1
Jerzy Waldorff
Słowo o Kisielu
2
Stefan Kisielewski zmarł 27 września 1991 r. w Warszawie, w kilka miesięcy po
swej żonie Lidii. I chwała Bogu, że nie doczekał gwałtownego rozkładu naszego organizmu
państwowego, jaki zaczął się tuż po uroczystym pogrzebie Kisiela, trwa dotąd i
nie wiadomo, czym się skończy. Współczesny Kantowi filozof niemiecki Ernest
Moritz Arndt, pisząc o Polakach, dziwił się: "Dlaczego Bóg
stworzył narody, które wiecznie są niepełnoletnie?"
Ja się nie dziwię, nie wstydzę, że do narodu polskiego należę, a tylko
współczuję mu, przepatrując wstecz jego losy - państwa o najgorszym w Europie położeniu
geopolitycznym, otoczonego kręgiem wrogów potężnych i podstępnych w chytrym a
zgodnym współdziałaniu na naszą zgubę. Zacząć wypadnie od korekty przyjętej w historii
daty zlikwidowania polskiej suwerenności, wymazania na bardzo długo Polski z mapy
Europy.
Przyjmuje się w tym względzie rok 1795, wywiezienia ostatniego króla naszego w
kibitce, pod obstawą jegrów carycy Katarzyny, na zesłanie do Grodna, gdzie na więźniu
politycznym wymuszono podpisanie abdykacji. Tyle w teorii, w praktyce zaś Państwo Polskie
utraciło niepodległość roku 1696
- śmierci ostatniego swego władcy suwerennego Jana III Sobieskiego, co zbiegło
się (różnica niewielu lat) z dojściem do samodzierżawia Piotra I, cara Rosji nazwanego
Wielkim, i klęską armii szwedzkiej Karola XI pod Połtawą w roku 1709. Wynikiem
ubocznym tej przegranej było wygnanie z Polski ostatniego legalnie obranego króla,
Stanisława Leszczyńskiego, po czym - na rozkaz cara - krajem w sposób kontrolowany jęli
"rządzić" sascy Wettyni - August II Mocny, po nim August III i to był prawdziwy "finis
Poloniae", a nie teatralny okrzyk wydany jakoby przez Kościuszkę z rannej piersi, po
klęsce maciejowickiej.
Nadszedł wiek XIX, wiek kształtowania się różnymi trudnymi skokami i sposobami
demokracji tudzież parlamentaryzmu w zachodniej Europie. O wiele wcześniej te sprawy
ujęły w swoje dłonie spokojnie bogacące się kupiectwo i czuwające nad utrwalaniem
mądrych tradycji ziemiaństwo w Anglii. Tak formowane życie nie zostawało bez wpływu
nawet na tamtejszą muzykę.
Wielka Brytania wybitnych kompozytorów miała wprawdzie tylko dwóch: Purcella (XVII w.)
i nam rówieśnego Beniamina Brittena, z konieczności adoptując niejako wielkich Niemców -
Haendla i Jana Christiana Bacha (stąd zwanego "londyńskim", choć rodził się w Lipsku z
Jana Sebastiana).
Ubóstwo talentów twórczych zastępowano przecież muzykowaniem, zwłaszcza kameralnym,
tak modnym i godnym szacunku, że w XVII wieku pewien londyński handlarz węglem
zdobył sobie renomę do tyla wybitnego kameralisty, że wysocy arystokraci ubiegali się o
zaszczyt grania w zespole kwartetowym prowadzonym przez węglarza.
Co tymczasem działo się w Warszawie, w której stan wojenny ogłoszony w 1862 roku
trwał - z rozmaitym nasileniem - aż do roku 1915! Po mieszkaniach prywatnych zbierano
się nie gwoli muzyki, lecz konspiracji. Zamiast muzyki - raczej poezja: zakazane wiersze
patriotyczne, przede wszystkim Mickiewicza, ale także pomniejszych rymotwórców
narodowych. Działanie na przekór wszelkiej władzy tak głęboko weszło w krew i obyczaje
narodu, że kiedy - doprawdy cudem boskim! - odzyskaliśmy niepodległość i uwielbiany
początkowo przez społeczeństwo Naczelnik, Józef Piłsudski, chciał wprowadzić w ojczyźnie
3
demokrację opartą na władzy Parlamentu, zbieranina posłów i senatorów wzięła się
natychmiast do działań tak niebezpiecznie rozsadzających kraj anarchią, że Marszałekw ma˝
ju 1926 r. musiał sięgnąć po dyktaturę.
Wtedy ogromnie się na to sierdzono, aliści z perspektywy czasu widać, że gdyby nie owa
dyktatura, cieszylibyśmy się niepodległością pewno kilka lat, a nie blisko dwadzieścia. Dzięki
tym dwudziestu wolnym latom międzywojnia rozdarty zaborami naród polski umiał
zjednoczyć się w całość tak twardą i świadomą swego miejsca w Europie, że mimo
wszystkich morderczych wysiłków hitleryzmu, stalinizmu sowieckiego, a później jeszcze
własnego - kolejne blisko półwiecze niewoli potrafiliśmy wytrzymać nie załamani, pod
jednoczącym hasłem "Solidarności".
Niestety! Duchy osiemnastowiecznych warchołów jęły wkrótce - jedne za drugimi - wstawać
z przeklętych mogił, aby znów wpędzić kraj w nieuleczalną (oby to było złe proroctwo!)
anarchię.
Likwidację komunizmu i cenzury, osłabienie armii i policji zaczęły wykorzystywać
różne spod najciemniejszych gwiazd "oszołomy", żeby mącić w polskich mózgach i
namawiać masy do czynów kwalifikujących się jako zdrada stanu. Aliści tym razem nie stało
indywidualności równie potężnej jak Marszałek, żeby warchołów rozegnać i ująć władzę w
mocne ręce.
Znalazł się więc i taki, co mógł bezkarnie stawić sobie za cel opluwanie
czołowych obywateli
Państwa, m.in. pisząc o Stefanie Kisielewskim, że był marnym literatem, kiepskim
felietonistą i mało
co wartym kompozytorem. Z drugiej jednak strony, kiedy syn mego zmarłego
przyjaciela - Jerzy Ki˝
sielewski zwrócił się do mnie z prośbą o napisanie wstępu do nowego wydania
książki ojca "Gwiaz˝
dozbiór muzyczny", zorientowałem się ze wzruszeniem, że mam w ręku jej
egzemplarz zaiste niezwy˝
kły, bo przysłany Kisielowi z więzienia w Białołęce, gdzie jeszcze w sierpniu
1982 siedzieli interno˝
wani w związku ze stanem wojennym.
Na stronie tytułowej trzy różne pieczęcie "Solidarności" z nadrukiem
"Białołęka", na odwrocie
zaś krótki tekst: "Kisielowi, który jak zwykle podtrzymuje nas na duchu, który
wbrew swemu wro˝
dzonemu pesymizmowi jest optymistą - Internowani w Białołęce, 28 sierpnia, w
zmniejszonym skła˝
dzie, bo po wywózce" - i tu złożono 15 podpisów.
Jakiż więc był naprawdę Stefan Kisielewski? Ile znaczył od roku 1945 aż do
swojej śmierci?...
Jego książka o kilkunastu kompozytorach miała dotąd cztery wydania, między 1956
i 1982 r. To szy˝
kowano jako piąte, choć wcale nie stanowiła szczytowego osiągnięcia pióra
Kisiela. Ot... Napisany
z potrzebnym balastem wiedzy, jeden z kilku jego podręczników muzycznych,
przeznaczonych dla ra˝
czej wyrobionego czytelnika. Zresztą nie we wszystkim mógłbym autorowi
przyklasnąć. Sądzę - na
ten przykład że grubo przecenił wartości muzyczne bliskiego sercom naszym
Moniuszki, nie docenił
4
za to potęgi oceanu muzyki Ryszarda Wagnera (jakkolwiek w pisanych własną ręką
tekstach do niej
Wagner był niewątpliwie okazem pozbawionego umiaru grafomana).
Miła przecie lektura, rekomendacji nie wymaga. Stawiałem więc sobie cel
ważniejszy. Opisanie
Kisiela z najbliższej odległości, boć zmarł ledwo parę lat temu, więc do dziś
mam w oczach każdą
zmarszczkę na jego twarzy Dyla Sowizdrzała, w lekko drwiący sposób
uśmiechniętego nieprzerwanie;
widzę jego bladą cerę, bladoniebieskie oczy pod rudawymi włosami nad wysokim
czołem. Nie tyle
chodził, ile żwawo podrygiwał na płaskich stopach, które z czasem opancerzył
specjalnie zamówio˝
nymi ortopedycznymi butami. Był szczupły, z wiekiem lekko przygarbiony, a
kiedyśmy się spotykali
dosyć rzadko, chociaż dzieliła nas odległość jednej tylko ulicy, nie witał się
ze mną, lecz od razu za˝
czynał mówić tak, jak gdyby od połowy zdania, które przerwał przed chwilą. O
żadną tam elegancję
niedbał ani trochę! Wszystko na nim było jakoś poprzekręcane, choć schludne, o
co dbała Lidia. Idąc,
ręce trzymał w kieszeniach albo może tylko miał je zwisające. W każdym razie nie
pamiętam, żeby
nimi machał do taktu kroków. Raczej w dyskusji gestykulował dłońmi gwoli
podkreślenia tego, co
mówił.
Zacząłem od tak szczegółowego przedstawienia jego zewnętrzności, bo im dalej od
czyjejś
śmierci, tym snadniej myśl fasonuje postaci wspominanych osób, jak żeby to były
figury ugniatane
z wosku przez mijający czas. Sam łapię się na tym coraz wstydliwiej, imem
bardziej leciwy, że moja
pamięć trwała i opierająca się dotąd sklerozie, zaczyna kłamać, przeinaczać
nawet fakty i wypowiedzi
zmarłych przyjaciół.
Cóż dopiero z monografami z drugiej ręki! W ich relacjach sławni ludzie
obrastają coraz grub˝
szą warstwą legend, nie zawsze ładnych, jak bywa zielony mech na twardo-burej
korze wiekowych
drzew, ale też się zdarza, iż ta warstwa nieświadomych przekłamań podobniejsza
jest do obmierzłych
liszai, które nie dają się odkleić od rdzenia prawdy, jak te, co skaziły chyba
na zawsze życiorys Stanis˝
ława Brzozowskiego, pobożne wysiłki zaś Władysława Mickiewicza, aby zniszczyć
wszystkie doku˝
menty, jakie mogłyby przyćmić niebiańską biel, nieskazitelną aurę otaczającą
postać jego wielkiego
ojca Adama, także nie uchroniły jej przed wścibstwem Boya Żeleńskiego, który po
wieku z górą od
sprośnych wydarzeń, odkrył Adamową kochankę, przecherną Xawerę Dejbel.
5
Zresztą wszystko w porządku: późni komentatorzy też muszą z czegoś żyć, łowiąc z
przeszłoś˝
ci smakowite sensacje.
Wracajmy do Stefana Kisielewskiego! Jego skłonność do pióra miała poniekąd
charakter obcią˝
żenia dziedzicznego, po ojcu i stryju, pochodzących z Rzeszowa.
Ojciec Zygmunt (1882-1942) za młodu pepeesowiec, później legionista, co ruszył
śladami Pił˝
sudskiego, był autorem kilku tomów prozy, długoletnim wiceprezesem Związku
Zawodowego Litera˝
tów Polskich, a w dodatku od roku 1928 do 1939 redaktorem działu literackiego
Polskiego Radia, co
dało mu w 1938 Złoty Wawrzyn, przyznany przez Akademię Literatury. A zmarł na
serce u lekarza,
do którego poszedł zbadać się, bo tego okupacyjnego dnia poczuł się jakoś
szczególnie źle.
Stryjem Stefana był słynny pisarz młodopolski, Jan August Kisielewski,
współzałożyciel w Kra˝
kowie i pierwszy konferansjer "Zielonego Balonika", a nieco wcześniej Muza
Literatury wpuściła go
do łóżka na jedną tylko noc tak podniecającą, że Jan August dwukrotnie doszedł
do granic orgazmu,
czego wynikiem było powicie przez Muzę bliźniąt: w roku 1899 zrodzonych dwóch
znakomitych,
wtedy uznanych za arcydzieła sztuk teatralnych: "W sieci" i "Karykatury". Potem
ten August zwario˝
wał, popadł w manię wielkości, już nic więcej znaczącego nie napisał. Zmarł w
Warszawie w 1918
roku, kilkuletni zaś wówczas Kisiel zapamiętał tylko, i sam mi o tym opowiadał,
jak spotkał szalonego
stryja na ulicy i zobaczył po kołnierzu jego palta spacerującą ogromną wesz.
Ja ze Stefanem poznałem się gdzieś w połowie lat trzydziestych, gdy po studiach
poznańskich,
śmierci ojca i ukończeniu podchorążówki kawalerii w Grudziądzu znalazłem się z
matką w Warsza˝
wie. Ucieszona była tą zmianą, bo nie znosiła i wsi, i Poznania, a ja zaraz
jąłem wkręcać się w war˝
szawskie środowisko artystyczne. To były - jakże odległe! - czasy, gdym zawierał
przyjaźnie z Gał˝
czyńskimi (przyp. 1), Zygmuntem Mycielskim (przyp. 2), który wciągnął mnie w
krąg młodej arysto˝
kracji współprowadzącej tygodnik "Polityka". Szefem pisma był Jerzy Giedroyć
(przyp. 3) - wtedy
początkujący redaktor, dzisiaj posępny starzec spowity legendą paryskiej
"Kultury", a srodze markot˝
ny, że Polska wprawdzie odzyskała niepodległość, ale nie taką, jaką on sobie
marzył przez długie
dziesiątki lat emigracji. Antoni Sobański (przyp. 4), Jan Tarnowski (przyp. 5),
Xawery Pruszyński
(przyp. 6). Wszyscy dziś już po tamtej stronie, w coraz bardziej szarej mgle
6
wspomnień.
My zaś z Kisielem, na balu w Konserwatorium Warszawskim, po którego dawnym
gmachu też
śladu nie ma, łykaliśmy wczesne kieliszki wódki, a także wprawialiśmy się
niezdarnie w pierwsze
podmacywanie koleżanek, wywijając modne wówczas fokstroty, tanga i walce.
Pamiętam jakąś awan˝
turę Stefana z porywczym Kazimierzem Serockim (przyp. 7), a potem była dłuższa
przerwa: Kisiel
zdobył w 1937 roku dyplom z kompozycji u Sikorskiego (przyp. 8) i fortepianu u
Lefelda (przyp. 9),
za czym wyjechał na rok z górą do Paryża, gdzie wraz z innymi młodymi muzykami
polskimi studio˝
wał u wielkiego pedagoga epoki: Nadii Boulanger, przez pamięć może dla matki
Rosjanki szczególnie
troskliwie opiekującej się słowiańską młodzieżą znad Wisły.
Podejrzewam również, że Stefan w Warszawie chodzący na wykłady filozofii
prowadzone przez
Tatarkiewicza musiał zetknąć się w Paryżu z równie modnym podówczas filozofem
Julianem Bendą,
autorem pracy "La trahison des clercs", w której stworzył i ściśle zdefiniował
pojęcie klerka intelektu˝
alisty absolutnie niezależnego, niezaangażowanego uczuciowo w żadne spory
ideowe, żeby mógł na
zimno, jak chirurg nad anatomicznym stołem, analizować zjawiska świata.
Wiele lat później, gdy Kisiel oficjalnie wybrał sobie za patrona Karola
Irzykowskiego, powtarzał
mi, że pisarzowi nie wolno dać się porwać rzece życia. Winien stać na jej
brzegu, mając twardą ziemię
pod stopami, aby mógł w spokoju obserwować raz bardziej, raz mniej burzliwe wody
i poddawać ich
wiry beznamiętnej ocenie.
Nie pamiętam dokładnie, jak doszło do zacieśnienia naszej trwałej później aż po
zgon przyjaźni.
Ja formalnie byłem aplikantem adwokackim w kancelarii profesora prawa rzymskiego
na Uniwersyte˝
cie Warszawskim - dr. Kozubskiego, pod okupacją współtwórcy tajnych kursów
uniwersyteckich,
o czym nic nie wiedziałem. Kisiel oficjalnie akompaniował na fortepianie do
ćwiczeń gimnastycznych
w szkole niejakiego Szelestowskiego, na wysokim piętrze bodaj hotelu "Polonia".
Naprawdę obaj
działaliśmy w konspiracji, a tam obowiązywała zasada, że się znało tylko
bezpośredniego dowódcę
i możliwie najmniej liczną grupę podwładnych, aby - w razie schwytania w jakiejś
łapance i tortur
w Gestapo - mieć jak najmniej do wydania, jeśliby się tortur nie wytrzymało, a
nikt nie mógł z góry
przewidzieć, na jakie siły oporu się zdobędzie. Dopiero po wojnie - na przykład
- dowiedziałem się, że
7
moim najwyższym szefem w podziemiu muzycznym był profesor Stanisław Lorentz,
delegat londyńs˝
kiego rządu na kraj w sprawach kultury.
Pamiętam tylko, że gdzieś pośrodku okupacji Stefan poznał w stołówce prowadzonej
przez
RGO (przyp. 10) dla literatów przy ulicy Foksal, usługującą jako kelnerka, pannę
Lidię Hintz i przy˝
lgnęli do siebie na zasadzie dopełniających się kontrastów. On nie mógł
kandydować urodą na donżu˝
ana i ona też, ze swą krągłą buzią, a postacią raczej przysadzistą, nie mogła
być w żadnym razie uzna˝
na za piękność, lecz trudno było znaleźć drugą dziewczynę uśmiechniętą w sposób
podobnie naiwny
i jednocześnie życzliwy wobec życia, jakkolwiek zaskakiwało. Dlatego gdy on
wyzłośliwiał się na
zmianę i wygłupiał, a także nie sposób było odgadnąć, co za chwilę zrobi - ona
znosiła to wyrozumia˝
le, nigdy nie dając wyprowadzić się z równowagi, ot - taki worek po brzegi
wypełniony dobrocią i pe˝
łen zachwytu dla niego, co był workiem po same uszy pełnym inteligencji. Odkąd
pobrali się, Stefan
zaczął nazywać Lidię "krową", aleć nie znałem nikogo, kto wymawiałby to słowo z
równą czułością,
choć ukrytą za parawanem miłowania szorstkiego, bez żadnych tkliwych wylewów i
innych demons˝
tracji uczuć.
Taki sam później miał stosunek do trójki dzieci.
Kiedy pobrali się, dano im mieszkanie w okolicy placu Krasińskich, opuszczone
przez jedną
z tych nieszczęsnych żydowskich rodzin, które przegnano i zamknięto murami getta
w tym samym
czasie, gdy po drugiej stronie miasta, z kręgu ulic Pięknej, Koszykowej i Alei
Ujazdowskich wysiedla˝
no Polaków, gwoli utworzenia dzielnicy najokazalszej, siedziby dla
przedstawicieli wyższej "rasy pa˝
nów".
Cóż to było za nędzne mieszkanie, gdzie Kisielów jąłem odwiedzać coraz częściej,
a zdarzyło
się i tak, że zjawiłem się tuż po zabawnej katastrofie: Lidia poszła do wc, a
kiedy rozsiadła się tak, jak
należy urwała się pod nią podłoga i nieszczęsna zawisła na swym tronie, skąd
wzywającą pomocy
trzeba było dopiero ściągać na pewniej twardy próg wygódki. W tym właśnie
apartamencie przyszedł
na świat w lutym 1943 roku pierworodny Kisielów - Wacek i stamtąd rozmiotło ich
Powstanie, bo
wybuchło w różnych punktach miasta o rozmaitej porze, więc dużo było takich
rodzin, co na czas nie
zdążyły się ze sobą połączyć. Lidię z rocznym Wackiem na ręku wpakowali Niemcy
do pociągu, który
8
ten transport krnąbrnych Polaków wywiózł w głąb Niemiec, gdy tymczasem walczący
w jednej z grup
AK i ranny - na szczęście niezbyt ciężko - Stefan znalazł się w innym
transporcie wyganianej z miasta
ludności, z którego uciekł po drodze i ukrył się w jakimś młynie pod
Skierniewicami bodaj, gdzie za˝
rabiał na przeżycie z dnia na dzień, pomagając miejscowym w produkcji pokątnej
alkoholu, ohydnego,
zwanego "bimbrem".
Ja z kolei, innymi całkiem popędzany losami, wydostałem się spod Warszawy, z
Łomianek,
gdzie ukryty na strychu jednej willi, spisywałem komunikaty z nasłuchu radiowego
dla naszych od˝
działów próbujących przedostać się do Warszawy z Puszczy Kampinowskiej...
