TRINE ANGELSEN
NIEPOKÓJ SERCA
Rozdział 1
Elizabeth musnęła wargami rozpaloną od gorączki twarzyczkę córeczki.
- Nie śpij, Ane – szepnęła, obsypując pocałunkami maleńkie powieki, czółko i
policzek, mokry już od własnych łez. – Dobry Boże, bądź sprawiedliwy i nie zbieraj mi
dziecka! Podobno zawsze wybierasz najpiękniejsze kwiaty na ziemi, a moja Ane jest jednym
z nich. ale nie zabierak mi jej, błagam!
Przytuliła córeczkę mocno. Była zmęczona lękiem o Ane i zrozpaczona jej
cierpieniem. Wypłakała już wszystkie łzy. Bóg zdecyduje, jaki będzie los jej dziecka.
Podniosła drżącą dłoń do twarzy. Jej spojrzenie padło na Biblię Jensa. Zbliżyła ją do oczu
dziewczynki. Ane patrzyła matowym, niewidzącym wzrokiem.
- Spójrz tylko, moje dziecko! – błagała Elizabeth.
- To Biblia twojego ojca. powiedział kiedyś, że po jego śmierci ta Biblia będzie
należała do ciebie. Posłuchaj mnie teraz. Musisz wyzdrowieć, żeby odziedziczyć tę Biblię i
przekazać ją swoim dzieciom. Wyzdrowiejesz, moja kochana?
Ane zamknęła oczy. Jej główka opadła bezwładnie do tyłu. Elizabeth odłożyła księgę,
żeby podtrzymać córeczkę. Siedziała apatycznie, kołysząc się miarowo i głaszcząc
wychudzony, miękki policzek małej. Tak niedawno podcięła jej włosy; wyrównała fryzurę na
wysokości ucha. Ane wierciła się na krześle, a ona bała się, że ukłuje ja nożycami. W drobną
szyjkę, stworzoną do całowania. W skórę miększą niż jedwab, bielszą niż śnieg. Czy takie
maleństwo nie ma prawa żyć. Dlaczego Bóg nie zabierze raczej jej, Elizabeth? To przecież
ona jest morderczynią!
- Lina! – szepnęła. – Lino, czy możesz mi pomóc?
Jesteś przecież… jesteś po tamtej stronie. Chyba możesz Go poprosić, żeby się nade
mną ulitował. Ten jeden raz. Proszę cię, Lino… - Słowa zamarły jej na wargach, równie
bezsilne jak ona. Spojrzała w okno zamglony, wzrokiem. Jezdna z gwiazd była większa niż
inne. Może to gwiazda betlejemska? Bóg, który mieszka w niebie i nie ma żadnych
zmartwień, chce mi zabrać Ane, pomyślała Elizabeth z goryczą, ale zaraz się zawstydziła.
Przecież Bóg zna wszystkie ludzkie myśli, choć to takie dziwne. – Wybacz mi, Panie, moje
grzeszne myśli. Pewnie jestem egoistką, bo nie chcę, żebyś zabrał Ane do siebie i oszczędził
jej ziemskich cierpień. Ale musisz wiedzieć, że nie oddam swojego dziecka bez walki!
Wzburzona, podniosła się i położyła dziecko do łóżka. Potem zamknęła oczy,
zacisnęła usta u położyła dłonie ba ciałku córeczki. Starała się skoncentrować i przelać siły na
małą. Po chwili jednak się poddała. Ramiona jej opadły. Dlaczego nie mogę uzdrowić
własnego dziecka? Dlaczego mam tę moc tylko od czasu do czasu?
Wzięła mokrą szmatkę, żeby schłodzić rozpalone ciałko. Poświęciłabym dla niej
wszystko, ale moje łzy nie uzdrowią, pomyślała, przecierając oczy. W końcu wstała i
popatrzyła przez okno. Potem znów spojrzała na córeczkę, ważąc wszystkie za i przeciw.
Wezwać doktora? Ile czasu potrzeba, żeby zbiec do Heimly i pożyczyć konia? Nie, lepiej nie
opuszczać dziecka. Doktor zresztą nic tu nie poradzi. Był tutaj już dwa razy – przed śmiercią
matki i wtedy, gdy wyciągnęła Marię z lodowatej wody. Na pewno powie tylko, że trzeba
podawać Ane dużo picia i chłodzić ją mokrymi szmatkami.
Ale Elizabeth wszystko to robiła.
No właśnie… dużo picia. W kuchennej szafce miała gorzałkę i korzeń dzięgla. Czy
można…? Czy się ośmieli…? Zacisnęła dłonie tak, że paznokcie wbiły jej się boleśnie w
skórę. Czy jest inne wyjście? Położyła dłoń na czole dziewczynki. Skóra małej była coraz
bardziej rozpalona i sucha. Jakiś czas temu Elizabeth podała jej wywar z kory, który powinien
działaś napotnie i przeciwgorączkowo, ale to najwyraźniej nie poskutkowało. Trąciła
córeczkę, wymawiając jej imię, lecz dziecko nie zareagowało.
Nie ma czasu do stracenia. Elizabeth poszła zdecydowanym krokiem do kuchni i
otworzyła szafkę. Drżącymi dłońmi odsunęła słoiczki z korą, z ziołami na zapalenie pęcherza
i na opuchlizn, z nostrzykiem do okładania raz i z kurzym zielem na biegunki. Oznaczała
wszystkie słoiczki w sobie tylko znany sposób, ale zamierzała we przyszłości całą swą wiedzę
przekazać córce.
- Tak – powiedziała na głos. – Ane nauczy się kiedyś, jak przygotować lekarstwa. Ale
najpierw muszę ją wyleczyć.
Na samym końcu stał słoiczek z korzeniem dzięgla i buteleczka gorzałki, którą
Elizabeth dostała od Jakoba. Musiała mu obiecać, że nie piśnie o tym Ragnie, która uważała
gorzałkę za diabelski napój. A przecież Jakob używał go tylko leczniczo, żeby rozgrzać i
wzmocnić ciało na morzu.
Nogi się pod nią uginały, gdy szła po schodach. Wiedziała, że mieszanki dzięgla i
gorzałki używa się do spędzania płodu i że ma ona silne działanie napotne w trakcie gorączki,
ale nie wolno jej podawać dzieciom.
Przeżegnała się i pomyślała z przerażeniem, że jeszcze nigdy w życiu nie ryzykowała.
Ane może od tego umrzeć. Ale bez tego też może umrzeć.
- Jeśli Ane umrze, pójdę na morze – powiedziała stanowczym głosem, wlewając
odrobinę mieszanki do ust dziecka. Dodała wprawdzie trochę wody, żeby złagodzić smak, ale
córeczka i tak się zakrztusiła i wykręciła. Elizabeth z ciężkim sercem podała jej jeszcze parę
kropli. Znów nieco pociekło po buzi. Trzeba się było uzbroić w cierpliwość. W końcu
Elizabeth odstawiła kubek z łyżeczką na podłogę. Teraz pozostawało już tylko czekać.
Czas dłużył się niemiłosiernie. Młoda matka krążyła po izbie, przystając czasem przy
oknie. Gdzieś w oddali zaszczekał lis. Przypomniała sobie, jak Esaias pytał ją, czy chodzi na
polowania. Nie, ona nie potrafiłaby zabić zwierzęcia, które żyje na wolności. Rozumiała
jednak, że inni muszą to robić, żeby zdobyć jedzenie i skóry. Znów podeszła do łóżka,
schłodziła czoło dziecka, uklękła i zaczęła się modlić. Nigdy nie czuła się tak bezsilna.
Tymczasem mrok ustąpił miejsca szaremu porannemu światłu. Gwiazdy znikły.
Elizabeth szukała wzrokiem tej największej, lecz nie było jej widać. Może to dobry znak?
Nagle zamarła z przerażenia, bo Ane poruszyła się i wydała bełkotliwy krzyk.
- Nie śpisz?!
Elizabeth rzuciła się do łóżka, patrząc z rozpaczą na wijące się z bólu dziecko.
Przyszedł ją zimny dreszcz, a ciało pokryła gęsia skórka.
- Ane? – szepnęła schrypniętym głosem. – Boże, co ja zrobiłam! Teraz ona umrze, co
za… Maleńka moja, co cię boli? – spytała zduszony, głosem, próbując dotknąć małego ciałka,
które miotało się na łóżku.
Elizabeth nie umiałaby powiedzieć, jak długo trwały skurcze. Wydawało jej się, że
całą wieczność, choć zapewnie tylko kilka minut. Gdy Ane się uspokoiła, matka zaczęła
drżącymi palcami szukać pulsu. Rozpłakała się z radości, wyczuwając miarowe bicie
serduszka w małej piersi.
- Wybacz mi, kochanie – powiedziała, głaszcząc małą po główce.
Wycieńczona niepokojem położyła się koło dziecka i mocno je przytuliła. Ogarnęła ją
ulga nie do opisania. Musiała się zdrzemnąć, bo nagle uświadomiła sobie, że córeczka jest
mokra od potu i że zacznie swobodniej oddycha.
- O, dzięki, dzięki… - szlochała Elizabeth.
Myjąc dziecko, śmiała się i płakała na przemian. Nie wiedziała, czy uzdrowienie
zawdzięcza Bogu, Linie czy lekarstwu. Ale jedno był pewne: Ane będzie żyła.
Rozdział 2
Elizabeth biegała między córeczką a piecem, na którym przyrządzała lecznicy napar z
pierwiosnka lekarskiego. Dla większej wygody przeniosła Ane do kuchni i umościła jej
posłanie na ławie. Obchodziła się z nią tak ostrożnie, jakby dziewczynka była z kruchej
porcelany. Przepełniała ją radość z ocalenia Ane. Pierwszym cudem były narodziny córeczki
ponad dwa i pół roku temu, teraz cud zdarzył się po raz drugi. Odzyskała dziecko.
Ane leżała bezwładnie, z zamkniętymi oczami, lecz Elizabeth wiedziała, że śpi
naturalnym, spokojnym snem. Drobne ciałko potrzebowało odpoczynku po tak gwałtownym
wstrząsie.
- Będę cię strzegła przez cały czas – mruczała Elizabeth, obsypując twarzyczkę
dziecka pocałunkami.
Ane nie była już tak rozpalona, ale oddychała przez usta i pokasływała przez sen.
Temu jednak da się zaradzić. Elizabeth wyprostowała się o odgarnęła włosy za ucho. Była
wyczerpana, powinna się trochę przespać, lecz wiedziała, że nie zaśnie spokojnie. Strach
jeszcze jej nie opuścił. Bo co by było, gdyby…
Drygnęła nerwowo, słysząc niezbyt głośnie pukanie. Spojrzała szybko na drzwi i na
córeczkę.
- Prozę – powiedziała.
- Dzień dobry – przywitała się Dorte, patrząc na przyjaciółkę badawczo. Za jej
plecami stał Daniel i trzymał się matczynej spódnicy.
Dopiero teraz Elizabeth uświadomiła sobie, że jest w koszuli nocnej, na którą
zarzuciła sweter.
- Ane przez całą noc walczyła z chorobą – wyjaśniła bezbarwnym głosem, wskazując
łóżko.
- Z chorobą? – powtórzyła Dorte. – Co jej jest?
Elizabeth poczuła, że znów ogarniają ją wyrzuty sumienia. Gdyby lepiej pilnowała
córeczki!
- Siadaj – zaprosiła. – Napijesz się herbaty? Właśnie zaparzyłam. Dorte skinęła głową
i zdjęła kurtkę Danielowi.
- Ane śpi? – zapytał chłopiec, patrząc na matkę. Dorte z uśmiechem pokiwała głową.
- Płukała wczoraj pranie w rzece – zaczęła Elizabeth, gdy obie trzymały już kubki z
herbatą. – Odwróciła, się tylko na chwilę. Nie wiem, jak to się stało, ale nagle Ane znalazła
się nad samym brzegiem. – Elizabeth upiła trochę herbaty, żeby zapanować nad głosem. – I
wpadła do wody – dodała szybko żeby mieć to już za sobą.
Spodziewała się wyrzutów, ale Dorte tylko na nią patrzyła. W jej zielonych oczach
widać było cień troski, lecz nic nie powiedziała.
- Rzuciłam się do rzeki – ciągnęła Elizabeth. – Ledwo ją wyciągnęłam. Za długo była
pod wodą.
Myślałam, że jest martwa, gdy wyniosłam ją na brzeg.
Jej głos zadrżał niebezpiecznie. Dorte wstała i usiadła koło niej.
- Ale przecież Ane żyje – rzekła łagodnie, obejmując ją ramieniem. Elizabeth
pokiwała głową, skubiąc fartuszek.
- A potem w nocy się rozchorowała. Bardzo. Znowu myślałam, że to koniec. modliłam
się do Boga i …
- Nie musisz mi wszystkiego opowiadać – przerwała jej Dorte. – To sprawa między
tobą a Panem Bogiem. Najważniejsze, że pozwolił co ją zachować. Nasze dzieci to dar od
Boga. Pamiętaj, że my je tylko pożyczymy – oznajmiła Dorte spokojnie.
Elizabeth nie mogła się z tym zgodzić.
- Ale przecież rodzice nie powinni żyć dłużej niż dzieci!
- Niestety, to się zdarza. – Dorte odgarnęła jej włosy. – Nie byłaś dziś w oborze –
stwierdziła.
- A która to godzina? – zapytała Elizabeth.
- Pora obrządku dawno już minęła – powiedziała Dorte. – Słyszałam po drodze
porykiwanie krów. Chcesz, żebym je dziś za ciebie nakarmiła?
Elizabeth zakryła usta dłonią. Jak mogła zapomnieć o biednych zwierzętach?!
- Zajmij się sobą. Elizabeth. Bardzo tego potrzebujesz. Ja pójdę do obory. Gospodyni
spojrzała na nią tępym wzrokiem. Dorte wyszła, zabierając ze sobą
Daniela. Elizabeth chciała powiedzieć, że chłopiec może zostać, ale nie zdołała
wydobyć z siebie głosu. Z trudem wstała i zaczęła się czesać. Potem się umyła i włożyła
czyste ubranie – niebieską bluzkę i szarą spódnice. Co Dorte sobie pomyślała, widząc ją w
koszuli nocnej i z rozpuszczonymi włosami o tej porze? Elizabeth zarumieniła się ze wstydu.
I po co właściwie przyszła tak wcześnie? Dorte rzadko odwiedzała ją bez powodu.
Ane zakasała ochryple i od razu się obudziła. Elizabeth wzięła ją na kolana.
- Jesteś głodna? – zapytała, ale dziewczynka zdecydowanie pokręciła główką.
- Baty? Zażądała.
Matka nalała trochę herbaty do kubka; mała wypiła wszystko łapczywie. Gdy kubek
był już pusty, przytuliła się do matki.
- Zaraz przyjdzie Daniel – powiedziała Elizabeth, wycierając jej nosek chusteczką. –
Pobawisz się z nim?
Dziewczynka znów pokręciła główką.
- Ane Ce lulu – oświadczyła sobie – powiedziała Elizabeth, kołysząc ją do snu. Nic nie
wskazywało na to, żeby małej groziło zapalenie płuc. To raczej zwykłe
przeziębienie, które minie bez śladu. Trzeba tylko dobrze o nią zadbać. W naszej
rodzinie rodzą się silne dziewczynki, pomyślała, dziwiąc się, że sama nie zachorowała po tym
wszystkim.
Przypomniała sobie słowa Dorte i złożyła ręce do modlitwy. Wprawdzie nie była
pewna, kto właściwie jej pomógł, ale podziękować na pewno nie zaszkodzi.
Po chwili wróciła Dorte z Danielem.
- No, wyglądasz już dużo lepiej – pochwaliła przyjaciółkę. – Ane dalej śpi?
- Obudziła się tylko na chwilę. Chyba potrzebuje paru dni spokoju i wszystko będzie
dobrze. – Własne słowa trochę ją pokrzepiły.
- Będzie tak, jak Bóg postanowił – stwierdziła Dorte. – Co jeszcze mam zrobić?
- Kochana, nie przyszłaś tu chyba pracować?
- Nie, szczerze mówiąc, przyszłam z wiadomością od Ragny. Elizabeth poczuła, że
coś ściska ją w dołku.
- Tak? – Czekała na najgorsze.
- Ragna organizuje w piątek spotkanie. I cię zaprasza.
- Co? – Elizabeth spojrzała na nią ze zdumieniem. Dorte wzruszyła ramionami.
- Tak powiedziała. Mówiła, że ci… jak ona ich nazwała? A tak, że ludzie dobrze
sytuowani w większych miastach organizują spotkania.
- Ale przecież my nie mieszkamy w żadnym mieście i nie jesteśmy sytuo… Co
będziemy robić?
- Pić kawę, jeść, śpiewać psalmy. I masz zabrać ze sobą robótkę.
Elizabeth położyła Ane na ławie i starannie przykryła pledem. Co też teściowej
przyszło do głowy? Ragna miała swój krąg znajomych, których chętnie odwiedzała. Były to
przeważnie bardziej zamożne rodziny. Pewnie u nich to usłyszała.
- Kto jeszcze ma przyjść?
Dorte znowu wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Ale mnie też zaprosiła. Chyba dlatego, że Jakob wszystko słyszał i
powiedział, że Indianne może popilnować Daniela. Głupio więc mi było odmówić. Zresztą
pomyślałam, że może być całkiem miło. Ja rzadko gdzieś wychodzę.
- Nie wiem tylko, jak się będzie czuła Ane – zawahała się Elizabeth.
- Mogę powiedzieć o tym Ragnie – zaproponowała Dorte.
- Nie, powiedz, że przyjdę. Zobaczymy. Dziś dopiero niedziela. – I w tej chwili
przypomniała sobie o praniu. – Ojej, zostawiłam pranie nad rzeką! Powinnam je rozwiesić, a
to już niedziela…
- Bóg na pewno wybaczy mi ten grzech – uśmiechnęła się Dorte. – Zajmę się tym. I
znów ruszyła do drzwi. A Daniel za nią. Nie odstępuje jej na krok, pomyślała
Elizabeth, idąc do wygódki. Gdy szła przez podwórze, kątem oka dojrzała coś, co
sprawiło, że serce zamarło jej w piersi. To nie może być pogrzeb! Z przerażeniem zerknęła w
stronę wsi. Ale niestety, nie miała wątpliwości, że to czarny koń Jakoba i że na wozie stoi
trumna udekorowana wrzosem i krepiną. Nie zdołała rozpoznać ludzi, którzy szli w orszaku,
ani mężczyzny siedzącego na koźle. Wszyscy ubrani w czerń, jak każe zwyczaj. Kim oni są?
Kto umarł? Dlaczego nikt jej o tym nie powiedział? Elizabeth rozejrzała się bezradnie,
wypatrując kogoś, kto mógłby jej odpowiedzieć na te pytania. Koń wlókł się powoli,
papierowe wstążki powiewały na wietrze. Rozległy się kościelne dzwony i równie nagle
umilkły.
- Elizabeth!
Dorte stała tuż przed nią z balią pełną mokrych ubrań.
- Mam to rozwiesić w szopie? – zapytała.
Elizabeth była przekonana, że przytaknęła, ale przyjaciółka wciąż patrzyła na nią ze
zdziwieniem.
- Co ci jest? Zobaczyłaś ducha? – A może huldrę?
- Nie. orszak pogrzebowy – szepnęła Elizabeth, wskazując kierunek. I włosy niemal
stanęły jej na głowie. Bo orszak nagle zniknął. To niemożliwe!
- Chyba powinnaś trochę odpocząć – stwierdziła Dorte, popychając Elizabeth w
stronę domu. – Idź na poddasze i prześpij się kilka godzin. Ja zajmę się małą i całą resztą.
Elizabeth poszła za nią jak posłuszne dziecko. Dorte prześcieliła łóżko. Pomogła jej
zdjąć spódnicę i buty, przykryła pledem i futrem.
- Teraz musisz się przespać. Nie chcę cię widzieć przez parę godzin – powiedziała
zdecydowanie.
Elizabeth leżała sztywno na łóżku, wpatrując się w sufit. Zrozumiała, co przed chwilą
widziała. To był zwiastun śmierci. Ktoś ma umrzeć.
Rozdział 3
Elizabeth siedziała w balii. Głowę umyła już wcześniej, żeby włosy zdążyły
wyschnąć. Nieczęsto pozwalała sobie na taki luksus. Trzeba było poświecić sporo czasu na
noszenie wody i zużyć dużo torfu, żeby ją zagrzać. Ale tego dnia uznała, że zasługuje na taki
zbytek, skoro wybiera się do Ragny. Podeszła do niej córeczka.
- Ane kąpie?
- Nie. Ane będzie się kąpać, bo ma katar i jest chora – uśmiechnęła się Elizabeth,
szorując sobie szyje i ramiona.
Nie spuszczała małej z oka. Dziewczynka szybko odzyskiwała zdrowie. Prawie już nie
kaszlała, apetyt jej dopisywał. Z każdym dniem wyglądała coraz lepiej.
Elizabeth wylała wodę z balii i dokładnie obejrzała koszulę, by się upewnić, że nie jest
pognieciona i nigdzie się nie strzępi. Jej suknia była znoszona, ale cała i czysta. To wystarczy.
Wybiera się przecież tylko do Ragny. Była jednak trochę podekscytowana zaproszeniem na
spotkanie.
- Mama ładna – powiedziała Ane, muskając jej sukienkę pulchną łapką.
- Tak, mama jest ładna? – Elizabeth uśmiechnęła się i pocałowała córeczkę w czubek
nosa. – Ale i tak Ane jest najładniejsza na świecie – dodała ciepło, uświadamiając sobie, że
podobną rozmowę przeprowadziły tydzień temu.
W tym momencie do izby wpadła Maria. Zadyszana, lecz uśmiechnięta.
- Szłam pod górę najszybciej, jak mogłam – wyjaśniła. – Zagadałam się z Indianne i
zapomniałam, która godzina. – Zdjęła fartuch i uściskała Ane, która do niej podbiegła. – Ale
ładnie wyglądasz! – zawołała, patrząc na siostrę.
Elizabeth poczuła przyjemne mrowienie w brzuchu. Od dawna nie ubierała się tak
starannie. Nie potrafiłaby sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatni raz była gdzieś zaproszona.
Zabrała się do czesania. Zajęło jej to dużo czasu, ale warkocz wyszedł równiutki; upięła go w
kok nisko nad karkiem. Na koniec chwyciła jedwabny szal, przewieszony przez parcie
krzesła.
- Nie będę w tym za bardzo wystrojona? – zapytała, zarzucając szal na ramiona. Maria
energicznie pokręciła głową.
- Nie. jesteś piękna jak huldra. Elizabeth uśmiechnęła się trochę krzywo i znów się
odwróciła do lustra. Może jednak
za bardzo się wystroiła? Ciekawe, jak się ubiorą inne kobiety. Co, na przykład, będzie
miała na sobie Dorte? Nie, lepiej zostawić ten szal w domu. Nadaje się raczej do kościoła.
- mam włożyć drewniaki czy skórzane sandały? – zapytała płócienną torbę, do której
włożyła robótkę i Księgę Psalmów. Zaczęła właśnie dziergać wełniane skarpety dla ojca.
duże, grube i ciepłe.
- Na dworze jest dość mokro, więc lepiej nie niszcz nowych butów.
- Dobrze.
Elizabeth szła w dół lekkim krokiem, wesoło wymachując płócienną torbą. Uniosła
spódnice, żeby jej nie zamoczyć.
Ciekawe, co będziemy jeść? – zastanawiała się. chleb z solonym mięsem? A może
ciastka?! Ślinka napłynęła jej do ust na samą myśl o smakołykach. No i o czym będą
rozmawiać? Zaczęła sobie wyobrażać to spotkanie. Ragna, Dorte, ona sama i kilka kobiet ze
Storvika, każda z robótką w rękach, gawędząc o podbijaniu zelówek, zbliżającej się zimie i o
świętach.
Niemal wszystkie wieszaki w sieni były już zajęte. Z izby dobiegał śmiech i szmer
rozmów, ale Elizabeth nie potrafiła rozpoznać żadnego głosu. Ogarnęło ja nieprzyjemne
przeczucie, że to jednak nie będzie miła spotkanie. – Zawróć, póki możesz – szeptał w niej
jakiś głos, ale nie mogła się ruszyć z miejsca, jakby miała nogi z ołowiu. Usłyszała tętent
końskich kopyt na podwórzu i w tej samej chwili otworzyły się kuchenne drzwi.
- Czemu stoisz w sieni? – spytał Jakob. – Zaraz dam znać Ragnie, że jesteś.
- Nie, nie trzeba, poradzę sobie – powiedziała pospiesznie.
- Jak chcesz. Widzę, że ktoś jeszcze przyjechał muszę zając się końmi. My,
mężczyźni, nie jesteśmy mile widziani w takim gronie, więc raczej zabiorę się do roboty –
mruknął. – Może zajrzę do twojego ojca, pogadamy sobie jak chłop z chłopem.
Elizabeth skinęła tylko głową, choć miała wielką ochotę zapytać, czy mogłaby mu
towarzyszyć. Wzięła się jednak w garść. Zaczerpnęła powietrza i z uśmiechem odparła:
- Tak, tak, to dobry pomysł.
Otworzyły się drzwi do izby i stanęła w nich Ragna w nowej czarnej sukni z białą
koronką wokół szyi. Włosy miała gładko zaczesane do tyłu i spięte tuż nad karkiem. Zawsze
twierdziła, że próżność, ale widać nie było to zbyt głębokie przekonane.
- A ty co tu robisz, Jakob? – warknęła, machając niecierpliwie dłonią.
Zerknęła przelotnie na Elizabeth, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo do sieni weszli
już nowi goście. Dwie kobiety, których Elizabeth nigdy dotąd nie spotkała. Widac było od
razu, że nie pochodzą ze Storvika. Tak elegancko ubrane damy mogły przyjechać tylko z
jakiegoś wielkiego dworu. Ragna popchnęła synową rak gwałtownie, że Elizabeth musiała się
oprzeć o ścianę, żeby się nie przewrócić. Ragna udała, że tego ni widzi, lecz Elizabeth była
pewna, że teściowa zrobiła to celowo. Smak upokorzenia był gorzki.
- Dzień dobry, dzień dobry, witam serdecznie.
Po wymianie uścisków dłoni kolejne ubrania trafiły na wieszaki w sieni.
- Dzień dobry – powiedziała Elizabeth, podając dłoń młodszej z kobiet. Pomyślała, że
to z pewnością matka i córka. Obie miały brązowe włosy, ale u starszej były one już lekko
przyprószone siwizną. Rysy szczupłych, bladych twarzy o wielkich oczach były uderzająco
podobne. – Jestem Elizabeth, synowa Ragny.
- Naprawdę? Cieszę się, że cię widzę. Tak, tak, wiele o tobie słyszałam – odparła
młodsza z kobiet.
- Mam nadzieję, że nic złego – uśmiechnęła się Elizabeth i uścisnęła jej dłoń, nieco
zakłopotana szorstkością własnej, spracowanej ręki.
- O, przepraszam – ciągnęła młoda kobieta. – Zapomniała się przedstawić. Jestem
Bergette, a to moja matka.
Elizabeth przeszył chłodny dreszcz. To kobieta, której mąż jest kochankiem, Nikoline,
pomyślała. Tylko się nie zarumień, napomniała siebie w duchu. Przecież nie była niczemu
winna, wiedziała po prostu, co robiła Nikoline z mężem poznanej właśnie kobiety. Bergette
była rzeczywiście dość blada, tak jak pisała Helene. Elizabeth od razu ją polubiła. Chociaż
zapewne nie będą miały wielu wspólnych tematów, bo tamta pochodziła przecież z innej
sfery. Elizabeth stała niepewnie, manipulując przy swojej chustce. Nie takich gości się
spodziewała.
- Długo zamierzasz tak tu stać? – zapytała teściowa, mierząc ja nieprzyjaznym
spojrzeniem.
Elizabeth poczuła bolesne ukłucie w sercu. Dlaczego Ragna ją zaprosiła? Żeby jej
powiedzieć parę przykrych słów?
- Nie – odparła spokojnie. – Rozbiorę się tylko.
I postawiła swoje zabłocone drewniaki w ciemnym kącie. Zauważyła, że tamte kobiety
nie zdjęły skórzanych butów.
W izbie było już sporo gości, między innymi Dorte, która też wyglądała na speszoną.
Siedziała na kanapie, obok jakiejś otyłej damy. Spojrzała na wchodzącą przyjaciółkę i obie
wymieniły uśmiechy. Elizabeth usadzono koło Bergette. Jej spódnica uniosła się nieco,
odsłaniając wełniane czarne skarpety, więc Elizabeth szybko wsunęła stopy pod krzesło.
Szkoda, że nie wzięłam jedwabnego szala, pomyślała, rozglądając się niepewnie. Pozostałe
panie miały jedwabne szale, koronki, broszki i wyszukane fryzury. I wiele tematów do
rozmowy.
Elizabeth zerknęła na Dorte. Korpulentna dama z zainteresowaniem słuchała tego, co
mówiła jej sąsiadka. Elizabeth poczuła ukłucie zazdrości. Dorte nie krępowały rozmowy z
obcymi.
Bergette tymczasem wymieniła jakieś uwagi z żoną lensamna, siedzącą po drugiej
stronie stołu. Może wyjąć robótkę. Nie, na razie nikt się nie zajmuje dzierganiem, lepiej
poczekać. Elizabeth skubała nerwowo paznokieć, myśląc, że Ragna musi być z tego spotkania
bardzo zadowolona. Może wymówić się bólem głowy i pójść do domu? Nie, to by było
niegrzeczne. Tymczasem teściowa podniosła się i oznajmiła:
- Zaraz podam kawę i coś do jedzenia.
Po chwili wrócił z kuchni z tacą pełną kanapek i placów oraz z porcelanowym
talerzem pełnym drobnych ciasteczek. Elizabeth odsunęła nieco świecę, żeby zrobić więcej
miejsca na stole, ale Ragna natychmiast postawiła świecę z powrotem. Nie musiała tego
robić. Pomyślała Elizabeth, ale ona lubi mnie poprawiać. Poczuła, że coś ściska ją za gardło.
Ragna tymczasem nalewała kawę do filiżanek z cieniutkiej porcelany w kwiatki.
Zapach kawy i ciastek przyjemnie drażnił nozdrza. Odmówiono modlitwę i Ragna zaprosiła
wszystkich do jedzenia. Elizabeth spostrzegła, że inne kobiety trzymają kanapki w soch
palcach, odchylając przy tym zręcznie mały palec. Próbowała je naśladować, ale bez
powodzenia. Nie będę się przejmowała tym, jak jedzą. Obym, tylko się nie pobrudziła. Niech
sobie myślą co chcą, będę jadła tak samo jak zawsze!
- Co jest z Ane-Elise? – zwróciła się do niej Ragna.
Pytanie padło tak nieoczekiwanie, że Elizabeth poplamiła suknię kawą. Udała
wprawdzie, że nic się nie stało, ale czuła na sobie krępujące spojrzenie żony lensmana.
- Wszystko w porządku – wykrztusiła wreszcie, odstawiając filiżankę na talerzyk.
Zaraz jednak tego pożałowała i znów ją uniosła. Lepiej mieć ręce czymś zajęte.
- Nie masz wyrzutów sumienia, że zostawiłaś chore dziecko? – zapytała Ragna
złośliwie, mrużąc oczy.
Czekała z tym pytaniem na najlepszy moment, pomyślała Elizabeth, czując, że ogarnia
ją złość.
- Zwykłe przeziębienie to nic poważnego – odparła spokojnie, patrząc teściowej prosto
w oczy. – Kobiety w naszej rodzinie są w stanie znieść o wiele więcej.
Przy stole zapadła cisza. Nikt się nie ruszył, wszyscy śledzili pojedynek teściowej z
synową.
- Może i tak, ale wrzucenie dziecka do rzeki to już stanowczo za wiele! – oznajmiła
Ragna stalowym głosem.
- Co ty mówisz?! – Elizabeth nie dowierzała własnym uszom. – mała wpadła do wody,
gdy płukałam pranie, i się zaziębiła. To wszystko. potrzeba tylko naparu z ziół i trochę czasu,
a całkiem wyzdrowieje.
Kobiety siedzące wokół stołu zaczęły coś szeptać miedzy sobą i pobrzękiwać
filiżankami. Ale żadna nie odezwała się ani do Elizabeth, ani do Ragny. Niech sobie myślą,
co chcą, pomyślała Elizabeth, zmęczona kłamstwami, przemilczeniami i przeinaczeniami.
- Potrafisz robić lekarstwa z roślin? – zapytała Bergette.
- Tak – przyznała Elizabeth szczerze.
- Może więc słyszałaś o Pernille Bergitcie Andersdatter z Solvaer w gminie Luroy?
Noszę takie samo nazwisko, pomyślała Elizabeth.
- Masz na myśli znachorkę z Solvaer?
- Niewykluczone, że tak właśnie ją nazywają.
Kątem oka Elizabeth dostrzegła, że Ragna jest czerwona ze złości. Najwyraźniej nie
przewidziała, że synowa będzie tak długo rozmawiała z Bergette, budząc jej zainteresowanie
znajomością roślin.
- Tak, słyszałam, że używa roślin do leczenia – potwierdziła Elizabeth.
- Nauczyła się tego za młodu, gdy służyła u pastora w Hemnes – kontynuowała
Bergette. – W tym czasie proboszczem był tam Iber Anker Helzen, który bardzo
interesował się naukowymi przyrodniczymi i medycyną. Wydał nawet niewielką książeczkę.
Może o niej słyszałaś?
Elizabeth pokręciła głową.
- No tak, niewiele osób ją zna. Została wydana w tysiąc osiemset trzydziestym
pierwszym roku i nosi tytuł Jak zbierać, użyteczne medyczne rośliny. Krótkie wprowadzenie
dla mieszkańców Północy. Mam ją w domu, mogę ci pożyczyć, jeśli zechcesz.
Elizabeth miała wielką ochotę uścisnąć tę kobietę. Pomyśleć tylko, że taka elegancka
dama zaproponowała, że pożyczy jej książkę! Uśmiechnęła się i podziękowała uprzejmie.
- Wiele osób lekceważy naturalne lekarstwa – ciągnęła Bergette – ale moim zdaniem
należy je docenić.
- Sądzę, że pora zaśpiewać jakiś psalm – przerwała im Ragna.
Kobiety otworzyły swoje zbiorki psalmów i ustaliły, od którego rozpoczną. Zaczęły
nieśmiało, ale już po chwili nabrały odwagi. Elizabeth zauważyła, że Bergette ma piękny
głos. Sama tylko udawała, że śpiewa. Zastanawiała się, czy Bergette wie, co robi jej mąż z
Nikoline. I jak może im to wybaczyć. Sprawiała wrażenie życzliwej i dobrej osoby, która ma
jednak własne zdanie. Elizabeth nie mogła pojąć, dlaczego ludzie uważają, że to słaba
kobieta. Chyba nie znają jej najlepiej. Gdy skończyły śpiewać, Ragna zaproponowała, by
wszystkie wyjęły swoje robótki.
Tylko Elizabeth Dorte przyniosły je w zwykłych płóciennych torbach. Po chwili
okazało się też, że tylko one będą robić na drutach. Przed wyjściem z domu Elizabeth była
dumna z dużych, grubych ciepłych skarpet, które dziergała dla ojca. teraz jednak skarpeta
wydała jej się nieforemna i okropna, jak nigdy dotąd. Nie musiała nawet patrzeć na Ragnę,
żeby widzieć, że teściowa trzyma w rekach śliczny haft obrusowy. Elizabeth wyprostowała
się i spojrzała na Dorte, która tymczasem zrobiła się czerwona. Gdy jednak napotkała ostre
spojrzenie przyjaciółki, także się wyprostowała i uśmiechnęła.
- A, więc jednak przyniosłaś robótkę na drutach – odezwała się Bergette. – Ragna
powiedziała, że mamy zabrać ze sobą hafty. Gdybym wiedziała, też wzięłabym parę
rękawiczek, które właśnie kończę.
- No, proszę, a mnie teściowa powiedziała coś całkiem innego – stwierdziła Elizabeth,
patrząc wymownie na Ragnę. – Ciekawe, dlaczego?
- Może to jakieś nieporozumienie? – Bergette także zerknęła na Ragnę. Elizabeth nic
nie odparła, ale piorunowała teściową wzrokiem tak długo, aż ta się
zaczerwieniła.
Dorte tymczasem podjęła na nowo rozmowę z otyłą damą. Żona pastora rozmawiała z
żoną lensmana. Elizabeth starała się nie patrzeć w kierunku Ragny. Odłożyła robótkę na
kolana, by dokończyć kawę.
- Słyszałam, że pracowałaś w Dalsrud. Dawno przestałaś? – zainteresowała się
Bergette.
- Trzy lata temu.
- Leczyłaś Leonarda?
Elizabeth zamarła ze strachu. Kto jej o tym powiedział? Filiżanka zadzwoniła o
talerzyk, gdy odstawiła ją drżącą dłonią. Palce tak jej zwilgotniały, że bała się, by nie upuścić
porcelany. Serce w piersiach waliło jak młotem. Napotkała spojrzenie lensmanowej;
niebieskie oczy wpatrywały się w nią lodowato. Czy coś w nich zabłysło, czy to tylko
złudzenie? Czyżby dowiedziała się czegoś od swojego męża i teraz czekała na jej wyznanie?
Nagle zrobiło jej się słabo. Stół zawirował przed oczami, pot oblała całe ciało. Poczuła
Ra ramieniu czyjąś dłoń.
- Źle się czujesz, Elizabeth? – Dotarł do niej głos Bergette. Nie zdołała wykrztusić
słowa, pokręciła tylko głową.
- Podajcie trochę Wdy – poprosiła Bergette.
- Mój mąż twierdzi, że w takiej sytuacji najlepiej położyć się z nogami w górze –
rzuciła jednak z kobiet.
Elizabeth wzięła szklankę z wodą i upiła trochę. Poczuła się lepiej, więc gdy Dorte
zaproponowała, że odprowadzi ją do domu, odmówiła. Musze temu sprostać, postanowiła.
Gdybym teraz wyszła, tym samym przyznałabym się do winy wobec Leonarda.
- To na pewno tylko przeziębienie – powiedziała, uśmiechając się słabo.
- Może ty też wpadłaś do rzeki? – zapytała Ragna złośliwie.
Elizabeth wzięła głęboki wdech, spojrzała na teściową i odparła spokojnie.
