background image

ROBIN

 

HOBB 

 

 

 

S

ZALONY 

S

TATEK

 

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU

 

KUPCY

 

I

 

ICH

 

ŻYWOSTATKI 

TOM 

II 

(P

RZEŁOŻYŁA 

E

WA 

W

OJTCZAK

background image

LATO 

background image

1.

 

INTERLUDIUM 

 

– To nie jest prawdziwe wężowisko – powiedziała do siebie Shreever. 

Prawdziwe  wężowiska  gromadziły  się  świadomie  wokół  przywódcy,  którego 

szanowały.  Tutaj  zaś  wężyca  dostrzegła  kilku  chaotycznie  krążących  osobników, 

przypadkową  zbieraninę.  Ona,  Maulkin  i  Sessurea  spotykali  czasem  takie  stworzenia  w 

pobliżu  płynących  na  północ  dostawców.  Nie  czuły  żadnego  związku  z  kłębowiskiem 

Maulkina;  po  prostu  sunęły  za  tym  samym  źródłem  pożywienia.  Niemniej  ich  towarzystwo 

dawało  pociechę.  Niektóre  osobniki  czasami  nawet  błyskały  inteligencją.  Inne  milczały, 

otępiałe,  bezrozumne. Najgorsze  z  nich  nie  były  wiele  lepsze od głupich zwierząt. Tryskały 

jadem lub rzucały się z obnażonymi kłami na każdego, kto się zbliżył. 

Troje  pierwotnych  przedstawicieli  kłębowiska  Maulkina  mówiło  niedużo  więcej  od 

nowo przybyłych. Problemem było znalezienie tematów, które nie pogłębiałyby ich rozpaczy. 

Zbyt długi post mógł każdemu pomieszać w głowie.  Wężyca odgrywała pewne rytuały, aby 

utrzymać się w psychicznym zdrowiu. Codziennie na przykład przypomniała sobie o celu ich 

podróży.  Płynęli  na  północ,  ponieważ  Maulkin  uznał,  że  nadeszła  właściwa  pora.  Na  końcu 

podróży  powita  ich  Ta,  Która  Pamięta.  Dzięki  niej  odzyskają  wszystkie  wspomnienia.  Ona 

pokaże im dalszą drogę. 

– Ale jak to będzie? – mruknęła cicho do siebie. 

– Co takiego? – spytał sennie Sessurea. 

Byli  blisko  siebie  w  grupce  sześciu  drzemiących  węży.  Jedynie  nocami  obcy 

przypominali  sobie  o  cywilizowanym  zachowaniu  i  łączyli  się  zwojami  niczym  prawdziwe 

kłębowisko. Shreever postanowiła rozwinąć swą myśl. 

– Kiedy już znajdziemy Tę, Która Pamięta, i wrócą nasze wspomnienia. Co się wtedy 

zdarzy? 

Jej rozespany towarzysz westchnął. 

– Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, może wcale nie potrzebowalibyśmy szukać 

strażniczki wspomnień. 

Spoczywający  między  nimi  Maulkin  nawet  się  nie  poruszył.  Z  każdym  dniem 

wyraźnie słabł. Shreever i Sessurea walczyli o jedzenie dla niego. Prorok nie chciał się bić o 

pokarm. Kiedyś, gdy złapał bezwładne ludzkie ciało, które prawie na niego spadło w Krainie 

Obfitości, oddał je jednemu z towarzyszących kłębowisku pozbawionych duszy węży. Wolał 

nie  jeść,  niż  walczyć  jak  zwierzę.  Cętki  na  jego  skórze –  niegdyś  migotliwie  połyskujące  – 

background image

teraz  zmatowiały.  Czasami  co  prawda  przyjmował  pożywienie  od  Shreever,  lecz  częściej 

odmawiał. Wężyca nie miała odwagi spytać, czy aby nie zamierza zarzucić również pogoni za 

dostawcą. 

W  grupce  śpiących  coś  się  poruszyło.  Smukły  jaskrawozielony  wąż  wysunął  się 

spośród wężowiska i tęsknie wzniósł się w Kraj  Niedostatku. Shreever i Sessurea wymienili 

znużone,  lecz  zaintrygowane  spojrzenia.  Na  prawdziwą  ciekawość  zabrakło  wężom  sił. 

Zresztą poczynania ich bezdusznych towarzyszy rzadko miały sens. Wężyca zamknęła oczy. 

Nagle usłyszała nad sobą niezwykłe, czyste nuty. Ktoś śpiewał. Każda nuta brzmiała 

przejmująco.  To  nie  był  świergot  czy  ryk,  jakie  potrafią  wydawać  z  siebie  wszystkie  węże, 

lecz przepiękny radosny śpiew. Wężyca otworzyła oczy. 

– Pieśń Prostoty – oznajmił chrapliwie Maulkin. Sessurea pokiwał głową. Wszystkie 

trzy  łagodnie  zafalowały  ku  szczytowi  Krainy  Obfitości  i  podniosły  głowy  w  Kraju 

Niedostatku. 

Tu w poświacie księżyca dostrzegły zielonego węża. Śpiewał. Ciężka grzywa na szyi 

zwisała  mu  luźno,  paszczę  otworzył  szeroko.  Wyraźne  i  słodkie  słowa  wydobywały  się  ze 

skrzeli  stworzenia,  które  wcześniej  wszyscy  troje  uznali  za  niemowę.  Wąż  wyśpiewywał 

werset po wersecie starą pieśń o prapoczątkach. W dawnych czasach słuchacze wtórowaliby 

mu w refrenie, wspólnie sławili dni cieplejszej Krainy Obfitości i migrujących ryb. Teraz nikt 

z trójki się nie odezwał. Słuchali błogosławieństwa i bali się je przerwać. 

Pochłonięty  pieśnią  wąż  wyglądał  pięknie.  Gdy  śpiewał,  jego  gardziel  to  się 

rozszerzała, to napinała. Z rozdziawionej paszczy wydobywały się głębokie, bogate tony. W 

oczach miał pustkę, a mimo to wyśpiewywał najświętszą z pieśni. Maulkin skłonił głowę. Był 

wzruszony, pod wpływem emocji wzory na jego skórze się rozjarzyły. Jad Maulkina, kiedyś 

tak  obfity  i  toksyczny,  ledwie  teraz  połyskiwał  na  czułkach.  Jedna  kropla  spadła  i  lekko 

podrażniła skórę Shreever. Na kilka minut noc wydała się wężycy jasna i ciepła od obietnic. 

– Zachowaj swą moc – doradził przywódcy Sessurea smutnym tonem. – Jego muzyka 

jest piękna, lecz pozbawiona serca. Nie zdołamy go rozbudzić. Walcząc o jego duszę, siebie 

osłabiasz. 

– Moja  moc  nie  należy do  mnie – odparł  Maulkin. – Czasami  wręcz się  boję, że  nie 

mam po co jej zachowywać. 

Nadal  słuchali  zachwycającej  pieśni.  Zielony  wąż  śpiewał  do  księżyca.  Powtórzył 

ostatni refren trzy razy. Kiedy czysto ciągnął końcową nutę, Shreever zauważyła wokół siebie 

inne  węże.  Gapiły  się  bezmyślnie,  jakby  czekały  na  jedzenie.  Na  horyzoncie  widniała 

background image

sylwetka dostawcy. Jutro cała grupa podąży za jego zapachem przez Krainę Obfitości. Łatwo 

go będzie dogonić. 

Śpiewak nie zmienił pozy, nadal wpatrywał się w księżyc i ciągnął ostatnią cudowną 

nutę.  Wreszcie  pieśń  się  skończyła  i  zapanowało  całkowite  milczenie.  Żadne  słowa  nie 

pasowały  do  tej  niezwykłej  chwili.  Nagle  Shreever  zauważyła,  że  w  grupie  panuje  jakieś 

zamieszanie. Niektóre węże spoglądały zaintrygowane, jak gdyby coś sobie przypomniały. 

Maulkin  ruszył  do  zielonego  węża.  Pobladła  skóra  przywódcy  na  moment  błysnęła 

złotem,  miedziane  ślepia  zapłonęły.  Prorok owinął  się  wokół  śpiewaka,  skropił  go odrobiną 

jadu, którą udało mu się wytworzyć, potem mocno uściskał. 

Shreever  usłyszała  oburzony  wrzask  zielonego  węża.  Nie  był  to  krzyk  istoty 

inteligentnej,  lecz pełen  furii ryk przypartej do  muru bestii. Przez chwilę dwa węże  miotały 

się  bezładnie.  Shreever  wraz  z  Sessurea  skoczyła  za  nimi  w  dół,  ku  błotnistemu  dnu.  Gdy 

przywódca i śpiewak opadli, zmącony szlam przesłonił Krainę Obfitości. 

– Maulkin się udusi! – krzyknęła zaniepokojona wężyca. 

– Chyba, że zielony poszatkuje go wcześniej na kawałki – odparł ponuro Sessurea. 

Rzucili  się na pomoc, a ich grzywy wręcz  napuchły od jadu. Shreever czuła, że  inne 

węże są zdezorientowane. Niełatwo było przewidzieć ich reakcję. Możliwe, że się zjednoczą i 

zaatakują nas troje, pomyślała chłodno wężyca. Gdyby doszło do walki, wężowisko Maulkina 

nie miało szans na przeżycie. 

Shreever szybko opadała obok Sessurei w wypełnioną drobinkami  szlamu ciemność. 

Prawie  natychmiast  zaczęła  się  dusić.  Doznanie  było  potwornie  nieprzyjemne  i  każdą 

komórką swego ciała pragnęła uciec na czystsze wody. Nie była wszakże tępym zwierzęciem 

i potrafiła zapanować nad instynktami. Dotarła w pobliże wirującej wody. Owinęła się wokół 

walczących węży. Nozdrza miała zatkane mułem, więc nie potrafiła wyczuć, kogo ma przed 

sobą. Oczy także jej wypełniał piaszczysty szlam. Wypuściła mizerną chmurę jadu. Tylko tyle 

zdołała  wytworzyć.  Żywiła  nadzieję,  że  nie  oszołomi  ani  nie  osłabi  Sessurei.  Zebrała 

wszystkie  siły  i  starała  się  podnieść  węże  na  czystą  wodę,  gdzie  mogłyby  swobodnie 

oddychać.  Zorientowała  się,  że  przepływa  przez  ławicę  ryb.  Tu  i  tam  migotały  kolorowe 

drobinki  i  smugi.  Ktoś  obok  niej  wypuścił  obłok  jadu.  Kropelki  przypaliły  jej  skórę, 

wywołały  wizje.  Pomyślała,  że  chyba  znalazła  się  na  dnie  Krainy  Obfitości.  Pragnęła 

wypuścić dźwigany ciężar i wystrzelić w górę. Dusiła się, jednak uparcie ciągnęła w górę oba 

ciała. 

Nagle  wpłynęła  w  czystszą  wodę.  Ostrożnie  uniosła  powieki,  potem  rozdziawiła 

szeroko  paszczę  i  skrzela.  Od  tej  chwili  wzrosła  jej  wrażliwość  na  mieszane  trucizny 

background image

unoszące się w wodzie. Skosztowała omdlałe echo niegdyś potężnego jadu Maulkina i słabsze 

toksyny  Sessurei.  Zielony  wąż  również  wystrzelił  krople  jadu.  Trucizna  była  gęsta  i  silna, 

prawdopodobnie wykorzystywał ją dotąd jedynie do ogłuszania ryb. Kontakt z nią okazał się 

nieprzyjemny,  ale  nie  wprawił  Shreever  w  oszołomienie.  Po  chwili  wężyca  napotkała 

spojrzenie Sessurei, który potrząsnął grzywą. Zielony wąż jeszcze przez chwilę słabo walczył, 

po czym znieruchomiał. Maulkin zdołał podnieść głowę. 

– Traktujcie go łagodnie – rzekł. – Podczas starcia odezwał się do mnie. Początkowo 

tylko przeklinał, potem zapytał, jakim prawem na niego napadłem. Sądzę, że uda nam się go 

rozbudzić. 

Shreever  nie  miała  siły,  by  odpowiedzieć.  Wraz  z  Sessureą  całkowicie  się 

skoncentrowali na unoszeniu znad zmąconego dna przywódcy i bezwładnego zielonego węża. 

Nagle jej towarzysz dostrzegł kamienny uskok. Trudno było się nań dostać, a jeszcze trudniej 

przenieść tam balast. Maulkin nie był bardziej pomocny niż gęsty splot wodorostów, a zielony 

nadal  nie  odzyskał  przytomności.  Wreszcie  węże  spoczęły  na  twardym  podłożu.  We  troje 

trzymali ciągle między sobą obcego, który w każdej chwili mógł odzyskać świadomość. Kilka 

innych węży odkryło miejsce ich pobytu. Przypatrywały im się z oddali. Może były głodne. Z 

drżeniem  odrazy  Shreever  zastanowiła  się,  czy  myślą  o  jedzeniu.  Co  zrobiłyby,  widząc,  jak 

kłębowisko Maulkina pożera zielonego? Czy zażądałyby porcji dla siebie? Bała się ich. 

Przywódca wyglądał na kompletnie wyczerpanego. Jego zmęczenie zdradzał okropny, 

ciemnobrązowy  odcień  skóry.  A  jednak  prorok  się  nie  poddawał;  wciąż  masował  zielonego 

węża  własnymi  zwojami  i  namaszczał  go  maleńkimi  kropelkami  jadu,  których  wytworzenie 

kosztowało zapewne sporo siły. 

–  Kim  jesteś?  –  pytał  bezwładne  stworzenie.  –  Prawdopodobnie  byłeś  kiedyś 

minstrelem,  i  to  doskonałym.  Kiedyś  pamiętałeś  tysiące  melodii  i  słów  pieśni.  Sięgnij  do 

pamięci. Zdradź mi swoje imię. Chcę poznać tylko twoje imię, nic więcej. 

Wężyca  miała  stuprocentową  pewność,  że  wysiłki  przywódcy  są  daremne.  Zielony 

wąż  chyba  nawet  nie  był  przytomny.  Jak  długo  prorok  zamierza  go  cucić?  Jeśli  wyczerpie 

resztki  sił,  czy  zdołają  jutro  dogonić  dostawcę?  Tak,  tak,  upór  Maulkina  może  całej  grupie 

odebrać ostatnią szansę na przetrwanie. 

–  Tellur  –  mruknął  w  końcu  zielony.  Jego  skrzela  przez  moment  trzepotały.  – 

Nazywam się Tellur. – Potężny dreszcz przebiegł przez całą długość jego ciała. Nagle wąż się 

przekręcił  i  przytulił  do  Maulkina,  jakby  się  obawiał,  że  zniesie  go  silny  prąd.  –  Tellur!  – 

krzyknął głośno. – Tellur. Tellur! Jestem Tellur. – Zamknął oczy i spuścił głowę. – Tellur – 

wymamrotał cicho. Był straszliwie wyczerpany. 

background image

Shreever  próbowała  rozniecić  w  sobie  poczucie  triumfu.  A  więc  Maulkin  rozbudził 

jednego  węża!  No  tak,  ale  na  jak  długo?  Czy  zielony  pomoże  im  w  poszukiwaniach  Tej, 

Która Pamięta? A może nadal będzie myślał tylko o jedzeniu? 

Krąg  innych  węży  przysunął  się  bliżej.  Shreever  dostrzegła,  że  Sessurea  kręci  się  z 

pozornym  znużeniem.  Wiedziała, że w ten sposób czyni przygotowania do bitwy. Podniosła 

głowę  i  usiłowała  potrząsnąć  grzywą.  Maleńkie  drobinki  cennego  jadu  spłynęły  do  jej 

czułków.  Starała  się  powieść  po  nieprzyjaciołach  złowrogim  spojrzeniem.  Żaden  nie 

zareagował.  Nagle  od  grupy  oderwał  się  największy  z  węży  –  masywny  stwór  w  kolorze 

kobaltowym.  Był  o  jedną  trzecią  dłuższy  od  Sessurei  i  dwa  razy  od  niego  tęższy.  Z 

podniesionej grzywy strzelały w wodę kropelki toksyn. Nagle odrzucił głowę i igiełki grzywy 

stanęły prawie na sztorc. 

–  Kelaro!  –  ryknął  olbrzym.  –  Mam  na  imię  Kelaro!  –  Jego  szczęki  pracowały 

intensywnie.  Połykał  rozpuszczone  toksyny,  skrzelami  wypływała  woda.  –  Pamiętam  – 

obwieścił  z  dumą.  –  Jestem  Kelaro!  –  Na  jego  wrzask  niektóre  z  węży  prysnęły  na  boki 

niczym  spłoszone  ryby.  Inne  pozostały  obojętne.  Kobaltowy  odwrócił  głowę  i  przyjrzał  się 

uważnie jednemu z grupy, pokrytemu bliznami szkarłatnemu wężowi. – A ty jesteś Sylic. Mój 

przyjaciel Sylic. Kiedyś stanowiliśmy część kłębowiska Xecresa. Xecres... Co się z nim stało? 

Co się  stało z Xecresem?  Gdzie się podziali  inni  z naszego wężowiska? – Niemal  gniewnie 

podpłynął  do  szkarłatnego,  który  gapił  się  na  niego  pustymi,  szeroko otwartymi  ślepiami. – 

Syliku, wiesz, gdzie jest Xecres? 

Bezmyślne spojrzenie Sylika wzbudziło w kobaltowym wściekłość. Kelaro owinął się 

wokół  towarzysza,  ściskając  go  niczym  wieloryba,  którego  zamierzał  utopić  i  pożreć.  Na 

szczęście  cofnął  krawatkę  nabrzmiałą  od  trucizny.  Objętych  przyjaciół  otaczały  chmury 

toksyn. 

–  Gdzie  jest  Xecres,  Syliku?  –  powtórzył  pytanie  olbrzym,  a  ponieważ  szkarłatny 

wyrywał  się  z  jego  uścisku,  objął  go  jeszcze  mocniej.  –  Syliku!  Powiedz  mi  swoje  imię. 

Powiedz: „Jestem Sylic!”. Powiedz! 

– On go zabije – szepnął przerażony Sessurea. 

– Zostaw ich – zatrąbił  cicho Maulkin. – Niech się stanie, co ma  się stać. Jeśli Sylic 

się nie rozbudzi, lepiej żeby umarł. Tak jak my wszyscy. 

Mówił  z  taką  rezygnacją,  że  Shreever  przeszedł  dreszcz  strachu.  Nagle  usłyszała 

nieznany głos, piskliwy i zadyszany. 

–  Sylic.  Nazywam  się  Sylic.  –  Szkarłatny  słabo  walczył  z  Kelarem,  który  nagle 

rozluźnił uścisk, choć nie wypuścił towarzysza z objęć. 

background image

– Co się stało z Xecresem? 

–  Nie  wiem.  –  Sylic  z  wyraźnym  trudem  przekształcał  myśli  w  słowa.  –  Chyba 

zapomniał siebie. A później pewnego ranka zbudziliśmy się i odkryliśmy, że odszedł. Opuścił 

kłębowisko. Po jego zniknięciu inne węże również zaczęły zapominać, kim są. – Impulsywnie 

potrząsnął  głową  i  z  postrzępionej  grzywy  wystrzeliły  kropelki  toksyn.  –  Jestem  Sylic!  – 

powtórzył gorzko. – Sylic samotny! Sylic bez wężowiska! 

–  Nie,  nie,  to  nieprawda.  Jesteś  Sylic  z  wężowiska  Maulkina.  A  ty  jesteś  Kelaro  z 

wężowiska Maulkina. Jeśli tylko zechcecie. 

Przywódca zdołał przemówić silnym głosem. Nawet jego wzorzysta skóra błysnęły na 

krótką  chwilę  złotem.  Kelaro  podpłynął  bliżej.  Nadal  lekko  ściskał  przyjaciela.  Oczy  miał 

ogromne,  czarne,  lecz  połyskiwały  w  nich  srebrne  iskierki.  Uroczyście  skłonił  grzywiastą 

głowę. 

–  Maulkinie.  –  Podpłynął  na  skalny  uskok,  ciągnąc  za  sobą  przyjaciela.  Powoli, 

starając  się  nikogo  nie  urazić,  splótł  się  z  Sessureą,  Shreever  i  prorokiem.  –  Kelaro  z 

wężowiska Maulkina pozdrawia wszystkich. 

– I Sylic z wężowiska Maulkina – powtórzył za nim szkarłatny. 

Kiedy wreszcie ułożyli się do odpoczynku, Sessurea zauważył: 

– Skoro chcemy dopaść dostawcę, nie możemy spać zbyt długo. 

–  Możemy  spać  tak  długo,  aż  będziemy  gotowi  do  męczącej  drogi  –  poprawił  go 

Maulkin.  –  Zresztą  skończyliśmy  z  dostawcami.  Od  tej  pory  zaczniemy  polować,  jak 

przystało wężom. Silne kłębowiska nie są zależne od niczyjej szczodrości. I poszukamy Tej, 

Która Pamięta. Otrzymaliśmy ostatnią szansę. Nie wolno nam jej zmarnować. 

 

background image

2. WYBÓR SERILLI 

Wspaniale wyposażona kabina była zamknięta i duszna od dymu. Serilli kręciło się w 

głowie,  jej  żołądek  nadal  buntował  się  przeciwko  kołysaniu  statku.  Od  bezustannego 

chybotania  bolał  każdy  staw.  Nigdy  nie  była  dobrym  marynarzem,  nawet  w  młodości.  Od 

tamtego czasu spędziła wiele lat w pałacu satrapy i zupełnie odwykła od podróży. Żałowała, 

że  nie  wybrali  lepszego  i  szybszego  statku,  lecz  satrapa  nalegał  na  korab  ogromny,  w  pełni 

zaopatrzony  we  wszystko,  czego  potrzebował  władca  i  jego  świta.  Wypłynęli  znacznie 

później,  niż  planowali,  ponieważ  mnóstwo  czasu  zajęły  przeróbki  wnętrza,  szczególnie 

powiększanie kwater. Serilla słyszała, że robotnicy portowi straszliwie narzekali. Mówili coś 

o  balaście  i  stabilności.  Nie  rozumiała  wtedy  ich  niepokojów,  teraz  wszakże  obarczała 

właśnie te przeróbki winą za obrzydliwe kołysanie statku. Na pocieszenie przypomniała sobie 

po raz kolejny, że z każdą chwilą jest bliżej Miasta Wolnego Handlu. 

Teraz  już  prawie  nie  pamiętała,  z  jaką  niecierpliwością  oczekiwała  na  rejs.  Całymi 

dniami  przepakowywała  bagaże.  Wybierała  stroje,  odrzucała  je  i  ponownie  wybierała.  Nie 

chciała wyglądać ani niemodnie, ani dwuznacznie. Nie chciała wyglądać ani młodo, ani staro. 

Pragnęła  zaprezentować  się  jako  kobieta  mądra  i  stateczna,  a  równocześnie  atrakcyjna.  W 

końcu  zdecydowała  się  na  szaty  proste  i  skromnie  skrojone,  ale  kunsztownie  haftowane  jej 

własną  ręką.  Nie  miała  biżuterii.  Zgodnie  z  tradycją,  Towarzyszka  Serca  posiadała  i  nosiła 

jedynie  klejnoty  otrzymane  od  swego  władcy.  Stary  satrapa  dawał  jej  tylko  księgi  i  zwoje, 

Cosgo natomiast nigdy niczego jej nie ofiarował, chociaż wybrane przez siebie Towarzyszki 

obwieszał  mnóstwem  świecidełek;  niektóre  dziewczyny  przypominały  ciastka  lśniące  od 

okruszków  wielobarwnego  lukru.  Serilla  starała  się  nie  przejmować  faktem,  że  stanie  przed 

Kupcami  z  Miasta  Wolnego  Handlu  pozbawiona  ozdób.  Nie  zamierzała  czarować  ich 

biżuterią. Płynęła, by nareszcie poznać krainę i ludzi, o których uczyła się prawie całe życie. 

Wcześniej na żadne zdarzenie nie oczekiwała z takim podnieceniem – na pewno nie od dnia, 

w którym stary satrapa zaoferował jej godność Towarzyszki Serca. Modliła się, by wizyta w 

Mieście Wolnego Handlu odmieniła jej los. 

Teraz  trudno  jej  było  marzyć.  Nigdy  nie  czuła  się  tak  podle.  Nie  pasowała  do  tego 

statku. W Jamaillii zawsze potrafiła się odizolować od poniżających praktyk uprawianych na 

dworze  Cosga.  Odkąd  młody  satrapa  zaczął  zmieniać  wszelkie  przyjęcia  w  celebrację 

obżarstwa  i  lubieżności,  po  prostu  przestała  brać  w  nich  udział.  Na  pokładzie  statku  nie 

sposób  było  jednakże  uciec  przed  ekscesami.  Jeśli  chciała  jeść,  musiała  uczestniczyć  w 

posiłku satrapy. Gdy zdecydowała się opuścić kajutę, wyjść na pokład i zaczerpnąć świeżego 

background image

powietrza,  narażała  się  na  ordynarne  uwagi  marynarzy  z  chalcedzkiej  załogi.  Nigdzie  nie 

mogła się ukryć. 

Satrapa  Cosgo  i  Towarzyszka  Kekki  leżeli  na  ogromnej  otomanie  w  kwaterach 

władcy.  Oboje  byli  prawie  nieprzytomni  od  ziół  rozkoszy  i  dymu.  Kekki  jęknęła  kiedyś,  że 

tylko  w  takim  stanie  nie  ma  nudności.  Serilla  była  osobą  taktowną,  więc  nie  zapytała 

młodziutkiej Towarzyszki, czy nie jest przypadkiem w ciąży. Nieraz się zdarzało, że panujący 

satrapa  miał  potomka  z  jedną  z  Towarzyszek  Serca,  choć  nikt  tego  nie  popierał.  Dzieci  z 

takich związków tuż po urodzeniu oddawano w służbę Sa. Późniejsi kapłani i kapłanki nigdy 

nie  poznawali  imion  rodziców.  Tylko  z  legalną  małżonką  władca  mógł  spłodzić  dziedzica. 

Cosgo jednakże jeszcze nie wybrał sobie żony i Serilla wątpiła, czy kiedykolwiek ożeni się z 

własnej woli. Ale wielmoża na pewno go do tego zmuszą. 

O ile pożyje wystarczająco długo. Popatrzyła na niego. Leżał na nieprzytomnej Kekki 

i  chrapał.  Inna  Towarzyszka  Serca,  także  oszołomiona  narkotykami,  zajmowała  poduszki  u 

jego stóp. Głowę odrzuciła w tył, ciemne włosy miała w nieładzie, spod zmrużonych powiek 

błyskały  białka  oczu.  Co  jakiś  czas  kurczowo  zaciskała  palce.  Patrząc  na  nią,  Serilla  czuła 

odrazę. 

Jak do tej pory cały rejs  był  jednym długim pasmem  biesiad  i rozrywek, po których 

następowały okresy zamroczenia. Później Cosgo przywoływał uzdrowicieli, którzy podawali 

mu  leki  pobudzające;  po  nich  władca  znowu  był  głodny  rozkoszy,  więc  organizował  uczty. 

Możni  szlachcice  towarzyszący  w  podróży  satrapie  również  nie  stronili  od  przyjemności,  z 

wyjątkiem kilku, którzy pod pretekstem choroby morskiej często pozostawali w kajutach. 

Wielu  chalcedzkich  szlachciców  płynęło  z  Cosgiem  na  północ.  Ich  łodzie  otaczały 

flagowy statek satrapy. Możni chętnie zasiadali z władcą do kolacji. Kobiety, które wieźli ze 

sobą,  przypominały  niebezpieczne  zwierzęta,  rywalizujące  o  względy  ich  zdaniem 

najpotężniejszych  mężczyzn  na  świecie.  Przerażały  Serillę.  A  jakie  polityczne  dyskusje 

toczyły się podczas posiłków! Chalcedzcy szlachcice nakłaniali Cosga, by wykorzystał okazję 

i na przykładzie Miasta Wolnego Handlu pokazał, iż nie będzie tolerować nieposłuszeństwa i 

buntu.  Powinien  Kupców  potraktować  ostro.  Chalcedczycy  wzbudzali  w  satrapie  zarówno 

poczucie  pewności  siebie,  jak  i  –  zdaniem  Serilli  zupełnie  nieuzasadnionego  –  gniewu. 

Przestała  się  w  końcu  odzywać,  każdą  bowiem  jej  wypowiedź  zagłuszały  rechoty  lub 

szyderstwa.  Ostatniej  nocy  władca  wprost  kazał  jej  milczeć,  „tak  jak  przystoi  Towarzyszce 

Serca”. Na myśl o tej publicznej zniewadze ciągle jeszcze ogarniała ją wściekłość. 

Chalcedczyk, który dowodził statkiem satrapy, chętnie przyjął wina ofiarowane przez 

Cosga,  lecz  pogardzał  towarzystwem  młodego  władcy.  Wymawiał  się  odpowiedzialną 

background image

funkcją, choć Serilla dostrzegała w  jego oczach skrywane  lekceważenie. Im bardziej satrapa 

starał  się  wywrzeć  na  nim  wrażenie,  tym  bardziej  kapitan  go  ignorował.  Cosgo  próbujący 

naśladować  dumny  krok  i  pewność  siebie  Chalcedczyka  był  doprawdy  żałosny.  Serilla 

odczuwała  niemal  ból,  widząc,  jak  Towarzyszki  Serca  (najczęściej  Kekki)  zachęcają  go  do 

tego  dziecinnego  postępowania.  Ostatnio  władca  obrażał  się,  ilekroć  ktoś  niedokładnie 

wykonał  jego  rozkazy.  Zachowywał  się  jak  rozkapryszony  smarkacz.  Nic  nie  sprawiało  mu 

przyjemności.  Wziął  ze  sobą  na  pokład  błaznów  i  muzyków,  ale  szybko  się  nimi  znudził. 

Najdrobniejszy sprzeciw wobec jego woli wyzwalał steki przekleństw lub napady złości. 

Serilla  westchnęła.  Przez  chwilę  chodziła  po  kajucie  władcy,  potem  przystanęła  i 

zaczęła  się  bawić  frędzlami  haftowanego  obrusa.  Zmęczonym  ruchem  odsunęła  lepkie  od 

brudu  naczynia.  Usiadła  przy  stole  i  czekała.  Czemu  satrapa  wezwał  ją  do  siebie?  Podobno 

potrzebował rady. Nie mogła wyjść, póki jej nie odprawi. 

Długo starała się wybić mu z głowy tę podróż, lecz Cosgo się uparł. Podejrzewał, że 

Serilla pragnie sama popłynąć do Miasta Wolnego Handlu. Miał zresztą rację.  Wolałaby się 

wybrać  tam  sama,  szczególnie  wyposażona  w  uprawnienia  do  podejmowania  decyzji  w 

sprawie  terenów,  które  znała  o  wiele  lepiej  niż  on.  Niestety,  satrapa  nie  chciał  się  z  nikim 

dzielić władzą. Postanowił, że wtargnie do zbuntowanej osady w całej okazałości swej potęgi 

i  chwały.  Jego  celem  było  zastraszenie  Kupców,  przywołanie  ich  do  posłuszeństwa  i 

przypomnienie,  że  rządzi  nimi  z  łaski  Sa.  Nie  mieli  prawa  podawać  w  wątpliwość  jego 

zwierzchnictwa. 

Serilla  do  ostatniej  chwili  była  przekonana,  że  Rada  Szlachetnie  Urodzonych 

wyperswaduje  Cosgowi  udział  w  rejsie,  i  szczerze  się  zdumiała,  gdy  możni  poparli  pomysł 

władcy.  Chalcedzcy  sojusznicy  również  zachęcali  go  do  podróży.  Satrapa,  zanim  rozpoczął 

przygotowania  do  drogi,  spędził  z  nimi  wiele  nocy  na  pijaństwie.  Słyszała  ich  przechwałki, 

obietnice  i  zapewnienia  o  poparciu.  Pamiętała  ich  słowa:  „Niech  nasz  satrapa  pokaże 

ważniakom z Miasta Wolnego Handlu, kto rządzi Jamaillią”. Książę Yadfin i jego najemnicy 

przekonywali, że Cosgo nie musi się obawiać „buntowników i wichrzycieli”. Odgrażali się, że 

w  razie  powstania  przeciw  prawowitemu  władcy  przypomną  batem,  dlaczego  te  ziemie 

nazywane  są  Przeklętymi  Brzegami.  Jeszcze  teraz  Serilla  czuła  gniew.  Czyżby  satrapa 

naprawdę  nie  rozumiał,  że  Chalcedczycy  zrobili  z  niego  przynętę?  Prowokując  Pierwszych 

Kupców  do  zabicia  władcy,  możni  otrzymają  pretekst,  który  pozwoli  im  splądrować  i 

zniszczyć kupiecką osadę. 

Wielkim powolnym statkiem flagowym płynęło – prócz Cosga – grono Towarzyszek 

Serca,  tłum  służących  oraz  sześciu  szlachciców  (którym  satrapa  nakazał  uczestnictwo  w 

background image

rejsie)  wraz  z  niewielkimi  orszakami.  Statkowi  władcy  towarzyszyły  mniejsze  łodzie, 

zapchane  obiecującymi  młodszymi  synami  ze  szlacheckich  domów.  Cosgo  zwabił  ich 

perspektywą  nadania  ziemi  w  Mieście  Wolnego  Handlu.  Na  próżno  Serilla  protestowała, 

argumentując, że jeśli władca przybędzie z ewentualnymi osadnikami, jeszcze bardziej obrazi 

Pierwszych  Kupców. Uprzytomniła  sobie wówczas, że Cosgo nigdy  nie traktował poważnie 

ani jej, ani jej wiedzy. 

Sprawę  pogarszały  wojenne  galery  załadowane  uzbrojonymi  po  zęby  chalcedzkimi 

najemnikami.  Okrętów  było  siedem.  Oficjalnie  miały  chronić  władcę  i  jego  orszak  przed 

piratami,  od  których  aż  się  roiło  na  wodach  Kanału  Wewnętrznego.  Dopiero  podczas  rejsu 

Serilla  odkryła,  że  galery  mają  pomóc  Cosgowi  w  demonstracji  siły.  Napadały  na  każdą 

piracką  osadę  i  łupiły  ją  bezlitośnie.  Wszelkie  bogactwa  i  niewolnicy  zdobyci  w  trakcie 

najazdu  trafiały  na  łodzie  młodych  szlachciców,  którzy  dzięki  nim  chcieli  sobie  wyrównać 

koszty  misji  dyplomatycznej.  Satrapa  uważał,  że  młodsi  synowie  możnych  rodzin  poprzez 

udział w tych pacyfikacjach powinni udowodnić swoją przydatność. Chciał sprawdzić, czy są 

godni jego względów. 

Był  wyjątkowo  dumny  z  tego  pomysłu.  Serilla  w  kółko  wysłuchiwała,  jak  wyliczał 

korzyści. 

–  Po  pierwsze,  mieszkańcy  Miasta  Wolnego  Handlu  uwierzą,  że  moje  galery 

patrolowe rzeczywiście walczą z piratami. Niewolników weźmiemy  jako dowód. Po drugie, 

na buntowniczej osadzie na pewno zrobi wrażenie potęga moich sojuszników i Kupcy dobrze 

się zastanowią, czy  warto się sprzeciwiać tak silnemu  władcy. Po trzecie, skarbcowi zwróci 

się koszt mojej wyprawy. Po czwarte, przejdę do  legendy.  Który  inny satrapa potrafił wziąć 

sprawy w swoje ręce i poprawić trudną sytuację polityczną? Czy któryś miał tyle śmiałości? 

Serilla  przewidywała  dwie  wersje  przyszłości  i  nie  umiała  zdecydować,  która  z  nich 

jest  gorsza  i  bardziej  niebezpieczna.  Chalcedczycy  mogą  zabrać  Cosga  do  swojej  krainy, 

zatrzymać go tam jako zakładnika, a później uczynić marionetkowym władcą. Albo – podczas 

nieobecności  młodziutkiego  satrapy  –  arystokracja  Jamaillii  przejmie  władzę  w  stolicy... 

Serilla  z  goryczą  uznała  obie  perspektywy  za  równie  możliwe  i  groźne.  Czasem,  tak  jak 

dzisiejszego  wieczoru,  rozważała,  czy  w  ogóle  kiedykolwiek  zobaczy  upragniony  cel 

podróży. Właściwie... najemnicy chalcedzcy dowodzący statkami mieli nad pasażerami pełną 

władzę. Gdyby kapitanowie zechcieli zabrać Cosga prosto do Chalced, satrapa wraz ze swoim 

orszakiem  nie  zdoła  im  przeszkodzić.  Oby  Chalcedczycy  uznali  rejs  do  Miasta  Wolnego 

Handlu za korzystny i priorytetowy. Przysięgła sobie, że gdy tam dotrze, postara się zniknąć. 

Niestety, nie wymyśliła jeszcze sposobu ucieczki. 

background image

Spośród  starych  doradców  tylko  dwóch  próbowało  wyperswadować  satrapie  pomysł 

wyprawy.  Pozostali  z  aprobatą  kiwali  głowami.  Przyznawali,  że  rządzący  władcy  nigdy  nie 

podróżowali,  lecz  zachęcali  Cosga  do  rejsu.  Przypochlebiali  się  i  nazywali  go  mądrym,  a 

jednak żaden nie zaoferował swego towarzystwa. Obrzucili go darami i prawie wepchnęli na 

statek. Popłynęli z nim – i to niechętnie – jedynie ci, którym rozkazał. Na nieszczęście władca 

nie  dostrzegał  oznak  niebezpieczeństwa,  choć  powinien  podejrzewać  spisek  mający  na celu 

usunięcie  go  z  Jamaillii.  Gdy  dwa  dni  temu  Serilla  ośmieliła  się  opowiedzieć  o  swoich 

troskach, satrapa najpierw strasznie z niej szydził, potem zaś się rozgniewał. 

– Wykorzystujesz moje lęki, kobieto! Dobrze wiesz, że mam słabe nerwy! Chcesz mi 

zrujnować zdrowie. Zamilcz! Wynoś się do swojej kajuty i pozostań tam, póki cię nie wezwę. 

Na  to  wspomnienie  Serilli  policzki  spłonęły  szkarłatem.  Satrapa  zmusił  ją  do 

posłuszeństwa  i  odesłał  z  kwatery  pod  eskortą  dwóch  chalcedzkich  marynarzy.  Wprawdzie 

żaden jej nie tknął, ale swobodnie gawędzili o zaletach jej ciała i wykonywali nieprzyzwoite 

gesty. Kiedy dotarta do kajuty, natychmiast zamknęła za sobą lichy zatrzask i podsunęła pod 

drzwi kufer z ubraniami. Na kolejne wezwanie Cosga czekała przez cały dzień. Stanęła przed 

nim,  a  wtedy  spytał,  czy  dostała  wystarczającą  nauczkę.  Wziął  się  pod  boki  i  rechotał, 

czekając na odpowiedź. W stolicy nie odważał się przemawiać do niej takim tonem. Spuściła 

oczy i cicho przytaknęła. Uznała, że najmądrzej będzie okazać pokorę, choć w głębi duszy aż 

kipiała z wściekłości. 

Rzeczywiście dostała wówczas nauczkę. Odkryła, że satrapa coraz bardziej się stacza. 

Przedtem  po  prostu  lubił  się  zabawić,  teraz  zaś  zmieniał  się  w  degenerata.  Po  raz  kolejny 

postanowiła,  że  przy  pierwszej  okazji  ucieknie.  Nie  była  mu  nic  dłużna!  Jej  sumienie 

niepokoiła jedynie lojalność wobec satrapii, ale cóż... Jedna krucha istota (czyli ona) nie zdoła 

powstrzymać świata przed upadkiem. 

Od tamtego czasu Cosgo łypał na nią niczym polujący kot i wyraźnie czekał na byle 

prowokację z jej strony. Serilla usilnie starała się nad sobą panować, choć równocześnie nie 

chciała  się  wydać  władcy  zbyt  służalcza.  Zaciskała  szczęki,  po  czym  odpowiadała  z 

szacunkiem i grzecznie... Lecz przede wszystkim próbowała go unikać. Kiedy wezwał ją dziś 

wieczorem,  obawiała  się  kolejnego  starcia.  Błogosławiła  fanatyczną  zazdrość  Kekki.  Gdy 

Serilla  wchodziła  do  kajuty  satrapy,  dziewczyna  z  całych  sił  usiłowała  przyciągnąć  jego 

uwagę. I trzeba przyznać, że dobrze sobie radziła. A Cosgo i tak był teraz nieprzytomny. 

Kekki  okazała  się  istotą  zupełnie  pozbawioną  wstydu.  Została  Towarzyszką  Serca 

dzięki znajomości chalcedzkiego języka i zwyczajów. Wyraźnie przyswoiła sobie najgorsze z 

nich. W Chalced kobieta cieszyła się władzą tylko poprzez mężczyznę, którego zdołała urzec. 

background image

Dlatego też Kekki bezwzględnie walczyła o Cosga. Serilla uważała jej postępowanie za gruby 

błąd, sądziła bowiem, że satrapa szybko się znudzi natrętną kochanką. Niebawem zapewne się 

jej pozbędzie. Byle tylko zabawiała swego władcę aż do Miasta Wolnego Handlu. 

Nagle młody satrapa otworzył jedno oko. Serilla nie odwróciła wzroku. Wątpiła, czy 

Cosgo jest świadom jej obecności. 

Niestety, bardzo się co do niego pomyliła. 

– Chodź tutaj – rozkazał. 

Ruszyła  po  grubym  dywanie,  zręcznie  omijając  leżące  na  ziemi  ubrania  i  naczynia. 

Zatrzymała się w odległości ramienia od otomany satrapy. 

–  Wezwałeś  mnie  na  konsultację,  Wielki  Panie?  –  zapytała  zgodnie  z  wymaganiami 

protokołu. 

– Chodź tutaj! – powtórzył, palcem wskazując miejsce tuż przy sobie na otomanie. 

Nie zamierzała siadać tak blisko niego. Nie pozwalała jej na to duma. 

– Po co? – spytała. 

–  Ponieważ  jestem  satrapą  i  ci  rozkazuję!  Nie  muszę  ci  podawać  żadnych 

dodatkowych powodów. – Usiadł prosto i odepchnął Kekki. Dziewczyna jęknęła płaczliwie. 

–  Nie  jestem  służącą  –  zauważyła  Serilla.  –  Jestem  Towarzyszką  Serca.  – 

Wyprostowała  się  i  wyrecytowała:  –  „Ażeby  pochlebstwami  nie  przewracały  mu  w  głowie 

próżne kobiety, ażeby jego próżności nie łechtali ludzie szukający jedynie korzyści dla siebie, 

pozwól mu wybrać Towarzyszki Serca, które zasiądą obok niego. Nie będą się one nad niego 

wywyższać, nie będą się też przed nim płaszczyły, lecz niech przemawiają otwarcie, mądrze 

doradzając  satrapie  w  szczegółowych  sprawach,  na  których  się  znają.  Władca  nie  powinien 

żadnej  z  nich  faworyzować.  Nie  powinien  wybierać  kobiet  z  powodu  ich  urody  czy  też 

przymilności. Towarzyszka  nie  ma go chwalić,  lecz wyrażać  szczerze swe opinie, a w razie 

konieczności  wprost  się  z  nim  nie  zgadzać.  Nie  może  się  obawiać  udzielania  mu  rad,  które 

zawsze niech będą szczere i płyną z serca...”. 

– Zamknij się wreszcie! – krzyknął Cosgo. 

Serilla  umilkła,  choć  wcale  nie  z  powodu  jego  rozkazu.  Nie  ruszyła  się  z  miejsca. 

Przez  moment  milcząco  oceniał  ją  wzrokiem.  Wtem  w  jego  oczach  zapaliły  się  osobliwe 

iskierki rozbawienia. 

–  Jesteś  taka  naiwna!  Taka  pewna  siebie!  Wydaje  ci  się,  że  słowa  cię  ochronią? 

Towarzyszka Serca! – Prychnął z pogardą. – Odpowiedni tytuł dla kobiety, która boi się być 

kobietą.  –  Oparł  się  na  brzuchu  Kekki  niczym  na  poduszce.  –  Mógłbym  cię  wyleczyć  z 

kompleksów. Mógłbym cię oddać majtkom. Pomyślałaś o tym? Kapitan jest Chalcedczykiem. 

background image

Pomyśli,  że  pozbywam  się  kochanki,  która  przestała  mnie  zadowalać.  –  Przerwał.  –  Może 

nawet wychędożyłby cię pierwszy. A później podarował swoim ludziom. 

Serilla poczuła suchość w ustach. Uprzytomniła sobie, że młody satrapa może spełnić 

swe  pogróżki.  Był  zdolny  do  takiego  okrucieństwa.  Zanim  ekspedycja  wróci  do  Jamaillii, 

minie kilka miesięcy. Czy ktoś zapyta, co się z nią stało? Nie, nikt. Nikt z przebywających na 

pokładzie  szlachciców  nie  będzie  się  narażał  na  gniew  władcy.  A  niektórzy  pewnie  by 

stwierdzili, że zasłużyła sobie na taki los. 

Nie  miała  wyjścia.  Jeśli  raz  się  ugnie  przed  Cosgiem,  jej  poniżenie  nigdy  się  nie 

skończy. Gdy zareaguje lękiem na groźbę, satrapa będzie ją wiecznie dręczył. Zrozumiała, że 

jej jedyną nadzieją jest sprzeciw. 

– Zrób to – oświadczyła chłodno. Wyprostowała się z dumą. Czuła, jak serce łomocze 

jej w piersi. Cosgo nie rzucał pogróżek na wiatr. Rzeczywiście  mógł  ją oddać  marynarzom. 

Załogę  statku  stanowili  wielcy,  nieokrzesani  Chalcedczycy.  Kobiety,  które  im  służyły, 

miewały posiniaczone twarze i poruszały się nieco chwiejnie. Serilla podejrzewała, co im się 

przydarzało,  choć  do  jej  uszu  nie  dotarły  żadne  plotki.  Mężczyźni  z  Chalced  traktowali 

kobiety niewiele lepiej niż bydło. Modliła się, żeby satrapa wycofał groźbę. 

–  Doskonale  zatem.  –  Wstał,  zatoczył  się,  po  czym  zrobił  dwa  niepewne  kroki  ku 

drzwiom. 

 Nogi  ugięły  się  pod  Serillą.  Zacisnęła  szczęki,  starając  się  zapobiec  drżeniu  ust. 

Wiedziała,  że  przegrała.  Odważnie  wykonała  ruch  i  przegrała.  Sa,  pomóż  mi!  –  zatkała  w 

duszy.  Bała  się,  że  zemdleje.  Zamrugała,  pragnąc  powstrzymać  łzy.  Cosgo  na  pewno 

blefował. Nie zrobi tego! Nie ośmieli się! 

Władca przystanął. Stracił równowagę, czy się zawahał? Nie wiedziała. 

– Jesteś pewna, że tego chcesz? – Uśmiechnął  się z drwiną. – Wolisz puszczać się z 

nimi, niż spróbować zadowolić mnie? Dam ci chwilę na zastanowienie. Podejmij decyzję. 

Ofiarował  jej  ostatnią  szansę.  Uznała  to  za  wyjątkowe  okrucieństwo.  Chciała  się 

rzucić  na  kolana  i  błagać  o  łaskę.  Nie  ruszyła  się  jednak,  bo  wiedziała,  że  satrapa  nie  zna 

pojęcia łaski. Przełknęła ślinę. Nie potrafiła mu odpowiedzieć. Miała nadzieję, że władca we 

właściwy sposób zrozumie jej milczenie. 

– Bardzo dobrze. Pamiętaj, Serillo, że sama dokonałaś wyboru. Mogłaś zostać ze mną. 

Otworzył  drzwi.  Za  nimi  stał  marynarz.  Za  drzwiami  Cosga  zawsze  czuwał  któryś  z 

marynarzy. Serilla podejrzewała, że kapitan rozkazał pilnować młodego satrapy. Cosgo oparł 

się o framugę i poklepał marynarza przyjaźnie po ramieniu. 

background image

–  Dobry  człowieku,  zanieś  wiadomość  kapitanowi.  Postanowiłem  mu  podarować 

jedną z moich kobiet. Zielonooką. – Odwrócił się chwiejnie i uśmiechnął do Serilli. – Ostrzeż 

go,  że  pani  ta  ma  dość  przykre  usposobienie,  a  mimo  to  znajdzie  w  niej  słodką  klaczkę.  – 

Zmierzył ją lubieżnym wzrokiem od góry do dołu i jego wargi wykrzywił okrutny uśmieszek. 

– Niech przyśle po nią kogoś. 

  

background image

3. WIEŚCI

 

Althea  westchnęła  nagle  i  odsunęła  się  od  stolika  tak  gwałtownie,  że  Malta 

mimowolnie zrobiła długą kreskę piórem. Dziewczynka obserwowała ciotkę, która przetarła 

oczy i odeszła od stolika zarzuconego rachunkami. 

– Muszę wyjść – oznajmiła. 

Ronica właśnie weszła do pokoju z koszem ciętych kwiatów w jednej ręce i dzbanem 

wody w drugiej. 

– Doskonale cię rozumiem – przyznała. Nalała wody do wazonu i zaczęła układać w 

nim  kwiaty,  tworząc  bukiecik  ze  stokrotek,  hiacyntów,  róż  i  liści  paproci.  –  Księgowanie 

naszych  długów  nie  jest  wesołym  zajęciem.  Nawet  ja  muszę  co  kilka  godzin  odpoczywać... 

Jeśli masz ochotę popracować na dworze, trzeba zadbać o grządki kwiatowe przy frontowych 

drzwiach. 

Althea niecierpliwie potrząsnęła głową. 

–  Muszę  pójść  do  miasta.  Przejdę  się,  odwiedzę  przyjaciół.  Wrócę  przed  kolacją.  – 

Widząc, jak matka marszczy brwi, dorzuciła: – Potem zajmę się rabatką. Obiecuję! 

Ronica  zacisnęła  wargi  i  nic  już  nie  powiedziała.  Malta  odprowadzała  Altheę 

wzrokiem niemal do samych drzwi. Nagle spytała ciekawie: 

– Zamierzasz się znowu spotkać z tą jubilerką? 

–  Może  –  odparła  ciotka  spokojnie,  lecz  dziewczynka  usłyszała  w  jej  głosie 

powstrzymywaną irytację. 

Babcia mruknęła, jakby zamierzała przemówić. Althea odwróciła się do niej i spytała 

ze znużeniem: 

– No co? 

Ronica Vestrit lekko wzruszyła ramionami. W rękach nadal trzymała kwiaty. 

–  Nic.  Po  prostu  wolałabym,  żebyś  nie  spędzała  z  nią  tak  dużo  czasu.  I  nie  tak 

otwarcie.  Wiesz  przecież,  że  twoja  przyjaciółka  nie  pochodzi  z  naszego  miasta.  Niektórzy 

mówią, że nie jest lepsza od Nowych Kupców. 

– Jak słusznie zauważyłaś, Amber jest moją przyjaciółką – odparła stanowczo Althea. 

–  Podobno  nielegalnie  pomieszkuje  na  żywostatku  Ludlucków.  Biedny  „Paragon” 

nigdy nie był przy zdrowych zmysłach, a twoja Amber tak mu pomieszała w głowie, że dostał 

szału  i  przegonił  wysłanych  przez  rodzinę  ludzi,  którzy  mieli  ją  wyrzucić.  Zagroził,  że  jeśli 

spróbują  wejść  na  pokład,  powyrywa  im  ręce  ze  stawów.  Wyobrażasz  sobie  chyba,  jak 

paskudnie  się  poczuła  Amis.  Kupcowa  od  lat  stara  się  nie  zbrukać  dobrego  imienia 

background image

Ludlucków skandalami. A z winy twojej przyjaciółki odżyły dawno zapomniane opowieści o 

„Paragonie”,  który  zwariował  i  wybił  w  pień  całą  swoją  załogę.  Amber  nie  powinna  się 

mieszać w sprawy Pierwszych Kupców. 

– Matko – mruknęła jej córka, tracąc powoli cierpliwość – historia „Paragona” nie jest 

wcale taka prosta. Jeśli chcesz, opowiem ci ją ze szczegółami, lecz później. Kiedy w pokoju 

zostaną sami dorośli. 

Malta natychmiast napadła na ciotkę. 

–  Jubilerka  ma  w  Mieście  Wolnego  Handlu  zastanawiającą  reputację  –  warknęła.  – 

Och, wszyscy przyznają, że jest cudowną artystką, ale cóż... artystów powszechnie uważa się 

za  dziwaków.  Amber  żyje  z  kobietą,  która  przebiera  się  za  mężczyznę  i  tak  samo  się 

zachowuje. Wiedziałaś o tym, ciociu? 

– Jek pochodzi z Królestwa Sześciu  Księstw albo z jakiegoś  innego barbarzyńskiego 

kraju – tłumaczyła Althea. – Nie różni się od tamtejszych kobiet. Dorośnij wreszcie, Malto, i 

przestań słuchać podłych plotek. 

– Zwykle tego typu gadki puszczam mimo uszu. Chyba że bohaterem opowieści staje 

się  ktoś  z  naszej  rodziny.  Wiem,  że  niezbyt  wytwornie  jest  dyskutować  o  tak  intymnych 

kwestiach,  powinnaś  jednak  wiedzieć,  że  zdaniem  niektórych  osób  odwiedzasz  jubilerkę  z 

tego samego powodu. Aby z nią sypiać. 

 Zapadło  milczenie.  Malta  osłodziła  herbatę  miodem  i  zamieszała.  Brzęk  łyżeczki  o 

kubek wydał się prawie wesoły. 

– Jeśli mówisz o pieprzeniu, używaj słowa „pieprzenie” – odburknęła ciotka zimnym z 

wściekłości tonem. – Skoro pragniesz być ordynarna, po co uważać na język? 

–  Altheo!  –  Ronica  w  końcu  otrząsnęła  się  z  szoku.  –  Nie  wolno  ci  mówić  takich 

rzeczy w naszym domu! 

– Malta zaczęła, nie ja. Ja tylko trafniej wyraziłam jej myśl. 

– Nie możesz potępiać ludzi za takie gadanie. W końcu wyjechałaś z naszego miasta 

prawie rok temu, a wróciłaś do domu przebrana za chłopaka. Już kilka lat temu powinnaś była 

wyjść  za  mąż,  jednak  w  ogóle  nie  okazujesz  zainteresowania  mężczyznami.  Zamiast  tego 

kręcisz się po mieście i zachowujesz jak młody chłopiec. Ludzie mają prawo uważać się za... 

osobę dziwną. 

–  Malto,  twoje  stwierdzenia  są  zarówno  nieuprzejme,  jak  i  nie  prawdziwe  – 

oświadczyła twardo Ronica. – Althea wcale  nie  jest zbyt stara, by się wydać za  mąż. Wiesz 

zresztą dobrze, że Grag Tenira mocno się nią ostatnio interesuje. 

background image

–  Ach,  ten.  Wszyscy  świetnie  wiedzą,  że  Tenirów  jeszcze  bardziej  interesuje 

dodatkowy głos, który dzięki Vestritom zdobyliby w Radzie Miasta Wolnego Handlu. Odkąd 

zaczęli bezsensowną demonstrację buntu w doku podatkowym satrapy, starają się skaptować 

do swojej sprawy jak najwięcej osób... 

– Nie oceniaj czynów, o których nie masz pojęcia – przerwała jej Althea. – Używając 

przymiotnika  „bezsensowny”,  potwierdzasz,  że  niczego  nie  rozumiesz.  Zresztą  nie  oczekuję 

po  tobie  innej  reakcji...  W  grę  wchodzi  przyszłość  naszego  miasta.  Tenirowie  odmówili 

zapłacenia  satrapie  podatku  i  cła,  ponieważ  żądane  taryfy  są  zarówno  bezprawne,  jak  i 

niesprawiedliwe. Wątpię jednak, byś potrafiła pojąć wszelkie niuanse tej sytuacji, a nie mam 

ochoty dłużej słuchać twojej dziecięcej paplaniny. Jesteś dzieckiem i musisz się jeszcze wiele 

nauczyć. Do zobaczenia, matko. 

Wyszła z wysoko podniesioną głową. 

Malta  słuchała  cichnących  w  korytarzu  kroków,  potem  gestem  pełnym  rezygnacji 

odsunęła leżące przed nią dokumenty. 

–  Dlaczego  to  zrobiłaś?  –  spytała  cicho  babka.  W  jej  głosie  nie  było  gniewu,  tylko 

ciekawość.  

– A co ja takiego zrobiłam? Dlaczego ciotka może nagle oznajmić, że jest zmęczona 

pracą i wyjść do miasta? Gdybym ja spróbowała się tak... 

–  Althea  jest  od  ciebie  starsza  i  dojrzalsza.  Przyzwyczaiła  się  decydować  za  siebie. 

Dotrzymuje  zawartej  z  nami  umowy.  Żyje  cicho,  nie  naraża  dobrego  imienia  rodziny  na 

szwank i nie ma... 

– Skąd w takim razie biorą się plotki na jej temat? 

–  Nie  słyszałam  żadnych  plotek.  –  Babka  podniosła  pusty  koszyk  i  dzbanek. 

Przesunęła  wazon  ze  świeżymi  kwiatami  na  środek  stołu.  –  Jesteś,  Malto,  męczącą  osóbką. 

Pozwolisz,  że  zajmę  się  teraz  własnymi  sprawami.  Do  zobaczenia.  –  Mówiła  bez 

rozdrażnienia, jedynie ze smutkiem. Obrzuciła wnuczkę niechętnym spojrzeniem i wyszła. 

Malta odezwała się do siebie głośno, tak by babcia ją usłyszała: 

– Nienawidzi mnie. Ta stara kobieta mnie nienawidzi. Och, niech tato szybko wraca! 

Jedynie on może uratować naszą rodzinę. 

Ronica Vestrit nie zatrzymała się. Dziewczynka pochyliła się nad biurkiem i odsunęła 

przesłodzoną  herbatę. Od wyjazdu Reyna straszliwie się  nudziła w domu. Nie umiała  nawet 

sprowokować  krewnych  do  kłótni.  Nuda  doprowadzała  ją  do  szaleństwa.  Ostatnio  z  byle 

powodu denerwowała  najbliższych, ponieważ bardzo chciała,  by coś się działo. Odwiedziny 

background image

zalotnika pozostawiły cudowne  wspomnienia,  jednak kwiaty od niego  już dawno zwiędły, a 

słodycze zostały zjedzone. Po co mieć kawalera, który mieszka tak daleko? 

Z  każdym  dniem  coraz  bardziej  dopadała  ją  pospolitość.  Miała  dużo  pracy  i 

obowiązków.  Ronica  stale  wymyślała  jej  nowe  zadania,  a  przecież  Althea  mogła  robić,  co 

chciała. Dziewczynka podejrzewała, że babka z matką po prostu pragną pilnować każdego jej 

kroku.  Zmieniły  ją  w  małego  szczeniaczka  na  smyczy.  Reyn  również  wymagał  od  niej 

uległości.  Zauważyła  to.  Pociągała  go  nie  tylko  jej  uroda  i  wdzięk,  ale  także  młodość  i 

słabość. Pewnie uważał, że będzie panował nad jej działaniami, a nawet myślami. Cóż, butny 

młodzieniec wkrótce odkryje swoją pomyłkę. Malta pokaże wszystkim, co potrafi! 

Wstała znad rachunków i wyjrzała przez okno. Wychodziło na zaniedbany, zdziczały 

ogród.  Althea  i  Ronica  starały  się  o  niego  dbać,  lecz  teren  potrzebował  prawdziwego 

specjalisty z przynajmniej tuzinem pomocników. Jeśli stan rodzinnych finansów wkrótce się 

nie  poprawi,  pod  koniec  lata  ogród  zmieni  się  w  ugór.  Ale  nie,  nie,  do  tego  nie  dojdzie! 

Oczywiście, że  nie. Niedługo wróci do domu ojciec. Przywiezie pieniądze  i wszystko wróci 

do normy. Znowu w rezydencji pojawią się służący, dobre jedzenie i wino. Malta była pewna, 

że Kyle Haven przypłynie do miasta lada dzień. 

Zacisnęła zęby, wspominając rozmowę przy  wczorajszej kolacji. Matka  martwiła  się 

głośno, że powrót żywostatku tak strasznie się opóźnia. Ciotka dodała, że w dokach nikt nie 

słyszał o „Vivacii”. Nie widział jej kapitan żadnego ze statków, które przypłynęły ostatnio do 

Miasta Wolnego Handlu. Keffria odparła, że może Kyle zdecydował się ominąć rodzinny port 

i udać z ładunkiem wprost do Chalced. 

–  Ale  na  tamtych  wodach  również  nikt  jej  nie  spotkał  –  zakomunikowała  posępnie 

Althea. – Zastanawiam się, czy twój mąż w ogóle zamierza wrócić do naszego miasta. Chyba 

że prosto z Jamaillii pożeglował na południe. 

Mówiła  spokojnie.  Udawała,  że  nie  chce  nikogo  obrazić.  Keffria  ripostowała 

gwałtownie, choć bez podnoszenia głosu. 

– Kyle nigdy nie zrobiłby czegoś takiego! 

Wtedy ciotka zamilkła. Nikt więcej się nie odezwał. 

Malta  tęskniła  za  rozrywką.  Może  otworzy  dzisiejszej  nocy  puszkę  snów.  Myśl  o 

przeżyciu zakazanego snu kusiła ją i podniecała. Podczas poprzedniego wymieniła z Reynem 

pocałunek. Czy kolejny sen zacznie się w tym miejscu? Czy właśnie tego pragnęła? Zalotnik 

kazał  jej  odczekać  dziesięć  dni  i  dopiero  po  tym  czasie  użyć  pudełka.  Wtedy  Reyn  zdąży 

dotrzeć  do  Deszczowych  Ostępów  i  swego  domu.  Jednak  wyznaczonego  dnia  Malta  nie 

otworzyła  cudownej  skrzyneczki.  W  ramach  buntu.  Jej  kawaler  był  zbyt  pewny,  że 

background image

dziewczynka postąpi zgodnie z jego prośbą. Choć bardzo pragnęła przeżyć sen, powstrzymała 

się.  Niech  Reyn  czeka  i  zadaje  sobie  pytanie,  co  się  stało.  Niech  odkryje,  że  Malta  nie  jest 

szczeniaczkiem,  którego  trzyma  na  smyczy.  Cerwin  dostał  już  podobną  nauczkę,  teraz 

przyszła kolej na jego rywala. 

Dziewczynka  uśmiechnęła  się  do  siebie  nieznacznie.  W  mankiecie  nosiła  najnowszy 

liścik, w którym młody Treli błagał ją o spotkanie w dowolnym miejscu i o dowolnej porze. 

Obiecywał, że ma najczystsze intencje. Zamierzał przyprowadzić ze sobą swoją siostrę Delo, 

by reputacja Malty nie ucierpiała. Młodzieńca doprowadzała do szaleństwa myśl o wyjeździe 

ukochanej  do  Deszczowych  Ostępów.  Wyraźnie  sądził,  że  Malta  jest  mu  przeznaczona. 

„Proszę, proszę, proszę, jeśli masz dla mnie choć trochę uczucia, musisz się ze mną spotkać”, 

pisał. Razem mieli zdecydować, jak zapobiec tragedii. 

Na  pamięć  znała  spisany  czarnym  atramentem  liścik.  Pięknie  wyglądał  na  grubym 

kremowym  papierze.  Delo  przyniosła  go  wczoraj.  Woskowa  pieczęć  z  wierzbą  (herbem 

Trellów)  pozostawała  wprawdzie  nietknięta,  lecz  szeroko  otwarte  oczy  przyjaciółki  i  jej 

konspiracyjne zachowanie sugerowały, że dobrze zna treść  listu. Kiedy dziewczynki zostały 

same, Delo zwierzyła się, że nigdy jeszcze nie widziała brata tak oszalałego. Odkąd zobaczył 

Maltę  tańczącą  w  ramionach  Reyna,  nie  mógł  spać.  Prawie  nie  jadł,  nie  spotykał  się  z 

kolegami, długie godziny  przesiadywał  sam przy  kominku w gabinecie. Ojca coraz bardziej 

denerwowało  jego  zachowanie,  oskarżał  Cerwina  o  lenistwo,  a  w  pewnym  momencie 

oświadczył,  że  nie  po  to  wydziedziczył  starszego  syna,  by  młodszy  prowadził  równie 

bezczynne życie. Delo nie wiedziała, co począć. Poprosiła przyjaciółkę, by dała jej bratu choć 

maleńki promyk nadziei. 

Dziewczynka  ponownie  odtworzyła  scenkę  w  umyśle.  Zapatrzyła  się  w  dal. 

Pojedyncza  łza  spłynęła  jej  po  policzku.  Powiedziała  Delo,  że  niewiele  zależy  od  niej,  że 

babka i matka uznały ją za coś w rodzaju ładnej błyskotki, którą zamierzają sprzedać kupcowi 

oferującemu najwyższą cenę. Zapewniła przyjaciółkę, iż stara się odwlec wszelkie decyzje do 

powrotu ojca. Była pewna, że Kyle Haven wolałby zobaczyć córkę w ramionach ukochanego 

i  wybranego  przez  nią  mężczyzny  niż  byle  bogacza.  Potem  przekazała  odpowiedź  dla 

Cerwina.  Nie  odważyła  się  spisać  wiadomości,  wolała  polegać  na  honorze  jego  siostry. 

Wyznaczyła  spotkanie  o  północy  w  altance  obok  porośniętego  bluszczem  dębu  w  dolnej 

części ogrodu różanego. 

Do  schadzki  miało  dojść  właśnie  dzisiaj.  Dziewczynka  nadal  nie  zdecydowała,  czy 

pójdzie w wyznaczone miejsce. Noc będzie ciepła. Ani Delo, ani Cerwinowi nic nie może się 

background image

przydarzyć w ogrodzie. Jeśli Malta nie dotrze, powie po prostu, że nie zdołała się wymknąć 

opiekunkom. A młody Treli zapragnie jej jeszcze bardziej. 

 

* * * 

 

–  Najgorsze,  że  jest  sprytna  i  inteligentna.  I  bardzo  podobna  do  mnie.  Czy  gdyby 

ojciec  nie  zabrał  mnie  na  morze,  stałabym  się  taka  sama  jak  ona?  Dusiłabym  się  w  domu, 

zachowywała  „stosownie”.  Może  identycznie  bym  się  wtedy  buntowała?  Uważam,  że  moja 

matka  i  siostra  mylą  się  co  do  niej.  Pozwalają  jej  się  ubierać  i  zachowywać  jak  dorosłej,  a 

Malta  jest  przecież  jeszcze  dzieckiem.  Buntuje  się  i  nie  rozumie,  że  rodzina  musi  działać 

wspólnie.  Tak  bardzo  stara  się  bronić  własnego  idealnego  wyobrażenia  o  ojcu,  że  nie 

dostrzega innych spraw. Selden natomiast stał się prawie zupełnie niewidoczny. Kręci się po 

domu i mówi szeptem albo cicho popłakuje. Matka i babka stale go przeganiają, wymawiając 

się obowiązkami. Dają mu słodycze i wysyłają do zabawy, najchętniej na dwór. Malta miała 

odrabiać  z  nim  lekcje,  lecz  co  chwilę  tylko  doprowadza  go  do  łez.  Nie  mam  czasu,  by  mu 

pomóc, nie znam zresztą potrzeb chłopców w jego wieku. – Althea głośno westchnęła. 

Podniosła  oczy  znad  herbaty,  którą  długo  mieszała,  i  spojrzała  Gragowi  w  oczy. 

Uśmiechnął się do niej. Siedzieli przy małym stoliku przed piekarnią. Nie chcieli się ukrywać. 

Tak  było  prościej,  nie  musieli  się  bowiem  bać  plotkarzy,  którzy  mogliby  ich  podejrzeć  w 

jakimś zaułku. Althea spotkała młodego Tenirę przypadkiem na ulicy. Udawała się akurat do 

sklepiku  Amber,  lecz  Grag  poprosił  ją  o  kilka  chwil  rozmowy.  Spytał,  czym  się  tak 

zdenerwowała, że opuściła dom bez kapelusza, a wtedy wylała z siebie wszystkie żale. Teraz 

czuła się z tego powodu zawstydzona. 

–  Och,  przepraszam.  Zaprosiłeś  mnie  na  herbatę,  a  ja  od  pięciu  minut  skarżę  się  na 

siostrzenicę. Nie wolno się w ten sposób wyrażać o swojej rodzinie. Ale ta Malta, doprawdy! 

Wiem,  że  ilekroć  wyjdę,  grzebie  w  moich  rzeczach.  Niestety...  –  Dziewczyna  zbyt  późno 

ugryzła  się w  język. –  Nie  mogę pozwolić,  by ta  mała  flirciara  mnie rozdrażniła. I świetnie 

rozumiem, dlaczego jej babka i matka zgodziły się na tak wczesne zaloty. Tylko w ten sposób 

możemy się pozbyć wstrętnej dziewuchy. 

–  Altheo!  –  skarcił  ją  Grag  z  uśmiechem.  –  Jestem  przekonany,  że  do  ślubu  nie 

dojdzie. 

– Cóż, Ronica i Keffria pragną znaleźć najlepsze wyjście z tej trudnej sytuacji. Chcą 

dobra  nas  wszystkich.  Matka  powiedziała  mi  wprost,  że  ma  nadzieję,  iż  gdy  Reyn  lepiej 

background image

pozna  Maltę,  sam  zrezygnuje  z  zalotów.  –  Westchnęła.  –  Gdybym  miała  na  Reyna  wpływ, 

przyspieszyłabym jego decyzję. Czas, by się otrząsnął i nabrał rozumu. 

 Grag śmiało dotknął ręki dziewczyny. 

– Nie wierzę, że jesteś do tego zdolna – zapewnił nie tylko ją, lecz również siebie. – 

Nie ma w tobie podłości. 

– Takiś tego pewny? 

Szeroko otworzy! oczy, udając strach. 

–  Och,  zmieńmy  temat  –  zdenerwowała  się  dziewczyna.  –  Każdy  będzie 

przyjemniejszy. Powiedz mi, co z waszą bitwą. Rada zgodziła się was wysłuchać? 

–  Rada  Miasta  Wolnego  Handlu  bywa  jeszcze  bardziej  opornym  przeciwnikiem  niż 

urzędnicy  satrapy.  Ale  tak,  w  końcu  Kupcy  się  zgodzili.  Wielkie  wydarzenie  nastąpi  jutro 

wieczorem. 

– Przyjdę – obiecała Althea. – Postaram się zdobyć dla was jak największe poparcie. 

Zrobię co w mojej mocy, by towarzyszyły mi matka i siostra. 

–  Nie  wiem,  czy  coś  załatwimy,  cieszę  się  jednak  z  możliwości  zabrania  głosu.  Nie 

mam też pojęcia, co zdecyduje ojciec. Na razie odrzuca wszelkie propozycje kompromisów. 

Postanowił,  że  nie  zapłaci  i  już!  Nie  zamierza  też  przyrzekać,  że  zapłaci  później.  Stoimy  w 

doku załadowani towarami, a inne statki czekają na miejsce. Ojciec nie zapłacił i nikt się nie 

wstawił za nami. Smutne, Altheo, ogromnie to smutne! Ogromnie nas boli ten brak poparcia. 

Jeśli nic się nie zmieni, urzędnicy nas złamią. – Przerwał raptownie i potrząsnął głową. – Och, 

nie  musisz  wysłuchiwać  moich  zmartwień.  Masz  dość  własnych.  Ale  wiesz  co?  Dotarły  do 

mnie  też  dobre  wieści.  Twoja  przyjaciółka  Amber  skończyła  remontować  ręce  naszego 

galionu. Rezultaty są zachwycające. „Ofelii” było ciężko. Mówiła, że nie odczuwa bólu, tylko 

niewygodę,  kiedy...  –  Grag  umilkł,  dziewczyna  nie  naciskała.  Wiedziała,  że  poczucie 

bliskości z własnym żywostatkiem jest sprawą bardzo intymną. 

Dotąd przygnębiała ją myśl o rozłące z „Vivacią”, teraz poczuła nagły ból. Zacisnęła 

ręce  na podołku  i  starała się  zapomnieć o samotności. Tęskniła za swoim  statkiem,  lecz  nic 

nie  mogła  zrobić,  póki  Kyle  nie  wróci  do  Miasta  Wolnego  Handlu.  O  ile  wróci!  Keffria 

twierdziła, że mąż nigdy nie opuściłby jej ani dzieci, Althea wszakże miała na ten temat inne 

zdanie.  Jej  szwagier  posiadał  w  tej  chwili  bezcenny  statek,  do  którego  właściwie  nie  miał 

prawa.  Gdyby  popłynął  na  południe,  nie  musiałby  spłacać  długów.  Stałby  się  człowiekiem 

bogatym. Bez żadnych zobowiązań. 

 – Altheo? 

Ocknęła się zmieszana. 

background image

– Przepraszam. 

Grag uśmiechnął się miło. 

–  Rozumiem  twoje  roztargnienie  i  niepokój.  Na  twoim  miejscu  pewnie  też  byłbym 

zatroskany. Wypytuję o „Vivacię” każdy wpływający do portu statek. Na razie w żaden inny 

sposób nie mogę ci pomóc. Za miesiąc prawdopodobnie ponownie wypłyniemy do Jamaillii. 

Po drodze będę wszędzie szukał wieści o niej. 

–  Dziękuję  –  powiedziała  ciepło.  Widząc  czułość  w  jego  oczach,  zmieniła  temat.  – 

Tęsknię  za  „Ofelią”.  Gdybym  nie  obiecała  matce,  że  będę  się  zachowywać  obyczajnie, 

natychmiast poszłabym ją odwiedzić. Raz nawet wybrałam się do doku, lecz zatrzymali mnie 

urzędnicy  podatkowi  satrapy.  Przez  wzgląd  na  dobre  imię  mojej  rodziny  nie  nalegałam.  – 

Westchnęła. – Mówisz zatem, że Amber naprawiła szkody na rękach „Ofelii”. 

Grag spojrzał z ukosa w zachodzące słońce. 

–  Nie  tylko  naprawiła  dłonie,  lecz  także  lekko  je  wyszczupliła.  Są  teraz  bardzo 

proporcjonalne. „Ofelia” niepokoiła się o usunięte kawałki czarodrzewu. Ich utrata wyraźnie 

ją  przerażała.  Jednak  rzemieślniczka  uratowała  wszystkie  i  włożyła  do  osobnego  pudełka. 

Nawet  nie  opuściły  przedniego  pokładu.  Zaskoczyło  mnie,  że  osoba  pochodząca  spoza 

naszego miasta potrafi tak dobrze rozumieć potrzeby żywostatku. Amber posunęła się jeszcze 

dalej.  Po  konsultacji  z  „Ofelią”  uzyskała  zgodę  mojego  ojca  na  wykonanie  z  większych 

kawałków  bransoletki  dla  galionu.  Zamierza  pociąć  fragmenty  na  paseczki  i  sztabki,  które 

później  połączy.  Żaden  żywostatek  w  porcie  nie  posiada  takiej  biżuterii,  nie  dość  że 

wykonanej  przez  znakomitą  artystkę,  ale  także  z  własnego  czarodrzewu.  „Ofelia”  jest 

wniebowzięta. 

Althea uśmiechnęła się i spytała nieco jeszcze niedowierzającym tonem: 

– Twój ojciec pozwolił Amber obrabiać czarodrzew? Sądziłam, że nikomu nie wolno 

tego robić. 

– Tu nie chodzi o obróbkę – zauważył Grag pospiesznie – lecz o dalszy ciąg remontu. 

Amber  stara  się  uratować  jak  najwięcej  materiału  „Ofelii”.  Dogłębnie  przemyśleliśmy  tę 

kwestię  podczas  rodzinnej  narady  i  w  końcu  ojciec  pozwolił  twojej  przyjaciółce  dokonać 

zmian.  Na  naszej  decyzji  mocno  zaważyła  uczciwość  rzemieślniczki,  która  nie  próbowała 

zachować  dla  siebie  ani  jednego  kawałka  drewna.  Wiesz,  obserwowaliśmy  ją,  ponieważ 

czarodrzew  jest  materiałem  bardzo  rzadkim  i  nawet  najmniejsza  jego  cząstka  ma  ogromną 

wartość.  Amber  przez  cały  czas  postępowała  w  sposób  honorowy.  Co  więcej,  pracowała 

wyłącznie na pokładzie. Nawet bransoletkę wyrzeźbi tam, choć mogłaby  ją zrobić w swoim 

background image

warsztacie. Pamiętaj, że musiała nosić tam i z powrotem mnóstwo narzędzi, ukrywając je w 

fałdach fartucha niewolnicy. 

Dziewczyna uprzytomniła sobie, że  Amber  nie opowiadała  jej  szczegółowo o swojej 

pracy. Zresztą ta rezerwa rzemieślniczki nie zaskoczyła dziewczyny, bo przyjaciółka zawsze 

była osobą skrytą i Althea właściwie niewiele o niej wiedziała. 

– Ona jest wspaniała! – wykrzyknęła z entuzjazmem. 

–  Moja  matka  mówi  dokładnie  to  samo  –  przyznał  Grag.  –  Ogromnie  mnie  zresztą 

zdziwiła jej opinia, ponieważ matka i „Ofelia” zawsze były sobie bardzo bliskie. Na pewno o 

tym wiesz. Przyjaźniły się jeszcze przed ślubem rodziców. Matka szalała, kiedy dowiedziała 

się o ataku Chalcedczyków i ranach odniesionych przez galion. Miała wiele zastrzeżeń wobec 

Amber.  Nie  chciała,  by  ręce  „Ofelii”  naprawiała  nieznajoma  osoba,  która  w  dodatku  nie 

pochodzi  z  naszego  miasta.  Prawie  się  obraziła  na  ojca,  że  udzielił  zgody  na  remont  bez 

uprzedniej konsultacji z nią. 

Słuchając, jak Grag z poważną miną umniejsza znaczenie legendarnego gniewu Narii 

Teniry,  dziewczyna  uśmiechnęła  się  nieznacznie.  Przystojną  męską  twarz  rozjaśnił  szeroki 

uśmiech  i  przez  moment  Althea  miała  przed  sobą  raczej  beztroskiego  marynarza  niż 

konserwatywnego  przedstawiciela  Pierwszych  Kupców  z  Miasta  Wolnego  Handlu.  Odkąd 

bowiem  wysiedli  w  rodzimym  porcie,  Grag  spoważniał.  Zachowywał  się  teraz  stosownie, 

stale  myślał  o  reputacji  rodziny  i  wszystko traktował  straszliwie  serio.  Marynarskie  ubrania 

ustąpiły ciemnej marynarce i spodniom oraz białej koszuli, przywodząc dziewczynie na myśl 

jej  ojca,  który  w  porcie  nosił  podobny  strój.  Młody  Tenira  w  tym  ubraniu  wydawał  się 

starszy,  poważniejszy  i  bardziej  stanowczy.  Dlatego  teraz  na  widok  jego  beztroski  serce  w 

dziewczynie  się  radowało.  Jako  kupiec  Grag  był  interesującym  mężczyzną,  lecz  jako 

marynarz wydawał jej się atrakcyjniejszy. 

– Matka ogromnie pragnęła obserwować naprawy. Amber nie oponowała, choć sądzę, 

że  była  trochę  urażona.  Nikt  nie  lubi,  gdy  się  go  o  coś  podejrzewa.  I  wiesz,  co  się  stało? 

Zaprzyjaźniły się. Podczas pracy rzemieślniczki dyskutowały całymi godzinami na wszystkie 

możliwe  tematy.  „Ofelia”  oczywiście  wiecznie  się  wtrącała  do  rozmowy.  Dobrze  wiesz,  że 

nie sposób powiedzieć na pokładzie dziobowym słowa, którego galion nie usłyszy. A rezultat 

tych dyskusji zupełnie nas wszystkich zaskoczył. Matka zmieniła się w zajadłą przeciwniczkę 

niewolnictwa. Parę dni temu zaczepiła na ulicy człowieka, któremu towarzyszyła obładowana 

paczkami  mała  dziewczynka  z  wytatuowanym  policzkiem.  Matka  wyjęła  z  jej  rąk  paczki  i 

nakrzyczała  na  właściciela. Oświadczyła  mu, że to wstyd zabierać z rodzinnego domu takie 

małe dziecko, po czym... sprowadziła dziewczynkę do naszej rezydencji. – Grag wyglądał na 

background image

nieco zmieszanego. – Nie wiem, co zamierza z nią zrobić. Mała jest tak przerażona, że prawie 

nic  nie  mówi.  Podobno  nie  ma  krewnych  w  naszym  mieście.  Handlarz  zabrał  ją  rodzicom  i 

sprzedał  na  targu  niczym  cielę.  –  W  jego  głosie  Althea  dosłyszała  nową  nutę  sugerującą 

tłumione wzruszenie. 

– A ten człowiek? Po prostu oddał twojej matce małą niewolnicę? 

Gragowi oczy rozbłysły. 

–  Nie  był  zbyt  szczęśliwy.  Tyle  że  mojej  matce  towarzyszył  wówczas  nasz  kucharz 

Lennel, człowiek lojalny i silny. Właściciel dziewczynki zatrzymał się na ulicy i wykrzykiwał 

za nimi groźby, lecz nic więcej nie mógł zrobić. Nieliczne osoby, które w ogóle zwróciły na 

niego uwagę, reagowały szyderstwem lub śmiechem. Co ten człowiek zrobi? Pójdzie do rady 

miejskiej  i  poskarży  się,  że  ktoś  porwał  mu  dziecko,  które  wbrew  prawu  traktował  jak 

niewolnika? 

– Nie. Bardziej prawdopodobne, że będzie walczył o legalizację niewolnictwa. 

–  Matka  oświadczyła  nam  już,  że  kiedy  Rada  Miasta  Wolnego  Handlu  wysłucha 

naszych  skarg  pod  adresem  urzędników  satrapy,  ona  natychmiast  poruszy  temat 

niewolnictwa. Zażąda egzekwowania kar. 

– W jaki sposób? 

–  Nie  wiem  –  odparł  Grag  cicho.  –  Jednakże  trzeba  przynajmniej  spróbować.  Dotąd 

ignorowaliśmy tę sprawę. Amber twierdzi, że gdyby  niewolnicy  naprawdę wierzyli  w  nasze 

poparcie,  byliby  mniej  przerażeni.  Może  by  się  zbuntowali.  Właściciele  im  wmówili,  że  w 

razie buntu zakończą żywot podczas tortur i nikt się za nimi nie wstawi. 

Przez plecy dziewczyny przebiegł lodowaty dreszcz. Pomyślała o dziecku, które Naria 

zabrała  do  rezydencji  Tenirów.  Czy  mała  ciągle  się  boi  tortur  i  śmierci?  Czy  taki  strach 

zmienia osobowość człowieka? Jak można dorastać w stałym lęku? 

–  Amber  jest  przekonana,  że  niewolnicy  kiedyś  wywalczą  sobie  wolność.  Daleko 

przewyższają liczebnie swoich panów. Dojdzie do krwawej jatki, która zrujnuje nasze miasto, 

chyba że Rada Kupców wcześniej tych ludzi wyzwoli. 

– A zatem  musimy  im wkrótce pomóc odzyskać  wolność, w przeciwnym razie sami 

po nią sięgną, niszcząc przy okazji Miasto Wolnego Handlu? 

– Coś w tym rodzaju. – Grag w zamyśleniu pił piwo. 

Po długiej chwili dziewczyna westchnęła. Zapatrzyła się w dal. 

–  Nie  bądź  taka  smutna,  Altheo.  Zrobimy  co  w  naszej  mocy.  Jutrzejszego  wieczoru 

idziemy do Sali Zgromadzeń. Może uda nam się skłonić Kupców do jakiejś reakcji zarówno 

background image

w kwestii wyznaczonych przez satrapę taryf, jak i w sprawie niewolnictwa panoszącego się w 

naszym mieście. Może ludzie się opamiętają. 

– Może – zgodziła się ponuro. Nie przyznała się, o czym myśli. W tym momencie nie 

interesowały  jej  ani  taryfy,  ani  niewolnicy.  Patrzyła  na  siedzącego  naprzeciwko  niej 

przystojnego młodzieńca o dobrym sercu i... czekała. Niestety, na próżno usiłowała wzbudzić 

w  sobie  gorące  uczucie.  Miała  dla  niego  tylko  przyjaźń.  Westchnęła  i  zastanowiła  się, 

dlaczego  przyzwoity  i  porządny  mężczyzna  nie  porusza  jej  serca  i  zmysłów  tak  jak  źle 

wychowany szaławiła Brashen Treli. 

 

* * * 

 

Prawie  dotarł  do  tylnych  drzwi,  gdy  nagle  duma  kazała  mu  zawrócić  do  frontu. 

