MARGIT SANDEMO
Ś
WIATEŁKO NA WRZOSOWISKU
Z norweskiego przełoŜyła
LUCYNA CHOMICZ - DĄBROWSKA
POL - NORDICA
Otwock 1998
ROZDZIAŁ I
Zabłądził, w końcu musiał spojrzeć w oczy okrutnej prawdzie.
Zapewne juŜ kilka dni temu zboczył z właściwej drogi, bo od tego czasu nie natknął
się na ludzkie siedziby i na próŜno szukał jakiegoś znaku, który mógłby go utwierdzić w
przekonaniu, Ŝe posuwa się w dobrym kierunku.
Teraz jednak, kiedy coraz wyraźniej słyszał huk morskich fal, sprawdzały się jego
najgorsze obawy: jechał dokładnie w przeciwną stronę.
Po kilku latach wojaczki wracał do swej ojczyzny, do rodzinnego domu. Z początku
wierzył, Ŝe walczy w słusznej sprawie, ale rychło zrozumiał, Ŝe coś takiego jak wojna w imię
szlachetnych ideałów nie istnieje. Tylko tyle, a moŜe aŜ tyle.
Ów młody męŜczyzna o imieniu Roland miał długie jasne włosy i łagodne oczy w
kolorze nieba, z których teraz wyzierało niezadowolenie. Przybiła go świadomość, Ŝe choć
tak długo juŜ był w drodze, cel jego podróŜy ani trochę się nie przybliŜał. Mimo Ŝe znuŜony i
głodny, wciąŜ trzymał się prosto w siodle i wyglądał niezwykle dostojnie.
Kiedy znalazł się na rozległym wrzosowisku, juŜ zmierzchało, tylko na zachodzie
złoty blask podświetlał cięŜkie ciemne chmury.
Jak okiem sięgnąć rozpościerała się naga równina, na której wiało niemiłosiernie.
Tamtejsi ludzie powiadają, Ŝe w tej okolicy wichry urządzają sobie harce. Roland, choć nic o
tym nie wiedział, sam uznał, ze to miejsce nie nadaje się na postój. Głuchy huk fal w oddali
kazał mu się domyślić, Ŝe wrzosowisko ciągnie się wysoko nad poziomem morza, a spienione
wody z wielką siłą podmywają ląd i kształtują wysokie, urwiste klify.
Zmarnowałem Ŝycie, myślał Roland, a w kącikach jego ust pojawił się wyraz goryczy.
Tyle straconych lat.
W młodzieńczym zacietrzewieniu i naiwności ruszył na wojnę przeciwko papistom.
Był za młody, by wstąpić do wojska we własnym kraju, ale poniewaŜ postanowił walczyć za
wszelką cenę, zaciągnął się jako najemnik, bo w armii zacięŜnej nikt nie pytał o wiek.
Nienawidził wszystkich, którzy ośmielali się wyznawać inną niŜ on wiarę, póki nie zaczął
myśleć samodzielnie. Uświadomił sobie wówczas, Ŝe jest tylko jeden Bóg, bez względu na to,
jak go ludzie nazywają ani jakie formy kultu obierze religia. I Ŝe zabijając wrogów, nie
przysparza się swemu Panu nowych wyznawców. W ten sposób moŜna raczej stracić własną
duszę.
Kiedy został powaŜnie ranny w biodro, nikt nie czynił mu przeszkód, by porzucił
słuŜbę i wrócił do domu.
Wojna religijna to najgłupszy rodzaj wojny, uznał. Rok pański 1640 jest tego
najlepszym dowodem.
MoŜe ludzie to w końcu zrozumieją i przestaną wojować tylko w tym celu, by
narzucić innym swoje przekonania? Rozmarzył się, wyobraŜając sobie nowy świat, na którym
zapanuje pokój pomiędzy przedstawicielami wszystkich ludów i religii. Bo przecieŜ kiedyś
musi skończyć się to piekło długoletniej wojny pomiędzy protestantami i katolikami!
Nagle Roland wstrzymał gwałtownie konia, bo na jego drodze stanęła sarna, równie
zaskoczona jak on sam. Zastrzygła lękliwie aksamitnymi uszami i popatrzyła nań
rozszerzonymi ze strachu oczami.
Powinienem ją ustrzelić, pomyślał Ŝołnierz. Od trzech dni nie miałem nic w ustach.
Ale nie mógł się na to zdobyć. Sarenka była taka piękna i taka bezbronna!
Trudno, dalej będę Ŝuł korzonki i popijał wodę ze strumyków, zadecydował Roland i
westchnąwszy cięŜko, pospieszył konia. Dość mam juŜ zabijania!
Jasne pasmo na horyzoncie kurczyło się coraz bardziej i wreszcie nad wrzosowiskiem
zapadły ciemności. Równina poddała się władaniu nocy.
Roland wytęŜył wzrok. W oddali, skąd dochodził najgłośniejszy szum fal, dostrzegł
ś
wiatełko. Migotało, to stawało się jaśniejsze, to znowu prawie zanikało. CzyŜby jakaś
gwiazda? Nie, znajduje się zbyt nisko.
Popędził zdroŜonego wierzchowca, aŜ zabrzęczały uprząŜ i strzemiona.
Tak, to na pewno jest światło! pomyślał z radością i zawołał:
- Gnaj, przyjacielu! Jeszcze chwila i pochylisz się nad Ŝłobem.
Morze grzmiało teraz z ogromną siłą. Rolandowi zdawało się, Ŝe ziemia pod nim drŜy.
Zapewne dotarłem juŜ dość blisko brzegu, pomyślał i wyobraził sobie strome klify
podmywane przez fale.
Ś
wiatełko było coraz bardziej widoczne. Migotało dość wysoko nad ziemią, ale
Roland miał juŜ całkowitą pewność, ze to nie gwiazda.
Zatrzymał się i zdumiony patrzył na wyłaniające się z gęstego mroku kontury. WieŜa?
Tak, rzeczywiście, nawet dwie. A moŜe to latarnia morska, stoi wszak tuŜ przy brzegu?
Nie, oczy, przywykłe do ciemności, rozróŜniły na tle granatowego nieba sylwetkę
potęŜnego zamczyska.
Zamek na takim odludziu? zdziwił się Roland, przyglądając się pogrąŜonej w mroku
twierdzy. Tylko wysoko na wieŜy migotało światełko.
Roland utwierdził się ostatecznie w przekonaniu, Ŝe znajduje się z dala od swej
ojczyzny. Tam nie wznoszono tak okazałych budowli.
W miarę jak zbliŜał się do murów, zamczysko coraz bardziej przytłaczało go swoją
wielkością. Podjechał do wrót przypominających szczerzącą kły paszczę i zeskoczył z siodła.
Trzymając konia za uzdę, zastukał do bramy. Odpowiedziało mu głuche, budzące grozę echo.
Odniósł wraŜenie, Ŝe nagle cały zamek wstrzymał oddech.
Cofnąwszy się kilka kroków, popatrzył w górę na wieŜę. Światełko migotało i
przesuwało się, tak jakby ktoś schodził po schodach, trzymając przed sobą świecę, a potem
całkiem znikło. Po chwili Roland usłyszał odgłos kroków zbliŜających się do bramy.
- Kto tam? - wyszeptał cieniutki zalękniony głos.
Roland znał ten język. Nauczył się go od towarzyszy broni.
- Jestem Ŝołnierzem. Wracam z wojny do swej ojczyzny! - odparł. Nie mam złych
zamiarów. Chciałbym się posilić i przenocować. Czy uŜyczycie mi na noc dachu nad głową i
odrobinę jadła?
Za bramą zapadła cisza, a potem znów rozległ się szept:
- Niestety, to niemoŜliwe. Spróbujcie, panie, we wsi, tam jest gospoda.
- We wsi? - zdziwił się Roland, rozglądając się wokół. Dopiero teraz spostrzegł kilka
chat, które dotąd skrywało wzgórze. - Dziękuję - powiedział. - Proszę mi wybaczyć, Ŝe
niepokoiłem.
- Ciesz się, Ŝołnierzu, Ŝe nikogo nie zbudziłeś - dobiegł go szept zza bramy, po czym
lekkie kroki oddaliły się w głąb dziedzińca.
Roland westchnął cięŜko i zawrócił konia.
Pół godziny później gniadosz posilał się owsem w ciepłej stajni, a jego właściciel,
któremu wiadomość o wolnym pokoju zdecydowanie poprawiła humor, zasiadł nad gorącym
posiłkiem. Roland uwaŜał wprawdzie, Ŝe określenie „zajazd” jest w przypadku tych
skromnych pomieszczeń trochę przesadzone - po prostu w zwykłej chacie jakaś rodzina
przyjmowała ludzi na noc - ale musiał przyznać, Ŝe było schludnie. W przestronnej izbie o
nierównych ścianach stały dwa długie stoły. Ogień buzował w palenisku, rozgrzewając nie
tylko wnętrze chaty, ale i duszę zdroŜonego Ŝołnierza. Posiłek smakował wyśmienicie.
Roland zjadł miskę zupy rybnej, pogryzając chlebem odłamywanym z wielkiego bochna.
Usługująca mu dziewczyna przyniosła teŜ puchar czerwonego wina najlepszego gatunku. Po
wypiciu kilku łyków trunku Roland ujrzał świat w jaśniejszych barwach.
Dziewczyna, wyraźnie zafascynowana przystojnym gościem, a szczególnie niezwykła
w tych stronach barwą jego włosów, uśmiechała się zalotnie, dając mu do zrozumienia, Ŝe
gdyby zechciał, gotowa jest na wszystko.
Ale Roland, który nosił w sercu mocno wyidealizowany obraz kobiety, za nic w
ś
wiecie nie zniŜyłby się do tego rodzaju umizgów. Dla niego kaŜda panna była uosobieniem
cnoty. Zresztą obawiał się, Ŝe nim zdąŜy ująć jej dłoń, przybiegną rodzice i zaŜądają, by się z
nią oŜenił. A tak naprawdę był zbyt wyczerpany, by myśleć o dziewczętach. Wykorzystując
jednak okazję, Ŝe krzątała się wokół niego, postanowił zadać jej kilka pytań.
- Powiedz, panienko, jak nazywa się ta osada? - odezwał się.
- Osada? - zdumiała się. - Po prostu wieś. - Roland domyślił się, Ŝe wioska połoŜona
jest na odludziu, a dziewczyna dodała pośpiesznie: - Chyba Castel de la Mer.
Zamek nad Morzem.
- Czy daleko stąd do sąsiedniej wsi?
- Nie, w zatoce jest przystań i tam teŜ stoi kilka chat. śyczysz, panie, więcej wina?
- Nie, dziękuję. Skoro macie zajazd, to znaczy, Ŝe zatrzymują się tu jacyś podróŜni?
Przez twarz dziewczęcia przemknął cień.
- Przypływają tu łodzie - mruknęła zmieszana.
- A zamek? - wypytywał dalej Roland. - Czy takŜe zwie się Castel de la Mer?
- Nie, to Castel de la Silence.
Zamek Ciszy. Nazwa nasunęła Rolandowi jakieś mgliste, acz niemiłe wspomnienia.
Nie mógł sobie jednak przypomnieć nic bliŜszego.
- Kto w nim mieszka? - zapytał. - Właściciel tych ziem?
Dziewczyna zawzięcie szorowała stół.
- Nie znamy mieszkańców zamku - powiedziała tonem, który kazał mu uznać pytanie
za zbyt obcesowe.
Reakcja dziewczyny jednak tylko zaostrzyła jego ciekawość.
- CzyŜby się tu dopiero wprowadzili?
Dziewczyna wyprostowała się i spojrzawszy z lękiem, pośpiesznie zaprzeczyła:
- AleŜ skąd, mieszkali tu od... od... zawsze.
Dwaj rybacy przy sąsiednim stole podsłuchiwali zrazu ciekawie, zwłaszcza Ŝe Roland
nie posługiwał się zbyt biegle ich językiem, kiedy jednak rozmowa zeszła na temat zamku,
ostentacyjnie odwrócili się do obcego przybysza plecami.
Roland zamyślił się. Skądś znał nazwę Castel de la Silence. Tylko skąd?
Podziękował uprzejmie za strawę i wstał od stołu. Zmęczony, udał się prosto na
spoczynek.
W pokoju, który mu wskazano, unosiła się przyjemna woń roślin zebranych na
wrzosowisku. Wielka, miękka pierzyna wabiła znuŜonego przybysza do łóŜka. Nie
pozostawało mu nic innego, jak zrzucić buty i zakurzone ubranie.
Kiedy się połoŜył, poczuł Ŝe ogarnia go błogość, a myśli wędrują ku przeszłości.
Castel de la Silence? MoŜe ta nazwa często uŜywana jest we Francji?
Nagle otworzył szeroko oczy. PrzecieŜ nie po francusku prowadził rozmowy
wieczorem. Rozumiał jednak tych ludzi i oni takŜe go rozumieli, choć trochę kaleczył ich
język.
AleŜ tak! śe teŜ wcześniej na to nie wpadłem! łajał się w duchu, przypomniawszy
sobie Gastona, wojennego kamrata, od którego właśnie usłyszał po raz pierwszy nazwę
zamku. Gaston pochodził z Bretanii. Dzielili Ŝołnierskie trudy, póki przed pięciu laty nie
zabiła go kula wroga. Roland cięŜko przeŜył śmierć przyjaciela, z którym przegadał tyle nocy,
choć z początku nie całkiem się rozumieli, bo Gaston mówił tylko po bretońsku. Roland
jednak dość szybko się poduczył ojczystej mowy Gastona i z czasem stali się nierozłączni.
Z tego wynika, Ŝe jestem w Bretanii, daleko, bardzo daleko od rodzinnego domu. Jak
to, u licha, się stało, Ŝe przygnało mnie aŜ tutaj? zachodził w głowę Roland.
Opuścił szeregi armii na terenie Francji i wciąŜ nie mógł pojąć, w jaki sposób zboczył
tak daleko na zachód. Całkiem nieświadomie omijał wioski, wybierając niegościnne trakty,
ciągnące się wśród nagich skał i pustkowi.
Roland wstał z łóŜka i stanął przy oknie, skąd zapewne w dzień rozpościerał się widok
na wrzosowisko i morze. Teraz jednak w gęstym mroku nie widział nic prócz maleńkiego
ś
wiatełka w oddali, zniekształconego przez szybę i częściowo skrytego w oparach mgły.
Ś
wiatełko na wieŜy i słaby głosik, szepczący słowa: „Ciesz się, Ŝołnierzu, Ŝe nikogo
nie zbudziłeś”.
Kiedy tak stał zamyślony, światełko zgasło.
Zamek Ciszy? zastanawiał się, wracając do łóŜka.
Znów przypomniał sobie Gastona i jak Ŝywe stanęły mu przed oczami wydarzenia
sprzed kilku lat. Wśród łoskotu toczonych armat i cięŜkich westchnień znuŜonych potyczkami
Ŝ
ołnierzy posuwali się na koniach wzdłuŜ rzeki Ren.
- Zamek Ciszy - mruknął nagle Gaston, ujrzawszy rysujące się na tle nieba ruiny
starego zamczyska.
Roland, kierując wzorem przyjaciela spojrzenie w stronę ponurej budowli, stwierdził:
- Rzeczywiście, nikt tam pewnie nie mieszka. Wygląda tak, jakby miał lada chwila
runąć.
- Nie to miałem na myśli - przerwał mu Gaston. - Przypomniałem sobie legendę o
nazwanym tak zamku w Bretanii. Nigdy go nie widziałem na oczy, ale tak właśnie go sobie
zawsze wyobraŜałem.
- Z tonu twego głosu wnioskuję, Ŝe to jakaś niezwykła legenda - uśmiechnął się
Roland.
Był wtedy taki młody, miał zaledwie dwadzieścia lat i podobne historie mocno
pobudzały jego fantazję. Od tamtej rozmowy upłynęło sześć długich lat, podczas których
Ŝ
ycie nie skąpiło mu pełnych napięcia przeŜyć. Teraz marzył juŜ tylko o tym, by wrócić do
domu, połoŜyć się i spać, spać wieczność całą.
Gaston nie kazał się zbyt długo prosić i zaczął snuć swą opowieść:
- Jak wiesz, pochodzę ze środkowej Bretanii. Legenda mówi o starym celtyckim
zamczysku, który stoi nad samym brzegiem morza w miejscu, gdzie fale uderzają z
największą siłą. Pobudowano go zapewne w celach obronnych, miał chronić przed wrogiem
od strony wody. Wielka szkoda, Ŝe tak słabo znamy historię Bretanii. Jej dzieje, choć bez
wątpienia burzliwe i barwne, pogrąŜone są w mroku tajemnicy. Historia Zamku Ciszy ma
swój początek w tak odległych czasach, Ŝe znane są tylko nieliczne fakty z nim związane.
Powiadają, Ŝe zamek ów jest siedliskiem grzechu, nikt jednak nie potrafi określić
jakiego. Legenda ostrzega, Ŝe biada temu, kto się doń zbliŜy. W pobliŜu zamkowych murów
na wrzosowisku wznosi się menhir
1
, których tak wiele spotkać moŜna w moim kraju.
Powiadają... ale to musi być jakaś bzdura... Ŝe ten, którego szczątki tam spoczywają,
nadal krąŜy po zamku.
- Brzmi to dość nieprawdopodobnie - wszedł mu w słowo Roland. - Pewnie ktoś
wymyślił ten zamek.
- Nie! Wcale nie uwaŜam, by Castel de la Silence był wytworem wyobraźni.
I oto Roland odnalazł zamczysko, o którym mówił Gaston.
Siedemnaście lat temu zamkowa brama zatrzasnęła się przed spojrzeniami
ciekawskich.
Tylko głuchoniemy sługa przychodzi do wsi na zakupy.
Pan na zamku zwie się Etienne Blanc. Okoliczni mieszkańcy powiadają, Ŝe jego córka
Dionne opuściła kiedyś rodzinne gniazdo. Więcej nic nie wiadomo poza tym, Ŝe grzech od
zawsze kojarzy się z tym miejscem. KrąŜy legenda o dawnych czasach, kiedy na zamku
panował celtycki władca Dongard. Podobno porywał on młode dziewice, po których ginął
potem wszelki ślad. Ludzie zaklinają się, Ŝe widzieli, jak w jasne księŜycowe noce z murów
zamkowych kapie krew, słyszeli teŜ jęki niewinnych dziewcząt. Nikt równieŜ nie wątpi, Ŝe
duch Dongarda nadal krąŜy po zamku, choć jego doczesne szczątki spoczywają w ziemi.
1
Menhir - w języku bretońskim oznacza pojedynczy, ustawiony na sztorc prastary blok kamienny
(przyp. tłum.).
Te i inne informacje przekazał Rolandowi następnego ranka miejscowy odmieniec.
Poza nim nikt nie chciał rozmawiać z obcym przybyszem o Zamku Ciszy.
Coś tu się nie zgadza, pomyślał Roland, odwracając głowę w stronę zamczyska. Chaty
zasłaniały mu widok, więc powoli ruszył na skraj wsi. Te plotki o mieszkańcach zamku nie
mogą być prawdą, rozwaŜał, przypomniawszy sobie lekkie kroki na dziedzińcu. Osoba, z
którą rozmawiał przez zamknięte wrota, była bardzo młoda. CzyŜby na zamku mieszkał ktoś
jeszcze poza Blankiem i słuŜbą?
Gdzieś w dole grzmiało morze, z wielką siłą uderzając o skały. Ze spienionych fal
wyłaniały się głazy o groteskowych kształtach. Było pochmurno, wiał silny wiatr, ale w
powietrzu nie czuło się chłodu.
Pofałdowaną, usianą niewysokimi pagórkami przestrzeń, porośniętą przez wrzosy i
jaskry, urozmaicały wystające tu i ówdzie głazy o gładkich, jakby oszlifowanych przez wodę
krawędziach, i karłowate, powykręcane przez wichry drzewa.
Stąd widać było dobrze potęŜne zamczysko, które nie po raz pierwszy tego ranka
przyciągnęło wzrok Rolanda. Choć powinien juŜ oswoić się nieco z przytłaczającą budowlą,
ilekroć na nią spojrzał, dreszcze przechodziły mu po plecach. Gaston się nie mylił. To
zamczysko do złudzenia przypominało ruiny rycerskiej posiadłości, którą razem oglądali nad
Renem. Tyle Ŝe Castel de la Silence pomimo wyrw w murze i widocznych rys i tak
znajdowało się w duŜo lepszym stanie i nadawało się do zamieszkania.
Roland szedł, lekko kulejąc. Nadal pobolewało go biodro, choć rana się zagoiła.
Medycy uprzedzili go, Ŝe nigdy juŜ nie będzie tak sprawny jak dawniej, a ból moŜe pojawiać
się i nasilać co pewien czas.
I tak miał szczęście. Rana długo ropiała i dopiero kiedy jakiś felczer usunął z niej
kilka odprysków kości, zaczęła się goić. Ale nie odzyskał całkowitej sprawności w nodze.
Z tego powodu znacznie lepiej czuł się na końskim grzbiecie, bo wtedy nikt nie mógł
dostrzec jego ułomności.
Daleko na horyzoncie zauwaŜył coś, co łamało łagodną linie wrzosowiska. Jakiś
kamień niczym statua wystawał ku niebu, a tuŜ obok wznosiła się jakby piramida z odciętym
czubkiem.
Co to jest? pomyślał zaintrygowany. MoŜe to właśnie kopiec, miejsce wiecznego
spoczynku doczesnych szczątków legendarnego króla Dongarda?
Tak, to zapewne jest to miejsce. Kopiec znajduje się wszak w pobliŜu zamku, choć w
pewnej odległości od wieŜ ponurej budowli zamieszkanej z pewnością nie tylko przez pana
tych ziem. Nawet słuŜąca w gospodzie, mówiąc o mieszkańcach zamku, uŜywała liczby
mnogiej.
Roland miał rację, snując takie przypuszczenia.
Kiedy spacerował zamyślony po wrzosowisku, z izdebki na wieŜy zamkowej
obserwowała go Ŝałosna niewysoka dziewczyna.
Bez trudu odgadła, Ŝe jest obcy w tych okolicach. Nie znała nikogo, kto
dorównywałby mu wzrostem, nikt teŜ nie kulał w podobny sposób.
To na pewno on pukał poprzedniego wieczoru do bramy zamku.
Głos... Przyjemny i głęboki... gdyby tak mogła otworzyć wrota i wpuścić znuŜonego
Ŝ
ołnierza do środka... Tak bardzo pragnęła porozmawiać z jakimś człowiekiem.
Ale klucz do bramy jest gdzieś starannie ukryty.
Nikomu nie wolno wejść na zamek! Nikt nie moŜe się dowiedzieć o złu, które
zapanowało tu niepodzielnie. Straszliwy grzech ciąŜy na całym rodzie Blanca, nie są wolni od
niego takŜe ludzie zamieszkujący okolicę.
Taka jest prawda.
Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach.
W jej samotnej duszy na nowo zagościło przygnębienie i apatia.
ROZDZIAŁ II
I rzeczywiście nie tylko Blanc mieszkał w zamku.
Poza odmieńcem wiedziała o tym większość mieszkańców wioski. Tyle Ŝe to był
zakazany temat. Zło, grzech i zgnilizna! szeptano po kątach. Nawet innym panom nie
przyszłoby do głowy, by się zadawać z fanatycznym Blankiem. Zresztą brakowało po temu
okazji, bo właściciel Zamku Ciszy odciął się od świata. Wydawało mu się, Ŝe strzeŜe wielkiej
tajemnicy. Sądził, Ŝe nikt nie wie o tym, co kryją ponure mury.
Pewnej nocy przed siedemnastu laty Dionne, marnotrawna córka Blanca, wróciła do
rodzinnego domu z nieślubnym dzieckiem na ręku.
Przez całe dzieciństwo zmuszana do niemal zakonnego Ŝycia, w którym posty, cięŜka
praca i pokuta za grzechy stanowiły chleb powszedni, uciekła w końcu od ojca i jego
przesadnej poboŜności.
Ale okrutny świat nie przyjął jej z otwartymi rękoma. Nie była przygotowana na takie
spotkanie. Naiwna i dobra, stała się łatwą zdobyczą. Jak kwiat spragniony wody, oddała całą
miłość komuś, kto na nią nie zasługiwał.
Została sama, bez dachu nad głową, bez środków do Ŝycia, za to z maleńką córeczką,
którą powiła w lesie na skraju miasta.
Zdarzyło się to w samym środku zimy, gdy welon marznącej mgły spowijał Bretanię.
Ze względu na dziecko musiała wrócić do rodzinnego domu, ono potrzebowało ciepła,
odzienia i strawy.
Strach ją paraliŜował, a serce waliło jak młotem, kiedy z maleństwem na ręku stanęła
w najdalszym kącie zamkowej sieni. DrŜącym głosem rzuciła ojcu w twarz:
- Ojcze, jeśli mnie wyrzucisz, pójdę prosto do wsi i wszystkim opowiem o hańbie,
jaka ciąŜy nad naszym rodem. To prawda, Ŝe skalałam nasze nazwisko, ale jeśli mnie
odepchniesz, wstyd stanie się nie tylko moim udziałem.
Ojciec zacisnął usta, a na jego szczupłej twarzy uwydatniły się kości policzkowe.
Czarne jak węgiel oczy zalśniły bezlitośnie.
W tym momencie losy mieszkańców Castel de la Silence zostały przesądzone;
zamkowe wrota zatrzasnęły się na zawsze, odcinając ich od świata.
Tego wieczoru Dionne czytała z twarzy ojca jak z otwartej księgi. Wiedziała, Ŝe
najchętniej pozbyłby się jej i dziecka. Nienawistne, zamyślone spojrzenie, jakim obrzucił
maleństwo, napełniło ją lękiem. Z całych sił przytuliła mała i wykrzyknęła:
- Niech ogień piekielny pochłonie tego, kto zabije moje dziecko!
- Zhardziałaś, córko! - Lodowaty wzrok ojca spoczął na Dionne. - Idź do swej
komnaty i trzymaj bachora! Pewnie znajdziesz dla niego ubrania w kufrach twej matki, bo ta
głupia kobieta gromadziła je po tobie. a potem zejdź na dół.
W jego głosie nie zabrzmiała nawet nuta miłosierdzia. Widok wnuczki nie zmiękczył
ani odrobinę serca z kamienia.
Zanim Dionne wróciła do sieni, cała niemal słuŜba została juŜ wypędzona, by nikt się
nie dowiedział, Ŝe córka pana na zamku wróciła z bękartem. Pozostało tylko czterech
słuŜących: głuchoniema kobieta, jej głuchy syn, a takŜe dwóch stajennych, najgorsze kanalie.
Blanc trzymał w ręku dyscyplinę - krótki bat o kilku rzemieniach zakończonych
ostrymi kawałkami ołowiu, i czekał na córkę.
Nakazawszy stajennym opuścić sień i trwać w gotowości na wezwanie, Blanc
poprowadził Dionne do komnaty, z której nikt nie mógł usłyszeć jej krzyków.
Gdy stamtąd wyszła, słaniała się i broczyła krwią, a na całym ciele miała krwawe
pręgi. Włosy wisiały jej w nieładzie, z sukni zaś zostały tylko strzępy.
- Weźcie ją! - Ojciec wskazał córkę stajennym. - Teraz jest wasza, moŜecie z nią
zrobić, co zechcecie. Idźcie do stajni, potem po nią przyjdę!
Jeden z męŜczyzn uśmiechnął się szeroko, ukazując bezzębne dziąsła, i zadowolony
pociągnął dziewczynę. Drugi szedł za nią i obmacywał ją lubieŜnie.
Tej nocy Dionne straciła rozum.
Po tym zdarzeniu Blanc zabił obu stajennych, a ich zwłoki wrzucił do morza. śaden
ś
wiadek hańby jego córki nie miał prawa ostać się przy Ŝyciu. Bynajmniej nie chodziło mu o
upokorzenia, jakich dziewczyna doznała owej nocy, ale o wstyd, jaki sprowadziła na jego
dom.
Niepokorna córka została ukarana!
Rzeczywiście, bezwzględny ojciec osiągnął swój cel. Do cna zniszczył jej serce i
rozum.
Wyrzuciła z pamięci tęsknotę za wolnością, marzenia, własne przemyślenia i
mimowolnie stała się wierną kopią swego ojca.
Normy zachowania, jakie narzuciła maleńkiej Nicolette, przekraczały wszelkie granice
zdrowego rozsądku.
KaŜdego dnia Nicolette musiała ćwiczyć się w pokorze.
- Jesteś grzeszna, wywodzisz się z grzechu - powtarzała nieustannie Dionne. - Twoja
matka, a moja siostra, była ladacznicą, a ty zostałaś poczęta w nierządzie.
Pod wpływem straszliwych przeŜyć pomieszało jej się w głowie i odrzucała prawdę,
Ŝ
e jest matką dziewczynki. Wszystkimi winami obarczała wymyśloną siostrę, znajdując w ten
sposób ujście dla swej nienawiści i sprawiając ulgę własnemu sumieniu.
Nicolette nie była bita, posłusznie bowiem wykonywała wszystko, co jej nakazano.
KaŜdego ranka i wieczora, a często wielokrotnie w ciągu dnia, na kolanach musiała modlić
się do Matki Najświętszej o miłosierdzie, a takŜe wyznawać na głos grzechy, by uzyskać od
dziadka rozgrzeszenie. A nazajutrz wszystko powtarzało się od nowa.
Nicolette nie wolno było wychodzić poza mury zamku, bo Dionne mówiła ciągle, Ŝe
wioska to gniazdo rozpusty.
PoniewaŜ całą słuŜbę zwolniono, a do pomocy pozostała jedynie głuchoniema kobieta
i jej syn, rozumiało się samo przez się, Ŝe znaczna część zamku była opuszczona i na co dzień
korzystano ze stosunkowo niewielu pomieszczeń.
Nicolette jednak dość szybko, jeszcze jako dziecko, odkryła, Ŝe z korytarza prowadzi
tajemne przejście na jedną z baszt. Natrafiła na nie przypadkowo, kiedy szukała kota, którego
miauczenie dochodziło, jak się jej zdawało, z jednej z pustych komnat. Zwierzęcia nie
znalazła, bo okazało się, Ŝe to tylko wiatr świszcze przez szczeliny w murach. Nicolette
jednak zaintrygowana ruszyła na górę.
Baszta stała się jej azylem, miejscem, gdzie szukała ucieczki od ponurej
rzeczywistości. Ciotka i dziadek nic nie wiedzieli o kryjówce Nicolette, bowiem jedyne okno
wieŜy wychodziło na wrzosowisko i z dziedzińca nie moŜna było dostrzec zapalonej świecy.
Mijały lata. Dziewczyna dorastała i coraz więcej obowiązków spadało na jej barki.
Głuchoniema słuŜąca traciła siły, a jej syn wykonywał głównie cięŜkie prace w
gospodarstwie. Tak więc Nicolette, nadzorowana przez ciotkę, jak - nieświadoma prawdy -
nazywała swą własną matkę, musiała przejąć wyczerpujące zajęcia domowe.
Ten szczególny dzień zaczął się podobnie jak inne.
Dziadek przyszedł do komnaty dziewczyny, by wysłuchać jej porannej spowiedzi.
- Wyznaj grzechy, które popełniłaś w nocy - odezwał się surowo. - Wiem, Ŝe w czasie
snu nurzałaś się w grzechu.