- Oczywiście, że tak. Czy miałam pozwolić, żeby moje dziecko leżało w zimnej
wodzie?
Zapadła cisza. Na szyi Ragny pojawiły się czerwone plamy.
- Bardzo proszę, może jeszcze kawy – zaproponowała, jakby nigdy nic. Goście powoli
wracali do rozmów. Filiżanki dzwoniły o talerzyki. Elizabeth
wiedziała, że kobiety tylko z uprzejmości udawały, że nic się nie stało, ale będą na ten
temat plotkować, hdy tylko stąd wyjdą.
- O czym to rozmawiałyśmy? – zwróciła się do niej Bergette. – Już wiem,
zastanawiałam się, czy wypróbowywałaś swoje lekarstwa na Leonardzie, kiedy był chory.
A więc tylko o to jej chodziło. Elizabeth odetchnęła z ulgą.
- Nie, nie wiedziałam, co mu jest. Zresztą wiesz przecież, że nie wszyscy są
zwolennikami ziół. Posłano więc po doktora… Ale nic się nie dało już zrobić – zakończyła.
Niełatwo jej było powiedzieć to wszystko zwyczajnym tonem.
Bergette rozejrzała się i pochyliła w jej stronę.
- Nie należy źle mówić o zmarłych, ale ja nigdy nie lubiłam tego człowieka –
szepnęła.
Elizabeth znów poczuła zimny dreszcz na plecach. Dlaczego ona to mówi? Czyżby
chciała ja sprowokować? Nie. to by nie było w stylu Bergette. Elizabeth rzadko się myliła w
ocenie ludzie. Ale nie przestała być czujna.
- Rozumiem. Mało z nim miałam do czynienia. Bergette uśmiechnęła się
przepraszająco.
- Nie zrozum mnie źle. Wcale nie życzyłam mu śmierci. Mówię tylko, co myślę. I
sądzę, że wielu ludzi tak uważa, ale nie ma odwagi tego powiedzieć.
- Całkiem możliwe – odparła Elizabeth.
Bergette zauważyła chyba, że jej sąsiadka nie czuje się najlepiej, zaczęła więc
rozmawiać z kimś innym. Czas mijaj coraz szybciej. Pastorowa pierwsza podziękowała za
wizytę. Za nią zaczęły wstawiać inne kobiety. Jak stado owiec, pomyślała Elizabeth, chociaż
zrobiła to samo.
W sieni okazało się, że następne spotkanie ma się odbyć u żony lensmana, która
uścisnęła wszystkim dłonie, z każdą zamieniła parę słów, podając dzień i godzinę spotkania.
Nie zaprosiła tylko Elizabeth i Dorte.
Elizabeth pożegnała się, podziękowała i czym prędzej wyszła.
- Jedzenie było bardzo dobre – zauważyła Dorte, gdy oddaliły się od domu Ragny.
Elizabeth pokiwała głową.
- Nie jesteśmy dość eleganckie, aby żona lensmana mgła nas zaprosić – powiedziała,
zerkając na przyjaciółkę.
Dorte nic nie odrzekła.
Rozdział 4
Okres przedświąteczny był bardzo trudny dla Elizabeth. Wszyscy zajmowali się
przygotowaniami do świąt. Wszyscy oprócz niej. Dobrze pamiętała, jak oboje z Jensem starali
się w tajemnicy przed sobą zapakować gwiazdkowe prezenty. Jens przynosił choinkę, ona
sprzątała i przygotowywała jedzenie.
W tym roku wszystko było inaczej. Baranina, którą dostała od ojca, dawno się
skończyła, brakowało też mąki. Zostało jej jeszcze tylko trochę marnych ziemniaków. Nie
miała odwagi zabić jednej kozy czy też jedynej owcy. Potrzebowały przecież wełny i mleka,
żeby przetrwać zimę. Wprawdzie ryb w morzu było pod dostatkiem, ale żołądek źle znosił
monotonne jedzenie, które nie dawało dość energii do ciężkiej pracy.
Jakon zapytał, czy przygotowała już świąteczne potrawy. Elizabeth uśmiechnęła się z
trudem i powiedziała:
- Tak, tak, wszystko w porządku. Tylko smutno nam będzie bez Jensa.
- Może przyjdziecie do nas?
Ale Elizabeth wolała zostać sama z Ane. Do ojca też nie mogła pójść. Wiedziała, że i
tam się nie przelewa; jedzenia starczy ledwo dla niego i Marii. Nie mogła pozwolić, by przez
nią odejmowali sobie od ust. Nawet w święta.
Na szczęście Ane była na tyle mała, że niewiele rozumiała. I w wigilijny wieczór
wcale nie brakowało jej choinki, prezentów i świątecznych potraw. Elizabeth jednak
odetchnęła z ulgą, gdy zagasiła już wszystkie świece i wreszcie mogła się położyć. Potem
postanowiła, że nie będzie płakać, ale złamała obietnice, gdy tylko skuliła się pod pledem.
Przyjęła zaproszenie Ragny i Jakoba, by odwiedziły ich w okresie poświątecznym, nie
chciała bowiem urazić teściów. Ale ani wędzone mięso, ani rolada nie cieszyły jej tak jak
kiedyś. Dla niej mały posmak jałmużny.
Poczuła wielką ulgę, gdy zaczął się rok tysiąc osiemset siedemdziesiąty czwarty.
Nowy rok. I choć kłopotów nie brakowało, starała się o nich nie myśleć. Patrzyła śmiało w
przyszłość. Postanowiła przełknąć dumę i wziąć trochę towarów na kredyt u Pedera Binasena.
Elizabeth zacumowała łódź i pobiegła do składu, trzymając córeczkę na rekach. Pod
sklepem stały dwie mniej więcej piętnastoletnie dziewczyny, które chichotały i rzucały długie
spojrzenia w stronę chłopców. Czy ja byłam taka sama w ich wieku? – zastanowiła się
Elizabeth, czując się tak, jakby myślała o poprzednim życiu. Rozpoznała jedną z dziewcząt i
skinęła jej głową.
- dzień dobry. Nie zimno wam tutaj? Dziewczyna dygnęła, przywitała się i
powiedziała:
- Nie, jesteśmy ciepło ubrane.
- jaka ładna spódnica – pochwaliła Elizabeth, a dziewczyna zarumieniła się z
zadowolenia.
- Prawie nowa – wyjaśniła, obracając się lekko.
- Od razu widać. No, ale musze już iść. – Uśmiechnęła się i weszła do sklepu. Przed
ladą stała kolejka. Peder Binasen sprowadził jeszcze więcej towarów. Pod
sufitem dyndały rybackie kalosze i szklane spławiki. Na ścianie wisiały sieci rybackie,
a obok kontuaru rozpierały się beczki z syropem. O tej porze roku, przed połowami
zimowymi, sprzedaż zawsze rosła, więc Peder był w dobrym humorze. Na jego błyszczącej
łysinie perlił się pot, brzuch wystawał spod kamizelki. Elizabeth przyglądała mu się spod
pieca, przy którym grzała sobie dłonie.
- Szczęśliwego nowego roku. – Jakiś kobiecy głos rozległ się tuż obok.
Elizabeth skinęła głową z uśmiechem.
- Dziękuję i nawzajem. Jak to dobrze, że będzie coraz jaśniej – zagaiła uprzejmie.
Kobieta jednak nie odpowiedziała, tylko patrzyła nieprzychylnym wzrokiem na
dziewczęta stojące przed sklepem.
- Nie powinny się tak zachowywać – oświadczyła.
Elizabeth podążyła za jej spojrzeniem. Dziewiny przysiadły na ławce i coś do siebie
szeptały, ciągle się śmiejąc.
- Myślę, że po prostu dobrze się bawią – odparła szczerz Elizabeth. – My też
miałyśmy swoje tajemnice za młodu.
- Mów za siebie.
Elizabeth nie wierzyła własnym uszom.
- Co powiedziałaś?
- Że nigdy nie zachowywałam się tak nieprzyzwoicie.
- Dużo straciłaś, jeśli nigdy się nie śmiałaś – stwierdziła Elizabeth i podeszła do lady.
– Dzień dobry – rzekła z uśmiechem, ale sprzedawca patrzył na nią ponuro. Elizabeth
zaniepokoiła się i musiała odchrząknąć, żeby wymienić rzeczy, których potrzebowała. – I
proszę to wszystko zapisać – dodała.
Peder wziął zeszyt, zwilżył palce śliną i przewrócił kilka kartek.
- Już kupowałaś na kredyt – oznajmił, pokazując jej kolumnę cyfr.
Nie było tego dużo, ale Elizabeth zabolały jego słowa. Jakby była jedyną osobą
kupującą na kredyt.
- Ojciec zapłaci, gdy zaczną się połowy. Na wiosnę wszystko ureguluje.
- Jeśli ryba dopisze. A poza tym ma swój własny dług – odparł Peder, postukując
palcem w zeszyt.
Elizabeth spojrzała na kartkę. Nazwisko ojca widniało obok jej nazwiska. A pod nim
ciągnęła się przeraźliwie długa kolumna cyfr. Elizabeth poczuła skurcz w brzuchu. Nie miała
pojęcia, że ojciec ma taki wielki dług.
- Zapłacę jajkami, pieprzem, jagodami, a jesienią przyniosę trochę mięsa.
- Nie sądzę. Mięso, które ostatnio przyniosłaś, było łykowate jak podeszwa. Bez
żywiciela trudno sobie poradzić…
Elizabeth cofnęła się o krok, jakby jego słowa trafił ją prosto w twarz. Miała zostać
ukarana za to, że Jens nie żyje? Chrząknęła i spytała łamiącym się głosem:
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że muszę czekać do lata, żeby wymienić swoje
towary?
- Właśnie to chce powiedzieć – odparł, zatrzaskując zeszyt.
Elizabeth nie spuszczała z niego wzroku. Zaraz powie, że to był żart, pomyślała. Ale
Peder patrzył na nią w milczeniu.
- Muszę mieć pieniądze, żeby prowadzić sklep – dodał nieco łagodniej.
- To ma być pocieszne? Mam to powiedzieć głodnemu dziecku? – Elizabeth uniosła
wyżej Ane.
- Morzu ryb nie brakuje – oświadczył Peder i zamierzał odejść.
- Zaczekaj – poprosiła Elizabeth, nienawidząc siebie za to, że musi się tak upokorzyć.
Spojrzał na nią, unosząc brwi. Wtedy otworzyły się drzwi. Elizabeth się odwróciła i
krew odpłynęła jej z twarzy, bo stanęła oko w oko z nauczycielem. Tego tylko
brakowało, pomyślała, obracając się ponownie w stronę Pedera.
- Bardzo cię proszę – odezwała się cicho, ale on pokręcił głową.
- Żadnego kredytu, dopóki stary dług nie zostanie spłacony.
Elizabeth najchętniej zapadłaby się pod ziemię, bo tuż obok niej stanął Henning.
- Jakieś problemy? – zapytał.
- Nic takiego – odparła, siląc się na spokój, i chciała odejść. On jednak domyślił się, c
co chodzi.
- Proszę się tak nie spieszyć – powiedział, chwytając ją za ramię. – Rozumiem, że ma
pani kłopoty ze spłaceniem długu, to się każdemu może zdarzyć, prawda?
Peder niechętnie skinął głową i odwrócił wzrok. Nauczyciel wyjął skórzany portfel.
- Spłacę ten dług o zapłacę za dzisiejsze zakupy.
- O, nie! – zawołała Elizabeth, po czym ściszyła głos, żeby nie zwracać na siebie
uwagi. – Bardzo dziękuję, ale nie mogę tego przyjąć. Dziękuję raz jeszcze i do widzenia.
Nie wiedziała, jak się wydostała ze sklepu, jak dotarła na nadbrzeże. Miała łzy w
oczach, huczało jej w głowie. Chciała krzyczeć z rozpaczy i bólu, ale tylko zagryzła mocno
zęby i mrugając rzęsami, strząsnęła upartą łzę.
Dlaczego ojciec nic jej nie powiedział o swoim długu? Miała do niego o to żal, choć w
istocie wiedziała, dlaczego tak postąpił. To po nim odziedziczyła dumę. Tylko w jaki sposób
kupi on teraz wyposażenie na zimowe połowy?
Kiszki grały jej marsza z głodu, gdy cumowała łódź.
- Ane Ce jeść – marudziła mała.
Elizabeth pochyliła się i pogłaskała córeczkę po policzku.
- Zaraz coś zjesz – obiecała.
W tej samej chwili usłyszała głos Jakoba.
- Elizabeth! Chodź! – zawołał, zwinąwszy dłonie w trąbkę.
Nie wahała się ani chwili. Teściowie na pewno czymś ją poczęstują. Nie stać jej na
odrzucenie takiego zaproszenia.
- Byłaś u ojca? – zapytał Jakob, gdy weszła do sienie.
- Nie, w sklepie.
Od razu pożałowała słów, bo a nuż Jakob zapyta, gdzie ma zakupy, ale on nie zwrócił
na to uwagi.
- Więc ojciec ci jeszcze nie powiedział? – zapytał teść, podekscytowany jak
młodzieniaszek,
- Czego?
- Że kupiłem sobie łódź. Prawdziwy kuter. Będę teraz kapitanem na własnym
pokładzie. I najmę twojego ojca.
- No, no – pochwaliła Elizabeth, ciesząc się ze względu na ojca.
- Wchodźcie śmiało. Ubrania weźcie ze sobą, żeby wyschły koło ognia. no, teraz twój
ojciec będzie miał pracę także na wiosnę.
- Jaką pracę?
- Muszę zbudować nową szopę na łodzie. I dobrze za to zapłacę twojemu ojcu.
Elizabeth nie posiadała się z radości. Wszystko się jakoś ułoży. Może ojciec zarobi
tyle, że spłaci chociaż część długu?
- Wchodźcie już, wchodźcie. Mamy dzisiaj gościa. Kristian Dalsrud przyjechał –
powiedział Jakob.
Elizabeth pobladła.
Rozdział 5
Zerwał się z miejsca, gdy tylko Elizabeth weszła do kuchni. Wyciągnął rękę na
powitanie.
- Dzień dobry, Elizabeth. Dawnośmy się nie widzieli.
Uścisk jego dłoni był mocny i serdeczny, a dłoń stwardniała od pracy. Spodobało jej
się to. I te oczy… Czarne i bezdenne jak górski staw… Można w nich zatonąć. Jak mogła
zapomnieć, że to taki wspaniały mężczyzna? Serce zabiło jej mocniej. Znów była zakłopotana
jak nastolatka. Przypomniała sobie ten jego krzywy przedni ząb, który spostrzegła przy
pierwszym spotkaniu. I ciemną grzywkę, która ciągle opadała mu na oczy. Miała wielką
ochotę odgarnąć ją delikatnie.
- Słyszałem, że zostałaś sama – powiedział.
- Tak – odparła krótko.
- Siadaj zaproponowała Ragna, podsuwając jej krzesło po drugiej stronie stołu,
naprzeciwko Kristiana.
Elizabeth usiadła z pewnym ociąganiem. Nie spuszczała wzroku z córeczki, żeby nie
patrzeć na Kristiana. Ragna zdjęła małej mokre ubranie i dała jej ciastko. Powiedzże coś,
napomniała siebie Elizabeth w duchu. Nie zachowuj się, jakbyś była niedorozwinięta. Ale on
ją uprzedził.
- Helene prosiła, żebym cię pozdrowił, jak się spotkamy.
- Dziękuję. I pozdrów ją ode mnie. Wszystko u niej w porządku?
- O tak, tryska energią.
Elizabeth się uśmiechnęła. To było trafne określenie przyjaciółki, która potrafiła wiele
znieść. Była jak skała. Ane pociągnęła matkę za spódnicę, więc Elizabeth wzięła ją na kolana.
- ładna z ciebie dziewczynka – pochwalił Kristian, a mała się zawstydziła. Elizabeth
zarumieniła się z radości. Kristian bardzo się zmienił od czasu, gdy
pracowała w Dalsrud. Jakoś wydoroślał. Ile może mieć lat? – zastanawiała się, licząc
w pamięci. Chyba tego lata skończył dwadzieścia cztery.
Ragna postawiła przed nią kubek z kawą. Elizabeth odsunęła go trochę, żeby Ane się
nie oparzyła. Dawno już nie piła kawy… Znowu zaburczało jej w brzuchu. Ścisnęła mięśnie
brzucha, lecz to niewiele pomogło. Zerknęła nerwowo na Kristiana, ale on niczego nie
zauważył. Albo po prostu nie okazywał tego z grzeczności. Elizabeth pokruszyła trochę
chleba z masłem dla Ane. Musiała mocno nad sobą panować, żeby nic nie uszczknąć. Nie
mogę im pokazać, że jestem taka głodna, pomyślała.
- Czy ojciec z tobą popłynie – zapytała Jakoba.
- Tak. I Kristian, i ktoś ze Storvika. Łatwo znaleźć ludzi do roboty. A wiosną, no,
najdalej jesienią, będziemy mieć nową szopę na łodzie. Ale tym razem zbuduję ją z
kamienia.
Jakob i Kristian zaczęli wymieniać uwagi na temat różnych metod budowlanych i
Elizabeth przestała ich słuchać. Odniosła wrażenie, że Ragnie coś dolega. Teściowa prawie
się nie odzywała i już to było wystarczającym powodem do niepokoju. Kręciła się po kuchni,
jakby nie bardzo wiedziała, czym się zająć.
- Może usiądziesz z nami, Ragno? – zaproponowała Elizabeth.
- Usiądę, tylko jeszcze…
- To na pewno może poczekać – przerwała jej synowa.
Ragna usiadła, wypiła łyk kawy i odsunęła od siebie kubek. Chyba nawet nie
spróbowała. Elizabeth chciała ją zapytać, czy dobrze się czuje, ale w tym momencie Ane
ześlizgnęła się jej z kolan i znikła pod stołem.
- Ane, co ty robisz? – spytała córeczkę.
Po chwili dziewczynka wynurzyła się spod stołu po drugiej stronie i wdrapała na
kolana Kristianowi.
- Ane na kolanka – poinformowała matkę. – Jak się nazywas? – zapytała mężczyznę,
patrząc mu prosto w oczy.
Kristian zaśmiał się pod nosem.
- Nazywam się Kristian. Potrafisz to powtórzyć?
- Tak.
- Postaw ją – poprosiła Elizabeth, trochę zakłopotana.
- Nie, dlaczego?
Jakob szturchnął go lekko w ramię i powiedział z uśmiechem, że nie wie, czy może
przyjąć do załogi kogoś, kto się bawi z dziećmi. Elizabeth poruszyła się niespokojnie.
Dziwnie się czuła, siedząc przy tym stole. Wciąż była głodna, więc pochyliła się, by sięgnąć
po kromkę chleba. I wtedy dotknęła przypadkiem ręki Kristiana. Przeszedł ją dreszcz i
natychmiast cofnęła dłoń. Gdy ich spojrzenia spotkały się ponad stołem, zrobiło jej się
gorąco. Spuściła wzrok, udając, że musi zawiązać jakąś prującą się nitkę u spódnicy. Co się
ze mną dzieje? – pomyślała. Kristian szepnął coś Ane na ucho i dziewczynka się zaśmiała.
- Kogoś mi przypomina, kiedy się uśmiecha – stwierdził, patrząc na Elizabeth. Zrobiło
jej się na przemian gorąco i zimno. Przypomina ciebie, pomyślała. Bo
jesteście przyrodnim rodzeństwem, ale tego nigdy nie możesz się dowiedzieć! Starała
się zmienić temat, żeby odwrócić uwagę od córeczki.
- Ane-Elise, chodź tutaj, przestań męczyć Kristiana – nakazała głośno i zdecydowanie.
- Rodzinne imiona?
- Tak. Ane po mojej matce, Elsie po mnie.
- Ładnie.
Elizabeth poczuła ukłucie w piersi i odwróciła wzrok. W tej samej chwili Ragna
wstała. Elizabeth przygotowała się na złośliwy komentarz, że przecież nigdy nie używają
podwójnego imienia małej. Ale teściowa stała tylko z dziwną miną, trzymając się kurczowo
krawędzi stołu. Jej twarz najpierw poszarzała, potem pobladła, po czym Ragna bezwładnie
osunęła się na podłogę. Elizabeth pierwsza zareagowała.
- Co się stało? – zapytała, klękając. Jakob pomógł żonie usiąść na krześle.
- Uderzyłaś się? – spytał, ale Ragna pokręciła głową. Elizabeth podała jej szklankę
wody.
- W głowie mi się zakręciło – wyjaśniła Ragna, i upiła łyk wody.
- Może powinnaś poradzić się doktora? – zaryzykowała Elizabeth.
- Doktora?! – prychnęła Ragna. – Przecież nie będę mu zawracać głowy takim
głupstwem. Każdemu może czasami zakręcić się w głowie. Pewnie za szybko wstałam.
Elizabeth przyjrzała się jej uważnie. Dobrze pamiętała, że Ragna podnosiła się bardzo
wolno. I nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Może miała wizję pogrzebu Ragny? Z
przerażenia cofnęła się o dwa kroki i wpadła na Kristiana.
- No, żebyś i ty się nie przewróciła – szepnął jej do ucha. Elizabeth podniosła wzroki
chwyciła go za ramię drżącymi palcami.
- Usiądź – powiedział, objął ją ramieniem w talii i podprowadził do krzesła.
- Dziękuję, nic mi nie jest. Może po prostu i ja za szybko wstałam – zaśmiała się.
Wciąż czuła na sobie jego spojrzenie. I ciepło jego dłoni.
Ragna szybko doszła do siebie. Kristian tymczasem zaczął się zbierać do wyjścia. -
No, muszę już iść – powiedział, i zaczął powoli wstawać od stołu.
- Podwiozę cię – zaproponował Jakob. – Jesteś pewna, że nic ci nie jest, Ragno? Może
zawołać Doktora? Albo Elizabeth trochę z tobą posiedzi?
Elizabeth nawet nie zdążyła odpowiedzieć, bo Ragna pociągnęła nosem hak
rozsierdzony byk.
- Też coś! Przecież nic mi nie jest. – Podniosła się demonstracyjnie i zaczęła sprzątać
ze stołu.
- Dziękuję za poczęstunek – rzekła Elizabeth i wzięła córeczkę za rękę.
Ale na podwórzu zwolniła kroku, udając, że musi poprawić małej ubranie. Czekała, aż
Kristian wyjdzie z siebie.
- Bardzo się cieszę, że cię spotkałem – powiedział, kucając przed małą, która
uśmiechała się nieśmiało i schowała buzie w fałdy maminej spódnicy.
- Nie jest podobna do matki – stwierdził. Elizabeth zamarła.
- Co masz na myśli? – spytała schrypniętym głosem, lękając się tego, co może
usłyszeć.
- Ty przecież wcale nie jesteś nieśmiała – odparł. Elizabeth odetchnęła z ulgą.
- Szkoda, że nie widziałeś, jaka potrafi być uparta – zaśmiała się. – Ale przeważnie
jest miła i grzeczna.
- Jak mama? – zapytał, podchodząc bliżej. Elizabeth obawiała się, zdradzi ją
przyspieszony oddech. – Zajrzyj któregoś dnia do Dalsrud – zaproponował, muskając lekko
jej twarz.
Jego ciepła dłoń była bardzo delikatna. Elizabeth poczuła, że oblewa ja fala gorąca.
Nie zdążyła jednak nic odpowiedzieć, bo właśnie podeszła do nich Indianne.
- Dzień dobry – odezwała się, dygając.
- Skąd wracasz? – zapytała Elizabeth.
- Od Marii – odparła Indianne i kucnęła koło Ane.
Elizabeth grzebała stopą w śniegu i patrzyła na fiord, przecięty błękitnym pasem lodu.
Nie miała żadnego powodu, żeby tu stać. Powinna iść do domu, ale pragnęła jak najdłużej być
blisko niego. Słyszeć jego głos, patrzeć na niego. Wielki Boże, dlaczego ten mężczyzna tak
na nią działa? Zachowuje się przy nim jak głupia gęś. Niczym przez mgłę słyszała jego
pogawędkę z Ane i Indianne, ale nic do niej nie docierało. Nie spuszczała wzroku z jego ust.
Jak on całuje? Ma takie białe, czyste zęby. I taką mocną dłoń, o długich palcach.
Nagle uzmysłowiła sobie, że wszyscy na nią patrzą. Kristian się uśmiechnął i mrugnął
porozumiewawczo do Indianne. Pewne jakoś z niej zażartował.
- Nie słyszałaś, o co pytała? – zdziwił się.
- Przepraszam, zamyśliłam się – wyjaśniła zmieszana.
- Oj tak, tak.
Spojrzał jej w oczy tak głęboko, że z trudem odwróciła wzrok, by spojrzeć na
Indianne.
- Pytałam, czy mogę zabrać Ane. Maria zaraz przyjdzie – powtórzyła dziewczynka.
- Proszę bardzo, jeśli tylko chcesz.
Elizabeth śledziła je wzrokiem, gdy szły przez podwórze. Wzięła głęboki wdech,
zastanawiając się, co powiedzieć, gdy usłyszała głos Jakoba:
- Koń zgubił podkowę. Musze założyć mu nową, zanim pojedziemy.
- Pomóc ci?
- Nie. idź lepiej do Ragny. I Jakob zniknął w oborze.
- No, to ja już pójdę do domu – powiedziała Elizabeth niezbyt chętnie.
- Nie spojrzysz na nową łódź? – zapytał Kristian schrypniętym głosem. W jego oczach
znów się pojawił ten dziwny błysk. Ten, który tak ją do niego przywiązał.
- Dobrze – odparła i poszła za nim. Kolana się pod nią uginały, z trudem przełykała
ślinę.
- Ładna – pochwaliła, starając się wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu. Łódź
jak łódź, faktycznie była nowa i ciałkiem spora. Kristian też nie wykazywał szczególnego
zainteresowania szalupą. Częściej niż na łódź patrzył na nią. Rozejrzał się po nadbrzeżu i
zatrzymał wzrok na szopie na łodzie.
- To twoja? – zapytał.
- Tak. Jens ją zbudował. – Jakoś dziwnie się czuła, rozmawiając z nim o Jensie.
Dlatego zaraz dodała: - Szopa Jakoba się spaliła. Chyba wiesz o tym.
- Tak. To nieszczęście. Ale jak zbuduje nową z kamienia, już mu się to nie przydarzy.
Wiedziała, że prowadzą rozmowę o niczym, bo żadne nie chciało zdradzić tego, co
czuje. Ale co ja właściwie czuję? – zastanowiła się nagle.
- Mogę zobaczyć, jak wygląda w środku? – zapytał.
Skinęła głową, poszła przodem i zostawiła otwarte drzwi, żeby wpuścić trochę światła.
- Trochę tu ciasno, ale mnie to wystarczy – wyjaśniła, obracając się ku niemu.
Jego jednak wcale nie interesowała szopa na łodzie. Stał i wpatrywał się w Elizabeth.
A potem podszedł bliżej. Czuła na twarzy jego ciepły, pachnący kawą oddech. Rozchyliła
lekko wargi, gdy spoczęły na nich jego usta. Bezwiednie zarzuciła mu ręce na szyję i
przylgnęła do jego mocnego ciała.
- Och, Kristianie – westchnęła, kiedy całował jej szyję.
Jego dłonie wędrowały po jej plecach, biodrach, piersiach. Potem odchylił jej głowę
do tyłu i dugo całował.
Pozwoliła, by podprowadził ją do ściany. Ledwo poczuła chłód kamień, gdy uniósł jej
spódnicę. Drżącymi dłońmi pomogła mu rozpiąć spodnie, gotowa na jego przyjęcie. Chwycił
ją za pośladki i wślizgnął się w nią energicznie. Plecy miał takie szerokie i silne, a biodra
takie wąskie… Ukryła twarz na jego piersi, żeby zdławić krzyk namiętności.
- Jeszcze, jeszcze… - jęczała. – Mocniej – szeptała, aż wreszcie uniosła ją fala
rozkoszy i świat wybuchnął całą gamą ostrych kolorów.
Opadła na niego, wyczerpana i oszołomiona. Powoli wracała do rzeczywistości. Plecy
ją bolały, lodowate i poranione od szorstkich kamieni. Dopiero teraz spostrzegła, że
zamoczyła sobie nogi na nadbrzeżu. Na dworze rozległy się krzyki mew, cały chór mew. Czy
nikt nie widział, jak wchodzili do szopy na łodzie? – zaniepokoiła się. może Dorte? Co ja
właściwie zrobiłam? Nie mogła opanować drżenia. Zwilżyła suche wargi językiem. Wciąż
czuła na nich smak jego ust…
- Zimno ci – zapytał czule.
- Nie. no, tak, trochę. To znaczy… - jąkała się, próbując wyślizgnąć się z jego objęć.
- Nie odwracaj się – poprosił, chwytając ją za ramiona.
- Zostaw mnie, Kristianie. Muszę iść – powiedziała, poprawiając spódnicę. – To się
nie powinno było zdarzyć. Wcale nie jestem taka, jak myślisz.
- To znaczy jaka? – spytał z powagą.
- Lubieżna! Jak te kobiety z kawiarni w Kabelvaag.
- Nigdy nie myślałem, że jesteś taka – oświadczył stanowczym głosem i pogłaskał ją
po policzku.
- Może i nie. mam nadzieję, że nie będziesz o tym opowiadał na prawo i lewo – dodała
już spokojniej.
- Oczywiście, że nie.
Nie próbował jej zatrzymać, gdy rzuciła się wyjścia. Liczyła na to, że dotrze do Dalen
niezauważona, ale usłyszała głos Indianne:
- Elizabeth, gdzie jest Kristian? Tata już skończył podkuwać konia.
Zerknęła dyskretnie za siebie, żeby sprawdzić, czy może Kristian za nią wyszedł. Na
szczęście nie zrobił tego.
- Jest nad morzem. Ogląda nową łódź. Wezmę już Ane, pójdziemy do domu. Indianne
pobiegła nad morze, żeby przekazać wiadomość. A Elizabeth wzięła
córeczkę na ręce, by uciec stąd jak najszybciej. Po tym, co się stało, już nigdy nie
będzie mogła odwiedzić Dalsrud. W każdym razie nie wtedy, gdy będzie tam Kristian,
pomyślała i pobiegła, nie oglądając się za siebie.
Rozdział 6
Mróz trzymał mocno, więc Maria mogła założyć onuce. Sama je zrobiła, doszywając
do grubych skarpet z czarnej wełny podeszwę ze starej rybackiej rękawicy ojca. Indianne i
Olav mieli barchanowe podeszwy. Maria zauważyła ostatnio, że przyjaciółka ma znacznie
ładniejsze ubrania niż ona, choć nigdy o tym nie rozmawiały.
- W przyszłym roku popłynę pewnie z ojcem na zimowe połowy - powiedział Olav,
wyprężając pierś.
Maria zerknęła na niego ukradkiem. Za rob będzie miał jedenaście lat, to chyba
wystarczy. W każdym razie to dużo lepiej niż mieć tylko dziesięć, tak jak ona.
- A ja w przyszłym roku pójdę chyba na służbę do jakiegoś pięknego, dużego dworu
-oświadczyła, mocniej chwytając teczkę, w której miała tabliczkę i książkę.
- Najpierw musisz pójść do konfirmacji - stwierdził Olav. - Prawda, Indianne?
-szturchnął siostrę w bok. Nie odpowiedziała, więc mówił dalej do Marii: - Nikt by nie chciał
takiej małej i chudej służącej.
Maria zatrzymała się gwałtownie.
- Wcale nie jestem mała i chuda, za to ty jesteś bezczelny. Dotknij moich muskułów,
to się przekonasz, kto jest silniejszy!
Maria uniosła rączkę i napięła ramię, ale Olav uśmiechnął się tylko i poszedł dalej.
Dziewczynka spojrzała na przyjaciół. Olav jest głupi, stwierdziła. A Indianne dziwna - przez
całą drogę nawet się nie odezwała, a przecież zaraz dojdą do szkoły. Może się czymś martwi?
Maria wsunęła rękę pod ramię przyjaciółki i zajrzała jej w twarz.
- Masz jakieś zmartwienie? - spytała. Indianne pokręciła głową i odwróciła wzrok.
Maria się zamyśliła. Indianne ma jakiś kłopot. Szkoda, że nie chce się zwierzyć.
- Elizabeth ciągle mi powtarza, że jeśli będę miała jakieś zmartwienie, to powinnam
od razu jej o tym powiedzieć, bo może ona coś poradzi. Więc jeśli ty mi powiesz, to może ja
coś na to poradzę?
Indianne wyrwała ramię przyjaciółce.
- Przestań marudzić! Już mówiłam, że nic mi nie jest.
- Oj, niedobrze, pomyślała Maria. Ale jeśli Indianne chce się martwić, to trudno.
- Elizabeth zna jedną służącą, która się nazywa Amanda i pracuje w Dalsrud. I jest
taka mała jak ja - zawołała za Olavem, który znacznie już je wyprzedził.
- Widzisz, więc jednak jesteś mała! - Odwrócił się na chwilę i uśmiechnął się z
satysfakcją.
Maria omal nie rozpłakała się ze złości, bo Olav szedł już w towarzystwie jakichś
starszych chłopców i wszyscy się z niej śmiali. Ale nie pokaże im, że płacze, co to to nie,
pomyślała gniewnie. Zdjęła rękawicę i ulepiła śnieżną kulkę. Dobrze wycelowała i trafiła
prosto w kark 01ava.
Kiedy się do niej odwrócił, miał twarz całkiem czerwoną, lecz ona nie uciekła. Nie
chciała dać mu tej satysfakcji. Wystawiła tylko język i spokojnie poszła w stronę szkoły. Gdy
usłyszała śmiechy, przygotowała się na cos większej śnieżki. Ale żadna kulka jej nie
uderzyła. Maria poczuła się znacznie silniejsza niż zwykle i oparła się o ścianę, przy której
stały najstarsze dziewczęta. Te, które miały iść wiosną do konfirmacji.
- Rzuciłaś śniegiem w chłopców? - zapytała jedna z nich ze śmiechem.
- Mhm. - Maria pokiwała głową.
- Może się zakochałaś, co? - zapytała najstarsza.
- W O1avie? - Maria aż otworzyła buzię ze zdziwienia. Dziewczęta znowu się
roześmiały, ale w ich śmiechu nie było złości.
- Czy to ty jesteś siostrą tej Elizabeth? – zapytała inna, która stanęła tak blisko, że
Maria musiała zadrzeć głowę, żeby na nią spojrzeć. I od razu straciła dobry humor, bo w tonie
tej dziewczyny było coś niemiłego.
- Czemu pytasz?
- Taka jesteś bezczelna? – Dziewczyna jeszcze się przybliżyła.
- Nie. tylko nie wiem, o co ci chodzi.
Dziewczyna spojrzała porozumiewawczo na koleżanki i wywróciła oczami.
- Ludzie dużo o niej gadają chyba wiesz o tym?
- Pewnie od ciebie się zaczęło. – Maria poczuła, jak serce jej kołacze w piersiach.
Gdzie się podziała ta Indianne? Dlaczego nie przychodzi jej z pomocą? Spojrzała na starszą
dziewczynę. – A co o niej opowiadają? – zapytała spokojnie.
- Że jak służyła w Dalsrud, to się oglądała za dziedzicem. Za Krisianem Dalsrudem.
- A co, zazdrosna jesteś? – spytała Maria zaczepnie, czując, jak rośnie w niej odwaga.
Nikt nie będzie źle mówił o mojej siostrze!
Dziewczyna pokraśniała, a kilka innych zachichotało, zasłaniając usta dłońmi. Maria
wiedziała, dlaczego to robią. Ich żeby były w nie najlepszym stanie i wszystkie się tego
wstydziły. To nasunęło jej pewną myśl.
- Poproś o nowe zęby w prezencie z okazji konfirmacji, jeśli chcesz, żeby i za tobą
oglądali się bogaci dziedzice.
Ale jej dołożyłam, pomyślała, zadowolona z siebie. Nowe zęby w prezencie,
powtórzyła w myślach. trzeba powiedzieć o tym Indianne, to na pewno poprawi jej humor.
Nagle poczuła czyjąś dłoń na ramieniu i szybko się odwróciła. To była ta sama dziewczyna.
- Ja ci jeszcze pokażę! – syknęła. – Oberwiesz po lekcjach.
- Oj, ale się boję! – uśmiechnęła się Maria i pokazała jej język. Potem wyrwała się
uciekła. Nie pierwszy raz ktoś jej groził w ten sposób, więc się nie przestraszyła. Wprawdzie
tamte dziewczyny są silniejsze, ale żadna nie ma takiego ostrego języka jak ona. Wolą więc
jej nie zaczepiać.
W każdej ławce siedziały po dwie osoby. Maria i Indianne – w pierwszym rzędzie. W
sali było ciepło, bo nauczyciel dobrze napalił w piecu. Zaczęli jak zwykle od porannej
modlitwy, a potem usiedli. Niektórzy położyli rękawice koło pieca, więc zapach wilgotnej
wełny mieszał się z zapachem kredy i kurzu. Maria lubiła ten zapach, lubiła szkołę. Tylko
nauczyciel był jakiś dziwny. Jego nie lubiła, choć nie umiałaby powiedzieć, dlaczego.
Indianne chyba też za nim nie przepadała, bo ilekroć Maria o nim wspominała, przyjaciółka
się złościła. A przecież obie miały zawsze odrobione lekcje i nigdy nie zasłużyły na żadną
karę.
- No, młoda damo – nauczyciel zwrócił się do Indianne – powiedz, jak brzmi druga
zasada wiary.
Indianne posłusznie stanęła koło ławki. Ale ma szczęście, pomyślała Maria. Akurat
wczoraj to ćwiczyłyśmy, chociaż tylko starsi uczniowie muszą to umieć. Nauczyciel będzie
zaskoczony, a Indianne odzyska humor. Spojrzała na przyjaciółkę. Idnianne jednak milczała,
ze wzrokiem wbitym w podłogę. Chyba zaraz zacznie? Maria zauważyła, że przyjaciółka z
trudem przełyka ślinę i zaciska usta, jakby chciało jej się płakać.
- Wierzę w Jezusa Chrystusa – szepnęła Maria, ale nauczyciel spiorunował ją
wzrokiem.
- Żadnych szeptów! – huknął tak, że Maria aż podskoczyła.
Może poniosę rękę i zapytam, czy ja bym mogła odpowiedzieć zamiast Indianne? –
zastanawiała się.