Odrębna to była histo˝
ria, w której ostatecznym wyniku, dzięki poparciu warszawskich przyjaciół,
zaangażowałem się do
świeżo instalowanego na Pradze - Polskiego Radia, działając w nim anonimowo, w
charakterze "kon˝
trolera audycji", bez prawa ujawnienia publicznie nazwiska skompromitowanego
fatalną przeszłością:
syna obszarnika i w dodatku jednego z autorów prawicowego tygodnika "Prosto z
mostu".
Kręciłem się przecież w pobliżu mikrofonów - celu marzeń bardzo wielu rozbitych
rodzin, które
apelami przez radio usiłowały odnaleźć się i połączyć. Jednym z arcydługiej
kolejki takich petentów
okazał się Stefan Kisielewski, a skorośmy ze wzruszeniem padli sobie w ramiona,
udało mi się poza
oficjalnym rejestrem wyjednać dla Kisiela szybki apel radiowy do Lidii, żeby -
gdziekolwiek jest -
wracała, bo on na nią czeka. I stał się doprawdy cud: głos słabiutkiej,
radzieckiej z demobilu radiosta˝
cji dotarł w samą głąb Niemiec, ktoś tam apel Lidii powtórzył i ona czym
prędzej, mając Wacka oca˝
lonego na ręku, wróciła do Warszawy!
Tu kurtyna i całkowita scenerii, tudzież działań aktorów przemiana.
Nie pomnę, przez kogo i jakimi argumentami do tego nakłonieni Stefanostwo niemal
bez˝
zwłocznie opuszczają gruzy Warszawy, przenoszącsię do Krakowa, skąd po krótkim
czasie otrzyma˝
łem list od Kisiela, abym też zjeżdżał do miasta, dokąd przedwojenny sekretarz
najznakomitszego
polskiego (jeszcze i dzisiaj!) tygodnika "Wiadomości Literackie" Marian Eile
przeprowadził jego re˝
dakcję, dając wydawnictwu nazwę "Przekrój", a w tym tygodniku wakuje posada
redaktora literac˝
kiego - bo on, Kisiel - ma inne zamiary, a na jego miejsce Eile gotów jest
przyjąć mnie. Więc żebym
nie zwlekał!
9
Mam ten list zachowany wśród dokumentów-drogowskazów prowadzących mnie przez
życie.
Stefan, wierny w tym sobie aż do śmierci, nie dyktował listu ani go pisał na
maszynie, tylko odręcznie:
pismem chłopca, którego pilnie uczono kaligrafii, aliści bestia zdolności nie
miał w tym kierunku żad˝
nych, więc przez całe życie pisał atramentem, dziecinnymi kulfonami, jakkolwiek
w sposób doskonale
czytelny.
Redakcja "Przekroju" mieściła się wówczas przy ulicy dawniej Piłsudskiego, teraz
Manifestu
Lipcowego, w gmachu drukarni przed wojną urządzonej i będącej własnością
prasowego potentata
Mariana Dąbrowskiego, który był na emigracji, przeto władze nie miały żadnego
kłopotu z odebra˝
niem jej złowieszczemu kapitaliście, daniem tytułu "Narodowej", żeby służyła
ludowi, ku chwale
przez Sowiety ofiarowanej nam demokracji, na rzecz postępu itd. itp. W tym to
gmachu na półstrysz˝
ku gnieździli się początkowo Kisiele z Wackiem, aliści gdy tylko zjechałem,
przenieśli się na ulicę
Krupniczą, do budynku odebranego też jakiemuś kapitaliście (czy nie przypadkiem
rodzinie malarza
Mehoffera?), żeby odtąd służył ludziom pióra, służącym ideałom jeszcze nie dość
wyraźnie skrystali˝
zowanej demokracji jako Dom Literatów, czym jest po dziś, mimo tylu wszelakich
zmian dookoła.
Pamiętam i to mieszkanie Kisielewskich jeszcze lepiej od pierwszego
warszawskiego. Staro˝
modnie obszerne i wysokie, bez trudu pomieścić mogło zwiększoną rodzinę, bo
skutkiem radosnego
odszukania się Stefanostwa po wojennej rozłące było kolejnych dwoje dzieci:
Krystyna, i po niej,
w 1951, Jerzyk. Zresztą roiło się zawsze w tym hałaśliwym wnętrzu od rozmaitych
gości, co wpadali
nieproszeni, ale pewni życzliwego przyjęcia, choć jawili się w dziwnym zaiste
pomieszaniu: od hrabi˝
ny Starowieyskiej-Morstinowej (przyp. 11) i podszytego arystokracją Jacka
Woźniakowskiego
(przyp. 12), aż po różne typy zapite, ale w rozmaity sposób inteligentne i dla
Stefana ciekawe.
Utrzymywanie zaś ładu w owym dziwnym domu wzięła na siebie przygarnięta przez
Kisielów
siostra Lidii, niziutka wzrostem, lecz energiczna ciocia Hela. Jej zajęciem
najważniejszym było wy˝
chowywanie dzieci, a tu najwięcej kłopotów miała ze Stefanem i ze mną, którzy -
zwłaszcza po wódce
- używaliśmy słownictwa raczej koszarowego, co - zdaniem cioci Heli - wpływać
mogło bardzo nie˝
pedagogicznie na dzieci. Postanowiliśmy więc, nie zmieniając sensu wyrazów,
10
mówić je w obcych ję˝
zykach. Zamiast więc: "Job twoju mać" - z angielska: "Dżob your mother",
zamiast: "Ty ch..." -
z francuska: "Ty huiżu". Niebawem jednak okazało się to zbyteczne, gdy Wacek ze
szkoły ludowej
zaczął do domu znosić słowa takie, że słuchającym uszy puchły, po czym odpadały.
Podobnie jak my wszyscy, rozpierani energią po wojennym poście piór i w jawnej
sferze pub˝
licznym nieróbstwie, tak i Kisiel od razu zabrał się do wielostronnego
działania. Już w 1945 roku za˝
łożył dwutygodnik "Ruch Muzyczny", którego był naczelnym redaktorem do 1948.
Jednocześnie zos˝
tał profesorem krakowskiej Wyższej Szkoły Muzycznej i od samego powstania
szczególnie przez spo˝
łeczeństwo szanowanego "Tygodnika Powszechnego" - organu Kurii Metropolitalnej
krakowskiej,
jego na pół wieku felietonistą. Można byłoby rzec stałym, gdyby nie kilka
przerw: w roku 1953, gdy
redakcja nie chciała zamieścić hołdowniczego epitafium po śmierci Stalina i na
parę lat została ode˝
brana Jerzemu Turowiczowi, a przekazana jeszcze sprzed wojny łasemu na wszelkie
formy kariery
Janowi Dobraczyńskiemu; oraz w 1957, kiedy się ukazało drugie wydanie pisanej
przez Stefana za
okupacji powieści "Sprzysiężenie", która po świeżej lekturze przez Kurię uznana
została za pornogra˝
ficzną i felietony autora w "Tygodniku" karnie (pokutnie?) na jakiś czas, krótki
zresztą czas, zawie˝
szono. Wreszcie przyszedł marzec 1968...
Poważniejsza katastrofa czekała Kisiela wcześniej, w roku 1949, gdy rząd
komunistyczny - kry˝
jąc dotąd sowieckie pazury - kazał w dziedzinie muzyki zwołać ministrowi
kultury, Włodzimierzowi
Sokorskiemu, zjazd kompozytorów do zamku w Łagowie, gdzie oświadczono im, że
odtąd mają two˝
rzyć dla ludu, rzeczy zrozumiałe, a resztę - począwszy od Strawińskiego, kończąc
zaś na szkole wie˝
deńskiej dodekafonii - wyklęto jako wrogi socjalizmowi kapitalistyczny
"formalizm". Oficjalnym de˝
klarantem tezy był Sokorski, realizatorką mianowano Zofię Lissę, która dobrała
sobie do pomocy
w tropieniu muzycznej zgnilizny muzykologa Stefanię Łobaczewską (niechaj im obu
ziemia ciężką
będzie!).
Wystraszeni muzycy, pełni świeżych wiadomości o terrorze Urzędu Bezpieczeństwa,
zsyłkach
wyłapywanych akowców na Sybir, jeśli nie egzekucjach na miejscu, łagowski wyrok
na wszystko co
nowe w muzyce przyjęli milcząco albo też próbami obejścia zakazów za pomocą
sztuki wreszcie ase˝
11
mantycznej (założona "Grupa Trzech" przez Bairda, Krenza i Serockiego).
Kisiel jednak na pierwszym planie swych działań służył muzyce słowem, przeto
zająć musiał
wobec zaskakujących oświadczeń stanowisko jednoznaczne, a na odwadze mu nie
zbywało. Powołał
się przeto na świeżo skomponowaną wedle nakazu władz przez Szostakowicza
"Kantatę o lasach",
która miała zachęcić społeczeństwo radzieckie do większej dbałości o potrzebne
krajowi drewno,
a była tylko artystyczną katastrofą kompozytora, przypomniał również haniebny
twór wschodnionie˝
mieckiego lizusa muzycznego Pawła Dessau, pod tytułem "Kantata o sianiu prosa"
(może potrzebne˝
go do zwiększonej produkcji piwa?) - co uczyniwszy, zaprotestował przeciwko
terroryzowaniu mu˝
zyki przez polityków.
Rezultat był natychmiastowy: Sokorski zdjął Kisielewskiego ze stanowiska
pedagoga w Wyż˝
szej Szkole Muzycznej, a rząd komunistyczny zareagował posunięciem, którego
nigdy historia - choć˝
by najbardziej pojednawczo ułagodzona - reżymowi sowieckiemu nie wybaczy:
zadaniem "śmierci
cywilnej" opozycyjnemu artyście. Odtąd na kilka lat nazwisko Kisielewskiego,
wraz z nazwiskami Pa˝
lestra, Szałowskiego i niebawem Panufnika, zostało usunięte z wszelkich
publikacji we wschodniej
Europie - zarówno pisemnych, jak mówionych. Pokryła je cisza grobów, która z
czasem miała wyma˝
zać trwale wyklętych twórców ze świadomości kolejno dorastających pokoleń, jak
wymazano - na
szczeblu najwyższym - nazwisko Józefa Piłsudskiego. Oczywiście bezskutecznie, w
każdym razie co
się tyczy krnąbrnych Polaków.
Tymczasem jednak znaczyło to dla rodziny Kisielewskich - kryzys materialny.
Zamiast Stefana
pozbawionego zarobków w Wyższej Szkole oraz honorariów pisarskich, na liczną
rodzinę pracować
musiała teraz Lidia, cichcem przyjęta na urzędniczkę do Polskiego Wydawnictwa
Muzycznego.
Szczęściem anatema trwała krótko, jako że już od roku 1955 zaczęła się w kraju
polityczna
"odwilż". Kisiel staje się kolejno laureatem demonstracyjnie przyznawanych mu
nagród: drugiej na
Festiwalu Muzyki Polskiej (1955), pierwszej w konkursie na pieśń mickiewiczowską
(1955), Nagrody
Muzycznej Miasta Krakowa (1956), Nagrody Fundacji Jurzykowskiego (Nowy Jork
1973), Związku
Kompozytorów Polskich (1982) i wielu innych, aż po koniec życia.
Gdy do władzy dochodzi Gomułka, z czym on sam i społeczeństwo nasze wiążą
nadzieję wytar˝
12
gowania w Moskwie osobnego, polskiego modelu socjalizmu bardziej liberalnego -
Stefan Kisielewski
decyduje się w 1957 roku zostać posłem na Sejm, z ramienia katolickiej grupy
"Znak", mało licznej,
aliści wspartej autorytetami Jerzego Zawieyskiego, Stanisława Stommy, no i
samego Kisiela.
Łączy się to z przenosinami w 1961 roku całej ich rodziny z Krakowa do Warszawy,
do parad˝
nego mieszkania w alei Szucha, w domu specjalnie zbudowanym przed wojną dla
ówczesnych wyso˝
kich dygnitarzy. Posłowanie trwa tylko do roku 1965, gdy staje się jasne zarówno
dla Gomułki, jak
i dla całego narodu, że ZSRR, rządzony twardą łapą Breżniewa, na żadne ustępstwa
wobec Polski nie
zgodzi się. Stefan Kisielewski z Sejmu ustępuje, a wobec ograniczeń cenzury
mnoży - póki może! -
liczbę podróży zagranicznych, gdzie bez przeszkód mówi o sytuacji w ojczyźnie -
jaka jest i co należy
czynić zarówno wewnątrz, jak zewnątrz kraju, aby przyspieszyć odzyskanie przez
Polskę niepodleg˝
łości. Sam mi opowiadał o tym, ilu zagranicznych polityków tłumaczyło mu, aby
dał sobie spokój
z mrzonkami o niepodległym bycie Polaków, co w ich sytuacji geopolitycznej jest
całkiem nierealne,
i jak ze swej strony uparcie argumentował, że przecież - mądrze kierując
międzynarodową dyplomacją
i taktyką militarną - da się to urzeczywistnić, wcześniej czy później.
Z otrzymywaniem za każdym wyjazdem nowego paszportu Kisiel zaczął miewać jednak
coraz
większe trudności. Na przykład od roku 1962 do 1971 z kraju nie wypuszczano go w
ogóle, aż
w późniejszych latach - zirytowany postanowił udać się z tym wprost do
decydującego w sferze "bez˝
pieki" generała Kiszczaka. Audiencję zdumiony otrzymał prawie bez zwłoki, a
zaskoczenie jego było
jeszcze większe, gdy zamiast surowego dygnitarza, z którym będzie musiał toczyć
zażartą polemikę,
stanął przed - iżby tak rzec - wykwintnym oficerem, w atmosferze salonowych
ugrzecznień: czarna
kawa? kieliszek koniaku? papierosy, nie?... Za czym potoczyła się uprzejma
rozmowa, rzecz jasna
o polityce, nie bez zapytań podchwytliwych, ale z umiarkowanym naciskiem. Co się
tyczy samego
paszportu generał uznał odmowy jego wydawania Kisielewskiemu za jakieś
nieporozumienie, które
możliwie jak najrychlej wyjaśni.
Istotnie! Od tej pory Stefan wyjeżdża, ile razy i dokąd chce, nawet bez potrzeby
kurtuazyjnych
odwiedzin miejscowych ambasad, choć było dlań jasne, że wszystko, co i
gdziekolwiek powiedział,
13
przekazywane będzie do Warszawy. Z Francji, Anglii, Niemiec, Włoch, z całego
wreszcie zachodu
Europy; przytrafiały się też podróże do USA, polski zaś zamach stanu w 1981 roku
zastał go aż
w Australii, gdzie wobec mylnie otrzymanych informacji o zamordowaniu jakoby
Tadeusza Mazo˝
wieckiego, miejscowa Polonia zorganizowała uroczyste nabożeństwo za jego duszę,
w którym brał
udział Kisiel, modląc się, jak należy.
Z Australii wrócił do Paryża, skąd - mimo ostrzeżeń wystraszonych przyjaciół - w
lipcu 1982
powrócił do Warszawy, gdzie dano mu spokój, nie internując go ani nawet
przesłuchując.
W analogiczny sposób, z działobitni ustawionych za granicą, ostrzeliwał barykady
w kraju drugi
mój znakomity przyjaciel, profesor Stanisław Lorentz, gdy "Wiesław" Gomułka
zadecydował, że war˝
szawskiego zamku królewskiego - symbolu tyranii - odbudowywać się ze zniszczeń
wojennych nie
będzie, i w ogóle zakazał o tym pisać czy rozpowiadać inaczej. Zakneblowany
takim manewrem Lo˝
rentz poprosił o paszport, czego odmówić mu nie śmiano, i ruszył kolejno do
Francji, Anglii, USA,
organizując nie tylko szereg odczytów, w których przedstawiał zamek jako - nade
wszystko - symbol
polskiej suwerenności, lecz także zbierając fundusze na odbudowę gmachu. Gdy
przeto, po obaleniu
Gomułki, do władzy doszedł Gierek, natychmiast wykorzystał starania Profesora,
by triumfalnie ob˝
wieścić narodowi, że oczywiście - i to za jego, Gierkowym poparciem - warszawski
zamek, jako
świadek Wielkiej Historii Polaków na dawnym znajdzie się miejscu.
Wracając do Kisiela i upływu czasu, w którym przetaczały się nasze trudne
żywoty, niechże bę˝
dzie przypomniane, że każdy rok w owym strumieniu wydarzeń zwiększał autorytet
Stefana w coraz
szerszych masach nie zarażonej Wschodem polskiej inteligencji. Co tydzień
wyrywaliśmy sobie z rąk
ograniczony przez władze w wysokości nakładu, przeto niełatwo osiągalny świeży
egzemplarz "Ty˝
godnika Powszechnego", aby zaczynać jego lekturę od felietonu Kisiela, jak
rozpoczyna się dzień od
puknięcia w barometr, aby dowiedzieć się, jaka będzie pogoda.
Co też myśli Kisielewski o minionych zdarzeniach na krajowej i międzynarodowej
arenie, ze
swej pozycji konserwatywnego liberała, wiążącego losy - zwłaszcza w nauce i
gospodarce - Polski
z Zachodem? Jakie stara się przekazać nam ukryte między wierszami obawy zagrożeń
ciągnących od
Wschodu? Uważaliśmy go nie tylko za augura, ale i proroka.
14
Nie przeszkadzało to, że na co dzień był łatwo dostępnym, spotykanym na wielu
różnych przy˝
jęciach dyplomatycznych, nie stroniącym od kieliszka, a nawet wielu kieliszków
pozornym lekkodu˝
chem, rozmiłowanym w słuchaniu i opowiadaniu głupich "kawałów", zarówno w
towarzystwie odda˝
nych sobie przyjaciół, jak wrogów politycznych, o których wiedział, że będą go
później obszczekiwali,
gdzie i jak tylko się da.
Wódka !... - czy w poszerzonym ujęciu: "alkohol" - to byłby obszerny rozdział w
pracy pod ty˝
tułem "O różnych sposobach samozagłady artystów", jeśliby ktoś pisania takiego
dzieła się podjął.
Zacząłby może od wielkiego francuskiego poety z XV stulecia, a zarazem pijaka i
rzezimieszka Fran˝
ciszka Villona, po czym - idąc wzdłuż szeregu jego następców - trafiłby u progu
XIX wieku na zna˝
komitego amerykańskiego poetę i prozaika Edgara Allana Poe, którego - niemal
dosłownie w rynsz˝
toku - zabił alkohol, gdy nieszczęsny miał dopiero czterdzieści lat (Villon
dożył trzydziestki).
Morderczego wspólnika - nie bardzo wiem kiedy - pozyskał alkohol w syfilisie, to
pewne, że
najpowszechniej groźnym w XIX stuleciu, gdy zabijał w sztuce europejskiej
kolejno Franciszka Schu˝
berta - kompozytora, Guy de Maupassanta - pisarza, Edwarda Maneta - malarza,
współtwórcę impre˝
sjonizmu. Nas przeklęta choroba pozbawiła jednego z najwszechstronniej
utalentowanych artystów -
Stanisława Wyspiańskiego.
Kiła-syfilis przestała być groźna z chwilą wynalezienia penicyliny; wódka,
szczególnie w Polsce,
pita jest nadal, coraz powszechniej, rzec by można, iż należy do czołowych
zdobyczy demokracji.
Powiada się o niej zresztą, że w sferze sztuki nie sieje spustoszeń nazbyt
groźnych, a nawet bywa
elementem podniecającym, ubarwiającym twórczość. Ograniczę się do pisarzy:
Stanisław Przybyszewski - pijanica, za którym diabeł nosił flachę, zaczynał w
berlińskiej knajpie
artystycznej "Pod Czarnym Prosiakiem" od poematów, które zyskały mu sławę
międzynarodową ero˝
tyka, satanisty, kapłana sztuki stojącego na czele buntu modernizmu -
"Totenmesse" (ze sławnym wy˝
zwaniem rzuconym mieszczańskiej pruderii: "Na początku była chuć"), "Vigilien",
"De profundis".
Kiedy spowity posępnym blaskiem "Stachu" pojawił się u samego progu XX wieku w
Krako˝
wie, nad zbożnym miastem powiało grozą. Z ucha do ucha rozpowiadano sobie
szeptem, iż wyklęty
od Boga artysta urządza w swoim mieszkaniu czarne msze, na które wciąga młodzież
15
także za pomo˝
cą niesamowitego grania dzieł Chopina. "To były - mówił ktoś - wściekłe siklawy
cierpienia!"