Nicolette z doświadczenia wiedziała, Ŝe dziadkowi nie warto się sprzeciwiać. Kiedyś,
gdy była młodsza, ośmieliła się zapytać, jakie to są grzeszne sny i w jaki sposób ma je
rozpoznać, by ich na przyszłość unikać. Została jednak surowo ukarana za swe zuchwalstwo -
trzykrotnie szorowała kamienną posadzkę w zamkowej sieni - i nigdy więcej juŜ nie zadawała
podobnych pytań.
- Contritio!
Contritio, inaczej Ŝal za grzechy. Nicolette wyrecytowała akt Ŝalu i odmówiła
stosowne modlitwy.
- Confessio!
Wyznanie grzechów. To było najgorsze. Dziewczyna, choć usilnie się zastanawiała,
nie mogła nic wymyślić. Jedynym prawdziwym jej przewinieniem było zatajenie przed ciotką
i dziadkiem odkrycia przejścia na basztę, ale tego akurat za nic w świecie nie chciała
zdradzić.
- Miałam grzeszne myśli, dziadku - wymamrotała, spuściwszy głowę. - Wczoraj po
kolacji chciałam zjeść jeszcze jedną kromkę chleba.
- A twoje sny? - zagrzmiał ostry głos. - Wyznaj swe grzeszne sny, Nicolette!
Dziewczyna odwaŜyła się podnieść wzrok na dziadka.
- Ale ja nic nie pamiętam!
Etienne Blanc zacisnął mocno szczęki, a na jego kościstym obliczu odmalowała się
złość. Fanatyzm i ascetyczny tryb Ŝycia odbiły się niekorzystnie na jego wyglądzie. Miał
dopiero pięćdziesiąt siedem lat, ale siwizna i surowość bardzo go postarzały.
Nicolette, śmiertelnie przestraszona, patrzyła na dziadka, pewna, Ŝe zaraz ją uderzy.
Blanc powstrzymał się jednak, uznawszy, Ŝe sprzeniewierzyłby się zasadom wiary, jakie
starał się jej wpoić. Dlatego od razu udzielił jej satisfactio, rozgrzeszenia. Jako
zadośćuczynienie Panu Bogu nakazał dziewczynie pościć przez cały dzień - tylko dlatego, Ŝe
ośmieliła się pragnąć dodatkowej kromki chleba na wieczerzę - a oprócz tego miała wyprać
brudną bieliznę z ostatniego tygodnia. Polecił jej teŜ odmówić kilka litanii i zapowiedział, Ŝe
o zachodzie słońca zjawi się ponownie, by wysłuchać, jakie grzechy popełniła w ciągu dnia.
Przystąpienie do sakramentu pokuty wymagane jest przez Kościół raz w roku, ale
Blanc oczywiście nigdy nie powiedział tego wnuczce, która trwała w przekonaniu, Ŝe jest to
codzienny obowiązek.
Ten dzień upływał dziewczynie jak inne dni w ponurym zamczysku. Ciotka Dionne
pilnowała, by Nicolette nie zaniedbywała pracy i modlitwy. Ale choć dziewczyna nie znała
innego Ŝycia i sądziła, Ŝe wszyscy ludzie wiodą podobny Ŝywot, to jednak nie potrafiła
opanować niepojętej tęsknoty, która coraz częściej przepełniała jej serce. Ukończyła
siedemnaście lat i sama dostrzegła, Ŝe w ostatnim czasie bardzo się zmieniła. Była taka
samotna, nikt nawet słowem nie wyjaśnił jej, Ŝe dorasta, wszystkiego musiała dochodzić
sama. Nic dziwnego, Ŝe obraz świata miała niepełny i wypaczony. Ale w tamtych czasach jej
przypadek nie był odosobniony. Większość dzieci wywodzących się z wyŜszych sfer wiodła
samotne Ŝycie w odgrodzonych od świata murami ponurych gmaszyskach. Wpajano im
surowe zasady wiary i suchą ksiąŜkową wiedzę. Jeśli chodzi o tak zwaną mądrość Ŝyciową, w
znacznie lepszej sytuacji znajdowały się dzieci biedoty.
Nicolette czuła w sercu palącą tęsknotę, W samotne wieczory wsłuchiwała się ze
zdumieniem w smętne zawodzenie wiatru, które odbijało się echem w jej duszy.
O zmierzchu znów wymknęła się do baszty, bo pomimo zmęczenia potrzebowała tych
krótkich chwil spędzonych w swej samotni. Głód doskwierał jej niemiłosiernie, ale starała się
o tym nie myśleć, wdrapując się po krętych schodkach.
Baszta znajdowała się najbliŜej wrót zamkowych, komnaty zaś mieściły się w głębi,
od strony wewnętrznej dziedzińca. Nikt jej więc tu nie przeszkadzał.
Usiadła przy oknie tak jak zwykle i w zapadającym zmroku powiodła spojrzeniem w
stronę wioski.
„Gniazdo rozpusty” - tak ciotka Dionne nazywała wioskę, utrzymując, Ŝe Ŝyją w niej
kanalie obciąŜone najgorszymi wadami, brudasy, biedaki i zbóje.
„To siedlisko chorób, nędzy, złodziejstwa, fałszu i bezboŜności!” - wykrzykiwała, w
sposób szczególny kładąc nacisk na słowo „bezboŜność”.
Czasami Nicolette obserwowała hasające na wrzosowisku dzieci. Gdy była młodsza,
zaciskała dłonie na ramach okna, z trudem powstrzymując się, by nie przywołać swych
rówieśników. Ich śmiech i rozbawione głosy dochodziły na sam szczyt wysokiej baszty.
Niekiedy starała się sama roześmiać, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie wesołości. Jej
ś
miech brzmiał sztucznie, tak samo jak i głos juŜ dawno pozbawiony radosnych nut.
Z czasem nauczyła się rozpoznawać wszystkich wieśniaków. Nieopodal zamku wiodła
droga do wsi, często więc widziała ich przejeŜdŜających wozami zaprzęŜonymi w woły lub
dosiadających starych chabet. Kobiety zbierały chrust na opał, a męŜczyźni czaili się w
zaroślach, by coś upolować. Na tym terenie prawo do odstrzału przysługiwało wyłącznie
Etienne Blancowi, panu na zamku, a kaŜdemu schwytanemu na gorącym uczynku
kłusownikowi groziła szubienica. Tak było w latach, gdy Blanc trzymał liczną słuŜbę, która
rygorystycznie pilnowała, by chłopi nie łamali prawa. Jednak od kiedy odciął się od świata,
pragnąc ukryć rodową hańbę, wszystko się zmieniło.
Nicolette widywała takŜe kondukty Ŝałobne, a potem, obserwując wieśniaków,
próbowała się domyślić, kogo zabrała śmierć.
Mieszkańcy zamku nie utrzymywali z nikim kontaktu, tylko głuchoniema słuŜąca i jej
syn chodzili czasem do wsi.
Bywało jednak, Ŝe i Blanc, przewaŜnie podczas sztormu, opuszczał zamkowe mury.
Stawał wówczas na skraju urwiska i wpatrywał się w spienione morze. Unosił ręce, tak jakby
chciał okiełznać Ŝywioł.
W okropnej samotności upływał Nicolette rok za rokiem.
Dziewczyna coraz bardziej zamykała się w sobie, nawet w snach przestała marzyć.
Ś
wiat poza zamkową bramą przeraŜał ją, nie tęskniła juŜ do niego. Nieświadoma, powoli
wpadała w pułapkę zastawioną przez dziadka, pogrąŜając się w coraz większej poboŜności.
Zresztą czy pozostawiono jej jakiś wybór?
Blanc zadbał o jej wykształcenie. Potrafiła więc czytać i pisać, ale to, czego się uczyła,
miało wyłącznie głęboko religijny charakter. Surowo broniono jej dostępu do wiedzy o
ś
wiecie. Zresztą dziewczyna, odizolowana od wszystkiego, nawet nie była jej specjalnie
ciekawa.
Tylko czasami, widząc z okna baszty obcych, zastanawiała się, skąd pochodzą i dokąd
się udają. Przypływające co jakiś czas Ŝaglowce, tak wielkie w porównaniu z łodziami
rybaków, do których widoku przywykła, wzbudzały w niej lęk.
Zapytała nawet kiedyś o nie ciotkę, ale ona tylko machnęła ręką i próbowała ją zbyć,
mówiąc, Ŝe to nie jej sprawa. Dodała jednak, Ŝe wymyślili je ludzie, których coś bez sensu
gna po świecie.
A więc na pokładach Ŝaglowców znajdowali się ludzie?
W jakimś miejscu na ziemi, za horyzontem, Ŝyje ich więcej niŜ w sąsiedniej wiosce.
Ta myśl oszołomiła dziewczynę.
Tego wieczoru, który odmienił jej Ŝycie, Nicolette jak zwykle o zmroku zapaliła
ś
wiecę w izdebce na szczycie baszty. Chciała jeszcze trochę poczytać przed snem. Ciotka
Dionne na ogół nie wstawała wcześnie, lubiła wylegiwać się o poranku. Dziadek za to był na
nogach juŜ o świcie i nie mógł ścierpieć, gdy Nicolette jeszcze spała. Dziewczyna bardzo się
lękała, Ŝe mogłaby zasnąć w baszcie. Wiedziała, Ŝe miałoby to dla niej katastrofalne skutki.
Właśnie z tego powodu bała się przesiadywać zbyt długo na górze, poza tym
potrzebowała snu po cięŜkiej pracy.
Tamtego wieczoru odczuwała szczególne zmęczenie. Po generalnych porządkach i
wielkim praniu strasznie bolały ją ręce. Na podrapanych i spuchniętych dłoniach pojawiły się
odciski, a nawet otwarte rany.
Nagle Nicolette drgnęła. Ktoś stukał do bramy.
Kto to moŜe być? O tej porze?
Dziadek... Ciocia Dionne... ogarnęła ją panika. śeby tylko się nie obudzili!
Szybko na dół! Co będzie, jeśli mnie tu zastaną?
W pośpiechu zbiegała ze świecą w ręku po krętych stopniach. Nawet nie zdąŜyła
poczuć łęku przed obcym, w ogóle nie zdąŜyła pomyśleć.
Na szczęście chyba nikt się nie obudził, komnaty ciotki i dziadka znajdowały się dość
daleko od głównej bramy. Nicolette zawahała się.
Czy odwaŜy się podejść do wrót?
Musi. Ktokolwiek to jest, trzeba go ostrzec. Nikomu nie wolno przekroczyć progu
tego zamku!
Serce waliło jej jak młotem na myśl o tym, Ŝe ma rozmawiać z kimś obcym.
Czy starczy jej odwagi?
- Kto tam? - wyszeptała.
Głęboki męski głos odpowiedział:
- Jestem Ŝołnierzem. Wracam z wojny do swej ojczyzny. Nie mam złych zamiarów.
Czy znajdzie się tu dla mnie kąt do spania i ciepła strawa?
ś
ołnierz? śołnierz! W jej wyobraźni pojawiły się obrazy walczących. Wiele razy
słyszała o wojnie, nigdy jednak nie zdołała pojąć, dlaczego ludzie zabijają się nawzajem.
Ten człowiek na pewno jest niebezpieczny!
Ale przecieŜ mówił, Ŝe nie ma złych zamiarów!
Przez szczelinę w drzwiach dostrzegła ciemną sylwetkę. Przybysz był wysoki, wyŜszy
od ludzi we wsi, ba, wyŜszy nawet od dziadka. A jego włosy sięgały do ramion. Więcej
szczegółów nie zdołała rozróŜnić.
Obcy mówił inaczej niŜ ludzie w tych stronach, zresztą wspomniał, Ŝe wraca z wojny
do swego ojczystego kraju.
Brzmiało to jakoś dziwnie. I niebezpiecznie.
Ale ten głos! Poruszał kaŜdy nerw w jej ciele. Nicolette wydawało się, Ŝe jego
właściciel jest bardzo młody.
Musi mu coś odpowiedzieć! Serce wali jej tak mocno, Ŝe omal nie rozsadzi piersi.
- Nie mogę ci pomóc - ledwie wydobyła z siebie szept. - Spróbujcie, panie, we wsi,
tam jest gospoda.
Słyszała o gospodzie od ciotki Dionne, która w kółko powtarzała, Ŝe to siedziba
samego diabła. Ale moŜe sprzedają w niej jedzenie? Ludzie zatrzymują się przecieŜ tam na
nocleg. śołnierz, wysoki i silny, na pewno da radę diabłom. Na zamek w kaŜdym razie nie
moŜe wejść. Broń BoŜe! Dziadek wpadło w straszliwą złość!
- Dziękuję - odpowiedział głęboki, piękny głos. - Proszę mi wybaczyć, Ŝe
niepokoiłem.
- Ciesz się, Ŝołnierzu, Ŝe nikogo nie zbudziłeś - szepnęła odruchowo, ale tak ją
przeraziła własna śmiałość, Ŝe czym prędzej uciekła da swej komnaty, słysząc jeszcze, jak
nieznajomy odchodzi od bramy. Jego kroki wprawiły w drŜenie kaŜdy skrawek ciała
Nicolette. Zdawało się jej, Ŝe męŜczyzna utyka na jedną nogę.
Pośpiesznie przebrała się i połoŜyła do łóŜka. Długo leŜała, rozdygotana, przeraŜona
własną reakcją. Co za uczucia nią targają? Nie pojmowała ich, ale była pewna, Ŝe dziadek i
ciotka Dionne by jej nie pochwalili.
ZłoŜywszy dłonie, zaczęła wznosić gorące modlitwy do Maryi Panny. Czuła, Ŝe
grzech splamił jej duszę, choć nie potrafiła tego grzechu nazwać.
Jakie to szczęście, Ŝe nikt nic nie usłyszał! Dzięki, Najświętsza Panienko!
Wiedziała, Ŝe nigdy się nie odwaŜy wyznać dziadkowi, iŜ spotkała się potajemnie w
nocy z obcym męŜczyzną. MoŜe dlatego czuła się taka występna?
ZauwaŜyła Ŝołnierza następnego dnia z okna baszty, gdy przechadzał się w pobliŜu
wioski, i zrozumiała, Ŝe jej Ŝycie juŜ nigdy nie będzie takie jak przedtem. Nieokreślona
tęsknota, która przepełniała jej serce, stała się trudna do zniesienia.
PrzecieŜ Ŝycie to coś więcej aniŜeli modlitwa i umartwienia, uświadomiła sobie, poza
zamkiem i wioską istnieje inny świat.
Z tej odległości nie mogła przyjrzeć się twarzy obcego, ale sam fakt, Ŝe był istotą z
krwi i kości, pozostawił w niej zdumienie, ciekawość, rozpacz i gorycz. W pewnym sensie
czuła się tak, jakby ją oszukano. Po raz pierwszy w swym Ŝyciu pomyślała o matce,
nieznajomej kobiecie, która przed wielu laty stąd uciekła. Czy rzeczywiście jej czyn
zasługiwał na potępienie?
Nicolette nagle zrozumiała lepiej decyzję matki.
Do tej pory granice świata dziewczyny wyznaczały zamkowe mury. Ciotka Dionne
powtarzała ciągle, Ŝe spotkał ją przywilej, iŜ pozwolono jej zamieszkać w zamku. Zresztą
Nicolette podzielała to przekonanie.
Ale teraz?
Teraz świat za murami wabił ją i kusił. Zapewne tak samo jak niegdyś jej matkę.
Przeraziła się jednak tej zmiany, bo nagle poczuła, Ŝe grunt usuwa jej się spod stóp.
ROZDZIAŁ III
Zazwyczaj Nicolette nie wchodziła na basztę w ciągu dnia, obawiając się, Ŝe ktoś
mógłby ją zauwaŜyć Ale tego popołudnia ciotka Dionne zamknęła się, w swej komnacie, a
dziadek uciął sobie, jak zwykł to czynić codziennie, poobiednią drzemkę. Nic dziwnego, Ŝe
zrywał się wczesnym świtem, skoro mógł to potem odespać.
Tego dnia jednak dziewczyna czuła przemoŜną potrzebę, by rozejrzeć się po okolicy.
Miała nadzieję, Ŝe zobaczy nieznajomego, z którym rozmawiała poprzedniego wieczoru.
Okazało się, Ŝe przeczucie jej nie myliło. Jasnowłosy męŜczyzna, lekko kulejąc,
spacerował po wrzosowisku. Mogłaby przysiąc, Ŝe spojrzał w stronę baszty.
Czy powinnam do niego pomachać? zastanawiała się, schodząc pośpiesznie po
schodach. Nie, i tak by tego nie zauwaŜył, a gdyby nawet, to co by sobie o mnie pomyślał?
Baszta, w której Nicolette miała swoją kryjówkę, przylegała do wrzosowiska. Druga,
zwana basztą Dongarda, wznosiła się na krawędzi urwistego klifu. Od wieków krąŜyły o niej
budzące grozę legendy. Ale teraz wisiało nad nią całkiem realne niebezpieczeństwo: skała
podmywana przez wzburzone fale mogła lada dzień runąć w morskie odmęty, zabierają ze
sobą fragment murów wraz z basztą, na której widać było wyraźne pęknięcie. Część murów
spotkał juŜ taki los.
Plan zamku Castel de la Silence
1 - Komnata dziewic
2 - Pomieszczenia o niewiadomym przeznaczeniu
3 - Komnata Dionne
4 - Przedsionek
W zamku na dolnej kondygnacji mieściły się: kuchnia, gorzelnia, stajnia i
pomieszczenia gospodarskie, a takŜe pokoje dla słuŜby. Alkowy i komnaty dzienne łącznie z
salą rycerską znajdowały się na piętrze.
Nicolette nie lubiła poruszać się ciemnym, korytarzami zamkowymi. Udając się do
baszty, musiała przejść przez długą galerie zewnętrzną. Niewielkie otwory strzelnicze
wpuszczały do środka skąpe smugi światła. W miejscach gdzie mur był wzmocniony
machikułami, znajdowały się większe otwory w podłodze, przez które kiedyś obrońcy miotali
kamienne pociski, płonące pakuły i wylewali gorącą smołę. Gdzieniegdzie leŜały jeszcze
przedmioty stanowiące świadectwo minionych okrutnych czasów Galeria zewnętrzna
przeraŜała dziewczynę, ale tysiąc razy bardziej lękała się przechodzić obok zamkniętych na
cztery spusty drzwi do komnaty dziewic, gdzie, jak głosiła legenda, okrutny Dongard więził
młode dziewczęta uprowadzone z pobliskiej wioski i okolic. Powiadano, Ŝe ściany tej
komnaty zbroczone są ich krwią, a nocą, gdy sztorm szaleje na morzu, wydobywają się
stamtąd przeraźliwe krzyki.
Nicolette wprawdzie nigdy nie słyszała Ŝadnych niepokojących odgłosów, ale
opowieść ciotki Dionne na zawsze zapadła jej w pamięć.
Nic dziwnego, ciotka bowiem z nieskrywaną lubością snuła historie sprzed kilku
wieków o okrutnym Dongardzie i jego rycerzach, torturujących i pozbawiających Ŝycia młode
dziewczyny. Trudno dociec, ile było w nich prawdy, Nicolette jednak wierzyła w kaŜde słowo
ciotki.
Ani Blanc, ani Dionne nie domyślali się nawet, Ŝe Nicolette odkryła przejście z sali
rycerskiej do zewnętrznej galerii, od bardzo dawna juŜ nie uŜywanej. Była posłusznym i
pokornym dzieckiem, nawet więc im do głowy nie przyszło, Ŝe odwaŜyłaby się przechytrzyć
dorosłych i działać na własną rękę, a na domiar złego zataić ten grzech na codziennej
spowiedzi
Dziewczyna nie miała odwagi zbyt długo przebywać w baszcie wieczorami.
Wystarczało jej pół godziny, moŜe godzina. Nim zegary wybiły północ, starała się wrócić do
swej komnaty, Ŝeby przypadkiem nie natknąć się na pojawiające się podobno o tej porze w
zamkowych korytarzach duchy zamordowanych dziewic. Nicolette wolała nie wchodzić im w
drogę. Rozdygotana, z łomoczącym sercem kładła się do łóŜka, by ochłonąć ze strachu.
Wędrówka po pogrąŜonym w ciemnościach zamku nie naleŜała do przyjemności. W mroku
wszystko wyglądało inaczej, a w kaŜdym zakamarku czaiły się groźne cienie.
Ale tego dnia zapomniała o lęku, bo dojrzewała w niej waŜna decyzja. Dziewczyna
uznała, Ŝe powinna wieczorem czuwać przy bramie. Jeśli nieznajomy znów przyjdzie i
zastuka do wrót, musi być na miejscu, by powstrzymać go, nim pobudzi innych mieszkańców
zamku. PrzecieŜ to jej obowiązek!
Sama świadomość, Ŝe planuje zrobić coś na własną rękę, na dodatek coś
wymagającego duŜej odwagi, wprawiła ją w gorączkowe podniecenie. Nawet więc nie
przejęła się gderaniem ciotki, Ŝe spóźnia się z wypełnieniem codziennych obowiązków.
- Gdzie byłaś? - wykrzykiwała ze złością Dionne. - Dlaczego jeszcze nie nakryte do
stołu? Czy zdaje ci się, Ŝe Ŝycie składa się tylko z przyjemności?
Nicolette nic nie odpowiedziała. Miała swoją tajemnicę. To sprawiało, Ŝe przykre
słowa ciotki nie były w stanie jej dotknąć.
Roland tymczasem nie przestawał się zastanawiać, z kim rozmawiał przez bramę
zamku poprzedniego wieczora. Czy to była słuŜąca? A moŜe jakiś chłopiec?
Nic tu się nie zgadzało. Ze zdawkowych odpowiedzi wieśniaków wynikało, Ŝe na
zamku mieszka tylko stary właściciel z córką i dwoma głuchoniemymi słuŜącymi, a przecieŜ
głuchoniemi nie mogliby z nim rozmawiać.
ś
e nie był to duch jakiejś zamordowanej dziewicy, o których wspominał odmieniec,
był pewien. Roland wprawdzie nie do końca kwestionował istnienie duchów i elfów,
wabiących podróŜnych w lasach i w górach czy przy wodopojach, w tym przypadku jednak
mógłby przysiąc, Ŝe rozmawiał z człowiekiem z krwi i kości.
Zdecydował się pozostać w zajeździe jeszcze przez jedną noc, bo zarówno on sam, jak
i jego koń, potrzebowali wytchnienia.
W ciągu dnia kilkakrotnie próbował podpytać usługującą dziewczynę o mieszkańców
zamku, ale bez powodzenia.
- Nie mam pojęcia o tym, co się dzieje na zamku - odpowiadała wymijająco, lękliwie
rozglądając się na boki. - Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
Jej reakcja tylko utwierdziła Rolanda w przekonaniu, Ŝe jednak coś wie, i postanowił
ją podejść, kierując rozmowę pozornie na inne tory.
Ale przyniosło to rezultaty, jakich zupełnie nie oczekiwał. Dziewczyna, przekonana,
Ŝ
e młodzieniec smali do niej cholewki, z uśmiechem dała mu do zrozumienia, Ŝe zamierza
odwiedzić go w jego pokoju.
Roland przeraził się nie na Ŝarty, a poniewaŜ nie chciał urazić dziewczyny, skłamał, Ŝe
wieczorem wychodzi.
- MoŜe jutro po zmierzchu? - zaproponował nieszczerze, gdyŜ sądził, Ŝe wtedy będzie
juŜ daleko stąd.
Chcąc nie chcąc, musiał więc wyjść po południu na przechadzkę. Konia zostawił w
stajni, by odpoczął i nabrał sił, a sam ruszył w stronę wrzosowiska. Nie miał pojęcia, co
będzie robił przez cały wieczór, w gospodzie w kaŜdym razie nie mógł pozostać. Pragnął
trzymać się z daleka od niewinnej prostej dziewczyny. Zasługiwała na lepsze traktowanie.
Roland zachowywał się zawsze rycersko wobec kobiet i nawet mu w głowie nie
postało, Ŝe owa panna z zajazdu prowadzi znacznie bardziej swobodne Ŝycie niŜ on,
powracający z wojaczki Ŝołnierz. Choć doświadczył okrucieństw wojny, zachował duszę
idealisty i uwaŜał, Ŝe uczucia między kobietą a męŜczyzną powinny być piękne i czyste.
Inaczej Ŝycie nie miałoby sensu.
Roland rozejrzał się wokoło i westchnął z zachwytu. Jego zmysły dopiero teraz
otworzyły się na urok wrzosowiska. W ciągu kilku ostatnich dni, kiedy przemierzał Francję,
zmęczony, głodny i poirytowany, niezdolny był do odbierania wraŜeń estetycznych.
Tymczasem wrzosowisko tylko z pozoru wydawało się monotonną równiną. Gdy mu się
bliŜej przyjrzeć, zaskakiwało swą róŜnorodnością. Łagodne wzniesienia przełamywały
monotonię krajobrazu. Porośnięte szmaragdowozieloną trawą pagórki unosiły się pomiędzy
kobiercem liliowego i Ŝółtego kwiecia, tu i ówdzie rosły poskręcane od wiatru karłowate
drzewa. Wszystko to trwało pod sklepieniem niebios, które o tej przedwieczornej porze
przybrało barwę zgaszonego fioletu. Wiatr od morza roznosił woń słonej wody i wodorostów.
Roland bezwiednie ruszył w stronę zamku, jakby przyciągany jakąś nieznaną siłą.
Popatrzył na odcinające się na tle nieba baszty. W jednej z nich, tej, która znajdowała się tuŜ
przy urwisku, utworzył się groźny wyłom, pęknięcie sięgało na wysokość górnej kondygnacji.
W drugiej baszcie w okienku na górze nie dostrzegł nikogo, zresztą nawet nie miał takiej
nadziei.
Zamek sprawiał wraŜenie niegościnnej warowni. Droga prowadząca do jego wrót była
mocno zarośnięta, jedynie wydeptana wąska ścieŜka i ślady kół świadczyły o tym, Ŝe od
czasu do czasu ktoś z zamku wyprawiał się do wsi.
Przez głowę przemknęła mu nagle myśl, Ŝe mógłby podejść do bramy, zastukać i
zapytać, kim jest ta młoda osoba, z którą rozmawiał poprzedniej nocy.
Ale oczywiście tego nie zrobił. Postanowił najpierw dowiedzieć się czegoś więcej o
mieszkańcach zamku. Zastanawiał się, dlaczego ludzie milkną i odwracają spojrzenia, kiedy
kieruje rozmowę na ten temat. Roland nie miał wątpliwości, Ŝe wiedzą niejedno, ale coś ich
powstrzymuje przed mówieniem.
ZdąŜył obejść dookoła warownię, gdy zaczęło zmierzchać. Wrzosowisko, którym
dopiero co tak się zachwycał, stało się nagle przeraŜająco ponure. Zaczął się odpływ. Morze
huczało i grzmiało, wiatr dmuchał pomiędzy krzewami szczodrzeńca. Wśród odgłosów
Ŝ
ywiołu niknęły wszelkie inne dźwięki.
Roland szedł przed siebie, jakby kierowany wewnętrznym impulsem. Coś go ciągnęło
do wysokiego menhiru, wzniesionego niedaleko zamkowych murów. Wieśniacy twierdzili, Ŝe
tam pochowane są doczesne szczątki króla Dongarda.
Wspiąwszy się na niewielkie wzniesienie, zobaczył tuŜ przed sobą wysoki smukły
głaz, samotny i majestatyczny. Emanowała z niego niema groźba. Na tle ciemniejącego nieba
wyglądał jak straŜnik, któremu nakazano strzec tego miejsca aŜ po kres dziejów.
Z niezwykłym szacunkiem Roland podszedł bliŜej. Nieopodal menhiru znajdował się
kopiec przypominający kształtem piramidę o ściętym wierzchołku. Przyjrzawszy się mu
uwaŜnie, Ŝołnierz zorientował się, Ŝe to grobowiec zbudowany z potęŜnych głazów,
przykrytych płaskim blokiem kamiennym, i przysypany ziemią. Wydawał się tu obcy w
czasie i przestrzeni. To nie mógł być grób celtyckiego władcy Dongarda, który, jak powiadali
miejscowi ludzie, zmarł w połowie piątego wieku, bowiem w takich grobowcach chowano
zmarłych na długo przed narodzeniem Chrystusa.
Zamek z pewnością nie jest aŜ tak sury, aczkolwiek kilka stuleci to wiek bardzo
szacowny dla kaŜdej budowli. A moŜe fragmenty murów są starsze? MoŜe w piątym wieku
została wzniesiona wewnętrzna część warowni, a potem wielokrotnie ją rozbudowywano?
Roland nie wykluczał, Ŝe król Dongard rzeczywiście panował kiedyś na zamku, ale to miejsce
nie mogło być miejscem wiecznego spoczynku tego okrutnego władcy. Grobowiec strzeŜony
przez menhir był starszy o wiele stuleci. Chyba Ŝe pogrzebano zwłoki Dongarda w prastarej
mogile?
Wątpił jednak, by ośmielono się popełnić takie świętokradztwo.
Surowy głaz górował nad głową Rolanda i zdawał się oŜywać pod wpływem
pomarańczowej poświaty ostatnich promieni zachodzącego słońca. Dreszcz przebiegł
Ŝ
ołnierzowi po plecach. Nagle w sposób szczególny stał się podatny na nastrój tego wieczoru,
na niewyraźny lęk, który podpełzał i wnikał do samego środka jego duszy.
Roland odwrócił się plecami do menhiru i przeszedł kilka kroków w stronę kopca.
PotęŜne głazy, przysypywane przez wieki kolejnymi warstwami ziemi i porośnięte trawą
wciskającą się w kaŜdą najmniejszą nawet szczelinę, zdawały się z wolna zapadać.
Roland odkrył jednak, Ŝe ów grobowiec powstał na skalnym podłoŜu w naturalnym
zagłębieniu pomiędzy połoŜonymi równolegle niewysokimi pagórkami Pod płaskim
kamiennym blokiem wśród zarośli odkrył wejście.
Nie bez lęku Roland zajrzał do środka. Wszedł do ciemnego korytarza prowadzącego
w dół Z lekko pochyloną głową posuwał się naprzód. Ciasny zrazu tunel rozszerzał się
stopniowo i nagle Roland znalazł się w przestronnym pomieszczeniu, w którym było trochę
jaśniej. Słabe światło wieczoru przenikało przez szczeliny pomiędzy głazami.
To na pewno grobowiec jakiegoś prehistorycznego władcy, pomyślał.
Dokładnie nie wiedział, kiedy Celtowie przybyli do Bretanii, ale nie ulegało
wątpliwości, ze ten grobowiec pochodzi z okresu na długo przed wędrówką ludów. CóŜ
wiadomo o społeczności, która postawiła tu menhir? Czy została wyparta czy wchłonięta
przez napierające ludy? Nikt nie potrafi odpowiedzieć na takie pytania.
Roland rozejrzał się uwaŜnie i dostrzegł jakieś ciemne otwory. MoŜe to nisze, a moŜe
korytarz ciągnie się dalej? Ruszył w głąb wybranego korytarza, pogrąŜonego w kompletnych
ciemnościach, ale wnet drogę odcięła mu skała.
MoŜe tutaj pochowano króla Dongarda - o ile w ludzkim gadaniu tkwi ziarno prawdy?
Roland dokładnie obmacywał ściany niszy, ale nie wyczuł palcami ani kamiennej
tablicy, ani niczego, co wskazywałoby na grób.
Nagle w ciszy rozległo się delikatne drapanie.
