Richard Dawkins Eseje

background image

RICHARD DAWKINS – ESEJE

~

Darwin miał rację

C

o właściwie myśleliście, kiedy wyprodukowaliście krzykliwą okładkę oznajmiającą, że

„Darwin się mylił” (24 stycznia)? Po pierwsze, jest to nieprawda, a po drugie, jest to
podżegające. Jak z pewnością wiecie, wielu czytelników zinterpretuje to nie jako rzecz
o Darwinie, postaci historycznej, ale o ewolucji.
Nic w samym artykule nie pokazuje, że koncepcja drzewa życia jest niesolidna; a tylko, że jest
bardziej skomplikowana niż rozumiano przed nastaniem genetyki molekularnej. Nadal jest
prawdą, że życie powstało z „kilku form lub jednej tylko”, jak zakończył Darwin w O powstawaniu
gatunków

. Nadal jest prawdą, że różnicowało się przez przemiany w kolejnych pokoleniach

drogą doboru naturalnego i innych czynników. Oczywiście istnieje drzewo; po prostu jest
bardziej

banianem

niż dębem u swojej jednokomórkowej podstawy. Problem horyzontalnego

transferu genów u większości nie będących bakteriami gatunków nie jest wystarczająco
poważny, by przesłonić gałęzie, które znajdujemy sekwencjonując ich DNA.

Towarzyszący mu artykuł redakcyjny wyjaśnia, że doskonale wiecie, iż wasza okładka dostarcza
kreacjonistom wielkiej szansy na wprowadzanie w błąd zarządów szkół, studentów
i społeczeństwo ogólnie na temat statusu biologii ewolucyjnej. Istotnie, w niewiele godzin po waszej publikacji Zarząd Edukacji
stanu Texas cytował ten artykuł jako dowód, że nauczyciele muszą uczyć zainspirowany przez kreacjonistów program „słabości
ewolucji”, twierdząc, że „Drzewo życia Darwina jest błędne”.

Dostarczyliście wiele dodatkowej, nieprzyjemnej pracy naukowcom, których prace powinniście wyjaśniać publiczności. Musimy
teraz próbować korygować wszystkie nieporozumienia zrodzone przez waszą okładkę.

Oryginał opublikowany w

New Scientist

Uprażyć szerszenia

D

laczego potrzebujemy wiedzy o zdumiewającej prawdzie o ewolucji i równie zdumiewającej

nieuczciwości jej wrogów?
Recenzja książki Jerry’ego Coyne’a Why Evolution is True

Jak możesz twierdzić, że ewolucja jest “prawdziwa”? Czy nie jest to tylko twoja opinia, która nie ma
większej wartości niż opinia kogokolwiek innego? Czy każdemu poglądowi nie należy się równy
„szacunek”? Tak może być, kiedy chodzi o, powiedzmy, upodobania w muzyce czy osądy polityczne.
Ale kiedy przedmiotem jest fakt naukowy? Niestety, naukowców często spotykają takie
relatywistyczne protesty, kiedy ośmielają się twierdzić, że coś jest prawdą w rzeczywistym świecie.
Biorąc pod uwagę tytuł książki Jerry’ego Coyne’a, jest to zarzut, z którym muszę się rozprawić.

Naukowiec arogancko twierdzi, że grzmot nie jest triumfalnym dźwiękiem zderzających się jaj boga,
ani że nie jest to młot Thora. Zamiast tego jest to odbijające się echo wyładowań elektrycznych,
które widzimy jako błyskawice. Choć te plemienne mity są poetyckie (a przynajmniej poruszające)
nie są w istocie prawdą.

Można jednak być pewnym, że pewien typ antropologów podskoczy i powie mniej więcej tak: Kim
jesteś, by tak wynosić „prawdę” naukową? Wiara plemienna jest prawdziwa w tym sensie, że zazębia
się spójnie z resztą światopoglądu danego plemienia. „Prawda” naukowa jest tylko jednego rodzaju
prawdą (antropolodzy mogą to nazywać prawdą „Zachodu” lub też prawdą „patriarchalną”).
Podobnie jak prawdy plemienne, twoja prawda jedynie zazębia się z światopoglądem, który zdarzyło
ci się wyznawać, a który nazywasz naukowym. Skrajna wersja tego punktu widzenia (naprawdę się z tym spotkałem) idzie tak
daleko, że logika i dowody nie są niczym więcej jak narzędziami męskiej opresji wobec „intuicyjnego umysłu”.

Posłuchaj antropologu. Tak samo jak powierzasz swoją podróż Boeingowi 747, nie zaś magicznemu dywanowi lub miotle; tak samo
jak idziesz do najlepszego chirurga, kiedy masz nowotwór, nie zaś do szamana lub mundu mugu , tak samo odkryjesz, że naukowa
wersja prawdy działa. Możesz jej używać, by poruszać się w rzeczywistym świecie. Nauka przewiduje, z całkowitą pewnością,
chyba, że nastąpi koniec świata, że całkowite zaćmienie słońca będzie można obserwować w Szanghaju 22 lipca 2009 roku. Teorie
o bogu księżyca pożerającym boga słońca mogą być poetyckie i mogą zgadzać się z innymi aspektami światopoglądu plemienia, ale
nie potrafią przewidzieć daty, czasu i miejsca zaćmienia. Nauka to zrobi i to z taką dokładnością, że możesz według tego nastawić
zegarek. Nauka dostarcza cię na księżyc i z powrotem. Nawet jeśli będziemy stawać na głowie i przyznamy, że prawda naukowa nie
jest niczym więcej niż tylko tym, co umożliwia niezawodne, bezpieczne i przewidywalne poruszanie się w rzeczywistym
wszechświecie, to ewolucja jest prawdą właśnie – co najmniej — w tym sensie. Teoria ewolucji niezawodnie i przewidywalnie

1

background image

prowadzi nas po biologii z szczegółowymi i nieposzlakowanymi sukcesami, którym nie dorównuje nic w nauce. Najmarniejsze, co
możesz powiedzieć o teorii ewolucji, jest to, że działa. Wszyscy poza pedantami posunęliby się dalej i stwierdzili, że jest prawdą.

Skąd więc pochodzi ten często papugowany, wyświechtany frazes: „Ewolucja to tylko teoria”? Być może z niezrozumienia
filozofów, którzy twierdzą, że nauka nigdy nie może wykazać prawdy. Może jedynie obalić hipotezę. Ewolucja jest nie
sfalsyfikowaną hipotezą – taką, która poddaje się falsyfikacji, ale jak dotąd przetrwała. Naukowcom na ogół nie przeszkadzają tego
typu filozofowie i wręcz są im wdzięczni za zajmowanie się takimi kwestiami, uwalniając ich tym samym do pracy nad
rozszerzaniem wiedzy. Mogą jednak poważyć się na stwierdzenie, że co dobre dla nauki, jest również dobre dla codziennego
doświadczenia. Jeśli ewolucja jest niesfalsyfikowanąhipotezą, to tak samo jest tym każdy fakt o rzeczywistym świecie; i tak samo
jest samo istnienie rzeczywistego świata.

Ten rodzaj dyskusji zostaje szybko i słusznie odsunięty na bok. Ewolucja jest prawdą w takim sensie, w jakim akceptujemy prawdę,
że Nowa Zelandia znajduje się na południowej półkuli. Gdybyśmy odmówili używania słowa „prawda”, to jak prowadzilibyśmy
codzienne rozmowy? Lub odpowiadali na pytanie formularza: „Jakiej jesteś płci?”. „Hipoteza, że jestem mężczyzną, nie została jak
dotąd sfalsyfikowana, ale pozwól mi sprawdzić to raz jeszcze.” Jak powiedziałby Douglas Adams, nie czyta się tego dobrze.
Niemniej filozofia, która narzuca nauce takie skrupuły, nie ma podstaw do uwalniania codziennych faktów od takiego samego
wielosłowia. To w tym właśnie sensie ewolucja jest prawdą – oczywiście pod warunkiem, że są na nią mocne dowody naukowe. Te
dowody są mocne i profesor Coyne przedstawia je nam w sposób, który każdy obiektywny czytelnik uzna za nieodparte.

Muszę tutaj uprzedzić inne ulubione oskarżenie, które – jak wiem z osobistego doświadczenia – będzie do znudzenia wysuwane
przeciwko Coyne’mu i jego książce: „Po co zawracać sobie tym głowę? Walczysz z wiatrakami. Dzisiaj nikt nie traktuje poważnie
kreacjonizmu.” (Przekład: „Profesor teologii z mojego uniwersytetu nie jest żadnym kreacjonistą, arcybiskup Canterbury akceptuje
ewolucję, dlatego też marnujesz czas argumentując w tej sprawie”.) Smutne fakty wskazują jednak na coś innego. Sondaże
w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych pokazują, że większość chce nauczania „inteligentnego projektu” na lekcjach nauk
ścisłych w szkołach. Według MORI tylko 69 procent mieszkańców Wielkiej Brytanii w ogóle chce nauczania o ewolucji. W Ameryce
ponad 40 procent wierzy, że „życie na Ziemi istnieje w swej obecnej postaci od początku dziejów” (Pew) i że „Bóg stworzył ludzi
w zasadzie w ich obecnej postaci kiedyś w ciągu ostatnich 10 tysięcy lat” (Gallup).

Nauczyciele przedmiotów ścisłych i przyrodniczych w Ameryce, ale także w coraz większym stopniu w Wielkiej Brytanii, czują się
pod obstrzałem i nie jest dla nich pociechą, że garstka teologów i biskupów szepcze od czasu do czasu kilka słów poparcia dla nauk
ewolucyjnych. Okazjonalne szepty nie wystarczają. W październiku 2008 roku grupa około sześćdziesięciu amerykańskich
nauczycieli nauk ścisłych i przyrodniczych spotkała się w Center for Science Education w Emory University w Atlancie, żeby
podzielić się doświadczeniami, które były wiele mówiące. Jeden z nauczycieli opowiedział, jak uczniowie „wybuchnęli płaczem”,
kiedy im powiedział, że będą się uczyli o ewolucji. Inny nauczyciel opisał, jak jego uczniowie wielokrotnie krzyczeli „Nie!”, kiedy
zaczął mówić o ewolucji.

Takie doświadczenia są powszechne w całych Stanach Zjednoczonych, ale także, co przyznaję z bólem serca, w Wielkiej Brytanii.
W lutym 2006 roku „Guardian” donosił, że „Muzułmańscy studenci medycyny w Londynie rozdawali ulotki odrzucające teorię
Darwina jako fałsz”. Muzułmańskie ulotki wyprodukował Al-Nasr Trust, zarejestrowana organizacja charytatywna, zwolniona
z płacenia podatków. To znaczy, że brytyjscy podatnicy subsydiują systematyczną dystrybucję kłamstw o nauce przekazywanych
do instytucji edukacyjnych. Nauczyciele z całej Wielkiej Brytanii potwierdzają, że są pod niewielką, ale narastającą presją kół
kreacjonistycznych, zazwyczaj inspirowanych przez źródła amerykańskie lub islamskie.

Niechaj więc nikt nie ma czelności zaprzeczania, że książka Coyne’a jest niezbędna. Nie chodzi tylko o jego książkę i tutaj muszą
zadeklarować własny interes. 12 lutego 2009 roku przypada 200 rocznica urodzin Darwina, a jesienią będzie 150 rocznica publikacji
O powstawaniu gatunków

. Ponieważ wydawcy zwracają baczną uwagę na rocznice, mogliśmy się oczywiście spodziewać książek

związanych z Darwinem. Niemniej ani Jerry Coyne, ani ja nie wiedzieliśmy wzajem o swoich książkach, kiedy zaczęliśmy pisać
własne – jego książka została opublikowana teraz, moja wyjdzie jesienią. Nasze dwie książki prawdopodobnie nie będą jedyne. Oby
ich było jak najwięcej. Dowody są przytłaczające, współczesna wersja tej opowieści zaskoczyłaby i zainspirowała także Darwina
i nigdy nie dość opowiadania o niej. W końcu ewolucja jest prawdziwą opowieścią o tym, dlaczego wszyscy istniejemy i jest
porywająco potężnym i zadowalającym wyjaśnieniem. Wypiera – i druzgocze – wszystkie poprzednie wyjaśnienia, niezależnie od
tego jak szczerze w nie wierzono.

Why Evolution Is True

jest nadzwyczaj dobrą książką. Coyne ma kolosalną wiedzę o biologii ewolucyjnej, struktura jego książki jest

równie mistrzowska, jak lekkie jest jego pióro. Jego relacja jest do pozazdroszczenia wyczerpująca, a równocześnie udało mu się
napisać zwięzłą i czytelną książkę. Wśród jej dziewięciu rozdziałów znajduje się rozdział zatytułowany „Zapisane w kamieniu”,
przyprawiony przykładami, które rozprawiają się z najpopularniejszym kłamstwem kreacjonistów, tym o „lukach” w zapisie
kopalnym: „Pokaż mi stadia pośrednie!” – mówi kreacjonista. Jerry Coyne je pokazuje i są one bardzo liczne i bardzo przekonujące.
Nie są to tylko skamieliny dużych, charyzmatycznych zwierząt jak wieloryby i ptaki, i kuzyni latimerii, którzy przeszli z wody na
ląd, ale także mikroskamieliny. Mają one zaletę wielkiej liczebności: pewne rodzaje skał sedymentacyjnych składają się niemal
całkowicie z maleńkich skamieniałych szkieletów otwornic, promienic i innych wapiennych i krzemionkowych pierwotniaków.
Oznacza to, że podczas systematycznego przekopywania się przez trzon osadów można robić dokładny wykres zgodnie
z wybranymi miarami jako ciągłą funkcją czasu geologicznego. Jeden z wykresów Coyne’a pokazuje rodzaj promienic (pięknych
pierwotniaków z maleńkimi, podobnymi do lampionów muszelkami) przyłapanych dwa miliony lat temu na gorącym uczynku
„specjacji” – rozdzielania się na dwa gatunki.

Takie rozdzielanie się jednego gatunku na dwa jest tym, co właśnie znaczy tytuł pracy Darwina i jest jednym z niewielu słabszych
obszarów w tej wielkiej książce. Jerry Coyne jest dzisiaj wiodącym autorytetem w dziedzinie specjacji, nic więc dziwnego, że
rozdział zatytułowany „O powstawaniu gatunków” jest tak znakomity. Równie dobry jest rozdział „Geografia życia”. Być może
najbardziej przekonujący dowód przeciwko kreacjonistom znajdujemy w geograficznej dystrybucji zwierząt i roślin, na
kontynentach i na wyspach (w szerokim sensie; „wyspy” obejmują jeziora, szczyty górskie, oazy – z punktu widzenia zwierzęcia

2

background image

każdy mały obszar, gdzie może żyć, otoczony przez większy obszar, gdzie nie może). Po przedstawieniu bardzo obszernych
dowodów na ten temat Coyne pisze na zakończenie:

S

próbuj teraz pomyśleć o teorii, która wyjaśnia omawiane tu wzorce, powołując się na specjalne stworzenie gatunków na

wyspach oceanicznych i kontynentach (…) Nie ma dobrych odpowiedzi – chyba że założysz, iż celem stwórcy było stworzenie
gatunków w taki sposób, by wyglądały jak gdyby ewoluowały na wyspach. Nikt nie ma ochoty na przyjęcie takiej odpowiedzi, co
wyjaśnia, dlaczego kreacjoniści po prostu unikają biogeografii wysp.
Taka nieuczciwość przez zaniechanie jest godną pożałowania cechą charakterystyczną dla kreacjonistów. Kochają skamieliny,
ponieważ nauczono ich — błędnie, jak to wykazał Coyne — że „luki” w zapisie kopalnym stawiają teoretyków ewolucjonizmu
w żenującej sytuacji. Geograficzna dystrybucja gatunków rzeczywiście stawia kreacjonistów w żenującej sytuacji – i ignorują ją
w sposób rzucający się w oczy.

W tej książce jest klarowne przedstawienie doboru naturalnego na poziomie genu (nie wiedząc nic o genach Darwin wyraził to na
poziomie indywidualnego organizmu). Coyne opisuje jak pasożytniczy robak zmienia wygląd i zachowanie swojego gospodarza,
zamieniając odwłok mrówki w podobiznę czerwonej jagody, wyginającą się kusząco w powietrze ze starannie osłabionym
połączeniem z tułowiem. Można się domyśleć ciągu dalszego. „Jagodę”, pełną jaj robaka, zjada ptak, który jest ostatecznym
gospodarzem robaka. Coyne pisze:

Wszystkie te zmiany powodują geny pasożytniczego robaka jako pomysłową sztuczkę, by się rozmnożyć (…) Takie zdumiewające
adaptacje – wiele sposobów, na jakie pasożyty kontrolują swoich nosicieli po to tylko, by przekazać dalej geny pasożyta – powodują
przyspieszone bicie serca ewolucjonisty.

Tak właśnie. Ten rodzaj skupionego na genie, „adaptacyjnego” języka stał się w zasadzie uniwersalny wśród biologów
ewolucyjnych. Dlatego jest zabawne wspomnienie apodyktycznej wrogości, z jaką trzydzieści lat temu zaatakował go człowiek,
któremu Coyne zadedykował swoją książkę, jego stary nauczyciel, wybitny genetyk Richard Lewontin. Nie jest także bez znaczenia
to, że Coyne podaje niezbędne wyjaśnienie idei „samolubnego genu”, w którym poprawnie tłumaczy, że nie ma to żadnego
związku z nieuzasadnionymi twierdzeniami, iż jesteśmy deterministycznie zaprogramowani do samolubstwa. Minęło trzydzieści
lat i jak bardzo się to zmieniło.

Rozdział Coyne’a „Motor ewolucji” zaczyna się od wspaniale makabrycznego przykładu. Szerszenie azjatyckie napadają na ul
pszczół, by nakarmić swoje larwy. Jeden szerszeń-zwiadowca odkrywa ul i zaznacza go „na zagładę” rodzajem chemicznego
czarnego znaczka.

Powiadomione przez ten znaczek szerszenie gromadzą się na miejscu, grupa dwudziestu lub trzydziestu szerszeni ustawia się
przeciw kolonii liczącej do 30 tysięcy pszczół. Ale pszczoły nie mają szans. Atakujące ul szerszenie ścinają głowy jednej pszczole po
drugiej. Ponieważ każdy szerszeń załatwia czterdzieści głów na minutę, bitwa kończy się po niewielu godzinach: wszystkie
pszczoły są martwe i w ulu pełno jest ich zmasakrowanych ciał. Potem szerszenie zapełniają swoją spiżarnię.

Coyne opowiada tę historię, żeby pokazać kontrast między straszliwym losem europejskich pszczół wprowadzonych do Japonii,
a japońskimi pszczołami, które miały czas na wyewoluowanie obrony.

A ich obrona jest olśniewająca – jeszcze jeden cud adaptacji. Kiedy przy ulu pojawia się szerszeń-zwiadowca, pszczoły znajdujące
się przy wejściu pędzą w głąb ula, nawołując siostry do broni i równocześnie zwabiają szerszenia do środka. W tym czasie setki
pszczół robotnic zbiera się przy wejściu. Kiedy szerszeń już jest w środku, napadają na niego i pokrywają go ciasną kulą pszczół.
Wprawiając w drganie swoje odwłoki pszczoły szybko powodują podniesienie się temperatury wewnątrz kuli do około 117 stopni
Fahrenheita. Po dwudziestu minutach szerszeń-zwiadowca jest ugotowany na śmierć i – zazwyczaj – ul uratowany.

Coyne dodaje, że pszczoły potrafią przeżyć wysokie temperatury, ale jest to kolejne spostrzeżenie z „punktu widzenia genu”, że dla
doboru naturalnego nie jest konieczne faworyzowanie tej adaptacji. Pszczoły robotnice są sterylne: ich geny przeżywają nie
w samych robotnicach, ale jako kopie w organizmach przeznaczonej do reprodukcji mniejszości członków ula. Gdyby robotnice
wewnątrz kuli ugotowały się wraz z szerszeniem, ich poświęcenie byłoby opłacalne. Kopie ich genów „na prażenie” trwałyby
nadal.

W książce jest dobry rozdział „Pozostałości, szczątki, embriony i złe projektowanie”, tematy, które dobrze opisał także Darwin, jak
również rozdział „Jak seks napędza ewolucję” oraz o ewolucji człowieka. Coyne jednak rzeczywiście błyszczy niezależnie, kiedy
opisuje inną linię dowodów, niedostępną dla Darwina. Rewolucja genetyki molekularnej, która rozpoczęła się w 1953 roku,
zaparłaby Darwinowi dech w piersiach i wprawiła go w euforię. Każde żywe stworzenie nosi w każdej ze swoich komórek obszerny
tekst przepisu na zrobienie samego siebie. Dzisiaj potrafimy odczytywać te informacje w całości i z dokładnością ograniczoną
jedynie przez (gwałtownie zmniejszające się) koszty i czas. Ponieważ teksty DNA wszystkich zwierząt i roślin używają
identycznego, czteroliterowego kodu, mamy kopalnię złota dla porównań. W swoim czasie Darwin mógł na przykład porównywać
skrzydło nietoperza, płetwę wieloryba i łapę kreta i zauważyć związek między niewielką liczbą kości. Dzisiaj – a jeszcze taniej jutro
– możemy to zrobić na znacznie wspanialszą skalę, zestawiając składający się z miliardów liter tekst DNA nietoperza, wieloryba
i kreta i dosłownie licząc różnice i podobieństwa poszczególnych liter. Ponadto nie musimy ograniczać porównań do jednej grupy,
takiej jak ssaki. Uniwersalny kod genetyczny pozwala nam na porównania tekstu, litera za literą, roślin, ślimaków i bakterii, jak
również kręgowców. Nie tylko dostarcza to dowodu, że ewolucja jest faktem, który jest o rzędy wielkości bardziej solidny niż
najmocniejsze nawet dowody, jakie mógł zebrać Darwin. Możemy także, ostatecznie i definitywnie, zbudować kompletne drzewo
wszelkiego życia, uniwersalną genealogię. I możemy znaleźć wielkie ilości molekularnych odpowiedników szczątkowych
pozostałości ewolucyjnych, takich jak wyrostek robaczkowy u człowieka lub skrzydła u ptaka kiwi.

Genom jest bowiem zaśmiecony martwymi genami. Na olbrzymie pustkowia terytorium DNA składają się cmentarze odrzuconych,

3

background image

wypartych starych genów (plus nie posiadające znaczenia sekwencje nonsensownego DNA, które nigdy nie funkcjonowały) oraz
wysepki obecnych, pozostałych genów, które maszyneria translacyjna rzeczywiście czyta i zamienia w działanie. Martwe,
nietłumaczone geny nazywają się pseudogenami. Przyczyną, dla której mamy marny węch w porównaniu na przykład z psami, jest
to, że większość genów powonienia naszych przodków została pozbawiona aktywności. Nadal je mamy, ale są nieżywe. Biolodzy
molekularni potrafią je odczytać – te zwarte szeregi molekularnych „skamielin” – ale organizm nie potrafi.

Jest wystarczająco cudowne, że potrafimy skonstruować drzewo życia na podstawie aktywnych genów i stwierdzić, że różne geny
zbiegają się w tym samym rodowodzie. Jeszcze bardziej przekonujące jest to, że możemy otrzymać ten sam rodowód na podstawie
martwych genów, których sekwencja DNA nie reprezentuje niczego i trzeba ją uznać tylko za bierne dziedzictwo historii. Jak mogą
kreacjoniści to wytłumaczyć? Jak mogą oni wyjaśnić istnienie pseudogenów? Dlaczego Stwórca miałby zaśmiecić genom
bezużytecznymi, nietłumaczonymi odmianami genów i, co więcej, umieścić je w dokładnie właściwym wzorze w królestwach
zwierząt i roślin, by dawać wrażenie – złudne wrażenie, jak przypuszczalnie powiedzieliby kreacjoniści – że wyewoluowały, nie zaś
zostały stworzone?

Coyne słusznie identyfikuje najszerzej rozpowszechnione nieporozumienie o darwinizmie jako ideę, że w ewolucji „wszystko
dzieje się przypadkiem”. To powszechne twierdzenie jest zwyczajnie nieprawdziwe – w oczywisty sposób niesłuszne, ewidentnie
niesłuszne nawet dla człowieka o najmarniejszej inteligencji (pisząc to określenie muszę powstrzymywać się siłą). Gdyby ewolucja
działała przez przypadek, w oczywisty sposób nie działałaby wcale. Niestety, zamiast wykoncypować, że prawdopodobnie nie
zrozumieli ewolucji, kreacjoniści wyciągają wniosek, że ewolucja musi być fałszem. To jedno niezrozumienie odpowiada za bardzo
wiele nierozumnej opozycji wobec ewolucji, która spowodowała, że Jerry Coyne musiał napisać tę książkę. Potrzeba była wielka;
wykonanie wspaniałe. Proszę, przeczytajcie ją.

Richarddawkins.net 12 lutego 2009

Do kogo należy argument o nieprawdopodobieństwie?

„Życie jest zbyt nieprawdopodobne, by mogło powstać przypadkiem”, to stara śpiewka, wyświechtany frazes kreacjonistów, od
naiwnych czytelników Biblii, którzy nie mieli okazji poznać niczego innego, po stosunkowo dobrze wykształconych „teoretyków”
Inteligentnego Projektu, od których można wymagać więcej. Nie istnieje żaden inny argument kreacjonistyczny (jeśli pominiemy
takie absurdy jak: „Ewolucja narusza drugie prawo termodynamiki” oraz kłamstwa takie jak: „Nie ma żadnych skamielin stadiów
pośrednich”).

Choć argumenty powierzchownie mogą wydawać się bardzo różne, w swej strukturze kryją jednak zawsze to samo. W wersji Freda
Hoyle’a spontaniczne pojawienie się życia jest równie nieprawdopodobne jak to, że huragan wiejący przez złomowisko złoży
przypadkowo Boeinga 747. Coś w przyrodzie – oko, szlak biochemiczny lub stała kosmiczna – jest zbyt nieprawdopodobne, by
mogło powstać przypadkiem. (Jak dotąd argument jest nienaganny. A teraz obserwujemy fałszywy krok.) Dlatego to coś musiało
zostać zaprojektowane. Zegarek wymaga zegarmistrza. Jako dodatkowa premia tym zegarmistrzem zawsze okazuje się
chrześcijański Bóg (albo Jahwe, Allah, Lord Kriszna czy którekolwiek bóstwo, które dominowało w dzieciństwie mówiącego).

Nie tylko niesłuszne jest założenie, że świadomy projekt jest jedyną alternatywą do przypadku, świadomy projekt nie jest żadną
alternatywą dla przypadku. Jedynym znanym, alternatywnym do przypadku, wyjaśnieniem żywej złożoności jest dobór naturalny.
Dla tych, którzy to rozumieją, jest to również znakomita alternatywa.

„Teoria” Inteligentnego Projektu (ID) nie ma niewinnego uroku jego staroświeckiego rodzica — kościołów ewangelickich. Sofistyka
ubrała czcigodnego zegarmistrza w dwa płaszcze sztucznej nowości: „nieredukowalna złożoność” i „z góry określona złożoność”,
oba niesłusznie przypisywane niedawnym autorom ID i oba znacznie starsze. „Nieredukowalna złożoność”, którą kreacjoniści
przypisują Michaelowi Behe, jest po prostu znanym argumentem „Jaki jest pożytek z połowy oka?”, choć teraz stosuje się go na
poziomie biochemicznym i komórkowym. Darwin przewidział i rozgromił ogólną postać tego argumentu w książce O powstawaniu
gatunków

. Znakomitą antologię odpowiedzi na ten argument w jego biochemicznym i komórkowym przebraniu można znaleźć w

„Behe’s Empty Box”

Johna Catalano.

„Z góry określona złożoność” zajmuje się sensowną uwagą, że każda konkretna sterta śmieci ma a posteriori nieprawdopodobne
rozłożenie swoich części składowych. Sterta rozkręconych części zegarka wrzucona do pudełka jest, a posteriori, równie
nieprawdopodobna jak w pełni działający, skomplikowany zegarek. Wyjątkowe w kwestii zegarka jest to, że jest nieprawdopodobny
w z góry określonym celu: podawania czasu. Kreacjoniści naiwnie wyobrażają sobie, że zwrot „z góry określona złożoność” jest
niedawnego autorstwa Williama Dembskiego. A oto jak to wyraziłem 18 lat temu:

„Obiekty złożone mają pewne z góry określone cechy, których powstanie w drodze przypadku można uznać za wysoce
nieprawdopodobne. Gdy mowa o organizmach żywych, ta z góry określona cecha to ich swoista ‘skuteczność’ – sprawne
wykonywanie jakiejś konkretnej czynności (na przykład fruwanie w sposób wprawiający w podziw inżyniera lotnictwa albo
skuteczność o charakterze bardziej ogólnym (na przykład zdolność do unikania śmierci) (…)

[ 1 ]

.

Behe i Dembski poprawnie stawiają problem nieprawdopodobieństwa „określenia z góry” jako coś, co wymaga wyjaśnienia. Ale
wyjaśnienie, jakie oferują – „inteligentny projekt” – nie jest nawet dobrym kandydatem na rozwiązanie. Jest to leniwy wykręt,
który najuprzejmiej można opisać jako ponowne przedstawienie problemu. A, co gorsza, sam sobie szkodzi.

Po pierwsze, ‘teoria’ ID jest leniwa. Stawia problem (nieprawdopodobieństwo statystyczne) i – widząc, że problem jest trudny –
poddaje się. „Nie widzę żadnego rozwiązania tego problemu i dlatego musiała to zrobić Wyższa Siła”. Kiedy dostaję listy od
czytelników zdezorientowanych taką czy inną książką o ID, proszę ich, żeby wyobrazili sobie fikcyjną rozmowę między leniwymi
alter ego

dwóch naukowców pracujących nad trudnym problemem, powiedzmy między A. L. Hodgkinem i A.F. Huxleyem, którzy

4

background image

w prawdziwym życiu zdobyli Nagrodę Nobla za znakomite wyjaśnienie mechanizmów biofizycznych leżących u podstaw
przewodzenia impulsów w układzie nerwowym.

„Słuchaj Huxley, to okropnie trudny problem. Nie mogę zrozumieć jak działa impuls nerwowy. Ty to rozumiesz?

„Nie, Hodgkin, nie rozumiem, a te równania różniczkowe są diabelsko trudne. Dlaczego po prostu nie poddamy się i nie powiemy,
że impuls nerwowy jest przekazywany przez Energię Nerwową?”

„Wspaniały pomysł Huxley, od razu napiszmy list do ‘Nature’. To będzie tylko jedna linijka, a potem możemy się zabrać za coś
łatwiejszego”.

Starszy brat Andrew Huxleya, Julian, powiedział coś podobnego, kiedy dawno temu wykpiwał élan vital Henri’ego Bergsona
porównując to do wyjaśnienia, że lokomotywę napędza élan locomotif. Nawiasem mówiąc jest pożałowania godne, że jedynym
naukowcem, który kiedykolwiek zdobył literacką Nagrodę Nobla jest właśnie Bergson, ten arcy-witalista.

Przy najlepszej woli nie mogę dopatrzyć się różnicy między lenistwem moich hipotetycznych Hodgkina i Huxleya, a lenistwem
rzeczywistych luminarzy ID. Niemniej ich „strategia klina” jest uwieńczona takim powodzeniem, że udaje im się zmienić sposób
kształcenia młodych Amerykanów w jednym stanie po drugim, że zapraszani są do przedstawiania świadectwa przed komisjami
Kongresu, a wszystko to przy sromotnym braku choćby jednej pracy naukowej wartej publikacji w porządnym piśmie naukowym.

Co ważniejsze, argument o nieprawdopodobieństwie, niezależnie od lenistwa jego zwolenników, obraca się przeciwko samemu
wnioskowi o inteligentnym projekcie. Starannie prześledzony argument o statystycznym nieprawdopodobieństwie prowadzi do
wniosku diametralnie odwrotnego od naiwnych nadziei kreacjonistów. Być może istnieją dobre powody, by wierzyć
w nadprzyrodzoną istotę (choć mnie żadne nie przychodzą na myśl), ale argument o nieprawdopodobieństwie zdecydowanie nie
jest jednym z nich. W istocie argument o nieprawdopodobieństwie jest najsilniejszym argumentem, jaki znam, na rzecz ateizmu
i przeciwko agnostycyzmowi.

Nieskończony regres zadaje fatalny cios argumentowi o projekcie. Im bardziej nieprawdopodobna złożoność określona z góry, tym
bardziej nieprawdopodobny jest bóg, który jest zdolny do jej zaprojektowania. Darwinizm przechodzi nienaruszony, wręcz
triumfujący, przez test nieskończonego regresu. Nieprawdopodobieństwo, zjawisko, które staramy się wyjaśnić, jest mniej lub
bardziej zdefiniowane jako to, co jest trudne do wyjaśnienia. Próba wyjaśnienia go przez odwołanie się do istoty o jeszcze
większym nieprawdopodobieństwie jest w sposób oczywisty wręcz samobójcza. Darwinizm wyjaśnia złożoność w kategoriach
czegoś prostszego – co z kolei jest wyjaśnione w kategoriach czegoś jeszcze prostszego i tak dalej aż do pierwotnej prostoty. To
właśnie stopniowa, wznosząca się jakość nieprzypadkowego doboru naturalnego uzbraja teorię darwinowską przeciwko zmorze
nieskończonego regresu. Podejrzewam, że ‘teoria inflacyjna’ może odgrywać analogiczną rolę w kosmologii, ale musiałbym
nauczyć się dużo więcej fizyki teoretycznej, zanim mógłbym podjąć próby obrony tego przypuszczenia. Mój kolega Daniel Dennett
używa obrazowego określenia „dźwig” na teorie, które dokonują tego typu wyjaśniającego wznoszenia.

Projekt jest poprawnym wyjaśnieniem pewnych szczególnych przejawów określonej z góry złożoności, takich jak samochód lub
pralka. Mogłoby się okazać, jak kiedyś żartobliwie zasugerowali Francis Crick i Leslie Orgel, że ewolucja została zapoczątkowana
jako świadomy projekt w formie bakterii wysłanych z odległej planety w dziobie statku kosmicznego. Ale projektanci z tej planety
wymagają wtedy własnego wyjaśnienia; ostatecznie to oni musieli wyewoluować przez stopniowe, a więc dające się wyjaśnić kroki.
Łatwo uwierzyć, że wszechświat zawiera stworzenia tak dalece nas przewyższające, że mogą się wydawać jak bogowie. Wierzę
w to. Ale te podobne do bogów istoty musiały same zostać wzniesione do istnienia przez dobór naturalny lub jakiś inny
równoważny dźwig. Argument o nieprawdopodobieństwo, poprawnie zastosowany, wyklucza ich spontaniczne zaistnienie de novo.

Wcześniej czy później, w celu wyjaśnienia iluzji projektu, musimy uciąć regres czymś bardziej wyjaśniającym niż sam projekt.
Projekt nigdy nie może być ostatecznym wyjaśnieniem. I – o to chodziło mi w tytule – im bardziej statystycznie
nieprawdopodobna jest określona z góry złożoność, tym bardziej niewystarczająca staje się teoria projektu, podczas gdy
wyjaśniająca praca dokonana przez dźwig stopniowego doboru naturalnego staje się odpowiednio coraz bardziej niezbędna. Tak
więc wszystkie te wyliczenia, którymi kreacjoniści uwielbiają bombardować swoją naiwną publiczność — te mega-astronomiczne
szanse przeciwko spontanicznemu powstawaniu bytów przez przypadek — okazują się być ćwiczeniem w artystycznym zbijaniu
własnego argumentu.

Argument o nieprawdopodobieństwie zdecydowanie lepiej służy ewolucjonistom. To nasza najsilniejsza karta i powinniśmy
natychmiast odwrócić ją przeciwko naszym politycznym oponentom (nie mamy naukowych oponentów), gdy tylko próbują
rozgrywać ją przeciwko nam. Jeśli kiedykolwiek będziesz dyskutować z kreacjonistą i spróbuje on uderzyć cię astronomicznym
nieprawdopodobieństwem żywego organizmu, nie zaprzeczaj nieprawdopodobieństwu i nie usprawiedliwiaj się. Ciesz się nim
i przebij ten argument powtarzając cicho odpowiedź Thomasa Huxleya biskupowi Wilberforce: „Pan wydał go w moje ręce”.
Argument o nieprawdopodobieństwie należy do nas i to jak! Bóg jest ostatecznym Boeingiem 747.

16 maja 2006

Dar boży dla Kansas

N

auka karmi się tajemnicą. Jak to ujął mój kolega Matt Ridley: „Większość naukowców jest znudzona tym, co już odkryli. Tym,

co ich napędza, jest ignorancja”. Nauka eksploatuje ignorancję. Tajemnica – to, czego jeszcze nie wiemy; to, czego jeszcze nie
rozumiemy – jest żyłą złota, której szukają naukowcy. Mistycy radują się tajemnicą i chcą, by tajemnica pozostała tajemnicza.
Naukowcy radują się tajemnicą z zupełnie innej przyczyny: daje im coś do roboty. Może jeszcze nie rozumiemy, ale pracujemy nad

5

background image

tym! Każda rozwiązana tajemnica otwiera nowe widoki na nierozwiązane problemy i naukowcy ochoczo tam wkraczają.
Przyznanie się do niewiedzy i zdumienia jest żywotne dla dobrej nauki. Dlatego, by powiedzieć oględnie, irytuje, kiedy wrogowie
nauki obracają te konstruktywne przyznania i nadużywają ich, by zdobyć polityczne korzyści. To więcej niż irytujące. To zagraża
samemu przedsięwzięciu nauki. Ten właśnie efekt ma kreacjonizm lub „teoria inteligentnego projektu” (ID), szczególnie dlatego,
że jej propagandyści są wygadani, powierzchownie przekonujący, a przede wszystkim hojnie finansowani. Nawiasem mówiąc ID
nie jest nową formą kreacjonizmu. To po prostu jest kreacjonizm w przebraniu, występujący pod nową nazwą z powodów
politycznych.

Dla naukowca niebezpieczne jest nawet wyrażenie tymczasowych wątpliwości jako figury retorycznej przed zabraniem się za ich
rozwianie.

„Przypuszczenie, że oko ze wszystkimi niezrównanymi jego urządzeniami dla nastawiania ogniskowej na rozmaite odległości, dla
dopuszczenia rozmaitych ilości światła oraz dla poprawienia sferycznej i chromatycznej aberacji mogło zostać utworzone drogą
naturalnego doboru, wydaje się – zgadzam się na to otwarcie – w najwyższym stopniu niedorzeczne”.

[ 1 ]

.

Kreacjoniści cytują to zdanie raz za razem. Nigdy nie cytują tego, co po nim następuje. Darwin natychmiast udowadnia fałszywość
swej początkowej łatwowierności. Inni budowali na tych fundamentach i oko jest dzisiaj pokazowym przykładem stopniowej,
kumulującej się ewolucji niemal doskonałej iluzji projektu. Odpowiedni rozdział mojej książki Wspinaczka na szczyt
nieprawdopodobieństwa

nosi tytuł „Czterdzieści dróg do oświecenia” na cześć faktu, że oko – zupełnie nie trudne do wyewoluowania

– wyewoluowało niezależnie przynajmniej czterdzieści razy w całym królestwie zwierząt.

Wybitnego genetyka z Harwardu Richarda Lewontina cytuje się szeroko, gdy mówi, że organizmy „wyglądają, jakby były starannie
i pomysłowo zaprojektowane”. Także tutaj jest to wstępna retoryka do wyjaśnienia, jak potężna iluzja projektu w rzeczywistości
powstaje przez dobór naturalny. Te wyizolowane cytaty z pominiętym naciskiem na „wydaje się”, pozostawiają dokładnie to, co
chce usłyszeć prostoduszna, pobożna publiczność – na przykład w Kansas.

Przekłamane, błędne cytowanie naukowców, by pasowało do antynaukowego programu jest jednym z wielu nie-chrześcijańskich
zwyczajów fundamentalistycznych autorów. Ale takie Kłamanie dla Boga (Telling Lies for God – tytuł książki wspaniale zadziornego
australijskiego geologa Iana Plimera) nie jest najpoważniejszym problemem. Jest jeszcze ważniejsza spraw, którą należy poruszyć,
a która dotyka filozoficznego sedna kreacjonizmu.

Standardowa metoda kreacjonistów – a w istocie wszystkie ich argumenty są tylko jej odmianami – to znalezienie jakiegoś
zjawiska w przyrodzie, którego ich zdaniem, darwinizm nie potrafi wyjaśnić. Darwin powiedział:

„Jeśliby można było wykazać, że istnieje jakikolwiek narząd złożony, który nie mógłby być utworzony na drodze licznych,
następujących po sobie, drobnych przekształceń – teoria moja musiałaby absolutnie upaść”.

[ 2 ]

.

Kreacjoniści eksploatują niewiedzę i niepewność nie jako bodziec do uczciwych badań, ale po to, by wykorzystać i nadużyć
wyzwanie Darwina. „Założę się, że nie potrafisz mi powiedzieć, jak staw łokciowy mniejszej nakrapianej łasicowatej żaby
wyewoluował przez stopniowe przekształcenia?” Jeśli naukowiec nie potrafi dać natychmiastowej i wyczerpującej odpowiedzi,
wyciąga się automatyczny wniosek: „W takim razie alternatywna teoria – ‘inteligentnego projektu’ – wygrywa automatycznie”.
Proszę zauważyć koślawą logikę: jeśli teorii A nie udaje się wyjaśnić jakiegoś szczegółu, to teoria B musi być słuszna! Zachęca się
nas do wyciągania automatycznego wniosku już bez pytania, czy owa zastępcza teoria potrafi wyjaśnić ten sam szczegół. ID zostaje
przyznany (całkowicie niesłusznie, jak to pokazałem w innym miejscu) święty immunitet przed rygorystycznymi wymogami, jakie
słusznie stawiamy teorii ewolucji.

Po drugie, proszę zauważyć, jak sztuczka kreacjonistów podważa naturalną – wręcz niezbędną – radość naukowca w obliczu
niepewności. Dzisiaj w Ameryce naukowiec nie odważa się powiedzieć:

„Hmm, ciekawe. Zastanawiam się jak przodkowie łasicowatej żaby rozwinęli ten łokieć. Nie jestem specjalistą od łasicowatych żab.
Będę musiał pójść do biblioteki uniwersyteckiej i popatrzeć. Może to być interesujący projekt dla, któregoś ze studentów.”.

Nie, w chwili, w której naukowiec powie coś takiego – i na długo zanim student rozpocznie projekt – automatyczny wniosek pojawi
się na czołówkach pamfletów kreacjonistów: „Łasicowata żaba mogła być tylko zaprojektowana przez Boga”.

Rozpocząłem kiedyś rozdział o tak zwanej eksplozji kambryjskiej słowami: „To jakby skamieliny zostały tam umieszczone bez
żadnej historii ewolucyjnej”. Także tutaj był to retoryczny wstęp, a zamiarem było zaostrzenie apetytu czytelnika na wyjaśnienie,
które miało nastąpić. Ze smutkiem zdaję sobie teraz sprawę z tego, iż można było przewidzieć, że moją uwagę, wyrwaną
z kontekstu, kreacjoniści będą cytować z satysfakcją.

Kreacjoniści uwielbiają „luki” w zapisie kopalnym. Wiele przejść ewolucyjnych jest elegancko udokumentowanych przez mniej lub
bardziej ciągłą serię stopniowo zmieniających się, pośrednich stadiów skamielin. Niektóre zaś nie są i to są owe słynne „luki”.
Michael Shermer dowcipnie powiedział, że jeśli nowo odkryta skamielina dzieli „lukę” idealnie na połowę, kreacjoniści oznajmią,
że teraz istnieją dwie luki! Tak czy inaczej proszę zauważyć ponowne, nieuzasadnione stosowanie takiego automatyzmu. Jeśli nie
ma świadectw kopalnych postulowanego przejścia ewolucyjnego, automatycznym założeniem ze strony kreacjonistów jest, że nie
było żadnego przejścia ewolucyjnego: musiał zainterweniować Bóg.

Domaganie się pełnej dokumentacji każdego kroku czy to w ewolucji, czy w innej nauce, jest całkowicie nielogiczne. Tylko maleńki
ułamek martwych zwierząt zamienia się w skamieliny i na szczęście, mamy aż tak wiele skamielin stanów przejściowych.
Moglibyśmy nie mieć żadnych skamielin, a dowody na rzecz ewolucji z innych źródeł, takich jak genetyka molekularna
i dystrybucja geograficzna, nadal byłyby przytłaczająco mocne. Z drugiej strony ewolucja czyni mocne przewidywanie, że jeśli
choć jedna skamielina znajdzie się w niewłaściwej warstwie geologicznej, obali to tę teorię. Wyzwany przez gorliwego zwolennika
Poppera, by powiedział, jak można sfalsyfikować ewolucję, J.B.S. Haldane odburknął: „Skamieliny królików w prekambrze”. Żadne

6

background image

takie anachroniczne skamieliny nie zostały znalezione, mimo zdyskredytowanych, kreacjonistycznych legend o ludzkich
czaszkach w Coal Measures i odciskach ludzkich stóp pomieszanych z odciskami dinozaurów.

Umiłowanie „luk” w zapisie kopalnym przez kreacjonistów jest metaforą ich miłości do luk we wszelkiej wiedzy. Luki –
automatycznie – są wypełnione przez Boga. Nie wiesz jak działa impuls nerwowy? Dobrze! Nie rozumiesz, jak pamięć tworzy się
w mózgu? Doskonale! Fotosynteza jest oszałamiająco skomplikowanym procesem? Wspaniale. Proszę, nie zacznij pracować nad
tym problemem, po prostu poddaj się i zwróć do Boga. Drogi naukowcu, nie pracuj nad swoimi tajemnicami. Przynieś tajemnice
nam, bo nam się przydadzą. Nie zmarnuj cennej ignorancji, badając ją. Ignorancja jest darem bożym dla Kansas.

16 maja 2006, Science: In the News.

Od Tłumacza

Zakrawa na dowcip fakt, że obiecująca prawdę i tylko prawdę „Conservapedia", pod hasłem

żaba

informuje, że „ateistyczny biolog

Richard Dawkins przyznaje, iż staw łokciowy mniejszej nakrapianej łasicowatej żaby jest nadal wyzwaniem dla teorii ewolucji,
ponieważ jego powstanie nie daje się wyjaśnić na drodze stopniowego rozwoju". Dodajmy jeszcze, że poszukiwania mniejszej
nakrapianej łasicowatej żaby nadal trwają.

Czy nauka zabija duszę?

TIM RADFORD: Nazywam się Tim Radford i jestem redaktorem działu naukowego „The Guardian”. Jestem tutaj, by zrobić coś
bardzo dziwnego. Jestem tutaj, by przedstawić dwóch ludzi, którzy oczywiście nie potrzebują żadnego przedstawiania, inaczej nie
byłoby was tutaj. Zebrało się was tutaj około 2300 osób, a jeszcze trzysta czy czterysta szlocha i zgrzyta zębami przed wejściem. (...)

Mamy dzisiaj z nami dwóch niezwykle utalentowanych autorów. Jednym z nich jest Richard Dawkins, profesor na uniwersytecie
w Oxfordzie, który ponad dwadzieścia lat temu wprowadził pojęcie samolubnego genu, niepokojąc bardzo wielu ludzi
i zapoczątkowując debatę, która trwa do dzisiaj. Potem przyszła seria jego olśniewających książek, najnowsza pod tytułem
Rozplątanie tęczy

, mówiąca nie tylko o darwinizmie, ale o samej nauce i o naszym zrozumieniu planety, na której żyjemy. Drugim

jest Steven Pinker, profesor psychologii w Massachusetts Institute of Technology. Na listę bestsellerów wskoczył mniej więcej trzy
lata temu wspaniałą książką pod tytułem The Language Instinct, w której pisze o niezwykłej zdolności trzylatków do nauczenia się
każdej gramatyki, którą mają w pobliżu, czego implikacją jest albo, że niemowlęta rodzą się w zasadzie znając wszystkie języki,
jakie kiedykolwiek powstały lub powstaną – albo że istnieje uniwersalna gramatyka i jest już wkomponowana w ich mózgi. Jeśli
tak, cóż za zdumiewającą rzeczą jest mózg. Dzisiejszy temat brzmi: „Czy nauka zabija duszę?” Nie będzie to prosta dyskusja,
w której jeden uczestnik mówi tak, a drugi mówi nie. To wszystko zależy, jak zwykł był mówić profesor Joad, od tego, co rozumiesz
przez duszę.

RICHARD DAWKINS: Dziękuję Tim. Słowo debata, które pojawiło się w ogłoszeniu tego spotkania, może się tu okazać bardziej
dialogiem niż debatą. Podejrzewam, że Steven Pinker i ja mamy w dużej mierze podobny pogląd w tej sprawie, istnieje więc
ryzyko, że każdy, kto przyszedł tutaj oczekując konfrontacji, odejdzie rozczarowany zbyt dużą zgodą. Nie wiem, czy tak będzie, ale
jeśli tak, to nie odczuwam potrzeby przepraszania. Antagonistyczne podejście do prawdy niekoniecznie jest zawsze najlepsze.
Wręcz przeciwnie, kiedy dwoje ludzi bardzo się ze sobą nie zgadza, można zmarnować ogromnie dużo czasu. Słusznie
powiedziano, że kiedy z równym wigorem popiera się dwa przeciwstawne punkty widzenia, prawda niekoniecznie leży pośrodku.
W ten sam sposób, kiedy dwoje ludzi zgadza się co do czegoś, jest możliwe, że powodem, iż się zgadzają, jest to, że oboje mają rację.
Sądzę, że w dialogu tego rodzaju istnieje nadzieja, iż każdy z mówców potrafi osiągnąć wspólne zrozumienie lepiej niż zrobiłby to
w pojedynkę.

Czy nauka zabija duszę? To sprytny tytuł, ponieważ w sprytny sposób miesza dwa różne znaczenia duszy. Pierwsze i najstarsze
znaczenie, które będę nazywał Dusza Pierwsza, wypływa z jednego zestawu definicji. Przytoczę kilka pokrewnych definicji ze
słownika oksfordzkiego:

„Czynnik życia w człowieku lub zwierzęciu – ożywione istnienie”.

„Czynnik myśli i akcji u człowieka powszechnie uważany za byt odrębny od ciała, duchowa część człowieka
w odróżnieniu od czysto fizycznej”.

„Duchowa część człowieka, uważana za coś trwającego po śmierci i równie podatnego na szczęście lub nieszczęście
w przyszłości”.

„Bezcielesny duch zmarłej osoby uważany za odrębny byt i do pewnego stopnia obdarzony postacią
i osobowością”.

Tak więc Dusza Pierwsza odnosi się do szczególnej teorii życia. Jest to teoria, że w życiu jest coś niematerialnego, jakiś
niematerialny czynnik życiowy. Według tej teorii ciało musi być ożywione przez jakąś anima. Ożywione przez siłę życiową.
Pobudzone przez jakąś tajemniczą energię. Uduchowione przez jakiegoś tajemniczego ducha. Uczynione świadomym przez jakąś
mistyczną rzecz czy substancję zwaną świadomością. Można zauważyć, że wszystkie te definicje Duszy Pierwszej są błędnym
kołem i są nieproduktywne. Nie jest to przypadek. Julian Huxley przyrównał kiedyś ironicznie witalizm do teorii, że parowóz
działa „siłą lokomocyjną”. Nie zawsze zgadzam się z Julianem Huxleyem, ale tutaj pięknie trafił w sedno. W tym sensie Duszy
Pierwszej nauka albo zabiła duszę, albo właśnie to robi.

Jest jednak jeszcze drugie znaczenie duszy, które wywodzi się z innej definicji oksfordzkiego słownika:

„Siła intelektualna lub duchowa. Wysoki rozwój zdolności umysłowych. Także, w nieco słabszym sensie, głębokie

7

background image

uczucie, wrażliwość”.

W tym sensie nasze pytanie dzisiaj znaczy: czy nauka zabija uduchowienie? Czy zabija wrażliwość estetyczną, wrażliwość
artystyczną, kreatywność? Odpowiedzią na to pytanie – czy nauka zabija Duszę Drugą? – jest gromkie „Nie”. Prawdą jest
odwrotność. Jest to jednak pytanie warte rozważenia, ponieważ jest wielu ludzi, poczynając od naprawdę wielkich poetów aż do
Birana Appleyarda i Fay Weldon, którzy odpowiadają na to pytanie stanowczym „tak”. Kiedy Keats i Lamb myśleli, że Newton
zniszczył poezję tęczy rozplątując ją, chodziło im do Duszę Drugą.

Bo czyż czar wszelki nie znika, nie gaśnie
W zimnym zetknięciu z filozofią właśnie?
Była na niebie tęcza niepojęta,
Czym jest, już wiemy: została wciągnięta
W nudny katalog rzeczy znanych świetnie.
Filozof skrzydła anioła obetnie,
W sprawach tajemnych o ład się postara,
Rozpędzi zjawy w powietrzu, w pieczarach,
Tęczę rozprzędzie…

[ 2 ]

.

Napisałem książkę, która jest jedną, długą odpowiedzią na ten szczególny rodzaj antynaukowej postawy. W znaczeniu Duszy
Drugiej nauka nie zabija duszy, daje jej bezustanne i ożywcze odradzanie się.

