background image
background image

Hemingway Ernest

-Digital Publishing: 20 listopada, 2013 12:21 PM - Modification, Shade

Wiosenne wody

The Torrents of Spring

background image

-

Część I

CZERWONY I CZARNY ŚMIECH

Mnie się wydaje, że jedynym źródłem prawdziwej śmieszności jest udawanie.

Henry Fielding

Rozdział 1

Yogi Johnson stał i wyglądał przez okno wielkiej fabryki pomp w stanie Michigan.
Niedługo  zawita  tu  wiosna.  Czy  to  możliwe,  że  –  jak  powiada  mój  koleś  Hutchinson  –  „skoro

przyszła zima, wiosna jest tuż tuż” ? Yogi Johnson zastanawiał się, czy sprawdzi się to i w tym roku. Dwa
okna  dalej  stał  Scripps  O’Neil  –  wysoki,  chudy  mężczyzna  o  długiej,  chudej  twarzy.  Obaj  patrzyli
na puste podwórko fabryki.

Śnieg  przykrył  skrzynie  z  pompami,  które  wkrótce  zostaną  stąd  zabrane.  Kiedy  nadejdzie  wiosna

i  stopnieje  śnieg,  robotnicy  powyciągają  je  ze  stert  i  przetransportują  na  stację  G.R.&I,  gdzie  zostaną
załadowane na lory i wyekspediowane. Yogi Johnson spoglądał przez okno na zasypane śniegiem pompy,
a jego oddech rysował na szybie małe, baśniowe kwiaty. Yogi Johnson myślał o Paryżu.

Może właśnie te wzory na szybie skojarzyły mu się z wesołym miastem, w którym kiedyś spędził dwa

tygodnie. Dwa najszczęśliwsze tygodnie w życiu. Były już za nim. Podobnie jak cała reszta.

Scripps O’Neil miał dwie żony. Gdy tak wyglądał przez okno, wysoki, chudy, krzepki, myślał o obu

kobietach.  Jedna  mieszkała  w  Mancelonie,  druga  w  Petoskey.  Tej  z  Mancelony  nie  widział  od  zeszłej
wiosny.  Patrzył  na  zaśnieżone  podwórko  fabryki  i  zastanawiał  się,  co  też  przyniesie  wiosna.  Z  tą  żoną
z Mancelony Scripps często się upijał.

Gdy  się  upił,  oboje  byli  szczęśliwi.  Chodzili  razem  na  dworzec,  wędrowali  wzdłuż  torów,  siadali

na  nasypie  i  pili  obserwując  przejeżdżające  pociągi.  Zasiadali  pod  sosną  na  niewielkim  pagórku,  pili
i  patrzyli  na  pociągi.  Czasem  pili  całą  noc.  Czasem  przez  tydzień  bez  przerwy.  I  dobrze  im  to  robiło.
Dawało Scrippsowi siłę.

Scripps  miał  córkę,  na  którą  żartobliwie  wołał  „Lousy

1

  O’Neil.  W  rzeczywistości  nazywała  się

Lucy.  Pewnej  nocy,  kiedy  Scripps  i  jego  stara  popijali  w  pobliżu  torów  już  trzy  lub  cztery  dni,  stracił
żonę.  Nie  wiedział,  gdzie  się  podziała.  Kiedy  oprzytomniał,  było  zupełnie  ciemno.  Poszedł  torami
do  miasta.  Podkłady  pod  stopami  wydawały  mu  się  bardzo  twarde.  Próbował  iść  po  szynach.  I  też  nie
mógł. Jasne, Dlaczego. Znowu zaczął iść po podkładach.

Do  miasta  było  daleko.  W  końcu  zobaczył  światła  nastawni.  Porzucił  tory  i  przeszedł  koło  szkoły

średniej  w  Mancelonie.  Budynek  z  żółtej  cegły.  Żadnych  śladów  rokoka  jak  na  tych  kamieniczkach
w Paryżu. Nie, nigdy nie był w Paryżu. To nie on. To jego przyjaciel, Yogi Johnson.

Yogi  Johnson  wyglądał  przez  okno.  Niedługo  przyjdzie  pora  zamykania  fabryki  na  noc.  Ostrożnie

otworzył okno, tylko odrobinę. Śnieg na podwórzu zaczął topnieć. Wiał ciepły wiatr. Pompiarze nazywali
go „chinook”. Jego podmuch wtargnął przez okno. Wszyscy robotnicy zaczęli odkładać narzędzia. Wielu
z nich to Indianie.

Brygadzista był niskim facetem o żelaznych szczękach. Kiedyś wybrał się aż do Duluth. Duluth leżało

po drugiej stronie błękitnego jeziora, na wzgórzach Minnesoty. Przydarzyła mu się tam cudowna rzecz.

Brygadzista  włożył  palec  do  ust,  poślinił  go  i  podniósł  do  góry.  Poczuł  powiew  ciepłej  bryzy.

Potrząsnął ze smutkiem głową i uśmiechnął się do mężczyzn. Był to raczej ponury uśmiech.

– No cóż, chłopcy, „chinook” jak się patrzy – stwierdził.

background image

Robotnicy  odwiesili  narzędzia  na  miejsca.  Większość  milczała.  Na  wpół  zmontowane  pompy

znalazły się na półkach. Robotnicy ruszyli jeden za drugim do łazienki. Jedni rozmawiali, inni milczeli,
jeszcze inni pomrukiwali.

Zza okna dobiegały indiańskie okrzyki wojenne.

1

 Wszawa, wstrętna (przyp. tłum.)

background image

Rozdział 2

Scripps  O’Neil  stał  przed  szkołą  średnią  w  Mancelonie  i  przypatrywał  się  rozświetlonym  oknom.

Dookoła  było  ciemno,  padał  śnieg.  Padał,  odkąd  Scripps  mógł  sięgnąć  pamięcią.  Zatrzymał  się  jakiś
przechodzień i przypatrywał O’Neilowi. Jednak w końcu kim mógł być dlań ten człowiek? Nieznajomy
ruszył przed siebie.

Scripps stał w śniegu i gapił się w jasne okna szkoły. W środku uczono się różnych rzeczy. Do późnej

nocy.  Chłopcy  rywalizowali  z  dziewczętami  wpędzie  ku  wiedzy,  który  ogarniał  całą  Amerykę.  Jego
córka, mała Lousy, dziewczynka, która, lekko licząc, kosztowała go siedemdziesiąt pięć dolarów – tyle
wyniosły  honoraria  lekarzy  –  uczyła  się  tam  w  środku.  Scrippsa  rozpierała  duma.  Dla  niego  było  już
za późno na naukę.

Ale  Lousy  dzień  w  dzień,  wieczór  po  wieczorze,  zdobywała  tu  wiedzę.  Ta  dziewczyna  miała  dryg,

nie ma co!

Scripps ruszył w stronę domu. Nie był duży ten dom, ale to nie przeszkadzało jego starej.
– Scripps – mawiała często, kiedy popijali – nie chcę pałacu. Wystarczy mi miejsce, gdzie nie wieje.
Scripps  wziął  ją  za  słowo.  Teraz,  gdy  późnym  wieczorem  brnął  przez  śnieg,  zobaczył  światła

własnego  domu  i  poczuł  zadowolenie,  że  wziął  ją  za  słowo.  Dobrze,  że  nie  wracał  do  pałacu.  On,
Scripps, nie należał do facetów, którzy chcieliby mieć pałace.

Otworzył drzwi i wszedł do środka. Coś wciąż chodziło mu po głowie. Starał się od tego uwolnić,

ale  bez  rezultatu.  Cóż  takiego  napisał  spotkany  pewnego  razu  w  Detroit  jego  kumpel  –  poeta  Harry
Parker? Harry zwykł był recytować: „Choćbym przebiegał pałace i przyjemności, kiedy coś tam, coś tam,
coś tam, nie ma to jak własne włości”.

Nie pamiętał słów. Przynajmniej nie wszystkie. Napisał do nich prostą melodię i uczył Lucy śpiewać.

To  było  za  czasów  jego  pierwszego  małżeństwa.  Mógł  był  zostać  kompozytorem,  jednym  z  tych  gości
piszących  kawałki  dla  Chicagowskiej  Orkiestry  Symfonicznej,  gdyby  tylko  dano  mu  szansę.  Postanowił
nakłonić Lucy, by zaśpiewała tę piosenkę dziś wieczór.

Już  nigdy  nie  sięgnie  po  kieliszek.  Picie  zrujnowało  jego  słuch.  Wielokrotnie,  kiedy  był  pijany,

gwizdy  pociągów  wjeżdżających  na  wzniesienie  w  Boyne  Falls  zdawały  mu  się  znacznie  piękniejsze
od wszystkich rzeczy,które kiedykolwiek napisał ten typ Strawiński.

Picie  do  tego  doprowadziło.  To  był  błąd.  Powinien  wyjechać  do  Paryża.  Jak  ten  gość,  który  grał

na skrzypcach, Albert Spalding.

Scripps otworzył drzwi i wszedł.
– Lucy, to ja, Scripps! – zawołał.
Nie  będzie  już  więcej  pił.  Dość  nocy  spędzonych  przy  torach.  Może  trzeba  kupić  nowe  futro  dla

Lucy? Może ona jednak chce mieszkać w pałacu, a nie tutaj? Nigdy się nie dowiesz, jak naprawdę należy
traktować kobietę.Może to miejsce wcale nie chroni fantastycznie od wiatru? Zapalił zapałkę.

– Lucy! – krzyknął.
W  jego  głosie  było  głuche  przerażenie.  Jego  przyjaciel,  Walt  Simmons,  słyszał  taki  ryk,  kiedy

pewnego razu jakiś ogier wpadł pod koła autobusu na placu Vendome w Paryżu.

W  Paryżu  nie  kastrowano  koni.  Wszystkie  to  ogiery.  Klaczy  nie  hodowano.  Od  zakończenia  wojny.

Wojna wszystko zmieniła.

– Lucy! – wykrzyknął – Lucy!
Żadnej  odpowiedzi.  Dom  był  pusty.  Kiedy  tak  stał,  samotny,  wysoki,  chudy,  w  opuszczonym  domu,

kłębiące się od śniegu powietrze przyniosło indiańskie okrzyki wojenne.

background image

Rozdział 3

Scripps  wyjechał  z  Mancelony.  Całkowicie  skończył  z  miasteczkiem.  Cóż  mogło  mu  ono  dać?

Zupełnie  nic.  Pracowałeś  całe  życie  i  wtem  zdarza  się  coś  takiego!  Znikają  wieloletnie  oszczędności.
Wszystko przepadło.

Ruszył  do  Chicago,  żeby  znaleźć  pracę.  Chicago  to  było  właśnie  to.  Spójrzmy  na  położenie

geograficzne  –  na  samym  końcu  jeziora  Michigan.  Chicago  może  wiele  zdziałać.  To  jasne  dla  każdego
głupka.  Scripps  mógłby  kupić  kawałek  gruntu  tam,  gdzie  znajduje  się  Loop  –  wielka,  handlowo  –
przemysłowa  dzielnica.  Mógłby  kupić  grunt  tanio  i  położyć  na  nim  łapę.  Niech  tylko  spróbują  mu  go
zabrać. Już przecież wiedział, co i jak.

Samotny,  z  gołą  głową,  szedł  wzdłuż  torów  kolei  G.R.&I.  Śnieg  prószył  mu  na  włosy.  To  była

najzimniejsza  noc,  jaką  pamiętał.  Podniósł  zmartwiałego  ptaszka,  który  zmarzł  i  spadł  na  tory. Aby  go
rozgrzać, umieścił go pod koszulą.

Ptak zagnieździł się koło ciepłego ciała i skubał dziobem jego pierś z wdzięcznością.
– Biedny mały – powiedział Scripps – tobie też zimno.
Łzy napłynęły mu do oczu.
– Cholera z tym wiatrem! – wykrzyknął Scripps i ponownie stawił czoło śnieżycy. Wiatr wiał wprost

od Lake Superior, druty telegraficzne nad głową Scrippsa śpiewały. Ujrzał w ciemnościach wielkie żółte
oko  zbliżające  się  ku  niemu.  Ogromna  lokomotywa  przedzierała  się  przez  śnieżycę,  była  coraz  bliżej.
Scripps  zszedł  z  torów,  by  ją  przepuścić.  Cóż  to  powiadał  staruszek  Szekspir:  „Kto  silny  ten  rządzi”  ?
Scripps  zastanawiał  się  nad  cytatem,  aż  pociąg  minął  go  w  śnieżnych  ciemnościach.  Najpierw
lokomotywa.  Widział,  jak  palacz  pochyla  się,  by  wrzucać  wielkie  szufle  węgla  przez  otwarte  drzwi
paleniska.  Maszynista  nosił  gogle.  Światło  padające  z  uchylonych  drzwiczek  pieca  rozjaśniało  jego
twarz.

Maszynista. Ten, który trzymał rękę na dławiku. Scripps myślał o tych anarchistach z Chicago, którzy

podczas  egzekucji  mówili:  „Choć  dziś  jeszcze  nas  dławicie,  wciąż  nic  a  nic,  tylko  coś  tam,  coś  tam,
z naszymi duszami”.

Na cmentarzu Waldheim w Chicago, tam, gdzie zostali pochowani, tuż obok Forest Park Amusement

Park,  stał  pomnik.  Ojciec  zabierał  tam  Scrippsa  w  niedziele.  Pomnik  i  umieszczony  na  nim  anioł  były
całe czarne. Syn często pytał ojca:

–  Tato,  czemu,  skoro  przychodzimy  w  niedziele  oglądać  anarchistów,  nie  możemy  jeździć

na karuzeli?

Odpowiedź nigdy go nie zadowalała. Był wtedy małym chłopcem w krótkich spodenkach.
Ojciec  zaś  wielkim  kompozytorem.  Matka  pochodziła  z  północnych  Włoch.  Ci  północni  Włosi

to dziwni ludzie.

Scripps stał koło torów. Długie, czarne wagony postukiwały obok. Wszystkie pulmanowskie.
Rolety  opuszczone.  Światło  przedostawało  się  przez  wąskie  szpary  u  dołu  okien.  Pociąg  nie

hałasował  tak  bardzo,  jak  ten  jadący  w  przeciwną  stronę  –  musiał  wspinać  się  na  wzniesienie  Boyne
Falls.  Jechał  wolniej,  niż  te  z  góry.  Lecz  wciąż  zbyt  szybko,  by  Scripps  mógł  się  go  uczepić.  Myślał
o  tym,  z  jakim  mistrzostwem  czepiał  się  wozów  z  żywnością,  kiedy  był  małym  chłopcem  w  krótkich
spodenkach.

Długi, ciemny wąż pulmanowskich wagonów minął Scrippsa stojącego obok torów.
Kto  podróżował  w  tych  wagonach?  Amerykanie,  którzy  gromadzą  szmal  przez  sen?  Czy  były  tam

matki? Ojcowie? Kochanki lub kochankowie? A może pasażerowie byli Europejczykami? – zastanawiał

background image

się Scripps. Przedstawiciele znużonej cywilizacji wycieńczonej wojną?

Minął  go  ostatni  wagon  –  pociąg  zaczął  wspinać  się  na  wzgórze.  Scripps  wpatrywał  się  w  tylne

czerwone światła znikające w ciemności, w której łagodnie wirowały płatki śniegu. Ptak zatrzepotał pod
koszulą.

Scripps ruszył stąpając po podkładach.
Chciał  dotrzeć  do  Chicago,  o  ile  to  możliwe,  jeszcze  tej  nocy,  by  zacząć  pracować  od  rana.  Ptak

znów zaczął się wiercić.

Nie był już taki słaby. Scripps przytrzymał go ręką, by powstrzymać trzepotanie skrzydeł.
Ptaszek uspokoił się. Scripps wyciągał nogi krocząc po torach.
Nie musiał w końcu iść aż do Chicago.Były inne miejsca. Co by się stało, gdyby ten cholerny krytyk,

Henry Mencken, ogłosił Chicago Stolicą Amerykańskiej Literatury?

Było  jeszcze  Grand  Rapids.  W  Grand  Rapids  mógłby  pewnego  dnia  zająć  się  meblarstwem.  W  ten

sposób dorabiano się fortun. Meble Grand Rapids były znane wszystkim młodym parom, rozmawiającym
o urządzeniu domu. Zapamiętał reklamę, którą zobaczył w Chicago, kiedy był małym chłopcem. Pokazała
mu  ją  matka,  gdy  chodzili  boso,  żebrząc  od  drzwi  do  drzwi.  To  było  prawdopodobnie  tam,  gdzie  teraz
jest Loop. Matka uwielbiała światło elektrycznego neonu.

–  Zupełnie,  jak  San  Miniato  w  mojej  rodzinnej  Florencji  –  mówiła  Scrippsowi.  –  Przypatrz  się

dobrze tym literom, mój synu, bo pewnego dnia Orkiestra Symfoniczna Firenze wykona tu utwór twojej
kompozycji.

Scripps  godzinami  przyglądał  się  szyldowi,  podczas  gdy  matka,  owinięta  w  stary  szal,  spała

w  miejscu,  które  teraz  prawdopodobnie  nazywa  się  Blackstone  Hotel.  Neon  wywarł  na  nim  wielkie
wrażenie.

POZWÓL HARTMANOWI WYMOŚCIĆ TWOJE GNIAZDKO

głosił  napis.  Mienił  się  wieloma  kolorami.  Wpierw  czysta,  oślepiająca  biel  –  Scripps  lubił

ją najbardziej. Potem cudowna zieleń, a potem czerwień. Pewnego razu, gdy leżał wtulony w ciepło ciała
matki i przyglądał się mrugającemu neonowi, przyszedł policjant.

– Musicie się stąd wynosić – powiedział.
O  tak,  na  interesie  z  meblami  można  było  zbić  ciężkie  pieniądze,  gdyby  wiedzieć,  jak  się  do  tego

zabrać. On, Scripps, znał wszystkie sztuczki w tej grze. Zatrzyma się w Grand Rapids. Ptak zatrzepotał,
tym razem radośnie.

– Ach, jaką piękną, pozłacaną klatkę zbuduję dla ciebie, mój śliczny!
–  zawołał  Scripps.  Ptaszek  dziobnął  go  poufale.  Śnieg  zaczął  przysypywać  torowisko.  Scripps

kroczył stawiając czoło burzy. Do jego uszu docierały niesione przez wiatr indiańskie okrzyki wojenne.

background image

Rozdział 4

Gdzie  był  Scripps?  Wędrując  nocą,  w  czasie  śnieżycy,  zgubił  się.  Wyruszył  do  Chicago  po  tej

strasznej nocy, kiedy odkrył, że jego dom już dłużej nim nie będzie.

Czemu odeszła Lucy? Co stało się z Lousy? On, Scripps, nie wiedział. Nie, żeby się tym przejmował.

To wszystko zostało za nim. Nie miało teraz znaczenia. Stał po kolana w śniegu przed stacją kolejową.
Wielkie litery na budynku głosiły:

PETOSKEY

Piętrzyły  się  tu  jelenie  przywiezione  przez  myśliwych  z  górnego  półwyspu  Michigan.  Martwe

i sztywne ciała zwierząt, na wpół przysypane śniegiem, leżały jedno na drugim na peronie. Czy to mogło
być Petoskey?

Jakiś człowiek był wewnątrz budynku, wystukiwał coś za okienkiem kasowym. Spojrzał na Scrippsa.
Czy to mógł być telegrafista? Coś mu podpowiedziało, że tak.
Scripps  wyszedł  ze  śnieżnej  kurzawy  i  zbliżył  się  do  okienka.  Siedzący  z  drugiej  strony  mężczyzna

zawzięcie stukał kluczem telegrafu.

