mogłem się poruszać i widzieć. Światło -
normalne, porządne światło trójwymiarowego świata - oślepiało mnie, nie czułem
własnego ciała ani nie miałem poczucia kierunku.
To ostatnie było szczególnie nieprzyjemne, gdyż właśnie spadałem, i to dość
szybko. Gdy tylko sobie to uświadomiłem, żołądek skręcił mi się z wrażenia i po dość
długim okresie (plus minus 32598 lat) moje serce objawiło aktywność, tyle tylko, że
w miejscu dość nieoczekiwanym, a mianowicie w gardle.
Spadając tak obróciłem się i mogłem wreszcie nieco przeanalizować sytuację.
Nade mną było słońce, pode mną pokrywa białych obłoków, ja sam zaś tkwiłem (to
złudzenie, rzecz jasna) w pasie atramentowo-czarnego nieba. Całe wyposażenie,
którym mnie obwieszono, było jak dotąd na miejscu, a po uruchomieniu grawitatora
mogłem stwierdzić, że coś z tego złomu nawet działa. Wyłączyłem go i poczekałem,
aż zanurkuję w chmury.
Gdy się z nich wynurzyłem, przestawiłem grawitator na powolne opadanie i
zająłem się wstępnym lustrowaniem terenu. Świat ten, który, być może, naprawdę był
kolebką ludzkości, miał się ostatecznie stać moim grobowcem. Gdzieś z pięć mil
pode mną majaczyły drzewa, ogólnie rzecz biorąc, krajobraz był typowo rolniczy.
Dokładne obejrzenie okolicy utrudniała zaparowana szyba hełmu. Miałem jednak
nadzieję, że moi przodkowie nie zwykli oddychać amoniakiem czy metanem, więc
odchyliłem przesłonę i pociągnąłem nosem.
Nieźle. Trochę za zimne i za rzadkie - ale jestem jeszcze dość wysoko - za to
świeże i słodkie. No i nie zabiło mnie od razu, co było dość ważne, jako że zapasu w
kombinezonie nie wystarczyłoby już na długo.
Ze spokojem zdjąłem kask i rozejrzałem się dokładnie. Całkiem nieźle.
Malowniczy krajobraz: zielony lasy, błękitne jeziora, rozległe łąki poprzecinane
drogami, a na horyzoncie jakieś otoczone dymami miasto. Postanowiłem, że na razie
będę trzymał się z daleka od tego ostatniego. Najpierw muszę się gdzieś ukryć i
zaaklimatyzować, a potem...
Moje myśli przerwało brzęczenie - coś jakby owad, tyle tylko, że żaden owad
nie może latać na takiej wysokości. Gdyby nie zafascynowanie okolicą, już dawno
zwróciłbym uwagę na ten odgłos. Gdy w końcu zerknąłem przez ramię, był to już
ogłuszający ryk.
Zdębiałem. To była jakaś starożytna odmiana urządzenia latającego.
Napędzana była śmigłem, a w częściowo przezroczystym wnętrzu siedział człowiek i
wytrzeszczał na mnie osłupiałe oczy. Błyskawicznie włączyłem wznoszenie i skryłem
się ponownie w zbawczych chmurach.
Początek zdecydowanie do dupy! Pilot widział mnie zbyt dobrze, by mieć
wątpliwości. Mógł, co prawda, nie uwierzyć własnym oczom, ale to było mało
prawdopodobne. Uwierzył. Łączność musiała tu być całkiem dobrze rozwinięta, a
mania prześladowcza, czyli dominacja wojskowych w każdym kącie, jeszcze
bardziej, gdyż po paru minutach usłyszałem ryk silników odrzutowych. Maszyny
krążyły poniżej, a jedna przeleciała nawet przez chmury. Po dłuższym czasie
uspokoiło się na tyle, że pozostając nadal w chmurach, zdecydowałem się na zmianę
miejsca. Grawitator nie jest przewidziany do podróży w poziomie, lecz kiedy nie
trzeba wędrować daleko, to od biedy się przydaje. Używałem go zatem w tym
charakterze przez jakieś piętnaście minut, po czym ostrożnie wyjrzałem z obłoczków.
Oczami wyobraźni widziałem cały komplet detektorów kierujących na mnie
swe czujniki i anteny i łączących się pospiesznie z różnej maści machinami
wojennymi. Może zresztą i tak było, tyle że ja nic z tego nie ujrzałem. Nic, poza
paroma białymi ptakami, które nie poczuły się uszczęśliwione moim pojawieniem się
ponad taflą jeziora. Dałem poprawkę i zbliżyłem się do brzegu.
Wznoszenie włączyłem dopiero wtedy, gdy byłem poniżej poziomu wzgórz
okalających jezioro. Wszelkie detektory pozostały w ten sposób poza horyzontem i
byłem bezpieczny. I w tej chwili zrobiło mi się gorąco. Mimo poprawki spadałem do
wody, a zderzenie z nią przy tej szybkości przypominałoby spotkanie z betonową
płytą.
Wyhamowałem, mocząc jedynie stopy w wodzie. Ostatecznie, jak na spadek z
granic atmosfery to nie było źle. Uniosłem się i podleciałem do przeciwległego
brzegu, nad którym wznosiła się szarawa skała. Potrzebowałem schronienia, a skała -
w dwóch trzecich gładka jak ściana - na jednej trzeciej powierzchni miała półeczkę,
akurat, by usiąść. Zrobiłem wiec siad płaski. Wokół panowała cisza. Żadnych głosów,
ryku silników czy innych śladów ludzkiej obecności. Jedyne, co słyszałem, to wiejący
w różnych tonacjach wiatr. Słowem, wspaniale.
Do dobrego samopoczucia brakowało mi tylko czegoś rozgrzewającego.
Niestety, była to jedna z nielicznych podstawowych rzeczy, które zapomniałem
zabrać. Miałem mocne przeczucie, że wkrótce uzupełnię ten brak. Rozsiadając się
wygodniej, poczułem, że coś uwiera mnie w tylnej kieszeni spodni. Po krótkiej
szamotaninie ze skafandrem wydobyłem stamtąd garść zmasakrowanych cygar
Inskippa. Mój nastrój wyraźnie się poprawił, gdy znalazłszy jedno, jakimś cudem
ocalałe, zaciągnąłem się aromatycznym dymem.
Pomiędzy najprzeróżniejszym elektronicznym złomem, jakim zostałem
obciążony w ostatnich chwilach istnienia laboratorium, było coś, co zwano masserem:
drobiazg, którego rękojeść przechodziła w gruszkowaty korpus kończący się
spiczastym ostrzem. Na tymże końcu wytwarzane było pole mogące koncentrować
większość rzeczy poprzez ściskanie tworzących je atomów. Przy nie zmienionej
masie zmieniało to ich wymiary. W zależności od użytej mocy i rodzaju materiału
można było zmniejszyć nawet do połowy.
Użyłem tego wynalazku, by urządzić sobie jakąś przytulną jaskinię.
Najtrudniejszy był początek, ale gdy fragmenty wielkości mojej pięści, a o ciężarze
ołowiu zaczęły opadać do jeziora tworząc wgłębienie, to poszło już jak z płatka.
Jeszcze potem odkryłem, że mogę wytwarzać sferyczne pole dające odłamki
wielkości mojej głowy, i robota ruszyła z miejsca. Co prawda, wyrzucając te
skoncentrowane głazy do jeziora omal sam za nimi nie wyleciałem, ale to już
drobiazg.
Gdy słońce zbliżyło się do horyzontu, miałem już prymitywne i niezbyt
przestronne pomieszczenie, wystarczające jednak, by ukryć mnie i wszystkie moje
bambetle.
Usiadłem, by na chwilę odsapnąć. Podróż musiała być bardziej męcząca, niż
sądziłem, bo następną rzeczą, z jakiej zdałem sobie sprawę, był fakt, że na czarnym
niebie płynął wielki księżyc. Mój tyłek był zziębnięty od kontaktu ze skałą, a reszta
ciała zdrętwiała od spania na siedząco.
- Do roboty, przyszły zbawco świata. - Jęknąłem, gdy moje ciało dało znać, co
o tym myśli.
Jednak trzeba było się ruszyć, skoro już tak postanowiłem. Jak dotąd, nie
wiedziałem nawet, czy jestem we właściwym miejscu i czasie, nie mówiąc już o
takim drobiazgu jak brak pewności, czy teoria Coypu była słuszna. To ostatnie zresztą
mogłem sprawdzić już wcześniej, zaraz po przybyciu. Klnąc swą głupotę,
wygrzebałem ze zwalonego na kupę wyposażenia czarne pudełko, które było
detektorem generatora energii służącej do przemieszczania się w czasie. Ku swojemu
szczeremu żalowi stwierdziłem, że igła kręci się w kółko, niczego nie wskazując.
- Idioto! - stwierdziłem sam o sobie. - To mogłoby działać, gdybyś je włączył!
Wstrzymując oddech przekręciłem włącznik. Nadal to samo, czyli nic. Była,
co prawda, duża szansa, że urządzenie nie pracuje stale i trafiłem akurat na przerwę,
w trakcie której nikt nie podróżuje w czasie, lecz mogły to równie dobrze być tylko
moje płonne nadzieje. Tak czy inaczej, musiałem się tu jakoś zadomowić. Zabrałem
się więc do roboty.
Najważniejsze były informacje, toteż rozdzieliłem grawitator od skafandra i
sprawdziłem stan tego pierwszego. Był naładowany do połowy i mógł jeszcze długo
służyć jako transporter. Zapiąłem pasy i wyszedłem na skalną półeczkę. Poleciałem
ku najbliższej z zaobserwowanych wczoraj dróg. Po drodze zająłem się zegarkiem,
który zawsze noszę. Podawanie czasu jest jedynie marginalną funkcją tego
urządzenia. Parokrotne sprawdzenie znaków charakterystycznych i dotknięcie
prawego przycisku wystarczyło, aby wyświetliła się igła radiokompasu skierowana na
jaskinię. Zadowolony, bezgłośnie spłynąłem w dół.
Księżyc oświetlał okolicę w wystarczającym stopniu, toteż nie musiałem
posługiwać się latarką pokonując jardy dzielące moje lądowisko od drogi. Ostatni
kawałek drogi przebyłem, rzecz jasna, ze zrozumiałą ostrożnością. Jak okiem sięgnąć
- co w lesie nie jest nigdy sporą przestrzenią - było pusto. Sprawdziłem, z czego
zrobiono nawierzchnię. Okazało się, że z kamienia, bez śladu jakichkolwiek linii
przesyłowych czy energetycznych, całkiem nieciekawa.
Podniosłem się i ruszyłem w kierunku widzianego z góry miasta. Był to dość
powolny sposób poruszania się, ale wolałem oszczędzać niemożliwe tu do zdobycia
paliwo.
To, co nastąpiło potem, zawdzięczać mogłem tylko własnej beztrosce i
całkowitej nieznajomości zwyczajów tego świata. Rozmyślałem sobie właśnie o
Angelinie i o dzieciach, i o tym, że wszyscy oni istnieją teraz tylko w mojej pamięci,
co było nader przygnębiające, gdy minąwszy zakręt usłyszałem niespodziewanie
głośny ryk silników. Znajdowałem się najwyraźniej na zniwelowanym szczycie
wzgórza, gdyż stoki po obu stronach były dość strome i nie miałem żadnej
możliwości ucieczki poza uniesieniem się w powietrze. Tyle że tam zostałbym
natychmiast zauważony, gdyż zbliżające się pod górę światła nieomal już mnie
dosięgły. Byłem mocno oszołomiony i po prostu zaskoczony. Jedyne, co mogłem
zrobić, to paść na pysk w żwir pobocza. Zrobiłem to błyskawicznie i ukryłem twarz w
dłoniach. Ubranie miałem neutralnej, szarej barwy, była więc szansa, że mogę
pozostać nie zauważony.
Ryk zbliżał się, światła przemknęły po mnie; ryk oddalił się, a ja natychmiast
usiadłem i starałem się dojrzeć szczegóły konstrukcyjne tych dziwnych pojazdów,
które omal nie rozjechały mi głowy. Szczegółów nie zdążyłem zaobserwować,
wyglądały jednak na konstrukcje zbliżone do motocykli, z małym czerwonym
światełkiem z tyłu. Maszyny nagle zwolniły i zakręciły w moją stronę. Bez dwóch
zdań, tym razem należała mi się dwója z maskowania.
4
Jedną z moich naczelnych zasad było zawsze pozwolić innym na pierwszy
ruch, gdy sytuacja wyglądała niepewnie. Mogłem uciec, ale po pierwsze - oni mogli
mieć broń, a ja byłbym wówczas pięknym celem, po drugie zaś - nawet jeśliby mi się
to udało, to ktoś z pewnością zwróciłby baczną uwagę na ten rejon, a tego należało za
wszelką cenę uniknąć.
Odwróciłem się plecami, tak by ich reflektory mnie nie oślepiały, i spokojnie
poczekałem, aż mnie okrążą. Najlepiej byłoby dowiedzieć się od razu, czego chcą te
typy. Słuchałem ich rozmowy, ale niestety, ani jedno słowo z ich szwargotu nie było
mi znajome. Oni natomiast musieli się w końcu dogadać, gdyż jeden z nich zgasił
silnik, zlazł ze swego wehikułu i zbliżył się do mnie.
Przyjrzeliśmy się sobie z wyraźnym zainteresowaniem. Był niższy ode mnie,
ale wzrostu dodawał mu garnkowaty hełm z metalu zakończony ostrym szpikulcem.
Całość robiła niezbyt atrakcyjne wrażenie, zwłaszcza w połączeniu z resztą stroju,
który wykonany był z czarnego plastiku z błyszczącymi zamkami, łańcuszkami i
trupimi czaszkami.
- Kryz putzbki? - spytał w dość obraźliwy sposób. W odpowiedzi
uśmiechnąłem się, aby pokazać, że jestem pokojowo nastawiony, i odparłem
najcieplej, jak umiałem:
- Będziesz wyglądał jeszcze bardziej odrażająco po śmierci, która może cię
spotkać szybciej, niż myślisz, jeśli będziesz się do mnie tak odzywał.
Wyglądał na zaskoczonego. Następnie doszło do ostrej wymiany zdań z
pozostałymi. W wyniku konwersacji następny typ dołączył do mojego rozmówcy.
Musiał być bardziej bystry, gdyż pierwszą rzeczą, na którą zwrócił uwagę, był mój
zegarek. Inni też wlepili wzrok w urządzenie. Dzikimi wrzaskami objawili
zainteresowanie, które szybko zmieniło się w złość, gdy schowałem rękę za plecy.
- Prubl! - wrzasnął pierwszy, robiąc krok do przodu. W jego pięści coś
szczęknęło metalicznie i wyskoczyło z niej połyskujące ostrze. To był język, z
którego zrozumieniem nie miałem żadnego kłopotu, i to od paru dobrych lat. Niemal
się uśmiechnąłem. Nie ma tu nadmiaru sprawiedliwych, chyba że lokalne prawa
zezwalają używać broni wobec obcych w celu obrabowania ich. Teraz znałem mniej
więcej zasady i mogłem już z typkami porozmawiać.
- Prubl, prubl? - pisnąłem odskakując i podnosząc ręce w geście rozpaczy.
- Prubl, drubl! - odwrzasnął i skoczył na mnie.
- Jak ci się to podoba za prubla? - spytałem go uprzejmie, kopiąc w
nadgarstek.
Nóż poleciał w mrok, a on jęknął z bólu. Jęk szybko zmienił się w cichnący
charkot, gdy moja dłoń trafiła go w szyję. Do tego momentu oczy pozostałych
musiały już być zwrócone na mnie, więc odpaliłem wyciągniętą uprzednio zza
mankietu miniflarę i rzuciłem ją przed siebie, zamykając jednocześnie mocno oczy.
Zalała mnie fala gorąca, a gdy znów otwarłem powieki, widok przesłaniały mi
czerwone koła. Było to i tak niewiele w porównaniu z tym, jakie wrażenie wywarł ów
błysk na moich adwersarzach, którzy chwilowo byli zupełnie ślepi. Dowodziły tego
najrozmaitsze jęki i mamrotania. Żaden nie zwrócił na mnie uwagi, gdy wszedłem
pomiędzy nich, rozdając sprawiedliwie po kopniaku w najwrażliwsze miejsce.
Wszyscy zaczęli wrzeszczeć i latać w kółko, dopóki dwóch się nie zderzyło, co
zapoczątkowało z kolei niemiłosierną młóckę, gdyż obaj nie żałowali sił w
przekonaniu, że mają do czynienia ze mną. W tym czasie obejrzałem sobie ich
pojazdy.
Były dość dziwne: miały tylko dwa koła i żadnego żyra do stabilizacji,
pojedyncze siedzenie, na którym spoczywał kierowca i prowadząc pojazd,
utrzymywał go jednocześnie w równowadze. Nie wyglądały zbyt bezpiecznie i nie
miałem najmniejszej ochoty uczyć się nimi posługiwać.
Pozostawał problem, co mam zrobić z ich właścicielami. Nigdy nie zabijałem
bez potrzeby, toteż najprostsze rozwiązanie odpadało. Jeśli byli kryminalistami, a
wyglądali na takich, istniały minimalne szanse, że zameldują jakimkolwiek władzom
o tym, co ich tu spotkało.
I wtedy mnie olśniło. Przecież właśnie tacy jak oni byli dla mnie idealnym
źródłem informacji, to znaczy jeden tylko, reszta była w tej sytuacji zbędna. Najlepiej
nadawał się ten pierwszy, bo z jego przetransportowaniem miałbym najmniej
kłopotów. Zaczynał już wracać do przytomności, o czym świadczyły różne
nieartykułowane jęki, lecz rozduszona pod jego nosem kapsułka z gazem usypiającym
położyła kres tym mamrotaniem. Przypiąłem łańcuch, który zwisał mu z talii, do
mego oporządzenia i objąwszy faceta przyjacielskim uściskiem, włączyłem
grawitator.
Zanim przyszedł do siebie, miałem już gotowe wszystko, co niezbędne, by go
powitać. Musiałem go porządnie wytrzaskać po gębie, żeby doszedł trochę do
przytomności, a efekt był taki, że siadł i z jękiem złapał się za głowę. Ten gaz musiał
mieć widocznie jakieś uboczne działanie. Pamiętając jednak, jak ładnie przywitał
mnie nożem, nie dałem się ponieść samarytańskim instynktom. Nie trwało zresztą
długo, zanim zupełnie odzyskał świadomość i łypnął dziko na mnie i na urządzenia.
Potem gwałtownie podciągnął pod siebie nogi i jak dziki skoczył ku wyjściu.
Natychmiast jednak zwalił się z głuchym łoskotem na podłogę, gdy związany na jego
kolanach sznur, którego drugi koniec przymocowany był do ściany, podciął mu nogi.
- Koniec zabawy, zabieramy się do roboty. - Osadziłem go niezbyt delikatnie
na powrót pod ścianą i zapiąłem na jego przegubie drobiazg własnego pomysłu.
Wymyśliłem to i zrobiłem, gdy spał. Urządzenie było proste, ale skuteczne.
Zawierało czujnik z odczytem ciśnienia i ładunku elektrostatycznego skóry oraz
jeszcze parę innych mierników składających się na detektor kłamstwa, a do tego
nadajnik współdziałający z trzymanym przeze mnie w dłoni odbiornikiem. Zawierało
także otwarty obwód emitujący prąd o małym natężeniu. Nie użyłbym tych metod,
dobrych w laboratorium dla zwierząt, wobec człowieka, ale byliśmy w jego świecie i
istotne były tu jedynie jego zasady, a na dodatek nie miałem czasu. Kiedy zaczął
wrzeszczeć (a byłem pewien, że nie są to pochwalne hymny sławiące moją osobę),
nacisnąłem przycisk zamykając tym samym obwód. Kwiknął i trzasnął w skałę
(dobrze mu to wyszło, tyle muszę przyznać), gdy prąd przeszedł przez jego ciało. Nie
był to znów taki mocny prąd - sprawdziłem to wcześniej na sobie - lecz
wystarczający, by nikt nie miał ochoty odczuwać go dobrowolnie.
- Zaczynamy! - stwierdziłem. - Ale najpierw pozwolisz, że się przygotuję.
Gapił się na mnie w ciszy, gdy umieszczałem elektrody na skroniach i
uruchamiałem urządzenie.
- Kluczem jest słowo... - przyjrzałem mu się uważnie - wstrętny. Teraz
zaczynamy.
Obok mnie leżało parę dość prostych przedmiotów. Wziąłem pierwszy z
brzegu i trzymając przed sobą, powiedziałem głośno:
- Skała!
Po czym nastała cisza. Przerwałem ją naciśnięciem guzika, co spowodowało
nowy podskok i przerażone spojrzenie.
- Skała - powtórzyłem głośno i cierpliwie.
Trochę czasu zajęło mu zrozumienie, o co tu chodzi, lecz uczył się szybko. Co
prawda próbował okłamywać, ale z pomocą detektora i elektrod oduczyłem go tego
brzydkiego nawyku. W końcu doszedł do wniosku, że prościej będzie mi pomóc, przy
czym wziął to sobie do serca tak dosłownie, że szybko wyczerpały się moje zapasy
tutejszych przedmiotów. Przy wydatnej pomocy memogramu nowe słowa zostały
upakowane w mój i tak już przeładowany mózg, który zaprotestował dotkliwym
bólem głowy. Połknąłem pastylkę i zacząłem drugi etap nauki - przyswajanie
gramatyki i struktur.
Jak się nazywasz - pomyślałem i dodałem słowo-klucz wstrętny.
- Jak... nazwisko? - spytałem głośno, dochodząc jednocześnie do wniosku, że
jest to faktycznie nader nieciekawy język.
- Slasher.
- Moje... Jim.
- Puść mnie. Nie zrobiłem ci nic, nie?
- Najpierw nauka... odejść potem. Teraz powiedz, jaki rok.
- Co, jaki rok?
- Jaki rok teraz, durniu?!
Coś z pięć minut zajęło powtarzanie mu tego na różne sposoby, zanim sens
pytania przedarł się przez kamienne sklepienie jego czaszki. Zaczynałem się już
pocić, gdy w końcu go olśniło.
- Aaaa, rok. Siedemdziesiąty piąty. Dziewiętnasty czerwca 1975.
Dokładnie w celu! Przez ten cały szmat wieków i całą tę odległość dotarłem
dokładnie tam, gdzie chciałem. Postanowiłem solennie podziękować Coypu przy
pierwszej okazji, co - biorąc pod uwagę, że istniał tylko w mej pamięci - dało się
zrobić natychmiast. Podbudowany duchowo tą nowiną zabrałem się do dalszej nauki.
Do rana zużyłem trzy pastylki i byłem już w stanie obejść się bez memogramu. Mój
przymusowy wspólnik zapadł w sen, przemęczony wyraźnie trudami wielogodzinnej
sesji, co wykorzystałem, by wyłączyć i zdemontować łączącą nas aparaturę. Następ-
nie wziąłem stymulanta i przygotowałem śniadanie.
Slasher obudził się prawie na czas posiłku, ale zjadł dopiero wtedy, gdy
zobaczył, że ja pierwszy jem. Nie bardzo mu się dziwiłem, bo racje desantowe,
którymi dysponowałem, nie wzbudzały ani specjalnego zaufania, ani apetytu. W
końcu obaj czknęliśmy sobie uczciwie, a on, po dokładnym obejrzeniu tego, co z
mojego wyposażenia leżało na wierzchu, zdecydował się odezwać.
- Wiem, kto ty jesteś! - oświadczył z mocą.
- No to mi powiedz.
- Jesteś z Marsa!
- Co to Mars?
- Planeta, tu, blisko.
- Może i masz rację, ale to i tak nieważne. Pomożesz mi zdobyć forsę?
- Mówiłem ci, że jestem na warunku! Jak mnie dupną, to zapuszkują mnie bez
gadania!
- Nie łam się! Trzymaj się mnie, a nikt cię nie ruszy. Będziesz pływał w
forsie. Masz jakąś przy sobie? Chcę zobaczyć, jak to wygląda.
- Nie! - zaprzeczył, macając się jednocześnie po wybrzuszeniu spodni.
Tak proste kłamstwa nauczyłem się rozszyfrowywać bez użycia techniki, toteż
zamiast tracić czas na dyskusje zaoferowałem mu trochę gazu nasennego i ze
spokojem przetrząsnąłem kieszenie. Ta, po której się macał, była prymitywnie ukryta
wewnątrz spodni i zawierała zgniecione kawałki brudnego i zatłuszczonego papieru z
zielonym nadrukiem. Bez wątpienia to właśnie była owa forsa, której - jak twierdził -
nie miał.
Przyjrzałem się jej i po paru chwilach śmiałem się jak szalony. Ani śladu
fizycznych, chemicznych czy promieniotwórczych identyfikatorów. Zwykły
zadrukowany papier z wtopionymi nićmi jakiegoś metalu, nie stanowiący żadnego
problemu dla duplikatora. Gdybym go miał... zaraz, zaraz, a skąd niby wiem, że go
nie mam? Pod koniec zrobili przecież ze mnie choinkę i wieszali wszystko, co było
pod ręką. Pogrzebałem w stercie ekwipunku i znalazłem przenośny model
turystyczny. Co prawda - papieru z niego nie byłem w stanie wydobyć, ale po
kilkunastu próbach miałem odpowiedniej grubości i struktury folię, która na
pierwszy, a nawet na drugi rzut oka niczym nie różniła się od oryginału.
Największym nominałem, jaki miał Slasher, była dziesiątka, toteż skopiowałem parę
razy właśnie ten świstek. Efekt był całkiem zadowalający. Co prawda, wszystkie
banknoty miały ten sam numer, ale z własnego doświadczenia wiedziałem, że ludzie i
tak nie oglądają dokładnie pieniędzy, które dostają.
Tak oto nadszedł historyczny moment mojej penetracji społeczeństwa tej
prymitywnej planety Ziemi - nazwa zresztą nie była do końca właściwa i miała też
inne znaczenia. Zabrałem wyposażenie, które mogło przydać się w najbliższej
przyszłości i widząc nieprzytomnego Slashera, ruszyłem w dół, ku powierzchni
jeziora. To, co zostało w grocie, i tak mogłem zawsze zabrać, nie lubiłem jednak się
przeciążać. Mój pasażer chrapał, aż echo niosło, co w połączeniu ze wzmożonymi
obecnie odgłosami ruchu na drodze zmusiło mnie do schronienia się w lesie. Tam też
zakopałem co zbędne, oznaczając to miejsce na wszelki wypadek kierunkowym
nadajnikiem, i obudziłem Shlashera.
- Co... czego? - wymamrotał, gdy zadziałało antidotum. Rozejrzał się
zbaraniałym wzrokiem po otaczającym lesie.
- Zbieraj dupę w troki. Zjeżdżamy stąd! - poinformowałem go uprzejmie.
Jakoś udało mu się utrzymać pion, ale po dwóch krokach wlazł na mnie w
półprzytomnej malignie. Cóż, trzeba było uciec się do skuteczniejszych metod.
Podsunąłem mu pod nos plik banknotów.
- Jak ci się to podoba?
Zaiste, skutek był magiczny. Oprzytomniał od razu.
- Aaa... ale mówiłeś, że nie masz waluty?
- Nie miałem, więc sobie zrobiłem - oświeciłem go. - Są dobre?
- A p...pewno, nigdy nie widziałem lepszych. - Ocenił okiem zawodowca. -
Tylko że mają ten sam numer. Poza tym prima zielki.
Był to cały komentarz. Wychodziło na to, że znalazłem sobie idealnego
kumpla - bez wyobraźni i z małą ilością skrupułów. Sam fakt, że miałem forsę,
uspokoił wszelkie jego obawy co do mojej osoby, toteż idąc poboczem pogrążyliśmy
się w gorącej dyskusji na temat, jak zwiększyć nasz zapas gotówki.
- Twoje ciuchy są fest, ale z daleka. Musisz mieć coś ludzkiego do łażenia. Za
tą górką jest sklep. Poczekasz tu sobie, a ja kupię, co trza. I może skombinuję jakiś
wózek, bo łażenie na piechtę to nie na moje zdrowie.
Jak powiedział, tak zrobił, ale po wózek poszliśmy razem. Oprócz sklepu była
tu jakaś fabryczka zasmradzająca w straszliwy sposób powietrze. Jej zaletą natomiast
był parking. Stało tam kilkanaście różnobarwnych pojazdów na gumowych kołach.
Idąc za przykładem Slashera, zgiąłem się wpół i ruszyłem za nim pod osłoną masek.
Zatrzymaliśmy się przy maszynie o miłej sylwetce i buraczkowym kolorku. Mój
towarzysz pomajstrował trochę przy jej drzwiach pogiętym drutem, potem to samo
zrobił z maską wozu. Otworzył oba otwory i aż gwizdnął z zachwytu. Na mój
skromny gust nie było się z czego aż tak cieszyć - prymitywny silnik spalinowy i tyle
- ale on był innego zdania, co wytłumaczył mi podczas łączenia kabli, którą to
czynność nazywał braniem na styk.
- Nowy model z turbosprężarką. Prawie nówka. Ma pewnie ze trzy setki koni.
Właź szybko do środka i spieprzamy, zanim ktoś się do nas doczepi.
Lekko oszołomiony wlazłem, gdzie kazał. Z wcześniejszej rozmowy
wiedziałem, że koń to dość duży czworonóg, a tutaj miejsca pod maską było dość
mało. Jedynym wytłumaczeniem, jakie przychodziło mi do głowy, była
miniaturyzacja zwierząt, ale nie wyglądało mi to na rozwiązanie sensowne. W
każdym razie pojazd był szybki. Slasher przekładał co chwila jakąś dźwignię w
podłodze, dusił pedały i kręcił sporym kołem, co w efekcie wyprowadziło nas na
główną drogę, i to bez niezdrowej aktywności za plecami. Bardzo uważnie
obserwowałem, co robi i jak mu się to udaje, że cały czas jedzie gdzie chce, nie
przestałem jednak zasięgać informacji w najistotniejszej obecnie kwestii.
- Słuchaj no, gdzie tu trzymają jakąś większą forsę? Wiesz, jakieś takie
zamknięcie ze strażnikami.
- Chodzi ci o bank? Takie z mocnymi ścianami, potężnymi sejfami i kupą
strażników dookoła i w środku. Jeden taki jest w każdym większym miasteczku.
- A im większe miasto, tym większy bank?
- Pewno.
- No to jedziemy do najbliższego dużego miasta i szukamy największego
banku w okolicy. Potrzebuję dużo forsy, i to z dużym przyspieszeniem. Tak zatem,
jak sądzę, musimy to zrobić jeszcze tej nocy.
- Świrujesz? - Slasher był najwyraźniej wstrząśnięty. - Oni tam mają
najnowsze systemy alarmowe.
- Mam gdzieś ich technikę z epoki króla Ćwieczka. Znajdź mi miasto z
bankiem i coś do żarcia. Całą resztę biorę na siebie. Mogę ci tylko powiedzieć, że
jeszcze dziś w nocy staniemy się bardzo bogaci.
5
Prawdę mówiąc, nigdy nie obrabowałem banku z większą łatwością.