Wracając do Duszy Pierwszej – w pierwszym rozdziale swojej książki Jak działa umysł Steven Pinker pisze: „Chciałbym przekonać
czytelników, że naszych umysłów nie ożywia jakieś boskie tchnienie czy jedna wspaniała zasada. Umysł, jak pojazd kosmiczny
Apollo, został zaprojektowany do rozwiązywania wielu inżynieryjnych problemów i dlatego jest naszpikowany
najnowocześniejszymi układami, z których każdy jest skonstruowany tak, aby mógł przezwyciężać własne przeszkody. (…) Wierzę
bowiem, że wykrycie przez nauki o procesach poznawczych i badania nad sztuczną inteligencją trudności technicznych,
przezwyciężanych przez naszą przyziemną aktywność umysłową, jest jedną z wielkich rewelacji w nauce, pobudzeniem wyobraźni
porównywalnym z odkryciem, że wszechświat składa się z miliardów galaktyk czy że kropla wody ze stawu roi się od
mikroskopijnego życia."

[ 3 ]

. No cóż, pobudzenie wyobraźni jest dość dobrą definicją Duszy Drugiej. I w tym sensie, nauka, jak

najdalsza od zabijania duszy, może okazać się jej największym pobudzeniem.

Krótko przed śmiercią Carl Sagan napisał:

Jak to jest, że żadna z wielkich religii nie spojrzała na naukę i nie stwierdziła: „To jest lepsze niż myśleliśmy!
Wszechświat jest znacznie większy niż mówili nasi prorocy, świetniejszy, bardziej subtelny, elegantszy”? Mówią
zamiast tego: „Nie, nie, nie! Mój bóg jest małym bogiem i chcę, by takim pozostał.” Religia, stara czy nowa, która
podkreśliłaby wspaniałość Wszechświata, jaką ujawnia współczesna nauka, mogłaby czerpać z rezerw czci
i nabożnej grozy, do których nie docierają konwencjonalne wiary.

Ludzie dość powszechnie zgadzają się, że fakty podawane przez religie są całkowicie błędne, ale powiadają: „Niemniej musisz
przyznać, że religie dostarczają czegoś potrzebnego ludziom. Pragniemy głębszego sensu życia, głębszego, bardziej
przemawiającego do wyobraźni zrozumienia tajemnicy istnienia”. W urywku, który właśnie zacytowałem, Sagan wydaje się
krytykować religie nie tylko za podawanie błędnych faktów, co wielu ludzi zaakceptowałoby, ale za ich braki właśnie w dziedzinie,
w której rzekomo zachowały jakieś resztki zalet. Religiom brakuje wyobraźni, nie są poetyckie, nie są uduchowione. Wręcz
przeciwnie, są prowincjonalne, małostkowe, skąpiące ludzkiej wyobraźni tam właśnie, gdzie nauka jest hojna.

Istnieje oczywiście wiele nierozwiązanych problemów i naukowcy pierwsi to przyznają. Aspekty ludzkiej subiektywnej
świadomości są głęboko tajemnicze. Ani Steve Pinker, ani ja nie potrafimy wyjaśnić ludzkiej subiektywnej świadomości – tego, co
filozofowie nazywają qualia. W książce Jak działa umysł Steve elegancko przedstawia problem subiektywnej świadomości i zadaje
pytanie, skąd się ona bierze i jakie jest jej wyjaśnienie. A następnie uczciwie przyznaje, że nie ma zielonego pojęcia. To jest uczciwa
odpowiedź i ja jej sekunduję. Nie wiemy. Nie rozumiemy tego.

Jest taki tani chwyt w dyskusjach, że jeśli nauka nie potrafi czegoś wyjaśnić, to musi to znaczyć, że potrafi to jakaś inna dyscyplina.
Jeśli naukowcy podejrzewają, że wszystkie aspekty umysłu mają jakieś naukowe wyjaśnienie, ale nie potrafią go jeszcze podać, to
oczywiście otwiera to możliwości wątpienia, czy kiedykolwiek to potrafią. Jest to całkowicie rozsądna wątpliwość. Nie jest jednak
uprawnione podstawianie słowa takiego jak dusza lub duch, jak gdyby stanowiło ono wyjaśnienie. To nie jest wyjaśnienie, to jest
unik. To jest tylko nazwa na to, czego nie rozumiemy. Naukowiec może zgodzić się na użycie słowa dusza na to, czego nie rozumie,
ale natychmiast doda: „Ale pracujemy nad tym i mamy nadzieję, że pewnego dnia wyjaśnimy to”. Nieuczciwą sztuczką jest
używanie słów takich jak dusza czy duch, jak gdyby stanowiły wyjaśnienie.

Świadomość jest nadal tajemnicza. Sądzę, że przyznają to wszyscy naukowcy. Powinniśmy jednak pamiętać, że nie tak dawno temu
sądzono, że samo życie jest równie tajemnicze. Zacytuję Charlesa Singera, znanego historyka nauki, który w książce A Short History
of Biology

opublikowanej w 1931 roku, napisał o genie:

(…) mimo interpretacji twierdzących coś wręcz przeciwnego, teoria genu nie jest teorią „mechanistyczną”. Gen nie
jest bardziej zrozumiały jako jednostka chemiczna lub fizyczna niż komórka czy też sam organizm (…) Jeśli
poproszę o żywy chromosom, to znaczy, jedyny rzeczywisty rodzaj chromosomu, nikt nie może mi go dać bez jego
żyjącego otoczenia, tak samo jak nie może mi dać żywej ręki czy nogi. Doktryna względności funkcji jest równie
prawdziwa w stosunku do genu jak do każdego narządu organizmu. Istnieją one i działają tylko w stosunku do
innych narządów. Tak więc najnowsze teorie biologiczne pozostawiają nas w punkcie, od którego zaczęliśmy,
w obecności siły, jaką nazywamy życiem czy psychiką, która nie tylko jest jedyną siłą tego rodzaju, ale jest

8

background image

unikatowa we wszystkich swoich przejawach.

T

o był rok 1931. W 1953 roku Watson i Crick storpedowali to, wysadzili w powietrze. Geny dają się izolować, można je wyjąć

z organizmu, sekwencjonować, wkładać do probówek, rozpisać w książce i przechowywać w bibliotece, a potem w każdym
momencie w przyszłości można je prosto wpisać z powrotem w maszynę i odtworzyć oryginalny gen. Można go włożyć w żyjące
stworzenie, gdzie będzie działać dokładnie tak samo, jak to robił pierwotnie. Jeśli chodzi o gen, to nasze zrozumienie jest mniej lub
bardziej całkowite. A nikt się tego nie spodziewał jeszcze kilka dziesięcioleci temu.
Podejrzewam, mam przeczucie, mam nadzieję, że to samo stanie się ze świadomym umysłem. Być może w następnym stuleciu.
Dusza Pierwsza zostanie wreszcie zabita i niech spoczywa w spokoju. Ale równocześnie, Dusza Druga, dalece nie zniszczona, będzie
ciągle znajdowała nowe światy do podbijania.

Zakończę moje uwagi kilkoma słowami o darwinizmie, ponieważ darwinizm jest czymś, co oczywiście Steve Pinker i ja mamy
wspólne w naszym podejściu do nauki. To, jak sądzę, może być jednym z miejsc, gdzie może pojawić się niewielka różnica zdań. Dla
mnie darwinizm nie jest wcale, co może być zaskakujące, teorią samolubnego genu. Jest to teoria samolubnego replikatora.
Darwinizm jest znacznie bardziej ogólną ideą niż ta konkretna wersja darwinizmu, która wyjaśnia życie na tej planecie. Darwinizm
w tym ogólniejszym, uniwersalnym sensie odnosi się do zróżnicowanego przekazywania wszelkiego rodzaju samo replikującej się,
zakodowanej informacji, która ma pewien rodzaj władzy czy wpływu na prawdopodobieństwo zostania zreplikowaną. DNA jest
głównym rodzajem replikującego się bytu, o którym na tej plancie wiemy, że ma tę właściwość. Kiedy patrzymy na żyjące
stworzenia na tej planecie i pytamy o ich znaczenie funkcjonalne, rodzajem wyjaśnienia, jakie powinniśmy szukać, jest
zdecydowanie wyjaśnienie w kategoriach dobra genów. Każda adaptacja jest dla dobra genów, które stworzyły tę adaptacje.

STEVEN PINKER: Mam zamiar omówić ideę, która wywołuje całkowicie sprzeczne reakcje. Niektórzy ludzie uważają ją za szokujące
twierdzenie z radykalnymi implikacjami dla moralności i wszystkiego, co nam drogie. Inni sądzą, że jest to twierdzenie, które
zostało udowodnione sto lat temu, a podniecenie, jakie budzi, dotyczy tylko tego, jak rozpracowujemy jego szczegóły i że ma
niewiele – jeśli w ogóle jakieś – implikacji dla naszych wartości i etyki. Jest to myśl, że umysł jest fizjologiczną aktywnością mózgu,
a szczególnie przetwarzaniem informacji przez mózg; że mózg, podobnie jak inne narządy, jest ukształtowany przez geny; i że
genom z kolei został ukształtowany przez dobór naturalny i inne procesy ewolucyjne. Należę do tych, którzy sądzą, że nie powinno
to już dłużej być szokującym twierdzeniem i że podniecenia dostarcza rozpracowywanie szczegółów i dokładne pokazywanie jak
nasza percepcja, podejmowanie decyzji i emocje można powiązać z aktywnością mózgu.

Trzy nowe nauki szeroko zakorzeniają teraz nasze procesy umysłowe w biologii. Neuronauka poznawcza, próba odniesienia myśli,
percepcji i emocji do funkcjonowania mózgu, w znacznej mierze zabiła Duszę Pierwszą w znaczeniu podanym przez Richarda.
Powinno być teraz jasne dla każdego obeznanego z nauką człowieka, że nie potrzebujemy żadnego ducha w maszynie, jak to
w pamiętny sposób sformułował Gilbert Ryle. Wiele rozmaitych dowodów pokazuje, że umysł jest bytem ze świata fizycznego,
częścią łańcucha przyczynowego zdarzeń fizycznych. Jeśli puścisz prąd elektryczny przez mózg, spowodujesz, że właściciel mózgu
będzie miał bardzo żywe przeżycia. Jeśli część mózgu umiera z powodu skrzepu, wylewu czy rany postrzałowej, część osoby znika
– osoba może stracić zdolność widzenia, myślenia czy czucia w pewien sposób i może się zmienić jej cała osobowość. To samo
dzieje się stopniowo, kiedy mózg gromadzi białko zwane beta-amyloid przy tragicznej chorobie znanej jako choroba Alzheimera.
Osoba – dusza, jeśli chcesz – stopniowo zanika w miarę jak mózg niszczeje z powodu tego fizycznego procesu.

Wiemy, że każdy rodzaj aktywności umysłowej – każda emocja, każda myśl, każde postrzeżenie – powoduje elektryczne,
magnetyczne lub metaboliczne sygnały, które można zapisać z wzrastającą precyzją przy pomocy tomografii pozytronowej,
funkcjonalnego obrazowania rezonansem magnetycznym, magnetoencefalografii i innych technik. Wiemy, że jeśli weźmiesz nóż
i rozdzielisz ciało modzelowate (które łączy dwie półkule mózgowe), otrzymasz odpowiednik dwóch umysłów – może nawet dwóch
dusz – w tej samej czaszce. Wiemy, że jeśli spojrzysz na mózg pod mikroskopem, ma on zapierający dech stopień złożoności –
rzędu tryliona synaps – który jest w pełni współmierny z zatykającą dech złożonością ludzkiej myśli i przeżyć. Wiemy, że kiedy
mózg umiera, osoba przestaje istnieć. Fakt, że nie można komunikować się ze zmarłymi uważam za ważne odkrycie empiryczne
i znakomity dowód na to, że Dusza Pierwsza, w sensie podanym przez Richarda, nie istnieje.

Druga nauka, genetyka behawioralna, pokazuje, że w naszym genomie jest fascynujący stopień specyficzności. Wszyscy
słyszeliście o niezwykłych badaniach nad jednojajowymi bliźniętami wychowywanymi osobno, które są zadziwiająco podobne pod
względem inteligencji, osobowości i postaw – włącznie z opinią o karze śmierci, gustach muzycznych i dotyczących wyboru
ubrania. A w ostatnim roku odkryto genetyczne markery, a w kilku wypadkach geny i także produkty genów, związane z cechami
umysłowymi, takimi jak inteligencja, postrzeganie przestrzenne, kontrola mowy, pragnienie poszukiwania przeżyć i tendencja do
nadmiernej lękliwości.

Trzecią nauką łączącą umysł z biologią jest psychologia ewolucyjna, stosująca do zrozumienia mózgu podejście, które okazało się
owocne w zrozumieniu narządów ciała. Nie możemy nadać sensu narządowi takiemu jak oko bez rozważenia jego funkcji lub celu –
nie w mistycznym, teleologicznym sensie, ale w sensie iluzji zaprojektowania. Ta iluzja, jak wiemy teraz, jest wynikiem
darwinowskiego procesu doboru naturalnego. Wszyscy zgadzają się, że oko jest niezwykłym rezultatem naturalnej „inżynierii” i że
można je wyjaśnić jako wytwór doboru naturalnego, nie zaś rękodzieło kosmicznego projektanta oczu czy jako niesłychany,
szczęśliwy przypadek w formowaniu tkanki. Oko jednak samo w sobie jest bezużyteczne – jeśli nie jest podłączone do mózgu. Oko
nie wykonuje swojej funkcji przez wrzucanie informacji optycznej do ziejącej otchłani. Oko jest podłączone do części mózgu –
w sensie anatomicznym oko jest przedłużeniem mózgu – i te części zawierają obwody do analizy nadchodzącego materiału
wizualnego, do odzyskiwania kształtów, kolorów i ruchu, które spowodowały stymulację oka. Percepcja świata kolorowych,
trójwymiarowych obiektów przechodzi z kolei przez system kategoryzacji, pozwalając nam na rozumienie naszych doświadczeń,
przypisanie przyczyn do wydarzeń i pamiętanie rzeczy według ich istotnych kategorii. Same te kategorie byłyby z kolei
bezużyteczne, gdyby nie były uporządkowane w służbie pewnych celów ustanowionych przez emocje. Poczynając od oka mamy

9

background image

łańcuch przyczynowy, który prowadzi do badań zdolności umysłu, modułów lub podsystemów, z których każdy można widzieć
jako adaptację podobną do adaptacji narządów ciała. Niedawne badania pokazały aspekty psychiki, które uprzednio uważano za
tajemnicze, dziwaczne i osobliwe – takie jak fobie, docenianie piękna, tendencja do zakochiwania się, żądza zemsty w obronie
honoru – które okazują się mieć subtelną logikę ewolucyjną, kiedy analizuje się je w sposób, w jaki zawsze analizowaliśmy narządy
ciała.

Dla mnie ten rozwój jest czymś porywającym: jest to wypełnienie starożytnego nakazu poznania samego siebie. Ma on także
praktyczne implikacje. Choroba Alzheimera, żeby podać jeden tylko przykład, będzie w ciągu następnych kilku dziesięcioleci jedną
z głównych przyczyn ludzkiego nieszczęścia w świecie uprzemysłowionym, ponieważ żyjemy dłużej i przestaliśmy umierać
z powodu innych chorób. Pomyślne leczenie Alzheimera nie przyjdzie z modlitw ani z pobożnych życzeń, ani też z dywagacji
o duszy; przyjdzie z traktowania pamięci i osobowości jako zjawisk biochemicznych.

Niemniej, jak wspomniałem na początku, nie wszyscy podzielają to podniecenie. Czasami ludzie reagują niepokojem na informacje
o tych nowych naukach. Amerykański pisarz Tom Wolfe napisał artykuł pod tytułem „Sorry, But Your Soul Just Died” (Przykro mi,
ale twoja dusza właśnie umarła), w którym jest mieszanka podziwu i niepokoju nad granicami neuronauki poznawczej
i psychologii ewolucyjnej. Recenzja z mojej książki Jak działa umysł, nawiązująca do grupy rock and rolla, stwierdzała, że opisuję
ludzi jako Meat Puppets, a kilku recenzentów, ku mojemu zdziwieniu, pytało, czy gdybym miał rację, to życie byłoby cokolwiek
warte. Dziwią mnie te reakcje, nigdy nie poparte argumentami, a tylko oburzeniem i obrazą. Postaram się jednak dojść do wartości
i rozumowania, które do nich prowadzą, i pokazać, dlaczego moim zdaniem są błędne.

Jedną z przyczyn, dla których dziwi mnie ta reakcja, jest to, że nie potrafię sobie wyobrazić czegokolwiek pochodzącego
z laboratorium, komputera czy teoretycznych notatek, co mogłoby zmniejszyć to, co jest sensem życia, lub w definicji Richarda
Duszą Drugą. Po co żyć, jeśli nasze umysły są fizjologiczną aktywnością mózgu? No cóż, istnieje naturalne piękno i wielkie dzieła
sztuki, etyczne ideały i miłość, wychowywanie dzieci i cieszenie się przyjaciółmi, odkrywanie jak działa świat – mógłbym to długo
ciągnąć. Dlaczego wartość którejkolwiek z tych aktywności miałaby zależeć od istnienia ducha w maszynie?

Najwyraźniej mogą istnieć przyczyny, dla których niektórzy ludzie czują się zagrożeni myślą, że umysł jest aktywnością mózgu,
a oto moje domysły, jakie to są przyczyny. Jednym z nich jest to, że ponieważ dobór naturalny nie jest procesem gwarantującym
produkcję życzliwości, wiele typowo ludzkich motywów niekoniecznie prowadzi do etycznie pożądanych wyników. Wiele badań
psychologii ewolucyjnej pokazuje, że liczne niecne motywy mają pewne podstawy w doborze naturalnym. Przykładem jest
pragnienie, wyraźniejsze u mężczyzn, obrony własnego honoru i reputacji, jeśli to konieczne także przy użyciu przemocy. Łatwo
zrozumieć dlaczego te motywy wyewoluowały i istnieje teraz olbrzymia masa dowodów na to, że są szeroko rozpowszechnione
wśród ludzi. Ludzie odrzucają jednak to wyjaśnienie ze względu na to, co uważają za jego podtekst. Jeśli te motywy są częścią
naszej natury, jeśli pochodzą ze świata natury, no cóż, wszyscy wiedzą, że to co naturalne, jest dobre – naturalny poród, naturalny
jogurt i tak dalej – a więc sugerowałoby to, że promiskuityzm i przemoc nie są wcale takie złe. A to sugeruje, że ponieważ są one
„w genach”, nie można ich zmienić i daremne są próby poprawy ludzkiej kondycji.

S

ądzę, że obie te części rozumowania są błędne – pierwsza część jest tak oczywiście błędna, że otrzymała nazwę – błąd

naturalistyczny, myśl, że to, co znajdujemy w naturze, jest dobre. To, co znajdujemy w naturze, niekoniecznie jest dobre; jak to
ujął Richard Dawkins, wszechświat nie jest dobry ani zły. Z pewnością przemoc, rozpusta i wszystkie inne grzechy są niemoralne,
niezależnie od tego, czy ich przyczyną są geny, okablowanie mózgu, warunki społeczne czy też cokolwiek innego. W naszym
interesie leży znalezienie przyczyny, ale przyczyna nie zmienia moralnego zabarwienia tych działań.
Twierdzę także, że umysł ludzki jest złożonym systemem wielu współdziałających części. Nawet jeśli jeden motyw nakłania ludzi
do czynów niemoralnych, inne części umysłu mogą pokrzyżować jego zamiary. Potrafimy wyobrazić sobie długofalowe
konsekwencje i potrafimy wyobrazić sobie, jakie byłoby społeczeństwo, gdyby każdy działał na podstawie danego motywu. Ta
część umysłu, w której rodzą się te myśli, może wyłączyć tę część, która daje te mniej szlachetne pobudki.

Sądzę, że drugim problemem z biologicznym podejściem do ludzkiego umysłu jest niepokój, że to w jakiś sposób zamienia nasze
ideały w oszustwo lub czyni je mniej realnymi. Życie byłoby jak wioska potiomkinowska, gdzie są tylko fasady wartości, ale
biologia pokazuje właściwie, że niczego za tą fasadą nie ma. Na przykład, jeśli kochamy nasze dzieci, dlatego że geny na kochanie
dzieci są w ciałach tych dzieci, a więc geny przynoszą korzyści sobie samym, to czy nie podważa to czystości i wartości naszej
miłości? Jeśli nasze ideały etyczne, nasze poczucie sprawiedliwości i uczciwości zostały dobrane, ponieważ działały dla dobra
naszych przodków, to czy to sugeruje, że nie ma niczego takiego jak altruizm i sprawiedliwość, że zasadniczo jesteśmy egoistami?

Myślę, że ta reakcja opiera się na niezrozumieniu metafory Richarda o samolubnym genie. Nie chodzi o to, co Richard faktycznie
napisał w swojej książce Samolubny gen, bo to jest krystalicznie jasne. A jednak można to błędnie zinterpretować: teoria powiada, że
można czynić mocne przewidywania o procesie doboru naturalnego wyobrażając sobie, że gen ma samolubny motyw kopiowania
samego siebie. Oczywiście nikt nigdy nie myślał, że gen ma rzeczywisty motyw w takim sensie, w jakim ludzie mają motywy
działania, ale jest to cenny sposób zrozumienia subtelności doboru naturalnego, szczególnie kiedy chodzi o interakcje społeczne
i prowadzi to do wielu poprawnych przewidywań.

I tutaj jest wypaczenie. Ludzie sądzą, że geny to nasze najgłębsze, ukryte „ja”, nasza istota, jeśli więc nasze geny są samolubne, to
znaczy to, że w samej głębi my jesteśmy samolubni. Jest to niecna i pokraczna hybryda Freudowskiej nieświadomej motywacji i
nowoczesnej teorii doboru naturalnego replikatorów. Można śmiało powiedzieć, że nie o to chodziło Richardowi i że to nie wynika
z logiki tej teorii. Metaforyczne motywy genów nie są w żaden sposób bardziej fundamentalną lub uczciwą wersją rzeczywistych
motywów całej osoby. Faktycznie czasami najbardziej „samolubną” rzeczą, jaką gen może zrobić w tym metaforycznym sensie
samolubności, jest zbudowanie mózgu, który nie jest samolubny – ani na poziomie podświadomości, ani na żadnym innym – nawet
jeśli same geny są metaforycznie samolubne. Kiedy kochamy nasze dzieci, na żadnym poziomie mózgu nie kalkulujemy, że to

10

background image

zwiększy nasze inclusive fitness (przystosowanie łączne). Miłość może być czysta i wyrażać się w kategoriach tego, co faktycznie
dzieje się w mózgu. Samolubność genów wyjaśnia, dlaczego mamy to czyste uczucie.

Myśl, że sama moralność byłaby fikcją, jeśli nasze moralne rozumowanie wywodzi się z jakiegoś wyewoluowanego zmysłu
moralnego, także jest non sequitur. Ten strach pochodzi z faktu, że wiele aspektów ludzkiego doświadczenia jest w pewnym sensie
fikcją. Na przykład, jakościowe rozróżnienie między czerwonym, żółtym, zielonym i niebieskim nie istnieje po prostu w świecie;
jest to tylko sposób, w jaki nasz mózg arbitralnie narzuca cięcia w ciągłym spektrum fal świetlnych. No cóż, jeśli jakościowa
różnica między czerwonym i zielonym jest fikcją – jest to tylko sposób, w jaki jesteśmy skonstruowani, nie ma to zewnętrznej
realności – to czy dobro i zło także może być fikcją? Czy poczucie wartości pochodzące ze starań o sprawiedliwość i uczciwość
byłoby fikcją, po prostu sposobem łaskotania naszych ośrodków przyjemności i powodowania, że czujemy się dobrze z powodu
przepływu chemikaliów lub diagramów okablowania naszego mózgu?

Wcale nie. Ta rzekoma dewaluacja moralności nie wynika z idei, że mamy wyewoluowany zmysł moralności. Wiele z naszych
zdolności wyewoluowało, by zazębiać się z rzeczywistym światem. Mamy złożony układ postrzegania głębokości i rozpoznawania
kształtów, który zapobiega wpadaniu na drzewa i spadaniu ze skał. Fakt, że nasza zdolność rozpoznawania obiektów pochodzi ze
skomplikowanych układów w mózgu nie oznacza, iż nie ma rzeczywistych obiektów. W istocie mózg wyewoluował po to, by dać
nam tak dokładne przedstawienie, jak to możliwe, tego, co obiektywnie istnieje w świecie.

To może być także prawdą, przynajmniej według pewnych argumentów filozoficznych, dla moralności. Wielu filozofów sądzi, że
pewne abstrakcyjne byty, takie jak liczby, istnieją niezależnie od umysłów. To znaczy, wielu filozofów i matematyków wierzy, że
cyfra trzy nie jest tylko wytworem wyobraźni w taki sposób, w jaki jest nim kolor czerwony, ale że ma rzeczywiste istnienie, które
matematycy odkrywają i badają swoimi matematycznymi zdolnościami; nie wymyślają tego. Podobnie wielu filozofów moralności
twierdzi, że dobro i zło istnieją i że nasz zmysł moralny wyewoluował, by się z nimi zazębiać. Nawet jeśli w to nie wierzysz istnieje
alternatywa, która uczyniłaby zmysł moralny czymś równie rzeczywistym – a mianowicie, że nasz uniwersalny zmysł moralny jest
tak zbudowany, iż nie może działać, jeśli nie wierzymy, że dobro i zło mają zewnętrzną rzeczywistość. Jeśli więc nie chcesz uznać,
że prawdy moralne istnieją poza nami, możesz powiedzieć, że nie możemy rozumować inaczej niż zakładając, że tak jest. W takim
razie, kiedy prowadzimy dyskusję o moralności, nadal odwołujemy się do zewnętrznych standardów dobra i zła; nie jesteśmy
zredukowani do porównywania indywidualnych emocji lub subiektywnych reakcji.

Końcowym niepokojem, moim zdaniem, wywoływanym przez naturalistyczne lub biologiczne podejście do umysłu, jest
wyobrażenie, że odbiera nam odpowiedzialność. Jeśli działamy tylko z powodu odbijających się rykoszetem cząsteczek w mózgu
ukształtowanym przez geny, które z kolei zostały ukształtowane przez dobór naturalny — jeśli są to tylko kule bilardowe skaczące
tam i z powrotem – to jak można obarczać kogoś odpowiedzialnością za jego czyny, skoro nie ma żadnego „ja”, które je
spowodowało? Zgadzam się, że jest to fascynująca zagadka, ale nie sądzę, że jest to szczególnie związane z neuronauką poznawczą,
genetyką behawioralną czy psychologią ewolucyjną. Ten problem powstaje przy każdej próbie wyjaśnienia zachowania, niezależnie
od natury tego wyjaśnienia. Wszyscy pamiętamy scenę z „West Side Story”, w której trzy gangi młodocianych przestępców
wyjaśniają sierżantowi Krupke: „Jesteśmy zdeprawowani, ponieważ jesteśmy wydziedziczeni":

Kochany, dobry sierżancie Krupke, musisz zrozumieć, to nasze wychowanie, to nas wykoleja. Nasze matki to
ćpunki. Nasi ojcowie to pijacy. Kurcze, oczywiście, że jesteśmy chuliganami!

Słowa Sondheima przywołują popularne w latach pięćdziesiątych psychoanalityczne i społeczne powody uwolnienia od
odpowiedzialności za złe zachowanie i niebiologiczne wymówki używane są nadal. W latach siedemdziesiątych w niechlubnej
„Twinkie Defense” Dan White otrzymał niewielki wyrok za zamordowanie burmistrza San Francisco, ponieważ praca jego umysłu
została zakłócona zbyt dużą ilością śmieciowego jedzenia. W latach dziewięćdziesiątych adwokatka braci Menendez
argumentowała za uniewinnieniem w oparciu o zmniejszoną odpowiedzialność jej klientów z powodu seksualnego
wykorzystywania w dzieciństwie. Za każdym razem, kiedy ktoś wyjaśnia zachowanie, na podstawie biologicznej czy jakiejkolwiek
innej, bezmyślny obserwator może wyobrażać sobie, że to wyjaśnienie uwalnia sprawcę od odpowiedzialności. Stare powiedzenie
mówi: zrozumieć nie znaczy przebaczyć. Jeśli system moralny umieszcza odpowiedzialność w duchu w maszynie, musimy
zrewidować system moralny, ponieważ duch został egzorcyzmowany, ale nadal potrzebujemy pojęcia indywidualnej
odpowiedzialności. Każda teoria etyki, którą narusza jakiś wynik badań laboratoryjnych, jest ułomną, a przynajmniej niepełną
teorią etyki.

Wczoraj brałem udział w audycji radiowej razem z profesorem teologii, który powiedział, że niezmiernie istotne jest zachowanie
idei jednolitego „ja”, części mózgu, gdzie to wszystko się zbiera – zależy od tego, powiedział, system etyczny dwóch miliardów
ludzi. Odpowiedziałem, że istnieją przeważające dowody, iż jednolite „ja” jest fikcją – że umysł jest zbiorem części działających
asynchronicznie i że jest tylko iluzją, iż istnieje prezydent w gabinecie owalnym mózgu, który nadzoruje aktywność wszystkiego.
Teolog powiedział: „Mam nadzieję, że nie jest to prawdą, ponieważ jeśli jest, to będziemy musieli zmienić nasz system etyczny”.
Myślę, że jest to niemądry sposób rozumowania o moralności. Może on ma rację; podejrzewam, że się myli; ale jeśli ma rację, to nie
chcemy, by moralność dotycząca zabijania, gwałcenia, kłamania i kradzieży zależała od tego, co dzieje się w laboratorium. Nasz
system etyczny musi być solidniejszy niż to – zawsze jest złem zabijanie ludzi i potrzebujemy systemu etycznego, w którym jest to
aksjomatyczne.

I na zakończenie: patrzymy z ironicznym rozbawieniem na debaty kosmologiczne sprzed trzystu lub czterystu lat, w których
wielkie znaczenie moralne przypisywano debacie między teorią geocentryczną i heliocentryczną. Uważano, że nie jest to tylko
empiryczny problem nauki, ale problem o wielkiej wadze moralnej: czy ziemia kręci się wokół słońca, czy słońce kręci się wokół
ziemi. Spoglądamy teraz wstecz i widzimy, że to wszystko było dość głupawe. Albo jedna, albo druga teoria jest prawdziwa i ludzie
muszą stwierdzić, która. Wszystkie pojęcia sensu, celu, etyki, moralności i tak dalej zależne od przypadkowego faktu
kosmologicznego wynikały z błędnego rozumowania. Podejrzewam, że myśl, iż sens, cel i moralność zależą od Duszy Pierwszej, od
ducha w maszynie, podzielą ten los. Duch w maszynie został egzorcyzmowany, a sens i wartości na tym nie ucierpiały. Bardzo
dziękuję.

11

background image

RADFORD: Jeśli istnieje poczucie dobra, które jest niezależne od nas, kto je ustanowił? Jeśli poczucie dobra jest wytworem ewolucji,
dlaczego wszyscy mamy taką spójną koncepcję boskiego doświadczenia? Kiedy czyta się życiorysy świętych, spotyka się to samo
zjawisko. Nie możemy wszyscy mieć tego samego mózgu, nie mamy tych samych mózgów – to dlaczego tak jest? Wiem, że te
pytania padną, więc stawiam je teraz. Który z was zacznie?

PINKER: Co do pierwszego pytania: kto je ustanowił, może być ono jak pytanie „Kto ustanowił cyfrę trzy?” Najlepiej byłoby
poprosić prawdziwego filozofa moralności, by bronił teorii moralnego realizmu, ale postaram się najlepiej jak potrafię. Być może
moralność wypływa z wewnętrznej logiki zachowania mającego konsekwencje dla innych bytów, które mają cele. Jeśli jednym
z tych celów jest wzrost totalnego dobrostanu, to pewne konsekwencje mogą wynikać z tego w ten sam sposób, w jaki twierdzenie
Pitagorasa wynika z budowy trójkąta. Moralne prawdy mogą istnieć w tym samym sensie, w jakim istnieją prawdy matematyczne,
jako konsekwencje pewnych aksjomatów.

Jeśli chodzi o drugie pytanie: dlaczego tak wielu ludzi i kultur ma podobne poglądy na temat bóstw i duchowości, to ta wiara może
pochodzić od dwóch zdolności umysłowych, które mogły nie wyewoluować specyficznie do wiary, ale do innych rzeczy, a jako
produkt uboczny dają nam pojęcia bogów i bóstw. Jednym z nich jest to, co psycholodzy nazywają „teorią umysłu; przez „teorię”
mają na myśli teorię ludową, nie zaś teorię naukową. Wszyscy milcząco podpisujemy się pod teorią, że inni ludzie mają umysły. Nie
myślimy o innych ludziach jak o mechanicznych, nakręcanych lalkach. Mimo że nie możemy wiedzieć, co myśli ktoś inny, staramy
się to odgadnąć. Patrzymy im w oczy, czytamy między wierszami, patrzymy na układ ich ciał i zakładamy, że mają oni umysły,
mimo że nie możemy bezpośrednio tego zobaczyć. Stąd jest mały tylko krok do przypisania innemu ciału nie dającego się
zweryfikować bytu zwanego umysłem, do przypisania umysłu, który istnieje niezależnie od ciała. Wiara w dusze, duchy, diabły,
bogów i tak dalej może być produktem teorii umysłu lub intuicyjnej psychologii, która wpadła w amok i postuluje byty oddzielone
od swoich fizycznych siedzib.

Druga część wyjaśnienia pochodzi z wniosku, który wyciągnęli antropolodzy z tego, co jest wspólne wszystkim religiom świata –
nie tylko głównym religiom, ale animistycznym wiarom plemion łowców-zbieraczy. Zwięźle ujęła to Ruth Benedict: wspólnym
mianownikiem religii jest to, że religia jest przepisem na sukces. Benedict niekoniecznie uważała, że stosuje się to do najbardziej
wyrafinowanych teologii, ale ogólnie do tego, co ludzie robią, kiedy myślą o bóstwach i modlą się do nich o wyzdrowienie,
o dziecko, o odwzajemnienie w miłości, o sukces w bitwie, o dobrą pogodę, o wzejście plonów i tak dalej. Nie chcę przez to
powiedzieć, że wyrafinowaną teologię można zredukować do modlitwy o dobrą pogodę, ale jeśli spojrzymy na to, co wspólne we
wszystkich kulturach, to to właśnie znajdziemy.

RADFORD: Richard?

DAWKINS: Sądzę, że zachodził historyczny trend od animizmu, gdzie każde drzewo, każda rzeka i każda góra miała duszę, do religii
politeistycznych, gdzie mamy Thora, Wotana, Apollona, Zeusa itd., a potem trend ku monoteizmowi (i wreszcie zeroteizmowi lub
ateizmowi). Co ciekawe, niedawno przeglądałem prawo dotyczące organizacji charytatywnych i stwierdziłem, że jedną z rzeczy
definiujących organizację charytatywną w celach podatkowych jest wspieranie religii. W brytyjskim prawie jednak musi to być
religia monoteistyczna. Mamy w kraju dużą populację hindusów. Wyobrażam sobie, że mogliby tu mieć coś do powiedzenia.

Ale właściwie chciałem skierować pytanie w innym kierunku. Chciałbym użyć przejścia od politeizmu do monoteizmu jako
analogii w próbie osiągnięcia wspólnego wyjaśnienia w rozmowie ze Stevem, właściwie, chciałbym dowiedzieć się czegoś od
Steve’a. Czy mogę więc zmienić temat? Mówiłeś, Steve, o iluzji, że umysł jest jednością. Wyobrażam sobie, że chodzi ci o to, iż
w rzeczywistości w umyśle jest cała masa zespołów, które są faktycznie całkiem odrębne. Mogą nawet ciągnąć w różnych
kierunkach, ale sądzę, że istniała jakaś korzyść darwinowska w przejściu od poli-umysłu do mono-umysłu. Jest taka książka
południowo-afrykańskiego biologa Eugene’a Maraisa The Soul of the White Ant (Dusza białej mrówki). Białe mrówki to termity. Każda
kolonia owadów społecznych zachowuje się pod pewnymi względami jak pojedynczy osobnik. Jest tak, jakby miała jeden cel.
W rzeczywistości składa się oczywiście z tysięcy małych termitów, z których każdy wykonuje swoje małe zadanie. Żaden termit nie
ma jakiegoś ogólnego pojęcia o całym obrazie, a więc kiedy termity budują te olbrzymie kopce, każdy poszczególny termit po
prostu jest posłuszny maciupeńkim (cząstkowym) regułom. Jeśli widzisz grudkę ziemi na takiej a takiej wysokości, połóż na nią
następną grudkę. Te reguły, zsumowane dla wszystkich termitów, prowadzą jako właściwość emergentna, do wzrostu kopca jako
całości. Końcowa linia tego argumentu powraca do genów. Fundamentalnym przesłaniem samolubnego genu jest to, że geny są
odrębnymi jednostkami, z których każdy ciągnie w swoją stronę we własny, odrębny, samolubny sposób. A przecież mamy to
zgromadzenie genów w indywidualny organizm. Przypomina mi to iluzję umysłu, kiedy w rzeczywistości jest tam mnóstwo
małych umyślątek, oraz iluzję duszy białej mrówki w kopcu termitów, gdzie mamy mnóstwo małych jednostek działających razem,
by stworzyć taką iluzję. Czy mam rację, że uczucie, które mam, że jestem jedną całością, która podejmuje decyzje, kocha,
nienawidzi i ma poglądy polityczne, jest rodzajem iluzji powstałej dlatego, że darwinowski dobór uznał za korzystne stworzenie
iluzji jednolitości zamiast pozwolić nam na bycie rodzajem społeczeństwa umysłów?

PINKER: To bardzo ciekawe pytanie. Tak, w pewnym sensie mózg ma wspólny interes, podobnie jak powiedzmy ciało złożone
z genów posiadających swoje własne, samolubne motywy, ma jednak wspólny program. W przypadku genów fakt, że ich los zależy
od przeżycia ciała, zmusza je do kooperacji. W przypadku różnych części mózgu fakt, że mózg ostatecznie kontroluje ciało, które
musi być w tym samym miejscu w tym samym czasie, może narzucać potrzebę jakiegoś rodzaju obwodu, przypuszczalnie
w płatach czołowych, który koordynuje te różne programy różnych części mózgu, żeby zapewnić, że całe ciało idzie w jednym
kierunku. W Jak działa umysł przypominam scenę z komedii „All of Me”, w której dusza Lily Tomlin zamieszkuje lewą połowę ciała
Steve’a Martina. Idzie on kilka kroków w jednym kierunku pod własną kontrolą, po czym szarpie go w innym kierunku, z odgiętym
paluszkiem, kiedy jest pod kontrolą duszy Lily Tomlin. To by się zdarzyło, gdybyś miał wyłącznie całkowicie autonomiczne moduły
w mózgu, każdy z własnym celem. Ponieważ ciało musi być w tym samym miejscu w tym samym czasie, istnieje być może obwód,
który tłumi sprzeczne motywy. W przypadkach chorób neurologicznych, uszkodzeń mózgu czy może też chorób psychiatrycznych
widzimy, być może, poluzowanie, nierównowagę lub uszkodzenie mechanizmów koordynujących różne części mózgu. Być może
w zaburzeniach obsesyjno-kompulsywnych motywy, które mamy wszyscy, żeby upewnić się czy piecyk jest zgaszony i myć ręce,

12

background image

mogą normalnie być hamowane przez jakąś inną część mózgu, która mówi: „tak, dobrze jest to robić, ale nie za dużo; są jeszcze
inne rzeczy do zrobienia”. Zaburzenie obsesyjno-kompulsywne może powstawać z powodu nierównowagi między tymi różnymi
mechanizmami.

PYTANIE: Chciałem podnieść bardzo oczywistą sprawę redukcjonizmu biologicznego, podczas gdy zgadzam się z tym, że nie ma
ducha w maszynie, trochę niepokoi mnie, że to, co go zastępuje, wydaje się raczej uproszczonym sposobem patrzenia na świat,
wynikającym z projektu badania ludzkiego genomu. Niepokoi mnie, że nie słyszę na przykład, iż ludzkie zachowania, takie jak
agresja i tak dalej, są wynikiem procesów społecznych, procesów między grupami, między ludźmi, którzy się wzajemnie nie znają,
którzy błędnie się postrzegają i tak dalej – rodzaj procesów, o których dużo mówią psycholodzy społeczni. Zamiast tego oferuje się
nam rodzaj reductio ad absurdum, biologiczną formę redukcjonizmu. Czy po prostu przechodzimy od jednej postaci ducha do innej?
To nie jest duch, ale raczej uproszczony sposób patrzenia na świat.

PINKER: Nie sądzę, by jakiekolwiek złożone zachowanie można było wyjaśnić bezpośrednio w kategoriach genów i dlatego
podkreślam rolę psychologii ewolucyjnej i neuronauki poznawczej. Zachowanie jest wytworem ludzkiego mózgu o trylionach
synaps, który ocenia sytuację, absorbuje wartości od ludzi, z którymi wyrastamy, oszacowuje długofalowe konsekwencje działań,
próbuje zaimponować innym ludziom i wiele innych rzeczy. Wszystkie te zjawiska, które nazywamy kulturą, są rzeczywiste
i absolutnie niezbędne, ale muszą być połączone z mechanizmami emocjonalnymi i mechanizmami uczenia się, których dostarcza
nasz mózg. Myślę, że każde zachowanie musi być wyjaśniane na wielu poziomach; nasze wrodzone mechanizmy emocji i uczenia
się są jednym ważnym poziomem, być może najważniejszym, ale nie jedynym.

REDFORD: Czy można rozłożyć pojęcie kultury do tezy redukcjonistycznej?

DAWKINS: Redukcjonizm to jedno z tych słów, które powoduje, że chciałbym sięgnąć po rewolwer. Nie znaczy nic. A raczej znaczy
całą masę różnych rzeczy, ale jedyną rzeczą, którą wszyscy wiedzą, to że jest zły, że masz obowiązek potępiać go.

PYTANIE: To czego potrzebujemy dla nauki, szczególnie dla nauk poznawczych, to dalszy rozwój, tak byśmy zaczęli pojmować
tajemnicę subiektywnego przeżycia. Dr Pinker powiedział, że umysł jest aktywnością mózgu i opisał sposoby, w jakie neuronauka
poznawcza itd. to wyjaśnia. Ale w pewien sposób – nieodparcie nasuwa mi się tu analogia z telewizorem. Byłoby naiwnością
przypuszczać, że program, który oglądasz, naprawdę jest tworzony wewnątrz telewizora, a przecież ktoś z innej planety, kto nic
nie wie o telewizji, mógłby przypuszczać, że program powstaje wewnątrz telewizora.

DAWKINS: Steve może na to poważnie odpowiedzieć. Ja mam zamiar powiedzieć coś o telewizorach. Mój przyjaciel, Douglas
Adams, ma cudowną historyjkę o telewizorach. Wyobraża sobie kogoś, kto wierzy, że wewnątrz telewizora jest mały człowieczek,
który manipuluje obrazami i czyni, że to wszystko się dzieje. Ktoś go bierze na stronę i wyjaśnia wszystko o katodach, falach
radiowych i o całej zasadzie działania telewizora, on zaś potakuje i mówi: tak, tak, myślę, że złapałem, chyba rozumiem, hmm,
bardzo ciekawe. Ale chyba jest tam choćby kilku ludzików, prawda?

PINKER: Chciałbym zrobić rozróżnienie między tym, co jest naprawdę tajemnicze w świadomości, a tym, co jest zaledwie
nierozwiązanym problemem naukowym, który właśnie staramy się rozwiązać. Oczywiście świadomość nie jest totalną tajemnicą,
ponieważ kiedy masz operację, ktoś zakłada ci maskę na twarz, wydobywa się gaz i na żądanie można pozbawić cię świadomości,
albo ci ją przywrócić. Bardziej ogólnie, każdego dnia dowiadujemy się coraz więcej o neuronowych podstawach świadomości – co
dzieje się w mózgu, kiedy masz świadome przeżycie – aż do najmniejszych szczegółów: dlaczego jedna rzecz wygląda na
czerwieńszą lub smakuje bardziej słono niż inna, i niezliczone inne szczegóły percepcji, pamięci i emocji. Ta część, która pozostaje
tajemnicą, to dlaczego w ogóle istnieje czysto subiektywny aspekt przeżycia. Niektórzy filozofowie, tacy jak Dan Dennett,
twierdzą, że to nie jest naukowy problem i może wręcz nie być sensownym pytaniem – ponieważ z definicji czysto subiektywne
przeżycie nie ma dających się zaobserwować konsekwencji, a więc marnujemy czas mówiąc o tym. Myślę, że to idzie zbyt daleko,
ale jest możliwe, że istnienie subiektywnych przeżyć w pierwszej osobie nie da się wytłumaczyć przez naukę. Kiedy neuronauka
poznawcza zakończy badanie działania mózgu i potrafi przewidzieć każde swędzenie, każdy niuans koloru i dźwięku
w kategoriach aktywności mózgu, nadal możemy się zastanawiać, dlaczego widzenie, dotykanie i smak czuje się jako doznanie.
Moim zdaniem może być tak, że ta niezaspokojona ciekawość sama może być artefaktem działalności mózgu. Może to być jak
pytanie: „Co było przed Wielkim Wybuchem?”, „Co jest poza skończonym Wszechświatem?” lub „Jak wygląda przedmiot
o czterech wymiarach?” Zagadka może pochodzić z niedopasowania między naszymi sposobami myślenia i naszą wiedzą, a naturą
rzeczywistości jaką ujawnia nasza najlepsza nauka. Nasze mózgi są narządami, które myślą i wiedzą w szczególny sposób, i jeśli nie
mogą pojąć odkryć naszej najlepszej nauki (jak odkrycia, że aktywność mózgu powoduje subiektywne przeżycie), to może to być
nasz problem, ograniczenie naszej zdroworozsądkowej intuicji w pełnym zrozumieniu lekcji wypływających z naszej nauki. Sama
nauka może być całkowicie kompletna.

DAWKINS: Dla mnie to nadal jest piekielny problem.

PYTANIE: Chciałbym zapytać o problem wolnej woli. Wydaje mi się, że implikacją tego, co obaj mówiliście, że wolna wola może być
iluzją. Czy źle zrozumiałem?

PINKER: To znowu zależy od znaczenia „wolnej woli”. Nie chcę brzmieć jak prezydent Clinton – ale jest „wolna wola” w znaczeniu
Duszy Pierwszej, ducha w maszynie, całkowicie kapryśnego i nieprzewidywalnego procesu, nieobecności nawet statystycznej
przewidywalności, gdzie po prostu nie można powiedzieć, co ktoś zrobi. W tym sensie, gdy rozumiemy coś o ludzkim zachowaniu
i gdy możemy przewidywać coś o zachowaniu, wolna wola wyparowuje. Myślę, że tak rozumiana wolna wola nie istnieje. Z drugiej
strony, może być pojęcie wolnej woli, którego potrzebujemy jako konstruktu lub jako idealizacji w naszym systemie moralnego
rozumowania. Możemy chcieć rozróżniać między ludźmi, którzy są dosłownie w stanie amnezji i mają halucynacje, i ludźmi
zdrowymi na umyśle, od których można żądać odpowiedzialności za ich czyny w tym przyziemnym sensie, że kara może
odstraszyć ich i innych. Być może, wolna wola jest najwygodniejszym sposobem streszczenia tej różnicy, a w takim razie będzie
nadal istniała, ale w naukowym przekładzie, to znaczy, w pewnym stanie mózgu, w ramach pewnych normalnych warunków.

13

background image

PYTANIE: Profesorze Dawkins, na początku powiedział pan, że tradycyjne religie były nie tylko fałszywe, ale nie udawało im się
dostarczyć głębszego sensu niż nauce i w tym sensie nie były bardziej uduchowione. Zgadzam się z tym, jeśli chodzi o próby
dostarczenia wyjaśnień, ale inną rzeczą, która czyni religia, jest dostarczanie pociechy, jeśli ludzie tracą bliskich w wypadkach
samochodowych, z powodu raka i tak dalej, i z tego co sam doświadczyłem, wiedza naukowa nie może dać tego rodzaju pociechy.
W tym więc sensie religie, nawet jeśli są fałszywe, są bardziej uduchowione. I ciekaw jestem pana reakcji na to.

DAWKINS: Sądzę, że jest w tym bardzo wiele. Oczywiście, ja mówiłem o aspekcie religii, gdzie psalmista mówi, że niebiosa głoszą
chwałę Boga. Nauka potrafi to robić znacznie lepiej. To pytanie dotyczy czegoś innego, co religia potrafi czynić, a czym jest
pocieszanie ludzi w żałobie i podobnych sytuacjach. Moja odpowiedź ma trzy elementy. Po pierwsze, właściwie się zgadzam. Nauka
nie pocieszy, jeśli stracisz kogoś bliskiego. Drugą rzeczą, jaką chcę powiedzieć, jest to, iż religia może pocieszyć, oczywiście nie
czyni jej prawdą. Można dyskutować, czy chce się być pocieszanym przez fałsz. Trzecią rzeczą jest to, że chociaż nauka może nie
być w stanie pocieszyć cię w konkretnym przypadku żałoby po katastrofie samochodowej, sporne jest, czy nauka nie może dać
pociechy pod innymi względami. Kiedy na przykład myślimy o własnej śmiertelności, kiedy rozumiemy, że nie jesteśmy tutaj na
zawsze i że po śmierci idziemy w nicość, dla mnie wielką pociechą jest uczucie, że jak długo jestem tutaj będę zajmował mój umysł
tak całkowicie, jak to możliwe, próbą zrozumienia, dlaczego się urodziłem. A to wydaje mi się pocieszające w innym sensie, być
może raczej we wspanialszym sensie. Czasami uczucie, że nie można kontynuować prób zrozumienia wszechświata, jest nieco
przygnębiające; miło byłoby być tutaj za 500 lat, żeby zobaczyć, co ludzie odkryli w tym czasie. Ale mamy przywilej życia w XX
i niebawem XXI wieku, kiedy nie tylko wiemy więcej niż w jakimkolwiek minionym stuleciu, ale niezwykle więcej niż
w jakimkolwiek minionym stuleciu. Jesteśmy zdumiewająco uprzywilejowani żyjąc w czasach, kiedy jesteśmy bliscy zrozumienia
powstania kosmosu, rozmiarów wszechświata, natury życia w olbrzymiej liczbie szczegółów. To jest wielki przywilej; dla mnie jest
to niezmierna pociecha, mimo że dla każdego z nas indywidualnie życie jest ograniczone i dojdzie do kresu. Jestem więc
niezmiernie wdzięczny za to, że żyję i pozwólcie, że podejmę pytanie, jak daję radę wstawać codziennie rano. Dla mnie czyni to
tym bardziej wartym wstawania co rano – nie mamy zbyt dużo czasu, wstańmy rano i rzeczywiście użyjmy naszego krótkiego
czasu do zrozumienia, dlaczego jesteśmy tutaj i o co w tym wszystkich chodzi. Dla mnie to jest prawdziwa pociecha. (...)

PYTANIE: Śledziłem przez lata wypowiedzi Richarda Dawkinsa i podziwiam go za jego obronę nauki, ale ostatecznie sądzę – jak
powiedziałby Engels, w reakcji przeciwko teologii itp., możemy dojść do wyjaśnienia, które jest bardzo jednostronne; i jestem
zdziwiony, że on jest zdziwiony, że ludzie nie akceptują jego teorii, ponieważ w końcu mamy do czynienia ze świadomością, która
jest rozwinięta społecznie i historycznie w ciągu milionów lat ludzkiego społeczeństwa i nie można powiedzieć, że mieści się
w ludzkich genach. Jeśli weźmiemy na przykład to, co mówi pan o moralności – z pewnością moralność jest czymś, co rozwijało się
przez lata. Dlaczego w Ameryce mamy osoby, które wychodzą i strzelają do ludzi – z pewnością jest to symptom amerykańskiego
społeczeństwa.

RADFORD: Postawił pan olbrzymie pytanie, które mogłoby zająć nam całą noc. Spróbuje namówić naszych gości, by na nie
odpowiedzieli. Dlaczego sprawy przybierają zły obrót? Pytanie jest poważne. Jeśli ewolucja działa na korzyść, jeśli uczucia religijne
dostarczają nam stabilności, by przejść przez życie, to dlaczego sprawy przybierają zły obrót? Robert Bresson poświęcił temu cały
film pod tytułem „The Devil Probably"; jest także wypowiedź Kurta Vonneguta. Kto chce zacząć?

DAWKINS: Nie tak zrozumiałem pytanie. Nikt nigdy nie powiedział, że ewolucja jest na korzyść, poza tym, że działa na korzyść
genów, a to jest inna sprawa. Nie myślę, że to w ogóle było pytanie; sądzę, że było to stwierdzenie, za które powinniśmy być
wdzięczni.