– Czy pan jest telegrafistą? – spytał Scripps.
– Tak, proszę pana. Jestem.
– Jak to cudownie!
Telegrafista zmierzył go podejrzliwym wzrokiem.Czego mógł chcieć od niego ten człowiek?
– Czy to trudne zajęcie? – zagadnął Scripps. Chciał zapytać wprost, czy to Petoskey.
Nie znał tej wielkiej północnej części Ameryki. Pragnął jednak być grzeczny.
Urzędnik przyjrzał mu się z zaciekawieniem.
– Jesteś wróżem?
– Nie – odparł Scripps. – Nie wiem nawet, co znaczy „wróż”.
– No cóż – powiedział telegrafista – Po co łazisz z tym ptakiem?
– Ptakiem? – zdziwił się Scripps – Jakim ptakiem?
– Tym, który wystaje zza twojej koszuli.
Scripps  był  zdezorientowany.  Co  to  za  facet,  ten  telegrafista?  Jacy  ludzie  wybierają  ten  fach?  Czy

są  podobni  do  kompozytorów?  Przypominają  artystów?  Pisarzy?  Facetów,  którzy  robią  reklamy
w  naszych  ogólnokrajowych  tygodnikach?  A  może  przypominają  Europejczyków,  wykończonych
i wyniszczonych wojną, mających najlepsze lata za sobą? Czy mógł opowiedzieć temu telegrafiście całą
swoją historię? Czy ją zrozumie?

– Ruszyłem do domu – zaczął – mijałem szkołę średnią w Mancelonie...
– Znam dziewczynę w Mancelonie – przerwał mu urzędnik – może i ty ją znasz. Ethel Enright.
Nie warto kontynuować. Powinien skrócić opowieść. Ograniczyć się do podstawowych faktów. Poza

tym  na  chłostanym  wiatrem  peronie  było  upiornie  zimno.  Coś  podpowiadało  mu,  że  nie  ma  sensu  dalej
mówić. Spojrzał na stertę jeleni, sztywnych i zamarzniętych.

Może i one kochały się kiedyś. Niektóre to byki. Byki miały rogi. Można je łatwo rozpoznać. Gorzej

z kotami. We Francji kastrowano koty, nie trzebiono zaś koni. Francja była daleko.

– Żona mnie porzuciła – stwierdził nagle Scripps.
–  Nie  jestem  ciekaw,  czemu  włóczysz  się  z  tym  cholernym  ptakiem,  który  wystaje  ci  zza  koszuli  –

odparł telegrafista.

background image

–  Co  to  za  miasto?  –  spytał  Scripps.  Ich  chwilowa  więź  duchowa  przepadła.  Nigdy  naprawdę  nie

zaistniała. Ale  mogła.  Teraz  nie  miało  to  sensu.  Nie  miało  sensu  starać  się  zatrzymać  tego,  co  minęło.
Tego, co uciekło.

– Petoskey – odpowiedział telegrafista.
–  Dziękuję  –  Scripps  odwrócił  się  i  zanurzył  w  ciche,  opustoszałe  północne  miasto.  Na  szczęście

miał  w  kieszeni  czterysta  pięćdziesiąt  dolarów.  Nim  zaczął  pijacką  podróż  ze  swoją  starą,  sprzedał
opowiadanie George’owi Horace’emu Lorimerowi.

Czemu w ogóle ją rozpoczął? I o co w tym wszystkim w ogóle chodziło?
Naprzeciw niego szli ulicą dwaj Indianie. Spojrzeli na niego, lecz ich twarze nie zmieniły wyrazu.
Pozostały niewzruszone. Weszli do zakładu fryzjerskiego McCarthy’ego.

background image

Rozdział 5

Scripps O’Neil stał niezdecydowany przed zakładem fryzjerskim. W środku golono mężczyzn. Innym

strzyżono  włosy.  Jeszcze  inni  siedzieli  pod  ścianą  na  wysokich  krzesłach  i  oczekiwali  swojej  kolejki.
Podziwiali  obrazki  zawieszone  na  ścianie  lub  własne  odbicia  w  długich  lustrach.  Czy  on,  Scripps,
powinien wejść?

Miał przecież czterysta pięćdziesiąt dolarów w kieszeni! Mógł iść, dokąd chciał. Ponownie rozejrzał

się  niezdecydowany.  Zachęcająca  perspektywa:  towarzystwo  mężczyzn,  ciepłe  pomieszczenie,  białe
kurtki  fryzjerów,  wykonujących  zręczne  cięcia  nożyczkami  lub  prowadzących  brzytwy  po  skosie  przez
pianę na twarzach mężczyzn.

Ci fryzjerzy umieli posługiwać się narzędziami! A jednak to mu jakoś nie odpowiadało. Potrzebował

czegoś innego. Był głodny. Poza tym należało zatroszczyć się o ptaka.

Scripps  O’Neil  odwrócił  się  tyłem  do  zakładu  fryzjerskiego  i  pomaszerował  ulicą  przez  ciche,

zmarznięte,  północne  miasto.  Mijał  po  prawej  płaczące  brzozy,  których  nagie  gałęzie  ciężar  śniegu
przygniatał  do  ziemi.  Usłyszał  dzwoneczki  sanek.  To  mogło  być  Boże  Narodzenie.  Może  na  południu
małe dzieci ciskały petardy pokrzykując do siebie: „Prezent na Gwiazdkę! Prezent na Gwiazdkę!”. Ojciec
Scrippsa  pochodził  z  południa.  Był  żołnierzem  w  armii  rebeliantów.  Dawnymi  laty,  w  czasie  wojny
secesyjnej. Sherman spalił ich dom podczas długiego marszu.

– Wojna to piekło – rzekł Sherman. – Ale wie pani, jak to jest, pani O’Neil. Muszę to zrobić.
I podłożył ogień pod stary dom z białymi kolumnami.
– Ty tchórzu, gdyby tylko generał O’Neil był tutaj – powiedziała matka kulawą angielszczyzną – nie

podpaliłbyś nigdy tego domu!

Dym  wzbijał  się  ponad  starą  siedzibą.  Płomienie  strzelały  coraz  wyżej.  Białe  kolumny  znikały

w gęstniejących kłębach. Scripps kurczowo trzymał się szorstkiego ubrania matki.

Generał Sherman wsiadł z powrotem na konia i skłonił się nisko.
– Pani O’Neil – powiedział, a matka Scrippsa zawsze utrzymywała, że miał łzy w oczach, choć był

jedynie cholernym Jankesem. Ten człowiek miał serce, nawet jeśli nie słuchał jego głosu. – Pani O’Neil,
gdyby  był  tu  generał,  moglibyśmy  załatwić  to  jak  mężczyzna  z  mężczyzną.  No  a  tak,  pszepani,  wojna
to wojna – muszę spalić ten dom.

Skinął na jednego z żołnierzy i ten podbiegł i chlusnął naftą z wiadra w płomienie. Ogień wystrzelił

w górę, wielki słup dymu wzbił się w nieruchome, wieczorne powietrze.

– Ten dym, generale Sherman – odezwała się triumfalnie matka Scrippsa – ostrzeże przynajmniej inne

lojalne córy Konfederacji, że pan nadciąga.

Sherman ukłonił się.
– To ryzyko, które musimy podjąć, pszepani...
Spiął  konia  ostrogami  i  pogalopował  przed  siebie,  długie  siwe  włosy  powiewały  na  wietrze.  Ani

Scripps  ani  jego  matka  nigdy  go  już  nie  spotkali.  To  dziwne,  że  myślał  o  tym  właśnie  teraz.  Podniósł
wzrok. Przed sobą zobaczył szyld:

U BROWNA. SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ

Wejdzie tu i coś zje. Tego właśnie potrzebował.
Wejdzie i coś zje. Ten napis:

background image

SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ

Ach, właściciele tych wielkich jadłodajni to naprawdę łebscy faceci. Wiedzieli, jak zdobyć klientów.

Nie potrzebowali ogłoszeń w „Saturday Evening Post”. SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ

To było to. Wszedł do środka.
Minąwszy  drzwi  jadłodajni  Scripps  O’Neil  rozejrzał  się  dookoła.  Długi  kontuar.  Zegar.  Drzwi

prowadzące  do  kuchni.  Kilka  stołów.  Sterta  pączków  pod  szklaną  pokrywą.  Na  ścianie  wisiał  spis
potraw, które można zjeść. Czy to jednak rzeczywiście U BROWNA?

–  Przepraszam  –  zwrócił  się  Scripps  do  podstarzałej  kelnerki,  która  wyszła  z  kuchni  przez

wahadłowe drzwi – czy to jest naprawdę U BROWNA?

– Tak, proszę pana – odrzekła kelnerka – Trzeba spróbować, aby nie pożałować.
–  Dziękuję  –  powiedział  Scripps.  Usadowił  się  przy  szynkwasie.  –  Poproszę  fasolkę  dla  siebie

i drugą porcję dla mojego ptaka.

Rozpiął  koszulę  i  umieścił  ptaka  na  kontuarze.  Ten  nastroszył  piórka  i  otrząsnął  się.

Z zaciekawieniem dziobał butelkę keczupu. Podstarzała kelnerka wyciągnęła rękę i pogłaskała go.

– Dzielny chłopczyk – zauważyła. – A przy okazji, co pan zamawiał, proszę pana? – spytała z lekkim

zakłopotaniem.

– Fasolę – odparł Scripps – dla ptaka i dla mnie.
Kelnerka uchyliła małe okienko prowadzące do kuchni. Scripps dostrzegł rozgrzane, wypełnione parą

pomieszczenie, wielkie garnki i kotły, a na ścianie mnóstwo lśniących puszek.

– Mięso z pierdziawkami! – rzuciła rzeczowo kelnerka w otwarte okienko. – I raz dla ptaka!
– Grzeje się! – dobiegł głos z kuchni.
– Ile ptaszek ma lat? – spytała podstarzała kelnerka.
– Nie wiem – odparł Scripps. – Znamy się dopiero od ostatniej nocy. Szedłem torami z Mancelony.

Żona mnie rzuciła.

–  Biedny  mały!  –  powiedziała  kelnerka.  Wylała  trochę  keczupu  na  palec.  Ptak  dziobał

z wdzięcznością.

–  Żona  mnie  opuściła  –  rzekł  Scripps.  –  Popijaliśmy  koło  torów  kolejowych.  Wychodziliśmy

wieczorami i patrzyliśmy na przejeżdżające pociągi. Piszę opowiadania. Jedno zamieszczono w „Post”,
a  dwa  w  „Dial”.  Mencken  stara  się  dostać  mnie  w  swoje  łapy.  Jestem  za  mądry  na  takie  numery.
„Polizei” to nie dla mnie. Przyprawiają mnie o „Katzenjammer”.

Co on mówił? Gadał bez ładu i składu. W ten sposób daleko nie zajdzie. Musi wziąć się w garść.
– Scofield Thayer był świadkiem na moim ślubie – dodał. – Jestem harwardczykiem.
Chcę  tylko,  żeby  mnie  i  mojemu  ptakowi  dali  szansę.  Żadnej  Weltpolitik.  „Wyrzucić  doktora

Coolidge’a!”

Pogubił  się.  Wiedział,  dlaczego.  Omdlewał  z  głodu.  Północne  powietrze  było  dlań  zbyt  ostre,  zbyt

przenikliwe.

–  Hej  –  powiedział.  –  Czy  nie  mógłbym  dostać  choć  odrobinę  tej  fasoli?  Nie  chcę  być  natrętny.

Potrafię się zadowolić byle czym.

Okienko otworzyło się i pojawiły się dwa parujące talerze. Jeden duży, drugi mały.
– Proszę! – powiedziała kelnerka.
Scripps rzucił się na wielką porcję fasoli. Było w niej trochę wieprzowiny.
Ptak jadł z radością, zadzierając głowę po każdym dziobnięciu, aby przełknąć ziarna.
– Robi tak, by podziękować Bogu za tę fasolę – wyjaśniła podstarzała kelnerka.
–  Faktycznie,  w  dechę  fasolka  –  zgodził  się  Scripps.  Rozjaśniło  mu  się  po  niej  w  głowie.  Cóż

background image

to  za  bzdury  wygadywał  o  tym  Henrym  Menckenie?  Czy  Mencken  faktycznie  go  ścigał?  To  nie  byłaby
przyjemna  perspektywa. Ale  miał  przecież  w  kieszeni  czterysta  pięćdziesiąt  dolarów.  Kiedy  pieniądze
się  rozejdą,  może  zawsze  ze  sobą  skończyć.  Jeśli  będą  naciskać  zbyt  mocno,  spotka  ich  wielka
niespodzianka. Nie był człowiekiem, którego łatwo dostać żywcem. Niech tylko spróbują.

Po zjedzeniu fasoli ptak zasnął. Spał stojąc na jednej nodze, drugą podkulił pod siebie.
–  Kiedy  się  zmęczy,  zmieni  nogę  i  odpocznie  –  zauważyła  kelnerka.  –  Mieliśmy  w  domu  starego

rybołowa, który tak robił.

– Gdzie był pani dom? – spytał Scripps.
– W Anglii. W Krainie Jezior – kelnerka uśmiechnęła się z pewną zadumą.
– Wie pan, kraj Wordswortha.
– Ach, ci Anglicy. Podróżowali po całej kuli ziemskiej. Nie wystarczała im ich mała wyspa. Dziwni

nordycy obsesyjnie marzący o imperium.

– Nie zawsze byłam kelnerką – powiedziała podstarzała kelnerka.
– Jasne, że nie.
– No pewnie – zaczęła – To trochę dziwna historia. Może będzie pana nudzić?
– Wcale nie. Nie miałaby pani nic naprzeciw, gdybym kiedyś skorzystał z tej opowieści?
– Jeśli pana zainteresuje... – kelnerka uśmiechnęła się. – Oczywiście nie poda pan mojego nazwiska.
– Jeśli pani sobie nie życzy... A przy okazji, czy mógłbym powtórzyć zamówienie?
– Spróbujesz, nie pożałujesz – uśmiechnęła się. Miała pobrużdżoną, szarą twarz. Przypominała nieco

tę  aktorkę,  która  umarła  w  Pittsburghu.  Jak  ona  się  nazywała?  Lenore  Ulric.  W  „Piotrusiu  Panie”.
Oczywiście. Powiadają, że zawsze chodziła w woalce, myślał Scripps.Interesująca kobieta. Czy to była
Lenore Ulrik? Może jednak nie. Wszystko jedno.

– Naprawdę chce pan jeszcze fasoli? – zapytała kelnerka.
– Tak – rzekł Scripps.
– Jeszcze raz pierdziawka!- krzyknęła w okienko. – Dla ptaka już nie.
– Grzeje się – padła odpowiedź.
– Niech pan mówi – poprosił uprzejmie Scripps.
– To było w roku wystawy światowej w Paryżu – zaczęła. – Byłam wtedy młodą dziewczyną, „jeune

fille”,  przyjechałam  z Anglii  z  matką.  Miałyśmy  uczestniczyć  w  otwarciu  wystawy.  Zatrzymałyśmy  się
w  hotelu  na  placu  Vendome.  Po  drodze  z  Gare  du  Nord  wstąpiłyśmy  do  fryzjerni  po  drobne  zakupy.
Pamiętam, że matka kupiła dodatkowy flakon „soli pachnących”, jak je nazywacie w Ameryce.

Uśmiechnęła się.
– Niech pani mówi. Sole pachnące.
–  Zameldowałyśmy  się,  jak  należy,  w  hotelu,  zarezerwowano  nam  połączone  pokoje.  Matka  była

nieco  zmęczona  podróżą,  więc  jadłyśmy  w  swoich  pokojach.  Wystawa  bardzo  mnie  podekscytowała.
Lecz byłam też bardzo zmęczona – miałyśmy okropną przeprawę przez kanał, toteż spałam mocno. Rano
obudziłam się i zawołałam matkę. Nie odpowiedziała, więc weszłam, by ją zbudzić. Zamiast niej w łóżku
leżał francuski generał.

– „Mon Dieu” ! – zawołał Scripps.
– Okropnie się przeraziłam – kontynuowała kelnerka – zadzwoniłam, by wezwać dyrekcję.
Przyszedł portier i zażądałam wyjaśnień, gdzie jest moja matka. „Mademoiselle” – tłumaczył portier

–  „nie  wiemy  nic  o  pani  matce.  Przybyła  tu  pani  z  generałem  Jakimśtam”.  Nie  pamiętam  nazwiska
generała.

– Niech się nazywa Joffre.
–  To  było  bardzo  podobne  nazwisko  –  powiedziała  kelnerka.  –  Straszliwie  przerażona,  wezwałam

background image

policję i zażądałam księgi gości. „Przekonacie się, że jestem zameldowana z matką” – mówiłam. Policja
przybyła  i  portier  wyciągnął  rejestr.  „Proszę  spojrzeć,  „madame”.  Jest  pani  zameldowana  z  generałem,
z którym przyjechała pani do hotelu zeszłego wieczora”.

–  Wpadłam  w  rozpacz.  Przypomniałam  sobie  w  końcu,  gdzie  znajdowała  się  fryzjernia.  Policja

posłała po fryzjera. Sprowadził go jeden z agentów. „Byłam z matką u pana w zakładzie – zwróciłam się
do fryzjera – kupiła flakon aromatycznych soli”. „Pamiętam „mademoiselle” doskonale – odparł. – Lecz
nie  była  pani  z  matką.  Była  pani  w  towarzystwie  starszego  francuskiego  generała.  Kupił,  o  ile  się  nie
mylę, nożyczki do wąsów. Można to w każdym razie sprawdzić w moich księgach”.

– Byłam w rozpaczy. W tym czasie policja sprowadziła taksówkarza, który przywiózł nas z dworca

do hotelu. Przysięgał, że nie jechałam z matką... Czy ta historia pana naprawdę nie nudzi?

–  Niech  pani  mówi  dalej  –  prosił  Scripps.  –  Gdyby  kiedykolwiek  szukała  pani  fabuł,  tak  jak

ja szukałem...

– No cóż. Już wszystko zostało powiedziane. Nigdy więcej nie widziałam matki.
Kontaktowałam się z ambasadą, lecz nic nie mogli zrobić. Ustalili ostatecznie, że przeprawiłam się

przez  kanał  z  matką.  I  na  tym  koniec  –  do  oczu  podstarzałej  kelnerki  napłynęły  łzy.  –  Nigdy  już  nie
widziałam mamusi. Nigdy. Ani razu.

– A co z generałem?
–  Pożyczył  mi  w  końcu  sto  franków,  nawet  wtedy  nie  była  to  duża  suma,  no  i  przyjechałam

do Ameryki, zostałam kelnerką. Ot i cała historia.

– Nieprawda – powiedział Scripps. – Założę się o wszystko, że jest coś jeszcze.
–  Czasami,  wie  pan,  mam  także  takie  uczucie  –  powiedziała  kelnerka  –  że  musi  być  jeszcze  coś.

Gdzieś musi być jakieś wyjaśnienie. Nie wiem, dlaczego przyszło mi to do głowy dziś rano.

– Dobrze, że wyrzuciła to pani z siebie.
– Tak – uśmiechnęła się kelnerka, zmarszczki na jej twarzy nie były już tak głębokie.
– Czuję się teraz lepiej.
– Niech mi pani powie – zapytał Scripps – czy w tym mieście znalazłaby się jakaś porządna praca dla

mnie i dla ptaka?

– Przyzwoita praca? O innych nic nie wiem.
– Tak, przyzwoita praca – powiedział Scripps.
– Mówi się, że potrzeba fizycznych do nowej fabryki pomp.
Czemu  nie  miałby  zarabiać  pracą  własnych  rąk?  Robił  to  Rodin.  Cezanne  był  rzeźnikiem.  Renoir

cieślą. Picasso jako młody chłopak pracował w fabryce papierosów. Gilbert Stuart – autor tych słynnych
portretów Waszyngtona, których reprodukcje spotkać można w całej Ameryce, tych, które wiszą w każdej
klasie –  Gilbert  Stuart  był  kowalem.  No  a  taki  Emerson.  Emerson  był  pomocnikiem  murarza.  Obiło  mu
się o uszy, że James Russell Lowell za młodu był telegrafistą. Jak facet na stacji. Może nawet teraz ten
telegrafista pracuje nad swoim własnym „Thanatopsis” lub „To a Waterfowl” ? Czemu więc on, Scripps
O’Neil, nie miałby pracować w fabryce pomp?”