- Siadaj! – nakazał nauczyciel.
Indianne natychmiast opadła na swoje miejsce, nie podnosząc wzroku.
- Nie mogłaś sobie przypomnieć? – spytała Maria cicho, ale przyjaciółka wciąż
milczała.
Nauczyciel przechadzał się po Sali, postukując bambusowym kijkiem o swoją dłoń.
Jedna z dziewczynek skuliła się nerwowo. Biedna, dostała już kiedyś po palcach,
przypomniała sobie Maria. Wcześniej nauczyciel był bardzo miły, ale przed paroma
miesiącami zmienił się nie do poznania i złościł się z byle powodu. Na szczęście ona jeszcze
nigdy nie stała w kącie, nie dostała po uszach ani po łapach, ale bardzo współczuła
wszystkim, których to spotkało.
- Indianne, chodź tutaj, poczytasz trochę – powiedział nagle nauczyciel. Podszedł do
katedry, wyjął Biblię i podał ją dziewczynce. – Stąd – pokazał, stając koło niej.
Indianne jest najładniejsza w całej klasie, pomyślała Maria. O wiele ładniejsza niż
starsze dziewczęta. Przyglądała się jedwabnym wstążkom wplecionym w warkocze
przyjaciółki. Sama miała włosy związane zwyczajną wełną, ale się tym nie przejmowała.
- … uczyni z nią wszystko, co jest zapisane w Prawie – czytała Indianne. – I mężczyzna
pozostanie bez winy, a kobieta poniesie karę za swój grzech…
- Dziękuję, dobrze – przerwał jej nauczyciel. W tym momencie upuścił swoją
bambusową rózgę i pochylił się, by ją podnieść.
Maria nagle zdrętwiała. Czyżby jej się przywidziało? Czy nauczyciel naprawdę
chwycił Indianne za pupę? Przełknęła ślinę, rozglądając się niepewnie. Czy ktoś jeszcze to
zauważył? Indianne tymczasem znowu usiadła, ze wzrokiem wbitym w ławkę.
- Muszę z tobą porozmawiać – szepnęła Maria, szturchając ją łokciem. Ale nie
usłyszała żadnej odpowiedzi.
- Muszę z tobą koniecznie porozmawiać na przerwie – powtórzyła, lecz Indianne się
odwróciła.
W końcu zaczęła się przerwa. Elizabeth wytarła swoją tabliczkę zajęczą łapą. Teraz
się wreszcie dowie, dlaczego Indianne jest taka milcząca i czy nauczyciel naprawdę dotknął ją
tam.
Ale gdy zbierały się do wyjścia, nauczyciel podszedł do nich i powiedział cicho:
- Indianne, zostaniesz na chwilę w klasie. Muszę z tobą o czymś porozmawiać. – I
dodał głośno: - No już, idźcie, dzieci.
- Zaczekam na Indianne – oznajmiła Maria odważnie.
- Nie. To poufna rozmowa.
- Co?
- Chcę z nią porozmawiać sam na sam – wyjaśnił i popchnął Marię w stronę drzwi.
Maria jednak postanowiła jeszcze raz zaprotestować. W ciemnych oczach Indianne
była rozpacz.
- Indianne chce, żebym na nią zaczekała. – Nie dawała za wygraną.
- A ja ci mówię, że masz wyjść! – oświadczył nauczyciel tonem nieznoszącym
sprzeciwu.
Maria niechętnie zamknęła za sobą drzwi. Natychmiast podeszła do niej starsza
dziewczyna – ta, z którą pokłóciła się przed lekcjami. Przyprowadziła kilka koleżanek.
- Obiecałam, że cię spiorę po lekcjach – powiedziała lodowato. – Ale może zrobię to
już teraz.
- Dlaczego? – zapytała Maria, wciąż zła, że nauczyciel wyprosił ją z klasy. – Dlaczego
że twoje żeby wyglądają, jakbyś jadła torf?
Dziewczyna zaczerwieniła się, a jej usta zmieniły się w prawie białą kreskę, gdy się
zamachnęła, by uderzyć Marię. Ta jednak zgrabnie się uchyliła i zawołała:
- Odważna jesteś, nie ma co. Jesteś o siedem lat starsza ode mnie, a musisz wlec ze
sobą całą bandę, żeby mnie zbić!
- Gówniara! – syknęła tamta, próbując złapać Marię, ale dziewczynka znów się
wymknęła.
- Móc, co chcesz. Tylko się nie chwal tym, co twój ojciec robi podczas zimowych
połowów.
Maria przypomniała sobie rozmowę Ragny z jakąś panią ze Strovika. Wprawdzie
Elizabeth twierdziła, że nie wolno podsłuchiwać pod drzwiami i że brzydko jest skarżyć, ale
podsłuchiwane rozmowy często się przydają. Maria nie całkiem rozumiała, o czym kobiety
rozmawiały, wiedziała jednak, że ojciec tej dziewczyny zrobił coś nieprzyzwoitego, znacznie
gorszego niż podsłuchiwanie. A słowo :kawiarnia” wymawiały z takim samym obrzydzeniem
jak nazwisko tego człowieka.
- Mój ojciec nie zrobił nic złego – odparła tamta z przekonaniem.
- Na pewno? – A chcesz, żeby twoje koleżanki wszystkiego się dowiedziały? –
zapytała Maria, licząc, że dziewczyna się wycofa. – Jeśli zostawisz mnie w spokoju, nie
powiem tego, co wiem – dodała spokojnie.
- Nie uda ci się wykręcić! – syknęła dziewczyna.
- Zasłużyłaś sobie na lanie i je dostaniesz! – Wyciągnęła rękę i tym razem trafiła.
Policzek nie bolała tak bardzo ja urażona duma.
W Marii krew zakipiała ze złości.
- Sama tego chciałaś! Twój ojciec chodzi do kawiarni w Kabelvaag , a wszyscy
wiedzą, co się tam dzieje! – powtórzyła dokładnie słowa Ragny.
Dziewczyna pobladła, a jej przyjaciółki wymieniły spojrzenia. A więc w knajpach
dzieje się naprawdę coś strasznego. Maria nie miała pojęcia, co to może być. Dodała jednak
jeszcze coś zasłyszanego:
- To nieprzyzwoite! Dziewczyna cofnęła się nieco.
- To nieprawda! – powiedziała zduszonym głosem.
- Prawda! Tak samo jak to, że bijesz młodszych. Więc nie pójdziesz do nieba,
Pożałowała swoich ostatnich słów, bo wiedziała, że nie wolno tak mówić. Ale nie
zamierzała tego odwoływać, póki tamta jej nie przeprosi. Starsze dziewczyny
odwróciły się i odeszły, wzruszając ramionami.
Wtedy Maria spostrzegła, że nauczyciel zasłonił okno w klasie. Poczuła, że coś jest
nie tak. Zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Trzeba to wyjaśnić. Otworzyła
drzwi na oścież i zmarła z przerażenia.
Rozdział 7
Elizabeth oglądała jedną z rzeczy, które przyniosła jej Ragna. Była to sukienka po
Indianne, z ciemnej wełny, prawie nieużywana.
- Ale ładna w tym będziesz – powiedziała, pokazując sukienkę córeczce.
- Ane ładna jak hulda?
- O wiele ładniejsza.
- Dlaczego nie używasz jej pełnego imienia? – zapytała Ragna nieco łagodniej niż
zwykle.
Teściowa była ostatnio jakaś przygaszona. Jakby długo z czymś walczyła i w końcu
się poddała. Elizabeth wciąż miała w pamięci swoje widzenie, więc nawet się nie
zdenerwowała krytyczną uwagą.
- łatwiej mówić po prostu Ane – odparła. – Chociaż Ane-Elise brzmi znacznie ładniej.
Tak jak ty do niej mówisz – dodała.
W pierwszej chwili Elizabeth poczuła się upokorzona, gdy Ragna przyniosła jej te
używane rzeczy. Szybko jednak zrozumiała, że jeśli nie chce sama iść na żebry, powinna
przełknąć dumę i przyjąć to, co jej dają.
- Schudłaś ostatnio – stwierdziła, przyglądając się teściowej. – Nie masz apetytu?
- Co za bzdury! – prychnęła Ragna. – Oczywiście, że jem, ale… - urwała i wzruszyła
ramionami. – To na pewno tylko wiosenne osłabienie.
- W lutym?
Ragna udała, że nie słyszy, więc Elizabeth nie podejmowała już tematu. Podniosła
ostatnią sztukę odzieży. Była to spódnica po teściowej. Zacerowana u dołu, bez jednego
guzika. Ragna nosiła ją przed wielu laty. Elizabeth obruszyła się trochę na widok wielkiej
plamy na samym przodzie.
- Ładna – powiedziała jednak, odkładając spódnicę na bok.
- Masz mnóstwo wełny – zauważyła Ragna.
Elizabeth podążyła za jej spojrzeniem. Na krześle wisiało kilka zwojów wełny.
- Ufarbowałam ją dla Dorte – wyjaśniła. – Nie masz ochoty na herbatę? – spytała,
widząc, że kubek Ragny jest wciąż pełny. – Nie mam, niestety, żadnych ciastek ani…
- Nie, nie, wolę samą herbatę – przerwała jej Ragna, podnosząc się, by dokładniej
obejrzeć wełnę. – Ładne kolory.
- Dziękuję. – Elizabeth była zaskoczona pochwałą teściowej. Ragna stała, wciąż
zamyślona.
- Jens tak lubił niebieski – powiedziała jakby do siebie.
Jest taka zimna i twarda, aż trudno uwierzyć, że i ona za nim tęskni, pomyślała
Elizabeth. Ale to prawda. – Jens lubił niebieski kolor. Zwłaszcza ciemnoniebieski. Jak morze.
- Nie zamierzasz wyjść drugi raz za mąż? – zapytała Ragna, siadając ponownie.
Pytanie padło tak nagle, że Elizabeth zaniemówiła na chwilę.
- Nikt mi się nie oświadczył. Skąd ci to przyszło do głowy?
- Kristian Dalsrud o to pytał, gdy był u nas ostatnio.
Elizabeth poczuła, że serce zabiło jej mocniej. Zarumieniła się na wspomnienie tego,
co zaszło w szopie na łodzie. Jej głos zabrzmiał dziwnie obco, gdy znów się odezwała.
- Naprawdę? Może sam się zamierza ożenić?
Bała się odpowiedzi, co Elizabeth naprawdę czuje. Teściowa długo się jej przyglądała,
po czym wzruszyła ramionami.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Dlaczego pytasz?
- bez powodu. Tak tylko. Jest młody, ma wielkie gospodarstwo, pewnie niejedna by
chciała za niego wyjść.
Mówię zbyt szybko i na pewno jestem czerwona, pomyślała Elizabeth, odwracając się
w kierunku ognia. pochyliła się i zaczęła grzebać w żarze, czekając, aż jej twarz odzyska
normalną barwę.
- Maria nic nie mówiła o Indianne? – spytała nagle Ragna. Najwyraźniej już
zapomniała o Kristianie.
Elizabeth pokręciła głową.
- A powinna?
- Nie… Ale Indianne zrobiła się jakaś dziwna. – Ragna uniosła brwi, szukając
właściwego słowa.
- Myślisz, że się czymś martwi? Może ktoś jej dokucza? – spytała Elizabeth.
- Ne. Pytałam ją i Olava. Oboje mówią, że nic się nie stało.
- To pewnie tak jest. Nie martw się. przejdzie jej.
- Miejmy nadzieję. No nic, pójdę już na dół. Dzieciaki niedługo wrócą ze szkoły.
- Dziękuję za odwiedziny. I za sukienkę dla Ane. No i za spódnicę – dodała.
Ragna zatrzymała się w sieni.
- No popatrz, byłabym zapomniała. Przyniosła, coś do jedzenia. Zostawię to tutaj.
Zdaje się, że i was się nie przelewa. – Ragna przesunęła wiaderko z rybami i położyła
zawiniątko obok.
Elizabeth się zdenerwowała. Duma kazała jej odmówić przyjęcia podarunku, lecz
Ragna miała rację. Nie powinna odmawiać. Odrzuciła głowę do tyłu i powiedziała:
- Jedzenia nam nie brakuje, ale dziękuję ci bardzo. Na pewno się nie zmarnuje.
Poczekała, aż Ragna się oddali, po czym rozwiązała węzełek, w środku było masło i
mnóstwo chrupkiego pieczywa. Ślinka napłynęła jej do ust. Wystarczy tego na
ładnych parę dni, pomyślała.
Podzielę się tym z ojcem i Marią, postanowiła. Ale się ucieszą!
Od morza wiał lodowaty wiatr. Elizabeth dokładniej otuliła się szalem.
- Zimno ci, Ane? – spytała. Gdyby tyle nie dźwigała, wzięłaby córeczkę na ręce.
Westchnęła ciężko. Oby tylko nie rozchorowały się tej zimy. Wszystko zależy od tego, jak się
będą odżywiać. Jeśli im nie zabraknie jedzenia, dadzą sobie radę.
Nagle usłyszała, że ktoś woła ją po imieniu. Obejrzała się i zobaczyła biegnącą Marię.
Krótka sukienka powiewała wokół jej kolan, chustka zsunęła się z głowy. Na dłoniach nie
miała rękawic.
- Nie możesz się tak lekko ubierać, Mario! Tyle razy ci mówiłam – skarciła siostrę
Elizabeth, poprawiając jej chustkę.
- No tak, tak, ale muszę ci coś powiedzieć. Nie masz pojęcia, co ja dzisiaj widziałam!
- Gdzie masz rękawice? – przerwała jej siostra. – Chyba wiesz, jak łatwo się
rozchorować o tej porze roku?
- Wiem, wiem rękawice mam w domu, ale muszę ci coś opowiedzieć…
- Zaniosę wełnę Dorte, a potem zajdę do was. Przekaż ojcu, że nie musi martwić się o
obiad, mam dość jedzenia dla wszystkich. Zjemy razem. A teraz się pośpiesz. – Popchnęła
lekko siostrę i weszła do Dorte.
- Maria była taka zagniewana – stwierdziła Dorte, gdy usiadły już w ciepłej kuchni.
Elizabeth uśmiechnęła się krzywo.
- Może. Nakrzyczałam na nią, że się za lekko ubiera. To niebezpieczne…
Zawahała się. czy powinna powiedzieć Dorte o swoim widzeniu? I czy rzeczywiście
widziała pogrzeb Ragny? A może Marii? Ta myśl była tak bolesna, że po jej plecach
przebiegł lodowaty dreszcz.
- Coś się stało? – zaniepokoiła się Dorte.
- Nie… Martwię się tylko, że Maria możesz się rozchorować.
- Dzieci się ciągle ruszają, więc jest im ciepło – uśmiechnęła się Dorte i wzięła wełnę.
– Jakie piękne kolory! Jak ty to robisz? Mnie nigdy Ne wychodzą takie ładne.
- Nauczę cię – obiecała Elizabeth. – Wystarczy użyć odpowiedniej rośliny.
- Nie, lepiej zachowaj tę tajemnicę dla siebie. Dzięki temu nadal będziemy mogły
świadczyć sobie nawzajem przysługi.
Jaka ta Dorte dobra, pomyślała Elizabeth, szkoda, że niewoli jest takich ludzi. Może
wówczas we wsi byłoby mniej kłótni i waśni.
- Posiedzisz chwilę? – zapytała Dorte.
- Nie. idę do ojca. z obiadem – odparła Elizabeth i się podniosła. Ale już koło drzwi
zatrzymała się i wzięła głęboki wdech. – Zauważyłaś może, że Ragna jest jakaś… - Szukała
właściwego określenia, ale Dorte przyszła jej z pomocą.
- Zauważyłam i bardzo się martwię. Jedzenia im nie brakuje, więc to musi być coś
innego. No, ale sama rozumiesz, że ja nie mogę o to spytać. – Dorte zrobiła wymowną minę,
a Elizabeth pokiwała głową.
- No tak, nie możesz. Ja ją zapytałam i bardzo jej się to nie spodobało.
- Jest dorosła, potrafi zatroszczyć się o siebie – stwierdziła Dorte, lecz Elizabeth
dobrze wiedziała, że przyjaciółka wcale nie bagatelizuje tej sprawy.
- Ale dziś zimno – powiedziała Elizabeth, wchodząc do domu ojca.
- No tak, przecież wieje od morza. Co tam masz? – zapytał ojciec, wskazując brodą
zawiniątko.
- Ryby, chrupki chleb, masło. Daj ziemniaki, zaraz coś ugotuję.
- Nie musisz przynosić nam jedzenia – mruknął, śpiesząc do komórki po ziemniaki.
Elizabeth ukryła uśmiech. Jakże się cieszyła, że może się odwdzięczyć za wszystko,
co dla niej zrobił.
- Mario, nakryj do stołu! – rzuciła przez ramię.
Elizabeth gawędziła z ojcem, przygotowując jedzenie, i dopiero gdy siedli do stołu,
uświadomiła sobie, że Maria jest dziwnie milcząca. Dziewczynka wpatrywała się w talerz i
nie reagowała nawet na zaczepki Ane.
- Coś taka cicha? – zagadnęła Elizabeth i lekko trąciła ją w bok.
- Przestań! – mruknęła Maria kwaśno i odsunęła się trochę.
- Co cię ugryzło?
- Nic. – Maria zerknęła na ojca. – Najadłam się. Mogę już wstać od stołu?
- Nie, zaczekaj, aż wszyscy zjedzą – powiedział stanowczo.
Elizabeth wiedziała, że siostra wcale się nie najadła. Rzadko siadywali przy tak suto
zastawionym stole i sporo czasu upłynie, zanim znów będą mogli najeść się do syta. Maria
chciała po prostu uniknąć pytań. Dopiero teraz Elizabeth przypomniała sobie, że siostra
przecież chciała jej coś powiedzieć.
- Co ci się dziś przydarzyło, Mario? – zapytała swobodnym tonem. – Zaczęłaś coś
mówić, jak szłam do Dorte.
- Już zapomniałam.
No tak, pomyślała Elizabeth, gniewa się na mnie, bo nie miałam dla niej czasu. A,
niech się gniewa. Zaraz jej przejdzie.
- Nie idziesz jeszcze do obory? – zapytała Maria ojca, gdy wszyscy już zjedli.
- Jeszcze za wcześnie – stwierdził.
Siedział i patrzył przez okno. Elizabeth zmywała talerze, a Maria je wycierała.
Zupełnie jak w dzieciństwie: matka zmywała, Elizabeth wycierała talerze, a ojciec siedział w
tym samym miejscu i wyglądał przez okno. Wtedy Elizabeth często się zastanawiała, na co on
patrzy. Dopiero z czasem zrozumiała, że ocenia wysokość fali, kierunek wiatru,
zachmurzenie,. Czy deszcz nie zniszczy wysuszonego siana? Czy burza nie porwie
zastawionych sieci? Czy mewy nurkują w powietrzu, łowiąc śledzie? Takich znaków
wypatrywał ojciec, a ona lubiła spokój tej godziny.
Maria wyraźnie się czymś niepokoiła.
- Do Jakoba też nie idziesz? – spytała.
- Nie, a po co niby miałbym iść? – zdziwił się ojciec. – Chcesz się mnie pozbyć z
domu, mała?
Maria wzruszyła ramionami, stawiając ostatni talerz na półce. Elizabeth posiedziała
jeszcze chwilę i się położyła. W domu czekało na nią mnóstwo roboty. Ledwo jednak skręciła
za rogiem, już dogoniła ją Maria. Miała na sobie obszerną kurtkę ojca, sięgającą jej aż do
łydek.
- Elizabeth, muszę z tobą porozmawiać – pisnęła. Oczy miała wielkie i ciemne z
rozpaczy.
- Kochana moja, co cię gnębi? – zaniepokoiła się siostra.
- Chodzi o nauczyciela – zaczęła Maria. Elizabeth zamarła z przerażenia. Co znów ten
człowiek zrobił? musiała odchrząknąć, żeby wydobyć z siebie głos.
- Co się stało, Mario?
- Poklepał Indianne po pupie w klasie! A potem, w czasie przerwy, kazał jej zostać w
Sali. Zauważyłam, że zasłonił okno i weszłam tam, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Elizabeth zadrżała. Wcale nie z zimna. Chłód ogarnął ją od środka.
- I co robili? – spytała, gdy odzyskała głos.
- Położył ją sobie na kolanach i klepał po gołej pupie. A Indianne płakała. Ale chyba
nie z bólu. Mówiła mi zresztą, że to nie bolało.
Elizabeth świat zawirował przed oczami. Musiała się oprzeć o ścianę, żeby nie upaść.
Indianne miała dziesięć lat. stanowczo za dużo, żeby mężczyzna klepał ją po gołej pupie.
Elizabeth nie mogła uwierzyć w to, co jej przyszło do głowy. Może on to lubi? Może lubi
patrzeć na półnagie dzieci? Czy to możliwe? Nie, to zbyt straszne…
- Indianne się przyznała, że on często jej dotyka, gdy myśli, że nikt nie widzi –
ciągnęła Maria prawie bez tchu.
- Jak jej dotyka? – Elizabeth zmusiła się, by zadać to pytanie. Maria wzruszyła
ramionami, wpatrując się w ziemię.
- Po włosach, po ramionach, po policzku. Ale ona tego nie lubi. Uważa, że nauczyciel
jest obrzydliwy, i nie chce więcej chodzić do szkoły. Ragna jednak nigdy by się na to nie
zgodziła. Tak mi jej żal, Elizabeth! Kiedy zobaczyłam, co on robi, ostrożnie zamknęłam
drzwi, a potem zapukałam głośno. Prawie od razu usłyszałam „proszę wejść”. Jak weszłam,
Indianne otarła łzy, a on zapytał, po co przyszłam. Był zły. – Maria mówiła jednym tchem.
- I co powiedziałaś? – zapytała Elizabeth, myśląc, że ma bardzo odważną i bystrą
siostrzyczkę.
- Powiedziałam, że zapomniałam rękawiczek, chociaż to nie była prawda, bo
zostawiłam je na dworze. Ale on nie patrzył, tylko kazał nam obu wyjść.
Maria potrafi kłamać tak samo jak ja, gdy chodzi o naprawdę ważną sprawę,
pomyślała Elizabeth.
- Indianne nie pozwoliła mi nikomu o tym opowiadać, ale przecież musiałam ci to
powiedzieć. Bo ty to załatwisz, prawda? Zawsze tak mówiłaś.
Elizabeth serce się krajało. Bo tym razem nic nie mogła zrobić. Nic. Tylko jak
wytłumaczyć dziecku, że dorośli nie zawsze i nie na wszystko mogą coś poradzić?
Kilkakrotnie przełknęła ślinę, kucnęła i zajrzała siostrze w oczy.
- Moja mała, tak mi przykro, ale teraz naprawdę nie mogę ci pomóc. Musisz tylko
pamiętać, że nigdy, pamiętaj: nigdy, nie wolno ci nikomu o tym opowiadać. Dobrze?
Maria tylko zamrugała powiekami, jakby z trudem powstrzymując łzy. Elizabeth
dodała pospiesznie:
- Jeśli komuś powiesz, wezmą cię za kłamczuchę. Nikt nie uwierzy, że nauczyciel robi
coś takiego, i wszyscy będą na ciebie bardzo źli.
- Ale to prawda, sama widziała, no i Indianne…
- Tak, wiem. Ale tak już jest, Mario. Niedługo szkoła zostanie zamknięta aż do
wiosny. Niedawno o tym słyszałam – powiedziała. – A tymczasem pilnuj Indianne. Postaraj
się, żeby nigdy nie zostawała sama z nauczycielem. Postarasz się? Miejmy nadzieję, że ktoś
dorosły też coś zauważy.
Maria pokiwała głową, lecz nie spojrzała siostrze w oczy, szepnęła bardzo cicho:
- Tak, postaram się.
- Dobry Boże – modliła się Elizabeth po cichu. - Miej w swojej opiece te biedne,
niewinne dzieci.
Nadszedł dzień, w którym mężczyźni mieli wyruszyć do Storvaagen. Elizabeth
spakowała skrzynię ojca. od początku zimy dziergała pracowicie skarpety i rękawice, tkała,
szyła i cerowała. Odkładała dla ojca masło, mięso, chrupie pieczywo. To i owo udało mu się
wziąć na kredyt w sklepie, na poczet wiosennych zarobków. Dobrze podziałała informacja, że
będzie pracował u Jakoba. Elizabeth miała nadzieję, że połowy będą obfite i że w razie
potrzeby ojciec kupi sobie coś do jedzenia w Sorvaagen. Ale żywność była tam droga. Na
funt masła trzeba było pracować dwa dni. Wielu rybaków wolało więc jeść smalec. Elizabeth
skrzywiła się na samą myśl o takiej drożyźnie. Zapakowana skrzynia stanęła w sieni, bo tam
było najchłodniej.
- Uważaj na siebie i na dzieci – odezwał się Andres, przytupując trochę nerwowo.
Elizabeth pokiwała głową.
- Będę uważać, ale najważniejsze, żebyś… - Chciała powiedzieć, żebyś szczęśliwie
wrócił do domu, lecz nie przeszło jej to przez gardło - … ty uważał na siebie – dokończyła.
Ojciec podszedł do okna. Chciał się już czym prędzej pożegnać.
- Pomyśl, że Jakob będzie kapitanem swojej własnej łodzi – dodał, odwrócony
plecami do córki. – Tak, Jakobowi zawsze się wszystko udaje. Stracił gospodarstwo, stracił
szopę na łodzie, a jednak jakoś się z tego wygrzebał i znów jest bogaty.
- Tak, niektórym się udaje. – Dobrze, że właśnie Jakobowi, pomyślała Elizabeth,
przypominając sobie, kto spowodował pożar. Całe szczęście, że szkoła będzie zamknięta aż
do wiosny, więc dzieciaki nie będą miały do czynienia z Henningiem Nielsenem przez parę
miesięcy. A latem będą pracować w swoich domach. Może w tym czasie uda się jakoś
rozwiązać problem z nauczycielem, choć na razie Elizabeth nie mogła sobie wyobrazić, w
jaki sposób.
Maria nie wspominała już o przeżyciach Indianne, a Elizabeth nie znalazła czasu, żeby
ją o to zapytać. W ostatnich tygodniach harowała od rana do wieczora. Rozmaite zmartwienia
nie dawały jej spokoju i spędzały sen z powiek.
Ojciec wziął kurtkę, która wisiała na krześle.
- No, pora się zbierać – rzekł. – Zostaniecie tutaj czy pójdziecie do siebie?
- Muszę najpierw zajrzeć do Ragny – odparła Elizabeth. Idziesz ze mną, Mario?
- Nie, pójdę prosto do Dalen i napalę w piecu przed waszym przyjściem.
I już jej nie było.
- Pomogę ci wynieść skrzynię – zaproponowała Elizabeth.
- No, to nie jest zajęcie dla kobiet – mruknął ojciec i zaczął ciągnąć swój bagaż.
Myślałby kto, że kobiety mają tylko lekkie zajęcia, westchnęła Elizabeth, patrząc w
stronę fiordu.
- Szczęśliwej podróży, tato – powiedziała ze wzruszeniem w głosie. – Napisz, jak
dotrzesz na miejsce.
- Napiszę – obiecał.
Elizabeth miała już wyjść, gdy Andres poprosił:
- Powiedz Kristianowi, żeby wziął moje sieci. Te, które leżą u Jakoba. Prawie o nich
zapomniałem.
Elizabeth zdrętwiała.
- Kristianowi Dalsrudowi? A gdzie on jest?
W Heimly. Nocował tam dziś, żeby oszczędzić na czasie.
- Dobrze – odparła. Ale nogi się pod nią dziwnie ugięły.
Kristian siedział w kuchni z Ragną, Jakobem i dziećmi. Elizabeth się przywitała,
zrobiło jej się gorąco, gdy poczuła na sobie jego spojrzenie. Miała nadzieję, że tego nie
zauważył. Na dworze było tak zimno, że równie dobrze mogła mieć rumieńce od mrozu.
Szybko ściągnęła z głowy niezbyt twarzową chustkę.
- Przyszłam, żeby ci to oddać – powiedziała, podając Ragnie czółenko tkackie, które
kiedyś pożyczyła. Dobrze, że miała powód do tej wizyty. Kristian nie powinien odnieść
innego wrażenia. Na wszelki jednak wypadek spytała głośno:
- Przyjechałeś tak wcześnie, Kristianie?
- Nocowałem tu – wyjaśnił, ale ogniki w jego oczach zdradziły, że domyślił się, iż
Elizabeth dobrze o tym wie.
Ona tymczasem zwróciła się do Jakoba:
- Ojciec prosił, żebyście wzięli ze sobą jego sieci. Jakob opróżnił swój kubek i
podniósł się z krzesła.
- Tak, pora się zbierać.
Elizabeth przygryzła wargę. Powiedz coś do niego, myślała. Cokolwiek! Dużo czasu
upłynęło, nim znowu go spotkasz.
- Szczęśliwej podróży – powiedziała. Kątem oka widziała, że Jakob żegna się z Ragną
i dziećmi.
Kristian spojrzał na nią z powagą. Oczy miał tak ciemne, że nie widać było źrenic.
Elizabeth nie słyszała nic wokół siebie. Pochyliła się nieco, a wtedy on musnął ją delikatnie
palcem wskazującym.
- Może napiszesz do mnie od czasu do czasu – szepnął głębokim głosem. Potem
odwrócił się i wyszedł. Elizabeth zamrugała oczami. Dźwięki powróciły.
Ragna wydawała właśnie polecenia dzieciakom. Olav wybiegł na dwór, Indianne
znikła na poddaszu. Drzwi się otworzyły i zamknęły z trzaskiem. Zapadła cisza.
W jej uszach wciąż dźwięczały ostatnie słowa Kristiana. Co mogłaby mu napisać? Co
by ludzie powiedzieli? Ale już zaczęła układać list. Opowie mu o tym i o owym, zapyta, co u
niego. W ten sposób nie stracą kontaktu. Coś zakłuło ją w sercu. Czy Kristian koresponduje
także z innymi, czy tylko ją o to poprosił?
- No i pojechali – powiedziała Ragna głośno. – Niech ich Bóg strzeże. Kiedy wrócą,
zostaną mi tylko trzy miesiące…
Lodowaty dreszcze przeszedł Elizabeth po plecach. Zaszokowana spojrzała na
teściową. Tylko trzy miesiące… życia?
- Doktor tak uważa? – szepnęła. – Może się mylić.
- Nie. – Ragna pokręciła głową. – Sama to wyliczyłam. Już dawno. Urodzę w lipcu.
Każde dziecko to dar od Boga, ale ,a, nadzieję, że tym razem będzie chłopak. Po śmierci
Jensa…
Elizabeth przestała słuchać. A więc Ragna spodziewa się dziecka! Wszystko zaczęło
jej się układać w głowie. To dlatego teściowa najpierw schudła i zmizerniała, ostatnio zaś
wygląda coraz lepiej.
- Miałam straszne nudności w pierwszych miesiącach. – Głos Ragny przerwał jej
rozmyślania. – Ale przeszło. Więc humor od razu mi się poprawił. Co się stało, Elizabeth?
Jesteś chora? Strasznie pobladłaś. Usiądź, dam ci wody.
Elizabeth opadła na krzesło. Bogu dzięki, że to nie jej trumnę widziała w swojej wizji.
Ale czyją w takim razie? Któregoś z mężczyzn wypływających właśnie w morze? Elizabeth
mocno ściskała kubek, który podała jej Ragna. Woda dobrze jej zrobiła, bo w gardle miała
zupełnie sucho.
- Gratuluję – odezwała się w końcu. – Trochę mnie zaskoczyłaś. – To w każdym razie
nie jest kłamstwo, pomyślała.
Zbierała się już do wyjścia, gdy Ragna zaskoczyła ją po raz kolejny. Indianne zeszła
ze strychu z tobołkiem ubrań do prania. Była blada, twarz miała dziwnie ściągniętą. Elizabeth
nie zauważyła tego wcześniej.
- Dobrze, że szkoła będzie zamknięta, pomożesz trochę mamie. – Elizabeth
uśmiechnęła się do dziewczynki.
- Nie. lekcje będą się nadal odbywały, chociaż będzie mniej uczniów. Najstarsze
dziewczęta muszą pójść na służbę, żeby trochę zarobić przed konfirmacją. Starsi chłopcy
popłynęli na zimowe połowy. A młodsi będą chodzić do szkoły, ale nie codziennie, więc
pewnie mogę liczyć na jakąś pomoc w domu – wyjaśniła Ragna.
Nie spostrzegła, że przez twarz Indianne przeszedł mroczny cień, gdy to usłyszała.
Dziewczynka zacisnęła wargi i ze spuszczoną głową weszła do kuchni.
- Jesteś pewna? – Elizabeth spojrzała na teściową.
- Oczywiście. A uważasz, że szkoła powinna być zamknięta?
- Tak – odparła, porażona nowiną. Chciała coś dodać, poprosić Ragnę, żeby nie
posyłała córki do szkoły, lecz wiedziała, że nie może tego zrobić.
Pożegnała się ze ściśniętym gardłem i ruszyła do domu. Droga pod górkę wydawała
jej się dziś szczególnie mozolna.
Rozdział 8
Maria siedziała koło pieca z robótką w dłoniach.
- tak długo cię nie było – powiedziała, odkładając druty. – Jesteś o coś zła? – spytała.
– Wcale nie chciałam rozbić Olavowi nosa. To był przypadek! Dokuczał mi i chciał mnie
natrzeć śniegiem, więc…
Ale może ty nic o tym nie słyszałaś?
- Dowiaduję się o tym od ciebie. Maria zerwała się z krzesła.
- Usiądź i odpocznij sobie, Elizabeth. Zrobię coś do jedzenia. Elizabeth opadła ciężko
na krzesło.
- Trzeba tylko podgrzać to, co zostało z wczorajszego dnia.
A więc Maria rozbiła noc Olavowi! Elizabeth wcale to nie zdziwiło, choć Olav był
dwa lata starszy i znacznie większy od Marii. Przypadek, tak, tak, miejmy nadzieję. Elizabeth
westchnęła ciężko. Jak ma powiedzieć siostrze, że lekcje nadal będą się odbywały? Czuła, że
zawiodła Marię i Indianne, łudząc je, że szkoła będzie zamknięta. Zazwyczaj dzieci uczyły się
tylko przez osiem lub dziewięć tygodni w roku, ale tym razem nauka miała trwać zacznie
dłużej.
Nastał wieczór. Maria szła już spać, a Elizabeth wciąż jeszcze nic jej nie powiedziała.
- Tak się cieszę, że nie będzie lekcji – ziewnęła dziewczynka, idąc w stronę schodów
na poddasze.
Elizabeth wytarła stół ścierką.
- Chyba nie jest aż tak źle. Przecież nie chodzicie do szkoły codziennie…
- Ale ja nie lubię nauczyciela i do szkoły jest tak daleko. Chociaz najgorzej i tak ma
Indianne.
Elizabeth zwilżyła wargi. Jak trudno to powiedzieć! Ale nie ma wyjścia.
- Ragna twierdzi, że lekcje będą się odbywały tak samo jak przedtem. Maria odwróciła
się gwałtownie.
- To niemożliwe! Sama mówiłaś, że…
- Wiem! Byłam pewna, że szkołę zamkną. A co z Indianne? – zapytała.
- Chyba w porządku – mruknęła Maria i chciała wejść na górę.
- Zaczekaj zatrzymała ją siostra. – Co znaczy chyba? Czy nauczyciel znów jej coś
zrobił?
- Nie.
- Pilnowałaś, żeby nie została z nim sama?
Maria zaczęła składać jakąś połamaną gałązkę, którą podniosła ze schodów.
- Ona nie chce o tym rozmawiać i woli być sama. ale chyba przestał ją dotykać. A ja
nie chcę chodzić do takiej szkoły. A poza tym umiem już czytać i pisać.
- Nauki nigdy za wiele- odparła Elizabeth ostro.
- Jeśli nie ma żadnego innego powodu, to wcale mi ciebie nie szkoda.
- Przepraszam – mruknęła Maria i pobiegła na górę, tupiąc głośniej, niż powinna.
Elizabeth podniosła jej płócienną torbę z podłogi i zamyślona usiadła przy stole,
patrząc przez okno. Skąd Ragna wiedziała, że lekcje będą się odbywać? Gdyby
nauczyciel o tym wspomniał, Maria od razu by jej to powiedziała.
Elizabeth przetarła twarz dłonią, tłumiąc ziewanie. Miała za sobą długi dzień i wiele
przeżyć, ale nim pójdzie spaść. Powinna jeszcze posprzątać ze stołu. Brudne kubki i miski
trafiły do drewnianej balii. Pozmywa rano, po śniadaniu. Zajrzała do sieni i spostrzegła, że
Maria rzuciła niedbale buty i rękawice. Westchnęła ze zmęczenia. Pochyliła się, podniosła
rzeczy siostry i położyła je koło pieca, żeby wyschły.
Nie, dziś wieczorem na nic już nie mam siły, pomyślała, rzucając ostatnie spojrzenie
na torbę ze szkolnymi książkami. Lepiej zabrać ją na poddasze, żeby się tu nie walała.
Chwyciła za jedną rączkę i cała zawartość torby wysypała się na podłogę. Kucnęła, żeby
pozbierać książki. I wtedy spostrzegła list. Otworzyła go drżącymi rękami i szybko
przeczytała. Biedna Maria, pomyślała z westchnieniem. To był list, w którym nauczyciel
informował rodziców, że lekcje będą się odbywały podczas zimowych połowów.
- Tak, może łatwiej jej było usłyszeć to ode mnie – powiedziała na głos, chowając list
do kieszeni.
Maria więcej już nie narzekała. Dni szybko mijały, pośród wielu codziennych
obowiązków Elizabeth zapomniała o szkole i nauczycielu.
Tego dnia Ane bawiła się właśnie na podłodze pokrywką od garnka. Elizabeth
siedziała przy kuchennym stole z głową wspartą na dłoni. Bardzo lubiła takie krótkie chwile
wytchnienia. Odzyskiwała wtedy siły. Czuła się wówczas jak młoda dziewczyna, siedząca
rankiem przy oknie. Nagle pomyślała o Kristianie. Możesz napiszesz do mnie od czasu do
czasu, powiedział. Napisać? Spojrzała na narożną szafkę. W której trzymała papier i pióro.
Dlaczego nie?
