Czy sprawa biskupa Janiaka zachęci
Kościół do walki z homo-lobby ?
Polski Kościół po raz kolejny ma szansę powiedzieć sobie i światu
prawdę o homoseksualnym lobby – zarówno tym społeczno-
politycznym, jak i w tym zżerającym Kościół od środka. Czy biskupi i
wpływowi katoliccy publicyści wreszcie wykorzystają tę szansę?
Najgłośniejszym spośród skandali seksualnych w Kościele w ostatnich
latach okazała się być sprawa byłego już kardynała Theodora
McCarricka – nie tylko ukrywającego przez lata grzechy i
przestępstwa swoich podwładnych, ale także osobiście
dopuszczającego się ohydnych aktów sodomii ze swoimi
współpracownikami oraz z podwładnymi z seminarium. McCarrick to
homoseksualista.
Statystyki ujawnione przez amerykańskie organy ścigania w tamtej
sprawie jasno pokazały, że miażdżąca większość, bo aż 81 procent z
przypadków wykorzystania osób niepełnoletnich (wszak tylko one są
z urzędu ścigane przez władze) w diecezji McCarricka dotyczyła
wykorzystywania chłopców, czy raczej nastoletnich chłopaków. Afera
miała więc w znacznej mierze charakter homoseksualny.
Po jednej z najgłośniejszych spraw dotyczących skandali seksualnych
w Kościele – a więc w amerykańskiej diecezji Bostonu – również
opracowano statystyki. Opublikowało je pismo „The Boston Globe”, a
więc ta sama gazeta, która ujawniła ohydne grzechy niektórych
zdeprawowanych członków kleru. Jakie to statystyki? Otóż od lat
pięćdziesiątych do początku lat dwutysięcznych, gdy zaczęto badać
haniebny proceder, więcej niż osiemdziesiąt procent
wykorzystywanych małoletnich (osób poniżej 18 roku życia) stanowili
chłopcy. W przytłaczającej większości więc nadużyć dopuściły się
osoby o skłonnościach homoseksualnych.
W innej głośnej sprawie, amerykański biskup Daniel Walsh, nie zgłosił
na czas odpowiednim służbom informacji o przestępstwach
seksualnych jakich dopuścił się jego podwładny, ksiądz Xavier Ochoa,
i umożliwił mu tym samym ucieczkę za granicę. Chodziło o gwałt na
nieletnim. Chłopcu. A więc o zabroniony czyn homoseksualny.
W innym miejscu świata austriacki kardynał Hans Hermann Groër
został oskarżony o przestępstwa seksualne – przez samych mężczyzn,
których wykorzystywał gdy jeszcze byli uczniami liceum, lub
seminarzystami. Z zeznań wynika, że miał też innych męskich
kochanków. A więc czuł pociąg do osób tej samej płci, co nazywane
jest dziś „orientacją homoseksualną”.
Szkocki kardynał Keith O’Brien molestował młodych księży i
seminarzystów oraz trwał w wieloletnim związku homoseksualnym.
Australijski arcybiskup Philip Wilson został uznany winnym zatajenia
przypadków seksualnego wykorzystywania małoletniej osoby przez
księdza Jamesa Fletchera. Fletcher wykorzystywał chłopaka –
ministranta. Obcowanie seksualne z osobą tej samej płci to akt
homoseksualny.
Chłopców miał wykorzystywać również arcybiskup Józef Wesołowski
– i to nie w zakrystii czy salach seminaryjnych, ale jak wynikało z
relacji dotyczącej tamtej sprawy, „łowił ich” na spacerach po mieście i
po plaży. Przebywający na Dominikanie w tym samym czasie co ów
hierarcha ksiądz Wojciech G. (o którym szeroko rozpisywały się
media) został skazany za wykorzystywanie tam sześciu chłopców, a w
Polsce – kolejnych dwóch. Czyny te miały więc również konotacje
homoseksualne.
Arcybiskup Paetz nigdy nie wykorzystał żadnego dziecka – nadużywał
swej władzy próbując „uwieść” kleryków. Był homoseksualistą.