– Zajrzy pan tu jeszcze? – spytała kelnerka.
– Jeśli pani pozwoli...
– I niech pan przyniesie ptaka!
– Dobrze – powiedział Scripps. – Biedaczek jest trochę wykończony. Miał ciężką noc.
– Też tak myślę – zgodziła się kelnerka.
Scripps wyszedł i znów ruszył w miasto. Miał jasny umysł i gotów był stawić życiu czoło. Fabryka

pomp mogłaby być interesująca. Pompy to teraz nie byle co. W Nowym Jorku, na Wall Street, codziennie
wyrastały i waliły się w gruzy budowane na nich fortuny.

background image

Słyszał o gościu, który na pompach lekką rączką zarobił z pół miliona w ciągu pół godziny. Ci faceci

z Wall Street wiedzieli, co jest grane.

Znalazłszy się na ulicy spojrzał na szyld. SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ – odczytał.
Nieźle  tu  karmili.  Czy  jednak  rzeczywiście  mieli  kucharza  Murzyna?  Tylko  raz,  tylko  przez  chwilę,

kiedy uchyliło się okienko, dostrzegł coś czarnego. Ale może ten facet ubabrał się sadzą z pieca?

background image

Część II

WALKA O ŻYCIE

„W tym miejscu muszę uroczyście zapewnić, że nie mam zamiaru nikogo oczerniać ani szkalować.
Chociaż  wszystko,  co  tu  piszę,  jest  wzięte  żywcem  z  księgi  natury,  i  nie  ma  postaci  czy  wydarzenia,  którego  bym  nie

zaobserwował  lub  nie  doświadczył,  starałem  się,  jak  mogłem,  przesłonić  osoby,  stwarzając  takie  okoliczności,  taką  kolejność
wydarzeń i zabarwienie, by nikt nie mógł się łatwo domyślić, o kogo chodzi. Jeśliby nawet tak się zdarzyło, to tylko w tym wypadku,
gdy opisana wada tak jest niewielka, że sam delikwent śmiałby się ze swej słabostki na równi z innymi.”

Henry Fielding

Rozdział 1

Scripps  O’Neil  szukał  zajęcia.  Dobrze  byłoby  zarabiać  pracą  własnych  rąk.  Szedł  ulicą  od  strony

jadłodajni  i  minął  zakład  fryzjerski  McCarthy’ego.  Nie  wszedł  do  środka.  Lokal  jak  zawsze  wyglądał
zachęcająco, lecz Scripps potrzebował pracy. Skręcił na rogu koło zakładu i znalazł się na Głównej Ulicy
Petoskey.  To  była  ładna,  szeroka  ulica;  po  obu  stronach  stały  rzędy  domów  z  cegły  i  z  kamienia.
Prowadziła aż do dzielnicy, gdzie mieściła się fabryka pomp. Gdy Scripps znalazł się przed jej bramą,
poczuł  się  zakłopotany.  Czy  to  rzeczywiście  była  ta  fabryka?  Faktycznie,  mnóstwo  pomp  wynoszono,
układano na śniegu i polewano wodą z wiader. Lód równie dobrze chronił przed zimowymi wiatrami jak
każda farba. Ale czy to naprawdę były pompy? Wszystko mogło być oszustwem. Ci pompiarze to przecież
łebscy goście.

– Hej! – Scripps skinął na jednego z robotników, który chlustał wodą na nowiutką, jeszcze niegotową

pompę. Ustawiono ją właśnie na śniegu i wyglądała żałośnie. – Czy to pompy?

– Będą nimi w swoim czasie – odpowiedział robotnik.
Scripps wiedział już, że to ta fabryka. Nikt nie wystrychnie go na dudka. Podszedł do drzwi.
Wisiała na nich tabliczka:

WSTĘP WZBRONIONY
DOTYCZY WŁAŚNIE CIEBIE

To znaczy mnie? – zastanowił się Scripps. Zapukał i wszedł.
– Chciałbym rozmawiać z kierownikiem – odezwał się stanąwszy w półcieniu.
Przechodzili  koło  niego  robotnicy  niosąc  na  barkach  następne  niegotowe  pompy.  Nucili  jakieś

kawałki. Uchwyty pomp klapały ciężko o ziemię w niemym proteście.

Niektóre  pompy  były  pozbawione  uchwytów.  Może  właśnie  te  miały  szczęście  –  myślał  Scripps.

Zbliżył się niski mężczyzna. Dobrze zbudowany, niski, o potężnych barach i ponurej twarzy.

– Pytałeś o kierownika?
– Tak, proszę pana.
– Jestem tu majstrem. Co powiem to święte.
– Może pan przyjmować i zwalniać? – spytał Scripps.
– Swobodnie.
– Szukam pracy.
– Staż?
– Nie w pompach.
– W porządku – powiedział majster – damy cię na akord. Hej, Yogi Johnson! – zawołał do jednego

background image

z  mężczyzn,  który  stał  wyglądając  przez  okno  na  podwórze.  –  Pokaż  nowemu  kolesiowi,  gdzie
ma upchnąć swoje graty i gdzie co jest w tej budzie – przyjrzał się Scrippsowi od stóp do głów. – Jestem
Australijczykiem  –  oznajmił.  –  Mam  nadzieję,  że  ci  się  spodoba  w  tej  norze  –  i  wyszedł.  Mężczyzna
nazwany Yogim Johnsonem podszedł od strony okna.

–  Miło  mi  –  powiedział.  Był  krępym,  dobrze  zbudowanym  facetem.  Typem,  jakiego  można  spotkać

wszędzie. Wyglądał na takiego, który dużo przeszedł.

– Wasz majster jest pierwszym Australijczykiem, jakiego spotkałem w życiu.
–  Ach,  on  nie  jest  Australijczykiem!  Po  prostu  zetknął  się  raz  z  Australijczykami  podczas  wojny

i zrobiło to na nim wielkie wrażenie.

– A ty byłeś na wojnie? – spytał Scripps.
– Tak – odpowiedział Yogi Johnson. – Byłem pierwszym powołanym w Cadillac.
– To musiało być duże przeżycie.
– Dla mnie znaczyło bardzo wiele. Chodźmy, pokażę ci zakład.
Scripps szedł za mężczyzną, który pokazywał mu fabrykę. Było ciemno i gorąco. Pompy przesuwały

się  na  taśmociągu.  Rozebrani  do  pasa  mężczyźni  chwytali  je  wielkimi  szczypcami,  wybierali  wadliwe,
a dobre umieszczali na innym taśmociągu, który transportował je do drugiego pomieszczenia, gdzie miały
wystygnąć.  Inni  mężczyźni  –  w  większości  Indianie  –  ubrani  jedynie  w  szmaty  na  biodrach,  rozwalali
wadliwe  pompy  wielkimi  młotami  oraz  oskardami  i  szybko  przetapiali  je  na  ostrza  siekier,  resory
do  wagonów,  suwaki  do  puzonów,  formy  do  odlewania  kul  –  stanowiło  to  całą  uboczną  produkcję
wielkiej  fabryki.  Nic  się  tu  nie  marnuje,  zauważył Yogi.  Grupa  indiańskich  chłopców,  pomrukując  pod
nosem stare plemienne przyśpiewki, przykucnęła w rogu wielkiej kuźni i obrabiała małe kawałki, które
odłupały się przy wytopie pomp. Robili z nich brzytwy.

– Pracują nago – powiedział Yogi.
– Przy wyjściu są przeszukiwani. Czasami jednak próbują ukryć ostrza, by wynieść je na handel.
– Musi być dużo strat z tego powodu.
– Ach, nie. Strażnicy wyłapują większość z nich.
Na  górze  Yogi  otworzył  drzwi  do  oddzielnego  pomieszczenia.  Pracowało  tam  dwóch  starych

mężczyzn. Jeden z nich spojrzał przez okulary w metalowej oprawie i zmarszczył brwi.

– Zrobiłeś przeciąg – powiedział.
– Zamknij drzwi – dodał drugi stary człowiek wysokim, skarżącym się głosem ludzi bardzo leciwych.
–  To  są  nasi  dwaj  rękodzielnicy  –  poinformował  Yogi.  –  Ich  dziełem  są  wszystkie  pompy,  które

fabryka  wysyła  na  wielkie  międzynarodowe  konkursy.  Pamiętasz  naszą  Niezrównaną  Funtówkę,  która
wygrała rywalizację we Włoszech, tam, gdzie został zabity Franky Dawson?

– Czytałem o tym w gazecie – odparł Scripps.
– Pan Borrow, ten w kącie, zrobił Funtówkę od początku do końca własnymi rękami – oznajmił Yogi.
–  Dosłownie  wyrzeźbiłem  ją  ze  stali  tym  oto  nożem  –  pan  Borrow  podniósł  w  górę  nóż  o  krótkim

ostrzu i wyglądzie brzytwy. – Zajęło mi to osiemnaście miesięcy.

– Niezrównana była całkiem niezłą pompą, zgoda – odezwał się wysokim głosem mały staruszek. –

Ale pracujemy teraz nad taką, która zostawi w polu wszystkie te zagraniczne, nieprawdaż, Henry?

– To jest pan Shaw – oznajmił szeptem Yogi – prawdopodobnie największy żyjący twórca pomp.
–  Idźcie  chłopcy  dalej  i  zostawcie  nas  samych  –  powiedział  pan  Borrow.  Cyzelował  pewnie,  jego

starcze słabe ręce drżały lekko w przerwach pomiędzy cięciami.

– Daj chłopakom popatrzeć – sprzeciwił się pan Shaw. – Skąd jesteś, młody kolego?
– Właśnie przyszedłem z Mancelony – odparł Scripps. – Żona mnie rzuciła.
– No cóż, nie powinieneś mieć kłopotów ze znalezieniem innej – powiedział pan Shaw.

background image

– Wyglądasz na obiecującego młodego faceta. Ale przyjmij moją radę i nie spiesz się. Kiepska żona

jest niewiele lepsza niż żadna.

–  Nie  masz  racji,  Henry  –  zauważył  pan  Borrow  wysokim  głosem  –  każda  żona  jest  niezła

w dzisiejszych czasach.

– Posłuchaj mojej rady, młody kolego, i nie spiesz się. Tym razem znajdź sobie dobrą.
– Henry wie to i owo – stwierdził pan Borrow – wie, o czym mówi – zaniósł się wysokim chichotem.
Pan Shaw, stary pompiarz, zarumienił się.
– Wy chłopcy, idźcie już sobie, zostawcie nas z naszymi pompami – powiedział. – Henry i ja mamy

szmat pracy przed sobą.

– Cieszę się, że panów poznałem – powiedział Scripps.
– Chodź – rzekł Yogi – lepiej żebyś już zaczął, bo inaczej będę miał majstra na karku.
Skierował Scrippsa do pracy przy zakładaniu pierścieni w montowni pierścieni tłokowych. Scripps

pracował tam prawie rok. Pod pewnym względem był to najszczęśliwszy rok jego życia.

Pod innym – koszmar. Straszliwy koszmar. W końcu przywykł do niego. Czasami jednak nienawidził.

Zanim zdał sobie z tego wszystkiego sprawę, upłynął rok. Wciąż zakładał pierścienie na tłoki. Ale jakie
dziwne  rzeczy  wydarzyły  się  tamtego  roku!  Często  o  nich  rozmyślał.  Gdy  tak  dumał  nasadzając
pierścienie,  teraz  już  prawie  automatycznie,  słyszał  śmiech  dobiegający  z  dołu,  gdzie  mali  indiańscy
chłopcy szlifowali przyszłe brzytwy.

Kiedy go słyszał, coś podchodziło mu do gardła, nieomal dławiło.

background image

Rozdział 2

Późnym  wieczorem,  po  pierwszym  dniu  w  fabryce  pomp,  pierwszym  dniu  rozpoczynającym  serię

wciąż  tych  samych  nudnych  dniówek,  które  polegały  na  nakładaniu  pierścieni  na  tłoki,  Scripps  znów
poszedł do jadłodajni. Przez cały dzień ukrywał ptaka. Coś podpowiadało mu, że fabryka pomp nie jest
właściwym miejscem, by się z nim afiszować.

Ptak  sprawiał  mu  kilkakrotnie  pewne  kłopoty,  lecz  Scripps  odpowiednio  przystosował  ubranie;

wyciął nawet szparkę, przez którą ptak mógł wytknąć dziób i zaczerpnąć świeżego powietrza.

A  teraz  dzień  roboczy  dobiegł  końca.  Skończył  się.  Scripps  idzie  do  jadłodajni.  Jest  szczęśliwy,

że  pracował  fizycznie.  Rozmyśla  o  starych  wytwórcach  pomp.  Podąża  ku  towarzystwu  przyjaznej
kelnerki. Kim właściwie była ta kelnerka? Co przydarzyło się jej w Paryżu?

Musi dowiedzieć się więcej o tym Paryżu. Yogi Johnson tam był. Musi wypytać Yogiego. Zmusić go

do mówienia. Wyciągnąć to z niego. Pociągnąć go za język. A on już z pewnością wie to i owo.

Przyglądając  się  zachodowi  słońca  nad  portem  Petoskey  –  jezioro  było  zamarznięte,  wielkie  bryły

lodu  piętrzyły  się  ponad  falochronem  –  Scripps  maszerował  ulicami  w  kierunku  jadłodajni.  Mógł
zaprosić Yogiego Johnsona, lecz nie śmiał.

Jeszcze  nie  pora.  Później.  Wszystko  w  swoim  czasie.  Nie  warto  spieszyć  się  w  przypadku  ludzi

pokroju  Yogiego.  Kim  on  w  końcu  był?  Czy  naprawdę  brał  udział  w  wojnie?  Czym  dla  niego  była
wojna?  Rzeczywiście  zgłosił  się  jako  pierwszy  w  Cadillac?  Gdzie  w  ogóle  leżało  to  Cadillac?  Czas
to pokaże.

Scripps O’Neil otworzył drzwi i wszedł do jadłodajni. Podstarzała kelnerka, czytająca amerykańską

wersję  „Manchester  Guardian”,  podniosła  się  z  krzesła,  odłożyła  na  kasę  gazetę  i  okulary  w  stalowych
oprawkach.

– Dobry wieczór – powitała go. – Dobrze, że znów pan jest.
Coś drgnęło w Scrippsie O’Neilu. Owładnęło nim uczucie, którego nie potrafił określić.
– Pracowałem przez cały dzień – spojrzał na kelnerkę – dla pani.
– To cudownie! – uśmiechnęła się nieśmiało. – A ja pracowałam cały dzień... dla pana.
Łzy  napłynęły  Scrippsowi  do  oczu.  Znów  coś  w  nim  drgnęło.  Pochylił  się,  by  ująć  jej  rękę,  a  ona

ze spokojną godnością położyła mu ją na dłoni.

– Jesteś moją panią – powiedział.
Łzy napłynęły również do jej oczu.
– Jesteś moim mężczyzną – powiedziała.
– Powtarzam raz jeszcze: jesteś moją panią – Scripps wymawiał słowa uroczyście.
Coś ponownie w nim pękło. Nie mógł powstrzymać się od płaczu.
– Niech to będzie nasza ślubna uroczystość – powiedziała podstarzała kelnerka.
Scripps ścisnął jej dłoń.
– Jesteś moją kobietą – odrzekł po prostu.
–  Jesteś  moim  mężczyzną,  więcej  niż  mężczyzną  –  spojrzała  mu  w  oczy.  –  Jesteś  dla  mnie  całą

Ameryką.

– Chodźmy – powiedział Scripps.
–  Masz  swojego  ptaka?  –  spytała  zdejmując  fartuch  i  składając  egzemplarz  „Manchester  Guardian

Weekly”.  –  Zabiorę  „Guardiana”,  jeśli  nie  masz  nic  naprzeciwko  –  powiedziała  owijając  gazetę
fartuchem. – Nie czytałam go jeszcze.

–  Bardzo  lubię  „Guardiana”.  Moja  rodzina  kupowała  go,  odkąd  pamiętam.  Mój  ojciec  ogromnie

background image

podziwiał Gladstone’a.

– A mój ojciec chodził z Gladstone’em do Eton – powiedziała podstarzała kelnerka.
– Już idę.
Włożyła płaszcz i stała gotowa do wyjścia; fartuch, okulary w stalowych oprawkach w zniszczonym

czarnym futerale z marokinu, w ręku egzemplarz „Manchester Guardian”.

– Nie masz kapelusza? – spytał Scripps.
– Nie.
– Kupię ci – powiedział czule.
–  To  będzie  prezent  ślubny  od  ciebie  –  powiedziała  podstarzała  kelnerka.  Łzy  znów  zalśniły  w  jej

oczach.

– A teraz już chodźmy – powiedział Scripps.
Podstarzała kelnerka wyszła zza szynkwasu i trzymając się za ręce pomaszerowali w noc.
Czarny kucharz otworzył okienko i wyglądał przez nie z głębi kuchni.
– Poszły sobie – zachichotał. – Poszły w ciemność. No, no, no – delikatnie zamknął okienko. Nawet

on był nieco poruszony.

background image

Rozdział 3

Pół  godziny  później  Scripps  O’Neil  i  podstarzała  kelnerka  wrócili  do  jadłodajni  jako  mąż  i  żona.

Jadłodajnia  wyglądała  właściwie  tak  samo.  Długi  kontuar,  solniczki,  pojemniki  z  cukrem,  butelka
keczupu, butelka z sosem Worcestershire. Okienko do kuchni. Za bufetem stała kelnerka. Pulchna, wesoła
dziewczyna  ubrana  w  biały  fartuch.  Przy  kontuarze  siedział  komiwojażer.  Czytał  gazetę  wydawaną
w  Detroit,  jadł  stek  z  kością  i  odsmażane  ziemniaki.  Coś  pięknego  przydarzyło  się  Scrippsowi
i podstarzałej kelnerce. Byli teraz bardzo głodni. Chcieli jeść.

Podstarzała kelnerka spogląda na Scrippsa. Scripps patrzy na podstarzałą kelnerkę.
Komiwojażer  czyta  gazetę  i  od  czasu  do  czasu  polewa  keczupem  smażone  ziemniaki.  Za  ladą  druga

kelnerka,  Mandy,  w  świeżo  wykrochmalonym  białym  fartuchu.  Mróz  na  szybach.  W  środku  ciepło.
Na dworze zimno. Ptak Scrippsa, trochę nastroszony, siedzi na kontuarze i wygładza dziobem piórka.

– A więc wróciliście – powiedziała Mandy. – Kucharz mówił, że poszliście w noc.
Podstarzała  kelnerka  spojrzała  na  Mandy;  jej  oczy  pojaśniały,  spokojny  głos  nabrał  głębszej,

bogatszej barwy.

–  Jesteśmy  małżeństwem  –  powiedziała  dobrotliwie.  –  Właśnie  wzięliśmy  ślub.  Co  chciałbyś

na kolację Scrippsie, mój miły?

– Nie wiem – odparł Scripps. Czuł się odrobinę niezręcznie. Coś uwierało go w środku.
–  Może  zjadłeś  już  dość  tej  fasoli,  kochany  Scrippsie  –  powiedziała  podstarzała  kelnerka,  obecnie

jego żona. Komiwojażer spojrzał znad gazety. Scripps zauważył, że to „News” z Detroit. Świetna gazeta.

– Czyta pan doskonałą gazetę – Scripps zwrócił się do komiwojażera.
–  „News”  to  rzeczywiście  niezła  gazeta  –  potwierdził  wędrowny  handlarz.  –  Spędzacie  miodowy

miesiąc?