Roland zamarł w bezruchu, wsłuchując się intensywnie.
Pewnie to jakieś zwierzę, pomyślał w końcu.
Po chwili odgłosy szurania dały się słyszeć ponownie, tyle Ŝe chyba poza grobowcem.
Nie był jednak tego do końca pewien.
Z miejsca, gdzie stał, widział spory fragment pomieszczenia, z którego odchodziły
odnogi korytarzy, na tyle oczywiście, na ile moŜna zobaczyć coś w mroku. Nasilające się
odgłosy docierały chyba gdzieś z zewnątrz. Roland zastanawiał się, czy nie wyjść i nie
sprawdzić, co się tam dzieje, gdy nagle uwiadomił sobie, Ŝe słyszy kroki zbliŜające się w jego
kierunku. Potem mignął mu jakiś cień i zniknął w otworze prowadzącym na wrzosowisko.
Roland zmarszczył czoło.
To nie było zwierzę, lecz istota poruszająca się na dwóch nogach, człowiek. Nie
wiadomo tylko, Ŝywy czy umarły.
Przypomniały mu się słowa odmieńca; „Tam straszy! Król Dongard błąka się po
dziedzińcach zamkowych i w okolicach grobowca”.
Bzdura!
Ale skąd dochodził odgłos kroków?
Z sąsiedniej niszy! Tak!
Czy się odwaŜę tam wejść?
A co mam do stracenia? dodawał sobie otuchy.
Hmm... Ŝycie, moŜe rozum, uśmiechnął się, czując, Ŝe drŜy. Bagatelka!
Wszedł jednak do sąsiedniej niszy, która ku jego zaskoczeniu okazała się długim
korytarzem. PoŜałował, Ŝe nie ma pochodni lub świecy, by sobie oświetlić drogę. Korytarz
przez cały czas się obniŜał.
Roland nabrał odwagi i przyspieszył kroku. Ta pewność siebie okazała się dlań
zgubna, bo potknął się i upadł, rozbijając mocno kolano. Rękami obmacał przestrzeń wokół
siebie, ale wyczuł jedynie skałę i porozrzucane kamienie.
W tym miejscu korytarz się kończył.
Kto to mógł być? zastanawiał się Roland. Kto ukrył się w grobowcu i uciekł
wystraszony odgłosem moich kroków?
MoŜe bezdomny? Albo kłusownik bądź inny przestępca, pragnący uniknąć kary?
No cóŜ, tego się teraz nie dowie, ale przynajmniej zbadał dokładnie wnętrze
grobowca.
Kiedy Roland wydostał się na zewnątrz, otoczył go wieczorny mrok. Przemykał się
ostroŜnie, trochę się obawiając, Ŝe ktoś czai się w zaroślach, gotów go zaatakować.
Ale wrzosowisko trwało pogrąŜone w ciszy. Roland skierował się w stronę morza. Po
kilku krokach zatrzymał się i ukrył w niewielkim zagłębieniu, słysząc ujadanie psa.
Nagle tuŜ przed nim przemknęła zmęczona sarna. Roland usłyszał krótki, urywany
oddech zwierzęcia.
Natychmiast przypomniał sobie sarenkę, którą widział w pobliŜu zamku poprzedniego
wieczoru, i uczucie wspólnoty, jakie nim zawładnęło, gdy przez moment spotkały się ich
spojrzenia.
Niewiele się zastanawiając, rzucił się na nadbiegającego psa, który aŜ zawył z
rozczarowania i zaskoczenia. Jego agresja natychmiast zwróciła się przeciwko człowiekowi,
ale Ŝołnierz złapał psa za łeb i przycisnął mocno do ziemi.
Zwierzę wiło się wściekle, próbując się uwolnić, rzucało się i drapało ostrymi
pazurami, warcząc złowrogo.
Ale Roland nie zwolnił Ŝelaznego uścisku, choć nie zamierzał skrzywdzić
czworonoŜnego myśliwego, który przecieŜ tylko uległ swym pierwotnym instynktom
drapieŜnika.
Upewniwszy się, Ŝe sarna zniknęła po drugiej stronie wzgórza powoli zaczął zwalniać
uścisk, jednak przez kilka minut nie puszczał psa.
Był to zwykły wiejski kundel.
- Dobrze juŜ, dobrze - przemówił do niego Roland - Tylko spokojnie.
Pies był wyczerpany. Kiedy Roland uznał, Ŝe zwierzę się poddało, podniósł się
ostroŜnie najpierw na kolana, a potem całkiem wstał. Nie przestając przemawiać przyjaźnie,
powoli zwalniał chwyt. Na wszelki wypadek uskoczył w tył, gdy całkiem puścił psa, ale on
nie zamierzał atakować człowieka. Otrząsnął się tylko, jakby chcąc zrzucić z siebie wstyd, i
czmychnął w bok z nosem przy ziemi, szukając śladu sarny. Ale niedawny zapał prędko
zniknął, pies zrezygnował z łowów i zawrócił w stronę wioski.
Roland tymczasem ruszył ścieŜką wzdłuŜ zamku. Dotarłszy do frontonu budynku,
zauwaŜył, Ŝe w baszcie miga maleńki płomyk. Zatrzymał się, niepewny, co robić. Nie moŜe
znów pukać do bramy. Istota, z którą rozmawiał, nie Ŝyczyła sobie tego. Bała się, Ŝe
mieszkańcy zamku mogliby się zbudzić
Ale kiedy tak stał ukryty w mroku, dostrzegł, Ŝe światełko zaczyna się przesuwać,
jakby ktoś oświetlał sobie drogę po schodach prowadzących spiralnie w dół. Dokładnie tak
samo jak poprzedniej nocy.
Roland bez zwłoki ruszył w stronę bramy. Po przygodzie z psem utykał mocniej, ale
starał się iść jak najszybciej, by dotrzeć na czas. Odczuwał osobliwą więź z tą nieznajomą
istotą z wieŜy - identycznie jak z sarną - wspólnotę, nić porozumienia coś co przemawiało
wprost do jego serca, W jego wraŜliwej duszy bezbronna, pełna gracji sarna utoŜsamiała się z
człowiekiem, którego szept usłyszał poprzedniego wieczoru.
Intuicja podpowiadała Ŝołnierzowi, Ŝe obie istoty, przeraŜone i samotne w
niebezpiecznym świecie, potrzebują jego pomocy. Wierny swoim zasadom, pragnął je
ochraniać.
Dotarł na czas. Kiedy płomyk świecy zamigotał w dole, zastukał lekko do bramy.
Płomyk zatrzymał się raptownie, a potem zniknął.
Roland czekał, intuicyjnie wyczuwając, Ŝe nieznajoma istota śmiertelnie się lęka, iŜ
ktoś z mieszkańców zamczyska go usłyszy.
Odgłos zbliŜających się kroków. Mrok i przeraŜony, tłumiony oddech.
Właściwie nie wiedział, co powiedzieć. Nawet nie zdąŜył się nad tym zastanowić.
- Czy mogę.,. Czy mogę wejść do środka? - wydukał wreszcie.
- Nie... - usłyszał w odpowiedzi drŜący głos. - Nie mam klucza.
- Chciałbym porozmawiać.
Zapadło dłuŜsze milczenie, po którym istota po drugiej stronie wrót odrzekła tęsknym
głosem:
- A czy moglibyśmy porozmawiać przez bramę?
- Oczywiście - odparł Roland poruszony. - Usiądźmy i porozmawiajmy!
Usłyszał delikatny odgłos ocierającej się o kamienie tkaniny.
- Ale najpierw proszę mi pozwolić się przedstawić. Zwą mnie Roland, a ciebie?
- Nicolette.
A wiec to była dziewczyna.
- Jesteś Ŝołnierzem? - wyszeptała.
- Tak, byłem tu wczoraj. Ile masz lat?
- Siedemnaście.
Roland uśmiechnął się do siebie. Nieoczekiwanie odpowiedź dziewczyny wydała mu
się wielce obiecująca.
Postanowił pozostać przez kilka dni w wiosce Castel de la Mer.
Ktoś go potrzebował. Nie miał co do tego Ŝadnych wątpliwości
ROZDZIAŁ IV
Czuł się dość niepewnie, gdy tak siedział przy bramie i rozmawiał szeptem z
dziewczyną, której nigdy nie widział na oczy i o istnieniu której część wieśniaków w ogóle
nie miała pojęcia.
- Czy nikt nas nie usłyszy? - szepnął.
- SłuŜba nie, są głuchoniemi. A ciotka i dziadek mają alkowy w głębi dziedzińca.
Chyba Ŝe się obudzą i przyjdzie im ochota na spacer.
- W takim razie musimy być ostroŜni Kim jesteś, Nicolette?
Ja? - zapytała drŜącym z przeraŜenia głosem. - Ja... jestem grzechem...
„W zamku rozpanoszył się grzech”, mówili mieszkańcy wioski.
Biedna dziewczyna!
A moŜe to duch? Błąkająca się dusza nieszczęśliwej dziewicy uwiedzionej przez
Dongarda?
Nie, to niemoŜliwe!
- Kto powiedział, Ŝe jesteś grzechem?
- Ciotka Dionne. I dziadek.
Nareszcie jakieś konkrety, pomyślał i pytał dalej, pragnąc za wszelką cenę dowiedzieć
się moŜliwie najwięcej.
- A cóŜ takiego uczyniłaś, by mieli prawo cię tak nazywać?
- Jestem owocem nierządu - odrzekła zgnębiona. - Moja matka była ladacznicą.
Choćbym nie wiem jaką pokutę odprawiła, nie zdołam nigdy zmyć hańby, którą przywlokłam
na zamek. Błagam, nie mów o tym nikomu! Ludzie we wsi nie mogą się niczego dowiedzieć.
AleŜ oni wiedzą, pomyślał Roland, ale nie wyrzekł tego na głos, by nie potęgować
przytłaczającego dziewczynę poczucia winy.
- Opisz mi, Nicolette, jak wyglądasz?
Nie od razu odpowiedziała.
- Nie wiem. Nie wolno mi się przeglądać w zwierciadle. Ciotka Dionne uwaŜa, ze to
grzech. Mówiła, Ŝe nie powinnam sobie wyobraŜać, Ŝe jestem ładna, bo to nieprawda.
Słowa dziewczyny tylko utwierdziły Rolanda w przekonaniu o jej wyjątkowej urodzie.
Miała zresztą taki słodki głos, nieśmiały, przepraszający, pełen tęsknoty za drugim
człowiekiem.
Trochę rozmarzony westchnął:
- Wydaje mi się, Ŝe cię widzę. Masz długie czarne włosy.
- Tak - odezwała się Ŝałośnie.
- I jesteś niewysoka.
- Widzisz mnie naprawdę? - zdumiała się.
- Nie, tylko zgaduję. Więcej juŜ nic nie potrafię dodać.
- Ja takŜe nie. A ty? Widziałam cię z daleka. Masz włosy, które lśnią jak złoto.
- Pochodzę z obcych stron. Mam błękitne oczy.
- Błękitne? AleŜ to niemoŜliwe! Nikt nie moŜe mieć oczu w kolorze nieba.
- AleŜ tak! W mojej ojczyźnie niemal wszyscy mają takie. Powinnaś częściej
opuszczać mury zamku. PrzecieŜ nie moŜesz tu spędzić całego Ŝycia.
- Brama jest zawsze zamknięta.
- W takim razie sam cię stąd wydostanę - zapewnił z Ŝarem, podnosząc wzrok na
mury.
ChociaŜ jeszcze nie mam pojęcia w jaki sposób, dodał w myślach.
- Nie zdołasz. Oprócz bramy nie ma innego wejścia.
- Droga nieznajoma istoto - zaczął. - Wkrótce będziesz dorosła. Musisz ruszyć w
ś
wiat. Masz prawo spotykać swoich rówieśników. Masz prawo zakochać się, a potem, jeśli
zechcesz, wyjść za mąŜ.
- Moja matka tak właśnie zrobiła. Uciekła. Ale nic dobrego z tego nie wyszło. Na
własnej skórze doświadczyła, Ŝe świat jest pełen niebezpieczeństw.
- Ale to nie była jej wina. Ani tym bardziej twoja.
Milczała przez chwilę. A potem rzekła:
- Nikt mnie nie zechce. Jestem nic nie warta.
- Nieprawda! Po twoim głosie poznaję, Ŝe jesteś dobra, pełna ciepła.
Znów milczenie.
- Czy... czy to piękne uczucie zakochać się?
- Bardzo piękne.
- A moja matka została tak bardzo upokorzona.
Trudno mu było coś na to odpowiedzieć, bo przecieŜ nie znał dokładnie całej historii,
ale rzekł:
- Miłość do drugiego człowieka nigdy nie jest upokarzająca ani brudna, Nicolette.
Wydaje mi się, Ŝe twoja mama była osobą głęboko nieszczęśliwą.
- Mnie teŜ. Dopiero teraz to pojmuję.
Roland nie do końca był pewien, co przez to rozumieć.
- Rycerzu...
- Nazywam się Roland, a co do rycerzy, juŜ nie istnieją.
- Tak? - zdumiała się i dodała z roztargnieniem w głosie: - Rolandzie... Powiedz mi...
Wiem, Ŝe nigdy nie zdołam się wydostać z zamku. To po prostu mi się nie uda. A ty pewnie
podąŜysz niedługo w dalszą drogę do ojczyzny?
- Tak.
Zamilkła na chwilę.
- Rolandzie, jesteś moim przyjacielem, prawda?
Jak wielka tęsknota pobrzmiewa w głosie tej istoty!
- PrzecieŜ wiesz.
Czy mogę cię dotknąć? Tak bardzo bym chciała... się upewnić, Ŝe to wszystko mi się
nie śni - szepnęła Ŝałośnie.
- Dobrze.
Odgarnął kamyki i wsunął dłoń w ciasną szparę między bramą a podłoŜem. Wyczuł
drobne, chłodne palce dziewczyny, które zadrŜały pod wpływem dotyku, i usłyszał głębokie
westchnienie, pełne zdumienia i radości.
Nie ruszał się, głęboko wzruszony losem tej istoty. Dopiero teraz pojął rozmiar
nieszczęścia, które ją dotknęło. Przez siedemnaście długich lat ukryta przed światem niczym
wyrzut sumienia. Jak moŜna być takim okrutnym, Ŝeby własny prestiŜ stawiać wyŜej aniŜeli
Ŝ
ycie drugiego człowieka? Kim są ci ludzie, dziadek i ciotka dziewczyny, którzy obojętnie
przyglądają się, jak na ich oczach marnuje się Ŝycie tego dziecka? MoŜe im się zdaje, Ŝe
czynią to, co dla niej najlepsze? W takim razie to chyba jacyś chorobliwi fanatycy?
- Nicolette, jesteś poboŜna?
- Oczywiście. Codziennie błagam Pana o wybaczenie.
- Za co?
- Za to, Ŝe w ogóle przyszłam na świat.
- Ach, Nicolette, nie wolno ci myśleć w ten sposób - zaprotestował. - Nawet jeśli
byłby to grzech, to Bóg juŜ dawno ci wybaczył, w chwili gdy się narodziłaś.
- Nie. To nieprawda - odparła drŜącym głosem. - Dziadek powiada...
- Twój dziadek nie jest Bogiem - przerwał jej Roland tonem ostrzejszym niŜ
zamierzał.
Dziewczyna cofnęła dłoń.
- Muszę juŜ iść - powiedziała.
- Nie! Poczekaj, Nicolette!
- Muszę wracać do swej komnaty. JuŜ zbyt długo tu jestem.
Słyszał, jak wstaje, i uczynił to samo.
- Będziesz jutro wieczorem w baszcie? Jeśli tak, to rozejrzyj się za mną po
wrzosowisku. Potem moŜemy się spotkać tu o tej samej porze co dziś. Chcesz?
- O, tak - odrzekła z przeciągłym westchnieniem. - Oczywiście, ze chcę, ale...
- W takim razie do zobaczenia. Postaram się przez ten czas obmyślić sposób, jak cię
wydostać z tego więzienia. W ostateczności zapukam do bramy i zaŜądam rozmowy z twoim
dziadkiem.
- Nie, nie! Nie rób tego! - zawołała spłoszona. - Bo wtedy nigdy więcej cię nie
zobaczę.
A czy teraz, mnie widzisz? pomyślał z rozczuleniem, a głośno zapewnił ją:
- Dobrze, nie zrobię tego... Na razie! Dobranoc Nicolette, najlepsza przyjaciółko.
- Dobranoc - odpowiedziała z zachwytem, a potem niemal bezgłośnie oddaliła się od
bramy. Serce przepełnione całkiem nowymi uczuciami, omal nie rozsadziło jej piersi.
Rozmawiała z drugim człowiekiem, trzymała go za rękę, czuła ciepło bijące od niego.
Dzieliła się swymi myślami.
Czy moŜe istnieć większe szczęście?
PoniewaŜ zdmuchnęła wcześniej świecę, szła teraz po omacku przez ciemne
korytarze. Była jednak tak podekscytowana, Ŝe nawet nie zauwaŜyła, kiedy minęła drzwi do
komnaty nieszczęsnych dziewic.
Mam przyjaciela! Mam przyjaciela! myślała z radością w czasie tej nieprzyjemnej
wędrówki po pogrąŜonym w nocnym mroku zamku.
Zdawało się jej, Ŝe lekka jak piórko unosi się nad ziemią.
Kiedy jednak dotarła do drzwi swej komnaty, usłyszała dochodzący z jadalni odgłos
cięŜkich kroków.
BoŜe, dziadek juŜ wstał!
Zbyt długo siedziała przy bramie.
Serce zabiło jej mocniej.
Nie zdąŜyła otworzyć drzwi, gdy usłyszała jego głos:
- Kto to?
Nicolette przełknęła z wysiłkiem ślinę.
- Ja.
ZbliŜające się kroki były zdecydowane. W świetle świecy ukazała się surowa twarz
dziadka.
- Czemu łazisz po nocy? - warknął ze złością. Nigdy jeszcze nie widziała go w tak
złym humorze.
- Ja... nie mogłam spać - wyjąkała przeraŜona niczym małe dziecko przyłapane na
psocie. - Chciałam napić się wody.
- To idź! - warknął. - I Ŝebyś mi się tu więcej nie kręciła.
Nicolette przemknęła obok niego do jadalni i nalała do kubka wody.
Dziadek pozostał przy drzwiach jej komnaty, a kiedy dziewczyna wróciła, zatrzasnął
je za nią z hukiem. Nicolette usłyszała zgrzyt przekręcanego w zamku klucza.
Uwięziona we własnym pokoju!
Nie zdarzyło się to po raz pierwszy, przeciwnie, wiele, wiele razy dziadek ją zamykał.
Nigdy nie stosował kar cielesnych wobec wnuczki. Posługiwał się bardziej wyrafinowanymi
metodami, by ją złamać. Bo jemu chodziło o duszę Nicolette. Chciał ją upokorzyć i
sponiewierać, tak jak swą córkę Dionne. Uznał to za najwaŜniejszy cel swego Ŝycia, był
bowiem przekonany, Ŝe ten uczynek przyniesie mu nagrodę u Pana. Przypominał pod tym
względem hiszpańskich inkwizytorów.
Tak więc Nicolette dobrze znała charakterystyczny odgłos przekręcanego w zamku
klucza. Mijał niekiedy długi czas, nim dziadek, uznawszy, Ŝe dostatecznie odpokutowała,
otwierał drzwi.
Nie dzisiaj! błagała w duchu. PrzecieŜ o zmroku znów mam się spotkać z Rolandem.
Co będzie, jeśli dziadek nie wypuści mnie do wieczora?
Niejednokrotnie trzymał ją w zamknięciu nawet przez kilka dni i nocy, nieczuły na
cierpienia, na jakie ją naraŜał. Głód w tym wszystkim najmniej jej dokuczał. śołądek
Nicolette przywykł do ciągłych postów. Ale kiedy świeca się wypaliła, dziewczyna, z
rozmysłem umieszczona w komnacie pozbawionej okien, siedziała w kompletnych
ciemnościach. Poza tym w pomieszczeniu cuchnęło od nie uprzątanych nieczystości.
Zwykle to najbardziej ją męczyło, teraz jednak była zdolna myśleć tylko o Rolandzie.
Tak się obawiała, Ŝe kiedy nie zastanie jej wieczorem przy bramie, więcej nie powróci.
Opuści Castel de la Silence. Na zawsze odjedzie z Zamku Ciszy.
BoŜe, spraw, by dziadek nie trzymał mnie długo w zamknięciu! modliła się gorąco.
Ale wydawał się taki rozgniewany! Chyba bardziej niŜ pewnego zimowego
popołudnia, gdy zapomniała dołoŜyć do ognia w palenisku i kiedy dziadek się obudził, jego
grzane wino całkiem ostygło. Wtedy zamknął Nicolette na trzy doby.
Nie ma się więc co łudzić, Ŝe tym razem będzie inaczej.
Straciwszy wszelką nadzieję, Nicolette opadła na posłanie i wybuchnęła płaczem.
Krótka chwila szczęścia przemknęła przez jej Ŝycie niczym błyskawica.
W baszcie nie świeciło się!
Roland długo czekał na wrzosowisku. Zapadł zmrok, a on wiele razy podchodził do
bramy. Szeptał imię dziewczyny, ale nikt mu nie odpowiadał. Słyszał jedynie huk morskich
fal rozbijających się o skały gdzieś w dole.
Przez cały dzień penetrował teren na północ od wioski, a więc w kierunku
przeciwnym niŜ był połoŜony zamek. Wąską ścieŜką wijącą się w dół dotarł do zatoki, gdzie
niektórzy rybacy z wioski Castel de la Mer trzymali łodzie. Niezbyt imponujący port, ale
Roland pozostał w nim przez dłuŜszą chwilę, gdyŜ było to niezwykle malownicze miejsce, a
przy tym zaciszne i ciepłe.
Rybacy bardzo chętnie opowiadali o połowach, kiedy jednak zagadnął ich o zamek,
umilkli.
- Nie znamy dobrze Etienne Blanca - tłumaczyli się.
PoniewaŜ była właśnie pora odpływu, Roland powędrował wzdłuŜ plaŜy aŜ do
półwyspu wrzynającego się w morze. Stamtąd lepiej mógł się przyjrzeć zamczysku. Dopiero
teraz zobaczył dokładnie, jak niebezpieczne zniszczenia poczynił Ŝywioł. PotęŜne bloki
kamienne osuwały się w odmęty fal podmywających klifową skałę, na której został
zbudowany Castel de la Silence. W murze tuŜ przy wieŜy Dongarda, pod którym skała została
niemal całkowicie rozmyta, ziała przepastna czeluść. Na samą myśl o tym, Ŝe w zamku
przebywa Nicolette, Roland poczuł dreszcze przebiegające mu po plecach.
Morze zaciekle napierało na zamkową skałę i zdołało utworzyć w niej potęŜną grotę.
AŜ trudno było uwierzyć, Ŝe do tej pory fundamenty pozostały nienaruszone.
Obraz zniszczeń napełnił Rolanda głębokim bólem. Odwrócił więc wzrok i popatrzył
w stronę horyzontu. ZauwaŜył łódź rybacką i zakotwiczony w pobliŜu Ŝaglowiec.
Przypomniało mu się, Ŝe poprzedniego dnia równieŜ widział fregatę płynącą ku brzegowi
Teraz bujała się na falach w pobliŜu groteskowych słupów skalnych wynurzających się z
wody w pobliŜu mielizn. Te formacje, powstałe w wyniku wietrzenia skał o róŜnej twardości,
kształtem przypominały niemych straŜników, którzy niejako ostrzegali przed niewidocznymi
pod powierzchnią wody płyciznami.
Nagle Roland poczuł, Ŝe woda zalewa mu stopy. Nadchodził przypływ. W Ŝadnym
zakątku świata przypływy nie są tak groźne jak na wybrzeŜach Bretanii, nigdzie nie ma tak
gwałtownej róŜnicy pomiędzy przypływem i odpływem.
Jak szalony ruszył wzdłuŜ zwęŜającego się błyskawicznie pasma plaŜy w stronę
zatoki. Woda sięgała mu juŜ do cholewek, a przed nim całkiem zakryła resztki lądu.
JuŜ dawno nie biegł tak szybko. Z dala zauwaŜył rybaków, spoglądających w jego
stronę. Zdawało mu się, Ŝe coś do niego wykrzykują. MoŜe jednak tylko oceniali między
sobą, czy ma szanse na bezpieczny powrót.
W wielu miejscach woda sięgała mu juŜ do kolan. Kawałek zmuszony był podpłynąć.
Widział, Ŝe rybacy wchodzą do łodzi, choć i łodzie wcale nie były bezpieczne w czasie
przypływu. Woda mogła je przecieŜ pchnąć prosto na skalną ścianę.
Był juŜ prawie u celu, gdy nagle stracił grunt pod nogami. PotęŜna fala, cofająca się w
głąb morza, zabrała go ze sobą. Wiedział doskonale, Ŝe jeśli nie zdoła się wyrwać, będzie
stracony.
Z całych sił wymachiwał rękoma, próbując oprzeć się kipieli, a gdy podeszła kolejna
fala prąca w stronę brzegu, ustawił się tak, by go uniosła, choć myślał z obawą, czy nie
rozbije się o kamienie. W tym momencie decydował się jego los, bo czuł juŜ, jak traci siły.
Nagle ktoś chwycił go pod ramię, a gdy spojrzał w górę, ujrzał rybaka, wychylającego
się przez rufę łodzi. Roland uchwycił się burty. Kilka zręcznych Ŝyczliwych rąk wciągnęło go
do środka.
Przemoczony, z trudem dochodzi} do siebie.
- A niech to! Jaka to potworna siła! - jęknął i dodał: - Dziękuję! Dziękuję za
uratowanie mi Ŝycia.
Rybacy wysadzili go potem na ląd i poczęstowali francuskim likierem o mocnym
korzennym smaku, sporządzonym zapewne według starej receptury mnichów.
Po tej przygodzie męŜczyźni nabrali do niego sympatii i chętniej rozmawiali.
Rzeczywiście w zamku mieszka więcej osób, przyznali, a potem Roland usłyszał całą
tę historię o Dionne, która zhańbiła się i wróciła do domu z nieślubnym dzieckiem. O dwóch
stajennych, którzy zniknęli bez śladu. Sądzono, Ŝe ich zwłoki zostały wrzucone do morza.
Właściwie rybacy nawet byli tego pewni, bo ciało jednego z nich fala wyniosła na brzeg.
Ludzie powiadają, Ŝe Dionne zwariowała tamtej nocy. Tak, córka Dionne teŜ mieszka w
zamku. Co prawda jest to starannie ukrywane, ale ludzie i tak swoje wiedzą. Teraz liczy sobie
około siedemnastu lat. Ta biedaczka nie ma pewnie lekkiego Ŝycia z matką wariatką i
dziadkiem potworem. Szkoda teŜ Dionne, zawsze tyranizowana przez ojca, na koniec popadła
w takie nieszczęście.
Etienne Blanc to okrutny człowiek. Wielu wieśniaków doznało od niego fizycznych
kar w czasie, kiedy jeszcze opuszczał mury zamku i miał do dyspozycji licznych słuŜących,
gotowych wypełnić jego rozkazy. Przez ostatnich siedemnaście łat nie widywano go jednak
często - chyba Ŝe w sztormowe noce, kiedy stał na brzegu, jakby chciał uspokoić Ŝywioł.
- Ale... - zaczął jeden z rybaków, szybko jednak urwał, uciszony przez innych. A więc
jeszcze jakaś tajemnica. Roland czuł instynktownie, Ŝe więcej juŜ niczego się od tych łudzi
nie dowie. Nie chciał teŜ ich zraŜać nadmierną ciekawością.
Póki co cieszył się z tego, Ŝe go zaakceptowali, a przede wszystkim był im wdzięczny
za uratowanie Ŝycia.
PoŜegnał więc swych rozmówców i zaczął się wspinać stromą ścieŜką.
Tego ranka nie poszedł w stronę menhiru. Uznał, Ŝe wystarczająco juŜ zbadał to
miejsce.
Przez cały dzień wędrował więc bez celu, trzymając się z dala od gospody, gdyŜ
dziewczyna, która tam usługiwała, rzucała mu powłóczyste spojrzenia, wzdychając przy tym.
Na domiar złego, mrugała do niego porozumiewawczo. I to go chyba najbardziej
denerwowało.
Miał tego dość. Zapłacił, poŜegnał się z oberŜystą i wyczekawszy moment, gdy
dziewczyna gdzieś się oddaliła, zabrał ze stajni konia i odjechał.
Pogoda zrobiła się piękna, było bardzo ciepło. Niedaleko zamku zauwaŜył spory
szałas i postanowił się tu zatrzymać. Kiedyś, zapewne w czasie polowań, korzystał z niego
sam pan na zamku. Teraz szałas stał nie uŜywany, chyląc się ku upadkowi Na szczęście był
na tyle wysoki, Ŝe moŜna było wprowadzić tam konia.
Uwiązał więc zwierzę i szepnął mu do ucha, Ŝe wkrótce wróci. A Roland zawsze
dotrzymywał obietnic.
Tymczasem baszta stała pogrąŜona w ciemnościach.
Co z Nicolette? Gdzie ona jest?
Roland, bezradny, podchodził do bramy, a potem wracał na wrzosowisko, skąd mógł
obserwować wieŜę. OdwaŜył się nawet raz zapukać do wrót zamku, ale chociaŜ echo, jakie
się rozległo, jego samego przeraziło, dziewczyna się nie zjawiła.
Umówiona pora spotkania dawno minęła. Było juŜ grubo po północy.
Roland poczekał jeszcze trochę, a potem odszedł zrezygnowany, kierując się do
szałasu.
Czuł się głęboko rozczarowany. Nie wierzył jednak, Ŝe Nicolette dobrowolnie
zrezygnowała ze spotkania. Przypomniał sobie oŜywienie w jej dziecinnym głosie, prośbę, by
mogła znów z nim porozmawiać, pełen desperacji uścisk dłoni.
Bardzo chciała przyjść, dlaczego więc się nie zjawiła?
Nie przypuszczał, Ŝe moŜe to go tak zaboleć. Uświadomił sobie, Ŝe przez ostatnią
dobę po prostu bez przerwy myśli o dziewczynie, której nawet nie widział na oczy. PrzecieŜ
to czyste szaleństwo, łajał się w duchu. PrzecieŜ znam jedynie brzmienie jej głosu!
Oczywiście widział tę dziewczynę oczami wyobraźni. Drobna i krucha, z długimi
czarnymi włosami i piwnymi oczami. Na pewno ma piękne szlachetne rysy - przecieŜ
wywodzi się z arystokratycznego rodu - i nienaganne maniery! Musi ją ujrzeć!
Roland tak dalece dał się ponieść fantazji, Ŝe zdawało mu się, iŜ widzi przed sobą
twarz Nicolette, mały nosek i słodkie, pięknie wykrojone usta o róŜanej barwie.
Nagle drgnął, usłyszawszy tętent koni, i odruchowo skrył się w wysokich wrzosach.
Na tle mrocznego nieba dostrzegł ciemne sylwetki trzech jeźdźców. Uląkł się, bo
przez moment zdawało mu się, Ŝe zmierzają wprost na niego. Na szczęście konie skręciły w
stronę menhiru i zaraz skryły je pagórki. Roland, schowany we wrzosach, widział jedynie
czubek smukłego głazu.