PINKER: Sądzę, że ewolucja, genetyka i neuronauka są niezbędnymi częściami wyjaśnienia ludzkiego zachowania, ale to nie znaczy,
że ludzie zamknięci są w beczce, obojętni na standardy zachowania ustalone przez innych ludzi i niezdolni do podejmowania
decyzji na ich podstawie. Zupełnie odwrotnie – jedną z rzeczy, do których zaprojektowane są nasze mózgi, jest uczenie się
ewentualności świata społecznego, w jakim się znajdujemy. Oczywiście istnieją różnice między kulturami, co umożliwił fakt, że
ludzie są wynalazcami i uczą się wynalazków innych ludzi. Także, optymalny sposób zachowania w danej sytuacji zależy od tego,
jak zachowują się inni ludzie i jak reagują na nasze zachowanie. Jest duża różnica, w proporcji przemocy w różnych krajach,
chociaż psychologia przemocy jest uderzająco podobna. Proporcje różnią się z powodu różnic w kulturze i wartościach
społecznych, te wartości nie są jak gaz sączący się z ziemi, który ludzie po prostu wdychają. Wyłaniają się one z wielu umysłów
współdziałających w grupie, wymieniających myśli, oceniających się wzajemnie, podejmujących decyzje. Tak więc sama kultura,
mimo że jest częścią wyjaśnienia zachowania, jest powiązana z psychologicznymi i ostatecznie neurologicznymi mechanizmami,
które w ogóle pozwalają na powstawanie kultur.

Jadowite węże, śliskie węgorze i Harun Yahya

W

2006 roku byłem jednym z tysięcy naukowców z całego świata, którzy otrzymali niezamówioną i całkowicie darmową

ogromną i bogato ilustrowaną książkę pod tytułem

Atlas of Creation

tureckiego apologety islamu

Harun Yahya

. Główną tezą tej

opublikowanej w jedenastu językach książki jest, że ewolucja jest fałszem. Główny „dowód” składa się z wielu pięknych fotografii
zwierząt kopalnych, każde w towarzystwie współczesnego odpowiednika, który rzekomo nie zmienił się ani trochę od czasów,
w którym żyła skamielina. Jest to książka dużego formatu, nadająca się na stolik w salonie, z ponad 700 kolorowymi, błyszczącymi
stronami. Koszt wydrukowania takiej książki musiał być niezmiernie wysoki i nie można nie zastanawiać się, skąd pochodzą
pieniądze na opublikowanie jej i darmową dystrybucję w tak wielu egzemplarzach i tak wielu językach.

14

background image

Biorąc pod uwagę, że cały przekaz tej książki opiera się na postulowanym
podobieństwie między współczesnymi zwierzętami i ich kopalnymi
odpowiednikami, ubawiło mnie, kiedy przeglądając ją znalazłem stronę 468
poświęconą „węgorzom”, jednemu kopalnemu i jednemu współczesnemu. Podpis
mówi:

W rzędzie Anguilliformes istnieje ponad 400 gatunków węgorzy.
Przez miliony lat nie uległy one jakiejkolwiek zmianie, co raz
jeszcze ujawnia nieważność teorii ewolucji.

Pokazany węgorz kopalny jest prawdopodobnie węgorzem, trudno mi
powiedzieć. Ale współczesny „węgorz”, którego pokazuje Yahya (patrz zdjęcie po
lewej stronie) niewątpliwie nie jest węgorzem, ale wężem morskim,
przypuszczalnie bardzo jadowitego rodzaju Laticauda (a węgorz, oczywiście,
wcale nie jest wężem lecz rybą kostnoszkieletową). Nie badałem tej książki pod
kątem innych nieścisłości tego rodzaju. Biorąc jednak pod uwagę, że była to jedna
z pierwszych stron, na które spojrzałem… ile warta jest główna teza, że
współczesne zwierzęta są niezmienione od czasów ich kopalnych
odpowiedników?

Nawiasem mówiąc w maju 2008 roku Harun Yahya, którego prawdziwe nazwisko
brzmi Adnan Oktar, został skazany przez turecki sąd na trzy lata więzienia „za
stworzenie nielegalnej organizacji dla osobistego zysku”.

Postscriptum dodane 8 lipca 2008 roku

Obejrzałem teraz nieco więcej stron tej niedorzecznej książki. Rozkładówki na
stronach 54-55, 368-369 i 414-415 mają wszystkie tytuł „liliowce” i wszystkie
pokazują jak rzekomo podobne są kopalne liliowce do współczesnych. Liliowce są
krewnymi rozgwiazd, członkami typu szkarłupnie. Te trzy rozkładówki mają

niemal identyczne podpisy. Oto podpis ze strony 54:

Ten liczący 345 milionów lat kopalny liliowiec, identyczny z jego żyjącym odpowiednikiem, unieważnia teorię
ewolucji. Liliowce pozostały niezmienione przez 345 milionów lat, co obala teorię ewolucji, pokazując, że
stworzenie przez Boga jest faktem.

Wszystkie trzy rozkładówki pokazują piękne, kolorowe fotografie
współczesnych liliowców, żeby zilustrować tę tezę. Tyle tylko, że we
wszystkich trzech przypadkach sfotografowane współczesne zwierzę nie
jest liliowcem. Nie jest także szkarłupniem. Nie jest nawet wtóroustnym
(podkrólestwo, do którego należą szkarłupnie i my). Czytelnicy obeznani
z zoologią rozpoznają je jako osiadłe pierścienice, wieloszczety.

Na stronie 402 są cztery zdjęcia skamielin, poprawnie oznaczone jako
wężowidła. Wężowidła to jedna z głównych gromad szkarłupni; innymi są
jeżowce, liliowce, rozgwiazdy i strzykwy. Także tutaj mamy standardowy
podpis kreacjonistyczny:

Ta skamielina licząca 180 milionów lat ujawnia, że wężowidła są
takie same od 200 milionów lat. Te zwierzęta nie różnią się od
dzisiaj żyjących i raz jeszcze pokazują nieważność ewolucji.

Mamy tutaj nie jedną, ale dwie fotografie żyjących zwierząt, żeby
zilustrować brak zmian od czasów zwierząt kopalnych. Jednym z tych współczesnych zwierząt jest rzeczywiście wężowidło. Drugie
to rozgwiazda! Członek zupełnie innej gromady szkarłupni i oczywiście bardzo odmienny nawet przy pobieżnym spojrzeniu.

Na koniec sprawa, na którą zwrócił już uwagę

PZ Myers w

Pharynguli

, ale którą włączę dla pełności obrazu. Na stronie 244 Yahya

życzy sobie oznajmić, że chruściki nie zmieniły się od czasu, kiedy 25 milinów lat temu jakiś owad zachował się w bursztynie.
I podpis raz jeszcze:

Te żywe stworzenia przetrwały miliony lat bez najmniejszej zmiany swojej budowy. Fakt, że te owady nigdy się nie
zmieniły, jest oznaką, że nigdy nie ewoluowały.

Teraz oczekujemy czegoś naprawdę znakomitego, kiedy patrzymy na
fotografię współczesnego owada. Czym będzie ten współczesny
„chruścik”? Może płotką? Ogrodowym ślimakiem? Krewetką
królewską? Nie, w pewnym sensie jest czymś znacznie lepszym:
przynętą rybacką, kompletną, z wyraźnym stalowym haczykiem!

Nie wiem jak pogodzić kosztowne i luksusowe wydanie tej książki
z „zapierającą dech niedorzecznością” jej treści. Czy to rzeczywiście
niedorzeczność, czy też zwykłe lenistwo – a może cyniczna
świadomość ignorancji i głupoty publiczności, do której jest

15

background image

skierowana – w większości muzułmańskich kreacjonistów. I skąd pochodzą pieniądze?

Bogowie i Ziemianie

C

zy, gdyby odwiedzili nas kosmici z odległej planety, padlibyśmy na kolana i czcilibyśmy ich jak bogów? Trudność dostania się

tutaj z najbliższej nawet naszej sąsiadki, gwiazdy-czerwonego karła Proxima Centauri, stanowi zaporę, którą pokonać mogą tylko
istoty posiadające tak zaawansowaną technologię, że jest ona boska (z naszego punktu widzenia). Umiejętności i potęga naszych
międzygwiezdnych gości wydawałyby się nam bardziej magiczne niż wszystkie cuda wszystkich bogów, kiedykolwiek wymyślone
przez księży, teologów, mułłów, rabinów, szamanów czy czarowników.
Arthur C. Clarke powiedział: „Każda wystarczająco zaawansowana technika jest nieodróżnialna od magii". Gdybyśmy mogli
wylądować odrzutowcem koło średniowiecznej wioski, czy nie bylibyśmy czczeni jak bogowie? Technologia podróży
międzygwiezdnych i wiedza naukowa, na której musi być oparta, wykraczają równie daleko poza naszą dzisiejszą wiedzę, jak nasza
dzisiejsza wiedza wykracza poza wiedzę chłopów średniowiecznych. Rozdzielenie fal Morza Czerwonego — czy rozdzielenie
Księżyca, co podobno zrobił Mahomet — to dziecinne igraszki w porównaniu z tymi, którzy zawiadują siłą dość potężną, by
przenosić się z gwiazdy na gwiazdę.

Tu jednak powstaje pytanie: w jakim sensie ci podobni do bogów kosmici nie byliby bogami? Odpowiedź: w bardzo istotnym sensie.
Aby zasłużyć na nazwę Boga, istota musi stworzyć coś więcej niż tylko odrzutowiec czy statek kosmiczny. Musi stworzyć
wszechświat. I na tym polega zasadnicza sprzeczność. Istoty zdolne do stworzenia czegokolwiek, czy będą nimi ziemscy
inżynierowie, czy międzygwiezdni kosmici, muszą być złożone — a więc, statystycznie nieprawdopodobne. Zaś statystycznie
nieprawdopodobne rzeczy nie zdarzają się po prostu spontanicznie przez przypadek, bez jakiegoś wyjaśnienia. To właśnie znaczy
„nieprawdopodobne", jak kreacjoniści wiecznie nas zapewniają (błędnie sądząc, że darwinowski dobór naturalny jest kwestią
przypadku).

W rzeczywistości dobór naturalny jest całkowitym przeciwieństwem przypadkowego procesu i jest jedynym fundamentalnym
wyjaśnieniem, jakie znamy, złożonych, nieprawdopodobnych rzeczy. Nawet gdyby nasz gatunek był stworzony przez projektantów
z kosmosu, ci projektanci sami musieliby powstać z prostszych przodków — nie byliby więc ostatecznym wyjaśnieniem niczego.
Niezależnie od tego, jak podobni do bogów byliby nasi gwiezdni kosmici, i niezależnie od tego, jak wielkie i wspaniałe byłyby ich
statki kosmiczne, nie mogli oni zaprojektować wszechświata, ponieważ — podobnie jak inżynierowie na Ziemi i wszystkie złożone
rzeczy — są późnymi przybyszami we wszechświecie.

„Teoretycy" inteligentnego projektu (błędna nazwa, bo nie mają żadnej teorii) często posługują się scenariuszem z kosmitami,
żeby zdystansować się od kreacjonistów dawnego stylu: „Równie dobrze projektantem może być przybysz z dalekiego kosmosu".
Ta próba odpierania zarzutów o niekonstytucyjne wprowadzanie religii na lekcje nauk ścisłych jest kiepska i nieszczera. Wszyscy
wiodący rzecznicy inteligentnego projektu są pobożni i kiedy mówią do wiernych, odrzucają listek figowy science-fiction
i pokazują swoje prawdziwe oblicze fundamentalnych kreacjonistów.

Niemniej, mimo ich notorycznej nieuczciwości, czasami podaję tym ludziom gałązkę oliwną udając, że poważnie przyjmuje ich
sztuczką o „przybyszach z kosmosu". Choć teoria kosmitów jest całkowicie nierealistyczna, stanowi najlepszy wysiłek
zwolenników inteligentnego projektu.

Wybitni biolodzy molekularni Francis Crick i Leslie Orgel przedstawili wersję tej koncepcji, prawdopodobnie żartobliwie, nazwaną
„bezpośrednia panspermia". Życie, mówili, mogło zostać „zasiane" na pierwotnej Ziemi przez statek kosmiczny wyładowany
bakteriami. Być może małe maszyny komórkowe, jak bakteryjny napęd wiciowy, zostały zaprojektowane przez pomysłowych
nanotechnologów z Betelgeuse. Nadal jednak musimy wyjaśnić istnienie mieszkańców Betelgeuse i sposób, w jaki stali się tak
zaawansowani i podobni do bogów. Także jeśli życie na Betelgeuse zostało z kolei „zasiane" przez inny statek kosmiczny
z Aldebaran cztery miliardy lat wcześniej, kiedyś musimy zakończyć to cofanie się.

Potrzebne nam lepsze wyjaśnienie, takie jak ewolucja drogą doboru naturalnego lub inna równie realna relacja drobiazgowych
badań i rozwoju, które muszą leżeć u podstaw złożonych, statystycznie nieprawdopodobnych rzeczy. Bogowie, jeśli są
wystarczająco złożeni, by mogli zaprojektować cokolwiek, nie są — z racji samej swojej złożoności — w stanie zaprojektować sami
siebie.

Teolodzy próbują dać na to dwie (wzajemnie sprzeczne i żałośnie niewystarczające) odpowiedzi. Niektórzy powiadają, że ich Bóg
nie jest złożony, ale prosty. Niestety, żaden prosty bóg nie mógł zaprojektować bakteryjnego napędu wiciowego ani
wszechświatów, nie mówiąc już o wybaczaniu grzechów i zapładnianiu dziewic. Inni teolodzy, uznając przypuszczalnie zasadność
tego argumentu, przyjmują przeciwną skrajność. Przyznają, że ich bóg jest złożony, ale twierdzą, że nie ma on początku: istniał
zawsze i zawsze był złożony. Jeśli jednak odwołujesz się do takiego łatwego wykrętu, możesz równie dobrze powiedzieć, że
bakteryjne napędy wiciowe istniały zawsze. Nie możesz mieć i tego, i tego. Bóg stwórca, który istniał zawsze, byłby jeszcze bardziej
nieprawdopodobny.

Technika argumentowania przeciwko jakiejś teorii przez ustawienie jej najbardziej prawdopodobnej wersji, a następnie obalenie
jej, jest powszechnie używana w nauce i filozofii. Nieżyjący już, wielki ewolucjonista John Maynard Smith użył jej w 1964 roku
atakując popularną wówczas teorię „doboru grupowego". Postawił sobie zadanie skonstruowania najlepszych możliwych
argumentów na rzecz doboru grupowego. Nie są tu ważne szczegóły; nazwał to Modelem Stogu Siana. Następnie wykazał, że
założenia niezbędne dla Modelu Stogu Siana są wysoce nierealistyczne.

Wszyscy rozumieli, że był to argument przeciwko doborowi grupowemu. Nikt nie przekręcił tego, żeby oznajmić światu:

16

background image

„Widzicie? Maynard Smith wierzy jednak w dobór grupowy i uważa, że dzieje się to w Stogu Siana, ha, ha, ha!". Kreacjoniści dla
odmiany nigdy nie przepuszczają szansy. Kiedy podniosłem gałązkę oliwną science-fiction, żeby spróbować argumentować
przeciwko nim, wykręcili to — ostatnio w filmie, który niedawno miał premierę — by hałaśliwie oznajmić: „Dawkins jednak wierzy
w inteligentny projekt" Lub „Dawkins wierzy w małych, zielonych ludzików w latającym talerzu". Nazywa się to „kłamaniem dla
Jezusa", a oni robią to zupełnie bezwstydnie.

Kłamstwo dla Jezusa?

B

logi huczą od chichotu. Mark Mathis, dwulicowy producent bardzo rozreklamowanego filmu Expelled (Wyrzucony) strzelił

sobie w stopę tak spektakularnie, że zwrot ten mógłby być wymyślony dla niego. Nie można strzelić do własnej bramki bardziej
niż on to zrobił. Jak to jest możliwe, że człowiek, który zarabia na życie tendencyjną propagandą, wręczył swoim przeciwnikom
tak olśniewający sukces propagandowy? Wręczył im na talerzu, tak sromotnie i tak NIEPOTRZEBNIE.
Pisząc to dla RichardDawkins.net zakładam, że nasi czytelnicy znają już fakty z Pharynguli i ponad 40 innych blogów, które
podchwyciły tę historię i są wymienione na

Blogach naukowych

.

Dlatego też nie będę omawiać głównego przesłania filmu — że amerykańscy naukowcy-kreacjoniści są prześladowani za swoje
poglądy — poza stwierdzeniem, że to zupełnie NIE było głównym przesłaniem filmu, kiedy nazywał się Crossroads (Skrzyżowanie
dróg) i kiedy ja, wraz z PZ Myersem, Eugenie Scott i innymi daliśmy się nabrać na udział w tym filmie.

A teraz o samej „Kompromitacji Wielkiego Piątku", nadzwyczajnym i kosztownym błędzie w ocenie sytuacji przez Mathisa.
Pomyślcie tylko. Jego cały film poświęcony jest tezie, że amerykańscy naukowcy są nękani i wyrzucani z pracy z powodu swoich
poglądów. Twórcy filmu pracują ciężko omawiając (czy raczej obrabiając młotem) wszystkie gorące tematy — wolności słowa,
wolności myśli, prawa do odrębnego zdania, prawa do wysłuchania, prawa do dyskutowania, a nie tłumienia dyskusji. To są tematy,
które postanowili podnieść, ze szczególnym uwzględnieniem ewolucji i „inteligentnego projektu" (ID — inteligent design)
(dowcipnie opisanego przez kogoś jako kiepski frak). Podczas filmowania Mathis podstępem skłonił cały szereg naukowców, w tym
PZ Myersa i mnie, do wzięcia udziału w filmie i obu nas wymienił w kończących film podziękowaniach.

Najwyraźniej nieświadomy ironii Mathis nakazał jakiemuś zbirowi w mundurze wyrzucenie Myersa, który stał w kolejce wraz
z rodziną do wejścia na salę filmową i groził mu aresztem, jeśli natychmiast nie opuści lokalu. Czy Mathisowi nie przyszło do głowy
— co przyszłoby do głowy każdemu normalnie uprzejmemu i rozsądnemu człowiekowi — że Myers, odegrawszy wiodącą rolę
w filmie, mógłby zostać zaproszony na pokaz jako szanowany gość? Albo, bardziej cynicznie, czy nie wiedział, że PZ jest jednym
z najpopularniejszych w kraju blogersów, znanym ze zjadliwego humoru, doskonale umiejscowionym do tego, by doprowadzić cały
Internet do zanoszenia się zachwyconym i szyderczym śmiechem? Dawno temu zrozumiałem, że Mathis jest nieuczciwy. Nie
wiedziałem, że jest tak całkowicie nieudolny.

Nie tylko nieudolny w public relations, nieudolny w swoim wybranym zawodzie filmowca, bo sam film, jak odkryłem obejrzawszy go
w piątek (i to mnie rzeczywiście zaskoczyło) jest nudny, źle zrobiony, amatorski, zbyt długi, źle skonstruowany i całkowicie
pozbawiony jakiegokolwiek stylu, dowcipu czy subtelności. Ma wszystkie znamiona twórcy filmowego, który nic nie wie
o rzemiośle robienia filmów. Wrócę do tego za moment.

Najpierw jednak muszę rozprawić się z kilkoma pytaniami, które powstały w związku z Wielkopiątkową Masakrą Reputacji Marka
Mathisa (niektórzy komentatorzy zastanawiają się publicznie, czy film kiedykolwiek wejdzie na ekrany, przypuszczając, że jego
sponsorzy wycofają się ze strachu przed ściągnięciem na siebie części tego ośmieszenia).

W rozpaczliwym wysiłku ograniczenia szkód kreacjonistyczne oszołomy przekręcają historię tak, by wyglądało, jakbyśmy (PZ i ja)
wkręcili się tam bez pozwolenia. Nieodpowiednio nazwany „Discovery" Institute zatytułował swój artykuł w sieci: "Światowej
sławy darwinista Richard Dawkins upada tak nisko, że wpycha się bez zaproszenia na Expelled". Autor artykułu stwierdza, że
rzekomo przyznałem się, iż nie byłem zaproszony. Mark Mathis powiedział coś podobnego o PZ w pytaniach i odpowiedziach po
pokazie, kiedy publicznie wezwałem go, by wytłumaczył, dlaczego go wyrzucił. Stwierdził wtedy, że ten pokaz był otwarty tylko
dla zaproszonych gości, a PZ nie został zaproszony. Ale, jak podkreśliło wielu komentatorów, na ten pokaz z całą pewnością nie
były wymagane zaproszenia. Dostanie się na pokaz wymagało jedynie internetowego zgłoszenia i to właśnie zrobił PZ. Połączył się
z siecią i zamówił miejsce na pokazie, tak samo jak wszyscy inni, włącznie z kilkoma osobami z dorocznej konferencji
amerykańskich ateistów w Minneapolis. PZ otwarcie podał własne nazwisko — nie jest człowiekiem ukrywającym się za fałszywym
nazwiskiem czy sztuczną brodą,. Jak wielu innych, włącznie ze swoją córką i Kristine Harley (patrz jej stronę internetową

Amused

Muse

) PZ skorzystał z hojnej oferty zarezerwowania miejsc dla swoich gości i zaprosił mnie, bym był jednym z nich. Nie proszono

o podanie nazwisk gości, nie było żadnej technicznej możliwości zrobienia tego i dlatego moje nazwisko nie pojawiło się na liście.

Wielu ludzi zastanawiało się dlaczego, skoro PZ wyrzucono, mnie udało się wejść. Podawano to jako dalszy dowód całkowitej
niekompetencji Mathisa, ale sądzę, że nie jest to sprawiedliwe. Mathisowi łatwo było zauważyć nazwisko PZ Myersa na liście tych,
którzy zarezerwowali miejsca. Podobnie jak nazwiska wszystkich gości, moje także nie figurowało na liście i dlatego Mathis mnie
nie zauważył. Myślę więc, że można go uwolnić z głupoty niezauważenia mnie. Ale skazać za krańcową głupotę wyrzucenia PZ.
Czego się bał? Sądził, że PZ zrobi co — otworzy ogień z kałasznikowa? Teraz, kiedy o tym myślę, sądzę, że to wszystko
wkomponowuje się w rozdmuchaną paranoję widoczną w całym filmie.

Cały ton filmu jest jojczący, paranoiczny — wręcz żałosny. Narrację prowadzi człowiek o nazwisku Ben Stein. Nigdy o nim nie
słyszałem, ale podobno jest dobrze znany w Ameryce, bo inaczej trudno byłoby zrozumieć, dlaczego został wybrany do odegrania
głównej roli w tym filmie. Z pewnością nie został wybrany ze względu na swoją znajomość nauki ani siłę logicznego rozumowania,
ani atrakcyjność dla publiczności (wielkie nieba, z pewnością nie), a głos ma irytujący, nosowy, pozbawiony wszelkiego wdzięku

17

background image

oraz spółgłosek. Przypuszczam, że to właściwy głos do przekazania jojczącej paranoi, o której wspomniałem, i być może są to
wystarczające kwalifikacje.

Teraz zaś sam film. Co za tandetny produkt marnej jakości. Ulubionym dowcipem w społeczności filmowców jest „Lord Privy Seal".
Amatorzy i nowicjusze w sztuce robienia filmów dokumentalnych nie mogą oprzeć się pokusie ilustrowania każdego słowa
komentarza odpowiednim obrazem. Lord Privy Seal (Lord Strażnik Pieczęci) jest starym tytułem w heraldycznej tradycji Wielkiej
Brytanii. W dowcipie kiepski reżyser filmowy ilustruje go pokazując lorda, potem wygódkę (drugie znaczenie angielskiego słowa
„privy"), a potem fokę (drugie znaczenie angielskiego słowa „seal"). Film Mathisa wręcz zanosi się od Lord Privy Seal. Pokazuje
nam bezsensowny z punktu widzenia akcji obraz Nikity Chruszczowa walącego w stół (żeby zilustrować coś podobnego do
„emocjonalnego wybuchu"). Są tam podobnie nieudolne ujęcia gilotyny, walki na pięści, a przede wszystkim muru berlińskiego
i nazistowskich komór gazowych i obozów koncentracyjnych.

Godzinami, jak się wydaje, powtarzana jest informacja o rzekomym związku między darwinizmem i nazizmem, a jest to po prostu
skandal. Mamy uwierzyć, że Hitler działał pod wpływem Darwina. Hitler był wystarczającym ignorantem i szaleńcem, by jego
odrażający umysł wchłonął jakiś rodzaj przekręconego niezrozumienia Darwina (wraz z zupełnie nie przekręconym zrozumieniem
antysemityzmu Marcina Lutra i własnej religii katolickiej, której nigdy się nie wyrzekł), ale nie jest to przecież winą Darwina.
Moim zdaniem, które często wyrażałem (na przykład w Samolubnym genie a szczególnie w tytułowym rozdziale A Devil's Chaplain),
są dwie przyczyny, dla których powinniśmy poważnie traktować darwinowski dobór naturalny.

Po pierwsze, jest to najważniejszy element wyjaśnienia naszego istnienia oraz istnienia wszelkiego życia. Po drugie, dobór
naturalny jest dobrą lekcją, jak NIE organizować społeczeństwa. Jak często już powtarzałem, jako naukowiec jestem gorącym
darwinistą. Ale jako obywatel i człowiek pragnę budować społeczeństwo, które jest tak nie-darwinowskie, jak tylko potrafimy.
Pochwalam opiekę nad biednymi (bardzo nie-darwinowskie). Pochwalam powszechną opiekę zdrowotną (bardzo nie-
darwinowskie). Mówienie „powinno być", dlatego, że „jest" w naturze, to jeden z klasycznych błędów filozoficznych. Stein (czy
ten, co napisał mu tekst) sugeruje, że Hitler popełnił ten błąd w odniesieniu do darwinizmu. Jeśli spojrzymy na świeższą historię,
najbliższymi reprezentantami darwinowskiej polityki są „niewspółczujący konserwatyści", tacy jak Margaret Thatcher, George W.
Bush, czy bohater samego Bena Steina — Richard Nixon. Być może wszyscy ci ludzie wraz z darwinistami społecznymi od Herberta
Spencera do Johna D. Rockefellera popełnili błąd „powinno być/jest" i usprawiedliwiali swoje okropne poglądy społeczne
powołując się na przekręconą wersję darwinizmu. Każdy, kto uważa, że ma to jakiekolwiek znaczenie w kwestii orzekania
o prawdzie lub fałszu teorii ewolucji Darwina, jest albo bezrozumnym głupcem, albo cynicznym manipulantem bezrozumnych
głupców. Nie chcę spekulować, do której kategorii należą Ben Stein i Mark Mathis.

Stein nie ma żadnego talentu komediowego, co widać było, kiedy opowiadał jakiś dziwaczny dowcip o drapaniu w plecy, który był
kompletnym niewypałem. Ale jego próby jako tragika były jeszcze gorsze. Odwiedza Dachau i kiedy przewodnik informuje go, że
wielu Żydów zostało tam zabitych, ukrywa twarz w dłoniach, jak gdyby usłyszał o tym po raz pierwszy w życiu. Oczywiście, nie to
było jego intencją, ale dla mnie jego okropna gra była obrazą pamięci ofiar.

Bardziej złowroga niż nieudolny „Lord Privy Seal" i nieumiarkowane i całkowicie bezprawne rozgrywanie karty nazistowskiej, jest
bezczelna pogoń za tanim śmiechem kosztem naukowców i uczonych, którzy uczciwie próbują wyjaśnić trudne kwestie. Tani
śmiech, który można wywołać tylko wśród publiczności składającej się z naukowych ignorantów (i tutaj z pewnością nie można
niczego zarzucić instynktom propagandowym Mathisa: niewątpliwie zna swoją docelową publiczność). Jednym przykładem jest
potraktowanie filozofa Michaela Ruse: przyzwoitego człowieka, jowialnego brodacza, elokwentnego mówcę z prawdziwym
i uczciwym pragnieniem jasnego wyjaśnienia trudnych idei. Stein zapytał Ruse’a jak powstało życie. Pierwszym impulsem Ruse’a
(jak byłoby i moim) był uczciwy wysiłek wyjaśnienia trudnej idei naukowej. Zaczął od powiedzenia, że nie wie, jak powstało życie
i nie wie tego nikt inny. W tym momencie Ruse prawdopodobnie nie miał pojęcia, że jego rozmówca prowadzi grę bez cienia
uczciwości. Ruse cierpliwie tłumaczył, że powstanie życia (które nie ma nic wspólnego z samą teorią Darwina, ale jest niezbędnym
poprzednikiem darwinowskiej ewolucji) jest ciekawą i nierozwiązaną tajemnicą, nad którą aktywnie pracują naukowcy. Jako
przykład Ruse mógł wybrać dowolną z całego szeregu istniejących teorii. Wybrał tylko jedną (zabrałoby zbyt dużo czasu
wyjaśnianie ich wszystkich) wyłącznie jako ilustrację rodzaju właściwości niezbędnych takiej teorii. Tak się złożyło, że wybrał
teorię zaproponowaną przez szkockiego chemika Grahama Cairns-Smitha, że życie organiczne poprzedzał dziwny i intrygujący
świat replikujących się wzorów na powierzchni kryształów w nieorganicznej glinie. Nie powiedział, że wierzy w teorię Cairnsa-
Smitha, a tylko, że jest to RODZAJ teorii, którą badają naukowcy jako KANDYDATA na pochodzenie ewolucji.

Stein po prostu się w tym zakochał. Glina! GLINA! Sarkazm w jego skrzeczącym, nosowym głosie był wyraźny. Być może w tym
momencie Ruse zdał sobie sprawę z tego, że dał się nabrać. Z pewnością od tego momentu zaczął wykazywać oznaki irytacji,
chociaż nadal mógł myśleć, że Stein jest zwyczajnie głupi, nie zaś, że ma złowrogi i tajny program. Przez cały film Stein powracał
do zwrotu „na powierzchni kryształów", a pochlebiająca mu publiczność w Minneapolis posłusznie chichotała za każdym razem.

Inny przykład. Pod koniec wywiadu ze mną Stein zapytał czy mógłbym wyobrazić sobie jakiekolwiek okoliczności, w których
mógłby zajść inteligentny projekt. Jest to rodzaj wyzwania, który lubię, i zabrałem się za wymyślanie możliwie najbardziej
prawdopodobnego scenariusza. Chciałem dać inteligentnemu projektowi najlepszą szansę, niezależnie od tego, jak byłaby mała.
Musiałem się czuć tego dnia wspaniałomyślny, ponieważ byłem świadomy, że wiodący adwokaci ID bardzo chętnie twierdzą, że nie
mówią o Bogu jako projektancie, ale o jakiejś nienazwanej i nieokreślonej inteligencji, którą mógłby także być kosmita z innej
planety. Jest to dla nich jedyny sposób odróżnienia się od fundamentalistycznych kreacjonistów i robią to tylko wtedy, kiedy
muszą w celu wykręcenia się od prawa rozdziału kościoła i państwa. Tak więc, stając na głowie, by zadowolić IDiotów („och nie,
oczywiście nie mówimy o Bogu, to jest NAUKA") a także przedstawić możliwie najlepiej sprawę inteligentnego projektu,
skonstruowałem scenariusz science-fiction. Podobnie jak Michael Ruse (jak przypuszczam) nadal nie przejrzałem Steina i byłem
wystarczająco miłosierny, by sądzić, że jest to uczciwy głupiec, szczerze szukający oświecenia u naukowca. Cierpliwie wyjaśniłem
mu, że życie mogłoby zostać "zasiane" na Ziemi przez inteligencję z innej planety (Francis Crick i Leslie Orgel na wpół żartobliwie
sugerowali coś podobnego). Wnioskiem, do którego zmierzałem, było, że także w takim wysoce nieprawdopodobnym zdarzeniu jak

18

background image

to, że za zaprojektowanie życia na naszej planecie odpowiedzialna była jakaś „kierowana panspermia", SAMI kosmici musieliby
wyewoluować, jeśli nie drogą doboru darwinowskiego, to dzięki jakiemuś równoważnemu „dźwigowi" (cytując Dana Dennetta).
Chodziło mi o to, że projekt nigdy nie może być OSTATECZNYM wyjaśnieniem zorganizowanej złożoności. Nawet jeśli życie na
Ziemi zostało „zasiane" przez inteligentnych projektantów z innej planety i jeśli ta forma życia kosmitów została sama „zasiana"
cztery miliardy lat wcześniej, regres musi się kiedyś skończyć (a mamy tylko około 13 miliardów lat do dyspozycji ze względu na
wiek wszechświata). Zorganizowana złożoność nie może powstać spontanicznie. O to przecież chodzi kreacjonistom i dlatego
bredzą o oczach i wiciach bakterii!

Ewolucja drogą doboru naturalnego jest jedynym znanym procesem, dzięki któremu może powstać zorganizowana złożoność.
Zorganizowana złożoność — a to obejmuje wszystko zdolne do zaprojektowania czegokolwiek inteligentnie — pojawia się we
wszechświecie PÓŹNO. Nie może istnieć na początku, jak to wielokrotnie wyjaśniałem w moich książkach i artykułach.

Ten „ostateczny argument 747", jak go nazwałem w Bogu urojonym, może cię przekonać, ale nie musi. Nie o to mi tutaj chodzi.
Chodzi mi o to, że mój eksperyment myślowy z gatunku science-fiction — jakby był nieprawdopodobny — miał na celu
zilustrowanie najbliższego do prawdopodobnego podejścia adwokatów inteligentnego projektu. Jak najbardziej zdecydowanie NIE
mówiłem, że wierzę w ten eksperyment myślowy. Wręcz odwrotnie. Nie wierzę w to (i nie sądzę, by wierzył w to także Francis
Crick). Starałem się usilnie przedstawić najlepszy możliwy przypadek inteligentnego projektu. A wyraźnym wnioskiem było to, że
najlepszy możliwy scenariusz, jaki przedstawiam, jest w rzeczywistości bardzo nieprawdopodobny. Innymi słowy, użyłem
eksperymentu myślowego jako sposobu wykazania silnego sprzeciwu wobec wszystkich teorii inteligentnego projektu.

No cóż, możecie odgadnąć, jak potraktowali to panowie Mathis i Stein. Nie mogę odtworzyć dokładnie słów (zabroniono nam
wniesienia na salę urządzeń nagrywających pod karą 259 tysięcy dolarów, co zimno oznajmił jakiś bezimienny gauleiterprzed
rozpoczęciem filmu), ale Stein powiedział coś w rodzaju: "Co? Richard Dawkins WIERZY W INTELIGENTNY PROJEKT". "Richard
Dawkins WIERZY W KOSMITÓW". Nie pamiętam, czy było to w momencie, kiedy uraczono nas jeszcze jedną przebitką w stylu Lord
Privy Seal na jakiś stary film science-fiction z rodzajem androidalnej postaci — mogli to użyć do próby ośmieszenia Francisa Cricka
(tutaj także rozległ się posłuszny chichot stronniczej publiczności).

Tyle o samym filmie. Niezależnie od wszystkiego innego, jest on niezmiernie nudny, a nudę potęguje zgrzytliwa monotonia głosu
Steina. Po filmie Mathis wyszedł na scenę, żeby odpowiadać na pytania. Oczywiście, przedsięwziął środki zaradcze, usuwając
człowieka, którego widocznie uważał za prawdopodobne źródło wnikliwych pytań, a mianowicie profesora Myersa. Musiał być
zaskoczony, kiedy wstałem i poprosiłem o wyjaśnienie, dlaczego wyrzucił PZ, biorąc pod uwagę, że film jest atakiem na takie
wyrzucenia oraz, że w filmie znajdują się podziękowania dla PZ za jego rolę odegraną w filmie. Mathis wygrzebał kłamstwo, że
Myers został wyrzucony, ponieważ nie był zaproszony. To wydawało się zadowalać lojalną publiczność, chociaż doskonale
wiedzieli, że oni także nie zostali zaproszeni i że oni, tak samo jak PZ, po prostu zarezerwowali sobie miejsca przez Internet.
Ciągnąłem tę kwestę, aż wroga postawa publiczności skłoniła mnie do uznania, że kontynuowanie nie ma sensu. Wszyscy obecni,
których umysły nie zostały kompletnie zaślepione religijnym fanatyzmem, musieli zrozumieć.

Historię podchwycił „New York Times" i złapał Mathisa na kolejnym akcie krętactwa.

Mark Mathis, producent filmu, powiedział, że „oczywiście" rozpoznał dra Dawkinsa, ale pozwolił mu na uczestnictwo w pokazie,
ponieważ „zachowywał się dość honorowo, jest gościem w naszym kraju i musiałem założyć, że przebył daleką drogę, by zobaczyć
ten film".

Jak już powiedziałem, Mathis niemal z pewnością odkrył nazwisko Myersa na liście tych, którzy zapisali się przez Internet.
Ponieważ mojego nazwiska nie było na tej liście, jest wysoce prawdopodobne, że Mathis mnie nie zauważył aż do momentu, kiedy
wstałem podczas sesji pytań, a wtedy było już zbyt późno, by mnie wyrzucić. A więc całe to gadanie, że pozwolił mi na
uczestnictwo, bo zachowywałem się dość honorowo, jest niemal z pewnością krętactwem. Jeśli chodzi o sugestię, że mogłem
przylecieć aż z Anglii, żeby zobaczyć jego nędzny film, to ten pomysł jest równie niedorzeczny, jak sam film. Podobnie jak PZ
Myers byłem w Minneapolis z powodu konferencji amerykańskich ateistów.

Josh Timonen i Kristine Harley stanęli w naszej obronie. Josh zwrócił uwagę na haniebne prześladowanie zwolenników „Teorii
Bocianów" przez twardogłowych członków establishmentu, opowiadających się za "teorią seksu". Kristine zaś poprosiła Mathisa
o wyjaśnienie, co stało się z filmem Crossroads, który tajemniczo przekształcił się w Expelled. Chodziło o szeroko znany fakt,
o którym już wspomniałem, że PZ i ja zostaliśmy podstępem skłonieni do udziału w filmie Crossroads i nigdy nas nie
poinformowano, że prawdziwym celem filmu był ten, ujawniony później w tytule Expelled — rzekome wyrzucanie kreacjonistów
z uniwersytetów. Mathis odpowiedział, że jest powszechną praktyką nadawanie filmowi roboczego tytułu podczas pracy nad nim,
który potem zamienia się na wersję ostateczną. To rzeczywiście jest prawdą. Jednak, raz jeszcze, Mathis pokazał się jako
przemyślny oszust. Jak pisze Kristine na swoim blogu :

Wygląda na to, że producent Expelled, Mark Mathis, nie był prawdomówny, kiedy powiedział mi dzisiaj, że
Crossroads

było roboczym tytułem filmu Expelled. Jak twierdzi Wesley Elsberry, domena dla Expelled została

wykupiona zanim przeprowadzono większość, a może i wszystkie wywiady do filmu — niemniej Richard Dawkins,
Eugenie Scott, PZ Myers i inni otrzymali informację, że wywiady są do filmu o tytule Crossroads. Panie Mathis, nie
zechciałby pan się wytłumaczyć?

Czy Mathis mógł być szczery, kiedy początkowo powiedział PZ i mnie, że film jest uczciwą próbą zbadania ewolucji i inteligentnego
projektu? Fakt, że już zakupił domenę o nazwie Expelled, przemawia przeciwko temu. Z pewnością przyjacielska postawa Mathisa
skłoniła mnie do współpracy z nim — faktycznie wysilałem się, żeby POMÓC mu podczas jego pobytu w Wielkiej Brytanii — a nigdy
bym tego nie zrobił, gdybym miał najmniejsze podejrzenie, że ta ekipa to w rzeczywistości przedstawiciele kreacjonistów. Mogę
nie pamiętać szczegółów naszych kontaktów e-mailowych i telefonicznych, ale żywo pamiętam jego zapewnienia przez telefon, że
stoi po stronie nauki. Nie czynił żadnych prób zdystansowania się od moich sarkastycznych dowcipów o „Inteligentnym

19

background image

Projekcie". Niechętnie zastanawiam się, czy poza tym, że robi okropne filmy, jest on także notorycznym kłamcą. Jeszcze jeden
przykład kłamstw dla Jezusa?

Dlaczego Darwin jest ważny

K

siążka Karola Darwina „O powstawaniu gatunków" zmieniła świat. Richard Dawkins przedstawia 34 stronicową broszurę

wydaną dla uczczenia tej książki i jej autora przez londyńską gazetę „Guardian".
Karol Darwin miał wielką ideę, zapewne najbardziej potężną ideę w naszych dziejach. I podobnie jak wszystkie najlepsze idee, jest
ona urzekająco prosta. Jest tak zdumiewająco elementarna, tak olśniewająco oczywista, że chociaż inni ludzie przed nim zbliżali
się do niej, nikomu nie przyszło na myśl, aby szukać jej właściwym miejscu.

Darwin miał wiele innych dobrych idei — na przykład pomysłową i w na ogół poprawną teorię formowania się raf koralowych —
ale to jego wielka idea doboru naturalnego, opublikowana w O powstawaniu gatunków, dała biologii jej wiodącą zasadę, prawo
pomagające nadać sens całej reszcie. Konieczne jest zrozumienie jej zimnej, pięknej logiki.

Wyjaśniająca moc doboru naturalnego nie dotyczy tylko życia na tej planecie: jest to jak dotychczas jedyna teoria, która w zasadzie
mogłaby także wyjaśnić życie na każdej planecie. Jeśli życie istnieje gdzieś indziej we wszechświecie — a ostrożnie założyłbym się,
że istnieje — niemal z pewnością okaże się, że u podstaw tego życia działa jakaś wersja ewolucji drogą doboru naturalnego. Teoria
Darwina działa równie dobrze niezależnie od tego, jak dziwne, obce i niesamowite może być to życie pozaziemskie (a ostrożnie
założyłbym się, że jest dziwaczniejsze niż wszystko, co możemy sobie wyobrazić).

Stosunek wyjaśnień do założeń

Co sprawia, że dobór naturalny jest tak wyjątkowy? Potężna idea zakłada niewiele, żeby wyjaśnić dużo. Daje ogromny wyjaśniający
wkład, poświęcając niewiele na założenia lub postulaty. Wyrzuca ci stertę wyjaśnień za każdą złotówkę wkładu. Jej moc
wyjaśniająca, a więc to, co wyjaśnia, podzielone przez to, co musimy założyć, by dokonać wyjaśnienia — jest duża.

Jeśli ktokolwiek z czytelników może podać przykład idei o większej mocy wyjaśniającej niż koncepcja Darwina, chętnie
posłuchamy. Wielka idea Darwina wyjaśnia całe życie i jego konsekwencje, czyli wszystko, co posiada więcej niż minimalną
złożoność. Taki jest licznik w proporcji wyjaśnień do założeń w tej teorii i jest on olbrzymi.

A przecież mianownik w tym równaniu wyjaśniającym jest spektakularnie mały i prosty: dobór naturalny, nieprzypadkowe
przetrwanie genów w puli genowej (ujmując to w kategoriach neodarwinowskich zamiast we własnych kategoriach Darwina).

Można sprowadzić wielką ideę Darwina do jednego zdania (także tutaj jest to współczesne ujęcie, nie zaś samego Darwina): „Przy
wystarczającej ilości czasu nieprzypadkowe przetrwanie jednostek dziedziczności (które czasami popełniają błędy kopiowania)
stworzy złożoność, różnorodność, piękno i złudzenie projektu tak przekonujące, że niemal nie można ich odróżnić od
świadomego, inteligentnego projektu". Ująłem słowa „które czasami popełniają błędy kopiowania" w nawias, ponieważ błędy są
nieuniknione w każdym procesie kopiowania. Nie musimy zatem do naszych założeń dodawać mutacji. „Walutę" mutacyjną
dostajemy za darmo. Także „wystarczająca ilość czasu" nie jest problemem — poza tym, że umysł człowieka musi walczyć, by
zrozumieć przerażającą długość czasu geologicznego.

Swoisty umysł

Dla pewnego rodzaju umysłu moc imitowania iluzji projektu sprawia, że wielka idea Darwina wydaje się zagrażająca. Ta sama moc
stanowi najpotężniejszą przeszkodę do jej zrozumienia. Ludziom w naturalny sposób trudno uwierzyć, że coś tak prostego może
wyjaśnić tak wiele. Zdaniem naiwnego obserwatora cudownej złożoności życia musiało ono zostać inteligentnie zaprojektowane.

Ale inteligentny projekt (Inteligent Design — ID) jest krańcowym przeciwieństwem potężnej teorii: jego proporcja wyjaśnień do
założeń jest żałosna. Licznik jest ten sam jak u Darwina: wszystko, co wiemy o życiu i jego ogromnej złożoności. Mianownik jednak,
jak najbardziej odległy od nieskazitelnej i minimalistycznej prostoty Darwina, jest przynajmniej równie wielki jak licznik:
niewyjaśniona inteligencja wystarczająco wielka, by posiadać zdolność zaprojektowania całej tej złożoności, którą właśnie
próbujemy wyjaśnić!

Tutaj może ukrywać się rozwiązanie dręczącej zagadki w historii ludzkiej myśli. Dlaczego po wspaniałej syntezie Newtona w fizyce
zabrało niemal 200 lat zanim na scenie pojawił się Darwin? Osiągnięcie Newtona wydaje się o tyle trudniejsze! Być może
odpowiedzią jest to, że darwinowskie rozwiązanie zagadki życia jest pozornie tak łatwe.

Inni domagali się tu pierwszeństwa, w tym Patrick Matthew w aneksie do swojej książki On Naval Timber, co skrupulatnie
odnotował Darwin w późniejszych wydaniach O powstawaniu gatunków. Jednak, choć Matthew rozumiał zasadę doboru naturalnego,
nie jest jasne, czy rozumiał jego moc. Inaczej niż Darwin i Alfred Russel Wallace, który niezależnie odkrył dobór naturalny (co
skłoniło Darwina do opublikowania swojej teorii), wydaje się, że Matthew widział dobór jako siłę czysto negatywną, pielącą
chwasty, nie zaś jako siłę napędzającą całe życie. Uważał dobór naturalny za coś tak oczywistego, że w ogóle nie wymagał on
odkrycia.

20

background image

Wypaczone wersje

Chociaż teorię Darwina można stosować do wielu dziedzin poza ewolucją życia organicznego, odradzam używanie Uniwersalnego
Darwinizmu w innym sensie. Chodzi tu o bezkrytyczne stosowanie wypaczonej wersji doboru naturalnego do każdej dostępnej
dziedziny debat, czy jest to właściwe czy nie.

Być może „najlepiej przystosowane" firmy przetrwają na rynku handlowym, lub „najlepiej przystosowane" teorie przetrwają na
rynku naukowym, ale powinniśmy przynajmniej być bardzo ostrożni zanim nas w tym kierunku poniesie. Oczywiście mamy tu
również darwinizm społeczny z jego kulminacją w plugawości hitleryzmu.

Mniej ohydny, ale nadal intelektualnie bezużyteczny jest nieprzemyślany i bezkrytyczny sposób, w jaki biolodzy-amatorzy stosują
dobór do niewłaściwego poziomu w hierarchii życia. „Przetrwanie najlepiej przystosowanego gatunku, wyginięcie najgorzej
przystosowanego gatunku" brzmi z pozoru jak dobór naturalny, ale to złudne podobieństwo jest zdecydowanie mylące. Jak to
starannie podkreślał sam Darwin, dobór naturalny to kwestia przetrwania wewnątrz gatunku, a nie między
gatunkami.

Zakończę bardziej subtelnym dziedzictwem wielkiej idei Darwina. Darwin uświadamia nam moc nauki w wyjaśnianiu tego, co duże
i skomplikowane, w kategoriach tego, co małe i proste. Przez stulecia dawaliśmy się oszukiwać w biologii, że ekstrawagancka
złożoność przyrody wymaga ekstrawagancko złożonego wyjaśnienia. Darwin triumfalnie rozwiał to złudzenie.

Pozostają głębokie pytania w fizyce i kosmologii, które czekają na swojego Darwina. Dlaczego prawa fizyki są takie, a nie inne?
Dlaczego w ogóle istnieją te prawa? Dlaczego istnieje wszechświat? Także tutaj pokusa „projektu" jest wielka. Mamy jednak przed
oczyma ostrzegawczą opowieść Darwina. Już raz przez to wszystko przechodziliśmy. Darwin nas ośmiela — choć jest to trudne —
do szukania prawdziwych wyjaśnień, które wyjaśniają więcej niż zakładają.

Opowieść smoka z Komodo

D

orosłego smoka z Komodo, żarłocznego drapieżnika o długości ponad trzech metrów, z łatwością można pomylić

z przyzwoitej wielkości dinozaurem. Smoki z Komodo są w rzeczywistości gigantycznymi waranami (Varanus komodensis) i nie
znikły tak jak dinozaury. A przynajmniej jeszcze nie, ale są jednym z tych zagrożonych gatunków, które odwiedzili Douglas Adams
i Mark Carwardine i opisali w swojej czarującej książce Last Chance to See. Żyją na kilku indonezyjskich wyspach, włącznie
z Komodo, a także Flores, która była domem niedawno wymarłego Homo floresiensis, więc mogły polować na niego i one, i jeszcze
większy gatunek wymarłych obecnie gigantycznych jaszczurek.
Smoki z Komodo nadal jedzą ludzi, gdy tylko mają na to szansę. Sugerowano, że smoki z Komodo dały początek mitom o smokach
i z pewnością jest prawdopodobne, że chińscy marynarze przywozili ze swoich podróży przerażające opowieści o nich. Nie dyszą
ogniem, ale mają w pyskach tyle zjadliwych bakterii, że jedno ugryzienie jest śmiertelne. Ich preferowaną metodą polowania jest
ugryzienie ofiary, a potem podążanie za nią, aż umrze z powodu wynikającej z ugryzienia infekcji bakteryjnej i wtedy zjadają ją.
W chwili, kiedy to piszę (Boże Narodzenie 2006 roku), warany z Komodo są bardzo popularne z powodu interesującego artykułu,
jaki ukazał się w „Nature" (Vol. 444, 28 grudnia 2006), przedstawiającego dowody na ich partenogenezę („dziewowrództwo"). I to
jest temat mojej Opowieści.

Od pewnego czasu pojawiały się tajemnicze historie o samicach w ZOO dających życie najwyraźniej nie posiadającemu ojców
potomstwu. Na przykład 25 kwietnia 2006 roku „New Scientist" donosił, że samica warana z Komodo o imieniu Sungai
w londyńskim ZOO (obecnie już nieżywa) złożyła jaja, z których wykluło się męskie potomstwo, mimo że nie widziała samca przez
dwa i pół roku. „New Scientist" podał dwa możliwe wyjaśnienia. Pierwsze: Sungai mogła przechowywać plemniki, do późniejszego
użycia, tak jak to robi wiele owadów. Drugie: Sungai mogła sklonować siebie, dając potomstwo tak samo genetycznie identyczne
z nią, jak jej lewa łapa jest identyczna z prawą. Ale czy klonowania nie wyklucza fakt, że młode jaszczurki urodzone przez
„dziewicę" były samcami? Prawdziwe klony byłyby genetycznie takie same jak ich matka i czy to nie znaczy, że musiałyby być
samicami, tak jak ona?

Odpowiedź jest twierdząca, ale nie jest ona tak oczywista, jak można by sądzić. U większości kręgowców płeć determinują geny
i sklonowane potomstwo musi być tej samej płci co matka. Płeć można jednak determinować nie genetycznymi środkami -
środowiskowo. U niektórych gatunków ryb samce występują rzadko i mają haremy. Samice w haremie walczą ze sobą i ustalają
w ten sposób hierarchię dominacji. Jeśli samiec haremu umiera, dominująca samica zmienia płeć i przejmuje harem. Wszystkie
samce zaczynają życie jako samice i w ten sposób zmieniają płeć.

Nie robią tego żadne gady, ale u nich innym sposobem środowiskowego określania płci jest temperatura. Ta metoda
determinowania płci jest dość powszechna wśród gadów, włącznie z krokodylami, hatteriami („żywymi skamielinami"
znajdowanymi tylko na wyspach przybrzeżnych Nowej Zelandii), większością żółwi lądowych i wodnych oraz kilkoma wężami
i jaszczurkami. U niektórych gatunków jaszczurek jaja rozwijające się powyżej temperatury progowej dają samców, podczas gdy
chłodniejsze jaja dają samice. Prawdopodobnie dobór naturalny dopasował próg tak, by w normalnym dla gatunku środowisku
przeciętnie osiągnąć stosunek płci 50:50. Jedna z teorii wyginięcia dinozaurów, niezbyt obecnie popierana, głosi, że globalne
ocieplenie spowodowało, że miały tylko męskich potomków.

Gdyby warany z Komodo określały płeć swojego potomstwa przy pomocy temperatury, klonujące się samice mogłyby mieć synów,
jeśli ich jaja rozwijały się powyżej temperatury progowej. Na nieszczęście dla tej teorii jednak, determinacja płci u waranów
z Komodo nie odbywa się przy pomocy temperatury, ale przez chromosomy, tak jak u ptaków i ssaków. To obala wszelkie sugestie,
że samica mogła dać życie synom przez klonowanie. Sklonowane potomstwo smoczej samicy musiałoby mieć te same chromosomy
płciowe co ona i dlatego musiałoby być tej samej płci.