– Tak – odparła pani Scripps. – Jesteśmy teraz małżeństwem.
– No cóż – powiedział komiwojażer – to wspaniała rzecz. Sam jestem żonaty.
– Naprawdę? – spytał Scripps. – Mnie moja żona zostawiła. W Mancelonie.
– Nie mów o tym więcej, kochany Scrippsie – poprosiła pani Scripps. – Już tyle razy mówiłeś o tej

historii.

–  Tak,  kochanie  –  zgodził  się  Scripps.  Był  nie  za  bardzo  pewny  siebie.  Coś  uwierało  go  gdzieś

w środku. Spojrzał na Mandy; krzepką i zawadiacko piękną w świeżo wykrochmalonym fartuchu. Patrzył
na jej ręce: zdrowe, sprawne, zręcznie wykonujące kelnerskie powinności.

– Spróbujcie steku z kością z odsmażanymi ziemniakami – zaproponował komiwojażer.
– Mają tu całkiem dobry stek.
– Chciałabyś, kochanie? – spytał Scripps żony.
– Wezmę tylko kubek mleka i herbatniki – odparła podstarzała pani Scripps.
– Sobie zamów, na co tylko masz ochotę, kochanie.
– Twoje herbatniki i mleko, Diano – powiedziała Mandy stawiając je na kontuarze.
– A dla pana stek?
– Tak – odparł Scripps. Znów coś w nim drgnęło.
– Wysmażony czy krwisty?
– Krwisty, proszę.
Kelnerka obróciła się i krzyknęła do okienka:
– Raz z kością. Krwisty!
– Dziękuję – powiedział Scripps. Przyglądał się kelnerce Mandy. Dziewczyna miała dar obrazowego

background image

języka. To właśnie obrazowość języka spowodowała, że zainteresował się swoją obecną żoną. To i jej
dziwne pochodzenie. Anglia, Kraina Jezior. Scripps przemierzający Krainę Jezior z Wordsworthem. Pole
złocistych  żonkili.  Wiatr  wiejący  nad  Windermere.  Gdzieś  daleko,  być  może,  jakiś  jeleń  na  rykowisku.
Ach, ale to było dalej na północ, w Szkocji. Ci Szkoci ukryci głęboko w niedosiężnych górach to twarde
plemię. Harry Lauder i jego fajka. Szkoccy górale podczas pierwszej wojny. Czemu on, Scripps, nie był
na wojnie? Tu jego kumpel Yogi Johnson miał na niego haczyk. Dla niego, Scrippsa, wojna mogłaby mieć
wielkie znaczenie. Czemu nie brał w niej udziału? Dlaczego nie dowiedział się o niej w porę? Może był
za  stary.  Weźmy  jednak  takiego  generała  Joffre’a.  Na  pewno  Scripps  był  młodszy  od  tego  starego
francuskiego generała.

Generał Foch modlący się o zwycięstwo.
Francuscy żołnierze klęczący wzdłuż Chemin des Dames, modlący się o zwycięstwo.
Niemcy  ze  swoim  „Gott  mit  uns”.  Cóż  to  za  farsa!  Z  pewnością  nie  był  starszy  od  francuskiego

generała Focha. Ciekawe.

Mandy postawiła przed nim na kontuarze stek z kością i odsmażane kartofle. Gdy przysuwała talerz,

jej dłoń musnęła jego rękę. Dziwny dreszcz przeszył Scrippsa. Życie było przed nim. Nie czuł się stary.
Czemu teraz nie toczyły się żadne wojny? A może i tak.

Walczono w Chinach, Chińczycy, Chińczycy zabijali się nawzajem. Po co? Ciekawe. O co, w końcu,

w tym wszystkim chodziło?

Mandy, hoża kelnerka, pochyliła się do przodu.
– Czy opowiadałam panu – zaczęła – o ostatnich słowach Henry’ego Jamesa?
– Ależ droga Mandy – powiedziała pani Scripps – mówiłaś już o tej historii wiele razy.
– Posłuchajmy jej – powiedział Scripps. – Henry James bardzo mnie interesuje.
– Henry James. Henry James. Facet, który porzucił własną ojczyznę, by zamieszkać w Anglii wśród

Anglików.  Dlaczego  tak  postąpił?  Dlaczego  opuścił Amerykę?  Czyż  nie  tu  tkwiły  jego  korzenie?  Jego
brat William. Boston. Pragmatyzm. Uniwersytet Harvarda. Stary John Harvard ze srebrnymi klamerkami
przy butach. Charley Brickley. Eddie Mahan. Gdzież oni wszyscy są teraz?

–  W  rzeczy  samej  –  zaczęła  Mandy  –  Henry  James  stał  się  poddanym  brytyjskim  na  łożu  śmierci.

Kiedy tylko król się o tym dowiedział, wysłał mu najwyższe odznaczenie, jakie mógł przyznać – Order
Zasługi.

– O.Z. – uzupełniła podstarzała pani Scripps.
– To było tak – ciągnęła kelnerka. – Profesorowie Gosse i Saintsbury przyszli razem z człowiekiem,

który przyniósł order. Henry James leżał na łożu, miał zamknięte oczy. Na stoliku obok paliła się świeca.
Pielęgniarka  pozwoliła  im  zbliżyć  się  do  umierającego.  Zawiesili  mu  wstęgę  na  szyi,  a  odznaczenie
położyli  na  prześcieradle  okrywającym  jego  pierś.  Profesorowie  Gosse  i  Saintsbury  pochylili  się,  aby
wygładzić  szarfę.  Przez  cały  ten  czas  Henry  James  nie  otworzył  oczu.  Pielęgniarka  powiedziała  im,
że muszą wyjść z sali, więc wyszli. Kiedy już ich nie było, Henry James odezwał się do pielęgniarki nie
otwierając  oczu:  „Siostro,  niech  siostra  zgasi  tę  świecę  i  oszczędzi  mi  wstydu”.  To  były  jego  ostatnie
słowa.

– James to był pisarz – stwierdził Scripps O’Neil. Ta historia jakoś dziwnie go poruszyła.
– Kochanie, za każdym razem opowiadasz to inaczej – zwróciła uwagę pani Scripps.
W oczach Mandy pojawiły się łzy.
– Strasznie mi żal Henry’ego Jamesa – dodała.
– O co chodziło Jamesowi? – wtrącił się komiwojażer. – Ameryka mu nie wystarczała?
Scripps O’Neil myślał o kelnerce Mandy. Ileż wiedziała ta dziewczyna! Jakiż zasób anegdot! Każdy

facet zaszedłby daleko z kobietą taką jak ona! Pogłaskał ptaszka, który siedział przed nim na kontuarze.

background image

Ptak  dziobnął  go  w  paluch.  Czy  ten  malec  był  jastrzębiem? A  może  sokołem  z  jednej  z  tych  wielkich
ptaszarni w Michigan? Rudzikiem? Takim, co wydziobuje pierwsze wiosenne robaki na jakimś trawniku?
Ciekawe.

– Jak ma na imię pański ptak? – spytał komiwojażer.
– Nie nazwałem go jeszcze. Ma pan jakieś propozycje?
– Czemu nie miałby nazywać się Ariel? – powiedziała Mandy.
– Albo Puk – wtrąciła pani Scripps.
– Cóż to za imię? – zdziwił się handlarz.
– To postać z Szekspira – wyjaśniła Mandy.
– Och, miejcie dla niego trochę litości!
– A jak pan by go nazwał? – Scripps zwrócił się do komiwojażera.
– To nie jest papuga, prawda? Gdyby to była papuga, mógłby pan wołać na nią Polly.
– To postać z „Opery żebraczej” – wyjaśniła Mandy.
Scripps  się  zastanawiał.  Może  ten  ptak  był  papugą.  Papugą,  która  uciekła  z  wygodnego  domu

należącego do starej panny. Z zapuszczonego ogrodu jakiejś nowoangielskiej starej panny.

–  Niech  pan  lepiej  poczeka  i  zobaczy,  co  z  niego  wyrośnie  –  doradził  komiwojażer.  –  Ma  pan

mnóstwo czasu, aby go nazwać.

Ten  wędrowny  handlarz  miał  rozsądne  pomysły.  On,  Scripps,  nie  wiedział  nawet,  jakiej  płci  jest

ptak. Czy to chłopiec, czy dziewczynka.

–  Niech  pan  poczeka  i  przekona  się,  czy  składa  jajka  –  poradził  komiwojażer.  Scripps  spojrzał  mu

w oczy. Ten facet wypowiadał na głos jego własne myśli.

– Zna się pan na tym i owym – powiedział.
– No cóż – skromnie przyznał mężczyzna – nie na darmo handlowałem przez te wszystkie lata.
– Też tak myślę, przyjacielu.
– Masz fajnego ptaka, bracie – stwierdził komiwojażer. – Musisz go dobrze pilnować.
Scripps  zdawał  sobie  z  tego  sprawę. Ach,  ci  wędrowni  handlarze  wiedzieli  to  i  owo.  Przemierzali

tam iz powrotem naszą wielką Amerykę. Mieli szeroko otwarte oczy. Nie byli głupi.

–  Posłuchaj  –  powiedział  komiwojażer.  Zsunął  z  czoła  swój  melonik,  pochylił  się  i  splunął

do  wysokiej  mosiężnej  spluwaczki  stojącej  koło  taboretu.  –  Opowiem  ci  o  wspaniałej  rzeczy,  która
przytrafiła mi się kiedyś w Bay City.

Mandy,  kelnerka,  nachyliła  się.  Pani  Scripps  przysunęła  się  do  handlarza,  aby  lepiej  słyszeć.

Komiwojażer pogładził ptaka wskazującym palcem i spojrzał przepraszająco na Scrippsa.

– Opowiem ci o tym innym razem, bracie.
Scripps zrozumiał. Z kuchni, przez okienko, dobiegł wysoki, przeraźliwy śmiech.
Scripps nasłuchiwał. Czy był to śmiech Murzyna? Ciekawe.

background image

Rozdział 4

Scripps  rankiem  idzie  powoli  do  pracy  w  fabryce  pomp.  Pani  Scripps  wygląda  przez  okno

i  odprowadza  go  wzrokiem.  Niedużo  czasu  na  czytanie  „Guardiana”.  Niedużo  czasu,  by  poczytać
o angielskiej polityce.

Niedużo  czasu,  by  przejmować  się  kryzysem  Gabinetowym  Francji.  Ci  Francuzi  byli  dziwnymi

ludźmi.  Joanna  d’Arc.  Eva  le  Gallienne.  Clemenceau.  Georges  Carpentier.  Sacha  Guitry.  Yvonne
Printemps.  Grock.  Bracia  Fratellini.  Gilbert  Seldes  „The  Dial”.  Nagroda  Dial.  Marianne  Moore.  E.  E.
Cummings.  „Ogromny  pokój.  Targowisko  próżności.”  Frank  Crowninshield.  O  co  w  tym  wszystkim
chodziło? Dokąd to prowadziło?

Miała teraz męża. Swojego mężczyznę. Mężczyznę dla siebie. Czy zdoła go zatrzymać?
Zatrzymać dla siebie? Ciekawe.
Pani  Scripps,  onegdaj  podstarzała  kelnerka,  obecnie  żona  Scrippsa  O’Neila,  który  ma  dobrą  pracę

w fabryce pomp. Diana Scripps. Miała na imię Diana. Tak jak jej matka. Diana Scripps przeglądała się
w lustrze i zastanawiała, czy zdoła zatrzymać męża.

To  stawało  się  problemem.  Dlaczego  spotkał  Mandy?  Czy  zdobędzie  się  na  odwagę,  by  przestać

chodzić  ze  Scrippsem  do  restauracji?  Nie  mogła  tego  zrobić.  Sam  tam  pójdzie.  Wiedziała  o  tym.  Nie
miało sensu owijać tego w bawełnę. Mógł pójść sam i porozmawiać z Mandy.

Diana przeglądała się w lustrze. Czy zdoła go zatrzymać? Czy zdoła go zatrzymać?
Stale zadawała sobie to pytanie.
Co  wieczór  w  restauracji  –  nie  mogła  jej  już  nazywać  jadłodajnią  –  to  pytanie  stawało  jej  kością

w gardle i dławiło. Mandy i Scripps rozmawiali co wieczór w restauracji.

Dziewczyna usiłowała go uwieść. Jego, jej Scrippsa. Usiłowała go uwieść. Odebrać. Czy ona, Diana,

zdoła go zatrzymać?

Ta  Mandy  to  zwyczajna  dziwka.  Czy  tak  się  postępuje?  Czy  to  wypada?  Uganiać  się  za  żonatym

mężczyzną?  Wchodzić  pomiędzy  męża  i  żonę?  Rozbijać  dom?  I  te  bezustanne  gadki  o  literaturze.
Anegdotki, którym nie ma końca. Scripps był zafascynowany Mandy. Diana zdawała sobie z tego sprawę.
Ale mogła go zatrzymać. Tylko o to teraz chodziło. Zatrzymać go. Zatrzymać go. Nie pozwolić mu odejść.
Sprawić, by został. Spojrzała w lustro.

Diana  prenumerująca  „Forum”.  Czytająca  „Mentora”.  Diana,  która  czyta  Williama  Lyona  Phelpsa

w  „Scribnerze”.  Diana  idąca  mroźnymi  ulicami,  by  przerzucić  w  Bibliotece  Publicznej  rubrykę
zapowiedzi  wydawniczych  w  „Literary  Digest”.  Diana  czekająca  na  listonosza,  który  przynosi
„Bookmana”. Diana nie zważająca na śnieg, gdy czeka na „Saturday Review of Literature”. Diana z gołą
głową,  w  narastającej  zadymce,  wychodząca  do  listonosza,  który  ma  przynieść  „New  York  Timesa”
z dodatkiem literackim. Czy to coś pomagało? Czy zatrzymywało go?

Z  początku  tak.  Diana  uczyła  się  wstępniaków  Johna  Farrara  na  pamięć.  Scripps  promieniał.  Jakieś

iskierki  tego  dawnego  płomienia  tliły  mu  się  w  oczach.  Potem  zgasły.  Drobne  potknięcia  językowe,
nieuchwycenie sensu zdania, brak pewności w głosie – wszystko to nie przekonywało go. Jednak musi się
starać.

Nie  została  pokonana.  To  był  jej  mąż  i  ona  go  zatrzyma.  Odwróciła  wzrok  od  okna  i  rozcięła

opakowanie  czasopisma,  które  leżało  na  stole.  Był  to  „Harper’s  Magazine”.  ”Harper’s  Magazine”
w nowym formacie. „Harper’s Magazine” całkowicie inny i zmieniony.

Może w ten sposób dopnie swego? Ciekawe.

background image

Rozdział 5

Nadchodziła wiosna. Wiosna była w powietrzu

2

. Wiał „chinook”.Robotnicy wracali do domu. Ptak

Scrippsa śpiewał w klatce. Diana wyglądała nadejścia swojego Scrippsa. Czy zdoła go zatrzymać? Czy
zdoła go zatrzymać? Jeśli nie zdoła, to czy chociaż zostawi jej ptaka? Ostatnio czuła, że nie uda się jej go
zatrzymać.  Teraz,  gdy  dotykała  Scrippsa  w  nocy,  odwracał  się  od  niej.  To  był  drobny  znak,  lecz  życie
składa się z drobnych znaków. Czuła, że nie uda się jej go zatrzymać.

Gdy  tak  wyglądała  przez  okno,  egzemplarz  „Century  Magazine”  wypadł  z  jej  omdlałej  dłoni.

„Century” miało nowego redaktora naczelnego. Było więcej drzeworytów.

Glenn Frank odszedł, by kierować gdzieś jakimś wielkim uniwersytetem. W piśmie było więcej Van

Dorena. Diana miała nadzieję, że może dzięki temu dopnie swego.

Radośnie  otworzyła  „Century”  i  czytała  przez  cały  ranek.  Potem  zerwał  się  wiatr,  ciepły  wiatr

„chinook”,  i  wiedziała,  że  Scripps  niedługo  będzie  w  domu.  Coraz  więcej  mężczyzn  pojawiało  się
u wylotu ulicy. Czy był między nimi Scripps? Nie wkładała okularów, bo chciała wypaść jak najlepiej,
gdy  tylko  Scripps  ją  zobaczy.  Im  był  bliżej,  tym  mniejsza  była  jej  ufność  pokładana  w  „Century”.
Przedtem spodziewała się, że znajdzie tam coś, dzięki czemu będzie mogła go zatrzymać. Teraz nie miała
tej pewności.

Scripps idzie ulicą w tłumie podekscytowanych robotników. Mężczyźni podnieceni wiosną. Scripps

wymachuje chlebakiem. Scripps macha do robotników, którzy jeden za drugim wkraczają do lokalu, gdzie
kiedyś był saloon. Scripps nie patrzy w okno. Scripps wchodzi po schodach. Scripps się zbliża. Scripps
się zbliża. Scripps już tu jest.

– Dobry wieczór, kochany Scrippsie. Czytałam opowiadanie Ruth Suckow.
– Cześć, Diano.
Odstawił menażkę. Diana wyglądała mizernie i staro. Uprzejmość była jak najbardziej na miejscu.
– O czym było to opowiadanie, Diano? – zapytał.
–  O  małej  dziewczynce  z  Iowa  –  podeszła  do  niego  i  mówiła  dalej:  –  O  ludziach  ze  wsi.

Przypominało mi to trochę moją Krainę Jezior.

–  Tak?  –  burknął  Scripps.  W  fabryce  pomp  stał  się  trochę  bardziej  oschły.  I  wyrażał  się  bardziej

lakonicznie. Trochę jak ci twardzi robotnicy z północy. Lecz jego umysł pozostał ten sam.

– Czy chciałbyś, żebym poczytała ci trochę na głos? – spytała Diana.
– Jest tam kilka cudownych drzeworytów.
– A może by tak pójść do jadłodajni?
– Jak sobie życzysz, kochanie – odpowiedziała Diana. I głos jej się załamał. Chciałabym, ach, jakże

bym chciała, żebyś nigdy nie oglądał tego lokalu! Otarła łzy. Scripps nawet ich nie zauważył. – Zabiorę
ptaka, kochany. Nie był na dworze przez cały dzień.

Ruszyli ulicą w stronę jadłodajni. Nie chodzili już teraz trzymając się za ręce. Szli jak typowe stare

małżeństwo.  Pani  Scripps  niosła  klatkę.  Ptak  wydawał  się  szczęśliwy  na  ciepłym  wietrze.  Mijani
mężczyźni  zataczali  się  pijani  wiosną.  Wielu  zagadywało  Scrippsa.  Był  teraz  dobrze  znany  w  mieście
i bardzo lubiany.

Niektórzy zataczając się uchylali kapeluszy przed panią Scripps. Odpowiadała zdawkowo. Gdybym

tylko potrafiła go zatrzymać – myślała. – Gdybym tylko potrafiła.

Kiedy  szli  przez  topniejący  śnieg,  wąskim  chodnikiem  północnego  miasta,  coś  zaczęło  kołatać  jej

w głowie. Może to był rytm ich wspólnego marszu. Nie potrafię go zatrzymać. Nie potrafię go zatrzymać.
Nie potrafię.

background image

Scripps ujął jej rękę, gdy przechodzili przez ulicę. Kiedy poczuła dotyk jego dłoni, była już pewna,

że  to  prawda.  Nigdy  go  nie  zatrzyma.  Minęła  ich  grupa  Indian.  Czy  śmiali  się  z  niej  czy  to  tylko  jakieś
plemienne  żarciki?  Diana  nie  wiedziała.  Wiedziała  jedynie,  że  ten  rytm  cały  czas  pulsuje  jej  w  mózgu.
Nie zdołam go zatrzymać. Nie zdołam go zatrzymać.

UWAGA AUTORA

Dla  czytelnika,  nie  dla  drukarza.  Co  to  może  obchodzić  drukarza?  Kim  zresztą  jest  drukarz?