Przeczekał chwilę i zamierzał właśnie wstać, gdy tętent rozległ się ponownie. Jeszcze
mocniej przywarł ciałem do ziemi. Jeźdźcy zawracali.
Roland zmarszczył czoło, zdezorientowany, bo zdąŜył zauwaŜyć, Ŝe tylko jeden
spośród trzech koni niesie jeźdźca.
Co się stało z dwójką pozostałych? W tak krótkim czasie?
Zagadka rozpaliła jego ciekawość. Kiedy odgłos końskich kopyt ucichł, Roland
przemknął się przez zarośla i pagórki w stronę menhiru. Zatrzymał się w miejscu, skąd
roztaczał się widok na całe wrzosowisko. PołoŜył się w trawie, Ŝeby jego sylwetka nie była
widoczna na tle nieba.
Z krzaków czmychnęła sarna.
Ta noc nie była tak ciemna jak poprzednie. Roland wyraźnie odróŜniał kontury zamku
na tle spienionych fal, widział menhir i kurhan, a takŜe niŜsze pagórki i skały, za którymi nikt
nie zdołałby się skryć.
Gdzie zatem zniknęli dwaj męŜczyźni, którzy tu przybyli konno?
Z całą pewnością nie zdąŜyliby w tak krótkim czasie dojść do zamku, a tym bardziej
do wioski.
Były więc tylko dwie moŜliwości Albo tak jak i on ukryli się gdzieś w zaroślach -
tylko po co mieliby to robić? - albo schowali się w grobowcu.
Po chwili namysłu Roland uznał to ostatnie za najbardziej prawdopodobne. Nie
potrafił jednak znaleźć odpowiedzi, czemu ludzie naruszali spokój tego miejsca.
Postanowił to sprawdzić. Jego koń był bezpieczny w szałasie, spokojnie więc ruszył w
stronę kurhanu. Musiał zachować teraz większą ostroŜność. PrzecieŜ nie wpadnie do środka i
nie zawoła:
„Jest tu kto?”
Ci ludzie zachowywali się zbyt tajemniczo, by mógł sobie pozwolić na taką beztroskę.
Pod kradł się bliŜej.
Cisza, Ŝadnych głosów, Ŝadnego poruszenia.
Stanął za menhirem i wyjrzał ostroŜnie.
Oprócz uderzenia fał o skały i szeptu wiatru wśród traw nie było nic słychać.
ROZDZIAŁ V
Od morza wiał słaby wiatr, ale noc była ciepła. Blady księŜyc świecił mistycznie nad
spowitą w odwiecznej mgle Bretanią.
Roland jeszcze raz rozejrzał się uwaŜnie, a poniewaŜ nic nie wzbudziło jego
niepokoju, odwaŜył się przemknąć przez odkryty teren w stronę menhiru. Wychyliwszy lekko
głowę zza kamiennego głazu, z duszą na ramieniu obserwował otoczenie. Obawiał się, Ŝe w
kaŜdej chwili mogą go zaatakować zaczajeni gdzieś w pobliŜu nieznajomi.
Nic takiego się jednak nie zdarzyło, co tylko utwierdziło Rolanda w przekonaniu, Ŝe
obcy musieli wejść do grobowca.
Ciekawość była silniejsza niŜ strach. śołnierz podczołgał się do ukrytego w zaroślach
wejścia, oparł się na moment plecami o zimny głaz, a potem wszedł do mrocznego korytarza.
Po kilku krokach zatrzymał się i nastawił uszu.
Zdawało mu się, Ŝe cały świat poddał się wszechogarniającej ciszy.
Ale oto z głębi grobowca doszedł go jakiś dźwięk. Roland drgnął, rozpoznał odgłos,
który po raz pierwszy usłyszał poprzedniego wieczoru, stojąc w niemej niszy. Przypomniał
sobie, Ŝe cichy chrzęst ocieranych o siebie kamieni usłyszał krótko przed tym, nim tajemnicza
postać wyszła pospiesznie z jednego z korytarzy i rzuciła się ku wyjściu.
Wprawdzie teraz Rolandowi się wydawało, Ŝe dźwięk dochodzi z większej odległości,
ale nie był tego do końca pewien. By nie dać się zaskoczyć, przemknął do tej samej co
wczoraj niszy. Tu nie groziło mu niebezpieczeństwo.
Czekał dość długo, ale wokół panowała cisza. W końcu zebrał się na odwagę. Cofnął
się do głównego pomieszczenia i wszedł do obniŜającego się korytarza, którego długość
ponownie wprawiła go w zdumienie.
Korytarz zamykała kamienna ściana. Roland macał rękoma nierówną, szorstką
powierzchnię, wyczuwając kamienne bloki i ziemię. Wydawało mu się, Ŝe doszedł do kresu
podziemnego przejścia, gdy nagle...
Kiedy się cofnął o kilka kroków, Ŝeby się obrócić, lewą ręką natknął się na pustkę.
CzyŜby w tym miejscu znajdowała się jakaś odnoga? OstroŜnie przeszedł kilka kroków, klnąc
w duchu, Ŝe nie wziął krzesiwa.
A jednak! Na lewo od głównego korytarza znajdowało się przejście. Niestety, było
bardzo krótkie i Roland znów natknął się na ścianę. Dłonią wyczuł, Ŝe niektóre kamienie są
ruchome. Obmacywał teraz pilnie i szukał. Jeden z kamieni odcinał się kanciasto od
powierzchni i kształtem przypominał drzwi.
Roland połoŜył dłonie w miejscu, gdzie wyczuwał krawędzie. Obmacywał cierpliwie
centymetr po centymetrze, gdy nagle cięŜka płyta zwaliła się na niego. Roland uskoczył
odruchowo w bok, ale nie zdąŜył cofnąć nogi i kamienne drzwi zawadziły o jego stopę.
Ledwie zdołał stłumić krzyk. Zacisnął zęby z bólu, ale nie odwaŜył się nawet jęknąć w
obawie, Ŝe ktoś go usłyszy. Ciągle przecieŜ nie wiedział, czy jeźdźcy, którzy zniknęli w
czeluści grobowca, nie kryją się gdzieś w pobliŜu.
Choć ból mu dokuczał, Roland i tak był zadowolony: miał wolną drogę.
OstroŜnie, krok po kroku, wyruszył w nieznane. MoŜe ci ludzie zamieszani są w jakieś
konflikty polityczne i dlatego się ukrywają?
Próbował sobie przypomnieć, co w minionych latach wydarzyło się we Francji.
Niestety, wiedział tylko tyle, Ŝe Francja opowiedziała się po stronie Szwedów w
wielkiej wojnie przeciwko Habsburgom. Władzę we Francji faktycznie sprawował kardynał
Richelieu, który miał bardzo silny wpływ na króla. Jako dostojnikowi kościelnemu nie w
smak mu była wojna u boku protestantów przeciwko katolikom. Ale Roland juŜ dawno
zorientował się, Ŝe w tej wojnie tak naprawdę nie o religie toczył się spór, ale o inne, znacznie
mniej wzniosłe sprawy: władzę, terytoria i wpływy. Poza tym słyszał jeszcze, Ŝe ów kardynał
dość brutalnie zwalcza arystokrację. Na tym się kończyła wiedza Rolanda.
Ostatecznie doszedł do wniosku, Ŝe nie znani mu ludzie ukrywali się tu z powodów
czysto osobistych.
Czuł chłodny powiew i zapach wrzosów, przenikający do korytarza przez otwory na
górze. Z wrzosowiska nie sposób ich było zauwaŜyć wśród traw i kamieni, gdyby jednak nie
one, człowiek by się udusił w tym podziemnym tunelu.
Po pokonaniu dość długiego odcinka Roland nieoczekiwanie stanął przed drzwiami.
Właściwie o ich istnieniu dowiedział się w sposób niezbyt przyjemny - po prostu rozbił o nie
czoło. Wszystko wskazywało na to, Ŝe dotarł do zamku.
Przez chwilę trwał całkiem nieruchomo, zapominając o boŜym świecie.
Przejście między zamkiem a wrzosowiskiem?
Podziemne przejście, pobudowane zapewne przed wiekami, samo w sobie nie było
właściwie niczym niezwykłym, ale fakt, Ŝe korzystano z niego obecnie, i to pod osłoną
ciemności, dawał do myślenia.
Kim są ci ludzie, którzy chodzili tędy do zamku?
Rybacy nie wspominali, Ŝeby prócz Blanca, jego córki i wnuczki oraz dwóch
głuchoniemych sług ktoś jeszcze mieszkał w Castel de la Silence.
Ale przecieŜ poprzedniego wieczoru Roland widział jakiegoś człowieka
wychodzącego chyłkiem z grobowca. Teraz nie miał juŜ Ŝadnych wątpliwości, Ŝe obcy tą
drogą opuszczał mury zamku. Jeśli jednak wczoraj mógł sądzić, Ŝe to któryś z mieszkańców,
to dzisiaj na własne oczy widział, Ŝe przybyło tu konno trzech jeźdźców, a tylko jeden
zawrócił wraz z końmi
A przecieŜ we wsi ludzie gadali, Ŝe pan zamku nie utrzymuje kontaktów ze światem.
Co prawda jeden z rybaków w zatoce sugerował, Ŝe w zamku dzieje się to i owo, ale
nic konkretnego na ten temat nie pisnął.
Roland ostroŜnie dotknął drzwi i przesuwając dłońmi, wyczuł palcami dziurkę od
klucza. Klucza od środka nie było.
Popchnął mocniej, ale drzwi ani drgnęły. Spodziewał się tego.
NajwaŜniejsze jednak, Ŝe znalazł wejście do tej twierdzy. Ze względu na Nicolette
musiał się za wszelką cenę dostać do środka i wyjaśnić, dlaczego nie przyszła na umówione
spotkanie. Niczego więcej nie pragnął.
PrzeŜycia minionego dnia utwierdziły go w postanowieniu, Ŝe wydostanie dziewczynę
z okrutnego więzienia, a potem się z nią oŜeni.
Wszelkie plany i działania podporządkował temu szlachetnemu zamiarowi. Zawsze
wszak zachowywał się po rycersku wobec dam, więc i teraz nie mógł wykraść dziewczyny, a
potem pozostawić ją własnemu losowi. Sumienie nakazywało mu spełnić to, co nakazuje
przyzwoitość, to znaczy oŜenić się z Nicolette. Pragnął bowiem jej dobra. Dość juŜ
wycierpiała od swych bezwzględnych opiekunów. A poza tym... Nicolette poruszała
najczulsze struny w jego duszy, była uosobieniem nieszczęśliwej księŜniczki z bajki
Nagle Roland usłyszał dobiegające z głębi tunelu odgłosy i odruchowo rzucił się w
bok.
Gorączkowo szukał jakiejś kryjówki, ale w tym miejscu nie było się gdzie schować.
Wpadł w pułapkę! Co gorsza, osoba, która nadchodziła, oświetlała sobie drogę pochodnią.
Roland przykucnął pod jedną ze ścian, z której wystawały kamienie. Skulił się, Ŝeby
było go jak najmniej widać, ale zdawał sobie sprawę, Ŝe nie ma Ŝadnych szans. Mimo
wszystko starał się upodobnić do głazu o łagodnych krawędziach, przypadkowo leŜącego w
przejściu tuŜ przy drzwiach.
Dzięki Bogu, ten ktoś jest sam! Roland poznał to po odgłosach stawianych kroków.
Teraz jest juŜ blisko! Zaraz mnie zauwaŜy! myślał w panice.
Przybysz zatrzymał się tuŜ przy drzwiach. Roland kątem oka dostrzegł dłoń
odliczającą kamienie w ścianie obok framugi... Nagle dłoń zatrzymała się, a palce rozwarły.
ZauwaŜył mnie, przemknęło przez głowę Rolandowi. Nie mam wyboru: albo on, albo
ja!
To na pewno jakiś spisek.
Zerwał się i uderzył. Obcy runął na ziemię, nie wydając z siebie Ŝadnego jęku.
Pochodnia upadła gdzieś na bok. Roland podniósł ją i wtedy z przeraŜeniem zobaczył,
Ŝ
e na ziemi leŜy młoda kobieta w połyskującej złotem sukni i szerokiej, narzuconej na
wierzch pelerynie.
Teraz dopiero pojął, dlaczego cios, którego się spodziewał, na niego nie spadł.
Nie mogę jej tu zostawić, jeszcze ktoś ją odkryje! myślał gorączkowo. Co robić?
Kobieta liczyła kamienie...
Do jakiego doszła miejsca?
Przesunął ręką po zimnej ścianie. Tak, tu mniej więcej się zatrzymała, ale gdyby go
nie zauwaŜyła, zapewne odliczałaby dalej.
Jest! Luźny kamień, a pod nim ukryty klucz.
Niechętnie zgasił pochodnię, ale ostroŜność nakazywała mu to uczynić.
Klucz bezgłośnie przekręcił się w zamku. Drzwi się otworzyły!
Roland znalazł się w jakimś pomieszczeniu, w którym panował półmrok Przez wąskie
szpary w murze wpadało słabe światło. Kiedy oczy Rolanda przywykły znów do ciemności,
zorientował się, Ŝe znajduje się w ciasnej piwnicy, która słuŜyła jako łącznik z podziemnym
przejściem.
Takie pomieszczenia mają zwykle mnóstwo mrocznych zakamarków. Roland, niemo
prosząc o wybaczenie, wciągnął ogłuszoną kobietę do środka. UłoŜył ją za stosem jakichś
rupieci i znalezionym w kącie grubym sznurem skrępował jej dłonie i nogi. Jako knebla uŜył
jej własnego cienkiego szala.
Przypuszczał, Ŝe nieprzytomna za chwilę się ocknie, a nie mógł pozwolić na to, by jej
krzyki sprowadziły mu na głowę pościg.
Przemknął się do wyjścia na korytarz i niepewnie przeczołgał się po schodach na górę
do drzwi. Sprawdziwszy, Ŝe wychodzą na dziedziniec, zawrócił.
Ciemno, wszędzie ciemno!
Jeszcze jedne drzwi, a obok nich znów schody prowadzące na górę. Drzwi? Pewnie
moŜna przez nie dostać się na niŜszą kondygnację, domyślił się i przypomniał sobie, jak
wieśniacy opowiadali, Ŝe na dole mieszczą się tylko spiŜarnia, kuchnia, pomieszczenia dla
słuŜby i stajnia. Alkowy i komnaty dzienne znajdowały się na piętrze.
Więcej nie zdąŜył pomyśleć, bo oto zza drzwi dobiegły go jakieś głosy.
Nie pozostawało mu nic innego, jak wspiąć się bezgłośnie po schodach na piętro,
Dłonie zanurzył w grubej warstwie kurzu, palcami wymacał zmurszałą deskę.
Czy zdąŜę się ukryć? Czy nie pozostawiłem po sobie jakichś śladów?
Ledwie udało mu się wejść na górę, gdy drzwi na dole zostały otwarte. Roland poczuł
lekki przeciąg i odetchnął z ulgą, bo znaczyło to, Ŝe się nie znalazł w ślepym zaułku.
Płomień świecy oświetlił przejście i schody. Roland wtulił się w mur, by go nie
zauwaŜono, ale męŜczyźni, którzy weszli, nie patrzyli w jego stronę.
Poczuł woń skóry i końskiego nawozu. Najwyraźniej za tamtymi drzwiami
znajdowała się stajnia.
Roland wsłuchał się w urywki rozmowy.
- ...nie mam pojęcia, co zatrzymało moją Ŝonę - powiedział czystą francuszczyzną
jeden z przybyłych. - PrzecieŜ jechała tuŜ za nami.
Roland ze swej kryjówki nie widział przechodzących męŜczyzn, jedynie ich cienie
przesuwały się po ścianach.
- O, moja siostra zapewne zatrzymała się gdzieś po drodze, Ŝeby przypudrować twarz
- ze śmiechem odrzekł mu drugi, choć w jego głosie wyczuwało się napięcie.
Trzeci głos, zimny i twardy, z wyraźnie bretońskim akcentem, warknął:
- Za długo nie moŜemy czekać. Przypływ określa porę odpłynięcia statku.
Ten głos naleŜał do starszego człowieka, najprawdopodobniej do Blanca. Roland
ogromnie Ŝałował, ze nie moŜe niepostrzeŜenie rzucić na niego okiem. Po chwili męŜczyźni
zniknęli za drzwiami piwnicy. Głosy ucichły. Roland modlił się w duchu Ŝarliwie, aby
kobieta jeszcze chociaŜ przez chwilę nie odzyskała przytomności. Potem po omacku dotarł do
cięŜkich rzeźbionych drzwi, które, lekko pchnięte, ustąpiły bez trudu. Wszedł szybko do
ś
rodka i zamknął je za sobą.
Po krokach poznawał, Ŝe ze stajni wyszły cztery osoby, choć dosłyszał głosy tylko
trzech. Przypuszczał, Ŝe tym czwartym mógł być głuchoniemy słuŜący. Uznał więc, Ŝe on
sam najbezpieczniejszy będzie teraz na piętrze.
Wszystko wskazywało na to, Ŝe dwaj Francuzi, którzy szli z Blankiem, to jeźdźcy
widziani przez Rolanda wcześniej na wrzosowisku.
Wygląda na to, Ŝe Blanc pomaga im potajemnie opuścić granice Francji. Pewnie
wybierają się do Anglii.
Ale w takim razie jego czyn jest ze wszech miar szlachetny! Kardynał Richelieu z
uporem tępi arystokrację, kazał nawet spalić kilka pałaców. Nie ma się co dziwić, Ŝe
niektórzy wysoko urodzeni pragną uciec z kraju!
Roland jednak nie zastanawiał się nad tym dłuŜej, najwaŜniejszym bowiem dla niego
zadaniem było odnalezienie Nicolette.
Przypuszczał, Ŝe w zamku są teraz oprócz dziewczyny jeszcze dwie kobiety. Dionne,
matka Nicolette, którą ta nazywała ciotką, i głuchoniema słuŜąca, kręcąca się zapewne gdzieś
na parterze.
Roland wyostrzył wszystkie zmysły, by zorientować się w swym połoŜeniu.
Lękał się stąpać po podłodze, niepewny, czy nie zarwie się pod jego cięŜarem.
Przemykał się więc tuŜ przy ścianie. Początkowo przypuszczał, Ŝe znajduje się w jednym z
nie uŜywanych pomieszczeń mieszkalnych. Nagle dostrzegł wąski otwór, przez który
wpadało powietrze. Nim się jednak do niego zbliŜył, zauwaŜył, Ŝe ściana pochyla się ukośnie.
Czy to moŜliwe, Ŝeby dotarł w pobliŜe baszty, na której szczycie Nicolette chętnie szukała
schronienia? Jeśli tak, to znaczy, Ŝe przez wąską szparę powinien zobaczyć dziedziniec.
Tak! Miałem rację, pomyślał zadowolony.
W świetle księŜyca dostrzegł schody prowadzące z dziedzińca na piętro do części
mieszkalnej zamku, a takŜe owianą złą legendą basztę Dongarda, wznoszącą się na skraju
urwistego klifu. Nawet w mroku widoczne były wyraźnie pęknięcia i wyłom w murze,
PrzecieŜ to niemal ruina, pomyślał z łękiem.
Ale gdzie jest dziewczyna?
Odwrócił się od otworu w ścianie i ruszył na drugą stronę pomieszczenia. Potykając
się bez przerwy o jakieś porozrzucane graty, doszedł do kolejnych drzwi. Pewny, Ŝe są
otwarte, popchnął je ramieniem. Ku jego zdziwieniu, nie ustąpiły.
Zastanowiło go, dlaczego zamyka się na cztery spusty takie składowisko
niepotrzebnych i bezwartościowych przedmiotów.
MoŜe chodziło o to, by utrzymać w tajemnicy istnienie wejścia do podziemnego
tunelu prowadzącego na wrzosowisko?
Ale pozostaje jeszcze droga przez stajnię! Roland miał nadzieję, Ŝe męŜczyźni nie
zamknęli za sobą drzwi na klucz i Ŝe zdoła się jakoś wydostać na zewnątrz. Nie przestając
wodzić palcami wokół futryny, natrafił na wiszący na gwoździu klucz.
A więc drzwi zostały zamknięte od tej strony!
Stanowiło to dla niego nie lada ułatwienie. Do pokrytej rdzą dziurki wsunął klucz,
który ze zgrzytem, jakby od stuleci nikt go nie uŜywał, obrócił się w zamku.
Gdy wszedł do środka, powiało chłodem. ZauwaŜył długi szereg szczelin
strzelniczych i domyślił się od razu, Ŝe jest na galerii, z której broniono niegdyś dostępu do
warowni.
Tędy teŜ zapewne przemykała się potajemnie Nicolette do swej kryjówki w baszcie.
A moŜe by wejść na wieŜę, skoro jestem tak blisko? pomyślał Roland. ChociaŜ to bez
sensu, przecieŜ nie ma tam Nicolette.
Zaraz jednak przyszło mu do głowy, Ŝe moŜe w tym czasie, gdy on błądził w
podziemnym korytarzu, dziewczyna zjawiła się w baszcie.
Tak późno? PrzecieŜ juŜ niedługo północ!
Ale jednak zdecydował się zobaczyć miejsce, w którym jego księŜniczka szukała
samotności.
Nim upłynęła chwila, znalazł się na samym szczycie. Kręte schody zachowały się w
zadziwiająco doskonałym stanie w porównaniu ze zniszczeniami widocznymi w innych
rejonach zamku.
To właśnie płomień zapalonej tutaj świecy przywrócił mi nadzieję na spotkanie ludzi
na bezkresnym wrzosowisku, pomyślał ze wzruszeniem Roland. Czy to naprawdę wydarzyło
się zaledwie przed dwoma dniami?
W blasku księŜyca rozejrzał się po baszcie i wyobraził sobie w tej scenerii Nicolette.
Siada pewnie na tym krześle. Ciekawe, czy sama wniosła je tu po schodach z dołu?
Kufer spełniał funkcję stolika. Na jego wieku stał pusty świecznik, ze świecy pozostały tylko
kawałki wosku. No i było tu kilka ksiąŜek, których tytułów nie udało mu się odczytać. Nie
miał jednak najmniejszych wątpliwości, Ŝe są to ksiąŜki o tematyce religijnej. W murach
Castel de la Silence z pewnością nie ma innych.
Znów ze współczuciem pomyślał o losie Nicolette.
Musi ją znaleźć, i to jak najprędzej! Pośpiesznie zbiegł więc na dół. Póki poruszał się
po tej części zamku, która od łat była wyłączona z uŜytkowania, był bezpieczny. Przez
moment zastanawiał się, dokąd powinien się teraz skierować.
MoŜe gdyby udało mu się przemknąć galerią dla łuczników, odnalazłby drogę
prowadzącą do komnaty dziewczyny?
Roland dostrzegł w mroku kolejne drzwi...
Nie miał pojęcia, co znajduje się za nimi, ale kiedy chciał je otworzyć, intuicyjnie
wyczuł, Ŝe bije od nich jakaś dziwna aura. Nie wiadomo czemu, nabrał nagle pewności, Ŝe
stoi pod komnatą nieszczęśliwych dziewic. Zaskoczony swą reakcją skłonił z szacunkiem
głowę i szeptem odmówił krótką modlitwę za pozbawione czci, a potem Ŝycia niewinne
istoty. JakŜe wstydził się w tej chwili, Ŝe jest męŜczyzną!
Czy to moŜliwe? Zza drzwi słychać jakiś szum, jakby szept.
Nie, to na pewno tylko świszcze wiatr wpadający przez nieszczelne mury, uspokajał
się Roland. Pośpiesznie ruszył dalej korytarzem galerii. Minąwszy kolejne zamknięte drzwi,
skręcił i przypuszczalnie znalazł się w południowej części zamku.
Galeria, do której przez otwory strzelnicze wpadało skąpe księŜycowe światło,
ciągnęła się jeszcze kawałek. Znowu dwoje drzwi... Wreszcie ściana zawalona stertą jakichś
gratów. Gdzie jest to tajemne przejście Nicolette?
MoŜe dziewczyna przechodzi po prostu przez drzwi, za kaŜdym razem zamykając je
na klucz? zastawiał się Roland. Nie, to by było zbyt proste! Skoro tak, pozostaje szukać
przejścia między rupieciami.
Uznawszy, Ŝe jest na właściwym tropie, Ŝołnierz zaczął dokładnie przyglądać się
ś
cianie.
Jakieś belki i chrust, stara broń i...
Między belkami dostrzegł nagle wąski otwór. Szczupłe dziewczę mogło się tędy
przecisnąć bez trudu, ale jak jemu ma się to udać?
Powinien zachować ostroŜność, bo jeden nieuwaŜny ruch moŜe spowodować, Ŝe cały
ten stos runie z wielkim hukiem. Powoli usunął kawał drewna, tak Ŝe znalazło się miejsce dla
jego szerokich ramion. Niczym wąŜ wśliznął się w poszerzony otwór i wyczuł dłońmi drzwi.
Ku jego zaskoczeniu były otwarte, zaraz zresztą przekonał się, dlaczego. PrzeŜarty
rdzą zamek rozsypał się i odpadł.
Roland rozejrzał się po niewielkim pomieszczeniu, w którym się znalazł: ciasne,
duszne i zaśmiecone, sprawiało wraŜenie nie zamieszkanego.
MoŜna by nabrać przekonania, Ŝe w tym starym zamczysku są same rupiecie,
pomyślał Roland, Po śladach poznał, Ŝe drzwi od środka musiały być wcześniej zabite
deskami. Domyślił się, Ŝe to Nicolette wyrwała deski, by zrobić sobie przejście do baszty.
Miał nadzieję, Ŝe i kolejne drzwi, które pozostały mu do sforsowania, ustąpią bez trudu.
Nie, jednak są zamknięte! Na szczęście niezbyt dokładnie.
Przytrzymywane zapewne tylko przez haczyk czy słabą zasuwkę, otworzyły się, gdy
pchnął je mocniej.
Rozejrzał się dokoła. Jeszcze nie zdecydował, co powinien teraz zrobić, gdy nagle w
pobliŜu usłyszał tłumiony szloch.
Nicolette! To ona! Jest gdzieś blisko, za ścianą! PrzyłoŜył ucho do muru i nabrał
pewności, Ŝe tuŜ obok mieści się komnata dziewczyny. Ale jak się tam dostać?
Bał się zawołać w obawie, Ŝe zostanie odkryta jego obecność.
Postanowił wywaŜyć drzwi znajdujące się z drugiej strony pomieszczenia. I one, jak
wyczuł, równieŜ były zamknięte jedynie na słabą zasuwkę. Powoli acz zdecydowanie naparł
na nie całym ciałem. Zrazu nie ustępowały, ale potem rozległ się cichy trzask. Zamek
poluzował się i nie czyniąc na szczęście duŜego hałasu, spadł na kamienną posadzkę.
Roland prześliznął się do niewielkiego korytarza.
MoŜna stąd było wejść do jadalni ze stołem, wokół którego stały krzesła.
Teraz juŜ Roland bez trudu zorientował się w rozkładzie pomieszczeń. Był prawie
pewien, w której komnacie przebywa Nicolette. Zresztą gdy przyłoŜył ucho do drzwi, doszedł
go cichy płacz. Nie miał juŜ najmniejszych wątpliwości! Do jego uszu dotarły jeszcze jakieś
inne dźwięki z drugiego końca korytarza. Głośne chrapanie... CzyŜby to Dionne?
Roland zrozumiał, Ŝe Nicolette została uwięziona. Poznał juŜ przyzwyczajenia
właściciela zamku i przypuszczał, Ŝe klucz znajduje się na ścianie gdzieś w zasięgu ręki.
Rzeczywiście, leŜał wetknięty za framugę. Roland włoŜył go do dziurki, i wówczas
usłyszał, Ŝe płacz ustał. Otworzył drzwi.
W ciemnościach słychać było jedynie przeraŜony oddech.
- Cii - odezwał się Ŝołnierz. - To ja, Roland. Chodź! Musimy się spieszyć.
Nicolette wydała głośny jęk, ale bez zwłoki poderwała się i zaczęła się ubierać.
Roland tymczasem czuwał na zewnątrz.
Potem dziewczyna wyszła, Roland podał jej rękę i poprowadził w kierunku, z którego
przyszedł.
Nagle oboje zamarli w bezruchu. Gdzieś w pobliŜu usłyszeli męskie głosy, wśród
których wyróŜniał się znajomy głos Blanca.
ROZDZIAŁ VI
Nicolette usłyszała zgrzyt przekręcanego w zamku klucza i przestraszona usiadła na
łóŜku.
Dziadek? Ciekawe, w jakim jest nastroju? Czy nałoŜy na nią kolejne kary? Oby tylko
nie nazbyt surowe. Była juŜ taka zmęczona! Taka zrezygnowana.
Jakie było jej zdumienie, gdy zamiast dziadka ujrzała w drzwiach Rolanda, który
szeptem poprosił, by poszła za nim.
W co ja się ubiorę? pomyślała dziewczyna, gdy opanowała pierwszą radość i
wzruszenie Jak ja wyglądam? Cała twarz spuchła mi od płaczu.
A rozejrzawszy się bezradnie wokół siebie, przeraziła się jeszcze bardziej. śeby tylko
Roland nie zechciał wejść do środka. W pokoju tak okropnie cuchnie!
Zresztą czego oczekiwać, skoro przez całą dobę nie mogła stąd wyjść.
Ale Roland sunął w progu i pilnował, czy nikt nie zbliŜa się korytarzem. Dziewczyna
zarzuciła szybko na siebie wierzchnie ubrania i w krótkiej chwili była gotowa.
Chciałabym mieć na sobie jakąś piękną suknię, Ŝeby mu się spodobać, starannie
wybraną na to spotkanie. Wyglądam okropnie! Moje włosy?
Ale przecieŜ nie ma czasu! Roland co prawda nie wyjaśnił, dlaczego ma pójść razem z
nim, jednak Nicolette mu ufała. PrzecieŜ obiecał, Ŝe uwolni ją z tego więzienia i weźmie ze
sobą. Wiedziała, Ŝe poza murami zamku szerzy się zgnilizna moralna, a na młodą dziewczynę
czyhają liczne niebezpieczeństwa, a mimo to pragnęła jechać z tym dopiero co poznanym
męŜczyzną.
Ciekawe, co na to powie ciotka Dionne? Nie moŜe się o niczym dowiedzieć! Jakie to
wszystko przeraŜające!
Nagle Nicolette poczuła na swej ręce silną dłoń wybawiciela i zadrŜała. Była tak
podekscytowana wydarzeniami ostatnich dni!
Roland pociągnął ją w stronę ukrytych drzwi prowadzących na galerię, z której
niegdyś broniono zamku, gdy nagle rozległ się głos Blanca.
O BoŜe! Dziadek! Dlaczego nie śpi, przecieŜ jest późna noc! Poprzedniej nocy było to
samo! I z kim on rozmawia? Obce głosy, tu, w zamku?
Niczego nie pojmowała. Wiedziała tylko, Ŝe dziadek nie moŜe zobaczyć jej razem z
Rolandem.
Roland stanął bezradny, nie wiedział, którędy iść. Gdyby teraz otworzył drzwi, tamci
na pewno usłyszeliby skrzypienie, a wówczas tajemne przejście zostałoby odkryte. Nie moŜna
do tego dopuścić!
Nicolette instynktownie pociągnęła swego wybawcę w przeciwną stronę. Znała tu
przecieŜ kaŜdy zakamarek i orientowała się doskonale nawet po ciemku. Prowadziła go przez
korytarze i pomieszczenia o których istnieniu nie miał w ogóle pojęcia, i wreszcie ukryli się w
kącie.