21

background image

Ale „New Scientist" nie wspomina o trzeciej możliwości. Dzieworództwo może zajść przez „samozapylenie", jak to powszechnie
dzieje się u roślin, co nie jest tym samym co klonowanie. Na przykład słynny eksperyment sklonowania owcy oznacza stworzenie
nowej owcy (Dolly) z jednej z diploidalnych komórek ciała starej owcy (bezimiennej i nie opiewanej — biedne stworzenie). Obie
owce w tym eksperymencie były odpowiednikiem jednojajowych bliźniąt w różnym wieku i oczywiście musiały być tej samej płci.
Samozapylenie jest inne. To jak gdyby osobnik skojarzył się sam ze sobą. Dwie haploidalne (z jednym zestawem chromosomów)
komórki tego samego osobnika, jedna zachowująca się jak plemnik a druga jak jajeczko, złączyły się, by odtworzyć diploidalną
(podwójną) liczbę chromosomów. Nie musi się tak zdarzyć, ale jeśli dwie haploidalne komórki, które się „kojarzą", zostały
sformowane z jednej haploidalnej komórki podzielonej na dwoje, byłyby one identyczne. Diploidalne dziecko miałoby zestaw
sparowanych chromosomów, w którym każdy chromosom byłby identyczny ze swoją parą, ale nie identyczny z odpowiednimi
chromosomami innych dzieci w lęgu. Innymi słowy, chromosomy każdego dziecka byłyby zestawem pasujących do siebie par, ale
każde z rodzeństwa miałoby inny zestaw pasujących par. Używając żargonu genetycznego: każde dziecko będzie miało „zerową
heterozygotyczność", ale w inny sposób niż jego rodzeństwo. A żeby to ująć jeszcze inaczej: chociaż dziecko jest diploidalne,
mogłoby równie dobrze „nie zawracać sobie głowy" drugim z każdej pary chromosomów, ponieważ jest ona identyczna z pierwszą.

A jakiej płci byłyby dzieci, jeśli byłyby wynikiem „samozapylenia"? Tutaj sprawa zaczyna być interesująca. Jeśli kobieta
rozmnożyłaby się przez „samozapylenie", dziecko musiałoby być płci żeńskiej. U ssaków samice mają dwa chromosomy X, a samce
X i Y. Każde ludzkie jajeczko ma chromosom X, podczas gdy plemniki są dwóch rodzajów. 50% plemników ma chromosom Y,
a drugie 50% ma chromosom X. Jeśli plemnik X zapłodni jajeczko (z konieczności X), to wynikiem jest samica (XX). Jeśli plemnik Y
zapłodni jajeczko, to wynikiem jest samiec (XY). Można szybko zorientować się, dlaczego ten mechanizm daje równie często
synów i córki. A teraz odpowiedź na pytanie o „samozapylenie": kobieta w ogóle nie ma chromosomów Y. Każde dziecko będące
wynikiem „samozapylenia" będzie musiało mieć XX i dlatego będzie płci żeńskiej.

Ale u niektórych zwierząt, takich jak ptaki i motyle, ten system działa odwrotnie. Samice są (odpowiednikiem) XY, a samce
(odpowiednikiem) XX. Właściwie nazywają się W i Z zamiast X i Y, ale zasada jest ta sama. Zastanówmy się, jaki byłby rezultat,
gdyby samica ptaka rozmnożyła się przez „samozapylenie". Wytwarza ona komórki jajowe Z i komórki jajowe W. Jeśli rozdzieli się
komórka Z i „skojarzy" sama z sobą, wynikiem będzie ZZ, czyli samiec. Teoretycznie to samo mogłoby stać się z komórką W, by
powstał osobnik WW, ale ta kombinacja jest nieznana w naturze (z dobrych powodów, które powinny mieć własną Opowieść)
i prawdopodobnie nie przeżyłaby. Dlatego też, jeśli samica ptaka rozmnożyłaby się przez „samozapylenie", potomstwo byłoby
męskie.

Pod tym względem smoki z Komodo są jak ptaki. Samce są ZZ, a samice ZW. Prawdziwe klony samicy byłyby ZW, a więc płci
żeńskiej. Ale jeśli samica warana z Komodo rozmnożyłaby się przez „samozapylenie", potomstwo w całości byłoby ZZ, a więc płci
męskiej. I to właśnie zaobserwowano. Hipoteza „samozapylenia" warana z Komodo wygląda dobrze.

Nowy artykuł w „Nature" dodaje mocne dowody wspierające. Watts, Buley, Sanderson, Boardman, Ciofi i Gibson przyjrzeli się DNA
dwóch samic waranów z Komodo, Flory z ZOO w Chester i już wspomnianej Sungai z ZOO w Londynie oraz ich partogenetycznego
(wyłącznie męskiego) potomstwa. Dokładnie tak jak się spodziewano, dzieci w każdym lęgu były homozygotyczne we wszystkich
loci („dopasowane pary" chromosomów). I tak jak się spodziewano, nie były wzajemnie identycznymi klonami ani klonami swojej
matki, ale — raz jeszcze zgodnie z oczekiwaniami — nie miały genów, których nie miała ich matka. Innymi słowy, genom każdego
dziecka był podzbiorem genomu matki, ale innym podzbiorem niż u rodzeństwa. Hipoteza „samozapylenia" utrzymuje się w mocy.

Sugerowano, że podobnie jak niektóre owady, warany z Komodo stosują rozmnażanie płciowe, kiedy tylko mogą, ale samice
uciekają się do dzieworództwa, kiedy znajdą się bez samców. Są dobrymi pływakami i potrafią przepłynąć z wyspy na wyspę.
Samica, która znalazła się sama na wyspie, może teoretycznie rozmnożyć się bezpłciowo i mieć synów, następnie kojarzyć się
z nimi, by mieć i córki, i synów, i w ten sposób skolonizować wyspę.

Publikacja artykułu w „Nature" w tygodniu Bożego Narodzenia spowodowała dające się przewidzieć dowcipy w gazetach
i prawdopodobnie nieprzypadkowo Dembski zamieścił artykuł o tym na swojej stronie internetowej. Kurator gadów w ZOO
w Chester i jeden z autorów artykułu w „Nature" zauważyli: „Zasadniczo mamy tutaj 'dzieworództwo', a ponieważ jaja zostały
złożone w maju, mogły się one wykluć około Bożego Narodzenia. Będziemy wypatrywać pasterzy, trzech króli i wyjątkowo
jaśniejącej gwiazdy na niebie nad ZOO w Chester".

Chrześcijańscy apologeci niepokalanego poczęcia nie powinni jednak przypisywać zbyt wiele nadziei waranowi z Komodo.
Dziewica Maryja, jako ssak, niezależnie od tego, czy rozmnożyła się przez klonowanie czy „samozapylenie", mogła wyłącznie
urodzić córkę. Jezus albo miał ziemskiego ojca, albo był kobietą.

Jeden z ewangelicznych apologetów chrześcijańskich, R. J. (Sam) Berry, emerytowany profesor genetyki z University College
w Londynie, zasugerował kiedyś inny sposób, w jaki Maryja mogła urodzić syna. Spekulował, że Maryja mogła być genetycznym
mężczyzną z chromosomami XY. Wyglądała na kobietę z powodu genetycznej niezdolności reagowania na testosteron. „Jeśli to się
zdarzyło i jeśli jajo rozwinęło się partenogenetycznie, i jeśli zaszła mutacja powrotna wrażliwości na testosteron, to mielibyśmy
sytuację pozornie normalnej kobiety rodzącej syna bez uprzedniego stosunku seksualnego". Nawet sam Berry najwyraźniej nie
miał zbyt wysokiego mniemania o własnej hipotezie: „Mechanizmy, które tu naszkicowałem, są nieprawdopodobne, nie
dowiedzione i zawierają implikację, że Jezus lub Maryja (albo oboje) byli rozwojowo nienormalni. Opisuję je po prostu po to, by
zredukować założenie niewiarygodności, które zdaje się prześladować doktrynę niepokalanego poczęcia". („Daily Telegraph", 21
listopada 2001).

Wszystko trochę niepotrzebne biorąc pod uwagę, że cała legenda niepokalanego poczęcia pochodzi z pomyłki w tłumaczeniu
hebrajskiego słowa „młoda kobieta" na greckie słowo oznaczające „dziewicę". Wystarczy przypomnieć sobie angielskie słowa
„maid" i „maiden", by zrozumieć, jak łatwo o taką pomyłkę (lub polskie „dziewka" i „dziewica", przyp. tłum.). Berry jest
niesłychanie pobożnym człowiekiem, ale jego próba naciągnięcia nauki, by pasowała do Pisma Świętego, szczególnie zaś źle
przetłumaczonego Pisma Świętego, wydaje się wpychać łódź apologetyków na nieznane wody.

22

background image

Ta Opowieść została specjalnie napisana dla naszej strony internetowej [richarddawkins.net] na Boże Narodzenie. Nie ma jej w The Ancestor's
Tale, ale byłaby, gdybym znał te fakty dwa lata temu. Richard Dawkins

Opublikowane pierwotnie na richarddawkins.net 22 grudnia 2006 roku. Tłumaczenie i publikacja w „Racjonaliście" za zgodą
autora.

W jakiej sprawie zmienił pan/pani zdanie? Dlaczego?

W

itryna Edge Johna Brockmana co roku świętuje Nowy Rok pytaniem, z którym zwraca się do szeregu osób. W tym roku

pytanie brzmiało:

"W jakiej sprawie zmienił pan/pani zdanie? Dlaczego?

Ten esej jest moją odpowiedzią. Wersja umieszczona w Edge jest znacznie skrócona, żeby dostosować się do norm tej antologii. Ma
również inny tytuł. Tytuł użyty tutaj jest ogólnym tytułem całego sympozjum.

Kiedy polityk zmienia zdanie, jest „kurkiem na dachu". Politycy zrobią niemal wszystko, by wyprzeć się cnoty — jak niektórzy
z nas to widzą - elastyczności. Margaret Thatcher powiedziała o sobie "Tej damy nie można zawracać". Tony Blair powiedział „Nie
mam biegu wstecznego". Wiodący kandydaci na prezydenta z ramienia Partii Demokratycznej, których pierwotna decyzja
o inwazji na Irak opierała się na informacjach wówczas wiarygodnych, ale wiadomo obecnie, że były błędne, nadal trwają przy
swoim wcześniejszym błędzie, bojąc się strasznego oskarżenia, że są "kurkiem na dachu". Jakże inaczej jest w świecie nauki.
Naukowcy faktycznie zyskują prestiż dzięki zmianie zdania. Jeśli naukowiec nie może przedstawić przykładu zmiany zdania
w czasie swojej kariery, odczuwa potrzebę usprawiedliwienia się. Podejrzewa się go o zdradę ducha nauki. Jest skostniały, sztywny,
nieelastyczny, dogmatyczny! Nie jest to właściwie aż tak paradoksalne, jeśli pomyślimy o tym, że polityka i nauka powinny pchać
w odwrotnych kierunkach. Dalej muszę odwołać się do odrobiny ironii.

Tak się zdarzyło, że zmieniłem zdanie w sprawie bardzo paradoksalnej teorii prestiżu we własnej dziedzinie biologii ewolucyjnej.
Teorią tą jest zasada upośledzenia, wysunięta przez izraelskiego zoologa Amotza Zahaviego. Myślałem, że jest to nonsens i tak
napisałem w mojej pierwszej książce Samolubny gen. W drugim wydaniu tej książki zmieniłem zdanie w wyniku znakomitego
modelowania teoretycznego mojego oksfordzkiego kolegi Alana Grafena.

Ewolucyjną teorię prestiżu ubiegł w sferze spraw człowieka ekonomista Thorstein Veblen. Antropolodzy zwracali uwagę na
ceremonię „potlaczu", kiedy to rywalizujący wodzowie konkurują ze sobą ostentacyjnymi pokazami rujnującej hojności. Okazujesz
bogactwo i władzę ostentacyjnymi darami lub marnotrawstwem, w krańcowych wypadkach, paleniem wszystkiego, co posiadasz.
Veblen rozwinął tę myśl w koncepcję ostentacyjnej konsumpcji. Jednostki konsumują dobra nie dlatego, że ich pragną, ale po to,
żeby pokazać swój status. Wersja Zahaviego jest ewolucyjna i dlatego zakłada się, że nie została świadomie przemyślana przez jej
zwierzęcych uczestników, ale sprowadza się do tego samego.

Pierwotnie Zahavi zaproponował swoją zasadę upośledzenia w kontekście seksualnej reklamy samców skierowanej do samic. Długi
ogon pawia jest upośledzeniem. Zagraża przetrwaniu samca. W innych teoriach doboru seksualnego rozumowano — całkiem
przekonująco — że długi ogon jest faworyzowany mimo tego, że upośledza. Według propozycji Zahaviego, irytująco z tym
sprzecznej, to samice preferują samce o długich ogonach nie mimo upośledzenia, ale właśnie z powodu upośledzenia. Używając
ulubionego przez Zahaviego stylu fantazji antropomorficznej, paw mówi do pawicy: „Popatrz jakim wspaniałym pawiem muszę
być, skoro przeżyłem mimo targania za sobą tego obezwładniającego brzemienia". Dla Zahaviego upośledzenie musi być
prawdziwe, autentycznie kosztowne. Samice przejrzałyby podrabiane brzemię - odpowiednik wywatowanych ramion jako
udawanej siły fizycznej. W kategoriach darwinowskich dobór naturalny faworyzowałby samice, które gardzą wywatowanymi
samcami i wybierają zamiast tego samców okazujących prawdziwą siłę fizyczną w kosztowny, a więc nie dający się podrobić
sposób. Dla Zahaviego koszt ma kapitalne znaczenie. Samiec musi ponieść rzeczywisty koszt, bo inaczej dobór będzie faworyzował
samice, wybierające jego rywali, którzy to robią.

Zahavi uogólnił swoją teorię od doboru płciowego na wszystkie sfery zwierzęcej komunikacji. Sam badał tymale arabskie, małe,
brązowe ptaki o społecznych zwyczajach, które często „altruistycznie" karmią się wzajemnie. Konwencjonalna teoria
„samolubnego genu" szukałaby wyjaśnienia w kategoriach doboru krewniaczego lub odwzajemnienia. Takie wyjaśnienia są na ogół
istotnie słuszne (nie zmieniłem zdania w tej sprawie). Zahavi zauważył jednak, że najhojniejsze tymale są dominującymi
społecznie osobnikami i zinterpretował to w kategoriach zasady upośledzenia. Jak zawsze przekładając z języka ptasiego na ludzki,
wkłada to w dziób ptaka-ofiarodawcy: „Patrzcie, o ile jestem lepszy od ciebie, stać mnie nawet na dawanie ci żywności". Podobnie
niektóre osobniki służą jako „wartownicy", siedząc na widocznym miejscu wysoko na drzewie, nie jedząc, wypatrując sokołów
i ostrzegając resztę stada, które dzięki temu może spokojnie żerować. Znowu wyrzekając się doboru krewniaczego i innych
przejawów konwencjonalnego samolubstwa genowego, wyjaśnienie Zahaviego idzie za własną, paradoksalną logiką: „Patrzcie,
jakim jestem wspaniałym ptakiem, stać mnie na ryzykowanie życia, kiedy siedzę tak wysoko i wypatruję sokoły, ratując wasze
mizerne skóry i pozwalając wam żerować, kiedy sam tego nie robię". To, co wartownik płaci w kosztach personalnych, zyskuje
w prestiżu społecznym, który przekłada się na sukces reprodukcyjny. Dobór naturalny faworyzuje ostentacyjną i kosztowną
hojność: faworyzuje upośledzenia, ponieważ są upośledzeniami.

Kiedy Zahavi po raz pierwszy wyjaśnił mi zasadę upośledzenia, wyraziłem sceptycyzm przy pomocy reductio ad absurdum.
Zapytałem sarkastycznie, czy powinniśmy się więc spodziewać, że dobór naturalny faworyzuje zwierzęta z jedną nogą lub jednym
okiem. Odpowiedź Amotza była wystarczająco dowcipna, by nawet wówczas dać mi do myślenia: „Niektórzy z naszych najlepszych
generałów — przypomniał mi ten były żołnierz armii izraelskiej — mają tylko jedno oko."

Możecie zrozumieć, dlaczego byłem sceptyczny. Można płacić wysoką cenę za zdobycie prestiżu społecznego; być może wyższy
prestiż rzeczywiście przekłada się na darwinowskie dostosowanie; ale same koszty nadal trzeba płacić, a to sprowadza do zera zysk

23

background image

w dostosowaniu. Nie należy unikać problemu mówiąc, że koszt jest tylko częściowy i tylko częściowo anuluje zyski dostosowania.
W końcu, czy nie przyjdzie rywalizujący osobnik i nie wykonkuruje cię pod względem prestiżu płacąc wyższekoszty? I czy koszty
nie będą powiększać się w ten sposób aż do punktu, w którym sprowadzą do zera wszystkie domniemane zyski dostosowania?

Werbalne argumenty tego typu mogą jedynie doprowadzić nas do pewnego punktu. Potrzeba modeli matematycznych
i rozmaitych ludzi, dostarczających je, szczególnie Johna Maynarda Smitha, który doszedł do wniosku, że koncepcja Zahaviego,
chociaż interesująca, po prostu nie będzie działała. Albo, żeby być dokładnym, Maynard Smith nie mógł znaleźć modelu
matematycznego, który prowadził do wniosku, że model Zahaviego może działać. Pozostawił otwartą możliwość, że później może
przyjść ktoś inny z lepszym modelem. I to właśnie zrobił Alan Grafen. Teraz wszyscy musimy zmienić zdanie.

W drugim wydaniu Samolubnego genu (s. 416-422) przekładałem matematyczny model Grafena z powrotem na słowa i nie będę się
tutaj powtarzał, ale streszczę to jako czteroetapowy argument. Będę posługiwał się konwencją, że to samce reklamują się samicom,
ale może to być uogólnione na wszystkie wypadki, kiedy osobniki reklamują się innym osobnikom w czymkolwiek.

1. Samce rzeczywiście różnią się jakością i samice rzeczywiście korzystają na wyborze samców wysokiej jakości.

2. Każdy samiec ma dostęp do jakiejś informacji o własnej jakości, która nie jest bezpośrednio dostępna dla nikogo innego.

Samice mają dostęp do reklamy, którą samce decydują się pokazać, a która może, ale nie musi być, prawdziwym
wskaźnikiem jego jakości.

3. Możemy wyobrazić sobie wszelkie możliwe „strategie" reklamowania oferowane przez samców. Jedną strategią może być

na przykład pełna uczciwość: doskonała korelacja pozytywna między rzeczywistą jakością a siłą reklamy. Inną strategią
może być dokładne tego przeciwieństwo: doskonała nieuczciwość czyli negatywna korelacja między jakością i reklamą.
Trzecią strategią może być odmowa z pokerową twarzą ujawnienia jakiejkolwiek informacji: zerowa korelacja między
jakością i siłą reklamy. Matematycznie możemy sobie wyobrazić wszystkie możliwe funkcje wiążące siłę reklamy
z jakością. Matematycznie wyobrażamy sobie populację samców przyjmujących pełną gamę możliwych strategii
reklamowych.

4. Samice, wystawione na męską reklamę, także mogą przyjąć szeroki wachlarz strategii. Jedną strategią może być pełna

łatwowierność: doskonała korelacja pozytywna między siłą reklamy męskiej a preferencjami żeńskimi. Inną strategią
może być pełne przeciwieństwo tego: doskonała korelacja negatywna między siłą reklamy męskiej a preferencjami
żeńskimi. Podobnie jak ze strategiami samców, matematycznie wyobrażamy sobie wszystkie możliwe funkcje wiążące
siłę samczej reklamy z wrażliwością samic.

Grafen postawił sobie zadanie odkrycia pary strategii, jednej męskiej i jednej żeńskiej, które są wzajemnie stabilne w sensie
ewolucyjnej stabilności ('ESS') Maynarda Smitha. Ewolucyjnie stabilna strategia samcza to taka strategia, że jeśli przyjmują ją
wszystkie samce, żadnemu nie opłaca się zachowywać inaczej. Ewolucyjnie stabilna strategia samic to taka strategia, że jeśli
przyjmą ją wszystkie samice, żadnej nie opłaca się zachowywać inaczej. Grafen poszukiwał pary stabilnych strategii, jednej
stabilnej wśród samców i jednej stabilnej wśród samic, które pozostawały stabilne wzajem w swojej obecności. Rzeczywiście
znalazł wzajemną ESS i był w stanie zbadać jej właściwości. Okazały się całkowicie zahaviańskie! Popatrzmy:

1. W ESS, z całego wachlarza możliwych strategii pokazania się, samce wybiorą strategię uczciwości: poprawnie pokażą

swoją prawdziwą jakość także, jeśli zdradza to, że jakość jest marna.

2. W ESS, z całego wachlarza strategii łatwowierności-niedowiary, samice wybiorą strategię pełnej łatwowierności: wybiorą

samca, który reklamuje najwyższą jakość.

3. W ESS, z całego wachlarza reklam, jakie samce mogą wybrać, faktycznie wybiorą kosztowne reklamy. Wybrana reguła

reklamowania w ESS jest wybierana właśnie dlatego, że jej efektem jest obniżenie dostosowania reklamującego się, kiedy
wszystkie inne czynniki pozostają niezmienione.

4. W ESS, reklamy są kosztowniejsze dla samców o niższej jakości. Przy danym poziomie siły reklamy szkody dla samców

o niskiej jakości są większe niż dla samców wysokiej jakości. Samce niskiej jakości ponoszą poważniejsze ryzyko
z powodu kosztownej reklamy niż samce wysokiej jakości.

Te wyniki ESS są czystej krwi zahaviańskie. W olśniewającym wyczynie biologii teoretycznej Alan Grafen wykazał, że wszyscy
musimy zmienić zdanie. Nadal niepokoi mnie to, że musimy to zrobić, bo sam pomysł wydaje się tak sprzeczny z intuicją.
Oczywiście Grafen nie wykazał, że pokazy zwierząt zawsze są zahaviańskie. Pokazał jednak, że główny teoretyczny zarzut wobec
zasady upośledzenia był niesłuszny. Nawiasem mówiąc, powinienem powtórzyć, że moje użycie „samca" i „samicy" było
konwencją, by ułatwić przedstawienie problemu. Można zamienić tu samca na „tymala wartownika" i samicę na „tymala
karmiącego". Faktycznie, z kilkoma modyfikacjami w wyjaśnieniach, można przejść prosto do ludzi i przemysłu reklamowego.

Na koniec słowo przestrogi. W całej tej historii Grafen odegrał niezmiernie ważną rolę. Zahavi przedstawił paradoksalną
i nieprawdopodobną koncepcję, która — jak to wykazał Grafen — okazała się prawdziwa. Nie wolno nam jednak wpaść w pułapkę,
że dlatego, kiedy następnym razem ktoś przychodzi z paradoksalną i nieprawdopodobną koncepcją, okaże się ona prawdziwa.
Najbardziej nieprawdopodobne koncepcje są nieprawdopodobne z dobrej przyczyny. Zahavi z czasem znalazł swojego Grafena.
Większość orędowników nieprawdopodobnych koncepcji go nie znajdzie. Chociaż nie miałem racji będąc sceptykiem i teraz
zmieniłem zdanie, miałem rację będąc sceptykiem na początku. Potrzebni nam są sceptycy i potrzebni nam są badacze tacy jak
Grafen, którzy zadają sobie trud udowodnienia sceptykom, że się mylą.

Artykuł ukazał się w richarddawkins.net 1 stycznia 2008. Publikacja w „Racjonaliście" za zgodą Autora.

24

background image

Funkcja użyteczności Pana Boga

[Pewien znany mi pastor] odnalazł wiarę, przeczytawszy o zachowaniu jednego z gatunków os. Karol Darwin natomiast stracił ją za
sprawą osy, tyle że innej. „Nie potrafię sobie wyobrazić — pisał Darwin — że miłościwy i wszechmocny Pan mógł w sposób celowy
stworzyć gąsieniczniki z wyraźnym przeznaczeniem ich do odżywiania się w ciałach żywych gąsienic." W rzeczywistości stopnio-
wa utrata wiary przez ojca ewolucjonizmu (z czym zresztą ukrywał się ze względu na swą pobożną żonę Emmę) miała o wiele bar-
dziej złożone przyczyny; sentencję o gąsienicznikach należy traktować metaforycznie. Makabryczne zwyczaje, do których w niej
się odnosi, są udziałem spokrewnionych z gąsienicznikami os samotnych, z którymi zresztą zetknęliśmy się już wcześniej. Samica
osy samotnej składa jaja w ciele gąsienicy, konika polnego lub pszczoły, aby rozwijająca się larwa mogła się nim żywić. To jednak
nie wszystko. Według Fabre’a i innych entomologów osa matka umiejętnie trafia żądłem dokładnie w każdy zwój nerwowy ofiary,
paraliżując ją, lecz nie zabijając. Dzięki temu mięso dla larwy zachowuje świeżość. Nie wiadomo, czy paraliżujące użądlenie działa
jak ogólny środek znieczulający, czy też raczej niczym kurara obezwładnia tylko ofiarę, uniemożliwiając jej poruszanie się. W tym
drugim przypadku ofiara zachowywałaby świadomość, że jest żywcem zjadana od środka, ale nie byłaby w stanie poruszyć ani jed-
nym mięśniem, by temu przeciwdziałać. Zakrawa to na niewiarygodne okrucieństwo. Jak się jednak przekonamy, natura nie jest
okrutna, lecz tylko bezdusznie obojętna. To jedna z najtrudniejszych do zaakceptowania przez ludzi nauk wynikających z obser-
wacji przyrody.

My, ludzie, nie potrafimy pogodzić się z myślą, że coś może nie być
ani złe, ani dobre, ani okrutne, ani łaskawe, lecz zwyczajnie obojęt-
ne, bezduszne i bezcelowe. Mamy zakodowaną w naszych umysłach
potrzebę celowości wszystkiego. Trudno nam patrzeć na cokolwiek,
nie zadając sobie od razu pytania: czemu to służy, w jakim celu ist-
nieje? Kiedy obsesja celowości nabiera cech patologicznych, nazy-
wa się ją paranoją, czyli dopatrywaniem się ukrytych sensów
i zamiarów we wszystkim, co się dzieje, w każdym przypadkowym
zdarzeniu. To tylko chorobliwa postać niemal powszechnego złu-
dzenia. Wobec każdego prawie nowo poznanego przedmiotu czy
zjawiska cisną się nam na usta pytania: dlaczego? po co? w jakim -
celu?

Pragnienie znajdowania sensu i celu we wszystkim jest naturalne
dla istoty żyjącej w otoczeniu maszyn, narzędzi i obiektów mają-
cych zawsze wyraźne przeznaczenie; stworzenia, którego wszystkie
myśli nastawione są na realizację osobistych dążeń. Samochód,
otwieracz do konserw czy widły do siana, wszystkie te przedmioty
zdają się utwierdzać zasadność pytania: po co coś jest? Nasi pogańs-
cy przodkowie w ten sam sposób pytali o strumienie, głazy, błyska-
wice i zaćmienia Słońca. Dzisiaj z pobłażaniem mówimy o dawnych
animistycznych wierzeniach, dumni z tego, że staliśmy się wolni do
takich przesądów. Jeżeli trafi się kamień pozwalający suchą nogą -
przejść przez strumyk, traktujemy to jako szczęśliwy przypadek,
nie doszukując się żadnej celowości. Jednakże echo dawnych wie-
rzeń wraca, kiedy dotyka nas jakieś nieszczęście. W samym sformu-
łowaniu „dotknęło Cię nieszczęście" kryje się atawistyczna wiara
w celowość przypadkowych zdarzeń. Pytamy się: dlaczego to (śmie-
rtelna choroba dziecka, trzęsienie ziemi, niszczący wszystko
huragan) musiało „dotknąć" właśnie mnie? Również wtedy, gdy
rozważamy praprzyczynę wszystkiego lub genezę fundamental-
nych praw fizyki, pojawia się identyczne echo dawnych przesądów,
przybierając postać egzystencjalnego pytania, na które nie ma
odpowiedzi: dlaczego istnieje raczej coś niż nic?

Straciłem już rachubę, ileż to razy po zakończonym wykładzie ktoś
ze słuchaczy wstawał i mówił mniej więcej coś takiego: „Wy, nau-
kowcy, jesteście dobrzy w odpowiadaniu na pytanie "jak?", kiedy
jednak przychodzi do odpowiedzi na pytanie „dlaczego?", okazuje-
cie się bezsilni". Dokładnie taką postawę zaprezentował Filip, książę
Edynburga, podczas wykładu wygłoszonego w Windsorze przez jednego z moich kolegów, doktora Petera Atkinsa. Za tego typu py-
taniami kryje się zawsze niewypowiedziana, ale wyraźna sugestia, że skoro nauka nie potrafi odpowiadać na pytania „dlaczego"
i „po co", musi istnieć inna kompetentna w tym zakresie dyscyplina.

Temu rozumowaniu w sposób oczywisty brakuje jednak logiki i, jak przypuszczam, doktor Atkins łatwo rozprawił się z książęcym
„dlaczego". Sam fakt, że można postawić jakieś pytanie, nie przesądza o jego zasadności bądź sensowności z punktu widzenia logi-
ki. Pytać możemy o całe mnóstwo różnych rzeczy, na przykład jaka jest temperatura czegoś lub w jakim coś jest kolorze. Nie ma
jednak sensu pytanie o kolor bądź temperaturę, powiedzmy, zazdrości albo modlitwy. Na tej samej zasadzie mamy pełne prawo s-
pytać o przeznaczenie błotników rowerowych albo tamy Kariba, co jednak nie daje nam żadnych podstaw, żeby uznać sensowność
pytania o celowość istnienia głazu, naturalnego kataklizmu, Mount Everestu czy całego Wszechświata. Pytania mogą być po prostu
niewłaściwie stawiane, niezależnie od tego, że są szczere!

25

Fragment Rozdziału 4. „Rzeki genów. Darwinowski obraz
życia". Książka objęta patronatem medialnym portalu
Racjonalista.pl. Do nabycia w

Księgarni Racjonalisty

background image

Gdzieś pomiędzy samochodowymi wycieraczkami i otwieraczami do konserw z jednej strony a górami i Wszechświatem z drugiej
plasują się żywe stworzenia. Organizmy i ich narządy to byty, które — w odróżnieniu od gór — wydają się mieć celowość wpisaną
we własne jestestwo. Jak można się tego spodziewać, pozorna celowość żywych organizmów stała się fundamentem klasycznej
argumentacji za istnieniem Planu Bożego i była przywoływana przez teologów od św. Tomasza z Akwinu, przez Williama Paleya,
po współczesnych „naukowych" kreacjonistów.

Prawdziwa natura procesu, który doprowadził do powstania skrzydeł, oczu, dziobów, rozwoju instynktu gniazdowania, i tego
wszystkiego, co związane z życiem na Ziemi, a co wzbudza w nas złudzenie celowości, została wreszcie odkryta i właściwie zrozu-
miana. Zrozumienie przyniosła darwinowska teoria doboru naturalnego. Nastąpiło to zadziwiająco późno, bo ledwie sto pięćdzie-
siąt lat temu. Przed Darwinem nawet wykształceni ludzie, którzy już dawno uwolnili się od przesądów każących dopatrywać się
celowości w istnieniu kamieni, zaćmień czy strumyków, wciąż jeszcze uważali za zasadne stawianie pytań „po co?" i „dlaczego?"
w odniesieniu do żywych organizmów. Obecnie tylko naukowi dyletanci zadają takie pytania. Za owym „tylko" kryje się jednak
smutna prawda, że ci dyletanci stanowią wciąż absolutną większość.

W rzeczywistości również darwiniści formułują pytania „dlaczego" i „po co", ale posługują się nimi w specjalny, metaforyczny spo-
sób. Dlaczego ptaki śpiewają i po co są skrzydła? Takie pytania są akceptowane przez współczesnych ewolucjonistów jako wygodny
skrót myślowy; można (lub nie) udzielić na nie sensownych odpowiedzi w formie opisania procesu doboru naturalnego ptasich
przodków. Złudzenie celowości narzuca się w sposób tak oczywisty, iż nawet sami biologowie posługują się roboczą hipotezą celo-
wego działania zgodnie z przemyślanym planem jako wygodnym narzędziem badawczym. Na długo przed swym epokowym
dziełem o tańcu pszczół Karl von Frisch odkrył, wbrew obowiązującej wówczas teorii i na przekór autorytetom, że niektóre owady
posiadają zdolność widzenia barwnego. Do podjęcia badań skłoniła go obserwacja prostego faktu, iż zapylane przez pszczoły kwia-
ty podejmują się trudnego i skomplikowanego procesu wytwarzania kolorowych pigmentów. Od razu rodzi się pytanie, po co mia-
łyby to robić, gdyby pszczoły nie rozróżniały barw. W tym przypadku metafora celu, oznaczająca faktycznie założenie, iż musiały
zadziałać prawa doboru naturalnego, posłużyła do wyciągnięcia ważkich konkluzji badawczych. Gdyby von Frisch wnioskował
w ten sposób: „Kwiaty są kolorowe, a więc pszczoły muszą posiadać zdolność barwnego widzenia", świadczyłoby to o bezkrytycz-
nej wierze w złudzenie celowości. Miał jednak pełne prawo sformułować swą myśl tak, jak to uczynił: „Kwiaty są kolorowe, a więc
warto trochę się natrudzić i przeprowadzić eksperymenty, żeby sprawdzić hipotezę, czy pszczoły nie posiadają zdolności barwne-
go widzenia". Po ich przeprowadzeniu stwierdził zaś, że pszczoły bardzo dobrze rozróżniają kolory, tyle że spektrum światła
widzialnego jest dla nich nieco przesunięte względem naszego, nie widzą bowiem światła czerwonego (my na ich miejscu nazwa-
libyśmy je pewnie „podżółcią"), widzą za to fale świetlne o krótszej długości, których my nie możemy dostrzec, nazywane ultrafio-
letowymi. Ultrafiolet to dla nich odrębny kolor określany niekiedy mianem „pszczelego fioletu".

Gdy von Frisch odkrył, że pszczoły widzą ultrafioletową część widma, przeprowadził kolejne rozumowanie przy użyciu metafory -
celu. Zadał sobie tym razem pytanie, po co pszczołom zdolność widzenia ultrafioletu. W dalszych rozważaniach powrócił do kwia-
tów. Chociaż nie widzimy ultrafioletu, potrafimy wykonać błonę fotograficzną czułą na fale świetlne o tej długości. Co więcej,
możemy posłużyć się specjalnymi filtrami, które przepuszczają ultrafiolet, a zatrzymują fale ze spektrum widzialnego dla człowie-
ka. Kierując się intuicją, von Frisch wykonał serię ultrafioletowych zdjęć kwiatów i ku swej radości odkrył, że na fotografiach wid-
nieją złożone z kresek i kropek wzory, których oko ludzkie nie jest w stanie dostrzec. Kwiaty, które dla nas są po prostu żółte lub
białe, w rzeczywistości zdobi jeszcze ultrafioletowy deseń, zwykle będący znakiem rozpoznawczym dla poszukujących nektaru -
pszczół. Metafora przemyślanego i celowego działania znowu spełniła swoją funkcję: kwiaty, jeżeli były stworzone w sposób prze-
myślany, musiały wykorzystać fakt, iż pszczoły widzą światło ultrafioletowe.

Kampania OUT!

W

mrocznych dniach 1940 roku francuscy generałowie ostrzegali rząd: „W ciągu trzech tygodni kark Anglii będzie ukręcony

jak szyja kurczaka" Po Bitwie o Brytanię Winston Churchill warknął w odpowiedzi: „Jaki kurczak; taki kark!" Dzisiaj bestsellery
Nowego Ateizmu dyskredytują ci, którzy rozpaczliwie pragną zbagatelizować ich wpływ mówiąc: „To tylko kazania do chóru
przekonanych".
Jaki chór, takie nakłady książek!

Mimo braku ścisłych danych i pamiętając, że to tylko subiektywne wrażenia, jestem jednak przekonany, że religijność w Ameryce
jest wielce przesadzona. Nasz chór jest dużo większy niż wielu ludzi zdaje sobie z tego sprawę. Ludzie religijni nadal przewyższają
liczebnie ateistów, ale nie aż o tyle, o ile im się wydaje, i o ile my się tego obawiamy.

Opieram to przekonanie nie tylko na rozmowach podczas cyklu spotkań z czytelnikami mojej książki i cyklu spotkań moich
kolegów Daniela Dennetta, Sama Harrisa i Christophera Hitchensa, ale na szerokich, nieformalnych sondach WWW. Nie naszej
witryny (

RichardDawkins.net

— MK), której uczestnicy są oczywiście stronniczy, ale na przykład Amazon i YouTube, których

użytkownicy są pocieszająco młodzi. Co więcej, nawet jeśli religijni mają liczebność, my mamy argumenty, mamy historię po
naszej stronie i idziemy bardziej sprężystym krokiem — z każdej strony słychać tupot naszych stóp.

Nasz chór jest duży, ale wielu ukrywa się w szafie. Nasz repertuar może zawierać najlepsze
melodie, ale zbyt wielu z nas szepcze słowa sotto voce, z głową pochyloną i spuszczonymi
oczyma. Wynika z tego, że większa część naszych wysiłków powinna być skierowana nie
na nawracanie religijnych, ale na zachęcanie niereligijnych, by się do tego przyznali —
samym sobie, swoim rodzinom i światu. Taki jest cel

kampanii OUT

.

Zanim pójdę dalej muszę ubiec poważne ryzyko nieporozumienia. Oczywiste porównanie

26

background image

ze społecznością gejowską może zostać pociągnięte zbyt daleko: do „outing" jako czasownika przechodniego, którego obiektem
może być nieszczęśliwy człowiek jeszcze nie — lub nigdy nie — gotowy do zwierzania się światu. Nasza kampania OUT nie będzie
miała nic, powtarzam, nic wspólnego z „outing" w aktywnym znaczeniu. Jeśli skryty ateista chce wyjść na świat, to jest to jego czy
jej decyzja i niczyja więcej. My możemy dostarczyć wsparcia i zachęty tym, którzy samodzielnie i dobrowolnie decydują się na
wyjście. Może to się wydawać trywialne ludziom w częściach Europy, albo w regionach Stanów Zjednoczonych zdominowanych
przez miejskich intelektualistów, gdzie wsparcie i zachęta nie są potrzebne. Ale w żadnym razie nie jest to trywialne dla ludzi
w innych rejonach Stanów Zjednoczonych, a tym bardziej w częściach świata islamu, gdzie w oparciu o autorytet Koranu apostazja
karana jest śmiercią.

Kampania OUT potencjalnie ma tyle stron, iloma słowami można poprzedzić samo słowo „out". "Come OUT" zajmuje honorowe
miejsce i tym się jak dotąd zajmowałem. Pokrewne temu jest "Reach OUT" (ang. wyciągnij rękę) w przyjaźni i solidarności do tych
którzy się ujawnili albo rozważają ten krok mogący wymagać odwagi, zależnie od przesądów ich rodziny lub rodzinnego miasta.
"Speak OUT" (ang. mów otwarcie), żeby pokazać wahającym się, iż nie są sami. Organizuj konferencje lub spotkania na
uniwersytetach. Uczestnicz w demonstracjach i marszach. Pisz listy do miejscowych gazet. Wywieraj nacisk na polityków na
szczeblu lokalnym i krajowym. Im więcej ludzi się ujawni i będzie powszechnie wiadomo, że to zrobili, tym łatwiej będzie innym
pójść w ich ślady.

"Stand OUT" (ang. wyróżniaj się) i organizuj aktywności i wydarzenia w swojej miejscowości. Dołącz do lokalnej organizacji
ateistycznej lub załóż taką organizację. Naklej nalepkę na samochód. Noś koszulkę z napisem. Noś czerwone A Josha, jeśli podoba
ci się ono tak bardzo jak mnie, albo zaprojektuj własny znak lub znajdź taki, który ci odpowiada na witrynie

cafepress

albo w ogóle

nie noś koszulki, ale — proszę — nie czepiaj się samego pomysłu odważnego głoszenia swoich przekonań i możliwości odliczania
kolejno z innymi ateistami. Rozumiem tych sceptyków, którzy obawiają się, że sami stwarzamy quasi-religijny konformizm. Czy to
lubimy, czy nie, obawiam się, że musimy przełknąć niewielką ilość dumy, jeśli mamy mieć wpływ na rzeczywisty świat, w innym
wypadku nigdy nie przezwyciężymy problemu „zaganiania kotów do stada". Jeśli masz wątpliwości przeczytaj
rozentuzjazmowany apel P. Z. Myersa.

"Keep OUT" (ang. zakaz wstępu) martwiło mnie początkowo, ponieważ brzmi nieprzyjaźnie i ekskluzywnie, jak Barcelona Travel
Agent, którego afisz reklamowy, napisany po angielsku w dobrej wierze brzmiał „Go Away!" (ang. wynoś się). Tutaj „Keep OUT"
znaczy oczywiście: nie wpuszczaj religii na lekcje nauk przyrodniczych oraz podobne wyrażenia dotyczące konstytucyjnego
oddzielenia kościoła i państwa w USA (Wielka Brytania niestety nie ma takiego oddzielenia). Jak to ujmował napis na jeszcze jednej
zachwycającej koszulce: "Nie módl się w naszej szkole, a ja nie będę myśleć w twoim kościele". Wywieraj nacisk na miejscowe
władze szkolne. Cytuj Christophera Hitchensa: „Mr Jefferson, proszę zbudować ten mur".

"Chill OUT" (ang. wyluzuj się!) (i namawiaj do tego innych). Ateiści nie są diabłami z rogami i ogonem, są zwykłymi, miłymi ludźmi.
Pokaż to na swoim przykładzie. Ta miła pani w sąsiednim domu może być ateistką. Podobnie lekarz, bibliotekarz, komputerowiec,
taksówkarz, fryzjer, gospodarz programu telewizyjnego, śpiewak, dyrygent, komik. Ateiści to tylko ludzie, którzy inaczej
interpretują pochodzenie kosmosu, nie ma się czego bać.

Jakie inne OUT możemy sobie wyobrazić? No cóż, zaproponuj własne. "Vote OUT" (ang. odrzuć w głosowaniu) reprezentantów,
którzy dyskryminują ludzi niereligijnych, w taki sposób w jaki podobno zrobił to George Bush Senior, kiedy opisał ateistów jako
tych, którzy nie są obywatelami narodu „z Bogiem". Politycy idą tam, gdzie są głosy. Mogą liczyć tylko tych ateistów, którzy są
OUT. Niektórzy ateiści myślą defetystycznie, że nigdy nie będziemy skuteczni po prostu dlatego, że nie stanowimy większości. Nie
ma jednak znaczenia, że nie stanowimy większości. Żebyśmy byli skuteczni, musimy tylko być widzialni dla legislatorów jako
wystarczająco duża mniejszość. Jest więcej ateistów niż religijnych Żydów, a przecież mają zaledwie ułamek ich siły politycznej,
najwyraźniej dlatego, że nigdy nie wzięli się w garść w sposób, w jaki zrobiło to żydowskie lobby: powraca tu słynny problem
„zapędzenia kotów do stada". Argument ten odnosi się nie tylko do polityków, ale do agencji reklamowych, środków masowego
przekazu, handlowców wszelkiego rodzaju. Każdy, kto chce nam coś sprzedać, zaspokaja potrzeby pamiętając o demografii.
Musimy się ujawnić i dać policzyć, tak że świadoma demografii kultura zacznie odzwierciedlać nasze upodobania i nasze poglądy.
To z kolei ułatwi życie następnemu pokoleniu ateistów. "Fill OUT" (ang. wypełnij) słowo „Ateista" na każdym formularzu, gdzie
padają pytania o szczegóły osobiste, szczególnie przy następnym spisie powszechnym.

„Break OUT!" (ang. wyzwól się). Niektórzy mogą urządzać przyjęcia "coming OUT", na których radośnie będą obchodzić odwagę
tych, którzy zdecydowali się porzucić zwyczaje całego życia albo zwyczaje swoich przodków, powitać realistyczne i wolne od
przesądów życie i znaleźć się w rzeczywistym świecie. "Break OUT" z religijnego konformizmu, a żeby świętować twoją nowo
znalezioną wolność Break OUT (tu: otwórz) szampana.

Artykuł opublikowany pierwotnie na stronie

RichardDawkins.net

w związku z prowadzoną tam kampanią

„Out"

Głęboko religijny niewierzący

"Nie próbuję wyobrażać sobie Boga;
wystarcza mi odczucie potęgi i majestatu przyrody,
o tyle, o ile możemy ją poznać za
pośrednictwem naszych niedoskonałych zmysłów."
Albert Einstein

27

background image

Zasłużony szacunek

Chłopiec leży na łące. Brodę wsparł na dłoniach, wpatruje się w trawę.
W pewnej chwili, niczym objawienie, ogarnia go przemożna świadomość
życia toczącego się pośród splątanych źdźbeł i korzonków, fascynującego
mikrokosmosu krzątających się mrówek, pszczół, a nawet — choć wtedy
jeszcze niewiele wiedział na ten temat — miliardów bakterii przerabiających
glebę, bezgłośnej i niewidocznej siły napędowej tej ekonomii w miniaturze.
I nagle ta łąkowa mikrodżungla jak gdyby ekspanduje, zlewając się z całym
Wszechświatem i z zamarłym w zachwycie umysłem kontemplującego jej
piękno dziecka. Młody człowiek interpretuje to przeżycie
wszechogarniającej jedności rzeczy w kategoriach religijnych i ostatecznie
zawiedzie go ono na drogę kapłaństwa. Po latach, wyświęcony na
anglikańskiego księdza, zostanie katechetą w mojej szkole; jednym z moich
ulubionych nauczycieli. To dzięki takim jak on, przyzwoitym, liberalnym,
duchownym, nikt nie może powiedzieć, że religię wtłaczano mi siłą do
gardła.

W innym miejscu i innym czasie inny chłopiec — łudząco podobny do mnie
— odurzony upojną wonią rozsiewaną przez tropikalne kwiaty rozkwitające
nocą w afrykańskim ogrodzie, wzniósł wzrok ku rozgwieżdżonemu niebu
i stanął jak wryty, urzeczony wspaniałym widokiem Oriona, Kasjopei
i Wielkiej Niedźwiedzicy oraz wzruszony do łez bezdźwięczną symfonią
Drogi Mlecznej. Jak to możliwe, by te jakże przecież podobne momenty
dogłębnego zachwytu zainspirowały mnie i mojego katechetę do
wyciągnięcia przeciwstawnych konkluzji, to pytanie, na które nie da się
udzielić prostej odpowiedzi. Quasi-mistyczny stosunek do przyrody
i Wszechświata jest postawą dość częstą u naukowców oraz osób
o racjonalistycznym nastawieniu i nie pociąga za sobą wiary w sferę
nadprzyrodzoną. Nasz katecheta za młodu, podobnie zresztą jak i ja, nie
czytał jeszcze zapewne słynnego końcowego akapitu dzieła O powstawaniu
gatunków

, o „gęsto zarośniętym wybrzeżu" "ze śpiewającym ptactwem

w gąszczach, z krążącymi w powietrzu owadami, z drążącymi mokrą glebę
robakami". Gdyby znał tę książkę, niewykluczone, iż dostrzegłby w jej
autorze bratnią duszę i zamiast ku powołaniu kapłańskiemu, podążyłby ku darwinowskiej wizji, w której wszystko „powstało
wskutek praw wciąż jeszcze działających wokół nas":

„Tak więc z walki w przyrodzie, z głodu i śmierci bezpośrednio wynika najwznioślejsze zjawisko, jakie możemy pojąć, a mianowicie
powstawanie wyższych form zwierzęcych. Wzniosły zaiste jest to pogląd, że Stwórca natchnął życiem kilka form lub jedną tylko
i że gdy planeta nasza podlegając ścisłym prawom ciążenia dokonywała swych obrotów, z tak prostego początku zdołał się
rozwinąć i wciąż jeszcze się rozwija nieskończony szereg form najpiękniejszych i najbardziej godnych podziwu."

W Błękitnej kropce Cal Sagan napisał:

„Dlaczegóż żadna z wielkich religii, patrząc na naukę, nie doszła do wniosku: "Jest lepiej, niż moglibyśmy przypuszczać.
Wszechświat okazał się znacznie większy, niż przewidywali nasi prorocy, wspanialszy, bardziej skomplikowany, bardziej elegancki.
Zatem Bóg musi być wiele potężniejszy, niż nam się wydawało"? Zamiast tego wołają: „Nie, nie, nie! Nasz Bóg jest malutkim
Bogiem i chcemy, by tak już na zawsze zostało". Religia, stara lub nowa, doceniająca wspaniałość Wszechświata ukazywaną przez
współczesną naukę, potrafiłaby wzbudzić uczucia czci i wiary, których nie poruszają tradycyjne religie."

We wszystkich swych książkach Sagan dotyka strun transcendentalnego zachwytu, który od stuleci pozostawał wyłączną domeną
religii. Ja czynię podobnie i w efekcie często uznaje się mnie za człowieka religijnego. Pewna amerykańska studentka napisała, że
spytała swojego profesora, co sądzi na mój temat. „Cóż — usłyszała w odpowiedzi — to, co pisze, jest ściśle rzecz biorąc niezgodne
z religią, ale z drugiej strony z takim uniesieniem podchodzi do przyrody i Wszechświata, że dla mnie to brzmi jak religia!". Czy
jednak religia to właściwe słowo w tym kontekście? Moim zdaniem — nie. Laureat Nagrody Nobla, fizyk (i ateista) Steven Weinberg
nie jest w swych poglądach odosobniony, gdy w Śnie o teorii ostatecznej pisze:

„Niektórzy ludzie mają tak szeroką i elastyczną koncepcję Boga, że jest nieuchronne, iż go znajdują, ilekroć zaczną go szukać.
Często słyszy się takie stwierdzenia, jak "Bóg to absolut", „Bóg to Wszechświat", „Bóg to nasza lepsza natura". Oczywiście,
podobnie jak w przypadku każdego innego słowa, słowu „Bóg" można przypisać dowolne znaczenie, jakie tylko nam się podoba.
Jeśli ktoś powie „Bóg to energia", może znaleźć Boga w bryłce węgla."

Weinberg ma niewątpliwie rację. Jeśli pojęcie „Bóg" ma być w ogóle do czegokolwiek przydatne, powinno się je rozumieć zgodnie
z jego powszechnym użyciem, jako odnoszące się do obdarzonego nadprzyrodzoną (nadnaturalną) mocą Stwórcy, któremu
„człowiek powinien oddawać cześć". Sporo wielce niefortunnych nieporozumień bierze się stąd, iż ludzie często nie potrafią
odróżnić czegoś, co można by nazwać „religią typu einsteinowskiego" od religii opartej na wierze w byt nadnaturalny. Einstein
nieraz „wzywał imienia bożego" (i nie był w tym wśród uczonych-ateistów odosobniony), a rozmaici wyznawcy religii
nadnaturalnych nie omieszkali tego wykorzystać, by — nie mając rzecz jasna po temu żadnych podstaw — móc zaliczyć tego
wybitnego człowieka do swego grona. Efektowne (choć należałoby je raczej uznać za przewrotne) zakończenie Krótkiej historii czasu
Stephena Hawkinga — „[...] poznamy wtedy bowiem myśli Boga" — równie często jest mylnie interpretowane. Wielu ludzi
dochodzi na jego podstawie do błędnego wniosku, jakoby Hawking był człowiekiem religijnym. Książka The Sacred Depths of Nature

28

background image

[Świętość natury] biologa komórkowego Ursuli Goodenough pobrzmiewa jeszcze silniejszą nutą religijną niż luźne cytaty
z Einsteina czy Hawkinga. Goodenough wręcz fascynuje się kościołami, meczetami i w ogóle wszelkimi świątyniami, a wiele
akapitów z jej książki aż się prosi, by użyć ich jako amunicji w obronie wiary w nadnaturalne. Zresztą sama określa się mianem
„religijnej naturalistki". Uważna lektura książki dowodzi jednak niezbicie, iż w istocie z Goodenough jest równie zatwardziałą
ateistka, jak ja.

Określenie „naturalista" jest zresztą dość wieloznaczne. Mnie na przykład nieodparcie kojarzy się z ulubionym bohaterem mojego
dzieciństwa, doktorem Dolittle z książek Hugh Loftinga (który nota bene miał w sobie wiele z pewnego filozofa-naturalisty z HMS
Beagle). W XVIII i XIX wieku słowo „naturalista" oznaczało z grubsza to samo, co dla większości z nas oznacza dziś — badacza
świata przyrody. I już od czasów Gilberta White’a naturalistami w tym sensie byli często duchowni. Zresztą sam Darwin już jako
młody człowiek nosił się z myślą o wstąpieniu do stanu duchownego. Być może żywił nadzieję, iż spokojne życie w wiejskiej parafii
pozwoli mu poświęcić się jego prawdziwej pasji — żukom. Filozofowie terminem „naturalista" posługują się jednak w zupełnie
innym znaczeniu, jako przeciwieństwo nadnaturalisty, czyli kogoś, kto uznaje istnienie sfery nadprzyrodzonej. Na przykład Julian
Baggini tak wyjaśnia w Atheism: A Very Short Introduction [Ateizm: bardzo krótkie wprowadzenie] istotę naturalizmu dla ateisty:
„Większość ateistów przyjmuje, że jakkolwiek substancja świata ma charakter czysto fizyczny, to z niej właśnie wywodzi się umysł,
piękno, emocje i wartości moralne — wszystko, co czyni życie ludzkie tak złożonym i bogatym".

Myśli i emocje wyłaniają się (nazywa się to emergencją) z niebywale złożonych powiązań między strukturami w ludzkim mózgu.
W tym znaczeniu ateista — jako zwolennik filozofii naturalizmu — to ktoś, kto wierzy, że nie ma nic ponad światem o charakterze
czysto fizycznym, żadnej nadnaturalnej stwórczej inteligencji niedostępnej naszym zmysłom. Ateista jest też przekonany, że nie
istnieje dusza trwająca dłużej niż ciało i nie ma żadnych cudów — są jedynie zjawiska naturalne, których na razie nie potrafimy
wyjaśnić. Jeżeli natykamy się na zjawisko, które wydaje się wykraczać poza świat naturalny, w jego obecnym, dalece
niedoskonałym rozumieniu, mamy nadzieję, że pewnego dnia, gdy tylko je lepiej poznamy, zaliczymy je do sfery naturalnej.
Rozpleciona tęcza nie traci nic ze swego piękna...