Budynek, który wybrałem, leżał w samym środku miasta o uroczyście brzmiącej
nazwie Hartford. Wzniesiono go z szarego kamienia, a wszystkie okna miały
imponującej grubości kraty. Drzwi były podobnie zaopatrzone. Dla równowagi
jednak dwie boczne ściany były wspólne z sąsiednimi budowlami. Szczury mają to do
siebie, że raczej rzadko wchodzą przez główne wejście.
Był wczesny wieczór, gdy zaczęliśmy. Slashera doprowadziło to do rozstroju
nerwowego, mimo że wchłonął przedtem dużą ilość niskoprocentowego napoju
alkoholowego.
- Po cholerę się spieszyć? - argumentował. - Za dużo wiary łazi po ulicach.
- Właśnie tak jest dobrze. Nikt nie zwróci uwagi na dwóch więcej. Teraz
zaparkuj za rogiem i przynieś torby!
Swoje narzędzia miałem w gustownej walizeczce, Slasher zaś taszczył torby
na gotówkę.
Budowla na lewo od banku wyglądała na ciemną i opuszczoną, toteż tam
właśnie skierowałem swoje kroki. Drzwi zewnętrzne były, rzecz jasna, zamknięte, co
przy tego typu zamku (sprawdziłem go za dnia), nie stanowiło żadnego problemu.
Wystarczył zagłuszacz alarmu w lewej dłoni i wytrych w prawej. Otworzyłem je tak
łatwo, że Slasher nie musiał nawet zwalniać kroku. Żywa dusza na ulicy nie zwróciła
na nas uwagi. Za tymi drzwiami był szeroki korytarz wiodący przez cały budynek. Po
przejściu przez pół tuzina drzwi (równie łatwo jak przez pierwsze) doszliśmy do biura
na samym końcu, przy murze.
- Ten pokój sąsiadować powinien z bankiem i właśnie zamierzam to
sprawdzić - poinformowałem wspólnika.
Pogwizdując zabrałem się do roboty. W tym świecie był to mój debiut i nie
zamierzałem zamienić go w benefis. Tym bardziej że obrabowanie banku jest
najbardziej satysfakcjonującym zjawiskiem tak dla osoby bezpośrednio
zainteresowanej, jak i dla ogółu środowiska. Ten, kto wykonuje robotę, dostaje
gotówkę; społeczeństwo zaś ma w udziale zysk z puszczania jej na rynek, co z kolei
polepsza stan ekonomii, dostarcza rozrywki i ogólnie ożywia koniunkturę. A policja
ma przynajmniej okazję wykazać swą wartość (najczęściej bardzo niską). Jednym
słowem, pożytek dla wszystkich. No i nikt przy tej okazji niczego nie traci, gdyż bank
jest ubezpieczony, a firma ubezpieczeniowa operuje takimi kwotami, że i tak odbije
sobie stratę prawie w całości. W najgorszym wypadku dywidendy wypłacone pod
koniec roku będą nieco mniejsze. Zaiste, niewiele to za tyle korzyści. Praktycznie
występowałem w roli dobroczyńcy społeczeństwa, gdy sprawdzałem sonarem ścianę.
Wykazał dużą pustą przestrzeń po drugiej stronie. Zmysł lokalizacyjny mnie nie
zawiódł.
W samej ścianie była kupa różnych kabli i rur - częściowo użytkowych,
częściowo na pewno alarmowych. Oznaczyłem na murze ich przebieg i okazało się,
że nie cała ściana jest nimi wypełniona, co było zresztą sprzeczne z zasadami
budownictwa komunalnego. Wybrałem najporęczniejszą wolną przestrzeń i
wskazałem ją Slasherowi.
- Tedy wejdziemy!
- Jak chcesz wejść przez ścianę? - Najwyraźniej był typowym gościem
żywiącym mieszane uczucia: radość na myśl o gotówce i panika wobec perspektywy
złapania.
- Nikt nie zamierza, przez nią włazić, ofiaro - oświadczyłem z masserem w
ręce. - Przekonamy ją, by sama się przed nami otworzyła.
Nie miał oczywiście pojęcia, o czym mówię, ale wygląd massera musiał go
przekonać. Nastawiłem urządzenie na rozszerzanie wiązań międzycząsteczkowych i
przejechałem nim wzdłuż wybranego kawałka ściany. Po czym spokojnie wyłączyłem
i schowałem maszynkę.
- Gówno, nic się nie stało! - skomentował.
- No to teraz się stanie - mówiąc to nadusiłem centralny punkt tak
spreparowanego muru.
Z cichym świstem ściana sypnęła się w dół zmieniając się w szary,
nieszkodliwy pył.
Zaglądaliśmy do rzęsiście oświetlonego wnętrza banku. Od strony ulicy
zasłaniały nas przezornie wysokie lady, za którymi normalnie siedzieli urzędnicy.
Byłem zresztą wdzięczny tutejszym budowniczym za ich staromodne
przyzwyczajenia i umieszczenie sejfów w piwnicy. Poniżej poziomu ziemi byliśmy
całkowicie osłonięci przed natrętami z zewnątrz i nie musieliśmy już nigdzie łazić na
czworakach. Na drodze stały tylko stalowe drzwi i kraty o tak prostych zamkach, że
aż wstyd wspominać. Drzwi skarbca wyglądały co prawda bardziej imponująco, lecz
zamek miały najprymitywniejszy ze wszystkich.
- Zobacz no - poinformowałem radośnie Slashera. - Tu jest zamek czasowy,
który ma je otworzyć automatycznie o którejś tam godzinie rano.
- Wiem - odparł załamany. - Spieprzajmy stąd w podskokach, zanim alarm
się...
Zanim zdążył dobiec do schodów, podstawiłem mu zgrabnie nogę i
przytrzymawszy w pozycji horyzontalnej, wyjaśniłem spokojnie, o co chodzi.
- To jest właśnie to, czego oczekują od nas ci, którzy go zainstalowali, ty
półgłówku. Tymczasem wszystko, co my musimy zrobić, to przekonać zegar, że jest
już rano.
- Nie da się! On jest ukryty za paroma calami stali! Skąd mógł biedak
wiedzieć, że zwyczajny manipulator używany przez każdego technika może
przenikać przez grubsze ściany. Kiedy przekręciłem mechanizm, drzwi otworzyły się
z lekkim poświstywaniem, a oczka mojego wspólnika omal nie wyszły z orbit.
- Dawaj torby - zarządziłem wchodząc do sejfu.
Pogwizdując radośnie, napełniliśmy je paczkami banknotów, które opatrzone
były jeszcze banderolami. Slasher okazał się szybszy, toteż kończyłem załadunek
przy akompaniamencie jego niecenzuralnego mamrotania o mojej powolności.
- I po co te nerwy? - spytałem, zamykając walizeczkę z narzędziami. - Na
wszystko jest czas, jeśli tylko robi się to prawidłowo.
Właśnie kończyłem sprzątać po sobie, gdy wskaźnik alarmu podskoczył i
stanął w połowie skali. Ciekawostka przyrodnicza! Sprawdziłem urządzenie i
rozejrzałem się po sali. Slasher stał przy przeciwległej ścianie i zaglądał do jednego z
ustawionych pod nią metalowych pudeł.
- Cóż tam robisz? - spytałem go najcieplej, jak tylko umiałem.
- Zapuszczam żurawia, czy nie ma w depozytach jakichś świecidełek do
zabrania.
- Aha. A czy nie wydaje ci się, że powinieneś najpierw spytać, czy możesz to
zrobić?
- Sam to umiem! - warknął.
- Zgadza się. Tyle tylko, palancie, że ja zrobiłbym to bez uruchamiania
cichego alarmu na najbliższym posterunku - stwierdziłem wściekle. - Co ty, kretynie,
właśnie zrobiłeś!
Jego twarz przybrała niezdrowy, szary odcień, a ręce zatrzęsły się tak, że
wypuścił kasetę, która z hukiem wystrzału spadła na betonową podłogę. Na ten
dźwięk podskoczył i pochylił się, by ją zabrać.
- Zidiociały kretyn! - warknąłem, kopiąc go zdrowo w ochoczo wystawiony
cel. - Bierz bambetle i spierdalaj do wozu. Zapuść silnik. Zaraz tam będę.
Ruszył po trzy stopnie, uskrzydlony najwyraźniej myślą o zbliżających się
glinach. Podążyłem za nim, tyle że stateczniej, zamykając, co tylko się dało zamknąć,
aby utrudnić życie policji. Zauważą oczywiście, że ktoś się włamał, ale zanim
sprowadzą szefa, by otworzył skarbiec, będziemy już daleko, a do tego czasu głowić
się będą, czy doszło do rabunku.
Ale gdy wyszedłem na górę, usłyszałem pisk opon, a przez okazałe okno
zobaczyłem hamujący patrolowiec. Faktycznie byli dobrzy. Niebywałe zjawisko, jak
na tak prymitywne społeczeństwo. Albo właśnie normalne, to mogła być
prawidłowość - tu przestępstwo było chlebem powszednim, a nie rzadkością, jak w
moich czasach. Obojętnie jednak, jaka była tego przyczyna, nie traciłem już czasu na
filozofowanie. Gdy przełaziłem przez dziurę, usłyszałem chrobot kluczy w
zewnętrznych drzwiach. Oni weszli, ja wyszedłem. Jedno krótkie spojrzenie na ulicę
upewniło mnie, że wszyscy nowo przybyli weszli do banku, a przy drzwiach
zgromadziło się tętniące aplauzem i nieustannie rosnące zbiegowisko. Zaiste, było to
nader miłe z ich strony. Mając ich plecy, zwrócone w moją stronę, za jedynych
świadków, zamknąłem drzwi i statecznym krokiem podążyłem za najbliższy
narożnik.
Mój idiota miał rzeczywiście niezły szwung w nogach. Może zresztą doszedł
do wniosku, że lepiej mieć całą forsę, a nie forsę i gliny na karku, gdy bowiem przy
akompaniamencie policyjnych gwizdków (te neolityczne gliny były faktycznie
szybkie) dopadłem zakrętu, oczom moim ukazała się pusta ulica.
Slasher zdecydował najwyraźniej, że dość już się napracował jak na jeden
wieczór, i zostawił mnie sam na sam z miejscowymi stróżami ładu i porządku
publicznego.
6
Nie twierdzę, żebym był stworzony z czegoś twardszego niż reszta ludzkości.
Jednakże sytuacja, w jakiej się znajdowałem - trzydzieści dwa tysiące lat w
przeszłości, z ładunkiem skradzionej gotówki pod pachą i policją depczącą mi po
piętach - mogła każdego doprowadzić do lekkiej paniki. Tylko fakt, że była to raczej
znana mi sytuacja (z mojej własnej przeszłości, naturalnie) utrzymywał mnie na
chodzie i nie pozwalał rozbiec się moim myślom.
Za parę sekund zza rogu wypadnie pościg, a radio już w tej chwili trzeszczało
bez wątpienia od poleceń, żeby odciąć mi drogę ucieczki. Uratować mogła mnie tylko
moja własna głowa. Trzeba jej zresztą oddać, że robiła, co mogła. Zanim jeszcze
przeszedłem pięć kroków, mój plan był opracowany do ostatniego szczegółu,
przepisany na czysto i przekazany do realizacji.
Pierwszą rzeczą było zniknąć z tej ulicy. Wpadłem do najbliższej bramy, w
dziurkę od klucza wpakowałem ładunek i odsunąłem się. Z hukiem wyleciała i
futryna, i zamek. Gwizdy i chrapliwe wrzaski za plecami upewniły mnie, że wyczyn
ten nie spotkał się z aplauzem ścigających. Za drzwiami był dość długi korytarz.
Stałem właśnie na jego drugim końcu, gdy zza zdemolowanych drzwi wyjrzały
twarze dwóch niezbyt pewnych siebie gliniarzy. Uniosłem ręce do góry.
- Nie strzelać! - wrzasnąłem. - Poddaję się! To wszystko przez złe
towarzystwo, w jakie wpadł jedyny syn mojego ojca!
- Nie ruszaj się, albo cię podziurawimy - warknął uszczęśliwionym głosem
jeden z nich, świecąc mi latarką po oczach.
Nie ruszyłem się. Stałem sobie spokojnie z podniesionymi rękami w chwili,
gdy światło zatańczyło na ścianie i rozległ się przyjemny dla ucha łoskot dwóch
padających ciał. Nie było w tym nic dziwnego. W korytarzu było więcej gazu
usypiającego niż powietrza.
Oddychając przez umieszczone w nozdrzach filtry, stałem się teraz tytanem
pracy. Najszybciej jak mogłem odarłem z mundurka gliniarza, który podobny był
nieco sylwetką do mnie, i naciągnąłem pospiesznie ten łach na moje ubranie. Potem
pozbierałem jeszcze jego broń i moje rzeczy i ruszyłem ku wyjściu.
Zza uchylonych okien wyglądali mieszkańcy - po części przestraszeni, po
części zbulwersowani zaistniałą sytuacją. Przy narożniku natrafiłem na następny wóz
policyjny, czego zresztą się spodziewałem, zwykle bowiem w wypadku napadu na
bank liczba potrolowców w takiej okolicy gwałtownie wzrasta.
- Mam forsę - poinformowałem postać za kierownicą. - Odnoszę ją do banku.
Zagnaliśmy ich w ślepy zaułek. Za tymi drzwiami. Idźcie tam i pomóżcie.
Zachęta była zbędna, gdyż gość wyrwał jak dźgnięty ostrogą. Przy
kilkuosobowym audytorium wrzuciłem bagaże na przednie siedzenie i wlazłem za
kierownicę.
- Skończyły się żarty, zaczęły się schody - mruknąłem, gapiąc się na nie znaną
mi aparaturę.
Ilość tego drobiazgu była wystarczająca, by zapełnić średniej klasy planetolot.
Na dodatek ich przeznaczenie nie było mi znane. Zaczynałem się pocić. Potem jednak
dostrzegłem małą dziurkę, jakby stworzoną dla klucza, i przypomniałem sobie, że
Slasher mówił coś o uruchomieniu wozu bez kluczyka. Syreny wyły ze wszystkich
stron, podczas gdy ja gorączkowo przetrząsałem wszystkie kieszenie mojego nowego
przyodziewku.
Klucze! I to cały pęk. Klnąc na czym świat stoi, wypróbowałem je po kolei,
dopóki nie dotarło do mnie, że są zbyt duże jak na ten otworek. Na zewnątrz jacyś
gapie zainteresowali się już moimi posunięciami i przysuwali się właśnie bliżej.
- Do tyłu! - ryknąłem i dla dodania powagi moim słowom wyciągnąłem broń z
kabury.
Najwidoczniej była nie zabezpieczona, a ja nadusiłem nie to, co trzeba.
Huknęło straszliwie, a urządzenie, które to sprawiło, wyleciało mi z dłoni
wytwarzając przy okazji chmurę dymu. Coś jakby metalowy pocisk przebiło dach i
poczułem się, ogólnie mówiąc, głupio. Jedynym pożytkiem był fakt, że widownię
wymiotło i to błyskawicznie. Wraz z ich pospiesznym odwrotem zbliżył się do mnie,
równie skwapliwie, inny wóz. Miałem niejasne wrażenie, że sprawy toczą się nie tak,
jak powinny.
Klnąc pod nosem, rzuciłem się na poszukiwania. Gdzieś tu muszą być w
końcu te cholerne klucze! Policyjny samochód zatrzymał się tuż za mną i usłyszałem
trzask otwieranych drzwiczek. W tym właśnie momencie moją uwagę przykuł lekki
błysk stali w skrytce na drzwiach. Para kluczyków, z których jeden pasował idealnie
do otworu w tablicy rozdzielczej. Stało się to właśnie wtedy, gdy dwóch kolejnych
przedstawicieli prawa zbliżało się już do obu burt mojego wozu.
- Co tu się dzieje?! - krzyknął najbliższy, gdy przekręciłem znaleziony
kluczyk i silnik zaskoczył z rykiem.
- Kłopoty! - odwrzasnąłem, walcząc z wystającą z podłogi dźwignią.
- Wyłaź! - odparł, wyciągając broń.
- Sprawa życia i śmierci! - krzyknąłem załamującym się głosem i wdusiłem
jeden z wystających z podłogi pedałów tak, jak robił to Slasher.
Silnik ryknął, opony pisnęły i wóz ruszył. Tyle że w niewłaściwą stronę, bo do
tyłu. Nastąpił głośny trzask i brzęk tłuczonego szkła. Złapałem za dźwignię. Jeden z
gliniarzy pojawił się przed wozem, ale odskoczył błyskawicznie, gdy znalazłem
właściwą kombinację i wóz ruszył z rykiem prosto na niego. Przed maską
rozpościerała się teraz gładka i pusta przestrzeń, toteż ruszyłem w drogę.
W drogę, lecz z glinami na ogonie. Zanim skręciłem za róg, ruszył za mną ten
tak nieuprzejmie potraktowany przed chwilą wóz. Na jego dachu migotały kolorowe
światełka, syrena wyła, aż uszy bolały. Jedną ręką usiłowałem utrzymać kierownicę
tak, by jechało toto w miarę prosto, drugą zaś wduszałem różne przyciski i
przesuwałem dźwigienki. Dawało to efekty różnorodne, acz nie zawsze zamierzone.
Ot, coś spryskało mi przednią szybę, coś zaczęło grać, aż w końcu miałem moje
własne światła i syrenę na pełnych obrotach.
Rwaliśmy tak przed siebie w duecie i zaczęło mi się wydawać, że nie jest to
najwłaściwszy sposób ucieczki. Gliniarze znali miasto, a ja nie; mieli radio, ja
wprawdzie też, ale zupełnie bezużyteczne. Oni zaś z pewnością zorganizowali na
mojej drodze jakiś komitet powitalny czy inną miłą niespodziankę.
Ledwo to ostatnie do mnie dotarło, skręciłem gwałtownie w najbliższą
przecznicę. Z uwagi na to, że jechałem ciut szybciej, niż powinienem, odbyło się to
przy akompaniamencie pisku opon i szorowania blachą po murze, ale w końcu
znalazłem się, gdzie chciałem. Pościg zwolnił, nie mieli widocznie takiego zacięcia
dramatycznego jak ja. Nadal trzymali się jednak za mną, wzięli nawet jeszcze jeden
zakręt. Oba były w prawo i teraz, w ten oto prosty sposób, wracałem tam, skąd
przybyłem, czyli na scenę zbrodni.
Było to zresztą najbezpieczniejsze wyjście. Ledwie migając światłami i wyjąc
jak potępieniec, wpadłem w ulicę przed bankiem, zniknąłem w młynie, na który
składało się coś z pół tuzina podobnych wozów, kręcących się w kółko i nieustannie
blokujących sobie wzajemnie drogę.
Robiłem, co mogłem, by uatrakcyjnić to widowisko, które i tak miało swój
urok, dzięki pikantnym wiązankom i malowniczemu wygrażaniu pięściami. Szczerze
żałowałem, że w momencie największego bałaganu musiałem wycofać się cichcem za
najbliższy róg. Tu, w spokoju sprawdziłem, czy rzeczywiście jestem sam,
wyłączyłem efekty specjalne i ruszyłem statecznie ulicą, szukając szczęścia.
Nie zamierzałem tak naprawdę uciekać wozem policyjnym, to byłby
najgłupszy z moich pomysłów, toteż wypatrywałem okazji, by pozbyć się samochodu
i dostać się do jakiejś prawdziwej oazy spokoju. Oazy luksusowej. Nigdy nie lubiłem
robić rzeczy połowicznie. Niezbyt daleko znalazłem nawet takie miejsce, zalane
powodzią świateł i reklam. Hotel, sadząc po wyglądzie, należał do najlepszych.
Inaczej mówiąc, miejsce, w którym nikt nie powinien mnie szukać. Taką
przynajmniej miałem nadzieję.
Skręciłem w boczną uliczkę, zaparkowałem wóz, zdjąłem uniform i złapawszy
torby, ruszyłem ku wyjściu. Nie zapomniałem przedtem, rzecz jasna, upchnąć jednej
garści banknotów w kieszeni. Gdy znajdą wóz, powinni wpaść na genialny pomysł, że
zmieniłem pojazdy i automatycznie objąć poszukiwaniami większy obszar.
- Hej, ty! - wrzasnąłem na umundurowanego faceta sterczącego przy
drzwiach. - Weź bagaże.
Mój ton był obraźliwy, a maniery chamskie, toteż powinien dać mi chociaż w
pysk lub wręcz zignorować. Zapobiegłem temu, wsuwając mu w łapę papier o
sporym nominale. Rzut oka na liczbę wystarczał, by facet porzucił wszelkie złe myśli
i z obleśnym uśmiechem złapał obie moje walizy. Mając go za plecami, wkroczyłem
do środka.
Ciemne drewno, puszyste dywany, dyskretne oświetlenie, piękne kobiety w
towarzystwie brzuchatych facetów - bez wątpienia było to właściwe dla mnie miejsce.
Co prawda, na widok mojego przyodziewku parę osób uniosło w zdumieniu brwi, ale
zignorowałem to i podążyłem zdecydowanie ku recepcji. Stojący tam siwowłosy
jegomość spojrzał na mnie sponad patrycjuszowskiego nosa i fizycznie poczułem, jak
rośnie w nim odraza wobec mojej osoby. Rzuciłem na ladę zwitek banknotów i
poinformowałem go chłodno:
- Masz szczęście spotkać bogatego, ale ekscentrycznego milionera. To dla
ciebie.
Gotówka zniknęła szybciej, niż zdążyła się pojawić.
- Właśnie wróciłem z dziczy i chcę tu dostać najlepszy pokój, jaki macie.
- Coś dałoby się zrobić, ale wolny jest tylko Apartament Królewski, a jego
cena...
- Nie zawracaj sobie głowy drobiazgami. Weź to i daj mi znać, jak zabraknie
na rachunek.
- Jak pan sobie życzy. Gdyby był pan jeszcze tak uprzejmy i podał mi swoje
nazwisko...
- A ty jak się nazywasz?
- Ja? Roscoe Amberdexter.
- Co za zbieg okoliczności! To także moje nazwisko, ale możesz się do mnie
zwracać sir. Musi tu być dość popularne. W każdym razie możesz się za mnie
podpisać, skoro obaj tak samo się nazywamy... - Przysunąłem się do niego i
szepnąłem: - Nie chcę, żeby ktoś wiedział, że tu jestem. Ledwie się gdzieś
zatrzymam, już mam na karku kupę ludzi. Jakby właściciel chciał dalszych
informacji, przyślij go do mnie.
Zamiast informacji dam mu i tak tylko gotówkę - pomyślałem - ale nie sądzę,
żeby robiło mu to jakąś różnicę.
Z całą kurtuazją zostałem doprowadzony do pomieszczenia, poinformowany
dokładnie, co i jak się wdusza i włącza. Cały sztab fagasów pootwierał przede mną
wszelkie możliwe drzwi, zamówił zapasy spożywcze i opuścił lokal z zadowolonymi
minami i pęczniejącymi kieszeniami. Gdy zostałem wreszcie sam, włożyłem
największą torbę do szafy, otworzyłem mniejszą i zamarłem.
Igła detektora pola energii czasowej wskazywała trzy czwarte mocy i
skierowana była na mur, w którym wbudowane było okno.
7
Zatrzęsło mną, gdy kładłem detektor na podłodze. Siła pola wynosiła 117,56,
czego nie omieszkałem zanotować, po czym patrząc wzdłuż osi wyznaczonej przez
igłę, zbliżyłem się do okna i zaznaczyłem na jego ramie kobylaste X. Następnie
sprawdziłem wszystko raz jeszcze. W czasie tego drugiego testu igła zaczęła się
wahać, po czym spadła do zera.
Ale to były detale. Najważniejsze, że ich miałem. Operowali z tego miejsca i
czasu, a skoro użyli generatora raz, to użyją go ponownie. Tylko że wtedy będę już na
nich czekał. Pierwszy raz od chwili pojawienia się w tym zapomnianym przez Boga i
cywilizację świecie poczułem nikły promyk nadziei ogrzewający mnie od środka. Z
tym też uczuciem wziąłem prysznic i tabletkę, po czym udałem się na dobrze
zasłużony odpoczynek.
Obudziłem się z odczuciem bliższej i dokładniejszej, niż przed zaśnięciem,
przynależności do gatunku ludzkiego. W sąsiednim pokoju zgromadzona została dość
interesująca kolekcja butelek, toteż z napełnioną szklanką zasiadłem przed srebrnym
ekranem urządzenia zwanego tu telewizorem. Domyślałem się już od dawna, że moja
znajomość tubylczego języka jest dość niepewna, i miałem szczery zamiar posłuchać
kogoś, kto władał jego doskonalszą i pełniejszą postacią.
Było to jednak dość trudnym zadaniem. W oglądanym przeze mnie programie
brakowało podziału na kanały edukacyjne i rozrywkowe.
Znalazłem jakąś sztukę historyczną, w której bohaterowie nosili
szerokoskrzydłe kapelusze i poruszali się konno, ale cały ich słownik nie przekraczał
stu słów, a i tak większość z tych inteligentów została zastrzelona, zanim
zrozumiałem, o co im chodzi. Broń grała zresztą dość istotną rolę w większości
tutejszych dramatów, które obejrzałem, choć w wielu wypadkach doprawione to było
jeszcze sadyzmem i innymi zboczeniami. Najrozmaitsze mordy zajmowały ludziom
tyle czasu, że jedynym przejawem innych uczuć był przelotny pocałunek.
Na dodatek akcja była dość trudna do śledzenia, gdyż co chwila przerywano ją
krzykliwymi reklamami różnych dóbr konsumpcyjnych. Po pięciu godzinach takiej
mieszanki, która doprowadziła do minimalnego zwiększenia mojej znajomości
języka, wyłączyłem pudło zniechęcony i udałem się do kąpieli w osobnym
pomieszczeniu, wypełnionym eksponatami muzealnymi ilustrującymi historię
kanalizacji.
Następnie spora gromadka służby hotelowej została rozpędzona po sklepach
(z dużą ilością gotówki, rzecz jasna) i moje szafy zapełniły się zestawem potrzebnych
ubrań i drobiazgów wraz z odpowiednimi torbami do ich przewozu. Jako dodatek
specjalny zafundowałem sobie komplet map, urządzenie zwane kompasem
magnetycznym i podręcznik z zasadami nawigacji. Wyznaczenie kierunku, obliczenie
odległości i przeniesienie tego wszystkiego na mapę okolicy było już dość łatwym
zadaniem. Gdy uporałem się z tym po dwóch godzinach, znałem już mój cel: dużą
aglomerację miejską, bardzo dużą, prawdę mówiąc, największą na całej mapie.
Nazywali ją tutaj Nowy Jork. Co prawda, nigdzie nie znalazłem Starego
Jorku, ale to już mnie nie obchodziło. Wiedziałem, gdzie muszę się udać.
Opuszczenie hotelu porównywalne było tylko z abdykacją monarchy i w
żadnym wypadku nie miało nic wspólnego ze zwykłym zwolnieniem pokoju przez
klienta. Wynajęty wóz zawiózł mnie i stertę bagaży na lotnisko, gdzie uświadomiłem
sobie, doznając przy tym niemiłego szoku, że tutejsze władze - w przeciwieństwie do
mnie - nie zapomniały o niedawnym obrobieniu banku.
- Otwórz no to! - polecił urzędas w uniformie.
- Zapomnieliście dodać ”proszę pana” - zwróciłem mu słodko uwagę,
zauważając, że tej samej procedurze poddawani są wszyscy wyjeżdżający. - A mogę
spytać, czego szukacie?
- Pieniędzy - odparł już uprzejmiej. - Był skok na bank.
- Obawiam się, nie mam ze sobą zbyt dużej kwoty - stwierdziłem, tuląc do
siebie torbę z gotówką.
- Te są w porządku - sapnął kończąc przegląd moich waliz. - Zobaczymy
jeszcze ostatnią.
- Nie tutaj, jeśli pan łaskaw. Jestem urzędnikiem rządowym, w tej torbie są
ściśle tajne papiery! - To był tekst zerżnięty żywcem z jednego z tych kretyńskich
programów TV, ale poskutkował.
- Chodźmy do biura - zgodził się wskazując drogę. W biurze wyglądał przez
moment na zaskoczonego, gdy zamiast dokumentów podsunąłem mu pod nos granat z
gazem usypiającym, ale to był naprawdę tylko moment. Zaraz potem ułożył się
miękko na ziemi. W pomieszczeniu były całe masy akt i innych formularzy tak
drogich sercu każdego urzędasa. Zrobiłem mu z nich jak najwygodniejsze posłanie.
Dopóki go nie znajdą, ja będę miał święty spokój i czas na dotarcie do Nowego Jorku.
Poza tym nawet gdy znajdą, to i tak będą musieli go jeszcze obudzić, a w tym świecie
nie mieli antidotum na mój gaz.
Lot był nużący, nudny i odbywał się w nieustannym hałasie. Tutejsze
urządzenia latające napędzane były zwykłymi silnikami odrzutowymi na ciekłe
paliwo, którego smród, wszechobecny w samolocie, przekonał mnie w końcu, jak
karygodne marnotrawstwo węglowodorów ma tu miejsce.
Przeżyłem chwilę grozy, gdy w pewnej chwili zaczęliśmy spadać, ale okazało
się, że to normalna procedura przy lądowaniu. Droga z lotniska do śródmieścia, w
smrodzie spalin, ryku klaksonów i wzajemnym wymyślaniu kierowców, była dość
męczącym przeżyciem, toteż z prawdziwą ulgą zamknąłem w końcu za sobą drzwi
hotelowego apartamentu.
Byłem gotów do następnego kroku, którym miało być wykonanie zadania. W
końcu po to właśnie się tu zjawiłem. Musiało się to odbyć szybko, aby moi
przeciwnicy nie zdążyli się zorientować, że są pod obserwacją. Z pewnością liczyli
się z taką ewentualnością, gdy rozpętywali ten konflikt, ale ile czasu można żyć w
nieustannym pogotowiu - tydzień, najwyżej rok.
Aby zabezpieczyć się przed szeroko rozwiniętą profilaktyką, która ujawniłaby
się z chwilą, gdy moja obecność przestałaby być tajemnicą, powinienem uderzyć
zaraz, i to uderzyć mocno. Pożyteczną rzeczą byłoby dowiedzieć się przy okazji, kim
oni są, ale to już naprawdę tylko przy okazji.
Najważniejszą sprawą było ich całkowite wyeliminowanie. Nie lubię zabijać
bez wyraźnej potrzeby i w związku z tym nader rzadko to robiłem, ale jeżeli ktoś, jak
tutaj, wypowiada totalną wojnę wszystkiemu, a zaczyna od całkowitej likwidacji
mojego Korpusu, to według mnie należy go jak najszybciej zabić, zanim on zdąży
zamordować dalsze ofiary. Z tymi właśnie myślami przygotowałem się do
opuszczenia mojego apartamentu.