Z daleka słyszeli zirytowany głos dziadka: „Poczekamy tutaj! Ale nie za długo!”
Nicolette nie rozumiała zupełnie, o co w tym wszystkim chodzi.
Roland stał nieruchomo, obejmując dziewczynę ramieniem, jakby chciał ją ochronić
przed niebezpieczeństwem. Nie odzywał się ani słowem. Nicolette, jak mało kto spragnionej
bliskości i czułości, których nigdy nie zaznała, do oczu napłynęły łzy szczęścia.
Ale oto ciszę przeszył inny głos:
- Co tu robicie?
Ciotka Dionne! Obudziła się!
Nicolette, przekonana, Ŝe ciotka zwraca się do nich, omal nie umarła ze stracha
Tymczasem Dionne znajdowała się w drugim końcu korytarza, a jej słowa były skierowane
do Blanca i jego gości.
Dziadek odpowiedział jej podniesionym głosem:
- Ucisz się! Bo obudzisz...
Odgłos kroków ciotki i głośny krzyk:
- Gdzie jest La Péché?
Roland z niedowierzaniem wyszeptał:
- „La Péché”? Grzech? Jak moŜna tak nazywać własne dziecko?
Stali pogrąŜeni w mroku, z daleka dostrzegając jedynie migotanie zapalonych świec.
- Nie moŜemy tutaj zostać - szepnęła Nicolette - Będą mnie szukać!
- Masz rację. Ale gdzie się ukryjemy?
- Są takie drzwi, których nigdy nie wolno mi otwierać.
- W takim razie idźmy tam!
Dziewczyna ścisnęła mocniej dłoń Rolanda, dając mu znak, by podąŜał za nią, po
czym bezgłośnie ruszyli korytarzem do przedsionka. Nicolette, obmacując dłonią ścianę,
wyczuła niewielkie drzwi. Roland pomógł jej znaleźć klucz, z wdzięcznością myśląc w tej
właśnie chwili o Blancu, który miał nawyk wieszania kluczy zawsze w tym samym miejscu.
Drzwi otworzyły się z cichym zgrzytem.
Roland zamknął je od środka, Ŝeby opóźnić pościg.
I oto znaleźli się w części zamku, która była juŜ zniszczona do tego stopnia, Ŝe lada
chwila groziło jej zawalenie.
Poczuli chłodny powiew i w srebrnej poświacie księŜyca zauwaŜyli, Ŝe w ścianie
naprzeciwko brakuje sporego kawałka muru. Przez dość duŜy otwór widzieli lśniące,
rozkołysane morze.
- Ani kroku dalej - szeptem ostrzegł dziewczynę Roland. - W podłodze są wyrwy.
Pokiwała głową, ale zaraz uświadomiła sobie, Ŝe Roland nie moŜe tego zobaczyć, i
zachrypniętym głosem wyszeptała:
- Widzę.
Dygotała z podniecenia. W jednej chwili, wraz z pojawieniem się Rolanda, jej
dotychczasowe Ŝycie uległo całkowitej przemianie. Nicolette targały sprzeczne uczucia.
Ogromnie się bała swych opiekunów, którzy ruszyli za nią w pogoń. I dziadek, i ciotka
Dionne byli naprawdę rozgniewani. Właściwie ich rozumiała - nie dość, Ŝe wydostała się ze
swej komnaty, w której ją więzili, to na dodatek Roland próbował teraz umoŜliwić jej
ucieczkę z zamku. Bardzo tego pragnęła, jednak wciąŜ dręczyła ją niepewność, jak jej
postępowanie osądza Bóg. Okazała nieposłuszeństwo, będzie musiała wyznać ten grzech na
jutrzejszej spowiedzi... Nie! Jutro odjedzie daleko stąd! Ale przecieŜ nie wolno jej opuszczać
tego miejsca! To niebezpieczne, bardzo niebezpieczne!
- Chodź! - powiedział Roland, przerywając rozterki Nicolette.
Trzymał ją mocno za rękę, kiedy posuwali się po wąskiej krawędzi wzdłuŜ ściany.
Przez cały czas szeptem ją uspokajał, jakby wyczuwając jej strach, strach nie tylko przed
realnym niebezpieczeństwem - przepaścią, która czaiła się pod nimi - ale przede wszystkim
przed niepewnością jutra.
- Wydostanę cię stąd, Nicolette - szeptał. - Jeśli zechcesz, pojedziesz ze mną do mojej
ojczyzny. Przedstawię cię rodzicom. Gdybyś jednak wolała Ŝyć we Francji, zostanę z tobą, bo
jesteś mi droŜsza nad wszystko.
- Och, Rolandzie! - westchnęła dziewczyna, niepewna, jak zareagować na jego słowa.
Cała sytuacja wydawała jej się taka nierzeczywista. Nie mogła wprost uwierzyć, Ŝe to
dzieje się naprawdę.
Dotarli do ściany, która przylegała, jak oboje doskonale wiedzieli, do baszty
Dongarda. W ciemności zamajaczyła mroczna czeluść w murze. Niegdyś zapewne
znajdowały się tu drzwi. Roland nie wahał się długo.
- Nie moŜemy zostać w tej sali. Musimy iść dalej! Chodź!
Nicolette z prawdziwą determinacją podąŜyła za nim. Był teraz dla niej wszystkim,
stanowił jedyny punkt oparcia w świecie. Zdała sobie sprawę, Ŝe spaliła za sobą mosty, bo ani
dziadek, ani ciotka Dionne nigdy jej nie wybaczą takiej samowoli.
Ś
wiadomość tego faktu przeraziła dziewczynę, mimo to jednak wiedziała, Ŝe musi się
wziąć w garść, by sprostać nowej sytuacji. Odwrotu nie było.
Klucząc wśród gruzu i kamieni, dotarli do baszty Dongarda. Nicolette odwróciła się i
popatrzyła raz jeszcze za siebie. Przez całe Ŝycie ostrzegano ją, by trzymała się z daleka od tej
części zamku. Teraz mogła się przekonać na własne oczy, Ŝe nie bez powodu. Nagle we
fragmencie muru, który wyglądał stosunkowo solidnie, Nicolette dostrzegła kontury drzwi.
Wydawało się jej, Ŝe za nimi znajduje się alkowa dziadka, ale nie miała co do tego pewności.
Była tu wszak po raz pierwszy, dziadek zawsze powtarzał, Ŝe nie wolno jej się kręcić w
pobliŜu baszty Dongarda.
Nicolette wytęŜyła wzrok i w ciemnościach zobaczyła długie pęknięcie w murze,
ciągnące się zygzakiem jak błyskawica z góry w dół. Odruchowo cofnęła się o krok, bo
wydało jej się, Ŝe za chwilę cała konstrukcja runie.
Roland znów uścisnął jej dłoń i rzekł:
- Jesteś tu bezpieczna. Podłoga wygląda solidnie, a poza tym nikt nie będzie nas tu
szukał.
Ale przecieŜ musimy wydostać się z zamku, cisnęło jej się na usta. Jednak nie
powiedziała tego na głos, powodowana starym nawykiem, by nie mówić niczego, co mogłoby
zirytować rozmówcę. Dziadek pozwalał jej jedynie odpowiadać na pytania, nie miała prawa
sprzeciwiać się ani jemu, ani ciotce.
Jakie to dziwne, Ŝe nie odczuwa nawet odrobiny tęsknoty za tymi, którzy byli jej
jedynymi towarzyszami przez całe Ŝycie. Przeciwnie, na myśl, Ŝe mogłaby zostać zmuszona
do powrotu, ogarnęła ją panika. Mimowolnie przysunęła się do Rolanda w obawie, Ŝe jej
wybawca moŜe zniknąć.
Najwyraźniej to zauwaŜył, bo otoczył dziewczynę ramieniem, jakby chciał ją
uspokoić. Nicolette z wraŜenia przymknęła oczy. Omal nie zakręciło jej się w głowie od
przenikającego ją na wskroś uczucia szczęścia.
Nareszcie człowiek, który ją rozumie, człowiek bliski.
Roland, rozglądając się wokół, rzekł niepewnie:
- Nie mam najmniejszego zaufania do trwałości tej budowli, podejrzewam, Ŝe
wspinaczka na basztę grozi nam obojgu śmiercią. Sprawdźmy lepiej schody, które prowadzą
w dół! OdwaŜymy się pójść tamtędy?
Ale Nicolette, powstrzymawszy go ruchem dłoni, wyszeptała:
- Cicho! Zobacz!
Stali nadal przy wejściu do wieŜy, mogli stąd obserwować drzwi, mieszczące się po
przeciwnej stronie zrujnowanej sali.
Ale nie tylko. PoniewaŜ podłoga w wielu miejscach była uszkodzona, przez zmurszałe
belki i zniszczony strop widzieli takŜe fragmenty pomieszczenia znajdującego się pod nimi na
dolnej kondygnacji.
Na moment mignęły im sylwetki trzech męŜczyzn, Blanca i dwóch Francuzów, którzy
schodzili po krętych schodach w dół. Po drodze natknęli się na wchodzącego na górę
czwartego męŜczyznę.
Nicolette przycisnęła się mocno do Rolanda. Jej oczy były okrągłe z przeraŜenia i
zdumienia. Naprawdę nie pojmowała, co działo się tej nocy w zamku.
A moŜe podobne rzeczy miały tu miejsce juŜ wcześniej? Czy dlatego nigdy nie
pozwalano jej chodzić po tej części zamku, czy teŜ opiekunowie kierowali się troską o
bezpieczeństwo dziewczyny?
Nie miała pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. MęŜczyźni zatrzymali się na schodach.
- Zaraz podnosimy kotwicę - oznajmił przybyły potęŜnym basem, który odbił się
echem od murów. - JuŜ jesteśmy spóźnieni!
- Wiem, wiem o tym - odpowiedział zirytowany Blanc. - Wszystko przez tę głupią
kobietę, która się spóźnia.
Jeden z Francuzów poruszył się gwałtownie.
- Panie! Mówisz o mojej Ŝonie.
- A mojej siostrze - dodał równie ostro drugi.
Blanc, nie zwaŜając na protesty Francuzów, po raz kolejny kazał im się pośpieszyć.
- Nie ma na co czekać, woda przybiera!
- Nigdzie nie popłynę bez Ŝony!
- Zrozum, panie, tu chodzi o Ŝycie! - Blanc zmienił ton. - Proszę się nie martwić,
zajmiemy się pańską Ŝoną, kiedy uzna za stosowne się tu pojawić, i zadbamy o to, by
bezpiecznie dotarła do Anglii. A teraz, jeśli chcecie skorzystać z przypływu, idźcie juŜ!
Nicolette i Roland słyszeli kaŜde słowo, choć w półmroku nie widzieli dokładnie
męŜczyzn. Dostrzegli jedynie jakiś ruch i domyślili się, Ŝe Francuzi dali się przekonać.
- Zaczynam mieć wyrzuty sumienia - mruknął Roland.
- Dlaczego?
- E, niewaŜne. Chodźmy lepiej na dół.
- Po co?
- Chcę zobaczyć, co się tam będzie działo.
Nicolette kurczowo ścisnęła jego dłoń i z lękiem stąpała po schodach.
- Tylko jak my się stąd wydostaniemy? - zastanawiał się Roland.
- Sama chciałabym wiedzieć - odrzekła dziewczyna drŜącym głosem.
Nie mogła się skupić. Przez cały czas dźwięczały jej w uszach słowa Rolanda o tym,
Ŝ
e chce ją zabrać ze sobą, bo jest mu droŜsza nade wszystko. Poczuła wzbierającą w sercu
tęsknotę i czułość. Tyle razy słyszała z ust ciotki Dionne, Ŝe jest nikim, po prostu owocem
grzechu, la Péché! „Nie wyobraŜaj sobie, Ŝe jesteś ładna! - powtarzała ciągle ciotka. - I tak się
nigdzie stąd nie ruszysz! Jak sobie poradzimy bez ciebie, kiedy się zestarzejemy? To twój psi
obowiązek zatroszczyć się o dziadka i o mnie na stare lata, bo to przez ciebie nie moŜemy
mieć nawet porządnej słuŜby i wszystko musimy robić sami”.
Nie bardzo to rozumiała. PrzecieŜ juŜ teraz ona, Nicolette, wykonywała wszelkie
prace w gospodarstwie. Robiła to, czego nie mieli siły bądź nie potrafili zrobić głuchoniemi.
Ale moŜe ciotka ma jakieś inne zajęcia, o których Nicolette nie wie? Nie powinna osądzać
niesprawiedliwie swej opiekunki'
Schody były w kiepskim stanie, uciekinierzy stąpali więc bardzo ostroŜnie. Roland
szedł przodem i uprzedzał dziewczynę o przeszkodach. Na samym dole brakowało kilku
stopni, zeskoczył więc i objąwszy Nicolette w pasie, pomógł jej zejść.
W sercu dziewczyny wywołało to prawdziwą burzę. Poczuła, jak przenika ją dotąd nie
znany, cudowny dreszcz. A przecieŜ ciotka tyle razy ją ostrzegała, Ŝe wszelkie tego rodzaju
cielesne przyjemności wywołują gniew Boga i z takiego grzechu trudno oczyścić duszę!
Roland przytrzymał dziewczynę odrobinę dłuŜej, niŜ to było konieczne, jej tymczasem
zabrakło woli, by wyrwać się z jego objęć, tak jak powinna uczynić. Wszystko to trwało
zaledwie parę sekund, które Nicolette zdawały się wiecznością. Wiedziała, Ŝe nigdy nie
zapomni tej chwili
Czegoś tak pięknego dotychczas nie przeŜyła.
Wybacz mi, Święta Matko! Wiem, Ŝe zgrzeszyłam, jestem najnędzniejszą istotą
zasługującą jedynie na pogardę. Ze wszystkiego się później wyspowiadam Mogę szorować
posadzki w całym zamku, ale teraz...
- Czy tędy przejdziemy? - szepnął Roland, wskazując na widniejącą przed nimi
zrujnowaną salę.
- Chyba nie moŜemy tam iść, to niebezpieczne! - powiedziała, patrząc mu w twarz.
Do tej pory nie miała okazji przyjrzeć się mu dokładniej. W półmroku ledwie
rozróŜniała rysy jego twarzy. WyobraŜała sobie jednak, Ŝe test bardzo przystojny.
- Niebezpieczne - powtórzył Roland z namysłem. - ChociaŜ podłoga wydaje się dość
solidna, zresztą tuŜ pod nią jest twarda skała. Ale moŜe nam coś spaść na głowę, tyle tu
jakichś rupieci, a belki stropowe teŜ trzymają się na słowo honoru. Zresztą moŜemy zostać
dostrzeŜeni, gdy będziemy przechodzić przez tak duŜe pomieszczenie.
- Albo natknąć się na tych ludzi na dole.
- Rzeczywiście. Jak myślisz, dokąd prowadzą schody, którymi schodzili?
- Chyba... do piwnicy?
- Piwnica w skale? W tak starym zamczysku? Raczej w to wątpię. Ale czy wiesz, Ŝe
od strony morza znajduje się prawdopodobnie wyjście z zamku? Dziś rano byłem na plaŜy
niedaleko zatoki. Zwróciłem uwagę, całkiem przypadkowo, Ŝe w skale pod zamkiem wykute
są niewielkie wgłębienia. Początkowo myślałem, Ŝe skała jest niejednorodna i widać warstwy
róŜnych minerałów. Nie zdąŜyłem się przyjrzeć dokładniej, bo właśnie zaczął się przypływ, a
plaŜa w tym miejscu znika dosłownie w okamgnieniu. Teraz jednak przyszło mi na myśl, Ŝe
moŜe w skale wykuto schodki.
- Sądzisz, Ŝe tamtędy uciekinierzy schodzą do morza? - spytała Nicolette.
- Tak, pod osłoną nocy. Widziałem duŜy Ŝaglowiec zacumowany niedaleko brzegu.
- Ja teŜ często go tu widzę.
- Codziennie?
- Nie... pojawia się co jakiś czas, mniej więcej w jednakowych odstępach. Chyba
przypływa tu juŜ od kilku lat, a moŜe jeszcze dłuŜej.
- Wygląda na to, Ŝe twój dziadek pomaga arystokratom w ucieczce do Anglii -
stwierdził Roland. - Chwała mu za to. Okazuje się, Ŝe jest lepszy, niŜ przypuszczałem.
Nicolette nic na to nie odpowiedziała, było to dla niej zbyt trudne. Z jednej strony
czuła, Ŝe powinna zachować lojalność wobec swej rodziny, jednak...
- Lepiej tutaj poczekajmy - przerwał jej ponure rozmyślania Roland. - Próba
przemieszczenia się po tej ruszającej się podłodze zakończyłaby się pewnie niewesoło. Nie
powinniśmy tak ryzykować. Obejrzyjmy sobie lepiej basztę króla Dongarda.
- Chcesz wejść na górę? - przerwała mu dziewczyna przeraŜona.
- Nie, nie. Tu na dole mignęły mi jakieś drzwiczki... Jesteśmy teraz na wysokości
parteru. Jak myślisz, czy to jest wyjście na dziedziniec?
- MoŜliwe - odpowiedziała Nicolette po chwili namysłu. - Od strony dziedzińca jest
wejście do baszty, ale nie uŜywane. Małe Ŝelazne drzwi.
- A niech to! śelazo tak strasznie zgrzyta. Nie odwaŜę się ich otworzyć. Zresztą po co
mielibyśmy wchodzić na dziedziniec, przecieŜ i tak nie masz klucza od głównej bramy.
- Nie.
- Wygląda na to, Ŝe utknęliśmy tu na dobre. Nie odwaŜyłbym się schodzić w dół po
skale. Mam dość po porannych zmaganiach z silną falą przypływu. Cii... Twój dziadek
wchodzi na górę - szepnął dziewczynie do ucha i pociągnął ją w mroczny kąt.
Nicolette znów targnęły niepojęte doznania, kiedy tak stała w jego objęciach.
„Mogłoby to trwać wieczność całą!” To była jedyna myśl, jaka wyłoniła się z chaosu
panującego w jej głowie.
Dziadek pośpiesznie wszedł na górę po wąskich schodach i zniknął im z pola
widzenia.
- Jego kroki wydały mi się takie zdecydowane - szepnął Roland - Zdaje się, Ŝe teraz
zacznie cię szukać.
- Ja teŜ odniosłam takie wraŜenie - przyznała dziewczyna Ŝałośnie i poczuła, jak
ogarnia ją fala strachu.
- Tutaj jesteśmy bezpieczni - uspokoił ją Roland, a ona pokiwała tylko głową, nie
spuszczając wzroku z drzwi, niewyraźnie odcinających się w mroku.
- Nie, one nie prowadzą na dziedziniec - zastanawiała się głośno. - Musi tam być
jeszcze jakieś pomieszczenie.
- Właśnie myślę a tym samym. Chodźmy to sprawdzić!
Po ciemku potykali się o porozrzucane na podłodze belki i kamienie, czyniąc hałas.
Nicolette usłyszała nagle jęk Rolanda i jakieś wypowiedziane w obcym języku słowa, których
na szczęście nie zrozumiała.
- Och, Rolandzie - szepnęła ze współczuciem - Uderzyłeś się.
- Tak... - wykrztusił i trudem i zamilkł, czekając, aŜ najgorszy ból ustąpi. - Odezwała
się stara rana wojenna. Po raz pierwszy, odkąd tu przybyłem.
- Pozwól, Ŝe ci pomogę. Gdzie cię boli?
Wyciągnęła ręce i nieporadnie starała się go podtrzymać. Roland, choć z trudem, wstał
jednak sam i zapewnił, Ŝe to bagatela. śe czuje się juŜ lepiej.
Nicolette zorientowała się, Ŝe kłamie, ale skoro nie przyjął jej pomocy, nie chciała się
narzucać.
Roland domyślił się, Ŝe sprawił jej przykrość. Kładąc dłonie na ramionach
dziewczyny, powiedział z powagą:
- Nicolette, nie chcę, byś traktowała mnie jak kogoś obcego ani byś się mnie bała.
Jesteśmy przyjaciółmi, najlepszymi w świecie. Cokolwiek się stanie, nie zostawię cię samej.
Myślę o tobie powaŜnie i chciałbym ci wyznać, Ŝe pragnę cię poślubić. O ile mnie nie
odrzucisz.
Dziewczyna ze zdumienia na moment straciła mowę. Po długiej chwili milczenia
zdołała tylko wyjąkać:
- Najlepiej będzie, jeśli porozmawiamy o tym później, po wszystkim.
- Oczywiście - przytaknął jej ochoczo. - Teraz sprawdzimy, co się kryje za tymi
tajemniczymi drzwiami!
OstroŜnie pokonali ostatni odcinek.
- Zamknięte - zdziwił się Roland. - Nie pojmuję, po co zamykać drzwi w tej części
zamku, gdzie i tak nikt nie chodzi.
Odruchowo powiódł dłonią wokół framugi i wyczuł pod palcami chłodny metal
klucza. Zmarszczył czoło i stwierdził:
- Twój dziadek tu przychodzi, a to oznacza, Ŝe nie jesteśmy tak bezpieczni, jak z
początku sądziłem. Musimy się czym prędzej stąd wydostać.
Nicolette nerwowo dreptała w miejscu.
Drzwi otworzyły się lekko. Roland wsunął rękę i delikatnie tuŜ przy framudze
wymacał półkę, na której stała świeca.
Zapalił ją i rozejrzał się wokół.
- Matko Święta - westchnęła Nicolette, a Roland jej zawtórował.
W blasku świecy ujrzeli połyskujące kosztowności zajmujące całe pomieszczenie,
cenne przedmioty, uporządkowane i starannie poukładane, tak jakby ich właściciel lubował
się w ich dotykaniu i przeliczaniu. Szaty z jedwabiu i aksamitu, haftowane złotem, dwa kufry
wypełnione po brzegi biŜuterią, dwie skrzynie ze złotymi i srebrnymi monetami w ilości,
jakiej jeszcze nigdy nie widzieli, inne cenne przedmioty najwyŜszej jakości, ozdobne
przedmioty codziennego uŜytku, zgromadzone osobno.
- Dobry BoŜe! - wyszeptał Roland. - Cofam słowa o szlachetności Blanca.
- Nie rozumiem, co to za rzeczy, niektóre są zupełnie nowe! Nigdy ich nie widziałam!
- To moŜe znaczyć tylko jedno - pokiwał głową Roland. - Twój dziadek udaje, Ŝe
pomaga arystokratom w ucieczce do Anglii, a tymczasem gdzieś na pełnym morzu pozbawia
ich Ŝycia, a następnie kradnie ich dobytek.
Nicolette odebrało mowę, a serce wypełniło się bólem.
- Nie działa sam - ciągnął Roland, pragnąc choć trochę pocieszyć dziewczynę. -
Kapitan statku wyglądał mi na opryszka, pewnie jego załoga teŜ jest w to zamieszana. Ale jak
widać, największe zyski czerpie z tego niecnego procederu sam gospodarz.
Nicolette słyszała jego słowa jak przez mgłę, nie zastanawiała się teŜ nad ich sensem.
Wpatrywała się bowiem zafascynowana w Rolanda i pod wpływem nagłego impulsu
wyszeptała urzeczona:
- Och, jakiś ty piękny! O wiele piękniejszy, niŜ sobie wyobraŜałam.
Zapewne nigdy nie odwaŜyłaby się powiedzieć tych słów, gdyby się choć trochę
zastanowiła, teraz jednak dała się ponieść emocjom.
Roland takŜe na nią patrzył i choć starał się ukryć zawód, jakiego doznał, Nicolette
bez trudu zauwaŜyła, jak blask powoli gaśnie w jego oczach.
Odwróciła się zrezygnowana.
Zrozumiała.
ROZDZIAŁ VII
W tym właśnie ułamku sekundy Roland uświadomił sobie, jak wielki figiel spłatała
mu fantazja. Z natury marzyciel, w wyobraźni przypisywał dziewczynie grację i wdzięk
napotkanej kilka razy na wrzosowisku sarny. Tymczasem prawdziwa Nicolette wyglądała
całkiem inaczej.
Rzeczywiście była niewysokiego wzrostu i miała długie czarne włosy, ale jej rysy w
niczym nie zdradzały arystokratycznego pochodzenia. Okrągła, pulchna twarz, perkaty nos,
masywna szyja i szerokie barki... DuŜe dłonie o krótkich palcach... Naprawdę, trudno się było
doszukać w tej dziewczynie choćby odrobiny wdzięku. Nawet oczy, które odwróciła teraz od
niego, głęboko nieszczęśliwa, okazały się nad wyraz pospolite.
Nicolette po prostu była brzydka. A on obiecał, Ŝe się z nią oŜeni!
Robię jej przykrość, pomyślał znękany. Odetchnąwszy głęboko, uśmiechnął się z
przymusem i rzekł:
- Ty takŜe mi się podobasz, Nicolette, bardzo mi się podobasz!
Ale było juŜ za późno i jego słowa nie mogły nic zmienić. Zranił dziewczynę boleśnie.
Rozczarowanie, jakie odmalowało się na jego twarzy, zgasiło krótką radość ze znalezienia
przyjaciela, człowieka, któremu mogła zaufać.
Pocałował ją delikatnie w czoło, zły na siebie, Ŝe nie zapanował nad własnymi
reakcjami, a potem rzucił na pozór lekko:
- Co teraz zrobimy? Powinniśmy tak szybko jak to moŜliwe uciec z zamku. Tyle tylko,
Ŝ
e w piwnicy tuŜ przy wyjściu do podziemnego korytarza leŜy związana przeze mnie kobieta.
Nie mogę jej tak zostawić.
Zamilkł na dłuŜej. Zastanawiał się nad sytuacją, w jakiej się znaleźli, gdy nagle doznał
olśnienia.
- Nicolette! - niemal wykrzyknął. - Wydaje mi się, Ŝe ogłuszając tę kobietę ocaliłem
jej Ŝycie. Ale co się stanie z arystokratami, którzy weszli na pokład Ŝaglowca?
Zalękniona dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i wyszeptała:
- Święta Maryjo! Musimy ich ratować. Pośpieszmy się, nim zostaną zabici na morzu.
- Masz rację, musimy się pośpieszyć - zgodził się z nią Roland. WciąŜ jednak nie
ruszał się z miejsca. Czuł się taki bezradny... Zdawał sobie sprawę, Ŝe zamknięci w murach
zamku nic właściwie nie mogą zdziałać...
- Chodź - rzekł wreszcie. - Wejdziemy na basztę. Przez szparę w murze popatrzymy,
co się dzieje przy brzegu.
Zdmuchnął płomień i zamknął drzwi. Szybko ruszyli na górę. Wspinanie się po
schodach w baszcie Dongarda wiązało się z duŜym ryzykiem, ale oni, trzymając się mocno za
ręce, omijali leŜące luzem kamienie i jakieś rupiecie. Muru bali się dotknąć, bo odnosili
wraŜenie, Ŝe wystarczy się lekko oprzeć, a runie z hukiem.
- Jest Ŝaglowiec - odezwał się Roland, wyglądając przez wyłom. - Podpłynął bliŜej
brzegu. O, popatrz tam! W stronę Ŝaglowca płynie jakaś łódź.
- ZdąŜymy?
- Jedyne co moŜemy uczynić, to poprosić rybaków, by wyruszyli na morze i ostrzegli
arystokratów. Pojęcia jednak nie mam, jak tego dokonamy. Boję się, Ŝe Ŝaden z rybaków nie
odwaŜy się płynąć po ciemku. Nie wolno nam zresztą naraŜać ich na takie ryzyko! Najpierw
jednak musimy wydostać się z zamku, Jak to zrobić?
Nicolette się zamyśliła.
- Chyba nie powinniśmy wracać tą samą drogą. Obawiam się, Ŝe jeśli otworzymy
drzwi prowadzące do sieni, natychmiast nas zauwaŜą. Ciocia i dziadek przecieŜ mnie szukają.
- Chyba masz rację.
- Ale...
- Rozjaśniłaś się - rzekł Roland przyjaźnie, patrząc na twarz dziewczyny. Ciągle
myślał jednak o jednym: Nie, ja nigdy nie przyzwyczaję się do jej wyglądu!
- Tak, mam pewien pomysł. OtóŜ obie baszty łączy wąskie przejście tuŜ nad bramą
wejściową. W dawnych czasach uŜywano go bodajŜe do celów obronnych.
- Na wysokości piętra?
- Tak, nie wiem tylko, jak dostaniemy się na górę. Te schody są strasznie zniszczone.
- Poradzimy sobie! Jesteś pewna, Ŝe uda się nam tamtędy przemknąć?
- Chyba tak. Kiedyś nawet próbowałam dostać się na basztę Dongarda, ale bałam się,
Ŝ
e mnie ktoś zobaczy przez okno.
Roland badał uwaŜnie schody prowadzące na górę.
- Sądzisz, Ŝe teraz teŜ będą mogli nas dojrzeć z któregoś okna?
- JeŜeli będziemy się czołgać, zasłoni nas wąski murek.
- W takim razie spróbujmy! Podsadzę cię, a potem ty mi podasz rękę. Tylko ostroŜnie.
Dokładnie sprawdzaj, gdzie stawiasz stopy!
Roland znowu objął Nicolette w pasie i uniósł silnymi rękoma. Tym razem jednak
dziewczyna czuła się zupełnie inaczej. Cudowne podniecenie juŜ nie wróciło, coś umarło na
zawsze w jej duszy, w gardle ściskał ją płacz. Roland nie uznał jej za godną swej miłości. Co
prawda zawsze jej powtarzano, Ŝe jest brzydka i nic nie warta, jednak przy Rolandzie całkiem
o tym zapomniała, a wszystko dlatego, Ŝe odnosił się do niej z taką sympatią i przyjaźnią.
Najchętniej ukryłaby się teraz w jakimś ciemnym kącie z dala od wszystkich, Ŝeby
wypłakać swój ból.
I Ŝeby umrzeć.
Nie, czy rzeczywiście tego pragnie?
Ach, nie, chciałaby jeszcze kilka chwil spędzić u boku tego wspaniałego męŜczyzny,
choćby jako pomocna i rozsądna przyjaciółka.
Zresztą dobrze się stało, pomyślała surowo. Niespokojne drŜenie ciała, dreszcz
rozkoszy... PrzecieŜ to zakazane! Jakie to szczęście, Ŝe nie będzie juŜ naraŜona na pokusy!
Tak rozmyślając, stanęła na najniŜszym zachowanym stopniu i podała rękę
Rolandowi, drugą zaś z całych sił uchwyciła się trzeszczącej poręczy. Zwinnie podciągnął się
w górę i podziękował za pomoc. Z jego oczu zniknęło juŜ owo poraŜające rozczarowanie,
znów był sobą, ale Nicolette doskonale rozumiała, Ŝe niedawna zaŜyłość między nimi nigdy
nie powróci.
Po zdewastowanych schodach dostali się na piętro. Nicolette ujęła dłoń Rolanda i
poprowadziła go do drzwi, za którymi, jak jej się zdawało, powinno znajdować się wąskie
przejście, o którym wspomniała.
Drzwi, pchnięte lekko, otworzyły się bez trudu. Blanc nie zamknął ich na klucz,
najwyraźniej nie przyszło mu nawet na myśl, Ŝe ktokolwiek spróbuje się tędy przedostać.