Wielu — i to wybitnych — współczesnych naukowców głosi poglądy, które można by traktować jako przejaw wiary religijnej.
Zwykle jednak, jeśli przeanalizujemy je nieco dokładniej, okazuje się, że sprawa nie jest wcale prosta. Tak jest choćby w przypadku
Einsteina i Hawkinga. Ale nie tylko — Martin Rees, aktualnie pełniący funkcje Astronoma Królewskiego i przewodzący Royal
Society, powiedział mi, że uczęszcza do kościoła jako „niewierzący anglikanin [...] z poczucia lojalności plemiennej". Jego poglądy
dalekie są od teizmu, ale jak wielu innych uczonych Rees podziela ów poetycko zabarwiony naturalizm, który wyzwala w ludziach
nauki piękno i majestat Wszechświata. Nie tak dawno, podczas telewizyjnej dyskusji, próbowałem skłonić mojego przyjaciela
Roberta Winstona, lekarza-położnika i jedną ze znamienitszych postaci brytyjskiej wspólnoty żydowskiej, by przyznał, że jego
judaizm jest podobnej natury i że tak naprawdę nie wierzy w rzeczy nadnaturalne. Niewiele brakowało, bym swój cel osiągnął,
jednak Robert nie odważył się na postawienie kropki nad „i" (muszę lojalnie zaznaczyć, że faktycznie to on przeprowadzał wywiad
ze mną, a nie ja z nim). Niemniej, gdy go tak naciskałem, przyznał, że wiara jest przede wszystkim czymś, co pomaga mu ująć się
w karby i wieść uczciwe, dobre życie. Być może to prawda, ale przecież nie ma to żadnego związku z realnością nadnaturalnych
elementów religii. Jest zresztą wielu intelektualistów, którzy z dumą podkreślają swoją żydowskość i uczestniczą w żydowskich
rytuałach religijnych. Być może kieruje nimi poczucie lojalności wobec odwiecznej tradycji albo wobec pomordowanych bliskich.
Niewykluczone jednak, że ich głównym motywem jest owa błędna — i w błąd wprowadzająca — skłonność, by "religią" nazywać
panteistyczny zachwyt nad Wszechświatem, który wielu z nas dzieli z bodaj najwybitniejszym reprezentantem tej postawy,
Albertem Einsteinem. Ci ludzie nie tyle wierzą w Boga, ile - pozwolę się posłużyć w tym momencie sformułowaniem filozofa
Daniela Dennetta — „wierzą w wiarę".

Jedną z najchętniej cytowanych uwag Einsteina jest „Nauka bez religii jest ułomna, religia bez nauki jest ślepa". Ale Einstein przy
innej okazji napisał:

„To oczywiście kłamstwo, co czytałaś o mojej religijności; kłamstwo, które jest raz po raz powtarzane. Nie wierzę w osobowego
Boga i zawsze otwarcie się do tego przyznawałem. Gdybym jednak musiał znaleźć w sobie coś, co miałoby aspekt religijny, to
byłaby to bezgraniczna fascynacja strukturą świata, jaką ukazuje nam nauka."

Czy to oznacza, że Einstein był człowiekiem, którego nurtowały wewnętrzne sprzeczności? Czyżby każda strona sporu mogła sobie
wybrać z jego spuścizny to, co jej odpowiada? Nie! Po prostu dla Einsteina słowo „religia" znaczyło coś zupełnie innego, niż się
potocznie rozumie. Poniżej zajmę się właśnie tym rozróżnieniem między religią jako wiarą w byt nadnaturalny a religią w ujęciu
Einsteinowskim. I proszę pamiętać, że gdy piszę o „Bogu urojonym", odnoszę się wyłącznie do boskości nadnaturalnej.

Oto garść kolejnych cytatów z Einsteina, które dają pojęcie o jego religii:

„Jestem głęboko wierzącym ateistą. [...] Jest to poniekąd zupełnie nowy rodzaj religii."

„Nigdy nie przypisywałem Przyrodzie celowości, zamiarów ani jakichkolwiek innych cech, które można by uznać za
antropomorficzne. Widzę przede wszystkim jej wspaniałą strukturę, którą pojmujemy w bardzo ograniczonym stopniu, a która
z konieczności wywołuje u każdego myślącego człowieka poczucie znikomości. Stanowi to iście religijne przeżycie, które wszakże
nie ma nic wspólnego z mistycyzmem."

„Koncepcja osobowego Boga jest mi zupełnie obca i uważam ją wręcz za naiwną."

Po śmierci Einsteina wielu apologetów religii usiłowało przedstawiać tego wielkiego uczonego jako opowiadającego się po ich
stronie (nadal próbują i skądinąd można ich zrozumieć). Za życia postrzegano go jednak zupełnie inaczej. W roku 1940 Einstein
opublikował słynny artykuł, w którym wyjaśniał, co chciał powiedzieć, stwierdzając: „nie wierzę w osobowego Boga". Ta jego
publiczna wypowiedź (i inne utrzymane w tym duchu) wywołała bardzo gwałtowną reakcję, zwłaszcza ze strony religijnych
fanatyków. Zachowało się wiele nadesłanych wówczas listów, z których większość zawierała aluzje do żydowskiego pochodzenia
Einsteina. Poniższe cytaty zaczerpnąłem z książki Einstein and Religion Maxa Jammera (skąd pochodzi również większość

29

background image

cytowanych przeze mnie wypowiedzi samego Einsteina na temat religii). Tak więc rzymskokatolicki biskup Kansas City napisał, co
następuje: „To smutne, gdy patrzy się, jak ktoś, kto wywodzi się z ludu Starego Testamentu i jego nauki, odrzuca wielką tradycję
swojej rasy". Inny katolicki duchowny wtórował: „Nie ma innego Boga niż Bóg osobowy [...] Einstein nie wie, o czym mówi. Myli się
w zupełności. Niektórzy ludzie sądzą, że skoro osiągnęli wysoką biegłość w pewnej dziedzinie, daje im to prawo do wyrażania
opinii we wszystkich pozostałych". Zaiste — pojmowanie religii jako dziedziny, o której mogą się wypowiadać wyłącznie biegli
eksperci, to oryginalny osąd. Można by się założyć, że duchowny ów, chcąc zakwestionować istnienie wróżek, nie udałby się po
ekspertyzę do specjalisty w zakresie kształtu i barw skrzydeł wróżki. Tymczasem i on, i biskup uznali, że Einstein, nie mając
teologicznego przygotowania, nie może pojąć idei Boga. On jednak rozumiał ją doskonale i dlatego negował jego istnienie.

Pewien katolicki prawnik pracujący na rzecz jednej ze wspólnot ekumenicznych napisał do Einsteina:

„Z najgłębszym żalem przyjęliśmy pańskie oświadczenie [...] w którym ośmiesza pan ideę osobowego Boga. Nic w ciągu ostatnich
dziesięciu lat tak silnie jak pańska wypowiedź nie przyczyniło się do wzbudzenia w ludziach przekonania, że Hitler miał nieco
racji, dążąc do wygnania Żydów z Niemiec. Uznając pańskie prawo do korzystania z wolności słowa, czuję się w obowiązku
stwierdzić, że poprzez swoje wypowiedzi staje się pan poważnym zagrożeniem dla porządku publicznego w Ameryce."

Z kolei rabin Nowego Jorku oświadczył: „Pan Einstein jest bez wątpienia wielkim uczonym, ale jego poglądy religijne są głęboko
sprzeczne z judaizmem". „Ale"? „Ale?!" Dlaczego nie "i"?

List od przewodniczącego towarzystwa historycznego z New Jersey tak dobitnie ilustruje słabość religijnego umysłu, że warto go
przeczytać co najmniej dwukrotnie:

„Szanujemy pańską wiedzę, doktorze Einstein, lecz jest jedna rzecz, której najwyraźniej pan się dotąd nie pojął — Bóg jest duchem
i nie sposób go wykryć za pomocą mikroskopu czy teleskopu, tak samo, jak nie odnajdziemy ludzkich myśli ani emocji, badając
mózg. Wszyscy wiedzą, że religia opiera się na Wierze, nie na wiedzy. Zapewne każdy myślący człowiek przeżywa czasem chwile
religijnego zwątpienia. Moja wiara też niejednokrotnie słabła. Nigdy jednak nikomu nie zdradziłem mych duchowych wątpliwości,
a to z dwóch powodów: (1) obawiałem się, iż samym napomknięciem o nich mógłbym zniszczyć życie i pozbawić nadziei bliźnią
istotę; (2) zgadzam się z przeczytanym niegdyś zdaniem: "Mały to człowiek, który niszczy wiarę w innym". [...]

Mam nadzieję, doktorze Einstein, że został pan błędnie zacytowany i że pewnego dnia powie Pan coś znacznie przyjemniejszego
tym rzeszom Amerykanów, które chciałyby pana szanować."

Cóż za przerażająca szczerość! Zdanie w zdanie ocieka wprost moralnym i intelektualnym tchórzostwem!

Mniej żałosny — choć jeszcze bardziej szokujący - był list od założyciela Calvary Tabernacle Association z Oklahomy:

„Profesorze Einstein. Wierzę, że każdy chrześcijanin w Ameryce ma panu tylko jedną rzecz do powiedzenia: "Nie porzucimy wiary
w naszego Boga i w Jego Syna Jezusa Chrystusa i wzywamy cię, skoro nie wierzysz w Boga tego narodu, byś wrócił tam, skąd
przybyłeś!".

Dotychczas czyniłem wszystko, co w mej mocy, by być błogosławieństwem dla ludu Izraela, ale teraz pojawiłeś się ty i jednym
chlapnięciem swego bluźnierczego języka uczyniłeś tyle szkody swojemu ludowi, że wysiłki wszystkich miłujących plemię Izraela
chrześcijan, którzy pracują nad tym, by wymieść antysemityzm z tego kraju, poszły na marne.

Profesorze Einstein! Amerykańscy chrześcijanie mogą powiedzieć panu tylko jedno: „Zabieraj swą szaloną, fałszywą teorię
ewolucji i wracaj do Niemiec, skąd przyjechałeś, albo zaprzestań prób podważania naszej wiary — wiary narodu, który przyjął cię,
gdy wygnano cię z twojej ojczystej ziemi!"."

Cytowani powyżej teistyczni krytycy Einsteina w jednym mieli całkowitą rację — wielki uczony na pewno nie był jednym z nich.
Einstein był wprost oburzony, ilekroć ktoś sugerował mu, że jest teistą. Czyżby więc był deistą, jak Wolter lub Diderot? A może
panteistą jak Spinoza, do którego filozofii odnosił się zresztą z wielkim szacunkiem („Wierzę w Boga Spinozy, przejawiającego się
w harmonii wszystkiego, co istnieje, a nie w Boga, który zajmowałby się losem i uczynkami każdego człowieka").

Zajmijmy się więc przez chwilę kwestiami terminologicznymi. Teista wierzy, że istnieje nadnaturalna inteligencja; byt, który
oprócz swego najważniejszego dzieła, jakim było stworzenie świata, wciąż pozostaje w tym świecie immanentnie obecny,
nadzorując i wyznaczając losy stworzonych przez siebie istot. Na ogół w teistycznych systemach wierzeń bóstwo bezpośrednio
uczestniczy w życiu ludzi. Odpowiada na modły, wybacza grzechy lub je karze, poprzez cuda ingeruje w bieg ludzkich spraw,
ocenia dobro i zło naszych uczynków, wiedząc zawsze, kiedy je popełniamy (a nawet, kiedy tylko myślimy o tym, by je popełnić).
Deista co prawda także wierzy w nadprzyrodzony inteligentny byt, ale przyjmuje, że jego aktywność w zasadzie ograniczyła się do
ustanowienia praw rządzących światem. Bóg deisty nie ingeruje w bieg ziemskich spraw, a już na pewno nie przejmuje się jakoś
szczególnie ludzkimi problemami. Panteista nie wierzy w ogóle w jakiegokolwiek Boga, w jakikolwiek nadprzyrodzony byt. Dla
niego Bóg jest synonimem Natury, Wszechświata, czy wreszcie praw nimi rządzących; pojęciem pozbawionym wszelkich
nadnaturalnych konotacji. Różnica między deistami a teistami polega na tym, iż Bóg tych pierwszych nie wysłuchuje modlitw, nie
zajmuje się grzechami ani wyznaniami winy, nie czyta w naszych myślach i nie ingeruje w bieg ziemskich spraw poprzez
arbitralnie dokonywane cudy. Natomiast od panteistów deiści różnią się tym, że ich Bóg pozostaje jednak jakąś odrębną
inteligencją o wymiarze kosmicznym, nie zaś — do czego w zasadzie sprowadza się panteizm — poetycką metaforą czy synonimem
praw rządzących Wszechświatem. Panteizm to w gruncie rzeczy taki nieco podrasowany ateizm, podczas gdy deizm to
rozwodniony teizm.

Mamy wszelkie powody, by uważać słynne bon moty Einsteina, jak „Pan Bóg jest wyrafinowany, ale nie złośliwy", „Pan Bóg nie gra
z nami w kości", „Czy Bóg, stwarzając Wszechświat, miał jakiś wybór?", za wypowiedzi panteistyczne; nie deistyczne, a już na
pewno nie teistyczne. „Pan Bóg nie gra z nami w kości" oznacza tylko tyle, że losowość nie może być zasadą wszechrzeczy;
pytanie, czy Bóg miał jakiś wybór, tworząc Wszechświat, to po prostu pytanie o to, czy początek Wszechświata mógł wyglądać

30

background image

inaczej. Bóg Einsteina to swoista poetycka metafora. Podobnie jak Bóg Stephena Hawkinga oraz większości fizyków, którym zdarza
się od czasu do czasu odwoływać do religijnych metafor. Paul Davies w książce Plan Stwórcy lokuje się gdzieś pomiędzy
einsteinowskim panteizmem a dość nieokreślonym deizmem — za co zresztą uhonorowany został Nagrodą Templetona (jest to
znaczna suma pieniędzy, którą Fundacja Templetona co roku przyznaje tym naukowcom, którzy gotowi są powiedzieć coś dobrego
o religii).

Pozwolę sobie może podsumować einsteinowską religię jeszcze jednym cytatem z samego Einsteina: „Poczucie, że ponad
wszystkim, czego możemy doświadczać, jest też coś, czego nasze umysły nie potrafią ogarnąć, czego piękno i subtelność nie
ukazuje się nam bezpośrednio i co z trudem poddaje się refleksji, jest religijnością. W tym sensie jestem człowiekiem religijnym".
W takim sensie ja również jestem człowiekiem religijnym, z tym jedynie zastrzeżeniem, że „czego nasze umysły nie potrafią
ogarnąć" nie musi oznaczać, iż pozostanie to na zawsze „niepojęte". Wolę jednak nie nazywać tego religijnością, gdyż byłoby to
mylące. Więcej, byłoby to szkodliwe, jako że dla olbrzymiej większości ludzi „religijny" oznacza „nadprzyrodzony". Doskonale
wyraził to Cal Sagan: „[...] jeśli pod pojęciem "Boga" rozumieć zestaw praw fizycznych, które rządzą Wszechświatem, to taki Bóg
bez wątpienia istnieje, ale trudno uznać go za emocjonalnie satysfakcjonującego [...] Przecież nie ma sensu modlić się do prawa
grawitacji".

Zabawne, ale podobne zdanie padło kiedyś z ust wielebnego dr. Fultona J. Sheena, profesora Catholic University of America, a to
w ramach bezpardonowego ataku na Einsteina, rozpętanego w 1940 roku po opublikowaniu artykułu, w którym zakwestionował on
ideę osobowego Boga. Sheen tonem pełnym sarkazmu spytał wówczas, czy ktokolwiek byłby gotów oddać życie za Drogę Mleczną.
Najwyraźniej był święcie przekonany, że argument ten przemawia przeciwko, a nie za Einsteinem, gdyż następnie dodał: „W
kosmicznej religii pana Einsteina jest w zasadzie jeden jedyny błąd — niepotrzebnie umieścił on literę „s” w środku słowa".

P

oglądy Einsteina oczywiście trudno uznać za komiczne, wolałbym jednak, by fizycy nie nadużywali słowa „Bóg" w jego

metaforycznym sensie. Oczywiście, metaforycznego i panteistycznego Boga fizyków dzielą lata świetlne od czytającego w ludzkich
myślach, karzącego za grzechy, wysłuchującego modlitw i czyniącego cuda Boga księży, mułłów i rabinów (jak i Boga w potocznym
rozumieniu). Niemniej świadome zacieranie różnicy między tymi pojęciami należałoby, moim zdaniem, traktować jako akt zdrady
intelektualnych standardów.

Fragment książki

„Bóg urojony"

Richarda Dawkinsa wydanej pod patronatem Racjonalisty.

Postmodernizm obnażony

Recenzja z książki Modne bzdury Alana Sokala i Jeana Bricmonta .
Załóż, że jesteś intelektualnym hochsztaplerem i nie masz nic do powiedzenia, ale masz wielkie ambicje. Chcesz odnieść sukces na
uniwersytecie, zgromadzić koterię pełnych czci uczniów i skłonić ludzi na całym świecie, by z szacunkiem podkreślali zdania
w twoich książkach. Jaki styl wybierzesz? Z pewnością nie przejrzysty, ponieważ przejrzystość ujawniłaby brak treści. Jest
prawdopodobne, że stworzysz coś w tym stylu:

Widać tu wyraźnie, że pomiędzy łańcuchami linearnymi znaczącymi, czyli według autorów arche-pismem, a tą machinistyczną wielowymiarową
i wieloznaczeniową katalizą, nie istnieje żadna wzajemnie jednoznaczna relacja odpowiedniości. Symetryczność skali, przeciwzwrotność,
niedyskursywny patyczny charakter ekspansji — oto wymiary, które każą nam opuścić logikę zasady wyłączonego środka, a dla nas wystarczają
do porzucenia przy tym ontologii binarnej, wspomnianej powyżej.

Jest to cytat z pracy psychoanalityka Féliksa Guattariego, jednego z wielu modnych francuskich „intelektualistów"
zdemaskowanych przez Alana Sokala i Jeana Bricmonta w znakomitej książce Modne bzdury

[ 1 ]

. Guattari kontynuuje w podobnym

duchu i zdaniem Sokala i Bricmonta „jest to najwspanialsza mieszanina naukowego, pseudo-naukowego i filozoficznego żargonu,
z jaką się zetknęliśmy". Bliski współpracownik Guattariego, nieżyjący już Gilles Deleuze miał podobny talent pisarski:

Po pierwsze osobliwości odpowiadają szeregom różnorodnym, które tworzą układ ani stabilny, ani niestabilny, lecz „metastabilny", mający
energię potencjalną [...] Po drugie, wszystkie osobliwości przechodzą proces auto-unifikacji, a proces ten pozostaje w ciągłym ruchu, który
przemierza układ i sprawia, że szeregi rezonują, pokrywając odpowiednie osobliwe punkty w tym samym punkcie aleatoryjnym i wszystkie
emisje, wszystkie uderzenia, w tym samym rzucie.

Przypomina to wcześniejsze uwagi Petera Medawara o pewnym typie francuskiego stylu intelektualnego (warto zwrócić uwagę na
jasną i elegancką prozę Medawara):

Styl stał się sprawą najwyższej wagi i cóż to jest za styl! Dla mnie ma on paradową jakość, jest pełen wysokiego mniemania o sobie, niewątpliwie
wzniosły, ale w sposób przypominający balet: zatrzymuje się od czasu do czasu w wyszukanej pozie, jak gdyby oczekiwał wybuchu oklasków. Ma
godny ubolewania wpływ na jakość myśli współczesnej...

Powracając do ataku na innym odcinku frontu Medawar pisze:

Mógłbym cytować dowody początków szeptanej kampanii przeciwko zaletom klarowności. Autor artykułu o strukturalizmie w „Times Literary
Supplement" sugerował, że myśli, które z powodu swojej głębi są pomieszane i pokrętne, najlepiej jest formułować w prozie umyślnie niejasnej.
Cóż za niedorzecznie głupi pomysł! Przypomina mi się strażnik pilnujący zaciemnienia okien podczas wojny w Oksfordzie, który, kiedy jasne
światło księżycowe wydawało się zwyciężać nad zaciemnieniem, nawoływał nas do noszenia ciemnych okularów. On jednak świadomie sobie
dowcipkował.

Te cytaty pochodzą z wykładu Medawara z 1968 roku „Nauka i literatura", przedrukowanego następnie w Pluto's Republic. Od

31

background image

czasów Medawara szeptana kampania podniosła głos.

Deleuze i Guattari napisali książki ocenione potem przez słynnego Michela Foucault jako „największe z wielkich (...) Być może
któregoś dnia to stulecie będzie deleuzjańskie". Sokal i Bricmont zauważają jednak:

W tych tekstach można znaleźć kilka zrozumiałych zdań — czasami banalnych, czasami błędnych — niektóre z nich skomentowaliśmy
w przypisach. Resztę pozostawiamy do osądzenia czytelnikom.

Ale to stawia czytelnikowi wielkie wymagania. Nie ulega wątpliwości, że istnieją myśli tak głębokie, iż większość z nas nie
zrozumie języka, w którym są wyrażone. I nie ulega wątpliwości, że istnieje także język skonstruowany niezrozumiale po to, by
ukryć nieobecności rzetelnej myśli. W jaki sposób mamy rozróżnić głębię od pustki? A jeśli rzeczywiście potrzeba eksperta do
odkrycia czy cesarz ma ubranie? Szczególnie zaś, skąd mamy wiedzieć, czy modna „filozofia" francuska, której adepci
i propagatorzy niemal w pełni przejęli duże obszary życia uniwersyteckiego w Ameryce, jest rzeczywiście głęboka, czy też jest
pustą retoryką szarlatanów i oszustów?

Sokal i Bricmont są profesorami fizyki, pierwszy w New York University, drugi na uniwersytecie Leuven. Ograniczyli swoją krytykę
do tych książek, które odwołują się do pojęć fizyki i matematyki. W tej dziedzinie wiedzą o czym mówią i ich werdykt jest
jednoznaczny: na przykład o Lacanie, którego imię czczone jest na wielu wydziałach nauk humanistycznych w całej Ameryce
i Wielkiej Brytanii, niewątpliwie częściowo dlatego, że symuluje on głębokie zrozumienie matematyki, piszą:

(...) wprawdzie Lacan używa wielu terminów z matematycznej teorii zwartości, ale arbitralnie je miesza i stosuje, nie zwracając najmniejszej
uwagi na ich znaczenie. Jego definicja zwartości nie jest po prostu fałszywa: to zwykły bełkot.

Następnie cytują zdumiewające rozumowanie Lacana:

Stąd, z zasad algebry, jaką się tu posługujemy, wynika, że:

Nie trzeba być matematykiem, żeby stwierdzić, że to absurd. Przywodzi to na myśl bohatera książki Aldousa Huxleya, który
dowodził istnienia Boga dzieląc zero na liczby i wywodząc dzięki temu nieskończoność. W kolejnym, niesłychanie typowym dla
tego genre rozumowaniu, Lacan dochodzi do wniosku, że organ erekcyjny

(...) można przyrównać do -1 znaczenia uzyskanego powyżej, do rozkoszy, którą mnożnik wygłoszenia przywraca funkcji braku signifiant,

wynoszącego (-1).

Nie potrzebujemy matematycznych kompetencji Sokala i Bricmonta do stwierdzenia, że autor tych twierdzeń uprawia
hochsztaplerkę. Być może jest autentyczny, kiedy porusza tematy spoza dziedziny nauk ścisłych? Ale filozof przyłapany na
zrównywaniu organu erekcyjnego z pierwiastkiem kwadratowym z minus jeden, na mój rozum zdemaskował się całkowicie i nie
jest wart mojego zaufania w sprawach, o których nic nie wiem.

Sokal i Bricmont poświęcają także osobny rozdział feministycznej „filozof" Lucy Irigaray. We fragmencie przypominającym
osławiony feministyczny opis Principiów Newtona („podręcznik gwałtu") Irigaray dowodzi, że E=mc² jest seksistowskim równaniem.
Dlaczego? Ponieważ „przyznaje uprzywilejowany status prędkości światła, kosztem innych prędkości, które są nam konieczne do
życia". Równie typowa dla tej szkoły myśli jest jej teza o mechanice cieczy. Bo ciecz, rozumiesz, była niesprawiedliwie
lekceważona. „Maskulinistyczna fizyka" przyznaje uprzywilejowany status sztywnym, solidnym przedmiotom. Amerykańska
interpretatorka Irigaray, Katherine Hayles, popełniła błąd starając się wyrazić jej myśli klarownym (stosunkowo) językiem.
Wreszcie otrzymujemy w miarę niezakłócony obraz cesarza i — tak — jest on nagi:

Irigaray przypisuje uprzywilejowanie mechaniki ciała sztywnego w porównaniu z mechaniką cieczy, a w istocie niezdolność nauki do
rozwiązania problemu turbulentnego przepływu, kojarzeniu płynności z kobiecością. Podczas gdy mężczyźni posiadają organy płciowe, które
wystają i stają się sztywne, kobiety mają otwory, z których wypływa krew menstruacyjna oraz płyny pochwowe. (...) Z tej perspektywy nie budzi
zdziwienia fakt, że nauka nie była w stanie opisać turbulencji. Problemu turbulentnego przepływu nie można rozwiązać, ponieważ pojęcia
dotyczące cieczy (i kobiet) zostały sformułowane w taki sposób, że nieuchronnie muszą pozostawić niewyartykułowane fragmenty.

Nie trzeba być fizykiem, żeby wyczuć głupawą absurdalność tego typu argumentu (którego ton stał się już aż nazbyt znajomy), ale
pomaga on Sokalowi i Bricmontowi wyjaśnić nam prawdziwą przyczynę, dlaczego turbulentny przepływ jest trudnym problemem
(równania Naviera-Stokesa są trudne do rozwiązania).

W podobny sposób Sokal i Bricmont ujawniają, że Bruno Latour pomylił relatywność z relatywizmem, demaskują
„postmodernistyczną naukę" Lyotarda oraz powszechne i przewidywalne nadużycia twierdzenia Gödla, teorii kwantowej i teorii
chaosu. Znany Jean Baudrillard jest tylko jednym z wielu, którzy uznali, że teoria chaosu to pożyteczne narzędzie do mącenia
w głowach czytelników. Raz jeszcze Sokal i Bricmont pomagają nam, analizując użyte przez Baudrillarda sztuczki. Następujące
zdanie, „choć zbudowane z terminów naukowych, jest z punktu widzenia nauki całkowicie bezsensowne":

Zapewne samą historię należy uważać za formację chaotyczną, w której przyspieszenie kładzie kres liniowości, a turbulencja wywołana przez
przyspieszenie definitywnie zmienia jej bieg, podobnie jak turbulencja obala skutki jej przyczyn.

Nie będę cytował dalej, ponieważ — jak powiadają Sokal i Bricmont — tekst Baudrillarda "zamienia się w crescendo nonsensu".
Ponownie zwracają oni uwagę na „liczne terminy naukowe i pseudonaukowe, wstawione do zdań, które — na ile możemy

32

background image

stwierdzić — są pozbawione wszelkiego znaczenia". Ich podsumowanie prac Baudrillarda mogłoby dotyczyć każdego z autorów
krytykowanych tutaj, a traktowanych w Ameryce jako znakomitości:

Podsumowując, można powiedzieć, że w pracach Baudrillarda znajdujemy liczne terminy naukowe, używane bez zwracania najmniejszej uwagi
na ich znaczenie i, co ważniejsze, w kontekście, w którym nie odgrywają one żadnej roli. Niezależnie od tego, czy interpretujemy je jako metafory,
czy nie, trudno zrozumieć, jaką mogłyby odgrywać rolę poza nadaniem pozorów głębi całkowicie banalnym obserwacjom socjologicznym lub
historycznym. Co więcej, naukowa terminologia jest przemieszana z pseudonaukową, stosowaną równie niedbale. Ciekawe, co pozostałoby z myśli
Baudrillarda, gdyby odrzeć ją ze słownego przybrania.

Ale czyż postmoderniści nie przyznają, że tylko „żartują"? Czyż nie jest sensem ich filozofii, że wszystko jest dozwolone, że nie
istnieje prawda absolutna, wszystko, co jest napisane, ma taki sam status, żaden punkt widzenia nie jest uprzywilejowany? Biorąc
pod uwagę ich własne standardy prawdy relatywnej, czy nie jest niesprawiedliwe wywoływanie ich do tablicy za wygłupianie się
w zabawy słowami i robienie czytelnikom niewinnych żartów? Być może, nie można jednak przestać się zastanawiać, dlaczego ich
prace są tak otępiająco nudne. Czy zabawy nie powinny być przynajmniej zajmujące, a nie z kwaśną miną, poważne
i pretensjonalne? Co jeszcze bardziej znamienne, jeśli tylko żartują, to dlaczego reagują takimi okrzykami przerażenia, kiedy ktoś
żartuje z nich? Początkiem Modnych bzdur była znakomita mistyfikacja dokonana przez Alana Sokala, ale oszałamiający sukces jego
coup

nie powitały chichoty zachwytu, jakich można było oczekiwać po takim wyczynie dekonstrukcyjnej zabawy. Najwyraźniej,

kiedy już jest się establishement, przestaje być śmieszne, kiedy ktoś przekłuwa powszechnie uznany balon.

D

ość dobrze już jest znana historia, jak Alan Sokal wysłał do amerykańskiego pisma „Social Text" artykuł zatytułowany „Transgresja

granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji". Od początku do końca był to nonsens. Sokala zainspirowała do tego kroku
ważna książka Paula Grossa i Normana Levitta Higher Superstition: the academic left andits quarrels with science. Nie mogąc niemal uwierzyć
w to, co przeczytał w książce, zaczął sprawdzać odnośniki do postmodernistycznej literatury i stwierdził, że Gross i Levitt nie przesadzali.
Postanowił więc coś z tym zrobić. Jak napisał Gary Kamiya:

Każdy, kto poświęcił czas na przedarcie się przez świętoszkowate, obskuranckie, pełne żargonu banały, które uchodzą obecnie za „nowoczesną"
myśl w naukach humanistycznych, wie, że musiało się to zdarzyć wcześniej lub później: jakiś bystry uczony, uzbrojony w niezbyt utajnione hasła
(„hermeneutyka", „transgresja", „lacanowskie, "hegemonia" — żeby wymienić tylko kilka), napisze fałszywy artykuł, wyśle go do całkowicie au
courant pisma, które go zaakceptuje (...) Sokal posługuje się w swoim artykule wszystkimi właściwymi terminami. Cytuje najlepszych. Wali jak
w bęben w grzeszników (białych mężczyzn, „realny świat"), przyklaskuje cnotliwym (kobietom, ogólnie metafizycznemu szaleństwu) (...) I jest
kompletnym, niezafałszowanym stekiem bzdur — co jakoś uszło uwagi odpowiedzialnych redaktorów „Social Text", którzy muszą teraz
doświadczać takiego samego uczucia mdłości, jak Trojanie po tym, kiedy wciągnęli do miasta tego ładnego, dużego, podarowanego im konia.

Artykuł Sokala musiał wydawać się redaktorom czystym darem, ponieważ to fizyk wypowiadał wszystkie poprawne stwierdzenia,
które chcieli usłyszeć, atakował „hegemonię post-Oświeceniową" i takie niemodne koncepcje jak istnienie rzeczywistego świata.
Nie wiedzieli, że Sokal wypchał także artykuł absurdalnymi naukowymi błędami, które wykryłby każdy recenzent ze znajomością
fizyki na poziomie studenta uniwersytetu. Nie posłano go jednak do takiego recenzenta. Redaktorzy, Andrew Ross i inni,
stwierdzili, że wyrażona w nim ideologia potwierdza ich własną, a być może pochlebiło im powoływanie się na ich własne prace. Ta
żałosna praca redaktorska słusznie pozyskała dla nich w 1996 roku nagrodę Ig Nobla w dziedzinie literatury.

Mimo że okazali się kompletnymi durniami i mimo ich feministycznych pretensji, ci redaktorzy są dominującymi samcami na
uniwersyteckim tokowisku. Sam Andrew Ross posiada chamską pewność siebie, która pozwala mu na wygłaszanie następujących
zdań: „Cieszę się z likwidacji wydziałów anglistyki. Nienawidzę literatury, a na anglistyce pełno jest ludzi kochających literaturę";
oraz prostackie samozadowolenie pozwalające mu na rozpoczęcie książki o „badaniach nauki" tymi słowami: „Tę książkę dedykuję
wszystkim nauczycielom nauk ścisłych, których nigdy nie miałem. Mogłem ją napisać wyłącznie bez nich". On i inni baronowie
„badań kultury" i „badań nauki" nie są nieszkodliwymi ekscentrykami na trzeciorzędnych uniwersytetach. Wielu z nich ma
dożywotnią profesurę na niektórych z najlepszych uniwersytetów w Ameryce. Panowie tego typu siedzą w komitetach
przyznających etaty, dzierżąc władzę nad młodymi akademikami, którzy mogą skrycie marzyć o uczciwej karierze uniwersyteckiej
w dziedzinie badań literatury czy też antropologii. Wiem — bo wielu z nich mi o tym mówiło — że istnieją prawdziwi uczeni,
którzy zabraliby głos, gdyby się odważyli, ale zmuszani są do milczenia. Dla nich Alan Sokal jest bohaterem i zgodzą się z tym
wszyscy ludzie z poczuciem humoru czy sprawiedliwości. Nawiasem mówiąc, choć jest to całkowicie nieistotne, jego lewicowa
postawa jest nienaganna.

W szczegółowej analizie swojej słynnej mistyfikacji, posłanej do „Social Text", ale zgodnie z przewidywaniami, odrzuconej przez
nich i opublikowanej gdzie indziej, Sokal zauważa, że na dodatek do wielu półprawd, fałszów i błędów logicznych jego artykuł
zawierał kilka „zdań poprawnych pod względem składni, ale pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia". Ubolewa, że nie było ich
więcej: „Starałem się je skomponować, ale przekonałem się, że poza rzadkimi przypływami inspiracji, brakuje mi do tego talentu".
Gdyby pisał swoją parodię dzisiaj, z pewnością pomógłby mu mistrzowski program komputerowy Andrew Bulhaka z Melbourne:
Generator Postmodernizmu. Za każdym razem, kiedy odwiedzisz go pod adresem

http://www.elsewhere.org/cgi-

bin/postmodern/

spontanicznie stworzy dla ciebie, posługując się nienaganną gramatyką, całkowicie nową postmodernistyczną

rozprawę, nigdy dotąd nie widzianą. Właśnie tam byłem i wyprodukował dla mnie artykuł na 6 tysięcy słów pod tytułem „Teoria
kapitalistyczna i subtekstualny paradygmat kontekstu" autorstwa „Davida I. L. Werthera i Rudolfa du Garbandiera z wydziału
anglistyki uniwersytetu w Cambridge" (poetyczna sprawiedliwość: to właśnie Cambridge uznał za stosowne przyznać Jacquesowi
Derridzie honorowy doktorat). Poniżej przytaczam typowe zdanie z tej imponującej, pełnej erudycji pracy:

Badając teorię kapitalizmu stajemy przed wyborem: albo odrzucamy materializm neotekstualny, albo wnioskujemy, że społeczeństwo ma wartość
obiektywną. Jeśli trzymamy się dialektycznego desytuacjonizmu, musimy wybrać między Habermasowskim dyskursem a subtekstualnym
paradygmatem kontekstu. Można powiedzieć, że przedmiot jest kontekstualizowany w nacjonalizm tekstualny, w który włączona jest prawda
jako rzeczywistość. W pewnym sensie przesłanka paradygmatu subtekstualnego stwierdza, że rzeczywistość wyłania się z kolektywnej

33

background image

nieświadomości.

Wybierz się z wizytą do Generatora Postmodernizmu. Jest to dosłownie niewyczerpane źródło losowo tworzonego, składniowo
poprawnego nonsensu, który można odróżnić od prawdziwych tekstów tylko po tym, że się go zabawniej czyta. Możesz stworzyć
tysiące artykułów dziennie, każdy unikatowy i gotowy do publikacji wraz z ponumerowanymi przypisami. Maszynopisy należy
wysyłać do redakcji „Social Text" w trzech kopiach i z podwójnym odstępem między wierszami.

Jeśli chodzi o trudniejsze zadanie odzyskania nauk humanistycznych i społecznych dla prawdziwych uczonych, Sokal i Bricmont
dołączyli do Grossa i Levitta, dając przyjacielskie i pełne sympatii wskazówki ze świata nauk ścisłych. Miejmy nadzieję, że inni nim
podążą.

Powyższy esej pochodzi z książki A Devil's Chaplain: Reflections on Hope, Lies, Science, and Love (Phoenix 2003). Publikacja
w Racjonaliście za zgodą Autora.

Luki w umyśle

Szanowny Panie,
Apeluje pan o datki na ratowanie goryli. Niewątpliwie chwalebny cel. Ale nie wydaje się, by przyszła panu do głowy myśl, że na tym samym
kontynencie afrykańskim cierpi tysiące ludzkich dzieci. Pora na martwienie się o goryle przyjdzie wtedy, kiedy zaopiekujemy się wszystkimi
dziećmi, co do ostatniego. Musimy właściwie ustawić nasze priorytety!

Tego rodzaju hipotetyczny list mógłby dzisiaj napisać niemal każdy człowiek o dobrych intencjach. Ironizując nie chcę tu
sugerować, że nie można przedstawić dobrych argumentów na rzecz takiego priorytetu. Można, jak również można przedstawić
sensowny argument odwrotny. Chcę tylko wskazać na automatyczną, bezmyślną naturę podwójnej miary szowinizmu gatunkowego.
Dla wielu ludzi jest po prostu oczywiste, nie podlegające żadnej dyskusji, że ludzie są uprawnieni do specjalnego traktowania. Dla
zrozumienia tego spójrzmy na inny wariant tego samego listu:

Szanowny Panie,
Apeluje pan o datki na ratowanie goryli. Niewątpliwie chwalebny cel. Ale nie wydaje się, by przyszła panu do głowy myśl, że na tym samym
kontynencie afrykańskim cierpi tysiące mrówników. Pora na martwienie się o goryle przyjdzie wtedy, kiedy zaopiekujemy się wszystkimi
mrównikami, co do ostatniego. Musimy właściwie ustawić nasze priorytety!

Drugi list musi wywołać pytanie: „Co jest takiego specjalnego w mrównikach?" Jest to dobre pytanie i powinniśmy domagać się
zadowalającej odpowiedzi, zanim poważnie potraktujemy ten list. A przecież sądzę, że pierwszy list nie wywołałby u większości
ludzi analogicznego pytania: „Co jest takiego specjalnego w ludziach"? Jak powiedziałem, nie przeczę, że na to pytanie,
w odróżnieniu od pytania o mrówniki, istnieje bardzo przekonująca odpowiedź. Krytykuję tylko bezmyślną niezdolność
zrozumienia, że pytanie to jest zasadne także w przypadku ludzi.

Założenie szowinizmu gatunkowego, które się tutaj ukrywa, jest bardzo proste. Ludzie są ludźmi, a goryle są zwierzętami. Jest
między nimi niekwestionowana, głęboka przepaść, powodująca, że życie jednego dziecka jest warte więcej niż życie wszystkich
goryli na świecie. „Wartość" życia zwierzęcia jest po prostu kosztem dla właściciela, jaki poniósłby zastępując je — lub,
w przypadku rzadkich gatunków, dla ludzkości. Ale przyklej etykietkę Homo sapiens do najmniejszego skrawka nieczułej tkanki
zarodkowej, a jej życie nagle nabiera nieskończonej, nieobliczalnej wartości.

Ten sposób myślenia charakteryzuje to, co nazywam umysłem nieciągłym. Wszyscy zgadzamy się, że kobieta o wzroście 1,80 jest
wysoka, a kobieta o wzroście 1,50 nie jest wysoka. Słowa takie jak „wysoka" i „niska" kusi nas do dzielenia rzeczywistości na
jakościowe klasy, ale nie znaczy to, że rzeczywistość faktycznie dzieli się na odrębne fragmenty. Kiedy mówisz mi, że kobieta ma
metr siedemdziesiąt wzrostu i prosisz o decyzję, czy nazywać ją wysoką, czy niską, wzruszam ramionami i mówię: „Ma metr
siedemdziesiąt, czy nie jest to wystarczająca informacja?" Ale możemy sobie wyobrazić umysł nieciągły, który idzie do sądu, żeby
uzyskać decyzję (przypuszczalnie wielkim kosztem) czy ta kobieta była wysoka, czy niska. Przez lata sądy w Republice Południowej
Afryki miały ręce pełne roboty ustalając czy danego osobnika z mieszanego małżeństwa zaliczyć do białych, czarnych czy
kolorowych

[ 1 ]

.

Umysł nieciągły jest wszechobecny. Ma szczególne wpływy, kiedy jego posiadaczami są prawnicy i ludzie religijni (prawnikami są
nie tylko wszyscy sędziowie, ale także duży odsetek polityków, a wszyscy politycy muszą zabiegać o głosy wierzących). Niedawno
podczas wykładu dostałem się pod krzyżowy ogień pytań prawnika, który był wśród publiczności. Całą swą prawniczą wnikliwość
skupił na jednej kwestii ewolucji. Jeśli gatunek A ewoluuje w późniejszy gatunek B, brzmiało jego ścisłe rozumowanie, to musi
nadejść moment, kiedy matka należy do starego gatunku A, a jej dziecko należy do nowego gatunku B. Członkowie różnych
gatunków nie mogą się ze sobą rozmnażać. Twierdzę więc — kontynuował — że dziecko nie może być tak odmienne od swojego
rodzica, by nie mogło krzyżować się z przedstawicielem gatunku rodzica. Tak więc — zakończył triumfalnie — czy nie jest to
grzechem śmiertelnym teorii ewolucji?

To my jednak zdecydowaliśmy o podziale zwierząt na odrębne gatunki. Patrząc na życie z ewolucyjnego punktu widzenia musiały
istnieć formy pośrednie, dzisiaj są na ogół wymarłe, co znacznie ułatwia nam systematyzację. Nie zawsze jednak są wymarłe.
Prawnik byłby zaskoczony i, jak sądzę, zaintrygowany „kręgami gatunkowymi". Najlepiej znanym przykładem jest krąg mewy
żółtonogiej i mewy srebrzystej. W Wielkiej Brytanii są to dwa odrębne gatunki różniące się kolorem. Każdy potrafi je rozróżnić.
Jeśli jednak będziesz śledzić populację mew srebrzystych w kierunku zachodnim, poprzez biegun północny do Ameryki Północnej,
a potem przez Alaskę, Syberię i z powrotem do Europy, zauważysz dziwny fakt. „Mewy srebrzyste" stają się coraz mniej podobne
do mew srebrzystych, a coraz bardziej do mew żółtonogich aż okaże się, że nasze europejskie mewy żółtonogie są w rzeczywistości
jednym końcem kręgu, który rozpoczął się jako mewy srebrzyste. W każdym miejscu kręgu ptaki są wystarczająco podobne do

34

background image

swoich sąsiadów, by móc się z nimi krzyżować. Aż do miejsca, gdzie osiągają koniec kontinuum w Europie. W tym punkcie mewy
srebrzyste i mewy żółtonogie nigdy się nie krzyżują, chociaż są powiązane ciągłą serią krzyżujących się kolegów dokoła świata.
Takie łańcuchy podgatunków jak te składające się na krąg mew są wyjątkowe tylko dlatego, że wszystkie formy pośrednie nadal
żyją. Wszystkie pary spokrewnionych gatunków są potencjalnymi kręgami gatunkowymi. Formy pośrednie musiały kiedyś żyć. Po
prostu jest tak, że w większości wypadków są już dzisiaj wymarłe.

Prawnik ze swoim wytrenowanym w nieciągłości umysłem upiera się przy umieszczeniu jednostek w tym lub innym gatunku. Nie
dopuszcza możliwości, że jednostka może znajdować się w pół drogi między dwoma gatunkami, albo o jedną dziesiątą drogi
między gatunkiem A i gatunkiem B. Samozwańczy „obrońcy życia" i inni, którzy oddają się bzdurnym debatom o tym, kiedy
w trakcie rozwoju płód „staje się człowiekiem", przejawiają tę samą mentalność nieciągłości. Nie ma sensu mówić takim ludziom,
że zależnie od cech ludzkich, jakie cię interesują, płód może być „w połowie ludzki" albo „w setnej części ludzki". Dla umysłu
nieciągłego „ludzki" jest pojęciem absolutnym. Nie ma półśrodków. Wynika z tego wiele zła.

Określenie „małpy człekokształtne" oznacza zazwyczaj szympansy, goryle, orangutany, gibbony i siamangi. Przyznajemy, że
jesteśmy podobni do małp człekokształtnych, ale rzadko zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy małpami człekokształtnymi. Nasz
wspólny przodek z szympansami i gorylami jest znacznie bliższy w czasie niż ich wspólny przodek z azjatyckimi małpami
człekokształtnymi — gibbonami i orangutanami. Nie ma naturalnej kategorii, która zawiera szympansy, goryle i orangutany, ale
wyklucza ludzi. Sztuczność kategorii „małpy człekokształtne", z której tradycyjnie wyklucza się ludzi, pokazują następujące
diagramy. Drzewo genealogiczne pokazuje ludzi w samym środku grupy małp człekokształtnych; sztuczność tradycyjnej kategorii
„małpy człekokształtne" podkreślają szare obszary.

W rzeczywistości nie tylko jesteśmy małpami człekokształtnymi, ale jesteśmy afrykańskimi małpami człekokształtnymi. Kategoria
„afrykańskie małpy człekokształtne" jest naturalną kategorią, jeśli nie wykluczamy arbitralnie ludzi. Szary obszar nie ma żadnych
sztucznie usuniętych „kawałków":

Wszystkie afrykańskie małpy człekokształtne, jakie kiedykolwiek żyły, włącznie z nami, są związane ze sobą nieprzerwanym
łańcuchem rodzic-dziecko. To samo dotyczy wszystkich zwierząt i roślin, jakie kiedykolwiek żyły, ale odległości są tam dużo
większe. Dowody molekularne sugerują, że nasz wspólny z szympansami przodek żył w Afryce między 5 a 7 milionów lat temu,
powiedzmy pół miliona pokoleń temu. To nie jest tak dawno według standardów ewolucji.

Czasami organizuje się happeningi na rzecz jakiejś sprawy czy organizacji charytatywnej, w których tysiące ludzi trzyma się za
ręce i tworzy ludzki łańcuch, na przykład od jednego do drugiego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Wyobraźmy sobie
zorganizowanie takiego happeningu wzdłuż równika, na szerokość naszego ojczystego kontynentu, Afryki. Będzie to specyficzny
rodzaj łańcucha, obejmujący rodziców i dzieci i będziemy musieli wyczyniać sztuczki z czasem, by móc to sobie wyobrazić. Stoisz
na brzegu oceanu Indyjskiego w południowej Somalii, zwrócona twarzą na północ i lewą ręką trzymasz prawą rękę swojej matki.
Ona z kolei trzyma rękę swojej matki, twojej babki. Twoja babka trzyma rękę swojej matki i tak dalej. Łańcuch ciągnie się od plaży
do suchego buszu i na zachód w kierunku granicy Kenii.

Jak daleko musimy zajść, zanim dotrzemy do wspólnego z szympansami przodka? Jest to zdumiewająco krótka droga. Przy
niespełna metrze na osobę docieramy do przodka naszego i szympansów po niespełna pięciuset kilometrach. Zaledwie zaczęliśmy
przekraczać kontynent; jeszcze ciągle nie dotarliśmy do połowy drogi do Rift Valley. Przodek stojący na wschód od Mount Kenya,

35

background image

trzyma za rękę cały łańcuch jej potomków w prostej linii, który kończy się na tobie, stojącej na plaży w Somalii.

Córka, którą trzyma prawą ręką, jest tą, od której pochodzisz. A teraz ta pramatka odwraca się na wschód, twarzą do wybrzeża
i lewą ręką chwyta swoją drugą córkę, tę, od której pochodzą szympansy (lub oczywiście syna, ale dla wygody pozostańmy przy
płci żeńskiej). Dwie siostry stoją teraz naprzeciwko siebie i każda trzyma za rękę swoją matkę. Drugą ręką ta córka, antenatka
szympansów, trzyma swoją córkę i tak formuje się nowy łańcuch, prowadzący aż do wybrzeża. Pierwsza kuzynka stoi przed
pierwszą kuzynką, druga kuzynka stoi przed drugą kuzynką i tak dalej. Kiedy ten drugi łańcuch sięga wybrzeża, składa się ze
współczesnych szympansów. Stoisz twarzą w twarz ze swoją kuzynką szympansicą i jesteś z nią połączona nieprzerwanym
łańcuchem matek trzymających za ręce swoje córki. Gdybyś przemaszerowała wzdłuż szeregu jak generał na inspekcji wojsk —
koło Homo erectus, Homo habilis, może Australopithecus afarensis — i z powrotem z drugiej strony (formy pośrednie po stronie
szympansów nie mają nazw, ponieważ nie znaleziono żadnych skamieniałości), nigdzie nie znajdziesz żadnej ostrej nieciągłości.
Córki przypominałyby matki w równie wysokim (lub niskim) stopniu, jak to zawsze robią. Matki kochałyby córki i czuły się im
bliskie, tak jak to zawsze robią. I to ręka-w-rękę kontinuum, bezszwowo łączące nas z szympansami, jest tak krótkie, że ledwie
dociera do głębi Afryki, naszego macierzystego kontynentu.

Łańcuch afrykańskich małp człekokształtnych, zakręcający i dublujący się, jest jak miniaturowy krąg mew, poza tym, że formy
pośrednie wymarły. Chodzi mi o to, że z punktu widzenia moralności fakt wymarcia form pośrednich powinien być nieistotny.
A gdyby nie wymarły? A gdyby garść form pośrednich przetrwała w stopniu wystarczającym, by powiązać nas z współczesnymi
szympansami nie tylko łańcuchem stworzeń trzymających się za ręce, ale stworzeń krzyżujących się ze sobą? Była taka piosenka:
„Tańczyłam z mężczyzną, który tańczył z dziewczyną, która tańczyła z księciem Walii". Nie możemy krzyżować się
z współczesnymi szympansami, ale potrzeba tylko garści form pośrednich, żeby móc śpiewać: „Miałam dzieci z mężczyzną, który
miał dzieci z kobietą, która miała dzieci z szympansem".

Jest kwestią szczęśliwego przypadku, że ta garść form pośrednich już nie istnieje. (Szczęśliwego z pewnego punktu widzenia, sam
nie posiadałbym się z radości, gdybym mógł je spotkać.) Gdyby nie ten przypadek, nasze prawa i normy moralne byłyby bardzo
różne. Wystarczyłoby odkrycie jednego żyjącego osobnika, na przykład Australopithecus w Budongo Forest, a nasz cenny system
norm etycznych zawaliłby się nam na głowę. Granice, którymi oddzielamy nasz świat, poszarpane zostałyby na strzępy. Rasizm
wymieszałby się z szowinizmem gatunkowym w bezdusznym, brutalnym chaosie. Apartheid przybrałby nowe i być może naglące
znaczenie dla swoich wyznawców.

Filozof moralności mógłby jednak zapytać, dlaczego miałoby to mieć dla nas znaczenie? Czyż nie jest tak, że to tylko nieciągły
umysł chce wznosić bariery? Co z tego, że z kontinuum wszystkich małp człekokształtnych, które żyły w Afryce, przetrwały tylko
te, które zostawiły wygodną lukę między Homo a Pan? Z pewnością nie powinniśmy opierać traktowania zwierząt na tym, czy
możemy się z nimi krzyżować, czy też nie. Jeśli chcemy usprawiedliwić podwójne miary — jeśli społeczeństwo godzi się na to, że
ludzie powinni być traktowani lepiej niż na przykład krowy (krowy można gotować i zjadać, ludzi nie można) — to musimy mieć
na to lepsze powody niż kuzynostwo. Ludzie są taksonomicznie odlegli od krów, ale czy nie jest ważniejsze to, że jesteśmy
bystrzejsi? Albo, idąc za rozumowaniem Jeremy’ego Benthama, że ludzie bardziej cierpią. Albo że krowy, choć nienawidzą bólu tak
samo jak ludzie (dlaczego mielibyśmy zakładać inaczej?), nie wiedzą, co je czeka? Załóżmy, że ród ośmiornic wyewoluował mózgi
i uczucia równe naszym. Mogło się to zdarzyć. Sama możliwość pokazuje incydentalną naturę kuzynostwa. Czemu więc, pyta
filozof moralności, podkreślać ciągłość między człowiekiem a szympansem?

Tak, w idealnym świecie znaleźlibyśmy przypuszczalnie lepszy powód niż kuzynostwo do zgody na mięsożerność, ale nie na
kanibalizm. Jest jednak smutnym faktem, że obecnie postawy moralne społeczeństwa opierają się niemal całkowicie na nieciągłym,
gatunkowo szowinistycznym imperatywie.