Gdy z niego wyszedłem, zrozumiałem, że prawdopodobnie nie byłbym w
stanie opanować całej planety ot, tak sobie, ale bez dwóch zdań przynajmniej trzy
rewolucje leżały na pewno w zasięgu moich możliwości. Byłem po prostu chodzącym
składem śmiercionośnych drobiazgów - to chyba było najtrafniejsze określenie mojej
osoby. W dłoni miałem mały skórzany neseserek z detektorem, którego skala
widoczna była przez specjalnie wycięte otwory.
Wyszedłem tak na miasto i rozpocząłem najnudniejszą, ale zarazem
najspokojniejszą - jak z początku sądziłem - czynność, którą było oczekiwanie.
Trwało to jednak krócej, niż się spodziewałem. Musieli chyba znów wpaść na jakiś
chytry pomysł, gdyż detektor zameldował stałą i dość długą emisję. Jej kierunek i
odległość emitora miałem ustalone już po paru sekundach i teraz gnałem tam ile sił w
nogach. Na poruszanie nie tylko nogami, ale również i szarymi komórkami przyszedł
czas, gdy omal nie wpadłem pod ciężarówkę.
Mój cel, do którego tak pracowicie przez cały czas dążyłem, prezentował się
dość okazale - była to kilkunastopiętrowa konstrukcja ze szkła i stali, które tutaj
nazywają ”drapaczami chmur”. Znajdował się on w tak zwanej dzielnicy bankowej i
otoczony był starannie utrzymanym trawnikiem.
Wszedłem tam, gotów na wszystko.
Poza tym, rzecz jasna, co nastąpiło.
Ledwie znalazłem się w środku, zatrzasnęły się wszystkie drzwi, zostały też
zaraz zablokowane, a oni rzucili się na mnie. WSZYSCY. Klienci, obsługa wind,
urzędnicy, a nawet kioskarz i sprzątaczka. Zbliżali się do mnie błyskawicznie z
lodowatym błyskiem wściekłości w oczach.
Musiałem zostać przez nich namierzony! Musieli wykryć mój detektor, gdy ja
szukałem ich. No i oczywiście nie czekali spokojnie na moje wyjaśnienia, których i
tak bym im nie złożył.
Zaatakowali pierwsi.
8
To była zmora senna, która nagle stała się rzeczywistością. Owszem, każda
istota miewa napady paranoi, kiedy to wydaje się, że wszyscy są wrogami. Teraz
jednak to nie było złudzenie. Przez sekundę zmroziło mnie przerażenie, a potem
spróbowałem walki.
Tylko że ta pierwsza sekunda wystarczyła. Gdybym od razu zaczął, jak
planowałem, zabijać i niszczyć, to mogłoby mi się to wszystko nawet udać. Teraz nie
miałem już żadnych szans. Oczywiście, narobiłem sporego nawet zamieszania moimi
granatami i rozwiązałem częściowo moją siedemdziesiątką piątką problem lokalnego
przeludnienia, lecz przeciwników było zbyt dużo i byli zbyt blisko. Zostałem
dosłownie przywalony całą ich masą, a ręce, które mnie łapały, nie były z pewnością
dłońmi dobrych samarytan. Tak zatem utrata świadomości, która przydarzyła mi się w
końcu po którymś szczególnie mocnym ciosie, była istnym błogosławieństwem.
Błogosławieństwo owo nie trwało jednak zbyt długo. Moje zmysły zaatakował
ostry ból i jeszcze gorszy zapach, które ostatecznie przywróciły mi świadomość.
Przede mną stał potężnie zbudowany, wysoki facet. Przypatrywał mi się
natarczywie i nie mogłem odwzajemnić mu się tym samym, obraz bowiem pływał mi
przed oczami. Dopiero gdy jakaś życzliwa dusza wylała na mnie wiadro wody, mój
wzrok w miarę się unormował.
Facet dwukrotnie przewyższał wzrostem normalnego człowieka, a ponieważ
zbudowany był dość proporcjonalnie, zasługiwał na miano giganta. Jego skóra miała
intensywny ciemnoczerwony kolor, oczy były skośne i też ciemne, zęby wystawały z
paszczęki, szczególnie gdy mówił.
- Z jakiego czasu jesteś? - dobiegł mnie chrapliwy głos, mówiący językiem
używanym w Korpusie.
Musiałem drgnąć nieco na te słowa, gdyż uśmiechnął się zwycięsko i bez
śladu ciepła w głosie stwierdził:
- Korpus Specjalny! Ostatnie podrygi zdychającej ostrygi. Ilu was tu jest i
gdzie są pozostali?
- Znajdą cię - wykrztusiłem.
Był to jedyny sukces, mizerny zresztą, wobec całej serii zwycięstw
przeciwnika. Nie wiedział, jak dotąd, że jestem sam, a ta niewiedza była chwilowo
gwarancją mego życia. Chwilowo, wiedziałem bowiem, że nie mam co liczyć w tym
towarzystwie na długowieczność. Byłem rozebrany, i to fachowo, usunięto mi też
wszystkie drobiazgi, które zazwyczaj nosiłem. Nie podniosło to mojego morale.
- Kim ty jesteś? - spytałem go w końcu.
Zamiast odpowiedzi uniósł obie pięści, naśladując gest wiktorii. Na ten widok
słowa same jakoś wypłynęły mi z ust.
- Jesteś szaleńcem!
- Oczywiście! - wrzasnął. - Tacy właśnie jesteśmy i chociaż raz już nas za to
zabili, nie uda im się tego powtórzyć. Tym razem to my zwyciężymy, niszcząc
wszystkich naszych wrogów, zanim jeszcze zostaną narodzeni, i wypełniając tym
samym przeznaczenie. Spełnimy przekleństwo, które ciąży nad tym światem.
Przypomniałem sobie, co Coypu mówił o zniszczeniu Ziemi, ale zanim
odtworzyłem wszystko w pamięci, jego ryk ponownie wypełnił mi uszy.
- Zabrać go! Najpierw się z nim pobawię, a potem wyciągniecie z jego mózgu
wszystkie informacje. Wszystkie!
Kiedy wywleczono mnie z pokoju, wiedziałem, że mogę tylko czekać na
moment, gdy w pobliżu będzie paru spośród nich. W tłumie nie miałbym żadnej
szansy.
Okazja zdarzyła się, gdy moi prześladowcy przekazali mnie osobnikom w
białych fartuchach. Odbyło się to przy licznych wymyślaniach i poszturchiwaniach, i
to nie pod moim adresem. Między sobą nienawidzili się równie mocno, jak nie
cierpieli mnie. Czysty obłęd!
Miałem już tylko jedną szansę i musiałem ją wykorzystać, jeśli miałem w
ogóle coś zrobić. Drzwi zostały zamknięte, moje nogi przymocowane do stołu, a
trzech gości zamierzało to samo zrobić z resztą mojej osoby. Oprócz tego w pokoju
było jeszcze dwóch, lecz odwrócili się do mnie plecami, zajęci aparaturą. Wysunąłem
dolną szczękę do przodu i z całej siły nadgryzłem ostatni ząb.
Była to moja broń ostateczna; broń, której nigdy dotąd nie użyłem. Normalnie
rzecz biorąc, w przeciętnych warunkach sięganie po nią było bez sensu. Zbytnie
spustoszenie powodowała w organizmie, by mogły to wyrównać największe nawet
sukcesy. Normalnie. Ale ta sytuacja nie była normalna.
Wydrążony ząb pękł i parę kropli cieczy, którą zawierał, spłynęło mi prosto
do przełyku. Ból był potworny, i to nawet przy zastosowaniu środka znieczulającego,
który stanowił jeden ze składników mikstury. Zrobili ją ludzie Coypu na moje
wyraźne życzenie i jak dotąd testowana była jedynie na zwierzętach. Zawierała
wszystkie znane stymulatory, łącznie z nowym rodzajem synergatora, który wyzwalał
w ciele ludzkim histeryczną siłę.
Czas zwolnił. Zauważyłem, że faceci w kitlach poruszają się wkoło mnie
dziwnie ślamazarnie, i wiedziałem, że nadszedł właściwy moment.
Obie ręce przyciskali mi do stołu rośli faceci i widać było, że wkładają w to
sporo serca, ale mimo to nie sprawiło mi kłopotu podniesienie ich jednym ruchem z
podłogi tak, że zderzyli się głowami. Cisnąłem ich na tego, który gmerał przy moich
nogach. Usiadłem, zanim jeszcze zdążyli opaść wszyscy na podłogę, i złapałem
stalową obręcz przyciskającą moje kolana do blatu. Najprościej było wyrwać ją i to
właśnie zrobiłem. Pozostali obecni w pokoju obracali się jeszcze ku mnie, gdy
skończyłem. Jeden dostał dłonią w szyję i coś tam chrupnęło, drugiego trzasnąłem na
odlew, posyłając go w środek spoczywającej na podłodze kompozycji ciał. Teraz
poza mną w pokoju nie ruszało się już nic, toteż do głosu doszło logiczne myślenie.
Należało stąd pryskać, lecz nie na golasa. Ponieważ moje ubranie zostało
rozdarte na strzępy, rozebrałem jednego z moich niedoszłych oprawców. Trwało to
trochę, lecz w końcu wyszedłem w sensownym stroju na korytarz.
Droga do wyjścia wiodła po śladach podróży w tamtą stronę i nie miałem
żadnych problemów z jej przebyciem. Wszyscy inni mieli natomiast spore problemy,
by mnie zauważyć. Nawet wtedy gdy przystanąłem przy długim stole, wokół którego
kręciła się spora gromadka tych przyjemniaczków zajętych moim starannie
rozłożonym na blacie wyposażeniem. Zupełnie jakby to była wystawa. Gdyby nie
powaga chwili, na pewno bym się uśmiechnął.
Ostrożnie, by nikomu nie przeszkodzić, sięgnąłem po wiązkę granatów
gazowych i filtry. To był faktycznie szybko działający gaz. Nawet ci, którzy coś
zauważyli, nie mieli dość czasu, by poinformować innych. Powietrze nadal było pełne
oparów, gdy z pistoletem w dłoni rozwaliłem drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.
- TY!? - ryknął, prostując swe olbrzymie ciało, gdy w koło walili się na ziemię
jego pomocnicy.
Gaz był naprawdę dobry, co widać było po innych, ale on jakimś cudem
zdołał się pozbierać i robił nawet wyraźne wysiłki, by mnie dosięgnąć. Uspokoiłem
go wcale nie najlżejszym stuknięciem kolbą. Przywiązałem go do krzesła,
sprawdziłem, co nowego na tyłach, i gdy ponownie na niego spojrzałem,
spostrzegłem, że nadal jest przytomny.
- Kim ty właściwie jesteś, do cholery? - wyrwało mi się. - Co z ciebie za
człowiek?
- Jestem tym, który rządzić będzie przez wieki. Umysłem, który nigdy nie
zginie. Uwolnij mnie!
Oczywiście był obłąkany. I dziwny był ten obłęd, w którym znać było
wewnętrzny porządek. Co gorsza, był to zapewne obłęd zaraźliwy.
- Długie panowanie, ale niezbyt wygodne - stwierdziłem. - Dopóki nie
wyleczysz się pan z tego oparzenia słonecznego, to nie ma rady, przejemniaczku...
Zamknąłem się. Dopiero teraz miałem okazję dokładniej go sobie obejrzeć.
Całe jego ciało pokryte było bliznami i szwami. Sztuczne ciało, poskładane ze
skradzionych części, które dobra chirurgia połączyła w jedno. Przez cały czas, gdy
mówił - a nadawał bez chwili przerwy o sobie i o sobie podobnych - moja uwaga
skupiała się na systemie wentylacyjnym, do którego wpuściłem dość gazu, by uśpić
pułk piechoty. Tyle tylko, że mogło ich tu być więcej niż pułk.
Gdy wszedłem do gabinetu, ujrzałem zielonkawe migotanie time-helixu i
uśmiechnąłem się do siebie.
- Jeden dobrze ulokowany ładunek i nastąpi ostatni występ tak aparatury, jak i
naszego czerwonego brata - poinformowałem go uprzejmie.
Zamiast wybuchu dobrze ulokowanego ładunku nastąpił jednak równie dobry
sierpowy i, ku mojemu wyraźnemu
zaskoczeniu, znalazłem się na ścianie. Musiałem najwidoczniej ocenić jego
możliwości z taką samą dokładnością, z jaką on ocenił moje parę minut wcześniej.
Poruszał się błyskawicznie. Zanim podniosłem broń, był już przy aparaturze.
Ale kule są szybsze. Trafiłem go, gdy spirala energii zaczynała się dopiero rozwijać.
Fontanna krwi buchnęła z jego klatki piersiowej. Zniknął jednak, a ja nie wiedziałem,
dokąd się udaje.
Powinien już być martwy, ale nie zamierzałem powtórnie popełniać tego
samego błędu i oceniać go zgodnie z kryteriami stosowanymi wobec innych ludzi.
Maszyneria przepaliła się, nie wytrzymując przeciążenia, a zatem nie byłem już w
stanie niczego się z tego źródła dowiedzieć. Na dodatek zaczęły przepływać przeze
mnie pierwsze fale bólu i zmęczenia. Był to najlepszy dowód, że moje narkotyki z
wolna przestawały działać.
A tu trzeba było jeszcze pozbierać ekwipunek i dotrzeć z nim do hotelu, i to
dość szybko, by zacząć skuteczną kurację własnej osoby.
W trakcie zbierania mojej własności doszedłem do wniosku, że
najprawdopodobniej dostępne są tu wszystkie materiały potrzebne do zbudowania
time-helixu, a sposób jego zmontowania mam przecież na małym czarnym dysku
spoczywającym w kieszeni. Co prawda, będę potrzebował znacznie więcej gotówki,
ale na to przecież zawsze znajdzie się sposób.
Pokrzepiony tymi miłymi perspektywami, opuściłem niegościnny lokal.
9
Z nonszalancją niosłem moją dyplomatkę, a w niej - standardową zawartość:
granaty, bomby, materiały wybuchowe, spluwa, może dwie. Ot, normalne artykuły
handlowe. Trzymałem się prosto, z ramionami odciągniętymi do tyłu, krok miałem
pewny na równi z przekonaniem, że gdzie jak gdzie, ale w biurze płatnika gotówki
nie zabraknie. Cokolwiek by powiedzieć, chociaż tyle byłem winien nowiutkiemu
mundurowi komandora US Navy.
- Dzień dobry - warknąłem, zamykając za sobą drzwi przedsionka kasy i
jednocześnie blokując je trzymanym dyskretnie w dłoni drobiazgiem.
- Yes, sir.
Siedzący za biurkiem sierżant sztabowy odpowiedział uprzejmie, ale widać
było, że pochłonięty jest piętrzącymi się na jego biurku sprawami i że makulatura ta
ważniejsza jest dla niego niż moja osoba. Drzwi do sąsiedniego pokoju były
uchylone, tak że mogłem rzucić okiem na otwarty akurat sejf. Wyglądał ślicznie i
kolorowo. Położyłem walizeczkę na biurku.
- Czytałem niedawno o tym - stwierdziłem - jak efektywnie radzi sobie
wojsko ze zdobyciem miliona czy dwóch, gdy są potrzebne. Przyznaję, że jestem
pełen podziwu dla tej operatywności. - Przy tych słowach odblokowałem zamki
walizeczki.
- Aye, aye, sir - mruknął sierżancina, licząc coś zawzięcie na kalkulatorze.
- Myślałem, że może was to zainteresuje. Powiem tylko krótko, co mnie tu
sprowadza. Pomyślałem sobie, że przy tak wzorowej zaradności znajdzie się tu trochę
gotówki i dla mnie. I to jest właśnie powód, dla którego zamierzam was zastrzelić,
sierżancie.
Na to w końcu zareagował. Poczekałem uprzejmie, aż oczy wyjdą mu z orbit,
a rozwarcie szczęk osiągnie maksimum, i pociągnąłem za spust długolufowego
pistoletu. Z cichym pstryknięciem wypluł ładunek, lecz zajęło to jednak parę sekund i
reszta zgromadzonego w okolicy personelu miała czas, by coś zauważyć. Zanim
zdążyli właściwie zareagować, uspokoiłem ich po kolei moją nową zabawką. Na
koniec wsadziłem głowę do sąsiedniego pokoju i zawołałem:
- Ho, ho, widzę pana, kapitanie!
Odwrócił się z jakimś przekleństwem na końcu języka, ale natychmiast
wbiłem mu igłę pod ucho. Spoczął na ziemi równie szybko jak pozostali. Mój
narkotyk był skuteczny i piorunujący w działaniu.
Za moimi plecami rozlegało się teraz niezbyt melodyjne, lecz miłe dla ucha
pochrapywanie. A przede mną piętrzyły się pliki zielonkawych banknotów. Nie tracąc
czasu otworzyłem torbę i wyjąłem pierwszy z nich. W tym momencie szyba w
najbliższym oknie rozleciała się z brzękiem, a z powstałej w ten sposób dziury
bluznęła w moim kierunku seria. Tyle tylko, że mnie już nie było na linii ognia.
Gdyby strzelano przez szkło, byłbym już elegancko podziurawiony ołowianymi
pociskami, których używali tubylcy. Rozbicie szyby dało mi ten ułamek sekundy, na
który mogłem liczyć i na którego wykorzystanie zawsze byłem przygotowany.
Przewrót przez plecy i już toczyłem się ku drzwiom, ściskając w obu dłoniach
granaty gazowe i dymne. Rzucone, eksplodowały prawie bezgłośnie i wnętrze
pomieszczenia przestało być widoczne dla spojrzeń z zewnątrz. Rzuciłem następne
granaty i ogień ustał.
Na podobieństwo dobrze ukształtowanego węża podczołgałem się do sejfu i
mając go między sobą a oknem, zacząłem na oślep ładować pieniądze do torby. Nie
zamierzałem ich tu zostawiać. To, że odkryto moją obecność nie stanowiło żadnego
powodu. Śmiertelne niebezpieczeństwo to nie usprawiedliwienie. Jeśli nie wyjdę z
tego cało, to i tak nie zrobi to różnicy, ale jeżeli się uda, to powinna mnie spotkać za
ten trud jakaś nagroda.
Pchając bagaż przed sobą, poczołgałem się ku drzwiom i byłem już na
najlepszej drodze, aby je uchylić, gdy na zewnątrz ryknął megafon:
- Wiemy, że tam jesteś. Wyjdź z rękami w górze, albo rozwalimy tę budę.
Budynek jest otoczony. Nie masz żadnych szans!
Dym się przerzedził i zerkając przez okno mogłem się przekonać, że głos nie
łże. Wokół była masa ciężarówek (z kwadratowoszczękimi - jak nakazywała
wyobraźnia - członkami Military Police) i jeepów, na których zamontowano
wielkokalibrowe kaemy na obrotowych podstawach. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądało
to na dobrze przygotowany komitet powitamy.
- Nigdy nie weźmiecie mnie żywego! - ryknąłem siejąc na prawo i na lewo tak
granatami dymnymi, jak i ładunkami wybuchowymi. Korzystając z zamieszania,
wywaliłem jeszcze spory kawał tylnej ściany i przepełznąłem do chrapiącego nadal
sierżanta.
Na dotyk sądząc, musiał mieć za sobą służbę o imponującym przebiegu.
Pasków miał więcej od szanującego się tygrysa, a naszywki na rękawie sięgały łokcia.
Błyskawicznie pozbyłem się swojej kurtki mundurowej i włożyłem jego bluzę. Ten
handel wymienny uzupełniłem jeszcze czapkami i już byłem gotów. Ci na zewnątrz
wiedzieli o mnie zdecydowanie zbyt dużo, ale z tej wiedzy można było zrobić też
inny użytek i wykorzystać ją przeciwko nim. Wsunąłem broń do kieszeni, złapałem
torbę i otworzyłem drzwi.
- Nie strzelać! - wrzasnąłem, wytoczywszy się na świeże powietrze.
Stanowiłem idealny cel na tle czarnego dymu. - Nie strzelać! On ma mnie na muszce!
Starałem się wyglądać na przerażonego, co nie było specjalnie trudne, biorąc
pod uwagę ową małą armię celującą w moją osobę. Miałem wrażenie, że na brzuchu
ktoś wymalował mi tarczę strzelecką, ale dziwnym zaiste i szczęśliwym trafem nikt
nie pociągnął za spust. Zrobiłem jeszcze krok do przodu, obejrzałem się lekko przez
ramię i dałem susa ze schodów.
- Strzelajcie, dostaniecie go! - ryknąłem.
Zachęta była ostatnią rzeczą, której potrzebowali. Entuzjazmu mieli aż w
nadmiarze. Frontowe drzwi, podobnie jak i wszystkie szyby, zniknęły rozpylone w
proszek przez setki kul niemal natychmiast po moim okrzyku. Sama ściana zaczynała
przypominać swoim wyglądem wybrakowany ser szwajcarski, w którym liczba dziur
przewyższała wszystko inne.
- Mierzyć wysoko! - krzyknąłem, czołgając się do najbliższego jeepa. - Nasi
chłopcy są na podłodze!
Strzelali wysoko i byli na najlepszej drodze do oddzielenia
dachu od reszty
budynku, gdy zbliżył się do mnie oficer. Osunął się na ziemię. Zaraz po tym, rzecz
jasna, jak rozdusiłem mu pod nosem ampułkę z gazem.
- Trafili porucznika! - krzyknąłem, pakując torby i jego bezwładne ciało na tył
jeepa. - Trzeba go stąd zabrać!
Kierowca musiał być rzadkim typem tępego służbisty, bo ledwie miałem czas,
aby zabrać się z nimi. Nie ujechaliśmy jeszcze pięciu jardów, gdy strzelec dołączył do
porucznika. Wkrótce ich grono powiększył kierowca. Z nim było najtrudniej, gdyż
wyciągniecie ciała zza kierownicy jadącego samochodu nie należy do lekkich
rozrywek, lecz w końcu zająłem jego miejsce. Wdusiłem gaz do dechy i zerknąłem w
lusterko.
Trzeba przyznać, że zorientowanie się w sytuacji nie zabrało im zbyt wiele
czasu. Prawdę mówiąc, pierwszy wóz ruszył za mną, ledwo zająłem się kierowcą.
Skręciłem gwałtownie za róg, posyłając pluton tuptających zapamiętale chłopców w
różne strony świata w poszukiwaniu ukrycia, i obejrzałem się. Wyglądało to
imponująco - coś ze trzydzieści pojazdów różnej maści, od ciężarówek po motory,
gnało za mną na złamanie karku. Ta przeklęta popularność! Gdziekolwiek by się
ruszył Jim di Griz, zbawca ludzkości, tłumy zawsze podążają za nim!
Skręciłem ku potężnemu hangarowi zastawionemu helikopterami. Jazda
między rzędami maszyn należała do najbardziej podniecających momentów ucieczki.
Nagłe omal nie zahamowałem. Helikoptery? Czemu nie? Byłem ostatecznie w Bream
Field, uznawanym tu za helikopterową stolicę świata. Skoro umieli je robić, to z całą
pewnością umieli na nich latać. A jak znałem życie, to obecnie cała stacja musiała
być szczelnie odcięta od świata. Trzeba było pomyśleć o innej drodze ucieczki niż
lądowa i ja właśnie to zrobiłem. Przed sobą miałem płytę postojową, na której
parkowała pękata maszyna z wolno obracającym się wirnikiem. Z piskiem opon
zatrzymałem się tuż przed szeroko otwartymi drzwiami w kadłubie, po czym
błyskawicznie wrzuciłem tam worki z gotówką. W tym samym momencie ciężki but
podjął wysiłek, by zetknąć się z moją głową.
Oczywiście byli zaalarmowani. I to tak, że zapewne wszyscy w promieniu stu
mil, poza głuchymi i sparaliżowanymi, gotowali się, by mnie ująć. Z wolna stawało
się to nudne.
Musiałem schylić się przed ciosem, złapać but i zacząć szarpać się z jego
właścicielem, gdy tymczasem horda moich prześladowców zbliżała się już z rykiem
klaksonów. Właściciel buta wiedział zbyt dużo o tego typu przepychankach, toteż
położyłem kres tej zabawie używając igły z narkotykiem. Wrzuciłem jego bezwładne
ciało do środka, potem dodałem kilka granatów i na końcu moją osobę. Nie chcąc
przeszkadzać pilotowi, który zażywał właśnie drzemki w fotelu, zająłem stanowisko
drugiego pilota i wytrzeszczyłem oczy na to, co rozciągało się przede mną w całej
swej niklowanej wspaniałości, czyli tablicę przyrządów.
Jeśli czegoś tu brakowało, to z pewnością nie były to zegary ani dźwignie.
Przez czysty, kretyński przypadek znalazłem od razu te, które były mi potrzebne.
Tyle tylko, że do tego czasu i tak zostałem otoczony wianuszkiem pojazdów, z
których wysuwali lufy tępaki z MP, a paru walczyło zajadle o przywilej wejścia do
kabiny. Uspokoiłem ich gazem, sprawiedliwie traktując tych w maskach przeciw-
gazowych, jak i tych, którzy ich nie mieli. Poczekałem, aż będę miał pełny przedział
desantowy, i otworzyłem przepustnicę.
Z pewnością widziano tu już lepsze starty, ale - jak twierdził mój dawny
instruktor - każdy sposób znalezienia się w powietrzu jest satysfakcjonujący.
Maszyna kołysała się jak uczuciowy alkoholik i kątem oka dostrzegłem, jak pozostali
w dole szukają panicznie osłony. Odniosłem jeszcze wrażenie, że koło stuknęło w
plandekę jednej z ciężarówek, ale to chyba tylko moja przemęczona wyobraźnia.
A potem płynąłem już w powietrzu i miałem wreszcie trochę samotności.
Skierowałem dziób maszyny nad ocean, na południe.
Wybór miejsca akcji nie był przypadkowy - Bream Field leży mniej więcej w
najniżej położonym zakątku Kalifornii, z jednej strony graniczy z Pacyfikiem, z
drugiej z Meksykiem. Ponieważ nie miałem ochoty przebywać dłużej w Stanach
Zjednoczonych Ameryki Północnej, było to dla mnie miejsce nader wygodne. Bodźca
dodał mi fakt, że - według mojego rozeznania - większość helikopterów marynarki i
armii podążała za mną i obawiałem się, że w krótkim czasie mogą dołączyć do nich
myśliwce. Meksyk był tymczasem niezależnym państwem i tam nie będą mogli za
mną lecieć, miałem przynajmniej taką nadzieję. Zresztą, jakkolwiek by było, z
pewnością w takim przypadku pojawia się zawsze masa komplikacji prawnych, a
zanim zostaną one rozwiązane, ja już będę daleko.
Rozmyślając tak sobie, szukałem jednocześnie autopilota, co po paru
omyłkach w końcu mi się udało. Byliśmy właśnie nad granicą i po paru chwilach
posuwaliśmy się już nad plażą stanowiącą terytorium państwa Meksyk; z całą tą
powietrzną armadą o sekundy za ogonem. Sekundy zaś były wszystkim, czego
potrzebowałem. Skierowałem maszynę nisko nad wodę. Ocean był z trzydzieści stóp
pode mną, powierzchnia burzyła się pod wpływem wichury wytwarzanej przez
wirnik. Wyrzuciłem torby i dałem pilotowi zastrzyk. Zaczynał już mrugać oczami,
gdy włączywszy autopilota na lot po prostej, skoczyłem w ślad za torbami.
O mały włos udałoby mi się popełnić dość skomplikowaną odmianę
samobójstwa. Maszyna szła pełnym ciągiem, przez co przekręciło mnie w powietrzu i
spadłem na wodę z wdziękiem i gracją bryły cementu. Opiłem się solidnie, ale jakimś
cudem wypłynąłem i rąbnąłem głową w jedną z toreb.
Woda była zimniejsza, niż sądziłem, toteż zaraz złapał mnie skurcz. Całe
szczęście, że unoszący się spokojnie bagaż dawał mi jakieś oparcie. Dzięki niemu
zdołałem dostać się i do drugiej torby i w tym właśnie momencie przeleciała nade
mną, na podobieństwo wkurzonych aniołków, cała ścigająca mój helikopter armada.
Pewien byłem, że nikt nie fatygował się spoglądaniem na wodę. Wszystkie
oczy wbite były w znikający na południu helikopter, który przed chwilą byłem łaskaw
opuścić. Nagle pojawił się nad nim deltoskrzydły myśliwiec i maszyna zaczęła
powoli, ale niepewnie zakręcać. Miałem zdecydowanie mniej czasu, niż sądziłem
jeszcze przed kilkoma minutami.
Skurcz stał się dokuczliwy i zanim się zorientowałem, znalazłem się znów pod
wodą - tylko po to zresztą, by stanąć na piasku. Parskając i klnąc wygramoliłem się
na plażę; idealne miejsce, by się ukryć, szczególnie przed poszukiwaniami
prowadzonymi z powietrza.
Wprawdzie do tej pory jeszcze się nie zaczęły, lecz nie miałem wątpliwości,
że do nich dojdzie. Wyjąłem klasyczny granat, odbezpieczyłem go i włożyłem do
dołka naprędce wygrzebanego w piasku. Gruchnęło mocno, wzbijając w koło
fontannę piasku i wywalając dziurę akurat na moje potrzeby. Wrzuciłem w nią bagaż
i rzeczy, z których rozdziałem się zgoła błyskawicznie, i gorączkowo zacząłem to
wszystko zasypywać. Gdy pierwsza z poszukujących maszyn znalazła się nade mną,
leżałem sobie spokojnie, rozkoszując się słońcem - ot, jak jeden z wielu w okolicy
pływaków.
Odegrałem należytą komedię z gapieniem się w górę, po czym maszyna
zniknęła w oddali. Nie na długo. Ten, który objął dowodzenie obławą, był nawet
inteligentny. Helikoptery rozdzieliły się i zaczęły powolne przeczesywanie plaży i
przybrzeżnych wód, bez wątpienia posługując się porządnymi lornetkami, które
mogłyby wypatrzyć kraba na wydmie. Zdecydowałem, że czas na kolejną dawkę
pływania. Musiałem przy tym wykazać sporo samozaparcia, woda była bowiem
bardzo zimna. Gdy znów nadleciały helikoptery, było ze mnie widać tylko czubek
głowy i czerwone majtki, które głupim trafem miałem akurat na sobie.
Jedna z maszyn zniżyła się nawet i zawisła nade mną, na co zareagowałem
wygrażaniem pięścią i solidną wiązanką. Po chwili szum helikopterów ucichł w
oddali. Z trudem wylazłem na brzeg i z przyjemnością rozłożyłem się na piasku.
Wszystko to byłoby nader ładne, wręcz piękne, tylko jak, do cholery, mam się
teraz stąd wydostać?
10
Gdy helikoptery zniknęły w oddali, skończyło się wylegiwanie. Niczym
stuknięty kret odkopywałem to, co przed chwilą pracowicie zagrzebywałem.
Przeniosłem cały majdan daleko poza linię przypływu. Następny granat, następny
wysiłek i znowu wszystko porządnie ukryłem. Oczywiście, oprócz spodni, butów i
koszuli, z której usunąłem to, co miało jakikolwiek związek z armią, a na dodatek
zmieniłem ją paroma cięciami w całkiem sportowy przyodziewek. Rozłożyłem
rzeczy, by przeschły, i wziąłem dokładne namiary na okoliczne punkty krajobrazowe,
aby w przyszłości nie przekopywać całej plaży. Wreszcie ubrałem się i ruszyłem ku
oddalonej o paręset jardów drodze.