Po kilku ostatnich godzinach spędzonych w ciemnościach ponurego zamczyska
cudowny bretoński świt mile ich zaskoczył. Co prawda dopiero szarzało, a mgła nadal broniła
dostępu pierwszym promieniom wschodzącego słońca, ale nie było zimno.
Roland rzucił okiem na wąskie przejście łączące obie baszty, które wyglądało tak,
jakby od lat nikt go nie uŜywał.
- Trzeba się połoŜyć na brzuchu, przeczołgamy się na drugą stronę. Idziesz za mną?
- Jasne.
Powoli, z wysiłkiem przesuwali się naprzód pod osłoną niskiego murku. Nicolette ze
strachem pomyślała, jak po tej wyprawie będzie wyglądać jej suknia.
Drzwi w drugiej baszcie takŜe otworzyły się bez trudu. Przez chwilę poczuli się
bezpieczni.
Nie zdąŜyli jednak wstać, gdy niespodziewanie posłyszeli ostry głos ciotki Dionne.
- Ona tu była! Ta mała, nędzna kreatura jakimś cudem odnalazła drogę i
przesiadywała tutaj. O, czytała coś! Na pewno jakieś niemoralne księgi!
Ciekawe, skąd by je wzięła, pomyślał z sarkazmem Roland.
- Na dodatek marnowała cenne świece!
Ciotka nie przestawała wykrzykiwać, dając upust nagromadzonej złości, ale
uciekinierzy bynajmniej nie mieli zamiaru jej dłuŜej słuchać Pędem ruszyli w stronę galerii z
otworami strzelniczymi. Niestety, Roland w pośpiechu pomylił drzwi.
Nicolette ścisnęła go za rękę.
- To nie tutaj! - wyszeptała z lękiem, ale nim zdąŜyła dokończyć, znaleźli się w jakiejś
komnacie.
Roland rozejrzał się wokół siebie, ale nie rozpoznawał pomieszczenia. Na pewno nie
był tu wcześniej.
Przez moment stali nieruchomo. W komnacie panowały ciemności, tylko słaba struŜka
ś
wiatła przedostawała się przez wąski otwór wysoko u pułapu.
Ale to nie ciemność napełniła ich lękiem, lecz panujący w pomieszczeniu mroczny
nastrój. Oboje odnieśli wraŜenie, Ŝe nie są tu całkiem sami. Przez moment Rolandowi
zakręciło się w głowie i poraził go niezrozumiały strach. Zdawało mu się, Ŝe jakaś zbłąkana
dusza, a raczej wiele dusz, opętało jego własną, a on nie jest w stanie znieść tego, co mu
przekazują.
- Precz! - zawołał. - Uciekajmy stąd! Natychmiast!
Nicolette wypadła na korytarz, Roland za nią. Co sił w nogach biegli do piwniczki,
gdzie leŜała skrępowana arystokratka.
On, taki trzeźwy, zawsze stąpający po ziemi, zaprawiony w bojach Ŝołnierz, ciągle nie
mógł dojść do siebie po doznanym wstrząsie. WciąŜ nie był pewien, w jakim świecie
przebywa. Ze ścian komnaty dziewic wyraźnie wszak słyszał jęki cierpiących niewinnie
dziewcząt. Po raz pierwszy w Ŝyciu przeŜył coś takiego, Poznawał po Nicolette, Ŝe i ona czuła
to samo.
Teraz jednak Roland musiał wziąć się w garść, bo nie miał czasu na analizowanie
własnych reakcji. Po omacku torował sobie przejście wśród porozrzucanych gratów, gdy
nagle dotknął stopą czegoś miękkiego.
O BoŜe, chyba jej nie zabiłem? przemknęło mu przez myśl, ale uspokoił się, gdy
poczuł kopnięcie leŜącej kobiety. Nachylił się i zaczął luzować sznur krępujący jej ręce i
stopy. Wyjaśniał po cichu, Ŝe grozi jej niebezpieczeństwo, i prosił, by nie robiła hałasu. Na
pytanie, czy nie będzie krzyczeć, kobieta pokręciła głową i coś jęknęła. Nicolette wyczuwała
jej rezygnację pomieszaną z wściekłością.
- WyjeŜdŜam razem z męŜem i bratem - syknęła, gdy Roland wyjął jej z ust knebel. -
Muszę się śpieszyć!
- Nie - wyszeptał Roland. - śaglowiec juŜ odpłynął, a pani najbliŜsi znaleźli się w
ś
miertelnym niebezpieczeństwie! Musimy jak najprędzej wydostać się tajnym korytarzem na
wrzosowisko. Szybko!
W kilku słowach opowiedział jej, co się wydarzyło, wspomniał takŜe o planach
zamordowania arystokratów na pełnym morzu. Kobieta nie kryla przeraŜenia. Patrzyła na
niego błagalnie.
- Jeszcze nie wiem, co zrobię - przyznał Roland. - Ale przyrzekam, Ŝe ich uratuję!
Nawet jeśli będę musiał przytknąć Blancowi nóŜ do gardła.
Wszyscy troje jednak zdawali sobie sprawę, Ŝe jest juŜ za późno.
Na szczęście okazało się, Ŝe uratowana kobieta wiedziała, jaką trasą popłynie
Ŝ
aglowiec.
- Wiem, Ŝe ma zawinąć do Saint - Pol - de - Léon - wtrąciła z oŜywieniem - Ŝeby
stamtąd zabrać jeszcze kilku uciekinierów. Jak sądzicie, jest nadzieja...?
- Czy to daleko stąd?
Nie wiedziała; mała Nicolette takŜe nie, wszak nigdy nie była poza murami zamku.
- Rybacy nam powiedzą - rzucił gorączkowo Roland. - Teraz musimy...
- Nic nie musicie? - rozległ się nagle groźny głos Blanca. - Nie ruszać się! Muszkiet
jest załadowany.
ś
ołnierz zasłonił swym ciałem obie kobiety. Blanc najprawdopodobniej zdołał zejść
po schodach w tej krótkiej chwili, gdy Roland z Nicolette znajdowali się w komnacie dziewic.
Roland wyczuwał, Ŝe za Blankiem stoi ktoś jeszcze. Jakby na potwierdzenie odezwała się
Dionne:
- Kim on jest? Skąd się tu wziął?
- Nie wiem - odpowiedział zdenerwowany Blanc, nie kryjąc, Ŝe obecność Rolanda
bardzo mu nie w smak.
- Kochanek! - wykrzyknęła Dionne. - Ten nędzny pomiot zdołał sprowadzić sobie
kochanka! Jak on się tu dostał?
- Zamknij się, kobieto! - przerwał jej Blanc. - Kłopot raczej w rym, Ŝe on za duŜo wie.
No, podejść mi tu bliŜej! Zobaczymy, jakie ziółko sprowadziła nam na głowę ta nędzna,
brudna Ŝmija! Madame, panią takŜe zapraszam!
CóŜ było robić? Trójka niedoszłych uciekinierów znalazła się po chwili w zewnętrznej
galerii dla strzelców, gdzie przez wąskie otwory wpadały pierwsze smugi budzącego się dnia.
Roland mógł wreszcie przyjrzeć się dokładnie gospodarzowi zamczyska.
Okropny człowiek! Ascetyczny fanatyk o kościstej twarzy, z której wyzierały ciemne
oczy, palące niczym dwa rozŜarzone węgle. Zaciśnięte usta przypominały cienką kreskę,
podbródek zdradzał niezwykłą stanowczość. Ten człowiek z całą pewnością nie kierował się
w Ŝyciu litością.
- Co zamierzasz, panie, uczynić z całym tym bogactwem, jakie zgromadziłeś,
okradając niewinnych ludzi w tak niegodziwy sposób? - zapytał Roland. - PrzecieŜ nawet nie
opuszczasz murów zamku.
- Ani się waŜ nazywać mnie rabusiem! Jesteś Ŝołnierzem, jak widzę, cóŜ więc tu
robisz, ty bezboŜny łotrze?
- Zamierzam wyrwać Nicolette z pełnego upokorzeń Ŝycia, jakie tu wiedzie.
- Ty nędzna dziwko! - krzyknęła Dionne. - Zaraz....
Ale Roland przerwał jej gwałtownie:
- Nicolette to dobra i uczciwa dziewczyna, pragnę ją poślubić.
Gdy to mówił, serce ścisnęło mu się z bólu, jedynym bowiem uczuciem, jakie Ŝywił
do dziewczyny, było współczucie.
Dionne i Nicolette były właściwie bardzo do siebie podobne, choć matka miała
bardziej zbolałą i zniszczoną twarz. Wyrył na niej ślady nie tylko upływ czasu, ale przede
wszystkim pozbawione wszelkiego sensu Ŝycie w Castel de la Silence.
- Co? Chcesz poślubić La Péché? W Ŝyciu nie słyszałam czegoś równie zabawnego!
Zabraniam! Nie dopuszczę do takiej rozpusty!
- MałŜeństwo nazywasz, pani, rozpustą? - wszedł jej w słowo Roland, choć zdawał
sobie sprawę, Ŝe cała ta rozmowa zakrawa na groteskę. Właściwie chodziło mu o to, by
zyskać na czasie. MoŜe uda mu się znaleźć jakieś wyjście z tej beznadziejnej sytuacji?
- KaŜde dotknięcie kobiety i męŜczyzny to ohyda! - z fanatyzmem w oczach
wykrzykiwała Dionne.
- Nie ma czasu na pozbawione sensu dysputy - przerwał jej Roland. - Jeśli natychmiast
nie wyruszymy, dwóm męŜczyznom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Doprawdy jesteś bezczelny, Ŝołdaku! - odezwał się przez zaciśnięte zęby Blanc i
potrząsnął lekko muszkietem. - Stoisz tu i rozkazujesz mi? Ci nędzni grzesznicy zasłuŜyli na
ś
mierć. Jestem sługą kardynała, a zgromadzone przeze mnie kosztowności zostaną
przeznaczone na kościół. Pobudujemy za nie świątynię w tej bezboŜnej części kraju. Czy to
nie jest więcej warte niŜ nędzny ludzki Ŝywot?
- Jestem zupełnie innego zdania - odparł Roland. - Ale to w tej chwili bez znaczenia.
Jeśli chcesz, panie, uratować swą duszę od ognia piekielnego, pomóŜ nam czym prędzej
odnaleźć męŜa i brata tej madame.
Oczywiście zdawał sobie sprawę, Ŝe jego wysiłki pójdą na marne. Blanc miał nad nim
druzgoczącą przewagę, ale zastanowiło go jedno: dziadek Nicolette mógł przecieŜ od razu ich
zastrzelić, z pewnością uczyniłby to bez skrupułów. Ale najwyraźniej wahał się co do
Rolanda. Nie wiedział przecieŜ, kim jest, skąd pochodzi, czy przybył sam, czy moŜe pojawią
się jego kamraci i zaczną stawiać niewygodne pytania.
Tak, Roland domyślał się, Ŝe tylko to powstrzymuje Blanca przed naciśnięciem na
spust.
Chudy ascetyczny męŜczyzna cofnął się i otworzywszy drzwi do budzącej trwogę
komnaty dziewic, zakomenderował:
- Do środka, wszyscy troje!
I w tej chwili w głowie Rolanda zaświtał pewien pomysł.
- Madame Dionne... - zaczął, obejmując Nicolette.
Chętnie oszczędziłby dziewczynie tej sceny, ale teraz toczyła się gra o ich Ŝycie.
- Mademoiselle - poprawiła go Dionne.
- Jak sobie Ŝyczysz, pani. Powiedz jednak, czy ty takŜe chcesz uwięzić i skazać na
ś
mierć w mękach swą własną córkę?
Usłyszał wściekły pomruk Blanca.
- No nie, na co sobie pozwalasz, Ŝołnierzu?! To bezczelność! Nie zapominaj, z kim
rozmawiasz!
- Mówię do matki Nicolette - odrzekł Roland, osłaniając dziewczynę przed
rozwścieczonym Blankiem. - Doskonałe wiesz, pani, Ŝe to ty urodziłaś Nicolette w tajemnicy
przed światem.
Dziewczyna szlochała coraz rozpaczliwiej. BoŜe, czemu jestem zmuszony ranić tę
biedaczkę tak dotkliwie, w taki sposób!
Głos Dionne zabrzmiał lodowato, gdy cedziła przez zęby:
- Ja miałabym dopuścić się takiego grzechu? Miałabym urodzić bękarta? Postradałeś
rozum, nędzny Ŝołdaku?!
- Ja nie. To, co mówię, jest prawdą. Dopuściłaś się, pani, grzechu, nie dlatego, Ŝe
urodziłaś dziecko, ale dlatego, Ŝe je odrzuciłaś. Winę za to jednak ponosisz nie ty, pani, lecz
twój ojciec. To on wtedy przed siedemnastu laty całkowicie zniszczył twoje Ŝycic. A to
niewybaczalne!
Dionne rzuciła się na Rolanda z pięściami i przeraźliwym krzykiem usiłowała
zagłuszyć jego słowa. Francuska arystokratka cofnęła się rozdygotana, osłaniając się rękami.
Wciśnięta w kąt, obserwowała przeraŜona rozgrywające się na jej oczach sceny.
Blanc uniósł muszkiet, ale Roland doskonale wiedział, Ŝe naładowanie broni zajmuje
trochę czasu, więc, przekrzykując Dionne, zawołał:
- Wiesz, pani, Ŝe kocham Nicolette. Kiedyś i ty kochałaś męŜczyznę, pamiętasz, co się
wtedy czuje. Twoja córka przecieŜ...
- Strzelam! - ryknął Blanc. - Odsuń się od dziewczyny, bo zastrzelę ją zamiast ciebie!
Roland jeszcze dokładniej zasłonił własnym ciałem Nicolette i dalej przemawiał do jej
matki:
- Mademoiselle Dionne, proszę, przypomnij sobie tamtą noc, kiedy ojciec targnął się
na twe ciało i duszę. Pamiętasz, pani, baty, jakie wówczas ci spuścił? A stajennych, którym
pozwolił cię sponiewierać?
Tego wszystkiego Roland dowiedział się od rybaków. Głuchoniemi słuŜący pomimo
swego kalectwa zdołali zdradzić wieśniakom szczegóły tej ponurej historii.
- To kłamstwo! Kłamstwo! - nie przestawała krzyczeć Dionne, a jednak kiedy Blanc
wycelował w młodych, odtrąciła lufę muszkietu i pocisk ze strasznym hukiem trafił w
posadzkę. Oszalały ze złości Blanc rzucił się na Rolanda i uderzył go kolbą w głowę.
Oszołomiony Ŝołnierz na moment stracił kontrole nad sytuacją, a wówczas Blanc
popchnął wnuczkę do komnaty dziewic.
Ale Dionne okazała się szybsza od ojca. W przypływie wściekłości popchnęła go za
dziewczyną, którą w tym samym czasie Roland zdołał wyszarpnąć ze środka. Dionne ruszyła
z pięściami na ojca, wprost oszalała ze złości. Ten, zaskoczony, dopiero po chwili odzyskał
równowagę i odwrócił się do córki.
Zapanowało nieopisane zamieszanie.
- Przestań, pani! - krzyknął Roland do Dionne. - On jest mi potrzebny! Trzeba
zatrzymać Ŝaglowiec.
Dionne na moment uspokoiła się, jakby usiłując zrozumieć, co Roland do niej mówi,
ale wówczas ojciec pchnął ją z całych sił na ścianę.
W krótkiej chwili ciszy, jaka potem zapadła, wszyscy nagle wyczuli niesamowity
nastrój panujący w pomieszczeniu.
Nie wiadomo skąd dał się słyszeć cichy szum, który z wolna narastał i wdzierał im się
w mózgi. Atmosfera zdawała się zagęszczać. Roland, ciągle jeszcze oszołomiony ciosem w
skroń, usiłował pomóc Dionne, która nie mogła wstać. Zatrzymał się jednak w pół kroku i jak
pozostali zamarł, wsłuchując się w osobliwe odgłosy. Wydawało mu się, Ŝe słyszy
niesamowite szepty, jakby odległe w czasie i przestrzeni.
Nieoczekiwanie milczenie przerwał Blanc, który, wpatrzony w podłogę, wyjąkał
chrapliwie:
- Krew! Między kamieniami bulgoce krew!
Nicolette i Roland popatrzyli na siebie, nic nie rozumiejąc. Co prawda wąskie
ś
wietliki przepuszczały niewiele światła, ale przecieŜ gdyby działo się coś dziwnego, na
pewno by to zauwaŜyli.
Napotkali równie zdumione spojrzenia Dionne i arystokratki. Najwyraźniej i one nie
dostrzegły nic osobliwego.
Blanc tymczasem zachowywał się jak szaleniec. Cofał się i uciekał przed czymś, co
tylko on widział na kamiennej posadzce.
Pozostali poczuli dziwne zawroty głowy. W przypadku Rolanda i Dionne było to
usprawiedliwione, oboje wszak przeŜyli silne uderzenie w głowę, jednak takŜe Nicolette
wszystko zawirowało przed oczami.
- Uciekajmy! - zawołał Roland i chwycił dziewczynę za ramię. - Wszyscy uciekajmy!
Razem pomogli Dionne wstać i niemal siłą wypchnęli ją na korytarz. Arystokratka
jako pierwsza wycofała się z komnaty, gdy tylko zrozumiała, Ŝe dzieje się tu coś dziwnego.
Roland zawrócił, by wyciągnąć takŜe Blanca, ale nim zdąŜył dobiec do drzwi, te
poruszone siłą przeciągu zatrzasnęły mu się tuŜ przed nosem. PotęŜny huk poniósł się echem
po całym zamczysku. W ostatniej chwili Ŝołnierz zdołał dostrzec, jak dziadek Nicolette nagle
stracił równowagę i upadł z krzykiem.
Usłyszeli rozpaczliwe wołanie o ratunek. Kierowani odruchem, rzucili się ku
drzwiom, ale daremnie próbowali je otworzyć. Gdyby nie wiedzieli, co się stało, sądziliby, Ŝe
są zaryglowane od środka. Roland naparł z całej siły barkiem, ale drewno, choć zatrzeszczało,
nie ustąpiło.
Oniemiali z przeraŜenia i trwogi słuchali dobywających się ze środka wrzasków.
Blanc, potęŜny właściciel Castel de la Silence, krzyczał, jakby ujrzał samego diabła...
Nagle zapadła cisza.
- Dziadku? - zawołała Nicolette.
Roland nacisnął na klamkę i oto drzwi ustąpiły.
W komnacie na podłodze leŜał Blanc z szeroko otwartymi oczami patrzącymi
nieruchomo wprost na nich. Jego serce juŜ nie biło.
Pomieszczenie, w którym teraz panowała martwa cisza, zdawało się niczym nie róŜnić
od innych zamkowych komnat.
ROZDZIAŁ VIII
Wpatrzeni w martwego Blanca, zastygli w bezruchu niczym kamienne posągi.
- Święta Maryjo, Matko BoŜa - wyszeptała Dionne blada jak kreda. - Nigdy nie
zostanie mi to odpuszczone!
- Tobie, pani? PrzecieŜ to nie twoja wina.
Dionne uderzyła w rozpaczliwy szloch.
- Ja go wepchnęłam do środka! Ach, jestem zgubiona! A tak się modliłam przez
wszystkie te lata, błagałam Boga o miłosierdzie, pragnęłam odpokutować ten straszny grzech,
jaki popełniłam w młodości.
- Jaki grzech? - odezwał się Roland.
- Wielki, wielki grzech! Nie mogłam sobie przypomnieć, jaki! Wiedziałam jedynie, Ŝe
dopuściłam się czegoś niewybaczalnego. Teraz dopiero wróciła mi pamięć! Urodziłam
bękarta!
Roland chwycił za ramię rozhisteryzowaną kobietę i mocno nią potrząsnął. Jego twarz
pociemniała z gniewu.
- To prawda, pani, popełniłaś grzech, ale zupełnie inny, niŜ wyznajesz. Razem ze
swym ojcem dręczyłaś biedną, niewinną istotę. I to jest ów grzech! Nie Ŝałuj, Ŝe urodziłaś
dziecko, bo to tylko dowodzi, Ŝe kiedyś potrafiłaś odczuwać jak normalny człowiek.
Dionne znów zaczęła coś wykrzykiwać, ale Roland nie przestawał mówić:
- Mała Nicolette okropnie cierpiała, trudno nawet wyobrazić sobie wszystkie krzywdy
zadane temu dziecku. Domyślam się jednak, Ŝe i ty, pani, doznałaś wielu upokorzeń. Całą
winę za wasze cierpienia ponosi Blanc. Spotkała go za to kara. Nie my ją mu wymierzyliśmy,
lecz niewinne dziewczęta, które ongiś poniosły tu męczeńską śmierć. Wiem, nazywasz je,
pani, grzesznicami, ale nie masz racji. One były ofiarami!
- Nie... one kusiły, wabiły męŜczyzn - zaprotestowała Dionne. - Ojciec opowiadał mi o
tym.
- Bzdura! O tobie, pani, teŜ mówił, Ŝe skusiłaś męŜczyznę?
- T - tak.
- Dobry BoŜe, co moŜna wytłumaczyć ludziom, którzy w ten sposób rozumują? Oni
nie odróŜniają grzechu od tęsknoty za miłością!
Odwrócił się od Dionne i poszukał wzrokiem Nicolette. Kątem oka zauwaŜył, Ŝe
francuska arystokratka stoi oparu o ścianę korytarza i poruszając drŜącymi ustami, odmawia
półgłosem modlitwy.
Tymczasem Nicolette przystanęła z dala od wszystkich przy wąskim otworze w murze
i zapatrzyła się na wrzosowisko. śe nie zachwyca się porannym pejzaŜem, Roland był niemal
całkowicie pewien. Oczy miał wilgotne, a zakurzone policzki nosiły ślady łez.
Z ociąganiem podszedł do dziewczyny.
- Rozpaczasz z powodu dziadka? - zapytał zdumiony.
Potrząsnęła głową.
- W takim razie dlaczego?
Dziewczyna nie zdradzała ochoty na odpowiedź.
- Powiedz, Nicolette - poprosił najłagodniej jak potrafił.
Długo połykała łzy, nim wreszcie wykrztusiła:
- Tak... tak przykro człowiekowi usłyszeć, Ŝe nikt go nie chce.
Czy chodzi o to, Ŝe rodzona matka się jej wypiera, czy teŜ dziewczyna kieruje te słowa
do niego?
Nie wiedział, co ma jej odpowiedzieć. Gdyby zaczął zapewniać, śe wszyscy ją
kochają, zabrzmiałoby to nieszczerze.
Zrozumiał, Ŝe dziewczyna, pozbawiona wszelkiej nadziei, na powrót zamknęła się w
sobie, pragnąc odgrodzić się od wszystkiego, co sprawiało jej cierpienie. Gdyby teraz Dionne
podeszła do córki, zapewne zadałaby jej jeszcze większy ból.
Ale Dionne bynajmniej nie zdradzała takiego zamiaru.
Roland stał bezradny, na próŜno szukając odpowiednich słów, którymi mógłby
pocieszyć dziewczynę. Nagle arystokratka, hrabina, jak kazała na siebie mówię, nie
zdradzając swego nazwiska, przypomniała nieśmiało:
- Mój mąŜ i brat... Musimy...
- Oczywiście - przytaknął Roland nerwowo. - Musimy natychmiast ruszyć do zatoki,
do rybaków, i postarać się o łódź. Tylko czy zdołamy doścignąć fregatę?
- Masz konia, panie?
- Tak.
- W takim razie jedź do Saint - Pol - de - Léon! Wydaje mi się, Ŝe lądem będzie
szybciej. Madame Dionne, wiesz, pani, gdzie leŜy ten port?
- Mademoiselle! - poprawiła Dionne.
- Daruj sobie, pani, te fanaberie - odrzekła hrabina. - Masz przecieŜ dziecko. MoŜe byś
się w końcu przyznała do tego? Powiedz lepiej, czy wiesz, którędy jechać do Saint - Pol - de -
Léon?
Szara twarz Dionne stęŜała, kobieta zdołała jednak powstrzymać się od kolejnego
wybuchu i odpowiedziała:
- Wiem, na południe. O ile dobrze pamiętam, to kawałek drogi.
Beznamiętnym głosem wyjaśniła Rolandowi, jak powinien jechać. Hrabina dodała
jeszcze, Ŝe Ŝaglowiec prawdopodobnie zawinie do portu Saint - Pol - de - Léon dopiero po
zmroku.
- Mam nadzieję, Ŝe zdąŜysz, Ŝołnierzu - rzekła.
Popatrzyli po sobie bez słowa, jakby obawiając się wypowiedzieć na głos dręczące ich
oboje pytanie: Czy znajdą obu męŜczyzn wśród Ŝywych, czy zdąŜą uratować ich przed
łotrami Blanca?
- Zabiorę z sobą Nicolette - oznajmił Roland tonem nie znoszącym sprzeciwu. -
Jestem teraz za nią odpowiedzialny i nie zostawię jej tu samej.
Nicolette nie odwróciła głowy, ale pod wpływem tych słów jeszcze bardziej skuliła się
w sobie. Czuła strach, niedowierzanie. Dlaczego on to robi? Z obowiązku czy ze
współczucia? zdawała się pytać.
Biedactwo!
Ku ogólnemu zaskoczeniu Dionne oznajmiła, Ŝe ona takŜe zamierza udać się z nimi.
- W stajni stoi dość koni! - oświadczyła.
Roland domyślał się, Ŝe Dionne boi się zostać w zamku sama po tym, co się
wydarzyło.
A kiedy hrabina usłyszała o koniach, ona takŜe postanowiła jechać. PrzecieŜ cała
sprawa dotyczyła jej bliskich!
Roland pomyślał, Ŝe z trzema mało obeznanymi z siodłem kobietami czas jazdy do
portu znacznie się wydłuŜy, ale nie protestował. Rozumiał je doskonale, sam takŜe nie miałby
ochoty zostać w ponurym, zrujnowanym zamku, w którym na dodatek straszy.
Przenieśli ciało Blanca do przedsionka. Dionne zbudziła oboje słuŜących i za pomocą
władczych gestów wytłumaczyła im, Ŝe Blanc wyzionął ducha i Ŝe naleŜy się nim zająć.
Kiedy Roland zobaczył gwałtowne, zdradzające skłonności do okrucieństwa zachowanie
Dionne w stosunku do obojga słuŜących, połoŜył dłoń na ramieniu nowej właścicielki zamku
i łagodnie potrząsnął głową.
- Madame Dionne, jesteś, pani, kobietą! Spróbuj o tym pamiętać!
Prychnęła gniewnie, ale Roland zauwaŜył później, Ŝe jednak stara się kontrolować
swoje reakcje.
Zanim wyruszyli w drogę, wyjął jej z dłoni cięŜki obraz przedstawiający Madonnę z
Dzieciątkiem. Dionne zamierzała taszczyć go ze sobą do Saint - Pol, bo, jak twierdziła, nie
moŜe wyruszać w drogę bez błogosławieństwa niebios.
- Czy ten obraz pomógł wcześniej tobie, pani, albo Nicolette? - zapytał Roland
łagodnym głosem. - Obraz Jezusa Chrystusa i Najświętszej Maryi winno się nosić w sercu.
Nic nie znaczy zewnętrzny przepych, jeśli nie ma się pokory w duszy.
- Czy nie dość pokornie modliłam się przez wszystkie te lata?
- MoŜe. Ale liczy się takŜe pokora wobec bliźnich, madame Dionne. Czy moŜna
nazwać sprawiedliwym kogoś, kto jedną ręką robi znak krzyŜa, a drugą bije człowieka?
Dionne pochyliła głowę, uciekając spojrzeniem.
Krótko po tym jechali juŜ przez rozległe wrzosowisko: przodem posuwała znająca
dobrze drogę Dionne i hrabina, a za nimi Roland razem z Nicolette, która, zalękniona i spięta,
w ogóle się nie odzywała.
Nikt się nie odwrócił za siebie, by rzucić ostatnie spojrzenie na Zamek Ciszy. Nigdy
bardziej niŜ teraz ta nazwa nie pasowała do budowli!
Nie otrząsnęli się jeszcze z szoku, jaki przeŜyli, choć starali się skoncentrować na
czekającym ich zadaniu.
Dzień zapowiadał się piękny i ciepły, mimo Ŝe na razie nad ziemią unosiła się mgła.
Roland wyobraził sobie zamek za ich plecami. Spowity w welon mgły, przytłaczał i przeraŜał
niczym wyłaniający się z dymów groźny potwór.
Nagle Nicolette zawołała zduszonym głosem:
- Popatrzcie! Sarna! Jaka piękna!
Roland wstrzymał konia, a dziewczyna poszła za jego przykładem.
Wysoko na wzgórzu, dość daleko od nich, na tle nieba odcinała się sylwetka smukłego
zwierzęcia, które wydawało się patrzeć w ich stronę spłoszone i zdumione zarazem.
- Znam tę sarenkę - powiedział Roland z serdecznym uśmiechem. - Co prawda nie
mam pewności, czy za kaŜdym razem właśnie ona pojawia się na mojej drodze, ale pragnę w
to wierzyć. Raz nawet uratowałem jej Ŝycie. Nie, dwa razy!
Zamyślony przypomniał sobie pierwsze spotkanie na wrzosowisku, kiedy to pomimo
głodu nie ośmielił się jej zastrzelić.
- Jaka piękna - szepnęła Nicolette w naboŜnym zdumieniu, zapominając na moment o
lęku. Roland wyczuwał, Ŝe dziewczyna dusi w sobie paraliŜujący strach i zdaje się wołać:
„Go będzie teraz ze mną?” Ale z udawaną lekkością zapytała: - Nie mógłbyś jej ze sobą
zabrać?
„Ty”. Wyraźnie unika formy „my”, zauwaŜył Roland.
- Nie wolno oswajać saren, ich miejsce jest na wolności - powiedział. - Wiesz, patrząc
na nią, myślałem o tobie. WyobraŜałem sobie, Ŝe ona i ty to ta sama istota.
Roześmiał się, nieco zakłopotany, ale Nicolette zachowała powagę.
- Zanim mnie zobaczyłeś - stwierdziła tylko.
- Droga Nicolette! - zawołał z przejęciem. - Wygląd nic nie znaczy! KaŜdy człowiek
ma osobowość, własny niepowtarzalny urok. Było mi dane poznać twą piękną czystą duszę.
Jesteś wspaniałą przyjaciółką. Oddałbym dla ciebie wszystko.
Dziewczyna nic nie odrzekła, ale czytał w jej twarzy jak w otwartej księdze. Nie
kochasz mnie jednak, zdawała się mówić. śałujesz, Ŝe obiecałeś się ze mną oŜenić. Nie
martw się, nie musisz dotrzymywać słowa, Rolandzie,
JakŜe cierpiał, Ŝe prócz litości i współczucia nie potrafi wzbudzić w sobie innych
uczuć do tej dziewczyny, którą los tak dotkliwie doświadczył.
Popatrzył jeszcze na sarnę i uniósł dłoń w geście poŜegnania. śal ścisnął mu serce.
Niestety, grupka złoŜona z czworga jeźdźców posuwała się powoli, bo wśród kobiet
tylko hrabina potrafiła dobrze jeździć konno.
Roland odnosił wraŜenie, Ŝe Dionne straciła nieco ze swej surowości. Być moŜe
wiadomość o tym, Ŝe jest matką Nicolette, bardziej ją poruszyła, niŜ dawała to po sobie
poznać. CzyŜ moŜna się zresztą temu dziwić? PrzecieŜ nie moŜna w jednej chwili zmienić
całkowicie swego stosunku do kogoś, kogo się przez siedemnaście lat nienawidziło. Przed
drzwiami do komnaty dziewic Dionne wpadła w prawdziwy szał, chyba właśnie pod
wpływem silnych emocji wróciła jej pamięć. Czy jednak zdoła przełamać niechęć wobec
dziecka?