Skoro dziś jednak staram się odtwarzać sobie w wyobraźni owego po wielu
butelkach wódki
Chopina bębnionego na rozbitym przez codzienne nadużycie pianinie, słyszę z
głębin historii raczej
odgłosy zbiorowych ataków delirium, opłaconych zresztą paroma samobójstwami,
rozwodami, awan˝
turami nie z tej ziemi. Powieści natomiast Przybyszewskiego z okresu jego
szczytowych pijaństw
("Dzieci nędzy", "Krzyk"), zarówno jak i utwory sceniczne ("Śnieg" 1903,
"Topiel" 1912) - przyjmo˝
wane wtedy z pełnym strachu uznaniem - dziś są po prostu nie do czytania ani
słuchania, im później
pisane, tym bliższe bełkotu, a sam Przybyszewski kończył życie w 1927 roku jako
rezydent przy jed˝
nym z dworów na Kujawach, chude diablisko z łysym ogonem, żebrzące szeptem o
kieliszek wódki
tak, aby tylko żona nie słyszała.
Następnym pijakiem w mojej galerii literackiej był poeta Władysław Broniewski,
legionista, po˝
tem komunista, jeszcze u progu drugiej wojny sławny znakomitym wierszem "Bagnet
na broń" (który
sam drukowałem w podległym mi wtedy dziale kultury warszawskiego "Kuriera
Porannego") i na
emigracji w Jerozolimie w 1945 roku opublikowanym zbiorem pięknych wierszy
"Drzewo rozpacza˝
jące". Aliści, odkąd wrócił do Warszawy i stał się sztandarowym artystą komuny,
Broniewski stawił
sobie za cel epickie opisywanie wyzwolonej ojczyzny w niestety rozgadanych,
rozwlekłych poematach
"Mazowsze" i "Wisła", ponadto zapraszany bez przerwy na modne wtedy "wieczory
autorskie", jawił
się na nich coraz częściej kompletnie pijany, wywołując skandale.
Mój niemal równie jak Stefan dawny i prawie tak samo bliski przyjaciel Konstanty
Ildefons Gał˝
czyński był ze swym pijaństwem zjawiskiem odrębnym, a przerażającym razem i
budzącym współczu˝
cie. On bowiem nie należał do pospolitych alkoholików, lecz cierpiał na chorobę
zwaną dypsomanią,
a posiadającą charakter legendarnej ze starożytności zemsty bogów na
śmiertelniku, co się odważył
sięgnąć po im tylko należne, olimpijskie przywileje. W tym wypadku po boski
język poezji.
Gałczyński, com przez wiele lat sam z bliska obserwował, miewał długie okresy,
kiedy ani myś˝
lał o sięganiu po kieliszek. Siwy, z wyglądu przedwcześnie stary człowiek o
zbrużdżonej twarzy, wie˝
rzył nadal w tych przerwach, że już nigdy do zawstydzającego dla siebie nałogu
16
nie wróci. To było
wtedy, gdy jak bukłak mocnym winem wypełniała go natchnieniem poezja, więc
zajęty był jeno pisa˝
niem wierszy, co u niego miało charakter czynności niemal bezwiednej, a
fizjologicznie zarazem ko˝
niecznej.
Aliści - niestety! - zbliżał się z przeraźliwą regularnością moment, gdy
wyczerpany bukłak kur˝
czył się, brak zaś natchnienia zastępował głód alkoholu, który nieszczęśnik
potrafił zdobywać niesły˝
chanie doprawdy przemyślnymi sposobami, mimo zabiegów żony i niejako palisad
ochronnych sta˝
wianych przez przyjaciół. Sygnałem katastrofy były bezsenne noce, wypełnione
majakami i krzykiem,
po czym nadchodził dzień, gdy Konstanty zaczynał pić, często uciekając z domu,
aby w nieznanych
komyszach i nigdy nie poznanym przez nas towarzystwie żywić się wyłącznie
alkoholem, bo przy tym
nic nie jadł.
Najdłuższy atak dypsomanii, wyniszczający przede wszystkim serce poety, trwał za
mojej świa˝
domości dwa tygodnie. Później - trudno było przewidzieć, kiedy i pod wpływem
jakich bodźców -
choroba ustępowała miejsca piekłu wyrzutów sumienia. Kot obwiniał sam siebie o
jakieś
straszne czyny, choć nic nie pamiętał i nie mógł powiedzieć, gdzie i co robił,
ale męczył się
koszmarnie, ta męka zaś stawała się równocześnie pompą napełniającą artystę
nowym ładunkiem na˝
tchnienia, które wreszcie, nie wiadomo znów kiedy, wybuchało kolejnym gejzerem
poezji. Najpierw
poematami skruchy, jak ten sławny jeszcze przed wojną, gorszący bigotów, choć
Gałczyńskiemu wca˝
le nie zależało na takim akurat zestawie słów w wierszu. One układały się same,
jak gdyby dyktowane
ze sfery poza logiką:
"Niechaj tam inni księgi piszą. Nawet
niechaj im sława dźwięczy jak wieża studzwonna
ja ksiąg pisać nie umiem, a nie dbam o sławę -
serwus, madonna.
Przecie nie dla mnie spokój ksiąg lśniących wysoko
i wiosna też nie dla mnie, słońce i ruń wonna,
tylko noc, noc deszczowa i wiatr, i alkohol -
serwus, madonna..."
Oto katalog pijaków z otaczającego mnie kręgu sztuki, a na koniec zachowałem
sobie jednego,
któremu alkohol przez długie dziesiątki lat nie szkodził na zdrowiu, pomagał zaś
bezpośrednio w naj˝
bardziej precyzyjnym, logicznym myśleniu, co przekazywał natychmiast stronicom
papieru zapełnia˝
17
nym brzydkim, choć doskonale czytelnym charakterem pisma. Myślę oczywiście o
Kisielu.
We wczesnych pięćdziesiątych latach krakowskich, kiedy dopiero zaczynały się - i
jeszcze były
dozwolone! - ideologiczne starcia marksistów z przedstawicielami przede
wszystkim filozofii katolic˝
kiej i z niej wywodzących się koncepcji społecznych, Kisiel za głównego
przeciwnika miał sąsiada
z Domu Literatów, mieszkającego o piętro wyżej Adama Polewkę, a batalie ich
toczyły się spoza
dwóch szańców: "Tygodnika Powszechnego" i dziennika "Echo Krakowa", którego
Polewka był na˝
czelnym redaktorem.
Dziwna zresztą była owa ich wrogość nie-wrogość, czasami zatrącająca o przyjaźń.
Partia par˝
tią, aliści gdy Polewkowa urodziła córkę, oświadczyła twardo mężowi, iż dziecko
ochrzczone być
musi, jak Pan Bóg przykazał, a że w Krakowie, przeto u Panny Marii. Biedny Adam,
ufając, że tak
dobrany chrzestny rzeczy nie roztrąbi po mieście, udał się do Stefana z prośbą o
trzymanie niemowla˝
ka pod chrzcielnicą. Stefan oczywiście się zgodził i nawet w popijawie rodzinnej
u Polewków wziął
udział, za co Adam wywdzięczył mu się przy dość bliskiej okazji.
Był to czas, gdy Stalin pośród różnych tego rodzaju śmiertelnie niebezpiecznych
enuncjacji,
ogłosił swoje tezy o lekarzach, posądzając ich o najcięższe winy, czyli trucie
narodu pod komendę za˝
chodnich imperialistycznych mocodawców, na co Kisiel zareagował w klubie Domu
Literatów dość
głośnym oświadczeniem, że "Stalin jest głupi", a słowa owe dosłyszał któryś z
pisarzy partyjnych
i doniósł, na szczęście nie do UB, lecz do organizacji partyjnej Związku
Literatów, której przewodził
Polewka.
Sprawa poważna, trzeba było co najmniej zwołać sąd koleżeński i Kisiela ze
związku wyrzucić,
przedtem jednak dając mu prawo do obrony, którą oskarżony ujął w paru zdaniach:
- Oczywiście, niesłusznie posądziłem Stalina, że jest głupi, skoro potrafił
wygrać wojnę. Powo˝
łać się mogę tylko na przysłowie: "wolno psu na Pana Boga szczekać!"
Na co Polewka, jako przewodniczący sądu, następująco ocenił sytuację:
- Sami towarzysze słyszą, że obwiniony posunął samokrytykę nad oczekiwanie,
przyrównując
się do czworonoga, a to należy przyjąć za okoliczność łagodzącą.
...i w rezultacie Kisiel dostał tylko zakaz wstępu do klubu przez pół roku.
Polewka pisał mało, większość czasu poświęcając gardłowaniu za marksizmem i
chwaleniu sy˝
tuacji w Polsce, której ustrój socjalistyczny pomaga budować Związek Radziecki.
Ten swój temat
18
główny popierał tylko różnej klasy argumentami, zależnie od tego, czy przemawiał
na uniwersytecie,
czy w którejś ze szkół ogólnokształcących.
Stefan Kisielewski, licząc tylko jego felietony przez blisko półwiecze co
tydzień serwowane czy˝
telnikom "Tygodnika Powszechnego", zredagował ich parę tysięcy, a do roboty
zabierał się w ten
sposób, że się zamykał w swojej pracowni o ścianach wytapetowanych książkami,
pod czym leżały
zwały różnej prasy, a środek zajmował fortepian i stolik do pisania. Jako
ostatnia przed robotą męża
drzwi otwierała żona Lidia, wnosząc na tacy pół szklanki mocnej, gorącej harbaty
i butelkę wódki. Ki˝
siel wówczas dopełniał szklankę wódką i popijając mieszankę harbato-alkoholową,
zaczynał stawiać
przemyślane jak najdokładniej litery felietonu; raczej rzadko poprawiał, a wtedy
zamazywał słowa
wykreślone tak, żeby nikt ich nie mógł odczytać. W wypadkach jedynie pisania
dłuższych wywodów -
bo to wszystko były przybarwione dowcipami rozprawy socjologiczne - wypicie
szklanki harba˝
to-wódki odraczał do ukończenia tekstu.
Z samego rana, gdy nic nie zmuszało go do wyjścia z domu, Kisiel kładł się na
kanapie w jadal˝
ni, obłożony prasą zarówno krajową, jak i zdobywaną różnymi manewrami
zagraniczną, i z szybką
umiejętnością, przez parę godzin wyławiał z gazet wszystkie dane potrzebne do
formowania aktual˝
nego poglądu na sytuację kraju i świata. Sądzę, iż w owych godzinach samotnych
namysłów nad pra˝
są i przygotowywaniem własnych komentarzy, Stefan w rozmowach z samym sobą
musiał niekiedy
załamywać się prawie, widząc otchłań, jaka dzieliła marzenia jego samego i
ufającego mu społeczeńs˝
twa o wyrwaniu się spod ruskiej okupacji od realnych możliwości pokonania
największego i najokrut˝
niejszego imperium świata. W porównaniu z gułagami nad rzeką Kołymą i na
lodowatych Wyspach
Sołowieckich, niemieckie obozy śmierci zdawały się dwukrotnie możliwsze do
przetrzymania. Jak zaś
obliczyło i na mapie przedstawiło sieć karnych obozów radzieckich jedno z pism
USA (Kisiel musiał
to mieć w ręku) - było tych katowni rozsianych po bezkresach ZSRR blisko tysiąc!
Podejrzewam, że może w chwilach dochodzenia właśnie do dna beznadziei Stefan
Kisielewski
najczęściej zrywał się i biegł na miasto, aby czarnenastroje - jak pogorzeliska
wodą - zalewać wódką.
Całe moje pokolenie literackie piło wówczas, w pierwszych powojennych
dziesięcioleciach, dużo, lecz
on jeden nie w przerwach roboty, ale podczas. Wódka była też powodem sławnej
19
niepunktualności
Stefana. Biedna Lidia nigdy nie mogła być pewna, kiedy - na ten przykład -
pojawi się, żeby jeść
obiad. To mogło być o drugiej lub o siódmej albo zgoła po dziesiątej wieczorem,
gdy wpadał i wołał
jeść. Głośna była jego wizyta, jaką obiecał złożyć mojej siostrze Grabowskiej w
Poznaniu, przyjmując
jej zaproszenie na obiad, na który spóźnił się o... 24 godziny.
Z wódką też wiązały się sławne parady Sowizdrzała, które ogadywano ze śmiechem,
a ja z nich
uwiecznić tutaj chciałbym trzy. Miejscem pierwszej stała się kawiarnia w Domu
Literatów przy Kra˝
kowskim Przedmieściu, gdzieśmy siedzieli - chyba rzecz się działa około
południa? - nad kieliszkami:
Stefan, ja i ktoś jeszcze (nie pamiętam), a w drzwiach wejściowych na salę
ukazała się potężna
i wspaniała postać Jarosława Iwaszkiewicza. Wtedy Kisiel zerwał się, podszedł do
olbrzymiego pisa˝
rza i skacząc wokół niego zaczął wołać:
- Pan jest górą pychy! Panu się zdaje, że dowodzi literaturą, ale pan, pan nic o
niej nie wie! Bo
pan myśli tylko o sobie! Pan - góra pychy!
Jarosław zaskoczony, potem zdumiony, wreszcie zły, jął - sam o tym nie wiedząc -
jeszcze bar˝
dziej jak gdyby całym ciałem dąć się wzwyż, sycząc równocześnie:
- Jak pan śmie! Co pan wygaduje! Proszę natychmiast stąd wyjść!
Że jednak Kisiel wyjść ani myślał, jeno dalej jazgotał, podobny rozeźlonemu
foksterierowi ob˝
skakującemu słonia, więc po krótkiej chwili sam Jarosław, wyniosły i ciężko
obrażony, poszedł sobie
wśród martwej ciszy obecnych na sali, boć wreszcie chodziło o Prezesa i
Wielkiego Pisarza!...
W podobnym stylu, choć odmiennym nastroju była inna parada, na koniec karnawału
w restau˝
racji u Dziennikarzy na Foksal, gdzie przy jednym stoliku w swoim towarzystwie
siedział Włodzimierz
Sokorski, a przy drugim - w młodszym i hałaśliwszym gronie Stefan, gdy drzwi od
holu szeroko roz˝
warto i ukazał się ktoś z zarządu Związku Dziennikarzy, bijąc w gong, i drugi,
co niósł śledzia i wołał:
- Dość uciech! Zaczyna się Wielki Post! Posypmy grzeszne głowy popiołem!
Na to wstał, jako pierwszy, Kisiel - wziął ze swego stolika popielniczkę
wypełnioną niedopał˝
kami, ruszył z nią do Sokorskiego, wysypując mu na głowę całą obfitą, a brudną
zawartość naczynia
ze słowami:
- Panu się należy popiołu najwięcej, bo pan grzeszył najgorzej!
Trzeba znać spryt i łatwość znalezienia się Sokorskiego w każdej sytuacji, żeby
odgadnąć, iż on
pierwszy wybuchnął śmiechem, wśród powszechnych braw wokół.
20
Najpotężniejszego jednakże i najsprośniejszego figla wypłatał Kisiel mnie, przy
czym rzecz dzia˝
ła się najdawniej i wspomnienia o niebywałym zdarzeniu przechowuję w
najodleglejszych zakamar˝
kach pamięci, z drugiej połowy lat czterdziestych. Wtedy to dyrektorem
Filharmonii Krakowskiej zos˝
tał Piotr Perkowski, człowiek o nieposkromionych ambicjach, lubiący, kiedy
tytułowano go prezesem,
a w marzeniach siedzący na fotelu ministra kultury. W formie jak gdyby wprawek
do szerszej działal˝
ności, tymczasem postanowił, aby za jego władania filharmonia, jakkolwiek
prowincjonalna, miała
swoje pismo, redagowane, nie pomnę, ale chyba co tydzień i dodawane słuchaczom
bezpłatnie do
koncertowych programów.
Na redaktora mini tygodnika Piotr zaangażował mnie, a ja - z całym poczuciem
odpowiedzial˝
ności - starałem się o teksty najprzedniejszych piór służących muzyce, było zaś
ich wówczas w Kra˝
kowie dużo, bo także spośród emigracji warszawskiej. Oczywiście i przede
wszystkim Kisiel, który
obiecał dostarczanie mi krótkich felietonów, z czego wywiązywał się punktualnie,
podpisując się
pseudonimem dr J. E. Baka.
Felietony zabawne, czytałem je z przyjemnością, nie podejrzewając, że w podpisie
można wzro˝
kiem omijać kropki po pierwszych literach imion, co niebawem odkryli tyle
muzykalni, ile pobożni
krakowianie, no i zrobiła się dzika awantura!... Pilnie dbający o swoją
reputację Perkowski zaatako˝
wany został bodaj przez samą Kurię, przeto z dnia na dzień pismo zlikwidował, a
mnie sromem okry˝
tego wylał na bruk.
Oczywiście, że przyjaźni mojej ze Stefanem to nie naruszyło. Po krótkim
wymyślaniu z mojej
strony, a zdziwieniu z jego, poszliśmy, kwicząc ze śmiechu, na wódkę, a zresztą
Kisiel już był jedną
nogą w Warszawie, jako poseł.
W tej opowieści o Stefanie pragnę zrezygnować tak z podania katalogu jego
utworów muzycz˝
nych i literackich, jak tym bardziej z oceny ich. Na szczegółową biografię
Kisiel będzie musiał jeszcze
zaczekać, aż upłynie potrzebna liczba lat, żeby osoba wybitnego człowieka i jego
czyny zyskały nie
tylko dość rozległe, ale i wszechstronnie przebadane tło epoki, z koniecznej
perspektywy. Tymczasem
ufam jedynie, że gdy kraj, który po ostatnim z kolei odzyskaniu niepodległości
jeszcze ciągle stoi na
głowie - wyjdzie z oszołomienia i stanie na nogach; że wówczas - zebrane przez
nie znanego mi wnu˝
21
ka po piórze - wszystko, co teraz z dorobku Stefana znajduje się jeszcze w
rozsypce po pismach,
książkach, encyklopediach, będzie ujęte w jednym, wielotomowym wydaniu aż do
ostatniej kropki,
jak to zrobiono nie tylko z powieściami i opowiadaniami Bolesława Prusa, ale i z
jego felietonami.
Ambicją Kisiela, nie spełnioną, było tworzenie powieści, które nie tylko pełną
rozważań treścią,
lecz i urodą literacką wabiłyby czytelników. Mistrzem Stefana, jako myśliciel i
pisarz, był niedocenio˝
ny, zaćmiony błyskotliwą sławą Boya - Karol Irzykowski. Przecie, jakkolwiek
wcześniej od Kisiela
zapoznał się z teorią racjonalnego, niezależnego myślenia i postawą "klerka"
lansowaną przez Bendę,
gdy zabrał się do pisania własnej, programowej niejako, powieści "Pałuba", to -
choć w założeniu mia˝
ła być przykładem "racjonalistycznego ujęcia psychologii głębi" - w praktyce
okazała się tak pogmat˝
wana i skomplikowana, że dzisiaj jest nie do czytania. Kiedy jednak
Irzykowskiego ze sfery intelektu˝
alnych rozmyślań wyrwała najzwyczajniej okrutna śmierć dziecka, zimny filozof
piórem maczanym
w rozpaczy napisał opowiadanie "Córeczka" w tak piękny sposób wzruszające, że
można by je przy˝
równać w poezji do "Trenów" Kochanowskiego.
Stefan Kisielewski w sumie zostawił kilkanaście powieści i kilkadziesiąt utworów
muzycznych,
w czym dwie sonaty fortepianowe, cztery symfonie, dwa balety, muzykę do poematu
"Zaczarowana
dorożka" i dwanaście pieśni do innych wierszy Gałczyńskiego, a na koniec
tworzony najdłużej, bo
przez jedenaście lat koncert fortepianowy.
Do dziwnych fenomenów żywota Kisielewskiego należy i ten, że jedyną powieścią
spełniającą
wszystkie warunki, o jakich marzył, była pierwsza, napisana w czasie okupacji,
"Sprzysiężenie", a po˝
tem wydana tylko dwukrotnie, w 1949 i 1957, choć zasługiwałaby na kilkanaście
wydań idalsze, gdy˝
byśmy mieli sprężystych edytorów biznesmenów, którzy dopiero - po sowieckiej
przerwie - muszą się
wykształcić, także biorąc za wzór działalność wielkich przodków Gebethnerów,
Hoesicków, Mort˝
kowiczów. Utworem zaś muzycznym najdoskonalszym był ostatni, komponowany z
trudem
Koncert, w niezmiennym Kisielowym stylu uformowanym na pół drogi między
wczesnymi kom˝
pozycjami Strawińskiego i żywą, motoryczną, porywającą muzyką Prokofiewa.
Zresztą powieści Stefana, aż do ostatniej z 1986 roku pod tytułem "Wszystko
inaczej", mają tę
wspólną cechę, że autora obchodzi jedynie kontrast pomiędzy mózgami bohaterów,
22
ich zgodnym albo
wzajemnie wrogim myśleniem i działaniem. Reszta - opis tła - to jak gdyby
wymuszony przez kon˝
wencję dodatek. Akcja jednej z powieści toczy się w Sopocie, gdzie... nie widać
morza! Jest ono zby˝
te krótką serią frazesów i martwe, jak są malowane zastawki u fotografów, przed
którymi sadowi się
zakochane pary.