Wzięła atrament, pióro, kartkę i znów usiadła przy stole. Patrzyła przez okno, starając
się nadać myślom odpowiednią formę. Drogi Kristianie. Nie, to brzmi zbyt intymnie. Może
po prostu: Kristianie? Zbyt lekceważąco? Więc może: Do Kristiana albo Dzień dobry,
Kristianie? Nie, lepiej poczekać z nagłówkiem.
Zanurzyła stalówkę w kałamarzu i zaczęła niezbyt zręcznie opowiadać o pogodzie, o
śniegu, który przysparza roboty kobietom, które zostały same w domach. Ale trzeba się
przecież cieszyć, póki zdrowie wszystkim dopisuje. Wspomniała, że dostała już list od ojca i
zdążyła mu odpowiedzieć. Pisało się jej coraz łatwiej. O lekcjach, które się jednak odbywały,
choć zostało tak niewielu uczniów. O Marii, która nie lubi szkoły, bo jest do niej zbyt daleko.
W końcu napisała, że to, co między nimi zaszło w szopie, nigdy nie powinno się było
zdarzyć. I że nie wolno mu nikomu o tym opowiadać.
Przygryzła końcówkę obsadki. Czy napisać o tym, co nauczyciel robił Indianne? Upiła
trochę herbaty, ale napój był już zimny, więc odsunęła kubek z niechęcią. Przeczytała
wszystko, co do tej pory napisała. Całe trzy strony. Rumieniec oblał jej twarz. List był taki
niezręczny i dziecinny. I za długi! Porwała go na strzępy i wrzuciła do ognia. jeśli
naprawdę Kristian chce z nią korespondować, powinien napisać pierwszy, pomyślała. W tym
momencie drzwi otworzyły się z hukiem i do kuchni wpadła Maria. Tupnęła z wściekłości i
krzyknęła:
- Nigdy więcej nie pójdę do szkoły!
- Co ty mówisz? – Elizabeth zadrżała ze strachu.
- Nauczyciel jest głupi, obrzydliwy i… - Maria zacisnęła wargi, oczy się jej zaszkliły.
Otarła twarz dłonią i odwróciła się, żeby wybiec.
- Zaczekaj! – Elizabeth chwyciła ją za ramię. – Powiedz, co się stało! – zażądała.
Maria ściągnęła z głowy chustkę i zmięła ją w rękach.
- Nauczyciel kazał mi zostać trochę dłużej, bo chce mi coś powiedzieć. To było już po
lekcjach.
Elizabeth zemdliło. Nie była pewna, czy zdoła wysłuchać tego, co siostra ma jej do
przekazania, ale skinęła głową na znak, by kontynuowała.
- Nie miałam ochoty zostawać, ale nie mogłam odmówić. Wziął mnie na kolana i
nazwał piękną, małą damą. Dmuchnął mi we włosy i mocno przycisnął. I jestem prawie
pewna, że dotknął ustami tutaj! – Maria skrzywiła się i wskazała miejsce na głowie. – To było
takie obrzydliwe, że zaraz mu się wyrwałam, i uciekłam.
Elizabeth chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie słowa. Oddychała
płytko, otwierała i zaciskała pięść z wściekłości. Nikt nie będzie napastował mojej małej
Marii, pomyślała. Henning Nielsen posunął się stanowczo za daleko. Dość tego!
- Elizabeth! – Głos Marii wdarł się w jej myśli. – Jesteś na mnie zła? Elizabeth
opanowała się z trudem.
- Oczywiście, że nie. Mario. Dobrze zrobiłaś, że uciekłaś. I nie pójdziesz więcej do
szkoły.
Dziewczynka odetchnęła z ulgą. Pochyliła się, żeby pozbierać swoje rzeczy.
- Indianne nie było dziś w szkole – poinformowała. – Musiała zostać w domu, żeby
pomóc matce. A Olav poszedł wcześniej, więc musiałam wracać całkiem sama.
Elizabeth słuchała tylko jednym uchem. Wszystko się w niej gotowało. Co za
człowiek z tego Henninga! Dlaczego traktuje w ten sposób małe dziewczynki?
- Mario – odezwała się w końcu. – Muszę załatwić coś w Strovika. Popilnuj Ane i
podgrzej sobie jedzenie, które stoi na blacie.
- Idziesz do sklepu?
- Zrób to, o co cię proszę – powiedziała Elizabeth stanowczo i wyszła.
Gorąco jej się zrobiło od szybkiego marszu. Z każdym krokiem gniew w niej narastał.
Tak, to są dzieci zaharowanych biedaków, pomyślała, ale nawet zaharowani biedacy nie będą
na wszystko się zgadzać!
Zatrzymała się przed szkołą, żeby wyrównać oddech. Uspokój się, Elizabeth, nakazała
sobie. Zacisnęła pięści i wyprostowała się dumnie.
Spodziewała się, że zastanie Henninga w domu, ale zauważyła, że światło pali się w
klasie. Zapukała głośno do drzwi, usłyszała proszę i weszła. Nauczyciel siedział przy piecu i
czytał książkę.
- Dzień dobry – powiedziała drżącym głosem. Natychmiast zerwał się na równe nogi.
- dzień dobry, dzień dobry. Co cię sprowadza?
Wydało jej się, że ucieszył się na jej widok. Wyciągnął dłoń na powitanie, ale ona
udała, że tego nie widzi. Zdjęła chustkę z głowy.
- Nie zajmę dużo czasu – oświadczyła.
- Może usiądziesz? – zapytał, podsuwając jej krzesło.
- Nie, dziękuję, postoję. Maria przyszła dziś do domu wzburzona i powiedziała o
twoim zachowaniu, które było po prostu… nieprzyzwoite. – Krew pulsowała w skroniach
Elizabeth, trudno jej było zachować spokój.
- Doprawdy? – Uniósł lekko brwi, patrząc na nią ze zdumieniem. Ale ona dostrzegła w
jego oczach cień strachu. I od razu poczuła się pewniej.
- Podobno wziąłeś ją na kolana i dotykałeś jej. Zgadza się?
- W pewnym sensie – odparł. – Chciałem jej powiedzieć, że jest bardzo zdolną
uczennicą…
- I w tym celu wziąłeś ją na kolana? – przerwała mu, patrząc prosto w oczy.
- Bardzo lubię dzieci, lecz niestety nie mam własnych. Bardzo tego żałuję i jeśli
powstało w związku z tym jakieś nieporozumienie, to przepraszam. Nic złego nie miałem na
myśli.
Zgrabnie się tłumaczy, pomyślała Elizabeth. Nie ma sensu z nim dyskutować, ale tak
łatwo się z tego nie wywinie.
- Takie rzeczy możesz opowiadać innym, nie mnie. I możesz być pewien, że nie ujdzie
ci to płazem! – Spojrzała mu głęboko w oczy i sama nie wiedząc, dlaczego, zaczęła mruczeć
pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa.
- Dziękuję i do widzenia – powiedziała następnie głośno i obróciła się do niego
plecami. Nauczyciel chwycił ją za ramię.
- Co zrobiłaś? – spytał, patrząc na nią badawczo.
- Za długo się ze mną bawiłeś – odparła ponuro. – Już ci mówiłam, że potrafię
znacznie więcej niż odmówić Ojcze nasz.
Wyrwała mu się i wyszła ze szkoły. Miała ochotę biec, ale się powstrzymała na
wypadek, gdyby na nią patrzył. Nasłuchiwała jego kroków i dopiero gdy wiedziała, że szkoły
już nie widać, przystanęła.
- Co ja narobiłam? Udawałam, że rzucam urok na samego nauczyciela. Skąd mi to
przyszło do głowy? A jeśli… Nie, to niemożliwe. Nie mam takiej mocy. Nie sądzę… - Słowa
uwięzły jej w gardle. Biegła przez całą drogę do domu.
- Co kupiłaś? – spytała Maria, gdy Elizabeth stanęła w drzwiach.
- Nic. Nie było tego, co chciałam – bąknęła.
- A co chciałaś kupić? – nie ustępowała Maria.
- Dość już tych pytań! – ucięła siostra. A ton jej głosu nie pozostawiał wątpliwości, że
lepiej z nią nie zadzierać.
Parę dni później do Dalen przyszła Indianne.
- Nie ma dziś lekcji? – spytała Elizabeth.
- Nie. nauczyciel jest chory – wyjaśniła dziewczynka, zdejmując chustkę i rękawice.
Elizabeth miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Minęło parę sekund, zanim odzyskała
głos.
- Co mu jest? – spytała w końcu. Przetarła stół ścierką, choć to wcale nie było
konieczne.
- Nie jestem pewna. Ale był u niego doktor i powiedział, że na to nie ma lekarstwa.
Podobno wyglądała jak ci trędowaci z Biblii. Słyszałam, jak doktor rozmawiał z mamą w
sklepie.
Indianne mówiła coś jeszcze, ale do Elizabeth już to nie docierało. Podłoga zakołysała
się pod jej nogami, musiała się oprzeć o stół, żeby się nie przewrócić. Gdy odzyskała
równowagę, miała w głowie tylko jedną myśl: Wygląda jak ci trędowaci. Co mu zrobiła? Czy
naprawdę rzuciła na niego urok? Jaką mocą została obdarzona?
- mama też przyjdzie niedługo – powiedziała Indianne, kołysząc się na jednej nodze.
- Twoja mama? – zapytała Elizabeth schrypniętym głosem. Obawiała się, że nie
będzie to przyjemna wizyta.
- Chcę z tobą porozmawiać. W cztery oczy – oświadczyła Ragna, która rzeczywiście
wkrótce się zjawiła.
- Chodźmy do sieni – zaproponowała Elizabeth.
- Nauczyciel jest chory. Może o tym słyszałaś?
- Indianne nam powiedziała. – Elizabeth z trudem trzymała nerwy na wodzy. Na
wszelki wypadek zacisnęła dłonie i wsunęła je do kieszeni.
Ragna musi coś wiedzieć, w przeciwnym razie nie przyszłaby tutaj. Za tą wizytą coś
się kryje. Czuję to. Wiem…
- Po co poszłaś do nauczyciela tego dnia, gdy się rozchorował? – zapytała teściowa,
mrużąc oczy.
- Nie wiem, o czym ty mówisz. Ja miałabym odwiedzać nauczyciela?
Nawet nie musiała udawać zdziwionej. Skąd teściowa się o tym dowiedziała? Nic się
przed nią nie ukryje.
- ktoś cię widział – powiedziała Ragna spokojnie.
- Przywidziało mu się – stwierdziła Elizabeth. – Widział kogoś innego.
- Twierdzi, że to byłaś ty.
- A ja mówię, że tam nie byłam. Kiedy to było?
- Przedwczoraj.
W tym momencie otworzyły się drzwi i głowę wsunęła Maria.
- Muszę coś wziąć z komory – usprawiedliwiła się, przemykając koło kobiet. Po
chwili wróciła z dzbankiem mleka. – Przedwczoraj Elizabeth była w sklepie – dodała.
Elizabeth zrozumiała, że mała podsłuchiwała pod drzwiami. Nie wiedziała, czy
cieszyć się, czy gniewać. Tak czy inaczej, Maria za to oberwie. Żeby zyskać na czasie,
spojrzała na Ragnę i zauważyła, że na twarzy teściowej pojawił się wyraz niepewności.
- Faktycznie byłaś wtedy sklepie? – spytała pojednawczo.
- Słyszałaś, co Maria powiedziała.
- Elizabeth, czy ty rozumiesz, jakie to niebezpieczne?
- Musisz mi to wyjaśnić – odparła Elizabeth, już spokojniejsza.
- Nauczyciel jest chory, ma rany i opuchliznę na całym ciele. Gorączkuję i jest w
fatalnym stanie. Ludzie mówią, że byłaś u niego tego dnia, gdy zaczął chorować. Plotkują o
tobie, Elizabeth. Mówią, że potrafisz rzucać urok. Lepiej uważaj.
Elizabeth skrzyżowała ramiona na piersiach i odrzuciła głowę do tyłu.
- Czy nie lepiej byłoby, gdybyś mnie wzięła w obronę, zamiast rozsiewać plotki? A
poza tym urok potrafią rzucać Laponki.
- Nigdy nie rozsiewałam żadnych plotek. Ale ostrzegam cię. Mówiła mi o tym sama
żona lensmana, a ludzie słuchają takich jak ona.
Elizabeth zdrętwiała, czując, że krew odpływa jej z twarzy. Jeśli rzeczywiście widziała
ją żona lensmana, sprawa może się źle skończyć. Maria nie będzie dla nikogo wiarygodnym
świadkiem.
- Skoro jednak było tak, jak mówisz – ciągnęła Ragna – to powiem żonie lensmana,
żeby zapytała Pedera Binasena, jeśli ma jakieś wątpliwości. Bo on cię musiał widzieć, jeżeli
byłaś w sklepie.
- Oczywiście – odparła Elizabeth gładko. – Pytałam o jasnobrązowe nici, ale ich nie
miał.
Stałam się mistrzynią kłamstwa, pomyślała, a serce biło jej tak mocno, że teściowa nie
mogła tego słyszeć.
Mogę zrobić tylko jedno, uznała Elizabeth, gdy Ragna zabrała Indianne i wyszła.
Muszę zobaczyć, co dolega nauczycielowi. Czy naprawdę jest z nim tak źle, jak opowiadają?
Gęsia skórka pokryła jej ciało, gdy chodziła po izbie, rozmyślając.
- O czym myślisz? – zapytała Maria.
- O niczym. – Zatrzymała się z rękami splecionymi na piersiach. – Muszę wyjść na
chwilę. Popilnuj Ane.
- Dokąd idziesz?
- Nie zadawaj tylu pytań – ucięła Elizabeth i wyszła.
Mróz szczypał w policzki, wiatr wdzierał się bezlitośnie pod ubranie. Może nie
powinna go teraz odwiedzać, ale musiała się przekonać, co się właściwie stało. nie
zastanawiała się, co powie, gdy tam wejdzie. Nie potrafiła sobie wyobrazić, co zobaczy. Bez
pukania weszła do sieni w tej części budynku, w której mieszkał Henning. Po omacku
znalazła drzwi do izby. Otworzyła je na oścież i zajrzała. Izba była pogrążona w mroku, ale
dźwięki dochodzące z ławy do spania, zdradziły, ze ktoś tu jest.
- Halo – powiedziała ostrożnie.
- Tak? – Słaby głos rozległ się w kącie.
Elizabeth ruszyła w tamtym kierunku. Gdy jej oczy przywykły do mroku, spostrzegła
na stole parafinowa lampkę. Zapaliła ją i spojrzała na mężczyznę leżącego w łóżku. Przeraziła
się na jego widok. Twarz i tors miał obsypane ranami i pęcherzami. Niektóre były wypełnione
płynem, inne rozdrapane. Oczy szkliły mu się od gorączki. Chyba nie poznał jej w pierwszej
chwili.
Elizabeth zapanowała nad sobą i podeszła bliżej. Nagle nauczyciel spojrzał prosto na
nią.
- To ty… ty rzuciłaś na mnie urok – szepnął. – Umrę i to będzie twoja wina…
Elizabeth prz4łknęła ślinę. Słyszała już kiedyś o takiej chorobie. O chorobie, która
powoduje swędzące pęcherze. Towarzyszyła im gorączka i ból gardła. Podobno nie
było na nią żadnego lekarstwa. Ci, którym udało się jakoś przeżyć, mieli później paskudne
blizny.
- Nie umrzesz – powiedziała, choć wcale nie była tego pewna. – Ale będziesz na
zawsze pamiętał co zrobiłeś. Sam będziesz winien swojej brzydocie.
Spodziewała się jakiejś reakcji, protestów, może gniewu, ale nic takiego nie usłyszała.
Henning leżał spokojnie, z zamkniętymi oczami. Może zasnął? Nie miała jednak odwagi
dotknąć go, żeby sprawdzić. Słyszała, że łatwo się tą chorobą zarazić. To tak jak z
przeziębieniem, pomyślała: jak tylko ktoś zacznie kaszleć, już cała wieś kaszle. Rozejrzała się
po kuchni. Był to czysto i schludnie. Zadziwiająco czysto, jak na mieszkanie samotnego
mężczyzny. Ale zimno. Przeraźliwie zimno. Nawet jej, choć była ciepło ubrana. Nikt się nim
nie opiekuje? – zdziwiła się, przejęta współczuciem. Nie chciała przecież, mimo wszystko,
żeby cierpiał w taki sposób.
Z wprawą rozpaliła ogień i po chwili w izbie zrobiło się cieplej. Wtedy spostrzegła
dwa kubaki na ławie. Ciekawe, jak długo tu stoją.
Rozchyliła swój tobołek i wyjęła korzeń arcydzięgla i gorzałkę. Przypomniała sobie,
jak coś takiego podała Ane, gdy groziła jej śmierć.
- Obudź się – powiedziała głośno, ale on jakby jej nie słyszał. – Henninu Nielsenie,
otwórz oczy, dostaniesz lekarstwo.
Musiała go trącić. Wtedy otworzył oczy i spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem. W
końcu jednak ją poznał.
- Wypij to – poleciła, przystawiając mu łyżkę do ust. Wykrzywił się mocno.
- Co to znowu za trucizna?
- Przestań marudzić.
Mówiła ostro, by nie pomyślał, że się boi. Ale w jej głosie dźwięczały jego słowa:
trucizna, trucizna… A jeśli faktycznie on umrze? I jeżeli powiedział komuś, że go otruła?
- To lekarstwo – wyjaśniła głośno. – Obniża gorączkę. Nikt się tobą nie zajmuje?
Zamiast odpowiedzieć, zadał jej pytanie:
- Dlaczego znowu tu przyszłaś?
Wzruszyła ramionami, bo nie wiedziała, co odrzec.
- Odpocznij teraz, wkrótce wypocisz tę gorączkę. Podparł się w policzek i jęknął.
- Zostaną blizny, jeśli będziesz się drapał – ostrzegła.
Jego piękna twarz pozostanie już na zawsze ze śladami blizn. Nie czuła jednak z tego
powodu satysfakcji. Już nie.
Po chwili lekarstwo zaczęło działać. Henning rzucał się na łóżku, zlany potem. Jego
jasne, piękne włosy były posklejane, ubranie przywarło do ciała.
Nie mogę do niego podejść, pomyślała Elizabeth, kuląc się. mogłabym się zarazić i
zawlec chorobę do domu. Z trudem znosiła widok cierpiącego, chciał jak najprędzej stąd
wyjść.
Kucnęła pod ścianą i skrzyżowała ramiona. Mogłabym poprosić Boga o wybaczenie,
pomyślała. Ale czy zlituje się nade mną tym razem? Może w tym też jest jakaś moja wina?
Nagle dojrzała coś kątem oka i drgnęła, stała nad nią jakaś stara, pomarszczona
kobieta. I przyglądała się jej z przekrzywioną głową.
- Czy to Elizabeth Andersdatter siedzi tu i marznie?
Elizabeth kiwnęła i chciała powiedzieć, po mężu nazywa się Rask, ale nie zrobiła tego.
- Widziałaś chorego? – spytała kobieta. Elizabeth wydawało się, że przez twarz
staruchy przemknął bezzębny uśmiech.
Pokiwała głową, zastanawiając się, co kobieta wie.
- Wiesz, że jest chory?
- Tak, widziałam już takich. To straszna choroba.
Nie powinnaś się do niego zbliżać, pod opieką masz przecież małe dzieci. Ja jestem
stara, wkrótce i tak Ojciec Niebieski mnie stąd zabierze, więc nic mi nie grozi – powiedziała,
ruszając w stronę drzwi. Zatrzymała się jednak w pół kroku i spojrzała na Elizabeth
badawczo. – On mówi, że to ty rzuciłaś na niego urok. – Zatrzęsła się ze śmiechu. – Zgadza
się?
Elizabeth pokręciła głową.
- Nie, ale dałam mu coś na zbicie gorączki. Zostało jeszcze trochę na stole.
- Dziękuję, dziękuje, nie musisz już tu przychodzić. Będę do niego zaglądać – ciągnęła
starucha. – Wyzdrowieje, ale blizny mu pozostaną, żeby nie zapomniał o tym, co robił.
Elizabeth stała i patrzyła na zamknięte drzwi. Powoli docierał do niej sens słów starej.
Ta kobieta wiedziała, czego się dopuszczał nauczyciel! Wszystko jedno, skąd. I tak nikomu o
tym nie powie. Tego Elizabeth była pewna. I od razu poczuła, jakby ktoś zdjął z niej ramion
wielki ciężar. Henning Nielsen wyjdzie z tego. Stara kobieta będzie go pilnować. Podniosła
się lekko i opuściła mieszkanie nauczyciela/
Była tak zamyślona, ze nie zauważyła, iż ktoś zastąpił jej drogę.
- Dzień dobry – powitała ją żona lensmana pełnym słodyczy głosem. Elizabeth
przywitała się z nią.
- A więc znowu wracasz od nauczyciela – powiedziała lensmanowa, przekrzywiając
głowę.
- Nie, nie znowu. Po raz pierwszy. – Elizabeth spostrzegła, że jej słowa zrobiły na
tamtej wrażenie. – Słyszałam, że się rozchorował, i uznałam za swój chrześcijański
obowiązek odwiedzić chorego. Podałam mu trochę wywaru z kory na gorączkę – skłamała.
Lepiej nie opowiadać, co naprawdę podała.
- Spotkałam się już z tą chorobą – ciągnęła Elizabeth z uśmiechem. – Jeśli tylko chory
pokona gorączkę, wyzdrowieje. Jest tam ktoś, kto się nim opiekuje.
Zapadła cisza. Elizabeth domyśliła się, że żona lensmana jest skonfundowana.
- Pójdę już – powiedziała, lecz lensmanowa ją zatrzymała.
- Podobno byłaś u nauczyciela tego dnia, gdy zachorował?
- Tak? – Elizabeth udała zdumienie. – A cóż miałabym tam robić?
- Ragna z tobą o tym nie rozmawiała?
- Może. Nie pamiętam.
- Spytałam Pedera Binasena, czy rzeczywiście byłaś wtedy u niego w sklepie. Mam
nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe, ale nigdy nie wiadomo…
Elizabeth chciała zapytać, czego nie wiadomo, lecz się powstrzymała. Lepiej
zachować uprzejmość. Ma przecież do czynienia z wpływową kobietą. Oblał ją zimny pot,
gdy czekała na ciąg dalszy.
- Binasen nie pamięta, czy cię wówczas widział. Ale jak sam powiada, w sklepie było
mnóstwo ludzi, więc nie może pamiętać wszystkich…
Elizabeth starała się uśmiechnąć, lecz chyba nie bardzo jej to wszyło.
- Oczywiście, ze Peder nie może pamiętać wszystkich klientów. Ale nic prostszego,
jak zapytać nauczyciela. Jeśli ,mnie pani o coś podejrzewa…
- Ależ skąd! – Żona lensmana zamachała gwałtownie rekami. – Nie, nie gdzieżby tam!
No, ale wiesz chyba, jak ludzie potrafią plotkować.
Elizabeth nie bardzo wiedziała, jak zareagować, miała bowiem przed sobą największą
plotkarę.
- Nie należy wierzyć we wszystko, co się słyszy – powiedziała z uśmiechem.
- Święta prawda – potwierdziła lensmanowa i pokiwała głową. – No, muszę się już
zbierać. Pozdrów ode mnie Ragnę.
- Pozdrowię. Elizabeth szła wyprostowana jak struna, czując na plecach palące
spojrzenie tamtej.
Parę dni później natknęła się na Ragne.
- Dzień dobry, Ragno. Ładna dziś pogoda – powiedziała w przelocie i chciała pobiec
dalej, lecz teściowa ją zatrzymała.
- Ładna, prawda? Wprawdzie jest trochę zimno, ale nie powinniśmy narzekać.
Zajdziesz do mnie na chwilę? – zagadnęła, wskazując brodą dom.
- Nie, muszę iść do domu. Dzieci zostały same.
- jak chcesz – odparła Ragna i już zamierzała odejść, ale nagle rozmyśliła się i
spojrzała na synową badawczo. – Gdzie byłaś dwa dni temu? Widziałam, jak wracałaś do
domu.
Elizabeth przełknęła ślinę. Wolałby o tym nie mówić, lecz w tej sytuacji lepiej mieć to
za sobą. Rozmawiała przecież z żoną lensmana, więc plotki i tak rozniosą.
- Byłam w szkole. Ragna pobladła.
- Co ty mówisz?! – szepnęła, oglądając się za siebie, jakby się obawiała, że ktoś je
podsłuchuje. – Co ty tam robiłaś? – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Chyba zwariowałaś!
- Nie wiem, co właściwie masz na myśli – odparła Elizabeth spokojnie. – Uważam,
że trzeba się troszczyć o bliźnich. – Udała, że nie słyszy prychnięcia Ragny. – Na szczęście
ktoś się nim opiekuje. Wygląda na to, że wszystko będzie dobrze. spotkałam się już z tą
chorobą. A poza tym widziałam żonę lensmana. Prosiła, żeby cię pozdrowić.
- Rozmawiałaś z nią? – Ragna wciąż mówiła szeptem. – I co powiedziała?
- Nic szczególnego. Mniej więcej to samo co ty. Wszystko sobie wyjaśniłyśmy. No,
ale muszę już iść, bo dzieci czekają. I nie radzę ci odwiedzać nauczyciela. Łatwo się zarazić
tą choroba. Jak przeziębieniem.
Tym ostrzeżeniem pożegnała się z teściową i ruszyła do domu.
Rozdział 9
W ciągu następnych dni Elizabeth żyła w napięciu. Wzdrygała się, gdy tylko trzasnęły
drzwi albo wydało jej się, że widzi jakiś cień. Nocami budziła się bez powodu, leżała i
godzinami przewracała się z boku na bok. Co będzie, jeśli on umrze? Albo wyzdrowieje i
zemści się na niej? Bała się także żony lensmana. Może powinna była powiedzieć jej więcej?
Albo mniej?
Wiedziała, że ludzie o niej plotkują. Ragna jej wszystko powtarzała: Żeby aż tak
oszpecić nieszczęsnego człowieka; Taki miły był z niego mężczyzna; Lepszego ze świecą
szukać. Wychwalali go pod niebiosa.
Dziwne, że Elizabeth do niego poszła, powiedziała jakaś kobieta. Że niby trzeba się
troszczyć o bliźnich. To doprawdy nieprzyzwoite. Kobieta sam na sam z mężczyzną! Biedny
człowiek!
Ragna czasem brała ją w obronę, przede wszystkim ze względu na siebie. Elizabeth
była przecież wdową, po jej pasierbie.
Pewnego dnia przyszła Indianne i powiedziała, że nauczyciel wyzdrowiał. Elizabeth o
mało nie rozpłakała się z radości.
- To dobrze – odetchnęła z ulga.
- Ale chyba jeszcze nie będzie lekcji – oświadczyła Indianne z zadowoleniem. –
Podobno nie da się na niego patrzeć.
- Cicho, nie wolno ci tak mówić – skarciła ją Elizabeth. A więc Henning wstydzi się
swoich blizn. Miał tyle pęcherzy, że trudno się
spodziewać czegoś innego. Co teraz będzie? Czy będzie chciał się jakoś zemścić?
Pójdzie do lensmana?
Po pewnym czasie plotki ucichły. Ludziom znudziła się choroba nauczyciela. Znaleźli
sobie inne tematy. Przede wszystkim mówiono o Ameryce, do której wyjeżdżało coraz więcej
ludzi. Tam wszyscy są równi, jeśli tylko mogą pracować. Ziemi jest dość dla każdego. A jak
można się tam wzbogacić! Ci, którzy zdecydowali się wyjechać, rzadko wracają. Wprawdzie
nie wszystkim udaje się przeżyć długą podróż przez morze, ale wielu dociera do Nowego
Świata i tam się osiedla. Gdyby tak móc wyjechać za morze, rozmarzyła się Elizabeth. Do
kraju, w którym byłaby warta tyle samo, co inni. Westchnęła ciężko, bo wiedziała, że nigdy
nie zaoszczędzi dość pieniędzy na bilet do Ameryki.
Dni były coraz dłuższe. Z dachów zaczęła kapać woda, słońce przygrzewało coraz
mocniej. Nadeszła wiosna.
Mężczyźni wracali do domu z zimowych połowów. Nad fiordem unosił się zapach
gnijących wodorostów i soli, nad wodą fruwały małe mewy. Kobiety jak zwykle czekały na
swoich mężczyzn na brzegu. Elizabeth wiedziała, dlaczego Ragna jest taka dumna i radosna:
Jakob po raz pierwszy wracał jako kapitan własnej łodzi.
Elizabeth machała serdecznie Jakobowi i ojcu. Cieszyła się, że znowu ich widzi.
Minęła kolejna zima i wszyscy ją przeżyli.
Kristian podszedł do niej i podał jej rękę. Ściskając ją, poczuła mnóstwo odcisków.
- Dziękuję. – Tristan przytrzymał nieco jej dłoń. – Szkoda, że nie mogę tu dłużej
zostać, porozmawialibyśmy trochę.
- Może – odparła i od razu tego pożałowała. Nie to chciałam powiedzieć, pomyślała.
Powinnam… Nie bardzo wiedziała, gdzie podziać ręce. – Pomogę ojcu – oświadczyła w
końcu i z uśmiechem skinęła głową Kristianowi.
Elizabeth przygotowywała obiad, a Maria nakrywała do stołu. Skrzynia Andresa była
już otwarta. Dobywały się z niej zapachy skóry i wełny. Dobrze znane, miłe zapachy,
pomyślała Elizabeth, zdejmując z ognia garnek z potrawką rybną.
Ojciec kąpał się w alkowie, nucąc pod nosem jakiś psalm. Zanim wszedł do balii,
rozdał córkom prezenty. Woreczek kandyzowanego cukru dla każdej. Elizabeth odłożyła swój
na szczególną okazję, ale Maria nie chciała czekać. Od razu włożyła sobie do buzi spory
kawałek i ssała go powoli, żeby jak najdłużej czuć smak. Przesunęła go właśnie pod lewy
policzek i zawołała do ojca:
- Szkoła jest zamknięta, bo nauczyciel się rozchorował! Miał pęcherze i rany. Ale już
wyzdrowiał.
Elizabeth zdrętwiała. Zamierzała opowiedzieć ojcu na osobności, co się stało. mógł
przecież zacząć zadawać jej niewygodne pytania, których nikt nie powinien słyszeć. W
alkowie zachlupotała woda. Pewnie skończył się kąpać.
- Słyszałem o tym – powiedział. Elizabeth wstrzymała oddech.
- Mówili, że nie wygląda najpiękniej. No, ale podobno już stąd wyjechał. Elizabeth o
mało nie upuściła talerzyka.
- Jak to? Kiedy wyjechał?
- Chyba parę dni temu. – Ojciec wyszedł z alkowy, zapinając koszulę. – Miło się
wykąpać – rzekł z zadowoleniem. – Nie myłem się przez trzy miesiące. Nogi miałem po
prostu czarne – zaśmiał się, zapinając pasek.
Elizabeth drżącymi rękami rozstawiała talerze i kubki/
- Dokąd wyjechał? – dopytywała.
- Kto?
- No, nauczyciel.
- A, on. Gdzieś na południowy zachód. Ciekawe, kiedy zjawi się nowy. Tak, tak, jak
człowiek potrafi czytać i pisać, może daleko zajść. Jeśli jest pracowity.
Ojciec mówił dalej, ale Elizabeth już go nie słuchała. Musiała się pilnować, żeby nie
skakać z radości. Skończyło się! Henning Nielsen wyjechał. Na zawsze zniknął z jej życia.
Nucąc pod nosem, kończyła podawać do stołu. I zaraz wsunęła do ust kawałek
kandyzowanego cukru. To z pewnością była specjalna okazja.
Wiosna niemal niezauważalnie przeszła w lato. Dni mijały szybko. Między
przygotowywaniem torfu a sadzeniem ziemniaków nie było czasu na myślenie. Ludzie
wstawali o wschodzie słońca, a wieczorem padali ze zmęczenia. Dopiero po sianokosach
można było trochę odetchnąć.
Wszyscy uważali, ze czarne jagody są w tym roku szczególnie dorodne i soczyste.
Elizabeth i Ragna wybrały się na łąki. Letni wiatr muskał delikatnie szyję Elizabeth, porwał
kilka luźnych kosmyków jej włosów. Trawy kołysały się lekko, jakby ktoś ich czule dotykał.
W dole leniła zielono-niebieska tafla fiordu.
Elizabeth uważała, że to wielka ulga iść z gołymi nogami w chodakach. Chciała
zaproponować, żeby Ragna zrobiła to samo. Teściowej bardzo spuchły nogi w czasie tej
ciąży. Z pewnością jej stopom dobrze by zrobiło świeże powietrze i zimna kąpiel, ale Ragna
nawet nie chciała o tym słyszeć. Mimo to synowa postanowiła spróbować. Nie zdążyła
jednak, bo nagle Ragna upadła na ziemię z bolesnym jękiem. Elizabeth upuściła swoje
wiaderko, jagody się rozsypały.
- Ragno, co ci jest?
- Chyba… chyba zaczynam rodzić – szepnęła, wskazując głową suknię, na której
pojawiły się mokre plamy.
Elizabeth ogarnęła panika. Zerknęła w dół ścieżki. Domy wyglądały stąd jak
niewielkie klocki. Myśli wirowały jej w głowie. Czy zdążą zejść na dół? A jeśli nie, to czy
Ragna może tutaj urodzić? Ale jak potem sprowadzić na dół ją i dziecko? Jak wezwać
pomoc? Elizabeth wiedziała, że Ragna nie powinna się ruszać, jeśli wody odeszły. Na
szczęście plama nie była wielka, więc może jakoś się uda. Elizabeth przezwyciężyła strach.
Jej głos zabrzmiał całkiem spokojnie, gdy się odezwała:
- Zaczekamy, aż skurcz minie, i zaczniemy schodzić w dół. Powinnaś się położyć.
Ragna drżącą dłonią poprawiła włosy i spojrzała na synową z przerażeniem.
- Musisz sprowadzić Jakoba. Ja nie mogę…
- Nie, Jakob nie ma tu nic do roboty. Chodź, Ragna, wesprzyj się na mnie. – Elizabeth
pomogła teściowej się podnieść, położyła jej ramię na swojej szyi i chwyciła ją mocno w
pasie. – Wszystko będzie dobrze. musimy tylko zachować spokój.
- Moje jagody – jęknęła Ragna.
- Wrócimy po nie później – powiedziała Elizabeth, uważając, żeby głos jej nie zadrżał.
Nie rozumiała, jak teściowa może w takiej sytuacji myśleć o jagodach.
Teren był nierówny, często musiały omijać śliskie skałki. Nie do wiary, że weszłyśmy
tak wysoko, pomyślała Elizabeth. Gdzie są Ane i Maria? Gdyby tu były, można by je posłać
po pomoc, bo Ragna daleko nie zajdzie.
Teściowa jęknęła głośno. Elizabeth pomogła jej się położyć na wrzosowisku. Ragna
ciężko dyszała i krzywiła się z bólu. Gdy skurcz minął, szepnęła:
- Nie pamiętam, żeby mnie aż tak bolało przy poprzednich porodach. Skurcze są
bardzo częste.
Elizabeth położyła się obok niej na ziemi i odgarnęła jej z twarzy kosmyk włosów.
Dziwnie się poczuła, bo zwykle były dla siebie opryskliwe.
- Już dziesięć lat minęło od ostatniego porodu, Ragno. A po porodzie szybko się
zapomina o bólu i pamięta tylko radość.
Ragna pokiwała głową i próbowała się uśmiechnąć.
- Wiem. – Z trudem się podniosła. – Musimy iść dalej.
Zatrzymywały się jeszcze wiele razy. Ragna zwijała się z bólu, ale nie chciała się
położyć.
- Musimy się pospieszyć – mówiła bliska łez. – Boję się, Elizabeth.
- Nic się nie stanie – uspokajała ją synowa. – Jestem przy tobie i zadbam o to, żebyś
urodziła w domu. Obiecuję ci.
Ragana spojrzała na nią uważnie.
- Nie jesteś taka sama jak inni. Wiesz o tym?
Elizabeth pokiwała głową. Wiedziała, że w ustach Ragny był to komplement.
- Możliwe – powiedziała lekko.
Szły coraz wolniej, bo rodząca miała coraz większe bóle; już nie jęczała, tylko
krzyczała. Na szarej sukni pojawiły się wielkie, mokre plamy.
- Nie, nie zrobię już ani kroku – załkała, opadając na ziemię.
- Zrobisz. Musisz zrobić i zrobisz! – nakazała Elizabeth stanowczo i spróbowała ją
podnieść. – Nie możesz tu leżeć, wiesz o tym dobrze.
- Nie, puść mnie! – Twarz Ragny zrobiła się popielata. Na jej czole perlił się pot.
Elizabeth zrozumiała, że Ragna naprawdę nie zdoła wstać. Pochyliła się nad nią i
powiedziała dobitnie:
- Posłuchaj mnie, Ragno. Muszę cię tu na chwilę zostawić, ale zaraz wrócę z Jakobem.
On cię zaniesie do domu. Słyszysz?
Ragna pokręciła głową i chwyciła Elizabeth za rękę.
- Nie zostawiaj mnie, Elizabeth. Bardzo cię proszę. Tak się boję.
- Będziesz miała powody do strachu, jeśli nie pójdę po pomoc – odparła Elizabeth
brutalnie. – Musisz jak najszybciej znaleźć się pod dachem i ja muszę o to zadbać. Bądź silna,
Ragno.
Nie było czasu na pertraktacje. Elizabeth wyrwała się z uścisku teściowej i pobiegła.
Jeszcze długo słyszała krzyki i błagania Ragny. Po chwili zrzuciła chodaki i biegła dalej boso.
Zagryzła mocno zęby, czując, jak ostre kamienie ranią jej stopy. Nie zwracała uwagi na
pokrzywy i wrzosy, które smagały jej łydki. Biegła, podtrzymując z przodu spódnicę. Jakob
był na podwórzu, ale ona nie mogła złapać oddechu. Dopiero po paru sekundach odzyskała
głos.
- Co się stało? – zapytał.
