background image
background image

MANUELA GRETKOWSKA

PIOTR PIETUCHA

SCENY Z ŻYCIA POZAMAŁŻEŃSKIEGO

background image

Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2003

Wydanie 1 Warszawa 2003

Książki oraz bezpłatny katalog

Wydawnictwa W.A.B.

można zamówić pod adresem:

ul. Łowicka 31, 02-502 Warszawa

tel. (22) 646 05 10, 646 05 U , 646 01 74, 646 01 75

e-mail: wab@wab.com.pl

www.wab.com.pl

Redakcja: Teresa Katz

Korekta: Maria Fuksiewicz, Maciej Korbasiński

W powieści Belladonna na życzenie Autorki zachowano jej interpunkcję.

Projekt okładki i stron tytułowych: Maciej Sadowski 

Fotografia autorów: © Piotr Bujnowicz/Fabryka Obrazu

Wydawnictwo W.A.B. 02-502 Warszawa, Łowicka 31

tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 1 e-mail: wab@wab.com.pl www.wab.com.pl

Skład i łamanie: Komputerowe Usługi Poligraficzne,

Piaseczno, Żółkiewskiego 7

Druk i oprawa: Oficyna Wydawnicza READ ME,

Drukarnia w Łodzi

ISBN 83-89291-21-5

background image

Manuela Gretkowska

BELLADONNA

I

1

Moją   zaletą   jest   wolność.   Żaden   patos,   etos   i   kutas   -   Kamil   obudził   się   z   krótkiego,   lękliwego   snu, 
przypominając sobie kim jest. Leżał nieruchomo, czekając aż wróci mu ból prawej ręki, trafi językiem w 
dziury  po   wyrwanych   zębach   mądrości.   Będzie   wreszcie   u   siebie,   w   swoim   pokiereszowanym,   prawie 
pięćdziesięcioletnim   ciele,   posłusznie   napinającym   mięśnie   nóg.   Stawiającym   go   na   podłodze   i   z 
przyzwyczajenia sięgającym ręką do przełącznika lampy.
Szybko jednak wyłączył światło. Czekał na świt, chciał się przekonać, co jest za oknem. Która pora roku. 
Uważał, że jest ich tyle, ile się wyczuwa, nawet codziennie inna, jeśli dni różnią się od siebie. Tylko w 
szkole dzielą kalendarz na wiosnę, lato, zimę. Uczą też prostacko oddzielać: życie i śmierć, bez żadnych 
niuansów.
Usłyszał kasłanie. Ktoś czaił się za drzwiami.
- Wejść - nie odwrócił się od okna. Palcem obrysowywał szare kontury drzew na szybie.
- Ostatnie śniadanie... - z jaskrawo oświetlonego korytarza wepchnęła się do pokoju niedogolona twarz.
- Już? - Kamil drżącą ręką zmazał rysunek. - Przed egzekucją lepiej pasuje papieros.
-   Życzę   panu   ostatniej   egzekucji   u   nas   -   młody   lekarz,   zmęczony   nocnym   dyżurem,   próbował   się 
uśmiechnąć. Jego homoseksualny wdzięk nie zdołał się przebić przez maskę depresji.
- Już idę, doktorze.

2

Puszysta, jasna wykładzina wygłuszała kroki. Sprawiała wrażenie opatrunku chroniącego przed światem. 
Luksus tej prywatnej kliniki odwykowej pozwalał wytwornie ukryć rozpłatane szaleństwem mózgi. Ciała 
zatapiane alkoholem, ale dryfujące jeszcze godnie z kieliszkiem aperitifu w zakurczonej dłoni. Kamil nie 
potrzebował pomocy. Chciał sobie po prostu odpuścić i zdać się na innych. Na ich wykalkulowaną troskę. 
Pił dużo, przez ostatni rok coraz więcej. Czasami zdawało mu się, że jest wypełnionym po brzegi kieliszkiem 
bursztynowej   whisky.   Nigdy   jednak   nie   dolał   ostatniej   kropli   przelewającej   się   w   rzewny   alkoholizm. 
Miesiąc w klinice był dla niego rodzajem medytacji.
Kiedyś na studiach w krakowskiej ASP praktykował zen, zmuszając się do pozycji lotosu i niemyślenia. 
Towarzyskie   nasiadówki   wyznawców   modnej   religii   bolących   nóg.   Kilkudniowe   wyjazdy   medytacyjne, 
gdzie można  było  poderwać piękne dziewczyny  z metafizycznymi  ambicjami.  Najłatwiej na dyskusje  o 
buddyjskiej pustce zamiast o zwykłym wszystkim i niczym. Teraz, po latach, zamknięty w ekskluzywnej 
odwykówce, wracał do pustki. Nie widział przed sobą celu. Był sprzedawcą pięknych powierzchni. Przestał 
widzieć ich lśnienie, zachwalane przez znawców wyrafinowanie drogiej sztuki.
- Znowu bezsenna noc? - lekarz uchylił drzwi gabinetu.
Na stoliku wyciosanym z pnia egzotycznego drzewa czekało śniadanie. Poranny kanon do spożycia -, kawa, 
rogalik, sok.
- A zna pan takich, co bez prochów? - Kamil usiadł w fotelu.
- Kiedyś ludzie sobie radzili.
- Żyli krócej. Może gdybym zdechł dwadzieścia lat temu...
- Niezłe plany. I to są skutki całej terapii? - ironizował lekarz.
- Już o niczym nie marzę. W porządku? - nalał sobie kawy i zatkał usta rogalikiem.
Sprężysta   skóra   granatowych   foteli,   szorstka   wełna   wykładziny   i   stół   pachnący   jeszcze   kadzidlaną, 
tropikalną żywicą. Kamil był pewien, że te starannie dobrane meble i kolory są nie tylko gejowską paradą 

background image

gustów   psychiatry.   Miały   zwabić   zmysły   pacjentów.   Wyciągnąć   je   ze   ślimaczego   letargu.   Przymilną 
powierzchnią, zapachem oderwać od zajoba zatrzaśniętego w obolałej głowie. Wędrującego w kółko po 
antypodach rozumu.
-   Bezsenność   to   drobiazg   -   lekarz   potrząsnął   buteleczką   tabletek   uspokajających   jak   grzechotką   dla 
dorosłych - Ale z kim ja będę rano rozmawiał, Mistrzu.
- Chyba jesteśmy za inteligentni, żeby sobie prawić komplementy - nie znosił łaszącej się adoracji.
- Dostałem Legię Honorową i delirium, jestem utalentowanym pijakiem.
-   Pan...   akurat   w   pana   przypadku   -   stukał   słów,   starając   się   powiedzieć   na   pożegnanie   coś   wartego 
zapamiętania. Zmrużył podsinione zmęczeniem oczy
- Nie musi pan wypłukiwać talentu alkoholem.
- Pan też nie umie tak na żywca, dlatego włóczy się nocami po klinice, bo... - przerwał.
Pulchny   doktor,   rozparty   w   swoim   fotelu,   zaczął   się   kurczyć.   Jego   połyskliwe   sztruksowe   spodnie   i 
kamizelka były sierścią zwierzaka skulonego ze strachu przed wypatroszeniem z tajemnic.
Kamil uwielbiał polować na cudze słabości, zrezygnował jednak z celności, jaką ma każde okrucieństwo.
- Dlatego... tak dobrze się nam rozmawiało - dokończył.
Wstał, podał lekarzowi rękę. Przytrzymał jego spoconą dłoń, poklepując go po ramieniu. Był to bardziej gest 
współczującego porozumienia niż pożegnania.

3

Za bramą pałacyku-kliniki, na podjeździe otoczonym dębami, Dominique parkowała już swój wóz.
Kamil, przebrany w czystą białą koszulę i nowe dżinsy, szedł do jej samochodu niosąc małą walizkę. Wjazd 
wiśniowego kabrioletu do zroszonego parku był drapnięciem lakierowanego paznokcia po jeszcze wilgotnej 
zieleni.
Okulary słoneczne, dopasowane do pociągłej twarzy Dominique, kolorem zlewały się z jej ciemną karnacją. 
Delikatność   opalonych   ramion   podkreślał   metaliczny   połysk   karoserii   i   mięsiste   fałdy   odsuniętego 
skórzanego dachu.
Przy pewnej minimalnej wielkości biustu - pomyślał Kamil, widząc płaskie popiersie nieruchomo czekającej 
na niego w wozie Dominique - można mówić już tylko o pięknie sutek.
- Jesteś - pochylił się nad nią cmokając w policzek.
Pocałunek skruszył jej chłodną perfekcyjność. Objęła go za szyję.
- A właściwie kiedy cię nie było? - złośliwie dodał wyczuwając w niej przypływ stęsknionej czułości.
On prowadził ten kulawy taniec miłosny:  dla kaprysu zamiast obok niej usiadł z tyłu, walizkę rzucił na 
przednie siedzenie. Nie zapiął pasów, wiedząc, że ją to drażni. Dawno przestała im przygrywać  ckliwa 
melodyjka zakochanych. Rytm wyznaczał teraz monotonnie czas.
Poznali się pod koniec lat osiemdziesiątych w łóżku. Byli gośćmi markiza czy vicomte’a de Sroutoutou, jak 
Kamil nazywał arystokratów zajmujących się głównie pozowaniem do kronik towarzyskich.
Fotogenicznie poprzetykani gwiazdami show-biznesu, niby obcymi genami w łańcuchu rodowych koligacji, 
zajmowali należną im pozycję.  W rządku, ściśnięci kadrem,  imitowali zbiorową kopulację na stojaka z 
fleszem orgazmu w oczach.
Kamil, malarz z biednej, dzielnej Polski, zaczął być wtedy modny i bywał tam, gdzie mógł się stać jeszcze 
modniejszy. Pojechał na wernisaż młodego arystokraty architekta, który w swoim podparyskim zameczku 
urządził galerię. Na parterze kazał wyburzyć wszystkie ściany. Gotycki strop olbrzymiej sali wzmocniono 
przezroczystymi wspornikami. W kolumny plastikowego szkła wtopiono zawartość rodzinnych grobowców 
właściciela.   Trochę   spróchniałych   desek,   szkieletów,   kilka   mumii   z   resztkami   włosów   i   koronkowych 
żabotów. Przodkowie otoczeni  krystalicznymi  kolumnami  wyglądali  na zamarzniętych  w bryłach  czasu. 
Sorbet z trupów.
Kamil zapalił haszowego skręta grubszego od cygara, szybko się upił i wyszedł, gdy truchła zaczęły się do 
niego zbyt zalotnie uśmiechać. Pomylił pokoje gościnne. Wszedł tam, skąd najbardziej pachniało trawą. W 
nie swoim łóżku zastał śpiącą długowłosą brunetkę. Pomyślał, że to jedna z uwodzących go na przyjęciu 
dziewczyn, z którą może się umówił. Kiedy włożył jej głowę między nogi, usłyszał o facecie w łazience. 
Uznał to za poradę, żeby się pospieszyć. Oboje byli tak nawaleni, że nie próbowali udawać podniecenia. Gdy 
nareszcie zaczął jej rosnąć w ustach, otworzyły się drzwi i z łazienki rzeczywiście wyszedł półnagi olbrzym 
w niebieskich ogrodniczkach. Przeszedł cicho obok łóżka, nie zwracając na nich uwagi. Dyskretnie zamknął 
za sobą drzwi na korytarz, gdzie dudnił impre-zowy Eurythmics.

background image

- Chyba nie jest zazdrosny - ucieszył się Kamil - Albo duch, co? Pierdolisz się z duchami?
- To był hydraulik - dostała głupawki i śmiała się, podskakując mu pupą tuż przed nosem.
- Nocą? - przełożył ją pod siebie.
- Stać ich na służbę. Ktoś wrzucił do kibla nadmuchaną prezerwatywę i zatkał się pion. Rano pływalibyśmy 
w gównie. Właśnie, masz gumkę? - wychyliła mu się spod pępka.
Stanowczo za dużo mówiła, za rozsądnie. Mogła wytrzeźwieć i go wyrzucić. A on miał ochotę zasnąć. Spać 
do końca życia obok dziewczęcych piersi z nosem w ciemnej przegródce tyłka. Nie widzieć, jak z płaskiego 
brzucha robi się babski bebech.
W   dzieciństwie   straszyły   go   ze   ścian   pokoju   rodziców   obrazy   Malczewskiego.   Wypchane   grochową   i 
kartoflami cielska, kurhany kobiecości. Pod obrazami skrzyżowane szable po pradziadkach - powstańczych 
świrach,   tracących   rozum   i   majątek.   Ojciec   był   z   nich,   szlachetnie   nie   do   życia.   Kamil   w   półmroku 
rodzicielskiej sypialni, pod tymi wisiorami cyców posiniaczonych fioletem, wyjmował chłopięcego fiutka i 
boleśnie, heroicznie targał nim do pierwszych łez młodzieńczego wytrysku.
Francuzka mądrzyła się i wierciła. Wgryzł się ustami w jej pąsową, nabrzmiałą pretensjami cipę.
- Nie chcę lizaka - wyrwała jej się.
- Tym nie, bez gumy nie, no to czym?
- Włożysz jeden - possała mu palce i wśliznęła w siebie - Potem drugi i powoli wszystkie, wtedy za-ciśnij 
pięść.
Kamilowi wydawało się to niemożliwe, ale zabawne.
- Ostrożnie i poowooolii - pouczała.
Zanim zdążył włożyć całą rękę, rozgryzła mu podbrzusze. Najpierw poczuł jej drobne ząbki. Toczył się po 
nich jak po kole ruletki, aż nagle trafił w swoją przegródkę, numerek orgazmu, który obstawiał. Koniec, już 
więcej nie da rady tej nocy. W ruletce też ogłaszają rien ne va plus.
Pardonsik - ziewnął. - Jesteś Polakiem?
- Bo co?
- Powiedziałeś „o Jezu”.
- Musiałem nieźle odjechać. Mówisz po polsku?
- Rozumiem, ale mówię kiepsko. Moi rodzice są Polakami.
- A ty?
- Dominique.
Była bardziej podhajcowana gadaniem niż zaćpanymi pieszczotami. Opowiedziała mu polskie dzieciństwo u 
dziadków   pod   Lilie.   Rodzice,   urzędnicy,   dostali   awans   i   nie   mieli   czasu   zajmować   się   nią   w   Paryżu. 
Dziadek, emerytowany górnik, w swojej zagrodzie przypominającej mu rodzinne Kujawy hodował kury, 
świnie, gęsi. Hodowali z babcią i ją.
Dorabiali, tucząc gąski na foiesgras. Wtykali im lejek w gardło, a Dominique małym paluszkiem popychała 
karmę w wąską rurkę ostrożnie i powoli. Dziadkowie sprzedawali te „żabie przysmaki” na Gwiazdkę. Sami 
zajadali się gęsim kremem, tak nazywali smalec. Trzymali go w szafce koło drewnianego łoża. Nawet latem 
okrywali  się pierzyną  z  gęsiego puchu. Ułożeni  do snu, słuchając w ciemnościach Wolnej  Europy,  nie 
zauważali Dominique, podkradającej się do szafki ze smalcem. Nieraz po wyłączeniu radia słyszała babcię 
wzdychającą: „OJezu! O Jezu!” - na przemian ze skrzypiącym łóżkiem. Dominique czuła wtedy jeszcze 
większe wyrzuty sumienia za swoje obżarstwo i do wieczornej modlitwy dodawała takie samo „O Jezu! O 
Jezu!”
Polska  miała   dla  niej  zapach gęsiego smalcu  i  pierza.  W  szkole  pełnej  polonijnych  dzieci  udawała,  że 
rozumie   tylko   francuski.   Po   francusku   zaczęła   mówić   do   dziadków,   gdy   za   kieszonkowe   na   pierwsze 
podpaski kupiła sobie tanie perfumy. Zamiast chleba ze smalcem poprosiła o bagietkę z foies gras. Wtedy 
odesłali ją do rodziców, do Paryża. Tam skończyła college, celująco zdała maturę i właśnie napisała pracę 
dyplomową z ekonomii zarządzania. W zamku znalazła się przypadkiem. Przywiozła ją znajoma, adwokatka 
broniąca arystokratę przed konserwatorami sztuki. Wytoczyli mu proces o niszczenie zabytków. On uważał, 
że mógłby ze swoich przodków zrobić dżem i nic nikomu do tego.
Dominique napędzana koką miała słowotok. Kamil zasnuwał się kokonem haszowego snu. Rozłupała go 
rano   waleniem   obcasików   o   kamienną   posadzkę,   metalicznym   zgrzytem   suwaka   podróżnej   torby. 
Spakowana, w czarnym kostiumiku ze złotymi guzikami, uczesana gładko w kok, była gotowa do drogi. Z 
rozkraczonej nocą panienki zamieniła się w zapiętą pod szyję damulkę. Podejrzewał, że nabrzmiały srom też 
przylgnął jej do dziewiczo zaróżowionej dziurki.
Kamil, teraz wypoczęty, chętnie by w niej pogrzebał, ale wytrzeźwiała Dominique najwyraźniej kończyła ich 
znajomość. Poprawiała sobie w barokowym lustrze makijaż. Przypudrowała perkaty, polski nos. Wtarła we 
włosy i w szyję perfumy.  Strzepnęła z ramion pyłki, a jemu wydawało się, że gęsi puch. Żeby nikt nie 

background image

zauważył, skąd jest, nie poczuł emigranckiego zapachu strachu i ambicji. Zwłaszcza tutaj, w zamku, gdzie 
nonszalancko wyciągnięto na widok kilkanaście pokoleń rodowitych trupów. Może w łożu, gdzie tej nocy 
baraszkowali, spierdolono całą dynastię.
Zszedł za milczącą Dominique do pustej sali balowej. Pomachał jej na pożegnanie i skacowany powędrował 
między   stołami   w   poszukiwaniu   niedopitych   butelek.   Zmęczony   wyciągnął   się   na   ławie.   Wróciła 
Dominique.
- Muszę być za trzy godziny w Paryżu - stała nad nim i nerwowo ściskała kuferek. - Mam spotkanie... od 
tego zależy moja praca, muszę - panikowała.
- I nie ma kto cię odwieźć?
- Wszyscy śpią... moja przyjaciółka jest w ogóle nieprzytomna i...
- Zadzwoń po taksówkę - usiadł. Oparł się o chłodny, wilgotny mur. Uznał, że gotyckie sklepienia są fatalne 
na pękający łeb. Ostrymi łukami tną dźwięki w hałas.
- Tu nie ma telefonu. Ten maniak chce żyć w średniowieczu... a najbliższa wioska z pięć kilometrów - 
mówiła takim tonem jak w nocy, gdy prosiła go o absurdalną pomoc w zrobieniu sobie dobrze.
- Zgoda. Prowadzisz, ja się nie nadaję.
- Nie mam prawa jazdy.
- W tym świecie na wszystko trzeba mieć prawo jazdy, kotku. Ale jeździć umiesz? - podał jej kluczyki do 
swojego starego forda.
- Nie... ja nigdy...
- Nie szkodzi, to automat. Nauczysz się na autostradzie.
Bawiło   go   podpatrywanie   jej   desperacji.   Zanim   usiadła   za   kierownicą,   cofała   się,   potrząsała   głową   w 
rozmowie z sobą samą. Porwać się na coś, co groziło śmiercią, właściwie karą śmierci za wykroczenie 
przeciw prawu i rozsądkowi... Ale gdyby zrezygnowała... Zostać bez pracy to zostać nie wiadomo po co przy 
życiu, na które trzeba zapracować. W jej sumieniu, uporządkowanym jak księgi parafialne podmiejskiego 
kościoła,  gdzie  ją  ochrzczono,  a  potem  wędzono  w katolickim  kadzidle   coniedzielnych  mszy,  nie  było 
miejsca na chaos nieprzewidywalnego. W decyzji, czy przyjąć propozycję Kamila, grzeczna dziewczynka 
walczyła  z dziewczynką  odważną. Żadna z nich nie była  mądra. Ta grzeczna powtarzała bardzo trudną 
zasadę gramatyczną: il faut (trzeba), po której następował powykręcany, storturowany czasownik naginany 
do obowiązku. Używali go poprawnie tylko nieliczni, wytresowani w konwenansach Francuzi. Ale przecież 
Dominique, tuczona przaśnym patriotyzmem dziadków wtykanym w gardło słowami sz, cz, ź, wyrwała się z 
polskiej   zagrody.   Do   chanelowskiego   kostiumiku   ze   złotymi   guzikami   -   tymi   błyszczącymi   odznakami 
francuskiej przeciętności. W nagrodę za odwagę czekała na nią w Paryżu praca dyplomowanej księgowej.
Więc odważna dziewczynka wsiadła do wozu i posłuszna wskazówkom Kamila wyjechała na wiejską drogę. 
Nauczyła się przyspieszać i hamować. Nie musiała umieć cofać czy precyzyjnie skręcać. Na autostradzie 
wystarczyło trzymać się najwolniejszego pasa. Kamil z tylnego siedzenia przypatrywał się jej szaleństwu 
rozpędzonemu do 150 km/godz. Był już trzeźwy i wiedział, co ryzykują, ale nie pozwolił jej stanąć. Całą 
drogę robiła, co kazał. Słuchała pouczeń z pilnością zakładnika bojącego się egzekucji za najdrobniejsze 
nieposłuszeństwo.   Jednak   to   ona   wbrew   sobie   była   porywaczem.   Fascynowała   go   ta   podwójna   gra. 
Podniecało oddanie swojego przeznaczenia w ręce pięknej i obcej dziewczyny. Imponowało mu opanowanie 
Dominique, ekscytowało przerażenie. Wyobrażał ją sobie nagą, widział wtedy dwie żywe, osobne istoty: 
wytwornie uczesaną kobietę dosiadającą na samochodowym fotelu włochatą pizdę. Rozgniatającą ją tyłkiem, 
żeby nie wyśliznęła się spomiędzy zaciśniętych ud. Kobieta ze strachu trzymała się kierownicy, meduza 
rozwierała jej nogi.
W   ciągu   tej   godziny   wspólnej   jazdy   zajrzał   w   Dominique   przez   jej   rozszerzone   napięciem   oczy. 
Samochodowe lusterko wykrawało je z twarzy do wiwisekcji. Kamil wiedział już, skąd wydobywa się u niej 
każdy krótki, niemal chrapliwy oddech, kropelka potu. Zdawało mu się, że czule przylgnął do spoconych 
pleców.   Dominique   miała   odtąd   dźwigać   na   sobie   garb   mężczyzny   i   karmić   nim   zachłanną   meduzę 
wrośniętą w krocze. Tak powinien namalować wtedy ich podwójny portret. Ale gdy zastanawiał się po 
latach,   dlaczego   zostali   razem,   przypomniał   mu   się   inny  obraz.   Zdjęcie   z   gazety:   wymęczona,   brudna 
dziewczyna   trzyma   się   kurczowo   faceta   obwieszonego   bronią.   Tytuł:   „Sztokholmski   syndrom”. 
Zakładniczka z ambasady amerykańskiej w Sztokholmie i brodaty terrorysta zakochują się w sobie, w swojej 
sadomasochistycznej grze.
Kamil przesiadł się za kierownicę, gdy dojeżdżali do Paryża. Dominique zdążyła, dostała swoją wymarzoną 
pracę. Zaproponował jej kwaterę u siebie w domu z ogródkiem niedaleko metra Gambetta. Zaniedbana, 
dziewiętnastowieczna chałupka w spokojnej, niemal  prowincjonalnej jak na Paryż  dzielnicy.  Dominique 
zaczęła tam od generalnych porządków, później zarządziła remont fasady i odgruzowanie ogrodu. Zajęła się 
papierami   Kamila,   spłacaniem   kredytu   za   dom.   Orientując   się   szybko   w   finansowych   szwindlach 

background image

galerników,   skutecznie   ściągała   od   nich   należności.   Nieczuła   na   artystyczne   snobizmy   i   epatowanie 
nazwiskami, była w tym lepsza od zawodowego rewindykatora.
- Bardzo się cieszę, że DeBuffet i ten malutki Matisse są na tej samej ścianie, co Kamil Bak, ale...
Została agentem Kamila, najlepszym z możliwych, bo w życiu i sztuce istniał dla niej tylko on.
Po   roku   zrezygnowała   bez   żalu   z   pracy   w   biurze,   chociaż   obiecano   jej   awans.   Powoli   musiała   też 
zrezygnować  z wyłączności na uczucia Kamila. Ledwo naszkicowane kobiety w jego notatniku zaczęły 
obrastać ciałem. Pospieszne kreski rysowane piórkiem przypominały powyginany, osmalony ruszt, na który 
nadziewano smakowite kawałki coraz to nowych bioder, piersi. Obtoczone panierką kolorów, zarumienione 
światłocieniem   stawały   się   apetycznym   kąskiem.   Tak   wyraźne   i   zmysłowe   przestawały   być   iluzją. 
Zostawiały po sobie ślady: szminki, perfum, zgubionej w pośpiechu bielizny.
- O co ci chodzi? To są tylko modelki: nogi, ręce.
- Śpisz z nimi.
- Maluję.
- U ciebie to jedno i to samo.
- No właśnie.
Jego praca  była  najważniejsza.  Dominique   musiała   na  to przystać,  w  końcu  był  to  jedyny  pretekst  dla 
wspólnego   życia.   Pretekst,   a   nie   powód,   spinający   wbrew   rozsądkowi,   ale   w   imię   zasad   niedobrane 
małżeństwa.   W   ich   związku   nie   było   już   żadnych   wspólnych   zasad   oprócz   pieniędzy.   One   wymagały 
uczciwości   od   zarządzającej   nimi   Dominique   i   pracowitości   Kamila.   Wymuszały   wierność   obojga. 
Dominique przekonała się o tym, próbując odejść. Zakochała się w swoim psychoterapeucie, tłumaczącym 
jej   co   tydzień,   dlaczego   trzeba   zostać   w   dotychczasowym   chorym   układzie.   Powinna   przepracować 
problemy, a nie ratować się nawykowo ucieczką, powielając tym swój schemat nieudanych związków. Ale 
jej nie interesował już dawny związek. Chciała być w nowym i udanym z psychoterapeutą o pobrudzonych 
fajkowym   tytoniem   palcach   i   niebieskich,   zamglonych   od   słuchania   oczach.   Przygotowała   ucieczkę 
kunsztownymi argumentami, prowadzącymi z domu Kamila do gabinetu terapeuty. Musiała przekonać ich 
obu.
- To nie ma sensu - Kamil odciął jednym zdaniem jej drogi odwrotu. Doradzał z przekonaniem fachowca 
ostrzegającego przed złą inwestycją. - Masz trzydzieści lat i co, pójdziesz do biura? Na stażystkę? - nalewał 
sobie kawy, mieszał spokojnie cukier.
-  Żartujesz.   Jestem  dobrym   agentem...   -   siedziała   sztywno   przy  kuchennym   stole,   gotowa   zaraz   wyjść. 
Starannie spakowane walizki stały już przy drzwiach.
- I zaharujesz się dla kilkunastu pacykarzy. -Jeśli będę musiała...
- Dominique, zrobisz, jak zechcesz... wiesz, że zawsze... - zobaczył swój głos, spływający nagle łzawą plamą 
wzruszenia.
- Co zawsze? Twoje panienki... twoje historie
- Dominique nie przewidziała w tej rozmowie emocji. Argumenty,  dowody,  nawet dochodzenie, kto ma 
rację, ale nie wyznania, mogące zaraz się rozpaść z hukiem w krzyk albo żałośnie rozpełzać.
- Popatrz na mnie, no popatrz - ukląkł przy niej i wziął jej twarz w swoje pobrudzone farbą dłonie
- Zdarzały mi się głupstwa, tobie też. Nie odwracaj oczu - przytrzymał ją, przyciskając prawie do swojej 
niedogolonej brody - No, gdzie są te „panienki”, ci twoi... Jesteśmy sami, w naszym  domu.  Tylko my 
jesteśmy ważni. Dominique, bez ciebie... Nie wyobrażam sobie... jest coś takiego, lojalność, i my w tym 
jesteśmy dobrzy.
- Szantaż lojalności?
- Nazwij to, jak chcesz, mnie nazwij, jak chcesz... rób, co chcesz - czul w dłoniach jej opór. Przestała na 
niego patrzeć, pierwszy raz przestała go słuchać - W porządku. Ja odejdę. Należy ci się ten dom.
- A gdzie ty pójdziesz?
- Leczyć się.
- Na co?
- Wyleczyć z siebie. Z picia, z panienek, z czego chcesz. Żeby było normalnie - licytował sam siebie. Nie 
mógł wyłożyć więcej.
- Ja też muszę coś zrozumieć - wstała i w przedpokoju potknęła się o bagaże - Skoro już się spakowałam... 
pojadę do Polski.
- Przecież tam jest dzika komuna.
- Właśnie dlatego. Nie jadę podziwiać krajobrazów, nie jestem turystką. Mój... on mówi,  że powinnam 
poznać swoje korzenie, archetypy. Może zrozumiem ciebie, od czego uciekłeś. Czemu jest, jak jest. Skąd 
ja... dla ciebie jestem księgową, nie?
- Zwariowałaś, w Polsce są czołgi, wojna..

background image

- Ty też idziesz na wojnę, przeciw sobie. Zobaczymy, kto wygra.
To byt pierwszy szpitalny odwyk Kamila. Nie chciał odtrucia, terapii. Nie leczył się, czekał. Wiedział, że 
wszystko, czego pragnie, przyniesie mu czas. Nieskończona rzeka czasu, wystarczy tylko oddychać. Nie 
płoszyć niepotrzebną krzątaniną tego, co unosiło się na powierzchni i było w zasięgu falujących nadzieją 
marzeń.   Nauczył   się   tego   w   największym   rozgardiaszu   kilkudniowych   imprez,   demolowania   po   pijaku 
hotelowych pokoi. Nie pamiętał, z kim tam był, nie miał pojęcia, kogo przepraszać. Tłumaczenie się obcym 
ludziom,  okłamywanie   Dominique  pogarszało sytuację.   Lepiej  było  przeczekać.   Zamykał  się   w  pustym 
pokoju przy pracowni. Pił tylko herbatę zaparzaną w cennej japońskiej czarce. Zapalał kadzidełko, sam nie 
wiedział,   czy   sobie,   czy   kamiennemu   Buddzie   na   parapecie   i   wracał   do   pustki,   biedy   i   samotności 
studenckich czasów, gdy boso, w hinduskiej koszuli medytował, skupiając się na oddechu.
Odgłosy paryskiego domu zaczynały wtedy powoli wpadać w swój zwyczajny rytm podobny regularnością 
do wdechów i wydechów Kamila. Dominique przestawała brać tabletki nasenne i „nadzienne”, jak mówił 
ojej uspokajaczach, połykanych w kryzysowych momentach. Znowu energicznie wstawała rano. Szykowała 
sobie śniadanie, trzaskając zardzewiałą tostownicą. Potrząsała włoską kafetierą o kształcie dadaistycznej 
lokomotywy popluwającej parą. Te swojskie hałasy sprawiały wrażenie rozpychania się w kuchni za ciasnej 
dla Dominique, dla jej zamaszystej pewności siebie, że przebaczyła mu, ale nigdy więcej...
Jednak tym razem czekania nie przerwała niespodziewana wizyta w odwykówce ani telefon. Kamila już 
denerwowały   lekarskie   mądrości.   Zgadzał   się   z   nimi   w   jednym:   Alkoholik   jest   zawsze   od   czegoś 
uzależniony.   Teraz   byt   wyschniętą   mumią,   ani   kropli   alkoholu.   Sterczały   mu   tylko   jądra,   w   których 
zgromadziła się cala obolała lepkość tęsknoty. Uzależnił się od Dominique, od jej spokoju i łagodnej siły. 
Zapachu domu, bezpieczeństwa wyszorowanego marsylskim mydłem. Solidnych orgazmów, dopychanych 
niekiedy palcem i wykrzyczanych mu w samo ucho jak raport z bilansu wszystkich pieszczot.
Zamiast Dominique zadzwonili do niego z ministerstwa spraw zagranicznych.
-   Dowiedzieliśmy   się,   że   została   zatrzymana   przez   władze   polskie   -   słowa   urzędnika,   wypowiedziane 
rzeczowo   i   płasko   niby   wydrukowane   litery,   wydawały   się   pokwitowaniem   zakończonej   sprawy, 
dokumentem podsuniętym do podpisu.
- Co to znaczy? - Kamilowi przemknął obraz Dominique uwięzionej w grudzie błota. Kolorowa, paryska 
ważka zatopiona na zawsze w polskim bursztynie gówna.
- Dokładnie nie wiemy,  ale najprawdopodobniej przewoziła maszyny drukarskie. Przypadek czy ktoś ją 
zadenuncjował, w każdym razie zawrócono ją z przejścia granicznego. Mamy niewiele informacji.
Dopytywanie urzędnika nie miało sensu. Wyraźnie dano Kamilowi do zrozumienia, że tylko on może pomóc 
Dominique. Komunistom nie zależy na jakiejś Francuzce, Polce w drugim czy trzecim pokoleniu. Nie zrobili 
nawet zwyczajowo z jej zamknięcia afery: za pieniądze CIA przemycane są materiały wywrotowe. Sprawie 
nie   nadano   rozgłosu,   bo   chodzi   im   o   Kamila.   Ściągnięcie   go   do   Polski,   zorganizowanie   wystaw 
pokazujących normalizację stosunków z Zachodem, powrót znanych emigrantów.
Wściekał się na siebie i na nią. Rozważna aż do znudzenia i dała się podpuścić? Chciała mu zaimponować? 
A on przez nią nie ma francuskiego obywatelstwa. Nie przypomniała mu o tym, nie dopilnowała. Brzydziła 
go faktura za prąd, a co dopiero kolekcjonowanie teczki kwitów do prefektury.

4

Był   pewien   -   ze   swoim   paszportem   bezpaństwowca   nie   wróci   z   polskiej   ambasady.   Znajomi   czekali, 
przechadzając się po placu i przed budynkiem w razie gdyby... ale właściwie mieli tylko potwierdzić jego 
zniknięcie. Wymianę na Dominique. Dawna kochanka, dziennikarka z „Liberation”, odprowadzająca go pod 
bramę ambasady, obmyślała jutrzejszy tytuł, nekrolog Kamila: „Polski malarz oddał się komunistom, ratując 
swoją agentkę”. Oczywiście nie byłoby to tak głupie, ale tylu sylab doliczył się w stukaniu jej obcasów. 
Widział i słyszał o wiele wyraźniej. Zauważał każdy mleczny kamyczek placu Inwalidów, krople deszczu 
opłukujące   ulicę.   Wszystko   miało   znaczenie:   i   ten   beret,   i   prochowiec   dziennikarki,   stąpającej   na 
patykowatych nogach czapli. Przebrała się za działaczkę ruchu oporu. Nie, no przecież musiała się jakoś 
ubrać na jesienną ulewę - przekonywał sam siebie do normalności. Tu jest normalnie, czas płynie w dobrą 
stronę. Taka moda  na długie płaszcze i czarne beretki. Dopiero w ambasadzie zacznie się torturowanie 
czasem, wybebeszanie przeszłości pytaniami, kto, kiedy. Cofnięcie do Polski, cofnięcie życia.
Nie zakuto go w kajdanki, nie uśpiono zastrzykiem. Wódka w kryształowych kieliszkach też nie była zatruta. 
Niby nie, ale skądś wiedzieli o jego odwyku; chcieli go złamać? Ambasador wypił z nim „na zdrowie!” i 
zostawił komuś ważniejszemu na zakąskę. Kamil został sam. Czekanie, ich stara metoda rozmiękczania. Co 

background image

za różnica, czy w śmierdzącym areszcie z lampą w oczy, czy tutaj, w gabinecie, przy kinkietach Księstwa 
Warszawskiego i weneckim lustrze, zza którego był na pewno obserwowany. Albo kręcili dla dziennika jego 
serdeczne powitanie, tylko z kim? Bruderszaft z Jaruzelem, Urbanem? Z jakimś komuchowym artystą, może 
Koniecznym, co ulepił Lenina-bałwana na pomnik w Nowej Hucie? A może to rozgrywka Kominternu i 
przyjdzie się z nim całować obleśny kacyk francuskich komuchów, Marchais?
Zrobi to dla niej. Z lojalności, tego ziarenka przyjaźni, zaufania. Bo do kogoś trzeba je mieć. Wbić w ten 
ziarenkowaty punkt cyrkiel i narysować horyzont. W szkole miał z matmy dwóje, był jednak najlepszy z 
geometrii analitycznej.
- Udało ci sięt Bąk, pierwszy rozwiązałeś, ale co ty za „ślaczki” mi rysujesz? - matematyk podnosił zeszyt 
Kamila ponad swoją łysą głowę, pokazując go klasie.
- Bo ja tak widzę, panie psorze, żółte koła, zielone kwadraty.
Figury pochodziły od szarego punktu. Kamil kochał się w jasnej, dającej się wyrysować logice geometrii. Jej 
początkiem, początkiem świata nie był ozdobny miłosny wywijas, lecz skromny, szary punkcik pewności. 
Teraz   była   nim   Dominique,   nierzucająca   się   w   oczy,   zawsze   na   swoim   miejscu   i   podtrzymująca   ich 
codzienność.
Czuł się też winny: do Polski pojechała przez niego i dlatego miał teraz przywitać tajemniczego kogoś, kto 
mógł zajść go od tyłu, z przejścia ukrytego między półkami. Rozejrzał się po ścianach i suficie. Nawet stiuki, 
pozostałość   z   pałacyku   Talleyranda,   straciły  tutaj   ozdobną   lekkość.   Zamieniły  się   w   skrofuły  i   polskie 
czyraki. Zadzierając głowę, nie zauważył wejścia niewielkiej osoby. Stanęła przed nim, patrząc mu prosto w 
oczy. Siedząc, był równego wzrostu z tą niemal karliczką o krótko, po męsku ostrzyżonych włosach. Podała 
mu rękę, jakby chciała przekazać impuls elektryczny, szybko i z trzaskiem kruchych palców. Zastanawiał 
się, kim jest ten nieprzyjemny kurdupel w brązowej garsonce. Strażniczką więzienia kobiecego tuż przed 
emeryturą?   Chodzi   między   klatkami   z   elektryczną   pałą?   Wymamrotała   tylko   nazwisko,   więc   się   nie 
przedstawiła, pochodząc z kraju, gdzie nie liczy się ludzka godność, ale funkcje i urzędy. Mogła zostać 
„miss komuna”, nijaka, w szarościach brązu, tej cywilnej odmianie urzędowej czerni. Rozłożyste chłopskie 
biodra i z braku inteligencji czujne chamstwo w świdrujących oczkach. Kamilowi zdawało się, że rozmawia 
z   Wandą   Wasilewską.   Przerabia   znowu   bialo-czarny   podręcznik   historii,   poprawnie   kłamiąc   w 
odpowiedziach na pytania wypisane pod czytanką. Nie dowiedział się niczego o Dominique. To nie był 
temat   tej   lekcji,   niespodziewanie   zakończonej   propozycją   spotkania   na   mieście.   Interesowała   ją   sztuka. 
Przyniósł do kawiarni obraz. Nie odpakowała go, podniosła, ważąc w starczej ręce jego ciężar. Uśmiechała 
się, gdy pytał o Dominique. Klepała go po dłoni, niby lekarz obiecujący wyzdrowienie.

5

Dominique wróciła miesiąc później. Nigdy się nie dowiedział, czy dzięki wstawiennictwu Wasilewskiej, 
Francuzów, czy z kaprysu komuny. Traktowali ją dobrze. On też został potraktowany inaczej. Coś mu tu nie 
pasowało.   Nie   chcieli   go   porwać,   zaszantażować   i   zniszczyć   za   karę.   Wyłudzili   obraz.   Wzięła   go 
Wasilewską,   dla   siebie.   Rozkradanie   komuny?   Początek   kapitalistycznego   inwestowania?   To   był   jego 
prywatny   koniec   Peerelu.   Po   upadku   muru   berlińskiego   poznał   rodowe   nazwisko   komunistycznej 
kolekcjonerki z polskiej ambasady: Nomenklatura.
Ale wtedy nie obchodziło go już nic, co było poza płótnem naciągniętym na blejtram. Picie traktował jak 
rozpuszczalnik   duszy.   Kobiety  łagodziły  przymus   codzienności.   Ocierając   się   o   wąskie   i   śliskie   tunele 
pochwy,   szukał   w   nich   przejścia   przez   labirynt.   Każda   była   wilgotnym   korytarzem,   prowadzącym   do 
kobiecości ukrytej między nogami. Czarnej i mokrej niby tropikalna noc, w której mógłby zasnąć nagi, 
wreszcie bezbronnie szczęśliwy.
Kołowrót   tej   samsary   działał   dość   rytmicznie:   Kamil   malował   obrazy   sprzedawane   w   najdroższych 
galeriach, miał zamówienia na te, których jeszcze nie było. Dominique regulowała płatności za jego pobyty 
w klinikach, gdy ze sprawnego w miarę mechanizmu pracowitości, alkoholu i seksu nie dało się już nic 
wycisnąć na białe płótno.
Podejrzewał Dominique o odkładanie pieniędzy na ucieczkę. Nie mógł jej tego udowodnić. Przeczuwał pod 
wyrozumiałym uśmiechem zupełnie inne usta: zaciśnięte w wytrwałości i ćwiczące jedno zdanie, do którego 
nie była zdolna kilkanaście lat: Odchodzę, radź sobie sam.
Czekając na niego nocą, miewała koszmary:  stworzył  z wielu kobiet kobietę idealną. Wyprowadza ją z 
pracowni i sadza na tronie kuchennego krzesła. Ta egipska bogini, zrośnięta z różnych dziewczęcych piersi, 
zgrabnych nóg miała łepek kury z oczami Marilyn Monroe. Wydziobywała przez nos mózg Dominique. 

background image

Pozbawiona w ten sposób rozumu, nie mogła sobie wyobrazić, co będzie dalej, i się budziła.

6

Ta noc była bez snów, równie pogodna co bezchmurne niebo. Dominique wstała wcześniej, musiała zdążyć 
na ósmą po Kamila. Odbierała go z podobnych, mniej lub bardziej renomowanych zakładów chyba dziesięć 
razy.  Bezbłędnie oceniała skutki pobytu,  ucieczki przed nią. Tym  razem wyglądał  na wypoczętego i w 
znakomitym humorze. „On poszedłby i do piekła odpocząć” - zauważyła jego opaleniznę.
- Dobrze, że jesteś - pocałował ją i rozsiadł się na tylnym siedzeniu - A właściwie kiedy cię nie było? - dodał 
czule, udając złośliwość.
Wrócili szybko do Paryża. Zanim dojechali do swojej dzielnicy, Kamil poprosił o podjechanie na uliczkę 
pachnącą drewnem i świeżym chlebem wypiekanym w wiejskich piecach. Wszedł do jednego ze sklepików. 
Dominique porządkowała w elektronicznym notesie godziny spotkań. Mieli wieczorem wywiad w telewizji 
przed wyjazdem na biennale do Wenecji. Kamil wrócił, rozpakowując z pudełka koniak. Oparł się o wóz, z 
rękawa wysunął butelkę wina - 2001 beaujolais. To byt dla nas dobry rok, wziąłem na pamiątkę - rzucił 
butelkę na siedzenie.
Dominique zjechała z chodnika. Kamil, idąc za wozem, czytał złote etykietki na koniaku.
- Teraz już do domu? - spytała zirytowana. Kabriolet korkował wąską uliczkę.
- A wiesz, że nie.
- Zaczynamy nowe życie - z pogardą pokazała na butelkę.
- Kończymy stare - Kamil podszedł do niej.
- No to jak, wsiadasz?
Wziął walizkę i uśmiechając się, przecząco pokręcił głową. Dominique ostro ruszyła, poganiana klaksonami.

II

7

Alpes Maritimes, górskie szczyty łagodzone delikatnością morskiego wiatru. Fioletowe doliny, wyżłobione 
łoskotem   potoków   i   parną   śródziemnomorską   ciszą.   Do   Caen,   wzdłuż   kamiennego   muru   otaczającego 
wiejską posiadłość, idzie, uginając się pod plecakiem, dziewczyna w dżinsowej kurtce. Długie blond włosy 
zebrane w kitkę wysuwają się pasemkami, opadając na lekko skośne, szare oczy. Stanęła przed drewnianą 
bramą. Pociągnęła za sznurek dzwonka. Przestraszony hałasem ptak uciekł z drzewa, zostawiając jej na 
kołnierzu białą kupę. Brama pękła ze skrzypieniem na pół. Otworzył ją młody Azjata w granatowym habicie. 
Dziewczyna podała mu kopertę z pieczęcią buddyjskiego klasztoru i napisem: Ewa Kowalska.
- Nie trzeba - chłopak odsunął list - Miałaś być, to jesteś - ukłonił się i zamknął za nią bramę.
Przeszli   dziedzińcem   między   niskimi   sosnami.   Powyginane   i   okaleczone   górskim   wichrem,   mogły   być 
równie dobrze przerośniętymi bonzai. Roślinami tresowanymi do udawania liliputów z przystrzyżoną duszą.
Błyszczące kamienie ścieżki prowadziły do drewnianego budynku, krytego dachem z ceglanego łupku. W 
środku wąskie, ciemnowiśniowe  korytarze  sprawiały wrażenie wędrowania zakamarkami  kredensu. Jego 
kryształowe szybki brzęczały przy byle podmuchu wiatru. Był to metaliczny dźwięk dzwonków feng shui, 
zawieszonych na rynnach w czterech rogach tego solidnego domostwa  o pozornej lekkości japońskiego 
pawilonu.
- Rozgość się - chłopak wskazał Ewie otwarte drzwi małego pokoju kończącego się przeszkloną ścianą -Jeśli 
nie   jesteś   zmęczona,   za   godzinę   na   górze   jest   wykład   -   mówił   po   francusku   z   azjatyckim   akcentem, 
siekającym   sylaby.   Nadawał   im  tym   znaczenie   osobnych   słów,   zapisanych   z   kaligraficzną   starannością 
dalekowschodnich alfabetów. - Pralnia w piwnicy - spostrzegł, że Ewa stara się zetrzeć plamę z kołnierza 
kurtki.
- Eee, nic. Ptak mi narobił, na szczęście.
- To po co ścierać? - grzecznie się zdziwił, zostawiając ją samą z odpowiedzią.

background image

8

Ewa, szukając sali wykładowej, trafiła do ciemnego schowka. Zaciekawiły ją starodawne okucia, skrzypiące 
drzwi. Weszła między półki, na których  leżały starannie poskładane granatowe habity.  Klasztor nasiąkł 
dymnym kolorem kadzidła. Tutaj był fiolet lawendy. Nagrzana słońcem prowansalska łąka. Lniane
tkaniny   układały   się   pod   dłonią   z   uległą   szorstkością   traw.   Słysząc   dalekie   odgłosy   kroków,   szelesty, 
wyobraziła sobie parawany ścian, za którymi buddyści zrzucają z siebie stare wcielenia i przebierają się w 
świetliście nowe.
- Szukasz czegoś dla siebie?
Odwróciła się zaskoczona. Stał za nią chudzielec w okularach. Oparł się o drzwi szafy-schowka. Przy jego 
bosych stopach położył się mały kundel.
-  Wybrałaś  indygo?   I  słusznie,   wiesz,  skąd wziął  się   ten  kolor?  Pustynny  kolor  wolności.  Berberowie, 
rycerze   Sahary,   farbują   nim   swoje   suknie.   Mnisi   buddyjscy   też   są   rycerzami   samsary,   czyż   nie?   - 
pobrzmiewała   w   tym   przemądrzałość   próbująca   sobie   samej   zaimponować   -   Dosiadają   rumaków 
świadomości...
Pies podniósł się czujnie.
- Spokój, Bishop, spokój - chudzielec poklepał kundla - Najlepiej załóż pod spód biały t-shirt, tak tu robią - 
powiedział   poufnie,   jakby   dzielili   tę   samą   kabinę   w   przymierzalni   -   Będziesz   miała   prawie   sutannę. 
Buddyzm   nie   jest   religią,   ale   oni   się   przebierają   za   księży.   Katolicka   nostalgia   za   Watykanem, 
przenajświętszym tatusiem i niepokalaną mamusią.
Długowłosy chłopak widziany ze schowka przesunął się w lewo i zniknął z oświetlonej sceny korytarza. Po 
drugiej   stronie   zza   kulis   drzwi   weszła   tęga,   siwowłosa   kobieta   w   powłóczystej   szacie.   Trzymała   stertę 
odprasowanych habitów.
- Na weekend? - spytała tonem sortującym rzeczy i ludzi.
- Na stałe do mistrza.
-Mhm... jesteś jego uczniem? - nie dowierzała Ewie, jak zmyślającemu dziecku. -Tak.
- Świecki strój i włosy zostawia się za bramą. Klasztor ma regułę - dotknęła swoich, krótko przystrzyżonych 
- Przyjechałaś rano z Polski... nazywasz się...
-Ewa-wysunęła ręce z kieszeni. „Czyja muszę tak zawsze?”, denerwowała się. „Przestaję ściskać bochenki 
pięści i podaję ludziom kromki dłoni. Dzielę się sobą, mówiąc Ewa, czy co?”
- To twoje światowe imię, a prawdziwe?
- Kaite, przebudzenie świata.
- Jestem Tonga, łagodność wiatru. Wybierz swój rozmiar - podała jeszcze ciepłe od żelazka habity.
- Mam metr osiemdziesiąt.
- Widać. I dobry akcent.
- Studiuję francuski - Ewa rozłożyła podsunięty strój.
- Polacy dobrze mówią po francusku - Tonga zamknęła rozmowę i drzwi schowka.
Ewa poczuła się zatrzaśnięta w ciemnej szafie z tłumem rerujących Polaków. Rzuciła w nich ubraniem 
wybrudzonym podróżą. Wkładała habit. Zaplątała się pod jego granatowymi fałdami spływającymi po nagiej 
skórze. Nie mogła trafić w rękawy i rozcięcie na głowę. Zabrakło jej powietrza. Szamotała się chwilę i 
wreszcie przebiła na powierzchnię. To chrzest w wodach ciemności. Obłóczyny. Ten chłopak miał rację - 
zgodziła się z jego gadaniem o katolickim buddyzmie i poczuła się dziwnie. Wydawało się jej, że lęk byt nie 
z niej, ale z mroku klaustrofobicznie ściśniętego w schowku. Szarpnęła drzwi. Gwałtownie się otworzyły, 
przewracając wiadro pomyj. Brudna woda z mydlinami zalała korytarz.
Mnisi idący do sali wykładowej omijali kałuże. Szli przy ścianie, unosząc długie suknie, albo podskakiwali. 
Kamil zapatrzył się na ten balet sandałów, wymyślne figury, łapiące równowagę nad strumieniem.
- Przepraszam bardzo - Ewa schyliła się po szmatę.
- O, nie, nie. Zabierasz mi moją praktykę - odsunął ją stanowczo od wiadra.
Przechodzący obok mnich spojrzał na nich karcąco.
- Pan mówi po polsku? - szepnęła Ewa.
- A ty rozumiesz? - nie było w tym zachęty do rozmowy. Kamil zamknął się w klasztorze, żeby nie musieć: 
myśleć,   być,   mówić.   Kiedy   trzeba   było   powiedzieć   coś   nieważnego,   co   wymagało   tylko   ludzkiego 
chrząknięcia,   odzywał   się   po   polsku.   Ogradzał   się   w   ten   sposób   regułą   milczenia,   zachowując   pozory 

background image

grzeczności.
- Spóźnisz się na wykład - zabrał Ewie ścierkę. Posłusznie odeszła za mnichami.

9

Wyżymając szmatę, chciał, żeby z wodą ściekło dotknięcie dziewczyny. Ta mała przypominała Dominique 
sprzed kilkunastu lat. Piękna, bezczelnie naiwna i zadała to samo pytanie: „Mówisz po polsku?” Haczyk 
zdania, od którego zaczęło się wyciąganie zwierzeń, wyznania, pretensje. Kłótnia trwająca do dziś.
Starł sękatą podłogę. Oparł się o szybę. Za oknem, nie zważając na deszcz, medytował stary Ogrodnik. 
Uprawiał   swój   skalny   ogród.   Układał   kamienie   według   starodawnej   sztuki   japońskich   mistrzów   zen. 
Zastygał  nad głazem albo kamykiem,  myśląc,  gdzie powinno być  ich miejsce. Sam kamieniał na wiele 
godzin, wczuwając się w harmonię ogrodu. Powoli przenosił upatrzony skalny okruch. Szczotką zacierał po 
sobie ślady na żwirze. Znowu nieruchomiał, medytując. W kufajce wypłowiałej od deszczu i słońca miał 
kolor   szarej   skały.   Kamilowi   kojarzył   się   ze   świętokrzyskim  Pielgrzymem,  malowanym   na   studenckim 
plenerze. Tamten też, wędrując pośród kamieni, zamienił się w jeden z nich albo miał dotrzeć do celu na 
koniec świata - Kamilowi mieszały się wspomnienia. Nie chciał w nich grzebać. Zalatywały mu psychiczną 
padliną. Przeszłość rozkładała się zbyt powoli w jego głowie, zamiast spłonąć.
Podziwiał   Ogrodnika   dopasowującego   kamienie   do   własnego   zbawienia.   Kiedy   uda   mu   się   osiągnąć 
harmonię, trafić ostatnim kamykiem w golfowy dołek zen, stworzy dzieło doskonałe: swoje oświecenie. Coś 
na podobieństwo najlepszych obrazów Vermeera. U niego też każda plamka wielkości ziarna piasku jest 
niepodważalna.

10

- Nie, nie sądzę. Historyk musi umieć ożywić archiwa, przeszłość. Proszę sobie wyobrazić starożytną Grecję. 
Wczuć się w tamten krajobraz, wzgórza, sady oliwne i lasy. W Grecji oprócz plaż były kiedyś lasy, jeszcze 
za czasów Platona.
- Ja bym zaprojektował mu czarny garnitur - Daolo kadrował palcami profesora - Tu na dole z białym 
greckim wzorkiem w kwadraciki.
- Meandry - poprawił go profesor i zdołał wrócić do przerwanego wywodu - Więc wyobraźmy sobie upalne 
popołudnie, „popołudnie fauna”, powietrze drży, cykady,  i co widzimy?  Przezroczystych bogów: morza, 
słońca, drzew. A ciasne greckie miasta ze swoimi ulicami to filozofia. Wiejscy potężni bogowie natury i 
cherlawi   ulicznicy   mądrości   zwani   jej   miłośnikami,   czyli   filozofami.   Religia   jest   z   krajobrazu,   czymś 
naturalnym i nieograniczonym. Filozofia pałęta się zaułkami naszych ograniczonych umysłów.
Dominique, występując dość często w podobnych programach telewizyjnych, czekała na gilotynę cięcia. 
Prowadzący musi przerwać profesorowi. Belfer widzi siebie wykładającego na agorze. Dla widzów jest 
robalem brzęczącym ze szklanego słoika telewizora. Zanim zdążą nim potrząsnąć i zmienić program, ktoś 
wyłączy   mu   mikrofon.   Kamera   będzie   miała   to,   co   kocha:   Daolo,   podniecającego   dziurę   obiektywu   - 
Doprowadzającego do szczytowania oglądalności. Czy ten kretyn skończył podstawówkę? Dominique nie 
cierpiała arogancji. Będąc od dawna w branży, potrafiła odróżnić talent od hucpy. Daolo zgrywał się na 
artystę, podrabiał Gallianiego, jego obrazoburcze kostiumy świętych prostytutek. Z jednym blond wąsikiem 
zaczesanym   na   bok   mądrzył   się   przed   profesorem,   umizgiwał   do   prowadzącego   wpatrzonego   w   jego 
potatuowane muskuły.
- Daolo zdobył pierwszą nagrodę w konkursie Extravaganza. Prosimy o pokaz.
Ekran   z   modelkami   na   wybiegu.   Poranione   dziewczyny   w   cierniowych   koronach.   Czoła   oklejone 
podpaskami ze sztuczną krwią. Półnagie zakonnice, efebowie obwieszeni dewocjonaliami. Kieszonka na 
prezerwatywy   z   gorejącego   serca   Chrystusa.   Publiczność   nabożnie   milczy.   Dominique   najchętniej 
podeszłaby do Daolo walnąć go w cynicznie uśmiechniętą mordę. Swoją wiarę zamknęła w drewnianej 
kapliczce na wsi u dziadków. To była świętość jej wspomnień i dzieciństwa. Gdyby ten palant był artystą, 
gdyby naprawdę byt awangardowy, robiłby sobie jaja z Allaha. Co to za odwaga szydzić z chrześcijan po 11 
września? Pamiętała aferę z kiecką Claudii Schiffer. Na początku lat dziewięćdziesiątych paradowała po 
wybiegu w sukience obhaftowanej wersetami Koranu. Projektant musiał na klęczkach przepraszać szejków. 
W końcu to oni kupują dla haremów ciuchy  haut couture.  Oni i ruska mafia. Kogo innego stać na taką 

background image

artystyczną tandetę?
Daolo   nie   sprofanuje   Allaha,   bałby   się   nafaszerowanego   haszem   i   granatami   islamskiego   oszołoma, 
czatującego na niego pod domem. Kamil śmiał się, że Daolo, parafialny głupek, następny pokaz zakończy 
pakowaniem sobie w tytek czopków z hostii. Dominique obciągnęła spódniczkę na kolana. Nie zaczepi 
Daolo, nie spoliczkuje go. Musi być miła dla gorszych mend. Kamil jest od skandalicznej prawdy, ona tylko 
agentką, cieniem wyciętym z banknotów.
Grzecznie   opowiedziała   dziennikarzowi   o   planach   swojego   artysty,   o   jego   mistycznym   pobycie   w 
buddyjskim klasztorze. Teraz kolej na staruszkę, muzę Picassa, zaproszoną na otwarcie wystawy kubistów. 
-Jakim kochankiem był Pablo? - prowadzący mówi nieco głośniej.
- Pablito był boski - staruszka niespeszona pytaniem figlarnie popatrzyła w kamerę - Nie mogłam się kochać 
już z nikim innym - potarła skroń. Skóra wokół oczu naciągnięta operacjami plastycznymi przypominała 
wszyte w twarz gogle, uciskające przy każdym grymasie.
- Co za uczucie... Ile, ile lat temu?
- Zarosło mi... nikt inny po nim nie był godzien.
- Absolutnie mitologiczne - wtrącił podniecony profesor - Biorąc pod uwagę uwiedzenie Picassa mitologią 
śródziemnomorską, centaury, spółkowanie z półbogami, geniuszem... - przebierał palcami i wypluwał słowa 
niby pająk tkający swoją sieć ze śliny.
Dominique   zrobiło   się   niedobrze.   Uwolniła   się   ze   smyczy   mikrofonu,   dopiętego   kablem   do   żakietu. 
Odegrała swoje za Kamila mającego gdzieś telewizję. Była już prywatna i nie musiała słuchać bzdur. Wyszła 
ze studia. Na parkingu czekał Jean, przeglądając gazetę w świetle latarni.
- Zdążyłeś?... - spojrzała na zegarek.
- Każdy ma swoją Dominique - żartował z niej, z jej służalczego przywiązania do Kamila.
-Jestem wykończona, chcę się położyć.
- Nie obrażaj się. Kocham cię.
Dobra   twarz   Jeana,   mądre,   smutne   spojrzenie   były   fotomontażem   wklejonym   z   innego   świata   w 
obrzydliwość telewizyjnego studia i paryskiej ulicy.

11

Kamil lubił zachodzić do klasztornej pracowni. Jasne ściany, jedwabisty papier, czarne słoje tuszu i wielkie 
wyheblowane stoły z szarego drewna. Czuł się tam odarty z kolorów do szkieletu bieli i czerni. Odpoczywał.
Pomocnik Mistrza, nie odrywając się od kaligrafowania buddyjskich mądrości - kakemono - rozpoznał za 
sobą stukot drewniaków Kamila stłumiony deszczem zalewającym wielkie szyby.
- Chcesz spróbować? - podsunął łokciem dzban z pędzlami.
- „Mam czarną krew i białą duszę” - Kamil prze-sylabizował schnący napis - „Plamię wszystko, co ruszę”.
- Nie zgadłeś.
- Z charakteru też się da wiele wyczytać.
- Przepisuję traktat o myako-złudzeniach. Nie trzeba się nimi przejmować podczas medytacji, ale trzeba je 
opisać, by ostrzec uczniów.
- Słyszałem kościelne dzwony po dwóch dniach sesji.
- Myako.
- Diabeł.
- Nie ma diabła. Jest złudzenie - myako.
- Właśnie, złudzenie jest diabłem - Kamil wziął pędzelek i odruchowo rysował. Zdania Pomocnika spływały 
pionowymi   strugami   drobnych,   identycznych   znaczków.   Własne   odpowiedzi   kreślił   secesyjną   linią, 
rozpływającą się w wodzie.
Pomocnik zerknął na jego kartkę:
- Mistrz mówił, że znowu zaczniesz malować - ucieszył się.
- Nie umiem - Kamil pozwolił wodzie wymieszać się z tuszem w bezładne zacieki.
- Bo się nie skupiłeś. Jesteś o niebo lepszy ode mnie. Przestań na chwilę myśleć.
-  No problem, już -  przyglądał się kroplom tuszu skapującym z pędzla. Dawniej wystarczyło dotknięcie 
kartki i zostawały obrazy. Teraz wypływały mu z dłoni mętne strugi. Zasychały na papierze w czarne strupy. 
Tyle   zostało  z   jego  malarstwa?   Wykrwawił   się   na   setki   płócien  i   z   poranionych   palców   ciekła   czerń? 
Zastanawiał się, co wypłukało z niego kolory. Czy w żyłach też został po nich smolisty osad i od środka jest 
wysmarowany czernią smutku? Jeśli tak, to dostrzegł tam jednak cieniutką rysę. Złoty włos dziewczyny, 

background image

która wypadła na niego dzisiaj rano z szafy.

12

-   Dlaczego?   Co  ja   takiego   zrobiłam?   -   Ewa   chodziła   po  swoim   pokoju.   Spóźniła   się   rano   na   wykład, 
usłyszała tylko zakończenie:
- Są cztery powody uprawiania buddyzmu zen. Pierwszy i najpłytszy... - Mistrz nie rozglądał się po sali. 
Przemawiał do siedzących na podłodze w pierwszym rzędzie, a może patrzył na płomień świecy dzielącej go 
od słuchaczy. Pierwszy i najpłytszy, gdy nie wierzy się w buddyzm ani nie pragnie go zrozumieć, ale się o 
nim coś słyszało i przypadkowo uczestniczy w praktyce zen. Nie wolno tego lekceważyć. Skoro spośród 
milionów ludzi oddających się ułudzie i niesłyszących nigdy o buddyzmie ktoś zetknął się z trwającą dwa i 
pół   tysiąca   lat   nauką   Buddy,   to   nie   jest   przypadek,   lecz   efekt   poprzednich   żywotów.   Drugi   powód 
praktykowania wynika z pragnienia poprawy zdrowia fizycznego lub psychicznego. Trzeci powód to chęć 
kroczenia drogą Buddy. Dla takich ludzi pojedyncze życie jest przejściem do następnych wcieleń i pragną 
oświecenia zamykającego karmiczny krąg win i zasług. Na najwyższym, czwartym poziomie są ci, którzy 
zdecydowali się urzeczywistnić swoją naturę Buddy. Wierzą, że jest to możliwe, i znają ludzi, którzy tego 
dokonali. Przybywają do nauczyciela z pokornym sercem i umysłem, by osiągnąć swój cel. Nauką Buddy 
nie są księgi, ale współczucie i zrozumienie - Mistrz skończył, zdmuchując świece.
Jedynym światłem był blask złotego Buddy, odbijającego płomień oliwnej lampki.
Pomocnik uderzył w gong, rozdzielając tym mądrość Mistrza od podskubującej ją pytaniami ciekawości 
uczniów. Pierwszy podniósł rękę grubas w przyciasnym habicie.
- Postępowanie drogą Buddy daje radość. Ale radość czy jakakolwiek przyjemność jest złudna i nie należy 
jej pragnąć. Jak sobie z tym poradzić?
- Nie walczyć ze sobą. Kiedyś odkryjesz, że największą rozkoszą jest tyk herbaty.
-   Czy   codziennie   medytując   i   postępując   według   nauk,   uzyskam   oświecenie?   -   dziewczyna   nerwowo 
zagryzała wargi w oczekiwaniu na potwierdzenie buddyjskiej oferty.
 Mistrz klepał dłonią podłogę.
  - To odpowiedź na koan: ,Jaki dźwięk ma  klas- kanie jedną dłonią” - szepnęła ze znawstwem jedna z 
ostrzyżonych głów w pierwszym rzędzie.
  - Równie dobrze możesz codziennie uderzać podłogę. Każdy sposób jest dobry, by osiągnąć oświecenie. 
Chodzi o przekonanie, a nie o formy i rytuały - Mistrz wstał, pokłonił się trzy razy Buddzie. Podszedł do 
drzwi, ale przepuścił uczniów. Stojąc na progu, odwrócił się do wpatrzonej w niego Ewy.  Przywołał ją 
uśmiechem. Skłoniła się przed nim z szacunkiem.
- Mistrzu...
Pokręcił głową i podniósł dłoń, by ją powstrzymać od mówienia. Niespodziewanie opuścił rękę na jej głowę. 
Pogłaskał po nieudolnie obciętych włosach i odszedł otoczony szumem ściszonych rozmów.

13

- Dlaczego nie pozwolił mi mówić? Dlaczego sam nic nie powiedział? Przecież wie, ile mnie kosztował 
przyjazd,   przecież   ja   dla   niego...   -   złapała   nożyczki.   Nienawidziła   obcinania   włosów.   Zgrzytem   metalu 
oddzielać coś, co wyrosło z jej ciała i nadal było nią. Amputacja. Przeglądając się w szybie, powtarzała 
jeszcze raz taniec z ostrzem, ale teraz cięła włosy krócej, przy skórze. Nie dała rady. Po kilku cięciach 
rzuciła nożyczki i uciekła na dziedziniec.
Minęła kamiennego mnicha w jego ogrodzie. Kamil szybko poszedł za nią, sądząc, że dziewczyna wybiegnie 
przez ukrytą na końcu ścieżki furtkę. Przyplątał się do niego Bishop, kundel Leo. Ewa nie znała zakrytego 
winoroślą przejścia, zawróciła. Kamil schował się za wyłom muru, udając, że bawi się z psem.
- Niech będzie pochwalony - powiedział, gdy przechodziła obok.
- Kto? - wyrwana z zamyślenia spytała niezbyt przytomnie.
- Ten, którego chwalą - Kamil obszedł Ewę, za nim obwąchujący ją pies - Ty się nie musisz chwalić, jesteś 
piękna, młoda. A kto ty właściwie jesteś? - przystanął.
- Kiato.
- A naprawdę?

background image

- Ewa.
- Kamil Bak - szedł powoli ścieżką.
- To pan? Przepraszam, nie poznałam... to przez te włosy... - widziała się z boku: uczennica przed tablicą, 
pokazująca palcem portret sławnego człowieka ogolonego prawie na łyso.
- Znowu za coś przepraszasz... A mi się podobają twoje włosy. Szkoda, że nie możesz zobaczyć, ile ekspresji 
jest w tym cięciu - musnął jej szyję.
Ewa przyspieszyła, prawie biegła.
- Ej! Nie jestem już w wieku, żeby latać za kimonem!
Przystanęła.
- Przestraszyłem cię?
- Nie - powiedziała tak potulnie, że właściwie przyznała mu rację. „Ale ze mnie prowincjatka”, załamała się. 
„Trzeba jak on, ostro”: -Co pan tu robi?
- To samo co ty. Spójrz - zerwał biały kwiat z krzewu - Kto wącha te kwiatki, ten sztywny i gładki. Od 
samego wąchania można się przekręcić. Bieluń - włożył jej gałązkę za ucho - Trucizna niewinności. No, a co 
robisz w życiu; zen jest po to, żeby lepiej żyć, nie?
- Studiowałam. Praktykuję od kilku lat. Nie chciałam być daleko od Mistrza, zgodził się na mój przyjazd.
- Aaa, no tak. Tonga mówiła, studiujesz francuski.
- Ale będę mniszką.
- Znasz? - pochylił się nad grządką - Spróbuj.
- Tfu! - ugryzła listek.
- Belladonna, ziółka czarownic. Mają trujące owoce, nie liście. Może zanim zamkniesz się w klasztorze, 
poznaj trochę świata. Poczytaj, pozwiedzaj. Na
południu Indii buddyjskie mniszki wyskubują sobie włosy przed wstąpieniem do klasztoru. Długie, gęste 
włosy wyszarpywane kawałek po kawałku, do krwi, przez parę godzin - poklepał łaszącego się kundla.
Z okna przyglądał się im Leo.
- Ten skurwiel, nawet głaszcząc psa, wyciera  sobie o niego brudne łapy - wychylił  się i zagwizdał na 
Bishopa.

14

- Głodna? - Leo podsunął Ewie herbatnik. Pomagała zmywać garnki po kolacji. Miała palce
żółte od kurkumy. Tondze, przyprawiającej nią od kilku lat ryż, pożółkły zęby. Wydając krótkie rozkazy: - 
„Wsyp soli. Wyszoruj piec” - mogłaby grać boginię zemsty o pociemniałych z gniewu kłach.
Leo wsypywał do szklanki rozpuszczalną kawę z torebki schowanej za kredensem.
- Poczuje - ostrzegła go przed Tongą tropiącą używki.
- I co z tego, lubię kawę. Nie przejmuj się nią, przegina. Zawsze w sandze musi być cień mistrza. Taki sam, 
ale na odwrót.
- Brakuje trzech kubków - Ewa nie zamierzała plotkować. Jeśli ktoś zasłużył na karmiczne szturchańce, 
dostawał je od Tongi.
-   Są   wszystkie.   Dwóch   kuracjuszy   ma   swoje   w   pokojach   -   połamał   herbatnik   i   znowu   podsunął   nie 
zwracającej na niego uwagi Ewie. Może nie zauważy podstępu i zje mniejsze kawałki, W końcu podłubał 
ciastko w okruszki, nie wiedząc, czym ją oswoić. Smukłą piękność jedzącą mu z ręki.
- Tonga powinna przejść psychoterapię i reszta też. Wdrapują się na Himalaje ducha w dziurawych pepegach 
- zawyrokował.
- Czy ty nie przesadzasz? - wyjęła  mu z ręki talerzyk,  sądząc, że zjadł ciastko i rozsypuje  okruchy na 
wyszorowaną podłogę.
- Ja? Wiesz, czemu trzymają kubki w pokojach? Bo są warte więcej niż ta chałupa i wszystkie te beemwice i 
volviaki na parkingu. Mój ojciec kolekcjonuje japońszczyznę, herbatę wyssałem z piersi matki.
- Można uprawiać zen, skupiając się na czymkolwiek, czemu by nie na kubku?
- Ci ludzie przyjeżdżają tu na masaż mózgu. Miesiąc, dwa w Caen, first dass do Nieba.
- A co ciebie to obchodzi? Zajmij  się sobą. -Właśnie to robię. Studiuję, studiowałem psychologię. Nie 
umiem bez ludzi.
- Więc zanieś im serwetki - wypchnęła go z kuchni,
Lubiła   Leo.   Jego  nerwową   gadaninę,   roztrzepywaną   wokół   chudymi   rękami.   Mówiąc,   zaginał   po  kolei 
gotyckie   palce,  wyliczając   nieskończoną  ilość  słów.  Każde  wspinało  się  o  ton wyżej  na  scholastycznej 

background image

drabinie   dowodów.   Pochylony,   z   dłońmi   wyginającymi   się   w   dziwne   znaki,   był   dla   Ewy   żywym 
ornamentem   pustki.   Dobrotliwym   złudzeniem   w   sennej   drodze   ku   przebudzeniu.   Prawdziwy   był   tylko 
Mistrz, chociaż on też zniknie, gdy pomoże Ewie spojrzeć w jej twarz
sprzed   urodzenia.   Mistrz   i...   Bak.   Tak   natrętny,   że   rozmawiała   z   nim   w   myślach.   Ze   zjawą   własnej 
wyobraźni, uśmiechnęła się pobłażliwie. Musi się jeszcze tyle nauczyć i tyle zapomnieć... po to tu jest.

15

Gong   zwoływał   na   trzydniową   medytację.   Kamil   powinien   już   dawno   wyjść,   nie   mógł   się   jednak 
zdecydować wyłączyć CD. Dotykał kilka razy przycisku „Pause” i cofał palec. Teraz! Nie udało się. Nie 
potrafił przerwać Mozartowi. Nie można bezkarnie wpakować palucha w kryształowe tryby harmonii. Bał 
się naruszyć niebiański porządek tej muzyki. W dzieciństwie ojciec zabrał go do kościoła na koncert. Grali 
Mozarta, może za głośno. Zrobiło mu się słabo, dostał krwotoku z nosa. Rozpętała się domowa afera. Matka 
targała go po prowincjonalnych przychodniach, pachnących chlorem i farbą olejną świeżo odmalowanych 
lamperii koloru plwocin. Felczerzy albo młodzi lekarze zesłani na przymusowe praktyki szukali w nim wady 
serca i dziury w płucach. Ojciec rozkładał przedwojenne encyklopedie medyczne, śledząc przepływ krwi 
obdartych ze skóry mężczyzn. Kamil zastanawiał się wtedy, czy jeśli umrze, też znajdzie się w encyklopedii, 
najlepiej na stronie dotykającej nagą kobietę z otwieranym brzuchem. Gdyby wtulał się w jej piersi, nic by 
nie wyciekło na kartki. Z książki nie skapywałyby białe krople nasienia, tryskałby nimi prosto w uchyloną 
kobietę.
Więcej nie krwawił, nie zachorował i nie umarł. Ale ile razy słyszał Mozarta, robiło mu się dziwnie, musiał 
usiąść. Nigdy nie malował, słuchając muzyki. Kolory mieszały się mu z dźwiękami. Potem brakowałoby w 
obrazach tego, co słyszał, a czego nie dało się przykleić farbą do płótna.
Koncert przycichł, zbierając siły na finał. Dźwięki uniosły się nagle i pod drzwiami pojawiły się koperty, 
jakby siła muzyki zassała je z korytarza. Kamila rozbawiła ta jednoczesność. Schylił się po listy. Przejrzał 
urzędowe   druki   i   nie   otwierając,   wsadził   do   kosza.   Po   chwili   wahania   wyrzucił   też   nieotwarty  list   od 
Dominique. Została mu biała koperta bez nadawcy i adresata. Wyjął z niej kosmyk blond włosów wiszących 
na krwawym strzępku.

16

- Bolało? - Kamil znalazł Ewę w kuchni. 
- Nie.
- To jesteś szurnięta.
- Nie - wlewała wrzątek do olbrzymiego termosu.
- Aha, nie całkiem, mogłaś przecież wyrwać sobie wszystkie. Rzuciłaś studia, spakowałaś się i do klasztoru? 
Twoi rodzice są pewnie zachwyceni.
- Ojciec zginął kilkanaście lat temu... wypadek na motorze.
- Przykro mi.
- Matka jest dziennikarką. Zajęta pracą, ma własne życie.
- Skąd jesteś?
- Wystarczy - prawie krzyknęła. Niech da jej spokój, przestanie wypytywać, pouczać.
- Trzydzieści litrów na dwadzieścia osób, masz rację, wystarczy... będzie dość - pomógł jej przenieść termos.
- Jestem spod Częstochowy, studiowałam w Krakowie...
- Ja też.
- Wiem... ludzie legendy opowiadają o tobie, zakładałeś pierwszą polską sangę - w mówieniu mu  „ty” 
znajdowała mściwą przyjemność - Byłeś...
- Słuchaj, po co się znęcasz nad sobą? Po kiego obcięłaś włosy i jeszcze wyrwałaś sobie garść jak jakaś 
histeryczka?
- Dla wygody.
- Ja jestem prawie łysy dla wygody... kilku mnichów.
- Tonga też.
- Ona? Ma długie włosy, dotąd, do pizdy. Rosną jej z głowy do środka, baba ma pierdolca! - nie wiedział, 

background image

czy wścieka  się  na  Ewę  za  jej uległość  Tondze, w obawie, że mu  się wymknie,  czy na  siebie.  Chciał 
zagłuszyć czułość, którą w nim budziła. Z uczuciami potrafiłby sobie poradzić, ale nie z jej wdziękiem. 
Drżące dziecinne usta pobrudzone kurkumą i zimne dorosłe oczy. Dwie szaroniebieskie tafle, po których 
światło ześlizguje się w rozszerzone dziury źrenic. Twarz - witraż: świetlista plama oprawiona w ciężką, 
ołowiana codzienność.
Przestraszył ją, odsunęła się zakłopotana. Nie powinien mówić „pizda”, ale Tonga to pizda w rozkwicie. 
Pomarszczona i zaciśnięta ze złości. Ewa była dla niego w najbardziej ponętnym wieku pizduli.
- Idziemy? - wzięła swoją matę.
Zgasło światło. Zatrzepotało w żarówce i udało mu się uciec ze szklanej bańki.
- Znowu zerwało linię. Są tu świeczki? - Kamil stanął przy oknie - Zupełnie jak w Polsce, wyłączali całe 
miasta.
- Za ołtarzykiem, nad piecem.
Kamil zapalił małą lampkę i osłaniając ją dłonią, podszedł do Ewy. W głębi korytarza chybotały płomyki 
świeczek niesionych do sali medytacyjnej. Idąc za Kamilem, potknęła się.
- Jeszcze dwa stopnie, daj rękę - podtrzymał ją.
Ogniki rozpłynęły się w ciemnościach. Zostali sami. Zagrzmiało. Ścisnęła mu dłoń.
- Boisz się? - przystanął. 
- Nie.
- Boisz. Z ciebie jeszcze dziecko, a ja, pacan, rozmawiam jak z dorosłą – 
Zaświecił jej w oczy.
- Bo jestem dorosła.
- Taaak? Dorosła do czego?
Pochyliła głowę i odeszła za nadchodzącymi znowu z różnych stron światełkami.

17

Jestem łatwopalna czarownica. Moje zeszyty płoną. Ewa ocknęła się od mocnego uderzenia kijem w ramię. 
Pomocnik tłukł każdego, kto przysypiał albo pochylał się zmęczony drugim dniem siedzenia. Płomienie 
kaganków   zataczały   się   razem   z   plecami   medytujących.   Ewa   rozróżniała   pory   dnia   po   cieniach 
przesuwających się na podłodze. O świcie wypełzały spod siedzących w pozycji lotosu i wracały pod ich 
maty schować się na noc.
Po spacerze w sali odpoczynku,  napiciu się letniej wody z termosu postanowiła już nie kłaść się spać, 
chociażby na godzinę. Wytrzyma do końca. Ktoś obok niej zaśmiał się, ktoś zaszlochał. Kilka mat zostało 
pustych.
Przymknęła   oczy  i   pozwoliła   przesuwać   się   obrazom.   Niech   się   prześwietlą   pod   obojętnym   wzrokiem 
umysłu, niezatrzymującym żadnego z nich.
W podobnej ciszy,  przy zapachu świec stoi za kolumną  w kościele. Matka w wojłokowym,  obszernym 
płaszczu idzie chwiejnym krokiem do ołtarza. Przebrana za pierwsze chrześcijanki, za oazową Antoninę 
Krzysztoń z chustką ekspedientki na przylizanych włosach. W koszyku ma dwa sine jaja.
- Jakby psu jajca urwało! - babcia położyła na wierzch serwetkę.
Miały być szmaragdowe, ale nie wyszło.
- W końcu to tylko symbol! - matka wykłócała się z babcią zakrywającą święconkę gałązkami bukszpanu. 
Staruszka nie wiedziała, że jajka są surowe.
Matka   nie   zaniosłaby   do   kościoła   symbolu   życia   ugotowanego   na   twardo.   Nie   pozwalała   jej   fantazja 
absolwentki liceum plastycznego. Wielbicielki Johna Lennona. Po śmierci ojca kazała mówić do siebie John. 
I nie przyszła tu wysłuchiwać kazań księdza:
- Pani Grażyno, tyle razy prosiłem... Nie przy dzieciach, i to w święto! - odprowadził ją na bok.
- Nie poświęci ksiądz?
- Poświęcę, kiedy pani wytrzeźwieje.
- Wiedziałam! - wyrwała się mu i złapała kropielnicę z ołtarza - Wiedziałam! - sama spryskała swój koszyk. 
Zamachnęła się jeszcze na oburzone pańcie w kapeluszach.
Ewa, chowając się za kolumny, za drzewa, pobiegła z matką do domu. Tam chowała się za książki, gdy była 
młodsza, za radio. Usłyszała kiedyś audycję o Francji i pierwszą lekcję języka. Nie było w nim żadnego ze 
znienawidzonych słów: Ty jędzo! Ty kurwo! Zabiłaś go i nas zabijasz! Nie mam, nie mam pieniędzy! To się 
wynoś!

background image

Mówiąc po francusku, Ewa miała wrażenie, że nie mieszka już w kuchni z babcią i w ciasnym pokoju z 
matką rencistką. One by jej nie zrozumiały. Urządzała w swojej głowie salon, buduar i ogród z francuskich 
czytanek.   Przed   maturą   wszystko   było   tam   doprowadzone   do   perfekcji.   Każdy   szczegół   wymyślonego 
mieszkania, obrazki na ścianach, łyżeczki w szufladach na swoim miejscu jak reguły gramatyki. Wygrała 
olimpiadę romańską i zaczęła studia w Krakowie. Przyjeżdżała do domu coraz rzadziej. Nie miała za co, nie 
miała   czasu.   Dorabiała   w   McDonaldzie.   Mogła   się   najeść   i   nie   myśleć.   Wcześniej   też   zajmowała   się 
rozwydrzonym sześciolatkiem biznesmena na Woli Justowskiej. Biegała za dzieciakiem po willi ozdobionej 
pamiątkami z egzotycznych podróży. Kiedy nie miała już siły, schowała się pod łóżko i dzieciak, bawiąc się 
w psa, pogryzł ją do krwi. Dostała żółtaczki. Nikt jej nie powiedział, że chorobliwą nadaktywność bachora, 
niedającą się niczym wyleczyć, nakłuwano u akupunkturzysty. Flejtuchowaty Chińczyk obiecał go uspokoić 
igłami, tymi cieniutkimi śrubokrętami do przykręcania poluzowanych śrubek energii. Zaraził wszczepienną 
żółtaczką.   Dlatego   dzieciak   przestał   na   jakiś   czas   chodzić   do   prywatnego   przedszkola   -   rezerwatu   dla 
spadkobierców.
Ewa   nie   dostała   żadnego   odszkodowania.   Biznesmen   z   żoną   przystali   jej   do   szpitala   szwajcarskie 
czekoladki, których nie mogła zjeść przed upływem . terminu ważności, czyli przez najbliższy rok ostrej
 diety. Czytając o zdrowym jedzeniu, trafiła na książki o buddyzmie. Pomyślała, że to o niej. Nie pamiętniki 
Bridget Jones i listy do redakcji. Nie była dziewczyną „Cosmo” ze spustem seryjnego orgazmu. Nie była też 
typem „Elle” - trendowym Czerwonym Kapturkiem z koszyczkiem na zakupy. Ona była młodym księciem 
Gautamą, wstrząśniętym śmiercią, starością i chorobą. Miała pięć lat, gdy zginął jej ojciec. Wiózł matkę 
motorem. Kłócili się, wrzeszcząc pod wiatr, wyrzuciło ich z zakrętu. Podobno miał pękniętą czaszkę i na 
szyi czarne pręgi.
- Ty wariatko, udusiłaś gooo!
- Nie! Nieee! - szlochała matka albo się śmiała, chcąc doprowadzić babcię do szału - Trzymałam się mocno, 
może złapałam za szyję, to był moment!
- Mój synek, biedny synek i jeszcze go przygniotłaś, oddychać nie mógł i żyjesz, a on przez ciebie...
Jak młody Budda grany przez Keanu Reevesa o migdałowych oczach, Ewa widziała starczą udrękę. Trzęsące 
się ręce babci, głowę podskakującą ze wzruszenia i złości. Nienawidziła synowej, zaszantażowana chorobą 
nie   mogła   jej   wyrzucić,   bo   i   gdzie   z   ukochaną   wnuczką?   Uwiodła   jej,   wdowie,   jedynaka.   Omamiła 
bezwstydem, oszukała, że jest normalna. I zabiła go. Więc babcia opiekowała się nią z zemsty. Starczej 
zawziętości i przywiązania. Wolała się nie ruszać z domu, pilnować wariatkę. Wystarczyło, że kulawym 
truchtem pobiegła zapytać do ZUS-u, czemu się spóźnia renta, a ona już szalała.
- Na godzinę wyszłam... Nie wolno ci pić - babka zamykała na klucz szafkę z kroplami - Masz pół wątroby.
- Prometeusz nie miał w ogóle - chichotała matka.
- Co mnie inni obchodzą. Nie trzeba się było truć, prochów łykać, tobyś była zdrowa. Ani mi się waż, to 
lekarstwo! - wciskała kluczyk pod różowy biustonosz na tasiemkach.
- Mamusiu, daj mi pić - szczebiotała dziecinnie matka, próbując ustami wycisnąć ze stanika babci sutek 
razem z kluczem.
- Grażynko, ty jesteś chora!
- Naprawdę?