Zadzwonił. Miał żółtą koszulę z doskonałej jakości jedwabiu i kosztowny szalik. Granatowe 

spodnie i krótka kurtka były nieco pocerowane, lecz Brashen wiedział, że dobrego marynarza 

nie mogą zawstydzić ślady jego własnej igły. Jeśli materiał i krój pasowały raczej do pirata z 

wysp niż do syna Pierwszego Kupca z Miasta Wolnego Handlu, no cóż... Nic nie mógł na to 

poradzić, zwłaszcza że ostatnio rzeczywiście niemal zmienił się w pirata. 

W  kąciku  ust  miał  wprawdzie  maleńkie  oparzenie  od  cindinu  (przed  zaśnięciem 

zapomniał  wypluć  narkotyk),  lecz  na  szczęście  przysłaniał  je  wąs.  Brashen  uśmiechnął  się 

nieznacznie. Jeśli Althea podejdzie wystarczająco blisko, by dostrzec rankę, na pewno będzie 

myślała o czymś zupełnie innym. 

Nagle usłyszał za drzwiami ciche kroki służącej. Zdjął kapelusz. 

Otworzyła  mu  ładnie  ubrana  młodziutka  kobieta.  Zmierzyła  go  bacznym  wzrokiem, 

reagując  na  jego  osobliwe  ubranie  z  wyraźną  dezaprobatą.  Na  jego  wesoły  uśmiech 

odpowiedziała lekceważeniem. 

– Życzysz sobie czegoś? – zapytała wyniośle. 

Mrugnął do niej. 

–  Mógłbym  sobie  życzyć  grzeczniejszego  powitania,  wątpię  wszakże,  czybym  je 

otrzymał. Przyszedłem  się zobaczyć z  Altheą  lub –jeśli  jest zajęta – z Roniką Vestrit. Mam 

nowiny, które muszę przekazać jak najszybciej. 

– Doprawdy? No cóż, obawiam się, że musisz poczekać, ponieważ w tej chwili nikogo 

nie ma w domu. Do widzenia. 

Z modulacji jej głosu zrozumiał, że służąca najchętniej posłałaby go do diabła. Szybko 

zrobił krok do przodu i chwycił drzwi, zanim zdążyła je zamknąć. 

background image

– Czy Althea wróciła z morza? – nalegał, domagając się jasnej odpowiedzi. 

– Już kilka tygodni temu. Puszczaj! – warknęła. 

Poczuł  ulgę.  A  więc  Althea  była  w  domu,  bezpieczna.  Nadal  siłował  się  ze  służącą, 

która chciała zatrzasnąć drzwi. Zdecydował, że pora na uprzejmości minęła. 

– Nie odejdę. Naprawdę nie mogę. Przynoszę bardzo ważne nowiny. Nie dam się zbyć 

zgryźliwej dziewce służebnej.  Wpuść  mnie zaraz, bo  inaczej obie twoje panie wielce się  na 

ciebie rozgniewają. 

Służąca  cofnęła  się  o  krok,  wyraźnie  zaszokowana.  Brashen  skorzystał  z  okazji  i 

przeszedł  przez  próg.  Rozejrzał  się,  marszcząc  brwi.  Wejściowy  korytarz  zawsze  stanowił 

dumę jego kapitana. Pomieszczenie ciągle pozostawało czyste i jasne, lecz drewno i mosiądz 

już  nie  błyszczały  jak  dawniej.  Brakowało  też  niegdyś  stałych  zapachów  wosku  i  oliwy. 

Dostrzegł nawet wysoko w rogach kilka pajęczyn. Nie miał czasu na dokładniejsze oględziny, 

bo oburzona dziewczyna tupnęła nóżką i krzyknęła: 

– Nie jestem służącą, ty śmieciu! Nazywam się Malta Haven i jestem córką pana tego 

domu. Wynoś się stąd natychmiast! 

– Nie, póki  nie spotkam się  z  Altheą. Poczekam  na  jej powrót, choćby kilka godzin. 

Usiądę sobie spokojnie... i wybacz mi złe maniery. – Uważniej przypatrzył się dziewczynce. – 

Zatem jesteś Malta. Ależ wydoroślałaś, w ogóle cię nie poznałem. Ostatnim razem widziałem 

cię  w  kusej  sukieneczce.  –  Starał  się  uprzejmością  naprawić  wcześniejszą  gafę.  –  Pięknie 

dzisiaj wyglądasz. Czyżbyś wydawała herbatkę dla przyjaciółek? 

Niestety, wszelkie próby zdobycia jej życzliwości zawiodły. 

–  Kim  jesteś,  marynarzu,  że  ośmielasz  się  przemawiać  tak  poufale  w  rezydencji 

mojego ojca? 

–  Nazywam  się  Brashen  Treli.  Byłem  pierwszym  oficerem  kapitana  Vestrita. 

Przepraszam,  że  wcześniej  się  nie  przedstawiłem.  Przynoszę  nowiny  na  temat  żywostatku 

„Vivacia”.  Muszę  się  natychmiast  zobaczyć  z  twoją  ciotką  lub  babką.  Albo  z  twoją  matką, 

Keffrią. Czy jest w domu? 

– Nie. Mama i babcia poszły do miasta nająć robotników do wiosennych siewów. Nie 

wrócą szybko. A Althea bawi się, tak jak lubi. Sa jeden wie, kiedy raczy się zjawić w domu. 

Możesz przekazać swoje nowiny mnie. Dlaczego statek tak długo nie przypływa? Czy wiesz, 

kiedy wreszcie zjawi się w porcie? 

Brashen przeklął własną tępotę. Prawdopodobnie perspektywa ujrzenia Althei zaćmiła 

mu umysł. Przynosił  niedobre wieści.  Jakim sposobem  miał tej dziewczynce powiedzieć, że 

jej rodzinny statek przejęli piraci? Nawet nie wiedział, czy ojciec Malty jeszcze żyje. Takich 

background image

nowin  nie przekazuje się dziecku, które zostało samo w domu. Ogromnie żałował, że drzwi 

nie  otworzyła  mu  któraś  ze  służących.  W  dodatku  postąpił  jak  głupiec,  gdyż  powinien 

trzymać język za zębami, póki nie zjawi się ktoś dorosły. Zagryzł wargę i skrzywił się z bólu, 

gdy natrafił na rankę od cindinu. 

–  Najlepiej  wyślij  chłopaka  do  miasta,  niech  sprowadzi  twoją  babcię.  Powinna  jako 

pierwsza wysłuchać nowin. 

– Dlaczego? Czy coś złego się stało? 

Po  raz  pierwszy  dziewczynka  odezwała  się  własnym  głosem,  nie  zaś  parodią  głosu 

dojrzałej kobiety. Co dziwne, piskliwy głosik wbrew pozorom dodał jej lat. Brashen nie miał 

ochoty  okłamywać  Malty,  lecz  nie  chciał  też  jej  obciążać  smutną  prawdą,  zwłaszcza  że  w 

domu nie było nikogo, kto mógłby ją pocieszyć. Obrócił kapelusz w dłoniach. 

–  Najlepiej  poczekajmy  na  dorosłych  –  zaproponował  stanowczo.  –  Sądzisz,  że 

możesz wysłać chłopaka po kogoś z rodziny? 

Dziewczynka wykrzywiła usta. Już się  nie  bała;  znowu opanował  ją gniew.  Jej oczy 

wściekle błyskały, gdy odparła: 

– Wyślę Rache. Poczekaj tutaj. 

Został sam przy drzwiach. Zastanawiał się, dlaczego po prostu nie wezwała służącej i 

nie  poleciła  zanieść  wiadomości.  Ale,  ale...  drzwi  również  otworzyła  sama.  Zaryzykował 

kilka kroków w głąb znajomego kiedyś korytarza i rozejrzał się bacznie. Natychmiast odkrył 

kolejne  oznaki  zaniedbania.  Przypomniał  sobie,  że  alejkę,  którą  przyszedł,  zaśmiecały 

połamane  gałęzie  i  opadłe  liście.  Schodów  od  dawna  nie  zamiatano.  Czyżby  rodzina 

Vestritów  przechodziła  trudny  okres?  A  może  Kyle  zrobił  się  skąpy?  Brashen  czekał 

niespokojnie.  Czy  złe  nowiny,  które  przynosił,  okażą  się  znacznie  poważniejsze,  niż  sobie 

wyobrażał? Porwanie rodzinnego statku mogło oznaczać dla Vestritów ruinę. A co się stanie z 

Altheą? 

„Skoczek”  dzisiaj  zacumował  w  porcie  Miasta  Wolnego  Handlu.  Tuż  po  rzuceniu 

kotwicy  Finney  wysłał  swego  oficera  na  brzeg.  Przypuszczał  zapewne,  że  Brashen  szuka 

obecnie  kupca,  któremu  zamierza  sprzedać  pirackie  łupy.  Jednak  on  udał  się  prosto  do 

rezydencji przyjaciółki. Portret „Vivacii” pozostał na pokładzie  „Skoczka”  i  stanowił  niemy 

dowód jej tragicznego losu. Pewnie Althea zapragnie odzyskać obraz. Nie miał pojęcia, jakie 

teraz żywi wobec niego uczucia, na pewno jednak nie uzna go za kłamcę. 

Co Althea o nim  myśli? Dlaczego tak dużo znaczy dla  niego  jej opinia? Nie rozstali 

się w przyjaźni, czego strasznie  żałował,  lecz wierzył,  że podczas ponownego spotkania  nie 

background image

będzie dla niego niemiła. Znał ją przecież i wiedział, że nie jest głupią, afektowaną kobietką, 

która by się obraziła za niefortunny dowcip. Oby miał rację. Althea to wspaniała dziewczyna. 

Wepchnął ręce w kieszenie i nerwowo chodził po korytarzu. 

* * * 

 

Dziewczyna stała w sklepiku Amber i nieuważnie przesuwała palcami po koralach w 

koszyku.  Wyłowiła  jeden.  Jabłko.  Następna  była  gruszka,  potem  kot  owinięty  ogonem. 

Rzemieślniczka żegnała klienta, obiecując, że do jutra o tej porze ukończy zamówiony przez 

niego naszyjnik. Kiedy zamknęła drzwi, wrzuciła garść korali do małego koszyka i zajęła się 

odkładaniem towarów na półki. Althea jej pomagała. Podjęły przerwaną rozmowę. 

–  Czyli  tak:  Naria  Tenira  skrytykuje  przed  Radą  Miasta  Wolnego  Handlu 

niewolnictwo? To mi chciałaś powiedzieć? Po to przyszłaś? 

– Nie cieszy cię wiadomość, że twoje argumenty ją przekonały? 

Amber uśmiechnęła się z zadowoleniem, 

– Tak, tak, słyszałam  już o tym. Naria mi powiedziała. Oburzyło ją też, że nie mogę 

uczestniczyć w posiedzeniu rady. 

– Zebrania są tylko dla Pierwszych Kupców – zaprotestowała Althea. 

–  To  samo  mi  powiedziała  Naria  –  przytaknęła  uprzejmie  Amber.  –  Dlatego 

przybiegłaś tu prosto z żywostatku? 

Dziewczyna wzruszyła ramionami. 

–  Nie  widziałyśmy  się  od  dość  dawna,  a  poza  tym  nie  miałam  ochoty  wracać  do 

rachunków  i  do  mojej  siostrzenicy.  Któregoś  dnia  przetrzepię  tej  smarkuli  skórę.  Potwornie 

mnie denerwuje. 

– Wiesz co? Odkrywam, że  jest ogromnie podobna do ciebie. – Na widok obrażonej 

miny przyjaciółki Amber poprawiła się szybko: – Byłabyś taka, gdyby ojciec nie zabrał cię w 

odpowiednim momencie na morze. 

– Czasami zastanawiam się, czy dobrze zrobił – zauważyła niechętnie Althea. 

– Żałujesz tych lat? – spytała Amber cicho. 

–  Nie  wiem.  –  Dziewczyna  nieuważnie  wzburzyła  palcami  włosy.  Przyjaciółka 

obserwowała ją z rozbawieniem. 

– Nie grasz już roli chłopca. Popraw fryzurę, bo właśnie się potargałaś. 

Althea jęknęła i przygładziła włosy. 

– Rzeczywiście, teraz gram rolę poważnej kobiety z Miasta Wolnego Handlu. I taka 

rola wydaje mi się równie fałszywa. Hm... Jak włosy? Dobrze? 

background image

Amber sięgnęła przez kontuar i poprawiła jeden kosmyk. 

– Tak, teraz lepiej. Fałszywa? Z jakich względów? 

Althea przez chwilę zagryzała wargę, potem potrząsnęła głową. 

–  Wszystko  w  tej  roli  wydaje  mi  się  nieautentyczne.  Nie  jestem  sobą.  Strój  mnie 

więzi,  a  sposób  chodzenia  i  siadania  krępuje.  Wąskie  rękawy  prawie  nie  pozwalają  mi 

podnieść ręki nad głowę. Szpilki we włosach przyprawiają mnie o migrenę. W rozmowach z 

ludźmi muszę używać pewnych słów, a innych unikać. Niektórzy nawet moją wizytę w twoim 

warsztacie  i  kilka  minut  serdecznej  pogawędki  uważają  za  skandal.  Najgorsze  jednak,  że 

muszę udawać zainteresowanie rzeczami, które są mi obojętne... Czasami staram się do nich 

przekonać –dodała zmieszana. – Gdybym ich naprawdę chciała, byłoby mi łatwiej. Amber nie 

odpowiedziała od razu. Wzięła koszyczek z koralami i obie poszły do wnęki na tyłach sklepu, 

za  grzechoczącą  zasłonę  z  ręcznie  wyrzeźbionych  paciorków.  Teraz  mogły  swobodnie 

pomówić, nie narażając się na spojrzenia ciekawskich. 

– Czego nie chcesz? – spytała Amber. 

–  Tego  wszystkiego,  czego  pragną,  hm...  prawdziwe  kobiety.  Uświadomiłaś  mi  to 

kiedyś,  pamiętasz?  Nie  marzę  o  dzieciach  ani  o  pięknym  domu.  Nie  potrzebuję  osiadłego 

życia w rezydencji, nie  interesuje  mnie założenie  własnej rodziny. Nawet nie  jestem pewna, 

czy chcę wychodzić za mąż. Dzisiaj Malta nazwała mnie dziwaczką i ten epitet mnie zabolał. 

Ponieważ  miała  rację.  Nie  pociąga  mnie  życie,  jakiego  powinna  pragnąć  kobieta.  –  Potarła 

skronie. – Powinnam pragnąć Graga, ale... Zrozum, lubię go i cieszy mnie jego towarzystwo. 

Rozgrzewa  mnie  dotyk  jego  ręki.  Tyle,  że  kiedy  pomyślę  o  poślubieniu  go  i  o  wszystkich 

szczegółach,  które  wiążą  się  z  tą  decyzją...  –  Potrząsnęła  głową.  –  Nie  chcę.  Zbyt  wiele 

musiałabym poświęcić. Choć może postąpiłabym mądrze... 

Amber  milczała. Odmierzyła kilka długości połyskującej  jedwabnej  nitki  i zaczęła  ją 

skręcać w sznureczek. 

– Nie kochasz go – oceniła. 

–  Myślę,  że  mogłabym  go  pokochać,  lecz  nie  dopuszczam  do  siebie  uczuć.  Mam 

wrażenie, że pragnę czegoś, na co nie mogę sobie pozwolić. Nie mam powodów nie kochać 

Graga. Jest wspaniały. Ale tak bardzo... związany. Chodzi o jego rodzinę, dziedzictwo, statek, 

pozycję  w  społeczności.  –  Ponownie  westchnęła  i  z  nieszczęśliwą  miną  popatrzyła  na 

przyjaciółkę. – Grag  jest naprawdę cudowny,  niestety  nie potrafię  się przemóc. Tylu rzeczy 

musiałabym się dla niego wyrzec. 

background image

– Ach, rzeczywiście – mruknęła Amber, nawlekając korale na sznureczek z jedwabiu. 

Za  każdym  koralem  wiązała  supeł.  Althea  przeciągała  palcem  po  rzeźbionym  wzorze  na 

poręczy fotela.  

–  Grag  ma  ogromne  oczekiwania.  Niestety,  nie  wyobraża  sobie  mnie  jako  kapitana 

„Vivacii”.  Miałabym  wieść  osiadłe  życie  i  gospodarować  jego  majątkiem  podczas 

nieobecności męża. Prowadzić mu dom, do którego będzie wracał, wychowywać nasze dzieci 

i w doskonałym stanie utrzymywać gospodarstwo. – Zmarszczyła brwi. – Odciążyłabym go, 

dzięki  czemu  mógłby  wypływać  w  morze,  nie  martwiąc  się  niczym  poza  własnym 

żywostatkiem.  –  W  jej  głosie  pojawiła  się  gorycz.  –  Dzięki  mojej  pomocy  mógłby  żyć 

zgodnie  z  własnymi  pragnieniami.  Gdybym  zdecydowała  się  pokochać  Graga  i  wyjść  za 

niego,  musiałabym  zrezygnować  z  własnego  życia.  Ta  miłość  naprawdę  sporo  by  mnie 

kosztowała. 

– Nie taki tryb życia chcesz prowadzić? 

Cierpki uśmieszek wykrzywił usta dziewczyny. 

– No cóż, na pewno nie pragnę być wiatrem w żaglach męża. Nie chcę się dla niego 

poświęcać.  Wolałabym,  żeby  ktoś  inny  zrobił  coś  takiego  dla  mnie.  –  Nagle  ogarnęło  ją 

zniechęcenie.  –  Eee...  Nie  umiem  tego  wyjaśnić.  Pewnie  mnie  nie  zrozumiałaś.  Amber 

podniosła oczy znad naszyjnika i uśmiechnęła się do przyjaciółki. 

– Przeciwnie, doskonale cię zrozumiałam. Chyba wstydzisz się tego, że potrafisz tak 

jasno wyrazić własne pragnienia. Sprawa jest prosta. Wyszłabyś za mąż za mężczyznę, który 

zechce ci towarzyszyć w spełnianiu twoich marzeń. Dla nikogo nie zamierzasz rezygnować z 

własnych ambicji. 

– O to właśnie chodzi – przyznała  niechętnie  Althea. – Dlaczego  moje pragnienia są 

niewłaściwe? 

– Nie są niewłaściwe – zapewniła ją Amber, po czym złośliwie dorzuciła: – Jeśli jesteś 

mężczyzną. 

Dziewczyna sugerującym upór gestem splotła ramiona na piersi. 

– Nic nie mogę poradzić, lecz tego właśnie chcę. Nie próbuj mi wmówić, że miłość to 

absolutna rezygnacja z siebie! 

– Pewne osoby dokładnie tak myślą – zauważyła nieubłaganie Amber. Dodała kolejny 

koral  do  naszyjnika.  –  Niektóre  pary  przypominają  konie  w  uprzęży,  które  ciągną  ku 

wspólnemu celowi. 

background image

– I tak być powinno – mruknęła Althea, wszakże zmarszczone brwi zdradziły, że nie 

całkiem w to wierzy. – Dlaczego  ludzie  nie  mogą się kochać  i pozostawać wolni? – spytała 

nagle. 

Amber przerwała pracę, przetarła oczy w zadumie. 

 – Niektórzy potrafią tak kochać – przyznała ze smutkiem. – Niestety za tego rodzaju 

miłość trzeba zapłacić może najwyższą cenę. – Dobierała słowa równie starannie jak korale. – 

Kochając  kogoś,  musisz  przyjąć,  że  jego  uczucia  są  tak  samo  ważne  jak  twoje.  Co  gorsza, 

trzeba się przyznać przed sobą, że nie potrafisz spełnić wszystkich potrzeb ukochanej osoby, a 

w dodatku niektóre zadania was rozdzielą... Ceną jest samotność, tęsknota, zwątpienie i... 

– Dlaczego miłość musi tyle kosztować? Dlaczego ludzie nie potrafią żyć jak motyle 

lecące wspólnie ku słońcu? One umieją się rozstawać wtedy, gdy dzień nadal jest jasny. 

– Cóż, jesteśmy ludźmi, nie motylami. Możemy oczywiście udawać, że potrafimy żyć 

razem,  kochać  się,  a  później  rozstawać  bez  bólu  czy  konsekwencji,  będzie  to  jednak 

odgrywanie  jeszcze  bardziej  fałszywej  roli  niż  rola  córki  przyzwoitego  Kupca.  –  Amber 

odłożyła  korale,  spojrzała  dziewczynie  w  oczy  i  powiedziała  otwarcie:  –  Proszę,  nie 

przekonuj siebie, że jesteś zdolna sypiać z Gragiem Tenirą, a później odejść od niego, niczego 

nie  tracąc.  Zaspokajanie  własnych  potrzeb  bez  miłości  to  kradzież.  Jeśli  chcesz  uprawiać 

miłość, zapłać za nią, ale  nie  sypiaj  z tym  mężczyzną pod pozorem swobody. Poznałam  już 

twojego kawalera. On nie da ci tego, czego szukasz. 

Althea znowu splotła ramiona na piersi. 

– Wcale o tym nie myślałam. 

–  Ależ  myślałaś.  Wszyscy  ludzie  myślą  o  seksie.  W  seksie  nie  ma  nic  zdrożnego. – 

Znowu zajęła się  naszyjnikiem. – Gdy sypiasz z  kimś, angażujecie się oboje. Czasami tylko 

udajecie,  że  nie  ma  to  dla  was  znaczenia.  –  Na  moment  utkwiła  oczy  niezwykłej  barwy  w 

twarzy dziewczyny. – Zdarza się, że tylko ty się angażujesz, a druga osoba ani o tym wie, ani 

się na to zgadza. 

Brashen!  Zaniepokojona  Althea  poruszyła  się  w  fotelu.  Dlaczego  wspomnienie 

młodego  Trella  zawsze  spadało  na  nią  w  takich  niefortunnych  momentach?  Poczuła  złość, 

lecz  już  nie  była  pewna,  czy  gniewa  się  akurat  na  Brashena.  Odepchnęła  od  siebie  próżne 

myśli.  To  już  należy  do  przeszłości!  To  skończony  etap  jej  życia.  Nie  powinna  go 

rozpamiętywać. Czas zająć się innymi problemami. 

–  Miłość  to  nie  chęć  podporządkowania,  lecz  pragnienie  uszczęśliwienia  drugiego 

człowieka  –  mówiła  dalej  Amber.  –  Nie  chodzi  w  niej  o  pewność,  że  ktoś  coś  dla  ciebie 

poświęci,  choć  często  dobrowolnie  rezygnujemy  z  wielu  rzeczy  przez  wgląd  na  ukochaną 

background image

osobę. Zrozum mnie dobrze: każdy z partnerów coś traci, porzuca indywidualne marzenia dla 

wspólnego celu. W niektórych związkach jedno z małżonków zapomina prawie o wszystkim, 

czego  niegdyś  pragnęło.  Tą  stroną  nie  zawsze  bywa  kobieta.  Taka  ofiara  nie  jest  czymś 

wstydliwym, bo usprawiedliwia ją miłość. Jeśli sądzisz, że dla jakiegoś mężczyzny warto się 

poświęcić, poświęcasz się i już. Przez kilka minut trwała cisza. Nagle Althea spytała: 

– Uważasz, że jeśli poślubię Graga, będzie to z mojej strony poświęcenie? 

– No cóż, któreś z was na pewno musi się poświęcić – odparła filozoficznie Amber. 

* * * 

 

Brashen zrobił jeszcze parę kroków w stronę kuchni. Gdzie się podziała dziewczynka? 

Czyżby  zamierzała  go  zostawić  w  progu?  Miał  czekać,  aż  służąca  sprowadzi  jej  matkę? 

Nigdy  nie  lubił  czekać.  Uśmiechnął  się  do  siebie,  gdyż  mimo  strasznych  wieści,  które 

przynosił,  jego serce radowało się  na  myśl o ujrzeniu  Althei.  Żałował, że  nie  ma przy  sobie 

choćby  najmniejszego  kawałka  laski  cindinu  (z  pewnością  dodałby  mu  odwagi),  lecz  cały 

zapas  używki  z  rozmysłem  pozostawił  na  pokładzie  „Skoczka”.  Pamiętał,  że  Althea  z 

dezaprobatą  oceniała  jego  słabość  do  narkotyku.  Nie  chciał  sprawiać  na  niej  wrażenia 

człowieka  uzależnionego.  Choć  i  ona  miała  wady,  które  Brashen  doskonale  znał.  Wiedział 

przecież o niej wszystko. Przez wiele lat musiał znosić jej przywary. Tolerował je. Ogromnie 

mu  na  niej  zależało  i  wcale  nie  chodziło  tylko  o  tę  jedną  wspólnie  spędzoną  noc.  Ta  noc 

utrwaliła jedynie uczucia, które żywił od lat. 

Kiedyś  widywał  Altheę  codziennie.  Razem  jadali,  upijali  się  w  portowych  knajpach, 

śmiali  się,  siadywali  obok  siebie  podczas  łatania  żagli.  Nigdy  nie  traktowała  go  jak 

zhańbionego syna Pierwszego Kupca z Miasta Wolnego Handlu, wręcz przeciwnie – zawsze 

szanowała go.za wiedzę  i umiejętność kierowania  ludźmi. Chociaż  była kobietą,  mógł z  nią 

normalnie  porozmawiać,  nie  musiał  komplementować  jej  sukni  czy  porównywać  oczu  do 

gwiazd. Z iloma kobietami dało się pogadać na każdy temat? 

Znowu podszedł do okna i wyjrzał na aleję. Usłyszał za sobą lekkie kroki. Zbliżała się 

Malta.  Była  podobno  trochę  rozpieszczona,  tak  przynajmniej  wynikało  z  opowieści  Althei. 

Spojrzała  mu  w  oczy  i  uśmiechnęła  się  uroczyście.  Jej  zachowanie  w  stosunku  do  niego 

znowu się zmieniło. 

– Zgodnie z twoją sugestią wysłałam służącą. Jeśli zechcesz pójść ze mną, chętnie cię 

poczęstuję kawą i porannym pieczywem. – Jej afektowanie modulowany głos przywodził na 

myśl dobrze wychowaną młodą damę, która zaprasza gościa do domu. 

Przypomniał sobie o dobrych manierach. 

background image

– Dziękuję ci, Malto. Z przyjemnością napiję się kawy. 

Wzięła go pod ramię. Była od niego niższa  niemal o dwie głowy.  Nagle owionął go 

zapach  jej  włosów  –  jakiś  olejek  kwiatowy,  może  fiołki.  Zerknęła  na  niego  spod  powiek. 

Przyglądał  jej  się  bacznie.  Na  tchnienie  Sa,  jak  szybko  te  dzieci  rosną!  Czy  Malta  nie  była 

koleżanką  Delo?  Gdy  ostatnim  razem  widział  siostrzyczkę,  akurat  matka  karciła  ją  za 

ubrudzenie  kaftanika.  Było  to  tak  dawno  temu...  Przeniknął  go  głęboki  smutek  z  powodu 

utraconych  lat.  Zrozumiał,  że  gdy  ojciec  się  go  wyrzekł,  stracił  coś  więcej  niż  tylko  dom  i 

majątek. 

Dziewczynka  wprowadziła  Brashena  do  pokoju  śniadaniowego.  Serwis  kawowy  i 

talerz  z  pieczywem  czekały  już  na  małym  stoliku, obok  stały  dwa  wygodne  fotele.  Otwarte 

okno wychodziło na ogrodową alejkę. 

– Mam nadzieję, że czas nie będzie ci się dłużył. Kawę zaparzyłam sama. Och, żeby 

tylko nie okazała się zbyt mocna. 

–  Jestem  pewien,  że  jest  doskonała.  –  Czuł  się  podwójnie  zawstydzony.  Zrozumiał 

teraz,  dlaczego  dziewczynka  tak  długo  nie  wracała.  Och,  na  Sa,  rodzina  Vestritów 

rzeczywiście  przeżywała  ciężki  okres,  skoro  córka  pana  domu  musiała  parzyć  kawę  i  kroić 

chleb dla gości. Pospiesznie zmienił temat. – Znasz Delo, moją siostrę, prawda? 

–  Oczywiście,  że  ją  znam.  Kochana,  słodka  Delo  jest  moją  najlepszą  przyjaciółką. – 

Malta  posłała  gościowi  kolejny  uśmiech,  potem  wskazała  mu  miejsce  przy  stoliku.  Nalała 

kawę i podsunęła słodkie pieczywo. 

– Nie widziałem jej od wielu lat – przyznał się. 

–  Naprawdę?  To  straszne!  Jest  już  prawie  dorosła,  jak  się  zapewne  domyślasz.  –  Z 

nieco konspiracyjnym uśmiechem dodała: – Znam też twojego brata. 

 Brashen  zmarszczył  brwi,  zastanawiając  się  nad  osobliwym  tonem,  z  jakim 

dziewczynka wypowiedziała to zdanie. 

– Cerwina? Mam nadzieję, że dobrze się czuje. 

– Tak przypuszczam. Ostatnim razem, gdy  go widziałam,  miał  się świetnie. –  Cicho 

westchnęła i zapatrzyła się w dal. – Nie widuję go zbyt często. 

Czyżby  zadurzyła  się  w  młodym  Cerwinie?  Brashen  szybko  obliczył  wiek  swego 

brata.  Hm...  Cerwin  był  chyba  w  odpowiednim  okresie,  by  się  zalecać  do  młodych  panien. 

Jednakże...  jeśli  Delo  i  Malta  miały  tyle  samo  lat,  młodziutka  panna  Vestrit  była 

zdecydowanie zbyt  młoda  na  amory. Zaczął się  czuć trochę nieprzyjemnie. Miał przed  sobą 

piękną  małą czarodziejkę. Była  jeszcze dziewczynką czy  już kobietą? Malta  mieszała kawę, 

background image

przyciągając  uwagę  Brashena  do  swoim  zadbanych  dłoni.  Pochyliła  się,  by  jemu  posłodzić 

kawę. Mimowolnie zajrzał jej w dekolt. Szybko odwrócił wzrok. 

Odrzuciła z gładkiego czoła zabłąkany kosmyk. 

– Znasz chyba moją ciotkę Altheę, prawda? 

– Oczywiście. Służyliśmy razem... na „Vivacii”. Przez wiele lat. 

– No właśnie. 

– Wróciła bezpiecznie do Miasta Wolnego Handlu? 

–  Och  tak, tak,  już  wiele  tygodni  temu.  Przypłynęła  na  pokładzie  „Ofelii”.  Mówię  o 

rodzinnym żywostatku Tenirów – dodała znacząco. Odważnie spojrzała Brashenowi w oczy i 

dorzuciła:  –  Wiesz,  że  Grag  Tenira  jest  strasznie  w  niej  zakochany?  Całe  miasto  aż  kipi  od 

plotek. Niewielu zaskoczył fakt, że moja uparta ciotka nagle straciła głowę dla takiego silnego 

młodego  mężczyzny.  Babcia  oczywiście  odczuwa  wielkie  wzruszenie.  Zresztą  wszystkie 

jesteśmy  niezwykle  podekscytowane.  Już  prawie  straciłyśmy  nadzieję,  że  Althea 

kiedykolwiek  trafi  na  dobrą  partię  i  osiądzie  w  naszej  osadzie.  Jestem  pewna,  że  mnie 

rozumiesz.  –  Zaśmiała  się  tajemniczo,  jakby  nikomu  się  dotąd  nie  zwierzała  z  tych 

przemyśleń. Obserwowała Brashena z ogromną uwagą, wyraźnie czekając, czyjej słowa trafią 

go prosto w serce. 

–  Dobra  partia  –  powtórzył  w  odrętwieniu.  Przez  chwilę  kiwał  głową  jak  dziecięca 

zabawka.  –  Tenira.  Grag  Tenira.  Tak,  tak,  rzeczywiście  można  go  nazwać  dobrą  partią.  A 

poza  tym  jest  świetnym  marynarzem.  –  Ostatnie  zdanie  mruknął  bardziej  do  siebie  niż  do 

dziewczynki. Pomyślał, że chyba tylko umiejętności żeglarskie przyciągnęły  Altheę do tego 

młodzieńca.  Hm...  No  cóż,  był  również  przystojny.  Podobno.  W  dodatku  ojciec  go  nie 

wydziedziczył.  No  i  Grag  nie  czuł  pociągu  do  cindinu.  Pod  wpływem  myśli  o  narkotyku 

zatęsknił za porcją, która zagłuszyłaby w  nim to przykre  nowe uczucie – zazdrość. Może w 

kieszeni  kurtki  zawieruszył  się  jakiś  okruch  cindinowej  laski?  Lecz  przecież  nie  mógł  tego 

sprawdzić tutaj, przy tym ładnym i delikatnym dziecku. 

– ...Jeszcze chleba, Brashenie? 

Do  jego  uszu  dotarły  tylko  ostatnie  słowa.  Spojrzał  na  pełen  talerz.  Nie  mógłby 

niczego przełknąć. 

– Nie, nie, bardzo ci dziękuję. Chociaż jest doskonały. – Pospiesznie podniósł kromkę. 

W  wyschniętych  ustach  ziarnisty  miąższ  przypominał  mu  trociny.  Brashen  popił  łykiem 

kawy,  po  czym  zdał  sobie  sprawę,  że  zachowuje  się  jak  prosty  marynarz  przy  kuchennym 

stole. 

Malta lekko musnęła smukłymi paluszkami grzbiet jego ręki. 

background image

–  Wyglądasz  na  zupełnie  wyczerpanego  podróżą.  Tak  bardzo  się  zdenerwowałam, 

kiedy  zobaczyłam  cię  w  drzwiach...  Nawet  ci  nie  podziękowałam,  że  od  razu  po  powrocie 

przynosisz nowiny o statku mojego ojca. Przybywasz z daleka, prawda? 

– Tak, z daleka – przyznał. Odsunął się od dziewczynki. Pocierał dłonie przez chwilę, 

jakby  nadal  go  swędziały  od  jej  dotyku.  Malta  uśmiechnęła  się  chytrze,  potem  odwróciła 

twarz. Na jej policzkach rozkwitł rumieniec. A zatem nie miał do czynienia z przypadkowym 

dotykiem dziecka. Świadomie z  nim  flirtowała. Poczuł się zapędzony  w kozi róg. Powinien 

przemyśleć sytuację. Przesunął językiem po wargach na myśl o nawet najmniejszym kawałku 

cindinu... Na pewno rozjaśniłby mu w głowie. 

–  Wiesz,  tak  patrzę  na  ciebie  i  zastanawiam  się,  czy  twój  brat  by  równie  ładnie 

wyglądał z wąsikiem. 

Skrępowany Brashen podniósł rękę do twarzy i pogładził wąsy. Słowa dziewczynki z 

pewnością  nie  były  stosowne.  Na  dodatek  śledziła  wzrokiem  ruch  jego  palców  niemal  z 

tęsknotą. Wstał. 

–  Chyba  wyjdę  teraz.  Wrócę  później,  jeszcze  dziś  wieczorem.  Przekaż  paniom,  by 

mnie oczekiwały. Szkoda, że nie zapowiedziałem się z wizytą. 

–  Ależ  nie.  –  Malta  nadal  siedziała.  Nie  wstała  z  zamiarem  odprowadzenia  go  do 

drzwi. – Już posłałam służącą. Jestem przekonana, że matka i babka wkrótce przyjdą. Zechcą 

natychmiast usłyszeć nowiny o moim ojcu i jego statku. 

–  Na  pewno  tak  –  zgodził  się  z  wysiłkiem.  Nie  potrafił  zrozumieć  zachowania  tej 

młodziutkiej  kobietki.  Patrzyła  na  niego  tak  prostodusznie.  Może  była  tylko  szczerym 

dzieckiem  i  nie  wiedziała,  że  zachowuje  się  prowokacyjnie.  A  może  po  prostu  zbyt  długo 

przebywał  na  morzu.  Usiadł  sztywno.  Kapelusz  trzymał  na  kolanach.  –  W  takim  razie 

zaczekam. Nie chcę ci przeszkadzać. Wróć do swoich spraw, jeśli wolisz.  

Zareagowała na jego zażenowanie wesołym śmiechem. 

–  Och,  mój  drogi.  Przeze  mnie  czujesz  się  zakłopotany.  Strasznie  mi  przykro. 

Prawdopodobnie  rozmawiałam  z  tobą  zbyt  poufale.  Wybacz  mi.  Ale...  przez  tyle  lat  byłeś 

pierwszym  oficerem  mojego  drogiego  dziadka,  więc  wydaje  mi  się,  że  znam  cię  niemal  tak 

dobrze, jakbyś należał do rodziny. Poza tym przyjaźnię się z Cerwinem i Delo, toteż bardzo 

chciałam ciepło powitać ich brata... – Jej głos opadł dramatycznie. – Moim  zdaniem tylko z 

powodu  tragicznej  pomyłki  nie  byłeś  mile  widziany  w  naszym  domu.  Nigdy  dokładnie  nie 

rozumiałam tego, co zaszło między tobą i twoim ojcem... – Zamilkła, jawnie zapraszając go 

do zwierzeń. 

background image

Opowieść o kłótni z ojcem była ostatnią rzeczą, na jaką miał w tej chwili ochotę. Nie 

mógł  sobie  przypomnieć,  czy  kiedykolwiek  wcześniej  znalazł  się  w  równie  kłopotliwym 

położeniu. W jednej chwili Malta wydawała się niewinnym dzieckiem, które ze wszystkich sił 

stara się ugościć obcego podczas nieobecności dorosłych, w następnej zabawiała się nim jak 

pozbawiona  skrupułów  kusicielka.  Jego  nowiny  były  naprawdę  pilne  i  bardzo  pragnął  się 

zobaczyć  z  Altheą,  lecz  im  dłużej  przebywał  w  obecności  jej  siostrzenicy,  tym  bardziej 

nieswojo  się  czuł.  Za  późno  uprzytomnił  sobie,  że  wiele  osób  uznałoby  tę  sytuację  za 

jednoznacznie  nieprzyzwoitą.  W  końcu  był  sam  na  sam  z  młodziutką  kobietą  z  doskonałej 

rodziny.  Wiedział,  że  niektórzy  ojcowie  i  bracia  wyzywali  na  pojedynek  za  mniejsze 

uchybienia. Ponownie wstał. 

–  Niestety,  muszę  już  iść.  Mam  inne  obowiązki.  Wrócę  za  kilka  godzin.  Proszę, 

przekaż swojej rodzinie pozdrowienia. 

Malta nie zrobiła żadnego ruchu, by wstać. Postanowił nie czekać, aż go odprowadzi. 

– Cieszę się, że cię spotkałem. 

Skłonił się i odwrócił do wyjścia. 

–  Twój  brat  Cerwin  wcale  nie  uważa  mnie  za  dziecko  –  oświadczyła  wyzywającym 

tonem. 

Niechętnie zerknął na nią. Nie wstała, ale odrzuciła głowę na oparcie fotela. Zapatrzył 

się w jej białą szyję. Kosmyk włosów opadł jej na policzek. Podniosła rękę i zawinęła go na 

palec. Uśmiechnęła się leniwie. 

–  Cerwin  jest  słodki  niczym  mały  kociak.  Ty  bardziej  przypominasz  tygrysa.  – 

Położyła  koniuszek  palca  na  ustach  i  zamyśliła  się.  –  Domowe  zwierzaki  to  czasem  takie 

nudne stworzenia – zauważyła. 

Brashen odkrył  nagle, że  serce dobrze wychowanego syna  Kupca z  Miasta  Wolnego 

Handlu szaleńczo bije mu w piersi pod piracką bluzą. Aż wstrząsnął nim dreszcz, gdy sobie to 

uzmysłowił. Wreszcie ją przejrzał. Wnuczka kapitana Vestrita okazała się uwodzicielką, która 

we własnym domu ostrzyła sobie na niego ząbki. Doprawdy oburzające! 

– Powinnaś się wstydzić – oznajmił ze szczerym gniewem. 

Kątem  oka  dostrzegł,  że  zaszokowana  Malta  łapczywie  chwyta  powietrze,  niemniej 

jednak ruszył korytarzem do głównych drzwi. Otworzył  je gwałtownie  i stanął oko w oko z 

dwiema zdumionymi kobietami: Roniką Vestrit i Keffrią Haven. 

– Och, dzięki Sa, że przyszłyście wreszcie! – zawołał z ulgą. 

background image

–  Kim  jesteś  i  co  robisz  w  naszym  domu?  –  spytała  ostro  matka  dziewczynki. 

Rozglądała  się  dziko  wokół  siebie  i  marynarz  odniósł  wrażenie,  że  zamierzała  wezwać 

służących, by go pojmali. 

–  Nazywam  się  Brashen  Treli  –  odparł  pospiesznie  i  nisko  się  skłonił.  –  Przynoszę 

wiadomości o żywostatku „Vivacia”. Ważne i nieprzyjemne nowiny, które nie mogą czekać. 

– Chciał spytać, kiedy zjawi się Althea, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język. 

– Nikt nas nie powiadomił o twoim przybyciu – powiedziała Ronica Vestrit. – Bałam 

się,  że  wcześniej  czy  później  ktoś  zastuka  do  naszych  drzwi  i  przekaże  ponure  wieści.  – 

Wprowadziła  go  do  gabinetu  i  energicznie  zamknęła  drzwi.  –  Usiądź  i  mów,  co  wiesz.  Nie 

pływasz już na „Vivacii”, prawda? Wiem, że Kyle wprowadził na twoje stanowisko swojego 

protegowanego. Jak zatem zdobyłeś wiadomości o naszym żywostatku? 

Ile  prawdy  był  jej  dłużny?  Gdyby  rozmawiał  przy  piwie  z  Altheą,  wyznałby  jej 

wszystko  i  pozwolił,  by  go  osądziła  zgodnie  z  własnym  sumieniem.  Proceder,  którym  się 

obecnie  parał  –  handel  z  piratami  –  był  niezgodny  z  prawem.  Postanowił  jednak,  że  nie 

skłamie. Po prostu by nie mógł. 

–  „Vivacię”  porwali  piraci  –  obwieścił  brutalnie.  Zanim  obie  kobiety  zdążyły 

dostatecznie  ochłonąć  i  zarzucić  go  pytaniami,  ciągnął  dalej:  –  Wiem  niewiele  więcej. 

Widziano  ją  w  porcie  osady  pirackiej.  Nie  mam  pojęcia,  co  się  stało  z  kapitanem  i  załogą. 

Żywostatek przejął  słynny pirat  imieniem  Kennit. Nie znam powodów, które go skłoniły do 

pościgu  za  „Vivacią”,  lecz  ma  on  reputację  człowieka  o  wielkich  ambicjach.  Marzy  mu  się 

zjednoczenie Wysp Pirackich w królestwo, którym pragnie władać. Słyszałem, że ściga statki 

niewolnicze.  Według  plotek  wybija  załogę  w  pień  i  uwalnia  niewolników,  którzy  ogromnie 

go za to kochają, podobnie jak przeciwni niewolnictwu piraci. – Urwał. Zauważył, że Keffria 

coraz niżej zapada się w fotel, jak gdyby uciekało z niej życie. Nagle podniosła obie ręce do 

ust, powstrzymując szloch. 

Natomiast  Ronikę  Vestrit  wieści  o  „Vivacii”  wyraźnie  sparaliżowały.  Stała 

nieruchomo  jak  posąg.  Ręce  wbiła  w  oparcie  fotela.  Jej  palce  wyglądały  jak  ptasie  szpony 

wczepione w grzędę. 

Po długiej chwili ciężko westchnęła. 

– Przynosisz nam ofertę okupu? – spytała bardzo cicho. 

Zawstydził się. Musiał przyznać, że staruszka jest bystra. Oszacowała krój jego stroju 

i  domyśliła  się,  w  jaki  sposób  Brashen  zarabia  na  życie.  Uznała  go  za  pośrednika  Kennita. 

Upokorzyła go tym podejrzeniem, nie mógł wszakże mieć do niej żalu. 

background image

–  Nie  –  odparł  krótko.  –  Wiem  tylko  tyle,  ile  wam  powiedziałem.  Reszta  to  plotki. 

Obawiam się, że nie będzie oferty okupu. Piracki kapitan jest podobno bardzo bogaty i chce 

zatrzymać żywostatek. Nie wiem nic o losie ludzi, którzy płynęli „Vivacią”. Przykro mi. 

Zapadło  lodowate  milczenie.  Wiedział,  że  kilkoma  zdaniami  zabił  w  tych  kobietach 

nadzieję. Zapewne dotąd sądziły, że statek po prostu się spóźnia, że Kyle Haven lada chwila 

przybędzie  do  domu  z  pieniędzmi,  rodzina  spłaci  długi  i  odbuduje  dawną  fortunę.  Później 

pewnie  zaświtała  im  wiara,  że  zdobędą  fundusze  na  okup  za  statek.  Nie  pozostawił  im 

złudzeń.  Vestritki  z  pewnością  znienawidzą  doręczyciela  takich  wiadomości.  Czekał  na 

wybuch którejś z nich. 

Żadna się jednak nie rozpłakała. Nie krzyczały, nie oskarżały go o kłamstwo. Keffria 

ukryła jedynie twarz w dłoniach. 

– Wintrow – odezwała się bardzo cicho. – Mój synek. 

Ronica nagle się zestarzała, obwisły jej ramiona, zmarszczki na twarzy się pogłębiły. 

Po  omacku  obeszła  fotel,  usiadła  i  zapatrzyła  się  w  dal.  Brashen  poczuł  nagle  straszliwy 

ciężar odpowiedzialności. Czego się spodziewał? Przyszedł tu do Althei. Podświadomie żywił 

zapewne  nadzieję,  że  dziewczyna  rozgniewa  się  i  poprosi  go  jako  przyjaciela  o  pomoc  w 

uwolnieniu  żywostatku. Rzeczywistość okazała się znacznie  bardziej okrutna. Dobił  swoimi 

informacjami rodzinę, która niegdyś okazała mu tyle życzliwości. 

Usłyszał jakiś rumor. Do gabinetu weszła Althea, trzymając przed sobą rozczochraną 

Maltę, która usiłowała wyrwać się z jej uścisku. 

–  Keffrio!  Twój  bachor  znowu  podsłuchiwał.  Jestem  już  zmęczona  ciągłym 

szpiegowaniem tej dziewuchy. Po kim odziedziczyła paskudny charakterek? Na pewno nie po 

naszej rodzi... Brashenie, co tu robisz? Co się stało? – Althea puściła Maltę tak gwałtownie, 

że dziewczynka aż usiadła na podłodze. Wstał i w kilku szybkich zdaniach nakreślił sytuację. 

– „Vivacia” została przejęta przez piratów. Widziałem ją na redzie w pirackiej fortecy. 

Na jej maszcie powiewała bandera z Krukiem. Statkiem dowodzi teraz Kennit. Z pewnością o 

nim  słyszałaś.  Podobno  wyrzyna  całe  załogi  niewolniczych  statków,  które  doścignie.  Nie 

znam losu marynarzy... 

Nagle rozległ się głośny lament. Malta podbiegła do Brashena i wściekle rzuciła się na 

niego z pięściami. 

–  Nie,  to  nieprawda!  To  kłamstwo,  straszliwe  kłamstwo!  Ojciec  obiecał  wrócić  i 

wszystko naprawić! Gdy przybędzie do domu, znowu będziemy bogaci. Wyrzuci stąd Altheę 

i rozkaże wszystkim, by mnie dobrze traktowali! Kłamiesz, wstrętny wieprzu! To nieprawda, 

nieprawda! Mój ojciec na pewno żyje, musi żyć! 

background image

Brashen  schwycił  dziewczynkę  za  ręce,  ale  zdążyła  go  uderzyć.  Oczekiwał,  że  się 

podda, lecz natychmiast kopnęła go mocno w goleń. 

– Malto! Dosyć! – poleciła ostro Ronica. 

– Przestańcie, przestańcie! – krzyczała Keffria. – Złość nie rozwiąże naszej sytuacji. 

Althea  zareagowała  znacznie  bardziej  zdecydowanie.  Złapała  siostrzenicę  za  włosy  i 

zdecydowanym ruchem  szarpnęła. Malta  Wrzasnęła z  bólu. Brashen  bezzwłocznie puścił  jej 

ręce. Wtedy przyjaciółka zaszokowała go, biorąc szamoczącą się dziewczynkę w objęcia. 

– Przestań – wyszeptała ochryple. – Rozpacz niczego nie  naprawi. Nie  marnujmy  sił 

na  bezsensowną  walkę  między  sobą.  Mamy  teraz  wspólnego  wroga.  Trzeba  przemyśleć 

sytuację  i  skupić  się  na  uwolnieniu  statku  i  załogi.  Malto,  wiem,  że  nowiny  cię  przeraziły, 

lecz powinnyśmy mądrze działać razem, a nie wpadać w histerię. 

Dziewczynka  ucichła  nagle,  potem  zdecydowanie  odepchnęła  ciotkę.  Zatoczyła  się 

chwiejnie i rzuciła straszliwe oskarżenie: 

– Jesteś szczęśliwa, że do tego doszło. Wiem, że jesteś szczęśliwa! Nie obchodzi cię 

mój ojciec, nigdy cię  nie obchodził. Dbasz tylko o statek. Masz nadzieję, że ojciec nie żyje, 

wiem, że tak jest! Nienawidzisz mnie. Nie udawaj mojej przyjaciółki! 

–  Nie  jestem  twoją  przyjaciółką.  –  Althea  odgarnęła  z  czoła  rozczochrane  włosy.  – 

Zazwyczaj nawet cię nie lubię. Ale jestem twoją ciotką. Los uczynił nas rodziną, a teraz także 

sojusznikami.  Przestań  się  wściekać,  miotać  i  dąsać.  Spróbuj  się  skupić  na  problemie. 

Wszystkie  musimy  się  skoncentrować.  Musimy  odzyskać  nasz  rodzinny  statek  i  uratować 

członków załogi, którzy pozostali przy życiu. Tylko ta sprawa jest warta naszej energii. 

Malta zmierzyła ją podejrzliwym wzrokiem. 

– Próbujesz mnie oszukać. Chcesz tego statku dla siebie. 

–  Tak,  rzeczywiście  pragnę  dowodzić  żywostatkiem  –  przyznała  lekko  Althea.  – 

Jednak  mój  spór  z  Kyle'em  musi  poczekać  na  bezpieczny  powrót  „Vivacii”  do  naszego 

miasta.  Tylko  tego  pragniemy.  Kobiety  z  tej  rodziny  zazwyczaj  się  kłócą,  jednak  w  chwili 

obecnej konieczna jest zgoda. Przestań się zatem zachowywać jak rozhisteryzowana pannica 

z móżdżkiem kurczaka. Althea spojrzała na matkę, później na siostrę. 

– Żadna z nas nie może sobie teraz pozwolić na wybuchy. Mamy tylko jedno wyjście. 

Trzeba zebrać pieniądze na okup, zapewne sporą sumę. Szczerze mówiąc, w tym widzę naszą 

największą  szansę  na  odzyskanie  statku  i  załogi.  –  Potrząsnęła  głową.  –  Ten  sposób  jest 

najpraktyczniejszy. Jeśli  będziemy  miały szczęście, Kennit przyjmie pieniądze  i zwróci nam 

statek.  Tyle  że...  Brashen  ma  rację.  Słyszałam  o  tym  pirackim  kapitanie.  Jeśli  przejął 

„Vivacię”,  prawdopodobnie  zamierza  ją  zatrzymać.  W  takim  przypadku  możemy  się  tylko 

background image

modlić do Sa, by porywacz okazał się dość  mądry  i  zachował przy  życiu członków rodziny 

żywostatku  i  załogę.  W  przeciwnym  razie  „Vivacia”  oszaleje.  Jak  widzisz,  Malto,  mam 

własne powody, dla których pragnę, by twój ojciec i brat byli żywi i cali. 

Wypowiedziała to drwiące zdanie z bolesnym uśmiechem i przez zaciśnięte zęby. 

– Rada Kupców naszego  miasta – kontynuowała  ciszej – zbiera się  jutro wieczorem. 

Mają  wysłuchać  skargi  rodziny  Tenirów  na  taryfy  satrapy,  rozważyć  kwestię  obecności 

chalcedzkich  tak  zwanych  statków  patrolowych  i  sprzeciw  wobec  niewolnictwa  w  Mieście 

Wolnego Handlu. Obiecałam Gragowi, że przyjdę poprzeć mowę  jego ojca. Matko, Keffrio, 

powinnyście  również  się  udać  na  posiedzenie.  Pozyskajcie  do  naszej  sprawy  znajomych 

Pierwszych  Kupców.  Czas,  by  się  przebudzili  i  zobaczyli,  co  się  wokół  nich  dzieje.  Piraci 

coraz bardziej nam zagrażają, poczynają sobie śmielej... więc satrapa wykorzystał ich napaści 

jako  pretekst  do  zaproszenia  na  nasze  wody  Chalcedczyków.  We  właściwym  momencie 

zebrania  opowiemy  o  porwaniu  „Vivacii”  i  jeśli  nie  uda  nam  się  poruszyć  serc  wszystkich 

Kupców,  poprosimy  o  pomoc  przynajmniej  rodziny  z  żywostatkami.  Ten  problem  bez 

wątpienia  ich obejdzie. Ryzykując kolejny wybuch Malty dodam, że porwanie bezpośrednio 

się wiąże z kwestią niewolnictwa. Gdyby Kyle nie używał w ten karygodny sposób „Vivacii”, 

zapewne  nie  przytrafiłoby  jej  się  nic  złego.  Wiadomo  przecież,  że  Kennit  napada  na  statki 

niewolnicze.  Poza  tym  powtórzę  –  dodała  nieco  głośniej,  widząc,  iż  siostrzenica  chce  jej 

przerwać – że chalcedzkie galery stoją w naszym porcie właśnie z powodu działalności takich 

jak  on.  Gdyby  miasto  samo  odparło  piratów,  satrapa  Cosgo  by  zrozumiał,  że  nie 

potrzebujemy  jego  łodzi  patrolowych  i  nie  zamierzamy  na  nie  płacić.  –  Odwróciła  się  i 

wyjrzała przez okno. – Dzięki udanej akcji mieszkańcy naszej osady by odkryli, że Jamaillia 

czy rządzący w stolicy władcy w ogóle na nic nam się nie przydają. Od tej pory moglibyśmy 

sami o siebie dbać. – Wymówiła te słowa niemal szeptem, lecz w cichym pokoju zabrzmiały 

niezwykle wyraźnie. Głęboko westchnęła i opuściła ramiona. 

–  Jestem  głodna  –  oświadczyła,  raptownie  zmieniając  temat  i  nastrój.  –  Czyż  to  nie 

głupie?  Brashen  przyniósł  najgorszą  z  możliwych  wiadomość,  a  ja  czuję  głód,  ponieważ 

zbliża się pora kolacji. 

–  Niezależnie  od  tragicznych  wieści,  twoje  ciało  pragnie  żyć  dalej  –  oświadczyła 

Ronica  tonem  osoby  doświadczonej,  która  potrafi  znieść  wszystko.  Sztywnym  krokiem 

podeszła  do  wnuczki  i  wyciągnęła  do  niej  rękę.  –  Malto,  Althea  ma  rację.  Musimy  teraz 

działać wspólnie. Zapomnijmy o kłótniach. – Podniosła oczy i uśmiechnęła się do wszystkich 

ponuro.  –  Na  tchnienie  Sa,  zobaczcie,  jakiego  trzeba  nieszczęścia,  byśmy  się  zjednoczyły. 

Wstyd mi. – Wyciągnęła rękę do wnuczki. Dopiero po dłuższej chwili Malta ją uścisnęła. 

background image

–  Czy  Malta  i  babcia  nie  są  już  na  siebie  złe?  –  odezwał  się  w  drzwiach  zdziwiony 

dziecięcy głosik. 

Wszyscy spojrzeli na stojącego w progu chłopca. 

– Och, Seldenie! – zawołała Keffria z udręką. Chciała objąć synka, lecz się cofnął. 

– Mamo, nie jestem już dzieckiem! – krzyknął zakłopotany. Nagle spojrzał na gościa i 

przez chwilę z powagą go oceniał. W końcu zadarł główkę i oznajmił: – Wyglądasz jak pirat 

– zdecydował. 

– Tak wyglądam? – spytał Brashen, po czym przykucnął, uśmiechnął się i wyciągnął 

rękę.  –  Ale  nim  nie  jestem.  Jestem  uczciwym  marynarzem  z  Miasta  Wolnego  Handlu, 

któremu  ostatnio  trochę  brakuje  szczęścia.  –  Przez  moment  wierzył,  że  powiedział  prawdę. 

Prawie zapomniał o kawałeczku cindinowej  laski, którą zaledwie przed  minutą  mimowolnie 

wymacał na dnie kieszeni. 

  

background image

4. DECYZJE 

Althea  nie  odprowadziła  Brashena  do  drzwi,  lecz  uciekła  do  izby  pokojówki  na 

górnym piętrze. Nie zapaliła świateł w ciemnym pomieszczeniu i nie podchodziła zbyt blisko 

okna,  by  marynarz  jej  nie  dostrzegł,  gdyby  przypadkiem  popatrzył  za  siebie.  Poświata 

księżycowa  zmatowiła  jaskrawe  kolory  jego  stroju.  Szedł  powoli  i  kołysał  się  tak  mocno, 

jakby nadal stąpał po pokładzie, a nie kroczył alejką dla powozów. Nie odwrócił się. 

Dziewczyna  miała  szczęście,  że  weszła  do  gabinetu,  szamocząc  się  z  Maltą.  Dzięki 

temu  nikt  prawdopodobnie  nie  zauważył  rumieńców  na  jej  policzkach  ani  przyspieszonego 

oddechu.  Chyba  nawet  Brashen  nie  dostrzegł  nagłej  paniki,  jaka  ogarnęła  ją  na  jego  widok. 

Przerażone  spojrzenia  Keffrii  i  matki  sparaliżowały  ją  i  na  jedną  koszmarną  sekundę 

wyobraziła  sobie,  że  odwiedził  jej  rodzinę,  by  przyznać  się  do  wszystkiego  i  prosić  o  rękę 

kochanki...  Że  chciał  zmazać  jej  wstyd.  Kiedy  usłyszała  straszliwe  wieści,  wraz  z  rozpaczą 

poczuła ulgę, że nie musi się publicznie przyznawać do swoich postępków. 

Do  swoich  postępków!  Zaakceptowała  to  już  kilka  tygodni  temu.  Za  sprawą  Amber 

wiele zrozumiała. Przestała się oszukiwać bzdurnymi wymówkami, dotarło do niej wreszcie, 

że  za  niefortunny  romans  w  równym  stopniu  odpowiedzialni  są  oboje  –  ona  i  on.  Jeśli 

pragnęła  szanować  samą  siebie  i  traktować  jak  dorosłą  kobietę,  musiała  to  zaakceptować. 

Wcześniej  nie  chciała  ponosić  winy  za  swój  nieprzemyślany  postępek.  Gdyby  Brashen 

naprawdę ją zniewolił czy podstępem wciągnął do swego łoża, łatwiej usprawiedliwiłaby ból, 

który czuła od tamtej pory... Mogłaby się uważać za kobietę skrzywdzoną, uwiedzioną przez 

nieczułego marynarza. Jednakże... oboje nie pasowali do tych ról. 

Nie była w stanie spojrzeć mu w oczy dziś wieczorem, ale też nie potrafiła odwrócić 

od  niego  wzroku.  Tęskniła  za  nim.  Wiedziała,  że  lata  wspólnej  pracy  na  pokładzie  statku 

bardziej się  liczyły od ich przykrego rozstania. Wstrząsające  nowiny, które przyniósł, ciągle 

rozdzierały  jej  serce,  lecz  oczy  zdradzały  ją,  gdyż  wodziła  stale  po  jego  twarzy  i 

muskularnych  ramionach  poruszających  się  pod  jedwabną  koszulą.  W  kąciku  ust  Brashena 

odkryła  owrzodzenie  od  cindinu.  A  zatem  nadal  używał  narkotyku!  Zatrwożył  ją  jego 

korsarski ubiór. Na myśl, że Brashen został piratem, poczuła rozczarowanie, ale równocześnie 

oceniła,  że  taki  strój  pasuje  do  niego  znacznie  bardziej  niż  na  przykład  skromne  ubranie 

Pierwszego Kupca. Nie pochwalała jego wyborów, choć na jego widok serce biło jej szybciej. 

–  Och,  mój  kochany  –  rzuciła  desperacko  w  ciemność.  Popatrzyła  za  oddalającą  się 

postacią i potrząsnęła głową. Czuła żal, przede wszystkim żal. Żałowała, że pójściem do łóżka 

zniszczyła ich wspaniałą przyjaźń. Żałowała, że pozwoliła sobie na niestosowne zachowanie 

background image

właśnie  z  nim...  z  najmniej  odpowiednią  osobą.  Żałowała,  że  Brashen  porzucił  marzenia  i 

zawiódł  oczekiwania  jej  ojca.  Opłakiwała  jego  brak  rozsądku  i  słaby  charakter.  Tylko  tyle 

czuła. Żal. 

Zastanawiała  się,  dlaczego  wrócił  do  ich  miasta. Nie  przepłynął  chyba  tak ogromnej 

drogi  jedynie  w  celu  zawiadomienia  Vestritów  o  porwaniu  żywostatku?  Myśl  o  tym 

spotęgowała  ból w sercu  Althei. Odkąd  „Vivacię” przejął  Kyle,  i tak cierpiała z powodu jej 

utraty,  a  teraz  statek  znalazł  się  w  rękach  bezlitosnego  pirata.  Jak  odbiją  się  na  charakterze 

galionu te straszliwe doświadczenia? Cóż, nic nie mogła na nie poradzić. Uświadomiła sobie, 

że  jeśli  kiedykolwiek  odzyska  „Vivacię”,  nie  będzie  to  już  ten  sam  wesoły  i  śmiały 

żywostatek, który opuścił ponad rok temu rodzinny port. 

– Ja również  jestem  zupełnie kimś  innym,  niż  byłam wtedy – oświadczyła głośno w 

noc. – Podobnie jak Brashen. – Obserwowała marynarza, póki nie skryła go ciemność. 

 

* * * 

 

Północ  minęła,  zanim  dziewczynka  zdołała  się  wymknąć  z  domu.  Rodzina  zjadła 

niezbyt  wystawną  kolację  w  kuchni  (niczym  służący).  Kobietom  i  dziecku  towarzyszył 

Brashen.  Kiedy  Rache  wróciła  do  rezydencji  po  wolnym  dniu  spędzonym  w  mieście, 

Vestritowie wraz z gościem przenieśli się do gabinetu dziadka i tam kontynuowali dyskusję, 

włączając  do  niej  –  mimo  oburzenia  Malty  –  Seldena,  który  tylko  zadawał  głupie  pytania. 

Dociekliwość malca nie byłaby taka okropna, gdyby dorośli nie prześcigali się w udzielaniu 

zrozumiałych dla niego odpowiedzi. W dodatku wszyscy stale go zapewniali, że nie powinien 

się niczego bać.  Wreszcie chłopiec zasnął przy kominku, a  marynarz zaoferował się zanieść 

go do łóżka, na co matka dziewczynki na szczęście zezwoliła i mały robal się nie obudził. 

Malta  otuliła  się  szczelniej  płaszczem.  Noc  była  wprawdzie  ciepła,  lecz  ciemne 

okrycie  pomagało  się  dziewczynce  wtopić  w  mrok,  a  także  chroniło  przed  rosą.  Pantofle  i 

rąbek  nocnej  koszuli  zdążyła  już  przemoczyć.  Na  dworze  było  o  wiele  mroczniej,  niż  się 

spodziewała. Na szczęście wyłożona białym kamieniem alejka prowadząca do altanki odbijała 

księżycową poświatę. Malta spostrzegła, że ścieżka w wielu miejscach poprzerastała trawą, i 

czuła,  jak  mokre  brązowe  liście,  nie  zagrabione  od  jesieni,  przywierają  do  podeszew  jej 

pantofli. Starała się nie myśleć o ślimakach i dżdżownicach, które miażdżyła stopami. 

Nagle  usłyszała  szelest  w  krzakach  po  prawej  stronie.  Coś  przebiegło  leśnym 

podszyciem.  Przez  długą  chwilę  stała  jak  skamieniała.  Co  jakiś  czas  w  pobliżu  Miasta 

Wolnego  Handlu  widywano  wielkie  górskie  koty.  Podobno  porywały  młode  bydło,  a  nawet 

background image

dzieci. Dziewczynka zapragnęła natychmiast wrócić do domu, nakazała sobie jednak odwagę. 

Nie  wybierała  się  na  spotkanie  z  miłości  do  psikusów,  nie  testowała  także  swej  silnej  woli. 

Szła porozmawiać o pomocy dla ojca. 

Uznała  za  fałszywe  błaganie  ciotki  Althei  o  zjednoczenie  rodziny,  dzięki  czemu 

podobno  mogły  uratować  statek  i  ojca  Malty.  Nawet  babka  udawała  przyjaźń.  Malta  znała 

wszakże prawdę – one po prostu nie wierzyły, że może im w czymkolwiek pomóc. 

Podczas gdy  matka płakała w sypialni  i podgrzewała  wino  na ofiarę dla Sa, a ciotka 

Althea  i  Ronica  Vestrit  leżały  bezsennie  i  dumały,  skąd  wziąć  pieniądze,  Malta  zamierzała 

działać. Jedynie ona potrafiła skłonić obcych do pomocy. Postanowiła, że zrobi wszystko, aby 

bezpiecznie  sprowadzić  ojca  do  domu.  A  później  w  odpowiedni  sposób  poinformuje  go  o 

swoim poświęceniu. Kto powiedział, że kobiety nie mogą postępować odważnie i śmiało, gdy 

w grę wchodzi ukochany mężczyzna? Pokrzepiona tą myślą, ruszyła dalej ścieżką. 

Na  widok  niesamowitej  łuny  padającej  przez  obrośnięte  dziką  różą  kraty  altanki 

dziewczynka  poczuła  na  plecach  dreszcz.  Delikatne  żółte  światło  migotało  i  drgało.  Na 

sekundę zamarła, przypominając sobie opowieści o duchach z Deszczowych Ostępów. Na Sa, 

czy  Reyn  przypadkiem  nie  obserwował  jej  dzięki  swej  magii?  Na  pewno  uznałby  to  za 

zdradę.  Już  miała  się  odwrócić  i  uciec,  gdy  lekki  podmuch  wiatru  przyniósł  jej  woń 

roztopionego  wosku  i  jaśminowych  perfum,  których  używała  ostatnio  Delo.  Malta  wolno 

podeszła do dębu. W jego cieniu ledwie dostrzegła źródło łuny – żółtawe światełko lśniło w 

starej  altance  i  rozjarzało  liście  bluszczu.  A  zatem  Cerwin  czekał!  Zapalił  świecę,  aby 

ukochana łatwiej do niego trafiła. Serce w piersi Malty biło szaleńczo. Czuła się jak heroina 

romantycznej opowieści minstrela. Piękna młoda kobieta straszliwie skrzywdzona przez los i 

rodzinę. Załamana nowiną o porwaniu ojca, zamierzała się złożyć w ofierze. Cerwin przybył 

na wezwanie, pragnąc ją uratować przed poświęceniem, ponieważ szalał z miłości. Nie mógł 

postąpić  inaczej.  Malta  stała  przez  chwilę  w  księżycowej  poświacie  i  rozkoszowała  się 

dramatyzmem sytuacji. Zerknęła przez obrośnięte liśćmi wejście do altanki. Dostrzegła dwie 

postaci.  Odziana  w  płaszcz  Delo  siedziała  w  kącie,  Cerwin  chodził  tam  i  z  powrotem. 

Dostrzegła  puste  ręce  chłopca  i  zmarszczyła  brwi.  Cóż  za  głupiec!  Reyn  na  pewno 

przyniósłby  co  najmniej  kwiaty.  Hm,  może  prezent  Cerwina  był  malutki.  Może  chłopiec 

trzymał  go  w  kieszeni.  Porzuciła  smutne  myśli,  nie  chcąc  rozczarowaniem  zepsuć  pięknej 

chwili. 

Zatrzymała  się,  odrzuciła  kaptur  i  starannie  ułożyła  włosy  na  ramionach.  Przygryzła 

wargi, by dodać im czerwieni, po czym dostojnie wkroczyła do altanki. Przystanęła w cieniu, 

zwróciła twarz ku pieszczotliwemu światłu świecy i szeroko otworzyła oczy. 

background image

– Malto! – szepnął Cerwin przez zduszone ze wzruszenia gardło. Objął ją, lecz gdy się 

zaczęła  do  niego  tulić,  odstąpił  i  upadł  przed  nią  na  kolana.  Pochylił  głowę,  więc  widziała 

tylko jego ciemne loki. – Dziękuję, że przyszłaś. Kiedy minęła północ i czekałem, bałem się, 

że...  –  Łapczywie  chwytał  powietrze  i  dziewczynka  wystraszyła  się,  że  chłopiec  zaraz 

wybuchnie szlochem. – Bałem się, że nie mogę nawet mieć nadziei. 

–  Och,  Cerwinie!  –  westchnęła  ze  smutkiem.  Kątem  oka  dostrzegła,  że  Delo 

podchodzi do wejścia altanki i zerka na zewnątrz. Na moment poczuła irytację. Towarzystwo 

przyjaciółki  niszczyło  nastrój. Odpędziła tę  myśl  i powiedziała  sobie, że powinna po prostu 

zignorować obecność siostry Cerwina. Delo się nie liczy. No i na pewno ich nie zdradzi, jeśli 

nie chce się sama wpędzić w kłopoty. Malta położyła białe dłonie na głowie chłopca, który w 

tym momencie wstrzymał oddech. Odwróciła jego twarz ku sobie. – Jak mogłeś sądzić, że nie 

przyjdę?  –  spytała  cicho.  –  Niezależnie  od  ogromnego  smutku,  który  teraz  odczuwam, 

niezależnie od ryzyka... powinieneś był wiedzieć, że przyjdę. 

–  Odważyłem  się  mieć  nadzieję  –  przyznał.  Kiedy  podniósł  na  nią  oczy,  była 

zaszokowana. Bardzo przypominał  Brashena, a  jednak w żaden  sposób nie  mógł  się równać 

ze starszym bratem. Wcześniej Malta uważała go za męskiego i dojrzałego, teraz wydał jej się 

nieopierzonym dzieciakiem. Chłopak chwycił nagle jej dłonie, ośmielił się je ucałować. 

– Nie możesz tego robić – wymamrotała. – Wiesz, że przyobiecano mnie innemu. 

– Nigdy mu cię nie oddam. 

Potrząsnęła głową. 

– Niestety już na to za późno. Dziś wieczorem twój brat przyniósł nam nowiny, które 

każą  mi  przyjąć  oświadczyny  Reyna.  Nie  widzę  innego  wyjścia.  –  Odwróciła  wzrok  i 

zapatrzyła  się  szeroko  otwartymi  oczyma  w  nocny  ogród.  –  Muszę  wypełnić  swoje 

przeznaczenie. W moich rękach spoczywa życie ojca. 

Cerwin raptownie się zerwał z klęczek. 

– Co mówisz?! – krzyknął przejmująco. – Jakie nowiny? Mój brat je przyniósł? Życie 

twojego ojca... Nic nie pojmuję. 

Przez chwilę gardło Malty dławiły prawdziwe łzy. 

–  Piraci  przejęli  nasz  rodzinny  żywostatek.  Brashen  był  tak  uprzejmy,  że  nas  o  tym 

powiadomił. Boimy się, iż mój ojciec i brat zginęli, lecz jeśli żyją, jeśli istnieje jakaś szansa... 

Och, Cerwinie, musimy zdobyć pieniądze na wykup „Vivacii” i członków rodziny. Ale jak? 

Upokarza mnie myśl, że jesteś świadkiem naszych kłopotów. Kiedy rozejdzie się wiadomość 

o porwaniu, wierzyciele opadną nas niczym rekiny. – Podniosła ręce do twarzy. – Nie wiem, 

jak przeżyjemy, a przecież  musimy zdobyć dodatkowe fundusze  na okup. Mam tylko  jedno 

background image

wyjście. Muszę natychmiast wyjść za mąż za Kupca z Deszczowych Ostępów. Sama myśl o 

ślubie  sprawia  mi  potworny  ból,  ale  muszę...  Reyn  jest  człowiekiem  bogatym  i  hojnym.  Na 

pewno  pomoże  nam  sprowadzić  ojca  do  domu.  Jeśli  nam  się  uda,  nie  dbam  tak  bardzo  o... 

ślub.  –  Głos  jej  się  załamał  na  ostatnim  słowie  i  naprawdę  zachwiała  się  pod  jarzmem 

okrutnego losu. Młodzieniec przez chwilę trzymał ją w ramionach. 

– Moje biedne, dzielne kochanie. Sądzisz, że na to pozwolę? Że pozwolę ci pójść za 

mąż bez miłości, nawet dla dobra ojca? 

– Wybór nie należy do nas, Cerwinie – wyszeptała w jego pierś. 

–  Sama  się  zaoferuję  Reynowi.  Jest  majętny  i  potężny,  może  mi  pomóc.  Gdy 

nadejdzie czas... Niech  będzie, co  ma  być... Muszę się pogodzić z  losem. – Ukryła twarz w 

fałdach jego koszuli, jakby zawstydziły ją własne słowa. 

– Nigdy! – wykrzyknął. – Ten czas nigdy nie nadejdzie. Nie jestem tak bogaty jak ów 

mężczyzna z Deszczowych Ostępów, ale oddaję do twojej dyspozycji wszystko, co posiadam, 

i wszelkie przyszłe dobra. – Spojrzał jej w twarz. – Wątpiłaś, że mógłbym postąpić inaczej? 

Bezradnie wzruszyła ramionami. 

–  Szczerze  mówiąc,  nie  sądziłam,  że  możesz  mi  pomóc.  Głównym  Kupcem  waszej 

rodziny  nadal  pozostaje  twój  ojciec.  Biedny  Brashen  stanowi  dowód  na  to,  że  stary  Treli 

twardą  ręką  rządzi  swoim  domostwem.  Wiem,  co  ci  podpowiada  serce,  lecz  w 

rzeczywistości... – Potrząsnęła ze smutkiem głową. – Naprawdę niewiele możesz zrobić. 

–  Biedny  Brashen!  –  Prychnął  z  pogardą.  –  Mój  brat  sam  na  siebie  ściągnął 

nieszczęście. Nie żałuj go, Malto. Poza tym masz rację, nie zaprzeczam, jeszcze niezbyt dużo 

mogę... Nie mogę na przykład postawić do twojej dyspozycji całej fortuny Trellów, ale... 

–  A  czy  ja  o  to  proszę?  Och,  Cerwinie,  jakież  ty  masz  o  mnie  zdanie?  Uważasz,  że 

ryzykując dobre  imię, przychodzę do ciebie w  nocy  błagać o pieniądze? – Odwróciła się od 

niego impulsywnie. Poły jej płaszcza rozsunęły się, ukazując białą koszulę nocną, którą miała 

pod  spodem.  Usłyszała  szybkie  sapanie  Delo,  po  czym  przyjaciółka  przebiegła  altankę  i 

stanęła obok niej.  

– Jesteś rozebrana! Malto, jak mogłaś! 

Tak.  Jeśli  Cerwin  był  zbyt  tępy,  by  zauważyć  wcześniej  braki  w  jej  ubraniu,  teraz 

siostra mu je uświadomiła. Malta uniosła dumnie głowę. 

–  Niestety,  nie  miałam  wyboru.  Tylko  w  jeden  sposób  mogłam  się  wymknąć  na 

spotkanie  z  wami.  Nie  żałuję  swojej  decyzji.  Twój  brat  jest  dżentelmenem,  więc  potrafi 

zrozumieć  niedostatki  w  moim  stroju.  Delo,  chodzi  o  życie  mojego  ojca!  Sytuacja  nie  jest 

zwyczajna i trudno postępować według typowych zasad. – Błagalnie położyła ręce na sercu. 

background image

Kątem  oka  obserwowała  reakcję  chłopca.  Cerwin  patrzył  na  nią  z  przerażeniem  i 

uwielbieniem. Oczyma błądził po jej ciele, jakby potrafił przejrzeć przez płaszcz. 

– Delo – powiedział  szorstko – to przecież  nie  jest ważne. Nie  bądź dzieckiem  i  nie 

rób rabanu z powodu tej bzdury. Proszę, pozwól mi porozmawiać z Maltą na osobności. 

– Cerwinie! – zaprotestowała gwałtownie jego siostra. 

Nazwał ją dzieckiem, więc rozgniewał. Malta nie chciała, by przyjaciółka się złościła, 

ponieważ wtedy mogłaby za bardzo plotkować. Powoli wyciągnęła do niej rękę. 

– Wiem, że tylko próbujesz  mnie chronić, Delo, i kocham cię za to. Jestem wszakże 

pewna, że twój brat nigdy by mnie nie skrzywdził. – Spojrzała przyjaciółce w oczy. – Znam 

was dobrze. Jesteście ludźmi honoru. Nie boję się zostać z twoim bratem sama. 

– Och, Malto, tak wiele rozumiesz. – Ze lśniącymi od łez oczyma Delo wycofała się z 

altanki. 

Malta  zerknęła  na  Cerwina,  potem  chwyciła  fałdy  płaszcza  i  okryła  się  szczelniej, 

świadoma, że w ten sposób uwydatnia szczupłość swej kibici i krągłość bioder. Uśmiechnęła 

się nieśmiało, głęboko westchnęła. 

–  Wstyd  mi,  że  rozmawiam  z  tobą  tak  otwarcie,  jednak  zmuszają  mnie  do  tego 

niezwykłe okoliczności. Nie proszę cię o wszystko, co masz, ani o to, co zdobędziesz, chociaż 

przyjmę  z  wdzięcznością  każdy  dyskretny  i  szczery  dar.  Ważniejsze  jest  wsparcie  twojej 

rodziny dla  mojej. Jutro w nocy odbędzie się zebranie  Rady  Kupców. Będę  na  nim obecna. 

Proszę,  przyjdź  również.  Bardzo  byś  mi  pomógł,  namawiając  swego  ojca  do  uczestnictwa  i 

poparcia rodziny Vestritów. Utrata naszego żywostatku i  jego kapitana to dla  mojej rodziny 

tragedia,  lecz  sądzę,  że  napaść  piratów  obejdzie  wszystkich  Pierwszych  Kupców  z  naszego 

miasta.  Bezwzględni  bandyci  posunęli  się  do  porwania  żywostatku.  Wiadomo,  do  jakich 

jeszcze  czynów  są  zdolni?  Jeśli  nie  boją  się  więzić  Kupca  i  jego  syna,  któż  z  nas  może  się 

czuć  bezpieczny?  –  Malta  mówiła  z  coraz  większym  przejęciem.  Nagle  chwyciła  dłonie 

młodzieńca. – Gdyby twoja rodzina zjednoczyła się z moją w tej dramatycznej sytuacji, może 

babcia jeszcze raz by przemyślała zaloty Reyna. Może odkryłaby, że mogę liczyć na... lepszą 

partię. 

Serce  jej  łomotało.  Teraz  Cerwin  weźmie  ją  w  ramiona  i  pocałuje.  Koniec  niczym 

puenta piosenki minstrela. Malta czekała na muśnięcie warg chłopca i na dotyk jego rąk, które 

podniosą ją jak liść na wietrze... Przymknęła oczy. 

Młodzieniec upadł przed nią na kolana. 

background image

– Pójdę jutro na zebranie Rady Kupców. Porozmawiam też z ojcem i przekonam go, 

że  Trellowie  powinni  udzielić  poparcia  Vestritom.  –  Patrzył  na  nią  z  uwielbieniem.  – 

Zobaczysz, udowodnię tobie i twojej rodzinie, że jestem ciebie wart. 

Przez  długą  chwilę  zastanawiała  się  nad  właściwą  odpowiedzią.  Była  przecież  taka 

pewna, że Cerwin ją pocałuje. Nie zrobił tego. W którym momencie popełniła błąd? 

– Nigdy w ciebie nie wątpiłam – rzekła w końcu. 

Owładnęło nią straszliwe rozczarowanie. 

– Nie zawiodę twojego zaufania. – Młodzieniec powoli wstał. 

Liczyła  na  to,  że  może  jednak  obejmie  ją  nagle  i  namiętnie  pocałuje.  Ośmieliła  się 

spojrzeć mu prosto w twarz płonącymi z pożądania oczyma. Zwilżyła wargi. 

–  Do  jutra,  Malto  Haven  –  oświadczył  żarliwie.  –  Przekonasz  się,  że  dotrzymam 

danego ci słowa. 

Skłonił  się  uroczyście,  jakby  się  z  nią  żegnał  na  popołudniowej  herbatce,  po  czym 

odwrócił do siostry. 

– Chodź, Delo. Czas wracać do domu. 

Wielkimi krokami odszedł w noc. 

– Do widzenia, Malto – westchnęła Delo, po czym zamachała ręką. – Uproszę mamę, 

żeby i mnie pozwoliła pójść na zebranie Rady Kupców. Może uda nam się usiąść obok siebie. 

A  zatem  do  zobaczenia.  –  Odwróciła  się  i  pospiesznie  pobiegła,  wołając:  –  Cerwinie! 

Poczekaj na mnie! 

Dobre  kilka  minut  Malta  stała  w  bezruchu.  Nie  mogła  uwierzyć,  że  nic  się  nie 

zdarzyło.  Co  zrobiła  źle?  Nie  otrzymała  najmniejszego  podarku  potwierdzającego  jego 

przywiązanie,  żadnego  namiętnego  pocałunku.  Nawet  jej  nie  odprowadził  pod  dom...  Nagle 

zrozumiała  własną  pomyłkę.  Wina  nie  leżała  po  jej  stronie.  Zawinił  Cerwin.  Potrząsnęła 

głową w zadumie. Po prostu nie był jeszcze mężczyzną, nie dorósł do jej oczekiwań. 

Po ciemku ruszyła w powrotną drogę. Przez chwilę marszczyła czoło zamyślona, lecz 

szybko  sobie  zakazała  tej  wstrętnej  miny.  Nie  chciała  przecież  mieć  tylu  zmarszczek  co 

matka.  Wbrew  sobie  zaczęła  wspominać  Brashena.  Początkowo  był  dla  niej  bardzo 

nieuprzejmy,  później  jednak  –  gdy  zaproponowała  mu  kawę  i  trochę  z  nim  flirtowała  – 

wyraźnie reagował na jej wdzięki. Była przekonana, że gdyby to z nim się spotkała dzisiejszej 

nocy, na pewno by ją pocałował. Poczuła dreszcz. Właściwie... marynarz jej się nie podobał. 

Wyglądał zbyt pospolicie w tych pirackich jedwabiach i z długim wąsem. Pamiętała, że gdy 

otworzyła  mu  drzwi,  poczuła  niemiłą  woń  statku,  a  na  jego  rękach  dostrzegła  blizny  i 

zgrubienia. Nie, nie, nie czuła do niego pociągu. Choć musiała przyznać, że zaintrygowały ją 

background image

ukradkowe spojrzenia, jakimi obrzucał ciotkę. Brashen obserwował każdy ruch Althei niczym 

głodny kot polujący na ptaka. Althea ani razu nie spojrzała mu w oczy. Nawet kiedy zwracała 

się  wprost  do  niego,  znajdowała  wymówkę,  aby  patrzeć  przez  okno,  mieszać  herbatę  w 

filiżance  albo  oglądać  sobie  paznokcie.  W  pewnym  momencie  usiadła  na  podłodze  obok 

Seldena  i  wzięła  malca  za  rękę.  Chciała,  by  siostrzeniec  ochronił  ją  przez  pożądliwymi 

oczyma Brashena? 

Matka  i  babka dziewczynki  zapewne  niczego nie zauważyły, ale  Malta  była  bardziej 

spostrzegawcza.  I  ogromnie  pragnęła  się  dowiedzieć,  co  łączy  tych  dwoje.  Poza  tym 

ciekawiło ją, co musi uczynić kobieta, by mężczyzna patrzył na nią w ten sposób. Jej ciotka 

znała się na tych sprawach. Jakie słowa musiałaby Malta powiedzieć Cerwinowi, aby patrzył 

na  nią  tak  namiętnie?  Potrząsnęła  głową.  Nie,  nie  Cerwina  pragnęła.  Porównanie  go  ze 

starszym  bratem  otworzyło  jej  oczy.  Młodszy  z  Trellów  nadal  pozostawał  chłopcem.  Był 

nikim, słabą płotką, o której Malta powinna przestać myśleć. Nawet dotyk Reyna bardziej ją 

poruszał. W dodatku Reyn zawsze przynosił prezenty. 

Otworzyła kuchenne drzwi. Postanowiła, że dziś w nocy użyje puszki snów. 