Szczęście mnie nie opuszczało, gdyż ledwie się na nią wdrapałem, pojawiła
się machina średniej wielkości na niezwykle wysokich kołach, z dwoma obdartusami
w środku. Uniosłem kciuk w uniwersalnym geście, odpowiedział mi szczęk
hamulców i zapraszający gest.
- Chłopie, wyglądasz na mokrego! - przywitał mnie jeden.
- Chłopie, kąpiel na kacu to jest to! - odparłem.
- Trzeba będzie spróbować - zgodził się kierowca i ruszyliśmy przed siebie.
Po paru minutach minęły nas dwa czarne sedany z błyskającymi światłami i
potężnymi napisami POLICJA na burtach. Nie trzeba być wybitnym lingwistą, aby
zrozumieć znaczenie tego napisu, toteż nie byłem bynajmniej zmartwiony ich
szybkim zniknięciem.
Moi nowi kumple wysadzili mnie w mieścinie zwanej Tijuana, gdzie
poszukałem kafejki, siadłem ze szklanicą tequili na werandzie i zrozumiałem, że
właśnie uciekłem z dobrze zaplanowanej pułapki.
Bo bez dwóch zdań to była pułapka!
Te wszystkie karabiny maszynowe i pojazdy nie spadły zza chmurki, a jest
rzeczą raczej mało prawdopodobną, aby taka siła została postawiona na nogi
przypadkowym alarmem i to w tak błyskawicznym czasie. Tym bardziej że po
krótkiej analizie własnego postępowania pewien byłem, iż ja tego wszystkiego nie
wywołałem. Skąd zatem wiedzieli, co ma nastąpić?
Ano z prostego powodu - jakiś dowcipny facet, który podróżował w czasie,
przeczytał sobie gazety wydane po tym incydencie, po czym cofnął się nieco i
ostrzegł ich.
Dokładnie tego się spodziewałem, co nie znaczy oczywiście, że cokolwiek mi
się w tym numerze podobało. Lecz kryła się pod tym jeszcze jedna, najistotniejsza
sprawa. ON żył. Zniszczyłem jego radosną twórczość w roku 1975, założył więc
nową bazę: potężniejszą, dobrze ukrytą i oddaloną. On i jego rozkoszni szaleńcy
chcieli kontrolować całą historię, cały czas i byli na najlepszej do tego drodze,
zwłaszcza że zlikwidowali już Korpus Specjalny, jedyną organizację przyszłości,
która byłaby w stanie ich powstrzymać. Albo raczej prawie zlikwidowali, gdyż pozo-
stałem jeszcze ja, z moją obłędną misją przerzutową i zadaniem likwidacji
likwidatorów. Zresztą, udało mi się to już w 99,9 procent. I tylko ta drobna jedna
dziesiąta procenta powodowała, że całą robotę trzeba było teraz zaczynać od
początku. Ten facet musiał mieć pancerną bieliznę. Następnym razem użyję czegoś
mocniejszego, bomby atomowej w jego śniadaniu na przykład. A więc do roboty!
Sprawa wynajęcia samochodu i wykopania gotówki już następnego dnia nie
nastręczyła żadnych problemów, nie licząc faktu, że ułożyłem do snu paru typków w
prochowcach. Było to zajęciem czysto samarytańskim, zważywszy na ich
niewyspanie po całonocnym wytrzeszczaniu oczu na pustą plażę.
Przerzucenie tego naboju do Stanów okazało się jeszcze łatwiejsze i przed
dwunastą byłem już w biurze Whizzer Electronics Inc. w San Diego. Potężne
laboratorium oraz malutkie biuro i tępy recepcjonista byli w takim stanie, w jakim je
zostawiłem. Moja rola chwilowo się kończyła. Teraz przyszła kolej na profesora
Coypu.
- Rozumiesz, profesorze? - spytałem małe czarne pudełko z jego nazwiskiem
na wieczku. - Wszystko jest gotowe i czeka na ciebie. Najlepszy sprzęt, jaki można tu
dostać za kradzioną gotówkę. Najnowsze wyniki i efekty badań, zapas surowców i
katalogi zakładów chemicznych, fizycznych laboratoriów i centrów elektronicznych.
Konto bankowe z wystarczającą sumą, by wykupić połowę tego miasta. Lekcje
tutejszego języka, czeki in blanco, historia tego wszystkiego, co się wydarzyło. Teraz
do dzieła, i obchodź się delikatnie z tym ciałem - to jedyne, jakie mam, i jestem doń
raczej przywiązany.
Zanim zdążyłem się rozmyślić, położyłem się na łóżku i przekręciłem
włącznik skrzynki pamięciowej.
- Co się stało? - spytał Coypu wewnątrz mego mózgu.
- Dużo. Jesteś w moim umyśle, nie zrób więc czegoś głupiego.
- Bardzo interesujące. Faktycznie, to twoje ciało. Pozwól mi poruszyć tym
ramieniem. Praktycznie rzecz biorąc, to czy nie przeszedłbyś się na spacer, a ja się tu
trochę rozejrzę?
- Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę.
- No cóż, nie masz innego wyjścia. Do zobaczenia.
- Nie!!!
Ale mój rozpaczliwy wrzask nie miał i tak żadnego znaczenia, gdyż moja dłoń
- sterowana przez umysł Coypu - przekręciła wyłącznik...
Czas
mijał
tak
wolno.
Czarne pudełko z napisem ”Coypu” leżało na mojej dłoni, a palce drugiej ręki
spoczywały na wyłączniku. Pamięć mi wróciła i rozejrzałem się za krzesłem. W
końcu spostrzegłem, że już siedzę. W pamięci pozostały tygodnie wytężonej pracy, na
dłoniach przybyło blizn. Stojący na stole magnetofon ożył i w pokoju rozległ się głos
Coypu.
- Na wstępie rada: nie rób tego ponownie. Nie pozwól, aby moja pamięć
objęła raz jeszcze władzę nad twoim ciałem, gdyż pamiętam wszystko, włącznie z
tym, że już nie istnieję i że poza tym, co tkwi zamknięte w tym pudełku, nie ma mnie
wcale. Gdy przekręcę wyłącznik, będzie to równoznaczne z popełnieniem
samobójstwa, a ja nie miewam manii prześladowczych tego rodzaju. Niezwykle trud-
no jest przekręcić ten wyłącznik, lecz sądzę, że będę w stanie. Zrobię to teraz, wątpię
jednak, bym był zdolny uczynić to ponownie. Jak już powiedziałem, nie rób tego
powtórnie. Uważaj!
- Uważam, uważam! I tak tego nie zrobię - mruknąłem, nalewając sobie
podwójną porcję whisky.
Coypu zostawił barek równie dobrze zaopatrzony, jak ja przed... no, przed
tym. Zawsze uważałem, że to porządny chłop.
- Do rzeczy! - ciągnął tymczasem magnetofon. - Gdy zacząłem badania, stało
się oczywiste, dlatego ci obłąkańcy wybrali tę konkretną epokę. Społeczeństwo, które
dopiero co wkroczyło w erę technologiczną i ma jeszcze umysły otępiałe
średniowieczem, to idealny podkład dla takiej działalności, ale nie ma tu potrzeby
urządzać wykładu. Wystarczy, jeśli powiem, że materiały potrzebne do zbudowania
time-helixu są tu dostępne. Zbudowałem go i podłączyłem - jest gotów do działania.
Zbudowałem też urządzenie do śledzenia stwora zwanego ON w czasoprzestrzeni. Z
sobie tylko znanych powodów operuje on obecnie z przeszłości tej planety. Cofnął się
mniej więcej o sto siedemdziesiąt lat. To wprawdzie tylko moje spekulacje, lecz
sądzę, że cała dotychczasowa akcja nakierowana była na ciebie. Nie wiem, w jaki
sposób, ale stworzył on barierę uniemożliwiającą przeniknięcie wcześniej niż do 1805
tutejszego roku. Nie możesz go dopaść w chwili budowy firmy. Uważaj, gdyż masz
do czynienia z potężnymi siłami. Oznaczyłem ci na skali pięć kolejnych lat po 1805,
w których operuje, jak i miejsce - miasto Londyn. Wybór należy do ciebie. Życzę ci
powodzenia!
Poczułem się cholernie podniesiony na duchu - nic, tylko wybrać sobie rok, w
którym mam dać się zabić! No bo jeśli był w stanie urządzić mnie tak konkursowe
teraz i tutaj, to czego mogę się spodziewać tam, gdzie zgromadził większe siły, a
obrona jest dokładniej przygotowana? Z całą pewnością nie będzie to powitanie pełne
wylewnej serdeczności! Zrezygnowany zafundowałem sobie następnego drinka i
sięgnąłem po pierwszą z rzędu książek. Coypu faktycznie nie próżnował. Prócz
małych dziełek typu ”zrób to sam” zgromadził całkiem pokaźną bibliotekę dotyczącą
interesującego nas okresu. Po przeczytaniu pierwszej z tych książek wiedziałem już,
kogo szukam i kto tym razem będzie moim przeciwnikiem.
Napoleon Bonaparte, inaczej Napoleon I, cesarz Francji i większości Europy,
prawie całego świata. Jego megalomańskie ambicje dziwnie znajomo dzwoniły mi w
pamięci. Pocieszające było tylko to, że w Anglii mówiono lokalną odmianą tego
samego języka co w Ameryce, tak że nie musiałem przeprowadzać następnych sesji z
memogramem.
Mimo to miałem pewne problemy - na przykład z ubraniem, ale ponieważ
ilustracji było aż nadto, a magazyny Hollywoodu pod ręką, nie był to taki wielki
kłopot. Moda tych czasów okazała się idealna dla moich potrzeb, gdyż szerokie
rękawy i wysokie kapelusze pozwalały na całkiem ładne ukrycie wielu umilających
życie drobiazgów.
Mimo że wynajdywałem najrozmaitsze preteksty i sprawy nie cierpiące
zwłoki, w końcu nadszedł ten dzień. Broń i wyposażenie były sprawdzone, zdrowie
doskonałe, refleks u szczytu możliwości, morale oklapnięte, ale to i tak nie miało
znaczenia. Pojawiłem się więc przed recepcjonistką, gapiącą się na mnie tępo zza
jakiejś ilustrowanej szmaty, i stwierdziłem:
- Miss Kipper, oto czek na sumę równą pani poborom za najbliższe cztery
miesiące. Miło mi było z panią współpracować.
- Nie podoba się panu moja praca?
- Pani praca jest dokładnie tym, czego od pani oczekiwałem, ale ta firma
właśnie zbankrutowała.
- To bardzo źle.
- Też tak myślę, a teraz, do widzenia!
Czynsz był zapłacony za miesiąc z góry, z właściciel mógł sobie wziąć
wszystko, co pozostało wewnątrz. Z wyjątkiem time-helixu, ten bowiem miał
założoną bombkę zegarową. I tak zbyt dużo nieodpowiedzialnego elementu
szwendało się w czasie.
Włożenie kombinezonu z ekwipunkiem na modny strój z epoki było
wysiłkiem przekraczającym moje możliwości. Skończyło się na tym, że frak i lakierki
trzymałem pod pachą, gdy wchodziłem do seledynowego walca. Tablica była już
nastawiona - na dolinę Tamizy w pobliżu Oxfordu, na tyle daleko od Londynu (z
Chilterness dodatkowo przesłaniającym widok), aby uniemożliwić obserwację
radarem, promieniami zet czy czymkolwiek podobnym, a jednocześnie na tyle blisko,
by mnie szlag nie trafił z powodu zacofania ówczesnego transportu.
Ważną sprawą było ustalenie czasu przybycia. W 1805 roku byli już z
pewnością gotowi mnie powitać. Musiałem więc zjawić się później, ale nie za bardzo,
żeby nie zdążyli zakończyć swojej radosnej działalności. Dwa lata wydawały mi się
odpowiednim odcinkiem czasu, by pozbawić ich nieco czujności. A zatem rok 1807.
Wziąłem głęboki oddech i wdusiłem przełącznik.
Nie było to przyjemne, ale dawało się wytrzymać. Jedyną różnicę między
pierwszą a drugą podróżą stanowiło niezbyt miłe wrażenie spadania. Gdy zmusiłem
się do otwarcia oczu, stwierdziłem, że to nie jest tylko wrażenie. Autentycznie
spadałem wprost w objęcia niezbyt gościnnie wyglądających drzew.
W panice uruchomiłem grawitator, ale zanim zdążył zaskoczyć, przeleciałem
przez gałęzie i huknąłem o ziemię. W tym momencie maszynka zadziałała, więc
ponownie znalazłem się między gałęziami. Doszedłszy wreszcie do ładu z
urządzeniem jakieś sześćdziesiąt stóp w górze, powoli opadłem na ziemię.
- Cudowne lądowanie, kretynie! - warknąłem, czując się jak worek na
połamane kości. - Powinieneś zatrudnić się w cyrku!
Rozejrzałem się. Najpierw sprawdziłem siebie, potem okolicę. Na szczęście
byłem nadal w jednym kawałku, a w okolicy nie dostrzegłem żywej duszy, jeśli nie
liczyć paru krów, na których moje przybycie nie zrobiło najmniejszego wrażenia.
Rozebrałem się w cieniu połamanego drzewa i rozłożyłem kontenerek własnego
pomysłu. Był pakowny, a wyglądał jak najzwyczajniejsza skórzana torba podróżna z
tej epoki. Wsadziłem tam wszystko, co nie pasowało do reszty dekoracji (z
kombinezonem na czele), i zacząłem się zastanawiać, co zrobić z tak pięknie rozpo-
czętym dniem.
Sądząc z położenia słońca i z paru innych czynników, było późne popołudnie,
a zatem najwyższy czas na poszukanie jakiegoś kąta na noc. Ruszyłem na skos przez
łąkę ku czemuś, co z daleka przypominało drogę. I faktycznie, była to droga, a raczej
bity trakt. Właśnie zastanawiałem się, w którą stronę ruszyć, gdy coś nadjechało.
To coś dawało o sobie znać z daleka, po pierwsze przez głośne skrzypienie, po
drugie przez nader intensywny zapach, który można by określić jedynie mianem
smrodu. Gdy ów pojazd wyłonił się zza zakrętu, przyczyny obu zjawisk stały się
zrozumiałe. Ujrzałem bowiem dwukołowy, drewniany wózek, zaprzężony w
wynędzniałego czworonoga, zwanego koniem, i wyładowany po brzegi
najzwyczajniejszymi bydlęcymi gównami. Pojazdem kierował zarośnięty do
niemożliwości typ w wyniszczonej, workowatej odzieży. Siedział on na wzniesionej z
przodu platformie, która ledwo wystawała ponad poziom ładunku.
Wyszedłem na drogę i uniosłem rękę. Typ pociągnął za trzymane w dłoniach
rzemienie, które licznymi węzłami przymocowane były do pyska zwierzaka, i przy
akompaniamencie skrzypień i trzasków zatrzymał wehikuł. Gapiliśmy się przez
chwilę na siebie, po czym woźnica sięgnął do głowy i poruszył tym, co się na niej
znajdowało. Mógł to być kapelusz albo czapka, ale ponieważ nakrycie już dawno
temu straciło fason, długo by zgadywać. Czytałem, że klasa niższa wyrażała takim
gestem szacunek lepiej urodzonym i z zadowoleniem stwierdziłem, że mój kostium
jest widocznie prawidłowy.
- Zdążam do Oxfordu, mój dobry człowieku - zagaiłem.
- Ey? - padło w odpowiedzi, a towarzyszyło temu drapanie za uchem.
- Oxford! - wrzasnąłem.
- Aye, Oxford - zgodził się uszczęśliwiony. - To będzie tam. - Po czym
wskazał brudnym paluchem za siebie.
- Tam właśnie zmierzam. Zawieziecie mnie?
- Ja jadę tu - wskazał w przeciwną stronę. Wyciągnąłem z kieszeni złotego
suwerena, którego oryginał wydusiłem od jakiegoś numizmatyka-handlarza, i po-
kazałem woźnicy. Takiej ilości gotówki naraz nie widział chyba dotąd w swoim
życiu. Jego reakcja była prawidłowa: wytrzeszczył oczy i cicho mlasnął.
- Pojede do Oxford - oznajmił.
Po czym pojechaliśmy. Im mniej o tej podróży opowiem, tym lepiej. Podczas
gdy pojazd torturował moje siedzenie, ładunek gnoju robił to samo z organami
powonienia. Woźnica mamrotał coś do siebie, myśląc zapewne w euforii o
nieoczekiwanym bogactwie, które na niego spadło, i przynaglał wierzchowca do
większego wysiłku. Jedno było w tym wszystkim dobre: jechaliśmy we właściwym
kierunku.
Słońce wychyliło się zza chmur, gdy wyjechaliśmy spomiędzy drzew i oczom
moim ukazały się szare wieże uniwersyteckie, blado odcinające się na tle
ciemniejszego nieba - bardzo atrakcyjny widok. Kiedy tak podziwiałem, wózek
stanął.
- Oxford - poinformował mnie woźnica, wskazując paluchem. - Most
Magdaleny.
Zlazłem i rozcierałem obolałe pośladki gapiąc się na most. Obok coś
gruchnęło i mój bagaż znalazł się na ziemi. Chciałem zaprotestować, ale pojazd już
zawrócił i majestatycznie zaczął się oddalać. Ponieważ miał taką samą ochotę wieźć
mnie dalej jak ja jechać, zamknąłem się i zabrałem torbę. Ruszyłem swobodnym
krokiem w stronę mostu, ingerując zupełnie ubranego na niebiesko żołnierza, który
stał przy jego końcu. Dzierżył on jakiś długaśny samopał, ani chybi na proch,
zakończony kawałkiem porządnie zaostrzonej stali. Na mój widok obniżył broń tak,
że blokowała mi dalszą drogę, po czym nachylił się i warknął:
- Casket vooleyfoo?
Było to dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Pewnie jakiś lokalny dialekt,
pomyślałem, z woźnicą nie miałem bowiem żadnych kłopotów lingwistycznych.
- Mógłbyś powtórzyć? - spytałem najuprzejmiej, jak umiałem.
- Koshown onglay - warknął i zamachnął się drewnianym końcem broni, chcąc
mnie trzepnąć w żołądek.
Nie było to uprzejme z jego strony, toteż okazałem swoje oburzenie, uchylając
się przed ciosem i ładując swoje kolano w jego żołądek. Zwalił się na ziemię, więc
kopnąłem go w krocze, gdy tylko cel stał się widoczny. Ponieważ doprowadziło go to
do utraty przytomności, zabrałem jego broń. Nigdy nie wiadomo, co może wyniknąć
z pozostawienia bezpańskiej strzelby na ulicy.
Wszystko to nastąpiło w przeciągu paru sekund. Gdy się rozejrzałem,
stwierdziłem, że mam dość liczne audytorium złożone z tubylców oraz z kumpla
znokautowanego, który stał w drzwiach jakiejś ponuro wyglądającej budowli.
Wszyscy oprócz niego gapili się na mnie z szeroko otwartymi oczami. Żołnierzyk
zaczął już podnosić broń do ramienia. Moje wejście do miasta z pewnością nie było
ciche i nie zauważone, ale skoro już tak się stało, trzeba było przedstawienie
doprowadzić do końca.
Tamten uniósł w końcu broń, a ja skoczyłem w jego kierunku. Coś
ogłuszająco huknęło, język ognia smagnął mnie po włosach, a kolba mojego karabinu
trafiła strzelca w głowę. Bez jęku zwalił się w mroczną sień otwierającą się za jego
plecami. Jeśli miał tam kumpli, to wolałem spotkać się z nimi w zamkniętym
pomieszczeniu.
Miał! Zaczynali się właśnie wysypywać przez drzwi. Posłałem im kilka
granatów gazowych i nastała cisza. Wpadłem między nieruchome ciała i uważając na
wejście, rozdałem im trochę kopniaków i podarłem parę mundurów. Nie było to może
miłe, ale skutecznie zacierało ślady użycia gazu, sugerowało natomiast zastosowanie
zwykłej siły fizycznej.
Teraz musiałem szybko się stąd wydostać. Wziąłem nogi za pas i ruszyłem w
kierunku drzwi. Gdy do nich dotarłem, stwierdziłem z niezadowoleniem, że moje
postępowanie zwróciło uwagę dosłownie wszystkich przechodniów. Zebrał się spory
tłum, który na mój widok zaczął głośno wiwatować.
- Niech żyje Jego Lordowska Mość! Spójrzcie, co zrobił z żabojadami!
Wznosili radosne okrzyki, a mnie zamurowało. Coś tu było nie w porządku. A
potem nagle przypomniałem sobie to, co nie dawało mi spokoju od pierwszego rzutu
okiem na uniwersytet. Flaga! Flaga dumnie powiewająca na szczycie najbliższej
wieży. To nie był brytyjski Union Jack.
To była trójkolorowa flaga Francji!
11
Podczas gdy fakt ten docierał powoli do mojej otępiałej świadomości, przez
tłum przedarł się jegomość w brązowym ubraniu i stanąwszy obok mnie wrzasnął:
- Idźcie do domów, zanim żabojady znów się tu zjawią i was zabiją! I nie
gadajcie o tym, bo zawiśniecie na bramach miasta!
Miał najwidoczniej rację, entuzjazm bowiem ustąpił miejsca lękowi i już po
paru chwilach było wokół mnie pusto. Został tylko on i jeszcze dwóch, którzy bez
słowa ruszyli schodami w dół. Ten, który krzyczał, dotknął kapelusza i zbliżył się do
mnie.
- To była piękna robota, sir. Ale powinien pan stąd zniknąć. Ktoś mógł
usłyszeć strzał.
- Rada jest niezła, tylko że nigdy dotąd nie byłem w Oxfordzie i nie bardzo
wiem, gdzie mógłbym tu zniknąć.
Obejrzał mnie dokładnie i podjął decyzję.
- Niech pan idzie z nami.
Należało właściwie powiedzieć: biegnie, bo ledwo jego kumple ukazali się na
schodach z naręczami karabinów, usłyszeliśmy tupot butów, który zbliżał się dość
szybko.
Ale moi przewodnicy znali teren, w przeciwieństwie do pościgu, toteż
niebezpieczeństwo nie było aż tak duże, jak się z początku wydawało. Częściowo
biegiem, częściowo szybkim marszem dotarliśmy do jakiejś budowli, która była
najwyraźniej naszym celem. W ślad za nimi wlazłem do środka i z ulgą postawiłem
mój tobołek na podłodze. Gdy się wyprostowałem, obaj niosący dotąd broń złapali
mnie pod ramiona, a trzeci, który był przywódcą, przystawił mi nóż do gardła.
- Ktoś ty? - spytał.
- Nazywam się Brown. John Brown z Ameryki. A ty?
- Brewster. - Po czym nie zmieniając tonu ani na jotę, spytał: - Czy mógłbyś
podać mi choć jeden powód, dla którego nie powinniśmy cię zabić jako szpicla?
Uśmiechnąłem się, by pokazać, jak głupi jest ten pomysł. Pomyślałem
jednocześnie, że nóż zabija równie skutecznie jak bomba atomowa. Sądząc z tego, co
widziałem, to Francja musiała podbić Anglię lub jej część. Zaowocowało to
pojawieniem się partyzantki, czego najlepszy dowód stanowili ci ludzie. Na tym
właśnie Oparłem swój pomysł i rozpocząłem improwizację.
- Jestem tu w tajnej misji. Ameryka, jak wiecie, jest po waszej stronie...
- Ameryka pomaga Boniowi - przerwał mi. - Wasz Franklin wyraźnie to
powiedział.
- Oczywiście. Ale na Franklinie ciąży ogromna odpowiedzialność. Francja jest
teraz zbyt silna, by zacząć z nią wojnę, więc oficjalnie jesteśmy jej sprzymierzeńcem.
Ale jednocześnie wysyłani są tacy jak ja, aby wam pomóc.
- Dowiedź tego!
- Jak? Papiery można podrobić, a noszenie ich to pewna śmierć. Poza tym i
tak byście nie uwierzyli. Ale jest coś, co mówi samo za siebie, i dostarczenie tego jest
moim głównym zadaniem. Jesteśmy w drodze do Londynu, by oddać to odpowiednim
ludziom.
- Komu?
- Nie powiem, ale tacy jak wy są wszędzie w Anglii i z częścią z nich mamy
już nawiązane kontakty. Dla nich właśnie jest to, o czym mówię.
- Co?
- Złoto!
To nim wstrząsnęło, a ja poczułem, że uchwyt dłoni słabnie. Należało zatem
ciągnąć sprawę dalej.
- Nigdy dotąd mnie nie widzieliście i najprawdopodobniej nigdy już nie
zobaczycie. Ale mogę dać wam pomoc, której potrzebujecie, aby nabywać broń,
przekupywać strażników czy pomagać więźniom. Jak wam się wydaje, dlaczego
wywołałem dziś tę awanturę? - spytałem w przebłysku geniuszu.
- Powiedz nam!
- Żeby was spotkać - przyjrzałem się uważniej ich zaskoczonym obliczom. -
Lojalnych Anglików jest wszędzie pełno w tym kraju, ale jak można się z nimi
skontaktować i udzielić im pomocy? Przecież nie mogłem chodzić od drzwi do drzwi
i wypytywać. Pokazałem wam lepszy sposób, a przy okazji pomogłem zdobyć trochę
broni. Teraz dam wam złoto. Macie więc dowody, że wam ufam, a zatem i wy mi
zaufajcie. Jeśli chcecie, będziecie mieli za chwilę dość złota, by uciec stąd i żyć
spokojnie na drugim końcu świata, ale nie sądzę, żebyście to właśnie wybrali.
Ryzykowaliście życie dla tych karabinów i skłonny jestem przypuszczać, że nadal
będziecie robili to, co uważacie za słuszne. Nie spotkamy się już, ale musimy
przecież sobie ufać...
- To brzmi wiarygodnie - odezwał się jeden z tych, którzy ciągle mnie
trzymali.
- Też tak sądzę - poparł go drugi. - Niech pokaże złoto.
- Ja wezmę złoto - stwierdził Brewster. - Niech pokaże, bo to wszystko może
być jednym wielkim łgarstwem.
- Może - zgodziłem się szybciutko. - Ale nie jest, a zresztą i tak nie o to
chodzi. Rozstaniemy się dziś w nocy i mam nadzieję, że już więcej o sobie nie
usłyszymy.
- Złoto! - przypomniał mi mój strażnik. Rozpiąłem pas, czując ciągle broń
przystawioną do krzyża. Pewnie, że miałem złoto - była to jedyna prawdziwa
informacja w całej mojej opowieści. Pochowane było w skórzanych woreczkach, a
przeznaczyłem je na opłacenie podróży. Co właśnie teraz robiłem.
Wyjąłem jeden woreczek i podałem Brewsterowi. Otworzył go i wysypał
zawartość na rozpostartą dłoń. Zalśniły żółte grudki i cała trójka wpatrzyła się w nie z
napięciem.
- Jak dostanę się do Londynu? - naciskałem, idąc za ciosem. - Rzeką?
- Warty przy każdym moście i każdej śluzie - odparł, wpatrując się nadal w to,
co miał w dłoni. - Nie dojdziesz dalej niż do Abingdon. Jedyny sposób to konno i
bocznymi drogami.
- Nie znam ich. Potrzebuję dwóch koni i przewodnika.
- Luke cię zaprowadzi, ale tylko do murów. Przez żabojadów musisz przejść
sam.
- Zgoda.
Mieliśmy czas do wieczora. Brewster poszedł po konie, a Luke i Guy
wydobyli zapasy: chleb, ser i ale (tutejszą odmianę piwa, mile przeze mnie powitaną).
Jedliśmy rozmawiając, a raczej to oni rozmawiali, a ja słuchałem, wtrącając jedynie
uwagi. W końcu uformował mi się jako taki obraz.
Anglia była podbita i spacyfikowana już od paru lat. Nie wiedziałem
dokładnie od ilu, ale ze zrozumiałych względów nie pytałem. Gdzieś w Szkocji
toczyły się jeszcze walki, lecz to mnie nie interesowało.
Inwazję poprzedziła bitwa na Kanale, w której flota brytyjska została
zniszczona dzięki jakimś straszliwym, tajemniczym działom. Czułem w tym
wszystkim rękę mego czerwonoskórego przeciwnika. Krótko mówiąc, historia została
zmieniona.
Ale nie zmieniona była tam, skąd przybyłem. A zatem paradoks czasowy, a
może świat równoległy? Coypu by wiedział, ale nie miałem żadnej ochoty
wypytywać go o cokolwiek. Jedynym logicznym rozwiązaniem, które mi się
nasuwało - a przecież musiała w tym być jakaś logika - była możliwość, że moje
działanie usunie tę zmianę, a nawet wspomnienie o niej. Nie miałem, co prawda,
pojęcia jak, ale złapałem się tej ewentualności jak tonący brzytwy. Zasnąłem
ukołysany miłą wizją Jima di Griz, Zbawcy Świata i Twórcy Historii.
Obudziłem się zaś jako obiekt inwazji okolicznego robactwa. Dopóki nie
spryskałem się jakimś sprayem, myślałem, że mnie to tałatajstwo żywcem pożre, ale
potem reszta nocy upłynęła już spokojnie. Wyjechaliśmy dopiero o świcie, bo były
jakieś problemy z końmi.
Podróż trwała trzy dni, ale zanim osiągnęliśmy Londyn, moje nogi zaczęły
wyglądać tak, jakby były prostowane na beczce. Mój przewodnik uznał chyba tę
eskapadę za wycieczkę krajoznawczą, gdyż nieustannie informował mnie o urokach
krajobrazu i regularnie co wieczór spijał się w przydrożnych gospodach.
Omijaliśmy większe osiedla, przekroczyliśmy Tamizę pod Henley, a gdy
zbliżaliśmy się do niej powtórnie w Southwark, majaczył już przed nami London
Bridge i dachy samego Londynu. Trudno, co prawda, było je dojrzeć, miasto zasłaniał
bowiem ciągnący się na przeciwległym brzegu mur. Wyglądał dziwnie mocno w
porównaniu z resztą zabudowy i nagle coś mi zaświtało.
- Ten mur jest nowy, nie?
- Aye. Ukończony dwa lata temu. Biegnie wokół całego miasta i to bez
przyczyny. Wielu tu zginęło. Kobiety i dzieciaki. Boniuś ganiał wszystkich jak
niewolników. On faktycznie jest stuknięty.
Przyczyna wybudowania muru była całkiem zrozumiała, co nie zmieniało
faktu, że i tak mi się to wszystko nie podobało. Został zbudowany dla mnie, a raczej
przeciwko mnie.
- Musimy znaleźć spokojną gospodę - stwierdziłem, odrywając się od tych
niewesołych myśli.
- ”U Georga”. Zaraz tu, w prawo - cmoknął głośno. - Dobre piwo tu mają.
- Potrzebujemy naprawdę spokojnego schronienia, z widokiem na ten most.
- Znam takie miejsce. ”Pod Dzikiem i Orłem” na Piekle Hevring Street. Z
dobrym piwem.