18

Najbardziej przekonywała Ewę buddyjska obietnica pustki. Była dla niej z nikim niedzielonym pokojem. 
Ciszą przedpołudnia, gdy matka spała zaćpana lekami, gdy nie było nikogo w akademiku. Nicość wyściełana 
przytulnie   kartkami   wierszy.   Nie   różniłaby  się   tak   bardzo   od   samotności,   do   której   przywykła.   Już   w 
podstawówce   przestała   zabiegać   o   przyjaźń.   Była   źle   ubranym   dziwadłem,   żyrafą,   kujonką.   Bała   się 
wścibskich, rozplotkowanych koleżanek, rozwrzeszczanych chłopaków. Po śmierci ojca z tęsknoty zakradła 
się   na   wuefie   do  chłopięcej   szatni.   Zemdlił   ją   smród   przepoconych   trampek.   Ojciec   pachniał   inaczej   - 
ciepłem.
Na  studiach nabrała  pewności  siebie.  Romanistyka  okazała się  łatwa  i nudna.  Kolejne lata  zaliczała  ze 
średnią 5,0. Wybrała więc dodatkowo filozofię. Sama w grupie dziesięciu chłopaków. Wiedziała, że się im 
podoba, najładniejsza z akademika. Pozwalała się zapraszać do modnych knajp, testując na onieśmielonych 
albo szpanerskich facetach swoją siłę. Męskie uśmiechy, spojrzenia ślizgały się po niej łapczywie. Była na 
wystawie, nikt nie mógł jej dotknąć. Szczupła, wysoka, przeglądając się naga w lustrze, widziała tyczki 
kości,   na   których   oplotło   się   życie.   Czym   ono   jest,   czym   jest   seks?   Postanowiła   przespać   się   z 

background image

najsympatyczniejszym  asystentem z filozofii. W letni dzień wycieczki do Zakopanego nie było czuć od 
niego potu. W plecaku miał perfumy Kenzo, Brązowy i niebieski zeszyt Wittgensteina, nieotwarte pudełko 
owocowych prezerwatyw. Spali w hotelu. On położył się na niej i wcierał spoconym torsem swoje drogie 
perfumy. Nic się nie zmieniło. Nie pękła żadna szyba wystawowa oddzielająca ją od prawdziwego życia. Po 
powrocie,   czekając   w   akademiku   na   windę,   oparła   się   o   czerwoną   szafkę   alarmu   przeciwpożarowego. 
Pomyślała,  że  jednak ten pierwszy  raz   był   podobny do  przypadkowego   stłuczenia  małej  szyby  między 
nogami. Tnący ból szklanych ‘: odłamków. Za nimi czerwony przycisk alarmowy, ale bez pożaru.
I Nie miała  już wielu okazji zapłonąć. Wkrótce  zachorowała  na żółtaczkę,  później  zdecydowała  zostać 
buddyjską mniszką. W domu nakłamała, że jedzie do Francji najpierw na winobranie, a potem załatwi sobie 
stypendium.  Nie mogła powiedzieć prawdy o przerwanych studiach i klasztorze. Z matką - pół biedy - 
wierzyła w cokolwiek. Jednego dnia w swojego Johna Lennona, całując jego zdjęcie przybrane kwiatami. 
Kiedy indziej była fanatyczką błękitu albo czerwieni i nie dotykała, nie jadła niczego, co nie było właśnie 
tego koloru. Babcia, zawodowa katoliczka, modliła się do krucyfiksu, świętego Franciszka, ojca Pio - swoich 
ulubionych stygmatyków z podziurawionymi na wylot rękami i nogami. Ewie kojarzyli się z rozstrzelanymi 
przez   transcendencję.   Medytując,   nie   chciała   już   nazywać   egzekutora   Bogiem.   Dawniej,   modląc   się   z 
książeczki, wyobrażała sobie Pana Boga cierpliwie dłubiącego w dłoniach świętego Franciszka. Żeby się 
przekonać, jak to boli, zrywała sobie strupy z potłuczonego kolana. Została jej mała blizna. Aż do pierwszej 
miesiączki uważała ją za święte miejsce swojego grzesznego ciała. Zadzierała wysoko i całowała nogę - po 
wieczornym   pacierzu   przed   zaśnięciem.   Babcia,   dając   podpaski,   uświadomiła   ją:   „Najświętsze   jest 
dziewictwo”. Modliła się o wstąpienie Ewy do klasztoru. Bała się, że mała odziedziczy po matce urodę. 
Diabelską   piękność,   przyciągającą   nieszczęście   i   wariactwo.   Po   synu   wnuczka   miała   tylko   miłość   do 
książek. Był drukarzem. Skończył z wyróżnieniem technikum poligraficzne i pracował w częstochowskiej 
gazecie. Bywało, że do wynajętej w blokach kawalerki wracał z pracy nad ranem.
Ewa zapamiętała stamtąd malwy dorastające do ich okna na parterze. Żadnej nie udało się wyrosnąć ponad 
parapet. Łamali je wychodzący od mamy wujkowie. Niewyraźne wspomnienia mieszały się ze snem. Matka 
dawała jej cukierki z tabletkami, żeby nie budziły ją hałasy. Ewie zdarzało się nadal mieć posmak tych 
dziwnych cukierków i nie mogła się do końca przebudzić. Buddyzm uważał wszystko za senną zjawę. Ona 
też tak czuła.
Znowu przysnęła. Pomocnik klepnął ją w ramię. Gaszono świeczki. Gong kończył trzeci dzień medytacji.

19

Kamil postawił przy otwartym  oknie butelkę koniaku. Kilkudniowy zarost go nie postarzał, przykrywał 
cieniem   zmarszczki.   Ostatnim   tego   lata   cykadom   zacinała   się   zgrzytliwa   maszyneria.   W   ciemnościach 
pokoju zapiszczał telefon komórkowy. Wyjął go ze słoika, gdzie trzymał znalezione na spacerach kamienie i 
patyki. Telefon niby podręczna latarnia morska błyskał z ekranu imieniem „Dominique”.
- Dobrze, że dzwonisz. Wszystko w porządku? - położył się na tapczanie. Po trzech dniach siedzenia marzył 
o wygodnej trumnie.
- Tak, ale wolałabym się z tobą spotkać.
- Dajmy sobie jeszcze czas. Ze mną już prawie OK.
- Świetnie - wypluła mu w ucho lodowato.
- Nie mogłem wyjąć pieniędzy z karty, przeterminowana czy co?
- Właśnie dlatego trzeba się spotkać.
- Nie można przez telefon?
- Musisz podpisać - o wiele łatwiej przychodziło jej mówienie o interesach, nie byli wtedy partnerami.
-   Co   za   problem,   przyślij   papierosy.   Zalakowane   krwistą   szminką   usta   szyderczo   uśmiechały   się   w 
ciemnościach.
- Nie mam pieniędzy? - z ciszy domyślił się całej reszty i oprócz wymalowanych warg Dominique zobaczył 
ją, siedzącą przy biurku ze złotym mont blanc wycelowanym w stertę rachunków.
- Tak źle nie jest, ale...
- Kiedy będziesz? 
- Jutro.
- Pojutrze - odsunął ją dzień dalej. Dominique wiedziała: on nie potrzebuje tego czasu dla siebie. Musi być 
ktoś, dla kogo jeden dzień wystarczy... ktoś, komu czas płynie o wiele wolniej, więc bardzo młody... i bardzo 
atrakcyjny, skoro Kamil jest gotów dla niego przełożyć transfuzję pieniędzy.

background image

20

Był  otoczony ścianami. Z góry zaglądał sufit. Kamil nie mógł znieść zamknięcia po kilkudniowej sesji. 
Dusznej sali zatłoczonej wizjami. Wyszedł nad ranem ze swojego pokoju. Poszedł nad jezioro. Ciepła mgła 
miała w sobie coś z medytacji: rozmywała kontury, wyostrzając wrażliwość. Przyniosła ze sobą z gór dym 
wygaszonego ogniska, podobny do tlących się kadzideł.
Usiadł pod sosną, chciał znowu wejść w tamten stan intensywnego niebycia. Przyjemności wylizywania 
śladów po sobie samym. Słodkawy, gnijący smak ciała, które znika. Rozpuszcza się w myślach.
Na brzeg jeziora wyszła dziewczyna. Wytarła się w habit i suszyła jeszcze chwilę we wschodzącym słońcu. 
Zakryła   nagość   ubraniem.   Patrzył,   nie   odróżniając   jej   od   łagodności   powietrza,   łuku   fal.   Medytacja 
oddzieliła   słowa   od   wrażeń,   skalpel   języka   nie   potrafił   ich   pociąć   na   myśli.   Były   jednym   obrazem. 
Dziewczyna,  nie zauważając Kamila, weszła na leśną ścieżkę. Razem z nią zbliżał się trzask łamanych 
gałązek,   zduszone   mgłą   zapachy.   Zanim   pojawiły   się   ich   nazwy   i   rozgadane   myśli,   wróciły   uczucia. 
Najpierw pragnienie, jego wilgotna, dziewczęca twarz.

21

Wąski korytarz klasztoru był pusty. Ewa stała oparta o drzwi pokoju Kamila. Miała jeszcze mokre włosy, 
objęła się zziębniętymi rękoma. Drżały jej z chłodu usta albo cicho mantrowała. Nie otwierała oczu, ale i tak 
widział ich szarość prześwitującą przez cienką skórę powiek. Wsysały go w szparę źrenic. Oko nigdy nie śpi,  
przypomniał sobie tytuł buddyjskiego traktatu Denga.
Był ciekaw, na ile pozwoli do siebie podejść. Poruszyła się, zanim zdążył się o nią otrzeć.
- Niezła z ciebie zawodniczka, wysiedziałaś trzy dni.
Dopiero teraz zobaczył jej łzy. Zdawało mu się, że też są szare i żałośnie patrzą, płynąc po policzkach. 
Zupełnie   jak   u   przestraszonej   rybki   hakai,   tracącej   oczy   w   potrzasku.   Gdy   niebezpieczeństwo   minie, 
wyrastają   jej   natychmiast   nowe.   Jakby   nie   umiejąc   zapomnieć,   wypychała   z   siebie   dawne   spojrzenie 
oślepione śmiertelnym strachem.
- Co się stało? - wziął ją łagodnie za ramię i otworzył drzwi. Posadził na łóżku, podał szal: - Zrobię ci 
herbaty.
Wytarła  twarz, rozejrzała się po ascetycznie  urządzonym  pokoju. Żadnych  obrazków, chociażby figurki 
Buddy. Drewniana ława, mata do siedzenia i łóżko. Błysnęły złote litery na butelce przy oknie.
- Chcesz koniaku? - obserwował ją zaparzając w czajniczku zieloną herbatę.
- Nie piję.
-   Ja   też.   Medytuję   nad   flaszką.   Jestem   alkoholikiem,   nie   mówiłem   ci?   -   podał   jej   parującą   miseczkę. 
Odczekał, aż wypiła kilka łyków - Co jest?
-To nie ma sensu.
- Co? - usadowił się naprzeciwko niej na podłodze.
- Mój przyjazd. Mistrz nie chce ze mną rozmawiać. Nie powiedział ani słowa. Po sesji wszyscy z nim gadali, 
a mnie odgonił. Przecież jestem tu dla niego.
- Nie dla niego, tylko dla siebie. To dobry znak, że cię nie zauważa. Poucza błądzących, widać jesteś na 
dobrej drodze.
- Aha - nie dowierzała.
- Nie wyrzucił cię, a mógł.
- Leo mówi, że tu się nikogo nie wyrzuca.
- Amatorów nie, mnichów tak. Zakryła twarz szalem, kichnęła. 
-Ale lekki koc.
- Z paszemy, pakistańska wełna dla elegantek. Dostałem w prezencie, właściwie to szal - nie miał zamiaru 
mówić o kimś innym niż ona, nawet o Mistrzu, przyzwoitym facecie, próbującym beznadziejnie podzielić się 
sucharkiem współczucia - Czy ty nie czujesz się samotna? Bez przyjaciół, chłopaka?
- Lubię samotność, to nic złego.
- Wiesz, co robię, kiedy czuję się bardzo sam? Patrzę na paznokieć - wyciągnął wskazujący palec 

background image

- Jest taki sam jak u mojego ojca, mam na pamiątkę.
- Ten jest mojej matki - przyjrzała się palcom i włożyła kciuk w usta, chcąc go nerwowo obgryźć. Znowu 
kichnęła. Kamil otulił ją szalem, usiadł obok.
- Zawracam ci głowę, moje sprawy - nie wstała. Następny ruch należał do niego. 
- Bo się znamy... kiedyś się spotkaliśmy - szepnął.
- W innym wcieleniu? - próbowała go odgonić ironią.
- W innej miłości.
- Muszę już iść.
- Musisz - powtarzanie było prostsze od odpowiedzi.
Zdawała się zawstydzona. Nie patrząc na niego, powoli wyszła. Nagle drzwi się otworzyły i zajrzała, śmiejąc 
się. Zamieniła cały smutek wzajemnego uwodzenia w żart.
- Dziękuję! - zawołała, jakby zapomniała pointy dowcipu.
Kamil zerwał się z łóżka i rzucił w nią paszemą.
- A bierz, przyda ci się na jesień! - ratował się przed jej kpiną.
Przez chwilę oboje trzymali brzegi szala. Kamil mógł ją zatrzymać,  ona też potrafiłaby przyciągnąć go 
lekkim szarpnięciem. Puścił, wystarczyło mu jej nagie spojrzenie, niezakryte przekorą, udawanym wstydem.

22

Przez Saint-Germain-des-Pres szła manifestacja.  Młodzi ludzie, przemalowani na kościotrupy domagające 
się  pracy,  zepchnęli  Dominique  pod ścianę.  Przełożyła  torby z  zakupami  w rękę  od strony ulicy.  Była 
gotowa   się   nimi   zasłonić.   Markami   luksusowych   butików   przeciw   rozwrzeszczanej   hołocie.   Kobieta   z 
odciśniętym   znaczkiem   „Chanel”   albo   „Prada”   zasługuje   przecież   na   litość,   nie?   Małe,   designerowskie 
napisy przeciw wielkim graffiti, znaczącym teren.
Obsikała się perfumami droższymi  od litra krwi, a nie umie zaszczać muru w stronę Mekki - potrącana 
Dominique  słyszy ich myśli,  głośniejsze  od wywrzaskiwanych  żądań.  Na  co dzień też  je było  słychać. 
Trafiały w Paryż zza obwodnicy oddzielającej murzyńsko-arabskie przedmieścia.
Czemu dupek Daolo nie zaprojektuje turbanów na te obrzezane chuje? Bandażowaliby sobie i byłby spokój - 
odsunęła się z pogardą od śniadych chłopaków w kapturach.
Miała obsesję zbiorowego gwałtu. Widziała siebie poniżoną tak jak ukochany Paryż zaplutymi podmiejskimi 
pociągami: leży na chodniku przytrzymywana przez kilku Arabów. Po kolei wjeżdżają w każdy jej otwór 
swoimi półmurzyńskimi obrzezańcami. Zginają je na pół, kiedy im flaczeją. W usta pchają najdłuższy, ma 
go w gardle. Nad jej twarzą w rozkroku brandzluje się Murzyn i leje czarną, żrącą spermą po oczach, żeby 
ich nie rozpoznała.
Dotarła do antykwariatu Jeana. Stał przed wejściem, pokazując, że próbował dzwonić.
- Myślisz, że w tym huku coś słychać?!
- Chciałem zamknąć i umówić się z tobą gdzieś...
- Co?! Metro zamknęli?
- Wejdź - zasunął za nią roletę - Mam wóz za rogiem...
- Przeczekajmy, tu i tak dużo ciszej.
- Trzeci pochód w tym tygodniu.
- Procesja. Wierzą w cud, że dostaną pieniądze. 
- Cóż, każdy w coś wierzy, w coś lepszego... w luksus na przykład - wziął od niej torby.
  - I ty to mówisz? - rzuciła się zmęczona na kanapę. Rozłożyła nogi w stronę okna. Gdyby się wdarli, 
wygodziliby Francji na...
- Co to jest?
- Empirowa leżanka, pozłacany orzech. Osiem- naście tysięcy, we frankach... gdzieś sto dziesięć. Na pewno 
chcesz jechać nocą?
- Mało nocy zarwałam dla niego? Gdzie moje? - rozejrzała się za obiecanym biurkiem.
- A które ci się podoba?
- Tamto. Nie było go... Dla mnie? - podbiegła pogłaskać ciemną skórę blatu.
- Złocony brąz, dąb, styl Ludwika-Filipa. Bardzo męskie. 
- Ile?
- Historia jest bezcenna, daje nauczkę przez porównania. Taka rewolucja przemysłowa. Robotnicy rozbijali 
maszyny, zabierające im pracę. Teraz zmądrzeli i antyglobaliści rzucają się na rządzących światem.

background image

Chociaż też przy okazji prują bankomaty. Ci na ulicy nie pokumali jeszcze, o co chodzi, ale niedługo przyjdą 
rozwalić mój sklep.
- Masz kuloodporne szyby. Jean, nie zmieniaj tematu... ile?
-   Nic   mnie   nie   obroni   przed   gniewem   ludu,   wyzyskuję   historię.   Gdyby   przyszli   mnie   zlinczować, 
poświadczysz, że byłem szczodry i rozdawałem prezenty?
Przysunęła sobie krzesło. W czarnej, wąskiej marynarce, pochylona nad olbrzymim biurkiem, była pianistką 
muskającą   palcami   instrument.   Pasowała   do   niego.   Wszyscy   jego   właściciele   przez   dwieście   lat   byli 
podobni: pracowici i obdarzeni talentem zachłanności. Bankierzy przyciągający złoto swoimi wulgarnymi 
sygnetami.  Oszczędni spekulanci i pomysłowi  biedacy,  zaciągający kredyty na kolonialne podboje. Tak 
wzbogaciła się rodzina Jeana: pradziadek uciekł z belle epoque do feudalnego Maroka, gdzie za pożyczone 
pieniądze wybudował fabrykę korka. Wujkowie wygrali pierwszą wojnę światową, inwestując w najgorszej 
jakości bawełnę na bandaże. Matka i ciotki byty wirtuozami gry na giełdzie. On wdał się w szaloną babkę 
Rose. Nie zarobiła w swoim trzydziestoparoletnim życiu ani grosza. Nie wydała też fortuny. Powtarzała jego 
ojcu i jego siostrom swoją dewizę: „Teraz jest zawsze” - absurdalną jak każde przykazanie brane dosłownie.
Zamieszkała z dziećmi koło Antibes, ćwicząc się w coraz bardziej wyrafinowanej ekstrawagancji: jedli tylko 
owoce, warzywa uprawiane we własnym ogrodzie. Dzień zaczynał się i kończył hołdem oddawanym słońcu 
i nawet zimą kąpielą w morzu. Piękna Rosę znała Matisse’a, bywali u siebie, gdy mieszkał w Nicei.
Opalali się razem nago na wzgórzach Cimiez. Gdyby urodziła się pół wieku później, byłaby dzieckiem 
kwiatem.   Jej   śmierć   przypominała   śmierć   nadmorskich   kwiatów   porwanych   przez   morze.   Wciągnięta 
prądem, utopiła się niedaleko brzegu. Został po niej kiepski olejny portret w antykwariacie Jeana. Pamiątka, 
a zarazem usprawiedliwienie jego ekstrawagancji.
Wśród   antykwariuszy   Jean   czuł   się   bezradnym   misjonarzem,   a   powinien   być   rasowym   handlarzem 
niewolników.   Sprzedawane   meble   były   przecież   ofiarami   nieszczęścia.   Utraty   majątku,   łapczywości 
spadkobierców czy głupoty pozbywania się normandzkiej szafy dębowej, wrośniętej na zawsze śladami nóg 
w posadzkę. Wyrywano ją z miejsca po to, by kupić droższe ohydztwo ze współczesnej galerii.
Meble uważał za spokrewnione z kotami. Przywiązane do domu bardziej niż do właścicieli, błyszczące, gdy 
zadbane. Cierpiał, dostając rozłączoną parę krzeseł. Domyślał się losu i zniszczeń drugiego, bo zawsze były 
robione, podwójnie. Ledwie udało mu się odnaleźć brakujący fotel Foliota z 1780 wyrzeźbiony do Petit 
Tranion. Zdążył odkupić, zanim właściciel, skretyniały od designerskich czasopism, zamienił Adamaszkowe 
siedzenia na niezniszczalne polimery. Jean przepłacił i sprzedał obydwa fotele ze stratą dwudziestu tysięcy. 
Pozwalał sobie na to, mając za plecami portret Rosę, pieniądze rodziny i niejasne poczucie powołania, gdy 
emocje brały górę nad rozsądkiem. Swoje uczucia z antyków przenosił na ludzi. Sens kochania Dominique 
widział w wyrwaniu jej polskiemu dzikusowi. To była jego misja. Ale nikt nie traktował jej poważnie, ani 
ona, ani lubiący go Kamil. Została mu więc kpina z siebie, ze swojego snobistycznego fachu.
- Ile? - Dominique zależało na biurku. Odwracała od niego wzrok instynktem kupca, udającego obojętność.
- Bierz za darmo i jeszcze będę ci winien.
- Za co?
- Za przewóz. Nie widzisz, że się do ciebie podstępem przeprowadzam? Potem dwa osiemnastowieczne 
kandelabry z brązu i białego marmuru,  droższe od tej biurowej barykady - kopnął Ludwika - Filipa w 
mosiężne okucie - Wartość brązów zależy od cyzelowania. Powinno być nerwowe, precyzyjne i głębokie - 
przetarł czule ramię kandelabru - Serio, to falsyfikat - klepnął pogardliwie biurko - Przeróbka z wiejskiego 
stołu, obita nową skórą.
Dominique podciągnęła rolety, chcąc się przyjrzeć meblowi,
- Poszli. Nareszcie.
Za oknem wlekli się ostatni manifestanci, paląc papierosy i kopiąc śmieci.
- Pomyśleć, że w sześćdziesiątym ósmym ludziom o coś chodziło - westchnęła.
- O to samo, tyle że ładniej, ładniejszymi słowami.
- Najlepsze było „Pod chodnikiem jest plaża”. Wyrwałabym się gdzieś... Karaiby? Za długo...
- Wiesz, że przyszedł mi do głowy pomysł - pociągnął ją na ulicę - Tutaj, na tej wysokości, przed wejściem, 
z białego marmuru, ale liternictwo jak kredą po murze: „Pod chodnikiem jest plaża - Rose”.
- Jean, ty masz głowę do interesów.

23

- Jesteś tym kim jesteś. Idąc, jesteś chodzeniem. Myśl wtedy o swoich stopach i ziemi. Niech twoje kroki 

background image

będą uważne, niech będą dla niej pieszczotą - Ewa powtarzała słowa Mistrza z porannego wykładu. Boso, 
ostrożnie stąpała po żwirze kamiennego ogrodu. Przyszła nocą przyjrzeć się pracy Ogrodnika. Nie było 
nikogo. Usiadła między największymi kamieniami. Wyobrażała sobie, że to ona układa skalną kompozycję. - 
Nie... - szybko zrezygnowała. Wolała patrzeć.
Nietoperze   prześlizgiwały  się   bezładnie   nad   jej   głową.   Motają   noc   -   pomyślała.   Chciała   zapisać   to   na 
przegubie dłoni, ale zapomniała długopisu - Powinnam mieć w kieszeni coś do pisania na sznurku, jak małe 
dzieci rękawiczki - zakryła  włosy czarnym  szalem od Kamila. Oparła się o kamień: Po tamtych  trzech 
spływa siła, są suchym wodospadem - zaczynała widzieć w ciemnościach. Odczytywać kamienny sens - A 
tamte są na siebie złe, na sztorc - poczuła iskierki złośliwej energii krzesanej ze stojących naprzeciw głazów. 
Podobnie było dzisiaj po wykładzie, gdy wszedł do kuchni Kamil.
Pogadywał z Leo, a ona schroniła się w kącie przed ich niebezpiecznie skrzącym śmiechem.
- Co za biżuteria - Kamil zauważył celtycki tatuaż na ramieniu Leo.
- Tradycja rodzinna.
- Niepodległościowiec z Bretanii?
- Nie, z Auschwitz. Mój dziadek miał wytatuowane cyfry.
- I to moja wina, bo jestem z Polski?
- Nie, moja wolność, że mogę sobie sam napisać, co chcę.
- A mi się zdaje, że owczy pęd. Jesteście z nadwyżki demograficznej, tylu was teraz, że musicie się jakoś w 
stadzie odróżnić kółkiem w nosie, tatuażem - dodał po polsku: - Miodzio - i poczęstował się herbatnikiem z 
imbirem.
- Co „mioczio”?
- On załatwił nas pokoleniowo - wytłumaczyła Ewa.
- Nas? Zawiesina życia w dobrobycie nie dzieli się na pokolenia, tylko na żywych i martwych. Najstarsi 
toną, chlup, chlup - Leo uśmiechał się bezczelnie.
Na szczęście weszło dwóch mnichów, zwabionych zapachem ciepłych ciasteczek.
Inaczej wyobrażała sobie klasztor. W ogóle nie myślała o ludziach, których tu spotka. Mieli być podobni do 
buddyjskich   posągów   z   nieobecnym   spojrzeniem   i   uśmiechem   zażenowanym   własną   cielesnością.   Byli 
jednak zwykłymi  ludźmi... mężczyzną. Aroganckim, nietykalnym Kamilem. Tak chciałaby zobaczyć jego 
abdykację, gdy musi ustąpić... z czułości dla niej. Po co? Cały czas zadawała sobie pytanie: Po co? Dusiła się 
od niego. Od bycia z nim pod jednym dachem. Mógł przyjść do sali medytacyjnej, przechodzić korytarzem, 
czaić się gdziekolwiek, w jej myślach. Muskularne sylwetki głazów też przypominały jego siłę. Wyszła z 
ogrodu w stronę jeziora. Powietrze było zimniejsze od czarnej wody. Brnęła przez nią, podnosząc wysoko 
habit. Naśladowała lisa pławiącego się, aż podtopione pchły uciekną mu na czubek wystającego nosa. Wtedy 
je zlizuje i wychodzi czysty. Ona była lisiczką, chłód miał ją otrzeźwić z wszawych myśli. Żadnych facetów. 
Wynurzy się, gdy będzie jej bardziej zależeć na oddechu niż na nim. Udusi go w sobie i wypluje.

24

Kamila w księżycową pełnię zawsze nosiło. Tej nocy też chodził po klasztorze i ogrodzie. Ominął z daleka 
Tongę   spacerującą   przed   bramą.   Przeszedł   pod   oknami   Ewy,   spała.   Wierzył   w   tunele   wychodzone   w 
powietrzu. Otwierały się dla wariatów i morderców szalejących regularnie przy pełnej japie księżyca. Nie 
zastanawiając się, gdzie prowadzi go jeden z nich, doszedł do jeziora. Stłukł taflę kamieniem. Nagle obok, 
przy lesie, uniosła się woda. Lunatykujący topielec? - podszedł bliżej.
Dopiero wtedy zobaczył habit i szal zostawione na brzegu. Ewa biegła po nie, trzęsąc się z zimna i potykając 
o korzenie drzew. Kiedy przestała trzeć oczy, spostrzegła Kamila. Przystanęła, opuściła ręce. Podszedł i 
szalem przykrył jej plecy. Odczekał chwilę: mogła się zakryć, odsunąć. Obrysował palcem jej twarz, wodził 
za kroplami ściekającymi na piersi. Zdjął swój habit i wycierał ją, tuląc do siebie. Przeniósł na trawę, położył 
ostrożnie na wilgotnym ubraniu. Ukląkł przed nią.
- Mój Boże - dotknął jej rozchylonych ust wierzchem dłoni.
Pocałowała go w rękę. Położyła ją sobie na sercu. Wytarta szorstkim lnem skóra była już ciepła i sucha.
Zsunął dżinsy. Chciała coś powiedzieć, odwróciła głowę. Gdy w nią wchodził, jęknęła. Wydawało mu się, że 
to krzyk dziecka, krótki szloch po pierwszym oddechu. Między jej udami poczuł nie tylko zachłanną pizdę. 
Kleistą, dziecinną słodycz.  Nie  musiał  pchnięciami  szukać  rytmu,  ocierać  się o drażniącą  przyjemność. 
Rozkosz pulsowała razem z krwią. Przelewała się we wzbierające nasienie. Ewa uśmiechnęła się zwycięsko.
Do kogo ona się śmieje? Przecież mnie nie ma - tracił czucie. Myśli odrywały się z każdym oddechem. 

background image

Coraz głębszym, sięgającym duszącej pustki. Słyszał jeszcze krzyk Ewy. Mieszał się z wołaniem nocnych 
ptaków, odbijał od ścian klasztoru.

25

Uderzenia gongu, powiew wiatru przez okno do sali jadalnej byty dla Ewy uroczystością, która zaczęta się 
wczoraj nocą nad jeziorem i trwała nadal. Najzwyklejsze gesty - podanie czajnika, smak herbaty - były 
wyrwane ze zwykłego i wklejone do albumu cudowności. Czy to jest satori? Oświecenie po latach praktyk? - 
włożyła pod serwetkę Kamila zerwany za ń; bramą chaber. Musi go zauważyć, gdy skończy śniadanie i 
odłoży na bok swoje nakrycie. Wsłuchiwała się w skrzypienie drewnianej sali jadalnej. Było w tym dźwięku 
coś swojskiego. Nie sztywne mury, ale uginające się deski podobne do przygarniających, sękatych dłoni. 
Czekała   na   stukot   jego   drewniaków.   Nikt   w   klasztorze   nie   nosił   takich   butów.   Reszta   chodziła   w 
bezszelestnych sandałach.
Dwadzieścia serwetek i czarek. Zaspane twarze, skupione, uśmiechnięte. Pięciu prawdziwych mnichów z 
ogolonymi  głowami i goście. Szwajcarski fizyk, zachwycający się każdym drobiazgiem, jakby podziwiał 
jego budowę atomową. Paru Inżynierów, trzymających się zawsze razem. Ich ulubioną pozycją zen było 
kładzenie nóg na stole. Dyrektor firmy telekomunikacyjnej, gmerający nerwowo przy szyi w poszukiwaniu 
krawata.   Dziarska   staruszka,   pisarka   od   przepisów   kulinarnych.   Dwie   poważne   trzydziestoparolatki   z 
Bordeaux,   korzystające   z   długiego   urlopu   dla   wyższych   ranga   urzędników   administracji   państwowej. 
Ogrodnik siedział już nieruchomo przed swoją czarką. Wszedł .Mistrz z Pomocnikiem. Mata Kamila obok 
Leo była pusta. Punktualnie o szóstej zaczęto śniadanie, nikt już nie doszedł.
Po   wypiciu   herbaty   Mistrz   pożegnał   się   ukłonem.   Ewa   została   pozbierać   naczynia.   W   kuchni   Tonga 
szykowała warzywa na obiad.
- Na kolację talerz mniej - odcinała łebki brokułom - Jeden z gości wyjeżdża.
- Kto? - Ewa podeszła do niej z tacą.
- A do drugiego przyjeżdża żona. Do tego, co mu nazbierałaś kwiatków - wyjęła spod brudnych serwetek 
przywiędły chaber.
- Każdy jest Buddą.
- Ale Budda nie z każdym się pieprzy - położyła kwiat na ołtarzyku.
- Leooo! Leooo!!! - na korytarzu zatrzęsły się szyby od krzyku i ciężkiego tupotu.
- Gdzie on jest?! - do kuchni wpadł Pomocnik - Pies gania kozę, ogród tratują, gryzą się, masakra! Gdzie 
Leo?!
- Niech Bernard się tym zajmie, jego gospodarstwo - Tonga nie była niczym przejęta.
- Pojechał na targ? Leooo!
Ewa wybiegła za Pomocnikiem. Nie spojrzała w stronę drzew, gdzie łapano psa. Dopadła otwartej bramy, 
mijając kamienny ogród. Pośliznęła się na piasku. W rozgardiaszu nikt nie zwrócił uwagi na jej zapłakaną 
twarz. Kiedy zniknęła już za murem,  Ogrodnik podniósł kamyk  żwiru, wybity ze ścieżki jej sandałami. 
Ważył go długo w pięści, przypatrując się swoim głazom. Wymierzył nim w największy.

26

-   I   tylko   tyle?   Zgadzam   się,   podpiszę   każdy  papierek,   niech   robią   mi   dobrze   -   Kamil   odchylił   się   na 
barowym krześle i przeciągnął. Sprany biały sweter, dziurawe dżinsy mogły być jego flagą. W nich czuł się 
u siebie, bezpiecznie. W kąciku ust miał jeszcze smak Ewy. Scałował to, co ciekło jej z oczu, nosa. Zlizywał 
ją, rozmawiając z Dominique - Nie sprzedawaj mnie za tanio.
- Przecież podbijamy cenę,  bo Werner chciałby cię mieć  na swojej  wystawie  - włożyła  złote pióro do 
kieszonki marynarki.
- Ta pijawka udająca honorowego krwiodawcę?
- Musisz gdzieś wystawić. Skasowałeś sobie biennale...
- Nie muszę.
- Wiem,  wiem... Francja cuchnie kulturą jak serem... Kiedy więc możemy się ciebie spodziewać wśród 
żywych?
- Harowałem lata, mam prawo odpocząć. 

background image

- Też bym chciała.
- Nie dla ciebie, nie potrafisz. Ciągle kombinujesz.
- Źle na tym wychodzimy? Ty za to łazisz w szlafroku.
- Wygodny habit... a co, wolałabyś mnie w kaftanie bezpieczeństwa?
- Wolałabym jak dawniej.
- Tu masz jak dawniej - pokazał na kontuar bistra - Prowincjonalna duchota i stare reklamy Cinzano. Czy 
ktokolwiek jeszcze pije cinzano i jeździ ferrari? Emeryci?
Miejscowy pijaczek sięgnął po metalowy wieszak z jajkami na twardo. Obracał, szukając najdorodniejszego. 
Z szuflady podebrał otwieracz do konserw i wbił w skorupkę. Kręcił nim starannie, odłupując wieczko. 
Wziął następne jajko. Patron rozbił mu je na czole: 
- Taniej i szybciej - wrócił do czytania gazety.
- Zostajesz na noc w hotelu? - Kamil przeszedł na francuski 
- Spieszysz się do Paryża?
- Myślałam, że... Nie widzieliśmy się pół roku.
- Rozmawiamy przez telefon. Nie robię nic złego, żyję, a ty masz dość facetów w szlafrokach - przywołał 
ręką patrona.
- Na mnie też możesz pstrykać, zrozumiem. Spojrzał zdziwiony.
- Kiedy jest między nami nie tak, mówisz po francusku.
- Bo lepiej rozumiesz.
- Ciebie w ogóle nie rozumiem, Kamil. Odfrancuź się ode mnie.
- Zawieziesz mnie? Spóźnię się.
Nie miał żadnych zajęć ani wykładów. Spieszył się, żeby się pozbyć Dominique. Niech podwiezie go przed 
bramę i wraca. Zostając, domyśli się wszystkiego. Już jest czujna. Pyta o drobiazgi. A on sam nie wie. 
Potrzebuje czasu, słoika z czasem, w którym mógłby obserwować siebie i Ewę. Eksponaty zanurzone w 
sobie. Dwa embriony uczuć z zaciśniętymi ze strachu oczami.

27

Minęli zakręt za wsią. Dojeżdżali do klasztornego wzgórza.
- Robisz coś? Pokażesz? - Dominique szukała pretekstu.
- Nic. Płodozmian.
- Nie brakuje ci książek, telewizji?
- Myślisz, że się nudzę?
- W lewo? - przyhamowała przy rozchodzących się drogach.
- Jak szybko pani przyjechała! - przy uchylonej od strony Dominique szybie pojawiła się piegowata twarz 
Marii, mieszkającej od roku w klasztorze.
- Naprawdę? - Dominique była przyzwyczajona do rozentuzjazmowanych czubków.
Maria zauważyła Kamila.
- Aaaa... pani nie jest weterynarzem - pociągnęła się, speszona, za rudy warkocz.
- Szybko, szybko! - pojawił się Leo.
- To nie weterynarz - grubiutka Maria odkleiła się z trudem od wozu.
- Nie, ale co się dzieje? - Dominique opuściła szybę.
- Koza rodzi - Leo bezradnie rozłożył ręce - Mój pies ją wystraszył, ona zdechnie.
- Zobaczę, może nie jest tak źle.
- Pani się zna? - Leo podskakiwał za Dominique stąpającą niepewnie w szpilkach po drewnianych balach 
prowadzących do obory.
- Wychowałam się na wsi - weszła pierwsza. Zrzuciła marynarkę i zawinęła rękawy bluzki - Przytrzymajcie 
ją - ukucnęła przy kozie. Włożyła w nią rękę po łokieć.
Koza przednimi kopytami wbijała się w ziemię, wlokąc za sobą tylne, sparaliżowane bólem. Leo poklepał ją 
po pysku, dodając otuchy. Maria chwyciła mocno łeb.
- Teraz! - Dominique wyszarpnęła za nogi łaciate maleństwo. Wyśliznęło się jej na spódnicę - Śliczna.
- Żyje! - Maria podtrzymała dygoczące koźlątko - Uff!!!
- Zaplątało się w pępowinę - wytarła w siano brudne ręce - Dajcie się jej nacieszyć - podsunęła kozie małe 
do oblizania.
- Dzięki, naprawdę dzięki - Leo pocałował Dominique w zakrwawione dłonie.

background image

- O! Bernard przyjechał - Kamil uchylił drzwi obory.
- On się zajmie resztą - odetchnęła Maria.
- Zróbcie jej ciepło; słaba, ale przeżyje. Wcześniaki mają rogate dusze, prawda, panie Bernard? -Dominique 
wyszła naprzeciw zasapanemu z pośpiechu opiekunowi kozy.
I’ll kill him! - pokrzykiwał. – I’ll kill this dog! Leo usunął mu się z drogi.
- Czy mogę się odwdzięczyć i zaprosić na ceremonię herbaty? Na pani cześć... - mówił do wszystkich, ale 
zwracał się tylko do Dominique.
Unikała spojrzenia Kamila. Zniecierpliwiony odpowiedział za nią:
- Spieszy się do Paryża.
- Mogę się umyć? - przerwała dalsze tłumaczenia.
- Ma pani w co się przebrać? - Maria współczuła Dominique i jej zniszczonemu ubraniu.
- Nie za bardzo.
-   Taka   okazja   na   autentyczną   ceremonię   wdzięczności   zdarza   się   rzadko,   przygotuję   wszystko   według 
szesnastowiecznych   przepisów   japońskich   -   Leo   szukał   argumentów,   trafiających   do   wyrafinowanej 
znawczyni   sztuki.   Znal   ją   z   telewizji   i   gazetowych   wywiadów   chwalących   idealną   symbiozę   artysty   z 
agentką. Sama była teraz dziełem sztuki teatru okrucieństwa: nudny kostiumik sprofanowany krwią kozła 
ofiarnego.
- Ewa! - znalazł swój ostateczny argument przemykający się pod murem z naręczem białych kwiatów. Ona 
będzie prawdziwym gościem honorowym. Jej herbata będzie miała wyjątkowy smak: cierpkiej wiedzy, kim 
jest dla Kamila Dominique - Ewa! Przytrzymaj Bishopa. Zostałeś, draniu, wujkiem-wytarmosił psa za uszy.
Wszystko   rozegrało   się   lepiej,   niż   przypuszczał.   Ewa,   spłoszona   urodą   Dominique,   zaczerwieniła   się   i 
cofnęła,   gubiąc   kwiaty.   Od   przyjścia   na   herbatę   wykręcała   się   bólem   głowy.   Dominique   pozbierała 
rozsypany bukiet. Wyczuwając świeżą krew, była gotowa ją zagryźć. Jedna plama więcej na szarej bluzce 
przemokniętej czerwienią...

28

Trwało to już godzinę. Kamil czuł się czarnym charakterem z rosyjskiego przedstawienia w stylu Czechowa, 
gdzie zanim wyjedzie się, przyjedzie, zrobi cokolwiek, popija się herbatę i patrzy z wyrzutem na dekadenta 
albo inną swołocz winną dramatowi. Nie rozumiał, czym Leo zwabił na to przedstawienie Ewę z jej pokoju. 
Naśladując mistrza ceremonii, chłopak przelewał wrzątek, celebrował piękno zerwanych przez nią kwiatów 
bielunia:
-   Pachną   końcem   lata.   Spójrzcie,   zwój   z   sentencją   wykaligrafowaną   przez   Pomocnika,   mistrzowskie 
kakemono, jest przekąską dla oka. Dla ust suszone owoce na srebrnej tacy. Nie wiem, jak można pić herbatę 
z filiżanki - ukłonił się, podając na końcu czarkę Kamilowi - Trzymać za uchwyt, nie dotykać gorącego 
naczynia to gorzej niż pić przez słomkę.
- Wyśmienita - Dominique przebrana w habit zgrywała się na samicę słynnego malarza - Podobną piliśmy 
tylko raz, pamiętasz, Kamil, w Polinezji... nie, to było na Borneo. Podawali w wydrążonych kamieniach.
Leo widziany z boku, ze swoją ciemnoblond kitą był dla Kamila kopią końskiego zadka. Słowne popierdy: 
„Długo byliście w Azji?” Powinny mu wypadać z drugiej strony, spod ogona.
- Długo nie, ale wiele razy - potwierdziła Dominique - Jednak, widać, na południe od Paryża są równie 
fascynujące miejsca. Podziwiam was, odgrodziliście się od świata, szukając spokoju.
-Tego, co ma jedynie sens - Leo odgalopował do swoich garnków i mieszadełek - Herbata na granicy lata i 
jesieni musi mieć coś orzeźwiająco ciepłego, więc po Song Yang Ying Hao podam Kukichę, ma posmak 
lukrecji. Może chcecie spróbować mistycznej?
Zbierana dwa dni w roku, z samych szczytów krzaka, jest prawie biała.
- Prowadzisz filię „Herbat świata” czy ceremonię? - Maria pilnowała porządku, nie zdając sobie sprawy z 
farsy.
- Ważne jest serce, nie reguły - Kamil wyrecytował uprzejmość, dość dwuznaczną w tej sytuacji. Nikt nie 
zwrócił jednak na niego uwagi. Jestem suflerem - doszedł do wniosku - OK, mogę podrzucić parę kwestii 
prowadzących do szybszego końca.
- Skąd pani wiedziała od razu, że to kózka? -Maria przeżywała jeszcze poranek.
- Przypadek? - Leo podał nowe czarki.
- Nie - Dominique przyglądała się szalowi Ewy. Nie pomyliłaby go z żadnym innym. To była jej paszema 
sprezentowana Kamilowi. Oddał ją tej malej i nawet się nie pofatygował tego ukryć. Dawniej lepiej tuszował 

background image

swoje wpadki. Będzie się tłumaczył, że klasztor to komuna. W ogóle się nie będzie tłumaczył. Pożyczył.
- Nie przypadek? - Maria, oczytana w mistykach i cudotwórcach, podejrzewała jakąś wiedzę tajemną.
- Widzieliście trójkolorowego kocura albo kozia? - roześmiała się beztrosko Dominique.
- Albo mężczyznę? - wtrącił Leo.
- Na długo przyjechałaś? - Dominique wreszcie zagadnęła Ewę. Zahaczyła spojrzeniem o szal i najchętniej 
sprułaby go z niej, ciągnąc za nitkę. Ją też, zaczynając boleśnie od włosów.
- Raczej tak, na długo.
- Oni są młodzi, dla nich jest jeszcze prawda
- Kamil przerwał Dominique szykującej się do następnego pytania - Dla reszty tutaj to relaks. Nabijają 
baterie, żeby więcej zarobić. Biznes jest tego wart... w końcu nie ma zakonników zen, są tylko mistrzowie, 
taka parafia.
- Każdy powinien mówić za siebie - powaga Leo gwarantowała, że mówi za wszystkich.
- Ja jestem po to samo co oni, ale mój biznes to ja - Kamil był szczery - I nie mam dokąd wracać.
Maria uznała jego przemowę za paradoksalny styl zen.
- Przepraszam, mam dyżur w kuchni - Ewa dopiła ze swojej czarki.
- Och, szkoda. Tak miło spotkać kogoś z Polski
- Dominique poruszała wargami. Jej oczy i głos były martwe.
Nareszcie imieniny u cioci - ocenił Kamil. Dominique układa usta w różne kształty foremek do ciasteczek. 
Znał ten grymas. Zaraz zacznie z nich wyciskać lukrowaną truciznę dobrego wychowania:
- Pewnie się jeszcze zobaczymy, może wpadniesz do nas do Paryża?
- Nie, nie sądzę. Dziękuję. Zostanę tutaj.
- Ja też muszę lecieć do Bernarda, wielkie dzięki za ceremonię - Maria schowała w rękaw gruszkę
- Zaniosę mu. Ale wiesz, Leo, musisz dopracować szczegóły. Na przykład czajnik i miseczki powinny być w 
jednym stylu.
Leo posprzątał w milczeniu po ceremonii i kłaniając się, wyszedł. Zostali sami. Dominique przed wyjazdem 
wymusiła na Kamilu deklarację lojalności. Podstemplował ją dawno nieużywanym kutasem.

29

W sali medytował Pomocnik. Ewa przysunęła się z matą bliżej Buddy. Tuż pod jego twarz, roztopioną w 
blasku i zastygłą w metalu. Chciała się schronić. Zeskrobać brud wrażeń. Czemu tęskni? Czemu boli? Czy 
tak czują głodne duchy o brzuchach wielkości oceanu i ustach mniejszych od dziurki w igle? Te buddyjskie 
bezradne demony,  żłopiące dym  kadzideł, włóczące się za żywymi,  za ich nieszczęściem w nadziei na 
metafizyczny kąsek cierpienia.
- Ja ciebie wiem - powiedział do niej Kamil tamtej nocy nad jeziorem.
- Znam - poprawiła jego zaniedbaną polszczyznę.
- Wiem. Co z tego, że kogoś znasz? Ja o tobie wszystko wiem. Dawniej w Biblii tłumaczono: „Adam poznał 
Ewę”. Nie w raju, ale po pierwszej wspólnej nocy. Tak jak my teraz.
- Byłam tam. -Gdzie?
- Przed chwilą, w raju. -Widziałaś mnie?
- Nie... byłam sama. Może... może dlatego, że pierwszy raz nikogo się nie spotyka?
No tak, nie byt pierwszy, ale przynajmniej prawie pierwszy. Ewa spodziewała się zażenowanego milczenia 
Kamila. Pewnie już nieraz słyszał o premierowym orgazmie: „Z nikim innym nie miałam, tylko z tobą”. 
Najprzystojniejszy, najbardziej utalentowany człowiek, jakiego znała, a ona chwali się seksem wyciągniętym 
ze swojej zardzewiałej szczeliny. Równie dobrze mogłaby wywijać zasranymi majtkami na znak utraconego 
dziewictwa.
- Musiałaś być w innym kręgu albo innej czakrze - przykrył ją sobą - W ogóle to mi wyglądasz na starą 
bestię Apokalipsy, za mądrze mówisz. Pokaż te zimne kopyta - złapał za stopy.
Zmarzli nad jeziorem. Trzeba było wracać.
- Chciałbym przy tobie zasnąć - zatrzymał ją przed bramą.
- W klasztorze?
- Może kiedy indziej.
Miało być kiedy indziej? To nie jest facet znikąd. Musiał przywlec za sobą swoje życie, swoją kobietę. Z 
pozoru   piękną.   Ale   przecież   ona   miała   na   twarzy   przypudrowany   krzyk.   U   matki   Ewy   identyczne, 
nieruchome zmarszczki wokół ust wzięły się od łykanych latami tabletek na nerwy. Białe proszki były z 

background image

gipsu tężejącego wokół warg. Zamieniającego twarz w przedśmiertny odlew.

30

Zgasła świeczka na ołtarzu. Zgasł jej Budda. Pomocnik wyszedł bezszelestnie parę godzin temu ogłosić 
gongiem noc. Siedziała z pochylonymi ramionami. Nie liczyła oddechów, nie było po co. Topiła się łzami.
Kamil ukląkł przy niej, objął za ramię.
- Przestań - odsunęła się.
- Dlaczego?
- Masz żonę.
- Nie mam.
- Obojętne, jesteś z kimś.
- To moja agentka. Opiekujemy się sobą jak bliscy ludzie. Nic więcej, od dawna. 
- Żyjecie razem.
- Co, to już żyć nie można? Jak przyjaciele? No, przytul się.
- Nie chcę się pakować w czyjś związek.
- Dominique mieszka u mnie. Czy ludzie nie mogą być ze sobą po prostu, z przyjaźni?
- A gdybym ja była z kimś... mężatką? 
- O co ci chodzi?
- Chcę być sama - uchyliła się przed jego ręką 
- Proszę.
Zostawił ją. Przynajmniej nikt nie zobaczy jego wściekłości w mroku korytarza. Usprawiedliwiania się przed 
studentką. Niedługo przyniesie jej swoje CV i podanie o interesującą znajomość z możliwościami rozwoju. 
„Żyjecie  razem,   nie  chcę  się  wplątać  w cudzy związek”.  Ona  nie  ma   pojęcia,  czym  byłby  ich.  Gdyby 
walczyła o niego... Jeszcze parę dni temu byłoby mu łatwiej. Dziewczynka z wyskubanymi włosami. Inne 
golą się na dole do bikini, ona obszarpała się na górze. Miał ochotę wtedy od niej uciec. Była nijaka jak 
wszyscy ze swoimi ambicyjkami i uległością. Biorą na siebie wady albo zalety, żeby być kimś. Nudziła go 
powtarzalność cech, zmieniały się w nich tylko proporcje złośliwości i miłosierdzia. Nie był mizantropem, 
nie to, że gardził człowiekiem. Nie miał nawet okazji, bo żadnego prawdziwego nie spotkał.
Ewa jest młoda, potrafiłby się w niej doszperać tego, czego szukał. Gdyby przestała go kochać, czułaby 
nadal wdzięczność. Nie za zrobienie jej dziecka, ale z niej prawdziwej kobiety. A ona siedzi w kucki i go 
poucza. Miała orgazm czy nie miała, nie w tym rzecz. Rozmawianie o tym z kobietami jest dyskusją o życiu 
pozagrobowym. Nikt nikomu niczego nie udowodni, najwyżej postraszy.
Przy Ewie było to samo, co przy nowym obrazie. Nie wiedział, czy się uda. Musiał jednak dokończyć. 
Przekonać się, wypróbować. Nic wtedy nie było ważne. Czas i myśli wsiąkały w płótno. Nikt mu nie był w 
stanie przeszkodzić. Przestrzeń ze światłem naginały się do jego wyobraźni. Rozumiał trans czarowników 
voodoo. Też półnadzy krążyli wokół swoich veve - rysunków usypanych kolorową mąką. Pochlapani farbą 
krwi uprawiali magiczne sztuki. On tak samo za każdym razem wyczarowywał sobie, co chciał, ale urok 
padł na Dominique. Stała się zombi, niezdolnym do własnego życia.
Nie o to mu chodziło. Potrzebował transowej tancerki w tym samym rytmie co on, przykrytej skórą dziecka. 
Albo jej pożywnego trupa.
  Minął   kuchnię.   Łomotały   garnki,   zajrzał.   Tonga   recytowała   mantrę,   walcząc   z   potłuszczoną   patelnią. 
Nazywali tę miedzianą szuflę „patelnią wieloosobową” - dało się na niej usmażyć jajecznicę ze stu jaj.
- Skąd to się bierze? - zajęczała, skrobiąc drucianą szczotką zdarty już metal.
- Świat jest tłusty, Tonga, tłusty i obrzydliwy.
- Czegoś potrzebujesz? 
- Ostrego noża.
- W szufladzie, pod oknem.
 Z wiejskiego kredensu wyjął kilka tasaków. Znalazł kuchenne noże, wypróbował je na desce stołu. Szukał 
czegoś bardziej poręcznego i ostrego. W szufladzie potoczył się nóż do ostryg. Musiał zostać po dawnych 
właścicielach domu. Kamil zacisnął go w dłoni. Dobrze leżał, nadawał się.

31

background image

  - Przyniosę cukru - Maria oddała koźlątko Ewie. Od rana wynosiły z obory starą słomę. Małe szukało 
wilgotnym pyszczkiem prezentu.
- Ja pójdę - musiała coś robić. Chodzić, nie zastanawiać się. Resztę nocy medytowała. Trochę pomogło. Nie 
wracała obsesyjnie do jego słów.
Między oborą i kamiennym ogrodem ktoś nagle ją chwycił od tyłu. Wciągnął pod mur zarośnięty krzakami. 
Krzyknęła. Złapał za ramię, odwracając do siebie.
- Wyjedź ze mną - Kamil powiedział cicho. Prośba miała być obietnicą wpatrzonych w nią, tylko w nią oczu. 
Podkrążonych zmęczeniem i świecących gorączką.
- Co?
-Wyjedź ze mną.
- Gdzie?
- Gdziekolwiek - ukląkł - Oświadczam się o twoją rękę - wtulił twarz w jej habit-O twoją wątrobę, nogę. O 
najsłodszą pizdę - odchylił się, szukając spojrzenia Ewy - Kocham cię, tego chciałaś wczoraj?
- Kamil... - nie mogła go podnieść.
Zerwał   się   i   pociągnął   ją   w   stronę   kamiennego   ogrodu.   Stanął   na   krawędzi,   szykując   się   do   skoku   z 
płaskiego głazu.
- Proszę bardzo, kocham cię każdym  oddechem,  krokiem.  Po buddyjsku - ciężko stąpał, zostawiając na 
świeżo zagrabionym piasku ślady. „Kocham” odciskało się z jednego drewniaka, „Cię” z drugiego. Widząc 
jej rozbawienie, zdjął buty z wyrzeźbionymi podeszwami i podszedł boso.
- Nie wiesz, czy ja ciebie... - spłoszyła się.
- Nie muszę.

32

- Jasne, „nie muszę”, tylko idiota zastanawiałby się nad tym, co czuję - Ewa szła górami, mówiąc do siebie, 
wykrzykując pretensje: - Taka staranna samotność,  fuck.  Wystarczyło  parę dni, jedna noc i dwa słowa: 
kocham cię. Nie, no pewnie, nie jestem „Amelią”, nikt nie będzie mnie pytał, co lubię. Mamy z nią wspólne 
pochodzenie: patologiczna rodzina i takie same usta. Zaciśnięte w uśmiechu, jakbyśmy miały sześć lat i 
najadły się po kryjomu cukierków. Obie potrafimy tylko chodzić i mówić po francusku - świetne zadatki na 
kelnerkę. Gdzie ja z nim wyjadę, co ja umiem?  W Caen przynajmniej byłam po coś. Byłam?  Jestem - 
zatrzymała się przed doliną z białym alpejskim kościołem i domami o spadzistych dachach. Przypomniała 
sobie   nowe   polskie   kościoły   rozkraczone   przy   drogach.   Desant   innej   cywilizacji,   dziwaczne   statki 
kosmiczne, niepasujące do ziemi ani do nieba. Zastanawiała się, czy nie jest równie pokraczną konstrukcją 
ze swoim dorosłym dzieciństwem, w którym bywała mądrzejsza od matki. Miała za sobą zbyt wiele, więc 
wybrała   koniec   życiorysu.   Klasztorna   sangha,   satori   i   pustka.   W   Polsce   dogorywałaby,   dając   korki, 
wegetując z pensyjki. Po filozofii mogłaby jeszcze zostać stręczycielką w agencji. Wymyślałaby na okrągło 
hasło reklamowe „kupta, kupta”.
Z nim zrobi karierę. Dziewczyna słynnego malarza, muza, urodzi muźnięta - szydziła z siebie. Z własnej 
bezsilności.   Szła   najtrudniejszym   górskim   szlakiem.   Deszcz,   dym   miały   zapach   Kamila,   tamtej   nocy, 
roztartej na jego skórze.
Od innych przyjmowała komplementy przedwczesnego wytrysku: taka piękna, podniecająca. On dał to, co 
jej się od dawna należało. Nie brać? Nie oddać siebie, żeby znowu dostać? Ulepszoną wersję samej siebie 
nakręcaną między nogami? Tattwa, satwa - pożądanie przywołujące cierpienie - buddyjska teoria świata. A 
ciało świata stało się nagle mężczyzną.
Zapytała   Mistrza,   czy   może   pójść   w   góry.   Nie   odpowiedział,   spojrzał   pobłażliwie.   Widział   w   niej 
harcującego kotka. Była w klasztorze najmłodsza, dzieciak bawiący się u stóp ołtarza.

33

Wieczorem doszła do schroniska. Obszczekały ją kudłate psy. Nie miała pieniędzy na pokój. Położyła się 
przy kominku. Poczekała, aż stare niemieckie małżeństwo zje kolację i pójdzie do swojego apartamentu. 
Wyjadła   po   nich   resztki   frytek.   Dopiła   z   kieliszków   białe   wino.   Zostawili   reklamówkę   miasteczka   St. 

background image

Moritz. Przeglądała kolorowe strony najdroższego śniegu. Kelnerzy na łyżwach, podający w piruecie drinki. 
Pindy porośnięte lśniącym futrem, wyprowadzające na spacer charty. Zrobiła sobie posłanie z poduszek, 
żeby zasnąć przy czerniejącym ogniu.
Dawno nie piła alkoholu. Kręciło się jej w głowie, noc była zimna. Przysunęła się do kominka. Włożyła 
dłonie pod sweter. Kamil odkrył jej to miejsce między piersiami, wystarczyło potrzeć i stwardniałe sutki 
sterczały jak blizny po rozdrapanym podnieceniu. Naśladowała dotyk Kamila: natarczywy i precyzyjny.
Rowek sromu zaczerwieniony, piekący z pragnienia, otwierał się przed poślinionym palcem. Rozchylał na 
drugi, obmacujący nabrzmienie. Palce wśliznęły do środka. Rozmazały gęstniejącą głęboko przyjemność. 
Bezwiednie uśmiechnięta Ewa była poruszaną wbrew własnej woli, nadzianą na rękę marionetką. Rozkładała 
nogi, by zaraz je ścisnąć i znowu objąć udami potrząsającą nią dłoń. Zagarniała biodrami przyjemność. 
Nagle wyprężyła  się, jakby złapała w palce coś, czego nie można wykrzyczeć. Krztusiła się oddechem. 
Szarpnęła biodrami, uwalniając rękę. Poddała się pulsującym skurczom. Powolniały w łagodne kołysanie. 
Biodra żeglowały coraz wolniej po cichnącej już rozkoszy. Zasnęła z ręką wsuniętą dziecinnie pod umazany 
śliną i łzami policzek.

34

Nocą zakradły się do niej psy pilnujące schroniska. Puchaty bernardyn ułożył się w nogach, husky zasnął 
przy boku. Ogrzewali się swoim sennym ciepłem. Rano trafiła ręką na pysk. Husky obwąchał ją i polizał. 
Zasmakowały   mu   kleiste   ślady   na   palcach.   Kiedy   próbowała   cofnąć   dłoń,   zawarczał.   Łapczywie   ją 
obserwował, oblizując. Jego błękitne, zupełnie niezwierzęce ślepia parzyły się z nią lubieżnie, po ludzku. 
Nie mogła się ruszyć, miał ją pod sobą i pilnował zdobyczy. Kopulował z jej ręką w mordzie.
- Ratunku! - zawołała po francusku kogoś z obsługi schroniska. Niemcy spali na parterze, ale nie wiedziała, 
co mogłoby ich obudzić. Pamiętała Achtung! i tytuły niemieckich książek filzoflcznych.
Nie będę się darła  Also spreche Zaratustra!  Lepiej, żeby nikt nie przychodził, turystka sodomizowna. To 
bydlę zaraz przestanie, zwierzęta nie zagryzają swoich samic - czekała na koniec rui. Jej „ratunku” dotarło 
przez   futrzaste   uszy   bernardyna,   uruchamiając   w   nim   odruch   pomocy.   Zwlókł   się   z   legowiska   i 
obowiązkowo, bez entuzjazmu wygrzebał ją spod niewidzialnego śniegu, obmywając jęzorem oczy. Miała 
rękę przytrzaśniętą kłami i zaślinioną twarz. Nad nią szczekające triumfalnie psisko. Dużo mniejszy husky 
ustąpił mu miejsca, podkulając ogon.
Chwyciła buty i wybiegła. Zatrzasnęła za sobą drzwi schroniska, podpierając je krzesłem. Psy rzuciły się na 
klamkę. Biegła, nie odwracając się, aż usłyszała wycie. Ktoś je zamknął na tarasie.
Byłam suką, jeszcze w tym wcieleniu - obmyła się w lodowatej rzece. Może jest ze mnie prawdziwa sucz. 
Zaczęła się histerycznie śmiać. Pośliznęła się i prawie zjechała do wody.  Zaśmiewała się, ocierając łzy. 
Śmieszyło ją niezdarne podchodzenie pod górę, ślizganie po mokrych kamieniach i cały ten psi poranek. Z 
omszałego rowu rzeki dowcipem wydawał się Kamil, jej dom i dreptanie wokół Mistrza - Do kurwy nędzy, o 
czym jest ten świat?

35

W klasztorze szykowano się do zimy. Szopa była napchana drewnem na zimne wieczory przy komiku. Maria 
uprzątnęła   przekwitłe   kwiaty,   wystawiła   przed  próg   donice   pączkujących   chryzantem.   Kamienny   ogród 
zamienił się w deszczowy.
Leo przesiadywał z Bernardem. Kleili kartonowe pułapki na myszy. Norówki uciekały przed chłodem z pól, 
wygryzały   w   drewnianych   ścianach   dziury.   Zwabione   kawałkiem   kiełbasy   wpadały   przez   zapadkę   do 
pudełka.
Leo wypuszczał je do olbrzymiego akwarium-myszarium przykrytego stalową siatką. Dokarmiał je, budował 
im labirynt schowków.
- No i co, przewietrzyłaś się? - spotkał Ewę przy jedynej drodze do klasztoru, gdzie zbierał trawę na mysie 
gniazda. Chodził tam, spodziewając się jej powrotu.
- Chciałam zdążyć na koniec sezonu - zażartowała.
- Nie ty jedna - wepchnął jej w ręce koszyk z trawą - Mamy nowych gości.
- Kogo? Znam?

background image

- Nie osobiście, ale na pewno.
- Richard Gere z mężem.
- Ty wstrętna homofobko.
- To jedyny buddysta, którego chciałabym poznać, oprócz satori. Co się śmiejesz? Madonna tak powiedziała: 
Słyszałam wiele dobrego o dalajlamie i satori... Nie mów, że dalajlama...
- Lepiej. Facet z Hare Kriszna w randze bramina.
- Po co?
- Na zimę, gdzieś się przechować. Sanga jest w końcu schronieniem w Buddzie, nie? A jego krisznaicki 
klasztor   się   rozleciał.   Mistrzu   zgarnął   forsę,   zakochał   się   i   powiedział   swoim   uczniom:   idźcie,   a   nie 
wracajcie.
Leo obładował ją drugim koszykiem i mając wolne ręce, bez przeszkód opowiadał o tym, co wydarzyło się 
przez te dwa dni. Kto wyjechał, o spadku giełdowym w Ameryce Południowej, co wpłynie na fundusze 
emerytalne, o kózce.
Ewa zostawiła go przy kamiennym  ogrodzie. W korytarzu zawahała się, czy wejść od razu do Kamila. 
Skręciła do siebie. Na stole była kartka: „Będę w piątek wieczorem, k. b.”. Kocham bardzo - przetłumaczyła.
Nie, to skrót od Kamil Bak, ale czemu małą literą? Polski Bąk, francuski Bak, dlaczego nie po angielsku 
Back?
Wieczny come back - była rozżalona. Powinien czekać. Stać przy drodze jak Leo. Nie, sterczeć w oknie to 
nie w stylu Kamila. On jest z alpejskiego folderu o St. Moritz, klasa. Za parę lat będę przy nim przerasowaną 
dupencją z  chartami,  podobną  do Dominique. Albo zamrożonym  tłem:  Mont Blanc ze  śnieżką koki na 
czubku nosa. Nie lubiła swoich myśli. Tego łupieżu sypiącego się z głowy. Wyjęła matę i przymykając oczy, 
zaczęła medytować. Będąc nikim, była sobą.
I tak powinno zostać - dopasowała plecy do najwygodniejszej pozycji.

36

Piątek zaczął się nie od miedzianego pobrzękiwania gongu, ale zawodzącego sygnału karetki, cichnącego 
przy   wiosce.   Pompierzy   zajechali   przed   klasztor.   W   swoich   czarnych   kombinezonach   wydawali   się 
ciemniejszym odcieniem buddystów, zbitych w granatową grupkę przy drzwiach.
Wynieśli na noszach młodego mężczyznę. Głowa przekręcona na bok kołysała się mu bezwładnie, wystając 
spod płachty. Ewa sądziła, że to któryś z mnichów. Podeszła bliżej, nie znała go.
To pewnie ten krisznaita, zauważyła długi kosmyk na karku. Twarz miał siną, niebieskawą, pomalowaną 
czymś, co wypływało mu z rozchylonych ust.
- Zatruł się jagodami.
- Nie ma już jagód.
- Są w słoikach, w spiżarni - usłyszała zatroskane szepty.
Pomocnik wsiadł do wozu razem z pompierami. Odjechali.
- Żyje? - podeszła do Marii.
- Nie wiem, Tonga go znalazła w kuchni, miał zegarek w oku.
- Zegarek?
- No, wepchniętą tarczę. Sam sobie...
Ewa zmarzła. Ranek był  chłodny,  mglisty.  Jej matka  w taką pogodę brała swoje lekarstwo i kładła się 
powrotem do łóżka, jakby zamiast tabletki połknęła całą dawkę dnia.
Z kuchni pachniało ciastem. Powinna przygotować śniadanie. Wszyscy obudzili się wcześniej, zaraz zaczną 
się schodzić po herbatę i bułki. Albo pójdą medytować, żeby się wyciszyć - śledziła niknący gwar.
Weszła na stół, skuliła nogi. Była  na drewnianej tratwie, przyglądała się falom feng shui, opływającym 
łagodnie kamienną posadzkę. Rozbijającym się o żeliwne rondle i ceramiczną misę na ogórki. Nie wiedziała, 
czy patrzy, czy wsłuchuje się w pozostawione rzeczy. Ścierały swoją intensywnością delikatność zmysłów, 
miażdżyły w jedno wzrok, słuch i pamięć. Ewa była teraz po ich stronie, trwania. Po drugiej było zbyt 
niebezpiecznie. Tam kończą się zapasy czasu i powietrza. Wieczorem, po przyjeździe Kamila, będzie się już 
tylko szamotała: zostać czy odejść.
Kochaj bliźniego swego jak siebie samego - mówił jej ksiądz na katechezie. Ale nie bardziej! - groził palcem 
dziewczynkom wyprostowanym sztywno nie z powodu pilności, lecz pierwszych, wrzynających się w skórę 
staników.
Ona kochała bardziej. I bała się bardziej od Kamila. Wymieni Mistrza na niego. A jeśli miłość jest sektą? - 

background image

wzięła w dłonie bose stopy, znowu jej marzły. Paznokcie rąk były po matce, te u nóg miały obcy kształt, 
musiały być po ojcu. Gdyby nie miłość, opiekowałby się nią, wyrwał z szalonych objęć matki.
Krisznaita wywieziony dziś na sygnale był  też przestrogą. Wybrał sobie sektę i czcił Pana Żabę. Znała 
krisznaitów z Krakowa. Biegali po ulicach w pomarańczowych prześcieradłach. Łysi chłopcy z kosmykiem 
na karku i potulne dziewczyny owinięte za życia całunem.
- Nie uprawiali żadnej jogi, medytacji, lecz ten codzienny jogging. Ich doskonalenie duchowe polegało na 
językowym natręctwie: hare Kriszna, hare, hare. Prowadzili jedną ze swoich misji w akademiku. Namówili 
Ewę na odwiedzenie świątyni. Objaśnili, kim jest tańczący bóg z siną twarzą. Niebieski Kriszna, boski 
pasterz ze swoją tancerką. Pokłonili się ropuchowatemu Sri Prabhupada - woskowej figurze swego Mistrza. 
Przetłumaczył im Bhagawadgitę, świętą księgę hinduizmu, z której krisznaici żyli, wciskając ją nachalnie 
przechodniom.   Sri   słusznie   wykombinował,   że   w   Stanach   znajdzie   zielone   pieniądze   dla   swojego 
niebieskiego   boga.   W   połowie   lat   sześćdziesiątych   przyjechał   z   Indii   do   Ameryki   i   namaścił   kilku 
zachodnich następców. Umarł, zostawiając duchowy biznes. Wyznawcy ulepili go z wosku i czcili w każdej 
świątyni. Ubierali w nowe szaty,  nakręcali zegarek na ręku. Ewie wydawał się dużą żabą rechoczącą z 
hinduskim akcentem: Hare, harre, dolarre, dolarre. Krisznaici nie mieli nic z radości rozkrzyczanych dzieci, 
buddyjskiego   rozbawienia   czy   duchowego   ubawu.   Ich   śpiewy   i   zbiorowe   tańce   kojarzyły   się   jej   z 
maniackimi ptakami matki. Od Leo dowiedziała się o machlojkach następców Sri. Jeden z amerykańskich 
Mistrzów,   zalecający  uczniom  wstrzemięźliwość,   zakochał   się   w  niemieckiej   terapeutce,   leczącej   go  ze 
schizofrenii. Zwinął pieniądze zbierane dla niego i Kriszny. Wychudli, bladzi krisznaici drukujący latami 
księgę, żebrzący na ulicy, od święta spółkujący ze swoimi żonami przerobionymi na Hinduski, zostali sami. 
Jeden z nich trafił klasztoru.
- Duchowy daltonista, nieodróżniający pomarańczowego od indygo - Leo nie miał dla niego litości - Co ten 
facet zrobił ze swoim życiem, on się nadaje do lekarza, a nie do boga.
Wystarczyło jej spojrzenie na nieszczęśnika dźwiganego rano do karetki, żeby wrócił obraz matki zatrutej 
proszkami. Ta sama bryja wylewająca się z ust. On nie najadł się jagód. Wysmarował nimi na cześć Kriszny, 
poczuł się jego wcieleniem, albo Sri z nakręcanym co dzień zegarkiem. Leo nie ma racji, krisznaita dostrzegł 
zmarnowany czas i wprawił go sobie na zawsze w oko.

37

- Gdzie twoje rzeczy? - Dominique wyjmowała zakupy, układała je w lodówce.
Kamil zszedł do niej z piętra pracowni.
- Pralka się zepsuła, trzeba zanieść brudy do pralni - obserwowała go, czekała na powitanie.
Usiadł ciężko za stołem.
- Tak w ogóle ça va? - miała dość ciszy. Zbyt długo była sama w tym domu, by teraz znowu mówić za nich 
dwoje. Nie pozwolił po siebie wyjechać na lotnisko, nie chciał rozmawiać przez telefon. Domyślała się, 
dlaczego. Wolałaby tego nie słyszeć, przecież mu jak zawsze minie.
- Zakochałem się.
- Znowu?
- Tym razem naprawdę.
-   Ta   mała   z   klasztoru?   -   najchętniej   wyszłaby   drzwiami   do   lodówki.   Dala   się   zamrozić   znieczuleniu. 
Przeczekała tam, aż jej zapragnie, wyjmie i ogrzeje dłońmi.
 - Mówiliśmy sobie wszystko. Nic nie ukrywam, mówię, jak jest.
 - Genialnie. I co ja mam z tym zrobić?
 - Nie wiem.
- A według ciebie co powinnam? - drwiła - Mam kwitnąć w cieniu twego szczęścia?
- Chcę wyjechać, na trochę.
- I na trochę mnie zostawić. Dokąd?
- Na południe.
- Podróż poślubna?
- Po co te złośliwości? Próbuję być szczery.
- Nie, próbujesz być znowu sobą. Mieliśmy układ, tak? Przyjaźń, zaufanie, trala la la. Miewałeś kochanki, bo 
seks to seks. Między nami coś więcej. Twoje picie, twoje depresje i na koniec wyjazd do klasztoru, pół 
roku...  Wracasz   odnowiony,   zakochany.   Wykorzystujesz  mnie.  Jestem twoją  matką,  służącą.   Kochanką, 
żebym się nie obraziła i sobie nie poszła, bo jestem tylko kobietą...

background image

- Możesz mieszkać w domku gościnnym, coś się kupi.
- Ty skurwysynu!
Tego się nie spodziewał. Kiedy ją ranił, zamykała się szczelnie w swoich kostiumikach, używała więcej 
tabletek,   więcej   perfum   i   lakieru   na   kask   czarnych   włosów.   Była   podobna   błyszczącym   aniołom   z 
organowych koncertów, gdy uruchamia się machina poruszająca ich ciała i gwiazdy. Wyjeżdża wtedy zza 
piszczałek śmierć, szeleszczący brokatem święci i drewniane anioły, grające najwyższe nuty na trąbkach. 
Nagle kłaniają się, łamiąc wpół, i znowu zrastają. Katolicki cud. Dominique też cudownie podnosiła się za 
każdym razem. Dlaczego dzisiaj... Nie mogła znać jego myśli, nawet on nie chciał ich znać do końca.
-   Mam   gdzie   mieszkać.   Nie   udawaj,   że   o   mnie   dbasz.   Lepiej   wynajmij   sobie   księgowego,   adwokata. 
Najlepiej cały się sprzedaj Wernerowi. Na mnie nie licz.
- Nie rozstawajmy się... w gniewie. Tyle razem przeżyliśmy, tyle o sobie wiemy.
- Może za dużo? Nie mam już sił.
- Jesteś najmocniejszą kobietą, jaką znam, Dominique, wszystko się ułoży. Będę dzwonił.

38

Pomocnik zaprosił Ewę do Mistrza: - Czeka w domku herbacianym o dziewiętnastej.
Założyła na biały podkoszulek świeży habit. W wieczornym świetle przy platynowych włosach jego odcień 
indygo nabrał ciemnofioletowej poświaty, układającej się konturem wzdłuż fałd. Wełna owijała się wokół 
stóp kroczących w sandałach po wygrabionym właśnie żwirze kamiennego ogrodu.
Ewa zamyślona, nie zwróciła uwagi na nowe ustawienie głazów. Bliżej furtki były ułożone w buddyjską 
Triadę. Wysoki kamień pośrodku dwóch mniejszych. Budda pomiędzy bóstwami.
Bliżej wejścia do herbacianego domu też stały trzy kamienie. Płaski po lewej, po prawej stożkowaty i w 
środku najwyższy.
To był kamienny list dla niej. List i zarazem zamykająca go pieczęć - ale nie umiała go przeczytać. Ogrodnik 
sądził, że ten język jest zrozumiały dla każdego, kto ma oczy. Widzi przenikające się linie sił, kierunek ruchu 
kamiennych tancerzy. I ślepiec wyczułby dotykiem, do czego zmierzają.
Zawsze samotny ogrodnik wiedział zbyt dużo o ludziach przechodzących przez jego ogród. Nie odważyłby 
się podejść do dziewczyny, powiedzieć jej tego, na co z taką milczącą delikatnością wskazują głazy. Ten po 
lewej, najniższy, niemal płaski, to Ziemia. Jest cały spokojem i niewzruszoną pewnością. Ma kolor szarego 
kostiumu kobiety, która przyjechała kiedyś do Malarza. Ten wysoki każe spojrzeć w górę, oderwać się od 
Ziemi,  bo jest natchnionym  Niebem.  Jedno i drugie trwałoby nieruchomo,  gdyby nie łączący je swoim 
wysiłkiem głaz z prawej. Pochylony w biegu - to Człowiek. Najkruchszy z nich, wprawiający je w pozorny 
ruch. Razem są Ziemią, Niebem i Człowiekiem: klasyczną triadą japońskiego ogrodu. Trójkątem. Harmonią 
przez   pion,   poziom   i   wędrującą   między   nimi   przekątną.   Kamień   Ziemi   dałoby  się   przerobić   na   żarna. 
Cierpliwie ścierałby też mniejsze kamyki. Niebu dla równowagi potrzebna jest Ziemia, ale Człowiek służy 
im wyłącznie do zabawy. Niebo jest jedno, Ziemia też, a ludzie wędrują między nimi.
Pomocnik polał drogę prowadzącą do herbaciarni. Woda już wysycha. Dziewczyna nie wie, że to też dla 
niej. Że nie jest sama ze swoją dręczącą tajemnicą. Droga roji wybrukowana kilka lat temu przez Ogrodnika 
znaczy „zroszona ziemia”. Buddyjski świat jest „ognistym domem trzech światów”. Wychodząc z niego, 
idzie się „zroszoną drogą” czystości i oświecenia. Ulgi w cierpieniu, nie dłuższej niż wypicie herbaty.

39

Ewa weszła do herbaciarni niewielkimi drzwiami. Musiała się w nich pochylić, składając pokłon niższy od 
zazwyczaj oddawanego Mistrzowi. Przywitał ją skinieniem głowy. Nie widziała jego twarzy pochylonej nad 
paleniskiem.
Podał przygotowaną już herbatę. Miała wędzony smak, przepływała przez usta z lekkością dymu. Mistrz 
napełnił od nowa pustą czarkę koloru spalonej gliny. Piła wolniej. Nie śmiała przerywać uroczystej ciszy 
sobą:   „Co   mam   zrobić?”   -   roztrąciłaby   przytłaczającym   ją   pytaniem   kruchość   herbacianego   pawilonu, 
potłukła naczynia. Przy piątej czarce odważyła się:
- Mistrzu...
- Pijesz, pijesz i co?

background image

Jak to co? Przyszła po radę. Wrzątek lany z czajnika stał się wąskim strumieniem.  Mistrz stoi na jego 
jednym brzegu, ona z drugiego woła o pomoc.
- Pijesz herbatę, ale nie masz jej w sobie - zmartwił się.
Na moment przestała zastanawiać się nad sobą. Czy chodzi o jakiś kanon klaskania jedną ręką? Zadał jej 
zagadkę? Miała w sobie pełno herbaty,  mogłaby uchylić czaszkę i zamienić się w prychający czajnik z 
podskakującą pokrywką. Wchłonęła swąd palcami, ma go we włosach. Może jest niegodna ceremonii? „Do 
herbaty nadaje się każde naczynie do tego odpowiednie” - pouczał jeden z herbacianych Mistrzów. Jest 
nieodpowiednim naczyniem, pękniętym od zbyt mocnego uścisku?
Szukała podpowiedzi w spojrzeniu Mistrza. Jego twarz była podzielona na dwie części linią gęstych brwi. 
Od góry nieruchoma, błyszcząca powaga łysiny, pod nią jak pod pustą, ale oświetloną sceną próba orkiestry. 
Drwiące skośne oczy zgrywały się na chwilę z podniesionymi  kącikami ust, by zaraz zmienić tonację i 
spojrzeć smutno.
- Japończycy o kimś mającym w sobie równowagę, spokój i jasny osąd mówią: „On ma w sobie herbatę” - 
poprawił czajnik na palenisku.
- Nie mam swojego zdania, dlatego tu jestem.
- Dlatego. Yu Cheng, taki mądry Chińczyk sprzed kilkuset lat, twierdził, że gorycz herbaty ma posmak 
dobrej rady.
- Mistrzu, nie czuję żadnego smaku.
- Bo wszystko ma jeden smak, reszta to nasze złudzenia.
Nie wiedziała, czy ma już wyjść. Odtrącał ją każdym odezwaniem. Spychał poradę na zmarłych
Chińczyków i aforyzmy zen. Nie czytał w jej sercu, odczytywał horoskop pasujący do każdego. Zamiast być 
mądry, był odpychający. Wstała, nie chciała się przy nim rozpłakać. Nawet on ją zawiódł.
- Wreszcie - klasnął zadowolony w dłonie -Poruszyło cię, a nie tylko twoje usta. Siadaj. Po coś cię chyba tu 
zaprosiłem, hę? - odgarnął ze stołu bambusowe puszki i tace. Między nimi były dwie puste czarki - Pytasz 
mnie   o   przyszłość.   Powinnaś   inaczej:   ,Jaka   jest   ta   jedyna   Droga,   bez   względu   na   to,   co   przyniesie 
przyszłość?”   Podpowiem   ci:   Ona   jest   w   naszym   codziennym   życiu.   Zen   to   ćwiczenie   samego   siebie, 
podobnie jak przyrządzanie herbaty. Jeżeli nie zrozumiesz, że codzienność jest dyscypliną zen, ceremonia 
herbaty stanie się zwykłą pozą. Herbata jest tak samo aktualna dziś i dawniej, dlaczego? Bo jej Droga odnosi 
się do życia. Trzeba przełknąć każde wydarzenie, zachowując jasny umysł, harmonię i spokój.
- Czy znaczy, że mogę pić ją gdziekolwiek?
- W pawilonie herbaty osiąga się doskonałość, ale wszędzie ma ona jeden smak. W klasztorze osiąga się 
oświecenie,   ale   gdzie   indziej   też,   tym   bardziej.   Wiesz,   co   tu   jest   napisane?   -   odwrócił   się   do 
wykaligrafowanego   kakemono,   zawieszonego   naprzeciw   Ewy-   „Nie   interesuje   mnie   nieśmiertelność, 
interesuje mnie smak herbaty”. Lo Tung, cesarski poeta. Chińczyk, mam słabość do Chińczyków i taoistów - 
westchnął rozbawiony.
- Więc nie zboczę ze swojej Drogi, jeżeli odejdę?
- Nigdzie nie odejdziesz. Co odejdzie? Twoje myśli? Ich nie ma, tym bardziej nie ma twoich stóp. Kto jest 
zakochany, twoja prawa stopa? Ewa?
- Cały świat jest zakochany, tak czuję.
- Więc czuj spokój, szacunek i harmonię, wszędzie.
- Czy mogę wziąć na pamiątkę swoją czarkę?
- Nie. Na pamiątkę weź samą siebie, taką, jaką jesteś teraz. Gdybyś poprosiła o moją...
-Jest piękna.
- Dostaniesz ją, jeżeli uda ci się z niej napić - przymknął oczy, postawił czarkę do góry dnem - Napełnić 
odwróconą i tak wypić.
- Więc będę mogła wrócić?
- A jeszcze tu jesteś?

40

Prosto   z   herbacianego   domku   poszła   do   obory.   Położyć   się   w   sianie,   przytulić   kózkę,   szukającą   po 
kieszeniach   przysmaków.   Otulona   siennym   zapachem   i   ciepłem   zasypiała.   Pierwszy   raz   od   tygodnia 
spokojnie.   W  półśnie  była  jabłkiem  zagrzebanym   w  słomie,   cenną   butelką  na   dnie   skrzynki   wyłożonej 
świeżymi trocinami. Prezentem? Podniosła się rozgrzana drzemką, zarumieniona. Nie jest prezentem, nie 
jest rzeczą, ale nie jest już sobą -przyznała. Pęta się gdzieś po bardo, widmowym pośmiertnym świecie, 

background image

gdzie w odrętwieniu czeka się na nowe  wcielenie. Przeszłość rozwiewa  się, przyszłość  jeszcze nie jest 
gotowa. Od niej nic już nie zależy. Nie wie, co planuje Kamil, gdzie ma z nim wyjechać. Czy on dzisiaj 
wróci, nie rozmyśli się? Nie zostawił numeru telefonu, nie zadzwoni! upewnić się... zapytać. Każda się w 
nim zakocha, stewardesa, wspólpasażerka lecąca na casting, tysiące bogatych, cwanych i pięknych sucz 
znających go z gazet, galerii, z życia. Ona ma dosłownie jedną koszulę na grzbiecie - nowy t-shirt, habit nie 
jest jej. Siedzi w oborze i nie wie, czy ma po co stąd wyjść. Spakować się? Powiedzieć Tondze, że jutro jej 
już  nie  pomoże  w kuchni? Pożegnać się  z Leo? Przyjmując  ją do sangi,  Mistrz  udzielił schronienia  w 
Buddzie, a ona chowa się w sianie, z kozami. Sama jest głupia koza. Otrzepała się ze słomy. Zdecydowała 
iść na wieczorną medytację. Siedzieć tam tak długo, aż przyjdzie po nią nocą Kamil, albo za ileś lat, po 
oświeceniu, Budda.