 

* * * 

 

Brashen  wstał  od  stołu.  Zamówione  piwo  stało  nietknięte.  Wychodząc  z  tawerny, 

kątem oka dostrzegł, że ktoś już przysunął sobie jego kufel. Uśmiechnął się gorzko. Nie ma 

co! Przyjemny lokal wybrał sobie na nocne picie – wręcz idealnie pasował do kogoś, kto nie 

spodziewał się już od losu niczego dobrego. 

Tawerna  tonęła  w  mroku.  Marynarz  znajdował  się  w  najgorszej  dzielnicy  Miasta 

Wolnego  Handlu.  Trafił  do  jednej  z  nadbrzeżnych  spelunek,  które  dzieliły  ulicę  z 

magazynami,  burdelami  i  domami  noclegowymi.  Wiedział,  że  powinien  wrócić  na 

„Skoczka”.  Finney  z  pewnością  go  oczekuje.  Nie  miał  jednak  swemu  kapitanowi  nic  do 

powiedzenia  i  nagle  zdecydował,  że  prawdopodobnie  w  ogóle  do  niego  nie  wróci.  Nigdy! 

Pora jednoznacznie odciąć się od piractwa. Oczywiście, decyzja ta oznaczała koniec dostaw 

cindinu.  Spoczywająca  w  kieszeni  Brashena  resztka  laski  mogła  się  okazać  ostatnią. 

Przystanął  i  poszukał  jej  palcami.  Znalazł,  lecz  okazała  się  krótsza,  niż  zapamiętał.  Czyżby 

odłamał  już kawałeczek? Cóż, być  może. Bez  żalu wsunął sobie pozostałość do ust  i ruszył 

dalej mroczną ulicą. Ponad rok temu kroczył tym samym szlakiem z Altheą. Nie, nie, musi o 

niej zapomnieć. Tamta sytuacja już się nie powtórzy. Dziewczyna spacerowała teraz chętniej 

z Gragiem Tenirą. 

background image

A  zatem,  jeśli  nie  wróci  na  pokład  „Skoczka”,  dokąd  się  uda?  Rozejrzał  się.  Nogi 

same go niosły. Opuścił skąpo oświetlone miasto i podążył pustą plażą do miejsca, gdzie na 

piasku stał porzucony „Paragon”. Brashen uśmiechnął się szyderczo. Pewne sprawy nigdy się 

nie zmienią! Znowu był w rodzinnym mieście, niemal bez grosza przy duszy, i jednego miał 

tylko przyjaciela – nieszczęsny żywostatek. 

Pod  rozświetlonym  gwiazdami  niebem  fale  uderzały  o  brzeg.  Noc  była  piękna. 

Gdybyż tylko nie miał na głowie tylu problemów! 

Cindin  dodał  mu  wprawdzie  energii,  ale  niestety  nie  poprawił  humoru.  Właściwie 

tylko  przyprawiał  o  męczącą  bezsenność  i  niemądre  myśli.  Na  przykład...  Malta.  Jaką 

prowadziła  z  nim  gierkę,  na  brodę  Sa?!  Kpiła  sobie  z  niego,  a  może  chciała  go  do  czegoś 

skłonić? Czy jej zainteresowanie powinno mu pochlebiać? Ciągle nie wiedział, jak traktować 

dziewczynkę.  Była  jeszcze  dzieckiem  czy  już  kobietą?  Kiedy  wróciła  matka,  natychmiast 

przeobraziła  się  w  poważną  młodą  pannę  i  tylko  czasem  rzucała  jakieś  zjadliwe  uwagi; 

wygłaszała  je  wszakże  tak  niewinnym  głosikiem,  że  wydawały  się  przypadkowe.  I  choć 

zachowywała  się  bardzo  przyzwoicie,  co  rusz  czuł  na  sobie  jej  spojrzenie.  Na  pewno 

zauważyła, że stale zerkał na jej ciotkę. Była ewidentnie o nią zazdrosna. 

Wmawiał  sobie,  że  Althea  unikała  jego  wzroku  wyłącznie  ze  względu  na  obecność 

wścibskiej  dziewczynki.  Bez  wątpienia  nie  chciała,  by  siostrzenica  domyśliła  się,  że  coś 

między  nimi  dwojgiem  zaszło.  Zaraz  jednak  przyznał  się  przed  sobą  ponuro,  że  Althea  w 

żaden  sposób  nie  okazała  mu  zainteresowania.  Była  w  stosunku  do  niego  uprzejma,  tak  jak 

Keffria,  nic  więcej.  Jak  przystało  córkom  Ephrona  Vestrita,  potraktowały  gościa  grzecznie, 

mimo  iż  przyniósł  złe  wieści.  Raz  tylko  Althea  porzuciła  kurtuazyjną  pozę:  kiedy  Ronica 

zaproponowała mu nocleg. Keffria też go namawiała, jej siostra jednakże pozostała milcząca. 

Zrozumiał i wyszedł. 

Ach, ależ pięknie Althea wyglądała! Jej siostra także była atrakcyjna, a dziewczynka – 

wprost czarująca. Tyle że  Keffria  i Malta umiały podkreślać własną urodę. Nieco koloru na 

powiekach,  muśnięcie  pudru,  staranna  fryzura  i  doskonale  dobrany  strój...  Althea  natomiast 

weszła do gabinetu prosto z ulicy. Sandały  miała zakurzone, zaróżowione  słońcem policzki, 

lśniące  oczy.  Nosiła  niewyszukany  strój,  zapewniający  swobodę  ruchów.  Nawet  gdy 

szamotała  się  z  Maltą,  wyglądała  ślicznie.  Na  Brashenie  największe  wrażenie  wywarła  jej 

żywiołowość.  Althea  nie  była  już  przebranym  za  chłopca  majtkiem  ze  „Żniwiarza”  ani  też 

kapitańską córką, z którą przyjaźnił  się na  „Vivacii”. Teraz wyglądała  jak córka Pierwszego 

Kupca. 

I z tego właśnie względu była dla niego nieosiągalna. 

background image

Gdyby pozostał dziedzicem fortuny Trellów i miał pozycję Kupca... Gdyby posłuchał 

kapitana  Vestrita  i  oszczędził  trochę  pieniędzy...  Gdyby  Althea  odziedziczyła  żywostatek  i 

zatrzymała go na pokładzie  jako pierwszego oficera... Cóż, mógł  sobie gdybać,  lecz prawda 

była okrutna: nie miał szans ani na zdobycie dziewczyny, ani na powrót do ojcowskich łask. 

Musiał zrezygnować z marzeń o Althei. 

Ruszył dalej w noc. 

Wypluł  włókniste  resztki  cindinowej  laski.  Ciemny  kadłub  „Paragona”  zamajaczył 

przed  nim  na  tle  rozgwieżdżonego  nieba.  Brashen  wyczuł  aromat  palonego  drewna. 

Podchodząc  do  żywostatku,  zaczął  głośno  gwizdać.  Wiedział,  że  „Paragon”  nie  lubi 

niespodzianek. Podszedł pod sam dziób i zawołał jowialnie: 

– „Paragonie”! Nikt cię jeszcze nie spalił? 

– Kto idzie? – zatrzymał go zimny głos kogoś niewidocznego. 

– „Paragon”? – zmieszał się marynarz. 

–  Nie,  to  ja  jestem  „Paragon”  –  zażartował  statek,  po  czym  dorzucił:  –  Jeśli  się  nie 

mylę,  jesteś  Brashen.  –  Galion  dodał  do  kogoś  stojącego  z  boku:  –  Znam  tego  marynarza, 

Amber. Odłóż kij. 

Brashen wpatrzył się w mrok. Po chwili dostrzegł między sobą i żywostatkiem smukłą 

sylwetkę. Usłyszał łoskot twardego drewna upadającego na kamień. Domyślił się, że Amber 

rzuciła kij na skały. 

– Witaj – zagaił. 

– Witaj. 

–  Brashenie,  chciałbym  ci  przedstawić  moją  przyjaciółkę  Amber.  –  Chłopięcy  głos 

wydawał  się  bardzo  podekscytowany.  „Paragon”  wyraźnie  się  cieszył  ze  spotkania.  Był  w 

świetnym humorze. 

–  Amber,  to  jest  Brashen  Treli.  Znasz  go  trochę,  bo  musiałaś  po  nim  posprzątać, 

zanim się wprowadziłaś. 

– Wprowadziła się? – spytał Brashen ze zdziwieniem. 

– Tak, Amber mieszka tu teraz. Pewnie chcesz przenocować? Cóż, mam wiele kajut. 

Amber zajęła jedynie kwaterę kapitańską, a twoje rzeczy złożyła w ładowni. Amber, nie masz 

nic przeciwko towarzystwu Brashena, prawda? Zawsze przychodzi tu spać, kiedy mu brakuje 

pieniędzy. 

Milczała nieco dłużej, niż wypadało, po czym niespokojnie odparła: 

– Jesteś wolną  istotą, „Paragonie”. Nie  mogę decydować za ciebie. Sam wiesz, kogo 

przyjmujesz na pokład. 

background image

– Rzeczywiście! No cóż, skoro jestem wolną  istotą, dlaczego tak strasznie pragniesz 

mnie  kupić?  –  Teraz  drażnił  się  z  kobietą  niczym  nieco  złośliwy  młodzian,  którego  bawią 

własne dowcipy. Brashena nie śmieszyły. Co łączyło tę kobietę z galionem? 

– Nikt nie może kupić żywostatku, „Paragonie” – oświadczył łagodnie. – Żywostatek 

należy do rodziny Pierwszego Kupca. Nie potrafiłbyś pływać  bez krewnego na pokładzie. – 

Dodał ciszej: – Niedobrze, że tak dużo przebywasz sam. 

–  Nie  jestem  już  sam.  Już  nie!  –  zaprotestował  żywo  galion.  –  Amber  przychodzi 

prawie  co  noc  i  śpi  na  moim  pokładzie.  A  co  dziesięć  dni  robi  sobie  wolne  popołudnie  i 

spędza ze mną wiele godzin. Jeśli mnie kupi, nie będziemy żeglować. Po prostu ustawi mnie 

prosto, stworzy na moim pokładzie klifowy ogród i... 

– „Paragonie”! – upomniał go surowo Brashen. – Należysz do Ludlucków. Nie mogą 

cię sprzedać, Amber zaś nie może cię kupić. Nie jesteś też wielką donicą i nikt nie będzie cię 

dekorował pnączami. Tylko ktoś okrutny może ci wmawiać takie rzeczy. 

W  tym  momencie  Amber  wstała  i  podeszła  do  marynarza  wyprostowana  niczym 

prowokujący do walki mężczyzna. 

– Jeśli masz rację, Ludluckowie są okrutni. Zostawili tutaj „Paragona” na tyle lat, by 

dumał i gnił. Poza tym... Nie wiesz, że czasy się zmieniły? Być może, niedługo Nowi Kupcy 

wykupią  całe  Miasto  Wolnego  Handlu,  więc  rodzina  naszego  żywostatku  naprawdę  się 

zastanawia  nad  przyjęciem  ich  oferty.  A  wiesz,  co  ci  ludzie  chcą  zrobić  z  „Paragonem”?  Z 

pewnością  nie  zmienią  go  w  „wielką  donicę”,  o nie!  Porąbią  go  na  kawałki  i  sprzedadzą  w 

postaci kolekcji osobliwych ozdóbek. 

Brashen osłupiał. 

– To niemożliwe! Wszyscy Kupcy zbuntują się przeciwko Ludluckom. 

–  Zbyt  długo  przebywałeś  z  dala  od  rodzinnego  miasta,  Brashenie  Treli.  –  Amber 

kopnęła piasek czubkiem buta. Znad gasnących węgli ogniska wzleciały iskry. Schyliła się  i 

po  chwili  ponownie  rozkwitły  maleńkie  płomienie.  Marynarz  obserwował  w  milczeniu,  jak 

Amber dokłada do ognia gałązki, a potem większe drwa. – Usiądź. Źle zaczęliśmy. Szczerze 

mówiąc, spodziewałam się twojego powrotu do miasta. Miałam nawet nadzieję, że ty i Althea 

mi  pomożecie.  Na  razie  dziewczyna  z  niechęcią  potwierdziła,  że  mój  wykup  „Paragona” 

byłby dla niego najlepszym wyjściem. Gdybyś  i ty  mnie poparł,  moglibyśmy pójść we troje 

do Ludlucków i próbować ich przekonać. – Podniosła oczy. – Chcesz filiżankę herbaty? 

Przysiadł na wyrzuconej przez wodę kłodzie. 

– Trudno mi uwierzyć, że Althea mogłaby poprzeć sprzedaż żywostatku. 

background image

–  Wyjaśniłam  jej  wszystkie  fakty,  a  ona  przyznała  mi  rację.  –  Amber  popatrzyła 

znacząco  na  „Paragona”.  Nie  chciała  omawiać  szczegółów  przy  galionie.  Brashen  nie 

naciskał. Żywostatek był w wesołym nastroju, a ponieważ bywał kłótliwy, rzeczywiście lepiej 

go  nie  prowokować.  –  Widzę  –  podjęła  Amber  –  że  „Paragon”  cieszy  się  z  twojej  wizyty  i 

pragnie poznać twoje przygody. Kiedy wróciłeś do miasta? 

–  Zakotwiczyliśmy  dzisiaj  –  odparł.  Po  jego  słowach  zapadło  milczenie.  Marynarza 

uderzyła  niezwykłość  sytuacji.  Amber  zachowywała  się  jak  matrona  z  Miasta  Wolnego 

Handlu, która zabawia gościa podczas wydanej przez siebie herbatki. 

– A długo zostaniesz? 

– Nie wiem. Wróciłem, by opowiedzieć Althei o „Vivacii”. Widziałem żywostatek w 

pewnym porcie. Porwali go piraci. Nie wiem, czy Kyle Haven i Wintrow żyją. Nie wiem, czy 

przeżył  ktokolwiek  z  załogi...  –  Wyrzucił  z  siebie  całą  opowieść,  zanim  zdążył  się 

zastanowić. 

– Althea wie o tym? – spytała Amber ze szczerą troską w głosie. – I jak zareagowała? 

– Oczywiście się przeraziła. Jutro idzie na posiedzenie Rady Miasta Wolnego Handlu 

szukać  pomocy  u  Kupców.  Pragnie  odzyskać  statek.  Najgorzej,  że  piracki  kapitan  Kennit 

może odmówić okupu, ponieważ chyba chce zatrzymać żywostatek dla siebie. Jeśli Wintrow i 

Kyle nadal żyją, zapewne będzie musiał zostawić ich na pokładzie, by „Vivacia” nie popadła 

w szaleństwo... 

–  Piraci!  –  przerwał  mu  „Paragon”  z  paniką  w  głosie.  –  Dużo  wiem  o  piratach. 

Zabijają  wszystkich  na  pokładzie.  Krew  mordowanych  wsącza  się  wtedy  w  deski,  a 

czarodrzew  nabrzmiewa  ich  cierpieniem.  Potem  rąbią  twoją  twarz, otwierają  zawór  denny  i 

idziesz pod wodę. Tyle że żywostatki nie toną, więc żyjesz dalej! Niestety! – Galion zadrżał i 

umilkł.  Brashen  i  Amber  wstali  i  wyciągnęli  ręce  ku  statkowi.  –  Nie  dotykajcie  mnie!  – 

krzyknął.  –  Odejdźcie  ode  mnie!  Jesteście  jak  łażące  po  gnoju  szczury!  Nie  macie  dusz! 

Żadne  stworzenie  z  duszą  nie  jest  zdolne  zadawać  okrucieństw,  które  musiałem  od  was 

znieść! – Kiwał głową z boku na bok, wielkie dłonie zacisnął w pięści i machał nimi na ślepo, 

jakby  się  przed  kimś  bronił.  –  Zabierzcie  ode  mnie  wasze  wspomnienia,  nie  chcę  ich.  Nie 

chcę  waszych  żywotów.  Zatapiacie  mnie!  Próbujecie  zmusić  mnie  do  zapomnienia.  Mam 

zapomnieć, kim jestem... kim byłem. Nigdy tego nie zapomnę! – Nagle zaczął się śmiać jak 

szalony. Potem wyrzucił z siebie stek szyderczych przekleństw. 

–  On  nie  mówi  do  nas  –  oświadczyła  cicho  Amber.  Wzięła  Brashena  pod  ramię  i 

odprowadziła od statku. Szli ciemną plażą, towarzyszyły im plugawe przekleństwa i wściekłe 

pomstowanie „Paragona”. Kiedy światło ognia przestało rozjaśniać ich twarze, rzemieślniczka 

background image

zatrzymała  się,  obróciła  do  marynarza  i  powiedziała  cicho:  –  Galion  ma  wyjątkowo  dobry 

słuch.  –  Zerknęła  za  siebie.  –  Podczas  takich  wybuchów  najlepiej  zostawić  go  samego.  Im 

usilniej starasz się przemówić mu do rozsądku, tym bardziej jego gniew rośnie. – Bezradnie 

wzruszyła ramionami. – Sam się uspokoi. 

– Wiem o tym. 

–  Sądzę,  że  dobrze  go  rozumiesz.  „Paragon”  nie  może  nawet  uciec  przed 

rzeczywistością w sen. Ostatnio prawie codziennie nachodzą go ataki wściekłości. Próbuję go 

niczym  nie  denerwować,  ale  nie  jest  głupi.  Zdaje  sobie  sprawę  z  zagrożenia,  a  w  razie 

niebezpieczeństwa nie będzie się w stanie obronić. Musisz nam pomóc. 

–  Nic  nie  mogę  zrobić.  Jeśli  galion  albo  Althea  Vestrit  powiedzieli  ci,  że  mam  na 

cokolwiek wpływ, nie wierz w to. Prawda jest zupełnie inna. Przyzwoici mieszkańcy Miasta 

Wolnego  Handlu  zareagują  słusznym  gniewem  na  każde  moje  stwierdzenie  i  przeciwstawią 

się każdej mojej prośbie. Sprawa, którą poprę, skazana będzie na klęskę. Jestem takim samym 

wyrzutkiem jak „Paragon”. Lepiej załatwiaj swoje interesy beze mnie. – Potrząsnął głową. – 

Zresztą i tak nie wróżę ci sukcesu. 

– Czyli powinnam się teraz poddać? – spytała spokojnie. – Pozwolić popaść statkowi 

w  szaleństwo.  Niech  czeka,  aż  Nowi  Kupcy  zabiorą  go  gdzieś  daleko  i  porąbią  na  kawałki. 

Gdy zginie, czy będziemy potrafili sobie spojrzeć w oczy? Co sobie wówczas powiemy? Że 

nic  nie  mogliśmy  zrobić?  Że  nie  wierzyliśmy,  iż  do  tego  dojdzie?  Czy  poczujemy  się 

niewinni? 

–  Nie  zrobiłem  nic  złego,  nawet  niczego  złego  nie  zamyślałem.  Nie  ponoszę  za  nic 

winy! 

–  Wiele  okropności  zdarza  się  na  tym  świecie  na  oczach  przyzwoitych  ludzi,  którzy 

stoją bezczynnie i nie robią nic złego. Nie wystarczy się odżegnywać od złych intencji, Treli. 

Ludzie powinni starać się postępować właściwie, nawet gdy ich działania mogą nie przynieść 

powodzenia.  

– Nawet gdy sama próba jest głupotą? – spytał z brutalnym sarkazmem. 

– Szczególnie wtedy – odparła stanowczo. – Tak już jest, Treli. Całe życie walczymy 

z  bezdusznością  świata.  Rzucamy  się  w  walkę  o  dobro  i  nie  pytamy  o  koszta.  Takie 

postępowanie jest miarą człowieczeństwa. 

– Jakie postępowanie? – zapytał, wyraźnie rozzłoszczony. – Dać się zabić? Tylko po 

to, by zostać bohaterem? 

– Może i tak. Ważne są metody. Sposób, w jaki zostajesz bohaterem. – Zadarła głowę 

i przez chwilę patrzyła mu w twarz. – Nie mów mi, że nigdy nie chciałeś nim zostać. 

background image

– Nigdy nie chciałem – oświadczył z pełnym przekonaniem. 

Rozsierdzony  „Paragon” ciągle przeklinał. Mówił coś chaotycznie  jak pijak. Brashen 

odwrócił  głowę  i  spojrzał  na  galion.  Na  porąbanym  obliczu  tańczyła  żółta  łuna  od  ogniska. 

Czego  Amber  oczekiwała?  Nie  mógł  pomóc  ani  statkowi,  ani  komukolwiek  innemu.  – 

Zawsze pragnąłem jedynie żyć po swojemu. I, cholera, udało mi się! 

Roześmiała się cicho. 

–  Bo  stale  się  ze  wszystkiego  wycofujesz,  od  wszystkiego  odwracasz  i  wszystkiego 

unikasz. Całe życie uciekasz. Och, Treli, Treli. Przejrzyj wreszcie na oczy. Jaki sens ma twoje 

durne  życie?  Popatrz,  co  ze  sobą  zrobiłeś?  Bierne  czekanie  na  cud  nie  ma  najmniejszego 

sensu.  Weź  los  w  swoje  ręce.  Po  prostu  żyj!  –  Zadumała  się.  –  Za  odważnego  uważa  się 

człowieka,  który  śmiało  stawia  czoło  śmierci.  Łatwo  jest  umrzeć.  Wystarczy  wstrzymać 

oddech na tyle długo, by się udusić. Dla mnie oznaką prawdziwego męstwa jest umiejętność 

życia. Nie cofać się przed życiem i dzielnie się zmagać z przeciwnościami. Nie mam na myśli 

sytuacji,  kiedy  podążasz  właściwą,  choć  trudną  ścieżką,  wiedząc,  że  na  jej  końcu  czeka  cię 

sława  i  chwała.  Mówię  o  codziennym  znoszeniu  nudy  i  bylejakości...  –  Podniosła  oczy  i 

twardo popatrzyła na mężczyznę. – Myślę, że potrafisz tak żyć, Treli. 

– Przestań mnie tak nazywać! – syknął. 

Amber gwałtownie złapała go za rękę. 

–  Dobrze,  ale  ty  przestań  się  uważać  jedynie  za  wydziedziczonego  potomka  swego 

ojca.  Nie  wyrosłeś  na  syna,  jakiego  pragnął.  No  i  co  z  tego?  Czy  to  ma  ci  zrujnować  całe 

życie?  Nie  jesteś  ideałem,  to  prawda,  ale  nikt  nim  nie  jest.  Nie  wykorzystuj  każdego  błędu 

jako wymówki, by odmawiać innym pomocy.  

Wyrwał rękę z jej uścisku. 

– Jakim prawem czynisz mi wyrzuty? Skąd w ogóle to wszystko wiesz? 

A  zatem  Althea  rozmawiała  o  nim  z  Amber.  Jak  dużo  powiedziała?  Spojrzał  jej  w 

twarz  i  zrozumiał,  że  zwierzyła  się  z  najdrobniejszych  szczegółów.  Odszedł  szybkim 

krokiem. 

– Brashenie! – przywoływała go cicho, lecz natarczywie. Nie zatrzymał się. 

– Dokąd pójdziesz, Treli? – krzyknęła ochryple  w  mrok. – Dokąd zmierza człowiek, 

który pragnie uciec przed samym sobą? 

Nie potrafił jej odpowiedzieć. Nie miał pojęcia. 

* * * 

Pantofle  były  zupełnie  zniszczone  od  rosy.  Malta  cisnęła  je  w  kąt  szafy  i  włożyła 

gruby  szlafrok.  Po  nocnej  schadzce  trzęsło  ją  z  zimna.  Zdjęła  z  półki  puszkę  snów. 

background image

Torebeczkę 

szarym 

proszkiem 

ukryła 

wewnątrz 

wielkiej 

torby 

ziołami 

przeciwmigrenowymi.  Wyłowiła  paczuszkę  i  strzepnęła  z  niej  okruszki  ziół.  Gdy 

rozwiązywała  rzemyki,  jej  ciałem  wstrząsnął  dreszcz  podniecenia.  Przechyliła  torebkę  nad 

puszką snów i wsypała do niej proszek. W powietrze uniosły się błyszczące drobinki sennego 

pyłu. Kichnęła i pospiesznie zamknęła pokrywkę. W gardle czuła dziwne odrętwienie i ciepło. 

–  Trzeba  dobrze  potrząsnąć  puszką  i  poczekać  chwilę,  a  później  otworzyć  ją  przy 

łóżku – powtórzyła siebie na glos instrukcję. 

Ruszyła ku posłaniu, potrząsając puszką. Odrzuciła pościel, otwartą puszkę postawiła 

na nocnej szafce. Zdmuchnęła świecę i położyła głowę na poduszce. Zamknęła oczy. 

Czekała i czekała. 

Była podenerwowana, nie mogła zasnąć. Starała się nie otwierać oczu i skupić myśli 

na  Reynie.  Uznała,  że  jest  znacznie  atrakcyjniejszy  od  Cerwina.  Młody  Treli  straszliwie  ją 

rozczarował.  Gdy  wziął  ją  w  ramiona  –  podczas  jednego  potajemnego  uścisku  –  w 

porównaniu  z  mocno  zbudowanym  Reynem  wydał  jej  się  wątły.  Przemyślała  jeszcze  raz 

szczegóły schadzki. Reyn na pewno nie przegapiłby szansy skradzenia jej całusa. Na tę myśl 

serce dziewczynki zabiło szybciej. 

Zalotnik z Deszczowych Ostępów wywoływał w niej burzę sprzecznych emocji. Czuła 

się  ważna  dzięki  jego  podarkom.  Pociągało  ją  również  bogactwo  Reyna,  szczególnie  po 

ostatnim  roku  nędzy.  Czasami  zapominała  o  jego  przesłoniętej  twarzy  i  skrytych  w 

rękawiczkach  dłoniach.  Te  szczegóły  czyniły  zalotnika  jedynie  tajemniczym.  Patrząc  na 

niego, mogła sobie wyobrażać niezwykle przystojnego młodzieńca. Podczas tańca (a tańczył z 

ogromnym  wdziękiem  i  świetnie  znał  kroki)  wyczuwała  zarówno  jego  siłę,  jak  i  zwinność. 

Wolała nie myśleć, że pod welonem skrywa się pokryte brodawkami, zniekształcone oblicze. 

Im  dłużej  się  wszakże  nie  widzieli,  tym  częściej  Maltę  dopadały  wątpliwości. 

Zauważyła, że przyjaciółki jej współczują. Wszystkie co do jednej sugerowały, że Reyn jest 

potworem. Podejrzewała, że po prostu zazdroszczą  jej podarków i troski,  jaką  jej okazywał. 

Może  z  czystej  zawiści  wręcz  życzyły  jej,  by  okazał  się  brzydki.  Och,  naprawdę  nie 

wiedziała, w co wierzy... 

Nadal  nie  spała.  Zmarnowała  senny  proszek.  Nic  już  się  nie  zdarzy!  Rzucała  się  na 

łóżku. Ogromnie chciała, by wrócił ojciec. Wtedy na pewno wszystko byłoby jak dawniej. 

* * * 

– Chcę wyjść. Dlaczego mi nie pomożesz? 

– Nie mogę. Proszę, zrozum, naprawdę nie mogę i przestań mnie o to błagać. 

Uwięziona smoczyca traktowała go z pogardą. 

background image

– Nie chcesz. Mógłbyś, ale nie chcesz. Potrzebuję jedynie światła. Otwórz okiennice i 

wpuść trochę słońca, a poradzę sobie sama. 

–  Tłumaczyłem  ci  już,  że  leżysz  w  podziemnej  komnacie.  Kiedyś  pewnie  były  tu 

wielkie  okna  z  okiennicami,  lecz  teraz  budowlę  zasypała  ziemia.  Nad  tobą  wznosi  się 

zalesione wzgórze. 

– Gdybyś był prawdziwym przyjacielem, za jakiego się podajesz, wykopałbyś mnie  i 

uwolnił. Musisz mnie uwolnić. Dla mojego dobra i dla dobra całego mojego gatunku. 

Reyn  obrócił  się  na  łóżku,  zrzucając  pościel.  Czuł,  że  nie  śpi,  lecz  nie  był  też 

całkowicie  przytomny.  Męczarnie  spowodowane  smoczą  wizją  towarzyszyły  mu  ostatnio 

prawie  każdej  nocy.  Smoczyca  patrzyła  na  niego,  w  niego  i  przez  niego  ogromnymi 

miedzianymi  oczyma  rozmiaru  kół  u  wozu.  W  wielkich,  nieco  eliptycznych  źrenicach 

wirowały  wszystkie  kolory  tęczy.  Nie  mógł  odwrócić  od  nich  wzroku,  nie  mógł  też  się 

obudzić. Smoczyca była uwięziona w czarodrzewowym kokonie, Reyn – uwięziony w niej. 

 –  Nie  rozumiesz  –  jęknął  we  śnie.  –  Okiennice  są  całkowicie  zagrzebane,  podobnie 

jak sufit. Słońce nigdy już nie oświetli tej komnaty. 

– W takim razie otwórz wielkie drzwi i wyciągnij mnie stąd. Jeśli trzeba, użyj rolek i 

zaprzęgów konnych. Zabierz mnie na powietrze, nieważne jak! Po prostu wyprowadź mnie na 

słońce! 

Niczego nie rozumiała. 

– Nie potrafię tego zrobić. Sam nie podołam, bo jesteś gigantyczna i ciężka, a nikt nie 

zechce  mi pomóc. Zresztą nawet gdybym zebrał  wielu robotników  i zdobył zaprzęgi konne, 

też by mi się nie udało. Tych drzwi nie można otworzyć. Nikt nawet nie wie, w jaki sposób je 

kiedyś  otwierano.  Powtarzam  ci,  znajdujesz  się  głęboko  pod  ziemią.  Mnóstwo  ludzi 

musiałoby miesiącami odgarniać tony błota, zanim dotarlibyśmy do drzwi. A pamiętaj, że nie 

potrafimy  ich otworzyć. Ściany konstrukcji  są popękane  i  ledwo stoją. Jeśli ruszymy  drzwi, 

budowla się zawali. 

–  Nie  dbam  o  to!  Wykorzystaj  szansę,  spróbuj  otworzyć  drzwi.  Może  gdy  się 

zastanowię,  przypomnę  sobie  sposób  ich  otwarcia.  –  Zaczęła  go  kusić:  –  Opowiem  ci  o 

wszystkich sekretach pogrzebanego miasta. Musisz jedynie otworzyć drzwi. 

– Nie. Utopiłabyś  mnie we wspomnieniach, a to nie  byłoby dobre ani dla ciebie, ani 

dla mnie. Oszalałbym, jak wielu przede mną. 

– Otwórz drzwi siłą. Na pewno ustąpią pod toporami i młotkami. W najgorszym razie 

niech runą na mnie. Jeśli zginę, w pewnym sensie też będę wolna. Dlaczego nie chcesz mnie 

uwolnić, Reynie? Gdybyś naprawdę był moim przyjacielem, uwolniłbyś mnie. 

background image

Te słowa go raniły. 

– Jestem twoim przyjacielem. Wierz mi, pragnę cię uwolnić, ale nie mogę tego zrobić 

sam.  Najpierw  muszę  pozyskać  innych  do  twojej  sprawy.  Wspólnie  znajdziemy  sposób. 

Błagam, bądź cierpliwa. 

–  Głód  nie  zna  cierpliwości.  Szaleństwo  również.  Są  nieubłagane.  Reynie,  Reynie, 

dlaczego jesteś okrutny? Zabijasz cały mój gatunek. Wypuść mnie, wypuść! 

– Nie mogę! – ryknął. Otworzył oczy i usiadł na łóżku. Oddychał ciężko jak zapaśnik 

po walce. Przepocona pościel lepiła się do niego, wiążąc niczym całun. Wyplątał się z niej i 

wstał  nagi.  Przesunął  palcami  przez  spocone  włosy,  stawiając  je  na  sztorc,  by  szybciej 

wyschły. Podszedł do okna.  

Domy  osady  Trehaug  w  Deszczowych  Ostępach  wisiały  na  drzewach  rosnących 

wzdłuż brzegów Rzeki Deszczowej. Po jednej stronie domu Reyna pędziła rzeka, po drugiej, 

za  lasem  ciągnęło  się  stare  miasto.  W  ruinach  nadal  paliło  się  kilka  świateł.  Roboty 

wykopaliskowe  nigdy  nie  ustawały.  Ludzie  pracujący  w  najgłębszych  komnatach  i  tak  nie 

wiedzieli, czy jest dzień, czy noc. Pod wzgórzem panowała wieczna ciemność. Taka sama jak 

wewnątrz czarodrzewowej trumny w Komnacie Koronowanego Koguta. 

Reyn ponownie rozważył, czy nie opowiedzieć matce o koszmarach, i po raz kolejny 

zrezygnował.  Potrafił  przewidzieć  jej  reakcję.  Natychmiast  rozkazałaby  pociąć  ostatnią 

czarodrzewową kłodę. Robotnicy wyrzuciliby na zimną podłogę miękkie ciało spoczywające 

wewnątrz kłody, a z reszty zrobiliby deski i zbudowali statek. Czarodrzew okazał się jedynym 

materiałem  odpornym  na  wodę  ich  rzeki.  Nawet  drzewa  i  krzewy  rosnące  na  brzegach 

umierały krótko po zalaniu ich przez trujący kwas. Rzeka Deszczowa niszczyła każdą roślinę. 

Srebrne  ptaki,  które  żywiły  się  na  płyciznach,  miały  na  nogach  owrzodzenia.  Mieszkańcy 

Deszczowych Ostępów już dawno temu odkryli, że jedyną ochronę przed mleczną wodą rzeki 

stanowi czarodrzew. A rodzina Khuphrusów posiadała ostatnią i największą kłodę! 

Gdyby  tylko  Reyn  znalazł  sposób  wydobycia  jej  na  światło  słoneczne!  Ciekawe,  co 

wynurzyłoby  się  ze  środka.  Prawdopodobnie  kłoda  była  mocno  uszkodzona...  Jeden  z 

nadgniłych  starych  gobelinów  prezentował  proces  wykluwania  się  nieporadnego  białego 

stworzenia,  które  podnosiło  głowę  z  rozmokłych  szczątków  czarodrzewu.  Maleńki  smok 

trzymał w paszczy kawałki drewna, jakby pożerał resztki swego więzienia. Oczy miał dzikie, 

lecz  w  dziwny  sposób  przypominały  ludzkie;  Reyn  dostrzegał  w  nich  strach  lub  głęboki 

szacunek.  Czasami  gobelin  uświadamiał  mu,  jak  szalone  ma  pragnienia.  Po  co ryzykować  i 

uwalniać tak przerażającą istotę? 

background image

Jednakże  smoczyca  była  ostatnią  przedstawicielką  swego  gatunku.  Była  ostatnim 

prawdziwym smokiem! 

Wrócił  do  łóżka.  Położył  się,  chcąc  odpocząć,  lecz  nie  zasnąć.  Odczuwał  znużenie, 

wiedział  jednak,  że  jeśli  uśnie,  sen  o  smoku  znów  nim  zawładnie.  Zaczął  myśleć  o  Malcie. 

Była cudowna, energiczna i świeża, a jej upór świadczył o nieuświadamianej sile ducha. Reyn 

wiedział, że rodzina miała o Malcie nie najlepsze zdanie. Nie bez powodu. Dziewczynka była 

kapryśna,  samolubna  i  bardzo rozpieszczona.  Wyrośnie  na dzielną kobietę. Takie  jak ona w 

razie niebezpieczeństwa potrafią się zawzięcie bronić, całkowicie skupiają się na jednym celu 

i zwykle zdobywają wszystko, czego zapragną. Gdyby tylko umiał zdobyć jej lojalność, Malta 

stałaby  się  ideałem.  Byłaby  taka  jak  jego  matka  i  nawet  po  śmierci  Reyna  chroniłaby  ich 

dzieci,  zapewniała  im  życie  w  dostatku  i  zdrowiu.  Ludzie  mawialiby,  że  –  gdy  chodzi  o 

rodzinę  –  jego  żona  potrafi  być  bezlitosna  i  amoralna,  lecz  wypowiadaliby  te  słowa  z 

zazdrością. 

Gdybyż  tylko  potrafił  zdobyć  Maltę!  Niestety,  istniały  przeszkody,  i  to  poważne. 

Kiedy opuszczał Miasto Wolnego Handlu, był pewny swego. A jednak dziewczynka nie użyła 

puszki snów, by się z nim skontaktować. Od ostatniego spotkania otrzymał jeden krótki liścik 

i tyle. Zamknął oczy. Natychmiast zapadł w nieprzyjemny sen. 

– Reynie, Reynie, musisz mi pomóc. 

– Nie mogę – jęknął. 

Ciemność  się  rozstąpiła  i  przyszła  Malta.  Była  eterycznie  piękna.  Jej  biała  nocna 

koszula  powiewała  na  wietrze  nie  z  tego  świata;  ciemne  włosy  płynęły  wraz  z  nocą,  oczy 

przepełniała tajemnica. Szła otoczona całkowitą czernią. Reyn wiedział, skąd ta wizja – Malta 

go szukała. Nie wykreowała żadnej scenerii ani fantastycznego krajobrazu. Położyła się, by o 

nim śnić. Myślała tylko o nim. 

– Reynie! – zawołała znowu. – Gdzie jesteś? Potrzebuję cię. 

Uspokoił się i zapadł głębiej w sen. 

– Jestem tutaj – odparł cicho, nie chcąc dziewczynki przestraszyć. 

Odwróciła się do niego. 

– Ostatnim razem nie miałeś welonu – zaprotestowała. 

Uśmiechnął się w duchu. Wybrał swój realistyczny obraz. Był skromnie ubrany, nosił 

welon  i  rękawiczki.  Podejrzewał,  że  Malta  rzeczywiście  tej  nocy  miała  na  sobie  nocną 

koszulę,  w  której  ją  widział.  Przypomniał  sobie  o  jej  młodym  wieku.  Zresztą  i  tak  nie 

potrafiłby jej wykorzystać. Dziewczynka chyba nie rozumiała potęgi puszki snów. 

background image

–  Ostatnim  razem  wniosłaś  do  naszego  snu  wiele  pomysłów.  Ja  również. 

Zmieszaliśmy  je  i  czekaliśmy  na  dalszy  bieg  zdarzeń.  Dziś  wieczorem  przynosimy  tylko 

samych siebie. Możemy robić wszystko, co zechcemy.  

Podniósł  ramię  i  przesunął  nim  przez  ciemność.  Krajobraz  natychmiast  się  zmienił. 

Otoczył ich teraz widok z jego ulubionego gobelinu. Bezlistne gałęzie drzew oferowały krągłe 

żółte  owoce.  Między  drzewami  wiła  się  srebrna  ścieżka  prowadząca  do  odległej  fortecy. 

Ziemię pokrywała gruba warstwa mchu. Spośród jeżyn wypatrywał lis z zającem w pysku. Na 

pierwszym planie obejmowało się dwoje młodych. Byli zbyt wysocy jak na zwykłych ludzi, 

on  miedzianowłosy,  ona  złotowłosa.  Młodzian  opierał  się  plecami  o  pień  jednego  z  drzew. 

Reyn uważał dotąd, że para zastygła w czasie,  lecz nagle kobieta westchnęła  i przekrzywiła 

głowę w oczekiwaniu na pocałunek kochanka. Reyn uśmiechnął się do siebie. Ach, ta Malta, 

jakże szybko wcieliła się w rolę! 

Ale czy w ogóle wiedziała, że narzuciła kobiecie z gobelinu ten ruch? Tak czy owak, 

oderwała oczy od kochanków, podeszła o krok bliżej do niego i obniżyła głos, jakby bała się 

spłoszyć zjawy. 

– Reynie, potrzebuję twojej pomocy. 

Dotąd sądził, że błaganie pochodziło od smoczycy. 

– Co się stało? 

Zerknęła na ożywioną parę. Mężczyzna powoli podnosił dłoń ku szyi kobiety. Malta 

ponownie spojrzała na Reyna. 

– Wszystko co najgorsze. Piraci porwali  nasz rodzinny żywostatek. Podobno kapitan 

Kennit  morduje wszystkich członków załogi przejmowanych statków. Jeśli  mój ojciec  nadal 

żyje,  chcielibyśmy  go  wykupić,  ale  brak  nam  funduszy.  A  gdy  nasi  wierzyciele  odkryją,  że 

straciliśmy „Vivacię”, nie pożyczą nam więcej pieniędzy. Prawdopodobnie zażądają szybszej 

spłaty dotychczasowych długów. 

Powiodła  spojrzeniem  ku  mężczyźnie  i  kobiecie.  Ich  miłosna  gra  stawała  się  coraz 

intymniejsza. Wyraźnie rozpraszała i podniecała dziewczynkę. 

Gratulując sobie opanowania, Reyn ujął Maltę za rękę. Nie opierała się. Wybrał inną 

drogę przez las. Szli powoli przed siebie, coraz dalej od zakochanych. 

– Czego ode mnie oczekujesz? 

– Pocałuj mnie. 

To  nie  były  słowa  Malty,  po  prostu  natknęli  się  na  inną  parę,  pod  innym  drzewem. 

Młody  mężczyzna  władczo  chwycił  kobietę  za  ramiona  i  popatrzył  w  jej  dumną  twarz. 

Kobieta  posłała  mu  lodowate,  pogardliwe  spojrzenie,  niemniej  ją  pocałował.  Reynowi 

background image

zawrzała  krew  w  żyłach,  choć  starał  się  nad  sobą  zapanować.  Kobieta  walczyła  krótko,  w 

końcu  otoczyła  ramionami  szyję  mężczyzny  i  przyciągnęła  go  do  siebie.  Reyn  umknął 

spojrzeniem w bok. Poszedł z Maltą dalej. 

– A co mógłbyś zrobić? – spytała dziewczynka. 

Zamyślił się. Nigdy nie słyszał, by we wspólnych snach dyskutowano na takie tematy. 

– Twoja matka powinna napisać do mojej matki. One powinny omówić tę sprawę, nie 

my. 

Zastanowił  się  nad  reakcją  matki.  Przychodząc  do  niego  po  pomoc,  Malta 

najwyraźniej  zapomniała,  że  weksle  na  „Vivacię”  przejęli  Khuprusowie.  Nie  tylko  byli 

wierzycielami,  których  dziewczynka  się  obawiała,  ale  –  w  dodatku  –  jedynym 

zabezpieczeniem  ogromnego  długu  wobec  nich  stanowił  schwytany  przez  piratów  statek. 

Sytuacja  się  skomplikowała.  Magii  żywostatków  zazdrośnie  strzeżono,  toteż  podczas 

pierwszej transakcji nabywca musiał zagwarantować, że czarodrzewowy żaglowiec nigdy nie 

wpadnie  w  ręce  osoby  postronnej.  Kiedy  Reyn  przekonywał  matkę  do  wykupu  weksli 

Vestritów,  postanowiła,  że  dług  na  żywostatek  zostanie  umorzony  w  ramach  ślubnego 

prezentu.  W  końcu  odziedziczyłyby  go  jej  wnuki.  Utrata  statku  byłaby  ogromnym 

finansowych  ciosem  dla  wszystkich.  Matka  na  pewno  przedsięweźmie  jakieś  działanie,  lecz 

Reyn nie był pewny jakie. Nigdy dotąd nie wnikał w interesy rodziny. Wszystkim zarządzała 

matka,  najstarszy  brat  i  ojczym.  Reyn  był  uczonym  i  oddawał  się  badaniom.  Dokonywał  w 

zasypanym  mieście  odkryć,  które  rodzina  w  umiejętny  sposób  zamieniała  w  gotówkę.  Nie 

obchodziło  go,  co  dalej  się  dzieje  z  pieniędzmi,  i  teraz  się  zastanawiał,  czy  ma  coś  do 

powiedzenia w sprawie ich wydawania. 

– Reynie, mówimy o moim ojcu! – oburzyła się Malta. – Nie mogę czekać, aż nasze 

matki się porozumieją. Jeśli mamy go uratować, musimy zacząć działać od razu. 

Poczuł się bezsilny. 

– Malto, nie mam dość władzy, by ci otwarcie pomóc. Jestem tylko młodszym synem, 

mam troje rodzeństwa. 

Gniewnie tupnęła nóżką. 

–  Nie  wierzę  ci.  Pomożesz  mi,  jeśli  choć  trochę  cię  obchodzę.  Mówi  niemal 

identycznie jak smoczyca, pomyślał z nagłym przerażeniem.  

Poniewczasie  uprzytomnił  sobie,  że  nie  powinien  umieszczać  takiej  myśli  w  puszce 

snów. Nagle ziemia zatrzęsła się pod ich stopami. Drugie, mocniejsze drżenie nastąpiło zaraz 

po pierwszym. Malta chwyciła się kurczowo drzewa. 

– Co to było? – spytała. 

background image

–  Trzęsienie  ziemi  –  odrzekł  spokojnie.  W  Trehaugu  ziemia  drżała  często. 

Zawieszonemu  na  drzewach  miastu  nie  mogło  to  wyrządzić  wiele  złego.  Czyniło  wszakże 

szkody w wykopach. Reyn  zastanawiał  się, czy do jego snu wtargnęło prawdziwe trzęsienie 

ziemi, czy może tylko je sobie wyobraził. 

– Wiem, co to jest – odparła dziewczynka. – Całe Przeklęte Brzegi padają ich ofiarą. 

Przestraszył mnie ten dźwięk. 

– Jaki dźwięk? 

– Skrobanie i drapanie. Nie słyszysz? 

Reyn słyszał to przez cały  czas. Na  jawie  i we śnie towarzyszył  mu odgłos pazurów 

smoczycy, która usiłowała się wydobyć z grobowca. 

–  Również  słyszysz  ten  dźwięk?  –  Był  zdumiony.  Nauczył  się  ignorować 

nieprzyjemne odgłosy. Zresztą wszyscy zgodnie twierdzili, że to tylko jego urojenia. 

Zanim  zdołał  odpowiedzieć,  jego  otoczenie  zaczęło  się  zmieniać.  Kolory  lasu 

przybrały  nagle  nowe  odcienie  i  nabrały  jaskrawości.  W  ciepłym  wietrze  unosił  się  silny 

zapach  dojrzewających  owoców.  Mchy  pod  stopami  stały  się  bardziej  szorstkie,  ścieżka 

zaiskrzyła się w słońcu. Błękit nieba się pogłębił. Uniknęło wspomnienie gobelinu. Do wizji z 

puszki snów ktoś inny dodawał szczegóły. I chyba nie była to Malta. 

Upewnił  się  w  swoich  podejrzeniach,  kiedy  na  horyzoncie  poczęły  się  zbierać 

burzowe  chmury.  Ze  strachem  popatrzył  w  górę.  Potężny  wiatr  zrzucał  z  drzew  dojrzałe 

owoce. Jeden rozpadł się u stóp dziewczynki, kupki nasion rozsypały się na wszystkie strony. 

Powietrze wypełnił mdły aromat rozlanego nektaru. 

– Malto, powinniśmy się teraz rozstać. Poproś swoją matkę o... 

Nad  ich głowami  błyskawica przecięła  niebo. W  tej samej chwili rozległ  się grzmot. 

Reyn poczuł, że włosy stają mu dęba. Wiatr przynosił osobliwy zapach. Dziewczynka skuliła 

się, wicher szaleńczo smagał jej włosami i przyciskał koszulę nocną do ciała.  

Smoczyca  krążyła  nad  drzewami.  Potężne  uderzenia  jej  skrzydeł  wzmagały  wiatr. 

Nawet  przyćmione  chmurami  słońce  nie  mogło  się  równać  z  jej  blaskiem.  Mieniła  się 

wszystkimi barwami tęczy. Oczy miała miedziane. 

–  Ja  mam  odpowiednią  władzę  –  zagrzmiała  tubalnym  głosem.  Gałąź  pobliskiego 

drzewa  złamała  się  i  ciężko  spadła  na  ziemię.  –  Uwolnij  mnie,  a  wówczas  ci  pomogę. 

Obiecuję.  –  Poruszyła  skrzydłami  i  wzniosła  się  w  niebo.  Jej  długi  ogon  falował  niczym 

papierowa serpentyna na wietrze. 

background image

Pierwsze  krople  ulewy  zrosiły  im  głowy.  Malta  schroniła  się  w  połach  płaszcza 

Reyna.  Otoczył  ją  ramieniem.  Nawet  w  cieniu  krążącej  smoczycy  był  świadom  ciepła  jej 

skóry pod wilgotną koszulą nocną. Dziewczynka zerkała na bestię spod jego płaszcza. 

– Kim jesteś?! – krzyknęła. – Czego od nas chcesz? 

Smoczyca  odrzuciła  głowę  i  ryknęła  śmiechem.  Potem  zrobiła  pętlę,  przesunęła  się 

obok nich i wzbiła wyżej. 

– Kim jestem? Czy wyglądam tak dziwacznie, że trudno mnie rozpoznać? Na pewno 

znasz  moje  imię.  A  czego  chcę?  Cóż...  pragnę  zawrzeć  układ.  Moja  wolność  w  zamian  za 

żywostatek, o którym  wspomniałaś  i –  jeśli twój  ojciec  nadal przebywa  na pokładzie –  jego 

życie. Co na to powiesz? Prosta wymiana. Życie za życie. 

Malta spojrzała na Reyna. 

– Czy to stworzenie jest realne? I czy może nam pomóc? 

Ciężko  uderzając  skrzydłami,  smoczyca  wznosiła  się  w  targane  burzą  niebo. 

Wydawała się coraz mniejsza. W końcu zalśniła jak gwiazda na ciemnoszarym nieboskłonie. 

– Jest realna, ale nie może nam pomóc. 

–  Dlaczego?  Jest  ogromna!  I  potrafi  latać!  Poleci  do  miejsca,  gdzie  piraci 

przetrzymują „Vivacię” i... 

– No właśnie. I co? Zniszczy statek i pozabija piratów? Uważasz takie rozwiązanie za 

mądre? Zresztą... nie jest wolna i nie lata. Niestety. Jedynie we śnie ukazuje nam się w takiej 

postaci. Tak sobie wyobraża. 

– Jak wygląda naprawdę? 

Reyn uprzytomnił sobie, że ociera się o niebezpieczny temat. 

– Tkwi uwięziona głęboko pod ziemią, skąd nikt nie może jej uwolnić. – Wziął Maltę 

pod ramię i pośpiesznie zszedł ścieżką, gdzie wyobraził sobie małą chatkę. Otworzył drzwi i 

dziewczynka  wbiegła  do  środka.  Niewielki  kominek  oświetlał  izbę.  Malta  zebrała  włosy  w 

garść i wycisnęła z nich wodę. Krople deszczu połyskiwały na jej twarzy, w oczach tańczyło 

światło ognia. 

– Jak to, jest uwięziona? – spytała. – Co trzeba zrobić, by ją uwolnić? 

Postanowił odpowiedzieć szczerze. 

–  Dawno  temu  coś  się  stało.  Nie  jesteśmy  pewni  co...  Całe  miasto  przysypała  gruba 

warstwa  ziemi.  Od  tego  zdarzenia  musiały  minąć  setki  lat,  ponieważ  wzgórze  nad  miastem 

porastają  potężne  drzewa.  Smoczyca  przebywa  w  podziemnej  komnacie.  Nie  można  jej 

uwolnić.  –  Malta  ciągle  nie  wyglądała  na  przekonaną.  Potrząsnął  głową.  –  Nie  taki  sen 

chciałem z tobą dzielić. 

background image

–  Nie  można  jej  odkopać?  Jak  może  żyć  tak  głęboko  zagrzebana?  –  Dziewczynka 

patrzyła na niego zmrużonymi oczyma. – Skąd w ogóle wiesz, Reynie, że tam przebywa? Nie 

mówisz mi wszystkiego. Wyprostował plecy i podniósł głowę. Nie zamierzał ulec. 

– Malto, jest wiele rzeczy, o których nie mogę ci opowiedzieć. I wiesz co? Ja bym cię 

nie prosił o zdradzanie sekretów Pierwszych Kupców z Miasta Wolnego Handlu. Musisz mi 

zaufać. Powiedziałem ci wszystko, na co pozwala mi honor. – Splótł ramiona na piersi. 

Patrzyła  na  niego  długo,  potem  opuściła  oczy.  Wreszcie  odezwała  się  ściszonym 

głosem: 

–  Proszę,  nie  myśl  o  mnie  źle.  Nie  zdawałam  sobie  sprawy,  o  co  cię  proszę. 

Niecierpliwie czekam na czas, kiedy nie będzie między nami żadnych sekretów. 

Podmuch wiatru wstrząsnął ścianami chaty. 

– Uwolnij mnie! – Dziki krzyk bestii długo niósł się echem. – Uwolnij mnie! 

Na dźwięk smoczego głosu. Malta otworzyła szeroko oczy. Druga fala wiatru uderzyła 

w  cnątę,  szarpiąc  okiennicami.  Nagle  dziewczynka  znalazła  się  w  ramionach  Reyna. 

Wyczuwał  jej  drżenie.  Gładził  jej  wilgotne  włosy.  Kiedy  odwróciła  twarz  ku  niemu, 

całkowicie zatonął w jej przepastnych oczach. 

– To tylko sen – uspokajał. – Nikt ani nic nie może cię tutaj skrzywdzić, bo nic nie jest 

do końca realne. 

–  Ona  wydaje  mi  się  bardzo  rzeczywista  –  wyszeptała.  Na  twarzy  czuł  jej  ciepły 

oddech.  

Ostrożnie dotknął wargami jej ust. Nie broniła się przed pocałunkiem. Cienka warstwa 

szorstkiego  welonu  między  ich  ustami  była  prawie  przyjemna.  Malta  otoczyła  Reyna 

ramionami i przytuliła niezdarnie. 

Słodycz  pocałunku  pozostała,  choć  potęga  puszki  snów  już  zbladła  i  Reyn  zapadł  w 

zwyczajny sen. 

– Przyjdź do mnie. – Dotarły do niego jej nieśmiałe słowa. – Przyjdź do mnie podczas 

pełni księżyca. 

–  Nie  mogę!  –  krzyknął.  –  Nie  mogę,  Malto,  nie  mogę!  Obudził  się,  powtarzając  to 

zdanie w poduszkę. Czy Malta go usłyszała? Zamknął oczy i spróbował wrócić do dzielonego 

z nią snu. 

– Malto? Nie mogę do ciebie przyjść. Naprawdę nie mogę. 

–  Mówisz  to  wszystkim  kobietom?  –  Smoczyca  zaśmiała  się  w  niegodziwym 

rozbawieniu. Słyszał,  jak szpony  walczą słabo z twardym  niczym  stal czarodrzewem. – Nie 

gryź się, Reynie. Ty nie możesz do niej pójść, aleja mogę. I pójdę. 

background image

5. UWIĘZIENIE

 

Jasny księżyc stal na niebie, a fala była wysoka, gdy Kennit zdecydował, że nadeszła 

pora dotrzymać danej chłopcu obietnicy. Sprawa wymagała kilku ostrożnych manewrów, lecz 

wszystko  było  przygotowane.  Opuścił  nogę  z  koi  i  usiadł,  krzywiąc  się  na  widok  Etty 

podnoszącej głowę z poduszek. 

– Śpij dalej – rozkazał. – Jeśli będę czegoś od ciebie chciał, powiem. 

Nie  obraziła  się,  wręcz  przeciwnie  –  posłała  mu  czuły  i  senny  uśmiech,  po  czym 

znowu zamknęła oczy. Pirata nieco zdziwił spokój, z jakim przyjmowała jego samodzielność. 

Wreszcie zauważyła, że nie potrzebuje  jej pomocy we wszystkim. Był  już zmęczony 

wiecznym  usługiwaniem  podczas  tygodni  rekonwalescencji.  Wiele  razy  musiał  ją  skląć, 

zanim wreszcie się odczepiła i pozwoliła, by sam o siebie zadbał. 

Sięgnął  po  drewnianą  protezę.  Pas  skóry,  który  unieruchamiał  kikut,  ciągle  obcierał 

mu  ciało,  lecz  pirat  powoli  się  do  tego  przyzwyczajał.  Wciągnięcie  spodni  sprawiało  mu 

jeszcze  sporą  trudność.  Zmarszczył  brwi.  Etta  będzie  musiała  zszyć  nogawkę  w  kilku 

miejscach.  Powie  jej  o  tym  później.  Z  paska  zwisała  pochwa  na  długi  sztylet.  Miecz 

stanowiłby  dowód  bezużytecznej  próżności  dla  mężczyzny,  który  musi  utrzymywać 

równowagę  na  jednej  nodze.  Kennit  wciągnął  wysoki  but,  potem  wziął  kulę.  Chwiał  się 

niepewnie, gdy zapinał koszulę. Przywdział kaftan, w końcu narzucił piękny czarny płaszcz z 

przedniej jakości sukna. Do kieszeni włożył czystą chusteczkę i parę innych rzeczy. Postawił 

kołnierz  i  sprawdził,  czy  mankiety  są  równe.  W  końcu  mocno  wetknął  kulę  pod  pachę  i 

wyszedł z kabiny. 

Na zakotwiczonym żywostatku panował absolutny spokój. Odkąd Kennit zredukował 

załogę  w  Łupogrodzie,  pokład  wyglądał  znacznie  schludniej.  Każdy  marynarz  znał  swoje 

zadania.  Większość  ocalonych  niewolników  chętnie  opuściła  zatłoczoną  łajbę.  Wśród  tych, 

którzy  pragnęli  zostać,  kapitan  dokonał  ostrej  selekcji.  Odpadli  kiepscy  marynarze  i  ludzie 

zbyt opryskliwi. Niektórzy, mimo wielu tatuaży na twarzach, pozostali butni i bezczelni. Inni 

– zarówno mężczyźni, jak i kobiety – okazali się zbyt głupi i nie nauczyli się pracować. Pirat 

nie chciał mieć z nimi do czynienia. Ugiął się pod presją tuzina dawnych niewolników, ofiar 

wpływu  Adara  Sa  i  łaskawie  zezwolił  im  pozostać  na  pokładzie.  Było  to  jedyne  ustępstwo 

Kennita  wobec  ich  pretensji  do  posiadania  własnego  statku.  Bez  wątpienia  ciągle  mieli 

nadzieję na więcej. Trzy osoby zatrzymał na pokładzie z osobistych powodów. Przydadzą mu 

się dzisiejszej nocy. 

background image

Znalazł  Kostkę  opartą  o  balustradę.  Niedaleko  od  niej  leżał  Wintrow  pogrążony  w 

głębokim  śnie.  Chłopiec  wyglądał  na  wyczerpanego.  Pirat  pozwolił  sobie  na  nieznaczny 

uśmieszek.  Brig  dosłownie  potraktował  kapitańską  prośbę  i  przez  kilka  dni  Wintrow  był 

bardzo zajęty. Kostka odwróciła się z trwogą na odgłos drewnianej protezy stukającej o deski 

pokładu. Na szczęście nie bała się go już tak jak na początku. W parę dni po przejęciu statku 

przez pirata Etta zakazała uwolnionym mężczyznom wykorzystywać dziewczynę seksualnie. 

Kennit  uważał,  że  wszystko  jest  w  porządku,  skoro  Kostka  wcale  się  im  nie  przeciwstawia, 

lecz  jego  kobieta  upierała  się,  że  dziewczyna  nawet  nie  wie,  jak  odpierać  męskie  awanse. 

Później  Wintrow  opowiedział  mu  historię  Kostki.  Pewnego  dnia  w  ładowni  dziewczyna 

dostała  szału  i  pokaleczyła  się,  szarpiąc  kajdany.  Chłopiec  twierdził,  że  gdy  wchodziła  na 

pokład „Vivacii”, była przy zdrowych zmysłach. Na całym statku nikt o niej nic nie wiedział, 

nikt  nawet  nie  znał  jej  imienia.  Od  chwili  ataku  szaleństwa  dziewczyna  kuśtykała.  Była 

bezużyteczna,  ponieważ  nie  pracowała,  a  jadła  jak  wszyscy  i  zajmowała  miejsce  w  kajucie, 

którą  można  by  przydzielić  silnemu  mężczyźnie.  Kennit  chciał  ją  wysadzić  w  Łupogrodzie, 

lecz  za  dziewczyną  wstawili  się  Etta  i  Wintrow.  Kiedy  jeszcze  „Vivacia”  przemówiła  w 

imieniu  Kostki,  kapitan  zaczął  się  wahać.  Teraz  jednak  nadszedł  czas  na  pozbycie  się 

próżniaczki.  Lepiej  jej  będzie  na  wyspie.  Piracki  statek  nie  jest  szkółką  dla  zbłąkanych 

duszyczek. 

Kennit  machnięciem  ręki  kazał  dziewczynie  pójść  za  sobą.  Kostka  zrobiła  kilka 

niepewnych kroków. 

– Co z nią zrobisz? – spytała cicho „Vivacia”. 

–  Nie  zamierzam  jej  skrzywdzić.  Znasz  mnie  już  dość  dobrze,  więc  nie  masz  chyba 

podejrzeń. – Zerknął ku Wintrowowi. – Nie obudźmy chłopaka – dodał dobrotliwym tonem. 

Galion milczał przez długi czas. 

–  Wyczuwam,  że  wiesz,  co  robisz.  I  w  swoim  mniemaniu  postępujesz  właściwie. 

Wolałabym  jednak  poznać  szczegóły.  –  Gdy  nie  odpowiedział,  dodała:  –  Ukrywasz  przede 

mną swoje myśli i uczucia. Nie potrafię wejść do twojego serca. Masz przede mną sekrety. 

– Tak. Ty przede mną również. W tej sprawie jednak musisz mi zaufać. 

Galion znowu zamilkł. Kennit ruszył ku niemu. Gdy mijał Kostkę, lekko się skuliła. 

– Witam, słodka pani mórz – pozdrowił „Vivacię”, jak gdyby odzywał się do niej po 

raz pierwszy tego dnia. Wyciągnął rękę, a „Vivacia” ogromnymi palcami dotknęła jego dłoni. 

– Odpowiedz mi na pewne pytanie. Co sądzisz o moich wyspach? Widziałaś ich już sporo. 

–  Są  wyjątkowo  piękne.  Ciepła  woda,  zmienne  mgły...  Nawet  ptaki,  które  gromadzą 

się tu tłumnie, wydają się inne niż większość morskiego ptactwa. Są bardziej kolorowe, a ich 

background image

trele  melodyjniejsze.  Nie  widziałam  takiego  upierzenia,  odkąd  wraz  z  kapitanem  Vestritem 

zwiedzałam dalekie południowe kraje... – Zamilkła. 

– Ciągle za nim tęsknisz, prawda? Jestem pewny, że był dobrym dowódcą i pokazał ci 

wiele  zdumiewających  miejsc.  Jeśli  jednak  mi  zaufasz,  pani,  zobaczymy  krainy  jeszcze 

bardziej egzotyczne i przeżyjemy jeszcze bardziej podniecające przygody. – Następne pytanie 

zadał z nutą zazdrości w głosie: – Tak dobrze go pamiętasz? Sądziłem, że za jego dowództwa 

nie byłaś jeszcze ożywiona. 

– Pamiętam go, tak jak rankiem pamięta się przyjemny sen. Wspomnienia nie są ostre, 

lecz przywodzi je na myśl zapach wody, obraz horyzontu lub smak morza. Są wyraźniejsze, 

gdy stoi przy mnie Wintrow. Jemu potrafię bez słów przekazać szczegóły. 

– Rozumiem. – Kennit zmienił temat. – Po tych wodach nigdy nie pływałaś, prawda? 

–  Nie.  Mój  kapitan  unikał  Wysp  Pirackich.  Mijaliśmy  je,  starając  się  utrzymać 

wschodni kurs. Ephron Vestrit stale powtarzał, że prościej  jest unikać kłopotów, niż sobie  z 

nimi później radzić. 

–Hm...  –  Kennit  przyjrzał  się  „Marietcie”,  która  kołysała  się  na  kotwicy  obok 

„Vivacii”.  Czasami  tęsknił  za  Sorcorem.  Dobrze  byłoby  go  zabrać  na  nocne  zadanie,  które 

sobie  wyznaczył.  A  jednak  sekretu  najlepiej  dotrzymuje  jeden  człowiek.  Przypomniał  sobie 

nagle, po co przyszedł na pokład. – Nie sposób się z nim nie zgodzić. A zatem, pani, wiedz, 

że  zamierzam  dziś  wieczorem  zapobiec  pewnym  kłopotom.  Myśl  o  mnie  aż  do  mojego 

powrotu. 

Wyczuł, że jest zaintrygowana, na szczęście nie pytała o nic. Odszedł. Kula i proteza 

stukały  o  pokład.  Ruchem  ręki  nakazał  Kostce  pójść  za  sobą.  Ruszyła  powoli,  kuśtykając. 

Dotarli do kapitańskiego gigu. 

–  Poczekaj  tutaj,  zabiorę  cię  na  przejażdżkę  –  rozkazał  dziewczynie.  Popatrzyła  na 

niego z niepokojem, lecz posłusznie usiadła na pokładzie. 

Zostawił  ją  w  ciemnościach  i  ruszył  z  powrotem.  Mijając  marynarza  na  kotwicznej 

wachcie,  kiwnął  mu  głową.  Majtek  bez  słowa  odwzajemnił  się  ukłonem.  Kapitan  Kennit 

słynął  z  tego,  że  na  swoim  statku  zawsze  robił,  co  chciał.  Często  na  przykład  dokonywał 

obchodu – niezależnie od pory dnia czy  nocy. Członkowie załogi wydawali się zadowoleni, 

że wznowił dawny zwyczaj. Wiedzieli, że wyzdrowiał, i ta świadomość ich uspokajała. 

Nauczył  się  już poruszać niemal tak szybko jak dawniej. Przemierzał pokład dużymi 

krokami.  Zapominał  o  niewygodach.  Wintrow  twierdził,  że  po  pewnym  czasie  skóra  na 

kikucie stwardnieje. Kennit bardzo na to liczył, ponieważ czasami skórzany pasek ocierał się 

boleśnie o ciało, a pod koniec dnia posiniaczone ramię bolało od kuli. 

background image

Więcej wysiłku wymagało ciche przemieszczanie się po drewnianym pokładzie, lecz i 

tę sztukę Kennit opanował po kilku dniach. W końcu ustalił, gdzie każdej nocy sypia Adar Sa, 

i  teraz  ruszył  w  tamtym  kierunku.  Nawet  w  kapryśnym  świetle  z  rzadka  rozmieszczonych 

latarni trafił  bez trudu. Podszedł do siedzącego kapłana. Przez chwilę tylko stał  i  patrzył  na 

niego. Adar Sa nie spał. 

– Jeśli chcesz zobaczyć, jak wymierzam sprawiedliwość Kyle'owi Havenowi – rzucił 

Kennit prawie szeptem – wstań i chodź ze mną. Tylko cicho. 

Pewny swego, odwrócił się i odszedł. Miał dobry słuch, więc usłyszał, że kapłan wstał 

i  podążył  za  nim.  Dobrze  go  zatem  ocenił.  Dzięki  narzuconej  przez  pirata  atmosferze 

tajemnicy  i  dyskrecji  Adar  Sa  zdecydował  się  pójść  sam,  bez  towarzyszy.  Kennit  minął 

śpiących na pokładzie ludzi, aż dotarł do dwóch innych osób, które wcześniej wybrał. Dedge 

spał,  opiekuńczo  otaczając  ramieniem  zwiniętą  w  kłębek  Saylah.  Pirat  dwukrotnie  trącił  go 

kulą. Wskazał dziewczynę i kazał obojgu podążyć za sobą. Dedge – posłuszny niczym wierny 

pies – obudził Saylah szturchnięciem. Oboje milcząco wstali i ruszyli za kapitanem. 

Grupka lawirowała wśród śpiących marynarzy. Ci, którzy otworzyli oczy, mieli dość 

rozumu,  by  o  nic  nie  pytać.  Kennit  poprowadził  całą  czwórkę  na  rufę.  Zatrzymał  się  przy 

kajucie zajmowanej przez Kyle'a Havena i kiwnął głową ku mapnikom. W mig go zrozumieli. 

Dedge  bezceremonialnie  otworzył  drzwi  i  weszli.  Poprzedni  kapitan  „Vivacii”  wstał  z 

nieporządnej  koi.  Włosy  zwisały  mu  niechlujnie  na  ramiona,  w  powietrzu  unosił  się  smród 

niemytego ciała i moczu, kojarzący się z ładownią pełną niewolników. Kennit z niesmakiem 

zmarszczył nos i rzekł łagodnie: 

– Chodź z nami, kapitanie Haven. 

Więzień spostrzegł, że Adar Sa uśmiecha się z mściwym okrucieństwem. 

– Zamierzasz mnie zabić? – spytał Kennita chrapliwie. 

– Nie. – Pirat odwrócił się do mapników. – Dopilnujcie, żeby za  nami poszedł. I ma 

być cisza. – Odszedł, nie patrząc za siebie. 

–  Nie  zamierzasz  obudzić  innych?  –  spytał  Adar  Sa.  –  Wszyscy  pragnęliby  oglądać 

takie widowisko! 

– Powiedziałem chyba, że ma być cisza – mruknął Kennit. 

–Ale... 

Pirat błyskawicznie przeniósł ciężar na zdrową nogę, oparł się ręką o ścianę i mocno 

smagnął kulą. Celował w uda. Adar Sa aż się zatoczył pod ciosem, z bólu otworzył usta, lecz 

bał  się  krzyknąć.  Kennit  poszedł  dalej.  Gdyby  zejściówka  była  szersza,  uderzenie  zapewne 

background image

dałoby  większy  efekt.  Przemierzał  pokład,  nadal  się  nad  tym  zastanawiając.  Tak,  tak,  musi 

poćwiczyć zamach. 

Zatrzymał  się  przy  kapitańskim  gigu.  Z  stwierdził,  że  Haven  zachowuje  milczenie, 

mimo  iż  nikt  nie  zakneblował  mu  ust  ani  nie  zdzielił  go  pałką.  Najwyraźniej  uwierzył  we 

władzę Kennita. A może po prostu uznał, że krzyk nic mu nie pomoże. 

Kostka wstała na widok zbliżających się mężczyzn. Pirat spojrzał na mapników. 

–  Przynieście  kufer.  Wiecie  który.  I  spuśćcie  łódź  na  wodę.  Wypełniali  rozkazy  w 

milczeniu. Nie zadawali pytań, nie byli aż tak głupi. 

Kapitan  płynął  na  dziobie  łodzi,  Kostka  siedziała  na  rufie,  blisko  kufra,  mapnicy 

chwycili  jeden  zestaw wioseł, kapłan  i  Haven –  drugi. Pirat wskazywał drogę. Od czasu do 

czasu  nakazywał  zmianę  kursu.  Kierował  gig  między  dwie  małe  wysepki,  od  zawietrznej 

minął trzecią. Gdy tylko stali się niewidoczni z obu statków, wskazał czwartą wyspę. Właśnie 

ta była ich celem. 

Nazywała  się  Dziurka  Od  Klucza.  Kennit  nie  pozwolił  mapnikom  wylądować  na 

plaży,  lecz  kazał  powiosłować  dalej,  do  wlotu  zatoki.  Świetnie  znał  to  miejsce.  Wyspa 

składała  się  z  szeregu  porośniętych  lasem  klifów,  które  tworzyły  kształt  podkowy.  W 

wewnętrznej zatoce znajdowały się kolejne dwie wysepki – duża i mniejsza. Niebo zaczynało 

szarzeć, kiedy pirat bez słowa skierował wioślarzy ku wybrzeżu większej z wysp. 

Z  pozoru  wyglądała  zwyczajnie.  Była  porośnięta  karłowatymi  drzewami.  Kennit 

wiedział,  że  po  jej  drugiej  stronie  czeka  dobre  i  głębokie  kotwicowisko,  jednak  dzisiaj 

zupełnie mu wystarczała skalista plaża. Dał znak mapnikom, by odłożyli wiosła. Rozsiadł się 

w  łodzi  niczym  król,  gdy  pozostali  weszli  do  wody  i  wyciągnęli  gig  na  brzeg.  Zgodnie  z 

przewidywaniami Haven skorzystał z okazji i rzucił się do ucieczki. 

– Zatrzymać go – rozkazał pirat. 

Ojciec  Wintrowa  upadł,  trafiony  kamieniem  w  głowę.  Zanim  zdołał  się  podnieść, 

dopadł go Adar Sa, chwycił za gardło i rąbnął jego głową o skały. Pirat się zdenerwował. 

– Zwiążcie kapitanowi ręce za plecami i przyprowadźcie go do mnie. Niech kapłan nie 

zrobi  mu  krzywdy!  –  rozkazał  mapnikom,  do  Kostki  zaś  powiedział:  –  Będziesz  mi 

towarzyszyć. Pomożesz mi jednak dopiero wtedy, gdy cię o to poproszę. 

Podczas gdy mapnicy odciągali kapłana na bok i krępowali byłego kapitana „Vivacii”, 

Kennit  wygramolił  się  z  gigu.  Kamienista  plaża  była  dużo  bardziej  zdradliwa  dla  jego 

drewnianej protezy i kuli niż gładki pokład „Vivacii”. Przejście całej drogi mogło się okazać 

trudniejsze, niż przypuszczał. Zacisnął zęby i ruszył niezdarnym, żółwim krokiem. 

– No co jest? Za mną! – warknął na pozostałych. – Weźcie kufer. 

background image

Bez trudu odnalazł starą dróżkę, choć już dość gęsto zarosła. Prawdopodobnie służyła 

teraz jedynie  świniom  i kozom. Niewielu  ludzi kiedykolwiek wylądowało  na tej plaży, a od 

ostatniej wizyty Kennita minęło wiele lat. Kostka szła tuż za nim, potem kapłan, który wraz z 

Saylah  niósł  kufer.  Za  nimi  Dedge  prowadził  Havena.  Więzień  głośno  protestował,  lecz 

Kennita  już  nie  obchodziły  jego  krzyki.  Teraz  niewolnicy  mogli  do  woli  znęcać  się  nad 

Havenem,  byle  tylko  nie  wyrządzili  mu  poważnej  krzywdy.  Był  pewny,  że  jego  ludzie  to 

rozumieją. 

Przez  krótki  odcinek  szlak  prowadził  łagodnie  w  górę,  potem  zaczął  opadać  do 

wnętrza wyspy. Pirat zatrzymał się na skraju lasu. Zobaczył kozę pasącą się na łące. Niewiele 

się tutaj zmieniło. Na zachodzie dostrzegł wąskie pasemko dymu wznoszącego się do nieba. 

No cóż... Może w ogóle nic się nie zmieniło. Ruszył w kierunku dymu. 

Przeklęta  kula!  Trzeba  będzie  ją  obić  dodatkową  warstwą  miękkiego  materiału,  bo 

pod  pachą  paliło  go  żywym  ogniem.  Rzemień  protezy  powinien  też  lepiej  amortyzować. 

Kennit zacisnął zęby. Po plecach ściekały mu strużki potu. Wreszcie pokonał szerokość łąki i 

mógł przystanąć. 

Zdumiony Dedge zaklął, jego kobieta zaczęła mamrotać modlitwę. 

Przed  nimi  rozciągał  się  zadbany  ogród.  Równe  grządki  świadczyły  o  starannej 

uprawie.  W  zagrodzie  kurczęta  gdakały  i  grzebały  w  ziemi.  Skądś  dobiegał  ryk  krowy.  Za 

ogrodem  stało  sześć  krytych  strzechą  chat,  niegdyś  identycznych  niczym  groszki  w  strąku. 

Teraz  pięć  było  w  rozsypce.  Tylko  jedna  się  zachowała  i  dym  wznosił  się  z  jej  komina.  Za 

chatami  widać  było  górne  piętro  i  pokryty  gontami  dach  większego  domu.  Kiedyś  całość 

wyglądała  na  małą,  lecz  kwitnącą  posiadłość.  Zaprojektował  ją  troskliwie,  z  precyzją  i 

miłością  ojciec  Kennita.  Dla  żony  i  syna.  Pirat  wychował  się  tu,  w  tym  schludnym, 

uporządkowanym światku. Później jednak odkrył je Igrot Straszliwy i wszystko się zmieniło. 

Pirat  przyglądał  się  osadzie  bez  słowa.  Poczuł  w  sobie  dreszcz  wzruszenia,  lecz 

stłumił je, nim zauważyli to inni. Odetchnął głęboko. 

– Matko! – zawołał. – Matko, przybyłem do domu! 

Przez  dłuższy  czas  nic  się  nie  działo.  Wreszcie  uchyliły  się  drzwi  i  wyjrzała  z  nich 

siwowłosa kobieta. Zmrużyła oczy przed wschodzącym słońcem i rozejrzała się po podwórku. 

W  końcu  dostrzegła  przybyszy  po  drugiej  stronie  ogrodu,  podniosła  rękę,  złapała  się 

kurczowo  za  szyję  i  w  milczeniu  patrzyła  szeroko  otwartymi  oczyma.  Wreszcie  wykonała 

dłonią  znak,  który  miał  zapewne  na  celu  odgonić  złe  duchy.  Kennit  ruszył  ku  niej  przez 

ogród. Kula i proteza nieprzyjemnie wbijały się w skiby miękkiej ziemi. 

– To ja, matko. Kennit, twój syn. 

background image

Jak zawsze, tak i teraz jej ostrożność go drażniła. Przeszedł już pół drogi przez ogród, 

zanim w ogóle ruszyła się z progu. Zauważył z niechęcią, że była boso. W bawełnianej tunice 

i  szerokich  spodniach  wyglądała  jak  chłopka.  Jej  spięte  włosy  miały  barwę  spalonego  na 

popiół drewna. Nigdy nie była smukła, lecz przez ostatnie lata sporo przytyła. Gdy w końcu 

rozpoznała syna, pospieszyła ku niemu truchtem. Musiał ścierpieć jej upokarzający gąbczasty 

uścisk. Płakała rzewnymi łzami. Stale wskazywała kikut, wydając smutne, pytające pomruki. 

–  Tak,  tak,  wszystko  w  porządku.  Jestem  już  zdrowy.  –  Chwycił  matkę  za  ręce  i 

odsunął od siebie. – Wyzdrowiałem! 

Obcięto  jej  język  wiele  lat  temu.  Kennit  w  żaden  sposób  nie  był  temu  winien  i 

szczerze matce współczuł, lecz teraz nawet rad był, że matka nie może jak dawniej paplać bez 

końca. 

–  Nie  mogę  zostać  długo,  ale  przywiozłem  ci  sporo  prezentów.  Pierwsze  dary  są  w 

kufrze. Nasiona kwiatów, które powinny ci się spodobać, przyprawy kuchenne, nieco tkanin i 

gobelinów. Trochę tego, trochę owego. 

Weszli  do  chatki.  Wnętrze  było  nieskazitelnie  czyste.  Na  stole  leżały  wygładzone 

deszczułki z białej sosny, obok nich pędzle i farby. Więc matka nadal malowała. Wczorajsze 

dzieło  ciągle  spoczywało  na  stole,  realistycznie  namalowane  polne  kwiaty.  Na  palenisku 

wrzał  imbryk  z  wodą.  Za  drzwiami  prowadzącymi  do  pokoju  Kennit  dostrzegł  starannie 

posłane łóżko. Zawsze lubiła prostotę. A ojciec kochał bogactwo i różnorodność. Doskonale 

się uzupełniali. 

Teraz  matka  była  zupełnie  sama.  Myśl  ta  nagle  poruszyła  pirata.  Ujął  Kostkę  pod 

ramię i pchnął lekko do przodu. 

– Często o tobie myślałem, matko. Ona nazywa się Kostka. Będzie twoją służącą. Nie 

jest  zbyt  bystra,  lecz  wygląda  mi  na  schludną  i  chętną  do  pracy.  Jeśli  nie  będzie  ci 

odpowiadać, wrócę i ją zabiję. 

–  W  oczach  matki  zauważył  przerażenie.  Kaleka  dziewczyna  skuliła  się  i  zaczęła 

błagać o litość. – Służ jej dobrze, a wszyscy będziemy zadowoleni – dodał niemal łagodnym 

tonem. Zapragnął się znaleźć z powrotem na pokładzie swego statku. Tam jego zadania były 

znacznie  łatwiejsze.  Dał  znak  więźniowi.  –  A  to  jest  kapitan  Haven.  Przywitaj  się  z  nim, 

matko, i od razu pożegnaj na dobre. Zostanie na wyspie, ale nie będzie ci wchodził w drogę. 

Zamknę  go  w  starej  piwniczce  winnej  pod  dużym  domem.  Kostko,  niech  mu  nie  będzie  za 

dobrze.  Zapominaj  go  czasem  nakarmić  i  napoić,  rozumiesz?  Przypomnij  sobie,  jak  często 

głodowałaś,  gdy  byłaś  niewolnicą  na  jego  statku.  Taka  pokuta  wydaje  mi  się  całkiem 

uczciwa.  –  Czekał  na  reakcję,  lecz  nikt  się  nie  odezwał.  Matka  miętosiła  materiał  bluzki. 

background image

Wyglądała na strapioną. Sądził, że rozumie jej dylemat. – Obiecałem komuś, iż ten człowiek 

będzie  tu  bezpieczny.  Przykuję  go  łańcuchami  do  ściany,  a  ty  po  prostu  co  jakiś  czas 

przypomnij dziewczynie o jedzeniu dla niego, dobrze? 

Matka bełkotała coś nieskładnie. Pokiwał głową na zgodę. 

– Wiedziałem, że się ze mną zgodzisz. Hm... Chyba o czymś zapomniałem... 

Zerknął na towarzyszy. 

– Ach tak, popatrz tylko, matko. Przywiozłem ci także kapłana! Wiem, jak ich lubisz. 

–  Wbił  wzrok  w  Adara  Sa.  –  Moja  matka  jest  bardzo  pobożna.  Pomódl  się  za  nią.  Albo  ją 

pobłogosław. 

Kapłan z zaskoczenia szeroko otworzył oczy. 

– Straciłeś rozum, kapitanie! 

–  Być  może.  Chociaż...  dlaczego  ludzie  nazywają  szaleńcem  kogoś,  kto  pragnie 

zadbać  o  ich  przyszłość?  –  Machnął  ręką  Adarowi  Sa  przed  nosem.  –  Ta  para  natomiast 

zamieszka obok ciebie, matko. Kobieta jest podobno w ciąży. Na pewno cię ucieszą zabawy z 

dzieckiem.  Oboje  potrafią  ciężko  pracować.  Mam  nadzieję,  że  podczas  moich  następnych 

odwiedzin osada będzie się prezentowała lepiej. Może znowu zamieszkasz w dużym domu? 

 Stara kobieta potrząsnęła głową tak gwałtownie, że siwe włosy wymknęły się z koka. 

W jej oczy wrócił strach, rozdziawiła usta. Kennit odwrócił wzrok. 

– No cóż, chatka też wygląda na całkiem wygodną – zauważył szybko. – Pewnie ci w 

niej  lepiej.  Nie  powinnaś  jednak  pozwolić  dużemu  domowi  popaść  w  ruinę. –  Popatrzył  na 

parę  mapników.  –  Możecie  sobie  wybrać  którąś  z  chat.  Tak  samo  kapłan.  Pod  żadnym 

pozorem  nie  dopuszczajcie  go  do  kapitana.  Obiecałem  Wintrowowi,  że  ojciec  pozostanie 

bezpieczny i żywy. 

Kyle Haven odezwał się po raz pierwszy od opuszczenia łodzi: 

–  To  sprawka  Wintrowa?!  Mój  syn  mi  to  zrobił?!  –  Dławiła  go  wściekłość.  W 

błękitnych oczach pojawił się ból i nienawiść. – Wiedziałem! Od początku go podejrzewałem. 

Cóż za perfidna żmija! Cóż za kundel! 

Pirat  jednym  szybkim  ruchem  uderzył  go  na  odlew  w  twarz.  Haven  zatoczył  się  i 

zrobił chwiejny krok w tył. 

–  Denerwujesz  moją  matkę  –  zauważył  kapitan  chłodno.  –  Pora  cię  zamknąć. 

Chodźmy  zatem.  Wy  dwoje  –  zwrócił  się  do  mapników  –  wyprowadźcie  go.  A  ty,  Kostko, 

przygotuj trochę jedzenia. Matko, pokaż jej, gdzie są zapasy. Adarze Sa, zostań tutaj. Pomódl 

się albo... zresztą rób, co każe ci moja matka. 

Mapnicy wypchnęli Havena na dwór. Kiedy Kennit wychodził, kapłan odzyskał głos: 

background image

– Nie masz prawa mi rozkazywać. Nie zrobisz ze mnie niewolnika. Kennit zerknął na 

niego przez ramię i posłał mu nieznaczny uśmieszek. 

– Może i nie. Ale mogę cię zabić. Wolałbyś? – Wyszedł, nie patrząc więcej na Adara 

Sa. 

Przed  chatą  stał  Haven  podtrzymywany  przez  dwoje  muskularnych  mapników.  Na 

jego twarzy niedowierzanie walczyło z rozpaczą. 

– Nie możesz mi tego zrobić! Nie możesz mnie tu zostawić! 