- Ragna… rodzi! Leży na górze! Na ścieżce z dużym kamienie. Usłyszysz ją. Musisz
ją przynieść, bo nie ma już siły iść. Ja…
Nie zdążyła nic więcej powiedzieć, bo Jakob ruszył jak strzała. Elizabeth opadła na
ziemię. Nigdy w życiu nie była tak wycieńczona. Miała ochotę tak leżeć i nie wstawać. Jakoś
się jednak zebrała i weszła do domu. Jakoś się jednak zebrała i weszła do domu. Stała na
środku kuchni, próbując zebrać myśli. – Trzeba działać szybko, więc Ragna musi rodzić w
izbie. Bez zwłoki wyjęła pościel i przygotowała posłanie na ławie. Rzadko jej używano i
teściowa wiele razy prosiła Jakoba, zęby ją wyniósł. Jej zdaniem ława do spania nie pasowała
do reszty mebli. Ale teraz bardzo się przyda. Elizabeth usłyszała jakieś hałasy w sieni i
szybko wybiegła.
- Gdzie mama? – zapytała Indianne.
- Ojciec po nią poszedł. Źle się poczuła, gdy zbierałyśmy jagody. Indianne chciała
wybiec, ale Elizabeth ją powstrzymała.
- Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Mama się po prostu zmęczyła i potrzebuje
pomocy. A teraz musisz być dzielna, skoro masz zostać siostrą. Najpierw zawołał Dorte. Jest
u niej Ane, więc będziesz musiała popilnować małej.
Indianne patrzyła tylko na nią i nie ruszyła się z miejsca. Elizabeth powiedziała
dobitnie:
- Masz już dziesięć lat. musisz być dzielna i robić to, o co cię proszę Dobrze? W
końcu dziewczynka pokiwała głową i pobiegła do Neset.
Wreszcie Jakob przyniósł Ragnę, bezwładnie zwisającą w jego ramionach.
- Przygotowałam posłani w izbie – powiedziała Elizabeth – Połóż ją tam. A potem
przynieść wody. Dorte już tu idzie. Zajmie się resztą.
Odetchnęła z ulgą, gdy drzwi się za nim zamknęły i została sama z teściową. Szybko
ściągnęła z niej ubranie.
- Już nie musisz się bać – uspokajała ją. – Niedługo twoje dziecko przyjdzie na świat.
Rodziłaś już, więc wiesz, co masz robić.
Ragna lekko pokiwała głową, ale się nie odezwała.
- Musze sprawdzić rozwarcie – oświadczyła Elizabeth i wsunęła dwa palce. Ragna
jęknęła poprosiła, żeby jej nie dotykała.
Coś jest nie tak, pomyślała Elizabeth, ściskając wielki brzuch teściowej. Rozwarcie
jest za małe. Chyba dziecko źle się ułożyło. Elizabeth nie mogła pomóc Ragnie, drżącymi
dłońmi przykryła jej spocone ciało.
- Co się dzieje? – zapytała Ragna.
- Wszystko w porządku/ tylko się nie denerwuj.
- Nie okłamuj mnie!
Teraz wreszcie Elizabeth rozpoznała w niej teściową. Tę, która urągała jej przez tyle
lat. mimo trudnej sytuacji musiała się uśmiechnąć.
- Tylko dwa palce, Ragna. Trzymaj się. to prawdopodobnie będzie długi i trudny
poród. Dlatego wezwiemy doktora. Będę się czuła pewniej.
- Doktora, też coś! – prychnęła Ragna. – Doktor nie zrobi nic więcej niż ty. A ja mu
się nie pokażę nago!
- On widział już nagich ludzi, Ragno. Ale nie myśl teraz o tym.
Ragna krzyknęła i wygięła się z bólu, gdy chwycił ją kolejny skurcz. Kiedy minął,
Elizabeth miała na ramionach czerwone plamy po palcach teściowej. Powiedziała jedynie
spokojnie:
- Każę Jakobowi wezwać doktora.
Dzieci siedziały na ławie w kuchni, skulone i przerażone. Indianne zatkała sobie uszy
rękami. Szkoda, że musiały słuchać przeraźliwych krzyków matki. Na szczęście Dorte już
przyszła. Na ramieniu trzymała Ane, Daniel zaś uwiesił się jej spódnicy.
- Co z nią? – zapytała.
Elizabeth przełknęła ślinę, zastanawiając się, ile może powiedzieć, żeby ich całkiem
Ne wystraszyć.
- Czułabym się pewniej, gdyby przyszedł doktor – rzekła zwyczajnie.
Dorte spojrzała jej w oczy. Zrozumiała, że to nie wszystko, ale o nic nie dopytywała.
Jakob miał niepewną minę, lecz pokiwał głową, podrapał się po brodzie i wyszedł. Ane
nadaremno wyrwała się Dorte.
- Zaraz dostaniesz cukru – obiecała Dorte, otwierając szafkę. Elizabeth spojrzała na
dzieci.
- Może wyjdziecie na dwór i tam zaczekacie? Olav jednak stanowczo pokręcił głową.
- Zostaniemy tutaj – powiedział ponuro, sznurując wargi.
- Mario… - zaczęła Elizabeth, ale zaraz urwała. Niech już lepiej zostaną razem,
pomyślała i odwróciła się do drzwi. – Zajmij się nimi – poleciła Dorte. Wzięła miskę z wodą i
zaniosła do izby. Ostrożnie przemyła zlaną potem twarz Ragny.
- Połóż się na boku, pomasuję ci plecy – zaproponowała i pomogła teściowej się
obrócić.
- Masuj dalej – prosiła Ragna, ale po chwili warknęła: - Przestań! Skórę ze mnie
zedrzesz!
- Na pewno. – Elizabeth starała się zachować spokój, choć zżerał ją lęk. Kiedy
wreszcie przyjdzie doktor? Wiedziała wprawdzie, że lekarz nie zrobi więcej niż ona,
poczułaby się jednak lepiej, gdyby mogła dzielić odpowiedzialność z kimś, kto ma
doświadczenie większe od niej. Może doktor będzie miał jakieś narzędzia, którymi zdoła
obrócić, myślała.
- Masuj, masuj! – zażądała Ragna, wyrywając ją z zamyślenia.
- Dobrze, odpocznij trochę – szepnęła Elizabeth.
- Pojechał po doktora?
- Tak. Zaraz powinien wrócić.
- Tamtych dwoje rodziłam bez doktora. Pomogła mi twoja matka. Elizabeth odgarnęła
jej kosmyk z twarzy mokrej od potu i łez.
- Pamiętam. Mama była taka dumna, gdy po nią przysłałaś. Zupełnie, jakby sama
urodziła te dzieci.
- Nie zawsze byłam dla niej miła – przyznała Ragna cicho.
- Co ty opowiadasz! Oczywiście, że byłaś miła. Nigdy nic innego nie słyszałam od
mamy.
- twoja matka nigdy nie narzekała, wiesz przecież o tym, Elizabeth. A mnie się
wydawało, że jestem znacznie wyżej w hierarchii niż ona.
Elizabeth wiedziała, że to prawda. Wielka szkoda, że Ragna zrozumiała to dopiero
teraz.
- Nie powinnaś myśleć o takich rzeczach. Skup się na tym, co cię czeka. Niedługo
zjawi się doktor i…
Przerwał jej przeraźliwy krzyk. Twarz Ragny wykrzywił grymas bólu i przerażenia.
- To już! Już! – krzyczała, dysząc ciężko.
Jeszcze nie! Wytrzymaj jeszcze trochę, nie ma doktora! – chciała zawołać Elizabeth,
ale nie zrobiła tego, tylko odkryła rodzącą. Zaniemówiła na widok krwi. Jak długo Ragna
krwawi? Nic nie poczuła. Całe prześcieradło przesiąkało już krwią, tu i ówdzie widać było
niewielkie skrzepy. Elizabeth chwyciła pospiesznie świeże prześcieradło leżące na stole i
przykryła nim plamy.
Chciała się pomodlić, ale nie mogła zebrać myśli. Drzwi się uchyliły i wsunęła głowę
Dorte. Twarz miała białą jak kreda, jej głos drżał, gdy zapytała:
- Jak idzie?
Elizabeth nie odpowiedziała, tylko spojrzała na nią tak wymownie, że Dorte zasłoniła
usta dłonią i pospiesznie zamknęła drzwi.
- To był doktor? – spytała Ragna.
- Nie, Dorte. Doktor zaraz będzie. Przyj, kiedy ci powiem. Teraz! Ragna chwyciła się
krawędzi łóżka i krzyknęła tak, że twarz jej całkiem
spurpurowiała. Potem opadła na posłanie i leżała jak martwa, z zamkniętymi oczami.
Po chwili znów krzyknęła, wyprężając całe ciało.
Elizabeth ją pocieszała, chwila, mówiła, że nikt na świecie nie jest taki odważny.
Wystarczy, że wytrzyma jeszcze troszeczkę, a będzie po wszystkim. Zaraz będzie trzymała
dziecko w ramionach. Elizabeth nie przestawała mówić, choć pot jej zalewał oczy, a serce
waliło młotem.
- Co byś chciała? – spytała między skurczami.
- Każde dziecko jest darem od Boga, ale modliłam się o chłopca. Po śmierci Jensa
zrobiło się tak cicho. Bardzo mi go brakuje… - Po jej policzkach potoczyły się wielkie łzy.
- Wiem – szepnęła Elizabeth. – Wszyscy za nim tęsknimy. Ale jemu jest dobrze. ma
szczęście, bo trafił do nieba, do Boga. Siedzi teraz w raju i rozmawia z moją matką. Może nas
widzi? Ale nowy Jens się nie urodzi. Jego nikt nie zastąpi. To będzie jego mały braciszek,
chociaż Jens był tylko twoim pasierbem. Jens na pewno ucieszyłby się z braciszka, prawda?
Teściowa pokiwała głową. Po chwili znów krzyknęła dziecko przyszło na świat. Pupą
do przodu.
- Masz dorodnego syna, Ragna! – oznajmiła Elizabeth przez łzy radości, trzymając
dziecko w górze, by matka mogła je zobaczyć. Noworodek krzyczał przeraźliwie. Elizabeth
wytarła go tylko i podała Ragnie. – Dałaś radę – dodała, prawie bez tchu.
- Tym razem Bóg mnie wysłuchał – szepnęła Ragna, czyniąc znak krzyża. Elizabeth
się uśmiechnęła.
- Powiem im, że mają braciszka. Zaraz wrócę.
Wszyscy w kuchni wstrzymywali oddech i dopiero teraz mogli odetchnąć z ulgą. W
oczach Dorte zalśniły łzy radości, gdy ściskała po kolei dzieciaki.
- Teraz będziemy świętować – obiecała, stawiając garnek na fajerce.
- Muszę zając się tamtą dwójką – powiedziała Elizabeth i weszła do izby.
Gdy organizm usunął łożysko, Ragna zaczęła bardziej krwawić. Elizabeth zwilżyła
prześcieradło i wsunęła je między Ida położnicy. Materac nasiąkł już krwią. Jeśli krwotok nie
ustanie, nie wiadomo, jak się to skończy, pomyślała Elizabeth.
- Straciłam dużo krwi. Wiem – odezwała się Ragna.
- Trochę. – Elizabeth zorientowała się, że głos jej drży. Zawinęła dziecko i położyła je
u boku matki, a potem rozczesała jej włosy i zrobiła warkocz. – Jesteś teraz taka ładna, że
Jakob na pewno zakocha się w tobie od nowa – rzekła.
Ragna uśmiechnęła się słabo i zamknęła oczy. Elizabeth myślała, że teściowa zasnęła,
ale nagle położnica otworzyła oczy i spojrzała na nią.
- Będzie miał na imię Fredrik – powiedziała tak cicho, że Elizabeth ją usłyszała. – Po
moim ojcu. Jemu by się to spodobało. Olav odziedziczył imię po ojcu Jakoba, zgodnie ze
zwyczajem.
- Ładne imię.
- Chciałabym, żebyście obie z Dortew zaniosły go do chrztu. I Jakob z twoim ojcem.
- Bardzo się cieszę – zapewniła Elizabeth. – Ale mamy jeszcze dużo czasu. Najpierw
musisz stanąć na nogi, a potem razem zajmiemy się chrzcinami.
Ragna poruszyła się niespokojnie. Z trudem trzymała oczy otwarte i z trudem
otwierała usta.
- Chcesz się napić? – spytała Elizabeth. Widok bladej twarzy teściowej znów ją
zaniepokoił. – Tak, proszę.
Ragna połknęła zaledwie kilka kropli, żeby tylko zwilżyć gardło, i mówiła dalej:
- Jestem taka zmęczona, Elizabeth. Zaraz zasnę…
- Zaśnij, później porozmawiamy – przerwała jej synowa.
- Nie, Elizabeth, nie zrozumiałaś mnie. Zasnę na… Wkrótce odejdę do domu Boga
Ojca.
Elizabeth chciała zaprotestować, zawołać, że przecież… Jakob jeszcze nie wrócił, ma
maleńkiego synka i dwójkę starszych dzieci. Tyle osób jej potrzebuje…
Odchyliła ostrożnie złożone prześcieradło i spostrzegła, że krew płynie dalej.
Przykryła teściową pospiesznie. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie
słowa.
Dłoń Ragny wydawał jej się taka mała i chuda, ale jej uścisk był zadziwiająco mocny,
a głos czysty.
- Słuchaj mnie, Elizabeth, i nie przerywaj.
Elizabeth w milczeniu położyła drugą dłoń na ręce teściowej.
- Nie pożegnała się z Jakobem, ale mam nadzieję, że pomożesz mu przy dzieciach.
Wiesz, że mężczyźni nie są w tym najlepsi. I… opowiedz o mnie temu małemu. A tamtej
dwójce w kuchni powiedz, jak bardzo żałuję, że czasami byłam dla nich niesprawiedliwa.
Słowa się rwały, jakby Ragna z trudem je z siebie dobywała. Elizabeth poczuła, że ma
wilgotne policzki. Może powinna przyprowadzić Indianne i Olava, żeby się pożegnali z
matką? Nie była jednak w stanie tego zrobić. Nie była wstanie podnieść nawet palca.
Zupełnie jakby jej ciało zdrętwiało z szoku, żalu i rozpaczy.
- Nie płacz, Elizabeth – ciągnęła Ragna. – Miałaś powody do płaczu, gdy cię
wyzywałam. Gdy krytykowałam wszystko, co robisz…
- Przestań, Ragno. Nie mów tak. Ja też nie byłam święta. Ragna pokręciła głowa i
zamknęła oczy.
- Powinnaś wiedzieć, że jest mi przykro – szepnęła. – Tak bardzo kochałam Jensa i
chciałam dla niego wszystkiego, co najlepsze. I chociaż nie mógł znaleźć nikogo lepszego od
ciebie, to nie chciałam tego przyznać. Nie chciałam też przyznać, że byłam o ciebie
zazdrosna.
- Zazdrosna? – spytała Elizabeth z niedowierzaniem.
- Tak. Widziałam, jak bardzo Jens cię kocha. Mnie już nie potrzebowała, i to bolało.
- Kochana moja…
- Wkrótce znowu go spotkam i opowiem mu o tobie i o Ane-Elise.
Znów zamknęła oczy. Elizabeth puściła jej dłoń, żeby rąbkiem fartucha obetrzeć łzy,
które zamgliły jej wzrok. Po chwili dłoń Ragny była już bezwładna.
Ona po prostu zasnęła, pomyślała Elizabeth. Ale oddech Ragny dziwnie się rwał, aż
całkiem ustał. Gdy dziecko się poruszyło, opadła także druga ręka matki. Ragna zasnęła na
zawsze.
Rozdział 10
Elizabeth ostrożnie wzięła niemowlę na ręce i weszła z nim do kuchni. Powinnam
zaplanować, co powiem, pomyślała.
- Ragna… - zaczęła z ociąganiem, spoglądając na twarzyczki dzieci. – Wasza mama
zasnęła.
- Tak bardzo jest zmęczona? – spytała Indianne lekko drżącym głosem.
- Nie, Indianne. Twoja mama odeszła do Boga, do nieba.
- To nieprawda! – krzyknęła dziewczynka i wbiegła do izby. – Mamo, obudź się! –
zawołała.
Dorte i Olav pobiegli za nią. Maria też chciała, ale Elizabeth ją zatrzymała.
- Zostaw ich, Mario. Zaraz tu wrócą.
Słychać było płacz Indianne i słowa pocieszenia Dorte. Noworodek zaczął
wymachiwać piąstkami i kwilić. Jest głodny, biedactwo, pomyślała Elizabeth.
- Mario, kochanie, pomożesz mi? Siostra z powagą pokiwała głową.
- Wyjmij kubek z szafki, a potem wydój krowę, żebyśmy mogły nakarmić małego.
Maria natychmiast wybiegła. Elizabeth podziwiała swoją małą siostrzyczkę za odwagę
i siłę.
- Ane patsy na dzidzi!
Córeczka szarpała Elizabeth za spódnicę, ale ona nie reagowała. Przez okno widziała,
jak podwórze zajeżdżają Jakob z doktorem. Spazmatyczny płacz Indianne przeszedł w
rozpaczliwy szloch. Elizabeth była odrętwiała. Ręce i nogi odmówiły jej posłuszeństwa,
całkiem już opadła z sił. Powinna jednak wytrzymać jeszcze trochę. Ze względu na dzieci i
Jakoba. Jakob nie zdążył pożegnać się z żoną. Ona, Elizabeth, powinna przekazać mu jej
słowa. Ragna nie bała się śmierci. W raju spotka Jensa.
A więc jednak w widzeniu ujrzałam trumnę Ragny, pomyślała. W tym momencie
otworzyły się drzwi i Elizabeth spojrzała prosto w brązowe oczy Jakoba. Twarz miał całkiem
szarą. Indianne wybiegła do kuchni i rzuciła się ojcu w ramiona, ale on jakby jej nie widział.
Patrzył tylko na Elizabeth.
- Czy ona…?
- Niestety. Nie dała rady. Ale urodziła ci syna, Jakob. Dużego, pięknego chłopca.
Chciała, żeby miał na imię Fredrik, po jej ojcu. Olav odziedziczył imię po twoim ojcu…
- Dlaczego? – szepnął Jakob.
- Podobno wszystko ma jakiś sens… - zaczęła Elizabeth, ale zaraz umilkła. Zabrakło
jej słów. Jakon wyszedł, a Indianne została na środku kuchni. Na szczęście przytuliła ją
Dorte.
- Zdaje się, że nie mam ,tu już nic do roboty – powiedział lekarz i też wyszedł.
Elizabeth pośpieszyła za nim.
- Tam idzie mój ojciec. na pewno odwiezie pana do domu – powiedziała, nie wiedząc,
skąd ma w sobie tyle przytomności umysłu.
Ojciec przyszedł jakiś czas później. Elizabeth spojrzała na niego.
- Ze względu na dzieci przeniosę się do Heimly – poinformowała. – W każdym razie
do czasu pogrzebu. Potem zobaczymy. Ktoś musi tu sprzątać i gotować.
- Jesteś pewna, że dasz radę? – spytał ojciec.
- Tu jest mnóstwo roboty. Jakob siebie ze wszystkim nie poradzi. Nie potrafi zająć się
noworodkiem.
- No tak, - mruknął Andres. – A gdzie pozostali? - Dopiero teraz zobaczył, że są w
kuchni sami.
Elizabeth o mało się nie rozpłakała.
- Nie wiem, gdzie jest Jakob. Po prostu wyszedł.
Olav też gdzieś pobiegł. Dorte go szuka. A Maria jest na górze, razem z Indianne –
odparła.
Wlała noworodkowi do buzi jeszcze trochę mieszanki z krowiego mleka, ale
większość pokarmu pociekła bokiem po bródce. Dziecko ziewnęło i zamknęło oczka. Z
pewnością było najedzone i zadowolone.
- Muszę małego położyć i zająć się Ragną – powiedziała Elizabeth. Gdy
przechodziła koło ojca, dotknął jej ramienia.
- Uważaj na siebie, Elizabeth. – Jesteś silna, ale przecież jesteś tylko człowiekiem.
Pokiwała głowa. Jego słowa ucieszyły ją i zabolały zarazem.
- Będę pamiętać – szepnęła, idąc w stronę schodów prowadzących na stryszek.
Zatrzymała się w pół drogi i rzuciła przez ramię: - Powiedz Jakobowi, że trzeba zbić trumnę.
- Sam to zrobię – odparł i wyszedł.
Dorte zajęła się dziećmi, a Elizabeth – ciałem zmarłej. Trumna aż do pogrzebu miała
stać w izbie, gdzie, dzięki grubym ścianom z bali, było chłodno nawet latem. Elizabeth
słyszała, jak Dorte zachęca dzieci do jedzenia. Jej głos był spokojny i łagodny. Jakby
śpiewała, pomyślała Elizabeth. Sama kończyła robić szmacianą lalkę, którą zamierzała
włożyć w ramiona teściowej. Ragna wiedziała wprawdzie, że umiera i że musi zostawić
dzieci, ale zgodnie z prastarą wiarą i tak będzie ich szukać na tamtym świecie. Ta lalka
przywróci jej spokój. Elizabeth skończyła szyć, złożyła dłonie zmarłej i cofnęła się o krok.
Długie włosy Ragny, splecione już w warkocz, leżały po jednej stronie. Jej twarz jakoś
złagodniała. Szkoda, że się wcześniej nie pogodziłyśmy, pomyślała Elizabeth z
westchnieniem. Byłoby znacznie lepiej.
Opadła na krzesło i patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem. Ane spała na
poddaszu. Elizabeth nie wiedziała, jak długo tu zostaną. Nie miała pojęcia, jak będą
wyglądały następne dni. Czekało ją tyle pracy i spraw do załatwienia. Jak sobie z tym
poradzi?
Mały zakwilił w kołysce, więc wstała, żeby go wziąć na ręce. Był całkiem duży jak na
noworodka, choć wydawał się taki maleńki. Elizabeth wciągnęła w nozdrza zapach jego
włosów i skóry.
- Będziesz trochę podobny do matki, a trochę do ojca – powiedziała. – Włosy masz po
ojcu, a oczy chyba po Ragnie.
Weszła do kuchni, gdzie dzieci siedziały przy dużym stole. Dorte krążyła między nimi
i pilnowała, żeby nikomu nie zabrakło mleka, żeby wszyscy zjedli kaszę. Ale choć
dosypywała do kaszy więcej cukru, jakoś nikt nie miał apetytu.
- Nie chcecie zobaczyć braciszka? – zagadnęła Elizabeth, lecz nie otrzymała
odpowiedzi. – Mama pragnęła, żeby miał na imię Fredrik. Tak jak wasz dziadek.
- Ja mam imię po dziadku – powiedział Olav, nie odrywając wzroku od talerza.
- Tak. Pięknie imię – przyznała Elizabeth, nie zagłębiając się w szczegóły.
- Możesz go sobie zabrać – oświadczyła Indianne, patrząc na nią chmurnie.- Nie chcę
żadnego małego braciszka. Chcę, żeby mama żyła! – Głos się jej załamał, z oczu popłynęły
łzy. Zerwała się i wybiegła z domu.
Elizabeth stała bez słowa.
- Widzisz, co narobiłaś – burknął Olav i pobiegł za siostrą.
- Widzisz, co narobiłaś – powtórzył Daniel z buzią pełną kaszy. Dorte podeszła do
Elizabeth.
- Wszystko będzie dobrze – pocieszyła ją łagodnie. – Nie ma się co dziwić, że są
wzburzeni. Ja ci pomogę. Ty się zajmiesz małym, a ja starszymi.
- Dziękuje – szepnęła Elizabeth. Zazdrościła Dorte spokoju. Obróciła się, żeby ukryć
przed nią, co czuje.
- Powinnaś teraz odpocząć, Elizabeth – dodała Dorte. – Masz za sobą długi i ciężki
dzień. Elizabeth pokiwała głową. Nie mogła odpowiedzieć, bo głos na pewno by się załamał.
Gdy nieco później Dorte zeszła z poddasza, mogła już powiedzieć, że dzieci śpią.
- Musze iść z Danielem do domu – dodała. – Ale przyjdę jutro z samego rana.
- Gdzie jest Jakob? – spytała Elizabeth. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie
widziała go od wielu godzin.
Dorte wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Gdzieś na dworze. To do zobaczenia – rzuciła, wzięła Daniela a ręce i
zamknęła za sobą drzwi.
Elizabeth odłożyła noworodka do kołyski i wyszła na podwórze. Słońce chowało się
już za górami i barwiło niebo wszystkimi odcieniami czerwieni. Fiord lśnił jak zwierciadło,
jakaś kaczka płynęła dostojnie po wodzie, wiodąc za sobą łańcuszek kaczątek. Lekka bryza
wywoływała gęsią skórkę. Elizabeth otuliła się szczelniej szalem i rozejrzała po podwórzu.
Jej spojrzenie zatrzymało się przez chwilę na spiżarni. Należałoby sprawdzić zapasy,
pomyślała. Na stypę potrzeba będzie dużo jedzenia. Całe szczęście, że Dorte mi pomoże,
westchnęła.
Wciągnęła głęboko świeże powietrze. Spiżarnia może poczekać. Najważniejsze to
znaleźć Jakoba. Żeby tylko nic sobie nie zrobił. znalazła go koło szopy na łodzie Jensa.
Siedział, oparty plecami o ścianę, i patrzył w morze. Elizabeth przysiadła obok. Długo
milczeli.
- Piękne są takie letnie dni – odezwała się wreszcie, żeby przerwać ciszę. Myślała o
tym, co Ragna mówiła przed śmiercią. Trzeba to jakoś przekazać Jakobowi.
- Ragna chciała, żebyśmy obie z Dorte, razem z tobą i moim ojcem zostali
chrzestnymi Fredrika.
Dopiero teraz spojrzał na nią z ukosa, dodała więc:
- Mały ma odziedziczyć imię po jej ojcu. Nie wiem, czy cię to pocieszy, ale Ragna
wiedziała, że umiera, i się nie bała. Cieszyła się, że znów spotka Jensa. – Żal ścisnął jej gardło
tak, że mówiła z trudem, wolała jednak powtórzyć wszystko od razu i już do tego nie wracać.
- Ragna żałowała, że czasami była dla dzieci niesprawiedliwa. Ale przecież była dobrą
matką.
Jakob wciąż wpatrywał się w wody fiordu. Jakby jej nie słuchał albo nie interesowało
go, co mówi. W końcu Elizabeth zapytała:
- Pójdziesz ze mną do domu? Nie odpowiedział.
- Już od wielu godzin nic nie jadłeś. Musisz być głodny. Dorte ugotowała kaszę.
Jeszcze trochę zostało.
- Nie będę jadł.
- Zagłodzisz się.
- Nie szkodzi.
Elizabeth się zdenerwowała.
- Zachowujesz się jak dzieciak!
- Zostaw mnie w spokoju. Nikt cię nie prosił, żebyś mi dotrzymywała towarzystwa.
Podniósł się i chciał odejść, ale Elizabeth pobiegła za nim i zagrodziła mu drogę. Gdy
próbował ją odepchnąć, chwyciła go za koszulę.
- Ragna nie żyje, Jakobie. Ale urodziła ci syna.
Syna, który cię potrzebuje. Masz jeszcze dwójkę starszych dzieci, które leżą właśnie
na poddaszu i płaczą. Bo straciły oboje rodziców. Spojrzał na nią przenikliwie.
- Oboje rodziców?
- Ich matka nie żyje, a ojciec się nimi nie przejmuje – powiedziała ostro. – Weź się w
garść i zachowuj się jak dorosły mężczyzna! Obie z Dorte będziemy ci pomagać, ale to ty
jesteś ich ojcem. Jeśli zaniedbasz dzieci, mogą ci je odebrać. Chcesz je wszystkie stracić?
Tego chcesz? Zdradzisz własne dzieci?
Twarz mu drgnęła. Odmalował się na niej żal pomieszany z gniewem.
- Teraz pójdziemy do domu – dodała Elizabeth nieco łagodniej. – I pożegnasz się z
Ragną.
Puściła jego rękaw i poszła przodem, nie odwracając się, choć bardzo ją to kusiło.
Chwilę później usłyszała jego kroki.
Jakob długo nie mógł dojść do siebie. Odzywał się do dzieci monosylabami.
Wykonywał swoje codzienne obowiązki, i to wszystko.
Elizabeth cieszyła się z obecności Dorte. Udało jej się także znaleźć mamkę dla
Fredrika, kobietę ze Storvka, która miała półtoraroczną córeczkę. Mathilde zamieszkała w
Heimly, a swoje dziecko zostawiła u dziadków, żeby łatwiej było odstawić je od piersi.
Mathilde była cicha, nie robiła wokół siebie zamieszania, pojawiała się tylko wtedy, gdy
trzeba było zająć się małym.
- Próbowałam porozmawiać z Mathilde, ale udało mi się wydobyć z niej tylko parę
słów – powiedziała Elizabeth do Dorte pewnego dnia.
- Ona się boi – odarła krótko Dorte.
- Czego?
- Miła niełatwe życie. nie jest zbyt mądra, ale miała. Zostaw ją w spokoju, tak będzie
dla niej najlepiej.
Elizabeth więcej nie pytała. Póki Mathilde należycie zajmuje się w Fredrikiem, nie
trzeba mieszać się w jej życie.
Bez pomocy Dorte i Mathilde nie poradziłyby sobie z przygotowaniami do pogrzebu.
Niełatwo jej było szukać obrusów i zastawy w szafkach Ragny. Czuła się jak intruz i ciągle
musiała sobie powtarzać, że Ragna na pewno by jej na to pozwoliła.
Doradziła Jakobowi, żeby zaprosił gości i porozmawiał z pastorem. Uznała, że
powinien mieć coś do roboty. Trumnę udekorowano bibułką i wrzosem. Wszystko było
dokładnie tak jak widzeniu sprzed paru miesięcy. Elizabeth miała nadzieję, że już więcej nie
przydarzą jej się podobne wizje. Lepiej nie wiedzieć takich rzeczy.
Na cmentarzu było mnóstwo ludzi. Pastor pięknie mówił o Ragnie. Przykra sprawa,
ale pastor inaczej traktuj biednych i bogatych, nawet w takich chwilach jak ta, pomyślała
Elizabeth, otwierając książeczkę z psalmami. O jej mamie też mówił dobrze, ale nie tak długo
i nie tak uroczyście.
Trumnę spuszczono do grobu, pastor wygłosił wszystkie formułki. Elizabeth
zauważyła, że Dorte zasłania sobie twarz chusteczką. Podeszła do niej i objęła ją ramieniem.
- Z czasem będzie lepiej – pocieszyła. Dorte pokiwała głową.
- Na pewno, ale teraz wydaje mi się to bardzo niesprawiedliwe.
- Zawsze nam się tak wydaje, gdy ktoś umiera. Ale na razie powinniśmy zapomnieć o
własnym cierpieniu – powiedziała Elizabeth, wskazując głową Indianne i Olava, którzy w
milczeniu wpatrywali się w otwarty grób.
- To prawda – szepnęła Dorte. Podeszła do dzieci, wzięła je za ręce, szepnęła im coś
cichutko i cała trójka opuściła cmentarz.
W domu roiło się od ludzi. Czy Jakob zaprosił ich wszystkich? – zastanawiała się
Elizabeth, przemykając do kuchni.
- Jak Fredrik? – zwróciła się do Mathilde.
- Dobrze – odparła dziewczyna, spoglądając na dziecko, które trzymała w ramionach.
- Wygląda na to, że Indianne i Olav trochę go polubili.
- Chyba tak.
Elizabeth zrozumiała, że niczego więcej się nie dowie, poszła więc do izby. Stoły były
przykryte białymi lnianymi obrusami, stały na nich świeczniki, piękna zastawa, leżały srebrne
sztućce i sztywne serwetki. Wszystko co najlepsze, pomyślała Elizabeth. Goście podchodzili
do niej z kondolencjami. Zjawił się pastor z małżonką, Bergette z mężem, doktorostwo. Było
też wielu ludzi ze Storvika.
Peder Binasen, właściciel sklepu, rozmawiał z lensmanem. Elizabeth postanowiła
unikać ich obu.
Wówczas spostrzegła Kristiana. Serce na chwilę zamarło jej w piersi. Jakob nie
powiedział jej, kogo zaprosił, a ona nie chciała pytać. Gdyby chociaż przygotowała się na to,
że zobaczy Kristiana… Nerwowym ruchem poprawiła włosy, pewnie był w kościele, ale go
nie zauważyła. Chciała podejść, żeby go przywitać, lecz zaczepiła ją służąca, którą najęli na
ten dzień.
- Przepraszam, ale jedzenie jest już dawno gotowe. Jak pani zaprosi gości do stołu, to
zacznę podawać.
Elizabeth patrzyła to na dziewczynę, to na Kristiana. Rozmawiał właśnie z doktorem
więc nie mogła do niego podejść.
- Dobrze, zacznij podawać, jak wszyscy już usiądą – poleciła służącej.
Jak mogę myśleć o Kristianie w taki dzień, pomyślała z poczuciem winy, gdy goście
siadali do stołu. Co Ragna by na to powiedziała?
Siedział po drugiej stronie stołu, trochę na ukos względem niej. Gdy ich spojrzenia się
spotkały, skinęła mu tylko głową i odwróciła wzrok. Kątem oka widziała jednak, że
przyglądał się jej przez chwilę, po czym odwrócił się i zaczął z kimś rozmawiać. Elizabeth z
trudem się powstrzymała, żeby zerknąć, kto to taki.
Na stole stanęła zupa w wielkich wazach. Chrupkie pieczywo piętrzyło się na tacach.
Elizabeth nabrała na łyżkę mało zupy, żeby nie poplamić sukienki. Na powierzchni zupy
pływały oka tłuszczu. Pomogła jeść Ane, żeby miała też się nie poplamiła. Oby nas tylko
brzuchy nie rozbolały po tak sutym posiłku, pomyślała, przełykając kęs mięsa. W tej samej
chwili uzmysłowiła sobie, że ktoś coś do niej mówił.
- Przepraszam, nie usłyszałam, co pan powiedział – wyjąkała, uśmiechając się
przepraszająco do doktora.
- Żałuję, że nie zdążyłem na czas, choć i tak nie mógłbym już nic zrobić.
- Wiem – odparła. – Proszę się nie martwić. Dziecko było źle ułożone i… Nie, nie
powinniśmy o tym rozmawiać przy stole.
- pewnie nie – zgodził się i obrócił, by zamienić parę słów z żoną.
Elizabeth nie mogła już nad sobą zapanować i zerknęła w stronę Kristiana. Serce jej
zamarło w piersi, a krew odpłynęła z twarzy, gdy ujrzała kobietę, która koło niego siedziała.
Poczuła dziwny ucisk w dołku. Kobieta bowiem była piękna, a nawet bardzo piękna. Wysoka,
ale nie otyła, raczej dobrze zbudowana. Miała na sobie czarną suknie z błyszczącej tkaniny, a
na szyi złoty medalion. Elizabeth wiedziała, że to jest bardzo modne. Ragna jej kiedyś
powiedziała, że w takim medalionie nosi się kosmyk włosów ukochanego. Przyszło jej do
głowy, że może to narzeczona Kristiana. Może jego włosy nosi w medalionie?
Kobieta śmiała się, odsłaniając perłowo-białe zęby. Jak ona może się śmiać na stypie,
pomyślała Elizabeth z oburzeniem. Gdy kobieta podniosła wzrok, spojrzała jej prosto w oczy,
wówczas tamta się odwróciła. Elizabeth postanowiła spytać Jakoba, kim jest nieznajoma.
Gdy wszyscy skończyli jeść obiad, Elizabeth podniosła się, żeby pójść po Fredrika, ale
zatrzymała się w pół kroku, słysząc głos Kristiana.
- W październiku wybieram się do Bergen. Kobieta znowu się głośno zaśmiała.
- Naprawdę? Kiedy?
- Dwudziestego.
- O, jak się cieszę – zaświergotała kobieta. – Oprowadzę cię po całym mieście. Nie
masz pojęcia, jak tam ładnie…
Elizabeth nie wytrzymała. Obróciła się na pięcie i podeszła do nieznajomej.
- bardzo przepraszam – powiedziała cicho. – Pozwolę sobie przypomnieć, że jest pani
na stypie po pogrzebie mojej teściowej. Nie bardzo wypada śmiać się tak głośno.
Kobieta zaczerwieniła się i otworzyła usta, żeby coś odpowiedzieć, ale najwyraźniej
nie znalazła właściwych słów. Elizabeth nie czekała, tylko pobiegła do kuchni. Mathilde
skończyła już karmić Fredrika i trzymała go na ramieniu, głaszcząc po pleckach.
- Pójdę na górę i go położę – oznajmiła Elizabeth i wzięła małego. Zatrzymała się
jednak po drodze i zapytała łagodnie: - Nie tęsknisz za swoją córeczką, Mathilde
Dziewczyna pokiwała głową i odparła cichutko:
- U mojej mamy jest jej dobrze. niczego jej nie brakuje.
- Na pewno. Ale ona potrzebuje matki, tak samo jak ty potrzebujesz jej. Możesz pójść
do niej po nakarmieniu Fredrika.
- Chyba nie powinnam – bąknęła Mathilde, patrząc Elizabeth po raz pierwszy prosto w
oczy.
- Dlaczego nie? Możemy małemu dać trochę mieszanki z krowiego mleka, jeśli nie
zdążysz wrócić na czas.
Mathilde zaczęła nerwowo poprawiać fartuch, po czym powiedziała wymijająco:
- Jeszcze za wcześnie. Zacznie płakać, jak mnie zobaczy.
Elizabeth spojrzała na nią badawczo, lecz nic nie odrzekła. W tym wszystkim było coś
dziwnego. Zapewnie za jakiś czas to się wyjaśni, pomyślała i wyszła.
Gdy położyła Fredrika, zatrzymała się na chwilę w korytarzu na stryszku. Nie miała
ochoty schodzić do izby. Poszła więc do pokoju, który dzieliła z Ane. Opadła na łóżko i
przypomniała sobie chrzciny córeczki. Wtedy też dostała ten pokój, żeby móc przygotować
siebie i dziecko. Wielkie lustro wciąż wisiało na ścianie. Podeszła do niego i spojrzała na
swoje odbicie. Włosy miała świeżo umyte i upięte w prosty węzeł nad karkiem. Kilka
kosmyków opadło jej na policzek. Odgarnęła je za ucho. Bardzo pragnęła mieć taką fryzurę
jak kobieta, która siedziała koło Kristiana? Wielką koronę okalającą głowę. Przyjrzała się
sobie krytycznie. Szkoda, że wygląda jak mała dziewczynka, że nie jest wysoka i postawna,
jak tamta.