41

W sali medytacyjnej  wymieniano ogrzewanie elektryczne. Wracając do siebie, miała  przeczucie, że już 
przyjechał. Jego pokój był pusty.
- Przeprowadzasz się tutaj? - Leo zastał Ewę u Kamila - Wysłali mnie z pralni, rano zapomnieli wziąć 
pościel - ściągał granatową poszewkę z koca,
- Wyprowadził się?
- Ma swoje sprawy, i tak wysiedział pół roku. Jutro na jego miejsce będzie chirurg z Portugalii. Szkoda, że 
nie   inżynier,   przydałby   się   do   wymiany   drutów.   Widziałaś,   kto   się   tym   zajmuje?   Fizyk   atomowy   z 
Bernardem. Podłączą nas do krzeseł elektrycznych zamiast do kaloryferów pod podłogą.
- Zostawił mi kartkę, że wróci.
- Po co? - Leo odłożył koc. Nie potrzebował odpowiedzi, widząc popłoch w jej oczach - Po to byłaś u 
Mistrza... - znieruchomiał. Zastanawiał się chwilę, zbierał myśli - Ewa, spokojnie, zaraz. Nie mów, że się 
wyprowadzasz razem z nim.
Jej też chciało się płakać. Usiadła na ogołoconym łóżku. Veloria - nocne czuwanie przy zmarłym, bez sensu 
przypomniało się jej hiszpańskie słowo z lektoratu.
- Rozmawiałem tym fizykiem atomowym, pytałem, czym jest kosmos - zaczął po swojemu okrężną drogą, 
machaniem rękoma dobierać się do sedna rzeczy - I on powiedział coś genialnie oczywistego: wszechświat 
jest taki, jaka nasza wiedza o nim. Dawniej płaski, za Galileusza kręcił się po elipsach, dziesięć lat temu 
powstał z Wielkiego Wybuchu, a teraz nie wiadomo. Budują teleskop o stukilometrowej średnicy. Małe, 
osobne lusterka skupiające światło. Będzie widać palmy i ryby na innych planetach.
Ewa wyłapywała pojedyncze słowa: „palmy, planety”.
- A ty nie wiesz, kim jest Kamil - spointował swój wywód.
- Co mam wiedzieć? - strząsnęła z siebie jego pytanie.
- On jest z innej epoki, z czasów, gdy wszechświat się kręcił wokół własnego pępka. Sześćdziesiąty ósmy, 
komunizm, liberalizm. To już  passę.  Potrzebny jest nowy system, nowi ludzie. Medytujący, pracujący w 
hospicjach i domach opieki, łączący liberalizm z konserwatyzmem w nowy system. Nowy światopogląd. 
Całościowy, gdzie psychoterapia pomaga medytacji, a ta społeczeństwu. Czytałaś Wilbera? 
- Nie.
- Facet z Kalifornii, mędrzec, geniusz. Od dwudziestu lat praktykuje. Wyśmiewa New Age, pokazuje, jak 
połączyć   życie   na   wszystkich   poziomach:   psychicznym,   duchowym,   społecznym   i   politycznym,   w 
harmonijną   całość,   cztery   połówki   w   silną   jedność.   Nadszedł   na   to   czas,   my   żyjemy   pojęciami 
dziewiętnastego wieku, a jest dwudziesty pierwszy.
- Nie interesują mnie żadne pojęcia.
- Interesują, tylko wpakowałaś się w kanał. Musisz pojechać do Kalifornii, znam Wilbera. Kamil jest ze 
złych   bajek   o   bohemie,   to   zaprzeszłość.   Przy   nim   się   nie   rozwiniesz,   będziesz   podpórką   do   obrazów. 
Wybacz, że to mówię, ale mi bardzo, bardzo na tobie zależy, nie ma dużo takich ludzi jak ty...
- Czemu nie jesteś u niego, w Kalifornii?
- Wilber nie chce uczniów, jest panditem, nauczającym. Pisze i uczy żyć pełnią życia, a nie po klasztorach 
do końca życia.
Wydawało się jej, że jest z nimi Kamil. Kłóci się z Leo, przekonuje do swoich racji. Obydwaj ujadają, 
merdając jęzorami, podnieceni jej obecnością. Brązowooki, ratujący ją Leo i Kamil wpatrujący się w nią 
niebieskimi ślepiami husky. Każdy przeciąga na swoją stronę.
Ktoś nadchodził korytarzem. Metaliczne dzwonki za oknem trzęsły się od wiatru, zagłuszając stukot butów. 

background image

Obydwoje rozpoznali drewniaki Kamila.
- Ewa... Spóźniłem się - Leo widział jej zmieszanie.

42

W   toalecie   kawiarni   Dominique   oparła   się   czołem   o   lustro.   Potrzebowała   orzeźwiającego   chłodu   na 
rozbiegane myśli. Mrożącego je w lodowato-krystaliczną bryłę porządku i logiki. Pod takim znieczuleniem 
wyrwie z siebie ostatnie strzępki czułości. Potem lód się roztopi, spłynie bez śladu łzami, zostawiając ją 
czystą od uczuć.
Podziemna,   klinicznie   urządzona   toaleta   pochłaniała   zapachy   i   dźwięki.   Wykuta   w   metalu   i   skale 
wydrążonej wodą szemrzącą w obłych umywalkach. Z półmroku pojawiały się ręce, twarze wystawione do 
polewającego   je   przy   lustrze   światła.   Przy  Dominique   stanęła   kilkunastoletnia   dziewczyna,   przeczesała 
palcami purpurowe włosy. Wylizało ją coś czarnego -Dominique odwróciła się prawie ze wstrętem od jej 
zgrabnego ciała, opiętego idealnie przylegającą czarną sukienką. Sięgnęła po papierowy ręcznik i przyłożyła 
sobie do oczu, nie chcąc zetrzeć i tak już rozmiękłego makijażu. Przylgnął do łez. Obmyła je. Wyrzucając 
ręcznik, spojrzała do kosza. Zobaczyła swoją twarz odciśniętą smugami na papierze. Złożyła go starannie i 
wsunęła do torebki. Wyszła na powierzchnię, do kawiarni.
Wyjęta Jeanowi z rąk gazetę, zasłaniającą go przed zadymionym tłumem.
-   Dlaczego   wybierasz   takie   miejsca?   Nie   lepiej   koło   mnie?   -   pocałował   ją   w   karminowy   paznokieć 
zgniatający mu przed oczyma „Le Monde”.
- Załatwiam sprawy Kamila, sprzedałam w dzielnicy to, czego jeszcze nie namalował.
- Drogo?
- Drożej nie można.
Umówiła  się koło Beubourgu w nadziei, że wymieszają  się z różnojęzycznym  gwarem.  Znikną między 
młodymi ludźmi zajętymi śmiechem i swoimi sprawami wartymi rachunek za cappuccino z croissantem. Ich 
bieda przebrana za młodość w poszarpanych dżinsach miała być tłem do zwierzeń, odbierając im powagę 
ostateczności. W szpanerskiej knajpie u braci Costes, gdzie zazwyczaj spotykała się z Jeanem, brakowałoby 
na jej stoliku oprócz napisu „Rezerwacja” kartki: „Samotna przed czterdziestką, nie zmieni nic, ale zacznie 
wszystko od nowa”. Nie chciała się stoczyć  w rubrykę  porad dla dobrze sytuowanych  paryskich singli, 
zasilać ich statystyk  dobijających niedługo miliona. Co z tego, że w Beubourgu wyglądali z Jeanem na 
kustoszy muzeum młodości. Stać ją było na szczerość, na brak makijażu, a młode dziewczyny z długimi 
nogami,   niemieszczącymi   się   pod   stolikiem,   mogły   jej   tylko   zazdrościć.   Znajomości,   doświadczenia, 
platynowej karty kredytowej w torebce między tamponami i miniaturowym laptopem.
- Nie potrafię kłamać - oddała mu gazetę.
- Kiepska diagnoza na życie.
- Ale już nie moje. Chcesz zobaczyć jego ostatnie dzieło? - sięgnęła do torebki po papierowy ręcznik.
- Nie znam się... jeżeli za to płacą.
- To moja twarz, wysralam ją w kiblu.
- Mówisz w jego stylu - usłyszał syk sprayu malującego graffiti na antykach.
-Wyprowadzam się.
- Koniec miłości? - powątpiewał.
- A co to jest miłość?
- Wprowadź się do mnie, to zobaczysz. Serio, dostaniesz całe piętro plus łazienkę i psa.
- Nie pytasz dlaczego?
- Wiem. Powinnaś go zostawić całe lata temu.
- Nie wiesz. Znalazł sobie panienkę. Takie słodkie zero. Znalazł, ona go sobie upolowała w klasztorze. 
Zobaczyłam ją i od razu wiedziałam, co jest grane. Nie byłeś w Polsce, nie wiesz, co tam młode dupy robią, 
żeby się wyrwać na Zachód. Miłość, akurat, jak i jej buddyzm.
- Uwiodła go? W klasztorze? A to dobre, coś ze Stendhala. Dominique - zreflektował się - Nie chcesz chyba 
ode mnie współczucia...
- Chcę... żebyś miał mnie na oku. Czasami sobie nie ufam. Idiotycznie byłoby tak skończyć... nad ranem.
- Wtedy najgorzej? Przełknęła kawę.
- Eeeh, najgorsze za tobą. Dobry psychoanalityk to połowa sukcesu. O, przepraszam, zapomniałem.
- Nie zapomniałeś, masz okazję mi dopiec.
- Porównać. Psychol dwa lata przysięgał ci na etykę zawodową, że nie pójdzie z tobą do łóżka, i w końcu... 

background image

A Kamil obiecywał, że tylko z tobą, i poszedł z inną.
- Ty za to jesteś moim przyjacielem, co?
- Jestem,  czym  chcesz. Mój analityk  znalazł wreszcie na mnie  formułkę: „Narcyzm  regresyjny.  Pustka, 
właściwie dziura z powodu braku obiektu”. Ta dziura to po tobie. Może byśmy się upili, takim parszywym 
bordeaux, jak ci obok?
- Nie pomoże.
- Z butelki, nad Sekwaną.

43

Dominique poznosiła przed dom pudła papierów. Zanim poprzebierała niepotrzebne szpargały, oddzieliła od 
ważnych jeszcze dokumentów, zapadł zmierzch. Wrzuciła śmieci do ogniska. Plątały się jej ręce i nogi, ale 
głowa wystawała trzeźwo z morza alkoholu wypitego od popołudnia.
Popchnęła patykiem stare zdjęcia. Podziwiała zażartość ognia. Bajeczne konstrukcje z iskier i płomieni. 
Kiedy ostatni raz ktoś opowiadał jej bajki? Dziadkowie... Nie zrozumieliby,  czemu niszczy pamiątkowe 
zdjęcia, nie było przecież żadnej wojny, konspiracji. Czemu mieszka w nie swoim domu, stacją na własny, 
murowany i co tu robiła, nie szanując siebie, nie tak ją wychowali. Chyba  się jednak upiłam - wódka 
wymywała osady wspomnień - Za ich zdrowie. A to co? Krasnoludki? - zamazany płomieniami wędrował 
malutki człowieczek w garniturze. Przymknęła oczy, karzeł szedł do niej przez ogień. Roztopił się i zjawił 
obok.
-  Nie  chciałem  cię   przestraszyć.  Furtka  otwarta,  w  oknach światło.   Dodzwonić   się  do  was  nie  można. 
Zepsuty telefon czy co? Nagrywałem się na komórkę.
Nie zdawała sobie sprawy,  że Michel jest tak malutki. Przyjmował  ją zwykle  w swoim wydawnictwie, 
kręcąc się na skórzanym fotelu. Majtał krótkimi nóżkami, przekrzywiał głowę opadającą na spłaszczony 
tors, co przypominało dynię z Halloween podaną na tacy.
- Nie powiedział ci? – trudno jej było uwierzyć. Przyjaźnili się z Kamilem, chyba tylko dlatego, że Michel 
wydawał się mu miniaturą człowieka, pomniejszonym złem. Rzadkim okazem, zajmującym się reprintami 
unikatowych   ksiąg.   Powielał   nimi   siebie,   swoją   pergaminową   skórę   i   przestarzałe   poglądy   zalatujące 
moralnością.   Ale   różnicę   we   wzroście   nadrabiał   perwersją   marzeń,   jakby   ten   brakujący   metr 
człowieczeństwa polegał na wymyślaniu samego siebie w najdziwaczniejszych konfiguracjach płci, miejsc i 
gatunków.
Michel wystawał z szytych  na miarę garniturków i krochmalonych  koszul. Szlifowane u manikiurzystki 
paznokcie zdradzały oswojonego drapieżnika. Paznokieć na wskazującym palcu prawej ręki miał zawsze 
czarną obwódkę. Pamiątkę po brudnej wolności.
- Słyszałem, że wrócił. Przyszedłem po ilustracje.
- Będzie za tydzień.
- Ajajaj - biadolił - Pokłóciliście się? - zapytał nagle rzeczowo.
Dominique   rozgarnęła   kijem   iskrzący   popiół.   Przytrzymał   ją   za   rękaw.   Będziemy   się   bawić   w   berka? 
-zabełkotałojej w głowie. Ukucnęła, byli teraz podobnego wzrostu.
- Gdybyście mieli dziecko, żadna kłótnia nie byłaby dramatem. Mielibyście takie piękne dziecko.
- Ty ciągle swoje. Widzisz w tym domu dziecko? Tutaj nawet rottweilery zdychają. Sami zróbcie sobie 
dzieciaka, przestaniesz truć.
- Kiki nie nadaje się do dziecka.
- To się rozwiedź, zapłodnij konkubinę, czyja wiem co.
- Nie mogę się rozwieść. Kiki jest moją żoną - objął Dominique, kładąc dziecinną rączkę o starczych palcach 
na jej biodrze. Pogładził po pępku wystającym z rozchylającej się, jedwabnej bluzki. Najchętniej dyskretnie 
wdłubałby   się   przez   niego   i   gładził   ją   od   środka,   jak   swoją   małą,   kandyzowaną   pieszczotami   Kiki. 
Ekscytowały go bezpłodne kobiety. Ich zawsze puste macice, gdzie mógłby się zwinąć, zasnąć na wiele 
miesięcy i znowu rosnąć. Długi, zwisający mu niemal do kolan członek nadawałby się na pępowinę.
Karzeł chrobotał paznokciami po czarnej spódnicy. Purpurowiał od ognia i podniecenia. Na końcu garbatego 
nosa miał całkiem normalną, dużą kroplę kataru. Dominique odsunęła się od niego ze wstrętem. Odłożyła 
patyk, podniosła się.
Uczepił   się   jej   błagalnym   spojrzeniem.   Była   przy   nim   wysoka,   dorosła.   Powinna   być   opiekuńcza. 
Hipnotyzował ją swoimi proszącymi oczyma, rozbierał z chitynowej skorupki czarnej garsonki.
Obejrzy mnie przewróconą na plecy, przebierającą łapkami, może włoży patyk - Dominique podejrzewała go 

background image

o ciekawość zasmarkanego chłopca bawiącego się dziwacznym robakiem o długich odnóżach - Jeśli sprawia 
mu przyjemność taka zabawa... Nie mogła go zostawić bez fantu. Przytrzymała się jego głowy, zdejmując 
koronkowe majtki. Wytarła mu nimi nos. Przycisnął je do twarzy, zerkał przez woalkę tiulu.
- Idę po butelkę - odeszła, grzęznąc obcasami w liściach.
Zatrzasnęła za sobą szklane drzwi oświetlonego salonu. Oparła się o nie i zdjęła marynarkę, bluzkę. Rozpięła 
stanik. Michel popiskiwał za szybą. Stukał, drapał. Walnął z rozmachem gałęzią. Dominique przestała się 
ruszać.   Przyssała   się   spłaszczonymi   pośladkami   do drzwi.   Bała   się  upaść.   Karzeł   okrążył  dom,   szarpał 
dzwonek. Docierał do niej jego drażniący dźwięk, była dźgana prądem. Ruszyła do łazienki. Zastanawiała 
się, czy nie byłoby milej wykąpać się z elektryzującym karłem. Królowa angielska kąpie się z małą, gumową 
kaczuszką.
Spod domu odjechał samochód Michela. Weszła do suchej wanny. Polała się olejkiem i położyła się, nie 
spłukując go wodą. Czy Kamil po pijaku nie zachowywał się tak samo? Upokarzał ją, a teraz nasłał karła.
- Wytrzeźwieję. Wytrzeźwieję z tego skurwiela.

44

Widział wiele kobiet pracowicie dziergających sobie z niego cieniutką, prawie niedostrzegalną przyjemność. 
Albo wrzeszczących ekstatycznie czy skomlących o laskę orgazmu. Ale nigdy nie widział, że można robić to 
w natchnieniu. Ewa rytmicznie się nad nim unosiła. Spełniała każde ledwo wyczuwalne pragnienie: mocniej, 
teraz. Szarpnięciem rozłupał w niej wilgotne światło. Wylewało się z jej brzucha, spomiędzy ud. Oddychał 
nim, całym sobą.
Ostatnie iskry gasły w palcach. Leżała na boku. Zakryła spoconą dłonią twarz. Jej wystające żebra zaciskały 
słabnący oddech. Zimne, nocne powietrze wpadało podmuchami z otwartego okna. Szukała po ciemku koca. 
Każdy jej ruch powtarzało szelestem łóżko. Pod zaplamionym  prześcieradłem chrzęściła folia, chroniąca 
materac. Zatrzymali się w najtańszym hotelu tuż przy drodze. Nie mogli się doczekać siebie.
- Naucz mnie malować - zakryła ich kocem podziurawionym petami.
- Nie można, albo masz to w sobie, albo nie. 
- Może mam?
- Ty umiesz co innego. Zamknij oczy - przeciągnął palcem po jej brzuchu. Dotknął szramy płci oklejonej 
strupem spoconych rudych kłaków - Czujesz kolory?
- Jasno. Ciemniej.
- A tu? - rozchylił pośladki, polizał miękką, czekoladową dziurę tyłka.
- Fiolet, ciepły fiolet.
- Dasz mi mleka? - zacisnął dłonie na jej piersiach.
- Niby skąd? Coś ty...
- Gdybyś  mnie  kochała, miałabyś  tłuste, słone mleko.  Z miłości.  Ciekłoby ci  spomiędzy nóg,  z piersi. 
Hinduskie kapłanki, dziewice, nadstawiają cycka w usta chorych i leczą trąd, kalekom odrastają ręce, nogi.
- Bajdurzysz.
- Marzę. „Gdyby księżyc miał siostrę, to taką jak ty”.
- Źle trafiłeś, jestem rozpieszczoną jedynaczką - usprawiedliwiła kłamstwo własnym „bajdurzeniem”.
- Ja cię dopiero rozpieszczę. Jedziemy z tej speluny,  zanim obgryzą  nas pluskwy - gwałtownie wstał - 
Zostaw - odkopnął jej dżinsy - Zostaw, nic nie zabieraj. Pluskwy wszystko opluły larwami. Rozejdą się po 
wozie - tupnął na robaka lezącego po zaplamionej wykładzinie.
- Nie wyjdę nago. A ty?
- Mam w bagażniku walizkę, przebierzemy się na parkingu.
Wymyślił   plagę   pluskiew,   ich   larwy   osiadające   w   zakamarkach   z   lekkością   radioaktywnego   pyłu.   Nie 
cierpiał taniutkiej bielizny, podrabianego dżinsu. Łatwiej zabrać jej te stare ciuchy. Wyrzucić do kosza i bez 
ceregieli, bez przekonywania: „Wejdźmy do sklepu, w tym ci ładnie”, kupić nowe.
- To muszę wziąć - uwierzyła mu - W papier nie wchodzą? - wygrzebała z plecaka zeszyt.
- Piszesz pamiętnik?
- Coś jakby... wiersze. Głupie słowo: wiersze. Po prostu słowa zapamiętują myśli.
Gdy mówiła, poruszały się jej twarde, jabłkowate piersi. Równie dobrze z nich mogły wyciekać te krągłe 
zdania. Z dziurek w sutkach.
- Włóż to - spod plecaka wypadła sukienka.
Wzruszył   go   pensjonarski   zeszyt.   Najcenniejsze,   co   miała.   Rozdziawiała   przed   nim   nogi   i   zakrywała 

background image

wstydliwie zapisane intymności. Szczupła, o figurze wysportowanego chłopca, różniła się od kobiet, które 
znał.   Nie   udawała   tajemnicy.   Była   naprawdę   naga.   Gotowa   zacząć   z   nim   wszystko   od   początku.   Bez 
opowieści o rodzinie, koleżankach, zakochanych w niej facetach. Nie musiała nigdzie dzwonić, niczego 
załatwiać czy odwoływać. Szła za jego dotykiem, spojrzeniem. Gdyby się uparł, zbiegłaby nago przed hotel, 
zakrywając się zeszycikiem. Było w niej przyzwolenie na wszystko, czego chciał, na niego. Wchodząc w 
nią, nie wdzierał się, rozpychając, ale wsuwał pod kostium z kobiecego ciała. Całując ją, pieścił własną 
skórę.
Kiedyś, przed wyjazdem z Polski, miał podobne uczucie, ale odkochał się po roku na przyjęciu, stojąc w 
szafie:   Schował   się   tam,   podglądając   Ankę.   Swoją   pierwszą   zaręczoną,   zadręczoną   miłość.   Profesorską 
córkę   kręcącą   się   z   kieliszkiem   po   salonie.   Upięte   w   kok   jasne   włosy.   Zwiewność   kruchej   sylwetki   i 
pewność siebie, tego, co powiedzieć, do kogo podejść, z kim zażartować. Weszła do przedpokoju, niosąc 
czyjś   płaszcz,   otworzyła   szerzej   szafę.   Wciągnął   ją,   wepchnął   w   tłum   cudzych   palt   i   zdarł   z   ramion 
wydekoltowaną sukienkę. Gładką nagością ocierała się o kożuchy, szorstko obmacujące płaszcze. Podniósł 
ją, zaczepiła się rękoma o najwyższy drąg wieszaka. Zwisała nad nim, obejmując mu twarz udami. Pocierał 
jej przezroczystą skórę czyimś  rękawem, kaleczył źle doszytymi  guzikami. Wtedy,  zlizując ją od spodu, 
uświadomił sobie, że ich bycie razem było takim pierdoleniem się w szafie. Miękko i duszno, z konieczności 
na stojaka - godnie. W tłoku powypychanych ubrań udających ludzi: znajomych, przyjaciół profesora, cały 
ten   porządny  światek,   przyglądający  się   z   bliska   ich  narzeczeństwu,   żeby  zasmrodzić   je   szacownością. 
Naftalinowym zapaszkiem przyzwoitości, prowadzącej obowiązkowo do ślubu. Kiedy poznał Ankę, sądził, 
że ona o tym wie: że jej rodzinne meble są na trumienny połysk. Że maniery i tak maskują ludzkie mięso. 
Ale dla niej życie było rodzinną pamiątką. Uroczym bibelotem. Chyba dlatego została architektem wnętrz. 
Talent służył jej do wymoszczenia sobie gniazda. Powieszenia gustownej zasłonki między kręgami piekła. 
Mieli   być   przecież   dobrze   urządzonym,   tradycyjnym   małżeństwem.   On   ze   strachu  czasem   by  pił.   Ona 
troszczyła   się   o   dom   i   wychowywała   dzieci.   Następne   pokolenie   na   metafizyczną   rzeź.   No   chyba,   że 
urodziłby się im kretyn i został inżynierem.

45

-   Czy   ty   przymierzasz   metki,   czy   ubranie?   -Kamil   zabrał   Ewie   granatową   sukienkę.   Odrzucił   na   stos 
przecenionych ciuchów.
- Tanie też może być ładne.
- A brzydkie piękne. Bzdury.
- Zostanę w twoim swetrze.
- Nie obrażaj się. Ładne jest skromne i nieznaczy, że półdarmo. Płaci się za gust, nie za futro z norek.
-Wystarczą mi dżinsy.
- Słusznie.
Zręcznie ja wymanewrował z samoobsługowego Monoprix do butików. Na dnie papierowej torby leżały już 
dżinsy, podkoszulki Prądy i płócienna sukienka Donny Karan. W perfumerii przy Boulevard des Anglais 
wymyślił zabawę: Po zapachu miała znaleźć podobne ubranie. Mięsiste brązy i wełniany szkarłat Shalimar. 
Oleiste, grube jedwabie Opium.
-   Nie   ma   czegoś   takiego   -   roztarta   sobie   na   dłoni   Issaye   Miyake   -   Chciałabym   to   pić.   Cytrynowe. 
Herbaciane, nie da się dotknąć, wraca, nagrzany słońcem wiatr.
- Bierzemy. Wodę, perfumy, mydło, powidło, wszystko, co wycisnęli z tego Miyake - zgarnął butelki, słoiki 
i zostawił je na ladzie, nakrywając kartą.
Zamiast   brzęku   monet,   wulgarnego   szelestu   banknotów   pieniądze   znikały,   zostawiając   po   sobie 
elektroniczne   bim-bom   kasy.   Gwiazdkowe   dzwonki   pim-pam.   Im   drożej,   tym   melodyjka   powinna   być 
ładniejsza.   Sklepy,   Nicea   były   dla   Ewy   świętem.   Samochody,   kolorowo   ubrani,   zadowoleni   ludzie 
przesuwali się z mechanicznym wdziękiem figurek szopki. Cicho i miarowo. Gdzieś tam, pod spodem, było 
podłączone   do   tego   drewniane   liczydło   babci,   na   którym   odkładały   się   jej   długi.   Na   razie   dostawała 
prezenty.   Jesienne   Boże   Narodzenie   obchodzone   w   tłumie   obdarowanych   przez   los:   domami 
wygrzewającymi się na słońcu, plażą, palmami.
  Schodząc   kamienistą   drogą   do   morza,   wyobrażała   sobie   bruk   muzeum.   Antycznego   muzeum, 
wystawiającego na pokaz meandry fal. Kamil nie odzywał się. Stał obok, przyglądał się wzruszeniu Ewy. 
Przytulił, wdychał długo jej oddech. Rozgorączkowany i wilgotny, śródziemnomorski.
Chcę jej, ukołysania  morzem.  Wciąga mnie  w siebie - odsunął się. Nie był  zakochany,  był  wyznawcą. 

background image

Zżarłby nawet gówno po niej, nosił z niego na szyi amulet.
Powiedział jej o tym w kawiarni. Słuchając, nalała mu herbaty, wrzuciła srebrnymi szczypcami kostkę cukru 
i wymieszała palcem. Patrzyła mu drwiąco prosto w oczy. Wyjął jej rękę z parującej filiżanki.
- Wariatka, plemnikojadka. 
- Gównojad.
- Syssanka.
- Wchujasz mnie.
- Zmienimy temat? sięgnął po drąg z gazetą zostawiony na marmurowym stoliku.
Ewa wyjęła z torby „Paris Match”. Pozasłaniali się płachtami, udając znudzenie. Nie wytrzymali i zaczęli się 
śmiać. Julia Roberts o szerokich ustach klauna obrysowanych czerwoną kredką podskakiwała na kolorowej 
okładce z dubbingiem chichotu.

46

Szukali na południu wygodnego miejsca między Niceą a Marsylią. Kamil  mógłby skorzystać  z gościny 
któregoś ze znajomych, zostawiającego po sezonie pustą willę. Ale przyjemność sprawiało mu jeżdżenie po 
prowansalskich drogach, co noc inny hotel. Jeśli zostawali w tym samym, zmieniali pokoje. Medytowali o 
świcie   przy   otwartym   oknie.   W   południe,   na   śniadanie,   jedli   obiad.   Wieczorem   jeździli   po   winnicach 
próbować wina.
- Pijak się nie upija, jest ciągle pijany - ostrzegał przed sobą Ewę. Nie był jednak pijany. Nie brakowało mu 
alkoholu, sądził, że nie brakuje mu niczego.
Ewa nazywała ich samochodowe wycieczki buszowaniem w jesieni. Niezapięta pasem, przełaziła między 
fotelami podziwiać widoki, pisała ołówkiem w zeszycie i mądrzyła się swoim studenckim tonem:
- Wiesz, że jesień jest od niedawna? Od trzydziestu-czterdziestu tysięcy lat.
- Dzięki. Czuję się młodszy, co tam dziesięć tysięcy lat.
- Przedtem było za gorąco, potem lodowiec, za zimno. Wyobrażasz sobie jaskiniowców, zbaraniałych na 
widok pierwszy raz żółknących drzew?
- Może dlatego zaczęli malować. Podwieźć cię do Lascaux?
- Ale to daleko, z trzysta kilometrów.
Nie   dodała   „na   północ”.   Celowo   unikali   słowa   „Paryż”,   omijali   je   na   mapie,   kręcąc   się   wzdłuż 
południowego wybrzeża, planując co najwyżej wypad do
Burgundii. Dalej byłaby autostrada, po paru godzinach arabskie przedmieścia. Wszystkie drogi z prowincji 
spływały w paryski ściek. Oni też musieli się tam znaleźć. Ewa obawiała się powrotu Kamila do domu. 
Zatrzymania w podróży. Oboje byli w stanie nieważkości, rzucani kaprysem między hotelami i nieznanymi 
mieścinami.   Przyciągały  ich krzywe  szyldy,   belkowane  sklepienia  nad łożami   z pianą  białych   koronek, 
zrujnowane kościoły poryte sprośnymi napisami czy głośniejszy niż gdzie indziej śpiew ptaków.
Kamil nie powiedział jej o pomyśle kupienia domu na południu. Później doszedł do wniosku, że łatwiej 
byłoby wynająć coś na rok, może na zimę. Nie zamierzał pytać o radę Dominique, ale irytowało go jej 
milczenie. Zadzwonił, nie odbierała, nie miała włączonej sekretarki. Nadal była jego agentką, gdzieś, do 
cholery, była. Wydzwanianie po znajomych nie wchodziło w grę. Nie są zagubionymi nastolatkami. Ten jej 
pedzio, Jean, na pewno wie. Wyrwał go ze snu o dziewiątej rano.
-   Och,   Kamil,   jak   się   masz?   W   porządku?   Dominique   nie   ma.   To  znaczy  jest,   ale   jej   nie   ma,   bo   się 
przeprowadza. Cicho, Seni, cicho - odganiał ujadającego psa - Gdzie? Krąży między Gambettą a Passy - 
wymieniając przystanki metra, uniknął obcesowego „z twojego domu do mnie” - Coś przekazać?
Kamil   zacisnął   słuchawkę,   rozłączył   się.   Ten   telefon   był   wystarczającą   wiadomością.   Jean   zanalizuje 
Dominique  każde jego słowo, odmieni  je w wariantach domysłów i ukrytych  intencji. Oczywiście  tych 
najgorszych. Pożałował, że nie zaszczekał na koniec rozmowy, odpowiadając na ujadanie psa. Byłaby to 
najbardziej czytelna wiadomość: Ugryź mnie w dupę, ty dobroczynna cioto.

47

- Nie śpisz? - włożył język do jej ucha.
- Mhyy. Nie podsłuchuj, myślę - Ewa, leżąc na brzuchu, zasłoniła kciukiem księżyc.

background image

- O czym? 
- O duszach.
- Na księżycu? Tam jeszcze nikt nie umarł.
- Księżyc przyciąga dusze zmarłych. Gdybym ja przyszła po twoją?
- Wybierasz się?
Z dołu słychać było gwar kamiennej ulicy. Brzęk szklanek z kafejki, dzwonienie rowerów.
- Poetyckie bzdury, duszy nie ma - rozłożył szeroko ręce, mieszcząc między nimi całe „nie ma”, od lewej do 
prawej dłoni - Na starość ludzie tak się trzęsą - zgarbił się i dygotał - Ze strachu, że umrą, a nie że wylądują 
na księżycu. Bądź logiczna.
- Nie muszę - odkryła sama dla siebie. Od kiedy byli razem, niewiele musiała. Raz pójść do ginekologa po 
receptę na pigułki.

48

- Proszę  uśmiechnąć  się pupą  - szarmancki  staruszek w zielonym,  lekarskim fartuchu i muszce  prawie 
przykląkł jak przed ołtarzem zamykającym długą, wąską nawę jej rozwartych nóg.
- Nie rozumiem, nie jestem Francuzką, może pan powtórzyć?
- Amerykanka? Każda pupcia umie się śmiać.  Keep smiling.  O tak, proszę się rozluźnić. Dobrze, dobrze. 
Zdolna dziewczynka.
Wyjrzała   sponad   swojego   brzucha.   Ginekolog   nie   przypominał   lekarza   skupionego   na   badaniu.   Miał 
dobroduszną   minę   dziadka   szukającego   w   dziurze   zabawek   swojej   „zdolnej   dziewczynki”.   Nic   nie 
wzbudziło jego zastrzeżeń. Skrytka była znakomicie zbudowana, zabawki na swoim miejscu.
- Czy chciałabyś mnie, moje dziecko, jeszcze o coś zapytać? - zawołał do niej za parawan, gdy szykowała się 
do wyjścia.
- Nie, dziękuję.
Jednak biorąc receptę, odważyła się. Mówiąc po francusku, była śmielsza. Nie do końca czuła się sobą. Co 
jej szkodzi zapytać, więcej się nie spotkają.
- Panie doktorze, skąd się bierze... Podczas stosunku cieknie mi coś przezroczystego, bardzo dużo. To jest 
rzadsze od śluzu, woda. Wiem, to się zdarza, ale skąd wypływa?
-   Cudeńka,   moje   dziecko,   cudeńka   natury.   Jajnik   jest   najciekawszym   organem   człowieka.   Punktualny, 
inteligentny, drapieżny... szczodrobliwie rozrzutny - recytując hymn pochwalny, stanął na baczność, chociaż 
i tak trzymał się przesadnie prosto, po wojskowemu. Wyprężony na przekór nawałnicy czasu rozbryzgującej 
się   mu   na   twarzy   i   rękach   starczymi   plamami   -   Właściwie   reszta   ciała   jest   obudową   jajnika.   Dlatego 
zostałem ginekologiem. Ale oprócz przydatków są nie mniej ciekawe zjawiska: już starożytni Grecy o tym 
pisali,   rysowali   hetery   tryskające   tym   tajemniczym   płynem   na   dwa   metry.   Zbiera   się   on   w   gruczole 
położonym w pochwie. Ale czemu tylko u wielkich miłośnie? Ma go cztery procent kobiet. Gratuluję - podał 
rękę na pożegnanie, ściągając ją nisko, do brzucha Ewy.
Nie był obleśny. Był autentycznie zadowolony, mogąc udzielić fachowej odpowiedzi jajnikowi obłożonemu 
zgrabnym ciałem.

49

Duszny   koniec   października.   Słoneczny   żar   nadal   zasmarowywał   wszystko   grubą   warstwą   światła. 
Wypalone dachówki prowansalskich domów, plaże i zakurzone winnice.
Włóczyli się bez mapy, wybierając za kierunek nazwy miejscowości.
- Camargue - decydowała Ewa - dwadzieścia kilometrów.
- St. Biche i w dodatku przez Aix Bevis. - Kamil wszystko wiedział lepiej.
Zaparkowali przed małym kościółkiem położonym na wzgórzu.
- Dziwne. Nie ma tu żadnych domów, wioski
- Ewa obeszła ceglaną rotundę, szukając wejścia: 
- Tutaj!
- To chyba kaplica - Kamil wszedł pierwszy.
- Na odludziu budowali dla trędowatych.

background image

Splądrowana   ruina   zachowała   nienaruszoną   posadzkę   i   mury.   Wyrastały   z   romańskich,   kamiennych 
fundamentów. Na wysokości metra wyrzynały się z nich gładkie gotyckie ściany.
-   Zobacz   -   Kamil   oparł   na   sobie   Ewę.   Jedną   ręką   pokazywał   w   górę,   drugą   włożył   jej   pod   bluzkę   - 
Najprawdziwsze   sklepienie   kryształowe.   Bidne   to,   nieduże.   Dawniej   pomalowane   w   gwiazdy;   niebo. 
Wyobraź  sobie pokruszone  szkło zamiast  sufitu.  W średniowieczu niebo też  było  szklane.  Kryształowa 
kopuła.
- Dla trędowatych? - poczuła się nieswojo. Chłód nie był przyjemny, raczej trupi.
- Wiejski gotyk, to nie jest mistrzostwo świata, niskie i proporcje schrzanione, ale stylowe.
Była w obręczy pieszczot zaciskającej ramiona.
- Pomódlmy się za nich - popchnął ją na mur pokryty liszajem.
- Nie. Tu nikogo nie ma, są na księżycu - zaśmiała się.
- Proszę - pocałował ją w rękę, liżąc palce. Wepchnął je w wilgotniejącą Ewę.
- Mam sama? - głos jej miękł.
- Głośno - rozpiął białą bluzkę. Chciał widzieć opaloną skórę przy zawilgoconym murze. Słyszeć śmiech, 
gdy nie miała już siły krzyczeć.
Pochylona, prawie na kolanach odprawiała w sobie rytuał. Dziurawiła palcami. Wyjmował je, zlizywał i 
wkładał głębiej. Wyjął dłoń, gdy zaczęła się słaniać. Przytrzymał za rozkrzyżowane ręce przyciśnięte do 
ściany. Broniła się, ale wreszcie objęła go nogami, próbując wepchnąć w siebie, zatkać. Przyglądał się jej do 
końca. Żeby lepiej widzieć, obrócił siłą, gdy przylgnęła zaróżowionym policzkiem do chłodnego muru.

50

- Dlaczego to zrobiłeś? - odezwała się dopiero nocą po przyjechaniu do Nimes. W wozie udawała, że śpi. 
Podpity tłum hotelowej restauracji szumiał, falował przy głośnej dansingowej muzyce szabadabada.
Zamówili po garncu mouli w sosie pietruszkowym i frytki. Zajęci wydłubywaniem małży ze skorupek, nie 
musieli na siebie patrzeć. Przeżuwali rzemienny smak półsurowych skorupiaków.
Siedzieli w kącie, zwracali jednak na siebie uwagę kobiet w wydekoltowanych sukniach i wrzodach klipsów 
na uszach. Zerkały na Kamila. Może go znały z gazet, kogoś im przypominał albo był interesująco obcy. 
Niepodobny do obtańcowujących je facetów, wpijających się w damskie krągłości namiętnie jak stringi w 
tyłek. Nonszalancko pewny siebie Kamil, w luźnym żeglarskim swetrze, spranych dżinsach i zamszowych 
butach miał w sobie urok łowcy przygód z telewizyjnych programów dla gospodyń domowych.
Ich wyobraźnia przeskakiwała na kanał Fitness, gdy oceniały Ewę: modelka, więc on musi być dziany.
Irytował ją histeryczny śmieszek tych bab. Wlizywały się nim w ucho Kamila, sięgały rozporka, dotąd nie 
zastanawiała się, kim są dla innych - usługujących im kelnerów, hotelarzy,  ludzi mijanych na ulicy czy 
gawędzących   z   nimi   w   mieścinach   pod   platanami.   To   nie   miało   znaczenia.   Nie   zastanawiała   się,   kim 
naprawdę jest Kamil. Nie oddzielała ich skóra. Ocierali się do krwi, kochając godzinami. Miała pokaleczone 
uda, siniaki w pachwinach. Szyję i policzki podrapane jego twardym zarostem, niedającym się  dogolić na 
dłużej niż pól nocy. Znalazł w niej miejsca, dotyk, o których nie miała pojęcia. Otulona nim, podtrzymywana 
uściskiem   nad   przepaścią   orgazmu,   próbowała   swojego   nowo   stworzonego   ciała,   nie   usiłując   się   nim 
oddzielić od Kamila. Zamiast się dopasowywać, przyzwyczajać  do spania na jednym  boku, nastrojów i 
upodobań, zrastali się. Razem medytowali, jedli to samo, oglądali to samo. Nie rozstawali się od dwóch 
miesięcy. Dopiero dzisiaj w trędowatej kaplicy rozdzielili się na kata i ofiarę. To nie była już zabawa w 
odpychanie - przyciąganie, ale gwałt.
- Dlaczego to zrobiłeś? - powtórzyła, przekrzykując muzykę.
- Ty sama.
- Ja? Zabrałeś mi rękę, żadne z nas do końca... Nie mogłam się ruszyć.
- Było ci dobrze? Nawet lepiej...
- Czy ty się bawiłeś w czarną mszę? -Ja? Były ministrant? - rozbawiła go. Przypomniała mu czasy, gdy walił 
dzwonkami po „Baranku Boży, który gładzisz..” i wszyscy przyklękali, opierając się palcami o posadzkę, 
podobni biegaczom startującym w wyścigach do świętości, do ołtarza po hostię. Zawsze wygrywał  jego 
dziewczęco delikatny przyjaciel Zygmuś - starszy ministrant. On pierwszy dostawał komunię. Później sam ją 
rozdawał po wyświęceniu na księdza. Pewnie nadal przyjmuje komunię ciał. Na klęcząco, na leżąco, prosto 
w usta. Może ją przełyka, ciepłą, kleistą. Ciągle katolik, ale jakiego wyznania?
- Zostawiłeś mnie trędowatym. 
- To ciekawe.

background image

- Głodnym duchom - wyliczała kandydatów do swojej rozwartej palcami waginy.
Kamil długopisem pożyczonym od kelnera narysował na jej pobrudzonym napisami nadgarstku strzałkę, 
przedłużył ją do łokcia.
- Drogowskaz dla biednych buddyjskich duchów, żerujących na cipkach.
- Mylisz je z mendami.
- Z mandalami? - pajacował. Przeganiał żartami od dobrego tropu. W kaplicy zostawił ją innym. Specjalnie 
w nią nie wszedł, chociaż wiła się z pożądania. Przyssał się do niej wzrokiem, podpatrywał jej zdradę. Nie 
sprawiało mu to przyjemności, tego dreszczu satysfakcji z przezornego podglądania przyszłości. Prawda 
rzadko kiedy bywała dla niego nagrodą. Raczej wymierzaniem sprawiedliwości. Ulepił w Ewie pieszczotami 
zbyt wiele kobiet dla wielu mężczyzn.
- Z tobą się nie da rozmawiać - krzyknęła. 
- Zobacz - podsunął jej rysunek na serwecie.
- Owiosiona mandala z łechtaczką na czubku i jajami zwisającymi na dole. Androgyne, nasze logo.
- Jaja? Chyba hemoroidy wywaliło.
- Uwielbiam cię.
-   Jak  urosnę   i   będę   jeździć   na   rowerku   bez   trzymanki   -   rozłożyła   ręce   tym   samym   gestem,   co  wtedy 
przyciśnięta do muru w kaplicy - I nie będziesz mnie podtrzymywał  kijem - pokazując, uderzyła go w 
podbrzusze. 
- To też będziesz mnie uwielbiał? – wkurzał ją. Nie traktował poważnie. Kupi jej kredki i da pokolorować 
rysunek.
- Wiesz co, idź sobie potańcz. Rozerwij się.
- OK - stanęła nad nim, wahając się, czy pójść na zadymiony parkiet, czy do wozu po rzeczy i rzucić się w 
pościel. Prześnić ten dzień. Medytując, nauczyła się powoli schodzić w sen. W ciemną wodę. Zanim traciła 
grunt   i   dała   się   ponieść   prądowi,   oglądając   pływające   pod   powierzchnią   oczu   potwory,   miała   szansę 
pokierować swoim śniącym ciałem. Wzmocnione ćwiczeniami koncentracji robiło i mówiło to, czego żądała. 
Przeżywało   za   nią   od   nowa   dzień   w   lepszej   wersji   jej   samej:   Nie   miała   rodziców.   Znaleziono   ją   w 
himalajskiej grocie. Bliznę pod kolanem wydłubaną na cześć świętego Franciszka uznano za świadectwo 
reinkarnacji Buddy Miłosierdzia i wychował ją dalajlama. A ona w nastoletnim buncie uciekła od tybetańsko 
magicznych pohukiwań Om mani padme hum do protestanckiego w swej prostocie klasztoru zen. Przybrała 
imię  Ginewry i została żoną króla Artura. Ten ukarał ją za romans  z Lancelotem,  rzucając na uciechę 
trędowatym.
- Kamil, król Artur oddal trędowatym Ginewrę za zdradę.
- Mój Boże, nie jestem tak wykształcony jak ty. -Nie...jesteś trędowaty.
- Bardzo widać? - wytarł ręce w serwetę i przeczesał palcami odrastające ciemne włosy.
Był żarłoczna rybą o dystyngowanych, gładkich ustach, obciągniętych zamszową skórą rękawiczek. Chwytał 
nimi  przynętę  słów. Nigdy nie rozmawiali ze sobą w ten sposób, sącząc złość. Coś  się psuło i Kamil, 
zwabiony świeżością ran, smrodkiem rozkładu, czekał na więcej, na ucztę. Ewa wycofała się, poszła do 
wozu po plecak.

51

Przeprowadzka zajęła Dominique kilka dni. Wracała jeszcze do Kamila po drobiazgi. Nie, by rozczulać się 
nad pamiątkami. Odprawiała nad nimi sąd. Kto co kupił i komu było bardziej potrzebne. Wyrok zapisywała 
na kartce zostawionej w kuchni. Wzięłam:
Nefrytowy przycisk do papieru. Nie lubisz go. Skreśliła: Nigdy go nie lubiłeś.
Dzieliła przecież przeszłość, coś zakończonego. Prawie martwego, snującego się ostatkiem sił po tym domu. 
Zupełnie jak zdychające myszy,  na które wysypała trutkę mumifikującą. Polecił ją sprzedawca ze sklepu 
deratyzacyjnego w Halach. Na wystawie obok wypchanego szczura wywiesił reklamę: „Czysta śmierć na 
brudne gryzonie”.
- Wysypie pani po kątach i za dzień, dwa myszy będą wolniejsze, coraz wolniejsze, aż staną w miejscu i 
wyschną. Szufeleczka, woreczek i wyrzuca pani mumię. Żadnego gnicia, pisku w łapce i krwi na ścianach. 
Najnowsza technologia.
Opustoszały dom przeżył jesienną mysią inwazję. Dominique zbierała trupki, opędzała się od oszołomionych 
trucizną, łaszących się do niej zwierzątek. Ich rozbiegane oczka traciły blask, stawały się melancholijne. 
Wysychał   w nich  spryt.  Myszy  przystawały,   zafascynowane   nagłą  powolnością.  Znalazły się  w  innym, 

background image

pośmiertnym wymiarze, gdzie nie musiały ciągle biegać, uciekając przed ludźmi.
Dominique zrzucała je z kuchennego stołu. Mdliło ją. Jednak niezawodne złote pióro z precyzją sejsmografu 
nadal notowało:
Kasety wideo Maroko. Bez uzasadnienia, wiadomo dlaczego. Były na nich najlepsze wspólne chwile.
Kamil na początku lat dziewięćdziesiątych zarobił pierwsze duże pieniądze i kupił kamerę. Dostał manii 
filmowania. Wymyślił podróż do Maroka, do afrykańskiego światła. W drodze na marokańskie południe 
zaczepili o Massa, odwiedzając dawną komunę hippisowską zamienioną w pensjonat „H” wymawiany po 
francuku „hasz”. Upalili się do nieprzytomności, brodząc w zimnym Atlantyku i wypatrując wielorybów. 
Nie zobaczyli żadnego, kupili za to po okazyjnej cenie ambrę. Musieli być potwornie naćpani, zostawiając 
handlarzom   połowę   swojej   gotówki   i   biorąc   w   dalszą   drogę   te   cuchnące   bryły,   wyplute   z   żołądków 
wielorybów.
Kamil nie mógł uwierzyć w nadatlantycką pustynię.
- Tyle piachu, tyle piachu. Boska przesada - tarzał się w saharyjskim, drobnoziarnistym miale, posypywał 
nim  głowę.   Chodząc   boso,   zaraził   się   motylicą.   Nie   zważał,   co   się   dzieje   z   jego  stopami,   pochłonięty 
filmowaniem kazb, medyn i Berberów. Dopiero w glinianym hotelu przyklejonym do skal oazy przy granicy 
mauretańskiej jego zadrapania na nogach okazały się wylęgarnią robactwa.
- Pan wybaczy,  że się wtrącam - staruszek w kolonialnym stroju i słomkowym  kapeluszu wczasowicza 
ukłonił się im z sąsiedniego dywanu wyłożonego w cieniu berberyjskiej kawiarni - Ale mam wrażenie, że 
państwo rozumieją po francusku.
Dominique przeplatała polski francuskimi słowami.
-   Czy  macie   ze   sobą   antybiotyk?   Złapał   pan  chorobę   wywołaną   pasożytem,   czy  zdajecie   sobie   z   tego 
sprawę?   -   doktor   Giroux,   podobny  do   zaschniętego   Ramzesa   11   z   British   Museum:   haczykowaty   nos, 
zapadnięte   starczo   policzki,   powtarzał   przy   każdej   okazji:   „Czy   zdajecie   sobie   sprawę?”,   nawet   jeśli 
rozmawiał zjedna osobą. Przywoływał w ten sposób resztę świata na świadka zbliżającej się katastrofy. Było 
w tym trochę proroczego zrzędzenia, ale i doktorskiego przyzwyczajenia niesienia pomocy. Nie zostawiał 
nikogo z diagnozą nieszczęścia. Proponował lekarstwo:
- Trzeba jechać do najbliższego miasta, wypiszę panu receptę. Póki co posmarować i zabandażować, mają na 
to maść w hotelowej apteczce.
Swoją algierską rodzinę i przyjaciół też ostrzegał pięćdziesiąt lat temu, przed wojną domową: „Nie wiem, 
czy zdajecie sobie sprawę z tego, co się szykuje”.
Posłuchali   go   i   wrócili   do   Francji.   On   wybrał   Maroko,   kupił   dom   w   Marrakeszu.   Zaprosił   do   niego 
Dominique z Kamilem, gdy w wieczornej pogawędce, popijając miętowy ulepek zwany przez miejscowych 
herbatą, przekonał się, że nie są złotą młodzieżą poszukującą tanich skrętów.
- Zostaniecie u mnie, lepszy klimat. Przy antybiotyku ważny jest odpoczynek. Pojedziemy z samego rana, 
wygodnie, z klimatyzacją.
Nie chcieli tej ostatniej nocy spędzać w ciasnej klitce podziurawionej małymi  oknami, przez które było 
widać pustynię. Wynieśli się na wydmy. Kochali, siedząc okryci śpiworami. Śmierdzieli ambrą, jej tłustego 
zapachu nie dało się zmyć, czegokolwiek dotknęli: skóry, ubrań, szczoteczek do zębów i pieniędzy.
Dominique obudziła się wcześniej. Tuż przed wschodem słońca. Otaczająca ich pustynia była absurdalna. 
Nie   wiadomo,   czy   zostawiona   przez   wycofujący   się   ocean,   zasolona   i   w   kolorze   morskiego   dna.   Czy 
usypana z wiatru nanoszącego afrykański pył. Niemożliwe, żeby taka ilość bezużytecznego piasku była stąd, 
z przemielonej upałem ziemi. Tego nie obejmowała skrupulatna wyobraźnia paryskiej księgowej. Agentki 
malarza zakutanego w śpiwór o zapachu i kształcie wieloryba wyrzuconego na Saharę.
Do  Marrakeszu  jechali  skrótem przełęczami  Atlasu.  Na  wysokości  dwóch  tysięcy  metrów   blask śniegu 
przyćmiewał słońce. Giroux kierował jedną ręką, drugą przyciskał klakson. Inaczej nie dało się prowadzić 
serpentynami   zakrętów.   Po   sygnale   nadjeżdżające   z   przeciwka   ciężarówki   wyładowane   pomarańczami 
skręcały na pobocze i tak mieścili się w wąwozie górskiej drogi. Filmowali rozjechane owoce. Zmiażdżone 
pestki,   miąższ   i   spływający   sok   w   zbliżeniu   były   pulpiastym   stworem,   pełzającym   po   asfalcie.   W 
Marrakeszu kupowali worki marokańskich pomarańczy. Miały tam lepszy smak niż w Europie, tak jak wino 
pite w winnicy, gdzie dojrzewało.
Dom Giroux, przerobiony z dwóch tradycyjnych rijadów na olbrzymią rezydencję, był wyłożony mozaiką. 
Pod   nieobecność   doktora   i   modlącej   się   służby   taplali   się   na   dziedzińcu   niby   w   basenie,   z   którego 
spuszczono wodę. Ściany i posadzka wyłożone kafelkami w arabskie wzory odbijały echo zabaw nagich 
dzikusów. Słodkimi  pomarańczami  ścierali  z zagłębień ciała mdlącą  ambrę.  Polewali  się  wodą z  węża, 
wgryzali łapczywie w siebie, w soczystą młodą skórę.
Wieczorem zapalano na dziedzińcu świece wprawione w ażurowe klatki. Kafelki polewano wiadrami wody 
różanej. Uciekali więc z parteru, zadzierając swoje nowe dżelaby. Kamil zasłaniał długim do ziemi kaftanem 

background image

z frędzlami pobandażowane stopy. Dominique uważała, że wschodnie workowate stroje są sexy.
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę - Giroux przebrany w wyjściowy garnitur gawędził z nimi na tarasie - 
Że róża ma działanie antyseptyczne, a po drugie medina po kolacji śmierdzi baranim łojem, nie dałoby się 
wytrzymać.
- Pięknie tu - patrzyli na dachy migające płomykami, powietrze wibrujące od upału i zawodzącego głosu 
muezina z pobliskiego minaretu.
- Niedługo. Zlecą się sępy, wyczują dobry interes. Tanie domy, darmowa służba, blisko Francji. Wykupią 
medinę i przerobią na „dzielnicę”. Już jeden taki zawalił siedemnastowieczny rijad, budując na dachu basen. 
Pokażę wam stary, dobry Marrakesz - zapraszał ich do luksusowego „Mamouni” albo restauracyjek, gdzie 
nie zachodzili turyści, ale dla niego, doktora leczącego zamożnych za honorarium, biednych zaś na chwalę 
Allaha, zawsze znalazł się najlepszy stolik.
Jedząc rękoma kuskus ze wspólnej misy,  dyskutowali o historii, polityce i sztuce. Mówili więc o sobie. 
Giroux nie udawał znawcy współczesnego malarstwa. Kolekcjonował renesansowe obrazy niezbyt znanych 
malarzy, mając pewność: ich wartość polega na czasie, a ten procentował z każdym ćwierćwieczem. Kamil 
nie wyrywał się więc ze swoją opinią: renesans zaraził sklerozą europejskie malarstwo i dopiero Matisse, 
Picasso popchnęli je naprzód.
Doktor wolał tradycję. Z nowości akceptował jeszcze Chagalla, ale i co do niego miał już wątpliwości:
- Kilkaset tysięcy franków za  te nadmuchane  krowy i  podfruwajki?  - nie  uważał  jego obrazów za coś 
solidnego. Wolał pewniejsze lokaty.
Podpytywał Dominique, w co jej zdaniem warto inwestować.
- Giełda - Dominique, świeża absolwentka ekonomii, nie miała wątpliwości.
- To nic solidnego, rozdmuchane pieniądze -doktor wolał sztaby złota w bankowym sejfie.

52

Dominique, wpisując kasetę z Maroka na listę zabieranych rzeczy, musiała przyznać Giroux rację. Giełda po 
zamachach 11 września pikowała w dół. Ceny rijadów poszły przez te dziesięć lat wielokrotnie w górę. Dom 
w medinie był modnym neokolonialnym obowiązkiem nie tylko dla Yves Saint-Laurenta, ale i przeciętnie 
zamożnego paryżanina. Giroux, z którym pisywali do siebie kilka razy w roku dla podtrzymania kontaktu, 
nie triumfował, nie dopisywał sakramentalnego: „Czy zdajecie sobie sprawę, ile byście zyskali, słuchając 
mnie?” Miał prawdziwe problemy z testamentem. I to on prosił Dominique o radę, któremu z siostrzeńców 
zapisać kolekcję obrazów. Może sprawiedliwie je rozdać albo raczej oddać do muzeum? Nie po to jednak 
zbierał, żeby dzielić. Komu zostawić dom? Nie sprzedaje się rodzinnego domu, a za taki uważał swój rijad w 
medinie   Marrakeszu.  Nie  różnił   się  wiele  od  tego zostawionego  w  Algierii.  Przyjeżdżający do  niego  z 
Europy czy Ameryki młodzi wracali do korzeni, do tradycji.
Gdyby wybawić go z części kłopotu i odkupić rijad? - olśniło Dominique. Do posępnie opustoszałego domu 
Kamila wpadł promień marokańskiego słońca -Przekonać Giroux, że rodzina pozbędzie się niewygodnego 
spadku. Marokański klimat nie służy starszym, a młodzi wolą spędzać wakacje na egzotycznych wyspach, 
jest szansa, przecież doktor traktował ją jak rodzinę. Przeszczepił w obieg swoich pieniędzy, powierzając 
wybór funduszy inwestycyjnych i nadzór nad mnożącymi się w nich szwajcarskimi frankami.

53

- Nie brakuje ci Caen?
-   Klasztoru?   -   Ewa   bawiła   się,   przekładając   między   palcami   członek   Kamila.   Obwisły   był   padliną, 
podśmierdując kawiorową spermą. Najlepiej wymywało ją z ust musujące wino. Bąbelki odrywały jej smak 
od podniebienia i zagłębień w zębach. Wyżerały resztki owocowym kwasem. Szampan był na to za subtelny.
- Nie tęsknię - sięgnęła po szklankę z nadrukiem nicejskiego hotelu „Negresco” - Zen jest, żeby żyć. Wiesz, 
kiedy najbardziej nie tęsknię? Kiedy się kochamy. Właściwie tylko wtedy.
- To znaczy tak czy nie? - był skołowany. -Ani to, ani tamto. Coś innego.
- I te mądrości zapisujesz sobie na ręku? - pocałował ją w zabazgrany długopisem nadgarstek - „Ice catko” - 
odczytywał starte litery.
- Zostaw.

background image

- Brudas i poetka.
- Poetka brzmi gorzej niż portmonetka.
- Co tam napisałaś? - złapał ją znowu 
- Widziałem rano. Ledwo cipka ci odtajała i myk, myk po długopis.
- O tobie.
- Nie wierzę. Ja poetycki? Nadaję się? Powiedz, co - prosił.
- Nie.
- Trudno - przydusił ją, siadając na piersiach - Będę cię bil po twarzy, jak Francuzi niegrzeczne dzieci, do 
skutku - okładał jej policzki poklejonym  od porannej miłości członkiem - Na razie nie boli, ale jestem 
sadystą i zaraz stwardnieje, a wtedy...
- Już, już. Napisałam... napisałam...
- Nie zmyślaj.
- Dotykając mnie, przynosisz w palcach ciastka, czekoladki i wsmarowujesz je tam, gdzie lubię.
- Słodkie.
- Mogę teraz iść na kawę?
- Chwila - zgarnął z prześcieradła grudkę zasychającego nasienia. Zrobił nią Ewie na czole znak krzyża 
-Teraz możesz. Nikt mi ciebie nie ukradnie - zszedł z niej.
Przejrzała się w lustrze nad biurkiem. Znak był niewidocznym strupkiem.
- Będę miała okres, to cię urządzę, w paseczki - nie zakładając majtek, włożyła dżinsy i t-shirt.
- O nie, to nie to samo. Krew miesięczna jest księżycowa, a sperma czysta, solarna. Nie zmywaj - uprzedził 
jej gest - To magia. Nauczę cię. Egipska. Zamów dla mnie espresso, wezmę prysznic i przyjdę.
Zostawiła krzyż na czole. Odróżniała już żarty Kamila od powagi, ale nie kłamstwa od prawdy. Na to był za 
ostrożny. Od prawdomówności wolał prawdopodobieństwo, niebędące sidłami zatrzaskującymi tak lub nie.
Uwielbiał rozsmakowywać się w wariantach. Zamawiając espresso, wygłaszał Ewie esej o dwóch rodzajach 
światowych   upraw   kawy:   arabica   i   gorszej   -   kenijskiej.   Z   tej   gorszej   da   się   zaparzyć   lepszą,   jeżeli 
temperatura prażenia nie będzie za wysoka i spośród 800 rodzajów zapachu ziarna od fiołków po kocie 
szczyny zostaną te najsmakowitsze: róży, czekolady, wanilii.
- Z pianką? Czerwoną? - upewniał się, zaglądając Ewie przez ramię do filiżanki.
Odświeżony, z mokrą głową zjawił się w restauracji szybciej, niż przypuszczała. Nie zdążyła zadzwonić do 
domu.
- Za jasna - ocenił pianę espresso fachowym okiem baristy. Po przyjeździe do Francji dorabiał we włoskim 
barze kawowym - Za grubo zmielili albo za krótko trzymali w maszynie. Powinno być równo trzydzieści 
sekund. Zbyt drobno zmielona daje ciemną pianę z dziurą w środku. Biała kropka przy za długim parzeniu, 
biała piana robi się w za gorącej wodzie.
Ewa wypiła swoje za jasne espresso i wyszła na chwilę do toalety. Wyjęła ze spodni kartę telefoniczną.
- To ja. Tak, babciu, zdrowa. Zostanę dłużej. Udało mi się załatwić stypendium. Co? Dobrze, wyślę mamie 
więcej pocztówek. 1 trochę pieniędzy. Starczy mi, starczy, zarobiłam dużo na winobraniu. Całuję.
Kamil spróbował jeszcze raz wystukać na komórce numer Dominique. Robił to już z szybkością siedzącego 
przy   sąsiednim   stoliku   chłopca   bawiącego   się   przyciskami  game-boy.  Kilkulatek   rzucił   mu 
porozumiewawcze spojrzenie.
Płay station lepsze. Na tym zaraz gamę over.
Gamę over - zgodził się Kamil, chowając telefon.

54

Jean wrócił z tygodniowego wyjazdu do Niemiec. Tak zaplanował podróż, żeby dać Dominique czas na 
oswojenie się z domem. Dzikie koty, które pozwoliły mu się wziąć z ulicy tylko dlatego, że były ranne, 
potrzebowały kilku dni na przyzwyczajenie się do nowego miejsca. Siedziały w szafach i pod kredensami, 
chroniąc swoją dzikość w ciemnościach. Podleczone wracały do zakamarków wolności.
Obijanie się o meble w nowym domu przypominało Dominique wpadanie na Jeana wchodzącego jej niby 
przypadkiem w drogę. Nie umiała przywyknąć do cudzej intymności. Przeznaczone dla niej piętro miało 
nastrój   antykwariatu.   Meble   wywleczone   na   środek   pokojów   do   podziwiania   „i   chyba   łatwiejszego 
odkurzania tych wszystkich zdobień, pozwalających zgadnąć epokę, jak kolor i kształt narośli - chorobę 
skóry” - wściekała się, mocując z szufladą komody ozdobionej herbami.
Biurko, o którym marzyła, sprezentowane przez Jeana wydawało się teraz niekształtną fortecą.

background image

Ulubionym   miejscem   Dominique   stał   się   nowoczesny   przedpokój   bez   stiuków,   perskich   dywanów   i 
nawoskowanych gratów. Przenosiła się tam z komputerem i tacą sushi, zamawianego w japońskim cateringu. 
Nie   jadła   nic   innego  od   tygodnia:   bagietka   i   ryż   z   surowymi   rybami.   Siadała   na   parkiecie,   i   podparta 
poduszkami robiła bilans dochodów, oszczędności, przeliczając euro na arabskie kafelki w Marrakeszu. Czy 
będzie   ją   stać   na   wyremontowanie   rijadu,   zatrudnienie   ogrodnika,   kucharza,   trzech   sprzątaczek   i 
majordomusa.
Uderzenia   w   klawisze   zagłuszały   myśli   o   Kamilu.   Stukot   klawiatury   był   pracowitym   odłupywaniem 
wspomnień o ich dawnym domu przy Pere-Lachaise. Zarazem przeczuwała, że tam wróci. Skąd się to brało, 
wbrew niej? Gdyby miała opisać, czym była dla niej nigdy niezawodząca intuicja, powiedziałaby, że białą 
laską niewidomego. Przewodnikiem dla oślepionych życiem.

55

Niezasłonięte do końca żaluzje przepuszczały słońce. Wyostrzone cienkimi szczelinami kłuło w zaspane 
oczy. Ewie śniły się tortury. Podważane ostrzem powieki, przybijane ręce. Podrywając się naga z łóżka, 
wyskoczyła ze snu. Kamil, już ogolony, ubrany, siedział naprzeciw w fotelu z przerzuconym przez poręcz 
płaszczem i spakowaną torbą, na której trzymał wyciągnięte nogi.
- Co to jest?! - krzyknęła, niepewna, czy jeszcze śni. Śladem po koszmarach była pręga na ręku.
- Prezent.
Miała bransoletkę. Opaskę z cienkiego nubuku, wysadzanego maleńkimi kryształkami oprawionymi w hafty 
z ciemnego złota. Nie nosiła nigdy pierścionków, kolczyków ani łańcuszków. Gardziła błyszczącą tandetą. 
To, co opinało jej nadgarstek, było prawdziwym klejnotem dopasowanym do odcienia skóry. Dlatego w 
półśnie nie odróżniła go od swojej ręki.
- Odepnij - poprosiła.
Usiadł przy niej i nacisnął kryształki po wewnętrznej stronie bransoletki. Odskoczyła klapka, w środku były 
małe karteczki i miniaturowy ołówek na złotej nitce.
- O rany! Dzięki.
- Nie będziesz wreszcie bazgrać po łapach.
- Super - naciskała miniaturowy mechanizm. 
- Najlepszym przyjacielem kobiety są diamenty.
- To są prawdziwe...?
- Taki tam pyłek, żadne kamienie. Pocałowała go w rękę. Jego zażenowanie rozochociło ją. Obcałowywała 
mu paznokcie.
- Przestań. Ogoliłem się, możesz...
- Co ty. Całowała cię któraś po rękach?
- Nie pamiętam... Nie.
- A widzisz - śmiejąc się, obmacywała językiem zagłębienia między palcami.
- Ale żadna kobieta nie całowała tak jak ty. 
- Jak? - szarpała go lekko zębami, zlizując zaraz ugryzienia 
- Jak, no jak? - domagała się odpowiedzi, łaskocząc go wargami.
- Przeciągle - był nawet zadowolony z tego, co wymyślił.
- Mało - wpisywała ołówkiem słówka. 
- Od środka.
- Jeszcze.
- Dogłębnie.
- Kiepsko, Bak, trzy minus.
- Jaka jest poprawna odpowiedź pani profesor?
- Moje pocałunki, czego może nie zauważyłeś, mają wstęp. Wyszukuję na nie miejsca palcami, językiem. 
Rozwinięcie, gdy wylizuję cię z nieczułości, i zakończenie - zatrzasnęła bransoletkę - Kamil, gdzie ty to 
znalazłeś? Kiedy?
Byli ciągle razem. Nie mógł kupić diamentowej bransoletki na stacji benzynowej. W hotelu też nie, oglądała 
szczegółowo   wszystkie   butiki.   Takie   misterne   rzeczy   dobrane   rozmiarem   i   kolorem   są   robione   na 
zamówienie. Musiał to sobie obmyślić dużo wcześniej. Od dawna zrzędził:
- Wsadzam ręce do kieszeni - pokazywał  je wywrócone  z płaszcza na drugą stronę - I twoje papiórki. 
Zdejmujesz dżinsy i sypią się z nich karteczki. Czy ja sypiam z mumią egipską? One też mają po bandażach 

background image

poutykane różne mądrości.
- Już wiem! - przypomniała sobie - Papiernia!
Poprzedniego dnia znaleźli w starej dzielnicy Nicei sklepik z ręcznie czerpanym papierem, notatnikami o 
jedwabnych okładkach i książkami starodawnie oprawianymi w skórę i okucia. Kamila zachwyciła papeteria 
z prawdziwymi motylami zatopionymi w mięsistych, pożółkłych kartkach. Ewie spodobał się pergaminowy 
notatnik wielkości pudełka zapałek, z przezroczystymi stronami i prześwitującą okładkę. Nie otwierając go, 
widziałaby warstwy słów. Nie śmiała poprosić o niego Kamila. Ceny były równie dziwaczne, co sklepik, 
symbolizowały raczej luksus, niż wyceniały jego wartość. Jak namalowana na ścianie basenu głębokość, 
poniżej której dla nieumiejącego pływać nie ma znaczenia: dwa dwadzieścia czy pięćdziesiąt.
Nie prosiła go o nic. Kupował jej ubrania, kosmetyki, nie pytając o zdanie, sprawiając przyjemność sobie, a 
ją przy okazji obdarowując. Płacił za hotele, jedzenie, pożyczony samochód, najzwyczajniej, jakby wydawał 
na siebie. Z jej spojrzeń zgadywał, co by chciała. Dlatego wyszła ze sklepu, nie miała zamiaru naciągać go 
na drogie duperele.
Przez te dwa miesiące zmienił się jej gust. Zaczęła odróżniać dobre jedzenie od przeciętnej restauracyjnej 
garkuchni. Zwykła ratatouille z pomidorów i oberżyn miała kilkanaście odmian. Nie mówiąc o pieczywie: 
podłych,   solonych   bagietkach   i   chlebie   wypiekanym   na   prawdziwym   drewnie.   Polubiła   drobny,   czarny 
kawior z jesiotra. Jego niejednoznaczność smaku, bliższą wyrafinowanym  sosom niż rybiej ikrze. Trufle 
zaczynały naprawdę smakować bardziej od ulubionych dotąd kurek. Nie umiała sobie wyobrazić dnia bez 
tiramisu czy espresso. Śnieżny krem oproszony kawą i ceglasta pianka były zwieńczeniem popołudnia. W 
kryształowo-marmurowych hotelach, które ją na początku onieśmielały, widziała już coraz częściej kurz i 
zaniedbane   kwiaty.   Pościel   mogłaby   być   bielsza,   cieńsza.   Kosmetyki   w   łazience   nie   tak   oszczędnie 
popakowane w małe tubki.
Markowe dżinsy, jedwabne swetry i leciutkie, skórzane botki za trzysta euro. Do tego medytacje i buddyjska 
skromność. Dlatego stała przed sklepem. Jeszcze nie zwariowała, w zeszycie za parę groszy zapisze to samo, 
co w drogim notatniku. Kamil rozmawiał długo ze sprzedawcą, pewnie wtedy zamówił bransoletkę. Coś 
rysował,   myślała,   że   próbuje   ołówki.   Nie   zwracał   na   nią   uwagi.   Byli   po   sprzeczce.   Możliwe,   żeby  to 
zaplanował? Specjalnie był oschły i zniecierpliwiony, chcąc zostać sam i obgadać projekt, wybrać kolory? 
Już wcześniej próbował się jej pozbyć. Po wyjściu ze sklepu muzycznego zaproponował:
- Wracaj do hotelu albo idź do kina.
- Sam idź, ja pospaceruję - założyła słuchawki. Zdjął je.
- Posłuchaj, możesz sobie wsadzić drut do ucha, elektrodę w mózg i nie będzie mi przeszkadzać. Każdy ma 
swoje triki.
- To dlaczego na mnie krzyczałeś w sklepie? O Mozarta? Zwariowałeś? - była bliska łez.
- Nie krzyczałem, tylko przekrzykiwałem. Zatkałaś sobie uszy słuchawkami - spokojnie tłumaczył.
- Nie ja wymyśliłam, że Mozart ma za dużo nut.
- Wiem. Cesarz Józef II. Ale powtarzasz za innymi. A ty nie jesteś od nich. Z katalogu kilkunastu farb do 
włosów, cipowatych okularków.
- Skąd wiesz? - drwiła, ukrywając lęk. Jeśli rzeczywiście coś o niej wie?
- Bo ja widzę więcej, słyszę  więcej. Jestem człowiek poboczny,  malarz, i przysięgam ci, że Mozart to 
rzeczywiście za dużo nut. Cesarz miał rację, a Forman zrobił z niego w swoim filmie kretyna. Muzyka 
Mozarta nie potrzebuje tylu nut, żeby ukryć geniusz. To są konfetti sypane przez Boga!
Przystanęła. Nadal nie rozumiała jego zachwytu i furii.
- Nigdy nie mówiłeś tak o malarzu, żadnym.
- Czego nie da się powiedzieć, to się maluje - machnął zniechęcony ręką - Muzyka, muzyki trzeba słuchać 
całym  ciałem,  nie uszami.  Ciało jest membraną, rytm wbija się w skórę, wziął się z bębnów, z transu. 
Muzyka jest najbardziej cielesna ze sztuk, jak miłość. Te twoje słuchawki... gdyby szczypać cię cały czas w 
tyłek i wmawiać, że to podniecające i musisz mieć odjazd...
- Słuchasz w samochodzie Mozarta, ja swoje kasety. Nie można dwóch naraz, miałeś mnie do niczego nie 
zmuszać.
Szli wąskimi uliczkami. Szukali przejścia w stronę morza. Mieli czas na pogodzenie, woleli jednak milczeć. 
Czekali, co zrobi drugie, w którą stronę pójdzie. Zobaczyli wtedy pod drewnianym szyldem „Introligator” 
tamten zabytkowy sklepik papierniczy.
Przeglądali z podziwem notesy, kartony i książki. Ich dłonie gładzące czule kartki dotykały się, muskały w 
najdelikatniejszych przeprosinach.
Kamil w ten sam sposób gładził teraz bransoletkę. Szeptał w potargane włosy Ewy:
- Bardzo, bardzo.
- Ja bardziej - uklękła przed nim i objęła mu głowę - To najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam, 

background image

nie   że   diamenty,   ale   że   pomyślałeś...   -   podniosła   z   podłogi   płaszcz   Kamila   i   zarzuciła   na   siebie.   Z 
granatowego płótna wystawały jej piersi, zaczepiały sutkami o klapy kołnierza. Podwinęła za długie rękawy 
- Wychodzimy? - była gotowa do drogi.
- Zamówiłem śniadanie, zaraz przyniosą. O, już.
Z korytarza dochodził brzęk naczyń wiezionych wózkiem.  Ewa poszła do przedpokoju. Młody kelner z 
przylizanymi żelem włosami zaczerwienił się, widząc w rozchyleniu jej płaszcza głęboki dekolt. Szukała po 
kieszeniach monet. Znalazła pieniądze i zgnieciony rachunek za bransoletkę. Roczna emerytura jej babci 
plus renta matki. Dała chłopakowi napiwek. Nie zważając na jego rumieńce, podniosła nogę, obnażając ją 
powyżej uda, i zatrzasnęła drzwi.

56

- Lecę jutro do Maroka - Dominique przywitała Jeana.
- Taak?
Nie uprzedziła go, chociaż dzwonit codziennie z Drezna pytać, jak sobie radzi.
Wyłączyła domowy telefon, kupiła nową komórkę, jej numer znał tylko on. Starej nie odbierała, sprawdzała, 
kto dzwonił. Kamil nie mógł już zostawiać wiadomości na zapchanej sekretarce. Z godzin, w których do niej 
wydzwaniał, domyślała się, kiedy jest sam. Dziesiąta rano: trzy razy, ta mała piździara była w łazience? 
Druga   w   nocy:   sześć   razy.   Skończyli   pierdolenie   i   zasnęła?   W   ciągu   dnia   co   parę   godzin   pojedyncze 
telefony: Chował się do kibla?
- Kupuję od Giroux dom - zebrała z podłogi w przedpokoju pudełka po sushi i komputer. Otworzyła Jeanowi 
szafę.
- W całej Europie, nad Morzem Śródziemnym nie ma innych ruin na sprzedaż?
- Ta mnie hajcuje.
- Kamil wyrzucił cię z domu, a ty kupujesz mu nowy.  Nie wierzę, żebyś  chciała tam mieszkać. To on 
uwielbia Maroko, światło i egzotykę slumów.
- Sądzisz? Ty też mówiłeś, że byś się przeniósł, gdyby nie klimat rozwalający antyki.
- Zimą człowiek poleciałby i na Księżyc, gdyby rosła tam jedna palma.
- Nie pojedziesz ze mną?
-W życiu. Ciebie nikt nie przekona. Masz -wyjął z walizki różowego misia - Niemcy zwariowali, wszędzie w 
Berlinie niedźwiadki. Przedtem swastyki, teraz zgłupieli dla miśków.
- Przyda się - przytuliła pluszaka.
- Idę się wykąpać, wreszcie u siebie - odkręcona woda zagłuszała jego głos. Dominique stanęła w progu. 
Ramiona   Jeana   miały  oliwkowy  połysk   buteleczek  z  kosmetykami   ustawionych   długim  rzędem  wzdłuż 
wanny.
- Nie kupisz -Jean sprawdził stopą wodę i dosypał kolorowej soli.
- Lecę podpisać wstępną umowę.
- Zakład, że nie? - włączył jacuzzi-Wejdziesz? - zrobił jej miejsce w obszernej wannie.
-   Za   ciepła   -   pokazała   na   złoty   termometr   wbudowany   obok   kranu   -   I   wyłącz   bul,   bul   -   Dominique 
zdejmowała powoli pończochy. Jean sięgnął do szafki po drinka.
- Dlaczego myślisz, że nie kupię? - usiadła w wannie, wkładając mu stopy między uda.
- Ten twój doktor to dziwak, ściągnie cię do Maroka obejrzeć migdałki i odeśle do domu. Stać go na takie 
numery. Sama opowiadałaś.
- Opowiadałam, opowiadałam. Ale to nie wariat, ma fantazję. Biznes to dla niego świętość.
Jean słyszał o doktorze, gdy prowadziła jego interesy. Spotykała się wtedy z Giroux w Genewie. Raz do 
roku   przed   zapłaceniem   podatków   odwiedzała   go   w   Marrakeszu.   Po   omówieniu   procentów,   dywident, 
ryzyka odprężał się i popijać rodzynkowe wino domowej roboty, zwierzał się ze swoich marzeń, które dzięki 
pieniądzom zarobionym przez Dominique zamieniały siew plany.
Najzwyklejsze pozornie decyzje miały u doktora mityczny początek. Geologiczno-biblijny - usprawiedliwiał 
swoje   dziwaczne   traktowanie   rodziny.   Ściągał   do   siebie   na   wakacje   i   święta   siostrzeńców   i   bratanice. 
Każdemu   obiecywał   zapisanie   w   testamencie   spadku.   Pokazywał   kolekcję,   oprowadzał   po   kupionych 
niedaleko Marrakeszu gajach cytrynowych. Obserwował ich i upewniał się w swoim wyborze: „Nie wiem, 
czy  zdajecie   sobie   sprawę,   ale   Maroko,   północna   Afryka   jest   najbezpieczniejszym   miejscem   na   Ziemi. 
Kalifornia i pół Ameryki zapadnie się do oceanu, terroryści zniszczą resztę. Kontynentalna płyta afrykańska 
zetrze z powierzchni południową Europę”.

background image

Był   zafascynowany   potęgą   Afryki.   Kołyską   cudów   i   piekielnym   tyglem.   Z   jej   głębi   wyszedł   pierwszy 
człowiek. Z jej równikowych  dżungli wzięła się nieuleczalna zaraza: AIDS.  Nie odważył  się na dalszą 
podróż   niż   do   południowych   granic   Maroka,   gdzie   spotkał   dziesięć   lat   temu   Kamila   i   Dominique. 
Drogowskaz „Timbuktu 1500 km” wbity w pustynię wskazywał drogę do czarnego piekła. Malarii, AIDS, 
straszliwej odmiany trądu - choroby noma. Zarażone nią dzieci budziły się rano z kawałkiem zostawionej na 
poduszce twarzy.
Giroux kupował do śniadania gazety i pospiesznie przerzucał strony, szukając wiadomości ze środkowej 
Afryki, potem z krajów Maghrebu i na końcu nowinek ze świata. Jego krótkowzroczne oczy niemal dotykały 
zadrukowanych   po   francusku   i   arabsku   stron   jak   przyłożone   do   ziemi   ucho   nasłuchujące   tętentu   koni 
jeźdźców Apokalipsy. Uświadomił sobie, że czekami dla organizacji dobroczynnych pomagających Czarnej 
Afryce zatyka dziury w niewidzialnej tamie, oddzielającej kłębowisko nędzy, chorób i wojen na maczety od 
reszty w miarę uładzonego świata. Afryka była jego obsesją. Dla niej pozbywał się uciułanego spadku i 
kolekcji renesansowych portretów.
Zaczął je zbierać, gdy zobaczył fotograficzne portrety bez twarzy chorych na nomę. Ich przeciwieństwem, 
remedium na okaleczenie, były renesansowe twarze włoskich kupców i szlachetków. Odmalowano na nich 
sumiennie, jak w buchalteryjnych księgach, każdy pieprzyk, włosek w nosie i zmarszczkę. Miały bezczelny 
wyraz   boskiego   zadowolenia   ze   swej   zdobytej   sprytem   i   siłą   fortuny.   Delektował   się   nimi,   olejnymi 
maskami,   które   przetrwały   wieki   i   nie   zmienią   wyrazu   twarzy   po   jego   śmierci.   Nie   uśmiechną   się 
triumfalnie, że go przeżyły, ani nie zauważą jego zniknięcia. Zanim to nastąpi, musi uporządkować sprawy 
spadkowe. Nie powiedział jeszcze nikomu o swojej chorobie: rzadkiej odmianie raka kręgosłupa bez szans 
na leczenie. Sprzeda Dominique obydwie części domu i upoważni do dysponowania majątkiem. Przelania go 
na konto organizacji medycznej zajmującej się nomą i kilku innych organizacji fundujących opiekę dzieciom 
osieroconym przez AIDS.
Dominique usłyszała przez telefon zadyszkę Giroux i uwierzyła mu: to żadne choróbsko. Wykończyły go 
upały. Obiecał jej natychmiastowe załatwienie formalności dzięki swoim tutejszym znajomościom.
- Cena? Nie zdajesz sobie chyba sprawy, moja droga, ile wart jest dobry żart. Uśmiejesz się, jeśli ci powiem, 
za ile, ale nie przez telefon.
Dominique wiedziała o jego słabości do niej. O rojeniach znalezienia w niej rozsądnej córki, umiejącej 
liczyć pieniądze i podziwiać z dachów Marrakeszu przejmujący krajobraz północnej Afryki, za którą niby 
cień czaiła się Czarna Afryka. Spodziewała się, że sprzeda jej jeden z domów połączonych przejściem za 
symboliczną cenę, by mieć ją bliżej siebie.
- O co się założysz? - przycisnęła piętą muskularny tors Jeana.
- Zaraz, zaraz, może jest coś, o czym nie wiem? - pewność Dominique kazała mu zwątpić.
- Hmm. To prawda, nie kupuję tego domu tylko dla siebie.
- Aaa! Trzeba było od razu... masz już chętnych. Zapomniałem, że te baraki to ostatni krzyk mody. Prawie 
dałem się nabrać. Dominique, my jesteśmy kupcami, nie żyjemy dla sentymentów, żyjemy z nich -Jean 
mrugnął porozumiewawczo. Jej przebiegłość mu imponowała. Była gwarantem jego normalności - że nie 
zbzikował   i   wbrew   temu,   co   sądzi   rodzina,   jest   podobny   do   nich,   choćby   w   szacunku   dla   kupieckiej 
przezorności.
Łydce Dominique, wygładzonej depilacją i oszlifowanej peelingiem, nie dorównywało proporcjami żadne 
dzieło sztuki, wypieszczone nawet mistrzowską ręką Boulle’a. A on mógł jej dotykać, bezinteresownie, dla 
samej przyjemności bycia przy niej, przy inteligentnych nogach i sprytnej główce.
- Nie. Kupuję go dla nas - zamoczyła usta i odstawiła drinka - Dla mnie i dziecka - sądziła, że wybrała ten 
dom instynktownie. Dziecko było jeszcze wielkości pestki. Będzie rosnąć i dojrzewać na słońcu, w szklarni 
rijadu. Sama chciała się schować, przytulić do żyznej, czerwonej ziemi Afryki, rodzącej bez wysiłku drzewa 
i ciepło.
- Ża...żartujesz.
- Wiem od wczoraj, trzeci miesiąc. Pamiętasz, byłam jeden dzień u Kamila...
Jean skulił  się  w  wannie,  najchętniej  zanurkowałby,  ale  tam w  podwodnym   świecie  pływało  już  jedno 
dziecko. Rosło u Dominique; wypiętrzyją w wulkan, wybuchnie z niego, rozbryzgując krwawą lawę.
-   Wytłumacz   mi,   jak   w   dwudziestym   pierwszym   wieku   kobieta   może   zajść   w   ciążę?   -   nie   dodał 
„niechcianą”, to było oczywiste.
- Chcę tego dziecka.
- On wie? Wzruszyła ramionami.
- Kocham cię za to - westchnął z ulgą. Dominique nie zrozumiała, czy za ciążę, czy za wyrzucenie z siebie 
Kamila. Bała się przyszłości, płakała ze strachu i wzruszenia. Siedzieli objęci w stygnącej wodzie. Jean 
odkręcił wrzątek.

background image

- Nie więcej niż trzydzieści osiem stopni, w pierwszym trymestrze nie wolno - osłoniła gąbką brzuch.