Gutenbergiem. Biblia Gutenberga. Caxton. Dwunastopunktowa antykwa Caslon. Autor jako mały chłopiec
posyłany  na  poszukiwanie  uszkodzonych  czcionek.  Autor  jako  młody  człowiek  posyłany  po  klucz
do klinowania form. Ach, ci drukarze wiedzieli to i owo.

(Na wypadek, gdyby czytelnik poczuł się zagubiony:
jesteśmy teraz na początku opowieści. Yogi Johnson i Scripps O’Neil znajdują się w fabryce pomp,

wieje „chinook”. Jak wiecie, Scripps O’Neil wyszedł z fabryki pomp i idzie teraz do jadłodajni z żoną,
która obawia się, że nie potrafi go przy sobie zatrzymać.

Osobiście  nie  sądzimy,  że  jej  się  to  uda,  lecz  czytelnik  przekona  się  sam.  Zostawimy  teraz

małżeństwo idące do jadłodajni i zajmiemy się Yogi Johnsonem. Chcemy, żeby czytelnik polubił Yogiego
Johnsona.  Historia  potoczy  się  nieco  szybciej,  na  wypadek  gdyby  któryś  z  czytelników  był  już  nieco
zmęczony.  Spróbujemy  również  przytoczyć  mnóstwo  świetnych  anegdot.  Czy  zdradzimy  tajemnicę,  jeśli
powiemy  czytelnikowi,  że  najlepsze  z  nich  zawdzięczamy  panu  Fordowi  Madoxowi  Fordowi?
Powinniśmy  mu  za  nie  podziękować  imamy  nadzieję,  że  czytelnik  również  to  uczyni.  W  każdym  razie
zajmiemy się teraz Yogim Johnsonem. Yogi Johnson, jak czytelnik pewnie pamięta, jest facetem, który był
na wojnie.

W chwili rozpoczęcia opowieści wychodzi właśnie z fabryki pomp (patrz strona pierwsza). Bardzo

trudno  jest  pisać  w  ten  sposób,  przedstawiając  rzeczy  od  końca,  i  autor  ma  nadzieję,  że  czytelnik
to  zrozumie  i  nie  będzie  miał  żalu  o  te  kilka  słów  wyjaśnienia.  Sprawiłoby  mi  wielką  przyjemność
przeczytanie  wszystkiego,  co  czytelnik  kiedykolwiek  napisał,  i  chciałbym  wierzyć,  że  czytelnik  wykaże
się taką samą tolerancją. Jeśli ktokolwiek z czytelników zechce przysłać mi coś, co napisał, do recenzji
lub  by  zasięgnąć  porady,  to  każdego  popołudnia  jestem  w  Cafe  du  Dame  i  rozmawiam  o  Sztuce
z  Haroldem  Stearnsem  i  Sinclairem  Lewisem,  więc  czytelnik  może  tam  dostarczyć  swój  dorobek  lub
przesłać  go  na  adres  mojego  banku,  o  ile  gdzieś  mam  jakieś  konto.  Teraz,  gdy  czytelnik  jest  gotowy  –
proszę  tylko  nie  myśleć,  że  chcę  kogokolwiek  ponaglać  –  wrócimy  do Yogiego  Johnsona.  Lecz  proszę
pamiętać,  że  kiedy  zajmujemy  się  na  powrót  Yogim  Johnsonem,  Scripps  O’Neil  idzie  z  żoną
do  jadłodajni.  Nie  wiem,  co  się  im  tam  przydarzy.  Pragnąłbym  tylko,  aby  czytelnik  był  w  stanie
mi pomóc).

2

 Przypis autora: to ten sam dzień, w którym rozpoczyna się historia na stronie pierwszej

background image

-

Część III

MĘŻCZYŹNI NA WOJNIE
I
ŚMIERĆ SPOŁECZEŃSTWA

„Trzeba  dodać,  że  udawanie  nie  oznacza  koniecznie  zupełnego  braku  tych  zalet,  które  się  chce  udawaniem  podkreślić.

Co prawda, jeśli wynika z hipokryzji, jest ściśle sprzymierzone z oszustwem, gdy jednak pochodzi z próżności, jest raczej związane
z  chęcią  pokazania  się.  Na  przykład  udawanie  hojności  jest  całkiem  czym  innym  u  człowieka  próżnego  niż  u  skąpca;  choćby
bowiem  człowiek  próżny  nie  był  takim,  za  jakiego  pragnie  uchodzić,  lub  nie  posiadał  owej  cnoty  w  stopniu,  na  jaki  pozuje,
udawanie to jest mniej rażące niż u skąpca, który jest przeciwieństwem tego, czym by się chciał wydawać.”

Henry Fielding

Rozdział 1

Yogi Johnson, opuściwszy fabrykę pomp wyjściem dla robotników, podążał ulicą. W powietrzu była

wiosna. Śnieg topniał i rynsztokami spływały kaskady wody. Yogi Johnson szedł środkiem ulicy stąpając
po nie roztopionym jeszcze lodzie. Skręcił w lewo i przeciął most nad Bear River. Patrzył na wzburzony
błotnisty nurt – lód na rzece właśnie puścił. Na dole, za rzeką, zaczynały zielenić się wierzbowe pąki.

To  prawdziwy  wiatr  „chinook”  –  myślał Yogi.  –  Majster  dobrze  zrobił,  że  zwolnił  ludzi.  Nie  było

bezpiecznie trzymać ich takiego dnia jak ten. Wszystko mogło się zdarzyć.

Właściciel fabryki pomp wiedział to i owo. Kiedy wiał „chinook”, należało pozbyć się jak najwięcej

ludzi z fabryki. Wtedy, gdyby jeden z nich uległ wypadkowi, nie spadało to na właściciela. Nie podpadał
pod Prawo o Odpowiedzialności Pracodawcy. Wiedzieli to i owo, ci wielcy producenci pomp. Sprytni
byli, nie ma co.

Yogi był smutny. Po głowie chodziły mu różne myśli. Wiosna, nie ma co do tego wątpliwości, a on

nie chciał kobiety. Ostatnio bardzo się tym martwił. Bo to nie widzimisię, ale pewnik. Nie chciał kobiety.
Nie potrafił tego wyjaśnić. Poprzedniego wieczora poszedł do biblioteki publicznej i poprosił o książkę.
Patrzył na bibliotekarkę. Nie chciał jej. Jakoś nic dla niego nie znaczyła.

W  restauracji,  w  której  miał  talony  na  posiłki,  patrzył  na  obsługującą  go  kelnerkę.  Jej  również  nie

chciał. Minął grupę gimnazjalistek wracających do domu ze szkoły. Przyjrzał się wszystkim uważnie. Nie
chciał żadnej. Zdecydowanie coś było nie tak. Rozpadał się na kawałki? Kończył się?

Cóż  –  myślał  Yogi  –  może  kobiety  przestały  się  liczyć,  choć  mam  nadzieję,  że  nie.  Ale  pozostała

mi na zawsze miłość do koni.

Wspinał się na strome wzgórze leżące pomiędzy Bear River a drogą Charlevoix. Podejście naprawdę

nie  było  takie  strome,  lecz Yogiemu  takim  się  wydawało,  nogi  miał  ociężałe  od  wiosny.  Zatrzymał  się
obok  sklepu  z  ziarnem  i  furażem.  Przed  frontem  sklepu  uwiązany  był  zaprzęg  ślicznych  koni.  Yogi
podszedł  do  nich.  Chciał  ich  dotknąć.  Upewnić  się,  że  coś  jeszcze  pozostało.  Bliższy  koń  patrzył
na niego. Yogi sięgnął do kieszeni po kostkę cukru. Nie miał cukru. Koń położył uszy po sobie i pokazał
zęby. Drugi koń szarpnął głową. Czy Yogim powodowała jedynie miłość do koni? Z drugiej strony może
jednak  było  coś  nie  w  porządku  z  tymi  końmi?  Może  miały  zołzy  lub  ochwat.  Może  coś  wbiło  się  im
w delikatną strzałkę kopyta. Może były kochankami.

Yogi  doszedł  do  szczytu  i  poszedł  w  lewo  drogą  Charlevoix.  Minął  ostatnie  domy  na  peryferiach

Petoskey  i  wyszedł  na  otwartą  wiejską  drogę.  Po  prawej  miał  pole  rozciągające  się  aż  do  zatoki  Little
Traverse.  Błękit  zatoki  otwierającej  się  na  wielkie  jezioro  Michigan.  Sosnowe  wzgórza  po  drugiej

background image

stronie zatoki, za Harbor Springs. Za nimi, poza zasięgiem jego wzroku, Cross Village, gdzie mieszkali
Indianie.  Jeszcze  dalej  cieśnina  Mackinac  z  Saint  Ignace,  gdzie  pewnego  razu  przydarzyła  się  dziwna
i  cudowna  rzecz  Oscarowi  Gardnerowi,  który  pracował  z Yogim  w  fabryce  pomp.  Jeszcze  dalej  Soo*.
To  tam  niespokojne  duchy  z  Petoskey  jeździły  czasami  napić  się  piwa.  Byli  wtedy  szczęśliwi.  Daleko,
daleko,  z  innej  strony,  u  dołu  jeziora,  leżało  Chicago,  dokąd  to  wyruszył  Scripps  O’Neil  tej  pamiętnej
nocy,  kiedy  to  jego  pierwsze  małżeństwo  przestało  już  być  małżeństwem.  Nie  opodal  –  Gary  w  stanie
Indiana, gdzie znajdowały się wielkie stalownie.

Obok  Hammond,  stan  Indiana.  Obok  Michigan  City,  stan  Indiana.  Jeszcze  dalej  mogło  być

Indianapolis  w  stanie  Indiana,  gdzie  mieszkał  Booth  Tarkington.  Ten  facet  kiepsko  obstawiał.  Jeszcze
niżej mogło być Cincinnati, stan Ohio. Dalej Vicksburg, stan Missisipi. Jeszcze dalej Waco, stan Teksas.
Ach! To był szmat naszej Ameryki.

Yogi przeszedł na drugą stronę drogi i usiadł na stercie pni, skąd mógł patrzeć na jezioro. W końcu

wojna się skończyła,a on wciąż żył.

W  książce  tego  Andersona,  którą  dostał  od  bibliotekarki  zeszłego  wieczoru,  był  pewien  facet.

A właściwie dlaczego nie chciał tej bibliotekarki? Dlatego, iż myślał, że może mieć sztuczne zęby? Czy
mogło  chodzić  o  coś  innego?  Czy  małe  dziecko  miałoby  dla  niej  znaczenie?  Nie  wiedział.  Kim  jednak
była dla niego bibliotekarka?

Facet z książki Andersona. Także żołnierz. Anderson powiada, że dwa lata był na froncie. Jak on się

nazywał? Fred Jakiśtam. Ten Fred miał w mózgu gonitwę myśli – straszne.

Pewnej  nocy,  gdy  trwały  walki,  poszedł  na  paradę  –  nie,  to  był  patrol  na  ziemi  niczyjej,  zobaczył

innego  mężczyznę  błądzącego  w  ciemności  i  strzelił  do  niego.  Tamten  padł  martwy  na  twarz.  To  był
jedyny raz, kiedy Fred świadomie zabił człowieka. Nie zabijasz wielu ludzi na wojnie, głosiła książka.
Diabła  tam  nie  zabijasz  –  myślał  Yogi  –  kiedy  przez  dwa  lata  służysz  w  piechocie  na  froncie.  Oni
po prostu umierają. Rzeczywiście umierają – myślał Yogi. Anderson mówił, że ten czyn dowiódł, iż Fred
wypełniał zadanie w sposób raczej histeryczny. Mógł razem z innymi ludźmi wziąć tamtego do niewoli.
Oni wszyscy dostali białej gorączki.

Po tym wydarzeniu uciekli razem. Dokąd, do diabła, uciekli – zastanawiał się Yogi. – Do Paryża?
Zabicie  tego  człowieka  nie  dawało  później  Fredowi  spokoju.  Stało  się  czymś  przyjemnym

i prawdziwym. Tak myśleli żołnierze, mówił Anderson. Tak było, u diabła. Ten Fred musiał służyć dwa
lata na froncie w pułku piechoty.

Dwu Indian szło drogą pomrukując pod nosem i do siebie nawzajem. Yogi zawołał ich. Podeszli.
– Wielki biały wódz ma prymkę tytoniu? – zapytał pierwszy Indianin.
– Biały wódz ma flaszkę? – spytał drugi.
Yogi wręczył im paczkę Niezrównanego oraz piersiówkę.
– Biały wódz wielki doktor – zamruczeli Indianie.
–  Posłuchajcie  –  powiedział  Yogi  –  mam  kilka  spostrzeżeń  na  temat  wojny.  To  temat,  który  jest

mi bardzo bliski.

Indianie usiedli na kłodach. Jeden z nich wskazał na niebo.
– Tam jest Wielki Manitou – powiedział.
Drugi Indianin mrugnął do Yogiego.
– Biały wódz nie wierzy w każdą cholerną rzecz, jaką słyszy – mruknął.
– Posłuchajcie – powiedział Yogi Johnson.
I zaczął mówić o wojnie. Wojna dla Yogiego była czymś innym, tłumaczył Indianom. Była dla niego

jak futbol. Amerykański futbol. Grali w niego w college’ach. Indiańska szkoła w Carlisle. Obaj Indianie
przytaknęli. Byli w Carlisle.

background image

Yogi  występował  jako  środkowy  i  wojna  była  czymś  bardzo  podobnym  do  futbolu,  bardzo

nieprzyjemnym. Grałeś w futbol i miałeś piłkę, pochylałeś się stojąc w rozkroku, przyciskałeś ją do ziemi
przed sobą; musiałeś czekać na znak, zinterpretować go i dobrze podać. Musiałeś myśleć o tym przez cały
czas. Twoje ręce dotykały piłki, środkowy przeciwników stał przed tobą i kiedy ją podawałeś, podnosił
rękę,  by  rozwalić  ci  twarz  chwytając  cię  jednocześnie  drugą  ręką  pod  brodę  lub  pod  pachę;  chciał
pociągnąć  cię  do  przodu  lub  powalić  na  plecy,  uczynić  wyłom,  aby  się  przedrzeć  i  rozstrzygnąć  mecz.
Prawdopodobnie  byłeś  tak  zdecydowany,  by  iść  do  przodu,  że  wykluczałeś  go  z  gry  używając  swojego
ciała i obaj leżeliście na ziemi. Zdobywał przewagę. Nie mogłeś uważać tego za przyjemne.

Kiedy  ty  miałeś  piłkę,  on  miał  przewagę.  Jedyną  dobrą  stroną  było  to,  że  kiedy  on  miał  piłkę,

ty mogłeś wkurzyć jego. W ten sposób zostawała zachowana jakaś równowaga, a czasami zdobywano się
nawet na pewną tolerancję. Futbol, tak jak wojna, był nieprzyjemny; pobudzający i podniecający, kiedy
nabrałeś już pewnej twardości. Główną trudność stanowiło pamiętanie o sygnałach.

Yogi myślał o wojnie, nie o armii. To znaczy o walce. Armia była czymś innym. Mogłeś ją przyjąć

i  płynąć  z  prądem  albo  rozrabiać  i  pozwolić,  by  cię  zgnoiła.  Wojsko  było  głupie,  lecz  wojna
to co innego. Yogiego nie prześladowali ludzie, których zabił. Zabił pięciu. Być może zabił ich więcej.
Nie  wierzył,  że  ci,  których  zabiłeś,  będą  cię  prześladować.  Nie,  jeśli  walczyłeś  dwa  lata  na  froncie.
Większość mężczyzn, których znał, ekscytowała się jak diabli po zabiciu pierwszego człowieka. Kłopot
polegał  na  tym,  by  powstrzymać  ich  od  zabijania  dla  zabijania.  Niełatwo  było  odesłać  jeńców  na  tyły
do tych, którzy mieli ich przesłuchać. Wysyłałeś żołnierza z dwoma jeńcami; albo dwóch z czterema.

I co się działo? Żołnierze wracali i mówili, że jeńcy zostali załatwieni ogniem zaporowym. A mogli

dźgnąć jeńca bagnetem w tyłek, kiedy zaś ten podskoczył, krzyczeć: „Uciekaj, sukinsynu!” i potem strzelić
mu  w  tył  głowy.  Chcieli  mieć  pewność,  że  zabili.  I  nie  chcieli  wracać  pod  tym  cholernym  ogniem
zaporowym. Nie, sir. Nauczyli się takich manier od Australijczyków.

Kim  zresztą  byli  ci  Szkopi?  Bandą  pieprzonych  Hunów.  „Hunowie”  brzmi  dziś  zabawnie.  Może

nawet  słodko.  Inaczej  niż  wtedy  na  froncie.  W  końcu  chłopcy  zmiękli.  Przeprosili  za  ekscesy  i  zaczęli
gromadzić dobre uczynki, by ich nie zabito. To była czwarta faza wojaczki – łagodnienie.

W przypadku dobrego żołnierza wyglądało to tak:
Z  początku  byłeś  odważny,  bo  nie  myślałeś,  że  coś  może  cię  trafić,  jako  że  uważałeś  się  za  kogoś

szczególnego,  kto  nigdy  nie  umrze.  Potem  przekonywałeś  się,  że  jest  inaczej.  Wtedy  ogarniało  cię
prawdziwe  przerażenie,  lecz  jeśli  byłeś  dobrym  żołnierzem,  funkcjonowałeś  tak  samo  jak  przedtem.
Potem,  kiedy  zostałeś  ranny,  gdy  przybywali  nowi  ludzie  i  przechodzili  przemiany,  które  ty  miałeś  już
za  sobą,  robiłeś  się  twardy  i  stawałeś  się  jeszcze  lepszym,  zahartowanym  żołnierzem.  Potem
przychodziło drugie załamanie, dużo gorsze niż pierwsze; zaczynałeś spełniać dobre uczynki, zostawałeś
ordynansem Sir Philipa Sidneya, zbierałeś zasługi w niebie. Funkcjonując naturalnie przez cały czas tak
samo jak dawniej. Jakby to był mecz futbolu.

Nikt  nie  miał  żadnego  cholernego  interesu,  by  o  tym  pisać  prawdę,  i  nie  znano  tego  nawet

ze słyszenia. A jeśli pisano, to tak, jak ta amerykańska pisarka Willa Cather. W jej książce o wojnie cały
końcowy  fragment  wzięty  jest  z  „Narodzin  narodu”.  Otrzymała  potem  listy  od  byłych  żołnierzy  z  całej
Ameryki o tym, jak bardzo im się to podobało. Literatura wywiera zbyt silny wpływ na umysły.

Jeden  Indianin  zasnął.  Żuł  tytoń,  a  podczas  snu  zasznurował  usta.  Opierał  się  o  ramię  drugiego

Indianina. Ten, który nie spał, wskazał na śpiącego i potrząsnął jego głową.

– No i jak ci się podobało to, co mówiłem? – spytał Yogi.
–  Biały  wódz  mieć  mnóstwo  świetna  pomysłów  –  powiedział  Indianin.  –  Biały  wódz  wykształcony

jak diabli.

– Dziękuję – Yogi był poruszony.

background image

Nawiązał oto kontakt z tymi prostymi tubylcami, jedynymi prawdziwymi Amerykaninami.
Indianin patrzył na śpiącego podtrzymując go ostrożnie, by głowa nie opadła mu na zaśnieżone kłody.
– Czy biały wódz był na wojnie? – spytał.
– Wylądowałem we Francji w maju 1917... – zaczął Yogi.
–  Domyśliłem  się,  że  biały  wódz  mógł  być  na  wojnie,  ze  sposobu,  w  jaki  opowiadał  –  przerwał

Indianin.  –  On  –  uniósł  głowę  śpiącego  towarzysza  tak,  że  ostatnie  promienie  zachodzącego  słońca
oświetliły mu twarz – dostał Krzyż Wiktorii. Ja dostałem Medal za Wzorową Służbę i dwukrotnie Krzyż
Wojenny. Byłem majorem w Czwartym Pułku Kanadyjskim.