Odwróciła się tyłem do lustra i podeszła do okna. Na podwórzu było pełno koni i
wozów. Na wodzie kołysało się kilka łodzi należących do gości. Nagle wydało jej się
niepojęte, że Ragny już nie ma. Elizabeth miała wrażenie, że za chwilę otworzą się drzwi i
usłyszy ostry głos teściowej, która każe jej zająć się gośćmi.
Trójka małych dzieci straciła matke. Elizabeth przypomniała sobie, jak grzecznie
Indianne i Olav siedzieli przy stole. Dorte wystroiła ich w najlepsze ubranka. Indianne miała
na sobie czarną sukienkę, a Olav czarne spodnie do kolan i dopasowaną do nich marynarkę.
Wyglądali jak mali dorośli.
Dotarły do niej dźwięki z kuchni. Brzek filiżanek i talerzyków. Domyśliła się, że
zaczęto podawać kawę i ciastka.
Gdy wróciła na dół, podeszła do niej piękna nieznajoma.
- Bardzo przepraszam za moje nieodpowiednie zachowanie – powiedziała, podając jej
dłoń.
Elizabeth niezbyt chętnie uścisnęła jej rękę.
- jestem kuzynką Kristiana, rzadko się widujemy, ponieważ mieszkam z mężem w
Bergen, a on tu, na Lofotach…
Mówiła coś jeszcze, ale do Elizabeth już nie docierały jej słowa. To była tylko
kuzynka Kristiana! Dlatego cieszyła się z jego wyprawy do Bergen. Zasłoniła usta dłonią,
zawstydzona tym, jak wcześniej potraktowała nieznajomą. Co ta kobieta o niej pomyśli?
- Śmierć Ragny to straszna tragedia – mówiła tymczasem kobieta. – Nie wyobraża
pani sobie nawet, jak bardzo się zawstydziła, gdy zwróciła mi pani uwagę. Nawet Kristian
powiedział, że musze się pohamować.
- Nic się nie stało – zapewniła Elizabeth. – Rozumiem, że macie wiele tematów do
omówienia. Ragna… Ragna zawsze się cieszyła, gdy jej goście dobrze się bawili – dodała. I
to była prawda.
Rozdział 11
Elizabeth przeciągnęła się, ale nie wstała z łóżka. Może dziś ma szczęście i Ane się
jeszcze nie obudziła? Potrzebowała odrobiny czasu dla siebie, żeby rozciągnąć mięśnie,
przygotować się do nowego dnia.
Minęły już dwa miesiące od śmierci Ragny. Lato się skończyło, nastał wrzesień,
dobrze im tu było przez ten czas. Codziennie najadały się do syta. I to samymi smakołykami!
W każdą niedzielę mięso na obiad, mnóstwo krowiego mleka, masło żółte jak słońce, chleb z
pysznymi serami. Na samą myśl o tym ślinka napływała jej do ust. Ale Elizabeth ciężko
zapracowała na to wszystko. zajmowała się oborą i domem, prała, gotowała, robiła tysiąc
innych rzeczy. Na szczęście przeniosła swoje zwierzęta do obory Jakoba, nie musiała więc
chodzić na górę.
Czasem padała ze zmęczenia i nie mogła się doczekać, aż Ane zaśnie i sama będzie
mogła się położyć. Ale dobrze się z tym czuła. Lubiła żegnać dzień ze świadomością, że
zrobiła wszystko, co do niej należało.
Ostatnio słyszała, że Jakob zaczął pogwizdywać przy pracy. Uznała to za dobry znak.
Może już zaczął wychodzić z żałoby? Elizabeth przypomniała sobie, jak Ragna się złościła,
gdy gwizdał. Uważała, że przywołuje w ten sposób diabła, a Elizabeth prychała wówczas
lekceważąco. Teraz wspominała wszystko z żalem.
- Nocnik – powiedziała Ane zaspany, głosem.
- Już wstałaś? Dobrze, że chcesz na nocnik. Później też mi powiesz, jak będziesz
chciała siusiu?
-Mhm. Mama, Fledyk lulu?
- Nie wiem. Może się obudził. Zejdziemy na dół, żeby sprawdzić? – Elizabeth szybko
się ubrała, ale fatałaszki Ane wzięła pod pachę, żeby ubrać ją na dole.
W kuchni było zimno. Na ławie do spania siedziała Mathilde, trzymając dziecko przy
piersi.
- Nie rozpaliłaś ognia? – spytała ostro Elizabeth, sadzając Ane na krześle. – Przecież
można zamarznąć.
- Nikt mi nie kazał – odparła Mathilde.
- To teraz już wiesz. Nie myślała, że trzeba ci mówić, że zrobiło się zimno. – gdy
jednak Elizabeth zauważyła, że Mathilde skuliła się nerwowo, pożałowała swoich ostrych
słów. – Przepraszam – dodała łagodnie, szybko ubierając małą. – Nie chciałam być taka
opryskliwa.
Mathilde Ne odpowiedziała, tylko patrzyła wciąż na dziecko.
- Wydaje mi się, że Fredrik bardzo urósł w ostatnich dniach – skłamała Elizabeth. –
Musisz mieć bardzo dobry pokarm.
Wówczas dziewczyna się uśmiechnęła, a na jej twarzy pojawił się lekki rumieniec.
Oczywiście, że Fredrik urósł, pomyślała Elizabeth, paląc w piecu. Choć nie było prawdą, że
coś się znacząco zmieniło w jego wyglądzie w ciągu ostatnich dni. Najważniejsze jednak, że
sprawiła Mathilde radość tymi słowami.
- Mogłabyś nakryć do stołu, gdy będę w oborze?
- A co Fredrikiem?
- Przecież będzie spał. Nie musisz go ciągle nosić. Zwłaszcza kiedy śpi. – Elizabeth
musiała się pilnować, żeby znów nie podnieść głosu. Mathilde najwyraźniej bała się zrobić
cokolwiek bez wyraźnego polecenia. – Indianne ci pomoże, gdy dzieci zejdą na dół –
dodała. Dziewczyna trochę niepewnie skinęła głową i zabrała się do roboty. Na podwórzu
Elizabeth natknęła się na Jakoba.
- Dzień dobry. Wcześnie wstałaś – powiedział.
- Ty także – uśmiechnęła się. – Idę do obory. Ale Mathilde nakrywa już do stołu, więc
zaraz będzie śniadanie.
- No, tak. Pomocna z niej dziewczyna – stwierdził Jakob.
Owszem, dobrze zajmuje się Fredrikiem, ale poza tym niewielki z niej pożytek,
pomyślała Elizabeth. A głośno oznajmiła:
- Niedługo będę musiała zagnać swoje zwierzęta z powrotem do Dalen.
- Pewnie tak – potwierdził Jakob, klepiąc ją po ramieniu. – Nie wiem, co zrobimy bez
ciebie. Po śmierci Ragny życie zrobiło się takie szare i bezsensowne. Aż dziw, jak człowiek
się przyzwyczaja do tego, że wszystko się rob we dwójkę. Zresztą wiesz przecież, że to Ragna
rządziła w domu. A właściwie to co chciałaś powiedzieć?
- Nic takiego. Idę do obory.
Elizabeth zdrętwiała, zapiekły ją lekko oczy. Słowa Jakoba wciąż dźwięczały jej w
uszach. Wspomniała o zwierzętach tylko po to, by usłyszeć, że chciałby, żeby jeszcze z nimi
została. Przynajmniej do końca zimy. Przygnębiona, przytuliła się krowiego brzucha. Miała
nadzieję, że chociaż Mathilde zostanie dłużej. Mały Fredrik jej przecież potrzebuje.
Wkrótce wiadro było pełne, ale na nie ruszyła się z miejsca. Tylu ludzi ją odumarło,
tyle obowiązków dźwigała na swoich barkach. Za dużo, by mogła to sama unieść. Brakowało
jej Ragny. Często się spierały, lecz wszystko było znacznie prostsze za jej życia.
Elizabeth chciała wspomnieć o przeprowadzce w czasie posiłku, ale nie mogła znaleźć
właściwych słów. Kilka razy układała sobie zdania w głowie, lecz gdy otwierała usta,
rezygnowała. Czy Jakob naprawdę chce, żeby zabrała swoje zwierzęta i wróciła do domu?
Rozglądała się dyskretnie dokoła, ale wszyscy siedzieli nad kaszą, nikt się
niepotrzebnie nie odzywał. Zazwyczaj lubiła ten spokój, lecz tera cisza jej ciążyła. I kasza,
choć słodka i z omastą, rosła jej w ustach. Zmusiła się jednak, by zjeść całą porcję.
- Muszę wyjść – oznajmił Jakob. – Mam dużo roboty. Elizabeth skinęła głową i
pozwoliła Olavowi pójść z ojcem. Uznała, że łatwiej będzie
oddychać w tej kuchni, gdy zrobi się puściej. Lepiej, żeby nie przyglądało jej się tyle
par oczu. Pogoda była wietrzna i sucha. Idealny dzień na pranie, pomyślała i posłała Indianne
na strych po pościel.
- A co z ubraniami do prania? – spytała dziewczynka.
- Dziś wypierzemy tylko pościel – zdecydowała Elizabeth. – Mathilde, pozmywasz
statki? Ja tylko czasem ubiję masło.
Dziewczyna zabrała się do roboty. Długo pracowały w milczeniu. W końcu Elizabeth
przerwała ciszę.
- Ile miesięcy ma już twoja córeczka?
- Sofie ma rok i osiem miesięcy – odparła Mathilde nieśmiało. – Ludzie mówią, że nie
jest do mnie podobna. Może i dobrze.
- Dlaczego dobrze?
- Bo ja nie jestem ładna. Ani mądra. Tak ludzie mówią. Elizabeth pomyślała, że
Mathilde istotnie nie jest najmądrzejsza. Ale wcale nie była
brzydka. Po prostu zwyczajna. Przykro jej się zrobiło, że ludzie opowiadają takie
rzeczy i naśmiewają się z dziewczyny.
- Chodź, usiądź na chwilę – zaproponowała. Mathilde wytarła ostatni kubek i z
ociąganiem podeszła do stołu. Zupełnie, jakby
spodziewała się bury. Elizabeth zdjęła ze ściany lusterko i przytrzymała je przed
twarzą dziewczyny.
- Co widzisz? – spytała.
- Siebie.
- Jesteś brzydka? Masz wielkie brodawki i czarne zęby?
Mathilde zaśmiała się, a na jej lewym policzku zarysował się dołeczek.
- Nie – odparła.
- No, widzisz. Jestem pewna, że mała jest do ciebie podobna. Może odziedziczyła po
tobie oczy? Są niebieskie?
Mathilde pokiwała głową.
- Może po tobie ma też usta?
- Nie, usta ma po ojcu – stwierdziła Mathilde cicho, wbijając spojrzenie w stół.
Elizabeth odniosła wrażenie, że dziewczyna chciałaby coś jeszcze dodać, więc
czekała.
- Czasami człowiek ma tajemnicę, o której bardzo by chciał komuś powiedzieć –
szepnęła Mathilde.
- Masz taką tajemnicę?
- Tak, ale mama powtarza, że nie powinnam nikomu ufać. I że w ogóle nie wolno mi o
tym mówić.
- W takim razie nie mów.
- Ale będzie mi lżej, jak powiem.
Elizabeth się zaniepokoiła. Mathilde najwyraźniej chciała jej się zwierzyć, tylko że
ona wcale nie była pewna, czy chce to usłyszeć. W końcu jednak oświadczyła:
- Możesz to powiedzieć mnie albo Dorte. Nam możesz zaufać.
- Głupi Franz wcale nie jest ojcem mojego dziecka – powiedziała Mathilde szybko i
przygryzła usta.
- Dlaczego go tak brzydko nazywasz?
- Wszyscy go tak nazywają.
Elizabeth domyśliła się, że to przezwisko w gruncie rzeczy wcale do niego to nie
pasuje.
- To nieładnie – stwierdziła. – Gdzie on mieszka?
- We dworze w Vesteraalen, tam gdzie służyłam.
Ja mówiłam na niego po prostu Franz, bo go lubiłam. Był miły. Ale dziecko zrobił mi
pan. Elizabeth ogarnęło wielkie wzburzenie, naszły ją znów wspomnienia dnia, w który,
Leonard ją zgwałcił. Poczuła się osaczona. Jej głos drżał z gniewu, gdy chwyciła Mathilde za
ręce i rzekła:
- Spójrz na mnie, Mathilde!
Dziewczyna podniosła wzrok, wciąż zawstydzona, i szepnęła:
- Ja nie chciałam, ale powiedział, że to mój obowiązek, bo jestem służącą. I że będzie
mi dobrze. ale to bolało, więc krzyczałam. – Przerwała na chwilę. Z Franzem nigdy nic
takiego nie robiłam. Franz był miły. A pan groził, że mnie przegoni ze dworu, jeśli powiem
komuś prawdę. I że zhańbię się na zawsze.
Elizabeth zacisnęła oczy, żeby powstrzymać łzy. Była tak poruszona, że z trudem
dobywała z siebie słowa.
- I zrzucili winę na Franza, gdy się okazało, że jesteś w ciąży? Mathilde pokiwała
głową.
- On został we dworze, a ja musiała wyjechać. Nie mogłam przecież pracować z
wielkim brzuchem…
- Nie musisz nic więcej mówić – przerwała jej Elizabeth. – Ale jedno powinnaś
wiedzieć. Stąd nikt cię nigdy nie wyrzuci. Zadbam o to. Jeszcze dzisiaj porozmawiam z
Jakobem.
Mathilde uśmiechnęła się niepewnie.
- Dziękuję – szepnęła.
- Musisz mi jednak coś obiecać – ciągnęła Elizabeth. – Że nigdy nikomu nie pozwolisz
na nic takiego. Bo znów możesz być w ciąży.
Mathilde pokiwała głową.
- To było okropne! Nigdy więcej tego nie zrobię! Nigdy!
- Ale Sofie jest już taka duża, że mogłaby tu z tobą mieszkać – dodała Elizabeth. –
Jakob kiedyś o tym wspomniał. Obiecałam mu, że z tobą porozmawiam.
Mathilde znów się zaniepokoiła i szepnęła:
- Nie chcę o tym rozmawiać.
Na schodach rozległy się kroki Indianne.
- Przyniosłaś całą pościel? – spytała Elizabeth, starając się mówić normalnym głosem.
- Tak – potwierdziła dziewczynka, kładąc na stole stertę bielizny.
- To dobrze. w takim razie my zajmiemy się praniem, a Mathilde zostanie z małym w
domu i skończy ubijać masło.
Wkrótce pralnię wypełniła gęsta para. Elizabeth podwinęła rękawy i rozpięła bluzkę
przy szyi. Pot lał się z niej strumieniami. Jej figura zaokrągliła się w ciągu ostatnich dwóch
miesięcy, odzyskując kobiece kształty. Piersi się wypełniły, kości biodrowe przestały
sterczeć. Wolała nie myśleć, co będzie, gdy wróci do siebie, do Dalen.
Zerknęła na Indianne. Dziewczynka miała chodak na bosych stopach, widać więc było
jej chude nóżki. Serce Elizabeth przepełniła czułość na widok małej, która tak niedawno
straciła matkę. Olav trzymał się ojca, ale Indianne nie miała nikogo, kto by ją pocieszył.
- Uważaj, żebyś się nie oparzyła – przestrzegła ją.
- Wiem, już to robiłam razem z… - urwała, zacisnęła usta i odrzuciła warkocze na
plecy.
Elizabeth odczekała chwilę. Ale Indianne nie dokończyła zdania.
- Na pewno dzielnie pomagałaś mamie – przerwała milczenie Elizabeth. Idnianne
pokiwała głową i zamieszała w kotle.
Elizabeth usiadła na ławce pod ścianą.
- Musimy się trochę napić – stwierdziła, nabierając zimnej wody do dwóch kubków. –
Bardzo mi brak twojej mamy – ciągnęła w zamyśleniu. – Żałuję, że tak często się kłóciłyśmy.
Indianne podniosła wzrok.
- Ja też tak czuję – powiedziała, a w jej głosie słychać było ulgę. Na pewno łatwiej się
znosi żałobę, gdy człowiek wie, że inni czują to samo.
- Ale nie trzeba tyle o tym myśleć – ciągnęła Elizabeth. – Dobrze o tym wiem, bo
straciłam wielu bliskich. – Pogłaskała dziewczynkę po policzku.
- Myślisz, że mama poszła do nieba?
- Na pewno. A ktoś uważa inaczej?
- Mhm. Jedna dziewczyna ze Storvika. Powiedziała, że mama kiedyś skłamała, a ci,
którzy łamią któreś z dziesięciu przykazań, nie idą do nieba.
- Co za bzdury! – obrzuciła się Elizabeth. – Możesz jej powiedzieć, że w takim razie
nikt by nie trafił do nieba. I pozdrowić ja ode mnie. Kiedy człowiek staje przed bramą raju –
dodała łagodniej – Bóg go pyta, czy żałuje za swoje grzechy. Jeśli żałuje, zostaje
wpuszczony. A twoja mama na pewno żałowała. Poza tym z pewnością miała ważny powód,
żeby skłamać. Jeśli to zrobiła. Bo czasem człowiek nie może postąpić inaczej.
Pomyślała o własny, grzechu, o morderstwie, które popełniła, ale odsunęła od siebie tę
myśl. Indianne uśmiechnęła się i dopiła wodę.
- Chyba masz rację – stwierdziła.
Elizabeth miała wielką ochotę zapytać, czy ojciec wspomniał już o jej przeprowadzce,
ale zrezygnowała. Nie należy obciążać tym dziecka. Jednakże po godzinie spędzonej w
towarzystwie Indianne myśl ta stała się dla niej jeszcze bardziej przykra.
Sprawa przeprowadzi nie dawała jej spokoju. Gdy ktoś ją o cos pytał, odpowiadała
machinalnie. Czuła na sobie zdziwione spojrzenia. Po obiedzie powiedziała Mathaline, że
musi wpaść na chwilę do Neset.
- Niedługo wrócę, ale gdybyś miała jakieś kłopoty z Ane, poślij po mnie Indianne.
- Ane jest przecież grzeczna i miła.
Elizabeth wpadła do Dorte bez pukania.
- To ty? – zdziwiła się Dorte. – Jak miło.
- Muszę z kimś porozmawiać – wyznała Elizabeth. – Jakob nie jest zadowolony –
wyznała Elizabeth. – Jakob nie jest zadowolony z mojej pracy – dodała, opadając na krzesło.
- Co za bzdury. Dlaczego miałby być niezadowolony?
- Zgodził się, żebym zabrała swoje zwierzęta do Dalen, zanim zrobi się za zimno.
Potem usiadła i dopiero wtedy powiedziała:
- Nie mówił ci, że ja mam się wprowadzić do Heimly?
Elizabeth zakręciło się w głowie. Spojrzała na Dorte ze zdumieniem. Czyżby Jakob
chciał wyrzucić z domu synową i zastąpić ją sąsiadką? Ogarnęło ją wzburzenie. Obiecała
przecież Mathilde pracę i dach nad głowa. I zamierzała dotrzymać obietnicy! Nie mógłby
chyba zachować się tak nieładnie.
- Jakob nigdy cię nie wyrzuci – zapewniła Dorte, patrząc jej w oczy. – Ja mam tam
ciągle jakieś obowiązki, więc łatwiej będzie, jeśli się wprowadzę. Jakob na pewno nie
dosłyszał, co mówiłaś. Pewnie był myślami gdzie indziej.
Elizabeth patrzyła na przyjaciółkę w milczeniu. W jej głowie kołatało się tylko jedno
słowo: niepotrzebna. Jesteś tu już niepotrzebna, Elizabeth. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy.
Widziała radość w oczach Dorte, ale nie potrafiła się z nią cieszyć. Czy naprawdę
jestem aż tak kiepska? – spytała siebie.
Dorte poklepała ją lekko po dłoni. Elizabeth zmusiła się, by nie cofnąć ręki.
- Na pewno było ci ciężko, Elizabeth – rzekła łagodnie.
- Ragna jakoś dawała sobie ze wszystkim radę – odparła Elizabeth.
- Ale jest was teraz więcej w domu – zauważyła Dorte.
Elizabeth wzruszyła ramionami i coś ją ścisnęło za gardło. Odchrząknęła, żeby móc
powiedzieć:
- Jakoś sobie radzę. Wcale nie jest za ciężko/ Dorte uśmiechnęła się ciepło i cofnęła
dłoń.
- Jesteś taka dumna, Elizabeth. Mogłabyś się zaharować na śmierć i nawet być nie
pisnęła. Ale teraz będzie ci lżej. Wiesz, jak się cieszę! Jak miło będzie móc porozmawiać
codziennie z kimś dorosłym. Dolać ci kawy?
Podniosła się i napełniła kubek, nie czekając na odpowiedź. Elizabeth miała sucho w
ustach, ale wypiła tylko odrobinę. Powinna powiedzieć Dorte nie tylko to, że praca w Heimly
wcale nie jest za ciężka, ale i jedzenie dobre. Że wszyscy codziennie najadają się do syta i…
Było coś jeszcze, czego nie potrafiła nazwać. Zmusiła się do uśmiechu.
- Tak, będzie bardzo miło, Dorte. – Wstała i dodała: - Dziękuję za kawę. Muszę
wracać, żeby przygotować wam pokój.
- Kochana moja, przecież nie ma pośpiechu. Nie mogłabyś jeszcze posiedzieć?
- Dziękuję, ale mam dużo roboty. Wpadłam tylko na chwilę.
I wyszła, nie czekając, aż Dorte znajdzie jakiś pretekst, żeby ją zatrzymać.
Dopiero po południu znalazła się sam na sam z Jakobe, w kuchni. Posłała dzieci po
zwierzęta na łąkę, a Mathilde była na górze z Fredrikiem. Elizabeth przetrawiła już nowinę,
którą usłyszała od Dorte. Uznała, że w gruncie rzeczy przyjaciółka na to zasługuje i że przyda
jej się ktoś do pomocy. Coś jednak nie dawało jej spokoju.
- Muszę z tobą porozmawiać, Jakobie. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, lecz usiadł.
- Słyszałam, ż Dorte ma się tu wprowadzić. – Elizabeth od razu przystąpiła do rzeczy.
Jakob był trochę zakłopotany. Podrapał się po głowie i brodzie, zanim odparł:
- Tak, wydawało mi się, że to dobre rozwiązanie. I że przyda ci się ktoś do pomocy.
- To miło z twojej strony.
- Naprawdę tak uważasz? – Jakob odetchnął z ulgą. – Obawiałem się, że nie spodoba
ci się pomysł, żeby w domu była jeszcze jedna kobieta.
Jakob dobrze mnie zna, pomyślała. No, ale przynajmniej wiem, że nie chce mnie od
razu odesłać do domu. Na głos powiedziała jednak:
- Nie, dlaczego miałoby mi się to nie spodobać? W gruncie rzeczy jednak chciała
porozmawiać o czymś innym.
- Tak?
- Tak. Mathilde opowiedziała mi o sobie, lecz obiecałam, że nikomu tego nie
powtórzę.
Skinął głową na znak, żeby kontynuowała.
- Nie miała łatwego życia, Jakobie. Obiecałam jej, nie pytając cię o zdanie, że będzie
mogła tu mieszkać, jak długo tylko zechce.
- Jasne, czemu nie? – uśmiechnął się Jakob. – Służąca nam się na pewno przyda, a
Mathilde przecież muchy by nie skrzywdziła.
- Dziękuję – odparła Elizabeth z powagą i zrobiło jej się znacznie lżej na duszy.
Gdy Dorte się wprowadziła, w domu zapanował jakby większy spokój. Ale Elizabeth
jakoś ciężko było na sercu. Zgodnie z jej przewidywaniami wszyscy mieli mniej roboty. Bo
Dorte potrafiła każdego włączyć do pracy. Po dobroci.
- Czy mogłabyś przynieść garnek, Indianne? – I dziewczynka natychmiast zrywała się
z krzesła. – Olav, jesteś już taki duży, czy mógłbyś mi przynieść torfu?
Nawet Jakob się ożywił. Od czasu do czasu zdarzało mu się zaśmiać. A podczas
posiłków mówił najwięcej ze wszystkich.
Jakoś tak się złożyło, że Elizabeth codziennie chodziła po krowy na pastwisko. Idąc
pod górę, zapominała o wszystkich przykrych myślach. nuciła sobie pod nosem, maszerując
ścieżką. Słońce chyliło się już ku zachodowi, w cieniu było dość chłodno.
Niedługo zacznie się zima, pomyślała i przystanęła. Spojrzała na wełniankę, kołyszącą
się na wietrze. Zapach traw i wrzosów łaskotał ją w nozdrza. Wzięła głęboki wdech i
podziękowała Bogu za to, że się urodziła i że może doświadczać tego piękna. Krzyknęła kilka
razu i po chwili usłyszała dzwoneczek krowy przewodniczki. Za nią szły powoli, kołysząc się
na boki, zarówno krowy, jak i kozy. Elizabeth poklepała kilka z nich po zadkach i ruszyła
przodem. Uśmiechnęła się na widok śladu, który na jej ręce pozostawił krowi ogon.
Niedługo trzeba sprowadzić owce z górskiego pastwiska. Chyba do Heimly, jeśli ona i
Ane mają tu zostać jeszcze przez jakiś czas. Wciąż dręczyło ją pytanie, gdzie spędzi zimę.
Tak rozmyślając, doszła do obory. Wkrótce przyszła tam także Dorte.
- Nie mogłaś dać znać, że już jesteś? – spytała wesoło, sięgając po stołek.
- Myślałam, że mnie widzisz przez okno. – Słowa zabrzmiały trochę zbyt ostro,
poprawiła się więc pośpiesznie: - Sądziłam, że masz dość pracy w domu.
Dorte nie odpowiedziała. Słychać było tylko miarowy chlupot mleka w wiadrze.
Krowy przeżuwały trawę, przestępując z nogi na nogę. W końcu Elizabeth uznała, że musi
przerwać niewygodną ciszę.
- Nie chciałam być złośliwa, Dorte. Sama nie wiem, co się ze mną ostatnio dzieje.
- Wszystkie miewamy kiepski humor raz w miesiącu – przerwała jej Dorte i poszła
przecedzić mleko.
Elizabeth spojrzała na nią ze zdumieniem. Dopiero po chwili zrozumiała, że Dorte
miała na myśli kobiecą miesięczną przypadłość.
- Jutro upiekę chleb – zaproponowała Elizabeth i się wyprostowała. – Do wydojenia
jest jeszcze tylko moja koza, więc możesz już iść do domu, Dorte.
- Dobrze. Zabiorę mleko – powiedziała tamta i wyszła.
Elizabeth patrzyła, jak Dorte idzie przez podwórze. Jakob wyszedł jej na spotkanie.
Oboje przystanęli, Dorte się zaśmiała… Elizabeth zdrętwiała na moment. Zdjęła pajęczynę z
okienka, żeby lepiej widzieć. Dorte wyglądała jak młoda dziewczyna, zakłopotana tym, że
Jakob bierze od niej wiadra.
A więc tak się sprawy mają, pomyślała Elizabeth. Życzyła im obojgu szczęścia. Ale
poczuła się jakoś dziwnie. Otrząsnęła się jednak z odrętwienia i zabrała do roboty.
Tego wieczoru długo leżała i nasłuchiwała. Trochę jej było wstyd, ale musiała
widzieć, jak się sprawy mają. Jeśli tych dwoje coś łączy, na pewno zejdą się nocą. A w tej
sytuacjo ona nie ma tu nic do roboty. Nie zamierzała przebywać tutaj jako służąca tych
dwojga. Dadzą sobie radę bez niej. Nie cieszyła się jednak z możliwości powrotu do Dalen.
Przyzwyczaiła się już do dobrego jedzenia, odzyskała siły. Martwiła się też o Ane. Córeczka
w domu piła ostre kozie mleko i jadła zwykłą kaszę. W Heimly przywykła do krowiego
mleka, do chleba, do kaszy z cukrem. Tego lata policzki jej się zaokrągliły, nóżki zrobiły się
pulchne. Elizabeth też musiała przerobić część swoich ubrań, bo uciskały ją w pasie. Ale
wkrótce nastanie zima. Dorte i Jakob zaczną nowe życie. dla niej nie ma tu miejsca. Pora
wrócić na swoje, postanowiła, czując, że morzy ją sen.
Stół był już nakryty do śniadania, gdy Elizabeth zeszła na dół. Poczuła dziwne ukłucie
w sercu, gdy zobaczyła na ławie dzieżę z ciastem na chleb.
- Przecież ja miałam piec chleb – zauważyła.
- Już nie musisz – odparła Dorte z uśmiechem, napełniając kubki. – Wstałam dziś
wcześniej – dodała, wciąż się uśmiechając. – Dzieci są w oborze, więc tym też nie musisz się
martwić.
Elizabeth nie bardzo wiedziała, co na to powiedzieć. Wiedziała, że Dorte ma dobre
intencje, ale czuła się jeszcze bardziej niepotrzebna.
Podczas śniadania spojrzała na Dorte i Jakoba i odchrząknęła.
- Przemyślałam sobie wszystko – zaczęła, zbierając siły do tego, co chce im
przekazać. – I postanowiła, że wrócę już do Dalen.
Uśmiechy przygasły, wszyscy utkwili oczy w jej twarzy. Dorte pierwsza się odezwała:
- Dlaczego? – spytała. – Robiła wszystko, żebyś dobrze się z nami czuła.
Elizabeth poczuła, że łzy jej napływają do oczu. Musiała zamrugać, żeby je
powstrzymać.
- Musze się zająć swoim domem. Tutaj nie jestem już potrzebna. Jakob chciał
zaprotestować, ale mu przerwała:
- Już się zdecydowałam. Tak będzie najlepiej.
Przecież i tak nie miałam tu zostać na zawsze – zaśmiała się, żeby nieco rozładować
atmosferę. Postali też próbowali się na siłę uśmiechnąć.
Jednak nie chcą się mnie pozbyć, pomyślała Elizabeth. I cieplej się jej zrobiło na
sercu. Dokończyli posiłek w milczeniu.
Dorte ze świecą w ręku kręciła się po domu pogrążony, w mroku domu. Zajrzała także
do rzadko używanej izby. Uważała, że nie warto tracić torfu na ogrzewanie tak wielkiego
pomieszczenia.
Postawiła na ławie imbryk z resztkami kawy. Już trzeci dzień parzymy tę samą kawę,
pomyślała. Po latach tłustych przyjdą chude, zwykła powtarzać. Dzieci powinny najadać się
do syta, powinny mieć co na siebie włożyć, ale dorosłym na pewno oszczędność nie
zaszkodzi.
Po wyprowadzce Elizabeth w domu zrobiło się jakoś smutno, choć przecież ludzi nie
brakowało. Dorte cieszyła się, że może pomóc Jakobowi, zwłaszcza że bardzo wyraźnie
okazywał swoje zadowolenie. Drgnęła, gdy drzwi się otworzyły i gospodarz wsunął głowę do
kuchni.
- Jeszcze się nie położyłaś? – spytał.
Odgarnęła kosmyk włosów za ucho i zawstydziła się, że a pognieciony fartuch.
- Chciałam jeszcze przed snem sprawdzić, czy wszystko jest w porządku –
powiedziała i poczuła, że oblewa ją rumieniec.
Jakob podszedł bardzo blisko i podniósł rękę, jakby chciał poprawić jej kołnierzyk.
Szybko jednak opuścił rękę i wsunął ją do kieszeni spodni.
- Nie powinnaś się tak zamęczać, Dorte. Ty także potrzebujesz snu.
- Śpię tyle, ile trzeba. Wszyscy mi przecież pomagają – odparła z uśmiechem.
- Słyszałem, że od nadmiaru pracy robią się zmarszczki.
- Możliwe – roześmiała się. – Ale mnie to nie martwi. Mówią także, że ci, którzy
harują tutaj, na ziemi, dostaną nagrodę w niebie.
- Zgadza się. i bez względu na to, ile zmarszczek będziesz miała, i tak miło będzie na
ciebie patrzeć – powiedział ciepło.
Dorte poczuła, że serce jej na chwilę zamarło. Musiała odwrócić wzrok. Zauważyła
jednak, że Jakob przeczesał włosy dłonią, po czy, oznajmił:
- Już się położę. Dobranoc. I wyszedł.
Jakob często pomagał jej nosić cięższe rzeczy. Ostatnio tak często, że naraz musiała
nawet protestować. Nigdy jednak nie powiedział jej jeszcze nic tak miłego. Czekała, aż
gospodarz na pewno się położy, i dopiero wtedy wyszła z kuchni.
Weszła na poddasze i zajrzała do dzieci. Indianne leżała w jednym łóżku, a Olav z
Danielem na drugim. Daniel bardzo chciał spać z dziećmi. Mówił, że jest już duży, chociaż
miał dopiero trzy latka. Dorte wolałaby zatrzymać go jeszcze przy sobie. Wiedziała, że Bóg
tylko wypożycza ludziom dzieci, nie spodziewała się jednak, że synek tak szybko ją opuści.
Naciągając koszulę nocną przez głowę, uśmiechnęła się do swych myśli. Przecież
Daniel wcale jej nie opuścił, tylko po prostu chciał być z innymi dziećmi. Nie miał
rodzeństwa, więc była to dla niego wielka atrakcja. Tylko mały Fredrik, który budził się
ciągle w nocy, spał osobno, w izbie Mathilde.
Dorte była wprawdzie zmęczona po długim dniu pełnym zajęć, ale też dziwnie
ożywiona. Może przyczyniły się do tego słowa albo dotyk Jakoba? Ostatnio często jej
dotykał. Przypadkiem. A ją przeszywał dziwny dreszcz i rumieniła się jak podlotek.
Nagle usłyszała popłakiwanie Daniela i szybko wyszła do sieni. Tam natknęła się na
Jakoba.
- Daniel się obudził. Ale na pewno zaraz zaśnie – wyjaśniła i weszła do pokoiku, w
którym spały dzieci. Po omacku znalazła synka.
- Cii. Mama jest przy robie – pocieszała go. Przyśniło ci się coś strasznego? Daniel nie
odpowiedział, ale płakał coraz ciszej, aż w końcu przestał.
- Nie krzycz już więcej, bo obudzisz innych – szepnęła, po chwili jednak zauważyła,
że zasnął.
Na palcach poszła do swojej izdebki i aż podskoczyła, gdy spostrzegła postać Jakoba
na tle okna.
- Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć – powiedział. – Muszę z tobą
porozmawiać. Tak długo o tym myślałem, że nie chcę już czekać. Wolisz, żebyśmy poszli
gdzie indziej?
- Nie – odparła Dorte. Czuła się niezręcznie i zrobiło jej się zimno, Usiadła na łóżku,
żeby nie stać przed nim w samej koszuli. Jakob zawahał się chwilę, po czym przysunął
krzesło do łóżka i usiadł.
- Przede wszystkim chciałem ci podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłaś –
oznajmił. – Myślę jednak, że nie powinnaś być tu naszą służącą.
- Robię to zew względu na dzieci. A poza tym mam przecież sporo do odpracowania
w waszym gospodarstwie…
- Wiem – przerwał jej. – Ale teraz chciałem cię zapytać, Dorte, czy chciałabyś…
-Słowa uwięzły mu w gardle. Podrapał się nerwowo po brodzie.
Czyżby chciał mi się oświadczyć? - zdziwiła się Dorte. Wiadomo, że Jakob potrzebuje
nowej żony. Ale co miałabym mu odpowiedzieć? Bardzo cię proszę, nie pytaj mnie o to,
myślała. Nie wiedziałabym, jak zareagować.
Wyciągnął swą wielką dłoń i dotknął jej długiego warkocza. Kiedy ostatnio bawił się
moimi włosami? – pomyślała, lekko jednak rozczarowana tym, że nie dokończył zdania. A on
przeniósł się na łóżko i ujął jej twarz w obie dłonie.
- Dorte, tak bardzo bym chciał…
- Nie mów tego – szepnęła i rozchyliła usta. Poczuła jego oddech na swojej twarzy,
jego wielka broda połaskotała ją w policzek,
jego wargi dotknęły jej ust. Westchnęła z podniecenia, a jej ciało przeszył dreszcz.
Odważnie zarzuciła mu ramiona na szyje, nie protestowała, gdy ją położył. Ten ogromny
mężczyzna z wielką delikatnością zdejmował z niej nocną koszule. Dorte mu pomagała,
unosząc biodra, obracając się, wyciągając ramiona. Jednocześnie ściągała mu spodnie. Po
chwili oboje leżeli nago. Ogarnęło ją pożądanie. Dawno już nie przytulała się do silnego
męskiego ciała. Od dawna nikt nie szeptał jej czułych słów, nikt nie pieścił. Jakob usiadł,
posadził ją sobie na kolanach, jakby była lalką, i chwycił mocno za pośladki. Wygięła się do
tyłu i poczuła jego dłoń na piersi. Język Jakoba igrał z jej sutkami, budząc w niej coraz
większą namiętność. Zatopiła palce w jego czuprynie i jeszcze mocniej przylgnęła do jego
ciała, nie mogąc się nim nasycić. Gdy pożądanie całkiem nią owładnęło, Jakob uniósł ją nieco
i wszedł w nią jednym zdecydowanym ruchem. Dorte jęknęła, bez reszty obezwładniona
namiętnością, odrzucając głowę w tył. I obje w szaleńczym rytmie oddali się dzikiej
rozkoszy, jakiej żadne z nich już dawno nie zaznało.
Potem opadli na łóżko, wciąż trzymając się w objęciach, spoceni, oszołomieni i
nasyceni. Oddechy im się rwały. Dorte czuła szorstkość jego owłosionego torsu, wdychała
jego zapach, w którym woń siana mieszała się z wonią potu. Właśnie takiego mężczyzny
pragnęła. Takiego, który ją wesprze, zadba o nią, otoczy troską. Jakon poruszył się lekko.
- Podobało ci się? – spytał.
Pokiwała głową, zbyt zakłopotana, by odpowiedzieć głośno. Poczuła jak dłonie w
swoich włosach.
- Jesteś taka piękna, Dorte – mruknął. – A włosy masz jak.. jak zachód słońca.
- Żarty sobie stroisz – szepnęła onieśmielona, lecz uradowana jego słowami. Kiedy
ostatnio coś takiego słyszała? Może nigdy?
- I jesteś taka delikatna, miękka. To m się podoba – ciągnął.
Chciała mu jakoś ciepło odpowiedzieć, ale nie wiedziała, jak. Zwilżyła wargi i
zapytała:
- Czy to jest grzech, Jakobie?