Najzwyklejsze pomyje z byle chmielu były dla niego dość wytwornym
napojem, by nazwać je piwem. Ale to ”Pod Dzikiem i Orłem” było naprawdę dobre.
Sama gospoda okazała się jednak budą z wypłowiałym szyldem nad wejściem,
na którym to szyldzie imponująca świnia i równie imponujący ptak skakały sobie do
oczu. Ledwie dotargowałem jako tako cenę za pokój i stajnię, zaraz zamknąłem się w
tym pierwszym i wyciągnąłem elektroniczną lornetkę. Przyjrzałem się miastu. Był to
widok przygnębiający.
Mur miał około trzydziestu stóp wysokości i składał się wyłącznie ze skał i
kamieni. Bez wątpienia naszpikowany był elektronicznymi alarmami wszelkiej maści.
Przejście nad, pod i przez niego należało wykluczyć, chyba że miało się skłonności
samobójcze. Ja nie miałem. Pozostały więc bramy, toteż studiowałem dokładnie tę,
która była na wprost moich okien, na końcu London Bridge. Ruch odbywał się dość
powoli, gdyż każdy był przeszukiwany przed wejściem do stojącego wewnątrz
murów ceglanego budynku. Wychodzili zeń chyba wszyscy, ale głowy bym nie dał.
Tego, co się działo wewnątrz, nie byłem w stanie zgadnąć nawet w marzeniach
sennych. Postanowiłem więc dowiedzieć się, a pomieszczenie pode mną nadawało się
do tego celu idealnie.
Wszyscy lubią fundatorów, a ja byłem ich najlepszym wzorem. Pomrukując
gniewnie, właściciel wynalazł gdzieś flaszkę nadającej się do picia whisky, którą
zaraz zarezerwowałem dla siebie, stawiając szczodrze tubylcom kufle ale.
Najlepszym informatorem okazał się szczeciniastobrody typ o imieniu Quinch. Był
jednym z poganiaczy bydła, ale najmował się też jako pomocnik rzeźnika. Lotność
jego umysłu nie była zbyt duża w przeciwieństwie do pojemności żołądka. Mówił
tylko wtedy, gdy pił. Ponieważ zaś wchodził i opuszczał Londyn codziennie,
fragment po fragmencie udało mi się wyciągnąć zeń informacje, które z wolna
ułożyły się w obraz ceregieli wejściowych u bram miasta.
Sam zaobserwowałem, że przeprowadzano rewizję. Czasami dokładną,
przeważnie jednak pobieżną, ale była też i inna czynność, której nigdy nie pomijano.
Każdy wchodzący musiał wsadzić rękę do otworu w ścianie wartowni. Nic więcej -
niczego nie dotykać, tylko wsadzić i wyjąć z powrotem. Przyznaję, że zabiło mi to
porządnego ćwieka. Co oni mogli w ten sposób badać? Odciski palców? Idiotyzm,
tym bardziej że z zasady nosiłem fałszywe, a od ostatniego spotkania zmieniałem je
przynajmniej trzy razy. Temperaturę? Alkaliczność skóry? Ciśnienie? Czyżby ci tutaj
mieli inne cechy organizmu niż ja? Było to prawdopodobne po trzydziestu tysiącach
lat ewolucji, ale mogłem to sprawdzić jedynie za pomocą eksperymentu.
Toteż następnego wieczoru zszedłem do sali wyposażony w detektor własnej
konstrukcji, rejestrujący wszystkie wyżej wymienione dane i jeszcze trochę na
dokładkę. Czujnik wmontowałem w sygnet, co natchnęło mnie, by potrząsać
prawicami wszystkich obecnych. Odczyty były precyzyjne z tolerancją 0,006 % i
wykazywały jednoznacznie, że moje własne dane nie są specjalnie różne.
- Jesteś idiotą! - stwierdziłem do własnego odbicia. - Musi być powód, dla
którego spreparowano tę dziurę w ścianie. I jest tam przecież jakiś aparat
wykrywający. Tylko co wykrywa? Zaraz, a co w ogóle można zbadać?
Wziąłem kartkę i zacząłem wypisywać wszystko, co można zaobserwować i
zmierzyć, od światła widzialnego poczynając, na promieniach Kiliana kończąc.
Wyszła mi nader imponująca lista, którą rzuciłem na ziemię ze zniechęceniem, gdy
porównałem ją z tym, co może emitować ludzkie ciało.
Po chwili ją podniosłem. Coś tu jednak pasowało, coś z tego, co napisałem,
pasowało do informacji, które zasłyszałem o Ziemi.
Mam! Zniszczona przez wybuch atomowy. Tak mówił Coypu.
Radioaktywność! Era atomowa to pieśń przyszłości. Jedyną radioaktywnością, którą
mogły przejawić ciała tubylców, była radioaktywność podłoża. Sprawdzenie tego
doniosłego przypuszczenia zajęło jedną chwilę.
Ja pochodziłem ze świata pełnego różnego rodzaju promieniowania i moje
ciało, jak wykazało urządzenie, wydzielało dwa razy więcej promieniowania niż ciała
tubylców. Skoro wiedziałem, czego się strzec, reszta była już dziecinnie prosta i nad
ranem byłem gotów do ataku.
Wszystko, co miałem przy sobie, było wykonane z plastiku, a to, co absolutnie
musiało zawierać metal, znajdowało się w długiej na trzy stopy i grubej jak mój kciuk
plastikowej tulei. Krótko przed świtem opuściłem gospodę przez okno i ruszyłem na
poszukiwanie ofiary. Nie musiałem długo szukać. Strażnik w błękitnym uniformie
pilnował pobliskich doków.
Skok, odrobina gazu, ciemna brama i po dwóch minutach pilnowałem tego co
on, odziany w jego mundur i z jego karabinem na ramieniu. Trzymałem go według
najlepszych wzorów regulaminu musztry piechoty francuskiej. Szczegółem był fakt,
że w lufie tegoż tkwiła moja tuleja z drobiazgami zabranymi na wyprawę. Proszę
uprzejmie, niech ją znajdą detektorem do wykrywania metali.
Zgranie czasowe było idealne. Po niespełna kwadransie zaczęli zdejmować
warty, które po kolei zbierały się przy moście. Maszerowałem w ostatnim szeregu
karnej kompanii, wybijając takt podkutymi butami. Pomysł był genialny w swojej
prostocie. Nie będą przecież sprawdzać swoich własnych ludzi.
Gówno prawda! Ledwie doszliśmy do bramy, zobaczyłem dość ciekawy
obrządek. Każdy żołnierz, który skręcił za róg wartowni, zatrzymywał się na chwilę i
pod czujnym okiem sierżanta wkładał rękę do ciemnego otworu w ścianie.
12
- Mayerd! - wrzasnąłem, potykając się o nie istniejący wybój.
Nie miałem pojęcia, co to słowo znaczy, ale było najczęściej używane przez
francuskich wojaków i sądziłem, że pasuje do sytuacji. Równocześnie zatoczyłem się
na idącego obok, uderzając go przy okazji kolbą w głowę. Naturalną koleją rzeczy on
wrzasnął jeszcze głośniej i odepchnął mnie. Zatoczyłem się malowniczo, potknąłem o
niski murek i runąłem do rzeki. Bardzo udane przedstawienie.
Prąd był szybki, ubranie nasiąkło wodą, toteż wsadziłem karabin między
kolana i poszedłem w dół jak kamień. Wynurzyłem się jeszcze po chwili, wrzeszcząc
coś bez sensu, i pozwoliłem, aby ciężar ubrania i broni pociągnął mnie znowu na dno.
Po sekundzie nałożyłem na twarz maskę tlenową, po czym powolnymi,
ekonomicznymi ruchami popłynąłem do przeciwległego brzegu, a prąd niósł mnie z
dala od mostu. Po niezbyt długim czasie zobaczyłem nad sobą cień niedużej jednostki
- ani chybi jakiegoś kutra - toteż ostrożnie wypłynąłem.
Pierwszą rzeczą, którą ujrzałem, były połatane spodnie francuskiego wojaka
siedzącego nade mną na nadburciu. Wojak zajęty był czyszczeniem stalowo
połyskującej lufy groźnie wyglądającego działa. Sylwetka tego ostatniego dziwnie nie
pasowała do rycin dziewiętnastowiecznych armat, które zdobiły czytane przeze mnie
publikacje. Było to zupełnie zrozumiałe, gdyż działo należało do tej epoki tak samo
jak ja. Gdy przygotowywałem się do tej wycieczki, poświęciłem trochę czasu na
zaznajomienie się z osiągnięciami rusznikarskimi tej planety. Armata, na którą
spoglądałem, była bez wątpienia bezodrzutowym działem kalibru 75 milimetrów,
ładowanym odtylcowo i skonstruowanym około 1940 roku. Idealna rzecz do
zamontowania na lekkich jednostkach pływających, gdyż jej odrzut nie roznosił łajb
w drzazgi, a można było rozstrzelać każdy okręt z tej epoki, zanim jeszcze doszedł na
odległość umożliwiającą użycie własnych dział. Poza tym armatka była łatwa do
transportu, co czyniło ją niezastąpioną w polu. Siła ognia tego działa przekraczała
możliwości jej dziewiętnastowiecznego odpowiednika. Wystarczyło sprowadzić
paręset takich zabawek z przyszłości i nadzwyczaj prosto było wtedy zmieniać
historię. Co też właśnie zrobiono.
Doszedłszy do tego budującego wniosku, zanurzyłem się ponownie i
skierowałem ku przystani w dole rzeki. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, toteż
wygramoliłem się na nabrzeże i podążyłem ku stojącym opodal budynkom.
Właściwie to miałem podążyć, ale coś stanęło mi na drodze. Po bliższym przyjrzeniu
się zamarłem w pół ruchu.
Gdy patrzy się prosto w lufę niesympatycznie wyglądającego pistoletu dużego
kalibru, postępowanie takie jest całkowicie zrozumiałe.
- Idź przede mną - odezwał się posiadacz broni. - Zabieram cię do dość
wygodnego miejsca, gdzie będziesz mógł się ogrzać.
Sądząc z dziwnego akcentu, miałem najprawdopodobniej do czynienia z
Francuzem. Wszystko zaś, co mogłem zrobić, to zastosować się do rozkazu popartego
tym prymitywnym samopałem. Z tej odległości był w stanie rozwalić mi głowę. W
nie zmienionym porządku doszliśmy do karety z gościnnie otwartymi drzwiami.
- Wejdź - polecił mi głos zza pleców. - Akurat byłem w pobliżu i zobaczyłem,
jak pewien nieszczęśliwy żołnierz spada z mostu i tonie. Spytałem sam siebie, co by
było, gdyby przypadkowo nie utopił się i przepłynął rzekę? Gdzie mógłby
wylądować, wziąwszy pod uwagę tutejszy prąd? Mały matematyczny problem, który
rozwiązałem i voila! Właśnie wyszedłeś z wody.
W trakcie tej przemowy wleźliśmy obaj do wnętrza, drzwi się zamknęły i
pojazd ruszył. Zastanawiałem się właśnie, w jaki sposób bez większego hałasu zostać
właścicielem pistoletu, lecz gdy złapałem za kolbę, która wyrastała pod moim nosem,
broń została mi w dłoni bez oporu. Ot, po prostu wręczono mi ją.
- Ze wszystkich znanych mi powodów to pan, Mr Brown, powinien mieć ten
drobiazg, jeśli w ogóle jest on nam potrzebny. - Uśmiechnął się, widząc, jak szczęka
opada mi coraz niżej. - To był najprostszy sposób, aby zaprosić pana do mojego
powozu. Obserwuję pana od kilku dni i ostatecznie przekonałem się już, że nie kocha
pan francuskich najeźdźców.
- A... ale pan przecież też jest Francuzem!
- Oczywiście! Zwolennikiem ostatniego króla wygnanym z ojczyzny.
Nauczyłem się nienawidzić tego korsykańskiego pomiotu, gdy inni jeszcze się z niego
śmiali. Teraz nikt już się nie śmieje, a my jesteśmy sprzymierzeńcami. Ale, ale, pan
pozwoli, że się przedstawię. Hrabia d'Hesion, proszę mnie nazywać Charles, skoro
tytuły są obecnie anachronizmem.
- Miło cię poznać. Mów mi John!
Zanim ta interesująca konwersacja zdążyła się rozwinąć, byliśmy już na
miejscu. Dzierżąc nadal w dłoni ów samopał, znalazłem się błyskawicznie w kąpieli,
którą przygotował jeden z emerytowanych, na oko, służących. Porozumiewali się oni
miedzy sobą wyłącznie po francusku, co umożliwiło mi sprawne przeniesienie
zawartości jednego ubrania do drugiego. Gdy zszedłem do salonu, hrabia siedział już
tam z kryształowym pucharem w dłoni. Wręczyłem mu broń, a on podał mi
identyczny ze swoim puchar. Jego zawartość spłynęła do mojego żołądka jak ciepła
muzyka, a delikatny smak z niczym nie dawał się porównać.
- Czterdziestoletni, z mej posiadłości, która, jak widać natychmiast, była w
prowincji Cognac - poinformował mnie.
Pociągnąłem drugi łyk i obejrzałem sobie gospodarza. Wysoki i szczupły, z
początkami siwizny, wysokim czołem i inteligentną twarzą.
- Dlaczego się tu znalazłem? - spytałem.
- Bo najwyższy czas zjednoczyć siły. Jestem studentem filozofii naturalnej, a
to, co tu widzę, jest zdecydowanie nienaturalne. Napoleon ma działa, które nie zostały
wyprodukowane w żadnym z krajów Europy. Niektórzy mówią, że pochodzą one z
Kitaju, ale ja w to nie wierzę. Ta broń obsługiwana jest przez ludzi, którzy mówią
bardzo podłą francuszczyzną. Ludzie ci są dziwni i źli, a chodzą słuchy o jeszcze
dziwniejszych i gorszych w jego sztabie. Dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie,
dlatego zwracam baczną uwagę na obcych. Obcych nie będących Anglikami. Takich
jak ty. A na marginesie - powiedz mi, jak człowiek może przepłynąć rzekę bez
wynurzania się dla nabrania oddechu?
- Używając maszyny. - Skoro był tak bystrym obserwatorem i wiedział, o
czym mówił, to nie było sensu bawić się z nim w przemilczenia. Zresztą
bezodrzutówki mówiły same za siebie.
- Tak też sądziłem. I myślę, że wiesz o wiele więcej niż ja o tych dziwnych
ludziach i ich broni. Oni nie są z tego świata, który znam ja i wszyscy tutaj, prawda?
- Oni pochodzą z miejsca, gdzie panuje zło i szaleństwo i przywlekli je tu ze
sobą, a ja ich zwalczam. Nie mogę powiedzieć ci o nich wiele, bo sam nie znam ich
historii. Ale powiem ci jedno - jestem tu, aby zniszczyć ich i wszystko, czego do tej
pory dokonali.
- Spodziewałem się tego! Musimy się zjednoczyć! Udzielę ci pomocy w miarę
mych sił i umiejętności.
- Możesz zacząć od nauki francuskiego. Muszę dostać się do Londynu i
wygląda na to, że będę musiał poznać ten język.
- Ale... czy mamy tyle czasu?
- Dwie godziny wystarczą. Inna maszyna.
- Zaczynam rozumieć, ale nie jestem pewien, czy lubię te wszystkie maszyny.
- Ich nie można lubić czy nie. Są obojętne, można ich używać lub nie używać,
ale nie sposób mówić o uczuciach w stosunku do nich.
- Moje uznanie dla twej logiki. Masz, rzecz jasna, rację. A więc do dzieła.
Kiedy zaczynamy?
Wieczorem tego dnia, po zabraniu moich rzeczy z gospody, rozmawialiśmy
ku widocznej przyjemności hrabiego po francusku.
- I co dalej? - spytał, gdy po dobrej kolacji wróciliśmy do koniaku.
- Muszę się przyjrzeć jednemu z tych pseudo-Francuzów, o których
wspomniałeś. Czy po tej stronie rzeki pojawiają się czasem samotnie, czy zawsze
tylko w kupie?
- I tak, i tak, ale nie mają określonych tras, tak że potrzeba byłoby jeszcze
kilka bliższych informacji. - Zadzwonił srebrnym dzwonkiem, który stał na stoliku. -
Chcesz go nieprzytomnego czy martwego?
- Jesteś zbyt łaskaw. Tą częścią zajmę się sam. Chodziłoby mi natomiast o
wskazanie go.
Hrabia wydał instrukcje służącemu, który pojawił się w drzwiach, a ja zająłem
się drinkiem.
- Gdy będziesz miał te informacje, będziesz wiedział, co dalej zrobić? - spytał
gospodarz.
- Powinienem. Muszę dostać się do Londynu, zabić jedno indywiduum i
zniszczyć pewną maszynerię.
- A Korsykanin?
- Prawdopodobnie diabli go wezmą przy okazji. Sam tego nie rozumiem, ma
to coś wspólnego z naturą czasu. Z tego, co wiem, to przeszłość, w której jesteśmy, w
ogóle nie istnieje w przyszłości. Nasze książki historyczne głoszą, że Napoleon
przegrał, a Anglia nigdy nie została podbita.
- To jedyne, co może być!
- Faktycznie, może, ale jeśli tak się stanie, to ten cały świat zniknie.
- Ryzyko jest stałym elementem hazardu - stwierdził spokojnie hrabia. - Jeśli
ten świat zniknie, to znaczy, że inny, lepszy się pojawi.
- Można tak to ująć.
- A więc musimy do tego dążyć. W tym nowym świecie moja rodzina będzie
żyła, a ja będę w domu. Poświęcenie życia tutaj będzie drobnostką, o której szkoda
wspominać. Choć przyznaję, że wolałbym, aby świadomość tego, co ma nastąpić,
została naszą wspólną tajemnicą. Nie jestem pewien, czy wszyscy moi pomocnicy
podzieliliby ten filozoficzny, w gruncie rzeczy, punkt widzenia.
- Też tak sądzę. Chciałbym, żeby był inny sposób.
- Nie ma się czym przejmować, drogi przyjacielu. Proponuję zresztą nie
poruszać więcej tego tematu.
- Wspaniale! - stwierdził hrabia po konferencji ze starszym lokajem. - Grupka
poszukiwanych bawi akurat w Mermaid Court. Co prawda, w koło są straże, ale nie
sądzę, żeby taki drobiazg był dla ciebie przeszkodą.
- Żadną - zapewniłem go wstając. - Gdybyś jeszcze wspomógł mnie pojazdem
i przewodnikiem, to obiecuję wrócić za godzinę.
Wróciłem po trzech kwadransach.
Ogolony typ zawiózł mnie na miejsce i wskazał kogo trzeba. Grupa zajęła
kamienicę, w której mieściła się i knajpa, i burdel, toteż nie było obawy, że wyniosą
się zbyt szybko. Wszedłem do sąsiedniego budynku, co było najtrudniejsze w całej
akcji, drzwi były bowiem zamknięte na tak potężny zamek, że moje wytrychy nie
mogły dosięgnąć mechanizmu. Nóż jednak zdołał tego dokonać, toteż wkrótce
dostałem się najpierw do środka, potem na dach, a w końcu, za pomocą
przymocowanego do jednego z kominów pajączka, do ciemnych okien na piętrze
sąsiedniej budowli. Ciemnych, ale dla innych, a nie dla mnie, gdyż miałem na nosie
okulary sprzężone z umieszczonym na skroniach reflektorem ultrafioletu.
Wybrałem sobie jedno z okien, otworzyłem je i złapałem jakiegoś delikwenta
bez gaci. Jego i resztę towarzystwa na łóżku uciszył gaz. Nie czekając na oklaski,
pozbierałem trofeum z podłogi. Na dach wróciłem tak szybko, jak tylko pozwoliła na
to wciągarka nici molekularnej, na której wisiałem. Parę minut potem moja zdobycz
chrapała, przypięta do stołu w piwnicy hrabiego, a ja przygotowywałem odpowiednie
urządzenia. Hrabia przyglądał się temu z niesłabnącym zainteresowaniem.
- Chcesz wyciągnąć wiadomości z tego ścierwa? Nie pochwalam tortur, ale
czasami gorące szczypce i ostrze noża są niezastąpione. Mówiono mi, że krajowcy z
Nowego Świata potrafią obedrzeć człowieka ze skóry nie zabijając go przy tym.
- Brzmi to zachęcająco, ale nie będziemy musieli zabrudzić ci piwnicy. Powie
nam, co będziemy chcieli, nie wiedząc wcale, że mówi. Maszyny przespacerują się po
jego zwojach mózgowych, co - zapewniam cię - jest gorsze od rozpalonego żelaza. A
potem będzie już do twojej dyspozycji.
- Dzięki. Jeśli któryś z nich ginie, cierpi ludność cywilna. Damy mu porządnie
w kość i zostawimy w jakimś zaułku. Będzie wyglądało na zwykły napad.
- Pięć punktów za pomysł, a teraz do roboty. Przejście przez ten umysł było
rzeczą równie przyjemną jak kąpiel w gnojówce. Obłęd to jedna sprawa - ten tu był
obłąkany w równym stopniu co jego szef - a zboczenie i uwielbienie zła to coś
zupełnie innego. Z uzyskaniem potrzebnych informacji był tylko jeden kłopot -
skłonić go do mówienia po francusku lub angielsku, a nie tym obrzydliwym
bełkotem, który był jego ojczystym narzeczem. Gdy uporałem się z tym, reszta była
już kwestią minut. Jules - mój gładko ogolony przewodnik - został obarczony
przyjemnym i pożytecznym zajęciem obicia mu mordy i odstawienia do zaułka, a my
powróciliśmy do niezupełnie jeszcze opróżnionej karafki.
- Ich dowództwo mieści się w czymś takim, co nazywa się Saint Paul. Wiesz,
gdzie to jest?
- Nie ma dla nich nic świętego! To katedra, dzieło wielkiego Sir Christophera
Wrena, o, tu na planie Londynu.
- Tam jest ten, którego szukam, i cała jego maszyneria. Ale żeby się tam
dostać, muszę wejść do Londynu. Mogę to zrobić w jego mundurze, bo mamy tę samą
radioaktywność i nie wzbudzę żadnych podejrzeń, ale z pewnością mają jakieś hasła
czy inne identyfikatory, choćby nawet była to tylko znajomość ich języka. Potrzebuję
dywersji, która odciągnęłaby ich uwagę. Czy masz wśród swoich kogoś, kto zna się
na artylerii?
- Oczywiście. Rene Dupont jest byłym majorem i to dość wszechstronnie
wyszkolonym. I jest w Londynie.
- Właśnie ktoś taki jest mi potrzebny. Zapewniam, że będzie zadowolony
obsługując tę siedemdziesiątkę piątkę. Musimy przed świtem zdobyć jeden z tych
okrętów. Rano, gdy tylko otworzą bramy, zaczniemy kanonadę, żeby zlikwidować
wartownię i wartę i wprowadzić zamieszanie. Potem łódź na dno, obsługa na brzeg i
w nogi. Zgranie tego wszystkiego będzie twoim zadaniem.
- Zajmę się tym z prawdziwą przyjemnością. Ale gdzie ty będziesz?
- Na moście, będę maszerować z wojskiem, tak jak próbowałem wcześniej.
- Raczej niebezpieczne zajęcie! Jeśli będziesz zbyt wcześnie, to cię złapią, a
jeśli się spóźnisz, to albo my cię rozstrzelamy, albo brama będzie zamknięta.
- Dlatego tak istotne jest zgranie wszystkiego w czasie.
- Zaraz poślę po najlepszy chronometr, jaki można tu dostać.
13
Major Dupont był rumianym i szpakowatym grubaskiem, ale tyle miał w sobie
energii i tak dobrze znał się na swoim fachu, że rekompensowało to istotne z woj-
skowego punktu widzenia braki fizyczne. Teraz zaś zżerała go wprost pasja i
tęsknota, by obsługiwać to niespotykane w jego wieku działo najeźdźców. Poprzednia
załoga monitora razem z wartownikiem spała pod pokładem nieco głębszym snem,
niż planowała, a ja uczyłem majora, jak używać bezodrzutówki. Trzeba przyznać, że
był pojętny, a po doświadczeniach z gładkolufowymi urządzeniami ładowanymi od
przodu i uzależnionymi od odmierzonych na oko ładunków prochu siedemdziesiątka
piątka wydała mu się prosta i rewelacyjna.
- Ładunek miotający, pocisk i ładunek wybuchający w jednej całości!
Cudowne! A ta dźwignia otwiera komorę zamkową?
- Zgadza się. A od tego trzymaj się z daleka w czasie strzału, bo tędy wylatują
gazy prochowe uruchamiające przeładowanie. Urządzenie celownicze masz zgrane,
zresztą strzelać będziesz na małą odległość i to do widocznych celów.
- Powiedz mi więcej o niej - domagał się, gładząc stalową lufę.
Następny krok. Hrabia miał dopilnować, aby jednostka została
przeprowadzona w górę nurtu i zakotwiczona poniżej London Bridge tuż przed
świtem. Jego chronometr był wielkości solidnej cebuli - ręczna robota ze stali i
miedzi - i tykał bardzo głośno, lecz przez dwanaście godzin chodził prawie tak dobrze
jak mój atomowy zegarek wielkości paznokcia, którego margines dokładności
wynosił jedną sekundę na rok. Uregulowaliśmy zegarki, po czym podniosłem się, by
przystąpić do realizacji mojej części roboty. Uścisnęliśmy sobie dłonie na
pożegnanie.
- Zawsze będziemy wdzięczni za twoją pomoc - odezwał się hrabia. - Teraz
jest z nami nowa nadzieja na zwycięstwo!
- To ja powinienem podziękować ci za pomoc. Zwłaszcza gdy weźmie się pod
uwagę fakt, że moje zwycięstwo może dla was być nie najlepszym finałem.
- Umierając zwyciężymy, jak już to wytłumaczyłeś - machnął ręką. - Świat
bez tych świń jest wystarczającym zwycięstwem. Nawet jeśli my nie będziemy już
oglądać tego świata. A teraz - powodzenia!
Przypomniałem sobie jego słowa, słysząc kroki dudniące echem w pustych
uliczkach, gdzie czekałem na pierwsze promienie słońca rozpraszające mroki nocy.
Londyn miał masę miłych, ciemnych zaułków, w których można było zniknąć.
Ukryłem się w jednym z nich i pogrążyłem w obserwacji mostu. Pojawili się pierwsi
żołnierze z nocnej zmiany.
Niektórzy szli raźno, inni noga za nogą, część grupami, część luzem.
Dokładny bajzel na wrotkach. Wmieszałem się w to tałatajstwo, zezując cały czas na
zegarek. Powinienem być idealnie o czasie. Nagle ktoś z tyłu zawołał:
- Lortytort! - i ku swemu zaskoczeniu stwierdziłem, że woła do mnie.
Przeoczyłem w swych przygotowaniach fakt, że kumple mego informatora będą mnie
teraz nagabywali. Trzeba było improwizować. Pomachałem mu więc, wykrzywiłem
się dość obrzydliwie i ruszyłem przed siebie. Facet najpierw zwątpił, a po chwili
ruszył za mną z kopyta. Musiało mu się zebrać na pogawędkę, na którą ja nie miałem
najmniejszej ochoty, szczególnie nie znając języka. Przyspieszyłem kroku, ale on
ciągle podążał za mną. Nagle dotarło do mnie, że w takim tempie dojdę do bramy
zbyt szybko i dam się ostrzelać.
Ze swego miejsca doskonale widziałem postacie poruszające się na pokładzie
monitora. Musiałem się zatrzymać, gdyż w przeciwnym wypadku znalazłbym się w
środku planowanego fajerwerku. Słyszałem zbliżające się kroki, a w chwilę później
ciężka dłoń opadła mi na ramię i obróciła mnie o sto osiemdziesiąt stopni.
- Lortilypu? - spytał jej właściciel, po czym oczka mu się zaokrągliły, a
szczęka opadła w nagłym zrozumieniu. - Blivit!
Musiał, skubany, poznać mnie z fotografii. Mieli dość czasu nie tylko na
obejrzenie zdjęcia, ale i dość udanej krótkometrażówki ze mną w roli głównej.
- Blivit to jest to - zgodziłem się z nim uprzejmie, pakując mu zatrutą igłę w
szyję.
Normalnie przełączam pistolet na igły z narkotykami, ale teraz uznałem, że
wobec tych kreatur lepsze będzie radykalne rozwiązanie. Tylko to nie było dość
radykalne. Typ wprawdzie padł, ale następny coś usłyszał i przedzierał się już ku
mnie przez tłum Francuzów. Zmuszony byłem go zastrzelić. To naturalnie
zainteresowało całą tę watahę wokoło i zacząłem się już zastanawiać, czy nie będę
musiał wygubić wszystkich okolicznych formacji Armii Francuskiej.
Nie musiałem. Pierwszy pocisk wyrżnął jakieś dwadzieścia jardów od
miejsca, gdzie stałem. Efekt był zadowalający - potężny huk i kupa śmieci w
powietrzu. Ciągu dalszego już nie obserwowałem, tylko padłem na ziemię, aby nie
dać się zabić. Skorzystałem zresztą z zamieszania i uśpiłem kilkunastu najbliższych
żołnierzy, którzy byli świadkami poprzedniego zajścia.
Dupont opanował najwyraźniej nową zabawkę, bo ostrzał przeniósł się na
bramę i wartownię. Wywołało to dość ożywiony ruch i jeszcze żywsze wrzaski na
moście, w których zresztą wziąłem z zapałem udział. Spojrzenie na zegarek
przekonało mnie, że przedstawienie ma się ku końcowi.
I faktycznie - po paru następnych strzałach kolejny pocisk trafił dobrze ze sto
jardów w bok, co było dla mnie sygnałem.
Błyskawicznie zerwałem się na nogi i ruszyłem ku temu, co jeszcze niedawno
nazywało się bramą. Teraz była to całkowita ruina, na której jeszcze nie osiadł
ceglany kurz. W zasięgu mego wzroku nie było nic, co zdradzałoby najmniejszy
chociaż ślad ruchu. Plan udał się znakomicie i to mimo niespodzianki na moście.
Działo na monitorze przemówiło ponownie.
Tego nie było w planie. Po tym sygnalnym pocisku mieli zatopić łajbę i
pryskać w bezpieczne miejsce. Coś musiało iść nie tak, jak powinno. Moje
rozważania przerwała podwójna eksplozja brzmiąca prawie jak jeden wystrzał. Żadne
działo nie jest w stanie strzelać tak szybko, a zatem musiały być dwa!
Ulica, na której się znajdowałem, Upper Thames Street, biegła równolegle do
muru. Byłem obecnie na tyle daleko od bramy, że moja obecność nie budziła
skojarzeń z tym, co się tam stało. Skorzystałem zatem z pierwszych schodów, jakie
się nawinęły, i wspiąłem się na platformę obserwacyjną. Nikogo nie było w okolicy, a
ja miałem idealny widok na scenę wydarzeń.
A działo się tam dużo - siostrzany okręt naszego płynął w górę rzeki pod
pełnymi żaglami. Major odgryzał się zaciekle, ale przeciwnik miał więcej
doświadczenia, wybił już dziurę w okolicy steru, a gdy patrzyłem, kolejny pocisk
uderzył właśnie w śródokręcie uciszając działo. Przez nadbrzeże ktoś biegł i wyraźnie
zamierzał wskoczyć na pokład. Wyciągnąłem lornetkę, lecz i bez niej udało mi się
rozpoznać ową postać.