Zerknąwszy na nią ukradkiem, Roland nagle nabrał złych przeczuć. Kobieta nawet
najmniejszym spojrzeniem nie zdradzała zainteresowania Nicolette, a przecieŜ łagodny gest
czy drobny wyraz czułości mogłyby przebić szczelny pancerz, jakim dziewczyna odgrodziła
się od świata.
ChociaŜ nie wiadomo, czy Nicolette pragnęła być zaakceptowana przez Dionne. Jej
tak zwana ciotka przez te siedemnaście lat nie uczyniła nic, by zasłuŜyć na miłość dziecka.
W nagłym odruchu Roland wyciągnął rękę i ujął dłoń dziewczyny. Była zaskoczona,
ale jej twarz rozjaśniła się w niepewnym uśmiechu.
Roland nie wiedział, CO powinien uczynić. Czy sympatia stanowiła wystarczającą
podstawę dla związku, który zawierało się przecieŜ na cale Ŝycie? Oczywiście Roland nie był
aŜ tak lekkomyślny, by zwracać uwagę wyłącznie na walory zewnętrzne swej przyszłej Ŝony,
cóŜ jednak miał poradzić na to, Ŝe nie czuł nic do Nicolette? Dziewczyna wcale nie musi być
szczególnie urodziwa, by się podobać. Nicolette jednak nie miała w sobie nawet odrobiny
wdzięku!
Ach, jakŜe sobą gardził z tego powodu!
Rycerz, który miał uwolnić piękną dziewicę ze szponów złego smoka. Oswobodzić ją
z więzienia w wieŜy. Co się stało z rycerzem i jego szlachetnymi pobudkami?
Roland przeŜywał prawdziwą udrękę. Rozczarowanie i wyrzuty sumienia męczyły go
okrutnie, nie potrafił przestać o nich myśleć.
Po południu dotarli do niewielkiego miasteczka portowego, które co prawda było
znacznie większe od Castel de la Mer, ale panowała w nim taka sama atmosfera. Przy
nabrzeŜu kołysały się łodzie rybaków, a na tle nieba widać było rozwieszone suszące się sieci.
Trochę dalej od brzegu stał na kotwicy Ŝaglowiec, który Roland i Nicolette juŜ
widzieli...
Hrabina drŜała na całym ciele, a jej oczy pociemniały z rozpaczy i niepokoju.
- Sami nic tu nie poradzimy - westchnął Roland - Musimy sprowadzić jakiegoś stróŜa
prawa.
- Mam pomysł - rzekła hrabina. - Tak się składa, Ŝe znam tych ludzi, których ma
zabrać stąd Ŝaglowiec. Pochodzą z południa, ale słyszałam, jak mój mąŜ kiedyś wspomniał, Ŝe
zabierzemy ich z Saint - Pol - de - Léon. Przypuszczam, Ŝe zatrzymali się w którejś z
tutejszych gospód.
- Pod własnymi nazwiskami?
- Wątpię. Musimy sprawdzić.
Szczęście im dopisało. JuŜ w pierwszej gospodzie, do której zajrzeli, dostrzegli w
mrocznym kącie cztery osoby, które starały się udawać plebejuszy. Mistyfikacja jednak od
razu rzucała się w oczy.
Kiedy podróŜni zauwaŜyli hrabinę, w ich oczach pojawił się wyraz zdumienia
pomieszany z lękiem. Nerwowym szeptem zaczęli pytać, co się stało, Ŝe nie jest na Ŝaglowcu.
W kilku zdaniach wprowadziła ich w sytuację.
Trzej męŜczyźni i kobieta przerazili się, usłyszawszy, Ŝe wyprawa statkiem do Anglii
moŜe zakończyć się dla nich tragicznie. Kobieta zaczęła płakać. Po krótkiej naradzie niedoszli
uciekinierzy postanowili działać. Jeden z nich udał się do władz w miasteczku, nakazując
pozostałym czekać.
Najgorzej znosiła to hrabina, zadręczając się z powodu męŜa i brata.
Na szczęście do tego niewielkiego miasteczka nie sięgały macki kardynała Richelieu,
zagorzałego przeciwnika arystokracji. Tutaj kierowano się własnymi zasadami, nakazującymi
pomóc w potrzebie kaŜdemu człowiekowi Tak się stało i tym razem.
Po kilku godzinach przygotowań, tuŜ po zmierzchu, trzy łodzie rybackie odbiły od
brzegu. Na pozór nie wyróŜniały się niczym szczególnym, ale siedzący w niej ogorzali
męŜczyźni byli uzbrojeni po zęby. Nikt przecieŜ nie wiedział, ilu członków liczy załoga
Ŝ
aglowca. Łodzie, niby przypadkiem, podpłynęły w pobliŜe fregaty z róŜnych stron, a
rzekomi rybacy najspokojniej w świecie zaczęli połów.
Na nabrzeŜu tymczasem czekała grupka ludzi.
W gęstym mroku zauwaŜyli światełko przybliŜające się do lądu, a potem usłyszeli
plusk wioseł. Po uciekinierów podpływała szalupa z dwoma marynarzami. Gdy męŜczyźni
wyskoczyli na brzeg, jeden z czworga arystokratów wyszedł z cienia i ich pozdrowił, po czym
wskazał na wypełnione kosztownościami kufry. Marynarze zajęci załadunkiem, nie
zauwaŜyli, Ŝe z mroku wyłonili się zaczajeni rybacy. Bez hałasu ogłuszyli łotrów, związali
ich i zakneblowali im usta, po czym ukryli ich w ciemnych portowych zakamarkach. Teraz
nie mogli się dłuŜej nimi zajmować.
Czworo arystokratów wsiadło do szalupy, której nową „załogę” stanowili dwaj silni
rybacy. Pozostali wsiedli do innej szalupy, która nie popłynęła śladem pierwszej. Właśnie w
niej płynęli Roland i hrabina. Ku rozpaczy Rolanda Dionne i Nicolette uparły się mu
towarzyszyć. Dionne twierdziła, Ŝe moŜe się przydać, bo jest silna jak męŜczyzna, a poza tym
pragnie naprawić grzechy ojca.
Co do tęŜyzny fizycznej tej damy Roland nie miał wątpliwości, martwił się bardziej jej
zmiennymi nastrojami Ale z dwojga złego wolał ją mieć na oku.
Natomiast niemej prośbie Nicolette, która patrzyła na niego wzrokiem skrzywdzonego
psa, nie potrafił się oprzeć.
Na szczęście w szalupie płynęło jeszcze dwóch silnych męŜczyzn.
Łódź sunęła miękko, niemal bezgłośnie, prawie nie było słychać uderzeń wioseł.
Roland siedział obok Nicolette. Obserwował jej przeraŜoną twarz i strach czający się
w duŜych ciemnych oczach. Pojął, Ŝe dziewczyna panicznie boi się wody. Otoczył ją więc
ramieniem i przytulił do siebie.
W pierwszym odruchu próbowała się odsunąć, zaraz jednak posłusznie ustąpiła.
Rozumiał jej uczucia. Wiedział, Ŝe zranił ją śmiertelnie w chwili, gdy nie zdołał
opanować rozczarowania, jakiego doznał na jej widok. Nie uczynił nic, by pozostawić jej
choć promyk nadziei, Ŝe jest inaczej. Miał świadomość, Ŝe bezpowrotnie zniszczył coś
nieskończenie pięknego - kruchą przyjaźń i poczucie wspólnoty, jakie zawiązały się między
nimi.
Tego nie da się naprawić!
Nie było na świecie istoty bardziej samotnej niŜ ta, która siedziała skulona obok niego.
Łódź płynęła w bezpiecznej odległości od szalupy oświetlonej na dziobie latarnią.
Chodziło o to, by nie dostrzeŜono ich z Ŝaglowca. Na szczęście księŜyc tej nocy nie roztaczał
dość blasku, by dało się policzyć płynące łodzie.
Było cicho, bezwietrznie, tylko morze poddawało się odwiecznemu kołysaniu fal.
Wymarzona noc dla tych, którzy zdecydowali się połoŜyć kres zbrodniczej
działalności kompanów Blanca.
Roland poczuł bolesny skurcz Ŝołądka. Czuł się w tej łódce taki bezradny, gdyby mógł
wybierać, wolałby stoczyć walkę na lądzie. ChociaŜ...
Czy rzeczywiście pragnął walczyć? Czy nie wybrał z premedytacją szalupy, która w
mniejszym stopniu była naraŜona na atak? Nie naleŜał do tchórzy, jednak po kilku łatach
spędzonych na wojnie, czuł wstręt do zabijania. Tymczasem chyba wisiało nad nim jakieś
fatum, bo znowu trafił w sam środek konfliktu.
Kolejny raz powrócił myślą do tej chwili, która miała zadecydować o przyszłości
Nicolette. Zachował się wobec niej fatalnie, zdawał sobie sprawę, Ŝe to plama na jego
rycerskim honorze.
Wysoki, ciemny cień Ŝaglowca wyrósł tuŜ przed nimi. Roland usłyszał tylko drŜące
westchnienie zdenerwowanej hrabiny. Czy jej najbliŜsi są jeszcze na pokładzie? Zaraz się to
wyjaśni. A jeśli ich juŜ nie będzie? Czy starczy jej sił, by przyjąć i taką prawdę? Nicolette
zaś, zapomniawszy o nieśmiałości, mocno, z całych sił, ścisnęła jego dłoń.
Wszyscy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Nie wiedzieli, ilu członków liczy załoga
fregaty, ale zdawali sobie sprawę, Ŝe ich jedyną szansą jest zaskoczenie przeciwnika. Ze
zgrozą spoglądali na majaczące w ciemnościach sylwetki armat, z których salwy mogłyby bez
trudu roznieść w proch ich niewielką szalupę.
Dla kogoś, kto nie potrafił pływać, sama myśl o takiej ewentualności wywoływała
drŜenie. Roland wyczuwał bezgraniczny lęk Nicolette przed morzem, które dotąd widywała
jedynie przez wąskie zamkowe okna.
ROZDZIAŁ IX
Pod osłoną ciemnej nocy łodzie rybackie podpłynęły z boku do fregaty. Mniejsze
łódki ustawiły się za jej rufą. Załoga Ŝaglowca zgromadziła się przy burcie zwróconej ku
brzegowi. Od tej właśnie strony zbliŜała się szalupa.
- Ahoj! Jesteśmy przyjaciółmi Gwiazdy Polarnej! MoŜemy wejść na pokład? -
krzyknął głośno arystokrata.
Najwyraźniej tak brzmiało hasło. Z Ŝaglowca padła jakaś odpowiedź, a potem latarnia
stojąca na dziobie szalupy oświetliła ciemne deski burty.
Nicolette siedziała obok Rolanda. Łódź kołysała się bezgłośnie na wodzie. Zgodnie z
planem mieli czekać do chwili, gdy Roland otrzyma znak, Ŝe moŜe wejść na pokład Ŝaglowca.
O ile wszystko ułoŜy się po ich myśli.
Z daleka mignęła jakaś postać wchodząca po trapie, potem czworo uciekinierów.
Ustalono wcześniej, Ŝe męŜczyźni z pozostałych łodzi wykorzystają moment, gdy
uwaga załogi skupi się na arystokratach, i postarają się nie zauwaŜeni wejść na pokład od
strony przeciwległej burty.
Gdyby nie zdąŜyli tego uczynić, dwaj męŜczyźni, którzy zajęli miejsca przy wiosłach
szalupy zamiast obezwładnionych członków załogi, znaleźliby się w śmiertelnym
niebezpieczeństwie.
Nicolette siedziała niespokojna, zaciskając nerwowo palce, i z obawą zadawała sobie
pytanie, co będzie, jeśli tamci zobaczą ich łódź.
PrzecieŜ to zwykła łódź rybacka, która ma prawo tu pływać! starała się uspokoić. Ale
czy tamci niczego się nie domyśla?
Drgnęła przestraszona, kiedy od strony Ŝaglowca doszedł ich nagle zgiełk i
strzelanina. Zatkała uszy, Ŝeby nie słyszeć głuchych uderzeń, okrzyków strachu i bólu
cierpiących i umierających ludzi. Roland uspokajająco połoŜył dłoń na jej ramieniu.
Ach, Roland...
Czuła w sercu dotkliwy ból, tak jakby miała tam wielką jątrzącą się ranę. Pokochała
go całą duszą, nic na to nie mogła poradzić.
- Podnieść kotwicę!
Dramatyczne wołanie rozległo się nagle i zaraz ucichło.
Ciotka Dionne niewzruszona wpatrywała się w mrok, wyraźnie niezadowolona, Ŝe tak
niewiele moŜe zobaczyć.
Ciotka? Nie, przecieŜ to moja matka, pomyślała dziewczyna. Poczuła ucisk w gardle i
znów zebrało się jej na płacz.
Nawet własna matka nie chciała przyznać się do niej, jakŜe więc mogła oczekiwać, Ŝe
Roland...?
Nicolette dopiero teraz, kiedy poznała Rolanda, zrozumiała lepiej swą matkę. Pojęła,
Ŝ
e moŜna tak bardzo miłować męŜczyznę, iŜ pragnie się uczynić dla niego wszystko. Wraz ze
zrozumieniem przyszło przebaczenie, ba, nawet poczuła coś na kształt czułości dla tej
nieszczęsnej kobiety.
Ale ciągle do niej nie docierało, Ŝe jej matką jest ciotka Dionne. Jak to moŜliwe, by
Ŝ
yć obojętnie obok swego dziecka i przez siedemnaście lat nie zdobyć się na okazanie choćby
odrobiny ciepła? Co prawda Roland wspominał, Ŝe ciotce trochę pomieszało się w głowie po
strasznym przyjęciu, jakie zgotował jej ojciec tyran, i jakby w odpowiedzi na jego
oczekiwania ubzdurała sobie, Ŝe to nie jest jej dziecko.
Zły Blanc, znów o nim myśli... Ciągle pojawia się w jej myślach niczym złowrogi
cień.
Odsłoniwszy uszy, usłyszała jakiś plusk. Ktoś chyba tonie, przeraziła się. Trzeba go
ratować!
Ucichło.
A więc nie Ŝyje, pewnie został wyrzucony za burtę. Kto to był? Po czyjej stał stronie?
- Roland! - rozległo się wołanie.
JuŜ? PrzecieŜ walka jeszcze się nie skończyła! Roland nie moŜe jeszcze wejść na
pokład. Muszę go powstrzymać!
Ale Roland juŜ odpowiedział i kazał siedzącym w łodzi męŜczyznom wiosłować
szybciej.
Nie, Rolandzie, kołatało jej w głowie. Co będzie, jeśli wpadniesz do tej lodowatej
wody? Nie rozumiesz, Ŝe nikt nie jest w stanie ci pomóc?
Ciotka Dionne siedziała wyprostowana, teraz na jej twarzy malowało się oŜywienie.
Od chwili gdy prawda wyszła na jaw, ani razu nie spojrzała na córkę.
Ta kobieta pokochała kiedyś męŜczyznę, ale została oszukana. Gdy znalazła się w
biedzie, wróciła do ojca, do domu, lecz zamiast pomocy spotkała tam jedynie fanatyczną
nienawiść. Jednak gdy Blanc, za wszelką cenę pragnąc uniknąć wstydu, podniósł rękę na
niemowlę, Dionne stanęła w obronie dziecka. Ten jeden jedyny raz przed siedemnastoma laty.
Na skutek tortur, jakim została poddana, straciła poczucie rzeczywistości. AŜ do
minionego ranka, kiedy Roland rzucił jej w twarz gorzką prawdę.
Jego słowa obudziły Dionne z letargu, a tłumiona przez lata agresja obróciła się
przeciwko ojcu, największemu winowajcy.
Ale do Nicolette nie odezwała się ani jednym słowem, nie posłała jej ani jednego
spojrzenia.
Dziewczyna nie mogła tego pojąć, świadomość, ze tak niewiele jest warta, sprawiała
jej wielki ból.
Łódź, w której płynęli, uderzyła głucho o burtę Ŝaglowca. To przywołało Nicolette do
rzeczywistości.
Na pokładzie panował teraz spokój. Ktoś podał rękę Rolandowi i pomógł mu wejść.
Za nim wspięli się dwaj męŜczyźni, którzy siedzieli u wioseł.
Bądź ostroŜny, Rolandzie! Niema prośba Nicolette nie dotarła do adresata.
- Pozostańcie na swych miejscach! - zawołali męŜczyźni z góry.
- Och, nie! - zaprotestowała hrabina i chwyciła za reling.
Nie dała za wygraną, póki i ona nie znalazła się na pokładzie, a wówczas męŜczyźni
uznali, Ŝe nie ma sensu pozostawiać Nicolette i Dionne samych.
Kiedy Nicolette wspięła się na pokład, zobaczyła rozbujaną latarnię, rzucającą blade
ś
wiatło na zakrwawione deski i leŜących ludzi - zabitych, rannych i zmęczonych.
Walka się zakończyła, ale zwycięstwo nie przyszło łatwo.
Najtragiczniejszy los spotkał ludzi Blanca, którzy nie spodziewali się ataku i nie byli
przygotowani do obrony.
- Gdzie jest mój mąŜ? Znaleźliście go? - zawołała hrabina piskliwym głosem.
- Na razie nie, madame - odpowiedział jej ktoś. - Nie schodziliśmy jeszcze pod
pokład.
Arystokratka rzuciła się w stronę schodków prowadzących do kajut.
- Stać! - zawołał jakiś władczy głos. - Na dole mogli się ukryć jacyś bandyci!
Stanęli gromadą przy trapie. Roland i dwaj ludzie z jego lodzi trzymali w rękach
załadowane pistolety, więc ustalono, Ŝe pójdą przodem.
Kolejny raz Nicolette chciała krzyknąć, by był ostroŜny, ale nie śmiała zwracać na
siebie uwagi.
Uklękła wiec obok rannych rybaków i w słabym świetle latarni usiłowała niezdarnie
im pomóc.
Dionne odepchnęła dziewczynę na bok.
- Zobacz, jak to się robi - odezwała się chrapliwym głosem.
To były pierwsze słowa wypowiedziana przez matkę do córki.
Nicolette wydawało się, Ŝe powinna poczuć wdzięczność i ulgę, a tymczasem nie
czuła nic.
- Lepiej idź za nimi, zamiast tu obmacywać obcych - warknęła Dionne. - Poza tym
niedobrze mi się robi, gdy patrzę na twoją nieporadność. Czy niczego się nie nauczyłaś przez
te wszystkie lata?
- Owszem - odrzekła dziewczyna cicho. - Być nieporadna w obawie, Ŝe coś zrobię źle.
Skąd, na Boga, zdobyła się na odwagę, by odpowiedzieć? Nie wiedziała... Nagle
jednak wszystko straciło dla niej znaczenie.
Dionne popatrzyła na Nicolette oczyma szeroko otwartymi ze zdumienia, ale nie
wyrzekła ani słowa. Jej dłonie znieruchomiały nad zranioną nogą rybaka. Zaraz jednak
wszystko wróciło do normy i Dionne, odwracając się demonstracyjnie plecami do swej córki,
zajęła się rannym.
Nicolette wstała i powoli ruszyła w kierunku trapu prowadzącego pod pokład.
Pozostali byli juŜ na dole, słyszała ich nawoływania.
W pierwszym odruchu skierowała się w stronę, skąd dochodził głos Rolanda, Ale
zaraz pomyślała, Ŝe wątpliwe jest, by ucieszył się na jej widok.
Pozostało jej więc zająć się hrabiną.
Ciekawe, czy odnalazła swych bliskich?
Zanim jednak Nicolette zdąŜyła się o tym dowiedzieć, w wąskim przejściu padł strzał.
Przestraszona dziewczyna odruchowo się skuliła. Jacyś męŜczyźni walczyli tuŜ obok niej,
hrabina krzyknęła, rozległy się cięŜkie uderzenia, jakby kogoś okładano kijem.
W ciszy, jaka potem nastąpiła, Nicolette usłyszała szept hrabiny:
- Otwórz drzwi!
- Są zamknięte - odparł Roland.
- W takim razie je wywaŜ!
Drzwi ustąpiły, wyłamane wraz z framugą. Do korytarza wpadło słabe światło z
kajuty.
- Nie wchodzić, bo strzelam! - zawołał ktoś po francusku.
- To oni! śyją! Uwolniliśmy was!
- Uwolniliście, o czym ty mówisz? - zdumiał się mąŜ hrabiny. - PrzecieŜ to w Anglii
czeka nas wolność!
Hrabina pośpiesznie wyjaśniła, Ŝe Blanc ich oszukał, a dzięki temu, iŜ Roland
nieumyślnie pozbawił ją przytomności, wszyscy uszli z Ŝyciem.
Nicolette dłuŜej nie słuchała. Myśli znów plątały jej się w głowie, przytłaczały ją,
powodując prawdziwą udrękę duszy. Wszyscy byli szczęśliwi, dla oszukanych arystokratów
koszmar się skończył, tylko jej nikt nie chciał. Nawet nie zauwaŜyli, Ŝe weszła do dusznej
kajuty. Ludzie obejmowali się i płakali, układali plan, w jaki sposób dostać się z powrotem na
ląd.
Dziewczyna wymknęła się cicho...
Znów siedzieli w łodziach, które teraz płynęły ku brzegowi. Arystokraci przejęli
Ŝ
aglowiec i namówili kilku rybaków, by za sowitą zapłatą przeprawili ich do Anglii.
Nicolette płynęła razem z Dionne i Rolandem. Kilku rannych z Saint - Pol - de - Léon
leŜało na dnie łodzi. Był wśród nich sam prefekt miasteczka.
Płynęli w milczeniu. Wykonali zadanie, aresztowali winnych, część łotrów pozbawili
Ŝ
ycia, NajwaŜniejsze jednak, Ŝe połoŜyli kres ohydnemu procederowi.
Właściwie nie wiadomo, na ile ciotka Dionne była w to wszystko zamieszana.
Nicolette nie chciała tego wiedzieć. Nie teraz. Pragnąc odpędzić męczące myśli, uklękła obok
rannych i zapytała z nienaturalnym oŜywieniem, jak się czują.
Kiedy z nimi gawędziła, kątem oka dostrzegła jakiś ruch.
Ciotka Dionne.. Tak, nadal ją tak nazywała, bo słowo „matka” nie przechodziło jej
przez gardło. Gdzie ona się podziała? PrzecieŜ dopiero co siedziała na rufie, a teraz rufa jest
pusta!
- Ciociu Dionne! - zawołała, podrywając się z miejsca.
Pozostali pasaŜerowie nie zdąŜyli zareagować, bo Nicolette z okrzykiem: „Ona nie
moŜe umrzeć!” rzuciła się do morza.
Zetknięcie z lodowatą wodą okazało się prawdziwym wstrząsem. Zachłysnęła się, w
płucach zabrakło jej powietrza, coś ciągnęło ją w dół. Nigdy nie uczyła się pływać, nigdy
wszak nie opuszczała murów zamku. Wskoczyła do wody w nagłym odruchu, bez
zastanowienia, zapominając o strachu przed morzem oglądanym jedynie z wysokiej baszty.
Teraz opadała na dno, nie wyczuwając stopami gruntu. Nagle opanował ją poraŜający lęk. W
panice zaczęła wymachiwać bezładnie rękoma, na szczęście szybko się zorientowała, Ŝe nie
powinna otwierać ust.
W górę! Musi wydostać się na powierzchnię! Nie było to jednak takie łatwe, bo
marszczona obficie suknia ciągnęła ją w dół. Nie wiedziała, jak sobie z tym poradzić.
Nagle stopą dotknęła czegoś miękkiego. W pierwszej chwili przestraszyła się, Ŝe to
jakiś okropny morski potwór, ale zaraz przyszło jej na myśl, Ŝe to na pewno ciotka Dionne.
Mimo rozsadzającego bólu w płucach zdołała chwycić tonącą ciotkę za nogę.
Nie dam rady, przemknęło jej przez myśl. Czuła, Ŝe znów opada w dół, ale nie
zwolniła uścisku, nie poddała się rosnącej panice. Walczyła ze wszystkich sił, by się
wynurzyć. Wirowało jej przed oczami, w głowie huczało... Wreszcie ktoś chwycił ją za ramię,
pomógł mu ktoś drugi i w chwili gdy bliska juŜ była rezygnacji znalazła się na powierzchni.
Złapała głęboki oddech, ale płuca natychmiast zareagowały kaszlem.
Dionne była w jeszcze gorszym stanie, ale, choć półprzytomna, szarpała się z
rybakami.
- Uspokój się, madame! - krzyknął Roland - Twoja córka uratowała ci Ŝycie, chociaŜ
nie potrafi pływać!
Dionne przestała walczyć. Bezwładną niczym worek rybacy wciągnęli przez burtę,
połoŜyli na dnie łodzi i zaczęli ją cucić.
Nicolette zaś kasłała i kasłała. Zdawało się jej, Ŝe za chwilę wypluje płuca, Osłabiona
uwiesiła się u burty, a Roland otoczył ją delikatnie ramieniem i przemawiał uspokajająco.
Strasznie się wstydziła swej słabości, chociaŜ jednocześnie rozpierała ją duma, Ŝe
uratowała człowieka. Dopiero po chwili zastanowienia zrozumiała, Ŝe to rybacy uratowali je
obie. W łodzi pełno było przemoczonych ludzi. Ktoś rzucił hasło, Ŝeby chwycić za wiosła, i
niebawem dopłynęli do brzegu.
Przez ten czas Dionne doszła trochę do siebie, W płucach jej nadal świszczało, ale
zdołała usiąść o własnych siłach. Twarz ukryła w dłoniach, cała jej skulona postać wyraŜała
bezgraniczną rozpacz. Nicolette kucnęła przed nią i powiedziała:
- Nie martw się, ciociu Dumne, juŜ dobrze.
Na te słowa nieszczęśliwa kobieta wybuchnęła rozpaczliwym szlochem. Roland dał
rybakom znak, Ŝe najlepiej będzie zostawić ją na jakiś czas w spokoju. MęŜczyźni wyszli
więc sami na ląd i wyciągnęli rannych, Roland zaś, Dionne i Nicolette nadal siedzieli w łodzi.
Dionne odwróciła się ku córce i przytuliła ją do siebie z desperacją. Dziewczyna
poczuła, jak do oczu napływają jej łzy. Czuła się zakłopotana i dziwnie poruszona. Dionne
nigdy nie okazała jej cienia czułości czy oddania. Nigdy nie dotknęła córki, chyba Ŝe
wymierzała jej policzek albo biła po plecach. Dziewczyna bardzo chciała zdobyć się na jakieś
uczucie wobec kobiety, która ją urodziła, ale nie potrafiła. Wiedziała jedynie, Ŝe nie chce, by
Dionne umarła. Pośpieszyła jej na ratunek, kierowana impulsem. Pragnęła wierzyć, Ŝe jest to
znak, iŜ gdzieś w głębi Ŝywi jakieś cieplejsze uczucia w stosunku do matki. A moŜe jedynie
nie chciała, by śmierć tej biednej kobiety była równie nędzna jak jej Ŝycie?
Jedno w kaŜdym razie zrozumiała: Dionne przeŜyła cierpienia znacznie większe niŜ
ona sama. Nicolette przypomniały się słowa Rolanda o młodej zhańbionej Dionne, która dla
dobra dziecka wróciła do zamku. Tymczasem ojciec potraktował ją tak, Ŝe straciła rozum.
Nicolette czuła, jak krwawi jej serce. Nienawiść do dziadka była tak straszliwa, Ŝe aŜ ją to
przeraziło. Powstrzymywała się od płaczu, jednak tłumiony szloch przedzierał się przez
zaciśnięte usta. Pochyliła się nad przemoczoną do suchej nitki matką i dotknęła wargami jej
siwiejących włosów. Wyobraziła sobie młodziutką Dionne z dzieckiem na ręku, daremnie
Ŝ
ebrzącą o zrozumienie.
Roland szczerze współczuł obu kobietom, ale taktownie milczał, nie wtrącając się w
ich sprawy.
Kiedy po kilku minutach szloch Dionne trochę zelŜał, wymienił znaczące spojrzenie z
Nicolette, po czym wspólnymi siłami wyprowadzili rozdygotaną kobietę na brzeg, gdzie
czekał juŜ prefekt miasteczka. Zaprosił ich do swego domu, by mogli się osuszyć, ogrzać i
nieco odpocząć Z radością na to przystali, bo po nie przespanej nocy i ostatnich
dramatycznych wydarzeniach czuli się naprawdę zmęczeni
Po drodze wspierali Dionne, która ledwie trzymała się na nogach, Szli w milczeniu,
tylko raz Dionne rozpaczliwie ścisnęła dłoń córki i głosem, od którego serce pękało, poprosiła
o wybaczenie. Nicolette pokiwała głową, ale choć starała się przyjaźnie uśmiechnąć, jej twarz
wykrzywiła się tylko w ponurym grymasie.
Następnego ranka dla Rolanda i Nicolette nastał decydujący moment. Kiedy po
zjedzonym śniadaniu stanęli na dziedzińcu gotowi do drogi, Dionne zrozumiała, Ŝe Roland
zamierza zabrać ze sobą Nicolette.
Uczepiwszy się jego ramienia, wykrzyknęła z rozpaczą:
- Miej litość nade mną i nie zabieraj mi córki! Dopiero co ją odzyskałam, nie miałam
pojęcia przez wszystkie te lata, Ŝe to ona, przysięgam!
- Wierzymy, Ŝe mówisz prawdę, madame Dionne - zapewnił Roland z powagą. - Te
straszne zdarzenia, za które winę ponosi pani ojciec, zmąciły ci rozum. Ja jednak przyrzekłem
Nicolette, Ŝe zabiorę ją do mojego kraju, i obietnicy tej zamierzam dochować.
- Ach, nie, nie teraz! - błagała desperacko Dionne. - Nie kierują mną tylko egoistyczne
pobudki. Proszę o szansę, bym mogła wszystko naprawić. Chcę ofiarować córce uczucie,
którego tak długo jej odmawiano. Proszę, panie! Moje Ŝycie było takie ubogie w miłość i
troskę o innych.
Nicolette bez trudu dostrzegła zakłopotanie Rolanda. Nic nie mówiąc, waŜył w
myślach prośbę Dionne.
- Ale zamek jest taki ponury. Nie moŜecie w nim mieszkać - zaprotestował niepewnie
po chwili.
- Ten zamek jest naszym domem - odparła Dionne. - Teraz, kiedy przestały krąŜyć nad
nim cienie i złe moce, wypędzimy stąd smutek.
- Czy jednak nie mogłabyś, madame... - zaczął powoli.
Ale Nicolette czytała w jego myślach. Choć prosił, by Dionne pojechała z nimi, była
to ostatnia rzecz, jakiej pragnął. Obserwowała go przez cały ranek i widziała wyraz jego
twarzy. Nie miała Ŝadnych złudzeń - od chwili gdy zobaczył ją w świetle świecy, Ŝałował
swego przyrzeczenia i z wyraźną niechęcią myślał o ślubie. Był jednak zbyt uczuciowy, by
cofnąć dane słowo.