– Miło było poznać – powiedział Yogi. Czuł się strasznie upokorzony.
Robiło się ciemno. Jedyny pas światła pozostał jeszcze tam, gdzie niebo stykało się z wodami jeziora

Michigan. Yogi patrzył na wąski odblask zachodzącego słońca, który wpadał w coraz głębszą czerwień,
stawał się prawie szczeliną, gasł. Wreszcie słońce zaszło za jeziorem. Yogi wstał ze stosu pni. Indianin
również wstał. Obudził towarzysza.

Ten podniósł się i patrzył na Yogiego Johnsona.
– Idziemy do Petoskey do Armii Zbawienia – powiedział wyższy i bardziej przytomny Indianin.
– Biały wódz idzie też – powiedział mniejszy Indianin, ten, który spał.
– Pójdę z wami – powiedział Yogi bez zastanowienia. Bo kim byli ci Indianie? Co oni go obchodzili?
Kiedy  zaszło  słońce,  błotnista  droga  stwardniała.  Znów  chwycił  mróz.  A  może  jednak  wiosna  nie

nadchodziła. Może to nie miało znaczenia, że nie chciał kobiety.

Teraz,  kiedy  wiosna  przypuszczalnie  nie  nadchodziła,  była  pora  na  rozwiązanie  tej  kwestii.  Mógł

pójść z Indianami do miasta, patrzyć na piękną kobietę i spróbować jej zapragnąć. Skręcił na zamarzniętą
drogę. Dwaj Indianie szli obok. Wszyscy kierowali się w tę samą stronę.

background image

Rozdział 2

Szli  nocą  do  Petoskey  po  zamarzniętej  drodze.  Szli  w  milczeniu  zamarzniętą  drogą.  Ich  buty

miażdżyły  świeżo  powstałą  skorupę  lodu.  Cienki  lód  załamywał  się  od  czasu  do  czasu  pod  Yogim
Yohnsonem i Yogi wpadał w kałużę. Indianie uniknęli kałuż.

Zeszli  ze  wzgórza,  minęli  sklep  z  furażem,  przeszli  przez  most  nad  Bear  River  –  ich  buty  głucho

dudniły po jego deskach – wspięli się na wzgórze, pozostał za nimi dom doktora Ramseya i herbaciarnia,
aż doszli do sali bilardowej. Tu Indianie się zatrzymali.

– Biały wódz grać bilard? – spytał duży Indianin.
– Nie – powiedział Yogi Johnson. – Raniono mnie na wojnie w prawe ramię.
– Biały wódz ma kupę szczęścia – powiedział mały Indianin. – Zagrajmy partyjkę u Kelly’ego.
–  On  dostał  postrzały  w  obie  ręce  i  w  obie  nogi  pod  Ypres  –  szepnął  Yogiemu  na  stronie  duży

Indianin. – On bardzo drażliwy.

– W porządku – powiedział Yogi Johnson – strzelę partyjkę.
Weszli  do  nagrzanej,  wypełnionej  tytoniowym  dymem  sali  bilardowej.  Dostali  stół,  zdjęli  kije

ze ściany. Gdy mały Indianin wspiął się, by zdjąć kij, Yogi spostrzegł, że zamiast rąk ma dwie protezy.
Wykonane z brązowej skóry, przypinane w łokciach.

Grali w bilard na gładkim zielonym suknie, w ostrym elektrycznym świetle. Po półtorej godzinie Yogi

Johnson stwierdził, że przegrał do małego Indianina cztery dolary i trzydzieści centów.

– Całkiem niezły strzał – zauważył Yogi.
– Ja nie strzelać tak dobrze od wojny – odpowiedział mały Indianin.
– Biały wódz łyknie co nieco? – spytał większy.
– Skąd bierzecie gorzałę? Moja meta jest aż w Cheboygan.
– Biały wódz iść z czerwonymi braćmi – powiedział duży Indianin.
Odeszli  od  stołu,  odwiesili  kije  na  stojaki,  zapłacili  przy  ladzie  i  wyszli  w  noc.  Mężczyźni

przemykali  do  domów  ciemnymi  ulicami.  Nadszedł  mróz,  ściął  i  zmroził  wszystko.  Tak  naprawdę  ten
„chinook” to nie był prawdziwy „chinook”. Wiosna jeszcze nie nadeszła i faceci, którzy urządzali balangi
na dworze, dostali po uszach z powodu zimna.

Uświadomili sobie poniewczasie, że ten „chinook” to była tylko podpucha. Majster jutro będzie miał

piekło  –  pomyślał  Yogi.  –  Może  to  wszystko  zostało  zaplanowane  przez  tych  wytwórców  pomp,  aby
wywalić majstra z pracy. Zdarzały się już takie rzeczy.

Mężczyźni, małymi grupami, przemykali w ciemnościach do domów.
Yogi  szedł  pomiędzy  dwoma  Indianami.  Skręcili  w  przecznicę  i  zatrzymali  się  przed  czymś,

co  wyglądało  jak  stajnia.  To  była  stajnia.  Indianie  otworzyli  drzwi  i Yogi  wszedł  za  nimi  do  środka.
Na piętro wchodziło się po drabinie. Było ciemno i jeden z Indian zapalił zapałkę, by wskazać Yogiemu
drogę.  Mały  Indianin  wspiął  się  pierwszy,  metalowe  zawiasy  skrzypiały  w  jego  protezach. Yogi  szedł
za  nim,  na  końcu  drugi  Indianin,  który  świecił  Yogiemu  zapałkami.  Mały  zapukał  w  sufit  tam,  gdzie
kończyła  się  oparta  o  ścianę  drabina.  Rozległ  się  odzew.  Mały  Indianin  zastukał  w  odpowiedzi,  trzy
krótkie  puknięcia  w  sufit  nad  głową.  Podniosła  się  klapa  w  stropie  –  dostali  się  przez  nią
do oświetlonego pomieszczenia.

W  kącie  był  bar  z  mosiężną  poręczą  i  wysokimi  spluwaczkami.  Za  barem  wisiało  lustro.  Wygodne

krzesła  porozstawiano  po  całej  sali.  Stał  stół  bilardowy.  Czasopisma  umieszczone  w  drewnianych
uchwytach wisiały rzędem na ścianie. Na drugiej – udrapowanej amerykańską flagą – oprawiony portret
z  autografem  Henry’ego  Wadswortha  Longfellowa”.  Kilku  Indian  czytało  siedząc  na  wygodnych

background image

krzesłach. Mała grupa stała przy barze.

– Miły mały klub, no nie? – do Yogiego podszedł Indianin i wymienił z nim uścisk dłoni. – Prawie

codziennie widuję cię w fabryce pomp.

To był człowiek, który pracował w fabryce przy jednej z maszyn w pobliżu Yogiego. Zbliżył się też

inny Indianin i wymienił z Yogim uścisk dłoni. On również pracował w fabryce pomp.

– Pieskie szczęście z tym „chinookiem” – powiedział.
– Tak. Po prostu fałszywy alarm.
– Chodź, napij się – powiedział pierwszy Indianin.
– Jestem w towarzystwie – odparł Yogi.
Kim byli właściwie ci Indianie z drogi?
–  Weź  ich  ze  sobą  –  powiedział  pierwszy  Indianin.  –  Zawsze  się  znajdzie  miejsce  dla  jednego

więcej.

Yogi rozejrzał się dookoła. Gdzie się podziali dwaj Indianie, którzy go przyprowadzili?
Wtem  ich  zobaczył.  Stali  za  stołem  bilardowym.  Wysoki  dystyngowany  Indianin,  z  którym  Yogi

rozmawiał przed chwilą, podążył za jego spojrzeniem i skinął głową.

– To Indianie z puszczy – wyjaśnił przepraszająco. – Większość z nas to Indianie miastowi.
– Rozumiem.
–  Ten  mały  gość  ma  bardzo  ładną  wojenną  kartę  –  zauważył  wysoki  dystyngowany  Indianin.  –  Ten

drugi gość był, zdaje się, majorem.

Yogi  został  zaprowadzony  do  baru  przez  wysokiego  dystyngowanego  Indianina.  Za  barem  stał

barman. Murzyn.

– Może piwo Psi Łeb – zaproponował Indianin.
– Świetnie – powiedział Yogi.
– Dwa razy Psi Łeb, Bruce! – Indianin zawołał do barmana.
Barman zaczął chichotać.
– Z czego się śmiejesz, Bruce? – spytał Indianin.
Murzyn wybuchnął niepohamowanym, przenikliwym śmiechem.
–  Wiedziałem,  „Massa”  Czerwony  Pies  –  powiedział  Murzyn.  –  Wiedziałem,  że  pan  zamawiać  ten

Psi Łeb przez cały czas.

–  To  wesoły  gość  –  Indianin  zwrócił  się  do  Yogiego.  –  Muszę  się  przedstawić.  Nazywam  się

Czerwony Pies.

– A ja Johnson – odpowiedział Yogi. – Yogi Johnson.
–  Ach,  świetnie  wiemy,  jak  się  pan  nazywa,  panie  Johnson  –  uśmiechnął  się  Czerwony  Pies.  –

Chciałbym,  żeby  poznał  pan  moich  przyjaciół:  pan  Siedzący  Byk,  pan  Zatruty  Bawół  i  Wódz  Pędzący
za Skunksem.

– Nazwisko Siedzący Byk nie jest mi obce – zauważył Yogi ściskając im ręce.
– Ach, nie jestem z tych Siedzących Byków – powiedział pan Siedzący Byk.
– Pradziadek Wodza Pędzącego za Skunksem sprzedał pewnego razu całą wyspę Manhattan za kilka

sznurków wampumu

3

, – wyjaśnił Czerwony Pies.

– Jakież to interesujące – powiedział Yogi.
– To był dla naszej rodziny kosztowny wampum – Wódz Pędzący za Skunksem uśmiechnął się smutno.
–  Wódz  Pędzący  za  Skunksem  ma  kawałek  tego  wampumu.  Chciałby  pan  zobaczyć?  –  spytał

Czerwony Pies.

– Oczywiście, że tak.
–  Nie  różni  się  właściwie  od  innych  wampumów  –  skrzywił  się  Pędzący  za  Skunksem.  Wyciągnął

background image

sznur  z  kieszeni  i  wręczył  Yogiemu.  Yogi  przyglądał  się  z  ciekawością.  Ileż  ten  sznurek  wampumu
znaczył dla naszej Ameryki!

– Chciałby pan jeden czy dwa kawałki na pamiątkę? – spytał Pędzący za Skunksem.
– Nie mogę zabierać pańskiego wampumu – certował się Yogi.
– One nie mają wartości same w sobie – Pędzący za Skunksem odciął jeden czy dwa kawałki.
– Mają wartość jako pamiątka dla rodziny Pędzącego za Skunksem – dodał Czerwony Pies.
– To cholernie uprzejme z pańskiej strony, panie Pędzący za Skunksem – powiedział Yogi.
– Drobiazg. Pan zrobiłby dla mnie to samo.
Za  barem  Bruce,  barman,  wyciągał  szyję  i  patrzył,  jak  wampumy  przechodzą  z  ręki  do  ręki.  Jego

ciemna  twarz  błyszczała.  Raptem,  bez  żadnego  powodu,  wybuchnął  wysokim,  nie  kontrolowanym
śmiechem. Ciemnym śmiechem Murzyna.

Czerwony Pies spojrzał na niego surowo.
– Słuchaj Bruce – powiedział ostro – twoja wesołość jest trochę nie na miejscu.
Bruce przestał się śmiać i wytarł twarz ręcznikiem. Przepraszająco przewracał oczami.
–  Ach,  nie  mogłem  się  powstrzymać,  „Massa”  Czerwony  Pies.  Kiedy  widzieć  pan  Skunks  Kibel

przekazuje te wampumy, po prostu nie mogę ustać w miejscu. Jak on mógł sprzedać takie wielkie miasto
jak Nowy Jork za te wampumy? Wampumy! Zabierajcie swoje wampumy!

–  Bruce  jest  ekscentrykiem  –  tłumaczył  Czerwony  Pies  –  ale  to  pierwszorzędny  barman  i  facet

o dobrym sercu.

– Ma pan rację, „Massa” Czerwony Pies – barman pochylił się do przodu. – Moje serce czysta złoto.
–  Jest  ekscentrykiem,  to  prawda  –  powtórzył  Czerwony  Pies.  –  Zarząd  nieraz  mnie  namawia,

że trzeba przyjąć innego barmana, lecz, dziwne, ja lubię tego faceta.

–  Jestem  w  porządku  szefie  –  powiedział  Bruce.  –  Po  prostu  kiedy  ja  widzę  coś  śmiesznego,

ja musieć śmiać. Wie pan, szefie, ja nie robić żadnej krzywdy.

– Już wystarczy Bruce – zgodził się Czerwony Pies. – Jesteś porządnym facetem.
Yogi Johnson rozejrzał się po sali. Inni Indianie odeszli od baru, a Pędzący za Skunksem pokazywał

wampum małej grupie Indian, którzy właśnie weszli ubrani w stroje wieczorowe.

Dwaj Indianie z puszczy wciąż grali przy stole bilardowym. Zdjęli płaszcze, a lampa zawieszona nad

stołem  bilardowym  rzucała  refleksy  na  metalowe  złącza  protez  małego  Indianina.  Wykonywał  właśnie
dziewiąte uderzenie w nieprzerwanej serii.

–  Ten  mały  mógłby  zostać  bilardzistą,  gdyby  nie  to,  że  miał  trochę  pecha  na  wojnie  –  zauważył

Czerwony  Pies.  –  Chciałby  pan  rozejrzeć  się  po  klubie?  –  wziął  rachunek  od  Bruce’a,  podpisał  go
i zaprowadził Yogiego do następnego pomieszczenia.

– Nasza sala zarządu – powiedział.
Na  ścianach  znajdowały  się  oprawione  w  ramki  zdjęcia  z  autografami:  Chiefa  Bendera,  Francisa

Parkmana, D. H. Lawrence’a, Chiefa Meyersa, Stewarta Edwarda White’a, Mary Austin, JimaThorpe’a,
generała  Custera,  Glenna  Warnera,  Mabel  Dodge  oraz  pełnowymiarowy  olejny  portret  Henry’ego
Wadswortha Longfellowa.

Za salą zarządu była kabina z brodzikiem czy też basenem.
–  To  rzeczywiście  śmiesznie  małe  jak  na  klub  –  powiedział  Czerwony  Pies.  – Ale  dzięki  temu  jest

wygodna  dziurka,  gdzie  można  się  skryć,  gdy  wieczory  się  dłużą.  Wie  pan,  nazywamy  ją  wigwamem.
To trochę zarozumialstwo z mojej strony.

– Cały cholerny nocny klub! – entuzjazmował się Yogi.
– Przyjmę pana, jeśli pan chce – zaproponował Czerwony Pies. – Z jakiego pan pochodzi szczepu?
– Nie rozumiem.

background image

– No, pański szczep. Kim pan jest? Sac and Fox? Jibway? Myślę, że Kri.
– Ach! – powiedział Yogi. – Moi rodzice pochodzili ze Szwecji.
Czerwony Pies przyjrzał mu się uważnie. Zmrużył oczy.
– Nie nabiera mnie pan?
– Nie. Pochodzili ze Szwecji lub z Norwegii – powtórzył Yogi.
– Przysiągłbym, że wyglądał pan trochę na białego – powiedział Czerwony Pies. – Cholerna sprawa!

Akurat teraz! Skandalowi nie będzie końca – złapał się za głowę i zacisnął usta. – Hej, ty – odwrócił się
niespodziewanie i złapał Yogiego za kamizelkę. Yogi poczuł lufę automatycznego pistoletu wbijającą mu
się  mocno  w  brzuch.  –  Przejdziesz  spokojnie  przez  pomieszczenie  klubu,  zabierzesz  płaszcz  i  kapelusz
i wyjdziesz jakby nigdy nic. Każdemu, kto się do ciebie odezwie, powiedz grzecznie do widzenia. I nigdy
nie wracaj. Zrób tak, ty Szwedzie.

– W porządku – powiedział Yogi. – Zabierz pistolet. Nie boję się twojego pistoletu.
– Rób, co mówię – rozkazał Czerwony Pies. – A jeśli chodzi o tych dwóch bilardzistów, którzy cię

tu przyprowadzili, wkrótce się z nimi porachuję.

Yogi wszedł do oświetlonej sali, spojrzał na bar, skąd obserwował go barman Bruce, wziął kapelusz

i  płaszcz,  powiedział  dobranoc  Pędzącemu  za  Skunksem,  który  dopytywał  się,  dlaczego  wychodzi  tak
wcześnie,  i  wyszedł  przez  klapę  otworzoną  przez  Bruce’a.  Gdy  Yogi  zaczął  schodzić  po  drabinie,
Murzyn wybuchnął śmiechem.

– Wiedziałem – śmiał się. – Wiedziałem przez cała ta czas. Żaden Szwed nie zrobi głupek ze stara

Bruce.

Yogi  odwrócił  się  i  zobaczył  czarną  roześmianą  twarz  Murzyna  obramowaną  prostokątem  światła

padającego przez otwartą klapę. Yogi rozejrzał się, gdy znalazł się na dole. Był sam w starej stajni. Pod
nogami miał sztywną i zmarzniętą słomę.

Gdzie był? Czy naprawdę w indiańskim klubie? O co w tym wszystkim chodziło? Czy to już koniec?
W  suficie  ponad  jego  głową  pojawiła  się  szczelina  wypełniona  światłem.  Potem  zasłoniły  ją  dwie

czarne postaci; kopniak, uderzenie, seria głuchych odgłosów – niektóre tępe, inne ostre – i dwa ludzkie
kształty spadły z hukiem z drabiny.

Z góry, z ciemności uprzykrzony czarny śmiech Murzyna.
Dwaj Indianie z puszczy pozbierali się ze słomy i powlekli na dwór. Jeden, ten mały, płakał.
Yogi wyszedł za nimi w zimną noc. Zimną. Bezchmurną noc. Bez gwiazd.
– Klub niedobry – powiedział duży Indianin. – Klub cholernie niedobry.
Mały Indianin płakał. Yogi dostrzegł w świetle gwiazd, że zgubił jedną ze swych protez.
– Ja nie gram więcej bilard – szlochał mały Indianin. Machnął swoim jedynym ramieniem w kierunku

okna klubu, skąd sączyło się trochę światła. – Cholerny klub diabelnie niedobry.

– Nieważne – powiedział Yogi. – Załatwię ci pracę w fabryce pomp.
– Fabryka pomp to na nic – odezwał się duży Indianin. – Idziemy wszyscy do Armii Zbawienia.
– Nie płacz – Yogi pocieszał małego Indianina. – Kupię ci nową rękę.
Mały Indianin rozryczał się jeszcze bardziej. Usiadł na zaśnieżonej drodze.
– Nikt ze mną nie zagra w bilard, a ja mam wszystko gdzieś – powiedział.
Z góry, z okna klubu dobiegał uprzykrzony śmiech Murzyna.

UWAGA AUTORA DLA CZYTELNIKA

Na  wypadek,  gdyby  miało  to  jakiekolwiek  historyczne  znaczenie,  z  przyjemnością  zaznaczam,

że poprzedni rozdział napisałem w dwie godziny, od razu na maszynie, i udałem się na lunch z Johnem

background image

Dos Passosem, którego uważam za wybitnego pisarza, a ponadto za niezmiernie miłego kompana.

Jedliśmy „rollmops”, „sole” „meuniere”, „civet de” „lievre a la cocotte”, „marmelade de pommes” i,

jak  mawiamy,  spłukaliśmy  to  wszystko  (co  ty  na  to,  czytelniku?)  butelką  Montrachet  1919  z  rybą  solą
i butelką Hospice de Beaune 1919 z dodatkiem potrawki z zająca.