Odsunął się i spojrzał na nią poprzez mrok.
- Coś tak pięknego nie może być grzechem. Nigdy nie uwierzę, że Bóg tak o tym
myśli.
Tak. To było piękne i dobre, zgodziła się. Ale przecież nie są małżeństwem. Czyli
według Biblii popełnili grzech. Czy Jakob chciał się jej oświadczyć, gdy tu przyszedł? Gdyby
zapytał ponownie, nie wiedziałaby, co odpowiedzieć. Teraz pragnęła tylko rozkoszować się
ciepłem i bezpieczeństwem, które jej dawał.
Tymczasem on się obrócił, przykrył jej ciało swoim i oparł się na łokciach, poczuła
jego twarde przyrodzenie na udzie. Przeszył ją kolejny dreszcz pożądania. Grzech, nie grzech
– Dorte była gotowa przyjąć miłość, którą znów chciał ją wypełnić.
Rozdział 12
Elizabeth przysunęła dłoń do żelazka, żeby sprawdzić, czy dostatecznie się nagrzało.
Potem wzięła wilgotną szmatkę i położyła ją na sukience. rozległ się głośny syk, gdy
przyłożyła do niej żelazko. Elizabeth zerknęła w okno i podziękowała w duchu Panu za
piękną pogodę. O tej porze roku mogło być różnie, ale dziś pomimo chłodu świeciło słońce.
Widać Bóg tak zarządził, bo dzisiaj są chrzciny Fredrika
Życie w Dalen było dziwne i trochę smutne po przeprowadzce z Heimly. Wszystko, z
czego Elizabeth tak się kiedyś cieszyła, wydało jej się nagle niepozorne i ubogie. W kuchni
pomimo chłodu panował zaduch. Najgorszy był jednak widok pustej spiżarni. Przez chwilę
Elizabeth była gotowa całkiem się poddać. Opadła bez sił na brzeg paleniska, z trudem
powstrzymując łzy.
- Mama, nie pać – odezwała się wówczas Ane, głaszcząc ją po głowie.
- Nie, kochanie, mama nie płacze. Chodź tu, maleńka – powiedziała i wzięła córeczkę
na kolana. Ona nie może przecież głodować, pomyślała z rozpaczą. W Heimly tak się
przyzwyczaiła do dobrego jedzenia. Co teraz będzie? Jak sobie poradzą, skoro są takie
ubogie?
- Mama i Ane idą do Dorte?
Wtedy Elizabeth nie zdołała już powstrzymać łez.
- Nie, kochanie. Nie wrócimy do Heimly. Zostaniemy w domu.
- Ane jeść!
Trudno było wytłumaczyć dziecku, że musi trochę poczekać. Aż mama zdobędzie
rybę, aż koza da trochę mleka, aż dostaną coś od dziadka. Ane była za mała, żeby to
zrozumieć, więc rozpłakała się, gdy tylko poczuła głód. Tamtego dnia zasnęła zapłakana.
Później Elizabeth napaliła w piecu, przyniosła wody, posprzątała w domu, od razu
zrobiło się trochę przyjemniej, chociaż głód i jej doskwierał. Wówczas zjawili się Indianne i
Olav z chlebem, masłem, mięsem i chrupkim pieczywem, Jedzenia, które przynieśli, starczyło
na wiele dni. Elizabeth chciała ich uściskać z radości, ale się powstrzymała. Nie mogła im
pokazać, że naprawdę klepie biedę, teść miał przecież i tak wiele gąb do wykarmienia.
- Co to jest? – spytała.
- Tata powiedział, że to zapłata za ostatnie dni, gdy u nas pracowałaś – wyjaśnił Olav.
- To zupełnie niepotrzebne – powiedziała Elizabeth, wahając się, czy przyjąć prezent.
- Robimy to, co kazał nam tata – wtrąciła Indianne.
- Pozdrówcie go ode mnie i podziękujcie – odparła.
Gdy dzieci wyszły, zaniosła wszystko do spiżarni. Ale się Ane ucieszy, gdy się
obudzi!
Elizabeth otrząsnęła się ze wspomnień i naciągnęła przez głowę sukienkę. Od dawna
już czekała na ten dzień. Czuła się zaszczycona tym, że zostanie matką chrzestną. A potem
będzie tyle dobrego jedzenia, kawa i ciasto. Wszyscy potrzebowali miłych chwil po tym, co
ostatnio przeszli. Na pewien czas zapomną o żalu i bólu, pomyślała Elizabeth, wkładając
córeczce sukienkę, którą swego czasu dostała od Ragny. Sukienka należała kiedyś do
Indianne, ale nie była wcale zniszczona ani połatana. Nie, dziś nie mają się czego wstydzić.
Nikt im niczego nie wytknie.
Elizabeth została w kuchni z Dorte. W domu panował szczególny nastrój. Podłogi
wyszorowane do białości, lśniące miedziane naczynia… Dorte zadbała, żeby było co najmniej
tak czystko jak w wigilijny wieczór.
Elizabeth spojrzała na białe ubranko, które wisiało na małym wieszaku na ścianie.
Przypomniała sobie, jak Ane była w nim chrzczona. Dorte spytała wtedy, czy mogłaby
pożyczyć je na chrzest Daniela, ale Ragna odmówiła. Ciekawe, czy Dorte myśli czasem o
tym, ile razy Ragna ją upokorzyła? Dorte nie należała do osób, które noszą w sercu urazę.
- Jestem taka dumna, że będę go niosła do chrztu w tym ślicznym stroju – powiedziała
Dorte, podążając za spojrzeniem Elizabeth. – Nie mogę uwierzyć, że Ragna chciała, bym
została matką chrzestną Fredrika.
- Ragna chciała wszystkiego co najlepsze dla swojego syna – stwierdziła Elizabeth, a
Dorte aż poczerwieniała z radości. – Wiedziała, że będziesz dobrą matką chrzestną.
Dorte stała w zamyśleniu, zapatrzona przed siebie, i powiedziała cicho:
- Daniel zawsze będzie miał szczególne miejsce w moim sercu. Nie tylko dlatego, że
jest wyłącznie mój, ale… No, wiesz… Ale starczy w nim miejsca dla dzieci z Heimly.
- Na pewno. Masz dobre serce, Dorte. Może znajdzie się w nim miejsce dla kogoś
jeszcze? Dla kogoś dorosłego? – spytała Elizabeth.
- Nie wiem, o czym mówisz – odparła Dorte, odwracając się do okna.
- Wiesz, wiesz. Ale słowo daję, że nikomu o tym nie powiem. Oboje z Jakobem
zasłużyliście sobie na to – dodała.
Gdy Dorte spojrzała na Elizabeth, na jej czole pojawiła się zmarszczka.
- Co by Ragna powiedziała, gdyby wiedziała…
- Ale nie wie – przerwała jej Elizabeth. – I nie powinnaś o tym myśleć. W tym domu
jest wiele osób, które cię potrzebują. – Elizabeth spostrzegła zakłopotanie przyjaciółki, wiec
zmieniła temat. – Jak się miewa Mathilde?
- Coraz lepiej. Jeśli tylko jestem wystarczająco cierpliwa i chwalę ją za wszystko, co
robi.
- Ja byłam zbyt nerwowa – przyznała Elizabeth. – Nie jestem taka spokojna jak ty.
Dorte złożyła równo białe ubranko i schowała je do pudełka. Mieli je włożyć
Fredrikowi dopiero w kościele.
- To dlatego, że jesteś odważna.
- Co ty mówisz! – uśmiechnęła się Elizabeth.
- Ja jestem bardzo nieśmiała, więc mogę się wydawać spokojna – wyjaśniła Dorte,
zamykając pudełko. – Ty od razu mówisz, co myślisz. Ale Mathilde bardzo cię lubi.
Elizabeth ucieszyła się z tego.
W tym momencie do kuchni wszedł Jakob.
- Jesteśmy gotowi – oznajmił. – A wy?
- A wy? – powtórzył Daniel.
Chłopiec chodził za Jakobem jak cień, od kiedy zamieszkał w Heimly razem z matka.
A Jakob był wcieleniem cierpliwości. Elizabeth miała nadzieję, że między nim i Dorte
wszystko się ułoży. Dobrze by im było ze sobą.
Przez okno widziała, jak ojciec pomaga Indianne i Olavowi wsiąść na wóz. Dzieci
wyglądały coraz lepiej. Idnianne wciąż była trochę milcząca, ale najcięższą żałobę po matce
miała już za sobą.
Elizabeth patrzyła na wyprostowane plecy Dorte, gdy czekały na znak pastora, że mają
podejść do ołtarza. Rude włosy Dorte były splecione w warkocz okalający głowę, parę
kosmyków wiło się jednak nad uszami. Jakob kupił jej nową sukienkę z jedwabną wstążką
przy mankietach, przy szyi i przy karczku. Tak, Dorte wyglądała świetnie, mimo swoich
trzydziestu dwóch lat. dzisiejszy dzień stanowił dla niej swego rodzaju rekompensatę. Kiedy
chrzciła Daniel, musiała stać za Elizabeth, choć przecież to był jej syn. Elizabeth dobrze
pamiętała, jak potraktował ją pastor, gdy jako panna przyszła zapisać małego do chrztu. Tak,
pastor potraktował ją bardzo nieładnie.
Z zamyślenia wyrwał ją kuksaniec ojca. zaczerwieniła się i uśmiechnęła
przepraszająco.
- Jak dziecko ma mieć na imię? – spytał pastor, spoglądając na Dorte, która trzymała
małego.
- Fredrik Didrik – odparła głośno i wyraźnie.
Wśród zebranych przeszedł szmer. Elizabeth musiała się pilnować, żeby się nie
obejrzeć. Dlaczego nikt jej nie powiedział o drugim imieniu? Didrik? Co to za imię?
Spojrzała z ukosa na ojca, a on się do niej uśmiechnął.
- Ja ciebie chrzczę, Fredriku Didriku, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego… Więcej
Elizabeth nie słyszała. Gdy rodzice chrzestni wrócili na swoje miejsca,
spostrzegła, że ludzie szepczą coś między sobą, spoglądając na Dorte. Dopiero po
wyjściu z kościoła Elizabeth mogła zadać pytanie, które ją dręczyło:
- Dlaczego mały ma na drugie Didrik? Skąd wzięliście to imię.
- Nie wiedziałaś, że Ragna miała drugie imię?
- Nie.
Debora. Powiedziałam więc Jakobowi, że Ragna pewnie też by chciała mieć
imiennika.
Elizabeth nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Na pewno będzie z tego dużo
gadania. Ale Dorte postąpiła szlachetnie. Oby tylko zniosła jakoś plotki. Dorte jednak
najwyraźniej nie spodziewała się żadnych komentarzy na temat wyboru imienia. Przez chwilę
rozmawiała o czymś z Jakobem. Gdy się znów obróciła do Elizabeth, ta zapytała:
- Będzie dużo gości?
- Zaprosiłam tych, których zawsze zapraszała Ragna – odparła Dorte. – To by się jej
chyba spodobało.
Elizabeth zniżyła głos.
- Dorte, przestań już się zastanawiać, ci by się spodobało Ragnie. Rób to, co ty
uważasz za stosowne.
- To nie takie proste – wykręciła się Dorte.
Nie, przyznała Elizabeth w duchu. Ragna zawsze decydowała o wszystkim za Dorte. I
decyduje nadal, chociaż umarła…
Obawy Elizabeth się potwierdziły. Izba była pełna sztywnych, wystrojonych gości.
Kobiety bombardowały Dorte pytaniami.
- Jak to się stało, że mały odziedziczył imię po Tobie? – spytała jedna z nich. i zanim
Dorte zdążyła odpowiedzieć, dodała: - Słyszałam, że się tu wprowadziłaś. Ale chyba Jakob
się z tobą nie ożenił?
Elizabeth się zdenerwowała. Co za bezczelność! Odłożyła prezent, który właśnie
rozpakowywała, i odeszła na bok, żeby się trochę uspokoić. W tej samej chwili usłyszała
spokojny głos Dorte:
- Nie odziedziczył imienia po mnie. Skąd ten pomysł? W oczach kobiety pojawiła się
niepewność.
- Odziedziczył imię po Ragnie. Miała na drugie Debora.
- Hmm, całkiem ładnie. Debora – powtórzyła kobieta, jakby chciała dać do
zrozumienia, że Didrik nie brzmi już tak dobrze.
Dorte spojrzała na nią i dodała:
- Jakob się ze mną nie ożenił. Pracuję tu jako służąca. To wszystko.
W głosie Dorte zabrzmiała nutka irytacji, której Elizabeth nigdy przedtem nie słyszała.
Dorte miała chyba w sobie więcej odwagi, niż jej się wydawało. Elizabeth bardzo się z tego
ucieszyła. Tak, Dorte sobie poradzi. Może jednak liczyć także na jej, Elizabeth, pomoc, jeśli
pytań i docinków będzie za wiele.
To były dziwne chrzciny, pomyślała Elizabeth. Została dłużej, żeby pomóc sprzątnąć
po gościach. Obrusy poplamione kawą trzeba było namoczyć w wodzie, ze świeczników
zeskrobać wosk, który zaczął kapać, gdy ktoś otworzył okno, powodując przeciąg. Co by na
to wszystko powiedziała pedantyczna Ragna?
Ragna powinna tu dziś być, pomyślała z żalem Elizabeth. To przecież jej dziecko
zostało ochrzczone i ocalone przed wiecznym zatraceniem. Ten dzień przypomniał
wszystkim, że matka małego Fredrika odeszła na zawsze. Marnym pocieszeniem była
świadomość, że patrzy na nich teraz z nieba i że wszystko zrobili tak, jak by sobie tego
życzyła.
Elizabeth z westchnieniem wsypała okruszki ciastek do puszek, przykryła je
wieczkami i zaniosła do spiżarni. Dziś obie z Ane najadły się do syta smakołykami. Ane była
taka rozradowana, pomyślała Elizabeth z uśmiechem. Jakob ją spytał, jak im się żyje w
Dalen. Gdyby czegokolwiek potrzebowała, powinna mu od razu powiedzieć. Elizabeth
skłamała, że niczego im nie brakuje, że mają dość ryb i ziemniaków. A nawet mąki. Nie, nie
zamierzała chodzić po prośbie. Nawet Jakob nie poprosi o jedzenie. Jest biedna, ale nikt nie
odbierze jej dumy.
Rozdział 13
Elizabeth dziergała właśnie wełnianą skarpetę, gdy ktoś ostrożnie zapukał do drzwi.
Opuściła robótkę na kolana, myśląc, że to Indianne.
- Szczęść Boże. – W drzwiach stanęła Mathilde, uśmiechając się niepewnie.
- Dzień dobry. To ty tak cicho pukałaś? – spytała zdumiona Elizabeth. – Wejdź. Miło
cię widzieć.
- Dorte powiedziała, że mogę gdzieś pójść, jeśli mam ochotę. A ja nigdy tu u ciebie
nie byłam. Ale jeśli przeszkadzam, to zaraz sobie pójdę.
- Kochana, bardzo się cieszę, że przyszłaś. Tyle razy ci mówiła, że powinnaś mnie
odwiedzić.
Mathilde usiadła na brzeżku krzesła i wzięła Ane na kolana.
- Dorte kazała mi przynieść to oznajmiła, kładąc zawiniątko na stole. – Zapytałam ją,
czy masz mało jedzenia, ale wtedy ona się zdenerwowała i powiedziała, że zawsze się coś
przynosi, gdy się przychodzi z niezapowiedzianą wizytą.
Mathilde wzbiła wzrok w podłogę, a Elizabeth ukryła uśmiech. Miła, dobra Dorte,
pomyślała, zaglądając do zawiniątka. Znalazła w nim kawę, placki i chleb.
- Pozdrów Dorte i podziękuj jej serdecznie.
- Dobrze.
Mathilde rozmawiała z Ane, a Elizabeth tymczasem nastawiła kawę i nakryła do stołu.
- Wszystko w porządku z Fredrikiem? – spytała, nalewając kawę do kubków.
- Tak. Dorte podaje mu mleko łyżeczką. Dlatego mogłam wyjść na chwilę. Niedługo
będę miała częściej wolne.
- Proszę, poczęstuj się. – Elizabeth przysunęła Mathilde talerz z plackami. Nie mogła
się oprzeć wrażeniu, że dziewczyna ma jakieś zmartwienie.
- A co u ciebie? – spytała ostrożnie.
- Wszystko w porządku – odparła Mathilde szybko, biorąc do ust kawałek placka i nie
spuszczając wzroku z Ane.
Elizabeth podmuchała na kawę, przelała trochę na spodeczek i wypiła. Mathilde się
roześmiała.
- Mama pije tak samo, kiedy coś jest za gorące. Ale u nas rzadko jest kawa. Ojciec
mówi, że pieniądze nie rosną na drzewach i że… - urwała, jakby powiedziała za dużo. Znów
zajęła się Ane.
W Elizabeth zaczęło narastać podejrzenie, że tajemnica Mathilde wiąże się z jej
rodziną. Była tego prawie pewna.
- Tak, kawa jest droga – pokiwała głową. – Mnie też rzadko na nią stać – dodała.
Mathilde nie odpowiedziała. – Niedługo będziesz mogła odwiedzić Sofie.
- Dobrze jej u mamy.
- Myślę, że tęskni za tobą i chciałaby zamieszkać z tobą w Heimly.
Mathilde odwróciła wzrok, huśtając Ane na kolanach. Miała zaczęła podśpiewywać,
sądząc, że to nowa zabawa. Elizabeth pochyliła się, objęła Mathilde ramieniem i zmusiła
dziewczynę, by podniosła wzrok.
- Masz jakiś kłopot, Mathilde. Widzę to. Powiedz, o co chodzi. Służąca pokręciła
głową.
- Pamiętasz, jak ci kiedyś mówiłam, że jeśli będziesz miała jakieś zmartwienie, to
możesz powiedzieć o nim mnie albo Dorte?
Mathilde pokiwała głową/
- Powiedz, jaki masz problem. Może pomogę ci go rozwiązać. Dziewczyna spuściła
wzrok.
- Tęsknie za Sofie, ale nie mogę jej odwiedzać.
- Dlaczego?
- Bo ojciec jest na mnie zły.
Elizabeth spojrzała w jej oczy pełne łez. Wyjęła z kieszeni fartucha chusteczkę i
podała ją dziewczynie.
- Dlaczego jest na ciebie zły, Mathilde?
- Bo przyniosłam rodzinie hańbę.
Elizabeth czekała na ciąg dalszy, lecz Mathilde zamilkła. Trzeba było jej pomóc.
- O jakiej hańbie mówisz?
- Ojciec powiedział, że przyniosła, rodzinie wielką hańbę, bo wróciłam do domu w
ciąży. Pozwolił mi mieszkać w domu, dopóki Sofie nie odzwyczai się od piersi… I kazał iść
na służbę.
- Ale dobrze ci teraz w Heimly, prawda?
- O, tak! Jak w niebie.
Wzruszenie ścisnęło Elizabeth za gardło. Musiała odchrząknąć.
- Ale teraz możesz chyba odwiedzać swoje dziecko?
- Nie. ojciec się będzie awanturował, więc mama mnie prosiła, żebym nie
przychodziła.
- Mama jest dobra?
- Tak. Ale ojciec tak się gniewa…
Mathilde przytuliła Ane i szybko otarła twarz chusteczką. Elizabeth się zdenerwowała.
- Jeszcze dzisiaj zobaczysz swoją córeczkę! Pójdę tam z tobą – stwierdziła
stanowczym tonem i wstała. – Ubieraj się. ruszamy.
Mathilde patrzyła na nią z otwartą buzią.
- Idziemy – powtórzyła Elizabeth, ubierając już Ane.
- A ojciec?
- Wszystko będzie dobrze. Możesz mi zaufać.
Mathilde siedziała na rufie, a Elizabeth wiosłowała. Ane została u Dorte. Elizabeth nie
musiała wyjaśniać przyjaciółce, o co chodzi.
- Mamy z Mathilde pewną sprawę do załatwienia, wrócimy za parę godzin. Dobrze by
było, gdybyś mogła w tym czasie zająć się Ane. Ale jeśli nie masz czasu, poproszę Marię –
zwróciła się do Dorte.
- Nie, nie, w porządku. Jedno dziecko więcej nie robi różnicy – zaśmiała się
przyjaciółka.
Elizabeth była jej wdzięczna, że nie zadawała żadnych pytań.
- Lubię pływać łodzią – odezwała się Mathilde, dotykając dłonią powierzchni wody. –
Jak byłam mała, dziadek zabierał mnie na morze, ale teraz już nie żyje.
Elizabeth nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Wiesz, o czym myślę co wieczór przed snem? – spytała Mathilde. Elizabeth
pokręciła głową.
- Myślę sobie, że kiedyś będę miała własny domek i zamieszkam w nim z Sofie. –
Wyjęła dłoń z wody i wsunęła ją między kolana. – Głupie marzenie, prawda?
- Nie, dlaczego?
- Bo jestem głupia!
- Wcale nie, Mathilde. Jeśli się dowiem, że nadal tak o sobie myślisz, będę na ciebie
zła.
- Już więcej tak nie powiem, Elizabeth.
- To dobrze! Jesteśmy na miejscu. Wyskoczyły z łódki i zacumowały ją.
- Musisz mi pokazać, gdzie mieszkasz, Mathilde.
- W tamtym domu. – Dziewczyna wskazała niewielki, nie pomalowany domek z
torfowym dachem.
Jeszcze mniejszy nuż dom mojego ojca, pomyślała Elizabeth. Obróciła się, żeby coś
powiedzieć, i zorientowała się, że Mathilde została z tyłu.
- Co się stało?
- Boję się, że ojciec jest w domu.
- Nie opowiadaj głupstw, tylko chodź. Nie rozgniewa się przecież tylko dlatego, że
przyszłaś w odwiedziny.
Mathilde nie odpowiedziała, ale szła z ociąganiem.
Elizabeth zastanawiała się, czy zapukać, czy też Mathilde powinna po prostu wejść
pierwsza. Tymczasem drzwi się otworzyły i stanęła w nich niewysoka, szczupła kobieta.
Spojrzała badawczo najpierw na Elizabeth, potem na Mathilde.
- A więc to ty. I przyprowadziłaś kogoś obcego – stwierdziła, ale jej głos nie brzmiał
wrogo, wyczuwało się w nim raczej zmęczenie i rezygnację. Kobieta poklepała córkę lekko
po policzku. Widać było, że w gruncie rzeczy cieszy się z odwiedzin.
- Jesteś sama? – spytała Mathilde.
- Tak. Ojca nie ma. Możecie wejść.
W kuchni Elizabeth wyciągnęła dłoń do gospodyni i się przedstawiła.
- Jestem synową Jakoba – dodała.
- Wiem, że zostałaś wdową, gdy twój mąż zaginął na morzu.
Elizabeth pokiwała głową, rozglądając się dokoła. Kuchnia była niewielka, lecz
czysta. W kącie stała mała dziewczynka i patrzyła na gości wielkimi oczami.
- To pewnie ty jesteś Sofie – powiedziała Elizabeth, kierując, ale mała natychmiast
podbiegła do Mathilde i wyciągnęła do niej rączki.
- Pamięta mnie! – wykrzyknęła Mathilde z radością.
- Oczywiście, że pamięta swoją matkę – skomentowała gospodyni. – Soadajcie –
dodała. – Niestety, niczym nie mogę was poczęstować, bo nie spodziewałam się dzisiaj gości.
- Nic nie szkodzi – uspokoiła ją Elizabeth. – Przyszłyśmy tylko po to, żeby Mathilde
mogła zobaczyć swoją córeczkę. Zresztą coś przyniosłyśmy. – I wyjęła z kieszeni torebkę z
ziarnami kawy, która dała jej Dorte.
Kobieta zerknęła nerwowo w stronę okna, po czym zajrzała do torebki.
- Oj, to za dużo! – wykrzyknęła, ale uśmiechała się z wdzięcznością.
- To na później – powiedziała Elizabeth. Patrzyła na Mathilde, która tańczyła,
trzymając Sofie na ramieniu, ki wielkiej uciesze małej. Sofie była ślicznym dzieckiem,.
Najwyraźniej odziedziczyła najlepsze po oboju rodzicach.
- Mathilde chciałaby zabrać córkę do siebie – oznajmiła Elizabeth i od razu
pożałowała pośpiechu.
- Mathilde powinna skupić się na pracy – odpowiedziała kobieta. – Dziecku się
krzywda nie dzieje.
- Na pewno Sofie jest tu dobrze, ale powinny być razem. Poproszę tylko popatrzeć, jak
się bawią.
Kobieta włożyła do ust ziarno kawy. Długo je żuła, aż wreszcie zaproponowała:
- Mogę wychodzić na brzeg i machać, gdy starego nie będzie w domu. Wtedy
Mathilde może tu przychodzić.
Elizabeth poklepała gospodynię po dłoni.
- Powiem jej, żeby patrzyła w stronę. To ładnie, że chcesz jej pomóc.
- Nie ma o czym mówić – odparła matka. – Powinnaś wiedzieć, że kocham Mathilde.
Nie jestem żadnym, trollem.
- Rozumiem. Masz więcej dzieci?
- Twoje w niebie i czwórkę w wieku szkolnym. Ona jest najstarsza. – Wskazała głową
Mathilde, która wciąż trzymała Sofie w objęciach o śpiewała jej coś cicho do uszka.
- Nie mamy teraz nauczyciela – zauważyła Elizabeth, nie bardzo wiedząc, dlaczego to
mówi.
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Nie lubiłam poprzedniego nauczyciela. Był jakiś dziwny. Przepraszam, że to mówię,
ale tak właśnie myślę.
Gdyby wiedziała, że ma rację, pomyślała Elizabeth.
- Próbowałam trochę uczyć dzieci czytać, ale czasu wciąż brakuje – dodała kobieta,
biorąc do ust kolejne ziarno kawy.
Jak ona może żuć te ziarna zastanawiała się Elizabeth.
- Jeśli człowiek jest dobrym chrześcijaninem i pracuje, jak należy, zajdzie tam, gdzie
trzeba – stwierdziła kobieta.
- Mój ojciec też tak mówi – powiedziała Elizabeth, starając się podtrzymać rozmowę.
Matka Mathilde znów wyjrzała przez okno.
- Nie chciałabym was wyganiać, ale stary wkrótce wróci. Lepiej będzie, jeśli już sobie
pójdziecie, bo inaczej zrobi awanturę.
Elizabeth wstała.
- Jak wyjaśnisz to, że masz kawę?
- Powiem, że to zapłata za pranie i Pedra Binasena. Pomagam mu trochę w sklepie.
- Mathilde, pożegnaj się z Sofie. Twój ojciec niedługo wróci. Mathilde niechętnie
postawiła małą na podłodze.
- Nie zdążyłyśmy porozmawiać, mamo.
- Zejdę na brzeg i dam ci znać, kiedy ojca nie będzie w domu. Wtedy będziesz mogła
tu przyjść, jeśli dostaniesz wolne.
- Na pewno dostane – zapewniła Elizabeth.
Podniosła się, wzięła Mathilde za ramie i pociągnęła za sobą. Przez chwilę szły w
milczeniu, każda pogrążona we własnych myślach. Pierwsza odezwała się dziewczyna:
- Tak się cieszę, że byłam w domu, chociaż tak krótko! I że będę mogła znów tu
przyjść! – Zaśmiała się na głos i obróciła dokoła, aż spódnica jej zafurkotała. – Niedługo
znowu zobaczę Sofie i może, może kiedyś będę ją mogła zabrać do siebie.
- Czuję, że tak właśnie będzie – powiedziała Elizabeth z powagą i nadzieją. Chociaż
nie bardzo wiedziała, jak mogłoby do tego dojść. Mathilde nie może przecież
mieszkać w Heimly do końca życia. A czy znajdzie się ktoś, kto zechce się z nią
ożenić? Nie była najmądrzejsza i miała nieślubne dziecko. Z drugiej strony nigdy nic nie
wiadomo, pomyślała i uśmiechnęła się do siebie. Zatopiona we własnych myślach,
podskoczyła na widok kobiety, która nagle stanęła im na drodze.
- Przepraszam, nazywam się Lise Monsdatter. Czy wiecie może, gdzie mieszka
rodzina Hansa Rasmussena?
Nieznajoma była wysoka i szczupła. Miała wesołe, roześmiane oczy, żywe i
niebieskie. Po stroju można było poznać, że jest osobą zamożną. Kto to może być?
- To mój ojciec – odparła Mathilde. – Mama jest w domu, ale ojca i rodzeństwa nie
ma. To tamten dom. – Obróciła się i wskazała drogę.
- Bardzo dziękuję. O ile mi wiadomo, masz czwórkę młodszego rodzeństwa, prawda?
- Przepraszam, że pytam, ale czego właściwie pani od nich chce? – spytała Elizabeth
podejrzliwie.
Lise Monsdatter machnęła ręką.
- No tak, zapomniałam to wyjaśnić. Jestem nową nauczycielką. Chodzę właśnie od
domu do domu, żeby wszystkich zawiadomić, że lekcje rozpoczną się w przyszłym tygodniu.
- Pani jest nauczycielką? – wyjąkała Elizabeth.
- Wiem, że ludzie nie są przyzwyczajeni do kobiet w tym zawodzie. Ale jest już nas
trochę. Mam nadzieję, że nikt nie będzie rozczarowany.
Wcale nie, nic nie mogłoby mnie bardziej ucieszyć, pomyślała Elizabeth. A na głos
powiedziała:
- Na pewno wielu ludzi się ucieszy. Postaram się, żeby wszystkie dzieci z mojej
okolicy zjawiły się w szkole.
- Bardzo dziękuję, będę miała mniej chodzenia. Ale teraz muszę już iść, jeśli mam
zawiadomić wszystkich. Do widzenia.
- Do widzenia – mruknęła Elizabeth, spoglądając na wysoką i wyprostowaną postać
nauczycielki.
Miała takie miłe spojrzenie – zauważyła Mathilde. – Polubiłam ją!
- Ja też – przyznała Elizabeth.
Nigdy by jej nie przyszło do głowy, że nowy nauczyciel będzie kobietą, bo wciąż
niewiele kobiet pracowało w tym zawodzie. Nagle Elizabeth przypomniała sobie zasłyszaną
niegdyś historię o niejakiej Jakobie Olsdatter, która przez wiele lat pracowała jako
nauczycielka. Mieszkała w Luroy i od tysiąc osiemset czterdziestego roku uczyła czytać
nawet niezdolne i opóźnione w rozwoju dzieci. O takich ludziach nie wolno zapominać,
pomyślała Elizabeth. Trzeba się cieszyć, że istnieją, i jak najwięcej o nich mówić.
- Tak się cieszę, że aż mnie cos łaskocze w brzuchu! – powiedziała Mathilde, gdy
płynęły z powrotem.
Elizabeth spojrzała w niebo. zza chmur wyjrzało właśnie słońce. To był piękny dzień,
pomyślała, zamykając oczy o rozkoszując się słońcem. Mathilde przerwała jej zadumę.
- Ojciec wychodzi codziennie po obiedzie. I długo nie wraca. Będę codziennie patrzeć,
czy mama do mnie nie macha.
Elizabeth się uśmiechnęła. Tymczasem łódź otarła się już dnem o piasek.
- Rób to koniecznie, Mathilde. Opowiedz Dorte o tym, co się dziś wydarzyło. Ona na
pewno da ci wolne, kiedy nadarzy się okazja.
- Jak ja się cieszę! – zawołała dziewczyna, wyskakując lekko na ląd.
Ja też, pomyślała Elizabeth. Cieszę się ze szczęścia Mathilde, ale jeszcze bardziej się
cieszę z tego, jakie miny będą miały dzieci, gdy się dowiedzą o nowej nauczycielce.
Już pierwszego dnia szkoły Maria i Indianne przyszły po lekcjach do Dalen. Elizabeth
klęczała właśnie i szorowała w kuchni podłogę, gdy dziewczęta wpadły do domu w
zabłoconych chodakach. Udała, że tego nie widzi, gdy spojrzała na ich roześmiane buzie.
- Elizabeth, nie masz pojęcia, jak miło dziś był w szkole! – zaczęła Maria, ale zaraz
przerwała jej Indianne.
- Ona jest najmilsza na świecie, ta nasza nowa nauczycielka. I ma takie ładne imię. –
Lise.
Elizabeth wrzuciła szmatę do wiadra i wstała.
- Siadajcie do stołu i opowiadajcie po kolei – zachęciła je ciepło. – Indianne, ty
zaczniesz.
- Pani powiedziała, że możemy zostawać w klasie na przerwie, jak jest brzydka
pogoda. A kiedy jedliśmy, opowiadała nam różne historie. Z Biblii albo coś innego. Obiecała,
że tak będzie codziennie.
- To wspaniale! – zawołała Elizabeth, klaszcząc w dłonie. – Teraz twoja kolej, Mario –
dodała, zwracając się do zarumienionej z przejęcia siostry.
- I wyrzuciła rózgę! Powiedziała, że nieładnie jest bić kogoś. A jak ktoś będzie bardzo
niegrzeczny, pójdzie do kąta. Ale ja myślę, że wszyscy będą dla niej grzeczni.
Dziewczęta opowiadały coś dalej, lecz Ane uznała, że pora, aby ktoś się nią zajął.
Elizabeth wzięła więc ją na kolana i spytała dziewczęta:
- Wiecie może, co robi Mathilde?
- Popłynęła odwiedzić swoją córeczkę – wyjaśniła Indianne i powróciła do szkolnych
tematów.
Elizabeth uśmiechała się i kiwała głową we właściwych momentach, ale myślała o
Mathilde. Matka dziewczyny chyba bardzo się bała męża. Zdobyła się na wielką odwagę,
pozwalając córce n a odwiedziny. Jeśli to się wyda, będzie awantura. Elizabeth czuła jednak,
że wszystko się z czasem ułoży. Nie miała pojęcia, jak, ale przeczucie było tak silne, że mu
zaufała. Zobaczymy, co przyszłość przyniesie.
Rozdział 14
Tego wieczoru długo leżała, wpatrując się w ciemność. Kręciła się i wierciła, ale nie
mogła odzyskać spokoju. Kiedy zamykała oczy, od razu myślała o Helene. Zbliżał się
dwudziesty października. Dzień wyjazdu Kristiana do Bergen. Miała ochotę wybrać się do
Dalsrud, żeby zobaczyć się z przyjaciółką. Ane nie dojdzie tak daleko, ale gdyby Jakob
pożyczył jej konia… Gdyby się zgodził, pierwszy raz sama by powoziła. Kiedyś trzeba
zacząć, pomyślała, i poczuła, że ogarnia ją radość. To byłaby miła odmiana pośród
codziennych obowiązków. Byłoby na co czekać.
Jakob pożyczył jej konia.
- Jesteś pewna, że sobie z nim poradzisz? – zapytał, zakładając uprząż.
- Svarten to stary i spokojny koń. Skoro Ragna sobie z nim radziła, ja też powinnam,
nie sądzisz?
Dawno już nie rozmawiali o Ragnie. Elizabeth spostrzegła cień, który przemknął przez
twarz Jakoba. Jakby rana jeszcze się nie zagoiła, tylko nieznacznie zasklepiła. Pożałowała, że
podrażniła tę ranę.
- Przepraszam, nie powinnam tego mówić – szepnęła. Jakob poklepał konia po szyi i
chrząknął.
- Ragna była moją żoną i matką moich dzieci. Nic dziwnego, że trzeba o niej czasem
wspomnieć.
Elizabeth nie bardzo wiedziała, co dodać, więc zamilkła i posadziła Ane na wozie, po
czy, sama wsiadła.
- Pamiętaj, że gdyby skoczył nagle do przodu, musisz pociągnąć za jedną wodzę.
Wtedy zmusisz go, żeby skręcił. I nie poranisz mu pyska.
Elizabeth trochę się przestraszyła.
- Będę pamiętać, Jakob. I jeszcze raz bardzo ci dziękuję. Zacięła konia i ruszyła. Z
lękiem, ale i z radością śledziła ruchy zwierzęcia,
wypatrując przy tym dziur w drodze. Co będzie, jeśli koń się potknie? Albo utknie w
dziurze? Całe życie miała do czynienia z końmi, a jednak wciąż się ich bała. Ale Svarten
szedł do przodu miarowym krokiem, nic złego się nie działo, więc Elizabeth się odprężyła.
- Cieszysz się, że odwiedzimy Helene? – spytała córeczkę.
- Mhm – mruknęła Ane, rozglądając się dokoła.
- Pamiętasz ją?
- Tak. Elizabeth się uśmiechnęła. Kiedy dojadą na miejsce, Ane dostanie świeżego
krowiego
mleka i chleba z masłem, jak w święta. Ona zaś ma tyle do powiedzenia Helne. Czuła,
jak odpływają od niej z wiatrem wszystkie przykre myśli. Tak bardzo się cieszyła. Że
pogoniła konia lejcami. Svarten nadstawił uszu, jakby chciał się upewnić, czy rzeczywiście
ma przyspieszyć. I ruszył gwałtownie. Ane zapiszczała z radości.
- Szybko konik! – zawołała. W oddali na drodze Elizabeth spostrzegła jakąś kobietę w
pięknym stroju. Widać było,
że to ktoś z wyższej sfery. Gdy wóz się do niej zbliżył, kobieta odsunęła się na bok.
Serce Elizabeth zatrzymało się na chwilę, bo okazało się, że to żona lensmana. Przejeżdżając
koło niej, Elizabeth tylko skinęła jej głową. Ten moment wystarczył jednak, by zobaczyć
wyraz twarzy starszej kobiety. Żona lensmana otworzyła usta i wytrzeszczyła oczy, widząc
Elizabeth na koźle.
Elizabeth zaśmiała się, patrząc w zachmurzone niebo. Będzie miała co opowiadać
Helene. I Dorte. Pozwoliła, by na ostatnim odcinku koń Am wybrał tempo, choć gdyby nie
był taki stary, chętnie zajechałby na podwórze galopem, żeby zaimponować Nikoline.
Wiedziała, że to dziecinny pomysł, ale dobrze jej to zrobiło.
Ze stani wyszedł Ole i spojrzał na nią, mrużąc oczy.
- Dzień dobry, Ole! – zawołała.
Podszedł bliżej, popatrzył najpierw na nią, potem na Ane, potem znów na nią. I jego
twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
- Do licha, nie poznałem cię!
- Fe, jak brzydko mówisz! – powiedziała ze śmiechem. Zeskoczyła z kozła i pomogła
wysiąść córeczce.