Dlatego teŜ przerwała mu pośpiesznie:
- Pozwól mi zostać z matką, Rolandzie! Potrzebuje mnie, zresztą musimy się poznać
bliŜej. Chętnie otoczę ją opieką, tak samo jak ona pragnie zająć się mną. Rolandzie, słowa,
które szeptaliśmy pod osłoną nocy, nie były niczym innym jak młodzieńczymi, pełnymi
egzaltacji marzeniami. CzyŜ nie? To były cudowne chwile, pełne radości, ale przecieŜ sam
doskonale wiesz, Ŝe nie mogły trwać długo. Jesteś szlachetnym rycerzem, a ja byłam bardzo
samotna. I to nas połączyło.
Kiedy mówiła te słowa, serce jej krwawiło.
Rolandzie, ach, Rolandzie! Czy wierzysz w to, Ŝe chcę wracać do zamku? Sądzisz, Ŝe
pragnę rozstania z tobą? Jak zdołam Ŝyć, jak oddychać, gdy ciebie zabraknie w pobliŜu?
Ale jeszcze większym brzemieniem byłaby dla mnie twoja litość, zakłopotanie,
obojętność.
Roland długo milczał. Nicolette bardzo pragnęła, by powiedział cokolwiek. Rozumiała
jednak, Ŝe toczy wewnętrzną walkę z samym sobą, Ŝe sam tak naprawdę nie wie, czego chce.
JuŜ tylko to wystarczyło, by boleśnie ją zranić,.
Patrzył to na nią, to na Dionne, jakby je oceniał. Nicolette domyślała się, Ŝe niepokoi
go zwłaszcza stan Dionne. Czy moŜliwe, Ŝe w jej udręczonej duszy dokonała się zmiana? W
ciągu zaledwie jednej doby? Z drugiej strony, czy powinno się ją zostawić samą w tym
okropnym zamku? Nie wiadomo, co mogłoby jej przyjść do głowy. Matka i córka potrzebują
siebie nawzajem. Tylko czy słusznie postąpi, skazując Nicolette na taki los?
- Błagam cię, panie - powtórzyła Dionne.
- Ja takŜe cię proszę, Rolandzie - poparła ją Nicolette.
Wreszcie się ocknął.
- Madame Dionne, czy nie byłoby najlepszym rozwiązaniem, gdybyście obie
pojechały razem ze mną do mojego kraju? Przyrzekam, Ŝe uczynię wszystko, by było wam
dobrze.
- To bardzo miło z pańskiej strony - odpowiedziała Dionne. - Ale Castel de la Silence
jest moim domem, nie znam innego. Kiedy raz w Ŝyciu stąd wyjechałam w świat, Ŝycie
obdarzyło mnie jedynie bólem i smutkiem. Nie chcę opuszczać zamku, nie mam odwagi. Za
jego murami jestem bezpieczna.
- Ale Nicolette - wtrącił Roland, zwracając się ku dziewczynie.
- Chcę zostać - oświadczyła zdecydowanie. - I tak nie mogłabym przestać myśleć, jak
miewa się moja cio... to znaczy moja matka.
Z jakim trudem przeszły jej te słowa przez gardło!
W milczeniu poŜegnali się na rozstaju dróg niedaleko wsi. Nicolette dostrzegła smutek
malujący się na twarzy Rolanda i domyśliła się, Ŝe Ŝołnierz toczy wewnętrzną walkę z samym
sobą. I rzeczywiście tak było. Roland czuł się okropnie, przygnębiła go własna małość.
Zaproponował jeszcze, Ŝe pozostanie przez parę dni z Nicolette i Dionne w zamku, póki obie
nie oswoją się z nową sytuacją, jakby w ten sposób chciał zagłuszyć wyrzuty sumienia.
Nicolette, jako osoba niezwykle wraŜliwa, odgadywała jednak doskonale jego
nastroje. Wiedziała, Ŝe bardzo tęskni za swymi najbliŜszymi i Ŝe pragnie moŜliwie najszybciej
wrócić do domu rodzinnego. Za nic w świecie nie chciała zatrzymywać go na siłę.
Dlaczego to wszystko jest takie trudne, dlaczego? łkała w duchu.
Gdyby Roland wykonał jakikolwiek gest, choćby najdrobniejszy, który by świadczył,
Ŝ
e naprawdę mu na niej zaleŜy, poszłaby z nim bez wahania nawet na koniec świata. Ale jego
mdłej uprzejmości nie mogła znieść.
Tak więc same skręciły w stronę Zamku Ciszy.
Nicolette nie wiedziała, czy Roland odprowadza je spojrzeniem, bo ani razu nie
obejrzała się za siebie.
ROZDZIAŁ X
Nicolette się nie myliła. Roland czuł się jak ostatni nędznik, odjeŜdŜając samotnie. Nie
mógł się pozbyć uczucia, Ŝe zdradził, zawiódł tę biedną dziewczynę, która jak nikt inny na
ś
wiecie potrzebowała właśnie teraz jego wsparcia.
Ale przecieŜ nie mógł nic zrobić, skoro ona sama zrezygnowała ze wspólnego
wyjazdu, utrzymując, Ŝe jedynym jej Ŝyczeniem jest opiekować się matką. Nie zgodziła się
teŜ, by został przez jakiś czas w Castel de la Silence. Domyślała się, Ŝe tęskni za swymi
rodzinnymi stronami. Wyczytała teŜ chyba w jego oczach, Ŝe poza zwykłą serdeczną troską
nic więcej do niej nie czuje. Nie chciała litości.
Dionne z wielką gorliwością doradzała mu wyjazd, przywołując wszelkie moŜliwe
argumenty, by go przekonać. Z trudem kryła, Ŝe traktuje go jak rywala w walce o względy
odzyskanej córki.
Był taki rozdarty! Rozumiał Nicolette, rozumiał teŜ Dionne, nie chciał pozbawić ich
radości odnalezienia się po tylu latach. A jednak czuł, Ŝe popełnia błąd.
Galopował co koń wyskoczy ku wschodnim rubieŜom Francji. Mijając nowe okolice,
odnosił wraŜenie, Ŝe z wolna wraca mu spokój, a sumienie przestaje go dręczyć. Wytłumaczył
sobie, Ŝe uczynił wszystko, co było w jego mocy. Zresztą Bogiem a prawdą ulŜyło mu,
cieszyła go świadomość, Ŝe uniknął związku z panną tak kompletnie pozbawioną wdzięku i
urody.
Znów był wolny! Wolny! Nareszcie wracał do swego kraju! Od tak dawna o niczym
innym nie marzył! Był ciekaw, co się wydarzyło w domu, czy rodzice i rodzeństwo są zdrowi,
czy Ŝyją?
Po drodze jednak musiał jeszcze zajechać do Rennes, bo obiecał hrabinie, Ŝe odwiedzi
jej siostrzenicę mieszkającą nieopodal traktu, którym zdąŜał. Miał jej przekazać wiadomość,
Ŝ
e ciotka wraz z męŜem i bratem popłynęła do Anglii.
Było mu to nawet na rękę, bo dzięki temu miał się gdzie zatrzymać na noc. Garść
miedziaków w kieszeni nie wystarczyłaby mu na opłacenie pokoju w zajeździe, a po tylu
latach tułaczki dość miał juŜ spania pod gołym niebem.
Nim jednak skręcił do pałacu, zajechał nad rzekę i doprowadził się trochę do ładu.
Dopiero teraz poczuł chłodny powiew zbliŜającej się zimy. W Bretanii stracił trochę
poczucie czasu, bo w łagodnym klimacie tamtych stron o tej porze roku było jeszcze dość
ciepło.
Roland podziękował opatrzności, Ŝe cało i zdrowo dotarł pod dach, a jego koń znalazł
miejsce w ciepłej stajni. Potem skierował się do przestronnej sieni.
JakiŜ to raŜący kontrast z Zamkiem Ciszy! Pałac mimo swej lekkiej konstrukcji
wydawał się solidny w porównaniu z popadającym w ruinę Castel de la Silence. Wnętrza
jaśniały, bogato oświetlone.
Roland drgnął, usłyszawszy za plecami ciche kroki, a kiedy się obejrzał, zobaczył
pannę do złudzenia przypominającą Nicolette z jego marzeń. Miała długie czarne włosy, a
duŜe ciemne oczy błyszczały niczym dwie gwiazdy w twarzy o szlachetnych rysach!
Szczupła, ubrana w suknię w kolorze słodkiego róŜu, poruszała się z wrodzonym wdziękiem.
Na powitanie wyciągnęła do niego dłoń, którą z wielką ochotą ucałował. Po spojrzeniu
jej pięknych oczu poznał, Ŝe i on przypadł jej do gustu.
- Jak dobrze usłyszeć, Ŝe moim krewnym udało się bezpiecznie opuścić Francję.
Ludzie kardynała Richelieu deptali juŜ im po piętach - powiedziała Didi - Marie, rozkładając
dłonie. - Na szczęście uwaŜają mój skromny dom za zbyt ubogi, by się nim interesować... Ale
proszę, przejdźmy do salonu. Chyba uczynisz mi, panie, ten honor i zostaniesz na noc?
Roland podziękował gorąco za zaproszenie i ruszył za właścicielką pałacu, która po
drodze opowiadała mu o sobie.
- Jestem wdową - zaczęła. - Mój mąŜ poległ na wojnie, pozostawiając mi w spadku tę
posiadłość i przyległe ziemie.
Roland zastanawiał się, ile lat liczy sobie jego rozmówczyni. Doprawdy trudno było to
ocenić. Miała figurę młodej dziewczyny, ale malująca się w jej oczach powaga mówiła o
doświadczeniu Ŝyciowym. Domyślał się więc, Ŝe jest mniej więcej w tym samym wieku co
on.
Didi - Marie zrobiła na nim wielkie wraŜenie. Była prawdziwą damą obeznaną ze
sztuką konwersacji. Po dramatycznych zdarzeniach, jakie Roland przeŜył w Zamku Ciszy,
miejsce, do którego przybył, wydało się mu rajem, tym bardziej Ŝe swą atmosferą
przywodziło mu na myśl jego rodzinny dom na Północy.
W pałacu Didi - Marie pozostał znacznie dłuŜej, niŜ planował, urzeczony piękną
właścicielką, która tak bardzo przypominała ucieleśnienie jego marzeń z tamtej nocy, gdy po
raz pierwszy dotykał dłoni Nicolette.
Gdyby tylko zechciał, mógłby w kaŜdej chwili znaleźć się w alkowie Didi - Marie, ale
idealista Roland odnosił się do kobiet z wielkim szacunkiem, Darzył Didi - Marie tęsknym
uwielbieniem, a poŜądanie, jakie takŜe w nim budziła, ostro trzymał, na wodzy, nie na tyle
jednak, by piękna Francuska nie zorientowała się w czasie z pozoru niewinnych konwersacji,
co się dzieje z jej gościem.
Ku obopólnej radości spędzali ze sobą mnóstwo czasu.
Didi - Marie nie była rannym ptaszkiem, więc przed południami Roland wędrował
samotnie po polach, dziwiąc się, Ŝe w tych stronach, znanych z łagodnego klimatu, nastał juŜ
ostry mróz.
Któregoś dnia spadł nawet śnieg i wtedy Roland znów zatęsknił za domem na
Północy. OŜyły w nim wspomnienia z dzieciństwa, wróciła pamięć o beztroskich zabawach
na śniegu. Powoli smutek sączył się do jego samotnej duszy.
Ale w południe spotykał Didi - Marie i zasiadali wspólnie do stołu. Na swój sposób
stanowił oparcie dla tej młodej kobiety, ona zaś rozkwitała przy nim i jak nigdy dotąd
popisywała się błyskotliwymi replikami. Świadoma podziwu, jaki w nim wzbudza, pewna
wygranej, postanowiła cierpliwie czekać na chwilę, kiedy to Roland nie będzie juŜ w stanie
dłuŜej walczyć ze swymi uczuciami.
Ta swoista gra działała na nią podniecająco. Dostrzegała jednak, ze jej gościa coś
wyraźnie niepokoi.
- Czy coś cię dręczy, drogi przyjacielu? - zapytała aksamitnym głosem, który zawsze
go tak cudownie nastrajał. - Tęsknisz za domem?
- Owszem - odpowiedział śpiesznie, speszony, Ŝe nie zdołał ukryć melancholii, która
zagnieździła się w jego sercu.
Ale to nie tęsknota za rodzinnymi stronami tak go męczyła. Nie do końca to sobie
uświadamiając, wcale nie z powodu słodkiej Didi - Marie odwlekał swój wyjazd z Francji
Powodowały nim inne, dosyć niejasne pobudki.
Czasami, gdy siedział przy stole i patrzył w piękne oblicze Didi - Marie, jej
nienaganne rysy nagle zacierały się i pojawiała się mu przed oczyma całkiem inna twarz, oczy
przepełnione lękiem i bezradnym zdumieniem. Czuł wówczas ukłucie w sercu.
PoniewaŜ powtarzało się to coraz częściej, jego niepokój się nasilał.
Widział twarz Nicolette, spacerując po zamarzniętym ogrodzie przy pałacu, a takŜe
kiedy leŜał samotny w wytwornej alkowie, wsłuchując się w ciszę... Zaczyna! nawet
przypuszczać, Ŝe pod wpływem napięcia nerwowego zapada na zdrowiu.
Didi - Marie zdąŜyła juŜ przywyknąć do tego, Ŝe Roland czasem odpowiadał jej z
roztargnieniem bądź w ogóle nic nie mówił, tylko marszczył czoło, zniecierpliwiony, i
dopiero gdy ocknął się z zamyślenia, znów stawał się uprzejmy.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym Roland zrozumiał, Ŝe to nie Didi - Marie
zawładnęła jego sercem. W tym właśnie dniu ujrzał w wyobraźni Nicolette, małą bezbronną
istotę, i poczuł bezbrzeŜną radość, Ŝe ktoś taki naprawdę istnieje.
Tego dnia uznał, Ŝe Didi - Marie, choć taka ładna i pełna wdzięku, jest po prostu
nudna.
Dionne tymczasem robiła wszystko, by odzyskać zaufanie córki. Po siedemnastu
latach niełatwo było jednak wyrugować dawne przyzwyczajenia.
Sytuację pogarszał dodatkowo fakt, Ŝe Dionne po fatalnej kąpieli w zimnej morskiej
wodzie nabawiła się powaŜnej choroby płuc. Wiele czasu spędzała w łóŜku starannie
opatulona, okropnie bowiem marzła.
Między dwoma kobietami dochodziło ciągle do jakichś zgrzytów. Kiedy tylko
Nicolette spóźniała się bądź zrobiła coś nie tak, Dionne z przyzwyczajenia fukała na nią i
obrzucała wyzwiskami. Natychmiast jednak Ŝałowała swych słów i błagała córkę o
przebaczenie, wykazując nadmiar trudnej do zniesienia matczynej troski. Ale było wyraźnie
widać, Ŝe jest szczęśliwa, mając córkę przy sobie. Wprawdzie nieraz narzekała i uŜalała się
nad sobą, ale wprost wychodziła z siebie, by dogodzić Nicolette.
Dziewczyna natomiast miała wyrzuty sumienia i czuła do siebie bezgraniczną
pogardę. Mimo iŜ się starała, nie mogła wzbudzić w sobie szczerego uczucia do matki. Rana
w sercu była zbyt głęboka. Zajmowała się Dionne tylko z poczucia obowiązku.
Poza tym zamek...
Nicolette juŜ wcześniej bała się ciemności, choć pewnie nie bardziej niŜ inne dzieci.
Teraz jednak zdawało jej się, Ŝe w kaŜdym zakamarku czai się coś groźnego. To ją całkowicie
paraliŜowało, zabijało w niej wszelki zdrowy rozsądek.
Dionne chciała mieć córkę nieustannie pod ręką, dlatego nie pozwoliła jej mieszkać w
dawnej komnacie. Dziewczyna przeniosła się do komnaty sąsiadującej z alkową matki. Nie
chciała spać z Dionne w jednym pomieszczeniu, ale z kolei nie czuła się dobrze w pokoju,
który do tej pory stał pusty. Często leŜała, nie mogąc zmruŜyć oka, i nasłuchiwała z lękiem.
Tak wiele nieprzyjemnych wspomnień wiązało się z tym zamkiem, nocami Nicolette się
zdawało, Ŝe tłoczą się one przy drzwiach do jej komnaty i napierają na nie z całej siły.
A poza tym tęskniła. Roland pokazał jej, Ŝe poza murami zamczyska istnieje świat,
który i przed nią moŜe się otworzyć. Ale Dionne nie chciała nawet o tym słyszeć.
Zdecydowała, Ŝe Nicolette zostanie z nią, nie godziła się za nic na jej odejście.
Wraz z upływem dni matka coraz rzadziej wstawała z łóŜka. LeŜała i błagała córkę, by
jej nie opuszczała. Setki razy prosiła o przebaczenie za całe zło wyrządzone maleńkiej
córeczce. Zanosiła modlitwy, wpatrzona w krzyŜ wiszący tuŜ nad jej łóŜkiem, modlitwy
przerywane coraz gwałtowniejszymi atakami kaszlu.
Nicolette opiekowała się matką pilnie i troskliwie, ale sumienie nie przestawało jej
wyrzucać, Ŝe nie jest w stanie wykrzesać z siebie nic poza współczuciem. Dionne była zawsze
i nadal pozostała dla niej obcą kobietą. Dziewczyna nie była zdolna pomyśleć o niej jak o
matce.
Codziennie, kiedy Dionne zapadała w drzemkę, Nicolette wymykała się za bramę na
krótki spacer. JuŜ pierwszego dnia natknęła się na wrzosowisku na sarenkę. Zwierzę stało na
pagórku i spoglądało w stronę zamku.
Nicolette domyśliła się, Ŝe sarna moŜe być głodna. Przyniosła wiązkę siana i wyłoŜyła
ją we wgłębieniu między wieŜą a murami zamku od strony wrzosowiska, Ŝeby nie zauwaŜyli
tego głuchoniemi słudzy.
Słudzy pozostali w zamku po pogrzebie Blanca i wykonywali te same prace co
wcześniej, ale polecenia przyjmowali jedynie od Dionne. Nicolette traktowali jak kogoś
równego im stanem, a nie jak dziedziczkę. Dziewczyna bała się ich tak samo, jak wcześniej
dziadka i ciotki.
Następnego ranka Nicolette poszła sprawdzić, czy sarna znalazła siano. Siano
zniknęło, a na wzgórzu stały juŜ dwie sarny.
Nicolette uśmiechnęła się wzruszona. Nigdy jeszcze nie czuła się taka szczęśliwa.
Od tej pory wykładała siano codziennie. NieduŜe ilości, bo przecieŜ konie, które
trzymali w stajni, takŜe potrzebowały poŜywienia. Codziennie teŜ obserwowała przez okienko
wrzosowisko. Ku nieopisanej radości dziewczyny coraz więcej głodnych saren przychodziło
pod zamkowe mury. Nieśmiałe ciche cienie o zmierzchu lub o brzasku... Uznały ją za
przyjaciela, stały i czekały, aŜ połoŜy siano, a potem podbiegały, ledwo zdąŜyła zniknąć za
rogiem.
Pewnego ranka Nicolette zobaczyła śnieg. Od wielu lat w Bretanii śnieg nie padał, ze
zdumieniem więc przypatrywała się uśpionemu pod białą puchową pierzyną krajobrazowi.
Dionne juŜ nie wstawała z łóŜka, więc Nicolette mogła wychodzić o dowolnej porze.
Kiedy szła z wiązką siana, w białym śniegu odcisnęły się jej ślady. Trochę ją to niepokoiło,
bo ktoś mógł się dowiedzieć o celu jej wypraw, ale gdy dotarła na miejsce, zapomniała o
swych obawach. Tego dnia sarenka Rolanda podeszła wyjątkowo blisko. Nicolette
przemawiała do niej najłagodniej jak potrafiła i wyciągnęła rękę z sianem.
Sarenka poruszyła się niespokojnie, ale nie odwaŜyła się jeść dziewczynie z ręki.
Nicolette więc połoŜyła siano i cofnęła się o kilka kroków. Szczęście przepełniało jej serce.
Tego dnia umarła Dionne. Nicolette nie spodziewała się tego. Nikt nie uświadomił tej
Ŝ
yjącej w izolacji dziewczynie, Ŝe matka jest tak powaŜnie chora.
Musiała sama pójść po pomoc do wsi. Ona, która nigdy jeszcze tam nie była, musiała
teraz rozmawiać z obcymi ludźmi.
Nie wiedziała, do kogo się udać, weszła więc do pierwszej z brzegu chaty.
Nikt nie był zaskoczony, kiedy jąkając się, wyjaśniła z jaką przybywa sprawą.
Wieśniacy z ciekawością przyglądali się dziewczynie, którą widzieli po raz pierwszy.
- A to panienka mieszka w zamku! - odezwał się gospodarz. - Dobrze, pomoŜemy.
Przyjęli wiadomość ze spokojem, przywykli do tego, Ŝe ludzie umierają. Dionne
została pogrzebana, ksiądz pięknie przemówił nad jej grobem...
I tak Nicolette została w zamku sama.
Ś
miertelnie się bała ciszy panującej w tej ogromnej budowli Nocą kładła się do łóŜka,
zatykając sobie uszy, Ŝeby nic nie słyszeć, zaciskała oczy, by nie widzieć cieni. Długo
rozmyślała nad swoją nową sytuacją.
W końcu któregoś dnia wzięła do pomocy głuchoniemych słuŜących i zaprowadziła
ich do skarbca, gdzie nadal leŜały skradzione kosztowni, których nie mogła przecieŜ oddać
prawowitym właścicielom. Obdarowała hojnie słuŜących i odprawiła ich, a potem załadowała
cały wóz klejnotami i złotymi monetami i pojechała do wsi. Wędrując od chaty do chaty,
rozdzieliła sprawiedliwie między chłopów to, co zrabował jej okrutny dziadek.
Ludzie we wsi dziwili się tej cichej dziewczynie o przeraźliwie smutnym spojrzeniu i
zakłopotani przyjmowali kosztowne dary, świadomi, Ŝe oto nadchodzą nowe dobre czasy dla
ich wioski Castel de la Mer.
Dziewczyna miała do wieśniaków tylko jedną prośbę. Opowiedziała, Ŝe dokarmia
stadko saren pod murami zamku, i poprosiła, by do końca zimy robili to samo. Błagała, by nie
strzelać do tych pięknych zwierząt, które juŜ się trochę oswoiły. Kiedy wieśniacy przyrzekli
spełnić jej prośbę, uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Potem Nicolette zawróciła do zamku. Nie miała ochoty dłuŜej Ŝyć.
Od dnia, w którym umarła Dionne, chodziła codziennie na skraj skały i spoglądała w
morską otchłań. W dole huczała woda, uderzając z wielką siłą o brzeg. Dziewczynie zdawało
się, Ŝe morska głębina ją wabi. Coś ciągnęło ją w dół.
To nie będzie trudne, przekonywała samą siebie.
Roland poŜegnał się z Didi - Marie, która nie kryła zawodu.
- Wiedziałam, Ŝe kiedyś zechcesz pojechać dalej do swej ojczyzny. Nie spodziewałam
się jedynie, Ŝe to nastąpi tak szybko. Czy nie mógłbyś...?
- Czekałem juŜ zbyt długo - przerwał jej z uśmiechem. Niepokój i bezradność nie
znikały z jego oczu. - Niech się więc to juŜ raz stanie!
- Wiesz, Ŝe będziesz tu zawsze mile widzianym gościem, Rolandzie, A jeśli
zdecydujesz, Ŝe chcesz dzielić ze mną posiadłość i wszystko, co mam, to wracaj tu.
Właściwie były to klasyczne oświadczyny, Roland zdołał jednak wybrnąć z trudnej
sytuacji, starannie dobierając słowa. Nie chciał urazić tej pięknej kobiety.
A potem podąŜył na zachód, z powrotem w stronę wybrzeŜa.
Pędził co koń wyskoczy, jakby poganiany jakimś wewnętrznym nakazem. Czuł, Ŝe
musi jak najprędzej dotrzeć do Zamku Ciszy, by powiedzieć Nicolette, ile dla niego znaczy.
Jak mógł być taki zaślepiony i głupi, Ŝe nie uświadomił sobie tego od razu? Ale moŜe
po prostu potrzebował trochę czasu? Chyba za wiele marzył na jawie. JakŜe wdzięczny był
losowi, Ŝe postawił mu na drodze Didi - Marie! Dopiero przy niej doznał objawienia,
zrozumiał, Ŝe tak naprawdę miłość moŜna dostrzec jedynie wtedy, kiedy się patrzy na tę
drugą osobę oczyma duszy.
Patrząc w ten sposób na Nicolette, dostrzegł najcudowniejsze stworzenie na świecie.
Cienka pokrywa śniegu powoli topniała pod wpływem ciepłego powiewu
bretońskiego wiatru. Roland juŜ z daleka dostrzegł zamek: cięŜki i złowrogi górował nad
wrzosowiskiem na samym skraju urwistego brzegu, dalej stał menhir i grobowiec.
Nigdy nie przypuszczał, Ŝe kiedyś jeszcze zobaczy te ponure pamiątki z przeszłości.
Ale „jego” sarenka nie wyszła mu na spotkanie. Chyba nie stało jej się nic złego?
Roland poczuł nagły strach, lecz w tej samej chwili ją zauwaŜył, i to nie samą. Oczywiście nie
mógł wiedzieć, która sarna była tą, którą nazywał swoją. Pod murami zamku zgromadziło się
stado tych zwierząt, jadły wyłoŜone dla nich siano. CzyŜby to Nicolette? pomyślał i zrobiło
mu się ciepło na sercu.
Nagle na krawędzi skały dostrzegł siedzącą drobną postać. Pochylała się w przód,
wpatrzona w otchłań, zupełnie jakby... Chyba... Chyba nie zamierza rzucić się w dół?
Nie, nie rób tego, Nicolette!
Popędził konia i zawołał dziewczynę po imieniu. Sarny uciekły spłoszone, ale Roland
nie zwaŜał na to. Wśród huku fal dziewczyna nie słyszała jego głosu, ale on nie przestawał
krzyczeć.
Nicolette, najdroŜsza! Nie ruszaj się, poczekaj jeszcze chwilę! Och, co ja narobiłem?
myślał zrozpaczony. Jak mogłem cię zostawić w tym strasznym otoczeniu? Powinienem
wsłuchać się dokładnie w ton twego głosu, kiedy przekonywałaś mnie, Ŝe pragniesz
zaopiekować się matką... Usłyszałbym wówczas, Ŝe tak naprawdę wcale tego nie chcesz.
Wreszcie dotarł na miejsce, zeskoczył z konia i rzucił się w przód, z całych sił
chwytając ją za ramiona.
Nicolette krzyknęła ze strachu i bólu, ale Roland, nie zwaŜając na nic, odciągnął ją w
bezpieczniejsze miejsce.
Wreszcie podniósł dziewczynę i cięŜko dysząc, potrząsnął nią mocno. Nie był w stanie
wydobyć z siebie głosu. Nie tak wyobraŜał sobie to spotkanie. Pragnął być przecieŜ delikatny,
okazać Nicolette miłość i czułość. UłoŜył sobie nawet mowę powitalną. Tymczasem
zachowywał się jak brutal
Wreszcie się opanował.
- Roland? - wydobyło się z ust Nicolette, a na jej bladych policzkach pojawił się
gwałtowny rumieniec. - Roland? Jeszcze jesteś we Francji? Myślałam, Ŝe juŜ dawno wróciłeś
do domu.
Wreszcie odzyskał mowę, a do oczu napłynęły mu łzy, których wcale się nie wstydził.
- Musiałem wrócić, Nicolette - wykrzyknął. - Musiałem, poniewaŜ cię kocham.
Jechałem tak szybko, jak tylko mogłem, Ŝeby znów ujrzeć twą twarz. Jesteś o wiele
piękniejsza, niŜ cię zapamiętałem. - Przyciągnął dziewczynę do siebie i mocno objął. Gładził
jej włosy i z pośpiechem mówił dalej: - Nawet jeśli nie pozwolisz mi tu zostać, to i tak
zostanę. Ale najbardziej pragnąłbym wziąć cię z sobą. Spróbujemy razem przekonać Dionne,
Ŝ
eby pojechała z nami, bo nie opuszczę cię teraz juŜ nigdy. BoŜe, boję się nawet pomyśleć, co
by się stało, gdybym przybył za późno!
- Dionne nie Ŝyje - powiedziała cicho Nicolette i dopiero wtedy Roland zauwaŜył, Ŝe
dziewczyna płacze. Ale kiedy popatrzyła na niego, jej oczy zalśniły radością i szczęściem.
Płakali i śmiali się na przemian, kiedy Nicolette opowiadała chaotycznie o wszystkim,
co się wydarzyło: o swym lęku, tęsknocie za nim, chorobie Dionne i o jej śmierci, o sarnach i
samotnym Ŝyciu, jakie wiodła w tym okropnym zamczysku. O tym, jak postanowiła z sobą
skończyć, uznawszy, Ŝe nie ma po co ani dla kogo dłuŜej Ŝyć. Opowiedziała teŜ, Ŝe rozdzieliła
pomiędzy wieśniaków dobra skradzione przez dziadka i Ŝe ci obiecali jej zadbać o sarny.
Zapłakała nad gorzkim losem Dionne, zapewniając, Ŝe matka była bardzo szczęśliwa pod
koniec, choć Ŝycie z nią nie było łatwe.
Roland pomyślał, Ŝe moŜe dobrze, Ŝe stało się tak, jak się stało. Dionne przynajmniej
umarła w przeświadczeniu, Ŝe córka jej wszystko wybaczyła.
Nicolette nagle zmieniła temat na bardziej prozaiczny.
- AleŜ, Rolandzie, ja wszystko oddałam. Nie mam posagu! Chyba Ŝe zechcesz przyjąć
w dowód wdzięczności zamek.
Roland poczuł gęsią skórkę.
- O, nie, dziękuję - roześmiał się. - Najlepiej będzie, jeśli przekaŜesz go wójtowi. JuŜ
on coś postanowi. Jeśli chcesz, pojedź ze mną do mej ojczyzny!
- Zgoda, Rolandzie - odpowiedziała mu z powagą. - Teraz mnie juŜ tu nic nie trzyma.
Koniec z wyrzutami sumienia. I... dziękuję ci za to, Ŝe Ŝyję. ChociaŜ sama nie wiem, czy
zdobyłabym się na skok w otchłań. JuŜ od wielu dni chciałam ze sobą skończyć.
Wraz z wiosną dotarli do ojczyzny Rolanda. Powitano ich z otwartymi ramionami.
Radość najbliŜszych była tym większa, Ŝe zaczynali powoli tracić nadzieję, iŜ Roland w ogóle
wróci z tej okropnej wojny. Nikt nie powiedział mu, Ŝe wybrał na Ŝonę mało urodziwą pannę.
Nicolette, ta miła i dobra dziewczyna, której oczy promieniały niewysłowionym szczęściem,
urzekła wszystkich.
A Roland? CóŜ... on sam był przekonany, Ŝe poślubiając Nicolette, zdobył największy
w kwiecie skarb. Często wracał myślami do tamtej nocy, kiedy zobaczył w ciemnościach
migoczący płomyk. Światełko na wrzosowisku wskazało mu właściwą drogę. Dzięki niemu
uratował Ŝycie wielu ludziom, ale przede wszystkim odnalazł nieszczęśliwą dziewczynę,
która stała się dla niego najwspanialszym darem losu.