Kennit  bez  słowa  potrząsnął  głową.  Był  już  zmęczony  ludźmi,  którzy  usiłowali  go 

przekonać,  że  nie  potrafi  decydować  o  ich  życiu...  Dostrzegł,  że  pokryta  kamykami  ścieżka 

mocno zarosła, na klombach krzewiły się wysokie chwasty. Wskazał je mapnikom. 

– Czeka was tutaj sporo roboty. Pewnie się nie znacie na ogrodnictwie, więc poproście 

moją  matkę o wskazówki. – Nie rozglądał  się, gdy podchodzili do  frontowych drzwi domu. 

Nie  było  sensu  rozpamiętywać  przeszłości.  Pnącza  już  dawno  temu  przysłoniły  spalone 

altanki. I niech tak zostanie! 

Podczas napaści przed laty ucierpiał także sam dom. Na drewnianych ścianach Kennit 

dostrzegł  wyraźne  oznaki  płomieni.  Doskonale  pamiętał  tamtą  noc  ognia  i  krzyków. 

Napastnikami byli ludzie, których uważał za przyjaciół. Igrot folgował sobie, urządzając tutaj 

orgię  okrucieństwa.  Wspomnienia  tej  nocy  zawsze  już  będą  się  Kennitowi  kojarzyć  z 

zapachem spalenizny i krwi. 

Wspiął  się  na  schody.  Frontowe  drzwi  nie  były  zamknięte.  Nigdy  nie  używano  tu 

kluczy. Pchnął drzwi i wszedł. Na chwilę przypomniał sobie, jak to pomieszczenie wyglądało 

dawniej.  W  dzieciństwie  uważał  ten  miszmasz  gobelinów,  dywaników  i  rzeźb  za  szczyt 

luksusu  i  bogactwa.  Wraz  z  ojcem  stale  podziwiali  zbiory,  które  teraz  wydały  mu  się 

zbieraniną śmieci i błyskotek. 

„Będziesz żył jak król, chłopcze – mówił mu ojciec. – Nie, nie, nawet lepiej: będziesz 

królem. Królem Kennitem! Zobacz, jaki piękny pierścień! Królewski pierścień! Jesteś królem 

Kennitem!”. Podnosił chłopca wysoko w górę, brykał pijackim krokiem po pokoju. Też coś, 

król Kennit! 

Pirat  zmrużył  oczy.  Dostrzegł  brudne  ściany  i  gołą  podłogę.  Budowla,  którą  jego 

ojciec nazywał arystokratyczną rezydencją, była zwykłym domem na plantacji. Kennit wiele 

razy  zastanawiał  się,  czy  go  odnowić.  W  pokojach  na  górze  leżało  mnóstwo  wspaniałych 

dzieł  sztuki  i  mebli,  toteż  z  łatwością  zmieniłby  dawny  krzykliwy  i  pozbawiony  gustu 

wielkopański  styl  domu.  Długo  i  pieczołowicie  gromadził  tę  kolekcję,  zwożąc  tu  swoje 

skarby  małymi  partiami  i  w  wielkiej  tajemnicy.  Nie  ich  jednak  pragnął  najbardziej.  Jakiś 

background image

dziwny  imperatyw  nakazywał  mu  odzyskanie  wszystkich  łupów  Igrota.  Te  malowidła, 

gobeliny, dywany, fotele i świeczniki... Któregoś dnia, gdy nadejdzie właściwa pora, odszuka 

je, sprowadzi z powrotem, odbuduje dom, po czym umebluje go  jak dawniej. Już  nawet nie 

pamiętał,  ileż  razy  to  sobie  obiecywał,  teraz  jednak  zbliżał  się  czas,  w  którym  będzie  mógł 

dotrzymać złożonego sobie przyrzeczenia. Dzięki „Vivacii” popłynie na zakazane dotychczas 

wody i odszuka skarb – setki cennych przedmiotów, które Igrot skradł różnym ludziom... 

Wykrzywił  usta  w  bezlitosnym  uśmieszku.  Rzeczywiście!  Będzie  królem,  królem 

Kennitem.  

Matka nie pragnęła dla siebie żadnych dóbr. Kiedy był małym dzieckiem, wspinał jej 

się często na kolana, obejmował mocno za szyję i szeptał w ucho plany zemsty. Uciszała go 

rozpaczliwie  i  ze  strachem.  Nawet  nie  ważyła  się  marzyć  o  zemście.  Teraz  już  nie  chciała 

luksusów  i  bogactw, wierzyła  bowiem, że proste życie zapewni  jej  bezpieczeństwo, ochroni 

przed  złem.  Piracki  kapitan  wiedział,  że  się  myliła.  Żaden  człowiek  nigdy  nie  posiada  tak 

niewiele,  żeby  ktoś  drugi  mu  czegoś  nie  zazdrościł.  Ubóstwo  i  prostota  nie  broniły  przed 

chciwością  innych.  Jeśli  nie  posiadasz  niczego,  co  można  by  ukraść,  niegodziwcy  skradną 

ciebie, zmienią cię w niewolnika. 

Mimo głębokiej zadumy  pirat  nie zatrzymał  się  ani  nie zawahał.  W kuchni otworzył 

ciężkie  drzwi  i  zszedł  do  piwnicy.  Nie  miała  okien,  a  jednak  nie  zdecydował  się  zapalić 

pochodni. Nie zamierzał przebywać  na dole długo. Niezależnie od pory roku pomieszczenie 

było tak samo chłodne, stanowiąc idealną piwniczkę na wino. Kilka zardzewiałych łańcuchów 

pozostało z czasów, gdy Igrot używał tego pomieszczenia jako lochu i sali tortur. 

–  Przykuć  go  łańcuchami  –  rozkazał  pirat  mapnikom.  –  W  tylnej  ścianie  zostały 

jeszcze  metalowe  obręcze.  Przytwierdźcie  łańcuchy  do  jednej  z  nich.  Inaczej  nasz  drogi 

kapitan Haven mógłby wystraszyć Kostkę, gdy dziewczyna przyjdzie z jedzeniem i wodą. O 

ile Kostka o nim nie zapomni... 

– Na razie to ty starasz się mnie przerazić. – Haven ledwo nad sobą panował. – Czego 

chcesz  ode  mnie?  Może  zwyczajnie  mi  powiesz  i  zakończymy  tę  bzdurną  zabawę.  Bez 

względu na to, co ci o mnie naopowiadał mój syn, wiedz, że jestem człowiekiem rozsądnym. 

Gotowym  na  pertraktacje.  Nawet  gdybyś  zdecydował  się  zatrzymać  statek  i  chłopaka, 

mógłbyś  dostać  za  mnie  niezły  okup.  Myślałeś  o  tym?  Żywy  jestem  dla  ciebie  wart  dużo 

więcej niż martwy. Zastanów się. Nie sposób chyba nazwać mnie skąpcem. Szczególnie w tej 

sytuacji. 

Kennit uśmiechnął się szyderczo. 

background image

– Mój drogi kapitanie, nie całe nasze życie obraca się wokół zysku. Czasami chcemy 

sobie po prostu zapewnić wygodę. Twój pobyt na tej wyspie jest dla mnie po prostu wygodny. 

Kyle walczył dziko w czasie zakładania kajdanów, ale bardzo osłabł podczas niewoli 

w  kajucie.  Mapnicy  radzili  sobie  z  nim  jak  z  krnąbrnym  pięciolatkiem.  Zamek  kajdan  był 

stary, niemniej wiszące na kółku przy kuchennych drzwiach klucze zdołały go zamknąć. 

Kennit  trafnie  przewidział  moment  załamania  więźnia.  Podejrzewał,  że  Havena 

przerazi  dopiero  cichy  odgłos  przekręcanego  zamka  w  kajdanach. I  rzeczywiście.  W  chwilę 

później  więzień  zaczął  przeklinać,  przysięgać  zemstę  i  gniew  tuzina  bogów.  Drzwi  do 

piwnicy  były  ciężkie  i  dobrze  dopasowane.  Gdy  się  zamknęły,  prawie  całkowicie  stłumiły 

dochodzące ze środka wrzaski. 

Kennit odwiesił klucze na miejsce. 

–  Koniecznie  pokażcie  Kostce  drogę  tutaj.  Chcę  zachować  Havena  przy  życiu. 

Rozumiecie? 

Saylah  i  Dedge  skinęli  głowami.  Pirat  uśmiechnął  się,  bardzo  z  siebie  zadowolony. 

Wiedział, że tym dwojgu będzie tu dobrze. Na Wyspie Kluczowej będą mieli własną chatkę, 

sporo jedzenia, spokój i doskonałe warunki do wychowania dziecka. Pomyślał, że w pewnym 

sensie sobie ich kupił. Dziwne, że ludzie tak gwałtownie się buntują przeciwko niewolnictwu, 

po czym sprzedają się za szansę na proste życie. 

Odezwał się do nich przez ramię: 

–  Moja  matka  oprowadzi  was  po  całej  wyspie.  Żyje  tu  sporo  świń,  są  także  kozy. 

Korzystajcie ze wszystkiego, co jest wam potrzebne.  W zamian proszę tylko o dwie rzeczy: 

spełniajcie każde polecenie mojej matki i nie dopuście do ucieczki kapłana. Niech rozwesela 

moją matkę. W razie oporu zamknijcie go w piwniczce razem z kapitanem. – Dotarli już pod 

drzwi chatki. Tu Kennit zatrzymał się i odwrócił do mapników. – Czy o czymś zapomniałem? 

– spytał  ich. –  A  może czegoś  nie  zrozumieliście? –  Wszystko  jest  jasne – odrzekła  szybko 

Saylah. – Dotrzymamy umowy, kapitanie, i nie popełnimy żadnych błędów. – Położyła rękę 

na brzuchu, jak gdyby zobowiązywała się raczej przed swoim dzieckiem niż przed piratem. 

Kennit  pokiwał  głową  zadowolony.  Jednym  posunięciem  pozbył  się  ze  statku  Adara 

Sa  i  Kyle'a  Havena.  Wybrał  rozwiązanie  najlepsze  z  możliwych.  Mógł  oczywiście  zabić 

Adara  Sa,  jednak  zamordowanie  kapłana  przynosi  pecha.  A  za  Kyle'a  Havena  może 

zdecyduje się kiedyś wziąć okup... 

Wszedł  do  chaty.  Matka  nad  otwartym  kufrem  co  chwila  wydawała  bełkotliwe 

okrzyki  zachwytu  lub  osobliwe  pomruki.  Już  zawiesiła  na  uszach  turkusowe  kolczyki  od 

syna. Kapłan stał w rogu; dłonie złożył na piersiach, choć wcale nie wyglądał na pogrążonego 

background image

w modlitwie. Kostka niosła tacę ze świeżym płaskim chlebem. Na stole stała już misa dżemu 

jagodowego i osełka żółtego masła. Z pękniętej pokrywki dzbanka parowała ziołowa herbata. 

Filiżanki  były  nie  od  kompletu,  niektóre  wyszczerbione.  Przez  moment  pirat  czuł  irytację. 

Choć wiedział, że przywiezieni przez niego ludzie nigdy nie opuszczą wyspy, zmartwiło go, 

że  są  świadkami  nędznych  warunków,  w  jakich  żyje  jego  matka.  Kiedy  zostanie  królem, 

plotki mogą mu zaszkodzić. 

– Następnym razem przywiozę ci prawdziwy serwis do herbaty, matko – oznajmił. – 

Wiem, że lubisz te stare skorupy, ale doprawdy... 

Zawiesił  głos  i  wziął  kawałek  jeszcze  ciepłego  chleba.  Matka  wymamrotała  coś,  po 

czym  nalała  mu  filiżankę  herbaty  i  podsunęła  jedyne  krzesło.  Usiadł  z  wdzięcznością,  gdyż 

główka  kuli  coraz  boleśniej  wbijała  mu  się  pod  ramię.  Posmarował  chleb  masłem  i  nałożył 

sobie łyżeczkę dżemu. Pierwszy kęs przywołał falę czułych wspomnień. Skromny posiłek, jak 

zwykle  bardzo  smaczny,  był  niczym  upiór,  należał  bowiem  do  świata  małego  chłopca, 

któremu  pobłażano,  którego  rozpieszczano  i  stale  zapewniano  o  bezpieczeństwie.  Prawie 

trzydzieści  pięć  lat  temu  zapewnienia  okazały  się  fałszem.  Dziwne,  że  słodycz  jagodowego 

dżemu nagle się zmieniła w najpaskudniejszą gorycz. Kennit dokończył kromkę, potem zjadł 

jeszcze trzy, odczuwając równocześnie przyjemność i smutek. 

Pozostali również jedli – posłuszni gestom matki Kennita, stanęli wokół stołu. Tylko 

kapłan  odmówił  wyniośle.  Pirat  zupełnie  go  zlekceważył.  Uważał,  że  głód  szybko  uleczy 

Adara  Sa  z  humorów.  Rozejrzał  się  po  izbie.  Miła,  domowa  atmosfera.  Matka  nadal 

mamrotała,  osobliwie  modulując  głos.  Mapnik  reagował  na  jej  gesty  i  chrząknięcia 

uśmiechami,  rzadziej  słowami.  Niemota  kobiety  była  wyraźnie  zaraźliwa.  Kostka,  nie 

czekając na polecenie, ochoczo chwyciła szczotkę i zmiotła popiół do paleniska. Sińce pod jej 

oczyma powoli znikały. Kennit miał nadzieję, że dziewczyna będzie uległą służącą dla matki. 

Skończył herbatę i wstał. 

– No dobrze, muszę wracać. Matko, nie zaczynaj znowu. Wiesz, że nie mogę zostać.  

Chwyciła go za rękaw. Błagalne spojrzenie w jej oczach było bardzo wymowne, lecz 

Kennit udał, że go nie rozumie. 

–  Nie  zapomnę  o  filiżankach,  obiecuję  ci.  Przywiozę  je  następnym  razem.  Tak,  tak, 

pamiętam,  będą  przyozdobione  ładnymi  malunkami.  Wiem,  co  lubisz.  Pamiętaj,  Kostko, 

sprawuj  się  dobrze.  Dedge,  życzę  wam  zdrowego,  tłuściutkiego  dziecka.  Gdy  przyjadę, 

pewnie już drugie będzie w drodze, co? – Mówiąc to, poczuł się jak patriarcha. Przyszło mu 

do  głowy,  że  za  jakiś  czas  może  przywieźć  na  wyspę  więcej  osadników.  Niech  tu 

zamieszkają. Wyspa Kluczowa stanie się jego sekretnym królestwem. 

background image

Matka  ukryła  twarz  w  dłoniach  i  zaczęła  płakać.  Zawsze  płakała.  Ileż  już  razy 

przekonała się, że łzy nie rozwiązują żadnych problemów? Poklepał ją delikatnie po plecach i 

skierował się do drzwi. 

– Nie zostanę tutaj – oznajmił kapłan. 

– Czyżby? – spytał Kennit wesoło. 

– Nie, wracam na statek z tobą, kapitanie. 

Pirat udał, że się zastanawia. 

– Jaka szkoda. Jestem pewny, że matka bardzo by się cieszyła z twojego pobytu. Może 

jeszcze przemyślisz swoją decyzję? 

Adar  Sa  był  wyraźnie  poruszony  uprzejmością  kapitana.  Rozejrzał  się  dokoła. 

Staruszka nadal płakała.  Kostka podeszła  i ostrożnie pogłaskała  ją po dłoni. Dedge  i Saylah 

patrzyli  na  pirata  gotowi  do  spełniania  rozkazów  niczym  dobrze  wytresowane  psy 

myśliwskie. Kapitan uspokajająco machnął ręką. 

– Nie, nie zostanę – rzekł kapłan. – To nie miejsce dla mnie. 

Pirat lekko westchnął. 

– Żywiłem nadzieję, że się zgodzisz. No cóż, jeśli nie zostajesz, przynajmniej zrób coś 

dla mojej matki przed odjazdem. Pobłogosław dom i krowę. 

Adar Sa spojrzał na niego zaskoczony. 

– Dobrze, zrobię to – odparł z wahaniem. 

–  Nie  spiesz  się.  Ostatnio  nie  chodzę  zbyt  szybko.  Poczekam  na  ciebie  na  plaży.  – 

Kennit wzruszył ramionami. – Będziesz wiosłował. 

Kapłan  rozważał  swoje  szansę.  Doskonale  wiedział,  że  pirat  nie  jest  w  stanie  go 

prześcignąć. Zapewne nie popłynie gigiem sam. W końcu niechętnie skinął głową. 

– Dogonię cię, kapitanie, natychmiast gdy pobłogosławię dom i ogród. 

– Cóż za łaskawość z twojej strony. Poczekam na ciebie na plaży – powtórzył Kennit. 

– Żegnaj, matko. Nie zapomnę o filiżankach. 

–  Kapitanie?  –  Saylah  odważyła  się  spytać  cicho.  –  Potrzebujesz  naszej  pomocy  w 

zepchnięciu łodzi? – Posłała piratowi spojrzenie z ukosa. Jej propozycja była zupełnie jasna. 

–  Nie,  nie,  dziękuję  ci.  Jestem  pewien,  że  we  dwóch  z  kapłanem  sobie  poradzimy. 

Zostańcie tutaj. Zacznijcie zwiedzać swój nowy dom. Do zobaczenia. 

Wetknął kulę mocniej pod ramię i zaczął chwiejną wędrówkę z powrotem do łodzi. 

Ziemia  w  ogrodzie  była  miękka  i  kula  się  zapadała.  Dalej  ścieżka  wiodła  w  górę. 

Kennit  był  bardzo  zmęczony,  mimo  to  szedł  nieprzerwanie.  Dopiero  kiedy  stał  się 

niewidoczny z chatki, przystanął na odpoczynek. Starł pot z twarzy i rozważył swoją sytuację. 

background image

Uznał, że nie musi się obawiać zdrady ze strony kapłana. Nie teraz. Adar Sa potrzebował go, 

ponieważ nie mógł wrócić na statek sam. Załoga by go zlinczowała. 

Ruszył spokojniejszym krokiem. Słyszał chrząkanie świni w zaroślach. Oczekiwał, że 

kapłan  zrówna  się  z  nim  jeszcze  przed  plażą,  stało  się  wszakże  inaczej.  Może  wypowiadał 

bardzo długie błogosławieństwo dla domu. Na pewno spodoba się matce. 

Piasek plaży był luźny i suchy. Proteza się zapadała. Kennita ogarniało coraz większe 

znużenie. W końcu  mógł usiąść w gigu. Nadchodził przypływ. Wkrótce łódź znajdzie  się w 

wodzie,  choć  najtrudniejsze  będzie  wiosłowanie.  Czekał  go  spory  wysiłek.  Czy  aby  nie 

przecenił swoich sił? Miał ochotę na drzemkę. Pomasował obolałą pachę w miejscu, w które 

wbijała się kula. Czy powodem spóźnienia kapłana nie są przypadkiem odwiedziny u kapitana 

Havena?  Nie,  chyba  nie.  Dedge  by  mu  na  to  nie  pozwolił.  Chyba  że  byli  w  zmowie  od 

samego początku. Jeśli tak, wkrótce przyjdą zabić i jego. Matka zapewne już nie żyje. Później 

znajdą  jego  skarby,  pieczołowicie  ukryte  w  dużym  domu.  Przyjdą  go  zabić,  ponieważ  był 

naiwny.  Co  zrobią  potem?  Nie  mogą  wrócić  bez  niego  na  statek.  A  może  jednak?  Czy 

pieniędzy  i  cennych  przedmiotów  wystarczy  na  przekupienie  Sorcora  i  Etty,  Wintrowa  i 

Briga? Być może. Na myśl o własnej głupocie w Kennicie zamarło serce. Nagle uśmiechnął 

się szyderczo. Skarby mogą wystarczyć na przekupienie ludzi, lecz nie „Vivacii”. Żywostatek 

już się w nim zakochał. Nie można kupić ani skraść serca statku. Igrot udowodnił tę prawdę 

wiele lat temu. 

Kennit czekał cierpliwie. 

W  końcu  przydreptał  Adar  Sa.  Wyglądał  na  rozzłoszczonego.  Zapewne  próbował 

przekonać do swojej  sprawy Dedge'a,  lecz  mu się nie powiodło. Marszczył  brwi. Potężnych 

rumieńców nie tłumaczył szybki spacer. Kiedy się zbliżył, Kennit usadowił się przy wiosłach 

gigu. 

–  Zepchnij  łódkę  na  wodę  –  rzucił  oschle.  Adar  Sa  obrzucił  go  piorunującym 

spojrzeniem. 

– Łatwiej się pcha pusty gig. 

– Masz rację – rzekł przyjaznym tonem Kennit, jednak się nie poruszył. 

Kapłan  okazał  się  silnym  mężczyzną,  lecz  niezbyt  wprawnym  marynarzem.  Pchnął 

gig. Bez skutku. 

– Poczekaj na falę – zaproponował Kennit. 

Adar  Sa  ze  złością  zacisnął  zęby,  lecz  posłuchał  sugestii.  Dno  łódki  zazgrzytało  na 

piasku, potem nagle podskoczyło i przesunęło się. 

– Pchaj dalej, bo osiądziemy na mieliźnie – ostrzegł kapłana pirat. 

background image

Wkrótce  Adar  Sa  pojawił  się  obok  burty.  Usiłował  wskoczyć  do  gigu.  Kennit 

pociągnął  mocno  wiosłami.  Minęło  trochę  czasu,  odkąd  ostatni  raz  wiosłował,  okazało  się 

jednak, że radzi sobie nieźle. 

– Poczekaj! – jęknął Adar Sa, wdrapując się do łodzi. 

Kennit  wiosłował  nadal.  Gdy  następna  fala  podniosła  gig,  kapłan  zwisał  jeszcze  z 

burty. W końcu niezdarnie wgramolił się do środka. Zmęczony, łapczywie chwytał powietrze 

i  dygotał  z  zimna,  gdyż  rześki  morski  wiatr  szarpał  jego  przemoczonym  ubraniem.  Pirat 

złożył wiosła. 

– Spodziewasz się, że będę wiosłował? – zapytał Adar Sa szyderczo. 

– To cię rozgrzeje. 

Kennit usiadł na dziobie i obserwował wytężającego siły kapłana. Wiosłowanie, nawet 

w  spokojny  dzień,  było  dość  męczące,  a  co  dopiero  przy  przeciwnym  wietrze,  który  wiał 

coraz  mocniej.  Kapłan  wiosłował  nierówno.  Czasami  wiosła  obsuwały  się  i  z  pluskiem 

uderzały w wodę. Łódź płynęła bardzo powoli. Kennitowi nie zależało na szybkości. Widział, 

że Adar Sa pragnie jak najprędzej znaleźć się z powrotem na pokładzie statku, dlatego szarpie 

wiosłami gwałtownie i energicznie. 

Rozpoczął pogawędkę. 

– Jesteś zadowolony, że wymierzyliśmy sprawiedliwość kapitanowi Havenowi? 

Adar  Sa  ciężko  dyszał  z  wysiłku,  temat  był  wszakże  kuszący  i  nie  potrafił  mu  się 

oprzeć. 

– Chciałem go odwiedzić przed odjazdem. Splunąłbym  mu w twarz, a potem życzył 

przyjemnego  pobytu  w  ciemnicy  i  łańcuchach.  Dedge  nie  pozwolił  mi  jednak  zajść  do 

więźnia.  On  i  Saylah  niemal  się  na  mnie  rzucili.  A  przecież  gdyby  nie  ja,  byliby  teraz 

niewolnikami  w  Chalced.  Na  pewno  zostaliby  rozdzieleni,  a  dziecko  Saylah  wkrótce  po 

narodzinach by wytatuowano. 

– Wiosłuj uważniej! Widzisz na tej wyspie dwa drzewa oddalone od reszty lasu? Płyń 

ku nim. 

Adar Sa rzucił mu gniewne spojrzenie. 

–  Jeden  człowiek  nie  może  wiosłować  łodzią!  Usiądź  obok  i  pomóż  mi.  W  tamtą 

stronę wiosłowały cztery osoby. 

–  Ale  też  gig  był  wówczas  znacznie  bardziej  obciążony.  Pozatym  jestem  bardzo 

zmęczony.  Pamiętaj,  że  jeszcze  nie  odzyskałem  pełni  sił  po operacji.  Gdy  trochę  odpocznę, 

może zmienię cię przywiosłach. – Kennit odwrócił twarz do wiatru i zmrużył oczy. Jaskrawe 

słońce tańczyło na  falach. Mimo znużenia czuł  się doskonale. Postawił przed sobą zadanie  i 

background image

wykonał je sam, bez niczyjej pomocy. Sprawdził się przed sobą. I ciągle jeszcze miał posłuch 

u  ludzi.  Wystarczyło kilka słów  lub gest. Został kaleką,  lecz  nie  stracił ambicji.  Wierzył, że 

czeka  go  triumf.  Będzie  królem,  królem  Kennitem.  Kennit,  król  Wysp  Pirackich!  Czy 

któregoś  dnia  postawi  sobie  pałac  na  Wyspie  Kluczowej?  Może  po  śmierci  matki  nawet 

osiedli się na wysepce. Jego ojciec twierdził, że wewnętrzną zatokę Dziurki Od Klucza łatwo 

obwarować.  Kennit  mógłby  tu  postawić  twierdzę.  Budował  w  myślach  wieże,  gdy  Adar  Sa 

odezwał się ponownie. 

– Czy nie powinniśmy zaraz zobaczyć statków? 

Pirat skinął głową. 

–  Gdybyś  machał  wiosłami  jak  mężczyzna,  zamiast  klepać  nimi  po  wodzie,  dawno 

dotarlibyśmy już do wyznaczonego przeze mnie punktu. Stamtąd widać statki, choć czeka cię 

jeszcze długie wiosłowanie. Pracuj dalej.  

– W tamtą stronę podróż wydawała mi się o wiele krótsza. 

–  Czas  płynie  szybciej,  gdy  obserwujesz  innych  przy  pracy.  Podobnie  jest  z 

dowodzeniem statkiem. Kiedy patrzysz na kapitana, praca wydaje się niezwykle prosta. 

–  Szydzisz  ze  mnie?  –  Trudno  przemawiać  z  pogardą,  gdy  człowiekowi  brakuje 

oddechu, a jednak Adarowi Sa się udało. 

Kapitan potrząsnął ze smutkiem głową. 

–  Źle  mnie  zrozumiałeś.  Nazywasz  szyderstwem  zwyczajne  pouczenie?  Powinieneś 

sam odkryć tę prawdę już dawno temu. 

–  Ten  statek...  zgodnie  z  prawem...  jest  mój.  Przejęliśmy...  wzięliśmy  go...  zanim 

przybyłeś. – Kapłan sapał coraz głośniej. 

–  Nadal  niczego  nie  pojmujesz.  Gdybym  nie  wkroczył  do  akcji  i  nie  obsadził  swoją 

załogą „Vivacii”, teraz leżałaby na dnie. Nawet żywostatek nie potrafi sam żeglować. 

– Zdołalibyśmy... – Adar Sa obcesowo rzucił wiosła. Jedno zaczęło się zsuwać z dulki 

do wody. Kapłan w ostatniej chwili je złapał. 

–  Niech  cię  cholera,  zmień  mnie!  –  wykrztusił  resztką  sił.  –  Nie  jestem  od  ciebie 

gorszy. Nikt mnie nie będzie traktował jak niewolnika. 

– Jak niewolnika? Prosiłem cię o wykonanie zwyczajnego marynarskiego zadania. 

–  Nie  jestem  twoim  majtkiem.  Nigdy  nie  pozwolę,  żebyś  mi  rozkazywał!  Ani  nie 

zrezygnuję  z  moich  praw  do  statku.  Gdziekolwiek  pójdę,  rozpowiem,  że  jesteś 

niesprawiedliwy  i  zachłanny.  Taka  opinia  na  pewno  nie  doda  ci  sławy!  Jesteś  złym 

człowiekiem.  Twoja  biedna  matka  żyje  samotnie  i  bez  wygód  od  Sa  wie  ilu  lat,  a  ty 

przypływasz  do  niej  zaledwie  na  pól  dnia,  przywożąc  jej  kufer  pełen  błyskotek  i 

background image

niedorozwiniętą  służącą.  Jak  możesz  ją  traktować  w  ten  sposób?  Czyż  naszych  matek  nie 

powinniśmy czcić jako symbolu żeńskiego aspektu Sa? Ty zaś pomiatasz swoją, tak samo jak 

wszystkimi  innymi  ludźmi.  Próbowała  się  do  mnie  odezwać,  biedna  istota.  Nie  potrafiłem 

zrozumieć, co ją trapi, lecz na pewno nie chodziło o filiżanki! 

Kennit  nie  potrafił  powstrzymać  głośnego  wybuchu  śmiechu.  Jego  reakcja 

rozwścieczyła Adara Sa. 

– Łajdaku! – warknął kapłan. – Draniu bez serca! 

Pirat  rozejrzał  się.  Wskazana  przez  niego  wyspa  była  już  bardzo  blisko. 

Prawdopodobnie  da  radę  dowiosłować  do  brzegu  sam.  Gdy  się  tam  znajdzie,  a  będzie  zbyt 

zmęczony,  by  dopłynąć  do  statku,  przywiąże  płaszcz  do  wiosła  i  pomacha  nim.  Wtedy 

przypłyną po niego marynarze z „Marietty” albo „Vivacii”. Bez wątpienia już go wypatrują. 

– Takie słowa z ust kapłana!  Zapominasz się,  mój drogi. Dobrze. Powiosłuję trochę, 

odpocznij. 

Zaskoczony Adar Sa umilkł. Podniósł się z wioślarskiej ławki, ale zaraz ciężko na nią 

usiadł,  gdyż  mała  łódka  mocno  się  zakołysała.  Krzyknął  i  kurczowo  chwycił  się  krawędzi 

nadburcia. Kennit skrzywił się zażenowany. 

–  Zupełnie  zesztywniałem.  Dzisiejszy  spacer  osłabił  mnie  bardziej,  niż  myślałem.  – 

Westchnął.  Zmrużył  oczy  na  widok  pogardliwego  spojrzenia  Adara  Sa.  –  Obiecałem  ci 

jednak, że powiosłuję, i dotrzymam słowa. – Chwycił kulę i wycelował jej koniec w kapłana. 

–  Na  dany  przeze  mnie  znak  pociągniesz  za  kulę  i  pomożesz  mi  wstać.  Gdy  stoję,  jest  mi 

łatwiej. 

Adar Sa złapał koniec kuli. 

– Nuże! – zawołał Kennit, usiłując się podnieść. Niestety, ponownie opadł na ławkę. 

Zacisnął zęby. – Jeszcze raz! Tylko bardziej się postaraj. 

Kapłan chwycił kulę w obie ręce. 

– Teraz! – krzyknął Kennit i silnie pchnął do przodu. Kapłan poleciał w tył. Upadł w 

poprzek nadburcia. Pirat skoczył niczym tygrys, złapał go za nogę i wyrzucił z łodzi. Potem 

wgramolił się na ławkę wioślarską i zaczął wiosłować. 

Dostrzegł jego głowę w kilwaterze. 

– Niech cię Sa przeklnie! – krzyczał kapłan. 

Kennit  nie  spodziewał  się,  że  Adar  Sa  ruszy  ku  łodzi  wprawnym  kraułem.  A  zatem 

umiał pływać. Szczerze mówiąc, pirat nie wziął tego pod uwagę. Szkoda, że znajdowali się na 

tak ciepłych wodach, zimno nie zabije pływaka. Kapitan będzie musiał dokonać morderstwa 

własnoręcznie. 

background image

Starał  się  wiosłować  rytmicznie.  Nie  okłamał  kapłana  –  rzeczywiście  mięśnie  mu 

zesztywniały,  na  szczęście  zdołał  je  rozruszać.  Adar  Sa  płynął  jak  szaleniec.  Doganiał  już 

lekką  łódkę, gdyż  jego ciało  stawiało wodzie  mniejszy opór. Kiedy znalazł się w odległości 

kilku  metrów,  Kennit  starannie  ułożył  wiosła  na  dnie  gigu.  Zza  paska  wyciągnął  sztylet, 

poszedł na rufę i czekał. Nie zamierzał się wychylać do zabójczego ciosu, bo mógłby wypaść 

do  wody.  Zdecydował  się  na  inną  metodę.  Za  każdym  razem,  gdy  pływak  sięgał  ku  łodzi, 

uderzał  ostrzem  w  jego  rękę.  Milczał  przy  tym  jak  sama  śmierć,  kapłan  zaś  przeklinał  go, 

krzyczał,  a  później  prosił.  Kiedy  Adarowi  Sa  udało  się  chwycić  burtę  i  mocno  do  niej 

przylgnąć, Kennit raptownie ciął w twarz. Kapłan nie puścił burty, trzymał się jej kurczowo, 

modlił się i błagał o życie. Jego zachowanie rozwścieczyło kapitana. 

–  Mogłeś  żyć!  –  ryknął.  –  Zaproponowałem  ci  całkiem  dobry  los.  Odmówiłeś,  więc 

zdychaj! 

Wbił  sztylet  w  gardło  kapłana.  Ręce  zalała  mu  krew  gęstsza  i  bardziej  słona  niż 

morze.  Przez  chwilę  ciało  unosiło  się  na  wodzie  twarzą  w  dół,  potem  zniknęło  pod 

powierzchnią. 

Kennit siedział przez jakiś czas bez ruchu. Wreszcie wytarł dłonie o przód płaszcza i 

powoli  przeszedł  na  ławkę.  Ujął  wiosła  w  dłonie,  na  których  pojawiły  się  pęcherze. 

Przyzwyczaił się już do bólu. Ważne, że pokonał kapłana i przeżył. Nadal nie opuszczało go 

szczęście. 

Podniósł wzrok i spojrzał na horyzont. Niedługo dostrzegą go majtkowie ze statków. 

Uśmiechnął się do siebie. 

– Założę się, że „Vivacia” zauważy mnie pierwsza. Na pewno wie, że do niej wracam. 

Wypatruj mnie, moja pani! 

– Może powinienem jej to i owo opowiedzieć – usłyszał cichy głosik w pobliżu. 

Z  wrażenia  prawie  puścił  wiosła.  Zerknął  na  milczący  od  długiego  czasu  talizman 

przywiązany  do  nadgarstka.  Natychmiast  dostrzegł,  że  miniaturka  jego  własnych  rysów 

unurzana jest teraz we krwi. Amulet mrugnął do niego. Małe usta otworzyły się, wysunął się z 

nich języczek, który polizał wargi, jakby były spierzchnięte. 

– Co pomyślałaby o męstwie swego kapitana, gdyby wiedziała o nim tyle co ja? 

Pirat uśmiechnął się. 

–  Uznałaby  cię  za  kłamcę.  Rozumie  mnie  i  zna  moje  serce.  Ona  i  chłopak  potrafią 

czytać w moich myślach. A jednak oboje mnie kochają. 

–  Może  tak  im  się  zdaje.  Pamiętaj  jednak,  że  tylko  jedna  istota  widziała  dno  twego 

mrocznego, brudnego serca i pozostała ci wierna. 

background image

– Mówisz zapewne o sobie – mruknął Kennit. – Cóż, chyba nie masz dużego wyboru, 

mój drogi. Jesteś do mnie mocno przywiązany. 

– Tak mocno jak ty do mnie – odparł amulet.  

Pirat wzruszył ramionami. 

–  Jesteśmy  zatem  ze  sobą  ściśle  połączeni.  I  mech  tak  zostanie.  Wykonuj  swoje 

obowiązki jak najlepiej. Może w ten sposób dłużej obaj pożyjemy. 

– Nie żadnych obowiązków wobec ciebie – burknął talizman – Poza tym  moje życie 

wcale  nie  zależy  od  twojego  Jednak  w  imię  przyjaźni  postaram  się  ze  wszystkich  sił  cię 

ochronić. Przynajmniej przez jakiś czas. 

Kapitan  nic  nie  odpowiadał.  Pęcherze  na  prawej  dłoni  pękły  i  poczuł  piekący  ból. 

Dziwny uśmiech rozświetlił ponure oblicze Kennita Ten ból zupełnie się nie liczył. Ważne, ze 

szczęście go nie opuściło. Gdy człowiek ma szczęście, może bardzo wiele osiągnąć. 

 

background image

6. SPEŁNIONE ŻYCZENIA 

– Co zrobiłeś z moim ojcem? 

Pirat  podniósł  wzrok  znad  tacy  z  jedzeniem.  Umył  się  już  i  przebrał.  Wyprawa  była 

męcząca  i  teraz  pragnął  tylko  coś  zjeść.  Wystarczająco  go  już  zdenerwowała  Etta,  która 

trajkotała i jęczała, jak bardzo się o niego martwiła. Przegonił ją z kajuty. Nic go bardziej nie 

irytowało niż nachalna troskliwość. Nie zniósłby marudzenia kobiety podczas kolacji. Pytanie 

Wintrowa puścił mimo uszu. Zamieszał zupę. Kawałki marchwi i ryby wypłynęły na wierzch. 

– Błagam, kapitanie. Muszę wiedzieć. Powiedz, co zrobiłeś z moim ojcem! 

Kennit  miał  ochotę  ostro  osadzić  go  w  miejscu,  lecz  się  powstrzymał,  gdyż  twarz 

chłopca  była  pod  opalenizną  bardzo  blada.  Wintrow  stał  sztywno  wyprostowany  i 

nieruchomy. Z pozoru wyglądał na spokojnego, lecz zaciskał zęby. W jego ciemnych oczach 

czaił się strach. Pirat rozumiał, że chłopak jest przerażony, ale cóż... każdy powinien ponosić 

odpowiedzialność za swoje decyzje. 

–  Zrobiłem  jedynie  to,  o  co  mnie  poprosiłeś.  Twój  ojciec  przebywa  wystarczająco 

daleko  od  ciebie.  Nie  musisz  się  o  niego  martwić.  Nie  będziesz  miał  z  nim  więcej  do 

czynienia, nawet nie będziesz go widywał. Jest bezpieczny. Kiedy dotrzymuję obietnicy, nie 

czynię tego połowicznie. 

Chłopiec zachwiał się jak człowiek uderzony w brzuch. 

–  Wcale  tego  nie  chciałem  –  odparł  ochrypłym  szeptem.  –  Nie  w  ten  sposób...  Nie 

pragnąłem, by zniknął nagle... podczas mojego snu. Proszę, panie, sprowadź go z powrotem. 

Zajmę się nim i nie będę się skarżył. 

–  To  niemożliwe.  Następnym  razem  lepiej  przemyśl  swoją  prośbę.  Naraziłem  się  na 

mnóstwo kłopotów, by załatwić tę sprawę dla ciebie. – Chciał zjeść w spokoju. Czas położyć 

kres  impertynencji  chłopaka.  –  Oczekiwałem  twojej  wdzięczności,  nie  skruchy.  Poprosiłeś 

mnie, a  ja spełniłem twoją prośbę. I tyle. Nie  mam  nic więcej do powiedzenia  na ten temat. 

Nalej mi wina. 

Wintrow poruszył się na sztywnych nogach, lecz posłuchał. Potem odsunął się o krok 

od  stołu  i  stał  jak  posąg.  No  i  dobrze!  Pirat  zaczął  jeść.  Był  głodny  jak  wilk.  Mięśnie  go 

bolały  i  po  jedzeniu  zamierzał  odpocząć,  lecz  poza  tym  czuł  się  świetnie.  Wróciła  mu 

pewność siebie. Powinien częściej chodzić, niech tylko Etta obije większą ilością miękkiego 

materiału górną część kuli oraz rzemień protezy. Zastanowił się, czy proteza pozwoli mu się 

ponownie wspinać na maszt. Lubił to. Wysoko w górze wiatr wydawał się zawsze czystszy, a 

życiowe perspektywy równie szerokie jak horyzont. 

background image

– Wszędzie na twoim płaszczu znalazłem krew – przerwał jego rozmyślania Wintrow. 

–I na burcie gigu także. 

Kennit westchnął i odłożył łyżkę. 

–  To  nie  była  krew  twego  ojca,  lecz  Adara  Sa.  –  Po  chwili  dodał  z  sarkazmem:  – 

Tylko nie mów mi, że zmieniłeś opinię także na jego temat. 

– Zabiłeś  Adara Sa, ponieważ go nienawidziłem? – W głosie chłopaka pirat usłyszał 

panikę i niedowierzanie. 

–  Nie.  Zabiłem  go,  bo  inaczej  on  zabiłby  mnie.  Naprawdę  nie  zostawił  mi  wyboru. 

Jego  śmierć  nie  powinna  cię  martwić.  Kapłan  odczuwał  do  ciebie  i  twojego  ojca  jedynie 

pogardę. – Podniósł szklaneczkę z winem, wysączył do dna i ponownie podsunął chłopakowi. 

Wintrow ruszał się sztywno niczym manekin, lecz napełnił szklankę. 

–  A  Kostka?  –  odważył  się  zapytać  z  lękiem.  Kapitan  postawił  głośno  szklankę  na 

stół. Wino wylało się i poplamiło biały obrus. 

–  Kostka  ma  się  dobrze.  Wszyscy  mają  się  dobrze.  Zabiłem  jedynie  Adara  Sa,  i  to 

tylko  dlatego  że  musiałem.  Zaoszczędziłem  ci  kłopotu,  bo  kiedyś  musiałbyś  go  zabić  sam. 

Czy wyglądam na głupca, który marnuje czas na zbyteczne działania? Nie siedzę tu po to, by 

chłopak pokładowy wiercił mi dziurę w brzuchu! Posprzątaj ten bałagan, potem nalej mi wina 

i  wyjdź.  –  Spojrzenie,  które  Kennit  posłał  Wintrowowi,  potrafiło  przerazić  niejednego 

dorosłego mężczyznę. 

Ku swemu zaskoczeniu pirat dostrzegł nagle iskierkę zrozumienia w oczach chłopca. 

Wyczuł, że doprowadził go do jakiejś granicy. Interesujące! Chłopiec zdjął ze stołu talerze  i 

brudny  obrus,  potem  ustawił  znowu  talerze  i  szklaneczkę.  Wszystko  to  robił  w  milczeniu. 

Dopiero kiedy nalał wina, zaczął mówić. 

– Nigdy nie zrzucaj na mnie odpowiedzialności za swoje czyny. Ja nie zabijam ludzi, 

którzy  przysparzają  mi  kłopotów.  Sa  daje  życie.  Każdy  człowiek  jest  ważny  i  ma  do 

wypełnienia  zadanie.  Żaden  nie  posiada  wiedzy  wystarczającej  do  pełnego  zrozumienia 

intencji boga. Staram się nauczyć tolerować innych ludzi, ponieważ żyją po to, by wypełniać 

cel Sa. 

Kennit odchylił się na krześle, założył ręce na piersi i prychnął głośno z pogardą. 

– Cóż, widać, że  nie  jest ci przeznaczone zostać królem. Pomedytuj  nad tym,  młody 

kapłanie.  Może  jestem  jedną  z  osób,  których  zachowanie  musisz  się  nauczyć  tolerować,  aż 

zdołam  wypełnić  cel  Sa.  –  Dostrzegłszy,  że  twarz  Wintrowa  tylko  jeszcze  bardziej  po 

ciemniała  po  tym  żarcie,  pirat  roześmiał  się  serdecznie.  –  Traktujesz  wszystko  nazbyt 

poważnie. No, biegnij  już. Idź pogadać ze statkiem. Prędzej czy później odkryjesz, że życie 

background image

„Vivacii”  jest  obecnie  sprzęgnięte  z  moim,  nie  z  twoim  losem.  Mówię  serio.  Biegnij.  Po 

drodze przyślij mi Ettę. 

Wintrow  wyszedł,  nieco  zbyt  głośno  zamykając  za  sobą  drzwi.  Kennit  potrząsnął 

głową. Za bardzo polubił chłopaka i pozwalał mu na zbyt wiele. Gdyby Opal odezwał się do 

niego takim tonem, pasy by darł z niego. Wzruszył ramionami. Łagodność zawsze należała do 

jego wad. 

 

* * * 

 

– Dlaczego mnie nie obudziłaś? – zapytał Wintrow. Ciągle był bardzo wzburzony. 

–  Mówiłam  ci  już  –  powtórzyła  „Vivacia”  po  raz  kolejny.  –  Nie  znałam  zamiarów 

kapitana, lecz nie sądziłam, że robi źle. Zresztą i tak byś go nie powstrzymał. Uznałam, że nie 

warto cię budzić. 

–  Wiem,  że  przyszedł  tu  po  Kostkę.  Kiedy  zasypiałem,  była  obok  mnie.  Zabronił  ci 

mnie budzić?  

– A jeśli tak? – Galion był obrażony. – Cóż za różnica? Ostateczną decyzję podjęłam 

sama. 

Wintrow spuścił głowę. Zaskoczyła go głębia własnego cierpienia. 

– Kiedyś byłaś wobec mnie bardziej lojalna. Obudziłabyś mnie bez zastanowienia. Na 

pewno wiedziałaś, że tego chciałem. 

„Vivacia” odwróciła głowę i spojrzała w wodę. 

– Nie rozumiem, o co ci chodzi. 

– Już nawet mówisz tak jak on – oświadczył ze smutkiem Wintrow. Nieszczęśliwy ton 

chłopca poruszył ją bardziej niż jego gniew. 

– Co mam ci powiedzieć? Że mi przykro, ponieważ nie ma już z nami Kyle'a Havena? 

Cóż,  nie  jest  mi  przykro.  Od  dnia  gdy  zaczął  mną  dowodzić,  nie  zaznałam  chwili  spokoju. 

Cieszę się, że zniknął. Ty również powinieneś się z tego cieszyć. 

Prawdę  powiedziawszy...  cieszył  się.  Ojciec  działał  mu  na  nerwy.  Kiedyś  „Vivacia” 

doskonale znała jego uczucia i myśli, jednakże teraz obchodził ją tylko Kennit. 

– Potrzebujesz mnie jeszcze? – spytał nagle. 

– Co? – Teraz ona wyglądała na wstrząśniętą. – Dlaczego mnie o coś takiego pytasz? 

Oczywiście, że cię potrzebuję... 

– Pomyślałem sobie, że jeśli czujesz się szczęśliwa w towarzystwie Kennita, mógłbym 

go poprosić o zwolnienie ze służby. Wysadźcie mnie na brzeg gdzieś na stałym lądzie. Wrócę 

background image

do klasztoru, do dawnego życia. Zostawię za sobą wszystkie sprawy, na które tak czy owak 

nie mam wpływu. – Zakończył dobitnie: – Pozbędziesz się mnie tak samo jak mojego ojca. 

– Mówisz jak zazdrosne dziecko – odpaliła. 

– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. 

Umilkła, lecz otworzyła dla niego serce i umysł. Odkrył, że jego srogie słowa sprawiły 

jej ból. 

Westchnął  cicho.  Spojrzeniem  podążył  za  jej  wzrokiem.  „Marietta”  kołysała  się  na 

kotwicy tak blisko, że chłopiec dokładnie widział twarz marynarza pełniącego wachtę. Sorcor 

nie  był zadowolony, gdy  niespokojny Brig zapytał go przez posłańca o nowiny od kapitana. 

Nowa, bliższa pozycja drugiego statku ponownie wzbudziła jego czujność. 

„Vivacia” podjęła temat: 

– Dlaczego jesteś zazdrosny o moje przywiązanie do Kennita? Gdybyś mógł, chętnie 

odrzuciłbyś  więź  łączącą  ciebie  i  mnie,  a  on  wręcz  przeciwnie,  pragnie  maksymalnej 

bliskości.  Zwraca  się  do  mnie  słowami,  których  nikt  przed  nim  mi  nie  mówił.  Gdy 

wykonujesz  swoje  obowiązki,  przychodzi  tutaj  często  i  opowiada  mi  rozmaite  historie.  Nie 

tylko  snuje  przede  mną  opowieści  ze  swego  życia,  lecz  także  przekazuje  ludowe  baśnie  i 

historie, które słyszał od innych ludzi. Ilekroć się odezwę, słucha mnie z wielką uwagą. Prosi 

o  radę  i  opinie.  Przedstawia  swoje  plany,  opowiada  o  królestwie  i  ludziach,  którymi  będzie 

rządził.  Czasem  podsuwam  mu  jakąś  propozycję,  a  wtedy  wydaje  się  bardzo  zadowolony. 

Masz  pojęcie,  ile  satysfakcji  daje  mi  taka  rozmowa?  Każdy  lubi  sobie  pogawędzić  i  być 

bacznie wysłuchany. 

– Tak. –  Wintrow po raz kolejny  przypomniał  sobie  życie w klasztorze, lecz  nic  nie 

powiedział. Zresztą nie musiał. 

–  Nie  wiem,  dlaczego  nie  dasz  mu  szansy  –  wybuchnął  nagle  galion.  –  Nawet  nie 

marzę,  że  poznam  go  tak  dobrze  jak  ciebie.  Przyznasz  jednak,  że  Kennit  okazuje  ci  więcej 

uczucia  i  dobrej  woli  niż  ojciec.  Dużo  myśli  o  innych.  Poproś  go  kiedyś,  żeby  ci  pokazał 

szkice  planów  dla  Łupogrodu.  Sporo  się  zastanawiał,  aż  zaprojektował  wieżę  dla 

wartowników,  by  ostrzegali  miasto  przed  niebezpieczeństwem.  Myśli  o  wykopaniu  studni, 

które  zapewnią  wszystkim  czystszą  wodę.  Ma  plany  również  wobec  osady  Krzywe. 

Naszkicował jej mapę, zamierza zbudować falochron. Gdyby ludzie chcieli go słuchać, byliby 

znacznie  szczęśliwsi.  Kennit  pragnie  ulepszeń.  Poza  tym...  pragnie  twej  przyjaźni.  Może 

okrutnie postąpił z Kyle'em Havenem, lecz sam go o to prosiłeś. Zauważ, że mógł oddać go 

niewolnikom, dzięki czemu zyskałby sobie ich przychylność. Ci nieszczęśnicy bez wątpienia 

zamęczyliby  go  na  śmierć.  Kapitan  zyskałby  wielką  sławę.  Mógł  też  zażądać  ogromnego 

background image

okupu od twojej matki. Napełniłby swoje kufry złotem, doprowadzając rodzinę Vestritów do 

całkowitej nędzy. Sądzę, że Kennit wybrał wyjście najlepsze z możliwych: po prostu odsunął 

od nas wszystkich  niemiłego człowieka  i umieścił go w  miejscu, w którym  nie zdoła  zranić 

ani ciebie, ani nikogo innego. 

Zaczerpnęła  powietrza,  lecz  nie  rozwinęła  tej  myśli.  Wintrow  odniósł  wrażenie,  że 

zabrakło jej słów. Tak czy owak, wystarczająco go zawstydziła. Nawet nie podejrzewał pirata 

o takie marzenia. „Vivacia” go przekonała, choć tak żarliwie broniła obcego mężczyzny...  

– Po to właśnie został piratem? By czynić dobro? 

Galion wyglądał na obrażonego. 

– Nie twierdzę, że Kennit jest bezinteresowny. Nie mówię, że jego metody są zupełnie 

czyste.  Tak,  nasz  kapitan  pragnie  władzy.  Potrafi  ją  wszakże  wykorzystać  we  właściwy 

sposób. Uwalnia niewolników... Wolałbyś, by pozostawał bierny i opowiadał banały na temat 

braterstwa wszystkich ludzi? Pomyśl o sobie. Może wcale nie chcesz wrócić do klasztoru, ale 

po prostu odsunąć się od wszelkie go zła, jakie panuje na świecie? 

Wintrow patrzy! na „Vivacię” w niemym zdumieniu. 

– Poprosił  mnie – wyznała  mu śmiało w chwilę  później – żebym wiodła wraz z nim 

pirackie życie. Wiedziałeś o tym? 

Chłopiec starał się zachować spokój. 

– Nie, ale spodziewałem się takiej propozycji. – Nie potrafił ukryć goryczy w głosie. 

–  No  i...?  Cóż  w  tym  złego?  Widzisz,  że  to  dobry  człowiek.  Wiem,  że  jego  metody 

bywają  brutalne,  sam  mi  się  do  tego  przyznał.  Spytał,  czy  jestem  w  stanie  to  znieść. 

Opowiedziałam  szczerze  o  moich  odczuciach  podczas  strasznej  nocy  niewolniczego 

powstania. I wiesz, co mi odrzekł? 

–  Co?  –  Wintrow  usiłował  nie  poddać  się  emocjom.  Była  taka  łatwowierna,  taka 

naiwna. Czyżby nie zdawała sobie sprawy, że pirat ją oszukuje? 

–  Mój  opis  skojarzył  mu  się  z  amputacją.  Przez  długi  czas  bardzo  cierpiał,  wolał 

wszakże  nie  ruszać  nogi.  Lecz  ty  mu  uprzytomniłeś,  że  jeśli  chce  wyzdrowieć,  musi  znieść 

potworny  ból.  Uwierzył  ci.  I  się  udało.  Niewolnicy  podobnie  –  żyją  w  straszliwych 

męczarniach, a zanim zdobędą wolność, muszą przeżyć chwile prawdziwej grozy. Natomiast 

swoją  działalność  Kennit  nazywa  nie  piractwem,  lecz  operacją  konieczną  dla  poprawy 

sytuacji. 

– Zatem twój kapitan nadal planuje ataki na statki niewolnicze i tylko na nie? 

– Na niewolnicze i na te, które odnoszą korzyści z niewolnictwa. 

background image

Nie zdołamy przejąć każdego, który kursuje między Jamaillią i Chalced. Jeśli jednak 

słuszny  gniew  Kennita  dostrzegą  wszyscy  handlarze  niewolników,  nie  tylko  kapitanowie 

przewożących ich statków, wówczas przemyślą swoje postępowanie. Uczciwi i dobrzy kupcy 

na pewno szybko się zwrócą przeciw handlowi żywym towarem. 

– Nie sądzisz, że satrapa natychmiast zareaguje? To jego teren i jego niewolnicy, więc 

postanowi się Kennita pozbyć. Z pewnością przyśle tu swoje łodzie patrolowe. Będą niszczyć 

wszystkie pirackie osady. 

–  Możliwe,  jednak  moim  zdaniem  niewiele  w  ten  sposób  osiągnie.  Pamiętaj, 

Wintrowie,  że  Kennit  broni  świętej  sprawy.  Właśnie  ty  powinieneś  go  zrozumieć.  Nie 

możemy się odwracać od bólu innych ani od ryzyka. Jeśli sami nie pomożemy tym biedakom, 

nie znajdą innych obrońców. Musimy wytrwać. 

–  Czyli  zgodziłaś  się  dla  niego  zostać  statkiem  pirackim?  Pomożesz  mu  łupić  inne 

statki? – Wintrow nie wierzył własnym uszom. 

– Jeszcze  mu  nie odpowiedziałam – odparła cicho „Vivacia”. – Ale  jutro zamierzam 

wyrazić zgodę. 

 

* * * 

 

Kupiecka  szata  pachniała  kamforą  i  cedrem,  odstraszającymi  mole  od  wełny.  Althea 

podzielała  opinię  żarłocznych  owadów  na  temat  tych  zapachów.  Cedr  byłby  możliwy  do 

wytrzymania,  lecz  w  mniejszej  dawce,  kamfora  natomiast  przyprawiała  o  mdłości. 

Najbardziej zaskoczyło dziewczynę odkrycie, że strój nadal na nią pasuje. Upłynęło wiele lat, 

odkąd miała go na sobie po raz ostatni. 

Usiadła  przed  lustrem.  Ze  zwierciadła  spojrzała  na  nią  młoda  kobieta.  „Chłopięcy” 

okres  życia  na  pokładzie  „Żniwiarza”  wydawał  się  Althei  snem.  Od  powrotu  do  domu 

przybrała  na  wadze.  Gragowi  podobała  się  jej  zaokrąglona  figura.  Kiedy  uczesała  lśniące 

czarne włosy, a potem upięła  je w stateczny kok, odkryła, że również  jest zadowolona z tej 

zmiany. W prosto skrojonej kupieckiej szacie nie było jej wszakże szczególnie do twarzy. No 

i  dobrze,  powiedziała  sobie  w  myślach,  odwracając  się  powoli  od  lustra.  Nie  chciała  dziś 

wieczorem  wyglądać  na  zalotnicę,  lecz  na  poważną  i  zaradną  córkę  Pierwszego  Kupca. 

Pragnęła,  aby  wszyscy  z  uwagą  potraktowali  jej  słowa.  Niemniej  po  chwili  wahania 

uperfumowała się i pomalowała usta. Z uszu zwisały jej zdobione granatem kolczyki – ostatni 

prezent od Graga. Pasowały do karmazynowej szaty. 

background image

Dzień  spędziła  pracowicie.  Udała  się  osobiście  do  Rady  Miasta  Wolnego  Handlu. 

Błagała o pomoc. Pierwsi Kupcy oświadczyli, że rozważą jej prośbę. Oczywiście, nie musieli 

jej  słuchać,  przecież  głównym  Kupcem  rodziny  Vestrit  była  Keffria,  a  nie  Althea.  Mimo to 

dziewczyna  postanowiła,  że  jeśli  nadarzy  się  okazja,  również  przemówi  dziś  wieczorem  na 

zebraniu. Wcześniej napisała liścik do Graga z niemiłą nowiną o przejęciu „Vivacii” i posłała 

go  przez  Rache.  Później  udała  się  sama  do  Davada  Restarta.  Powiadomiła go  o  porwaniu  i 

spytała,  czy  podwiezie  je  na  zebranie  Rady  Kupców.  Davad  zareagował  szczerym 

przerażeniem  i  wyraźnie  nie  miał  ochoty  uwierzyć  w  informacje  „tego  łobuza  Trella”, 

zapewnił  wszakże,  że  jeśli  historia  okaże  się  prawdziwa,  pomoże  Vestritkom  w  kłopotach. 

Uwagi  dziewczyny  nie  umknęło  jednak,  że  nie  zaproponował  finansowego  wsparcia.  Nic 

dziwnego.  Przecież  dobrze  Davada  znała.  Jego  uczucia  i  pieniądze  nie  miały  ze  sobą  nic 

wspólnego. 

Po  powrocie  od  Restarta  pomogła  Rache  upiec  chleb  na  cały  tydzień,  podparła 

palikami pnący groszek w kuchennym ogrodzie, wreszcie przebrała zielone jeszcze owoce na 

śliwie i jabłoni. Po tej ciężkiej pracy długo się myła i ubierała na zebranie. 

Niestety, mimo tylu zajęć nie potrafiła się uwolnić od pytań związanych z Brashenem 

Trellem.  Czyż  jej  życie  nie  było  i  bez  niego  wystarczająco  skomplikowane?  Czy  musiał 

wracać  do  miasta?  Dlaczego  właściwie  o  nim  myślała?  Przecież  wcale  jej  nie  interesował. 

Powinna całkowicie skoncentrować się na „Vivacii” i spotkaniu Rady Kupców. I na Gragu. A 

jednak Brashen pojawiał się na obrzeżach każdej myśli. Nie potrafiła nawet na chwilę o nim 

zapomnieć,  jego  obraz  stale  ją  dręczył.  Denerwowała  się.  Odpychała  go,  lecz  wizerunki 

natrętnie powracały. Brashen przy kuchennym stole; pije kawę i przytakuje słowom jej matki. 

Brashen  pochylony  nad  małym  Seldenem;  bierze  chłopca  na  ręce  i  zanosi  do  łóżka.  Stoi 

sztywno  wyprostowany  przed  oknem  gabinetu  jej  ojca  i  wypatruje  w  noc.  Albo  – 

przypomniała  sobie  z  goryczą  –  z  pożądliwością  szuka  w  kieszeni  kurtki  cindinu.  Ten 

człowiek podjął w życiu  mnóstwo niewłaściwych decyzji  i stał  się  ich ofiarą. Niech znika z 

jej życia! 

Pospiesznie  ruszyła  do  wyjścia.  Nie  chciała  się  spóźnić  na  zebranie.  Będą  dziś 

omawiać  mnóstwo  trudnych  spraw.  Ku  jej  zaskoczeniu  Malta  już  gotowa  czekała  w  progu. 

Althea  zmierzyła  krytycznym  spojrzeniem  siostrzenicę  i  zdziwiła  się.  Oczekiwała  po 

dziewczynce tęczowego makijażu, intensywnego zapachu perfum i błyszczącej biżuterii, lecz 

Malta prezentowała się prawie równie statecznie jak ona sama. Pozwoliła sobie tylko na jedną 

ozdobę: kwiaty we włosach. Nosiła zwyczajną kupiecką szatę i... wyglądała w niej naprawdę 

pięknie.  Tak,  tak,  nie  można  winić  młodych  mężczyzn,  że  ją  adorowali.  Malta  dorastała. 

background image

Przez ostatnie dwa dni wykazała się  nadspodziewaną dojrzałością.  Wstyd, że trzeba  było aż 

rodzinnego kryzysu, by się tak zmieniła. 

Althea próbowała zapomnieć o własnym zdenerwowaniu, więc zagadnęła siostrzenicę: 

– Bardzo ładnie wyglądasz. 

–  Dziękuję  –  odparła  Malta  z  roztargnieniem  i  zmarszczyła  brwi.  –  Żałuję,  że 

jedziemy na zebranie z Davadem Restartem. Inni kupcy nie odbiorą tego dobrze. 

– Zgadzam się z tobą. – Althea była zaskoczona, że Malta w ogóle zastanawia się nad 

takimi  sprawami.  Osobiście  lubiła  Davada,  tak  jak  się  lubi  nieco  ekscentrycznego,  czasem 

gburowatego  wuja,  więc  starała  się  nie  zważać  na  jego  ostatnie  niewłaściwe  wybory 

polityczne.  Zgadzała  się  w  tej  sprawie  z  matką:  Davad  od  tak  wielu  lat  był  przyjacielem 

rodziny, że tego typu nieporozumienia nie powinny ich poróżnić. Miała jedynie nadzieję, że 

kontakty  z  Restartem  nie  zaszkodzą  jej  wystąpieniu  przed  Radą  Kupców.  Ach,  jej 

wystąpienie...  Wiedziała,  że  swoje  poparcie  dla  rodziny  Tenirów  powinna  przedstawić  w 

sposób  wyważony  i  uczciwy.  Kupcy  nie  mogą  jej  postrzegać  jak  głupiej  kobietki,  która 

zadurzyła  się  w  mężczyźnie  i  dlatego  staje  po  jego  stronie.  Pragnęła,  by  wysłuchali  Althei 

Vestrit, nie panienki zakochanej w Gragu Tenirze. 

–  Czy  powóz  i  zaprzęg  naprawdę  aż  tyle  kosztują?  Przed  nami  okres  letnich  balów, 

herbatek i przyjęć. Nie możemy stale pozostawać zależne od Davada. Pomyśl, co o nas myślą 

inne kupieckie rodziny – ciągnęła tęsknym tonem Malta. 

Jej ciotka zmarszczyła brwi. 

– Mamy stary powóz. Z twoją pomocą mogłabym go umyć i naoliwić. Jest wysłużony, 

ale  zdatny  do  użytku.  Wynajmiemy  woźnicę  z  zaprzęgiem.  –Wyjrzała  przez  okno,  potem 

odwróciła się do Malty i złośliwie uśmiechnęła. – Albo, jeśli wolisz, będę powozić sama. Gdy 

byłam w twoim wieku,  nasz ówczesny woźnica  Hakes czasem oddawał  mi  lejce. Ojciec  nie 

był przeciwny, choć matka nigdy tego nie pochwalała. 

Siostrzenica posłała jej zimne spojrzenie. 

– Uważam, że w takim przypadku czułabym się  jeszcze  bardziej poniżona,  niż  jadąc 

gruchotem Restarta.  

Althea  wzruszyła  ramionami.  Ilekroć  miała  wrażenie,  że  zdołała  nawiązać  z  Maltą 

porozumienie, dziewczynka natychmiast ją odtrącała. 

Do  pokoju  weszły  Ronica  Vestrit  i  Keffria.  W  tym  samym  momencie  na  podjazd 

zajechał powóz Davada. 

– Chodźmy czym prędzej – rzekła niecierpliwie Althea. Dopadła drzwi wyjściowych, 

by Davad nie zdążył wysiąść z powozu. – Jeśli wejdzie do domu, poprosi o wino i biszkopty. 

background image

Obawiam  się,  że  nie  mamy  już  czasu  na  ugoszczenie  go  –  dodała  na  widok  pełnego 

dezaprobaty spojrzenia siostry. 

– Nie wolno nam się spóźnić – poparła młodszą córkę Ronica.  

We  cztery  ruszyły  do  powozu.  Nim  woźnica  zdołał  zeskoczyć  na  ziemię,  Althea 

otworzyła  drzwi  przed  kobietami  ze  swej  rodziny.  Davad  wcisnął  się  w  kąt,  robiąc  im 

miejsce. Jego piżmowe pachnidło było prawie tak samo odurzające jak woń kamfory, którym 

przesiąkła suknia Althei. Na szczęście nie czekała ich długa podróż. Davad dał znak woźnicy, 

powóz  zatrząsł  się  i  ruszył  naprzód.  Rytmiczne  skrzypienie  świadczyło  o  zaniedbaniu, 

podobnie  jak  zgrzyty  dochodzące  z  obitych  materiałem  siedzeń.  Althea  zmarszczyła  brwi, 

lecz komentarze pozostawiła dla siebie. Davad nigdy nie potrafił dopilnować służących. 

– Tylko popatrzcie, co dla was kupiłem – oznajmił radośnie. Otworzył małe pudełko 

ozdobione  wstążką  i  pokazał  swoim  towarzyszkom  zawartość:  kilkanaście  lukrowanych 

ciastek z galaretką, za którymi Althea świata nie widziała, gdy miała sześć lat. – Wiem, że to 

wasze  ulubione  –  zwierzył  się  kobietom.  Poczęstował  się  pierwszy,  po  czym  podsunął  im 

pudełko. Althea wzięła jedno ciastko i wsunęła do ust. Podając pudełko siostrze, wymieniła z 

nią  krótkie,  pełne  czułości  spojrzenie.  Keffria  wybrała  czerwoną  galaretkę.  Davad 

rozpromienił się z zadowolenia. 

– Ojej! Ależ pięknie wyglądacie! Wszystkie! Każdy uczestnik zebrania Kupców spali 

się  z  zazdrości  na  widok  ślicznotek,  które  przywożę.  Wezmę  chyba  pałkę,  by  odganiać  od 

drzwiczek młodych mężczyzn! 

Althea  i  Keffria uśmiechnęły się  na ten przesadny komplement. Podobnie reagowały 

na  wszystkie  jego  komplementy  od  dzieciństwa.  Malta  wyglądała  na  obrażoną,  natomiast 

Ronica skomentowała:  

–  Davadzie,  wiecznie  nas  zasypujesz  pochlebstwami.  Nie  sądzisz  chyba,  że  ci 

uwierzymy  po  tych  wszystkich  latach?  –  Zmarszczyła  brwi  i  dodała:  –  Altheo,  możesz 

poprawić Davadowi szalik? Węzeł przesunął mu się prawie na ucho. 

Dziewczyna  natychmiast  odkryła,  co  naprawdę  matkę  zmartwiło.  Na  środku 

jaskrawożółtego  materiału  widniała  wyraźna  plama  od  sosu  lub  innej  kleistej  substancji. 

Szalik zupełnie zresztą nie pasował do kupieckiej szaty, lecz Althea wiedziała, że nie uda jej 

się  Davada  przekonać,  by  go  zdjął.  Rozwiązała  więc  tylko  węzeł,  po  czym  ponownie 

związała, niemal całkowicie ukrywając plamę. 

– Dziękuję ci,  moja droga –  bąknął czule  i z wdzięcznością poklepał dziewczynę po 

ręce. 

background image

Althea zerknęła na Maltę, która gapiła się na nich z jawnym wstrętem. Uniosła brwi, 

prosząc  siostrzenicę  o  pobłażliwość.  Rozumiała  jej  ogromną  niechęć  do  Davada.  Kiedy 

zastanawiała  się  nad  jego  ostatnimi  poczynaniami,  czuła  rozgoryczenie.  Zniżał  się  do 

obrzydliwych  praktyk  Nowych  Kupców,  mało  tego  –  postępował  nawet  gorzej  niż  oni, 

ponieważ wspierając ich, przeciwstawiał się własnej klasie. Ignorując potępiające spojrzenia i 

opinie Pierwszych Kupców, na spotkaniach Rady zawsze przemawiał w imieniu obcych. Grał 

rolę  pośrednika  między  przedstawicielami  licznych  zdesperowanych  rodzin  od  pokoleń 

zamieszkujących  Miasto  Wolnego  Handlu  a  przybyszami,  którzy  pragnęli  wykupić  rodowe 

posiadłości biedaków. Plotka głosiła, że targował się energicznie i załatwiał Nowym Kupcom 

jak  najlepsze  warunki.  Althea  nie  potrafiła  uwierzyć  nawet  w  połowę  dotyczących  Davada 

pogłosek.  A  jednak  była  zmuszona  zaakceptować  fakt,  że  nie  tylko  trzymał  niewolników  w 

swojej posiadłości, lecz także nimi handlował. Największą przykrość sprawiła jej informacja, 

zgodnie  z  którą  wplątał  się  w  sprawę  sprzedaży  „Paragona”,  pośrednicząc  między  rodziną 

Ludlucków i nowo przybyłymi. 

Teraz obserwowała siedzącego obok dobrodusznego mężczyznę i zastanawiała się nad 

sobą. W której chwili jej lojalność zostanie wystawiona na szwank? Czy ten moment nastąpi 

dziś wieczorem? 

Pragnąc przegonić smętne myśli, zagadnęła Davada: 

–  Zawsze  znasz  najzabawniejsze  plotki  krążące  po  mieście.  O  czym  nam  opowiesz 

dzisiaj?  –  Nie  spodziewała  się  niczego  skandalicznego.  Davad  był  na  swój  sposób  bardzo 

purytański.  

Uśmiechnął się na jej komplement i poklepał się z zadowoleniem po brzuchu. 

– Najpikantniejsza plotka, jaka dziś do mnie dotarła, nie dotyczy naszego miasta, moja 

droga, chociaż  jeśli okaże się prawdziwa,  skutki  dotkną  nas wszystkich. – Popatrzył  wokół, 

upewniając  się,  czy  słuchaczki  są  zaciekawione.  –  Usłyszałem  ją  od  jednego  z  Nowych 

Kupców. Wieść przyniósł z Jamaillia City jego ptak pocztowy. – Przerwał. Prawdopodobnie 

rozważał, czy powinien się podzielić z Vestritkami nowinami. A może lubił być proszony. 

Althea postanowiła mu pobłażać. 

– Mów dalej, proszę. Zawsze nas interesują nowiny o tym, co się wyprawia w stolicy. 

– Hm... Jestem pewny, że wszystkie wiecie o nieszczęsnym zamieszaniu, do którego 

doszło  ubiegłej  zimy.  Przedstawiciele  rodziny  Khuprus  przybyli  do  naszego  miasta  i 

przemawiali  w  imieniu  wszystkich  Kupców  z  Deszczowych  Ostępów.  Podburzali  nas 

wówczas przeciwko satrapie. Próbowałem przemówić  im do rozsądku  i pamiętacie, że  mnie 

zakrzyczeli.  No  cóż,  po  długich  debatach  delegacja  Kupców  wyruszyła  do  Jamaillia  City. 

background image

Wzięli  ze  sobą  nasz  oryginalny  statut  i  zamierzali  żądać  od  władcy  przestrzegania 

postanowień.  Nie  rozumiem,  jak  mogli  wierzyć,  że  takie  przestarzałe  uzgodnienia  powinno 

się  przenieść  do  naszych  nowoczesnych  czasów.  Niemniej  jednak  wyruszyli.  Przyjęto  ich 

grzecznie i zapewniono, że satrapa rozważy ich skargę. I tyle. 

Davad zwiesił głowę nad sporym brzuchem i wysunął ją do przodu, jakby się bał, że 

woźnica podsłucha. 

–  Wszystkie  słyszałyście,  że  lada  dzień  do  naszego  miasta  ma  przybyć  wysłannik 

władcy.  Według  plotki...  nie  ma  żadnego  wysłannika.  Satrapa  jako  młodzieniec  odważny  i 

żądny  przygód  zdecydował  się  przybyć  do  nas  osobiście.  Podobno  podróżuje  w  przebraniu, 

jedynie  z  kilkoma  wybranymi  Towarzyszkami  Serca  i  pod  sporą  eskortą  chalcedzkich 

gwardzistów. Według pogłosek Cosgo pragnie oświadczyć Miastu Wolnego Handlu, iż nadal 

uważa je za równie blisko związane ze stolicą i jego władzą jak każda z osad położonych w 

samej Jamaillii. Kiedy ludzie uświadomią sobie niewygody, które znosi w tej podróży, i jego 

niepokój dotyczący przyszłości  naszego  miasta... a powtarzam, że pragnie, by  pozostało  mu 

lojalne...  Gdy  ludzie  uprzytomnią  sobie  te  dwie  sprawy,  z  pewnością  zaczną  postępować 

rozsądnie.  Ileż  lat  minęło  od  ostatniej  wizyty  panującego  satrapy  w  Mieście  Wolnego 

Handlu?  Za  naszego  życia  chyba  nie  doszło  do  takich  odwiedzin,  co,  Roniko?  Niektórzy 

przedstawiciele  Nowych  Kupców  planują  już  bale  i  przyjęcia,  jakich  nigdy  przedtem  nie 

widziano.  Och,  zbliża  się  wspaniały  okres  dla  ślicznych,  niezamężnych  młodych  kobiet, 

prawda,  Malto?  Nie  przyjmuj  zbyt  pospiesznie  zalotów  Kupca  z  Deszczowych  Ostępów. 

Może dzięki  swoim koneksjom  załatwię ci  zaproszenie  na  bal, na którym przyciągniesz oko 

samego satrapy! 

Jego  słowa  wywarły  skutek,  którego  oczekiwał.  Vestritki  patrzyły  na  niego 

zasłuchane, Malta – szeroko otwartymi oczyma. 

– Satrapa? Tutaj? – zapytała jej matka tonem pełnym niedowierzania. 

–  Chyba  kompletnie  oszalał!  –  Althea  nie  zdawała  sobie  sprawy  z  tego,  że 

wypowiedziała  te  słowa  głośno,  póki  Davad  nie  spojrzał  na  nią  ze  zdziwieniem.  –  To 

znaczy... Niewiarygodne, że tak nagle zdecydował się na bardzo przecież ryzykowną podróż! 

–  No  cóż,  w  każdym  razie  jest  w  drodze.  Zgodnie  z  nowiną  przyniesioną  przez 

pocztowego ptaka. Ale, ale, na razie nikomu ani słowa, rozumiecie? – Wnosząc z jego tonu, 

wcale nie liczył na dyskrecję. Zawsze tym stwierdzeniem kończył wszystkie plotki, który mi 

się z nimi dzielił. 

Althea  ciągle  jeszcze  rozmyślała  nad  opowieścią  Davada,  kiedy  woźnica  zatrzymał 

konie. Powóz stanął. 

background image

– Pozwól, że ci otworzę. – Starzec pochylił się nad Althea ku klamce. Kiedy woźnica 

szarpnął  drzwi  z  zewnątrz,  Davad  przyłożył  do  nich  pulchne  ramię  i  pchnął  od  wewnątrz. 

Drzwiczki  otworzyły  się  i  dziewczyna  –  by  nie  wypaść  –  chwyciła  się  kupieckiej  szaty 

towarzysza.  Woźnica  niechętnie podsunął rękę pracodawcy.  Kupiec wytoczył  się z powozu, 

potem z dumą podawał dłoń i pomagał wysiąść każdej z Vestritek. 

Grag Tenira kręcił się na szczycie schodów przed Salą Zgromadzeń. Przepasał szarfą 

granatową  szatę  kupiecką  w  starym  żeglarskim  stylu.  Spod  stroju  wystawały  jego  mocno 

umięśnione  łydki  i  obute  w  sandały  stopy.  Wyglądał  równocześnie  na  śmiałego  żeglarza  i 

poważnego Kupca. Althea musiała przyznać, że jest bardzo przystojny. Dostrzegła, że czujnie 

wypatrywał jej przybycia. O świcie posłała mu wiadomość o przejęciu „Vivacii” i zgodnie z 

jej przewidywaniami odpowiedział bezzwłocznie, ciepło zapewniając o swoim wsparciu. 

Uśmiechnął  się  na  jej  widok,  ale  zaraz  spoważniał,  gdy  dostrzegł  towarzysza 

dziewczyny. Althea cicho wytłumaczyła się rodzinie i wbiegła po schodach. Grag uścisnął jej 

dłoń, kłaniając się uroczyście. 

– Powinienem był wam przysłać powóz – mruknął. – Następnym razem na pewno tak 

zrobię. 

– Ależ Gragu, to Davad, stary przyjaciel rodziny. Bardzo bym go uraziła, gdybym nie 

zechciała przyjechać jego powozem. 

–  Skoro  Vestritowie  mają  takich  przyjaciół,  nic  dziwnego,  że tracą  majątek – odparł 

zgryźliwie. 

Poczuła  lodowate ukłucie  w sercu. Nie powinien  był wypowiadać tych  słów!  Jednak 

jego następne stwierdzenie przypomniało Althei o poważnej sytuacji Tenirów i wybaczyła ten 

niemiły przytyk. 

– „Ofelia” o ciebie pytała. Sama zarządziła zagotowanie wina na ofiarę Sa w intencji 

twojego żywostatku. Prosiła, żebym ci o tym powiedział. – Uśmiechnął się czule. – Strasznie 

się nudzi w doku podatkowym. Odkąd Amber skończyła pracę nad jej rękoma, pragnie znowu 

pożeglować.  Jednak  ilekroć  jej  obiecuję  szybki  powrót  na  morze,  błaga,  byś  ty  popłynęła  z 

nami. A ja znam tylko jeden sposób na spełnienie jej prośby. 

– Jakiż to? – spytała zaciekawiona. Czyżby chciał ją zatrudnić na pokładzie „Ofelii”? 

Na tę myśl serce zabiło jej szybciej. Bardzo kochała stary statek. 

Grag poczerwieniał i spojrzał w bok, choć uśmieszek nadal igrał na jego ustach. 

–  Szybki  ślub  i  podróż  poślubna.  Och,  to  oczywiście  żart.  Cóż  to  byłby  za  skandal, 

wyobrażasz  sobie?  Sądziłem,  że  „Ofelia”  zbeszta  mnie  otwarcie,  a  ona  uznała  pomysł  za 

background image

cudowny. – Zerknął na dziewczynę z ukosa. – Nawiasem mówiąc, podobnie powiedział mój 

ojciec. Ale ona mu doniosła, nie ja. 

Zamilkł.  Wyraźnie  czekał  na  odpowiedź,  choć  właściwie  nie  zadał  żadnego  pytania. 

Althea  nie  mogła  przyjąć  oświadczyn,  nawet  gdyby  była  w  nim  bez  pamięci  zakochana. 

Przecież  jej rodzinny żywostatek był w straszliwym  niebezpieczeństwie! Czyżby  nie zdawał 

sobie z tego sprawy? Nie potrafiła ukryć konfuzji. W chwilę później jej strapienie pogłębiło 

się  jeszcze  bardziej,  bo  kątem  oka  ujrzała  Brashena  Trella.  Stał  na  dole  schodów 

prowadzących  do  Sali  Zgromadzeń.  Ich  oczy  się  spotkały  i  przez  chwilę  dziewczyna  nie 

mogła odwrócić wzroku od jego twarzy. 

Grag zinterpretował jej zmieszanie po swojemu. 

–  Właściwie  nie  oczekiwałem,  że  rozważysz  moją  propozycję  –  rzucił  pospiesznie. 

Starał się nie pokazać po sobie smutku. – W każdym razie nie tutaj i nie teraz. Oboje mamy 

na  głowie  zbyt  wiele  innych  trosk.  Może  dzisiejszego  wieczoru  zdołamy  rozwiązać 

przynajmniej niektóre problemy. Mam taką nadzieję. 

–  Ja  również  –  odparła,  niestety  niezbyt  ciepło,  gdyż  za  Gragiem  wiele  się  działo. 

Brashen  patrzył  na  nią  wzrokiem  człowieka  ugodzonego  w  samo  serce.  Nie  przebrał  się;  w 

luźnej żółtej koszuli i ciemnych spodniach wyglądał wśród odzianych w długie szaty Kupców 

jak cudzoziemiec. 

Młody Tenira odwrócił się i podążył za spojrzeniem Althei. 

– A ten co tu robi? – zapytał, sugerując, że powinna wiedzieć. Wziął ją pod ramię. 

–  Właśnie  on  przyniósł  nam  informację  o  „Vivacii”.  –  Podniosła  oczy  na  Graga, 

odpowiadając mu niemal szeptem. Wolała, by Brashen nie wiedział, że dyskutują o nim. 

– Prosiłaś go o przyjście? 

– Nie. 

– Towarzyszy mu Amber, widzisz? Czego chce? Dlaczego przyszli razem? 

Althea zerknęła na dziwną parę. 

– Nie wiem – mruknęła. 

Amber miała prostą, złotobrązową szatę, prawie w tym samym odcieniu co warkocze, 

które opadały jej na ramiona. Mówiła coś do Brashena cicho. Minę miała niewesołą. Jawnie 

przeszywała  Davada  Restarta  przepełnionymi  wściekłością,  żółtymi  jak  u  kota  oczyma. 

Najwyraźniej  złośliwy  los  sprawił,  że  dziś  wieczorem  splotły  się  najrozmaitsze  wątki  życia 

Althei. 

background image

Restart  pospiesznie  ruszył  ku  Gragowi  Tenirze.  Już  wbiegał  po  stopniach,  ciężko 

dysząc, na szczęście Ronica dotarła na górę pierwsza. Keffria i Malta pędziły zaledwie o krok 

za nią. Staruszka przywitała się z Gragiem i popatrzyła mu prosto w oczy. 

–  Moja  córka  może  usiąść  obok  ciebie,  jeśli  chcesz.  Wiem,  że  macie  do 

przedyskutowania ważne sprawy.  

Młodzieniec skłonił się sztywno. 

–  Roniko  Vestrit,  Tenirowie  są  zaszczyceni  twoim  zaufaniem.  W  imieniu  rodziny 

przyrzekam, że go nie zawiedziemy. 

–  Dziękuję  za  pozwolenie  –  dodała  oficjalnie  Althea.  Podziwiała  w  matce  refleks  i 

przezorność. Dzięki niej mogła wziąć Graga pod ramię i skierować się do Sali Zgromadzeń, 

zanim  dogoni  ich  Davad.  Przynajmniej  tej  jednej  konfrontacji  udało  się  uniknąć.  Usiłując 

ukryć  zdenerwowanie,  Althea  ruszyła  z  Gragiem  ku  drzwiom.  Starała  się  nie  myśleć,  jakie 

wrażenie wywrze na Brashenie jej nagłe odejście. 

W  wielkim  holu  ścigały  ją  spojrzenia  wielu  osób.  Siadając  przy  stoliku  Tenirów  na 

czas  zebrania,  Althea  powiadamiała  wszystkich  wokół  o  poważnych  zamiarach  młodzieńca 

wobec  niej.  Miała  ochotę  odepchnąć  go  i  wrócić  do  swojej  rodziny.  Gdyby  jednak  teraz 

odeszła,  ludzie  podejrzewaliby  kłótnię.  Pozwoliła  Gragowi  usadzić  się  między  jego  matką  i 

siostrą.  Kupcowa  była  siwowłosa,  wyglądała  nobliwie  i  surowo.  Młodsza  siostra  posłała 

Althei  uśmiech  współkonspiratorki.  Sala  zaczęła  się  zapełniać  ludźmi  i  gwarem  rozmów. 

Matka  Graga  i  siostra  wyraziły  cicho  żal  z  powodu  przejęcia  „Vivacii”,  lecz  dziewczyna 

potrafiła jedynie skinąć głową w odpowiedzi. Zdenerwowanie odebrało jej głos. Modliła się, 

żeby  pozwolono  jej  przemówić.  Wielokrotnie  przepowiadała  sobie  przygotowaną  mowę 

słowo po słowie. Wiedziała, że musi przekonać Kupców do swoich racji. Powinni zrozumieć, 

że  wybawienie  jej  żywostatku  leży  w  dobrze  pojętym  interesie  całej  społeczności  i  nie  jest 

jedynie sprawą rodziny Vestritów. 

Zebranie  Kupców  poprzedził  długi  okres  wrzawy  i  szurania  nogami.  Kilka  osób 

podeszło  do  ławki  Tenirów  z  powitaniem.  Althea  starała  się  wszystkich  obdarzać 

uśmiechami.  Ludzie  wyraźnie  sądzili,  że  ona  i  Grag  przyszli  tu  flirtować,  nie  zaś  omawiać 

aktualną sytuację. Jej irytacja osłabła wszakże, gdy matka Graga oświadczyła szeptem: 

– Bardzo dobrze, że siedzisz z nami. Jeśli zrozumieją, że współpracujemy, potraktują 

nas znacznie poważniej. 