Oczywiście hrabia przybywał na pomoc swoim wojskom. W chwili gdy
zeskoczył, z pokładu podniosła się okrwawiona postać i podążyła w kierunku
milczącej broni. Major załadował armatę i wystrzelił.
Był to piękny strzał, dokładnie w linię wodną, tuż pod działobitnią. Mając
jednego z głowy, major położył ogień na oddziały grupujące się na moście. Hrabia
ładował, major strzelał, a obaj byli uśmiechnięci i sprawiali wrażenie naprawdę
zadowolonych z tego, co robią. Kanonada przybrała na sile, a ja zlazłem na dół.
Pomóc im i tak nie byłem w stanie, zresztą wiedzieli, co robią - walczyli z
wrogiem, z którym zmagali się przez te długie lata, tylko teraz używali doskonałej i
wysoce efektywnej broni. Oczywiste było, że nie mają najmniejszego zamiaru
przerywać tej czynności. Taki koniec był z pewnością lepszy od ucieczki i śmierci
zaszczutego zwierzęcia. Ja tymczasem miałem coś jeszcze do zrobienia.
Zgodnie z mapą hrabiego ruszyłem wzdłuż Duck's Foot Lane do Canon Street,
po czym skręciłem w lewo. Teraz byli już wokół ludzie, przestraszeni cywile,
maszerujące oddziały, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
I oto w perspektywie ulicy dostrzegłem wznoszący się dumnie masyw katedry
Świętego Pawła. Koniec drogi był bliski, równie bliskie było moje ostateczne
spotkanie z Onym.
14
Byłem przerażony. Ktoś, kto twierdzi, że nigdy nie czuł strachu, jest kłamcą
nie rokującym szans na poprawę albo zwykłym szaleńcem. Pochlebiam sobie, że
żadna z tych możliwości nie odnosi się do mnie. Jakkolwiek by było, przerażenie
opanowało mnie jak nigdy dotąd. Może brało się to ze zbyt dużej ciążącej na mnie
odpowiedzialności, o której teraz właśnie, ciężki idiota, musiałem sobie przypomnieć,
a może z faktu, że raz już omal mnie nie zabił - nie wiem. Było to niewiarygodne,
owszem, lecz było faktem.
- Niewiarygodne! A więc niech będzie to do końca zupełnie wiary nie godne!
- mruknąłem, grzebiąc w podręcznej apteczce.
Gdyby nie stawka, o którą toczyła się gra, najprawdopodobniej nie zrobiłbym
tego. Nigdy dotąd nie potrzebowałem syntetycznego wsparcia moralnego i nawet w
najgorszych przypadkach starczała mi świadomość, że mogę je mieć. Ale teraz
chodziło o zbyt poważne rzeczy, bym się wahał.
Wygrzebałem w końcu pojemnik i przełknąłem dwie pastylki, zwane
proszkami berserkera lub prochami furii.
Były zakazane wszędzie i to z rozsądnych powodów. Nawet nie dlatego, że
błyskawicznie prowadziły do nałogu - wewnątrz kapsułki znajdował się
skondensowany obłęd, mieszanka, która likwidowała wszelkie naleciałości cywili-
zacyjne, pozostawiając bestie w czystej postaci. A nawet gorzej - bo bestię
pozbawioną instynktu samozachowawczego; liczył się tylko cel, a cena jego
osiągnięcia była wówczas pojęciem nieznanym. Rzecz niezbyt miła, czasem jednak
potrzebna.
Niezbyt miła? Bardzo miła! Przez sekundę miałem świadomość, że
chemikalia przejmują władzę nad moim umysłem, ale trwało to tylko krótką chwilę.
Zaraz potem pojawiło się poczucie nieograniczonej siły, coś, czego dotąd nie znałem.
Mogłem zrobić wszystko, co tylko bym zechciał, gdyż to ja byłem jedyną siłą, która
się liczyła. A On siedział w tym budynku i myślał, ciężki zadufany kretyn, że może
mnie zatrzymać czy nawet zabić. Teraz zobaczy, jak traktuje się plany idiotów!
- Idę po ciebie! - warknąłem przez zaciśnięte zęby i ruszyłem prosto do
bramy, według wszelkich danych naszpikowanej alarmami i czujnikami. Subtelne
wejście? Ależ skąd! Jedynym atutem, jaki miałem, było zaskoczenie i całkowita
bezwzględność. Uzbroiłem się jak na małą wojnę, a każdy, kto próbowałby mnie
zatrzymać, był przeszkodą do usunięcia, i to szybko.
Najpierw ruszyłem przez drzwi, w których panował ożywiony ruch
wchodzących i wychodzących. Potem główną nawą, z której usunięto sprzęty
religijne, prosto do ołtarza, którego nie było. Na jego miejscu stał ozdobny tron, na
którym siedział On.
Poniżej podwyższenia rozciągał się długi, zasypany mapami i papierzyskami
stół, wokół którego stali oficerowie.
Otrzymywali oni polecenia od kurdupla w prostym, granatowym mundurze.
Przypuszczałem, że to właśnie jest Napoleon - marionetka i pomagier Onego.
Uśmiechnąłem się, gdy moje dłonie zaciskały się na broni.
Moją uwagę przykuło znajome migotanie dochodzące z najbliższej wnęki po
prawej stronie i mój uśmiech zyskał na wyrazistości. Time-helix z kręcącymi się
wokół technikami. Oprócz zemsty będę miał więc jeszcze zapewniony powrót do
domu. Nader miła perspektywa. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, gdy podszedłem do
stołu. Miałem dość czasu - najpierw granaty gazowe, potem zabawa. Gdy zabije się
władzę, z niewolnikami można zrobić wszystko, na co ma się ochotę.
Jeden wybuchowy i dwa termitowe - cała ta paczka, z wyjętymi
bezpiecznikami, poleciała prosto z objęcia potężnej postaci siedzącej na tronie, a
ułamek sekundy później pół tuzina granatów gazowych wylądowało na stole tuż
przed zaszokowanymi oficerami. Zaczynały dopiero wybuchać, gdy strzelając z
półobrotu załatwiłem igłami techników przy aparaturze.
W przeciągu paru sekund było po wszystkim. Rzuciłem jeszcze parę granatów
ku wejściu, ot tak, na wszelki wypadek, i gdy przebrzmiały ich eksplozje, jedynym
dźwiękiem, jaki mącił ciszę, było wesołe trzaskanie ognia pożerającego łapczywie
coś, co przed paroma sekundami było moim śmiertelnym wrogiem.
- Zostałeś pobity! - krzyknąłem z zachwytem i obiegłem stół, aby lepiej
widzieć pokonanego.
Napoleon podniósł głowę i usiadł.
- Nie bądź idiotą! - stwierdził.
Nie tracąc czasu na wyjaśnienia, usiłowałem go zabić, jednak tym razem to on
był szybszy i zaskoczył mnie. Podobny do walca przedmiot, którego otwór
skierowany był w moją stronę, błysnął błękitnym światłem. Zrobiło mi się najpierw
gorąco, a po chwili bardzo zimno i nieswojo. Moje ciało było sparaliżowane. Twarzą
do przodu zwaliłem się bezwładnie na stół. Nic nie czułem, nawet gdy przewrócił
mnie na plecy i zbliżył swoją twarz do mojej. Słuch i wzrok były jedynymi zmysłami,
które jeszcze działały, toteż jego przeraźliwy chichot rozbrzmiał mi ostro w uszach.
Poczekał, aż w moich oczach zalśni zrozumienie, i wrzasnął:
- Zgadza, się! Ja jestem On. Przegrałeś! Zniszczyłeś androida, którego
jedynym zadaniem było skłonić cię właśnie do tego. To wszystko tutaj jest niczym
innym jak pułapką zastawioną na ciebie! Cały ten świat istniał wyłącznie po to.
Zapomniałeś, że ciało jest tylko opakowaniem dla mego wszechmocnego i
nieśmiertelnego umysłu! Przegrałeś, a ja wygrałem, teraz już definitywnie!
15
To był klasyczny szok.
Sądzę, że normalnie powinienem coś czuć - złość, żal, frustrację. Byłem
jednak przepełniony tylko jednym pragnieniem - czekałem znów na okazję, by
spróbować go zabić. Stawało się to już nieco nudne, ale miałem nadzieję, że stare
przysłowie: ”Do trzech razy sztuka”, okaże się jeszcze prawdziwe. Tymczasem On
zmieniał moje ubranie w łachmany, usuwając wszystko, na co natrafił, i odrywając
broń przyczepioną do mojej skóry. Poszło wszystko, co łatwo było odszukać: nóż pod
kolanem, pistolet z nadgarstka, granaty z włosów. To, co zostało, było trudne do
znalezienia, jak również do szybkiego wykorzystania.
- Przygotowałem wszystko na tę chwilę! Wszystko! - wrzasnął radośnie, gdy
skończył mnie obmacywać.
Usłyszałem brzęk łańcuchów i na moich dłoniach zatrzasnęły się kajdanki
połączone krótkim łańcuchem. Gdy metal się spinał, ujrzałem krótki błysk i choć nic
nie czułem, spostrzegłem, że skóra wokół obrączek zaczyna czerwienieć. Nieistotne.
Dopiero gdy tego dokonał, wbił mi igłę w przedramię. Czucie zaczęło wracać.
Najpierw ból nadgarstków, potem świadomość całego ciała. Ból zignorowałem, choć
powodował drgawki spazmatycznie przebiegające przez wszystkie moje członki.
Silniejsze pchnięcie strąciło mnie ze stołu na podłogę. Pozbierał mnie dość szybko i
ciągnąc za nogi, ruszył ku jednemu z podtrzymujących strop filarów. Trzeba
przyznać, że miał, ścierwo, krzepę. Moje palce natknęły się po drodze na jakiś
przedmiot i zacisnęły na nim. Przyznaję, że trochę się pomyliłem. Naszym celem był
stalowy słup sięgający mi do pasa, a umieszczony w odległości pięciu jardów od
time-helixu. Łańcuch łączący moje ręce został przytwierdzony do uchwytu na jego
szczycie, co po chwili przypieczętował kolejny błysk światła. Puścił mnie. Z trudem
trzymałem się na nogach bez jego pomocy. On tymczasem zajął się nastawianiem
wskaźników time-helixu. W katedrze zapadła dziwna cisza.
- Wygrałem! - zawył nagle, podskakując przy tym z wściekłością. - Czy
dotarło w końcu do ciebie, że jesteś w pętli czasowej, która nie istnieje i którą
stworzyłem, aby cię złapać? I to, że zniknie ona w chwili, gdy ja przeniosę się do
innego czasu?
- Podejrzewałem to. Historia mówi, że Napoleon przegrał.
- Tu wygrał! Bo ja dałem mu broń i pomogłem mu. A potem go zabiłem, gdy
moje nowe ciało było gotowe. Pętla czasowa powstała właśnie w tym momencie, a jej
powstanie spowodowało wytworzenie bariery w czasie. Zniknie ona, gdy to
wszystko, razem z tobą, przestanie istnieć. Ale ty nie znikniesz tak szybko. Chcę,
żebyś trochę tu posiedział, rozmyślając nad swoją przegraną i nad nieistnieniem dla
ciebie przyszłości. Dlatego wokół tej katedry założony jest izolator.
Najprawdopodobniej umrzesz z pragnienia, zanim przestanie on działać! - ostatnie
słowa wykrzyczał, po czym wrócił do konsolety.
Otwarłem dłoń, żeby zobaczyć, jaka broń wpadła mi w palce podczas
ostatnich wydarzeń. Był to mały miedziany cylinderek, ważący nie więcej niż parę
deka. Jeden jego koniec był ażurowy i sypał się zeń biały, drobny piasek. Było to
bowiem stylowe urządzenie służące w tej epoce do suszenia atramentu na świeżo
napisanych listach. Nie ukrywam, że wolałbym coś bardziej wojowniczego, ale od
biedy i to się mogło przydać.
- Odchodzę! - zakomunikował mi znad konsolety.
- A co z twoimi ludźmi? - spytałem, starając się zyskać na czasie.
- Niewolnicy. Znikną razem z tobą. I tak już ich nie potrzebuję. Mam do
dyspozycji cały świat, który czeka tylko, aby mnie powitać. Wkrótce takich światów
będzie mnóstwo. Wkrótce wszystko będzie moje!
Dodanie czegokolwiek do tej przemowy byłoby błędem, toteż poczekałem
spokojnie i w milczeniu, aż wlazł do walca time-helixu.
- Wszystko moje! - powtórzył, spowity już zielonkawą poświatą.
- Wątpię - oświadczyłem mu jak najuprzejmiej, ważąc w dłoni cylinderek i
mierząc wzrokiem odległość od pulpitu.
Sterowanie time-helixem polega na wduszeniu pożądanej kombinacji
przycisków dość sporych rozmiarów. Ta, której potrzebował, była już
zaprogramowana. Jeśliby udało się wdusić dodatkowy, to miejsce docelowe uległoby
zmianie albo, na przykład, byłoby nicością. Wykonałem ręką kilka próbnych łuków,
mierząc dystans i obliczając trajektorię. Musiał to zauważyć, bo z dzikim rykiem
usiłował wyjść. Ale time-helix, jeśli już zacznie się rozwijać, to trzyma mocno. Ten
już zaczął pracę.
Na zimno oceniłem odległość i posłałem cylinderek ku pulpitowi. Błysnął we
wlewającym się przez okna blasku słońca i pięknym łukiem opadł na klawiaturę,
wywołując jednocześnie parę miłych sercu trzasków. Opętańcze wrzaski Onego
ucichły, gdy zniknęła zielona poświata, a za oknem zapanował zmrok. Widziałem już
taki mrok - w czasie ataku temporalnego na kwaterę Korpusu. Znaczyło to, że poza
budynkiem, w którym byłem, cała reszta Londynu zmieniła się w nicość.
Koniec.
Koniec wszystkiego. Uczucia, które wracały do mego umysłu, w miarę jak
słabło działanie narkotyku, pogłębiały jeszcze to wrażenie. Koniec.
16
Czy komuś z was zdarzyło się kiedykolwiek zostać złapanym w katedrze
Świętego Pawła w roku pańskim 1807, i to z całym zewnętrznym światem
zamienionym w nicość; samotnie stać sobie przyspawanym do stalowego słupa i być
całkowicie na łasce losu? Niewielu może, jak sądzę, udzielić twierdzącej odpowiedzi.
Ja mogę, ale naprawdę nie sprawia mi to przyjemności. Próbowałem uwolnić się, ale
raczej bez przekonania. Wszystko zostało tu zbyt fachowo przeprowadzone, aby
jakakolwiek szamotanina miała sens.
Powinienem kombinować, jak się stąd wydostać i walczyć dalej, ale jakoś nie
miałem na to ochoty. Po raz pierwszy w życiu byłem całkowicie bierny i pozbawiony
możliwości działania. Musiałem lojalnie przyznać sam przed sobą, że pobito mnie na
całej linii.
W czasie gdy rozważałem tę nową sytuację, w absolutną ciszę wdarło się
cichutkie ni to brzęczenie, ni to gwizd, który stopniowo narastał. Dochodził z pustego
powietrza gdzieś nade mną i zakończył się głośnym trzaskiem. W górze pojawiła się
postać ubrana w kombinezon kosmiczny i używająca grawitatora. Postać spłynęła
powoli w dół.
Byłem tak ogłupiały, że prawie nic nie mogło mnie już zdziwić. To znaczy,
sądziłem tak do chwili, gdy postać podniosła przesłonę hełmu.
Byłem gotów uwierzyć we wszystko poza tym, że to może być ona.
- Zdejmij te kretyńskie łańcuchy - stwierdziła Angelina z niesmakiem. -
Wystarczy zostawić cię samego, a już pakujesz się w jakieś dziwne kłopoty. Teraz
będziemy już razem. To wszystko, co mam ci na ten temat do powiedzenia.
Nie mogłem nic odpowiedzieć, bo moje narządy mowy zostały fatalnie wręcz
zablokowane i nie byłem w stanie wydać żadnego dźwięku. Dopiero widok Angeliny
stojącej na podłodze doprowadził mnie do przytomności.
- Ślicznie dobrane imię - Angelina. Spadłaś z nieba, aby mnie uwolnić?
W odpowiedzi otworzyła szerzej przesłony, żeby mnie pocałować, po czym
wyjęła nóż laserowy i zaczęła majstrować przy łańcuchach.
- Teraz powiedz mi o tych tajemniczych podróżach w czasie i o tym całym
nonsensie. I mów szybko, bo mamy tylko siedem minut, jeśli wierzyć w to, co mówił
Coypu - stwierdziła stanowczo.
- A co jeszcze ci mówił? - spytałem, zastanawiając się, jak dużo wie.
- Tylko nie zaczynaj być tajemniczy! Mam dość Coypu i jego bełkotu.
Odskoczyłem, gdy dla poparcia tego oświadczenia machnęła mi nożem przed
nosem, po czym zabrałem się do gaszenia tlących się rękawów kurtki. Zdenerwowana
Angelina stawała się naprawdę niebezpieczna.
- Kochanie - rzekłem z uczuciem, starając się obserwować jednocześnie jej
twarz i dłoń z nożem. - Niczego przed tobą nie ukrywam! Po prostu we łbie mi się
mąci od tych wszystkich skoków czasowych i wolę wiedzieć, jak daleko sięga twoja
wiedza w tej kwestii, aby dokończyć tylko opowieść. Tak będzie dużo prościej i szy-
bciej.
- Doskonale wiesz, że ostatni raz rozmawialiśmy przez wideofon.
Powiedziałeś, że to bardzo ważne, żebym przyszła jak najszybciej do laboratorium
Coypu. Gdy w końcu się tam zjawiłam - bo ty zaraz przerwałeś połączenie - wszyscy
latali jak wariaci i byli zajęci swoimi maszynami tak dokładnie, że nie było nikogo, z
kim można by porozmawiać. Coś tam wrzeszczeli o powrocie w czasie i tyle. Zresztą,
z Inskippem też nie było lepiej. Oznajmił mi, że zniknąłeś z jego biura, gdy mówił ci,
co o tobie myśli. Chyba dowiedział się o tych paru groszach, które odłożyliśmy na
czarną godzinę. Potem była masa gadania o tobie zbawiającym świat czy galaktykę,
ale ciągle nie mogłam zrozumieć z tego ani słowa. To wszystko straszliwie się
ciągnęło, aż w końcu posłali mnie tutaj.
- A więc zrobiłem to - stwierdziłem z uznaniem w głosie. - Uratowałem
ciebie, Korpus i wszystko!
- Miałam rację. Znowu chlałeś!
- Ostatnimi czasy nie, a skoro chcesz znać prawdę, to wy wszyscy zniknęliście
i cała baza z wami. Coypu był ostatni, a więc miał czas, aby ci o tym opowiedzieć.
Nikt z Korpusu nie istniał, bo nikt się nigdy nie narodził, jeśli nie brać pod uwagę
moich wspomnień.
- Moje wspomnienia są troszkę inne.
- Powinny być, skoro dzięki moim wysiłkom plany Onego zawiodły...
- Jego, nie onego. To całe picie rzuca ci się na język.
- On to imię, i nie piłem od paru godzin. Ani kropelki. Czy możesz posłuchać
przez chwilę, nie przerywając mi? Ta historia jest już i tak wystarczająco powikłana...
- Powikłana i z pewnością zainspirowana alkoholicznie.
Warknąłem, po czym pocałowałem ją i kontynuowałem opowieść, zanim się
opamiętała.
- Atak czasowy został skierowany przeciw Korpusowi i Coypu wysłał mnie w
przeszłość, w rok 1975, abym temu zapobiegł. Częściowo mi się to udało, ale On
uciekł, po czym zjawił się tu, w 1807 roku, gdzie zastawił na mnie pułapkę i złapał
mnie. Ale jego plany nie powiodły się w całości, bo zdołałem zmienić ustawienie
jego time-helixu. To musiało mu sporo zamieszać, bo zjawiłaś się, aby mnie
uratować.
- Och, kochanie, zawsze wiedziałam, że możesz uratować świat, jeśli
naprawdę się postarasz!
Wzięliśmy się za ramiona z czymś, co można by określić jako autentyczną
namiętność, przerwaną jednak przez gwałtowny cios, którym poczęstowała mnie w
ramię. Cofnąłem się z jękiem.
- Czas! - jęknęła, patrząc na zegarek. - Przez ciebie zapomniałam. Mamy
mniej niż minutę. Gdzie time-helix?
- Tu - wskazałem, masując sobie kończynę.
- A kontrolka?
- Tam.
- Wstrętna. Gdzie jest odczyt?
- Te przyciski.
- Musimy nastawić trzynastą pozycję. Coypu bardzo na to nalegał.
Wduszałem przyciski na podobieństwo zidiociałego pianisty, co zaowocowało
dzikimi błyskami światełek.
- Trzydzieści sekund - poinformowała mnie słodko.
- Jest! - jęknąłem, gdy oznajmiła, że dziesięć. - Pole ma postać
powierzchniową, więc musimy stać blisko.
- Gdybym nie miała tego kretyńskiego kombinezonu - szepnęła, gryząc mnie
namiętnie w ucho - byłoby o wiele zabawniej.
- Może, ale byłoby dość ambarasujące zjawić się w takich strojach w bazie.
- Nie przejmuj się, jeszcze tam nie wracamy.
Coś nagle obudziło się do samodzielnego życia w moim żołądku.
- Co masz na myśli? I dokąd, u diabła, lecimy?
- Nie wiem dokładnie! Wszystko, co Coypu powiedział, to tyle, że będziemy
jakieś dwadzieścia tysięcy lat w przyszłości, tuż przed zniszczeniem tej planety.
- Znowu On i jego idioci! - jęknąłem. - Właśnie lecimy w przyjemne miejsce,
gdzie cała planeta jest jednym wielkim szpitalem dla czubków i wszyscy są
przeciwko nam!
Otoczenie zamarło, gdy spirala time-helixu ruszyła. Ja rozpoczynałem podróż
z głupim wyrazem twarzy. Trwał on przez dwadzieścia tysięcy lat i był dokładnym
odzwierciedleniem moich uczuć.
17
Błam! To było jak spadanie prosto do łaźni parowej. Nie dość, że spadaliśmy,
to jeszcze chmury zasłaniały całkowicie krajobraz. Niewidoczna powierzchnia mogła
być z równym powodzeniem o dziesięć jardów, jak i dziesięć mil pod nami.
- Włącz grawitator! - krzyknąłem. - Mój został w nie istniejącym
dziewiętnastym wieku.
Może nie powinienem był krzyczeć, bo Angelina dała pełną moc i wysunęła
się z mojego uścisku. Wściekle machając rękami, zdołałem zaczepić się na jej stopie.
Kombinezon zjechał z niej, rozciągając się malowniczo.
- Wolałabym, żebyś tego nie robił - dobiegło mnie z góry.
- Całkowicie się z tobą zgadzam - wymamrotałem przez zaciśnięte zęby.
Nogawka osiągnęła swoją dwukrotną długość i bujałem się na niej w górę i w dół,
zupełnie jak na gumowej linie. Kombinezony są pomyślane tak, by znosić różne
dziwne rzeczy, ale zapewne o czymś takim nikt nie pomyślał. Trzeba było jednak
skończyć ten cyrk, w przeciwnym razie cały strój mógł trzasnąć.
- Wyłącz to! - krzyknąłem.
Jej reakcja była natychmiastowa i zaczęliśmy spadać jak kamienie.
Kombinezon skurczył się błyskawicznie, a ja wystrzeliłem w ramiona Angeliny. Ta
spojrzała w dół, pisnęła i włączyła grawitator ponownie. Tym razem byłem zupełnie
nieprzygotowany, toteż zsunąłem się po niej wprost ku terenowi, który nagle ukazał
się poniżej. W ciągu tych paru sekund, które mi zostały, robiłem, co mogłem, aby
wylądować raczej na plecach, i prawie by mi się to udało, ale wcześniej uderzyłem o
ziemię.
Wszystko było ciemnością i zaczynałem nabierać pewności, że umarłem.
Ostatnie przebłyski świadomości przebiegały mi przez głowę. Nie dość, że nie
żałowałem niczego, to jeszcze było parę drobiazgów, które pragnąłbym robić
częściej, gdybym mógł...
Trwało to parę sekund, aż dotarło do mnie, że żyję, ale mam usta pełne błota.
Wyplułem, co się dało, przetarłem oczy i rozejrzałem się. Pływałem w bajorze na
wpół rozwodnionego błota, w którym rozrywały się co chwila bąble jakiegoś
śmierdzącego gazu i rosły niezbyt przyjemnie wyglądające pnącza. Coś mnie
wprawdzie bolało, ale nie za mocno, tak że życie zaczynało nabierać kolorów, a
nawet zapachów.
- Tam w dole wygląda dość obrzydliwie - stwierdziła Angelina, unosząc się
parę stóp nad moją głową.
- Jest dokładnie tak, jak wygląda. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to
chciałbym stąd wyjść. Zniż się trochę i zegnij kolana. Złapię cię i odjeżdżamy. Tylko
delikatnie, na wszystko co święte!
Z rozgłośnym mlaśnięciem uwolniliśmy się z natrętnego błocka, po czym
ruszyliśmy ponad rozpościerającym się na wszystkie strony bagniskiem.
- W prawo - zakomenderowałem w pewnej chwili. - Wygląda na kanał z
czystą wodą. Wydaje mi się, że kąpiel i przepiórka byłyby wskazane.
- Ponieważ mam pecha poruszać się z wiatrem, to wyraziłeś moje najskrytsze
marzenie!
Pośrodku strumienia była odrobina złotego piasku, jakby umyślnie dla mnie
wysypana. Zeskoczyłem, gdy Angelina obniżyła lot, i zanim jeszcze zdążyła
wylądować, zrzuciłem ubranie i szorowałem się zawzięcie stojąc po pas w wodzie.
Obserwowałem właśnie, jak Angelina zdejmuje kombinezon i zaczyna rozczesywać
swoje długie włosy, które były obecnie jasne, gdy ognisty ból przeszył mój gluteus
maximus. Wyskoczyłem z wody ze wszystkimi objawami właściwymi psu, któremu
drzwi przytrzasnęły ogon. Chociaż tak atrakcyjna i kobieca, Angelina zawsze była
sobą. Grzebień został zastąpiony przez pistolet i zanim dotknąłem piasku, zabrzmiał
pojedynczy, ale celny strzał.
Gdy ona zajęta była czynnościami samarytańskimi, to znaczy spryskiwała
pianką chirurgiczną podwójny ślad zębów na mojej skórze, obejrzałem sobie to, co
chciało mnie zjeść na obiad. Z rybki została połowa, nadal jednak podrygująca i
kłapiąca szczękami. Te ostatnie miały więcej zębów niż magazyn spółdzielni
dentystycznej i towarzyszyły im niezbyt miło błyszczące ślepia. Złapałem ścierwo za
szczątki ogona i wrzuciłem do wody. Spowodowało to nader ożywioną działalność
pod powierzchnią, a z tego, co było widać, wywnioskowałem, że bydlę, które mnie
napadło, było raczej mizernym mieszkańcem tych okolic.
- Dwadzieścia tysięcy lat nie wyszło tej planecie na zdrowie - stwierdziłem
autorytatywnie.
- Skończ narzekać, czas na lunch! Zawsze praktyczna kobieta.
Na obiad było coś, co wylazło za mną na brzeg i próbowało mnie zjeść.
Wyglądało nawet na rybę, tylko miało owłosione łapy. Na deser był przebłysk
geniuszu Angeliny, która zabrała flaszkę mojego ulubionego wina.
- Uratowałaś moje życie parę razy w ciągu ostatnich dwudziestu wieków -
powiedziałem ocierając usta. - Więc nie gniewam się, że zamiast w domu znalazłem
się w tym bagnie. Ale czy ty mogłabyś mi w końcu powiedzieć, co się stało i co
Coypu ci powiedział?
- Gadał dużo różnych takich, ale zrozumiałam z tego niewiele. Zrobił czujnik
czasowy, czy jak to się tam zwie, i śledził twoje skoki w czasie i czyjeś jeszcze -
pewnie chodziło o twojego przeciwnika. On zrobił coś z czasem, stworzył jakąś pętlę,
która istniała pięć lat, po czym zniknęła. On z niej wyskoczył, ty nie. Więc Coypu
wysłał mnie na kilka minut przed końcem, żebym cię stamtąd wyciągnęła. Dał mi
współrzędne następnego skoku - tym razem do czasu twego wroga. Spytałam go
uprzejmie, co mamy tu robić, ale mamrotał coś o paradoksie. Czy masz jakieś
pomysły, co to może być?
- Przecież to proste. Znajdziemy Onego i zabijemy, co powinno zlikwidować
całą sprawę. Dwa razy już próbowałem - raz strzelając, drugi raz bombą termitową.
Ale, jak mówią, do trzech razy sztuka.
- Może ja powinnam się nim zająć? - spytała słodko Angelina.
- Dobry pomysł. Mam już dość tej czasowej ciuciubabki.
- A jak znajdziemy Onego?
- Najprostsze zadanie na świecie, jeśli masz detektor energii pola czasowego.
Miała.
- Wystarczy wdusić ten guzik, a wychylenie igły wskaże nam drogę.
Guzik został wduszony i nic się nie stało. Jedynie z wnętrza instrumentu
wypłynęła odrobina wody.
- To chyba nie działa - uśmiechnęła się uprzejmie.
- Możliwe, albo w tym momencie nie używają time-helixu - stwierdziłem,
przeszukując swoje ubranie. - Musiałem zostawić całe wyposażenie, ale Chytry Jim
nigdy nie rozstaje się ze swym szperaczem.
Z tego drobiazgu byłem dumny, gdyż zrobiłem go własnoręcznie i był jednym
z paru przedmiotów, których On nie znalazł. Mogło to wytrzymać wszystko, poza
wrzuceniem do wulkanu, i było wielkości pudełka od zapałek. Wykrywało minimalne
nawet zmiany radioaktywności, i to na całej skali. Włączyłem maszynkę i zająłem się
przyciskami.
- Bardzo ciekawe - mruknąłem, sprawdzając częstotliwości radiowe.
- Jak mi nie powiesz co, to więcej razy nie będę sobie zawracała głowy
ratowaniem twojej osoby.
- I tak to zrobisz, bo mnie kochasz. Mam tu dwa źródła: jedno słabe i dalekie;
drugie całkiem blisko, działające na wielu częstotliwościach, z radioaktywnością
włącznie. I jeszcze coś, co jest chwilowo najistotniejsze. Wyciągnij krem
przeciwsłoneczny, promieniowanie ultrafioletowe dosięga szczytu skali. Możemy się
założyć, że już jestem ugotowany.
Nakremowaliśmy się i na przekór temperaturze włożyliśmy wystarczającą
ilość rzeczy, by rzeczywiście się ugotować, ale przynajmniej niebezpieczeństwo
zostało odsunięte.