57

Zatrzymali się przy białym, wiejskim cmentarzu na wzgórzu. Kamil wyszedł z wozu i stal, wpatrując się w 
kamienne grobowce. Na tle jaskrawego nieba błyszczały kredowo, wyskrobane z otaczającego je błękitu.
Ewa wyłączyła radio i stanęła przy nim. Podróżowali w ekumenicznej zgodzie: nie słuchali CD Kamila ani 
jej popowych kaset. Puszczali, co było w radio, przeskakując po stacjach. Jadąc, nie rozmawiali. Mówili 
jedynie o tym, gdzie stanąć, przenocować. Przestali opowiadać sobie myśli i uczucia. Ewa miała wrażenie, 
że jego prawdziwym językiem jest seks. Mlaskający, ocierający się o jej sromowe wargi członek. To nim 
wyznaje jej miłość, bije ją i strofuje.
- Byłeś tu? - wtuliła się mu pod ramię.
- Będę. Pochowasz mnie na takim cmentarzu. Tu jest antycznie, nie cuchnie śmiercią.
- Sympa. Ja poproszę o krematorium.
- Żadnej żałoby, żadnej solidarności z trupem. Tej brudnej czerni, smarowania się cmentarną ziemią na 
pamiątkę.
- Też wolę białą, buddyjską niewinność odrodzenia - owinęła się wzorzystym szalem, zawiał chłodny wiatr.
Kamil poczuł jej perfumy,
- Pachniesz żałobą.
- Po czym? - przyzwyczaiła się do jego absurdalnych tekstów. Lubiła wyciągać z niego „zeznania”, skąd się 
wzięty.
- Twoje Issaye Miyake są z trupa, z cieni trupów.
- Ciekawe.
- Przyjrzałaś się butelce? Odwróć ją.
- Mistrz kazał mi pić z odwróconej czarki - przypomniała sobie podobny ton.
-   Nie   opowiadam   ci   buddyjskich   zagadek.   Ta   butelka   to   atomowy   grzyb.   Miyake   przeżył   wybuch   w 
Hiroszimie. Znasz: „Perfumy nie maja rodziny, dzieciństwa. Są od razu dorosłe i pełne wspomnień”? On 
wlał w nie dym ze spalonych ciał i wymieszał z herbatą, reszta wyparowała.
- Okropne.
- Genialne. Genialny artysta jest w stanie namówić do mazania się jego gównem i jeszcze na tym zarobi.
- One naprawdę są piękne.
- Daj spokój, w pamięci zalega całe gówno. Wsiadł do samochodu. Czekał na nią. Ukucnęła przy otwartej 
szybie   po  jego  stronie.   Specjalnie   pomniejszyła   się   do  wielkości   dziewczynki   zaglądającej   wścibsko  w 
rzeczy dorosłych.
- Kamil, o czym chcesz zapomnieć?
- Na przykład o Polsce. Błoto przylepione do butów. Jesienią wraca mi taki polski rzyg. Refleks narodowy, 
wiesz? Wsiadaj.
- Zaniosę na cmentarz perfumy - sięgnęła przez okno po plecak.
- Błagam, bez happeningów. - Złożę je w ofierze, wyleję.
- Na wygłup jest wszędzie miejsce, możesz tutaj. Przy okazji się wysikam.
Olewał prowansalski krajobraz. Gdyby mógł, zeskrobałby go z szyb samochodu. Wszędzie gotowe pastisze 
Cezanne’a, Matisse’a. Jego własne obrazy pozbawione światła gniły pod zagruntowanym płótnem.

58

Prowadził za szybko. Wypożyczony peugeot miękko kołysał się na wybojach między winnicami. Prędkość 
miała   nadać   jakiś   sens   ich   włóczędze.   Zmusić   do   skupienia,   zostawiając   za   sobą   rozproszone   myśli. 
Przeszkodzić im w zbiciu się w grudę pewności: Nie udźwignę za nas dwoje. Dominique siedziałaby obok z 
mapą i wiedziała, dokąd, po co. Ewie obojętne. Jej lekkość nie jest z beztroski. To wydrążona smutkiem 
pustka. Do niczego nie lgnie, bo jest znikąd, albo nie chce być. Błąkamy się bez celu, robimy to, co ona - 
zerknął na Ewę. Przyglądała się przemykającym krajobrazom. „Ma w oczach żałość, zostawia za sobą smugi 
żałości. Gdybym scalował z niej smutek, napełni się nim znowu, zawsze. Dlatego tak nam dobrze w łóżku. 

background image

Seks jest najsmutniejszym obrzędem, nie do spełnienia” - zacisnął ręce na kierownicy. Zaparł się z całych 
sił, żeby nie wyć. Wracała tęsknota. Rzewna tęsknota za nie wiadomo czym, szarpiąca nim bez celu, jak to 
błądzenie samochodem. Dominique umiałaby ją poskromić. Trzymać na wybiegu, odtąd - dotąd. Podsypać 
jej leki, uspokajać obietnicami: „Będzie dobrze, dobrze”.
Ewa   jest   ozdobą,   nie   kagańcem.   Nie   karmi   się   bestii   klejnotami.   Szarobłękitne   kamienie   jej   oczu. 
Kamienowała go swoim trwożnym spojrzeniem, niepewnością.
Nie, to nie jej wina. Typowy jesienny zjazd - przypomniał sobie coroczne depresje. Obłaził go wtedy chłód i 
wspomnienia.   Psychiczny   rzyg   z   tego,   co   zalegało   we   flakach   mózgu.   Polskojesienny   barok.   Kicha 
wypchana grubaśnymi zapasami, poskręcana pośmiertnie i złocona. Jedyny oryginalny, sarmacki styl tego 
kraju. Nażreć się przed wiatykiem,  poleżeć leniwie w trumnie  i puchnąć, puchnąć z całym  majestatem 
kadzonego katolicko trupa. Wyrwał się stamtąd na słońce i powietrze. Ale zostawił przytrzaśnięty trumną 
ochłap duszy, żarliwie modlący się o jego zbawienie głosem matki żegnającej go przed snem:
- Kamilku, i poproś swojego Anioła Stróża o opiekę, i opowiedz Matce Boskiej cały swój dzień.
Nie ma czego opowiadać. Robi wszystko, żeby nie było nic do opowiadania, do przekładania na słowa. 
Chowa   się   za   Ewę,   pod   nią,   w   nią.   Przymierzając   najlepsze   pozycje,   zasłania   się   jej   ciałem.   Młodą, 
zaróżowioną skórą i nastroszonymi piersiami.
Zwinąłby się przy niej w kłębek, zasnął.
- Tam był hotel - Ewa wypatrzyła reklamę przy drodze.
Skręcili   na   Vence.   Hotel   nie   był   rodzinnym   interesem z  przylepnie  serdeczną  atmosferą   i  ciekawskimi 
spojrzeniami, szacującymi gości. W recepcji panowała szklista obojętność, do której nie mogło przylgnąć 
żadne   uczucie   zadomowienia.   Klucze,   bungalow   -   wszystko   bezosobowo,   posuwiście,   tocząc   się   na 
niewidzialnych kółeczkach monet.
- Zostanę w restauracji - zawróciła na korytarzu.
- Zaraz przyjdę - Kamil skorzystał z okazji i zadzwonił do Dominique. Wreszcie ktoś podniósł słuchawkę.
- Jean, mogę z nią rozmawiać? -Jest w Maroko.
- U Giroux?
- Kupuje dom, przeprowadza się.
- Dasz mi jej komórkę?
- Przykro mi...
Wyrzucił z torby ubrania, nazbierane w podróży drobiazgi. Pod stół potoczył się zabrany z klasztoru nóż do 
ostryg, za nim wypadł notes. Wystukał kierunkowy do Maroka: terkot obijający się o puste wykafelkowane 
komnaty. Drżały mu palce. Poszukał w barku szczeniaków, najpierw z koniakiem, potem brandy. Ukręcał im 
główki.
Wyjechała? Uciekła? Szukał jej, wydzwaniał, chociaż to były pozory. W każdej chwili mógł pojechać do 
Paryża, gdyby chciał. W zamian wysyłał sygnały: .Jestem, jestem nadal do ciebie podłączony telefonami. 
Jeśli przestajesz o mnie myśleć, rozwalam ci głowę natrętnym brzęczeniem”.
Dominique przerwała ten układ. Tracąc nad nią kontrolę, tracił ją nad sobą. W barku była duża butelka 
Hennessy, takiego samego, jaki woził ze sobą w bagażniku. Zawahał się. Powinien być precyzyjnie trzeźwy, 
zbyt wiele miał do stracenia.

59

Ewa znalazła kąt z internetem. Na pamięć znała adres klasztoru. Wysłała do Leo wiadomość: „Nigdy nie 
byłam tak blisko”. Niech odczyta, jak chce - po buddyjsku czy ludzku. Zostawiła mu nadzieję. Odkroiła od 
swojej.   Sama   czuła   się   poszarpana   na   uczucia   i   nastroje.   Kamil   rozbijał   każda   pewność.   Wybuchem 
śmiechu, uporczywym milczeniem. Im dłużej byli ze sobą, tym mocniej wyczuwała granice. Nie znużeni 
podróżą czy sobą, ale czasem. Kamil był wypożyczony z innego świata. Strażnik progu - buddyjski demon - 
zagrodzi kiedyś  przejście do niego. Odgoni merdający w niej z radości orgazm. Już teraz, kochając się, 
wysuwali ręce z uścisków, jakby palce puszczały krawędź parapetu. Nigdy nie była tak blisko pustki.
Przestała zapisywać na bransoletce, swoich haftowanych kajdankach, nowe myśli.
- Mehu neter, siowa boga - opowiadał jej Kamil, przekonany, że zapełni darowany notesik wierszami. - W 
Egipcie wszędzie są słowa bogów, dlatego kuli je w kamieniu, nie zostawiali pustego kawałka. Ty też 
wszędzie piszesz.
Mylił się. Siedziała przed ekranem i nie miała co napisać ani do kogo.
Zaszedł ją cicho od tyłu, położył ręce na głowie.

background image

-   Mam   prezent   -   trzymał   dłonie   po   bokach   jej   twarzy,   kadrował   ją   w   odbiciu   ekranu.   Nie   mogła 
odpowiedzieć, zaciskał kciuki na szczęce.

60

- Nauczę cię egipskiej magii - w rogach łóżka paliły się świeczki.
Przyjrzała się mu, czy nie bredzi po haszu. Dym kadzidełek miał w sobie coś trawiastego. Od Kamila nie 
było czuć alkoholu, źrenice też miał trzeźwe.
Ciekawe, co? Usiądzie do niej profilem, mówiąc gardłowo, z arabska mehu neter? Ewa znała jego egipskie 
objawienia. Pojechał do Luksoru i osiwiał. Pokazywał na dowód odrastające szpakowate włosy. Greckie, 
rzymskie ruiny to przy egipskich świątyniach baraki. Kamienne kolosy znad Nilu zmiażdżyły go, jego stare 
poglądy na sztukę.
- Wróciłem stamtąd nowy, po inicjacji - entuzjazmował się przy Ewie, chociaż od jego wycieczki minęło 
kilkanaście lat - Uczyły mnie pustynia i gwiazdy. Z piasku wytapia się szkło. Gwiazdy nad pustynią są z 
dźwięczącego szkła. Wirując po niebie, ścierają się i na ziemię spada znowu piasek. Przez miliardy lat, tony 
piasku, pustynia.
- Zabawne, bo kiedy miałam kilka lat, łapałam gwiazdy. Wystawiłam nocą szklankę na okno. I wiesz, co 
było rano? Szklanka w łazience, w szklance szczęka babci.
- Stare kobiety pożerają gwiazdy, co?
- A mężczyźni kobiety. Mam się rozebrać do tej magii?
- Chciałaś powiedzieć starzy mężczyźni. 
- Jesteś starszy ode mnie, nie stary. 
- Wystarczająco.
Zdjęła stanik z szarej koronki, zapinany z przodu na czarną perłę. Było jej zimno pod spojrzeniem Kamila. 
Wsunęła się pod kołdrę.
- Nie - zdarł z niej przykrycie i położył się obok, rozbierając. Odsunął ją, gdy próbowała się ogrzać.
- Zrób to sama. 
- Co?
- Rozetrzyj sobie przyjemność na całe ciało spomiędzy nóg - oparł się na łokciu i obserwował jej pocieranie 
dłonią   o   łechtaczkę.   O   ten   zadatek   raju,   okrwawiony   cierń,   niesłużący   niczemu   innemu   niż   dręczenie 
rozkoszą. Nie wytryskuje z niej nasienie ani mocz. Spływa z niej wilgotna laska przyjemności.
Podziwiał   nagość   Ewy.   Płynność   ruchów,   rozwiązujących   zagadkę   piękna.   Nie   brudził   jej   sobą,   nie 
przeszkadzał swoim ciężarem i natarczywością. Była rozkoszą wolności, prawdziwą Marsylianką z cyckami 
i pizdą na wierzchu. Resztki wstydu miała w dziurze tyłka niby w zaciśniętym, zasznurowanym kawałku 
gorsetu.
Ewa wczepiała się spojrzeniem w Kamila. Kochała się nie ze swoją ręką, ale głową. Wyobrażała sobie 
chłopaków, z którymi spała, facetów mijanych na ulicy. Zlizywali z jej ciała wyginającego się w łuk swoją 
działkę. Ssal ją jak sucz, odgryzając z zachłanności sutki. Zlali się w jednego mężczyznę o wielu kutasach, 
wijących się niby wężowate ręce hinduskiego boga. Kamil obdzierał swojego ze skóry i pochylał się, biorąc 
go w usta. Ślinił go, rytmicznie połykając.
- Myśl, kogo chcesz teraz - Kamil zachłysnął się wytryskiem.
- Wlej we mnie - wysunęła suchy język.
Wypluł na niego spermę.
- Koniec magii - przełknęła, nie zamykając ust. Nasienie wymieszane ze śliną przypominało glut surowego 
jajka skapującego jej z kącików warg.
- Nie wierzysz? - rzucił się na nią.
- Wierzę, seks zaczyna się po orgazmie - kopała go, rozśmieszona łaskotaniem.
- Przekazałem ci całą mądrość Egiptu!
-  Błeee   -   wyciągnęła   język,   zezując   na   jego  koniec.   Wolała   wygłup,   bicie   się   poduszkami   od  powagi. 
Wyczuwała w niej zasadzkę, z której niedawno uciekła. Poważny był  jej rodzinny dom, choroba matki, 
cierpienia babci.
Błaznowała,  udając  siebie.  Im lepiej  zabawi  kierowcę,  tym   dłuższa  będzie  przejażdżka  na  stopa.  Jeżeli 
wyrzuci ją z wozu, pójdzie za nim pieszo. Przecież ta podróż to pielgrzymka, a ona jest z jego sterczącego 
fiuta. Rozepchał ją nim, zrobił od nowa, od środka.
- Masturbacja jest magią. Trzeba na końcu myśleć, z kim by się chciało, i zawsze się spełnia. Trzeba znać 

background image

jego zapach i spierdolić - pouczał.
- Aha.
- Ściągnąłem cię z klasztoru. W dzień wąchałem, nocą... Myślałaś o kimś? - on wyobrażał sobie
Dominique. W korytarzu był  ślad jej perfum,  nie sklepowej konfekcji, ale robionych na zamówienie w 
prawdziwych perfumeriach.
- Myślałeś o mnie? - wątpiła.
- Uczyłem cię. Będziemy się mogli kochać na odległość. Widziałaś, jak to robię, ja widziałem ciebie. Twoja 
pizdeczka wtedy się rusza. Nie rozdziawia, ale właśnie tak pitoli powolutku, małymi łyczkami.
Ewa wyjęła zaplątane między nogi prześcieradło. Wydawało się jej, że tak samo przylgnął do nich ktoś, z 
kim się kochali. Od jej strony mężczyzna, od jego kobieta. Zjawa ułożyła się obok, warując pod pościelą 
pofałdowaną w kształt człowieka. Przylgnęła do Kamila.
- Zjemy coś? Chwalili się gęsimi wątróbkami - przelotnie spojrzał na kartę w recepcji.
Na   pewno   podawali   gęsi,   nic   nie   było   przypadkowe.   Na   cześć   gęsiego   dzieciństwa   Dominique   i 
synchronicznej   harmonii   wszechświata,   poruszanej   wirami   energii   stwarzającej   atomy.   Wystarczyło 
zamieszać w nich wyprężonym kutasem i popchnąć we właściwym kierunku.

61

Przejeżdżała palcem po karcie dań. Znała już język bywalców. Nie czytała z lewej do prawej, zatrzymując 
się dłużej przy cenie, ale z góry na dół, wyławiając co smaczniejsze nazwy:  łosoś w sosie migdałowo-
pikantnym na whisky, krem z kasztanów na koniaku, sorbet z liczi. Wyfraczony sommelier doradzał wino. 
Nad lewą brwią miał dużą brodawkę. Zarośnięte trzecie oko zaglądające do butelek. Tak wypukłe, że kiedy 
pochylał się nad stołem, groziło wypadnięciem i potoczeniem się na talerz.
- Dobre, bardzo dobre - mówił Kamil przy każdym kieliszku i daniu. Ewę bawiły jego wyroki. Były w 
biblijnym   stylu   Pana   Boga,   oceniającego   każdy   dzień   stworzenia:   „I   wieczorem   dnia   trzeciego   Bóg 
powiedział: bardzo dobre”. Ona też słuchała Kamila, podziwiając urządzony dla niej świat. Nowy samochód 
z wypożyczalni po tym, gdy okazało się, że staremu brak bocznych poduszek. Inną fryzurę, wystrzępioną 
wokół twarzy, i najnowszą kolekcję bielizny od Chantal. Ciekawiło ją, czy Kamil widzi różnicę między 
koronkowymi majtkami lolitki a Hiperprzestrzenią Kaiku. Ubrania i książki dawał jej takim samym gestem, 
z miną  zafrasowanego Mojżesza, niosącego tablice  przykazań.  Bez pewności,  czy zostanie  zrozumiany, 
prezent doceniony, a obdarowany nie zbuntuje się w swojej ignorancji.
Tuż   przed   wyjazdem   z   Nicei   kupił   album   o   sztuce   japońskiej.   Na   drewnianym,   skrzypiącym   łóżku   z 
baldachimem   tłumaczył   jej   prostotę   szesnastowiecznego   stylu   wabi.   Jego   nowoczesność   i   metafizykę. 
Malowanie nicości, ślady piękna. Wrzaskliwe płomienie barw zgaszone popiołem, pyłem węgla drzewnego, 
przetartą do szarości zielenią. Wulgarność dosłowności wyszeptana aluzją. Eleganckie milczenie przed i po. 
Siła gór majacząca we mgle.
- Kupiłem kiedyś czarkę wabi, dałem majątek, dwadzieścia tysięcy dolców, na aukcji. Nie ma ładniejszej, 
przy wypalaniu przypadkowo powstał na niej wzór ośnieżonej góry Fudżi. Absolutna prostota i piękno. 
Gdyby pytali, co chciałbym wziąć na bezludną wyspę, to właśnie ją. Ty jesteś najbardziej w stylu wabi - 
zamknął album - Twoje popielate włosy, szare oczy i... wiesz, że czasem są jawnobłękitne? - zobaczył ją w 
kadrze japońskiego parawanu. Namalowaną na jedwabnej surówce o fakturze jej kremowej skóry. Była tą 
samą dziewczyną, którą spotkał koło klasztoru nad brzegiem jeziora. Scałował z niej zimne fale. Rozgrzał, 
aż sama zaczęła rozpuszczać się w swojej wilgoci, topnieć mu w rękach. Zrozumiał, czym go uwiodła, 
pozwalając się uwieść. Z jej czystości i spokoju według kanonu wabi miało rozwinąć się piękno. Chociaż na 
chwilę, w spełnieniu. I gdy się kochali, była doskonałością z przeszczepem płci. Łonowa sierść zaznaczała 
kontury wszytej w ciało włochatej łaty.
- Mogę? - przesunął obolałym od podniecenia członkiem po jej gładkiej pupie. Tam czuł się bezpieczny, 
otulony pulchnymi pośladkami.
- To boli? - nigdy tego nie robiła.
- Będę powoli i cofał - kołysał się nad nią, przepychał przez rozgnieciony otwór, obejmujący go szczelnie 
jakby w obawie, że popuści.
Minął mięsisty próg i wepchnął się pomiędzy ściskające go miękko ścianki.
Cały czas patrzył Ewie w oczy, doszukując się w nich niechęci albo bólu. Czujny na każdy grymas.
Leżała sztywno. Miała minę wyczekującej na zastrzyk, nie na przyjemność.
- Powiem ci wierszyk trubadurów - chciał ją rozśmieszyć, odwrócić uwagę od mato przyjemnej defloracji: - 

background image

Nawa boczna, nawa główna, cipa dupie jest nierówna.
Uwierał ją. Coś między ulgą po kupie a drażniącym czopkiem. Przebił drogę i wysuwał się, znowu wracał.
- Nie, dalej nie - zatrzymała mu biodra.
Nic  ekscytującego.  Mozolne   rżnięcie   w gównie.  Przynajmniej  nie  wypływało.  Koleżanka  w  akademiku 
miała mniej szczęścia. Chłopak byt napalony i nie przeszkadzało mu, że miała okres. Zaproponował od tyłu. 
Zapomniała   o   wsadzonym   wcześniej   czopku   przeciwbólowym   i   kiedy   w   nią   wszedł,   dostała   gejzeru 
biegunki. Obsrany porzygał się na nią, ona na niego, Ewa zajrzała do łazienki, gdy zapłakana bidula spierała 
z prześcieradła krew, rzygi i sraczkę.
Kamil   wbijał   się   głębiej,   zaostrzony   podnieceniem.   Wróciło   do   niej   wspomnienie   wizyt   u   dentysty. 
Rozłożona w fotelu, bezwolna, napinała się, spodziewając ukłucia. Narzędzia drapały napuchłe dziąsła w 
poszukiwaniu grudki bólu. Językiem wyczuwała precyzyjnie wielkość metalowych szpikulców. Jej anus też 
był z krwawiących dziąseł. Odróżniał haczącą główkę kutasa, pulsujące w nim żyły.
Pochwa otarta już z wrażliwości na kształty pragnęła tylko celnych uderzeń. Tyłek zaczął nadstawiać się z 
ciekawością. Nie wypływał z niego śluz, żadne odchody szczęścia.
- Widzisz, jaka jesteś czyściutka - wyszedł z niej i podsunął do oślinienia zadartego chuja. Był zaróżowiony, 
w smaku gorzki.
Odciągnął na boki pośladki i schował go w nią. Wsadził wskazujący palec w pochwę. Namacał zgrubienie. 
Pocierał je i posuwający się pod nim łepek. Było jej obojętne, czy Kamil pieści siebie, czy ich. Wbijała mu 
się na palec i kutasa w tyłku. Kręciła biodrami, chcąc zagarnąć jak najwięcej dla siebie. Odepchnął ją i drugą 
dłonią   targał   wystającą   żebrząco   łechtaczkę.   Stojąc   nad   nią,   uderzeniami   bioder   wymierzał   karę, 
rozdrapywał rękoma.
Ewa, wrzucona między białe poduszki, z zadartymi nogami, zaciskała ręce na prześcieradle, na piersiach. 
Szczypała   sobie   ramiona,   brzuch.   Próbowała   zedrzeć   siebie,   tak   jak   Kamil   zszarpywał   z   niej   zasłony 
przyjemności. Przecierał palcem i kutasem ściankę oddzielającą od orgazmu. Bolesnego w tyłku, roztartego 
na ulepek w pochwie i tnącego niby zadraśnięcie między zesztywniałymi wargami sromu. Fale orgazmów 
odpływały, wracały, by razem znowu rozbić się o jej ciało, rozrzucając szeroko nogi, odrywając z gardła jęk 
i pianę śliny. Kołysały nią coraz spokojniej, kojąco. Obmywały ciepłem.
Była  pewna, że sącząca się z niej wilgoć jest krwią. Popękała w kroczu i na opuszkach palców. Białe 
prześcieradła były jednak suche. Kamil leżał twarzą do poduszki. Jego oddech unosił koronki obszyte wokół 
pościeli. „Zdmuchiwanie szronu” - pomyślała.
Nie mogłaby się ubrać. Nawet w lekki hotelowy szlafrok. Jej ciało było niegojącą się, zasychającą blizną po 
orgazmie.
Stęsknionym kwiatów z dumą ofiarowałbym rozkosz dla oczu, zieleń spod śniegu wyrosłą w górskiej wiosce 
powtórzyła haiku z japońskiego albumu. Czemu to zapamiętałam? Krótki wierszyk Itekaya w stylu wabi.
- Dobrze ci było? - Kamil odwrócił się na plecy. Zaskrzypiało łóżko. Musiało się rozpadać, gdy się kochali, 
ale nic nie słyszała.
- Nie pamiętam poprzednich razów...
- Ej, ej, wstydzisz się! - dostrzegł rumieniec. Schowała się za łóżko. - Naprawdę się wstydzisz - zadziwiła 
go. Została na niej warstewka zażenowania. Ostatni ślad wyuzdania, przy którym bladły nakrwione waginy.
Wyjrzała zza poduszek.
- Zostań tak chwilę - złapał ją - Idealne proporcje.
Było mu dobrze, po prostu dobrze. Czuć rozluźnione mięśnie, ciało wypróżnione z napięcia. Wpatrywać się 
w   nią   wystającą   zza   poduszek,   rozczochraną,   z   miną   ledwo   co   obudzonej   kotki.   Miała   jeszcze   pół-
przymknięte oczy. Gdy się kochali, zwężały się, robiły jeszcze bardziej skośne. Poznawał po nich, gdzie jest, 
w którym kręgu jej kobiecego piekła, wciągającego gorącą dziura.
Ona pierdoli się oczami, wylizuje nimi - przytrzymał ją za ramiona, nie pozwolił wstać z podłogi wyłożonej 
grubym dywanem.
- Świetne proporcje, rokokowe. Te ich metrowe peruki, strusie pióra miały sprowadzić oczy do centralnego 
punktu,   na   środek.   Oczy,   spojrzenie   było   najważniejsze,   tym   się   uwodzili.   Nie   wywalonym   cycem, 
wypiętym tyłkiem - wzburzył jej włosy - Pójdziemy do fryzjera, trzeba zrobić porządek - przeciągał palcami 
po nierówno odrośniętych kosmykach - Musisz mieć coś nowoczesnego.

62

Fryzjer w czarnych skórzanych spodniach, seksownie podziurawionym podkoszulku masował jej głowę i 

background image

trzaskał nożyczkami  nad głową, ścinając niewidoczne strzępki. Artysta,  przyjmujący tylko na telefon w 
salonie wyłożonym cętkowaną skórą geparda. Fotele, lustra były oprawione w futro. Pierwsi chrześcijanie, 
wchodząc do klatki z lwem, musieli mieć podobne odczucia, co Ewa, słysząc szczęk ostrzy i brodząc w 
resztkach ludzkich włosów na podłodze. Trzymała się mocno Kamila. Zostawił ją na pastwę nożycorękiego 
wariata. Ten bredził o trójwymiarowości, głębi fryzury. Był genialny, bo szybki - jak sam się chwalił. Ona 
czuła się odcinana pasmo po paśmie. Trzebiona w najbardziej perfidny sposób, podkreślający jej urodę.
- Kto panią strzygł, o tutaj - podniósł włosy odrastające po wyskubaniu.
- Miałam gniazdo wszy, królową roju, chirurg musiał pod znieczuleniem - zrobiła zbolałą minę.
Odskoczył. Musnął jeszcze coś na koniec, spryskał lakierem w ilościach dezynfekujących.
Kamil  był  zachwycony.  Ewa z kosmykami  zaczesanymi  na czoło i policzki widziała w lustrze modnie 
zharataną   sucz.   Gryzło   ją   pod   swetrem   od   ścinków.   Musiała   się   wykąpać.   Wyprowadzili   się   już   z 
„Negresco”.   Znalazła   więc   godzinę   drogi   na   północ   od   Nicei,   na   całkowitym   pustkowiu,   ten   pałacyk 
zamieniony na hotel. Uprawiali w nim egipską magię, pierwszą lekcję, po której zeszli na kolację. Ewa 
wybrała maliny zapiekane w koglu-moglu, Kamil foies gras. Na dużych talerzach podano im kawałeczki dań 
w stylu  nouveau cuisine.  W sam raz tyle, by ocenić maestrię wykonania. Smak był  w ustach i na jego 
zaspokojenie potrzeba tyle, ile się w nich zmieści. O zapychaniu żołądka nie było mowy.
- Bogaci nigdy nie są głodni, kwestia klasy, prawda? - zasyczała, parząc się o podgrzewany talerz.
-   Diety   -   miał   coś   jeszcze   powiedzieć   o   metafizyczno-społecznych   nizinach   głodnych   duchów,   gdy 
zadzwonił telefon. Wyświetlił „Dominique” - Przepraszam - podniósł się, ściągając za sobą serwetę.

63

Podpisali wstępną umowę. Według wyceny dom był wart więcej, ale Giroux się nie targował. Dominique 
przygotowała dwa komplety dokumentów w jednakowych skórzanych teczkach. Leżały na biurku doktora, 
oczekując notariusza i urzędnika królewskiej administracji. Mieli przyjść wieczorem, po zamknięciu swoich 
biur.   Celebrować   przekupstwo   podczas   uczty   i   wręczania   prezentów.   Tak   było   szybciej   dla   Giroux   i 
tradycyjnie dla nich.
Dominique włożyła swoją dżelabę. Odetchnęła z ulgą po zdjęciu obcisłej już na brzuchu spódnicy. Wpięła w 
uszy berberyjskie turkusowe kolczyki i zapięła ciężki naszyjnik przetykany podzwaniającymi blaszkami z 
wykutym imeniem Allaha. Ze szkatułki wzięła podarunek od doktora: srebrną bransoletę z wisiorkami w 
kształcie ręki Fatimy, chroniącej przed urokiem.
Przeglądając się w lustrze, odruchowo sięgnęła po perfumy. Alabastrowy flakon z ambrą. Zanim dotknęła 
olejkiem szyi, dostała mdłości. Przełknęła nosem litry tranu, tłustej wielorybiej mazi. Maroko torturowało ją 
różami, pomarańczami i kadzidłem. Znokautowało na lotnisku, waląc pięścią w nos. Zatkała go wacikami, 
wmawiając Giroux atak alergii. Była blada i schudła. Co rano spędzała godzinę, trzymając głowę w kiblu. 
Torsje były tak gwałtowne, że bała się poronienia. Wyrzygania dziecka skurczami żołądka przez gardło.
- Róża pustyni - doktor wstał z fotela na tarasie - Dominique, jesteś najpiękniejszą różą pustyni. Moja habibi 
- arabskie czułości były ozdobne i niezobowiązujące. W sam raz na wychwalanie przybranej córki. Nie śmiał 
skomplementować   jej   biustu.   Wprawnym   okiem   przełożył   go   jednym   mlaśnięciem   z   miseczki   A   do 
obszerniejszej   B.   Biegłość   w   ocenie   dawały   mu   lata   praktyki.   Podczas   wizyt   lekarskich   nie   kazał   się 
rozbierać pacjentkom. W obecności mężów i braci, zabawiając ich rozmową, badał je palcami pod suknią, 
dokonując   cudów   zręczności.   Stawiał   na   sztorc   nieprzywykłe   do   tak   wymyślnych   pieszczot   sutki. 
Wsłuchiwał się w potrzeby kobiecych ciał, zaskorupiałych w chałatach wstydu. Kazał im kasłać lub głęboko 
wzdychać, by zagłuszyć wydobywające się z nich na koniec badania mimowolne pomruki szczęścia.
Giroux   uwielbiały   nie   tylko   pacjentki.   Był   cenionym   towarzyszem   męskich   rozrywek.   Znawcą   tańca 
brzucha.   Hojnie   płacił   tancerkom,   dokładał   się   do   zaproszeń   najlepszych   pępków   z   Egiptu.   Siadał   w 
pierwszym  rzędzie stolików klubu tradycyjnego tańca Maghrebu, paląc w wodnej fajce tabamel  - tytoń 
wymieszany z miodem, i podziwiał swoje śniade Sulamitki. Wkładał im w stanik plik banknotów, na tyle 
gruby, że pękały sznurówki podtrzymujące piersi. Przychodził specjalnie po to. Na dziki taniec afrykańskich 
sutków.   Wielkich   i   śliwkowych.   Spękanych   bruzdami,   nadstawiającymi   się   do   nawodnienia   językiem. 
Napraszających się o humanitarną pomoc. Marzył o takim finale spektaklu: Przykuty do łóżka, znieczulony 
morfiną, żegnany plaskaniem piersi, chlupotem przelewającego się w nich piękna, dobra i życia. Należała 
mu się owacja.
Przeznaczył pieniądze ze sprzedaży części rijadu na utrzymanie drugiego, a resztę na cele dobroczynne w 
Afryce. Wykonawcą testamentu miała być Dominique. Żadnego religijnego pochówku. Krematorium i urna 

background image

wprawiona w narożnik tarasu. Na wzór świętych muzułmańskich chciał mieć swoje domowe mauzoleum. 
Wyrzucili go z jednego w Algierii, zostanie więc w drugim, na wieczność. Aż Afryka mimo dobroczynnych 
datków zaleje świat, zamieni  go w pustynię  i Słońce za kilka miliardów lat stopi żarem kulę ziemską. 
Przypuszczał, że środki  przeciwbólowe zmieniły mu  sposób myślenia,  ale pocieszał się, że zaledwie  w 
szczegółach.   Myśl   przewodnia,   jak   kręgosłup   toczony   rakiem,   jeszcze   się   nie   poddała.   Obojętna   na 
perswazje i prośby podejrzewającej coś rodziny. Od pół roku odmawiał widzenia się z kimkolwiek.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, Dominique, dlaczego sprzedałem ci dom.
- Chcesz powiedzieć: tak tanio.
-   Usiądź   koło  mnie   -   podsunął   jej   drugi   fotel   -   Nie   brzydzisz   się?   -   dał   jej   patyk   do  nabijania   mięsa 
pokrojonego w kostkę. Wrzucał je do akwarium.
Z wody wychylił się obły łeb.
- Koszmarne ryby - wzdrygnęła się.
-   Meksykańskie   jaszczurki,   aksolotle.   Znajomy   wyjechał   i   nie   ma   zaufania   do   służby,   wiesz,   te   ich 
zabobony. Nie za blisko - cofnął jej rękę, przytrzymał za przegub - Żarłoczne larwy, póki nie muszą wyjść 
na ląd, nie dojrzewają, ale mogą się rozmnażać. Wieczne smarkacze, są starcami i zdychają z wyglądem 
nastolatków, niezły patent - spojrzał na zegarek.
- Będą za godzinę?
- Mierzę ci puls.
- Och, wszędzie wietrzysz choroby. Zawodowe zboczenie - zabrała mu rękę i rozsiadła się wygodnie.
- Nie dałem się oszukać z ceną, okraść. To byłoby nieetyczne pozwalać innym na grzech, bo samemu jest się 
leniwym ignorantem. Co to, to nie.
- Więc dlaczego?
- Zadbasz o mój testament.
- Wiem, udajesz zdrowego. Co ci jest?
- Jeśli udaję, to żywego. Rak kręgosłupa, zostały mi dwa miesiące - uprzedził jej lament - Nie doczekam 
twojego dziecka, a bardzo bym chciał - odwrócił się do akwarium. Wrzucił resztki z tacy - Masz mocny puls; 
który miesiąc, czwarty?
Wciągając łzy, nie mogła odpowiedzieć. Wyjęła z nosa głęboko wciśnięte waciki i rozbeczała się, smarkając 
w haftowany paciorkami rękaw dżelaby.
- Przyszli - marokańska służąca wspięła się po schodach na taras.
- Już? Spieszy się im. Schodzimy, schodzimy - Giroux podniósł się z trudem. Musiał jeszcze zrobić sobie 
zastrzyk - Dominique, zajdź do gabinetu - poszedł za służącą, łapiąc się ostrożnie poręczy.
Nie ruszyła się z fotela. To, co usłyszała od Giroux, musiała zamienić w komputerową ikonę i przesunąć w 
róg ekranu. Swoje problemy i mdłości sformatować w mniejszą ikonkę, też usuwając na bok. Przynajmniej 
na parę godzin, póki są goście i trzeba dopilnować podpisywania dokumentów. Nerwowo stukała w szybę 
akwarium. Woda zabulgotała, wychylił się cielisty, nagi jaszczur, niepokryty łuską. Jego rozchylona morda 
była zaróżowionym pęknięciem, cewką moczową na końcu penisa. Bydlak wydał się znajomy – wianuszek 
skrzeli wokół łba to kopia napletka. W akwarium pływał  kawałek faceta, samodzielny kutas z łapkami. 
Zawsze   larwalnie   młodzieńczy,   niedojrzały,   ale   strzykający   jadem   spermy.   Kamil   był   aksolotlem 
zanurzonym w polskiej cipie. Trzeba go stamtąd wyciągnąć, na ląd, do normalnego chodzenia po ziemi. 
Musi dorosnąć. Są ważniejsze sprawy od pierdoł, ludzie się rodzą, umierają. Są sprawy ostateczne. Sięgnęła 
po telefon. Wytarła chusteczką oczy i łzy z klawiatury.
- Tak, to ja - miała mokry głos.

64

Kamil rozmawiał przy recepcji przez telefon. Ewa bawiła się widelcem. Z nudów pluła na wielki talerz i 
krojąc   to   dystyngowanie   nożem   z   inicjałami   hotelu,   nakładała   sobie   porcje   do   ust.   W   hotelowych 
restauracjach sztućce i naczynia były zawsze za duże i za ciężkie. Żeby trudniej ukraść? - zastanawiała się. 
Meble w pokojach też są nieproporcjonalne. Szafy na całą ścianę, łóżka wielkości plaży. Może projektują je 
psychiatrzy?
- Jutro rano wracamy do Nicei, oddaję wóz i pociągiem do Paryża  - Kamil  stał za nią. Wydał  rozkaz 
odwrotu.
Pakowali przed snem torby. Znalazła na podłodze ostry pięściak.
- Co to?

background image

-Nóż do ostryg, wziąłem z klasztoru, rzuć -złapał w powietrzu.
Od wyjścia z restauracji nic nie mówił, chociaż ona słyszała całą partyturę tłumaczeń, przeprosin. Tak, 
powinien ją przeprosić za powrót do własnego domu.
- Ewa... muszę pracować.
- Wypnij się. 
- Co?
- Zdejmij spodnie i się wypnij, włożę ci palec - przejechała mu nożem po spodniach - Nie? Exit only!
-  
Ty szczeniaro - rzucił się na nią. Kotłowali się na podłodze, uderzając o fotele i łóżko. Ewa została w 
koronkowych   majtkach,  Kamil  w  rozpiętych  spodniach.  Posadził  ją  sobie  prawie  na  twarzy,  w  zasięgu 
języka.
- Wydziergaj sobie dupkę - lizał dziury w koronce - Zrób tatuaż z majtek.
- W kolorach czy tuszem? - odgięła się do tyłu, nie da się nadziać ani na igły, ani na niego. Tak było jej 
dobrze, niech z niej wysysa przyjemność, zlizuje.
- Jak Arabki henną ręce we wzorki. Żebyś widziała ich wytatuowane cipy...
- W arabeski? - bujała się nad nim.
- Jęzor sam się po nich posuwa, malują dla niego dróżki. A pizdy mają wykafelkowane, śliskie i szorowane 
po każdym pierdnięciu.
- Moja ci nie starczy?
- Jest tylko moja - przeciął pięściakiem trójkąt materiału zakrywający jej krocze.
- Aj! - podskoczyła - Mogłeś mnie skaleczyć! Zniszczyłeś - podniosła nogę, zaglądając w rozdarcie.
- Dziwki noszą przecięte majtki.
- Proszę, tnij wszystkie - sięgnęła po torbę i wysypała ubrania. Z majtek zwisały jeszcze metki najdroższych 
butików - Ciachaj - kopnęła go, przewróciła stopą na brzuch i zabrała nóż. Klęcząc, rozcinała mu szwy 
dżinsów. Zaśmiewając  się,  włożył  jej  głowę między nogi. Całował się z cipą.  Z wargami  większymi  i 
mniejszymi, z języczkiem łechtaczki.
Zdarła   z   niego   ubranie.   Leżąc   na   Kamilu,   przymierzała   palce,   który   lepiej   wejdzie,   wybór   kołków 
śrubowych   od  grubego  kciuka   po  malutki   z   ostrym   szponem.   Dziura   tyłka   ugięła   się   pod  środkowym. 
Podparła brodę na drugiej ręce i palcem cierpliwie przetykała tunel. Był ciepły, podobny do waginy. Nie tak 
mokry,  ale  skądś  przeciekała do niego lepka wilgoć.  Znak,  że  w podziemiach kryło  się  inne  przejście. 
Podrapała   paznokciem.   Gdzieś   obok,   wystarczy   wymacać   i   przebić   drogę,   jest   zarośnięta   pochwa. 
Zagruzowana gównem i znieczulona jądrowodami.
- Dość! - Kamil zrzucił ją z siebie.
Była prawie już, dochodziła. Dogrzebała się do jego nieużywanej kobiecości. Wiecznie świeżutkiej pod taflą 
zamarzniętej spermy.  Zaraz by mu  poturlała łechtaczkę po wesołym  miasteczku, na diabelskim młynie. 
Wiłby się jej pod palcami, w zaciśniętych zębach wiernie aportował każdy orgazm.
- Kocham cię - powiedziała zwyczajnie, odważyła się skłamać.
Usłyszał zaklęcie. Miało się zamienić w cokolwiek, co zatrzymałoby go przy niej.

65

W pociągu do Paryża zaraziła się grypą. Pasażerowie zamknięci w najszybszej kapsule Europy smarkali, 
kaszleli jesiennym wirusem.
Kamil zniknął w swoim domu. Pojawiał się we wspólnej sypialni na piętrze, gdzie trzęsła się pod kocami. 
Przynosił   lekarstwa   i   picie.   Co   rano  przychodziła   arabska   sprzątaczka.   Czyściła   w   kwadrans   sypialnię, 
wietrzyła.   Ewa   wychodziła   wtedy   do   kibla,   przytrzymując   się   ścian.   Słyszała   głosy.   Mieszały   się   ze 
spuszczaną wodą, odpływały. Jeden z nich wracał, stawał się głośniejszy, aż powiedział tuż przy niej:
- Kawy?
- Dziękuję - widząc Dominique, wyzdrowiała z gorączki. Marzła przy jej laserowych oczach, tnących ją 
precyzyjnie na plasterki.
- Dziękuję tak czy nie? 
- Nie.
- Będzie dzisiaj lekarz, epidemia grypy. Za tydzień ci przejdzie...
- Kamil mówił, że od dawna nie jesteście razem.
- Bywamy. On ma kontrakty, zobowiązania. Nie zrozumiesz, w każdym razie musi pracować i nie może się 
zarazić. Czegoś ci potrzeba? - zbierała się do wyjścia z sypialni.

background image

- Nie od ciebie. Zawróciła.
-   Kochałaś   kiedyś   pijaka?   Wyciągałaś   go   z   gówna?   Z   łóżka   kurwy,   nieprzytomnego,   w   rzygach? 
Niezapomniane momenty. Przy tobie jeszcze nie pił?
- Nie.
- To go nie znasz. Jest dwóch, pięćdziesięciu Kamilów. Trzeźwy czy pijany, kocha tylko siebie.
- Ale ty byłaś z nim bez miłości? 
-Widziałaś kobietę bez miłości? Bez nogi, cyca, rozumu, ale bez miłości? Kiedyś,  na samym  początku, 
śpiewał przy goleniu. Zapytałam, co go tak cieszy, i powiedział: „Bo cię nie kocham, a jednak jestem z tobą 
szczęśliwy.” Ciebie też wymieni na inną, lepszą, i wmówi, że twoja wina.
- Nie chcę być, ja kiedyś zniknę.
- Nie pieprz bzdur. Znikniesz, kiedy on będzie chciał - miała pewność, że niedługo.
Kamil prosił, by nie mówić Ewie o dziecku. „Ona sama jest dzieciak, mądry dzieciak, i zrozumie. Między 
nimi rozłazi się. Nie może jej zostawić, o tak. Za dużo sobie wyobrażali... musi być czas na odstawienie od 
piersi i chuja”. Zamknął się w pracowni. Zostawił Dominique uprzątnięcie po tej sentymentalnej jatce.

66

Ewa nie mogła podnieść się z łóżka. Zapadała się razem z siłą ciężkości, do środka ziemi. Była już na 
wysokości   swojego   grobu.   W   ciemnościach   odwiedziła   ją   wymalowana   kobieta   na   bardzo   wysokich 
obcasach. Zataczała się, pachniała wódą. Badała Ewę słuchawkami. Polała sobie ręce alkoholem i zwaliła się 
obok na poduszki. Nie była pijana. Była potwornie zmęczona wizytami, podziębiona. Chwilę odpocznie i 
przeczołga się dalej. Rzeczywiście, gdy Ewa się znowu ocknęła, nie było lekarki. Pojawiły się dwa krasnale: 
Krótki Michel z żoną Kiki. Krasnalica piszczała:
„Wiesz, kto był największym karzełkiem? Edith Piaff. A ty jesteś najładniejsza”.
Do grobowca wrócił trup Kamila.
- Biedactwo,  biedactwo -  rozgrzewał  ją,  nacierając  ręce  i brzuch.  Spociła  się,  więc  ją  obrał  z  piżamy, 
szlafroka i szalika. Wyłuskał ze skóry. Dobrał się do pestki łechtaczki. Kochał na przeprosiny, jak lubiła: 
kilka   uderzeń   biodrami   i   w   usta.   Na   przemian.   Kończył   w   jej   głowie.   Ogłuszona   pchnięciami   cipa 
zdrętwiała. Ruchliwa twarz patrzyła, obwąchiwała, przełykała go. Sperma była tym razem zimna, diabelska.
„Nie, no oczywiście, mam gorączkę. On jest w ludzkiej temperaturze” - ścierała sobie z twarzy białawy 
miąższ zalatujący terpentyną. Sikając, obsmarował fiuta farbą. Przestał używać swoich cierpkich różanych 
perfum.
- Przeniosłem się z malowaniem obok, będę za ścianą. Jutro muszę wyjechać - pożegnał się.

67

Rano spadla jej temperatura, czuła się dużo lepiej. Minęły majaki. Śniła się jej wizyta lekarki? Pożegnanie 
Kamila?
Sprzątaczka   zabrała   poplamione,   przepocone   prześcieradło.   Ponarzekała   na   nowe   proszki   i   płyny   do 
czyszczenia.   Bezbakteryjne,   ze   względu   na   dziecko.   Czyje?   Tutejsze,   pani   jest   w   czwartym   miesiącu, 
pojechali z rana, na czczo, do szpitala badania zrobić, a co?
- I pani prosiła dać - przytaskała z przedpokoju nieduży obraz zawinięty w plastikowe pokrowce - Ja kończę 
o drugiej, zdąży panienka się spakować?
Dominique zaplanowała jej wyjazd, wypchnęła z domu rosnącym brzuchem. Ewa leżała, przełykając łzy. 
Ktoś ją wyrwał z albumu cudawianek i wkleił do farsy: pani, pan, dziecko i kochanka. Nie miała siły wstać. 
Oddychała   głęboko.   To   nie   przytrafia   się   jej.   Ona   leży  skulona,   schowana   pod  skórą.   Kamil   wyjął   jej 
odłamki zbitej szybki spomiędzy pokrwawionych nóg i wyłączył alarm. Włamał się do niej od dołu. Okradł i 
uciekł. Już dawno, przyzwyczaiła się. Matka też miała swoje wielkie momenty miłości, biegła do córeczki w 
zwolnionym tempie gwiazdy filmowej. Tyle, że ją spowalniały uspokajające prochy.
Przyszedł się nocą pożegnać, po co? Sprawdzić, czy dobrze się ślizga w zaropiałym gardle? Zawsze nowe 
doświadczenie, ciąża też. Pewnie się kocha z tą alimenciarą i wpycha głęboko, żeby mu dzieciak dobrze ssał. 
A jeżeli pojechali do szpitala usunąć? Tutaj można do dziewiątego miesiąca, zastrzykiem w serce. Jej też 
zrobili zastrzyk, wyskrobali z siebie.

background image

Rozerwała   pakunek.   Wypadła   koperta.   Nie   był   to  list   od   niego,   żadna   tajna   przesyłka.   Wiadomość   od 
Dominique:   „Obraz   wart   jest   dziesięć   tysięcy.   Adres   galerii   kolekcjonującej   Kamila,   z   najlepszymi 
pozdrowieniami,   Dominique”.   Nie,   pomyliła   się,   przeczytała   jeszcze   raz:   „Z   najlepszymi   cenami”. 
Kotleciara. Płótno miało z tyłu datę 90, z przodu ciemne plamy przecięte jasną pręgą. Ewa zmięła kopertę, 
miażdżona chrupnęła jej w dłoni. Może to był szkielet listu, nie prawdziwy list? Jeszcze raz przeczytała, 
wygładzając zagięcia. Litery zajmowały górny róg, dalej nic, dalej to, czego mogła się domyślić:
Gdybym to ja miała wpadkę, zmusiłaby Kamila, żeby mi zatłukł embriona chujem. Nigdzie nie pójdę, on ma 
po mnie przyjść i stąd wynieść. Zostawić na dworcu, obłożyć gazetami, zawinąć jak mumię w papirusy z 
brukowców na życie pośmiertne przypowieści o ślubach, rozstaniach, Dianie, keczupie.
A może mnie otruli i dlatego chorowałam?  Te zaschnięte myszy po kątach, kiedy weszli do domu. Od 
wczoraj nic nie piję i czuję się lepiej. Dominique  coś podsypywała?  - Ewa  siłowała się z własną ręką 
zgarniającą tabletki, tą od matki z jej palcami. Ona się truła przy byle okazji, nawet witaminą C.
Nie jestem genetycznym Frankensteinem z mamusi i tatusia ani dupencją na licencji - ubrała się, założyła 
plecak i chwiejąc z osłabienia, zeszła do kuchni. Zjadła tostowy chleb, masło dokładała sobie z pudełka do 
ust. Była chyba zdrowa, tylko słaba i głowa pękała jej od huku odkurzacza. Metalowe meble powtarzały 
echem szczęk naczyń. W ciemnym, długim przedpokoju świeciła półka, na niej gliniana skorupka. Japońska 
czarka z opowieści Kamila, za dwadzieścia kawałków. Stała zbyt wysoko, żeby ją przypadkowo potrącić. 
Domyśla się, że potłukła na pamiątkę. Posklejają i będzie jeszcze droższa. Weźmie ze sobą. To, co się jej 
podoba, a nie odprawę. Czemu by nie? Dwadzieścia i dziesięć. Wróciła po obraz. Zamówi taksówkę. Nie, 
pozwiedza,   pojedzie   metrem.   Zna   Paryż   na   pamięć   z   czytanek,   galeria   jest   w   centrum   przy  Dzielnicy 
Łacińskiej. Otworzyła drzwi do ogrodu, wwiało ją z powrotem. Przez chwilę myślała, że otworzyła lodówkę. 
Zmrożone światło i szron. Wróciła do czarnego przedpokoju, otworzyła szafę. Trafiła w ciemnościach na 
futro.   Długie,   ciepłe   i   lekkie.   Należało   się   chorej   wyrzuconej   z   domu.   Złupili   z   niej   skórę   jak   z   tego 
zwierzaka i zapłacili mu pewnie więcej niż jej.

68

Melodyjne „brzdęk” oderwało Jeana od czytanej książki. Osiemnastowieczna francuszczyzna była wytworna 
i precyzyjna niczym pejcz de Sade’a. Elokwencja rewolucyjnej nowoczesności zaczęła się nie od modnych 
pokrzykiwań encyklopedystów, ale jękiem libertyńsko wyobracanych ślicznotek. Jeśli indywidualizm - to 
wyłącznie cierpienia, bo myślenie było jak zawsze wspólne i stadne: równość, wolność,
braterstwo. Dziewiętnasty wiek, niegustowny dwudziesty i z indywidualizmu zostało „ratuj się, kto może”.
- Czym mogę służyć? - przywitał odruchowo gościa, wstając od biurka zasłoniętego rokokowym parawanem 
wymalowanym  we frymuśne, całuśne scenki. Fotokomórka przy wejściu odliczyła  jedną osobę. Wysoką 
dziewczynę   w   olśniewającym,   nowiutkim   futrze.   Natychmiast   je   rozpoznał.   Szyte   we   Florencji   dla 
Dominique, warte z osiemdziesiąt tysięcy. Obszerne, na ciążę i ewentualnie kilka rozmiarów więcej, jeżeli 
nie schudłaby po porodzie. Musiał przyznać, że nowa właścicielka nosiła je z większym szykiem. Smukła, w 
stylu heroinowo wychudzonych modelek, miała nonszalancję młodości, bezczelną pewność, że nigdy nie 
wylinieje. Na szynszyle zarzuciła szmaciany plecaczek. Rozżarzone gorączką popioły szarych oczu i poza-
gryzane z nieśmiałości pulchne wargi.
- Czy mogę sprzedać obraz... - wysunęła zza siebie szeleszczący pakunek.
Dominique wcisnęła jej nic niewarte płótno. Kamil należał już do tych cennych ptaszków, u których ceni się 
każde barwne piórko i wysraną plamkę. Bohomaz był zaledwie paletą do rozrabiania farb.
- No dobrze, a  jeżeli ona  nie  przyjdzie  z  tym  do mnie  i się wyda?  - Jeanowi  nie  podobał  się  pomysł 
Dominique.
- Co ma się wydać? Pogonią ją albo zadzwonią do mnie, a ja każę ją odesłać do ciebie. Nie przeceniaj jej 
inteligencji, to faszerowana spermą gąska. Na szczęście wytrysk nie przebija się z dupy do mózgu - była 
dumna z odzyskania Kamila, ze swego zwycięskiego natarcia macierzyństwem. Zmazała ślady tamtej, jej 
urody i świeżości. Jeszcze raz udowodniła siebie, konieczność bycia przy Kamilu.
- Matka Ewy nie jest dziennikarką, jest wariatką na papierach, żyją z renty babki - Dominique znalazła w 
plecaku notes z telefonami i podając się za znajomą kochanej Ewusi, dowiedziała się prawdy - Kamil, ona 
ściągnęłaby   ci   na   głowę   całe   wariatkowo.   Utrzymywałbyś   babkę,   matkę,   ciotki,   nie   znasz   polskich 
obyczajów? Jak w Indiach i Afryce, żenisz się z całą wioską.
Jean czekał na wizytę Ewy. Był ciekaw, kto tak skutecznie zastąpił Dominique. W szufladzie biurka leżało 
9999   euro,   co   do   centyma.   Transakcje   powyżej   dziesięciu   tysięcy   wyłapywały   komputery   bankowe 

background image

sprawdzające   przepływ   pranych   pieniędzy   -   9999   prześlizgnie   się   dyskretnie   bez   kwitów,   zapewniła 
Dominique, dając mu wypchaną kopertę.
- Proszę - Jean wskazał Ewie wygodny fotel.
- Podobno pan skupuje Kamila Baka - podała mu obraz.
- Skąd pani go ma?
- Od agentki Baka, mam jej list - wyjęła z kieszeni futra pomiętą kartkę.
- Przyjmie pani osiem tysięcy? -Sądziłam, że wart jest trochę więcej - nie targowała się, była zaskoczona.
- Bardzo wczesny obraz... Dziesięć?
- Nie więcej? - upewniła się.
- To dobra cena, nikt nie zaproponuje więcej - podszedł do biurka schowanego za parawanem. Dał jej czas 
do namysłu. Natychmiast pobiegła za nim.
- Zgoda.
Sięgnął do szuflady.
- Wypiszę czek.
- Wolę gotówkę - nie miała portfela, otworzyła plecak.
Jej pośpiech dodał mu odwagi.
- Takiej sumy nie trzymam przy sobie, nie sądzi pani... Muszę iść do banku, umówmy się na jutro rano –
widząc jej zmieszanie, nie miał wątpliwości - ukradła futro.
- To ja dziękuję - podniosła z ziemi plastikowe opakowanie. Nie będzie czekać do jutra na pieniądze. Oni już 
wrócili do domu i zobaczyli pustą półkę. Zadzwonią na policję, do galerii, będą szukać. Może futro ma 
wszyty autoalarm, wszystko możliwe u tej jędzy. Guziki zaświecą, zawyją, z podszewki wyślizną się żmije i 
pogryzą paralizatorem.
- Czy mogę o coś prosić? - pochylił się do niej, co wyglądało na pełen poszanowania ukłon.
- Słucham? - zaproponuje raty?
- O cierpliwość.
- Nie mam czasu, kupuje pan czy nie? Może być osiem.
- Pójdziemy zaraz razem do banku po dziesięć – obiecał - Jeśli...
Czego mógł od niej chcieć? - przypatrywała mu się z bliska. Poczerwieniał, nie gapił się na dekolt, nie 
obmacywał. Spuścił oczy na swój jedwabny fular. Przynajmniej zwyczajem urzędasów nie miał krawata i 
kołnierzyka na guziki, jakby przytrzasnęło mu jaja.
- Czy mogłaby się pani dla mnie rozebrać? Tu na stole, dzieło sztuki - nieśmiało zatoczył  dłonią krąg, 
wskazując jej miejsce wśród kosztowności.
Ewa oparła się o rzeźbiony, mahoniowy blat.
- Proszę tylko rozpiąć futro i nie zdejmować -odsunął się, żeby lepiej widzieć, jeśli się zgodzi, albo dać jej 
wolne przejście do drzwi, gdyby odmówiła.
Póki się cofał, uciekał oczami, miała nad nim przewagę. Podejrzewała, że nawet nie ośmieli się na nią 
spojrzeć. Podciągnęła sweter i zsunęła dżinsy. Rozpięła z przodu perłę zapinającą koronkowy stanik.
- Już - uchyliła majtki. Pstryknięcie ozdobną gumką rozpoczynające i kończące wystawę.
Dziękuję.
Tak samo dziękował koleś z akademika, wniebowzięty, że dla niego posmarowała się balsamem po kąpieli. 
Nie był wdzięczny za głaski pod bluzką, ale za wyróżnienie go staranną toaletą. Z kim musiał się wcześniej 
obmacywać? A ten tutaj, dyszący z nieśmiałości?
- Proszę  jeszcze  się  nie  ubierać  - zaskamlał,   wsadzając  palec  między  koronki  i  biodro  z  bolesną  miną 
pakującego łapy pomiędzy zatrzaskiwane drzwi.
Zawahała się - miał u niej w końcu studencką zniżkę za niedorozwój. Spuściła majtki do kolan, rozsiadła się 
na stole. Jej niepewność wydawała się Jeanowi wyuzdaną strategią striptizerki. Napawał się tym, co było 
podnietą Kamila. Tarzał w niej wzrokiem, w ofutrzonej cipce. Zerwał ze stanika szarą, jajowatą perłę i 
wkleił   jej   w   zaróżowiony,   kleisty   prożek.   Kapliczka   perłowej   macicy   objawiła   pierwszy   cud,   roniąc 
prawdziwe   śluzowate   łzy.   Jego   wyobraźnia   ślizgała   się   po   nich,   zapominając   o   ciężarze   impotencji 
podobnym do odważnika zawieszonego na końcu zwisającego członka.
- Czy mogę prosić o coś jeszcze? - był zakochanym Kamilem, zdradzaną Dominique, posiadł ich wszystkich, 
przypatrując  się tej rozłożonej na biurku satynowej  dziewczynie.  Brakowało mu  do zatkania pełni jego 
samego.   Wyjął   z   szuflady   nieduży,   wąski   futerał.   W   środku   była   osiemnastowieczna   atrapa   chuja. 
Pradziadek wibratora z kości słoniowej i ukrytym wśród sprośnych płaskorzeźb przyciskiem.
Jean otworzył pudełko, podstawiając je Ewie z pełnym galanterii wdziękiem pod nos. Polizała kość, patrząc 
mu prowokacyjnie w oczy. Po prezentacji broni wyzywała na pojedynek. Włożył jej między nogi i koronki 
swój kolekcjonerski rarytas. Naprowadził palec na przycisk. Otworzyła się miniaturowa klapka z kościaną 

background image

kulką toczącą się po łechtaczce. Mechanizm napędzany kulką na złotym druciku uruchomił pozytywkę z 
Marszem tureckim Mozarta, granym szybciej lub wolniej, w zależności od posuwistych ruchów urządzenia. 
Ewa zachichotała, za koncert w piździe maniak wypłaci należne jej pieniądze. Szturchnęła go stopą, żeby się 
pospieszył. Potraktował to jako zachętę. Wyjął z szuflady paczkę różanych prezerwatyw, wiedział od
Dominique o intymnym zapachu Kamila. Nałożył sobie pudrowany kondom. Zerknęła, czy nie wiąże go 
sznurówkami gorsetu. W tej graciarni staroci wszystko było możliwe. Musiała się odchylić do tylu, biorąc go 
w usta. Nie był naprężony. Domagał się pocieszenia, otulenia językiem, a nie chłosty orgazmu.
Żaden   normalny   facet   nie   wkładałby   w   nią   swoich   przyrządzików,   nie   oglądał   na   stole.   Z   kawałem 
upudrowanego mięsa w ustach była sama dla siebie padliną rozciągniętą torturami w czasie. Ręce, nogi 
wyłamywane na kołach cyferblatów tykających wokół zegarów. Liczników jej upokorzenia. Antykwariusz 
wykrzywiał się nad nią, walcząc z własną niemocą. Przestała go pieścić wargami. Nie czując miłosiernej 
pomocy, zaczął rosnąć. Sam kierował jej głową, trzymał jedną ręką za włosy, obijał ją, tłukł o stół i parawan, 
aż go przewrócił.
Gwałcił ją w usta za krzywdę  Dominique, mszcząc się na Dominique. Wyleje z siebie wszystko na jej 
drogocenne futro. Srał zwycięskim kutasem na Kamila, poniewierał gardłem tej dziewczyny.  Posłannika, 
który do nich wróci i splunie im w twarz jego zatęchłą od przetrzymywania latami spermą.
W napędzany ręką Jeana Marsz turecki wkradło się piskliwe „brzdęk”. Przestał się wpatrywać w dziewczynę 
i dostrzegł tłoczących  się przy wystawowej  szybie  gapiów. Przewrócony parawan odsłonił im scenę na 
biurku. Ewa z trudem przekręciła głowę, by zobaczyć,  co go zatrzymało.  Do antykwariatu weszli dwaj 
policjanci. Podnieśli parawan i odgrodzili ich od ciekawskiej publiki.
Przyszli   po   mnie   -   zakryła   się   futrem,   przycisnęła   plecak.   Jean   miał   rozdziawione   usta   i   rozporek. 
Podskoczył, dopinając spodnie.
- Proszę wybaczyć, zapomnieliśmy się z narzeczoną.
Policjanci byli rozbawieni wpadką napalonych burżujów. Dziewczyna nie wyglądała na kurewkę - za dobrze 
ubrana. Jej niewymalowana twarz nie była też facjatą call-girl.
Ewa zdawała sobie sprawę, że nawet jeśli zjawili się tylko z powodu zbiegowiska i uwierzą w bajeczkę 
antykwariusza, to mogą zażądać papierów. Jej legalny pobyt skończył się dwa tygodnie temu, wezmą na 
komisariat i dopadnie ją Dominique.
- Muszę do toalety - zaciskając nogi w obawie, by nie wypadł spomiędzy nich kościany kutas, przesunęła się 
do tyłu.  Na  zapleczu było  wąskie, nieokratowane okno. Otworzyła  je i zawyły alarmy.  Wyskoczyła  na 
podwórko otoczone bramami. Szacowała, która z nich nie prowadzi z powrotem do ruchliwego bulwaru z 
antykwariatem. Udało się, wbiegła w spokojną uliczkę poprzecinaną pasażami.

69

Na dworcu Montparnasse kupiła bilet do Tuluzy. Policjanci z krótkofalówkami przeczesywali spojrzeniami 
jej futro, wyłapując  kradzione pchły.  Zrzuciła je przy kloszardzie. Owinął  się nim i paradował  po hali 
dworca   z  błogą   miną   indyka   w   panierce.   Złupią   go  i  oddadzą   futro  Dominique,   przesiąknięte   ludzkim 
smrodem, nie do zmycia - przewidziała Ewa - Niech się spryska Issaye Miyake od Kamila.
Pod   oszklonym   tarasem   parkowały   białe   pociągi   TGV.   Podróżni   odseparowani   od   żegnających   byli 
pakowani w perony i przedziały. Nikt nie wychylał się z hermetycznie zamkniętych okien i nie machał na 
pożegnanie rozpaczliwym stylem pływaka tonącego w ciemnościach tunelu.
Z Tuluzy do klasztoru dojechała stopem. W pociągu męczyła się koło zdemenciałego dziadka chwalącego 
się rozrusznikiem serca. Głaskał wszyte bateryjki niby nosiciel części cyborga, który złożył w nim swoje 
gnidy. Ewa żałowała, że nie wstawili mu też rozrusznika mózgu. Ile można słuchać tego samego?! Dziadek 
miał przyćmiony umysł i zero świadomości. Żył tylko tym, co tu i teraz, i kiedyś w sali operacyjnej. Czy 
świadomość,   zwykła,   ludzka,   jest   uświadomieniem   sobie   tego,   co  nieosiągalne?   -   nie   chciała   myśleć   o 
Kamilu, o tych dwóch miesiącach. Nie ma zamiaru zostać staruszką memlącą jedno wspomnienie.

70

Bolało, i co z tego? Była  dwunożną arką przymierza,  niosącą nienaruszony cierpieniem kawałek siebie 
samej. Ratując go przed sobą i barbarzyńską miłością Kamila, matki, babki, ojca. Żywych i umarłych.

background image

Głodnych duchów i sytych śmierci ludzi. „Miłość jest cierpliwa, miłość jest dobrotliwa, nie zazdrości” - 
nauczyła  się tego z cosobotnich ślubów. Biegała wieczorami  do kościoła oglądać suknię panny młodej. 
Jedyna rozrywka dzieciaka ze szmacianą lalką. W koronkach, tiulach, welonach był zaszyty lepszy świat, jej 
marzenia. Im była starsza, tym list świętego Pawła, czytany nowożeńcom, stawał się prawdziwszy: miłość 
pyszna jest, niecierpliwa, zazdrosna jest. Zdradza, kłamie, niczego się nie spodziewa, nie znosi prawdy, 
poniża. I zawsze się kończy.

71

Nie było jej zimno, otulał ją spokój drewnianej szkatułki klasztoru. Obojętność, bo gdyby poszła na matę, 
usiadła w kwiecie lotosu, nie umiałaby się już zapaść w medytację, jej pustka nie prowadziła do Buddy. 
Wychodziła na słoneczny plac pełen dzieci, gdzie mała dziewczynka w palcie i kokardach rzucała gołębiom 
chleb.   Ta   duża   dziewczynka,   dorastająca   przy   mężczyznach,   kruszyła   słowa   modlitwy   dziobiącym   je 
aniołom.
Wyjechało   ją   z   Polski,   wróciło.   Do   spożywczaków   oklejonych   pijakami   jak   gówno   muchami,   do 
schizomatki. Nie wróci. Została z tłuczkiem - kością chuja i japońską skorupą. To był jej łup, błysk marzenia 
wabi   -   gliniany   Graal.   Mogła   sobie   w   nim   utłuc   rokokowym   samojebem   dziecko   z   krwi,   spermy   i 
chromosomów śliny. Albo ubić faceta z wiecznie zadartym ornamencikiem w rozporku.
Nie była buddystką, nie była zakochana. Nie była ani tym, ani tym. Była o wiele silniejsza, wyciągała się z 
pustki za odrastające włosy.

72

Zasnęła   w   korytarzu   oparta   o   ścianę.   Ścierpły  jej   ręce   i   nogi.   Rano   omijały  ją   sandały  i   długie   szaty 
drepczących na medytację. Wymijając tłum, znalazła pokój Leo. Zastukała, kopnęła.
- W odwiedziny do Mistrza? - zjawił się Pomocnik.
- Gdzie Leo?
- Wyjechał dwa tygodnie temu, nie wiem gdzie. Planował Katmandu albo Kalifornię. Obiecał się odezwać,
- Kiedy wróci?
- Sądził, że za rok, może dwa.
Ewa kucnęła, zwinęła się wokół ciosu w żołądek. Jedyny człowiek mówiący prawdę, który niczego od niej 
nie chciał, i miał zawsze rację, zniknął. Jej rezerwacja przyjaźni była nieważna.
Pomocnik podniósł ją, postawił na trzęsące się nogi i popchnął korytarzem. Zostawił na jego końcu przed 
uchylonymi drzwiami.

73

Pokój był oświetlony górskim, już zimowym świtem z okna na całą ścianę. W tę lodowatą taflę wetknięty 
był chybotliwy płomień kaganka przed figurą porcelanowego Buddy. Przy nim na podłodze za niską ławą 
siedział   Mistrz   w   czarnych,   wełnianych   rękawiczkach   bez   palców.   Nalewał   sobie   z   czajnika   parującą 
herbatę. Wskazał jej miejsce przed sobą. Uklękła, zwaliła się na kolana. Odeszła z niej wszelka siła, w 
zamian napełniała ją rozżalona wściekłość.
Rozharatała sobie życie, dała się okłamać, zgwałcić, porzucić, sama kłamała, kradła, a Mistrz, zamiast ją 
ustrzec, ochronić, popija herbatkę. On do niczego nie jest potrzebny, jemu też dała się oszukać. Pokłony 
mogłaby bić samej sobie, że żyje po tym wszystkim, albo kopać się w tyłek, że jeszcze.
Nie wycierała łez, chlipanie stawało się głośniejsze, bezwstydne. Ciekło jej z nosa i kapało z ust. Nie mogła 
ich zamknąć, obetrzeć ze skargi i krzyku. Nie panowała nad wrzaskiem miotającym nią po małym pokoju. 
Mistrz nie protestował, gdy zamachnęła się na posążek. Żywy Budda rozbiłby porcelanowego, starł swoje 
odbicie.
Wykrzyczała swoje marzenia, dotyk Kamila. Noce w hotelach i opatrunek z luksusu na gangrenę biedy. Śluz 
miłości, ekstazę w dupie, kurwienie się w antykwariacie. Zabrane bez skrupułów futro, czarkę. Wysypała 

background image

wszystko,   co   miała,   z   plecaka.   Zachrypnięta   mówiła   o   Leo,   jedynym   człowieku,   któremu   ufa,   swojej 
okradzionej samotności. Niczego już nie potrzebuje. Nie będzie się na nowo zlepiać z kłamstw. Nie ma 
kogo.
- Obwiniając siebie, stajesz się grzesznikiem - Mistrz odwinął ukradzioną czarkę z szalika. Obejrzał ją 
dokładnie. Przejechanie palcami po wyrafinowanym wzorze wypalonym w glinie sprawiło mu przyjemność. 
Nalał herbaty do swojej miseczki.
- Kiedyś chciałaś, na pamiątkę - podsunął ja Ewie.
Nigdy nie piła nic równie dobrego. Zmęczenie i spokój miały jeden smak. Nie chciała czarki Mistrza, chciała 
tej chwili.
- Kazałem ci wtedy wypić z twojej własnej do góry dnem - zajrzał do ukradzionej - Nie wróciłaś, poszłaś 
jeszcze dalej. Tutaj niesie nie zmieniło. Jest dla ciebie miejsce. Jeśli chcesz, zostaniesz, jeśli nie, odejdziesz.
- Zostanę - zdecydowała. Kiedyś już to mówiła z konieczności, teraz z jej braku. Była wolna, cokolwiek 
wybierze, będzie dobrze. Nigdzie nie czekała na nią obietnica, żadna urojona pewność. Dorosła do siebie.
- To bardzo cenne naczynie - odstawił ostrożnie ukradzioną czarkę - Tak cenne, że nie stoi na stole, aleja 
siedzę przed nim. I podziwiam.
Wygłaszał zdania wydające się Ewie częścią herbacianego rytuału, przepisem na ceremonię albo człowieka. 
Trochę zachwytu, trochę przymusu.
-   Wiesz,   czemu   to   naczynie   jest   piękne?   Bo   ulepione   w   stylu   wabi.   Zniszczenia,   pożaru   wypalania, 
ogołocenia z ozdób, na granicy nicości. O, tu jest cieniutki brzeg pustki - potarł minimalnie wyszczerbione 
obrzeże.
Pokruszyła maślane ciasteczko i popiła je czarnym wrzątkiem; od wczoraj nic nie jadła - Nie jestem, ale nie 
jestem też taka, jak myślałam.
Storczyk wybrany do ceremonii herbaty miał zgodnie ze zwyczajem więcej pączków niż kwiatów. Kilka 
przekwitłych płatków i pokryte pajęczyną liście. Ta ozdobna gałązka w wazonie, jej idealne dopasowanie do 
ceremonii   przemijania,   była   dla   Ewy  szyderstwem.   Jakby  na   własnym   pogrzebie   wetknięto   jej   w   zęby 
kwiatek.
- Nienawidzę siebie.
- Poznajesz swoje ego. 
- Ciebie, Mistrzu, też.
- Porzucasz fałszywe przywiązanie.
- Dlaczego pozwoliłeś mi wtedy odejść?
- Wróciłaś bez ozdób i wiesz, z czego rezygnujesz. Zbyt dużo mówi się o zen, nie praktykując go. Ty robiłaś 
to całą sobą.
Płatki śniegu oblepiały okno. Na zewnątrz była mroźna cisza. W białym pokoju brzęk naczyń przypominał 
metaliczne odgłosy narzędzi chirurgicznych. Mistrz słowami rozkrawał jej ostatnią skórę, zrost blizny po 
różowiutkim, wypieszczonym ,ja”.
Z wioski w dole dochodziło ostre, tnące szczekanie psów.
„Muszę się pomodlić” - zapragnęła dziecinnego paciorka. Jeżeli nie roztrzaskała się w pustce, to dlatego, że 
wypełniał ją ocean ckliwej miłości. Lazurowej jak z jarmarcznych oleodruków ze świętymi. Pomodlić się? 
Do kogo, do siebie? To byłoby równie bzdurne, co klepanie  Ojcze nasz  przed Buddą. Niedorzeczne, ale 
wszystko jest niedorzeczne i dlatego możliwe. Nie przyjechała tu na pokutę. Pojedzie do domu. Chora matka 
przydarza się właśnie jej. Przygnębienny kraj, gdzie wróci, też.
Nie będzie chować się po wyświęconych, okadzonych kątach i w objęcia facetów. Mistrz jest niepotrzebny. 
Uśmiechnęła się do siebie. Patrzył porozumiewawczo i zachichotał z radości: Wreszcie pojęła.
Przytrzymała zębami pustą czarkę, zdając sobie sprawę, że dopiero teraz pije z niej do góry dnem, pijąc swój 
śmiech.

background image

Piotr Pietucha

SAMI DLA SIEBIE

I

1

Obudziło go wzbierające pożądanie. Nasycone duszną, zmysłową atmosferą sceny erotycznego snu parowały 
z umysłu niczym eter. Ocalałe skrawki zagnieździły się w nabrzmiałym członku, nie chciały się wycofać. 
Przytulił się do Marii, przygarnął miłośnie jej pełne, ciężkie piersi. Westchnęła i w półśnie przywarła do 
niego rozgrzanym ciałem.
Pocałował   ją   w   lekko   spoconą   szyję.   Pachniała   wanilią,   algami,   zwietrzałym   prochem   roztartych 
wspomnień. Pod palcami poczuł jej twardniejące brodawki. Uśmiechnęła się do niego i wciągnęła na siebie, 
miękko rozchylając uda. Wszedł w nią delikatnie, jakby z namysłem.
Skupiona   w   powolnym   smakowaniu   dawkowanej   rozkoszy,   z   zaciśniętymi   powiekami,   spazmatycznie 
wykrzywioną twarzą, Maria cicho jęczała. Skurcze namiętności, tak czytelnie wyrysowane w kącikach ust, w 
cieniach pod oczami, w pulsowaniu żyłki na czole, doprowadzały go do ekstazy. Gdyby pozwolono mu 
ocalić tylko jedną chwilę, zabrać na wieczność tylko jeden obraz, nie miałby żadnych wątpliwości. Byłaby to 
twarz oddającej się mu  Marii, tak zmienna,  wibrująca rozkoszą, porywająca  w świętym,  orgiastycznym 
transie. Transie, w który wprowadzał ją powoli i systematycznie  niczym  mag,  urzeczony,  niepotrafiący 
uwierzyć, że sam jest twórcą tego bez końca dokonującego się cudu.
Kochali  się delikatnie, umiejętnie płynąc  swoim z dawna  ustalonym,  miarowym  rytmem,  wspinając  się 
odważnie na coraz wyższe, gwałtowniejsze fale. I jak zawsze, prawie jednocześnie opadając w ostatnim 
uderzeniu. Błogość. Ocaleni rozbitkowie na plaży małżeńskiego łoża.
Zasnęli ponownie, objęci niedbale, spleceni w wilgotnym uścisku niczym drzewa w tropikalnej dżungli. 
Jerzy przez sen łagodnie próbował wysunąć zdrętwiałe ramię, ale Marię to obudziło. Pocałowała go mocno 
w usta.
- Pośpij jeszcze, mój rycerzu - zręcznie wymknęła się z pościeli, otuliła białym, mięsistym szlafrokiem.-
Wystarczy, jak wyjedziemy koło dziewiątej.
- Yhm - potaknął półprzytomnie. Wyciągnął rękę i przesunął po jej zroszonym, wilgotnym łonie. - Kocham 
cię, księżniczko - wymamrotał tkliwie.

2

Jerzy nie dał się długo prosić. Mimo pośpiechu, tuż przed samym wyjazdem, wykąpał się z chłopcami w 
jeziorze. Woda miała kolor piwa, była ciepła i orzeźwiająca. Niosła gdzieś w dal ich radosne pokrzykiwania. 
Maria siedziała na brzegu. Spod ronda dużego, słomkowego kapelusza z dumą i rozczuleniem popatrywała 
na swoje męskie stadko.
Najgorsze   za   nimi.   Niecierpliwe   przygotowania,   pełne   utajonego   niepokoju,   pakowanie,   długa   podróż, 
nudne, obowiązkowe formalności w recepcji, idiotyczne sprzeczki o byle co. Mają już swój domek, miłych 
sąsiadów, rozpakowane bambetle. Godziny posiłków i sklep w pobliżu. Chłopcy są zachwyceni. Niczego 
ważnego chyba nie zapomniała. Można zaczynać wakacje.
Z   każdym   kolejnym   westchnieniem   zostawiała   za   sobą   brud   i   hałas   miasta,   długie   miesiące   trosk   i 
kurczowego napięcia. Całą tę beżową płachtę codziennego bytowania.
Wyczekany, wytęskniony dzień. Zakręciło jej się w głowie. Ta niebywała moc tutejszego powietrza. Czuła 
w nim swojską smugę krowiego zapachu, delikatną, trochę zgniłą woń rozgrzanego jeziora, aromat ziół i 

background image

wygniecionej   trawy.   Pociągnęła   z   butelki   kilka   łyków   ciepłego,   czerwonego   wina.   Obok   niej   na   kocu 
przysiadła z nerwowym wdziękiem zielono-błękitna ważka. Chłopcy, baraszkując w wodzie, zaśmiewali się 
do rozpuku, Jerzy pajacował.
Przymknęła powieki. Była już trochę pijana, coś w niej zatkało wzruszeniem:
- Jeśli istnieje Niebo, to, dobry Boże, spraw, aby... było właśnie takie.
Rozbrykani chłopcy nagle ucichli, podkradli się do jej koca. Młodszy, jasnowłosy Bartek pochylił się nad 
drzemiącą matką i przytulił mokrą głowę do jej rozgrzanych pleców. Zerwała się z wrzaskiem i zaczęła go 
gonić po łące. Była bez szans, malec wyślizgiwał jej się z rąk, robiąc zręczne uniki jak goniony króliczek.
Jerzy wytarł się ręcznikiem, starannie zaczesał włosy do góry i klepnął z zadowoleniem Jakuba po ramieniu. 
Potem usiadł na kocu i pogwizdując, pośpiesznie wciągał skarpety.
- Naprawdę nie możesz zostać z nami trochę dłużej?
Dostrzegł wyrzut w kochających, niedowierzających oczach starszego syna. Poczuł się głupio.
- Mam masę zaległej roboty, nie mogę tego odkładać - tłumaczył się nieporadnie. - Przyjadę do was, jak 
tylko się z tym uporam, może już w następny weekend. Synku, obiecuję, naprawdę. - Mocno przycisnął 
Jakuba do piersi.
Odprowadzili   go   do   samochodu.   Kiedy   ruszał,   stali   we   trójkę   na   leśnej   drodze,   przytuleni   do   siebie. 
Wyglądali żałośliwie, jakby wspierali się wzajemnie w boleści nad jego grobem. Wyciągnął do nich rękę w 
czułym geście, potem mocno nacisnął pedał gazu.
Widział ich jeszcze przez chwilę we wstecznym lusterku, zamienili się w maleńkie figurki i znikli. Poczuł 
ciężar w klatce piersiowej. W gardle pęczniała dusząca wata, w uszach nadal dźwięczała wyliczanka Marii: 
„Załatw w końcu tego hydraulika, odwołaj i przeproś Bogdanów, pamiętaj o wodzie dla mamy i proszę cię, 
Niuniu, nie siedź długo po nocach... w zamrażalniku masz kotlety...”
Nie znosił rozstań. Czuł się winny. Nie radził sobie z prostym faktem, że od rodziny na jakiś czas ucieka. 
Był jednak nimi przeraźliwie zmęczony. Wyobrażał sobie samotne dni: kompletna cisza w domu, czytanie 
po   nocach,   leżenie   w   wannie,   brydż,   spotkania   z   przyjaciółmi.   Raz   na   rok   miał   do   tego   prawo,   do 
dwutygodniowej przepustki.
Sobotnie,   upalne   popołudnie.   Na   drogach   było   sennie   i   pustawo,   rzadko   wymijały   go   pojedyncze 
samochody.   Za   szybą   przesuwały   się,   siekane   harmonijnym   rytmem   przydrożnych   drzew,   mazurskie 
krajobrazy.  Aksamitnie szmaragdowe łąki, malownicze kępy drzew, połyskujące w słońcu błękitne tafle 
jezior. Piękne pejzaże koiły nerwy, ucisk w okolicy serca zelżał. Jerzy odetchnął głęboko.
Powoli rosły mu skrzydła, a powiew wolności obracał żarnami wyobraźni. To będzie fantastyczna wyprawa 
w krainę luzu, przyjemności i braku jakichkolwiek obowiązków. „Konstruktywny ego-tripp” nazwano to 
niedawno w jakimś kolorowym magazynie, w artykule wymądrzającym się na temat koniecznej walki z 
zabójczymi  skutkami stresu. Przebiegł ten tekst z pobłażliwym  uśmiechem,  czekając w kolejce do kasy 
supermarketu.   „Zadbaj   o   siebie   jak   o   gwiazdę,   pożyj   przez   chwilę   chwilą,   pozwól   sobie   na   coś 
niecodziennego...” - te tanie, namolne hasełka zalęgły się w jego umyśle niby korniki.
Sięgnął po papierosa, ale po chwili wahania odłożył go z powrotem do pudełka. A może by tak wykorzystać 
ten czas i powalczyć z nałogiem? Był już sporo po czterdziestce, miał skłonności do nadciśnienia, ostatnio 
mało i źle sypiał. Za dużo spraw i kaw, nie mówiąc o morzu koniaku, frustracji, i mnóstwo tłustego jedzenia. 
Na domiar złego żadnych sportów i fatalna nieumiejętność rozluźnienia się. W nagłym odruchu wściekłości 
zgniótł paczkę Marlboro i wyrzucił za okno.
Samochód zagłębiał się w nadchodzący zmierzch. Nad poszarpaną, fioletową pętlą zalesionego horyzontu 
dyszało pomarańczowe niebo. Niczym agonalnie wywalony jęzor zduszonego upałem dnia - skomentował 
ironicznie, zawstydzony własnym uniesieniem. W oddali zamajaczyła niewielka stacja benzynowa. Ukryta w 
cieniu starych akacji jak w amerykańskich  road-movie.  Władza kina nad potęgą wyobraźni - natychmiast 
poczuł  w ustach  smak   świeżo zaparzonej  kawy.  Skręcił,  zaparkował  w pobliżu zgrabnego budyneczku. 
Zamówił dużą czarną i z filiżanką przeszedł na tyły, do ogrodzonego ażurowym płotem ogródka. Nie było 
tam żywego ducha. Rozsiadł się wygodnie pod parasolem, wyciągnięte nogi oparł na sąsiednim plastikowym 
krzesełku. W dole, między sennymi koronami olbrzymich sosen, pobłyskiwała granatowa toń stygnącego 
jeziora.
Pięknie. Był nareszcie sam. Ciszę wokół zakłócało jedynie melodyjne cykanie świerszczy. Marzył o takiej 
chwili.