Obszedłszy się w ten sposób z dorobkiem beletrystycznym Kisiela, chciałbym
postawić tezę
i udowodnić ją, że - dla odmiany - Stefan Kisielewski był najwybitniejszym
felietonistą w całych dzie˝
jach literatury polskiej. Tu parę słów przypomnienia genezy i z góry założonej
formy felietonu.
W niezbyt bogatym słownictwie francuskim rzeczownik "feuille" znaczy, wedle
potrzeby doo˝
kolnej treści, albo - płatek kwietny, albo - liść z drzewa lub wreszcie - kartkę
papieru. Feuillet - ozna˝
cza kartę papieru złożoną we dwoje lub czworo, "felieton" zaś, jako utwór
publicystyczny, wywiódł
się z potrzeb Wielkiej Rewolucji Francuskiej, gdy po kilka razy dziennie
następowała zmiana cieka˝
wych wydarzeń: nowe rozporządzenie władz, ścięcie kilku bardzo interesujących
głów, wiadomości
z pola walk, jakie toczyły oddziały rewolucyjne z wojskami nieudanych zresztą
interwencji zagranicz˝
nych. O tym wszystkim powinna była i nareszcie mogła wolna od królewskiej
cenzury prasa szybko
zawiadomić społeczeństwo, a działo się to w taki sposób, że do wielu
uruchomionych, a łasych na
zamówienia małych drukarń wpadali zaprzyjaźnieni dziennikarze, na kolanie pisali
zaskakujące publikę
wiadomości, po czym natychmiast szło to pod prasę i przez czekających chłopców
gazeciarzy pędem
było w formie pojedynczo zadrukowanych kartek roznoszone na miasto.
W rezultacie cykliczne, bo codziennie pisane tymi samymi utalentowanymi piórami,
owe skon˝
densowane kroniki wydarzeń z obranej dziedziny, wraz z oceną ich, tudzież
zamieszanych w nie osób,
zostały w następnym, XIX stuleciu przejęte na rozłożyste łamy dzienników czy
tygodników i popular˝
ne są do dziś dnia, a ja zestawiać chciałbym tę mini publicystykę Stefana
Kisielewskiego z czołowymi
u nas przedstawicielami gatunku: Prusem, Irzykowskim i Słonimskim.
Pan Antoni był anglofilem, pod szczególnym wpływem H. G. Wellsa, pisarza
społecznika wal˝
czącego o pacyfizm i rozwój ludzkości w ustrojach idealnie socjalistycznych.
Poza tym, jakkolwiek
ogromnie popularny, Słonimski głębszego wykształcenia nie miał, za to frapował
czytelnika ostrym
23
zmysłem humoru, gotów był - trawestując Szekspira - "królestwo oddać za dowcip",
choćby kłujący
najboleśniej całkiem niewinne osoby, także najwyżej postawione, nie wyłączając
marszałka Piłsuds˝
kiego. Po kupnie tygodnik "Wiadomości Literackie" zaczynało się czytać od tyłu,
od "Kroniki Tygod˝
niowej" Słonimskiego, chociaż nie spełniała ona felietonowego warunku - kroniki
wszystkich najważ˝
niejszych wydarzeń, jeno tak przede wszystkim dobranych, aby dawały autorowi
nową okazję do
strzelania ze szpalt racą dowcipu. Później do ostrzeliwania faszyzmu i
hitleryzmu.
Karol Irzykowski pisywał raczej nie felietony, lecz artykuły w wielu dziennikach
i tygodnikach,
jak "Robotnik", "Wiadomości Literackie", "Pion", "Prosto z Mostu", już to
walcząc o różne problemy
estetyczne (rzeczy zebrane w tomach "Czyn i słowo", "Słoń wśród porcelany"), już
to atakując
w ostrych pamfletach pisarzy, którym - co tu ukrywać! - zazdrościł powodzenia.
Tak było, gdy rzucił
się na Boya-Żeleńskiego w publikacji "Beniaminek". Stał się też bodaj pierwszym
u nas teoretykiem,
analizującym walory sztuki filmowej w pracy "Dziesiąta Muza". Za mało na
felietonistę, a może - jak
chciał Kisielewski - jego mistrz był za dużą osobowością, żeby umniejszać go
nazwą felietonisty.
Rasowym, wielkim felietonistą za to był Aleksander Głowacki, pisujący pod
pseudonimem Bo˝
lesław Prus, i nie sądzę, aby ten tytuł uwłaczał jednemu z największych
powieściopisarzy polskich, au˝
torowi "Lalki", "Emancypantek", "Faraona". W sławnych, drukowanych w "Kurierze
Warszawskim"
od roku 1875 do 1887 "Kronikach" dawał zaiste jak najszerzej możliwą panoramę
życia Warszawy,
począwszy od opisu targowisk, biedy studentów, braków w szpitalach miasta, złego
utrzymania bru˝
ków, a kończąc na relacji z przedstawień teatralnych, odczytów czy went i balów
dobroczynnych,
czego odbicie czytelnicy pana Bolesława mogli znaleźć w "Lalce", owej scenie
bodaj że z kościoła św.
Krzyża, gdzie piękna panna Izabella, kwestując w towarzystwie księżnej cioci,
odbierała złożone na
tacy przez pana Wokulskiego złote imperiały, które miały być dowodami uczuć
kupca dla frymuśnej
arystokratki.
Jedno, co ograniczało pełnię walorów Prusa jako felietonisty, to była carska
cenzura, tym bez˝
względniejsza, że oddana w ręce "czynowników" przysłanych z głębi Rosji, gdzie
uprzedzano ich, że
zakazane jest w druku i publicznych wystąpieniach wszystko, co mogło zalatywać
24
patriotyzmem, po˝
cząwszy od słowa "Polska", odkąd po rozgromieniu Powstania Styczniowego odebrano
zaborowi ro˝
syjskiemu ostatnie pozory autonomii, nazwę "Królestwo Polskie" zmieniając na
"Priwislinie". Odtąd
w prasie i przemówieniach zamiast określenia "polskie" używało się zastępczego
"swojskie".
Po czterdziestoletniej przerwie, gdy znów dostaliśmy się pod ruską, w wersji
sowieckiej okupa˝
cję, nazywało się, że mamy własną Rzeczpospolitą, jakkolwiek czerwoną, własny
rząd i cenzurę obsa˝
dzoną komunistami, ale polskimi. Ci cenzorzy, jak to dziś oceniam z perspektywy,
musieli przeżywać
chwile zawstydzenia, że mają gnębić tak bardzo zdolnych rodaków za to jedynie,
iż są zwolennikami
niemiłych Partii zapatrywań. Dlatego redaktorzy naczelni pism i dyrektorzy
wydawnictw mogli się
z urzędami cenzury wykłócać, nawet odwoływać od ich decyzji, aż do wydziału
kultury KC.
Dawało to niekiedy obrzynki swobody w wypowiedziach, chociaż bywały i wypadki
szczególne,
jak dwa moje, gdy za pierwszym razem w felietonie dla tygodnika "Świat"
napisałem, że przed po˝
stawieniem pomników w mieście ogłasza się konkursy i zbiera opinie
społeczeństwa, aliści czasem -
w jedną noc - staje monument, jak ten przed gmachem KC, z kobietą opłakującą
trzymane na kola˝
nach ciało poległego syna bohatera, "chociaż o zdanie co do wartości rzeźby
nikogo nie pytano, a jest
ona nikczemna". Otóż w tym wypadku cenzura cicha aż do ostatniej chwili, gdy
felieton był już na
szpaltach przygotowanych do druku, telefonicznie kazała usunąć część zdania
wyżej ujętą w cudzys˝
łowy, co w rezultacie sugerowało czytelnikom przekonanie, że jestem tylko rad,
iż śródmieście wzbo˝
gaciło się o nowy posąg.
Ofiarą dziwniejszego figla cenzury stałem się w Krakowie, gdzie Polskie
Wydawnictwo Mu˝
zyczne gotowy miało do druku jeden ze zbiorów moich felietonów - tom,
zawierający dyskusję z Ki˝
sielem na temat któregoś ze świeżo dopuszczonych na estrady nasze utworów
awangardy muzycznej,
a było to w czasie, gdy nazwisko Stefana obejmował jeszcze "zapis" cenzury,
czyli zakaz drukowania
go. Ponieważ jednak rzecz działa się w oszczędnym Krakowie, przeto nie zlecono
wydawnictwu usu˝
nięcia całego tomu na przemiał, jeno doradzono zostawienie imienia i znalezienie
do niego nazwiska
tej samej długości, lecz osoby politycznie niepokalanej. Takim sposobem, ku
zdumieniu własnemu
25
i środowiska, dowiedzieliśmy się, że prowadzę spór o awangardę ze Stefanem
Poradowskim, Bogu
ducha winnym nauczycielem harmonii (także ongiś moim) w Konserwatorium w
Poznaniu.
Jakiekolwiek psikusy robiliśmy sobie wzajemnie, panowało ogólne, uzasadnione
przekonanie, że
Kisiel i ja możemy pisać "na wariackich papierach" czyli różne polityczne
zberezeństwa, które byłyby
dla zagranicy dowodem swobód demokratycznych słowa w Polsce Ludowej.
Stefan cykle felietonów w "Tygodniku Powszechnym" oznaczał z upływem czasu
nadtytułami:
"Pod włos" (walka z komunistycznym tygodnikiem "Kuźnica"), "Łopatą do głowy",
"Gwoździe
w mózgu", "Głową w ściany", "Bez dogmatu", "Wołanie na puszczy". Ponadto były
jeszcze tomiki
różności: "Polityka i sztuka", "Rzeczy małe", "Opowiadania i podróże", nie
licząc artykułów druko˝
wanych w paryskiej "Kulturze" i tomów wydanych w Paryżu ("100 razy głową w
ściany", 1972),
w Londynie ("Materii pomieszanie", 1973) i w Chicago ("Moje dzwony
trzydziestolecia", 1978). Za˝
równo w kraju, jak oczywiście za granicą Kisiel posługiwał się pseudonimami, z
których pamiętam
trzy: Teodor Klon jako autor kryminału "Zbrodnia w dzielnicy północnej", Julia
Hołyńska, która za
Stefana podpisywała recenzje w "Tygodniku Powszechnym", oraz Tomasz Staliński -
autor powieści
wydanej za granicą, którego zdemaskować daremnie usiłowało KC w Warszawie.
Odnalezienie in˝
nych pseudonimów to robota dla moich wnuków w krytyce.
Porównania felietonów Stefana Kisielewskiego z felietonami Słonimskiego można
dokonać, ze˝
stawiając obok siebie dwie publikacje, w których autorzy starym jak świat
sposobem przedstawić
chcieli kolejno wrogów swoich i przyjaciół. Myślę o "Alfabecie wspomnień" pana
Antoniego z roku
1975 i "Abecadle Kisiela" z 1990. W swoich kolejno ustawionych miniportretach, a
zarazem minifelie˝
tonach pan Antoni rozdzielał pochwały i nagany już to piórem ostrym jak brzytwa,
już to ze łzą
w oku, gdy wspominał ludzi ongiś bliskich sercu, a teraz już odległych - poza
granicą Wielkiej Ciszy.
Kisiel nie dawał ponosić się ani sentymentom, ani uczuciom zdecydowanie wrogim.
Pokpiwał
raczej z nieprzyjaciół, niemal dla każdego zachowując kropelkę dobrodusznej
życzliwości. Oto kilka
przykładów: Iwaszkiewicz - nie lubiłem. Wybitny pisarz. Świniowaty moim zdaniem.
Ale może to by˝
ła fizyczna odraza? Oskar Lange - wybitny ekonomista, potworny tchórz. I
naiwniak straszny... Ale
26
sympatyczny człowiek. Pochodził z Tomaszowa - piękne miasto. Zofia Lissa -
komunistka, która była
za najnowocześniejszą muzyką we Lwowie, za dodekafonią Schnberga itd. Potem
stała się w Polsce
wyrazicielką socrealizmu i zwalczała te najnowocześniejsze kierunki... Dużo z
nią polemizowałem,
wymyślałem... Ale nie była to zła kobieta, tylko, moim zdaniem, głupia.
Wincenty Rzymowski - anty˝
patyczna postać, lewicowiec, mason trochę, był niby opiekunem Legionu Młodych...
W czasie wojny
znalazł się w Rosji i nagle wrócił, początkowo jako minister kultury, potem
spraw zagranicznych.
Krótko był tym ministrem, potem umarł. Niesympatyczna to była postać, ale
ciekawa.
Co się tyczy porównania żywotów i karier dwóch najwybitniejszych polskich
felietonistów -
Prusa i Kisiela, to Prus jakkolwiek w tej samej ruskiej niewoli, przecie żył i
pisał w znacznie gorszym
jej okresie, gdy o żadnych, pozornych choćby tylko swobodach dla publicystów nie
mogło być mowy.
Chyba że tematyka szła na rękę zarówno caratowi, jak i polskim interesom. Tak
stało się jednak tylko
raz, kiedy Prus pospołu z Sienkiewiczem mógł atakować Bismarcka i jego brutalne
próby germaniza˝
cji naszych ziem zachodnich.
Zresztą felietonistyka Prusa musiała z konieczności zamykać się w ramach opisu i
analizy swoj˝
skich obyczajów, problemów naukowych i moralnych, co zagranicznych czytelników
interesować nie
mogło, gdy Kisiel - mimo bezustannych batalii z cenzurą - był par excellence
felietonistą politycznym.
Prus w niedaleką zagraniczną podróż wybrał się raz jeden, i to w charakterze
prywatnego turysty, gdy
Kisiel, skoro dostał od generała Kiszczaka niemal trwale ważny paszport, a
jeździł tylko z wykładami
polityczno-gospodarczymi o Polsce, zyskał po niedługim czasie wzięcie u
słuchaczy i czytelników
nawet nie tylko europejskich, ale światowych: od Nowego Jorku po Sydney.
Tak zestawieni dwaj pisarze muszą być porównywani wedle dwóch skrajnie różnych
miar: Prus
był jednym z największych powieściopisarzy narodu, a Kisiel największym
felietonistą i mówcą poli˝
tycznym, tak w granicach kraju, jak i dla wielomilionowej, rozsianej po świecie
emigracji naszej.
Wcale zatem nieźle działo się Stefanowi jak na warunki przyczajonej, skrytej
okupacji sowiec˝
kiej. Ale do czasu!... Nadszedł burzliwy rok 1968, którego jednym z głównych
bohaterów był naj˝
pierw ceniony redaktor krakowskiego "Dziennika Polskiego", a później złowrogi
pogromca teatrów
27
warszawskich - Stanisław Witold Balicki. Ktoś z bardzo poważnych aktorów naszych
podejrzewał, iż
Balicki w pewnej epoce życia zakochał się w scenie, gdy zaś ta wzajemnością nie
odpowiedziała mu,
dysponujący najwyższymi wpływami redaktor postanowił na nieczułej kochance
zemścić się.
Najpierw dostał się do Ministerstwa Kultury, na stanowisko naczelnego dyrektora,
za czym
usunął z Teatru Polskiego Arnolda Szyfmana i na jego miejsce dał człowieka, co
do którego mógł być
pewnym, że sprowadzi dostojną instytucję na artystyczne dno. Później stał się
inspiratorem antyrosyj˝
skiej prowokacji z okazji wystawienia przez Kazimierza Dejmka w 1967 roku
"Dziadów" w Teatrze
Narodowym, co spowodowało usunięcie kierownika sceny poza Warszawę, demonstracje
studenckie
i wreszcie podpalenie od nowa zgasłego, wydawało się, antysemityzmu w Polsce. Na
koniec straszny
człowiek zniszczył rewelacyjnie przygotowaną przez
Bohdana Wodiczkę inaugurację odbudowanego z ruin wojennych Teatru Wielkiego. Ale
to są
późniejsze dzieje...
Tymczasem, jakoś równolegle z awanturą w Teatrze Narodowym zwołane zostało walne
zebra˝
nie Związku Literatów (czy ZAIKS-u? - nie pomnę), w czasie którego Stefan
Kisielewski z trybuny
mówców zgubne działania Partii nazwał - dyktaturą ciemniaków, a przydarzyło się
wkrótce tak, że
późnym, chłodnym wieczorem marcowym 1968 wracał od któregoś z przyjaciół,
mieszkającego
w zaułkach Starego Miasta. Był w najciemniejszym jego miejscu, bodaj czy nie
między Kanonią i ulicą
św. Jana, gdy nagle obskoczyło go trzech drabów - jeden w milicyjnym mundurze,
dwaj po cywilne˝
mu, ale z pałkami w łapach.
Stefan w mgnieniu oka został na ziemię obalony, twarzą do bruku i podczas gdy
mundurowy
patrzył wokół, czy aby nikt nie nadchodzi, dwaj pałkarze jęli okładać leżącego,
warcząc:
- Chciało ci się dyktatury, no to masz!
- Nie podobają ci się "ciemniacy"?
- Będziesz, skurwysynu, obrażał Partię?...
Wśród takich i innych mściwych pomruków tłukli ofiarę nieprzerwanie, z pasją, aż
do chwili,
gdy mundurowy powiedział - dosyć, a wtedy szajka cichcem rozpłynęła się w mroku.
Stefan wstał z trudem, ani myślał o wołaniu pomocy, bo wiedział, że byłoby to
daremne, a też
i wstydziłby się takiego przejawu słabości swojej czy lęku. Z trudem doszedł do
bliskiego mieszkania
Stommów, skąd odwieziono go do domu. Skoro zaś już tam był i opowiedział żonie o
28
wszystkim, Li˝
dia zadzwoniła po mnie. Przez telefon nie mówiła, o co chodzi, tylko żebym
przybiegł jak najrychlej.
Ślady pobicia były okropne! Tłukli widać fachowcy, bo po nerkach, i gdyby nie
gruby sweter,
jaki miał Kisiel pod płaszczem, zapewne już wtedy odbiliby mu nerki i Stefan
niebawem konałby
w szpitalu. Tymczasem oglądałem z przerażeniem szeroką na trzy palce, od boku do
boku, sinozie˝
lonkawą opuchliznę, którą przez kilka dni Lidia musiała okładać watą nasączoną
przepisanym przez
zaprzyjaźnionego lekarza roztworem.
Wiadomość o pobiciu Stefana Kisielewskiego rozniosła się w ciągu następnego dnia
po całym
mieście, a poprzez stacje nadawcze ambasad dostała się na Zachód, do prasy wielu
krajów.
KC Partii zdecydowało się szybko na reakcję. Rozpuszczono możliwie jak
najszerzej plotkę, że
Kisielewski odwiedzał na Starym Mieście kochankę i że przydybał go wychodzącego
na ulicę za˝
zdrosny mąż z przyjaciółmi, po czym obili go, jak należało skarać uwodziciela.
Szubrawcy!
Potem Kisiel wrócił do swoich zajęć, mając w każdym razie tę satysfakcję, że w
opinii publicz˝
nej, także za granicą, głowę jego otaczała aureola męczennika ranionego w walce
ze smokiem komu˝
nizmu. Nie przeczuwał jednak, że tymczasem w zaświatach następuje przy nim
zmiana warty. To
zresztą przytrafia się ludziom wchodzącym w starość, że ich anioły stróże, które
w zamian za cnotli˝
we życie podopiecznych śmiertelników winny otaczać ich coraz troskliwiej
skrzydłami - idą sobie do˝
kądś poza chmury, a miejsce ich zajmują szybko nadbiegłe z piekła diabły.
Pierwszym, najboleśniejszym ciosem, jaki uderzył w rodzinę Kisielewskich, była
nieoczekiwana,
nagła, trudną do pojęcia lekkomyślnością spowodowana śmierć Wacka, syna
pierworodnego, wów˝
czas już ponad czterdziestoletniego, który znajdował się u szczytów kariery
muzycznej wprawdzie nie
takiej, jakiej wszyscyśmy po nim oczekiwali, aliści pełnej światowego blasku i
sukcesów.
Idąc śladami ojca, wstąpił do Konserwatorium Warszawskiego, gdzie niebawem wybił
się na
czoło uczniów profesora Zbigniewa Drzewieckiego, co nie było wyczynem łatwym,
jako że profesor
miał szczęście do talentów wyjątkowych, od Haliny Czerny-Stefańskiej i Jana
Ekiera poczynając,
a później grupę polskich wychowanków pomnożyli jeszcze japońscy zdobywcy nagród
w konkursach
chopinowskich. Uczestniczyłem w publicznym egzaminie Wacka i z przyjemnością
29
słyszałem, jak zna˝
komicie grał "Appassionatę" Beethovena, co wróżyło mu zdobycie międzynarodowych
estrad, na któ˝
rych uprawia się muzykę poważną.