Siostra  Graga  lekko  uścisnęła  dłoń  Althei.  Dziewczynę  rozczulił  ich  szacunek,  choć 

równocześnie  poczuła  się  trochę  nieswojo.  Nie  była  pewna,  czy  zasłużyła  na  tak  szybką 

aprobatę tej rodziny. 

background image

Rozmowy  nagle  ucichły,  gdy  na  podest  wkroczyli  członkowie  Rady  Kupców. 

Wszyscy  nosili  białe szaty, które wskazywały, że radni  na czas zebrania porzucają  lojalność 

wobec własnych rodzin w  imię wspólnych  interesów Miasta  Wolnego Handlu. Dwa  szeregi 

czarno  odzianych  porządkowych  zajęły  miejsca  wzdłuż  ścian.  Kupieckie  spotkania  czasami 

zmieniały się w ożywione kłótnie, niekiedy nawet trzeba było tego czy owego uciszyć siłą. 

Althea  obserwowała  członków  Rady,  którzy  wymienili  pozdrowienia  i  zasiedli  za 

długim stołem. Zawstydziła się nagle, że zna nazwiska nielicznych spośród nich. Jej ojciec by 

wiedział,  którzy  są  sprzymierzeńcami,  a  którzy  przeciwnikami  Vestritów,  jej  natomiast 

brakowało  zarówno  wiedzy  na  ich  temat,  jak  i  umiejętności  oceny.  Zadzwoniły  kuranty 

zwiastujące  początek  zebrania.  Zapadła  cisza.  Dziewczyna  zmówiła  w  myślach  krótką 

modlitwę do Sa, prosząc o pomoc we właściwym doborze słów. 

Mogła się  modlić znacznie dłużej, ponieważ  mowa wstępna okazała się rozwlekła, a 

przy tym niezbyt bogata w treści. W końcu przewodniczący Rady wspomniał ogólnikowo, że 

mają  do  omówienia  sporo  tematów,  i  zaproponował,  by  zacząć  od  najprostszych.  Althea 

spojrzała  na  Graga,  unosząc  pytająco  brew.  Sądziła,  że  spotkanie  zorganizowano  specjalnie 

na  prośbę  rodziny  Tenirów  w  celu  wysłuchania  ich  skarg.  Młodzieniec  w  odpowiedzi 

zmarszczył tylko czoło i nieznacznie wzruszył ramionami. 

Najpierw  musieli  być  świadkami  gorącego  sporu  dwóch  rodzin  na  temat  prawa  do 

strumienia przepływającego przez obie posiadłości. Jeden Kupiec chciał poić bydło, drugi zaś 

skierować całą wodę na swoje pola. Dyskusja trwała długo, zakończyła się oczywistą decyzją 

Rady:  obie  rodziny  mogły  korzystać  z  wody  jedynie  na  równych  prawach.  Następnie  radni 

wyznaczyli  trzyosobową  komisję  rozjemczą,  która  miała  dopracować  szczegóły.  Gdy  tylko 

kłótliwa para ukłoniła się sobie i wróciła na miejsca, dziewczyna wyprostowała się na krześle 

i czekała na właściwy punkt obrad. 

Niestety, po raz kolejny się rozczarowała. Następny sąsiedzki spór okazał się niełatwy 

do  rozstrzygnięcia.  Wspaniały  byk  jednego  z  Kupców  zapłodnił  krowy  drugiego.  Obaj 

uważali  się  za  pokrzywdzonych.  Pierwszy  żądał  sporej  opłaty  za  reprodukcję,  drugi 

odparował,  że  pragnął  w  tym  roku  użyć  innego  rozpłodnika  i  jest  niezadowolony  z  cieląt. 

Jeden  twierdził,  że  służący  drugiego  nie  umocnił  odpowiednio  płotu,  drugi  zarzucał 

pierwszemu niedopilnowanie zwierzęcia. I tak bez końca. Radni mieli nie lada dylemat, więc 

wycofali się do pokoju narad, gdzie mogli swobodniej debatować. Podczas przerwy pozostali 

uczestnicy  kręcili  się  niecierpliwie  lub  gawędzili  z  sąsiadami.  Kiedy  Rada  wróciła, 

przewodniczący oznajmił, że Kupcy powinni sprzedać cielaki natychmiast po odstawieniu od 

matek  i  podzielić  się  zyskiem.  Właściciel  byka  miał  wzmocnić  ogrodzenie.  Jego  oponent 

background image

zareagował niezadowoleniem, lecz decyzja Rady była wiążąca. Rodziny obu Kupców wstały i 

oddaliły się w gniewie. Ku przerażeniu Althei podążyło za nimi wiele innych rodzin. Chciała 

przemówić  nie  tylko  do  Rady,  ale  i  do  samych  Kupców.  Przewodniczący  zajrzał  do 

harmonogramu spotkania. 

–  Rodzina  Tenirów  poprosiła  o  możliwość  zwrócenia  się  do  Rady  w  sprawie  taryf 

satrapy  nałożonych  na  żywostatek „Ofelia”. Ponieważ  Kupiec Tenira odmówił zapłaty,  jego 

statek został zatrzymany w doku podatkowym. 

Przewodniczący Rady nie skończył jeszcze mówić, gdy nagle ktoś wstał i zabrał głos. 

Althea rozpoznała Kupca Dawa, który prędko wypowiadał przygotowaną wcześniej formułę: 

–  Moim  zdaniem  Rada  Kupców  nie  powinna  omawiać  tego typu  kwestii.  Tenira  ma 

pretensje  do  biura  taryfowego,  nie  zaś  do  innych  Kupców.  Niech  zatem  spiera  się  z 

urzędnikami  satrapy  i  pozwoli,  by  Rada  poświęciła  swój  cenny  czas  na  omówienie  spraw 

dotyczących nas wszystkich. 

Althei  zamarło  serce  w  piersi,  bo  zauważyła,  że  siedzący  obok  Dawa  Davad  Restart 

kiwa głową z aprobatą. 

Teraz podniósł się Tomie Tenira. Starał się opanować gniew. Mięśnie jego potężnych 

ramion nabrzmiały pod rękawami kupieckiej szaty. 

– Od kiedy to Rada Kupców stała się jedynie niańkami rozwiązującymi spory między 

dziećmi? Czym jest Rada, jeśli nie głosem naszego miasta? Moja skarga nie dotyczy kłótni z 

urzędnikiem  taryfowym.  Chodzi  o  niesprawiedliwe  podatki  nakładane  na  wszystkich 

właścicieli  statków.  Zgodnie  z  oryginalnym  statutem  mieliśmy  płacić  satrapie  podatek  w 

wysokości  połowy  naszych  zysków.  Oburzający  procent,  lecz  nasi  przodkowie  zgodzili  się 

nań  i  uważam,  że  powinniśmy  przestrzegać  ich  uzgodnień.  Nigdzie  jednak  w  statucie  nie 

mówi się o dodatkowych taryfach celnych. Co więcej, w żadnym dokumencie nie ma słowa o 

innych naszych obowiązkach, takich jak tolerowanie w naszych portach obecności złodziei  i 

morderców, czyli najemników z Chalced. – Tomiemu Tenirze głos zaczął drżeć z wściekłości. 

W tym momencie wstał Davad Restart. Althea zadrżała z lęku i oburzenia. 

– Członkowie Rady, wszyscy  jamaillscy kupcy płacą taryfy celne satrapie. Dlaczego 

mielibyśmy  się  wyłamywać?  Czy  Cosgo  nie  jest  naszym  dobrym  i  sprawiedliwym  władcą? 

Pieniądze z cła przeznacza się na remontowanie doków i niektórych budynków użyteczności 

publicznej w Jamailłia City, opłaca się z nich także okręty patrolujące Kanał Wewnętrzny w 

celu  ochrony  przez  piratami.  Cechy,  które  Kupiec  Tenira  dyskredytuje,  czynią 

Chalcedczyków doskonałymi obrońcami. Jeśli Tomie Tenira nie ceni ich usług, może w takim 

razie powinien... 

background image

–  Chalcedzkie  „okręty  patrolowe”  same  oddają  się  piractwu!  Zatrzymują  statki  i 

wymuszają opłaty. To zdziercy i bandyci. Wszyscy wiedzą, że mój żywostatek „Ofelia” został 

poważnie uszkodzony, gdy odmówiliśmy zgody na abordaż. Statki z naszego miasta nigdy nie 

pozwalały  obcym  wchodzić  na  swoje  pokłady.  Sugerujesz,  że  powinniśmy  teraz 

zaakceptować takie  żądania?  Taryfy  celne  były  na  początku rozsądnymi  opłatami,  teraz  zaś 

stały się tak skomplikowane, że potrzebujemy specjalistów obliczających kwoty, które mamy 

zapłacić.  Taryfy  mają  tylko  jeden  cel:  sprawić,  żeby  handel  z  innymi  miastami  poza  stolicą 

stał się nieopłacalny. Jamailłia City kradnie nasze zyski, chcąc jeszcze bardziej nas od siebie 

uzależnić.  Każdy,  kto  cumował  ostatnio  w  stolicy,  poświadczy,  że  z  naszych  podatków  z 

pewnością  nie odnowiono doków, które wręcz krzyczą o konserwację.  Wątpię, czy w ciągu 

ubiegłych  trzech  lat  wydano  na  remont  choćby  miedziaka.  Wybuchł  powszechny  aplauz, 

któremu towarzyszył śmiech. 

–  Mój  chłopak  pokładowy  o  mało  nie  spadł  do  wody  z  rozpadającego  się  doku!  – 

zawołał ktoś z tyłu. 

Gdy nieco się uciszyło, przemówił Daw: 

– Członkowie Rady, proponuję odroczyć sprawę i najpierw zdecydować, czy w ogóle 

powinniście  wysłuchać  tej  skargi.  –  Rozejrzał  się  wokół.  –  Zapada  noc.  Może  powinniśmy 

przełożyć skargę Teniry na następne spotkanie. 

– Sądzę, że trzeba jej wysłuchać – oświadczył przewodniczący Rady, niestety dwóch 

pozostałych  członków  natychmiast  potrząsnęło  głowami.  Cała  trójka  ponownie  udała  się  do 

pokoju narad.  

Tym razem widownia okazała się mniej cierpliwa. Wybuchła kłótnia. Wszędzie wokół 

ludzie wstawali i chodzili po sali. Kupiec Larfa z żywostatku „Urocza” podszedł do kapitana 

Teniry i głośno oznajmił: 

–  Możesz  na  mnie  liczyć,  Tomie.  Niezależnie  od  tego,  jak  sprawy  potoczą  się  tutaj. 

Masz  na to moje słowo. Daj tylko znak, a wraz z synami od razu pójdę do tego cholernego 

doku podatkowego i uwolnimy twój statek. – Stojący za nim dwaj wysocy młodzi mężczyźni 

poważnie przytaknęli. 

–  Nie  będziecie  sami  –  zaoferował  się  drugi  mężczyzna,  które  go  Althea  nie 

rozpoznała. Podobnie jak Kupcowi Larfie, towarzyszyli mu synowie. 

– Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie – odparł Tomie cicho. – Chciałbym skłonić 

mieszkańców  Miasta  Wolnego  Handlu  do  wspólnego  działania.  Niech  to  nie  będzie  jedynie 

akcja Tenirów. 

background image

W tym momencie wybuchły jakieś krzyki. Althea podniosła się z miejsca i wyciągnęła 

szyję.  Niewiele  widziała,  ponieważ  wszyscy  przed  nią  również  wstali,  lecz  oceniła,  że  spór 

odbywa się w samym środku sali, najprawdopodobniej przy stoliku Kupców Dawa i Restarta. 

–  Kłamco!  –  ktoś  krzyknął  oskarżycielsko.  –  Wiem,  że  to  zrobiłeś.  Bez  ciebie 

przeklęci Nowi Kupcy nigdy by tak głęboko nie wrośli w tę ziemię! 

Ktoś inny cicho zaprzeczał. Kilku porządkowych już ruszało, by zapobiec awanturze. 

Althea  wbiła  paznokcie  w  dłonie.  Kupcy  byli  o  krok  od  wybuchu,  niedługo  zwrócą  się 

przeciwko sobie. 

–  Kłótnie  nikomu  nie  służą!  –  zawołała  z  goryczą.  Przypadkowo  trafiła  na  moment 

milczenia  i  wszyscy  odwrócili  się  ku  niej.  Nawet  Grag  i  Tomie  Tenira  byli  zaskoczeni. 

Nabrała  tchu.  Wiedziała,  że  Rada  może  odroczyć  zebranie  na  inny  termin  i  cenny  czas 

zostanie  stracony.  Prawdopodobnie  otrzymała  jedyną  i  zupełnie  niepowtarzalną  okazję,  by 

przemówić.  –  Popatrzcie  po  sobie!  Sprzeczamy  się  jak  dzieci,  Kupiec  występuje  przeciw 

Kupcowi. A kto wygra tę bitwę? Napewno nikt z nas. Musimy dojść do porozumienia. Trzeba 

rozmawiać  o  ważnych  sprawach,  które  dotyczą  całej  społeczności.  Czym  się  stało  nasze 

miasto?  Czy  zamierzamy  ulec  nowym  edyktom  satrapy,  zaakceptować  jego  taryfy  celne  i 

ograniczenia?  Zaczynają  nam  przecież  poważnie  utrudniać  życie.  Mamy  tolerować 

najemników władcy cumujących w naszym porcie? Czy powinniśmy ich karmić i opłacać ich 

ekwipunek,  a  oni  nadal  będą  zatrzymywać  nasze  statki  przed  macierzystym  portem  i 

oskubywać je do cna? Z jakiej racji? 

Poczuła  na  sobie  wzrok  wszystkich.  Niektórzy  ludzie  wstali  z  miejsc,  by  lepiej 

słyszeć.  Zerknęła  na  siedzącego  obok  Graga.  Zachęcająco  skinął  głową.  Poczuła,  jak  jego 

matka chwyta ją za rękę. Nabrała wiary w siebie. 

– Ojciec już dwa lata temu przewidział tę sytuację. Nie jestem Kupcem, tak jak on, ale 

nie waham się powtórzyć jego mądrych słów. „Przyjdzie pora, gdy Miasto Wolnego Handlu 

będzie  się  musiało  zjednoczyć  i  zadecydować  o  własnej  przyszłości”.  To  słowa  Ephrona 

Vestrita. Sądzę, że ten czas nadszedł właśnie teraz. 

Rozejrzała  się  po  sali.  Keffria  patrzyła  na  nią  w  przerażeniu,  zakrywając  ręką  usta. 

Davad miał twarz czerwoną niczym korale indora. Niektóre kobiety wyglądały na zgorszone, 

że przedstawicielka ich płci przemówiła publicznie. Jednak wielu Kupców kiwało potakująco 

głowami lub rozmyślało nad jej oświadczeniem. Mówiła dalej: 

–  Niektórych  zmian  naprawdę  nie  możemy  dłużej  tolerować.  Ci  tak  zwani  Nowi 

Kupcy uzurpują sobie prawo do naszych ziem. Nic nie wiedzą o ofiarach, które ponieśliśmy, i 

nie  mają  pojęcia  o  naszych  relacjach  z  mieszkańcami  Deszczowych  Ostępów.  Szydzą  z 

background image

naszych praw i używają wytatuowanych niewolników. Satrapa przestał się zadowalać połową 

naszych  zysków.  Weźmie  wszystko,  co  zarabiamy,  choć  za  zdobyte  dobra  płacimy  własną 

krwią,  a  pieniądze  rozda  swoim  nowym  przyjaciołom:  czy  to  Nowym  Kupcom,  czy  też 

chalcedzkim statkom korsarskim! 

– Ona mówi o buncie! – z niedowierzaniem krzyknął ktoś z tyłu sali. 

Dziewczyna wzięła się  na odwagę. Zrób kroczek do przodu  i przyznaj  się, doradziła 

sobie. 

– Tak, rzeczywiście mówię o buncie – powiedziała z całkowitym spokojem. 

Nie  była  przygotowana  na  wrzawę,  która  nastąpiła  po  tych  słowach.  Kącikiem  oka 

zauważyła zbliżających się porządkowych, lecz wiedziała, że trudno im będzie dotrzeć do niej 

przez tłum, zwłaszcza że ludzie podkładali im nogi lub przegradzali drogę ławkami. W końcu 

jednak porządkowi wyrzucają z sali. Zostało jej zaledwie kilka minut. 

– Statek mojego ojca! – Jej głos zadźwięczał ponad harmidrem. W sali nieco ucichło. 

– „Vivacia”, żywostatek wykonany w Deszczowych Ostępach, został porwany przez piratów. 

Wiem, że niektórzy z was słyszeli już plotki. Przyszłam tu, by powiedzieć wam prawdę. Stało 

się  coś  wręcz  niewiarygodnego.  Piraci  przejęli  żywostatek  z  Miasta  Wolnego  Handlu! 

Sądzicie,  że  chalcedzcy  najemnicy  satrapy  pomogą  mi  go  odzyskać?  Jeśli  przypadkowo 

wpadnie w ich łapy, sądzicie, że uszanują nasze słuszne żądania co do niego? O nie, odstawią 

„Vivacię” do Jamaillia City i będą ją tam trzymać niczym wojenny łup. Pomyślcie na moment 

o  Rzece  Deszczowej,  a  odkryjecie,  że  problem  jest  przełomowy!  Chalcedczycy  bez  oporów 

popłyną  do  Deszczowych  Ostępów.  Potrzebuję  waszej  pomocy,  pomocy  was  wszystkich. 

Proszę, błagam, stańcie po mojej stronie. Potrzebuję pieniędzy i statku. Chcę odzyskać swoje 

dziedzictwo. 

Ostatnie  zdanie  wypowiedziała  wbrew  sobie.  Matka  posłała  jej  przerażone, 

niedowierzające  spojrzenie.  Wyraźnie  ją  potępiała.  Althea  publiczne  zażądała  praw  do 

rodzinnego statku. Miała przemówić w imieniu swojej rodziny, niestety, serce wybrało za nią 

słowa. 

–  Vestritowie  sami  sprowadzili  na  siebie  nieszczęście!  –  krzyknął  ktoś.  –  Ich 

rodzinnym  statkiem  dowodzi  obcy.  Wstyd!  W  dodatku  dziewczyna  twierdzi,  że  potrzebuje 

sojuszników. A z kim tu przyjechała? Z Davadem Restartem, panowie! Znacie go wszyscy  i 

wiecie,  czym  się  ostatnio  zajmuje.  Wściekła  mowa  tej  panny  łączy  się  zapewne  z 

zorganizowaną przez Nowych Kupców pułapką. Jeśli przeciwstawimy się satrapie, na pewno 

nie  postąpi  z  nami  łagodnie.  Musimy  przekonać  władcę  do  swoich  racji,  a  nie  stawać 

przeciwko niemu. 

background image

Kilka osób pokiwało głowami i wymamrotało słowa poparcia. 

–  Dlaczego  chalcedzkie  łodzie  patrolowe  nie  popłyną  na  ratunek  „Vivacii”?  Czy  nie 

na  tego  typu  pomoc  miały  iść  wszystkie  nasze  opłaty?  Czy  Chalcedczycy  nie  mieli  nas 

chronić przed piratami? Dlaczego nie odszukają żywostatku i nie pokażą nam, za co płacimy? 

– Althea przemawia przeciw Chalcedczykom, a przecież jej siostra wyszła za jednego 

z nich! – ktoś zawołał szyderczo. – Kyle Haven nie może nic poradzić na swoje pochodzenie. 

To  dobry  kapitan!  –  inny  Kupiec  stanął  w  obronie  męża  Keffrii.  –  Ephron  Vestrit  zostawił 

statek w rękach tego obcego – dodał kolejny. – Stracił go. To kłopot Vestritów, nie zaś kryzys 

Miasta Wolnego Handlu. Jeśli chcą odzyskać statek, niech zapłacą za niego okup. 

Althea stanęła na palcach, wypatrując, kto to powiedział. 

–  Kupiec  Froe  –  syknął  jej  do  ucha  Grag.  –  Nigdy  w  życiu  nie  stanął  w  obronie 

niczego. Tak często przelicza swe pieniądze, że starł już z monet nominały i symbol satrapy. 

Froe dalej przekonywał: 

– Nie dałbym za nią nawet miedziaka. Vestritowie zawstydzili swój statek i Sa im go 

odebrał. Słyszałem, że używali go również do przewożenia  niewolników... Każdy  szanujący 

się żywostatek wolał by już służyć piratom! 

–  Nie  mówisz  chyba  poważnie!  –  Althea  poczuła  się  jawnie  obrażona.  –  Nie  można 

tak  łatwo  poświęcić  „Vivacii”.  Zresztą  na  jej  pokładzie  pływa  mój  siostrzeniec.  Nawet  jeśli 

nie  poważasz  jego  ojca,  musisz  pamiętać,  że  w  żyłach  młodego  Wintrowa  płynie  krew 

Pierwszych Kupców. Sam żywostatek zaś jest z naszego miasta... 

Grag  rzucił  się  naprzód,  próbując  zablokować  drogę  jednemu  z  porządkowych, 

niestety drugi minął go i chwycił Altheę za ramię. 

–  Wyjdź!  –  oświadczył  jej  stanowczo.  –  Członkowie  Rady  konferują  i  w  tym  czasie 

nikomu nie wolno przemawiać. Nikt ci nawet nie udzielił prawa głosu. I nie jesteś głównym 

Kupcem  rodziny  Vestritów!  –  dodał  głośniej,  bo  podniosły  się  protesty  przeciwko 

obcesowemu traktowaniu dziewczyny. – W interesie porządku, ona musi wyjść! 

To  stwierdzenie  stało  się  iskrą  zapalną  prawdziwej  awantury.  Któraś  ławka 

przewróciła się z łomotem. 

– Nie! – krzyknęła przerażona  Althea  i, o dziwo, porządkowi  jej posłuchali. – Nie – 

powtórzyła, nagle całkowicie opanowana. Położyła rękę na ramieniu Graga. – Nie przyszłam 

tu wywoływać burdy. Chciałam prosić o pomoc. I poprosiłam o nią. Pragnę też opowiedzieć 

się  po  stronie  rodziny  Tenirów.  Jestem  przeciwna  przetrzymywaniu  „Ofelii”  w  doku 

podatkowym. Urzędnicy satrapy nie powinni sobie rościć praw do jej ładunku. – Bardzo cicho 

dodała: – Jeśli któryś z panów Kupców zechce pomóc rodzinie Vestritów, przyjdźcie do nas. 

background image

Wiecie,  gdzie  stoi  nasz  dom.  Każdego  przyjmiemy  z  otwartymi  ramionami,  każdy  chętny 

usłyszy całą naszą opowieść. 

Teraz wyjdę. Sama  i  w spokoju. Nikt nie  będzie  mnie obarczał winą  za podburzanie 

do rozruchów w Kupieckiej Sali Zgromadzeń. – Odwróciła się do Graga i rzuciła szeptem: – 

Nie  idź  za  mną.  Zostań,  na  wypadek  gdyby  Rada  ponownie  się  zebrała.  Poczekam  na 

zewnątrz. 

Z dumą uniosła głowę i bez eskorty przeszła przez tłum. Wiedziała, że dziś wieczorem 

nie zyska tu nic więcej. Kupcy, którzy przyprowadzili na spotkanie małe dzieci, wyganiali je 

teraz  na  dwór,  najwyraźniej  obawiając  się  o  ich  bezpieczeństwo.  Panowało  wielkie 

zamieszanie.  Ludzie  stali  w  małych  grupkach,  niektórzy  rozmawiali  cicho,  inni  spierali  się 

podniesionymi  głosami,  gestykulując  gwałtownie.  Gdy  Althea  przechodziła  między  nimi, 

kątem  oka  dostrzegła  przedstawicielki  własnej  rodziny.  Vestritki  zostawały  na  zebraniu. 

Ucieszyła  się.  Może  będą  miały  jeszcze  okazję  oficjalnie  przemówić  w  sprawie  ocalenia 

„Vivacii”. 

Wyszła w spokojną letnią noc. Cykały świerszcze, gwiazdy  jasno świeciły na niebie. 

Za  jej  plecami  w  Kupieckiej  Sali  Zgromadzeń  brzęczało  niczym  w  ulu.  Wychodziło  sporo 

osób. Wbrew sobie dziewczyna poszukała wzrokiem Brashena, ale nie dostrzegła nigdzie ani 

jego, ani  Amber. Niechętnie ruszyła ku powozowi Davada. Postanowiła w  nim poczekać  na 

formalną przerwę w obradach. 

Stał  prawie  na  końcu  długiej  linii  powozów.  Gdy  dotarła  do  niego,  przystanęła 

przestraszona. Woźnica zniknął, konie – stare i zazwyczaj bardzo zrównoważone – parskały i 

narowiście  darły  ziemię  kopytami.  Po  drzwiczkach  powozu  spływała  gęsta  i  czarna  w 

ciemnościach  krew,  z  okna  zwisała  nieżywa  świnia  z  poderżniętym  gardłem,  a  na  herbie 

Restarta widniał krwawy napis: „Szpicel”. Z odrazy Althei aż zakręciło się w głowie. 

Zebranie  najwyraźniej  się  kończyło.  Kupcy  gromadnie  opuszczali  salę.  Niektórzy 

dyskutowali głośno, z gniewem. Inni szeptali cicho, rozglądając się trwożliwie, czy aby nikt 

ich nie podsłuchuje. Ronica Vestrit jako pierwsza stanęła u boku dziewczyny. 

–  Rada  zebrała  się  ponownie.  Podczas  zamkniętego  spotkania  ustalą,  czy  powinni 

wysłuchać... – Przerwała na widok świni. – Natchnienie Sa! – sapnęła. – Biedny Davad. Jak 

mogli mu coś takiego zrobić? – Popatrzyła wokół, szukając wzrokiem sprawców. 

Nagle  zjawił  się  Grag.  Obrzucił  powóz  jednym  przerażonym  spojrzeniem,  po  czym 

wziął Altheę pod ramię. 

– Chodź stąd. Postaram się, abyś wróciła z rodziną bezpiecznie do domu. Nie wtrącaj 

się w tę sprawę. 

background image

–  Nie  wtrącam  się  –  odparła  zawzięcie.  –  Wcale  się  nie  wtrącam.  Kupiec  Restart 

również nie, mogę się założyć. Nie opuszczę go jednak w potrzebie, Gragu. Nie mogę. 

–  Altheo,  zastanów  się!  Ten  czyn  nie  wygląda  na  spontaniczną  złośliwość.  Ktoś 

musiał go wcześniej zaplanować. Przynieśli świnię w konkretnym celu i podrzucili w czasie 

przemówień. To poważna groźba. – Pociągnął dziewczynę za ramię. 

Odwróciła się i spojrzała mu w twarz. 

–  I  właśnie  dlatego  nie  dopuszczę,  by  Davad  samotnie  stawiał  czoło 

niebezpieczeństwu. Zrozum, Gragu, jest stary i nie ma rodziny. Jeśli przyjaciele opuszczą go 

w potrzebie, zostanie zupełnie sam. 

–  Może  sobie  na  to  zasłużył!  –  Grag  wciąż  popatrywał  po  grupkach  gapiów,  które 

tworzyły  się  wokół  powozu.  –  Jak  możesz  akceptować  jego  postawę,  Altheo?  Jak  możesz 

wciągać w jego brudne sprawki swoją rodzinę? 

–  Nie  akceptuję  sposobu  działania  Davada,  lecz  przyjmuję  go  takiego,  jaki  jest.  To 

uparty  stary  głupiec,  ale  odkąd  pamiętam,  był  dla  mnie  dobry  niczym  rodzony  wuj. 

Niezależnie od swoich ostatnich postępków, nie zasłużył sobie na samotność. 

Zauważyła  Restarta.  Szedł  pod  ramię  z  Kupcem  Dawem.  Daw  zobaczył  świnię 

pierwszy, otworzył szeroko usta, a w chwilę później puścił Davada i bez słowa uciekł. Althea 

żywiła w duszy nadzieję, że na niego również czeka w powozie zarżnięta świnia. 

– Co to jest? Nie rozumiem. Dlaczego? I kto to zrobił? Gdzie mój woźnica? Czyżby 

ten  tchórz  zbiegł?  Popatrzcie  na  skórę,  zupełnie  zniszczona!  –  Restart  zamachał  ramionami 

niczym spłoszony kurczak. Zrobił krok ku powozowi, przyjrzał się świni, cofnął się. Obrzucił 

skonsternowanym spojrzeniem tłum. Z tyłu ktoś roześmiał się głośno. Nikt się nie oburzał ani 

mu nie współczuł. Ludzie tylko czekali, jak zareaguje. 

Althea popatrzyła po twarzach. Zebrani wydali jej się nagle nieznajomi, byli bardziej 

obcy  niż  jamaillscy  Nowi  Kupcy.  Uprzytomniła  sobie,  że  nie  zna  już  Miasta  Wolnego 

Handlu. 

– Proszę, Grag – wyszeptała. – Zostanę z nim i zawiozę go do domu. Mógłbyś zabrać 

moją rodzinę? Malta chyba nie powinna mieć jakichkolwiek związków z tą sprawą. 

–  Nikt  nie  powinien  mieć  z  nią  związków  –  odparował  kwaśno  młodzieniec,  jednak 

dobre wychowanie nie pozwoliło mu odmówić.  

Ronica  i  Keffria  odeszły  bardzo  spokojnie.  Malta  wyraźnie  się  ucieszyła  propozycją 

odjazdu ładniejszym powozem niż ten, którym przyjechała. 

Althea wzięła Davada pod ramię. 

background image

–  Uspokój  się  –  szepnęła  mu.  –  Niech  nie  zobaczą,  że  ten  incydent  wytrącił  cię  z 

równowagi.  –  Nie  dbając  o  krew,  otworzyła  drzwi  jednym  ostrym  szarpnięciem.  Niestety, 

oporne ścierwo nie spadło z okna. Świniak był cherlawy, przecież nikt nie poświęciłby na taki 

cel dobrego  inwentarza. Po śmierci wnętrzności zwierzęcia opróżniły  się, toteż w powietrzu 

wisiał smród świńskiego łajna. Althea przypomniała sobie, że krew nie jest jej obca, widziała 

jej wiele podczas rzezi na Wyspach Jałowych. Nie zamierzała dać się zastraszyć przez jedno 

zarżnięte prosię. Śmiało chwyciła zwierzę za tylne nogi i pociągnęła mocno. Świnia osunęła 

się na ulicę. Althea zauważyła, że poplamiła sobie kupiecką szatę krwią i gnojem. 

– Potrafisz się wspiąć się na kozioł? – spytała Davada. 

Osłupiały, potrząsnął głową. 

– W takim razie pojedziesz w środku. Drugie siedzenie jest prawie czyste. Weź moją 

chusteczkę. Jej zapach ci pomoże. 

Davad  nie  odezwał  się  ani  słowem.  Przyjął  chustkę  i  wspiął  się  ciężko  do  powozu. 

Althea zatrzasnęła za nim drzwi. Nie patrząc na gapiów, obeszła zaprzęg, uspokoiła konie, po 

czym  wspięła  się  na  kozioł  i  chwyciła  lejce.  Nie  powoziła  od  wielu  lat,  a  kilkukonnym 

zaprzęgiem – chyba nigdy. Kopnięciem zwolniła hamulec i optymistycznie trzasnęła lejcami. 

Konie ruszyły naprzód niepewnym stępem. 

– Cóż za kobieta! Od żeglarki do woźnicy. Oto narzeczona dla Graga! Pomyślcie, ile 

pieniędzy oszczędzą, bo nie będą musieli wynajmować służby! – krzyknął ktoś z tłumu. Ktoś 

inny  gwizdnął  głośno  z  podziwem.  Althea  z  dumą  zadarła  podbródek.  Trzasnęła  lejcami  i 

konie  przeszły  w  kłus.  Miała  nadzieję,  że  znajdą  drogę  do  domu,  nawet  w  zapadającym 

zmroku. Sama pewnie by nie trafiła. 

  

background image

7. SKUTKI 

– Jesteś w domu, Davadzie. Wysiądź. 

Davad  nawet  nie  próbował  otworzyć  drzwiczek.  Skulił  się  w  narożniku,  oczy  miał 

zamknięte.  W  mroku  Althea  dostrzegała  jedynie  blady  zarys  jego  twarzy.  Szarpnęła  drzwi. 

Odskoczyły,  ona  zaś  niemal  upadła  na  plecy.  Na  szczęście  nie  podarła  sukni,  choć  strój 

cuchnął świńską krwią, gnojem i jej własnym potem. Jazda do rezydencji prawie wykończyła 

ją nerwowo. Przez cały czas dziewczyna bała się, że powóz zjedzie na pobocze lub napadną 

nań  wrogowie  Davada.  Gdy  podjechała  pod  frontowe  drzwi  domu  starca,  na  podwórze  nie 

wyszedł żaden służący ani chłopiec stajenny. Okna były ciemne. Domostwo wyglądało, jakby 

nikt tu nie mieszkał. Przy framudze drzwi wejściowych filowała jedna lampa. 

– Jak ma na imię twój stajenny? – zapytała rozdrażniona Althea. 

Davad patrzył na nią bezrozumnie. 

– Nie... nie wiem. Nie rozmawiam z nim. 

–  No,  świetnie.  –  Odrzuciła  głowę  i  ryknęła  głosem  godnym  pierwszego  oficera:  – 

Chłopak stajenny! Zajmij się końmi! Służba, do mnie! Wasz pan wrócił do domu! 

Ktoś  uniósł  róg  firanki  i  wyjrzał  przez  okno.  Dziewczyna  usłyszała  kroki  wewnątrz 

domu, po czym dostrzegła przelotny ruch na ciemnym dziedzińcu. 

– Przyjdź tu i zabierz konie – poleciła. 

Cień przystanął z wahaniem. 

– Prędzej! – warknęła na niego. 

Chłopak, który wynurzył się z mroku, liczył sobie nie więcej niż dziesięć lat. Podszedł 

bliżej do koni i znowu przystanął niepewnie. Althea prychnęła ze złością. 

– Och, Davadzie, skoro nie potrafisz sobie radzić ze służącymi, powinieneś zatrudnić 

rządcę, który zajmie się tym za ciebie. – Zupełnie zapomniała o takcie. 

– Masz rację – zgodził się pokornie Davad i wysiadł z powozu. Podczas jazdy z Sali 

Zgromadzeń  postarzał  się  o  wiele  lat.  Twarz  mu  obwisła  i  zatraciła  charakterystyczny  dla 

niego wyraz pychy. Szatę miał usmarowaną świńskim łajnem i krwią. Ręce trzymał z dala od 

ciała,  całym  sobą  wyrażał  obrzydzenie.  Wyglądał  na  skruszonego  i  zranionego.  Powoli 

potrząsnął głową. – Nie rozumiem. Kto mógł by mi coś takiego zrobić? I dlaczego? 

Była za bardzo zmęczona, by mu odpowiadać na tak poważne pytania. 

– Idź do domu, Davadzie. Weź kąpiel i połóż się do łóżka. Po ranek blisko, wówczas 

sobie wszystko przemyślisz. – Intuicyjnie wyczuła, że starego trzeba potraktować jak dziecko. 

Wydał jej się nagle ogromnie wrażliwy i delikatny. 

background image

– Dziękuję ci – powiedział cicho. – Odziedziczyłaś sporo cech swego ojca. Czasem się 

nie  zgadzaliśmy,  lecz  zawsze  go  podziwiałem.  Nigdy  nie  marnował  czasu  na  obwinianie 

innych.  Tak  jak  ty,  dostrzegał  problem  i  po  prostu  go  rozwiązywał...  Ktoś  powinien  cię 

odwieźć.  Zamówię  konie  i  woźnicę.  –  Słysząc  jego  ton,  dziewczyna  nie  była  pewna,  czy 

Davad  potrafi  to  zrobić.  W  drzwiach  domu  stanęła  kobieta.  Światło  z  korytarza  oświetliło 

część podwórza. 

– Zawołaj lokaja, niech pomoże twemu panu wejść – rozkazała Althea. – Przyszykuj 

dla  niego  kąpiel  i  wyłóż  czyste  ubranie.  Przygotujcie  prosty  posiłek.  Nic  mocno 

przyprawionego ani tłustego. Rusz się! 

Kobieta  pospiesznie  wróciła  do  domu,  pozostawiwszy  uchylone  drzwi.  Althea 

usłyszała jej przenikliwy głos. 

–  A  teraz  przemawiasz  podobnie  jak  swoja  matka  –  rzekł  Davad.  –  Dużo  dla  mnie 

zrobiłaś.  Nie  tylko  dziś  wieczorem,  ale  w  ostatnich  kilku  latach.  Pomagacie  mi,  ty  i  twoja 

rodzina. Czy zdołam się wam kiedykolwiek odpłacić? 

Moment  nie  był  odpowiedni  na  takie  rozważania.  Podszedł  chłopiec  stajenny. 

Postrzępioną tunikę miał niewiele dłuższą od koszuli. Pod spojrzeniem czarnych oczu Althei 

aż przypadł do ziemi. Lampa ujawniła pajęczynowaty tatuaż na boku jego nosa. 

–  Davadzie,  powiedz  mu,  że  nie  jest  już  niewolnikiem  –  oświadczyła  dziewczyna 

stanowczo. 

–  Powiedzieć...  Co  takiego?  –  Starzec  potrząsnął  głową,  jakby  nie  zrozumiał 

polecenia. 

–  Powiedz  chłopcu,  że  jest  wolny.  Daj  mu  wolność.  Tak  właśnie  możesz  mi  się 

odpłacić. 

– Ale ja... Nie mówisz chyba poważnie. Wiesz, ile można do stać za takiego ładnego, 

zdrowego  chłopca?  Błękitne  oczy  i  jasne  włosy  u  domowych  służących  są  wyjątkowo 

poszukiwane  w  Chalced.  Jeśli  zatrzymam  go  przez  rok  i  trochę  wyszkolę,  masz  pojęcie,  ile 

będzie wart? 

– Znacznie więcej  niż za  niego zapłaciłeś, tak? Jednak dla kogoś może być znacznie 

więcej  wart  niż  pieniądze,  za  które  możesz  go  sprzedać.  –  Ze  świadomym  okrucieństwem 

dorzuciła: – Ile był dla ciebie wart twój syn? Słyszałam, że również miał jasne włosy. 

Starzec  zbladł  i  chwiejnie  zrobił  krok  w  tył.  Złapał  za  drzwiczki  powozu,  lecz 

natychmiast oderwał rękę, gdyż były lepkie od krwi. 

– Dlaczego to powiedziałaś? – zawodził rozpaczliwie. – Dlaczego wszyscy zwracają 

się przeciwko mnie? 

background image

–  Davadzie...  –  Potrząsnęła  głową.  –  To  ty  zwracasz  się  przeciwko  nam,  mój  drogi. 

Otwórz oczy. Zastanów się nad sobą. Zysk i strata nie zawsze są najważniejsze, czasem trzeba 

umieć także rozgraniczyć dobro od zła. Nie wolno zła zamieniać na pieniądze. Teraz możesz 

sporo zarobić na konflikcie Pierwszych Kupców z Nowymi, lecz ten konflikt nie będzie trwał 

wiecznie. Kim będziesz po jego zakończeniu? Jedni potraktują cię jak obcego, drudzy nazwą 

zdrajcą. Czy będziesz miał wówczas przyjaciół? 

Davad stał jak zmrożony i niemo się w nią wpatrywał. Zastanowiła się, po co traci na 

niego  czas.  On  zapewne  nie  poświęciłby  jej  tyle  uwagi.  Był  starym  człowiekiem  i 

prawdopodobnie nie potrafił się już zmienić. 

Z rezydencji wyszedł lokaj. Żuł coś, jego podbródek lśnił od tłuszczu. Podszedł, chcąc 

chwycić swego pana pod ramię, lecz odsunął się gwałtownie. 

– Jesteś brudny! – wykrzyknął ze wstrętem.  

– Ty natomiast leniwy! – odcięła się Althea. – Pomóż panu wejść do domu i zadbaj o 

jego potrzeby, zamiast napychać brzuch podczas jego nieobecności. No już, ruszaj się! 

Lokaj  natychmiast  zareagował  na  jej  rozkazujący  ton.  Ostrożnie  wyciągnął  rękę  do 

Davada. Starzec powoli ją przyjął, zrobił kilka kroków, potem się zatrzymał i nie odwracając 

głowy powiedział: 

– Weź konia z mojej stajni. Przydzielić ci człowieka do pomocy? 

– Nie, dziękuję ci. Poradzę sobie sama. – Niczego już od niego nie chciała. 

Mamrotał coś cicho. 

– Co mówisz? 

Odchrząknął. 

– Weź zatem chłopca. Stajennego. Jedź z panią, chłopcze. Jesteś wolny. 

Wszedł do domu. 

 

* * * 

 

Keffria  ubłagała  kiedyś  męża,  tuż  po  ślubie,  by  pozował  malarzowi.  Nazwał  jej 

pomysł  głupim,  nie  potrafił  wszakże  młodej  żonie  odmówić.  Łaskawie  przesiedział  kilka 

godzin.  Pappas  był  uczciwym  artystą,  więc  na  portreciku  odmalował  Kyle'a  Havena  ze 

wszystkimi  szczegółami:  nie  pominął  ani  niecierpliwych  oczu,  ani  wyrazistej  zmarszczki 

irytacji między brwiami. Ilekroć Keffria spoglądała na miniaturę, przypominała sobie wieczne 

rozdrażnienie męża. 

background image

Spróbowała  zapomnieć  o  żalu  i  odnaleźć  w  sobie  miłość  do  Kyle'a.  Był  jej  mężem, 

ojcem  jej  dzieci,  jedynym  mężczyzną  w  jej  życiu.  A  jednak  nie  mogła  z  pełną  uczciwością 

powiedzieć, że go kocha. Dziwne! Przecież pragnęła jego powrotu. Nie tylko dlatego że wraz 

z nim miał wrócić rodzinny statek i jej syn Wintrow. Nie, nie, tęskniła za Kyle'em. Uznała, że 

od miłości cenniejsza jest czyjaś siła. Chciała móc na kimś się weprzeć. Poza tym musiała z 

nim  porozmawiać.  Przez  miesiące  rozstania  dostrzegła  problemy,  które  powinna  omówić  z 

mężem.  Zdecydowała,  że  skłoni  go  do  szacunku  wobec  siebie.  Ostatnio  matka  i  siostra 

nauczyły się ją szanować, podobnie musi być z Kyle'em. 

Zamknęła  puzderko  z  portretem  i  odłożyła  je  na  półkę.  Była  bardzo  senna, 

postanowiła  jednak  czekać  na  powrót  Althei.  Do  siostry  żywiła podobnie  mieszane  uczucia 

jak  do  męża.  Ilekroć  sądziła,  że  zbliżają  się  do  siebie,  Althea  okazywała  się  egoistką.  Na 

przykład  dziś  wieczorem  na  zebraniu  jawnie  oświadczyła,  że  liczy  się  dla  niej  jedynie 

„Vivacia”.  Nie  obchodził  ją  los  Kyle'a  czy  Wintrowa.  Jasne  było,  że  gdy  żywostatek 

przypłynie do Miasta Wolnego Handlu, dziewczyna natychmiast zacznie walczyć z siostrą o 

prawo do niego. I tyle. 

Keffria  niczym  zjawa  ruszyła  przez  dom.  Zajrzała  do  Seldena.  Spał  głęboko,  nie 

przejmując  się dręczącymi rodzinę problemami.  Lekko zastukała w zamknięte drzwi pokoju 

Malty.  Nikt  nie  odpowiedział,  więc  zajrzała  do  środka.  Córka  również  spała  z  beztroską,  z 

jaką  potrafią  wypoczywać  jedynie  dzieci.  Keffria  musiała  przyznać,  że  dziewczynka 

doskonale  się  zachowywała  na  zebraniu.  Podczas  jazdy  do  domu  ani  razu  nie  spytała  o 

zdarzenia w Sali Zgromadzeń  i przed  nią, bawiła natomiast Graga Tenirę  miłą konwersacją. 

Bez dwóch zdań, Malta dorastała. 

Matka z pewnością w gabinecie ojca czeka na powrót Althei. Skoro żadna z nich się 

nie  kładła,  równie  dobrze  mogły  poczekać  razem.  Idąc  korytarzem,  Keffria  usłyszała  lekkie 

kroki na  frontowym ganku. Sądziła, że to siostra. Zmarszczyła  brwi, poirytowana. Dlaczego 

Althea nie weszła przez drzwi kuchenne, nigdy nie zamykane na klucz? 

– Otworzę! – zawołała do matki i poszła do wielkich drzwi frontowych. 

Na  ganku  stał  Brashen  Treli  i  wytwórczyni  korali.  Keffrię  opanował  gniew.  To  po 

prostu  nieprzyzwoite!  Brashen  nie  powinien  przychodzić  o  takiej  porze  z  niezapowiedzianą 

wizytą, a cóż dopiero przyprowadzać ze sobą nieznajomą! 

– Tak? – odezwała się niezbyt miłym tonem. Bynajmniej ich nie zakłopotała. 

– Muszę porozmawiać z wami wszystkimi – oznajmił Brashen bez wstępów. 

– O czym? 

background image

–  O  ocaleniu  waszego  statku  i  twojego  męża.  Amber  i  ja  przy  gotowaliśmy  niezły 

plan. 

Keffria dostrzegła, że jego twarz lśni od potu. A przecież noc wcale nie była upalna. 

Czemu był tak rozgorączkowany? 

– Keffrio?! Czy Althea wróciła?! – zawołała Ronica z głębi domu.  

–Nie, mamo. To Brashen Treli i hm... Amber, wytwórczyni korali. 

Jej matka natychmiast pojawiła się w drzwiach gabinetu. Podobnie jak Keffria, miała 

na  sobie  nocną  koszulę  i  podomkę.  Rozpuściła  już  włosy.  Długie  siwe  pasma  nadawały  jej 

wygląd  wymizerowanej  staruszki.  Brashen  zareagował  lekkim  skrępowaniem.  Dobrze,  że 

miał choć tyle poczucia przyzwoitości. 

– Wiem, że jest późno – tłumaczył się pospiesznie. – Ale... Amber i ja mamy plan, na 

którym  moglibyśmy  skorzystać  wszyscy.  Wiele  skorzystać.  –  Wpił  się  w  twarz  Keffrii 

ciemnymi  oczyma.  –  Uważam,  że  tylko  w  ten  sposób  twój  mąż,  syn  i  statek  wrócą 

bezpiecznie do domu. 

– Nie przypominam sobie, byś kiedykolwiek okazał Kyle'owi szczególną sympatię lub 

szacunek  –  zauważyła  zimno  Keffria.  Gdyby  Brashen  przyszedł  sam,  może  potraktowałaby 

go  życzliwiej,  lecz  Amber  ogromnie  ją  denerwowała.  Słyszała  na  jej  temat  zbyt  wiele 

dziwnych pogłosek. Nie wiedziała, czego ci dwoje szukają, lecz sądziła, że nie interesowało 

ich nic poza własnymi korzyściami. 

–  Sympatię  –  nie.  Szacunek  –  tak.  Kyle  Haven  jest  doświadczonym  kapitanem.  Po 

prostu  nie  jest...  Ephronem  Vestritem.  –  Brashen  wytrzymał  lodowate  spojrzenie  Keffrii.  – 

Dziś  wieczorem  na  zebraniu  Althea  prosiła  o  wsparcie.  Przyszliśmy  jej  zaoferować  pomoc. 

Czy przyszła już do domu? 

Jego bezpośredniość wydała się Keffrii zatrważająca. 

– Może odwiedzicie nas w bardziej odpowiedniej porze... – zaczęła, lecz przerwała jej 

matka. 

– Wpuść  ich, córko, i zaprowadź do gabinetu. Nie będziemy grymasić, gdy chodzi o 

naszych sojuszników. Pragnę wysłuchać planu, który mógłby ponownie scalić naszą rodzinę. 

Nie obchodzi mnie późna pora. 

–  Jak  sobie  życzysz,  matko  –  odparła  oficjalnie  Keffria.  Odsunęła  się  i  przepuściła 

gości.  Amber  posłała  jej  współczujące  spojrzenie.  Nawet  pachniała  osobliwie.  No  i  ta  jej 

niesamowita karnacja! 

Keffria  nie  miała  nic  przeciwko  większości  przybyszów.  Było  wśród  nich  wielu 

dobrze  wychowanych  i  fascynujących  ludzi.  Niestety,  rzemieślniczka  ją  niepokoiła.  Może 

background image

dlatego że nigdy  nie czuła się od nikogo gorsza  i w każdym towarzystwie zachowywała się 

równie  pewnie.  Kiedy  Keffria  szła  za  gośćmi  do  gabinetu,  usiłowała  zapomnieć  wszystkie 

plotki, które słyszała o Amber i Althei. 

Ronica wyraźnie nie podzielała obaw córki. Nawet zadzwoniła po Rache i poprosiła o 

przyniesienie herbaty. 

– Althea jeszcze nie wróciła do domu – powiedziała. – Czekam na nią. 

Brashen wyraźnie się zmartwił. 

– Okropnego psikusa zrobili Kupcowi Restartowi – oświadczył. – Zastanawiałem się, 

czy przypadkiem jeszcze gorsza niespodzianka nie czeka na niego w domu. – Nagle wstał. – 

Zapewne  nie  wiecie,  że  mieszkańcy  naszego  miasta  są  dzisiejszego  wieczoru  bardzo 

wzburzeni. Pójdę poszukać Althei. Mogę pożyczyć konia? 

– Jest tylko mój stary... – zaczęła Ronica, lecz w tym samym momencie przy drzwiach 

rozległ  się  jakiś  hałas.  Brashen  wyszedł  do  korytarza,  zaraz  zajrzał  do  gabinetu  bardzo 

zatroskany. 

– Pojawiła się Althea z jakimś chłopcem – oznajmił i ruszył na spotkanie dziewczyny 

niczym gospodarz tego domu. 

Keffria  wymieniła  spojrzenie  z  matką.  Ronica  wydawała  się  jedynie  zaintrygowana, 

ale jej starsza córka czuła się mocno urażona dziwnym zachowaniem nieproszonego gościa. 

 

* * * 

 

Althea spróbowała chwycić chłopca za rękę, ale dziecko cofnęło się przed nią. Biedny 

malec.  Jak  strasznie  musieli  go  dotąd  traktować,  że  wzdragał  się  nawet  przed  zwyczajnym 

dotykiem dłoni. Dziewczyna otworzyła drzwi i gestem zaprosiła chłopca do środka. 

– Nic się nie bój. Nikt cię tu nie skrzywdzi. Wejdź. – Mówiła powoli, uspokajającym 

tonem. Nie była pewna, czy w ogóle ją rozumiał. Nie odezwał się ani słowem, odkąd opuścili 

dom  Davada.  Powrót  w  ciemnościach  był  długi  i  nużący,  w  umyśle  Althei  szalały  ponure 

myśli.  Doznała  dziś  wieczorem  straszliwego  niepowodzenia.  Odezwała  się  nieproszona  na 

zebraniu i możliwe, że przyspieszyła zakończenie obrad. Kupcy nawet nie wyrazili formalnej 

zgody  na  wysłuchanie  jej  skargi.  Później  zaś  została  zmuszona  do  udzielenia  pomocy 

nieszczęsnemu  Davadowi  Restartowi.  Zrozumiała,  jak  bardzo  się  zmienił;  stał  się  kimś 

obcym. Obawiała się, że wielu innych Kupców pójdzie w jego ślady. A w dodatku przez swój 

niewyparzony  język  zobowiązała  się  do  opieki  nad  chłopcem,  na  którego  utrzymanie  nie 

posiadała środków. Była teraz odpowiedzialna za jego los. Nie marzyła o niczym poza kąpielą 

background image

i  snem,  lecz  najpierw  będzie  musiała  zadbać  o  potrzeby  dziecka.  Pocieszała  się,  że  tego 

wieczoru nic  złego już się prawdopodobnie  nie  zdarzy. Chyba że... Tak, niestety, czekała  ją 

jeszcze  rozmowa  z  matką  i  siostrą  na  temat  jej  wypowiedzi  na  zebraniu  Rady  Kupców.  Na 

pewno nie będą zadowolone. Pod wpływem tej myśli zły nastrój Althei stał się wręcz ponury. 

Chłopiec wszedł po schodach, ale bał się przekroczyć próg. 

– Chodź, niczego się nie obawiaj – namawiała dziecko. 

– Dzięki Sa, że jesteś cała i zdrowa! 

Aż  podskoczyła,  słysząc  z  głębi  korytarza  niski  męski  głos.  Brashen  Treli!  Nagle 

zaczął krzyczeć na nią niczym na nieudolnego majtka. 

–  Masz  cholerne  szczęście,  że  nie  wpadłaś  w  zasadzkę!  Nie  mogłem  uwierzyć 

własnym  uszom,  gdy  usłyszałem,  że  odjechałaś  powozem  Restarta.  Po  co  się  przejmujesz 

takim durniem, zupełnie pozbawionym uczuć... och! Co tak śmierdzi? – Zatrzymał się o krok 

od niej, podniósł rękę do nosa. 

–  Na  pewno  nie  ja!  –  Chłopiec  obok  Althei  zapiszczał  z  oburzeniem.  Mówił  z 

akcentem  Królestwa  Sześciu  Księstw.  –  To  ona.  Cała  śmierdzi.  –  Na  widok  urażonego 

spojrzenia  dziewczyny  zrobił  przepraszającą  minę.  –  Ależ  tak.  Powinnaś  się  umyć  –  dodał 

cicho. 

To był ostateczny cios. Althea nie miała już siły znosić kolejnych prztyczków od losu. 

Zmarszczyła czoło i naskoczyła na Brashena. 

– Skąd się tu wziąłeś?! 

–  Martwiłem  się  o  ciebie.  Jak  zwykle  zadziałałaś  pod  wpływem  impulsu.  Ale,  ale... 

Odłóżmy  tę  sprawę,  muszę  z  tobą  przedyskutować  pewien  pomysł.  Dotyczy  odszukania 

„Vivacii”. Amber i ja przygotowaliśmy coś na kształt planu. Może wyda ci się głupi i pewnie 

ci  się  nie  spodoba,  ale  sądzę,  że  mógłby  się  powieść.  –  Mówił  prędko,  jakby  bał  się,  że 

dziewczyna  mu  przerwie.  –  Jeśli  tylko  wysłuchasz,  co  mam  do  powiedzenia,  i  przemyślisz 

sobie  mój  koncept,  dojdziesz  do  wniosku,  że  jedynie  w  ten  sposób  możemy  ją  ocalić.  – 

Spojrzał  jej  w  oczy.  –  Rozmowa  jednakże  może  poczekać.  Chłopak  ma  rację,  powinnaś  się 

najpierw umyć. – Uśmiechnął się złośliwie. 

Althei  przyszło  do  głowy,  że  podobnie  potraktował  ją  podczas  ich  rozstania  w 

Świecogrodzie. Czyżby szydził z niej także teraz? Jak śmiał przemawiać do niej tak poufale w 

jej  własnym  domu?  Nachmurzyła  się  i  rzuciła  mu  groźne  spojrzenie.  Otworzył  usta,  by  coś 

powiedzieć, lecz przerwał mu chłopiec. 

– Nic nie śmierdzi gorzej od świńskiego łajna – oświadczył wesoło. – Nie daj jej się 

dotknąć – ostrzegł Brashena. 

background image

– Nie ma na to szans – odparła chłodno. – Ten pan może w każdej chwili stąd wyjść. 

Chłopcu mogła wybaczyć brak taktu: był przecież tylko dzieckiem, które znajdowało 

się  w  obcym  miejscu  i  trudnej  sytuacji.  Paskudnych  manier  Trella  natomiast  nic  nie 

tłumaczyło.  Miała  za  sobą  zbyt  długi  i  męczący  dzień  i  nie  zamierzała  wysłuchiwać 

impertynencji.  Była  wyczerpana,  obrzydliwie  brudna  i  –  niech  jej  Sa  pomoże!  –  straszliwie 

głodna. Z gabinetu ojca słyszała kobiece głosy. Musiała jeszcze stawić czoło matce i Keffrii. 

Opanowała  wzburzenie.  Weszła  do  gabinetu  świadoma,  że  poprzedza  ją  zapach 

świńskich wnętrzności. 

–  Wróciłam  cała  i  zdrowa.  Przyprowadziłam  ze  sobą  chłopca.  Davad  kazał  mu 

pracować w stajni... Wiem, matko, że sytuacja nie pozwala nam na przyjmowanie służby, ale 

dziecko ma niewolniczy tatuaż na twarzy i po prostu nie mogłam go tam zostawić. 

Keffria  patrzyła  na  nią  z  przerażeniem.  Althea  zamilkła  na  widok  Amber.  Co 

przyjaciółka tu robi? Po co przyszła? 

Mały  niewolnik  stanął  w  progu.  Nic  nie  mówił.  Kiedy  dziewczyna  spróbowała  go 

wziąć za rękę, umknął w bok. Roześmiała się sztucznie. 

– Zapewne chodzi mu o krew i gnój. Nie chciał wsiąść ze mną na konia, dlatego droga 

powrotna zabrała mi tak dużo czasu. Ponieważ odmówił jazdy ze mną, zostawiliśmy konia  i 

przyszliśmy do domu na piechotę. 

Popatrzyła  wokół,  czując  lekką  panikę.  Keffria  spoglądała  zdumiona  na  chłopca. 

Althea  zerknęła  przez  ramię.  Brashen  Treli  stał  za  nią,  ramiona  splótł  na  piersi.  Posłał  jej 

twarde spojrzenie. 

–  Wejdź,  chłopcze  –  odezwała  się  Ronica.  –  Nikt  cię  tu  nie  skrzywdzi.  Jak  masz  na 

imię?  –  W  jej  głosie  pobrzmiewało  zmęczenie,  ale  i  dobroć.  Dziecko  nie  ruszyło  się  z 

miejsca. 

Althea postanowiła zostawić chłopaka matce i zająć się sobą. 

– Wezmę kąpiel i zmienię ubranie. To nie potrwa długo. 

– Wysłuchanie mojego pomysłu również nie zajmie ci wiele czasu – rzekł stanowczo 

Brashen.  

Przez  moment  mierzyli  się  wzrokiem.  Za  kogo on  się  uważał?!  Wszak  sam  cuchnął 

papierosami i cindinem! Nie da się tak traktować w domu własnego ojca. 

– Obawiam się, że jestem w tej chwili za bardzo zmęczona na rozmowę. Poza tym – 

dodała zimno – pora jest o wiele zbyt późna na jakiekolwiek dyskusje. 

Brashenowi opadły kąciki ust. Dotknęła go do żywego, odtrącając pomoc. 

background image

Wejście  służącej  przerwało  spór.  Rache  niosła  tacę  z  wielkim  dzbankiem  herbaty, 

filiżankami  oraz  najmniejszym  z  możliwych  talerzykiem  pikantnych  ciasteczek.  Chłopiec 

podniósł nos i węszył za tacą niczym pies. 

– Altheo! – W tonie matki dziewczyna dosłyszała raczej przypomnienie niż przyganę. 

–  Mnie  w  każdym  razie  interesuje  propozycja  Brashena.  Moim  zdaniem  powinniśmy 

rozważyć  wszystkie  możliwe  rozwiązania  naszej  sytuacji.  Zmęczenie  oczywiście  cię 

usprawiedliwia,  wolałabym  jednak,  abyś  nam  towarzyszyła  w  rozmowie. –  Ronica  zwróciła 

się  do  służącej.  –  Rache,  proszę,  przynieś  nam  więcej  filiżanek.  A  dla  chłopca  bardziej 

konkretny  posiłek.  –  Była  tak  spokojna  i  opanowana,  jakby  co  noc  miewała 

niespodziewanych gości. 

Kurtuazja  matki  obudziła  sumienie  w  Althei.  Dziewczyna  uprzytomniła  sobie,  że 

przebywa w rodzicielskim domu, a nie we własnym. 

– Oczywiście, matko, jeśli sobie tego życzysz. Wybaczcie, niedługo wrócę. 

 

* * * 

 

Keffria  nalała  niezwykłym  gościom  herbaty.  Spróbowała  zagaić  uprzejmą  rozmowę, 

ale  matka  bez  słowa  zapatrzyła  się  w  zimne  palenisko,  Brashen  zaś  nerwowo  chodził  po 

pokoju. Amber usiadła po turecku na podłodze i – jakby bawiła się ze szczeniakiem – wabiła 

ciastkiem  małego niewolnika, aż w końcu wyrwał  jej z ręki przysmak. Najwidoczniej wcale 

nie uważała swego zachowania za osobliwe czy skandaliczne. Uśmiechnęła się z dumą. 

– Widzisz – odezwała się do niego szeptem. – Tutaj ludzie są ci życzliwi. Jesteś teraz 

bezpieczny, Althea dotrzymała słowa. Wróciła jeszcze wcześniej niż Rache, która przyniosła 

dodatkowy dzbanek herbaty, filiżanki i talerz ciepłego jedzenia dla malca. Keffria uznała, że 

tak prędki powrót siostra musiała okupić myciem w chłodnej wodzie. Althea przebrała się w 

prostą  domową  szatę,  mokre  włosy  splotła  w  warkocz  i  ciasno  upięła.  Policzki  miała 

zaróżowione – zapewne od zimnej wody. Dziwne, ale wyglądała równocześnie na zmęczoną i 

odświeżoną.  Bez  słowa  wzięła  sobie  herbatę  i  ciastka,  usiadła  obok  Amber  na  podłodze. 

Chłopiec siedział po drugiej stronie rzemieślniczki, całkowicie pochłonięty jedzeniem. Althea 

pierwsze swoje słowa skierowała właśnie do niej. 

– Brashen twierdzi, że macie plan uratowania „Vivacii”. Podobno wasz pomysł mi się 

nie spodoba, lecz szybko pojmę, iż nie ma innego sposobu. O co chodzi? 

Amber posłała Brashenowi karcące spojrzenie. 

background image

–  Dzięki,  że  tak  świetnie  wprowadziłeś  w  temat  naszą  przyjaciółkę  –  zauważyła  z 

sarkazmem. Westchnęła. – Jest późno. Chyba powinnam przedstawić krótko sprawę i odejść, 

żebyście  mogły  ją  sobie  przemyśleć.  –  Wstała  z  wdziękiem,  jak  pociągnięta  za  sznurki 

marionetka  i  wyszła  na  środek  pokoju,  przyciągając  uwagę  wszystkich  zebranych.  Kiedy 

lekko się skłoniła i zaczęła mówić, Keffrii skojarzyła się z aktorką na scenie. 

–  Oto  moja  propozycja.  Aby  odbić  żywostatek,  trzeba  użyć  innego  żywostatku... 

Mówiąc  dokładniej,  „Paragona”.  Kupimy  go,  wydzierżawimy  albo  ukradniemy, 

skompletujemy załogę i pod dowództwem Brashena popłyniemy na poszukiwanie „Vivacii”. 

Pewnie  podejrzewacie  mnie  o  osobiste  pobudki,  pamiętajcie  jednak,  że  staram  się  ocalić 

„Paragona”  przed  pocięciem.  Wasz  przyjaciel  Davad  Restart  mógłby  nam  pomóc  skłonić 

Ludlucków  do  sprzedaży  statku  za  rozsądną  cenę.  Wiem,  że  wspierał  obraźliwe  oferty 

Nowych Kupców. Powinien skorzystać ze sposobności, bo dzięki niej by się zrehabilitował, a 

to  mu  się  przyda  zwłaszcza  po  zdarzeniach  dzisiejszego  wieczoru.  Chcę  wnieść  cały  mój 

majątek jako częściową odpłatność za żywostatek. Co powiecie? 

– Nie – odparła stanowczo Althea. 

– Dlaczego nie? – zapytała Malta, która właśnie  weszła do gabinetu. Na białą  nocną 

koszulę narzuciła szlafrok z grubej niebieskiej wełny. Policzki jeszcze miała zarumienione od 

snu. – Śnił mi się koszmar, a gdy się zbudziłam, usłyszałam wasze głosy. Mówiliście o statku, 

który  można  by wysłać  na poszukiwanie taty. Mamo, babciu, dlaczego ciotka zakazuje  nam 

odsieczy? Mnie się ten plan wydaje bardzo mądry. Uratujmy papę sami! 

Althea zaczęła wyliczać na palcach swoje obiekcje. 

– Po pierwsze,  „Paragon”  jest szalony.  Zabił  już  kilka załóg. Może ponownie dostać 

ataku  furii.  Poza  tym  żywostatkiem  powinna  żeglować  jego  rodzina.  Zresztą  nikt  nim  nie 

pływał od lat. „Paragon” nawet nie stoi na wodzie. Po czwarte czy piąte, prawdopodobnie nie 

mamy  dość  pieniędzy  na  jego  wykup  i  remont.  Co  więcej,  jeśli  nam  się  uda,  dlaczego 

kapitanem ma zostać Brashen? Dlaczego nie ja? 

Marynarz parsknął śmiechem, po czym głos mu się dziwnie załamał. 

–  I  w tym  sęk!  Dowództwo  statku to  dla  ciebie  sprawa  najważniejsza! –  Otarł  pot  z 

czoła. 

Nikt  się  nie  roześmiał.  Brashen  był  dziwnie  rozgorączkowany.  Nawet  Althea  to 

zauważyła. 

Keffria zdecydowała, że nadeszła jej kolej na wyrażenie opinii. 

–  Wybaczcie  mi  sceptycyzm,  ale  nie  rozumiem,  dlaczego  oboje  chcecie  dać  się 

wciągnąć w naszą sprawę. Amber, jesteś obca w naszym mieście. Po co chcesz zamienić cały 

background image

majątek  na  szalony  żywostatek?  A  ty,  Brashenie?  Jaki  odniesiesz  zysk,  ryzykując  życie  dla 

człowieka, który źle oceniał twoje umiejętności żeglarskie? Jeśli poświęcimy na wasz projekt 

resztki finansów rodziny Vestritów, a wy nie wrócicie z wyprawy, stracimy wszystko. 

Brashenowi oczy zabłysły. 

– Może mnie wydziedziczono, nie jestem jednak człowiekiem pozbawionym honoru. 

–  Pokiwał  głową.  –  Zgadzam  się  wszakże,  że  dziś  w  nocy  powinniśmy  rozmawiać  wprost. 

Keffrio  Vestrit,  boisz  się,  że  wezmę  „Paragona”  i  zostanę  piratem.  Rzeczywiście,  mógłbym 

tak postąpić, nie zaprzeczam... Jednak tego nie zrobię. Niezależnie od naszych kłótni, Althea 

na pewno poręczy za moją prawość. Wiem, że wasz ojciec poręczyłby za mnie. 

–  Co  do  mnie  –  dodała  spokojnie  Amber  –  już  mówiłam,  że  nie  chcę  dopuścić  do 

zniszczenia  „Paragona”.  Jesteśmy  przyjaciółmi.  Keffrio, przyjaźnię  się  także  z  twoją  siostrą 

Althea.  W  dodatku  czuję  się  powołana  do  tego  czynu...  Nie  potrafię  tego  lepiej  wyjaśnić. 

Obawiam się, że musicie mi uwierzyć na słowo. Nie umiem w inny sposób udowodnić swojej 

lojalności.  

Zapadła,  cisza.  Brashen  powoli  złożył  ramiona  na  piersi.  Patrzył  na  Altheę 

wyzywająco.  Dziewczynie  wydało  się  to  okropnie  nieuprzejme,  toteż  odwróciła  oczy  i 

zerknęła na matkę. 

– Wrócę jutro wieczorem – oświadczył Brashen znienacka. – Przemyślcie sobie nasze 

słowa. Widziałem, w jakich humorach Kupcy wychodzili dzisiaj z Sali Zgromadzeń. Wątpię, 

czy w ogóle dostaniecie jakieś oferty pomocy, a o lepszej pewnie nie ma nawet co marzyć. – 

Przerwał, po czym dorzucił łagodniejszym tonem: – Altheo, jeśli zechcesz ze mną wcześniej 

porozmawiać, zostaw wiadomość w sklepie Amber. Ona wie, gdzie mnie znaleźć. 

– Mieszkasz na pokładzie „Paragona”? – spytała ochryple dziewczyna. 

– Nocuję tam... czasami – odpowiedział wymijająco. 

– Ile cindinu dzisiaj wziąłeś? – zapytała nagle z jawnym okrucieństwem w głosie. 

– Zupełnie nic. – Pozwolił sobie na gorzki uśmiech. – I to jest właśnie mój problem. – 

Spojrzał na Amber. – Sądzę, że powinienem już wyjść. 

– Ja chyba muszę zostać trochę dłużej – odparła niemal przepraszająco. 

– Sama wiesz najlepiej. No cóż... życzę wszystkim dobrej nocy. 

– Ukłonił się i ruszył do drzwi. 

–  Poczekaj!  –  odezwała  się  Malta  ostrym  tonem.  –  To  znaczy...  proszę...  proszę, 

zaczekaj. – Keffrii przemknęło przez myśl, że nigdy nie słyszała w głosie córki takiej trwogi. 

– Mogę ci zadać kilka pytań? O „Paragona”. 

– Oczywiście, jeśli panie się zgadzają. 

background image

Malta spojrzała błagalnie na matkę i babcię. 

–  Skoro  Brashen  zamierza  odejść  i  dać  nam  czas  na  przemyślenie  wszystkiego,  to... 

Zawsze  mi  powtarzasz,  babciu,  że  nie  sposób  się  spierać  z  liczbami.  A bez  nich  nie  można 

podejmować  decyzji.  Uważam  zatem,  że  aby  rozważyć  szczegółowo  propozycję, 

powinnyśmy poznać liczby. 

Ronica Vestrit wyglądała jednocześnie na zdziwioną i zadowoloną. 

– Masz rację. 

–  No  więc  tak...  Moja  ciotka  Althea  najwyraźniej  sądzi,  że  „Paragon”  przed 

wypłynięciem  będzie  potrzebował  wielu  napraw,  ja  zaś  od  najwcześniejszego  dzieciństwa 

słyszę,  że  czarodrzew  nie  gnije.  Sądzisz,  Brashenie,  że  naprawdę  trzeba  go  odremontować? 

Marynarz pokiwał głową. 

– Tak, chociaż  nie wymaga tylu  napraw  co zwykły drewniany statek. „Paragon”  jest 

bardzo stary, do jego budowy wykorzystano znacznie więcej czarodrzewu niż w późniejszych 

żywostatkach.  Partie  wykonane  z  czarodrzewu  są  absolutnie  zdrowe,  a  części  z  innego 

budulca  w  zaskakująco  dobrym  stanie.  Prawdopodobnie  obecność  czarodrzewu  przegania 

szkodniki, tak jak cedr odstrasza mole. Zanim jednak „Paragon” wypłynie, trzeba weń włożyć 

wiele  pracy  i  dokupić  masę  rzeczy.  Nowe  maszty,  żagle,  liny.  Kotwice,  łańcuch,  gig, 

wyposażenie kuchni, narzędzia ciesielskie, apteczkę... Statek na morzu jest małym odrębnym 

światem  i  dlatego  musi  nieść  na  swoim  pokładzie  ogromny  bagaż.  Należy  też  uszczelnić 

wiele  otworów  i  wymienić  sporo  desek.  Amber  już  odnawia  wewnętrzną  stolarkę,  jednak 

ciągle jeszcze pozostaje mnóstwo do zrobienia. 

Czekają  nas  też  dalsze  koszty.  Musimy  kupić  zapasy  żywności  na  cały  rejs. 

Potrzebujemy tajnego schowka na pieniądze i towary, które można by przekazać jako okup za 

„Vivacię”  i  ludzi.  Należałoby  również  mieć  broń  –  na  wypadek  gdyby  kapitan  Kennit  nie 

chciał  negocjować  –  oraz  armatki  pokładowe.  Trochę  grosza  będzie  nas  kosztowało 

wynajęcie niezbędnej grupy marynarzy. 

Althea wreszcie odzyskała głos. 

–  Wierzysz,  że  jakiś  przyzwoity  marynarz  zechce  się  zaokrętować  na  „Paragonie”? 

Czyżbyś zapomniał, że to zabójca? Załodze trzeba będzie zapłacić bardzo wysokie stawki. 

Keffria  odkryła,  że  jej  siostra  bardzo  się  stara  mówić  opanowanym  tonem,  lecz  głos 

zdradzał jej podniecenie. Projekt ją mimo wszystko zainteresował. 

– To będzie problem – łatwo przyznał Brashen. Ponownie wyjął chusteczkę i przetarł 

twarz. Gdy troskliwie składał materiał, lekko zadrżały mu ręce. – Liczę na marynarzy, którzy 

przystaną do nas dla samej przygody. Zawsze znajdą się śmiałkowie o większej odwadze niż 

background image

rozumie. Zacznę nabór od członków starej załogi „Vivacii”. Kyle zwolnił wielu ludzi twojego 

ojca.  Niektórzy  z  nich  na  pewno  mi  nie  odmówią,  choćby  przez  wzgląd  na  żywostatek  lub 

pamięć  Ephrona  Vestrita.  Co  do  reszty...  –  Wzruszył  ramionami.  –  Mogą  nam  się  trafić 

zwyczajne  męty  i  wichrzyciele.  Sporo  będzie  zależało  od  pierwszego  oficera.  Dobry  oficer, 

jeśli dać mu wolną rękę, potrafi skłonić do pracy najgorszą nawet załogę. 

– A czy powstrzyma marynarzy przed buntem, kiedy... 

– Liczby! – przerwała  jej  z  irytacją Malta. – Nie  ma sensu  martwić się o przyszłość, 

póki  nie  wiemy,  czy  w  ogóle  stać  nas  na  to  przedsięwzięcie.  –  Podeszła  do  starego  biurka 

swego dziadka. – Jeśli dam ci papier i atrament, zdołasz nam spisać wszystkie koszty? 

–  Nie  jestem  ekspertem...  –  zaczął  Brashen.  –  Dokładnej  wyceny  potrafi  dokonać 

jedynie specjalista, a... 

–  Zakładając,  że  znajdziesz  cieślów  chętnych  pracować  na  „Paragonie”  –  mruknęła 

sarkastycznie  Althea.  –  Powtarzam,  że  statek  na  paskudną  opinię...  Pamiętajmy  też  o 

konieczności uzyskania pozwolenia od Ludlucków... 

Malta  zacisnęła  pięści.  Keffria  pomyślała,  że  dziewczynka  za  chwilę  wybuchnie 

złością,  podrze  kartkę  i  rzuci  ją  na  ziemię.  Na  szczęście,  jej  córka  zapanowała  nad  sobą  – 

zamknęła na moment oczy i odetchnęła głęboko. 

–  Zakładając,  że  to  wszystko  się  uda...  Ile  w  takim  razie  potrzeba  pieniędzy?  I  czy 

możemy  je  zdobyć?  Zanim  przejdziemy  do  szczegółów,  musimy  sobie  odpowiedzieć  na  te 

podstawowe pytania! 

–  Nie  bierzesz  pod  uwagę,  że  te...  jak  je  nazwałaś  „szczegóły”  mogą  udaremnić 

wyprawę tak samo jak brak pieniędzy! – żachnęła się Althea. 

–  Mówię  tylko  –  odrzekła  Malta  sztucznie  opanowanym  głosem  –  że  powinniśmy 

rozważyć  najważniejsze  czynniki  w  odpowiedniej  kolejności.  Jeśli  nie  będziemy  mieli 

funduszy  na  płace  dla  marynarzy,  wtedy  jałowe  stanie  się  pytanie  o  jakość  tych,  których 

moglibyśmy zatrudnić. 

Althea  popatrzyła  na  siostrzenicę  z  wielką  uwagą.  Keffria  zacisnęła  szczęki. 

Wiedziała, że jej siostra ma ostry języczek. Jeśli zakpi z Malty teraz, kiedy dziewczynka tak 

dojrzale wysuwa logiczne argumenty, Keffria chyba nie wytrzyma i wtrąci się do sporu. 

–  Masz  rację  –  powiedziała  na  szczęście  Althea,  po  czym  spojrzała  na  Ronikę.  – 

Zostały nam w ogóle jakieś rezerwy? Jest coś, co możemy sprzedać? 

– Mamy trochę tego i owego – odparła jej matka i niedbale przekręciła pierścionek na 

palcu. – Musimy jednak pamiętać, że chociaż chwilowo „Vivacia” nie znajduje się w naszym 

background image

posiadaniu,  i tak wkrótce trzeba będzie zapłacić za nią ratę. Rodzina  Khuprusów spodziewa 

się... 

–  Nie  myśl  o  tym  –  oświadczyła  cicho  Malta.  –  Przyjmę  zaloty  Reyna.  Ustalę  datę 

ślubu na dzień powrotu mojego ojca. Khuprusowie powinni nam wtedy umorzyć dług i może 

udzielą finansowej pomocy na wyposażenie „Paragona”. 

Nastało  milczenie.  Keffria  miała  osobliwe  skojarzenie  –  wydało  jej  się,  że  pokój 

wypełnił się ciszą aż po brzegi niczym kubełek czystą wodą. Była wstrząśnięta. Popatrzyła na 

córkę  i  nagle  zobaczyła  kogoś  obcego.  Niegdyś  zepsuta  i  uparta  dziewczyna,  która  nie 

powstrzymałaby  się  przed  niczym,  byle  tylko  uzyskać  wolność  i  inne  przywileje  młodej 

kobiety,  teraz  poświęcała  coś...  nawet  siebie,  by  wybawić  ojca  z  opresji.  Keffria  z  trudem 

powstrzymała się przed powiedzeniem córce, że Kyle nie jest wart jej poświęcenia. Nigdy by 

tego  nie  docenił.  Pomyślała,  że  nikt  nie  może  wymagać  od  drugiego  człowieka  życia  w 

poddaństwie.  Popatrzyła  na  małego  niewolnika,  który  bez  słowa  obserwował  zebranych,  po 

czym zastanowiła się nad własnym małżeństwem i gorzki uśmieszek wykrzywił jej usta. Tak, 

tak, jedna kobieta już się poświęciła dla Kyle'a Havena. 

–  Proszę  cię,  Malto,  nie  podejmuj  w  tych  okolicznościach  tak  pochopnej  decyzji.  – 

Zaskoczyła  ją  władczość,  którą  usłyszała  w  swoim  głosie.  –  Doceniam  twoją  dojrzałość  i 

mądrość.  Po  prostu  potraktuj  to  jak  wyjście  ostateczne.  Wcześniej  wypróbujmy  wszystkie 

inne możliwości. 

– Jakie inne możliwości? – spytała bezradnie Malta. – Od dawna mamy kłopoty i nikt 

nie zaproponował się nam pomocy. Myślisz, że teraz ktoś nas wesprze? 

–  Może  rodzina  Tenirów  –  podsunęła  cicho  Althea.  –  Kilku  innych  posiadaczy 

żywostatków zapewne też się zdecyduje... 

–  Przez  jakiś  czas  będą  zbyt  zajęci  własnymi  problemami.–  wtrącił  Brashen.  – 

Przepraszam, trudno mi się dziś skupić. Ale, ale... prawdopodobnie w ogóle nie wiecie, co się 

stało. W doku podatkowym doszło wieczorem do rozruchów. Kapitan Tenira  i kilku  innych 

Kupców  weszło  do  doku  i  przesunęło  „Ofelię”  na  środek  Portu,  a  cała  flota  małych  łodzi 

popłynęła  ją  rozładować.  Ładunek  został  porozrzucany  po  całym  Mieście  Wolnego  Handlu. 

Tomie Tenira wolał wszystko rozdać, niż zapłacić nakazane taryfy. Niestety, interweniowali 

Chalcedczycy... 

– Słodki Sa, miej nad nami litość! – wykrzyknęła Ronica. – Czy ktoś został ranny? 

–  Kapitan  portu  bardzo  się  zaniepokoił,  ponieważ  zatopiono  dwie  galery.  Utknęły  w 

pobliżu  doków  podatkowych,  zdaje  mi  się,  że  żadne  duże  statki  przez  jakiś  czas  tam  nie 

wpłyną. Sa jeden wie, kiedy Chalcedczykom uda się je wydobyć... 

background image

– Zwłaszcza że tonąc płonęły – dodała Amber ze smutkiem, ale i z satysfakcją. – Wraz 

z  częścią  doku  podatkowego  –  dorzuciła  od  niechcenia.  –  Kiedy  odchodziliśmy,  magazyny 

satrapy nadal się paliły. 

Brashen wyzywającym tonem rzekł do Althei: 

–  Przyznasz,  że  podczas  takiej  nocy  miałem  prawo  denerwować  się  o  twoje 

bezpieczeństwo. 

– Byliście tam? – dziewczyna patrzyła to na  marynarza, to na rzemieślniczkę. – Ten 

pożar... nie wygląda na przypadkowy. Podpalenie zaplanowano znacznie wcześniej, prawda? 

Dlaczego nic o tym nie wiedziałam? 

– „Ofelia” i ja bardzo się zaprzyjaźniłyśmy ostatnio – odparła wymijająco Amber. 

– Czemu nikt mnie nie powiadomił? 

–  Może  uznano,  że  miejsce  nie  jest  odpowiednie  dla  kupieckiej  córki.  –  Brashen 

wzruszył ramionami, po czym dodał cierpko: – A może Grag za bardzo cię lubi i nie chciał, 

by ciebie także aresztowano. 

– Grag został aresztowany? 

–  Na  krótki  czas.  Gdy  w  końcu  odnaleźli  się  chalcedzcy  strażnicy,  którzy  mieli  go 

pilnować... okazało się, że młody Tenira zniknął. – Pozwolił sobie na nieznaczny uśmieszek. 

– Wiem wszakże, że ma się dobrze. Na pewno dostaniesz od niego nowiny za dzień czy dwa. 

Nie zostawi swojej damy w niepewności. 

–  A  skąd  ty  wiesz  tak  dużo?  Jakim  sposobem  w  ogóle  znalazłeś  się  w  dokach?  – 

Policzki  dziewczyny  oblały  się  szkarłatem.  Keffria  nie  potrafiła  pojąć  przyczyny  gniewu 

siostry.  Czyżby  Althea  żałowała,  że  odwożąc  Davada  do  domu,  pozbawiła  się  okazji 

uczestnictwa w rozruchach? 

–  Kiedy  zobaczyłem  grupę  rozsierdzonych  Kupców,  którzy  gromadnie  wyszli  z  sali 

przed końcem zebrania, ruszyłem z  nimi  – Tak  jak wielu  innych po drodze. – Westchnął. – 

Później z rozmów ludzi dowiedziałem się o świni i powozie Davada Restarta. Czy wiesz, że 

niektórzy  życzyli  mu  jeszcze  gorzej?  Gdybym  został  pod  Salą  Zgromadzeń,  zabroniłbym  ci 

powozić. Nie mam pojęcia, co ten Tenira sobie myślał... 

– Mówiłam już, że nie potrzebuję twojej opieki! Nie chcę niczyjej pomocy. 

Brashen złożył ramiona na piersi. 

–  Och,  tak,  doskonale  to  widzę.  Dziwię  się  tylko,  dlaczego  wstałaś  na  zebraniu 

Kupców i prosiłaś o pomoc. 

– Nie potrzebuję jej od ciebie! 

background image

– Ja natomiast potrzebuję – odezwała się  Keffria. Spokojnie wytrzymała piorunujące 

spojrzenie Althei. – Chyba zapomniałaś, moja droga, że głównym Kupcem tej rodziny jestem 

ja, a  nie ty. Nie  jestem zbyt dumna, by przyjąć  jedyną pomocną dłoń,  jaką ktoś wyciąga do 

nas. – Przeniosła wzrok na marynarza. – Czego ci trzeba na początek? Skąd zaczniemy? 

Brashen już się opanował. 

–  Twoja  córka  słusznie  zauważyła,  że  na  początek  konieczne  są  pieniądze. –  Skinął 

głową  w  stronę  Roniki.  –  Pani  kapitanowa  powinna  porozmawiać  z  Davadem  Restartem. 

Niech  w  korzystny  sposób  przedstawi  tę  ofertę  Ludluckom.  Inni  posiadacze  żywostatków 

mogliby się też za nami wstawić. Altheo, spróbuj skłonić ukochanego do wyrażenia poparcia. 

Znam kilka żywostatków i sam z nimi pomówię. Niektóre potrafią wywrzeć presję na swoje 

rodziny. – Potarł skronie. – Althea ma rację. Zdobycie załogi wygląda na prawdziwy problem. 

Zacznę  kaptować  ludzi  natychmiast,  rozpowiem  po  tawernach,  że  szukam  energicznych  i 

śmiałych  mężczyzn.  Zainteresowani  mogą  pomyśleć,  że  chodzi  o  piractwo.  Pewnie  zwrócą 

uwagę na imię „Paragona”, ale... 