3

Helena pomyślała: ja chyba zaraz ocipieję! Od upału, irytacji, całego cholernego absurdu, który narastał z 

background image

każdą minutą tej podróży. Kłócili się prawie od samego wyjazdu z Warszawy.
- Jak ci się nie podoba, to się zrywaj - Jacek warknął, urażony do bólu kolejnym złośliwym komentarzem. 
Poczuła, że o to jej w gruncie rzeczy chodziło. To był od początku poroniony pomysł, ten wspólny weekend 
w „odjazdowej daczy” wuja. Te jego tony, ta tępota dziecinnego snobizmu, którym starał się jej co chwila 
imponować. Ta pewna siebie ręka władcy na jej udzie. Napuszony, drewniany kogucik.
- Zatrzymaj się! Natychmiast! - wrzasnęła.
- Ale co ty, kochanie... nie wygłupiaj się... ja przecież wcale...
- Spierdalaj, nadęty gnoju. Nie chcę cię więcej widzieć!
Trzasnęła   drzwiami.   W   prostokątnej   ramie   samochodowej   szyby   została   jego   twarz.   Czerwona, 
wykrzywiona złością, karykatura agresywnego głupka.
Zachowała się wrednie, ale miała dość. Zła na siebie, ostro maszerowała poboczem, jakby zamierzała wrócić 
na piechotę do Warszawy. Po kilku kilometrach wściekłość wyparowała. Chciało jej się pić, nowy sandał 
uwierał boleśnie. Próbowała iść boso, ale rozgrzany asfalt parzył, a pobocze kaleczyło stopy. Wokół pustka i 
ten cholerny upał, powietrze drgało epileptycznie. Stogi siana powinny już dawno się zapalić. Nieustanne, 
euforyczne trele podniebnych skowronków doprowadzały ją do szału.
Nieliczne zatrzymywane samochody mijały ją obojętnie. Jakby była przydrożną kurewką. Dobrze ci tak, 
kretynko - pomyślała ze złością. Po godzinie udręki dobrnęła do stacji benzynowej.
- Autobus, owszem, za dwie godziny, dzisiaj sobota, to chodzą rzadziej. Przystanek niedaleko, jakiś kilometr 
stąd, za godzinę przyjdzie mój zmiennik, wtedy spoko, podwiozę... - Ożywiony młody sprzedawca za ladą 
silił   się   nad   podziw.   Końskie   zaloty   z   disco   polo   -   pomyślała   i   z   butelką   mineralnej   szybko   wyszła. 
Zrezygnowana usiadła w cieniu pobliskich akacji. Było tam miękko i zacisznie, wyciągnęła się na chwilę w 
pachnącej trawie, plecak podłożyła pod głowę.
Spala ponad cztery godziny. Kiedy się obudziła, było już dobrze po południu. Czuła się świetnie, dziwnie 
lekka i radosna. Wstała energicznie i otrzepała się z resztek trawy. Wtedy pod stację zajechał czerwony 
volkswagen na warszawskich numerach. Wysiadł z niego facet w średnim wieku. Sympatyczny, ubrany na 
luzie. Nie tankował benzyny. Wszedł do środka, kupił tylko kawę. Przechodząc z filiżanką do ogródka, nie 
dostrzegł jej. Usiadł i popijał spokojnie, zapatrzony w sielski krajobraz.
Coś ją w nim zaintrygowało. No tak, z ruchów przypominał jej ojca. Nogi na stole, te same niedbałe pozy. 
Niemal  identycznym  gestem odgarniał za ucho przydługie  włosy.  I  też sprawiał  wrażenie nieobecnego, 
zagubionego. „Żyje tak, jakby to robił za niego ktoś inny” - przypomniał jej się złośliwy komentarz Beaty, 
ostatniej kochanki ojca.
Obserwowała go jeszcze dobrą chwilę, zanim podeszła. Była prawie pewna, że jej nie odmówi. Ale nie 
chciała prosić, a jeszcze bardziej nie chciała tego skwapliwego entuzjazmu napalonego faceta.
Speszył się, zesztywniał, zaczął coś bezsensownie mamrotać. Miał miły, zachrypnięty od papierosów głos. 
Mimo udawanej szorstkości było w nim coś delikatnego. Może dlatego po kilku minutach wspólnej jazdy 
poprosiła, aby jej mówił po imieniu. Chciała usłyszeć, jak je wymawia tym głębokim, piaskowym głosem. 
Zaskoczony, zaskoczył ją i odwzajemnił się swoim:
- Jerzy.
Zabrzmiało poważnie i sympatycznie. Męsko. Był wyraźnie speszony. Trocheja to bawiło. Przez dłuższą 
chwilę jechali w milczeniu, jakby zawstydzeni tym nagłym, spontanicznym wstępem do bliższej znajomości. 
Helena poczuła swój zapach. Koszulkę miała zupełnie przepoconą. Była wściekła, że nie pomyślała o tym na 
stacji.   Przecież   mogła   się   odświeżyć.   Ale   spłoszył   ją   tamten   wsiowy   podrywacz.   Wykończył   cały,   od 
początku bezsensowny dzień.
Kombinowała w popłochu, co może teraz zrobić. Przecież nie wygrzebie z plecaka dezodorantu, nie będzie 
się nim dyskretnie smarować pod pachami? A może go poprosić, żeby się zatrzymał, niby, że na siusiu? 
Głupio, wrócę wypachniona, jeszcze sobie coś pomyśli. Bezradnie wierciła się na siedzeniu. W końcu, nie 
pytając   go   o   zgodę,   uchyliła   okno.   Postanowiła   się   rozluźnić   -   co,   do   cholery,   każdy  się   poci   w   taki 
nieziemski upal.
Na szczęście nie próbował jej zagadywać. Włączył muzykę, całkiem OK jak na jego wiek. W ogóle było w 
nim coś młodzieńczego - odkryła z przyjemnością. Tylko jakby zduszone, wstydliwie zamaskowane pod 
surową powściągliwością dojrzałego mężczyzny. Może stąd jego spięcie, które jej wcale nie peszyło, wręcz 
przeciwnie, raczej ośmielało. Czuła się wobec niego pewniejsza, prawdziwsza.
Maski dorosłości - te kagańce duszy, westchnęła współczująco. Nie chcąc, myślała jednak o Jacku. Nie było 
między nimi najlepiej. I jeszcze ta dzisiejsza awantura. Poczuła wyrzuty sumienia. Jednak to nie była tylko 
jej wina. Sam ją, tępy debil - świadomie lub nie - do wszystkiego sprowokował. Od pewnego czasu coraz 
częściej ją drażnił. Był dobry i troskliwy, ale w zbyt namolny, ostentacyjny sposób. Jakby chciał ukryć i nie 
bardzo potrafił, że dbając o nią, robi jej właściwie łaskę. Na którą powinna zasłużyć. I na którą tak naprawdę 

background image

nie zasługiwała.
Żelazne rączki słabego egoisty w aksamitnych rękawiczkach dżentelmena - pomyślała z niechęcią. Zdradzał 
go   obłudny   ton,   zimne   błyski   w   oczach.   Zwłaszcza   kiedy   próbował   być   tak   przekonywająco   czuły. 
Wpatrzony w nią niczym wierny pies, gotowy do poświęceń. Podświadomie czuła fałsz. Może dlatego go 
dręczyła. Tresowała, testowała. Prowadzili ze sobą dziwaczną grę, której tajemniczych reguł żadne z nich nie 
znało i nie miało zamiaru respektować. Sens czy cel tej gry nigdy nie był dla Heleny jasny. Ale oboje byli od 
niej uzależnieni. Ranili się, rozstawali dramatycznie, zaraz potem żarliwie przepraszali, by po jakimś czasie 
przystąpić do kolejnej rundy. Lala się krew, leciały pióra, towarzyszyły temu wrzaski i wzajemne poniżenia.
To musi być  syf  z przeszłości - spekulowała chłodno Helena - psychiczne zadry, które nas chorobliwie 
zbliżyły i popychają do siebie, do perwersyjnego tańca. Tańca obłędu i destrukcji. Zobaczyła siebie, rudą 
wampirzycę w zielonej sukience, obejmującą partnera bladym ramieniem, wirującą w obłędnym kole życia i 
śmierci jak na obrazie Muncha.
Samsara - przemknęło jej przez głowę. Może nigdy się od tego nie uwolnimy. Jesteśmy marionetkami w 
ręku kapryśnego, okrutnego bóstwa. Skazani, nie wiadomo za co, na żałosne podrygi, nieustanne pląsy w 
zaklętym kręgu lodowatej wieczności. Upojona patosem tej katastroficznej wizji, uśmiechała się do siebie z 
masochistyczną rezygnacją.

4

Pojawiła się przed nim w aureoli. Kaskada rudych loków rozświetlonych promieniami zachodzącego słońca. 
Szczupła, w opiętych dżinsach, błękitnym t-shircie. Anioł z renesansowego obrazu. Tyle że żujący gumę, na 
bosaka, z wyzywająco sterczącym biustem i małym plecakiem zarzuconym na ramię.
- Na pewno pan jedzie w stronę Warszawy?
W   jej   głosie   było   coś   niegrzecznie   niecierpliwego.   Rozkapryszenie,   głęboko   na   dnie   nieśmiałość, 
niepotrzebnie jednak zawstydzona.
Bezczelna smarkata, pytając, już decyduje nie tylko, gdzie, ale z kim pojadę, pomyślał Jerzy.
- Rzeczywiście - potwierdził sucho... - ale nie mam w zwyczaju zabierać przygodnych pasażerów.
Zabrzmiało szorstko, wręcz nieprzyjemnie. I bezradnie, jakby próbował przekonać o tym kogoś trzeciego. 
Nieobecnego świadka swojej nieuchronnej, niezawinionej porażki. Lekki błysk ironii w jej zielonych oczach, 
przygryziona warga. Umknęła jego badawczemu spojrzeniu. W łagodnym pochyleniu jej głowy zobaczył 
wyraźną prośbę. Nie był z kamienia.
- Otworzę trochę - bardziej stwierdziła niż zapytała.
Odkręciła energicznie szybę. Do wnętrza wdarł się strumień letniego wieczoru: zapach skoszonego siana, 
rozgrzanego asfaltu, igliwia, łubinu, samochodowych spalin. Jerzy poczuł się onieśmielony. Zły na siebie, że 
ustąpił. W dodatku z tą bezsensowną, pozbawioną klasy namiastką oporu.
Był spięty własnym zawstydzeniem, fantazjami, które bezczelnie zaczęły mu się cisnąć do siwiejącej głowy. 
Tak natarczywymi, że wydawały się głośne, niemal słyszalne.
- Włączę muzykę, nie będzie pani przeszkadzać?
- Ależ skąd, przeciwnie - zapewniła. Obdarzyła go śmiałym,  ujmującym uśmiechem, w którym nie było 
cienia kokieterii. - Mam na imię Helena - powiedziała to po prostu, najnaturalniej na świecie.
Dopiero teraz zauważył konstelację piegów na opalonej buzi. Wyjątkowo ładnej buzi.
- A ja Jerzy.- Odchrząknął, trochę zakłopotany. Nabrał oddechu.
-   Właściwie,   prawdę   mówiąc,   to   bardzo   się   cieszę,   że   jedziemy   razem  -   nagłą   szczerością   przepłoszył 
zawstydzenie, przeprosił za wcześniejszą gburowatość.
- Ja też - przyznała z radosną ulgą. - Ugrzęzłam na tym zadupiu... bałam się, że już się stamtąd nigdy nie 
wydostanę.
Potraktowała   go   jak   szlachetnego   wybawcę.   Było   w   tym   dużo   dramatycznej   przesady,   ale   zabrzmiało 
ujmująco. Z uśmiechem zadowolenia obserwował ją kątem oka. Przeciągnęła się, wystawiła rękę za okno. 
Poczuł jej zapach - słodkiej, młodej kobiecości. Zakręciło mu się w głowie. Mieć znowu dwadzieścia lat - 
rozmarzył się. Nie kalkulować, przewidywać, zamartwiać się, pamiętać. Dręczyć tym, co było, i tym, co 
nastąpi. Po prostu być. Mieć w duszy ufność jutra, radość niewiadomego.
Coś   się   w   nim   boleśnie   zakurczyło.   Podkręcił   gałkę   magnetofonu.   Lenny  Kravitz,   ulubiony  towarzysz 
podróży,  zamęczał   nosowo  pytaniem:  Are  you gonna  go my  way?  -  Yes,  sure   buddy  -  pomyślał   Jerzy 
ironicznie - idę z tobą, bracie, gdziekolwiek, cokolwiek masz na myśli.
- Nieźle szyje - rzuciła Helena z uznaniem.

background image

- Ma to w genach -Jerzy zaryzykował i popisał się znawstwem przedmiotu. 
- Jego dziadek pewno był krawcem spod Lublina, czarna babcia śpiewała w kościelnym chórze gdzieś w 
Harlemie...
- Cwaniaczek. Ale z biglem i klasą - przerwała mu pojednawczo. Wypluta przez okno gumę, wygrzebała z 
plecaka odrapaną kasetę.
- Mogę?
Nie   czekając   na   zgodę,   zmieniła   muzykę.   Z   głośników   popłynął   jękliwy,   smętny   zaśpiew   Johna   Lee 
Hookera.
- Lubisz bluesa? - zdziwił się szczerze. - To chyba rzadkie wśród dziewcząt w twoim wieku?
Ugryzł się w język. Zajob. „Dziewczęta”, „w wieku” - co za debilny tekst? Co się ze mną dzieje? Po cholerę 
te kulawe dialogi?
- Szczerze mówiąc, nie wiem... Jakbyś zapytał, czy lubię oddychać - odpowiedziała z wahaniem. - Po prostu 
słucham tego od dziecka - wyjaśniła szybko, widząc jego zdziwioną minę. - Mój ojciec bardzo lubił nagrania 
z delty Missisipi...
- Tak? To ciekawe. - Jerzy czekał na dalszy ciąg opowieści.
- Tak - ucięła krótko, pochyliła głowę. Miedziane loki opadły z karku, zasłoniły twarz.
Wyczuł  jej nagłą zmianę  nastroju. Czyżby powiedział coś niestosownego? Najlepiej chyba  w ogóle się 
zamknąć. Ale to nie było takie łatwe. Od kiedy wsiadła do jego samochodu, ogarnął go niepokój i poczuł 
napływ   fascynującej   ciekawości.   Emanowało   z   niej   coś   bliskiego,   znajomego.   Chciał   tego   dotknąć, 
pogładzić, tak jak się spontanicznie głaszcze kota albo urocze dziecko. W milczeniu odwrócił się do niej, 
spojrzał w piegowatą, śliczną twarz. Odwzajemniła spojrzenie. Tak bez wstydu i bez ogródek, prosto w 
oczy. Jej spojrzenie było poważne, smutne, jakby nagie.
Zmieszany odwróci wzrok, przełknął ślinę.
- Masz może papierosy? - zapytał nerwowo.
- Coś nie w porzo? - Przypaliła mu swoją zapalniczką, podsuwając ogień. Ściskając jedną ręką kierownicę, 
drugą podtrzymał jej dłoń. Była ciepła, dziecinnie miękka i wilgotna.
- Nic, nic... - pokręcił głową przesadnym gestem. Zaciągnął się kilka razy z wyraźną przyjemnością. Dym 
papierosa rozpłynął  się aromatyczną  smugą,  osnuł ich przyjazną, ciepłą mgiełką. Jerzy utkwił wzrok w 
światłach   ciężarówki,   mozolnie   wlokącej   się   przed   nimi.   Czuł   pulsowanie   krwi   we   wnętrzu   czaszki, 
przyjemny ucisk w klatce piersiowej. Stamtąd pochodziła też subtelna, ciepła błogość, która całkowicie go 
wypełniła.
- Przyszła mi tylko do głowy taka dziwna myśl... - zawahał się.
Podniosła brwi, popatrzyła na niego pytająco.
- To może zabrzmi głupio... ale wiesz... wydało mi się nagle, że cię dobrze znam, że już kiedyś spotkałem. 
Że cię... jakoś poznaję... - Zająknął się, popatrzył  na nią z rozbrajającym,  nieśmiałym  uśmiechem.  Nie 
oczekiwał odpowiedzi, nie szukał usprawiedliwienia. Czuł się z nią tak blisko, jakby rozmawiał sam ze sobą.

5

To nagłe, intymne  wyznanie ją speszyło. Poczuta się nim dziwnie osaczona. Ja ciebie też trochę znam, 
pomyślała z ironią. Masz koło czterdziestki, skołatane nerwy, dorastające dzieci, z których jesteś średnio 
dumny. Wymagającą, rzadko zadowoloną żonę. Zdrowie już trochę szwankuje, zadyszka, wątroba, te rzeczy. 
Niekiedy upijasz się do nieprzytomności, ze dwa razy do roku rzucasz palenie, teściowa doprowadza cię do 
szału, praca otępia, polityka brzydzi, przyjaciele zawodzą. Czasami chciałbyś wszystko rzucić, wyjechać na 
Tahiti albo wyspy Bora-Bora...
- Napijesz się coli? - Stanowczym szarpnięciem otworzyła puszkę i zanim mu ją podała, spiła musującą z 
wierzchu chłodną pianę. Postanowiła go rozbawić.
- Ja ciebie też trochę znam - rzuciła frywolnie. - Jesteś czasami cholernie zmęczony życiem, chciałbyś zacząć 
wszystko od nowa. Wyjechać gdzieś daleko, na południowe wyspy... albo do Pernambuco...
- Do Nepalu - rozpromienił się w uśmiechu. Sympatyczna wiązka zmarszczek rozsypała się z worków pod 
oczami.- Przyznaj się, Heleno, jesteś czarownicą?
- Może i jestem.
Popijał   drobnymi   łykami   ciepławą   colę,   sprawnie   manewrując   jedną   ręką.   Nadjeżdżający   z   przeciwka 
samochód zamrugał reflektorami. Jerzy oddał jej puszkę i przezornie zwolnił, wypatrując przyczajonego na 
poboczu radiowozu. Mijali w wolnym tempie kolejne zapyziałe miasteczko. Zardzewiałe siatki i szczerbate 

background image

ploty broniły dostępu do jednakowych, klockowatych domów. Z pootwieranych na oścież okien wypływała 
siną rzygowiną struga telewizyjnego światła. Poboczem szła grupka roześmianych, przesadnie umalowanych 
dziewczyn. Chwilę dalej minęli, trąbiąc, rozłażących się po asfalcie jak ospałe muchy, chwiejących od upału 
i piwa chłopców. Ogolone pały, zdebilałe, blade twarze. Przeganiani przez samochód Jerzego, nie mieli już 
nawet siły wrogo ku nim gestykulować.
Helena   ze   znużonym   obrzydzeniem   patrzyła   na   te   pospolite   obrazki.   Najnowszą   miarą   ich   ostatecznej 
brzydoty były wszechobecne reklamy. Współczesne liszaje na poczciwej, brudnej gębie polskiej prowincji.
Czarownicą - a to dobre - jeśli już, to jestem raczej „voodoo child” albo jakiś „zombie”, pomyślała. Tak 
właśnie się ostatnio czuła, jakby zasnęła i nie mogła się obudzić. Widziała, rejestrowała i nawet czasem 
wydawało się jej, że coś rozumie, ale wszystko ciągle rozmywało się w nierealności. Sceny, obrazy życia 
wnikały i przepływały przez nią, nie osadzając się normalnymi warstwami przeżyć i doświadczeń. Niekiedy 
słyszała  głosy.  Czuła się niczym  filmowa  kamera, którą ktoś po swojemu obsługiwał. Czasem miewała 
dziwne   wizje,   tajemnicze   przeczucia.   „Jestem   medium.   Jestem   kanałem   jakiejś   innej   świadomości”   - 
zwierzyła się kiedyś Jackowi. „Palisz za dużo trawy” - podsumował trzeźwo.
Jerzy milczał, czasami rzucał w jej stronę ukradkowe spojrzenia. Ma mnie pewnie za świrniętą - poczuła, że 
w jej beztroski jak dotąd nastrój wkrada się zniechęcenie.
- Ile ty masz lat, Heleno?
Zapytał nagle, jakby słyszał jej myśli, i niczym doświadczony znachor ważył ciężar przypadłości na szali 
czasu.
- Dwadzieścia pięć... - odpowiedziała z wahaniem. I dodała jakby w usprawiedliwieniu: - Ale często mam 
wrażenie, że znacznie więcej.
- Nie bardzo rozumiem - odparł szczerze. 
-   Ja   też...   -   przyznała.   -   Tak   jakbym   żyła   już   na   tym   świecie   dziesiątki   razy  -   wyjaśniła   zakłopotana. 
Zabrzmiało poważnie. Pretensjonalnie. Zrobiło jej się głupio. Zauważył jej zmieszanie.
- A pamiętasz, jak pozowałaś Tycjanowi? - rzucił żartobliwie.
-   Coś   sobie   przypominam   -   odpowiedziała   niepewnie.   Chcąc   się   Jerzemu   odwdzięczyć,   przypodobać, 
zaczęła nagle pośpieszną improwizację: - Tak, poczekaj... pamiętam ostatnie spotkanie. W jego wilgotnym, 
weneckim   domu   o   bladoróżowych   ścianach.   Tycjan   był   niezdrów,   w   ogromnym   łożu   z   baldachimem. 
Męczyła go niestrawność i ataki podagry. Co chwila wołał słabym głosem na służbę. Była wyjątkowo zimna, 
grudniowa noc, zacinał deszcz i północne wiatry łomotały framugą okna. Ogień przygasał w kominku, a on 
miał   gorączkę   i   mdłości.   Okryłam   go  swoim  płaszczem   i  siedziałam  przy  nim  na   brzegu  łóżka.   Sługa 
przyniósł gorące zioła, odbiło mu się po nich głośno. - Helena patrzyła przed siebie i jak wytrawna aktorka 
uśmiechała  się  do udawanych  wspomnień.  - To te  trufle  z anyżkiem - wystękała  słabym  głosem „ojca 
chrzestnego” - wieczerza u rodziny Vitale, mają nowego kucharza.
Po jakimś czasie poczuł ulgę - kontynuowała opowieść - jak dobrze, że o mnie pamiętasz, Heleno - ściskał 
moją rękę. Gładził z upodobaniem moje rude loki - jesteś taka piękna i dobra... prawdziwa Primavera - 
szeptał.   Potem   -   osłabiony  gorączką   i   miksturami   weneckich   cyrulików   -   zapadł   w   ciężki,   przerywany 
majaczeniami sen. Uspokoił się dopiero nad ranem. Wtedy go opuściłam. Pamiętam, pochyliłam się nad nim 
i pocałowałam te biedne, drogie oczy, które widziały tyle piękna. Uśmiechnął się przez sen. Następnego dnia 
umarł.
Helena zakończyła swą efektowną opowieść zdecydowanym cięciem. Jerzy popatrzył na nią z niekłamanym 
podziwem.
- Genialne. Dobra była z ciebie dziewczyna - żartobliwie utrzymał się w konwencji - a skoro jesteśmy przy 
truflach...

6

Siedzieli   przy   masywnym   stole   w   podrzędnej,   wiejskiej   knajpie.   Powietrze   było   ciężkie   od   dymu 
papierosów, zapachu smażonej kapusty i wrogiej niechęci tubylców, w milczeniu przyglądających się im 
spode łba. Co za para! Chudy, zbolały jak Chrystus i ruda dziwka z cyckami na wierzchu.
Prawdę mówiąc, Jerzy chciał się natychmiast po wejściu wycofać, ale Helena popchnęła go w głąb dusznej 
sali.
- Świetnie - szepnęła mu do ucha - usiądźmy tam w kącie. Tam będzie najlepiej, jestem za chwilę - zwinnie 
przecisnęła się między stolikami w stronę toalety. Jerzy zajął posłusznie wskazane miejsce.
Ciekawe, co będzie najlepiej? - zastanawiał się rozbawiony, mężnie znosząc nawałnicę ponurych spojrzeń. 

background image

Zapalił papierosa, dyskretnie podziwiając wyrafinowaną dekorację wnętrza. U powały drewnianego sufitu 
zwisały  czerwone   balony,   zapewne   pozostałość   po  hucznej   imprezie.   Niektóre,   już   porządnie   sflaczałe, 
przybrały perwersyjne kształty. Seledynowe ściany obwieszono olejnymi pejzażami w złoconych ramach. 
Biła z nich niekłamana miłość do przyrody ojczystej i brak kompleksów ich twórcy. Podłogę pokrywała 
wytarta   wykładzina   w   kolorze   buraczkowym.   Wszystkie   kąty   i   zakamarki   porosła   bujna,   plastikowa 
roślinność.
Z boku, nad barkiem, królował włączony na pełen regulator telewizor. Na ekranie jaśniała nieskazitelnie 
piękna twarz lalki Torbi, zachwalającej walory islandzkiego filmu. Zanim jednak doszło do emisji, barman z 
wyczuciem wyeliminował zagrożenie. Knajpę wypełniła „Biesiada piosenki”.
- Ten zajazd powinien się nazywać „Odjazd”! - Helena usiadła naprzeciw Jerzego i w zachwycie rozglądała 
się po sali.
Karta skromnego jadłospisu leżała na stole. Czekali cierpliwie dobrą chwilę, zanim podeszła do nich tęga 
blondyna w poplamionym fartuszku. Poruszała się ospale, jakby się przedzierała przez śnieżne zaspy. Ze 
zbolałą, nieobecną miną przyjęła zamówienie.
Skinęła głową bez cienia uśmiechu i odeszła w stronę kuchni.
- Chciałoby się ją dobić - skomentowała Helena współczującym, konspiracyjnym szeptem.
- Skrócić jej męki - zgodził się Jerzy - ale niech może najpierw skróci nasze i coś w końcu przyniesie.
Starannie zdusił papierosa w masywnej szklanej popielniczce. Uśmiechał się nie tylko do Heleny, ale także 
do własnych o niej myśli. Promieniował tkliwą, ojcowską akceptacją. Pozbawionym skrępowania podziwem. 
Trochę ją to drażniło, choć prawdę mówiąc, dawno nie czuła się tak szczęśliwa.
Ten rozkoszny stan upojnej głupawki udzielił się obojgu. Podnieceni, w komunii chichotów, prześcigali się 
zabawnymi skojarzeniami.
-   Jak   myślisz,   gdzie   ona   teraz   jest?   -   Helena   skinęła   głową   w   stronę   przechodzącej   do   innego  stolika 
somnambulicznej kelnerki.
- Na samotnym, długim spacerze - odpowiedział po chwili namysłu. - W białej, koronkowej, przewiewnej 
sukience, z parasolką wdzięcznie opartą o ramię, idzie plażą... ciepłe, delikatne fale pieszczą jej zmęczone 
stopy. Bezmiar błękitnej przestrzeni, rybacy sennie zwijają ażurowe sieci, z oddali słychać krzyk mew... 
słony, ożywczy zapach spokojnego morza, pieszczota rozgrzanego piasku...
Helena siedziała zasłuchana. Z głową w dłoniach wpatrywała się w niego z intensywnym napięciem. Kiedy 
skończył, odchyliła się na krześle, w jej żółtozielonych oczach migotała czule nieuchwytna tajemnica. Jak 
słodka smuga miodu - pomyślał.
- Weranda, fotel bujany... - zaczęła ostrożnie - ...bezruch i cisza zachodzącego słońca, obok na stoliku napar 
z dzikiej róży, odłożona robótka... W ogrodzie przed domem ułożone równo, w szpalerze, jak warzywa na 
grządkach, martwe ciała jej stałych klientów... tych wszystkich pieprzonych pijaczków. - Helena rzuciła 
głową w stronę baru, zachichotała sarkastycznie.
W jej śmiechu było coś złowrogiego. Jerzy przyglądał się z niepokojem, jak energicznym gestem zbiera rude 
loki, wiąże gumką na karku. Rozchyliła spękane, wiśniowe wargi i patrzyła przez brudną szybę na ponury, 
oświetlony   słabą   latarnią   placyk   parkingu.   Wysypanego   grubym   żwirem,   pełnego   śmieci   i   odpadków. 
Masywne   sylwetki   zaparkowanych   tam   samochodów   wyglądały   jak   stado   znieruchomiałych   w   letargu 
zwierząt.
Dyskretnie rzucił okiem na zegarek. Zrobiło się późno. Przywołał grubą kelnerkę, tym razem nie dała na 
siebie   czekać.   Szybko   wypisała   rachunek.   Chciał   zapłacić   za   nich   oboje,   ale   Helena   stanowczo 
zaprotestowała.   Wyjęła   z   plecaka   mały,   ozdobny   portfelik   i   odliczyła   swoją   należność,   dorzucając 
proporcjonalny napiwek. Zimna staranność dokonywania tych wszystkich operacji trochę zbiła go z tropu. 
Widział w tym demonstrację: płacę za siebie, jestem niezależna, siedzieliśmy razem, było miło, ale teraz... ja 
to jestem ja, a ty jesteś ty i wracamy do swoich oddzielnych światów. Zrobiło mu się przykro, niepewnie 
odwrócił od niej wzrok. Poczuł się odtrącony.

7

Helena   walczyła  z   sennością.  Marzyła  o  kąpieli,  o  swoim  wygodnym,   szerokim  łóżku.   Jutro  niedziela, 
właściwie można się nie budzić. Nie ma do czego. Jeśli, to tylko do upału. Zaczęła żałować, że wraca. 
Cholerne miasto, na które jestem skazana-pomyślała z rezygnacją - tu się urodziłam i tu będę błądzić do 
końca. We wstrętnych, szarych korytarzach ulic, zbudowanych bezmyślnie, tylko dla przeciągów.
Życie  od pewnego czasu wydawało jej się tępą, obowiązkową  rozgrywką.  Los był  w niej wyraźnie  po 

background image

drugiej, nie wiadomo czyjej stronie. Więc wbrew sobie godziła się na wszystko. Nie chciała, nie umiała o nic 
walczyć. Moją karmą jest „rzetelnie sobie zasłużyć” - kpiła z goryczą. A na to nie miała siły ani - mówiąc 
szczerze - ochoty.
Więc nie zasługiwała. Dni płynęły beznamiętnie w drętwym rytmie pogrzebowego marsza. Większość ludzi 
tak żyje - w cichej desperacji - przeczytała kiedyś w mądrej powieści. Przekonująca banalność tej prawdy nie 
stanowiła dla niej żadnego pocieszenia. Przeciwnie - pogłębiła nastrój rezygnacji.
Jerzy  milczał,   skupiony  na   prowadzeniu  samochodu.   Jezu!   Co  za  facet!   -  pomyślała   z   podziwem.   Nie 
spotkała dotąd nikogo, kto by tak łatwo i z takim wdziękiem zawładnął jej wyobraźnią. Zdobył tak szybko 
jej sympatię i zaufanie. Powściągliwy, z prawdziwą klasą. Żadnych niepotrzebnych pytań, żadnych tanich 
umizgów. Poza tym jedynym wyjątkiem w kwestii wieku nie było ankiety personalnej. Sam też nic o sobie.
Jednak czuła się z nim tak blisko. Wygląda na kogoś, kto potrafi słuchać i nie potrzebuje zbyt wielu słów, 
żeby zrozumieć.
Tyle   się   naczytała   o   przypadkowych   spotkaniach,   które   w   naturalny   sposób   rodzą   bliskość.   To 
niezrozumiałe,   intymność   płynąca   z   obcości.   Coś   musi   przecież   mocno   łączyć.   Nie   wystarczy  wspólna 
podróż, dwoje ludzi przemierzających ramię w ramię kawałek przestrzeni. Jak spotkanie dwóch ziarenek 
piasku w wąskim przesmyku klepsydry.

Czy rzeczywiście już się kiedyś spotkali? Szczerze mówiąc, ani trochę nie wierzyła w te patetyczne pierdoły 
o wędrówce dusz ani o kolejnych efektownych inkarnacjach: z konika polnego w antylopę, a później, jeśli 
będziesz grzeczna, w buddyjskiego mnicha.
Przyglądała się Jerzemu ukradkiem. Wygląda na wracającego z krótkiej wycieczki, może służbowej podróży 
w interesach.  Chociaż  nie,  chyba   za  swobodnie  ubrany,  żadnej  teczki  czy marynarki   rzuconej  na  tylne 
siedzenie.   Raczej   odwiedzał   rodzinę   lub   przyjaciół.   Nie   wygląda   na   biznesmena.   Samochód   też   nie   za 
bardzo, trochę za skromny. Ciekawe, czym się zajmuje? Pewnie jest naukowcem, sądząc po wyrafinowanym 
języku,   raczej   humanista.   Historyk   -   postanowiła.   Nie   miała   odwagi   wypytywać,   w   sprawach   bardziej 
osobistych był wyjątkowo powściągliwy. Wobec niej był równie taktowny, to jakoś obliguje. Ciekawość 
ciekawością, ale, kurczę, tu nie spis powszechny ludności.
Zapaliła papierosa, odwróciła głowę do okna. Dziwne, że przy takiej pogodzie nie został na niedzielę. Pewno 
żona   czeka   niecierpliwie   z   kolacją.   Ciekawe,   jaka   ona   jest,   pomyślała.   Poczuła   ukłucie   zazdrości, 
niewytłumaczalnego   żalu.   Też   chciałaby   na   kogoś   takiego   czekać.   Na   jego   humor,   czułość,   łagodne 
spojrzenie. Na uczucie szczęśliwej ulgi - nareszcie jesteś. A nawet na zmęczenie, niecierpliwość, irytację - 
rozmarzyła się wielkodusznie. Widziała wcześniej, jak zapadał się w siebie. Zaśmiewał się serdecznie z jej 
paplaniny i dowcipów, ale w tej lekkości było coś udawanego. Te wybuchy radości były niby uwolnione z 
klatki dzikie ptaki, nieporadne i tak naprawdę niezdolne już do życia na wolności.
Czy potrafiłabym go uzdrowić? Jakiś instynkt, głęboko i wstydliwie ukrywany,  wabił pokusą kobiecego 
altruizmu. Tego opiekuńczego oddania, głupawego poświęcenia na rzecz ukochanego samczyka. Zachowań, 
którymi dotąd gardziła, typowej pułapki ograniczonych kobiet. A jednak coś podobnego ożyło w niej nagłą 
potrzebą i nie była w stanie się temu oprzeć.
Chaotyczne i gwałtowne uczucia wezbrały w niej falą tkliwości. Musnąć ten ciemny, męski podbródek z 
cieniem błękitnego zarostu. Scałować zmęczenie z podkrążonych oczu. Gładzić jego zgrabne ręce. Myśl o 
tym, że już go nigdy nie zobaczy, zabolała. Tak jakby ją porzucał.

8

Helena przysnęła, niemal w pół słowa. Zmęczone, słodkie dziecko - rozczulił się Jerzy. Popatrzył na jej 
delikatnie   zarysowany   profil.   Kapryśna   linia   odrobinę   zadartego   nosa,   gładkie,   wypukłe   czoło,   uroczy 
podbródek. Wydęte jakby w pretensji wargi zapraszały do pocałunku.
Był   podekscytowany,   ale   jednocześnie   dręczył   go   niepokój.   Tracił   nad   sobą   kontrolę.   Czuł   w   ustach 
słodkomdlący przypływ ciemnej, musującej energii. Było to mocne, wszechogarniające. Coś w nim budziło 
się do życia. Upojna aria niczym winorośl wiła się, rozrastała, wypełniając jałowe dotąd zakamarki duszy.
Pędził nocną szosą w uniesieniu, na przedniej szybie - pac, pac - gęstniało obfite żniwo owadzich szczątków. 
Wysłużony silnik volkswagena buczał dziarsko. Zanim się spostrzegł, byli już na wygodnej dwupasmówce, 
oświetlonej pomarańczowym, surrealnym światłem. Jeszcze chwila i przedmieścia Warszawy.
Zwolnił   przestraszony,   chciałby  zwolnić  bieg czasu,   wydłużyć   tę   cudowną  podróż.   Popatrzył  na  śpiącą 

background image

Helenę. Kim ona właściwie jest? Co robi? Jak żyje? Otworzyła oczy, jakby poczuła dotyk jego spojrzenia.
- Zdaje się, że ździebko przysnęłam.
Poprawiła się w fotelu, wyprostowała jak przyłapana na gorącym uczynku uczennica. W jej głosie doszukał 
się nutki żalu, usprawiedliwienia. To było miłe.
- Na zdrowie - uśmiechnął się. - Jesteśmyjuż niedaleko Warszawy, jeszcze tylko kilkanaście kilometrów- 
zakomunikował sucho, niczym pilot schodzącego do lądowania samolotu.
-  Tak szybko   upłynęła   ta   podróż   -  Helena  podchwyciła   ton  wdzięcznego pasażera.  Ziewnęła   szeroko i 
przeciągnęła   się,   dotykając   palcami   miękkiej   tapicerki   wyścielającej   dach   samochodu.   Po   tej   krótkiej 
drzemce  obudziła się całkiem rozbita. Zrobiło jej się nagle ciasno i niewygodnie. Sztywno.  A może  to 
powrót do miasta zmuszał ich do nałożenia masek, rezygnacji z bliskości? Nie była już potrzebna, raczej 
zawadzała.
- Gdzie mieszkasz w Warszawie? - Zanim zdążyła odpowiedzieć, dodał szybko, dla usprawiedliwienia: - 
Chętnie podrzucę cię do domu.
- Och nie, dzięki - żachnęła się przesadnie. - To straszny kawał drogi, po drugiej stronie miasta.
- Więc tym bardziej - nie dawał za wygraną. - Jak mnie wyrzucisz gdzieś w centrum, w pobliżu metra, to 
będę szczęśliwa - wybrnęła taktownie.
- Oczywiście, nie ma sprawy - zgodził się szybko.
Krążył dość jeszcze zatłoczonymi, mimo późnej pory, ulicami miasta. Niespotykany o tej porze upał, światła 
reklam, roje rozgadanych przechodniów, zapachy, cała ta gorączka wielkomiejskiej sobotniej nocy, nadały 
Warszawie nastrój południowej metropolii. Chciało się żyć, śmiać, przeżyć coś niecodziennego.
Jerzy zatrzymał się pod stacją Politechnika. Wyłączył silnik, zapalił w wozie światło. Westchnął. Pamiętał to 
uczucie z dawnych czasów. Tępy ból zawodu, kiedy w ciemnym, rozgrzanym wnętrzu kina czarodziejski 
strumień innego świata gasł. Z potwornym  skrzypieniem otwierały się wrota i salę przecinała nachalna 
jasność.   The   End.   Fine.   Koniec.   Mrużąc   obolałe   oczy   i   drepcząc   ponuro   w   tłumie   niczym   skazańcy, 
opuszczali gościnną jaskinię kina „Ochota”, zanurzali się niechętnie w szarość.
Wysiadł z samochodu. Za chwilę urwie się coś wspaniałego, zostanie sam z uczuciem pomieszania i żalu. 
Spojrzał bezradnie na Helenę. Przecież nie może jej pozwolić odejść. Powinien poprosić o kontakt, telefon, 
musi ją jeszcze zobaczyć. Przez kilka sekund toczył ze sobą rozpaczliwą walkę. Wreszcie wyciągnął do niej 
rękę.
- Żegnaj, Heleno... i dbaj o siebie. Było mi bardzo miło cię poznać - wydukał starannie jak wyuczoną w 
egzotycznym języku kwestię.
- Bardzo ci dziękuję,  to było  wspaniałe i... - zawahała  się,  nie  dokończyła.  W spontanicznym  odruchu 
wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
Zanim zdążył ją objąć, odwróciła się i odeszła zdecydowanym krokiem. Jeszcze przez moment mignęła mu 
jej postać, chwilę później wessała ją mroczna czeluść podziemnego korytarza. Uruchomił motor,  ruszył 
ostro, z wprawą rodowitego warszawiaka, i włączył się w rytm wielkomiejskiego ruchu.

9

Dojeżdżali do miasta. Była zmęczona. Nie miała na taksówkę, wzięła ze sobą za mato forsy, Jacek wyśmiał 
ją, kiedy szykując się do wyjazdu, odliczała banknoty: .Jedziemy na jakieś większe zakupy?” Więc odłożyła 
je z powrotem do puszki po herbacie.
Znowu posłuchałam debila, złościła się na siebie, zagryzając wargi. Prawie wszystkie pieniądze poszły na 
obiad w knajpie. Nie pozwoliła Jerzemu za siebie zapłacić, to nie w jej stylu. Był tym trochę zaskoczony, 
może nawet lekko urażony, ale nic nie dał po sobie poznać. W każdym razie nie nalegał w tym upierdliwym 
stylu zranionego dżentelmena.
Mieszkała na Ursynowie u przyjaciółki. Lilka pół roku temu wyjechała do Stanów i nie śpieszyło jej się z 
powrotem.   Załapała   się   tam   na   house-keeperkę   u   bogatej   rodziny   w   Kalifornii.   Gotowała   im,   woziła 
dzieciaki, romansowała z ogrodnikiem. Zapieprzała ostro po 10-12 godzin na dobę, ale miała konkretny cel 
-wymarzony dom w Zalesiu. Dostała w spadku po babce kawałek fantastycznego placu w lesie i uparła się, 
że postawi tam dworek. Taki prawdziwy, szlachecki, z czterema kolumnami i gankiem, pod ścianą malwy. 
Jak na razie zarobiła tylko na fundamenty, ale nie traciła fasonu, poza tym w Stanach było „genialnie, no i 
wszyscy oczywiście za mną przepadają”.
Nic dziwnego, bo Lilka była super. Wesoła, pozbawiona kompleksów i pretensjiMiała wielkie serce, masę 
energii i mnóstwo zdrowego rozsądku. Bez kazań i zbędnych sentymentów w trudnych chwilach zawsze 

background image

popychała Helenę w dobrą stronę. Była stanowcza i miała niesamowitego czują. „Inteligencję emocjonalną”, 
mądrzył  się zazdrośnie Jacek. Jasnym głosem rzucała rozkazy: „Idź tam... zrób to... daj sobie siana...”, i 
wszystko   jakoś   się   układało.   Bez   nerwów,   szarpaniny   ani   tych   namolnych,   życiowych   prawd   ciężko 
doświadczonej matki. Tylko dzięki niej Helena przetrwała najgorsze.
Ostatnie listy od Lilki były dziwne. Ocean, palmy,  luksusowa zieleń ogrodów Monterey zrobiły swoje. 
Wyparły na dobre pamięć ukochanego mieszkanka na Ursynowie. Pisała:
...I  do   czego   mam   tęsknić?  Do   nory   z   rakotwórczego   betonu,   na   tym   brudnym   piachu   z   wygrzebanym 
kanałem metra? A na środku tego badziewia kościół, duma mieszkańców, stoi jak pijany gorał, który zgubił  
się na wycieczce w stolicy. Wielki, masywny, w haftowanej bieliźnie, z absurdalnymi muszelkami ozdóbek,  
przybudówkami... no, powiedz sama 
co ja właściwie tyle czasu robiłam w tej szarości, na samą myśl, że 
mam tam wrócić, dostaję torsji...
Helena poczuła się rozpaczliwie samotna. Opuściła ją Lilka - starsza, mądra siostra, ojca nie było, o matce 
myślała z niechęcią. Związek z Jackiem po raz kolejny się rozpadł, tym razem chyba  ostatecznie. I tak 
przypominał   brzydką,   posklejaną   skorupę.   W   pustym   ursynowskim   mieszkaniu   czekały   na   nią   wierne 
towarzyszki: cisza i hodowane w doniczkach rośliny.

10

Oparty o ścianę łazienki siedział bokiem na sedesie, nogi wstawił do stojącego obok bidetu. Letnia woda, 
szemrząc, przyjemnie obmywała mu stopy. Zaciągając się papierosem, popijał drobnymi łyczkami koniak.
Dziwna pozycja „myśliciela” Rodina z osobistymi modyfikacjami. Przybrała ją kilka lat temu. Codzienna 
medytacja osaczonego harmidrem i trywialnymi problemami, zagonionego do kibla ojca rodziny. Pod ręką 
na półeczce stała metalowa popielniczka ze szczelnym wieczkiem - pamiątka z saksów w Holandii. Obok 
kilka książek, kubek pełen obgryzionych długopisów, gruby notes. Pisemka rozrywkowe z półrozwiązanymi 
krzyżówkami zalegały w stosach na kafelkach posadzki. Maria najpierw pokpiwała, potem prosiła i groziła, 
w końcu dała za wygraną. Stoczył udaną batalię o swoje miejsce na ziemi, nie ruszając się z sedesu.
Trzypokojowe mieszkanie, choć obszerne, naprawdę było ciasne. Każdy miał swoje zaklęte rewiry, chłopcy, 
od kiedy podrośli, okupowali telewizor, sprzęt i komputer, przyjaciółki Marii kuchnię. Ciasna małżeńska 
sypialnia zrażała wiecznie niezaścielonym łóżkiem, poza tym obowiązywał tam absolutny zakaz palenia. W 
łazience była doskonała wentylacja.
Teraz miał cały dom do wyłącznej dyspozycji, ale cóż znaczy siła przyzwyczajenia. Choroba więzienna - 
uśmiechnął się kwaśno do lustra, zamazał zmęczone spojrzenie kłębem wypuszczonego dymu.
Niepokoiło   go   własne   odbicie.   W   rozszerzonych   źrenicach,   w   pionowych   zmarszczkach   przy   nosie 
zagnieździło się szaleństwo. Próbował bezskutecznie przybrać swój dawny, normalny wyraz twarzy. Ale oko 
lśniło   filuternie   niezdrowym   błyskiem,   brew   srożyła   się   zwycięsko,   usta   wykrzywiały   w   głupawym, 
niedojrzałym grymasie. Tego wizerunku nie znał i mimo że czuł się wyjątkowo dobrze, obca sztywność w 
plecach, w okolicach karku ostrzegała ponuro: chłopcze, uważaj na siebie!
Nie chciał się kontrolować. Czuł jej intensywną obecność, widział jej spojrzenie. Helena towarzyszyła mu 
głosem, zapachem. Nadal prowadzili rozmowę, bawili się żartami, skojarzeniami.
Próbował się z tego otrząsnąć. Wiedział, że jest to winien sobie, Marii, światu. Jakby chciał wszystkim 
udowodnić, że tak naprawdę nic się nie stało. Jest nadal sobą, zmęczonym długą podróżą Jerzym. Trochę 
tylko   podnieconym   i   w   lekkim   szoku.   Czterdziestoparoletnim,   zgorzkniałym   mężczyzną,   pozbawionym 
iluzji, jako tako przystosowanym do życia. Dojrzałym typem, który za chwilę zaśnie, by obudzić się do 
urlopowego jutra.
Dopił koniak, umył zęby, przebrany w piżamę rzucił się w pachnące jeszcze porannym seksem łóżko. Zgasił 
nocną   lampkę   i   modlił   się   szeptem,   z   dziecięcą   żarliwością,   aż   poczuł   się   uspokojony,   wewnętrznie 
uładzony.

11

W nocy upał trochę zelżał, ale i tak można było wyzionąć ducha. Otwarte na oścież okna nie zdały się na 
wiele. Powietrze stało gęstym, zawiesistym smogiem, betonowe ściany hojnie oddawały nagromadzone za 
dnia ciepło.

background image

Helena, naga i mokra od potu, rzucała się, przeklinając, pod zmiętoszonym prześcieradłem.
Pierdolone pueblo! Odgłosy balangi u sąsiada nabierały mocy: głuche dudnienie basów, wysokie, wulgarne 
śmiechy dziewczyn, jazgot pijackiej kłótni. Wyskoczyła z łóżka, włożyła szlafrok i klapiąc sandałami po 
posadzce korytarza, w sekundę znalazła się w epicentrum hałasu.
Wcisnęła ze złością guzik dzwonka. Drzwi otworzyły się dopiero po dłuższej chwili, kiedy już zamierzała 
się wycofać. Albo je skopać. W progu stał niedogolony, rozbawiony brunet. Rozkoszny, biało-zęby uśmiech 
mówił wszystko: jestem boski, jestem męski, żadna mi się nie oprze. Patrzył na Helenę przychylnie, bez 
zdziwienia. Strzałka ilorazu inteligencji w jego oczach drgała nieznacznie w okolicach zera.
Zabawne opowiastki o blondynkach to jedno, ale nic nie prześcignie życia  i jego dowcipów z głupimi 
brunetami, pomyślała zrezygnowana, szykując się do starcia.
- Odbiło wam kompletnie czy co?! - rzuciła napastliwie, przekrzykując hałas. - Jest już po północy, nie 
możecie ściszyć tego badziewia?
Pochylił się do niej, szarmancko nadstawiając ucha.
- Spokojnie, co się tak zaraz denerwować, złość piękności szkodzi. Ludzie się normalnie weselą, nie ma im 
czego żałować. - Był wyraźnie zawiedziony jej aspołecznym nastawieniem.
- Cały blok się trzęsie, nie można zmrużyć oka, to nie jest dyskoteka, do cholery! - wrzasnęła.
Z łazienki w korytarzu wytoczyła  się jakaś splątana erotycznie para. Cycata  panienka w podwiązkach i 
czarnej koronkowej bieliźnie wisiała na szyi  półnagiego faceta w berecie. Patrzyli  na Helenę ciekawie, 
zataczając się i chichocząc. Półnagi zwrócił się do gospodarza:
- Piotruś, nie rób przeciągu, zaproś panią do nas. Bawimy się dzisiaj po francusku - wyjaśnił kusząco. Cycata 
wywaliła długi, różowy język i sprawnie nim zamerdała. Helenie zrobiło się niedobrze.
- Słuchaj... proszę cię grzecznie, zrób coś... 
Przerwał jej ugodowym tonem.
- Ja też cię proszę, dzisiaj są moje imieniny, a jutro jest niedziela, możemy sobie dłużej pospać, nie?
- A może pani idzie jutro na pierwszą zmianę? - zatroszczyła się współczująco cycata.
- Albo służy do porannej mszy? - dorzucił poważnie bereciarz.
Zarechotali obleśnie. Helena poczuła, jak zalewają krew. Rzuciła się do gospodarza:
- Ostrzegam cię, facet... możesz tego pożałować!
Uśmiech zgasł, jego twarz przybrała ponury wyraz zaciętej tępoty.
- Bo co? - zapyta! drwiąco. - Zadzwonisz na psy? To suka przyjedzie i odjedzie - machnął lekceważąco ręką. 
- Nie sap, mała, wyluzuj się, wichnij sobie kielonka, to od razu ci się...
Nie czekała, aż skończy, odwróciła się i poszła do siebie, trzęsąc się z hamowanej furii. Pewno ma na tej 
imprezce gliniarza i dlatego dupek tak się sadzi - pomyślała - ale dlaczego nikt z sąsiadów nie reaguje? Tych 
na dole na pewno nie ma, ci nowi z góry to para urzędniczych cieniasów, boją się własnego cienia, pewno 
siedzą sterroryzowani, z boku właściwie jestem tylko ja. Uświadomiła sobie, że mieszkanie bruneta jest 
ostatnie w korytarzu. A cała reszta? Dlaczego ludzie to znoszą?
Dygotała   z  bezsilnej  złości.  Och,  kurwa,  dosyć  tego.   Poczekaj,   bucu,   będziesz  miał  francuski  wieczór! 
Wyjęła z szafki butelkę beaujolais Coq Rouge, od dawna przechowywaną na specjalną okazję. Włożyła 
gumowe rękawiczki, czystą ściereczką wytarła dokładnie ciemnozieloną butelkę. Pogasiła wszystkie światła, 
otworzyła na oścież okno w salonie. Spojrzała w dół, na parkingu stały w posłusznym szeregu samochody 
lokatorów. Tuż pod jej oknem w blasku latarni błyszczało nowe BMW tego łysego z czwartego piętra. 
Wiedziała, że to policyjna szycha, kiedyś na klatce schodził z jakimś starszym typem w mundurze. Szła 
wtedy za nimi, mimowolnie słysząc, jak tamten łysemu  nadskakuje: „Tak, panie komisarzu, oczywiście, 
panie komisarzu...”
Na parkingu nie było żywej duszy. Odetchnęła kilka razy głęboko, ważąc butelkę w dłoni, spokojnie oceniła 
dystans. Zamachnęła się nieznacznie i posłała pewnym rzutem francuskie szkło na spotkanie z niemiecką 
blachą. Zanim zdążyła przymknąć okno, usłyszała potworny huk. W beemwicy włączył się alarm, upiorny 
niczym jęk zranionego zwierzęcia. Trafiła prosto w przednią szybę, wybiła w niej dziurę. Reszta drobno 
spękanej, zmatowiałej masy wygięła się w bolesnym skurczu.
Podglądała zza firanki jasno oświetlony parking. Wkrótce wokół samochodu zebrała się grupka ludzi. Wśród 
nich miotał się komisarz w podkoszulku, jego łysina połyskiwała nerwowo w światłach z porozbudzanych 
mieszkań. Wszyscy gapili się w okna, ktoś podniósł potłuczone odłamki butelki, pokazywał coś łysemu. 
Muzyka za ścianą urwała się nagle, słyszała tylko wzburzone głosy, tupot przestraszonych stóp. Za oknem 
narastał groźnie uporczywy sygnał nadjeżdżającego radiowozu.
Wycofała się po ciemku do sypialni, przebrała w nocną koszulę, potargała włosy. Z korytarza dochodziły 
odgłosy awantury. Mrużąc oczy jak ktoś wyrwany z głębokiego snu, ostrożnie wyjrzała na korytarz przez 
uchylone drzwi. Zobaczyła dwóch mundurowych, wyprowadzających szamoczącego się solenizanta. Biedak 

background image

próbował coś żałośnie tłumaczyć.
- Panowie, ale o co właściwie chodzi, to chyba jakieś koszmarne nieporozumienie...
- Dobra, dobra, wszystko sobie spokojnie wyjaśnimy na komendzie. - Jeden z policjantów stanowczym 
ruchem popychał  bruneta ku wyjściu.  Kiedy przechodzili  koło Heleny,  zwrócił  się  do niej  grzecznie: - 
Przepraszamy panią za te hałasy i zamieszanie.
Nieśmiało skinęła głową. Sąsiad popatrzył na nią z morderczą nienawiścią. Odwrócił się nagle i szczeknął 
przez zaciśnięte zęby:
- Kurwo, zapłacisz mi za to!
W odpowiedzi posiała mu delikatny, anielski uśmiech. Nie sap, facet, wyluzuj się- szepnęła z czułością w 
przestrzeń, zamykając drzwi na zasuwę. Po chwili w całym budynku zrobiło się cicho.
Położyła się do łóżka, ale nadal nie mogła zasnąć. Wyłączyć się z prądu, wymazać obrazy, przepływające 
nieprzerwanym   strumieniem   przez   zmęczony   umysł.   Twarz   Jacka,   pejzaże   mazurskich   wsi,   stacja 
benzynowa, ręce Jerzego, jego uśmiech. Szare oczy wpatrzone w nią ciekawie, niemal zachłannie.
W żelaznym zapasie miała tylko kilka wypróbowanych,  niezawodnych środków na bezsenność. Skręciła 
papierosa z marihuaną, nastawiła cicho ballady jazzowe. Z pozoru niepewny,  chłopięco-dziewczęcy głos 
Chata  Bakera  brzmiał   kojąco.  To  śmieszne,   przywołał   postać  Jerzego.  Jest  w  tych  dwóch facetach  coś 
podobnego, odkryła w przebłysku narkotycznej intuicji. Ten sam straceńczy smutek, melodyjny, odrobinę 
niefrasobliwy i jednocześnie stuknięta pewność siebie. Brak wahania: „Żyję, bo muszę, i tak, jak chcę, i 
odpierdolcie się wszyscy ode mnie...”
To   była   świetna   trawa.   Mocniejsza   od   siekiery,   ale   wchodziła   łagodnie,   wypełniała   wnętrze   magiczną 
błogością.   Dźwięki   stawały  się   namacalne,   pulsowały  w  niej   świetlnym   kodem.   Stapiały  się   z  tajemną 
amplitudą   drżeń  i   uniesień.   Głos   Bakera   uwodził   niczym   czarodziejska   różdżka,   Helena   wznosiła   się   i 
opadała posłuszna temu smętnemu, męskiemu „ja”. Jej duch pląsał radośnie.
Telefon zaterkotał sucho i surowo, jakby ktoś rozrzucił na drewnianej podłodze pinezki. Wyrwał ją z fazy 
półsennego   zaczadzenia.   Spojrzała   na   zegar,   czwarta   nad   ranem   -   godzina   śmierci.   Usłyszała   zbolały, 
zniekształcony przez elektroniczną sekretarkę głos matki:
- Helena, jesteś tam? Odezwij się... wiem, że jesteś...
Desperackie błaganie maskowało groźbę. Była wobec córki bezradna. Wydzwaniała o różnych porach pod 
byle pretekstem, najczęściej na próżno. Zamiast Heleny słyszała nagrany tekst: „Nie ma mnie teraz w domu, 
proszę zadzwonić później albo zostawić wiadomość”.
- Posłuchaj, to nie jest w porządku, nie możemy się kontaktować tylko na twoich warunkach. - Rzeczowy 
głos matki przybrał nagle ton żałosnej skargi: - Dlaczego ty mnie tak traktujesz, przecież dobrze wiesz, że...
Helena zatkała uszy, wyskoczyła z łóżka i podkręciła głośniej muzykę. Odczekała, aż zgaśnie światełko 
sekretarki.
Kurwa mać!  Matka niby taka chora, ale ma  końskie zdrowie. I wredny talent do wyprowadzania jej z 
równowagi.
Nie   rozmawiały   już   od   roku.   Raniły   się   półsłówkami,   dręczyły   aluzjami,   oskarżały   wzajemnie,   nie 
formułując zarzutów. Kryzys  pogłębiał się z tępym uporem, cierpiały tym boleśniej, że nie potrafiły bez 
siebie istnieć.
Jak zwykle matka myśli tylko o sobie. Pozorami troski karmi swój despotyczny egoizm. Wymyślonymi
pretensjami   zaspokaja   histeryczne   kaprysy.   Mając   tego   wszystkiego   dość,   Helena   wyłączała   telefon. 
Odcinała się brutalnymi zarzutami:
- tak niczego nie zrozumiesz. Żyjesz w swoim świecie i masz wszystko gdzieś. Przyjmujesz tylko to, co ci 
pasuje.   Reszta   to   według   ciebie   kłamstwa   i   manipulacje   -   szydziła   -   a   prawda   jest   taka,   że   sama   się 
oszukujesz.
Matka płakała, zaciskała kurczowo chusteczkę, jakby dusiła fałsz tych niesprawiedliwych oskarżeń. Potem 
kupowała jej drogie prezenty, przywoływała do siebie atakami duszności, śmiertelnymi zapaściami. Helena 
dzwoniła po taksówkę, z obłędem w oczach pędziła na Powiśle. Wpadała do mieszkania, matka leżała blada 
na sofie, teatralnym gestem trzymając się za serce: „Dziecko, za co ty mnie tak karzesz?”
Okrutna córka odmierzała lekarstwa, robiła zimne okłady,  cierpliwie znosząc podejrzanie szybki powrót 
dobrego samopoczucia matki. Czyli kolejnej porcji rozkazów i zaleceń, niedorzecznych pretensji. Zaciskając 
zęby, trzaskała drzwiami. Matka triumfowała. Dzwoniła do przyjaciół: „Mówiłam przecież, że ona ma źle w 
głowie... ale co się dziwić - córeczka swojego tatusia”.

12

background image

Samotna   niedziela   nie   była   czymś,   co   by   go   napawało   przerażeniem.   Jerzy   zgasił   peta   w   resztkach 
jajecznicy, bez zwykłego pośpiechu sączył kawę.
Wnętrze   pokoju   wibrowało   melancholią   Garbarka,   jego   saksofon   od   rana   zawodził   krystaliczną, 
skandynawską   oziębłością.   Pod   spodem   jak   pod   szkłem   przepływały   obrazy:   odległy,   błękitny   pejzaż, 
trzepoczące na wietrze latawce, smutne, nieodgadnione przestrzenie z dzieciństwa.
Woda dla teściowej - przypomniał sobie z popłochem. Wyłączył stereo, odstawił naczynia do zlewu, sięgnął 
do   szafki   po   plastikowe   kanistry.   Kiedy   ubrany   w   t-shirt   i   szorty   wyszedł   z   klatki,   uderzyła   go   fala 
niemiłosiernego żaru. Aż się cofnął na moment w chłód sieni.
Wyludnione o tej porze miasto wyglądało na chore. Ciche, nieruchome, spacyfikowane gorączką. W niemal 
grząskim asfalcie placu stało zaledwie kilka samochodów. Silnik zapalił z jąkaniem, rozgrzana tapicerka 
parzyła w uda.
Podjechał pod niewielki budynek studni - dar burmistrza miasta - gdzie pięćdziesiąt lat po wojnie ludzie 
pobierali drogocenny dar życia - pomyślał ze złością. Nigdy nie mógł się z tym pogodzić, on, rodowity 
warszawiak,   czuł   się   tym   upokorzony.   Unia   Europejska,   luksusowe   wieżowce,   cała   ta   fasadowa   hucpa 
lepszego świata, a tutaj nie można się napić wody z kranu. Zirytowany manewrował na zapchanym parkingu.
Przy studni zobaczył tłum. Czyżby woda się kończyła od nadmiaru upału? Zajął miejsce na końcu kolejki, 
Posuwała się szybko, w środku budyneczku panował zwykły porządek. Ludzie napełniali butelki i pojemniki 
w zrezygnowanym milczeniu, oblewając sobie stopy, podskakując i przeklinając.
Teściowa mieszkała niedaleko za parkiem, trzy przecznice od nich. Wjechał od strony podwórka, klucząc 
wąskimi uliczkami, znał je na pamięć z dzieciństwa. Bez sentymentu minął dom rodziców, w którym spędził 
połowę życia. Zaparkował najbliżej, obok śmietnika. Spod falistego daszku walił zatęchły, kwaśny smród 
rozkładających się odpadków. Ten sam potworny fetor, znany mu dobrze od kilkudziesięciu lat. I jak tu 
uwierzyć w nieubłagany przepływ czasu, w nieuchronne zmiany, w przemijanie świata?
Rozkład materii - tak, zgoda, gnijący dowód na to bił po nozdrzach, ale przecież wszystko trwa, niezmienne. 
Te same zardzewiałe pojemniki, za którymi chował się, zatykając nos, kiedy bawili się w chowanego. To 
samo szare podwórko-studnia, nędzne kępki trawników, upstrzonych psimi balaskami. Ten sam znany zgrzyt 
zdezelowanych zawiasów w drzwiach klatki. Odrapane olejne ściany, wytarte ciemne poręcze, które tyle 
razy przyjmowały dotyk jego spoconych, zziębniętych, roztrzęsionych dłoni.
Matka Marii powitała go nerwowym krzątaniem. Uperfumowana, tania radość z jego wizyty wprawiła go w 
jeszcze większe przygnębienie. Jakże jej współczuł. Całował chude, reumatyczne ręce. Zakrzywione palce 
ozdobione były leczącymi pierścionkami z miedzi. Przypominała mu przemokniętego, skulonego w sobie 
ptaka, przeczekującego burzę. Sczesane gładko na bok srebrne, sztywne  włosy,  cierpliwa, zacięta mina. 
Siedziała sztywno w swoim fotelu jak na gałęzi.
Dowoził   jej   wodę,   uzupełniał   zapasy,   to   wszystko   potęgowało   wrażenie   klatki.   Zza   prętów   samotnego 
wdowieństwa, chorób, nędznej, urzędniczej emeryturki wyzierały ku niemu puste, zmęczone oczy.
- Niczego więcej mamie nie potrzeba? - zapytał z nadzieją w głosie.
Potrząsnęła siwym łebkiem, skubiąc nerwowo skrzydełka chudych ramion. Niczego. Była zadowolona, że go 
widzi, dzieci zdrowe, że jej córka jest z nim tak bardzo szczęśliwa.
- Łatwo jest zadowolić mądre i dobre kobiety - dowcipkował, mieszając kawę.
- Chyba nie znasz życia, mój chłopcze - pouczyła go zgryźliwie.- Kobiety łatwo jest... unieszczęśliwić - 
pokiwała stanowczo głową. - Tak, tak, i to wszystkie, mądre i głupie.
Zaśmiał się grzecznie, ale bez przekonania.
- Na szczęście obchodzi mnie tylko jedna - popatrzył na teściową niewinnym wzrokiem.
Pogroziła mu palcem. Lubiła się przekomarzać, w głębi duszy pozostała małą, zalotną dziewczynką. Męskie 
towarzystwo wprawiało ją w dobry humor. Poderwała się zwinnie z fotela i dołożyła mu jabłecznika.
Specjalnie dla niego piekła te wszystkie ciasta. Grube niczym cegła serniki z czekoladową polewą, prawie 
bez spodu, rozpływające się w ustach szarlotki, puchowe biszkopty. Oblewała bitą śmietaną, podstawiała 
góry słodkości pod nos. Cieszyła się jak dziecko, kiedy znacząco wzdychał do kolejnej porcji. Chroniła go. 
„Dajcie tatusiowi trochę odpocząć!” Zabierała chłopców na długie spacery, aby on mógł się zdrzemnąć, 
spokojnie poczytać gazety. Lubiła Jerzego, chociaż nie lubiła tego okazywać.
Kochała mężczyzn. Jej mąż zmarł przedwcześnie kilkanaście lat temu. Ciężki wylew. Upadł z łoskotem w 
łazience, jego namydlona twarz zastygła w zdziwionym uśmiechu. Cierpiała z tego powodu do dzisiaj. Jerzy 
podejrzewał, że obwinia się o jego śmierć.
Teraz jej czas dobiegał kresu. Udawała, że jest z tym pogodzona, ale ta stoicka fasada dosłownie kruszyła się 
w oczach. Desperacko chwytała się resztek życia, tych, które jeszcze nie zostały jej odebrane - rodzinnych 
świąt,  imienin,  kurczącego się  z  każdym  rokiem grona  przyjaciółek,  telefonicznych  plotek.  Reumatyzm 

background image

postępował nieubłaganie, ostatnio prawie nie wychodziła z domu. Niedzielna, niemal heroiczna wyprawa do 
kościoła, coraz rzadsze odwiedziny u córki, czasem przymusowe zakupy - to było wszystko. Telewizyjne 
seriale były na wagę złota.
Jerzy współczuł jej i sobie, że nie potrafi pomóc, zaradzić. Krępowała go swoim nieszczęściem. Przybierał 
jowialne pozy, zagadywał żałośnie:
- A właśnie, mamo, co tam nowego u Złotopolskich?
Dzisiaj   ona   gorączkowo   pytała   o   wnuki.   Kochała   obydwu   zachłannie,   ale   wolała   młodszego.   Był 
sprytniejszy,   okazywał   czułość   i   przywiązanie,   nie   wstydził   się   przytulić.   Starszy,   Jakub,   z   natury 
powściągliwy, im bardziej czuł się odsuwany, z tym większą ochotą rezygnował z miłosnych zapędów.
Sztywniał   w   jej   ramionach,   nieśmiało   odwracał   twarz,   kiedy   zabierała   się   do   całowania.   Młodszy 
promieniował czarującym entuzjazmem, słodko uwodził pytaniami: „Babciu, powiedz, a dlaczego...?”
Sprawiedliwie, ukrywając wstyd faworyzowania, upychała im po kieszeniach pieniądze, słodycze, po równo 
męcząc troską i pouczeniami. Zawsze coś, nigdy nie zostawiała ich z pustymi rękami, jakby spotkanie z nimi 
domagało się zadośćuczynienia, konkretnej zapłaty. Była pierwszorzędną babcią.
Jerzy   zdał   obszerną   relację   z   podróży.   Opisał   barwnie   i   dowcipnie   urok   miejsca,   wyżywienie,   męki 
zakwaterowania, miłą powierzchowność sąsiadów, zalety okolicy.
- Warunki mają znakomite. Teraz tylko się modlić, żeby ta pogoda się utrzymała...
- To zostałeś sam, biedaku - użaliła się nad nim tkliwie. W wodnistym błękicie jej oczu dostrzegł kpiący 
błysk. Z przesadną emfazą klasnął w ręce, podniósł się energicznie z fotela
- Chętnie bym jeszcze posiedział, ale muszę się zbierać. Jakby co, niech mama zaraz dzwoni.
Zapakował szybko puste plastikowe bidony do torby. - I proszę, niech mama dba o siebie. - Pocałował ją w 
siną skroń.
Skinęła posłusznie niczym pensjonarka. Wiedział, że dotrzyma słowa. W końcu nie miała nic innego do 
roboty.
Wyszedł z ulgą i ciężkim sercem. Czyżby teściowa czegoś się domyśliła? Kobiety mają w tych sprawach 
piekielną   intuicję.   Tak   dziwnie   mu   się   przyglądała.   Pobłażliwie,   niemal   rozumiejąco.   Jakby   wszystko 
wiedziała i już... zdążyła mu wybaczyć.
Wściekły   na   siebie   kopnął   przygodną   puszkę.   Potoczyła   się   chodnikiem   z   rozklekotanym   hałasem.   Ze 
śmietnika wybiegły przestraszone koty. Jeden, w dodatku czarny, złośliwie przeciął mu drogę.
- Diabli nadali! - Zatrzymał się, zapalił papierosa. Wrzucił torbę do bagażnika i ruszył w stronę domu. Myśli 
o Helenie powróciły ze zdwojoną siłą.

13

Do domu przyjechał dopiero wieczorem. Przez cafe popołudnie krążył w betonowym mrowisku pomiędzy 
Ursynowem, Natolinem a Kabatami. Z nieba walił niemiłosierny upał, wyludnione osiedla odpychały głuchą 
martwotą śródziemnomorskiej sjesty. Na ulicach prawie nie było ruchu, nieliczni mieszkańcy przemykali się 
niemal jak podczas obstrzału.
Czerwony volkswagen kręcił się po okolicy jak bezradny rak, któremu wyschło jezioro. Stara chłodnica 
pracowała   resztką   sił,   szum   samochodowych   wentylatorów   zagłuszał   muzykę   z   radia.   Mokra   od   potu 
koszulka przylepiła się Jerzemu do pleców.
Szansa, że odnajdzie Helenę, dojrzy ją na którejś z tych  osiedlowych  uliczek, była  żadna. Patetyczne  i 
całkowicie pozbawione sensu działanie; marnował tylko czas, benzynę i resztki szacunku dla samego siebie.
Ale   nie   rezygnował.   Z   maniackim   uporem   skręcał   w   kolejne   zaułki   i   podwórka,   przebiegał   wzrokiem 
otwarte na oścież balkony. Kilkakrotnie zatrzymywał się przy sklepach, obserwował klientów. W jednym z 
butików,   krążąc   nerwowo   między   półkami,   w   ostatnim   momencie   powstrzymał   się   przed   ostateczną 
kompromitacją.
- Szuka pan czegoś specjalnego? - Poczuł spojrzenie tęgiej sprzedawczyni. Zaczerwienił się jak przyłapany 
na gorącym uczynku.
- Tak... wie pani, szukam znajomej... - wyjąkał wstydliwie, nie patrząc w jej stronę.-Wyszła na chwilę po 
zakupy i już długo jej nie ma - brnął żałośnie-miała długie, kręcone, rude włosy...
- Ile miała lat? - spytała rzeczowo.
Musiał wyglądać na mocno zdesperowanego.
- Około dwudziestu. - Nagle uświadomił sobie głupotę całej sytuacji. To go otrzeźwiło.
- Przykro mi, ale nikogo takiego nie widziałam. Czy ta pani jest chora?

background image

- Nie, nie, na szczęście nie, bardzo pani dziękuję - wycofał się zmieszany, pobiegł do samochodu.
Jeżeli ktoś tu jest chory, to na pewno ja, pomyślał z niepokojem. Otarł skrajem podkoszulka spocone czoło i 
pojechał prosto do siebie na Ochotę. W domu wypił duszkiem szklankę chłodnego, białego wina, potem 
długo   leżał   w   wannie.   Sitko   prysznica   ustawił   pionowo,   prosto   na   twarz.   Wodny   masaż   powoli   koił 
rozdygotane nerwy.

14

- Denerwowaliśmy się, jak zajechałeś? Pretensja w glosie Marii czy własne wyrzuty sumienia, w każdym 
razie  poczuł   się   zepchnięty  do defensywy.   Nie   chciał  kłamać,   ale   opowiadanie  prawdy  byłoby  nikomu 
niepotrzebne. Wybrnął zagadywaniem, uspokajającymi szczegółami.
- Ma się całkiem nieźle, zaprosiła mnie jutro na obiad, obiecała chłodnik litewski i rolady, specjalnie dla 
ukochanego zięcia... oczywiście, zawsze pamiętam... ten upał daje się wszystkim we znaki, skarżyła się 
trochę na serce, gorzej ostatnio sypia, ale boi się szeroko otworzyć okno... tak... tak... naturalnie, no przecież 
sama wiesz... „te przeciągi” i w dodatku „złodzieje”... co ja na to poradzę, znasz ją, nikt jej nie przekona. 
Jasne...   na   szczęście   ten  cholerny  parter   ma   swoje   zalety,   słońce   tam  prawie   nie   dochodzi,   a   u  nas   w 
mieszkaniu to dopiero prawdziwa Sahara... Jak chłopcy?
- Wszystko  cudownie.  Do  szczęścia  brakuje  nam  tylko...  no zgadnij  kogo?  -  ze  słuchawki  oprócz  ulgi 
pobrzmiewał ton kokieteryjnej tęsknoty, który nie wiedzieć czemu go zirytował.
- Marysiu - upomniał ją- umawialiśmy się... Nie dała mu dokończyć:
- Och, Niuniu, bez przesady, nie zamierzam ci się wcale narzucać. - Maria zaśmiała się szczerze. - Masz 
swoje dwa tygodnie, korzystaj, tylko po prostu odzywaj się do nas czasem. Poczekaj chwilkę, jeszcze Jakub 
chce z tobą dwa słowa, całuję cię, kochany...
- Cześć, tato - starszy zachrypiał niepewnie młodzieńczą mutacją - przyjedziesz na sobotę i niedzielę?
- Przecież dałem wam słowo - Jerzy uciął chłodno.
Syn wyczuł w jego głosie rozdrażnienie i zaczął się jąkać:
- Bo, bo wiesz, zła... zła... złapałem szczu... paka na żywca, jeden tutaj mnie nauczył, to nie jest wca... wcale 
trudne i chciałem ci pokazać...
Jerzemu zrobiło się przykro i głupio. Pierworodny był jego najukochańszym synem, dla niego był zawsze 
gotów na wszystko.
- Oczywiście, Kubuniu, przyjadę na pewno. Przywieźć ci coś? - zapytał łagodnym głosem, chcąc zatrzeć 
przykre wrażenie.
- Nie, nie... niczego mi nie brakuje... chyba że...
- Wal śmiało - zachęcił go skwapliwie Jerzy.
- Zapomniałem kilku kaset do walkmana, no i Antek obiecał mi przegrać najnowszy Slipknot.
Ukrywając zniecierpliwienie, starannie zapisał długą listę muzycznych, tak nagle niezbędnych, potrzeb syna.
- Przywiozę ci wszystko, bankowo. Bawcie się dobrze i uważaj na Bartka. Do soboty.
Z ulgą odłożył słuchawkę. Ostatnio jego kontakty z synem jakoś przywiędły. Coraz trudniej było o czas i 
cierpliwość,   o   wspólny   język.   Zresztą   Jerzy   był   pochłonięty   własnymi   sprawami,   a   Jakub   najchętniej 
milczał. Zamykał się w sobie, siedząc godzinami przy komputerze. Nie dawał się łatwo, tak jak kiedyś, 
wyciągać na wspólne kino czy koncerty, nie mówiąc o zwierzeniach. Powoli go tracę, myślał Jerzy.
- To normalne, poza tym odziedziczył po swoim ojcu taką dziwaczną, samotniczą naturę - uspokajała go 
Maria.
Odgrywała rolę łącznika, kleiła miłością i troską oddalające się części rodzinnego satelity.
Właściwie czym ja się, do cholery, przejmuję, przecież to wszystko jest takie zwyczajne - pocieszał się 
Jerzy. Syn dorasta, oddala się, nie ma innego sposobu na dorosłość. Martwiło go jednak, że Jakub zaczął się 
znowu jąkać, tak samo jak w pierwszych latach podstawówki.
-   To   przejdzie.   Burza   hormonów,   nadwrażliwość   wieku   dojrzewania   -   uspokoiła   ich   przyjaciółka 
psycholożka. -Jakub to fantastyczny chłopak, potrzebuje zaufania i luzu, nie waszej nadopiekuńczej histerii i 
despotycznych zagrywek. Zobaczcie, on sam się dosłownie zacina we własnych przegródkach, to taki wiek - 
przejściowych rozpędów i przejściowych zahamowań. Okres sortowania.
W tych sprawach Zofia była wyrocznią, a oni właśnie takiej prawdy chcieli słuchać. Mając własne problemy, 
pragnęli za wszelką cenę spokoju.

background image

15

Kiedy się w końcu zwlekła z łóżka, była już czwarta po południu. Dawno nie miała tak nieziemskiego kaca. 
W szklanej głowie szamotał się uwięziony bąk. W suchych ustach język zawadzał twardym kołkiem. Nie 
mogła  przełknąć śliny,  każdy krok sprawiał jej ból. Wczoraj stanowczo przesadziła. Mieszanka mocnej 
trawy, relanium i całonocnej szarpaniny zrobiła swoje.
Powłócząc sobą, dobrnęła do kuchni. Z wnętrza lodówki powiało miłym chłodem. Otworzyła ją szeroko i 
stała tak dłuższą chwilę, zbierając siły do walki z resztą dnia. Może z resztą życia.
Trzeba się wziąć w kupę; z obrzydzeniem wyrzuciła dopiero co zapalonego papierosa. Miał smak zepsutego 
jajka posypanego popiołem.
„Armia umiera, ale się nie poddaje”. Metodycznie, za pomocą drobnych, sprytnych posunięć zwalczała kaca. 
Wypiła pół butelki wody mineralnej, wzięła aspirynę, zaparzyła zielonej herbaty. Po szybkim, chłodnym 
prysznicu rozciągnęła się wygodnie na sofie, nastawiła gitarowe interpretacje Bacha. Do normalności było 
jeszcze daleko, ale przynajmniej przestało łupać w głowie. Ustąpiła też ta cholerna, wewnętrzna trzęsiawka.
Od dzisiaj kończę z trawą, postanowiła twardo. Palę tylko od wielkiego dzwonu i tylko kiedy będzie mi 
naprawdę dobrze. Prochy do minimum, a jakby co, jedno, dwa piwa, to wszystko. Papierosy... nie, tu nie 
mam żadnych szans, westchnęła ciężko, nie ma co się oszukiwać. Koniec z destrukcją. Z Jackiem zrywam 
definitywnie i wracam na uczelnię, rozpędziła się w nagłym wybuchu życiowej roztropności. Wieczorem 
dzwonię  do Beaty o tę pracę  w galerii,  a z matką... z matką... Szukała w myślach  jakiegoś szybkiego 
rozwiązania.
Och, po prostu z nią na razie spokojnie i cierpliwie, potem uładzi się samo.
Podniesiona na duchu wstępnymi sukcesami, poczuta kopa zdrowej energii. Najlepiej od razu to wszystko 
spisać. Dziesięć prostych przykazań, potem wystarczy tylko się tego konsekwentnie trzymać. Pociągnęła z 
butelki łyk chłodnego piwa i usiadła nad zeszytem.  Ze zdjęcia na biurku przyglądał się jej ojciec. Miał 
poważną,   niemal   surową   minę,   ale   w   kącikach   ust   i   w   oczach   ledwo   dostrzegalne,   wesołe   chochliki. 
Wyglądało to dziwnie, może znał jakąś tajemniczą prawdę. Wstydliwą i wesołą, którą niestety nie mógł się z 
nią podzielić.
- Tak, śmiej się, śmiej, sam zobaczysz, co Twoja córka jeszcze potrafi. 
Energicznie   naciskała  długopis.  Lista   pobożnych  życzeń   nie   wiedzieć  kiedy zamieniła  się  w  regularny, 
dawno odkładany list do przyjaciółki:
...koszmar ostatnich tygodni chyba mam za sobą. Niżej już nie da się obsunąć, dotknęłam dna. Nie uwierzysz,  
ale poczułam ulgę, chyba dlatego, że mogę się od czegoś odbić (he, he). Z toksycznym Jacusiem finito, będę  
ostatnią idiotką, jeśli coś znowu z mm zacznę. To kompletny palant i egoista przebrany w skórę wrażliwego  
artysty,   w   dodatku   energetyczny   i   psychiczny   wampir.   Sama   me   wiem,   dlaczego   nie   widziałam   tego  
wcześniej,   dopiero   wczoraj   doznałam   oświecenia.   Wybraliśmy   się   na   wspólny   weekend   na   Mazury,   po  
drodze była awantura, więc wysiadłam i wróciłam stopem do Warszawy. W drodze powrotnej otworzyły mi 
się klapki, jakbym pierwszy raz od dłuższego czasu zaczęła myśleć.
Przerwała, gryząc długopis w zamyśleniu, przeszła do kuchni. Otworzyła kolejną butelkę piwa. Strumień 
bursztynowego   chłodu   przyjemnie   spłynął   do   żołądka.   Czuła   się   teraz   znakomicie,   przypływ   dobrego 
humoru skłonił ją do zwierzeń:
..Jeszcze nigdy nie spotkałam takiego faceta. Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, ale to chyba coś  
w tym stylu, totalny odjazd. Bez przerwy o nim myślę i strasznie tęsknię. Szczerze 
nic o nim nie wiem, z kim  
jest, co robi, gdzie mieszka. Jestem na siebie wściekła, coś mnie wtedy sparaliżowało, może liczyłam, że to 
on poprosi o telefon, nie chciałam mu się na siłę ...zresztą to, że tego nie zrobił, jeszcze bardziej mnie do  
niego... chyba się upiłam i coś bredzę, ale nigdy nie czułam czegoś tak mocnego i czystego... Lilka, powiedz 
sama, czy wydaje ci się to normalne? Czy można tak oszaleć dla nieznanego faceta?