Gdyby komuś udało się wyhodować mieszańca człowieka z szympansem, byłaby to wstrząsająca wiadomość. Biskupi biadoliliby,
prawnicy zacierali ręce w oczekiwaniu, konserwatywni politycy rzucaliby gromy, socjaliści nie wiedzieliby, gdzie postawić
barykady. Naukowca, który dokonałby tego czynu, wyrzucono by z klubów; oskarżano z ambon i w prasie brukowej; skazano, być
może na fatwę. Na zawsze zmieniłaby się polityka, teologia, socjologia, psychologia i większość gałęzi filozofii. Świat wstrząśnięty
do tego stopnia przypadkowym wydarzeniem hybrydyzacji jest faktycznie światem szowinizmu gatunkowego, światem
zdominowanym przez umysł nieciągły.

Twierdzę, że luka między ludźmi i „małpami człekokształtnymi", jaką wznieśliśmy w naszych umysłach, jest godna pożałowania.
Twierdzę także, że obecne miejsce tej otaczanej czcią luki jest arbitralne, jest wynikiem ewolucyjnego przypadku. Gdyby historia
przetrwania i wymarcia były inne, luka znajdowałaby się w innym miejscu. Zasad etycznych opartych na przypadkowym kaprysie
nie powinno się szanować tak, jakby wykute były w kamieniu.

Powyższy esej pochodzi z książki A Devil's Chaplain: Reflections on Hope, Lies, Science, and Love (Phoenix 2003). Publikacja
w Racjonaliście za zgodą Autora.

Sąd przysięgłych

R

ozprawa przed sądem przysięgłych jest wyraźnym przykładem bardzo złego dobrego pomysłu. Trudno winić ludzi, którzy to

wymyślili. Żyli zanim zrozumiano zasady statystycznego pobierania prób i konstruowania eksperymentów. Nie byli naukowcami.
Spróbuję to wyjaśnić przy pomocy analogii. Jeśli jednak pod koniec mojego wyjaśnienia ktoś zaprotestuje przeciwko mojemu
rozumowaniu stwierdzając, że ludzie nie są mewami srebrzystymi, będzie to oznaczało, że nie udało mi się przedstawić tego, o co
mi chodzi.
Dorosłe mewy srebrzyste mają jaskrawo żółte dzioby z wyraźnie widoczną czerwoną plamką przy czubku. Ich pisklęta dziobią tę

36

background image

plamkę, co powoduje, że rodzice zwracają dla nich pokarm. Niko Tinbergen, zoolog, laureat Nagrody Nobla i mój mistrz
w Oksfordzie, przedstawiał naiwnym, świeżo wyklutym pisklętom zestaw kartonowych atrap głów mew o różnych dziobach,
kolorach i kształtach plamek. Tinbergen mierzył preferencje piskląt dla każdej kombinacji wielkości, koloru i kształtu, licząc
dziobnięcia w określonym czasie. Chciał mianowicie odkryć, czy naiwne pisklęta mewy rodzą się z wbudowanymi preferencjami
do długich, żółtych przedmiotów z czerwonymi plamkami. Jeśli tak, sugerowałoby to, że młode ptaki są genetycznie wyposażone
w szczegółową wiedzę o świecie, do którego mają się wykluć — świecie, w którym pokarm pojawia się z dziobów dorosłych mew.

Mniejsza o cel tego badania i mniejsza o jego wnioski. Zamiast tego rozważmy metody, jakimi musimy się posłużyć — i pułapki,
jakich musimy uniknąć - jeśli chcemy osiągnąć poprawne rezultaty takiego eksperymentu. Okazuje się, że są to ogólne zasady,
stosujące się w równym stopniu do ławy przysięgłych, jak do piskląt mewy srebrzystej.

Przede wszystkim jest oczywiste, że trzeba badać więcej niż jedno pisklę. Może być tak, że pewne pisklęta mają tendencję do
preferowania koloru czerwonego, inne koloru niebieskiego, i nie ma żadnej ogólnej tendencji wśród piskląt do faworyzowania tego
samego koloru. Wybierając więc jedno tylko pisklę nie mierzy się niczego, poza tendencjami tego indywidualnego pisklęcia.

Musimy więc mieć więcej niż jedno pisklę. Ile? Czy dwa wystarczą? Nie, ani trzy — i teraz pora na myślenie statystyczne. Dla
uproszczenia załóżmy, że w tym określonym eksperymencie porównujemy tylko czerwone plamy z niebieskimi, oba na żółtym tle
i zawsze występujące równocześnie. Jeśli badamy tylko dwa pisklęta oddzielnie, załóżmy, że pierwsze wybiera kolor czerwony.
Prawdopodobieństwo, że zrobi to losowo, wynosi 50 procent. Drugie pisklę też wybiera czerwony kolor. I znowu istnieje 50-cio
procentowe prawdopodobieństwo, że zrobiłoby to losowo, nawet gdyby w ogóle nie rozróżniało kolorów. Prawdopodobieństwo, że
dwa losowo wybierające pisklęta, wybiorą ten sam kolor, wynosi 50 procent (połowa z czterech możliwości: czerwony czerwony,
czerwony niebieski, niebieski czerwony, niebieski niebieski). Trzy pisklęta to także zbyt mało. Jeśli zapiszesz wszystkie możliwości,
stwierdzisz, że prawdopodobieństwo zgodnego wyroku wyłącznie dzięki przypadkowi wynosi 25 procent. 25 procent
prawdopodobieństwa, że osiągnięty wniosek opiera się na złej podstawie, to zbyt dużo.

A co z dwunastoma dobrymi i porządnymi pisklętami? No właśnie. Jeśli dwanaście piskląt niezależnie dokona wyboru między
dwiema możliwościami, szansa, że wszystkie dojdą do tego samego wniosku wyłącznie przypadkiem jest zadowalająco niska — 1
do 1024.

Załóżmy jednak, że zamiast testowania każdego z 12 piskląt niezależnie, testujemy je jako grupę. Między tłumek dwunastu
popiskujących piskląt wstawiamy atrapę z czerwoną plamką i atrapę z niebieską plamką, z których każda ma elektroniczne
urządzenie do automatycznego liczenia dziobnięć. Przypuśćmy również, że zarejestrowaliśmy 532 dziobnięcia w czerwoną plamkę
i zero dziobnięć w niebieską. Czy ta olbrzymia różnica pokazuje, że te dwanaście piskląt woli czerwony kolor? Zdecydowanie nie.
Dziobnięcia nie są niezależnymi danymi. Pisklęta mogły mieć silną tendencję do naśladowania jedno drugiego. Jeśli jedno pisklę
przypadkiem dziobnęło najpierw czerwoną plamę, inne mogły je naśladować i cała grupa włączyłaby się w gorączkowe
naśladowcze dziobanie. W rzeczywistości to właśnie robią pisklęta kur domowych, a jest bardzo prawdopodobne, że pisklęta mew
są takie same. Nawet jeśli tak nie jest, nadal obowiązuje zasada, że dane nie są niezależne i dlatego eksperyment jest nieważny.
Dwanaście piskląt jest ściśle rzecz biorąc odpowiednikiem jednego pisklęcia i suma ich dziobnięć, jakby była liczna, równie dobrze
mogła być jednym dziobnięciem: dostarcza mianowicie tylko jednego, niezależnego wyniku.

Powracając do sądu, dlaczego przedkłada się dwunastu przysięgłych nad jednego sędziego? Nie dlatego, że są mądrzejsi, czy że
więcej wiedzą lub mają większą wprawę w sztuce rozumowania. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że nie są, wręcz odwrotnie.
Pomyśl o astronomicznych sumach odszkodowań przyznawanych przez ławę przysięgłych w bzdurnych sprawach. Pomyśl, jak
ława przysięgłych wywołuje najgorsze zachowania adwokatów grających pod publiczkę. Preferuje się dwunastu przysięgłych
zamiast jednego sędziego tylko dlatego, że jest ich więcej. Pozwolenie jednemu sędziemu na podjęcie decyzji o wyroku byłoby
podobne do pozwolenia jednemu pisklęciu na mówienie w imieniu całego gatunku mew srebrzystych. Dwanaście głów jest lepsze
niż jedna, ponieważ reprezentują dwanaście oszacowań dowodów.

Aby ten argument był ważny, tych dwanaście oszacowań rzeczywiście musi być niezależne. Tak jednak nie jest. Dwunastu ludzi
zamkniętych w pokoju przysięgłych jest jak lęg dwunastu piskląt mewy. Niezależnie od tego, czy rzeczywiście naśladują jeden
drugiego, jak pisklęta, mogą to robić. I to wystarcza, by unieważnić twierdzenie, zgodnie z którym ława przysięgłych mogłaby być
lepsza niż jeden sędzia.

W praktyce, jak to jest dobrze udokumentowane i jak pamiętam z tych trzech ław przysięgłych, w których miałem nieszczęście
zasiadać, jedna lub dwie elokwentne osoby w znacznym stopniu przekonują ławy przysięgłych. Istnieje również silna presja, by
podporządkować się jednogłośnemu wyrokowi, co jeszcze bardziej podminowuje zasadę niezależności danych. Powiększenie liczby
przysięgłych nie pomoże lub pomoże w niewielkim stopniu (dokładnie rzecz biorąc — nie pomoże wcale). To, co należy
powiększyć, to liczba niezależnych jednostek wydających wyrok.

To dziwne, ale cudaczny amerykański zwyczaj pokazywania rozpraw sądowych w telewizji może otworzyć prawdziwą możliwość
poprawienia systemu przysięgłych. Pod koniec procesów takich jak proces Louise Woodward

[ 1 ]

czy

O. J. Simpsona

[ 2 ]

, dosłownie

tysiące ludzi w całym kraju wysłuchało dowodów równie wytrwale jak oficjalna ława przysięgłych. Masowa akcja zasięgnięcia
opinii telewidzów przez telefon mogła dać bardziej sprawiedliwe wyroki. Niestety, dyskusje dziennikarzy, radiowe talk show
i zwykłe plotki zakłóciłyby Zasadę Niezależności Danych i bylibyśmy z powrotem w punkcie wyjścia. W każdym razie
transmitowanie procesów sądowych ma dość okropne konsekwencje. W następstwie procesu Louise Woodward internet kipiał od
nieortograficznie i niegramatycznie wyrażanej zajadłości, dziennikarze dysponujący tłustymi czekami stali w kolejce do ławników,
a nieszczęsny sędzia, który przewodniczył sprawie, musiał zmienić numer telefonu i zatrudnić ochroniarza.

Jak więc możemy poprawić ten system? Czy należy zamykać dwunastu przysięgłych w dwunastu izolowanych pokojach i kazać im
oddzielnie dochodzić do decyzji, by stanowiły prawdziwie niezależne dane? Jeśli ktoś zgłasza zastrzeżenie, że jakiś przysięgły
może być zbyt głupi lub nieumiejący się wyrażać, by samodzielnie sformułować wyrok, stajemy pełni zdumienia, że w ogóle

37

background image

dopuszczono takiego człowieka do ławy przysięgłych. Być może istnieje jakaś kolektywna mądrość, która wyłania się, kiedy grupa
ludzi dyskutuje razem jakiś problem. Nadal jednak zasada niezależności danych nie jest spełniona.

Czy sprawa powinna być sądzona przez dwie niezależne ławy przysięgłych? Lub trzy? Lub dwanaście? Zbyt kosztowne,
przynajmniej jeśli każda ława składa się z dwunastu przysięgłych. Dwie ławy po sześciu członków lub trzy po czterech członków
byłaby prawdopodobnie ulepszeniem istniejącego systemu. Ale czy nie ma jakiegoś sposobu sprawdzenia stosunkowych zalet
takich alternatywnych możliwości lub porównania zalet sprawy sądzonej przez ławę przysięgłych ze sprawą prowadzoną przez
jednego sędziego?

Tak, istnieje taki test. Nazywa się testem zgodności dwóch wyroków. Opiera się na zasadzie, że jeśli jakaś decyzja jest uzasadniona,
dwa niezależne podejścia powinny dać ten sam wynik. W celu przeprowadzenia takiego testu godzimy się na koszt dwóch ław
przysięgłych, rozpatrujących tę samą sprawę, z zakazem rozmawiania z członkami drugiej ławy przysięgłych. Pod koniec rozprawy
zamykamy obie ławy każdą w osobnym pokoju i patrzymy, czy dojdą do tego samego wyroku. Jeśli nie, to żaden z wyroków nie
został uzasadniony ponad wszelką rozsądną wątpliwość, a to rzuca uzasadnioną wątpliwość na sam system ławy przysięgłych.

Do eksperymentalnego porównania ze sprawą prowadzoną przez sędziego potrzebujemy dwóch doświadczonych sędziów
słuchających tej samej sprawy i żądamy, by przedstawili odrębne wyroki bez wzajemnych konsultacji. System, który osiągnie
więcej zgodności w szeregu procesów, czy to będzie sąd przysięgłych czy sąd sędziego, jest lepszym systemem i mógłby z niejakim
zaufaniem — jeśli punkty za zgodność są wystarczająco wysokie — zostać uznany za lepszy system na przyszłość.

Chciałbyś się założyć, że dwie niezależne ławy przysięgłych dojdą do tego samego wyroku w sprawie Louise Woodward? Czy
potrafisz sobie wyobrazić choćby jedną jeszcze ławę przysięgłych wydającą taki sam wyrok w sprawie O. J. Simpsona? Z drugiej
strony wydaje się prawdopodobne, że dwóch sędziów uzyska wysokie punkty w teście na zgodność. A gdybym został oskarżony
o poważne przestępstwo, tak oto chciałbym być sądzony: gdybym wiedział, że jestem winny, wybrałbym nieprzewidywalną ławę
przysięgłych, a im bardziej ignorancka, pełna przesądów i kapryśna, tym lepiej. Jeśli jednak byłbym niewinny, a ideał wielu
niezależnych decydentów nie byłby osiągalny, poprosiłbym o sędziego.

Powyższy esej pochodzi z książki A Devil's Chaplain: Reflections on Hope, Lies, Science, and Love (Phoenix 2003). Publikacja
w Racjonaliście za zgodą Autora.

Krystaliczna prawda i kryształowe kule

S

łynna gwiazda filmowa „umieszcza cztery kryształy kwarcu w czterech rogach wanny za każdym razem, kiedy się kąpie".

Niewątpliwie ma to jakiś mistyczny związek z następującym przepisem na medytację:
Każdy z czterech kryształów kwarcu w pokoju do medytacji powinien być „zaprogramowany" tak, by rzutował łagodną, pełną miłości,
odprężającą energię krystaliczną na członków grupy medytacyjnej. Kryształy kwarcu będą wówczas wytwarzać pole pozytywnej energii
krystalicznej otaczające każdego obecnego w pokoju.

Taki język to szwindel. Brzmi wystarczająco „naukowo", by skołować naiwnych. „Programowanie" jest tym, co robi się
z komputerami. To słowo nic nie znaczy w zastosowaniu do kryształów. „Energia" i „pole" to starannie zdefiniowane pojęcia
w fizyce. Nie ma niczego takiego jak „pełna miłości" czy „krystaliczna" energia, pozytywna czy negatywna

[ 1 ]

.

Mądrości New Age doradzają także umieszczanie kryształu kwarcu w dzbanku z wodą: „Wkrótce docenisz iskrzącą się czystość
twojej kryształowej wody". Tu widać, jak działa trik. Komuś nie rozumiejącemu rzeczywistego świata mogłoby nasunąć się
„poetyczne" skojarzenie z „kryształowo czystą" wodą. Nie ma to większego sensu niż próba czytania przy świetle guzika (ang.
bright as a button

). Czy wkładania kamienia pod poduszkę, by pomóc w osiągnięciu erekcji („twardy jak").

Następnym razem, kiedy będziesz miał grypę, zrób następujący eksperyment: weź do ręki swój kryształ kwarcu i wyobraź sobie przeświecające
przez niego żółte światło. Umieść kryształ w dzbanku z wodą i następnego dnia pij tę wodę po jednym kubku co dwie godziny. Wyniki przejdą
twoje oczekiwania!

Picie wody co dwie godziny to dobry pomysł przy grypie. Wkładanie kryształu kwarcu nie będzie miało dodatkowego efektu. A już
żadne „wyobrażanie" sobie kolorowego światła nie zmieni składu ani kryształu, ani wody.

Pseudonaukowe brednie, takie jak ta, są niepokojąco dużą częścią kultury naszych czasów. Ograniczam moje przykłady do
kryształów, ponieważ gdzieś muszę postawić granicę. Równie dobrze jednak posłużyłyby „horoskopy" lub „anioły", „telepatia",
„uzdrawianie kwantowe", „homeopatia", „różdżkarstwo". Nie ma granic ludzkiej łatwowierności. Jesteśmy potulnymi
łatwowiernymi krowami, chętnymi ofiarami znachorów i szarlatanów, którzy nas doją a sami obrastają tłuszczem. Każdy, kto jest
gotowy na prostytuowanie języka — i cudu — nauki, może zapewnić sobie dostatnie życie.

Ale czy to wszystko — wpatrywanie się w kule kryształowe, znaki zodiaku, kamienie urodzinowe, ley-line (hipotetyczne linie łączące
miejsca prehistoryczne, rzekomo obdarzone właściwościami magicznymi

. przyp. tłum.) i cała reszta — nie jest po prostu nieszkodliwą

zabawą? Jeśli ludzie chcą wierzyć w bzdury takie jak astrologia czy uzdrawianie kryształami, to dlaczego nie mają tego robić?
A jednak myśl o tym wszystkim, co tracą, jest bardzo smutna. W prawdziwej nauce jest tyle cudów. Wszechświat jest wystarczająco
tajemniczy, by nie potrzebował pomocy ze strony czarowników, szamanów i „parapsychologicznych" oszustów. W najlepszym
wypadku są to mącące w głowach męczydusze, w najgorszym niebezpieczni naciągacze.

Prawdziwy świat, rozumiany w naukowy sposób, jest niezmiernie piękny i nieustannie interesujący. Warto włożyć trochę
uczciwego wysiłku, żeby należycie go zrozumieć, bez rozpraszania się fałszywymi cudami i sprostytuowaną pseudonauką.

38

background image

W krysztale takim jak kwarc czy diament atomy są ułożone w dokładnie powtarzającym się wzorze. Atomy w diamencie —
identyczne atomy węgla — są uszeregowane jak żołnierze na paradzie, z tym tylko, że stoją znacznie prościej niż najlepiej nawet
wyćwiczony regiment gwardzistów, a także, że ci atomowi żołnierze przewyższają liczebnie wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek
żyli czy jeszcze się urodzą. Wyobraź sobie, że kurczysz się, by stać się jednym z atomów węgla w sercu kryształu diamentu. Jesteś
jednym żołnierzem na gigantycznej paradzie, ale parada wydaje się nieco dziwna, ponieważ rzędy są uszeregowane w trzech
wymiarach. Może lepszym wyobrażeniem byłaby kolosalna ławica ryb.

Każda ryba w ławicy jest jednym atomem węgla. Pomyśl o nich, unoszących się w przestrzeni, utrzymujących dystans wzajem od
siebie i dokładny kąt wzajemnego ustawienia dzięki siłom, których nie możesz zobaczyć, ale które w pełni rozumieją naukowcy.
Jeśli jednak jest to ławica ryb, to — zachowując proporcje — wypełniłaby ona Ocean Spokojny. W każdym diamencie przyzwoitej
wielkości znajdziesz długie szeregi atomów liczących się w setkach milionów w każdej linii prostej.

Atomy węgla potrafią przyjąć inne formy sieci krystalicznej. Powracając do militarnej analogii, potrafią one przyjąć inne
konwencje musztry. Grafit (w ołówkach) także jest węglem, ale w sposób oczywisty nie przypomina diamentu. W graficie atomy
tworzą płachty sześciokątów, jak siatka do kurników. Każda płachta jest luźno związana z płachtami powyżej i poniżej niej, a kiedy
obecne są zanieczyszczenia, płachty z łatwością ślizgają się po sobie, dzięki czemu grafit jest dobrym smarem. Diament w żadnym
wypadku nie jest smarem. Jego legendarna twardość ściera najodporniejszy materiał. Atomy miękkiego grafitu i twardego
diamentu są identyczne. Gdyby udało ci się namówić atomy w krysztale grafitu do zaadoptowania reguł musztry kryształu
diamentu, byłbyś bogaczem. Można to zrobić, ale potrzebne są kolosalne ciśnienie i wysokie temperatury, przypuszczalnie
odpowiadające warunkom, w jakich diamenty powstały w naturze, głęboko w ziemi.

Skoro sześciokąty tworzą płachty płaskiego grafitu, możesz sobie wyobrazić, że wepchnięcie pięciokątów między sześciokąty
mogłoby wypuczyć płachtę w krzywiznę. Umieść dokładnie 12 pięciokątów w strategicznych punktach między 20 sześciokątami,
a krzywizna zamknie się w pełną kulę. Geometrzy nazywają to ściętym dwudziestościanem. Dokładnie taki jest wzór szwów na
piłce futbolowej. Piłka futbolowa jest więc teoretycznie wzorem, w który spontanicznie mogą ułożyć się atomy węgla.

Mirabile dictu

, właśnie ten wzór odkryto wśród atomów węgla. Zespół, który tego dokonał, włącznie z Sir Harry Kroto z Sussex

University, otrzymał w 1996 roku Nagrodę Nobla z chemii. Nazwana Buckminsterfullerene (fuleren) jest elegancką kulą 60 atomów
węgla, powiązanych jako 20 sześciokątów przeplecionych 12 pięciokątami. Nazwa oddaje honor wizjonerskiemu architektowi
amerykańskiemu, Buckminsterowi Fullerowi (którego miałem zaszczyt spotkać, kiedy był już bardzo starym człowiekiem

[ 2 ]

)

i kule te pieszczotliwie nazywa się „buckyballs". Mogą się one łączyć razem, by stworzyć większe kryształy. Podobnie jak płachty
grafitu, „buckyballs" stanowią dobry smar, przypuszczalnie dzięki kulistemu kształtowi: prawdopodobnie działają jak maleńkie
łożyska kulkowe.

Od czasu odkrycia „buckyballs" chemicy zdawali sobie sprawę z tego, że są one tylko specjalnym przypadkiem dużej rodziny
innych „fulerenów". Atomy węgla mogą teoretycznie łączyć się i tworzyć jaskinię Aladyna fascynujących form krystalicznych —
jest to kolejny aspekt unikatowej właściwości węgla, kwalifikującej go na podstawowy element życia.

Nie każdy atom ma talent węgla do łączenia się ze swoimi kopiami. Inne kryształy zawierają więcej niż jeden rodzaj „żołnierzy",
występujących na przemian w takim czy innym eleganckim wzorze. W kryształach kwarcu są to atomy krzemu i tlenu zamiast
węgla; w zwykłej soli są to naładowane elektrycznie atomy sodu i chloru. Kryształy w sposób naturalny przełamują się wzdłuż linii
zdradzających leżący u podstaw wzór musztry. To dlatego kryształki soli są kwadratowe, dlatego kolumny Giant's Causeway

[ 3 ]

o wzorze plastra miodu stoją tak jak stoją i dlatego kryształy diamentu mają kształt rombu.

Wszystkie kryształy montują się samodzielnie zgodnie z lokalnie panującymi regułami. Składający się na nie „żołnierze",
swobodnie unoszący się w roztworze wodnym, spontanicznie wpychają się w „luki" na powierzchni istniejących kryształów, gdzie
dokładnie pasują. Tak więc kryształ może rosnąć w roztworze z maleńkiego „ziarna" — być może zanieczyszczenia podobnego do
ziarna piasku w środku perły. Nie ma wielkiego projektu „fulerenów", kryształów kwarcu, diamentów czy czegokolwiek innego. Ta
zasada samo-montażu jest obecna także w żywych strukturach. Sam DNA (genetyczną cząsteczkę znajdującą się w centrum
wszelkiego życia) można uważać za długi, spiralny kryształ, w którym jedna połowa podwójnej helisy samomontuje się według
szablonu dostarczonego przez drugą połowę. Głowa bakteriofaga T4 (wirusa, który zakaża bakterie) faktycznie wygląda jak
pojedynczy kryształ.

Pójdź do muzeum i popatrz na kolekcję minerałów. Idź nawet do sklepu New Age i popatrz na kryształy wystawione obok wszelkiej
innej aparatury do ich hokuspokus i kiczowatego oszustwa. Kryształy nie zareagują na próby „zaprogramowania" ich na
medytację, czy „poświęcenia" ich ciepłym, pełnym miłości myślom. Nie wyleczą cię z niczego, ani nie napełnią pokoju
„wewnętrznym spokojem" czy „psychiczną energią". Ale są piękne i z pewnością tylko dodaje im piękna zrozumienie, że ich
kształty, kąty ich ścianek, kolory tęczy, które błyskają ze środka, mają dokładne wyjaśnienia leżące głęboko we wzorach atomowej
sieci krystalicznej.

Kryształy nie wibrują mistyczną, kochającą energią. Ale faktycznie wibrują w znacznie ściślejszym i interesującym sensie. Niektóre
kryształy mają ładunki elektryczne przeciwnego znaku na przeciwległych ściankach, które zmieniają się, kiedy fizycznie
odkształcasz kryształ. Efekt „piezoelektryczny", odkryty w 1880 roku przez braci Curie (męża Marii i jego brata) znalazł
zastosowanie w igłach gramofonów („odkształcania" powoduje rowek w obracającej się płycie) i w niektórych mikrofonach
(odkształcania powodują fale dźwiękowe w powietrzu). Efekt piezoelektryczny działa również odwrotnie. Kiedy umieści się
kryształ w polu elektrycznym, odkształca się on rytmicznie. Często rytm tych drgań jest niesłychanie dokładny. Służy jako
ekwiwalent wahadła lub kółka wahadłowego w zegarku kwarcowym.

Chcę powiedzieć jeszcze jedną rzecz o kryształach, a może to być najbardziej fascynujące ze wszystkiego. Militarna przenośnia
każe nam myśleć o każdym żołnierzu tak, jakby stał o metr lub dwa od sąsiada. W rzeczywistości jednak niemal całe wnętrze
kryształu to pusta przestrzeń. Średnica mojej głowy wynosi 18 centymetrów. Dla zachowania skali mój najbliższy sąsiad na

39

background image

kryształowej paradzie musiałby stać o ponad kilometr ode mnie. Nic dziwnego, że maleńkie cząsteczki zwane neutrinami (jeszcze
mniejsze od elektronów) przechodzą przez ziemię i wychodzą z drugiej strony, jak gdyby jej tam wcale nie było (przeciętnie jedna
taka cząsteczka przenika przez ciebie co sekundę).

Ale jeśli solidne rzeczy są głównie pustą przestrzenią, dlaczego nie widzimy ich jako pustej przestrzeni? Dlaczego diament wydaje
się twardy i solidny, a nie sypki i pełen dziur? Odpowiedź znajduje się w naszej ewolucji. Darwinowski dobór naturalny przez
niezliczone pokolenia kształtował nasze narządy czuciowe, jak i wszystkie inne części naszych organizmów. Można by sądzić, że
narządy czuciowe zostały ukształtowane, by dać nam „prawdziwy" obraz świata, taki jakim on „rzeczywiście" jest. Bezpieczniej
jest założyć, że zostały one ukształtowane, by dać nam pożyteczny obraz świata, żeby pomóc nam przeżyć. W pewnym sensie
narządy czuciowe wspomagają nasz mózg w budowaniu użytecznego modelu świata i to w tym modelu poruszamy się. Jest to
rodzaj „wirtualnej" symulacji rzeczywistego świata. Neutrina mogą przejść prosto przez skałę, ale my nie możemy. Jeśli
spróbujemy, pokaleczymy się. Konstruując symulację skały mózg przedstawia ją więc jako twardą i solidną. To niemal tak, jakby
narządy czuciowe mówiły nam: „Nie możesz przeniknąć przez przedmiot tego rodzaju". To właśnie znaczy „solidny". To dlatego
odbieramy je jako „solidne".

W ten sam sposób trudno nam zrozumieć wiele odkryć naukowych o wszechświecie. Teoria względności Einsteina, zasada
nieoznaczoności, Wielki Wybuch, rozszerzający się wszechświat, niesłychanie powolny upływ geologicznego czasu — wszystko to
trudno jest pojąć. Nic dziwnego, że niektórzy boją się nauki. Ale nauka potrafi także wyjaśnić, dlaczego tak trudno jest zrozumieć
te sprawy i dlaczego boimy się wysiłku. Jesteśmy napuszonymi małpami i nasze mózgi były zbudowane do zrozumienia
przyziemnych szczegółów o tym, jak przeżyć w epoce kamiennej na afrykańskiej sawannie.

To są głębokie kwestie i krótki artykuł nie jest wystarczająco dobrym miejscem na ich zgłębianie. Uznam, że odniosłem sukces,
jeśli udało mi się przekonać cię, że naukowe podejście do kryształów jest bardziej oświecające i podniosłe, a także bardziej
zadziwiające niż cokolwiek wymyślone w najdzikszych snach guru New Age czy paranormalnych kaznodziei. Naga prawda jest
taka, że sny i marzenia guru i kaznodziei daleko nie są aż tak dziko wybujałe. Przynajmniej jeśli zastosujemy tu standardy nauki.

Powyższy esej pochodzi z książki A Devil's Chaplain: Reflections on Hope, Lies, Science, and Love (Phoenix 2003). Publikacja
w Racjonaliście za zgodą Autora.

Nie wszystko jest w genach

T

rzeba odłożyć do lamusa straszak genetycznego determinizmu. Odkrycie tak zwanego „genu gejów" jest dobrą okazją, by

rozpocząć ten proces.
Najpierw fakty. W piśmie „Science" grupa badaczy z National Institute of Health w Betshedzie w Maryland doniosła
o następującym wzorcu. Homoseksualiści mają, częściej niż wynikałoby to z czystego przypadku, homoseksualnych braci. Mają
także, co jest wielce mówiące, więcej homoseksualnych wujów i kuzynów ze strony matki niż wynikałoby to z przypadku, ale nie
ze strony ojca. Ten wzorzec daje podstawę do natychmiastowego podejrzenia, że przynajmniej jeden z genów powodujących męski
homoseksualizm, znajduje się na chromosomie X.

[ 1 ]

Zespół z Betshedy poszedł dalej. Dzięki nowoczesnej technologii mogli poszukać specyficznych ciągów markerów w samym kodzie
DNA. Na jednym odcinku, zwanym Xq28, niedaleko czubka chromosomu X, znaleźli pięć identycznych markerów, wspólnych dla
znacząco wysokiego odsetka homoseksualnych braci. Te fakty powiązały się zgrabnie ze sobą, by potwierdzić wcześniejsze dane
o dziedzicznym składniku homoseksualizmu.

No to co? Czy trzęsą się podstawy socjologii? Czy teolodzy powinni załamywać ręce w niepokoju, a prawnicy zacierać swoje
w oczekiwaniu? Czy mówi nam to cokolwiek nowego o „winie" czy „odpowiedzialności"? Czy dodaje to cokolwiek do argumentów
o tym, czy homoseksualizm jest chorobą, którą można, czy też powinno się „leczyć"? Czy homoseksualiści powinni być bardziej
czy mniej dumni, czy też zawstydzeni swoimi skłonnościami? Odpowiedź na wszystkie te pytanie brzmi: nie. Jeśli jesteś dumny,
możesz pozostać dumny. Jeśli wolisz czuć się winny, pozostań winny. Nic się nie zmieniło. Właściwie nie tyle interesuje mnie ten
konkretny przypadek, ile posługuję się nim dla zilustrowania ogólniejszej tezy o genach i straszaku genetycznego determinizmu.

Istnieje ważna różnica między projektem technicznym (ang. blueprint) a przepisem kulinarnym. Projekt jest szczegółową, „punkt
za punktem" specyfikacją jakiegoś końcowego produktu, jak na przykład domu czy samochodu. Jedną z diagnostycznych cech
projektu jest to, że jest on odwracalny. Daj inżynierowi samochód, a potrafi odtworzyć projekt techniczny. Ale daj kucharzowi do
skosztowania pièce de résistance jego rywala, a nie uda mu się odtworzyć przepisu. Istnieje wzajemnie jednoznaczne odwzorowanie
(mapowanie) między częściami projektu technicznego i częściami produktu końcowego. Ta część samochodu odpowiada tej części
projektu. Niczego takiego nie ma w wypadku przepisu. Nie można wyizolować konkretnego kęsa sufletu i szukać słowa
w przepisie, które „determinuje" ten kęs. Wszystkie słowa w przepisie wzięte wraz ze składnikami, wiążą się, by stworzyć cały
suflet.

W różnych aspektach swojego zachowania geny czasami przypominają projekt, a czasami przepis. Trzymanie tych aspektów
oddzielnie jest bardzo istotne. Geny są cyfrową, tekstową informacją i zachowują swoją silną tekstową integralność, gdy zmieniają
partnerów w kolejnych pokoleniach. Chromosomy — długie ciągi genów — formalnie rzecz biorąc są dokładnie takie, jak długie
taśmy komputerowe. Kiedy w komórce następuje odczytanie części taśmy genetycznej, najpierw zachodzi przetłumaczenie
informacji z jednego kodu na inny: z kodu DNA na spokrewniony kod, który określa dokładny kształt cząsteczki białka. Do tego
punktu gen zachowuje się jak projekt techniczny. Rzeczywiście istnieje wzajemnie jednoznaczne odwzorowanie między genem
a białkiem, i rzeczywiście jest ono deterministyczne.

Na następnym etapie procesu — rozwoju całego organizmu i jego psychicznych predyspozycji — sprawy zaczynają się

40

background image

komplikować i bardziej przypominać przepis. Rzadko kiedy zdarza się proste, wzajemnie jednoznaczne mapowanie między
poszczególnymi genami i „kawałkami" ciała. Jest to raczej mapowanie między genami a tempem, w jakim zachodzi proces podczas
rozwoju embrionalnego. Końcowe efekty na organizmy i ich zachowania są często różnorakie i trudne do rozwikłania.

Przepis jest dobrą przenośnią, ale jeszcze lepszą byłoby wyobrażenie sobie ciała jako koca zawieszonego z sufitu na 100 tysiącach
gumek, poplątanych i okręconych wokół siebie. Kształt koca — ciała — determinuje napięcie tych wszystkich gumek razem wzięte.
Niektóre z nich reprezentują geny, inne reprezentują czynniki środowiskowe. Zmiana w jakimś poszczególnym genie odpowiada
wydłużeniu lub skróceniu jakiejś poszczególnej gumki. Ale każda gumka połączona jest z kocem tylko pośrednio poprzez
niezliczone powiązania w gąszczu innych gumek. Jeśli przetniesz jedną gumkę lub ją napniesz, nastąpi rozproszona zmiana
napięcia, której efekt na kształt koca będzie skomplikowany i trudno przewidywalny.

W ten sam sposób posiadanie konkretnego genu nie musi niezawodnie dyktować, że dana osoba będzie homoseksualistą. Znacznie
prawdopodobniejsze jest, że związek przyczynowy będzie statystyczny. Wpływ genów na ciała i zachowania jest podobny do
wpływu dymu papierosowego na płuca. Jeśli dużo palisz, wzrasta statystyczne prawdopodobieństwo, że dostaniesz raka płuc. Nie
jest tak, że z pewnością zafundujesz sobie raka płuc. Ani powstrzymanie się od palenia nie da ci pełnej gwarancji ochrony przed
rakiem. Żyjemy w statystycznym świecie.

Wyobraź sobie nagłówek w gazecie: „Naukowcy odkryli, że homoseksualizm ma swoje przyczyny". Oczywiście nie jest to żadna
wiadomość. Wszystko ma przyczynę. Powiedzenie, że homoseksualizm jest spowodowany genami jest bardziej interesujące i ma tę
estetyczną zaletę, że konsternuje politycznie zainspirowanych nudziarzy, nie mówi jednak więcej o nieodwołalności
homoseksualizmu niż mój trywialny nagłówek.

Niektóre przyczyny genetyczne trudno jest cofnąć. Inne łatwo. Niektóre przyczyny środowiskowe łatwo jest cofnąć. Inne trudno.
Pomyśl, jak uporczywie trzymamy się akcentu nauczonego w dzieciństwie: dorosły imigrant na całe życie będzie nosił etykietkę
cudzoziemca. Jest to znacznie bardziej nieuchronne niż wiele efektów genetycznych. Byłoby interesujące znać statystyczne
prawdopodobieństwo, że dziecko poddane szczególnemu wpływowi środowiskowemu, jak na przykład religijna indoktrynacja
przez zakonnice, będzie w stanie umknąć temu wpływowi później w życiu. Byłoby równie ciekawe poznać statystyczne
prawdopodobieństwo, że mężczyzna z konkretnym genem na odcinku Xq28 chromosomu X okaże się homoseksualistą. Samo
wykazanie, że istnieje gen „na" homoseksualizm, pozostawia kwestię wysokości tego prawdopodobieństwa niemal całkowicie
otwartą. Geny nie mają monopolu na determinizm.

Czy więc nienawidzisz homoseksualistów, czy ich kochasz, czy chcesz ich zamknąć, czy „wyleczyć", lepiej, byś w swoich
argumentach nie podpierał się genami.

Powyższy tekst pochodzi z książki A Devil's Chaplain: Reflections on Hope, Lies, Science, and Love (Phoenix 2003). Publikacja
w Racjonaliście za zgodą Autora.

Nauka, genetyka i etyka

Notatka dla Tony Blaira

M

inistrom można wybaczyć, że patrzą na naukowców głównie jako na inicjatorów paniki społecznej, czy też strażaków,

którzy ją gaszą. Jeśli naukowiec wypowiada się dzisiaj w prasie, to na ogół, żeby ogłosić zagrożenia jakie stwarzają konserwujące
dodatki do żywności, telefony komórkowe, opalanie się czy słupy wysokiego napięcia. Przypuszczam, że jest to nieuniknione,
biorąc pod uwagę całkowicie wybaczalne zaabsorbowanie obywateli własnym bezpieczeństwem i tendencję do obarczania rządu
odpowiedzialnością za wszelkie zagrożenia dla naszego zdrowia. Stawia to jednak naukowców w niesympatycznie negatywnej roli.
Zaszczepia również niefortunne wrażenie, że ich autorytet płynie z wiedzy o faktach. Tymczasem naukowców wyróżnia nie tyle
ich wiedza, co metoda jej zdobywania — metoda, którą każdy może przyjąć z korzyścią dla siebie.
Co gorsza, pomija to kulturową i estetyczną wartość nauki. To tak, jakby ktoś spotkał Picassa i rozmawiał z nim wyłącznie
o niebezpieczeństwie lizania pędzla. (...) Nauka, jak malarstwo, ma wyższą wartość estetyczną. Nauka może być poezją. Nauka
może być uduchowiona, wręcz religijna, ale w nie nadnaturalnym sensie tego słowa.

Oczywiście moja krótka notatka nie może być równie wyczerpująca jak memoranda, które pan dostaje od administracji
państwowej. Zamiast tego pomyślałem, że wybiorę kilka wyizolowanych tematów, niemal winiet, które są moim zdaniem
interesujące i mam nadzieję, że zainteresują również pana. Gdybym miał więcej miejsca, wspomniałbym inne winiety (takie jak
nanotechnologię, o której, jak podejrzewam, będziemy dużo słyszeć w XXI wieku).

Genetyka

Trudno przesadzić czysto intelektualną ekscytację, jaką wzbudza genetyka po Watsonie i Cricku. Genetyka stała się mianowicie
gałęzią technologii informatycznej. Kod genetyczny jest prawdziwie cyfrowy w dokładnie takim samym sensie jak kody
komputerowe. Nie jest to jakaś słaba analogia, ale dosłowna prawda. Co więcej, w odróżnieniu od kodów komputerowych kod
genetyczny jest uniwersalny. Współczesne komputery są zbudowane wokół wzajemnie niezgodnych języków maszynowych,
zdeterminowanych przez ich układy scalone w procesorach. Kod genetyczny natomiast, z bardzo nielicznymi pomniejszymi
wyjątkami, jest identyczny w każdym żywym stworzeniu na tej planecie, od bakterii siarkowych do olbrzymich sekwoi, od grzybów
do ludzi. Wszystkie żyjące stworzenia, przynajmniej na tej planecie, są tej samej „marki".

Konsekwencje są zdumiewające. Oznacza to, że jakiś podprogram (a tym właśnie jest gen) może być Kopiowany z jednego gatunku

41

background image

i Wklejany do innego, gdzie będzie działał dokładnie tak samo, jak w gatunku macierzystym. To dlatego słynny gen antifreeze
(przeciwdziałający zamarzaniu), pierwotnie rozwinięty w rybach Arktyki, potrafi ochronić pomidory przed uszkodzeniami
zimnem. W taki sam sposób programista NASA, który chce schludnego programu na pierwiastek kwadratowy do swojego systemu
sterowania rakietami, może pożyczyć taki program z finansowych arkuszy kalkulacyjnych. Pierwiastek kwadratowy jest
pierwiastkiem kwadratowym i tyle. Program do wyliczenia go służy równie dobrze rakiecie międzyplanetarnej, jak i prognozom
finansowym.

W takim razie skąd bierze się szeroko rozprzestrzeniona instynktowna wrogość i odraza wobec wszystkich takich
„transgenicznych" zapożyczeń? Podejrzewam, że pochodzi z błędnego wyobrażenia z ery sprzed Watsona i Cricka. Atrakcyjne lecz
błędne rozumowanie brzmi tak: z pewnością rybi gen antifreeze musi mieć rybi „posmak". Z pewnością coś rybiego musi się
przedostać? Z pewnością nienaturalne jest wstawienie genu ryby, który był „przeznaczony" tylko do działania w rybie, do obcego
dlań środowiska komórki pomidora? A przecież nikt nie uważa, że podprogram pierwiastka kwadratowego niesie ze sobą
„finansowy posmak", kiedy wklejamy go do systemu sterowania rakietami. Sama idea „posmaku" w tym sensie jest nie tylko
błędna, ale wręcz głęboko i ciekawie błędna. Nawiasem mówiąc pociesza myśl, że większość młodych ludzi dzisiaj rozumie
komputery znacznie lepiej niż starsze pokolenie i powinni natychmiast złapać o co tu chodzi. Dzisiejszy luddyzm w kwestii
inżynierii genetycznej może umrzeć śmiercią naturalną w miarę jak będzie wymierało pokolenie komputerowych analfabetów.

Czy nie ma więc żadnych, ale to żadnych podstaw do obaw księcia Karola, lorda Melchetta

[ 1 ]

i ich przyjaciół? Nie posunąłbym się

aż tak daleko, ale z pewnością ich argumenty świadczą o zagubieniu

[ 2 ]

. W pewnych sytuacjach analogia z podprogramem

pierwiastka kwadratowego może nie być sprawiedliwa. A jeśli program sterowania rakietami potrzebuje nie pierwiastka
kwadratowego, ale nieco innej funkcji, która nie jest dosłownie identyczna z jej finansowym odpowiednikiem? Załóżmy, że jest
wystarczająco podobna, by rzeczywiście można było pożyczyć główną procedurę, ale wymaga ona ulepszenia szczegółów
programu. W takim wypadku możliwe jest, że rakieta nie wypali, jeśli naiwnie zastosujemy niezmieniony podprogram. Wracając
do biologii, chociaż geny rzeczywiście są dokładnymi podprogramami cyfrowego software, nie oddziałują na rozwój organizmu
dokładnie tak samo, ponieważ w organizmie współdziałają one z warunkami środowiskowymi, w tym z bardzo ważnym
środowiskiem tworzonym przez inne geny. Dla osiągnięcia optymalnego efektu gen antifreeze może polegać na interakcji z innymi
genami ryby. Wepchnięty do obcego klimatu genetycznego w pomidorze może nie działać poprawnie bez ulepszenia (co można już
zrobić), żeby pasował do istniejących w pomidorze genów.

Oznacza to, że można przedstawić argumenty na rzecz obu stron i musimy dokładnie wyważyć sprawę. Inżynierowie genetyczni
mają rację, że oszczędzimy czasu i pieniędzy wykorzystując osiągnięcia milionów lat badań i rozwoju, jakie darwinowski dobór
naturalny włożył w rozwinięcie biologicznego środka przeciwko zamarzaniu (czy czegokolwiek, co nam potrzebne). Ale rację
mieliby także czarnowidze, gdyby złagodzili swoją postawę i przeszli od emocjonalnego odrzucenia do racjonalnych apeli
o rygorystyczne testowanie bezpieczeństwa. Żaden szanujący się naukowiec nie odrzuca takiego apelu. Jest to rutyna dla
wszystkich nowych produktów, nie tylko tych, które poddane zostały inżynierii genetycznej.

Większość ludzi nie dostrzega niebezpieczeństwa, jakie rodzi podnoszenie fałszywego alarmu przez obsesyjną histerię wokół
genetycznie modyfikowanej żywności. Obawiam się, że kiedy hałaśliwe ostrzeżenia Zielonych przeciwko GMO okażą się puste,
ludzie przybiorą niebezpiecznie obojętną postawę wobec innych, poważniejszych ostrzeżeń. Ewolucja oporności na antybiotyki
wśród bakterii już jest znanym i dowiedzionym niebezpieczeństwem. Niemniej narastanie tego konkretnego niebezpieczeństwa
pozostaje niezauważone w kontekście wrzawy wokół genetycznie zmodyfikowanej żywności, której zagrożenia są co najwyżej
spekulatywne. Powiedzmy to wyraźniej, genetyczne modyfikacje, podobnie jak wszystkie inne rodzaje modyfikacji, są dobre, jeśli
modyfikujesz w dobrym kierunku, i złe, jeśli modyfikujesz w złym kierunku. Podobnie jak sztuczna hodowla i jak sam dobór
naturalny, sztuka polega na wprowadzeniu właściwego nowego software DNA. Uświadomienie sobie, że to tylko software, zapisany
w tym samym języku co „własny" DNA organizmu, powinno w dużej mierze pomóc w rozwianiu instynktownego lęku, który
dominuje w dyskusjach o GMO.

Nie mogę porzucić tematu instynktownych odczuć bez ulubionego cytatu z nieodżałowanego

Carla Sagana

. Kiedy zadano mu

futurologiczne pytanie, powiedział, że wiadomo zbyt mało, by na nie odpowiedzieć. Pytający koniecznie jednak chciał uzyskać
informację, co Sagan rzeczywiście o tym myśli: „Ale jakie są pana wewnętrzne odczucia" — zapytał. Odpowiedź Sagana jest
nieśmiertelna: „Staram się nie myśleć wnętrznościami". Instynktowne „myślenie wnętrznościami" to jeden z głównych
problemów, z jakim musimy borykać się w kwestii publicznej opinii wobec nauki. Wrócę do tego problemu, gdy będę mówił
o etyce. Na razie jeszcze kilka uwag o przyszłości genetyki w XXI wieku, szczególnie w związku z Projektem Poznania Genomu
Człowieka.

Projekt Poznania Genomu Człowieka, który lada moment zostanie zakończony

[ 3 ]

, jest rzeczywiście osiągnięciem XX wieku. Jest to

historia wybitnego sukcesu, ale o ograniczonym zakresie. Wzięliśmy twardy dysk człowieka i spisaliśmy każdą kropkę i znak bitów
informacji typu 11000101000010000111, niezależnie od tego, co one znaczą w software jako całości. Następnie potrzebny jest
projekt dwudziestego pierwszego wieku, Projekt Poznania Embriologii Człowieka, który faktycznie odszyfrowuje wszystkie
instrukcje wysokiego poziomu zakodowane w postaci kodu maszynowego. Łatwiejszym zadaniem będzie seria projektów poznania
genomów różnych gatunków (takich jak projekt poznania genomu rośliny Arabidopsis, którego zakończenie ogłoszono w dniu,
w którym to piszę). Będą one szybsze i łatwiejsze niż Projekt Poznania Genomu Człowieka, nie dlatego, że inne genomy są mniejsze
i prostsze niż nasz, ale ponieważ wspólna ekspertyza naukowców kumuluje się szybko wraz z doświadczeniem.

Istnieje frustrujący aspekt tego kumulatywnego postępu. Z perspektywy czasu, biorąc pod uwagę tempo postępu technicznego,
kiedy zaczynaliśmy Projekt Poznania Genomu Człowieka, nie był on wart zaczynania. Byłoby lepiej nic nie robić przez
przynajmniej dwa lata i zacząć dopiero wówczas! W rzeczywistości w pewnym sensie to właśnie zrobiła rywalizująca firma doktora
Craiga Ventera. Błędem pozostawiania kłopotów pierwszego kroku innym jest to, że późniejsze technologie nie mogą zacząć
„wyprzedzania" bez doświadczenia zdobytego w rozwijaniu wcześniejszych technologii.

42

background image

Projekt Poznania Genomu Człowieka dyskretnie minimalizuje różnice między jednostkami. Jednak z intrygującym wyjątkiem
jednojajowych bliźniąt genom każdego człowieka jest unikatowy i można się zastanawiać czyj genom sekwencjonuje się
w Projekcie. Czy wybrano jakiegoś dygnitarza, żeby go uhonorować, czy jest to losowy człowiek z ulicy czy wręcz anonimowy klon
komórki z laboratoryjnej kultury tkankowej? To ma znaczenie. Mam niebieskie oczy, a ty masz piwne. Nie potrafię zwinąć języka
w rurkę, a prawdopodobieństwo, że ty to potrafisz wynosi 50%. Która wersja genu na zwijanie języka dostanie się do
opublikowanego Genomu Człowieka? Jaki jest kanoniczny kolor oczu? Odpowiedź brzmi, że z wyjątkiem kilku „liter" DNA, które
się różnią, kanoniczny genom jest „głosem" większości w próbce dobranej tak, by dać dobry rozrzut ludzkiej różnorodności. Ale
sama różnorodność jest wykreślona z protokołu.

W odróżnieniu od tego Projekt Badania Zróżnicowania Ludzkiego Genomu, prowadzony obecnie, buduje na fundamentach
Projektu Poznania Genomu Człowieka, ale skupia się na tych stosunkowo nielicznych miejscach nukleotydów, które różnią się
między jednostkami i między grupami. Nawiasem mówiąc, zaskakująco mały odsetek tych rozbieżności stanowią różnice między
rasami, fakt, który niestety nie wystarczył, by uspokoić przedstawicieli różnych grup etnicznych, szczególnie w Ameryce.
Wymyślili ostre polityczne zastrzeżenia do projektu, na który patrzą jako na oparty na wyzysku i unurzany w eugenice.

Medyczne korzyści badania ludzkiej zmienności mogą być niezmierne. Jak dotąd niemal wszystkie leki przepisywane są tak, jakby
pacjenci byli w dużej mierze tacy sami, a dla każdej choroby istniała optymalna kuracja. Lekarze jutra będą bardziej przypominać
weterynarzy. Lekarze mają tylko jeden gatunek pacjentów, w przyszłości jednak będą dzielili ten gatunek według genotypów, tak
jak weterynarz dzieli swoich pacjentów na gatunki. Lekarze już rozpoznają klasyfikację kilku genetycznych typów (OAB, Rh) do
specjalnych potrzeb transfuzji krwi. W przyszłości dokumentacja każdego pacjenta będzie zawierać wyniki licznych testów
genetycznych: nie ich pełen genom (to w przewidywalnej przyszłości byłoby zbyt kosztowne), ale w miarę upływu czasu coraz
częstsze będzie pobieranie próbek zmiennych obszarów genomu i znacznie więcej klasyfikacji niż dzisiejsza klasyfikacja grup
krwi. Chodzi o to, że przy niektórych chorobach może być tyle różnych optymalnych kuracji, ile istnieje różnych genotypów
w danym locus (miejscu) — a nawet więcej, ponieważ loci mogą oddziaływać na siebie i wpływać na podatność na chorobę.

Innym ważnym zastosowaniem genetyki ludzkiej różnorodności jest medycyna sądowa. Właśnie dlatego, że DNA jest cyfrowe, tak
jak bajty komputerowe, genetyczne odciski palców są potencjalnie wielokrotnie dokładniejsze i bardziej godne zaufania niż
jakiekolwiek inne środki identyfikacji, włącznie z bezpośrednim rozpoznaniem twarzy (mimo niezachwianego przeświadczenia
ławników przysięgłych, że identyfikacja przez naocznego świadka przebija wszystko). Ponadto można ustalić tożsamość z małego
śladu krwi, potu czy łez (lub śliny, nasienia czy włosów).

Dowody oparte na DNA powszechnie uważa się za kontrowersyjne i muszę wyjaśnić, dlaczego. Po pierwsze, ludzka pomyłka może
unieważnić dokładność metody. To jednak dotyczy wszelkich dowodów. Sądy są już przyzwyczajone do przedsiębrania środków
ostrożności, by uniknąć pomieszania dowodów materialnych, i takie środki ostrożności stają się teraz jeszcze ważniejsze.
Genetyczne odciski palców mogą ustalić, poza wszelką rozsądną wątpliwość, czy plama krwi pochodzi od danego osobnika. Ale
oczywiście musi się badać właściwą plamę.

Po drugie, choć prawdopodobieństwo błędnej identyfikacji przez genetyczny odcisk palców jest teoretycznie astronomicznie małe,
genetycy i statystycy mogą przedstawić coś, co wydaje się bardzo różnymi oszacowaniami dokładnego prawdopodobieństwa.
Cytuję z mojej książki

Rozplatanie tęczy

(rozdział 5, który jest poświęcony wyjaśnieniu genetycznych odcisków palców dla nie

specjalistów).