Oczywistość nie taka oczywista?
Tego typu przypadków jest oczywiście, niestety, znacznie więcej. Nie
oznaczają one jednak – co mam nadzieję jest dla każdego czytelnika
jasne – że wśród seksualnych drapieżników przebranych w sutanny
nie zdarzają się też napaści na dziewczynki i kobiety. Z jakiegoś jednak
powodu stanowią one wyraźną mniejszość, i to w sytuacji, gdy nawet
najdalej posunięte „wyniki badań” publikowanych na zlecenie
środowisk homoseksualnych mówią, że tzw. osób LGBT jest w
społeczeństwach maksymalnie 5-10 procent. Ów wstęp nie ma też
pokazać, że każda osoba o skłonnościach homoseksualnych ma
skłonność do molestowania nieletnich – niech i to będzie dla nas
oczywiste.
Niniejszy wstęp nie ma też wprowadzać Czytelnika do artykułu
udawadniającego oczywistą oczywistość i pokazywać mechanizmy
homoseksualnej infiltracji Kościoła. Czynią to już na wielu polach inni
– w Polsce w różny sposób choćby ksiądz profesor Dariusz Oko czy
ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, jak również i dziennikarze naszego
portalu PCh24.pl, a w innych miejscach świata robią to inni odważni
publicyści jak choćby Michael S. Rose, autor publikowanej w Polsce
nakładem wydawnictwa AA książki „Żegnajcie, dobrzy ludzie”, oraz
osoby ze świata nauki – choćby psycholog dr Paul Cameron. Problem
w tym, że takie osoby i środowiska pozostają w mniejszości jeszcze
mniejszej, niż mniejszość dziewczynek-ofiar nadużyć z rąk księży.
Czemu więc służy ów wybór najsłynniejszych przykładów
homoseksualnych nadużyć seksualnych, a czasem i homo-gwałtów?
Otóż ma uświadomić czytelnikowi, jak bardzo jest oszukiwany, gdy co
i rusz słyszy, że są księża, w tym nawet biskupi i kardynałowie, którzy
„molestowali dzieci”. W pełni prawdziwy przekaz powinien brzmieć
bowiem inaczej: owszem, wśród kleru zdarzają się zwyrodnialcy,
których ofiarami padają dziewczynki, ale ogromna większość z
przypadków nadużyć wśród kleru to przypadki księży którzy
wykorzystują chłopców i młodych chłopaków, a potem omamiają ich i
by z niektórymi (już dorosłymi) tworzyć związki homoseksualne.
Księży, którzy także utrzymują kontakty seksualne z dorosłymi
mężczyznami.
Brzmi inaczej, prawda?
Czy gdybyśmy usłyszeli o „skandalu homoseksualnym” w Kościele w
USA oraz o znacznie mniejszej skali (mam na myśli o liczbie ofiar, a
nie nieporównywalną przecież w żaden sposób skalę cierpienia)
skandalu z wykorzystywaniem dziewczynek, nasz stosunek do tej
informacji byłby taki sam, jak ogólna informacja o „skandalu
pedofilskim w USA”?
Oczywiście, że nie.
Nasze negatywne emocje mogłyby skierować się nie tylko w stronę
księży, ale i homoseksualistów. Media to wiedzą i dlatego podają nam
informacje w taki a nie inny sposób.
Skutkuje to takimi absurdami, jakich doświadczyć mogliśmy nie tak
dawno w kontekście śmierci arcybiskupa Paetza. Nic nam nie
wiadomo o tym, by arcybiskup Paetz wykorzystywał dzieci – on
wykorzystywał kleryków. Postąpił karygodnie, dopuszczał się
obrzydliwości, grzechu wołającego o pomstę do nieba, w dodatku
nadużywał władzy. I nie sposób doszukać się gdziekolwiek
publicznych aktów jego pokuty, pokory czy refleksji. Ale gdy zmarł, na
niemal wszystkich portalach informacyjnych czytelnicy wypisywali
pełne oburzenia komentarze, że oto umarł… pedofil. A on akurat
pedofilem nie był. Był homoseksualistą.