16

Dwa wakacyjne dni upłynęły Jerzemu dziwnie i mętnie, w bezładzie chaotycznych działań. Brak planu, a 
przede wszystkim sensu w tym wszystkim, co ostatnio robił, napawał go przerażeniem. Był czwartek przed 
północą, upał zelżał trochę, ale nadal ciężko było oddychać. Jerzy nie mógł zasnąć. Stał półnagi na balkonie, 
oparty o metalową barierę, i palił kolejnego papierosa. W środku samotnej nocy, z wyżyn dziesiątego piętra 

background image

sprawy   wyglądały   jeszcze   gorzej.   Wpatrzony  w   odległe   światła   miasta,   zły  na   siebie   przeklinał   swoją 
głupotę i bezradność.
Był   stuprocentowym   durniem.   Jak   mógł   w   ciągu   tak   krótkiego   czasu   popełnić   tyle   głupich   błędów   i 
niekonsekwencji? Dlaczego ją wtedy w ogóle zabrał? Co za diabeł go podkusił? Pierwsza reakcja była 
słuszna, ale złamał swoje zasady i dalej już poszło, wiadomo, reakcja łańcuchowa. Była taka piękna, taka 
fascynująca, nikt by się jej nie oparł. Zawróciła mu kompletnie w głowie, jednak oprzytomniał, rozsądnie 
wyhamował.   Zatrzymał   w   porę   spiralę   absurdu,   potem   wystarczyłaby   przecież   odrobina   charakteru. 
Dlaczego do dzisiaj nie potrafi się na to zdobyć?
Ostatnie dni spędził w metrze, jeżdżąc tam i z powrotem, wysiadając na różnych stacjach, kręcąc się po 
peronach. Godzina mijała za godziną, Jerzy był głodny, spocony, robiło mu się niedobrze od samego głosu 
lektora triumfalnie obwieszczającego kolejne stacje. „Służew”, „Kabaty”  - dudniło mu  ciągle w uszach. 
Hałas rozpędzonych wagonów, pisk hamulców, tłumy ludzi, zapachy, głosy, dziwne, nieznane dotąd uczucie 
klaustrofobii.   Wychodził   wtedy   na   powierzchnię,   zaczerpnąć   światła   i   powietrza,   siedział   na   ławce   w 
pobliżu zejścia do stacji, obserwując podróżnych. Nabrawszy sił, wracał do podziemi jak niezłomny Orfeusz 
w poszukiwaniu swojej Eurydyki.
Odnalezienie   Heleny   stało   się   jego   obsesją,   nie   potrafił   już   o   niczym   innym   myśleć.   Biegał   wzdłuż 
wagonów, przeciskał się nerwowo w tłumie, wypatrywał. Czasami, ufając dziwnym przeczuciom, przesiadał 
się nagle, jechał w przeciwną stronę. Coś mu mówiło, że na stacji w Natolinie ona właśnie szykuje się do 
miasta.
Widział ją schodzącą po gładkich stopniach na peron, spacerującą wzdłuż torów na tych swoich zgrabnych 
nogach, kołyszącą biodrami.
Więc   po   kilku,   trwających   wieczność,   minutach   wysiadał   w   Natolinie   spocony,   z   bijącym   sercem   i 
niespokojnie rozglądał się dookoła. Nikogo, żywej duszy. Stał osłupiały na pustym, nagle cichym peronie. 
Po chwili minęła go obojętnie grupka rozbawionych licealistów z plecakami, za nimi przydreptały dwie 
staruszki i młoda kobieta z wózkiem. Przeskakując po stopniach, wbiegł na górę. Zobaczył zaledwie kilku 
pasażerów, wszyscy natychmiast zniknęli mu z oczu, rozchodząc się w różne strony. Pozostał sam pośród 
kafelkowych ścian z poczuciem pustki i zawodu.
Dalby  rękę   sobie   uciąć,   że   przed   chwilą   tu   była,   czuł   jej   zapach,   powietrze   nasycone   było   jeszcze   jej 
obecnością. Spóźnił się, może tylko o kilkadziesiąt sekund. „Ona jest w drodze do Centrum!” Rzucił się w 
stronę podziemi, w szaleńczym tempie zbiegł po schodach i w ostatnim momencie wskoczył do pociągu. 
Osunął się ciężko na ławkę, próbując uspokoić oddech. Na każdej kolejnej stacji rozglądał się nerwowo, 
robiąc   lekkie   zamieszanie   w   coraz   bardziej   zatłoczonym   wagonie.   Setki   wsiadających   i   wysiadających 
kobiecych głów i fryzur, ale ani śladu tej jednej, rudych loków o miedzianym połysku zachodzącego słońca.
Ludzie   przyglądali   się   mu   ukradkiem   z   niesmakiem,   niektórzy  z   rozbawieniem,   przypuszczając,   że   ten 
szpakowaty, dobrze ubrany facet w średnim wieku jedzie na gapę i boi się kontrolera. Jerzy nie dostrzegał 
tych spojrzeń, nie słyszał komentarzy. Na stacji CENTRUM pognał do ruchomych schodów, wybiegł nawet 
na plac Defilad. Zmiotła go fala napływającego tłumu, zbliżała się godzina szczytu.
- Jurek, a co ty tutaj robisz w tym ścisku? - Jadwiga, opalona na brąz i jak zwykle zadowolona z siebie, 
cmoknęła go serdecznie w policzek.
- Samochód mi  wysiadł od tego upału, miałem kilka spraw do załatwienia na mieście, ale teraz już się 
poddaję - tłumaczył pośpiesznie.
Wszyscy zdrowi - Marysia z chłopcami na Mazurach - tak, tak, słomiany wdowiec - nie ma sprawy -nie 
odzywali się ostatnio - sama wiesz, tyle ciągle na głowie - a lata płyną - w BUW-ie po staremu - jeden burdel 
- a gdzie ja teraz pójdę? - daj spokój, nie ma szans-powiedz lepiej, co u was-na pewno się odezwę - ja też - 
co zrobić - samo się kręci - oczywiście - zdzwonimy się...
Zamienili   w   pośpiechu   kilkanaście   urywanych   zdań,   rozstali   się   pod   naciskiem   rozpędzonego   tłumu, 
rozpędzonego życia.
Dlaczego nie z rodzinką na wakacjach? - powracało natrętnie pytanie Jadwigi. Zbył ją jakimś wykrętem, nie 
było czasu na tłumaczenia.
Mieszkanie przypominało pobojowisko, brudna góra naczyń pochyliła się niczym krzywa wieża w Pizie. 
Szybko pozmywał i w nagrodę nalał sobie kieliszek koniaku. Wyszedł na balkon. Po powrocie z Mazur 
umieścił tam stary fotel, na którym spędzał samotne wieczory. Rozsiadał się w kolonialnym stylu, stopy 
opierał   o  barierkę   i   jak  większość   ludzi   patrzył   w   niebo,   na   próżno  wyczekując   deszczu.   Dzisiejszego 
wieczoru powietrze było nadal lepkie i nieruchome. Z pobliskiego lotniska mimo późnej pory dochodziło 
monotonne  buczenie rozgrzewanych  silników. Jerzy lubił ich dźwięk, była  w nim obietnica przygody i 
władcza, gotowa do akcji siłą, zdolna porwać człowieka nie tylko w przestworza.
Myślał wyłącznie o Helenie. Łatwiej byłoby z igłą w stogu siana, można wtedy wykombinować sensowną 

background image

metodę poszukiwań. W tym wypadku był z góry skazany na porażkę. Co ja właściwie o niej wiem? Tak 
dużo i właściwie nic: ma  około dwudziestu lat, mieszka  gdzieś na trasie metra, jest wegetarianką... Co 
jeszcze? Aha, namiętnie słucha bluesa. Tragikomiczne - pomyślał zrezygnowany.  Wyssał ostatnie krople 
koniaku, przechylając kieliszek do góry dnem. Nagle przyszedł mu do głowy genialny pomysł.

17

Przenikliwy wzrok był zimny, głos pełen udawanej troski.
- Powiedz mi, a jak ostatnio sypiasz, nadal męczą cię koszmary?
- Teraz jest dużo lepiej - skłamała Helena opanowanym głosem. - Mówiąc szczerze, właściwie czuję się już 
zupełnie...
Przerwało jej głośne pukanie do drzwi gabinetu.
- Pan wybaczy, panie doktorze - zajrzała pielęgniarka - ten pacjent spod dziewiątki...
Z korytarza za nią dobiegło nieludzkie wycie. Doktor zerwał się i wybiegł, w locie przepraszając Helenę. 
Przymknęła uchylone drzwi i podeszła do biurka. W szufladzie znalazła bez problemu bloczek z receptami. 
Wydarła z niego jedną kartkę, złożyła starannie na pół i schowała do portfela. Usiadła na swoim miejscu i 
cierpliwie   czekała,   gapiąc   się   na   przeciwległą   ścianę.   Nad   fotelem   wisiał   za   szkłem   nowy   nabytek 
ordynatora, duża reprodukcja obrazu Maśluszczaka. Rachityczna dziewczynka z wyskubanym kotkiem w 
ramionach   przemykała   przez   płonącą   trawę   w   kierunku   rzeki.   Całość   namalowana   nerwowymi 
pociągnięciami pędzla, w chorobliwie ostrych kolorach, robiła przygnębiające wrażenie. Podobne obrazki 
zdobiły większość znanych jej książek z psychopatologii.
Co za upiorny trend, pomyślała. Najwyraźniej artysta zawładnął wyobraźnią kiepskich terapeutów. Powinien 
tu jeszcze wisieć autoportret van Gogha z obciętym uchem.
Minął już dobry kwadrans, a lekarz nie wracał. Ten ponury dupek w białym  fartuchu, z perfekcyjnym 
przedziałkiem   pośrodku   końskiego   łba,   był   mężem   przyjaciółki   matki.   To   dzięki   jej   staraniom   Helena 
doświadczała zaszczytu częstych konsultacji w najlepszej klinice psychoneurologicznej w Warszawie. Kiedy 
porzuciła   studia,   matka   wpadła   w   popłoch.   „Musisz   mi   obiecać,   musisz   mi   obiecać!...”   –   krzyczała 
histerycznie. To był zwykły moralny szantaż, poparty groźbą szlabanu na kasę, a Helena nie mogła sobie 
pozwolić na dziadowanie. Przynajmniej pod tym względem była całkowicie zdrowa.
Na początku te spotkania ją nawet bawiły.
- Proszę się nie cenzurować - zachęcał ją, dając stanowczo do zrozumienia, że trafiła do przychylnego i 
tolerancyjnego wujka, dla którego jest oczkiem w głowie.
Więc opowiadała ze swadą te wszystkie wymyślone podczas bezsennych nocy historie: o swojej symbiozie z 
rybką w akwarium („porozumiewała się z nią za pomocą skomplikowanego systemu, którego oczywiście 
nikomu   nie   mogła   zdradzić”),   o   swoich   obsesjach   związanych   z   mieszkaniem   rodziców   w   bloku   na 
Muranowie   („wybudowanym   na   ruinach   getta,   schodząc   do   piwnicy,   słyszała   jęki   i   płacz   ofiar”),   o 
dramatycznych   konsekwencjach   spożywania   zwierząt,   zwłaszcza   karmienia   nimi   małych   dzieci 
(„przenikanie toksyn, nieświadome przekazywanie okrucieństwa i agresji”). Snuła fantastyczne opowieści o 
światowym   anarchistycznym   spisku   deskorolkarzy,   o   doniosłym   znaczeniu   masażu   i   nacierania   stóp,   o 
negatywnych   fluidach   z   mgławicy   Kasjopei,   o   swojej   miłości   do   poezji   hiphopowej   (jedynym   dzisiaj, 
autentycznym nośniku werbalno-duchowej energii”), o swoich erotycznych skłonnościach do milczących i 
wyniosłych mężczyzn w typie nordyckim (.....rzadkich u nas osobników o długich, pociągłych twarzach, z 
jasnym  zarostem,  stalowym   spojrzeniem,  o  prostym  nosie   i  powściągliwych  gestach,  ubranych  w  szare 
flausze i kosztowne flanele...”).
Mówiła ochoczo, czasami bez związku i wydawało się jej, że nic prawdziwego o sobie. Czasami milkła, 
uchodziło z niej powietrze i apatycznie kontemplowała zawijasy podłogowej wykładziny. Doktor te nagłe 
przerwy respektował przyzwalająco, cierpliwie czekając, aż powróci Helenie chęć do „dalszego szczerego 
podzielenia się tym, co ją gnębi...” Niektóre z jej wypowiedzi notował, powstrzymując się od komentarzy. 
Najczęściej jednak zamykał oczy i z nieprzeniknionym wyrazem twarzy zastygał w swoim fotelu.
Nawet jeżeli nie śpi, to i tak pozostajemy każde w swoim świecie, myślała niezrażona podczas tych sesji. Jak 
planety w kosmosie, mijamy się obojętnie, nic o sobie nie wiedząc.
„...Umiarkowane tendencje destrukcyjne, zaburzenia sfery wolicjonalnej, a także charakterystyczna postać 
ambiwalencji emocjonalnej, jak też inne objawy typowe dla osobowości borderline nie świadczą jeszcze o 
poważnych   problemach   natury   patologicznej.   W   efekcie   głębokiej   traumy   utraty   mogła   się   ujawnić   w 
kruchym ego pacjentki swoista luka - świadectwo braku po obiekcie. Pustka tak głęboka, że w rezultacie 

background image

daje   poczucie   nieistnienia   podmiotu,   czyli   samego   siebie.   Kontakty   z   ludźmi   są   wtedy   zaburzone, 
przybierają postać infantylną czy symbiotyczną, prowokując tym odrzucenie...” - przeczytała kiedyś urywek 
notki czy raportu, który wystawał nęcąco z lekarskiego kosza na śmiecie. Czyżby to było o niej?
Minęło już dobre pół godziny. Podeszła do drzwi, wyjrzała ukradkiem na korytarz. Pusto i wyjątkowo cicho. 
Cofnęła się szybko do biurka. Wyrwała jeszcze jedną receptę. Ledwo zdążyła usiąść, kiedy drzwi otworzyły 
się raptownie.
- Bardzo cię przepraszam, ale niestety musimy na dzisiaj zakończyć. - Doktor był zdyszany. - Spotykamy się 
w środę... nie, poczekaj - szybko przerzucił kartki stojącego na biurku kalendarza - dopiero za miesiąc, 
wyjeżdżam na urlop.
W jego głosie było słychać źle ukrywane wzburzenie. Zaczerwieniona twarz, włosy w nieładzie, w lewej 
ręce ściskał kurczowo potłuczone okulary. Szybko ją pożegnał, odwrócił się i podszedł do biurka. Miał tam 
butelkę szkockiej whisky. Helena wyszła natychmiast, była już na korytarzu, ale cofnęła się po zapomniany 
plecak. Nawet jej nie zauważył.
- Kurwa mać, to już trzecia oprawka w tym roku! - stękał, przykucnąwszy za biurkiem w poszukiwaniu 
piersiówki.   Po   raz   pierwszy   poczuła   do   biedaka   odrobinę   sympatii.   Doktorze   Mengele,   może   czas   na 
soczewki... najlepiej w kolorze brązowym, nie mówiąc o zmianie fryzury, pomyślała rozbawiona.
Po   tej   wizycie   poczuła   ulgę   jak   po   dobrze   spełnionym,   przykrym   obowiązku.   Wybiegła   na   zalane 
południowym słońcem alejki szpitalnego ogrodu. Z krzaków wychynęła szczupła postać, zbliżyła się do niej 
posuwistym, tanecznym krokiem.
- Podpisze pani oświadczenie? - Mężczyzna wyjął z kieszeni szlafroka pomięty plik papierów i długopis. Na 
głowie miał zawiązaną w czterech rogach chusteczkę, spod szlafroka wystawały chude nogi w różowych 
kalesonach. Stopy w podartych baletkach drobiły w żwirku ogrodowej alejki niecierpliwe, pokraczne kroczki 
z jeziora łabędziego. Helena z błogą miną wyłapywała wszystkie wariackie szczegóły wyglądu i zachowania 
faceta. Ale nie było czasu się napawać.
- Dobrze, ale w jakiej sprawie? - zapytała rzeczowo.
- O! spryciara! Ale spryciara! - Popatrzył na nią z niechęcią i cofnął się nagle przestraszony. - Wy mnie nie 
nabierzecie! Wy mnie  nie nabierzecie! - zaczął wrzeszczeć przeraźliwym  falsetem,  grożąc jej przy tym 
wskazującym palcem.
- Dobrze, podpiszę, niech pan to da, podpiszę - zapewniła pośpiesznie.
Ucichł natychmiast i skwapliwie podsunął jej pod nos papiery.
- Tylko czytelnie, imię i nazwisko. I rozmiar pipy -
- Ma się rozumieć. - Po chwili oddała mu zapisaną stronę. Odczytał na głos uroczystym głosem: Jolanta 
Kwaśniewska. Pokraśniał z zadowolenia, ukląkł i pocałował ją w rękę.

18

- Stary, chyba oszalałeś, jak ty to sobie wyobrażasz?
W głosie Michała wyczuł źle ukrywana irytację. Nic dziwnego, nie dzwoni się do przyjaciela o północy po 
trzech latach milczenia, w dodatku z tak absurdalnymi propozycjami,
- Zrozum, nie mam innego wyjścia.
W słuchawce zapadła cisza. Jerzy widział niemal jego twarz, malujący się na niej grymas niezdecydowania. 
Ale przecież kumplom z podwórka się nie odmawia.
- No dobra, Jeżu, spróbuję z nim pogadać.
- Chodzi o kwadrans, zrób, żeby mi nie odmówił.
- To nawet sympatyczny gość, ale rozumiesz, nie mogę mu nic proponować. A już na pewno wcierać się do 
jego autorskiej audycji - tłumaczył  mu  Michał. - Już i tak nienawidzą mnie w tej redakcji jak jakiegoś 
zdrajcy - dorzucił zbolałym głosem.
- Ciebie? Chyba przesadzasz.
- Trochę późno na zwierzenia. - Michał ziewnął. - Wpadniesz kiedyś, to pogadamy.
- Masz u mnie wiadro bourbona.
- Tylko za dużo sobie nie obiecuj... mnie możesz - zaśmiał się szczerze. -Jutro dzwonię.
- Dzięki, czekam.
Jerzy  odłożył   słuchawkę.   Rozmowa   z   przyjacielem  obudziła   wątły  promyk   nadziei.   Może   Michał   tego 
redaktora nakłoni. W końcu jest jego szefem. Nagle zrobiło mu się głupio. W co ja się pakuję? Znajomości, 
układy, naciski, cały ten przegniły, warszawski światek, którym zawsze się brzydził. O nominacji Michała na 

background image

dyrektora radiowej „trójki” dowiedział się jeszcze w zimie, z gazety. Nawet wtedy do niego nie zadzwonił, 
ich drogi dawno się rozeszły. A teraz po latach, bez żenady korzysta ze starych znajomości. I to po co - żeby 
odnaleźć przypadkowo spotkaną panienkę.
Zapalił   papierosa,  zaciągnął  się  głęboko.  Moralne,  nieco  chyba  patetyczne   skrupuły  szybko   odleciały z 
dymem,   powrócił   konkretny   problem.   Jak   tego   redaktora   podejść,   czym   zjednać?   Nic   sensownego   nie 
przychodziło mu do głowy. Może Michał go zmiękczy, pomyślał z nadzieją. Chłopak ma kupę wdzięku, dar 
przekonywania.
Było już koło drugiej, kiedy położył się do łóżka. Zasnął niemal od razu, jednak po godzinie obudził się 
zupełnie   trzeźwy.   Leżał   nieruchomo   z   zamkniętymi   oczyma,   ale   szansa   na   dalszy   sen   ulotniła   się 
bezpowrotnie. Przepadła w gęstej plątaninie niekontrolowanych, bezładnych myśli. Wstał, poszedł do kuchni 
i zaparzył sobie zioła. Potem zgasił światło i stał oparty o parapet, popijając łyczkami gorący napar z melisy. 
Błękitna poświata, wnikająca do wnętrza przez rolety, znaczyła mu na ciele tygrysie pręgi. Otworzył okno na 
oścież,   odetchnął   mocno   parnym   powietrzem.   Tej   nocy   była   pełnia,   na   niebie   trwała   kosmiczna 
degrengolada.
Spał mało i płytko, rankiem obudził się zupełnie rozbity. Drgała mu lewa powieka, przy goleniu zaciął się 
jak nowicjusz. Minęło sporo czasu, zanim zatamował krew, pomogła dopiero szczypta kawy przyłożona 
wprost na ranę. Z podkrążonymi oczami i kawałkiem waty przylepionej do zapadniętego policzka wyglądał 
upiornie. Czuł się podobnie jak tamtego ranka - dwadzieścia pięć lat temu, kiedy sparaliżowany strachem, 
wkładał bezwolnie białą koszulę, męcząc się ze spinkami do mankietów. Ojca już w domu nie było, wstawał 
wtedy o piątej rano, jeździł służbowo aż do Otwocka. Na oparciu krzesła wisiał zawiązany przez niego 
krawat.
Mama nie gderała swoim zwyczajem przy śniadaniu, tylko patrzyła na niego spod oka, kręcąc się po kuchni. 
Wkładając mu kanapkę do kieszeni marynarki, na pewno namacała paczkę Klubowych, ale powstrzymała się 
od komentarza. Szedł do tramwaju na sztywnych nogach, wagary dzisiaj nie wchodziły w grę. Było jeszcze 
wcześnie, ale pod budą przelewał się już nerwowy tłumek giełdy. Wszystko to byli jego kumple, jednak tego 
dnia   ogłupieni   strachem   taksowali   się   nieufnie.   Zbywali   półsłówkami.   Dziewczyny   obgadywały   się 
nawzajem,  gryząc  paznokcie i chichocząc nerwowo. W powietrzu po nocnej ulewie unosiła się jeszcze 
mglista, ożywcza wilgoć, ale już wyraźnie zanosiło się na upał. Zielonoszare liście pobliskich topól mieniły 
się   złociście   w  porannym  słońcu.   Stali   tak  na  szkolnym   dziedzińcu,  ubrani   w  tanie,  ciemne   garsonki   i 
garniturki,   speszeni   powagą   chwili,   bardziej   niż   zwykle   samotni.   Przyczajeni   do   nieuchronnego, 
definitywnego starcia z tak zwanym dorosłym życiem.
Matura, pomyślał Jerzy z odrazą. Drobnomieszczańska pseudoinicjacja. Ponury obrządek na cześć tradycji, 
zniewolenie pieprzoną mitomanią. Wstrząsnęły nim znowu dawny bunt i obrzydzenie. Przypomniał sobie, 
jak   tamtego   ranka,   ogłuszony   biciem   własnego   serca,   czekał   wraz   z   innymi   przed   wejściem   do   sali 
gimnastycznej.   Stukając   obcasami,   podeszła   do   niego   Lucyna,   zwana   Pucułą.   Miała   na   sobie   czarną 
minispódniczkę i ażurową bluzkę, spod której prześwitywał luksusowy stanik. Bardziej obnażał, niż skrywał, 
obfite piersi, a w nich jej nadmiar uczuć do Jerzego. Macierzyńsko-opiekuńczych, bo erotycznie - mimo 
wzajemnej sympatii - nigdy między nimi nie iskrzyło. Z leniwym wdziękiem Marilyn Monroe naparła na 
niego cycem i przesyconym nikotyną szeptem zmusiła do połknięcia tajemniczej tabletki.
- Lekki speed, prosto ze Stanów. To na kojarę, Jeżu, będziesz po tym rzutki niczym Einstein.
W godzinę później, pod czujnym okiem uroczystego jak na mszy ciała pedagogicznego, przestał rozumieć 
cokolwiek. Z chorobliwym zapałem piętrzył kolumny cyfr, poddawał je skomplikowanym manipulacjom, 
mnożył, dzielił, różniczkował. Wypisał długopis, spocił się okropnie, w końcu wyszedł, oddając komisji 
efekt swoich wysiłków. Starannie zapisano dokładny czas zapoczątkowanej przez Jerzego przerwy.
Szkołę wypełniała grobowa cisza. W pustym korytarzu dębowa klepka wypolerowana na połysk zapraszała 
do   zabronionego   ślizgu.   Nie   uległ   pokusie,   stąpał   ostrożnie   po   posadzce,   białe   prostokąty   światła 
przypominały rozścielone prześcieradła. Wszedł do męskiej toalety. Usiadł na parapecie okna, uchwycił się 
ręką ramy i mocno wychylił, wydmuchując w niebo dym z papierosa. W takiej pozycji „niezdecydowanego 
samobójcy”   znalazła   go   Franka,   młoda   nauczycielka   geografii.   Patrzył   rozszerzonymi   ze   zdziwienia 
źrenicami, jak zbliża się do niego, piękna, pachnąca. W poufałym geście położyła mu ręce na ramionach.
- Słuchaj, Jurek, tylko bez paniki. Załatwiłam z matematyczką, mam rozwiązane przez nią główne, drugie 
zadanie. Włożę ci je do pracy, jak będziesz wracał z przerwy. Przepisz to dokładnie i oddaj, wystarczy na 
tróję. I nic poza tym nie kombinuj. Rozumiesz?
Zanim zdążył jej cokolwiek odpowiedzieć, Franka przyciągnęła go mocno i wpiła się mu w usta. Całowali 
się namiętnie, gryząc, śliniąc i bełkocząc. Nie odrywając się od siebie jak pijana para w wyuzdanym tańcu, 
przetoczyli się do kabiny. Jerzy podciągnął krótką sukienkę, głaszcząc jej zgrabną pupę, zjechał ręką niżej, 
pod palcem wyczuł zgrubienie łechtaczki. Była śliska i mokra, nabrzmiewała, kiedy pocierał ją rytmicznie, 

background image

podniecony do szaleństwa. Franka jęczała i wiła się konwulsyjnie, zręcznie manipulując przy jego rozporku. 
Wyłuskała ze slipek nabrzmiały penis. Szybko zsunęła majtki.
- Wejdź we mnie - wycharczała mu błagalnie prosto w usta i obróciła się do niego tyłem.
Zdrętwiał, nie miał w tym żadnej wprawy. Ściskając kurczowo niewielkie, twarde piersi, wbijał członek na 
oślep, bodąc ją w wypięty zadek. Ujęła go w rękę, naprowadziła wprost do celu. Wniknął w nią ostro, 
jęknęła z rozkoszy. Objął jej kibić, a ona, rozpłaszczona policzkiem na drzwiach toalety, przygarniała do 
siebie jego ruchliwe pośladki. Dyszeli głośno w rytm coraz szybszych pchnięć. Trwało to nie dłużej niż 
kilkanaście sekund.
Uderzył go gwałtowny wybuch ekstazy, przez całe ciało przebiegły fale dreszczy. Nogi ugięły mu się w 
kolanach, bez sił usiadł na sedesie. Nauczycielka zwaliła się na niego, szczerząc białe, wystające zęby i 
całując, gdzie popadnie. Wtulając się w jej włosy, w pachnące piersi, dygotał.
- Już dobrze, malutki, już dobrze. - Czule pogładziła go po głowie, wypchnęła z kabiny. Zamknęła się, 
słyszał   szelest   higienicznych   zabiegów,   zawstydzony   czekał,   opierając   się   o   ścianę.   Po   chwili   wyszła, 
poprawiając przed lustrem zburzone włosy.
- Wracamy na salę. Za długo nie można, to wygląda podejrzanie.
Nie bardzo rozumiał, o co jej chodzi. Szok, stres, wpływ  nieznanego specyfiku od Pucuły odebrały mu 
jasność myślenia. Zapomniał, kim jest i co właściwie tutaj robi. Rzeczowy ton w głosie Franki zadziałał jak 
otrzeźwiający policzek:
- Przyjdziesz minutę po mnie. Tylko spokojnie, przepiszesz, oddasz i po sprawie. - Położyła mu palec na 
ustach. - I pamiętaj, wszystko zostaje między nami.
Prawdziwy egzamin dojrzałości - Jerzy uśmiechnął się do swoich wspomnień. Trójka z pisemnej matmy, 
reszta zaliczona bez problemu. On też zaliczony... przez geograficę. Pani profesor Franki nie spotkał już 
potem nigdy. Mówiąc szczerze, wcale tego nie żałował. Długo hodował w sobie wstyd swojego seksualnego 
debiutu. Gwałt na maturzyście, a potem ściąga do łapy? Kto by w to uwierzył? Z biegiem lat nawet jemu 
wydawało się to zupełnie niewiarygodne.
Wrócił do dnia dzisiejszego. Włączył radio i wysłuchał porannych wiadomości. Nie różniły się niczym od 
wczorajszych: fala letnich upałów, groźne pożary, liczne zatonięcia. A ponadto pijani kierowcy, wkurwieni 
chłopi, sprzedajni sędziowie, policjanci bandyci. Jakby tego było mało, nad Szwajcarią zderzyły się dwa 
samoloty, jeden pełen dzieci.
Czas kanikuły to czas obłędu - pomyślał. W te upalne dni w głowach i sercach ludzi lęgło się szaleństwo, 
więcej było wypadków, katastrof, niecodziennych, tragicznych zdarzeń. Pracowite Parki wybierały na łapu 
capu poplątane nici ludzkich losów. Ciach, ciach, ciach - niemal słyszał szczęk ich nożyc.
Poczuł kłucie w pustym żołądku, odezwała się poranna nadkwasota. W lodówce znalazł puste opakowanie 
po jajkach, na chlebie tostowym zakwitły zielone, podejrzane plamy. Wysypał całą zawartość plastikowej 
torebki, na samym dnie były dwa czyste, białe kawałki. Powąchał - i tak przeszły pleśnią - wyrzucił do 
przepełnionego kosza. Nie miał chrupek ani żadnego pieczywa, a stare krakersy,  które znalazł w barku, 
miały smak sproszkowanego wapna. Odłożył słuchawkę telefonu i zbiegł na dół do spożywczego. W pięć 
minut był z powrotem, z kanapką w ręku krążył nerwowo wokół milczącego aparatu. Michał odezwał się 
dopiero po dziesiątej.
- Właśnie z nim gadałem, możesz do niego w każdej chwili zadzwonić.
Jerzy wystukał podany numer.
- Alo - usłyszał w słuchawce dobrze znany, nosowy głos redaktora Zelmana.

19

  Kajtel był  w świetnym  humorze. Długie dredy wcisnął pod wiśniowy beret ze złotą gwiazdą. W pod- 
koszulku z napisem „Naughty by naturę” brylował od południa w trendowym barku „Zupa”. Entuzjastycznie 
witał   bywalców,   znajomym   przybijał   głośne   piątki.   Wchodzącą   Helenę   przytulił   do   piersi   jak   dawno 
niewidzianą siostrę:
- Piękna moja bestio, wreszcie wylazłaś z legowiska.
- Za potrzebą.
- Potrzeby chodzą z ludźmi, potrzeby jednoczą... potrzeby nawet gwiazdy rozjarzają nocą - zachichotał 
Kajtel - Yo! - zaczął wymachiwać łapami, improwizując, rapował głośno: - Potrzeby to życiodajne gleby, 
zawistne samojeby, co dzisiaj zaniedbujesz, jutro degenerujesz... bezlistna koniczyna, deus and machina, i tu 
się   rozpoczyna   historia   manekina...   globalna   bieganina   za   kasą   się   zaczyna,   człowieku   końca   wieku   - 

background image

wszawy EUROPITEKU, co w materialnym ścieku toniesz... nabrany oszołomie, panoptikalny pokemonie, 
frontalnie wiotki kutafonie... za czym tak gonisz... schizoidalny jamochłonie?
Kajtel zamilkł nagrodzony oklaskami, usiadł przy stoliku i zabębnił palcami w blat.
- Europitek, a to dobre - zaśmiała się z uznaniem Helena - marnujesz się tutaj, dzieciaku.
- Mała improwizacja w przeciwieństwie do „Wielkiej” nie wymaga wielkiego natchnienia. - Pociągnął z 
lubością łyk postawionego mu przez nią mlecznobiałego drinka.
- Tylko trochę koki, nie? Popatrzył na nią z wyrzutem.
- Co „Piegowatą Fejs” sprowadza na teren naszych łowisk?
- Ta ostatnia trawa była zajebista, masz jeszcze w tym stylu?
-  Nix -  Kajtel rozłożył teatralnie ramiona. -Wszystko poszło z dymem,  pół Warszawy zwariowało na jej 
punkcie. Jutro przyjdzie superhasz, prosto z Maroka, taki dobry, że aż słodki...
- Kajtel, dzisiaj.
- Dzisiaj to rzuciłem Zdzisia dla włochatego pięknisia.
- Nie ściemniaj, jestem w dolnej zonie.
- Spoko, mam zawsze trochę krajowej... a mno-ho byś teho, diwko, chtiela?
- Tak z przygarść - Helena wychrypiała niepewnie.
- Jakby kto pytał o sztygara, to jestem zara. „Pyk, pyk, pyk z fajeczki, czekajcie, gołąbeczki” - zanucił stary 
kawałek zespołu Śląsk i wybiegł z kawiarni.
Ale się świr dzisiaj napędził - popatrzyła za nim z czułym niepokojem. Wrócił, zanim zdążyła dopić swoje 
wino.   Wdzięcząc   się   jak   słodki   pedzio,   komicznie   mrugając   rzęsami,   podał   jej   pod   stolikiem   sporą 
paczuszkę.
-   Sianko   ze   stajenki.   „Zwierzątka   śpiewają,   bydlątka   klękają,   a   rudzielce...   odpadają...   cuda,   cuda   się 
zdarzają” - zapiał cieniutko kolędę.
- Szeroki masz repertuar - Helena uśmiechnęła się do niego i wpuściła dyskretnie marihuanę do kieszeni 
plecaka. Wyjmując portfel, zawahała się. - Mam teraz cienko. Poczekasz?
Machnął ręką lekceważąco. Wyjęła z przegródki ukradzione recepty.
- Tu masz zadatek.
- Co ty, kobieta... masz mnie za dealera? Obruszył się, ale łypnął na recepty fachowym okiem, skinął głową i 
bez słowa schował je do bocznej kieszeni opadających mu z tyłka spodni. Uścisnęli się serdecznie, wyszła z 
kawiarni odprowadzana ciekawymi spojrzeniami warszawskiej śmietanki.
Po   drodze   do   metra   wstąpiła   jeszcze   do   EMPiK-u.   Chciała   kupić   kilka   czystych   kaset   i   zwyczajowo 
pogrzebać na półkach z płytami. Nie wytrzymała  jednak długo, uciekła stamtąd jak z rozgrzanej sauny. 
Klimatyzacja w takim sklepie to może luksus, ale brak wentylacji to zwykły prymityw; wściekła sunęła wraz 
z tłumem do podziemnego przejścia pod Marszałkowską.
Było już późno, kiedy w sklepiku pod domem robiła ostatnie zakupy: owoce, pomidory, ser, pieczywo i na 
koniec   wielki,   pięciolitrowy   bidon   źródlanej.   Na   wodzie   nigdy   nie   oszczędzała.   Objuczona,   powoli 
zmierzała   w   stronę   klatki.   Z   parkingu   usłyszała   klakson,   odwróciła   głowę   i   zmartwiała.   Ze   znajomej 
beemwicy machał  do niej sąsiad - łysy inspektor. Samochód był  jak nowy,  żadnego śladu po ostatnich 
przejściach. Łysol wysiadł i wyciągnął do niej pulchną rękę.
- Pozwoli pani, że się przedstawię - Ratyński. Jesteśmy sąsiadami, mieszkam nad panią - rzucił głową w 
kierunku budynku.
- Bardzo mi miło - Helena dygnęła grzecznie, mamrocząc swoje nazwisko.
- Proszę wybaczyć, że tak panią nagabuję... chciałem dwa słowa zamienić w sprawie tej sobotniej awantury. 
- Niby się usprawiedliwiał, ale brzmiało to dosyć obcesowo.
Helena mimo upału poczuła na plecach zimny dreszcz. Przejebane - pomyślała ze strachem. Facet wszystko 
już wie. Odstawiła zakupy na trawnik i odważnie podniosła twarz, gotowa do ostatecznego ciosu.
- Chciałbym panią o coś zapytać, zna pani tego... zza ściany, u którego była ta cała impreza?
- Nie - odpowiedziała krótko - a dlaczego?
- Bo - może mi pani wierzyć lub nie - on oskarżył panią o zdemolowanie mojego samochodu. - Ratyński 
przyglądał się jej badawczo.
- Nie bardzo rozumiem. - Helena odzyskiwała stopniowo rezon. - Dlaczego miałabym coś takiego zrobić? - 
Wzruszyła ramionami.
- Żeby się na nim zemścić. Podobno była  pani u niego wcześniej skarżyć  się na hałasy,  a on, jak sam 
twierdzi, nie potraktował pani poważnie i pani zrobiła się bardzo agresywna... - Ratyński na chwilę zawiesił 
głos. - Ponoć ma na to licznych świadków i...
- I dlatego rozbiłam pana samochód? - przerwała mu. - Co za wredny debil. I pan mu uwierzył? - popatrzyła 
na niego z wyrzutem.

background image

- Tego nie powiedziałem - żachnął się łysol. - Ale sama pani przyzna...
- To on się mści, panie inspektorze. - Helena rzuciła się do kontrataku: - Nie znam tego człowieka, ale 
prawdą jest, że próbował mnie wiele razy podrywać.
- Zniżyła głos i zbliżywszy do niego twarz, przybrała ton szczerego wyznania: - Mizdrzył się, wpraszał się 
do mnie na chama i inne takie akcje... pan rozumie. Facet jest śliski i nie w moim typie... Co mogłam zrobić, 
w końcu dałam mu niedwuznacznie do zrozumienia, żeby się ode mnie raz na zawsze odchrzanił. - Rozłożył 
ręce w bezradnym geście. - Obraził się, przestał mnie zauważać, kiedyś zatrzasnął mi drzwi przed nosem - 
kłamała na całego.
- Zraniona męska duma - pokiwał łysą głową Ratyński. - No tak, w świetle tych faktów... - Nie dokończył, 
nagle złapał za bidon z wodą i jedną z toreb. - Pomogę pani to wnieść na górę.
Chcąc nie chcąc, Helena z plecakiem pełnym marihuany podreptała za nim. Nie przerywając rozmowy, 
wspinali się po schodach.
- Mnie się od razu wydal podejrzany - wystękał Ratyński. -Już kilka razy widziałem go tutaj w szemranym 
towarzystwie.
- Takie czasy, człowiek we własnym domu nie czuje się bezpiecznie - wtrąciła znacząco.
Widziała kątem oka, że się żachnął i już chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się od komentarza. To 
milczenie było wymowne i raczej świadczyło o nim dobrze. Minęły bezpowrotnie czasy, kiedy zadowolona 
z   siebie   władza   zbywała   ludzi   aroganckim   kitem.   Nadszedł   czas   zawstydzonej   pokory   i   bezradnego 
zgrzytania zębami. Idąc obok niego, Helena czuła się fatalnie, ale gdzieś w środku kiełkowało w niej ziarnko 
satysfakcji.   To   wy,   gnoje,   bierzecie   za   to   kasę,   żeby  człowiek  nie   musiał   się   przemykać   we   własnym 
mieście.
W najlepszej komitywie dotarli pod jej drzwi. Podziękowała mu serdecznie.
- Proszę się nie przejmować, będę miał na tego łobuza oko - zapewnił ją solennie. - A jakby co, to mieszkam 
na trzecim, mieszkania trzydzieści sześć.
Helena zamknęła się na łańcuch, rzuciła torby i plecak na podłogę i pobiegła do łazienki. Ściągnęła jednym 
szarpnięciem sukienkę, weszła pod zimny prysznic.
Z   wanny   wygonił   ją   głód.   Plasterki   dojrzałego   pomidora,   mlecznobiała   mozarella,   listki   aromatycznej, 
świeżej bazylii - układała na talerzu geometryczną kompozycję w kolorach włoskiej flagi. Jeszcze kilka 
kawałków chrupiącej bagietki i kolacja gotowa. Na dworze było jeszcze zupełnie jasno, choć na zegarze 
wybiła   już   dwudziesta   pierwsza.   -   O   kurcze   -   właśnie   się   zaczynał   na   „trójce”   jej   ulubiony   program 
Piątkowy wieczór z bluesem. Włożyła nową kasetę do magnetofonu, nastawiła poziom nagrania. Supersprzęt 
Denona   rozjarzył   się   miłośnie   czerwonymi   lampkami.   Z   wielkich  kolumn   płynął   spokojny,   ciepły  głos 
Zelmana:
...pozostał analfabetą, bo jak się można domyślić, wybór między szkołą a gitarą nie był dla niego trudny, 
wybrał   gitarę.   „Uważaj,   synu,   w   niej   mieszka   diabeł”   -   przestrzegał   go   własny  ojciec,   ubogi   farmer   i 
kaznodzieja, który zabronił mu wnosić ten szatański instrument  do domu.  Mieszkali w małej dziurze o 
nazwie Vance, blisko Clarksdale w Missisipi. John uciekł z domu, kiedy miał szesnaście lat, porzucił nędzę, 
ciężką harówkę na polu i otwarty rasizm Południa. Bez grosza przy duszy, z gitarą pod pachą wsiadł w 
autobus do Memphis - taki byt  początek jego długiej drogi. Pod koniec lat trzydziestych  wylądował  w 
Detroit. Tam, w „The Motor Town”, jak to się wtedy mówiło, było dużo pracy w fabrykach samochodów. 
Harował ciężko, zarobił trochę grosza i zaraz ożenił się z Maude, ale rozeszli się po paru miesiącach, potem 
pobrali znowu, by być ze sobą dwadzieścia pięć lat. Mieli pięcioro dzieci. Posłuchajmy pięknego bluesa o 
tęsknocie, dedykowanego żonie...
Helena ze wzruszeniem rozpoznała drżący zaśpiew Johna Lee Hookera:  ...now Maudie, why did you hurt  
me? On Maudie hey, Why did you hurt me, You been gone so tong... I miss You so.
Wyjęła   z   plecaka   paczuszkę   trawy   od   Kajtla.   Rozwinęła   delikatnie   i   powąchała   zawartość,   już   sam 
słodkawo-duszący zapach ziół podziałał na nią kojąco. Walczyła przez chwilę z pokusą, jednak schowała 
marihuanę do puszki po angielskiej herbacie. Wszystkie cenne rzeczy upychała do puszek i ustawiała na 
półce w starym kuchennym kredensie. Otworzyła piwo, popijając z butelki, wróciła do salonu. Najwyraźniej 
dzisiejsza audycja Zelmana była w całości poświęcona mistrzowi:
...i któregoś dnia Carlos Santana stwierdził, że bluesy Hookera leczą ludzi i nic tak jak jego głos nie potrafi 
pocieszać, składać do kupy upadłych i nieszczęśliwych, i że jego marzeniem jest nagrać płytę z Hookerem. 
W ten sposób doszło do współpracy obu muzyków i w jej efekcie powstał wspaniały album  The Healer, 
który  odniósł  światowy sukces.   Od tego momentu  wszyscy  wielcy chcą  z   bluesmanem  pracować:   Van 
Morrison, Bonnie Raitt, Keith Richards, George Thorogood, Eric Clapton, Robert Cray, Ry Cooder, Albert 
Collins, Johny Winter...
Przypomnijmy sobie, jak do tego doszło, czego na wspólnej sesji dokonali dwaj geniusze. John Lee Hooker i 

background image

Carlos Santana we wspaniałym, tytułowym utworze z albumu The Healer...
Już   po   pierwszych,   jakby   trochę   nieśmiałych   akordach   gitary   Helenę   przeniknął   dreszcz   rozkoszy. 
Podkręciła dźwięk i kołysząc się w takt muzyki, zapomniała o całym świecie. Narkotyczny, gardłowy głos 
Hookera i wtórujące mu genialnie solówki Santany wprawiły ją w uniesienie. Falowała beztrosko na środku 
pokoju, kołysząc biodrami i klaszcząc w dłonie, wielki cień na ścianie naśladował jej ekstatyczne ruchy.
Kilka minut odjazdu i zatraciła się zupełnie, z oczu popłynęły jej strugi łez. Tak bez żadnego powodu, jakby 
ktoś poodkręcał kurki. Tańczyła, płacząc, i sama nie wiedziała, czy płacze ze szczęścia, czy ze smutku. 
Dobroczynne działanie bluesa robiło swoje. Czuła, że ze łzami odpływają wewnętrzne brudy i toksyny. W 
słowach o terapeutycznym wpływie muzyki Hookera nie było żadnej przesady. Z każdym taktem czuła się 
silniejsza i radośniejsza. Zrzuciła klapki i pląsała boso, jedną dłonią gładziła się lubieżnie po brzuchu, drugą 
wplotła   w   rozpuszczone   włosy.   Tusz   do   rzęs   spłynął   jej   do   ust   gorzką   strużką,   wytarła   je   odruchowo 
wierzchem dłoni.
Kiedy  zamilkły  ostatnie  akordy,   dopiła  piwo  i zdyszana   pobiegła  do łazienki.  Jej  twarz  w lustrze  była 
makabryczną maską. Włosy w nieładzie, czerwone oczy i rozmazane, czarne krechy na policzkach. Zmyła je 
tłustym kremem. Przez otwarte drzwi słyszała z radia podekscytowanego Zelmana:
Tak,   proszę   państwa,   blues   w   odróżnieniu  od  muzyki   europejskiej   to  sztuka   wyrażania   samego   siebie, 
swoich najintymniejszych  tęsknot i uczuć. Dlatego jego forma  jest wolna, opowiadająco-improwizująca, 
niezdefiniowana i niezamknięta w ciasną partyturę. Blues to muzyka  wygłodniałego serca, dzielenie się 
samotnością. Sztuka spontaniczna, szkicująca ulotne emocje, które słuchacz wychwytuje własnym - można 
by   powiedzieć   -   czujem.   I   to   wszystko.   Na   zakończenie   jeden   z   najsłynniejszych   bluesów   Johna   Lee 
Hookera, ale zanim go zapowiem, proszę mi  wyjątkowo pozwolić na czyjś głos, na zew wygłodniałego 
serca:
Ruda Heleno, która kochasz bluesa, od czasu naszej wspólnej podróży z Mazur do Warszawy nie mogę 
przestać o tobie myśleć... jeśli mnie usłyszysz, zadzwoń...
Życzę państwu dobrej nocy, na koniec jeszcze raz mistrz i jego gitara w utworze Tupelo.
Delikatne   uderzenia   w   struny   zapowiedziały   ostatnią,   mroczną   opowieść   słynnego   bluesmana.   Helenę 
sparaliżowało, nie wierzyła własnym uszom. Wybiegła z łazienki, rzuciła się do magnetofonu i przewinęła 
taśmę.   Włączyła   od  nowa:   „...ruda   Heleno,   która   kochasz...”,   przecież   słowa   Zelmana   były   skierowane 
prosto do niej. Nie, to niemożliwe, to jakaś paranoja. Czuła, że wali jej serce, zakręciło się w głowie od 
nagłych emocji, jeszcze raz dokładnie przesłuchała taśmę... „z Mazur do Warszawy...” - to nie mógł być 
przypadek. Zerwała się i zaczęła chodzić w transie po pokoju. Podeszła do biblioteczki i wyjęła z niej gruby 
tom książki telefonicznej. Drżącymi rękoma wyszukała w niej numer radiowej „trójki”.

20

A może by ich zaskoczyć i wyjechać teraz - pomyślał - byłbym nad ranem, ściągnął Kubusia na ryby, a 
potem przespał się kilka godzin gdzieś w cieniu na dmuchanym materacu. Nocami był mniejszy upał i taka 
jazda   mogłaby   być   całkiem   przyjemna,   poza   tym   termos   z   kawą,   dobra   muzyka...   Czuł   się   rześki   i 
wypoczęty,   cale   popołudnie   przedrzemał   na   sofie.   Po   obiedzie   po   prostu   ścięło   go   z   nóg.   Odsypiał 
koszmarną wczorajszą noc i kaca po spotkaniu z Zelmanem.
Umówili się o trzynastej w kawiarni „Na Rozdrożu”.
- Doskonale - ucieszył się Zelman - mam stamtąd niedaleko do studia, cudowny spacer Agrykolą w dół, koło 
Łazienek. Wie pan, to jeden z najpiękniejszych zakątków Warszawy...
Michał miał rację, otyły redaktor robił bardzo sympatyczne wrażenie. Ośmielony tym Jerzy bez specjalnych 
ceregieli wręczył mu wizytówkę i wyłożył swoją sprawę. Tamten go prawie wyśmiał.
- Jak pan to sobie wyobraża? Mój program to poważna, cykliczna audycja na temat bluesa, a nie jakieś 
pogaduszki na żywo ze słuchaczami.
Jerzy poczuł ukłucie zawodu. W najgorszych przypuszczeniach nie sądził, że spotka się z tak obce-sową 
odmową.  Mimo  to rzucił na  szalę  resztki  dumy i aby Zelmana  przekonać,  opowiedział  niezbornie  całą 
historię. Spotkanie z Heleną, ich wspólną jazdę, jej fascynację bluesem, swoje bezowocne poszukiwania. 
Tym  samym  - chcąc nie chcąc - obnażył  własne poplątane uczucia i w rezultacie odczul ogromną  falę 
wstydu i bezradności. Zły na siebie rzucił sarkastycznie:
- Niech mnie pan zrozumie - przecież nie pójdę z tym na policję ani nie zgłoszę się do programu Ktokolwiek 
widział, ktokolwiek wie.
- Doskonale pana rozumiem, przykro mi bardzo, niestety nie mogę nic pomóc. - Zelman był nieugięty.

background image

Ale   kiedy   rozstawali   się   po   kilku   minutach   tej   niepotrzebnej   rozmowy,   uścisnąwszy   sobie   ręce   jak 
prawdziwi dżentelmeni, redaktor uśmiechnął się do niego z sympatią:
- Domyślam się, co pan czuje.
Dla Jerzego nie było to żadną pociechą, odwrócił się i szybko wyszedł z kawiarni.
Kiedy wieczorem po raz kolejny przegryzał catą historię, oprócz żalu i rozczarowania odkrył w sobie także 
uczucie ulgi. Powoli powracał rozsądek. Może otrzeźwił go ten ironiczny błysk w oku Zelmana... „Wiem, co 
pan czuje...” Dobre sobie, co ten nawiedzony bluesowo grubas mógł wiedzieć o meandrach jego serca? To 
nie była szczera empatia, w tym z pozoru sympatycznym odruchu współczucia ukrywała się jawna drwina.
Zresztą mniejsza o to. Ostatnia szansa na odnalezienie Heleny przepadła. Starał się pogodzić z tym, że już jej 
nigdy nie zobaczy. Nie było to łatwe. Nadal tęsknił, czuł w sobie jej intensywną obecność. Wiara w to, że 
znowu się spotkają, dodawała mu sił, stała się napędem istnienia. Była życiodajną kroplówką, rozrusznikiem 
serca, sprawiającym, że biło żywiej i radośniej. Teraz wszystko przepadło i zamiast żalu pojawiała się pustka 
-   ssąca,   czarna   czeluść.   Wolał   więc   zatrzymać   żal.   W   tym   cierpieniu   wibrowała   bezradnie   część   jego 
poturbowanej duszy.  Ważna część, której - co uświadomił sobie z przerażeniem - miłość do Marii i do 
chłopców   już   tak   nie   ożywiała.   Raczej   jarzyła   się   w   jego   wnętrzu   stałym   i   mdłym   płomykiem, 
wystarczającym do oświetlenia wydreptanej ścieżki, po której stąpał cierpliwie od lat.
A on chciał latać. Tłumił w sobie te tęsknoty, a one zamieniały się w lęk. W poczucie niemożności, które w 
myśl kanonów swojej wiary zamieniał na cnoty i szlachetne wyrzeczenia: wierności, poświęcenia, altruizmu. 
Prawda jednak była tragiczna, jego dusza zamiast od tego pięknieć, kurczyła się, szarzała.
Ponure rozmyślania przerwał dźwięk telefonu. Pewno Maria - pomyślał odruchowo. Chcą wiedzieć, na którą 
do  nich  dotrę.   Świadomość,   że   na   niego   czekają,   była   miła,   ale   natychmiast   przytłoczyła   go   dziwnym 
ciężarem.
- Halo - odezwał się do słuchawki zgaszonym głosem.
- To ja, Helena... dostałam twój numer z radia.
- Helena?! Mój Boże... - Jerzy zaniemówił z wrażenia.
- Chciałeś, żebym zadzwoniła - jej głos zadrżał niepewnie.
Jerzy przez chwilę nie potrafił się opanować. Wstał, ściskając kurczowo słuchawkę w spoconej dłoni.
- Bardzo chciałem - przełknął ślinę. - Heleno, jak dobrze, że jesteś... szukałem cię wszędzie, bałem się, że 
już nigdy... - Urwał speszony. - Tak się cieszę, że cię słyszę... Czy chciałabyś się ze mną spotkać? - rzucił 
nagle w strachu, że za chwilę połączenie zostanie przerwane.
- Teraz? - zapytała rzeczowo, bez zdziwienia. W sekundę wszystko stało się takie proste.
W jej konkretnym pytaniu było coś tak naiwnie naturalnego, tak wzruszająco słodkiego, że uległ pokusie.
- Natychmiast - odparł bez wahania.
- To przyjedź do mnie.
Spokojnie   podała   mu   swój   adres   i   telefon.   Zanotował   starannie   na   skrawku   gazety.   Potem   oddarł   ten 
kawałek, złożył pieczołowicie na pół i schował do kieszeni koszuli.

21

Gdy wybiegł na parking, niebo przecięła zygzakowata smuga błyskawicy. Po chwili usłyszał głuchy grzmot. 
Pierwsze ciężkie krople zabębniły w szybę samochodu, kiedy pędził Grójecką w stronę Okęcia. W okolicach 
wiaduktu   nad   Żwirki   i   Wigury   musiał   jednak   przyhamować.   Z   nieba,   z   oberwanej   chmury   waliły 
nieprzerwane strumienie wody, i to z taką siłą, jakby dziesiątki wściekłych rąk uderzały w dach samochodu. 
Jerzy   z   niewytłumaczalną   satysfakcją   rejestrował   obrazy   rozpętanego   żywiołu.   Chodniki   połyskiwały 
złowieszczo,   sieczone   wściekłymi   razami,   przez   kurtynę   deszczu   widział   czasem   błyski   świateł 
unieruchomionych   samochodów.   Znikały,   kiedy   ulewa   przybierała   na   sile.   Sine   światła   błyskawic 
rozdzierały   ponurą   ciemność   jak   papierową   dekorację.   W   przesyconym   wilgocią   powietrzu   unosił   się 
świeży, diaboliczny zapach ozonu.
Chwilami   burza   traciła   na   sile,   jakby  omdlewając   ze   zmęczenia,   ale   zanim   zdążył   uruchomić   motor   i 
przejechać kilkadziesiąt metrów, złośliwie odzyskiwała dawny wigor. Trwało to już prawie kwadrans i Jerzy 
pomyślał w patetycznym uniesieniu, w jakie wprawiła go moc i uroda żywiołu, że to samo niebo przekazuje 
mu wyraźne ostrzeżenie. Wyznacza ostatnią granicę, której w żadnym wypadku nie powinien przekraczać.
Nie zdążył się nad tym zastanowić, bo nawałnica nagle się uspokoiła i mógł ruszyć dalej. W roztopionym 
tygodniowym upałem, rozjeżdżonym asfalcie powstały głębokie rowy, które teraz wypełniły się po brzegi 
brudną,   zmieszaną   z   kurzem   deszczówką.   Ślizgał   się   w   tych   koleinach,   mocno   ściskając   kierownicę. 

background image

Wyprzedzające go samochody chlustały na niego spod kół wiadrami spienionej wody. Rozlegał się wtedy 
przerażający łomot i przez kilka sekund Jerzy tracił wszelką widoczność.
Spadła temperatura na zewnątrz czy znowu coś się zepsuło z nawiewem, w każdym razie szyby kompletnie 
zaparowały. Przecierał je desperacko łokciem, przeklinając na czym świat stoi. A raczej na czym jedzie - na 
średniowiecznych   drogach,   wśród   chamstwa   kierowców.   Wszystko   przez   zasraną   korupcję   i   indolencję 
władz stolicy, pół wieku jebanej komuny, kilkaset lat nieszczęsnej historii nadwiślańskiego kraju.
W   tym   patriotycznym   uniesieniu   przedarł   się   w   końcu   na   Ursynów.   Tutaj   już   bez   problemu   odnalazł 
właściwą   ulicę   i   z   uczuciem   niewiarygodnej   ulgi   zaparkował   pod   blokiem   Heleny.   Omijając   kałuże, 
przebiegi ostatni, kilkudziesięciometrowy dystans  i z rozpędu wpadł do podniszczonej klatki. Omal  nie 
zderzył się z majstrującym przy parasolu łysym facetem, który obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. Jerzy 
przeprosił go w przelocie, przystanął  zziajany przed listą lokatorów. Znalazł podany przez nią numer  i 
zaskoczony stwierdził, że nie mieszka tam nikt o imieniu Helena. Odczytał wyblakły napis: Liliana Durska.
- Może mieszka z matką - pomyślał.
- W czymś panu pomóc? - odezwał się łysol.
- Dziękuję, sprawdzam tylko piętro... jak wysoko muszę się wspinać. - Jerzy zaśmiał się i popędził na górę.
Z  bijącym sercem zadzwonił do drzwi. Był przemoczony do suchej nitki, dyszał jak maratończyk i kiedy 
usłyszał glos Heleny, jej wyraźne „proszę”, miał ochotę głośno zawołać: „zwycięstwo!”
Stali   przez   chwilę   w   progu,   obejmując   się   i   całując   jak   odnalezione   po   latach,   rozdzielone   syjamskie 
bliźnięta; zaraz potem znaleźli się w sypialni.

22

Jerzy   spal   głęboko.   Przykucnęła   na   dywanie,   przechyliła   głowę   i   wpatrywała   się   w   niego   zachłannie. 
Mężczyzna w jej łóżku. Napawała się nie tyle jego obecnością, ile własnym przy nim istnieniem. Po raz 
pierwszy od dłuższego czasu czuła harmonijny spokój trwania. Było cicho, niecodziennie i dobrze. Chwila 
zawieszenia między wspaniałym, które się wydarzyło, a niesamowitym, które się nieodwołalnie za chwilę 
wydarzy.  Moment największego szczęścia, który miała pod kontrolą, którym mogła się rozkoszować jak 
schwytanym  w siatkę motylem.  Była dyrygentem czasu, zawieszającym pałeczkę, by za chwilę pewnym 
gestem wznowić czarodziejską symfonię istnienia.
Podsunęła Jerzemu pod nos filiżankę z parującą kawa. Uśmiechnął się, zanim otworzył oczy. Chwycił jej 
rękę i odstawił filiżankę na podłogę, potem mocno objął Helenę i pocałował. Usiadła na nim, jednocześnie 
ściągając przez głowę t-shirt. Pochyliła się i z gwałtownym apetytem wpiła w jego usta. W jej podbrzuszu 
zapłonął raptowny płomień, wyciekł z niej słodką wilgocią jak żywica ze skwierczącej w ognisku gałęzi. 
Jerzy poczuł płynące z niej zapraszające, mokre ciepło. Podniecony wszedł w nią tak naturalnie, jakby jakaś 
delikatna i stanowcza siła wessała go w miejsce przeznaczenia.
-   O   nie   -   jęknęła   i   odchyliła   się,   splątane   włosy   spłynęły   na   plecy  falistą   kaskadą.   Oddychała   ciężko 
otwartymi ustami, łowiąc w spieczone wargi spadające z nieba krople rozkoszy. Jerzy, jedną ręką obejmując 
ją w szczupłej talii, drugą ściskał jej pierś, poddając się niemal bezwolnie sile, która porwała ich niczym 
potężny wir. Helena, kręcąc biodrami, wwiercała się w niego w dzikim spazmie. Ich ciche westchnienia 
narastały, zamieniając się w krzyk.
Naraz stali się rozwibrowaną jednością, rozjarzoną bólem i znieczuloną rozkoszą na krawędzi przytomności. 
Rozerwała ich eksplozja we wrotach raju, miliony gwiazd w migotliwym rozbłysku. Świat rozpadł się w 
ułamku sekundy i zniknął, by za moment złożyć się ponownie w cichą, harmonijną całość.
Opadli bez sił na prześcieradło. Przytuleni całowali się, szepcząc usta w usta bezładne słowa namiętności. 
Szalonej i rozpasanej, triumfującej nad nimi i całym światem. Rozjuszonej niczym wygłodzona, krwiożercza 
bestia. Kochając się, chcieli ją nasycić w obawie, że ich pochłonie.

23

Powtarzalność miejsc, zachowań, gestów, słów, które zwykłym ludziom dawały poczucie bezpieczeństwa, 
wszystko to dla Heleny było pułapką. Od kiedy zaczęła bać się życia, przestała je też lubić - ucieczka od 
powszedniości stała się jedynym lekarstwem. To nic, że złudnym i uzależniającym. Lubiła się upijać, palić 
trawę,   odwiedzać   nowe   miejsca,   spotykać   dziwacznych   ludzi.   Lubiła   przede   wszystkim   śnić   i   marzyć. 

background image

Chowała się w głąb siebie albo wyrywała do nieznanego. Uciekała od trywialności, która ją paraliżowała, 
zarażając naturalną tęsknotą za czymś solidnym i stałym. Dla niej wstrętnym, bo niemożliwym.
Czy to były zwykłe, codzienne zajęcia, nauka, zakupy, przygotowanie posiłków, sprzątanie, słuchanie radia, 
wszystkie te bzdurne, obowiązkowe czynności, czy też sprawy większej wagi, towarzyskie konwenanse, 
osobiste powinności: rozwoju, uczestniczenia, związków z innymi, realizacji życiowych planów i ambicji - 
wszystko traktowała z rozpaczliwą obojętnością. Był  to dla niej tylko porządkowany chaos, ukrywający 
bełkotliwą magmę nicości.
Od godziny już nie spała. Rześka i wypoczęta, z rozkoszą smakowała ciszę i nowy stan ducha, w którym nie 
było odrobiny normalnego zniechęcenia. Czuła się swobodnie i radośnie. Do sypialni wlewało się ciepłe 
światło   wczesnego   poranka.   Z   ulicy   nie   dochodziły   żadne   odgłosy,   wymyte   wczorajszą   ulewą   miasto 
pogrążone było w smacznym uśpieniu.
Jerzy drzemał, jego prawa noga zwisała z łóżka, prawie dotykając podłogi. Wyglądało to zabawnie, jakby 
szykował się do raptownego wstania. Do ucieczki - pomyślała. Nagle zobaczyła ich dwoje w szczęśliwym 
związku: kochają się, rozmawiają, gotują, jedzą, słuchają muzyki, wychodzą do kina albo na spacer. Zaczyn 
szczęśliwej normalności, która od początku byłaby oszustwem. Wiedziała dobrze, że to, co się dzieje między 
nimi, choć tak intensywne i mocne, ma swój bliski kres, jest tylko snem skazańca. Nie chciała być zamknięta 
w celi, odliczając dni i godziny.
- Wyjedźmy stąd - rzuciła cicho, na wpół do siebie. Jerzy przeciągnął się leniwie, podłożył pod głowę drugą 
poduszkę i spojrzał na nią zaciekawionym wzrokiem.
- Tak, najmilsza. - Obudzony, nie bardzo zrozumiał, o co chodzi, zareagował tylko na ton desperacji w jej 
głosie. - Chodź tu bliżej, bo jakoś cię nie słyszę. -Wyciągnął do niej rękę. Kocim ruchem rozciągnęła się na 
jego rozgrzanym ciele, wtulając twarz w jego szyję.
-   Wyjedźmy...   zaraz...   gdzieś...   -   wyszeptała   mu   do   ucha,   cedząc   teatralnie   poszczególne   słowa. 
-Gdziekolwiek... daleko... wsiądźmy do samochodu... jak wolni ludzie. - Zajrzała mu w oczy. - Powiedz, że 
chcesz i możesz.
- Ale dokąd? - zapytał z przesadną powagą. Po chwili roześmiał się beztrosko i pocałował ją w usta.
- Nawet jeśli ma o tym decydować przypadek, to i tak musimy go jakoś sprowokować.
- OK. Mam pomysł - Helena wyskoczyła nago z łóżka i po chwili wróciła do sypialni z wielką mapą Europy. 
Przykleiła ją tejpem, odwrotną białą stroną na przeciwległej ścianie. Z szuflady wyjęła lotkę do darta i 
schowała   ją   za   plecami.   Z   miną   zadowolonego   urwisa   podeszła   do   łóżka.   Snop   słonecznych   promieni 
niczym reflektor przebił się przez przewiewną, pomarańczową firanę. W tym ciepłym świetle ciało Heleny 
promieniało zmysłowym pięknem, miedziany trójkąt seksu, nieduże, ale pełne, sterczące piersi, wijące się 
wokół nich rude loki jak z obrazu Botticellego. Jej uroda wprawiła Jerzego w niemy zachwyt, wodził za nią 
rozkochanym, pożądliwym wzrokiem.
- Losujemy, kto rzuca. Z której ręki bierzesz? -Usiadła przed nim po turecku, chowając za siebie ręce i 
wypinając tors.
Jerzy ugryzł ją w lewą pierś.
- Pudło - wyciągnęła rękę, była pusta. - Ha, ha - ucieszyła się dziecinnie - ja wygrałam. - Zeskoczyła na 
podłogę i przybrała pozycję do rzutu. - Liczy się pierwsze trafienie w mapę...
- Poczekaj chwilę - Jerzy wstał z łóżka, podszedł do ściany. Silnym szarpnięciem odkleił mapę i kilka razy 
nią obrócił. Przykleił starannie na nowo, jednym rogiem do góry, tak, że przybrała kształt rombu.
- Teraz nie wiadomo nawet, gdzie północ, a gdzie wschód - będzie ciekawiej. Jesteś pewna, że lotka wbije 
się w ten beton?
-Jeśli   nie,  to   w  mapie   pozostanie   po   niej   dziurka...   -   Helena   mierzyła   lotką,   nieznacznie   wymachując 
przedramieniem. - Właśnie tam pojedziemy i zostaniemy kilka dni... obiecujesz?
- Słowo honoru. Zostaniemy -Jerzy z powagą położył rękę na piersi.
Mocnym rzutem trafiła w prawą, raczej centralną część mapy. Lotka jednak upadła na podłogę. Od-kleili 
płachtę i zbliżyli do niej głowy.  Wyraźny otwór jaśniał w niebieskiej toni Bałtyku,  gdzieś w okolicach 
środkowej Szwecji, w przesmyku między stałym lądem a północnym krańcem wyspy Gotlandii.
- Bez jachtu będzie trudno - orzekł rzeczowo Jerzy.
-   Zmierzmy   dokładnie,   dokąd  bliżej.   -   Położyła   troskliwie   mapę   na   podłodze   i   przyłożyła   linijkę.   Bez 
wątpienia około jednego milimetra bliżej było do stałego lądu.
- Loftahammar - przesylabizowała Helena. - To najbliższa chyba miejscowość. Brzmi dosyć zimno... Coś jak 
norweska olimpiada. Ciekawe, czy będzie tam fajna plaża?
Jerzy nie odpowiedział. Stał nad nią i patrzył, jak całkiem naga, na kolanach, z wypiętą pupą wpatruje się 
uważnie w szczegóły skandynawskiego wybrzeża. Cofnął się parę kroków i w milczeniu pożerał wzrokiem 
podobną do szlachetnego instrumentu przepiękną linię jej wąskiej talii i krągłych, niezbyt szerokich bioder. 

background image

Poniżej ciemnej kreski rozdzielającej pośladki pąsowiał kusząco, podobny do płatków piwonii, wilgotny 
srom. Poczuł zwierzęcy, tak potężny przypływ pożądania, że aż się zachwiał. Opadł miękko na czworaki i z 
boleśnie napiętym członkiem podkradł się do niej od tyłu. Objął ją w pasie i gryząc w szyję, wyszeptał 
chrapliwie:
- Nie ruszaj się, proszę.
Posłusznie zastygła, tylko nieznacznie wypięła pośladki i odwróciła ku niemu głowę. Ukąsiła go w usta z 
gardłowym chrapnięciem jak rozparzona, pokrywana lwica. Chwycił jej piersi w niecierpliwe dłonie i tak 
zniewoloną  dźgał  mocnymi  pchnięciami.   Oddawała  rytm,  falując   biodrami,  coraz   głośniej   pojękując,  w 
końcu zaczęła krzyczeć:
- Pierdol mnie... mocno... mocno... tak... tak... jeszcze... - Krzyki te stopniowo zamieniały się w histeryczny, 
przemieszany ze śmiechem szloch: - Och, Boże... Boże... o mój Boooże...
Leżała na boku rozdygotana i gryzła ręce Jerzego. Tuląc ją w ramionach, zlizywał łzy z jej twarzy:
- Moja najpiękniejsza... moja... moja...

24

- Daj mi dwie godziny. Muszę pojechać do siebie po parę rzeczy - wiesz, termofor, papucie, okulary, czopki 
na hemoroidy, te sprawy - wygłupiał się Jerzy.
- Tylko nie zapomnij: Zorki 5.
Zarzuciła mu ręce na szyję, całując, wepchnęła mu język głęboko w usta, wciągnęła jego ślinę i oblizała się. 
Potem stanowczym gestem zamknęła za nim drzwi. Jerzy zbiegi szybko po schodach, pogwizdując.
Wkroczył w ten sobotni, upalny poranek jak w nowy rozdział życia. Bezchmurne niebo, powietrze falowało 
przezroczystą rozkoszą, wszystko było dzisiaj fascynujące, wszystko możliwe. Nie pamiętał, czy kiedyś czuł 
się   wspanialej,   czy   świat   kiedykolwiek   był   piękniejszy,   a   warszawskie   powietrze   bardziej   ożywcze, 
pachnące wilgocią i... fiołkami.
Szaleństwa Heleny bawiły go i zachwycały. Prześcigała się w pomysłach, on skwapliwie brodził za nią w 
obłokach. W dodatku z fantastycznym poczuciem wyzwolenia i młodzieńczego, radosnego luzu.
Wcisnął do samochodowego magnetofonu kasetę Led Zeppelin i ruszył z piskiem opon. W histerycznym 
dyszkancie Planta: ...I’m a fooleeee ...You go to schooleeeee... usłyszał nieznaną dotąd nutę wyrafinowanej 
perwersji. Na pełnym gazie, w niecały kwadrans, przemknął pustawym o tej porze miastem na Ochotę.
Własne mieszkanie powitało go grobową, kłującą w uszy ciszą. Meble stały na swoich miejscach ciężko, 
jakby rozgoryczone. Porozrzucane bezładnie rzeczy świadczyły o pośpiechu czy niedbalstwie właściciela. 
Panował lekki, kwaskowaty zaduch, a nad wszystkim unosiły się tańczące w promieniach światła drobinki 
kurzu. Wirowały w smutnym nastroju opuszczenia. Jerzy po raz pierwszy w życiu poczuł się tutaj obco i 
nieswojo.
Świetny pomysł z tym wyjazdem - pomyślał. Wrzucił do torby trochę czystych ubrań, do małej torebki 
zgarnął z półki w łazience swoje nieliczne kosmetyki: krem do golenia, dezodorant. Przez chwilę ważył w 
ręku   nową   wodę   Kleina   -   imieninowy   prezent   od   żony,   ale   odstawił   flakonik   na   półkę.   Jeszcze   tylko 
skarpety,  paszport, karta kredytowa. Raźnym  krokiem podszedł do biblioteczki, wyjął  oprawny w skórę 
gruby tom  Rozprawy o metodzie  Kanta. Zanim przekartkował, wyfrunęły banknoty. Zebrał je z podłogi - 
było tego z pięć tysięcy złotych - zaskórniaki, odkładane od jakiegoś czasu w tajemnicy przed rodziną. 
Westchnął. Pozostało najgorsze - telefon do Marii. Drżącą ręką wykręcił numer.
- Och, Niuniu, dobrze, że dzwonisz, już się denerwowałam -w jej głosie przebijał wyraźny niepokój.
- Czy coś się stało?
- To ja powinnam się o to zapytać... dzwoniłam wczoraj wieczorem do późna, nie było cię, chcieliśmy 
wiedzieć, o której wyjedziesz.
- Odwiedziłem Michała, wiesz, jak to jest, nie widzieliśmy się parę lat, trochę popiliśmy, zostałem na noc w 
Chyliczkach... - skłamał gładko.
- A skąd teraz dzwonisz?
- Z Ochoty, jestem w domu.
- Boże, to ty jeszcze nie wyjechałeś?! Chłopcy od rana wyłażą ze skóry, Bartek od godziny sterczy na drodze 
i wypatruje...
Jerzemu serce podeszło do gardła, poczuł przypływ mdłości. Zaczerpnął powietrza:
- Słuchaj, Marysiu - ja do was nie przyjadę.
- Jak to nie przyjedziesz? Czy coś się stało? – głos jej zadrżał.

background image

- Nie, nic się nie stało... - zawahał się, umilkł.
- Coś z samochodem?
- Zmieniłem plany - przełknął ślinę - postanowiłem wyjechać na kilka dni za granicę. - W słuchawce zapadła 
głucha cisza. - Halo, jesteś? - upewnił się.
- Jerzy... mówiąc szczerze, jestem w szoku -wyznała matowym głosem. - Gdzie chcesz jechać, co ci nagle 
strzeliło do głowy? - Wyczuł w jej głosie nadchodzący atak wściekłości.
- Tak postanowiłem - oświadczył twardo.
- Postanowiłeś, postanowiłeś - przedrzeźniała go szyderczo. - Co ty sobie wyobrażasz, że jesteś sam na 
świecie?
Jerzy poczuł nagłe zmęczenie. Usiadł na krześle i przyłożył słuchawkę do piersi, tak jakby głęboko się nad 
czymś zastanawiał. Słyszał niewyraźne pokrzykiwania Marii. Podniósł słuchawkę do ucha i przerwał jej w 
pół słowa:
- Słuchaj, mam po prostu ochotę wyjechać, być sam ze sobą, rozumiesz? - wycedził przez zęby. - Ty miałaś 
swój wyjazd w zeszłym roku... Nieważne... Co, że nie sama... Co mnie obchodzi jakaś grupa? Siedziałem 
grzecznie z chłopcami dwa tygodnie w deszczu i nie było sprawy... I co z tego? A ty jesteś ich matką. Dla 
mnie to też jest terapia... Zresztą, czyja muszę ci się ze wszystkiego szczegółowo tłumaczyć?
Znała swojego męża, po tonie jego głosu wiedziała, że nie ma żadnych szans.
- Mnie nie musisz - rzuciła zimno. - Raczej swoim dzieciom.
- Marysiu, proszę, uspokój się - odezwał się pojednawczo. - Nie ma o co się denerwować. Przyjadę za 
tydzień... przekaż chłopcom...
- O nie, sam im to powiedz, nie odkładaj słuchawki - nakazała surowo.
Jerzy zapalił papierosa.  Zimna  bitch -  pomyślał  o żonie  z nienawiścią.  Poczucie winy zamieniło się  w 
bezradną agresję.
- Cześć, tato!
- Cześć, Kubusiu, jak się masz?
- Super. Kiedy przyjeżdżasz?
- No właśnie, synku... - Jerzy niecierpliwie rozglądał się za popielniczką, w końcu strzepnął papierosa na 
podłogę. - Tak się porobiło, że dzisiaj nie mogę przyjechać... Przykro mi bardzo, że wam obiecywałem.
- A co się stało?
- Muszę na tydzień wyjechać... to dosyć nagła sprawa.
- Gdzieś cię wysyłają z pracy? 
- Jadę za granicę.
- O! Do jakiego kraju?
- To tajemnica służbowa.
- Tato! - Jakub żachnął się niecierpliwie. - Nie wygłupiaj się, nie możesz powiedzieć?
- Opowiem wam wszystko, jak wrócę, teraz muszę już lecieć. - Ból w klatce piersiowej powrócił, Jerzy czuł 
gorący ucisk w okolicach mostka i niżej, wzdłuż żeber.
- Lecisz samolotem? - syn nie dawał za wygraną.
- Nie, Kubusiu, tylko tak powiedziałem. Uściskaj Bartka... Nie gniewaj się. Czasami się tak w życiu składa, 
niespodziewanie... - Jerzy dodał cichym głosem, bardziej do siebie niż do syna.
- Poczekaj, jeszcze mama chce ci coś powiedzieć.
- Jerzy - głos Marii był zimny i opanowany - mam nadzieję, że wiesz, co robisz?
- Jak nigdy w życiu - odpowiedział i odłożył słuchawkę.
Nie miał najmniejszej ochoty kontynuować tej rozmowy. Nie chciał dalej brnąć w kłamstwa, przekonywać, 
tłumaczyć   się.   Był   zmęczony.   Czuł   się   jak   człowiek,   który   tyrał   całe   życie,   ciułał   grosz   do   grosza, 
wszystkiego sobie odmawiał, a teraz ma święte prawo zadysponować swoimi pieniędzmi i swoim czasem. I 
nikomu nic do tego, dlaczego i po co.
Ten przypływ egoizmu był równie gwałtowny, jak gest rzucenia słuchawką. Najchętniej wyrwałby sznur z 
gniazdka, odcinając się od wszelkich ocen, komentarzy. Nikt nie będzie - przynajmniej przez jakiś czas - 
cenzurował jego życia.
Zarzucił torbę na ramię i stanowczym ruchem zamknął drzwi na klucz.

II

background image

25

Helena stała oparta o reling. Morze, gładkie i połyskliwe, było niczym zastygła galareta, krojona ostrym 
dziobem   statku.   Zapadał   zmierzch,   na   niebie   nie   było   ani   jednej   chmurki.   Różowa   poświata   nasyciła 
wszystko   łagodnym   blaskiem.   Kolory  nieba   i   wody  zlały  się   w   niej   tak  dokładnie,   że   nie   było   widać 
horyzontu.
Statek powoli, lekko drżąc, wypływał w pastelową przestrzeń. Głosy pasażerów, leniwie przechadzających 
się po pokładzie, były stłumione, dochodziły do Heleny jak przez ścianę. W miarę oddalania się od lądu 
odczuwała coraz większy spokój i - co było dla niej kompletnie niezrozumiałe - jakąś wewnętrzną czystość, 
stan szczególnej łaski.
Przypłynęły do niej słowa ulubionej piosenki, zaczęła je cicho nucić:

...green pepper walls and water ice,
 tables of paper woods,
windows of light, and everything emptying into

White...

...A simple garden, with acres of sky, 
a brown-haired dogmouse If one dropped by. 
Yellow delanie would sleep well at night, 
with everything emptying into White...

Jerzy stanął tuż za nią, pocałował ją we włosy, wdychając ich zapach.
- Pięknie. Co to za piosenka, brzmi znajomo?
- Cat Stevens - odpowiedziała lekko zawstydzona.
- A, no pewnie. Genialny facet, szkoda, że tak nagle przestał śpiewać.
- Odnalazł wiarę.
- Tak, w Allaha. - Jerzy pokiwał kpiąco głową. - Mam nadzieję, że dostąpi zbawienia. W czasach mojej 
młodości swoją muzyką zbawiał miliony ludzi na całym świecie.
- Wygląda, że masz mu coś za złe. - Helena z uśmiechem zajrzała Jerzemu w oczy. Wzruszył ramionami.
- Bo faktycznie mam. Nie marnuje się takiego talentu, to dar od Boga. Żeby się nim podzielił z innymi. A 
Stevens popełnił grzech samolubstwa - wyjaśnił. Zawstydzony swą tyradą, zmienił temat: - Czy wiesz, że 
indyki często topią się w czasie deszczu?
Helena zrobiła zdziwioną minę.
- Otwierają dzioby, gapią się w niebo i koniec.
- Zmyślasz - zaśmiała się niepewnie.
- A skąd, to prawda, święta prawda.
- A jaki to ma związek z Catem Stevensem? -zapytała.
- Nie wiem. Sądzisz, że jakiś ma?
- On też zagapił się w niebo i... na zawsze zamilkł.
Popatrzył na nią z uznaniem.
- Mądrzy taoiści uważali, że prawdziwy mędrzec przygląda się niebu, ale mu się nie sprzeciwia.
Skinęła   głową,   jakby  się   całkowicie   zgadzała   z   tego   rodzaju   pokorną   filozofią.   Długą   chwilę   milczeli, 
wpatrując się w przestrzeń. Nad ich głowami zaczęły popiskiwać mewy. Ostygłe niebo nabierało ciemnej, 
fioletowej tonacji indygo. Pokład opustoszał, w powietrzu unosił się zapach spalin z okrętowego komina. Na 
maszcie   powiewały  postrzępione   flagi:   polska,   szwedzka   i   jeszcze   jakaś   trzecia,   biaława   z   nieznanymi 
emblematami.
W zielonych oczach Heleny była radość i spokój. Stała nieporuszona, wpatrzona w niego z tym samym 
intensywnym wyrazem tęsknoty, który go tak zaczarował, kiedy się spotkali po raz pierwszy, w drodze z 
Mazur. Pocałowała go i powiedziała szeptem:
- Nie mogę uwierzyć, że jesteśmy tutaj razem. 
- Ja też.
Objął ją mocno.