Prawnicy zazwyczaj czyhają tylko na moment, kiedy pojawiają się rozbieżności w wypowiedziach ekspertów powołanych na świadków. Jeśli sąd
wezwie jako biegłych dwóch genetyków i poleci im oszacować prawdopodobieństwo zaistnienia błędu przy dowodzie w postaci DNA, to pierwszy
z ekspertów może powiedzieć: jeden do miliona, a drugi — zaledwie jeden do stu tysięcy. I już następuje atak. „Acha! ACHA! Eksperci się ze sobą
nie zgadzają! Panie i panowie ławnicy, czy możemy pokładać zaufanie w jakiejś naukowej metodzie, jeśli sami specjaliści różnią się w ocenie jej
wartości dziesięciokrotnie? Oczywiście należy zatem w ogóle wycofać dowód tego typu i więcej o tych sprawach nie mówić".

(...) w istocie cała niezgoda między nimi ogranicza się przecież do tego, że oceniają zabezpieczenia przeciw możliwości popełnienia pomyłki
w kategoriach hiper-mega-astronomicznych lub tylko astronomicznych. Gwarancje sądowe zwykle nie powinny być mniejsze niż tysiąc do
jednego, ale oczywiście równie dobrze mogą sięgać miliardów. Nawet przy najostrożniejszych kalkulacjach bezpieczeństwo metody genetycznej
jest o niebo wyższe od pewności, jaką daje zwykła konfrontacja policyjna. „Wysoki Sądzie, konfrontacja w gronie zaledwie 20 osób jest działaniem
na niekorzyść mego klienta. Żądam grupy złożonej z co najmniej miliona osób!"

[ 4 ]

Dyskutuje się teraz pomysł ogólnokrajowej bazy danych, w której znajdą się genetyczne odciski palców wszystkich obywateli
(tylko próbki genów oczywiście, zapis całego genomu byłby zdecydowanie zbyt kosztowną przesadą). Nie traktuję tego jako
złowieszczego pomysłu w stylu Wielkiego Brata (i napisałem do mojego lekarza, że zgłaszam się na ochotnika jako królik
doświadczalny do badania pilotażowego 500 tysięcy ludzi, które teraz jest w stadium przygotowań). Istnieją tu jednak potencjalne
problemy dotyczące swobód obywatelskich. Jeśli było włamanie do twojego domu, policja rutynowo będzie szukała odcisków
palców (tradycyjnych, staromodnych) włamywacza. Potrzebują także odcisków palców członków rodziny właściciela domu, żeby
móc je wyeliminować, i większość ludzi chętnie się na to godzi. Oczywiście ta sama zasada odnosi się do genetycznych odcisków
palców, ale wielu ludzi nie chce ogólnokrajowej bazy danych. Prawdopodobnie mieliby również zastrzeżenia do ogólnokrajowej
bazy danych konwencjonalnych, staromodnych odcisków palców, ale może w praktyce nie stanowi to problemu, ponieważ
przeszukiwanie takiej bazy danych w celu znalezienia właściwych odcisków trwałoby zbyt długo. Genetyczne odciski palców nie
nastręczają tej trudności. Komputerowego przeszukiwania ogromnej bazy danych DNA można dokonać bardzo szybko.

Jaki więc jest problem dotyczący swobód obywatelskich? Z pewnością ci, którzy nie mają niczego do ukrycia, nie muszą się bać?
Może nie, ale ludzie mają uprawnione powody do ukrywania informacji, nie przed prawem, ale wzajem przed sobą. Zaskakująca
liczba ludzi w każdym wieku jest genetycznie niespokrewniona z mężczyzną, o którym sądzą, że jest ich ojcem. Aby ująć to
łagodnie: nie jest pewne, że rozwianie ich złudzeń rozstrzygającymi dowodami DNA podniosłoby sumę szczęścia ludzkości. Gdyby
istniała ogólnokrajowa baza danych, kontrolowanie bezprawnego dostępu do niej mogłoby być trudne. Gdyby gazeta brukowa

43

background image

odkryła, że oficjalny dziedzic tytułu książęcego został w rzeczywistości spłodzony przez leśniczego, konsternacja w Kolegium
Heraldycznym mogłaby być zabawna. Ale nie trzeba zbyt dużo wyobraźni, by wiedzieć, że ze swobodnego dostępu do informacji
o prawdziwym ojcostwie w społeczeństwie jako całości wypłyną wzajemne oskarżenia w rodzinach i autentyczna prywatna
udręka. Niemniej powstanie ogólnokrajowej bazy danych niewiele zmieniłoby sytuację. Zazdrosny mąż już dzisiaj ma wszystkie
możliwości pobrania próbki śliny czy krwi swoich domniemanych dzieci i porównania ich z własnymi w celu potwierdzenia
podejrzeń, że nie jest ich prawdziwym ojcem. Ogólnokrajowa baza danych dodałaby możliwość szybkiego stwierdzenia kto, ze
wszystkich mężczyzn w całym kraju, nim jest.

Ogólniej zaś, badanie ludzkiej różnorodności jest jednym z bardzo niewielu obszarów, gdzie można zestawić dobry (choć moim
zdaniem nie przytłaczający) argument przeciwko czysto bezinteresownemu poszukiwaniu wiedzy: jest jedną z bardzo niewielu
dziedzin, w których możemy wyjść lepiej na ignorancji. Jest możliwe, że pod koniec XXI wieku lekarze będą w stanie dokładnie
przewidzieć powód i czas umierania każdego człowieka, już w dniu jego poczęcia. Obecnie ten rodzaj deterministycznych prognoz
można osiągnąć tylko dla nosicieli genów takich jak gen choroby Huntingtona

[ 5 ]

. Dla wszystkich pozostałych możliwa jest jedynie

mało precyzyjna, statystyczna prognoza aktuariusza towarzystwa ubezpieczeniowego oparta na zwyczajach palenia i picia oraz
pospiesznym osłuchaniu stetoskopem. Cały biznes ubezpieczeń na życie zależy od tego, by takie prognozy były mało precyzyjne
i statystyczne. Ci, którzy umierają jako ludzie starzy, subsydiują (spadkobierców) tych, którzy umierają młodo. Jeśli nadejdzie
dzień, kiedy deterministyczne prognozy (takie jak przy chorobie Huntingtona) staną się uniwersalne, załamie się system
ubezpieczeń na życie taki jaki znamy. Ten problem daje się rozwiązać (przypuszczalnie dzięki powszechnemu, obowiązkowemu
ubezpieczeniu na życie bez żadnej medycznej oceny ryzyka). Trudniejsze będzie rozwiązanie problemu psychologicznych lęków.
Dzisiaj wszyscy wiemy, że kiedyś umrzemy, ale większość z nas nie wie kiedy, więc nie odczuwamy tego jak wyroku śmierci. To
może się zmienić i społeczeństwo powinno być przygotowane na trudności, gdy ludzie będą borykać się, by przystosować do tego
swoją psychikę.

Etyka

D

otknąłem już pewnych kwestii etycznych. Nauka nie posiada metody decydowania o tym, co jest etyczne. Jest to kwestia

pozostawiona poszczególnym jednostkom i społeczeństwu. Nauka może jednak odpowiedzieć na zadawane pytania i wyjaśnić to,
co z powodu błędów w rozumowaniu jest niejasne. Zazwyczaj sprowadza się to do pożytecznej wskazówki typu: „To albo to, musisz
wybrać". Najpierw podam pięć przykładów, a potem zajmę się bardziej niezwykłą interpretacją zwrotu „nauka i etyka".
Nauka nie może ci powiedzieć czy aborcja jest złem, ale może pokazać, że (embriologiczne) kontinuum, które w sposób ciągły łączy
nieodczuwający płód z obdarzonym czuciem dorosłym, jest analogiczne do (ewolucyjnego) kontinuum, które łączy ludzi z innymi
gatunkami. Jeśli embriologiczne kontinuum wydaje się bardziej bezszwowe, to tylko dlatego, że ciągłość ewolucyjnego kontinuum
przerywają przypadki wymarłych gatunków. Fundamentalne zasady etyki nie powinny zależeć od przypadków wymierania.
Powtórzmy: nauka nie może ci powiedzieć czy aborcja jest morderstwem, ale może cię ostrzec, że brak ci konsekwencji, jeśli
sądzisz, że aborcja jest morderstwem, ale zabijanie szympansów nim nie jest. To albo to, musisz wybrać.

Nauka nie może ci powiedzieć czy sklonowanie całej istoty ludzkiej jest złem. Może ci jednak powiedzieć, że klon w rodzaju Dolly
jest po prostu bliźniakiem jednojajowym, tyle że w innym wieku. Jeśli chcesz protestować przeciwko klonowaniu ludzi, nauka
może ci powiedzieć, że nie wolno ci używać argumentów w stylu: „Klon nie będzie pełnym człowiekiem" lub „Klon nie będzie miał
duszy". Nauka nie może ci powiedzieć, czy ktokolwiek ma duszę, ale może powiedzieć, że jeśli normalne bliźnięta jednojajowe
mają dusze, to mają ją również klony stworzone w taki sposób jak Dolly. To albo to, musisz wybrać.

Nauka nie może ci powiedzieć, czy klonowanie komórek macierzystych na „części zamienne" jest złem. Ale może cię wezwać, byś
wytłumaczył, czym klonowanie komórek macierzystych różni się moralnie od czegoś, co od dawna jest akceptowane: od hodowli
komórkowej. Od dziesięcioleci filarem w badaniach nad rakiem jest hodowla komórek. Słynna linia komórkowa HeLa, która
pochodzi od zmarłej w 1951 roku Henrietty Lacks, rośnie teraz w laboratoriach na całym świecie. Typowe laboratorium na
University of California hoduje 48 litrów komórek HeLa dziennie, jako stałą usługę dla badaczy na tym uniwersytecie. Totalną
dzienną produkcję komórek HeLa na całym świecie należy liczyć w tonach — a wszystko to jest gigantycznym klonem Henrietty
Lacks. Od kiedy rozpoczęła się ta masowa produkcja pół wieku temu, nikt nie wydawał się mieć do niej zastrzeżeń. Ci, którzy dzisiaj
agitują za przerwaniem badań nad komórkami macierzystymi, muszą wytłumaczyć, dlaczego nie mieli zastrzeżeń do masowej
hodowli komórek HeLa. To albo to, muszą wybrać.

Nauka nie może ci powiedzieć, czy słuszne jest zabicie „Mary", żeby uratować jej syjamską bliźniaczkę „Jodie" (czy też słuszne jest
pozwolenie, by obie bliźniaczki umarły)

[ 6 ]

. Nauka może ci jednak powiedzieć, że łożysko jest prawdziwym klonem dziecka, które

odżywia. Można prawomocnie rozdmuchać koncepcję, że każde łożysko jest „bliźnięciem" dziecka, które odżywia, wyrzucanym,
kiedy jego rola się kończy. To prawda, że nikogo nie kusi nadawanie łożysku imienia Mary, ale można w równej mierze
kwestionować nadawanie imienia syjamskiej bliźniaczce bez serca i płuc i tylko z szczątkowym mózgiem. A jeśli ktoś chce powołać
się na argument typu „śliskiej drogi" i „od koziczka do rzemyczka", niech zastanowi się nad następnym akapitem:

W 1998 roku telewizyjny smakosz serwuje na ekranie nowe wytworne danie: ludzkie łożysko.

Usmażył pokrojone w paski łożysko z szalotkami i zmielił dwie trzecie. Resztę oblał koniakiem i zapalił, następnie dodał szałwię i sok cytryny.
Rodzina dziecka zjadła to wraz z dwudziestoma przyjaciółmi. Ojciec uznał to za tak smaczne, że dokładał sobie czternaście razy.

Przedstawiono to w gazetach jako niezłą hecę. A przecież ci, którzy martwią się o śliską drogę powinni zadać sobie pytanie, czy
tego telewizyjnego obiadu nie należy nazwać kanibalizmem? Kanibalizm to jedno z naszych najstarszych i najgłębszych tabu
i wyznawca argumentów w stylu „śliskiej drogi" oraz „od koziczka do rzemyczka" powinien martwić się najmniejszym

44

background image

naruszeniem tego tabu. Podejrzewam, że gdyby producenci telewizyjni wiedzieli wystarczająco dużo o nauce, by zrozumieć, że
łożysko jestprawdziwym klonem dziecka, nigdy nie pokazaliby tego obiadu, szczególnie w szczycie kontrowersji zainspirowanej
sklonowaniem Dolly. To albo to, musisz wybrać.

Chcę zakończyć przedstawieniem dość osobistego podejścia do kwestii nauki i etyki: etycznego traktowania samej prawdy
naukowej. Chcę wskazać na to, że obiektywna prawda potrzebuje czasami takiej samej ochrony, jaką prawo o zniesławieniu daje
obecnie jednostkom. A przynajmniej chciałbym zasugerować, że można by się tu powoływać na Trades Descriptions Act (ustawę
o obowiązku rzetelnej prezentacji towarów) z większą dozą wyobraźni. Przedstawię to najpierw w świetle niedawnego apelu
księcia Karola o publiczne fundusze na badanie „alternatywnej medycyny".

Jeśli firma farmaceutyczna reklamuje tabletki na ból głowy, musi przedstawić w podwójnie ślepych próbach dowody, że te tabletki
istotnie pomagają na bóle głowy. „Podwójnie ślepe" znaczy oczywiście, że pacjenci i badacze dopiero po zakończeniu próby
dowiadują się, który z pacjentów dostał lekarstwo, a który kontrolne placebo. Jeśli tabletka nie zdaje tego egzaminu — jeśli mimo
licznych, żmudnych wysiłków nie udało się jej odróżnić od neutralnego placebo — zakładam, że firma mogłaby się narazić na
sprawę sądową pod zarzutem naruszenia Trades Descriptions Act.

Leki homeopatyczne to wielki biznes, reklamuje się je jako skuteczne na najrozmaitsze sposoby, ale nigdy nie wykazano, że dają
jakikolwiek efekt. Powszechne są osobiste świadectwa, ale jest to bezużyteczny dowód ze względu na notoryczny efekt placebo. To
właśnie dlatego „konwencjonalne" lekarstwa, muszą dowieść swojej skuteczności w podwójnie ślepych próbach.

Nie chcę sugerować, że wszystkie tak zwane „alternatywne terapie" są równie bezużyteczne jako homeopatia. Cóż ja wiem,
niektóre z nich mogą działać. Ale muszą dowieść, że działają w podwójnie ślepych, kontrolowanych na efekt placebo próbach lub
innych równoważnych eksperymentach. A jeśli przejdą taki test, nie ma żadnego powodu, by nazywać je „alternatywnymi". Wejdą
po prostu do głównego nurtu medycyny. Jak napisał w „The Independent" wybitny dziennikarz John Diamond (podobnie jak wielu
pacjentów chorych na raka, wielu szarlatanów próbowało w okrutny sposób dać mu fałszywą nadzieję):

Naprawdę nie ma niczego takiego jak alternatywna medycyna, a tylko medycyna, która działa i taka, która nie działa… Nie ma „alternatywnej"
fizjologii czy anatomii, czy układu nerwowego podobnie jak nie ma alternatywnej mapy Londynu, która pozwala ci przejść z Chelsea do Battersea
bez przekraczania Tamizy.

Zacząłem jednak tę końcową część bardziej radykalnymi słowami. Chciałem rozciągnąć pojęcie zniesławienia, by obejmowało
kłamstwa, które mogą zaszkodzić nie tylko poszczególnym ludziom, ale samej prawdzie. Około 20 lat temu, na długo zanim
pojawienie się Dolly okazało się możliwe, opublikowano książkę, której autor twierdził — podając wiele szczegółów — że bogaty
człowiek z Ameryki Południowej sklonował siebie przy pomocy naukowca, któremu nadano pseudonim Darwin. Jako fikcja
literacka mogła to być przeciętna książka, ale sprzedawano ją jako nagą prawdę. Doktor Derek Bromhall podał do sądu autora
i wydawcę, twierdząc, że jego reputacja naukowca została narażona, ponieważ cytowano go w tej książce. Mnie chodzi o to, że
jakiekolwiek szkody poniósł dr Bromhall, dużo większa była szkoda wyrządzona samej prawdzie naukowej.

Zapomniano już o tej książce i przypominam ją tylko jako przykład. Oczywiście chciałbym rozciągnąć tę zasadę na wszelkie
umyślne fałszerstwa i wypaczanie naukowej prawdy. [Zob.

Kłamstwo naukowe

] Dlaczego Derek Bromhall musi dowieść, że doznał

osobistej szkody i dlaczego nie możemy ścigać sądownie autora książki, która bez skrupułów publikuje kłamstwa o wszechświecie?
Nie jestem prawnikiem, ale gdybym był, zamiast odczuwać potrzebę sprowadzania spraw w dół, do tego, czy jakiś pojedynczy
człowiek doznał szkody, myślę, że chciałbym stanąć i bronić samej prawdy. Niewątpliwie powiedzą mi — i przekonają — że sąd nie
jest właściwym do tego miejscem. Ale w szerszym świecie, gdyby spytano mnie o to jak najkrócej scharakteryzowałbym moją rolę
jako profesora Public Understanding of Science, myślę, że wybrałbym określenie: Adwokat Bezinteresownej Prawdy.

Powyższy tekst pochodzi z książki A Devil's Chaplain: Reflections on Hope, Lies, Science, and Love (Phoenix 2003). Publikacja
w Racjonaliście za zgodą Autora.

Maść na szczury

P

rzedmowa do pośmiertnie wydanej książki Johna Diamonda: Snake Oil and other preoccupations (Cudowne mikstury i inne

troski)

John Diamond

szybko rozprawiał się z tymi spośród swoich wielbicieli, którzy chwalili go za odwagę. Istnieją jednak różne rodzaje

odwagi i nie powinniśmy ich mylić. Istnieje fizyczny hart ducha w obliczu naprawdę szokującego losu, stoicka dzielność
w znoszeniu bólu i poniżenia podczas heroicznej walki z wyjątkowo złośliwą formą raka. Diamond zarzekał się, że nie posiada tego
typu odwagi (sądzę, że zbyt skromnie, a w każdym razie nikt nie mógłby zaprzeczyć, że miała ją jego cudowna żona). Użył wręcz
podtytułu Because Cowerds Get Cancer Too (Ponieważ tchórze także dostają raka) do swoich wzruszających i jak nadal sądzę odważnych
dzienników własnej choroby.

Ale istnieje inny rodzaj odwagi i tutaj John Diamont niewątpliwie stoi w jednym szeregu z najlepszymi. Jest to odwaga
intelektualna: odwaga trzymania się własnych zasad intelektualnych, nawet kiedy jest się in extremis i pokusa łatwej pociechy,
którą mogłaby przynieść ich zdrada, jest bardzo silna. Od Sokratesa, poprzez Davida Hume’a do dzisiaj, ludziom rozumu, którzy
wyrzekali się dziecięcego poczucia bezpieczeństwa, jakie dają irracjonalne przesądy, rzucano wyzwanie: „Dobrze ci mówić teraz.
Poczekaj tylko aż będziesz na łożu śmierci. Szybko zmienisz zdanie". Pociecha, jakiej uprzejmie odmówił Hume (jak wiemy od
Boswella dzięki jego wiedzionej chorobliwą ciekawością wizycie u umierającego Hume’a) była odpowiednia do jego czasów.
W czasach Johna Diamonda i naszych taką pociechą są „alternatywne" cudowne terapie, oferowane, kiedy konwencjonalna
medycyna wydaje się nie dawać rezultatów czy też wręcz poddaje się.

45

background image

Kiedy patolodzy odczytali swoje znaki runiczne; kiedy wyrocznie rentgena, tomografii komputerowej i biopsji przemówiły
i nadzieja sięgnęła bruku; kiedy chirurg wchodzi do pokoju w towarzystwie „chudej kobiety (...) nieco zażenowanej (...) w kapuzie
i płaszczu z kosą na ramieniu", to wtedy właśnie zaczynają krążyć „alternatywne" czy „komplementarne" sępy. To jest ich chwila.
To wtedy dopadają swoich ofiar, by na nadziei zrobić pieniądze: im bardziej rozpaczliwa nadzieja, tym lepiej można się obłowić. Dla
sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że motywem działania wielu handlarzy nieuczciwymi remediami jest uczciwe pragnienie
niesienia pomocy. Ich uporczywe nagabywanie ciężko chorych, ich natrętne oferty pigułek i mikstur podbudowane jest
szczerością, wznoszącą się ponad finansową chciwość szarlatanów, na rzecz których działają.

Próbowałeś chrząstek kałamarnic? Konwencjonalni lekarze gardzą nimi, ale moja ciotka nadal żyje na chrząstkach kałamarnic dwa
lata po tym, jak jej onkolog dawał jej tylko sześć miesięcy życia (no cóż, skoro pytasz, dostaje także radioterapię). A jest jeszcze ten
cudowny uzdrawiacz, który praktykuje leczenie stopami ze zdumiewającymi wynikami. Chodzi w tym o dostrojenie twoich
holistycznych (czy to może nazywało się holograficzne?) energii do naturalnych częstotliwości organicznych (czy to się nazywa
orgazmiczne?) wibracji kosmicznych. Nie masz nic do stracenia, więc równie dobrze możesz spróbować. Jedna seria kosztuje 500
funtów, to może brzmi drogo, ale co znaczą pieniądze, kiedy chodzi o życie?

Jako człowiek znany, który w poruszający i osobisty sposób pisał o straszliwych postępach swojej choroby, John Diamond był
jeszcze bardziej narażony na takie syrenie śpiewy; zasypywano go dobrymi radami i ofertami cudów. Sprawdzał je, szukał
dowodów na ich korzyść, nie znalazł żadnego, widział ponadto, że fałszywa nadzieja, jaką wzbudzały, mogła faktycznie szkodzić —
i zachował uczciwość i jasność widzenia do samego końca. Kiedy przyjdzie czas na mnie, nie spodziewam się wykazać jednej
czwartej fizycznej dzielności Johna Diamonda, choć tak się zarzekał, że jej nie ma. Mam jednak wielką nadzieję, że potrafię wziąć
go za wzór w kwestii odwagi intelektualnej.

Oczywistym i natychmiastowym kontroskarżeniem jest zarzut arogancji. Czy „intelektualna odwaga" Johna Dimonda, daleka od
myślenia racjonalnego, nie jest w rzeczywistości irracjonalnym, nadmiernym zaufaniem nauce, zaślepioną i dogmatyczną odmową
rozważenia alternatywnych poglądów na świat i na zdrowie człowieka? Nie, nie i jeszcze raz nie. To oskarżenie miałoby podstawy,
gdyby Diamond stawiał na konwencjonalną medycynę tylko dlatego, że jest konwencjonalna, a odrzucał alternatywną medycynę
po prostu dlatego, że jest alternatywna. Ale oczywiście niczego takiego nie robił. Jego (i moim) zdaniem naukowa medycyna jest
zdefiniowana

jako zestaw praktyk, które poddają się testom. Alternatywna medycyna jest zdefiniowana jako zestaw praktyk, których

nie można testować, nie godzą się na testy lub systematycznie nie zdają testów. Jeśli uzdrawiająca technika dowiedzie swoich
leczniczych właściwości we właściwie kontrolowanych podwójnie ślepych próbach, przestaje być alternatywna. Jak to wyjaśnia
Diamond, po prostu staje się medycyną. I odwrotnie, jeśli technika wymyślona przez przewodniczącego Królewskiego
Towarzystwa Lekarskiego systematycznie zawodzi w podwójnie ślepych próbach, przestaje być częścią „konwencjonalnej"
medycyny. To, czy wejdzie do repertuaru medycyny alternatywnej, będzie zależało od tego, czy zaadoptuje ją wystarczająco
ambitny szarlatan (zawsze znajdą się wystarczająco łatwowierni pacjenci).

Ale czy nie jest arogancją wymaganie, by metoda testowania była naukowa? Bardzo proszę, używajcie sobie naukowych testów do
sprawdzania naukowej medycyny. Czy nie jest jednak słuszne, by alternatywna medycyna była sprawdzana „alternatywnymi"
testami? Nie. Nie ma niczego takiego jak alternatywne testy. Tutaj Diamond zajmuje wyraźne stanowisko i ma rację.

Albo prawdą jest, że terapia działa, albo nie. Nie może być fałszem w zwykłym sensie, ale prawdą w jakimś „alternatywnym"
sensie. Jeśli terapia czy lek jest czymś więcej niż placebo, zdadzą egzamin na celująco w poprawnie przeprowadzonych,
statystycznie zanalizowanych podwójnie ślepych próbach. Wielu kandydatów pragnących uznania jako „konwencjonalne" leki nie
zdaje egzaminu i pospiesznie się z nich rezygnuje. Etykietka „alternatywny" nie powinna (choć niestety czyni to) dawać
immunitetu przed tym samym losem.

Książę Karol wezwał niedawno do wydania dziesięciu milionów funtów z budżetu państwa na badania roszczeń „alternatywnej"
czy „komplementarnej" medycyny. Godna podziwu propozycja, chociaż nie jest jasne, dlaczego rząd, który musi balansować
konkurujące ze sobą priorytety, ma być właściwym źródłem pieniędzy, biorąc pod uwagę, że wiodące „alternatywne" techniki już
zostały wielekroć przetestowane — i nie zdały egzaminu. John Diamond podaje, że biznes alternatywnych leków w Wielkiej
Brytanii ma obroty liczące się w miliardach funtów. Być może jakiś mały ułamek zysków tworzonych przez te leki można
przeznaczyć na sprawdzenie, czy rzeczywiście działają. W końcu tego właśnie oczekuje się od „konwencjonalnych" firm
farmaceutycznych. Czy może być tak, że dostawcy alternatywnych leków wiedzą aż za dobrze, jaki będzie rezultat poprawnie
przeprowadzonych prób? Jeśli tak, to doskonale można zrozumieć ich niechęć do finansowania własnej Nemezis. Niemniej mam
nadzieję, że znajdą się gdzieś pieniądze, być może z własnych zasobów księcia Karola na akcje dobroczynne, i z przyjemnością
będę służył w komitecie doradczym jak je rozdzielić, jeśli mnie o to poproszą. Choć podejrzewam, że badania warte dziesięć
milionów funtów to więcej niż potrzeba, by rozstać się z większością bardziej popularnych i lukratywnych „alternatywnych"
praktyk.

Jak można by wydać te pieniądze? Weźmy jako przykład homeopatię i załóżmy, że dostaliśmy wystarczająco dużą subwencję, by
planować eksperyment na stosunkowo dużą skalę. 1000 pacjentów, którzy wyrażą na to zgodę, zostanie podzielonych na grupę
eksperymentalną 500 osób (którzy dostaną homeopatyczną dawkę) i 500 osobową grupę kontrolną (którzy jej nie dostaną). W celu
respektowania zasady „holistycznej", że każda jednostka musi być traktowana indywidualnie, nie będziemy upierać się, by
wszyscy w grupie eksperymentalnej dostawali tę samą dawkę. Nic tak prymitywnego. Zamiast tego każdy pacjent zostanie
zbadany przez dyplomowanego homeopatę, który przepisze mu indywidualną terapię. Różni pacjenci nie muszą nawet
otrzymywać tej samej homeopatycznej substancji.

W tym miejscu jednak wchodzi najważniejsza ze wszystkiego podwójnie ślepa randomizacja. Po napisaniu recept dla wszystkich
pacjentów, połowa pacjentów, losowo, zostanie zaliczona do grupy kontrolnej. Grupa kontrolna w rzeczywistości nie otrzyma
przepisanej dawki. Zamiast tego dostaną substancję pod wszelkimi względami identyczną do przepisanej, ale z jedną zasadniczą
różnicą. Domniemany aktywny składnik zostanie pominięty. Losowego doboru dokona komputer w taki sposób, że nikt nie będzie
wiedział, którzy pacjenci należą do grupy eksperymentalnej, a którzy do kontrolnej. Sami pacjenci nie będą wiedzieć; homeopaci

46

background image

nie będą wiedzieć; farmaceuci przygotowujący dawki nie będą wiedzieć; i lekarze oceniający wyniki nie będą wiedzieć. Butelki
z lekarstwami będą zidentyfikowane tylko nieprzeniknionymi kodami cyfrowymi. Ma to zasadnicze znaczenie, ponieważ nikt nie
zaprzecza występowaniu efektu placebo: pacjenci, którzy sądzą, że otrzymują skuteczną kuracje, czują się lepiej, niż pacjenci
sądzący coś odwrotnego.

Każdy pacjent zostanie zbadany przez zespół lekarzy i homeopatów, tak przed, jak i po leczeniu. Zespół zapisze swoją ocenę dla
każdego pacjenta: czy stan zdrowia danego pacjenta polepszył się, pozostał taki sam czy pogorszył? Dopiero kiedy te oceny
zostaną zapisane i zalakowane, otworzy się kody komputera. Tylko wtedy będziemy wiedzieli, którzy z pacjentów otrzymali dawkę
homeopatyczną, a którzy kontrolne placebo. Wyniki zostaną zanalizowane statystycznie, żeby zobaczyć, czy homeopatyczne
dawki miały jakiś skutek. Wiem na co sam stawiam, ale — i to jest piękno prawdziwej nauki — nie mogę wpłynąć na wynik. Nie
mogą tego zrobić także homeopaci, który obstawiają odwrotność. Podwójnie ślepa próba nie dopuszcza takiej możliwości.
Eksperyment może być przeprowadzony przez zwolenników lub sceptyków, lub jednych i drugich razem, ale nie zmieni to
rezultatów.

Istnieje cały szereg szczegółów, dzięki którym można taki eksperyment uczynić bardziej czułym. Pacjentów można podzielić na
„pasujące pary", dopasowane pod względem wieku, wagi, płci, diagnozy, prognozy i preferowanego leku homeopatycznego. Jedyną
stałą różnicą jest to, że jeden członek każdej pary losowo i tajnie zostaje przydzielony do grupy kontrolnej i dostaje placebo. Potem
statystycznie porównuje się każdego eksperymentalnego pacjenta z dopasowanym do niego członkiem grupy kontrolnej.

M

ożna też udoskonalić eksperyment z dopasowanymi parami posługując się każdym pacjentem jako własną grupą kontrolną:

będzie on kolejno otrzymywał dawkę eksperymentalną i kontrolną, nigdy nie wiedząc, kiedy następuje zamiana. Decyzje
o kolejności podawania różnych dawek danemu pacjentowi będą podejmowane losowo, z różnymi losowymi schematami dla
różnych pacjentów.

Testy z „dopasowanymi parami" i „własną grupą kontrolną" mają przewagę zwiększonej czułości. Innymi słowy, wzmacniają
szansę uzyskania statystycznie znaczącego sukcesu dla homeopatii. Proszę zauważyć, że statystycznie znaczący sukces nie jest
zbyt wymagającym kryterium. Nie jest konieczne, by każdy pacjent czuł się lepiej przyjmując dawkę homeopatyczną niż dawkę
kontrolną. Chodzi tu tylko o nieznaczną przewagę homeopatii nad grupą kontrolną, przewagę, która jak by była nieznaczna jest
jednak zbyt duża, by można ją przypisać przypadkowi według standardowych metod statystycznych. Tego właśnie rutynowo
wymaga się od konwencjonalnych leków, zanim pozwoli się na ich reklamę i sprzedawanie. Jest to równocześnie mniej niż wymaga
rozważna firma farmaceutyczna, zanim zainwestuje w produkcję masową.

A teraz dochodzimy do niewygodnego faktu o homeopatii, którym zajmuje się John Diamond, ale który warto podkreślić tutaj.
Podstawowym założeniem teorii homeopatii jest, że aktywny składnik — arnika, jad pszczeli czy cokolwiek innego — musi być
kolejno rozcieńczany wiele razy aż — wszystkie obliczenia są zgodne - nie pozostanie ani jedna cząsteczka tego składnika.
Homeopaci śmiało przedstawiają paradoksalne twierdzenie, że im bardziej rozcieńczony roztwór, tym silniejsze jego działanie.
Iluzjonista, który zajmuje się śledzeniem oszustw, James Randi, wyliczył, że po typowym ciągu homeopatycznych „kolejnych"
rozcieńczeń jedna cząsteczka będzie się znajdować w kadzi wielkości układu słonecznego! (W rzeczywistości będzie więcej
zagubionych cząsteczek obijających się w wodzie o najwyższej osiągalnej czystości.)

A teraz pomyślmy, co to oznacza. Istotą tego eksperymentu jest porównanie dawki eksperymentalnej (która zawiera „aktywny"
składnik) z dawką kontrolną (która zawiera wszystkie inne takie same składniki poza tym jednym). Te dwie dawki muszą wyglądać
tak samo, smakować tak samo, dawać te same odczucia w ustach. Jedynym aspektem, pod którym się różnią, musi być obecność
lub nieobecność domniemanego leczniczego składnika. Ale w przypadku leku homeopatycznego rozcieńczenie jest takie, że nie
ma żadnej różnicy między dawką homeopatyczną i kontrolną! Obie zawierają tę samą liczbę cząsteczek aktywnego składnika —
zero, czy też minimum możliwe do osiągnięcia w praktyce. Wydaje się to sugerować, że z założenia podwójnie ślepa próba
homeopatii nie może się powieść. Można nawet powiedzieć, że pozytywny wynik byłby stwierdzeniem braku dostatecznego
rozcieńczenia!

Istnieje wyobrażalna luka, przez którą niezmiernie często prześlizgują się homeopaci od czasu, kiedy uświadomiono im tę
żenującą trudność. Sposób działania ich leków, powiadają, nie jest chemiczny lecz fizyczny. Zgadzają się, że w butelce, którą
kupujesz, nie pozostała ani jedna cząsteczka aktywnego składnika, ale to ma znaczenie tylko, jeśli upierasz się przy myśleniu
chemicznym. Wierzą oni, że dzięki jakiemuś fizycznemu mechanizmowi nieznanemu fizykom rodzaj „śladu" czy „pamięci"
aktywnej cząsteczki odbija piętno na cząsteczkach wody używanej do jej rozcieńczenia. To te wodne szablony z odbitym piętnem
leczą pacjenta, a nie chemiczna natura oryginalnego składnika.

Jest to hipoteza naukowa w tym sensie, że daje się ją przetestować. Jest łatwa do przetestowania i chociaż sam nie zawracałbym
tym sobie głowy, to tylko dlatego, że sądzę, iż nasze ograniczone zasoby czasu i pieniędzy można z większym pożytkiem wydać na
coś bardziej prawdopodobnego. Ale każdy homeopata, który naprawdę wierzy w swoją teorię, powinien pracować jak mrówka od
świtu do nocy. W końcu, gdyby podwójnie ślepe próby leczenia pacjentów okazały się pozytywne i dałoby się je powtórzyć,
zdobyłby Nagrodę Nobla nie tylko w medycynie, ale także w fizyce. Odkryłby zupełnie nową zasadę w fizyce, być może jakąś nową,
fundamentalną siłę we wszechświecie. Mając taką perspektywę homeopaci powinni pędzić na łeb na szyję do laboratorium, ścigać
się jak alternatywni Watson i Crick, żeby zdobyć tę błyszczącą koronę naukową. Hm, no cóż, nie robią tego. Czyżby jednak nie
wierzyli w swoją teorię?

W tym momencie docieramy do samego dna beczki z wymówkami. „Pewne rzeczy są prawdą na poziomie ludzkim, ale nie nadają
się do naukowego testowania. Sceptyczna atmosfera laboratorium naukowego nie sprzyja wrażliwym mocom, które tu działają".
Takie wymówki wyciągają powszechnie praktycy alternatywnych terapii, włącznie z tymi, którzy nie mają osobliwych trudności
z zasadą, jaką ma homeopatia, ale które także konsekwentnie nie zdają egzaminu podwójnie ślepej próby. John Diamond jest

47

background image

zjadliwie dowcipnym pisarzem i jeden z najśmieszniejszych akapitów w jego książce to opis eksperymentalnego testu
„kinezjologii", przeprowadzonego przez Raya Hymana, mojego kolegę z CSICOP (Komitet Na Rzecz Badań Naukowych nad
Twierdzeniami o Zjawiskach Paranormalnych).

Tak się złożyło, że mam osobiste doświadczenie z kinezjologią. Posłużyła się nią pewna szarlatanka, do której kiedyś — ku mojemu
wstydowi — udałem się po poradę. Nadwerężyłem sobie kark. Zarekomendowano mi terapeutkę specjalizującą się w manipulacji.
Nie ulega wątpliwości, że manipulacja może być bardzo skuteczna, a ta kobieta przyjmowała w weekend, kiedy nie chciałem
kłopotać mojego lekarza. Ból i otwarty umysł spowodowały, że postanowiłem spróbować. Zanim zabrała się do samej manipulacji,
zastosowała swoją technikę diagnostyczną, którą była kinezjologia. Musiałem się położyć i wyciągnąć ramię, a ona je pchała,
sprawdzając moją siłę. Kluczem do diagnozy był wpływ witaminy C na moje siłowanie się. Nie miałem jednak połknąć witaminy.
Zamiast tego (nie przesadzam, tak było naprawdę) umieściła zamknięty flakonik zawierający witaminę C na mojej piersi. To
spowodowało rzekomo natychmiastowy i radykalny wzrost siły w moim ramieniu, pchającym jej ramię. Kiedy wyraziłem naturalny
sceptycyzm, odparła radośnie: „Tak, C to cudowna witamina, nieprawdaż?" Zwykła uprzejmość powstrzymała mnie przed
natychmiastowym wymaszerowaniem z jej gabinetu, a nawet (żeby uniknąć utarczki) zapłaciłem jej małe honorarium.

Potrzebna była (choć wątpię, by ta kobieta zrozumiała, po co) seria podwójnie ślepych prób, w których ani ona, ani ja nie
wiedzielibyśmy czy flakonik zawiera domniemany czynny składnik, czy coś innego. Tego właśnie podjął się profesor Hyman
w podobnym przypadku, co przezabawnie opisał John Diamond. Kiedy, jak się można było spodziewać, „alternatywna" praktyka
sromotnie oblała podwójnie ślepą próbę, parający się nią człowiek wypowiedział następującą, nieśmiertelną kwestię: „No, widzi
pan! To dlatego nie wykonujemy już dłużej podwójnie ślepych prób. To nigdy nie działa!".

Dużą częścią historii nauki, a szczególnie nauk medycznych, było odzwyczajanie się od powierzchownej ponętności
indywidualnych przypadków, które wydawały się - ale tylko wydawały się — ukazywać wzorzec. Ludzki umysł to namiętny
gawędziarz i nienasycony poszukiwacz powtarzających się wzorów. Widzimy twarze w chmurach i tortillach, przyszłość w fusach
herbacianych i ruchach planet. Trudno jest rozróżnić rzeczywisty wzór od powierzchownej iluzji. Umysł ludzki musi nauczyć się
podejrzliwości wobec własnej tendencji dostrzegania wzorów tam, gdzie jest tylko losowość. Po to właśnie jest statystyka i dlatego
żaden lek czy technika terapeutyczna nie powinny być przyjmowane, dopóki nie potwierdziły ich statystycznie zanalizowane
eksperymenty, w których zwodnicze skłonności szukania wzorów przez umysł zostały systematycznie wyeliminowane. Osobiste
historie nie są dobrymi dowodami na istnienie ogólnego trendu.

Mimo to lekarze często zaczynają wypowiedź od: "Próby mówią coś innego, ale w moim doświadczeniu klinicznym..." Może to
stanowić lepszą podstawę do zmiany twojego lekarza niż nadający się do sądu błąd w sztuce medycznej! To przynajmniej wydaje
się wynikać z tego, co dotąd mówiłem. Ale to jest przesada. Z pewnością zanim lekarstwo zostanie dopuszczone do szerokiego
użytku, musi zostać poprawnie przetestowane i otrzymać imprimatur, że wyniki jego działania są statystycznie znaczące. Ale
lekarz z wieloletnim doświadczeniem klinicznym jest co najmniej doskonałym przewodnikiem stwierdzającym, na testowanie
których hipotez warto poświęcić pracę i pieniądze. Co więcej, słusznie lub niesłusznie (częściej słusznie) traktujemy poważnie
osobistą ocenę szanowanego człowieka. To samo dotyczy oceny estetycznej i dlatego słynny krytyk może wylansować lub położyć
sztukę na Broadwayu. Czy nam się to podoba, czy nie, ludzi przekonuje anegdota, szczególny przypadek, to, co osobiste.

I to właśnie, niemal paradoksalnie, pomaga uczynić z Johna Dimonda tak potężnego orędownika rozumu. Jest człowiekiem,
którego lubimy i podziwiamy za jego osobistą historię; chcemy czytać jego opinie, ponieważ tak znakomicie je formułuje. Ludzie,
którzy nie słuchaliby recytowania danych statystycznych przez nieznanego naukowca czy lekarza, będą słuchać Johna Diamonda,
nie tylko dlatego, że pisze tak zajmująco, ale ponieważ pisał to, kiedy był umierający, i wiedział o tym: umierał mimo najlepszych
wysiłków tej samej medycyny, której bronił przed przeciwnikami, a których jedyną bronią jest anegdota. W rzeczywistości jednak
nie ma tu paradoksu. Być może wysłuchamy go ze względu na jego wyjątkowe przymioty i jego osobistą historię. Ale to, czego
słuchamy, nie jest anegdotą. Wytrzymuje rygorystyczne badanie. Byłoby rozsądne i ważne samo w sobie, nawet gdyby autor nie
zdobył uprzednio naszego podziwu i uczucia.

John Diamond nigdy nie zamierzał wchodzić łagodnie do dobrej nocy. Odszedł do ostatniej chwili strzelając z armat, bo do samego
końca pracował nad wspaniałymi, polemicznymi rozdziałami Snake Oil. Pracował przeciwko… nie tyle zegarowi, ile umykającym
skrzydlatym rydwanom czasu. Nie rzucał gromów na mroczne światło, złośliwego raka, ani okrutny los. Jaki byłby tego sens, bo
czy je by to obeszło? Cele jego ataku są w stanie skrzywić się z bólu, kiedy zostaną trafione. A są to cele zasługujące na mocne
uderzenie i ich zneutralizowanie uczyni ze świata lepsze miejsce do życia: cyniczni szarlatani (lub uczciwi, głupi marzyciele),
którzy żerują na łatwowiernych nieszczęśnikach. A najlepsze jest to, że chociaż ten dzielny człowiek już nie żyje, jego działa nie
zamilkły. Zostawił silne stanowisko ogniowe. Ta pośmiertnie wydana książka oddaje salwę całą burtą. Otwórz ogień i nie przerywaj.

Powyższy tekst pochodzi z książki A Devil's Chaplain… Publikacja w Racjonaliście za zgodą Autora.

Dolly i świątobliwa ciemnota

O

d Redakcji

25 października 2004 kardynał Joseph Ratzinger dyskutował z Ernesto Galli, historykiem i publicystą włoskiego dziennika Corriere della Sera.
Podczas dyskusji ten jeden z czołowych hierarchów kościoła katolickiego i prefekt rzymskiej Kongregacji Nauki Wiary stwierdził, że klonowanie
jest gorsze od broni masowego rażenia, wyraził również pogląd, że człowiek jest zdolny do laboratoryjnej produkcji drugiego człowieka, który nie
jest już darem Boga lub natury. Może on zostać wyprodukowany i tak, jak został wyprodukowany, może być zniszczony — oświadczył kardynał
Jospeh Ratzinger. W związku z tą wypowiedzią przypominamy artykuł Richarda Dawkinsa, który uczony opublikował po raz pierwszy w kilka
tygodni po pierwszych prasowych doniesieniach o sklonowaniu owcy Dolly.

48

background image

*

Niektóre wiadomości, takie jak np. sklonowanie owcy Dolly, zawsze wywołują gwałtowny wzrost aktywności prasy. Publicyści
trąbią o takim wydarzeniu na prawo i lewo, poważnie i niepoważnie; czasami nawet inteligentnie. Producenci radiowi i telewizyjni
łapią za telefony i zbierają ludzi do przedyskutowania aspektów prawnych i etycznych. Jak można się tego spodziewać, niektórzy
z uczestników dyskusji są ekspertami w dziedzinie nauki, i jest to niewątpliwie słuszne. Równie właściwy jest udział w takich
dyskusjach uczonych z dziedzin takich jak filozofia etyki lub prawo. Obie kategorie zaprasza się do studia ze względu na ich własne
zasługi, z powodu specjalistycznej wiedzy lub dowiedzionej zdolności inteligentnego myślenia i jasnych wypowiedzi. Dyskusje
między takimi ludźmi są na ogół pouczające i cenne.

Nie można tego samego powiedzieć o trzeciej, obowiązkowo obecnej kategorii gości przed kamerami, a mianowicie o religijnym
lobby. Powinienem tu pisać o religijnych lobby, bo reprezentowane być muszą wszystkie religie. Co mnoży liczbę ludzi obecnych
w studio i w związku z tym potrzeba na audycję więcej czasu, często zmarnowanego.

Z uprzejmości nie wspomnę nazwisk, ale podczas tygodnia sławy godnej podziwu Dolly wziąłem udział w dyskusjach radiowych
i telewizyjnych na temat klonowania z wieloma znaczącymi przywódcami religijnymi i nie było to budujące. Jeden
z najwybitniejszych z tych rzeczników, niedawno wyniesiony do godności członka Izby Lordów, świetnie wystartował odmawiając
podania ręki kobietom w telewizyjnym studio, najwidoczniej z powodu obaw, że mogą mieć menstruację lub być w inny sposób
„nieczyste". Przyjęły tę obrazę znacznie uprzejmiej niż ja bym to zrobił i z „respektem", jakim zawsze obdarza się przesądy
religijne — ale nie inne rodzaje przesądów. Dyskusję rozpoczęła prowadząca ją kobieta, która — traktując tego brodatego
patriarchę z niezmiernym szacunkiem — poprosiła go o sprecyzowanie, jakie szkody może uczynić klonowanie, on zaś
odpowiedział, że bomby atomowe są szkodliwe. Istotnie są, nie można się z tym nie zgodzić. Ale czy nie mieliśmy dyskutować
o klonowaniu?

Ponieważ sam przesunął dyskusję na bomby atomowe, to może wiedział więcej o fizyce niż o biologii? Ale nie, po śmiałym
oznajmieniu nieprawdziwej informacji, że Einstein rozszczepił atom, mędrzec z pewnością siebie przeszedł do dziedziny historii.
Rzucił ważką uwagę, że ponieważ Bóg trudził się przez sześć dni i odpoczywał dnia siódmego, naukowcy także powinni wiedzieć,
kiedy się zatrzymać. Albo rzeczywiście wierzył, że świat został stworzony w sześć dni, w którym to wypadku sama jego ignorancja
dyskwalifikowała go jako poważnego dyskutanta, albo, jak delikatnie zasugerowała prowadząca dyskusję, przedstawił tę uwagę
jako czystą przenośnię — a w takim razie była to kiepska przenośnia. Czasami dobrze jest zatrzymać się, a czasami dobrze jest
kontynuować. Sztuką jest zdecydowanie, kiedy się zatrzymać. Przenośnia Boga odpoczywającego siódmego dnia nie może, sama
w sobie, powiedzieć nam, kiedy osiągnęliśmy właściwy punkt, żeby się zatrzymać. Jako przenośnia historia stworzenia w sześć dni
jest pusta. Jako historia jest fałszywa. Po co więc ją wyciągać?

Podczas tej samej dyskusji reprezentant rywalizującej religii wykazywał wyraźną dezorientację. Dał wyraz częstej obawie, że
ludzki klon nie będzie miał indywidualności. Nie będzie całą, odrębną istotą ludzką, ale zaledwie bezdusznym automatem. Kiedy
ostrzegłem go, że jego słowa mogą być obraźliwe dla bliźniąt jednojajowych, powiedział, że bliźnięta jednojajowe to zupełnie inny
przypadek. Dlaczego?

W innej dyskusji, tym razem dla radia, jeszcze inny przywódca religijny był w podobny sposób zagubiony w kwestii bliźniąt
jednojajowych. On także miał „teologiczne" podstawy do obaw, że klon nie będzie odrębną jednostką i dlatego będzie mu
brakowało „godności ludzkiej". Został szybko poinformowany o niekwestionowanym fakcie naukowym, że bliźnięta jednojajowe są
wzajemnymi klonami z tymi samymi genami, podobnie jak Dolly, tyle że Dolly jest klonem starszej owcy. Czy rzeczywiście sądzi, że
bliźniętom jednojajowym (a wszyscy jakichś znamy) brak godności ludzkiej? Przyczyna, dla której zanegował znaczenie analogii
z bliźniętami jednojajowymi była doprawdy dziwna. Poinformował nas, że pokłada wielką wiarę w przewagę wychowania nad
naturą. To dzięki wychowaniu bliźnięta jednojajowe są rzeczywiście różnymi jednostkami. Kiedy znasz parę bliźniąt, zakończył
triumfalnie, widzisz, że nawet wyglądają trochę inaczej.

Hm, no właśnie. A jeśli parę klonów dzieli pięćdziesiąt lat, to czy ich wychowanie nie będzie się jeszcze bardziej różnić? Czy nie
strzeliłeś sobie gola do własnej teologicznej bramki? Tego zupełnie nie zrozumiał — ale w końcu nie zaproszono go do dyskusji ze
względu na zdolność logicznego myślenia. Nie chcę brzmieć uszczypliwie, ale pozwalam sobie zasugerować producentom
radiowym i telewizyjnym, że pozycja rzecznika danej „tradycji", „wiary" czy „wspólnoty" może nie wystarczać. Czy minimalne
kwalifikacje i inteligencja nie są także pożądane?

Religijne lobby, rzecznicy „tradycji" i „wspólnot" cieszą się uprzywilejowanym dostępem nie tylko do środków masowego
przekazu, ale również do wpływowych komitetów składających się z ludzi wielkich i szlachetnych, do rządów i zarządów szkół.
Regularnie zabiega się o możliwość wysłuchania ich poglądów i komisje parlamentarne wysłuchują ich z przesadnym „respektem".
Możemy być pewni, że kiedy zostanie powołana komisja doradcza w sprawie klonowania czy jakiegokolwiek innego aspektu
technologii wspieranego rozrodu, religijne lobby będą tam obficie reprezentowane. Rzecznicy religii cieszą się dojściami do
wpływów i władzy, na jakie inni muszą zarobić własnymi zdolnościami czy kompetencjami. Na jakiej podstawie?

Dlaczego nasze społeczeństwo tak potulnie zgodziło się na wygodną fikcję, że poglądy religijne mają jakieś specjalne prawo do
reprezentacji automatycznie i bez dyskusji? Jeśli chcę, by respektowano moje poglądy w sprawach polityki, nauki czy sztuki,
muszę zarobić na ten respekt argumentami, rozsądkiem, elokwencją czy odpowiednią wiedzą. Muszę wytrzymać krytykę ludzi
o innych poglądach. Ale jeśli mam pogląd, który jest częścią mojej religii, krytycy muszą z szacunkiem zamilknąć, bo inaczej
narażą się na oburzenie społeczeństwa. Dlaczego religijne opinie nie mogą podlegać krytyce? Dlaczego musimy je respektować
tylko dlatego, że są religijne?

Co więcej, jak mamy zdecydować, która z wzajemnie sprzecznych religii ma uzyskać ten niekwestionowany szacunek, ten
niezasłużony wpływ? Jeśli do telewizyjnego studia lub do komisji doradczej zaprosimy rzecznika chrześcijan, czy ma to być
katolik, czy protestant, czy też musimy mieć obu, żeby było sprawiedliwie? (W końcu w Irlandii Północnej te różnice są

49

background image

wystarczająco istotne, by stanowić uznany motyw morderstwa.) Jeśli mamy żyda i muzułmanina, czy musimy mieć zarówno
ortodoksyjnego, jak i reformowanego żyda, zarówno szyitę, jak i sunnitę? A dlaczego nie wyznawców Moona, scjentologów
i druidów?

Nie umiem dostrzec przyczyny, dla której społeczeństwo akceptuje, że rodzice mają automatyczne prawo wychowywania swoich
dzieci w określonej religii i mogą je wycofać na przykład z lekcji biologii, gdzie naucza się ewolucji. Bylibyśmy jednak oburzeni,
gdyby dzieci zabierano z lekcji historii sztuki, na których mogą się dowiedzieć o zaletach dzieł artystów, którzy nie podobają się
rodzicom. Potulnie zgadzamy się, jeśli student powiada: „Z powodu moich przekonań religijnych nie mogę brać udziału
w egzaminie w tym samym czasie co inni, tak więc, niezależnie od tego, jakie to sprawia kłopoty, będzie pan musiał wyznaczyć dla
mnie specjalny egzamin". Nie jest oczywiste, dlaczego traktujemy takie żądanie z większym szacunkiem niż powiedzmy: „Z
powodu meczu koszykówki (czy urodzin matki) nie mogę brać udziału w egzaminie w tym dniu". Takie uprzywilejowane
traktowanie religijnych opinii sięga szczytu w czasach wojny. Wysoce inteligentny i uczciwy człowiek, który uzasadnia swój
osobisty pacyfizm głęboko przemyślanymi argumentami filozoficznymi ma wielkie kłopoty z uzasadnieniem swego prawa do
odmowy służby wojskowej. Gdyby tylko wyznawał religię, której święte księgi zakazują noszenia broni, w ogóle nie potrzebowałby
innych argumentów. Ten sam niekwestionowany szacunek dla religii powoduje, że społeczeństwo wydeptuje ścieżki do drzwi
swoich religijnych przywódców, kiedy tylko pojawia się problem taki jak klonowanie. Być może powinniśmy raczej słuchać tych,
których słowa rzeczywiście stanowią podstawę do tego, by brać je pod rozwagę.