To dobrze czy nie dobrze być „gejem”?
Ale w jaki sposób główne media mają wskazywać, że niektórzy księża
są homoseksualistami i z tego powodu odczuwają pociąg do
chłopców, skoro w tychże mediach panuje powszechne przekonanie,
że „gej jest okej”?
Przed tym diabelskim „dylematem” stają dziś, o zgrozo, nie tylko
media antyklerykalne, ale również media tzw. katolików otwartych.
Dobrze ilustruje to publikacja na stronach „Więzi” poruszającego
dwuczęściowego cyklu autorstwa Zbigniewa Nosowskiego, pt. „Jak to
się robiło w diecezji kaliskiej”.
Autor opisuje tam ukrywanie oraz ewidentną protekcję ze strony
biskupa Janiaka księży, którzy – co tu dużo mówić – „lubili chłopców”.
Aby było jasne – Nosowski nie przytacza żadnych zachowań o
charakterze seksualnym samego biskupa, ale osób ewidentnie przez
biskupa chronionych. Opisuje zatem zarówno przypadki dotykania
chłopców ośmioletnich jak i próby zwabienia do siebie nocą znacznie
starszych chłopaków – gimnazjalistów z trzeciej klasy (a więc 15-16
latków). Przedstawia wstrząsające mechanizmy mafijne wzajemnego
wspierania się osób co najmniej wiedzących o tych skłonnościach (w
tym o posiadaniu pornografii dziecięcej) jak i upokarzania i niszczenia
osób, które owe kliki rozszyfrowały i chciały ich działalność ukrócić.
Zbigniew Nosowski wskazuje wręcz, że młody homoseksualista dzięki
biskupiemu parasolowi ochronnemu mógł – wyrzucony uprzednio z
seminarium wrocławskiego – mimo wilczego biletu wstąpić do
seminarium kaliskiego. A więc podążyć tropem znajomego biskupa,
którego z Wrocławia przeniesiono właśnie do Kalisza. Co więcej,
biskup miał naciskać na rektora tegoż seminarium, by kleryka
wyświęcono na kapłana.
Wydaje się, że wnioski nasuwają się same.
Co ciekawe, w artykule Nosowskiego słowo homoseksualizm pada
trzy razy.
Po raz pierwszy już na początku tekstu: „Rektor kaliskiego
seminarium duchownego postawił biskupowi zarzuty tolerowania
wśród księży wykorzystywania seksualnego osób małoletnich i
aktywnego homoseksualizmu”.
Po raz drugi: „Przed Kaliszem Krzysztof S. był już w seminarium
wrocławskim. Został jednak stamtąd wyrzucony – jak twierdzą moi
rozmówcy – ze względu na zachowania homoseksualne”.
Po raz trzeci słowo to pada z ust rozmówcy autora tekstu, byłego
przełożonego seminarium: „W rozmowie ze mną ks. Piotr Górski
potwierdza fakt złożenia skargi w nuncjaturze. Mówi: Był to dla mnie
obowiązek sumienia. Wyjaśnia: Opisane przeze mnie sprawy
dotyczyły zaniedbań biskupa kaliskiego, w tym niewłaściwego
reagowania na przypadki wykorzystywania seksualnego osób
małoletnich przez księży i tolerowania aktywnego homoseksualizmu
wśród duchownych. Ze względu na to, co już przeszedłem, nie chcę
jednak udzielać wywiadów”.
Po co komu „tęczowy znak pokoju”?
Jeśli wydarzenia opisane w tekście Zbigniewa Nosowskiego są
prawdziwe, widzimy, że pasują doskonale do opisywanych przez lata
piórem przedstawicieli znacznie mniej eksponowanych w Kościele
środowisk, skupiających się na wskazaniu istnienia homo-lobby czy
„lawendowej mafii”.