Wacek przecie zadecydował inaczej o swym życiu. Związał się z kolegą Markiem
Tomaszews˝
kim celem uprawiania w duecie fortepianowym sztuki, której początki między
wojnami dali Wiener
i Dousset, fascynując audytoria parafrazami na dwa fortepiany utworów poważnych,
granych w tem˝
pie fokstrota. Szczególnie podobał nam się w ich wykonaniu na 4/4 walc cis-moll
Chopina, a gorszył
przerobiony na fokstrota... Marsz żałobny z Sonaty b-moll.
Duet "Marek i Wacek" zyskał niebawem międzynarodową popularność, zachwycając
techniczną
sprawnością gry, brylującą wirtuozerią, a równocześnie wzruszając zwłaszcza
niemieckie audytoria
delikatnym sentymentalizmem, gdy taki był w utworze potrzebny. Mnie osobiście
szczególnie podoba˝
ła się ich parafraza na dwa fortepiany pieśni Moniuszkowskiej "Prząśniczka".
Dodać zaś trzeba, że
w miarę coraz to wyższych zarobków, co szło w parze z wymaganiami impresariów,
dwaj polscy ar˝
tyści dobrali sobie gwoli akompaniamentu mały zespół instrumentalny.
Wacka z ojcem łączyła nie tylko miłość rodzinna, lecz także wspólnota upodobań.
Obaj mieli
takie same przekonania polityczne, o czym rozmawiać lubili przy kieliszku, obaj
też czuli skłonność
do hazardu, tyle że Kisiel raczej lubił grywać w karty - w pokera, gdy Wacek
preferował ruletkę i kie˝
dy podczas swoich tournes trafił gdzieś na kasyno, sporo zostawiał tam
pieniędzy.
Śmierć jego, 12 lipca 1986, była rezultatem karygodnej doprawdy lekkomyślności,
ale nie z jego
- Wacka strony. Znalazł mianowicie przyjemnego kompana w młodym człowieku,
uprawiającym inte˝
resy między Polską i Francją, co ułatwiało mu podwójne obywatelstwo tych krajów.
Czuł się przecie
bardziej Polakiem, więc nabył letniskową posiadłość w Kamieńczyku koło Wyszkowa
i chciał po˝
chwalić się przed Wackiem zarówno tą swoją sytuacją "ziemianina" jak i nowym
autem francuskim.
Wacek, który przewidywał duże picie, wykazał należytą ostrożność, jadąc pod
Wyszków nie
swoim wozem, lecz najętą taksówką. Po iluś jednak kieliszkach - jakże w
rezultacie lekkomyślny! -
zgodził się na krótką jazdę francuskim wozem gospodarza. Ot... Kilkaset metrów,
tyle, ile trzeba, że˝
by wykazać fantastyczną zrywność automobilu.
Kilkaset metrów, poślizg, uderzenie w przydrożne drzewo, kierowca, wsparty
30
dłońmi o kie˝
rownicę, ocalał, siedzący obok Wacek, rzucony głową o ramę auta, zginął na
miejscu. Pogrzeb jego
na warszawskim cmentarzu Starych Powązek zgromadził nie tylko rodzinę i
przyjaciół najbliższych.
Byli również członkowie muzycy tego małego zespołu, który jeździł po Europie z
Markiem i Wac˝
kiem, towarzysząc im w występach. Zakończenie rozdzierającej uroczystości
żałobnej opisałem w fe˝
lietonie-nekrologu zamieszczonym w tygodniku "Polityka":
Kiedy opuszczano trumnę do katakumby grobowej, odezwała się trąbka. Jej krzyk
samotny le˝
ciał w niebo, jak skarga razem i oskarżenie, a potem zaczął opadać bezsilnie,
coraz niżej i niżej, aż po
najciemniejsze dźwięki instrumentu, chrapliwie, rozpaczliwie, nad tę trumnę.
Później młody ksiądz, o żywej wrażliwości i myśleniu niezależnym w ramach
zakreślonych su˝
tanną (każdy nosi jakąś sutannę!), podszedł do Stefana Kisielewskiego:
- Czy po tej niepotrzebnej śmierci pan jeszcze wierzy w Boga?
- A ksiądz?
- Ja się pana pytam!
W tych latach osiemdziesiątych nasza przyjaźń ze Stefanem trwała dalej, choć nie
miała obycza˝
jem przyjętych form na co dzień. Mieszkaliśmy tylko o jedną ulicę odległości:
oni na Szucha, ja z mo˝
im bratem Mieczysławem na Koszykowej, ale nie odwiedzaliśmy się - jak to bywa
zwykle między
przyjaciółmi - ot, żeby dowiedzieć się, co słychać, trochę poplotkować przy
kawie i rozejść do do˝
mów.
Ze Stefanem stykałem się częściej w publikacjach, gdy ja przy rozmaitych
okazjach pisałem
o nim, on zaś chwalił w "Tygodniku Powszechnym" moją pierwszą powieść "Dolina
szarej rzeki",
wydaną w 1985 roku, a potem zamieścił o mnie serdeczną notę w swym "Abecadle
Kisiela"
z roku 1990. W chwilach jednak alarmujących, gdy któremuś z nas groziło jakieś
niebezpieczeń˝
stwo, zaraz obie rodziny zbiegały się na pomoc. Tak było, kiedy u progu lat
osiemdziesiątych miałem
ciężką kraksę samochodową na rogu Tamki, pod Zamkiem Ostrogskich, tył auta
zdruzgotany, a
w pogotowiu lekarz zszywał mi skórę na głowie, wypytując, jak się nazywam? jaką
dziś mamy datę?
kto jest premierem rządu? - żeby stwierdzić, czy nie uległem wstrząsowi mózgu. A
wtedy Lidia - sko˝
ro tylko dowiedziała się o wypadku - zaraz przybiegła z Krysią do Mietka, by go
podtrzymywać na
duchu, jeśliby się okazało, że ja tymczasem ducha wyzionąłem. W lipcu,
śmiertelnie katastrofalnym
31
dla Wacka, mnie nie było w Warszawie, ale natychmiast po powrocie skontaktowałem
się ze Stefa˝
nem i przez szereg dni spotykaliśmy się, kiedy zauważyłem, że wracanie myślami i
słowami do tego
strasznego zajścia przynosi Kisielowi ulgę. Mówił, że tyle się najeździł po
świecie, ale trudniejszej dla
siebie drogi nie pamięta, jak tych kilkadziesiąt kilometrów z Wyszkowa do
Warszawy, gdy siedział
obok szofera w sanitarce, a za sobą miał trumnę z ciałem syna. Mówił też, że
przez dwa tygodnie po
złożeniu Wacka do ziemi pił nieprzerwanie, żeby znieczulić w sobie ból nie do
zniesienia.
A co się stało z zabójcą?... Najpierw uciekł i gdzieś ukrywał się, ale potem sam
się zjawił
w prokuraturze, mając adwokata u boku, i wyjednał tyle, że wobec stwierdzonego
"nieumyślnego za˝
bójstwa" pozwolono mu przed sądem odpowiadać z wolnej stopy i jedynie wyznaczono
- gwoli za˝
pewnienia stawiennictwa - kaucję 18 tysięcy dolarów. Zabójca oczywiście wpłacił
ją natychmiast, po
czym wyjechał do Francji i tyle go było widać. Śmierć Wacka kosztowała go więc
tylko wymienioną
sumę. Nawet niedrogo...
W następnych latach Stefan zaczął tracić wzrok. Najpierw była to - sądzono -
zaćma, którą bę˝
dzie można bez trudu usunąć, jako że podobne operacje przeprowadzano skutecznie
już w XVIII
wieku i u Jana Sebastiana Bacha zdawała się pomyślna do chwili, kiedy - wobec
braku wtedy należnej
antyseptyki - po zabiegu w organizmie chorego nastąpiło ogólne zakażenie.
Okuliści w kraju nie byli
jednak zgodni co do typu schorzenia Kisiela i przepisywali jedynie środki
niosące poprawę ograni˝
czoną w trwaniu, a gdy Stefan - będąc w Paryżu - udał się do miejscowej sławy w
okulistyce, dowie˝
dział się, że to nie zaćma, ale nieuleczalne zmętnienie całych gałek ocznych.
Trzeba próbować było rozmaitych zabiegów w nadziei, że tymczasem czyniąca tak
zawrotne
postępy medycyna wynajdzie jakiś lek zasadniczo skuteczny. Podobne zmętnienie
gałek u bardzo sę˝
dziwego, blisko już stuletniego Artura Rubinsteina potrafiono zatrzymać na
takiej granicy, że chory
mógł widzieć nieco świata samymi bokami źrenic.
Do podobnego stanu było Kisielowi daleko. Jednakże, w złych dniach, musiał
czytać prasę jed˝
nym okiem, śledząc tekst, wiersz po wierszu, przez lupę. Skoro zaś nadszedł rok
1990 i ostateczne
zwycięstwo "Solidarności" nad wycofującym się w głąb historii komunizmem, Kisiel
nieoczekiwanie...
ustąpił z "Tygodnika Powszechnego"! Nie bardzo rozumiał czy też unikał
32
zastanawiania się nad tym,
dlaczego to robi, a decyzji pisarza nie umieli sobie też do końca wytłumaczyć
redaktorzy "Tygodni˝
ka", oczywiście bardzo zmartwieni i ślący coraz to nowych parlamentariuszy, żeby
Stefana do powro˝
tu na stare łamy namówili. Ale on nie chciał!
Mnie zaś wydaje się, że może go trochę rozumiem... Jego kwadratowe lub też
podłużne miejsce
na stronie ostatniej "Tygodnika" było przez bez mała pół wieku polem walki,
którą toczył odważnie,
uparcie, aż wygrał. Co zaś robi zwycięzca na pobojowisku? Czy zostaje, żeby -
obchodząc je wchła˝
niać zaduch rozkładających się trupów i potykać o rdzewiejące wraki rozbitych
dział i czołgów?...
Nie! Jeżeli jest rasowym, z temperamentu wojownikiem, odchodzi do innych bitew,
zostawia martwe
pobojowisko pamięci lub czasem pamiętnikom, odznaczając tylko najwybitniejszych
towarzyszy
wspólnych zmagań (sławne odtąd doroczne "Nagrody Kisiela" dla czołowych
polityków, publicystów
i przedsiębiorców).
Chyba zaraz w owym roku 1990 Stefan zawarł nową umowę z dużego formatu,
wchodzącym
w wielką modę, tygodnikiem "Wprost", który wydawano w Poznaniu. Ustalono, że nie
będzie pisywał
felietonów, jeno dyktował je przez telefon. Analogiczne porozumienie uzgodnił z
wydawnictwem pol˝
skim w Chicago, odtąd - poprzez ocean - również dyktując felietony
telefonicznie. Zastanawiam się
dziś, czy w tych obu kontraktach nie grało też roli pogłębiające się osłabienie
wzroku: nie musiał pi˝
sać, jeno mówił. Aliści, co obserwuję u siebie, ponado siemdziesięcioletniego,
mogło to być zrozumia˝
łe także po długim, wypełnionym pisaniem okresie, jako po prostu lenistwo. Ja
również coraz chętniej
proponuję udzielanie wywiadów, zamiast pisania felietonów. Tyle że traktuję to
jako utwory autorskie
redagowane pod moje dyktando, przeto wymagam za nie normalnych honorariów, co
dostaję. Takoż
Kisiel.
Nadszedł rok dla Stefana i Lidii ostatni, choć tego nie mogli jeszcze
przewidzieć. Rozglądając
się wokół siebie, kiedy usunęli się już za posępną granicę nie tylko oni, ale
jeszcze inni coraz liczniejsi
rówieśnicy moi, oceniam to z lękiem hamowanym przez rozsądek, jako normalną
wymianę pokoleń na
ziemi, żeby nie robiło się na niej za ciasno. Ileż liczyłaby sobie milionów
obywateli Warszawa, gdyby
wstali z grobów ci wszyscy, co byli świadkami podniesienia jej za Wazów do rangi
stolicy?... Trudno
33
byłoby się przepchać wśród tłumów zapełniających ulice, nie mówiąc o żywności, o
Wiśle zbyt mało
dostarczającej wody.
Na szczęście odchodzimy! Sam siebie z rosnącym smutkiem widzę jako coraz
bardziej osamot˝
nioną na rozległym karczowisku sosnę, o której zapomniał nasłany z piekła drwal,
gdy ciął wszystko,
co rosło wokół. Natężając wzrok mogę dostrzec w oddali drugiego niedobitka z
czasów, kiedyśmy
byli młodymi drzewami, które słaniały się i wracały do pionu ochoczo, w porywach
wiosny. To Mira
Zimińska, jeszcze bardziej ode mnie leciwa, a tak ładnie po kobiecemu pełna
kokieterii, że od swoich
dziewięćdziesięciu kilku lat (bo urodziła się w tamtym stuleciu) odejmuje w
udzielanych wywiadach...
dwa, żeby się czuć współczesną.
Teraz, o zmierzchu - w dookolnej pustce i ciszy - szumimy do siebie bardzo radzi
z takiej cho˝
ciażby ruchliwości i z tego, że tępiejący słuch przecież zezwala nam jeszcze
wspominać różności nam
tak drogie, choć dla innych zgoła błahe.
W marcu 1991 Kisiel był jeszcze w Moskwie z synem Jerzym. Wyprawa, jaką się
podejmuje na
wiadomość, że morze w odpływie zostawiło na piasku zewłok olbrzymiego wieloryba:
patrzcie,
patrzcie! Do niedawna wydawał się taki groźny, z wielkim hukiem wyrzucając z
siebie fontanny wody,
a teraz rozkłada się na oczach tłumów spokojnych, że już ich nie zatopi, na co
mógł był sobie pozwo˝
lić jednym machnięciem ogona.
Stefan z Jerzykiem wybrał się na zaproszenie ambasady, żeby pod jej
protektoratem wygłosić
dwa odczyty, za które - przed niewieloma laty - pod protektoratem NKWD jechałby
znacznie dalej...
Wkrótce, bo w czerwcu, Kisiel - niespokojny wędrowiec - ruszył w przeciwną
stronę, bo do Szwajca˝
rii, i tam zaskoczył go telegram od pozostawionych bliskich w Warszawie. Jerzy
donosił ojcu, że mat˝
ka - od miesięcy coraz to bardziej chuda i zmęczona - będąc we własnym pokoju
potknęła się, upadła
i złamała równocześnie rękę i obojczyk. Niechże ojciec wraca czym prędzej, a
tymczasem radzi, gdzie
najlepiej umieścić Lidię. Stefan odpowiedział: - Dzwońcie do Waldorffa!
Połączyłem się natychmiast z dyrektorem kliniki Ministerstwa Zdrowia, a on -
chociaż Lidia
formalnie nie miała uprawnienia, żeby się leczyć w tym szpitalu dla
ograniczonego kręgu pacjentów -
natychmiast wysłał sanitarkę, złamania unieruchomiono w bandażach, zasadniczą
operację na parę dni
odkładając, bo lekarze mieli podejrzenia, które wymagały kilku wstępnych badań i
34
analiz.
Stefan przyleciał najbliższym aeroplanem i jeszcze zastał żonę przy życiu, ale
na bardzo krótko.
Podczas gdy w klinice niemal szykowano już, co trzeba, do odpowiednio
precyzyjnego złożenia kości;
zastanawiano się, czy operacyjnie, czy na wyciągu - w organizmie Lidii ustał
robaczkowy ruch jelit,
przyłączyły się duszności i nastąpił zgon. Taki, jakie było jej życie, przez
które idąc nie chciała nikomu
sprawiać sobą kłopotu, usuwająca się z drogi innym, jak gdyby trochę zażenowana
i w oczach niosąca
prośbę o wybaczenie, jeśliby...
Umierała samotna, w nocy, nie mając przy sobie nikogo. Pogrzeb jej na Starych
Powązkach od˝
był się przed południem, 17 czerwca tego roku 1991. Podjechałem autem tuż pod
bramę św. Honora˝
ty, aby idąc do kościoła przez cmentarz, uniknąć stromych stopni podejścia
schodami od ulicy, bo dla
moich chorych nóg... Tuż za bramą, na ławce pod pierwszymi grobowcami siedział
Stefan. Widząc
nas uśmiechnął się tym swoim dziwnym półuśmiechem, mającym w sobie coś z
serdeczności razem
i szyderstwa.
Kiedy podawał mi rękę, nim zdążyłem odezwać się, zawołał:
- Powiedz, czy to nie dziwaczne: być wdowcem! Wdowiec...
Spojrzałem w jego oczy, jeszcze bledsze niż zwykle, jak gdyby puste i
wystraszyłem się. Jego
zmarła żona była w trumnie, obok w prawej nawie kościoła, czekając chwili
przeniesienia na katafalk
i początku mszy żałobnej, bo w tej fabryce grzebalne kolejne czynności musiały
być podejmowane
z fachową precyzją, żeby zmarli wszyscy zdążyli o wyznaczonej porze zejść pod
ziemię. Lidia więc
leżała martwa w kościele, ale mnie się zdało w cieple słońca w otoczeniu zieleni
cmentarnej - że to
w pustych oczach Stefana dojrzałem śmierć.
Z małżeństwami, które długo i na wiele sposobów blisko idą trzymając się za ręce
przez życie,
bywa jak z dwoma konarami drzewa, rosnącymi z jednego pnia, że gdy wichura lubo
też piorun któ˝
ryś konar odłupie, to drugi nie może samotnie żyć dłużej i usycha. Tak wkrótce
miało się stać z aktor˝
skim małżeństwem Dmochowskich, że kiedy bardzo miła, ciepła jakoś i lubiana
przez wszystkich Ola
zmarła, to Mariusz przeżył ją ledwo o cztery miesiące. Teraz Kisiel...
Widywałem się z nim odtąd prawie codziennie, żeby nie zostawał w domu sam, gdy
zamieszkały
z nim Jerzyk szedł do pracy. Schodziliśmy się u progu Koszykowej, w świeżo
urządzonym na sposób
angielski "pubie", gdzie lubiliśmy pić ten sam gatunek mocnego, ciemnego piwa
35
"Guinness". Stefan
mówił, że to jest teraz jedyne pożywienie jego, bo nic innego nie chce mu
przejść przez gardło.
W domu stara się tak urządzić, aby móc zupę wylewać do jakiegoś przygotowanego w
ukryciu na˝
czynia. Tym sposobem okłamywał zamartwiających się ciocię Helenę i Jerzyka, że
przecież zupę jadł.
Widzieliśmy jednak wszyscy, jaki się stawał coraz bardziej chudy, z sinymi
cieniami na skro˝
niach i pod oczyma żółtej twarzy. Któregoś popołudnia naszedł nas siedzących, że
było ciepło, na
ulicznym tarasie owego "pubu" Jan Krenz. Bardzośmy się sobie ucieszyli i stanęła
umowa, że będzie˝
my się odtąd spotykali tu we trzech co środę bodaj albo czwartek. Do następnego
spotkania wszakże
już nie doszło. Stefan leżał w szpitalu na Pradze, półokrągłym obok kościoła św.
Floriana, aliści za˝
nim czas wypełniony rozmaitymi zajęciami pozwolił mi odwiedzić go tam, był z
kolei przewieziony na
ulicę Banacha, do nowoczesnej i przerażającej kliniki onkologicznej, na której
czele stała pani
wszechstronnie ważna, bo profesor, doktor i senator, Zofia Kuratowska, i ona to
osobiście zajęła się
Kisielem.
Nie zapomnę wizyty w owym, zarazem eleganckim i posępnym przedsionku śmierci!
Zawiózł
mnie Jerzy najpierw przed wejście do gmachu całego z granatowego plastyku w
aluminiowych ra˝
mach, a potem dostaliśmy się na odpowiednie piętro, gdzie za szklanymi drzwiami
był oddział wypeł˝
niony dławiącą ciszą. Po lewej pusta sala do spotkań chorych z rodzinami, po
prawej zaś, od razu
w pokoju na trzy łóżka, pośrodku między dwoma innymi pacjentami leżał Stefan.
Przywitał mnie jak gdyby w radosnym zwolnieniu, wyciągnął rękę niemal szkieletu.
Obok miał
młodego człowieka z twarzą ukrytą pod kołdrą. Trudno było zresztą odgadnąć wiek
jego, gdyż od˝
słaniał głowę wyłysiałą pod wpływem antynowotworowych leków i po tej biednej
głowie bez przerwy
głaskała go śliczna dziewczyna, z niemą rozpaczą na twarzy. Po drugiej stronie
Kisiela na łóżku leżał
starszy mężczyzna, który powoli zwrócił ku mnie spojrzenie uparte tak wytrwale,
póki - zmuszony
tym wzrokiem - nie zapytałem:
- Pan tu na długo?
- Aż do końca - odparł.