Rozdział z książki A Devil's Chaplain. Tekst został przełożony specjalnie dla serwisu "Racjonalista", za zezwoleniem Autora.

Czym jest prawda?

O

drobina wiedzy jest rzeczą niebezpieczną. Nigdy nie wydawało mi się, by była to szczególnie głęboka lub mądra myśl

[ 1 ]

, ale

nabiera głębi w wyjątkowym przypadku, kiedy owa odrobina wiedzy zaczerpnięta jest z filozofii (jak to często bywa). Naukowiec,
który ma czelność wypowiedzenia słowa na „p" ("prawda") narazi się najprawdopodobniej na pewien rodzaj filozoficznego
wygwizdywania, które wygląda mniej więcej tak:
Absolutna prawda nie istnieje. Dajesz wyraz osobistej wierze, kiedy twierdzisz, że metoda naukowa, włącznie z matematyką i logiką, jest
uprzywilejowaną drogą do prawdy. Inne kultury mogą wierzyć, że prawda znajduje się we wnętrznościach królika albo w majaczeniach proroka
na wysokim słupie. To tylko twoja osobista wiara w naukę powoduje faworyzowanie twojego rodzaju prawdy.

Ten typ niedowarzonej filozofii paraduje pod nazwą kulturowego relatywizmu. Jest jednym z aspektów Modnych bzdur
ujawnionych przez Alana Sokala i Jeana Bricmonta czy Wyższych przesądów Paula Grossa i Normana Levitta. Feministyczną wersję
znakomicie odsłoniły Daphne Patai i Noretta Koertge, autorki książki Professing Feminism: Cautionary Tales from the Strange World of
Women's Studies

:

Studentki studiów feministycznych uczą się teraz, że logika jest narzędziem dominacji (...) standardowe normy i metody badania naukowego są
seksistowskie, ponieważ są niezgodne z „kobiecymi sposobami zdobywania wiedzy" (...) Te „subiektywistyczne" kobiety widzą metody logiki,
analizy i abstrakcji jako „obce terytorium należące do mężczyzn" i „cenią intuicję jako bezpieczniejsze i owocniejsze podejście do prawdy".

Jak mają naukowcy reagować na zarzuty, że nasza „wiara" w logikę i prawdę naukową jest tym właśnie — wiarą — nie zaś prawdą
„uprzywilejowaną" (ukochane modne słowo) wobec alternatywnych prawd? Minimalistyczną odpowiedzią jest stwierdzenie, że
nauka osiąga rezultaty. Tak pisałem o tym w Rzece genów:

Trudno o lepszy przykład hipokryty niż kulturowy relatywista na wysokości dziewięciu tysięcy metrów. (...) Jeżeli lecisz samolotem na
międzynarodowy kongres antropologów albo krytyków literackich, masz duże szanse, by dolecieć, a nie roztrzaskać się w szczerym polu, właśnie
dlatego, że całe mnóstwo wykształconych inżynierów z plemienia nazywającego się cywilizacją Zachodu zrobiło mnóstwo obliczeń, które im się
zgodziły.

Nauka podbudowuje swoje roszczenia do prawdy spektakularną zdolnością do zmuszania materii i energii, by skakały przez
obręcze na rozkaz, jak również do przewidywania co i kiedy się zdarzy.

Ale czy to, że imponuje nam zdolność dokładnego przewidywania wydarzeń; że imponuje nam zdolność wystrzelenia rakiety tak,
by okrążyła Jupitera i dotarła do Saturna, czy przechwycenie teleskopu Hubble’a; że imponuje nam sama logika, czy jest to tylko
nasze zachodnie, naukowe skrzywienie? No cóż, przyznajmy tu rację i zacznijmy myśleć socjologicznie, a także demokratycznie.
Przypuśćmy, że zgadzamy się traktować prawdę naukową jako jedną prawdę wśród wielu i postawmy ją obok rywalizujących z nią
zawodników: prawdy Triobriandczyków, prawdy Kikuju, prawdy Maori, prawdy Inuitów, prawdy Nawahów, prawdy Yanomamo,
prawdy !Kung San, prawdy feministek, prawdy muzułmańskiej, prawdy hinduskiej. Lista jest nieskończona — i tutaj dotrzemy do
wiele mówiącej obserwacji.

Teoretycznie ludzie mogą przenosić lojalność z jednej „prawdy" na każdą inną, jeśli uznają, że ma ona większą wartość. Na jakiej
podstawie mogą to robić? Dlaczego ktoś miałby zamienić prawdę Kikuju na prawdę Nawahów? Takie zmiany oparte na wartościach
są rzadkie. Z jednym zasadniczym wyjątkiem. Prawda naukowa jest jedynym członkiem tej listy, który regularnie przyciąga
konwertytów swoją wyższością. Ludzie dochowują lojalności innym systemom wierzeń z jednej tylko przyczyny: wychowano ich
w ten sposób i nie znają niczego lepszego. Kiedy ludzie mają dość szczęścia, by móc głosować nogami, lekarze i im podobni
prosperują, podczas gdy szamani podupadają. Także ci, którzy nie chcą bądź nie mogą otrzymać naukowego wykształcenia,
chętnie wybierają korzyści płynące z technologii rozwiniętej dzięki naukowemu wykształceniu innych. To prawda, że misjonarze
z powodzeniem nawracali wielką liczbę ludzi w całym słabo rozwiniętym świecie. Odnosili sukcesy jednak nie z powodu zalet
swojej religii, ale z powodu opartej na nauce technologii, za którą (co zrozumiałe, ale niesłuszne) otrzymywali kredyt.

50

background image

Z pewnością chrześcijański Bóg musi być lepszy od naszego Juju, ponieważ przedstawiciele Chrystusa przyszli z karabinami, teleskopami, piłami
łańcuchowymi, radiem, kalendarzem, który przepowiada zaćmienie słońca co do minuty, i lekarstwami, które działają.

Tak działa kulturowy relatywizm w praktyce. Inny typ wygwizdywaczy prawdy preferuje powoływanie się na Karla Poppera lub (co
modniejsze) na Thomasa Kuhna:

Absolutna prawda nie istnieje. Twoja prawda naukowa to zaledwie hipotezy, które jak dotąd opierały się falsyfikacji, a ich przeznaczeniem jest,
by zastąpiły je inne hipotezy. W najgorszym wypadku, po następnej rewolucji naukowej, dzisiejsze „prawdy" będą wydawały się staroświeckie
i absurdalne, jeśli nie fałszywe. Najlepsze, czego naukowcy mogą się spodziewać, to seria przybliżeń, które stopniowo zmniejszają błędy, ale nigdy
ich nie wyeliminują.

Popperowskie wygwizdywanie wywodzi się częściowo z przypadkowego faktu, że filozofowie nauki tradycyjnie mają obsesję
związaną z pewnym fragmentem historii nauki: porównaniem między teoriami ciążenia Newtona i Einsteina. To prawda, że prawo
ciążenia Newtona okazało się przybliżeniem, wyjątkowym przypadkiem ogólnej formuły Einsteina. Jeśli tylko tyle wiesz z historii
nauki, faktycznie możesz dojść do wniosku, że wszystkie oczywiste prawdy są tylko przybliżeniami, które zostaną zastąpione.
W pewnym dość ciekawym sensie całą naszą percepcję zmysłową — „rzeczywiste" rzeczy, które „widzimy własnymi oczyma" —
można uznać za niesfalsyfikowane „hipotezy" o świecie, narażone na zmianę. Jest to dobry sposób myślenia o złudzeniach, takich
jak sześcian Neckera.

Płaski wzór atramentu na papierze zgodny jest z dwoma alternatywnymi „hipotezami" solidnej formy. Widzimy więc sześcian,
który po kilku sekundach „przeskakuje" w inny sześcian, a potem przeskakuje z powrotem w pierwszy i tak dalej. Być może dane
zmysłów zaledwie potwierdzają lub odrzucają umysłowe „hipotezy" o tym, co jest w rzeczywistym świecie.

No cóż, to bardzo ciekawa teoria; ciekawy jest również pogląd filozofów, że postęp w nauce dokonuje się przez potwierdzanie
i odrzucanie; i ciekawa jest analogia między jednym a drugim. Ta linia rozumowania, że całe nasze postrzeganie to hipotetyczne
modele w mózgu, może prowadzić do obaw o przyszłe zamazanie rozróżnienia między rzeczywistością i iluzją u naszych
potomków, których życie będzie coraz bardziej zdominowane przez komputery zdolne do tworzenia własnych „ożywionych"
modeli. Bez zapuszczania się w wysoce techniczny świat wirtualnej rzeczywistości już wiemy, że nasze zmysły łatwo oszukać.
Sztukmistrze — zawodowi iluzjoniści - potrafią nas przekonać, jeśli bardzo brak nam sceptycznego zakotwiczenia
w rzeczywistości, że dzieje się coś nadnaturalnego. Faktycznie, wielu notorycznych niegdysiejszych iluzjonistów żyło z tego
bardzo dostatnio: znacznie bardziej dostatnio, niż kiedy uczciwie przyznawali, że są sztukmistrzami

[ 2 ]

. Niestety, naukowcy nie są

najlepiej wyposażeni do demaskowania telepatów, mediów i zginających łyżki szarlatanów. Tę pracę najlepiej powierzyć
zawodowcom, a to znaczy innym iluzjonistom. Iluzjoniści, zarówno ci uczciwi, jak i oszuści, uczą nas, że bezkrytyczna wiara we
własne zmysły nie jest nieomylnym przewodnikiem prowadzącym do prawdy.

Nic z tego jednak nie wydaje się podważać zwykłego pojęcia o tym, co to znaczy, że coś jest prawdą. Jeśli stoję na miejscu dla
świadka i prokurator grożąc surowo palcem pyta: „Czy jest prawdą, że był pan w Chicago w noc morderstwa?", szybko by się ze
mną rozprawiono, gdybym odpowiedział:

Co pan rozumie przez prawdę? Hipoteza, że byłem w Chicago nie została jak dotąd sfalsyfikowana, ale jest tylko kwestią czasu zanim zobaczymy,
że jest to zaledwie przybliżenie.

Albo, powracając do pierwszego wygwizdywania, nie spodziewam się, by przysięgli, nawet przysięgli Bongolandii, wysłuchali ze
zrozumieniem mojej obrony:

To tylko w waszym zachodnio-naukowym sensie słowa „w" byłem w Chicago. Bongolanie mają zupełnie inne pojęcie "w", zgodnie z którym jest
się naprawdę "w" jakimś miejscu, jeśli jest się namaszczonym członkiem starszyzny, uprawnionym do zażywania tabaki z wysuszonej moszny
kozła.

Jest po prostu prawdą, że Słońce jest gorętsze od Ziemi, jest prawdą, że biurko, przy którym piszę, jest zrobione z drewna. Nie są to
hipotezy oczekujące falsyfikacji; nie są to tymczasowe przybliżenia do wiecznie umykającej prawdy; nie są to żadne lokalne

51

background image

prawdy, którym można zaprzeczyć w innej kulturze. I to samo można powiedzieć o wielu prawdach naukowych, także kiedy nie
możemy ich zobaczyć „na własne oczy". Jest na zawsze prawdą, że DNA to podwójna helisa, jest prawdą, że jeśli ty i szympans (lub
ośmiornica czy kangur) prześledzicie swoich przodków wystarczająco daleko wstecz, natraficie na wspólnego przodka. Pedanci
uważają, że te hipotezy wciąż mogą zostać jutro sfalsyfikowane. Ale tak się nigdy nie stanie. Ściśle mówiąc prawda, że w okresie
jury nie było istot ludzkich, jest nadal przypuszczeniem, które można obalić lada moment dzięki znalezieniu jednej skamieniałości,
wiarygodnie datowanej całą baterią radiometrycznych metod. To się może zdarzyć. Chcesz się założyć? Nawet jeśli nominalnie są
to hipotezy w okresie próbnym, te twierdzenia są prawdziwe w dokładnie tym samym sensie, co zwyczajne prawdy życia
codziennego; prawdziwe w tym samym sensie jak prawdziwe jest, że masz głowę i że moje biurko jest drewniane. Jeśli prawda
naukowa jest otwarta na filozoficzne wątpliwości, nie jest ona na nie otwarta bardziej niż zwykła prawda zdroworozsądkowa.
Bądźmy przynajmniej bezstronni w filozoficznym wygwizdywaniu.

Tutaj powstaje poważniejsza trudność dla naukowego pojęcia prawdy. Nauka dalece nie jest synonimiczna ze zdrowym
rozsądkiem. Co prawda nieustraszony bohater nauki T. H. Huxley powiedział:

Nauka to nic innego jak wykształcony i zorganizowany zdrowy rozsądek, różniący się odeń tylko tak, jak weteran może różnić się od nowego
rekruta: a jej metody różnią się od metod zdrowego rozsądku tylko o tyle, o ile cięcia i pchnięcia gwardzisty Gwardii Królewskiej różnią się od
sposobu, w jaki dzikus wymachuje maczugą.

Huxley mówił jednak o metodzie w nauce, a nie o jej wnioskach. Jak podkreślał Lewis Wolpert w The Unnatural Nature of Science
wnioski te mogą być niepokojąco sprzeczne z intuicją. Teoria kwantowa jest sprzeczna z intuicją do tego stopnia, że fizycy czasami
wydają się walczyć z chorobą psychiczną. Proszą nas, byśmy uwierzyli, że pojedynczy kwant zachowuje się jak cząstka
przechodząca przez jeden otwór, zamiast przez drugi, ale równocześnie zachowuje się jak fala wpływając na nieistniejącą kopię
samej siebie, jeśli istnieje drugi otwór, przez który ta nieistniejąca kopia mogłaby podróżować (gdyby istniała). Dalej jest jeszcze
gorzej, aż niektórzy fizycy uciekają się do olbrzymiej liczby paralelnych, lecz wzajemnie nieosiągalnych światów, które mnożą się,
aby pomieścić każde alternatywne zdarzenie kwantowe; podczas gdy inni fizycy, w równej rozpaczy, sugerują, że zdarzenia
kwantowe są zdeterminowane retrospektywnie przez nasze decyzje badania ich konsekwencji. Teoria kwantowa wydaje nam się
tak dziwaczna, tak wyzywająco sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem, że nawet wielki Richard Feynman rzucił uwagę: „Sądzę, że
mogę bezpiecznie powiedzieć, iż nikt nie rozumie mechaniki kwantowej". Niemniej, wiele prognoz, którymi testowano teorię
kwantową, utrzymały się z dokładnością tak zdumiewającą, że Feynman porównał to do pomiaru odległości między Nowym
Jorkiem a Los Angeles z dokładnością do szerokości ludzkiego włosa. Na bazie tych zadziwiająco udanych przepowiedni teoria
kwantowa, lub jakaś jej wersja, wydaje się być równie prawdziwa, jak cokolwiek, co wiemy.

Współczesna fizyka uczy nas, że w prawdzie jest coś więcej niż się wydaje na pierwszy rzut oka; lub niż się wydaje zbyt
ograniczonemu umysłowi człowieka, który rozwinął się do radzenia sobie z obiektami średniej wielkości, poruszającymi się ze
średnią prędkością na średnich dystansach w Afryce. W obliczu tych głębokich i wzniosłych tajemnic niskogatunkowe
intelektualne popisy pseudofilozoficznych kabotynów wydają się niegodne uwagi dorosłych ludzi.

Powyższy esej pochodzi z książki A Devil's Chaplain: Reflections on Hope, Lies, Science, and Love (Phoenix 2003). Publikacja
w Racjonaliście za zgodą Autora.

Wielka konwergencja

C

zy nauka i religia zbliżają się do siebie? Nie. Czasem niektóre słowa współczesnych naukowców wydają się być zaczerpnięte

z języka religii, ale przy bliższym zbadaniu ich przekonania okazują się identyczne z przekonaniami tych naukowców, którzy po
prostu nazywają się ateistami. Liryczną książkę Ursuli Goodenough The Sacred Depth of Nature sprzedaje się jako książkę religijną,
teolodzy wyrażają dla niej poparcie na okładce, a jej rozdziały są hojnie ozdobione modlitwami i pobożnymi rozmyślaniami.
Niemniej, według tego, co znajduje się w samej książce, doktor Goodenough nie wierzy w żaden rodzaj najwyższej istoty, ani
w życie pośmiertne i zgodnie z normalnym rozumieniem języka nie jest bardziej religijna ode mnie. Podziela z innymi
naukowcami-ateistami uczucie zachwytu i respektu wobec majestatu wszechświata i misternej złożoności życia. W rzeczywistości
słowa widniejące na obwolucie jej książki — że nauka nie „wskazuje, iż nasze istnienie jest ponure, pozbawione znaczenia,
bezsensowne…", ale odwrotnie, „może być źródłem pociechy i nadziei" — nadawałyby się równie dobrze na moją książkę

Rozplatanie tęczy

czy Carla Sagana Pale Blue Dot. Jeśli to jest religia, to jestem głęboko wierzącym człowiekiem. Ale to nie jest religia.

Na ile mogę to stwierdzić moje „ateistyczne" poglądy są identyczne z „religijnymi" poglądami Ursuli Goodenough. Ktoś nadużywa
języka angielskiego i nie sądzę, bym to robił ja.
Ursula Goodenough jest biologiem, ale ten rodzaj neodeistycznej pseudoreligii częściej kojarzy się z fizykami. Spieszę zapewnić, że
w przypadku Stephena Hawkinsa oskarżenie jest niesprawiedliwe. Jego często cytowany zwrot „Umysł Boga" nie jest większym
wskaźnikiem wiary w Boga niż moje „Bóg wie!" (jako sposób powiedzenia, że ja nie mam pojęcia). To samo podejrzewam w kwestii
malowniczego przywoływania imienia boskiego przez Einsteina na uosobienie praw fizyki

[ 1 ]

. Paul Davies jednak przyjął zwrot

Hawkinsa jako tytuł książki, która zdobyła nagrodę Templetona za „Postęp w religii", najbardziej lukratywną nagrodę
w dzisiejszym świecie, wystarczająco renomowaną, by wręczał ją w Westminster Abbey członek rodziny królewskiej. Daniel
Dennet rzucił mi kiedyś uwagę w faustowskim duchu: „Richard, jeśli kiedykolwiek przyjdą złe czasy…"

Współcześni deiści różnią się od swoich osiemnastowiecznych odpowiedników, którzy, mimo że wyrzekli się objawienia i nie
przypisywali się do żadnego konkretnego wyznania, nadal wierzyli w jakiś rodzaj najwyższej inteligencji. Jeśli uznać Einsteina
i Hawkinsa za ludzi religijnych, jeśli traktować zachwyt i respekt Ursuli Goodenough, Paula Daviesa, Carla Sagana i mój wobec
kosmosu jako prawdziwą religię, to religia i nauka rzeczywiście zbliżyły się do siebie, szczególnie jeśli wliczy się takich
ateistycznych księży jak

Don Cupitt

i wielu kapłanów uniwersyteckich. Ale jeśli definiuje się „religię" w tak beznadziejnie

52

background image

elastyczny sposób, to jakie słowo pozostaje dla rzeczywistejreligii, tak jak ją rozumie zwyczajny człowiek siedzący w ławce
kościelnej czy klęczący na dywaniku modlitewnym; jak ją zresztą rozumieli intelektualiści w minionych stuleciach, kiedy to
intelektualiści byli tak samo religijni jak wszyscy inni? Jeśli Bóg jest synonimem najgłębszych zasad fizyki, jakie słowo pozostaje
dla hipotetycznego bytu, który odpowiada na modlitwy; interweniuje, żeby uratować chorych na raka lub wspomaga ewolucję
przez trudne przeszkody; przebacza grzechy i umiera za nie? Skoro wolno nam opatrzyć etykietką religijnego impulsu naukowy
zachwyt, sprawa jest rozstrzygnięta bez dyskusji. Przedefiniowaliśmy sobie naukę jako religię, nic więc dziwnego, że okazują się
„zbliżać do siebie".

Stwierdzono inny rodzaj rzekomej konwergencji między współczesną fizyką i mistycyzmem Wschodu. Rozumowanie przebiega
w zasadzie następująco: Mechanika kwantowa, ten olśniewająco udany sztandarowy produkt współczesnej nauki, jest głęboko
tajemnicza i trudna do zrozumienia. Mistycyzm Wschodu zawsze był głęboko tajemniczy i trudny do zrozumienia. Tak więc
mistycyzm Wschodu musiał od początku traktować o teorii kwantowej. Podobnie wykorzystuje się zasadę nieokreśloności
Heisenberga („Czyż wszyscy, w bardzo realnym sensie, nie jesteśmy nieokreśleni?"), rozmytą logikę („Tak, również ty masz prawo
być rozmyty"), teorię chaosu i złożoności (efekt motyla, platoniczne, ukryte piękno fraktali Mandelbrota — weź cokolwiek, a ktoś
to zmistyfikował i obrócił w dolary). Można kupić mnóstwo książek o „uzdrawianiu kwantowym", by nie wspomnieć psychologii
kwantowej, odpowiedzialności kwantowej, etyce kwantowej, estetyce kwantowej, nieśmiertelności kwantowej i teologii
kwantowej. Nie znalazłem książki o feminizmie kwantowym, kwantowym zarządzaniu finansami czy kwantowej teorii Afro, ale
jeszcze nie wieczór. W książce The Unconscious Quantum fizyk Victor Stegner znakomicie obnażył cały ten zwariowany przemysł.
Z tej to książki pochodzi poniższy klejnocik. W wykładzie o „Afrocentrycznym uzdrawianiu" psychiatra Patricia Newton
powiedziała o tradycyjnych uzdrawiaczach:

(...) są w stanie czerpać z negatywnej entropii — superkwantowej prędkości i częstotliwości energii elektromagnetycznej i ściągnąć je jako kanały
w dół do naszego poziomu. To nie jest magia. To nie jest hokuspokus. U świtu dwudziestego pierwszego wieku ujrzymy nową medyczną fizykę
kwantową rzeczywiście rozdzielającą te energie i to, czego potrafią dokonać.

Przykro mi, ale to jest właśnie hokuspokus. Nie afrykański hokuspokus, ale pseudonaukowy, aż do charakterystycznego nadużycia
pojęcia „energii". Jest to także religia udająca naukę w przesłodzonej biesiadzie celebrującej zwycięstwo fałszywej konwergencji.

W 1996 roku Watykan, świeżo po

wielkodusznym pogodzeniu się z

Galileuszem

zaledwie 350 lat po jego śmierci, oznajmił

publicznie, że ewolucja awansowała z wstępnej hipotezy do zaakceptowanej teorii naukowej

[ 2 ]

. Jest to mniej radykalne niż sądzi

wielu amerykańskich protestantów, ponieważ Kościół katolicki, przy wszystkich swoich błędach, nigdy nie odznaczał się „biblijną
dosłownością" — wręcz przeciwnie, podejrzliwie traktował Biblię jako coś zbliżonego do wywrotowego dokumentu, który musi być
starannie przefiltrowany przez księży, nie zaś dawany wiernym w stanie surowym. Niedawne przesłanie papieża o ewolucji
powitano niemniej jako kolejny przykład konwergencji zachodzącej pod koniec dwudziestego wieku między nauką a religią.
Reakcje na list papieski pokazały liberalnych intelektualistów z najgorszej strony, wyłażących ze skóry w swej agnostycznej
gorliwości, by przyznać religii własne „magisterium", równoważne z obszarem magisterium nauki, nie sprzeczne z nim, ani nawet
nachodzące na nie. Taką agnostyczną pojednawczość łatwo jest, raz jeszcze, pomylić z prawdziwą konwergencją, rzeczywistym
zbliżeniem umysłów.

W najbardziej naiwnej postaci ta polityka ugodowości dzieli terytorium intelektualne na pytania „jak" (nauka) i pytania
„dlaczego" (religia). Czym są pytania „jak" i „dlaczego" powinniśmy czuć się uprawnieni do sądzenia, że zasługują na odpowiedź?
Mogą być jakieś głębokie pytania o wszechświat, które na zawsze pozostaną poza zasięgiem nauki. Błędem jednak jest sądzenie, że
nie są także poza zasięgiem religii. Poprosiłem kiedyś wybitnego astronoma, profesora mojego uniwersytetu, by wyjaśnił mi Wielki
Wybuch. Zrobił to w granicach swoich (i moich) możliwości, po czym zapytałem, co takiego jest w podstawowych prawach fizyki,
co umożliwiło spontaniczne powstanie przestrzeni i czasu. Uśmiechnął się: „Teraz muszę cię oddać w ręce naszego zacnego
duchownego". Ale dlaczego duchownego? Dlaczego nie ogrodnika czy kucharza? Oczywiście duchowni, w odróżnieniu od kucharzy
i ogrodników, twierdzą, że mają z urzędu pewien wgląd w kwestie fundamentalne. Ale jaki dano nam powód, by poważnie
traktować ich roszczenia? Tu także podejrzewam, że mój przyjaciel profesor astronomii używał triku Einsteina/Hawkinsa
pozwalając, by „Bóg" reprezentował „to, czego nie rozumiemy". Byłby to nieszkodliwy trik, gdyby nie był nieustannie źle
interpretowany przez chętnych do złej interpretacji. Tak czy inaczej optymiści wśród naukowców, do których zaliczam siebie, będą
się upierali, że „To, czego nie rozumiemy" oznacza tylko "To czego jeszcze nie rozumiemy", a nauka nadal pracuje nad tym
problemem. Nie wiemy gdzie, ani nawet czy, ostatecznie nas zaskoczy.

Agnostyczna ugodowość, liberalne wykręcanie kota ogonem w obliczu każdego, kto krzyczy wystarczająco głośno, osiąga
groteskowe rozmiary w podanym poniżej często spotykanym niechlujnym rozumowaniu, które brzmi mniej więcej tak: Nie można
dowieść negacji (jak dotąd wszystko w porządku). Nauka nie ma sposobu na obalenie tezy o istnieniu istoty najwyższej (jest to
ściśle prawdziwe stwierdzenie). Dlatego wiara (czy niewiara) w istotę najwyższą jest kwestią tylko osobistych inklinacji, a więc
jedno i drugie na równi zasługuje na pełną szacunku uwagę! Kiedy przedstawia się to w ten sposób, błędne rozumowanie jest
niemal oczywiste: nie ma potrzeby wskazywania na ukryte tu reductio ad absurdum. Pożyczając przykład od Bertranda Russella:
musimy być w równym stopniu agnostykami wobec teorii, że na elipsowatej orbicie wokół Słońca krąży czajniczek do herbaty. Nie
możemy tej teorii obalić. Nie oznacza to jednak, że teoria istnienia czajniczka do herbaty na orbicie jest równoważna teorii, że go
tam nie ma.

Można oczywiście odpowiedzieć, że istnieją rzeczywiste przyczyny X, Y i Z, dla których znalezienie istoty najwyższej jest bardziej
wiarygodne, niż znalezienie czajniczka do herbaty na orbicie, a w takim razie należy przedstawić X, Y i Z, ponieważ, jeśli
uzasadnione, będą one właściwymi argumentami naukowymi, które powinny być ocenione według własnych zasług. Nie należy
zasłoną agnostycznej tolerancji chronić ich przed badawczym spojrzeniem. Jeśli religijne argumenty są faktycznie lepsze niż
czajniczek Russella, należy ich wysłuchać. W przeciwnym razie niechaj ci, którzy nazywają siebie agnostykami w kwestii religii,
dodają, że są w równej mierze agnostykami w kwestii orbitujących czajniczków. Równocześnie współcześni teiści mogliby
przyznać, że faktycznie są ateistami wobec Baala i Złotego Cielca, Tora i Wotana, Posejdona i Apolla, Mitry i Ammona Ra. Wszyscy

53

background image

jesteśmy ateistami wobec większości bogów, w jakie ludzkość kiedykolwiek wierzyła. Niektórzy z nas po prostu poszli o jednego
boga dalej.

W każdym razie przekonanie, że religia i nauka zajmują odrębne magisteria, jest nieuczciwe. Załamuje się na niezaprzeczalnym
fakcie, że religia wygłasza nadal stwierdzenia o świecie, które, przy zbadaniu, okazują się stwierdzeniami dotyczącymi nauki. Co
więcej apologeci religijni próbują zachować jedno i drugie, zjeść swoje ciastko i je zachować. W rozmowie z intelektualistami
starannie trzymają się z dala od terenu nauki, bezpieczni wewnątrz odrębnego i nienaruszalnego magisterium religii. Kiedy jednak
mówią do szerokiej publiczności, nie składającej się z intelektualistów, czynią wybujały użytek z historii cudów, co jest jawnym
wkroczeniem na terytorium nauki. Niepokalane poczęcie, zmartwychwstanie, wskrzeszenie Łazarza, objawienia Marii i świętych
w całym katolickim świecie, a także cuda Starego Testamentu, wszystkiego tego używa się swobodnie w propagandzie religijnej
i jest bardzo skuteczne wśród ludzi prostych i dzieci. Każdy z tych cudów jest równoznaczny ze stwierdzeniem naukowym, jest
naruszeniem normalnego działania świata przyrody. Teolodzy, jeśli chcą pozostać uczciwi, powinni dokonać wyboru. Mogą rościć
sobie prawa do własnego, odrębnego od nauki, ale nadal zasługującego na szacunek, magisterium. W takim wypadku jednak muszą
zrzec się cudów. Albo mogą zatrzymać Lourdes i cuda i cieszyć się z ich potencjału rekrutacyjnego wśród mas. Ale wtedy trzeba
pożegnać się z odrębnymi magisteriami i szlachetnymi aspiracjami zbliżenia się do nauki.

Pragnienie posiadania obu światów nie dziwi u dobrego propagandzisty. Dziwi natomiast gotowość liberalnych agnostyków do
wyrażania na to zgody; jak również ich gotowość do określania jako prostackich, niewrażliwych ekstremistów tych z nas, którzy
mają czelność otwarcie o tym mówić. Demaskatorów oskarża się o wyważanie otwartych drzwi, o wyobrażanie sobie przestarzałej
karykatury religii, w której Bóg ma długą, białą brodę i żyje w fizycznie istniejącym miejscu zwanym Niebem. Mówi się nam, że
dzisiaj religia poszła naprzód. Niebo nie jest fizycznie istniejącym miejscem i Bóg nie ma ciała, na którym mogłaby rosnąć broda.
No cóż, rzeczywiście, godne podziwu: odrębne magisteria, faktyczna konwergencja. Ale doktryna Wniebowzięcia została
zdefiniowana jako artykuł wiary przez papieża Piusa XII nie dalej jak 1 listopada 1950 roku i jest wiążąca dla wszystkich katolików.
Wyraźnie stwierdza, że ciało Marii zostało wzięte do nieba i połączone z jej duszą. Co to może znaczyć, jak nie stwierdzenie, że
niebo jest fizycznie istniejącym miejscem, wystarczająco fizycznie, by zawierać ciała? Powtarzam, nie jest to jakaś dziwaczna
i przestarzała tradycja, która ma w dzisiejszych czasach wyłącznie symboliczne znaczenie. To w XX wieku (cytując za wydaną
w 1996 roku Catholic Encyclopedia) „Papież Pius XII nieomylnie oznajmił, że Wniebowzięcie Błogosławionej Dziewicy Marii stało się
dogmatem wiary katolickiej", podnosząc w ten sposób do statusu oficjalnego dogmatu to co jego poprzednik, Benedykt XV, także
w XX wieku nazywał „ opinią prawdopodobną, której zaprzeczanie byłoby bezbożnictwem i bluźnierstwem".

Konwergencja? Tylko kiedy to pasuje. Dla uczciwego sędziego ta rzekoma konwergencja między religią i nauką jest płytką, pustą,
nadętą, nakręconą lipą.

Powyższy esej pochodzi z książki A Devil's Chaplain: Reflections on Hope, Lies, Science, and Love (Phoenix 2003). Publikacja
w Racjonaliście za zgodą Autora.

Dobre i złe powody, by wierzyć

P

oniższy rozdział z książki A Devil's Chaplain to list do dziesięcioletniej wówczas córki Richarda Dawkinsa, którą wbrew woli ojca

posłano na naukę do katolickich zakonnic. Tekst został przełożony specjalnie dla serwisu „Racjonalisty" za uprzejmym
zezwoleniem Autora.
*

Kochana Juliet,

Teraz, kiedy masz już dziesięć lat, chciałem napisać do ciebie o czymś, co jest dla mnie bardzo ważne. Czy zastanawiałaś się kiedyś,
skąd wiemy to, co wiemy? Skąd wiemy na przykład, że gwiazdy, które wyglądają jak małe punkciki na niebie, są w rzeczywistości
olbrzymimi kulami ognia, takimi jak Słońce, i są bardzo daleko? I skąd wiemy, że Ziemia jest mniejszą kulą obracającą się wokół
jednej z tych gwiazd, Słońca właśnie?

Odpowiedź na te pytania brzmi — dowody. Czasami dowód oznacza, że faktycznie widzimy (słyszymy, wyczuwamy dotykiem lub
węchem...), iż coś jest prawdą. Astronauci polecieli wystarczająco daleko i na własne oczy zobaczyli, że Ziemia jest okrągła.
Czasami musimy pomóc oczom. „Gwiazda wieczorna" wygląda jak jasna iskierka na niebie, ale przez teleskop możesz zobaczyć, że
jest to piękna kula — planeta, którą nazywamy Wenus. To, czego dowiadujesz się przez bezpośrednie patrzenie (lub słyszenie,
czucie...), nazywa się obserwacją.

Często dowodem nie jest wyłącznie obserwacja, ale obserwacja zawsze leży u podstaw dowodu. Jeśli zostało popełnione
morderstwo, często nikt (poza mordercą i zamordowanym!) tego nie widział. Detektywi potrafią jednak zebrać wiele obserwacji,
które wskazują na konkretnego podejrzanego. Jeśli odciski palców danej osoby są identyczne z odciskami na sztylecie, to jest to
dowodem, że go dotykał. Nie dowodzi to, że jest mordercą, ale może pomóc w połączeniu z wieloma innymi dowodami. Czasami
detektyw może rozmyślać o całym mnóstwie obserwacji i nagle zdać sobie sprawę z tego, że wszystkie układają się w całość
i uznać, że to ten właśnie podejrzany popełnił morderstwo.

Naukowcy — specjaliści od odkrywania tego, co jest prawdziwe o świecie i wszechświecie — często pracują podobnie jak detektywi.
Najpierw formułują jakiś domysł (nazwany hipotezą) o tym, co może być prawdą. Potem mówią sobie: jeśli to rzeczywiście byłaby
prawda, powinniśmy zaobserwować to i to. To nazywa się przewidywaniem. Na przykład, jeśli Ziemia jest rzeczywiście okrągła,
możemy przewidzieć, że podróżnik idący wciąż w tym samym kierunku powinien w końcu znaleźć się w miejscu, z którego
wyszedł. Kiedy doktor mówi, że masz odrę, nie jest tak, że spogląda na ciebie i widzi odrę. Pierwsze spojrzenie nasuwa mu hipotezę,

54

background image

że możesz mieć odrę. Potem mówi sobie: jeśli to dziecko naprawdę ma odrę powinienem zobaczyć… Potem przebiega przez listę
prognoz i sprawdza je na własne oczy (czy masz krosty?), dotykiem (czy masz gorące czoło?) i słuchem (czy w piersiach gra ci
w „odrowy" sposób?). Dopiero wtedy podejmuje decyzję i mówi: „To dziecko ma odrę". Czasami lekarze potrzebują innych testów,
takich jak badanie krwi czy rentgen, żeby pomóc w obserwacji swoim oczom, rękom i uszom.

Sposób, w jaki naukowcy używają dowodów, żeby dowiedzieć się o działaniu świata, jest znacznie bardziej chytry i bardziej
skomplikowany, niż mogę to opowiedzieć w krótkim liście. Teraz jednak chcę odejść od dowodów, które są dobrymi powodami, by
w coś wierzyć, i ostrzec cię przed trzema złymi powodami wierzenia. Nazywają się one: „tradycja", „autorytet" i „objawienie".

Najpierw tradycja. Kilka miesięcy temu wziąłem udział w telewizyjnej dyskusji z udziałem około 50 dzieci. Te dzieci zaproszono,
ponieważ wychowały się w różnych tradycjach religijnych. Niektóre wychowywano na chrześcijan, inne na żydów, muzułmanów,
hindusów czy sikhów. Pan z mikrofonem przechodził od dziecka do dziecka i pytał je, w co wierzą. Ich odpowiedzi pokazują
dokładnie to, co mam na myśli, kiedy mówię o tradycji. Ich wiara nie miała nic wspólnego z dowodami. Po prostu prezentowały
wiarę swoich rodziców i dziadków, która również nie była oparta na żadnych dowodach. Mówiły: „My, hindusi, wierzymy w to".
„My, muzułmanie, wierzymy w tamto". „My, chrześcijanie, wierzymy w co innego".

Oczywiście, ponieważ wierzyli w różne rzeczy, nie mogli wszyscy mieć racji. Pan z mikrofonem wydawał się myśleć, że to jest
całkiem w porządku i nawet nie próbował namówić ich do dyskusji o różnicach ich wiary. Ale nie o to mi chodzi. Chcę tylko
zapytać, skąd pochodzi ta wiara? Pochodzi z tradycji. Tradycja oznacza przekonania przekazywane przez dziadków rodzicom,
następnie ich dzieciom i tak dalej. Albo pochodzące z książek przechodzących z pokolenia na pokolenie przez stulecia. Tradycyjne
przekonania często zaczynają się niemal z niczego; być może początkowo ktoś je po prostu wymyśla, jak opowieści o Torze
i Zeusie. Ale po tym, jak przekazywano je przez stulecia, sam fakt, że są tak stare, czyni je czymś wyjątkowym. Ludzie wierzą
w pewne rzeczy po prostu dlatego, że ludzie wierzyli w to samo od stuleci. To jest tradycja.

Problem z tradycją polega na tym, że niezależnie od tego, jak dawno temu wymyślono jakąś opowieść, jest ona dzisiaj dokładnie
tak samo prawdziwa lub nieprawdziwa, jak była na początku. Jeśli wymyślasz historię, która nie jest prawdziwa, przekazywanie jej
przez dowolną liczbę stuleci nie przydaje jej ani trochę prawdy!

Większość ludzi w Anglii zostało ochrzczonych w Kościele Anglikańskim, ale to jest tylko jeden odłam religii chrześcijańskiej.
Istnieje wiele innych odłamów, takie jak rosyjskie prawosławie, rzymski katolicyzm i kościoły Metodystów. Wszystkie wierzą
w różne rzeczy. Religia żydowska i muzułmańska są jeszcze trochę inne; a ponadto istnieją różne odmiany judaizmu i islamu.
Ludzie, którzy wierzą nawet w nieznacznie różniące się rzeczy, często rozpoczynają wojny z powodu tych różnic. Możesz więc
sądzić, że muszą mieć bardzo dobre przyczyny — dowody — wiary w to, w co wierzą. Ale tak naprawdę ich różne przekonania
wynikają wyłącznie z innej tradycji.

Pomówmy o jednej konkretnej tradycji. Kościół rzymskokatolicki wierzy, że Maria, matka Jezusa, była tak wyjątkowa, że nie
umarła, ale została żywcem zabrana do Nieba. Inne chrześcijańskie tradycje nie zgadzają się i mówią, że Maria umarła tak samo,
jak wszyscy ludzie. Te inne religie nie mówią zbyt wiele o Marii i nie nazywają jej, tak jak to robią katolicy, „Królową Niebios".
Tradycja, że ciało Marii zostało wzięte do Nieba, nie jest zbyt dawna. Biblia nic nie mówi o tym, jak i kiedy umarła;
w rzeczywistości Biblia zaledwie wspomina tę nieszczęsną kobietę. Wiarę, że jej ciało zostało zabrane do Nieba, stworzono dopiero
około sześćset lat po czasach Jezusa. Na początku była to po prostu wymyślona opowieść, tak jak wymyślono bajkę o Królewnie
Śnieżce. Ale przez stulecia wrosła w tradycję i ludzie zaczęli traktować ją poważnie po prostu dlatego, że przetrwała przez tyle
pokoleń. Im starsza stawała się tradycja, tym poważniej traktowali ją ludzie. Wreszcie, bardzo niedawno, wpisano ją do oficjalnego
kanonu wiary rzymskokatolickiej w 1950 roku. Ale ta opowieść nie była bardziej prawdziwa w 1950 roku niż kiedy ją wymyślono
pierwszy raz 600 lat po śmierci Marii.

Pod koniec listu wrócę jeszcze do tradycji i spojrzę na nią w inny sposób. Ale najpierw muszę się zająć dwoma pozostałymi złymi
powodami wiary w cokolwiek: autorytetem i objawieniem.

Autorytet jako przyczyna wierzenia, że jest tak, a nie inaczej oznacza wierzenie, bo ktoś ważny powiedział ci, żebyś wierzyła.
W Kościele rzymskokatolickim papież jest najważniejszą osobą i ludzie wierzą, że musi mieć rację tylko dlatego, że jest papieżem.
W jednym odłamie islamu ważnymi ludźmi są starzy mężczyźni z brodami, których nazywa się ajatollahami. Wielu młodych
muzułmanów jest gotowych popełnić morderstwo, tylko dlatego, że jakiś ajatollah w dalekim kraju powiedział im, żeby to zrobili

[ 1 ]

.

Kiedy powiedziałem, że dopiero w 1950 roku katolikom wreszcie oznajmiono, że muszą wierzyć, iż ciało Marii poszybowało do
Nieba, miałem na myśli, że to wtedy papież powiedział ludziom, iż muszą w to wierzyć. To było wszystko. Papież powiedział, że to
prawda, a więc to musi być prawda! Prawdopodobnie pewne rzeczy, które papież powiedział w swoim życiu, były prawdziwe,
a inne nie były prawdziwe. Nie ma żadnego powodu, byś wierzyła we wszystko co papież powiedział tylko dlatego, że on to
powiedział, tak samo, jak nie ma powodu, by wierzyć we wszystko, co mówi mnóstwo innych ludzi. Obecny papież rozkazał swoim
wiernym, by nie ograniczali liczby urodzeń. Gdyby ludzie niewolniczo podporządkowali się jego autorytetowi, wynikiem byłby
straszliwy głód, choroby i wojny, spowodowane przeludnieniem.

Oczywiście także w nauce czasami nie widzieliśmy sami dowodów i musimy przyjąć to na słowo kogoś innego. Nie widziałem na
własne oczy dowodu, że światło podróżuje z prędkością prawie 300 tysięcy kilometrów na sekundę. Zamiast tego wierzę książkom,
które podają mi prędkość światła. Robi to wrażenie „autorytetu". Ale w rzeczywistości jest czymś znacznie lepszym niż autorytet,
ponieważ ludzie, którzy napisali te książki, widzieli dowody i każdy może starannie przyjrzeć się dowodom, kiedy tylko chce. To
bardzo pocieszające. Ale nawet księża nie twierdzą, że istnieje jakikolwiek dowód na ich opowieść o ciele Marii wędrującym do
Nieba.

Trzeci rodzaj złego powodu wierzenia w cokolwiek nazywa się „objawieniem". Gdybyś zapytała papieża w 1950 roku, skąd
wiedział, że ciało Marii znikło w Niebie, przypuszczalnie odpowiedziałby, że zostało mu to „objawione". Zamknął się w pokoju

55

background image

i modlił się o wskazówki. Myślał i myślał, całkiem sam, i wewnętrznie stawał się coraz bardziej przekonany. Kiedy religijni ludzie
mają wewnętrzne odczucie, że coś musi być prawdą, mimo że nie ma żadnych dowodów na to, że jest to prawda, nazywają to
odczucie „objawieniem". Nie tylko papieże twierdzą, że mają objawienia. Robi to także wielu innych religijnych ludzi. Jest to jeden
z głównych powodów ich wiary w rzeczy, w które wierzą. Ale czy to jest dobry powód?

Wyobraź sobie, że ci mówię, że twój pies nie żyje. Ogromnie byś się zmartwiła i pewnie spytałabyś: „Ale czy jesteś pewien? Skąd
wiesz? Jak to się stało?". I wyobraź sobie, że ci odpowiadam: „Właściwie to nie wiem, że Pepe nie żyje. Nie mam żadnych dowodów.
Mam tylko to dziwne głębokie odczucie, że nie żyje". Byłabyś bardzo zła na mnie za to, że cię straszę, ponieważ wiesz, że samo
wewnętrzne „odczucie" nie jest dobrym powodem do wiary, że twój chart nie żyje. Potrzebny ci dowód. Wszyscy, od czasu do
czasu, mamy wewnętrzne odczucia i czasami okazują się one prawdą, a czasami nie. W każdym razie różni ludzie mają sprzeczne
odczucia, jak więc zdecydować czyje jest prawdziwe? Jedynym sposobem uzyskania pewności, że pies nie żyje, jest zobaczenie jego
zwłok albo stwierdzenie, że jego serce już nie bije, albo informacja od kogoś, kto widział lub słyszał rzeczywiste dowody śmierci
psa.

Mówi się czasami, że musi się wierzyć w swoje wewnętrzne odczucia, bo inaczej nigdy nie można być pewnym takich przekonań
jak na przykład: „Moja żona mnie kocha". Ale to jest zły argument. Może być wiele dowodów, że ktoś cię kocha. Kiedy jesteś z kimś,
kto cię kocha, przez cały dzień widzisz i słyszysz małe okruchy dowodów, które się sumują. To nie jest tylko wewnętrzne odczucie
podobne do tego, co księża nazywają objawieniem. Istnieją zewnętrzne świadectwa na poparcie tego wewnętrznego odczucia:
wyraz oczu, czułość w głosie, drobne przysługi i uprzejmości; to wszystko są prawdziwe dowody.

Czasami ludzie mają silne odczucie, że ktoś ich kocha, kiedy nie ma na to żadnych dowodów i wtedy najprawdopodobniej
całkowicie się mylą. Istnieją ludzie, którzy mają silne przekonanie, że kocha ich słynna gwiazda filmowa, podczas gdy
w rzeczywistości owa gwiazda nigdy ich nawet nie spotkała. Tacy ludzie cierpią na chorobę umysłu. Wewnętrzne odczucia muszą
być poparte dowodami, bo inaczej po prostu nie można im ufać.

Wewnętrzne odczucia są cenne także w nauce, ale tylko by podsuwać pomysły, które potem musisz sprawdzić szukając dowodów.
Naukowiec może mieć „intuicję", że jakiś pomysł wydaje się być słuszny. Samo takie odczucie nie jest dobrym powodem wierzenia,
że jest tak, a nie inaczej. Może jednak być dobrym powodem do poświęcenia czasu na przeprowadzenie konkretnego
eksperymentu czy szukanie dowodów w pewien określony sposób. Naukowcy bez ustanku posługują się wewnętrznymi
odczuciami poszukując pomysłów. Pomysły te nie są jednak nic warte dopóki nie zostaną poparte dowodami.

Obiecałem, że wrócę do tradycji i spojrzę na nią w inny sposób. Chcę spróbować wyjaśnić, dlaczego tradycja jest dla nas taka
ważna. Wszystkie zwierzęta rozwinęły się (w procesie nazywanym ewolucją) do przetrwania w miejscu, w którym normalnie żyje
ich rodzaj. Lwy są przystosowane do przetrwania na równinach Afryki. Raki są przystosowane do życia w słodkiej wodzie,
a homary do życia w słonej wodzie morskiej. Ludzie są także zwierzętami i rozwinęliśmy się do przetrwania w świecie pełnym…
innych ludzi. Większość z nas nie poluje tak jak to robią lwy i raki, ale kupujemy żywność od innych ludzi, którzy z kolei kupili ją
od jeszcze innych. „Pływamy" w „morzu ludzi". Tak samo jak rybom potrzebne są skrzela, by mogły przeżyć w wodzie, ludziom
potrzebne są mózgi, by radzić sobie w kontaktach z innymi ludźmi. Morze jest pełne słonej wody i podobnie morze ludzi pełne jest
trudnych do nauczenia się rzeczy. Takich jak na przykład język.

Mówisz po angielsku, ale twoja przyjaciółka Ann-Kathrin mówi po niemiecku. Każda z was mówi językiem odpowiednim do
„pływania" w waszych odrębnych „ludzkich morzach". Język jest przekazywany dzięki tradycji. Nie ma na to innego sposobu.
W Anglii Pepe to dog, w Niemczech ein Hund. Żadne z tych słów nie jest poprawniejsze czy prawdziwsze. Oba są po prostu
przekazane przez tradycję. Żeby móc „pływać w swoim morzu ludzi" dzieci muszą nauczyć się języka własnego kraju, a także wielu
rzeczy o własnym narodzie; to zaś oznacza, że muszą wchłonąć — jak gąbki — ogromną ilość informacji pochodzącej z tradycji.
(Pamiętasz, że tradycyjna informacja to po prostu rzeczy przekazywane przez dziadków rodzicom i przez rodziców dzieciom.)
Mózg dziecka musi być chłonny na tradycyjną informację. Nie można jednak oczekiwać od dziecka, by potrafiło oddzielić dobrą
i pożyteczną informację, jak słowa ojczystego języka, od złej i głupiej informacji, jak wiara w czarownice, diabły i wiecznie żywe
dziewice.

To smutne, ale tak już jest, że ponieważ dzieci muszą być chłonne na tradycyjną informację, wierzą we wszystko co mówią im
dorośli, niezależnie czy jest to prawda czy fałsz, słuszne czy niesłuszne. Wiele z tego, co mówią dorośli, jest prawdą opartą na
dowodach, a przynajmniej jest rozsądne. Ale jeśli coś jest fałszem, głupotą czy wręcz niegodziwością, nic nie powstrzyma dzieci
przed wiarą także w to. Co się dzieje potem, kiedy dzieci dorastają? Oczywiście powtarzają to następnemu pokoleniu dzieci. Kiedy
więc istnieje silna wiara w coś — nawet jeśli jest to całkowita nieprawda i od samego początku nie było żadnego powodu do takiej
wiary — to może ona trwać przez pokolenia.

Czy to właśnie stało się z religiami? Wiara, że istnieje bóg lub bogowie, wiara w Niebo, wiara, że Maria nigdy nie umarła, wiara, że
Jezus nie miał ziemskiego ojca, wiara, że modlitwy zostają spełnione, wiara, że wino zamienia się w krew — żadne z tych
przekonań nie jest poparte dowodami. A jednak wierzą w nie miliony ludzi. Być może jest tak dlatego, że powiedziano im, by w to
wierzyli, kiedy byli tak mali, że wierzyli we wszystko.

Miliony innych ludzi wierzy w inne rzeczy, ponieważ kiedy byli dziećmi, powiedziano im coś innego. Dzieciom muzułmańskim
mówi się inne rzeczy niż dzieciom chrześcijańskim, a jedni i drudzy dorastają święcie przekonani, że mają rację, a mylą się ci
drudzy. Także wśród chrześcijan rzymscy katolicy wierzą w co innego niż ludzie wyznający wiarę anglikańską, episkopaliści,
kwakrzy, mormoni czy Holy Rollers i wszyscy są święcie przekonani, że mają rację, a mylą się ci inni. Wierzą w różne rzeczy
z dokładnie tego samego powodu, dla którego ty mówisz po angielsku a Ann-Kathrin mówi po niemiecku. Oba języki są w swoich
krajach właściwymi językami. Ale nie może być prawdą, że różne religie są prawdziwe w swoich krajach, ponieważ różne religie
o sprzecznych ze sobą rzeczach twierdzą, że są prawdziwe. Maria nie może być żywa w katolickiej Republice Irlandzkiej, ale
martwa w protestanckiej Irlandii Północnej.

56

background image

Co z tym możemy zrobić? Nie jest ci łatwo zrobić cokolwiek, bo masz dopiero dziesięć lat. Możesz jednak próbować coś zrobić.
Następnym razem, kiedy ktoś mówi ci coś, co brzmi jak ważna rzecz, pomyśl: „Czy to należy do rzeczy, w które ludzie wierzą, bo są
na to dowody? Czy też jest to rodzaj rzeczy, w które ludzie wierzą tylko z powodu tradycji, autorytetu lub objawienia?".
I następnym razem, kiedy ktoś ci mówi, że masz w coś uwierzyć, dlaczego go nie spytać: „A jakie istnieją na to dowody?". A jeśli
nie potrafi ci dać dobrej odpowiedzi, mam nadzieję, że bardzo starannie to przemyślisz, zanim uwierzysz choćby w jedno słowo.

Twój kochający
Ojciec

57


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Time to Stand Up By Richard Dawkins (atheism,atheist,religion,FFF,islam,christianity,jesus,christ,am
Review by Richard Dawkins of Narrow Roads of Gene
Richard Dawkins Wielka konwergencja
Rzeka genów Richard Dawkins
Richard Dawkins Funkcja użyteczności Pana Boga
Richard Dawkins Good & Bad Reasons for Believing doc
Richard Dawkins, How dare you call me a fundamentalist
RICHARD DAWKINS ON W D
Richard Dawkins (2001) Suicide Bombers
Richard Dawkins Bogowie i Ziemianie
Time to Stand Up By Richard Dawkins (atheism,atheist,religion,FFF,islam,christianity,jesus,christ,am
Richard Dawkins Kampania OUT!
Richard Dawkins Sąd przysięgłych
Recenzja książki Richard Dawkins, Ślepy zegarmistrz (1)
Richard Dawkins Krystaliczna prawda i kryształowe kule
Postmodernism Disrobed By Richard Dawkins Sec
Richard Dawkins Memy, nowe replikatory

więcej podobnych podstron