- Dziwne rzeczy się tu dzieją - stwierdziłem. - Promieniowanie, klimat,
zwierzątka w tej wodzie, zastanawiam się...
- A ja nie. Po wykonaniu zadania możesz zająć się wykopaliskami. Ale
najpierw zabijmy kogo trzeba.
- Odezwał się zawodowiec. Mam nadzieję, że tym razem przerobimy uprząż,
żeby nie szukać się po terenie?
- Bardzo zabawne - odparła rozpinając sprzączkę.
Powietrzne bliźniaki syjamskie zostały spięte i grawitator poniósł nas ku
źródłu promieniowania. Błoto ciągnęło się nużąco długo i zaczynałem się już obawiać
o generator, gdy w końcu pojawił się suchy ląd. Najpierw pod postacią wysepek,
potem jako bariera górska, której pokonanie poważnie uszczupliło nasze zapasy
energii.
- Wkrótce będzie spacerek - oznajmiłem. - Zawsze to lepsze od kąpieli.
- Nie bardzo, jeśli ewolucja na lądzie poszła w tę samą stronę, co w wodzie.
Niepoprawna optymistka! Miałem już powiedzieć coś równie błyskotliwego,
gdy pod nami coś błysnęło, a moja noga zareagowała atakiem bólu.
- Postrzelili mnie! - wrzasnąłem bardziej z zaskoczenia niż z bólu i sięgnąłem
do dźwigni, ale Angelina zdążyła już wyłączyć zasilanie. Wylądowaliśmy w ostatniej
chwili na czymś, co było imponującym rumowiskiem skalnym. Podskakując na jednej
nodze, grzebałem koło apteczki, ale i tu Angelina mnie wyprzedziła. Odkażenie,
zastrzyk uśmierzający ból - cała operacja trwała kilkanaście sekund.
- Mała rana postrzałowa - poinformowała mnie spryskując okolice pianką. -
Powinno się szybko zagoić, tylko nie forsuj nogi. Teraz posiedź tu grzecznie. Pójdę
zabić tego, kto to zrobił.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, zniknęła między skałami. Nie ma nic lepszego
niż troskliwa i kochająca żona, która jest zawodowym mordercą. Możliwe, że w tej
rodzinie to ja noszę spodnie, ale za to oboje nosimy broń.
Rozmyślania przerwał mi odgłos strzału i jakieś dzikie wrzaski, po których
nastała cisza. Zaletą Angeliny był fakt, że w tego typu sytuacjach nie musiałem się
zastanawiać, kto wygrał. Przyznaję, że zdrzemnąłem się nieco, czekając na jej
powrót. Obudziło mnie wyłączenie grawitatora, gdy osiadła przy mnie.
- Mógłbym się dowiedzieć, co się stało?
- Był tylko jeden. Tam jest coś w rodzaju farmy, jakieś maszyny, coś rośnie.
Dałam mu w łeb, ale nie mogłam zastrzelić, gdy był nieprzytomny.
Ucałowałem ją gorąco.
- Skrupuły, moja droga. Niektórzy się z nimi rodzą, ty to masz od chirurga, ale
rezultaty są takie same.
- Nie jestem pewna, czy je lubię. W dawnych czasach była jednak jakaś
wolność, a teraz...
- Wszyscy musimy być czasem cywilizowani - oświadczyłem.
- Myślę, że masz rację - westchnęła. - Ale zawsze przyjemniej byłoby od ręki
go zastrzelić.
Używając oszczędnie grawitatora, zniżyliśmy się nad płaskowyż uwieńczony
niską budowlą ze scementowanych głazów. Drzwi były otwarte, toteż pokuśtykałem
tam, opierając się na jej ramieniu. Wnętrze było słabo oświetlone, maleńkie, z
wąskimi oknami. Moją uwagę zwróciły przede wszystkim łóżka. Jedno było zajęte
przez podrygującą postać związaną w kłębek i zakneblowaną, drugie zaś świeciło
pustką.
- Połóż się - zarządziła Angelina - a ja zobaczę, czy da się wyciągnąć coś
mądrego od tego tam.
Dopiero teraz zrobiłem krok w stronę łóżka i nagle mnie olśniło.
- Dwa łóżka! Ktoś tu jeszcze musi być w okolicy! Zanim zdążyła
odpowiedzieć, za nami w drzwiach pojawił się drugi mieszkaniec tej rudery,
wrzeszcząc coś głośno i jeszcze głośniej strzelając.
18
Facet wrzeszczał najprawdopodobniej dlatego, ze broń została mu wytrącona
z dłoni, zanim pociągnął za spust, a w chwilę później następny pocisk wysłał go za
drzwi. Wszystko to zarejestrowałem przewracając się na brzuch i wyciągając broń.
Nim zdążyłem to zrobić, Angelina już chowała swoją.
- To mi się bardzo podoba - stwierdziła na widok nieruchomej pary butów
wystających zza progu. - Cywilizacyjne skrupuły czy nie, strzelanie w samoobronie
jest ciągle równie przyjemne jak dawniej. Widziałam go, gdy tu wchodziliśmy, ale nie
miałam możliwości czystego strzału. Teraz powinno być ciszej. Zrobię jakąś zupę, a
ty się prześpij...
- Nie! - zaoponowałem stanowczo, żując koncentrat. - Jest oczywiście w
infantylizmie sporo przyjemności - w tym przypadku oznacza to, że będę traktowany
jak zidiociałe dziecko - ale sądzę, że mam tego dość. Dwa razy goniłem Onego i coś
udało mi się osiągnąć, a tym razem zamierzam dokończyć rozmowę. Ja dowodzę tym
cyrkiem, a więc bądź uprzejma naśladować mnie, a nie prowadzić, i zechciej może
słuchać rozkazów.
- Yes, sir - odparła z ukłonem.
Ciekawe, czy ukłon ten maskował drwiący uśmiech? Nieważne - i tak ja
jestem szefem.
Zabraliśmy się do roboty przy wtórze wymyślnych zapewne przekleństw
naszego więźnia. Gdy tylko wyciągnąłem knebel, musiałem cofnąć palce, typek
usiłował bowiem mnie ugryźć. Zainteresowałem się zatem jakimś stojącym opodal
radiopodobnym urządzeniem. Działało, ale i tak nie dało się nic zrozumieć z tego
bełkotu. Poszukiwania Angeliny były bardziej owocne. Wyprowadziła zza węgła
wstrętnie wyglądający pojazd, samojazd właściwie, coś w rodzaju plastikowej wanny
dyndającej pomiędzy czterema kołami. To coś syczało i warczało podczas
prezentacji.
- Proste w obsłudze - poinformowała mnie, gdyż zawsze była lepsza w
technice niż ja. - Ta dźwignia włącza toto i wyłącza, a te dwie wajchy są do
operowania kołami - tylne i przednie; w przód, gdy chce się dodać szybkości, w tył,
gdy zahamować.
- A neutralnie, gdy zostawia się stałą szybkość - wpadłem jej w słowo,
demonstrując, że nie jestem całkowitym głąbem. - A to w ołowiu to będzie reaktor
atomowy, płyn dochodzi tędy, rozgrzewa się w wymienniku i zasila generator
elektryczny, a dalej motory przy kołach. Brzydkie, ale proste i praktyczne.
- Tam jest coś w rodzaju ścieżki przez pola uprawne, a jeśli pamięć mnie nie
myli - i tak skorzystasz z okazji, aby mnie poprawić - to jest ten sam kierunek, który
wskazywał ten twój wynalazek.
- A zatem w drogę! - zdecydowałem.
- Dobijemy tego? - spytała z nadzieją.
- Nie, ale zabiorę mu rzeczy, bo moje ubranie nadaje się tylko na szmaty, i
rozmontuję mu radio. Zanim przegryzie knebel, my będziemy już daleko.
Droga była męcząca, a krajobraz potwornie monotonny. Zaledwie parę razy
napotkaliśmy ślady opon, ale do samego wieczoru było to jedyne urozmaicenie. Obóz
rozbiliśmy wśród skał, a ranek powitałem już w lepszej kondycji i z wilczym
apetytem. Tym razem Angelina prowadziła pojazd, a ja ze zdobyczną dubeltówką na
kolanach podziwiałem krajobraz. Zjeżdżaliśmy już na równinę z jakąś
niesympatycznie wyglądającą dżunglą, ku której zmierzał trakt. Sama dżungla była
zdecydowanie nieprzyjemna - pnącza omal nie ocierały się o nasze głowy, panował
półmrok, a powietrze było wilgotne i duszne.
- Nie podoba mi się tu - oznajmiła Angelina rozglądając się wokół.
- Mnie jeszcze mniej. Jeśli tutejsza fauna podobna jest do tego, co pływa,
może być niezła zabawa.
Głowa chodziła mi bez przerwy i po raz pierwszy w życiu żałowałem, że nie
mam oczu na szypułkach. Jak na razie nic nas nie goniło. Oczywiście patrzyłem
wszędzie, tylko nie pod koła, a tam właśnie kryło się niebezpieczeństwo.
- Te drzewa mają kretyński zwyczaj walić się na drogę - powiedziała Angelina
z odrazą. - Znowu trzeba będzie podskakiwać...
- Nie! - to było wszystko, co zdążyłem rzec, gdy koła wjechały na zieloną
kłodę.
Byliśmy akurat nad nią, gdy ożyła i wygięła się w pałąk. Zdążyliśmy przezeń
przejechać, gdy z przodu wyłonił się początek tego czegoś - wąż z łbem wielkości
beczki, syczący jak eksplodujący bojler. Dokładnie poniżej znalazła się Angelina,
która wyleciała z wozu i siedziała teraz na drodze, potrząsając w zamroczeniu głową,
niczego nieświadoma. Miałem czas tylko na jeden strzał i musiał to być dobry strzał,
jeśli chciałem cokolwiek osiągnąć.
Władowałem kulę między ślepia - w chmurze strzępów łeb zniknął gdzieś i to
powinien być koniec, tyle że ciało przebiegł jeszcze potężny dreszcz i zanim
zdążyłem cokolwiek zrobić, poczułem silne uderzenie w plecy i poleciałem między
drzewa. Jakaś gałąź, która znalazła się na drodze mego lotu, nie zechciała jednak
ustąpić i w białej eksplozji wszystko zniknęło.
Tępe łomotanie pod czaszką i ostry ból w nodze zmusiły mnie do otwarcia
oczu. Był to duży wysiłek, ale uwieńczony sukcesem. Coś małego i brązowego, z
całym mnóstwem zębów, dobierało się do mojej nogawki, mając najwyraźniej ochotę
zrobić sobie drugie śniadanie z mojej własnej łydki. Pierwszy kęs mnie obudził, a
drugiego już nie było, bo rozpaczliwe kopnięcie trafiło zwierzątko w bok.
Odskoczyło z warknięciem, ukazując mi całą zawartość swego pyska, i odbiegło.
Powoli przebijało mi się coś z podświadomości, jakieś wspomnienia... droga...
wąż... wypadek... Angelina! Jęknąłem zrywając się na równe nogi.
- Angelina! - krzyknąłem. Odpowiedzią było milczenie. Wygrzebałem się na
skraj drogi. Chrząkąjąca wataha pobratymców mego niedoszłego konsumenta
pracowała zawzięcie nad ścierwem gada i osiągała doskonałe wyniki. Jak długo ja się
nimi nie interesowałem, tak długo mnie ignorowały, tak więc z tej strony wszystko
było w porządku. Ale tylko z tej.
Moja broń zniknęła, Angelina także. Zanim zacząłem myśleć, zajrzałem do
apteczki. Po paru minutach przestało mi dzwonić we łbie, a sprawność ruchów
osiągnęła poziom jak u zdrowego sześćdziesięciolatka. Coś tu było straszliwie nie tak
i był już najwyższy czas, aby dowiedzieć się co. Ślady na ziemi były na tyle wyraźne,
że przestałem obawiać się cudu. Ze zjawiskami nadprzyrodzonymi nie da się bowiem
walczyć, z ludźmi jak najbardziej. A tu byli ludzie.
Duchy nie używają pojazdów, a w błotnistym zagłębieniu były piękne ślady
dwóch par kół i przynajmniej ze trzech wzorów podeszew. Albo byliśmy śledzeni,
albo jakaś wycieczka nadjechała przypadkiem na miejsce zdarzenia. Ponieważ oba
wozy oddaliły się w obranym przez nas kierunku, klnąc pod nosem ruszyłem ich
śladem i starałem się nie myśleć o tym, co mogło się stać z Angeliną.
Na szczęście ta wycieczka nie trwała zbyt długo. Po jakiejś godzinie
roślinność zaczęła rzednąć i wyszedłem między wzgórza. Wychodząc zza następnego
zakrętu, dojrzałem tył jednego z pojazdów. Cofnąłem się błyskawicznie i zacząłem
myśleć.
Po ostatnich przejściach byłem prawie bezbronny, toteż natychmiastowe
zastrzelenie porywaczy nie wchodziło w grę. Miałem jedynie bransoletkę z granatów,
którą dała mi Angeliną, chyba jako talizman. A więc do roboty - garść usypiających
powinna wystarczyć, a gdyby przypadkiem któryś z nich był nieco dalej, to zwykły,
trzymany w drugiej dłoni, powinien go rozerwać.
Tak przygotowany, sunąłem od skały do skały, zbliżając się do polany, na
której stały oba pojazdy. Wziąłem głęboki oddech i skoczyłem na otwartą
przestrzeń...
I drewniany kołek, wprawiony w ruch przez strażnika, wylądował na moim
ciemieniu...
19
Zamroczyło mnie na parę sekund, ale to wystarczyło, abym został fachowo
związany. Zniknęła też cała broń, którą mogli znaleźć. Za ten incydent mogłem winić
tylko siebie i swoją głupotę, toteż kląłem na czym świat stoi, gdy przeniesiono mnie i
rzucono koło Angeliny.
- Nic ci nie jest? - wychrypiałem.
- Oczywiście, że nie. Czuję się o niebo lepiej od ciebie. Co było zresztą
prawdą. Ubranie miała w paru miejscach podarte, nieco zadrapań na skórze, ale poza
tym nic jej nie było. No i związano ją równie fachowo jak mnie. Ktoś za to zapłaci, i
to zapłaci porządnie. Byłem w stanie usłyszeć zgrzytanie własnych zębów.
- Myśleli, że jesteś martwy - odezwała się. - I ja także. Ile czasu byłam
nieprzytomna, tego nie wiem, ale gdy się ocknęłam, to oni już przyjechali. Zabrali
broń i ekwipunek i ładowali to do wozów. Nic nie mogłam zrobić, żeby ich
powstrzymać, wszyscy mówią tym strasznym językiem.
Wyglądali tak, jak brzmiał ich język - zarośnięci i brudni, z ubraniami w
stanie rozkładu. Mogłem przyjrzeć się im bliżej, gdy jeden podszedł i zaczął oglądać
moją głowę, porównując ją z całkiem niezłą fotografią, którą miał w garści. Musieli
być kumplami Onego. W tym momencie mało szlag mnie nie trafił, gdy
najbrudniejszy i najbrzydszy zaczął obmacywać Angelinę. Był jednak za daleko i
próba kopnięcia go skończyła się fiaskiem.
Jedno bezsprzecznie trzeba przyznać Angelinie - jest osobą konkretną. Kiedy
wie, czego chce - dostaje to, i nieważne, w jaki sposób. Teraz wpadł jej do głowy
pomysł, jak się stąd wydostać, i wprowadziła go w czyn bez wahania. Nie potrafiła
mówić ich językiem, ale mowa, którą się posłużyła, była tak stara jak ludzkość.
Odwróciła się ode mnie i uśmiechnęła do tej obrośniętej małpy. Ramiona wyprężyła
do tyłu, a nogi rozchyliła na tyle, na ile pozwalał krępujący je w kostkach sznur.
Oczywiście, że to poskutkowało. Dwaj pozostali mieli, co prawda, jakieś
wątpliwości, ale Kudłaty dał jednemu po łbie i na tym się skończyło. Patrzył na
Angelinę pałającym wzrokiem. Zbliżył się, a ona posłała mu w odpowiedzi swój
najcieplejszy uśmiech i uniosła związane ręce.
Jaki mężczyzna mógł się temu oprzeć? Z pewnością nie ten worek kłaków.
Przeciął jej więzy na rękach i nogach, po czym postawił na ziemi i zamknął w
niedźwiedzim uścisku, zbliżając swą gębę do jej twarzy. Mógłbym mu powiedzieć, że
bezpieczniejsza byłaby próba pocałowania tygrysa szablozębego, ale po co.
To, co nastąpiło później, widziałem tylko ja - oczekiwałem tego i nie miałem
zasłoniętego widoku. Angelina wykonała krótki i błyskawiczny ruch prawą dłonią i
rąbnęła gościa pod mostek. Ślicznie! Widziałem, jak jego plecy zatrzymały się na
sekundę, po czym znowu podążyły do przodu. Angelina podtrzymywała przez chwilę
jego ciało, po czym odskoczyła i wrzasnęła, gdy rąbnął o ziemię.
Obraz niewiniątka - dłonie przy ustach, oczy wytrzeszczone. Rzecz jasna,
pozostali dwaj nadbiegli, ale jeszcze nie zdążyli nabrać podejrzeń. Pierwszy z nich
miał moją strzelbę. Zaopiekowała się nim Angelina. Ledwie znalazł się na tyle blisko,
aby mieć pewność ciosu, poczęstowała go nożem zabranym Kudłatemu. Nie
widziałem, gdzie trafiła, bo trzeci właśnie mnie mijał. Podkurczyłem uprzednio nogi
w nadziei na taką okazję, teraz wyrzuciłem je gwałtownie do przodu i trafiłem go pod
kolana. W chwili gdy zaczął padać, zrobiłem co mogłem, aby znaleźć się pod nim.
Gdy dotknął gruntu, trafiłem go dwukrotnie obcasami w szyję. Drugi raz tylko
dlatego, że byłem naprawdę wściekły.
I to było wszystko. Angelina wyciągnęła nóż z krtani swojej ofiary, wytarła o
łachy nieboszczyka i przecięła moje więzy.
- Jesteś cudowna - oznajmiłem jej.
- Oczywiście, dlatego się ze mną ożeniłeś - odparła ze skromnością.
Pozbieraliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Nasz cel nie był daleko. Parę godzin później, zjeżdżając z jakiegoś
wzniesienia, zobaczyliśmy coś, co skłoniło nas do błyskawicznej zmiany kierunku
jazdy. Zatrzymałem się przed zakrętem i dalej poszliśmy już na własnych nogach.
Wiał tu silniejszy wiatr i niemal cała rozciągająca się przed nami okolica była wolna
od mgły.
Naprzeciwko nas wznosiło się wzgórze, które na szczycie przechodziło w
skałę o pionowych ścianach z czarnego bazaltu. Erozja sprawiła, że wyrosły tam
fantastyczne wieże i bastiony, a ludzie, dodając swoje przeróbki, zmienili to w
zamczysko zajmujące cały wierzchołek. Znajdowały się tam okna i drzwi, flagi i
proporce, schody i korytarze. Flagi były czerwone z jakimiś hieroglifami, część wież
też pomalowano na krwistoczerwony kolor. Wszystko zaś miało w sobie sporo
niekonsekwencji, która mogła oznaczać tylko jedno.
- To głupie - odezwała się Angelina - ale to miejsce wydaje mi się
najnienormalniejsze w całym wszechświecie.
- Masz całkowitą rację, a to znaczy, że musi tu być On.
- A jak się tam dostaniemy?
- Bardzo słuszne pytanie - stwierdziłem, co było namiastką konkretnej
odpowiedzi.
Podrapałem się w ramię, poskrobałem po brodzie, ale te czynności,
niewątpliwie przyspieszające tok myślenia, okazały się beznadziejnie bezskuteczne.
Kątem oka natomiast zauważyłem jakiś ruch. Spojrzałem w bok i złapałem za broń -
to była jedna chwila, w następnej zamarłem.
- Nie rób tylko żadnych gwałtownych ruchów, szczególnie w stronę broni -
powiedziałem jej cicho. - I obróć się powoli.
Oboje się obróciliśmy, nie robiąc nic więcej. Jakikolwiek nasz ruch mógł
spowodować skurcz mięśni palców pół tuzina facetów, którzy trzymali je na spustach.
- Bądź gotowa do skoku na mój znak - obejrzałem się tylko po to, aby
zobaczyć następnych czterech, wyrastających między nami a doliną. - Zapomnij, co ci
przed chwilą powiedziałem. Uśmiechnij się słodko i poddajemy się. Co dalej,
zobaczymy, gdy będziemy w ich obozie. - Ostatnie słowa były wspaniałym
wsparciem moralnym.
W przeciwieństwie do facetów, od których pożyczyliśmy środki transportu, ci
tutaj wyglądali czyściej i niebezpieczniej. Mieli na sobie szare kombinezony z
kapturami, w których skryli głowy, i byli bardzo pewni siebie, co wskazywało na
sporą praktykę. Jeden z nich zbliżył się i obejrzał nas dokładnie, ale nie podszedł na
tyle blisko, aby próba wyrwania mu rozpylacza mogła być czymś więcej niż tylko
próbą.
- Stragitzkrtanl? - spytał, a nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował: -
Fidlykreepi? Attentottenpotentaten?
Ponieważ cały ten popis lingwistyczny nie spotkał się z żadną reakcją z naszej
strony, zwrócił się do rudowłosego, wyższego rangą jegomościa, i to w najczystszym
i porządnie akcentowanym esperanto:
- Iii ne parolas konantain lingvojn.
- Nie można było nam tak od razu?! - wpadłem mu w słowo z wyrzutem. -
Czy mógłbym się dowiedzieć, dlaczego uznaliście za słuszne skierować broń na
spokojnych podróżnych?
- Kim jesteście? - spytał rudy,
- Mogę was spytać o to samo.
- Ja mam broń - zauważył oschle.
- Słuszna uwaga i uznanie dla twojej logiki. Jesteśmy turystami zza... - i tu
przerwałem, bo zaklął.
- Jest to niemożliwe, jak obaj wiemy, z prostego powodu. Tu nie ma drugiego
kontynentu - oznajmił po chwili.
Jeden kontynent? Co to się porobiło ze staruszką Ziemią przez te dwadzieścia
wieków. Kłamstwo nie było skuteczne, to może prawda zadziała? I tak nie miałem już
nic do stracenia.
- Czy uwierzysz, gdy ci powiem, że jestem z innego czasu? - spytałem
uprzejmie.
Zadziałało. Gapił się na mnie przez dłuższą chwilę, a wśród jego kompanów
wybuchło jakieś niezrozumiałe podniecenie. Uspokoił ich i zwrócił się ponownie do
mnie.
- A co was łączy z Onym i z tymi kreaturami w mieście? Cóż, raz prawda
okazała się skuteczna, więc przełamując niechęć do zbyt daleko posuniętej szczerości,
powiedziałem:
- Przybywam, aby zabić Onego i zlikwidować całą jego działalność.
To dało zadowalający efekt. Poniektórzy opuścili nawet broń, ale dowódca
przywołał ich do porządku. Rudy coś warknął i jeden z nich na chwilę zniknął w
zaroślach. Pozostaliśmy w nie zmienionych pozach, póki posłaniec nie wrócił z
zielonym metalowym cylindrem, który wręczył komendantowi. Był to przedmiot
długi na stopę i musiał być pusty w środku, bo trzymał go w palcach bez żadnego
wysiłku. Rudy uniósł cylinder w górę i stwierdził:
- Mamy ponad sto takich. Są identyczne i w ciągu ostatniego miesiąca spadły
z nieba. Odnaleźć je można z łatwością, bo wysyłają silny impuls radiowy, ale nie
możemy ich niczym rozciąć ani otworzyć w inny sposób. Zewnętrzna powierzchnia
opisana jest w pięciu różnych językach. Ten, który rozumiemy, za każdym razem
głosi to samo: ”Odnieście to przybyszom z innego czasu”. Na dnie jest napisane coś
jeszcze, w języku, którego nie znamy. Czy możecie to odczytać?
Powoli podał mi cylinder, który wziąłem ostrożnie, mając na uwadze
wymierzone we mnie lufy. Metal wyglądał na collapsium, cholernie wytrzymałą
rzecz używaną przy stosach atomowych. Spojrzałem na denko i to spojrzenie
wystarczyło.
- Mogę to przeczytać - odparłem, oddając mu walec. - Jest tam napisane, w
pierwszej linijce, że On i jego ludzie opuszczą tę epokę dokładnie po dwóch i
trzydziestu siedmiu setnych dnia od naszego przybycia.
Odpowiedzią był niezgodny pomruk i zgodne pytanie Angeliny i Rudego:
- A druga linijka?
Starałem się uśmiechnąć, ale niezbyt mi się to udało.
- Och, drobiazg. Tam jest napisane, że cała ta planeta zostanie zniszczona na
skutek wybuchów atomowych zaraz potem.
20
Namiot był zrobiony z takiego samego szarego surowca jak ich kombinezony i
stanowił oazę chłodu w tej łaźni parowej. Dzięki jakiejś powarkującej w kącie
maszynie podano nam jeszcze chłodniejsze drinki. Choć broń była wciąż obecna,
ogólne stosunki poprawiły się. Rudy zdecydował się najwyraźniej wziąć je w
formalne karby, gdyż odezwał się uroczyście:
- Wypiję z tobą, jestem Diyan.
Wyglądało to na jakiś rytuał, toteż nie zwlekając przedstawiłem siebie i
Angeline. Po tej ceremonii broń zniknęła bez śladu, a atmosfera wyraźnie się
ociepliła.
- Czy macie coś cięższego niż te pukawki? - spytałem.
- Chwilowo nie, bo to, co przywieźliśmy, zostało zniszczone w walce.
- Czy ten kontynent jest aż tak duży, że nie zdążycie ściągnąć ich szybko z
waszego kraju?
- Wielkość kontynentu nie ma tu żadnego znaczenia. Nasze statki kosmiczne
są niezbyt duże, a wszystko musi być przywiezione z naszej ojczystej planety.
Zamrugałem gwałtownie, czując, że głupieję.
- To wy nie jesteście rodowitymi Ziemianami?
- Nasi przodkowie byli, ale my jesteśmy z pochodzenia Marsjanami.
- Czy miałbyś coś przeciw temu, aby opowiedzieć mi co nieco o waszej
historii, zanim zaczniemy się zastanawiać, jak zwyciężyć Onego? Ułatwiłoby mi to
trochę robotę i zaoszczędziło łamania sobie głowy.
- Przepraszam, myślałem, że wiecie. Zaczęło się to parę tysięcy lat temu, gdy
nagle zwiększyła się aktywność Słońca i wzrosła temperatura Ziemi. Nagle, to znaczy
przez paręset lat. Zmienił się klimat, stopniały lodowce, morze zalało sporo lądu,
wszystkie większe miasta znalazły się pod wodą. Z tym można było sobie jeszcze
poradzić, ale doszły trzęsienia ziemi i erupcje wulkanów, i to na wielką skalę.
Międzynarodowy wysiłek został zatem skierowany na zagospodarowanie Marsa, aby
umożliwić przesiedlenie tam wszystkich, którzy przeżyliby kataklizmy ziemskie. Plan
był ogromny - od stworzenia i utrzymania atmosfery do transportu brył lodowych z
pierścieni Saturna. W końcu się powiodło, ale przez ten czas państwa, które dały
wszystko dla tego przedsięwzięcia, tak osłabły, że z wolna przestały istnieć.
Wybuchały bunty, a na Marsie walczyliśmy o przetrwanie. Na Ziemi dochodziły do
władzy różne, bardzo żądne wpływów kreatury, powodując dodatkowe zamieszanie.
Utracony został kontakt między planetami. Dokładnie nie wiemy, co tu się wtedy
działo, nie zachowały się na tych pustyniach żadne przekazy. W każdym razie - walka
o przetrwanie skończyła się tym, że ludzkością rządzić zaczęły obłęd i zbrodnia. Gdy
byliśmy już w stanie odbudować stare statki kosmiczne, pospieszyliśmy Ziemi z
pomocą. Ale była ona niemile widziana. Tutejsi mordują obcych od ręki i znajdują w
tym dużą przyjemność. A tu prawie wszyscy są obcymi. To promieniowanie
stworzyło zaskakującą liczbę mutacji i w przyrodzie, i wśród ludzi.
Wprawdzie większość spośród mutantów szybko wyginęła, ale to, co ocalało,
jest śmiertelnie niebezpieczne. Mogliśmy pomóc im w bardzo niewielkim zakresie.
Ziemianie nie stwarzali zresztą zagrożenia dla nas, to znaczy do chwili, gdy pojawił
się On. Zjednoczył ich paręset lat temu.
- On faktycznie żyje przez ten cały czas?
- Na to wygląda. Jest takim samym szaleńcem jak reszta, ale na większą skalę,
no i potrafił w jakiś sposób podporządkować ich sobie. Zbudował to miasto, które
widzieliście, i stworzył coś w rodzaju społeczeństwa. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił,
była prośba o zwiększoną pomoc. Nie uwierzyli, gdy powiedzieliśmy im, że dostają
maksymalną ilość tego, co możemy dać. W odpowiedzi wysłali parę rakiet z
głowicami atomowymi. Po przybyciu pierwszej wysłana została ekspedycja. Na
Marsie przetrwaliśmy dzięki współpracy - nie było innej możliwości - toteż nie
jesteśmy wojskową społecznością. Ale robimy, co możemy - celem jest On. Bez
niego cała ta struktura się rozleci, a zabić go musimy, bo na Marsie przez jego
idiotyzmy zginęły już tysiące ludzi.
- No to mamy ten sam cel - stwierdziłem. - Przeprowadził atak czasowy
również na nas, i z podobnym rezultatem.
- Mamy trochę ponad dziesięć tutejszych godzin na opracowanie i wykonanie
planu - sprecyzowała Angelina, jak zawsze praktycznie podchodząca do rzeczy.
- Całościowy atak - orzekłem - na wszystkich frontach, aż do znalezienia
słabego miejsca. Tam się skoncentrujemy i dostaniemy się do środka, a potem
zwyciężymy. Mówisz, że nie macie ciężkiego sprzętu?
- Nie.
- Cóż, obejdziemy się... A co z możliwością poświecenia jednego statku, żeby
rozbił się wewnątrz zamku i przerzucił tam nasz desant?
- Wszystkie zostały zniszczone w atakach samobójczych. Następne są w
drodze, ale z tego, co przeczytałeś wynika, że przybędą za późno, a oni robią to od
stuleci.
- Hm... - zastanowiłem się głośno, bo nic mądrego nie chciało przyjść mi do
głowy.
- Grawitator - szepnęła Angelina.
- Użyjemy grawitatora - oznajmiłem głośno.
W chwili gdy padł pomysł, cały plan miałem już wyrysowany pod powiekami.
- Będzie to akcja o charakterze przełamaniowym. Angelina i ja wymontujemy
zasilacze z części wyposażenia i użyjemy ich do grawitatora nastawionego na pełną
moc. Założy się dodatkowe zamocowania, obliczenia zrobię później, ale sądzę, że
będzie on w stanie przenieść pięć, sześć osób za mury, zanim się przepali. Angelina i
ja to dwie, pozostałych wyznaczysz spośród najlepszych, jakich masz...