Choć na taką mafię składają ci, którzy dopuszczają się haniebnych
czynów i osoby ich ukrywające, oraz osoby lubiące mieć w ręku haki
na innych, to czy – w dobie powszechnego wzmożenia dla
oczyszczenia Kościoła – nie czas również przypomnieć, kto za swój
charyzmat przyjął ocieplanie wizerunku homoseksualizmu?
Nie mam na myśli zepsutego świata i machiny kultury masowej
przesączonej homo-propagandą. Niestety również i w Kościele
znalazło się bowiem nie tylko wiele czarnych owiec bezpośrednio
zamieszanych w homo-lobby, ale i wielu koryfeuszy homo-rewolucji,
którzy – być może zupełnie nieświadomie – pod płaszczykiem
„szacunku dla drugiego człowieka” przemycają do katolickiej opinii
publicznej agendę LGBT. Sączą ją również w głowy młodych,
nierzadko zagubionych w dzisiejszym przerażająco
rozseksualizowanym świecie, mężczyzn, którzy tuż po okresie
dorastania (lub jeszcze z niego nie wyszedłszy) muszą decydować o
swojej życiowej drodze.
Cofnijmy się na chwilę w czasie o kilka lat. Jest jesień 2016, mija
właśnie rok od nagłej śmierci arcybiskupa Wesołowskiego i trzy lata
od ujawnienia filmu, na którym tenże przechadza się po
dominikańskiej dzielnicy słynącej z męskiej prostytucji, szukając
homoseksualnych przygód. Na ulicach polskich miast pojawiają się
plakaty przedstawiające dwie dłonie w geście przekazania znaku
pokoju – jedna z różańcem, a druga – z opaską w kolorach tęczy. To
akcja „Przekażmy sobie znak pokoju” organizowana przez Kampanię
Przeciw Homofobii, Grupę Polskich Chrześcijan LGBT „Wiara i Tęcza”
oraz Stowarzyszenie na rzecz Osób LGBT „Tolerado”.
W demokratycznym społeczeństwie, w którym rządy dawno
abdykowały z naturalnego prawa do stania na straży moralności
publicznej, takie plakaty się dozwolone. Szybko okazało się jednak, że
w akcję włączyły się nie tylko środowiska promujące
homoseksualizm, ale także te, które chciałyby reprezentować drugą
przedstawioną na plakatach dłoń – tą oplecioną różańcem.
Patronatem objęły bowiem kampanię media „katolików otwartych”,
a więc „Tygodnik Powszechny”, „Znak” i… „Więź”, w tym osobiście
Zbigniew Nosowski.
Nosowski pisał wówczas co następuje: „Choć wielokrotnie
jednoznacznie wskazywano – robili to i organizatorzy, i patroni
medialni – jakie są cele kampanii, i tak pojawiły się zarzuty, że są one
świadomie odmienne od deklarowanych. Niektórzy bracia
współwyznawcy (siostry jakoś łagodniej reagują…) uznają, że
inicjatywa ta na wzór podobnych kampanii prowadzonych w ostatnich
latach na Zachodzie, nie stawia sobie bynajmniej za cel tylko
promowania szacunku dla osób homoseksualnych, lecz zmianę
obowiązującego prawa i doprowadzenie do prawnej legalizacji
związków homoseksualnych”, a tym samym część prominentnych
polskich środowisk katolickich staje w opozycji do nauczania
moralnego Kościoła” (…) Przypisywanie komuś intencji odmiennych
od publicznie wyrażanych to bardzo poważny zarzut. Nie wiem, skąd
cytowany wyżej Marcin Przeciszewski zaczerpnął taką wiedzę. Na
pewno nie z materiałów tej kampanii ani z jej analizy. Między
założeniami kampanii a wnioskami redaktora naczelnego KAI nie ma
logicznego związku. Podanie komuś ręki nie jest ani akceptacją
czyjegoś postępowania, ani postulatem, by objąć to postępowanie
ochroną prawną. Raz jeszcze należy podkreślić, że mamy tu do
czynienia z kampanią społeczną, czyli dotyczącą ludzkich postaw i
zachowań. Nie ma ona żadnych założeń ani implikacji dogmatycznych
czy moralnych, dotyczących natury małżeństwa czy czynów
homoseksualnych. Jest jedynie sygnałem, że – tworząc to samo
społeczeństwo – należy szukać sposobów tworzenia go w sposób
pokojowy, nie wyrzekając się swoich poglądów i ocen”.