Tymczasem Kisiel prosił, żebym przeszedł naprzeciwko, do sali spotkań, a Jerzy
pomoże mu
przenieść się z łóżka na przetaczane krzesło i zaraz ponownie się zobaczymy,
żeby pogadać swobod˝
36
niej, głośniej, bo tutaj...
Skoro tylko syn przytoczył chorego ojca na tym opatrzonym w koła krześle i
ubranego w szlaf˝
rok, bez osłony kołdry, mogłem dopiero zobaczyć, jak ostatecznie wycieńczony był
Stefan. Jak gdyby
już martwy i tylko bardzo szybkie wdychanie i wydychanie powietrza, bezustannie
pompującą je klat˝
ką piersiową, okazywało, że jeszcze żyje i walczy o dostarczenie sercu tlenu,
którego brakowało we
krwi pozbawionej białych ciałek, bo to, na co umierał Stefan, nazywało się
rakiem naczyń chłonnych.
Ten dzień moich odwiedzin zapisał sobie Jerzy w kalendarzu - 20 września 1991.
Pierwszy
dzień festiwalu "Warszawska Jesień '91", a w jej programie wykonać miano Koncert
fortepianowy Ki˝
sielewskiego: jeden z dziwnych fenomenów wspaniałego człowieka, zarazem pisarza
i kompozytora,
że najwybitniejszą powieść "Sprzysiężenie" wydał u samego progu kariery,
najpiękniejszy zaś utwór
muzyczny, właśnie ten koncert, który miał grać we wtorek 24 września pianista
Marek Drewnowski,
był w najdosłowniejszym znaczeniu zamknięciem kariery Kisiela, bo wyprzedzał z
estrady jego śmierć
tylko o trzy dni.
W drukowanym programie "Jesieni" kompozytor zwierzał się, jakie miał kłopoty z
tworzeniem
dzieła: "...to był dla mnie istny wąż morski czy też zmora, oplatająca
człowieka... Zajmował moją mu˝
zyczną wyobraźnię przez lat blisko jedenaście, choć w sumie pracowałem nad nim
parę miesięcy...
Ściśle mówiąc gotowy był od początku, ale... w mojej głowie. Wiosną roku 1980
przyszedł mi do
owej głowy projekt napisania specyficznego utworu muzycznego. Projekt, jak
zawsze u mnie, był na˝
tury techniczno-kolorystyczno-formalnej, nie zaś uczuciowo-treściowej (uczuć
doznawać będzie słu˝
chacz - to już jego sprawa). Chodziło mi o koncert fortepianowy z towarzyszeniem
małej orkiestry,
właściwie zespołu solistów, w którym przeważałyby moje ulubione instrumenty dęte
i perkusyjne...
Od razu też zarysowały się w wyobraźni cztery niezbyt długie części utworu: po
śpiewnej części dru˝
giej zaprojektowałem jako trzecią gawota, aby uczcić pamięć mojej ulubionej
"Symfonii klasycznej"
Prokofiewa... Miłe złego początki - na tym się skończyło (na razie). Przyszła
choroba, operacja, po˝
tem podróż zagraniczna. Stan wojenny... znów czteroletnia przerwa... wreszcie 12
marca 1991
Koncert jest gotowy - 11 lat od powstania pomysłu. Liczy sobie 17 minut, to
właściwie concertino.
37
I teraz przed wykonaniem w autorze budzi się lęk".
Stefan Kisielewski prawykonania, owego wieczoru 24 września, nie słyszał, a
dopiero nazajutrz
retransmisję TV, kiedy Jerzyk przywiózł do szpitala w tym celu telewizor i
biedny Kisiel mógł cieszyć
się prawdziwym triumfem dzieła, owacją publiki tak upartą i długą, że Drewnowski
z orkiestrą musiał
bisować "gawota".
Ja wtedy, kiedym dwudziestego września był na Banacha, widziałem się z
przyjacielem po raz
ostatni. Mówił, że potrzebny mu jest do życia i pracy jeszcze tylko jeden rok i
że dr Kuratowska mu
ten rok obiecała. Ale ona musiała wiedzieć, że to jest pobożne kłamstwo, bo
chory już stoi nad gro˝
bem. Rozmowa ze mną - jakkolwiek krótka - też go zmęczyła, więc się żegnał i
wracał do łóżka.
Jeszcze potem miał okropne dwie godziny, gdy stracił mowę czy raczej łączność
umysłu z gardłem.
Myślał jedno, a z ust wychodziło mu coś bełkotliwie zupełnie innego.
Bardzo się tym denerwował, a ja zastanawiałem się nad dzielącą nas różnicą
poglądu na istnie˝
nie duszy, Boga i życia po śmierci ziemskiej całkiem innego, dopiero pełnego
ogromnych wartości,
przez nas - Ziemian nie do przeczucia za pomocą ledwo pięciu zmysłów do jakże
ograniczonych kon˝
taktów z bezmiarem wszechświata. A przecież Stefan - racjonalista i pragmatyk,
oceniający różne sys˝
temy polityczne nie według ideologii, jakie propagowały, lecz nade wszystko
sukcesów w sferze gos˝
podarki materialnej, on mimo takiej postawy - znajdował w sobie miejsce, jeśli
nie na wiarę w Boga,
to na szukanie Go, jako niezbędnej logicznie przyczyny narodzin wszechświata.
Kiedy umierała matka
jego i przyszedł ksiądz z Sakramentami, Kisielewski ukląkł przy łóżku konającej
i wraz z nią przyjął
Komunię Świętą. W rozmowach o śmierci powtarzał zawsze to samo, iż jej się wcale
nie boi, a tylko
bólów umierania. Przeczuwając jej nadejście, chciał rozmawiać z księdzem
Pasierbem. Za późno!
Ja natomiast, z temperamentu raczej wybuchowy romantyk, w niewielkim kręgu
materii, w ja˝
kim przyszło mi żyć na pyłku w Kosmosie, zwanym przez nas Ziemią, dla Boga
miejsca nie znajdywa˝
łem. W każdym razie dla tej Siły, która uruchomiła planetarium Kosmosu, żeby
mogła widzieć mnie,
z całym moim skomplikowanym i - wedle moich pojęć - bogatym życiem, materialnym
i duchowym -
zatopionego w czarnych otchłaniach. Mniej dostrzegalnego dla owej Siły, niźli
drobinka piasku depta˝
na podeszwą mego trzewika. Raczej zresztą wielkim spokojem napełniało mnie
38
przekonanie, że po
śmierci tak samo będę niczym, jak byłem na wiele wieków przed urodzeniem, gdy
nie mogło mi spra˝
wiać żadnej różnicy, iż nie ma mnie - na przykład - w Polsce za rządów Zygmunta
Starego. I gdyby
tylko nie upokarzająca świadomość, że tkwi we mnie, zaszczepiony przez Siłę
Nadrzędną lęk śmierci,
niezbędny dla prokreacji gatunku... W przeciwnym razie ludzkość już dawno
popełniłaby zbiorowe
samobójstwo!
Co się tyczy Stefana Kisielewskiego, jego katastrofa nastąpiła w piątek 27
września po połud˝
niu, kiedy mu dawano kroplówkę ze świeżej krwi. Odczuł nagle ogarniający ciało
chłód taki, że prosił
Jerzyka o nakrycie dodatkowymi kocami, lecz ten chłód po krótkim czasie zmienił
się w uczucie go˝
rąca połączone z dusznościami narastającymi gwałtownie, więc zawezwany lekarz
nakazał przesunię˝
cie łóżka do sali obok, gdzie znajdowały się aparatury tlenowe.
Tak to wyglądało, lecz - jak mi się zdaje - dysponującemu medykowi chodziło
również o to, że˝
by sąsiadom Stefana oszczędzić widoku jego zgonu. Założenie maski tlenowej znowu
chorego zde˝
nerwowało, choć przyniosło ulgę w łapaniu powietrza, aliści - wszystko razem
trwało pół godziny -
w oczach Kisiela potem narastał lęk, aż do chwili, gdy zgasły. Była godzina
16.30.
Pogrzeb Stefana Kisielewskiego wyznaczono dopiero na czwartek 3 października
tego roku
1991. Zmarł w uprzedni piątek, więc przez sobotę i niedzielę trudno się było
zajmować organizacją
uroczystości żałobnych, tym bardziej że choć nikt za ich szczególnie podniosłą
formą nie agitował, to
przecie wszyscy bez umawiania się byli zdania, iż chować będzie naród jednego z
największych swo˝
ich przedstawicieli tej epoki. Więc...
Odbyły się w rezultacie dwie - jedna po drugiej - ceremonie. Najpierw u św.
Krzyża, którego
nawy zapełnił tłum żałobników tych, co zdobyli miejsca siedzące w ławach
kościelnych, i reszty, co
stała zwartą masą po bokach. W stallach zasiadł prezydent Rzeczypospolitej, a
miał za sobą przedsta˝
wicieli najbliższego otoczenia z Belwederu i parlamentu, który reprezentowali
dwaj premierzy tej ka˝
dencji: Mazowiecki z Bieleckim.
Ówczesny dowódca Warszawskiego Okręgu Wojskowego - generał Leon Komornicki
chciał
najpierw, żeby zmarłemu oddane zostały pełne honory wojskowe, jak wypada
bohaterowi, który całe
życie walczył o niepodległość swego kraju. Rodzina jednak, pamiętając o
39
codziennej prostocie Ojca,
prosiła jeno o wojskową asystę, przeto z obu stron niskiego katafalku, na którym
umieszczono bardzo
skromną, ale i szlachetną w swej obłości jasną, drewnianą trumnę - stanęła tylko
warta żołnierska,
podczas gdy sam katafalk tonął w kwietnej masie wieńców i bukietów coraz to
liczniejszych, składa˝
nych przez ludzi przybyłych z serdeczną intencją uczczenia Stefana od siebie,
poza oficjalną galą.
Mszę celebrował biskup Miziołek, mając za koncelebrantów sześciu bodaj księży, a
był wśród
nich bliski naszemu kręgowi prałat Janusz Pasierb, który wygłosił homilię
przywołującą raz jeszcze
postać i zasługi Kisiela.
Po tej mszy uroczystej trumna przewieziona została do kościoła pod wezwaniem św.
Karola
Boromeusza na Powązkach, gdzie egzekwie odprawił kanclerz Kurii Metropolitalnej
i zarazem pro˝
boszcz Powązek - ksiądz dr Zdzisław Król.
Potem dopiero przyjaciele ponieśli Stefanowe ciało za Katakumby, do Kwatery
Zasłużonych,
gdzie miało spocząć nad wcześniej złożonymi w tym grobie trumnami jego syna
Wacława i żony Lidii,
a ja przypominałem sobie, jak mi Kisiel opowiadał po tragicznym zgonie Wacka, że
kazał wykopać
tumbę potrójnej głębokości, aby w niej spoczęli razem z synem rodzice. Nikt jeno
wówczas nie przy˝
puszczał, że to się stanie tak prędko.
W orszaku przez cmentarz szli przyjaciele Kisielewskiego, także przybyli spoza
Warszawy. Re˝
daktor naczelny "Tygodnika Powszechnego" Jerzy Turowicz z Jackiem Woźniakowskim,
redakcja ty˝
godnika "Wprost" z Poznania i wielu jeszcze innych bliskich, nawet zawsze nieco
dziwaczny poseł
Korwin-Mikke z pocztem sztandarowym swojej partii Unii Polityki Realnej.
Były mowy nad otwartą mogiłą, jak to z obyczaju się dzieje, wszystkie i za
liczne, i za długie,
gdy miałoby się wewnętrzną potrzebę na cichą, ostatnią rozmowę z grzebanym
przyjacielem, żeby jej
nic nie zagłuszało, ani nawet szum drzew czy świergoty ptasie. One zresztą już
odleciały - paździer˝
nik, tyle że dzień łaskawy: bez słońca, lecz i bez deszczu. Perłowy smutek nad
dookolnymi grobow˝
cami, w których zamieszkali wcześniej zmarli witali nowego przybysza za Bramą
Wielkiej Ciszy.
Istotnie, zdawało się, że jęła zapadać od chwili, gdy na sznurach gotowano się
do opuszczenia
trumny w głąb tumby i jeno spod cmentarnego muru dobiegał głuchy warkot werbli
wojskowych. Gdy
nagle... Trudno było powiedzieć, kto tę pieśń zaintonował pierwszy, bo tak
40
szybko podjęta została
przez wszystkich żegnających Stefana:
"Jeszcze Polska nie zginęła,
Póki my żyjemy..."
Przypisy
1. Gałczyński Konstanty Ildefons (1905-1953). Czołowy i zarazem
najoryginalniejszy poeta
drugiej ćwierci XX wieku w Polsce. Autor poematów "Bal u Salomona" (przed
wojną), "Niobe"
i "Wit Stwosz" (po wojnie). Od 1946 współpracownik tygodnika "Przekrój",
stworzył dla niego nowy
gatunek miniform poetyckich "Teatrzyk Zielona Gęś" i "Listy z fiołkiem", także
poemat "Zaczarowa˝
na dorożka" i wiele innych liryków.
2. Mycielski hr. Zygmunt (1907-1987). Wybitny kompozytor i jeszcze wybitniejszy
eseista. Jego
nie wydane dotąd pamiętniki są wnikliwą analizą współczesnych dziejów ludzkich
na Ziemi.
3. Giedroyć Jerzy (ur. 1906). Ze zubożałego rodu kniaziów litewskich,
dziennikarz i polityk. Od
1929 do 1937 redagował w Warszawie tygodnik "Bunt Młodych", od 1937 do 1939
tamże tygodnik
"Polityka". Podczas wojny redaktor wydawnictw II Korpusu Polskiego we Włoszech.
Od 1947 redak˝
tor miesięcznika "Kultura" w podparyskiej miejscowości Maisons Laffitte.
Najwyżej zasłużony histo˝
ryk i komentator dziejów emigracji polskiej na Zachodzie, po II wojnie
światowej.
4. Sobański hr. Antoni (ur. około 1903, zmarły około 1940 w Londynie).
Mieszkaniec rodzin˝
nego pałacyku w Alejach Ujazdowskich w Warszawie, jeden z najwykwintniejszych
"dandysów" swe˝
go czasu, ale jednocześnie w szerokich i bliskich kontaktach z najwyższymi
sferami artystycznymi. Na
rok czy dwa przed wojną pojechał jako obserwator do Norymbergi na osławiony
"Parteitag" z udzia˝
łem Hitlera, po czym umieścił w "Wiadomościach Literackich" głośny wtedy
felieton, przestrzegając
przed lekceważeniem owych pozornie tylko błazeńskich demonstracji niemieckiej
siły. Gruźlik, gdy
szczęśliwie zdążył na czas emigrować do Anglii, zmarł na pęknięcie opłucnej.
5. Tarnowski hr. Jan (ur. około 1900, zmarł w 1961 r.). Jeden z
najprzystojniejszych młodych
ludzi swego czasu, przypominający urodą Oskara Wilde'a, a prowadzący się w
sposób jeszcze skanda˝
liczniejszy. Niejako "zesłany" przez ojca, ordynata na Dzikowie, do Afryki -
brał udział w safari, skąd
zwiózł do późniejszego swego warszawskiego mieszkania dwa potężne kły słoniowe,
a z podróży do
Chin cenne okazy tamtejszej porcelany i majoliki. Ustatkowawszy się, został
41
jednym z najowocniej
popierających sztukę arystokratów. Był współtwórcą Instytutu Propagandy Sztuki
(IPS) w specjalnie
zbudowanym pawilonie na pl. Piłsudskiego (gdzie dziś hotel "Victoria"), z salą
wystawową i kawiar˝
nią opatrzoną w małą scenę, z której Warszawa oglądała po raz pierwszy krakowski
teatrzyk "Cricot".
Następnie Tarnowski wespół z architektem Karolem Stryjeńskim (mężem Zofii,
malarki) doprowadził
do zbudowania w Bukowinie pod Zakopanem schroniska dla plastyków, do dziś
istniejącego pod na˝
zwą "Głodówka". Podczas II wojny został adiutantem gen. Maczka, wyróżniając się
niepospolitym
męstwem. Po wojnie zamieszkał w Edynburgu, gdzie założył instytucję propagującą
folklor szkocki,
na wzór naszej "Desy". Przy okazji skupywał jako dary dla Muzeum Narodowego w
Warszawie za˝
bytki polskie, za co - jakkolwiek hrabia - przez dwa tygodnie był w Polsce
gościem rządu Gomułki.
Grobu po nim nie ma, gdy bowiem czuł zbliżającą się śmierć, ofiarował swoje
ciało prosektorium
Akademii Medycznej w Edynburgu.
6. Pruszyński hr. Xawery (1907-1950). Korespondent-uczestnik wojny domowej w
Hiszpanii
(1937), po stronie republikanów. Później ceniony reporter polityczny z wielu
krajów, od Chin po
Norwegię. Także powieściopisarz. Najgłośniejszy jego cykl opowiadań "Karabela z
Meschedu".
W PRL został dyplomatą, posłem w Holandii, gdzie zginął w wypadku samochodowym.
7. Kazimierz Serocki (1922-1981). Kompozytor i założyciel wraz z Tadeuszem
Bairdem w roku
1956 festiwali muzyki współczesnej "Warszawska Jesień".
8. Sikorski Kazimierz (1895-1986). Najwybitniejszy po Zygmuncie Noskowskim
polski nauczy˝
ciel kompozycji. Noskowski w latach swej profesury w warszawskim Instytucie
Muzycznym (od roku
1886) kształcił na kompozytorów Piotra Maszyńskiego, Pankiewicza, Melcera,
Szopskiego, Joteykę,
Rogowskiego, Lachmanna, Rytla, Friemana, Szelutę, Fitelberga, Karłowicza i
Szymanowskiego.
Uczniami Sikorskiego w Konserwatorium Warszawskim byli Grażyna Bacewiczówna, Jan
Ekier, Ste˝
fan Kisielewski, Andrzej Panufnik, Jan Krenz i Kazimierz Serocki.
9. Jerzy Lefeld (1898-1980). Pedagog fortepianu i najwybitniejszy polski
pianista-kameralista.
Nikt tak jak on nie potrafił grać z doskonałą precyzją, a zarazem elegancką
zwiewnością arcytrudnej
partii fortepianowej w "Źródle Aretuzy" Szymanowskiego.
10. RGO - Rada Główna Opiekuńcza. Dopuszczona przez okupantów do względnej
samodziel˝
42
ności polska organizacja charytatywno-samopomocowa. Istniała za pierwszej i
drugiej wojny świato˝
wej pod tą samą prezesurą Adama hr. Ronikiera. Pierwsza RGO miała z upływem
czasu rosnące
kompetencje, a jej poszczególne działy stały się zalążkami późniejszych
ministerstw. Podczas drugiej
wojny, pod hitlerowską kontrolą RGO musiała oficjalnie poprzestawać na
społecznej dobroczynności.
Centrala jej kierowana przez Ronikiera znajdowała się w Krakowie. W Warszawie
działała filia rady,
mając podległe sobie komitety i działy. Jednym z nich była Kuchnia dla Literatów
przy ulicy Foksal.
Na czele działu prowadzącego kuchnię stał znany pisarz Ferdynand Goethel. Innym
z komitetów zaj˝
mujących się opieką nad więźniami i rodzinami ich kierowała hr. Maria z
Potulickich Tarnowska,
zwana "Marytką". Na pierwszym wszakże miejscu przypomnieć należy jedną z
czołowych dam pol˝
skich, panią na trzech ordynacjach, pełniącą za okupacji rolę "Wielkiej
Jałmużnicy Warszawy" - księż˝
nę Ludwikę z Krasińskich Czartoryską, która później straciła w Powstaniu
ukochanego syna, tak że
nie można było odnaleźć jego ciała.
Mimo surowego nadzoru Niemców udało się Radzie Warszawskiej, w porozumieniu z
tajną
grupą muzyków pod wodzą bohaterskiego szefa ukrytych radiostacji nadawczych AK -
Edmunda
Rudnickiego, stworzyć pod pozorem jednej więcej akcji dobroczynnej, regularnie
prowadzone w sali
Konserwatorium przy Okólniku, nazwane oficjalnie kameralnymi, w istocie pełne
koncerty symfo˝
niczne. Tam odbyło się prawykonanie "Uwertury tragicznej" Panufnika, a wśród
debiutujących solis˝
tów tam pierwszy raz wyszła na dużą estradę Wanda Wiłkomirska. Wyprowadzając
niebezpiecznymi
drogami w pole Niemców, udawało się część dochodów z owych koncertów przekazywać
na po˝
dziemne cele muzyczne.