- To nie jest zadanie dla kobiety - sprzeciwił się Diyan.
- Nie podniecaj się! Słodka i piękna swoją drogą, ale zapewniam cię, że może
pokonać dowolnych dziesięciu chłopów z twego namiotu. A ta grupa musi być
najlepsza, bo będzie działała od razu wewnątrz twierdzy. Reszta przypuści bardzo
realistyczny atak na mury, potem na jakiś wybrany ich kawałek i gdy natężenie walk
będzie największe, my ruszymy z przeciwnej strony. A teraz do roboty!
I tak wzięliśmy się do roboty, to znaczy Angelina i ja, bo inni nie mieli
zielonego pojęcia o organizowaniu naukowej masakry na skalę przemysłową i z całą
wdzięcznością zwalili wszystko na nas. Kiedy najważniejsze sprawy były już
załatwione, zdołałem wreszcie zrobić to, co było dla mnie najistotniejsze - od dwóch
dni i dwudziestu tysięcy lat nie zmrużyłem oka. Trzy godziny snu były z pewnością
zbyt małą dawką, ale tylko na tyle mogłem sobie pozwolić.
Gdy obudziłem się, na zewnątrz było ciemno i równie gorąco jak za dnia.
- Mamy cztery godziny do świtu - poinformowała mnie zrelaksowana
Angelina. - I większość z tego będziemy potrzebowali na dojście do stanowisk. Atak
zacznie się o świcie.
- Co z przygotowaniami?
- Uczą się szybko. Zresztą, walczą tu od paru ładnych lat, więc powinni znać
teren.
Być może nie byli urodzonymi żołnierzami, ale ostatecznie, jeśli zaczyna, się
walkę, to po to, by wygrać. Przed namiotem spotkaliśmy Diyana prowadzącego
trzech ludzi, którzy nieśli dziwaczną konstrukcję z metalu i skóry z grawitatorem w
środku.
- Jesteśmy gotowi - oświadczył.
- No to ruszamy.
Potykając się w ciemnościach i klnąc pod nosem, ruszyliśmy pod jego
przewodnictwem ku murom. Zajęło nam to czas aż do świtu. Gdy znaleźliśmy się pod
tym złowrogo rysującym się kształtem, po drugiej stronie miasta rozległy się pierwsze
wybuchy. Pomogłem towarzystwu przypiąć się do rusztowania z grawitatorem i
spojrzałem na zegarek. Jak dotąd wszystko szło według rozkładu. Przypiąłem się
również i uruchomiłem urządzenie. Z metalicznym warknięciem mój oddziałek
znalazł się w powietrzu.
21
Wspinaliśmy się wzdłuż muru jak powolna winda, stanowiąc znakomity cel
dla każdego z dobrym wzrokiem i spluwą w garści. Wylot grawitatora zaczął
wydzielać wyczuwalne ciepło i przeszło mi przez myśl, że spadek z tej wysokości nie
byłby szczytem moich marzeń. Ale już mignęły oświetlone okna, na szczęście bez
ciekawskich, i przed nami pojawił się parapet wału. Przelecieliśmy nad zwieńczeniem
muru i wypadki nabrały niespodziewanej szybkości.
Na górze było dwóch strażników - zaskoczonych i wściekłych. Zanim zdążyli
zareagować, Angelina i ja wypaliliśmy jednocześnie. Igły spełniły swoje zadanie -
bez hałasu obaj usunęli się na ziemię. Przygotowując się do lądowania przełączyłem
grawitator na zniżanie.
Lądowanie! Szumne słowo - pod nami nie było bowiem stałej powierzchni.
Opadaliśmy na przeszklony dach nad jakimiś warsztatami. Potężne tafle szkła
podtrzymywane były pajęczyną przerdzewiałych płaskowników. W panice nadusiłem
stop, ale byliśmy już zbyt nisko, a przeciążony grawitator nie zdążył na czas.
To był ideał cichego ataku z zaskoczenia. Sześć par butów trafiło w taflę
jednocześnie i pięć tysięcy jardów kwadratowych szkła runęło w dół razem z niemal
całą konstrukcją nośną. Przez sekundę byłem pewien, że i my dołączymy do tego
naboju, ale ostatnim wysiłkiem grawitator zahamował nasze spadanie, po czym
buchnął dymem i stanął w płomieniach.
W dole rozpętało się piekło, gdy całe to szkło i rury dosięgły podłogi - nawet
na naszej wysokości można było ogłuchnąć. Ciche wejście okazało się tylko teorią.
- Łapcie się wsporników! - krzyknąłem rwąc pasy i dając im przykład. Dla
zwiększenia ogólnego efektu grawitator, na szczęście bez pasażerów, runął w dół i
eksplodował jakieś piętnaście stóp nad posadzką. Nie pozostawało mi nic innego, jak
uciszyć wyjących w dole paroma granatami.
- Proponuję zleźć z tego małpiego gaju i wziąć się do roboty - stwierdziłem i
razem ze współtowarzyszami ruszyłem ku parapetowi.
- Weź no radio - poleciłem Diyanowi. - Odwołaj wszystkie oddziały, chyba że
któremuś udało się zrobić wyłom. Szkoda ludzi.
- Zostali odparci na całej długości - zameldował po chwili.
- To niech się odsuną i zmniejszą straty. Zaraz zrobimy tu blitz od wewnątrz!
Ruszyliśmy - Angelina i ja z przodu, by wymieść opozycję; reszta jako osłona
boków i zaplecza. Pierwsze napotkane drzwi wiodły na spiralną klatkę schodową,
która, sądząc po długości, mogła prowadzić do samego piekła. Nie spodobała mi się,
toteż posłałem tam parę granatów. Wrzask, który był odpowiedzią, wskazywał, że
postąpiłem słusznie.
- Dokąd teraz? - spytała Angelina.
- To, co jest niżej, wygląda na większe i bardziej funkcjonalne pomieszczenie.
Przypuszczenie dobre jak każde... - Coś wybuchło blisko mojej głowy, toteż urwałem
w pół zdania.
Angelina rozstrzelała snajpera i pognaliśmy dalej. Rozwaliłem zamek w
drzwiach i wpadliśmy do wnętrza wieży. Projektował ją szaleniec. Wiedzieliśmy o
tym, ale wrażenie było piorunujące - krzyżujące się korytarze przechodzące w
niepotrzebne schody, pochylone ściany, pokręcone komnaty, a nawet tak kretyńskie
przejście, przez które trzeba się było czołgać. Straciliśmy tu jednego człowieka -
strop osunął się na ostatniego w szeregu tak cicho i szybko, że ten nie zdążył nawet
jęknąć. Przeciwnicy, których spotykaliśmy, byli zaskoczeni i w większości nie
uzbrojeni, toteż rozprawialiśmy się z nimi cicho i błyskawicznie, wnikając coraz
głębiej do wnętrza budowli.
- Chwila! - zatrzymała mnie Angelina, gdy nastał moment spokoju. - Czy ty w
ogóle wiesz, dokąd idziemy?
- Niedokładnie, ale wprowadzamy zamieszanie i penetrujemy teren
nieprzyjaciela.
- Sądziłam, że mamy większe ambicje, na przykład znaleźć Onego.
- Wszelkie propozycje, jak to zrobić, są mile widziane! - warknąłem.
- Mógłbyś, na przykład, uruchomić detektor energii pola czasowego, który
masz na plecach - uśmiechnęła się słodko. - Sądzę, że w tym właśnie celu nosisz go
przy sobie.
- Właśnie zamierzałem to zrobić! - zełgałem w żywe oczy.
Igła wahnęła się parę razy, po czym wskazała dokładnie na podłogę.
- Na dół. Zrobimy z niego kupkę molekuł - rozkazałem. I dokładnie to miałem
na myśli. Skonstruowałem bowiem coś w rodzaju domowej bomby, na której
wymalowałem jego imię. Tym razem byłem zdecydowany nie pozostawić niczego
przypadkowi. Bomba gwarantowała rozkład na czynniki pierwsze wszystkiego w
promieniu pięciu jardów.
Po chwilowej przerwie walka wybuchła ze wzmożoną siłą. Przejście na dół
zablokował jakiś uparty miotacz ognia, toteż krztusząc się dymem przeszliśmy przez
wywaloną wybuchem dziurę do sąsiedniego pomieszczenia. Było to jakieś
laboratorium, którego pracownicy rzucili się na nas z tym, co kto miał pod ręką. W
trakcie zamieszania coś się jeszcze rozbiło, coś pękło i smród rozlanych chemikaliów
zaczął dusić w gardle.
- Uggh! - sapnęła Angelina. - Widziałeś, co było w tych słojach?
- Nie i nie mam zamiaru tego oglądać. Jazda w dół.
Obojętne, co to było, ale skoro wyprowadziło z równowagi kogoś tak
odpornego jak Angelina, to mnie zapewne od razu posłałoby na poszukiwanie
pastylek na żołądek.
Zbliżaliśmy się do celu, a z każdym krokiem opór rósł tak, że praktycznie
trzeba było wyrąbywać sobie drogę. Przejście ułatwiał nam tylko fakt, że obrońcy
uzbrojeni byli w najrozmaitsze przedmioty, które jednak na broń niezbyt się nadawały
- siekiery, łomy, gołe ręce były w zastraszającej obfitości. Ponieśliśmy następną
stratę, gdy jeden z Marsjan został dosłownie przybity do podłoża piką spuszczoną z
góry. Nawet nie zdążyłem zauważyć sprawcy. Spojrzałem na zegarek i zakląłem -
mieliśmy już małe spóźnienie.
- Czekaj! - wychrypiał Diyan. - Igła niczego nie pokazuje!
Stanęliśmy w wąskim korytarzu.
- Jaki kierunek wskazywała, gdy ostatni raz na nią patrzyłeś? - spytałem, gdyż
to właśnie on niósł teraz detektor.
- Prosto w dół korytarza. Zupełnie, jakby źródło było na tym samym
poziomie.
- Musieli wyłączyć time-helix. Detektor działa tylko w czasie jego pracy. No
nic, ruszamy. Jeszcze jeden wysiłek i będziemy u celu!
Ruszyliśmy. I ponieśliśmy następną stratę przy przechodzeniu przez jakieś
dziwne krzaki z kolcami. Kolce były zatrute i musiałem poświęcić ostatni granat
termitowy, by spalić krzaki. Amunicję i granaty zużywaliśmy zresztą w
zastraszającym tempie. Po krótkiej, ale zażartej walce w następnej sali magazynek
mojego pistoletu był pusty, a drogę tymczasem zatarasowały nam potężne drzwi.
Sięgnąłem po granat akurat w chwili, gdy pojaśniał ekran komunikatora znajdującego
się obok wejścia.
- Przegrałeś po raz ostatni - oznajmił On krzywiąc się do mnie paskudnie.
- Zawsze lubiłem sobie pogadać - odpowiedziałem, po czym zwróciłem się do
Angeliny w języku, którego On na pewno nie znał: - Zostały ci granaty?
- Ja mówię, a ty będziesz słuchał - oświadczył On.
- Jeden - szepnęła Angelina.
- Zamieniam się w słuch - powiedziałem do niego. - Wywal te drzwi! -
rozkazałem Angelinie.
- Przeniosłem już wszystkich, którzy będą mi potrzebni w bezpieczne miejsce,
tam, gdzie nikt nas nie znajdzie. Posłałem też wszystkie maszyny. Jestem ostatnim,
który tam wyrusza, a kiedy to zrobię, ta maszyneria zostanie zniszczona. - Granat
wybuchł, ale drzwi były za grube i Angelina musiała użyć kul rozpryskowych. On
tymczasem mówił, jakby nic się nie stało. - Wiem, skąd przybyłeś, człowieku z
przyszłości, i zniszczę ciebie, mego jedynego przeciwnika, a przeszłość i przyszłość, i
cała wieczność będą moje. Moje! MOJE! - wrzeszczał jeszcze, kiedy drzwi nareszcie
puściły i jako pierwszy wpadłem do środka.
Moje kule eksplodowały już wśród delikatnych urządzeń, gdy bomba
szybowała jeszcze w powietrzu. On zdążył jednak uruchomić urządzenie i zniknął, a
gdy bomba w końcu wybuchła, stała się większym zagrożeniem dla nas niż dla niego.
Padliśmy na ziemię, a gdy przestało nam wyć nad głowami, aparatura stanowiła
kupkę rozniesionego po sali szmelcu. On odezwał się ponownie i lufa mojego
pistoletu spojrzała natychmiast ku niemu, ale był to tylko kolejny ekran.
- Zrobiłem ten zapis na wypadek, gdybym musiał opuścić ten świat w
pośpiechu. Mogę cię śledzić poprzez czas i będę to robił, aż zniszczę ciebie i
wszystkich, z którymi jesteś. Wszyscy zginiecie! Będę kontrolował światy i wiecz-
ność. I będę niszczył światy tak, jak zniszczę Ziemię. Zostawiam wam tylko tyle
czasu, abyście to sobie dobrze uświadomili i cierpieli. Nie macie możliwości
ucieczki. Za godzinę wszystkie głowice nuklearne na tej planecie zostaną odpalone.
Ziemia zostanie zniszczona!
22
Rozwalenie odtwarzacza było niewielką pociechą, ale zrobiłem to - jednym
strzałem. Plastik i elektroniczny złom rozleciały się po pokoju, a kretyński śmiech
umilkł.
- Zrobiłeś, co mogłeś! - Angelina pogładziła mnie po dłoni.
- Ale to i tak za mało. Szkoda tylko, że ciebie w to wciągnąłem.
- Nie chciałabym, żeby było inaczej. Cokolwiek nas spotka, będziemy razem.
- Wygląda na to, że coś strasznego wyrządzono waszym ludziom - odezwał się
Diyan. - Przykro mi z tego powodu.
- Nie ma czego żałować. Wszyscy siedzimy w tym gównie.
- W pewnym sensie tak - jedna godzina. Ale Mars jest uratowany, a dla nas,
którzy tu zginiemy, to jest najważniejsze. Nasi ludzie i nasze rodziny będą żyć.
- Chciałbym móc powiedzieć to samo - westchnąłem, po czym pożyczyłem
jego rozpylacz i załatwiłem parkę tubylców nachalnie pchających się przez drzwi. -
Myśmy przegrali i tu, i wszędzie. Sam się dziwię, że jeszcze w ogóle istniejemy.
Powinniśmy zgasnąć jak zdmuchnięte świece.
- Czy możemy coś jeszcze zrobić? - spytała Angelina.
- Nie, nie można wyprzedzić atomówki. Time-helix jest kupą złomu, i to tyle
na ten temat. Moglibyśmy coś zrobić, gdyby z niczego zmaterializował się nowy.
W echo moich słów wdarł się trzask, potoczyłem się w narożnik
pomieszczenia i wyciągnąłem broń, przeświadczony, że to nowy atak. Pomyliłem się.
Była to spora, metalowa skrzynka, wisząca dwie stopy nad podłogą. Angelina
przyjrzała mi się w najbardziej podejrzliwy z możliwych sposobów.
- Jeśli to jest time-helix, to będzie źle z tobą, jeśli mi nie powiesz, jak to
zrobiłeś! - obiecała.
Pierwszy raz byłem cichutki i spokojniutki, zwłaszcza gdy skrzynka opadła
powoli na posadzkę, a na wierzchu dało się przeczytać napis ”Time-helix - otwierać
ostrożnie”. Nie ruszyłem się. Od najmłodszych lat mam awersję do cudów, a to aż za
bardzo wyglądało mi na ingerencję niebios. Do skrzynki przymocowane były dwa
grawitatory z włącznikiem czasowym i magnetofon z przyczepioną kartką o treści ”
Włącz mnie”. Jak zawsze praktyczna, Angelina była osobą, która wykonała to
polecenie.
- Proponowałbym, żebyście się stąd zabierali, i to szybko - rozległ się
spokojny głos profesora Coypu. - Bomby, jak wiecie, są uzbrojone. Proszono mnie,
Jim, żebym ci powiedział, że aparat zapłonowy jest w gabinecie za ścianą, która jest
zamaskowana półkami z hermetycznymi racjami żywnościowymi. Wygląda jak
przenośne radio, czym zresztą jest w rzeczywistości. Można nim wyłączyć wszystkie
głowice. Musisz nastawić w tym celu trzy tarcze na numer 666, co - jak wiem - jest
numerem Bestii, w kolejności od lewej do prawej, a potem wdusić przycisk ”
Wyłączony”. Teraz mnie wyłącz, zrób, co trzeba, i włącz znowu.
- Dobra, dobra - mruknąłem zdenerwowany i wcisnąłem klawisz.
Jak na faceta, który w ogóle nie powinien się urodzić, miał dość rozkazujący
ton głosu, a poza tym, skąd on to wszystko wiedział? Rozważania te nie
przeszkodziły mi zbytnio w zrzuceniu na podłogę racji żywnościowych, które na tej
podłodze powinny już znaleźć się na stałe, przypominały bowiem nieświeże macki
starych ośmiornic. Rozwaliłem ścianę. Radio było na miejscu, toteż, niczego innego
nie ruszając, zrobiłem, co mi kazali. I nic się nie stało.
- Nic się nie stało - stwierdziłem głośno.
- I o to właśnie chodziło - Angelina ucałowała mnie. - Uratowałeś świat!
Dumny i blady wróciłem do magnetofonu i pławiąc się w zachwycie
widocznym w oczach Marsjan, włączyłem ponownie urządzenie.
- Tylko niech ci się nie wydaje, że uratowałeś świat - oświadczył zimno
Coypu. - Odwlokłeś tylko egzekucję o dwadzieścia osiem dni. Raz uzbrojone, bomby
nie mogą być tak naprawdę wyłączone, mogą przeczekać jakiś okres i zniszczyć się
same, co w tym przypadku na jedno wychodzi, czyli planeta zostanie zniszczona. Ale
twoi przyjaciele mogą wyciągnąć z tego sporo korzyści, jak ufam. Sądzę, że ich statki
są już w drodze?
- Będą tu za piętnaście dni - stwierdził radośnie Diyan.
- A zatem dwadzieścia osiem dni to aż nadto - kontynuował Coypu. - Ziemia
zostanie zniszczona, co przy jej obecnym stanie będzie bardziej błogosławionym
aktem łaski niż tragedią. Teraz czas na skrzynkę. Na wierzchu jest dezintegrator. Jeśli
skierować go na zewnętrzną ścianę i opuścić o piętnaście stopni poniżej okienka, to
wskaże kierunek tunelu, którym Marsjanie będę mogli wyjść na zewnątrz. Teraz
przyciśnijcie guzik A, nałóżcie grawitatory i spadajcie jak najszybciej.
Nadal niezbyt wierząc w to wszystko, zrobiłem, co kazał. Time-helix rozłożył
się na podłodze i zapłonęło seledynowe światło.
- Nigdy nie zapomnimy, co dla nas zrobiliście - oświadczył Diyan, zbliżając
się z wyciągniętymi rękoma. - Pokolenia będą o was czytały w podręcznikach.
- Jesteś pewien, że wymowa będzie prawidłowa? - spytałem.
- I nie tylko. Zostanie wzniesiony pomnik z wyrytym na cokole napisem ”
James di Griz - Zbawca Świata”.
Będę się musiał wybrać tam na wycieczkę! - złożyłem sobie w duchu solenną
obietnicę.
Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym oni z dezintegratorem ruszyli w ścianę, a
my ku time-helixowi. Miałem nadzieję, że to już po raz ostatni, przynajmniej w
najbliższej przyszłości.
Podróż była jak zwykle monotonna i męcząca, jedyną dobrą jej stroną było
zakończenie - w hali sportowej bazy, największym pomieszczeniu w okolicy.
Pojawiliśmy się w powietrzu i przy wtórze okrzyków zbulwersowanych atletów
pocałowaliśmy się gorąco.
- Witamy w domu! - stwierdziła Angelina i to było wszystko, co należało w tej
chwili powiedzieć.
Ignorując pełne zdumienia pytania, pognaliśmy do laboratorium Coypu złożyć
mu meldunek. Po drodze doszedłem do budującego wniosku, że w przyszłości
zamiast mnie należy wysłać parę solidnych bomb. To powinno radykalnie rozwiązać
problem Onego i jego zwariowanej wyobraźni. Na nasz widok Coypu z lekka
zbaraniał.
- Co wy tu robicie? Powinniście być zajęci załatwianiem tego typa. Nie
dostaliście mojej wiadomości?
- Jakiej? - tym razem to ja z lekka zwątpiłem.
- Zrobiliśmy dziesięć tysięcy walców i posłaliśmy na Ziemię z radiostacjami...
- Aaa... To stara wiadomość - odetchnąłem. - Dawno otrzymana i zapomniana.
Nie jesteś na bieżąco. Co to tu robi?
Wskazałem zielonkawą skrzynkę stojącą w rogu.
- To? To jest Mark I, polowy time-helix. Właśnie go skończyliśmy i stoi. A co
ma robić?
- Nigdy go nie używaliście?
- Nigdy.
- No to najwyższy czas. Przypnij doń dwa grawitatory, magnetofon i
dezintegrator. I natychmiast poślij na Ziemię, żeby uratować mnie i Angelinę!
- Ale po...
- Najpierw to zrób, potem ci wyjaśnię. Oboje wylecimy inaczej w powietrze.
Złapałem kartkę i pisak, nabazgrałem, co trzeba, ustaliliśmy dokładny czas i
dopiero, gdy cały nabój zniknął w przeszłość, odetchnąłem z ulgą.
- Jesteśmy uratowani - oświadczyłem. - Teraz pora na tego obiecanego drinka.
- Niczego ci nie...
- I tak go sobie wezmę.
Został mamrocząc pod nosem i skrobiąc coś zapamiętale w notesie, a ja
zająłem się przygotowaniem i spożyciem różnych leczniczych napojów.
- Tego mi było trzeba - oznajmiłem. - Musiały upłynąć wieki, odkąd piłem
ostatniego.
- Wszystko jasne - oświadczył nagle Coypu, promieniejąc z radości.
- Moglibyśmy siąść tu sobie i posłuchać? - spytałem grzecznie. - Ostatnie
kilkadziesiąt tysięcy lat było dość męczące...
- Co?... A tak, siadajcie. Podsumujemy fakty. Atak czasowy został skierowany
przeciwko Korpusowi przez osobnika zwanego On. Nader udany atak, nasza liczba
została poważnie zredukowana...
- Możesz powiedzieć, że do dwóch osób - wtrąciłem.
- Zgadza się, choć ledwie posłałem cię w rok 1975, wszystko wróciło do
poprzedniego stanu i to gwałtownie - laboratorium pełne było ludzi, którzy wcale nie
wiedzieli, że zniknęli. Zaczęliśmy wytężone badania i po prawie czterech latach
skonstruowaliśmy urządzenie do śledzenia podróżujących w czasie...
- Powiedziałeś, po czterech?
- Prawie pięciu, dokładnie mówiąc - to była naprawdę trudna robota.
- Angelina, nigdy mi nie mówiłaś, że byłaś tu sama przez pięć lat!
- Sądziłam, że nie lubisz podstarzałych kobiet.
- Kocham je, jeśli są tobą. Czułaś się samotna?
- Idiota! Tylko dlatego zgłosiłam się, żeby iść po ciebie. Inskipp miał, co
prawda, jakiegoś ochotnika, ale biedak złamał nogę.
- Kochanie, jakież to nieszczęścia chodzą po ludziach.
- Dobrze, nie zagłębiajmy się w szczegółach - przywołał nas do porządku
Coypu. - Wyśledziliśmy cię w 1807. Jego zresztą też. Była tam pętla czasowa, która
potem zniknęła. Wyglądało na to, że razem z tobą wewnątrz. Dlatego Angelina
zjawiła się właśnie tam i to od razu z namiarami nowego miejsca. Musiałeś tam iść,
bo ślady wskazywały, że byłeś. Choć w tym momencie cała sprawa była już tak
naprawdę jasna i prosta i wiadomo było jak się skończy.
- To znaczy, ty wiedziałeś? - spytałem uprzejmie, czując, że musiałem coś
opuścić.
- Oczywiście! Cała natura ataku była jasna, chociaż ty jak zwykle przeceniałeś
własne zasługi.
- Mógłbyś to wszystko powtórzyć, tyle że wolniej?
- Z przyjemnością. Spowodowałeś zniszczenie jego operacji dwukrotnie w
dwóch miejscach w przeszłości i poprzez zmianę namiarów posłałeś go w epokę
zmierzchu Ziemi. Tu spędził on dwieście lat rosnąc w siłę. Był geniuszem.
Obłąkanym, ale geniuszem. I pamiętał cię, ale niezbyt dobrze, po dwustu latach
kojarzył, że jesteś jego wrogiem i nic więcej. Dlatego rozpoczął wojnę czasową -
chciał zniszczyć ciebie, zanim ty zniszczysz jego. W tym celu złapał cię, a tak mu się
przynajmniej wydawało, na planecie Ziemia, tuż przed atakiem atomowym. Potem
wrócił w rok 1975, by zaatakować Korpus. Ty też tam byłeś, więc przeniósł się do
1807 roku, aby zastawić na ciebie pułapkę. Nie wiem, dokąd chciał stamtąd
wyruszyć, ale jego plany uległy zmianie i powrócił do rzeczywistości ostatnich dni
Ziemi.
- To ja zmieniłem mu namiary tuż przed odlotem - wyznałem skromnie.
- A więc to wszystko. Mamy święty spokój i czas na relaks. Sądzę, że
zasłużyłem na drinka.
- Czym!? - warknąłem. - Z tego, co powiedziałeś, wynika, że to ja zacząłem tę
całą wojnę, zmieniając nastawienie jego time-helixu.
- Tak to wygląda na pierwszy rzut oka.
- A na drugi? Według mnie On lata w kółko. Ucieka przede mną, goni mnie,
znowu ucieka... Kurwa! Skąd on w ogóle jest? I kiedy się urodził?
- W tym przypadku te pojęcia są bezużyteczne. On istnieje tylko w tej
paradoksalnej pętli czasowej. Można powiedzieć, chociaż nie będzie to w pełni ścisłe
określenie, że On się nigdy nie narodził. Cała ta sytuacja istnieje obok i niezależnie
od naszego normalnego czasu. Przykładowo, fakt, że wróciłeś z informacjami, jak
wyłączyć te bomby. Skąd ta informacja pochodzi naprawdę? Od ciebie. A zatem
wysłałeś ją sam do siebie...
- Dość! - jęknąłem, sięgając drżącą ręką po butelkę. Napełniłem kieliszki i
dopiero wtedy zauważyłem brak Angeliny, która wyszła cichutko. Właśnie
zaczynałem się zastanawiać, co mogło się z nią stać, gdy pojawiła się w drzwiach.
- Czują się dobrze - oznajmiła.
- Kto? - spytałem, ale widząc gwałtowną zmianę wyrazu jej twarzy, pojąłem,
że oto popełniłem największą pomyłkę w życiu, toteż czym prędzej wysiliłem swoje
szare komórki, aż dotarł do nich błysk zrozumienia.
- Kto? Cha, cha, cha! Wybacz mi ten mały żarcik. Oczywiście, że nasze
cherubinki! Wiedziona matczynym instynktem pobiegłaś do nich...
- Są ze mną.
- No to wprowadź wózek.
- Cherubinki. Osioł! - stwierdziła z niesmakiem, gdy weszli.
Mieli po sześć lat. Drobiazg, który zupełnie przeoczyłem. Faktycznie, podobni
jak dwie krople wody. Muskularni, z rysami twarzy ojca - co zauważyłem z dumą.
Dostrzegłem też błysk w oczach matki, co przyprawiło mnie o lekki niepokój.
- Długo cię nie było, tato - odezwał się jeden.
- Nie z mojej winy, James. Nie ratuje się wszechświata w jeden dzień.
- Ja jestem Bolivar, on jest James. Witamy w domu!
- Cóż. Dzięki - i co, u diabła, mam ich ucałować, czy co?
Ten problem rozwiązali za mnie, wyciągając prawice, które zupełnie
poważnie uścisnąłem.
- Angelina, myślę, że w końcu mnie przekonałaś - stwierdziłem uroczyście. -
Zalety pożycia rodzinnego warte są poświęcenia szczęścia i beztroskiego życia
wolnego złodzieja.
- Złodziej to najwłaściwsze określenie! - obrzydliwie znajomy głos wrzasnął
od progu. - I oszust, naciągacz, szantażysta...
W drzwiach stał Inskipp i machał w moją stronę stertą papierów.
- Pięć lat czekałem na ciebie, di Griz, i tym razem mi nie uciekniesz. Teraz nie
będzie wykrętów takich jak wojna czasowa. Oszuście, okradłeś własnych... urggh!
To ”urggh” wzięło się stąd, że Angelina rozdusiła mu pod nosem ampułkę z
gazem usypiającym i Inskipp osunął się prosto w ramiona bliźniaków, którzy ze
wspaniałym refleksem złapali go i ułożyli delikatnie na podłodze. Tymczasem
Angelina zabrała mu ściskane w ręku papiery.
- Po pięciu latach potrzebuję cię bardziej niż tego obrzydliwca. Spalmy te
śmieci i rozejrzyjmy się za jakimś wolnym statkiem, zanim on się obudzi. Miną
miesiące, nim się obudzi, a przez ten czas na pewno coś się wydarzy i znów będzie na
gwałt nas potrzebował i cholera mu przejdzie. A my tymczasem zafundujemy sobie
drugi miodowy miesiąc.
- Brzmi nieźle, ale co z chłopcami? Na takie wycieczki zwykle nie zabiera się
dzieci.
- Nie pojedziecie bez nas! - oświadczył Bolivar. Gdzie ja widziałem tę zaciętą
minę? Pewnie przy goleniu.
- Tam gdzie wy, tam i my. A jeśli chodzi o pieniądze, to możemy za siebie
zapłacić - patrzcie!
Faktycznie, ujrzałem potężny zwitek kredytów, który na oko powinien
wystarczyć na przejazd przez całą galaktykę. A przy okazji dostrzegłem także
kawałek znajomego portfela ze złoconej skóry.
- Pieniądze Inskippa! Okradliście biedaka zamiast mu pomóc! - zerknąłem na
Jamesa i dodałem: - A ty, jak sądzę, będziesz w czasie podróży bawił się w
zegarynkę, bo po co inaczej to coś znalazłoby się nagle w twoich rękach.
- Idą w ślady ojca! - stwierdziła z dumą Angelina. - Oczywiście, że pojadą z
nami! I nie przejmujcie się wydatkami, chłopcy. Tatuś potrafi ukraść tyle, że starczy
dla nas wszystkich!
Tego już było za wiele!
- Dlaczego nie? - roześmiałem się szczerze. - A więc, za zbrodnię!
- Za zbrodnię! - zawtórował mi obecny przy całym zajściu Coypu, unosząc
szklaneczkę.
- Za zbrodnię czasową! - wrzasnęliśmy chórem, po czym cisnęliśmy
opróżnione naczynia za siebie. Złapaliśmy dzieciaki za ręce i przeskakując nad ciałem
chrapiącego smacznie Inskippa, wyszliśmy na korytarz.
Czekał na nas cały, wspaniały wszechświat i zamierzaliśmy w pełni z niego
skorzystać.