Z tych słów wynika, że środowisko „Więzi” bardzo szybko zyskało
świadomość jak kampania może być odebrana w Kościele.
Natychmiast dali temu wyraz nie tylko Tomasz Kycia czy Tomasz
Wiścicki (członkowie redakcji „Więzi”) odcinając się od akcji, ale też
ówczesny metropolita krakowski, kardynał Stanisław Dziwisz, pisząc:
„Z ubolewaniem stwierdzam, że w fałszowanie niezmiennej nauki
Kościoła włączyły się również niektóre środowiska katolickie, których
wypowiedzi i publikacje odeszły od Magisterium”.
Dalej pisał Zbigniew Nosowski o tym, jak według Katechizmu należy
traktować homoseksualistów: „Uznaliśmy zatem w Więzi, że warto
wesprzeć inicjatywę, która chce przypomnieć o tej katechizmowej
triadzie: z szacunkiem, współczuciem i delikatnością. Z szacunkiem,
czyli bez pogardy. Ze współczuciem, czyli bez odrzucania. Z
delikatnością, czyli bez oskarżania. Trzeba o tym przypominać, bo w
stosunku naszych rodaków (także katolików) do osób
homoseksualnych zdarzają się i pogarda, i odrzucanie, i oskarżanie.
Zdarza się również przemoc – najczęściej słowna, ale też pojedyncze
przejawy fizycznej agresji. (…) Na kampanijnym plakacie człowiek
wyciąga rękę do człowieka, a nie ideologia do ideologii czy doktryna
do doktryny. Chodzi tu właśnie o to, by w homoseksualiście dostrzec
najpierw osobę, a nie zaraz przedstawiciela rozwiązłej homoidelogii
prowadzącej do rozpusty, deprawacji i pedofilii oraz zmiany definicji
małżeństwa. Żeby widzieć w homoseksualiście nie podmiot zbiorowy,
lecz człowieka – bo to konkretny człowiek domaga się szacunku”. I
dalej: „Niektórzy zarzucają nam też współpracę z niewłaściwymi
podmiotami.
Zastanawiałem się oczywiście nad zaangażowaniem Kampanii Przeciw
Homofobii w inicjatywę Przekażmy sobie znak pokoju. KPH w
przeszłości działała bowiem w sposób prowokacyjny i mocno
zideologizowany. Obecnie jednak organizacja ta, jak się
zorientowałem, zmieniła nieco swoje metody działania. Jakaś nowa
forma współpracy z katolikami (nie tylko homoseksualnymi) może być
dla niej kolejnym krokiem ku praktycznemu zrozumieniu, że Kościół
nie jest organizacją homofobiczną”.
Przypomnijmy więc czym zajmuje się Kampania Przeciw Homofobii.
Otóż między innymi współorganizuje marsze homoseksualistów,
zarówno te na których promuje się obrzydliwe praktyki, oraz te na
których obraża się katolików. Od lat nawołuje też do wprowadzenia w
Polsce jednopłciowych związków partnerskich.
Ale nie chodzi tu o postulaty KPH, od początku mającej na celu
promocję homoseksualizmu. Chodzi o to, że środowiska katolików
otwartych nie chcą zdawać sobie sprawy, że legitymizując takie akcje
jak opisany „tęczowy znak pokoju”, same włączają się we
wspomnianą promocję homoseksualizmu. Tak, w promocję
homoseksualizmu, a nie w promocję szacunku do konkretnej osoby.