- Może zająłbyś się koniem, Ole? – spytała, bardzo z siebie dumna.
- Tak się wzbogaciłaś, że przyjeżdżasz jak jakaś wielka gospodyni?
- Nie, to koń mojego teścia, więc dobrze o niego zadbaj.
Elizabeth chętnie by jeszcze porozmawiała z Olem, bo dawno go nie widziała, ale w
tym momencie otworzyło się kuchenne okno i omal nie wypadła z niego Helene.
- Elizabeth! – krzyknęła. – Wchodź szybko, nie stój tam!
Wizyta w Dalsrud była co najmniej tak miła jak poprzednia. Helene uścisnęła
przyjaciółkę serdecznie i głośno podziwiała Ane. Gurine biegała między spiżarnią a
kuchennym stołem.
- Siadajcie – szczebiotała. – Zaraz będzie chleb, kawa, inne smakołyki. A malutka na
pewno ma ochotę na mleko z cukrem? – Kucharka połaskotała Ane pod brodą, za co została
nagrodzona promiennym uśmiechem.
- A teraz opowiadaj, co tam u was słychać – powiedziała Helene, gdy już siedziały z
kubkami pełnymi pachnącej kawy.
- Słyszeliście, że Ragna nie żyje? Obie pokiwały głowami.
- Porte wprowadziła się do Heimly, kto wie? Może coś z tego będzie – powiedziała
ciepło. – Oboje na to zasłużyli. I Dorye, i Jakob.
Helene zamyśliła się, po czym stwierdziła:
- Top byłoby zadośćuczynienie dla Dorte. Bo zdaje się, że Ragna nie zawsze dobrze ją
traktowała.
Elizabeth pominęła tę uwagę milczeniem. Uważała bowiem, że nie powinna
plotkować o teściowej teraz, po jej śmierci. Opowiedziała za to o poprzednim nauczycielu,
choć o najbardziej drastycznych szczegółach szepnęła dopiero wtedy, gdy Gurine wyszła do
spiżarni. Helene się przeżegnała, słysząc, co ten człowiek robił małym dziewczynkom. I
uśmiechnęła się na wiadomość o bliznach, które na jego twarzy pozostawiła choroba.
- Że też ludzie mogli pomyśleć, że to ty rzuciłaś na niego urok! – prychnęła.
- Kto potrafi rzucać urok? – zainteresowała się Gurine, która właśnie wróciła ze
spiżarni.
- Nauczyciel zachorował, a ludzie gadali, że to moja wina – wyjaśniła Elizabeth.
- Co za bzdura! Sama przecież ludziom opowiadała, jak mi pomogłaś wyleczyć
biodro.
Elizabeth uśmiechnęła się mimowolnie. Nagle okazało się, że o wszystkim można
mówić tak swobodnie. Tyle łez wypłakała, a teraz mogła się z tego śmiać.
- Gdzie jest Nikoline? – zapytała, wycierając Ane mleczne wąsy.
- Pomaga na weselu w jednym z dużych gospodarstw – wyjaśniła Helene. – Wróci
dopiero wieczorem.
Elizabeth odetchnęła z ulgą, że tym razem nie spotka tu Nikoline.
Drzwi się otworzyły i wszedł Ole. Szybko zrzucił chodaki, ni, Gurine zdążyła coś
powiedzieć.
- Patrz, co c przyniosłem – oznajmił. Pokazując Ane małego szarego kociaka.
- Ojej, ojej! – szepnęła dziewczynka z przejęciem, a jej oczy roziskrzyły się z radości.
- Chcesz się z nim pobawić? – spytał Ole.
- Bądź ostrożna – przestrzegła ją matka w obawie, że mała zbyt gwałtownie chwyci
szary kłębuszek.
- Ma podejście do zwierząt – stwierdził Ole, gdy Ane ostrożnie pogłaskała kotka
wskazującym paluszkiem. – jak go nazwiemy? – spytał.
Mójkocio – odparła natychmiast dziewczynka.
- Kocio?
- Nie. Mójkocio – powtórzyła, akcentując każdą sylabę.
- Dobrze. tak właśnie będzie się nazywał – zaśmiał się Ole. – Mieliśmy zamiar pozbyć
się wszystkich trzech, zanim otworzą oczy, no ale teraz to niemożliwe.
- Bo masz za miękkie serce – skomentowała Helene.
Ole prychnął, stawiając kotka na podłodze. Potem wziął Ane na ręce i usiadł na
krześle.
- Nie, tamtych będę musiał się pozbyć. Ale tego zatrzymamy, skoro należy do Ane.
Helene wzniosła oczy do nieba i zaśmiała się bezgłośnie za jego plecami. Elizabeth
czuła wilką sympatię do tego parobka. Przypomniała sobie, jak Jens troszczył się o
zwierzęta.
- Dlaczego nie oddacie komuś tych kociąt? – spytała.
- Większość ludzi ma koty – odparł, opierając ręce na kolanach.
- Większość, ale nie wszyscy. Trzeba spróbować.
- Pewnie. Dlaczego nie? – wtrąciła Helene, tym razem poważnie. Ole wzruszył
ramionami.
- Spróbuję – obiecał, udając obojętność, lecz Elizabeth wiedziała, że będzie zamęczał
ludzi, aż wreszcie ktoś się zgodzi wziąć kociaki. Tak samo jak kiedyś Jens.
- Zobacz, Ane – powiedziała Gurine i obwiązała kawałek papieru wełnianą nitką. –
Teraz Mójkocio się pobawi.
Pokazała dziewczynce, jak ciągnąc nitkę za sobą. Mała zaśmiała się do łez, patrząc,
jak kotek skacze. Przez prę minut wszyscy siedzieli w milczeniu i obserwowali ich figle.
Nagle Elizabeth się wyrwało.
- Chyba będziecie mieli gościa!
- Widzisz kogoś? – spytała Gurine.
- Nie, ja… - Szukała jakiegoś wytłumaczenia, gdy napotkała spojrzenie Helene.
Przyjaciółka wiedziała, że Elizabeth po prostu to wie, i pospieszyła jej z pomocą.
- Jak kogoś nos swędzi, to znaczy, że zjawią się goście – wyjaśniła.
Gurine pokiwała głową. Elizabeth uśmiechnęła się do Helene z wdzięcznością i
spojrzała na córeczkę, która siedziała na podłodze i rozmawiała z kotkiem. Dobrze, że nie
musiała tłumaczyć Gurine, że pewne rzeczy po prostu potrafi przewidzieć. Helene wiedziała
co nieco o jej szczególnym darze, choć rzadko o tym rozmawiały. Może tym razem poprosi o
jakieś wyjaśnienie.
- No nic, idę, muszę się wziąć do roboty – oznajmił Ole i wstał. W tej samej chwili
spojrzał w okno i dodał: - Właśnie idzie gość, o którym mówiłyście.
Elizabeth przeszedł po plecach zimny dreszcz. Miała nadzieję, że tym razem jej
przeczucie się nie potwierdzi. Spojrzała jednak w okno i zobaczyła kobietę, spieszącą przez
podwórze. Kobieta miała na sobie płaszcz i wielki kapelusz, który zasłaniał jej twarz.
- Wyjdź i przywitaj ją, Helene – powiedziała Gurine, marszcząc czoło. – Kto to może
być? – mruknęła do siebie.
- Zaraz się dowiesz – rzucił Ole, wychodząc. Gurine zaczęła nerwowo wycierać stół.
- Jak tu wygląda! – westchnęła.
W sieni dały się słyszeć przyciszone głosy. Po chwili drzwi się otworzyły i Helene
wprowadziła gościa. Gdy kobieta zdjęła kapelusz, Elizabeth wstała.
- dzień dobry i niech wam Bóg błogosławi – pozdrowiła wszystkich Bergette.
Uścisnęła dłoń Gurine, potem Elizabeth.
- Miło cię znów widzieć – zapewniła Elizabeth.
I wyjaśniła: - Spotkałyśmy się z Bergette jakiś czas temu u Ragny. Bergette odstawiła
torebkę, którą trzymała w ręku.
- Pogoda nam się chyba zepsuje – powiedziała. – Niebo jest takie ciemne, trochę pada.
– jej twarz rozjaśnił uśmiech. – A cóż to za młoda dama? – spytała, kucając przed Ane.
- Mójkocio – poinformowała dziewczynka, wskazując kotka. – I moja mama – dodała,
chwytając Elizabeth za spódnicę.
Bergette się podniosła.
- A więc to twoja córka? Tak, teraz to widzę. Wykapana mama. – Spojrzała na Helene
i Gurne. – Przeszkodziła, wam może w pracy? – I nie czekając na odpowiedź, dorzuciła:
-Zauważyłam, że Elizabeth tu idzie, więc przyniosłam jej książkę, o której kiedyś
rozmawiałyśmy.
Elizabeth zarumieniła się z radości, przypomniawszy sobie książkę o ziołach, o której
mówiła jej Bergette. Wzięła ją ostrożnie i długo się jej przypatrywała, nim odzyskała mowę.
- Przyszłaś aż tutaj, żeby mi ją pożyczyć…
- Oczywiście – przerwała jej Bergette. – Jeśli coś obiecuję, staram się dotrzymać
słowa. Możesz z niej korzystać tak długo, jak tylko zechcesz.
- Wcale nam nie przeszkadzasz Bergette – uśmiechnęła się Helene. – Czym chata
bogata, tym rada. Zapraszamy do stołu.
- Dziękuję – Bergette zdjęła płaszcz i usiadła. – Za tydzień spotkanie będzie u mnie.
Masz ochotę przyjść, Elizabeth? Może wy także? – dodała, patrząc na Helene i Gurine.
Obie podziękowały i wymówiły się nadmiarem pracy. Bergette spojrzała na Elizabeth,
która nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. W zasadzie miała ochotę na tę wizytę – miło
byłoby zobaczyć się z innymi kobietami, porozmawiać, zjeść coś dobrego. Ale wspomnienie
spotkania i Ragny ją powstrzymywało. Drugi raz nie zniosłaby upokorzenia.
- Bardzo dziękuję – odezwała się w końcu. Muszę jednak odmówić. Trudno się gdzieś
wyrwać, kiedy ma się małe dziecko.
Bergette poklepała ją po dłoni.
- Rozumiem. Ale jeśli znajdziesz jakąś opiekunkę i czas ci na to pozwoli, zapraszam
serdecznie. Możesz przyjść, kiedy zechcesz – dodała.
Elizabeth bardzo się ucieszyła. Nie mogła uwierzyć, że Bergette, która pochodziła z
tak dobrej rodziny, zaprosiła ją do siebie. Bergette jest całkiem zwyczajna, pomyślała. Nikogo
nie lekceważy, niczego nie udaje, że zadziera nosa.
Gurine i Helene zaczęły coś mówić i wkrótce przy stole toczyła się ożywiona
rozmowa. Ane wdrapywała się na ławę z kotkiem w objęciach. Elizabeth głaskała ją po
głowie i myślała, że tak powinno być częściej. Może niedługo znów się wybierze do Dalsrud.
Popołudnie przeszło już w wieczór, gdy Ole wkroczył do kuchni, tupiąc nogami i
ociekając wodą.
- No nie, popatrz tylko, jak mi pobrudziłeś świeżo umytą podłogę – zdenerwowała się
Gurine, chwytając szmatę. – Natychmiast idź się przebrać!
- Nie zauważyłyście, jak się rozpadało? – spytał i powiesił kurtkę koło pieca. – Nie
dojdziesz do domu w taką pogodę – zwrócił się do Bergette.
Deszcze bębnił o szyby, błyskawica rozjaśniła podwórze, zamienione już w wielką
błotnistą kałużę. Elizabeth spojrzała na córeczkę, która tymczasem zasnęła na ławie. Na
kurtce koło jej nóżek leżał zwinięty w kłębek kot. Ole ma rację: Ane będzie miała dobrą rękę
do zwierząt.
- Na pewno dojdę – rzekła Bergette, wstając. – Odrobina deszczu mi nie zaszkodzi, to
przecież niedaleko. Za parę minut będę w domu. – Sięgnęła po płaszcz. – Bardzo dziękuję za
poczęstunek i miłą rozmowę. – Uścisnęła rękę każdemu z osobna. – Mam nadzieję, że
wkrótce znowu się zobaczymy. A książkę możesz zatrzymać, jak długo zechcesz, Elizabeth.
I już jej nie było.
- Prześpicie się u nas – powiedziała Helene do Elizabeth zdecydowanym tonem.
- Możemy?
- Oczywiście! Zaraz uprzedzę Kristiana. Elizabeth drgnęła nerwowo.
- To… to Kristian jest w domu?
- A gdzież miałby być?
- Miał przecież… - Zamilkła. Nie mogła się przyznać, że podsłuchała jego rozmowę z
kuzynką. I że zapamiętała, o czym rozmawiali. – Chyba ktoś mówił, że Krystian wyjechał –
odparła pospiesznie.
- Nic o tym nie słyszałam – zdziwiła się Helene i wyszła.
Rozdział 15
Elizabeth nie patrzyła nikomu w oczy w obawie, że wszyscy odgadną, o czym myśli.
Siedziała tu przez pół dnia, nie mając pojęcia, że Kristian jest pod tym samym dachem!
Ciekawe, dlaczego nie wyjechał. Musiała przyznać, że chce i zarazem nie chce go spotkać.
Helene wróciła rozpromieniona.
- Myślałam, że przenocujesz u mnie, ale Kristian mówi, żebym cię położyła w pokoju
gościnnym. – Podniosła ostrożnie śpiącą Ane. – Dzieci są takie śliczne, gdy śpią – szepnęła i
ruszyła na piętro.
- Nie musisz mówić szeptem – powiedziała Elizabeth. – Kiedy już zaśnie, nie obudzą
jej nawet pioruny.
Stanęła w progu, podziwiając pokój gościnny, a tymczasem Helene położyła małą na
łóżku i zaczęła ją rozbierać. Ściany były wyłożone jasnoszarą tapeta, zwieńczoną cieniutką
biało-granatową bordiurą. Listwy też były granatowe, podobnie jak zasłony i dywan.
- Ależ tu ślicznie! – zawołała Elizabeth, muskając dłonią ścianę. Już prawie
zapomniała, jak wyglądają tapety i piękne meble, choć przecież zdarzało się jej widywać je,
gdy tu pracowała,
- Nikoline twierdzi, że te tapety są staroświeckie – powiedziała cierpko Helene. –
Podobno teraz modne są ciemniejsze kolory i większe wzory.
Elizabeth rozejrzała się po pokoju i spostrzegła toaletkę z ruchomym lustrem. Na
samym środku stało wielkie łóżko, a po prawej stronie kominek! Helene podążyła za jej
wzrokiem.
- Rozpalę w kominku, żeby było ciepło. Mój pokój jest na górze, więc u mnie też zrobi
się ciepło – dodała z uśmiechem.
Elizabeth podeszła do toaletki i usiadł na taborecie. Jej uwagę przykuła lalka. Miała
głowę, nogi i ręce z białej porcelany, a korpus z miękkiego materiału. Pod suknią widać było
kilka warstw halek zakończonych koronką. Nigdy nie będę miała tak ładnego stroju jak ta
lalka, pomyślała Elizabeth z uśmiechem.
- Należała kiedyś do matki Kristiana – wyjaśniła Helene, podchodząc do przyjaciółki.
- Jaka ładna westchnęła Elizabeth, zastanawiając się, jaką kobietą była matka
Kristiana. – Nie miałam nigdy żadnych zabawek oprócz muszelek i kamyków.
- Ja też – zaśmiała się Helene. – Przyniosę ci koszulę nocną.
Elizabeth odsunęła lalkę od brzegu stolika, żeby Ane jej nie dosięgła. Mała leżała
dokładnie tak, jak ją Helene zostawiła, pośród miękkich poduszek i pierzyn. Elizabeth
musnęła palcem haft na pościeli. Może to dzieło matki Kristiana?
- Podoba ci się ten pokój? Z trudem stłumiła okrzyk.
- Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć – powiedział Kristian, opierając się o
framugę. Miał na sobie czarne spodnie i białą koszulę, rozpiętą przy szyi. Elizabeth zwilżyła
usta i starała się uspokoić serce, które biło jak oszalałe.
- Tak. Bardzo. Ślicznie tu, ale możemy się przecież przespać u Helnene – zauważyła.
- Nie tam sypiają moi goście – rzekł z uśmiechem.
Przyszłam przecież do Helene, pomyślała Elizabeth, a teraz jestem twoim gościem…
Nagle pokój rozświetliła błyskawica, po czym rozległ się grzmot.
- Boisz się burzy? – spytał, wchodząc do pokoju.
- Nie. – Chciała coś dodać, ale miała pustkę w głowie. W jego oczach było coś, czego
nie potrafiła odczytać.
- dzieli nas tylko jedne pokój. jeśli się przestraszysz, zawołaj.
Nie wiedziała, czy żartował, czy mówił poważnie, bo od razu odwrócił się i zniknął.
- Pożyczę ci swoją koszulę – powiedziała Helene, która tymczasem wróciła. – Mam
dwie. W dzbanku jest ciepła woda, możesz się umyć.
- Dziękuję, Helene. I przepraszam, że ci dołożyłam roboty.
- Co za bzdury! Cieszę się, że cię widzę. Bardzo za tobą tęskniła, ale porozmawiamy
jutro – dodała, ziewając. – Idę już na górę, pora się położyć.
Pożegnały się i Elizabeth znów została sama. wślizgnęła się pod pierzynę. Koszula
Helene pachniała tak samo jak pościel: mydłem i świeżym powietrzem. Elizabeth nie była
śpiąca, rozkoszowała się miękkością materaca i lekkością perzyny. Wzięła książkę, która
przyniosła jej Bergette, i zaczęła przeglądać. Pomijała rośliny, których nie znała. Ale o tych,
których używała, czytała z wielkim zainteresowaniem. Na szczęście nauka przychodziła jej
zawsze łatwo, zapamiętywała więc wszystko bez trudu. Postanowiła, że po przeczytaniu
zostawi książeczkę w Dalsrud i poprosi Helene, żeby oddała ją Bergette. Nie chciała jej
trzymać za długo. Co by było, gdyby ją zniszczyła.
Parę godzin później powieki zaczęły jej opadać. Tuż przed zaśnięciem pomyślała, że
zapomniała zapleść włosy. Jutro będę miała straszne skołtunione. To była jej ostatnia myśl.
Obudziła się w środku nocy i usiadła na łóżku. Minęła dłuższa chwila, nim
uświadomiła sobie, gdzie jest. Opadła na puchowe poduszki, wsłuchując się w odgłosy burzy
szalejącej na zewnątrz. Nie bała się, lecz nie mogła już zasnąć. Może dlatego, że śpię w
obcym łóżku, pomyślała. Albo dlatego, że Kristian jest pod tym samym dachem? I w dodatku
tak blisko niej. Czy on teraz śpi? Ciekawe, co mu się śni?
W końcu odrzuciła pierzynę i postawiła stopy na puszystym dywanie. Ostrożnie
wymknęła się na korytarz, minęła bieliźniarkę i zakradła się pod drzwi Kristiana. Gdy
usłyszała jego suchy kaszel, odskoczyła gwałtownie, uderzając w bieliźniarkę. Kolana się pod
nią uginały, gdy zbiegła na dół, do salonu. Oparła się ciężko o drzwi. Krew pulsowała jej w
głowie. Nasłuchiwała kroków na schodach, ale słychać było tylko wycie wiatru, poza tym w
domu panowała cisza.
Po chwili odetchnęła swobodniej i podeszła do wielkiego pieca. Dołożyła trochę drew
i usiadła w fotelu koło okna. Deszcz bębnił o szyby, drzewa uginały się pod uderzeniami
wichru. Z przerażeniem pomyślała o tych, którzy się w tej chwili na morzu.
Nagle usłyszała skrzypnięcie drzwi. Kiedy się otworzyły, Elizabeth wstrzymała
oddech w nadziei, że jej sylwetka zginie w mroku. Była przekonana, że to ktoś ze służby, i
miała w zanadrzu usprawiedliwienie na wypadek, gdyby jej obecność została jednak
zauważona.
Ale w drzwiach stał Kristian z parafinową lampą w reku.
- Ty też nie możesz spać? – spytał, podchodząc bardzo blisko. Poczuła rumieniec na
twarzy.
- Nie, ale już idę na górę – powiedziała pospiesznie i podniosła się z fotela.
- Posiedź jeszcze trochę. Ze mną – poprosił.
- To nie wypada, Kristianie. Mam na sobie tylko nocną koszulę i…
- Nikt nie musi o tym wiedzieć – przerwał jej, wyjmując z szafki butelkę i dwie
szklanki. – mam coś dobrego. – Postawił szkło na stole i sięgnął po wełniany koc, który leżał
na kanapie. – Przykryj się tym, jeśli się wstydzisz.
Powinnam wrócić na górę, pomyślała. Ale chciała zostać z nim. Chciała z kimś
porozmawiać.
- To sok? Spytała, biorąc szklankę z napojem. Roześmiał się.
- Nie, to wino. Nigdy nie próbowałaś wina?
Pokręciła głową i wypiła trochę rubinowego płynu. Smak miał ostry, lecz dość
przyjemny.
- Smakuje ci? – spytał.
- Tak. – Wypiła pół szklanki i uśmiechnęła się do niego. – Nie wybierałeś się do
Bergen? – spytała i od razu tego pożałowała.
- Owszem, ale odwołałem wyjazd. A skąd wiesz, że się tam wybierałem?
- Mówiłeś o tym na pogrzebie Ragny.
- Nie cieszysz się, że jednak zostałem? Gdybym wyjechał, nie spotkalibyśmy się i nie
pilibyśmy razem wina! – zażartował.
Wypiła wino do dna, a on natychmiast ponownie napełnił jej szklankę.
- Wina byłoby mi szkoda – odparła z uśmiechem. On też się uśmiechnął i uniósł
szklankę.
- Na zdrowie! – powiedział i stuknął w jej szklankę, po czym podniósł swoją do ust.
Elizabeth zrobiła to samo. Była coraz bardziej odprężona. I czuła się cudownie.
- Kristian – zaczęła. – Pamiętasz, jak kiedyś przysłałeś mi anonim? Napisałeś: Mene,
mene, tekel. Co podobno znaczy: Policzono, zważono, rozdzielono. Dlaczego to zrobiłeś?
Kristian dług patrzył w okno. Tak długo, ze Elizabeth sądziła już, że nie doczeka się
odpowiedzi.
W końcu jednak odwrócił się do niej.
- Byłem zazdrosny o Jensa.
- Co takiego?! – Elizabeth zakrztusiła się winem
- Byłem zły, że wolałaś jego ode mnie. Kiedy tutaj służyłaś, myślałem, że jest coś
między nami. I dlatego posłałem ci ten list, żeby… Żeby Jens pomyślał, że go zdradziłaś.
Gdyby cię zostawił. Ja zająłbym jego miejsce. nie byłem całkiem trzeźwy, gdy to zrobiłem
– usprawiedliwił się. – Możesz mi wybaczyć? To było już trak dawno temu…
- Jasne. Już zapomniałam – odparła. – Ja też zrobiłam w życiu wiele dziwnych rzeczy
– dodała, coraz bardziej rozbawiona. – Masz więcej wina? – spytała, podsuwając szklankę. –
Al. Słuchaj, Kristian – dodała poważniej. – Dlaczego zraniłeś Jensa w twarz? Też z
zazdrości?
Pokiwał głową niechętnie, nie patrząc jej w oczy.
- Tego ci nigdy nie wybaczę – powiedziała całkiem poważnie. Wzięła głęboki wdech
o zamknęła oczy.
- To było tak dawno. Nie możemy o tym zapomnieć? – wyszeptał.
- Możemy o tym nie rozmawiać, jeśli odpowiesz mi na jeszcze jedno pytanie. Kiwnął
głową.
- Dlaczego sądziłeś, że jest coś między nami, kiedy tu służyłam? Między tobą,
dziedzicem wielkiego dworu, i ubogą dziewczyną?
Zaśmiała się i znów podniosła szklankę do ust. Dziwne, ale ten napój staje się z
każdym łykiem smaczniejszy. Chciała odstawić szklankę, gdy nagle spostrzegła, że Kristian
przed nią klęczy. I dotyka jej włosów.
- Masz włosy jak czyste złoto – rzekł z podziwem, owijając sobie kosmyk wokół
palców. – Pokaż, jakie są długie. – Przyciągnął ją do siebie. Zachwiała się lekko i oparła o
jego pierś.
- Przepraszam – zachichotała, podnosząc wzrok. – Nie wiem, dlaczego nagle mi się w
głowie zakręciło.
- Wino tak działa. Za szybko piłaś – wyjaśnił. Przytulając ją do siebie.
Miał na sobie szlafrok z granatowego jedwabiu, rozchylony na torsie. Elizabeth bez
wstydu położyła mu głowę na nagiej piersi i wyciągnęła jego zapach. Pachniał jakoś obco, ale
ładnie. tak samo jak poprzednim razem.
Jego dłonie wędrowały po jej plecach, koc zsunął się na podłogę. Stała w samej
koszuli. Ale nie czuła się z tym źle. Była coraz bardziej podniecona.
- Elizabeth, zostaniesz moją żoną? – spytał cicho, wtulając twarz w jej włosy.
- Zoną?! – powtórzyła z niedowierzaniem.
- Nie chciałabyś? Moglibyśmy to robić co wieczór.
Jego głos był lekko schrypnięty, a wargi wędrowały po jej szyi. Elizabeth
przekrzywiła głowę i zamknęła oczy. Gdy poczuła jego dłoń na swojej piersi, jęknęła.
- Chodź – szepnął i pociągnął ją w głąb pokoju. Poczuła, że coś ją łaskocze w nogi i
spojrzała w dół.
To pewnie niedźwiedzie futro, pomyślała, opadając na podłogę.
- Weź mnie, Kristian – szepnęła namiętnie. – Zrób ze mną, co tylko chcesz. – Miała
wrażenie, że jej ciało płonie.
- Co tylko chcę?
- Tak!
Ledwo zauważyła, że zdjął jej koszule przez głowę.
- Jesteś taka piękna, Elizabeth – szepnął, a ona zadrżała z rozkoszy, czując jego
oddech przy uchu. Kristian też się rozebrał do naga i bez słowa położył na niej. Poczuła jego
twarde przyrodzenie na udzie i jęcząc z pożądania, starała się naprowadzić je na właściwą
drogę.
- Jeszcze nie mruknął. – Chcę się najpierw tobą nasycić. Poczuć smak każdego cała
twojej skóry.
Jego język drażnił jej sutki, a one się ku niemu prężyły. Świat zawirował jej w głowie.
Jego język był już tymczasem na jej pępku, na brzuchu, na udach…
- Chodź – szepnęła, ciągnąć go w górę. – Chcę na ciebie patrzeć. Chcę widzieć twoje
oczy – mówiła, oplatając mu biodra nogami. Patrz na mnie, Kristian – jęknęła, gdy poczuła go
w sobie. Była wilgotna, gotowa na jego przyjęcia, ale i tak wypełnił ją sobą po brzegi.
- Jesteś taka drobna – powiedział ochryple i spojrzał na nią błyszczącymi oczami.
- A w twoich źrenicach można zatonąć – szepnęła. – Są czarne jak studnia, jak.. – Ale
już nic więcej nie mogła powiedzieć, bo rozkosz całkowicie nad nią zapanowała. Oparła się
stopami o niedźwiedzie futro, by wyjść mu na spotkanie. I świat eksplodował.
Gdy oprzytomniała, leżał nad nią, wsparty na łokciach. Czuła jego oddech na szyi, na
piersiach.
- Jesteś taka gorąca – szepnął, całując ją w czoło. -Mmm – mruknęła, czując, że
ogarnia ją senność.
Salon wirował jej przed oczami, podłoga kołysała się pod plecami. Na pewno nic się
nie stanie, jeśli na chwilę zamknę oczy, pomyślała. Nie zasnę przecież, tylko odpocznę…
Elizabeth otworzyła oczy całkowicie oszołomiona. Nie wiedziała, gdzie jest. Leżała
naga pod wełnianym kocem, w pokoju było zimno. Gardło miała suche jak pieprz, aż język
przykleił się do podniebienia. Jęknęła i przewróciła się na bok. Gdy dotknęła ciepłego ciała,
wszystko stanęło jej przed oczami. O nie, pomyślała. Co ja zrobiłam? Jak mogłam?
To już drugi raz. Ogarnął ją wstyd. Zamknęła oczy z rozpaczy. Gdyby tylko mogła
cofnąć czas! Przeraziła ją też kolejna myśl. Czy to już ranek? Strach ją sparaliżował. Może
wszyscy już wstali? A jeśli ktoś tu wejdzie? I co z Ane? Czy już się obudziła? Na dworze
było jednak wciąż ciemno. w domu panowała całkowita cisza. Burza minęła.
Kristian się obrócił, szepnął „dzień dobry” i pocałował ją w policzek.
- Przesuń się – poprosiła, opierając się dłońmi o jego pierś.
- Nigdy – zaśmiał się. – Póki nie powiesz, że za mnie wyjdziesz.
- Chyba zwariowałeś! – odparła, próbując znów go odepchnąć.
- Tak, zwariowałem na twoim punkcie. Chcesz jeszcze trochę wina? – uśmiechnął się
szelmowsko.
- Nie. chcę się ubrać. To wcale nie jest śmieszne, Kristian. – Zbierało jej się na
wymioty. Nigdy w życiu nie weźmie do ust wina! To okropieństwo.
- Czy ty się przypadkiem nie zarumieniłaś, Elizabeth? Nie wstydzisz się chyba tego,
co zrobiliśmy.
- To nieprzyzwoite – oświadczyła gniewnie.
Kiedy się odrobinę przesunął, chwyciła swoją koszulę i naciągnęła ją przez głowę.
- Kristianie zaczęła, szukając właściwych słów. - To się nie powinno było zdarzyć.
To był błąd.
Spojrzał jej prosto w oczy i położył ręce na ramionach. Czuła jego oddech na twarzy.
- Oświadczyłem ci się, Elizabeth. Mogłabyś przynajmniej mi odpowiedzieć.
Odwróciła wzrok.
-Nie, Kristianie. Nie mogę za ciebie wyjść. To… Nie pasujemy do siebie.
Wyrwała mu się i poderwała z podłogi. Trochę za szybko. Musiała się oprzeć o
krzesło, żeby nie stracić równowagi. Kristian chciał coś jeszcze dodać, ale go uprzedziła.
- Zapomniałeś, że byłam tu kiedyś służącą – powiedziała. – Powinieneś trzymać się
swojej klasy.
Chciał się podnieść z podłogi, ale wybiegła szybko i zamknęła za sobą drzwi.
Zatrzymała się przy drzwiach kuchennych, nasłuchując. Czy jest tam ktoś? Nie, było całkiem
cicho. Już zamierzała wejść na palcach na poddasze, gdy usłyszała kroki na schodach.
Skoczyła w bok i skryła się w mrocznym kacie. Czuła powiew sukienki Nikoline, gdy ta ją
mijała. Nagle służąca się zatrzymała, zmarszczyła brwi i nadstawiła uszu. Elizabeth
wstrzymała oddech, lecz bała się, że Nikoline usłyszy bicie jej serca. Co mam powiedzieć,
jeśli mnie zauważy? – zastanawiała się w panice. Co będzie, jeśli Kristian wyjdzie teraz z
salonu? Albo Nikoline tam zajrzy?
Ledwo to pomyślała, służąca położyła dłoń na drzwiach do salonu. Elizabeth zrobiło
się słabo ze strachu, ale w tej samej chwili otworzyły się kuchenne drzwi i wyjrzała przez nie
Helene.
- A, to ty Nikoline. Mogłabyś mi pomóc?
- Znowu? – westchnęła dziewczyna. – Wiesz przecież, że mam inne obowiązki.
Nikoline znów przemknęła koło skulonej w kacie Elizabeth i znikła. Elizabeth poczuła
wielką ulgę. Czym prędzej wbiegła po schodach do swojego pokoju. Wskoczyła pod
pierzynę i naciągnęła ją po same uszy. Powoli robiło jej się cieplej, serce się uspokajało. Jej
pierś jednak dławił płacz. Kocham cię, Kristian, ale nigdy nie będziemy razem, pomyślała. To
nie jest miejsce dla takie dziewczyny jak ja…
Chyba zasnęła na chwilę, bo obudziły ją nagle mokre pocałunki na twarzy.
Mama nie pi? – spytała Ane, uśmiechając się promiennie,
- Nie śpi. – Matka odwzajemniła uśmiech.
Elizabeth nie chciała, by ten dzień się już rozpoczął. Nie chciała spojrzeć Kristianowi
w oczy. Wstydziła się, nie wiedziała, co ma powiedzieć.
- Ane i mama staną jeść? – spytała mała, bawiąc się włosami matki.
- Tak, trzeba wstawać – odparła Elizabeth, podnosząc się niechętnie i szukając
swojego ubrania.
- Ane sama ubiera! Elizabeth podała jej ubranko.
- Ale w łóżku – dodała. – Tam jest najcieplej.
Na toaletce znalazła szczotkę do włosów i srebrny grzebyk. Domyśliła się, że te
drobiazgi też należały do matki Kristiana, i nie miała śmiałości po nie sięgnąć. Co by było,
gdyby je zepsuła, zlękła się, rozczesując włosy palcami. Oczy miała zapuchnięte od płaczu,
ale policzki rumiane. Muszę o nim zapomnieć. Zapomnieć o jego oświadczynach, skoro nie
mogę ich przyjąć.
Wzięła do ręki grzebyk. Przywykłam do kościanych grzebyków, a ten jest srebrny.
Wyglądam jak krowa w różany, ogrodzie, pomyślała i odwróciła się od lustra.
Usłyszała jakieś głosy w kuchni. Gdyby rozpoznała głos Kristiana, natychmiast by
zawróciła.
- Wchodzimy! – oświadczyła Ane. Elizabeth skinęła głową i wzięła głęboki wdech.
- Dzień dobry – przywitała je Gurine. – Dobrze spałyście?
- Do rana – skłamała Elizabeth i napotkała spojrzenie Helene. Ona wie, co się stało,
pomyślała. Jak to dobrze, że nikogo innego nie ma w kuchni.
- Kristian był chyba bardzo spragniony tej nocy no, i to z dwóch szklanek. Nic o tym
nie wiesz?
Elizabeth poczuła falę gorąca na twarzy.
- Chcę dla ciebie jak najlepiej i mam nadzieję, że wiesz, co robisz – ciągnęła Helene
szeptem.
- Zaraz dostaniesz kawy na przebudzenie – powiedziała Gurine, która właśnie
podeszła do stołu. – A nasza mała księżniczka napije się świeżego krowiego mleka.
Podczas śniadania rozmawiały o burzy. Zdaje się, że niczego nie zniszczyła. Łodzie są
zacumowane przy brzegu, wszystkie narzędzia udało się schować przed najgorszą ulewą.
Gurine stwierdziła, że tym razem szczęście im dopisało. Ciekawe, jak poszło innym.
Elizabeth odprężyła się w czasie tej rozmowy, drgnęła jednak nerwowo, gdy drzwi się
otworzyły.
- Czemu tak podskoczyłaś? – spytała Nikoline. Patrząc na nią krzywo. – Może się nie
wyspałaś?
- O co ci chodzi? – Elizabeth starała się nie okazać zdenerwowania.
- Chyba nie przywykłaś do tego, żeby leżeć w porządnym łóżku – dodała Nikoline
zjadliwie.
- Nawet nie umiem na to odpowiedzieć. – Elizabeth podniosła się z krzesła. – Ale
chciałabym podziękować wszystkim za gościnność i się pożegnać.
- Już jedziesz? – zmartwiła się Gurine. – Nie ,mogłabyś jeszcze posiedzieć? Mam
trochę ciasta w spiżarni..
- dziękuję, ale w domu już się pewnie o mnie niepokoją.
- Chyba tak – westchnęła kucharka. – Powiem Olemu, żeby wyciągnął twój wóz i
zaprzągł konia.
Na podwórzu Helene ujęła ją za ręce.
- Tyle bym ci chciała powiedzieć, że nie wiem, od czego zacząć.
- Nic nie mów – poprosiła Elizabeth. – Bo będzie jeszcze gorzej. Wiem, co sobie
myślisz, i bardzo się wstydzę. przyznaję. Wolałabym cofnąć czas, ale co się stało, to się nie
odstanie. – Urwała na siebie, Helene. Może się spotkamy szybciej, niż nam się wydaje.
Helene spojrzała na przyjaciółkę przez łzy i pokiwała głową. Elizabeth chwyciła
wodze i ruszyła.
Gdy dwór zniknął już w oddali, poczuła, że wyrzuty sumienia wcale nie są zbyt
dotkliwe. W gruncie rzeczy nie chciała zapomnieć minionej nocy. Wolała zachować w
pamięci tamtą radośc i podniecenie. I dumę. Przecież Kristian Dalsrud we własnej osobie
poprosił ją o rękę!
Zbliżając się do swej wioski, była już całkiem spokojna. Tu jest jej miejsce na ziemi.
Z ulgą stwierdziła, że burza niczego nie zniszczyła.
Olav wyszedł jej na spotkanie i przejął konia.
Doerte też wyszła przed dom.
- Niepokoiliśmy się o ciebie – powiedziała z troską.
- Zatrzymali mnie w Dalsrud, kiedy zaczęło padać – wyjaśniła krótko Elizabeth.
- I bardzo dobrze. Bałam się, że ta ulewa zmyje mój stary dom – ciągnęła Dorte. – Ale
skoro stał już pięćdziesiąt lat, to pewnie jeszcze trochę postoi.
- Muszę iść do siebie – oświadczyła Elizabeth. Chciała czym prędzej stąd odejść,
obawiając się, że z jej twarzy można wyczytać, co się zdarzyło tej nocy. – Dziękuję za
pożyczenie konia… - Nagle umilkła.
Czy ktoś śpiewa psalm? Obróciła się. Na drodze spostrzegła orszak pogrzebowy. W
tym samym miejscu co przedtem. Na czele szedł Svarten i ciągnął wóz z trumną.
Elizabeth otarła twarz drżącą dłonią. Zamknęła oczy, żeby zebrać siły. To nie była
dziecięca trumienka. Widzenie trwało zaledwie kilka sekund, ale to wystarczyło, by zyskała
pewność, że znowu ktoś umrze.
Zadrżała. Jej policzki były mokre od łez.
Nie, tylko nie to! Nie teraz!