Jak sądzę, pan Dos Passos wypił ze mną do spółki butelkę Chambertin pod „marmelade de pommes.”

Piliśmy dwa stare roczniki i postanowiwszy nie iść do Cafe du Dame, by rozmawiać o Sztuce, udaliśmy
się każdy do swego domu, a ja napisałem następny rozdział. Chciałbym, by czytelnik zwrócił szczególną
uwagę,  w  jaki  sposób  splątane  wątki  egzystencji  różnych  postaci  z  tej  książki  splatają  się  w  jedno,
prowadzą  do  owej  pamiętnej  sceny  w  jadłodajni.  Gdy  czytałem  ten  rozdział  na  głos,  pan  Dos  Passos
wykrzyknął: „Hemingway, napisałeś arcydzieło.”

P.S. AUTORA DO CZYTELNIKA

Doszliśmy do takiego miejsca, czytelniku, w którym zamierzam uczynić akcję tej książki porywającą

i  wartką,  by  pokazać,  że  jest  to  istotnie  książka  wybitna.  Wiem,  czytelniku,  że  obiecujesz  sobie  równie
dużo jak ja, stąd owa wartkość i porywanie znaczące równie wiele dla nas obu. Pan H. G. Wells, który
odwiedził nas w domu (zabawiamy się w literacką grę, czyż nie tak, czytelniku?), pytał, czy nie sądzimy,
iż  nasz  czytelnik  (chodzi  właśnie  o  ciebie  –  pomyśl:  H.  G.  Wells  rozprawiający  o  twoich  prawach
w  naszym  domu),  czy  nie  sądzimy  –  pytał  H.  G.  Wells  –  że  czytelnik  potraktuje  tę  historię  jako  nazbyt
autobiograficzną. Prosimy, czytelniku, zapomnij o tym.  To  prawda,  mieszkaliśmy  w  Petoskey,  Michigan
i  oczywiście  wiele  postaci  jest  wziętych  z  tamtejszego  życia.  Lecz  to  są  inni  ludzie,  a  nie  autor. Autor
pojawia się w tej historii jedynie w tych krótkich uwagach. To prawda, że nim przystąpiliśmy do pisania
tej historii, spędziliśmy dwanaście lat studiując różne indiańskie dialekty na Północy, a muzeum w Cross
Village  wciąż  przechowuje  nasz  przekład  „Nowego  Testamentu”  na  język  Ojibwayów.  Lecz  ty,
czytelniku, będąc na naszym miejscu mógłbyś dokonać tego samego. Wracając do opowieści.

Oznaką  największej  przyjaźni  jest  fakt,  iż  mówię  ci,  czytelniku,  że  nie  masz  pojęcia,  jak  trudny

rozdział zostanie napisany. W istocie rzeczy – a staram się być szczery w takich sprawach – nie będziemy
nawet próbować pisać aż do jutra.

3

 sznurki korali z muszli (przyp. tłum.)

background image

-

Część IV

PRZEMIJANIE WIELKIEJ RASY,
POWSTAWANIE AMERYKANÓW,
ICH MAŁŻEŃSTWA

„Zarzuci mi ktoś może, że wbrew własnym zasadom wprowadziłem do tej książki wiele ciemnych występków. Odpowiem na to:

po  pierwsze  jest  nader  trudną  rzeczą  opisywać  ludzkie  czyny  inie  otrzeć  się  o  występek;  po  drugie,  grzechy  tu  opisane  są  raczej
przypadkowymi  konsekwencjami  ludzkich  słabostek  i  ułomności,  a  nie  stałymi  cechami  charakteru;  po  trzecie,  nigdy  nie
są  tu  przedmiotem  śmiechu,  lecz  odrazy;  po  czwarte,  występek  nie  jest  naszym  głównym  tematem,  a  w  końcu  nigdy  nie  osiąga
zamierzonego zła.”

Henry Fielding

Rozdział 1

Yogi Johnson szedł ulicą obejmując za szyję małego Indianina. Duży Indianin szedł z tyłu, sam. Zimna

noc. Dokładnie pozamykane domy. Mały Indianin, który stracił sztuczną rękę. Duży Indianin, który też był
na  wojnie. Yogi  Johnson,  który  również  był  na  wojnie.  Szli  i  szli,  szli  we  trzech.  Dokąd  szli?  Dokąd
mogli zajść? Co pozostało?

Duży  Indianin  zatrzymał  się  niespodziewanie  na  rogu,  w  padającym  na  śnieg  świetle  kołyszącej  się

na drucie latarni.

– Łażenie nic nie da – wymamrotał. – Łażenie niedobre. Pozwólmy mówić białemu wodzowi. Gdzie

idziemy, biały wodzu?

Yogi  Johnson  nie  wiedział.  Oczywiście,  że  łażenie  nie  było  rozwiązaniem  ich  problemu.  Chociaż

chodzenie  miało  sens  na  swój  sposób.  Armia  Coxeya.  Horda  facetów  poszukujących  pracy,  usiłująca
dostać się do Waszyngtonu. Maszerujący faceci, pomyślał Yogi. Idą i idą i dokąd zajdą? Donikąd. Yogi
wiedział to aż za dobrze. Donikąd. Donikąd, cholera.

– Biały wódz powie – nalegał duży Indianin.
–  Nie  wiem  –  powiedział  Yogi.  –  Naprawdę  nie  wiem.  –  Czy  o  to  walczyli  na  tej  wojnie?  Czy

o to w tym wszystkim chodziło? Na to wyglądało. Yogi stoi pod latarnią. Yogi rozmyśla i zastanawia się.
Dwaj Indianie w płaszczach z grubego sukna. Pusty rękaw jednego z nich. Wszyscy się zastanawiają.

– Biały wódz nic nie mówić? – spytał duży Indianin.
– Nie.
Cóż Yogi mógł powiedzieć? Cóż w ogóle można było powiedzieć?
– Czerwony brat ma mówić? – spytał Indianin.
– Mów – Yogi patrzył pod nogi na śnieg. – Nieważne kto, ważne co.
Biały  wódz  chodzi  czasem  do  Browna?  –  duży  Indianin  przyglądał  się  twarzy  Yogiego  w  świetle

łukowej lampy.

– Nie – Yogi zamyślił się. Czy to koniec? Jadłodajnia. No cóż, jadłodajnia to równie dobre miejsce

jak  każde  inne. Ale  to  jadłodajnia.  Cóż,  czemu  nie?  Ci  Indianie  znali  miasto.  Eksżołnierze.  Ze  świetną
opinią ze służby. Wiedział o tym. Ale jednak to tylko jadłodajnia.

–  Biały  wódz  iść  z  czerwonymi  braćmi  –  wysoki  Indianin  wziął  Yogiego  pod  rękę.  Mały  szedł

w nogę.

– Do jadłodajni – powiedział spokojnie Yogi. Był białym, lecz zdawał sobie sprawę, kiedy ma już

dosyć.  W  końcu  dominacja  białej  rasy  nie  mogła  trwać  wiecznie.  Rewolucja  muzułmańska.  Niepokój

background image

na Wschodzie. Kłopoty na Zachodzie. Sprawy na Południu wyglądały kiepsko. No i jeszcze to, co działo
się  na  Północy.  Dokąd  go  to  zaprowadzi?  Dokąd  to  wszystko  prowadzi?  Czy  sprawi,  że  będzie  chciał
kobiety? Czy wiosna kiedyś nadejdzie? Czy w końcu miało to jakieś znaczenie? Ciekawe.

Maszerują we trójkę zamarzniętymi ulicami Petoskey. Mają teraz cel. „Enroute. Huysmans tak pisał.

Byłoby interesujące czytać po francusku. Musi kiedyś spróbować. W Paryżu była ulica nazwana imieniem
Huysmansa.  Zaraz  za  rogiem,  gdzie  mieszkała  Gertrude  Stein.  Ach,  cóż  to  była  za  kobieta!  Dokąd
zaprowadziły ją eksperymenty ze słowami? Co się za nimi kryło? A wszystko to w Paryżu. Ach, Paryż.

Jakże  daleko  było  teraz  do  Paryża.  Paryż  o  poranku.  Paryż  wieczorem.  Paryż  nocą.  Znów  ranek

w Paryżu. Może nawet Paryż w południe. Czemu nie? Yogi Johnson maszerował. Wciąż rozpamiętywał.
Maszerowali razem we trójkę. Ręce tych, którzy mieli ręce, dotykały rąk innych.

Czerwonoskórzy mężczyźni szli razem z białym mężczyzną. Coś ich zjednoczyło. Wojna? Los? Traf?

A może to zwykły przypadek? Te pytania kłębiły się w głowie Yogiego Johnsona. W zmęczonej głowie.
Ostatnio Yogi myślał zbyt dużo. Wciąż maszerowali. Potem, niespodziewanie, zatrzymali się.

Mały Indianin spojrzał na szyld. Lśnił w ciemnościach na tle oszronionych okien jadłodajni.

SPRÓBUJESZ, NIE POŻAŁUJESZ.

– Oni świetnie karmić – wymamrotał mały Indianin.
– Jadłodajnie białych ludzi mieć świetne steki z kością – wymamrotał wysoki. – Uwierz czerwonemu

bratu.

Indianie stali trochę niepewnie przed drzwiami. Wysoki zwrócił się do Yogiego:
– Biały wódz mieć dolary?
– Tak, mam pieniądze – odparł Yogi. Był przygotowany na dotrzymanie towarzystwa.
Za późno, by się wycofać. – Stawiam żarcie, chłopaki.
– Biały wódz ma szlachetną naturę – wymamrotał wysoki Indianin.
– Biały wódz nie szlifowany diament – zgodził się mały Indianin.
– Zrobilibyście to samo dla mnie – zbagatelizował Yogi. Zresztą pewnie to i prawda. To było ryzyko,

które podejmował. Pewnego razu zaryzykował w Paryżu.

Zaryzykował  Stevie  Brodie.  Lub  tylko  tak  mówiono.  Ryzyko  podejmowano  każdego  dnia  na  całym

świecie.  W  Chinach  ryzykowali  Chińczycy.  W  Afryce  Afrykanie.  W  Egipcie  Egipcjanie.  W  Polsce
Polacy. W Rosji Rosjanie. W Irlandii Irlandczycy. W Armenii...

–  Ormianie  nie  ryzykować  –  cicho  wymamrotał  wysoki  Indianin.  Wyraził  nie  wypowiedzianą

wątpliwość Yogiego. Mądry lud, ci Czerwonoskórzy.

– Nawet grając w rugby?
– Czerwony brat myśli nie – powiedział Indianin. Jego ton zabrzmiał przekonująco dla Yogiego. Kim

byli ci Indianie? Za tym wszystkim coś się kryło.

Weszli do jadłodajni.

background image

NOTA AUTORA DLA CZYTELNIKA

W  tym  miejscu  opowieści,  czytelniku,  pewnego  popołudnia  pan  F.  Scott  Fitzgerald  przyszedł

do  naszego  domu.  Po  kilku  chwilach  usiadł  niespodziewanie  koło  kominka  i  nie  zamierzał  (a  może
powinno być nie mógł, co, czytelniku?) wstać, pozwalając, by ktoś inny dokładał do ognia, aby utrzymać
ciepło  w  pokoju.  Wiem,  czytelniku,  że  takie  sprawy  czasami  nie  pojawiają  się  w  opowieści,  niemniej
jednak  zdarzają  się;  pomyśl,  co  one  znaczą  dla  facetów  takich  jak  ty  czy  ja  w  literackiej  grze.  Jeśli
uznałbyś,  że  ta  część  opowieści  nie  jest  tak  dobra,  jak  mogłaby  być,  pamiętaj,  czytelniku,  że  dzień
w dzień, jak świat długi i szeroki, zdarzają się takie rzeczy. Muszę dodać, czytelniku, że żywię najwyższy
szacunek dla pana Fitzgeralda i jeśli ktokolwiek by go zaatakował, byłbym pierwszym, który rzuciłby się
mu  na  odsiecz!  Dotyczy  to  także  ciebie,  czytelniku,  jakkolwiek  nie  znoszę  mówić  tak  bez  ogródek
ryzykując utratę tego rodzaju przyjaźni, jaka się między nami nawiązała.

P.S. DO CZYTELNIKA

Gdy skończyłem czytać ten rozdział, czytelniku, wydał mi się całkiem niezły. Może ci się spodobać.

Mam taką nadzieję. A jeśli ci się spodoba, czytelniku, tak jak i reszta tej książki, to czy powiesz o tym
swoim  przyjaciołom  i  będziesz  próbował  namawiać  ich,  aby,  tak  jak  ty,  kupili  tę  książkę?  Dostaję
jedynie  dwadzieścia  centów  od  każdej  sprzedanej  sztuki;  nie  jest  to  dużo  w  dzisiejszych  czasach,  lecz
suma staje się pokaźna, gdy zostanie sprzedanych dwa lub trzy tysiące egzemplarzy. Będą sprzedane, jeśli
wszystkim książka spodoba się tak bardzo jak tobie czy mnie. I posłuchaj, czytelniku.

Chodzi oto, co mówiłem – że z przyjemnością przeczytałbym, cokolwiek napisałeś. To nie było czcze

gadanie.  Przynieś,  co  napisałeś,  a  razem  to  przejrzymy.  Jeśli  będziesz  chciał,  mogę  poprawić  kawałki.
Nie uważam jednak, że to jedyny sposób na recenzowanie. Jeżeli w tej twojej książce jest coś, co ci się
nie podoba, napisz po prostu do firmy Jonathan Cape.

Poprawią  ci  tekst.  Lub  zrobię  to  ja  osobiście,  co  bardziej  mi  odpowiada.  Wiesz,  co  o  tobie  myślę,

czytelniku. Nie jesteś zły ani zdenerwowany tym, co powiedziałem na temat Scotta Fitzgeralda?

Mam nadzieję, że nie. Zamierzam teraz napisać następny rozdział. Pan Fitzgerald poszedł, a pan Dos

Passos wyjechał do Anglii i myślę, że mogę ci przyrzec, że będzie to kapitalny rozdział. A przynajmniej
tak  dobry,  jak  tylko  będę  potrafił  napisać.  Obaj  wiemy,  jak  może  być  dobry,  o  ile  czytujemy  notki
na okładkach. Czyż nie tak, czytelniku?

background image

Rozdział 2

W  jadłodajni.  Wszyscy  są  w  jadłodajni.  Niektórzy  nie  widzą  innych.  Każdy  jest  pochłonięty  sobą.

Czerwonoskórzy zaabsorbowani są czerwonoskórymi.

Biali mężczyźni zaabsorbowani białymi mężczyznami lub kobietami. Czerwonoskórych kobiet nie ma.

Czy nie ma już skwaw? Co stało się ze skwaw? Czy straciliśmy nasze amerykańskie skwaw? Przez drzwi
cicho weszła do sali skwaw. Odziana była jedynie w zniszczone mokasyny. Na plecach niosła indiańskie
dziecko. Towarzyszył jej pies husky.

– Nie patrzcie! – krzyknął komiwojażer do kobiet przy kontuarze.
–  Ty!  Wynoś  się  stąd!  –  wrzasnął  właściciel  jadłodajni.  Skwaw  została  siłą  wyrzucona  przez

czarnego kucharza. Słyszeli, jak dostawała lanie na śniegu.

Pies husky szczekał.
– Mój Boże! Do czego to mogło doprowadzić! – Scripps O’Neil otarł czoło serwetką.
Indianie  przyglądali  się  z  niewzruszonymi  twarzami.  Yogi  Johnson  był  niezdolny  do  wykonania

żadnego ruchu. Kelnerki zasłaniały twarze serwetkami lub czymkolwiek, co miały pod ręką. Pani Scripps
zasłoniła oczy „American Mercury”. Scripps O’Neil poczuł się słabo. Był wstrząśnięty. Kiedy ta skwaw
weszła do sali, coś się w nim poruszyło, ogarnęło go jakieś nieokreślone pierwotne uczucie.

– Ciekawe, skąd przyszła ta skwaw? – spytał komiwojażer.
– Ona moja skwaw – powiedział mały Indianin.
–  Dobry  Boże,  człowieku!  Nie  możesz  jej  ubrać?  –  zawołał  Scripps  O’Neil  głuchym  głosem,

w którym słychać było nuty przerażenia.

– Ona nie lubić ubrań – wyjaśnił mały Indianin. – Ona Indianka z puszczy.
Yogi  Johnson  nie  słuchał.  Coś  w  nim  pękło.  Coś  trzasnęło,  kiedy  ta  skwaw  weszła  do  sali.  Doznał

nowego uczucia. Uczucia, które, jak sądził, zatracił raz na zawsze. Na zawsze.

Zatracił.  Odeszło  na  stałe.  Wiedział  teraz,  że  to  pomyłka.  Teraz  było  z  nim  wszystko  w  porządku.

Przekonał się o tym przez najzwyczajniejszy przypadek. Nie wpadłoby mu to do głowy, gdyby ta skwaw
nie przyszła do jadłodajni. Jakie czarne miał myśli! Był na krawędzi samobójstwa.

Autodestrukcja.  Zabić  się.  W  tej  jadłodajni.  Jakiż  popełniłby  błąd.  Teraz  to  wiedział.  Jak  mógł  tak

sfuszerować  życie.  Zabić  się.  Pozwólmy  teraz  nadejść  wiośnie.  Pozwólmy.  Nie  może  nadejść
dostatecznie szybko. Pozwólmy nadejść wiośnie. Był na nią gotów.

–  Posłuchajcie  –  zwrócił  się  do  dwóch  Indian.  –  Chcę  wam  opowiedzieć  o  czymś,  co  przytrafiło

mi się w Paryżu.

Dwaj Indianie pochylili się do przodu.
– Biały wódz zejść na ziemię – zauważył wysoki Indianin.
– Myślałem o pięknej rzeczy, jaka przydarzyła mi się w Paryżu – zaczął Yogi. – Wy, Indianie, znacie

Paryż? Dobrze. To, co mogło być najokropniejszą rzeczą, jaka mnie spotkała, skończyło się dobrze.

Indianie chrząkali. Znali swój Paryż.
– To było pierwszego dnia mojego urlopu. Szedłem Boulevard Malesherbes. Mijał mnie samochód,

wychyliła  się  z  niego  piękna  kobieta.  Zawołała  mnie  i  wsiadłem.  Zabrała  mnie  do  domu,  a  raczej
do  rezydencji,  w  odległej  dzielnicy  Paryża,  gdzie  przydarzyła  mi  się  cudowna  rzecz.  Później  ktoś
wyprowadził mnie innym wyjściem, nie tym, którym wszedłem.

Piękna  kobieta  powiedziała,  że  nie  chce  już  nigdy,  że  nie  może  już  nigdy  się  ze  mną  zobaczyć.

Usiłowałem zapamiętać numer rezydencji, lecz była jedną z wielu, a wszystkie wyglądały tak samo.