Promują również bowiem akceptację tych osób (oraz innych,
zagubionych młodych ludzi) wobec własnych, nieuporządkowanych, a
ostatecznie (jeśli przerodzą się w myśl, mowę czy uczynek)
grzesznych preferencji seksualnych. Wszak KPH od lat mówi do
młodych ludzi: pragniecie stosunku z osobą tej samej płci? Odbądźcie
go! Nie wstydźcie się!
Dodajmy, że przecież w żadnym z materiałów promocyjnych akcji
„Znak pokoju” nikt nie wzywał żadnego homoseksualisty do życia w
czystości, nikt nie przypominał co jest a co nie jest grzechem, a więc
powoływanie się na Katechizm wydaje się być co najmniej nie na
miejscu.
Od tamtego czasu, a więc od roku 2016, do dziś środowiska
„katolików otwartych” nie przyznały, że włączenie się w ową swoistą
kampanię dla homolobby, było błędem.
Kościół instytucjonalny zaś też nie podjął tematu – owszem,
uruchomił działalność fundacji, wprowadził specjalne procedury, ale
nie zlecił na przykład profesjonalnych badań dotyczących związków
znacznej nadreprezentacji czynów pedofilskich wśród
homoseksualistów stanowiących wszak w społeczeństwie radykalną
mniejszość. Nie wystarczy nam bowiem samo pojedyncze
stwierdzenie biskupa Milewskiego – choć niezwykle potrzebne i
odważne – który komentując aferę kaliską stwierdził:
„Homoseksualiści kryją homoseksualistów. Tuszują afery i udają, że
nic się nie dzieje, żyją w innym świecie. Nie jest to świat
Kościoła”. Wydaje się, że ów młody hierarcha jest dziś bowiem
osamotniony na placu boju z homo-herezją i jako jeden z nielicznych
rozumie, że dopóki nie dostrzeżemy związku między
homoseksualizmem kleryków i księży a molestowaniem, to nic się nie
poprawi.
Wnioski?
Wbrew pozorom, głos w sprawie kaliskiej Watykan zabrał nie tylko
niedawną decyzją papieża Franciszka o ustanowieniu w Kaliszu
administratora apostolskiego oraz zarządzeniu tam wizytacji
arcybiskupa Gądeckiego. W tej bowiem (i każdej innej sprawie tego
typu) głos zabrał już dawno Benedykt XVI, i to wielokrotnie. Mam na
myśli oczywiście głos ogólny, a nie szczegółowo dotyczący
którejkolwiek z haniebnych spraw dotyczących molestowania
seksualnego.
Co więc mówił Benedykt XVI? Przede wszystkim miał odwagę wydać
instrukcję zakazującą przyjmowania do seminariów
homoseksualistów – ogłoszenie tej decyzji, miało z pewnością na celu
również i próbę wymuszenia zmiany postaw niektórych kapłanów z
kręgu homo-herezji względem homoseksualizmu. Miało to też
pokazać katolickiej opinii publicznej, że jednak „gej nie jest okej”. Dziś
wiemy, że w warunkach w których musiał działać papież Ratzinger,
była to decyzja wręcz heroiczna.
Innym razem, już jako emeryt, Benedykt XVI wypowiedział się o
powodach tworzących klimat do nadużyć – w swym słynnym eseju, w
którym pomstował na radykalne otwarcie Kościoła na ducha tego
świata, łącznie z jego seksualnym rozpasaniem.
Dziś warto zastanowić się, czy głośny już tekst Zbigniewa
Nosowskiego o diecezji kaliskiej, opublikowany cztery lata po akcji
zorganizowanej ramię w ramię ze aktywistami „ruchu gejowskiego”,
może stanowić rodzaj początku autorefleksji nad zaangażowaniem
katolików w promocję homoseksualizmu?
Nie chciałbym wyjść na naiwnego, więc nie napiszę, że mam taką
nadzieję. Ale jestem przekonany, że taka refleksja mogłaby stanowić
niemałą cegiełkę na budowie tak chętnie dziś postulowanego
długoterminowego projektu pod nazwą „Kościół musi się oczyścić”.
Krystian Kratiuk