26

background image

Było dość wcześnie, ale nawet gdyby chcieli jeszcze pospać, nie mieli żadnych szans. Obudził ich rano 
energiczny głos, dobiegający gdzieś z sufitu kabiny, zapraszający podróżnych na śniadanie. W stylu Big 
Brother wygłosił, zacinając się w kilku językach, standardowy, namolny tekst i podziękował. Odetchnęli, 
kiedy zapadła cisza. Zanim zdążyli się porządnie rozbudzić i przeciągnąć na twardych i wąskich kojach, z 
głośnika popłynęły nieprzerwaną strugą takty Czterech pór roku Vivaldiego.
- Lato z radiem czy co, do cholery? - Jerzemu przypomniały się dawne, gierkowskie czasy. Ponure wakacje 
w   kempingach   z   dykty,   wrzask   tranzystorów   na   plaży,   wydzierane   numerki   z   posiłkami,   wieczorki 
zapoznawcze. Jeździli co roku na przydziałowe, rodzinne wczasy do Darłowa. To był wtedy luksus, ojciec 
dostawał skierowanie po znajomości.
-  Najgorsze,   że   raczą   cię   tym   „nastrojem”   bez   pytania.   Zabierają   człowiekowi   ostatnie   kawałki   wolnej 
przestrzeni - rozżalił się, szukając po całej kabinie wyłącznika radiowęzła. Niestety, nic takiego nie było.
-   Chodź   tutaj,   przytul   się   do   mnie.   -   Helena   nie   miała   takich   wspomnień.   Odchyliła   prześcieradło 
zapraszającym gestem. Zupełnie naga przesunęła się na łóżku do ściany, robiąc mu miejsce. - Zabiorę ci 
sobą te ostatnie centymetry przestrzeni.
- Okrutna. - Jerzy próbował się ułożyć u jej boku. - Chyba będziemy musieli się spiętrzyć - zażartował i 
przygniótł ją swoim ciężarem. Objęta go za szyję i długim, namiętnym pocałunkiem zmusiła do milczenia.
Kochali się zachłannie w dźwiękach barokowej muzyki. Ich ciała odszukały się i natychmiast zatraciły we 
własnym rytmie, innym niż kołysanie statku czy melodyjne frazy Vivaldiego. Była wypełnioną nim meduzą 
- on był morzem, nadawał ich ruchom grację, jej ciatu życie. Za chwilę ona zamieniała się w falę, prąd, który 
przenikał ich i spychał w głębinę. Otwierała się pod nimi utajona, pulsująca otchłań. Lewitowali w niej 
połączeni w magicznej symbiozie,  bez poczucia miejsca, sensu, czasu. Zanurzeni w harmonii,  jaką jest 
wszechświat, po odrzuceniu wszystkich powłok: przyczyn i skutków, dobra i zła, początku i końca, brzydoty 
i piękna.
... - w naszej restauracji, bony śniadaniowe w cenie pięćdziesięciu koron można także kupić w recepcji... - 
głos przerwał brutalnie ich szepty wtopione w radosne popiskiwania skrzypiec i wiolonczeli. Triumf miłości, 
triumf   wiosny...   przez   wszystko   przebiła   się   jednak   triumfalna   chęć   zysku.   Obwieszczająca   możliwość 
nieograniczonej konsumpcji na pokładzie środkowym.
Poddali się. Ubrani w dżinsy i podkoszulki, zanosząc się śmiechem, zeszli wyłożonymi zieloną wykładziną 
schodami do sali restauracyjnej. Mimo nachalnej reklamy było tu raczej pustawo. Nieliczni goście rozsiedli 
się   w   dyskretnie   odseparowanych   grupkach.   Helena   wybrała   boczny   stolik   przy   oknie.   Kiedy   usiedli 
naprzeciw siebie w wygodnych fotelach, wyciągnęła do niego rękę. Chwycił ją łapczywie, zaplatając palce, i 
mocno ścisnął.
Emanowali zachwytem dla wszystkiego, co tak wdzięcznie, z lekkością jawiło się wokół. Rozpostarty za 
szybą Bałtyk wyglądał niemal anatomicznie, jak pomarszczona skóra błękitnego olbrzyma. Drobne fale w 
blasku zamglonego słońca otwierały się i zamykały niczym miarowo oddychające skrzela.
-   Ma   smak   górskiego   źródła.   -   Helena   popijała   wodę   mineralną   Ramlosa,   jednocześnie   podziwiając 
wyrafinowany kształt niebieskawej, pękatej buteleczki.
-   Gdzieś   niedaleko,   na   małej   wysepce   koło  Gotlandii,   mieszka   Ingmar   Bergman.   -Jerzy  wpatrywał   się 
intensywnie w horyzont. - Staruszek odsunął się od całego świata - chyba go trochę rozumiem.
Helena ziewnęła przeciągle, zasłaniając ręką rozdziawione usta.
- Przepraszam - uśmiechnęła  się  rozbrajająco.  Powoli  nabierali ochoty na wszystkie  wspaniałe potrawy 
zgromadzone na kilku nakrytych  białym obrusem stołach. Kelnerzy krążyli ospale po dużej sali, prawie 
bezczynni, obowiązywała tutaj demokratyczna samoobsługa. Goście podchodzili do „szwedzkiego stołu”, 
spokojnie   dobierając   na   talerz   kolejne   przysmaki.   Było   cicho   i   sympatycznie,   panował   miły   nastrój 
kulturalnego i swobodnego przyjęcia.
- Prawie go nie znam, widziałam może ze dwa filmy. - Helena zmarszczyła czoło, usiłując przypomnieć 
sobie jakiś tytuł.
- A ja wszystkie. -Jerzy dopił z filiżanki resztki cappuccino. - To mój ulubiony reżyser.
- Dlaczego właśnie on?
- Bo od kiedy pamiętam, w fantastyczny i interesujący sposób opowiadał o nas.
Helena zrobiła zdziwioną minę.
- O nas? To znaczy o kim?
- O zagubionych ludziach. - W spojrzeniu Jerzego pojawił się filuterny błysk.  - A przede wszystkim o 
kobietach... o ich pokrętnych i zawikłanych duszach.
- To takie fascynujące? - zapytała z niedowierzaniem.
- Jak rzadko co.

background image

- Mówisz poważnie? - upewniła się.
Skinął głową. Jednak lekka kpina w jego głosie trocheja zirytowała.
- Co facet może o tym wiedzieć? - rzuciła zaczepnie.
Jerzy popatrzył  na nią uważnie. Przeprosił, wstał i poszedł na środek sali, gdzie pośród piętrzących się 
półmisków z serami  i wędlinami  stał otoczony baterią filiżanek automat do kawy.  Nacisnął odpowiedni 
guzik z napisem „cappuccino”.  Do podstawionego naczynia  spłynął  najpierw strumień  gorącego mleka, 
potem   brązowe,   niewielkie   ilości   kawy,   na   końcu   skapnęły   do   powstałej   na   wierzchu   burej   piany 
czekoladowe kłaczki. Oparł dłonie na krawędzi bufetu i lekko pochylony obserwował proces wydzielania się 
i   mieszania   płynów.   W   dramatycznym   syku   automatu   i   aromatycznych   oparach  powstawała   cierpliwie, 
niczym w minipracowni alchemicznej, porcyjka ulubionego napoju.
Choć było to dość stare urządzenie i efekt jego pracy wcale nie smakował najlepiej: mleko nie miało smaku 
śmietankowej świeżości, kawa była lurowato cienka, a całość okraszona czekoladopodobną substancją - to 
jednak odczuwał niewytłumaczalną, drażniącą podniebienie ochotę na kolejną filiżankę. Wracając do stolika, 
uświadomił  sobie,  że właściwie  wszystko  jest  dzisiaj  niebywale  apetyczne  i  smakowite. We  wszystkim 
wibrowało też coś zdecydowanie erotycznego.
Life is sexy! -Jerzy dokonał epokowego odkrycia i z radości mrugnął do przechodzącego kelnera. Tamten z 
zawodową wprawą odesłał mu mdły uśmiech.
- Mówią, że filmy Bergmana są ponure, nudne i patetyczne - Helena nie dawała za wygraną.
- Kto mówi? - obruszył się.
- Ludzie.
Westchnął, chyba  odrobinę za ciężko. Nie znosił takiej bezradnej napastliwości. Powstałej z niesłusznej 
urazy,   z   kompleksów.   Z   dziecinnego,   nieuzasadnionego   poczucia   odrzucenia.   Albo   z   nagłej   złości, 
skierowanej pod niewłaściwym adresem. Słowem, z emocjonalnej ignorancji. Nie wiedzieć czemu, celowały 
w niej kobiety. Biedaczki - zawsze mają się za gorsze - pomyślał ze współczuciem.
Pierwszy raz poczuł się w towarzystwie Heleny staro i trochę obco. Jak ojczym  dorastającej, testującej 
pasierbicy. Masochistycznie szukającej słodyczy odepchnięcia lub, przeciwnie, bólu potwierdzenia. Dzieliła 
ich przepaść, którą chciałby natychmiast zniwelować.
Sięgnął do cukiernicy, powolnym ruchem nasypał cienką, kryształową strużkę na uginającą się pod ciężarem 
pianę. Cukier zapadał się stopniowo, aż nagle w pianie powstała dziura i wszystko pochłonęła gorąca kipiel. 
Zamieszał starannie i świadomy niestosowności tego gestu, zrezygnowany, ze smakiem oblizał łyżeczkę.
- Zobacz sama.
- Myślisz, że wysiedzę?
- Nie wiem, spróbuj. Takie rzeczy jak  Persona  czy  Fanny i Alexander  to powszechnie uznane arcydzieła 
światowego kina, obrazy, które...
Zawstydził się i zamilkł. Na fali emocji wpadł w banalny ton gazetowo-recenzenckiej egzaltacji. A sprawa 
była wyjątkowo ważna, osobista. Po chwili namysłu powiedział miękko:
- Wiesz, kiedy pierwszy raz zobaczyłem Krzyki i szepty, zaraz po tym zemdlałem. Żaden film wcześniej i 
żaden później nie zrobił na mnie takiego wrażenia.
Helena patrzyła na niego wyczekująco. Przejęta jego wyznaniem, zachwycona gestem, jakim dłonie Jerzego 
ilustrowały stan wewnętrznej intensywności, tłumionej pasji, gotowa była przyjąć i uznać każdą prawdę.
- Miałem chyba  siedemnaście  lat -  ciągnął  - i Bergman  uświadomił  mi  wtedy w piękny sposób, czym 
naprawdę jest życie.
- Czym?
- Piastowaniem śmierci.

27

Wpływali do cieśniny, lawirując w archipelagu porośniętych sosnami, skalistych wysepek. Biały prom z 
dumnym napisem „Polferries” dobił do portu w zatoce. Zastygł, unieruchomiony cumami, po chwili wypluł 
ich   ze   swojego   wnętrza.   Volkswagen   Jerzego   stanął   posłusznie   na   betonowym   nabrzeżu,   w   kolejce 
samochodów uformowanej w oczekiwaniu na odprawę. Ucieszyli się, bo wszystko szło dość sprawnie, już 
po kwadransie sympatyczny blondyn z dziobami na twarzy oddał im paszporty podstemplowane pieczątką 
wjazdu. Rozluźnieni podjechali, może  odrobinę zbyt  prędko, w stronę budki kontroli celnej. Niezwykle 
młoda, przystojna Szwedka szybko podniosła rękę, zatrzymując ich surowym gestem. Ubrana była w gruby 
jak na tę porę roku mundur. Gęste, pszennosiwe włosy upięła w misterny kok, na nogach miała lekko zdarte 

background image

adidasy. Piękna głowa i drobne stopy w luzackim obuwiu śmiesznie odstawały od reszty czarnego, groźnie 
wyglądającego uniformu. W jej poważnej postaci było coś groteskowego. Helena z Jerzym uśmiechali się, 
chyba dość dwuznacznie, kiedy zadawała im, patrząc głęboko w oczy, te swoje rutynowe: skąd, dokąd, po co 
i na jak długo? W żartobliwych odpowiedziach czy wyglądzie Polaków musiała znaleźć coś niestosownego 
czy podejrzanego, bo skierowała ich na bok, do stojącego nieopodal baraku z falistej blachy.
Kiedy podjechali bliżej, szerokie wrota otworzyły się na oścież, zapraszając do wnętrza zalanego mocnym 
światłem jarzeniówek. Kilkuosobowa ekipa czarnych kombinezonów powitała ich zdawkowo. Nakazano im 
wysiąść z samochodu i wypakować wszystkie bagaże na ogromny,  niski stół stojący pod ścianą. Kiedy 
samochód był już opróżniony, do jego wnętrza wpuszczono specjalnie tresowanego psa na długiej smyczy. 
Poczciwy   golden   retriver   z   zapałem   obwąchiwał   szczegółowo   tapicerkę   i   wszystkie   szpary   i   zakątki, 
radośnie machając ogonem. Po kilku minutach wyskoczył i pochwalony przez opiekuna został nakierowany 
do stołu z bagażem. Skoncentrował swoje psie wysiłki na plecaku Heleny. Wiercił się wokół niego wyraźnie 
ożywiony, popiskując.
Is your bag? - blondynka zwróciła się do Heleny.
-Yes.
Tamta wyciągnęła do niej rękę.
-  Tease follow me. -  Poprowadziła ją do małego pokoiku i zamknęła za nimi drzwi. Grzecznie kazała się 
Helenie rozebrać, sama w tym czasie naciągnęła przeźroczyste, gumowe rękawiczki.
Jeśli zechce zajrzeć mi w tyłek, to ją pobiję. Helena stała w kącie w samych majtkach, skrzyżowanymi 
ramionami zasłaniając nagie piersi. Na szczęście tamta ograniczyła się do starannego przeglądania ciuchów, 
a właściwie dżinsów, bo oprócz bawełnianego t-shirtu i majtek turystka nic na sobie nie miała. Miętosiła 
materiał w dłoniach, starannie badając każdy załomek, wywróciła kieszenie, przesuwała palcami wzdłuż 
szwów. W pomieszczeniu panowała napięta cisza, żadna z nich nie próbowała jakimkolwiek słowem czy 
gestem załagodzić kłopotliwej sytuacji.
Zimny szwedzki cyborg - pomyślała Helena z odrazą.
Celniczka oddała rzeczy, dziękując. W jej stalowych oczach błąkał się cień zalotnego uśmiechu.
Jerzy stał i patrzył na Szwedów prześwietlających tajemniczymi urządzeniami rdzewiejące podwozie jego 
samochodu. Ich styl pracy zrobił na nim wrażenie - byli precyzyjni w każdym ruchu, a jednak rozluźnieni. 
Bez przerwy wymieniali w swoim bełkotliwym języku jakieś uwagi czy komentarze, niektóre kwitowane 
były głośnymi  wybuchami  śmiechu.  Początkowo go to zirytowało,  podejrzewał, że dowcipkują na jego 
temat: żałosnego stanu samochodu, dwuznacznej sytuacji z młodą dziewczyną. Po jakimś czasie z rodzaju 
spojrzeń, gestów czy parsknięć śmiechu wywnioskował, że mają go kompletnie w nosie.
Naburmuszona Helena wróciła z rewizji osobistej, Jerzy czekał na swoją kolej, ale nic takiego nie nastąpiło. 
Operacja   najwyraźniej   dobiegła   końca.   Pies   zniknął   za   przepierzeniem,   samochód   podniesiony   na 
wysięgniku powoli opadł na podłogę. Część ekipy zniknęła, reszta zajęta ożywioną rozmową przestała się 
nimi interesować. Podeszła do nich jedna z celniczek i życzyła im szczęśliwej drogi.
It’s OK. You can go. Good luck.
Zabrzmiało to grzecznie, ale lodowato, niemal wrogo. W minutę spakowali rzeczy i szybko wyjechali z 
baraku. Krążyli, błądząc między czerwonymi  słupkami, aż w końcu opuścili szare, przemysłowe okolice 
portu. Piękna, ocieniona drzewami aleja prowadziła do pobliskiego miasteczka. Przystanęli na poboczu, żeby 
ochłonąć.
Oboje byli wytrąceni z równowagi tym niespodziewanie brutalnym powitaniem. Najgorsze, że nie było w 
tym   nic   osobistego,   skierowanego   do   nich.   Nie   wiązało   się   z   jakąś   niechęcią.   Byli   anonimowymi, 
pozbawionymi  twarzy i właściwości ofiarami  bezdusznej  biurokracji,  której  procedury przemieliły ich i 
wydaliły z doskonałą obojętnością. Heleną trzęsła bezsilna wściekłość, Jerzy zachowywał olimpijski spokój.
- Trawa powinna być legalna i już - rzuciła ze złością.
Popatrzył na nią rozbawiony.
- Jak zobaczyłem podniecenie tego pieska, pomyślałem, że masz gdzieś coś schowane na czarną godzinę.
- To była właśnie czarna godzina. Akcja gestapo. Ta lesbijka, co mi robiła kipisz, na pewno sama przypala 
wieczorami. Widziałam to w jej oczach. Pierdolona europejska hipokryzja - wybuchnęła. - Jesteś, człowieku, 
wolny, ale na naszych warunkach.
- Niemiłe dobrego początki - podsumował optymistycznie. - Lepiej zostawmy prawa rządzące światem na 
boku. Wiesz co? Zróbmy, by nas jak najmniej dotyczyły.
Fuck them! - zgodziła się z ochotą. Niesforny lok łobuzersko opadł jej na oczy.
Odgarnęła go niecierpliwym gestem. Przytuliła się do Jerzego i pocałowała go w rękę: 
- Tylko my... tu i teraz!
- Chyba żartujesz - odsunął się od niej z teatralną przesadą.

background image

Podchwyciła zabawę i zaczęła dobierać mu się do rozporka. Pochyliła głowę i chichocząc, próbowała zębami 
skubnąć rosnący w jego spodniach wzgórek. Rozejrzał się nerwowo:
- Co ty robisz, dzieciaku? Zamkną nas tu zaraz za obrazę moralności...
Ale było za późno. Wydobyła ze spodni jego nabrzmiały członek i mocno obejmując u nasady, wpakowała 
sobie w usta. Poczuł ciepło, odchylił się na siedzeniu jak odpoczywający na parkingu kierowca. Bezbronnym 
gestem   położył   rękę   na   jej   szalonej   głowie,   która   wyczyniała   z   nim   perwersyjne   cuda.   „Moja   mała 
lubieżnico,   moja   lubieżnico”   -   szeptał   namiętnie   zduszonym   głosem,   kiedy  ssała   go   z   wielką   wprawą, 
rytmicznie  poruszając  wargami   i mrucząc   coś  niewyraźnie  jak niedźwiedź,  który się  dorwał  do  miodu. 
Poddał   się   jej   całkowicie.   Był   tylko   zmysłowym   biorcą,   miłośnie   targaną   marionetką.   Jęczał   głośno, 
ogołocony  ze   wszystkich   hamulców   wstydu,   z   jakichkolwiek  barier   oddzielających   go  od  rozkoszy.   W 
ostatnich kurczowych spazmach szarpnął ją boleśnie za włosy i wytrysnął nasieniem w jej usta.
Zastygł w bezruchu, zszokowany tym, że go przełknęła. Choć było to w tym momencie najnaturalniejszym 
finałem miłosnej symbiozy, najcudowniejszym dowodem intymności. Uświadomił sobie wtedy, dlaczego tak 
bardzo jej pożąda. Była spełnieniem marzeń, na które nigdy nie miał odwagi.

28

Niebo przychylnie opierało swa głowę na barkach zieleni, ultrafiołkowy blask cieszył oczy, rzeczy nie miały 
nazw, widzieli je po raz pierwszy. Obcy krajobraz stał się im nagle bardzo bliski. Łąka pod lasem falowała 
mięsistymi kolorami soczystej zieleni i choć słońce grzało intensywnie, nie było w niej grama przepalonej 
żółci. Wszechobecna cisza miała coś z pozaziemskiego luksusu. Przez godzinę spaceru nie napotkali żywej 
duszy.   Ta   pustka   -   jak   górnolotnie   zauważył   Jerzy  -   mamiła   rajskim  poczuciem   wyłączności.   Ciemne, 
wypolerowane kamienie chrzęściły rytmicznie pod stopami, kiedy przytuleni wracali brzegiem morza do 
pensjonatu.
Była to spora, drewniana willa, stojąca na niewielkim wzniesieniu, tuż nad brzegiem zatoki. Jasno-żółta, z 
olbrzymią,   oszkloną   werandą,   przypominała   trochę   rosyjski   letni   dworek.   Wystrój   nasuwał   na   myśl 
zaniedbane   muzeum:   jasnoszare,   grube   deski   podłogi   pokrywały   dywany   o   wypłowiałych   wzorach.   Na 
ścianach, dobrane bez wyczucia, wisiały stare obrazy. Masywne schody ozdobione finezyjnie rzeźbionymi 
poręczami   skrzypiały   przy   każdym   kroku.   Porozstawiane   bezładnie   meble   były   solidne,   ale   jakby 
przypadkowe: niewygodne, obite szorstkim płótnem kanapy, ponury zabytkowy kredens, mahoniowe biurko 
pod   oknem,   stojące   lampy,   duża   ilość   pięknie   zadbanych   kwiatów.   W   kącie   przy   kominku   czarne, 
połyskliwe pianino. Nad wszystkim zwisał triumfalnie kryształowy żyrandol, mieniąc się setkami małych, 
wycyzelowanych misternie niczym drogie kamienie szkiełek.
Całość   wnętrza   robiła   przedziwne   wrażenie:   mariażu   przypadkowości   i   solidności,   bogactwa   i   tandety, 
pewnej   klasy   i   kompletnego   bezguścia.   Miało   to   jednak   swój   specyficzny   urok.   Oboje   czuli   się   tutaj 
znakomicie.
Dostali obszerny pokój na górze, z pięknym widokiem na porośnięty brzozami i rosłymi - przypominającymi 
cyprysy-jałowcami trawnik, który łagodnie zbiegał ku zatoce. Język błękitnego morza wsunął się tutaj w 
głąb zielonego lądu. Skaliste cyple przypominały miłośnie wyciągnięte ramiona, tworzące zaciszną lagunę. 
Wcinał   się   w   nią   jak   drzazga   solidny,   drewniany   pomost.   Woda   przy   kamienistym   brzegu   była   tu 
nadzwyczaj czysta i spokojna.
Oddalony o jakieś sto metrów drugi, wąski i długi pomost na prawym cyplu służył do cumowania. Stało przy 
nim kilka   żaglówek  i  dwa   dość   okazałe  jachty  o smukłych,  eleganckich  sylwetkach  i  pretensjonalnych 
nazwach przybitych mosiężnymi literami do kadłuba.
- Jak się wie, czego się chce, a chce się tego bardzo... to na ciebie to gdzieś czeka - wygłosiła sentencjonalnie 
Helena.
Była szczęśliwa i dumna. Przyjechali tu wczoraj po południu, prując prosto z portu wygodną, wykutą w 
skałach   autostradą.   Prowadziła   Jerzego   żelazną   ręką,   popatrując   w   mapę   i   nie   pozwalając   na   żadne 
odstępstwa od raz narzuconego, choć zupełnie przypadkowego kursu. Po trzech godzinach drogi byli  w 
krainie   Astrid   Lindgren   -   Smalandii   -   na   jej   wschodnich   terenach,   nazywanych   tutaj   „niebieskim 
wybrzeżem”; jednym z najpiękniejszych zakątków Szwecji - jak wieczorem, przy kominku, zapewniła ich 
Gunilla, właścicielka pensjonatu.
- Lazurowe Wybrzeże tu - uśmiechnął się Jerzy do Heleny - to lepiej niż Szwajcaria nad jeziorem Wdzydze.
Ale to nie było wszystko: wspaniałe krajobrazy, jeziora, przepyszne lasy, najwspanialsze dębowe gaje; także 
cały, słynny na całym świecie koncept Ikea projektowania i produkowania tanich, funkcjonalnych mebli do 

background image

własnoręcznego skręcania pochodził z tych okolic.
- Reszta Szwecji ma nas za pazernych cwaniaków, ale my, Smalandczycy, jesteśmy po prostu praktyczni - 
ciągnęła Gunilla z dumą, podochocona kolejną filiżanką irish coffee.
Była  przystojną  pięćdziesięciolatką o równo przyciętych  krótkich siwych  włosach i  bystrym,  władczym 
spojrzeniu. Ucieszyła się, kiedy trafili do niej późnym popołudniem:
Welkomen, welkomen. - Podeszła żwawym krokiem do ich parkującego pośród rododendronów samochodu. 
Tę   radość   zmącił   niepokój.   Po   raz   pierwszy   w   życiu   spotkała   turystów   z   Polski.   Wydali   się   mili   i 
interesujący, ale byli zupełnie obcy. Nieprzewidywalni. W tym tygodniu miała sporo wolnych miejsc, był 
początek   czerwca   i   prawdziwy   sezon   zaczynał   się   od   połowy   miesiąca.   Poza   tym   część   rezerwacji 
niespodziewanie   odwołano.   Kiedy   zadzwonił   do   niej   znajomy   Johan,   szef   stacji   benzynowej   w 
Loftahammar, mówiąc, że ma dla niej zagranicznych klientów, aż podskoczyła z radości: Johan, natychmiast 
objaśnij im drogę!” Mówiąc szczerze, spodziewała się Niemców.
Polakom podobał się pokój i okolica, w ogóle nie grymasili. Zapłacili gotówką za cały pobyt z góry. Więc w 
rozpędzie, łamaną ze szwedzka angielszczyzną zaprosiła ich wieczorem na kawę do pokoju kominkowego. 
Zeszli punktualnie o dwudziestej, dziewczyna ze świeżo umytą głową, on roześmiany, z piersiówką scotcha 
w ręku. Ponownie uścisnęli sobie dłonie:
- Jerzi... Jeszy, Hieliena - degustowała ostrożnie ich imiona, uśmiechając się porcelanową bielą. Zaprosiła 
przyjaznym   gestem   do   buzującego   ognia.   Zanim   rozsiedli   się   wygodnie   na   fotelach,   szybko   we   trójkę 
uzgodnili, czym się najchętniej uraczą - perfekcyjnym wymieszaniem kultur i smaków w filiżance dobrze 
zaparzonej,   mocnej   kawy,   zaostrzonej   whisky   i   udekorowanej   z   wierzchu   świeżo   ubitą   smalandzką 
śmietanką.
- Pierwotnie była po prostu wzmacniającym trunkiem dla przymusowych przystankowiczów na irlandzkim 
lotnisku. Zziębniętych bogatych biedaków, wymęczonych morderczym przelotem ze Stanów do Anglii. Taka 
mieszanka   rozgrzewała,   odprężała   i   chyba   trochę   posilała.   -   Jerzy,   ze   znawstwem   przedmiotu,   płynną 
angielszczyzną opowiadał historię powstania irish coffee.
- Ach so! I had no idea! 
- zdziwiła się szczerze Gunilla, obrzucając go zachwyconym spojrzeniem.
W   godzinę   potem,   kiedy   żegnali   się   wylewnie,   życząc   sobie   słodkich   snów,   Jerzy,   dziękując   „uroczej 
gospodyni za wspaniały wieczór”, szarmancko ucałował jej dłoń. Nieco pijana Cunilla uznała, że gości parę 
światowców. Puściły ostatnie lody nieufności, wraz z nimi pękła tama smalandzkiego praktycyzmu:
- Macie na czas pobytu wiosłową łódź z żaglem do wyłącznej dyspozycji. Stoi tam, na przystani - machnęła 
szeroko ręką - nie smalandzkim, tylko słowiańskim gestem: -And absolutely gratis, of course.

29

W tym ostrym skandynawskim świetle nawet cienie były bardziej namacalne. Niemal kaleczyły. Sprawy i 
rzeczy  wyłaniały   się   w   swojej   naturalnej   istocie.   Nie   były   jak   w   Polsce   mętne.   Dwuznaczne,   obolałe, 
opuchnięte historią i legendami. Były nagie. Prawdziwe. Raniły swą oczywistością i prostotą, niezmącone 
mitycznymi banialukami. Nie wymagały zrozumienia czy współczucia.
Jerzy siedział zgarbiony na pomoście. Nakrył głowę ręcznikiem i patrzył w horyzont, tam gdzie dwa błękity 
napierały na siebie w bezgłośnej rywalizacji o kształt świata.
Obudził się dzisiaj wczesnym rankiem, przed siódmą - słyszał z dołu głuche uderzenia wielkiego zegara 
stojącego w kącie salonu. Ubrał się szybko, chwycił sandały i ręcznik, nie budząc Heleny, cichutko wymknął 
się z pokoju. Dreptał na bosaka po wilgotnej trawie, wciągając w płuca ożywczy, morski zapach słonecznego 
poranka.   Zszedł   nagrzanymi   już   kamiennymi   schodkami   na   brzeg   zatoki.   Zbadał   stopą,   woda   była 
przyjemna,   zaskakująco   ciepła.   Bez   namysłu   zdjął   spodnie   i   koszulkę.   Wchodził   ostrożnie,   chwiejnie 
brodząc   między   ostrymi   kamieniami.   Zanurzony  do   pasa,   rzucił   się   w   wodę.   Mocne   pchnięcia   ramion 
wyniosły go na pełne morze.
Kiedy się wreszcie zmęczył i odwrócił, by ocenić odległość, był już tak daleko, że zatarły się szczegóły 
wybrzeża. Widział tylko ciemną krechę horyzontu. Nad nią wisiały białe cumulusy - wietrzące się na sznurze 
pękate pierzyny. Nie bał się, czuł pod sobą przyjazną, ruchomą głębinę. Fale unosiły go lekko i pewnie, jak 
ręce tłumu przekazujące sobie bohatera. Ten podziw żywiołu wprawił go w euforię. Obrócił się na plecy i, 
rozkołysany,   napawał   się  łagodnym   lewitowaniem.  Słońce   zaglądało  mu  w  twarz.  Mógłby,   nieznacznie 
poruszając rękoma, trwać w tej pozycji godzinami. Przyszedł jednak ostrzejszy powiew, potem następny, 
słony   zapach   morza   podrażnił   mu   nozdrza.   To   go   otrzeźwiło.   Zawrócił   do   brzegu   ostrym,   miarowym 
crawlem. Kiedy zmęczony wspinał się po drabince na pomost, zobaczył swój ostry cień, kładący się przed 

background image

nim na deskach. I wtedy skaleczyła go bolesna prawda: był to cień najzwyklejszego skurwysyna. Dopadł go 
nagły atak lęku. Poczuł mdłości, żołądek skurczył mu się w bólu ostrego samopotępienia. Usiadł i rozejrzał 
się bezradnie: ofiara wypadku w poszukiwaniu pomocy. Nagi i sam na tym szwedzkim pustkowiu, poczuł z 
przerażeniem, że za chwilę tutaj umrze.
To chyba zawał - pomyślał resztką świadomości. Przed oczami wirowały mu ciemne plamy. Serce waliło, 
oddychał ciężko, jeszcze chwila i zabraknie mu powietrza. Zacisnął palce obu rąk, zwinął się jak embrion i 
trwał tak skulony na deskach pomostu.
Wszystko, co spychał, co zanikało w lawinie niesamowitych zdarzeń, w narkotycznym, miłosnym upojeniu, 
wylazło   nagle   i   chwyciło   go   za   gardło.   Widział   wyraźnie   oskarżające   obrazy:   twarz   Marii,   postacie 
chłopców, ich śmiech, ufność, podziw dla ojca... wszystko to nagle zawirowało i stracił przytomność.
Ocknął  się  po  dobrej  chwili.  Leżał  na  deskach  w ostrym   słońcu,  fale  uderzały z  chlupotem o pomost. 
Duszności ustąpiły, mógł swobodniej oddychać. Usiadł z trudem, w głowie czuł tępe uderzenia bólu.
Powinienem iść do lekarza - pomyślał zalękniony. Może to coś poważnego. Chwycił ręcznik, wychylił się 
ostrożnie i jeden jego koniec zanurzył w wodzie, wciągnął i przyłożył sobie do czoła. Siedział tak dłuższy 
czas nieporuszony, próbując uspokoić oddech i chaotyczne myśli.
Musi   natychmiast   wrócić   tam,   gdzie   jego   miejsce.   Do   Warszawy   albo   prosto   na   Mazury,   do   Marii   i 
chłopców! Poderwał się, ale zaraz ciężko usiadł z powrotem. Nie, przecież to czysta wariacja! Uspokój się, 
człowieku. Wdałeś się w coś, do czego się nie nadajesz: nieudolny romans. Padłeś ofiarą gry. Sam narzuciłeś 
jej bezlitosne warunki.
Przypomniał   sobie,   jak  z  diaboliczną   energią   perorował  Helenie   w  drodze   do Gdańska:  „...ŻADNYCH 
ZWIERZEŃ,   ŻADNYCH   WYZNAŃ:   KIM   JESTEŚMY,   CO   ROBIMY,   JAK   ŻYJEMY,   OD   CZEGO 
UCIEKAMY, CO PLANUJEMY... BEZ PRZESZŁOŚCI I BEZ PRZYSZŁOŚCI, WAŻNE TYLKO TU I 
TERAZ!” Poczuł złość i wstyd. Czy ja sam to wymyśliłem? Co za tchórzliwa, egoistyczna bzdura! Dlaczego 
z taką ochotą przystała na te nieludzkie warunki?
Widział znowu jej rozpromienioną twarz. Zgadzała się na wszystko, z kretyńskim entuzjazmem nabieranego 
w   dobrej   wierze   wspólnika.   Od   samego   początku  wiedział,   że   ta   mała   jest   szurnięta.   Bezwzględnie   to 
wykorzystał.   Teraz   musi   to   wszystko   zgrabnie   rozplatać.   Mądrze   doprowadzić   sprawy   do   pierwotnego 
porządku. Ale jak to zrobić?
W głowie Jerzego z siłą wulkanu eksplodowały ponure prawdy. Odłamki piekła dosięgły nieba i wszystko 
zamieniało się w szarą, duszącą tragedię, od której nie było odwrotu. Zastygającą w sercu niczym lawa. Z 
wysiłkiem podniósł głowę, spojrzał w stronę zielonego cypla. Żaglówka Gunilli! Przycumowana do pomostu 
kołysała się wdzięcznie, jasny kadłub połyskiwał w słońcu, odbijały się w nim esy-floresy drobnych fal. 
Wypłynąć daleko w morze i rzucić się w odmęty, roztopić, rozpaść w niebycie, przerwać ten koszmar.
- Jerzy! - usłyszał za sobą głos Heleny. Odwrócił się. Zbiegała wśród drzew w żółtej sukience, rude włosy 
płynęły za nią welonem. Spełnienie jego życzeń, złota rybka w zielonym akwarium. Zbliżała się szybkim, 
pełnym   gracji   krokiem,   kołysząc   biodrami   niczym   modelka   na   cat-walku.   Przez   cienką   bawełnę 
prześwitywały jej zgrabne uda, w okolicy seksu rozchodziły się nieznacznie, tworząc wąską szczelinę, w 
którą wpatrzył się zahipnotyzowany.
- Dlaczego mnie nie obudziłeś? - zapytała z wyrzutem, przyklękła obok i pocałowała go w usta. Bita od niej 
radość, młodzieńcza energia i bezgraniczna gotowość oddania. Poczuł się uleczony.  Długim, namiętnym 
pocałunkiem przywróciła mu siły i nadzieję.
- Tak słodko spałaś.
- Teraz żaden sen nie może się równać z jawą. - Uśmiechnęła się, w zielonych oczach odbiły się lazurowym 
światłem wody zatoki. Przytuliła się do jego ramienia.
- Pływałeś?
- Trochę - skinął głową. Objął ją i pocałował w szyję. - Jak dobrze, że jesteś - wyszeptał.
Położył głowę na jej piersi. Usiadła wygodnie, podciągnęła nogi, tak by mógł się na niej wesprzeć. Zamknął 
oczy i zastygł w bezruchu, półleżąc na niej. Słyszał uderzenia jej serca. Trwali tak długą chwilę w milczeniu, 
oddychając wspólnym rytmem niczym para tantrycznych kochanków.
- Życie jest snem - powiedziała w rozmarzeniu.
- Gdyby tak było - westchnął. - Raczej jest ułudą, z której w końcu należy się obudzić - skorzystał z okazji, 
by nawiązać do czekającej ich rozmowy. Do słów, które nie chciały mu przejść przez gardło.
- Jerzy, daj spokój, tylko bez tych buddyjskich kazań. Chcesz wszystko zepsuć?

30

background image

Gunilla upiekła drożdżowe bułeczki z kardamonem, ich zapach rozszedł się po całej okolicy. Wracali do 
pensjonatu, wdychając  go z lubością,  mieszał  się smakowicie  z aromatem  świeżo zaparzonej  kawy.  Po 
śniadaniu   na   tarasie   ulegli   namowom   gospodyni   i   wybrali   się   na   wycieczkę   do   Vimmerby,   małego 
miasteczka, skąd pochodziła Astrid Lindgren.
Kręta   droga   wiodła   w   głąb   lądu   wśród   niekończących   się,   ciemnozielonych   lasów   i   licznych, 
pomarszczonych   wiatrem   jezior.   Połaci   rozległych   łąk,   na   których   zamiast   krów   widzieli   przeważnie 
galopujące   z   rozwianymi   grzywami   konie.   Gdzieniegdzie   jak  muchomory   przycupnęły  duże,   drewniane 
domy,   pomalowane   na   czerwonobordowy   kolor.   Osobliwą   barwą   zakrzepłej   krwi   odcinały   się   od 
wszechobecnej zieleni. Z białym obramowaniem okien, cynobrowymi dachówkami, szeroko rozpostartymi 
ciężkimi okiennicami, pogrążone w cieniu mrocznych sadów, nadawały pejzażowi baśniowy, nierzeczywisty 
urok. W większych wsiach czy miasteczkach napotykali stare, przeważnie gotyckie kościółki. Kredowobiałe, 
najprostszej budowy, trójnawowe, z dużymi oknami w kształcie łuków. W grubym, rżniętym szkle ich okien 
odbijały się kwitnące kasztany, obłoki, kolory lata. Strzelały w niebo pękate wieżyczki z miedzianej blachy, 
zaśniedziałej na amen, o najpiękniejszej zielonkawolazurowej tonacji.
Jechali  powoli,  sycąc   oczy klarowną,  niewinną  urodą  skandynawskiego  krajobrazu.  Prawie  nie  widzieli 
ludzi, nie licząc tych w mijanych samochodach. Wypucowane do połysku volva wyprzedzały ich dostojnie. 
Bez   pośpiechu   i   tych   polskich   nerwów   czy   klaksonów.   Czasem   machały   z   nich   łapkami   roześmiane, 
jasnowłose dzieci. Siedziały w swoich fotelikach, posłusznie przypięte pasami. Choć dzień byt powszedni, 
miał w sobie coś z nastroju niedzieli, leniwą senność, świąteczno-rodzinną celebrację rzeczywistości.
- Cóż to za bajkowa kraina - zachwycał się Jerzy. - Teraz rozumiem, skąd się wziął ten sielankowy nastrój w 
Dzieciach z Builerbyn.
- Wiesz, to była pierwsza książka, którą sama przeczytałam - przypomniała sobie Helena.
- Mój ulubiony reżyser, twoja pierwsza pisarka... sądzisz, że trafiliśmy tutaj przez przypadek?
- Nie wierzę w przypadki, wszystko jest zaplanowane z góry - zaśmiała się, wskazując palcem w niebo.
Chwycił ją mocno całą dłonią za ten palec.
- Tylko my przypadkiem nie zdajemy sobie z tego sprawy?
- Dokładnie.
- A ty i ja tutaj razem, w tym też jest jakiś boski zamysł?
Popatrzyła na niego uważnie. Już od śniadania był dziwny. Zanadto zachwycony, za często rozbawiony, a 
tak naprawdę trochę nieobecny. Niezręcznie ukryty. Bolało ją to, ale o nic nie pytała. Sama, balansując na 
cienkim   łańcuszku   kolejnych   wydarzeń,   wśród   śmiechu,   zwykłych   rozmów,   rzadko   pamiętała   o   danej 
obietnicy.
Tylko „tu i teraz”! Miał zupełną rację, to nieobecność przeszłości tak wyostrzyła ich bliskość. Brak planów 
przepłoszył   trywialność,   odsłonił   nagą   intymność   ich   związku.   Podziwiała   Jerzego,   że   potrafił   tym   tak 
zręcznie pokierować. Ich „razem” przybrało postać najnaturalniejszego misterium - pławili się w sobie, nic o 
sobie nie wiedząc. Z tego, co nie było z ich wspólnego świata. Nic innego nie potrzebowali. Tylko tyle, ile 
wnosili sobą, dając drugiemu zachwyt, dotyk, zapach ciała, wibrowanie głosu, kolejną pieszczotę. Dlatego 
nic nie naruszało kokonu, doskonałej kuli ich świętego uniwersum. Puchła radośnie, tocząc się donikąd. 
Ideał miłosnego trwania, który dzisiaj przekłuł jakiś cierń.
- Jerzy, czy ty wierzysz w Boga?
Spojrzał na nią zdziwiony. W lekkim grymasie ust dostrzegła cień uśmiechu. A może jej się tylko zdawało. 
Straciła animusz, nie była pewna swoich odczuć. Po raz pierwszy, od kiedy byli razem, krępował ją.
- Religia jest sprawą tak intymną, że nawet sam ze sobą wstydzę się na ten temat rozmawiać - odpowiedział.
Poczuła   się   dotknięta.   Mała   dziewczynka   z   warkoczykami,   w   ogrodniczkach   -   chłopiec,   w   którym   się 
podkochiwała, pociągnął ją boleśnie za włosy.
- Jerzy, powiedz... co się dzieje? - zapytała niepewnie.
- Ene, due, rabe, połknął bocian żabę - zażartował.
Zobaczył w jej oczach łzy. Zahamował gwałtownie na zalesionym poboczu i przytulił ją do siebie.
- Przepraszam cię, najdroższa, przepraszam. Nie chciałem cię urazić.
Napięcie i smutek, które tłumiła w sobie, przeczuwając coś złego, spływały po jej piegowatej twarzy. Poczuł 
się winny.
- Wybacz mi, od rana nie wiem, co się ze mną dzieje. Boję się, że... cię stracę - wyznał w rozpaczy.
Przygarnął ją do siebie, obsypał pocałunkami. Uśmiechnęła się do niego przez łzy. Podał jej chusteczkę, 
wytarła głośno nos. Wysiadła z samochodu i odetchnęła głęboko kilka razy. Stali na skraju lasu, ogromne 
modrzewie wyrastały z zielonego mchu jak teatralna dekoracja. Mroczny chłód zagajnika nęcił, w kontraście 
z zalaną słońcem drogą, drzemał w nim melancholijny spokój.

background image

Jerzy zatrzasnął za sobą drzwiczki samochodu i przeszedł na jej stronę.
- Może mały spacer?
Skinęła   głową.   Zanurzyli   się   w   świetlistą   mgłę,   gęstniejącą   między   szarymi   pniami   mlecznobłękitną 
zawiesiną. Rzadko, niczym złote strzały, przebijały przez nią promienie słońca. Wilgotne pajęczyny kleiły 
się nieprzyjemnie do twarzy, ale rytm drzew był kojący. W następstwie form i kolorów panowała harmonijna 
równowaga. Trzymając się za ręce, zagłębiali się w otchłań starodrzewu. Stąpali w miękkim mchu, było 
cicho i uroczyście. Podniecona mistyczną atmosferą Helena ścisnęła ramię Jerzego. Objął ją wpół silnym, 
władczym gestem. Poczuła, że chce się z nim kochać. Tu, na tym pustkowiu, w środku smalandzkiego lasu.
- Mam żonę i dwóch dorastających synów - powiedział nagle. Przystanął, odwrócił się do Heleny, popatrzył 
na nią poważnie. - Oni... - Słowa uwięzły mu w gardle. Uniósł twarz do góry i zapatrzył się w korony drzew, 
jakby tam szukał natchnienia. - Nie mogę przestać o nich myśleć - wyrzucił z siebie z udręką.
Cofnęła się o krok. Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia.
- Helena...
- Nie wiem, co mam powiedzieć. - Nerwowym gestem założyła włosy za uszy. - Czy musimy o tym mówić?
- Powinniśmy. Nie ma innego wyjścia.
Nie   patrzyła   na   niego.   Schyliła   się,   podniosła   z   ziemi   sękaty  patyk.   Zaczęła   nim   grzebać   w   poszyciu, 
wywiercając sporą dziurę. Po chwili energicznym gestem odrzuciła go w las.
- To był twój pomysł.
- Co? - nie zrozumiał.
- No, żeby nie mówić. Że ważne tylko tu i teraz!
-   Wiem,   wiem   -   Jerzy   pokiwał   głową,   podkreślając   niecierpliwie,   że   uznaje   własny   błąd.   -   To   było 
idiotyczne.
- Daj mi papierosa - poprosiła. Skwapliwie wydobył z kieszeni spodni pudełko
Marlboro,  w środku  była  także  mała  zapalniczka.  Prawie  wyrwała  mu   ją  z  rąk,  przypaliła   sobie  sama. 
Zaciągnęła się łapczywie, do oka wpadła jej smużka dymu.
- Mnie to pasowało. Nie lubię talk-show - rzuciła zimno, trąc łzawiące oko wierzchem dłoni.
Rozumiał, że broniąc się, Helena próbuje ocalić ich związek. A na pewno to, co było i właśnie rozpada się w 
gruzy. To z jego winy runęła piękna mistyfikacja. Ale przecież to, co najważniejsze między nimi, pozostało 
niezmienne. Jest mocne i prawdziwe. Ta sama namiętność i ten sam dramat, tylko w innych dekoracjach. I 
kilku nowych bohaterów. Prędzej czy później i tak muszą temu stawić czoło. Tak zwanej rzeczywistości.
Helena wyglądała bardziej na złą niż smutną. Sprawiło mu to ulgę. I trochę rozczarowało.
- Chcesz wracać? - zapytała sucho. 
- Wracać dokąd? - Nie bardzo wiedział, o co jej chodzi.
- Do domu. Do nich.
- Nie wiem. - Zbladł. Złapał się za głowę jak w nagłym ataku migreny. Głos mu drżał. - Nie wiem, czego... - 
zawahał się. Położył jej ręce na ramionach. - Najbardziej chcę... być z tobą szczery.
Przytulił   ją   mocno.   Milczała,   ale   jej   opór   wyraźnie   słabł.   Pocałował   ją   z   taką   żarliwością,   jakby  tym 
pocałunkiem chciał za wszystko przebłagać. Kiedy odzyskała oddech, wyswobodziła się delikatnie z jego 
objęć.
- Jerzy, kurczę, jeśli możesz... ja nie chcę, nawet nie bardzo wiem... - Niepewnie prosiła o coś, czego nie 
umiała nawet nazwać, wypowiedzieć. Zebrała się w sobie: - Chcę tylko, abyś dotrzymał umowy. Żebyśmy 
byli jeszcze trochę razem... tak jak dotąd. Sami dla siebie.

31

Prawie nie sypiali. To nie była tylko miłość. Tutejsze białe noce opętały ich swoim pięknem, doprowadzając 
do granic hipnotycznego szaleństwa. Przez kilka godzin - od dwudziestej drugiej do trzeciej - wszystko było 
spowite w wodnisty, lekko fiołkowy błękit. Drzewa, rośliny, rzeczy promieniowały delikatną fluorescencją, 
jakby  przenikał   je   kosmos.   Falowały  w   nierzeczywistej   poświacie,   gubiły  proporcje.   Wyblakły   księżyc 
wisiał gdzieś w tle, pozbawiony wartości jak moneta, która wyszła z obiegu.
Ten osobliwy, podwodno-podniebny świat nie przerażał, raczej intrygująco uwodził. Mamiąc surrealnymi 
obrazami, psychodeliczną poezją, wchłaniał ich sekunda po sekundzie. Poddawali się mu jak półświadomi 
lunatycy.
- To, co tu się dzieje na niebie, musi wprawiać w narcystyczny podziw samego Stwórcę - bełkotał podpity 
Jerzy.

background image

Wracali na piechotę z Loftahammar. Wyjątkowo ciepła noc otulała ich jak płaszcz z wywróconą na wierzch 
satynową   podszewką.   Przedtem   w   knajpie   wypili   do   kolacji   dwie   butelki   wina.   Pijani,   niedospani, 
oszołomieni nierealnym światłem, odurzeni zapachem kwitnących bzowi jaśminów, byli w transie. Błądzili 
po wiejskich bezdrożach, całując się, potykając, szepcząc, śmiejąc się do rozpuku. Echo bawiło się z nimi, 
unosząc ich głosy w mlecznej poświacie. W oddali słyszeli uparte pomruki morza. Od rozgrzanej ziemi, z 
wilgotnych łąk parowały mgły.
- Jesteś elfem, nieślubnym dzieckiem Luny i Saturna, tańczysz w białe noce, a cienie to pobladłe dworki, 
które   pląsają   wokół   ciebie.   -   Jerzy  niczym   reżyser   objął   ją   w   pasie,   obracał   nią   jak  lalką.   Cofnął   się, 
potykając, z trudem utrzymał równowagę. - Boże, jaka ty jesteś piękna - wpatrywał się w Helenę zachłannie. 
- Chyba cię zaraz pożrę! - Wyciągnął do niej ręce. - Kanibalizm jest najwyższą formą uwielbienia, że też ta 
prawda nigdy mi nie przyszła do głowy - wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Smacznego - rozpięła bluzkę i rzuciła ją na trawę.
Oparł   się   na   jej   biodrach,   pochylił   i   polizał   jej   piersi.   Pieścił   językiem,   ssał   twarde,   ciemnowiśniowe 
brodawki. Stała z zamkniętymi  oczami,  oddychając ciężko, w końcu objęta go i pociągnęła w dół. Nie 
przerywając pocałunku, zdzierała z siebie ubranie. Ugryzła go w szyję:
- Uderz mnie!
Obróciła  się   do niego bokiem,  wypinając   goły pośladek.  Klęczał   przy  niej,   chwiejąc   się   i  podpierając. 
Klepnął ją lekko, trochę niezdecydowany.
- Mocniej! - zakomenderowała.
Wziął   zamach   i   uderzył   siarczyście,   aż   echo   rozniosło   się   po   okolicy.   W   przeciwieństwie   do   niej   nie 
sprawiło mu to żadnej przyjemności, raczej trochę rozśmieszyło. Helena stęknęła.
- Jeszcze!
Złapał ją lewą ręką za włosy, a prawą tak przyłożył, że aż zapiekła go dłoń. Odwróciła się do niego i jednym 
szarpnięciem rozerwała mu rozporek. Usiadła na nim okrakiem i nadziała się na jego członek, napierając 
biodrami. Podniecony jej drapieżną siłą, położył się potulnie na wznak. Unosiła się i opadała na nim w 
szalonym   rytmie.   Rzucała   głową   na   prawo   i   lewo,   włosami   biczując   go   po   twarzy.   Białka   jej   oczu   i 
wyszczerzone zęby pobłyskiwały nad nim groźnie niczym afrykańska maska. Była upiorem, grasującą na 
tych podmokłych łąkach, napastującą mężczyzn seksualną strzygą.
Odkrył w popłochu, że to nie jest zwykłe, miłosne zatracenie. Ona chciała się w tym unicestwić. Nie tylko 
siebie. Zacisnęła mu rękę na ustach, a drugą na szyi  i zaczęła dusić. Nie zareagował, po chwili jednak 
oprzytomniał, chwycił ją mocno za ramiona i pociągnął pod siebie. Wysunął z niej, ale natychmiast znów 
wprowadziła   go   do   wilgotnego   wnętrza.   Wiła   się   pod   nim   w   miłosnym   szale,   wyuzdane   przekleństwa 
mieszały się w jej ustach z błaganiami. Pragnął zadawać jej ból, gwałcić, rozerwać ją swoim triumfującym 
penisem. Słyszeć jej krzyki błagające go o litość. Poczuł ból, błogość i zniknął. Wessała go słodka pustka i 
rozpłynął się w niej. Wstrząsały nim drgawki niczym powracające fale epileptycznego ataku. Czuł w nogach 
i rękach rozkoszne dreszcze, a w całym ciele tak ogromną błogość, jakby dostąpił łaski nirwany. Ból mieszał 
się z ekstazą, euforia miłości z pragnieniem śmierci, chęć życia z przedziwną obojętnością. Wszystko zlało 
się w jeden strumień, jeden oddech, jeden smak. Tak się czują anioły - przemknęło mu przez myśl.
Helena leżała obok, ciasno przytulona, z głową na jego piersi. Oddychała miarowo, czując pod sobą mocne 
uderzenia   serca   Jerzego.   Niechętnie   wracała   do   przytomności,   jakby   rozbudzano   ją   z   narkozy.   W   tej 
wilgotnej trawie, w środku popielatej nocy, na skandynawskiej ziemi, z dala od domu i najbliższych, z dala 
od wszystkiego,  czuła  jedność z  naturą i całym  stworzeniem.  Chciałaby tak trwać  wieczność  - u boku 
Jerzego,   otulona  i  wypełniona  niebiańskim światłem,   oddychając  w  rytm  kosmicznej   wibracji   gwiazd i 
planet. Lekka niby obłok, spokojna jak morska głębina.
- Chciałabym teraz umrzeć - powiedziała cicho.
Objął ją, całował czule w kąciki oczu.
- Cii, ciicho, najdroższa - szeptał - nie mów głupstw... nie trzeba tak...
Leżeli przytuleni, z zachwytem wpatrując się w niebo. Było jaśniejącym, ogromnym ekranem, na którym 
przesuwał się pastelowy świt. Dzień nastawał łagodnie różową poświatą rozlewającą się od horyzontu ku 
górze,   nad   coraz   bardziej   zieloną   łąką.   Obłe,   błękitnawe   formy   nabierały  realnych   kształtów,   drzewa   i 
krzewy wyłaniały się z mglistego krajobrazu, las przestawał być popielatą ścianą, majaczącą niewyraźnie na 
skraju łąki. Pierwszy promień  słońca  ozłocił  kontury świata,  nagle rozpłomienionego niczym  barokowy 
ołtarz.
W milczącym  uniesieniu przywitali początek dnia, ostatniego razem. Nie mówili o tym,  ale oboje czuli 
mocno, że ta przydzielona im porcja czasu, nieważne - ukradzionego czy pożyczonego - właśnie się kończy. 
Nadchodzi moment rozłąki i nieuchronnych rozliczeń. Jerzy wstał i wyciągnął do niej rękę.
- Wracajmy... trzeba trochę pospać. Przed nami długa droga.

background image

Helena podniosła się niechętnie i mocno przywarła do niego całym ciałem. Poczuł, że drży.
- Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz - pogładził ją po włosach.
Rozpłakała się. Tulił ją mocno, sam ledwo sobie radząc z napływem sprzecznych uczuć. Westchnął - był 
najszczęśliwszym nieszczęśnikiem na Ziemi.

32

Późnym   popołudniem   dotarli   do   portu.   Zatłoczony   prom,   w   recepcji   przewalał   się   nerwowy   tłum 
niemających   gdzie  przenocować  pasażerów.  Helena  z  Jerzym  także  nie  mieli   zamówionej  kabiny,  więc 
natychmiast wpisali się na rezerwową listę. Ale szansa na wspólną noc sam na sam była niewielka. Na 
domiar złego od rana pogoda się popsuła, było chłodno i dął mocny, północno-zachodni wiatr.
- Może nas dzisiaj nieźle wybujać - usłyszeli głosy przechodzących kobiet z obsługi. Helena zaklęła - źle 
znosiła morskie podróże.
Noc  zapowiadała  się  fatalnie, a  oboje  byli  zmęczeni  i w ponurych  nastrojach. Wściekły Jerzy zostawił 
Helenę przy recepcji, a sam zszedł na dół na pokład samochodowy. Wozy stały w ciasnym szeregu. Klnąc i 
ocierając kolanami o błotniki, z trudem przecisnął się do swojego volkswagena. Otworzył bagażnik, pochylił 
się nad torbą w poszukiwaniu cieplejszych rzeczy.
-   Może   potrzebna   kabinka?   -   usłyszał   nad   sobą   zachrypnięty   glos.   Zatrzasnął   klapę.   Przed   nim   stał 
pracownik pokładowy w pomarańczowym, poplamionym smarami kombinezonie.
- Bardzo by się przydała - przyznał Jerzy. Tamten kiwnął głową.
- Oddam panu swoją.
- Co to będzie kosztować?
- Niedużo, stówka.
Jerzy wyciągnął portfel i z uczuciem ulgi wydobył dwie pięćdziesiątki. Kombinezon zatańczył.
- A może auteczko wypucować? Troszkę przykurzone, zejdzie pan rano i będzie lśniło jak nowe.
- A za ile?
- Jak dla pana za dwadzieścia złotych, na flaszeczkę. Coby noc się nie dłużyła - dodał usprawiedliwiająco.
W kabinie - gdzieś na najniższym pokładzie - śmierdziało naftą, papierosami i przepoconymi skarpetami. 
Dwie   prycze   zasłane   kocami   w   szkocką   kratę,   na   ścianach   wyklejanka   gołych   dup,   portret   papieża   i 
uśmiechnięta galeria członków rodziny. W łazience popsuta spłuczka i brak ręcznika. Jerzemu przypomniały 
się czasy młodości - miesiąc praktyki w hotelu robotniczym.
- Daj spokój, chodzi o jedną noc, najważniejsze, że mamy się gdzie położyć. - Helena była blada, ale nie 
traciła animuszu. Usiadła na koi, połknęła dwie pastylki aviomarinu, które Jerzy zdobył dla niej w recepcji. 
Popiła mineralną z butelki i ułożyła się wygodnie na łóżku. Usłyszeli ciche pukanie.
- Kocyki i świeży ręcznik dla pana - kombinezon wsadził ciekawie głowę do kabiny. Podał Jerzemu naręcze 
grubych pledów z prześcieradłem. - Dobry wieczór pani - bez mrugnięcia okiem ukłonił się Helenie. - Może 
państwa obudzić rano, tu na dole radyjko nie dochodzi...
- Dzięki Bogu - Jerzy przerwał mu niecierpliwie - nie, dziękujemy, damy sobie radę.
- Życzę dobrej nocy - wycofał się dyskretnie.
- Może trochę dzisiaj pokiwać. Dobrze się będzie...
- zanim zdążył dokończyć, Jerzy zamknął mu przed nosem drzwi.
-   Namolny   typ.   Kocyki,   radyjko...   spierdalanko!   Nie   powinnaś   czegoś   zjeść?   -   spojrzał   na   Helenę 
zatroskanym wzrokiem. W świetle słabej lampki nad łóżkiem wyglądała blado i mizernie. Włosy przylepiły 
jej   się   płasko   do   wypukłego   czoła,   w   oczach   nie   było   zwykłego   blasku.   Czaił   się   w   nich   strach.   - 
Najważniejsze to się dobrze najeść. Dużo i tłusto, byle nie słodko. Na sztorm najgorszy jest pusty brzuch. To 
szkoła mojego wujka marynarza, stary wilk, opłynął świat kilkanaście razy - Jerzy zagadywał swój niepokój.
- Żeby mieć czym rzygać? - Helena była sceptyczna.
- Żeby nie mdliło. Może chociaż gorącej herbaty?  Leż tu sobie, podskoczę na górę, przyniosę ci coś z 
kawiarni.
Wracając, zabłądził w ciasnych korytarzykach załogowych pomieszczeń. W dodatku zaczęło ostro bujać. 
Balansował nieporadnie z filiżanką w dłoni, odbijając się od ścian. Kiedy dotarł do kabiny, herbata była 
letnia i została jej zaledwie połowa. Na szczęście Helena mocno zasnęła. Leżała skręcona na ciasnej koi w 
dziwnej  pozie,  z  przekrzywioną  głową  i  półotwartymi   ustami.  Wzruszony pochylił  się  nad nią,  musnął 
wargami te najpiękniejsze, napuchłe usta bezczelnego dziecka. Wyglądała tak krucho, bezbronnie. Chwilę 
siedział przy niej, wpatrując się w fioletowe, delikatne żyłki na jej powiekach. Potem zgasił lampkę nad jej 

background image

głową i przesiadł się na swoją pryczę. Zzuł buty i wyciągnął się wygodnie pod kocem. Statek walczył ze 
sztormem, słychać było wściekłe uderzenia fal o burtę. Czasami skrzypiał przeraźliwie gdzieś pod nimi, w 
okolicach samego dna. Były to okropne dźwięki, jakby rozdzierany ostrzem kadłub rozpadał się na pół. Jerzy 
czuł się podobnie. Rozbity, zmęczony długim prowadzeniem wozu, czuł napięcie w karku i ramionach. W 
głowie huczał mu natłok myśli.
W takim stanie na pewno nie zaśnie. Usiadł, wyjął z marynarki długopis i notes, wydarł kartkę. Napisał na 
niej drukowanymi literami: JESTEM W KNAJPIE. Helena spała bardzo mocno, ale na wszelki wypadek 
postawił wiadomość na stoliku, tuż przy jej głowie. Poprawił koc, pieszczotliwie pogładził ją po włosach. Po 
chwili namysłu zapalił jeszcze małą lampkę nad swoją pryczą. Mżyło z niej dyskretne światło, w sam raz 
tyle, żeby po przebudzeniu mogła się we wszystkim zorientować. Zachowywał  się jak troskliwy ojciec, 
zmuszony na chwilę opuścić chore dziecko.
W kawiarni, choć bujało, przysiadł z przyzwyczajenia na wysokim stołku w barze. Przezornie opierając się o 
lakierowany  blat,   dokonał   lustracji   ustawionych   na   półkach   butelek.   Podszedł   do  niego   tęgi   barman   w 
nieodzownej muszce, Jerzy raźnym głosem zamówił kieliszek martella. Barman precyzyjnie co do kropli 
odmierzył zawartość, - nalewając alkohol do jakiejś menzurki, dopiero potem przelał wszystko do kieliszka. 
Drogocenne lekarstwo - pomyślał Jerzy. Kiedy wypił pierwszy łyk, przyjemnie rozprowadzający po żołądku 
błogie   ciepło,   usłyszał   za   sobą   narastający  gwar   ożywionych   głosów.   Odwrócił   się   i   zobaczył,   że   salę 
zapełnia liczna grupa staruszek. Elegancko ubrane i umalowane, ochoczo sadowiły się przy stolikach i jakby 
nigdy nic, ignorując kołysanie statku, szykowały się do wspólnej zabawy. Kilku kelnerów w mig obsłużyło 
całe towarzystwo. Rozniesiono wysokie kieliszki, rozległy się wystrzały korków od szampana, głośne brawa 
i śmiechy, odśpiewano Sto lat. Gwar przerwało pukanie w mikrofon. Przez salę przebiegł starczy głosik:
- Drogie panie, nadszedł moment, w którym nasza wspaniała gdańska grupa jako taka zostaje rozwiązana. 
Przykra to chwila, zwłaszcza że nie było żadnych scysji i grupa jako taka jest autentycznie zegrana, po 
prostu harmonia wspólnego życia i jak być przyjaznym dla otoczenia...
Dalszą przemowę energicznego staruszka, najwyraźniej kierownika wycieczki, zagłuszyły entuzjastyczne 
oklaski. Podszedł do niego chwiejnym krokiem elegancki równolatek z kieliszkiem i papierosem w dłoni:
- Pozwolisz, Leszku, na chwilę moich reminiscencji osobistych. Otóż, drogie panie, moja mama, gdyby żyła, 
to miałaby teraz sto lat! Ale zmarła i ksiądz jezuita Rosiński odprawił piękną mszę...
- Proszę spojrzeć tutaj! - rozległ się glos z boku i zachwycona staruszka zrobiła mu zdjęcie. Ukłonił się 
szarmancko w błysku flesza i kontynuował: - To jest moja własna zasługa, że moja mamusia tak długo żyła. 
Ale to już moja własna reminiscencja.
Mówca został nagrodzony burzą oklasków.
- Proszę państwa - krzyknął do mikrofonu w uniesieniu, jednocześnie podnosząc dłoń z papierosem -ja się 
dziwię, że teraz palę, ja nigdy nie palę! Niemcy mówią: Isz bin a zontaks rausze!
- Co on mówi? - siedząca w pobliżu Jerzego staruszka pochyliła się do koleżanki.
- Mówi, że on nie pali.
W tym czasie mikrofon wrócił do rąk kierownika.
- Uwaga! Kto ma do mnie jako kierownika jakieś uwagi krytyczne, to proszę głośno i się nie krępować. Nic 
tak nie uczy,  jak ludzie, kiedy im coś nie pasuje -wyjaśnił zachęcająco.-Są zawsze osoby,  którzy mogą 
podkopywać, plotki roznosić, sami na wycieczce nie byli, ale świnie chętnie podrzucają.
Sala odpowiedziała mu jednoznacznym milczeniem.
- Uwierzcie mi, panie, ja to robię tak tanie wycieczki, że to nawet nie wychodzi na światło dzienne. A 
wszystko,   bo   się   angażuję   całym   sercem   -   opowiedz   paniom,   Gieniu   -   zwrócił   się   do   zabierającego 
poprzednio glos staruszka. Niedzielny palacz okazał się pilotem:
- Jeździmy tu i tam po klasztorach - tu taka dygresja - ludzie wymagają po hotelach, ale trzeba połączyć 
wymagania z płaceniem, wszystko trzeba wysondować, bo to jest trudna sytuacja fakturowa - więc, jak 
mówię, ostatnio spaliśmy po różnych Polakach we Lwowie. Mężowie spali oddzielnie, a żony oddzielnie, 
wszyscy byli zachwyceni i mi dziękowali, ludzie przeżywali wielkie emocje, odczuwali prawdziwe kontakty. 
To były ogromne przeżycia - byliśmy na grobach: Konopnickiej, na grobie brata Herberta, wielkiego poety, 
który powinien dostać Nagrodę Nobla, a nie ta Szymborska, co należała do PZPR. A u nas weźmy taka 
Kozłówka  -  to   rodowa   kolebka   Zamoyskich,   kapiąca   złotem   i   piękna   wystawa   o   życiu   kardynała 
Wyszyńskie-go i zaraz obok atrakcja zupełnie trzeciej kategorii: pomniki komunistów, różnych Bierutów, 
Leninów   z   Poronina,   ale   też   warto   zobaczyć.   Jeździcie   państwo   do   Szwecji,   a   Kozłówki   nie   znacie   - 
zauważył z pretensją w głosie - no, sam powiedz, Leszku - nie wiemy, co posiadamy! Jeszcze takie refleksje 
do przeżyć we Lwowie mi się nasunęły - w kościele św. Elżbiety komuniści kiedyś krzyż chcieli zerwać i 
ten, co się wspiął, spadł i się zabił, kara boska go dosięgła. Ojciec Święty tam też był, chodziliśmy jego 
śladami... - głos mu się załamał ze wzruszenia. - Nie chcę państwu zabierać czasu - dzisiaj zielona noc, będę 

background image

panie według listy budził
- pogroził palcem w kierunku widowni, odpowiedziały mu piski i śmiechy zachwyconych staruszek.
-   Proszę   o   ciszę   i   o   niełamanie   dyscypliny   zbiorowej!   -   Mikrofon   wrócił   do   rąk   kierownika.   -   Takie 
odczuwam   wrażenie,   że   nam   się   nasza   wycieczka   bardzo   udała.   Może   spotkamy   się   jeszcze   kiedyś, 
przyznam,   że   w   obecnym   czasie   opracowujemy   Grecję.   Spanie   po   hotelach,   jedzenie   na   zamówienie, 
przewoźnik obiecał promocję, nie będę tego rozwlekał - gdyby ktoś miał życzenie, to zapraszam do biura. A 
teraz ogłaszam niestety uroczyście, że grupa jako taka zostaje rozwiązana.
- Do widzenia, do widzenia, do miłego zobaczenia - zaśpiewały chórem staruszki.
Rozbawiony do łez  Jerzy zamówił  kolejny koniak. Mentalność „rodactwa”  w zbiorowym,  podróżniczo-
ksenofobicznym uniesieniu. Te pozy i ten pokraczny język. W najśmieszniejszych momentach spoglądał 
porozumiewawczo na barmana, ale tamten wsłuchiwał się w głosy z sali z pełną szacunku i zrozumienia 
powagą.
Jaka   szkoda,   że   Helena   nie   może   tego   zobaczyć   -   pomyślał.   A   jeśli   i   ona   nie   znalazłaby   w   tym   nic 
komicznego?   Może   to   wszystko   nie   było   wcale   śmieszne   ani   tragiczne,   ani   nawet   smutne?   Grupka 
zgwałconych przez los i historię biedaków, którzy do końca swojego życia hodują patetyczne mity. Dwa 
smętne, podpite samczyki, puszące się przed stadem zdziecinniałych staruszek.
A   ty   w   czym   jesteś   lepszy?   -   zapytał   sam   siebie.   Brak   jakichkolwiek   złudzeń   obnażył   jego   dotkliwą 
samotność. Nie było w niej niechęci mizantropa, goryczy odartego z iluzji idealisty czy nawet wściekłej 
desperacji outsidera. Ukrywała pustkę, brak wiary w przyszłość, w ludzkość, w samego siebie. Zdarzało mu 
się to coraz częściej, takie całkowite poczucie oderwania: od kraju, tradycji, rówieśników, kolegów z pracy, 
nawet rodziny. Jałowe i bezbolesne trwanie, niewypełnione żadnymi emocjami, żadnymi nadziejami. Tylko 
świadomość absurdu istnienia w groteskowej krainie, uparcie przetwarzającej życie publiczne na kabaretowe 
skecze.
Zresztą nie chciał i nie potrafił już o tym  normalnie myśleć.  Ani o niczym  innym.  Zmęczenie, koniak, 
kołysanie statku wprawiły go w stan dziwnego upojenia. Pijany, osuwał się w filcową magmę, w której 
wszystko było równie komiczne, jak nieistotne.
Zapalił   kolejnego   papierosa   i   z   ulgą   powitał   pierwsze   tony   dansingowej   muzyki.   Na   scenę   wkroczył 
skromny, trzyosobowy zespół, mężczyźni usiedli za keyboardami, wokalistka ciepłym głosem zaśpiewała 
piosenkę,   którą   kiedyś   bardzo   lubił  -   Twisted   my   sobriety  Tanity   Tikaram.   Mimo   kołysania   statku   na 
parkiecie pojawiły się pierwsze pary. Powrócił myślami do Heleny. Nie widział jej zaledwie godzinę, a już 
za nią tęsknił, brakowało mu jej śmiechu, komentarzy. Tylko ona bez żadnego wysiłku była w stanie wyrwać 
go   z   odrętwienia.   Tylko   dzięki   niej   stawał   się   na   nowo   żywy,   obecny.   Nagle   uświadomił   sobie   z 
przerażeniem, że właściwie tylko przy niej istnieje naprawdę.

33

Zgodnie z umową, miał ją podwieźć w Gdańsku do stacji kolejowej, wsadzić w pośpieszny do Warszawy, a 
samemu  pojechać do rodziny na Mazury.  Uzgodnili to jeszcze w Loftahammar.  Rano Helena spała tak 
mocno,   że   nie   mógł   jej   dobudzić.   Odwracała   głowę   do   poduszki,   usprawiedliwiająco   coś   przy   tym 
pomrukując. Może to był efekt dużej dawki aviomarinu, a może skumulowane zmęczenie z ostatnich dni. 
Zrezygnował, dając jej spokój.
Rozdrażniony,  ubrał się i wyszedł na górny pokład. Po nocnym sztormie nie zostało śladu. Uspokojone 
morze  ledwie uderzało w burty promu  rozleniwionymi,  płaskimi  falami.  Niskie niebo było  jednostajnie 
buroszare jak rozwieszony nad głową żołnierski koc. Jerzy wolno przechadzał się po pokładzie, wdychając 
duszne powietrze. Zrobił kilka rund wokół statku, potem przysiadł na jakiejś skrzyni i obserwował ludzi. 
Niektórzy od rana raczyli się piwem, rozbawiona para robiła sobie pamiątkowe zdjęcia. Prom chyba trochę 
zwolnił, choć nadal zostawiał za sobą imponujący pas spienionej wody, który ginął dopiero na horyzoncie. 
Jerzy  zapalił   pierwszego   tego  ranka   papierosa.   Poczuł   mdłości,   lekki   zawrót   głowy  -   typowe   na   kacu. 
Wypalił  rzetelnie  do  końca,  wyrzucił  niedopałek  za  burtę.  Wąskim  korytarzem  pełnym   wejść  do kabin 
przeszedł do kawiarni. Było tam już sporo osób, brzęczenie podnieconych głosów działało mu trochę na 
nerwy. Usiadł z kawą tyłem do sali, przy panoramicznym oknie. Po prawej, w oddali, mijał ich daleki prom. 
Połyskiwał   śnieżną   bielą,   na   ołowianym   morzu   wyglądał   jak   kostka   cukru   albo   maleńka   góra   lodowa. 
Chwilę później zamajaczyły na horyzoncie mgliste zarysy Helu. Jeszcze tylko godzina i będą w Gdańsku.
Jerzy   poszedł   w   stronę   recepcji;   powoli   gromadził   się   tam   już   tłum   gotowych   do   wyjścia   pasażerów. 
Brodząc wśród walizek i tłumoków, dotarł do windy, którą zjechał na przedostatni poziom. Bez trudu znalazł 

background image

ich wynajętą kabinę. Kiedy wszedł, ze zdziwieniem zobaczył, że łóżko Heleny jest puste. Zapukał do drzwi 
łazienki.
- Zaraz - odpowiedziała słabym głosem. Po chwili wyszła, owinięta ręcznikiem. Nie wyglądała najlepiej: 
opuchnięta,   blada   twarz,   sine   cienie   pod   oczami.   Bardziej   niż   zwykle   widoczne   wokół   nosa   piegi 
przypominały wysypkę. Jerzy popatrzył na nią z troską.
- Jak się czujesz?
- Nie bardzo - jęknęła.
- Może powinnaś czegoś ciepłego... Machnęła dłonią przecząco. Cofnął się i usiadł na koi. W milczeniu 
patrzył,   jak   rozsypała   spod   ręcznika   włosy.   Rozczesywała   je   wielką,   drewnianą   szczotką.   Szarpała 
agresywnymi  pociągnięciami. Nieśmiało zaczął oglądać własne ręce, kiedy zaczęła się ubierać. Usłyszał 
zamek dopinanych dżinsów.
- Dobrze się wczoraj bawiłeś? Znalazłam twój liścik - uśmiechnęła się blado.
- Rewelacja. Nie do opowiedzenia. - Opowiedz.
-   Coś   jakby  Monty   Python  przemieszany   z  Trans-Atlantykiem.  Musiałabyś   to   sama   zobaczyć   -   dodał, 
niepewny, czy ona w ogóle wie, o czym mowa, czy czytała Gombrowicza. - Potem już do rana dancing on 
the storm. 
Heroiczne pokolenie - zaśmiał się z uznaniem.
- A mnie kompletnie wycięło. Sorry. W dodatku chyba dostanę okres.
Nic nie powiedział, pokiwał tylko ze współczuciem głową.
Ostatkiem   sił   podtrzymywali   grę.   W   ich   spojrzeniach,   powściągliwych   gestach   coraz   więcej   było 
bezradności. Cenzura - aby nie powiedzieć tego, co się naprawdę myśli i czuje - towarzyszyła im przez cały 
pobyt,   dzisiaj   zaległa   na   języku   jak   tężejący   beton.   Nie   było   można   od   niej   uciec,   oszukać   kolejnym 
szaleństwem, błazenadą. Zapadająca od czasu do czasu cisza była jak uderzenie.
Na szczęście prom przybił do nabrzeża. Przez głośny radiowęzeł w korytarzu usłyszeli, że zmotoryzowani 
pasażerowie powinni czym prędzej zejść na pokład samochodowy. Porwali podręczne bagaże.
- Sprawdzę tylko rozkład pociągów, wisi koło recepcji. - Helena ruszyła przodem.
- Czekam w samochodzie. - Jerzy przez moment zastanawiał się, co ma zrobić z kluczem do kabiny, w 
końcu zostawił go w drzwiach.
Na pokładzie samochodowym śmierdziało spalinami. Na pierwszy ogień poszło kilka dużych ciężarówek. 
Uwolnione z łańcuchów, wyjeżdżały kolejno z brzucha statku, pozostawiając za sobą gęsty smog. Potem 
szybko,   jeden  po  drugim  puszczono  samochody  osobowe.   Heleny  jeszcze   nie   było,   a   Jerzy  już   musiał 
posłusznie posuwać się za innymi  do jasnego prostokąta dziennego światła. Nie miał wyjścia, nie mógł 
tamować ruchu. Już na nabrzeżu zjechał na bok. Po minucie zdyszana dziewczyna wskoczyła na siedzenie. 
W rządku przed nimi ustawiło się kilkanaście samochodów. Zapowiadało się długie czekanie do odprawy.
- Przepraszam,  ale  tam koło  wyjścia   zrobił  się  taki  ścisk,  że  nie  mogłam  się  dopchać.  Omal   mnie   nie 
stratowali. Ekspres do Warszawy jest za pięćdziesiąt minut. Następny dopiero za trzy godziny.
- Boję się, że nie zdążymy - Jerzy był sceptyczny - zobacz, jak powoli się to wszystko posuwa.
Helena wierciła się nerwowo na siedzeniu. Z jakiegoś powodu ten południowy ekspres do Warszawy stał się 
sprawą życia i śmierci.
- Cholera, nie ma szans. Wiesz co, może przejdę granicę przejściem dla pieszych, a tam jest zaraz postój 
taksówek. Jeśli się nie załapię, to i tak muszę przecież jechać na dworzec.
Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, porwała swój plecak z tylnego siedzenia. Nachyliła się do niego w 
pożegnalnym geście.
- Poczekaj! - Złapał za klamkę. Wygramolił się i podszedł do niej. Walczyła z plecakiem, pomógł jej założyć 
pasek na ramię, potem objął mocno.
- Helenko - zaczął delikatnie - naprawdę... Stanowczym gestem położyła mu dłoń na ustach.
- Nic nie mów. Nie trzeba.
Pocałowała go szybko i mocno, jakby chciała ugryźć, i natychmiast odeszła. Zaskoczony tym pośpiesznym 
rozstaniem, zastygł w miejscu. Nie zauważył, że kolumna samochodów ostro ruszyła do przodu. Podskoczył 
na głośny dźwięk klaksonu. Odwrócił się ze złością.
- Pali się? - zapytał agresywnie. Zrobił ręką wspaniałomyślny gest: - To wyprzedzaj pan. No już, jazda!
Rozjuszony  przepuszczał   całą   kolejkę.   Zdziwieni   kierowcy  objechali   go  jak  jakiegoś   wariata,   szerokim 
łukiem.

background image

III

34

- Rozumiesz, co do ciebie mówię? Okularnik potrząsał dzieckiem. Szpony kościstych łapsk zacisnęły się na 
delikatnych ramionkach.
- To, co się zdarzyło rano przy śniadaniu, ma się więcej nie powtórzyć.
Dziewczynka   stalą   nieporuszona   z   opuszczoną   głową.   Mogła   mieć   pięć,   najwyżej   sześć   lat.   Jej   matka 
odwróciła się do okna z obojętną miną.
-   Dzisiaj   jest   pierwszy   dzień   wakacji,   więc   nie   będę   cię   karał   -   w   głosie   okularnika   pobrzmiewała 
wspaniałomyślna pryncypialność i zachwycona nią próżność. Helena podniosła się gwałtownie z siedzenia, 
sięgnęła po plecak i wypadła z przedziału, zatrzaskując drzwi.
Co za kutas! W przypływie wściekłości mogłaby tego faceta rozszarpać gołymi rękami. Mieląc w ustach 
najgorsze przekleństwa, przepchnęła się wśród spoconych ludzi do wagonu jedynki. Wybrała pierwszy pusty 
przedział, usiadła przy oknie. Było tu czyściej, nawet trochę chłodniej. Odetchnęła. Trudno, zrobi dopłatę. 
Żal jej było marnowanej forsy,  ale na dzisiaj dosyć.  Nie była w stanie dłużej znieść ludzkich spojrzeń, 
głosów. Czuła, że udusi się w pierzu tej wyskubanej, podróżnej grzeczności. Mechanicznych przeprosin, 
napiętego milczenia, chamskiego braku milczenia. Wszędzie ta sama brutalność wrośnięta w ludzi bardziej 
niż brud. Przypudrowana warstewką tandetnych odruchów, słodko-trywialnej ogłady.
Pociąg   drgnął   i   ruszył,   łagodnie   nabierając   prędkości.   Nareszcie.   Zawsze   Lubiła   ten   moment:   głośne, 
rytmiczne   zamykanie   okien,   melancholijne   dźwięki   gwizdka,   smutna   pantomima   rąk   i   twarzy.   Odjazd. 
Można zostawić za sobą kawałek nadgryzionego i przetrawionego świata. Rozsiąść wygodnie, zanurzyć w 
cichej ekscytacji, oddawszy umysł w posiadanie rozpędzonych za oknem krajobrazów. Zdjęła pantofle i z 
ulgą oparła stopy na przeciwległym siedzeniu.
Znalazł się, kurwa, pedagogiczny tatuś - wzdrygnęła się z odrazą na wspomnienie tego palanta z dwójki. 
Przemoc   wobec   dzieci   budziła   w   Helenie   agresywnego   potwora.   Jej   własny  ojciec   nie   karał   jej   nigdy, 
przeciwnie, pozwalał na wszystko. Uwielbiał ją, rozpieszczał, wybaczał, cokolwiek nabroiła. Tłumaczył i 
bronił przed matką, przed całym światem. Kochała to jego czułe, uważne spojrzenie spod krzaczastych brwi. 
„Tatusiu, patrzysz tak siwo” - mówiła, a on brał ją w ramiona, drapał nieogolonym policzkiem. Miał na 
rękach   kolorowe   plamy   farby.   Pachniał   olejem   i   terpentyną.   Potem,   kiedy  była   starsza,   coraz   częściej 
alkoholem.
Jak mogłeś mnie tak zostawić? Odżył w niej żal porzuconego na pastwę losu dziecka. Powróciły dawne 
uczucia   i   obrazy.   Telefon   z   policji,   natychmiastowe   wezwanie   na   komendę.   Ten   wstrętny  komisarz   w 
przepoconej koszuli już od drzwi zaczął się tłumaczyć: „Niczego wartościowego tam nie było, żadnego złota 
ani pieniędzy... To przez ten zapach - przewracał ze zgrozą oczami - wezwali nas sąsiedzi, musieliśmy się 
włamywać...” Trzymał  w aktach na biurku plik czarno-białych zdjęć: „...ale uprzedzam panią, są bardzo 
drastyczne...” Uparła się. Zobaczyła ciało ojca klęczącego przy sofie. W takiej pozycji go znaleziono, jakby 
się modlił albo prosił o przebaczenie. Ręce zwisały wzdłuż tułowia, głowa przytulona do kanapy. Twarzy nie 
było, w tapicerce została po niej gnijąca plama.
„...Możemy zrobić sekcję, jeśli pani tego zażąda, ale to kosztowne, po co obciążać państwowy budżet? Pani 
ojcu już i tak nic nie pomoże, przypadek jednoznaczny - ze znawstwem skrzywił usta - wszędzie butelki po 
wódce, puste opakowania po rohypnolu. Nie było żadnego listu...”
Chyba wtedy straciła przytomność. Cuciły ją policjantki. Bredziła, rzucała bluzgami, podobno próbowała 
kopać.   Wezwano   karetkę.   Zawieźli   ją   do   psychiatryka   na   Nowowiejską.   Matka   przyleciała   nazajutrz   z 
wakacji w Hiszpanii. Na pogrzebie Helena, przymulona prochami, słaniała się w ramionach rodziny. Za 
zgodą lekarza wypuszczono ją z oddziału na kilkugodzinną przepustkę. Wypisano po miesiącu, z diagnozą 
„psychoza   reaktywna”.   Na   szczęście   niewiele   stamtąd   pamiętała:   ukłucia   zastrzyków,   śmiechy,   wycia, 
kłótnie o telewizor, zupę z wiadra, jedną sympatyczną pielęgniarkę na stażu...
Pociąg wystukiwał miarowy rytm, podobny do uderzeń serca. Przytknęła czoło do szyby. Od śmierci ojca jej 
życie   było   pasmem   udręki.   Wariatkowo,   przerwane   studia   na   trzecim   roku   historii   sztuki,   terapia, 
niespodziewany wyjazd Lilki. Potem schody w dół: narkotyki, prochy, konflikty z matką, szamotanina z 
Jackiem. Jeden wielki horror. Do czasu kiedy spotkała Jerzego.
Jerzy. Pastelowe sceny ze skandynawskiej idylli zamazały na chwilę czarno-biały koszmar. W ciągu tych 
kilku   spędzonych   razem   dni   odzyskała   radość   istnienia.   Na   nowo   poczuła   ufność,   zbawienną   bliskość. 
Odkryła  prawdziwą  rozkosz, dotąd dla  niej niedostępną.  Kurczowo chciała  to wszystko  zatrzymać.  Ale 
wymykało się jej z rąk niczym omyłkowy dar losu. Realny był tylko miażdżący ból i pustka, jakby w wyniku 
jakiejś zagłady została na świecie zupełnie sama.

background image

Zerwała   się   i   jednym   szarpnięciem   otworzyła   okno.   Uderzyła   ją   rwąca   fala   powietrza.   Huk   w   uszach 
zagłuszył myśli, rozszalała firanka biła ją po twarzy. Nagle jakaś siła podniosła szybę - wraz z jej zaciśniętą 
kurczowo na uchwycie ręką - i zatrzasnęła. W przedziale zapadła cisza jak w odizolowanej kapsule.
- Chce pani wylecieć? - konduktor zapytał groźnie, z wyraźną dezaprobatą w głosie.
Otumaniona klapnęła na siedzenie.
- Poproszę o bilet.
Wypisując   kwitek   z   dopłatą,   rzucał   w   jej   kierunku   surowe   spojrzenia.   Było   jej   głupio,   zapytała   o 
restauracyjny, ot tak, żeby coś powiedzieć. Bufet był zaraz w następnym wagonie, w kierunku jazdy. Poszła 
tam po chwili i szybko wróciła z kanapkami i piciem do przedziału. Była głodna, od wczoraj nic nie miała w 
ustach. Pracowicie żuła gumową bułkę z serem i klejącą się do zębów przywiędłą sałatą. Gorąca herbata 
parzyła w przełyk. Po kilku kęsach całkiem straciła apetyt.
Drugą kanapkę schowała do plecaka, wytarła serwetką ręce. Powróciły ponure myśli. Czy ten koszmar się 
kiedyś skończy? Wciśnięta w fotel trwała niczym ofiara tortur. Sięgnęła do plecaka, wyjęła kosmetyczkę. 
Namacała małą buteleczkę z lekarstwem. Na otwartą dłoń wypadły dwie ostatnie różowe tabletki. Rozgryzła 
je dokładnie i roztarta na papkę w ustach; z czasem polubiła ich gorzkawo-chemiczny smak.
Przymknęła oczy. Wytrzymać tylko kilka minut. Za chwilę ustąpi ten gniotący ciężar w piersi, z głowy jak z 
pobojowiska   ulecą   stada   czarnych   myśli.   Przyjdzie   ulga   -   będzie   można   znowu   normalnie   czuć   i 
kombinować. I nie będzie się tego potrzebowało.