–  Od  tamtej  pory  przez  cały  urlop  usiłowałem  zobaczyć  się  z  piękną  lady.  Pewnego  razu  wydało

background image

mi  się,  że  widziałem  ją  w  teatrze.  To  jednak  nie  była  ona.  Innym  razem  ktoś  rzucił  mi  spojrzenie
z  przejeżdżającej  taksówki  –  myślałem,  że  to  ona,  wskoczyłem  do  innej  taksówki  i  jechałem  za  tamtą.
Zgubiłem ją. Wpadłem w rozpacz. W końcu, w wieczór poprzedzający koniec mojego urlopu, byłem tak
zrezygnowany i znudzony, że poszedłem z jednym z tych przewodników, którzy obiecują ci pokazać cały
Paryż. „To już wszystko?” – spytałem przewodnika. „Jest jedna prawdziwa atrakcja, lecz bardzo droga”
–  odparł.  Uzgodniliśmy  ostatecznie  cenę  i  zabrał  mnie  tam.  To  była  stara  rezydencja.  Patrzyłeś  przez
szczelinę  w  murze.  Wzdłuż  całego  muru  stali  ludzie  i  zaglądali  przez  szpary.  Można  było  dostrzec
poprzez  nie  mundury  mężczyzn  ze  wszystkich  krajów  sprzymierzonych,  wielu  przystojnych  Północnych
Amerykanów w wyjściowych uniformach. Patrzyłem przez szparę. Przez chwilę nic się nie działo. Potem
piękna  kobieta  weszła  do  pokoju  z  młodym  brytyjskim  oficerem.  Zdjęła  długie  futro  i  kapelusz,  rzuciła
na krzesło. Oficer zdejmował wojskowy pas. Rozpoznałem ją. To była lady, z którą przydarzyła mi się
ta piękna rzecz – Yogi Johnson spojrzał na pusty talerz po fasoli. – Od tamtej pory – powiedział – nigdy
nie  chciałem  kobiety.  Nie  potrafię  wyrazić,  jak  cierpiałem.  Ale  cierpiałem,  chłopcy,  cierpiałem.
Obwiniałem o to wojnę. Obwiniałem o to Francję. Obwiniałem o to ogólny upadek moralny. Obwiniałem
młodsze pokolenie. Obwiniałem to i owo. Teraz jestem uleczony. Oto pięć dolarów dla was, chłopaki –
oczy  mu  błyszczały.  –  Zamówcie  coś  więcej  do  jedzenia.  Pojedźcie  gdzieś.  To  najszczęśliwszy  dzień
mojego życia.

Podniósł  się  ze  stołka  przy  kontuarze,  wylewnie  uścisnął  dłoń  jednemu  z  Indian,  przez  chwilę

potrzymał rękę na ramieniu drugiego, otworzył drzwi jadłodajni i pomaszerował w noc.

Dwaj Indianie spojrzeli po sobie.
– Biały wódz świetna gość – zauważył duży Indianin.
– Myślisz, on był na wojna? – spytał mały Indianin.
– Ciekawym – odpowiedział duży Indianin.
– Biały wódz obiecał, że kupi mi nową sztuczną rękę – gderał mały Indianin.
– Może dostaniesz coś więcej – pocieszał duży Indianin.
– Ciekawym – powiedział mały Indianin.
Zabrali się za jedzenie.
Przy drugim końcu kontuaru rozpadało się małżeństwo.
Scripps O’Neil i jego żona siedzieli obok siebie. Pani Scripps już teraz wiedziała.
Nie  potrafiła  go  zatrzymać.  Przegrała.  Wiedziała,  że  to  przegrana  partia.  Teraz  nie  mogła  już  go

zatrzymać.  Mandy  znów  gadała.  Gadała.  Gadała.  Nie  kończący  się  potok  literackich  plotek  prowadził
do końca jej, Diany, małżeństwa. Nie potrafiła go zatrzymać. Odchodził. Odchodził. Odchodził od niej.
Diana siedziała nieszczęśliwa.

Scripps  słuchał  gadania  Mandy.  Mandy  gadała.  Gadała.  Gadała.  Komiwojażer,  teraz  już  stary

przyjaciel, czytał „News” z Detroit. Nie potrafiła go zatrzymać. Nie potrafiła go zatrzymać. Nie potrafiła
go zatrzymać.

Mały  Indianin  podniósł  się  ze  stołka  przy  kontuarze  i  podszedł  do  okna.  Szyba  pokryta  była  cienką

warstwą  szronu.  Mały  Indianin  chuchnął  na  szkło,  potarł  go  pustym  rękawem  płaszcza  z  grubego  sukna
i wyjrzał na zewnątrz. Niespodziewanie odwrócił się od okna i wybiegł w ciemność.

Wysoki  Indianin  patrzył  za  nim,  spokojnie  dokończył  posiłek,  włożył  wykałaczkę  pomiędzy  zęby,

a potem ruszył w noc za swoim przyjacielem.

background image

Rozdział 3

Byli  teraz  sami  w  jadłodajni.  Scripps,  Mandy  i  Diana.  I  jeszcze  tylko  komiwojażer,  teraz  już  stary

przyjaciel. Lecz jego nerwy były tego wieczoru w strzępach. Złożył nagle gazetę i ruszył do drzwi.

–  Do  zobaczenia  –  powiedział.  Wyszedł  w  noc.  Wyglądało,  że  to  jedyna  rzecz,  jaką  mógł  zrobić.

Więc zrobił to.

Byli teraz w jadłodajni jedynie we trójkę. Scripps, Mandy i Diana. Jedynie ich troje. Mandy gadała.

Opierała  się  o  kontuar  i  gadała.  Scripps  utkwił  wzrok  w  Mandy.  Diana  nie  miała  teraz  nic  przeciwko
słuchaniu. Wiedziała, że to koniec. Że wszystko się już skończyło.

Lecz podjęła jeszcze jedną próbę. Ostatni elegancki wysiłek. Może wciąż mogła go zatrzymać. Może

to wszystko było po prostu snem. Podniosła głos i odezwała się:

– Scripps, kochanie – powiedziała. Jej podniesiony głos nieco szokował.
– O co ci chodzi? – spytał gwałtownie Scripps. Ach, to było to. Znów ta okropna szybka mowa.
–  Scripps,  kochanie,  nie  chciałbyś  pójść  do  domu?  –  głos  Diany  drżał.  –  Jest  nowy  „Mercury”  –

przerzuciła  się  z  „London  Mercury”  na  „American  Mercury”,  po  prostu  by  sprawić  Scrippsowi
przyjemność. – „Właśnie przyszedł.” Chciałabym Scrippsie, żebyś nabrał ochoty na powrót do domu, jest
taka  cudowna  rzecz  w  tym  „Mercurym”.  Chodźmy  do  domu,  Scrippsie.  Nigdy  dotąd  o  nic  cię  nie
prosiłam. Chodźmy, Scrippsie, do domu! Ach, nie wrócisz do domu?

Scripps podniósł wzrok. Serce Diany zabiło mocniej. Może pójdzie. Może ona go zatrzyma. Zatrzyma

go. Zatrzyma go.

–  Chodź,  Scrippsie,  kochanie  –  powiedziała  łagodnie.  –  Tam  jest  wspaniały  esej  Menckena

o kręgarzach.

Scripps odwrócił wzrok.
– Nie pójdziesz, Scrippsie?
– Nie. Mam już dość tego cholernego Menckena.
Diana spuściła głowę.
– Och, Scripps – powiedziała. To był koniec. Otrzymała teraz ostateczną odpowiedź.
Straciła go. Straciła. Straciła. Koniec. Skończone. Zrujnowane. Siedziała cicho płacząc. Mandy znów

gadała.

Nagle  Diana  wyprostowała  się.  Miała  jeszcze  ostatnie  życzenie.  Jedną  rzecz,  o  którą  chciała  go

poprosić. Tylko jedną. Mógł jej odmówić. Mógł się nie zgodzić.

Ale zapyta go.
– Scripps – zaczęła.
– O co chodzi? – odwrócił się zirytowany. Może, mimo wszystko, żałował jej. Ciekawe.
– Czy mogę wziąć ptaka? – głos Diany załamał się.
– Pewnie – powiedział Scripps. – Czemu nie?
Diana  podniosła  ptasią  klatkę.  Ptak  spał.  Wsparty  na  jednej  nodze  tak  jak  tego  wieczoru,  kiedy

spotkali  się  po  raz  pierwszy.  Co  on  przypominał?  Ach,  tak.  Przypominał  starego  rybołowa.  Starego,
starego rybołowa z jej Krainy Jezior. Przytuliła do siebie mocno klatkę.

– Dziękuję ci, Scrippsie – powiedziała. – Dziękuję za ptaka – głos jej się załamał. – A teraz muszę

iść.

Spokojnie, po cichu, owijając się szalem i kurczowo przyciskając klatkę i egzemplarz „Mercury’ego”

do piersi, rzuciwszy za siebie tylko jedno spojrzenie, ostatnie spojrzenie na tego, który był jej Scrippsem,
otworzyła  drzwi  jadłodajni  i  wyszła  w  noc.  Scripps  nawet  nie  zauważył  jej  odejścia.  Pochłonięty  był

background image

tym, co mówiła Mandy. Mandy znów gadała.

– Ten ptak, którego właśnie zabrała...
– Ach, zabrała ptaka? – spytał Scripps. – Opowiadaj dalej.
– Zastanawiałeś się, jaki to mógł być gatunek ptaka – ciągnęła Mandy.
– To prawda – zgodził się Scripps.
– To przypomina mi historię o Gosse’em i markizie Buque.
– Opowiedz ją Mandy. Opowiedz – niecierpliwił się Scripps.
– Mój wielki przyjaciel Ford, o którym wcześniej ci mówiłam, był na zamku markiza w czasie wojny.

Zakwaterowano tam jego pułk, a markiz, jeden z najbogatszych, o ile nie najbogatszy człowiek w Anglii,
służył  w  nim  jako  szeregowiec.  Pewnego  wieczoru  Ford  siedział  w  bibliotece.  Było  to  fantastyczne
miejsce.  Ściany  wyłożone  złotymi  cegiełkami  zamiast  kafelków  czy  coś  w  tym  rodzaju.  Nie  pamiętam
dokładnie.

– Mów dalej – ponaglał ją Scripps. – To nie ma znaczenia.
–  W  każdym  razie  na  środku  ściany  bibliotecznej  umieszczono  szklaną  gablotę  z  wypchanym

flamingiem.

– Ci Anglicy znają się na dekoracji wnętrz – powiedział Scripps.
– Twoja żona była Angielką, prawda? – spytała Mandy.
– Z Krainy Jezior – odparł Scripps. – Opowiadaj dalej.
–  No  cóż  –  ciągnęła  Mandy  –  więc  Ford  zjadłszy  w  kantynie  siedział  pewnego  wieczora

w bibliotece. Pojawił się lokaj i powiedział: „Markiz Buque przesyła pozdrowienia i pyta, czy mógłby
pokazać bibliotekę przyjaciołom, z którymi wieczerzał?” Zazwyczaj pozwalano mu jadać poza jednostką,
a czasem mógł sypiać na zamku. Ford odparł: „Zgoda” i do sali wszedł markiz w mundurze szeregowca,
prowadząc Sir Edmunda Gosse’a i profesora Jakmutam – przez chwilę nie mogłam sobie przypomnieć –
z  Oksfordu.  Gosse  zatrzymał  się  przed  wypchanym  flamingiem  w  szklanej  gablocie  i  spytał:  „Cóż
my tu mamy, Buque? „To jest flaming, Sir Edmundzie” – odparł markiz. „To nie zgadza się z moją ideą
flaminga” – zauważył Gosse. „Nie, Gosse. To jest boża idea flaminga” – powiedział profesor Jakmutam.
Chciałabym przypomnieć sobie, jak się nazywał.

–  Nie  przejmuj  się  –  powiedział  Scripps.  Oczy  mu  błyszczały.  Pochylił  się.  Coś  łomotało  mu

w środku. Coś, czego nie potrafił kontrolować. – Kocham cię, Mandy. Kocham cię. Jesteś moją żoną –
coś łomotało mu w środku, nie mogło przestać.

– W porządku – odpowiedziała Mandy. – Od dawna wiedziałam, że jesteś moim mężczyzną. Chcesz

posłuchać następnej historii? O kobiecie.

– Mów. Nigdy nie przestawaj Mandy. Jesteś teraz moją żoną.
–  Oczywiście  –  zgodziła  się  Mandy.  –  To  jest  opowieść  o  tym,  jak  Knut  Hamsun  był  konduktorem

autobusu w Chicago.

– Mów – powiedział Scripps. – Jesteś teraz moją żoną, Mandy.
Powtarzał sobie to zdanie. Moja żona. Moja żona. Jesteś moją żoną. Ona jest moją żoną. To jest moja

żona. Moja żona. Lecz jakoś nie był zadowolony.

Gdzieś,  w  jakiś  sposób,  musiało  istnieć  coś  jeszcze.  Moja  żona.  Te  słowa  brzmiały  teraz  trochę

pusto.  Oczyma  duszy  widział  znów,  choć  starał  się  go  odegnać,  monstrualny  obraz  skwaw  cicho
wkraczającej  do  sali.  Skwaw.  Nie  nosiła  ubrań,  bo  ich  nie  lubiła.  Odważna,  rzucająca  wyzwanie
zimowym nocom. Czego nie można było spodziewać się po wiośnie?

Mandy gadała. Mandy gadała w jadłodajni. Mandy opowiadała swoje historie. W jadłodajni robi się

późno.  Mandy  dalej  gada.  Jest  teraz  jego  żoną.  On  jej  mężem.  Lecz  czy  rzeczywiście  jest  jej  mężem?
Obraz  skwaw  w  umyśle  Scrippsa.  Skwaw  niespodziewanie  wkraczającej  do  jadłodajni.  Skwaw,  którą

background image

wyrzucono  na  śnieg.  Gadająca  Mandy.  Reminiscencje  literackie.  Autentyczne  wydarzenia.  Brzmiały
prawdziwie.  Lecz  czy  to  wystarczało?  Scripps  zastanawiał  się.  Była  jego  żoną.  Lecz  na  jak  długo?
Scripps zastanawiał się.

Mandy gada w jadłodajni. Scripps słucha. Lecz jego myśli błądzą. Błądzą.
Gdzie? Pośród nocy. Pośród nocy.

background image

Rozdział 4

Noc  w  Petoskey.  Sporo  po  północy.  W  jadłodajni  pali  się  światło.  Uśpione  miasto  pod  północnym

księżycem.  Na  północ  szlakiem  kolei  G.R.&I.  Trakcja  biegnie  daleko  na  północ.  Zimne  tory  wiodące
na północ, do Mackinaw City i Saint Ignace. Zimne tory, gdy chodzi się po nich o tej porze nocy.

Po  północnej  stronie  małego  północnego  miasteczka  skutego  mrozem  idzie  obok  siebie  po  szynach

para. To Yogi Johnson ze skwaw. Gdy tak szli, Yogi Johnson rozbierał się bez słowa.

Zrzucał jedną po drugiej części garderoby, ciskał obok torów. W końcu miał na sobie tylko podarte

buty  pompiarza. Yogi  Johnson,  nagi  w  świetle  księżyca,  idzie  na  północ  obok  skwaw.  Skwaw  kroczy
obok  niego.  Niesie  na  plecach  indiańskiego  dzieciaka  w  nosidłach  z  kory. Yogi  usiłuje  wziąć  od  niej
dzieciaka. Ona woli sama go nieść. Pies husky skomli i liże kostki Yogiego Johnsona. Nie, skwaw woli
nieść sama dzieciaka. Maszerują.

Na północ. W północną noc.
Za nimi podążają dwie postaci. Wyraźnie rysują się w świetle księżyca.
To  dwaj  Indianie.  Dwaj  puszczańscy  Indianie.  Pochylają  się  i  zbierają  części  garderoby,  które

wyrzucił Yogi Johnson. Pomrukują do siebie od czasu do czasu. Maszerują cicho w świetle księżyca. Ich
bystre oczy nie przegapiają ani jednej sztuki garderoby.

Gdy ostatnia jest już podniesiona, spostrzegają w świetle księżyca, daleko przed sobą, dwie postaci.

Prostują się. Oceniają garderobę.

– Biały wódz prędki w rozbieraniu – zauważa wysoki Indianin podnosząc koszulę z monogramem.
–  Biały  wódz  całkiem  zmarznie  –  zauważa  mały  Indianin.  Podaje  podkoszulek  wysokiemu.  Wysoki

Indianin  zwija  wszystkie  ubrania,  całą  wyrzuconą  garderobę,  w  tłumok  i  ruszają  wzdłuż  torów
z powrotem do miasta.

– Lepiej zatrzymać rzeczy dla białego wodza czy sprzedać Armii Zbawienia? – pyta mały Indianin.
– Lepiej sprzedać Armii Zbawienia – mruczy wysoki Indianin. – Biały wódz może nigdy nie wróci.
– Biały wódz wróci – mruczy mały Indianin.
–  Lepiej  sprzedajmy  Armii  Zbawienia  –  mruczy  wysoki.  –  Biały  wódz  i  tak  będzie  potrzebował

nowego ubrania, gdy nadejdzie wiosna.

Gdy  wracają  wzdłuż  torów  do  miasta,  powietrze  staje  się  łagodniejsze.  Indianie  idą  teraz

z wysiłkiem. Ciepły wiatr wieje pomiędzy modrzewiami i cedrami rosnącymi przy nasypie. Płaty śniegu
topnieją obok torowiska. Coś poruszyło obu Indian. Coś ich ponagla. Jakiś dziwny pogański niepokój.

Wysoki Indianin zatrzymuje się, ślini palec i podnosi go do góry. Mały Indianin przygląda się.
– „Chinook” ? – pyta.
– Wielki „chinook” – mówi wysoki Indianin.
Spieszą do miasta. Księżyc jest zasłonięty chmurami pędzonymi przez ciepły wiatr „chinook”.
– Chcieć dojść do miasta, zanim zacznie się tłok – mruczy wysoki Indianin.
– Czerwoni bracia chcieć być na czas przy taśmie – niepokoi się mały Indianin.
– Nikt nie pracuje teraz w fabryce.
– Lepiej się spieszyć.
Wieje  ciepły  wiatr.  Indianie  odczuwają  dziwne  tęsknoty.  Wiedzą,  że  stało  się  to,  czego  chcieli.

Wiosna przychodzi w końcu do mroźnego, północnego miasteczka.

Dwaj Indianie spieszą wzdłuż torów.

background image

KOŃCOWA NOTA AUTORA DLA CZYTELNIKA

No i cóż, czytelniku, jak ci się podobało? Napisanie tego zabrało mi dziesięć dni.
Warto było je poświęcić? Jest tylko jedna sprawa, którą chciałbym wyjaśnić.
Pamiętasz  ten  fragment,  kiedy  podstarzała  kelnerka  Diana  opowiada,  jak  straciła  w  Paryżu  matkę,

obudziła  się,  a  w  sąsiednim  pokoju  spał  francuski  generał?  Pomyślałem,  że  może  jesteś  ciekaw,
co  wydarzyło  się  naprawdę.  Otóż  w  rzeczywistości  jej  matka  zachorowała  w  nocy  na  ostrą  dżumę
dymieniczą. Wezwany lekarz postawił diagnozę i ostrzegł władze.

Był  to  dzień  otwarcia  wielkiej  wystawy  i  wyobrażam  sobie,  jaką  reklamę  zrobiłby  wystawie

przypadek  dżumy  dymieniczej.  Władze  francuskie  spowodowały  więc  po  prostu,  że  kobieta  zniknęła.
Umarła przed świtem. Wezwany generał, który wszedł do tego samego łóżka, w którym wcześniej leżała
matka, zawsze wydawał się nam bardzo odważnym człowiekiem.

Sądzę,  że  był  również  jednym  z  głównych  akcjonariuszy  wystawy.  W  każdym  razie,  czytelniku,  ten

sekretny fragment historii wydawał mi się zawsze cholernie dobrą opowieścią.

Wiem też, że wolałbyś, abym wyjaśnił ją tutaj niż w samej powieści, gdzie zresztą naprawdę nie było

na  to  miejsca.  Z  drugiej  strony  warto  się  przyjrzeć,  jak  francuska  policja  zatuszowała  całą  sprawę,  jak
szybko dotarła do fryzjera i do kierowcy taksówki.

Oczywiście  wniosek  jest  taki,  że  kiedy  podróżujesz  za  granicę  sam  lub  nawet  z  matką,  nigdy  dość

ostrożności. Mam nadzieję, że przytoczenie tego jest właściwe – po prostu czułem, czytelniku, że należą
ci się wyjaśnienia. Nie wierzę w te długie pożegnania jak również w długotrwałe związki, więc mówię
ci, czytelniku, po prostu „żegnaj” i „powodzenia” i pozostawiam cię samemu sobie.

-

Digital Publishing: 20 listopada, 2013 12:21 PM - Modification, Shade


Document Outline