11. Zofia Starowieyska-Morstinowa (1891-1966). Pisarka związana z krakowskim
środowis˝
kiem "Tygodnika Powszechnego", którego była współredaktorem w latach 1945-1953 i
od 1957 ro˝
ku. Autorka opowiadań, wspomnień i krytyk literackich. Należała do wielkiego
klanu poetów i pisa˝
rzy naszych, począwszy od Hieronima Morsztyna (1580-1623, wiersz "Światowa
rozkosz"); najsław˝
niejszego Jana Andrzeja (1621-1693; liryki "Kanikuła - albo psia gwiazda");
Stanisława (urodzony po
1623, zm. 1725, tłumacz "Andromachy" Racine'a); Zbigniewa (1628-1689, poeta
ariański), aż do
43
Ludwika Hieronima Morstina (dramaturg, autor "Obrony Ksantypy"). Kiedy
odbudowano Zamek
Królewski w Warszawie, spadkobiercy rodu hr. Morsztynów (vel Morstinów)
ofiarowali do jego ga˝
lerii portret Jana Andrzeja w pancerzu, dzieło wielkiego malarza francuskiego
Hiacynta Rigaud.
12. Jacek Woźniakowski (ur. 1920). Intelektualista katolicki, współzałożyciel i
wieloletni prezes
krakowskiego Instytutu Wydawniczego "Znak", kierowanego dzisiaj przez jego syna
Henryka. Po
upadku komunizmu przez krótki czas był prezydentem Krakowa, a jest do dziś
właścicielem jednego
z najpiękniejszych domów w Zakopanem, sławnej "Willi pod jedlami",
zaprojektowanej i zbudowanej
na zamówienie rodziny Pawlikowskich przez Stanisława Witkiewicza, ojca
Witkacego.
13. Znak - grupa katolickich intelektualistów i pisarzy, związana
z "Tygodnikiem Powszechnym" i miesięcznikami "Znak" oraz "Więź". W 1957 roku
powstało
w Sejmie koło posłów katolickich "Znak", jedyne podówczas ugrupowanie
opozycyjne. Posłami koła
"Znak" byli m.in. Stefan Kisielewski, Stanisław Stomma, Tadeusz Mazowiecki i
Jerzy Zawieyski.
HP LaserJet III HPPCL5MS 1 0 0 0 0 0 0 0
-10 0 0 0 0 108
Normalny
F
Times New Roman
0
Times New Roman CE
1
Times New Roman
2
Times New Roman Cyr
3
Symbol
3
346 10.0 -100 -32768 0 0 18 100 100
Times New Roman
0
130 12.0 -100 0 0 1 16 100 100
Tms Rmn
0 3
346 -1 -1 -1
0 g t t
Normalny
Óipcu, śmiertelnie katastrofalnym dla Wacka, mnie nie było w Warszawie, ale
natychmiast po po˝
Ócie skontaktowałem się ze Stefanem i przez szereg dni spotykaliśmy się, kiedy
zauważyłem, że
44
Ócanie myślami i słowami do tego strasznego zajścia przynosi Kisielowi ulgę.
Mówił, że tyle się na˝
Ódził po świecie, ale trudniejszej dla siebie drogi nie pamięta, jak tych
kilkadziesiąt kilometrów
Óyszkowa do Warszawy, gdy siedział obok szofera w sanitarce, a za sobą miał
trumnę z ciałem sy˝
Ó Mówił też, że przez dwa tygodnie po złożeniu Wacka do ziemi pił nieprzerwanie,
żeby znieczulić
Óobie ból nie do zniesienia.
Óo się stało z zabójcą?... Najpierw uciekł i gdzieś ukrywał się, ale potem sam
się zjawił w prokura˝
Óze, mając adwokata u boku, i wyjednał tyle, że wobec stwierdzonego
"nieumyślnego zabójstwa"
Ówolono mu przed sądem odpowiadać z wolnej stopy i jedynie wyznaczono - gwoli
zapewnienia
Ówiennictwa - kaucję 18 tysięcy dolarów. Zabójca oczywiście wpłacił ją
natychmiast, po czym wyje˝
Ół do Francji i tyle go było widać. Śmierć Wacka kosztowała go więc tylko
wymienioną sumę. Na˝
Ó niedrogo...
-10 40 0 0 283 1
-10 40 0 0 283 1
Óastępnych latach Stefan zaczął tracić wzrok. Najpierw była to - sądzono -
zaćma, którą bę˝
Óe można bez trudu usunąć, jako że podobne operacje przeprowadzano skutecznie
już w XVIII
Óku i u Jana Sebastiana Bacha zdawała się pomyślna do chwili, kiedy - wobec
braku wtedy należnej
Óyseptyki - po zabiegu w organizmie chorego nastąpiło ogólne zakażenie. Okuliści
w kraju nie byli
Ónak zgodni co do typu schorzenia Kisiela i przepisywali jedynie środki niosące
poprawę ograni˝
Óną w trwaniu, a gdy Stefan - będąc w Paryżu - udał się do miejscowej sławy w
okulistyce, dowie˝
Óał się, że to nie zaćma, ale nieuleczalne zmętnienie całych gałek ocznych.
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 6167
Óeba próbować było rozmaitych zabiegów w nadziei, że tymczasem czyniąca tak
zawrotne
Ótępy medycyna wynajdzie jakiś lek zasadniczo skuteczny. Podobne zmętnienie
gałek u bardzo sę˝
Ówego, blisko już stuletniego Artura Rubinsteina potrafiono zatrzymać na takiej
granicy, że chory
Ół widzieć nieco świata samymi bokami źrenic.
Ópodobnego stanu było Kisielowi daleko. Jednakże, w złych dniach, musiał czytać
prasę jed˝
Ó okiem, śledząc tekst, wiersz po wierszu, przez lupę. Skoro zaś nadszedł rok
1990 i ostateczne
Ócięstwo "Solidarności" nad wycofującym się w głąb historii komunizmem, Kisiel
nieoczekiwanie...
Óąpił z "Tygodnika Powszechnego"! Nie bardzo rozumiał czy też unikał
45
zastanawiania się nad tym,
Óczego to robi, a decyzji pisarza nie umieli sobie też do końca wytłumaczyć
redaktorzy "Tygodni˝
Ó, oczywiście bardzo zmartwieni i ślący coraz to nowych parlamentariuszy, żeby
Stefana do powro˝
Óna stare łamy namówili. Ale on nie chciał!
Óe zaś wydaje się, że może go trochę rozumiem... Jego kwadratowe lub też
podłużne miejsce
Óstronie ostatniej "Tygodnika" było przez bez mała pół wieku polem walki, którą
toczył odważnie,
Órcie, aż wygrał. Co zaś robi zwycięzca na pobojowisku? Czy zostaje, żeby -
obchodząc je wchła˝
Óć zaduch rozkładających się trupów i potykać o rdzewiejące wraki rozbitych
dział i czołgów?...
Ó! Jeżeli jest rasowym, z temperamentu wojownikiem, odchodzi do innych bitew,
zostawia martwe
Óojowisko pamięci lub czasem pamiętnikom, odznaczając tylko najwybitniejszych
towarzyszy
Óólnych zmagań (sławne odtąd doroczne "Nagrody Kisiela" dla czołowych polityków,
publicystów
Órzedsiębiorców).
Óba zaraz w owym roku 1990 Stefan zawarł nową umowę z dużego formatu, wchodzącym
Óielką modę, tygodnikiem "Wprost", który wydawano w Poznaniu. Ustalono, że nie
będzie pisywał
Óietonów, jeno dyktował je przez telefon. Analogiczne porozumienie uzgodnił z
wydawnictwem pol˝
Óm w Chicago, odtąd - poprzez ocean - również dyktując felietony telefonicznie.
Zastanawiam się
Óś, czy w tych obu kontraktach nie grało też roli pogłębiające się osłabienie
wzroku: nie musiał pi˝
Ó, jeno mówił. Aliści, co obserwuję u siebie, ponado siemdziesięcioletniego,
mogło to być zrozumia˝
Ótakże po długim, wypełnionym pisaniem okresie, jako po prostu lenistwo. Ja
również coraz chętniej
Óponuję udzielanie wywiadów, zamiast pisania felietonów. Tyle że traktuję to
jako utwory autorskie
Óagowane pod moje dyktando, przeto wymagam za nie normalnych honorariów, co
dostaję. Takoż
Óiel.
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 6b7a
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 6f20
Ószedł rok dla Stefana i Lidii ostatni, choć tego nie mogli jeszcze przewidzieć.
Rozglądając
Ó wokół siebie, kiedy usunęli się już za posępną granicę nie tylko oni, ale
jeszcze inni coraz liczniejsi
Óieśnicy moi, oceniam to z lękiem hamowanym przez rozsądek, jako normalną
wymianę pokoleń na
Ómi, żeby nie robiło się na niej za ciasno. Ileż liczyłaby sobie milionów
obywateli Warszawa, gdyby
Óali z grobów ci wszyscy, co byli świadkami podniesienia jej za Wazów do rangi
46
stolicy?... Trudno
Óoby się przepchać wśród tłumów zapełniających ulice, nie mówiąc o żywności, o
Wiśle zbyt mało
Ótarczającej wody.
Ószczęście odchodzimy! Sam siebie z rosnącym smutkiem widzę jako coraz bardziej
osamot˝
Óną na rozległym karczowisku sosnę, o której zapomniał nasłany z piekła drwal,
gdy ciął wszystko,
Órosło wokół. Natężając wzrok mogę dostrzec w oddali drugiego niedobitka z
czasów, kiedyśmy
Ói młodymi drzewami, które słaniały się i wracały do pionu ochoczo, w porywach
wiosny. To Mira
Óińska, jeszcze bardziej ode mnie leciwa, a tak ładnie po kobiecemu pełna
kokieterii, że od swoich
Óewięćdziesięciu kilku lat (bo urodziła się w tamtym stuleciu) odejmuje w
udzielanych wywiadach...
Ó, żeby się czuć współczesną.
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 2e86
Óaz, o zmierzchu - w dookolnej pustce i ciszy - szumimy do siebie bardzo radzi z
takiej cho˝
Óżby ruchliwości i z tego, że tępiejący słuch przecież zezwala nam jeszcze
wspominać różności nam
Ó drogie, choć dla innych zgoła błahe.
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 7a61
Óarcu 1991 Kisiel był jeszcze w Moskwie z synem Jerzym. Wyprawa, jaką się
podejmuje na
Ódomość, że morze w odpływie zostawiło na piasku zewłok olbrzymiego wieloryba:
patrzcie,
Órzcie! Do niedawna wydawał się taki groźny, z wielkim hukiem wyrzucając z
siebie fontanny wody,
Óeraz rozkłada się na oczach tłumów spokojnych, że już ich nie zatopi, na co
mógł był sobie pozwo˝
Ó jednym machnięciem ogona.
Ófan z Jerzykiem wybrał się na zaproszenie ambasady, żeby pod jej protektoratem
wygłosić
Ó odczyty, za które - przed niewieloma laty - pod protektoratem NKWD jechałby
znacznie dalej...
Óótce, bo w czerwcu, Kisiel - niespokojny wędrowiec - ruszył w przeciwną stronę,
bo do Szwajca˝
Ó, i tam zaskoczył go telegram od pozostawionych bliskich w Warszawie. Jerzy
donosił ojcu, że mat˝
Ó- od miesięcy coraz to bardziej chuda i zmęczona - będąc we własnym pokoju
potknęła się, upadła
Ółamała równocześnie rękę i obojczyk. Niechże ojciec wraca czym prędzej, a
tymczasem radzi, gdzie
Ólepiej umieścić Lidię. Stefan odpowiedział: - Dzwońcie do Waldorffa!
-10 40 0 0 283 1
Óączyłem się natychmiast z dyrektorem kliniki Ministerstwa Zdrowia, a on -
chociaż Lidia
Ómalnie nie miała uprawnienia, żeby się leczyć w tym szpitalu dla ograniczonego
47
kręgu pacjentów -
Óychmiast wysłał sanitarkę, złamania unieruchomiono w bandażach, zasadniczą
operację na parę dni
Óładając, bo lekarze mieli podejrzenia, które wymagały kilku wstępnych badań i
analiz.
Ófan przyleciał najbliższym aeroplanem i jeszcze zastał żonę przy życiu, ale na
bardzo krótko.
Óczas gdy w klinice niemal szykowano już, co trzeba, do odpowiednio precyzyjnego
złożenia kości;
Ótanawiano się, czy operacyjnie, czy na wyciągu - w organizmie Lidii ustał
robaczkowy ruch jelit,
Óyłączyły się duszności i nastąpił zgon. Taki, jakie było jej życie, przez które
idąc nie chciała nikomu
Óawiać sobą kłopotu, usuwająca się z drogi innym, jak gdyby trochę zażenowana i
w oczach niosąca
Óśbę o wybaczenie, jeśliby...
-10 40 0 0 283 1
Óerała samotna, w nocy, nie mając przy sobie nikogo. Pogrzeb jej na Starych
Powązkach od˝
Ó się przed południem, 17 czerwca tego roku 1991. Podjechałem autem tuż pod
bramę św. Honora˝
Ó aby idąc do kościoła przez cmentarz, uniknąć stromych stopni podejścia
schodami od ulicy, bo dla
Óch chorych nóg... Tuż za bramą, na ławce pod pierwszymi grobowcami siedział
Stefan. Widząc
Ó uśmiechnął się tym swoim dziwnym półuśmiechem, mającym w sobie coś z
serdeczności razem
Ózyderstwa.
-10 40 0 0 283 1
Ódy podawał mi rękę, nim zdążyłem odezwać się, zawołał:
-10 40 0 0 283 1
Óowiedz, czy to nie dziwaczne: być wdowcem! Wdowiec...
Ójrzałem w jego oczy, jeszcze bledsze niż zwykle, jak gdyby puste i wystraszyłem
się. Jego
Órła żona była w trumnie, obok w prawej nawie kościoła, czekając chwili
przeniesienia na katafalk
Óoczątku mszy żałobnej, bo w tej fabryce grzebalne kolejne czynności musiały być
podejmowane
Óachową precyzją, żeby zmarli wszyscy zdążyli o wyznaczonej porze zejść pod
ziemię. Lidia więc
Óała martwa w kościele, ale mnie się zdało w cieple słońca w otoczeniu zieleni
cmentarnej - że to
Óustych oczach Stefana dojrzałem śmierć.
-10 40 0 0 283 1
Óałżeństwami, które długo i na wiele sposobów blisko idą trzymając się za ręce
przez życie,
Óa jak z dwoma konarami drzewa, rosnącymi z jednego pnia, że gdy wichura lubo
też piorun któ˝
Ó konar odłupie, to drugi nie może samotnie żyć dłużej i usycha. Tak wkrótce
miało się stać z aktor˝
48
Óm małżeństwem Dmochowskich, że kiedy bardzo miła, ciepła jakoś i lubiana przez
wszystkich Ola
Órła, to Mariusz przeżył ją ledwo o cztery miesiące. Teraz Kisiel...
Óywałem się z nim odtąd prawie codziennie, żeby nie zostawał w domu sam, gdy
zamieszkały
Óim Jerzyk szedł do pracy. Schodziliśmy się u progu Koszykowej, w świeżo
urządzonym na sposób
Óielski "pubie", gdzie lubiliśmy pić ten sam gatunek mocnego, ciemnego piwa
"Guinness". Stefan
Óił, że to jest teraz jedyne pożywienie jego, bo nic innego nie chce mu przejść
przez gardło.
Óomu stara się tak urządzić, aby móc zupę wylewać do jakiegoś przygotowanego w
ukryciu na˝
Ónia. Tym sposobem okłamywał zamartwiających się ciocię Helenę i Jerzyka, że
przecież zupę jadł.
Ózieliśmy jednak wszyscy, jaki się stawał coraz bardziej chudy, z sinymi
cieniami na skro˝
Óch i pod oczyma żółtej twarzy. Któregoś popołudnia naszedł nas siedzących, że
było ciepło, na
Ócznym tarasie owego "pubu" Jan Krenz. Bardzośmy się sobie ucieszyli i stanęła
umowa, że będzie˝
Ósię odtąd spotykali tu we trzech co środę bodaj albo czwartek. Do następnego
spotkania wszakże
Ó nie doszło. Stefan leżał w szpitalu na Pradze, półokrągłym obok kościoła św.
Floriana, aliści za˝
Ó czas wypełniony rozmaitymi zajęciami pozwolił mi odwiedzić go tam, był z kolei
przewieziony na
Ócę Banacha, do nowoczesnej i przerażającej kliniki onkologicznej, na której
czele stała pani
Óechstronnie ważna, bo profesor, doktor i senator, Zofia Kuratowska, i ona to
osobiście zajęła się
Óielem.
-10 40 0 0 283 1
Ó zapomnę wizyty w owym, zarazem eleganckim i posępnym przedsionku śmierci!
Zawiózł
Óe Jerzy najpierw przed wejście do gmachu całego z granatowego plastyku w
aluminiowych ra˝
Óh, a potem dostaliśmy się na odpowiednie piętro, gdzie za szklanymi drzwiami
był oddział wypeł˝
Óny dławiącą ciszą. Po lewej pusta sala do spotkań chorych z rodzinami, po
prawej zaś, od razu
Óokoju na trzy łóżka, pośrodku między dwoma innymi pacjentami leżał Stefan.
Óywitał mnie jak gdyby w radosnym zwolnieniu, wyciągnął rękę niemal szkieletu.
Obok miał
Ódego człowieka z twarzą ukrytą pod kołdrą. Trudno było zresztą odgadnąć wiek
jego, gdyż od˝
Óniał głowę wyłysiałą pod wpływem antynowotworowych leków i po tej biednej
głowie bez przerwy
Óskała go śliczna dziewczyna, z niemą rozpaczą na twarzy. Po drugiej stronie
Kisiela na łóżku leżał
49
Órszy mężczyzna, który powoli zwrócił ku mnie spojrzenie uparte tak wytrwale,
póki - zmuszony
Ó wzrokiem - nie zapytałem:
-10 40 0 0 283 1
Óan tu na długo?
-10 40 0 0 283 1
Óż do końca - odparł.
-10 40 0 0 283 1
Óczasem Kisiel prosił, żebym przeszedł naprzeciwko, do sali spotkań, a Jerzy
pomoże mu
Óenieść się z łóżka na przetaczane krzesło i zaraz ponownie się zobaczymy, żeby
pogadać swobod˝
Ój, głośniej, bo tutaj...
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 7a20
Óro tylko syn przytoczył chorego ojca na tym opatrzonym w koła krześle i
ubranego w szlaf˝
Ó, bez osłony kołdry, mogłem dopiero zobaczyć, jak ostatecznie wycieńczony był
Stefan. Jak gdyby
Ó martwy i tylko bardzo szybkie wdychanie i wydychanie powietrza, bezustannie
pompującą je klat˝
Ópiersiową, okazywało, że jeszcze żyje i walczy o dostarczenie sercu tlenu,
którego brakowało we
Ói pozbawionej białych ciałek, bo to, na co umierał Stefan, nazywało się rakiem
naczyń chłonnych.
Ó dzień moich odwiedzin zapisał sobie Jerzy w kalendarzu - 20 września 1991.
Pierwszy
Óeń festiwalu "Warszawska Jesień '91", a w jej programie wykonać miano Koncert
fortepianowy Ki˝
Ólewskiego: jeden z dziwnych fenomenów wspaniałego człowieka, zarazem pisarza i
kompozytora,
Ónajwybitniejszą powieść "Sprzysiężenie" wydał u samego progu kariery,
najpiękniejszy zaś utwór
Óyczny, właśnie ten koncert, który miał grać we wtorek 24 września pianista
Marek Drewnowski,
Ó w najdosłowniejszym znaczeniu zamknięciem kariery Kisiela, bo wyprzedzał z
estrady jego śmierć
Óko o trzy dni.
Órukowanym programie "Jesieni" kompozytor zwierzał się, jakie miał kłopoty z
tworzeniem
Óeła: "...to był dla mnie istny wąż morski czy też zmora, oplatająca
człowieka... Zajmował moją mu˝
Ózną wyobraźnię przez lat blisko jedenaście, choć w sumie pracowałem nad nim
parę miesięcy...
Óśle mówiąc gotowy był od początku, ale... w mojej głowie. Wiosną roku 1980
przyszedł mi do
Ój głowy projekt napisania specyficznego utworu muzycznego. Projekt, jak zawsze
u mnie, był na˝
Óy techniczno-kolorystyczno-formalnej, nie zaś uczuciowo-treściowej (uczuć
doznawać będzie słu˝
Ócz - to już jego sprawa). Chodziło mi o koncert fortepianowy z towarzyszeniem
50
małej orkiestry,
Óściwie zespołu solistów, w którym przeważałyby moje ulubione instrumenty dęte i
perkusyjne...