– Ja popłynę. Ja z tobą popłynę. 

Mały niewolnik zaczerwienił się trochę, ponieważ wszyscy na niego spojrzeli. 

–  To  bardzo  ciekawa  propozycja,  chłopcze,  jednak  jesteś  jeszcze  nieco  za  młody.  – 

Brashen nie do końca potrafił ukryć rozbawienie. 

Dzieciak wyglądał na oburzonego. 

–  Pływałem  z  tatą,  zanim  napadli  na  nas  handlarze  niewolników.  Wiem,  co  trzeba 

robić na pokładzie. Wolę pływać, niż sprzątać końskie łajno. Konie śmierdzą.  

– Jesteś teraz wolnym  człowiekiem.  Możesz pójść, dokąd chcesz. Nie wolisz wrócić 

do domu, do rodziny? – spytała łagodnie Keffria. 

Chłopiec  oniemiał,  twarz  mu  się  zmieniła.  Odpowiedział  twardszym,  o  wiele  mniej 

dziecinnym głosem: 

–  Na  północy  zostały  tylko  popioły  i  kości.  Wolałbym  wrócić  na  morze.  Mogę 

decydować, prawda? To moje życie! Jestem wolny, no nie? 

– Tak, jesteś wolny – zapewniła go Althea. 

– W takim razie popłynę z nim. 

–  Mam  inny  pomysł  –  wtrąciła  się  Malta.  –  Kupmy  załogę.  Widziałam  na  mieście 

marynarzy z wytatuowanymi twarzami. Dlaczego nie mieliśmy kilku kupić? 

– Dlatego że niewolnictwo jest niewłaściwe – rzekła Amber. – Ale znam niewolników 

skłonnych zaryzykować ucieczkę. Niezależnie od grożących  im  cięgów, na pewno zapragną 

się przyłączyć do załogi i popłynąć na morze. Handlarze porwali ich z domów położonych na 

background image

Wyspach  Pirackich.  Gdyby  tym  ludziom  obiecać  możliwość  powrotu  do  rodziny,  wzięliby 

udział w tak niepewnym przedsięwzięciu. A wielu z nich doskonale zna tamtejsze wody. 

– Czy można zaufać niewolnikom? – spytała Keffria z wahaniem. 

–  Na  statku  nie  byliby  już  niewolnikami  –  zauważył  Brashen.  –  Mając  do  wyboru 

chorowitego pijaka  i zdrowego zbiega, wybiorę tego drugiego. A człowiek, który otrzymuje 

szansę na znośne życie, potrafi być wdzięczny. – Gdy to mówił, na jego twarzy pojawiła się 

zaduma. 

–  Dlaczego  ty  masz  się  zająć  wyborem  marynarzy?  –  zaprotestowała  Althea.  –  Jeśli 

zdecydujemy się zrealizować wasz projekt, sama podejmę ostateczne decyzje co do załogi. 

– Moja droga, nawet nie myśl o popłynięciu z nimi – obruszyła się Keffria. 

– Jak mogłabym nie popłynąć?! Jeśli mamy szukać „Vivacii”, muszę być na pokładzie 

„Paragona”! – Popatrzyła na siostrę jak na wariatkę. 

–  Wywołasz  skandal!  –  Keffria  zareagowała  szczerym  przerażeniem.  –  Szalony 

żywostatek  obsadzony  zbieraniną  marynarzy  płynący  na  niebezpieczne  wody...  W  dodatku 

grozi wam bitwa. Nie możesz uczestniczyć w tej wyprawie. Co ludzie pomyślą o Vestritach, 

jeśli pozwolimy ci wziąć w niej udział? Siostra popatrzyła na nią bezlitośnie. 

–  Martwię  się  raczej,  co  ludzie  pomyślą  sobie  o  nas,  jeśli  będziemy  siedziały  w 

domu...  i  pozwolimy  obcym  narażać  się  na  nie  bezpieczeństwo  związane  z  odzyskaniem 

naszego rodzinnego statku. Jak możemy prosić o pomoc przyjaciół, twierdząc, że sprawa jest 

dla nas ważna, skoro same obawiamy się podjąć ryzyko? 

– Althea ma rację. – Tym oświadczeniem Brashen wprawił wszystkich w zdumienie. 

Spojrzał pytająco na Keffrię, sugerując, że ostateczna decyzja należy do niej. – Jeśli nie dacie 

wszystkim  wokół  otwarcie  do  zrozumienia,  że  całe  przedsięwzięcie  organizuje  rodzina 

Vestritów,  żaden  Kupiec  go  nie  poprze.  Uznają,  że  „Paragona”  chcą  zdobyć  dla  siebie 

wydziedziczony  kupiecki  syn  i  cudzoziemka.  Zresztą  jeżeli,  w  co  głęboko  wierzę, 

przejmiemy  „Vivacię”,  statek  bardzo  będzie  potrzebował  Althei.  Bardzo! –  Mówił  z  wielką 

powagą. – Nie sądzę jednak, że powinna zostać kapitanem, pierwszym oficerem czy choćby 

członkiem  załogi.  Musimy  wybrać  twardych  marynarzy,  krzepkich  i  walecznych,  takich, 

którzy okazują respekt tylko silniejszym od siebie. Nie poradzisz sobie, Altheo. Nie będą cię 

szanować, co chwila zechcą sprawdzać twoje umiejętności. Prędzej czy później wyrządzą ci 

jakąś krzywdę. 

Dziewczyna zmrużyła oczy. 

background image

–  Nie  potrzebuję  twojej  opieki.  Pamiętasz?  Udowodniłam  już  swoje  umiejętności 

żeglarskie.  Są  ważniejsze  zalety  niż  siła  fizyczna.  Mój  ojciec  zawsze  mawiał,  że  marny  to 

kapitan, który trzyma załogę w szachu kijami. 

– Może dlatego że kij dzierżył w ręku pierwszy oficer, a nie on – odpalił Brashen, po 

czym dodał łagodniejszym tonem: – Altheo, twój ojciec był doskonałym kapitanem i miał pod 

sobą  cudowny  statek.  Nawet  gdyby  płacił  najniższe  stawki,  wielu  świetnych  marynarzy 

chciałoby dla niego pracować. Nasza sytuacja jest zupełnie inna. – Ziewnął. Własna słabość 

wyraźnie go żenowała. – Muszę się trochę przespać, zanim podejmę dalsze kroki. Dobrze, że 

chociaż znamy czekające nas trudności. 

–  Pozostał  jeszcze  jeden  problem  –  wtrąciła  Amber.  –  Nie  mamy  pewności,  czy 

„Paragon” się zgodzi popłynąć. Często reaguje na moje propozycje nerwowością i lękiem. W 

pewnym  sensie  jest  przestraszonym  chłopcem,  choć  niestety  bywa  również  gniewnym 

mężczyzną. Jego chęć współpracy wydaje mi się niezmiernie ważna. Jeśli spróbujemy go siłą 

zmusić do wypłynięcia, nie wróżę naszemu przedsięwzięciu sukcesu. 

– Czy trudno go będzie przekonać? – spytała Ronica. 

–  Nie  wiem.  „Paragon”  bywa  kompletnie  nieprzewidywalny.  Nawet  jeżeli  wstępnie 

się na coś zgadza, dzień później może zmienić zdanie. Musimy brać pod uwagę jego zmienne 

nastroje. 

– Później się nim zajmiemy. Najpierw musimy namówić Davada Restarta na rozmowę 

z Ludluckami. Ich zgoda na nasz jest plan jest niezbędna. 

– Myślę, że uda mi go nakłonić – oświadczyła Ronica nieugiętym, lodowatym tonem. 

Keffria  przez  moment  czuła  litość  dla  Davada.  –  Sądzę,  że  jutro  przed  południem  udzielę 

wam odpowiedzi. Nie ma sensu odsuwać tej rozmowy. 

Brashen westchnął ciężko. 

– A zatem jesteśmy zgodni. Wrócę jutro po południu. Dobranoc. 

Amber także się pożegnała. Gdy Althea odprowadzała gości do drzwi, podniósł się też 

z miejsca mały niewolnik. 

–  Nie  zapomnij,  że  trzeba  chłopcu  znaleźć  miejsce  do  spania  –  poleciła  siostrze 

Keffria. 

Dziecko potrząsnęło głową. 

– Nie zostaję. Idę z nim. 

– Nie. – Brashen wypowiedział tylko jedno słowo. 

–  Jestem  wolny,  prawda?  –  zaprotestował  mały  uparcie.  –  Nie  możesz  mnie 

powstrzymać. 

background image

–  Założysz  się?  –  rzekł  Brashen  ze  złością,  ale  zaraz  łagodniej  zaczął  tłumaczyć:  – 

Zrozum, chłopcze, nie zdołam się tobą opiekować. Nie mam domu. Jestem sam. 

– Ja też. 

–  Niech  pójdzie  z  tobą,  Brashenie  –  powiedziała  Amber.  Była  dziwnie  zadumana.  Z 

lekką  drwiną  dorzuciła:  –  Nie  wyzywaj  szczęścia, odrzucając  swojego  pierwszego  chętnego 

członka załogi. 

–  No  właśnie  –  stwierdził  chłopiec  ze  sporą  dozą  próżności.  –  Nikt  nie  szanuje 

tchórzy. Ja jestem odważny. Zaufaj mi, a nie pożałujesz. 

Brashen  zamknął  oczy  i  potrząsnął  głową,  kiedy  jednak  chłopiec  wyszedł  za  nim  z 

pokoju, nie odpędził go. 

 –  Jak  sądzicie,  czy  zdołamy  sprowadzić  papę  do  domu?  –  spytała  Malta  cicho,  gdy 

goście  wraz  z  Altheą  opuścili  gabinet.  Zanim  Keffria  zdążyła  znaleźć  odpowiedź,  do 

dziewczynki odezwała się Ronica: 

– Znalazłyśmy się o krok od bankructwa, moja droga, a to przedsięwzięcie jest bardzo 

karkołomne. Możemy uratować rodzinną fortunę, ale możemy też całkowicie się pogrążyć. I 

tyle. 

Keffria pomyślała, że okrucieństwem jest mówić takie słowa dziecku, lecz Malta – ku 

jej zaskoczeniu – spokojnie pokiwała głową. 

– Dokładnie tak samo sobie pomyślałam – zauważyła. 

Chyba  po  raz  pierwszy  w  tym  roku  odezwała  się  do  babki  naprawdę  grzecznym 

tonem. 

background image

8. PIRACTWO 

Gdy  w  zasięgu  wzroku  pojawiła  się  zdobycz,  wszystkie  wątpliwości  „Vivacii” 

zniknęły  niczym  poranne  mgły w  słoneczny dzień.  Wieczne poszukiwanie kontaktu z duszą 

Wintrowa,  wszystkie  moralne  niepokoje  chłopca  odpadły  od  niej  jak  farba  łuszcząca  się  na 

ożywionym czarodrzewie. Usłyszała krzyk obserwatora, który z bocianiego gniazda dostrzegł 

na  horyzoncie  żagiel,  i  zawładnęła  nią  jakaś  od  dawna  nie  odczuwana  emocja:  podniecenie 

spodziewanym  polowaniem.  Kiedy  piraci  na  pokładzie  komentowali  dziki  wrzask  majtka, 

galion wydał z siebie piskliwy okrzyk – jak atakujący jastrząb. W polu widzenia pojawił się 

najpierw żagiel, potem cały uciekający szaleńczo przed „Mariettą” statek. „Vivacia” wypadła 

zza cypla i dołączyła do pogoni. 

Z  pomocą  swej  załogi  płynęła  szybko  jak  nigdy,  na  wszystkich  jej  masztach  żagle 

chwytały wiatr. Podniosła ręce i – zakrzywiwszy palce w szpony – sięgnęła ku uciekającemu 

statkowi.  Dziki  łomot  wypełnił  jej  pozbawione  serca  i  krwi  ciało,  szaleńczo  ją  ożywił. 

Pochyliła  się  do  przodu  tak  mocno,  że  załoga  aż  krzyknęła  z  podniecenia.  Cięła  fale, 

rozrzucając na boki białą pianę. 

–  Widzisz?!  –  krzyknął  triumfalnie  Kennit.  –  Masz  piractwo  we  krwi,  moja  pani! 

Wiedziałem  o  tym!  Właśnie  do  takich  czynów  zostałaś  stworzona,  nie  zaś  do  powolnego 

przenoszenia byle ładunku... nie jesteś wieśniaczką z wiadrem wody. Dalej, za nimi! Och, już 

cię dostrzegli, popatrz, jak się boją! Już nie zdołają przed nami uciec! 

Stojący  obok  kapitana  Wintrow  wbił  paznokcie  w  balustradę.  Pod  wpływem 

szorstkich pocałunków słonego wiatru z kącików oczu spłynęły mu łzy. Szczęki miał mocno 

zaciśnięte, serce biło mu szaleńczo z emocji. I w jego żyłach krew śpiewała pieśń myśliwego. 

Drżał radośnie i oczekująco. Wyraźnie cieszył się z pościgu. Sam przed sobą nie przyznawał 

się do odczuwanego entuzjazmu, ale nie mógł go ukryć przed galionem. 

Kennit i Sorcor nie wybrali ofiary przypadkowo. Plotka o „Złośnicy” dotarła do uszu 

mata już parę tygodni temu i niedawno mat podzielił się nowiną z powracającym do zdrowia 

Kennitem. Kapitan Avery ze „Złośnicy” chwalił się (nie tylko w Jamaillia City, ale i w wielu 

mniejszych  portach),  że  żaden  pirat  nie  odwiedzie  go  od  handlowania  żywym  towarem. 

Kennit  nazwał  to  stwierdzenie  wobec  „Vivacii”  głupią  przechwałką.  Statek  Avery'ego  od 

dawna  miał  ugruntowaną  reputację:  przewoził  jedynie  najlepszy  ładunek,  wykształconych 

niewolników  odpowiednich  na  nauczycieli,  domowych  służących  i  zarządców  posiadłości. 

Transportował również do Chalced najprzedniejsze jamaillskie towary – doskonałe alkohole i 

kadzidła, perfumy, wyroby ze srebra. 

background image

Pirackiemu kapitanowi  nie chodziło wszakże tylko o bogactwo. Po co miałby rzucać 

wyzwanie szybkiemu  i  świetnie uzbrojonemu statkowi, obsadzonemu przez pierwszorzędnie 

wyszkolonych  marynarzy?  Przecież  wokół  istniało  mnóstwo  łatwiejszej  do  pochwycenia 

zdobyczy. Jednakże Avery zbyt często się przechwalał swą siłą i brawurą. Pirat uznał, że nie 

może  dłużej  tolerować  takiej  zuchwałości.  Musiał  przecież  także  dbać  o  własną  reputację. 

Avery to głupiec, skoro tak go prowokuje. 

Kennit  kilka  razy  przeszedł  na  pokład  „Marietty”,  gdzie  wraz  z  Sorcorem  omawiali 

plan  przejęcia  „Złośnicy”.  „Vivacia”  wiedziała,  że  dyskutowali  najdogodniejsze  miejsca  do 

zasadzki,  niestety  nie  znała  szczegółów.  Na  pytania  otrzymywała  jedynie  wymijające 

odpowiedzi. 

Kiedy dwa statki pędziły ku ofierze, galion rozważał słowa Wintrowa z ostatniej nocy. 

Chłopiec otwarcie potępił pirackiego kapitana. 

–  Poluje  na  ten  statek  tylko  dla  sławy  –  mówił  oskarżycielsko.  –  Inne  statki 

niewolnicze  przewożą  pod  pokładami  znacznie  więcej  więźniów,  którzy  daleko  bardziej 

cierpią z powodu złego traktowania. Słyszałem, że Avery nawet nie zakuwa niewolników w 

łańcuchy, ale pozwala im chodzić swobodnie w ładowniach. Hojnie wydziela jedzenie i wodę, 

toteż jego „towar” przybywa w dobrym stanie i przynosi dobrą cenę. Kennit nie wybrał jego 

statku z nienawiści do niewolnictwa, ale dla bogactw i sławy. 

„Vivacia” długo się nad tym zastanawiała. 

– Mylisz się, nasz kapitan myśli inaczej – odparła z przekonaniem, lecz wcale nie była 

pewna odczuć Kennita. Potrafił ukrywać przed nią swoje najgłębsze myśli. Wobec Wintrowa 

spróbowała nowej taktyki. – Nie sądzę, by niewolnicy pod pokładami „Złośnicy” byli  mniej 

wdzięczni  za  zwrócenie  im  wolności  niż  ci  trzymani  w  nędzy  i  biedzie.  Uważasz,  że 

powinniśmy się pogodzić z niewolnictwem, jeśli ktoś traktuje więźnia jak cennego konia lub 

psa? 

–  Oczywiście  nie!  –  odpalił,  dzięki  czemu  „Vivacia”  mogła  pokierować  dalszą 

rozmową po swojemu. 

Dopiero  dziś  właściwie  zinterpretowała  myśli  Kennita  mówiącego  o  „Złośnicy”. 

Kapitanem  zawładnęła  po  prostu  żądza  polowania.  Uciekający  mały  statek  wydawał  mu  się 

zapewne  zdobyczą  piękną  i  kuszącą.  Był  niczym  trzepoczący  motyl  tuż  przed  nosem  kota. 

Choć pirat był pragmatykiem  i  nie powinien wybierać tak trudnej do schwytania ofiary,  nie 

potrafił się  jednak oprzeć pokusie. Dlaczego? Ponieważ nie znosił, gdy ktoś z niego szydzi! 

Ot co! 

 

background image

* * * 

 

Im  bardziej  się  zmniejszał  dystans  do  małego  dwumasztowca,  tym  prędzej 

Wintrowowi  biło  serce.  Czuł  w  sobie  osobliwą  radość  i  niecierpliwość.  Wielokrotnie 

ostrzegał  Kennita,  że  na  pokładzie  żywostatku  nie  wolno  przelewać  krwi,  bo  „Vivacia”  na 

zawsze  poniesie  w  sobie  wspomnienie  rzezi  –  straszny  balast.  Bał  się,  że  pirat  nie  będzie 

zważał na jego słowa i dopuści do przeniesienia walk na jej pokład lub, co gorsza, postanowi 

zgładzić na nim więźniów. 

„Vivacia”  nie  zniesie  już  więcej  nieszczęść.  Kiedy  chłopiec  ją  błagał,  by  nie 

podejmowała  się  działalności  pirackiej,  stojący  obok  Kennit  słuchał  ze  znudzoną  miną,  a 

następnie oschle spytał, po co (zdaniem Wintrowa) schwytał żywostatek? Chłopiec wzruszył 

tylko  ramionami.  Wiedział,  że  dalsze  prośby  mogą  jedynie  zdenerwować  kapitana,  który 

zechce udowodnić, jak wielką posiada władzę zarówno nad nim, jak i nad żywostatkiem. 

Mnóstwo  marynarzy  „Złośnicy”  wisiało  wysoko  na  takielunku.  Desperacko 

poprawiali żagle. Gdyby ścigała ich sama „Marietta”, zapewne zdołaliby umknąć. „Vivacia” 

jednakże była nie tylko szybsza od dwumasztowca, lecz miała również lepszą pozycję i lada 

chwila  powinna  zablokować  „Złośnicy”  drogę  przez  kanał.  Przez  chwilę  Wintrow  obawiał 

się,  że  kapitanowi  Avery'emu  uda  się  przemknąć  obok  i  uciec  na  otwarte  wody.  Wówczas 

jednak usłyszał gniewny rozkaz i zobaczył, jak statek niewolniczy brasuje żagiel do kursu na 

wiatr  w  szaleńczym  wysiłku,  by  uniknąć  utknięcia  na  mieliźnie.  W  kilka  minut  później 

„Marietta” i „Vivacia” dopadły „Złośnicy”. Piraci „Marietty” rzucili bosaki na pokład ofiary. 

Załoga porzuciła myśl o ucieczce i przeformowała się do obrony. Ludzie byli dobrze 

przygotowani. Mieli lekkie skórzane zbroje, w dłoniach miecze. Na maszty szybko wspięli się 

łucznicy. Ciskali w  „Mariettę” rondle z rozpaloną smołą; wszędzie rozszalały  się płomienie. 

Piraci  z  „Marietty”  podzielili  się  na  kilka  grup.  Jedni  dusili  ogień  mokrymi  żaglami,  inni 

obsługiwali katapulty – w chwilę później na „Złośnicę” spadł grad kamieni. Dzięki bosakom 

nieszczęsny  statek  zbliżał  się  coraz  bardziej  do  „Marietty”.  Przy  jej  balustradach 

niecierpliwiła  się  krwiożercza  grupa  abordażowa.  Wojownicy  znacznie  przewyższali 

liczebnie załogę ofiary. 

Marynarze  stojący  przy  burcie  „Vivacii”  zazdrościli  towarzyszom  z  „Marietty”. 

Gwizdali  i  wykrzykiwali  rady.  Na  linach  żywostatku  również  pojawili  się  łucznicy, 

obrzucając załogę  i pokład  „Złośnicy”  lawiną  strzał. Choć znajdowali się daleko, siali spore 

spustoszenie, a ich udział w walce był niezwykle cenny – obrońcy statku musieli pamiętać, że 

za  nimi  czai  się  drugi  przeciwnik.  Ci,  którzy  o  tym  zapomnieli,  ginęli  przeszyci  strzałami. 

background image

Kennit  trzymał  „Vivacię”  w  najdalszej  możliwej  odległości,  lecz  obrócił  ją  dziobem  ku 

bitwie. Sam stał na przednim pokładzie. Nie podnosił głosu, choć wyraźnie instruował galion. 

Co jakiś czas do uszu Wintrowa trafiały ciche słowa kapitana, przeznaczone z całą pewnością 

tylko dla „Vivacii”. 

–  No,  popatrz  na  nich.  Ten  w  czerwonej  chustce  to Sudge,  wspaniały  łobuz,  zawsze 

wszędzie musi być pierwszy. Za nim... aaa, to Rog. Ten chłopak naprawdę ubóstwia Sudge'a, 

który pewnie go któregoś dnia wykończy... 

„Vivacia”  kiwała  głową  i  zafascynowana  obserwowała  potyczkę.  Pięści  przycisnęła 

do  policzków,  usta  otworzyła  z  podniecenia.  Kiedy  Wintrow  połączył  się  z  nią  mentalnie, 

odkrył  u  niej  zakłopotanie  i  entuzjazm.  Emocje  marynarzy  –  mieszanina  żądzy,  zazdrości  i 

podniecenia – uderzały  w  nią  niczym  burzliwe  fale.  Wyczuwała też wielką dumę  Kennita  z 

jego  ludzi.  Niczym  rzędy  mrówek,  jaskrawo  ubrani  piraci  przedostali  się  na  pokład 

„Złośnicy”,  rozpoczęła  się  prawdziwa  bitwa.  Wiatr  i  otwarta  woda  między  statkami  tłumiły 

przekleństwa  i  krzyki.  Jeśli  „Vivacia”  zdawała  sobie  sprawę  z  faktu,  że  strzały  lecące  z  jej 

omasztowania  przebijają  ludzkie  ciała,  nie  dała  tego  po  sobie  poznać.  Walka  stanowiła 

jedynie  barwne  widowisko.  W  pewnym  momencie  jakiś  marynarz  spadł  z  takielunku 

„Złośnicy”. Uderzył w drzewce, zaplątał się na moment wśród lin, po czym roztrzaskał się na 

deskach pokładu. Wintrow skrzywił się na ten widok, lecz galion nawet nie mrugnął powieką. 

Na  przednim  pokładzie  kapitan  statku  niewolniczego  walczył  z  Sorcorem.  Ostry  miecz 

Avery'ego błysnął jak srebrna igła, gdy kapitan natarł na bardziej krzepkiego pirata. Walczył 

dwoma krótkimi mieczami. Dwaj kapitanowie toczyli pojedynek na śmierć i życie. „Vivacia” 

wodziła za nimi błyszczącymi oczyma. 

Wintrow  posłał  Kennitowi  kosę  spojrzenie.  Galion  obserwował  bitwę  i  odbierał 

podniecenie jej uczestników, a równocześnie był odizolowany od rzeczywistych okropności. 

Krew nie bryzgała na pokład, wiatr tłumił zapach dymu oraz krzyki umierających i rannych. 

Jak  plama  rozprzestrzeniająca  się  na  jasnym  materiale,  piraci  z  wolna  zalali  pokład 

pojmanego  statku.  „Vivacia”  przypatrywała  się  obojętnie.  Czyżby  Kennit  usiłował  ją 

stopniowo przyzwyczajać do przemocy? 

– Tam umierają ludzie – zauważył Wintrow. – Dokonują żywota w bólu i przerażeniu. 

Galion  szybko  na  niego  zerknął  i  odwrócił  się  ponownie  ku  bitwie.  Chłopcu 

odpowiedział Kennit: 

– Sami ściągnęli na siebie nieszczęście. Wybrali taki los, choć doskonale wiedzieli, że 

grozi  im  śmierć.  Nie  mówię  tylko  oczywiście  o  moich  własnych  śmiałych  piratach,  którzy 

zawsze  chętnie  skaczą  do  bitwy.  Marynarze  z  pokładu  „Złośnicy”  powinni  się  spodziewać 

background image

napaści  z  każdej  strony.  Sami  się  o  nią  prosili  swymi  przechwałkami.  Widzisz,  jak  są 

wyśmienicie  wyposażeni  w  skórzane  kaftany,  miecze  i  łuki.  Czy  mieliby  taki  sprzęt  na 

pokładzie, gdyby nie oczekiwali potyczki? – Kennit roześmiał się tubalnie. – Obserwujesz nie 

rzeź,  lecz  coś  w  rodzaju  konkursu,  zawodów  woli.  Można  powiedzieć,  że  jest  to  tylko 

manifestacja odwiecznego konfliktu między prawością a niesprawiedliwością. 

– Ależ tam umierają  ludzie – powtórzył uparcie  Wintrow. Starał się  mówić z wielką 

pewnością  siebie,  poczuł  wszakże,  że  pirat  powoli  go  przekonuje  swym  logicznym 

wywodem. 

–  Ludzie  zawsze  umierają  –  odparł  Kennit.  –  Nawet  my,  ty  i  ja,  stojąc  na  tym 

pokładzie,  marniejemy  z  każdą  chwilą.  Dla  „Vivacii”  nie  żyjemy  dłużej  niż  letnie  kwiaty. 

Ona  po  wielokroć  przeżyje  nas  wszystkich,  Wintrowie.  Śmierć  nie  jest  okrutna.  Ile  śmierci 

wchłonął  w  siebie  galion,  zanim  mógł  ożyć?  Pomyśl  w  tych  kategoriach,  chłopcze.  Czy 

każdego  mijającego  dnia  „Vivacia”  jest  świadkiem  naszego  życia,  czy  może  raczej  naszej 

powolnej  śmierci?  Tak,  istnieje  ból  i  przemoc.  Są  nieodłącznymi  elementami  egzystencji 

wszystkich  stworzeń  i  –  rozumiane  w  ten  sposób  –  nie  są  złe.  Powódź  przemocą  wyrywa  z 

brzegu  rzeki  drzewo,  lecz  równocześnie  woda  nawadnia  glebę  uprawną,  równoważąc  tym 

samym  bilans  zysków  i  strat.  Moja  pani  i  ja  jesteśmy  wojownikami,  walczymy  w  imieniu 

prawa.  Jeśli  musimy  zlikwidować  zło,  lepiej  dokonać  tego  szybko,  nawet  gdy  trzeba  zadać 

ból. 

Mówił  cicho,  a  jednak  jego  głos  huczał  niczym  odległy  grzmot  i  był  równie 

poruszający.  Wintrow  wiedział,  że  w  tej  racjonalnej  z  pozoru  tyradzie  na  pewno  istnieją 

szczeliny  i  mielizny,  nie  potrafił  wszakże  ich  wskazać.  Gdyby  znalazł  choć  jedną,  mógłby 

podważyć cały wywód pirata. Starał się zastosować taktykę, o której czytał kiedyś w pewnej 

książce. 

–  Wiesz,  jaka  jest  podstawowa  różnica  miedzy  dobrem  i  złem?  Dobro  może  znieść 

długotrwały napór zła, a i tak wygra ostateczną bitwę, zło zaś w ostatecznym rozrachunku nie 

może zwyciężyć. 

Kennit uśmiechnął się przyjaźnie i potrząsnął głową. 

–  Och,  Wintrowie,  Wintrowie.  Przemyśl  sobie  moje  słowa.  Cóż  to  za  mroczna 

odmiana  dobra,  która  toleruje  zło  i  poddaje  mu  się  przez  długi  czas?  Dobro,  które  boi  się 

walki  i  nie  chce  pokonać  zła,  przeobraża  się  z  wolna  w  zaślepione  samozadowolenie. 

Wyobraźmy sobie, że odwrócimy się od nieszczęścia panującego w ładowni tamtego statku i 

powiemy:  „No  cóż,  każdy  człowiek  jest  wolny  i  sam  sobie  wybiera  swój  los.  Niech  tamci 

background image

sami o siebie zadbają, my odpływamy!”. Czy postąpimy dobrze? Czy pochwaliliby nas twoi 

nauczyciele z klasztoru? 

– Nie to miałem na myśli! – wykrzyknął oburzony chłopiec. – Dobro potrafi ścierpieć 

zło, tak jak kamień znosi deszcz. Nie toleruje go, lecz... 

– Chyba  już po bitwie – przerwał  mu spokojnie  piracki kapitan. Za burtę „Złośnicy” 

wyrzucano  kolejne  ciała.  Na  razie  węże  morskie  się  nie  pojawiły.  Ponieważ  niewolniczy 

statek był szybki i czysty, zapewne nie przyciągał tych żarłocznych bestii. Piraci zdarli już z 

jego  masztu  banderę  i  zastąpili  ją  czerwono–czarną  flagą  z  emblematem  Kruka.  Kennit 

spojrzał  przez  ramię.  –  Etto,  każ  przygotować  gig.  Chcę  osobiście  ocenić  nasz  łup.  – 

Ponownie  od  wrócił  głowę  do  Wintrowa.  –  Wejdziesz  ze  mną  na  pokład,  chłopcze?  Widok 

ogromnej  wdzięczności  ocalonych  niewolników  mógłby  cię  skłonić  do  przemyśleń.  Może 

zmieniłbyś zdanie na temat mojej i „Vivacii” działalności. 

Wintrow powoli potrząsnął głową. 

Pirat roześmiał się, po czym dodał nie znoszącym sprzeciwu głosem: 

– Idziesz ze mną, chcesz czy nie. Nie ociągaj się. Muszę ci uświadomić pewne fakty 

nawet wbrew tobie samemu. 

Chłopiec  miał  niejasne  podejrzenia,  że  prawdziwa  motywacja  kapitana  jest  inna  – 

prawdopodobnie  chciał  zapobiec  jego  sekretnej  rozmowie  z  „Vivacią”.  Po  omówieniu 

zdarzeń,  których  oboje  byli  świadkami,  galion  mógłby  dojść  do  niemiłych  dla  Kennita 

wniosków.  A  pirat  z  pewnością  wolał,  by  do  niego  należała  ostateczna  opinia  na  temat 

przejęcia  „Złośnicy”.  Wintrow  zacisnął  zęby,  lecz  posłuchał  rozkazu  i  ruszył  ku  łodzi. 

Wiedział, że potrafi znieść wszystko. Bardzo się zdziwił, gdy Kennit otoczył go ramieniem i 

wsparł się na nim, oczekując pomocy. 

–  Naucz  się  przegrywać  z  wdziękiem  –  oświadczył  pirat  wesoło.  –  Zwłaszcza  że 

właściwie  nie  przegrałeś.  Muszę  cię  co  do  tego  i  owego  uświadomić.  –  Błysnął  krzywym 

uśmieszkiem i dodał: – Oj, wielu rzeczy cię muszę nauczyć. 

Później, gdy siedzieli w gigu i płynęli ku „Złośnicy”, Kennit szepnął chłopcu do ucha: 

–  Wszystko  jest kwestią czasu,  mój  drogi.  W końcu  nawet kamień ulegnie działaniu 

deszczu. Żaden w tym wstyd dla kamienia. 

–  Poklepał  go  przyjaźnie  po  ramieniu.  Patrząc  ponad  mieniącą  się  wodą  na  swoją 

zdobycz, promieniał. 

  

* * * 

 

background image

Porywisty  wiatr  przyniósł  Althei  ciche  dźwięki  piszczałki.  Dziewczyna  pospiesznie 

przemknęła przez ciągnący się za jej domem las, potem zbiegła po klifie. Obiecała się spotkać 

w południe z Brashenem i Amber przy „Paragonie”. We troje mieli przekazać mu nowinę. Na 

myśl  o  jego  reakcji  odczuwała  niepokój.  Wysokie  nuty,  które  słyszała,  nie  układały  się  w 

melodię; brzmiały dość przypadkowo. Pewnie jakieś dziecko grało na plaży. 

Głębia i głośność muzyki powinny przygotować ją na to, co zobaczyła – ślepy galion 

dmuchał  w  ogromną  pastuszą  piszczałkę.  Był  skupiony.  Czoło  mu  się  wygładziło,  ramiona 

wyprostowały. Zniknęło gdzieś wieczne poczucie winy i niepewność. „Paragon” wyglądał na 

zupełnie  inną  istotę.  Nie  był  już  tym  przerażonym  i  podejrzliwym  statkiem,  z  którym 

zaprzyjaźniła się wiele lat temu. Przez moment poczuła zazdrość, że Amber w krótkim czasie 

potrafiła dokonać takich zmian. 

Wielka piszczałka na pewno również stanowiła dzieło rąk rzemieślniczki. Dziewczyna 

potrząsnęła  głową,  gdyż  nagle  uświadomiła  sobie  ze  smutkiem  i  wstydem,  że  przez  te 

wszystkie  lata  znajomości  nawet  nie  przemknął  jej  przez  głowę  pomysł  ofiarowania 

„Paragonowi”  prezentu.  A  Amber  dawała  mu  podarki  –  zabawki  i  ozdóbki,  którymi  mógł 

zająć ręce i myśli. Althea zawsze uważała go jedynie za uszkodzony żywostatek. Lubiła go, a 

jednak zawsze pamiętała, że zawiódł zaufanie, jest statkiem niebezpiecznym, który nigdy już 

nie  pożegluje  na  morze.  Rzemieślniczka  wyzwoliła  w  nim  pełne  życia  dziecko,  któremu 

pozwoliła się rozwijać. Takie traktowanie zupełnie odmieniło charakter „Paragona”. 

Dziewczyna przez chwilę wahała się, czy podejść. Całkowicie skupiony na grze galion 

był  nieświadom  jej  obecności.  Pierwotnie  wyrzeźbiono  go  jako  brodatego  wojownika  o 

wyrazistym obliczu. Przed laty ktoś wyrąbał mu toporem oczy i odtąd, mimo kudłatej brody i 

zmierzwionych  loków,  rysy  „Paragona”  prezentowały  się  osobliwie  chłopięco.  Althea 

zamierzała  wraz  z  Brashenem  i  Amber  przekonać  go  do  ponownego  wykonania  zadania, 

podczas  którego  już  kilka  razy  straszliwie  zawiódł.  Czy  mogli  popsuć  mu  humor  w  ten 

słoneczny dzień? Był wyraźnie  szczęśliwy, grając na piszczałce, a oni  mieli  namówić go do 

tego,  czego  się  najbardziej  obawiał.  Jak  zareaguje?  Po  raz  pierwszy  zadała  sobie  pytanie  o 

uczucia „Paragona”. Potem pomyślała o „Vivacii” i utwierdziła się w swej decyzji. „Paragon” 

był przecież żywostatkiem. Stworzono go do żeglowania. Jeśli zdoła go namówić, by wrócił 

na morze, odda mu większą przysługę niż Amber swoimi błyskotkami. 

Wolała nie myśleć, co się zdarzy, jeżeli statek ponownie zawiedzie. 

Pachniało  smażonym  na  ogniu  jedzeniem.  Latem  rzemieślniczka  przygotowywała 

większość  posiłków  na  plaży.  Wiele  zmieniła  we  wnętrzu  „Paragona”.  Niektóre  innowacje 

Althea  zaaprobowała,  inne  ją  przeraziły.  W  kapitańskich  kwaterach  błyszczała  teraz 

background image

wypolerowana  i  naoliwiona  stolarka.  Wyroby  mosiężne  połyskiwały  pięknie.  Zniszczone 

meble  i  poodrywane  zawiasy  zostały  naprawione.  W  kajucie  czuć  było  olejem  lnianym, 

terpentyną  i  woskiem  do  podłóg.  Wieczorami,  gdy  Amber  zapalała  latarnię,  całe 

pomieszczenie miało barwę miodu i złota. 

Konsternująca  była  natomiast  klapa  wycięta  w  podłodze.  Brashen  i  Althea 

protestowali.  Rzemieślniczka  próbowała  im  wytłumaczyć,  że  potrzebowała  szybszego 

dostępu  do  ładowni,  w  której  przechowywała  zapasy,  jednak  ani  marynarz,  ani  dziewczyna 

nie zaakceptowali wyjaśnienia. Oznajmili stanowczo, że na żadnym statku w podłodze kajuty 

kapitańskiej  nie  ma  klapy.  Nawet  bezpiecznie  zaryglowana  i  przykryta  barwnym  dywanem 

gorszyła Altheę. 

Amber odnowiła także inne partie statku. Wyczyściła i wypolerowała kuchenny piec. 

Chociaż najchętniej gotowała na plaży, trzymała w nim patelnie i zapasy. Mówiła, że remont 

wyraźnie poprawiał „Paragonowi” samopoczucie, więc starała się, jak mogła. Zmiatała łachy 

piachu,  usuwała  przyniesione  przez  wiatr  i  przyrośnięte  kawałki  mchu  oraz  wodorosty.  Pod 

pokładem paliła w popielnicach oczyszczające zioła, dzięki czemu zdołała wypędzić wilgoć i 

insekty.  Umocniła  drzwi,  okna  i  pokrywy  włazów.  Althea  była  ciekawa,  jak  przyjaciółka 

radzi sobie z pochyłością pokładu. 

– „Paragonie”! –zawołała. 

Żywostatek odjął piszczałkę od ust i uśmiechnął się do dziewczyny. 

– Przyszłaś z wizytą? 

– Tak. Czy Brashen i Amber są także? 

–  A  gdzież  indziej  mieliby  być?  –  spytał  jowialnie.  –  Siedzą  w  środku.  Nie  wiem, 

czemu Brashen chciał obejrzeć mój ster. Amber mu towarzyszy. Zaraz powinni wyjść. 

 – Masz piękną piszczałkę. Nowa? 

Wyglądał na speszonego. 

–  Mam  ją  dzień  czy  dwa,  ale  ciągle  jeszcze  nie  potrafię  niczego  zagrać.  Amber 

twierdzi, że nie muszę wygrywać żadnych melodii. Podobno najważniejsze jest zadowolenie z 

własnej gry. Ja jednak bardzo chciałbym zagrać coś ładnego. 

–  Amber  ma  rację.  Granie  melodii  przyjdzie  z  czasem,  najpierw  naucz  się  używać 

instrumentu. 

Nagle  uwagę  dziewczyny  przyciągnął  wrzask  zaniepokojonych  mew.  Odwróciła 

głowę. Daleko w dole plaży ku statkowi zmierzały dwie kobiety, za nimi podążał korpulentny 

mężczyzna.  Althea  zmarszczyła  brwi.  Przybyli  zbyt  wcześnie.  Nie  zdążyła  „Paragona” 

background image

uprzedzić  i  wkrótce  galion  odkryje,  że  ludzie  podjęli  decyzję  bez  niego.  Zanim  zjawią  się 

goście, musiała porozmawiać z Brashenem i Amber. 

– Co zaniepokoiło mewy? – zapytał „Paragon”. 

– Grupka spacerowiczów na plaży. Chciałabym, eee, filiżankę herbaty. Mogę wejść na 

pokład i poprosić Amber o skorzystanie z jej imbryka? 

– Wejdź, na pewno nie będzie miała nic przeciwko temu. Witam cię u siebie. 

Althea  poczuła  się  jak  zdrajczyni,  gdy  „Paragon”  z  obojętną  miną  wrócił  do  gry. 

Niedługo  całe  jego  życie  się  zmieni!  Wspięła  się  po  drabince  linowej  wykonanej  niedawno 

przez Brashena i przeszła do włazu na rufie. Usłyszała na dole głosy. 

–  Moim  zdaniem  jest  w  dobrym  stanie  –  mówił  Brashen.  –  Trudno  mieć  pewność, 

skoro płetwa sterowa tkwi zagrzebana w piasku. Dopiero kiedy statek znajdzie się w wodzie, 

sprawdzimy,  jak  się  porusza.  Mechanizmowi  nie  zaszkodzi  jednak  smarowanie.  Zlećmy  to 

Clefowi. 

Althea  uśmiechnęła  się  mimo  zdenerwowania  i  rozterek.  Mały  niewolnik  stanowił 

(oczywiście  według  Brashena)  okropne  utrapienie,  niemniej  jakimś  sposobem  zdołał  już  się 

wcielić  w  rolę  chłopca  pokładowego.  Marynarz  przydzielał  mu  lekkie  i  nieskomplikowane 

zadania,  których  nikt  inny  nie  miał  czasu  wykonać.  Malec  nie  kłamał,  gdy  chwalił  się 

umiejętnościami.  Dobrze  sobie  radził  na  pokładzie  opuszczonego  statku.  „Paragon” 

zaakceptował  go  chyba  szybko,  natomiast  chłopiec  wciąż  obawiał  się  zwrócić  bezpośrednio 

do żywego galionu. Althea cieszyła  się z nieśmiałości Clefa, dzięki której przez cały ostatni 

tydzień chłopiec nie zdradził sekretu. 

Davada Restarta nie było łatwo przekonać. Początkowo nie chciał się przyznać, że w 

ogóle słyszał o transakcjach dotyczących „Paragona”. Ronica jednak naciskała bezlitośnie, by 

opowiedział  o  ofertach  i  kontrofertach.  Co  więcej,  oznajmiła  wprost,  że  tylko  on  może  dla 

niej negocjować ten kontrakt. Kiedy koniec końców przyznał, że słyszał o planach sprzedaży 

żywostatku,  Althea  z  oburzeniem  opuściła  pokój.  Davad  należał  przecież  do  Pierwszych 

Kupców z Miasta Wolnego Handlu.  Wzrastał w tej  samej tradycji co ona. Jak  mógł choćby 

rozważać sprzedaż czyjegoś rodzinnego statku? Jak mógł się poniżyć do kuszenia Ludlucków 

zyskami?  Jak  mógł  ich  nęcić  do  takiego  haniebnego  czynu?  Jego  postępowanie  było 

zdradzieckie,  okrutne  i  złe.  Dla  pieniędzy  i  z  chęci  zdobycia  wpływu  na  Nowych  Kupców 

sprzeniewierzył  się  swemu  dziedzictwu.  Oprócz  odrazy  Althea  odczuwała  rozgoryczenie  i 

szczery ból. Davad Restart, który w dzieciństwie przynosił jej słodycze i woził ją na barana, 

Davad, który przysłał jej na szesnaste urodziny kwiaty... okazał się zdrajcą! Ronica i Keffria 

uważały rozmowę ze starcem za  zło konieczne  i  krok niezbędny do odzyskania żywostatku, 

background image

lecz  Althea  nie  chciała  brać  w  niej  udziału.  Unikała  Davada,  ponieważ  obawiała  się,  że  nie 

potrafi rozmawiać z nim uprzejmie, a nie chciała i nie powinna go obrazić. 

Zeszła pod pokład i oznajmiła: 

– Nadchodzą. Już są blisko. Matce towarzyszy Kupiec Restart. Pragnęłabym wierzyć, 

że  ma  dość  rozsądku,  by  trzymać  język  za  zębami,  jednak  szczerze  mówiąc,  wątpię  w  to. 

Rozmawialiście już z „Paragonem”? – Patrzyła tylko na Amber. Tak było łatwiej. Nie czuła 

do Brashena wrogości, ale nie uważała go za przyjaciela. 

– Nie jeszcze! – rzemieślniczka bezsprzecznie się przeraziła. – Chciałam poczekać na 

ciebie. Nie spodziewałam się ich tak wcześnie. 

– Przyszli za szybko. Może wyślemy Clefa. Niech każe im poczekać na jakiś znak. 

–  Nie,  nie  będziemy  odwlekać  tej  rozmowy.  Im  prędzej  ją  przeprowadzimy,  tym 

lepiej.  Boję  się,  że  „Paragon”  będzie  zrzędził,  lecz  podejrzewam,  że  w  duszy  także  się 

ucieszy. – Westchnęła cicho. – Chodźmy.  

Althea  wspięła  się  za  Amber  po  drabince,  Brashen  szedł  tuż  za  nią.  Na  plaży 

dostrzegli Clefa. Siedział na skale przed „Paragonem”. Miał szkarłatne wypieki na twarzy i z 

trudem  łapał  oddech.  Galion  dął  w  piszczałkę,  wydając  ostre  dźwięki  przywodzące  na  myśl 

puszczanie bąków i obaj co chwilę wybuchali śmiechem. Brashen przyłączył się do kolejnej 

salwy śmiechu. „Paragon” odwrócił ku niemu ślepą twarz. 

– A więc wróciliście. 

–  Tak  –  powiedziała  Amber.  –  Wszyscy  wróciliśmy.  –  Zbliżyła  się  do  galionu, 

dotknęła  jego  przedramienia.  –  Słuchaj,  „Paragonie”.  Przyszliśmy  do  ciebie  wszyscy,  gdyż 

chcemy o czymś porozmawiać. O czymś bardzo istotnym. 

Śmiech zamarł i na twarzy statku pojawiła się niepewność. 

– O czymś złym? 

–  O  czymś  dobrym  –  zapewniła  go  kojącym  tonem.  –  Tak  przynajmniej  sądzimy.  – 

Popatrzyła na swoich towarzyszy, potem zerknęła w dół plaży. Ronica Vestrit i Amis Ludluck 

zbliżały się szybko. 

–  Zaistniała  szansa  na  pewien  dobry  uczynek.  Potrzebujemy  twojej  pomocy.  Ściśle 

rzecz biorąc, nie możemy zrobić tego bez ciebie. 

–  Nie  jestem  dzieckiem,  więc  mówcie  otwarcie  –  obruszył  się  „Paragon”.  –  Co 

moglibyśmy zdziałać razem? I co w tym dobrego? 

Amber nerwowo potarła twarz. 

–  Wiem,  że  nie  jesteś  dzieckiem.  Nie  przemawiam  wprost  z obawy,  że  nie  zechcesz 

nam  pomóc.  Dobrze,  „Paragonie”,  powiem  jasno.  Wiesz  o  sytuacji  „Vivacii”,  rodzinnego 

background image

żywostatku  Vestritów.  Porwali  ją  piraci.  Znasz  wszystkie  szczegóły.  Słyszałeś,  gdy 

rozmawialiśmy  o  tej  sprawie  i  zastanawialiśmy  się,  co  zrobić.  Widzisz,  Althea  chce 

zorganizować  ekspedycję  ratunkową.  Brashen  i  ja  pragniemy  z  nią  popłynąć.  –  Wzięła 

głęboki oddech. – Mógłbyś nas zawieźć. Co na ten temat sądzisz? 

– Piraci! – wysapał zdyszany. Podrapał się w brodę wolną ręką. 

– Nie wiem, nie wiem! Bardzo was wszystkich lubię. Żadnego statku nie powinno się 

zostawiać na pastwę piratom. To potwory. 

Althea odetchnęła na myśl, że wszystko się uda. 

– Czy Ludluckowie zgodzili się mnie zabrać na tę wyprawę? 

Brashen  zakaszlał  gwałtownie.  Amber  rozejrzała  się,  prosząc  przyjaciół  o  wsparcie, 

lecz marynarz i dziewczyna nie powiedzieli nic. 

– Ludluckowie zgodzili się, żebyśmy my cię tam zabrali. 

 – Ale kto... Nie chcesz chyba powiedzieć, że na moim pokładzie nie będzie żadnego 

Ludlucka?  –  Galion  wyraźnie  jej  nie  dowierzał.  –  Żaden  żywostatek  nie  pływa  bez  członka 

swojej rodziny na pokładzie. 

Brashen odchrząknął. 

– Ja z tobą popłynę,  „Paragonie”. Znamy się od tylu  lat, że jesteśmy  sobie bliżsi  niż 

rodzina. Źle mówię? 

– Nie. Nie, Brashenie. – Zdenerwowany  statek podniósł głos. – Lubię cię,  naprawdę 

lubię, ale nie należysz do Ludlucków. Przyjaźnimy się, lecz nie jesteśmy rodziną. Nie mogę 

żeglować bez członka rodziny na pokładzie. Ludluckowie nie pozwolą mi na to. Czułbym się 

strasznie, bałbym się, że się mnie na zawsze pozbyli... Nie. – Ręce mu się trzęsły. – Nie. 

Ronica Vestrit i  Amis  Ludluck przystanęły.  Amis patrzyła  na  „Paragona”  bez słowa. 

W  jej  twarzy  Althea  dostrzegła  niechęć  i  determinację.  Davad  sapał,  starając  się  jak 

najszybciej dogonić dwie kobiety. 

–  „Paragonie”  –  odezwała  się  dziewczyna  uspokajająco.  –  Wysłuchaj  mnie,  proszę. 

Upłynęły  lata,  odkąd  któryś  z  Ludlucków  przebywał  na  twoim  pokładzie.  Jesteś  sam,  masz 

tylko  nas.  Przeżyłeś  tyle  lat  z  dala  od  rodziny.  Sądzę,  że  różnisz  się  od  większości 

żywostatków.  Jesteś  nadzwyczajny...  samodzielny,  niezależny  od  swojej  rodziny.  Myślę,  że 

nauczyłeś się... niezależności. 

–  Przeżyłem  tylko  dlatego,  że  nie  mogę  umrzeć!  –  ryknął  znienacka.  Podniósł 

piszczałkę  w  jednej  ręce,  jakby  chciał  nią  cisnąć.  Po  chwili  zapanował  nad  sobą  i  położył 

cenny instrument na swym ukośnym pokładzie. Odwrócił się od Althei plecami. – Straszliwie 

cierpię. Żyję  na krawędzi szaleństwa! Sądzisz, że nie widzę  swojej  inności?  Mówisz, że się 

background image

nauczyłem...  Czego  się  właściwie  nauczyłem?  Niczego.  Wiem  tylko,  że  muszę  nadal  trwać, 

więc  trwam.  Pustka  zżera  mnie  od  wewnątrz  i  nigdy  nie  czuję  się  nasycony.  Pustka  trawi 

moje  dni,  pożera  mnie  i  codziennie  jest  mnie  mniej,  nigdy  jednak  nie  zniknę  zupełnie.  – 

Zarechotał nagłym, dzikim śmiechem. – Twierdzisz, że potrafię egzystować bez rodziny? Że 

jestem  samodzielny?  Jestem  tak  nieszczęśliwy  i  wściekły,  że  najchętniej  porozdzierałbym 

świat  na  strzępy,  gdybym  tylko  dzięki  temu  przestał  żyć!  –  Raptownym  ruchem  rozłożył 

szeroko ramiona i wrzasnął nieludzko. Dziewczyna zakryła dłońmi uszy. 

Kącikiem oka dostrzegła, że Amis Ludluck chce uciec. Ronica Vestrit ruszyła za nią i 

chwyciła  za  ramię.  Amis  zatrzymała  się  i  odwróciła.  Althea  –  choć  nie  słyszała  słów  – 

wiedziała,  że  Kupcowa  Ludluck  gwałtownie  przeciwko  czemuś  protestuje.  Davad  podszedł 

do nich. Niecierpliwił się i ocierał spoconą twarz jedwabną chusteczką. Althea domyśliła się, 

o co chodzi. Amis Ludluck najprawdopodobniej zmieniła zamiar. Przepadła jedyna szansa na 

uratowanie  „Vivacii”!  Nawet  gdyby  „Paragon”  zechciał  im  pomóc...  Ludluckowie  nie 

sprzedadzą żywostatku ani na nim nie pożeglują. Zostanie tutaj, na brzegach Miasta Wolnego 

Handlu,  coraz  starszy  i  coraz  bardziej  szalony  z  każdym  mijającym  rokiem.  Althea 

zastanawiała się, czy z nią będzie tak samo. 

Amber  stała  niebezpiecznie  blisko  galionu.  Cicho  do  niego  przemawiała,  lecz  nie 

zwracał na nią uwagi. Opuścił kudłatą głowę w dłonie i szlochał jak dziecko. Clef przygryzł 

wargi, piąstki miał zaciśnięte. 

–  „Paragonie”!  –  zawołała  znienacka  Amis  Ludluck.  Galion  gwałtownie  podniósł 

pokryte bliznami oblicze i rozejrzał się ślepo wokół siebie. 

–  Kto  tu  jest?  –  zapytał  strasznym  głosem.  Potarł  policzki,  jakby  chciał  zetrzeć  łzy, 

choć  z  powodu  braku  oczu  nie  potrafił  płakać.  Wstydził  się  obcej  osoby,  która  była 

świadkiem jego słabości. 

–  Amis  Ludluck  –  przedstawiła  się  kobieta  nieśmiało.  Siwiejące  kosmyki  wymknęły 

jej się spod letniego czepka, szal trzepotał na wietrze. Nie powiedziała nic więcej, czekając na 

reakcję statku. Galion wyglądał na prawdziwie oszołomionego. Dwa razy otworzył i zamknął 

usta, zanim odnalazł właściwe słowa. 

– 

Po 

co  tu 

przyszłaś?  – 

spytał 

zaskakująco 

powściągliwym 

tonem, 

charakterystycznym  raczej  dla  mężczyzny  niż  dla  chłopca.  –  Dlaczego  przyszłaś  ze  mną 

porozmawiać po tylu latach? 

Althea  pomyślała,  że  spokojem  poruszył  serce  Amis  bardziej,  niż  zrobiłby  to 

krzykiem. Teraz Kupcowa przez chwilę szukała właściwej odpowiedzi. 

– Powiedzieli ci, prawda? – rzuciła w końcu rozpaczliwie. 

background image

– O czym? – spytał ją bezlitośnie. 

– Sprzedaję cię. 

– Nie możesz mnie sprzedać. Jestem członkiem twojej rodziny. 

Mogłabyś sprzedać swoją córkę albo syna? Amis Ludluck potrząsnęła głową. 

–  Nie  –  szepnęła.  –  Nie  mogłabym.  Ponieważ  kocham  ich,  a  oni  kochają  mnie.  – 

Podniosła wzrok na oszpecone oblicze galionu. – Z tobą sprawa ma się niestety inaczej. – Jej 

głos  przeszedł  nagle  w  pisk.  –  Odkąd  pamiętam,  byłeś  zmorą  mojej  rodziny.  Ostatni  raz 

wypływałeś  jeszcze przed  moim urodzeniem,  lecz dorastałam otoczona bólem  mojej  matki  i 

babci,  które  przez  ciebie  straciły  mężów.  Zniknąłeś,  a  wraz  z  tobą  zaginął  słuch  o 

mężczyznach z  naszej rodziny.  Nigdy  nie wrócili. Dlaczego?  Co  im zrobiłeś? Za co tak nas 

ukarałeś?  Przecież  stanowiliśmy  twoją  rodzinę.  Gdybyś  nie  przypłynął  z  powrotem, 

pozostałyby  nam  złudzenia.  Moglibyśmy  wierzyć,  że  wydarzyła  się  jakaś  tragedia  i 

zatonęliście wszyscy albo że mieszkacie gdzieś daleko i po prostu nie możecie do nas wrócić. 

A  ty...  przypłynąłeś  sam,  pokazując  Ludluckom  i  miastu,  że  ponownie  zabiłeś.  Jeszcze  raz 

uśmierciłeś  mężczyzn  z  rodziny,  która  powołała  cię  do  życia.  Kolejne  pokolenia  kobiet 

pogrążyły się przez ciebie w żałobie. 

Tkwisz  na tym  brzegu od trzydziestu  lat! Jesteś symbolem  hańby  dla  mojej rodziny, 

symbolem  naszego wstydu  i  naszej winy.  Widzi  cię tu każdy  statek, który wpływa do portu 

albo  z  niego  wypływa.  Obywatele  Miasta  Wolnego  Handlu  wiedzą,  dlaczego  zawiodłeś. 

Obarczają  winą  nas,  Ludlucków.  Nazywają  nas  zachłannymi  i  nierozważnymi  egoistami  o 

lodowatych sercach. Wielu twierdzi wprost, że zasłużyliśmy sobie na los, który nas spotkał z 

twoich rąk. Póki stoisz tutaj, nie zapomnimy o naszej tragedii i nie wybaczymy sobie i tobie. 

Wolimy,  żebyś  stąd  zniknął.  Ci  ludzie  pragną  cię  od  nas  wziąć,  a  my  chętnie  się  ciebie 

pozbędziemy! 

Althea oniemiała, wyobrażając sobie desperację „Paragona”. W oczach Amis błyskało 

szaleństwo. Dziewczyna odkryła, że Ludluckowie i galion są ogromnie do siebie podobni. 

–  Zanim  się  pojawiłeś,  byliśmy  potężną  rodziną!  Miałeś  się  stać  naszą  chlubą, 

symbolem  naszego  sukcesu.  Przez  ciebie  straciliśmy  fortunę,  zyskując  w  zamian  jedynie 

cierpienie i rozpacz. Może zaprzeczysz? Mów, cudowny żywostatku! Wytłumacz się! Po tylu 

latach  może  wreszcie  mi  wyjaśnisz  przyczyny  swojego  gniewu?  Dlaczego  zwróciłeś  się 

przeciwko nam, dlaczego zabiłeś nasze marzenia, nasze nadzieje, naszych mężczyzn?! 

Wreszcie umilkła. Dyszała  z emocji. Towarzysząca  jej  Ronica Vestrit wyraźnie  była 

zgorszona.  Davad  Restart  wyglądał  na  zaniepokojonego,  choć  równocześnie  mądrze  kiwał 

głową. 

background image

–  To  wina  Rzeki  Deszczowej  –  oświadczył  z  przekonaniem.  –  Z  Deszczowych 

Ostępów  nigdy  nie  wyszło  nic  dobrego.  Tylko  trująca  magia  i  zdradzieckie  choroby.  To 

wszystko, co kiedykolwiek... 

–  Przestańcie!  –  syknęła  Amber.  –  Odejdźcie  stąd.  Natychmiast.  On  wie.  Proszę, 

weźcie  to.  Daję  wam  wszystko,  co  mam.  Wszystko,  co  mam,  w  zamian  za  niego.  Tak  jak 

obiecałam. – Zdjęła z szyi klucz na skórzanym pasku i cisnęła go Davadowi pod nogi. Klucz 

uderzył w skalistą plażę i zadźwięczał, odskakując od kamienia na piasek. Restart pochylił się 

ciężko i go podniósł. Althea rozpoznała klucz do sklepu przy ulicy Deszczowych Ostępów. 

Galion  splótł  ramiona  na  piersi.  Dumnie  podniósł  głowę;  gdyby  miał  oczy,  zapewne 

patrzyłby w morze. Napięte mięśnie drgały mu na twarzy. Był absolutnie nieruchomy niczym 

wyrzeźbiony ze zwykłego drewna. 

Kupiec Restart wziął Amis Ludluck pod ramię i pociągnął ku sobie. 

–  Chodź,  odprowadzę  cię  do  domu.  Potem  pójdę  zabezpieczyć  sklep,  który  od  tej 

chwili  należy  do  ciebie.  Moim  zdaniem  zawarłaś  najlepszą  z  możliwych  umów.  Wszyscy 

dokonaliśmy  właściwego  wyboru.  Do  zobaczenia,  Roniko  i  Altheo.  Pamiętajcie,  że  nie  ja 

rozpocząłem tę transakcję. 

–  Będziemy  pamiętać  –  zapewniła  go  dziewczyna.  Podniosła  oczy  na  nieruchomy, 

milczący  statek.  Gryzło  ją  poczucie  winy.  Jak  mogła  pomyśleć,  że  Amis  zdoła  przekonać 

„Paragona”,  by  z  własnej  woli  wypłynął  na  morze?  Ludluckowie  słynęli  ze  złośliwości. 

Powinna  była  się  spodziewać,  że  obarczą  statek  odpowiedzialnością  za  swe  zmarnowane 

życie. Nagle cały pomysł wydał się dziewczynie niemal samobójczy. Mieliby postawić żagle 

na  masztach  tego  szalonego  statku  i  wyruszyć  w  rejs  z  bladą  nadzieją  na  odszukanie  i 

odzyskanie  „Vivacii”?  Tylko  głupiec  mógł  wierzyć  w  powodzenie  takiego  przedsięwzięcia, 

tylko głupiec! 

–  „Paragonie”?  –  odezwała  się  cicho  Amber.  –  „Paragonie”,  już  odeszła.  Wszystko 

będzie dobrze, zobaczysz. Twoja sytuacja odmieni się na lepsze. Popłyniesz z ludźmi, którzy 

bardzo o ciebie dbają. Gdy znajdziesz się  na  morzu, przypomnisz sobie, że tam właśnie  jest 

twoje  miejsce.  Następnym  razem  wrócisz  do  rodzinnego  portu  jako  bohater.  Wówczas 

wszyscy będą cię podziwiać, nawet Ludluckowie. „Paragonie”? 

Zza  Brashena  wyszedł  Clef,  wspiął  się  na  statek  i  nieśmiało  przyłożył  rękę  do  jego 

desek. Podniósł wzrok na nieruchomy galion. 

– Czasami sam musisz być dla siebie rodziną – oświadczył z wielką powagą. – Kiedy 

inni cię opuszczą. 

Statek nie odpowiedział. 

background image

 

* * * 

 

„Złośnica”  stanowiła  wspaniały  łup.  Kennita  ogarnęło  nagłe  podniecenie.  Na 

pokładzie  zdobycznego  dwumasztowca  czekała  już  na  niego  Etta  z  kulami.  Radował  się  ze 

zwycięstwa. Nie tylko było pierwsze od czasu wyzdrowienia, lecz w dodatku przyglądał mu 

się Wintrow. Kennit niemal fizycznie wyczuwał podziw u depczącego mu po piętach chłopca. 

No  cóż,  niech  się  rozejrzy  po  zadbanym  i  wypucowanym  stateczku  i  ponownie  przemyśli 

własną  ocenę  postępków  pirackiego  kapitana.  Dotąd  zapewne  uważał  go  za  jednonogiego 

łobuza, którego wyłącznym celem są napaści na śmierdzące statki przewożące niewolników. 

Po  tej  akcji  powinien  go  uznać  za  jednego  z  najlepszych  korsarzy,  jacy  kiedykolwiek 

grasowali po Kanale Wewnętrznym. 

Pirat był tak zadowolony, że unurzanego we krwi Sorcora serdecznie klepnął w ramię. 

– Świetna robota! Wspaniały abordaż! Wziąłeś zakładników?  Mat uśmiechnął  się od 

ucha do ucha, uszczęśliwiony publiczną pochwałą dowódcy. 

–  Tylko  oficerów,  kapitanie.  Tak  jak  przewidziałeś,  załoga  była  doskonale 

przygotowana do bitwy. Żaden marynarz nie chciał się poddać. Dwa razy dawałem im szansę. 

Mówiłem:  „Oddajcie  broń,  a  zawrzemy  ugodę”.  Nie  chcieli.  To  nie  tylko  marynarze,  ale  i 

prawdziwi wojownicy. No cóż, kapitanie, nie miałem wyboru. Jedyni żołnierze, jacy pozostali 

na pokładzie, to moi ludzie. – Sorcor zaśmiał się z własnego dowcipu. 

– A gdzie są ci oficerowie? 

– Wpakowałem ich pod pokład. Pierwszy dostał parę razy przez łeb, zanim się poddał, 

ale  nic  mu  nie  będzie.  Zgarnęliśmy  sporo  łupów.  Niewolnicy  są  zdrowi.  Niektórych  trochę 

wytrąciła z równowagi nagła zmiana losu, lecz szybko przyjdą do siebie. 

– Duże straty? – zapytał Kennit znienacka. 

Uśmiech Sorcora zgasł. 

 –  Większe  niż  oczekiwaliśmy.  Pamiętaj,  panie,  że  walczyliśmy  przeciwko 

prawdziwym wojownikom uzbrojonym w miecze. Zginęli Clift, Marl i Burry. Kemper stracił 

oko, kilku innych odniosło mniejsze obrażenia. Opal jest ranny w twarz. Szalał z bólu, więc 

wysłałem go już z powrotem na „Mariettę”. Wykrzykiwał straszne rzeczy. 

–  Opal.  –  Kennit  zastanawiał  się  przez  chwilę.  –  Przyślij  go  na  „Vivacię”.  Wintrow 

mu pomoże. Chłopak ma talent do leczenia. Widzę, że o sobie nie wspomniałeś, Sorcorze. 

Mat uśmiechnął się i wskazał zakrwawiony lewy rękaw. 

background image

–  Miałem  dwa  miecze  przeciwko  jego  jednemu,  a  jednak  zdołał  mnie  ciachnąć. 

Wstydzę się za siebie! 

– Tak czy owak, trzeba to zabandażować. Etta! Opatrz Sorcorowi ramię.  Wintrowie, 

pójdziesz ze mną. Rzućmy okiem na dzisiejsze zdobycze. 

Obchód  nie  był  ani  krótki,  ani  szybki.  Kennit  poprowadził  chłopca  przez  kolejne 

ładownie.  Zademonstrował  mu  gobeliny  i  dywaniki  starannie  zwinięte  i  opakowane  na  czas 

podróży  żaglowym  płótnem,  pokazał  beczułki  z  ziarnami  kawy  i  skrzynie  z  herbatą,  grube 

sznury  ziół  nasennych  wciśnięte  w  zakorkowane  gliniane  dzbany  oraz  błyszczące  szpule  z 

nićmi w kolorze złota, czerwieni  i purpury.  Wyjaśnił  Wintrowowi, że wszystkie te dobra są 

owocem  niewolnictwa;  choć były  ładne, okupiono je krwią. Spytał chłopca, czy pozwoliłby 

łajdakom takim jak Avery i jemu podobni zatrzymać nieuczciwie osiągnięte zyski. 

–  Dopóki  niewolnictwo  będzie  interesem  dochodowym,  ludzie  będą  handlować 

innymi  ludźmi.  Twój  ojciec  okazał  się  człowiekiem  zachłannym  i  dał  się  wciągnąć  w  tę 

krwawą  grę.  Własna  chciwość  doprowadziła  go  do  upadku.  W  ten  sam  sposób  pragnę 

pokonać wszystkich, którzy handlują niewolnikami. 

Wintrow pokiwał głową. Kennit nie był pewny, czy całkowicie przekonał go o swojej 

szczerości. A może to nieważne. Póki potrafił wymienić słuszne powody dla piractwa i bitew, 

chłopiec  zgodzi  się  z  jego  racjami.  Ważne,  by  miał  po  swojej  stronie  „Vivacię”.  Otoczył 

Wintrowa ramieniem i zaproponował: 

–  Wróćmy  teraz  na  żywostatek.  Chciałem  ci  pokazać  „Złośnicę”.  Dobrze  też,  że 

usłyszałeś  relację  z  ust  samego  Sorcora,  wiesz  zatem,  iż  zaoferowaliśmy  tym  nędznikom 

szansę przeżycia. Co więcej mogliśmy dla nich zrobić? 

Idealne  podsumowanie!  Kennit  powinien  był  przewiedzieć,  że  taka  dobra  passa  nie 

może trwać wiecznie. Gdy wraz z Wintrowem wyszli z powrotem na pokład, pospieszyły ku 

nim  trzy  niewolnice.  Zanim  zdołały  podejść,  drogę  zagrodziła  im  Etta  z  mieczem.  Kobiety 

przypadły do ziemi pod jej surowym wzrokiem, a dziwka przemówiła do pirata: 

– Mamy problem. Te trzy twierdzą, że nie chcą wolności. Pragną zostać wymienione 

za okup. Wraz z kapitanem i pierwszym oficerem. 

–  A  dlaczegóż  to?  –  spytał  Kennit  zimnym,  choć  grzecznym  tonem.  Kobiety  były 

nadobne i gładkolice, niewolnicze tatuaże miały maleńkie i blade, ledwie widoczne w świetle 

słońca. 

–  Głupie  suki!  Wolą  być  dalej  niewolnicami  niż  wolnymi  ludźmi  w  Łupogrodzie. 

Przywykły być pieszczoszkami bogatych mężczyzn. Idiotki! 

background image

– Jestem poetką, nie dziwką – obruszyła się jedna z kobiet. – Kapitan Avery przybył 

po  mnie  do  Jamaillia  City  ze  specjalnym  zamówieniem  od  Sępa  Kordora.  To  majętny 

szlachcic,  pan  dobrze  znany  ze  swej  szczodrobliwości.  Jeśli  pójdę  do  niego  na  służbę, 

zapewni mi godziwe życie i pozwoli rozwijać poetycki talent. Jeśli popłynę z wami, kto wie, 

w  jaki  sposób  będę  musiała  zarabiać  na  życie?  Mogę  dalej  komponować  wiersze,  ale  dla 

kogo?  Kto  będzie  moją  publicznością?  Złodzieje  i  rzezimieszki  z  zaściankowego  miasta 

zaludnionego przez szumowiny? 

– Może wolisz zaśpiewać dla węży? – zaproponowała słodko Etta. Wyciągnęła miecz 

i  lekko  dotknęła  koniuszkiem  brzucha  kobiety  tuż  ponad  pępkiem.  Poetka  nie  cofnęła  się 

przed ostrzem, potrząsnęła tylko głową i popatrzyła na Kennita. 

– A wy dwie... również jesteście poetkami? – spytał pirat leniwie. 

Potrząsnęły głowami. 

– Ja tkam gobeliny – odparła jedna chrapliwie. 

–  Ja  zaś  jestem  masażystką  –  dodała  druga.  –  Znam  się  też  na  pomniejszych 

schorzeniach i potrafię je leczyć. 

–I...  niech  zgadnę...  wszystkie  płynęłyście  do  jakiegoś  Sępa,  bardzo  bogatego 

człowieka,  właściciela  wielu  służących?  –  Kennit  zaśmiał  się  jowialnie.  –  No  tak,  sam 

widzisz, Wintrowie. – Odprawił kobiety machnięciem ręki. – Sam widzisz, co niewolnictwo 

robi  z  ludźmi.  Bogaty  człowiek  kupuje  talenty  innych  istot  dla  własnej  sławy.  Kupuje  je  za 

pieniądze, a one się obrażają, gdy nazwać je dziwkami. Żadna nie ma dość dumy, by walczyć 

o swoją wolność. Wolą na zawsze pozostać zależne od swego pana. 

– Co mam z nimi zrobić? – zawołała za nim Etta, kiedy pokuśtykał ku burcie. 

Westchnął cicho. 

–  Chcą  być  niewolnicami.  Zamknij  je  z  innymi,  których  postanowiliśmy  oddać  za 

okup. Sep Kordor kupił je raz, może je kupi i drugi. – Nagły pomysł przyszedł kapitanowi do 

głowy.  –  Okup  podzielimy  pomiędzy  osoby,  które  wybrały  wolność.  Będą  coś  miały  na 

początek. – Etta w zadumie pokiwała głową i popędziła kobiety do włazu. Pirat odwrócił się 

do  chłopca.  –  Widzisz,  nie  narzucam  ludziom  swojego  sposobu  myślenia.  Do  niczego  nie 

zmuszam  też  ani  ciebie,  ani  „Vivacii”.  Z  czasem  okryjesz,  że  nie  jestem  niegodziwym 

piratem, za jakiego mnie uważałeś. 

Dotarli do krzesełka linowego, które miało ułatwić Kennitowi wejście do gigu. 

–  Wyobrażałeś  sobie  kiedyś  siebie  jako  kapitana  własnego  statku?  –  spytał  pirat.  – 

Ślicznego małego statku, na przykład takiego jak ten? 

background image

–  To  rzeczywiście  piękny  statek  –  odrzekł  Wintrow.  –  Ale  nie,  nie  mam  takich 

pragnień. Jeśli odzyskam wolność, natychmiast wracam do klasztoru. 

–  Wolność?  Przecież  tatuaż  na  twojej  twarzy  nic  dla  mnie  nie  znaczy!  Ciągle  się 

uważasz za niewolnika? – Kennit udawał zdumionego. 

– Nie, tatuaż nie czyni mnie niewolnikiem – zgodził się chłopiec. – Z „Vivacią” wiąże 

mnie  moja krew, prawie tak  mocno  jak  łańcuchy. Więź  między  nami z każdym dniem  staje 

się  coraz  silniejsza.  Może  mimo  niej  potrafiłbym  opuścić  żywostatek  i  znaleźć  szczęście  w 

życiu  poświęconym  Sa,  wiem  wszakże,  że  postąpiłbym  wówczas  egoistycznie,  ponieważ 

„Vivacia” by cierpiała. Gdybym ją zostawił, zapewne nigdy nie odnalazłbym spokoju duszy. 

Pirat podniósł głowę. 

–  I  nie  sądzisz,  by  kiedykolwiek  zaakceptowała  mnie  zamiast  ciebie?  Przecież  ja 

pragnę  tylko  tego,  co  nas  oboje  uszczęśliwi.  Gdybym  zajął  twoje  miejsce,  mógłbyś  śmiało 

wrócić do klasztoru, nie sprawiając jej bólu.  

–  Nie,  nie,  tutaj  może  mnie  zastąpić  tylko  ktoś  związany  ze  mną  krwią.  Ktoś,  kto 

dzieli  z  żywostatkiem  rodzinną  więź.  Tylko  takie  towarzystwo  może  ją  uchronić  przed 

szaleństwem. 

– Rozumiem – mruknął Kennit w zamyśleniu. – No cóż, jesteśmy w trudnej sytuacji, 

prawda? Postaram się wymyślić rozwiązanie, które uszczęśliwi nas wszystkich. 

 

* * * 

 

Fale  szumiały  miło.  „Vivacia”  była  znowu  w  drodze,  płynęła  między  „Złośnicą”  i 

„Mariettą”. Kennit wszystkimi trzema statkami chciał  jak  najbardziej  się oddalić od  miejsca 

bitwy.  Powiedział  Etcie,  że  ludzie  chętniej  płacą  okup,  jeśli  spędzą  w  niepewności  pełne 

grozy  dni.  Niech  zatem  „Złośnica”  po  prostu  zniknie  na  jakiś  czas.  Zamierzał  najpierw 

odstawić ją do Łupogrodu, gdzie pochwali się zdobyczą i jeńcami. Za miesiąc czy dwa wyśle 

do  Chalced  wiadomość  z  propozycją  wykupu  statku  i  pozostałych  przy  życiu  pasażerów. 

Ładunek postanowił sprzedać sam. Niektóre rzeczy wzięła już sobie Etta. 

Wygładziła właśnie po raz kolejny leżący na jej kolanach materiał i ponownie się nim 

zachwyciła, po czym nawlokła igłę. 

Wokół statków zapanowała już mroczna noc. Kennit sam stanął za sterem. Etta starała 

się  nie  martwić  samotnością.  Po  długich  godzinach,  które  spędził  dziś  na  rozmowach  ze 

statkiem,  należał  mu  się  odpoczynek.  Dzień  był  męczący  dla  wszystkich.  Piratka  zeszyła 

rozległą  ranę  ciętą  na  ramieniu  Sorcora.  Krzepki  mat  przesiedział  zabieg  zupełnie 

background image

nieruchomo,  zaciskając  zęby  w  wymuszonym  uśmiechu.  Etta  niezbyt  lubiła  tę  robotę,  ale 

przynajmniej mat nie krzyczał tak jak nieszczęsny Opal. 

Tego ostatniego  przynieśli  na  „Vivacię”  ciężko  rannego.  Gdy  marynarze  układali  go 

na przednim pokładzie, wrzeszczał niczym na torturach. Miecz przeciął mu głęboko policzek 

i  nos  aż  do  kości.  Ranę  trzeba  było  natychmiast  zeszyć,  jeśli  chłopak  miał  jeszcze  kiedyś 

normalnie  jeść.  Ponieważ  zapadał  wieczór,  ktoś musiał  przytrzymać  nad  Opalem  lampę;  jej 

światło otoczyło młodzieńca kręgiem. Jeden z przewożonych „Złośnicą” niewolników okazał 

się chirurgiem. Na żarliwą prośbę Wintrowa Kennit posłał także po niego. Niestety Opal nie 

pozwalał  nikomu  dotknąć  rany.  Kiedy  Wintrow  spróbował  go  przytrzymać,  by  ułatwić 

medykowi szycie, ranny krzyczał i szarpał głową na wszystkie strony tak dziko, że ustąpili – 

Chirurg  upuścił  Opalowi  krwi,  by  go  nieco  osłabić.  Młody  marynarz  zemdlał.  Etta 

obserwowała go przez jakiś czas, podczas gdy Kennit wyjaśniał „Vivacii” kolejne działania i 

tłumaczył,  że  odczuwany  przez  młodzieńca  ból  jest  konieczny  –  bez  niego  kuracja  nie 

mogłaby  się  udać.  Kennit  ponownie  porównał  ten  ból  rannego  do  zabójstw,  których  musiał 

dokonywać, gdy starał się uwolnić okoliczne wody od statków niewolniczych. Wintrow zrobił 

wówczas  nachmurzoną  minę,  lecz  się  nie  wtrącił,  zbyt  był  bowiem  zajęty  ścieraniem  krwi, 

która ściekała na rozłożone pod rannym grube płótno żaglowe. Starał się nie dopuścić nawet 

kropli  do  desek  żywostatku.  W  końcu  ochrypłe  krzyki  cierpiącego  Opala  ścichły  i  chirurg 

zakończył szycie rany. Prawdopodobnie młodzieniec nigdy już nie będzie tak ładny jak przed 

bitwą, lecz nie powinien mieć trudności zjedzeniem. Po raz pierwszy Opal brał udział w ataku 

grupy abordażowej. Miał po prostu pecha i tyle. 

Etta skończyła obrębiać brzeg, po czym odgryzła nitkę i wstała. Zdjęła starą koszulę, 

mocno  poplamioną  krwią,  rzuciła  ją  na  pokład,  pod  stopy  i  włożyła  nową,  dopiero  co 

ukończoną.  Nie  znała  nazwy  materiału.  Był  gęsto  utkany  i  zachwycający  w  dotyku.  Miał 

barwę  cedrowej  zieleni,  ale  migotał  w  świetle  lampy,  tworząc  subtelne  wielokolorowe 

zmarszczki.  Kennitowi  na  pewno  się  spodoba.  Potrafił  doceniać  takie  drobiazgi.  Szkoda,  że 

ostatnio rzadko się nią interesował... 

Zajrzała  przez  szybkę  do  kabiny  i  potrząsnęła  głową.  Ależ  z  niej  niewdzięcznica! 

Upłynęło  przecież  tak  niewiele  czasu,  odkąd  kapitan  leżał  na  plecach  bezwładny  niczym 

kłoda  i  rozpalony  od  gorączki.  Powinna  się  cieszyć,  że  w  ogóle  odzyskał  męski  wigor. 

Słyszała, że niektórzy mężczyźni po okaleczeniu na zawsze tracili zainteresowanie kobietami. 

Uczesała  się.  Od  dłuższego  czasu  nie  obcinała  włosów,  sięgały  jej  prawie  do  ramion. 

Pomyślała o jego dłoniach w jej włosach, na jej nagiej skórze... Natychmiast poczuła, że krew 

żywiej  krąży  w  żyłach.  Gdy  była  dziwką,  nigdy  nawet  przez  myśl  jej  nie  przeszło,  że 

background image

kiedykolwiek  zapragnie pieszczoty  mężczyzny.  Wówczas  chciała,  by klienci  jak  najszybciej 

zrobili  swoje  i  odeszli.  Jednakże  w  tamtych  czasach  nie  sądziła  również,  że  można  być 

zazdrosną o statek. 

Głupota!  Uperfumowała  szyję.  Zapach  był  nowy,  także  znaleziony  na  pokładzie 

„Złośnicy”.  Pikantny  i  słodki.  Sprawi  Kennitowi  przyjemność.  Etta  uznała  też,  że  musi 

bardziej  mu  wierzyć.  Czy  kapitan  nie  miał  dość  problemów  na  głowie  bez  jej  głupiej 

zazdrości? I o co jest zazdrosna? Przecież chodziło o statek, nie o kobietę. 

Zaczęła  sprzątać  kabinę.  Kennit  stale  coś  szkicował  albo  pisał.  Czasami  –  jeśli  jej 

pozwolił  –  obserwowała  go  zafascynowana.  Bardzo  szybko  poruszał  piórem  i  stawiał  tak 

precyzyjne  znaki.  Obejrzała  jeden  ze  zwojów,  zanim  go  zrolowała  i  przełożyła  na  stół 

nawigacyjny.  Czyżby  Kennit  pamiętał  znaczenie  tych  wszystkie  małych  symboli? 

Przypuszczała, że tylko mężczyźni posiadają odpowiedni ku temu rozum. 

Z  pokładu  usłyszała  rozkazy  Briga,  a  krótko  później  dźwięk  opadającej  kotwicy. 

Zatrzymali się na noc. To dobrze. 

Ruszyła  na  poszukiwanie  kapitana.  Dotarła  na  pokład  dziobowy  i  dostrzegła 

Wintrowa. Siedział po turecku na deskach i czuwał przy Opalu. Popatrzyła na rannego. Szwy 

dobrze  trzymały  krawędzie  przecięcia.  Chyba  nieźle  wykonali  swoją  pracę.  Przykucnęła  i 

dotknęła czoła młodzieńca, słysząc przyjemny szelest spódnicy. 

– Chyba nie ma już gorączki – oceniła. 

Wintrow spojrzał na nią. Był jeszcze bledszy od Opala. 

–  Wiem.  –  Poprawił  pacjentowi  koc.  –  Wydaje  się  jednak  bardzo  słaby.  Jestem 

pewien, że chirurg wybrał najlepsze wyjście. Szkoda, że noc jest taka zimna. 

– Dlaczego nie zabierzesz go pod pokład, z dala od nocnego chłodu? 

– Szybciej wyzdrowieje na deskach „Vivacii” aniżeli w środku. 

Podniosła ku niemu głowę. 

– Wierzysz, że twój statek potrafi uzdrawiać? 

–  Nie  ciało.  Lecz  może  przesłać  nieco  ze  swej  siły  jego  duchowi,  a  to  pomaga  w 

leczeniu. 

Etta wyprostowała się powoli. 

– Myślałam, że tym się zajmuje twój Sa – mruknęła. 

– Ależ tak – zgodził się Wintrow. 

Przyszło  jej  do  głowy  szydercze  pytanie,  po  co  chłopcu  bóg,  skoro  ma  swój  statek. 

Ugryzła się jednak w język i zasugerowała: 

– Prześpij się trochę. Wyglądasz na wyczerpanego. 

background image

–  Jestem  wyczerpany.  Muszę  jednak  posiedzieć  z  chłopcem  dzisiejszej  nocy.  Nie 

mógłbym zostawić go samego. 

– Dokąd poszedł chirurg? 

–  Na  „Mariettę”.  Tam  również  jest  wielu  rannych.  Tu  zrobił  tyle,  ile  mógł.  Teraz 

wszystko zależy od Opala. 

–  I  od twojego  statku  – odburknęła,  nie  mogąc  się  powstrzymać  przed  złośliwością. 

Rozejrzała się po przednim pokładzie. – Widziałeś może Kennita? 

Wintrow  bez  słowa  skinął  głową  ku  galionowi.  Etta  dopiero  po  dłuższej  chwili 

wypatrzyła sylwetkę pirata w cieniu. 

Zazwyczaj  mu  nie  przeszkadzała,  gdy  rozmawiał  ze  statkiem.  Teraz  jednak,  gdy 

spytała  o  niego  tak  głośno,  nie  mogła  po  prostu  odejść.  Niedbale  podeszła  do  dziobowej 

balustrady  i  stanęła  obok  Kennita.  Przez  jakiś  czas  milczała.  Kotwiczyli  w  małej  zatoczce 

jednej  z  pomniejszych  wysepek.  „Złośnica”  i  „Marietta”  kołysały  się  w  pobliżu.  Odbicia 

nielicznych świateł drżały w zygzakach na niewielkich falach. Lekka bryza cicho śpiewała w 

linach.  Statki  stały  bardzo  blisko  lądu,  toteż  oprócz  zapachu  słonej  wody  Etta  wyczuła 

również bardzo silny aromat roślin. 

– Świetna była ta dzisiejsza akcja – zauważyła cicho po chwili. 

– Wiem – rzekł z nieznacznym sarkazmem. 

– Popłyniemy teraz kanałem? 

– Być może. – Jego krótka odpowiedź ucięła rozmowę. 