35

Nie było tak źle, w kwadrans po zniknięciu Heleny otworzyli dwa dodatkowe przejścia. Od tego momentu 
kolejka przesuwała się dość szybko. W niecałą godzinę później celnik przeglądał papiery wozu.
- Długo pan był w Szwecji?
- Kilka dni.
- Co pan ma w bagażniku?
- Kompletnie nic.
- Żadnych pamiątek, prezentów?
Jerzy pokręcił przecząco głową. Celnik spojrzał mu w oczy i zasalutował.
- Dziękuję panu.
Podniosła się czerwono-biała bramka i był w ojczyźnie. Zaparkował przed pawilonem granicznego przejścia 
dla pieszych. Puste kasy, kiosk, kilka sklepów, nie było tu już prawie nikogo. Pewnie zdążyła - pomyślał 
zawiedziony. Wycofał się i ruszył ostro w stronę centrum Gdańska. Samochód podskakiwał na nierównej, 
łaciatej jezdni. Łatwo się przyzwyczaić do dobrego - przypomniał sobie z żalem szwedzkie nawierzchnie. 
Mijając Dworzec Główny, przez chwilę walczył z pokusą, aby się zatrzymać, ale zrezygnował.
Na pewno siedziała już w pociągu. Zresztą po co miałby jej teraz szukać? Przecież wszystko skończone. 
Party is over!
Zrobiło mu się głupio. Uświadomił sobie, że wulgarnym cynizmem przed czymś się broni. Dlaczego miałby 
oszukiwać samego siebie? Był głęboko nieszczęśliwy. Zakochał się w niej jak szczeniak, z całą siłą swojego 
prawie pięćdziesięcioletniego serca. Co może z tym faktem zrobić? Nic. Nawet nie miał odwagi jej tego 
powiedzieć. Bo i po co? Przecież ich romans nie ma żadnej przyszłości.
Helena była chwilami szalona, ale gdzieś w środku trzeźwa. Konsekwentna. Dlatego rano od niego uciekła. 
Przerwała absurd jednym  chirurgicznym cięciem. Bez niepotrzebnych słów, melodramatycznych  gestów. 
„Nie lubię talk-show” - przypomniał sobie jej ostre słowa. „Ruda dziwka!” Poczuł dla niej podziw. Przypływ 
wdzięczności. Czas się opamiętać.  Zacisnął dłonie na kierownicy.  Weź  się, chłopie, w garść, zachowaj 
proporcje i wspomnienia. Wracaj do własnego życia.
Nacisnął   pedał   gazu,   silnik   jęknął   przeciągle.   Stary   golf   miał   w   sobie   jeszcze   trochę   czadu.   Na 
pomarańczowych światłach przeciął kolejne skrzyżowanie, minął wiadukt. Jeszcze tylko ten zakręt i już 
wylotówka na Warszawę. Z ulgą powitał zieleń, rozpostarte jak wachlarz dalekie pejzaże w dolinie Wisły. 
Niebo się trochę przejaśniło, nabrało mdławych odcieni oliwkowej żółci. W tym dziwnym świetle dalekie 
drzewa wśród pól wyglądały na wycięte z flamandzkich płócien.
Jerzy prowadził ostro, precyzyjnie. Lubił takie samotne rajdy, czuł całym ciałem każde drżenie maszyny. 
Odzyskiwał wigor, jakby udzielał mu  się  jej napęd. Włączył radio. W „trójce” wdzięczył się jakiś Kuba 
Przynudzacz. Przerzucił na „Radiostację” - tam polski hip-hop-młodzi chłopcy rapowali swój ponury wpis 
do  boskiej   księgi   życzeń   i   zażaleń:   .....kiedy  on   kradnie,   ona   -   aach,   aach   -   pierdoli   się   bezładnie,   on 

background image

normalne głodowanie, ona kawior na śniadanie...” Zniecierpliwiony długo kręcił gałką, aż złapał swingujący 
jazz. Nareszcie coś dla ludzi.
Zapaliła się czerwona lampka rezerwy. Na stacji wziął pełen bak, butelkę coli i dwie czekolady. W korytarzu 
wisiał   telefon,   ale   nie   zadzwonił.   Bał   się   głosu   Marii,   jeszcze   usłyszy   coś   nieprzyjemnego,   zaczną   się 
sprzeczać. Najlepiej, gdy wpadnę z rozpędu - postanowił - jakby nigdy nic, chłopaki mnie obskoczą i jakoś 
to się wszystko rozmyje. Zajrzał do mapy, rozjazd na Mazury był tuż pod Olsztynkiem. Tam w zajeździe 
jedli obiad w drodze do Szwecji.
Przypomniał  sobie początki eskapady.  Na zalanym  południowym  słońcem tarasie knajpy karmił  Helenę 
fasolką szparagową. Rzucała się do jego ręki jak wierna suka, patrząc mu w oczy, szorstkim językiem lizała 
jego palce. Zgorszona tym widokiem poczciwa rodzinka demonstracyjnie opuściła taras i przeniosła się do 
wnętrza. Skwitowali to salwą śmiechu. Zabawiali się sobą, obojętni na wszystko, świat usunął się na bok jak 
dyskretny   służący.   Helena   pewnym   siebie   głosem   zamówiła   wytrawny   koktajl:   żubrówka   z   sokiem 
gruszkowym i lodem, do tego szczypta przypraw. Niestety w kuchni nie mieli cynamonu.
,Jak taka wymagalna, to niech se popieprzy” - żartował. Zsunęła się na krześle i wetknęła mu bosą stopę w 
krocze.  Ścisnął ją udami,  niezrażona zaczęła go pieścić  pod stołem.  Był  podniecony,  gotowy na każde 
szaleństwo. Co mnie do tego przywiodło? Przeleciały mu przed oczyma strzępki obrazów z ostatnich dni. 
Poczuł zażenowanie-ta ich prowincjonalna perwersja, te puste, pseudoegzystencjalne dialogi. Niczym para 
desperatów z Ostatniego tanga w Paryżu. Wypalony kabotyn - myślał kiedyś o Marlonie Brando, dzisiaj z 
odrazą zobaczył w nim siebie.
Ciasną   drogę   zagrodził   mu   wolno   jadący   szkolny   autobus.   Jerzy   przyhamował,   szykując   się   do 
wyprzedzania. „Ratunku! Jesteśmy porwani!” - zobaczył wywieszony na tylnej szybie dramatyczny napis. 
Przez   moment   uwierzył   i   wymijając   autokar,   zajrzał   niespokojnie   do   wnętrza   -   znudzone   dzieciaki 
przysypiały oparte o szyby albo siedziały sztywno ze słuchawkami  walkmana  na uszach. A to gnojki - 
uśmiechnął się do siebie - oni też chyba naoglądali się kiepskich filmów. Zatęsknił za synami. Od czasu 
wyjazdu ani razu do nich nie zadzwonił. Wyrodny ze mnie ojciec - pomyślał ze skruchą. A jaki mąż?! 
Żołądek w nagłym skurczu podjechał mu do gardła.
Był wierny Marii przez dwadzieścia lat. Może nie kochał jej już tak jak kiedyś - płomiennie, bezwarunkowo, 
ale nadal była mu najbliższym człowiekiem.
Prawdziwa przyjaźń i zaufanie, nie mówiąc o intymności. W łóżku było im lepiej niż kiedykolwiek, przez 
lata dotarli w seksie do niewymuszonej perfekcji. Kochali się często, w tej rozkosznej rutynie nie było nudy 
czy zniechęcenia, tak jak nie nudzi się dobry obiad. Więc czego mu brakowało?
Nie   potrafił   się   usprawiedliwić.   Kryzys   wieku   średniego,   strach   przed   przemijaniem,   obudzone   przez 
młodość zmysły... takie tchórzliwe racjonalizacje zawsze trąciły fałszem, a dzisiaj wręcz wywoływały w 
Jerzym uczucie pogardliwego obrzydzenia. Nie chciał się przed nikim tłumaczyć, chciał prawdy. Skąd ta 
nagła miłość na granicy opętania? Nie znajdował odpowiedzi. Jedyną prawdą był chaos w jego duszy. Nie 
rozumiał siebie, nie rozumiał Heleny. Czuł tylko rozpacz i narastający lęk. A może taki mętlik to objaw 
nadchodzącego szaleństwa? Spojrzał do lusterka - mimo  wszystko nie wyglądał na wariata - zmęczony 
mężczyzna w sile wieku. Lekko poorana bruzdami twarz, czerwone obwódki wokół oczu, a w nich cień 
niewyraźnej   skruchy   i   pomieszania.   Zagubiony   współczesny   inteligent.   Odmiana   polska,   katolicko-
faryzejska.
Na jednej szali rodzina, lojalność i miłość do Marii i chłopców, na drugiej obłęd gwałtownych uczuć dla 
Heleny. Wybór tylko z pozoru prosty - między wodą i ogniem. Czy nie gnił powoli w bagienku rodzinnego 
szczęścia? Czy na pewno spłonie jak drzazga w ogniu chwilowej namiętności? Inne opcje nie wchodziły w 
grę, na to był zbyt bezwzględny, zbyt uczciwy wobec samego siebie. Widział takie gierki u innych, pełne 
inteligentnej, pokrętnej hipokryzji.
„Nieuchronne   kompromisy”,   czyli   lepka   sieć   kłamstw,   tandetnych   rozgrzeszeń   i   finezyjnych   samo-
usprawiedliwień. Zwykle ludzkie szambo, jeszcze bardziej perfidne niż dzisiejsza polityka.
Już dawno temu  postanowił żyć  godnie. Uczciwie, na przekór postępującemu  jak trąd bezhołowiu. Był 
skromnym bibliotekoznawcą, pracował w Bibliotece Uniwersyteckiej, w zacisznym gabinecie starych rycin. 
Kiedyś chciał być intelektualistą, interesowały go wielkie myśli i idee. Później odrzucił wszelkie filozoficzne 
rojenia, te jałowe zabawy ludzkiego intelektu. Źródło sensu, jeśli w ogóle istniał jakiś, ukrywało się gdzieś 
indziej,   poza   racjonalnym,   a   może   jakimkolwiek   innym   dostępnym   człowiekowi   poznaniem.   Wolał 
niepewność przeczuć.
Ale pozostał wierzącym w ludzką solidarność idealistą. Dopiero w ostatnich latach utracił wszelkie iluzje i 
wycofał się jak eremita na pustynię własnego wnętrza. Nie był jednak oschłym cynikiem jak większość jego 
znajomych. Wierzył w dobro i sądził, że ocalił w sobie resztki romantycznej niewinności. Zawsze starał się 
kierować sercem. Dotąd to mu się udawało. Dzisiaj zawiodło na manowce. Złapany w potrzask własnych 

background image

sprzecznych uczuć, miotał się, bezradny jak uwięziona między szybami mucha.
Słońce przebiło się przez gęstą zasłonę chmur, zalało świat białym światłem. Wbijał się w nie z prędkością 
stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Oślepiony, wyrwany z bezpiecznego, codziennego trwania, czul się 
jak unoszone w powietrzu nasiono. Napęczniały odzyskaną wolą życia, niepokojem, gdzie i kiedy upadnie, 
co z tego wyrośnie. Przerażony sobą i przyszłością, dałby wszystko, żeby cofnąć czas. Przynajmniej o dwa 
tygodnie.

36

Ktoś nią potrząsnął. Otworzyła oczy. Za oknem było ciemno.
- Czy to już noc? - zapytała nieprzytomnie.
-  Jesteśmy  w  tunelu,   dojeżdżamy  do Centralnego,   obudziłem,  bo  pamiętam,   wypisywałem  pani  bilet.   - 
Kolejarz patrzył na nią tym samym zatroskanym wzrokiem. - Dobrze się pani czuje?
Podziękowała mu i balansując w rytm pociągu, wyszła z plecakiem na korytarz. Pociąg zwolnił, wjeżdżał na 
peron, za szybą  zobaczyła  napisy,  kiosk z napojami,  kolorowe  grupki pasażerów,  poszczególne  twarze. 
Wśród nich mignęła jej twarz Jerzego. Przeraziła się. To nawrót choroby, zaczynają się halucynacje. Pisnęły 
hamulce, chwyciła  się poręczy,  żeby nie upaść. Ostrożnie schodziła po stopniach. Nie ocucił jej nawet 
uderzający mocznikiem w nozdrza ostry zaduch dworca. Kamienna posadzka peronu chwiała się dziwnie 
pod   stopami.   Byle   do   ławki   -   pomyślała   -   posiedzę,   kupię   colę,   potem   tylko   kawałek   do   taksówki. 
Przemierzyła   kilkumetrowy   dystans   i   już   miała   przysiąść,   kiedy  z   tyłu   objęły  ją   czyjeś   silne   ramiona. 
Odwróciła się z przestrachem.
- O Boże - Jerzy!
Pocałował ją mocno w usta. Owionął ją znajomy zapach. Jeszcze nie wierząc, że to prawda, już poczuta się 
ocalona. Objęła go szczęśliwa, ze wszystkich sit wtuliła się w klapę marynarki.
- Wybacz. Nie mogłem tak... Kocham cię - wyszeptał jej do ucha.
Stali przytuleni długą chwilę, w końcu Jerzy chwycił jej plecak i pociągnął Helenę w stronę wyjścia. Szła 
posłusznie, opierając się na jego ramieniu, trochę jeszcze otępiała lekarstwem i zszokowana jego obecnością.
- Jerzy, to niesamowite.
-   Bałem   się,   że   nie   zdążę,   pobiłem   chyba   rekord   tej   trasy   -   w   promiennym   głosie   Jerzego,   oprócz 
zadowolenia, pobrzmiewał ton zadziwienia sobą. - Po drodze na chwilkę wpadniemy do mnie, nie bój się 
-roześmiał się na widok jej przestraszonej twarzy - zostaniesz w samochodzie, ja tylko wskoczę na moment 
na górę. Nie mam już ani jednej czystej rzeczy - usprawiedliwił się - przy okazji podleję kwiaty i wezmę 
butelkę koniaku. - Popatrzył na nią tkliwie, lekko odwrócił głowę. - Wracają dopiero za trzy dni – dodał 
wyjaśniająco. - Pojadę pojutrze.
Nie   pytała   go   o   nic,   bo   nic   nie   było   w   tej   chwili   ważne.   Oprócz   oczywistego,   choć   nie   do   końca 
zrozumiałego faktu, że jest blisko przy niej, że znowu słyszy jego głos, czuje zapach. Wyszli z dworca na 
parking. Warszawski zgiełk uderzył jej do głowy. Natłok pędzących samochodów, śpieszących dokądś ludzi. 
Było wczesne popołudnie, w szybach wieżowców radośnie pobłyskiwało słońce. Tramwaje pomykały w 
różne strony miasta, które nagle wydało jej się całkiem sympatyczne. Wsiedli do wozu, jechali najpierw 
Alejami, potem Grójecką. Na ulicach było tłoczno, częste światła, trzy rzędy samochodów, mimo  to w 
zaledwie kilka minut byli na miejscu. Jerzy skręcił w prawo, w Dickensa, i po chwili zaparkował przed 
wysokim budynkiem.
- Zaraz jestem z powrotem. - Pocałował ją i pobiegł do bloku. Helena uchyliła szybę i próbowała ochłonąć. 
Nie było to łatwe. Dwa dni razem, dwa dni razem - powtarzała w myślach. Pragnęła go jak nigdy i po raz 
pierwszy poczuła, że los jest dla niej łaskawy. Szkoda, że mam okres - pomyślała - ale nie można mieć 
wszystkiego.
Jerzy coś długo nie wracał, patrzyła niecierpliwie po balkonach - nawet nie wiedziała, na którym piętrze 
mieszka.   Do  samochodu   podjechał   na   rowerze   mały  chłopiec,   przystanął   nieopodal   i   przyglądał   się   jej 
ciekawie.   Mógł   mieć   ze   dwanaście   lat,   jasne   włosy.   Opalona,   ładna   buzia   wydała   się   jej   znajoma. 
Uśmiechnęła się do niego kokieteryjnie. Zmarszczył brwi, ale podjechał bliżej.
- Gdzie jest tatuś? - zapytał nieśmiało i nie czekając na odpowiedź, popędził do klatki schodowej, tej samej, 
w której zniknął Jerzy.

background image

37

Zaciął się czy co, do cholery - klucz nie chciał się przekręcić w zamku. Jerzy złapał za klamkę, drzwi się 
otworzyły. Zdębiał w progu.
- O, cześć, tato! -Jakub rzucił się mu w ramiona. Wyglądał strasznie, twarz oklejona plastrami, obwiązana 
bandażem głowa, nad prawym okiem wielki opatrunek. Pod Jerzym ugięły się kolana.
- Synku, co się stało?
- Pęknięty łuk brwiowy, założyli mi kilka szwów, nic takiego.
- Mój Boże, miałeś jakiś wypadek?
- Pobił się z miejscowymi na dyskotece - wyjaśniła rzeczowym tonem Maria. Wyszła z pokoju, ale na widok 
męża zawahała się i przystanęła w drzwiach.
- Omal nie stracił oka. Nie dzwoniłeś, nie było jak cię zawiadomić - dodała, przyglądając mu się z dystansu.
- Kiedy to się stało?
- Przedwczoraj. Dlatego wróciliśmy wcześniej. Pociągiem. Na ciebie nie mogliśmy liczyć.
Jerzy wstrząśnięty przysiadł na oparciu fotela. Sytuacja wymknęła się całkiem spod kontroli - oni już w 
domu, Jakub w bandażach, Maria też zraniona i wściekła, Helena tam na dole, czeka w samochodzie. Co 
robić?
- Teraz przyjechałeś? Gdzie byłeś? - Jakub zasypał go pytaniami.
- Co? A, w Skandynawii, byłem w Szwecji. -Jerzy, zaplątany we własne gorączkowe myśli, na chwilę się 
wyłączył. - Jak to pobiłeś się?
- Poszliśmy z Kasią, to taka dziewczyna z Poznania, mieszkali w sąsiednim domku, i jeszcze kilka osób od 
nas z ośrodka na dyskotekę, przedtem przyszli miejscowi i wywiesili plakat, mieli całkiem dobrego didżeja, 
zabawa była super i wszystko było OK, ale potem jacyś kolesie zaczęli chamsko zaczepiać dziewczyny, 
Kasia   odepchnęła   jednego,   żeby  zabrał   łapy,   a   on  ją   uderzył,   więc   mu   przywaliłem  i   zrobiła   się   ostra 
zadyma, ktoś mnie chyba walnął butelką...
- Skończyło się na pogotowiu - ucięła sucho Maria.
- Wszystko dobrze, tato, nic mnie nie boli, powiedzieli, że nie będzie po tym śladu - zapewnił energicznie 
Jakub, widząc posępną twarz ojca. Maria stała nieruchomo, czekając na jakiś gest z jego strony. Założyła 
ręce na piersiach, spokojna i pewna siebie. Wyglądała cudownie, opalona na brąz, w białym podkoszulku i 
dżinsowych, opiętych spodenkach. Chyba zeszczuplała, młodzieńcza figura ujmowała jej z dziesięć lat. To 
Jerzego jeszcze bardziej onieśmieliło. Bał się do niej podejść, nie bardzo wiedział, co powiedzieć. W zamian 
jeszcze raz uściskał syna.
- Zejdę tylko na chwilę do wozu po rzeczy, zostawiłem auto pod klatką, przejadę na parking.
Odwrócił się, zdążył  zrobić zaledwie dwa  kroki, kiedy do mieszkania  wpadł mały Bartek. Rzucił się z 
piskiem ojcu na szyję. Jerzemu zakręciły się w oczach łzy. Minęła dobra chwila, zanim postawił małego na 
podłogę.
- Tatusiu, w naszym samochodzie siedzi jakaś pani.
- Wiem, wiem. Zaraz wracam - wyszedł szybko, nie patrząc na nich.

38

Heleny w samochodzie nie było. Jej plecaka też. Kluczyki wisiały w stacyjce. Jerzy rozglądał się bezradnie 
po   okolicy.   Gdzie   ona   jest,   dlaczego   zniknęła?   Czyżby   Bartek   ją   wypłoszył?   Rozmawiali?   Nie,   to 
niemożliwe, jego synek nie podszedłby do obcej osoby.
Co robić? Czekać na nią w samochodzie? Może zaraz przyjdzie, może poszła tylko do sklepu po coś do 
picia. Ale czemu wzięła ze sobą plecak, mogła zamknąć drzwi. Cholera, żeby chociaż zostawiła jakąś kartkę. 
Pośpiesznie lustrował wnętrze wozu. Nic. A może się w ogóle rozmyśliła... wygląda, jakby znowu uciekła 
bez słowa. Zadzwonić na Ursynów? Za wcześnie, na pewno jeszcze tam nie dotarła. Jechać tam teraz? 
Przecież czekają na mnie na górze. Cholera, Maria wszystkiego się domyśli, już pewno wie - wyobraził 
sobie żonę wypytującą Bartka o szczegóły.
Podjechał na miejsce parkingowe, stamtąd widział wejście do klatki schodowej. Czekał jeszcze kwadrans, 
obserwował   ulicę.   Heleny   ani   śladu.   Trzeba   iść   na   górę,   do   domu.   Nie   miał   na   to   specjalnej   ochoty. 
Uruchomił   silnik   i   podjechał   do   najbliższej   budki   telefonicznej.   Zadzwonił   do   Heleny.   Odebrała 
automatyczna   sekretarka.   Na   tle   psychodelicznej   muzyki   usłyszał   bełkotliwe   słowa,   z   których   niewiele 

background image

rozumiał. Ich rytm układał się w standardowy, konwencjonalny tekst - nie ma mnie teraz w domu itd. Na 
koniec usłyszał ironiczny śmiech, który znał tak dobrze. Po chwili namysłu zadzwonił jeszcze raz i nagrał 
wiadomość: „To ja, Jerzy, szukam cię, gdzie jesteś, jest teraz szesnasta trzynaście, jeszcze się odezwę”. 
Odwiesił słuchawkę. Po chwili namysłu wykręcił numer do domu. Na szczęście odebrał Jakub.
- Słuchaj, Kubusiu, tak mi głupio, wrócę później, muszę coś pilnego załatwić. Nie spodziewałem się was 
dzisiaj w domu - dodał na usprawiedliwienie. - Jak ty się czujesz, naprawdę cię już nic nie boli?
Bardziej z tonu głosu niż ze słów syna zorientował się, co się dzieje w mieszkaniu.
- O której będziesz? Poczekaj chwilę. - Kuba odłożył słuchawkę. Jerzy usłyszał w tle podniesione głosy. Po 
chwili syn odezwał się znowu.
- Mama, jak usłyszała, że wrócisz później, wysyła  nas do babci. Chce, żebyśmy zostali u niej na noc - 
poskarżył się chłopiec. - My nie chcemy, może jej coś powiesz.
Zawiódł syna. Nie chciał rozmawiać teraz z Marią. Myślał wyłącznie o sobie. Sprawy przybrały fatalny 
obrót. Niewiele da się już zatuszować. Nie wiadomo, ile trzeba będzie naprawić. Czy da się naprawić? 
Poczuł ogromne zmęczenie. Najpierw ten wariacki impuls, jazda z Gdańska na granicy śmierci, teraz ten 
splot pechowych wydarzeń. Waliły się jedne na drugie jak układanka z kostek domina. A on niewiele mógł 
zrobić.
Przyglądał się bezsilny, jak jego spokojne, ustabilizowane życie obraca się w ruinę.
Zapalił papierosa, próbował otrząsnąć się z paniki. Trzeba chłodno, metodycznie ratować, co się tylko da.
Telefon   Heleny   nie   odpowiadał,   ciągle   ten   sam   idiotyczny   glos   na   sekretarce.   Pojechał   na   Ursynów. 
Domofon także milczał. Nie próbował dostać się na klatkę, walić do drzwi. Jeśli nawet była w domu, to nie 
chciała go widzieć.
„Piekło   to   inni”,   zwykł   powtarzać   z   goryczą   za   Sartre’em.   Zawsze   podążał   własnymi   drogami,   unikał 
zatargów, jakichkolwiek poważniejszych konfliktów. Wypełniał to, co do niego należało. Czasami w tej 
elementarnej przyzwoitości było coś zimnego. Neurotyczna perfekcja, nieświadomy, jakobiński terror. A w 
jego unikaniu ludzi coś wyniosłego: pogarda i oskarżenie. To tylko zwykły strach przed życiem - tłumaczył 
żonie - wynalazek prostszy niż gumowe rękawiczki. Z zasady nie lubię grzebać w śmieciach.
W takich chwilach Maria patrzyła na niego z miłością i obawą. Przerażała ją siła Jerzego, jego nieubłagana 
konsekwencja.
Co z niej dzisiaj zostało? Jego nieskalana, rycerska dusza przypominała śmietnik. Ze wstrętem odkrywał 
nowe, cuchnące zakamarki. A przecież nie zdradził, szedł prostą drogą własnego serca, tak jak nakazuje 
Chrystus. Nigdy nie zbawiał świata ani nawet samego siebie, a dorobił się własnej Golgoty.
Czuł się zatruty.  Bolała go głowa, miał mdłości, metaliczny posmak w ustach. Wyjechał z Ursynowa i 
zamiast   do   domu   skręcił   w   prawo,   na   Wisłostradę.   Postanowił   odwiedzić   rodziców,   już   od   kilku   dni 
odczuwał ich intensywną  obecność. Towarzyszyli  mu,  słyszał niemal  łagodne głosy.  Był  znowu małym 
chłopcem,  szli razem na niedzielny spacer. Trzymając go za ręce, mrugali do siebie porozumiewawczo, 
podrzucali synka do góry:
„Trzy, cztery i hop!” Frunął szczęśliwy, miękko lądował między nimi, prosząc o jeszcze.
Wólka Węglowa. Ten ogromny cmentarz zawsze go przygnębiał. Nie było tu drzew, wysokich krzewów. 
Żadnej   urody   parku,   intymności   starych   cmentarzy.   Ponura   pustynia   zarośnięta   grobami,   pusta   i 
przerażająca, po której hulał wiatr. Zupełne zaprzeczenie cichego miejsca wiecznego spoczynku. Czuł się tu 
zawsze nagi i bezradny. Jak cel na muszce nieprzychylnej opatrzności.
Na straganie przed wejściem kupił wiązankę kwiatów, dwa znicze. Rodzice byli pochowani spory kawał od 
głównej   bramy,   pierwsza   aleja   w   prawo,   kwatera   czternasta.   Kiedy  w   końcu   dotarł   do   ich   grobu,   był 
porządnie zziajany. Sięgnął po słoik, chcąc przynieść wody z pobliskiego kranu, i wtedy z przerażeniem 
zobaczył,   że   ktoś   oderwał   od  granitowej   płyty  mosiężny  krzyż.   Brakowało  też   kilku  liter   w   nazwisku. 
Pozostały po nich tylko małe dziury po śrubach. Zacisnął pięści w przypływie wściekłości.
- Skurwysyny! Nawet umarłych nie zostawią w spokoju!
Usiadł   na   rozgrzanym   kamieniu   i   zapłakał.   Najpierw   bezgłośnie   połykając   łzy,   potem   gwałtownie   i 
rozdzierająco.   Szlochał   nad   zniszczonym   grobem,   nad   nimi,   nad   sobą,   swoim   marnym,   tak   nagle   i 
niepotrzebnie zaplątanym życiem. Kwiaty wypadły mu z rąk, ciałem wstrząsały gwałtowne dreszcze.

39

Wrócił, kiedy się już ściemniało. W mieszkaniu panowała cisza. Wiedział, że Maria na niego czeka, w 
salonie   paliło   się   przytłumione   światło.   Starannie   powiesił   marynarkę   na   wieszaku   w   przedpokoju. 

background image

Odczuwał przy tym dziwną sztywność rąk, jakby był inwalidą i używał protez, z którymi jeszcze się dobrze 
nie oswoił. Odruchowo przygładził przed lustrem włosy. Mimo kilku godzin skupionej samotności nie był 
do tej rozmowy gotowy. Westchnął głęboko i wkroczył do pokoju jak chrześcijanin na rzymską arenę. Choć 
nie był gotów umierać za wiarę w paszczy lwa, był spokojny, bo miał pewność, że osądzać powinien go 
tylko   Pan   Bóg.   Tylko   on   wiedział   wszystko,   czytał   w   sercach   i   umysłach   podobnych   Jerzemu 
nieszczęśników.
- Jestem - zaanonsował swoje przybycie.
Maria siedziała na sofie przed wyłączonym telewizorem. Podniosła ku niemu twarz i obrzuciła go chłodnym, 
taksującym spojrzeniem.
- Co to za kobieta? Czy to z nią byłeś za granicą?
Przyparty do muru  tymi  prostymi,  bezceremonialnymi  pytaniami,  nie  potrafił zebrać  myśli.  Ewentualne 
kłamstwa rozbiegły się w popłochu jak cwani kolesie, na środku został gamoń prawdy.
- Tak.
- Masz z nią romans?
- Tak - nie było sensu zaprzeczać. Poczuł, że się chwieje, ale nie mógł teraz usiąść. Cofnął się i oparł o 
framugę drzwi.
- Co zamierzasz?
- Nie wiem. Muszę coś zamierzać?
- Chcę, abyś to natychmiast przerwał. - W napiętym głosie Marii usłyszał nieznany mu dotąd ton zimnej, 
stalowej determinacji. Skinął pokornie.
- Dobrze. Marysiu, ja...
- I żebyś jej nigdy więcej nie spotykał. Przysięgnij na głowy naszych chłopców.
Była blada, oczy jej płonęły, wąskie usta miała ściągnięte w grymasie krańcowej histerii. Jerzy patrzył na 
żonę z mieszaniną lęku i współczucia. W ponurym patosie jej słów było coś kabotyńskiego. Bezwiednie 
wszedł w narzucony przez nią nastrój greckiej tragedii.
- Nie mogę - wyszeptał. - Wybacz, tego nie mogę.
- To pakuj swoje rzeczy i się wynoś!
- Uspokój się, proszę, wiem, że jesteś w szoku... - Wyciągnął do niej ręce w błagalnym geście.
- Wynoś się! - krzyknęła z zamkniętymi oczami, jakby nie mogła znieść jego widoku. - Albo ja się w tej 
chwili wyprowadzam do matki. A chłopcy zostaną ze mną.  Nie chcesz nas, to na nas nie zasługujesz. 
Powiem im, dlaczego.
Nigdy jej nie widział w takim stanie. Była w zupełnym amoku. Przerażony, nie bardzo wiedział, co począć. 
Jedno było pewne - jego słowa, jego obecność mogły tylko wszystko pogorszyć. Wycofał się, milcząc, do 
przedpokoju. Stanął przed lustrem i zamarł w dziwnym stuporze, jakby pierwszy raz w życiu zobaczył swoje 
odbicie.

40

W świeżo zaoranej ziemi połyskiwały ludzkie czerepy. Grzęznąc po kostki, brodziła w kleistej mazi koloru 
krwi. Nad nią łoskotał olbrzymi  statek powietrzny.  Promieniował siną poświatą, zalewając pole snopem 
fioletowego światła. Stała tam, w tym blasku, naga i przemarznięta. Jedna z czaszek ziała ciemną dziurą, w 
której zalęgły się tłuste robaki. Wiły się konwulsyjnie, pęczniały i na jej oczach przeistaczały się w ptasie 
larwy. Wyrastały im skrzydła i pazury. Potworki unosiły się leniwie i nieprzerwanym strumieniem, niby 
wyrojone muchy, ulatywały, sycząc i plując zielonkawą śliną. Usłyszała donośny głos z góry. Nakazywał jej 
posłuszeństwo.   Miała   natychmiast   pozbierać   szczątki   martwych   ptaków,   ułożyć   je   równo   w   stos   jak 
wyprasowane koszule. Tłumiąc lęk i obrzydzenie, podnosiła ostrożnie cuchnące resztki. Czarne skrzydła 
odrywały się od kadłubów, wilgotne pióra kleiły jej się do rąk. Czuła, że się dusi, że nie wytrzyma dłużej 
tego nadmiaru obrzydliwości i grozy.
Helena obudziła się z krzykiem, usiadła na łóżku. Oddychała ciężko, wycierając ręce o pościel, próbując 
otrząsnąć się z koszmaru.  Serce jej waliło, ciało pokrywał  zimny pot. Drżała. Wychyliła  się z pościeli, 
sięgnęła do szuflady po tabletkę valium. Popiła ją kilkoma łapczywymi łykami piwa z puszki stojącej przy 
łóżku.
Siedziała skulona, obejmując kolana w nieruchomym napięciu, czekając cierpliwie, aż lekarstwo zacznie 
działać. Z głębi ściśniętego żołądka powróciła fala skwaśniałego piwa. Czknęła głośno, wydając dźwięk 
podobny  do   świętej   zgłoski   OM.   Zabrzmiało   to  głęboko,   niczym   z   głębi   trzewi   tybetańskiego   mnicha. 

background image

Zachichotała pogardliwie:
- Oto czym jesteś, beknięciem w nieskończoności.
Położyła się na dużej poduszce. Tabletka powoli zaczynała działać. Czuła przyjemne mrowienie w stopach, 
ucisk w piersi zelżał.
Po  ucieczce   z  samochodu   Jerzego  nie   bardzo  wiedziała,   co  ma   ze   sobą   zrobić.   Nie   chciała   być   sama. 
Zadzwoniła do matki, Na szczęście ją zastała. Pani mecenas właśnie wróciła z kancelarii, była głodna, więc 
zaprosiła córkę  na  obiad. Umówiły się w japońskiej restauracji, niedaleko jej domu na Powiślu. Helena 
wpadła spóźniona, zostawiła plecak w szatni. Zaczęło się tradycyjnie, od wymówek.
- Wyjeżdżałaś gdzieś? Wydzwaniam do ciebie od środy. Nie mogłabyś zmienić tego kretyńskiego nagrania 
na sekretarce? - Matka nerwowo stukała czerwonym paznokciem w blat stołu.
Helena spokojnie przeczekała pierwszy atak. Odłożyła na bok pałeczki i poprosiła kelnera o zwykle sztućce. 
Zamówiła sukiyaki  i kieliszek ryżowego wina. Puszczając mimo  uszu gadaninę matki, myślała  o synku 
Jerzego. Podobny do ojca, te same usta, pochmurne, bystre spojrzenie. Mógł mieć z dziesięć lat. Spojrzała na 
matkę i wróciły wspomnienia. Była tylko trochę od tego chłopca młodsza, kiedy w jej domu po raz pierwszy 
pojawił się pan Roman. Ówczesny najlepszy przyjaciel mamy. Przynosił zabawki, żartował. Matka przy nim 
stawała się inną kobietą. Zazwyczaj oschła i rzeczowa, paplała jak najęta, późno wieczorem słychać było 
histeryczne   wybuchy   jej   śmiechu   za   ścianą.   Ojciec   wtedy   wyjechał   na   dłużej,   byt   chyba   na   jakimś 
zagranicznym   plenerze.   Helena   tęskniła   za   nim   okropnie,   swoim   małym,   niespokojnym   serduszkiem 
wyczuwała, co się kroi.
- Kiedy zaczęłaś zdradzać ojca?
- Słucham? - matka o mało się nie zakrztusiła zupą. - Co ci nagle strzeliło do głowy?
- Pan Roman. Wiem, że miałaś z nim romans. 
- Dziecko, ty dobrze się czujesz? – przyjrzała się Helenie ze złośliwą troską w oku.
- Na tyle dobrze, żebyś mi mogła odpowiedzieć.
W natychmiastowym  opanowaniu matki  była  zawodowa  wprawa. Przed Heleną siedział teraz szczwany 
adwokat.
- To były dawne lata, jaki jest sens do tego wracać? - Ciepłym, nieco protekcjonalnym gestem położyła jej 
rękę na dłoni. - Córciu, powiedz od razu, co cię gnębi?
Miała ochotę ją w tę rękę ugryźć. Matka nigdy nie była z nią szczera. Dlaczego wymaga tego od niej? To 
dlatego tak szybko nauczyłam się kłamać, byłam zmuszona manipulować tym potworem - pomyślała. A 
raczej się przed nim bronić. Na szczęście ciekawość matki zawsze była płytka. Zanadto pochłonięta sobą, 
nigdy nie miała cierpliwości dla „swojego krnąbrnego, przekornego bachora”.
Kilka lat temu, po rozwodzie, matka zredukowała Helenę do roli zadawaczki cierpienia. Niesprawiedliwej i 
egoistycznej strony w procesie oskarżania najbliższej, niewinnej osoby. Obie, trzeba przyznać, traktowały 
się   podobnie.   Od   dawna   wyrósł   między   nimi   mur.   Po   śmierci   ojca   trochę   skruszał   i   przez   jakiś   czas 
wspierały  się   solidarnie.   Matka   korzystnie   sprzedała   mieszkanie   po  nim,   przepisała   pieniądze   na   konto 
Heleny. Nie wtrącała się za bardzo, radziła tylko, jak je dobrze ulokować, namawiała do kupna mieszkania. 
Córka jej nie słuchała, wolała mieszkać u przyjaciółki. Tam, u Lilki, szybciej dochodziła do siebie. Teraz na 
urlopie   dziekańskim   te   pieniądze   wyciekały,   głównie   na   narkotyki.   Ale   o  tym   pani   mecenas   nie   miała 
pojęcia. O wielu innych rzeczach też. Zresztą od zawsze pytania matki były głównie stwierdzeniami.
- Pokłóciłaś się z Jackiem?
- To debil.
Przechodzący obok dwaj eleganccy panowie ukłonili się grzecznie w stronę ich stolika. Matka odchyliła się 
z uśmiechem, poprawiła włosy. Uśmiech zniknął szybciej, niż się pojawił.
- To dobry chłopak, ambitny - skorygowała cierpliwie.
- Nie chcę o nim mówić - ucięła Helena. Więc o czym mogły mówić? Sukcesy matki były jeszcze bardziej 
nieznośne niż jej schorzenia. Ostatnie próby wątrobowe były niepokojące, pani profesor zasugerowała... 
Zapowiadało   się   na   dłuższą   opowieść.   Helena   skinęła   na   kelnera,   poprosiła   o   drugi   kieliszek   wina. 
Hipochondria jest wkurwiająca. W przeciwieństwie do prawdziwych cierpień nie wzbudza empatii, raczej 
wymusza hipokryzję - pomyślała. Przecież ona nie chce ode mnie współczucia, tylko uwagi. Popatrzyła na 
matkę   z   dystansem.   Nie   miała   złudzeń   -   ta   kobieta   nie   widziała   niczego   poza   czubkiem   swojego 
narcystycznego, upudrowanego nosa.
Czego ja właściwie od niej chcę? - przeleciało Helenie przez głowę. Ociężała po dobrym jedzeniu i winie, 
poczuła nagłe znużenie. Co ja tu, do cholery, robię, przecież wolałabym być sama - pomyślała z rezygnacją. 
Przypomniała się jej paczuszka z trawą od Kajtla. Przerwała matce, niemal w pół słowa:
- Wybacz, ale muszę już lecieć.
- Nie zjesz deseru? - Matka nie wyglądała na zmartwioną, rzuciła okiem na stolik znajomych. Musnęła ją 

background image

wargami w policzek. - Zadzwoń jutro, jest okazyjnie tania kawalerka na trasie metra, oczywiście zrobisz...
Helena wróciła do domu, z bijącym sercem od-słuchała z sekretarki nagranie Jerzego. Jego słowa wzbudziły 
w   niej   lęk.   Ten   łęk   był   silniejszy  od   tęsknoty.   Nie   chciała   rozbijać   czyjegoś   małżeństwa.   Nie   chciała 
tłumaczeń,   zwierzeń.   Od   urodzenia   miała   dość   rodzinnych   tragedii.   Kurwa!   Miała   dość   wszystkiego. 
Wyłączyła telefon z gniazdka. Po kąpieli nastawiła głośno muzykę i zapaliła skręta. Był już późny wieczór, 
kiedy naćpana i półprzytomna odkryła radosną prawdę: powinna wyjechać do Ameryki.

41

Wyrzucono go z własnego domu jak psa. Jerzy wsiadł do samochodu i nie bardzo wiedział, gdzie chce 
jechać. Do chłopców? Udawać, że nic się nie stało? Co powie teściowej, a może ona już wszystko wie? Nie 
chciał kłamać, nie chciał jej ani chłopców zbywać napiętym milczeniem. W pierwszym odruchu postanowił 
wracać na górę. Przebłaga Marię. Może już jej minął pierwszy szok. Ochłonęła i siedzi przerażona tym, co 
zrobiła.
A jeśli nie? Trzeba ją z tym na trochę zostawić, niech skruszeje - pomyślał trzeźwo. Zadzwonił z budki do 
Heleny. Telefon nie odpowiadał. Pewno nie chce z nim rozmawiać. Mimo to ruszył w kierunku Ursynowa. 
W drodze poczuł głód, prawie cały dzień nic nie jadł. Za skrzyżowaniem po lewej stronie jaśniał ogromny 
neon Galerii Mokotów. Skręcił i wjechał na parking. „Poziom psa” - odczytał wielki napis. Coś jakby dla 
mnie - pomyślał, zostawiając samochód.
W środku panował spory ruch. Idąc do windy, wymijał tłumy ludzi. Dotkliwie obecnych, wręcz natrętnie 
istniejących w tym  oślepiającym blasku jarzeniowych świateł. Oszkloną gondolą wjechał na samą górę, 
gdzie, jak pamiętał, mieściły się kina i liczne knajpki. Było tu tłoczno i gwarno, niemal wszystkie stoliki 
okupowała młodzież. W powietrzu unosił się smakowity aromat kawy. Wybrał zakątek wioski, zamówił 
spaghetti, pieczywo i małą buteleczkę stołowego wina. Usiadł z parującą tacą w kącie, łapczywie zaspokoił 
pierwszy głód. Potem kupił jeszcze kawę i jakieś tortowe ciasteczko. „Można?” - młoda para dosiadła się do 
jego   stolika.   Skinął   głową   bez   entuzjazmu.   Nie   słuchał   ich   słów,   ale   go   drażnili.   Zamiast   rozmawiać, 
wymieniali   krótkie   uwagi,   jakby   wysyłali   do   siebie   SMS-y.   W   dodatku   dziewczyna   miała   ostry   głos 
wydającego rozkazy sierżanta.
Jerzy czuł się kompletnie rozbity. Zrozpaczony. Ziemia się zatrzęsła i usunęła mu spod stóp. Jeszcze nigdy w 
życiu nie był w tak fatalnym położeniu. Co powinien zrobić? Sięgnął po papierosa, rozejrzał się wokół – czy 
tu w  ogóle  można  palić?  Niewiele  zobaczył,   przed  oczami   pojawiły  mu  się  tylko   jakieś  gestykulujące, 
poruszające ustami marionetki.
Cholera. Przede wszystkim musi się opanować. To najważniejsze. Uspokoić umysł, zebrać myśli. Początek 
powrotu do równowagi to wiedzieć, czego naprawdę się chce. Gdyby to było takie proste. Kocha dwie 
kobiety, z żadnej w tej chwili nie potrafiłby zrezygnować. A one, podłe, nie chcą mieć z nim nic wspólnego.
W rezultacie kompletnie się pogubił - nie wie, kim jest, co ma robić. Nawet nie wie, gdzie się teraz podziać.
Popijał kawę z papierowego kubka, coraz żałośniej litując się nad sobą. Jest bezdomnym kloszardem, błąka 
się po ulicach Warszawy. Wszystko stracił, wszystkiego się wyparł, zostały mu tylko śmierdzące łachy i 
wspomnienia. Żyje z datków, na łasce przechodniów, jest brudnym, zarośniętym pariasem. Dawni koledzy z 
BUW-u mijają go obojętnie. Spotyka własnego syna, który na jego widok ze wstrętem odwraca twarz. Jest 
przegrany, kompletnie samotny.  Miesiące się ciągną podobne do siebie jak pływające w kloace szczury. 
Nieuchronnie zbliża się kres wszystkiego.
Rozpędził się w tych fantazjach do granic katastrofy. Przyniosły mu ulgę. Odkrył ze strachem, że go nawet 
na swój sposób pociągają. Taki byt  - niebyt  na granicy normalnego świata, błądzenie w szarej magmie 
pozbawionej   reguł.   Zapragnął   dla   siebie   takiego   życia,   w   pełni   swobodnego.   Pozbawionego   sumienia, 
przymusów   wolnej   woli.   Bez   konieczności   wyborowi   towarzyszącej   im   jak   cień   paraliżującej 
odpowiedzialności.
To go przeraziło. Boże, zmiłuj się nade mną. Zatrząsł się skulony nad pustym talerzem. Poczuł się nagi - 
prawda ostatnich wydarzeń była bezwzględna. Odsłoniła jego tchórzostwo, parszywy charakter. Gardził sobą 
z potworną siłą, pełną nienawistnej pasji.
Zerwał się i bez słowa wybiegł z baru. Zadzwonił z automatu do Heleny, nadal jej nie było albo nie odbierała 
telefonu. Mimo to pojechał na Ursynów.
Zaparkuje pod klatką i będzie na nią czekał do skutku. Nic lepszego nie przyszło mu teraz do głowy.
Kiedy podjeżdżał do jej bloku, zobaczył, że w mieszkaniu palą się słabe światła. Jest! Poczuł ulgę i radość 
niczym zabłąkany żeglarz, który w ciemnościach dojrzał światełko latarni morskiej. A jeśli mnie odepchnie? 

background image

Nie dał sobie czasu na jałowe spekulacje. Mocno wcisnął guzik domofonu. Dopiero po kilkunastu sygnałach 
usłyszał jej niepewny głos.
- Kto tam?
- To ja, Jerzy. Helenko, muszę cię zobaczyć.
Otworzyła. Popędził na górę. Drzwi były uchylone. Wszedł i zamknął je za sobą na zasuwkę. Oparł się o nie 
i poczuł  się  bezpieczny,  jak  ktoś,  kto umknął  przed pogonią.  W  mieszkaniu Heleny  panował  półmrok, 
słodka, dusząca woń kadzideł podrażniła mu gardło. Wyszła do niego, zawiązując szlafrok, chwiała się na 
nogach. Wyglądała na rozbudzoną z głębokiego snu. Objął ją. Oddała mu pocałunek.
- Wybacz, jestem śmiertelnie zmęczona.
- Ja też.
Wzięła go za rękę i bez słowa pociągnęła w stronę sypialni. Idąc, skopał z siebie buty, znaczył drogę do 
łóżka porzuconymi rzeczami. Helena zdjęła szlafrok. Weszli pod kołdrę i przywarli do siebie w mocnym 
uścisku.
Przepełniło go uczucie miłości. Silne, czyste i wszechobecne. Nie było miejsca na nic innego. Ulotniło się 
zło i dzisiejsza rozpacz, rozmyło się gdzieś poczucie winy i nienawiść do samego siebie. Uśmiechnął się do 
Heleny tkliwie i w tej samej sekundzie zasnął. Obudził się w środku nocy z głową wtuloną w jej pachnące 
piersi. Helena mocno spała. Starał się nie poruszyć, oddychał cicho w rytm jej oddechu. Ale jego niesforna 
ręka   powędrowała   pod   kołdrę   i   delikatnie   zaczęła   głaskać   Helenę   po   wewnętrznej   stronie   uda.   W   tej 
niewinnej,   bezwolnej   pieszczocie   musiało   jednak   być   coś   ogromnie   elektryzującego,   bo   dziewczyna 
zamruczała jak kociak i wtuliła się w niego rozgrzanym ciałem. Znowu byli harmonijną, dopełniającą się 
jednością.
- Poczekaj chwilę - uwolniła się z jego objęć i wyskoczyła z łóżka. Wróciła po chwili z dużym kąpielowym 
ręcznikiem, który położyła pod nimi.
- Możemy się pokochać, jeśli się nie brzydzisz krwi. Albo pójdziemy od razu do wanny i tam...
Zamknął jej usta pocałunkiem.

42

Było jeszcze wcześnie rano, kiedy pochylił się do jej ucha.
- Kochanie, muszę na godzinę wyjść.
- Klucze leżą na szafce w przedpokoju, górny zamek się zacina - wyrecytowała z zamkniętymi oczami, nie 
przerywając snu.
Podjechał   do   najbliższego   supermarketu   i   kupił   telefon   komórkowy   na   kartę.   Pryszczaty   sprzedawca 
cierpliwie objaśnił mu najprostsze czynności. Jerzy poprosił o długopis, rozrysował klawiaturę na guziczki i 
zrobił sobie na wszelki wypadek ściągę. Zadzwonił do teściowej i poprosił Jakuba.
- Jeszcze śpi. - Teściowa mówiła szeptem, telefon stał u niej tuż obok gościnnej wersalki. - Czy mam go 
obudzić?
- Jeśli możesz.
- Czy coś się stało? - zapytała spłoszonym głosem.
- Nic, nic, muszę mu tylko coś powiedzieć.
- To zaczekaj chwilę albo zadzwoń za pięć minut.
- Zadzwonię.
Ważył   w   dłoniach   mały,   srebrny   aparacik.   Zawsze   czuł   wobec   tych   urządzeń   jakiś   instynktowny   lęk. 
Niechęć. Wbrew wszystkim i wszystkiemu wzbraniał się długie lata przed posiadaniem komórki, do końca 
nawet nie wiedząc dlaczego. Może po prostu chciał się - od coraz bardziej nachalnego świata - odciąć, nie 
być na okrągło dostępny. Teraz niestety będzie musiał. Cierpliwie wycisnął numer.
- Synku, jak się masz? Przepraszam, że cię budzę, weź coś do pisania i zanotuj mój nowy numer.
Jakub nie okazał zdziwienia, nawet zaśmiał się z entuzjazmem.
- A jednak się poddałeś.
- Możesz na ten numer łapać mnie o każdej porze dnia i nocy - zapewnił Jerzy. - Tak, SMS-y też. Nauczę 
się. Nie, nigdzie nie wyjeżdżam,  będę w Warszawie... ale na razie pomieszkam trochę poza domem.  U 
znajomych. Wiem, ale w tej chwili nie jestem ci w stanie wytłumaczyć. To są sprawy między mną i mamą. 
Nie przejmuj się, dorośli tak czasem mają. Wyjaśnię ci wszystko, kiedy się zobaczymy. Najpóźniej jutro. 
Obiecuję.
Po   drodze   zrobił   zakupy.   Helena   już   była   na   nogach,   otworzyła   drzwi,   kiedy   zaczął   przy   zamku 

background image

manipulować nieznanymi sobie kluczami. Bez makijażu, uczesana w warkocze, wyglądała młodzieńczo i 
niewinnie, trochę jak perwersyjna lolitka. Rzuciła mu się na szyję i powitała długim pocałunkiem. Kiedy 
odzyskał oddech, podał jej torbę zakupami.
- Świeże bułeczki.
Zaśmiała się jak z dobrego dowcipu. Poszedł za nią do kuchni. Wyjęła z kredensu słoiczek i filiżanki.
- Siadaj, zrobię kawę. Chcesz mocną, ile mam ci...
- Maria, moja żona, wszystkiego się domyśliła - przerwał jej głuchym głosem. - Powiedziałem jej o nas. 
Postawiła mi ultimatum.
Helena odwróciła się do niego z łyżeczką w ręce. Zauważył, że pobladła. Stracił wątek, ale się po chwili 
opanował.
- To jest trudne, musimy o tym porozmawiać. Wiem, że to sprawa między mną i moją żonę...- Głośno 
przełknął ślinę. - Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.
- Czy to znaczy, że chcesz być ze mną? Skinął głową.
- Chcesz dla mnie zostawić żonę i dzieci? - Konkretność pytania obnażyła tragiczny wymiar tej decyzji.
- Chcę, żebyśmy zamieszkali razem... jeśli się zgodzisz.
Stała   i   patrzyła   na   niego,   nic   nie   mówiąc.   Jego   propozycja   wprawiła   ją   w   popłoch.   To   wszystko   ją 
przerastało. Jerzy czekał cierpliwie.
- Czy nie może zostać tak, jak jest teraz? - Czyli jak?
- No, że będziemy się spotykać...
- Będę mieszkał z rodziną, a ty będziesz moją kochanką? Ja tak nie potrafię.
- Weźmiesz rozwód?
- Nie wiem. Na razie nawet nie wiem, czy chcesz być ze mną.
- A twoja żona?
- Co ma do tego moja żona?
- Nie kochasz jej?
- Kocham - odpowiedział po chwili wahania.
- To dlaczego chcesz ją zostawić?
- Bo chcę być z tobą.
Helena usiadła. Przestawała rozumieć, słowa przestały do niej docierać. To było jakieś szaleństwo. Sprawy 
najtrudniejsze  nie  mogły  być  takie  jasne  i  proste.  W  tych   oczywistych  wnioskach  nie  mogło   być  całej 
prawdy.   Ukrywały  pokrętność,   której  się   obawiała.   Dlaczego  on jest   teraz   taki  zimny,  logiczny?  I   taki 
konsekwentny? Intuicja ostrzegała ją, że nie powinna mu ufać. I ten ciężar odpowiedzialności, który się na 
nią zwala. Jeśli się zgodzi, unieszczęśliwi trzy osoby.  Oby tylko  trzy.  Z drugiej strony jak mocno,  jak 
prawdziwie on musi ją kochać, żeby się zdobyć na taki krok. Przecież to najlepszy dowód jego uczuć. A jej 
uczucia? Niczego w tej chwili bardziej nie pragnęła niż tego, żeby został. Albo żeby się wyniósł, zostawił ją 
raz na zawsze w spokoju.
- Ja też bym tego chciała.
- Więc co stoi na przeszkodzie?
- Krzywdzimy innych. Z tego nie może być nic dobrego.
- Jeśli się rozstaniemy, skrzywdzimy siebie.

43

Po śniadaniu wniósł bagaże do mieszkania. Helena zrobiła mu miejsce w łazience. Wspaniałomyślnie oddała 
mu pół półeczki na kosmetyki. Nie miał ich dużo, ustawiał pieczołowicie obok siebie: maszynkę do golenia, 
buteleczkę z wodą kolońską, piankę w aerozolu. Każdą rzecz oglądał i ważył w dłoni, jakby to był cenny 
eksponat.   W   końcu   wyjął   szczoteczkę   do   zębów   i   po   chwili   wahania   wstawił   ją   do   kubeczka   obok 
szczoteczki Heleny.
Stopniowo oswajał się z tym ciasnym, obcym wnętrzem, z ciężarem swojej decyzji. Podjął ją rano, tuż po 
obudzeniu. Otworzył oczy i zobaczył obok siebie twarz Heleny. Przysunął się do niej delikatnie i wciągnął w 
siebie jej pachnące ciepło. Poczuł się bezpieczny i tak szczęśliwy jak mały chłopiec, który wrócił do domu 
po nieudanych wakacjach. Tutaj jest jego miejsce na ziemi. Tak chciałby się budzić do końca życia.
Ukucnął   i   obejrzał   pralkę.   Całkiem   niezły   model,   programator   w   miarę   czytelny,   ustawił   pokrętło   na 
czterdzieści stopni. Proszek stał obok, dokładnie taki sam, jakiego używała ostatnio Maria. Otworzył klapę, 
wyjmował z nesesera brudne rzeczy i wrzucał do wnętrza. Rozległo się brzęczenie komórki.

background image

- Halo?
- To ja - usłyszał spokojny głos Marii - dostałam ten numer od Jakuba.
- Dzień dobry.
- Jerzy, czy nie uważasz, że powinniśmy spokojnie o wszystkim porozmawiać?
- Tak - zawahał się - powiedz tylko, gdzie i kiedy.
- Najlepiej przyjedź do domu. Jeśli możesz - zreflektowała się. - Chłopcy poszli na basen, wrócą dopiero na 
obiad.
- Dobrze. Będę za godzinę.
Włączył   przycisk   z   programem.   Pralka   zareagowała   najpierw   chrobotem,   potem   usłyszał   cichy   szum 
nabieranej wody.  Wszystko w porządku. Przysiadł na sedesie. Za chwilę spotka się z Marią. To będzie 
najtrudniejsza rozmowa  w jego życiu. Dlaczego jest taki spokojny?  Czyżby był  aż tak pewien tego, co 
czyni?   Tak   wariacko   zdeterminowany?   Cokolwiek   to   znaczyło,   nie   zamierzał   się   temu   szczegółowo 
przyglądać ani analizować. Ostatnie dni przyzwyczaiły go do ciągłego zadziwienia sobą.
„Człowiek w zależności od sytuacji jest zdolny do absolutnie wszystkiego” - przypomniała mu się dewiza 
Marii. Wygłaszała ją dość często, byt to jeden z jej sposobów na godzenie się z absurdem świata. Zawsze 
podejrzewał, że w takich pesymistycznych uogólnieniach ludzie zawierają jakąś cząstkę prawdy o sobie. 
Ciekawe, czy mówiąc to, pomyślała kiedykolwiek o własnym mężu?
Wyszedł z łazienki. Z salonu dochodziło basowe dudnienie rytmicznej muzyki  Marleya.  Helena była  w 
kuchni, stała przy zlewie, kołysząc biodrami i pogwizdując, obierała warzywa. Obok na popielniczce dopalał 
się papieros. Pocałował ją w szyję.
- Lazania w stylu raggae - wyjaśniła. -Nastawiłem pranie, ale muszę wyjść, wyjmiesz mi rzeczy za godzinę?
- Spoko. Jak chcesz szybko suche, to powieszę na balkonie. Kiedy wrócisz? Pytam,  bo szykuje się coś 
niesamowitego. W drodze wyjątku - dodała, żeby sobie za dużo nie wyobrażał.
Jerzy uśmiechnął się i sięgnął po papierosa. Fakt, że może palić w całym mieszkaniu bez skrępowania, 
wprawiał go w stan ekstazy.
- Nie wiem. Może potrwać, umówiłem się z Marią na rozmowę.
Helena poczuła w sercu trzepot niepokoju. Z wysiłkiem opanowała chęć ucieczki. Wytarła ręce w szmatkę i 
usiadła przy stole naprzeciwko.
- Co jej powiesz?
- Prawdę.
Skurczyła się w sobie i wstrzymała oddech. - Jak ona na to zareaguje?
- Nie mam pojęcia. - Bezradnie rozłożył ręce.
- Nie boisz się o nią?
- Nie - odpowiedział szybko, bez namysłu. - Znam ją dobrze. Jest mocna.
Helena pokręciła niepewnie głową. Zdjęła ją zgroza. To straszne, co ta kobieta będzie musiała przejść. W 
dodatku z jej winy. Żona Jerzego to jest na pewno porządna i fajna kobitka. Może wcale na coś takiego nie 
zasługuje. Poczuła przypływ mdłości. Złapała się za usta.
- Co ci jest, źle się czujesz?
- Przepraszam cię, to nerwy. Wszystko dzieje się tak szybko, zrobiło się takie... poważne. Rozbijam czyjeś 
małżeństwo. Czuję się z tym jak szmata.
- Ty niczego nie rozbijasz. To po pierwsze. A po drugie - jeśli chcemy być razem, to jest jedyny uczciwy 
sposób.

44

Brunet przygniótł go mocno do ściany.
- Za czym tu węszysz? Gadaj, gnoju, bo cie zajebie.
Jakubowi nogi ugięły się ze strachu. Zaczął się jąkać.
- Taka ruda dzie...wczyna zdru...tutaj... w tamtej klatce...
- I co?
- Nie znam jej, ch...ciałem tylko wie...dzieć, gdzie mieszka.
- Po co?
Jakub zamilkł. W głowie miał kompletną pustkę.
- Podoba ci się? 
- Tak.

background image

Brunet zwolnił uścisk, nagle stracił całe nim zainteresowanie.
- Spierdalaj!
Jakub odetchnął i odszedł spiesznym krokiem, poprawiając ubranie.
- Ty! Chodź tu!
Zawrócił i wolno, niepewnym krokiem zbliżył się do bruneta. Tamten popatrzył na niego przeciągle.
- Ta ruda to zwykły kurwiszon. Daje każdemu za szmalec.
Jakub nie wiedział, co powiedzieć. Ukłonił się głupio.
- Dziękuję.
Brunet   wyczerpał  temat,   splunął,  odwrócił  się   i  odszedł  w  stronę   parkingu.   Spocony Jakub  pobiegł  do 
samochodu, w którym czekał jego kumpel Antek. Otworzył drzwiczki i wskoczył na siedzenie.
- Jedziemy.
Antek zapuścił motor swojej rdzewiejącej fiesty.
- Co jest?
- Mieliśmy farta, to tamta klatka, gdzie stoi samochód starego. Trochę mi  zeszło, bo chciałem wyczaić 
numer kodu na klatkę.
- Po kiego ci?
- Chcę sobie pogadać spoko z tą dupą. - Jako akwizytor? Zobaczy przez wizjer twoją pokancerowaną japę i 
fuck you, nie wpuści nawet na chatę.
- Coś wymyślę.
- Tekst jej zapodasz przez drzwi: proszę oddać tatusia, bo mamusia jest bardzo smutna?
- Odpierdol się.
Pustka w głowie, zero pomysłu. Jakub od dłuższego czasu był wściekły. Ojciec obiecał się z nim spotkać, 
pogadać, ale od dwóch dni nie odbierał komórki. W pracy powiedzieli, że będzie dzisiaj, wpadnie koło 
południa coś załatwić. Wtedy coś mu strzeliło do głowy, namówił Antka, żeby przyczaić się wozem pod 
biblioteką i pojechać za starym. Trzeba sprawdzić, gdzie się ukrywa.
Co jest właściwie grane? Matka bez przerwy ściemnia, że ojciec musi spokojnie nad czymś popracować, coś 
przemyśleć i się na ten czas wyprowadził do przyjaciela. Jakub nie był głupcem, złożył szybko dwa do 
dwóch. Staremu odbiło, ma romans z młodą zdzirą. Olał rodzinę dokumentnie, wyjechał z nią za granicę. 
Bartek zeznał, że wtedy w samochodzie siedziała taka ruda z lokami, podobna do tej Paschalskiej z Klanu. 
Ale obciach!
Antek  to  prawdziwy  kumpel,   wykołował   trochę   spidu,   nieźle   podkręceni   jechali   za   ojcem  Wisłostradą, 
zgubili go dopiero w uliczkach tego pieprzonego Ursynowa. Cyk, i jego golf zniknął im nagle z oczu. Gdzieś 
tu   musi   być   -   przeczesywali   metodycznie   parking   po   parkingu,   aż   w   końcu   znaleźli.   Tosiek   został   w 
samochodzie, Jakub kręcił się po krzakach wokół budynku. Kiedy pod klatką dorwał go ten psychol, o mato 
się nie zeszczał ze strachu.
Wszystko jasne. Ojciec ich zostawił i wyprowadził się do jakiejś kurwy. W pale się nie mieści. Nie ma 
dziwne, że matka wygląda, jakby miała zaraz umrzeć. Leży pod kocem w sypialni, a jak już się zwlecze, to 
truje bez sensu. Ojciec ma ich gdzieś, chodzi kanałami, a nad nimi znęca się pokręcona babka. Bartek zaczął 
lać w łóżko, on sam od kilku dni na spidzie, kasa się kończy,  totalna obsuwa. Kurwa mać! Holokaust! 
Wszystko przez jedną bladź.

45

Maria   stalą   przy   oknie,   bawiąc   się   firanką,   obrócona   profilem   do   przyjaciółki.   Bolało   ją   całe   ciało, 
powstrzymywała się wysiłkiem woli, aby nie zemdleć. Nie chciała usiąść, bała się, że już się z powrotem nie 
podźwignie.
Słowa przypominały kawałki szkła, które musiała wypluwać, bo raniły, szarpały wnętrzności.
- Czuję się wykorzystana i porzucona. Niepotrzebna. Rośnie we mnie nienawiść, której nigdy nie było, której 
się boję... Gdybyś znała moje myśli... Czasami wydaje mi się, że najlepszym wyjściem byłoby się zabić. Nie 
chcę tak cierpieć! Nie umiem. Nie byłam na to przygotowana, rozumiesz, nie potrafię...
- Cierpisz, bo to straszny cios. Musi boleć, ale nie możesz się załamywać. Teraz jest najgorszy moment. 
Przetrzymaj. Jesteś silna i mądra kobieta, rola bezradnej, porzuconej ofiary do ciebie nie pasuje.
- Jak on mógł coś takiego zrobić? Zosiu, powiedz, znasz się na ludziach, jesteś psychologiem.
- Z tego, co opowiadasz, wygląda mi na kompletny amok.
- To normalne?

background image

- To, że facet oszalał na punkcie młodej dupy?
- Że w jeden dzień przekreśla wszystko: dom, rodzinę, przyjaciół, całe swoje życie?
- Z Jerzym jest dużo gorzej.
- Co masz na myśli?
- Nie będę owijać w bawełnę. W jego decyzji odejścia jest rys przerażającej destrukcji. To nie jest tylko 
egoistyczna podłość ani cynizm. Trzeba się bardzo nienawidzić, żeby się tak unicestwiać.
- Może on mnie tak nienawidzi?
- Prawda jest okrutna, chyba niewiele o nim wiesz.
- Nie rozumiem go. Mam wrażenie, że zapadł na jakąś groźną chorobę i przestał być sobą. Nagle wylazł z 
niego zimny, bezwzględny psychopata.
- To pancerz. Chroni go przed uczuciami, których się boi albo nie umie znieść.
- Zwariowałaś. Jakimi uczuciami?
- Chociażby poczuciem winy.
- On nie ma sumienia. Inaczej by tego nie zrobił.
- Ale zrobił. I nie jest psychopatą. To za proste. Na pewno przeżywa konflikt. I jak każdy głupi facet - bo oni 
wszyscy są głupi - chce się od niego odciąć za pomocą działania, stanowczych decyzji. Rozumiesz? Jego nie 
stać   teraz   na   głębszą   refleksję,   bo   to   go   tylko   jeszcze   bardziej   osłabia.   Jedni   znikają   bez   względu   na 
konsekwencje, na krzywdę kobiet i dzieci, drudzy - ci niby wrażliwsi - hamletyzują, kręcą, kłamią i też nic 
dobrego z tego nie wynika. Amputacja albo gangrena. Co wolisz?
Zofia wykrzywiła z pogardą usta, wygładziła niewidoczne fałdy na swojej czarnej, eleganckiej garsonce. 
Wyrwała się do przyjaciółki w potrzebie ze swojej firmy doradczo-reklamowej. Zarabiała tam krocie na 
znawstwie   bliźnich,   na   bezwzględnym   wykorzystywaniu   ludzkich   słabostek.   Nie   miała   z   tym   żadnych 
problemów,   cienia   skrupułów.   Zofia   była   realistką,   a   ludzkość   -   cóż   -   szybkim   krokiem   zmierzała   do 
przepaści. Od kilkunastu lat poziom emocji i intelektu jej klientów kurczył się w zastraszającym tempie, rósł 
za to poziom samozadowolenia niektórych szybko bogacących się na tym kretynów. To były tylko drobne 
objawy rozkładu. Wszystko inne, jakkolwiek by na to patrzeć, prowadziło do nieuchronnej degeneracji i 
katastrofy.
- Jak już zaczęło gnić, to nie ma ratunku. W takim momencie co innego jest dla facetów najważniejsze. - 
Zofia   ciągnęła   swój   wywód   z   cynicznym   uśmiechem.   -   To,   czym   się   wtedy   naprawdę,   z   wielkim 
zaangażowaniem   zajmują,   to   zachowaniem   pozorów.   Ocaleniem   swojej   zakłamanej   facjaty.   Bo   to   ich 
najbardziej boli. Dotyka. Własne, zapasione, kłamliwe ego.
W zimnych, konkretnych słowach Zofii wibrowała tłumiona pasja, dowód jej własnych problemów
- rozgoryczenia, chęci zemsty. Zofia była od lat samotna, miała za sobą kilka nieudanych związków. W 
głowie słuchającej jej Marii zapaliło się ostrzegawcze światełko. Ona jest zatruta nienawiścią do mężczyzn - 
odkryta z popłochem - może nie powinnam jej słuchać jak wyroczni, do końca we wszystko wierzyć? Ale 
tyrady przyjaciółki dawały jej chwilę ulgi. Wbrew kategorycznym  twierdzeniom w Marii umacniała się 
nadzieja.
- Wracając do Jerzego, uważam... -Zofia zawahała się przez chwilę - że on tym romansem się przed czymś 
broni.
- Przed czym?
- Może przed depresją, przed załamaniem. Maria usiadła na sofie i bezradnie opuściła ręce.
- Więc uważasz, że jest chory?
- Przede wszystkim głupi. Pewno też nieszczęśliwy, u ludzi inteligentnych - takich w typie Jerzego - głupota 
jest zawsze jakąś odmianą nieszczęścia. Nie ma powodu, byś go za wszelką cenę starała się zrozumieć. To 
jest pułapka. Rozumieć  to w dużym  stopniu usprawiedliwić. A tobie, Marysiu,  nie jest to w tej chwili 
najbardziej   potrzebne,   prawda?   Chyba   że   przy   okazji   chcesz   rozgrzeszyć   siebie.   Bo   się   podświadomie 
obwiniasz.
- Jesteś bezwzględna.
- Jestem szczera. Powinnaś pomyśleć o sobie. Masz teraz okazję, żeby się od niego uwolnić.
- Dla ciebie to takie proste. Mamy dom, dzieci. Nasze małżeństwo nie było złe. Mieliśmy jak wszyscy 
kryzysy, ale w sumie...
- Masz nadzieję, że za jakiś czas wróci do ciebie na kolanach? Wybaczysz mu i będziecie szczęśliwi. Bo 
twój chłoptaś chwilowo pobłądził. Zrozum, wścieka mnie, że cały czas myślisz i mówisz o nim. Ty się nie 
liczysz?
- Myślę o nas.
- Ale to on narzuca warunki, a ty się tylko dostosowujesz. Jak kukiełka.
- A co mam zrobić? - Maria podniosła głos. - Co twoim zdaniem powinnam zrobić? Wracasz z urlopu, a twój 

background image

mąż pakuje walizkę i wyprowadza się do nowego życia. Pa, kochanie, dobrze nam było, ale się skończyło. 
Jakby to była gra, która mu się znudziła. Przecież to chore! Jak można się w czymś takim znaleźć?! Ja już 
nic nie rozumiem,  jestem w totalnym rozpadzie. Jestem zwykłą idiotką na granicy szaleństwa. Boję się 
zasnąć i boję się obudzić, ja dłużej już tak nie potrafię... - Maria załkana rozdzierająco. - Ja się naprawdę 
boję, że za chwilę zwariuję!
Zofia podeszła do niej i czule, mocno objęła.

46

Inspektor Ratyński miał powody do dumy. Wszystko poszło wzorowo jak w instrukcji prowadzenia tego 
typu śledztwa. Pierwsze podejrzenie padło na bruneta. Zapukał do niego tego samego dnia:
- Mieszkam nad panem, zaszedłem przez grzeczność, nie chcę pana ciągać... jeśli pan woli urzędowo...
Brunet z wyraźnym ociąganiem, ale jednak go wpuścił. Nie był przestraszony ani zmieszany.
- Wygrażał jej pan przy świadkach, mam zeznania funkcjonariuszy.
-   Już   panu   mówiłem,   byłem   wtedy   pijany,   trochę   zdezorientowany.   Rozwaliła   mi   imprezę...   a   panu 
samochód. Nie mam żadnych dowodów, ale jestem pewien, że to ona. Co do gróźb, to nie bardzo pamiętam, 
zresztą od bluzgu do czynu droga daleka, nie? Skąd wiadomo, że to nie był wypadek?
- Sąsiadka, idąc na górę, słyszała odgłosy awantury,  potem jakiś młody mężczyzna zbiegł po schodach, 
minął ją w pędzie.
- To nie byłem ja.
- Wierzę. Chodzi o to, czy pan coś jednak wie.
- Zaraz - brunet zmarszczył czoło, nagle zaczął pstrykać palcami - no jasne, ten gówniarz.
- Jaki gówniarz?
-   Kilka   dni   temu   zdybałem   takiego  młodego,   kręcił   się   tu  koło   bloku.   Jak   go   trochę   przycisnąłem,   to 
wystękał, że się tą rudą interesuje.
No, to już coś. Ratyński ucieszył się, choć był pewien, że tamten zmyśla. Ale to dobrze - kręci, więc ma coś 
na sumieniu, jest zamieszany.
- Tak? Co mówił konkretnie?
- Dokładnie nie pamiętam. Wyglądało, że się w niej zabujał i ją śledził, takie tam bajery.
- Jak wyglądał?
- A ja wiem, normalnie - brunet wzruszył ramionami. - Jąkała, jakieś szesnaście-osiemnaście lat, szrama nad 
okiem, jakby mu ktoś przemeblował ćwiarę.
- Coś jeszcze? Proszę spokojnie sobie wszystko przypomnieć, to bardzo ważne.
- Chyba było ich dwóch. Drugiego nie widziałem, siedział w samochodzie.
- A samochód pan widział?
- Z daleka, jak odjeżdżali. Małe, zardzewiałe gówno. Chyba czarne. Na drzwiach z boku miał namalowane 
jakieś frajerskie płomienie.
Ratyński był pewien, że brunet ściemnia. Chciał zmylić tropy i przy okazji się podlizać, pokazać, jaki jest 
pomocny,   gotowy   do   współpracy.   Ale   po   co   wymyślał   te   charakterystyczne   szczegóły?   Znał   takich 
gagatków na wylot, coś mu tu na policyjnego nosa nie pasowało. Na wszelki wypadek nadał chłopakom, 
żeby szukali małego wozu z namalowanymi płomieniami. Poszło jak po maśle, choć właściwie to był tylko 
szczęśliwy zbieg okoliczności, jeden z jego wydziału, z posterunku na Ochocie, widział podobne auto pod 
domem siostry. Sprawdzili i już następnego dnia mieli tę fiestę na Białobrzeskiej. Jej właściciel, młody 
chłopak, złamał się i zaczął śpiewać, zanim Ratyński zdążył otworzyć  usta. W godzinę potem mieli już 
sprawcę.   Szesnastolatek,   z   dobrej   rodziny.   Od   razu   przyznał   się   do   wszystkiego.   Nie   chciał   jej   zrobić 
krzywdy, tylko chwilę pogadać. To ona się na niego rzuciła z wrzaskiem - spadaj, gnoju itd. Zaczęli się 
szarpać, chciała go popchnąć i spadła ze schodów. Nie ruszała się, ktoś szedł na górę, on się przestraszył i 
uciekł. Był w szoku, nie wiedział, co robi. Bał się, że się zabiła i że będzie na niego. Czego od niej chciał - 
właściwie sam nie wie. Była kochanką jego ojca.

47

Stewardesa, słodko trajkocząc, pomogła jej wejść po schodkach do samolotu. Był to ogromny boeing, ale w 

background image

środku okazało się ciaśniej, niż sobie wyobrażała. Dostała miejsce w pierwszym rzędzie turystycznej, przed 
sobą miała trochę przestrzeni i granatową kurtynkę. Genialnie, tutaj może wyciągnąć nogi na maksa. Fotel 
niezły, wolałaby jednak przy oknie, zgodnie z biletem.
- Tu z brzegu będzie pani wygodniej do toalety - cierpliwie przekonywała ją stewardesa. Zabrała od niej kulę 
i umieściła ją na górnej półce. 
- Torbę też pani schować?
Helena pokręciła przecząco głową. Zamieniła się z sąsiadką na miejsca, przykleiła twarz do szyby małego 
okienka. Był piękny, słoneczny dzień, chciała zobaczyć Warszawę z lotu ptaka.
Samolot rozpędzał się powoli z ogłuszającym hukiem motorów, w końcu niemal stęknął i oderwał się od 
pasa.  Ogromna  siła   wcisnęła  ją  w  fotel.   Przesunęła   się  w  lewo  i  przyklejona   do szyby  chłonęła  obraz 
kurczącego się miasta. Rozrzucone bezładnie klocki domów, wstążki dróg z coraz wolniej przesuwającymi 
się po nich żuczkami samochodów, pacnięte tu i tam zielone plamki parków. Nagle wszystko znikło w 
gęstym mleku skłębionych wysoko nad miastem chmur.
Helena poczuta się dziwnie odprężona, zwolniona ze wszystkiego. W głębi duszy wiedziała, że do tego 
miasta  już nie wróci. Matka to chyba  wyczula, bo żegnała ją ze łzami  i z chłodnym  napomnieniem:  - 
Pamiętaj, córciu, jadąc za morze, tylko klimat zmieniamy, nie siebie.
A ona chciała zmienić wszystko. Całe swoje dotychczasowe życie. Była jeszcze w szpitalu, kiedy Lilka 
zadzwoniła z rewelacją. Jest zakochana, szczęśliwa, a ślub odbędzie się tak szybko, jak szybko pojawi się na 
miejscu jej świadek. Kto nim jest? Zgadnij. Załatwiaj szybko i przylatuj, Gary nie może się ciebie doczekać. 
Jest strażakiem z własnym domem, ma dwóch młodszych braci, tak przystojnych, że dziewczyny na sam ich 
widok ściągają majtki przez głowę. Zobaczyli cię na zdjęciach i oszaleli, chcą się żenić tylko z Polkami.
Załatwienie   wizy  na  zaproszenie   Gary’ego   nie   trwało długo,   w  miesiąc  później   była   w  drodze  do  San 
Francisco.   Całkiem   zdrowa,   tylko   jeszcze   jakiś   miesiąc   będzie   się   musiała   wspierać   na   lasce,   kolano 
pobolewało od dłuższego stania i chodzenia.
Kiedy odzyskała przytomność w szpitalu, zobaczyła przy łóżku Jerzego. W oczach miał radość i przerażenie. 
Powoli wracała jej pamięć. Nie, to nie był żaden napad. Gówniarz jakiś się przyczepił, niepotrzebnie mu 
otworzyła. Chciał jej wcisnąć na chama reklamówki pizzerii. Był namolny, pewno zależało mu na każdym 
kliencie, w każdym razie straciła cierpliwość, kiedy nie dał się od razu spławić. Chciała go wypchnąć, może 
nawet uderzyła. Sama nie wie, dlaczego wtedy na klatce zaczęła się z nim szarpać i wrzeszczeć. To był 
nieszczęśliwy wypadek. Straciła równowagę, dalej już tylko ciemność. Ocknęła się w szpitalnym łóżku. To 
wszystko absolutnie jej wina. Nie, Jureczku, na pewno mnie  nie zepchnął, dlaczego miałby coś takiego 
zrobić? Pierwszy raz widziała tego chłopaka na oczy. Zresztą nie ma po co tego rozbierać na części pierwsze 
- nie męcz mnie, proszę, dlaczego to wszystko tak cholernie ważne?
Przeraziła się na wieść, że policja prowadzi w tej sprawie śledztwo. Po co? To idiotyczne, ona nie zamierza 
wnosić żadnego oskarżenia.
- Uspokój się, Helenko, nikt cię do niczego nie zmusza, po prostu inspektor Ratyński, ten, co mieszka nad 
tobą, zresztą bardzo miły i porządny facet - Jerzy był pod wyraźnym  wrażeniem sąsiada - uparł się, że 
rozwikła tę sprawę. On cię bardzo lubi.
Prawie usiadła na łóżku.
- Nie ma i nie było żadnej sprawy, rozumiesz? Po cholerę facet się wpierdala? Jerzy, błagam, powiedz mu, 
żeby to zostawił. Jak niema nic do roboty, to niech ściga prawdziwych przestępców.
- Już dobrze, uspokój się. - Przestraszony jej wybuchem natychmiast obiecał, że wszystko załatwi.
Kiedy odwiedził ją następnego dnia, wyglądał dwadzieścia lat starzej. Zgaszone oczy, poorana bruzdami 
twarz, chyba trochę posiwiał. Nie chciała go o nic pytać, zresztą po chwili zwykłych czułości wyznał jej 
wszystko sam. To był jego syn Jakub. Nie okazała zdziwienia.
- Wiedziałaś o tym?
Nie odpowiedziała. Wpatrzony w nią Jerzy siedział przy łóżku nieruchomo. W końcu pochylił się, przytulił 
twarz do jej policzka i zaczął płakać.
- Helenko, wybacz mi.
W   milczeniu   uścisnęła   jego   głowę.   Kiedy   wychodził   -   w   chwilę   później   -   był   kompletnie   złamany. 
Następnego dnia odwiedził ją znowu i nie patrząc jej w oczy, oznajmił, że wrócił do domu. Zrobił to ze 
względu na chłopców. - Zrozum - nie mogłem inaczej.
Rozumiała. Dlatego zażądała, aby więcej do niej nie przyjeżdżał. Przyjął to spokojnie. Nie protestował, nie 
próbował jej do niczego nakłaniać ani przekonywać. Pocałował ją tylko, przytulił ze smutkiem i ledwo 
wyczuwalnym dystansem. Jakby była jego dorosłą, wychodzącą za mąż córką. Bądź szczęśliwa - poprosił.
Nie pojawił się więcej. Za to w przeddzień wypisu odwiedził ją jego syn Jakub. Było około południa, kiedy 
stanął w progu szpitalnej sali z wielkim naręczem kwiatów. Ucieszyła się na jego widok. Chociaż był spięty i 

background image

zakłopotany, widziała na pierwszy rzut oka, że to superchłopak. Przeprosił ją za wszystko.
- To było bezsensowne nieporozumienie, w dodatku byłem wtedy naspidowany jak dzika świnia.
- To ja ciebie za wszystko przepraszam. - Zajrzała mu szczerze w oczy.
Zmieszał się. Poczęstowała go herbatą, poszli z kubkami do palarni. Tam rozluźnieni chwilę rozmawiali, 
głównie   o   hip-hopie,   okazało   się,   że   mają   podobne   muzyczne   gusty.   W   końcu   nie   wytrzymała   i   niby 
mimochodem zapytała, co słychać w domu.
- W porzo - odpowiedział i po chwili namysłu dodał: - Zaczęli ze sobą gadać, chodzą na jakąś terapię.
- A ja wyjeżdżam do Stanów - przerwała mu szybko.
- O! To zajebiście - ucieszył się. - Na długo?
- Na kilka miesięcy, a może na zawsze.
Monotonne buczenie silników przerwał niewyraźny głos pilota: „W imieniu załogi i własnym witam państwa 
na pokładzie naszego samolotu...” Helena pochyliła się do podręcznej torby. Wyjęła z niej oprawioną w 
czerwonawą skórę niewielką Biblię. Miała ją po ojcu. Od kiedy pamiętała, leżała na stoliku w jego sypialni. 
To   moje   główne   źródło   inspiracji   -   wyjaśniał.   Zawsze   wydawało   się   jej   to   kolejnym,   prowokacyjnym 
dziwactwem ojca i wprawiało w zakłopotanie. Malowane przez niego po pijanemu ekspresyjno-abstrakcyjne 
obrazy przypominały raczej skłębione kompozycje  Jacksona Pollocka, nie miały w sobie najmniejszego 
śladu   religijnych   przeżyć.   Jednak   bez   wątpienia   z   Biblii   korzystał.   Jej   strony  były   dość   wytłuszczone, 
gdzieniegdzie widniały na nich kolorowe ślady farby.
Dotykając ich, czuła, że energia z rąk, z oczu ojca wniknęła na zawsze w te pożółkłe kartki. Może dlatego 
zaczęła sobie z niej wróżyć. W trudnych momentach otwierała na chybił trafił i odczytywała pierwsze dwa 
wersy,   na   których   zatrzymał   się   jej   wzrok.   Przeważnie   jako   prawdy   czy   odpowiedzi   brzmiały   jeszcze 
bardziej enigmatycznie niż wróżby I-Czingu, ale to jej nie przeszkadzało.
Teraz w samolocie, wysoko w niebie, zostawiwszy dom i matkę, Helena poczuła się z ojcem bliżej niż 
zwykle. Zamknęła oczy i drżącymi dłońmi otworzyła książeczkę. Przebiegła wzrokiem pierwsze napotkane 
linijki tekstu. Pochodziły z Pieśni nad pieśniami:

Nie budźcie i nie płoszcie miłości, dopóki sama nie zechce!

1

KONIEC

1 Biblia Święta, Pieśń nad pieśniami 2, 7, Towarzystwo Biblijne w Polsce, Warszawa 1994.

background image

Manuela Gretkowska (1964) i Piotr Pietucha (1954) są ze sobą od dziesięciu lat i mają córeczkę Polę.
Dwie historie miłości, namiętności i obsesji: w buddyjskim klasztorze na południu Francji i na warszawskim 
Ursynowie.
W pierwszej flirt szybko zamienia się w perwersyjną namiętność, w drugiej romans to obsesyjna gra, w 
której   liczy   się   tylko   „tu   i   teraz”.   Ucieczka   od   codzienności   staje   się   dla   bohaterów  Scen   z   życia 
pozamałżeńskiego
  zaskakującą podróżą w głąb siebie. Miłość okazuje się życiową próbą: to, kogo i jak 
kochamy, pokazuje, kim jesteśmy.