Órazu też zarysowały się w wyobraźni cztery niezbyt długie części utworu: po
śpiewnej części dru˝
Ój zaprojektowałem jako trzecią gawota, aby uczcić pamięć mojej ulubionej
"Symfonii klasycznej"
Ókofiewa... Miłe złego początki - na tym się skończyło (na razie). Przyszła
choroba, operacja, po˝
Ó podróż zagraniczna. Stan wojenny... znów czteroletnia przerwa... wreszcie 12
marca 1991
Ócert jest gotowy - 11 lat od powstania pomysłu. Liczy sobie 17 minut, to
właściwie concertino.
Óeraz przed wykonaniem w autorze budzi się lęk".
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 2069
Ófan Kisielewski prawykonania, owego wieczoru 24 września, nie słyszał, a
dopiero nazajutrz
Óransmisję TV, kiedy Jerzyk przywiózł do szpitala w tym celu telewizor i biedny
Kisiel mógł cieszyć
Ó prawdziwym triumfem dzieła, owacją publiki tak upartą i długą, że Drewnowski z
orkiestrą musiał
Óować "gawota".
Ówtedy, kiedym dwudziestego września był na Banacha, widziałem się z
przyjacielem po raz
Óatni. Mówił, że potrzebny mu jest do życia i pracy jeszcze tylko jeden rok i że
dr Kuratowska mu
Ó rok obiecała. Ale ona musiała wiedzieć, że to jest pobożne kłamstwo, bo chory
już stoi nad gro˝
Ó. Rozmowa ze mną - jakkolwiek krótka - też go zmęczyła, więc się żegnał i
wracał do łóżka.
Ózcze potem miał okropne dwie godziny, gdy stracił mowę czy raczej łączność
umysłu z gardłem.
Ólał jedno, a z ust wychodziło mu coś bełkotliwie zupełnie innego.
Ódzo się tym denerwował, a ja zastanawiałem się nad dzielącą nas różnicą poglądu
na istnie˝
Ó duszy, Boga i życia po śmierci ziemskiej całkiem innego, dopiero pełnego
ogromnych wartości,
Óez nas - Ziemian nie do przeczucia za pomocą ledwo pięciu zmysłów do jakże
ograniczonych kon˝
Ótów z bezmiarem wszechświata. A przecież Stefan - racjonalista i pragmatyk,
oceniający różne sys˝
Óy polityczne nie według ideologii, jakie propagowały, lecz nade wszystko
sukcesów w sferze gos˝
Óarki materialnej, on mimo takiej postawy - znajdował w sobie miejsce, jeśli nie
na wiarę w Boga,
Óna szukanie Go, jako niezbędnej logicznie przyczyny narodzin wszechświata.
Kiedy umierała matka
Óo i przyszedł ksiądz z Sakramentami, Kisielewski ukląkł przy łóżku konającej i
wraz z nią przyjął
Óunię Świętą. W rozmowach o śmierci powtarzał zawsze to samo, iż jej się wcale
51
nie boi, a tylko
Óów umierania. Przeczuwając jej nadejście, chciał rozmawiać z księdzem
Pasierbem. Za późno!
Ónatomiast, z temperamentu raczej wybuchowy romantyk, w niewielkim kręgu
materii, w ja˝
Ó przyszło mi żyć na pyłku w Kosmosie, zwanym przez nas Ziemią, dla Boga miejsca
nie znajdywa˝
Ó. W każdym razie dla tej Siły, która uruchomiła planetarium Kosmosu, żeby mogła
widzieć mnie,
Óałym moim skomplikowanym i - wedle moich pojęć - bogatym życiem, materialnym i
duchowym -
Óopionego w czarnych otchłaniach. Mniej dostrzegalnego dla owej Siły, niźli
drobinka piasku depta˝
Ópodeszwą mego trzewika. Raczej zresztą wielkim spokojem napełniało mnie
przekonanie, że po
Óerci tak samo będę niczym, jak byłem na wiele wieków przed urodzeniem, gdy nie
mogło mi spra˝
Óć żadnej różnicy, iż nie ma mnie - na przykład - w Polsce za rządów Zygmunta
Starego. I gdyby
Óko nie upokarzająca świadomość, że tkwi we mnie, zaszczepiony przez Siłę
Nadrzędną lęk śmierci,
Ózbędny dla prokreacji gatunku... W przeciwnym razie ludzkość już dawno
popełniłaby zbiorowe
Óobójstwo!
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 203f
Ósię tyczy Stefana Kisielewskiego, jego katastrofa nastąpiła w piątek 27
września po połud˝
Ó, kiedy mu dawano kroplówkę ze świeżej krwi. Odczuł nagle ogarniający ciało
chłód taki, że prosił
Ózyka o nakrycie dodatkowymi kocami, lecz ten chłód po krótkim czasie zmienił
się w uczucie go˝
Óa połączone z dusznościami narastającymi gwałtownie, więc zawezwany lekarz
nakazał przesunię˝
Ó łóżka do sali obok, gdzie znajdowały się aparatury tlenowe.
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 6170
Ó to wyglądało, lecz - jak mi się zdaje - dysponującemu medykowi chodziło
również o to, że˝
Ósąsiadom Stefana oszczędzić widoku jego zgonu. Założenie maski tlenowej znowu
chorego zde˝
Ówowało, choć przyniosło ulgę w łapaniu powietrza, aliści - wszystko razem
trwało pół godziny -
Óczach Kisiela potem narastał lęk, aż do chwili, gdy zgasły. Była godzina 16.30.
-10 40 0 0 283 1
-10 40 0 0 283 1
-10 40 0 0 283 1
Órzeb Stefana Kisielewskiego wyznaczono dopiero na czwartek 3 października tego
roku
Ó1. Zmarł w uprzedni piątek, więc przez sobotę i niedzielę trudno się było
zajmować organizacją
Óczystości żałobnych, tym bardziej że choć nikt za ich szczególnie podniosłą
52
formą nie agitował, to
Óecie wszyscy bez umawiania się byli zdania, iż chować będzie naród jednego z
największych swo˝
Ó przedstawicieli tej epoki. Więc...
-10 40 0 0 283 1
Óyły się w rezultacie dwie - jedna po drugiej - ceremonie. Najpierw u św.
Krzyża, którego
Óy zapełnił tłum żałobników tych, co zdobyli miejsca siedzące w ławach
kościelnych, i reszty, co
Óła zwartą masą po bokach. W stallach zasiadł prezydent Rzeczypospolitej, a miał
za sobą przedsta˝
Óieli najbliższego otoczenia z Belwederu i parlamentu, który reprezentowali dwaj
premierzy tej ka˝
Ócji: Mazowiecki z Bieleckim.
Ózesny dowódca Warszawskiego Okręgu Wojskowego - generał Leon Komornicki chciał
Ópierw, żeby zmarłemu oddane zostały pełne honory wojskowe, jak wypada
bohaterowi, który całe
Óie walczył o niepodległość swego kraju. Rodzina jednak, pamiętając o codziennej
prostocie Ojca,
Ósiła jeno o wojskową asystę, przeto z obu stron niskiego katafalku, na którym
umieszczono bardzo
Óomną, ale i szlachetną w swej obłości jasną, drewnianą trumnę - stanęła tylko
warta żołnierska,
Óczas gdy sam katafalk tonął w kwietnej masie wieńców i bukietów coraz to
liczniejszych, składa˝
Óh przez ludzi przybyłych z serdeczną intencją uczczenia Stefana od siebie, poza
oficjalną galą.
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 6f6e
Óę celebrował biskup Miziołek, mając za koncelebrantów sześciu bodaj księży, a
był wśród
Óh bliski naszemu kręgowi prałat Janusz Pasierb, który wygłosił homilię
przywołującą raz jeszcze
Ótać i zasługi Kisiela.
-10 40 0 0 283 1
Ótej mszy uroczystej trumna przewieziona została do kościoła pod wezwaniem św.
Karola
Óomeusza na Powązkach, gdzie egzekwie odprawił kanclerz Kurii Metropolitalnej i
zarazem pro˝
Ózcz Powązek - ksiądz dr Zdzisław Król.
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 207a
Óem dopiero przyjaciele ponieśli Stefanowe ciało za Katakumby, do Kwatery
Zasłużonych,
Óie miało spocząć nad wcześniej złożonymi w tym grobie trumnami jego syna
Wacława i żony Lidii,
Óa przypominałem sobie, jak mi Kisiel opowiadał po tragicznym zgonie Wacka, że
kazał wykopać
Óbę potrójnej głębokości, aby w niej spoczęli razem z synem rodzice. Nikt jeno
wówczas nie przy˝
Ózczał, że to się stanie tak prędko.
-10 40 0 0 283 1
53
Órszaku przez cmentarz szli przyjaciele Kisielewskiego, także przybyli spoza
Warszawy. Re˝
Ótor naczelny "Tygodnika Powszechnego" Jerzy Turowicz z Jackiem Woźniakowskim,
redakcja ty˝
Ónika "Wprost" z Poznania i wielu jeszcze innych bliskich, nawet zawsze nieco
dziwaczny poseł
Ówin-Mikke z pocztem sztandarowym swojej partii Unii Polityki Realnej.
-10 40 0 0 283 1
Óy mowy nad otwartą mogiłą, jak to z obyczaju się dzieje, wszystkie i za liczne,
i za długie,
Ó miałoby się wewnętrzną potrzebę na cichą, ostatnią rozmowę z grzebanym
przyjacielem, żeby jej
Ó nie zagłuszało, ani nawet szum drzew czy świergoty ptasie. One zresztą już
odleciały - paździer˝
Ó, tyle że dzień łaskawy: bez słońca, lecz i bez deszczu. Perłowy smutek nad
dookolnymi grobow˝
Ói, w których zamieszkali wcześniej zmarli witali nowego przybysza za Bramą
Wielkiej Ciszy.
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 6461
Óotnie, zdawało się, że jęła zapadać od chwili, gdy na sznurach gotowano się do
opuszczenia
Ómny w głąb tumby i jeno spod cmentarnego muru dobiegał głuchy warkot werbli
wojskowych. Gdy
Óle... Trudno było powiedzieć, kto tę pieśń zaintonował pierwszy, bo tak szybko
podjęta została
Óez wszystkich żegnających Stefana:
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 6920
Ószcze Polska nie zginęła,
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 6f73
Ói my żyjemy..."
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 2c6c
-10 40 0 0 283 1
-10 40 0 0 283 1
Ó
-10 40 0 0 283 1
Óypisy
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 7a72
Ó
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 2077
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 6172
ÓGałczyński Konstanty Ildefons (1905-1953). Czołowy i zarazem najoryginalniejszy
poeta
Ógiej ćwierci XX wieku w Polsce. Autor poematów "Bal u Salomona" (przed wojną),
"Niobe"
ÓWit Stwosz" (po wojnie). Od 1946 współpracownik tygodnika "Przekrój", stworzył
dla niego nowy
Óunek miniform poetyckich "Teatrzyk Zielona Gęś" i "Listy z fiołkiem", także
poemat "Zaczarowa˝
Ódorożka" i wiele innych liryków.
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 7720
54
ÓMycielski hr. Zygmunt (1907-1987). Wybitny kompozytor i jeszcze wybitniejszy
eseista. Jego
Ó wydane dotąd pamiętniki są wnikliwą analizą współczesnych dziejów ludzkich na
Ziemi.
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 7361
ÓGiedroyć Jerzy (ur. 1906). Ze zubożałego rodu kniaziów litewskich, dziennikarz
i polityk. Od
Ó9 do 1937 redagował w Warszawie tygodnik "Bunt Młodych", od 1937 do 1939 tamże
tygodnik
Ólityka". Podczas wojny redaktor wydawnictw II Korpusu Polskiego we Włoszech. Od
1947 redak˝
Ó miesięcznika "Kultura" w podparyskiej miejscowości Maisons Laffitte. Najwyżej
zasłużony histo˝
Ó i komentator dziejów emigracji polskiej na Zachodzie, po II wojnie światowej.
ÓSobański hr. Antoni (ur. około 1903, zmarły około 1940 w Londynie). Mieszkaniec
rodzin˝
Óo pałacyku w Alejach Ujazdowskich w Warszawie, jeden z najwykwintniejszych
"dandysów" swe˝
Óczasu, ale jednocześnie w szerokich i bliskich kontaktach z najwyższymi sferami
artystycznymi. Na
Ó czy dwa przed wojną pojechał jako obserwator do Norymbergi na osławiony
"Parteitag" z udzia˝
Ó Hitlera, po czym umieścił w "Wiadomościach Literackich" głośny wtedy felieton,
przestrzegając
Óed lekceważeniem owych pozornie tylko błazeńskich demonstracji niemieckiej
siły. Gruźlik, gdy
Ózęśliwie zdążył na czas emigrować do Anglii, zmarł na pęknięcie opłucnej.
ÓTarnowski hr. Jan (ur. około 1900, zmarł w 1961 r.). Jeden z
najprzystojniejszych młodych
Ózi swego czasu, przypominający urodą Oskara Wilde'a, a prowadzący się w sposób
jeszcze skanda˝
Ózniejszy. Niejako "zesłany" przez ojca, ordynata na Dzikowie, do Afryki - brał
udział w safari, skąd
Óózł do późniejszego swego warszawskiego mieszkania dwa potężne kły słoniowe, a
z podróży do
Ón cenne okazy tamtejszej porcelany i majoliki. Ustatkowawszy się, został jednym
z najowocniej
Óierających sztukę arystokratów. Był współtwórcą Instytutu Propagandy Sztuki
(IPS) w specjalnie
Ódowanym pawilonie na pl. Piłsudskiego (gdzie dziś hotel "Victoria"), z salą
wystawową i kawiar˝
Ó opatrzoną w małą scenę, z której Warszawa oglądała po raz pierwszy krakowski
teatrzyk "Cricot".
Ótępnie Tarnowski wespół z architektem Karolem Stryjeńskim (mężem Zofii,
malarki) doprowadził
Ózbudowania w Bukowinie pod Zakopanem schroniska dla plastyków, do dziś
istniejącego pod na˝
Ó "Głodówka". Podczas II wojny został adiutantem gen. Maczka, wyróżniając się
niepospolitym
Ótwem. Po wojnie zamieszkał w Edynburgu, gdzie założył instytucję propagującą
55
folklor szkocki,
Ówzór naszej "Desy". Przy okazji skupywał jako dary dla Muzeum Narodowego w
Warszawie za˝
Óki polskie, za co - jakkolwiek hrabia - przez dwa tygodnie był w Polsce gościem
rządu Gomułki.
Óbu po nim nie ma, gdy bowiem czuł zbliżającą się śmierć, ofiarował swoje ciało
prosektorium
Ódemii Medycznej w Edynburgu.
-10 40 0 0 283 1
ÓPruszyński hr. Xawery (1907-1950). Korespondent-uczestnik wojny domowej w
Hiszpanii
Ó37), po stronie republikanów. Później ceniony reporter polityczny z wielu
krajów, od Chin po
Ówegię. Także powieściopisarz. Najgłośniejszy jego cykl opowiadań "Karabela z
Meschedu".
ÓRL został dyplomatą, posłem w Holandii, gdzie zginął w wypadku samochodowym.
-10 40 0 0 283 1
ÓKazimierz Serocki (1922-1981). Kompozytor i założyciel wraz z Tadeuszem Bairdem
w roku
Ó6 festiwali muzyki współczesnej "Warszawska Jesień".
ÓSikorski Kazimierz (1895-1986). Najwybitniejszy po Zygmuncie Noskowskim polski
nauczy˝
Ól kompozycji. Noskowski w latach swej profesury w warszawskim Instytucie
Muzycznym (od roku
Ó6) kształcił na kompozytorów Piotra Maszyńskiego, Pankiewicza, Melcera,
Szopskiego, Joteykę,
Óowskiego, Lachmanna, Rytla, Friemana, Szelutę, Fitelberga, Karłowicza i
Szymanowskiego.
Óniami Sikorskiego w Konserwatorium Warszawskim byli Grażyna Bacewiczówna, Jan
Ekier, Ste˝
Ó Kisielewski, Andrzej Panufnik, Jan Krenz i Kazimierz Serocki.
-10 40 0 0 283 1
ÓJerzy Lefeld (1898-1980). Pedagog fortepianu i najwybitniejszy polski pianista-
kameralista.
Ót tak jak on nie potrafił grać z doskonałą precyzją, a zarazem elegancką
zwiewnością arcytrudnej
Ótii fortepianowej w "Źródle Aretuzy" Szymanowskiego.
Ó RGO - Rada Główna Opiekuńcza. Dopuszczona przez okupantów do względnej
samodziel˝
Óci polska organizacja charytatywno-samopomocowa. Istniała za pierwszej i
drugiej wojny świato˝
Ó pod tą samą prezesurą Adama hr. Ronikiera. Pierwsza RGO miała z upływem czasu
rosnące
Ópetencje, a jej poszczególne działy stały się zalążkami późniejszych
ministerstw. Podczas drugiej
Óny, pod hitlerowską kontrolą RGO musiała oficjalnie poprzestawać na społecznej
dobroczynności.
Ótrala jej kierowana przez Ronikiera znajdowała się w Krakowie. W Warszawie
działała filia rady,
Óąc podległe sobie komitety i działy. Jednym z nich była Kuchnia dla Literatów
56
przy ulicy Foksal.
Óczele działu prowadzącego kuchnię stał znany pisarz Ferdynand Goethel. Innym z
komitetów zaj˝
Óących się opieką nad więźniami i rodzinami ich kierowała hr. Maria z
Potulickich Tarnowska,
Óna "Marytką". Na pierwszym wszakże miejscu przypomnieć należy jedną z czołowych
dam pol˝
Óch, panią na trzech ordynacjach, pełniącą za okupacji rolę "Wielkiej Jałmużnicy
Warszawy" - księż˝
ÓLudwikę z Krasińskich Czartoryską, która później straciła w Powstaniu
ukochanego syna, tak że
Ó można było odnaleźć jego ciała.
Óo surowego nadzoru Niemców udało się Radzie Warszawskiej, w porozumieniu z
tajną
Ópą muzyków pod wodzą bohaterskiego szefa ukrytych radiostacji nadawczych AK -
Edmunda
Ónickiego, stworzyć pod pozorem jednej więcej akcji dobroczynnej, regularnie
prowadzone w sali
Óserwatorium przy Okólniku, nazwane oficjalnie kameralnymi, w istocie pełne
koncerty symfo˝
Ózne. Tam odbyło się prawykonanie "Uwertury tragicznej" Panufnika, a wśród
debiutujących solis˝
Ó tam pierwszy raz wyszła na dużą estradę Wanda Wiłkomirska. Wyprowadzając
niebezpiecznymi
Ógami w pole Niemców, udawało się część dochodów z owych koncertów przekazywać
na po˝
Óemne cele muzyczne.
Ó Zofia Starowieyska-Morstinowa (1891-1966). Pisarka związana z krakowskim
środowis˝
Óm "Tygodnika Powszechnego", którego była współredaktorem w latach 1945-1953 i
od 1957 ro˝
Ó Autorka opowiadań, wspomnień i krytyk literackich. Należała do wielkiego klanu
poetów i pisa˝
Ó naszych, począwszy od Hieronima Morsztyna (1580-1623, wiersz "Światowa
rozkosz"); najsław˝
Ójszego Jana Andrzeja (1621-1693; liryki "Kanikuła - albo psia gwiazda");
Stanisława (urodzony po
Ó3, zm. 1725, tłumacz "Andromachy" Racine'a); Zbigniewa (1628-1689, poeta
ariański), aż do
Ówika Hieronima Morstina (dramaturg, autor "Obrony Ksantypy"). Kiedy odbudowano
Zamek
Królewski w Warszawie, spadkobiercy rodu hr. Morsztynów (vel Morstinów)
ofiarowali do jego gaÓii portret Jana Andrzeja w pancerzu, dzieło wielkiego
malarza francuskiego Hiacynta Rigaud.
Jacek Woźniakowski (ur. 1920). Intelektualista katolicki, współzałożyciel i
wieloletni prezes
Ókowskiego Instytutu Wydawniczego "Znak", kierowanego dzisiaj przez jego syna
Henryka. Po
Ódku komunizmu przez krótki czas był prezydentem Krakowa, a jest do dziś
właścicielem jednego Z najpiękniejszych domów w Zakopanem, sławnej "Willi pod
57
jedlami", zaprojektowanej i zbudowanej
Ózamówienie rodziny Pawlikowskich przez Stanisława Witkiewicza, ojca Witkacego.
-10 40 0 0 283 1
Ó Znak - grupa katolickich intelektualistów i pisarzy, związana
-10 40 0 0 283 1 0 28 1 616a
ÓTygodnikiem Powszechnym" i miesięcznikami "Znak" oraz "Więź". W 1957 roku
powstało
Óejmie koło posłów katolickich "Znak", jedyne podówczas ugrupowanie opozycyjne.
Posłami koła
Óak" byli m.in. Stefan Kisielewski, Stanisław Stomma, Tadeusz Mazowiecki i Jerzy
Zawieyski.