Żywostatek na szczęście milczał, jednak Etta ciągle czuła jego obecność. Zapragnęła, 

by  przenieśli  się  na  pokład  „Marietty”.  Tam  zapewne  udałoby  jej  się  zbliżyć  do  Kennita. 

Tutaj  wszystkim  jej  poczynaniom  towarzyszyła  „Vivacia”.  Etta  nie  czuła  się  sama  nawet  w 

swej prywatnej kabinie. Wygładziła nową spódnicę. Odgłos wydawany przez materiał był taki 

rozkoszny. 

– Zanim nam przerwano – odezwał się nagle galion – dyskutowaliśmy plany na jutro. 

Pirat podjął temat. 

– O pierwszym brzasku pożeglujemy do Łupogrodu. Poszukamy dobrej kryjówki dla 

„Złośnicy”.  Poczeka  tam  na  okup.  Chcę  też  jak  najszybciej  wysadzić  oswobodzonych 

niewolników na ląd. A zatem popłyniemy do Łupogrodu. 

Wyraźnie ją ignorowali. Etta nie zamierzała po sobie pokazać zazdrości. 

– A jeśli spotkamy inne statki? – ciągnęła cicho „Vivacia”. 

– Wtedy nadejdzie twoja kolej na atak – odparł kapitan szeptem. 

  

background image

– Nie wiem, czy jestem już gotowa. Nadal tego nie wiem... Krew i cierpienie... Ludzie 

odczuwają tak straszliwy ból. 

Kennit westchnął. 

– Chyba nie powinienem sprowadzać Opala na twój pokład. Martwiłem się o chłopaka 

i chciałem mieć go blisko siebie. Nie sądziłem, że masz coś przeciwko temu. 

– Naprawdę nie mam nic przeciwko temu – odparła pospiesznie „Vivacia”. 

Kennit ciągnął dalej, jakby tego nie słyszał: 

–  Ja  również  nie  lubię  obserwować  ludzkiego  bólu.  Ale  mężczyzna  nie  może  się  od 

tego odwracać. Czy mogę się odwrócić od kogoś, kto walczył dla mnie i został ranny? Przez 

cztery lata ten młodzieniec znał tylko jeden dom: mój statek. Bardzo chciał wziąć dziś udział 

w abordażu... Jaka szkoda, że Sorcor go nie powstrzymał!  Wiem,  że Opal  walczył  dzielnie, 

ponieważ  chciał  wywrzeć  na  mnie  wrażenie.  –  Piratowi  głos  drżał  z  emocji.  –  Biedny 

chłopak. Taki młody, a już skłonny zaryzykować życie dla sprawy, w którą uwierzył. – Słowa 

niemal uwięzły mu w gardle, uspokoił się jednak i dodał ciszej: – Boję się, że kiedyś dla mnie 

umrze. Gdybym nie rozpoczął tej krucjaty... 

Etta przestała nad sobą panować. Nigdy nie słyszała takich słów z ust kapitana. Nigdy 

nawet nie wyobrażała sobie, że nosi on w sobie taką głębię bólu. Wzięła go za rękę. 

– Och, Kennicie – szepnęła łagodnie. – Mój drogi, nie możesz wszystkiego traktować 

tak poważnie. Nie możesz. 

Zesztywniał.  Obawiała  się,  że  go  obraziła.  Galion  obrzucił  kobietę  piorunującym 

spojrzeniem. Jednak pirat odwrócił się do Etty i – aż ją zatchnęło ze zdumienia – położył jej 

głowę na ramieniu. 

–  Czyż  mogę  pozostać  obojętny?  –  spytał  ze  znużeniem.  –  Och,  Etto,  jeśli  nie  będę 

dbał o swoich ludzi, kto o nich zadba? I czy będą dla mnie walczyli? 

Jej  serce  wypełniła  czułość  dla  tego  silnego  mężczyzny,  który  nagle  szukał,  u  niej 

wsparcia. Głaskała jego jedwabiste włosy. 

–  Będzie  dobrze.  Zobaczysz.  Jeśli  okazujesz  ludziom  miłość,  oni  odwzajemniają  się 

tym samym. Nie musisz wszakże brać wszystkiego na swoje barki. 

–  Co  zrobiłbym  bez  moich  ludzi?  Byłbym  nikim.  –  Na  krótko  zadrżały  mu  plecy, 

jakby tłumił łkanie. Zakaszlał. 

–  Kapitanie  –  odezwała  się  przerażona  „Vivacia”  –  nie  chciałam  powiedzieć,  że  nie 

podzielam twoich ideałów. Mówiłam tylko, że nie wiem, czy jestem absolutnie gotowa do... 

– Dobrze, już dobrze. Nic się stało. Znasz mnie od niedawna. Chyba się pospieszyłem. 

Nie  powinienem  był  cię  tak  szybko  prosić,  żebyś  związała  swój  los  z  moim.  Dobranoc, 

background image

„Vivacio”. – Westchnął ciężko. – Etto, moja słodka. Boję się, że dziś wieczorem będzie mnie 

bolała noga. Pomożesz mi się położyć? 

– Oczywiście. Powinieneś  iść do  łóżka. Przyniosłam  z pokładu  „Złośnicy” pachnące 

olejki. Wiem, że od chodzenia o kuli bolą cię plecy i ramiona. Jeśli mi pozwolisz, podgrzeję 

nieco olejku i cię nim natrę. 

Razem odeszli od balustrady. 

– Twoja wiara we  mnie ogromnie dodaje  mi  siły, Etto – powiedział  szczerze. Nagle 

się zatrzymał, więc i ona przystanęła zdziwiona. Czule wziął ją pod brodę i pocałował w usta. 

Ettę  ogarnęło  wzruszenie,  nie  tylko  pod  wpływem  jego  ciepłych  warg  i  uścisku  silnych 

ramion,  lecz również z powodu tak otwartego okazania uczuć.  Kennit przytulił  ją do siebie. 

Koszula  zaszeleściła  pięknie  pod  jego  palcami.  Etta  poczuła  się  wspaniale.  Drżała  jak 

dziewica. 

–  Wintrowie  –  odezwał  się  cicho  Kennit.  Etta  odwróciła  głowę  i  dostrzegła,  że 

chłopiec wpatruje się w  nich  szeroko otwartymi  oczyma. – Jeśli dziś w  nocy stan Opala cię 

zaniepokoi, proszę, natychmiast mnie zawiadom. Zgoda? 

–  Tak,  panie  –  odparł  Wintrow.  Jego  błądzące  gdzieś  ponad  przytuloną  parą  oczy 

promieniały głębokim szacunkiem dla kapitana. 

– Chodźmy do naszego łóżka, Etto. Potrzebuję twojej bliskości. Jesteś osłodą mojego 

życia. Pragnę poczuć twoją wiarę we mnie. 

Wypowiedziane na głos takie słowa zupełnie Ettę oszołomiły. 

–  Zawsze  jestem  przy  tobie  –  zapewniła  gorąco. Wzięła  kulę  od  kapitana  i  pomogła 

mu zejść na główny pokład. 

– Kennicie! – zawołała za nim „Vivacia”. – Ja także w ciebie wierzę. Zapewniam cię, 

że będę gotowa na czas. 

– Dobrej nocy, statku – rzekł kurtuazyjnie. 

Minęło  mnóstwo  czasu,  zanim  przeszli  pokład  i  dotarli  do  swojej  kajuty.  Wreszcie 

Etta zamknęła drzwi. Chciała podgrzać olejek nad lampą, lecz Kennit wyjął jej z rąk miseczkę 

i odstawił. Popatrzyła na niego pytająco. Wsunął kulę pod ramię i przygryzając wargę, starał 

się wielkimi palcami rozwiązać tasiemkę przy  jej koszuli. Etta chciała  mu pomóc, lecz on z 

zadziwiającą łagodnością odsunął jej dłonie. 

– Proszę, zrobię to sam – szepnął. 

Drżała, gdy metodycznie rozplątywał tasiemki, a później rozpinał guziki jej spódnicy. 

Nigdy  przedtem  tak  nie  postępował.  W  końcu  stała  przed  nim  naga.  Podniósł  miseczkę  z 

olejkiem i zanurzył w nim palce. 

background image

– Tak się robi? – spytał niepewnie. 

Przesunął dłonią po jej piersiach i brzuchu. Jego palce pozostawiły lśniące ślady. Etta 

spazmatycznie  chwytała  powietrze.  Namaszczał  jej  ciało  subtelnymi  muśnięciami.  Nagle 

pocałował kochankę w szyję i pociągnął łagodnie ku łóżku. 

Podczas  pieszczot  cały  czas  obserwował  jej  twarz,  badając  reakcję.  Wyszeptał  jej  w 

ucho: 

– Powiedz, jak mam cię zadowolić. 

Była  wstrząśnięta.  Nigdy  dotąd  nie  starał  się  sprawić  jej  rozkoszy.  Jego  chłopięca 

niewiedza  wydała  jej  się  ogromnie  podniecająca.  Nie  opierał  się,  gdy  wzięła  jego  dłonie  i 

położyła na swoim ciele. 

Nie  okazał  się  zdolnym  uczniem.  Jego  dotyk  był  niepewny,  ale  słodki  jak  nektar  z 

kapryfolium. Nie potrafiła długo patrzeć w jego pełne powagi  i  skupienia oczy, bo mogłaby 

się rozpłakać, a Kennit zapewne nie zrozumiałby jej szlochu. Po prostu się poddała. Uczył się 

sprawiać  jej  przyjemność;  kierował  się  jej  coraz  szybszym  oddechem  i  cichymi  jękami. 

Odkryła,  że  zyskuje  nad  nim  swego  rodzaju  władzę.  Im  więcej  rozumiał,  tym  odważniej  ją 

pieścił, choć ani  na  moment nie  stawał  się  brutalny.  Kiedy wreszcie  ich ciała  się połączyły, 

natychmiast  doznała  rozkoszy.  Później  popłynęły  łzy,  których  nie  potrafiła  opanować.  Pirat 

scałował je i wrócił do pieszczot. 

Etta straciła poczucie czasu. Nie wiedziała, jak długo to trwało, ale w końcu zadowolił 

ją bez reszty. Kiedy delikatne muskanie sprawiało jej niemal ból, odezwała się szeptem: 

– Proszę, już wystarczy. 

Rozjaśnił  się  w  uśmiechu.  Odsunął  się  i  nagle  prztyknął  palcami  maleńką  czaszkę – 

talizman  na  jej  pępku.  Mały  pierścionek  z  czarodrzewu,  który  chronił  ją  zarówno  przed 

chorobami, jak i przed ciążą. 

– Mógłby spaść? – spytał ją szorstko. 

– Mógłby – przyznała. – Ale jestem ostrożna. Nigdy go... 

– A wtedy mogłabyś zajść w ciążę? 

Straciła oddech. 

– Mogłabym – przyznała powściągliwie. 

– To świetnie. – Położył się obok niej, wzdychając z zadowoleniem. – Może zechcę, 

byś urodziła dziecko. Gdybym chciał od ciebie dziecka, urodziłabyś je dla mnie, prawda? 

Gardło miała tak ściśnięte, że ledwie mogła się odezwać. 

– Tak – wyszeptała. – Tak, Kennicie, tak. 

 

background image

* * * 

 

Panowała głęboka noc, kiedy Kennit obudził się na odgłos drapania do drzwi. 

– O co chodzi? – zawołał chrapliwie. Kobieta obok niego spała głęboko. 

– To ja, Wintrow. Kapitanie... Opal umarł. 

Pirat uniósł się na łóżku. Wierzył, że Opal trochę pocierpi, ale przeżyje. Miał stanowić 

coś w rodzaju obiektywnej lekcji dla „Vivacii”. Co teraz? Czy można z tej tragedii wyciągnąć 

jakiś zysk? 

– Kapitanie? – odezwał się znowu Wintrow. 

Pirat mocno zniżył głos. 

–  Nie  zastanawiaj  się  nad  tym.  Zaakceptuj  śmierć.  Nic  więcej  nie  możemy  zrobić. 

Jesteśmy  tylko  ludźmi.  –  Westchnął  głośno,  poczym  dodał  z  troską:  –  Idź  odpocząć, 

młodzieńcze.  Niedługo  nadejdzie  ranek,  wtedy  oddamy  się  smutkowi.  Wiem,  że  jesteś 

zmęczony. Nie myśl, że mnie zawiodłeś. 

– Tak, panie. 

Kennit  usłyszał  ciche  kroki  bosych  stóp  odchodzącego  chłopca.  Położył  się  z 

powrotem.  A  zatem...  Co  powie  jutro  statkowi?  Wspomni  o  koniecznej  ofierze,  wyjaśni,  że 

śmierć  Opala  jest  symbolem  poświęcenia  i  oddania...  Na  pewno  znajdzie  właściwe  słowa, 

musi tylko wypocząć i zaufać swemu szczęściu. Podniósł ręce ponad głowę i odchylił się na 

poduszkach.  Plecy  straszliwie  go  bolały.  Nie  miał  pojęcia,  że  kobiety  są  tak  wytrzymałe  w 

miłosnych zapasach. 

 – „Vivacia” szaleje z zazdrości. Ale o to ci chodziło, prawda? 

Podniósł rękę i odwrócił lekko nadgarstek z talizmanem. 

– Skoro tak wiele wiesz, po co zadajesz tyle pytań? 

– Lubię słuchać, jak się przyznajesz do swoich łajdactw. Czujesz coś w ogóle do Etty? 

Nie wstyd ci, że tak ją traktujesz? 

Kennit był obrażony. 

–  Wstyd?  Nie  sądzisz  chyba,  że  cierpiała  podczas  moich  pieszczot.  Przeciwnie, 

podarowałem jej niezapomnianą noc. – Przeciągał się, próbując rozluźnić obolałe mięśnie. – I 

to jak małym kosztem – dodał. 

– Cóż za wyczyn! – mruknęła sarkastycznie mała czarodrzewowa twarz. – Bałeś się, 

że  galion  nie  dowie  się  o  niczym,  jeśli  twoja  kobieta  nie  będzie  krzyczała  z  rozkoszy? 

Zapewniam cię, że „Vivacia” zawsze wie, co robisz. Chciałeś ją zranić, a nie zadowolić Ettę. 

Pirat obrócił się na bok i odezwał ciszej: 

background image

– A ty? Jesteś jakoś połączony z galionem? 

–  Broni  się  przede  mną  –  przyznał  niechętnie  talizman.  –  Jednak  sporo  wiem. 

„Vivacia” jest ogromna i otacza mnie ze wszystkich stron. Nie może przede mną całkowicie 

ukryć swej świadomości. 

– A co z Wintrowem? Wyczuwasz go poprzez nią? Jak się czuje dzisiejszej nocy? 

–  Jak  się  czuje?!  Musisz  o  to  pytać?  Nie  słyszałeś  rozpaczy  w  jego  głosie?  Śmierć 

Opala ogromnie go zasmuciła. 

–  Nie  mówię  o  zgonie  Opala  –  odparł  niecierpliwie  Kennit.  –  Widziałem,  jak 

obserwował  mnie,  kiedy  całowałem  Ettę  przy  galionie.  Czyżby  żywił  jakieś  uczucia  dla 

dziwki? 

– Nie nazywaj jej tak! Bo nic ci już nie powiem. 

– Czyżby chłopak się w niej kochał? – nalegał uparcie pirat. 

– Jest naiwny. Podziwia ją. Wątpię, czy się w niej zadurzył. Twoja ostentacja skłoniła 

go do myślenia. Później jednak zapomniał o twoim pocałunku, ponieważ umarł Opal. 

– Cóż za nieszczęśliwy zbieg okoliczności – mruknął kapitan. Przez chwilę rozważał, 

jak zbliżyć Wintrowa do Etty. Może powinien kazać dziwce nosić więcej biżuterii. Młodych 

chłopców zawsze pociągają błyskotki. Musi zaprezentować kobietę Wintrowowi jako ponętną 

zdobycz. 

– Dlaczego spytałeś ją dziś w nocy o dziecko? – spytał obcesowo talizman. 

– Przeszła mi przez głowę pewna myśl. Dziecko mogłoby się przydać. Dużo zależy od 

stopnia zainteresowania chłopaka. 

Talizman był zdumiony. 

– Nie rozumiem, co zamierzasz. Podejrzewam, że coś wstrętnego. 

– Nie sądzę – odparł beztrosko Kennit i ułożył się ponownie do snu. 

– Do czego przydałoby ci się dziecko? – zapytał talizman w kilka minut później. – Nie 

zamilknę, póki mi nie powiesz – dorzucił po długiej chwili. 

Pirat westchnął ze zmęczeniem. 

– Dziecko zaspokoiłoby potrzeby statku. Gdyby Wintrow stał się za bardzo natrętny, 

gdyby  zaczął  się  mieszać  w  sprawy  moje  i  „Vivacii”,  na  przykład  gdyby  namawiał  ją  do 

nieposłuszeństwa... no cóż, wówczas mógłbym go zastąpić. 

– Dzieckiem twoim i Etty? – spytał z niedowierzaniem talizman. 

Kapitan zachichotał sennie. 

– Nie, oczywiście, że nie. Takie pytanie cię ośmiesza. Sądziłem, żeś jest bystrzejszy... 

–  Przeciągnął  się  ponownie,  odwrócił  plecami  do  Etty  i  zamknął  oczy. –  Dziecko  musiałby 

background image

spłodzić Wintrow. Jego dziecko byłoby połączone ze statkiem więzami krwi. – Głośno sapnął 

z  zadowoleniem  i  zaraz  się  nachmurzył.  –  Dziecko  na  pokładzie  to  straszliwe  utrapienie. 

Prościej byłoby, gdyby Wintrow nauczył się z pokorą przyjmować swój los. Chłopak potrafi 

myśleć.  Muszę  go  po  prostu  tak  wyszkolić,  by  myślał  po  mojemu.  Może  zabiorę  go  do 

wyroczni Innego Ludu. Inni powinni mu powiedzieć, jakie jest jego przeznaczenie. 

–  Pozwól,  że  ja  z  nim  porozmawiam  –  zaoferował  się  talizman.  –  Umiałbym  go 

przekonać do tego, żeby cię zabił. Kennit zachichotał wesoło i zapadł w sen. 

 

background image

9. OCALENIE 

Gdyby  nie  wiatr od  morza,  praca  byłaby  zupełnie  nieznośna.  Z  bezchmurnego  nieba 

prażyło letnie słońce. Kiedy Brashen popatrzył na fale, oślepiło go odbite w wodzie światło. 

Jasność słonecznych promieni powodowała kłujący ból głowy w okolicach czoła. Marynarza 

bardziej  złościli  jedynie  robotnicy,  którzy  przydzielone  im  zadania  wypełniali  bez  energii  i 

entuzjazmu. 

Stał  spięty  na  pochyłym  pokładzie  „Paragona”.  Spróbował  na  świeżo  przemyśleć 

szczegóły czekającej  ich pracy. Statek tkwił  na plaży od ponad dziesięciu  lat. Opuszczony  i 

zaniedbany,  targany  przez  żywioły...  Gdyby  nie  czarodrzewowa  konstrukcja,  byłby  teraz 

szkieletem.  Burze  i  fale  zepchnęły  go  do  granic  linii  przypływu.  Z  upływem  lat  wokół 

kadłuba  powstał  stos  piasku.  Teraz  żywostatek  leżał  przechylony  na  piaszczystej  plaży  z 

kilem w wodzie. Muskały go jedynie najwyższe fale przypływu. 

Rozwiązanie  problemu  wydawało  się  zwodniczo  łatwe.  Po  prostu  odgarną  piasek  i 

wsuną  pod  kadłub  drewniane  płozy.  Później  umieszczą  coś  ciężkiego  jako  przeciwwagę  na 

wierzchołku  potrzaskanego  głównego  masztu  i  położą  statek  całkowicie  na  boku.  Podczas 

najwyższej fali pod koniec miesiąca zakotwiczą przy brzegu barkę i połączą ją z „Paragonem” 

za pomocą liny nawiniętej na kołowrót na jej rufie. Ludzie na lądzie zepchną „Paragona” po 

płozach, ci z barki zaś uruchomią kołowrót i statek przesunie się ku wodzie. Przeciwwaga na 

kadłubie utrzyma go w przechyle na płytszej wodzie. Kiedy znajdzie się na głębszej, postawią 

go.  

Zobaczymy,  co  się  zdarzy  potem,  pomyślał  Brashen  i  westchnął.  Praca  zajmie  im 

tydzień albo i dłużej. 

Wszędzie wokół „Paragona” trudzili się ludzie z szuflami i taczkami. Ciężkie drewno 

spławiono  w  trakcie  wczorajszego  przypływu;  solidnie  związane,  czekało  na  plaży.  Obok 

drewna  leżały  stosy krągłych kłód. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, żywostatek będzie  można 

niedługo zwodować... Jeśli wszystko pójdzie dobrze... Czasami nadzieja na ukończenie pracy 

wydawała się próżna. 

Nowa  grupa  robotników  poruszała  się  ociężale  w  gorącym  słońcu.  Dźwięczały 

uderzenia  młotków.  Pod  piaskiem  znajdowano  mnóstwo  kamieni,  które  robotnicy 

wykopywali  przed  wsunięciem  płóz  pod  statek.  Inni  starali  się  wsunąć  lewary  pod  kadłub. 

Sporo ludzkiego wysiłku będzie to kosztowało, a kto wie, jakie jeszcze odkryją uszkodzenia. 

Po tylu  latach  deski  na  pewno  się  porozsuwały,  choć  na  oko  kadłub  nie  był  zbytnio 

zniszczony.  Jednak  absolutną  pewność  będzie  można  mieć  dopiero  po  podniesieniu 

background image

„Paragona”. Dopiero kiedy żywostatek zostanie w pełni wyprostowany (marynarz modlił się, 

by  potrafił  swobodnie  pływać),  zacznie  się  prawdziwa  praca.  Cały  kadłub  trzeba  będzie 

dokładnie sprawdzić, uszczelnić ewentualne dziury, a później postawić nowy maszt... 

Nagle Brashen przerwał ten ciąg przypuszczeń. Nie powinien sięgać myślą tak daleko 

do  przodu,  w  przeciwnym  razie  kompletnie  się  zniechęci.  Wystarczy  skupić  się  na  jednym 

dniu i jednym zadaniu. Reszta niech pozostanie na razie tajemnicą. 

Bezwiednie  przesunął  językiem  po  wnętrzu  dolnej  wargi,  szukając  kawałka  cindinu, 

którego tam nie było. Nawet najgłębsze owrzodzenia po uzależniającym narkotyku zaczynały 

się już goić. Ciało najwyraźniej zapominało o cindinie znacznie szybciej niż umysł. Brashen 

tęsknił za używką jak człowiek spragniony za wodą. Dwa dni temu wymienił kolczyk za laskę 

cindinu  i  bardzo tego żałował. Nie dość, że opóźnił  sobie w ten sposób  możliwość odtrucia 

organizmu, w dodatku cindin okazał się kiepskiej jakości i raczej go rozdrażnił, niż przyniósł 

ulgę.  A  jednak,  gdyby  miał  choć  miedziaka,  nie  byłby  się  w  stanie  oprzeć  impulsowi. 

Dysponował  pieniędzmi,  które  powierzyła  mu  Ronica  Vestrit.  Była  ich  cała  sakiewka. 

Ostatniej nocy obudził się zlany zimnym potem. Aż do świtu rozcierał sobie ręce i stopy, by 

zapobiec  skurczom.  Wpatrywał  się  w  sakiewkę  pożądliwie.  Czy  nie  mógłby  wziąć  kilku 

monet? Jedynie by uspokoić drżenie ciała. Cindin pomógłby mu zachować hart ducha i dodał 

energii. Tuż przed świtem Brashen otworzył  sakwę  i przeliczył  monety. Potem schował  je z 

powrotem  i  wszedł  do  pokładowej  kuchni.  Zaparzył  jeszcze  jeden  rondelek  herbaty 

rumiankowej i wypił. 

Amber, która tam siedziała i coś strugała, mądrze nie powiedziała nic. Dziwił się, że 

tak  łatwo  się  przyzwyczaiła  do  jego  obecności.  Ciągle  zajmowała  kapitańską  kabinę.  Hm... 

Chyba  powoli  powinna  się  z  niej  zacząć  wyprowadzać.  Kiedy  „Paragon”  wyruszy  w  rejs, 

zajmie  ją  kapitan,  czyli  Brashen.  Na  razie  rozwieszał  hamak  pomiędzy  dwoma  pokładami. 

Tak  było  najprościej,  gdy  się  mieszkało  na  pochyłym  statku.  Zwłaszcza  że  ostatnio  kąt 

nachylenia stał się jeszcze ostrzejszy. 

– „Paragonie”, nie! 

Głos  Amber,  podniesiony  w  niedowierzaniu,  zbiegł  się  z  potężnym  dźwiękiem 

pękającego  drewna.  Rozległy  się  zatrwożone  krzyki.  Brashen  niezdarnie  ruszył  do  przodu. 

Gdy  dotarł  na  pokład  dziobowy,  usłyszał  uderzenie  drewna  o  kamienie.  Wszędzie  wokół 

„Paragona”  biegali  robotnicy.  Uciekali,  ostrzegając  się  głośno  i  wskazywali  ciężką  kłodę, 

która  upadła  przed  chwilą,  tworząc  na  plaży  głęboki  rów.  Galion  milczał  z  beznamiętnym 

obliczem. Mocne ramiona skrzyżował na umięśnionej piersi i wpatrywał się ślepo w wodę. 

Brashen zaklął z furią. 

background image

– Który pozwolił mu trzymać tę belkę? 

Odpowiedział mu starszy mężczyzna o bladej twarzy. 

– Akurat układaliśmy kłodę, gdy galion ją nam wyrwał... Skąd, na Sa, wiedział, że tam 

jest? – spytał z zabobonnym lękiem. 

Brashen  zacisnął  pięści.  Gdyby  miał  do  czynienia  z  pierwszą  manifestacją  humorów 

statku,  może  byłby  zaskoczony.  Jednak  „Paragon”  codziennie  broił,  na  różne  sposoby 

opóźniając pracę. Jego kapryśność i popisy siły utrudniały Brashenowi utrzymanie w ryzach 

robotników. W dodatku statek był dla nowego kapitana bardzo nieuprzejmy. 

Marynarz pochylił się  nad  balustradą. Kątem oka dostrzegł, że  Althea zmierza w  ich 

stronę. Jak co dzień przyszła do pracy. Przystanęła zakłopotana. 

– Wracać do roboty! – krzyknął do ludzi, którzy szeptali między sobą. Machnął ręką 

w stronę porzuconego drewna. – Podnieście belkę i połóżcie ją z powrotem na miejsce. 

–  Beze  mnie!  –  oznajmił  jeden  z  robotników.  Starł  pot  z  twarzy,  po  czym  rzucił 

młotek.  –  O  włos.  By  mnie  zabił.  Nie  widzi,  gdzie  rzuca  różne  ciężary,  nawet  gdyby  go  to 

obchodziło... Zabił  już wcześniej, wszyscy o tym wiedzą. Własne życie jest dla mnie więcej 

warte niż dniówka. Odchodzę. Zapłać mi. 

– Ja też odchodzę. 

– I ja. 

Brashen  przesadził  balustradę  i  lekko  skoczył  na  plażę.  Nie  pokazał  po  sobie,  jak 

bardzo  boli  go  głowa.  Podszedł  do  robotników  z  groźną  miną.  Stanął  twarzą  w  twarz  z 

pierwszym. 

– Chcesz zapłaty, to wykonaj dzisiejsze zadania. Jeśli teraz odejdziesz, nie dostaniesz 

ani  miedziaka.  –  Miał  nadzieję,  że  jego  blef  się  uda.  Gdyby  odeszli,  nie  wiedziałby,  gdzie 

szukać  innych.  Tych  mętów  znalazł  w  tawernach.  Znał  takich  jak  oni.  Pracowali  niewiele  i 

odchodzili, gdy zdobyli pieniądze na nocną popijawę. Aby ich zwabić do pechowego statku, 

musiał  zaofiarować  lepsze  warunki  niż  gdzieś  indziej.  Teraz,  gdy  szemrali  niezadowoleni, 

warknął: – Bierzcie belkę albo wynocha. Nie zatrudniłem was na pół dnia pracy i nie płacę za 

połowę. No już, do roboty! 

– Mogę pracować – oświadczył jeden z robotników – lecz nie tutaj, gdzie ten potwór 

może mnie dosięgnąć albo rozgnieść na miazgę byle kłodą. Więcej nie będę ryzykował. 

Brashen splunął ze wstrętem. 

– Pracuj zatem przy rufowym kilu, mój ty śmiałku. Amber i ja obejmiemy dziób, jeśli 

nikt z was nie ma odwagi stanąć oko w oko ze ślepym statkiem. 

Złośliwy uśmieszek zaigrał leniwie na ustach „Paragona”. 

background image

–  Jedni  wolą  szybką  śmierć,  inni  powolną.  Niektórzy  nie  przywiązują  wagi,  czy  ich 

synowie urodzą się bez nóg i ślepi jak ten przeklęty statek. Bierzcie młotki i pracujcie dalej. 

Po co się przejmujecie jutrem? Skąd wiara, że pożyjecie tak długo? 

Brashen obrócił się i stanął przed galionem. 

–  Mówisz  do  mnie?  –  zapytał.  –  Tyle  dni  milczałeś,  a  teraz  przemawiasz  do  mnie 

takimi słowami? 

 Na  chwilę  twarz  „Paragona”  się  zmieniła.  Marynarz  nie  potrafił  odgadnąć,  jakie 

wyrażała  emocje,  jej  widok  wszakże  zmroził  mu  krew  w  żyłach  i  ścisnął  serce.  W  chwilę 

później statek wziął potężny wdech i znieruchomiał z arogancką miną. 

Ta demonstracja dumy jeszcze bardziej popsuła Brashenowi humor. Odnosił wrażenie, 

że słońce  wypala  mu w  czaszce dziury. Złapał  jeden  z kubłów wody pitnej, które robotnicy 

zostawili przy dziobie, zebrał resztki sił i chlusnął „Paragonowi” w twarz. 

Cały  żywostatek  zadrżał,  a  galion  ryknął  wściekle.  Woda  ściekła  mu  po  brodzie  i 

spłynęła po piersi. Brashen odrzucił pusty już kubeł. 

– Nie udawaj, że  mnie  nie  słyszysz! Do cholery,  jestem twoim kapitanem  i  nie  będę 

tolerował  niesubordynacji!  A  już  zwłaszcza  twojej.  Wbij  to  sobie  w  swój  drewniany  łeb, 

„Paragonie”. Popłyniesz i już. Niezależnie od twoich humorów znajdziesz się na wodzie i pod 

żaglami. Masz jeszcze wybór, lecz decyduj się szybko, bo powoli tracę do ciebie cierpliwość. 

Możesz  stąd  wypłynąć  w  przechyle.  Wszystkie  łajby  w  porcie  będą  cię  oglądać  tak 

poniżonego. Albo możesz podnieść butnie głowę i zachowywać się jak doskonały żywostatek, 

który nie dba o niczyje opinie. Masz szansę się zrehabilitować, udowodnić wszystkim, że się 

co do ciebie pomylili. Możesz im pomówienia wepchnąć z powrotem do gardeł. Wypłyń stąd 

jako  dumny  przedstawiciel  żywostatków  z  Miasta  Wolnego  Handlu,  a  damy  ostro  popalić 

paru  piratom.  Możesz  też  zrobić  ze  mnie  głupca,  a  wtedy  twoim  wrogom  w  to  graj.  Masz 

wybór.  Ale  nie  zastanawiaj  się  nad  tym,  czy  w  ogóle  wypłynąć,  ponieważ  jestem  twoim 

kapitanem  i  już  zdecydowałem  za  ciebie.  Jesteś  statkiem,  nie  wielką  donicą  na  kwiatki. 

Żaglowiec ma żeglować. Jesteśmy co do tego zgodni? 

Galion zacisnął szczęki i założył ręce na piersi. Brashen obrócił się nieco i złapał drugi 

kubeł. Stękając z wysiłku, znowu chlusnął wodą „Paragonowi” w twarz. Statek wzdrygnął się 

i parsknął. 

– Czy to, co mówię, jest dla ciebie jasne?! – zawołał marynarz. – Odpowiedz mi, do 

cholery! 

Robotnicy przyglądali się z respektem. Chyba czekali na jego śmierć. 

background image

Althea  chwyciła  Amber  za  ramię,  by  nie  wtargnęła  między  Brashena  i  żywostatek. 

Gestem nakazała jej zachować milczenie. 

–  Jasne  –  odrzekł  w  końcu  „Paragon”,  lecz  sądząc  po  minie,  galion  nie  odczuwał 

skruchy. Niemniej odpowiedział, a Brashen uznał to za swój triumf. 

–  No  dobrze  –  odparł  zaskakująco  spokojnym  głosem.  –  Zostawiam  cię  teraz. 

Przemyśl to sobie. Chciałbym być z ciebie dumny. Muszę wracać do pracy. Zapewniam cię, 

że kiedy wypłyniesz, będziesz wyglądał godnie jak podczas dziewiczego rejsu. – Przerwał. – 

Może wetkniemy im do gardeł wszystkie obrzydliwe bzdury, jakie wygadywali także na mój 

temat. 

Uśmiechnął  się  do  Amber  i  Althei.  Żadna  nie  zareagowała.  Z  rezygnacją  potrząsnął 

głową i cicho odezwał się tylko do nich: 

–  Robię,  co  mogę,  traktuję  go  tak,  jak  umiem.  Nie  znam  innego  sposobu.  Ale  na 

pewno nim pożegluję. Tak czy owak, ten statek znajdzie się na wodzie. – Ponieważ milczały 

z  dezaprobatą,  znowu  ogarnął  go  gniew.  –  Musicie  się  zastanowić,  jak  bardzo  pragniecie 

doprowadzić  do  tego  rejsu.  Nie  zapominajcie  jednak,  że  stanowimy  roboczą  ekipę  przy 

dziobie.  Może  wieczorem  zdołam  zatrudnić  nowych  pracowników,  którzy  nie  będą  się  go 

bali,  teraz  wszakże  nie  mogę  stracić  dziennego  światła.  –  Wskazał  porzuconą  kłodę.  – 

Ułóżmy ją z powrotem. – Jeszcze ciszej dodał: – Jeśli żywostatek zauważy, że się go boicie... 

jeśli dojdzie do wniosku, że takie zachowanie jak dzisiejsze odnosi skutek, będziemy wszyscy 

zgubieni. Łącznie z nim. 

Tak  wyglądał  początek  długiego  dnia  pracy.  Kłody  na  płozy  były  solidne.  Jakby  z 

czystej przekory, Brashen nie traktował ulgowo żadnej z kobiet ani siebie samego. Pracował 

w słońcu, aż poczuł, że mózg mu wrze. We troje kopali piasek i przenosili na bok. Kamienie, 

które  napotykali,  leżały  zwykle  w  grupach.  Niemal  każdy  mogła  dźwignąć  jedna  osoba. 

Brashen trudził się, nieubłaganie karząc swoje ciało za głód cindinu. Gdyby kobiety poprosiły 

go  o  przerwę,  zgodziłby  się.  Jednak  Althea  była  równie  uparta  jak  on,  Amber  zaś  –  co 

zadziwiające  –  wcale  im  nie  ustępowała.  Pracowały  w  narzuconym  przez  niego  tempie.  Co 

więcej, usiłowały włączyć galion do rozmowy, nie zważając na jego konsekwentne milczenie. 

Ich  zachowanie  w  widoczny  sposób  zawstydzało  robotników.  Z  wolna  wzięli  się  do 

pracy.  Przyjaciółka  Amber,  Jek,  która  przyszła  z  miasta  popatrzeć,  dołączyła  do  ekipy  przy 

dziobie. Pojawił się też Clef. Czasem się przydawał, lecz zazwyczaj po prostu kręcił się pod 

nogami.  Brashen  burczał  na  chłopca  tak  samo  często,  jak  go  chwalił,  jednak  malec,  dawny 

niewolnik, miał twardą skórę. Pracował zawzięcie i wytrwale, czasem trudności sprawiał mu 

niski  wzrost,  nigdy  jednak  brak  zręczności.  Miał  wszelkie  zadatki  na  dobrego  marynarza. 

background image

Brashen (wbrew sobie) powoli skłaniał się do myśli, żeby go zabrać ze sobą w podróż. Może 

postępował niezbyt właściwie, lecz naprawdę chłopiec by mu się przydał. 

Najemni robotnicy przyglądali się potajemnie. Być może, zawstydzał ich widok kobiet 

trudzących  się  w  miejscu,  którego  oni  się  wystraszyli,  tak  czy  owak  przyspieszyli  tempo 

pracy.  Brashen  nie  spodziewał  się,  że  w  żałosnych  przedstawicielach  dokowych  szumowin 

pozostało tyle godności. Skorzystał z okazji i nakłonił ich do jeszcze większego wysiłku. 

 

* * * 

 

W  pokoju  śniadaniowym  po  południu  panował  prawdziwy  skwar.  Otwarte  okna 

niewiele  pomagały,  bo  nie  było  wiatru.  Malta  szarpała  kołnierzyk  sukienki,  odsuwając 

wilgotny materiał od skóry. 

–  Pamiętam,  że  kiedyś  pijałam  tu  mrożoną  herbatę.  A  twój  kucharz  przygotowywał 

doskonałe  maleńkie  ciasteczka  cytrynowe.  –  Widocznie  Delo  bardziej  niż  Maltę  smuciło 

pogorszenie  się  finansowego  statusu  rodziny  Vestritów.  Dziewczynkę  raczej  irytowały 

wieczne przytyki przyjaciółek. 

– Czasy się  zmieniają – odparła znużonym tonem. Wychyliła się za okno  i spojrzała 

na  zaniedbany  ogród  różany.  Krzewy  kwitły  bujnie  i  niesfornie.  –  Lód  jest  kosztowny  – 

zauważyła. 

–  Mój  papa  kupił  wczoraj  dwa  bloki  –  rzuciła  od  niechcenia  Delo.  Wachlowała  się 

przez chwilę. – Kucharka zrobi lody na dzisiejszy wieczór. 

– Ach, to miło – stwierdziła Malta głosem bez wyrazu. Jak dużo zdaniem przyjaciółki 

miała  znieść?  Po  pierwsze,  Delo  przyszła  w  nowej  sukience  z  doskonale  dobranymi 

wachlarzem  i  kapeluszem.  Wachlarz  był  wykonany  z  perfumowanego  papieru  i  podczas 

ruchu rozsiewał przyjemny zapach. Tego typu dodatki były ostatnio bardzo modne w Mieście 

Wolnego Handlu. Po drugie, nawet nie spytała o „Vivacię” ani o notę okupową. – Wyjdźmy 

w cień – zasugerowała dziewczynka. 

– Nie, jeszcze nie. – Delo rozejrzała się po pokoju, jakby obawiała się szpiegujących 

służących. Malta westchnęła. Nie mieli już służby, która mogłaby podsłuchiwać. Przyjaciółka 

ukradkiem wyjęła z wnętrza paska małą portmonetkę. – Od Cerwina. Niech ci pomoże w tych 

trudnych czasach. 

Przez chwilę Malta cieszyła się wraz z Delo dramatyzmem sytuacji. Szybko jednak się 

opanowała.  Kiedy  dowiedziała  się  o  porwaniu  ojca,  czuła  swego  rodzaju  podniecenie. 

Pierwszy  raz  miała  do  czynienia  z  prawdziwą  tragedią  i  starała  się  ją  wykorzystać  do 

background image

rozwijania zdolności aktorskich. Teraz okoliczności się zmieniły, mimo upływu wielu dni do 

rezydencji Vestritów nie dotarły żadne dobre nowiny, a Miasto Wolnego Handlu nie stanęło 

po ich stronie. Ludzie, i owszem, wyrażali współczucie, lecz tylko z czystej kurtuazji. Kilka 

osób  przysłało  kwiaty  wraz  z  zapewniającymi  o  sympatii  liścikami.  I  tyle.  Dziewczynka 

poczuła  się,  jakby  na  zawsze  straciła  ojca.  Jakby  już  nie  żył.  A  mimo  błagalnych  listów  do 

Reyna, kawaler nie przyjechał. Nikt nie spieszył z pomocą. 

Kolejne  dni  upływały  jej  na  ciężkiej  pracy.  Do  Malty  powoli  docierało,  że  rodzinę 

naprawdę  spotkało  nieszczęście,  a  sytuacja  może  się  jeszcze  bardziej  pogorszyć.  Nie  mogła 

spać,  ponieważ  stale  myślała  o  biedzie,  a  gdy  zasypiała,  dręczyły  ją  sny.  Coś  wiecznie  ją 

śledziło  i  chciało  nagiąć  do  swej  woli.  Sny,  które  zapamiętywała,  przypominały  niemiłe 

przesyłki  od  kogoś  zdecydowanego  zniszczyć  jej  nadzieje.  Wczoraj  rano  zbudziła  się  z 

krzykiem  z  koszmaru,  w  którym  fale  wyrzuciły  na  plażę  zmasakrowane  ciało  jej  ojca. 

Uprzytomniła  sobie  wówczas,  że  Kyle  Haven  może  już  nie  żyć.  A  wtedy...  wszystkie 

rodzinne  wysiłki  okażą  się  daremne.  W  tamtej  chwili  straciła  wiarę  i  do  tej  pory  się  nie 

otrząsnęła z koszmaru. 

Wzięła  z  ręki  Delo  małą  portmonetkę  i  usiadła.  Z  zawiedzionej  miny  przyjaciółki 

wywnioskowała,  że  Delo  oczekiwała  bardziej  namiętnej  reakcji.  Malta  udawała,  że  ogląda 

portmonetkę.  Była  uszyta  z  materiału  i  przyozdobiona  mnóstwem  haftów;  jej  zamknięcie 

stanowiły  złocone  sznureczki.  Cerwin  kupił  ją  prawdopodobnie  specjalnie  na  tę  okazję. 

Dziewczynka starała się z tego cieszyć, lecz myśl o młodym Trellu nie wzbudzała już w niej 

tej ekscytacji co kiedyś. Przecież nawet jej nie pocałował. 

Ciągle  jeszcze  czuła  rozczarowanie.  Co  gorsza,  straciła  zaufanie  do  mężczyzn. 

Wcześniej wierzyła, że są silni. A teraz, gdy po raz pierwszy poprosiła o pomoc, jeden z nich 

ją  zawiódł.  Cerwin  Treli  obiecał  wsparcie  i  co  zrobił?  Na  zebraniu  Kupców  patrzył  na  nią 

absolutnie  niestosownie.  Wszyscy  uczestnicy  zgromadzenia  musieli  zauważyć  jego 

spojrzenie.  A  czy  wstał  i  przemówił,  gdy  Althea  błagała  o  ratunek?  Czy  szturchnął  swego 

ojca, aby ten się odezwał? Nie. Potrafił tylko gapić się na nią jak cielę. Nikt jej nie pomógł. I 

nikt nie pomoże. 

„Uwolnij  mnie,  a  ja  ci  pomogę.  Obiecuję”.  Nagle  wspomniała  słowa  smoka  ze  snu, 

który  dzieliła  z  Reynem.  Poczuła  ból  w  skroniach,  jakby  ktoś  znienacka  przebił  je  szpilką. 

Miała ochotę się położyć choćby na kilka minut. Delo odchrząknęła, ponaglając przyjaciółkę 

do obejrzenia podarku od jej brata. 

Malta otworzyła portmonetkę  i wysypała  sobie  na uda zawartość. Parę monet  i kilka 

pierścionków. 

background image

– Cerwin znajdzie się w sporych kłopotach, jeśli papa się dowie, że dał ci tę biżuterię 

– powiedziała Delo. – Ten mały srebrny pierścień mama podarowała mu w nagrodę za dobrą 

naukę. 

– Nie dowie się – odparła Malta zimno. 

Zrozumiała, że Delo jest jeszcze dzieckiem. Pierścionki nie miały wielkiej wartości  i 

trudno byłoby je sprzedać. Choć siostra Cerwina uważała prezent za coś niezwykle cennego, 

Malta  potrafiła  go  ocenić  surowszym  okiem.  Spędziła  cały  poranek  nad  księgami 

poświęconymi gospodarstwu domowemu i wiedziała, że drobiazgi z tego mieszka wystarczą 

zaledwie  na  wynajem  dwóch  dobrych  robotników  na  tydzień.  Zastanawiała  się,  czy  Cerwin 

posiada  równie  niewielką  wiedzę  na  temat  finansów  co  Delo.  Nienawidziła  pracy  przy 

księgach  rachunkowych,  dzięki  nim  jednakże  daleko  lepiej  rozumiała,  co  znaczą  pieniądze. 

Przypomniała  sobie  własny  wstyd,  gdy  odkryła,  jak  głupio  wydała  pieniądze  otrzymane  od 

ojca. Tamta kwota powinna była wystarczyć nie na jedną, lecz na tuzin sukien. Małe kawałki 

złota były warte znacznie więcej niż wszystko, co znalazła w tej portmonetce. Szkoda, że już 

je wydała, bo teraz mogłyby się przyczynić do wodowania  „Paragona”. A Cerwin po prostu 

nie  pojmował  rozmiaru  jej  problemów.  Ta  myśl  była  tak  samo  rozczarowująca  jak  brak 

pocałunku. 

– Dlaczego nie odezwał  się  na zebraniu? – rozważała  na głos. –  Zna  naszą  sytuację. 

Wie, co przeżywam. A jednak nic nie zrobił. 

Delo zareagowała wzburzeniem. 

– Ależ zrobił! Zrobił wszystko, co mógł. W domu przed zebraniem rozmawiał z papą, 

który powiedział, że sytuacja jest bardzo skomplikowana i nie możemy dać się w nią wplątać. 

 –  Co  jest  skomplikowane?  Mój  ojciec  został  porwany  i  musimy  popłynąć  mu  na 

ratunek. Potrzebujemy pomocy! 

Przyjaciółka założyła ręce na piersi. 

–  To  sprawa  Vestritów.  Rodzina  Trellów  nie  może  rozwiązywać  waszych  kłopotów. 

Mamy  własne  interesy.  Jeśli  zainwestujemy  pieniądze  w  poszukiwanie  twojego  ojca,  jaki 

dochód będziemy z tego mieli? 

– Delo! – Malta była szczerze zaszokowana. – Mówimy o życiu mojego ojca... jedynej 

osoby, którą naprawdę obchodzi mój los! W tej sprawie nie chodzi o pieniądze i zysk! 

– Wszystko się w końcu sprowadza do zysku – oznajmiła Delo szorstko. Nagle wyraz 

jej twarzy złagodniał. – Cóż, tak właśnie ojciec odpowiedział Cerwinowi. Kłócili się, Malto, 

strasznie  się  kłócili.  Przeraziłam  się.  Ostatnim  razem  dwaj  mężczyźni  w  naszej  rodzinie 

krzyczeli  tak  na  siebie,  gdy  w  domu  mieszkał  jeszcze  Brashen.  Mój  starszy  brat  stale  się 

background image

spierał z ojcem... A w każdym razie wysłuchiwał ojcowskich wrzasków. Niedużo pamiętam, 

byłam  mała.  Zresztą  zawsze  odsyłali  mnie  do  mojego  pokoju.  Potem,  pewnego  dnia,  ojciec 

powiedział mi, że Cerwin będzie od tej pory moim jedynym bratem, a Brashen nigdy już nie 

wróci do domu. – Głos jej się załamał. – Kłótnie ustały. Nasza rodzina nie jest taka jak twoja, 

Malto.  Wy  stale  się  kłócicie  i  mówicie  sobie  straszne  rzeczy,  ale  w  potrzebie  trzymacie  się 

razem. Nikt nikogo nie wyrzuca z domu na zawsze. Nawet twoja ciotka Althea wróciła. Moja 

rodzina jest zupełnie inna. Ojciec nigdy nie pozwoli Brashenowi wrócić. – Potrząsnęła głową. 

– Gdyby Cerwin dłużej się spierał, obawiam się, że w tej chwili nie miałabym już ani jednego 

brata.  –  Popatrzyła  na  Maltę  z  wyraźnym  błaganiem  w  oczach.  –  Proszę,  nie  proś  więcej 

mojego brata o pomoc. Proszę. 

Te słowa kompletnie wytrąciły Maltę z równowagi. 

– Ja... przepraszam – odparła niezręcznie. Nigdy nie pomyślała, że jej eksperymenty z 

Cerwinem  mogą  mieć  wpływ  na  kogokolwiek  poza  nimi  dwojgiem.  Tak  wiele  ostatnio 

zmieniło się w jej życiu. Każde działanie pociągało za sobą szereg innych. Kiedy usłyszała o 

porwaniu  ojca,  nie  do  końca  uwierzyła.  Udawała  przed  sobą  osóbkę,  której  przydarzyła  się 

straszliwa tragedia, w duszy jednak była przekonana, że pewnego pięknego dnia jej ojciec po 

prostu Wejdzie do domu. Przecież piraci nie mogli schwytać odważnego, przystojnego Kyle'a 

Havena! Dopiero po pewnym czasie zaczęła wierzyć w swoje nieszczęście. Początkowo bała 

się, że gdy ojciec wróci, nie polepszy jej losu. Teraz zdała sobie sprawę z faktu, że może w 

ogóle nie wrócić. 

Włożyła monety i pierścionki z powrotem do mieszka. 

–  Powinnaś  go  oddać  Cerwinowi.  Nie  chcę,  żeby  miał  przeze  mnie  kłopoty.  –  Nie 

wspomniała o tym, że podarek chłopca i tak jej się nie przyda. 

Przyjaciółka wyglądała na przerażoną. 

– Nie mogę. Domyśliłby się, że coś ci nagadałam, i byłby na mnie wściekły. Proszę, 

Malto,  musisz  to  zatrzymać.  Wtedy  będę  mogła  powiedzieć  bratu,  że  oddałam  ci  jego  dar. 

Prosił cię też o jakiś liścik albo inny znak. 

Malta popatrzyła  na nią  bez słowa. Czuła, że ostatnio bardzo się zmieniła.  Kiedyś  w 

takiej  sytuacji  wstałaby  i  zaczęła  chodzić  po  pokoju.  Po  dramatycznej  chwili  milczenia 

oświadczyłaby przyjaciółce coś w rodzaju: „Zostało tak niewiele rzeczy, które mogę nazwać 

swoimi... większość sprzedałam, żeby zdobyć fundusze na ocalenie ojca”. Kiedyś ta sytuacja 

wydawała jej się piękna i romantyczna. Pierwszego dnia, gdy opróżniała kasetkę z biżuterią, 

czuła  się  jak  bohaterka  romansu.  Wyjęła  wówczas  bransoletki,  pierścionki  i  naszyjniki,  a 

później  posortowała  je  w  stosy,  tak  jak  babcia,  matka  i  ciotka  Althea.  Uznała  to  za  swego 

background image

rodzaju kobiecy rytuał. Krótkie szeptane komentarze kojarzyły  się z  modlitwami.  „To złoto, 

to srebro, to jest staroświeckie, ale kamienie są  niezłe”. Podczas pracy opowiadały  sobie  na 

pamięć  znane  historyjki.  Malta  mówiła:  „Pamiętam,  kiedy  tata  mi  go  dał.  To  był  pierwszy 

pierścionek, jaki kiedykolwiek otrzymałam. Popatrzcie, już nawet nie wchodzi mi na palec”. 

Babcia  powiedziała  nagle:  „Ach,  te  klejnoty  nadal  tak  pięknie  pachną”,  a  Althea  dodała: 

„Pamiętam  dzień,  kiedy  papa  wybrał  je  dla  ciebie.  Spytałam  go  wtedy,  dlaczego  kupuje 

perfumowane kamienie, skoro nie lubi towarów z Deszczowych Ostępów, a on odparł, że tak 

bardzo ich pragniesz, iż nie dba o własne uprzedzenia”. Dzieliły się opowieściami, sortowały 

złoto i klejnoty... Jedne i drugie były wspomnieniami lepszych czasów. Żadna ani razu się nie 

wzdrygnęła,  żadna  nie  zatrzymała  niczego,  żadna  się  nie  rozpłakała.  Malta  chciała  nawet 

oddać prezenty od Reyna,  lecz  jej zabroniły. Gdyby odrzuciła zaloty,  musiałaby  je zwrócić. 

Ten  ranek  był  ponury,  lecz  jarzył  się  w  jej  pamięci  dziwnym  blaskiem.  Jakież  to osobliwe! 

Owego dnia naprawdę poczuła się dorosłą kobietą. 

Niestety,  później  pozostał  jej  tylko  smutek.  Zachowała  bezwartościowe  ozdoby  – 

dziecinne  bransoletki,  emaliowane  spinki  i  korale  z  muszli  –  oraz  klejnoty  otrzymane  od 

swojego  kawalera,  których  jakoś  nie  miała  ochoty  nosić,  gdy  inne  kobiety  z  jej  rodziny 

chodziły bez biżuterii. 

Wstała  i  podeszła  do  małego  pulpitu.  Znalazła  pióro,  atrament  i  kartkę  cienkiego 

papieru.  Napisała  szybko:  „Drogi  przyjacielu,  dziękuję  ci  bardzo  za  okazaną  troskę  w  tych 

trudnych dla mnie czasach. Wielce ci jestem za wszystko wdzięczna”. Liścik nie różnił się od 

wielu  poprzednich;  dziewczynka  pomagała  je  pisać  do  osób,  którzy  przysłały  Vestritom 

kwiaty.  Podpisała  się  inicjałami,  potem  złożyła  kartkę  i  zalakowała  kroplą  wosku.  Kiedy 

podawała Delo list, ponownie zastanowiła się nad zmianą, która się w niej dokonała. Jeszcze 

tydzień  temu  komponowałaby  liścik  do  Cerwina  powoli  i  bardzo  starannie,  rozważałaby 

aluzje i wieloznaczne słówka... 

Przywołała na twarz smutny uśmiech. 

–  Bilecik  jest  zaledwie  uprzejmy.  Czuję  o  wiele  więcej,  niż  ośmielam  się  powierzyć 

papierowi. 

Tak! Dzięki temu stwierdzeniu młodzianowi zostanie trochę nadziei. Na nic więcej nie 

miała siły tego upalnego dnia. Delo wsunęła liścik w mankiet. 

– Powinnam już wrócić do domu. 

– Nie jestem dziś najlepszym kompanem – przyznała Malta. – Odprowadzę cię. 

Przy  drzwiach  czekała  dwukółka  z  kucykiem  i  woźnicą.  Powóz  również  był  nowy. 

Rodzina  Trellów  wyraźnie  przygotowywała  się  do  prezentacji  Delo  na  balu,  który  miał  się 

background image

odbyć pod koniec lata. Dla Malty również będzie to pierwszy bal. Wraz z matką wykorzystały 

materiał  z  kilku  starych  sukni,  tworząc odpowiednią  na  tę  okazję  kreację.  Pantofle  otrzyma 

nowe,  podobnie  czepek  i  wachlarz.  Taką  przynajmniej  miała  nadzieję,  obecnie  bowiem  nic 

nie było już pewne. Wyobraziła sobie, że pojedzie na bal starym powozem Davada Restarta. 

Kolejne poniżenie. 

Przy drzwiach Delo uściskała ją i pocałowała w policzek. Zachowywała się w sposób 

sztuczny  i  jakby  wyuczony.  Malta  pomyślała  z  goryczą,  że  pewnie  odgadła  trafnie.  Wiele 

młodych  dziewcząt  z  lepszych  rodzin  pobierało  przed  prezentacją  lekcje  etykiety.  Ona 

niestety nie mogła liczyć na taki luksus. Następna rzecz, której nie będzie miała! Zatrzasnęła 

drzwi,  choć  przyjaciółka  nadal  machała  jej  na  pożegnanie  nowym  wachlarzem.  Tą 

symboliczną zemstą trochę poprawiła sobie humor. 

Zaniosła  portmonetkę  z  pieniędzmi  i  pierścionkami  do  swego  pokoju  i  wysypała  jej 

zawartość  na  łóżko.  Na  pierwszy  rzut  oka  było  widać,  że  biżuteria  nie  należy  do  człowieka 

dorosłego. Zastanowiła się, w jaki sposób dodać te drobiazgi do „żywostatkowego funduszu” 

bez wyjaśniania ich pochodzenia. Zmarszczyła brwi. Czyżby miały jej się w ogóle do niczego 

nie  przydać?  Włożyła  monety  i  błyskotki  do  mieszka,  wetknęła  go  do  kufra  z  kocami  i 

położyła się na chwilę, by pomyśleć. 

Dzień  był  naprawdę  gorący,  a  czekało  ją  jeszcze  tak  wiele  obowiązków.  Musiała 

odchwaścić kuchenny ogródek, zebrać i powiesić do suszenia zioła. Na wykończenie czekała 

sukienka  na  Letni  Bal.  Malta  nie  miała  serca  do  pracy  nad  nią,  szczególnie  po  obejrzeniu 

nowego  stroju  Delo.  Na  pewno  wszyscy  odkryją,  że  jej  suknia  została  uszyta  ze  starych 

łaszków.  Przypomniała  sobie  dziecinne  marzenia  o  pierwszym  Letnim  Balu.  Wyobrażała 

sobie siebie  w  bogatej, pięknej sukni.  Wchodzi wsparta na ramieniu ojca... Uśmiechnęła się 

gorzko i zamknęła oczy. Czyżby ktoś rzucił na nią klątwę?! Nigdy nie spełni się żadne z jej 

słodkich, cudownych, romantycznych marzeń. 

Nie  będzie  ładnej  sukienki  ani  powozu.  Na  bal  nie  będzie  jej  eskortował  dziarski 

kapitan.  Cerwin  ją  zawiódł;  nawet  nie  wiedział,  w  którym  momencie  należy  dziewczynę 

pocałować. Reyn nie przyjechał. W tym momencie była absolutnie nieszczęśliwa. Wszystkie 

problemy ją przerastały. W dodatku dzień był tak upalny. Dusiła się. Było straszliwie parno... 

Spróbowała się przewrócić na drugi bok, lecz trafiła na ścianę. Zdumiona, starała się 

usiąść prosto i grzmotnęła głową o jakąś barierę. Podnosząc ręce, napotkała jedynie wilgotne, 

nieheblowane  drewno.  Uświadomiła  sobie,  że  wilgoć  pochodzi  z  jej  własnego  oddechu. 

Otworzyła oczy. Nieprzenikniona ciemność. Była więźniem. 

– Pomóżcie mi! Wyciągnijcie mnie stąd! Niech mi ktoś pomoże! 

background image

Z  całych  sił  pchała  drewno  rękoma,  łokciami,  kolanami  i  stopami.  Bariera  nie 

ustępowała,  więzienie  wydawało  się  dziewczynce  coraz  mniejsze.  Oddychała  zużytym 

powietrzem, ciepłym już i wilgotnym od jej oddechu. Próbowała krzyknąć, lecz brakowało jej 

tchu. 

To sen, powiedziała sobie stanowczo. Tylko sen. Leżę bezpiecznie we własnym łóżku. 

Muszę się jedynie obudzić. Obudzić się! Chciała otworzyć oczy i nie mogła. Nie miała dość 

miejsca, by podnieść ręce do twarzy. Zaczęła jęczeć ze strachu. 

– Rozumiesz teraz, dlaczego twój mężczyzna musi mnie uwolnić? Pomóż mi. Każ mu 

mnie wypuścić, a obiecuję, że zrobię dla ciebie wszystko. Sprowadzę z powrotem twego ojca 

i statek. Powiedz mu tylko, żeby mnie uwolnił. 

Znała ten głos. Huczał jej w głowie od czasu snu, który dzieliła z Reynem. 

– Wypuść mnie – poprosiła smoczycę. – Chcę się zbudzić. 

– Rozkażesz, by mi pomógł? 

– Podobno nie może. Myślę, że zrobiłby to, gdyby mógł. 

– Niech znajdzie sposób. Każ mu. 

–  Nie  potrafię.  –  Warstwa  ciemności  osobliwie  gęstniała.  Malta  pomyślała,  że  zaraz 

zemdleje. Dusiła się w tym śnie. Czy można zemdleć we śnie? Czy można we śnie umrzeć? – 

Wypuść  mnie!  –  krzyknęła  słabym  głosem.  –  Błagam.  Nie  mam  władzy  nad  Reynem!  Nie 

mogę mu niczego kazać. 

Smoczyca zachichotała tubalnym, głębokim śmiechem. 

–  Nie  bądź  głupia.  To  przecież  tylko  mężczyzna.  Obie  jesteśmy  królowymi,  które 

potrafią  rządzić  naszymi  samcami.  Takie  jest  nasze  przeznaczenie.  Dzięki  naszej  władzy 

istnieje na świecie równowaga. Pomyśl o tym, a na pewno odkryjesz, jak otrzymać wszystko, 

czego pragniesz. Zrób to. Uwolnij mnie. 

Dziewczynka poczuła, że frunie w ciemność. Granice wokół niej zniknęły. Chciała się 

czegoś  chwycić,  lecz  wyciągnięte  ręce  niczego  nie  znalazły.  Runęła  z  powrotem  w  dół, 

pędząc przez mrok. Obok niej ryczał wiatr. Nagle ciężko opadła na miękkie podłoże. 

Otworzyła  oczy.  Była  w  swojej  sypialni,  panował  gorący,  letni  dzień,  przez  otwarte 

okno wdzierały się jaskrawe promienie słońca. 

– Pamiętaj. 

Ktoś wypowiedział to słowo tuż przy jej uchu. Wyraźnie je usłyszała. A przecież obok 

nie było nikogo. 

 

* * * 

background image

 

Wieczorem Brashen ocenił, że zrobili dziś znacznie więcej niż zwykle w dwa dni.  A 

jednak zastanawiał się, ilu z dzisiejszych robotników wróci jutro. Nie mógł ich obwiniać. Sam 

nie wiedział, po co ciągnie tę robotę. Nie jego statek był przecież w niebezpieczeństwie i nie 

jego  siostrzeniec.  Kiedy  zadawał  sobie  pytanie,  dlaczego  nadal  tak  haruje,  odpowiadał,  że  i 

tak nie ma nic lepszego do roboty. „Skoczek” wypłynął z portu w noc po jego zniknięciu. Bez 

wątpienia Finney stchórzył i wybrał ucieczkę, nawet za cenę utraty zysków. Brashen nie mógł 

już wrócić do tamtego życia. 

Rzadko przyznawał się przed sobą, że tylko odnawiając „Paragona” może przebywać 

blisko Althei; nie pozwalała mu na to duma. Zresztą dziewczyna okazywała mu mniej uwagi 

niż  Clefowi.  Do  chłopca  przynajmniej  się  uśmiechała.  Brashen  zerknął  na  nią  ukradkiem. 

Miała  na  sobie  luźne  białe  spodnie  i  szeroką  tunikę  z  takiego  samego  materiału.  Była 

spocona, piasek przylgnął do jej ubrania i skóry. Marynarz patrzył, jak podeszła do kubełków 

z  wodą.  Napiła  się,  potem  ochlapała  sobie  twarz  i  szyję.  Brashen  cierpiał  w  milczeniu. 

Przypomniał sobie, że dziewczyna została przyobiecana Gragowi Tenirze. Tenira nie był złą 

partią,  zapewne  kiedyś  będzie  bogaty.  Marynarz  próbował  się  cieszyć  szczęściem 

przyjaciółki.  Mogła  przecież  trafić  znacznie  gorzej.  Na  przykład  na  wydziedziczonego  syna 

Kupca Trella. Powinna być zadowolona. Potrząsnął głową i rzucił młotek na piasek. 

– Starczy na dziś! – zawołał głośno. I tak słońce niemal już zaszło. 

Althea  i  Amber  wycofały  się  do  pokładowej  kuchni,  Brashen  tymczasem  zapłacił 

robotnikom. Po odejściu ostatniego zasiedział się nad rachunkową księgą. Podsumował liczby 

i potrząsnął głową. Ronica Vestrit dała mu wolną rękę w zarządzaniu funduszami na odnowę 

„Paragona”.  Pamiętał,  że  Altheę  wyraźnie  zaskoczyło  jego  obeznanie  z  budową  statku; 

wiedział  znacznie  więcej,  niż  można  by  oczekiwać  po  pierwszym  oficerze.  Był  dumny  ze 

swych wiadomości, jednak w żaden sposób nie ułatwiały mu zadania. Z braku pieniędzy stale 

musiał wybierać między doskonałym budulcem a fachowymi wykonawcami. Często zresztą i 

tak nie mógł zdobyć robotników, których wybierał. „Paragon” był powszechnie znany, a jego 

ostatnie  wybryki  tylko  potwierdzały  paskudną  reputację.  Dobrzy  cieśle  odmawiali 

Brashenowi.  Twierdzili,  że  sami  nie  są  przesądni,  lecz  inni  klienci  odwróciliby  się  od  nich, 

gdyby  się  podjęli  pracy  przy  takim  statku.  Wymówki  nie  były  zresztą  ważne.  Największe 

znaczenie miał dla marynarza czas. Wraz z każdym upływającym dniem „Vivacia” zapewne 

coraz  bardziej  się  oddalała.  Coraz  trudniej  będzie  ją  wyśledzić.  Poza  tym  większość  prac 

należało  ukończyć  do  dnia  najwyższego  przypływu,  czyli  do  końca  miesiąca.  Brashen  miał 

background image

nadzieję  tego  dnia  wodować  żywostatek.  Najbardziej  frustrował  go  fakt,  że  do  większości 

prac koniecznie potrzebował pomocników. 

Kobiet nie było już w kuchni. Udał się w kierunku, skąd dobiegały ciche głosy. Amber 

i Althea siedziały obok siebie na pochyłej rufie statku. Machały nogami za burtą. Wyglądały 

jak  dwaj  chłopcy  pokładowi  na  ukradkowej  pogawędce  w  wolnej  chwili.  Amber  związała 

miodowej  barwy  włosy  w  koński  ogon.  Fryzura  nie  była  twarzowa,  podkreślała  ostre  rysy. 

Althea natomiast wyglądała pięknie – nawet ze smolistą smugą na policzku. Na widok profilu 

dziewczyny  Brashen  poczuł  ukłucie  w  sercu.  Nie  była  delikatną  kobietką,  lecz  prawdziwą 

kocicą. Miała w sobie coś... coś równocześnie groźnego i kuszącego. I zupełnie nie zdawała 

sobie  z  tego  sprawy.  Zapragnął  cofnąć  czas.  Żałował,  że  doszło  między  nimi  do  zbliżenia. 

Wcale nie uważał, że zniszczył łączącą ich więź, choć dziewczyna nie spoglądała już na niego 

tak jak kiedyś. Najgorzej, że nie mógł na nią patrzeć bez rozpamiętywania smaku jej skóry  i 

szczodrości jej ciała. 

Amber  i  Althea przerwały rozmowę. Trzymały w rękach  filiżanki  z parującą  jeszcze 

herbatą.  Przy  nich  stał  gruby  ceramiczny  dzbanek  oraz  dodatkowa  filiżanka  dla  Brashena. 

Nalał sobie gorącego płynu. W pierwszej chwili chciał usiąść obok kobiet, jednak po namyśle 

zrezygnował.  Rzemieślniczka  wypatrywała  w  morze,  jej  towarzyszka  przesuwała 

koniuszkiem  palca  po  obrzeżu  filiżanki  i  obserwowała  uderzające  w  statek  fale.  Amber 

wyczuła jego skrępowanie i podniosła wzrok. 

– Jutro wcześnie zaczynamy? 

– Nie. – Wypił łyk herbaty. – Obawiam się, że nie. Podejrzewam, że cały ranek zajmie 

mi polowanie na nowych robotników. 

– Znowu? – jęknęła Althea. – Czyżbym coś przegapiła? 

Brashen nabrał powietrza, jakby zamierzał coś powiedzieć, lecz tylko .zacisnął szczęki 

i potrząsnął głową.  

Dziewczyna potarła skronie. 

–  Odezwał  się  przynajmniej  do  ciebie  jeszcze  raz?  –  spytała  z  nadzieją  w  głosie, 

kierując pytanie do Amber. 

–  Nie  do  nas  –  odparła  przygnębiona  rzemieślniczka.  –  Miał  jednak  sporo  do 

powiedzenia robotnikom. Obrzucał ich przekleństwami, a potem zaczął straszyć, że jeśli będą 

pracować dla... „przeklętego żywostatku”, urodzą  im  się dzieci  bez  nóg  i ślepe. Przemawiał 

bardzo obrazowo – dodała z mimowolnym podziwem. 

– Świetnie, rozwija się. Przynajmniej nie rzuca już kłodami. 

– Może kilku ludzi wróci jutro – zauważył Brashen bez przekonania. 

background image

Zapadło pełne zniechęcenia milczenie. Wreszcie Amber spytała smutno: 

– Poddajemy się? 

–  Jeszcze  nie  całkiem.  Pozwól,  że  dopiję  herbatę,  dumając  nad  beznadziejnością 

naszego zadania – odparł. Marszcząc  brwi, odwrócił się do  Althei. – Tak przy okazji, gdzie 

spędziłaś ranek? 

Odpowiedziała, nie patrząc na niego, tonem lodowatym: 

– Nie masz prawa pytać, ale ci odpowiem. Poszłam się zobaczyć z Gragiem. 

–  Sądziłem,  że  nadal  się  ukrywa.  Chyba  wyznaczyli  cenę  za  jego  głowę  – odrzekł  z 

pozoru niedbale. 

– Rzeczywiście, ukrywa się, znalazł wszakże sposób, by mi przesłać wiadomość. No i 

spotkałam się z nim. 

Brashen wzruszył ramionami. 

–  Nieźle,  nieźle.  Gdy  skończą  się  nam  fundusze,  zawsze  możemy  go  wydać 

urzędnikom  satrapy.  Za  pieniądze  z  nagrody  wynajmiemy  kolejnych  robotników. 

Rozwiążemy przynajmniej jeden problem. – Pokazał zęby w uśmiechu. 

Althea zignorowała jego cierpki dowcip i odezwała się do przyjaciółki: 

–  Grag  bardzo  chciałby  nam  pomóc,  lecz  w  obecnej  sytuacji  nie  jest  to  łatwe.  Jego 

rodzina  nie  zarobiła  prawie  nic  na  ostatnim  ładunku  „Ofelii”.  Póki  satrapa  nie  odwoła 

nieuczciwych  taryf,  postanowili  nie  handlować  ani  w  Mieście  Wolnego  Handlu,  ani  w 

Jamaillii. 

– Czy „Ofelia” nie wypłynęła przed kilkoma dniami? – spytał Brashen.  

Dziewczyna skinęła głową. 

–  Tak.  Tomie  pomyślał,  że  najlepiej  zabrać  ją  z  naszego  portu,  zanim  przybędą 

następne  galery.  Urzędnicy  podatkowi  grozili  jej  zajęciem.  Teraz  twierdzą,  że  satrapa  może 

decydować  o  miejscach  handlu  żywostatków.  Podobno  towary  z  Deszczowych  Ostępów 

będzie można sprzedawać jedynie w Mieście Wolnego Handlu albo w Jamaillia City. Wątpię, 

czy  potrafią  nam  narzucić  swoje  zasady,  ale  Tomie  nie  zamierzał  czekać  na  kłopoty. 

Tenirowie  nadal przeciwstawiają się  niesprawiedliwym taryfom,  lecz  nie widzą powodu, by 

mieszać w sprawę „Ofelię”. 

–  Na  ich  miejscu  –  stwierdził  Brashen  w  zadumie  –  zabrałbym  ją  na  Rzekę 

Deszczową.  Mogą  ją  tam  ścigać  jedynie  inne  żywostatki.  –  Podniósł  głowę.  –  Dobry  plan, 

prawda? Graga można przeszmuglować w górę rzeki. Tam przesiądzie się na „Ofelię”. Mam 

rację? 

Althea posłała mu spojrzenie z ukosa. 

background image

– Nie ufasz mi? – Marynarz wyglądał na urażonego. 

– Obiecałam nikomu nie mówić. – Popatrzyła na wodę. 

–  Sądzisz,  że  wygadam?  –  Był  oburzony.  Za  kogo  go  uważała?  Czyżby  naprawdę 

myślała, że z zazdrości doniesie na Graga? 

Wyraźnie traciła cierpliwość. 

– Nie chodzi o moje zaufanie czy jego brak. Po prostu dałam słowo, że będę milczeć. I 

zamierzam go dotrzymać. 

– Rozumiem. – Przynajmniej w końcu mówiła bezpośrednio do niego. Jedno pytanie 

cisnęło mu się na usta. Przeklął się za nie w myślach, lecz ciekawość okazała się zbyt silna. – 

Prosił, żebyś z nim pojechała? 

Althea zawahała się. 

–  Wie,  że  zostanę  tutaj.  Rozumie,  iż  muszę  popłynąć  na  „Paragonie”.  –  Roztarła 

czarną  smugę  na  policzku.  –  Szkoda,  że  Keffria  mnie  nie  rozumie.  Ciągle  narzeka  przed 

matką,  że  postępuję  niewłaściwie.  Nie  pochwala  nawet  mojej  pomocy  tutaj.  Nienawidzi 

moich roboczych strojów. Nie  mam pojęcia, czego ode  mnie chce. Mam  siedzieć  w domu  i 

załamywać ręce z rozpaczy? 

Brashen  wiedział,  że  dziewczyna  próbuje  zmienić  temat.  Nie  zamierzał  jej  na  to 

pozwolić. 

–  Jasne,  Grag  wie,  że  musimy  popłynąć  na  poszukiwanie  „Vivacii”.  Ale  i  tak  cię 

prosił, żebyś z nim popłynęła, prawda? Powinnaś się zgodzić. Postaw na zwycięzcę. Żaden z 

Kupców nie wierzy w nasz sukces. Właśnie dlatego żaden nie zaoferuje nam pomocy. To dla 

nich  strata  czasu  i  pieniędzy.  Założę  się,  że  Grag  przedstawił  ci  mnóstwo  racjonalnych 

powodów,  dla  których  powinnaś  nas  porzucić  i  odpłynąć  z  nim.  Na  pewno  powiedział,  że 

nigdy  nie  zdołamy  ruszyć  tego  wraku.  –  Brashen  zastukał  piętami  w  pokład.  Poczuł  nagły, 

irracjonalny napływ gniewu. 

– Nie nazywaj go wrakiem! – warknęła Amber. 

– I przestań narzekać – dorzuciła Althea złośliwie. 

Brashen poczuł się znieważony. Zaczął krzyczeć: 

– Wrak! Zwykły szmelc! Słuchasz mnie, „Paragonie”? O tobie mówię! 

Jego słowa odbiły  się echem od  morskich klifów za plażą. Galion  nie odpowiedział. 

Amber obrzuciła Brashena pełnym wściekłości spojrzeniem. 

– Wrzaski nic nam nie pomogą. 

–  Zamiast  wszczynać  ze  wszystkimi  kłótnie,  może  pójdziesz  sobie  wyżebrać  trochę 

cindinu? – spytała złośliwie Althea. – Wszyscy wiemy, że twój prawdziwy problem to nałóg. 

background image

– Doprawdy? – Odstawił filiżankę. – Ja zaś znam twój. 

–  Znasz,  tak?  –  odparła  cicho,  ale  jadowicie.  – Może  się  zatem  z  nami  podzielisz  tą 

rewelacyjną informacją? 

Pochylił się nad nią. 

–  Twój  prawdziwy  problem  polega  na  tym,  że  ostatniego  lata  dowiedziałaś  się  w 

końcu,  kim  jesteś,  i  od  tego  czasu  starasz  się  zaprzeczać  tej  prawdzie.  Przeraziłaś  się  tak 

bardzo, że wróciłaś do domu i chcesz o tym zapomnieć. 

Najwidoczniej  spodziewała  się  zupełnie  innych  słów,  bo  kompletnie  osłupiała. 

Brashen niemal się uśmiechnął na widok jej zdumienia. 

–  Dobrze  mnie  zrozum  –  dodał  łagodniej.  –  Nie  mówię  o  czymś,  co  zdarzyło  się 

między tobą i mną. Mówię o zmianie, która zaszła w tobie samej. 

– Brashenie Treli, nie mam pojęcia, o co ci chodzi! – oświadczyła szybko Althea. 

– Rzeczywiście? No cóż, Amber  na pewno wie.  To jasne  jak  fakt, że Sa  ma  i  jaja,  i 

cycki. Odkąd wróciłem do miasta, wiem, że jej o wszystkim opowiedziałaś. Odkryłem to, gdy 

spojrzała na mnie po raz pierwszy. Zabawne, że z nią na takie intymne tematy rozmawiasz, a 

ze  mną  nie  chcesz.  Powtarzam,  że  nie  nawiązuję  do  naszej  znajomości.  Chodzi  mi  o  coś 

innego.  Wyjechałaś  i  dowiedziałaś  się,  że  nie  jesteś  typową  kupiecką  córką.  Och  tak,  jesteś 

córką Ephrona Vestrita, bez wątpienia. Nie jesteś wszakże – tak jak twój ojciec – związana z 

tym przeklętym  miastem wraz z  jego cholernymi tradycjami. Jemu  nie podobały  się koszty, 

które  trzeba  ponosić,  handlując  na  Rzece  Deszczowej,  więc,  na  Sa,  po  prostu  przestał  tam 

handlować  i  popłynął  w  innym  kierunku.  Tam  nawiązał  własne  kontakty  i  znalazł  inne 

towary.  Jesteś  do  niego  podobna,  masz  identyczny  charakter.  Nikomu  się  już  nie  uda 

wyplenić  z  ciebie  buntu.  Za  późno.  Ty  sama  również  nie  zdołasz  tego  w  sobie  zmienić. 

Przestań  udawać.  Nie  potrafisz  osiąść  w  rezydencji  i  zostać  połowicą  Graga  Teniry.  Jeśli 

spróbujesz,  złamiesz  serce  sobie  i  jemu.  Nigdy  nie  chciałaś  utknąć  w  domu  i  rodzić 

mężczyźnie  dzieci,  podczas  gdy  on  wypływa  na  morze.  Mówisz  dużo  o  rodzinie, 

obowiązkach i tradycji, lecz płyniesz z nami, ponieważ chcesz odzyskać swój cholerny statek. 

Potem obejmiesz dowództwo i odpłyniesz. Jeśli oczywiście znajdziesz w sobie dość odwagi, 

by ponownie opuścić rodzinny port. 

Althea  patrzyła  na  niego  bez  słowa.  Ogromnie  zapragnął  wziąć  ją  w  ramiona  i 

pocałować. Tyle że wtedy prawdopodobnie złamałaby mu szczękę. 

W końcu odzyskała głos. 

– Nie mógłbyś się bardziej mylić – oznajmiła, lecz jakoś bez przekonania. 

background image

Amber skryła uśmieszek w filiżance z herbatą. Brashen poczuł się nagle skrępowany. 

Pogardziwszy sznurową drabinką, wspiął się na balustradę i zeskoczył na piasek. Nic więcej 

nie powiedział ani się nie odwrócił; po prostu godnie odszedł ku dziobowi statku. 

Clef  siedział  przy  ogniu.  Przygotowanie  wieczornego  posiłku  należało  do  jego 

licznych  zadań,  które  zajmowały  mu  cały  dzień.  Gdy  Brashen  chlusnął  dzienną  racją  w 

„Paragona”, poszedł na przykład po wodę pitną dla robotników. Ostrzył też narzędzia, biegał 

po  sprawunki,  a  wieczorami  przynosił  zapasy  z  domu  Vestritów  i  szykował  jedzenie  dla 

wszystkich. Ronica Vestrit zaprosiła ich wprawdzie do swego stołu, jednak Amber grzecznie 

odmówiła,  twierdząc,  że  nie  chce  zostawić  żywostatku  samego.  Brashen  cieszył  się  z  tej 

wymówki; przy rodzinnym stole nie potrafiłby ukryć swego niepokoju i rozdrażnienia. Na Sa, 

gdybyż został  mu choć  jeden  maleńki kawałeczek cindinowej  laski!  Zaledwie tyle, by skóra 

przestała go swędzieć z tęsknoty. 

– Co mamy na kolację? – spytał chłopca. 

Clef posłał mu spojrzenie spode łba i nic nie odpowiedział. 

– Nie zaczynaj ze mną, mały! – ostrzegł go Brashen, ponownie rozgniewany. 

–  Zupa  rybna,  panie.  –  Chłopiec  nachmurzył  się  i  stukając  drewnianą  łyżką  w 

rondelek, mruknął wyzywająco: – Ten statek to szmelc. 

Ach, więc tu bolało malca. 

– Nie, „Paragon” nie jest szmelcem – odparł łagodniejszym tonem. – Ale nie powinien 

się  zachowywać  jak  ostatnia  szuja.  –  Odwrócił  się  i  spojrzał  poprzez  ciemność  na  galion. 

Adresował  swoje  słowa  bardziej  do  niego  niż  do  chłopca.  –  To  diabelnie  dobry  statek 

żaglowy.  Wkrótce  sobie  o  tym  przypomni.  A  wraz  z  nim  mieszkańcy  Miasta  Wolnego 

Handlu. 

Clef ponownie zamieszał w garnku. 

– Przynosi pecha? 

– Nie, raczej miał pecha. Od samego początku. Kiedy masz pecha, popełniasz kolejne 

pomyłki i coraz częściej wydaje ci się, że twoja zła passa nigdy się nie skończy. – Roześmiał 

się niewesoło. 

– A co z tobą? 

Brashen zmarszczył brwi. 

–  Mów  wyraźniej,  chłopcze.  Jeśli  zamierzasz  ze  mną  pożeglować,  muszę  rozumieć 

twoje pytania. 

Clef prychnął. 

– Chciałem wiedzieć, czy miałeś pecha. 

background image

Marynarz wzruszył ramionami. 

– Mniejszego niż niektórzy, ale większego niż większość. 

– Zmień koszulę. Mój tata twierdził, że zmiana koszuli odwraca pecha. 

Brashen uśmiechnął się wbrew sobie. 

– Niestety, mam tylko tę jedną, mały. Zastanawiam się, jak fakt ten świadczy o moim 

szczęściu. 

 

* * * 

 

Althea wstała nagle i wylała resztki herbaty na plażę. 

– Idę do domu – oznajmiła. 

– Do zobaczenia – odparła obojętnie Amber. 

Dziewczyna położyła rękę na balustradzie. 

–  Przewidywałam,  że  któregoś  dnia  rzuci  mi  te  słowa  w  twarz.  I  cały  czas  się  tego 

obawiałam. 

– Jakie słowa rzucił ci w twarz? – spytała zaintrygowana rzemieślniczka. 

Mimo iż były same na odizolowanym od świata statku, Althea zniżyła głos. 

–  Wygarnie  mi,  że  z  nim  spałam.  Wie,  że  ma  na  mnie  haka.  Może  mnie  zniszczyć. 

Wystarczy, że pochwali się właściwej osobie. Albo niewłaściwej. 

Oczy Amber zapłonęły. 

–  Słyszałam,  że  przerażeni  lub  zranieni  ludzie  opowiadają  głupoty,  ale  twoim  żadna 

by chyba  nie dorównała.  Altheo, nie wierzę w twoje podejrzenia. Ten  mężczyzna  na pewno 

nie  zamierza  cię  zniszczyć.  Moim  zdaniem  nie  ma  też  charakteru  chwalipięty.  Na  pewno 

nigdy z premedytacją nie zechce cię zranić. 

Przez chwilę trwało przykre milczenie. 

– Wiem, że  masz rację – przyznała w końcu dziewczyna. – Czasami  myślę, że tylko 

rozmyślnie szukam powodów, by się na niego gniewać. Po co jednak opowiada takie głupoty? 

Dlaczego zadaje mi takie pytania? 

– A czemu jego pytania tak bardzo cię denerwują? 

Althea potrząsnęła głową. 

–  Widzisz,  Amber,  za  każdym  razem,  gdy  zaczynam  go  lubić  za  jego  czyny...  a 

mieliśmy przecież dziś taki dobry dzień... Niech go szlag! Pracował ciężko, a my wraz z nim. 

Przypomniałam  sobie  stare  dobre  czasy.  Znam  metody  jego  pracy  i  sposób  jego  myślenia. 

background image

Praca obok niego jest jak taniec z doskonałym partnerem. I nagle, gdy zdaje mi się, że znowu 

będziemy się czuć ze sobą tak dobrze, jak dawniej, on robi coś... 

– Co robi? 

– Zadaje te swoje pytania. Albo coś powie. 

– Powie coś więcej niż: „Podnieś tę belkę!” albo „Podaj mi młotek”? – spytała słodko 

Amber. 

Althea uśmiechnęła się krzywo. 

– Właśnie. Słowa, które przypomną mi, że rozmawialiśmy w ten sposób, gdy byliśmy 

przyjaciółmi. Tęsknię za jego przyjaźnią. Żałuję, że nie możemy do niej wrócić.  

– Dlaczego nie możecie? 

–  Cóż,  gdybym  na  to  pozwoliła,  zachowałabym  się  niewłaściwie. –  Skrzywiła  się.  – 

Teraz w moim życiu jest Grag i... 

–I co? 

–  Moglibyśmy  się  posunąć  za  daleko.  Zresztą  tak  czy  owak  Grag  nie  pochwalałby 

tego układu. 

– Młody Tenira nie pochwalałby faktu, że masz przyjaciół? 

Althea spojrzała na nią wilkiem. 

–  Doskonale  wiesz,  co  mam  na  myśli.  Gragowi  nie  podobałaby  się  moja  przyjaźń  z 

Brashenem.  Nie  mówię  o  dobrze  wychowanych  przyjaciołach.  To  znaczy...  ja  i  Brashen 

kiedyś byliśmy przyjaciółmi. Dobrze się razem czuliśmy. Wiesz, piwo, nogi na stole! 

Amber roześmiała się cicho. 

–  Ależ  Altheo,  niedługo  wszyscy  wypłyniemy  jednym  statkiem.  Oczekujesz 

wykwintnych manier przy stole od kogoś, z kim pracujesz na co dzień? 

–  Gdy  wypłyniemy,  Brashen  nie  będzie  zwyczajnym  przyjacielem,  lecz  kapitanem. 

Już mi to kilka razy wypomniał. Nikt się nie kumpluje z kapitanem. 

Rzemieślniczka podniosła głowę i przyjrzała się dziewczynie w ciemnościach. 

– W takim razie o co się martwisz? Czas uleczy rany. 

– Może nie chcę, aby uleczył – odparła jej Althea szeptem. – Może nie w ten sposób. 

Może bardziej niż aprobaty Graga potrzebuję przyjaźni Brashena. 

Amber wzruszyła ramionami. 

– W takim razie chyba powinnaś zacząć znowu z nim rozmawiać. I mówić coś więcej 

niż: „Proszę, oto młotek”. 

 

background image

10. ZAWODY MIŁOSNE

 

W  „Vivacii”  aż  się  gotowało.  Wintrow  odnosił  wrażenie,  że  ma  do  czynienia  z 

parzącym wszystkich rondelkiem, który stale się  znajduje  na granicy wrzenia. Najgorsze, że 

galion nie pozwalał mu się uspokoić, a w dodatku co rusz go prowokował. 

Taka  sytuacja  trwała  już  prawie  miesiąc.  Chłopiec  wyczuwał  w  statku  mściwość 

dziecka,  któremu  ktoś  czegoś  zabronił,  tłumacząc,  że  jest  za  małe.  „Vivacia”  z  całych  sił 

usiłowała  udowodnić  swoją  wartość  przed  Kennitem  i  nie  tylko  przed  nim.  W  swój 

wyzywający  entuzjazm  usiłowała  włączać  Wintrowa.  Od  zgonu  Opala  stała  się  bardziej 

stanowcza. Wyraźnie postanowiła zostać piratem. Za każdym razem, gdy chłopiec próbował 

jej wyperswadować ten pomysł, jej upór rósł. Niestety, z każdym dniem coraz bardziej się od 

Wintrowa oddalała. Tak silnie skupiała się na kapitanie, że całkowicie opuściła chłopca. 

Pirat wyczuwał  jej podniecenie. Świetnie zdawał  sobie sprawę ze wszystkich emocji 

szalejących  w  jej  czarodrzewowym  ciele.  Nie  ignorował  galionu.  Przemawiał  do  niego 

łagodnie  i  traktował  uprzejmie,  ale  przestał  się  zalecać.  Zwrócił  teraz  uwagę  na  Ettę  i  pod 

jego spojrzeniem kobieta rozkwitała niczym przepiękny kwiat. Rozpalał ją jak iskra rzucona 

na  hubkę.  Etta  przechadzała  się  po  pokładach  krokiem  gotowej  do  polowania  tygrysicy, 

wszystkie  głowy  się  za  nią  odwracały.  Na  pokładzie  było  również  kilka  innych  kobiet,  bo 

Kennit zezwolił na pozostanie paru byłym niewolnicom, lecz przy tak bardzo kobiecej Etcie 

wszystkie przypominały zmokłe kurczaki. Zaintrygowany Wintrow nawet nie potrafił określić 

rodzaju zmiany, która w niej zaszła. Etta ubierała się właściwie tak samo jak przedtem. Mimo 

stosów biżuterii, którą handlował pirat, zwykle zakładała jedynie maleńki rubinowy kolczyk. 

Jednak  otaczała  ją  osobliwa  poświata,  sugerująca,  że  płonie  w  niej  prawdziwy  ogień.  Nie 

przestała pracować na pokładzie. Ciągle wspinała się po linach z szybkością pantery. Szyjąc, 

nadal rozmawiała i śmiała się z mężczyznami, podczas gdy jej igła błyskała w słońcu. Język 

miała  ostry  jak  zawsze,  dowcip  –  tak  samo  cięty.  A  jednak,  kiedy  spoglądała  na  kapitana, 

nawet przez całą długość pokładu, promieniała życiem i energią. Kennit natomiast jawnie się 

rozkoszował  jej  podziwem.  Nigdy  nie  mijał  jej  przynajmniej  bez  nieznacznego  muśnięcia 

ramieniem. Nawet rubaszny Sorcor rumienił się lekko, widząc zakochaną parę na pokładzie. 

Wintrow  obserwował  oboje  w  zdumieniu  i  zazdrości.  Ku  jego  żalowi,  piracki  kapitan  – 

ilekroć dostrzegł jego wzrok – podnosił brew. Albo puszczał oko. 

Po  załodze  chłopiec  spodziewał  się  zawiści  wobec  kapitana  afiszującego  się  swoim 

uczuciem  do  damy,  natomiast  piraci  najwidoczniej  darzyli  go  podziwem,  jakby  dzięki 

pożądaniu  i władzy  nad dziwką  zyskał  w  ich oczach  jako  mężczyzna.  Kochali go. Wintrow 

background image

nigdy  nie  widział  u  marynarzy  takiego  oddania.  Nowych  członków  załogi  trudno  było 

odróżnić  od  starych.  Wcześniejsze  niezadowolenie  oswobodzonych  niewolników  znikło  bez 

śladu. Po co mieć statek na własność, skoro można pływać na łajbie Kennita? 

Od dnia śmierci Opala galion przypatrywał  się trzem kolejnym pirackim  akcjom.  Za 

każdym  razem  kapitan  atakował  małe  statki  towarowe,  nie  zaś  niewolnicze.  Wintrow 

doskonale  już  poznał  strategię  napaści.  Kanał,  który  wybierali  Kennit  i  Sorcor,  był  wręcz 

stworzony  do  zasadzek.  „Marietta”  czaiła  się  na  południe  od  „Vivacii”.  Kapitan  wybierał 

ofiarę i rozpoczynał się pościg. Żywostatek czekał przy wylocie kanału. Jego zadaniem było 

zepchnąć  ściganą  ofiarę  na  skały.  Kiedy  przyszła  zdobycz  stawała  na  mieliźnie,  piraci  z 

„Marietty” dokonywali abordażu. Bitwy były niemal zupełnie bezkrwawe. Marynarze małych 

towarowych  stateczków  nie  radzili  sobie  sprawnie  z  ich  obsługą,  a  cóż  dopiero  mówić  o 

obronie. Na korzyść Kennita trzeba dodać, że nie lubował się w zabijaniu ludzi. Do rozlewu 

krwi dochodziło niezwykle rzadko – w momencie gdy napadnięta łajba osiadała na mieliźnie, 

wśród jej załogi słabł wszelki opór. Pirat nawet nie zatrzymywał jeńców dla okupu. Po prostu 

wybierał  sobie  najcenniejszy  ładunek  i  puszczał  statek  wolno,  każąc  przekazać  wszystkim 

wokół,  że  kapitan  Kennit  z  Wysp  Pirackich  nie  zamierza  tolerować  statków  niewolniczych 

przepływających  przez  jego  wody.  Nie  nazywał  siebie  królem.  Jeszcze  nie!  Wszystkie  trzy 

zaatakowane  jednostki  już  dawno  zniknęły  na  horyzoncie.  Wiadomość  powinna  się 

rozprzestrzenić lotem błyskawicy. 

„Vivacia”  równocześnie  dąsała  się  i  złościła  na  pirata  za  to,  że  nie  pozwala  jej  brać 

udziału  w  bitwach.  Czuła  się  niczym  dziecko  odprawione  podczas  rozmowy  dorosłych, 

ponieważ Kennit nie dyskutował z nią już ani o piractwie, ani o polityce. Wieczory spędzał na 

pokładzie  „Marietty”  z  Sorcorem  i  Ettą.  Tam  planowali  następne  akcje  i  świętowali 

zwycięstwa.  Kiedy  pirat  i  jego  pani  wracali  późno  w  nocy,  Etta  zawsze  uginała  się  pod 

stosami  najnowszych  podarków  od  Kennita.  Rozweseleni  winem,  natychmiast  znikali  w 

kajucie. Chociaż Wintrow podejrzewał, że Kennit z rozmysłem usiłuje wyzwolić w „Vivacii” 

zazdrość, nie rozmawiał z nią o tym. Sądził, że i tak by nie wysłuchała jego rad. 

Między  poszczególnymi  akcjami  życie  piratów  toczyło  się  niemal  leniwie.  Kennit 

narzucał załodze sporo pracy, lecz karmił ją dobrze zapasami z plądrowanych statków i dawał 

dużo  wolnego  czasu,  który  mogli  poświęcić  na  hazard  czy  muzykę.  Sam  również  lubił  się 

bawić i włączał Wintrowa w swe rozrywki, często wzywając go do swojej kabiny. Nie grali 

jednakże  w  karty  ani  w  kości,  lecz  w  gry  strategiczne.  Chłopcu  towarzyszyło  nieprzyjemne 

wrażenie, że pirat stale go ocenia. Nierzadko gra leżała między nimi od dawna zapomniana, a 

pirat przepytywał Wintrowa z filozofii Sa. Drugi z napadniętych przez nich statków wiózł na 

background image

pokładzie  spory  zapas  książek.  Kennit  okazał  się  nienasyconym  czytelnikiem  i 

przemyśleniami  dzielił  się  z  chłopcem.  Wintrow  nie  mógł  zaprzeczyć,  że  lubi  te  spotkania. 

Czasami Etta uczestniczyła zarówno w grach, jak i w dyskusjach. Chłopiec zaczął szanować 

jej żywy  intelekt. Okazała  się co najmniej równie bystra  jak piracki kapitan, choć nie  miała 

żadnego  wykształcenia.  Łatwo  nadążała  za  tokiem  rozmowy,  póki  mężczyźni  podejmowali 

tematy ogólne, kiedy zaś roztrząsali punkty widzenia poszczególnych filozofów, początkowo 

cichła, potem wycofywała się z kabiny. Pewnego popołudnia Wintrow starał się ją włączyć do 

pogawędki, a  wówczas odkrył,  na czym polega  jej  słabość. Chciał wręczyć Etcie książkę, o 

której rozmawiali. Pokręciła przecząco głową.  

– Nie wysilaj się, bo i tak nie potrafię jej przeczytać – obwieściła gniewnie. Podczas 

dyskusji  siedziała  na  ławce  za  Kennitem  i  delikatnie  masowała  mu  ramiona.  Teraz  wstała  i 

ruszyła do drzwi. Gdy położyła rękę na klamce, pirat ją zatrzymał. 

– Wracaj do nas, Etto. 

Odwróciła  się  i  śmiało  spojrzała  mu  w  oczy.  Po  raz  pierwszy  odkąd  ją  poznał, 

Wintrow dostrzegł w jej wzroku błysk buntu wobec Kennita. 

– Po co? – rzuciła wyzywająco. – Żebym lepiej sobie uświadomiła własną ciemnotę? 

– Powinnaś tę książkę przeczytać. 

– Nie umiem. 

– Chcę, żebyś ją przeczytała. 

–  Nie  wiem  jak!  Nigdy  nie  miałam  nauczycieli.  Chyba  że  liczysz  mężczyzn,  którzy 

uczyli mnie mojego fachu, jeszcze zanim dorosłam! Nie jestem do ciebie podobna, Kennicie, 

ja... 

– Cisza! – warknął na nią, po czym znowu wyciągnął książkę w jej stronę. – Weź ją. – 

To był rozkaz. 

Etta  wyszarpnęła  mu  z  ręki  książkę  i  znieruchomiała.  Pirat  nieznacznie  się 

uśmiechnął. 

– Wintrow nauczy cię czytać. Przeczytacie ją razem. Nie będzie miał innych zadań na 

statku. Nie spieszcie się. 

– Załoga będzie się ze mnie śmiała – zaprotestowała Etta. 

Kennit zmrużył oczy. 

– Niedługo. Trudno się śmiać z odciętym językiem. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. 

– Jeśli wolisz, możesz zachować te lekcje w sekrecie. Korzystaj z tej kajuty. Nikt nie będzie 

wam przeszkadzał w nauce. – Wskazał inne zdobyczne księgi rozrzucone po kwaterze. 

– Czeka cię sporo czytania, moja droga. Poezja, historia, filozofia. 

background image

–  Chwycił  Ettę  za  rękę,  przyciągnął  do  siebie,  odgarnął  jej  włosy  z  twarzy.  –  Nie 

upieraj  się.  Czerp  z  tej  nauki  przyjemność.  –  Posłał  Wintrowowi  osobliwe  spojrzenie. 

Wyraźnie  chciał  mieć  pewność,  że  chłopiec  ich  obserwuje.  –  Mam  nadzieję,  że  spędzicie 

rozkoszne  chwile  i  wiele  się  od  siebie  nauczycie.  –  Musnął  wargami  jej  policzek,  jednak 

patrzył  na  Wintrowa.  Chłopiec  poczuł  się  bardzo  nieswojo.  Wydało  mu  się,  że  w  jakiś 

nienaturalny sposób został włączony w ich pieszczoty. 

– Wybacz mi, panie – wymamrotał i wstał znad planszy. 

– Nie masz nic przeciwko uczeniu Etty, prawda, Wintrowie? 

Odchrząknął. 

– Zupełnie nic. 

– To dobrze. Zacznijcie szybko. Najlepiej już dziś. 

Kiedy chłopiec rozpaczliwie szukał odpowiedzi, usłyszał znajomy już krzyk. 

– Żagiel na horyzoncie! 

Poczuł wielką ulgę. Łomot biegnących stóp rozbrzmiał po całym statku. 

–  Na  pokład!  –  wrzasnął  Kennit  i  Wintrow  wypadł  za  drzwi,  zanim  pirat  zdążył 

sięgnąć po kule. 

– Tam! Tam jest! – zawołała „Vivacia”, gdy chłopiec dotarł na pokład dziobowy. 

Wiatr  przywiał  z  daleka  smród  statku  niewolniczego.  Po  chwili  pojawiła  się  sama 

łajba.  Była  najbrudniejszą  i  najbardziej  zniszczoną  jednostką  wodną  ze  wszystkich,  jakie 

chłopiec  widział  w  swoim  życiu.  Jej  kadłub  szpeciły  błyszczące  smugi  –  w  tych  miejscach 

zapewne  wylewano  nieczystości.  Statek  płynął  głęboko  zanurzony,  najwidoczniej 

przeładowany.  Niedbale  zesztukowany  kliwer  marszczył  się  na  bryzie.  Sporadycznie 

tryskająca  na  boki  woda  sugerowała,  że  pompy  denne  obsługują  niewolnicy.  Wintrow 

zastanowił się, ileż potrzeba ludzkiego wysiłku, by tak mocno obciążony statek utrzymać na 

powierzchni.  W  kilwaterze  ciągnęły  się  dwa  rzędy  węży  uszeregowane  w  kształt  litery  V. 

Obmierzłe  stwory  chyba  wyczuwały  panującą  na  pokładzie  panikę  wywołaną  bliskością 

piratów,  bo  co  chwila  podnosiły  wielkie  grzywiaste  głowy  i  odwracały  się  do  „Marietty”. 

Było ich z tuzin; łuskowate ciała połyskiwały w słońcu. 

„Vivacia” wychyliła się do przodu. Jej zapał był tak wielki, że niemal ciągnęła za sobą 

resztę żywostatku. 

– Patrz na nich! Patrz, jak zwiewają! 

Kiedy marynarze skoczyli do żagli, dmuchnął mocniejszy wiatr. 

–  To  statek  niewolniczy.  Kennit  wybije  całą  załogę  –  ostrzegł  ją  cicho  Wintrow.  – 

Jeśli pomożesz mu go schwytać, zginą wszyscy marynarze. 

background image

Odwróciła się jedynie na moment. 

–  A  jeśli  tego  nie  zrobię,  ilu  niewolników  umrze  do  końca  podróży?  Nie  wszyscy 

ludzie zasłużyli sobie na życie, chłopcze. Jeśli ten statek pożegluje dalej tak przeciążony, jego 

pasażerowie przeżyją tylko cudem. 

Wintrow  ledwie  ją  słyszał.  Obserwował  z  niedowierzaniem,  jak  statek  niewolniczy 

oddala  się  od  „Marietty”.  Dystans  między  nimi  stale  się  zwiększał.  Zbieg  potrafił 

wykorzystać szansę ucieczki, lecz dostrzegł również nową groźbę w postaci „Vivacii”. Płynął 

ku środkowi kanału.  „Marietta” znajdowała  się  już zbyt daleko za nim.  A wymyślona przez 

pirackiego  kapitana  strategia  pościgu  miała  sens  jedynie  przy  współpracy  obu  statków. 

Niewiarygodne, lecz niewolniczy kolos prawdopodobnie im umknie. 

Kennit postawił kule  na przednim pokładzie  i wciągnął  się po drabince. Etty  nigdzie 

nie było widać. Pirat powoli pokonał drogę do balustrady i rozczarowany potrząsnął głową. 

– Biedacy. Ich statek odpływa. Obawiam się, że są skazani. 

Wintrow poczuł moment ulgi, że tego dnia nikt nie zginie. Nagle „Vivacia” wrzasnęła 

jak  dzikie  zwierzę  żądne  krwi.  Nabrała  prędkości  i  chwilę  później  pędziła  niczym  wiatr. 

Załoga  wiwatowała.  Chłopiec  pod  wpływem  galionu  poczuł  się  jak  motyl  złapany  w  sieć 

pająka. 

– Moja pani! – zawołał Kennit ze szczerym podziwem w głosie. 

„Vivacia” uznała  jego słowa za aprobatę i aż poczerwieniała z zadowolenia. Kapitan 

wykrzykiwał  rozkazy.  Chłopiec  słyszał  szczęk  oręża  i  dowcipy  piratów  szykujących  się  do 

bitwy,  do  zabijania.  Marynarze  z  grupy  abordażowej  zakładali  się  i  prowokowali  do 

współzawodnictwa.  Na  pokładzie  pojawiły  się  bosaki  i  liny,  a  obładowani  kołczanami 

łucznicy pospiesznie zajmowali pozycje na takielunku. 

Galion ignorował wszystkich. To był jego pościg i jego zdobycz. Nie zważał na ruchy 

załogi  na  pokładzie.  Chłopiec  był  niemal  nieprzytomny.  „Vivacia”  swą  ogromną  energią 

zdusiła  jego  małą  ludzką  jaźń.  Niczym  we  śnie,  patrzył  na  rosnący  przed  nim  statek 

niewolniczy.  Marynarze  biegający  po  pokładzie  mieli  twarze  naznaczone  strachem.  Piraci 

rzucali  bosaki  i  zaczęli  strzelać.  Wrzaski  ofiar,  których  dosięgły  strzały,  i  stłumiony  ryk 

przerażonych  niewolników  pod  pokładem  zlewały  się  w  jedno,  przywodząc  na  myśl  krzyki 

dalekich  ptaków  wodnych.  Wintrow  dostrzegł,  że  „Marietta”  zbliża  się  do  nich  szybko. 

Gdyby ukradła żywostatkowi łup, galion na pewno nie puściłby tego płazem. 

„Vivacia” znienacka przechyliła się i machnęła ku drugiemu statkowi. Liny czepne się 

napięły. Zakrzywione palce galionu niczego nie złapały, lecz wyraz chciwości na jego twarzy 

przeraził załogę statku niewolniczego. 

background image

–  Na  nich!  Na  nich!  –  krzyczała  „Vivacia”,  nie  zważając  na  rozkazy  Kennita.  Jej 

żądza  krwi  okazała  się  zaraźliwa.  Natychmiast  gdy  odległość  między  statkami  stała  się 

możliwa do przeskoczenia, wyznaczona grupa rozpoczęła abordaż. 

–  Udało  ci  się,  moja  piękna!  Ach,  „Vivacio”,  nigdy  nie  podejrzewałem,  że  możesz 

osiągać  taką  prędkość  i  masz  taki  talent  do  tej  roboty!  –  Pirat  chwalił  ją  ze  szczerym 

uwielbieniem.  Fala  miłości  do  kapitana  przepłynęła  ze  świadomości  galionu  na  Wintrowa. 

„Vivacia” i Kenit patrzyli na siebie z podziwem, niczym dwoje doskonałych drapieżników. 

Chłopiec  czuł  się  zagubiony.  Zauważył,  że  ich  więź  jest  głębsza  i  ściślejsza  niż 

kiedykolwiek przedtem. Nie wiedział do końca, co ich w sobie zachwyciło, nie rozumiał ich 

wzajemnej fascynacji. Poczuł się odrzucony. Niedaleko od niego ludzie walczyli na śmierć  i 

życie. Na tamtym pokładzie strumieniami lała się krew, a tu – między żywostatkiem i piratem 

– działo się coś jeszcze bardziej przerażającego. Nagle usłyszał krzyk Kennita: – Wintrow, za 

mną chłopcze! 

Ruszył  za  kapitanem.  Opuścił  „Vivacię”  i  znalazł  się  na  pokładzie  obcego  statku, 

wśród  walczących.  Obok  nich  pojawiła  się  Etta,  zawzięcie  wymachując  mieczem.  Z  kocią 

zwinnością  unikała  ciosów  i  zadawała  pchnięcia.  Jej  czarne  włosy  lśniły  pięknie  w  słońcu. 

Chłopcu nie przydzielono żadnej broni. Okrągłymi z przerażenia oczyma rozglądał się po tym 

dziwnym  świecie.  Odkąd  oddalił  się  od  galionu,  na  powrót  stał  się  sobą,  ale  jednocześnie 

wpadł  w  chaos  równie  odrętwiający  jak  myśli  „Vivacii”.  U  jego  stóp  leżał  ranny  w  kałuży 

własnej krwi. Trafiła go strzała i spadł z takielunku. Twarz wykrzywił szkaradnie w bolesnym 

uśmiechu, oczy miał zmrużone. Z ucha w gęstą, niechlujną brodę spływała mu krew. Kennit 

bez strachu przemierzał pokład. Etta tuż obok. Torowali sobie drogę po brudnych deskach. 

Podbiegł  Sorcor  z  obnażonym  mieczem  w  dłoni.  A  zatem  i  „Marietta”  dotarła  do 

ofiary. Podpłynęła od przeciwległej strony, więc bosaki piratów wczepiły się w drugą burtę. 

Uwięziona załoga statku niewolniczego nie miała najmniejszej szansy na zwycięstwo. 

– Już prawie z nimi skończyliśmy, kapitanie! – krzyknął mat. – Zostało zaledwie kilku 

żywych  na  rufie.  Nie  spotkałem  tu  ani  jednego  prawdziwego  żołnierza.  –  Wściekły  wrzask 

przerwał  jego raport, później dał się  słyszeć  łomot padającego na pokład ciała. – O  jednego 

mniej  –  zauważył  wesoło  Sorcor.  –  Wyznaczyłem  kilku  ludzi  do  otwarcia  włazów.  W 

ładowniach  brud  i  smród.  Pewnie  od  dawna  nie  usuwali  zwłok.  Żywych  musimy  jak 

najszybciej  ewakuować,  bo  statek  zanurza  się  coraz  głębiej.  Pompy  nie  nadążają  usuwać 

wody. 

– Znajdziemy miejsce dla wszystkich ocalonych, Sorcorze? 

Krępy pirat zmarszczył czoło. 

background image

–  Prawdopodobnie  tak.  Na  naszych  dwóch  statkach  nie  pomieścilibyśmy  się  na 

dłuższą  metę,  lecz  kiedy  dołączymy  do  „Złośnicy”,  możemy  wielu  przenieść  na  jej  pokład. 

Do tej pory będzie panował tłok. 

–  Doskonale.  –  Kennit  skinął  głową  w  roztargnieniu.  –  Popłyniemy  po  „Złośnicę”  i 

wraz z nią ruszymy do Łupogrodu. Czas poinformować świat, jak świetnie sobie radzimy. 

Podszedł do nich umazany krwią pirat. 

–  Przepraszam,  że  przeszkadzam,  ale  mamy  kłopot  z  kucharzem.  Chce  się  poddać. 

Zaszył się w kuchni. 

– Zabij go – rzucił poirytowany Kennit. 

–  Błagam  o  wybaczenie,  panie,  lecz  ów  człowiek  twierdzi,  że  ma  pewne  informacje 

warte naszej uwagi. Chce je wymienić na swoje życie. Mówi, że wie, gdzie jest ukryty skarb. 

–  Skoro  zna  miejsce  ukrycia  skarbu,  czemu  pływa  na  tej  brudnej  łajbie,  zamiast  go 

szukać? – zapytała Etta z sarkazmem. 

–  Nie  wiem,  pani.  To  starzec  bez  ręki  i  oka.  Podobno  kiedyś  żeglował  z  Igrotem 

Śmiałym.  Jego  słowa  dały  nam  do  myślenia.  Wszyscy  wszak  wiedzą,  że  Igrot  sprzątnął 

satrapie  sprzed  nosa  barkę  z  skarbem,  której  nikt  później  nie  widział.  Może  ten  człowiek 

naprawdę wie... 

– Zajmę się nim, kapitanie – rzekł Sorcor. – Gdzie jest? – spytał pirata. 

–  Poczekaj  chwilę,  Sorcorze.  Może  najpierw  sam  z  nim  porozmawiam.  –  W  głosie 

Kennita pobrzmiewała równocześnie ciekawość i podejrzliwość. 

Młody marynarz przestępował z nogi na nogę. 

– Ukrył się w kuchni, panie. Wyłamaliśmy już drzwi, ale się zabarykadował. Ma noże 

i tasaki. Nieźle nimi rzuca, szczególnie jak na jednookiego. 

 Wintrow  dostrzegł  zmianę  na  twarzy  kapitana.  –  Porozmawiam  z  nim.  Sam! 

Zajmijcie się ewakuacją niewolników. Statek zaczyna się przechylać. 

Sorcor  był  przyzwyczajony  do  takich  rozkazów.  Nie  zawahał  się  ani  chwili, 

natychmiast odszedł, wykrzykując rozkazy. Chłopiec dostrzegł niewolników. Stali apatycznie 

na pokładzie w grupkach i mrużyli oczy w świetle słońca. Pokryci brudem, drżeli na wietrze. 

Wyglądali na zdezorientowanych. Wintrow przypomniał sobie noc powstania niewolniczego 

na pokładzie „Vivacii” i zalała go fala współczucia. Niektórzy z nich byli tak osłabieni, że nie 

mogli  ustać  na  nogach.  Pojął  niewysłowioną  prawość  poczynań  Kennita.  Dobrze,  że  ktoś 

walczył z ludzkim nieszczęściem. Tylko metody pirackiego kapitana... – Wintrowie, idziesz? 

–  ponagliła  go  Etta.  Chłopiec  patrzył  za  odchodzącym  Kennitem,  który  przemierzał  pokład 

background image

szybkim,  zdecydowanym  krokiem.  Przechył  statku  stawał  się  z  każdą  minutą  coraz 

wyraźniejszy. Nie mieli czasu do stracenia. Chłopiec ruszył za kapitanem i jego kobietą. 

Nagle  usłyszał  ryki  węży  i  plusk.  Piraci  rzucali  bestiom  ciała  niewolników.  Stwory 

walczyły między sobą o żer, marynarze zaś dopingowali je pełnymi uznania okrzykami. 

–  Dajcie  spokój!  –  zawołał  Sorcor  z  włazu.  –  Skupcie  się  raczej  na  żywych,  bo 

niedługo wszyscy będziemy martwi. Wyciągnijcie niewolników z ładowni i przemieśćcie na 

inne statki. Nuże, szybko! Chcę jak najprędzej odciąć liny. 

Przed  wejściem  do  kuchni  stało  kilku  piratów  z  obnażonymi  mieczami.  Byli  tak 

zaabsorbowani,  że  nie  zauważyli  zbliżającego  się  Kennita.  Gdy  jeden  z  marynarzy  zaczął 

kopać  zabarykadowane  drzwi,  ze  środka  odpowiedział  stek  przekleństw.  Po  chwili  w  małej 

szczelinie ukazał się nóż. 

– Zarżnę pierwszego, który  spróbuje tu wejść. Sprowadźcie kapitana. Przekażę  moje 

informacje jemu i tylko jemu. 

Piraci podeszli do drzwi, szydząc z kucharza. Przypominali  Wintrowowi  stado psów 

wpatrzonych w ukrytego na drzewie kota. 

–  Jestem  kapitanem  –  oznajmił  głośno  Kennit.  Piraci  odsunęli  się  od  drzwi,  robiąc 

przejście. – Wracać do roboty! – polecił im obcesowo. – Sam sobie z nim poradzę. 

Rozproszyli się szybko, choć niezbyt chętnie. Wszyscy słyszeli plotkę o legendarnym 

skarbie  Igrota.  Wyraźnie  mieli  ochotę  zostać  i  posłuchać  opowieści,  którą  kucharz  chciał 

wymienić za własne życie. 

Kennit podniósł kulę i grzmotnął nią w drzwi. 

– Wychodź – rozkazał. 

– Jesteś kapitanem? 

– Tak. Pokaż się. 

Kucharz zerknął przez szczelinę w drzwiach, potem znowu się ukrył. 

– Chcę zawrzeć z tobą układ. Daruj  mi życie, a powiem ci, gdzie Igrot Śmiały ukrył 

swój  wielki  skarb.  Stosy  wspaniałych  towarów.  Nie  tylko  pieniądze  z  barki  skarbowej 

satrapy, ale wszystkie swoje łupy. 

– Nikt nie wie, gdzie Igrot ukrył skarb. Jego statek wraz z całą załogą poszedł na dno. 

Gdyby ktoś przeżył, już dawno temu dobra Igrota pojawiłyby się w handlu. – Z zadziwiającą 

prędkością Kennit rzucił się naprzód i stanął tuż przy drzwiach. 

– No cóż, ja się uratowałem. Przez wiele lat starałem się wrócić 

w  tamto  miejsce  i  wydobyć  skarb.  Niestety,  nigdy  nie  znalazłem  się  na  właściwym 

statku.  Każdy,  komu  się  zwierzyłem,  miał  ochotę  mnie  wykorzystać.  Zresztą  nie  może  tam 

background image

popłynąć  byle  kto.  Potrzeba  szczególnego  statku.  Żywostatku.  Miał  go  Igrot  i  masz  go  ty, 

kapitanie...  Wiadomo,  że  po  niektórych  wodach  mogą  pływać  tylko  żywostatki,  żaden  inny 

nie wytrzyma takiego rejsu. No... Powiedziałem ci już chyba dość. Daruj mi życie, a zawiodę 

cię do skarbu. Ale muszę żyć! 

Kennit  nie  odpowiedział.  Zapanowała  cisza.  Kapitan  stał  bez  ruchu  przed  kuchnią. 

Wintrow spojrzał na Ettę, która też milczała. Czekali. 

–  Hej,  hej,  kapitanie!  Słyszysz,  co  mówię?  Znasz  lepszy  interes?  Ten  skarb  jest 

większy,  niż  potrafisz  sobie  wyobrazić.  Stosy  monet,  mnóstwo  magicznych  przedmiotów 

odebranych  Kupcom  z  Miasta  Wolnego  Handlu.  Będziesz  najbogatszym  człowiekiem  na 

świecie.  Musisz  tylko  darować  mi  życie.  –  Kucharz  przemawiał  triumfalnym  tonem.  – 

Proponuję uczciwą wymianę, prawda? 

Statek  przechylał  się  coraz  prędzej.  Wintrow  usłyszał,  jak  Sorcor  i  jego  ludzie 

popędzają niewolników. Dobiegł go podniesiony męski głos. 

– Zrozum, kobieto, on nie żyje. Nic nie możemy na to poradzić. Zostaw go! 

Wiatr  przyniósł  nagły,  przepełniony  boleścią  kobiecy  lament.  Przy  drzwiach  do 

kuchni nadal panowało milczenie. Kennit wciąż nie odpowiadał kucharzowi. 

– Hej, hej, kapitanie! Jesteś tam jeszcze? 

Kennit  zmrużył  oczy,  jakby  w  zadumie.  Wintrow  poczuł  nagły  dreszcz 

zdenerwowania.  Nadszedł  czas  zakończenia  rozmowy  i  opuszczenia  statku.  Łajba  nabierała 

wody. Im cięższy jest statek, tym większą władzę ma nad nim morze. Chłopiec już miał coś 

powiedzieć, lecz w tym momencie Etta ostro go szturchnęła. Następne zdarzenia rozegrały się 

jednocześnie.  Wintrow  gapił  się  przed  siebie,  usiłując  zrozumieć,  co  się  dzieje.  Czy  Kennit 

najpierw  zamachnął  się  nożem,  czy  też  wcześniej  dostrzegł  twarz  kucharza  w  szczelinie? 

Trudno  powiedzieć.  W  każdym  razie  ostrze  zatonęło  w  zdrowym  oku  mężczyzny.  Po 

sekundzie kapitan cofnął nóż i ciało upadło. 

–  Z  załogi  Igrota  nikt  nie  ocalał  –  oświadczył  z  przekonaniem  Kennit.  Kiedy  się 

odwrócił,  mrugał  oczyma  niczym  ktoś  dopiero  co  zbudzony  ze  snu.  –  Przestań  się  ociągać, 

chłopcze. Statek tonie! – krzyknął poirytowany. 

Ruszył  ku  burcie  z  zakrwawionym  nożem  w  ręku.  Etta  szła  tuż  przy  nim.  Obojętnie 

przyjęła  czyn  kapitana.  Odrętwiały  Wintrow  wlókł  się  za  nimi  powoli.  Jak  to  możliwe,  że 

śmierć  przychodzi  tak  szybko?  Życie  trwa  tyle  lat,  a  śmierć  gasi  je  w  ułamku  sekundy! 

Przeżył prawdziwy wstrząs. By zabić, wystarczył jeden ruch ręki pirata. A w dodatku zabójca 

niczego  nie  odczuwał.  Wintrow  nie  potrafił  tego  pojąć.  Znienacka  zatęsknił  za  „Vivacią”. 

background image

Pomogłaby  mu  się  otrząsnąć  z  tej  niemocy,  powiedziałaby,  że  nie  istnieje  uzasadnienie  dla 

jego poczucia winy. 

But  pirata  jeszcze  nie  stanął  na  pokładzie  żywostatku,  gdy  dało  się  słyszeć  wołanie 

galionu: 

– Kennicie! Kapitanie! 

W  tym  głosie  chłopiec  dosłyszał  nieznaną  wcześniej  nutę.  Kapitan  uśmiechnął  się  z 

wielką satysfakcją. 

– Rozmieśćcie niewolników i odetnijcie wrak! – rozkazał szorstko swoim ludziom, po 

czym  zerknął  na  Wintrowa  i  Ettę.  –  Wy  dwoje  dopilnujcie,  by  ich  dokładnie  wymyto. 

Zaprowadźcie ich na rufę. 

– Pospiesznie odszedł ku galionowi. 

–  Chce  zostać  z  nią  sam  na  sam  –  oznajmiła  Etta  otwarcie.  W  jej  oczach  zapłonęła 

zazdrość.  

Chłopiec  spuścił  wzrok  na  pokład,  ponieważ  bał  się,  że  kobieta  dostrzeże  tę  samą 

emocję na jego twarzy. 

 

* * * 

 

–  Jak  na  ukrywającego  się,  żyjesz  sobie  całkiem  elegancko  –  zauważyła  Althea  z 

uśmiechem. 

Grag  bardzo  z  siebie  zadowolony  odchylił  się  mocno  w  tył  na  krześle.  Sięgnął  nad 

głowę i uderzył lekko w cynową lampę, która zwisała z gałęzi. 

– Jakie byłoby życie bez elegancji? – spytał retorycznie. Oboje wesoło się roześmiali. 

Huśtająca się lampa oszałamiająco rozpraszała światło wokół nich. Grag miał rozpiętą 

przy szyi czarną koszulę i luźne białe spodnie. Kiedy poruszył głową, ciepłe światło odbijało 

się  od  jego  złotego  kolczyka.  Był  opalony  –  przecież  całe  dnie  pracował  na  słońcu.  Kiedy 

błysnął  białymi  zębami  w  uśmiechu,  skojarzył  się  Althei  z  młodymi,  niefrasobliwymi 

marynarzami z Rinstinu. 

Nagle rozejrzał się po polanie i westchnął. 

–  Nie  byłem  tu  od  lat.  W  dzieciństwie,  jeszcze  zanim  zacząłem  żeglować  z  ojcem, 

matka przywoziła nas tutaj w czasie największych letnich upałów. 

Althea  rozejrzała  się  po  małym  ogrodzie.  Dom  był  zaledwie  chatką,  las  niemal 

wdzierał się do środka. 

– Latem jest tutaj chłodniej? 

background image

–  Trochę...  Nie  bardzo.  Ale  wiesz,  jak  Miasto  Wolnego  Handlu  śmierdzi  latem. 

Podczas pierwszego ataku Krwawej Zarazy również tutaj spędziliśmy lato. Wiesz, że żadne z 

nas  później  nie  zachorowało?  Matka  święcie  wierzyła,  że  zachowaliśmy  zdrowie,  ponieważ 

uniknęliśmy  paskudnych  wyziewów  miasta  latem  owego  roku.  Od  tego  czasu  co  roku 

przywoziła nas tutaj. 

Oboje  milczeli  przez  jakiś  czas.  Dziewczyna  wyobraziła  sobie  tę  chatę  i  ogród 

przepełnione  gwarem.  Kobieta  i  dzieci...  Nie  po  raz  pierwszy  zastanowiła  się,  jak 

wyglądałoby jej życie, gdyby bracia przeżyli Krwawą Zarazę. Czy ojciec wziąłby ją wówczas 

na statek? Może teraz byłaby mężatką i miała własne dzieci? 

–  O  czym  myślisz?  –  spytał  cicho  Grag.  Oparł  łokcie  na  stole,  złożył  podbródek  w 

dłoniach i przyjrzał się dziewczynie z czułością. Na stole stała butelka wina, dwie szklanki  i 

resztki zimnej kolacji.  

Dziewczyna  przywiozła  jedzenie  ze  sobą.  List,  który  przyszedł  do  domu,  pochodził 

właściwie  od  matki  Graga  i  przeznaczony  był  dla  jej  matki.  Kupcowa  Tenira  uprzejmie 

zapytywała, czy Althea mogłaby wykonać dla niej pewne zlecenie. Keffria uniosła brwi, lecz 

Ronica prawdopodobnie uznała, że  jej  młodsza córka i tak ma zszarganą reputację, więc się 

zgodziła. 

Koń  czekał  na  dziewczynę  w  miejskich  stajniach.  Althea  wyruszyła  w  drogę,  nie 

wiedząc, dokąd jedzie. Kiedy  mijała  małą tawernę na przedmieściu,  jakiś włóczykij wcisnął 

jej w rękę liścik. Zgodnie ze wskazówkami dotarła do gospody, gdzie spodziewała się Graga. 

Niestety,  gdy  przybyła  na  miejsce,  dostała  jedynie  następny  list,  świeżego  konia  i  męski 

płaszcz z kapturem. Wierzchowiec obładowany był paczkami. 

Wyprawa  pachniała  tajemnicą  i  przygodą,  lecz  Althea  starała  się  ani  na  chwilę  nie 

zapomnieć,  że  sprawa  jest  poważna.  Odkąd  Tomie  Tenira  przeciwstawił  się  poborcy 

podatkowemu  satrapy,  Miasto  Wolnego  Handlu  podzieliło  się  na  jego  zwolenników  i 

przeciwników.  Szybkie  zabranie  „Ofelii”  z  portu  było  mądrą  decyzją,  ponieważ  wkrótce 

wpłynęły  do  niego  kolejne  trzy  chalcedzkie  łodzie  patrolowe.  Ich  widok  wzbudził  w 

mieszkańcach podejrzenia, że poborca podatkowy może posiadać bliższe kontakty z Chalced, 

niż ktokolwiek (łącznie z  mieszkańcami  Jamaillii) przypuszczał. Później  ktoś się włamał do 

kwater poborcy i z rozmysłem powybijał hodowane przez niego gołębie pocztowe. Podpalono 

też  magazyny,  które  przetrwały  pożar  w  noc  Rady  Kupców.  Od  tej  pory  chalcedzcy 

najemnicy  nie  tylko  patrolowali  port  i  przyległe  wody,  lecz  również  strzegli  mieszkania 

poborcy.  Wielu  niegdyś  konserwatywnych  Pierwszych  Kupców  obecnie  sympatyzowało  z 

osobami, które cicho wspominały o niezależności od stolicy. 

background image

Poborca  zrobił  z  Graga  Teniry  kozła  ofiarnego  i  przelał  na  niego  wszystkie  swoje 

pretensje wobec miasta. Wyznaczył bardzo wysoką cenę za jego głowę. Sugestia Brashena, że 

Althea  nieźle  by  zarobiła  na  „sprzedaniu”  Graga,  była  żartem,  ale  nie  przesadą.  Nagroda 

wystarczyłaby  prawdopodobnie  na  ponowne  wodowanie  „Paragona”.  Jeśli  uciekinier  nie 

zniknie  w  najbliższym  czasie,  nawet  wiernych  wobec  niego  ludzi  może  skusić  zawyżona 

suma. 

Teraz więc, gdy patrzyła na młodego Tenirę, miała złe przeczucia. Grag musiał podjąć 

jakąś decyzję, i to jak najszybciej. Już rozmawiali o tej sprawie jakiś czas temu. Postanowiła 

wrócić do tego tematu. 

–  Ciągle  nie  rozumiem,  dlaczego  się  kręcisz  w  pobliżu  naszego  miasta.  Na  pewno 

mógłbyś się  stąd wymknąć  na pokładzie  jednego z żywostatków. Dziwne, że agenci  satrapy 

jeszcze cię tu nie wyśledzili. Powszechnie wiadomo, że twoja rodzina posiada chatę w lesie 

Sanger. 

– Tak, wszyscy wiedzą... Byli tu już dwukrotnie i przeszukali ją. Znowu mogą przyjść. 

Ale jeśli przyjdą, znajdą ją pustą i niezamieszkaną, tak jak poprzednio. 

– Jak to możliwe? – spytała zaintrygowana Althea. 

Grag roześmiał się niewesoło. 

–  Ojciec  mojego  wuja  nie  był  najbardziej  cnotliwym  z  mężczyzn.  Rodzinna  plotka 

głosi,  że  spotykał  się  w  tej  chacie  z  licznymi  kobietami.  Dlatego  za  fałszywą  ścianą  w 

najniższej piwnicy znajduje się  nie tylko piwniczka z winem,  lecz także  maleńka komnatka. 

Mamy  też  bardzo  kosztowną  parę  połączonych  ze  sobą  dzwonków.  Drugi  został 

zainstalowany na moście, po którym tu przejechałaś. 

– Nie słyszałam żadnego dzwonka, kiedy przejeżdżałam przez most – zaprotestowała 

Althea. 

–  To  zrozumiałe,  ponieważ  jest  maleńki,  ale  bardzo  czuły.  Gdy  przejechałaś, 

zadzwoniły  oba  –  tamten  na  moście  i  ten  tutaj.  Dziękuję  Sa  za  tę  magię  z  Deszczowych 

Ostępów. 

Podniósł  szklankę  w  geście  sugerującym  toast  za  krewniaków  znad  Rzeki 

Deszczowej. Dziewczyna wypiła z nim, po czym odstawiła szklankę i wróciła do tematu. 

– Zatem pozostaniesz tutaj? 

Potrząsnął głową. 

–  Nie.  Złapią  mnie,  to  tylko  kwestia  czasu.  Trzeba  tu  przecież  dostarczać  zapasy,  a 

okoliczna ludność zna miejsce mojego pobytu. Wielu z nich to przedstawiciele Imigrantów z 

Trzech  Statków.  Dobrzy  ludzie,  lecz  niebogaci.  Któryś  w  końcu  ulegnie  pokusie.  Nie,  nie, 

background image

ucieknę.  Dlatego  właśnie  ubłagałem  matkę  o  zorganizowanie  naszego  spotkania.  Balem  się, 

że  twoja  rodzina  będzie  mu  przeciwna.  Nie  powinienem  spotykać  się  z  tobą  sam  na  sam, 

szczególnie w tych okolicznościach. Rozpaczliwe czasy rodzą jednakże rozpaczliwe środki. – 

W jego oczach dostrzegła przeprosiny. Cicho parsknęła, rozbawiona.  

–  Matka  nie  zastanawiała  się  długo  nad  tą  sprawą.  Obawiam  się,  że  na  dobre 

przylgnęła  do  mnie  dziecięca  reputacja  zbuntowanej  łobuzicy.  To,  co  w  zachowaniu  mojej 

siostry byłoby skandaliczne, dla mnie jest dopuszczalne. 

Chwycił jej dłoń, uścisnął gorąco i nie puszczał. 

–  Czy  zachowam  się  bardzo  niewłaściwie,  jeśli  powiem,  że  ogromnie  się  z  tego 

cieszę? W przeciwnym razie nie poznałbym cię dostatecznie dobrze, by cię pokochać. 

Oniemiała.  Chciała  go  również  zapewnić  o  swojej  miłości,  niestety  kłamstwo  nie 

przeszło  jej  przez  gardło.  Dziwne!  Nie  wiedziała,  że  nie  ma  w  niej  tego  uczucia,  póki  nie 

spróbowała  go  wyrazić  słowami.  Zaczerpnęła  oddechu,  by  powiedzieć  Gragowi  coś 

prawdziwego:  że  przyjechała  się  nim  opiekować  albo  że  jest  zaszczycona  jego  wyznaniem, 

ale nie dopuścił jej do głosu. Potrząsnął głową. 

– Nic nie mów. Nie musisz. Wiem, że mnie nie kochasz, jeszcze nie. Twoje serce jest 

nawet  ostrożniejsze  niż  moje.  Wiedziałem  o  tym  od  początku.  A  gdybym  nie  wiedział, 

uświadomiłaby  mnie  „Ofelia”,  która  mi  radziła,  w  jaki  sposób  się  do  ciebie  zalecać.  – 

Roześmiał się z lekką dezaprobatą. – Nie żebym szukał jej rady... W pewnym sensie wszakże 

zawsze była mi drugą matką. Nawet nie czeka, aż poproszę ją o radę. 

Dziewczyna  uśmiechnęła  się  z  wdzięcznością.  –  Nie  znajduję  w  tobie  żadnych  wad, 

Gragu.  Nigdy  nie  zrobiłeś  nic  niegodnego  i  wiem,  że  powinnam  cię  kochać.  Moje  życie 

jednak  tak  się  ostatnio  zmieniło,  że  nie  mam  już  czasu  na  rojenie  nadziei  lub  osobistych 

marzeń.  Problemy  mojej  rodziny  bardzo  mi  ciążą.  Ponieważ  nie  ma  w  domu  żadnego 

dorosłego mężczyzny, wiele męskich obowiązków spadło na mnie. Nikt poza mną nie może 

popłynąć za „Vivacią”. 

–  Porzuciłem  już  nadzieję,  że  popłyniesz  teraz  ze  mną.  Przypuszczam,  że  nawet  w 

obecnych  czasach  zbyt  pospieszny  ślub  nie  byłby  odpowiedni.  –  Grag  obrócił  jej  dłoń  i 

przesunął po niej kciukiem. Po ramieniu Althei przebiegł dreszcz. – A później? Gdy nadejdą 

lepsze  czasy...  Albo  może  gorsze...  Chciałbym  wiedzieć,  czy  kiedyś  będziesz  towarzyszką 

mojego życia? Wyjdziesz za mnie? 

Zamknęła  oczy.  Miała  przed  sobą  dobrego  człowieka,  uczciwego  i  prawego, 

przystojnego, godnego pożądania, nawet majętnego... – Nie wiem – odparła cicho. – Staram 

się  zobaczyć  przyszłość  i  wyobrazić  sobie  czasy,  gdy  moje  życie  będzie  należało  tylko  do 

background image

mnie, gdy  będę  mogła o sobie decydować  i postępować zgodnie z własnymi pragnieniami... 

Niestety,  nie  potrafię.  Jeśli  wszystko  potoczy  się  po  mojej  myśli  i  odzyskamy  rodzinny 

żywostatek, ciągle jeszcze czeka mnie walka o niego z Kyle'em. Gdybym zdobyła „Vivacię” 

dla  siebie,  chciałabym  na  niej  pływać.  –  Spojrzała  mu  prosto  w  oczy.  –  Już  o  tym 

rozmawialiśmy. Ty nie możesz opuścić „Ofelii”, ja zaś pragnę odebrać szwagrowi „Vivacię”. 

Co zrobimy, jeśli obojgu się to uda? 

Grag westchnął. 

–  Stawiasz  mnie  w  trudnej  sytuacji.  Nie  potrafię  ci  życzyć  sukcesu,  bo  jeśli 

zdobędziesz to, czego pragniesz, stracę cię. – Widząc, jak Althea marszczy brwi, zaśmiał się 

głośno. – Ale trzymam za ciebie kciuki. Niemniej jeśli ci się nie uda... no cóż, będę na ciebie 

czekał. Wraz z „Ofelią”. 

Odwróciła  wzrok  i  pokiwała  głową,  lecz  serce  w  niej  zamarło.  Jaka  czeka  ją 

przyszłość?  Życie  bez  własnego  statku.  Brak  „Vivacii”.  Będzie  pływać  na  pokładzie  statku 

Graga  jako  pasażerka  i  jego  żona.  Później  zajdzie  w  ciążę  i  zostanie  na  brzegu.  Patrzyłaby, 

jak  jej  synowie  dorastają  i  kolejno  odpływają  z  ojcem.  Siedziałaby  w  domu,  kierowała 

gospodarstwem  i  wydawała  córki  za  mąż.  Nagle  przyszłość  wydała  jej  się  siecią,  która  w 

miarę  upływu  czasu  będzie  ją  otaczać  coraz  ściślej,  więżąc  w  środku.  Próbowała  przekonać 

samą  siebie,  że  jej  przyszłe  życie  nie  będzie  wcale  takie  złe.  Grag  znał  ją  tak  dobrze. 

Wiedział, że serce zostawiła na morzu. Tylko że... Akceptował jej powinności wobec rodziny, 

póki była panną. Gdy się pobiorą, będzie miała obowiązki wobec niego. Po co marynarze się 

żenią? Czy nie po to, by ktoś dbał o ich domy i wychowywał ich dzieci? 

– Nie mogę zostać twoją żoną. – Wręcz nie wierzyła, że wypowiedziała to zdanie na 

głos. Zmusiła się do spojrzenia Gragowi w oczy. – Wiesz, co naprawdę powstrzymuje mnie 

przed pokochaniem ciebie? Świadomość ceny, którą musiałabym zapłacić za tę miłość. Łatwo 

mogłabym cię pokochać, ale nie potrafiłabym żyć w twoim cieniu. 

– W moim cieniu? Altheo, nie rozumiem. Byłabyś moją żoną, osobą szanowaną przez 

moją rodzinę,  matką rodu Tenirów. – Rozpaczliwie szukał  przekonujących słów. – Niczego 

więcej  nie  mogę  ci  zaproponować  –  dodał  ze  smutkiem.  –  Tylko  tyle  mogę  zaofiarować 

kobiecie,  którą  poślubię.  Tylko  to  i  samego  siebie.  –  Zniżył  głos  do  szeptu.  –  Miałem 

nadzieję, że moja oferta jest wystarczająca, że cię zdobędę... – Puścił jej dłoń. 

– Gragu, żaden mężczyzna nie mógłby mi zaoferować więcej. Żaden nie jest od ciebie 

lepszy... 

– Nawet Brashen Treli? – spytał szorstko. 

background image

Jej  serce  zmieniło  się  nagle  w  sopel  lodu.  A  zatem  wiedział!  Wiedział,  że  spała  z 

Trellem. Gdyby w tej chwili stała, na pewno by upadła. Na Sa, za chwilę zemdleje! Śmieszne! 

Grag wstał nagle, odszedł kilka kroków i zapatrzył się w mroczny las. 

– Kochasz go? 

Pytanie zabrzmiało jak oskarżenie. 

– Nie wiem – wydukała ochryple, bo zaschło jej w gardle. – I nie potrafię zrozumieć, 

jak to się stało. Oboje byliśmy pijani, do piwa dodano narkotyk, a... 

–  Znam  tę  sprawę.  –  Przerwał  jej  obcesowo.  Nadal  na  nią  nie  patrzył.  –  Wiem  o 

wszystkim od „Ofelii”. Ostrzegała mnie przed tobą, a ja głupi nie chciałem wierzyć. 

Althea  ukryła  twarz  w  dłoniach.  Ostrzegała  go?!  Poczuła  w  sobie  nagłą  pustkę,  jej 

duszę  wypełniła  świadomość  ogromnej,  nieodwracalnej  straty.  Nagle  zwątpiła,  że  „Ofelia” 

kiedykolwiek ją lubiła. 

– Od jak dawna wiesz? – wyszeptała. 

Westchnął ciężko. 

–  Pamiętasz  tę  noc,  gdy  mnie  nakłaniała  do  pocałunku?  Pocałowałem  cię,  a  ona... 

powiedziała  mi  później.  Przypuszczam,  że  czuła  się  wobec  mnie...  och,  nie  wiem...  winna. 

Pewnie  nagle  zaczęła  się  obawiać,  że  możesz  mnie  zranić.  Uznała,  że  jeśli  za  bardzo  się  w 

tobie zakocham, a potem się dowiem, że jesteś... inna, niż oczekiwałem... 

– Dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej? 

Niezdarnie wzruszył ramionami. 

–  Sądziłem,  że  ten  jeden  błąd  nie  będzie  miał  dla  mnie  żadnego  znaczenia. 

Oczywiście,  było  mi przykro. I chciałem zabić drania! Miałem ochotę zrobić  mu krzywdę... 

Tyle  że  potem  „Ofelia”  zasugerowała  mi,  że  może  żywisz  do  Trella  jakieś  uczucia,  może 

nawet jesteś w nim trochę zakochana.  

Czy zadawał jej pytanie? 

– Nie sądzę – odrzekła szeptem. Zaskoczyła ją niepewność we własnym głosie. 

– To ciekawe – mruknął Grag z goryczą. – Wiesz, że mnie nie kochasz, ale uczuć do 

Brashena nie jesteś pewna. 

– Znam go od bardzo dawna. – Pragnęła dodać, że na pewno go nie kocha, ale jakoś 

nie potrafiła. Jeśli znasz kogoś długo i blisko się z nim przyjaźnisz... czy nie czujesz do niego 

jakiegoś  rodzaju  miłości?  Przyszedł  jej  na  myśl  Davad  Restart.  Pogardzała  jego  czynami,  a 

równocześnie nie mogła zapomnieć o dobrotliwym wujaszku z jej dzieciństwa. – Przez wiele 

lat  Brashen  był  moim  najlepszym  kumplem  i  towarzyszem  ze  statku.  To,  do  czego  między 

nami doszło, nie jest w stanie zniszczyć wieloletniej przyjaźni. Zrozum, że... 

background image

– Niczego nie rozumiem. – Grag pod pozornym  spokojem skrywał  szczery gniew.  – 

Ten mężczyzna cię zhańbił, Altheo. Gdy się o tym dowiedziałem, byłem wściekły. Chciałem 

go wyzwać na pojedynek. Powinnaś go nienawidzić. Uważałem, że zasłużył sobie na śmierć, 

że po tym czynie nigdy nie ośmieli się wrócić do Miasta Wolnego Handlu. Gdy się pojawił w 

okolicy,  pragnąłem  go  zabić.  Powstrzymało  mnie  tylko  to,  że  wyzywając  go,  musiałbym 

ujawnić powód, a nie chciałem cię kompromitować. Później usłyszałem, że odwiedził  cię w 

domu. Pomyślałem, że może zamierza rozwiązać tę sprawę w sposób honorowy. Sądziłem, że 

mu odmówiłaś... Czy ci się oświadczył? Czy masz wobec niego jakieś zobowiązania i dlatego 

odsuwasz mnie? 

Pojmowała jego desperację. Tak bardzo się starał zrozumieć jej postępowanie. 

Podeszła  do  niego  i  również  zapatrzyła  się  w  las.  Cienie  gałęzi,  konarów  i  pni 

tworzyły mroczny gąszcz. 

– Nie zgwałcił  mnie – wyjaśniła. – Muszę ci to wyznać. To, co się zdarzyło  między 

nami, nie było mądre, lecz Brashen do niczego mnie nie przymuszał. Nie możesz go obarczać 

całą winą. 

–  Jest  mężczyzną.  –  Grag  wypowiedział  te  słowa  bezwzględnym  tonem.  Splótł 

ramiona  na  piersi.  –  Z  tego  właśnie  względu  ponosi  całkowitą  odpowiedzialność.  Powinien 

był  cię  chronić,  a  nie  wykorzystywać  twoją  słabość.  Mężczyzna  musi  panować  nad  swoją 

żądzą. Musi być silniejszy.  

Zaniemówiła. Czyżby naprawdę tak ją postrzegał? Była dla niego słabym, bezradnym 

stworzeniem,  które  trzeba  było  chronić  i  którego  życiem  powinien  kierować  najbliższy 

mężczyzna? Rzeczywiście uczciwie wierzył, że Althea nie zdołałaby powstrzymać Brashena, 

gdyby  zechciała?  Nagle  zaczął  w  niej  narastać  gniew.  Miała  ochotę  powiedzieć  coś 

strasznego, zranić Graga, a jednocześnie w jakiś sposób udowodnić mu, że sama decyduje o 

sobie.  Gniew  szybko  wyparował  i  Althea  pojęła  beznadziejność  swego  pragnienia.  Do  tej 

pory uważała swój krótki romans z Brashenem za ich osobistą sprawę, która nikogo poza nimi 

nie powinna obchodzić. Niestety, młody Tenira myślał inaczej – sądził, że Treli wyrządził jej 

nieodwracalną krzywdę. Jego zdaniem ten wypadek zmienił ją na zawsze. Grag nie rozumiał, 

że dziewczyna mogła chcieć tego, co się stało. 

Althea myślała inaczej. Jej wstyd nie wypływał z poczucia krzywdy, lecz ze strachu. 

Gdy prawda wyjdzie na jaw, jak to wpłynie na jej rodzinę? Jej punkt widzenia i opinia Graga 

różniły się tak radykalnie, że – dziewczyna uprzytomniła sobie z nagłą pewnością – nic nigdy 

nie zdoła pogodzić tych różnic. Nie ma dla nich wspólnej przyszłości. Nawet gdyby potrafiła 

porzucić  marzenie  o  własnym  statku,  nawet  gdyby  znienacka  zdecydowała,  że  pragnie 

background image

posiadać  dom  i  wychowywać  dzieci...  jak  miałaby  pokonać  barierę  w  umyśle  jej  męża? 

Wizerunek słabej i bezbronnej kobietki zawsze będzie ją upokarzać. 

– Muszę już wracać – rzekła stanowczo. 

– Zrobiło się późno – zaprotestował. – Nie możesz wyjechać o tej porze! 

– Gospoda nie jest daleko, tuż za mostem. Będę jechała powoli. Ten koń wygląda na 

bardzo wytrzymałego. 

Wreszcie się odwrócił. Na jego twarzy malowało się cierpienie. 

–  Zostań,  proszę  –  błagał  ją.  –  Zostań  i  porozmawiajmy.  Przeanalizujmy  wszystkie 

szczegóły. 

– Nie, to nie ma sensu. – Jeszcze godzinę temu dotknęłaby jego ręki i pragnęłaby go 

pocałować... przynajmniej na pożegnanie. Teraz czuła, że stanął między nimi niemożliwy do 

przekroczenia mur. 

– Jesteś dobrym człowiekiem. Znajdziesz godną ciebie kobietę. Życzę ci wszystkiego 

najlepszego. A przy najbliższej sposobności pozdrów ode mnie „Ofelię”. 

Wszedł  za  nią  w  krąg  tańczącego  światła  padającego  z  cynowej  lampy.  Dziewczyna 

podniosła kieliszek i dopiła wino. Kiedy rozejrzała się wokół, zrozumiała, że nie ma tu już nic 

do roboty. Była gotowa do odejścia. 

– Altheo! 

Odwróciła  się,  słysząc  jego  wołanie.  Nagle  wydał  jej  się  bardzo  chłopięcy  i  młody. 

Odważnie popatrzył jej w oczy. Nie próbował ukryć swego bólu. 

– Moja oferta jest nadal aktualna. Będę czekał na twój powrót. Zostań moją żoną. Nie 

obchodzi mnie twoja przeszłość. Kocham cię. 

Szukała słów, którymi mogłaby mu przekazać swoje uczucia. 

– Masz dobre serce – oświadczyła w końcu. – Żegnaj. 

  

background image

11. KONSEKWENCJE 

Odkąd  Serillę  zaciągnięto  siłą  do  kapitańskiej  kabiny,  ani  razu  jej  nie  opuściła. 

Przeczesała palcami rozczochrane włosy i zastanowiła się, jak długo tu przebywa. Przejrzała 

w  pamięci  przeszłe  zdarzenia,  ale  nie  potrafiła  ich  ułożyć  we  właściwym  porządku 

chronologicznym.  Wspomnienia  migotały,  wyławiała  jedynie  ich  fragmenty.  Momenty 

przerażające i bolesne przeplatały się i nawarstwiały. Nie chciała o nich myśleć. 

Niczym  lwica  walczyła  z  marynarzem,  który  ją  przyprowadził  do  kwater  kapitana. 

Chciała się zachowywać z godnością,  lecz szybko odkryła, że  jej  się nie uda. Opierała się  z 

całych  sił,  lecz  był  znacznie  silniejszy.  Gdy  go  uderzyła,  jednym  ruchem  chwycił  ją  i 

przerzucił sobie przez ramię. Śmierdział. Próbowała go bić i kopać, czym jedynie rozbawiła 

zarówno  jego,  jak  i  resztę  załogi  –  świadków  jej  poniżenia.  Wszyscy  zgodnie  lekceważyli 

krzyki  o  pomoc.  Żaden  ze  spotkanych  po  drodze  członków orszaku  satrapy nie  zareagował. 

Patrzyli  na  nią  obojętnie,  odwracali  się  bądź  znikali  za  drzwiami  swoich  kajut.  Serilla 

wiedziała,  że  nigdy  nie  zapomni  min  Cosga  i  Kekki,  gdy  marynarz  zabierał  ją  z  kabiny 

władcy.  Twarz  młodego  satrapy  rozświetlił  zadowolony  z  siebie,  triumfalny  uśmieszek, 

natomiast  jego  nałożnica  –  która  dopiero  co  ocknęła  się  z  narkotycznego  zamroczenia  – 

patrzyła w zafascynowanym podnieceniu. 

Porywacz  zaniósł  Serillę  do  nieznanej  jej  części  statku,  wepchnął  do  mrocznej 

kapitańskiej  kajuty  i  zaryglował  drzwi.  Nie  wiedziała,  ile  czasu  spędziła  w  nerwowym 

oczekiwaniu.  Sądziła,  że  upłynęło  kilka  godzin,  lecz  nie  mogła  mieć  pewności.  Jej  emocje 

zmieniały  się  jak  w  kalejdoskopie  –  od  wściekłości  poprzez  rozpacz  aż  po  paniczny  strach. 

Później  czuła  już  tylko  przerażenie.  Gdy  wszedł  kapitan,  była  kompletnie  wyczerpana 

krzykiem i płaczem, ręce bolały ją od długiego łomotania w drzwi. Po pierwszym uderzeniu 

załamała się i omal nie zemdlała. Była wykształcona i doskonale wychowana, nic jednak nie 

przygotowało  ją  na  męską  agresję.  Kapitan  bez  trudu  pokonał  jej  opór.  Nie  zdołała  go 

odepchnąć, była niczym parskające kocię w  jego ręku. Zgwałcił  ją – nie  brutalnie, raczej  na 

zimno,  metodycznie.  Gdy  odkrył  jej  dziewictwo,  wrzasnął  zaskoczony,  po  czym  zaklął  we 

własnym języku. Później dalej sprawiał jej ból, a sobie przyjemność. Ile dni temu zaczęła się 

jej  gehenna?  Nie  miała  pojęcia.  Ani  razu  nie  wyszła  z  kabiny.  Czas  dzieliła  na  okresy,  gdy 

kapitana nie było z nią i gdy wracał. Niekiedy ją wykorzystywał, innymi razy ignorował. Był 

bezosobowy  w  swym  okrucieństwie.  Właściwie  jej  nie  zauważał.  Nie  zrobił  najmniejszej 

próby,  by  zdobyć  jej  sympatię.  Okazywał  jej  tyleż  samo  grzeczności  co  nocnikowi  lub 

spluwaczce. Nigdy się do niej nie odzywał. Była tu dla niego, mógł jej używać, ilekroć poczuł 

background image

potrzebę. Jeśli mu to utrudniała – gdy się opierała albo błagała o litość – bił ją. Jeden niedbały 

cios  otwartą  dłonią  wystarczał  i  natychmiast  przestawała  się  buntować.  Wiedziała,  że 

następnym  razem  kapitan  uderzy  ze  znacznie  większą  siłą.  Po  jednym  z  wymierzonych 

policzków  zaczęły  jej  się  ruszać  dwa  zęby  i  przez  kilka  godzin  dzwoniło  w  uchu. 

Beznamiętność,  z  jaką  ją  bił,  przerażała  daleko  bardziej  niż  ewentualna  złośliwość. 

Sprawianie bólu przychodziło mu tak łatwo. 

Na początku swej niewoli planowała zemstę. Przetrząsnęła kajutę, szukając czegoś, co 

mogłoby  jej posłużyć za  broń. Kapitan  jednak okazał  się  nieufny.  Kufry pozamykał  i Serilli 

nie udało  się podważyć żadnego wieka. Na  biurku znalazła dokumenty, które utwierdziły  ją 

we  wcześniejszych  podejrzeniach.  Rozpoznała  mapy  portu  Miasta  Wolnego  Handlu  oraz 

rejonu  przy  ujściu  Rzeki  Deszczowej.  Podobnie  jak  na  wszystkich  widzianych  wcześniej, 

także na tych  mapach  były wielkie  białe plamy.  Ziemie  nieznane.  W kajucie znalazła  sporo 

listów,  lecz  nie  znała  chalcedzkiego.  Dokumenty  zawierały  wzmianki  o  pieniądzach  i 

nazwiska  dwóch  znanych  jamaillskich  szlachciców.  Mogły  to  być  informacje  o  łapówkach 

lub...  rachunki  za  załadunek.  Serilla  starała  się  każdy  papier  odkładać  starannie  na  miejsce. 

Niestety,  pewnie  coś  pomyliła,  a  może  kapitan  pobił  ją  tej  nocy  za  inne  wykroczenie. 

Rankiem  zaniechała  wszelkich  myśli  o  oporze  czy  zemście.  Nawet  nie  pragnęła  przetrwać. 

Stała się bezmyślnym zwierzęciem. 

Po pewnym czasie nauczyła się zjadać resztki jego posiłków. Kapitan rzadko jadał w 

kabinie,  a  swojej  niewolnicy  nie  przynosił  nic.  Prawie  cały  czas  siedziała  skulona  w  rogu 

łóżka.  Szatę  miała  w  strzępach.  Przestała  myśleć.  Cała  zmieniła  się  w  strach.  Dziś  mógł  ją 

zbić, jutro – oddać załodze. Mógł też zatrzymać ją na zawsze, do końca życia, w tej kabinie. 

Najbardziej  przerażała  ją  myśl,  że  mógłby  ją  oddać  satrapie  niczym  zepsutą  zabawkę,  która 

przestała go bawić. A jeśli uczyni ją ciężarną? Co wtedy? 

Czasami  wyglądała  przez  okno.  Niewiele  widziała.  Wodę.  Wyspy.  Ptaki.  Oznaki 

stoczonej bitwy, przypalone drewno, poszarpane żagle, ludzie skuci łańcuchami. Załoga tego 

statku  atakowała  małe,  zamieszkane  przez  banitów  osady  na  Kanale  Wewnętrznym.  Brała 

łupy i jeńców, których zmieniała w niewolników. Chyba radziła sobie całkiem dobrze. 

Któregoś  dnia  przypłyną  do  Miasta  Wolnego  Handlu.  Co  wówczas?  Serilli 

przypomnienie  celu  podróży  wydawało  się  maleńką  szczeliną,  przez  którą  wpadło  światło. 

Jeśli  zdoła  się  jakimś  sposobem  wymknąć  w  mieście  Pierwszych  Kupców,  jeśli  zdoła  się 

dostać na brzeg, będzie mogła gdzieś się ukryć. Nikt się nie dowie, co przeszła. Nie mogła już 

żyć  jak  dotychczas.  Nie  była  już  taka  sama  jak  niegdyś.  Tą  dawną  Serillą,  łagodną,  słabą  i 

rozpieszczoną, uczoną, dobrze wychowaną, dbałą o każde słowo, gardziła teraz. Tamta Serilla 

background image

była  bezsilna  i  nie  potrafiła  odeprzeć  gwałciciela,  a  wcześniej  uniosła  się  głupią  dumą, 

odrzuciła łoże satrapy i znalazła się w koi okrutnego Chalcedczyka. Była też tchórzem – nie 

potrafiła zabić ani kapitana, ani nawet siebie. 

Jej  gehenna  skończyła  się  równie  nagle,  jak  się  zaczęła.  Któregoś  dnia  w  drzwiach 

stanął obcy marynarz i gestem nakazał jej pójść za sobą. 

Naciągnęła  na  siebie  koc  i  kuląc  się  przed  spodziewanym  uderzeniem,  drżącym 

głosem spytała: 

– Dokąd mnie zabierasz? 

– Do satrapy. – Dwa słowa stanowiły całą jego odpowiedź. Albo nie znał jej języka, 

albo uważał, że nie musi mówić nic więcej. Wykonał nagły ruch głową w stronę drzwi. 

 Wiedziała, że musi go posłuchać. Wstała. Gdy ściśle otulała się kocem, marynarz nie 

próbował jej go odebrać. Poczuła dla niego taką wdzięczność, że aż w oczach zakręciły jej się 

łzy. Ostrożnie wyszła za nim. Odnosiła wrażenie, że wkracza w nowy, nieznany sobie świat. 

Szła ze spuszczonymi oczyma do kwater satrapy. 

Oczekiwała, że  będzie  miała choć trochę czasu  na umycie  się, zmianę ubrania. Stało 

się inaczej. Marynarz otworzył drzwi szarpnięciem i niecierpliwym gestem kazał jej wejść. 

Zrobiła krok do przodu i natychmiast poczuła smród. Od dawna panowały upały i cały 

statek cuchnął, Serilla jednakże poczuła też odór wymiotów i potu. Odsunęła się ze wstrętem, 

lecz  marynarz  był  bezlitosny;  chwycił  ją  za  ramię  i  wepchnął  do  środka.  –  Do  satrapy  – 

powtórzył. 

Odważyła się wejść w głąb dusznej kabiny.  Wokół panowała cisza.  Ktoś tu sprzątał, 

lecz  dość  niedbale.  Większość  ubrań  wisiała  na  oparciach  krzeseł,  kilka  walało  się  na 

podłodze.  Kadzielnice,  w  których  satrapa  palił  zioła,  zostały  opróżnione,  ale  nie 

wyczyszczone.  W  kabinie  czuć  było  stęchłym  dymem.  Ze  stołu  zabrano  talerze  i  szklanki, 

pozostały  jednak  na  nim  lepkie  kręgi  od  denek  butelek.  Zza  ciężkich  zasłon  w  oknie 

dobiegało brzęczenie muchy. 

Kajuta wydawała się dziwnie swojska. Serilla zamrugała z niedowierzaniem. Czyżby 

budziła  się  ze  złego  snu?  Jakim  sposobem  po  tym  wszystkim,  co  przeszła,  ten  pokój  mógł 

trwać  niezmieniony  wraz  ze  swoim  domowym  nieładem?  Rozejrzała  się  wokół  siebie, 

oszołomienie  z  wolna  ją  opuszczało.  Podczas  gdy  kapitan  więził  ją  i  wielokrotnie  gwałcił, 

raptem o kilkadziesiąt metrów dalej życie satrapy i jego orszaku toczyło się dawnym trybem. 

Nieobecność  Serilli  niczego  nie  zmieniła.  Ludzie  nadal  pili,  jedli,  słuchali  muzyki  i  grali  w 

karty.  Śmieci  i  bałagan  związane  z  ich  bezpieczną,  zwyczajną  egzystencją  nagle  ją 

background image

rozwścieczyły. Poczuła w sobie straszliwą siłę. Miała ochotę roztrzaskać krzesła o stół, potłuc 

ciężkie witraże, powrzucać do morza malowidła, wazony i statuetki. 

Jednakże  nie  zrobiła  nic.  Stała  bez  ruchu,  aż  na  powrót  poczuła  się  sobą.  Wówczas 

uznała, że nie warto tracić energii na furię. 

Nie  wierzyła,  że  pokój  jest  pusty.  Nagle  usłyszała  jęk.  Dochodził  ze  skłębionej 

pościeli. Podeszła do łóżka. 

Leżał na nim satrapa. Twarz miał bladą, spocone włosy przylepione do czoła. Wokół 

niego unosił się silny zapach choroby. Koc zrzucony na podłogę obok koi cuchnął wymiotami 

i  żółcią.  Serilla  patrzyła  na  Cosga  tak  długo,  aż  wreszcie  otworzył  oczy.  Zamrugał  słabo, 

usiłując skupić na niej spojrzenie. 

– Wróciłaś – wyszeptał. – Dzięki Sa! Boję się, że umieram. 

– Mam nadzieję, że to prawda. 

Skulił się pod jej spojrzeniem. Oczy miał zapadnięte i przekrwione. Ręce mu drżały. 

O  ironio!  Przeżyć  w  strachu  tyle  dni,  a  później  odkryć,  że  człowiek,  który  skazał  ją  na  taki 

los,  leży  teraz  chory  i  słaby  jak  niemowlę!  Wymizerowana  twarz  satrapy  wreszcie 

przypominała szlachetne rysy jego ojca. Podobieństwo to zabolało Serillę, a równocześnie ją 

wzmocniło. Nie, nie, młodemu władcy nie udało się jej poniżyć. Była na to zbyt silna. 

Nagle odrzuciła koc, naga podeszła do szafy. Poczuła na sobie jego wzrok. Już się nie 

wstydziła. Zaczęła wyrzucać na podłogę jego ubrania, szukając czegoś czystego do włożenia. 

Większość ubrań śmierdziała narkotycznymi ziołami albo perfumami. Znalazła parę luźnych 

białych  spodni  oraz  czerwoną  jedwabną  koszulę.  Spodnie  były  na  nią  o  wiele  za  duże. 

Przewiązała  je  pięknie  utkaną  czarną  szarfą.  Haftowany  kaftan  przykrył  jej  piersi.  Wzięła 

jedną  z  licznych  szczotek  do  włosów,  oczyściła  ją,  po  czym  zaczęła  się  czesać.  Satrapa 

obserwował ją zamglonymi oczyma. 

–  Wezwałem  cię,  ponieważ  Kekki  zachorowała  –  rzekł  cicho.  –  Nie  ma  nikogo,  kto 

mógłby  się  mną  opiekować.  Tak  dobrze  się  bawiliśmy,  gdy  nagle  dosięgła  nas  choroba. 

Wszyscy zachorowali, jeden po drugim. Lord Durden zmarł pewnej nocy przy kartach. Potem 

zaczęli  chorować  inni.  Podejrzewam  truciznę.  Nikt  z  załogi  nawet  nie  zasłabł.  Tylko  ja  i 

ludzie  wobec  mnie  lojalni.  W  dodatku  kapitan  w  ogóle  się  nami  nie  przejmował.  Służący, 

którzy  mieli  mnie  doglądać,  także  chorują.  Wypróbowałem  wszystkie  moje  leki,  niestety 

żaden nie przyniósł ulgi. Proszę, Serillo, nie opuszczaj mnie! Bez ciebie umrę. Nie chcę, by 

mnie wyrzucili za burtę jak lorda Durdena. 

Splotła włosy w warkocz. Przyjrzała się sobie w lustrze, odwracając twarz z boku na 

bok.  Cerę  miała  ziemistą.  Sińce  po  jednej  stronie  twarzy  już  bladły.  W  nozdrzu  odkryła 

background image

skrzep krwi. Podniosła z podłogi jakąś koszulę władcy i wytarła w nią nos. Znowu spojrzała 

na  swoje  odbicie.  Nie  rozpoznała  się.  W  zwierciadle  czaiło  się  przerażone,  rozdrażnione 

zwierzę. Stała się niebezpieczna. Tak, na tym właśnie polegała różnica. Zerknęła na satrapę. 

–  Dlaczego  miałabym  się  tobą  opiekować?  Oddałeś  mnie  Chalcedczykowi  niczym 

ogryzioną kość rzuconą psu. Oczekujesz troski w zamian za ten okrutny czyn? – Popatrzyła 

mu śmiało w oczy. – Mam nadzieję, że umrzesz. 

– Nie możesz tak mówić! –jęknął. – Jestem satrapą. Jeśli umrę bezpotomnie, w całej 

Jamaillii zapanuje chaos. Perłowy Tron nie był pusty od siedemnastu pokoleń. 

– Teraz jest pusty – zauważyła słodko. – Szlachcice jakoś radzą sobie teraz bez twojej 

pomocy i tam samo będą sobie radzili po twojej śmierci. Może nawet jej nie zauważą. 

Przemierzyła pokój i podeszła do kasetek z biżuterią. Najdroższe cacka znajdowały się 

w  osobnych,  dobrze  zamkniętych  puzderkach.  Niedbałym  ruchem  podniosła  nad  głowę 

ozdobnie  rzeźbione  pudełko  i  cisnęła  je  na  podłogę.  Gruby  dywan  złagodził  upadek.  Serilla 

nie  zamierzała  się  poniżyć  do  kolejnej  próby.  Postanowiła  się  zadowolić  prostym  srebrem  i 

złotem.  Otworzyła  przegródki  pierwszej  z  brzegu  prostej  kasetki.  Wybrała  sobie  kolczyki  i 

naszyjniki. Nie potrafiła zapomnieć, że satrapa oddał  ją komuś  niczym  swoją dziwkę. Teraz 

ona  każe  mu  zapłacić  za  swoją  krzywdę  na  wiele  sposobów. Te  błyskotki  mogą  się  stać  jej 

jedynym  źródłem  utrzymania  w  Mieście  Wolnego  Handlu.  Wsunęła  pierścienie  na  palce  i 

zapięła na kostce ciężki złoty łańcuch. Nigdy nie nosiła biżuterii, więc poczuła się prawie jak 

w  zbroi.  Dotąd  uważała,  że  własną  wartość  nosi  wewnątrz,  w  sercu,  w  duszy.  Teraz  się 

zmieniła. 

– Czego ode mnie chcesz? – zapytał satrapa wielkopańskim tonem. Spróbował usiąść, 

lecz  opadł  z  powrotem  na  poduszki.  Przez  chwilę  jęczał.  –  Dlaczego  jesteś  dla  mnie  taka 

niedobra? – pisnął jak dziecko. 

– Oddałeś mnie mężczyźnie, który mnie wielokrotnie zgwałcił. Bił mnie. W dodatku 

zrobiłeś  to  z  rozmysłem.  Wiedziałeś,  że  cierpię,  i  mi  nie  pomogłeś.  Póki  mnie  nie 

potrzebowałeś, nie dbałeś o mój los. Bawił cię mój ból! 

–  Nie  widzę  u  ciebie  żadnych  ran  –  oznajmił  rozbrajająco.  –  Normalnie  chodzisz, 

mówisz i jesteś dla mnie tak samo okrutna jak zawsze. Wy, kobiety, robicie tyle zamieszania 

wokół seksu, a przecież jest taki naturalny. Zostałyście stworzone do miłości, którą wam dają 

mężczyźni. A mnie tego odmówiłaś! – Skrzywił się, jakby miał zaraz wybuchnąć płaczem. – 

Wymyśliłyście słowo „gwałt”, dzięki któremu możecie udawać, że mężczyźni potrafią skraść 

wam  coś,  czego  i  tak  macie  w  nadmiarze.  Nie  poniosłaś  żadnej  trwałej  szkody,  prawda? 

Przyznaję,  że  zrobiłem  ci  głupiego  psikusa,  nie  do  końca  przemyślałem  swój  żart...  Ale 

background image

przecież  nie  zasługuję,  by  z  tego  powodu  umrzeć.  –  Odwrócił  głowę.  –  Nie  wątpię,  że  po 

mojej śmierci doświadczysz więcej rozkoszy – zauważył z dziecinną satysfakcją. 

Miała  ochotę  go  zabić,  lecz  te  ostatnie  słowa  ją  powstrzymały.  Miał  rację,  ale 

zasługiwał  na  bezgraniczną  pogardę.  Najwyraźniej  nie  miał  pojęcia,  jakie  zło  jej  wyrządził. 

Co gorsza, chyba nie umiał jej w ogóle zrozumieć. Niepojęte! Był przecież synem mądrego i 

szlachetnego władcy, który przyjął  ją do grona swoich Towarzyszek Serca. Zastanowiła  się, 

co powinna zrobić, by przetrwać. Cosgo nieumyślnie podsunął jej odpowiedź. 

–  Przypuszczam,  że  się  mną  zaopiekujesz,  jeśli  ci  dam  jakieś  prezenty,  zaszczyty  i 

łapówki. – Siąknął nosem. 

– Tak, panie – odparła lodowato. 

Jeśli  musi,  będzie  kosztowną  dziwką.  Podeszła  do  biurka  solidnie  przymocowanego 

do  grodzi,  zdjęła  zeń  porzucone  ubrania  i  zapomniany  talerz  ze  spleśniałymi  słodyczami. 

Znalazła  pergamin,  pióro  i  atrament.  Ułożyła  je  starannie,  potem  przysunęła  sobie  krzesło. 

Chciała usiąść, lecz nagle ponownie odkryła, że jest cała obolała. Zmieniła zamiar, ruszyła do 

wyjścia.  Gwałtownie  otworzyła  drzwi.  Na  straży  stał  marynarz,  który  popatrzył  na  nią 

pytająco. 

– Satrapa potrzebuje kąpieli – oświadczyła władczym tonem. – Przynieście mu wannę, 

czyste ręczniki i parę kubłów wody. I to szybko! 

Wróciła do biurka. 

– Nie, nie chcę gorącej kąpieli. Jestem za bardzo znużony. Nie możesz mnie umyć tu, 

w łóżku? 

Uznała, że pozwoli mu skorzystać z wody, kiedy sama się wykąpie. 

– Cicho bądź, próbuję myśleć – odparła mu. Wzięła pióro, zamknęła na moment oczy 

i skoncentrowała się. 

– Co robisz? – spytał. 

–  Szkicuję  dokument,  który  podpiszesz.  Nie  przeszkadzaj!  –  Zastanawiała  się  nad 

warunkami.  Wymyśliła  sobie  nowe  stanowisko  –  stałej  wysłanniczki  satrapy  do  Miasta 

Wolnego  Handlu.  Potrzebowała  pensji  oraz  pieniędzy  na  odpowiednie  kwatery  i  służących. 

Wpisała hojną, chociaż nie horrendalną kwotę. Stawiając piórem równe znaki na pergaminie, 

zadumała się nad zakresem władzy, którą powinna sobie przyznać. 

– Chce mi się pić – wyszeptał chrapliwie. 

– Dam ci wody, kiedy skończę układać dokument, a ty mi go podpiszesz. 

Wcale nie wydawał jej się ciężko chory. Podejrzewała, że cierpi z powodu kombinacji 

jakiejś prawdziwej dolegliwości, choroby morskiej oraz nadużywania wina i ziół rozkoszy. A 

background image

ponieważ brakowało mu służby i rozrywek, sądził, że umiera. Zatrzymała pióro w pół słowa. 

W  apteczce  satrapy  znajdowały  się  środki  wymiotne  i  przeczyszczające.  Może  –  w  ramach 

„opieki” – powinna dopilnować, by władca nie odzyskał za szybko zdrowia. Potrzebowała go, 

póki nie dopłyną do Miasta Wolnego Handlu. 

Odłożyła pióro. 

– Chyba trzeba ci najpierw podać lekarstwo – oznajmiła wspaniałomyślnie.